Diane Pershing
Przybysz
z krainy wyobraźni
Bratnie Dusze 02
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„...i wtedy ten zły człowiek z długimi, cuchnącymi wąsami
zacisnął sznur, którym związał ręce Sally i jej małej córeczki, Missy.
Obie były bardzo przestraszone i chciały wzywać pomocy, ale
porywacz zakrył im usta chusteczkami. Nagle na horyzoncie pojawił
się mężczyzna w stetsonie".
- Kowboj Charlie! - zawołała z radością Trish i klasnęła w dłonie.
- Tak, kochanie - potwierdziła Cassie. - „Galopując na Felicity i
strzelając z rewolweru, nadjeżdżał kowboj Charlie. Kopniakiem strącił
porywacza ze szczytu wzgórza, aż ten potoczył się po zboczu. Wtedy
Charlie wsadził na konia kobietę i dziecko. Cała trójka ruszyła
bezpiecznie w kierunku zachodzącego słońca".
- Mamusiu - westchnęła Trish, przytulając się do poduszki i
naciągając kołdrę po szyję - to moja ulubiona bajka.
Cassie Nevins uśmiechnęła się promiennie do siedmioletniej
córeczki.
- Mówisz tak po każdej bajce - zażartowała i pocałowała małą w
policzek. Rytuał powtarzał się każdego wieczoru. Cassie opowiadała
bajkę i równocześnie szkicowała. Tym razem była zadowolona z
rysunku. Kowboj Charlie wreszcie wyglądał tak, jak go sobie wyob-
rażała. Bohater z Dzikiego Zachodu, z czasów przed „Gwiezdnymi
wojnami", gdy dzieci uwielbiały historyjki o kowbojach. Wysoki,
szczupły, lecz muskularny, z lekko krzywymi nogami po latach
pona
sc
an
da
lous
spędzonych w siodle. Twarz poorana zmarszczkami od ciągłego
przebywania na słońcu. Nosił wysokie buty z ostrogami, skórzaną
kamizelkę i jeździł na Felicity, wspaniałej kasztance. Spojrzenie
Charliego było zdecydowane, pogodne, męskie.
Cassie zamknęła drzwi do pokoju córki, zatrzymała się; zdjęła
nowe okulary do czytania i przetarła zmęczone oczy. Miała ochotę na
kanapkę, bo prawie nic nie zjadła na kolację, jednak brakło jej sil, żeby
coś przygotować. Postanowiła, że pójdzie na chwilę do swojego
małego gabinetu, by zerknąć na rachunki. Mogła tylko je przejrzeć, nie
była w stanie ich zapłacić. Może potem gorąca kąpiel? Oczywiście,
jeśli zapłaciła za wodę. Sprawdziła. W porządku. Czas na relaksującą
kąpiel, która przyniesie ukojenie napiętym mięśniom i bolącym oczom.
Z westchnieniem spojrzała na trzymane w dłoni okulary. Były
brzydkie, wyjątkowo nietwarzowe. Zachichotała do siebie. Po co
owijać w bawełnę? Były po prostu ohydne. Jasnoturkusowe ramki
ozdobione imitacją górskiego kryształu i zakończone małymi wachla-
rzami. Jednak nic jej nie kosztowały, a zatem... były piękne.
Ostatnio w czasie czytania zaczynała boleć ją głowa. Jej okulista,
doktor Slater, poczciwy i dobroduszny staruszek, powiedział jej tydzień
temu, że powinna sobie zafundować okulary do czytania. Zdawał sobie
sprawę z jej sytuacji finansowej, więc ofiarował jej oprawki za darmo.
Powiedział, że opakowanie zawierało jedną parę gratis. Machnął ręką
na jej wylewne podziękowania. Gotowe okulary odebrała dziś rano.
Idąc do wanny, Cassie nerwowo pocierała kciukiem oprawki.
Była zmęczona. Mimo wrodzonego optymizmu, zaczynała wpadać w
pona
sc
an
da
lous
panikę. Potrzebowała pieniędzy, nadziei, pomocy. Nic takiego nie
chciało nadejść. Pomyślała, że przydałby się wybawca, książę w błysz-
czącej zbroi. Może jednak lepiej kowboj. Pozytywny bohater jak
Charlie, który zjawiłby się nagle i rozwiązał wszystkie problemy.
Uśmiechnęła się smutno.
Odkręciła gorącą wodę i zaczęła rozpinać bluzkę, gdy nagle
wydało jej się, że słyszy jakiś hałas. Co to mogło być? Stukanie?
Zmarszczyła brwi, zakręciła wodę i nasłuchiwała. Tak, powtórzyło się.
Ktoś pukał do frontowych drzwi.
Włożyła okulary i spojrzała na zegarek. Nie spodziewała się
nikogo o dziewiątej wieczorem. Mieszkała tu tylko z dzieckiem. Po
krótkiej chwili opanowała strach. Szybko zeszła na dół i spojrzała
przez wizjer w drzwiach. Na werandzie w żółtym świetle rozpoznała
sylwetkę mężczyzny. Serce zaczęło jej mocniej bić. Jeśli nie uległa
jakiemuś złudzeniu, stał tam... kowboj Charlie we własnej osobie.
Charlie nie do końca mógł sobie przypomnieć, co się stało.
Właśnie jechał na Felicity przez równinę Sagebrush. Podziwiał zachód
słońca pokrywającego czerwienią i złotem odległe szczyty gór. Myślał
o soczystym steku, niemal czuł wspaniały zapach smażonego mięsa.
Postanowił zająć się tym natychmiast po powrocie do obozowiska, gdy
nagle, mógłby przysiąc, usłyszał wzdychającą kobietę. Potem rozległ
się hałas głośniejszy od huraganu i poczuł, że jakaś siła unosi jego
ciało. Kręcił się w powietrzu, z trudem łapiąc oddech. Wreszcie równie
niespodziewanie wylądował. Stał na własnych nogach na obcej
pona
sc
an
da
lous
werandzie przed cudzymi drzwiami. Zapukał, bo wydawało mu się, że
to najrozsądniejsze wyjście, zważywszy sytuację.
Jakaś kobieta otworzyła drzwi, jednak zewnętrzne, z metalowej
siatki, pozostały zamknięte.
- Dobry wieczór - powiedział uprzejmie, zdejmując kapelusz i
przygładzając włosy. Jeszcze z trudem łapał oddech, ale widział
doskonale. Miał przed sobą ładną kobietę, dawno takiej nie spotkał.
Niezbyt wysoka, z kasztanowymi lokami i dużymi, piwnymi oczami.
Spoglądały teraz na niego podejrzliwie znad najdziwaczniejszych
okularów, jakie kiedykolwiek widział. Kobieta sprawdziła, czy zamek
na zewnętrznych drzwiach jest zamknięty i skrzyżowała ręce na piersi.
- A pan to niby kto? - spytała nieufnie.
Miała niski, szorstki głos, który nie pasował do niewielkiej
postaci, jednak brzmiał bardzo kobieco.
- Myślałem, że pani się domyśli... Kowboj Charlie - powiedział z
uśmiechem, który zwykle wystarczał, żeby przełamać pierwsze lody. -
Może pani mówić do mnie po imieniu, jeśli pani woli,
- Mhm - zaczęła z niedowierzaniem. - A skąd się tu wziąłeś,
Charlie?
Wypowiedziała jego imię takim tonem, jakby je wyssał z palca.
Było to o tyle dziwne, że sama je przecież wymyśliła.
- Robiłem to, co zwykle, czyli objeżdżałem konno okolicę,
szukając przygód i ludzi potrzebujących pomocy. Wiem tylko, że nagle
znalazłem się tutaj, niestety bez Felicity.
- Felicity?
pona
sc
an
da
lous
- To mój koń, wałach, choć nadała mu pani imię jak klaczy.
Pewnie i tak pani o tym wie, prawda?
- Och - szepnęła i otworzyła szeroko oczy, najwyraźniej
zdziwiona. - Nie wiedzia... - przerwała w pół słowa i pokręciła głową.
Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, jakby usiłowała
rozwiązać trudną zagadkę.
- Powiem tylko, że jesteś niezły.
- Słucham?
- Ktokolwiek cię przysłał, wybrał świetnie. Wręcz doskonale...
Charlie był nieco zdezorientowany.
- Nikt mnie nie przysłał, pani sama mnie wezwała.
- Czyżby? - Uniosła brew i przyjrzała mu się z narastającym
niedowierzaniem. - A właściwie skąd dokładnie przybyłeś?
Zastanawiał się, dlaczego go tak sprawdza, ale doszedł do
wniosku, że wkrótce wszystko się wyjaśni.
- Trudno to wytłumaczyć. Czy mogę wejść? Sięgnął do klamki.
- Nie - odpowiedziała krótko. - Nie wpuszczam obcych do domu.
Zastanowił się przez chwilę, zsunął kapelusz na tył głowy. Zdał
sobie sprawę, że stoi tu już od dłuższej chwili, więc oparł się łokciem o
futrynę drzwi i skrzyżował nogi odziane w wysokie buty. Gdzieś w
pobliżu odezwał się świerszcz. Charlie poczuł się mniej obco. Tam,
skąd pochodził, też były świerszcze, werandy, dodatkowe drzwi z
siatki.
- Dobrze, więc skąd przybyłem? - powtórzył, wzruszając
ramionami. - Trochę to skomplikowane. Jest tam taki obszar, jakby
pona
sc
an
da
lous
studnia. - Nigdy nie musiał tego nikomu tłumaczyć. - To znaczy nie tu,
w pani świecie.
- Więc spadłeś z nieba? - spytała sarkastycznie. Może
zirytowałby go ten ton, gdyby rozmawiał z kimś innym. Teraz jednak
nadal uważał, że ona go sprawdza, i starał się wypaść jak najlepiej.
Jakby zdawał ważny egzamin... Oprócz tego była to najładniejsza
kobieta, jaką zdarzyło mu się ostatnio spotkać. No i miała rozpiętą
bluzkę, a zza białej koronki wystawało więcej ciała, niż teoretycznie
powinno...
Charlie zakasłał i skoncentrował się na zadanym mu pytaniu.
- Z nieba? Nie, to raczej świat wymyślonych postaci. Jest tam
Oliver Twist, Batman, Romeo i Julia - biedactwa, ciągle do siebie
wzdychają. Przebywamy tam, dopóki nie zostaniemy wezwani. Zdaje
się, że to mi się właśnie przytrafiło - dodał zakłopotany.
„Dopóki nie zostaniemy wezwani".
Gdy Cassie usłyszała te słowa, przeszedł ją dreszcz. Zaczynała
wierzyć temu człowiekowi. Nie! Pokręciła głową. To jakiś sen albo
ktoś robi sobie z niej dziwaczne i niesmaczne żarty. Jednak musiała
przyznać, że mężczyzna wywarł na niej dobre wrażenie: pewny siebie,
dokładnie taki, jak narysowany przez nią kowboj Charlie, łącznie z doł-
kiem w podbróbku i grzywką spadającą na czoło.
Szczerze mówiąc, od początku trochę się podkochiwała w
stworzonej przez siebie postaci. Wymyśliła go nie tylko dla Trish.
Także dla siebie. Fikcyjna postać z najlepszymi męskimi cechami. Był
silny, opiekuńczy i budził zaufanie. Pracowity, uczciwy, gotów nieść
pona
sc
an
da
lous
pomoc wszystkim potrzebującym. Bardzo seksowny, choć to na pewno
wymyśliła dla siebie, nie dla Trish. Mężczyzna marzeń, jakże różny od
tych przedstawicieli rodzaju męskiego, jacy otaczali ją w rzeczywistym
świecie. W jej życiu było miejsce tylko dla idealnego partnera, bez wad
i nałogów. Od czasu śmierci męża, Teddy'ego, miłego, choć
niesolidnego człowieka, Cassie nie szukała gorączkowo nowej miłości.
Uciekła w świat fantazji, a tam właśnie odnalazła bohaterskiego
kowboja Charliego.
Patrząc teraz na niego, miała wielką ochotę zaprosić go do domu,
kimkolwiek tak naprawdę był. Podobał jej się, a dawno nikogo takiego
nie spotkała. Jednak zdrowy rozsądek wziął górę. Nie otwiera się drzwi
przed obcymi, szczególnie w nocy, gdy w sypialni obok śpi ukochane
dziecko.
Z drugiej strony Cassie instynktownie czuła, że ze strony tego
mężczyzny nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. To przecież był,
wypisz, wymaluj, kowboj Charlie. Miał nawet taką samą bliznę koło
prawej brwi, pamiątkę po starciu w Baja z bankowym rabusiem uz-
brojonym w nóż. Nie! Znów poczuła zimny dreszcz. Nie było w Baja
żadnej bójki z rabusiem! Przecież sama to wymyśliła, podobnie jak
Charliego, który stał teraz przed nią na werandzie i rozmawiał
niespiesznie. Mogłaby przysiąc, że przez siatkę czuje jego zapach, ostrą
mieszankę potu, skóry z uprzęży i tytoniu fajkowego. Chwileczkę,
tytoń fajkowy? To prawda, na początku opowiadała o tym, jak Charlie
palił fajkę, siedząc z kolegami przy ognisku. Ostatnio jednak dyskretnie
milczała o fajce, bo przecież tak pozytywna postać jak Charlie nie
pona
sc
an
da
lous
powinna palić. Na pomoc! - pomyślała, choć nie wiedziała, do kogo
zwraca się o ratunek. Musiała przerwać tę bzdurę i wyrwać się z uroku,
który rzucił na nią obcy przybysz. Oparła dłonie na biodrach i spojrzała
groźnie na tego niby-kowboja.
- Dosyć tego - powiedziała ostro. - Kto cię tu przysłał? Mów
prawdę, natychmiast.
Uniósł brwi, odsunął łokieć od futryny i wyprostował się.
- Pani - zaczął uprzejmie - nazywa się Cassie Nevins, prawda?
Skinęła głową, więc mówił dalej.
- Nie jestem pewien, ale te pani okulary... Mogą mieć z tym coś
wspólnego.
Potrząsnął głową, jakby próbował dojść do ładu z własnymi
myślami.
- Dla mnie to równie tajemnicza sprawa, jak dla pani. Słyszałem
o innych, którzy musieli odejść, bo byli naprawdę bardzo potrzebni
tutaj, w tym świecie. Wzywająca ich osoba zawsze musiała zrobić coś
specjalnego. Nie do końca rozumiem, ale chodzi mi po głowie, że ma
to coś wspólnego z pani okularami.
Cassie nadal patrzyła na niego z niedowierzaniem, a on nagle
zapragnął wszystko wyjaśnić i rozwiać jej wątpliwości.
- Może to tak, jak z lampą Aladyna albo z wypowiedzeniem
życzenia na widok spadającej gwiazdy?
W odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami.
- Przykro mi. Sam chciałbym wiedzieć więcej.
- Więc musiałam coś zrobić? Skinął głową.
pona
sc
an
da
lous
- Jestem pewien, że zanim zostałem zabrany z mojego świata,
miałem w głowie obraz tych okularów.
Wskazał je palcem i uśmiechnął się przepraszająco. Zrobił, co
mógł. Teraz musiał czekać. Nie wiedział, czy go dobrze zrozumiała.
Gdy kowboj wskazał okulary, Cassie zdała sobie sprawę, że
ciągle ma je na nosie. Zdjęła je, złożyła i schowała do kieszonki w
bluzce. Dopiero teraz zauważyła, że większość guzików jest rozpięta.
Poczuła, że się czerwieni, drżącymi dłońmi próbowała uporządkować
strój.
- Śmiesznie wyglądają, prawda? - spytał. Uniosła buńczucznie
głowę.
- Co wygląda śmiesznie?
- Okulary.
- Tak. Można pęknąć ze śmiechu - mruknęła Cassie.
- Może są zaczarowane? Musiała pani bardzo pragnąć, żebym się
zjawił - powiedział, rozkładając dłonie - bo oto jestem.
Zaskoczył ją tymi słowami. Zapomniała, że przed chwilą stała tu
roznegliżowana. Spoglądała na mężczyznę na werandzie i nadal nie
potrafiła mu uwierzyć. Nabierał ją. Zobaczył paskudne okulary na
czubku jej nosa i wymyślił idiotyczne wytłumaczenie. Tylko skąd
wiedział, iż parę minut wcześniej pomyślała żartobliwie, że przydałby
się ktoś taki, żeby jej pomóc? Chyba nie potrafił czytać w myślach?
Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Wmawiała sobie, że śni.
To jedyne wytłumaczenie, choć mężczyzna na werandzie był z krwi i
kości.
pona
sc
an
da
lous
- Tak sobie myślę, że przez jakiś czas tu pobędę - dodał. -
Oczywiście, dopóki nie skończę pani pomagać. Potem wrócę do
siebie...
Stała, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Kręciła tylko głową,
gorączkowo próbując zebrać myśli.
- Nie chcę się narzucać - kontynuował - ale mam za sobą długą
drogę i bardzo chce mi się pić. Czy mógłbym prosić o szklankę wody?
Jestem potwornie zmęczony. A może pozwoliłaby mi pani wejść do
środka?
Rozłożył ręce i uśmiechnął się z zakłopotaniem. Sama wymyśliła
dla niego ten uśmiech. Pokręciła głową. Udało jej się zebrać myśli.
Wyprostowała się. Dosyć tego! Któreś z nich było niespełna rozumu,
natychmiast należało przerwać tę idiotyczną dyskusję.
- Posłuchaj, kowboju Charlie, czy kim tam jesteś - powiedziała,
odzyskując energię. - Jako wymyślona postać nie męczysz się i nie
odczuwasz pragnienia.
