Barbara Cartland
Nieodparty urok
The Unbreakable Spell
Rozdział 1
1820
Rocana siedziała szyjąc w niszy okiennej sali szkolnej
zamku, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie. Dziewczyna
podniosła wzrok i ujrzała swą kuzynkę. Jeden rzut oka na jej
śliczną twarz wystarczył, żeby odgadnąć, że coś się stało.
- Co się stało, Caroline? - zapytała Rocana.
Przez chwilę wydawało się, że lady Caroline Brunt nie
odpowie, lecz wkrótce, idąc w stronę Rocany, powiedziała ze
złością:
- Nie zrobię tego! Nie wyjdę za niego, bez względu na to,
co powie papa!
- Wyjść za niego! - wykrzyknęła zdumiona Rocana. - O
czym ty mówisz?
Caroline usiadła w niszy okiennej i załamawszy ręce
odpowiedziała:
- Nie uwierzysz, co się stało!
Rocana odłożyła koronkę, którą zszywała bardzo małymi
szwami.
- Opowiedz mi o tym - powiedziała swoim cichym
głosem. - Widzę, że bardzo cię to wzburzyło.
- Wzburzyło! - wykrzyknęła Caroline. - Jestem wściekła,
kompletnie załamana, i zupełnie nie wiem, co mam teraz
zrobić!
W jej ostatnich słowach zabrzmiało coś bardzo
patetycznego. Rocana pochyliła się ku Caroline i położyła swą
dłoń na jej ręku.
- Powiedz mi o tym - poprosiła.
- Papa powiedział mi właśnie, że zaprosił markiza Quorna
na coroczny terenowy bieg z przeszkodami, który odbędzie się
w środę - odpowiedziała Caroline - a markiz napomknął, że
poprosi mnie o rękę!
- Markiz Quorn! - wykrzyknęła Rocana. - Jesteś pewna?
- Oczywiście, że jestem! A kiedy oznajmiłam, że nie mam
zamiaru wychodzić za mąż za markiza, papa powiedział tylko:
„Nie chcę dyskutować na ten temat, Caroline, musisz
porozmawiać z matką".
Obie dziewczęta zamarły wiedząc dobrze, że nie było
najmniejszych możliwości odwiedzenia księżnej od raz
powziętego zamiaru.
Przez chwilę siedziały w milczeniu, wreszcie Caroline
wstała gwałtownie i powtórzyła raz jeszcze:
- Nie wyjdę za niego! Nie wyjdę! Wiesz, że kocham
Patricka, a on czeka na stosowną chwilę, żeby zbliżyć się do
papy.
Rocana nie odpowiedziała, ponieważ była pewna, że
Caroline nigdy nie otrzyma pozwolenia na poślubienie
Patricka Fairleya.
Był on najbliższym sąsiadem, synem baroneta i
czarującym młodzieńcem. Nikt nie mógł mu niczego zarzucić,
lecz księżna miała ogromne ambicje dotyczące córki. Zwykły,
prowincjonalny dżentelmen nie spełniał jej oczekiwań.
Zazwyczaj Caroline była spokojną i posłuszną dziewczyną
pod każdym względem wzorową córką.
Tylko Rocana wiedziała, jak jej kuzynka zmieniła się pod
wpływem miłości do Patricka, i odtąd może po raz pierwszy
silna wola i determinacja, jakie charakteryzowały jej matkę,
ujawniły się w charakterze córki.
To że Caroline zakochała się w Patricku, chłopcu, którego
znała całe swoje życie, nie było niczym zdumiewającym, gdyż
dopiero przed dwoma miesiącami opuściła pokój szkolny i
zadebiutowała w towarzystwie. Przedtem nie uczestniczyła w
życiu towarzyskim i, zgodnie ze zwyczajem, gdy książę i
księżna przyjmowali gości, Caroline wraz z kuzynką i
guwernantką jadła kolację w pokojach na piętrze.
W tej sytuacji nieuchronne było to, że w czasie niemalże
codziennych spotkań z okazji konnych przejażdżek, Patrick
Fairley zakochał się w niej i uzyskał wzajemność. Tylko
Rocana zdawała sobie sprawę z tego, co się działo i
zastanawiała się, jak zareagowałaby księżna, gdyby odkryła,
gdzie jej córka ulokowała swe uczucia. Właściwie nie musiała
się nad tym zastanawiać, wiedziała to zbyt dobrze.
Księżna zmuszała swego męża, aby walczył o każde
stanowisko, które dawałoby mu większą władzę w hrabstwie,
a także, wbrew jego woli, doprowadziła do tego, że spełniał
swe dziedziczne obowiązki na dworze królewskim.
Książę w gruncie rzeczy był pogodnym człowiekiem,
którego całkowicie zadowalało spokojne życie w wiejskiej
posiadłości, hodowanie koni i psów. Jedyną ekstrawagancją,
jakiej się dopuszczał, było trzymanie koni wyścigowych, które
wprawdzie rzadko wygrywały, ale dostarczały mu pretekstu
aby bywać na wyścigach. Księżna, ku wielkiej uldze swego
małżonka, nie interesowała się tego rodzaju rozrywką.
Teraz Rocana doszła do wniosku, że to właśnie na
wyścigach książę musiał poznać markiza Quorna, który
zazwyczaj obracał się w zupełnie innych kręgach niż książę i
księżna Bruntwick. Oczywiście nawet tu, głęboko na
prowincji, niemożliwością byłoby nie słyszeć o markizie
Quornie, który był bliskim przyjacielem Księcia Regenta, lecz
jednocześnie bardzo się różnił od ludzi zazwyczaj
otaczających Jego Wysokość.
Markiz był niewątpliwie jednym z najbogatszych
członków swojej sfery i odnosił sukcesy we wszystkim, czego
się dotknął. Nawet książę nie mógł powstrzymać się od
wychwalania jego osiągnięć na wyścigach, na których konie
markiza zdobywały wszelkie możliwe nagrody. Był on
również znany jako wyśmienity strzelec i pięściarz, który
walczył z „Dżentelmenami" Jacksonem i Mendozą. Wyróżnił
się też w czasie wojny otrzymując kilka medali za waleczność.
Był bohaterem, o którym opowiadano w stajniach i szeptano
w salonach. Rocana przypomniała sobie, że słyszała o
markizie o wiele więcej od służby niż od przyjaciół ciotki, ale
były to wiadomości nie przeznaczone dla jej uszu. Chociaż nie
interesowała się tym zbytnio, dotarły do niej pogłoski o
licznych aferach miłosnych markiza, z których kilka
skończyło się tragicznie. Mówiono, choć nie musiało to być
prawdą, że niejedna piękna dama popełniła samobójstwo po
rozstaniu z markizem, a wiele innych długo leczyło złamane
serca. Plotkowano również, że markiz, wyzwany przez
zazdrosnych mężów broniących swego honoru, stoczył kilka
pojedynków, które nieodmiennie wygrywał.
Dla Rocany markiz był jak bohater z powieści i chociaż
mówiła sobie, że to wszystko jest zbyt fantastyczne, żeby było
prawdziwe, łapała się na tym, że słuchała o jego wyczynach,
jakby to był kolejny rozdział pasjonującej lektury.
Teraz, na wieść o tym, że ten właśnie człowiek ma
poślubić Caroline, zabrakło jej tchu. Gdy znowu mogła
przemówić, zapytała:
- Czy znasz markiza?
- Chyba spotkałam go ze trzy razy - odpowiedziała
Caroline. - Lady Jersey przedstawiła mi go w Almack i byłam
w pełni świadoma tego, że uczyniła to mimo jego braku chęci,
aby zatańczyć z debiutantką,
- O czym z nim rozmawiałaś?
- O niczym. Byłam zbyt nieśmiała - odpowiedziała
Caroline. - Poza tym, jego mina nie zachęcała do żadnych
rozmów. Był zły, gdyż nie miał ochoty z nikim tańczyć, a już
najmniej ze mną.
- Kiedy znowu go zobaczyłaś?
- Nie pamiętam, na którym balu to było. Chyba na tym w
Devonshire House.
- Co się wtedy zdarzyło?
- Podszedł do papy, żeby porozmawiać o wyścigach, na
których byli obaj dzień wcześniej. Mówili o jakimś koniu,
który nie pobiegł tak jak trzeba, czy o czymś równie nudnym.
- Mów dalej - zachęcała Rocana.
- Kiedy już rozmawiali jakiś czas, papa zapytał: „Czy
poznał pan już moją córkę, Caroline?" Markiz ukłonił się, ja
dygnęłam, a on powiedział: „Tańczyliśmy razem w Almack".
Byłam zaskoczona, że o tym pamiętał, ale przytaknęłam. I już
więcej nie odezwał się do mnie.
- Co się wydarzyło następnym razem?
- Wtedy musiał ze mną rozmawiać, gdyż siedziałam obok
niego w czasie obiadu, ale nie mówił zbyt wiele, ponieważ
zabawiał rozmową damę siedzącą po jego drugiej stronie. Ona
z pewnością nie pozwoliłaby mi odwrócić od siebie jego
uwagę. - Caroline przerwała na chwilę. Potem dodała:
- Markiz jest zarozumiały, protekcjonalny i zadziera nosa.
Jeśli chcesz znać prawdę, nie lubię go!
- W takim razie jak możesz go poślubić? - zapytała
Rocana.
- Nie mogę! Nie mogę tego zrobić! - krzyknęła Caroline. -
Wiem, że to wszystko sprawka mamy! Ponieważ nie może
znaleźć dla mnie księcia, więc zadowoli się markizem!
Rocana pomyślała, że z tego, co słyszała o markizie, był
on znacznie ważniejszą osobistością niż niejeden książę.
Mogła jednak zrozumieć, dlaczego Caroline czułaby się
bezsilna i nieszczęśliwa z człowiekiem tak aroganckim i o
takiej reputacji jak markiz. Jednocześnie wiedziała, że markiz
rozgląda się zapewne za odpowiednią kandydatką na żonę,
gdyż wcześniej czy później musiał mieć potomka, który
odziedziczyłby jego tytuł, majątek i rozległe posiadłości.
Chociaż Rocana nie widziała innych debiutantek, wiedziała,
że żadna nie mogła przewyższać urodą Caroline. Jej kuzynka
uosabiała tradycyjny typ „angielskiej róży". Miała idealnie
mlecznoróżową karnację, duże, jasnoniebieskie oczy i jasne
włosy, których kolor poeta określiłby jako „złoto
dojrzewającego zboża". Poruszała się z wdziękiem i była
nadzwyczaj dobrze wychowaną, łagodną osóbką. Byłoby zbyt
wielkim wymaganiem żądać, aby do tego wszystkiego była
jeszcze bardzo inteligentna. Podczas wspólnych lekcji to
Rocana
zawsze
pierwsza
opanowywała
materiał
przygotowany przez guwernantkę z poszczególnych
przedmiotów i dlatego musiała na własną rękę pogłębiać
wiedzę i kształcić się dalej samodzielnie.
Gdy po raz pierwszy przybyła do zamku po śmierci swych
rodziców, pomyślała sobie, że jest to więzienie, w którym
przyjdzie jej spędzić resztę życia. Była tak nieszczęśliwa, że
pragnęła śmierci. Potem odkryła ogromną bibliotekę, która
rozbudziła jej zainteresowania i sprawiła, że miała znowu cel
w życiu. To matka nauczyła ją, gdy była jeszcze malutka,
interesować się wszystkim i pogłębiać swą wiedzę na różne
tematy, z którymi się zetknęła. To matka nauczyła ją
francuskiego, swego języka ojczystego, i uświadomiła jej,
choć Brytyjczycy nie przyjmowali tego do wiadomości, że są
jeszcze inne kraje i inni ludzie w różnych częściach świata.
- Musisz mieć szerokie horyzonty, moja kochana -
mawiała. - Im więcej się nauczysz, im więcej będziesz umiała,
tym lepiej zrozumiesz innych ludzi, poznasz ich uczucia i
myśli.
Takie poglądy nie znajdowały dużego zrozumienia,
szczególnie w czasie wojny, podczas której Anglicy walczyli z
rodakami jej matki. Wielu tak zwanych przyjaciół opuściło ich
wtedy, podobnie jak część krewnych jej ojca od nich się
odwróciła.
Dużo, dużo później, po przybyciu do zamku, Rocana zdała
sobie sprawę, choć wydawało się to trudne do uwierzenia, że
książę był zazdrosny o swego młodszego brata, a księżna o
jego żonę, matkę Rocany.
Zgodnie z tradycją w arystokratycznych rodzinach
angielskich najstarszy syn otrzymywał wszystko. Książę
Bruntwick odziedziczył więc tytuł, zamek i ogromną
posiadłość, podczas gdy jego młodszy brat otrzymał niewielką
rentę, co w praktyce oznaczało, że tonął ciągle w długach.
Ponieważ wszyscy uwielbiali „Lorda Leo" (na chrzcie
otrzymał imię Leopold), witano go z otwartymi ramionami
wszędzie tam, gdzie się pojawił. Jego najbliżsi przyjaciele
przez przyjaźń dla niego zaakceptowali również jego
francuską żonę. Było to jednak bardzo trudne, co Rocana
uświadamiała sobie teraz, dla matki, która uwielbiała ojca i nie
chciała mu sprawiać kłopotu swoją osobą.
Była córką francuskiego ambasadora przysłanego do
Anglii podczas rozejmu w 1802 roku. Lord Leo ujrzał ją po
raz pierwszy na przyjęciu w Londynie i natychmiast
zrozumiał, że jest ona dziewczyną której szukał całe życie.
Bardzo przystojny, popularny zarówno wśród mężczyzn, jak i
kobiet, które wprost szalały za nim, Lord Leo miał w sobie
urok, któremu niewielu ludzi i żadne zwierzę nie mogło się
oprzeć. Dlatego kiedy zakochał się w Yvette de Soissons, nie
było dla nikogo niespodzianką że ona odwzajemniła to
uczucie. Mimo niezadowolenia księcia i księżnej Bruntwick
oraz obaw ambasadora młodzi po kilku miesiącach
znajomości pobrali się. Powiedzieć, że byli szczęśliwi, to było
zbyt mało. Przepełniało ich ekstatyczne wprost uczucie
najwyższego szczęścia, i wszystko układało się wprost
idealnie, dopóki nie wybuchła ponownie wojna między
Wielką Brytanią a Francją.
Ambasador powrócił do Paryża i, chociaż był majętnym
człowiekiem, nie mógł przysyłać swej córce żadnych
pieniędzy.
- Jestem po prostu zawadą! - Rocana usłyszała jak jej
matka powiedziała kiedyś, gdy nie wiedziała, że jej córka to
słyszy.
- Co ja bym zrobił z pieniędzmi? - pytał ojciec - kiedy ty
dałaś mi księżyc, gwiazdy i szczęście, jakiego nie doświadczył
sam Midas!
Wziął ją w swe ramiona i całował tak długo, póki się nie
roześmiała, gdyż cudownie im było razem. Od tej chwili
Rocana wiedziała, że za żadne pieniądze nie można kupić
miłości.
Zaraz po przybyciu do zamku zdała sobie sprawę, że jest
przedmiotem pogardy. Rzadko się zdarzało, aby księżna
przepuściła okazję, żeby nie wytknąć jej sieroctwa i ubóstwa, i
napomknąć, że powinna być wdzięczna swemu wujowi za
dach nad głową, a także za każdy okruch chleba, jaki wkłada
do ust.
-
Ekstrawagancki,
nieodpowiedzialny,
po
prostu
rozrzutny: oto, jaki był twój ojciec! - mawiała z pogardą w
głosie. - A jeśli chodzi o twoją matkę!...
Księżna nie potrzebowała słów, żeby wyrazić swą opinię o
zmarłej bratowej swego męża.
Gdy Rocana spoglądała w lustro, wiedziała, że bardzo
przypomina swą matkę, i rozumiała, dlaczego księżna tak
bardzo je obie nienawidziła.
Książę ożenił się zgodnie z wolą swych rodziców. Było to
zaplanowane małżeństwo, które połączyło dwa utytułowane
rody, satysfakcjonujące obie strony.
Ojciec księżnej, książę Hull dał swej córce olbrzymie
wiano, tak że po jego śmierci odziedziczyła kilka ulic i placów
w Londynie, z których dochody rokrocznie zamykały się
pokaźną sumą. Księżna dała swemu mężowi dziedzictwo,
którego tak pragnął, i tak długo naciskała, dopóki nie został
mianowany Koniuszym Królewskim, na którym to stanowisku
nie miał zbyt wiele do roboty w sytuacji, gdy monarcha był
umierający.
Po kilku latach małżeństwa księżna wydała na świat
Caroline, która na szczęście odziedziczyła urodę po ojcu i jego
rodzinie.
Od wieków księżne Bruntwick były pięknymi kobietami, a
ponieważ matka Rocany była również śliczna, jej córka
połączyła urodę swych angielskich i francuskich przodków w
sposób, który czynił ją zupełnie wyjątkową. W rezultacie
ciotka trzymała ją z dala od rodzinnych uroczystości i przyjęć
w towarzystwie, nawet po zakończeniu prywatnej edukacji.
Ponieważ Rocana była prawie rok starsza od Caroline,
oznaczało to, że ich spotkania ograniczone zostały tylko do
czasu, który spędzały w swych sypialniach i szkolnym pokoju,
Jeśli na zamku bawili goście, Rocana nie schodziła na posiłki
do jadalni.
Z początku nie mogła uwierzyć, że ciotka chce ją w ten
sposób izolować, i przypuszczała, że może po prostu
przedłuża jej żałobę po ojcu, który zmarł w rok po śmierci jej
matki. Lecz wkrótce księżna wyjawiła swe zamiary względem
niej.
- Nigdy nie zaakceptuję wyboru twego ojca, Rocano -
powiedziała swym ostrym głosem. - Jak wiesz, twoja matka
była wrogiem tego kraju, kimś obcym, kto powinien według
mnie być uwięziony na czas wojny. Dlatego nie chcę, żebyś
spotykała przyjaciół Caroline ani uczestniczyła w przyjęciach.
Przerwała na chwilę, zanim dodała złośliwie:
- Mogłabyś spróbować przydać się na coś, gdybyś
pomogła swej kuzynce przy ubieraniu się i porządkowaniu
pokoju, gdy służba jest zajęta. Kiedy pojedziemy do Londynu,
ty oczywiście zostaniesz tutaj.
Stara piastunka Caroline wyjaśniła Rocanie jeszcze
jaśniej, dlaczego jest traktowana w ten sposób.
- Nie smuć się, moja droga - powiedziała zastając Rocanę
we łzach. - Jej Wysokość jest po prostu zazdrosna, i nie można
tego inaczej wytłumaczyć.
- Zazdrosna? - zapytała z niedowierzaniem Rocana.
- Zawsze była pospolitej urody, nawet gdy była młoda, a
teraz ze zmarszczkami i krępą figurą trudno się spodziewać,
żeby nie dostrzegała różnicy między sobą a twoją matką!
- Nigdy nie myślałam, że mogła być zazdrosna o moją
matkę!
- Oczywiście, że była zazdrosna - ostro stwierdziła niania.
- Tak samo jak Jego Wysokość był zazdrosny o Lorda Leo.
Jak mógł nie być, kiedy wszyscy uwielbiali twego ojca?
Jeździł na koniu lepiej niż książę i zawsze wygrywał we
wszystkich gonitwach, nawet gdy byli dziećmi.
Rocana stanęła przed lustrem i uświadomiła sobie, że
włosy jej były jasne, tak charakterystyczne dla rodziny
Bruntwicków, natomiast oczy, tak jak oczy jej matki, nie były
błękitne jak oczy Caroline, lecz miały zupełnie dziwny kolor,
w pewnym świetle przypominający fiolet.
- Masz oczy jak bratki - mawiał ojciec powtarzając matce,
że jej oczy urzekły go na zawsze.
Z pewnością oczy Rocany wyglądały dziwnie na tle
mleczno - różowej cery, która też była odziedziczona po
Bruntwickach. Twarz jej jednak miała kształt serca tak często
widywanego na portretach francuskich przodków, a kiedy się
uśmiechała, wyginała usta w tajemniczy, figlarny sposób, tak
inny od idealnego łuku Kupidyna będącego ozdobą słodkiej
buzi Caroline.
Rocana pamiętała, jak ojciec pewnego razu powiedział do
matki:
- Myślę, moja kochana, że jesteś czarownicą. Jestem
najzupełniej pewien, że rzuciłaś na mnie urok. Może jesteś
kolejnym wcieleniem Morgan le Fay, lub jakiejś innej
średniowiecznej wiedźmy spalonej na stosie, ponieważ ludzie
się jej obawiali!
- Czyżbyś się mnie bał? - z czułością zapytała matka.
- Boję się jedynie, że mógłbym cię stracić - odpowiedział
ojciec. - Wiesz dobrze, że wystarczy na ciebie spojrzeć, żeby
stracić głowę z kretesem!
Matka roześmiała się i odpowiedziała:
- Jeśli tak rzeczywiście jest, to tylko dobrze o tobie
świadczy, mój drogi. Dla mnie istnieje tylko jeden mężczyzna
na świecie i użyję wszelkich czarów, jakie znam, żeby go
zatrzymać przy sobie!
Jakby odgadując myśli Rocany, stara piastunka stojąc za
nią powiedziała:
- Jesteś zbyt ładna, i to jest cała prawda! Często się
zastanawiam, jak znajdziesz sobie męża, skoro Jej Wysokość
nie pozwala ci się z nikim spotykać!
To była ponura myśl, gdyż skończywszy osiemnaście lat
Rocana zdała sobie sprawę z tego, że chciałaby wyjść za mąż,
choćby po to, aby uciec z zamku. Oczywiście marzyła czasami
o rycerzu w lśniącej zbroi lub księciu, który wyglądałby tak
jak jej ojciec, zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i
uniósł ze sobą na swym rumaku. Lecz jednocześnie wiedziała,
odkąd tylko przekroczyła próg zamku, że jest tutaj
nieszczęśliwa nie tylko dlatego, że ciotka nie darzyła jej
sympatią, ale również dlatego, że w tym domu nie było
miłości.
Kiedy mieszkała z rodzicami w małym dworku, który
książę łaskawie podarował bratu, cały dom przepełniało
szczęście i radość. Matka i ojciec emanowali ciepłem, które
nie miało nic wspólnego z ogniem rozpalonym w kominkach.
A w zamku, nawet w środku upalnego lata, Rocana
zawsze drżała z zimna. Kiedy Caroline pojechała w kwietniu
do Londynu, podekscytowana perspektywą licznych balów,
Rocana pozostawiona samej sobie czuła się bardzo samotnie.
Szybko jednak postanowiła, że nie ma sensu płakać do
księżyca. Musi być wdzięczna losowi za te kilka
przyjemności, które jej zostały. Składały się na nie głównie
przejażdżki konne, chociaż czasami trudno jej było znaleźć na
nie czas, odkąd księżna obarczyła ją szyciem, oraz książki,
które mogła czytać. Na ogół odbywało się to nocami, często
do samego ranka, gdyż w ciągu dnia była bardzo zajęta.
Nikt jej nigdy nie towarzyszył, gdy jeździła konno,
ponieważ książę uważał to za stratę czasu, żeby stajenny
pilnował jak ona lub Caroline jeździły na terenie posiadłości.
Trudno zatem było uniknąć Rocanie spotkań z Patrickiem
Fairleyem, który szalał z niepokoju obawiając się, że Caroline
zapomni o nim po przyjeździe do Londynu.
- Czy uważasz, że Caroline mnie kocha? - pytał bez
przerwy Rocanę. - To znaczy, czy naprawdę mnie kocha? Czy
będzie pamiętać, że należy do mnie?
Rocana z całego serca pragnęła go uspokoić, gdyż była
pewna, że Caroline kocha go najbardziej, jak tylko umie.
Nie była to na pewno ekstatyczna, gwałtowna miłość, jaka
połączyła jej rodziców, ale Rocana wątpiła, czy ktoś tak na
wskroś angielski jest w stanie odczuwać takie emocje.
Kiedy Caroline wróciła do zamku w środku czerwca, po
zakończeniu sezonu i opuszczeniu stolicy przez księcia
Regenta, który udał się do Brighton, nie ulegało wątpliwości,
że jest zachwycona widokiem Patricka. Każdego ranka
udawała się z Rocaną na konne przejażdżki zmierzając przez
park w stronę posiadłości Patricka, która sąsiadowała ze
znacznie
większym
majątkiem
księcia.
Zakochany
młodzieniec spotykał się z nimi w pół drogi. Wtedy Rocana
taktownie
odjeżdżała
gdzieś
samotnie,
zostawiając
zakochanych aż do czasu powrotu do domu. Sama nie byłaby
istotą ludzką, gdyby nie tęskniła czasami za czyimś
zakochanym spojrzeniem, podobnym do tego, jakim Patrick
spoglądał na Caroline.
- Może po prostu się zestarzeję i nigdy nikogo nie
spotkam - myślała czasami zdesperowana.
Szukała zapomnienia w snach i książkach, które jedna za
drugą zdejmowała z półek biblioteki, gdzie tkwiłyby
pokrywając się kurzem.
Teraz jednak wiedziała, że bez względu na to, co Caroline
mówiła, bez względu na to, jak bardzo kochała Patricka,
będzie musiała poślubić markiza i, być może, będzie z nim
szczęśliwa.
- Co ja mam zrobić, Rocano? - pytała Caroline z
rozpaczą. - Muszę wyjść za Patricka! Wiem, że muszę! Nigdy
nie będę szczęśliwa z człowiekiem takim jak markiz!
Rocana w pełni się z nią zgadzała. Zapytała więc:
- Jaki on jest? Opisz mi go.
- Według mnie jest nawet całkiem przystojny -
odpowiedziała z wahaniem Caroline. - Ale przytłacza mnie i
zawstydza, a wszystkie dziewczęta w Londynie szepczą o jego
romansach.
- Czy mówiły ci o nich? - zapytała Rocana.
- Oczywiście, że tak - odpowiedziała Caroline. - Nikt w
Londynie nie mówi o niczym innym jak o miłości i wszyscy
opowiadali sobie ciągle o tym, jak jakaś kobieta wypłakuje
sobie po nim oczy, gdyż ją porzucił dla innej, nie posiadającej
się z radości z tego powodu.
To wszystko Rocana słyszała już od służby. Zapytała:
- Jak sądzisz, dlaczego markiz chce się ożenić?
- I na to znam odpowiedź.
- Naprawdę?
- Tak. Znalazł się w kłopotliwej sytuacji z powodu
romansu z żoną jakiegoś dyplomaty i teraz próbuje uniknąć
międzynarodowego skandalu.
- Czy dlatego właśnie oświadczył się tobie? - z
niedowierzaniem spytała Rocana.
Caroline usiadła w niszy okiennej.
- Gdy przyjechałam do Londynu, wszyscy mówili o
markizie. Wydawało się, że interesują się jedynie jego osobą.
Mówiono, że postanowił nigdy się nie żenić, gdyż życie z
jedną kobietą znudziłoby go po tygodniu i dlatego woli mieć
je na pęczki, jak stado psów myśliwskich.
- Uważam, że to okropne! - wykrzyknęła Rocana. -
Zgadzam się z tobą - przytaknęła Caroline. - Lecz ja nie
zwracałam na te plotki najmniejszej uwagi, ponieważ moje
myśli zajmował Patrick.
- Oczywiście. Mów dalej.
- Potem zaczęto mówić o pani jakiejś - tam, nie pamiętam
jej nazwiska, że taka piękna, rudowłosa i zielonooka, szeptali
o tym, co ona i markiz robią razem.
- I co się potem wydarzyło?
- Przyjechałam do domu i papa powiedział mi, że markiz
przyjedzie do nas i że poprzedniego dnia, na wyścigach w
Ascot, napomknął papie, że może zwróci się do mnie z prośbą
o moją rękę.
- Może? - zapytała Rocana.
- Sądzę, że nie chce się jeszcze deklarować, na wypadek
gdyby okazało się, że jego kłopoty nie są tak poważne, jak się
obawiał - stwierdziła z goryczą Caroline.
Wyglądało na to, że Caroline dużo jaśniej ocenia sytuację,
niż spodziewała się tego Rocana, która wpatrzona w kuzynkę
stwierdziła:
- Myślę, że takie postępowanie markiza obraża cię i twój
ojciec powinien mu był odmówić.
- Na pewno by tak zrobił, gdybym go o to poprosiła -
odpowiedziała Caroline. - Ale sama wiesz, że mama nie
dopuści do tego. Ona o niczym innym nie marzy, jak tylko o
wyswataniu mnie za markiza, i nigdy, przenigdy nie zgodzi
się, żebym dała mu kosza.
I to była całkowita prawda. Rocana nie miała co do tego
najmniejszych
wątpliwości.
Powiedziała
więc
ze
współczuciem:
- Och, Caroline, tak mi przykro!
- Co mogę zrobić, Rocano? Muszę porozmawiać z
Patrickiem i zapytać go o radę.
- Będziesz musiała poczekać do jutra rana.
- Nie mogę! Nie mogę tak długo czekać! Muszę się z nim
spotkać jeszcze dziś wieczorem! - Głos jej się załamał. Była
bliska płaczu.
- Zrobię to, gdy mama i papa pojadą na kolację do
sąsiadów. Mnie zaproszenie nie obejmuje.
Popatrzyła na Rocanę i powiedziała:
- I tutaj musisz mi pomóc, moja droga. Pojedź do Patricka
i powiedz mu, że ma się ze mną spotkać w naszym stałym
miejscu. Lepiej niech tu nie przychodzi. Ktoś ze służby
mógłby donieść mamie.
- Oczywiście, masz rację - powiedziała Rocana. - Lecz
jak ja wyjaśnię swą nieobecność, jeśli ciotka Sophie mnie
zawoła?
- Myślisz, że może to zrobić?
Rocana rozłożyła bezradnie ręce, zanim odpowiedziała:
- Mogłaby podejrzewać, że mówię ci o twym
planowanym ślubie coś, czego nie powinnam, i dlatego może
przyjść tu, żeby temu zapobiec.
Caroline wiedziała, że tak właśnie pomyślałaby sobie jej
matka. Wstała i zaczęła niespokojnie przemierzać pokój.
- Muszę zobaczyć Patricka! Muszę! - powtarzała.
- Pojadę więc i przyprowadzę go - powiedziała Rocana. -
Ale poczekam do piątej, gdy twoja matka będzie
odpoczywała. Idź teraz do niej i porozmawiaj z nią o markizie.
Caroline skrzywiła się lekko, lecz wiedziała, że Rocana
ma rację. Zgodziła się więc, ponieważ był to jedyny sposób
uniknięcia podejrzeń.
Rozmawiały jeszcze trochę, a Caroline powtarzała ciągle,
że nie poślubi nikogo oprócz Patricka. Rocana jednak zdawała
sobie sprawę, że Caroline wie, że broni straconej pozycji. Jeśli
nie wydarzy się cud przed planowanym za dwa dni
przyjazdem markiza, Caroline będzie zmuszona przyjąć jego
oświadczyny, i wtedy nie będzie już odwrotu.
Rocana pędząc konno przez pola odczuwała radość,
chociaż czuła, że jest to samolubne uczucie, jak zwykle, gdy
mogła opuścić zamek zostawiając w nim olbrzymie ilości
ubrań do cerowania. Zdawała sobie jednak sprawę, że zadanie,
które jej zlecono, nie było łatwe.
Bez względu na to, jak mocno Patrick kochał Caroline czy
też ona jego, nie było sposobu, żeby jego oświadczyny mogły
się równać z propozycją marki za Quorna. Właściwie Rocana
była pewna, że w tych okolicznościach księżna i książę
potraktowaliby je jako zwykłą impertynencję.
Znając jednak dobrze Caroline, wiedziała, że byłaby ona
wspaniałą żoną dla Patricka i niewątpliwie byliby razem
szczęśliwi, podczas gdy z kimś takim jak markiz i za milion
lat nie byłaby w stanie znaleźć szczęścia.
Ponieważ tak wiele o nim słyszała, Rocana wyobrażała
sobie go jako półsatyra i rozpustnika i uważała, że tylko dama
o rudych włosach i zielonych oczach mogła być odpowiednią
dla niego żoną, z którą by się liczył.
Nie znając reguł rządzących wielkim światem, myślała, że
tylko wielka miłość byłaby w stanie uszczęśliwić takiego
mężczyznę i sprawić, że pozostałby wierny jednej kobiecie.
Wiedziała przecież, że jej ojciec, zanim poznał jej matkę,
miał niezliczone romanse. Było to naprawdę nieuniknione,
ponieważ był tak atrakcyjny i towarzyski. Lord Leo nie
zazdrościł swemu bratu ogromnego bogactwa, jego zamku,
posiadłości i wspaniałych koni. Po prostu śmiał się ze swego
ubóstwa, tak jak śmiał się ze wszystkiego i starał się wycisnąć
ze swych koni wszystko, co się dało, dosiadając ich tak
wspaniałe, że to raczej on wygrywał wyścig niż jego rumak.
Ponieważ jego radość życia udzielała się wszystkim,
którzy z nim przestawali, nie było w tym nic dziwnego, jak
kiedyś zażartowała sobie jego żona, że kobiety poszłyby za
nim w ogień.
- Kiedy cię spotkałem, moja droga - powiedział Leo - one
wszystkie zniknęły, tak jakby nigdy ich nie było.
Jego żona śmiała się szczęśliwa.
- Czy mogę być tego pewna?
- To jest równie pewne jak to, że jesteś czarownicą -
odpowiedział ojciec. - Wiesz, że rzuciłaś na mnie urok,
którego nie mogę zdjąć i od którego nie mogę się uwolnić.
Rozmyślając o tym, jak wiele jej rodzice znaczyli dla
siebie, Rocana doszła do wniosku, że może tego właśnie
potrzeba markizowi, jakiegoś czaru, spod którego nie będzie
mógł ani chciał się wyzwolić.
Wiedziała też, że choć słodka, dobra i delikatna, Caroline
nie byłaby w stanie mu tego dać. Rocana była pewna, że
wkrótce po ślubie, markiz powróciłby do swej rudowłosej
Syreny o zielonych oczach, a Caroline siedziałaby sama w
domu. Był to ten tryb życia, jaki wiedziała, że prowadziło
wiele żon arystokratów, podczas gdy ich mężowie „mieli inne
obowiązki" - jak to się mówiło. Szeptano o tych biednych
istotach w salonach, w kuchennych pokojach, w stajniach,
wszędzie tam, gdzie przekazywano plotki.
- Jak mogę jej tego oszczędzić? - spytała samą siebie
Rocana, wiedząc, że nie ma odpowiedzi na to pytanie.
Rocana dojechała do miejsca, gdzie posiadłość księcia
graniczyła z ziemią Fairleyów, i zaczęła się rozglądać wokół,
mając nadzieję zobaczyć gdzieś w pobliżu Patricka. Ten
młody człowiek nie tylko trenował konie swego ojca, ale
również nadzorował pracowników w majątku, gdyż planował
zająć się tym osobiście zamiast zatrudniać kogoś w tym celu.
Rocana wiedziała, że jej ojciec lubiłby ten rodzaj pracy,
gdyby miał dosyć pieniędzy i ziemi pod uprawę. Lecz książę
podarował mu tylko dworek i kilka otaczających go pól, więc
Lord Leo nie mógł zajmować się tym, co lubił. W tej sytuacji
często kusiło go, żeby wraz z żoną pojechać do Londynu i
wydawać pieniądze na rozrywki, co poważnie nadszarpywało
ich budżet.
- Chyba każdy musi mieć jakieś obowiązki, aby nie
popaść w tarapaty - pomyślała Rocana filozoficznie.
Z lekkim westchnieniem przypomniała sobie, ile pracy,
która leżała teraz porzucona przez nią w zamku, księżna
zwaliła na jej barki.
Rocana dojechała już prawie do samej stajni mieszczącej
się wprawdzie w niezbyt dużym budynku z czerwonej cegły,
którą pokryła już patyna wieków, ale imponującym i
przyciągającym wzrok, kiedy z ulgą zauważyła Patricka
wyjeżdżającego konno z lasu z prawej strony. Domyśliła się,
że będzie jechał w kierunku domu. Spięła swego konia
ostrogami i pogalopowała w stronę Patricka, a on
rozpoznawszy zbliżającą się postać wyjechał jej na spotkanie.
Gdy wreszcie ich konie stanęły obok siebie, wykrzyknął
zaniepokojony:
- Rocano! Co ty tu robisz?
- Przyjechałam, żeby ci powiedzieć, że Caroline chce się
z tobą natychmiast widzieć, i to jest bardzo, bardzo ważne! -
odpowiedziała bez tchu Rocana.
- Co się stało?
Rocana wiedziała, że Patrick jest w gorącej wodzie
kąpany. Widziała też ogromny niepokój w jego oczach. Jasne
było, że młody człowiek domyśla się, że coś złego musiało się
zdarzyć.
- Myślę, że lepiej będzie jak Caroline sama ci powie.
Zwróciła konia w kierunku, z którego przyjechała, a Patrick
jechał obok niej.
- Proszę, powiedz mi, Rocano - powiedział. - Jeśli to jest
to, czego się bałem, będę miał troszkę czasu, żeby się
zastanowić, co zrobić. Rocana musiała przyznać mu rację.
- Caroline jest niespokojna i nieszczęśliwa - powiedziała.
- Książę oznajmił jej, że markiz Quorn przyjeżdża w
odwiedziny i ma zamiar się jej oświadczyć. Patrick zaczerpnął
szybko powietrza. Potem powiedział: - Markiz Quorn? To nie
może być prawda! - To
jest prawda!
- Jak ona może poślubić takiego człowieka?... Przerwał.
Potem, innym już tonem głosu powiedział trochę spokojniej:
- Tego się właśnie obawiałem, kiedy Caroline pojechała
do Londynu, ale nigdy nie przypuszczałem, że to będzie
markiz Quorn!
- Podzielam twoje uczucia - odpowiedziała Rocana. - Ale
wiesz przecież, że księżna pragnie właśnie takiego męża dla
Caroline.