- Ale...
Nie pozwoliła wejść sobie w słowo.
- I nie możesz tu zostać - dodała z oburzeniem, przekonana, że
ma halucynacje lub wszystko jej się śni. Gdy obudzi się rano, pewnie
nie będzie o tym pamiętać.
- A teraz - oświadczyła z naciskiem - dobranoc!
No, pomyślała dumna z siebie, wreszcie mu powiedziałam!
Zignorowała zdezorientowane spojrzenie przybysza, zamknęła drzwi
na klucz, wyłączyła światło na werandzie i poszła na górę. Rano na
pona
sc
an
da
lous
pewno przyniesie rozwiązanie tej zagadki.
Wytłumaczyła sobie, że śni jakiś koszmarny sen.
ROZDZIAŁ DRUGI
Zadzwonił telefon, Trish zaczęła marudzić, a do frontowych
drzwi ktoś zapukał. Cassie miała ochotę wrzeszczeć. Pomyślała, że do
pełni szczęścia brakuje tylko wybuchu bomby.
Z hukiem postawiła przed córką miseczkę płatków zbożowych i
podniosła słuchawkę.
- Chwileczkę - rzuciła krótko. Spojrzała ostro na Trish.
- Nie rozumiem twoich jęków.
- Mamusiu, przecież nie lubię owsianki - odpowiedziała
dziewczynka, odsuwając miskę.
- Tylko to mamy dziś na śniadanie, więc lepiej zacznij jeść -
oświadczyła Cassie, przesuwając miseczkę z powrotem. - Słucham? -
powiedziała do telefonu. - Nie jestem zainteresowana - stwierdziła,
słysząc, że chodzi o ankietę telefoniczną.
- Szkoda - oświadczył energiczny, młody głos - ponieważ...
Odłożyła słuchawkę, nie czekając na dalszy ciąg. Gdzie jest
powiedziane, pomyślała ze złością, że muszę tego wysłuchiwać? Czy to
wymyślna kara za posiadanie telefonu?
- Mamusiu, ja naprawdę muszę to jeść? - upewniła się Trish.
pona
sc
an
da
lous
Cassie zdawała sobie sprawę, że zachowuje się jak prawdziwa
jędza, ale miała za sobą ciężką noc, bolała ją głowa i na dodatek raziło
ją słońce wpadające przez nieszczelne żaluzje. Nalała sobie następną
filiżankę kawy i wypiła łyk.
- Kochanie, zaspałam i muszę szybko ubrać się do pracy -
tłumaczyła, starając się mówić miłym tonem. - Proszę, pospiesz się,
nim Helen podjedzie, żeby podrzucić cię do szkoły.
- Ale...
- Żadnego „ale". Zrób to.
Podskoczyła, słysząc uporczywe pukanie do drzwi. Zapomniała,
że przed chwilą ktoś już raz pukał. Spojrzała na zegar. Było o dziesięć
minut za wcześnie na samochód, jednak Helen Wasserman należała do
tych nieznośnych, choć uroczych istot, które uważały, że lepiej być za
wcześnie, niż się spóźnić.
- Jedz - zwróciła się do obrażonej córki. - Powiem jej, żeby
poczekała kilka minut.
Cassie przybrała uprzejmą minę, ostatecznie nie miała powodu
okazywać Helen niezadowolenia, i ruszyła do drzwi frontowych. Po
drodze poprawiła szlafrok i zdobyła się na szeroki uśmiech. Otworzyła
drzwi.
Uśmiech zniknął z jej twarzy. Zastygła z otwartymi ustami. Na
werandzie stał on, kowboj Charlie we własnej osobie, gotów do
kolejnego występu. Ubranie miał wymięte i był nieogolony. Jednak,
mimo iż była w złym nastroju, musiała przyznać, że wyglądał bardzo
pociągająco. Rozjaśnione słońcem włosy opadały mu na czoło. Miał
pona
sc
an
da
lous
oczy Paula Newmana. Gdy się uśmiechał, wokół oczu pojawiały się
zmarszczki. Wysoki, szczupły i silny, emanował niemal zwierzęcą
zmysłowością. A przecież już zdążyła sobie wmówić, że wczorajsze
zdarzenie było wynikiem stresu i nazbyt wybujałej wyobraźni. Ot, takie
niegroźne złudzenie. Westchnęła. Kimkolwiek był, na pewno istniał
naprawdę. Może przysłał go ktoś z jej przyjaciół? Kilka osób znało jej
historyjki o kowboju Charliem. Sandy lub Maggie albo ktoś jeszcze
inny postanowił z niej zażartować, żeby wprowadzić trochę radości do
jej smutnego życia. Takie wytłumaczenie wydawało się rozsądne, choć
znalezienie żywej kopii Charliego musiało być niesłychanie trudnym
zadaniem.
Cóż, najwyraźniej chodzi o niewinny żart. Proszę bardzo, ona też
potrafi żartować. Przecież ma poczucie humoru. Odetchnęła z ulgą.
Oczywiście w przyszłości odpłaci pięknym za nadobne temu, kto
wyciął jej taki numer. Cassie zdecydowała, że tymczasem odegra swoją
rolę i przy okazji będzie miała trochę rozrywki. Dlaczego nie? Ten
mężczyzna był wyjątkowo atrakcyjny.
Zgodnie z podjętą decyzją, gdy Charlie się uśmiechnął, Cassie
nie rzuciła mu morderczego spojrzenia, lecz odpowiedziała uśmiechem.
- Dzień dobry - powiedział wesoło. - Jak się dziś miewamy?
- My? Rewelacyjnie - odpowiedziała, chichocząc. -A ty?
Charlie był przekonany, że uśmiech tej pani rozjaśni jej ładną
buzię, a w oczach pojawią się wesołe ogniki. Do diabła, miał rację.
- Chętnie bym się czegoś napił, proszę pani. Spędziłem noc w tej
szopie za domem. Tam nie ma wody.
pona
sc
an
da
lous
- Spałeś w moim garażu?
- Tak, proszę pani.
Zagryzła wargę, lecz widział, że wrócił jej dobry humor. Miała
na sobie długi szlafrok, który podkreślał zgrabną figurę. Przypominał
sobie, że krągłości, które widział poprzedniego wieczoru, też były
nadzwyczaj intrygujące. Zastanawiał się przez chwilę, czy powinien
zwracać uwagę na jej ciało i miły głos. No cóż, był mężczyzną i nie
potrafił o tym tak natychmiast i na zawołanie zapomnieć.
Skrzyżowała ręce na piersi.
- Dobrze, czas powiedzieć prawdę. Kto cię przysłał? - zapytała,
tym razem z uśmiechem.
No tak, znów to samo, pomyślał Charlie, zsuwając kapelusz do
tyłu i drapiąc się po głowie. Jej pytanie zaczęło go irytować, ale nie dał
tego po sobie poznać. Trzeba być grzecznym.- Wydawało mi się, że
wyjaśniliśmy to wczoraj wieczorem - odpowiedział cierpliwie, choć z
pragnienia zaschło mu w ustach.
- Pani mnie wezwała.
Westchnęła ciężko, potrząsając głową.
- A jeśli powiem, że nie mam dziś czasu na takie zabawy, bo
bardzo się spieszę? Czy wrócisz tam, skąd przyszedłeś?
Zdjął z głowy kapelusz i wygładził włosy. Robił to zawsze, gdy
chciał zyskać na czasie, a taka chwila właśnie nadeszła.
- Nie jestem pewien, czy to możliwe - stwierdził, ponownie
wkładając kapelusz. - Naprawdę mi przykro. Wiem tylko, że zostałem
wezwany, mam panią uratować i to wszystko. Nie wiem, jakie są
pona
sc
an
da
lous
zasady - dodał, widząc jej zdziwioną minę. Wzruszył ramionami. - To
nie ode mnie zależy. Lepiej zaakceptować sytuację i robić swoje.
- Robić swoje? - powtórzyła.
- Tak, proszę pani.
Przyglądała mu się przez chwilę, jakby dojrzewało w niej jakieś
postanowienie. Nagle westchnęła, otworzyła zewnętrzne drzwi i stanęła
obok.
- Odłóż broń - wskazała na kabury i sześciostrzałowe rewolwery -
i możesz wejść. W tym domu nie używa się broni.
Zrobił, jak kazała. Zdjął pas z rewolwerami. Ze zdziwieniem
zauważył, że znikły z nich naboje. Położył go na ławeczce koło drzwi.
Potem przekroczył próg.
- Mogę przynajmniej dać ci szklankę wody. Jeśli Maggie lub
Sandy albo Rosa cię tu przysłały, to pewnie jesteś niegroźny, prawda?
- Cóż, proszę pani, tego nie wiem, bo nikt nigdy nie nazywał
mnie niegroźnym. Jednak potrafię się zachować. Mama dbała o to,
żeby wszyscy jej synowie mieli dobre maniery.
- Jestem o tym przekonana. Na imię mi Cassie.
- Tak, proszę pani, wiem.
Wewnątrz było ładnie i chłodno. Na zewnątrz panował upał
większy niż w piekle, choć dzień dopiero się zaczynał. Spojrzał na nią
z góry. Była niska. Zapalczywa, to prawda, ale niewysoka.
- I przestań ciągle mówić: proszę pani - zażądała, opierając dłonie
na biodrach. - Jeszcze nie jestem taka stara. - I z szyderczym
uśmiechem dodała: - Chociaż niewiele mi brakuje.
pona
sc
an
da
lous
Odwróciła się, kierując się w stronę kuchni.
Ruszył za nią, tupiąc głośno i pobrzękując ostrogami. Nie
zwracał uwagi na te dźwięki, bo obserwował, jak kształtne biodra
Cassie poruszają się pod szlafrokiem. Poczuł woń wiosennych
kwiatów, chyba bzu. Zapach kobiety. Cassie pachniała bardzo
apetycznie.
W kuchni mała dziewczynka siedziała przy okrągłym stole,
robiąc miny do miseczki z płatkami. Uniosła głowę, gdy zobaczyła
wchodzących. Ze zdumienia szeroko otworzyła oczy.
- Mamusiu! - zawołała. - To kowboj Charlie!
- Dzień dobry, panienko - powiedział, dotykając ronda kapelusza.
Trish wstała, podekscytowana patrzyła na przemian to na niego,
to na matkę.
- Mamusiu! To naprawdę on!
- Nie, nie on - odpowiedziała Cassie. Sięgnęła po szklankę i
odkręciła kran. - Niezupełnie on. - Cóż, do diabła, właściwie i tak, i nie.
Wszystko jedno. - Charlie, poznaj Trish.
- Miło cię poznać, Trish - powiedział poważnie.
- Mnie również. Jest pan moim bohaterem.
- Trish, dokończ płatki - przypomniała Cassie.
Ruchem głowy wskazała Charliemu miejsce naprzeciw córki.
Postawiła na stole szklankę wody. Umierał z pragnienia i miał ochotę
usiąść, ale czekał, żeby pierwsza zajęła miejsce. Tymczasem ona
wzięła filiżankę i z błyszczącego urządzenia stojącego na blacie obok
zlewu nalała płyn przypominający wyglądem kawę.
pona
sc
an
da
lous
- Lubisz czarną, prawda?
- Jak smoła.
- Przykro mi, jest mocna, ale nie aż tak.
Za oknem odezwał się klakson. Cassie odwróciła się do córki.
- To po ciebie, kochanie. Zdaje się, że masz szczęście. Już nie
zdążysz zjeść płatków. Weź ze sobą herbatniki, dobrze?
- Ale odwiedził nas kowboj Charlie – powiedziała dziewczynka.
Oczy błyszczały jej z radości i niedowierzania. - Chciałabym zostać.
- Młoda damo, będę tu, gdy wrócisz - oznajmił.
- Mamo? Czy on tu będzie?
- Zobaczymy - odparła Cassie.
- Na pewno będę - powtórzył Charlie.
- Super! - klasnęła w dłonie. - Koleżanki pękną z zazdrości!
Chwyciła kilka herbatników ze słoja oraz niewielką paczkę
wiszącą na oparciu krzesła i wybiegła z domu.
Cassie postawiła na stole dwie filiżanki kawy. Nareszcie chwila
spokoju. Zauważyła, że Charlie nie usiadł pierwszy. Miły gest.
Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś z jej znajomych
okazał takie dobre maniery. Tymczasem Charlie ujął szklankę i szybko
wypił wodę. Cassie przyglądała mu się, powoli sącząc kawę. Starała się
ocenić go obiektywnie, zapomnieć na chwilę, jaki jest przystojny.
Miał opalone ręce i stwardniałe dłonie. Wszystko wskazywało, że
pracował na świeżym powietrzu. Ciekawiło ją, skąd pochodzi i jaką
dostał zapłatę za to przedstawienie. Usiłowała też zgadnąć, kogo z jej
przyjaciół stać było na coś takiego, a przede wszystkim, dlaczego ktoś
pona
sc
an
da
lous
zrobił jej taki kawał.
- Nie powinieneś mówić Trish, że tu będziesz, gdy ona wróci -
upomniała go.
- Dlaczego?
- Będzie zawiedziona. Ona uważa, że jesteś prawdziwy.
Rozumiesz?
Zmarszczył brwi.
- Sądziłem, że wyjaśniliśmy to wczoraj. Jestem prawdziwy.
Proszę, można mnie dotknąć.
Odstawiła filiżankę z kawą i skrzyżowała ręce na piersi.
- Posłuchaj - powiedziała zdecydowanym tonem. - W moich
żyłach płynie irlandzka krew, babcia karmiła mnie opowieściami o
czarodziejkach i skrzatach, ale to było dawno temu. Teraz jestem
dorosła i nie wierzę, że jakiś stwór z mojej wyobraźni przeniknął do
otaczającej mnie rzeczywistości. To niemożliwe. Jasne?
Właściwie w ogóle nie zareagował na jej oświadczenie. Tylko na
chwilę zacisnął szczęki i wzruszył ramionami. Nagle zdała sobie
sprawę, że mógł się poczuć urażony. Czy nie przesadziła, nazywając go
stworem? Co teraz powinna zrobić?
- Nie jesteś głodny? - spytała, żeby załagodzić sytuację. Miała
wyrzuty sumienia. Nie potrafiła być twarda. Żałowała za każdym
razem, gdy zmuszała się do stanowczego działania.
- Zjem coś później. Niech pani... Cassie, nie rób sobie kłopotu.
Sięgnęła po słój i podała Charliemu dwa herbatniki.
- Dzięki - powiedział i zjadł je łapczywie, jakby od dawna nic nie
pona
sc
an
da
lous
miał w ustach.
- Robisz dobre wypieki - stwierdził.- Nie, inni pieką, ja to kupuję.
Weź więcej, a może wolałbyś jajecznicę?
Chciała wstać, ale powstrzymał ją ruchem ręki.
- Naprawdę dziękuję. Zjem później. Teraz powiedz mi, co mogę
dla ciebie zrobić.
Powiedział to tak poważnie, że niemal się roześmiała. Byłoby
miło uwierzyć w bajki, ale Cassie musiała bardzo szybko wydorośleć.
Przedwczesna śmierć rodziców jest dla każdego dziecka twardą szkołą
życia. Ciotka, samotna stara panna, wychowywała Cassie najlepiej, jak
umiała. Była jednak kobietą oschłą i zgorzkniałą. Cassie opuściła dom
po ukończeniu szkoły średniej. Gdy miała dziewiętnaście lat, poznała
Teddy'ego, wyszła za niego trzy miesiące później. Urodziła Trish w
wieku dwudziestu lat, a sześć lat później owdowiała. Od tego czasu
minęły dwa lata.
W jej życiu nie było miejsca na fantazje. Wypełniała je codzienna
walka o przetrwanie. I nagle teraz pojawił się jakiś człowiek w
kowbojskim stroju, poważny i uprzejmy, pytając z troską, w czym
mógłby jej pomóc. Odpowiedź nasuwała się sama: Cassie potrzebowała
pieniędzy. Jej mąż był niepoprawnym marzycielem i nigdy nie miał
głowy do interesów. Ostatecznie zastawił dom i zainwestował w
naturalne źródła energii - baterie słoneczne i elektrownie wiatrowe. Nic
z tego nie wyszło, podobnie jak z poprzednich pomysłów. To go
załamało, a potem zginaj pod kołami rozpędzonej ciężarówki. Cassie
nie mogła sobie pozwolić na długą żałobę. Musiała wychowywać
pona
sc
an
da
lous
pięcioletnie dziecko i płacić rachunki. Nie przysługiwała jej wypłata
ubezpieczenia, nie miała oszczędności, wyłącznie długi. Pozostał tylko
ten mały domek w miasteczku Yatesboro w Nevadzie, trzydzieści
kilometrów od Reno. Co miesiąc Cassie obawiała się, że bank położy
łapę na jej domu. Nie było mowy o lekcjach tańca dla Trish ani o nauce
malarstwa dla niej samej. Pracowała w pobliskim sklepie z odzieżą.
Zarobki były niewielkie, lecz nie miała wykształcenia, które
pozwoliłoby jej starać się o lepszą posadę. Pomóc mogłaby tylko
wygrana na loterii, ale Cassie szkoda było pieniędzy na kupno losu.
Mimo wszystko nie poddawała się. Zdawała sobie jednak sprawę,
że nadzieja na przyszłość musi mieć realne podstawy. Oczywiście
bardzo chciałaby, żeby ten kowboj Charlie, czy kim on naprawdę był,
podarował jej naczynie pełne złotych monet, ale takie marzenia bywają
czasami niebezpieczne.
- Proszę pani?
- Cassie - przypomniała z uśmiechem. Wstała od stołu. - Muszę
przebrać się do pracy.
- Ach, tak.
Charlie również wstał. Domyślił się, że nie jest to najlepszy
moment na rozmowę o tym, gdzie ma zamieszkać. Pewnie będzie
musiał zadowolić się kątem w garażu, choć najchętniej spędzałby noce
w sypialni Cassie.
Odetchnął głęboko. Nie spodziewał się, że Cassie wzbudzi w nim
tak wiele uczuć. Niewątpliwie pragnął jej, lecz także podziwiał jej
odwagę. Z przyjemnością przebywał w jej pobliżu i zamierzał otoczyć
pona
sc
an
da
lous
ją opieką. Obudziły się w nim ludzkie potrzeby: głód, pragnienie,
potrzeba snu.
Zdał sobie sprawę, że prawdziwe życie jest bardziej
skomplikowane niż świat fikcji. Tam wszystko było jasne. Na Dzikim
Zachodzie należało postępować honorowo, ciężko pracować, mówić
prawdę i być odpowiedzialnym. Tu może to nie wystarczyć. Wysłali
go, mówiąc: „Masz pomóc wdowie". Żeby uporać się z zadaniem,
musiał się szybko przystosować. Czasy, w jakich żyła Cassie, okazały
się o wiele bardziej skomplikowane, niż się spodziewał.
Cassie na razie nie mogła się z tym pogodzić, że jeszcze wczoraj
był postacią fikcyjną, a teraz, przynajmniej na jakiś czas, stał się
rzeczywisty. Zabrała filiżanki ze stołu i włożyła je do zlewu.
- Będziesz musiał wyjść - powiedziała i szybko dodała: -
Przepraszam, nie chciałam być niemiła, ale muszę iść do pracy, a
przedtem się przebrać. Chyba rozumiesz, że nie zamierzam tego robić
przy tobie?
- Tak, oczywiście.
Odprowadziła go do frontowych drzwi. Jasne słońce oświetlało
wejście. Przypomniał sobie o upale panującym na zewnątrz.
- Jeśli można, poczekam na werandzie.
- Lepiej nie. Będę dziś bardzo zajęta. Na pewno masz mnóstwo
własnych spraw do załatwienia. - Wyciągnęła rękę. - Cieszę się, że cię
poznałam.
Ujął jej dłoń. Jak się spodziewał, była drobna i delikatna. Dotyk
wzbudził w nim pożądanie. Szybko uwolnił jej dłoń i dotknął ronda
pona
sc
an
da
lous
kapelusza.
- Ja również - odpowiedział i ruszył przed siebie. Cassie
zamknęła drzwi i oparła się o nie.
- No nie! - powiedziała głośno i spojrzała ze zdziwieniem na
rękę. Gdy Charlie jej dotknął, wyraźnie poczuła ciarki. Coś takiego!
Szybko ruszyła po schodach na górę. Miała jeszcze dwanaście minut,
żeby się przygotować. Nie poświęcała dużo czasu na makijaż, a włosy i
tak zawsze układały się po swojemu. W połowie schodów poczuła
szybkie bicie serca i zatrzymała się na chwilę, żeby złapać oddech.
Wszystko przez jeden dotyk Charliego. Przez chwilę zrobiło jej się
smutno, że go odesłała, ale tak będzie lepiej dla wszystkich.
Była gotowa po trzynastu minutach. Wzięła torebkę i kluczyki ze
stolika w przedpokoju. Otworzyła drzwi. Ani śladu Charliego. Nie
spodziewała się go ani nie chciała, żeby się znów pojawił, a jednak
była trochę rozczarowana. No cóż, sama przecież dała mu do zro-
zumienia, że może go poczęstować wodą, kawą i herbatnikami, ale nie
powinien liczyć na nic więcej. W jej życiu pełnym trosk nie ma dla
niego miejsca.
Zamknęła drzwi na klucz i odwróciła się. Sapnęła. Znów tu był!-
Nie chciałem cię przestraszyć - powiedział, widząc jej reakcję.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Powiedziałaś, żebym nie czekał na werandzie, więc byłem tam -
wskazał ruchem głowy - obok domu.
- Cóż - powiedziała, wzdychając głęboko. -A więc nie znikłeś na
chwilę, by znów tajemniczo się pojawić?
pona
sc
an
da
lous
- Nie.
- To dobrze - stwierdziła. - To byłoby ponad moje siły. Muszę już
iść.
Ruszył za nią. Zatrzymała się i powtórnie podała mu rękę. W
porannym słońcu zauważył zmarszczki wokół jej oczu. Miał ochotę
wygładzić je palcem. Była zbyt młoda, by wyglądać na tak zmęczoną
życiem.
- Możesz już iść, Charlie - powiedziała z uśmiechem. - Dziękuję.
Było mi miło.
Tym razem nie wypuścił jej dłoni.
- Mnie również było miło. Nie powiedziałaś mi jeszcze, co mam
dla ciebie zrobić.
- Znów do tego wracamy?
- Jeszcze nie skończyliśmy.
Odetchnęła tak głęboko, że aż jeden z jej loków na chwilę uniósł
się nad czoło.
- Jasne, rozumiem - stwierdziła. - Możesz pójść do banku First
Yatesboro Savings - powiedziała. - Mieści się na Main Street. Zrób coś,
żeby przedłużyli mi termin spłaty zadłużenia hipoteki o trzydzieści dni.
Dobrze? Jeśli ci się uda, może uwierzę w cuda, a przynajmniej uwierzę
w ciebie.
Delikatnie cofnęła dłoń i odeszła. Patrzył, jak drepce po chodniku
i wsiada do małej, niebieskiej maszyny. „Samochód". Ten wyraz sam
przyszedł mu do głowy. Przybył z Dzikiego Zachodu, ale z jakiegoś
powodu znał takie dziwne słowa, wiedział, jak działa taka maszyna.
pona
sc
an
da
lous
Najwyraźniej przechodził transformację. Wkrótce powinien wiedzieć
wszystko, co niezbędne, żeby dawać sobie radę w dwudziestym
pierwszym wieku.
ROZDZIAŁ TRZECI
Charlie ze zmarszczonymi brwiami obserwował odjazd Cassie.
Samochody niewątpliwie są zdumiewające, jednak nic nie może
równać się z Felicity.
Dobrze, teraz ma iść do banku i załatwić Cassie przedłużenie
terminu spłaty długu. To oznacza, że ona nie ma pieniędzy. Typowa
sprawa. Uboga wdowa z dzieckiem, a u drzwi czyha komornik.
Brzmiało to jak jedna z historyjek wymyślanych przez Cassie.
Oczywiście, z nim w roli głównej.
Co by mu kazała zrobić, gdyby to była jej opowieść? Wyobraził
sobie, jak wkracza do banku, mierząc z rewolwerów do urzędnika
bankowego. Nie, tak się teraz nie załatwia spraw. Byłyby potem niezłe
kłopoty. W każdym razie musiał jak najszybciej zacząć działać. Po
pierwsze zdjął ostrogi. Głośno dzwoniły i spowalniały chód. Nie były
potrzebne, bo nie zamierzał jeździć konno. Zaniósł je do garażu razem
z pasem z rewolwerami. Potem, głęboko zamyślony, ruszył pieszo w
stronę wysokich budynków, które widać było w oddali. Domyślił się,
że musi tam być centrum miasta. Wzdłuż drogi nie było ścieżek, lecz
pona
sc
an
da
lous
chodnik wyłożony płytami. Kolejna nowość.
Mijał niewielkie, skromne domki, podobne do tego, w którym
mieszkała Cassie. Dokoła zadbane, przystrzyżone trawniki. Zdziwiło
go, że budynki stoją tak blisko siebie. Przez okna bez trudu można było
obserwować, co się dzieje u sąsiadów. Zastanawiał się, jak ludzie to
wytrzymują.
Cassie powiedziała, że chodzi o First Yatesboro Savings. Gdy
doszedł do skrzyżowania, rozejrzał się za tabliczką z nazwą Main
Street. Śmieszne, u niego też była Main Street. Pewnie w każdym
mieście jest taka ulica.
Mijały go samochody. Miały różne kolory i kształty. Nie widział
nigdzie koni. Czy w świecie Cassie już ich nie było? Ruszył na drugą
stronę jezdni, gdy usłyszał ostry pisk, a potem ktoś zaczął na niego
krzyczeć.
- Hej, kowboju, nie widzisz, że jest czerwone?
Samochód z rozzłoszczonym kierowcą zatrzymał się tuż obok
niego. Zdezorientowany Charlie rozejrzał się wokół. Wreszcie
zauważył na słupie pudło z trzema kółkami. Jedno było podświetlone
na czerwono. Po chwili zgasło, na chwilę zapaliło się żółte, potem
zielone. Ludzie zaczęli przechodzić przez jezdnię.
- Przepraszam - zawołał do zdenerwowanego kierowcy. Nowa
zasada do nauczenia: stoisz, gdy jest czerwone, idziesz, gdy zielone.
Zaczął zwracać uwagę na mijających go ludzi. W tej części
miasta był spory tłum. Zauważył dwie kobiety w naprawdę krótkich
sukienkach. Miły widok, pomyślał, uśmiechając się. Ciekaw był, czy
pona
sc
an
da
lous
panie mają jakiegoś opiekuna, czy pracują na własną rękę. Spojrzał na
drugą stronę ulicy. Wiele kobiet było ubranych jak te dwie. Niektóre
miały na sobie spodnie, jednak wcale nie wyglądały po męsku.
Minął szereg sklepów. Rozpoznawał znajome napisy jak
„Apteka" lub „Mięso". Były też śmieszne nazwy, na przykład
„Komputery". Nie wiedział, co to jest, ale przeczuwał, że dowie się w
razie potrzeby. Kilka przecznic dalej kończył się rząd budynków. Na
horyzoncie widać było pola i wysokie szczyty górskie. Przypominały
jego góry i przez chwilę zapragnął wrócić do swojego dobrze znanego
świata. Szybko jednak się otrząsnął. Ma zadanie do wykonania. Musi
pomóc kobiecie, która bardzo mu się spodobała.
Rozejrzał się. Jak na nowoczesne miasto, było tu całkiem ładnie.
Zauważył przed sobą napis, którego szukał: First Yatesboro Savings.
Zdjął kapelusz i podrapał się po głowie. Teraz trzeba wejść i załatwić
przedłużenie terminu, żeby Cassie zdążyła zarobić brakujące pieniądze.
Pomyślał, że mógłby zrobić więcej. Nie tylko opóźnić termin
spłaty, ale zdobyć trochę pieniędzy, żeby ulżyć Cassie. Jeszcze nie
wiedział jak, ale na pewno coś mu przyjdzie do głowy. Kowboj Charlie
wyprostował plecy i wszedł do banku. Cassie miała w sklepie różne
obowiązki. Obsługiwała klientów, pomagała kasjerce, rozwieszała i
układała towar. Potrafiła doskonale zestawiać kolory i tkaniny, więc jej
głównym zadaniem była aranżacja okna wystawowego. Właśnie
układała szal na ramionach manekina, gdy spojrzała na ulicę. Charlie
stał przed bankiem i swoim zwyczajem drapał się w głowę. Boże,
pomyślała z uśmiechem, on naprawdę ma zamiar to zrobić.
pona
sc
an
da
lous
Przynajmniej będzie próbował. Zastanawiała się, co z tego może
wyniknąć i czy cokolwiek uda mu się załatwić. Cicho nucąc,
przestawiła wazon ze sztucznymi kwiatami, który stał obok manekina.
Sprawiło jej wielką przyjemność, że Charlie tak bardzo starał się
pomóc. Wspaniale mieć kogoś po swojej stronie. Dawno zapomniała,
jak to jest. Zwykle zaraz po przebudzeniu dręczyło ją uczucie
przejmującej samotności. Musiała przyznać, że dziś rano, dzięki
obecności Charliego, samotność jej tak nie dokuczała.
Teraz jej dzielny rycerz, zachichotała, gdy jej to słowo przyszło
do głowy, jej książę w stetsonie na głowie zatrzymał się po drugiej
stronie ulicy, by w jej imieniu stoczyć walkę. Miała nadzieję, że nie
będzie bardzo rozczarowany, gdy nie uda mu się w banku niczego
osiągnąć. Charlie był co prawda wysoki i silny, ale jeszcze nie poznał
urzędnika zajmującego się spłatami długów. Z takim przeciwnikiem
niestety nie pójdzie mu łatwo.
Nagle jej ręka zastygła w powietrzu. Ronald Moffit zajmujący się
spłatami nie należał do miłych i życzliwych. Jak zareaguje na
Charliego? A jeśli go wyrzuci? Przestraszyła się, że Charlie może jej
nieumyślnie zaszkodzić.
- Lorna - zawołała, zeskakując z wystawy. - Muszę sobie zrobić
krótką przerwę.
Szybko, nim ktokolwiek zdążył zareagować, otworzyła frontowe
drzwi i przebiegła na drugą stronę ulicy.
- W jakiej sprawie pan przychodzi?
pona
sc
an
da
lous
Charlie przestąpił z nogi na nogę, stojąc przed biurkiem, za
którym siedział urzędnik. Był blady, z rzadkimi włosami. Miał około
trzydziestu pięciu lat i ponury wyraz twarzy. Mówił przez nos, co
bardzo drażniło Charliego.
Nie powinno się oceniać ludzi po wyglądzie, więc Charlie jak
najuprzejmiej zapytał, czy może usiąść.
- Najpierw chciałbym wiedzieć, o co chodzi - usłyszał w
odpowiedzi.
Zacisnął szczęki. Moffit drwił sobie z niego. Charlie poznał
takich typów na ranczu. Przyjeżdżali szukać przygód, a gdy
dowiadywali się, że Charlie skończył tylko podstawówkę i zajmuje się
końmi, mówili do niego powoli i wyraźnie, jakby miał coś nie w
porządku z głową. Nie lubił być traktowany z góry, ale postanowił
panować nad sobą. Przecież przyszedł pomóc Cassie.
- Jestem tu w sprawie pani Cassie Nevins - powiedział
przyjaznym tonem.
- A tak, pani Nevins. Jesteśmy właścicielami jej domu.
- Na pewno? Wydawało mi się, że tylko hipoteki.
- Na jedno wychodzi. W tej sprawie chciał pan ze mną
rozmawiać?
- Tak, dlatego tu jestem. Moffit spojrzał na zegarek.
- Mam klienta za kilka minut.
Charlie przyjrzał się urzędnikowi. W butonierce trzyczęściowego
garnituru tkwiła równo złożona jaskrawożółtą chusteczka.
- Pomyślałem - powiedział spokojnie - że moglibyśmy wspólnie
pona
sc
an
da
lous
znaleźć jakieś rozwiązanie, żeby pomóc jej zatrzymać ten domek.
Moffit zmierzył go wrogim wzrokiem i pociągnął nosem.
- Czy dysponuje pan jakimś pisemnym upoważnieniem, żeby
występować w jej imieniu? Nie chce mi się wierzyć, że jest pan jej
adwokatem, choć w przypadku pani Nevins wszystko jest możliwe.
- Co ma znaczyć ta uwaga?
Charlie zacisnął pięści. Ten człowiek pozwalał sobie na
niestosowne komentarze na temat Cassie, a on nie zamierzał tego
tolerować.
- Charlie! Tu jesteś!
Cassie pojawiła się nagle i chwyciła go za rękę.
- Dzień dobry, pani Nevins - powiedział urzędnik.
- Witam, panie Moffit - odpowiedziała Cassie pogodnym tonem,
jednocześnie ciągnąc Charliego za rękę.
- Widzę, że już poznał pan Charliego.
- Twierdzi, że panią reprezentuje.
- Cóż... - zmusiła się do uśmiechu. - W pewnym sensie. To mój
dobry znajomy. Dowiedział się, że mam kłopoty finansowe i w tym
miesiącu mogę nie dotrzymać terminu spłaty. Postanowił tu przyjść i
dowiedzieć się, czy można jakoś pomóc.
Moffit uniósł brwi. Spojrzał kolejno na oboje. Oparł blade palce o
blat biurka.
- Obawiam się, że zbyt często się pani spóźniała ze spłatą.
- Dwukrotnie, i tylko o trzy dni.
- W każdym razie nie widzę możliwości ugody. Podpisała pani
pona
sc
an
da
lous
umowę kredytową.
- Nie, mój zmarły mąż to zrobił bez mojej wiedzy. Już to kiedyś
wyjaśniałam.
Odpowiedział jej uśmieszkiem i machnięciem ręki.
- Wszystko jedno. Proszę mi wierzyć, nie zależy nam na zajęciu
domu. Nie ma dla nas wielkiej wartości, ale trzeba przestrzegać zasad.
Charlie natomiast nie miał ochoty słuchać tego dłużej.
- Kiedy upływa termin?
- Wpłata za ostatni miesiąc powinna wpłynąć sześć dni temu, ale
ostateczny termin mija w piątek, za trzy dni. Jeśli w następny wtorek -
dodał, spoglądając na kalendarz - nie wpłynie razem z ratą za bieżący
miesiąc i odsetkami za zwłokę, ostatecznie przejmiemy budynek.
Charlie próbował coś powiedzieć, ale Cassie pociągnęła go za rękę.
- Rozumiem - powiedziała. Wstydziła się. Nie znosiła długów.
Życie u boku Teddy'ego było ciągłą ucieczką przed wierzycielami.
Czuła się chora na samo wspomnienie. Teraz chciała tylko jak
najszybciej wyjść z banku. Tym bardziej że Charlie walnął pięścią w
biurko.