- Oczywiście, ze wiem - powiedział Patrick. - Chociaż
niewątpliwie księżna wolałaby Księcia Regenta, gdyby ten nie
był już żonaty!
Ton Patricka był bardzo gorzki i Rocana szybko dodała:
- Postaraj się nie zasmucać Caroline jeszcze bardziej.
Wiesz, że ona cię kocha.
- I ja ją kocham! - powiedział Patrick. - Lecz teraz mam
takie same szanse na poślubienie jej, jak na podróż na
Księżyc!
Zapadła cisza. Oboje ujechali kawałek drogi, kiedy
Rocana powiedziała:
- Uważam, że jesteś tchórzem, jeśli się tak łatwo
poddajesz!
Patrick spojrzał na nią ostro.
- Co przez to rozumiesz?
- W bajkach książę wspina się na najwyższe szczyty,
przepływa najgłębsze morza lub zabija smoka, żeby uratować
ukochaną kobietę.
- Tak jest, jak sama mówisz, w bajkach. Potem, już innym
tonem, dodał:
-
Powiedziałaś „uratować". Czy sugerujesz, że
powinienem uratować Caroline?
- Sam możesz sobie na to pytanie odpowiedzieć -
mruknęła Rocana. - Sądząc z tego, co wiem o markizie Quorn,
powiedziałabym, że jest on najmniej odpowiednim
kandydatem na męża Caroline!
- Masz rację! Oczywiście, że masz rację! - przyznał
Patrick. - Ale co ja mogę zrobić? Jak mam ją uratować?
Rocana uśmiechnęła się, a potem powiedziała:
- O tym już sam musisz zdecydować. Wiesz, że mój
ojciec ożenił się z moją matką wbrew woli księcia, księżnej i
całej rodziny Bruntwicków.
Przerwała na chwilę, a potem mówiła dalej:
- Ojciec mamy, który zawsze nie cierpiał Anglików, tak
samo jak reszta jego rodaków, robił wszystko, żeby nie
dopuścić do tego ślubu.
Zobaczyła, że w oczach Patricka zabłysło nowe światło,
którego jeszcze przed chwilą tam nie było. Młody człowiek
powiedział:
- Dziękuję ci, Rocano. Z pewnością pomyślę nad tym, co
mi powiedziałaś. Gdzie mam spotkać Caroline?
- W zwykłym miejscu o wpół do ósmej - odrzekła
Rocana. - A teraz muszę się śpieszyć, bo inaczej będę miała
kłopoty.
- Jeszcze raz dziękuję ci za zawiadomienie - powiedział
Patrick.
Ale Rocana już galopowała jak najszybciej w kierunku
zamku.
Gdy tylko wbiegła po schodach do swego pokoju, modląc
się w duchu, żeby księżna nie dowiedziała się o jej
przejażdżce, zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie
popełniła błędu.
- Może powinnam powiedzieć mu, żeby pogodził się z
tym, co nieuniknione - pomyślała.
Lecz w tej samej chwili usłyszała śmiech swego ojca i
jego głos mówiący:
- Wyścig nie jest przegrany, dopóki inny koń nie minie
mety!
Rozdział 2
Caroline pędziła na koniu szybko jak wicher. Z każdą
chwilą oddalała się od budynków stajni. Nie chciała
przejeżdżać przed frontem domu, żeby nikt ze służby
przypadkiem jej nie spostrzegł, i dlatego trzymała się w cieniu
drzew. Gdy znalazła się na otwartej przestrzeni, puściła się
galopem.
Stary stajenny, który nauczył ją jeździć na koniu, był jej
tak oddany, że mogła mu zaufać. Nie zdradziłby jej przed
rodzicami.
- Późno coś, milady, na przejażdżkę - powiedział, gdy
weszła do stajni.
- Potrzebuję trochę świeżego powietrza - odpowiedziała
Caroline. - Ale, proszę, nie mów nic mamie, bo wiem, że
byłaby na mnie zła z tego powodu.
- Nie puszczę pary z gęby, panienko - odpowiedział
parobek. - Księżna nie interesuje się moimi końmi.
A to, jak Caroline wiedziała, było nie do wybaczenia
według starego stajennego, ale również oznaczało, że ona
mogła bezpiecznie jechać.
Rocana zmusiła ją, żeby poczekała do wyjazdu rodziców,
ale na szczęście ludzie na wsi wcześnie spożywali kolację.
Zanim jednak wyjechali, kolacja zgodnie z instrukcjami
Rocany podana została dziewczętom w pokoju szkolnym. Gdy
były same, tu było znacznie przytulniej, i to również
oznaczało, że nie musiały się specjalnie przebierać.
Caroline uporała się szybko z pierwszym daniem i spytała
niecierpliwie:
- Czy mogę już iść?
Rocana spojrzała ku drzwiom, które właśnie się otworzyły
i młody pokojowiec wniósł pieczonego kurczaka. Dziewczyna
pokręciła przecząco głową i Caroline zrozumiała, że była zbyt
nieostrożna.
Gdy służący zszedł na dół, Rocana powiedziała:
- Idź się teraz przebrać, a ja powiem, że boli cię głowa i
nie jesteś głodna.
Wiedziała, że służba będzie się spodziewała jakichś
wyjaśnień, dlaczego Caroline nie zjadła swojej porcji. Życie
na zamku było takie spokojne i nudne, że wszystko, co
odbiegało od ustalonej normy, nawet jeśli było bardzo
banalne, stanowiło przedmiot zainteresowania.
Jedyną osobą wtajemniczoną w plany dziewcząt była
niania, ponieważ Caroline była jakby jej dzieckiem i dlatego
nic nie mogło się przed nią ukryć.
- Pakujesz się w kłopoty, to właśnie robisz! - powiedziała
piastunka, pomagając Caroline ubrać się w kostium do konnej
jazdy.
- Już mam kłopoty, jak sama wiesz - z goryczą
odpowiedziała Caroline. - Nie chcę wyjść za mąż za markiza
ani za żadnego mężczyznę, którego poznałam w Londynie.
- Nie ma sensu sprzeciwiać się księżnej, moja droga -
odpowiedziała niania. - Ona już zdecydowała, że musisz
zrobić świetną partię.
- Wiem o tym - odrzekła Caroline. - Ale ja nie chcę
takiego życia. Pragnę mieszkać na wsi wśród koni i psów i
być z kimś, kogo kocham.
Niania nie potrzebowała pytać, kim jest ten wybrany, lecz
ponieważ błędem byłoby wyjawić swoje uczucia Caroline;
zacisnęła tylko usta w twardą linię.
Schwyciwszy szpicrutę i rękawiczki, Caroline zbiegła na
dół bocznymi schodami i wymknęła się ostrożnie tylnym
wyjściem prowadzącym prosto do stajni.
Reszta służby jadła kolację, więc miała pewność, że nikt
jej nie obserwuje.
Jednocześnie czuła, że w zamku wszystko stanowi dla niej
zagrożenie, więc teraz pędziła na spotkanie z Patrickiem co
tchu pragnąc go tak gorąco, że serce jej przepełniał ból a w
oczach pojawiły się łzy.
Patrick czekał na nią w środku lasku, na polanie powstałej
po wyrębie. Uwiązał swego konia do leżącego drzewa i na
widok nadjeżdżającej Caroline podbiegł do niej, aby pomóc
jej zsiąść. Gdy to robił, przytrzymał ją przez chwilę w swych
ramionach, a potem wziął jej konia za uzdę i przywiązał obok
swojego. Następnie odwrócił się i ujrzał swą ukochaną
czekającą na niego na środku polanki. Caroline zdjęła
kapelusz, a jej jasne włosy lśniły w ostatnich promieniach
zachodzącego słońca, które chowało się już z wolna za linią
horyzontu. Przez chwilę stali tak patrząc na siebie. Potem
Patrick rozłożył ramiona, a Caroline z cichym szlochem
podbiegła do niego i, kryjąc twarz na jego piersi, wybuchnęła
płaczem.
- Nie płacz moja kochana - powiedział Patrick. - Proszę,
nie płacz tak.
- Nie zniosę tego! - łkała Caroline. - Nie mogę cię
opuścić! Co mam zrobić? Wiem, że mama i papa nie będą
mnie słuchać! - Jej słowa były prawie niezrozumiałe przez łzy.
Patrick przytulił ją tylko mocniej do siebie, jak gdyby to
mogło ją pocieszyć.
Jego twarz była blada i nieruchoma, a kiedy usiedli na
zwalonym pniu, Caroline pomyślała, że nigdy nie widziała
jeszcze, aby był taki poważny i dorosły.
Ujął jej dłoń w obie ręce i powiedział bardzo spokojnie:
- Czy jesteś zupełnie pewna, że nie chcesz poślubić
markiza?
Caroline zatkała.
- Jak możesz zadawać takie niemądre pytanie?
Nienawidzę go! A on wcale nie chce się ze mną żenić... A jeśli
będę musiała przyjąć jego oświadczyny... chyba się zabiję!
Mówiła histerycznie, co było do niej zupełnie niepodobne.
Palce Patricka zacisnęły się na jej drobnej dłoni aż do bólu. Po
chwili młodzieniec odezwał się cicho:
- Posłuchaj mnie, kochana. Mam pewien pomysł, chociaż
boję się go wyjawić. Caroline spojrzała na niego pytająco, a
on pomyślał, że chyba nikt nie wygląda tak czarująco. Jej
rzęsy były wilgotne, a na policzkach błyszczały krople łez,
jednak mimo to wyglądała tak urzekająco pięknie, że Patrick
zapragnął zamknąć ją w swych ramionach i całować do utraty
tchu. Zamiast tego zapytał:
- Czy kochasz mnie wystarczająco mocno, żeby
zdecydować się na ucieczkę?
Przez moment Caroline nie umiała znaleźć słów na tę
propozycję. Potem zapytała:
- Uciec... z tobą?
- Nie powinienem cię o to prosić - powiedział Patrick. -
To wywołałoby wielki skandal w naszych rodzinach, ale nie
przychodzi mi do głowy żaden inny sposób, żebyśmy byli
razem.
- Czy naprawdę myślisz, że moglibyśmy uciec i pobrać
się... zanim ktokolwiek by temu zapobiegł? - spytała
niepewnie Caroline.
- To będzie bardzo trudne, a twój ojciec z pewnością
będzie próbował nas odnaleźć i anulować ślub. Więc
będziemy się musieli dobrze ukrywać.
- Ale byłabym twoją żoną?
- Byłabyś moją żoną!
Gdy Patrick to powiedział, oczy Caroline powoli
rozbłysły, a na twarzy pojawił się radosny uśmiech, który
zmienił łzy na jej policzkach w małe tęcze.
- W takim razie ucieknijmy! - powiedziała. - I zróbmy to
natychmiast, dziś w nocy albo jutro, jak najszybciej!
- Moja najdroższa, czy naprawdę tak uważasz? - spytał
Patrick. Teraz on przygarnął ją mocno do siebie i pocałował
namiętnie uniesione ku niemu usta, aż poczuł, że drży w jego
uścisku. Był pewien, że jej serce bije równie mocno jak jego.
Po chwili stanowczo odsunął się od niej mówiąc:
- Musimy zaplanować wszystko bardzo dokładnie.
- Ale mogę być z tobą... i możemy się pobrać?
- O to właśnie się modlę - odpowiedział Patrick. - Jednak
to będzie trudne, a my nie możemy popełnić żadnego błędu.
W przeciwnym wypadku ty wrócisz do domu w niesławie, a
twoja matka sprawi, że już się więcej nie zobaczymy.
Caroline wydała okrzyk przestrachu i wyciągając do niego
ręce, powiedziała:
- Muszę być z tobą! Muszę! Wiesz, że nigdy nie
pokocham żadnego innego mężczyzny oprócz ciebie!
- Moja najdroższa, moja ukochana - wyszeptał wzruszony
Patrick.
Miał ogromną ochotę pocałować ją znowu, ale
powstrzymał się.
- Kiedy przyjeżdża markiz?
- Pojutrze. Patrick wzdrygnął się.
- Tak szybko?
- Przyjeżdża na coroczny bieg terenowy z przeszkodami.
- Oczywiście, i na pewno go wygra. Nikt nie ma lepszych
koni niż on.
- Czy możemy wyjechać przed jego przyjazdem? Patrick
westchnął ciężko.
- To jest niemożliwe, więc będziesz musiała, najdroższa,
być bardzo przebiegła i ostrożna, bo czeka cię niezwykle
trudne zadanie.
Caroline spytała z przestrachem:
- Co mam zrobić?
- Myślałem już o tym, gdy czekałem na ciebie -
odpowiedział Patrick. - Niestety, nie zdobędę specjalnego
zezwolenia na zawarcie małżeństwa ani też nie zbiorę dosyć
pieniędzy, w ciągu co najmniej tygodnia, abyśmy mieli za co
żyć, gdy będziemy się ukrywać.
- Tydzień to zbyt długo! - wykrzyknęła Caroline. - Do
tego czasu markiz poprosi mnie o rękę.
- Wiem, lecz po prostu będziesz musiała powiedzieć
rodzicom, że wyjdziesz za niego - powiedział zdecydowanie
Patrick. - A kiedy on będzie się oświadczał, powiedz, że się
zgadzasz.
To znaczy, że mam przyjąć jego oświadczyny?
- Kłam tylko wtedy, gdy będziesz musiała, ale spraw,
żeby markiz uwierzył, że jesteś gotowa zostać jego żoną -
odpowiedział Patrick.
Caroline zacisnęła ręce na jego palcach.
- Będę się okropnie bać!
- Lecz będziesz wiedziała, że nigdy go nie poślubisz,
gdyż ja zrobię wszystko, żebyśmy byli razem, tak szybko, jak
tylko będzie to możliwe.
Caroline westchnęła. Potem odezwała się:
- Zrobię dokładnie wszystko, co mi każesz.
- Kocham cię! - wykrzyknął Patrick. - I zapewniam cię,
najukochańsza, że poruszę niebo i ziemię, żebyś nigdy nie
żałowała, że zrezygnowałaś dla mnie z możliwości zostania
żoną markiza.
- Pragnę jedynie być z tobą i kochać cię - powiedziała
szczerze Caroline.
Patrick popatrzył na nią przeciągle, zanim odpowiedział:
- Jest coś, co sprawia, że myślę, że los nam sprzyja.
- Co takiego?
- Mój ojciec dowiedział się dzisiaj, że jego młodszy brat,
mój wuj, jest umierający. On nigdy się nie ożenił, nie ma
dzieci, a jest bardzo bogatym człowiekiem. Zawsze mówił, że
uczyni mnie swoim spadkobiercą.
- Wyjdę za ciebie bez względu na to, czy będziesz bogaty
czy biedny - powiedziała szybko Caroline.
- Uwielbiam cię za to - odpowiedział Patrick. - Ale to
znacznie ułatwiłoby nasze położenie, kochana, gdybym miał
dosyć pieniędzy, żeby zapewnić ci odpowiednie warunki bez
pomocy mego ojca.
Coś w tonie jego głosu sprawiło, że Caroline spytała
szybko:
- Czy myślisz, że on będzie bardzo zły, gdy się dowie o
naszej ucieczce?
- Obawiam się, że bardzo go to zirytuje - odpowiedział
Patrick. - Nie dlatego, że miałby coś przeciwko tobie, ale
dlatego, że chciałby być w przyjaznych stosunkach ze swoimi
sąsiadami. Jak wiesz, twój ojciec jest bardzo ważną osobą w
hrabstwie i mógłby, gdyby tylko zechciał, uczynić życie mego
ojca ogromnie uciążliwym.
- Czy bardzo ci to przeszkadza?
- Nic nie jest mi straszne, oprócz perspektywy, że
mógłbym cię stracić. Umarłbym chyba z rozpaczy, gdybym
wiedział, że jesteś żoną innego mężczyzny.
- Ja też bym umarła - powiedziała Caroline. - Och,
Patricku, pomóż mi uciec z tobą, i spraw, żeby nikt się o tym
nie dowiedział, zanim będzie już za późno.
- Tak właśnie zamierzam zrobić - odrzekł zdecydowanie
Patrick.
Caroline spojrzała na niego z szacunkiem i pomyślała
sobie, że nigdy nie widziała go tak stanowczego i tak
niespodziewanie dojrzałego. Ponieważ znali się od dziecka i
bywali na tych samych balach wydawanych na terenie
hrabstwa, Caroline miała wrażenie, że oboje są w tym samym
wieku, chociaż w rzeczywistości Patrick był od niej cztery lata
starszy. Teraz, po raz pierwszy dostrzegła w nim dorosłego
mężczyznę, mężczyznę, który będzie się nią opiekować i
któremu będzie posłuszna, ponieważ był od niej mądrzejszy.
- Powiedz mi, co mam robić.
- To będzie trudne - odpowiedział Patrick - ale chciałbym,
żebyś wróciła dzisiaj do zamku, zdecydowana działać tak
mądrze, aby nikt, prócz Rocany, nie powziął żadnych
podejrzeń, że tak naprawdę wcale nie zachwyca cię
perspektywa poślubienia markiza i zajęcia ważnej pozycji w
towarzystwie, jaką byś zyskała jako jego żona.
Caroline zesztywniała słysząc te słowa, lecz Patrick mówił
dalej:.
- Nie zobaczymy się jutro, ponieważ pojadę do Londynu,
aby uzyskać pozwolenie na ślub.
- Czy to będzie... niebezpieczne?
- Myślę, że takie sprawy trzymane są w tajemnicy, ale dla
pewności nie wymienię twego nazwiska. Czy masz drugie
imię oprócz Caroline?
- Tak, oczywiście. Na chrzcie dano mi Mary po lady
Mary Brunt, o której mówiono, że była bardzo piękna.
- Nie mogła być piękniejsza od ciebie! - oświadczył z
mocą Patrick. - Nikt nie mógłby być piękniejszy od mojej
ukochanej!
- Tak właśnie chcę, żebyś myślał.
Przez chwilę oboje zapomnieli, o czym przedtem
rozmawiali. Potem Patrick mówił dalej:
- Uciekniemy zaraz po tym jak zdobędę to zezwolenie i
zbiorę trochę pieniędzy, żebyśmy mogli się ukryć, dopóki
wszyscy nie pogodzą się z tą sytuacją.
- Zrób to szybko! Bardzo szybko! - nalegała gorąco
Caroline. - Boję się, że coś okropnego może się wydarzyć i że
mogę cię stracić!
- Nigdy do tego nie dojdzie - zapewnił ją Patrick - chociaż
ja o wiele bardziej się obawiam, że mogę utracić ciebie.
Znów wziął ją w ramiona i gorąco pocałował.
Dopiero
po
dłuższym czasie, gdy wrócili do
rzeczywistości, zdali sobie sprawę, że zapadł już zmrok i
pierwsze gwiazdy rozbłysły na niebie.
- Musisz wracać, moja najdroższa - powiedział Patrick, a
jego głos był lekko zachrypnięty.
- Chcę zostać z tobą.
- Będziemy razem dzień i noc, gdy weźmiemy ślub. Moja
kochana, czy jesteś pewna, że nie zmienisz zdania?
- Jak mogłabym to zrobić? - zapytała Caroline. - Jestem
twoja, twoja na zawsze, nigdy nie pozwoliłabym innemu
mężczyźnie się dotknąć.
Schowała twarz na jego piersi i powiedziała niewyraźnie:
- Kiedy byłam w Londynie, kilku mężczyzn, z którymi...
tańczyłam, próbowało mnie... pocałować, lecz ja...
wiedziałam, że nigdy nie będę do nich czuła tego, co czuję do
ciebie.
Ramiona Patricka przytuliły ją mocniej, aż trudno było jej
oddychać.
- Tego właśnie się obawiałem - powiedział przez ściśnięte
gardło. - Przeżywałem tortury na samą myśl o tym!
- Nie musiałeś się niepokoić. Cały czas liczyłam dni do
mojego powrotu i spotkania z tobą.
- Uwielbiam cię - powiedział Patrick. - I poświęcę całe
życie, żeby cię uszczęśliwić.
- Będę szczęśliwa - oznajmiła Caroline. - Tak samo jak
jestem teraz szczęśliwa, chociaż bardzo, bardzo się bałam,
zanim powiedziałeś, że możemy razem uciec.
Patrick nie odpowiedział. Po prostu raz jeszcze ją
ucałował. Potem, wiedząc, że jest to jedyna stosowna rzecz w
tej sytuacji, jaką powinien zrobić, podniósł ją wysoko i po
pożegnalnym pocałunku, wsadził na konia.
- Powiedz Rocanie, co zaplanowaliśmy - powiedział. -
Ale nie piśnij ani słowa nikomu innemu. Wiesz przecież, że
„ściany mają uszy", a plotka przemieszcza się z prędkością
wiatru.
- Będę bardzo, bardzo ostrożna - obiecała Caroline.
Patrick przyprowadził swego konia i przez chwilę jechali
obok siebie, dopóki nie ujrzeli zarysu zamku na horyzoncie.
Wtedy Patrick ucałował czule dłoń Caroline. Jego usta były
namiętne i natarczywe. Ich dotyk we wnętrzu delikatnej rączki
Caroline sprawił, że dziewczyna zadrżała. Patrick wiedział, że
jego ukochana pragnie, aby pocałował ją w usta. Jednak
uważał, że zbyt długie pożegnanie może być dla nich
niebezpieczne. Uśmiechnął się tylko i rzekł:
- Dobranoc, moja kochana, moja najdroższa! Pamiętaj
tylko, że cię kocham, i że nie musisz się dłużej niczego
obawiać.
- I ja cię kocham! - szepnęła Caroline.
Powiedziawszy to, spięła swego konia i odjechała w
kierunku stajni tą samą drogą, z której nadjechała. Ostrożnie
weszła do zamku tylnymi schodami, gdzie nikt jej nie
spostrzegł. Gdy doszła na górę, wpadła z impetem do sypialni
Rocany, która, zgodnie z jej oczekiwaniami, siedziała na łóżku
i czytała książkę.
- Wróciłaś! - wykrzyknęła Rocana.
Caroline zamknęła drzwi. Rocana pomyślała sobie, że jej
kuzynka nigdy jeszcze nie wyglądała na tak szczęśliwą, jak
teraz gdy siedziała obok niej na łóżku.
- Och, Rocano, wszystko jest takie cudowne!
Potem cichutko wtajemniczyła Rocanę we wszystko, co
zaplanowała z Patrickiem.
Markiz przybył do zamku dokładnie tak jak było to
przewidziane, czyli o piątej po południu. Z doświadczenia
wiedział, że najlepiej jest przybyć w gościnę o takiej porze,
żeby nie trzeba było zabawiać gospodarzy rozmową dłużej niż
godzinę, zanim nadejdzie czas przygotowań do kolacji.
Tak właśnie sobie zaplanował, tak jak planował wszystko
w swym życiu, dokładnie co do minuty. Dlatego więc, gdy
jego powóz, zaprzężony w cztery najlepsze konie, zajechał
przed ozdobione kutymi ornamentami bramy zamku
Bruntwick, wyciągnął z kieszonki kamizelki złoty zegarek.
Wskazówki wskazywały trzy minuty przed piątą. Koniuszy,
który służył u niego już jakiś czas, powiedział:
- Dokładnie na czas, milordzie.
Markiz nie odpowiedział. Na jego ustach pojawił się tylko
niewyraźny uśmiech, gdy spoglądał na zamek widoczny na
końcu podjazdu. Był to imponujący widok z punktu widzenia
księcia, lecz dla markiza, porównującego budynek ze swoim
domem w hrabstwie Buckingham, była to dziwaczna
mieszanina stylów, efekt działania kolejnych pokoleń.
Dwór, który nosił jego nazwisko, został kompletnie
przebudowany i odnowiony przez jego prapradziadka jakieś
sto lat temu i był idealnym przykładem stylu palladiańskiego.
Konie, mimo że przybyły aż z Londynu, pokonały długi
podjazd w kilka minut. Markiz efektownie wysiadł z powozu i
stanął u drzwi zamku.
Służba już wcześniej rozłożyła czerwony dywan na
szarych, kamiennych schodach, a kamerdyner czekał u ich
szczytu, żeby powitać dostojnego gościa. Markiz oddał lejce
koniuszemu i rzekł:
- Jak tylko wejdziesz do stajni, sprawdź, czy moje konie
mają odpowiednie warunki przed jutrzejszym biegiem.
- Sprawdzę wszystko, Wasza Wysokość.
Gdy powóz oddalił się w kierunku stajen, markiz
niespiesznie i godnie, co było dla niego charakterystyczne,
wszedł po schodach do holu. Nie miał pojęcia, że w chwili
gdy oddawał swój kapelusz jednemu ze służących, wysoko
ponad nim, zerkając zza balustrady, Rocana bada każdy
szczegół jego wyglądu.
Kiedy tak na niego patrzyła, pomyślała, że to bardzo
dziwne, że markiz wygląda dokładnie tak, jak go sobie
wyobrażała. Był przystojny, nie można było temu zaprzeczyć,
chyba najprzystojniejszy ze wszystkich mężczyzn, jakich
znała, ale rozumiała teraz strach Caroline. Ponieważ była
niezwykle spostrzegawcza, a wzrok miała bardzo ostry, od
razu zauważyła twardy wyraz jego oczu oraz nieprzyjemne
zaciśnięcie warg, które można by określić jako okrutne.
Jednocześnie doceniła jego niezwykłą elegancję i
oryginalny sposób, w jaki wiązał swój krawat. Stroju
dopełniał idealnie dopasowany płaszcz i obcisłe spodnie
koloru szampana. Na nogach markiz miał buty z cholewami,
w których odbijały się mijane przez niego sprzęty.
Obserwując tego niezwykłego mężczyznę kiedy szedł za
kamerdynerem, kierując się w stronę czerwonego salonu,
gdzie książę wraz z księżną czekali na niego, Rocana bardzo
wyraźnie zdawała sobie sprawę z jego silnej osobowości.
Wydawało się jej, że markiz emanuje z siebie jakieś
nadzwyczajne prądy, tak jakby pochodził z innej planety.
Jednak szybko sobie powiedziała, że to wina jej zbyt żywej
wyobraźni, a markiz w rzeczywistości jest po prostu
człowiekiem, chociaż niewątpliwie niezwykłym.
Kiedy obiekt jej zainteresowania znikł w drzwiach
czerwonego salonu, Rocana wyskoczyła z ukrycia i wbiegła
na górę do szkolnego pokoju. Tam czekała na nią niespokojna
Caroline, która natychmiast, gdy ujrzała kuzynkę, spytała:
- Widziałaś go?
- Tak, i myślę, że bardzo trafnie go opisałaś. Ma
przytłaczającą osobowość, i jestem pewna, że będzie bardzo
apodyktyczny w stosunku do swojej żony!
Caroline jęknęła z przerażenia.
- A co będzie, jeśli nie uda mi się od niego uciec?
- Nie wolno ci tak myśleć - odpowiedziała Rocana. -
Musisz wierzyć, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Jeśli
tylko pragnie się czegoś bardzo mocno i modli się o to gorąco,
nasze życzenia zawsze się spełniają.
Gdy to mówiła, przypomniała sobie własne modły i
życzenia, z których żadne, od jej przybycia na zamek, nie
ziściło się.
Jednak powiedziała sobie, że teraz musi skupić się na
Caroline, więc kontynuowała dalej przekonywającym tonem:
- Po prostu zgadzaj się na wszystko, co on proponuje, i
postaraj się wyglądać na szczęśliwą.
- Boję się, bardzo się boję! - powtórzyła raz jeszcze
Caroline. - Och, Rocano, zejdź ze mną na dół!
Rocana roześmiała się tylko.
- Czy wyobrażasz sobie, jak wściekła byłaby twoja matka,
gdybym to zrobiła?
- Bez ciebie wszystko mi się pomyli.
- Myśl o Patricku, pamiętaj, jak bardzo go kochasz, i że
nikt inny się nie liczy.
Stanowczy ton Rocany uspokoił nieco Caroline, która
powiedziała niepewnie:
- Postaram się.
Mimo to drżała cała, gdy służący wszedł do pokoju i
powiedział:
- Jej Wysokość jest natychmiast proszona do czerwonego
salonu!
Caroline zbladła tak bardzo, że Rocana obawiała się przez
chwilę, że zemdleje. Pochyliła się więc ku niej i szepnęła:
- Patrick, myśl o Patricku tak jak on myśli o tobie.
Wiedziała, że imię ukochanego dodaje Caroline odwagi.
Młoda dziewczyna zeszła na dół z wysoko podniesioną
głową, a Rocana wróciła do szkolnego pokoju, aby na nią
zaczekać. Na stole leżała, zostawiona tam przez nią, otwarta
książka Sir Waltera Scotta. Rocana zastanowiła się przez
chwilę, czy cała jej wiedza o życiu będzie pochodzić z
książek. Potrafiła wczuć się głęboko w niezwykłą atmosferę
utworów Sir Waltera, przeżywała wszystko, co przytrafiało się
jego bohaterkom, tak mocno, że cierpiała i kochała wraz z
nimi. Teraz podeszła do okna, żeby popatrzyć na zachód
słońca. Nagle przyszło jej na myśl, że jej życie jest takie
nieciekawe, skupione raczej wokół przedmiotów niż uczuć,
wypełnione trywialnymi sprawami i pozbawione niezwykłych
emocji. Nie mogła powstrzymać się od ukłucia zazdrości,
jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Przynajmniej
Caroline przeżywała dramatyczne chwile i, gdyby odważyła
się naprawdę uciec z Patrickiem, byłaby jak bohaterka
powieści, a nie zwyczajna córka zwykłego księcia.
- Ma szczęście, że spotkała kogoś takiego jak Patrick -
pomyślała Rocana.
Za chwilę ogarnął ją wstyd, że nie potrafi się cieszyć
szczęściem Caroline, nie myśląc o sobie.
Czas wydawał się dłużyć w nieskończoność, chociaż w
rzeczywistości nie minęło więcej niż dziesięć minut, gdy
Caroline pojawiła się znowu w szkolnym pokoju. Rocana od
razu zauważyła, że jej kuzynka jest przerażona.
- Czy wszystko jest w porządku?
Przez moment Caroline nie mogła wydobyć głosu. Potem
powiedziała:
- Chyba... tak. Ale, och, Rocano, on mnie przeraża! Jest w
nim coś groźnego, wygląda zupełnie jak wilkołak z bajek.
Jeśli mnie zabierze ze sobą... to jak Patrick będzie mógł
mnie uratować?
Rocana chwyciła ją za rękę.
- Patrick cię uratuje - powiedziała. - Caroline, musisz
robić to, co on ci każe, czyli udawać, że markiz ci się podoba i
że pragniesz zostać jego żoną.
- Prędzej umrę, niż wyjdę za niego! - wykrzyknęła
Caroline. - Jest coś takiego w jego spojrzeniu gdy patrzy na
mnie, że czuję się jak robak pod jego butem. Wiem, że tak
naprawdę on mną gardzi, po prostu wykorzystuje do swoich
celów.
- Jeśli myślisz, że tak właśnie jest, to znacznie ułatwia
zadanie - powiedziała spokojnie Rocana.
- Dlaczego? - spytała ciekawie Caroline.
- Bo jeśli on cię nie kocha, nie będzie cię o nic
podejrzewał. Zakochany mężczyzna zorientowałby się, że
kochasz kogoś innego.
Caroline zastanawiała się nad tymi słowami przez chwilę.
Potem powiedziała:
- Jesteś taka rozsądna, Rocano. Zawsze dodajesz mi
odwagi.
- Jeśli uciekniesz z Patrickiem, to ty, moim zdaniem
będziesz najodważniejszą osobą, jaką znam!
Caroline uśmiechnęła się.
- Naprawdę? Jestem odważna tylko dlatego, że Patrick
mnie kocha.
- W takim razie tylko to się liczy - powiedziała Rocana. -
Teraz idź i przebierz się do kolacji. Bądź atrakcyjna, bo
inaczej markiz może zmienić zdanie!
- Niczego bardziej nie pragnę. Rocana potrząsnęła głową.
- Nie, to byłby błąd. Jeśli nie będzie to markiz, obie
dobrze wiemy, że twoja matka znajdzie kogoś równie wysoko
postawionego, a wtedy może już nie być tak łatwo Patrickowi
cię porwać jak, mam nadzieję, stanie się tym razem.
To wydawało się logiczne, więc Caroline pozwoliła
Rocanie się ubrać w jedną ze swoich najładniejszych sukien,
jakie przywiozła ze sobą z Londynu.
Była to wspaniała suknia z białej, delikatnej jak mgiełka
gazy, ozdobionej wokół dekoltu małymi różowymi
różyczkami, które nadawały Caroline wygląd wiosennej
świeżości.
Rocana róże wpięła również we włosy kuzynki, a na szyję
założyła jej naszyjnik z pereł, który Caroline otrzymała od
ojca na swoje ostatnie urodziny.
- Wyglądasz cudownie! - wykrzyknęła Rocana,
zadowolona z efektu swych zabiegów.
- Chciałabym, żeby Patrick mógł mnie teraz zobaczyć.
- Pomyśl sobie tylko, że już niedługo będzie cię oglądał
dzień w dzień do końca życia.
- O niczym innym nie marzę - wyznała Caroline.
Następnie, zdając sobie sprawę, że spóźnienie na kolację
byłoby źle widziane, Rocana odprowadziła kuzynkę do
samych schodów i patrzyła, jak Caroline schodzi na dół. Po
chwili, wracając do pokoju szkolnego, Rocana ujrzała własne
odbicie w lustrze wiszącym na podeście schodów. Miała na
sobie suknię, którą Caroline wyrzuciła ze swej szafy jeszcze
przed wyjazdem do Londynu. Ubranie było już bardzo
znoszone, gdyż Caroline nosiła je całe dwa lata, zanim księżna
przekazała je łaskawie Rocanie. Niestety, rzeczy po Caroline
były jedynymi, jakie Rocana musiała nosić, ponieważ wyrosła
ze swych sukien, noszonych jeszcze przed okresem żałoby po
ojcu. I nawet wtedy księżna upewniała się, czy są one
najmniej atrakcyjne ze wszystkich ubrań Caroline. Jakby tego
było mało, usuwała również wszelkie ozdoby, które mogłyby
je upiększyć.
Zazwyczaj Rocana nie zwracała najmniejszej uwagi na to,
co miała na sobie ani jak wygląda, ale teraz przez chwilę
wyobraziła sobie siebie ubraną w suknię podobną do tej, jaką
nosiła Caroline. Wiedziała, że z powodu podobieństwa do
kuzynki, a może nawet bardziej do swej matki, wyglądałaby
bardzo atrakcyjnie.
Spoglądając wciąż w lustro, uśmiechnęła się lekko i
powiedziała do siebie, że tylko w snach może nosić podobne
suknie, i że wobec tego nie ma sensu tracić czasu na
rozmyślania o tym.
Kiedy Caroline wróciła na górę i wpadła do sypialni
Rocany, ta leżała już w łóżku pogrążona w lekturze „Ivanhoe".
Na widok kuzynki odłożyła książkę i poprawiła poduszki.
Caroline cicho zamknęła drzwi i głosem trochę tylko
głośniejszym od szeptu, rzekła:
- Poprosił mnie o rękę i... powiedział, że chce, aby ślub
odbył się za... dziesięć dni!
Rocana ze zdumieniem patrzyła na kuzynkę.
- Niemożliwe!
- Naprawdę tak powiedział i przeprosił za ten pośpiech,
tłumacząc, że musi jechać do Paryża w sprawach dotyczących
Księcia Regenta, i że miło by nam było spędzić tam nasz
miesiąc miodowy!
Caroline z trudem wypowiadała te słowa. Rocana nie
mogła powstrzymać się od pytania:
- Oczywiście ciocia Sophie nie wyraziła na to zgody?
- Markiz rozmawiał już wcześniej z rodzicami, a oni nie
tylko zgodzili się, ale nawet uważają, że to wspaniały pomysł,
żebym pojechała do Paryża.
Rocana nie odezwała się, więc Caroline mówiła dalej:
- Byli zupełnie zgodni co do tego, że ślub będzie skromny
i odbędzie się tutaj, na zamku, wśród naszych przyjaciół i
rodziny oraz kilkorga znajomych markiza, którzy będą mogli
przyjechać z Londynu.
- To znaczy, że markiz jest w dużo większych kłopotach
niż przypuszczałyśmy - powiedziała w zamyśleniu Rocana.
- Natychmiast muszę zawiadomić Patricka! - wykrzyknęła
Caroline.
- Zobaczysz go jutro na wyścigu - odpowiedziała Rocana.
- Miałam wprawdzie poradzić ci, żebyś nie rozmawiała z nim
na oczach wszystkich, ale śmiem twierdzić, że uda ci się jakoś
niepostrzeżenie do niego podejść.
Przerwała, a potem pospiesznie dodała:
- Ale musisz być ostrożna! Jeśli ktokolwiek zobaczy, jak
na siebie patrzycie, od razu zgadnie, że jesteście zakochani.
- Musimy uciekać już w czasie tego weekendu -
powiedziała Caroline. - Lub najpóźniej na początku
przyszłego tygodnia!
- Oczywiście - zgodziła się Rocana.
W tej chwili drzwi się otworzyły i dziewczęta z
przerażeniem ujrzały księżnę. Przez moment Rocana była
pewna, że ciotka musiała słyszeć o czym mówiła właśnie jej
córka, lecz ku jej zaskoczeniu, księżna uśmiechała się
zadowolona, gdy odezwała się do Caroline:
- Tak myślałam, że cię tu znajdę. Musiałaś przecież
podzielić się z Rocana wspaniałą wiadomością!
Caroline nerwowo przestąpiła z nogi na nogę.
- Tak, mamo. To właśnie jej mówiłam.
- Masz niezwykłe szczęście, dziewczyno! I chociaż ślub
zawierany w takim pośpiechu wydaje się zupełnie niezwykły,
jednak rozumiem markiza, że pragnie cię zabrać ze sobą do
Paryża.
- Tak, mamo.
- Oczywiście - kontynuowała księżna - to nam daje
niewiele czasu, na skompletowanie twojej wyprawy.
- Mojej wyprawy? - trochę głupio spytała Caroline.