Moffit podskoczył i sięgnął po telefon.
- Dostaniesz swoje pieniądze - warknął Charlie. - Masz na to
moje słowo!
- Chodź, Charlie. Dziękuję bardzo, panie Moffit - powiedziała
Cassie, ciągnąc Charliego za sobą.
- Wstrętny skunks. Chciałbym go...
- Charlie, jak mogłeś? - przerwała jego złorzeczenia. Zauważyła
pona
sc
an
da
lous
jego minę i cofnęła się z przestrachem. Dosłownie kipiał ze złości.
Charlie, którego ona wymyśliła, był rozsądny i delikatny.
Wyczuł jej lęk, bo odetchnął głęboko i odezwał się przyciszonym
głosem:
- Przepraszam. Nie chciałem, żeby tak wyszło. On mnie
wyprowadził z równowagi.
- Och, Charlie - powiedziała smutno. - Ty jego też. Teraz nie
mam już szansy na prolongatę spłaty.
- Przedtem miałaś?
- Nie, ale była chociaż nadzieja.
Łzy napłynęły jej do oczu. Odwróciła się, żeby tego nie
zauważył. Przeszła kilka kroków i skręciła w pobliską alejkę. Tam
rozpłakała się na dobre. Charlie poszedł za nią. Teraz objął ją i przytulił
do siebie. Jakaś kobieta w średnim wieku zatrzymała się na chwilę,
spojrzała na nich i poszła dalej w swoją stronę.
- Już dobrze, już dobrze, kochanie - powtarzał Charlie,
niezręcznie poklepując Cassie po ramieniu. - Wszystko będzie dobrze.
Początkowo Cassie chciała uwolnić się z jego uścisku, ale
zmieniła zdanie. Był duży i silny. Wreszcie mogła oprzeć się na czyjejś
piersi i wypłakać.
- Nic nie rozumiesz - próbowała mu cokolwiek wytłumaczyć, nie
przerywając szlochów.
- Kochanie, czego nie rozumiem?
Spojrzała na niego zapłakanymi oczami.
- Wstyd mi, bo nigdy nie płaczę.
pona
sc
an
da
lous
- Wypłacz się. Jestem przy tobie.
Z niezrozumiałych powodów zyskał jej zaufanie. Wreszcie mogła
wyrzucić z siebie ból i cierpienie. Już nie była samotna, miała się do
kogo przytulić. Charlie obejmował ją, drugą ręką głaskał miękkie loki.
Pomyślał, że po zupełnie nieudanej wizycie w banku ma obowiązek
pocieszyć Cassie. Żarliwie tulił do siebie tę delikatną kobietę. Czuł
ciepło jej ciała i miał ochotę głaskać ją całą. Nie spodziewał się, że tak
będzie wyglądać wizyta w realnym świecie.
Cassie przestała płakać. Westchnęła i przylgnęła do niego
mocniej. Pocałował ją w szyję. Nagle odsunęła się, otarła łzy. Spojrzała
na niego nieśmiało.
- Charlie - powiedziała niepewnie. - Dziękuję za pomoc. Muszę
już wracać do pracy.
Odwróciła się i przemykając pomiędzy samochodami, ruszyła na
drugą stronę ulicy.
Podążył za nią, starając się równie zręcznie unikać tych
niebezpiecznych maszyn.
- Cassie, bardzo mi przykro - tłumaczył - ale czasem mnie
ponosi, a ten Moffit to taki typ, który lubi robić ludziom na złość.
Cassie skinęła głową.
- Tak, lubi okazywać władzę. Przeszli na drugą stronę.
- Tu pracuję.
Spojrzał na niewielki sklep. Na wystawie stały trzy damskie
manekiny. Jeden ubrany był w bardzo krótką sukienkę, drugi w
dłuższą, natomiast trzeci był jeszcze bez stroju. Charlie przełknął ślinę
pona
sc
an
da
lous
na ten widok. Pomyślał, że czasy niewątpliwie się zmieniły. Cassie
pchnęła szklane drzwi, więc wszedł za nią. Usłyszał dziwną muzykę i
rozmawiające kobiety. Jednak po chwili panie przerwały dyskusję.
Poczuł, że przygląda mu się kilka par oczu. Rozległ się czyjś chichot.
Cassie skrzyżowała ręce na piersi.
- Życzę miłego dnia i żegnam - powiedziała niezwykle
stanowczo.
Nie zwrócił na to uwagi. Z otwartymi ustami rozglądał się wokół.
Zerknął na wieszaki z odzieżą, gabloty z biżuterią, torebki, a przede
wszystkim na dwie pozostałe sprzedawczynie i kilka klientek.
Wszystkie panie patrzyły na niego jak zahipnotyzowane.
- Charlie?
- Mhm?
Cassie zorientowała się, że on nie ma zamiaru wyjść. Był jak
zagubione zwierzątko, które właśnie znalazło bezpieczną przystań.
- Teraz muszę pracować - powiedziała ostro. - Musisz pójść
gdzieś indziej.
- Czy mógłbym w czymś pomóc?
- Hej, Cassie. Kim jest twój znajomy? - spytała Jill, kasjerka.
Była po trzech rozwodach, miała około czterdziestki i bardzo obfity
biust. Podeszła do nich. - Kowboju, przyjechałeś do miasta na rodeo?
- Macie tu rodeo? - spytał Charlie, nim Cassie zdążyła ich sobie
przedstawić.
- Co roku Czwartego Lipca - wyjaśniła, podchodząc do Charliego
i obrzucając go bacznym spojrzeniem. - Tradycyjnie od ponad stu lat.
pona
sc
an
da
lous
Nie odbywało się tylko w czasie obu wojen światowych. Uwielbiam
ten tydzień, bo wtedy przyjeżdżają tu prawdziwi mężczyźni z całego
stanu.
- Hura, to trzeba zobaczyć! Co ty na to, Cassie? Trish będzie
zachwycona. Wszystkie dzieci lubią rodeo. Nie chcę się chwalić, ale
kiedyś byłem całkiem niezły w ujeżdżaniu.
- Naprawdę?
Już miała powiedzieć, że nie pamięta, żeby pisała cokolwiek na
temat rodeo, lecz w porę ugryzła się w język. Przecież to niemożliwe,
by był kowbojem z jej opowieści. Może on ma nie po kolei w głowie?
Wszystko było strasznie pogmatwane. Czasem zachowywał się
dokładnie jak jej Charlie, czasem jak ktoś zupełnie inny. Dlaczego nie
wierzyła, że brał udział w rodeo? Czy dlatego, że nigdy o tym nie
pisała?
Jeśli kowboj Charlie istniał niezależnie od jej wyobraźni, musiał
mieć rodziców, dzieciństwo, wspomnienia, przeżycia, o których nie
wiedziała. Czy stworzyła istotę, która żyła własnym życiem? Jakiegoś
potwora? Nie. Charlie nie mógł być potworem. Był miły, życzliwy,
męski i nikomu nie zamierzał robić krzywdy. Zastanawiała się, czy
poza tym, że był także wybuchowy i kochał rodeo, jest jeszcze coś,
czego o nim nie wiedziała.
- Cassie? - odezwał się Charlie ze zdziwioną miną.
- Tak?
- Mówiłem do ciebie, ale coś mi się wydaje, że błądziłaś myślami
daleko stąd.
pona
sc
an
da
lous
- Tak, przepraszam. Co mówiłeś?
- Pytałem o rodeo - wyjaśnił cierpliwie.
- Teraz nie mogę rozmawiać, muszę pracować.
- Dobrze - powiedział powoli. - Porozmawiamy o tym później.
Jak teraz mógłbym ci pomóc?
- Nie ma tu dla ciebie nic do roboty.
- Chyba że twój znajomy oprócz dobrych chęci ma też krzepę -
wtrąciła Lorna Buchanan, podchodząc do nich. Właścicielka sklepu
była otyłą siwowłosą i bardzo elegancką kobietą. - Larry dzwonił, że
jest chory, a trzeba rozładować towar. Wygląda pan na silnego, młody
człowieku. - Obejrzała go od góry do dołu. - Jestem Lorna - dodała,
podając mu rękę.
- Charlie. Miło mi panią poznać.
Precz z łapami, on jest mój, pomyślała Cassie, czując nagły
przypływ zazdrości. Zaraz skarciła siebie za to uczucie. Lorna, która
miała już kilkoro wnucząt, nie próbowała flirtować z Charliem jak Jill.
- Charlie, chodź ze mną do magazynu. Pokażę ci, co trzeba
zrobić.
Cassie czuła, że kręci jej się w głowie. Zerknęła w stronę
Charliego. Kimkolwiek był, teraz stał się częścią jej życia, czy jej się to
podobało, czy nie.
pona
sc
an
da
lous
ROZDZIAŁ CZWARTY
Lorna przypominała Charliemu panią Jamison, jego
nauczycielkę. Obie oschłym sposobem bycia próbowały ukryć
dobroduszny charakter. Gburowata Lorna szybko wyjaśniła mu, co jest
do zrobienia. Zabrał się z ochotą do pracy. Dzięki temu mógł się czymś
zająć, nim pojawi się okazja, żeby pomóc Cassie. Tego dnia natknął się
na nią jeszcze kilkakrotnie, ale była zbyt zajęta, żeby dłużej
porozmawiać. Możliwe, że go unikała.
Lorna dała mu trochę pieniędzy, żeby kupił sobie lunch. Chciał
zjeść go razem z Cassie, ale odmówiła. Mijając Charliego, odwracała
oczy. Wyraźnie była na niego zła. Pomyślał, że mogły być dwa
powody. Po pierwsze, zamiast pomóc w banku, pogorszył tylko jej
sytuację. Po drugie, za bardzo zbliżył się do niej. Czuł, że mimowolnie
sprawił jej przykrość. Żeby to naprawić, należało zdobyć pieniądze na
spłatę i trzymać ręce przy sobie. Chyba że Cassie zadecyduje inaczej.
Tymczasem miał sporo pracy. Przenosił i otwierał pudła,
rozwieszał odzież, sprzątał. Ten sklep było zupełnie inny niż te w jego
świecie. Tu był ogromny wybór kolorów, tkanin, krojów. Zauważył, że
część strojów była bardzo prowokująca. Krótkie, z głębokim dekoltem,
przezroczyste, nie pozostawiały miejsca dla męskiej wyobraźni.
Natomiast klientki, które to kupowały, wcale nie były panienkami na
jeden wieczór. Wprost przeciwnie, wyglądały przeciętnie.
Pracując, przysłuchiwał się ich rozmowom. Dzięki temu wiele się
pona
sc
an
da
lous
dowiedział. Większość miała stałą pracę. Zupełnie inaczej niż w jego
świecie. Mówiły też o rodzinie, wychwalały swoje niezwykle zdolne
dzieci. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Pod tym względem nic się nie
zmieniło.
Pod koniec dnia Lorna wskazała mu niewielką łazienkę na
zapleczu. Zachwycił go nowoczesny prysznic. Zapas ciepłej wody nie
miał końca. Charlie dostał też maszynkę do golenia. Już po chwili
nauczył się nią posługiwać.
Lorna uniosła brwi, gdy powiedział, że może się przebrać tylko w
to, co ma na sobie. Po chwili przyniosła robocze ubranie, które należało
do jej nieżyjącego męża. Pan Buchanan musiał być wzrostu Charliego,
jednak w pasie niewątpliwie był sporo tęższy. Charlie ściągnął sprane
drelichowe spodnie własnym paskiem. Włożył czystą koszulę w kratę.
Jedynie buty okazały się za małe, więc pozostał w swoich.
- Hej, Cassie - zawołał do niej, widząc, że pospiesznie wychodzi.
- Tak? - Odwróciła się, spojrzała zaskoczona. Myślami była
gdzieś daleko. - Och, przepraszam, Charlie. Jadę po Trish. Muszę ją
odebrać koło piątej.
Wyszła, a on podążył za nią. Zmierzała w stronę niewielkiego
parkingu na zapleczu sklepu.
- Mogę iść z tobą? - spytał. Właśnie otwierała drzwiczki
niebieskiego samochodu.
- Charlie, cóż, prawdę mówiąc, wolałabym, żebyś nie szedł.
Bardzo cię lubię, ale od czasu gdy się pojawiłeś, czuję się za ciebie
odpowiedzialna, a ja nie...
pona
sc
an
da
lous
- Cassie - przerwał jej - to nie ty jesteś za mnie odpowiedzialna, a
ja za ciebie.
Wyciągnęła przed siebie rozpostarte dłonie, jakby próbowała
odeprzeć czyjś atak.
- Przestań. To już zaszło za daleko. - Oblizała wargi i z
determinacją mówiła dalej: - Mam prawdziwe życie, wychowuję
prawdziwe dziecko i w przyszłym tygodniu muszę zdobyć prawdziwe
pieniądze - uniosła w górę ręce w geście zupełnej bezradności - a ty mi
w tym przeszkadzasz!
Charlie oparł się o błotnik, zsunął kapelusz do tyłu i podrapał się
po głowie.
- Tak. Wydawało mi się, że jesteś na mnie zła.
- Nie jestem na ciebie zła - powiedziała z naciskiem. Wzruszyła
ramionami. - Och, Charlie, wiem, że masz dobre chęci. Po prostu... -
próbowała tłumaczyć cichym głosem.
- Przesadziłem. Z Moffitem.
- Tak, to prawda. Poprawił kapelusz i mocniej wcisnął go na
głowę.
- Z tobą też przesadziłem? Czy to, że się... obejmowaliśmy, też
było przesadą?
Cassie już miała odpowiedzieć twierdząco, jednak wrodzona
uczciwość nie pozwoliła jej na to.
- Tak i nie. To było cudowne z twojej strony. Byłam załamana, a
ty podtrzymałeś mnie na duchu. Pomogło i jestem ci za to wdzięczna,
ale... - wzięła głęboki oddech - żadnych więcej kontaktów fizycznych.
pona
sc
an
da
lous
Jeśli kiedykolwiek miałoby to nastąpić, najpierw muszę wiedzieć, kim
naprawdę jesteś i skąd się tu wziąłeś.
Uniosła brwi i zamilkła na chwilę.
- Znam cię tak mało, a może jesteś złodziejem lub seryjnym
mordercą?
- Kim?
- Nieważne.
Odepchnął się nogą od tylnego zderzaka i stanął przed nią z
zaciśniętymi pięściami. Zdała sobie sprawę, że powiedziała coś, co
bardzo go rozzłościło, jednak nie zamierzała ustąpić. Z trudem zmusiła
się, żeby patrzeć mu w oczy.
- Cassie, nie jestem mordercą. W razie potrzeby potrafię się
bronić, ale nie jestem mordercą - powtórzył.
Zrozumiała, że go obraziła, choć wcale nie miała takiego
zamiaru. Położyła mu rękę na ramieniu.
- Słuchaj, Charlie. Przepraszam. Wiem, że nie jesteś zły,
naprawdę. Po prostu jestem zupełnie zdezorientowana. Rozumiesz?
- Co do mnie?
- Nie... właściwie... tak. Sama nie wiem. Bezpieczniej było nie
poruszać tego tematu. Z irytacją otworzyła drzwi samochodu.
- Muszę jechać po Trish.
- Rozumiem. Zastanawiałem się, co chcesz, żebym zrobił. Teraz
wiem. Ona spodziewa się mnie zastać, gdy wróci do domu.
Spojrzała na niego przelotnie, zamyśliła się na chwilę i wsiadła
do samochodu.
pona
sc
an
da
lous
- Myślę więc, że będzie musiała się nauczyć, że nie może mieć
wszystkiego, o czym zamarzy.
- Mhm. Jasne. W takim razie do zobaczenia.
- Dokąd pójdziesz? - wyrwało się jej, nim zdążyła pomyśleć.
- Dam sobie radę - starał się mówić przekonująco. Niewątpliwie
sprawiła mu przykrość, odprawiając go w ten sposób. - Pani Lorna
powiedziała, że mogę przenocować na zapleczu sklepu.
- O, to świetnie - powiedziała zirytowana. - A co z kolacją?
- Z kolacją? - powtórzył i oparł rękę o otwarte drzwi samochodu.
- Chyba coś jadasz, prawda?
Uśmiechnął się szeroko i szczerze. Kosmyk blond włosów zsunął
mu się na brwi.
- Tak, mam wielki apetyt.
- A masz pieniądze, żeby kupić coś do jedzenia?
- Oczywiście. - Wyciągnął z kieszeni kilka banknotów. - Pani
Lorna była tak miła i dała mi czterdzieści dolarów zaliczki,
- Ale będziesz jadł samotnie... Przyjdź na kolację - powiedziała
zupełnie wbrew sobie. - Zrobiłam dużą porcję gulaszu. Jest w lodówce
i tylko czeka, żeby go wstawić do mikrofalówki.
- Mikrofalówka? Chyba się z tym jeszcze nie spotkałem. Co to
jest?
- Wpadnij mniej więcej za godzinę, to zobaczysz.
- Dobrze, proszę pani - odpowiedział Charlie radośnie.
Zatrzasnęła drzwi i włączyła silnik. Dlaczego ja to robię? -
zastanawiała się. Charlie pomachał, gdy odjeżdżała. Odpowiedziała
pona
sc
an
da
lous
ponurym skinieniem głowy. Jadąc po Trish, przez następne dziesięć
minut Cassie próbowała dociec, dlaczego nie pozwoliła Charliemu
odejść. Miał przecież pieniądze na posiłek i miejsce do spania.
Próbowała się od niego uwolnić, więc dlaczego zaprosiła go na
kolację? Co ją napadło?
Stwierdziła, że to chyba przez te uściski. Przez cały dzień nie
mogła zapomnieć chwili, kiedy ją obejmował. Był w tym doskonały.
Poczuła się wtedy cudownie, bezpiecznie jak w rodzinnym domu. Na
dodatek obudziły się uczucia, o których już dawno zdążyła zapomnieć.
Nie chodziło o seks, ale o poczucie wzajemnej bliskości. Czuła się
jednocześnie pożądana i bezpieczna. Pomyślała, że trudno oprzeć się
mężczyźnie, który wywołuje takie emocje. Na chwilę opadły ją
wyrzuty sumienia. Jej nieżyjący Teddy nigdy nie zapewnił jej poczucia
bezpieczeństwa. Bardzo go kochała, ale dorosła szybciej niż on. Zmarł,
nim stał się prawdziwym mężczyzną. Przez cały czas trwania ich
związku pozostał dużym dzieckiem, podatnym na zmienne nastroje,
snującym nierealne plany na przyszłość. Nie, przy Teddym nigdy nie
czuła, że ktoś się nią opiekuje. Nie miała też przekonania, że jeżeli
stanie się coś naprawdę złego, mąż przejmie kontrolę nad sytuacją.
Pod tym względem Charlie był jego całkowitym zaprzeczeniem.
Mimo wybuchowego charakteru, który ujawnił podczas rozmowy z
Moffitem, mimo uporu i pewnego zarozumialstwa Charliego, Cassie
czuła, że ten mężczyzna ma silny charakter i psychikę. Na takim
partnerze kobieta mogła polegać.
Nie miała powodów, żeby się go obawiać, o ile się od niego nie
pona
sc
an
da
lous
uzależni. Nadal nie wiedziała, kim był naprawdę. Z jednej strony
zaczynała już wierzyć w jego opowieść, ale nadal miała poważne
wątpliwości. To jej przypomniało, że powinna jak najszybciej
rozwiązać tę zagadkę. Gdy tylko dotrze do domu, natychmiast za-
dzwoni do wszystkich znajomych. Dowie się, kto sobie z niej tak
zażartował.
Dziewczynka otworzyła drzwi z szerokim uśmiechem na twarzy.
Jednak uśmiech zmienił się szybko w pełne rozczarowania spojrzenie.-
Nie jesteś ubrany jak kowboj Charlie. Te spodnie są za szerokie.
Uniósł torbę. Drugą rękę ukrył za plecami.
- Moje brudne ubranie jest tutaj. Miałem nadzieję, że twoja mama
pozwoli mi je uprać.
- Mamusiu! - zawołała dziewczynka, biegnąc do kuchni. -
Przyszedł kowboj Charlie i chce, żebyś mu uprała ubranie.
Ruszył za dzieckiem do kuchni.
- Niezupełnie - zwrócił się do Cassie. - Jeśli powiesz mi, gdzie
jest balia i dasz kawałek mydła, poradzę sobie sam.
- Cześć - przywitała go i nim zdążył zaprotestować, zabrała mu
torbę, wrzuciła jej zawartość do dużego, białego pojemnika stojącego w
rogu, wsypała z pudełka coś białego, zamknęła pokrywę i nacisnęła
kilka guzików. - Żaden problem - poinformowała. - Będzie gotowe,
nim wyjdziesz.
- Dziękuję - powiedział, wyciągając rękę zza pleców. - To dla
ciebie.
pona
sc
an
da
lous
- Ależ, Charlie - szepnęła zaskoczona. - Nie powinieneś, po co...
Uśmiechnęła się, wzięła stokrotki i powąchała je. Wyraźnie była
zadowolona.
- Oczywiście, że powinienem. Przynajmniej tak chciałbym ci
podziękować za przygotowanie kolacji, za to, że nie urwałaś mi głowy
po dzisiejszej wizycie w banku, za znalezienie mi pracy i za wszystko.
- Ja nie...
- Znalazłaś Charliemu pracę? - spytała dziewczynka.
- To prawda. Pracuję tam, gdzie twoja mama.
- Super.
- Nie mam z tym nic wspólnego - stwierdziła Cassie - i dobrze o
tym wiesz. Zjawiłeś się tam w odpowiednim momencie. To wszystko.
- Zdaje się, że w życiu wiele zależy od takich przypadków.
Możesz być pewna, że wszystko uda się pomyślnie załatwić.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem.
Spojrzała mu w twarz. Potem zmarszczyła brwi.
- Musisz rzeczywiście mocno w to wierzyć - powiedziała,
wzruszając ramionami. - Trish, kochanie, umyj się. Kolacja już prawie
gotowa.
Z przyjemnością rozglądał się po kuchni. Na jasnożółtych
ścianach wisiały oprawione w ramki hafty. Podłoga była drewniana.
Kilka desek wymagało wymiany. Nad kuchenką wisiały
ciemnopomarańczowe garnki. Takich jeszcze nie widział. Wyglądały
solidnie. Równie solidny był posiłek. Duże kawałki mięsa, ziemniaki i
pona
sc
an
da
lous
marchew. Do tego gęsty sos. Cassie dodała przyprawy nieznane
Charliemu. Pieczywo było świeże, masło całkiem dobre, ale zupełnie
inne w smaku niż domowe, robione ze słodkiej śmietany. Jadł z takim
apetytem, że dostał dokładkę, potem następną. Matka i córka przy-
glądały mu się ze zdumieniem.
- Wygląda na to, że jeszcze nigdy nic nie jadłeś - odezwała się
Cassie z uśmiechem.
- I tak i nie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Przestała się uśmiechać i spojrzała na niego badawczo. Przez cały
wieczór obserwowała go, próbując przeanalizować sytuację i wyrobić
sobie zdanie na jego temat.
Zauważył niepewność w jej spojrzeniu. Nadal nie mogła
uwierzyć w jego istnienie. Pomyślał, że jest najbardziej sceptyczną
osobą, z jaką kiedykolwiek miał do czynienia.
- Cassie, to jest naprawdę dobre - stwierdził. Zjadł jeszcze trochę
i zdecydował, że na razie musi wystarczyć. Rzeczywiste jedzenie było
o wiele lepsze od tego, jakie poznał w swoim świecie. Nikt go o tym
nie uprzedził.
W czasie kolacji Trish zasypywała Charliego pytaniami o
Felicity, Marshalla Tylera, jego dobrego przyjaciela, emerytowanego
pułkownika z okresu Wojny Secesyjnej. Chciała wiedzieć, co się stało
z Lizą Mae, małą, bardzo chorą dziewczynką. Charlie przedzierał się
przez zamieć, żeby zdobyć dla niej lekarstwa. Zdążył na czas i uratował
jej życie.
- Z nią wszystko w porządku - wyjaśnił Charlie. -W zimie mama
pona
sc
an
da
lous
nadal musi ją nacierać rozgrzewającą maścią, ale wyrasta na
dziewczynkę niemal tak ładną jak ty.
Trish zmarszczyła nos, słysząc ten komplement.
- A jak Digger? - spytała.
- Cóż, obawiam się, że stary Digger odszedł od nas.
- Odszedł?
Buzia dziewczynki raptem posmutniała.
- Digger nie żyje? - upewniła się z oczami pełnymi łez i
westchnęła.
- Tak - odpowiedział Charlie. Chciał jej tego oszczędzić, ale
wiedział, że nie powinien oszukiwać dziecka. - Dobrze mu się żyło
przez czternaście lat. To długo jak na psa. Któregoś dnia zasnął i już się
nie obudził. Wyprawiliśmy mu z panią Chandler prawdziwy pogrzeb.
Ostatecznie swoim szczekaniem ocalił miasto przed pożarem.
Dziewczynka powoli skinęła głową i wytarła oczy serwetką.
- Mamo, nie wiedziałam, że umarł. - Spojrzała z wyrzutem na
Cassie. - Nie powiedziałaś mi.
Cassie ujęła dłoń córeczki.
- Ja też nie wiedziałam.
- Och, przykro mi, że to właśnie ja musiałem wam o tym
powiedzieć - mruknął Charlie.
- Skąd... skąd wiesz o Diggerze? - egzaminowała go Cassie.
- Z historyjki „Charlie i odważny pies Digger".
- To jedna z najlepszych opowieści mamy, prawda? - wtrąciła
Trish.
pona
sc
an
da
lous
- Też ją bardzo lubię - przyznał.
- Ale ja...Cassie nie skończyła zdania, bo odezwał się brzęczyk w
pralce. Ostry dźwięk wytrącił ją z rytmu, a miała ochotę zadać jeszcze
wiele pytań.
Mimo licznych telefonów do przyjaciółek, nie ustaliła, kto jest
odpowiedzialny za przysłanie tego człowieka udającego kowboja z jej
opowieści. Czy on na pewno udaje? Jej wątpliwości topniały, w miarę
jak uzyskiwała coraz liczniejsze dowody na to, że niemożliwe jest
jednak prawdą.
Wstała i zaczęła wyjmować z pralki jego wilgotne ubrania, żeby
przełożyć je do suszarki z gorącym nawiewem. Nagle przerwała.
- Mam nadzieję, że nie zniszczę ci spodni. Pewnie nie wiesz, czy
były dekatyzowane?
Wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, co to znaczy.
Spojrzała na garderobę, wyszukała kilka wieszaków i powiesiła
wszystko na zewnątrz.
- Lepiej nie ryzykować. Kiedyś tkaniny były inne, prawda?
Przyłapała się na tym, że zaczyna wierzyć w historię Charliego.
- Najważniejsze, żeby moje wszystkie rzeczy wyschły do piątku
wieczorem.
Zaczęła zmywać naczynia. Charlie wstał, zamierzając jej pomóc.
- Nie trzeba - zaoponowała. - Co ma być w piątek wieczorem?
Nie odpowiedział. Zebrał naczynia i zaniósł do zlewu.
- Chętnie ci pomogę.
pona
sc
an
da
lous
Stali obok siebie. Ramieniem dotykała jego ręki. Czuła jego
ciepło przez ubranie. Nie potrafiła ignorować jego obecności. Spojrzała
na niego z boku, ale był zajęty płukaniem naczyń.
- Co będzie w piątek wieczorem? - spytała Trish.
- Rodeo - odpowiedział. - Pierwszy wieczór z pokazami i paradą.
Tak napisali na plakacie. Myślę, że moglibyśmy pójść wszyscy troje.
Trish podskoczyła na krześle.
- Och, mamusiu, możemy? Proszę, chodźmy.
- Na rodeo?
- Tak. Nigdy jeszcze mnie nie zabrałaś.
Cassie podeszła do stołu, zabrała masło i koszyk z pieczywem.
- Nie wiedziałam, że cię to interesuje.
- Oczywiście, że tak. Wszystkie dzieci idą tam z rodzicami.
- Impreza zaczyna się w ten weekend - wyjaśnił Charlie,
zabierając masło i koszyk z rąk Cassie. Postawił je na kuchennym
blacie. - I trwa trzy dni.
- Mamusiu, możemy? Proszę.
- Nie mamy na to pieniędzy.
- Będziecie moimi gośćmi - podkreślił Charlie, niezadowolony,
że nie zrozumiały od razu, że je zaprasza. - Przecież pracuję i zarabiam,
prawda? Pani Lorna powiedziała, że mogę zostać do końca przyszłego
tygodnia, jeśli tylko mam ochotę.
W pierwszym odruchu Cassie chciała odmówić. Nie była w
dobrym nastroju, od chwili gdy Charlie przyszedł na kolację. Nadal nie
wiedziała, jak go traktować, ale powoli zaczynała mu ufać. Teraz
pona
sc
an
da
lous
zapraszał na rodeo... Odmowa sprawiłaby Trish wielką przykrość.
Ostatnio obie miały niewiele rozrywek. W końcu uśmiechnęła się.
- Chyba pójdziemy w piątek na rodeo.
Charlie odpowiedział uśmiechem. Trish rzuciła się, żeby uściskać
matkę.
- Hura! - zawołała zachwycona.
Cassie przytuliła ją do siebie. Wypadało cieszyć się ze
wszystkimi. Nie miała wyjścia. Czy jej się to podobało, czy nie, Charlie
stał się częścią ich życia. Co złego może się stać? - próbowała się
uspokoić. Co dziwniejsze, przestała też zadawać sobie pytanie, skąd
wziął się Charlie. Doszła do wniosku, że w końcu wszystko się jakoś
wyjaśni.
pona
sc
an
da
lous
ROZDZIAŁ PIĄTY
Trish odmówiła pójścia spać, dopóki Charlie i Cassie nie przyjdą
życzyć jej dobrej nocy. Kiedy już była przykryta, zażądała nowej
opowieści o Charliem. Były to typowe dziecięce przekomarzania.
Dziewczynka wydawała się bardzo podekscytowana obecnością
ulubionego bohatera. Jak większość dzieci chciała wykorzystać
sytuację.
- Trish, ostatnio nie wymyśliłam żadnej nowej historii -
powiedziała Cassie zdecydowanym tonem i podeszła do drzwi.
- Co ty na to, żebym ja ci coś opowiedział? - spytał Charlie.
Przysiadł na krawędzi łóżka i zaczął prostą opowieść o małym
miasteczku, w którym mieszkał młody chłopak, Aaron. Był sierotą.
Często śpiewał, gdy był sam w lesie. Któregoś dnia usłyszał go
przejeżdżający w pobliżu kowboj. Rozeszła się wieść o cudownym
głosie Aarona. Mieszkańcy miasteczka dotychczas lekceważyli
biednego, bezdomnego chłopca. Czasem dali mu coś do jedzenia lub
zatrudnili w czasie żniw. Jednak teraz zorganizowali zbiórkę pieniędzy,
żeby wysłać Aarona na Wschód, do wielkiego miasta, by uczył się
śpiewu u najlepszych nauczycieli. Dzięki temu stał się sławnym
śpiewakiem operowym. Gdy wyruszył na Zachód z serią występów, na
jeden z koncertów przyjechało wielu mieszkańców jego rodzinnego
miasteczka. Byli urzeczeni kunsztem młodzieńca. Po powrocie
utworzyli fundusz stypendialny dla młodych, utalentowanych, ale
pona
sc
an
da
lous
biednych ludzi.
Cassie stała obok łóżka, słuchając z rozchylonymi ustami.
Opowieść była urocza, lecz nie miała nic wspólnego z kowbojem
Charliem ani jego bohaterskimi czynami. Cassie pomyślała, że co
prawda mógł wymyślić tę historię, lecz równie dobrze mogła
rzeczywiście wydarzyć się w jego świecie. Czyżby ostatecznie
uwierzyła, że do jej domu trafił prawdziwy kowboj Charlie?
Gdy skończył opowiadać, dziewczynka była zachwycona. W
końcu jednak ziewnęła i wyciągnęła ręce do uścisku. Charlie przytulił
ją i delikatnie pocałował w policzek. Cassie obserwowała tę scenę z
mieszanymi uczuciami. Obrazek był wzruszający, lecz niepokoiło ją, że
córka tak szybko przywiązała się do tego człowieka. Od śmierci
Teddy'ego minęły niespełna dwa lata. Dziewczynka bardzo
potrzebowała taty. Jaki wpływ wywrze na nią obecność Charliego?
- Mamusiu, przytul mnie jeszcze raz - poprosiła Trish. Cassie
objęła ją zadowolona, że dziecko nadal pragnie matczynej czułości
przed snem.
Wyszła z pokoju za Charliem, zamknęła drzwi, odwróciła się i
spojrzała na niego. Stał tuż przed nią, uśmiechając się łagodnie.
- Jest bardzo grzeczna - powiedział. Cassie lekko wzruszyła
ramionami.
- Nie mam innych dzieci i trudno mi porównywać, ale myślę, że
jest wyjątkowa.
- Tak jak jej mama.
Spojrzeli sobie w oczy i przez chwilę Cassie czuła, że dzieje się
pona
sc
an
da
lous
między nimi coś ważnego. Zaczynali się rozumieć, byli dumni z
dziecka, zadowoleni, że jest zdrowe i pełne energii.
- Chcesz trochę kawy? - spytała, by przerwać zbyt intymny
nastrój.
- Za chwilkę. Czy mógłbym najpierw zobaczyć jedną z nich?
- O czym mówisz?
- O twoich historyjkach z kowbojem Charliem w głównej roli.
Śmieszna sprawa. Są moim życiem, ale nigdy nie widziałem ich na
piśmie.
- Dobrze.
Poszedł za nią do małego pokoiku, w którym urządziła
pracownię. Na półce leżały bruliony w kolorowych okładkach.
- Są tam, do wyboru, do koloru.
Sięgnął po egzemplarz w czerwonej okładce i zaczął go
przeglądać. Cassie czekała w napięciu na opinię. Nerwowo przekładała
jakieś papiery na biurku. Co i rusz zerkała na twarz Charliego, w
napięciu wypatrując reakcji. Wreszcie zobaczyła uśmiech prawdziwego
zachwytu. Ta jawna aprobata dodała jej skrzydeł. Podszedł do niej, ze
zdumieniem potrząsnął głową.
- Szanowna pani nie tylko dobrze pisze, ale też rysuje. Wystarczy
spojrzeć na to - powiedział z uśmiechem, wskazując jedną ze stron.
Ilustracja przedstawiała Charliego, który z nieszczęśliwą miną opiera
się o słup ogrodzenia. - Spróbowałem wtedy trujących ziół i mój
żołądek zaprotestował.
- Tak, chciałam uchwycić ten moment.
pona
sc
an
da
lous
Oparł się biodrem o krawędź biurka. Przejrzał kilka dalszych
stron.
- Podziwiam twój talent do wymyślania historyjek.