- Przecież nie możesz wyjść za mąż nie mając wyprawy -
odpowiedziała księżna. - Biorąc pod uwagę pozycję, jaką
zajmuje pan młody, to, co będziesz miała na sobie, jest
niezwykle ważne.
Księżna westchnęła głęboko i dodała:
- Planowałam, że będziesz olśniewającą panną młodą, a
twój ślub będzie sensacją w całej okolicy. Ale zdobędziemy
gotowe suknie przed tym wielkim dniem, a reszta zostanie
wykończona po twoim powrocie do Anglii.
Caroline nie odpowiedziała, patrzyła jedynie na swoją
matkę wzrokiem przerażonego królika.
Rocana wstrzymała oddech, chociaż wiedziała już, co
księżna ma zamiar powiedzieć.
- Wobec tego jutro z samego rana wyjeżdżamy do
Londynu. Nie będziesz mogła być na wyścigu, ale to nie ma
znaczenia, gdyż markiz oznajmił nam już, że zaraz po
gonitwie wraca do Londynu i nawet nie zostanie na kolacji.
- Jedziemy do Londynu, mamo?
- Nie bądź głupia, Caroline - ostro odrzekła księżna. -
Przecież nie możemy wybrać nowych sukni siedząc w zamku!
Po czym zwróciła się w stronę Rocany:
- Lepiej wstań teraz, Rocano, i zacznij pakować rzeczy
Caroline. Już za późno, żeby budzić nianię, ale jutro ona i
służba dokończą to, o czym ty dziś zapomnisz.
- Tak, ciociu Sophie,
- Postaraj się niczego nie zapomnieć. - Głos księżnej stał
się ostrzejszy. - Sama wiesz, jaka jesteś nieuważna, gdy
marnujesz czas na te głupie książki zamiast zająć się bardziej
praktycznymi sprawami. - Popatrzyła z dezaprobatą na
„Ivanhoe" i ruszając w kierunku drzwi dodała:
- Twój ojciec, Caroline, i ja jesteśmy bardzo szczęśliwi,
że będziesz żoną tak ważnego człowieka. Gdy będziemy w
Londynie, skorzystam z okazji i poinstruuję cię, jak będziesz
musiała się zachowywać towarzysząc mu na dworze. Z
wyrazem satysfakcji w oczach, księżna wyszła z pokoju
zamykając za sobą drzwi. Żadna z dziewcząt nie odezwała się,
dopóki jej ciężkie kroki nie ucichły na schodach. Wtedy
Caroline załkała jak zwierzątko złapane w pułapkę.
- Jeśli będę w Londynie z mamą jak ucieknę z
Patrickiem? - płakała.
Była tak zrozpaczona, że Rocana szybko powiedziała:
- Przecież będziesz musiała wrócić tu na ślub, a wtedy z
pewnością Patrick coś wymyśli, żeby cię uratować.
- A jeśli mama zatrzyma mnie tam aż do ostatniej chwili?
Wiesz przecież, jaka jest, jeśli chodzi o ubrania!
- Zawsze będziesz musiała w końcu wrócić - upierała się
Rocana.
- Patrick planował naszą ucieczkę, zanim doszłoby do
ślubu.
- Jutro spotkam się z Patrickiem - obiecała Rocana. -
Chociaż nie będzie to łatwe, spróbuję także przesłać ci
wiadomość do Londynu. Napiszę w zawoalowany sposób, a ty
odczytasz to między wierszami. - Pomyślała chwilę i dodała:
- To będzie taki nasz kod.
- A jeśli ja tego nie zrozumiem, a mama przeczyta, to co
wtedy?
- Damy Patrickowi imię jednego z koni albo coś w tym
rodzaju - odpowiedziała Rocana. - Zostaw to mnie. Coś
wymyślę do jutra rana.
- Ale ja nie mogę jechać do Londynu! - wykrzyknęła
Caroline. - Może udam chorobę i wtedy mama nie będzie
mogła zabrać mnie ze sobą.
- Musisz jechać - odpowiedziała Rocana. - Nie ma innego
wyjścia. Lecz musisz napisać, kiedy wracasz, a ja powiem
Patrickowi, żeby mógł zaplanować wszystko dokładnie.
Widziała, że Caroline cała drży i jest bliska płaczu, więc
wstała z łóżka i siadając obok niej objęła ją ramionami.
- Bądź odważna - powiedziała. - To są tylko małe
przeszkody, które musisz pokonać, zanim połączysz się na
zawsze z Patrickiem i uwolnisz od markiza.
- A jeśli te przeszkody są zbyt wysokie, żeby je
przeskoczyć, i nie uda mi się uciec przed ślubem z nim?
- Ależ uda ci się! Uciekniesz! - odrzekła stanowczo
Rocana. - Czuję to w kościach, jak mówi niania - Po chwili,
jakby domyślając się, że Caroline nie jest jeszcze ciągle
przekonana, dodała:
- Czuję to jeszcze w inny sposób, o którym mój papa
mówił, że jest to rodzaj magicznej siły, jaką miała moja
mama.
- To znaczy: przewidywanie przyszłości? - spytała
Caroline, pociągając nosem.
- Coś w tym rodzaju, chociaż to raczej intuicja, jakieś
przeczucie, które mi mówi, że wszystko pójdzie po naszej
myśli, bez względu na trudności.
Mówiąc to przypomniała sobie, jak to w przeszłości nie
tylko przeczuwała dobre wydarzenia, ale również tragedie.
Kiedy jej matka pewnego letniego dnia spacerując po łące
ukąszona została przez węża, Rocana wiedziała, że umrze,
chociaż lekarze byli przekonani, że ukąszenie nie jest
poważne.
Wiedziała również, choć przed samą sobą nie chciała się
do tego przyznać, że żegnając ojca, jadącego na polowanie
pewnego mroźnego dnia, nie ujrzy go już więcej. Poszła
wtedy za nim do stajni i prosiła:
- To nie jest dobry dzień na polowanie. Nie jedź, papo!
Proszę, zostań w domu!
- Nieważne czy dobry, czy nie. Potrzebuję trochę ruchu -
odpowiedział ojciec. - Oprócz tego, kochanie, obiecałem
spotkać się z kilkoma przyjaciółmi. Jeśli się spóźnię, będziesz
wiedziała, że zatrzymałem się z nimi na drinka.
Ucałował ją na pożegnanie i wsiadł na konia dodając
jeszcze:
- Szkoda, że nie możesz ze mną pojechać, ale za to
pojeździmy sobie razem jutro. Uważaj na siebie.
To samo chciała mu powiedzieć, zanim odjechał. Kiedy
patrzyła w stronę, w której zniknął jej z oczu, w jakiś dziwny
sposób wiedziała, że znika na zawsze z jej życia i że
następnego dnia nie będą już razem.
Teraz zwróciła się do Caroline, a w jej głosie było coś
bardzo stanowczego:
- Obiecuję ci, że bez względu na trudności, bez względu
na przeszkody, jakie będziesz musiała pokonać, dojedziesz do
mety i poślubisz Patricka.
- Jesteś pewna? Naprawdę pewna? Czy przeczuwasz to
swoim „szóstym zmysłem"?
- Mój szósty zmysł nigdy nie kłamie - Rocana
uśmiechnęła się. - Nigdy nie będziesz markizą Quorn, lecz
panią Patrickową Fairley.
Carolina zarzuciła jej ręce na szyję i ucałowała w policzki.
- Właśnie tego pragnę najgoręcej na świecie! Wierzę ci,
Rocano, naprawdę ci wierzę!
Rozdział 3
Rocana zaczekała, aż Caroline, księżna i niania odjechały
po szybkim śniadaniu, i dopiero wtedy pośpieszyła do swego
pokoju, aby się przebrać w strój do konnej jazdy. Robiąc to w
wyraźny sposób lekceważyła dokładne instrukcje ciotki, która
przed samym wyjazdem wezwała ją do swego pokoju i
wskazując na wielką górę ubrań leżącą na krześle, rzekła:
- Masz to poreperować w czasie naszej nieobecności i
jeśli do naszego powrotu nie uporasz się z tym, będę bardzo
niezadowolona.
Mówiła to ostrym, nieprzyjemnym tonem, który
wskazywał, jak bardzo księżna nie znosi bratanicy swego
męża. Brak przyjaznych uczuć odbijał się również w
spojrzeniu. Rocana nie odpowiedziała, a księżna mówiła dalej:
- Długo zastanawiałam się nad tym, co będziesz robić, jak
Caroline wyjdzie za mąż. Zdecydowałam, że zajmiesz się
szyciem.
Rocana zesztywniała słysząc te słowa, a księżna ciągnęła
dalej:
- Nie mam zamiaru pozwolić ci marnować czas na
czytanie i konne przejażdżki, jak to robiłaś do tej pory. Jestem
pewna, że jako panna do szycia będziesz dużo rozsądniej
spędzać czas. - Przerwała na chwilę, a jej wzrok wpił się w
twarz Rocany, kiedy powiedziała:
- W każdym razie musisz być przygotowana na to, że
będziesz zmuszona odpracować to, co twój wuj wydał, aby
spłacić długi twego ojca, a także wynagrodzić fakt, że krewni
twojej matki od ponad piętnastu lat przelewają krew naszych
żołnierzy.
Rocana zacisnęła ręce, aby stłumić cisnący się na usta
protest. Nikt z rodziny jej matki nie służył w armii
napoleońskiej. Jej dziadek nigdy nie pasjonował się wojną i
gardził świeżo upieczoną arystokracją którą porywczy
Korsykańczyk stworzył w miejsce ancien regime: starych,
arystokratycznych rodów Francji.
Jednak Rocana wiedziała, że tłumaczenie tego księżnej,
która nienawidziła jej rodziców równie mocno, jak i jej samej,
było sprawą beznadziejną. Dlatego też milczała, a księżna,
jakby rozdrażniona brakiem odpowiedzi, ciągnęła dalej:
- Uważaj, żeby te rzeczy były naprawione dokładnie i
starannie, bo inaczej ukarzę cię srogo za niedbałość!
To powiedziawszy wyszła z pokoju i dołączyła do
Caroline czekającej na nią w holu. Rocana idąc za ciotką,
wiedziała, że Caroline domyślała się, co jej matka mogła
powiedzieć kuzynce. Widać to było w jej oczach. Cierpiała tak
bardzo z powodu rozstania z Patrickiem, że trudno jej było
udawać radość z perspektywy wyjazdu do Londynu. Całując
Rocanę na pożegnanie, wyszeptała cichutko, żeby nikt inny jej
nie usłyszał:
- Napisz, jak tylko go zobaczysz. Muszę wiedzieć, co on
planuje.
Rocana uważała, że niebezpiecznie byłoby odpowiadać
cokolwiek, więc po prostu skinęła głową, a Caroline, z
nieszczęśliwym spojrzeniem machała jej ręką podczas gdy
powóz oddalał się coraz bardziej.
Książę i markiz wyjechali już z zamku, żeby powitać
pierwszych gości przybyłych na wyścigi. Nie przejmując się
surową karą, jaka ją mogła spotkać, Rocana nie miała
najmniejszego zamiaru przegapić gonitwy. Dlatego też
migiem przebrała się w strój do konnej jazdy, zbiegła tylnymi
schodami i przedostała się do stajni, skąd większość
stajennych udała się już na miejsce startu, w północnym
krańcu parku, gdzie kończyły się drzewa, a zaczynał otwarty,
płaski teren.
Rocana spodziewała się widoku tłumu widzów i dlatego z
całą rozwagą starała się uniknąć spotkania z nimi, gdy
przemykała się przez sad. Pojechała na południe, na skraj
parku, również wyznaczony jako miejsce gonitwy.
Był tam zakątek, z którego mogła obejrzeć start i prawie
cały bieg. Ostatnia przeszkoda znajdowała się całkiem blisko,
a meta mniej więcej ćwierć mili przed nią. Osłonięta
drzewami Rocana nie mogła być zauważona. Kiedy
zatrzymała konia, pożałowała, że Caroline nie może być tu z
nią tak żeby mogły razem się pośmiać i podziwiać
uczestników wyścigu.
Na starcie kłębiło się już sporo koni, a książę starał się
wprowadzić jakiś ład. Rocana była pewna, że jest zirytowany
z powodu gapiów, którzy nieustannie kręcili się po torze
biegu, a ich psy szczekając płoszyły konie.
Obserwując uważnie scenę startu, nagle ujrzała markiza,
który przyłączył się do księcia. Pomyślała, że nie można
byłoby go nie rozpoznać oraz że Patrick miał rację, gdy
powiedział, że on niewątpliwie będzie zwycięzcą.
Markiz dosiadał czarnego ogiera i Rocana wiedziała, że
trudno będzie innym uczestnikom rywalizować z tak
wspaniałym zwierzęciem. Jednakże Patrick również jechał na
dobrze utrzymanym koniu, którego sam ujeżdżał, a miał
dodatkowo tę przewagę, że znał świetnie trasę biegu,
układającą się w kształt podkowy, Tuzin razy jego rumak
przeskakiwał przeszkody w ostatnim tygodniu. Podobnie
zresztą czyniło wielu innych uczestników wyścigu
mieszkających w sąsiedztwie zamku. Kilku z nich stanowiło
doprawdy komiczny widok. Byli to w większości zwykli
wieśniacy, którzy wiedzieli, że nie mają najmniejszych szans
na wygraną, ale mimo to chcieli wziąć udział w biegu dla
samej przyjemności.
Ze swego miejsca na szczycie wzgórza Rocana wszystko
wyraźnie widziała i była trochę zaskoczona, że nikt inny nie
skorzystał z tego dogodnego punktu obserwacyjnego.
Widzowie ustawili się natomiast przy każdej przeszkodzie, a
pozostali, jak się domyślała, zgromadzili się wokół linii startu,
skąd pobiegną pędem, żeby zdążyć na metę.
Konie dały się w końcu ustawić w jakim takim porządku i
Rocana widziała, jak książę czeka tylko na jedno niesforne
zwierzę, które nie chciało ustawić się w odpowiednim
kierunku. Wreszcie opuścił chorągiewkę startową.
Wystartowali!
Rocana wstrzymała oddech widząc wielkie kłębowisko
końskich i ludzkich ciał za pierwszą przeszkodą Sama skakała
niejednokrotnie przez nią i wiedziała, że jeżeli nie weźmie się
jej pod odpowiednim kątem, może być zdradziecka. Nie była
więc zaskoczona gdy dwóch jeźdźców spadło ze swych koni.
Jeden z nich wstał i ponownie dosiadłszy swego rumaka,
pogalopował za innymi pragnąc ukończyć wyścig.
Koń bez jeźdźca zawsze stanowił zagrożenie, i tym razem
taki właśnie koń spowodował kolejny upadek przy następnej
przeszkodzie. Kolejne, pozbawione jeźdźca zwierzę dołączyło
do grupy.
Następne trzy przeszkody były stosunkowo łatwe i
wszyscy dżokeje pokonali je bez trudu. Z westchnieniem ulgi
Rocana zauważyła, że jeden z koni galopujących bez jeźdźca
został złapany przez chłopca stajennego.
Jednak kolejne odcinki biegu były bardzo trudne. Teren
był podmokły, bez względu na porę roku, lecz mimo to, jak
widziała, markiz z łatwością sobie poradził z tą
niedogodnością. Jechał na swym ogierze ze ściągniętymi
cuglami, lecz i tak wyprzedzał nieznacznie pozostałych
uczestników.
Po kolejnych czterech przeszkodach następni farmerzy
odpadli z biegu z powodu jego trudności, dwa konie
odmówiły skoku, a jeden zrzucił swego jeźdźca przez głowę.
Teraz uczestnicy prawie się zbliżali do końca pierwszego
okrążenia i skręciwszy w lewo, aby ominąć słupek mety, byli
z powrotem na początku trasy przy pierwszej przeszkodzie.
Jeźdźców było tym razem znacznie mniej, a markiz
wyprzedzał pozostałych o dobrą długość. Jego koń pokonywał
przeszkody ze sporym zapasem, łatwiejsze traktując z
lekceważeniem, które Rocana mogła wyczuć nawet z takiej
odległości. Była pewna, że markiz jechał lepiej niż
jakikolwiek jeździec, jakiego widziała w życiu, może z
wyjątkiem jej ojca. Po chwili namysłu musiała uczciwie
przyznać, że był równie dobry jak jej ojciec. Wydawał się
zespolony z koniem, a sam fakt dosiadania tak wspaniałego
zwierzęcia dawał mu poczucie wszechwładzy.
Rocana miała wrażenie, chociaż nie mogła go z tej
odległości słyszeć, że po każdej trudniejszej przeszkodzie,
markiz przemawiał do konia, tak samo jak jej ojciec uczył ją
robić. Raz zauważyła, że po udanym skoku przez szczególnie
trudną przeszkodę, uniknięciu zderzenia z biegnącym samopas
koniem i ominięciu gapia, który wbiegł na trasę wyścigu,
markiz pochylił się w siodle i czule pogłaskał swego rumaka
po szyi.
Niespodziewanie, gdy do końca biegu zostały tylko dwie
przeszkody, ktoś wysunął się z grupy jeźdźców, aby
konkurować z markizem. Ku swej radości Rocana ujrzała, że
był to Patrick! Dotychczas jechał on nieco z tyłu, jak się
domyślała mocno ściągając cugle swemu koniowi. Teraz
popuścił je i przedostatnią przeszkodę pokonał dokładnie w
tym samym czasie co markiz. Najwyraźniej gotów był
wycisnąć z konia wszystko, aby sięgnąć po zwycięstwo.
Rocana nie mogła tego wiedzieć na pewno, ale
podejrzewała, że markiz był zaskoczony. Nagle wyścig, który
wydawał mu się całkiem prostym spacerkiem, zmienił się w
prawdziwą rywalizację. Teraz ci dwaj mężczyźni naprawdę
walczyli - chociaż markiz nie uświadamiał sobie tego, że byli
rywalami również i na innym polu - zdeterminowani, żeby
wygrać.
Ostatnią przeszkodę pokonali idąc łeb w łeb. Przed nimi
została tylko ostatnia prosta do mety.
W tym czasie większość widzów dotarła już w okolice
linii końcowej i Rocana słyszała, jak dopingują jeźdźców na
cały głos. Dwa konie galopowały z ogromną prędkością, a za
nimi ziemia unosiła się spod ich kopyt. Dziewczyna
wyczuwała, że obaj jeźdźcy mieli nerwy napięte do
ostateczności pragnąc pokonania rywala.
Oba konie jednocześnie wpadły na linię mety mijając
księcia czekającego tam na nich. Ryk głosów rozległ się w
całej dolinie zwielokrotniony przez echo. Z miejsca, gdzie
stała Rocana, nie można było określić, który z mężczyzn
zwyciężył. Mogła mieć tylko nadzieję, że był nim Patrick,
ponieważ byłby to dobry omen dla niego i Caroline.
Teraz jednak, gdy bieg się zakończył, Rocana nie mogła
dłużej zwlekać, lecz jak najszybciej musiała wrócić do zamku
i zastanowić się nad sposobem, w który mogłaby się
skontaktować z Patrickiem, zanim ten wróci do domu.
Wracając w stronę stajni, z ulgą myślała, że nie musi się
obawiać księżnej, która już wcześniej zapowiedziała, że nie
pojedzie na gonitwę. W żaden sposób również nie mogła być
zauważona przez nikogo z zaproszonych do zamku na obiad.
Jednakże Rocana była przyzwyczajona do tego, że zawsze
przebywała z dala od innych, więc i tym razem się nie
przejmowała swoim odosobnieniem. Tylko rano, gdy obudziła
się, żeby dokończyć pakowania rzeczy Caroline, uświadomiła
sobie z radością, że będzie mogła obejrzeć wyścig nie
narażając się potem na awanturę z tego powodu.
Wjechała do stajni wiedząc, że wróciła przed chłopcami
stajennymi. Wprowadziła swego konia do boksu, zdjęła mu
uprząż i rozsiodłała go. Miała już właśnie wychodzić, gdy
usłyszała gwałtowne głosy w drugim końcu stajni. W budynku
było dwadzieścia boksów i z jednego z nich dochodził hałas
spowodowany przez wierzgającego konia i krzyki stajennych.
Kierowana ciekawością poszła sprawdzić, co się stało. Tak jak
się spodziewała, w jednym z boksów, w którym goście
zostawiali swe konie, piękny rumak, prawie replika konia
dosiadanego przez markiza w czasie dzisiejszej gonitwy,
stawał dęba nie pozwalając stajennym na założenie mu
wędzidła.
Od razu było też jasne, że wszyscy trzej koniuszy
obserwujący zdenerwowanego konia i jeden, który trzymał
wędzidło, byli bladzi z przerażenia i cali się trzęśli.
- Co się stało? - spytała Rocana swym łagodnym głosem.
Trzej mężczyźni spojrzeli na nią. Wszyscy byli tu obcy.
- To ten ogier, panienko. Jego Wysokość kupił go w
zeszłym tygodniu - odpowiedział najstarszy ze stajennych.
- Wygląda na to, że jest trochę dziki - z uśmiechem
zauważyła Rocana.
- Nikt nie daje mu rady, panienko, i to jest prawda -
odparł stajenny. - Jego Wysokość kazał go nam tu przywieźć
na wypadek, gdyby nie mógł jechać na „Zdobywcy". Sam nie
wiem, jak poradzimy sobie, żeby zabrać go z powrotem do
domu.
- Czy Jego Wysokość zamierza na nim jeździć? - spytała
Rocana.
- Nie, panienko. To jest „Wulkan", tak się nazywa, i musi
być ujeżdżany przez specjalnych dżokejów. Jed ma na nim
jeździć.
- O, nie! Ja nie będę na nim jeździć! - szybko krzyknął
Jed. - On by mnie zabił, a ja nie mam zamiaru już umierać!
- Z pewnością Jego Lordowska Mość nie chce, żebyście
osiodłali go przed obiadem? - spytała Rocana.
- Takie są właśnie rozkazy Jego Wysokości, panienko -
odparł ten sam stajenny, który z nią zaczął rozmowę. - To
znaczy, że ma zamiar wyjechać, jak tylko zakończy się
wyścig, a my nie ośmielimy się kazać mu czekać!
Pozostali stajenni skinęli potwierdzająco głowami, a jeden
z nich dodał:
- Wszyscy boimy się gniewu naszego pana.
- Oj, ja nie będę. na nim jeździć! Mówię wam, nie będę
na nim jeździć! - krzyknął śmiertelnie przerażony Jed.
- Nikt nie będzie na nim jeździć, jeśli nie uda się nam go
ujarzmić i założyć wędzidła - zauważył trzeźwo jeden ze
stajennych,
- Dajcie mi spróbować - odezwała się Rocana.
Na twarzach stajennych pojawił się wyraz kompletnego
zaskoczenia. Przez moment wydawało się, że nie zrozumieli, o
co jej chodzi. Potem, gdy otworzyła drzwi do boksu,
najstarszy z nich rzekł szybko:
- Nie, panienko, nie może panienka podejść do
„Wulkana"! Gdy jest w tym humorze, może panienkę zabić!
- Nie sądzę, żeby to zrobił - spokojnie odpowiedziała
Rocana. - Stójcie spokojnie i nic nie mówcie.
Weszła do boksu przemawiając łagodnie tonem, który
słyszała wielokrotnie u swego ojca, gdy okiełznywał któregoś
ze swych dzikich koni. Kupował je tanio i niezmiennie
przemieniał w doskonale ułożone wierzchowce, na których
albo sam jeździł, albo też z zyskiem je sprzedawał.
- Czemu jesteś taki zdenerwowany? - pytała łagodnie. -
Spodziewam się, że to dlatego, że nie pozwolono ci wziąć
udziału w wyścigu. To było rzeczywiście niesprawiedliwe.
Jesteś taki piękny, taki wspaniały, i jestem pewna, że z
łatwością byś zwyciężył. Ale nie martw się, jeszcze będą inne
wyścigi. Ale ty chciałbyś, żeby wszyscy cię podziwiali i jesteś
szczęśliwy, kiedy cię dosiadają.
Przemawiała tak stojąc bez ruchu przy ścianie boksu, nie
czyniąc najmniejszego wysiłku, żeby zbliżyć się do
„Wulkana", który obserwował ją uważnie, z uszami
skierowanymi w jej kierunku, jakby naprawdę słuchał tego, co
do niego mówiła.
Ciągle przemawiając i wychwalając konia tonem ojca,
który, jak zawsze myślała, miał magiczny wręcz wpływ na
ludzi i zwierzęta, powoli zbliżyła się do „Wulkana".
Wydawało się, że zdenerwowanie konia minęło, gdyż nie
uczynił najmniejszej próby, żeby stanąć dęba.
Rocana zbliżała się coraz bardziej, aż wreszcie dotknęła
go, głaszcząc jego szyję, potem pieszcząc nos i uszy. Koń
zdawał się z przyjemnością poddawać tym zabiegom, i gdy
przestała, sam trącił ją pyskiem, jakby domagając się więcej.
Wtedy Rocana tym samym tonem, którym przemawiała do
„Wulkana", powiedziała:
- Dajcie mi wędzidło!
Stajenny, trzymający je do tej pory; nerwowo podszedł do
boksu i wyciągnął rękę, starając się podać dziewczynie żądany
przedmiot. Rocana wzięła wędzidło w prawą rękę, podczas
gdy lewą nadal gładziła delikatnie szyję „Wulkana". Potem
łagodnie założyła mu wędzidło na głowę, mówiąc
jednocześnie do niego:
- Nie chcesz zostać tu w takim pięknym dniu! Zabiorę cię
na dwór, na słoneczko. Spodoba ci się tam bardziej niż
wierzganie w tym ciasnym boksie, który jest stanowczo za
mały dla tak wspaniałego konia jak ty.
Wędzidło tkwiło już w pysku „Wulkana" i teraz Rocana
odwróciła konia w stronę wyjścia, wyprowadzając go z boksu.
W tym momencie zauważyła, że zamiast trzech obserwatorów,
jest ich już czterech. Przez chwilę spoglądała prosto w oczy
markiza, którego wyraz twarzy świadczył o najwyższym
zdumieniu. Po chwili, celowo ignorując obecność markiza,
Rocana wyprowadziła „Wulkana" ze stajni na dziedziniec,
mijając swą małą widownię.
Cały czas przemawiała do konia, mówiąc, jak bardzo
będzie mu się podobało na zewnątrz i jak wszyscy będą go
podziwiali. Potem zatrzymała konia i tym samym tonem
powiedziała:
- Niech ktoś założy mu delikatnie siodło!
Poczuła, że „Wulkan" zesztywniał, gdy ktoś podszedł z
boku. Rocana mocno trzymając konia za uzdę, aby zapobiec
ewentualnym protestom z jego strony, ze zdumieniem
zauważyła, że był to markiz. Założył delikatnie siodło na
grzbiet zwierzęcia dokładnie w taki sposób, w jaki sobie
życzyła.
Następnie stajenny pośpiesznie zapiął popręg, a markiz
stojąc obok Rocany, zapytał:
- Kim jesteś? I skąd wiesz, jak ujarzmić konia takiego jak
ten w tak zadziwiający sposób?
Rocana spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
Wchodząc do boksu „Wulkana" automatycznie ściągnęła z
głowy kapelusz do konnej jazdy, ponieważ uważała, że
mógłby jej przeszkadzać. Teraz, z promieniami słonecznymi
rozświetlającymi jej włosy, wyglądała na bardzo drobną istotę,
i jakby nie z tego świata obok ogromnego ogiera. Markiz był
tak wysoki, że musiała odchylić głowę, żeby na niego
popatrzeć, a gdy on odwzajemnił jej spojrzenie, zobaczyła w
jego oczach wyraz zaskoczenia.
- „Wulkan" się tylko popisywał, a konie zawsze wyczują
kto się ich boi - odpowiedziała. - To sprawia, że zachowują się
agresywnie.
- Jak się nazywasz? - spytał markiz.
- Rocana. - Nie miała zamiaru dodawać nic więcej, ale
zrozumiała, że markiz czeka na dalszy ciąg, więc po chwili
dodała z wahaniem:
- ...Brunt!
- Należysz do rodziny księcia! Nie spotkałem cię wczoraj
wieczorem, ale może dopiero co przyjechałaś.
- Nie, ja tu mieszkam.
Gdy tylko to powiedziała, uświadomiła sobie, że nie
powinna była rozmawiać z markizem, a gdyby księżna się o
tym dowiedziała, byłaby z pewnością wściekła. Powiedziała
więc szybko:
- „Wulkan" będzie już spokojny, ale uważam, że może
powinien pan sam go dosiadać i nauczyć dobrych manier.
- Czyżbyś dawała mi instrukcje? - spytał trochę drwiąco
markiz.
- Nie, skąd! Po prostu sugerowałam, że to byłby dobry
pomysł. Chciałam również pogratulować wspaniałego finiszu
w czasie wyścigu.
Po chwili, nie mogąc powstrzymać ciekawości, spytała:
- Kto wygrał?
- Uzgodniliśmy, że to był remis - odpowiedział markiz.
Na twarzy Rocany pojawił się wyraz zadowolenia. Nie
mogło umknąć to uwadze markiza.
Oddając cugle w ręce markiza, Rocana rzekła:
- To było naprawdę ekscytujące. Uważam, że pana konie
są wspaniałe!
Odwróciła się, zanim zdążył odpowiedzieć, i pobiegła
przez dziedziniec. W głowie kołatała jej myśl, że zostawiła w
stajni swój kapelusz.
Kiedy dobiegła do swego pokoju, zatopiła się w
rozmyślaniach, jakie to było ekscytujące okiełznanie
„Wulkana" podobnie, jak spotkanie z markizem.
- Naprawdę jest przytłaczający! - powiedziała do siebie.
To było prawie jak konfrontacja z falą przypływu albo,
pomyślała z uśmiechem, skok przez przeszkodę tak wysoką,
że aż niemożliwą do przeskoczenia.
- Nie powinnam była go spotykać - pomyślała. - Mogę go
już nigdy nie zobaczyć, ale z pewnością trudno mi będzie go
zapomnieć.
Wychylając się z okna mogła dostrzec grupę jeźdźców
wkraczających do zamku, aby wziąć udział w obiedzie, który
przygotowano dla nich w wielkiej Sali Baronów.
Rocana wiedziała, że kucharze pracowali cały tydzień
przygotowując się do tego dnia, gdyż miało to być coś
zupełnie wyjątkowego. Z tego, co słyszała, zamierzano podać
ogromne sarnie udźce, głowy dzików, pieczone prosięta, a
także niezliczone udźce baranie, kurczaki, połcie wieprzowiny
i pstrągi z zamkowego jeziora.
W obiedzie zawsze brali udział jedynie mężczyźni, gdyż
niektórzy z uczestników zostali uznani za zbyt nisko
urodzonych, aby księżna, a zwłaszcza Caroline, mogły im
towarzyszyć. Dlatego, nawet jeśli księżna nie wyjechałaby do
Londynu, nie spotkałaby się z markizem na obiedzie, chociaż
on mógłby zapragnąć pożegnać się z nią przed wyjazdem.
Rocana poczuła nagłą chęć, żeby w jakiś sposób zająć
miejsce Caroline w salonie i zobaczyć markiza, który będzie
żegnał się tam z jej wujem. Chciała z nim porozmawiać i
ocenić, jakim naprawdę jest człowiekiem. W czasie spotkania
w stajni trudno jej było jasno myśleć, gdyż musiała skupić
całą swą uwagę na „Wulkanie". Jednocześnie pomyślała, że to
interesujące spotkać mężczyznę o tak silnej osobowości, który
dominuje w każdym towarzystwie. Miał również, o czym
Rocana pamiętała, reputację, która sprawiała, że było o nim
głośno w całym kraju.
- Myślę, że jest twardy i może być okrutny, kiedy tak mu
jest wygodnie - doszła do wniosku Rocana. - Oczywiście nie
w stosunku do zwierząt, lecz do ludzi.
Pomyślała o kobietach, które podobno popełniły
samobójstwa z miłości do niego lub też umarły ze złamanym
sercem, ale miała wrażenie, że były to słabe, żałosne istoty.
Jednocześnie zrozumiałe było, że silne osobowości
przyciągały do siebie tych, którzy byli słabsi. Ci słabsi chcieli
się kurczowo uczepić mocniejszych jak „skorupiaki dna
łódki"; tak powiedział kiedyś jej ojciec.
- Jak możesz tak obrażać nas, kobiety? - spytała jej matka.
- Jako kobieta powinnaś to zrozumieć - odpowiedział
ojciec. - Te, które oplatają mężczyznę jak pnący bluszcz,
zniewalają go do tego stopnia, że albo to akceptuje albo
walczy, żeby się uwolnić.
- Myślę, że usprawiedliwiasz swoją płeć, podczas gdy tak
naprawdę mężczyźni są bezwzględni a już na pewno bez serca
- zaprotestowała matka.
Rocana wiedziała, że rodzice sprzeczali się, gdyż bardzo
to lubili, i zdawała sobie sprawę, że w ten sposób matka
zmuszała ojca do myślenia. Dlatego ich kłótnie wyglądały tak,
jakby ponad stołem przelatywały iskry jak błyszczące
robaczki świętojańskie tam i z powrotem.
Po minucie matka zwykle wybuchała śmiechem i mówiła:
- Wygrałeś! Jesteś dla mnie zbyt sprytny i przyznaję, że
jestem tylko słabą kobietką, podczas gdy ty jesteś silnym,
dominującym mężczyzną!
- Takim, który leży u twych stóp - odpowiedział raz
ojciec. - Wiesz równie dobrze jak ja, że okręciłaś mnie sobie
wokół małego palca i zawsze stawiasz na swoim!
Matka chciała zaprotestować, ale ojciec pocałował ją i
zwrócił się do Rocany:
- Mam nadzieję, że słuchasz, moja malutka, i notujesz, jak
mądra kobieta może przechytrzyć mężczyznę, bez względu na
to, czy jest on królem czy też zamiataczem ulic.
- Wiesz, że to nieprawda - zaprotestowała matka, -
Rocana musi się nauczyć, że kobiety zawsze powinny
zajmować drugie miejsce i stać w cieniu tronu! Jednocześnie
tak właśnie łatwiej jest postępować, gdy się kogoś kocha.
Rocana pomyślała, że to rzeczywiście prawda, lecz w
przypadku markiza z pewnością zbyt łatwo mu wszystko
przychodziło, zdobycze same mu wchodziły w ręce, i
niewątpliwie nudził się nimi szybko i porzucał. Jednak
wiedziała, że miłość nie tak wygląda, nie ta miłość, która
połączyła jej rodziców, jak również, tego była pewna,
Caroline i Patricka. Taka miłość nie starzała się, nie ulatniała,
lecz przeciwnie wzrastała, pogłębiała się i z roku na rok
stawała się coraz cudowniejsza.
- Może tego właśnie markiz nigdy nie doświadczył -
pomyślała.
Potem powiedziała sobie, że naprawdę ważne jest to, aby
markiz nie unieszczęśliwił Caroline, tak jak to zrobił z innymi
kobietami. Instynkt mówił jej, że będzie on zawsze przerażał
Caroline, a jej dobroć i łagodność nie zainteresują go na
długo.
Rocana doszła do wniosku, że markiz potrzebuje kobiety,
która stanowiłaby dla niego wyzwanie, tak jak ten koń,
„Wulkan", stanowił dla niego wyzwanie, ponieważ musiał go
okiełznać. Jednocześnie musiała przyznać, że z łatwością
poradziłby sobie z takim koniem, używając tych samych
czarów, co ona, żeby zmienić go w posłusznego i łagodnego
wierzchowca.
- Myśląc o nim marnuję tylko czas - zbeształa samą siebie
Rocana.
-
Kiedy będzie mężem Caroline, mało
prawdopodobne żebym go jeszcze kiedyś spotkała, a jeśli
będzie znudzony czy nieszczęśliwy, to już jego wina, że jest
taki przytłaczający.
Teraz musiała znaleźć Patricka i powiedzieć mu, co stało
się z Caroline.
Wślizgnęła się na schody, obawiając się, że ktoś mógłby ją
zobaczyć. Jednak służba była zajęta w jadalni, tak więc nie
zauważona weszła cicho na schody prowadzące na Galerię
Minstreli, która była ukryta za misternie wyrzeźbioną,
drewnianą kratą tak żeby muzycy mogli przygrywać gościom
siedzącym na dole, a ci słyszeli muzykę, lecz patrząc w górę,
nie dostrzegali grających.
Teraz Rocana otworzyła drzwi prowadzące na galerię,
skąd dobiegał śmiech ludzi zgromadzonych w jadalni, który
uderzył w nią jak nagły podmuch wiatru. Ostrożnie przysunęła
się do kraty i spoglądając w dół dostrzegła najpierw księcia
siedzącego u szczytu stołu w wysokim krześle, zwieńczonym
książęcą koroną. Markiz znajdował się po jego prawej stronie,
a Patrick po lewej, kilka miejsc dalej.
Wszyscy goście bawili się wspaniale, czemu głośno
dawali wyraz śmiejąc się donośnie, wznosząc toasty i
nakładając na swe talerze góry jedzenia wnoszonego bez
przerwy na wielkich, srebrnych półmiskach.
Rocana zauważyła, że markiz bardzo mało je i prawie nie
dotyka kieliszka z winem, stojącego przy jego nakryciu.
Książę
natomiast,
który
najwidoczniej
wyczerpany
wydarzeniami z przedpołudnia chociaż nie brał udziału w
wyścigu, pił więcej wina niż zazwyczaj. Lokaj napełniał jego
kieliszek, a książę najwyraźniej był w dobrym humorze.
Rozmawiał z ożywieniem z markizem i choć Rocana nie
mogła niczego słyszeć, miała wrażenie, że omawiał sprawy
związane ze ślubem i zapewniał, jaki to zaszczyt dla niego
mieć takiego zięcia. Było to jedynie wrażenie, tak jakby
czytała w myślach obserwowanych ludzi. Potem spojrzała na
drugi koniec stołu, tam gdzie siedział Patrick, i nabrała
pewności, że jej przypuszczenia są słuszne. Patrick patrzył
wilkiem odsunąwszy swój talerz, tak jakby nie był głodny.