- Ty też masz talent. Opowieść o Aaronie była bardzo
wzruszająca.
- To nie było zmyślone, zdarzyło się naprawdę.
Chciała dowiedzieć się więcej na ten temat, ale Charlie już
pokazywał inny rysunek i w zdumieniu potrząsał głową.
- Jesteś niezwykle zdolną kobietą. Podziękowała za komplement
skinieniem głowy
i lekko się zaczerwieniła.
- A tu jestem po sprzeczce z Chetem Mansonem, gdy wyśmiewał
się z tego nieszczęsnego, upośledzonego chłopca.
- Zdaje się, że dałeś mu nauczkę?
- Wywiozłem go daleko poza granice miasta. Musiał wracać na
piechotę. Miał czas, żeby .przemyśleć swoje grzeszki. To była
sprawiedliwa nauczka - powiedział z psotnym uśmiechem.- Charlie,
jesteś dobrym człowiekiem, prawda?
- Powinnaś wiedzieć - rzucił lekko, mrugając do niej
porozumiewawczo. - To dzięki tobie stałem się taki.
Cassie zastanawiała się, ile prawdy kryje się w jego słowach. A
czy wymyślony przez nią Charlie mógł pojawić się w realnym świecie?
Czy powinna przejść do porządku nad niezwykłymi faktami,
zaakceptować je?
- Czytaj sobie dalej -powiedziała. Musiała jeszcze raz przemyśleć
pona
sc
an
da
lous
całą sytuację. - Zejdę na dół zrobić kawę.
To musi być prawda, pomyślała, schodząc powoli po schodach.
Poszukiwania dowcipnisia, który mógłby przysłać człowieka udającego
Charliego, zakończyły się fiaskiem. W czasie rozmowy przy kolacji
kowboj wykazał się taką znajomością szczegółów z jej opowieści, że
wyzbyła się wątpliwości. Jakimś cudem mężczyzna, który teraz
przeglądał jej książki, był ich bohaterem, prawdziwym kowbojem
Charliem.
Czyżby znalazła się w innym wymiarze, jak w powieści
fantastyczno-naukowej? Nie, przecież poza tą sprawą w jej życiu nic
innego nie uległo zmianie. Przypomniała jej się dawno nieżyjąca
babcia O'Toole.
- Widzisz, dziecko - mówiła do Cassie, kiwając głową. - Jeśli
nawet jakaś sprawa nie ma rozsądnego wytłumaczenia, czasami trzeba
w nią uwierzyć. Spróbuj, sprawdź, dokąd cię to zaprowadzi. Nie
wszystko widać gołym okiem.
Naprawdę Cassie mogłaby już się poddać. Zaprzeczaniem i
sceptycyzmem nic nie osiągnęła. Właściwie była zadowolona, że
Charlie jest rzeczywisty i nie podszywa się pod niego jakiś oszust.
Lubiła być tuż obok, czuć jego zapach, gorący dotyk jego ciała.
Gwałtownie obudził w niej drzemiące zmysły. Pociągał ją. Nie czułaby
się w ten sposób przy kimś, kto tylko odgrywa swoją rolę. Charlie jest
prawdziwy, koniec dyskusji.
Nie wyobrażała sobie jeszcze, do czego to może doprowadzić,
ani jakie będą konsekwencje. Postanowiła zdać się na los. Co ma być,
pona
sc
an
da
lous
to będzie. W chwili gdy podjęła tę decyzję, zrobiło jej się lekko na
sercu. Wreszcie poczuła błogi spokój. Po raz pierwszy, od chwili gdy
Charlie zapukał do jej drzwi. Zjawił się poprzedniego wieczora, a
wydawało się, że jest tu już od dawna.
- Ten Pete Plimpton nadal działa mi na nerwy - oświadczył
Charlie, wkraczając do kuchni kilka minut później. Stanął obok Cassie
przy kuchennym blacie. - Irytuje mnie, gdy tylko sobie o nim
przypomnę.
- Bo tylko on stanowi dla ciebie konkurencję, jeśli chodzi o
powodzenie u pań.
- Konkurencję? - prychnął z pogardą. - Masz na myśli, że
próbował pocałować Sue Ellen Logan? Dostał od niej w twarz. Mnie
nie spoliczkowała żadna kobieta.
- Gdybyś próbował pocałować Sue Ellen - stwierdziła Cassie
oschłym tonem, patrząc, jak ostatnie krople kawy spływają do dzbanka
- niewykluczone, że też dałaby ci w twarz.
- Ależ próbowałem. Nic takiego się nie stało. Spojrzała na niego
zaskoczona.- Kiedy to było?
Dotknął palcem czubka jej nosa.
- Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy. Nie powinno cię to
obchodzić. Pewne szczegóły są tylko dla dorosłych. Nie ma ich w
twoich opowiadaniach, bo przecież piszesz dla dzieci.
Poczuła, że się czerwieni.
- Zawstydzasz mnie, Charlie.
- Do twarzy ci z tym.
pona
sc
an
da
lous
Spojrzała mu w oczy, powstrzymując śmiech. Skrzyżowała ręce
na piersi, udając oburzenie.
- Nie zagaduj mnie. Dlaczego całowałeś Sue Ellen? Przecież jest
zaręczona z Donaldem McWhirterem, prawda? - spytała niby
poważnie, usiłując stłumić chichot.
- Był dla niej nieodpowiedni. Rozstała się z nim. Twoje
opowiadanie kończy się jeszcze przed tymi wydarzeniami. Dopiero
później się z nią całowałem.
- Jestem zaskoczona.
I zazdrosna, dodała w duchu. Jak Charlie śmiał całować Sue
Ellen Logan? Zachowała to pytanie dla siebie, jedynie głośno
westchnęła.
- Nie wiedziałam o tym wszystkim. Nigdy nie przyszło mi do
głowy, że prowadzisz własne życie. Mam na myśli prawdziwe życie -
poza tym, które dla ciebie napisałam.
- Cóż, szanowna pani - pokazał w uśmiechu białe zęby, wokół
błękitnych oczu pojawiły się zmarszczki- muszę przyznać, że żyję
własnym życiem i bardzo mi się to podoba.
W chwilę później, jak za naciśnięciem guzika, z jego oczu znikła
wesołość.
- Z jednym wyjątkiem - oznajmił z poważną miną.
- Tak?
Objął dłońmi jej policzki.
- Tam, gdzie mieszkam - wyjaśnił cicho - nie ma ciebie.
Pochylił jej twarz ku sobie. Pocałował ją i nie było to złudzenie.
pona
sc
an
da
lous
Nieco szorstka skóra jego dłoni, którą czuła na policzkach, i dotyk ust
były realne i podziałały na jej zmysły. Rozchyliła usta. Czekał na ten
sygnał. Objął ją i przycisnął do siebie. Czuła jego silne mięśnie.
Odwzajemniła uścisk, przytuliła się do gorącego ciała, jakby chciała
stać się jego częścią.
Cassie głośno jęknęła i wróciła do rzeczywistości. Uwolniła się z
objęć Charliego i oparła o blat. Odruchowo dotknęła ust, żeby
sprawdzić, czy rzeczywiście są tak gorące, jak jej się wydaje. Charlie
stał tam, gdzie go zostawiła. Miał zdezorientowaną, oszołomioną minę.
Cassie czuła się podobnie. Przez dłuższą chwilę spoglądali na siebie
bez słów, jak wcześniej, po wyjściu z pokoju Trish.
Charlie pierwszy przerwał milczenie.
- No i co, Cassie? - zapytał, uśmiechając się smutno. Jedną ręką
oparł się o krawędź blatu. - Czy to się stało naprawdę, czy tylko sobie
to wymyśliłem?Zagryzła dolną wargę. Usiłowała się skupić. Niespełna
pięć minut wcześniej ostatecznie zaakceptowała jego istnienie. W takiej
sytuacji szybkie angażowanie się w intymny związek nie miało sensu.
- Myślę - powiedziała powoli - że najlepiej będzie przyjąć, że
sobie to wyobraziłeś.
Wzruszył ramionami, manifestując tym gestem, jak rozbawiło go
jej stwierdzenie. Jednak po chwili poważnie skinął głową.
- Dobrze. Chcesz mi dać do zrozumienia, że powinienem już
pójść.
- Tak, ale dopiero gdy wypijesz kawę.
- Chyba zrezygnuję z kawy.
pona
sc
an
da
lous
- Gdzie przenocujesz?
- Na zapleczu sklepu.
- Racja. - Cassie nadal czuła się nieco oszołomiona po pocałunku
i myślała w zwolnionym tempie. - Ale jak masz zamiar się tam dostać?
- Lorna dała mi klucz.
- Klucz? - powtórzyła, unosząc brwi. Kolejny cud. - Lorna
zwykle tak nie postępuje. Nie dowierza nikomu. Cóż, najwidoczniej
zdobyłeś jej zaufanie.
Uśmiechnął się.
- Tak właśnie ze mną jest. Chciałbym zasłużyć również na twoje
zaufanie. Nie zapomniałem, że jestem tu po to, żeby cię uratować.
Obruszyła się, słysząc te słowa,
- Wiesz, dotychczas jakoś dawałam sobie radę. Możliwe, że
przydałoby się trochę pomocy, ale nie sądzę, by trzeba było mnie
ratować - stwierdziła zirytowanym tonem.
Spojrzał na nią, badawczo mrużąc oczy.
- Dobrze więc - powiedział z lekkim uśmiechem. - Może
umówmy się, że jestem tu, by zaoferować ci pomocną dłoń, odrobinę
wsparcia. Oczywiście, jeśli na to przystaniesz.
Mimo woli uśmiechnęła się. Potrafił być czarujący, choć się o to
specjalnie nie starał. Był życzliwy z natury. To wielka rzadkość w
dzisiejszych czasach, gdy większość ludzi koncentruje się na własnych
sprawach, nie zwracając uwagi na innych.
Wymyślony przez nią Charlie żył w końcu dziewiętnastego
wieku w miejscu, gdzie równina graniczyła z górami, a wokół
pona
sc
an
da
lous
powstawały małe miasteczka. Takie miejsce mogło znajdować się
gdziekolwiek: w Montanie, Wyomingu, Nevadzie, Kolorado, Nowym
Meksyku, Arizonie lub Idaho. Specjalnie nie określiła tego dokładniej.
Cassie wzorowała się na legendach o kowbojach i bajkach na dobranoc.
Jej ojciec w dzieciństwie namiętnie oglądał w telewizji seriale o
Dzikim Zachodzie. Po latach opowiadał je córce zamiast bajek. Do dziś
z przyjemnością wspominała te chwile.
- Zgoda, Charlie - powiedziała teraz. - Odrobina pomocy się
przyda. Chodź, odprowadzę cię.
Wychodząc, zatrzymał się w drzwiach. Odwrócił się z ponurą
miną i zmarszczonymi brwiami. Dotknęła jego ręki.
- O co chodzi, Charlie? - spytała, ale nie doczekała się
odpowiedzi. - O co chodzi? - powtórzyła - Nie strasz mnie.
- Właśnie sobie przypomniałem.
- Co?
- Gdy już cię uratuję... to znaczy, gdy już ci pomogę... do diabła,
wszystko jedno, nazywaj to sobie, jak chcesz. W każdym razie mam
zadanie do wykonania. Jestem tu w określonym celu.
- Tak?
- I kiedy już będzie po wszystkim, będziecie uratowane czy
ocalone, wtedy... - przerwał, nie kończąc zdania.
- Co wtedy? - dopytywała się z rosnącą obawą.
- Wtedy... chyba... odejdę.
- Co zrobisz?
Wzruszył ramionami. Zamyślił się i potwierdził skinieniem
pona
sc
an
da
lous
głowy.
- Przypominam sobie teraz niektóre opowieści przy ognisku.
Mówili, jak to się odbywa. Gdy wykonam zadanie, muszę odejść,
wrócić do domu. Takie są reguły.
Na chwilę straciła oddech, jakby otrzymała cios w żołądek.
- Och, nie.
Zapadła cisza. Ze smutkiem spoglądał na Cassie.
- Widzisz, zdałem sobie teraz sprawę... - Znów się zamyślił i nie
dokończył zdania.- Mów dalej - ponaglała. Napotkał jej spojrzenie.
Śliczne oczy były smutne, pełne cierpienia.
- Możliwe, że nie będę chciał wracać. Możliwe, że ja też nie będę
tego chciała, pomyślała.
Niewiele brakowało, by powiedziała to na głos. Otworzyła drzwi
i cofnęła się.
- Zajmiemy się tym, gdy nadejdzie odpowiednia chwila, dobrze?
- szepnęła.
Spoglądał na nią przez chwilę. W końcu skinął głową.
- Masz rację. Nie ma co teraz o tym myśleć. Pochylił się, chcąc ją
pocałować. Cassie dotknęła
jego ust opuszkami palców, żeby go powstrzymać.
- Jeśli wkrótce masz stąd odejść, lepiej tego nie rób.
- Nie możemy się nawet pocałować?
- Mam dziecko - zaczęła. I za chwilę złamiesz mi serce, dodała w
duchu. Jednak nie powiedziała tego na głos. Po co zaczynać coś, co nie
ma szans na szczęśliwe zakończenie?
pona
sc
an
da
lous
- W porządku - powiedział. - Do zobaczenia jutro. Patrzyła, jak
Charlie idzie ścieżką w stronę ulicy.
Myślała o tym, co jej powiedział. Cóż, w każdej bajce są jakieś
niespodzianki. Tym razem tajemniczy książę ma spełnić dobry uczynek
i zniknąć. A może istnieje coś w rodzaju magicznego pocałunku,
którym mogłaby zatrzymać Charliego? Pomyślała, że chyba
kompletnie zgłupiała, skoro rozważa takie bzdurne zagadnienia. Za
dużo się wydarzyło tego dnia. Najwyższa pora pójść spać i odpocząć.
Jedna sprawa stała się jasna. W głębi duszy Cassie uwierzyła już we
wszystko, co mówił Charlie. Był tym, za kogo się podawał: wytworem
jej wyobraźni. W niezbyt jasnych okolicznościach stał się żywą
postacią, choć może tylko na krótko. Cassie uwierzyła, ale nadal
szukała wyjaśnienia.
Następnego dnia w czasie przerwy na lunch postanowiła
odwiedzić swego okulistę. Przyjmował dwie przecznice dalej w małym
sklepie optycznym, którego wystawa ozdobiona była parą
gigantycznych okularów.
Gdy weszła, odezwał się dzwoneczek u drzwi. Doktor Slater,
wysoki i łysy, stał właśnie za ladą, polerując soczewki. Uśmiechnął się
na jej widok.
- Witaj, Cassie. Jak tam twoje okulary do czytania?
- Są naprawdę świetne - powiedziała, rozglądając się wokół. Na
szczęście nie było żadnych klientów. Miała szczęście. - Minęły bóle
głowy, tak jak pan przewidywał.
- Cieszę się. Będą ci dobrze służyć, dopóki ich wygląd nie
pona
sc
an
da
lous
zacznie cię drażnić - zachichotał. - Musisz przyznać, że nie co dzień się
takie spotyka.
- O to właśnie chciałam zapytać. Powiedział pan, że była to
dodatkowa para w dostawie. Skąd właściwie zostały przysłane?
- Cóż, muszę sprawdzić - oznajmił, wysuwając jedną z licznych
brązowych szufladek w wysokim regale, przypominającym staromodny
katalog biblioteczny.
Przekartkował zawartość i wyjął mały kartonik.- Cała dostawa
pochodziła z hurtowni Samuel Miller Associates w Montebello w
Kalifornii. Współpracuję z nimi od lat - wyjaśnił. Do kartonika
przypięty był spinaczem kawałek papieru w tęczowe paski. Doktor
odpiął go. - Tym była owinięta twoja para.
- Mogę zobaczyć?
Podał jej kolorowy papier, na którym ktoś napisał ozdobnym
pismem: Wykonała Irma, Wenecja, Kalifornia. Nie było numeru
telefonu, adresu ani adresu strony internetowej, zupełnie nic.
- Ma pan może telefon do tej Irmy?
- Nie, tylko tę kartkę.
Był na tyle miły, że dał jej telefon swoich dostawców.
Gdy później Cassie wróciła do pracy, poszła do małego biura
Lorny na zapleczu sklepu i zadzwoniła do Kalifornii. W firmie
optycznej nie mieli pojęcia o dodatkowej parze okularów w dostawie,
byli absolutnie przekonani, że nic takiego nie mogło mieć miejsca,
ponieważ ich kontrolerzy sprawdzali dwukrotnie każdą partię towaru
przeznaczonego do wysyłki. Nigdy nie słyszeli o Irmie, a gdy rozmowa
pona
sc
an
da
lous
dobiegała końca, byli już nieco zirytowani.
Następnie zadzwoniła do kalifornijskiej informacji, ale nie mieli
w żadnym spisie firmy zarejestrowanej pod nazwą Irma. Spis
mieszkańców też okazał się nieprzydatny, bo Cassie nie znała nazwiska
tajemniczej Irmy. Próba wyjaśnienia zagadki magicznych okularów
utknęła w martwym punkcie. Wszystko wyglądało zagadkowo i
uwiarygodniało twierdzenie, że cuda się zdarzają. Nagle, nie wiadomo
skąd, pojawia się niecodziennie wyglądająca rzecz. Wystarczy ją
potrzeć, żeby spełniło się wypowiedziane życzenie.