Rocana stała patrząc, gdy markiz na długo przed końcem
obiadu wstał, a ona domyśliła się, że usprawiedliwiał się z
powodu wcześniejszego odjazdu.
Książę wstał również i Rocana pomyślała sobie, że robił
markizowi wymówki, prosząc go, żeby się tak nie śpieszył.
Obaj skierowali się do drzwi, a goście wznieśli kielichy,
podczas gdy markiz wychwalał swego gospodarza:
- Wspaniały pokaz, Wasza Lordowska Mość!
- Wszystkiego najlepszego życzę na resztę sezonu!
- Zwycięży pan na pewno w Doncaster!
- Dziękuję wam - odpowiedział markiz. - Ale nigdy nie
chwalę swych koni przed metą!
Biesiadnicy wybuchnęli śmiechem i dalej pili jego
zdrowie, podczas gdy markiz z księciem opuścili salę. Kiedy
zniknęli, Rocana zobaczyła, że Patrick również się podnosi, i
domyśliła się, że chce on jak najszybciej wrócić do domu,
gdyż niepokoił się o Caroline. Wiedziała, że było to raczej
mało prawdopodobne, aby ktoś powiedział mu o wyjeździe
jego ukochanej do Londynu. Z pewnością zastanawiał się
więc, dlaczego nie spotkał jej do tej pory, lecz może miał
nadzieję zobaczyć ją czekającą na niego w lesie, w ich
zwykłym miejscu spotkań.
Nie śpiesząc się, gdyż chciała, żeby pierwszy opuścił
stajnie, ponieważ spotkanie z nim w tym miejscu nie byłoby
rozsądne, Rocana poszła do boksu, gdzie uwiązała swego
konia po powrocie z wyścigu. Gdy przechodziła przez
dziedziniec stajni, zobaczyła jak markiz, zabawiwszy w holu
dłużej, niż się tego spodziewała, odjeżdżał właśnie spod
frontowych drzwi.
Stanęła w cieniu zarośli i obserwowała, jak oddala się w
swym powozie, który był, według niej, najelegantszym i
najnowocześniejszym pojazdem, jaki kiedykolwiek widziała, a
cztery konie do niego zaprzężone były wprost niewiarygodnie
piękne. Wydawało się, że sam markiz stanowi część całego
tego ekwipażu, a Rocana miała wrażenie, że pojawił się tu
prosto z jakiejś powieści i nie może być prawdziwym
człowiekiem. Po chwili zobaczyła, że „Wulkan" dosiadany
jest przez jednego ze stajennych w aksamitnej czarnej
dżokejce i białej peruce i pomyślała sobie z uśmiechem, że ten
koń zachowuje się lepiej, niż ktokolwiek mógłby
przypuszczać. Jednak była pewna, że markiz miał na niego
oko, na wypadek jakichś kłopotów. Po chwili cała kawalkada
minęła most i wjechała na drogę obsadzoną dębami,
prowadzącą do bramy wjazdowej. Wiedziała, że teraz, gdy
markiz usunął się z jej pola widzenia, całą swą uwagę musi
skupić na Patricku.
Osiodłała swego konia, tak jak to robiła wiele razy w
domu, i wyjechała ze stajni, zanim któryś z książęcych
stajennych mógł się zorientować, że w ogóle tam była.
Jak tylko przybyła na miejsce, Patrick, który już wcześniej
uwiązał swego konia, pośpieszył Rocanie z pomocą i zsadził
ją z siodła mówiąc jednocześnie:
- Gdzie jest Caroline? Co się stało? Myślałem, że będzie
na wyścigu?
Rocana poczekała, aż uwiąże jej konia do zwalonego
drzewa, i odpowiedziała:
- Księżna zabrała Caroline do Londynu, aby kupić jej
wyprawę ślubną.
Patrick spojrzał zmartwiony.
- Nie pomyślałem o tym.
- Ja też nie, aż do wczorajszego wieczora - odpowiedziała
Rocana. - To było bardzo niemądre z naszej strony. Oczywiste
jest to, że ciocia Sophie postanowiła uczynić z Caroline
najwspanialszą pannę młodą i sprawić jej wyprawę godną
samej królowej!
Patrick nie uśmiechnął się, lecz zamiast tego powiedział:
- Strasznie się obawiałem, że nie zobaczę ani Caroline,
ani ciebie, ponieważ umarł mój stryj.
- Czy to znaczy, że będziesz musiał wyjechać? - spytała
Rocana.
- Tak, i to przynajmniej na trzy lub cztery dni.
- Ponieważ Caroline również nie będzie mniej więcej tyle
czasu albo i dłużej, napiszę do niej, żeby się o ciebie nie
martwiła.
- A czy ona się o mnie martwiła?
- Była bardzo nieszczęśliwa, że nie mogła się z tobą
pożegnać.
- Będziesz do niej pisać?
- Tak, w bardzo zakamuflowany sposób, rodzajem szyfru,
na wypadek gdyby mój list dostał się w ręce mojej ciotki.
- W takim razie powiedz jej, że uważam, iż śmierć
mojego stryja pomoże w naszych planach, gdyż będę miał
teraz pieniądze, których tak potrzebuję.
Patrick przerwał. Potem dodał innym tonem:
- Kiedy Caroline wróci? Rocana bezradnie rozłożyła ręce.
- Nie mam pojęcia, ale obiecała, że da mi znać, jakie
dokładnie są plany księżnej. Kiedy spotkamy się ponownie?
W następny poniedziałek?
- Myślę, że wrócę w niedzielę wieczorem lub w
poniedziałek rano - powiedział Patrick. - Pogrzeb powinien,
się odbyć do tego czasu.
- Mam nadzieję, że będę miała wtedy jakieś wieści dla
ciebie.
- Dziękuję ci, Rocano - rzekł Patrick. - Czy oglądałaś
wyścig?
Dziewczyna uśmiechnęła się i dodała:
- Pomyślałam sobie, że to dobry znak dla ciebie i
Caroline, że pojechałeś tak wspaniale i zremisowałeś z
markizem.
- Chciałem go pokonać - powiedział gwałtownie Patrick.
- Rozumiem to, lecz ponieważ ma takiego wspaniałego
konia i niewątpliwie jest najlepszym jeźdźcem, jakiego można
sobie wyobrazić, to naprawdę fantastyczne, że dotrzymałeś
mu kroku.
- Mimo to nadal żałuję, że go nie pokonałem - powiedział
Patrick. - Ale chociaż tym razem mi się nie udało, na pewno
się nie poddam, jeśli chodzi o Caroline.
Mówił z determinacją, jakiej Rocana nie podejrzewała u
niego.
- Ten wyścig z pewnością wygrasz. I, jak zapewniłam
Caroline, moje „magiczne oko" mówi mi, że oboje będziecie
razem bardzo szczęśliwi - powiedziała.
Patrick uśmiechnął się po raz pierwszy od początku
spotkania.
- Dziękuję ci, Rocano - powiedział. - Po naszym ślubie
obiecuję ci, że ja i Caroline zrobimy coś dla ciebie.
- Dla mnie? - spytała zdumiona Rocana.
- Chyba nie sądzisz, że nikt nie zdaje sobie sprawy z tego,
jak źle jesteś traktowana przez ciotkę i wuja?
- Nikt?
- Nikt, kto znał twego ojca i wiedział, jak bardzo kochał
on swego brata. To wstyd i skandal, że nigdy nigdzie nie
wychodzisz i jesteś traktowana jak służąca, zamiast zająć
należne ci miejsce jako córce twego ojca.
To, co powiedział Patrick, było tak nieoczekiwane, że
Rocanie napłynęły łzy do oczu.
- Dziękuję ci.... za to, co mówisz - zdołała po chwili
wydusić ze ściśniętego gardła. - Nie tylko dlatego, że jesteś
taki dobry dla mnie... ale dlatego, że dodałeś mi pewności, że
papa nie został zapomniany.
- Oczywiście, że nie został zapomniany! - zapewnił ją
Patrick. - Wszyscy kochali twego ojca, a ci, którzy znali twą
matkę, kochali również ją.
Westchnął.
- Gdyby tylko Lord Leo był na miejscu księcia, nie
musiałbym zmuszać Caroline, aby uciekała z domu i tym
samym wywoływać skandal.
- Czy ten pomysł z ucieczką cię martwi? - dopytywała się
Rocana.
Patrick znowu się uśmiechnął.
- Tak naprawdę, to wcale nie - powiedział. - Wszystko,
czego pragnę, to szczęścia Caroline, a wiem, że nigdy nie
będzie szczęśliwa z markizem ani z żadnym innym mężczyzną
jego pokroju.
- To właśnie mówiłam Caroline - odrzekła Rocana. -
Wasze trudności to po prostu przeszkody, które musicie
przeskoczyć, zanim dobiegniecie do mety.
- Masz rację - zgodził się Patrick. - I zaklinam się na
wszystko, że Caroline będzie moja i że zabiję każdego, kto
będzie mi chciał przeszkodzić!
Powiedział to tak gwałtownie, że Rocana spojrzała na
niego ze zdziwieniem.
Po chwili pomyślała sobie, że miłość zmieniła go w
prawdziwego mężczyznę, który kierował się własnym
rozumem i był zdecydowany dostać to, czego chciał, bez
względu na koszty.
- Muszę wracać - powiedziała Rocana. - Byłoby dużym
błędem, gdybyśmy dali komuś powód do plotek. Ale będę tu
w poniedziałek i mam nadzieję, że tym razem przyniosę ci
dobre wieści.
- Do tego czasu - rzekł Patrick - powinienem mieć
specjalne pozwolenie na ślub i, mam nadzieję, fortunę, która
pozwoli mi zapewnić Caroline wszystko, czego zapragnie.
- Myślę, że ona pragnie jedynie ciebie - odpowiedziała
Rocana i zauważyła, że to, co powiedziała, zapaliło światło w
jego oczach.
Patrick pomógł Rocanie wsiąść na konia i patrzył, jak
odjeżdża z powrotem do zamku, a potem sam wskoczył na
swego wierzchowca i ruszył w; przeciwnym kierunku.
Gdy Rocana zobaczyła przed sobą zamek, przypomniała
sobie górę szycia, jaką księżna zostawiła jej do roboty. To
oznaczało, że będzie musiała nadrobić stracony czas i
pracować od rana do nocy, aż do powrotu księżnej.
- Wątpię, czy wróci przed końcem tygodnia - pocieszała
samą siebie.
Dziesięć dni, okres, który dzielił od wyznaczonego
terminu ślubu, miał minąć w niedzielę. Nie był to wprawdzie
zwyczajowy dzień, w którym odbywały się śluby, ale markiz
sam ustanawiał zwyczaje i, jeśli życzył sobie wziąć ślub w
niedzielę, tak musiało się stać.
- Dlatego jestem pewna, że Caroline wróci najpóźniej w
czwartek - doszła do wniosku Rocana dojeżdżając do stajni.
To nie dawało im zbyt wiele czasu, lecz księżna była
zdeterminowana, żeby uczynić z przyszłej markizy Quorn
wzór do naśladowania dla innych ambitnych panien młodych,
do podziwiania i oczywiście do zazdroszczenia.
Rozdział 4
Jadąc w kierunku lasu, Rocana zastanawiała się, co powie
Patrickowi, ponieważ wszystko, co planowali uprzednio, legło
w gruzach.
Poprzedniego wieczoru do zamku przybył dyliżans
pocztowy i przywiózł jej list od Caroline.
Kiedy go otworzyła, zrozumiała, że sprawa nie tylko była
pilna, ale wymagająca takiej dyskrecji, że Caroline zrobiła
jedyną rozsądną rzecz wysyłając list, z pomocą niani,
dyliżansem pocztowym, nie ufając zwykłej poczcie.
List najwyraźniej pisany był w ogromnym pośpiechu,
gdyż zazwyczaj staranne pismo Caroline tym razem
przypominało ledwo czytelne bazgrały.
Rocana czytała:
Najdroższa Rocano!
Wysyłam ten list do Ciebie dyliżansem pocztowym,
ponieważ Patrick musi koniecznie dowiedzieć się, co się stało.
Jestem taka zrozpaczona, nie mogę zrobić nic innego, tylko się
modlić, że pomimo wszystko, jakoś zdoła mnie uratować.
Mama i markiz mieli całkiem gwałtowną sprzeczkę dziś
rano, kiedy przybył on do naszego domu, a my właśnie
wychodziłyśmy na zakupy. Oznajmił nam, że najpóźniej we
wtorek musi być w Paryżu i zaproponował, żeby przełożyć
ślub na sobotę.
A ja, głupia, byłam pewna, że wyjadę stąd w czwartek
najpóźniej, lecz mama powiedziała markizowi, że nie
wrócimy do zamku aż do soboty po południu, około piątej.
Odpowiedział na to, że śmieszne, żeby być zależnym od
dostarczenia sukni ślubnej, lecz sama wiesz, jaka mama jest,
kiedy już się na coś zdecyduje, więc ostatecznie markiz
ustąpił, lecz bardzo niechętnie.
Natomiast powiedział, że ślub musi się odbyć o dziewiątej
trzydzieści w niedzielę rano, i że nie będzie przyjęcia
weselnego, lecz, jak tylko przebiorę się w podróżną suknię,
planuje natychmiast udać się do Dover.
Myślę, że mama bała się, że markiz mógłby odwołać ślub,
i dlatego się zgodziła, lecz bardzo niechętnie i była później tak
na mnie zła, że wybuchnęłam płaczem.
Prawdziwym powodem moich łez było jednak to, że
przeraziłam się, że jeśli nie przyjedziemy do zamku wcześniej,
Patrick i ja nie będziemy mogli uciec.
Proszę Cię, Rocano, spotkaj się z nim natychmiast i
ubłagaj, żeby się nie poddawał, ale zabrał mnie stąd. Im
częściej spotykam się z markizem, tym bardziej mnie
przeraża, i wiem, że nie mogłabym żyć bez Patricka ani nie
byłabym szczęśliwa z żadnym innym mężczyzną.
Niania ma zamiar wysłać ten list, jak tylko mama i ja
wyjdziemy do sklepów. Jestem dosłownie chora, gdy mam
mierzyć te niezliczone ilości sukien, ponieważ nie będę
przecież ich nosić, a te godziny nudy, kiedy muszę stać
podczas przymiarek, doprowadzają mnie do szaleństwa.
Proszę, proszę, Rocano, pomóż mi! Jestem taka
nieszczęśliwa i boję się!
Całuję Cię serdecznie,
Caroline
PS. Proszę przekaż Patrickowi moje ubrania, tak żebym
miała co nosić, gdy uciekniemy.
P.P.S. Dołączam liścik dla niego.
W kopercie była karteczka z napisanym na niej imieniem
Patricka, i Rocana mogła mieć tylko nadzieję, że jej zawartość
doda mu trochę otuchy, której na pewno bardzo będzie
potrzebował, gdy przeczyta list Caroline.
Zbliżając się do ściany lasu pomyślała, że może to ona
ponosi część odpowiedzialności za te kłopoty. Może powinna
była na samym początku przekonać Caroline, że będzie
musiała poślubić markiza i wyrzucić Patricka ze swego serca.
Jednak coś nie pozwalało się jej z tym zgodzić, jakiś
buntowniczy duch sprawiał, że pytała samą siebie, dlaczego
kobieta ma być zmuszana do zrobienia czegoś wbrew swojej
woli, zupełnie jakby była pozbawionym uczuć przedmiotem.
Nie dawało jej to spokoju, i zrobiłaby wszystko, co w jej
mocy, żeby pomóc Caroline połączyć się z ukochanym
mężczyzną.
Patrick czekał na polanie, tak jak robił to codziennie od
poniedziałku, na wypadek gdyby któraś z dziewcząt miała dla
niego jakieś wiadomości.
Teraz, zanim Rocana zaczęła mówić, domyślił się z
wyrazu jej twarzy, że Caroline przekazała jej jakieś
informacje.
- Co ona mówi? - zapytał spiesznie.
Rocana wręczyła mu kopertę, która zawierała list od
Caroline i wiadomość dla niego.
- Obawiam się, że wiadomości są złe - powiedziała cicho.
Patrick nie słuchał jej. Usiadł na zwalonym pniu i czytał
list od ukochanej, najwyraźniej głuchy na wszystko inne.
Rocana usiadła obok niego próbując zastanowić się nad
jakimś rozsądnym planem, ale wiedziała, że jest to bardzo
trudne. Nawet jeśli Patrickowi uda się uciec z Caroline, nie
będą mogli zbyt daleko ujechać do czasu, kiedy nieobecność
Caroline zostanie odkryta. A to oznaczało, że książę będzie
mógł ich złapać, zanim się pobiorą.
Ojciec Caroline miał wielu ludzi i bardzo szybkie konie, a
z tego, co Rocana wiedziała, w okolicy było niewiele dróg,
którymi Caroline i Patrick mogliby podróżować, bez względu
na to, dokąd zamierzali uciec.
Rocana liczyła, ile godzin mieliby do dyspozycji
zbiegowie, zanim książę i księżna zdaliby sobie sprawę z tego,
że Caroline opuściła zamek. Nagle Patrick podniósł głowę i
rzekł:
- Tego się właśnie spodziewałem.
- Naprawdę?
- Byłem pewien, że księżna ze swoimi wielkimi
ambicjami co do wyglądu narzeczonej markiza, nie będzie w
stanie kupić wszystkiego, co planowała w tak krótkim czasie.
- I co teraz możemy zrobić? - spytała Rocana.
- Po pierwsze - odpowiedział Patrick - zabiorę Caroline z
zamku, jak tylko uda się na spoczynek wieczorem.
Najwyraźniej przemyślał całą sprawę wcześniej.
- To znaczy około dziesiątej, co daje wam dziewięć
godzin, zanim księżna rozkaże obudzić Caroline. To nastąpi
raczej wcześnie, gdyż ślub ma się odbyć o wpół do dziesiątej.
- Muszę mieć więcej czasu.
- Nie widzę żadnej możliwości - odpowiedziała Rocana. -
Lecz jestem pewna, że jeśli Caroline zniknie, a oni domyślą
się, co zaszło, książę wyśle swych ludzi we wszystkich
kierunkach, żeby was pojmać.
Niewątpliwie Patrick również doszedł do takiego wniosku.
Rocana mówiła dalej:
- Musicie pobrać się najszybciej, jak to możliwe, i to
powinno nastąpić poza granicami hrabstwa, gdzie pastor nie
będzie znał nazwiska Brunt.
- Już nad tym myślałem - powiedział Patrick. - Jest tylko
jeden sposób, dzięki któremu mielibyśmy szansę umknąć
pogoni, i ty mogłabyś nam pomóc.
- Ja? - spytała Rocana. - Ależ oczywiście! Zrobię
wszystko, czego ode mnie zażądacie.
- Naprawdę tak mówisz? - dopytywał się Patrick trochę
dziwnym tonem.
- Oczywiście, że tak - odpowiedziała Rocana. - Wiesz, że
kocham Caroline, a ona nigdy nie będzie szczęśliwa z nikim
innym prócz ciebie.
- Bardzo dobrze więc - odezwał się poważnie Patrick. - W
takim razie musisz, Rocano, zająć miejsce Caroline i poślubić
markiza!
Rocana wpatrywała się w niego szeroko otwartymi
oczami, jak gdyby sądziła, że musiała go źle zrozumieć.
Potem z lekkim okrzykiem przestrachu, zaczęła mówić:
- Co ty powiedziałeś? Jak by to było możliwe, żebym
ja?...
- To nie będzie łatwe - odpowiedział Patrick. - Ale to jest
możliwe.
Przerwał, jakby zastanawiając się, a potem ciągnął dalej:
- Ty i Caroline jesteście mniej więcej tego samego
wzrostu, obie macie też jasne włosy. Największą różnicą są
wasze oczy, ale panna młoda powinna mieć spuszczone oczy,
a poza tym będziesz osłonięta welonem.
- Ja... ja nie rozumiem - drżącym głosem odezwała się
Rocana. - Jak mogłeś... pomyśleć o czymś tak... szalonym?
- To nie jest takie szalone, kiedy się nad tym zastanowisz
- spokojnie odpowiedział Patrick. - Księżna, która ma lepszy
wzrok niż książę, pójdzie pierwsza do kościoła, a Caroline
przyjdzie ostatnia wraz z ojcem.
- Tak... ale... - zaczęła mówić Rocana.
- Jeśli wymyślisz coś, żeby księżna nie zobaczyła
Caroline, zanim włoży ona suknię ślubną, nie sądzę, żeby
książę lub markiz spostrzegli, kiedy wejdziesz do kościoła, że
to ty zajęłaś jej miejsce.
Oczy Rocany były okrągłe ze zdumienia, a ręce ciasno
splecione, ale nic nie powiedziała, podczas gdy Patrick ciągnął
dalej:
- Jak już zostaniesz legalnie poślubiona markizowi, bez
względu na ich wściekłość i krzyki, nic nie będzie można
zrobić, będziesz żoną markiza. A do czasu, gdy ludzie księcia
odnajdą mnie i Caroline, my też będziemy mężem i żoną.
Rocana uniosła rękę, żeby ściągnąć kapelusz, jakby w
jakiś sposób utrudniał jej proces myślenia. Potem powiedziała:
- Nie mogę... uwierzyć w to wszystko, co mi mówisz! Po
raz pierwszy, w czasie tego spotkania, Patrick uśmiechnął się.
- Jeśli się nad tym dobrze zastanowisz, Rocano -
powiedział - to dojdziesz do wniosku, że nie tylko pomożesz
w ten sposób Caroline, którą, jak wiem, kochasz, ale również
sobie samej.
Rocana spojrzała na niego zaskoczona.
- Może nie pragniesz poślubić markiza, ale z pewnością
jest to lepsze niż twoje dotychczasowe życie. Prawda?
Caroline opowiadała mi, jak dokuczają ci na zamku z tego
powodu , że twój ojciec umarł zadłużony, a twoja matka była
Francuzką.
Temu Rocana nie mogła zaprzeczyć, więc wydała tylko
pomruk, który Patrick uznał za potwierdzenie.
- Cokolwiek by się stało w przyszłości, markiz będzie
musiał się zatroszczyć o ciebie. Może twoja „magia", o której
Caroline często mi opowiadała, podpowie ci, że jest to jedyna
słuszna rzecz tak dla ciebie, jak i dla nas.
- Rozumiem to, co mówisz - powiedziała Rocana - ale jak
uniknę kary za takie oszustwo? A jeśli zostanie ono odkryte,
zanim dotrę do kościoła, księżna będzie tak wściekła, że chyba
mnie zabije!
- W takim razie musisz zrobić wszystko, żeby nie odkryła
niczego, dopóki nie zostaniesz markizą Quorn! - rzekł z mocą
Patrick. Potem, jakby doszedłszy do wniosku, że był zbyt
frywolny, wyciągnął rękę i ujął dłoń Rocany.
- Tylko w ten sposób możesz nam pomóc, Rocano.
Uważam, że to jest nawet sprawiedliwe, że odpłacisz się w ten
sposób księżnej za jej traktowanie ciebie! Wierzę też, że twój
ojciec uznałby to za świetny żart.
Zupełnie jakby Patrick wywołał ducha, Rocana niemalże
zobaczyła swego ojca śmiejącego się serdecznie i
mrugającego do niej porozumiewawczo, gdy mówił:
- Odpłać im się hojnie! Zasługują na to!
To było jego powiedzenie, którego często używał, i
Rocana była pewna, że gdyby ojciec wiedział o tym, jaka była
nieszczęśliwa od czasu przybycia do zamku, na pewno
pragnąłby oszczędzić jej tego losu.
Zeszłej nocy, skończywszy szycie zlecone jej przez
księżnę, prawie o północy, rozmyślała nad swoją przyszłością.
Ta myśl ją przerażała. Była pewna, że ciotka, żywiąca do niej
jedynie złość i nienawiść, zabroni jej czytać książki i jeździć
konno. Co więcej, do tej pory obecność Caroline
powstrzymywała księżnę od wymierzania Rocanie kar
cielesnych. Teraz Rocana przeczuwała, że jak tylko Caroline
wyjdzie za mąż i opuści zamek, ciotka zacznie bić ją po
twarzy a może nawet posunąć się dalej i wychłostać ją. Tym
przecież straszyła ją w chwilach złości od dawna, ale nigdy
nie zrobiłaby tego w obecności Caroline. Rocana zdawała
sobie sprawę, że jej kuzynka stanowiła jakby tarczę pomiędzy
nią a księżną. Tak więc wyjazd Caroline sprawi, że nie tylko
ona sama będzie nieszczęśliwa jako markiza Quorn, lecz także
Rocana znajdzie się w sytuacji nie do pozazdroszczenia.
Rocana wiedziała, że Patrick czeka na jej odpowiedź,
patrząc na nią wyczekująco, z palcami ściskającymi jej dłoń,
co zdradzało jego ogromne napięcie. Jakby nieświadomie
dziewczyna uniosła brodę w taki sam sposób, W jaki czynił to
jej ojciec, gdy stawiał czoło jakiejś szczególnej trudności, i
odpowiedziała:
- Zrobię to... ale, och, Patricku!... Będziesz musiał mi
pomóc!
- Wiedziałem, że się zgodzisz! - rzekł Patrick
triumfalnym tonem. - Dziękuję ci Rocano, dziękuję. I jak
Caroline i ja już się pobierzemy, zawsze będziesz mogła do
nas przyjść, jeśli twoja sytuacja będzie zbyt trudna do
wytrzymania.
- Jestem... przerażona - wyjąkała Rocana. - Nie tylko
dlatego, że mogę was zawieść... ale także... z powodu... ślubu
z markizem!
- Przyznaję, że może budzić strach - odpowiedział
Patrick. - Lecz jednocześnie jest dżentelmenem i sportowcem,
i nie wierzę, że kiedy go lepiej poznasz, mógłby być gorszy od
księżnej, której naprawdę się boję!
Rocana roześmiała się, ale przyszło jej do głowy, że
podczas gdy księżna była, jak to określił Patrick, źródłem jego
strachu jako matka Caroline, markiz będzie jej mężem, a to
było coś niemożliwego do wyobrażenia.
- Teraz, po pierwsze, musimy sprawdzić, czy mam dosyć
ubrań Caroline, żeby miała się w co ubrać, zanim będę mógł
jej kupić coś nowego - powiedział praktycznie Patrick. Potem,
jakby sądził, że Rocana nie zrozumiała tego, co powiedział,
dodał:
- Ty przecież będziesz miała jej wyprawę!
- Jeśli uda mi się oszukać wszystkich - powiedziała
niewyraźnie Rocana - a przede wszystkim markiza!
- Będziesz jego żoną - powiedział stanowczo Patrick. - I
bez względu na wszystko, musisz nalegać, żeby zabrał cię z
sobą.
Rocana westchnęła głęboko, tak jakby słowa Patricka
sprawiły, że jej przyszłość stała się bardziej skomplikowana.
Nie odpowiedziała jednak, a on mówił dalej:
- Czy mogłabyś jakoś spakować rzeczy Caroline i
wymyślić pretekst dla służby, żeby wynieść je z zamku?
Rocana zastanowiła się przez chwilę, a potem
powiedziała:
- Ponieważ wszyscy wiedzą, że Caroline będzie miała
nową wyprawę, mogę powiedzieć, że księżna poleciła mi
przekazać stare i znoszone ubrania Caroline do jednego z
sierocińców.
- Wspaniale! - wykrzyknął Patrick. - Każ służbie postawić
kufry przed tylnymi drzwiami, a ja już je stamtąd zabiorę.
Jeśli przyjadę po nie w porze kolacji, nikt mnie nie zobaczy.
- A jeśli przypadkiem ktoś cię zauważy? - wysunęła
przypuszczenie Rocana.
- Upewnię się, że nikogo nie będzie - odpowiedział
Patrick. - Nie martw się o mnie, Rocano. Po prostu, spakuj
rzeczy, których, według ciebie, Caroline będzie potrzebować,
- Na pewno to zrobię - obiecała Rocana.
- Jutro porozmawiamy jeszcze na ten temat - powiedział
Patrick. - A ja tymczasem opracuję każdy szczegół naszego
planu, ale ty musisz wymyślić coś, żeby nikt nie spostrzegł
twoich oczu, które mogą cię zdradzić, i oczywiście musimy
mieć jakieś wytłumaczenie twojej nieobecności, jeśli księżna
spyta o Rocanę.
- Och, o tym nie pomyślałam! - wykrzyknęła Rocana. Po
chwili namysłu uśmiechnęła się.
- Przynajmniej ten problem mamy rozwiązany.
- Jak?
- Niania mi pomoże. Kiedy wróci z Londynu razem z
Caroline, powiem, że źle się czuję. Niania tymczasem będzie
pomagać Caroline w przygotowaniach do pójścia do kościoła.
Już wcześniej zapowiedziano mi, że ja nie będę mogła być na
ślubie.
- Ani na przyjęciu weselnym? - spytał Patrick.
- Oczywiście, że nie. Wiesz przecież, że mam być
niewidzialna.
- Nie wyobrażam sobie okrutniejszego traktowania kogoś
o twojej pozycji społecznej i, oprócz chęci rozzłoszczenia ich
przez ucieczkę z Caroline, mam ogromną ochotę zobaczyć
minę księżnej, gdy okaże się, że to ty jesteś markizą Quorn!
- Chyba nie mogłabym być bardziej nieszczęśliwa, niż
zostając na zamku bez Caroline - powiedziała cicho Rocana.
Patrick raz jeszcze ujął jej dłoń w swoją.
- Nie będę w stanie ci się odwdzięczyć, Rocano -
powiedział. - Powiem tylko, że jesteś bardzo odważna i twój
ojciec byłby z ciebie dumny.
Mówił to tak szczerze, że Rocana poczuła łzy pod
powiekami. Zacisnęła palce na jego ręku i powiedziała:
- To nie może być trudniejsze niż twoja próba
zwyciężenia markiza w czasie wyścigu, ale tym razem ty
wygrasz!
- Oboje wygramy! - dorzucił Patrick.
Po porannym spotkaniu z Patrickiem Rocana nie mogła
zmrużyć oka w sobotnią noc.
Ukochany Caroline dodawał jej odwagi i przećwiczył z
nią krok po kroku wszystko, co musiała zrobić w dniu ślubu,
tak długo, że miała to jakby wypisane przed oczyma. Mimo
wszystko czuła okropny strach przed porażką, obawiała się, że
cały ich plan rozsypie się jak domek z kart.
Caroline z księżną i nianią przybyły do zamku o piątej.
Jedno spojrzenie na kuzynkę powiedziało Rocanie jak była
spięta i przerażona.
Księżna wpadła do zamku wydając ostrym głosem
rozkazy i natychmiast dopatrzyła się niedociągnięć w kwestii
ułożenia kwiatów, które przygotowano na ślub.
Caroline wbiegła na górę, a Rocana podążyła za nią. Gdy
dotarły do pokoju szkolnego, obie nie mogły złapać tchu.
Rocana zamknęła drzwi, Caroline zapytała:
- Co z Patrickiem? Co on zamierza?!
- Wszystko w porządku. Będzie czekać na ciebie dziś
wieczorem o dziewiątej trzydzieści, w krzakach przy tylnych
drzwiach.
Caroline aż krzyknęła z radości.
- Jesteś pewna... naprawdę jesteś pewna, że on tam
będzie?
- Jestem absolutnie pewna - odpowiedziała Rocana. -
Zaraz szybko ci powiem, jakie są jego plany.
Pociągnęła Caroline do niszy okiennej, aby być jak
najdalej od drzwi.
W czasie gdy kuzynka rozwiązała wstążki kapelusza i
wyswobodziła się z peleryny, którą miała narzuconą na cienką
suknię, Rocana szeptem wtajemniczyła ją w plany Patricka.
- Zajmiesz moje miejsce w kościele! - wykrzyknęła
zdumiona Caroline. - Nie do wiary!
- Patrick mówi, że musi mieć dosyć czasu, aby wziąć z
tobą ślub i dotrzeć na wybrzeże.
- Więc zrobisz to dla mnie? - spytała Caroline. -
Naprawdę poślubisz markiza?
- Patrick przekonał mnie, że to jedyny sposób, abyście
mogli uciec.
- Och, Rocano, tak mi przykro! On jest okropny i ja go
tak nienawidzę! Za każdym razem, kiedy go widzę, coraz
bardziej mnie przeraża!
- Patrick twierdzi, że jeśli o mnie chodzi, markiz nie może
być bardziej przerażający niż ciocia Sophie.
- Patrick ma zawsze rację - odpowiedziała Caroline. -
Jeśli naprawdę poślubisz markiza, będę ci wdzięczna z całego
serca do końca życia.
- Obiecałam, że to zrobię - powiedziała Rocana. - Mam
tylko nadzieję, że twoja suknia ślubna nie będzie na mnie zbyt
ciasna!
Caroline roześmiała się, tak jak chciała Rocana, ponieważ
obie dobrze wiedziały, że z nich dwóch, to właśnie Rocana
jest szczuplejsza, a Caroline zawsze narzekała, że nie ma
takiej modnej talii jak jej kuzynka.
- Przypuszczam, że masz założyć rodzinny welon i
diadem? - spytała Rocana.
Caroline przytaknęła.
- Mama całą drogę mówiła, że będziesz miała dosyć
rozumu, żeby go przygotować i powiesić, tak żeby nie był
wygnieciony.
- Już to zrobiłam - powiedziała Rocana. - Na szczęście
koronka nie jest zbyt przejrzysta.
- A jeśli mama cię zobaczy, już po mojej ucieczce?
- Tutaj właśnie niania musi nam pomóc.
W czasie gdy Caroline dołączyła do rodziców,
czekających na nią na dole, Rocana wtajemniczyła nianię w
cały plan. Stara piastunka, chociaż go nie pochwaliła, gdyż
wolałaby, aby Jej dziecinka", jak nazywała Caroline, zrobiła
lepszą partię, wiedziała jednak lepiej niż ktokolwiek, że
Caroline może być szczęśliwa tylko z Patrickiem.
- Będę miała niezłe kłopoty, kiedy wszystko się wyda -
powiedziała, gdy Rocana skończyła mówić.
- Wiesz, że Caroline zabierze cię do siebie, jak tylko
wróci do Anglii - odpowiedziała Rocana. - A ja uważam, że
najlepiej będzie, jeśli pojedziesz do nowego domu pana
Fairleya i poczekasz tam na nią
Następnie opowiedziała niani to, co już wyjawiła Caroline,
że Patrick był teraz właścicielem wielkiego domu i olbrzymiej
posiadłości w Oxfordshire, które to dobra, wraz ze sporą sumą
ze sporą sumą pieniędzy, zostawił mu jego zmarły wuj. Te
wiadomości bardzo uradowały nianię, choć Caroline uznała je
za mało istotne w porównaniu z faktem, że następnego dnia
poślubi Patricka.
- Będziemy musieli na długo opuścić Anglię - mruczała
rozmarzona. - Przynajmniej do czasu, gdy się upewnimy, że
papa nie będzie mógł unieważnić naszego małżeństwa.
- Myślę, że nie będzie próbował tego zrobić - powiedziała
Rocana. - To jego i ciocię Sophie ośmieszyłoby w oczach
towarzystwa.
- Mama będzie chciała mnie ukarać za tę ucieczkę, a
jeśliby mogła, skrzywdziłaby i Patricka.
Rocana pomyślała, że to jest bardzo prawdopodobne i
dlatego wszystko zależało od niej i ód tego, jak dobrze zagra
swoją rolę, żeby Patrick miał dosyć czasu na zabranie
Caroline spoza zasięgu wpływu jej rodziców.
Jak tylko się rozwidniło, Rocana wstała z łóżka, umyła się
i zaczęła układać włosy tak, aby wyglądały dokładnie tak
samo, jak fryzura Caroline, którą miała po powrocie z
Londynu. Ten sposób ułożenia włosów był ostatnim krzykiem
mody i różnił się bardzo od jej poprzedniego uczesania.
Czesanie zajęło Rocanie sporo czasu, i kiedy niania weszła
do pokoju, dziewczyna ciągle jeszcze siedziała przed lustrem.
- Tak myślałam, że już się obudziłaś - powiedziała niania.
- Czy wszystko poszło dobrze wczoraj wieczorem?
- Doskonale! - odpowiedziała Rocana. Opowiedziała
niani, jak sprowadziła Caroline tylnymi
schodami, podczas gdy służba spożywała kolację, jak
wyślizgnęły się bocznymi drzwiami i spotkały Patricka
czekającego na nie za gęstymi krzewami. Przyjechał nowym
powozem, który, jak powiedział wcześniej Rocanie, zakupił
specjalnie po to, żeby podróż była wygodna, zaprzężonym w
najlepsze konie należące do jego zmarłego wuja.
Towarzyszył mu stajenny, który szybko wziął z rąk
Rocany pudło z biżuterią Caroline, oraz walizkę z rzeczami
przywiezionymi przez nią z Londynu, a które chciała pokazać
Patrickowi. Jedną z nich, jak zauważyła z uśmiechem Rocana,
była piękna koszula nocna i pasujący do niej szlafroczek,
jedno i drugie ozdobione kosztowną koronką.
- Patrick kupi ci nową wyprawę - zapewniała Rocana swą
kuzynkę. - Ma już zresztą twoje najlepsze suknie, o których
służba myśli, że zostały oddane do sierocińca!
Caroline roześmiała się i wykrzyknęła:
- Oboje jesteście tacy sprytni! Najdroższa Rocano, jestem
zachwycona, że będziesz mogła nosić moją wyprawę, która
kosztowała mamę dużo więcej, niż zamierzała wydać!
Niebo było jeszcze dosyć jasne, kiedy Patrick witał się z
Caroline, tak że Rocana mogła zauważyć, jacy oboje byli
szczęśliwi. Radość, którą mieli wypisaną na twarzach,
zdawała się świecić własnym światłem.
Caroline zarzuciła ręce na szyję Rocany.
- Dziękuję ci, najdroższa! - krzyknęła. - Nigdy nie
zrealizowalibyśmy naszego planu bez ciebie. Będę się modlić
całą noc, żeby jutro rano wszystko poszło dobrze.