- Coś takiego - powiedziała Cassie głośno do siebie. Była
zdumiona, że w to wierzy. Uśmiechnęła się szeroko. Dorosła osoba, lat
dwadzieścia osiem, Cassie Nevins z domu O'Toole, zaczęła nagle
wierzyć w magię. Co ciekawe, przyjemnie było wiedzieć, że istnieje
inna rzeczywistość niż ta, w jakiej przyszło nam żyć. Kimkolwiek była
Irma, zasłużyła na wdzięczność.
Pogrzebała w torebce, znalazła okulary, wyjęła z futerału i
przyjrzała im się dokładnie. Nic nadzwyczajnego, oczywiście nie licząc
dziwacznego koloru i kształtu. Ciekawe, co się stanie, jeśli spróbuję
jeszcze raz? - pomyślała. Uznała, że należy sprawdzić, choć nie mogła
sobie przypomnieć, co z nimi zrobiła tamtego wieczoru, gdy zjawił się
Charlie. Odruchowo zaczęła je pocierać, jak w bajce o Aladynie.
Zamknęła oczy. O co powinna prosić? O pieniądze? Wydało jej się to
zbyt samolubne. Świat bez wojen? Zbyt wielka sprawa. Powinno to być
coś małego, rozsądnego i możliwego do osiągnięcia.
- Tu jesteś.
pona
sc
an
da
lous
Cassie otworzyła oczy. W drzwiach stał Charlie. Zakłopotana
położyła okulary na biurku, chowając je za torebkę.
- Cześć - odpowiedziała zdawkowo. Przez cały ranek starała się
go unikać. Nie chciała, żeby powstały plotki na ich temat, nie chciała
dawać mu niepotrzebnej nadziei na wspólną przyszłość ani potem
boleśnie przeżywać rozstania, gdyby rzeczywiście musiało nastąpić.
- Co robisz, Cassie?
- Nic takiego. - Zmarszczyła brwi i pokazała mu okulary. -
Usiłuję je wypróbować. Staram się wymyślić jakieś życzenie.
- Jeśli o mnie chodzi, przydałby się lunch.
- Chcesz, żebym wyczarowała ci posiłek?
- Nie - odpowiedział z uśmiechem. - Myślałem, że moglibyśmy
razem wyjść coś zjeść.
- Już miałam przerwę. Poszłam do doktora, żeby dowiedzieć się
czegoś o tych okularach.
- I co odkryłaś?
- Zupełnie nic. Wysłała je jakaś Irma z Wenecji. Mówię o
Wenecji w Kalifornii, nie we Włoszech.
- To pewnie czarownica - stwierdził od niechcenia.
- Czarownica? - Drażniła ją łatwość, z jaką rzucił to
wytłumaczenie. - Uwierzyłam już we wszystko, co mówiłeś. Mam
jeszcze uwierzyć w czarownice?
Wzruszył ramionami.
- To zależy od ciebie.
- Dobrze, wystarczy. Czas to sprawdzić. - Potarła oprawki ze
pona
sc
an
da
lous
wszystkich stron. - Chcę wiedzieć wszystko o Irmie z Wenecji, chcę
wiedzieć wszystko o Irmie z Wenecji - powtarzała.
Czekała przez chwilę. Nic. Żadnych telefonów z informacją,
znaków dymnych ani głosów z nieba. Zupełnie nic. Potarła jeszcze raz,
tym razem soczewki. Charlie oparł się biodrem o biurko i czekał.
- W ciągu najbliższych pięciu minut - zaintonowała z
zamkniętymi oczami - powiedz mi wszystko o Irmie z Wenecji w
Kalifornii.
Znów zaczekała chwilę.
- Pojutrze - powiedział Charlie.
- Co?
- Rodeo. Wieczorem w piątek.
- Rzeczywiście. Trish już nie może się doczekać.
- Ja też.
Ponownie potarła okulary i powtórzyła życzenie. Zapadła cisza,
w której było wyraźnie słychać tykanie antycznego zegara Lorny
stojącego w kącie.
- Wczorajszy gulasz był doskonały. Naprawdę potrafisz gotować.
- Dziękuję. To nie była skomplikowana potrawa. Minęły kolejne
sekundy z wyznaczonych pięciu minut.
- Co to było? - spytała Cassie, słysząc dziwny odgłos.
- Obawiam się, że mój żołądek. Jestem naprawdę głodny. Dwa
hamburgery i porcja frytek powinny temu zaradzić.
- Rozumiem, że odkryłeś pobliską knajpkę?
- O tak - odpowiedział z zachwytem. - Mają bardzo dobre
pona
sc
an
da
lous
jedzenie.
Cassie spojrzała na zegar.
- Dobrze. Dosyć czekania. Minęło pięć minut, a moje życzenie
nie zostało spełnione.
- To działa tylko raz.
- Co?
- Magia. Możesz mieć tylko jedno życzenie. Oparła ręce na
biodrach i spojrzała na niego.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś, nim zaczęłam te wygłupy?
- Sam się przed chwilą dowiedziałem.
- Niby jak dotarła do ciebie ta informacja? Wzruszył ramionami.
- To się dzieje w ten sposób, że nagle po prostu wiem -
powiedział, wstając. - W każdym razie wychodzę. Przynieść ci coś?
- Kanapkę.
Wyjęła pieniądze z portmonetki.
- Zostaw - powiedział. - Mam tu coś dla ciebie. Wyciągnął z
kieszeni kilka banknotów i podał jej.
- Co to jest?
- Trzydzieści dolarów. Niewiele, ale potrzebujesz pieniędzy.
- Nie mogę tego przyjąć.
- Możesz. Po to tu jestem, prawda? Mam ci pomóc spłacić
pożyczkę.
Boże, pomyślała. On jest taki miły. I ten jego niemądry gest.
Niespodziewanie poczuła łzy napływające do oczu. Odwróciła wzrok
zażenowana własną reakcją.
pona
sc
an
da
lous
- Charlie, nie przybyłeś tu z innego wymiaru, żeby mi oddawać
pieniądze zarabiane na rozpakowywaniu pudeł i rozwieszaniu strojów.
To nie może odbywać się w ten sposób.
- Naprawdę? Skąd wiesz?
- Po prostu w tym nie ma... nic niezwykłego.
- Cóż, jestem w tym nowy.
Schowała portmonetkę i spojrzała na niego.
- Ja też, na litość boską. Proszę, idź już na lunch i zostaw mnie w
spokoju.
Westchnęła teatralnie, odwróciła się i energicznie pomaszerowała
do łazienki.
Gdy po chwili usłyszała oddalające się kroki Charliego, wróciła
do biura i usiadła, obejmując głowę rękami. Czuła się kompletnie
zagubiona. Zakochała się w człowieku, którego poznała niecałe dwa
dni temu, który zjawił się z innego świata. Przedtem istniał tylko w jej
wyobraźni. Dotychczas nie wierzyła w magię i czary, teraz musiała
uznać ich istnienie. Była o krok od utraty domu, o ile oczywiście nie
wydarzy się cud. Charlie, który miał tego cudu dokonać, właśnie
zaproponował jej całe trzydzieści dolarów. W dodatku, jeśli uda jej się
wybrnąć z kłopotów, Charlie prawdopodobnie zniknie, a ona znów
zostanie sama ze swoimi kłopotami, skazana na snucie nierealnych
marzeń. Do strat, jakich nie szczędziło jej życie, miała dojść kolejna,
powodując jeszcze dotkliwsze uczucie osamotnienia i pustki.
pona
sc
an
da
lous
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W piątek Lorna zamknęła sklep o trzeciej po południu, żeby
każdy mógł zdążyć na paradę rozpoczynającą rodeo. Cassie zabrała
Charliego na pierwszą w życiu przejażdżkę samochodem. Było to
dziwne przeżycie, ale szybko nabrał ochoty, żeby nauczyć się
prowadzić pojazd. Pojechali razem odebrać Trish ze szkoły, a późnym
popołudniem znaleźli się na terenie pokazów w pobliżu areny. Charlie
nie wierzył własnym oczom. Takich tłumów jeszcze nie widział.
Jaskrawe kolory, zapachy, hałas - wszystko mu się podobało.
Poczuł się jak mały chłopiec, zwłaszcza gdy zobaczył karuzelę i
diabelski młyn. Przejechał się na nich razem z Trish. Cassie
zrezygnowała, twierdząc, że jej żołądek tego nie wytrzyma. Natomiast
dla niego nie stanowiło to problemu, choć przedtem próbował
wszystkich dostępnych na licznych straganach smakołyków. Była tam
wata cukrowa, prażona kukurydza, smażone kiełbaski. Jadał to już w
swoim świecie, ale teraz bardziej mu smakowało. Dla dzieci
zorganizowano małe zoo. Charlie i Cassie obserwowali z uśmiechem
Trish, która bawiła się z owieczką i kózką. Jednak oboje zauważyli, że
najbardziej zachwyciły ją pisklęta.
Zajęli miejsca na ławkach na koronie stadionu. Zaczęła się
parada. Ładne dziewczęta w kostiumach kąpielowych i kowbojskich
kapeluszach jechały na dorodnych koniach, machając amerykańskimi
flagami. Charlie już wiedział, że flaga ma teraz więcej gwiazdek niż
pona
sc
an
da
lous
dawniej i przyzwyczaił się do skąpych strojów. Nie wyrobił sobie
zdania na ten temat, ale zdawał sobie sprawę z tego, że świat nie stoi w
miejscu.
Z przyjemnością stwierdził, że przynajmniej zasady rodeo
pozostały wciąż takie same. Pierwszego dnia odbywały się konkurencje
dla dzieci i nastolatków. Zespołowe chwytanie cielaka polegało na tym,
że po wypuszczeniu zwierzęcia z zagrody dwójka nastolatków na
koniach musiała jak najszybciej złapać cielę na lasso i związać mu
nogi. Dziewczęta ścigały się konno wokół areny, omijając ustawione w
rogach beczki. Najbardziej rozbawiły publiczność wyścigi mułów, jeśli
w ogóle można było tę konkurencję nazwać wyścigami. Kilka mułów
wypuszczano na środek obszernej zagrody. Chłopcy i dziewczęta
usiłowali dosiąść je i na oklep dojechać do linii mety. Problem polegał
na tym, że zwierzęta miały na ten temat własne zdanie. Odskakiwały w
bok, w chwili gdy jeździec właśnie wspinał się na grzbiet. Jeśli jeździec
jakimś cudem dosiadł muła, zwierzę zazwyczaj nie miało ochoty
ruszyć z miejsca lub biegło w wybranym przez siebie kierunku.
Publiczność parskała śmiechem. Charlie patrzył z radością na Cassie i
Trish, które śmiały się do łez.
Na koniec zaprezentowali się zawodnicy, którzy mieli wystąpić
następnego dnia. W miarę ich pojawiania się Charlie opowiadał swoim
paniom o rasach koni, oceniał jeźdźców, wskazywał różnice w
dosiadaniu koni.
Cassie od dawna tak dobrze się nie bawiła. W głębi duszy
musiała przyznać, że nie byłoby tak ciekawie, gdyby nie obecność
pona
sc
an
da
lous
Charliego, który był podekscytowany jak chłopiec. Cassie zaczęła
układać w myślach nowe opowiadanie. Zatytułowała je „Kowboj
Charlie na rodeo". Może opisze jakichś wstrętnych łajdaków, którzy
znęcali się nad zwierzętami lub usiłowali zakłócić przebieg zawodów?
Oczywiście Charlie miałby za zadanie ich zdemaskować i doprowadzić
wszystko do szczęśliwego zakończenia.
Cassie i Charlie unikali dotykania się, zachowywali wobec siebie
dystans. W tej sprawie rozumieli się bez słów. Charlie wczoraj też
wpadł do nich na kolację, pomógł Cassie utulić Trish do snu. Później
wyszedł, jak zwykle na pożegnanie dotykając ronda kapelusza. Od-
chodził ze smutną miną. Cassie też było przykro. Jednak skoro
uwierzyła, że będzie musiał odejść po zakończeniu misji, nie chciała
się z nim wiązać. Wówczas rozstanie byłoby o wiele boleśniejsze.
Gdyby jednak został... Zamiast wymyślać nowe opowiadanie,
zaczęła się zastanawiać, co by było, gdyby Charlie z nią został. W
takim przypadku oczywiście nie mógłby spełnić swojego zadania.
Świetnie, dom przepadnie, ona i Trish wylądują na bruku, za to z uro-
czym kowbojem u boku. Uśmiechnęła się smutno.
- Ojej - zawołał Charlie. - Cassie, widziałaś to? Pokręciła
przecząco głową. Znów się zamyśliła i nie zwracała uwagi na
otoczenie.
- Co? Wskazał na arenę.
- Ten kowboj jest świetny. Mówili, że nazywa się Roland
Hawkins. Widziałaś, Trish?
Ale Trish zasnęła oparta o jego ramię. Na okrągłej buzi miała
pona
sc
an
da
lous
plamy po czekoladzie, a na koszulce ślady musztardy. Cassie spojrzała
na nich ze wzruszeniem. Po minie Charliego domyśliła się, że i on
zastanawia się, co by było, gdyby udało mu się zostać.
Spojrzał jej w oczy. Nigdy dotąd nie czuł takiej tęsknoty. Chciał
być ojcem dla tej małej dziewczynki i mężem Cassie. Mogliby częściej
spędzać takie przyjemne wieczory. Potem wszyscy troje wróciliby do
małego domku, wyłączyli światła i poszli spać. Nie, najpierw on i
Cassie przeczytaliby coś Trish. Później, już sami, pogadaliby na temat
mijającego dnia i wreszcie poszli spać. Nie, jeszcze nie spać. Przedtem
powinni się kochać.
Zmusił się, żeby przestać marzyć. Kowboju, to się nie zdarzy,
powiedział sobie stanowczo. W jego przyszłości nie było miejsca na
słodką rodzinną idyllę. Zjawił się tu tylko na chwilę. Chciałby, aby
było inaczej,ale nie miał pojęcia, jak to osiągnąć. Spojrzał na dziew-
czynkę, odsunął jej z twarzy kosmyk włosów i westchnął. Nie można
zmienić losu. Musiał postępować zgodnie z zasadami.
Poczuł na sobie wzrok Cassie. Zdobył się na uśmiech. Ona
również uśmiechnęła się nieśmiało. Najwyraźniej myślała o tym
samym i też było jej ciężko.
- Czas wracać? - zapytał.
- Tak, mała już dawno powinna spać.
Miał już dosyć na dziś. Z tego, co widział, uczestnicy rodeo byli
naprawdę dobrzy, może nawet równie dobrzy, jak on.
Gdy szli do samochodu, Charlie niósł Trish na rękach i rozmyślał
o tym, jak mógłby zarabiać na życie, gdyby jakimś cudem pozwolono
pona
sc
an
da
lous
mu tu zostać. Oczywiście pod warunkiem, że Cassie odwzajemniłaby
jego uczucia. Nikt mu przecież nie może zabronić marzyć.
A gdyby spróbował zawodowo występować na rodeo?
Natychmiast doszedł do wniosku, że to głupi pomysł. Ciągłe podróże,
praca sezonowa - to nie jest zajęcie dla człowieka obarczonego rodziną.
Większość profesjonalistów w tej branży jest samotna i nie stroni od
alkoholu. Z drugiej strony znał się tylko na koniach, pędzeniu stada,
wiedział trochę o leczeniu zwierząt i lubił obserwować słońce
zachodzące za góry. Tam, gdzie mieszkał, te umiejętności wystarczały,
żeby zarobić na dostatnie życie dla jednej osoby. Ale czy potrafiłby
utrzymać rodzinę?W sobotni wieczór Cassie siedziała pochylona nad
kuchennym stołem, szkicując obraz, który widziała oczami wyobraźni
przez cały dzień. Był to Charlie oparty o skałę gdzieś na pustkowiu.
Jedną nogę wyciągną! przed siebie, drugą zgiął w kolanie i oparł o nią
łokieć. Spoglądał w dal w zamyśleniu. Kapelusz rzucał cień na jego
twarz, podkreślając ostro zarysowane kości policzkowe. Cassie była z
siebie niezadowolona. Od dłuższej chwili bezskutecznie próbowała
uchwycić wyraz oczu Charliego.
Nerwowo podskoczyła, słysząc nagłe pukanie do drzwi.
Spojrzała na zegarek. Dziewiąta trzydzieści. Nie spodziewała się
nikogo o tej porze. Owinęła się szlafrokiem i podeszła do drzwi
frontowych.
- Kto tam?
- To ja, Charlie.
Nie widziała go przez cały dzień. Z radością otworzyła drzwi.
pona
sc
an
da
lous
- Cześć. Wejdź.
- Kupiłem to dla Trish.
Pokazał wypchaną zabawkę, uroczego muła z oklapniętym
uchem. Cassie pogłaskała miękkie futerko.
- Och, Charlie, nie powinieneś wydawać pieniędzy na prezenty.
Spojrzał w dół, przestąpił z nogi na nogę.
- Jeśli jej nie przyjmiesz, sprawisz mi wielką przykrość. Nie
żartuję.
Zauważyła, że Charlie stracił zwykłą pewność siebie. Przytuliła
mocno zabawkę do piersi.- Trish nie ma w domu. Poszła z koleżankami
do Lisy Thomas na zabawę w piżamach. Siedzą do późnej nocy, jedzą
za dużo i próbują się straszyć opowieściami o duchach.
Skinął głową i znów spojrzał na swoje stopy. Wyraźnie coś go
gnębiło. Już nie był beztroski, pewny siebie, prostolinijny. Czuła, że
dziś potrzebuje pocieszenia.
- Wejdź, napij się kawy - zaproponowała, cofając się do środka.
- Nie chcę przeszkadzać.