Patrick i Caroline odjechali, a Rocana patrzyła, jak znikają
w mroku. Wróciła do zamku, czując, że cokolwiek by się jej
nie przydarzyło, dwoje ludzi odnalazło już doskonałe
szczęście, zupełnie jak w bajce.
Położyła się do łóżka i próbowała zasnąć, ponieważ
wiedziała, że powinna się przespać przed wydarzeniami
następnego dnia.
A teraz nadszedł czas prawdziwej próby!
Niania poszła pierwsza sprawdzić, czy nikogo nie ma na
schodach, a Rocana podążyła za nią, przechodząc do sypialni
Caroline.
Wtedy niania zamknęła drzwi do pokoju Rocany i zabrała
klucz.
- Powiem księżnej, że masz dreszcze i źle się czujesz -
powiedziała. - Dodam, że ostatnią rzeczą, jakiej byś chciała, to
żeby Caroline zaraziła się od ciebie!
- To brzmi rozsądnie - przyznała Rocana. Położyła się do
łóżka Caroline, a niania mówiła dalej:
- Wrócę za pół godziny i przyniosę ci filiżankę herbaty.
Mało prawdopodobne jest, żeby księżna pojawiła się tu
wcześniej niż za jakąś godzinę, więc spróbuj trochę odpocząć.
Łatwiej jednak było tak powiedzieć niż zrobić. Rocana
leżała drżąc z zimna i strachu. Jedyną rzeczą, jaką mogła
zrobić, to modlić się do Boga i swoich rodziców o pomoc.
- Byliście tacy szczęśliwi - mówiła. - Ja też pragnę być
szczęśliwa, 'ale nigdy nie spotkam nikogo siedząc w zamku
jako panna do szycia, szykanowana przez ciocię Sophie.
Może, jeśli nie mogę wyjść za mąż z miłości, uda mi się
zaprzyjaźnić z markizem. Przynajmniej łączy nas zamiłowanie
do koni, jeśli już nic innego!
Jednak była to słaba pociecha i Rocana z niepokojem
czekała na reakcję markiza, gdy odkryje, że został oszukany.
Jeżeli oczywiście uda się jej z powodzeniem odgrywać rolę
Caroline, podczas gdy markiz będzie jej wkładać na palec
obrączkę. .
Modliła się i rozmyślała nad tym wszystkim, kiedy niania
wróciła niosąc filiżankę aromatycznej herbaty. Rocana wstała,
żeby napić się orzeźwiającego napoju, a tymczasem niania
rozsunęła częściowo zasłony i przygotowała suknię ślubną
Caroline.
Zgodnie z przewidywaniami, trzy kwadranse później
drzwi otworzyły się i księżna weszła do pokoju.
- Jeszcze nie gotowa? - zapytała ostro. - Już czas, żebyś
zaczęła się ubierać. Twój przyszły mąż podkreślał, że nie
możemy się spóźnić, a byłoby dużym błędem narazić mu się
zaraz na samym początku waszego małżeństwa.
Rocana nie odpowiedziała. Trzymała chusteczkę przy
twarzy, co sprowokowało gniewny komentarz księżnej:
- Dlaczego ciągle się mażesz? Będziesz okropnie
wyglądać z czerwonymi oczami!
Niania przysunęła się szybko i powiedziała:
- Chciałabym porozmawiać z Waszą Wysokością na
osobności.
Wyglądało na to, że księżna może odmówić, ale po chwili,
z wahaniem, spoglądając raz po raz na córkę, podeszła do
drzwi, które niania z szacunkiem otworzyła przed nią. Na
korytarzu odezwała się:
- Proszę na nią nie krzyczeć, Wasza Wysokość. Ona po
prostu rozpacza z powodu wyjazdu z domu, ale uspokoi się.
Sprowadzę ją na dół na czas.
- Dlaczego ona się tak zachowuje? - dopytywała się
księżna.
- Małżeństwo to jak krok w nieznane, Wasza Wysokość -
powiedziała niania - a nasza panienka zawsze była bardzo
wrażliwa.
Księżna żachnęła się, ale wydawało się, że uznała słowa
niani za nie pozbawione sensu, i po chwili skierowała się ku
schodom, mówiąc:
- Bardzo dobrze. Dopilnuj więc, żeby była za pół godziny
ubrana, a potem przyprowadź ją do mojego pokoju, żebym
mogła upiąć jej welon.
- Myślę, że lepiej będzie, jeśli ja to zrobię, Wasza
Wysokość. Jeśli panienka będzie dalej płakać, tak jak do tej
pory, rozklei się zupełnie.
- Nigdy przedtem nie widziałam jej zachowującej się w
ten sposób! - wykrzyknęła zirytowana księżna.
- Opuszczenie domu z obcym mężczyzną, Wasza
Wysokość, to ciężkie przejście dla każdej młodej kobiety, a
nasza panienka ledwo co przestała być dzieckiem.
- Bardzo dobrze więc - zdecydowała księżna. - Możesz
teraz pójść ze mną i wziąć diadem dla Caroline. Ja dam wam
znać, kiedy będę wyjeżdżać do kościoła.
Zeszła po schodach, szeleszcząc sukniami jak statek na
pełnych żaglach, a niania posłusznie podreptała za nią.
Nikt nie przeszkadzał Rocanie, aż do chwili, gdy lokaj
zapukał do drzwi i poinformował, że księżna wyjeżdża do
kościoła i za pięć minut chce zobaczyć panienkę na dole w
holu.
- Dopilnuję, żeby się nie spóźniła - odpowiedziała niania,
a lokaj roześmiał się impertynencko.
Kiedy Rocana ubrała się w piękną ślubną suknię, wybraną
dla Caroline, a niania nadała ostateczny wygląd jej uczesaniu,
naprawdę trudno było odróżnić ją od jej kuzynki, pod
warunkiem oczywiście, że nikt nie spojrzałby jej w oczy.
Ponieważ była przerażona, jej tęczówki przybrały odcień
głębokiego fioletu i miały pewną dziwną, niemalże mistyczną
właściwość, która zdradzała, że ich właścicielka nie jest w
pełni Angielką.
Podobnie jak Caroline, także Rocana przypominała piękną
lady Mary Brunt, na cześć której obie dziewczynki dostały na
chrzcie imię Mary.
Lady Mary poślubiła swego kuzyna, który później został
ósmym Lordem Brunt i walczył pod rozkazami księcia
Marlborough z takim poświęceniem i odwagą, że otrzymał
tytuł pierwszego księcia Bruntwick. Jego żona pojechała z nim
do Francji i towarzyszyła mu na polu bitwy. Mówiono nawet,
że dzięki swojej inteligencji umiała pokierować losami bitwy
tak dobrze, że Francuzi zostali pokonani, zanim Marlborough
przybył z posiłkami.
Ponieważ ta niezwykła kobieta stała się legendą rodziny
Brunt, każda córka, która rodziła się panującemu księciu i jego
synom dostawała na chrzcie imię Mary. Dlatego, podobnie jak
Caroline, której imię zostało dodane do imienia Mary, tak i
Rocana została ochrzczona jako Mary Rocana. To, jak
zauważył Patrick, sprawi, że łatwiej jej będzie występować
jako Caroline w kościele podczas składania przysięgi
małżeńskiej.
Jednak jej oczy bez wątpienia mogły ją. zdradzić przed
każdym, kto by się im bliżej przyjrzał. Poza tym wokół
Rocany unosiła się zupełnie inna aura. Sama nie była tego
świadoma, ale wiedzieli o tym jej matka i ojciec.
- To jest coś, co odziedziczyła po tobie, moja droga -
mówił Lord Leo do swojej żony. - I chociaż trudno jest ująć
słowami, to jest właśnie ten „urok", który zawsze kojarzył mi
się z tobą, podobnie jak twoje duchowe właściwości, których
inne kobiety nie posiadają.
- Jak twoja córka mogłaby nie być niezwykłą i wyjątkową
osóbką? - spytała czule matka Rocany.
- Podobnie jak twoja - odpowiedział Lord Leo.
Teraz, patrząc na swoje odbicie w lustrze, Rocana miała
nadzieję, że welon ukryje szczegóły jej twarzy i, jeśli będzie
miała spuszczone oczy, ani jej wuj ani ciotka, ani też markiz
nie będą podejrzewać, że nie jest Caroline.
- Teraz nie martw się o nic - mówiła niania prowadząc ją
do drzwi. - Ludzie widzą to, czego oczekują, a nie
spodziewają się zobaczyć nikogo innego niż moją dziecinkę
pod tym welonem.
- M... mam nadzieję, że masz rację - zauważyła Rocana z
trudnością wydobywając głos.
Niania uniosła koniec welonu, który ciągnął się po ziemi.
Ponieważ ślub miał być cichy, księżna zdecydowała, że
Caroline nie będzie miała trenu, który wymagałby obecności
druhen lub paziów. Zamiast tego śliczna biała suknia ciągnęła
się nieco za Rocana, podczas gdy welon ze starej koronki
brukselskiej spływał, wdzięcznie falując, aż do ziemi.
Teraz, gdy schodziły ze schodów, Niania uniosła go nieco,
a Rocana zwalczyła pokusę, żeby rozejrzeć się wokół siebie, i
zwróciła oczy ku ziemi.
Książę czekał na nią w holu, wyglądając bardzo godnie z
Orderem Podwiązki na piersi wytwornie skrojonego fraka.
- Chodź szybciej, chodź szybciej! - powiedział
przynaglająco, gdy Rocana pojawiła się na schodach. - Mamy
być w kościele o dziewiątej trzydzieści. Zostało nam mniej niż
trzy minuty, żeby tam dojechać.
Rocana nie mogła powstrzymać myśli, że markiz mógłby
trochę poczekać, ale wiedziała, że nie powinna się odzywać.
Kiedy zeszła z ostatniego stopnia, książę poszedł przodem
do drzwi frontowych, a potem zszedł po schodach do
czekającego tam na nich zamkniętego powozu.
Konie przyozdobiono bukiecikami białych kwiatów, a
woźnica przyczepił sobie do bata kokardę z białego atłasu.
Książę wsiadł pierwszy, tak że siedział w drugim końcu
powozu, kiedy niania z maestrią uniosła welon, pomagając
Rocanie wsiąść do środka. Gdy skończyła, lokaj położył
wiązankę kwiatów, przygotowaną przez ogrodników, na
sąsiednim siedzeniu.
Powóz ruszył, a Rocana siedząc z pochyloną głową
słuchała gniewnych komentarzy księcia:
- Nic tylko pośpiech i pośpiech! Typowe dla dzisiejszych
młodych ludzi! Zawsze chciałem, droga Caroline, żebyś miała
ślub w starym stylu, z odpowiednim przyjęciem dla całej
rodziny i znajomych.
Przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej:
- Ale nikt się mnie nie pytał o zdanie! Twoja matka
załatwiła wszystko z twoim przyszłym mężem i, jeśli o mnie
chodzi, to wszystko jest zbędne!
Potem, jakby uważając, że powinien powiedzieć coś
bardziej osobistego, powiedział:
- Będzie mi cię brakować, Caroline. Byłaś dobrą córką.
Ale nie chcę udawać, że nie jestem zadowolony, że
poślubiasz mężczyznę o takiej wysokiej pozycji społecznej i
tak dobrze wyposażonego w doczesne dobra. Chociaż muszę
powiedzieć, że markiz Quorn jest trudnym człowiekiem, i
ośmielam się przypuszczać, że będzie też trudnym mężem!
Książę zaczerpnął tchu, zanim dodał:
- Mimo wszystko jest dżentelmenem i będzie wobec
ciebie w porządku. Jeśli skorzystasz z mojej rady, nie będziesz
wścibiać nosa w jego prywatne sprawy. Wszyscy młodzi
mężczyźni muszą się wyszumieć, a Quorn, wedle wszelkich
znaków na niebie i ziemi, szumi jak małe tornado!
Książę zaśmiał się radośnie z własnego żartu, a potem,
jakby doszedłszy do wniosku, że to nie jest zbyt stosowne,
powiedział:
- No, już dojeżdżamy i pamiętaj, rób to, czego on chce,
tylko bez łez. Żaden mężczyzna nie lubi płaczących kobiet!
Kiedy skończył mówić, drzwi powozu otworzyły się, a
lokaj pośpieszył im z pomocą przy wysiadaniu.
Rocana nie śpieszyła się. Wzięła wiązankę, którą dał jej
lokaj, a potem oparła dłoń na ręku swego wuja. Musieli
przejść kilka metrów, aby dojść do drzwi kościoła, a ludzie ze
wsi ustawili się po obu stronach drogi. Rocana nie podnosiła
oczu, lecz słyszała okrzyki na temat swego wyglądu, tego,
jaka jest piękna, a gapie stojący z przodu mówili, gdy ich
mijała:
- Szczęść Boże, panienko! Nasza Lady! Niech Bóg ma cię
w swojej opiece! Bądź szczęśliwa!
Nie śmiała na nich spojrzeć, jedynie skłoniła głowę, żeby
okazać, że docenia ich życzenia.
Wreszcie dotarli do kościoła. Do uszu Rocany dobiegły
delikatne tony muzyki organowej. Książę zatrzymał się na
chwilę. Potem, jakby dochodząc do wniosku, że nie ma sensu
dłużej czekać, powiódł towarzyszącą mu dziewczynę główną
nawą w stronę ołtarza.
Ponieważ ślub załatwiano w takim pośpiechu, Rocana
zdawała sobie sprawę, że w kościele obecni byli tylko ci
członkowie rodziny, którzy mieszkali niedaleko, oraz kilku
znajomych z sąsiedztwa zajmujących pierwsze ławki.
Słyszała ich gorączkowe szepty, kiedy odwracali się do
niej, aby zobaczyć, jak mija ich, wsparta na ramieniu księcia.
Chociaż nie ośmieliła się nawet zerknąć spod rzęs, była
pewna, że markiz czekał na nią u stóp ołtarza. Przez krótką jak
błysk chwilę przeszło jej przez myśl, że popełnia właśnie
okropny błąd, wiążąc się nierozerwalnym węzłem z
człowiekiem, którego w ogóle nie zna, a którego wszyscy się
boją.
- Jestem chyba szalona! - pomyślała i zastanowiła się, czy
przypadkiem nie powinna uciec w ostatniej chwili. Nagle
wyobraziła sobie, jak biegnie przez kościół rzucając wiązankę
na ziemię. Jednocześnie, bardzo wyraźnie zobaczyła zamek
czekający na nią niby więzienie. Jak tylko drzwi się za nią
zamkną nie ujrzy już więcej światła słonecznego i będzie
uwięziona do końca życia jakby była zakonnicą.
- Nawet markiz jest lepszy niż to! - pomyślała i w tym
samym momencie uświadomiła sobie, że stoi obok niego.
Ślubu udzielał miejscowy proboszcz, gdyż księżna nie
poprosiła biskupa, aby odprawił mszę, tak jak to planowała
zrobić, gdyby ślub miał być huczny.
Pastor rozpoczął ceremonię i Rocana zdołała w
odpowiedniej chwili oddać swoją wiązankę.
Kiedy podała lewą dłoń markizowi, poczuła siłę jego
palców i pomyślała, że wibracje, jakimi emanował, były tak
silne i przytłaczające, jak się tego wcześniej spodziewała.
- On jest przerażający... bardzo przerażający! - zdołała
pomyśleć, zanim musieli wypowiedzieć przysięgę, która
czyniła ich mężem i żoną
- Ja, Titus Alexander Mark - mówił markiz - biorę sobie
ciebie, Mary Caroline, za żonę i ślubuję ci miłość, szacunek i
wierność oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci...
Rocana słyszała jego stanowczy i autorytatywny głos,
dźwięczący w ciszy kościoła.
Następnie pastor zwrócił się do niej.
Ponieważ postanowiła nie dać księciu żadnych podstaw do
anulowania tego małżeństwa, zdecydowała się mówić bardzo
cicho i niewyraźnie.
- Ja, Mary Caroline, biorę sobie ciebie... - zaczął
proboszcz.
Po wyraźnej przerwie, niepewnym szeptem Rocana
powtórzyła:
- Ja... Mary...
Przełknęła następne słowo tak, że było zupełnie
niezrozumiałe i ciągnęła trochę głośniej:
- ...biorę sobie ciebie... Titusa Alexandra Marka za
męża...
Potem markiz włożył jej obrączkę na palec i było po
wszystkim. Była mężatką i, jak powiedział proboszcz, żaden
człowiek niech się nie waży ich rozdzielić.
Księga rejestralna, prawdopodobnie na polecenie markiza,
żeby nie marnować więcej czasu, była przygotowana w
zakrystii.
Podczas gdy markiz składał w niej swój podpis, Rocana
odrzuciła welon do tyłu, zostawiając jednakże go po obu
stronach twarzy, i pochyliła głowę mając nadzieję, że nikt nie
dojrzy jej rysów, zwłaszcza pod okazałym, błyszczącym
diamentowym diademem.
Następnie przeszła wsparta na ramieniu swego męża, z
nadal pochyloną głową i spuszczonymi oczami, w takt marsza
weselnego granego głośno, ale niezbyt dobrze na organach.
Kiedy dotarli do wyjścia zostali obsypani deszczem
płatków różanych i ryżu. Markiz przyspieszył, tak że welon
Rocany ciągnął się po żwirowej ścieżce. Szczęśliwie doszli do
powozu, który, czego Rocana się nie spodziewała, został
otworzony podczas ich pobytu w kościele. Jednak kiedy tylko
ruszyli, uświadomiła sobie, że ten fakt był dla niej
błogosławieństwem. Tym razem dużo więcej ludzi przyszło z
wioski, aby rzucać kwiaty i ryż, gdy mijał ich powóz. To
oznaczało, ze nie było potrzeby rozmawiać, i Rocana
odwróciła się od markiza, żeby pomachać wiwatującym
tłumom, cały czas trzymając opuszczoną głowę na wypadek,
gdyby ktoś poznał, że nie jest Caroline.
Kiedy zajechali przed frontowe drzwi zamku, czekała już
na nią niania, żeby ponieść jej welon i przynaglić do wejścia
na schody.
Gdy tylko weszły do sypialni, Rocana uświadomiła sobie,
że od momentu kiedy została jego żoną nie zamieniła ani
jednego słowa z markizem.
- Czy wszystko poszło dobrze? - spytała niania, kiedy
drzwi się za nimi zamknęły. Rocana wyciągnęła ku niej rękę,
na której lśniła złota obrączka.
- Bogu dzięki! - wykrzyknęła niania. - Modliłam się, żeby
nikt się nie domyślił, że nie jesteś tą, za którą się podajesz.
- Teraz muszę wyjechać, żeby ciocia Sophie nie
domyśliła się niczego - odpowiedziała Rocana.
- Wątpię, czy będzie się jej chciało przychodzić tu na górę
- powiedziała niania. - Lepiej jednak się pośpiesz. Obniżyłam
trochę koronkę na twoim kapeluszu.
Poprzedniego wieczoru, kiedy niania rozpakowywała
podróżne stroje Caroline, znalazły z Rocana kapelusz z
szerokim rondem, obramowanym, zgodnie z najnowszą modą,
paskiem koronki, który wyglądał prawie jak woalka. Nakrycie
to było naprawdę ładne, i, według Rocany, wspaniałe.
Wiedziała też, że pomoże jej ukryć twarz, zwłaszcza jeśli
będzie trzymała pochyloną głowę. Na szczęście ani ona, ani
Caroline nie były wysokie. W rzeczywistości obie mierzyły
tylko 165 centymetrów. W butach na płaskim obcasie Rocana
sięgała markizowi jedynie do ramienia.
- Muszę tak zrobić, żeby wyjść w ostatnim momencie -
powiedziała do niani.
- To nie powinno być trudne, skoro markizowi tak się
spieszy - odpowiedziała niania.
Rocana miała nadzieję, że niania się nie myli. Przebierając
się szybko w elegancką jasnoniebieską suknię podróżną i
pelerynę tego samego koloru, modliła się w duchu, żeby
księżna nie zechciała się pojawić.
Najwyraźniej jej modlitwy zostały wysłuchane, gdyż
jedynie lokaj zastukał do drzwi, żeby oznajmić:
- Jego Wysokość przesyła ukłony, lady. Chciałby
wyjechać za kilka minut. Niania odpowiedziała:
- Bardzo dobrze. Czy możesz przynieść na górę kieliszek
szampana i kawałek weselnego tortu dla Jej Wysokości? Nie
będzie miała czasu, aby przyłączyć się do pozostałych gości w
sali bankietowej.
I znowu pośpiech, w jakim zawierano to małżeństwo, był
powodem, że nie otworzono sali balowej, w której tradycyjnie
wydawano przyjęcia weselne.
W rzeczywistości, Rocana podejrzewała, że gości było tak
niewielu, że nawet jadalnia wydawałaby się zbyt duża.
Wiedziała, że nie udałoby się jej pójść tam tak, aby jej nie
rozpoznano, więc kiedy przyniesiono szampana, wypiła trochę
musującego płynu. Nie była w stanie niczego zjeść, gdyż ze
strachu i napięcia robiło się jej niedobrze.
Po chwili była gotowa do drogi, a niania na wypadek
wizyty księżnej, zaciągnęła ponownie zasłony.
- Masz swoją chusteczkę, kochanie - powiedziała niania. -
Jeśli zjawi się Jej Wysokość, powiem, że znowu masz atak
płaczu.
- To właśnie mam ochotę zrobić - odpowiedziała Rocana.
- Ani mi się waż! - stanowczo zabroniła jej niania. -
Musisz panować nad sobą! Pamiętaj, im dalej zajedziecie,
zanim markiz odkryje, kim naprawdę jesteś, tym lepiej będzie
dla mojej dziecinki.
- Nie zapominam o tym - powiedziała Rocana z
uśmiechem. - Lecz drżę na myśl, co będzie jeśli markiz
oskarży mnie o kłamstwo i oszustwo.
Gdy to mówiła, uświadomiła sobie, że niania jej nie
słucha, pochłonięta jedną tylko myślą: pomóc Caroline, która
wypełniała cały jej świat.
Niespodziewanie Rocanie zrobiło się żal starej kobiety
opuszczonej przez wszystkich, wydanej na nieuchronny gniew
księżnej.
Potem przypomniała sobie, że niania może wyjechać do
nowego domu Caroline, podczas gdy ona, jeśli intryga
zostałaby odkryta, musiałaby znosić oskarżenia i łajania do
końca życia.
Nagle rozległo się kolejne pukanie do drzwi.
- Jego Wysokość czeka w holu, pani - oznajmił lokaj. -
Mówi, że konie się niecierpliwią!
Rocana roześmiała się cichutko.
- To jest ważniejsze od wszystkiego! - wyszeptała do
niani.
- Jej Wysokość już schodzi - niania zwróciła się do
lokaja. - Proszę powiedzieć Jego Wysokości, żeby wsiadł do
powozu. Jej Wysokość nie pragnie długich pożegnań.
Lokaj wyglądał na zaskoczonego, ale pośpieszył z
wiadomością na dół.
Rocana poczekała jeszcze trochę, aż nabrała pewności, że
niecierpliwy i niewątpliwie zirytowany tym opóźnieniem
markiz będzie miał poważne trudności z panowaniem nad
końmi.
Kiedy stanęła u szczytu schodów, przekonała się, że tak
było w istocie. Jej wuj i ciotka stali w drzwiach, podczas gdy
reszta gości zgromadziła się na stopniach na zewnątrz
budynku.
Schodząc na dół Rocana zauważyła, że markiz,
niewątpliwie zniecierpliwiony do granic możliwości, wsiadł
już do powozu, a stajenni trzymali czołowe konie, które były
bardzo niespokojne.
Dziewczyna zeszła do holu i stanęła u boku swego wuja,
który pochylił się ku niej, próbując pocałować ją w czoło pod
kapeluszem. Potem z chusteczką przy oczach Rocana zwróciła
się do ciotki.
- Do widzenia, moja droga - powiedziała księżna. - I
przestań płakać! Naprawdę, nie ma powodu do łez!
Rocana nie próbowała nawet odpowiadać, lecz po prostu
odwróciła się pośpiesznie i zbiegła ze schodów wśród płatków
róż i ziaren ryżu. Ktoś pomógł jej wsiąść do powozu i, gdy
stajenni zachęcani okrzykami zgromadzonych gości puścili
trzymane przez siebie konie, wreszcie ruszyli w drogę. Markiz
przejechał przez most nad jeziorem i dalej podjazdem w stronę
bramy z szybkością, która powodowała, że tumany kurzu
unosiły się za powozem niczym chmury.
Rocana usadowiła się wygodnie, dochodząc do wniosku,
że na szczęście pogoda dopisała i nie ma powodu gnieść się w
zamkniętym powozie. Wiedziała jednak, że nieuchronnie
zbliża się moment, kiedy markiz odkryje, że poślubił obcą
osobę. Mijając wielką, bogato zdobioną bramę i wyjeżdżając
na szeroki trakt pomyślała, że udało się! Zrobiła to! To
wydawało się trudne do uwierzenia, ale nikt nie podejrzewał
ani przez chwilę, że nie jest Caroline!
Teraz ranek trwał dalej i mogło minąć jeszcze trochę
czasu, zanim markiz odkryje prawdę i bez wątpienia dowie
się, że Caroline jest z Patrickiem. Lecz nawet wtedy nikt nie
będzie miał najmniejszego pojęcia, gdzie mogli się ukryć.
Ta świadomość dawała Rocanie tak niezwykłe poczucie
triumfu, że miała uczucie, jakby dopiero co narodziła się na
nowo, a wszystko wokół niej było świeże i zielone.
Rzeczywiście słońce świeciło jasno, i choć miał to być
dobry znak w dzień ślubu Caroline, Rocana miała nadzieję, że
trochę szczęścia dostanie się też i jej. Mimo to była świadoma,
że ostatnia przeszkoda ciągle jest przed nią i prawdopodobnie
będzie ona nie tylko trudna, ale także niebezpieczna.
Na razie nie groziło jej, żeby markiz przyjrzał się jej
bliżej. Jechali już dłuższy czas, zanim odezwał się do niej:
- Przypuszczam, że powinienem przeprosić cię za to, że
nalegałem na taki pośpiech. Naprawdę byłoby dużo łatwiej,
gdyby twoja matka wyraziła zgodę na wzięcie ślubu wczoraj.
- Jestem... całkiem zadowolona z obecnej sytuacji -
odpowiedziała cicho Rocana, mając nadzieję, że markiz nie
zorientuje się, że jej głos nie jest głosem Caroline.
- Jestem ciekaw czy tak jest naprawdę - powiedział sucho
markiz. - Zawsze sądziłem, że kobiety pragną hucznego ślubu,
z dużą liczbą druhen i wystawnego przyjęcia.
- To jest to... czego mogą się spodziewać - odpowiedziała
Rocana. - Lecz zawsze uważałam, że to może być... źródłem
rozczarowania.
- Rozczarowania? - zapytał zaciekawiony markiz.
- Sądzę, że większość kobiet, kiedy jedna z nich poślubia
kogoś takiego jak pan, byłaby zazdrosna i przepełniona
zawiścią.
Mówiła tak, jak gdyby rozmawiała ze swoim ojcem, kiedy
przerzucali się dowcipnymi uwagami i starali się rozbawić
siebie nawzajem.
Markiz przez chwilę nie odpowiadał. Potem powiedział:
- Nigdy nie myślałem o tym z punktu widzenia kobiety.
Ja osobiście nie lubię całymi godzinami wymieniać uścisków
dłoni i wysłuchiwać głupich przemówień, będąc też
zmuszonym taką samą mowę wygłosić.
Rocana zaśmiała się.
- Ale z pewnością przymiotnik „głupi" nie odnosi się do
przemówienia Waszej Wysokości?
Mówiąc to pomyślała sobie, że brzmi to trochę
sarkastycznie i uświadomiła sobie, że markiz odwrócił głowę,
żeby na nią spojrzeć.
Na szczęście jej kapelusz uniemożliwił mu zobaczenie jej
twarzy, ale powiedziała sobie, że musi być ostrożniej sza.
Jednak jakiś mały diabeł szepnął jej do ucha, że ta straszna
awantura i tak jej nie minie, więc nie ma się czego bać. Odkąd
zamieszkała na zamku, nie mogła prowadzić z nikim
inteligentnej rozmowy, dlatego tak bardzo tęskniła do czasów,
gdy rozmawiała ze swą matką na wiele poważnych tematów.
Bardziej niż czegokolwiek innego, brakowało jej rozmów z
ojcem, kiedy śmiali się razem i pojedynkowali na słowa.
Ponieważ wiedziała, że markiz nie lubi głupich kobiet,
mówiąc zawsze, że go nudzą, starała się wymyślić temat,
który by go zainteresował. Chciała rozpocząć rozmowę, gdyż
miała świadomość, że mają sobie oboje wiele do powiedzenia.
W obecności markiza czuła, że może być trochę prowokująca,
więc odezwała się:
- Ponieważ żadne z nas prawdopodobnie nie będzie drugi
raz brało ślubu, możemy równie dobrze wykorzystać tę
sytuację lub, choć może to złe określenie, będzie to dotyczyło
pana.
Znowu uświadomiła sobie, że markiz zdziwił się.
- Dlaczego tak sadzisz, pani? - spytał.
- Ponieważ słyszałam, kiedy byłam w Londynie, że nie
miałeś ochoty żenić się, i był pan znany jako „ Nieuchwytny
markiz"!
Przez chwilę panowała cisza, a potem markiz wybuchnął
śmiechem.
- Nie słyszałem tego określenia.
Nie było to wcale zaskakujące, gdyż Rocana sama przed
chwilą je wymyśliła.
- Czy sądzisz, panie, że ta ocena jest trafna?
I znowu wiedziała, że spojrzał na nią uważnie, zanim
odpowiedział:
- Nie przyznaję się do niczego w tym rodzaju! Kiedy
prosiłem cię o rękę, byłem niespokojny, że to ty mi się
wymkniesz.
- To mi bardzo pochlebia - powiedziała Rocana - ale
sądzę, że nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, którą
tak wychwalają poeci.
Przerwała i dodała:
- To chyba Marlowe napisał: Czy ktoś kochał
kiedykolwiek, jeśli nie była to miłość od pierwszego
wejrzenia?
Markiz wydawał się pochłonięty bez reszty prowadzeniem
koni. Po chwili Rocana powiedziała:
- Po raz pierwszy spotkaliśmy się w Almack i, kiedy
tańczyliśmy razem, miałam wrażenie, że żałuje pan czasu
straconego z... debiutantką.
Rocana pamiętała, że Caroline tak jej o tym opowiadała, i
pomyślała sobie, że jeśli nawet wprawia markiza w
zakłopotanie, on z pewnością na to zasługuje. Im więcej o tym
myślała, tym bardziej zastanawiał ją sposób, w jaki nalegał na
ślub w takim pośpiechu, że mogłoby to być poczytane za
obrazę. A gdyby ona chciała powitać przyjaciół, którzy
przybyli na ślub lub też długo i serdecznie żegnać się z
rodzicami, markiz uniemożliwiłby jej to.
- On może budzić lęk - powiedziała sobie - lecz jest także
okropnie samolubny i bezmyślny.
Ta myśl w jakiś sposób poprawiła jej samopoczucie i
sprawiła, że nie bała się go już tak bardzo jak przedtem.
Pomyślała sobie też, że gdyby na jej miejscu znajdowała się
teraz Caroline, drżałaby ze strachu przed mężczyzną, którego
poślubiła.
- Nie będę się go bać, jeśli mi się uda! - postanowiła w
duchu Rocana. - Jeśli go oszukałam, to na to zasłużył! I nie
wierzę ani przez chwilę, że pomyślał o swej żonie, jako o
kobiecie, która pragnie być kochana.
Jechali teraz bardzo szybko prosto przed siebie i dlatego
trudno było dalej prowadzić rozmowę. Rocana była
zadowolona, że jej kapelusz jest mocno umocowany i wiatr
nie zwieje jej go z głowy. Jednocześnie kurz był nieprzyjemny
i zastanawiała się, co by powiedział markiz, gdyby poprosiła
go, aby jechał wolniej.
Jednak dopiero wtedy gdy droga stała się bardziej kręta,
co zmusiło markiza do spokojniejszej jazdy, Rocana odezwała
się:
- Nie powiedział mi pan jeszcze, dlaczego tak bardzo się
śpieszymy, żeby dotrzeć do Francji. To musi być coś
niezwykle ważnego.
- Bo tak jest! - krótko odpowiedział markiz.
Nie wydawało się, aby miał ochotę powiedzieć coś więcej,
a Rocana pomyślała z ciekawością, czy może to mieć związek
z kobietą o rudych włosach i zielonych oczach.
Albo też, i nie byłoby to wcale zaskakujące, z jakąś inną
damą o zupełnie innym kolorycie.
Rozdział 5
Rocana drgnęła i uświadomiła sobie, że ktoś rozsuwa
zasłony. Otworzyła oczy i przez chwilę nie mogła się
zorientować, gdzie się właściwie znajduje. Nagle uświadomiła
sobie, że jest na jachcie markiza i że łódź nie porusza się.
Kiedy służący odsłonił ostatnie okienko i odwrócił się do niej,
Rocana wykrzyknęła zdumiona:
- To już rano!
- Tak, Wasza Wysokość, spała pani całą noc. Rocana
rozglądała się po kabinie, nie mogąc uwierzyć, że to, co
powiedział służący jest prawdą. Wreszcie przypomniała sobie
wydarzenia ostatniego dnia.
Wydawało się to nieprawdopodobne, ale odkąd wyjechali
na główną drogę, Rocana i markiz prawie nie rozmawiali.
Przez ponad dwie godziny, od momentu opuszczenia zamku,
jechali z niezwykłą według niej szybkością, aż zatrzymali się
na dziedzińcu okazałego zajazdu.
- Zostaniemy tu dokładnie dwanaście minut - oznajmił
markiz.
Rocana zdawała sobie sprawę, że minęła dobra godzina od
czasu, gdy markiz odezwał się do niej ostatni raz, więc nie
odpowiedziała. Wysiadła z powozu i zobaczyła, że przed
drzwiami czeka na nią właściciel gospody a wraz z nim
pokojówka, która zaprowadziła ją do dużej sypialni. Tam już
krzątała się jeszcze jedna służąca i podczas gdy Rocana
zmywała kurz z twarzy i rąk, obie kobiety wytrzepały jej
pelerynę i wytrząsnęły niezwykle dużo pyłu z jej kapelusza.
Rocana uwinęła się szybko, lecz kiedy zeszła na dół, skąd
zaprowadzono ją do osobnej salki jadalnej, zobaczyła, że
czeka na nią tylko jeden ze służących markiza.
- Jego Wysokość przesyła pani ukłony - powiedział. -
Sam już zjadł i poszedł dopilnować zmiany koni.
Podał Rocanie wspaniałą pieczoną kaczkę, przywiezioną,
jak przypuszczała, ze sobą oraz kieliszek szampana, który,
ponieważ była bardzo spragniona, przyjęła z wdzięcznością.
Zdawała sobie sprawę, że musiało upłynąć dużo więcej niż
wyznaczone dwanaście minut, więc z pośpiechem wybiegła
przed budynek, gdzie czekał już markiz w powozie, do
którego zaprzężono świeże konie.
Kiedy późnym wieczorem dotarli na przedmieścia Dover,
zrozumiała, że markiz zorganizował wszystko niezwykle
sprawnie.
Jeszcze dwa razy, od postoju w zajeździe, zmieniali konie
i w każdym miejscu, gdzie markiz pozwalał jej wysiąść na
pięć minut, czekał na nią kieliszek szampana i lekka
przekąska.
To było właśnie to, co jej wuj określał: „Pośpiech,
pośpiech, cały czas pośpiech", lecz Rocana cieszyła się z
takiego obrotu sprawy, gdyż każda minuta więcej oznaczała,
że Caroline i Patrick są dalej od zamku i dzięki temu
bezpieczniejsi.
Kiedy dojechali do Dover i skręcili w stronę portu, Rocana
zobaczyła przy nabrzeżu jacht markiza. Widok był naprawdę
imponujący. Był on dużo większy, niż się spodziewała. Kiedy
przeszli po trapie na pokład, gdzie czekał na nich kapitan,
który powitał ich serdecznie, markiz, wymieniwszy krótki
uścisk dłoni, zapytał wprost:
- Czy dostarczono już bagaże?
- Pół godziny temu, Wasza Wysokość!
- Dobrze! W takim razie, odbijamy, kapitanie Bateson.
- Tak jest, Wasza Wysokość.
Podczas rozmowy obu mężczyzn niewysoki człowiek w
stroju lokaja, który, jak się później Rocana miała przekonać,
był osobistym służącym markiza, poprosił ją, żeby zeszła pod
pokład. Poszła za nim do dużej, wygodnej kabiny, gdzie stał
już otwarty jeden z jej kufrów. Zobaczyła, że wypakowano jej
nocną koszulę i inne przybory toaletowe.
- Pomyślałem sobie, że po całym tym pyle i kurzu
podczas drogi - powiedział lokaj - Wasza Wysokość
zechciałaby wziąć kąpiel.
- Bardzo dziękuję, tak, oczywiście - odpowiedziała
Rocana.
Rzeczywiście marzyła o kąpieli, choć wiedziała, że jest to
wielkim luksusem na statku. Domyśliła się, że przydzielono
jej główną kabinę, którą zazwyczaj zajmował markiz, i
przyszło jej na myśl, że może on zechce dzielić ją razem z nią.
Ponieważ nie miała zamiaru zgodzić się na to, pomyślała z
niepokojem, że oto nadeszła chwila, aby stawić czoło
prawdzie.
Postanowiła przedłużyć czas spędzony w kąpieli, mając
nadzieję, że markiz nie będzie mógł nic na to poradzić, jeśli
każe mu czekać, a wiedziała, że wypłynęli już na pełne morze.
Słyszała, jak podniesiono kotwicę i postawiono żagle, które
natychmiast wypełnił wiatr. Łatwo było zgadnąć, że skoro
jacht zbudowano dla markiza, musiał być bardzo szybki.
Kiedy Rocana wyszła wreszcie z łazienki i przeszła do
sypialni, zobaczyła swoją koszulę nocną leżącą na łóżku.
Nagle zakręciło jej się w głowie z wyczerpania. Nie zmrużyła
oka poprzedniej nocy, i chociaż oszałamiająco szybka podróż
była interesującym przeżyciem, poczuła jakby jej głowa nadal
się poruszała niezależnie od kołysania jachtu.
- Odpocznę sobie kilka minut - powiedziała do siebie.
Łóżko było bardzo wygodne, a jej głowa niemal utonęła w
miękkiej poduszce jak w chmurze i już nic więcej nie
pamiętała...
Teraz siadając na łóżku Rocana zapytała:
- Czy przepłynęliśmy już Kanał?
- Szybciej niż kiedykolwiek udało się to Jego Wysokości,
pani - powiedział z dumą lokaj. - Jego Wysokość przesyła
ukłony i informuje, że jeśli to pani odpowiada, chciałby
wyruszyć za godzinę.
Lokaj ruszył w stronę drzwi i dodał:
- Przyniosę Waszej Wysokości śniadanie.
Steward musiał czekać zaraz za drzwiami, gdyż lokaj
wrócił prawie natychmiast i postawił tacę z jedzeniem obok
łóżka Rocany. Kiedy spojrzała na jej zawartość poczuła
natychmiast, jak bardzo jest głodna, chociaż zastanawiała się
jednocześnie, co pomyślał sobie markiz, kiedy nie zjawiła się
na kolacji, lecz zamiast tego przespała całą noc.
Jedząc śniadanie podejrzewała, że ten sam gorączkowy
pośpiech co wczoraj, powtórzy się dzisiaj. Jednej rzeczy była
pewna: markiz nie będzie chciał opóźniać swego przyjazdu do
Paryża przeprowadzając z nią długie rozmowy, co będzie
nieuniknione, kiedy odkryje, że nie ożenił się z Caroline.
- Lepiej będzie, jeśli stawię temu czoło po przyjeździe do
Paryża - pomyślała Rocana.
Miała rację myśląc, że wszystko znowu odbędzie się w
najwyższym pośpiechu. Kiedy wyszła na pokład, markiz
czekał już na nadbrzeżu z następnym powozem i nowym
zaprzęgiem koni. Dowiedziała się później, że swoje własne
konie wraz ze stajennymi wysłał na miejsce kilka dni
wcześniej, a bagaż pojechał zaraz po przybyciu do portu.
Kufer, który znajdował się w jej kabinie, wyniesiono tak
delikatnie, że tego nawet nie usłyszała, a lokaj przygotował jej
ubranie, które nosiła poprzedniego dnia. Przyniósł jej również
szyfonowy szal.
- Pomyślałem, że Wasza Wysokość może tego
potrzebować - powiedział. - Kurz na francuskich drogach jest
dużo gorszy niż u nas, a także wieje od czasu do czasu wiatr.
Rocana podziękowała mu i zawiązała szal na szyi oraz
wokół kapelusza. To pozwoliło jej jeszcze lepiej ukryć twarz.
Z radością pomyślała, że wszystko, jak na razie, przebiega
pomyślnie. Patrząc na swoją złotą obrączkę zapytywała jednak
samą siebie ze zdumieniem, czy rzeczywiście to wszystko
dzieje się naprawdę. Czy przypadkiem nie śni jakiegoś
dziwnego snu, z którego się zaraz przebudzi?
Drogi do Paryża, po krętym odcinku do Calais, były proste
i prawie puste. Konie markiza, wypoczęte, jechały jak szalone
przez pierwsze dwie godziny bez odpoczynku, z rekordową,
według Rocany, szybkością. Po tym czasie kwestia postojów
została rozwiązana w ten sam sposób co poprzedniego dnia.
Szybki lunch w południe, który markiz zjadł, zanim
jeszcze Rocana zeszła na dół, a w innych miejscach, gdzie
zmieniali konie, czekał na nią szampan z pysznym rogalikiem
lub rozpływającym się w ustach patisserie.
Znowu jakakolwiek rozmowa była niemożliwa, ponieważ
markiz był nieodmiennie skupiony na kierowaniu końmi, a
wiatr unosił słowa Rocany.
Dopiero kiedy dotarli na przedmieścia Paryża i Rocana
zobaczyła pierwsze wysokie domy z szarymi okiennicami,
uświadomiła sobie, że jest bardzo zmęczona. Pomyślała, że
jeśli zasadnicza rozmowa ma się odbyć dzisiejszego wieczoru,
nie będzie w stanie jasno myśleć, a jeżeli markiz wybuchnie
złością, ona może łatwo się rozkleić.
- Nie powiem mu nic dziś wieczorem - powiedziała sobie
- z tego prostego powodu, że on nie jest człowiekiem.
Wiedziała, że Caroline nigdy nie zniosłaby podróży tak
dobrze, jak ona ją zniosła, a im dłużej się zastanawiała nad
sposobem, w jaki markiz dążył do pośpiesznego ślubu, tym
bardziej dochodziła do wniosku, że to ją obraża.
Kobiety są także istotami ludzkimi i większość z nich
oczekiwałaby, że markiz przynajmniej udawałby jakieś
uczucie do kobiety, która nosiła teraz jego nazwisko.
- To nieludzkie z jego strony, że jest tak egoistyczny i
okrutny - doszła do wniosku Rocana.
Była zdecydowana, że wytknie mu jego wady, kiedy on
oskarży ją o oszustwo. Ale nie dzisiaj. To byłoby zbyt wiele.
Posuwali się wąskimi, krętymi uliczkami, potem wyjechali
na trochę szersze, co świadczyło o tym, że zbliżają się do
centrum miasta.
Wreszcie markiz zajechał na dziedziniec przed domem,
który Rocana uznała za najbardziej imponujący, jaki
kiedykolwiek zdarzyło jej się widzieć, następnie wyciągnął z
kieszeni kamizelki złoty zegarek i powiedział z satysfakcją:
- Jedenaście godzin i dziesięć minut! Zmienionym głosem
Rocana spytała z ciekawością:
- A jaki jest francuski rekord?
- Dwanaście godzin!
Nie było wątpliwości, że markiz jest zachwycony swoim
osiągnięciem, lecz gdy Rocana wysiadła z powozu, ledwo
udało jej się zachować równowagę, gdyż nogi miała jak z
waty.
W holu lokaj w błyszczącej liberii, który, jak sądziła, był
szefem służby w tym domu, powitał ją w Paryżu. Następnie
poprowadził ją po wspaniale rzeźbionych hebanowych
schodach, których poręcze ozdobiono złotem, oraz dalej
wzdłuż korytarza obwieszonego pięknymi obrazami do
pokoju, który był prawdopodobnie główną sypialnią.
- Czy ten dom należy do markiza? - spytała.
- Jego Wysokość kupił go trzy lata temu od księcia de
Greville, Madame - odparł służący. - Teraz jesteśmy
zaszczyceni, że możemy służyć Jego Wysokości.
Sypialnia stanowiła romantyczny widok z malowidłami na
suficie i biało - złotymi ścianami wyłożonymi błękitnym
jedwabnym adamaszkiem. Rocana pomyślała, że to będzie
stanowiło idealne tło dla jej jasnych włosów. Jednak czuła się
taka zmęczona, że równie dobrze jak w tym bogato
zdobionym, pozłacanym łożu z adamaszkowym baldachimem,
zasnęłaby w stogu siana.
- A oto pokojówka Waszej Wysokości, Madame -
oznajmił służący.
Z garderoby wyszła młoda kobieta, która wieszała tam
wypakowane i wyprasowane suknie Caroline.
- Nazywa się Marie - mówił dalej. - Mam nadzieję, że
Wasza Wysokość będzie zadowolona z jej usług.
- Jestem pewna, że tak - odpowiedziała Rocana. - Marie,
ponieważ jestem bardzo zmęczona, chciałabym się
natychmiast położyć do łóżka.
Mówiła po francusku i Marie wykrzyknęła zachwycona:
- Wasza Wysokość mówi jak Paryżanka!
- Merci - odpowiedziała Rocana.
Chciała dodać, że jest w połowie Francuzką, ale
pomyślała, że gdyby ta informacja dotarła do uszu markiza, z
pewnością by go zdziwiła.
Zamiast tego zwróciła się do służącego:
- Proszę przekazać markizowi, że bardzo żałuję, ale nie
będę w stanie towarzyszyć mu przy kolacji, ponieważ po tak
długiej podróży jestem niezwykle zmęczona.
- Jestem pewien, że Jego Wysokość to zrozumie -
odpowiedział lokaj.
Wyszedł z pokoju, a Rocana pozwoliła Marie rozebrać się
w milczeniu, chociaż możliwość prowadzenia rozmowy w
języku jej matki, do tego w Paryżu, była bardzo kusząca, po
czym położyła się do łóżka.
Zasnęła, zanim pokojówka opuściła pokój. Później miała
mgliste wrażenie, że przyniesiono kolację, ale odwróciła się
na drugi bok i spała dalej.
Jednak następnego ranka sytuacja uległa zasadniczej
zmianie. Po pierwsze wiedziała, że powinna zadzwonić na
pokojówkę, zamiast wyskakiwać z łóżka i rozsuwać samej
zasłony.
Po kilku minutach zjawiła się Marie. Kiedy odsłoniła
okna, światło słoneczne zalało pokój, który za dnia wyglądał
jeszcze piękniej niż wieczorem.
- Wypoczęła pani, Madame? - spytała Marie.
- Która godzina? - odpowiedziała pytaniem Rocana.
- Prawie południe, Madame. Rocana roześmiała się z
cicha.
- Nigdy w życiu tak długo nie spałam!
Mówiąc to miała też świadomość, że nigdy przedtem nie
odbyła tak wyczerpującej podróży. Jednocześnie jej
zmęczenie zostało spotęgowane niepokojem i strachem,
spowodowanym jej nieoczekiwanym małżeństwem oraz tymi
kilkoma wcześniejszymi, pełnymi napięcia dniami, zanim
Caroline wróciła z Londynu, a ona zgodziła się na ten szalony
pomysł Patricka.
Wydawało się nieprawdopodobne, że wszystko potoczyło
się tak, jak to sobie zaplanowali. Do tej pory Caroline była już
szczęśliwą mężatką, a ona sama też miała trzydniowy staż
małżeński.
Marie przyniosła kawę i Rocana sącząc gorący napój,
spytała niepewnie:
- Gdzie jest markiz?
- Monsieur le Marquis wyjechał, Madame, i prosił mnie,
żebym przekazała pani, że nie będzie mógł wrócić aż do
późnego popołudnia.
Rocana nie była zdziwiona, lecz nie odezwała się, a Marie
mówiła dalej:
- Jego Wysokość ma nadzieję, że Madame będzie się
dobrze bawić, a jeśli pani będzie potrzebowała powozu, jest
do pani dyspozycji.
Z lekkim westchnieniem Rocana opadła z powrotem na
poduszki.
- Myślę, że po prostu będę odpoczywać - powiedziała - a
także trochę poczytam.
- Przyniosę pani jakieś gazety, Madame - zaproponowała
Marie - a w buduarze są książki, jeśli Madame chciałaby sobie
którąś wybrać.
Jak tylko Marie wyszła z pokoju, Rocana wyskoczyła z
łóżka i pobiegła do drzwi, które, jak sądziła, wiodły do
buduaru. Nie myliła się, tak rzeczywiście było. Buduar był
pięknym pomieszczeniem, urządzonym
w podobnie
wyszukany sposób jak jej sypialnia, z sufitem ozdobionym
malowidłami znanych artystów.
Ku jej zachwytowi znajdowała się tam szafa z pełnego
drewna ze szklanymi drzwiczkami, wypełniona książkami
francuskich pisarzy: O niektórych z nich słyszała i rozprawiała
jeszcze ze swoją matką, lecz nie były one dostępne w Anglii.
Zawahała się, którą z nich wybrać najpierw, i w końcu wyjęła
trzy tomy, które wzięła ze sobą z powrotem do łóżka.
Marie przyniosła jej lunch, który był dużo smaczniejszy
niż wszystko, co do tej pory jadła w Anglii. Musiała przyznać,
że jej matka miała rację, twierdząc, że francuska kuchnia jest
najlepsza na świecie.
Jedząc oddawała się lekturze i dopiero późnym
popołudniem uświadomiła sobie, że jako żona, powinna być
dawno na nogach, ubrana i gotowa powitać swego męża, gdy
ten wróci.
Właśnie miała zadzwonić po Marie, kiedy pokojówka
weszła do pokoju i oznajmiła.
- Wiadomość od Monsieur le Marquis, Madame. Został
nieoczekiwanie zatrzymany i nie będzie mógł być wcześniej
niż w porze kolacji. Prosi o wybaczenie i ma nadzieję, że
będziesz mu, pani, towarzyszyć przy kolacji o wpół do ósmej.
- To rozwiązuje jeden problem - pomyślała Rocana. Nie
będzie musiała dwa razy się przebierać, a ponieważ nie
chciała myśleć o tym, co ją czeka w przyszłości, wróciła więc
do przerwanej lektury.
Na godzinę przed planowaną kolacją Marie przygotowała
kąpiel, a kwadrans przed siódmą poinformowała ją, że markiz
wrócił. Trochę cynicznie Rocana pomyślała, czy ta kobieta,
która powstrzymywała go od powrotu do domu, była tak samo
powabna jak ta o rudych włosach i zielonych oczach.
Potem powiedziała sobie, że to nie są myśli, jakie powinna
mieć panna młoda.
- Panna młoda czy nie panna młoda - powiedziała sobie. -
Ale to jest niezwykły i z pewnością oryginalny miesiąc
miodowy!
Chciała się roześmiać, ale mimo że mówiła sobie, że jest
to bardzo zabawne, miała świadomość, że coś ją przygniatało,
jakby ciężki kamień na jej piersiach, a to, jak wiedziała, było
spowodowane strachem przed tym, co miało nastąpić. Aby
dodać sobie otuchy, wybrała najpiękniejszą suknię spośród
tych, które księżna zakupiła dla córki w Londynie. Była biała,
co stanowiło, według Rocany, odpowiedni kolor dla panny
młodej, cała pokryta malutkimi diamencikami, które
błyszczały jak krople rosy. Wokół dekoltu suknia była
ozdobiona konwaliami, które również otaczały jej nagie
ramiona.
Wysokie talie, jak zauważyła, były nadal modne, ale teraz
suknie nie były już proste i bezkształtne, lecz noszono je z
niewielkim gorsetem, który sprawił, że jej talia wydawała się
jeszcze szczuplejsza niż w rzeczywistości.
Marie ułożyła jej włosy i nalegała, żeby jej pani założyła
na nie mały diadem ze sztucznych brylancików, który
błyszczał niby aureola. Rocana pamiętała, że Caroline miała
podobny diadem, lecz z prawdziwych brylantów, i była
ciekawa, czy markiz rozpozna, że jej biżuteria była sztuczna.
Diadem, który nosiła w dniu ślubu należał do księżnej i
oczywiście został na zamku, Rocana pomyślała z satysfakcją,
że, oprócz obrączki, nie zabrała niczego naprawdę cennego.
Jeśli jednak markiz w złości, że został oszukany, wyrzuci ją za
drzwi, nie będzie miała nawet grosza przy duszy i nic, co
mogłaby sprzedać.
Jednak pocieszyła się, że byłoby to do niego bardzo
niepodobne, gdyż spowodowałoby prawdziwy skandal. Jeśli
jednak, tak by postąpił - a była pewna, że mógł się zdobyć na
taką bezwzględność, gdy mu to odpowiadało - wtedy
musiałaby poszukać rodziny swojej matki, która po
zakończeniu działań wojennych pisała do swych krewnych
planując, że kiedy wszystko się uspokoi i będzie ich na to stać,
wyjadą z mężem do Paryża.
Śmierć matki tak przygnębiła Rocanę, że wszystkie
sprzęty znajdujące się w domu zostały oddane na
przechowanie księciu, a ona nie wzięła ze sobą nawet tych
adresów, które teraz bardzo by się jej przydały. Również
głupio jej było, że sama nie napisała do swych francuskich
krewnych. Jednym z powodów takiej sytuacji było to, że
księżna zabroniła jej się komunikować z tymi, których nadał
nazywała wrogami, i jakiekolwiek listy z Francji zostałyby
skonfiskowane i zniszczone.
- Są gdzieś w Paryżu - powiedziała sobie. - Jeżeli dojdzie
do najgorszego, spróbuję ich odnaleźć.
Kiedy bardzo powoli schodziła po schodach, miała
uczucie, że naprawdę może zajść taka potrzeba, ponieważ to
najgorsze właśnie na nią czekało.
Lokaj ubrany w błyszczącą liberię, którego poznała po
przybyciu do tego domu, przeprowadził ją przez hol, w
którym ustawiono kilka pięknych rzeźb, i otworzył przed nią
drzwi do, jak oczekiwała, salonu.
Dwa kryształowe żyrandole lśniły pełnym blaskiem,
chociaż kotary na oknach nie były jeszcze zaciągnięte. Słońce
już zaszło, ale niebo jeszcze całkiem nie ściemniało.
Mając wrażenie, że wszystko jakby rozpływało się jej
przed oczami, Rocana uświadomiła sobie, że człowiek stojący
w drugim końcu salonu, wyglądający tak elegancko jak nikt,
kogo przedtem znała, był jej mężem.
Jeśli markiz wyglądał władczo i imponująco w stroju do
konnej jazdy i podróżnym ubraniu, teraz sprawiał jeszcze
silniejsze wrażenie, a jego biały, pienisty żabot sprawiał, że
wydawał się wyższy i bardziej wielkopański niż
kiedykolwiek.
Wolno, ponieważ wiedziała, że odkrycie prawdy musi
zaraz nastąpić, Rocana szła w jego stronę z głową podniesioną
i lekko zadartym podbródkiem. Kiedy była już blisko, markiz
powiedział:
- Dobry wieczór, Caroline! Wiem, że jestem ci winny
przeprosiny, lecz mogę mieć jedynie nadzieję, że teraz, kiedy
już nie jesteś taka zmęczona, będziesz mogła ich wysłuchać.
Sposób, w jaki mówił, był bardzo przyjemny i miły.
Rocana zbliżyła się jeszcze bardziej, lecz w tej chwili markiz
odwrócił się do stołu, gdzie w srebrnym kubełku stała butelka
szampana.
- Myślę, że najpierw powinniśmy wypić za nasze
szczęście - ciągnął dalej markiz nie czekając na odpowiedź
Rocany. - Coś, czego nie zrobiliśmy w dniu naszego ślubu.
Mówiąc to napełnił dwa kieliszki szampanem i ujął jeden
z nich, aby podać go Rocanie. Kiedy wzięła go z jego rąk,
markiz spojrzał na nią i wyraźnie zesztywniał. Wpatrywał się
w nią szeroko otwartymi oczami z wyrazem ogromnego
zdumienia. Potem głosem, tak bardzo różnym od tego, którym
przed chwilą do niej przemawiał, wykrzyknął:
- Ty nie jesteś Caroline!
- Nie.
Przez chwilę panowała cisza, a potem markiz zapytał:
- W takim razie, kim jesteś i skąd się tu wzięłaś?
- Jestem... twoją żoną.
Markiz wstrzymał oddech. Potem, zanim Rocana mogła
odpowiedzieć, rzekł;
- Ty jesteś tą dziewczyną, którą spotkałem w stajni, tą,
która okiełznała „Wulkana"!
- Tak, jestem... Rocana.
- I mówisz, że jesteś moją żoną?
- Tak.
Przez chwilę wydawało się, że markizowi zabrakło słów.
Następnie jego głos podniósł się niebezpiecznie:
- Co to, u diabła, ma wszystko znaczyć? I co robisz na
miejscu Caroline?
Rocana zacisnęła palce na kieliszku szampana i zdołała
odpowiedzieć:
- Caroline zakochała się w... kimś innym.
- W takim razie dlaczego mnie o tym nie
poinformowano?
- Jej rodzice uważali, że powinna poślubić... ciebie, panie.
Markiz po raz pierwszy oderwał wzrok od Rocany i
chwycił kieliszek szampana. Wypił go łapczywie, jakby
potrzebował wzmocnienia. Potem powiedział:
- Myślę, Rocano, że musisz mi wiele wyjaśnić!
- Czy... mogę usiąść?
Markiz uczynił zapraszający gest i Rocana usiadła na
sofie. Nogi jej się trzęsły i obawiała się, że nie ustoi ani chwili
dłużej. Ręce też jej dygotały, więc zacisnęła je wokół
kieliszka, jakby ściskała linę ratunkową, która miałaby ją
uratować ze śmiertelnej kąpieli. Uświadomiła sobie, że markiz
czeka na jej wyjaśnienia, więc po chwili odezwała się cichym,
drżącym i niepewnym głosem:
- Caroline... uciekła... z mężczyzną, którego... kochała, i...
trzeba było... dać im dosyć czasu, żeby... mogli uciec, więc
ja... zajęłam jej miejsce.
- Zajęłaś jej miejsce i poślubiłaś mnie! - wykrzyknął
markiz. - Przypuszczam, że ślub jest ważny?
- Tak sądzę.
- Ślubowałaś jako Mary, pamiętam dobrze.
- Zostałam ochrzczona jako Mary Rocana.
- Jesteś bardzo podobna do Caroline. Jesteście chyba
spokrewnione?
- To moja stryjeczna siostra.
- Przypominam sobie teraz, jak przedstawiłaś się
nazwiskiem Brunt. Wydawało się, że twoja osoba owiana jest
pewnego rodzaju tajemnicą.
- Tajemnica wynika z faktu, że księżna nie cierpiała
moich rodziców - odpowiedziała Rocana.
Widziała, że markiz patrzył na nią sceptycznie, jakby był
przekonany, że mówiąc tak próbuje usprawiedliwić swoje
postępowanie. Z tego powodu przestała się dalej tłumaczyć, a
on po chwili odezwał się:
- Podajesz całkiem wiarygodne powody poślubienia mnie,
ale podejrzewam, że prawdziwym motywem była chęć
zostania markizą.
Rocana dumnie podniosła brodę.
- To nieprawda - odpowiedziała. - Patrick przekonał mnie,
że to jedyny sposób, żeby on i Caroline mogli bezpiecznie
uciec, ponieważ mieli bardzo mało czasu między przyjazdem
Caroline z Londynu a planowaną godziną ślubu.
Pomyślała, że nie przekonało to markiza, więc mówiła
dalej:
- Gdyby nie było tego całego pośpiechu, a Caroline
wróciłaby wcześniej w ciągu tygodnia, mogłaby uciec z
Patrickiem w piątek albo sobotę i nie byłoby potrzeby, żebym
podszywała się pod nią w czasie ślubu.
Markiz zmarszczył brwi, jak gdyby śledząc jej tok
rozumowania, po czym powiedział:
- Mimo wszystko nie wzbraniałaś się zbytnio.
- Gdyż jest to również dla mnie rodzaj ucieczki z
więzienia, jakim był dla mnie zamek, gdzie byłam zmuszana
do pracy jako służąca lub panna do szycia przez moją ciotkę!
- Czy sądzisz, że w to uwierzę?
- Bez względu na to, czy uwierzysz czy nie, taka jest
prawda!
- W istocie sugerujesz, że ja stanowiłem mniejsze zło! -
sarkastycznie stwierdził markiz.
- Tak bym to ujęła - zgodziła się Rocana. - Zapewniam
pana, milordzie, że nie pragnęłam pana poślubić, jako...
mężczyzny!
- A to czemu?
- Uważam, że... budzi pan strach i jest okropnie
egoistyczny.
- Egoistyczny? - spytał markiz.
- Oczywiście! Postanowił pan poślubić Caroline z
powodów wygodnych dla pana, o których ona doskonale
wiedziała. Jednak nikt się jej o zdanie nie pytał. Po prostu
uznał pan, że jest równie tym zachwycona jak księżna.
Mówiąc to zdawała sobie sprawę, że markiz nie
spodziewał się takiego obrotu sprawy. Po chwili
zastanowienia odezwał się:
- Teraz, gdy myślę o tym, przyznaję, że było to trochę
arbitralne stanowisko.
- To było niewybaczalne, że Caroline została
potraktowana jak przedmiot, który jej rodzice przekazali panu,
nie dając jej najmniejszej nawet szansy, aby mogła się
wypowiedzieć w tej sprawie.
Przerwała na chwilę, zanim przyznała:
- Jednak, bez względu na to, cokolwiek by pan zrobił, ona
i tak nie zgodziłaby się, ale to jest teraz nieistotne.
- Zawsze sądziłem, że małżeństwa młodych dziewcząt są
w ten właśnie sposób układane dla nich - zauważył markiz,
jakby chciał się bronić. - Myślałem, że z zachwytem
przyjmują najlepszą partię.
Ponieważ był tak zdumiony przypuszczeniem, że mógł się
mylić, Rocana parsknęła śmiechem, zanim odpowiedziała:
- Dziewczęta zmieniają się w kobiety, a wątpię, żeby
Wasza Wysokość traktował te śliczne damy, które adoruje pan
w Londynie, w taki nieludzki sposób.
Markiz podszedł do stołu i nalał sobie jeszcze jeden
kieliszek szampana. Jednocześnie zerknął na kieliszek
Rocany, lecz zobaczywszy, że jest nadal prawie pełny, napił
się trochę z własnego, zanim odezwał się:
- W takim razie, co według ciebie powinniśmy zrobić w
całej tej sprawie?
- Sądzę, że wcześniej czy później powinien pan
powiadomić księcia, że poślubił pan nie tę pannę młodą.
- Czy uważasz, że jeszcze o tym nie wie?
- Myślę, że może zastanawiają się na zamku, co się stało
ze mną, ale wątpię, czy przyszło im do głowy, że nie ożenił się
pan z Caroline.
- A co, według ciebie, zrobią, gdy odkryją twoje
zniknięcie?
Rocana lekko wzruszyła ramionami.
- Księżna będzie zachwycona, że się mnie pozbyła, choć
niewątpliwie uzna to za dziwne, że uciekłam nie biorąc
żadnych pieniędzy i ani jednego konia!
- Czy naprawdę chcesz powiedzieć, że ona cię
nienawidzi? Ale dlaczego?
- Mogę to całkiem łatwo wyjaśnić - powiedziała Rocana. -
Mój ojciec umarł pozostawiając długi, a moja matka była
Francuzką!
- Francuzką? - powtórzył markiz. - Myślę, że to wyjaśnia
twoje dziwne oczy.
Rocana roześmiała się.
- Obawiałam się, że prędzej czy później wydadzą mnie!
- Jeśli Caroline jest twoją stryjeczną siostrą - powiedział
markiz jakby starając się rozwikłać jakąś zagadkę - w takim
razie jesteś córką Lorda Leo!
- Czy znał pan mego ojca?
- Bardzo go podziwiałem! - odpowiedział markiz. -
Wspaniale
jeździł
konno.
Teraz
rozumiem,
skąd
odziedziczyłaś swoją umiejętność panowania nad końmi.
- Papa radził sobie wyśmienicie z każdym koniem, bez
względu na to jak był dziki.
- Podobnie jak ty. Rocana uśmiechnęła się.
- Tak myślałam, że jest przynajmniej jedno, co nas łączy!
Markiz wpatrywał się w nią zdumiony.
- Czy masz zamiar ciągnąć dalej to udawanie mojej żony?
- To nie jest udawanie - odpowiedziała Rocana. -
Jesteśmy małżeństwem i chociaż może to pana złościć, nic
pan nie może na to poradzić, gdyż ślub jest jak najbardziej
legalny!
Markiz odstawił swój kieliszek i odwrócił się w stronę
kominka. Przez chwilę patrzył na puste palenisko, wypełnione
kwiatami.
- Nie tylko jestem zły - powiedział. - Jestem także
kompletnie oszołomiony. Wygląda na to, że obie z Caroline
zrobiłyście ze mnie głupca, a to jest coś, z czego trudno jest
się cieszyć.
- Powiedziałabym - odezwała się z namysłem Rocana - że
jedynym sposobem, żeby nie wyszedł pan na głupca, byłoby
udawanie, że wiedział pan, co pan robi poślubiając mnie.
- Ale dlaczego miałbym tak zrobić?
- Ponieważ chce pan zachować twarz.
Ten argument przyszedł jej do głowy dopiero w tej chwili,
lecz wydawał jej się logiczny. Kiedy markiz odwrócił się do
niej z wyrazem zdumienia w oczach, wiedziała, że jest
wystarczająco inteligentny, żeby dokładnie zrozumieć jej
punkt widzenia.
- Mógłby pan powiedzieć - ciągnęła dalej Rocana - że
Caroline opowiedziała panu o swojej miłości do Patricka
Fairleya i błagała, żeby udawał pan, że przyjęła pana
oświadczyny, z obawy, że rodzice zabronią jej widywać
Patricka.
Rocana mówiła w zadumie, jakby wersja wydarzeń, którą
teraz tworzyła, w magiczny sposób nabierała kształtów przed
jej oczami.
- Nikt, oprócz nas, nie mógłby wiedzieć - ciągnęła dalej -
że pan i ja spotkaliśmy się przypadkiem przed wyścigiem i
zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia!
Spojrzała na markiza, potem odwróciła wzrok, zanim
mógł cokolwiek powiedzieć.
- Dlatego wpadł pan na ten świetny pomysł, żebym zajęła
miejsce Caroline przy pana boku w kościele, i nalegał pan tak
usilnie, aby wszystko odbyło się w takim pośpiechu, żeby nikt
nie rozpoznał mnie na przyjęciu weselnym!
Markiz wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, a
potem całkiem nieoczekiwanie, odchylił głowę do tyłu i
wybuchnął śmiechem.
- Nie do wiary! - powiedział. - To nie może być prawdą!
Ja chyba śnię!
- Ja też myślałam, że to sen - odpowiedziała Rocana. - Od
momentu, w którym zgodziłam się wziąć udział w tej, jak
uważam, katastrofalnej maskaradzie.
- I naprawdę sądzisz, że ktoś uwierzy w tak
nieprawdopodobną historię, która mogłaby pochodzić z
„Opowieści z 1001 nocy"?
- Nie uważam, żeby to było bardziej nieprawdopodobne
niż pana naleganie, aby poślubić dziewczynę, z którą
rozmawiał pan ze trzy razy, a potem pobicie rekordu
najkrótszej podróży z Anglii do Paryża, co, jak sądzę, miało
być romantyczną podróżą poślubną!
Markiz znowu się roześmiał. Potem powiedział:
- Przypuszczam, że powinienem wyjawić ci powód tego
pośpiechu!
- Przyznaję, że jestem bardzo ciekawa - odpowiedziała
Rocana. - Bardzo chciałabym wiedzieć, dlaczego pana
zaręczyny musiały być tak krótkie i dlaczego brał pan ślub w
takim pośpiechu.
Zobaczyła, że wyraz twarzy markiza uległ zmianie, jakby
czegoś nie chciał jej wyjawiać.
W tej samej chwili służący oznajmił, że podano kolację.
Rocana wstała, a markiz podał jej ramię i przeszli powoli
korytarzem, który zaprowadził ich do pięknej jadalni ze
ścianami wyłożonymi bezcennymi gobelinami. Olbrzymi
złoty świecznik z ośmioma świecami stał na środku stołu
zastawionego złotymi naczyniami i czarami wypełnionymi
ogromną ilością zielonych orchidei.
- Jakie piękne! - wykrzyknęła Rocana, kiedy już usiadła.
- Żałuję, że nie są w tradycyjnym kolorze stosownym dla
panny młodej - powiedział markiz - ale powiedziano mi, że te
właśnie zakwitły w oranżerii i pomyślałem, że będą ci się
bardziej podobały niż nudne białe goździki.
- Może właśnie ten kolor jest bardziej odpowiedni.
- Jeśli sugerujesz, że to oznacza mój pech, to jesteś w
błędzie - odpowiedział markiz. - Zielony to mój kolor, jak
również czarny. Używam ich w czasie wyścigów.
- I z pewnością zawsze miał pan szczęście, jeśli chodzi o
konie.
- Nie mogę narzekać - odrzekł markiz z zadowoleniem. -
Nie zdołałem jednak pokonać tego młodego człowieka, który
zmierzył się ze mną w ostatnim momencie w czasie wyścigu
na zamku. Jeżeli dobrze pamiętam, powiedziałaś, że nazywał
się Patrick Fairley.
- Modliłam się, żeby on pana pokonał - rzekła Rocana. -
Byłby to dobry omen.
- Teraz rozumiem, dlaczego był taki zdeterminowany -
zauważył markiz.
Rocana westchnęła lekko.
- To był bardzo podniecający wyścig i nigdy nie sądziłam,
żeby Patrick miał jakakolwiek szansę. Ale teraz wygrał na
innym polu i mam nadzieję, że ma pan na tyle sportowego
ducha, aby życzyć mu szczęścia.
- Sądziłem, że to samo powinno dotyczyć mnie! -
odezwał się szyderczo markiz.
Rocana nie protestowała, lecz uniosła swój kieliszek i
powiedziała:
- Za Patricka, który zdobył bardzo specjalną nagrodę,
mimo wszystkich przeciwności.
Markiz także uniósł kieliszek i spełnił toast. Następnie
powiedział:
- - Myślę, że tak samo powinnaś wypić za mnie, ale
oszczędzę ci rumieńców i poproszę, żebyś zrobiła to później.
Po chwili namysłu Rocana zrozumiała, że markiz w
cyniczny sposób sugerował, że to on wygrał ją jako swoją
nagrodę.
Nie podjęła tego tematu, lecz zamiast tego powiedziała:
- Za chwilę przyjdzie służba z kolejnym daniem, a
miałam nadzieję, że powie mi pan, dlaczego się tak
spieszyliśmy, żeby dojechać do Paryża.
- Oczywiście - zgodził się markiz. - Wyjaśnienie jest
całkiem proste: Książę Regent poprosił mnie, żebym kupił dla
niego prywatnie pięć niezwykle cennych obrazów, i
zobowiązałem się zrobić to dzisiaj, gdyż jutro byłyby one
wystawione na aukcję.
- Obrazy! - wykrzyknęła Rocana. - Tego się nie
spodziewałam!
- A czego, jeśli wolno spytać, oczekiwałaś? Rocanie
przyszło do głowy, że może nie powinna odpowiadać na to
pytanie. Jednak odezwała się wojowniczo:
- Jeśli to nie koń, a myślałam, że ma pan ich dosyć, to
mogła być jedynie... kobieta!
Markiz spojrzał na nią, jakby nie mogąc uwierzyć, że taka
mała istotka może być tak impertynencka. Potem powiedział:
- Widzę, Rocano, że w najmniejszym nawet stopniu, nie
jesteś tą dziewczyną, którą spodziewałem się ujrzeć:
młodziutką, niedoświadczoną debiutantką.
- Bardzo mi przykro, jeśli pana rozczarowałam -
odpowiedziała Rocana. - Ale nie pozwolono mi być
debiutantką, a tak naprawdę mam lat dziewiętnaście, jestem o
rok starsza od Caroline.
- I, jak rozumiem, zdobyłaś duże doświadczenie przez ten
rok!
Markiz znowu naigrawał się z niej, więc odpowiedziała:
- Wszelkie doświadczenie, jakie mam, zdobyłam, mogę
pana zapewnić, z książek, ponieważ nie pozwalano mi na
zamku spotykać nikogo, w tym również i pana.
Jej głos opadł i mówiła dalej bardzo cicho:
- Od czasu, gdy umarli moi rodzice, trzymano mnie w
ukryciu, dogadywano, wykorzystywano i karano. Więc jeśli
teraz zachowuję się trochę gwałtownie, musi mi pan
wybaczyć, gdyż czuję się jak odkorkowana butelka szampana.
Słowa, które spływały z jej ust, pobudziły markiza do
śmiechu.
- Widziałem już, jak pracuje twoja wyobraźnia, Rocano, i
nie mogę się powstrzymać od myśli, że to jeszcze jeden
przykład.
- Może pan wierzyć w to, w co chce pan wierzyć -
odpowiedziała Rocana. - Jednak zawsze, kiedy tylko to
możliwe, mówię prawdę.
- Oprócz sytuacji, w której udajesz kogoś innego!
- Każda reguła ma swoje wyjątki.
- Jesteś albo bardzo sprytna albo bardzo głupia i muszę
uważać, żeby oddzielić ziarno od plew, czy raczej prawdę od
kłamstw!
Rocana zauważyła, że podczas gdy spożywali podany im
posiłek, służba opuściła pokój. Przypuszczała, że jest to nowy
obyczaj, który wprowadził markiz. Kiedy nadszedł moment
zmiany talerzy przed kolejnym daniem, zadzwonił małym,
złotym dzwoneczkiem, który stał obok jego nakrycia.
Po chwili byli znowu sami i Rocana powiedziała:
- Mogę panu powiedzieć, i naprawdę tym razem mówię
prawdę, że Caroline bardzo się pana bała i nienawidziła pana!
Ja też... boję się pana... chociaż nie nienawidzę, ale uważam,
że jest pan bardzo niezwykłym i trudnym człowiekiem.
Ponieważ markiz nie odpowiadał, dodała:
- Teraz przypominam sobie, że to właśnie powiedział mi
wuj w drodze do kościoła, że ma pan trudny charakter i że
będę musiała robić to, co mi pan każe.
- Czy zamierzasz tak postępować?
- To zależy od tego, jakie rozkazy mi pan będzie dawał -
odpowiedziała Rocana. - Widziałam ostatnio, jaki jest pan
efektywny w działaniu, jak wszystkie pana posunięcia są
wcześniej zaplanowane w najmniejszych szczegółach, i
dlatego wolałabym raczej wiedzieć, czego mam się
spodziewać, niż obawiać się nieznanej przyszłości i gubić w
domysłach.
Markiz milczał przez chwilę, a potem powiedział:
- Cały czas mówisz, jaki to ja jestem przerażający. Czy
naprawdę tak jest?
Rocana wpatrywała się w niego szeroko otwartymi
oczami, zanim się odezwała:
- Z pewnością musi pan zdawać sobie sprawę z tego, że
wszyscy się pana obawiają, może oprócz tych pięknych
kobiet, które próbują pana uwieść, chociaż podejrzewam, że
one też drżą ze strachu przed panem! Pana stajenni, kiedy byli
w zamku, powiedzieli mi, jak bardzo się pana boją.
Markiz popatrzył na nią i powiedział:
- Przypuszczam, że nikt nie patrzy na siebie oczami
innych. Wiem, że jestem efektywny. Lubię jak wszystko
wokół mnie jest doskonałe, ale nie sądziłem, że moja władza
nad ludźmi opiera się na strachu, a nie na szacunku.
- Myślę, że to, co pan mówi - odezwała się Rocana -
oznacza, że pragnąłby pan, żeby ludzie pana uwielbiali, i tak
jest, nawet jeśli nie pochwalają pana sposobu zachowania.
- A co ty wiesz o mnie? - spytał markiz. - Mówisz, że
byłaś uwięziona w zamku. Czy słyszałaś coś o mnie, zanim
poznałem Caroline?
- Oczywiście, że tak! - odpowiedziała Rocana. -
Słyszałam o pana sukcesach na wyścigach i w walkach
bokserskich, słyszałam też o pojedynkach, które pan
wygrywał, i, oczywiście, o wielu, wielu romansach!
Mówiła to całkiem lekko, w tej chwili podniecona tym, że
wreszcie może mówić to, co myśli, tak jak to robiła w
rozmowach z rodzicami, a czego nie mogła robić od czasu ich
śmierci.
Nagle markiz podniósł zaciśniętą pięść i opuścił ją, z całej
siły waląc w stół, aż talerze podskoczyły z łoskotem,
- Jak śmiesz! - wykrzyknął. - Jak śmiesz mówić do mnie
w ten sposób! Co ty wiesz o moim życiu? Kto mógł
rozmawiać z tobą o mnie, jeśli w najmniejszym stopniu nie
dotyczyło to ciebie?
Prawie krzyczał na nią i przez chwilę Rocana mogła tylko
wpatrywać się w niego szeroko otwartymi oczami, które
zdawały się wypełniać połowę jej twarzy. Ponieważ markiz
czekał na odpowiedź, zdołała wyjąkać:
- Bardzo... przepraszam, że... palnęłam tak bez...
zastanowienia... i wiem, że było to bardzo... niegrzeczne z
mojej... strony.
Jej pokora i błagalny głos sprawiły, że złość markiza
wyparowała, i po chwili powiedział innym już tonem:
- Teraz przeraziłem cię naprawdę, a to błąd. Byłaś ze mną
szczera, Rocano, i tego właśnie powinienem się spodziewać
od ciebie, chociaż nie otrzymuję tego zbyt często od innych.
Rocana patrzyła nie widzącym wzrokiem na orchidee.
- To było niegrzeczne z mojej strony - powiedziała - ale...
nigdy przedtem... nie przebywałam z kimś takim... jak pan.
Nieoczekiwanie markiz wyciągnął do niej rękę.
- Przebacz mi - odezwał się. - Zaskoczyłaś mnie i
zapomniałem, jaka jesteś młoda.
Z wahaniem, ponieważ był dla niej taki niemiły, Rocana
wolno położyła dłoń na ręku markiza. Jego palce zacisnęły się
mocno, i po raz kolejny Rocana poczuła jego siłę i
magnetyczny prąd, jaki ją przeszył kiedy jej dotknął w
kościele.
- Myślę, Rocano, że musimy zawrzeć umowę -
powiedział cicho markiz.
- Umowę?
- Że zawsze będziemy wobec siebie szczerzy i nie
będziemy się za to na siebie obrażać. Musimy spróbować,
żeby to dziwne małżeństwo jakoś funkcjonowało.
Rozdział 6
Ponieważ teraz służba stale przebywała w jadalni, Rocana
nie miała już okazji porozmawiać szczerze z markizem aż do
końca kolacji, po której przeszli do salonu, gdzie markiz
usiadł wygodnie w fotelu, a Rocana bez namysłu usadowiła
się na dywaniku przed kominkiem. Było to miejsce, do
którego tak się przyzwyczaiła na zamku podczas długich
rozmów z Caroline i wcześniej we własnym domu, ze swoimi
rodzicami, że nie zdawała sobie sprawy, że w jej nowej
sytuacji może to być trochę niekonwencjonalne.
Jednak markiz nic na to nie powiedział. Patrzył po prostu
na nią otuloną obłokiem eleganckiej sukni, wyszywanej
błyszczącymi diamencikami, które nadawały jej wygląd
kwiatu po deszczu. Po chwili odezwał się:
- Teraz porozmawiajmy o nas rozsądnie.
- Myślałam, że to właśnie robiliśmy do tej pory -
odpowiedziała Rocana.
- Jest wiele spraw, co do których musimy podjąć decyzję
- oznajmił markiz. - Po pierwsze, kiedy chcesz, żebym
skontaktował się z twoim wujem i ciotką?
Rocana krzyknęła z cicha:
- Jeszcze nie teraz! Proszę... jeszcze nie... Chcę być
absolutnie pewna, że Caroline jest bezpieczna i też...
Przerwała.
- I też? - podpowiedział markiz. Rocana wahała się, co
powiedzieć.
- Zastanawiałam się... czy jest pan... pewien, że zatrzyma
mnie... jako swoją żonę.
- A jeśli nie? - spytał markiz. - Co byś zrobiła?
- To brzmi raczej nieładnie - powiedziała Rocana cicho -
ale ponieważ nie mam żadnych pieniędzy... musiałabym pana
prosić o jakąś sumę, żebym... mogła wyjechać i ukryć się
gdzieś, gdzie ciocia Sophie, by mnie nie znalazła.
Przerwała, zanim dodała głosem, który zdradzał strach;
- Nie mogłabym... wrócić do zamku... wiedząc, że
ukarałaby mnie za to, że ją oszukałam... a także pana.
- W takim razie musisz tego unikać - powiedział markiz. -
W czasie kolacji sugerowałem, że powinniśmy spróbować,
aby nasze małżeństwo mogło funkcjonować.
- Czy... naprawdę miał pan to na myśli?
- Rzadko mówię coś, czego nie myślę - odpowiedział
markiz. - Przyznaję, że na początku zastanawiałem się, jak
mógłbym się wyplątać z tej sytuacji, w którą mnie wciągnęłaś,
ale widzę, że naprawdę nie ma wyjścia bez wywoływania
skandalu..
- Wiedziałam, że... nie będzie się to panu podobać! -
powiedziała Rocana ponurym głosem.
- Rzeczywiście, nie lubię takich sytuacji - przyznał
markiz. - I dlatego zgadzam się na twój plan i powiem, że
poślubiłem cię, gdyż tego chciałem.
Oczy Rocany rozbłysły.
- To byłoby wspaniale ze względu na Caroline, i to by ją
uratowało przed gniewem jej ojca i matki, którzy inaczej
próbowaliby anulować jej małżeństwo.
- W takim razie jej przyszłość jest już postanowiona -
powiedział markiz. - Teraz co z naszą?
Zapadła cisza, którą przerwała Rocana:
- Ponieważ był pan tak uprzejmy, postaram się jak
najmniej naprzykrzać się panu.
- Co masz na myśli?
- To znaczy... - powiedziała z wahaniem - że, skoro wiem,
że kocha pan... kogoś innego, będzie pan chciał... spędzać jak
najwięcej czasu z... nią.
- Kto ci powiedział, że kocham kogoś innego? - spytał
markiz ze złością.
Rocana zerknęła na niego z lekkim niepokojem i
odpowiedziała:
- Caroline dowiedziała się w Londynie, że żeni się pan z
nią w takim pośpiechu, gdyż związał się pan z bardzo piękną
kobietą o rudych włosach i zielonych oczach.
Umilkła na chwilę, a potem dodała:
- Ludzie mówią, że pana związek z tą osobą może
spowodować... dyplomatyczny konflikt, więc postanowił
pan... ożenić się.
Gdy to mówiła, zdawała sobie sprawę, że markiz cały
zesztywniał i wzbierała w nim złość. Jednocześnie wiedziała,
że lepiej będzie, jeśli od samego początku będą wobec siebie
szczerzy, więc szybko dokończyła:
- Dlatego... nie będę się niczym przejmować, cokolwiek
by pan zrobił, ani nie będę się narzucać, kiedy zechce być pan
sam... z jakąkolwiek damą, którą się pan zainteresuje... i może
uda nam się zostać przyjaciółmi.
Zapadła cisza, a potem odezwał się markiz:
- Nie o takim małżeństwie myślałem. Rocana szybko
spojrzała na niego.
- Nie chce pan powiedzieć, że... powinniśmy naprawdę
zachowywać się jak mąż i żona?
- A dlaczego nie?
Oczy Rocany rozszerzyły się, jak gdyby nie mogła
uwierzyć w to, co usłyszała. Potem odpowiedziała:
- Nie wiem, co... robi dwoje ludzi, kiedy... się kochają...
ale wiem, że dla Caroline, która uwielbia Patricka... to będzie
wspaniałe!
Przerwała na chwilę, po czym mówiła dalej:
- Ale, skoro nie kocha mnie pan, ani... ja... nie kocham
pana... to nie byłoby... w porządku, bardzo nie w porządku.
- Ależ Rocano, jesteśmy małżeństwem! - powiedział
spokojnie markiz.
- Tylko przez pomyłkę, jak pan to ujął, i chociaż...
zachwycają mnie pana konie... i obrazy... to jest to zupełnie
coś innego od zachwytu pana osobą... jako mężczyzną!
Usta markiza wykrzywiły się nieco, gdy odpowiedział:
- Szczerość to coś, czego wcześniej nie doświadczałem,
Rocano, w moich kontaktach z kobietami.
- Proszę... nie chcę być nieuprzejma... czy też trudna -
odezwała się błagalnie Rocana. - Ale muszę się postarać, żeby
pan zrozumiał, że nasze małżeństwo różni się od tego, czego
pan się spodziewał, a o czym ja marzyłam.
- Przypuszczam, że każda panna młoda marzy o miłości! -
zauważył markiz.
W jego ustach zabrzmiało to jak oskarżenie i Rocana na
moment zapomniała o pokorze i powiedziała:
- Oczywiście, że tak! Jak mogłoby być inaczej? Dlaczego
miałaby być zmuszana do małżeństwa z kimś tylko dlatego, że
jest on bogaty i zajmuje wysoką pozycję w towarzystwie? Tak
nie powinno być! To jest przeciwne prawom boskim!
- Ale mimo to, wyszłaś za mnie - upierał się markiz -
żeby uratować Caroline i siebie samą.
- Powiedziałam, że tak.
-
W takim razie, przypuszczam, że w tych
okolicznościach uważasz, że nie jesteś mi nic winna?
Rocana wyglądała na zdziwioną.
- Już panu mówiłam, jak bardzo jestem panu wdzięczna...
ale nie umiem inaczej udowodnić swojej wdzięczności... jak
tylko spróbować... zadowolić pana.
Na chwilę zapadła cisza. Potem odezwał się markiz:
- Przypuśćmy, że powiem ci, że wolałbym mieć całkiem
normalne małżeństwo, takie, jakiego spodziewałem się z
Caroline, w którym byłabyś moją żoną nie tylko z nazwy?
To, co powiedział markiz, zaniepokoiło tak Rocanę, że
wstała i podeszła do okna. Zasłony były zaciągnięte, tylko
wielkie, oszklone drzwi, prowadzące do ogrodu, były otwarte.
Stała przez jakiś czas, zapatrzona. Niebo powoli ciemniało i
gwiazdy stopniowo zapalały się jedna po drugiej. Było bardzo
cicho, a liście drzew łagodnie szumiały na delikatnym wietrze.
Wydawało się Rocanie, że oto znalazła coś
czarodziejskiego, czego zawsze szukała w pięknych
miejscach, coś, co było częścią jej samej, jej instynktu, jej
marzeń i tęsknoty za szczęściem. Czuła się jakby po omacku
szukała czegoś, co się jej wymykało, obawiając się, że nigdy
tego nie znajdzie. Mimo to, każdym nerwem swego ciała,
każdym zakątkiem umysłu tęskniła za tym.
Nagle uświadomiła sobie, że nie słysząc jej, markiz także
podniósł się ze swego miejsca i teraz stał tuż za nią.
- Czy obmyślasz ucieczkę? - zapytał niskim głosem.
- Nie mam... dokąd uciec.
- W takim razie, proponuję, żebyś została - powiedział. -
A my zaczniemy od moich koni i obrazów i zobaczymy,
dokąd nas to zaprowadzi, zanim zrobię coś, co mogłoby cię
przerazić.
Rocana odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
- Naprawdę tak pan myśli... naprawdę? - spytała. Teraz
oczy jej lśniły jak gwiazdy i nie było już widać w nich strachu.
- Nieczęsto pozwalam, żeby ktoś zmieniał moje decyzje -
odezwał się sucho markiz. - A ty jesteś taka przekonywająca
nie tylko w tym, co mówisz, ale także w tym, co myślisz...
- Czy to znaczy, że... umie pan czytać w moich myślach?
- Twoje oczy są bardzo wyraziste.
- Cieszę się, że przekonały pana, że mam rację.
- Nie powiedziałem, że masz rację - zaprzeczył markiz. -
Po prostu zgadzam się na to, czego chcesz.
- W takim razie, dziękuję i bardzo jestem wdzięczna.
Kończąc ten temat, markiz zaczął rozmawiać o tym, co
mogliby robić następnego dnia. Prawie o północy Rocana
powiedziała:
- Myślę, że chyba się już położę... Jest tyle ekscytujących
tematów, o których mogę z panem rozmawiać, że chciałabym
zachować całkowitą przytomność umysłu.
- Przyjmuję to za komplement - odpowiedział markiz. -
Połóż się w takim razie, i jeśli chcesz, o ósmej przyłącz się do
mnie, gdy będę jeździł konno w Lasku.
- Czy naprawdę mogę?
-
Będę z niecierpliwością oczekiwał twojego
towarzystwa,
- Dziękuję!... Dziękuję! - wykrzyknęła Rocana. -
Obiecuję, że się nie spóźnię.
Wstała ze swego miejsca i wyciągnęła rękę, zastanawiając
się, czy to odpowiedni sposób, żeby powiedzieć dobranoc. Ku
jej uldze, markiz ujął ją, podniósł od niechcenia do ust i rzekł:
- Połóż się spać, Rocano, i przestań się martwić. Jeżeli
zdasz się na mnie, postaram się uczynić cię o wiele
szczęśliwszą, niż byłaś do tej pory.
Rocana uśmiechnęła się do niego i powiedziała:
- Teraz mam pewność, że śnię. Prawie byłam
przygotowana na to, że dzisiejszą noc spędzę na ulicy... albo
będę błagać pana o odwiezienie mnie do Anglii.
Mówiła to pół żartem, pół serio. Markiz odezwał się w
podobnym tonie:
- Myślę, że oszuści i fałszerze we Francji wtrącani są do
Bastylii.
- Więc jestem panu wdzięczna za wygodne łóżko, które
czeka na mnie na górze - uśmiechnęła się Rocana. - Dobranoc,
Wasza Wysokość.
Dygnęła i podeszła do drzwi, które markiz otworzył przed
nią. Spojrzała na niego i wydało jej się, że dostrzegła w jego
oczach jakiś dziwny, niezrozumiały dla niej wyraz. Potem,
czując ogromną ulgę, podniecona, i trochę oszołomiona,
pobiegła po schodach na górę. Marie czekała na nią żeby
pomóc jej się rozebrać i położyć do łóżka.
Nazajutrz, przebierając się do kolacji, Rocana doszła do
wniosku, że jeszcze nigdy w życiu nie przeżyła równie
podniecającego i wspaniałego dnia.
Przez prawie dwa lata poruszała się po zamku jak duch,
ukrywając się przed ludzkim wzrokiem, ponieważ z
pewnością naraziłaby się na reprymendę księżnej, gdyby ktoś
ją zobaczył.
Nigdy nie pozwolono jej rozmawiać z zamkowymi
gośćmi, nikt jej też, oprócz Caroline, nie słuchał. Tym większą
więc czerpała radość z tego, że mogła przebywać z takim
człowiekiem jak markiz.
Był taki inteligentny, taki oczytany, że zapomniała o
strachu, jaki w niej wzbudzał, i ku swemu zdziwieniu odkryła,
że bierze żywy udział w błyskotliwej wymianie myśli,
ponieważ markiz potrafił podsycać jej wyobraźnię. Pojechali
do Lasku Bulońskiego, i Rocana mogła włożyć na siebie jeden
z pięknych strojów do konnej jazdy, jakie znalazła wśród
innych ubrań Caroline, kupionych córce przez księżnę. Jeden
z nich był jasnoniebieski jak oczy Caroline, a drugi koloru
liści, ozdobiony na wzór wojskowy białymi galonami, tak że
Rocana uznała go za najwytworniejszy strój, jaki
kiedykolwiek widziała. Dopełniał go czarny kapelusz z
woalką z zielonej gazy.
Kiedy pojawiła się dokładnie o ósmej, pomyślała, że w
oczach markiza ujrzała błysk podziwu, chociaż nie była tego
pewna.
- Jak na kobietę, jesteś niezwykle punktualna - powiedział
suchym, szyderczym tonem.
- Jako pana żona nie ośmieliłabym się spóźnić -
odparowała Rocana. - A jako przyjaciel nie chciałabym, żeby
pan czekał.
Markiz uśmiechnął się słysząc tę prędką odpowiedź.
Potem, nie wołając stajennego, sam podniósł ją na konia i
usadziwszy w siodle doświadczoną ręką ułożył fałdy spódnicy
wokół łęku.
Koń, którego dosiadała, nie był takim wspaniałym
rumakiem jak „Wulkan", ale mimo to był pięknym, świetnie
ujeżdżonym wierzchowcem.
Rocana zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że razem z
markizem budzą nie lada sensację wśród innych jeźdźców w
Lasku. Byli to przeważnie mężczyźni, kilku z nich pozdrowiło
markiza jak starzy przyjaciele, i ucieszyli się wyraźnie, że
mogli być przedstawieni jego żonie.
Ponieważ Rocana rozmawiała z nimi po francusku,
wszyscy z zachwytem wykrzykiwali, jak wspaniały ma
akcent.
Kiedy byli już sami, Rocana spytała:
- Czy powinnam wyjaśnić, że moja matka była
Francuzką? Czy też niech dalej myślą że jestem Caroline?
- Myślę, że na razie powinniśmy to zostawić tak, jak jest -
odpowiedział markiz. - Wyjaśnienia to zawsze błąd, a mój
ślub został opisany przez księcia w „The London Gazette", w
„The Times" i w „The Morning Post".
- Rozumiem teraz, że to dla pana skomplikowana sytuacja
- powiedziała Rocana. - Myślę, że najmądrzej byłoby
poczekać tak długo, jak się da, żeby dać Caroline i Patrickowi
czas na opuszczenie Anglii.
- Czy mieli zamiar wyjechać z Anglii? - spytał markiz.
- Wydaje mi się, że chcieli pojechać do Francji -
odpowiedziała Rocana. - Patrick zaplanował wszystko bardzo
dokładnie i nie przypuszczam, żeby coś się w ostatniej chwili
nie powiodło.
Choć była przekonana, że tak jest w istocie, w jej głosie
słychać było jednak nutkę strachu, gdyż tak długo żyła w
cieniu książęcej władzy swego wuja, że trudno jej było
uwierzyć, że ktokolwiek mógłby mu się przeciwstawić i
pokonać go.
- Znowu się martwisz, Rocano - odezwał się markiz. - A
mnie najbardziej podobasz się, kiedy się uśmiechasz.
- W takim razie będę się uśmiechać - odpowiedziała
Rocana.
Po przejażdżce markiz zabrał ją na wystawę obrazów, na
widok których dech jej zaparło.
- Mama bardzo chciała obejrzeć taką wystawę -
powiedziała. - Tyle mnie nauczyła o francuskich artystach, i
chociaż widziałam reprodukcje, to nie to samo co oryginały.
Zauważyła, że jej entuzjazm raczej rozbawił markiza.
Potem pojechali na lunch do restauracji w Lasku
Bulońskim. Jadąc powozem, ze stajennym siedzącym z tyłu za
nimi, ponownie wzbudzali powszechne zainteresowanie
wszystkich wokoło. Markiz spostrzegł, że Rocana zupełnie nie
zdaje sobie sprawy z tego, że jest przedmiotem ludzkiej
ciekawości, że nie zauważa zachwytu w oczach mężczyzn i
ciekawości pomieszanej z zazdrością w oczach kobiet.
Lunch, zresztą wyśmienity, zjedli pod drzewami, na
świeżym powietrzu, przy stoliku dla dwóch osób. Rocana
mówiła o koniach i obrazach, a markiz odpowiadał na
niezliczone pytania, których mu nikt nigdy przedtem nie
zadawał. Raz, gdy zawahał się przy odpowiedzi, Rocana
szybko zapytała;
- Czy przypadkiem pana nie zanudzam? Czy nie jestem
męcząca ze swoją ciekawością? Musi mi pan powiedzieć, jeśli
tak jest.
- Zapewniam cię, że wcale się nie nudzę - odpowiedział
markiz.
- Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jaką jestem
ignorantką w sprawach doskonale ci znanych - powiedziała
Rocana. - I chociaż spróbuję się szybko wszystkiego nauczyć,
obawiam się, że będzie pan musiał uczyć mnie tak wielu
rzeczy, że może się to panu wydać bardzo nużące.
- Jeśli tak będzie, powiem ci o tym.
- Myślałam sobie właśnie, jak to cudownie jest przebywać
z takim człowiekiem jak pan - ciągnęła dalej Rocana. - To
zupełnie tak, jakbym była z papą, tylko jeszcze bardziej
ekscytujące.
- To mi schlebia! - stwierdził sucho markiz.
- Niczego nie ujmuję papie - wyjaśniła Rocana. - Był
bardzo inteligentny, bardzo dowcipny i bardzo mu zależało,
żebym potrafiła prowadzić to, co nazywał „inteligentną
rozmową", ale tak naprawdę wolał rozmawiać z mamą i jeśli
ona była w pobliżu, ja nie mogłam wzbudzić jego
zainteresowania.
Westchnęła, zanim dokończyła:
- Więc rozumie pan, jakie to dla mnie wspaniałe, że mam
pana tylko dla siebie, przynajmniej w tej chwili.
- Czy myślisz, że to się może skończyć? - zapytał markiz.
- Oczywiście - odpowiedziała Rocana. - Nie tylko boję
się, że jakaś piękna dama porwie mi pana, ale że w ogóle
zniknie pan, a ja się obudzę!
Markiz roześmiał się.
- Problem z tobą polega na tym, że masz zbyt bujną
wyobraźnię - powiedział. - Bóg jeden wie, co mnie jeszcze
spotka! Już spowodowałaś dosyć kłopotów; zastanawiam się
tylko, co przyniesie przyszłość.
- Mam tylko nadzieję - powiedziała szybko Rocana - że
nie uzna mnie pan za nudziarę.
- Myślę, że to niemożliwe!
Sposób, w jaki to powiedział, sprawił, że nie wiedziała,
czy potraktować to jako komplement czy krytykę.
Teraz gdy Marie pomogła jej się przebrać w inną piękną
suknię, pomyślała sobie, że ma dużo szczęścia, i po raz
pierwszy od śmierci ojca, była nie tylko szczęśliwa, ale i nie
bała się niczego.
- Tak naprawdę to on nie jest wcale przerażający -
powiedziała do siebie.
Jednocześnie wiedziała, że jeśli markiz rozzłości się na
nią, tak jak to było poprzedniego wieczoru, serce jej zacznie
zamierać i przestanie oddychać.
- Muszę po prostu rozśmieszać go i ciągle zabawiać
rozmową - pomyślała.
Pomodliła się króciutko do ojca, prosząc o pomoc,
wiedząc, że on zawsze umiał zabawić każde towarzystwo, w
jakim się znalazł. Zawsze też przyciągał innych do siebie
swoim czarem osobistym i często powtarzał, że został
zaczarowany przez jej matkę.
- Chcę mieć taki czar! - wyszeptała Rocana.
Miała nadzieję, że markiz wyczuje tę magiczną siłę i
będzie dalej taki miły jak przez cały dzień..
- Wygląda pani wspaniale, Madame! - oceniła Marie.
Zdanie służącej zwróciło myśli Rocany na swoją osobę.
Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Zobaczyła, że Marie
ubrała ją w bladoróżową suknię, która w subtelny sposób
podkreślała złoty odcień jej włosów i tajemniczą barwę jej
ciemnych oczu. Suknia była ozdobiona różowymi goździkami
wokół dekoltu i ramion, a Marie wpięła również prawdziwe
goździki w jej włosy. Dzięki temu wyglądała bardzo młodo.
Kiedy przekroczyła próg salonu, markiz pomyślał, że wygląda
jak Persefona powracająca z wnętrza ziemi i niosąca ze sobą
pierwsze rumieńce wiosny. Patrząc, jak szła ku niemu przez
pokój, stwierdził, że to z powodu swojej szczupłości i niskiego
wzrostu, Rocana miała wdzięk i grację, której brakowało
innym kobietom. Była całkowicie naturalna, i w jej
zachowaniu nie było nic sztucznego. Kiedy podeszła do niego,
powiedział:
- Pomyślałem sobie, że po kolacji, jeśli zechcesz,
możemy pójść na przyjęcie wydawane przez moich przyjaciół,
na którym będą tańce.
- To byłoby fantastyczne! - wykrzyknęła Rocana. - Mam
tylko nadzieję, że nie tańczę zbyt słabo! Tańczyłam walca z
papą, ale oczywiście nigdy nie byłam na balu.
Markiz spojrzał się na nią ze zdumieniem. Potem odezwał
się z uśmiechem:
- W takim razie, jest to jeszcze jedna rzecz, której muszę
cię nauczyć.
- Czy ma pan coś przeciwko temu?
- Oczywiście, że nie! Będzie mi bardzo miło! Rocana
zawahała się przez moment, a potem rzekła:
- Bardzo pana proszę... ponieważ czuję się bardzo
zakłopotana, że jestem taką ignorantką... Czy moglibyśmy
najpierw pójść potańczyć gdzieś, gdzie nie byłoby pana
przyjaciół, tylko sami nieznajomi ludzie?
- Myślę, że to rozsądny pomysł - zgodził się markiz. - I
tak właśnie zrobimy.
- Rozumie mnie pan! - wykrzyknęła Rocana z ulgą.
- Czy oczekiwałaś, że będę zupełnie nieczuły i
gruboskórny?
- Nie, oczywiście, że nie! Tylko po prostu, jest pan dużo
bardziej wyrozumiały, niż myślałam, i sądzę, że instynktownie
odgaduje pan uczucia innych, a wcale o to pana nie
podejrzewałam.
Markiz nie odpowiedział, a Rocana ciągnęła dalej:
- Myślę, że niewielu ludzi ma taką właśnie umiejętność,
ale papa uważał to za magiczną zdolność.
- Czy to ta sama zdolność, dzięki której ujarzmiłaś
„Wulkana"? - zapytał markiz.
- Właśnie tak! - zgodziła się Rocana. - Działa zarówno na
ludzi, jak i na zwierzęta,
- W takim razie bardzo się cieszę, że też ją mam.
Rocana uśmiechnęła się do niego i, zanim mógł
powiedzieć coś jeszcze, służący zaanonsował kolację, więc
przeszli do jadalni.
Jedzenie było chyba jeszcze lepsze niż poprzedniego
wieczoru. Rocana była bardzo głodna, więc spróbowała
wszystkiego, co jej serwowano, a także wypiła kieliszek
szampana, który, jak powiedział markiz, pochodził z winnicy,
którą zamierzał kupić.
- To byłoby wspaniale mieć swoje własne wino -
powiedziała Rocana. - Czy moglibyśmy pojechać tam i
zobaczyć?
- Właśnie myślałem, że powinienem to zrobić -
odpowiedział markiz. - Zamierzam tam pojechać, gdy tylko
Paryż nas zmęczy.
- Ale nie wcześniej - poprosiła Rocana. - Tyle jeszcze
chciałabym zobaczyć w Paryżu i jestem pewna, że jest jeszcze
wiele obrazów, które pan powinien zobaczyć.
Markiz właśnie miał odpowiedzieć, gdy drzwi nagle
otworzyły się z hukiem, który sprawił, że Rocana zwróciła
głowę w tę stronę. Do jadalni wpadł mężczyzna, niezwykle
wzburzony i agresywny. Za nim wbiegło kilku służących z
zaniepokojonymi minami, i Rocana uświadomiła sobie, że
człowiek ten wejść musiał siłą i nie czekał, aż go zaanonsują.
Teraz gniewnie trzasnął drzwiami, a potem szybko
przeszedł przez pokój z oczami wbitymi w markiza.
- Dowiedziałem się, że jest pan tutaj, milordzie - odezwał
się. - I jeśli liczył pan, że przede mną ucieknie, to mylił się
pan!
Mężczyzna mówił po angielsku, ale z wyraźnym obcym
akcentem, który nie był francuski, lecz wskazywał na
austriackie lub bałkańskie pochodzenie. Przystojny, z
podwiniętym wąsem, ubrany był w elegancki i kosztowny
strój, który zdradzał nieangielskie pochodzenie.
Szedł, aż stanął bardzo blisko markiza i mówił dalej:
- Uważam, że pana zachowanie względem księżniczki
obraża mnie jako mężczyznę! Zamierzam uzyskać
satysfakcję!
Markiz powoli wstał z krzesła.
- Muszę powitać Waszą Wysokość w moim domu -
powiedział bardzo opanowanym głosem. - I mam zaszczyt
przedstawić moją żonę.
Czując, że powinna też wstać, Rocana podniosła się i
przygotowała do złożenia przepisowego dygu, jak tylko gość
spojrzałby w jej stronę. Jednak nie zrobił tego, tylko patrzył
bardzo groźnie na markiza i odezwał się z ogromną złością:
- Jeśli myśli pan, że mnie oszuka żeniąc się i wyjeżdżając
z Anglii, jest pan w dużym błędzie! Nie jestem głupcem,
Quorni nie mam zamiaru pozwolić ci umknąć przed samym
deserem!
- Mogę jedynie ubolewać, że Wasza Wysokość odczuwa
to w ten sposób... - zaczął markiz.
- Obraził mnie pan - krzyknął książę - i zapłaci pan za to!
Nadal bardzo spokojnie markiz odpowiedział:
- W takiej sytuacji nie mogę odmówić takiemu wyzwaniu.
Spotkam się z panem o świcie.
Rocana wiedziała, że to oznacza pojedynek, i gdy
spojrzała na wściekłość malującą się na twarzy księcia,
wydała
cichy
pomruk
dezaprobaty,
myśląc
o
niebezpieczeństwie, jakie groziło markizowi.
- Do diabła ze świtem! - wykrzyknął wściekle książę. -
Nie mam zamiaru walczyć z panem na pistolety! Znana mi
jest pana reputacja jako strzelca i mam o wiele lepszy pomysł
zemsty, która pana nie minie.
Mówiąc to odrzucił w tył pelerynę narzuconą na strój
wieczorowy. Gdy to zrobił, Rocana spostrzegła, że w ręku
trzymał laskę. Przez głowę przemknęła jej szalona myśl, że
książę zamierza uderzyć nią markiza.
W tym samym momencie rozwścieczony intruz,
prawdopodobnie nacisnąwszy ukryty przycisk, odrzucił
pokrywę skrywającą ostrze, które zalśniło złowieszczo w
blasku świec. Skierował je prosto w pierś markiza i rzekł:
- Tylko wtedy kiedy zginiesz, milordzie, a zamierzam cię
wyprawić na tamten świat, zostanę pomszczony, a
sprawiedliwości stanie się zadość.
Mówiąc to, uniósł ramię, zamierzając uderzyć markiza
prosto w serce. Bez namysłu, bez wahania Rocana rzuciła się
między dwóch mężczyzn.
- Nie może pan zabić nie uzbrojonego czło... - zaczęła.
Dźwięczny głos Rocany przeszedł w okrzyk bólu. Jej
nieoczekiwane pojawienie się zaskoczyło księcia, który nie
zdążył opuścić broni. Ostrze rapiera przeszyło jej ramię
dokładnie w tym miejscu, w którym, gdyby nie rzuciła się do
przodu, znalazłoby się serce markiza. Rocana upadła na
ziemię, a markiz, po raz pierwszy od pojawienia się księcia,
poruszył się. Uderzył krewkiego arystokratę prosto w szczękę
z siłą doświadczonego pięściarza. Gdy książę upadł na lśniącą
jak lustro podłogę, markiz podniósł go i wyrzucił przez
wpółotwarte okno do ogrodu. Kiedy rozległ się brzęk szkła i
głuchy odgłos padającego ciała, markiz nie oglądając się
więcej ukląkł obok Rocany.
Rocanie wydawało się, że wraca powoli z krainy
ciemności w kierunku bardzo słabego światła. Daleko, jakby z
innego świata, usłyszała głos mówiący:
- Wypij to!
Była zbyt słaba, aby się sprzeciwiać. Poczuła brzeg
szklanki na ustach i jakiś płyn spłynął jej do gardła. Był ostry i
mocny, i chociaż odwróciła głowę, żeby odmówić dalszego
picia, jakiś głos powiedział znowu:
- Pij! Poczujesz się lepiej!
- Przychodzi do siebie, Wasza Wysokość - usłyszała inny
głos. - Jej Wysokość tylko zemdlała.
Spowijająca ją ciemność rozjaśniła się i Rocana poczuła
płomień bólu w klatce piersiowej. Z jakichś powodów,
których nie mogła zrozumieć, nie chciała otworzyć oczu i bała
się czegoś. Potem głos markiza, tak różny od tego, który do tej
pory znała, powiedział:
- Obudź się, Rocano! Obudź się!
Ponieważ miała wrażenie, że powinna słuchać jego
poleceń, otworzyła oczy i zobaczyła, że markiz nachyla się
nad nią. Przez moment trudno jej było skupić spojrzenie w
jednym punkcie. Odezwała się niepewnym głosem:
- Czy... nic... się panu... nie stało?
- Mnie nic się nie stało, dzięki tobie. A teraz mam zamiar
wnieść cię na górę. Lekarz przyjedzie za chwilę.
- Lekarz?... - wymamrotała Rocana.
Wtedy przypomniała sobie, co się wydarzyło. Z cicha
krzyknęła i ponownie zapytała:
- Nic panu... nie jest?
- Tylko ty jesteś ranna - odpowiedział cicho markiz.
Podniósł ją bardzo delikatnie z podłogi, a Rocana przez
krótką chwilę spojrzała na krwawą plamę na swojej piersi. Po
chwili zrozumiała, że jej ramię owinięto obrusem ze stołu w
jadalni. Chciała zapytać, jak niebezpieczna jest jej rana, lecz
stało się to jakby nieważne, kiedy znalazła ukojenie w silnych
ramionach markiza.
Minęło wiele godzin, zanim Rocana była w stanie jasno
myśleć. Obudziła się ze snu, który, jak wiedziała, został
sztucznie wywołany czymś, co lekarz dał jej do picia, i co
spowodowało, że była nieprzytomna, kiedy badał jej ramię.
Teraz uświadomiła sobie, że znajduje się we własnym
łóżku, a jej ramię, już prawidłowo opatrzone, spoczywa na
temblaku. Ubrana była w nocną koszulę, chociaż nie
pamiętała, żeby ktoś ją rozbierał.
Nagle pomyślała sobie, że rana, jaką zadał jej książę,
może spowodować konieczność amputacji całego ramienia.
Załkała na samą myśl o tym, a kiedy to zrobiła, ktoś, kto
czuwał u jej łoża, poruszył się. Pomyślała, że to na pewno
Marie. Nie otwierając oczu zapytała szeptem:
- Czy... odetną... mi rękę?
- Nie, nie, oczywiście, że nie!
To był głos markiza. Otworzyła oczy i zobaczyła jego
twarz pochyloną nad nią. Była tak zdumiona tym widokiem,
ponieważ spostrzegła, że jedynym źródłem światła w pokoju
jest świeca, stojąca obok łóżka. Widziała biel jego nocnego
stroju w rozchyleniu aksamitnego szlafroka i wiedziała, że to
musi być noc, a markiz powinien spać w swoim pokoju.
- Zostałaś tylko lekko ranna. Uszkodzony jest jedynie
mięsień - szybko wyjaśnił markiz. - Chociaż to cię boli i jest
niewygodne, ale nie niebezpieczne. Rocano, jestem ci bardzo
wdzięczny za ocalenie mi życia.
- On... chciał cię zabić!
- On jest szalony! - powiedział markiz. - Jeśli to może być
dla ciebie jakąś satysfakcją on będzie cierpiał dużo gorzej niż
ty, i mam nadzieję, że to ostudzi tego zapalczywego głupca!
Sposób, w jaki markiz to mówił, sprawił, że Rocana miała
wielką ochotę się roześmiać, ale był to zbyt duży wysiłek.
Cokolwiek ten lekarz jej podał, uczyniło ją to niezdolną do
myślenia, jak gdyby jej umysł wypełniała wata.
- Jestem... zadowolona... że uratowałam... panu... życie. ..
- powiedziała słabym głosem i zasnęła.
Kiedy znowu się obudziła, był już ranek i Marie
porządkowała pokój. Promienie słoneczne wpadały do pokoju
przez okno, a obok łóżka stał ogromny kosz białych orchidei.
- Czy już się pani obudziła, Madame? - spytała Marie. -
Jestem pewna, że chciałaby pani, żebym umyła pani twarz i
przyniosła coś do jedzenia.
- Chce... mi... się... pić...
Marie przyniosła jej zimny napój z limonów, osłodzony
miodem, słodki i orzeźwiający. Rocana wypiła łapczywie, a
dopiero po zaspokojeniu pragnienia poczuła, jak bardzo boli ją
ramię. Marie spostrzegła jej cierpienie i powiedziała:
- Lekarz przyjdzie później zmienić pani opatrunek,
Madame. Był bardzo zadowolony, że spała pani tak dobrze.
- Nadal... jestem... śpiąca.
Rocana wiedziała, że to z powodu leków czy też czegoś
innego, co jej zaaplikował, pragnęła znowu zapaść w
niepamięć. Jednakże Marie nalegała, żeby umyć swej pani
twarz i ręce oraz uczesać włosy. Jej głowę nadal pokrywały
misterne loki, które miała poprzedniego wieczoru, więc Marie
rozczesała je tak, że spłynęły z jednej strony prawie do pasa, i
związała je błękitną wstążką, której kolor współgrał z kolorem
baldachimu.
Następnie pojawił się lekarz, który zbadał jej ramię, każąc
Rocanie patrzeć w innym kierunku. Opatrując na nowo ranę
powiedział w sposób, właściwy tylko Francuzom:
- Mając taką urodę jak pani, Madame la Marquise, musi
pani być także silna, a rana szybko się zagoi. Nie sądzę, żeby
dostała pani gorączki.
- Czy będę miała... bardzo brzydką bliznę?
- Myślę, że nie - odpowiedział doktor. - W każdym razie
zostanie pani mały biały ślad na doskonałości pani skóry,
który pani mąż będzie uważał za odznaczenie za odwagę.
Wiedziała, że w ten sposób żaden angielski lekarz nie
rozmawiałby ze swoją pacjentką. Uśmiechnęła się do
brodatego Francuza, który z galanterią ucałował jej dłoń i
powiedział:
- Jest pani bardzo odważna, Madame, a ja jestem
zaszczycony, że pozwolono mi leczyć tak uroczą osobę!
Kiedy lekarz odszedł, pojawił się markiz, tak jak
przypuszczała Rocana, żeby zobaczyć, jak się ona czuje.
Marie wyszła z pokoju.
Markiz popatrzył na Rocanę, usiadł na łóżku i wziął jej
rękę w swoją dłoń.
- Jak się czujesz?
- Dobrze... dziękuję... i doktor powiedział, że blizna nie
będzie... zbyt brzydka.
- Jak potrafiłaś się zdobyć na taką odwagę? - nieswoim
głosem zapytał markiz.
- Ja... nie... zastanawiałam się nad tym, co robię -
odpowiedziała Rocana. - Wiedziałam tylko, że książę nie
powinien pana atakować, kiedy był pan nie uzbrojony.
- Gdybyś nie stanęła na drodze jego szpady, z pewnością
ugodziłby mnie w serce - powiedział markiz.
Zacisnął palce na jej ręku i dodał:
- Zastanawiałem się, co mam zrobić, żeby go
powstrzymać, kiedy uratowałaś mi życie!
- Jestem... bardzo szczęśliwa, że... to zrobiłam. Jak
mógłby pan... ze wszystkich ludzi... zginąć w ten sposób?
- Czy jestem kimś wyjątkowym?
- Oczywiście, że tak! Jest pan... wspaniały... zawsze
zwycięski... najlepszy! To byłaby haniebna śmierć... lub
kalectwo, o którym nie mogę nawet myśleć!
- Jestem ci bardzo wdzięczny! - powiedział markiz. - Lecz
jednocześnie ciekawi mnie, Rocano, dlaczego tak myślisz?
- Ja... po prostu... chciałam... uratować panu życie -
powiedziała Rocana sennym głosem.
Gdy to mówiła, czuła, jak jej powieki zamykają się, i
chociaż bardzo chciała dalej rozmawiać z markizem, poczuła
jak zapada się w miękkość chmur, które nie były już czarne,
lecz szare. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała, było to, że
markiz nadal trzymał jej dłoń w swojej.
Rozdział 7
- Chcę wstać - powiedziała Rocana.
Zakonnica, która układała kwiaty w wazonie na toaletce,
zwróciła ku niej swą łagodną twarz mówiąc:
- Doktor przyrzekł, że zejdzie pani na dół dziś po
południu. Do tego czasu, Madame, musi pani odpoczywać.
- Mam już dosyć odpoczynku.
Rocana mówiła spokojnie, jakby sama do siebie, nie chcąc
martwić zakonnicy, którą lekarz przysłał do opieki nad nią.
Właściwie były dwie zakonnice. Jedna opiekowała się nią w
nocy, czuwając nad jej głębokim snem i uniemożliwiając w
ten sposób zobaczenie markiza siedzącego przy jej łóżku,
druga natomiast towarzyszyła jej w ciągu dnia.
Mimo optymistycznych przewidywań doktora jednak
dostała gorączki, która męczyła ją przez dwa dni i bardzo
osłabiła. Ale rana na ramieniu goiła się dobrze, tak że nie
musiała już nosić ręki na temblaku, i tylko bandaż zdradzał, co
się stało.
Przez kilka minut obserwowała zakonnicę układającą
piękne kwiaty, które codziennie przynoszono do jej pokoju.
Potem spytała:
- Gdzie jest Monsieur?
- Wyjechał powozem, Madame.
- Powozem?
- Oui, Madame. Widziałam, jak wyjeżdżał wcześnie rano
i pomyślałam sobie nawet, że wyglądał bardzo elegancko
powożąc dwoma, tak świetnie ułożonymi końmi.
Rocana otworzyła usta, żeby zadać jeszcze jedno pytanie,
ale z trudnością powstrzymała się. Chciała zapytać, czy
markiz był sam.
W tej samej chwili zdumiało ją dziwne uczucie, jakie ta
myśl wzbudziła jej w piersiach. Mógł być przecież sam, kiedy
wyjeżdżał z domu, ale wątpliwe, żeby był sam, kiedy jechał
po Lasku, lub gdziekolwiek indziej. Przez chwilę nie mogła
uwierzyć, że myśl o przejażdżce markiza w towarzystwie
jakiejś pięknej damy mogła być źródłem tak silnej emocji,
która była nawet bardziej bolesna niż rana na ramieniu.
Po chwili musiała przyznać sama przed sobą, że była to
zazdrość. Była zazdrosna o towarzystwo markiza: zazdrosna,
ponieważ sama nie mogła mu towarzyszyć, a on kogoś innego
zabawiał rozmową i kto inny go rozśmieszał.
- Jak to możliwe, że tak się czuję? - zapytała samą siebie i
nagle znała już odpowiedź, tak jakby była ona wypisana
ognistymi literami na ścianie sypialni.
Kochała markiza!
Oczywiście, że go kochała. Jak mogła być tak głupia, żeby
pomyśleć, że jej śmieszny pomysł o przyjaźni z markizem
będzie trwał długo? Teraz wiedziała, że pokochała markiza na
długo przed spotkaniem z nim, kiedy słyszała opowieści o
nim, szeptane przez zawistnych, ale także przez tych, którzy
go uwielbiali. Wzbudzał takie uczucia, pomyślała teraz, że był
nadczłowiekiem, kimś tak bardzo różnym od innych
mężczyzn.
- Kocham go! - powiedziała sama do siebie i zdała sobie
sprawę, w jakiej beznadziejnej się znalazła sytuacji.
Może po zwycięstwie nad księciem znowu spotykał się z
piękną rudowłosą i zielonooką księżniczką. Możliwe było
również, że markiz zrezygnował z tej zbyt niebezpiecznej
przygody, lecz bez wątpienia mógł znaleźć całe tuziny kobiet
gotowych zająć miejsce u jego boku. Wszystkie historie, jakie
słyszała o nim i kobietach, które go tak szaleńczo kochały, że
z tego powodu popełniały samobójstwa lub umierały ze
złamanym sercem, wydawały się teraz ją prześladować.
Leżąc na poduszkach w pięknej sypialni z malowanym
sufitem, pomyślała sobie, że bez markiza równie dobrze
mogłaby spać na mansardzie, gdyż, pozbawiona jego
towarzystwa nie była w stanie odczuwać żadnych
przyjemności.
- Chcę być z nim, chcę z nim rozmawiać - szeptała do
siebie.
Czuła jakby słońce przestało świecić, jakby ogarnęła ją
taka sama ciemność, która otoczyła ją, kiedy szpada księcia
przeszyła jej ramię.
Po lunchu nadal nie było żadnych wiadomości od markiza.
Marie przyszła do pokoju Rocany, żeby pomóc jej wstać z
łóżka. Wśród okrzyków zachwytu wydawanych przez
zakonnicę, ubrała Rocanę w jedną z najpiękniejszych sukien z
wyprawy Caroline, białą, ozdobioną rzędami prawdziwej
koronki i wstążkami w kolorze nieba, chociaż Rocana nadal
uważała, że na zewnątrz jest ciemno, jakby miało padać.
Kiedy się ubrała, zakonnica odezwała się:
- Teraz się z panią pożegnam, Madame.
- Dlaczego? - spytała zaskoczona Rocana.
- Już nie potrzebuje pani mojej opieki. Muszę powiedzieć,
że to był dla mnie prawdziwy zaszczyt, że mogłam przebywać
z panią.
Rocana podziękowała siostrze zakonnej i ponieważ nie
miała nic innego, aby jej ofiarować, nalegała, żeby zakonnica
wzięła ze sobą do klasztoru kosz orchidei stojący w sypialni.
Siostra była zachwycona, że będzie się mogła podzielić czymś
z innymi zakonnicami i zapewniła Rocanę, że będą się za nią
modlić.
- Będziemy się modlić za pani szczęście, Madame -
uśmiechnęła się. - A pewnego dnia Bóg pobłogosławi pani
małżeństwo dziećmi tak pięknymi jak pani i Monsieur!
Ponieważ Rocana uważała, że to się nigdy nie stanie, nie
wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu, po odejściu zakonnicy,
pozwoliła Marie poprawić sobie fryzurę i powoli wstała.
- Czuję się tak, jakbym miała nogi z galarety! -
wykrzyknęła.
- Tak właśnie myślałem - odezwał się głos od drzwi.
Spojrzała w tamtą stronę i ujrzała markiza, który wszedł
właśnie do pokoju. Wyglądał jeszcze bardziej wspaniale,
pomyślała, niż zazwyczaj, tak że nie mogła oderwać od niego
wzroku. Wydawało jej się, że z powodu jego obecności pokój
zalała ściana światła, a on sam spowity był oślepiającą
jasnością. Uśmiechnął się do niej i powiedział:
- Ponieważ, niestety, żaden z moich koni nie umie
chodzić po schodach, będziesz musiała pozwolić mi je
zastąpić i znieść cię na dół do salonu.
Rocana poczuła, jak jej serce zabiło mocniej, zanim
zdołała odpowiedzieć:
- Mam... nadzieję, że nie jestem zbyt ciężka dla pana.
Markiz nie odpowiedział. Po prostu podniósł ją w
ramionach, aż zadrżała czując siłę jego ramion tak blisko.
Teraz niemożliwością byłoby znaleźć jakiś interesujący temat
do rozmowy i chociaż wcześniej chciała go zapytać, gdzie
spędził cały dzień, teraz kiedy już wrócił, przestało to mieć
jakiekolwiek znaczenie.
Markiz zniósł ją powoli i ostrożnie po schodach, przeszedł
przez hol i stawiając ją u drzwi salonu, powiedział:
- W środku czeka na ciebie niespodzianka.
- Niespodzianka?
- Ktoś, kogo, jak myślę, chciałabyś zobaczyć!
Kiedy Rocana zrozumiała, że nie będą sami, poczuła
rozczarowanie i irytację. Nie miała jednak czasu, żeby
odpowiedzieć, gdyż lokaj otworzył przed nimi drzwi, i nie
mogła zrobić nic innego jak tylko wejść do salonu.
W drugim końcu pokoju stały dwie postacie i przez
sekundę Rocana nie chciała nawet spojrzeć w ich stronę, jakby
urażona samą ich tu obecnością. Lecz kiedy kobieca postać
zaczęła biec w jej stronę, wykrzyknęła:
- Caroline!
W chwilę później otoczyły ją ramiona Caroline, a ona
sama całowała serdecznie policzki kuzynki, mówiąc:
- Rocano, to cudownie, że mogę się z tobą spotkać, i tak
bardzo, bardzo uprzejmie ze strony markiza, że nas tu
przywiózł.
- To po to wyjeżdżał! - pomyślała Rocana.
Nagle poczuła, jakby cały pokój był pełen słońca. Potem
Patrick całował jej policzki, i razem z Caroline mówili jedno
przez drugie:
- Jak my się kiedykolwiek ci odwdzięczymy?
- To tobie zawdzięczamy, że jesteśmy razem!
- Wszystko jest takie wspaniałe!
- Czy jesteście małżeństwem? - spytała Rocana, kiedy
dopuszczono ją do głosu.
- Oczywiście, że jesteśmy! - odpowiedziała Caroline. -
Patrick wszystko załatwił. I, najdroższa Rocano, markiz
mówił nam, że ma całkowitą pewność, że ani papa, ani mama
nie mają najmniejszego pojęcia o tym, co się stało!
- Niewątpliwie przeżyją szok - wtrącił Patrick. - Jednak
skoro twój mąż zdecydował się wziąć całą winę na siebie,
Caroline nie musi się niczego obawiać, kiedy wrócimy do
domu.
Rocana spojrzała na markiza, jakby prosząc o wyjaśnienie,
więc odezwał się swoim suchym głosem, z tym nieznacznym
skrzywieniem ust, które znała tak dobrze:
- Powiedziałem, że najpierw porozmawiam z twoim
wujem i powiem, że ta mistyfikacja nastąpiła wyłącznie z
mojej winy. Opowiem mu historię, którą wymyśliłaś.
- Naprawdę zrobi to pan? - spytała Rocana.
- Powiedział już, że tak - wtrąciła Caroline, zanim markiz
zdążył odpowiedzieć. - I my też jesteśmy bardzo, bardzo
wdzięczni.
Tyle było do opowiedzenia, tyle do wysłuchania, a Rocana
myślała tylko o tym, jak pięknie wygląda Caroline, kiedy
promienieje szczęściem.
Caroline i Rocana piły herbatę, ale Patrick i markiz woleli
szampana, i, oczywiście rozmawiali o koniach. Potem, zanim
Rocana dowiedziała się połowy spraw, o których chciała
wiedzieć, Patrick spojrzał na zegarek.
- Powóz na nas czeka - powiedział. - Obawiam się więc,
że musimy już wyjść.
- Dokąd jedziecie? - spytała Rocana.
- Do Nicei - odpowiedziała Caroline. - Czyż to nie
ekscytujące? I chociaż podejrzewaliśmy, że jesteś w Paryżu,
nie ośmielilibyśmy się przyjść, gdyby markiz nie dowiedział
się, gdzie się zatrzymaliśmy i nie przywiózł nas tu.
Uśmiechnęła się do markiza i dodała:
- Jest pan dużo milszy, niż myślałam. Wydaje mi się, że
jestem panu winna przeprosiny.
- To by mnie tylko wprawiło w zmieszanie -
odpowiedział markiz. - Jestem po prostu zadowolony, że
wszystko tak dobrze się skończyło dla nas wszystkich.
Mężczyźni poszli przodem do holu, żeby zobaczyć, czy
powóz, który miał odwieźć miłych gości, już został
przygotowany. Caroline położyła dłoń na ramieniu Rocany i
odezwała się przyciszonym głosem:
- Czy dobrze się czujesz, kochanie? Chyba nie był dla
ciebie niemiły?
- Nie, oczywiście, że nie! - odpowiedziała Rocana. - W
rzeczywistości był bardzo, bardzo uprzejmy.
- Nie jest taki przerażający, jak sądziłam - powiedziała
Caroline. - To naprawdę czarujące z jego strony, że nas tu
przywiózł.
- Zastanawiałam się, dokąd pojechał - rzekła Rocana
pamiętając, jaka bolesna to była myśl.
- Chciałabym, żebyś była taka szczęśliwa jak ja z
Patrickiem - powiedziała Caroline. - Albo przynajmniej,
prawie tak szczęśliwa! Być mężatką to tak, jak być w niebie!
Patrick zawołał ją z holu i Caroline podniosła się z krzesła.
- Dziękuję ci, dziękuję, kochana Rocano - powiedziała. -
Gdyby nie ty, straciłabym Patricka i marzyłabym tylko o
śmierci!
Rocana szła obok niej w stronę, gdzie stali Patrick z
markizem. Patrzyła, jak Caroline z Patrickiem wsiadają do
powozu, a Caroline macha chusteczką przez otwarte okno. Po
chwili powóz zniknął na horyzoncie, a Rocana i markiz
wrócili do salonu. Gdy się tam już znaleźli, Rocana zapytała:
- Skąd pan wiedział, że odnalezienie Caroline i Patricka
oraz spotkanie z nimi sprawią mi tyle radości?
- Nie chciałem, żebyś dalej się martwiła o swoją kuzynkę
- odpowiedział markiz. - Dowiedziałem się, że zatrzymali się
w hotelu w Chantilly, pojechałem tam dziś rano i namówiłem,
żeby przyjechali tutaj, zanim pojadą do Nicei.
- Są bardzo, bardzo szczęśliwi - powiedziała Rocana z
lekkim westchnieniem.
- Też tak myślę - zgodził się markiz.
Rocana chciała usiąść na kanapie, ale markiz powiedział:
- Zdajesz sobie sprawę, że jest już prawie piąta i jeśli
chcesz zjeść ze mną kolację, tak jak ja tego pragnę, myślę, że
powinnaś odpocząć.
Rocana wydała cichy okrzyk protestu:
- Och, nie, nie chcę cię opuszczać!
- Jesteśmy we Francji - odpowiedział markiz - i cinq a
sept to czas, kiedy każdy rozsądny Francuz i Francuzka
odpoczywają po to, żeby być w jak najlepszej formie
wieczorem.
Nie czekając na odpowiedź Rocany, podniósł ją w
ramionach. Rocana chciała mu powiedzieć, że nie ma
najmniejszej ochoty wracać do swojego pokoju, ale ponieważ
zapowiedział, że będzie mogła z nim zjeść kolację, uznała, że
najlepiej będzie być mu posłuszną.
I znowu, kiedy niósł ją na górę, miała świadomość jego
siły i jego bliskości. Przypomniała sobie, z czego zaśmiewał
się jej ojciec przedstawiając francuską interpretację cinq a
sept. Rozmawiał wtedy z żoną w bibliotece i nie zdawał sobie
sprawy z jej obecności.
- To francuski zwyczaj, moja droga, który powinien być
rozpowszechniany. Francuzi mówią, że odpoczywają, co jest
grzecznym określeniem tete - a - tete, umówionego spotkania
i, oczywiście, uprawiania miłości.
Matka Rocany roześmiała się.
- I rzeczywiście wyznaczyli sobie na to specjalną porę?
- Czy możesz sobie wyobrazić coś bardziej rozsądnego? -
odpowiedział jej ojciec. - To jest coś, co jak myślę,
wprowadzę w swoim domu. I upewniam cię, że pomiędzy
piątą a siódmą nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Matka znowu się roześmiała, lecz Rocana wiedziała, że
gdy jej rodzice udawali się na górę, spleceni ramionami, ich
zamiarem było „odpoczywać" na francuską modłę.
Teraz przyszło jej na myśl, że może markiz dlatego tak
nalega, żeby odpoczęła, ponieważ ma umówione spotkanie z
kimś innym.
- Po tym wszystkim, co mu powiedziałam, nie ma
najmniejszego pojęcia, że miałabym coś przeciwko temu -
pomyślała smutno.
I znowu poczuła ten świdrujący ból zazdrości w piersi i
miała wielką ochotę, wyjawić mu wszystko i błagać, żeby jej
nie opuszczał.
Kiedy dotarli do sypialni, gdzie znowu stanęła na
własnych nogach, okazało się, że w pokoju czeka już Marie.
Rocana spojrzała błagalnie na markiza, ale duma
powstrzymała ją od poproszenia, aby z nią pozostał.
- Uprasowałam pani najpiękniejszy szlafroczek, żeby
mogła go pani założyć dziś wieczorem, Madame - odezwała
się Marie. - Monsieur zamówił kolację w buduarze.
- W buduarze! - wykrzyknęła Rocana.
- Żeby nie musiała pani chodzić po schodach i ubierać się
specjalnie do kolacji, jak wyjaśnił Monsieur - poinformowała
Marie. - Ale ja zamierzam zamówić specjalne kwiaty z
ogrodu, żeby mogła je pani wpiąć we włosy.
- Dziękuję ci - odpowiedziała Rocana. Pomyślała kładąc
się do łóżka, że markiz i tak by nie zauważył, co na siebie
włoży.
Niewątpliwie w tej właśnie chwili jedzie, żeby spotkać się
z jakąś wybitnie piękną kobietą, która już czeka na niego w
buduarze. On z pewnością uzna ją za atrakcyjną, tak że będzie
trzymał ją w ramionach i całował w ten sam sposób, w jaki jej
ojciec całował matkę, jakby była dla niego nieskończenie
cenna.
- Czegoś takiego... nigdy nie poczuje... do mnie - Rocana
powiedziała do siebie. Ponieważ poczuła się nagle tak bardzo
samotna, po policzkach spłynęły jej łzy, których wcale nie
zamierzała ocierać. Leżała tylko rozmyślając nad tym, że
miłość do markiza jest bólem trudniejszym do wytrzymania
niż jakakolwiek rana, którą ktoś mógłby jej zadać.
Nagle, niespodziewanie drzwi prowadzące do buduaru
otworzyły się i do pokoju wszedł markiz. Ponieważ oczy
Rocany wypełnione były łzami, widziała go jak przez mgłę,
ale czuła, że jest obok niej blisko.
Markiz podszedł do łóżka i usiadł, zwrócony do niej
twarzą. Było to tak nieoczekiwane, że Rocana poczuła, że
drży. Jednocześnie wyczuwała wyraźnie emanujące z niego
magnetyczne prądy, które ją do niego tak przyciągały.
- Czyżbyś płakała, Rocano? - spytał markiz swym
głębokim głosem. - Czy odczuwasz ból?
- N... nie...
- W takim razie co cię tak zasmuciło?
Nie miała zamiaru mu tego mówić, ale jakoś słowa same
spłynęły jej na usta:
- Myślałam, że mnie opuściłeś.
- Powiedziałaś przecież, że chcesz, abym z tobą został,
więc pomyślałem, że moglibyśmy odpocząć razem.
Sposób, w jaki to mówił, oraz jego bliskość sprawiły, że
serce Rocany wykonało kilka salt w piersi. Ból minął i na jego
miejsce zjawiło się jakieś dziwne podniecenie, jakby słońce
ogrzewało ją od środka.
Markiz wziął do ręki miękką lnianą chusteczkę i delikatnie
wytarł łzy z oczu i policzków Rocany. To sprawiło, że znowu
zadrżała, i teraz, widząc go wyraźnie, uświadomiła sobie, że
on także się rozebrał.
Markiz, bez słowa, obszedł szerokie łoże i zdjąwszy
szlafrok/wsunął się pomiędzy prześcieradła i ułożył wygodnie
na poduszkach. Rocana gwałtownie zaczerpnęła powietrza, ale
markiz pozostawił pomiędzy nimi niewielką przerwę.
Nieśmiałość nie pozwalała Rocanie spojrzeć na mężczyznę
leżącego w jej łóżku, choć bardzo chciała zobaczyć jego
twarz.
- O czym będziemy teraz rozmawiać? - spytał markiz. -
Och, tak, oczywiście! O obrazach i koniach, którymi, jak
wiesz, oboje się interesujemy, ale myślę, że jest jeszcze coś,
co powinniśmy przedyskutować najpierw.
- Co... to takiego?
- Nie powiedziałaś mi jeszcze, dlaczego byłaś tak
odważna i ocaliłaś mi życie.
Rocana nie odpowiedziała, a markiz dorzucił:
- Nie sądzę, żeby każda kobieta miała taki refleks i była
tak zadziwiająco odważna.
Ponieważ było coś specjalnego w jego głosie i mówił tak
ciepło, Rocana zadrżała. Potem odezwała się, a jej słowa
zabrzmiały złowieszczo:
- A jeśli on spróbuje znowu? A jeśli... zastrzeli cię albo...
pchnie nożem... a ty nie będziesz mógł się bronić?
- Nie zrobi tego - zapewnił ją markiz.
- Skąd możesz być tego pewien?
- Książę opuścił Paryż i powrócił do swojego kraju.
Rocana westchnęła z ulgą.
- Taka jestem szczęśliwa... tak bardzo szczęśliwa.
- Dlaczego?
To pytanie zaskoczyło ją tak, że odwróciła się do markiza
i spojrzała na niego pytająco.
Ku jej zdziwieniu leżał bliżej, niż się spodziewała, i przez
chwilę nie umiała myśleć o niczym innym, jak tylko o tym,
jaki jest przystojny i jak bardzo blisko niej się znajduje.
- Pytałem cię, Rocano - powiedział cicho markiz -
dlaczego jesteś taka szczęśliwa, że jestem bezpieczny.
Przerwał na chwilę, po czym dodał:
- Kiedy ocaliłaś mi życie, w pierwszej chwili pomyślałem
sobie, że może coś dla ciebie znaczę i jeśli bym zginął z ręki
księcia byłabyś zrozpaczona.
-
Oczywiście, że... byłabym... zrozpaczona! -
odpowiedziała Rocana. - Jak mogłabym cię stracić, kiedy...
Przerwała raptownie, uświadamiając sobie, że mówi nie
zastanawiając się, i że niewiele brakuje, żeby wyjawiła swoją
tajemnicę. W tym momencie aż się zachłysnęła, gdyż markiz
wyciągnął ramiona i przyciągnął ją do siebie. Bardzo
delikatnie przesunął ją w swoją stronę, żeby nie urazić jej
ramienia, a Rocana pod jego dotykiem czuła, jak dreszcz
rozkoszy przeszywa jej ciało, i zadrżała, lecz nie ze strachu.
Nie była w stanie myśleć ani mówić, mogła tylko chłonąć jego
magnetyzm. Ponieważ to było takie podniecające, odwróciła
ku niemu twarz, świadoma jego siły promieniującej z rąk
dotykających jej przez cieniutką koszulę nocną, jaką miała na
sobie.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, Rocano -
powiedział markiz bardzo cicho.
- Ja... zapomniałam... o co pytałeś.
- Teraz nie mówisz mi prawdy, a obiecałaś być zawsze ze
mną szczera.
Ponieważ nie odpowiedziała, wziął ją palcami pod brodę i
bardzo delikatnie uniósł jej głowę. I znowu jego dotyk
sprawił, że poczuła dreszcz przenikający jej ciało i wiedziała,
że markiz zdaje sobie z tego sprawę.
Ich twarze były teraz bardzo blisko siebie. Patrząc mu w
oczy pomyślała, że nigdy przedtem nie widziała w nich
takiego wyrazu.
- Teraz powiedz mi - odezwał się - powiedz mi dokładnie
i szczerze, co do mnie czujesz.
Jakby zahipnotyzowana jego czarem Rocana wyszeptała
to, czego miała nigdy na głos nie wypowiedzieć:
- Ja... cię kocham! Nie mogę nic na to poradzić... kocham
cię!
- Tak jak ja kocham ciebie! - powiedział markiz z ustami
na jej wargach.
Wiedziała, że o tym właśnie marzyła, za tym płakała, tego
pragnęła tak jak niczego dotąd w życiu.
Jego pocałunek zdawał się dawać jej nie tylko światłość
słońca, ale też i księżyca, gwiazd, cały czar znajdowany w
pięknych rzeczach, a który, jak instynktownie wiedziała,
znajdzie pewnego dnia w miłości. Był to czar, który zdawał
się przepełniać ją całą, sprawiając, że poczuła, jakby markiz
oderwał jej duszę od ciała i uczynił częścią swojego.
Jego pocałunek był taki cudowny, taki doskonały, że
Rocana wiedziała, że podobnie jak Caroline, dotarła do nieba i
odnalazła miłość, która była nie tylko ludzka, ale i częściowo
pochodziła od Boga. O to właśnie się modliła, to było coś, o
czym myślała, że utraciła na zawsze, a teraz nagle było jej.
Markiz uwolnił jej usta, a ona, oszołomiona pocałunkiem,
wyszeptała:
- Kocham cię... kocham cię... ale nigdy nie sądziłam, że ty
też mnie pokochasz!
- Myślę, że pokochałem cię od pierwszej chwili, w której
cię ujrzałem - odpowiedział markiz. - Już wtedy, gdy tak
sprytnie poradziłaś sobie z „Wulkanem". Potem, po
opuszczeniu zamku, cały czas myślałem o tobie i, chociaż nie
chciałem tego, twoje oczy mnie prześladowały.
- Naprawdę?
- Tak, naprawdę - powiedział. - I kiedy dzisiaj tu była
Caroline, pomyślałem sobie, że moje szczęście i tym razem
mnie nie opuściło, i dzięki niezwykłemu zrządzeniu losu
ożeniłem się z odpowiednią dziewczyną.
- Czy... to... rzeczywiście... prawda? Markiz uśmiechnął
się.
- Widzę, że przekonanie ciebie, że mówię prawdę, zajmie
mi dużo czasu, kochanie. I zacznę od pocałunku, za którym
tęskniłem od momentu, w którym mi powiedziałaś, że
możemy być tylko przyjaciółmi.
- Jak mogłam być taka głupia?
W tym momencie markiz pocałował ją namiętnie,
gwałtownie i głęboko, aż całe jej ciało zaczęło wibrować, i
zaczęła przytulać się do niego coraz mocniej i mocniej. Jej
serce tłukło się jak szalone, gdyż poczuła, że on także
odczuwa te magiczne prądy, które przepływały przez jej ciało.
Dopiero kiedy poczuła jakby uniósł ją aż do nieba, jakby
ziemia została gdzieś daleko w dole pod nimi, markiz odezwał
się głosem, który ledwo rozpoznała:
- Najdroższa! Moja słodka! Pragnę cię! Bóg jeden wie,
jak bardzo cię pragnę. Ale nie zrobię niczego, co mogłoby cię
przerazić.
- Ja... się nie boję.
- Naprawdę? Czy jesteś pewna tego, co mówisz? - spytał
markiz.
Gdy Rocana odpowiedziała, markiz rozpoznał namiętną
nutę w jej głosie:
- Naucz mnie miłości... proszę... naucz mnie, jak mam cię
kochać... tak, jak tego pragniesz.
- Czy jesteś pewna, że się mnie nie obawiasz?
- Obawiam się tylko, że... zrobię coś nie tak. Markiz
wydał dźwięk, który w połowie przypominał śmiech, a w
połowie wyrażał szczęście.
Potem pocałował ją raz jeszcze, jeszcze bardziej namiętnie
i głęboko niż przedtem. Jego ręce błądziły po jej ciele, i
Rocana wiedziała, że oboje poddają się temu dziwnemu
czarowi, który ogarnął ich płomieniem. W tym ogniu było coś
mistycznego, duchowego i czarodziejskiego.
I nagle ujrzała światło, które ją oślepiło, usłyszała muzykę,
która pochodziła z ich serc, a gdy markiz brał ją w swoje
posiadanie, wiedziała, że to jest to piękno, którego szukała, i
które wyczuwała we wszystkim, co ją otaczało.
Piękno miłości, piękno życia i piękno Boga, które można
znaleźć tylko wtedy, gdy dwoje ludzi staje się jednością z
ekstazą i gwałtownością, która unosi ich do nieba.
O wiele później, kiedy popołudniowe słonce zaszło i pokój
wypełniły cienie takie same jak w ogrodzie na zewnątrz,
Rocana odwróciła się, żeby pocałować ramię markiza.
Ręka którą ją obejmował, zacisnęła się wokół niej
mocniej, a markiz zapytał:
- Czy uczyniłem cię szczęśliwą, kochanie? Czy nie
sprawiłem ci bólu?
- Ja... nie wiedziałam, że można być tak całkowicie
bezgranicznie szczęśliwą i doznawać jednocześnie tego
uczucia z drugą osobą...
- Chciałem właśnie, żebyś to poczuła, moja najdroższa, i
teraz sobie myślę, że oboje doświadczyliśmy prawdziwie
boskiej rozkoszy.
- Jak to robisz, że jesteś taki wspaniały? - spytała Rocana.
- Twój czar jest taki silny, że wiem już teraz, że to miłość.
Markiz roześmiał się cicho, zanim odpowiedział:
- To twój czar, moja uwielbiana żoneczko, od którego
nigdy już się nie uwolnię. Od pierwszej chwili poczułem, jak
mnie do siebie przyciągasz i trzymasz, i chociaż mówiłem
sobie, że to tylko moja wyobraźnia, teraz wiem, że rzuciłaś na
mnie urok, od którego nigdy się nie uwolnię.
- A jeśli... znudzę ci się?
- To jest niemożliwe.
- Jak możesz być tego pewny?
Przyciągnął ją bliżej do siebie, zanim odpowiedział:
- Nie muszę ci o tym mówić, sama wiesz dobrze, że w
moim życiu było wiele kobiet. Ale one zawsze mnie
rozczarowywały. Chociaż nie chciałem się do tego przyznać,
ciągle szukałem czegoś innego: czegoś, czego nie umiałem
określić słowami, ale co przeczuwałem w jakimś zakamarku
umysłu i w głębi serca.
Mówił to, jakby opowiadał jej bajkę. Rocana spojrzała na
niego, jej oczy były wielkie i tajemnicze, ale rozumiała, co
miał na myśli.
- Byłem jak pielgrzym - ciągnął dalej markiz - który
wspina się na górę widoczną na horyzoncie tylko po to, żeby
zobaczyć następną górę i następny horyzont, i znowu inną
górę i inny horyzont.
Jego ton zmienił się, gdy dodał:
- Myślałem o sobie, że jestem samowystarczalny, tak
doskonały pod każdym względem, że nie słuchałem tego, co
nazywasz „czarem", że czegoś mi brakuje.
- Ale... zdawałeś sobie z tego sprawę?
- Oczywiście, że zdawałem sobie sprawę - odpowiedział.
I za każdym razem, kiedy jakaś kobieta mnie rozczarowywała
i nie znajdowałem miłości, której szukałem, mówiłem sobie
cynicznie,
że oczekiwałem zbyt wiele i żądałem
niemożliwego.
Westchnął głęboko i kontynuował:
- Potem znowu wspinałem się na następną górę w nadziei,
że na szczycie znajdę Złotego Graala, złote runo czy, mówiąc
po prostu, miłość, której każdy uczciwy człowiek szuka i
wierzy, że pewnego dnia ją odnajdzie.
Rocana wstrzymała oddech.
- A teraz?
- Znalazłem ciebie.
- Ale przypuśćmy... tylko przypuśćmy... Markiz położył
jej palec na ustach.
- Znalazłem ciebie! - rzekł stanowczo. - Jesteś wszystkim,
czego szukałem i co uważałem za wymysł mojej wyobraźni.
Spojrzał na jej twarz, jakby napawając się jej pięknością i
ciągnął dalej:
- Uwielbiam twoją twarz, twoje oczy, twój mały, prosty
nosek i twoje wargi, które są takie inne od warg wszystkich
kobiet. Kiedy ich dotykam odczuwam coś zupełnie innego niż
to, co czułem przedtem.
- Co to znaczy... innego?
- Trudno to określić słowami - odpowiedział markiz - ale
kiedy pożądam cię jak kobietę, a nikt, najdroższa, nie może
być bardziej godny pożądania, pragnę cię też na tysiąc innych
sposobów.
Pocałował ją w czoło i wyjaśniał dalej:
- Twój umysł dostarcza mi ciągle nowych bodźców.
Często myślę o naszych rozmowach i dyskusjach, które
prowadziliśmy i nie mogę się doczekać, kiedy znowu do nich
wrócimy.
To samo odczuwała Rocana, która wzdychała z zachwytu,
a markiz mówił dalej:
- Wiem, że w jakiś dziwny sposób twoje serce przemawia
do mojego, a twoja dusza do mojej duszy. Mamy te same
ideały, te same uczucia, tę samą chęć niesienia pomocy innym
ludziom, poprawiania wszystkiego, czego się tkniemy,
dzielenia się tym, czym sami zostaliśmy obdarowani.
Markiz roześmiał się lekko, dodając:
- To brzmi bardzo poważnie, ale, moja najdroższa,
chociaż będziesz najpiękniejszą markizą Quorn, będziesz
musiała się ciężko napracować, żeby wiele poprawić, pomóc
tym, którzy tego potrzebują i inspirować mnie do działania.
- Z przyjemnością - wyszeptała Rocana.
- I oczywiście, oprócz tych wszystkich spraw, które
zalegają zakamarki mego umysłu - mówił dalej markiz -
istotny jest fakt, że kobieta, którą uczyniłem swoją żoną,
będzie także odpowiednią osobą, żeby stać się matką moich
dzieci.
Patrząc, jak rumieniec oblewa policzki Rocany,
powiedział bardzo czule i łagodnie:
- Myślę, moja droga, że kiedy będziemy mieć dzieci, będą
one piękne i tak samo obdarzone przez Boga odpowiednimi
zaletami.
Rocana ukryła twarz przed jego wzrokiem, zanim
powiedziała:
- A jeśli... zawiodę cię? A jeśli... nie jestem wystarczająco
dobra dla ciebie?
Markiz uniósł jej brodę, tak że mógł spojrzeć jej w oczy.
- To ja mógłbym powiedzieć, że nie jestem wystarczająco
dobry dla ciebie! - powiedział. - Ale, kochanie, jestem pewien,
że ten czar wydobędzie z nas wszystko, co najlepsze.
- Wiem, że tak będzie! - wykrzyknęła Rocana. - I
ponieważ cię kocham, postaram się zrobić wszystko, czego
ode mnie zażądasz.
Mówiła tak szczerze i spontanicznie, że markiz nie mógł
się powstrzymać przed pocałowaniem jej. A ona znowu
poczuła ten dziwny ogień przebiegający po jej ciele. Była to
miłość i czar, i te wszystkie rzeczy, o których mówił, a które
były takie piękne.
Były częścią miłości, lecz również oczarowania, od
którego mieli nigdy się nie wyzwolić.
Wtedy pocałunki markiza stały się jeszcze bardziej
namiętne i Rocana poczuła, jak przebiega między nimi
magnetyczny prąd. Raz jeszcze poszybowali w stronę gwiazd.
Gdy brał ją w swoje posiadanie, była tylko ekstaza i blask ich
miłości, która pochodziła od Boga, należała do Boga i była na
zawsze ich.