- Nie przeszkadzasz. I tak muszę sobie zrobić przerwę. Wchodząc
do kuchni, odwróciła szkicownik, żeby
Charlie nie zobaczył rysunku. Z ekspresu nalała kawę do
filiżanek. Charlie stanął tuż obok niej. Jak zwykle w jego obecności
miała złudzenie, że promieniuje od niego ciepło. Bardzo ją pociągał.
Trish dziś nie wraca na noc... Dlaczego nie spędzić z nim tej jednej
nocy? Przecież go pragnie. Czemu odmawiała sobie chwili
przyjemności? Zdawała sobie sprawę, że po dzisiejszej nocy
pona
sc
an
da
lous
nastąpiłoby wiele następnych, kiedy czułaby się samotna i opuszczona.
Postawiła filiżanki na stole. Usiadła i zapraszającym gestem
wskazała Charliemu miejsce obok, jednak on chyba tego nawet nie
zauważył.
- Charlie, co się stało?
Podszedł do okna, trzymając ręce w tylnych kieszeniach spodni.
Nie odwracając się w jej stronę, spoglądał w ciemność. Odezwał się
dopiero po chwili.
- Miałem wolne popołudnie, więc przeszedłem się po mieście.
Zagrałem na automatach, zajrzałem do kilku sklepów. Widziałem
wielką wystawę pełną czasopism. Były ich setki, na każdy temat:
samochody, kwiaty, architektura. Cały rząd zajmowały pisma z nagimi
kobietami. - Odwrócił głowę. Spojrzał na Cassie, unosząc brwi. -
Przyznasz, to nie jest w porządku, że widzą to przechodzące dzieci.
Smutno pokiwał głową i znów wyjrzał za okno.
- To mi się nie podoba. Tam u nas fryzjer Soames ma zamykaną
szafkę, w której przechowuje takie obrazki. Nie dla przypadkowych
przechodniów i na pewno nie dla dzieci.
- Charlie, czy to cię tak zmartwiło?
- Chyba tak.
Odwrócił się i w zamyśleniu przejechał palcem po krawędzi
blatu. Minęła chwila, nim znów zaczął mówić.
- Potem poszedłem do biblioteki.
- Raczej niewielka, prawda?
- Niewielka? Wydaje mi się, że mają tam mnóstwo książek.
pona
sc
an
da
lous
Szukałem czegoś, co by mi podpowiedziało, jak cię urato... jak ci
pomóc.
Cassie zachichotała. Wypiła łyk kawy.
- Znalazłeś odpowiednią książkę? Uśmiechnął się krótko.
- Nie, ale trochę tam posiedziałem. Chciałem się czegoś
dowiedzieć.
- Co cię zainteresowało?Wzruszył ramionami.
- Pewnie pomyślisz, że to śmieszne.
- Powiedz wreszcie.
Oparł się o kuchenny blat i spojrzał w przestrzeń.
- Chciałem zrozumieć różnice między dzisiejszymi czasami a
tymi, w których żyję. Mam mnóstwo pytań. Na przykład, co stało się z
końmi, gdy upowszechniły się samochody? Jak zmieniała się damska
moda? Kiedy znikła preria i na jej miejscu powstały wielkie miasta?
- To całkiem sporo, jak na jedną wizytę w bibliotece. Skinął
potakująco głową.
- Nie bardzo wiedziałem, od czego zacząć.
Był zamyślony, w melancholijnym nastroju. Cassie czuła, że
jeszcze nie poruszył tematu, który najbardziej go dręczy. Lepiej będzie
nie przypierać go do muru. Jeśli zechce, sam jej powie.
- Myślałaś o tym, żeby opublikować twoje opowiadania o
przygodach kowboja Charliego? - spytał nagle.
Zaskoczyła ją nagła zmiana tematu. Odstawiła ostrożnie
filiżankę.
- Skąd ci to przyszło do głowy? Spojrzał jej prosto w oczy.
pona
sc
an
da
lous
- Przeglądałem w bibliotece dział literatury dziecięcej. Twoje
opowieści i rysunki są równie dobre, jak te na półkach.
- Obawiam się, że mnie przeceniasz.
- Ależ nie, Cassie, jesteś naprawdę dobra.
Czuła się niezręcznie, słuchając komplementów. Oczywiście,
podobały jej się własne opowiadania, ale nie uważała się za
profesjonalistkę. Miała odrobinę talentu, lecz brakowało jej
odpowiedniego wykształcenia. Największy problem stanowiły
ilustracje. W wyobraźni widziała, co chce narysować, ale miała
trudności z przeniesieniem tego na papier,
- Daj spokój, Charlie - odpowiedziała. - Może kiedyś o tym
pomyślę, lecz jeszcze nie teraz.
- Sprawiłem ci przykrość?
- Chciałabym robić to lepiej. Gdybym mogła, uczyłabym się
rysunku i studiowałabym literaturę. Może wtedy ośmieliłabym się
poszukać jakiegoś wydawcy.
- Dlaczego nie weźmiesz choć kilku lekcji?
- Z braku pieniędzy i czasu. Moje zarobki nie są zbyt wysokie.
Dorabiam wieczorami. Ręcznie wypisuję ozdobne zaproszenia.
Niestety, ostatnio nie miałam zamówień. Mój samochód wymaga
naprawy, z trudem utrzymuję dom. O założeniu jakiejś własnej firmy
mogę tylko marzyć.
Zabrzmiało to o wiele poważniej, niż Cassie zamierzała. Poczuła
się niezręcznie, kilkakrotnie poprawiła się na krześle.
- Przepraszam, trochę mnie poniosło - powiedziała z
pona
sc
an
da
lous
westchnieniem.
- To ja przepraszam, że zadałem ci to pytanie - stwierdził Charlie
i podszedł do niej.
Uniosła dłoń, żeby już zakończyć temat.
- Czy mógłbyś wreszcie usiąść? Kawa ci wystygnie. Może chcesz
coś mocniejszego? Gdzieś tu mam trochę brandy.
- Lepiej nie.
Spoglądał na nią przez dłuższą chwilę, wreszcie ujął ją za rękę.
- Nie chciałem sprawić ci przykrości.
- To nie twoja wina. Nieświadomie poruszyłeś sprawy, które
mnie gnębią.
Patrzył jej głęboko w oczy, jakby pragnął je zapamiętać na
zawsze.
- Chcesz wiedzieć, o czym myślę? - spytał cicho. - Dlaczego jest
mi smutno i czego mi żal?
- Proszę, powiedz.
- Ciebie, przejażdżki z Trish na karuzeli, jedzenia hot dogów we
trójkę, naszych rozmów, wspólnych kolacji. Wiem, że mogę ci się
zwierzyć z tego, co myślę, a ty mnie wysłuchasz i nie wyśmiejesz. Gdy
na ciebie patrzę, zaczynam marzyć o tym, co dla mnie niedostępne. Po
raz pierwszy w życiu...
Przeszedł ją dreszcz, a do oczu nagle napłynęły łzy.
- Wiem, Charlie.
- Chodzi o to, że nie wyobrażałem sobie tego uczucia w ten
sposób.
pona
sc
an
da
lous
- O czym mówisz?
- O miłości. Nastąpiła chwila ciszy.
- Nie wiedziałem, że z jej powodu można cierpieć. Po policzku
spłynęły jej łzy. Wytarła je dłonią.
- Charlie, przestań, proszę cię.
- Dobrze, musiałem...
Cassie podskoczyła nerwowo, słysząc natarczywy dzwonek
telefonu.
- Do diabła - mruknęła. Podeszła do aparatu wiszącego na ścianie
i podniosła słuchawkę. - Słucham? -powiedziała ostrym tonem.
- Mama?
To była jej córka. Płakała. Cassie natychmiast zapomniała o
własnych łzach. Ogarnął ją instynktowny, matczyny niepokój.
- Trish, co się stało? Mów natychmiast.
- Powiedziały, że jestem kłamczucha.
- Kto powiedział?
- Karen i Julie Ann i Marybeth. Opowiedziałam im o kowboju
Charliem, a one na to, że kłamię.
Cassie odetchnęła z ulgą. Minął moment koszmarnego napięcia,
który zdarza się każdej matce, gdy dzwoni zdenerwowane dziecko.
Wyobraźnia podsuwa wtedy obrazy najgorszych nieszczęść.
- Co im powiedziałaś o kowboju?
- Więc - Trish pociągnęła nosem - one znają twoje historie, bo ja
im ciągle opowiadam. Wszystkim się podobają. Jak im powiedziałam,
że Charlie, którego rysowałaś, teraz jest prawdziwy, nazwały mnie
pona
sc
an
da
lous
kłamczucha!
- Co się stało? - spytał Charlie z zatroskaną miną.
- Chwileczkę, kochanie. Chcesz rozmawiać z Charliem? Trish?
- On tam jest?
Cassie podała słuchawkę Charliemu.
- Cześć, Trish. Jaki masz problem?
Słuchał uważnie, a potem zdecydowanie skinął głową i
powiedział:
- Mama i ja niedługo tam będziemy. - Powiesił słuchawkę. -
Musimy jechać do domu Lisy. Nie można dopuścić, żeby nazywano
Trish kłamczucha.
- Ale...
- Jedziesz?
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki załamany Charlie
zmienił się w człowieka czynu.
- Jeśli nie, powiedz mi, gdzie to jest. W garażu mam kamizelkę,
ostrogi, rewolwery. Możesz się szybko ubrać? No to chodźmy, szkoda
czasu.
- Ojciec Lisy jest prawnikiem, a jego żona prowadzi firmę
cateringową. Są bardzo zamożni, ale nie zadzierają nosa -
poinformowała Charliego Cassie.
Budynek, w którym mieszkali, był o wiele większy niż domek
Cassie. Szerokie trawniki i rzędy kwitnących kwiatów otaczały ścieżkę
wiodącą do drzwi.
pona
sc
an
da
lous
Charlie zadzwonił. W drzwiach zjawiła się para młodych ludzi.
Przedstawili się jako Ann i Richard Thomasowie i zaprosili gości do
środka.
- Witam panie - powiedział Charlie do dziewczynek siedzących
w dużym pokoju. Oprócz sof, stolików i lamp były tam śpiwory,
prześcieradła, poduszki i lalki. Kolorowy papier do pakowania
prezentów zaścielał podłogę. W powietrzu unosił się zapach musztardy
i smażonych kiełbasek.
Grupka siedmiolatek patrzyła na kowboja szeroko otwartymi
oczami. Tylko jedna, z kucykami i bez przedniego zęba, spoglądała z
niedowierzaniem.
- Ty jesteś kowboj Charlie? - spytała.
- Tak mnie nazywają.
- Nie wierzę ci.
- Masz prawo.
- Czy te rewolwery są prawdziwe? - upewniła się po chwili inna.
Charlie wyszedł na środek pokoju.
- Najprawdziwsze. Oczywiście nie ma w nich nabojów. Nie
powinno się spacerować z nabitą bronią, prawda?
- Prawda - odpowiedziały zgodnie zachwycone dziewczynki.
Charlie chwycił rewolwery za rękojeść. Wyciągnął je, zakręcił
nimi najpierw w jedną, potem w drugą stronę, wreszcie umieścił z
powrotem w olstrach. Wszystko trwało ułamki sekund.
- Ojej - zawołała z podziwem jedna z dziewczynek, nie wyjmując
kciuka z ust.
pona
sc
an
da
lous
- Czy ktoś ma linę? - zapytał Charlie. Po chwili otrzymał sznur
do wieszania bielizny. Zrobił z niego lasso i pokazał kilka sztuczek,
potem pozwolił dziewczynkom przymierzyć kowbojski kapelusz.
Następnie usiadł na środku. Trish z dumną miną wspięła mu się na
kolana. Zaczął opowiadać o tym, jak jego koń, Felicity, poważnie
skaleczył sobie pęcinę. Weterynarz był przekonany, że nie uda się go
uratować. Jednak Charlie dowiedział się od pewnego Indianina o
leczniczej roślinie. Z jej liści zrobił Felicity opatrunek i rana wkrótce
się zagoiła.
Malownicza grupka w piżamach i, wzorzystych szlafrokach
podbiła serce Charliego. Dziewczynki domagały się kolejnej historii,
więc opowiedział o tym, jak mały Pablo Garcia został oskarżony o
kradzież przez panią Cunningham, która prowadziła sklep ze
słodyczami. Okazało się, że sprawcą był jej syn, Ronald. Charlie
bardzo się oburzył i zażądał, żeby matka i syn przeprosili Pabla i
częstowali go przez miesiąc darmowymi słodyczami.
Cassie słuchała drugiej opowieści z zainteresowaniem. Nie
napisała jej, więc musiały to być prawdziwe wydarzenia z życia
Charliego. Postanowiła, że poprosi go o współpracę przy tworzeniu
kolejnych historii.
Richard Thomas, tata Lisy, stał w drzwiach na lewo od Cassie.
Skrzyżował ręce na szerokiej klatce piersiowej i kiwał głową z
aprobatą. Po chwili odwrócił się do Cassie.
- On jest dobry. Utrzymuje się z tego? Z przyjemnością polecę go
znajomym.
pona
sc
an
da
lous
- Nie - odpowiedziała. - Charlie jest tym, za kogo się podaje. Jest
kowbojem. Ann Thomas stała z drugiej strony i śmiała się.
- Dobrze, że się zjawił. Uratował sytuację. Przed jego przyjściem
zanosiło się na niezłą kłótnię.
- Przepraszam, że Trish była taka uparta - powiedziała Cassie. -
Mam nadzieję, że to nie zepsuło Lisie urodzinowego przyjęcia?
- Skądże. Wszystkie dzieci w szkole będą jej teraz zazdrościć. A
ten przystojniak - dodała, ściszając głos, żeby mąż nie usłyszał -
przyjechał chyba na rodeo?
Cassie uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. To było zbyt
skomplikowane. Prawda zabrzmiałaby niewiarygodnie. Któregoś dnia
spotkała przyjaciółkę. Poszły na kawę. Cassie opowiadała o Charliem,
dopóki nie zauważyła, że tamta patrzy na nią jak na wariatkę. Zresztą
trudno jej się dziwić.
Minęło jeszcze co najmniej pół godziny, nim Charlie wstał,
przeciągając się. Ziewnął szeroko, podrapał się po głowie.
- Dobrze, drogie panie. Zwykle chodzę wcześnie spać. Wy
pewnie też. Czas wskoczyć do łóżek. - Spojrzał na zegar ścienny. - Już
prawie jedenasta.
Dziewczynki zaczęły ziewać.
- Ale, Charlie... - któraś z nich próbowała nieśmiało protestować.
- Nie, wszyscy jesteśmy już zmęczeni.
Ann Thomas klasnęła w dłonie, wchodząc do pokoju.
- Podziękujmy ładnie Charliemu. Podziękowały zgodnym
chórem.
pona
sc
an
da
lous
- Będziesz jutro na rodeo? - spytała któraś.
- Nie.
- A w poniedziałek, ostatniego dnia?
- Cóż, nie zamierzałem...
Przerwał, bo przyszedł mu do głowy genialny pomysł.
Oczywiście, rodeo! Były przewidziane nagrody pieniężne. Może
dlatego tu się zjawił? Miał wziąć udział w rodeo i wygrać pieniądze dla
Cassie. Mogłaby spłacić dług, a może nawet wystarczyłoby na lekcje
rysunku i literatury?
- Tak, będę tam jutro i pojutrze - oznajmił po namyśle i
uśmiechnął się.
- Co? - szepnęła Cassie z niedowierzaniem.
- Może przyjdziecie wszystkie, jeśli rodzice wam pozwolą, i
będziecie mi kibicować? - spytał Charlie.
Rozległy się ożywione głosy. Charlie pomachał kapeluszem.
- Drogie panie, muszę już iść.
- Charlie, zaczekaj! - zawołała Trish, ciągnąc go za łokieć.
Spojrzał na nią.
- Jeszcze jeden całus na dobranoc, dobrze? - zapytała nieśmiało.
Zrozumiał, że chciała pokazać innym, że kowboj Charlie należy
do niej. Pochylił się i wskazał palcem na policzek.
- Poproszę tutaj.
Po niej inne dziewczynki też chciały go pocałować na dobranoc.
Trish łaskawie pozwoliła. Na koniec przytuliła się do niego jeszcze raz.
- Jutro będę już nocować w domu. Przeczytasz mi coś przed
pona
sc
an
da
lous
snem? - szepnęła mu do ucha.
- Oczywiście - odpowiedział szeptem. - Obiecuję. Był już
najwyższy czas, żeby wyjść. Charlie wziął Cassie za rękę i ruszyli do
drzwi. Na pożegnanie dostali jeszcze talerz z pokaźnym kawałkiem
urodzinowego tortu.
Kiedy owionęło ich chłodne, nocne powietrze, poczuli zapach
świeżo skoszonej trawy. Jednak Cassie była naburmuszona.
- Zwariowałeś? - zwróciła się do Charliego, gdy szli ścieżką do
samochodu. - Jak wyobrażasz sobie udział w rodeo? Nie znam się na
tym, ale to są zawodowcy. Jak chcesz ich pokonać?
- Wiem, że to zwariowany pomysł - tłumaczył z przejęciem, gdy
otwierała samochód - ale wydaje mi się, że powinienem spróbować.
Może wygram jakąś nagrodę? A może nawet dwie? Po to tu jestem.
Z radosnym okrzykiem objął ją w pasie, uniósł nad ziemię i
obrócił kilka razy wokół siebie, aż zakręciło jej się w głowie.
- Charlie, puść mnie! - zawołała, śmiejąc się.
- Już za chwilę, kochanie.
Zakręcił nią jeszcze raz. Zamknęła oczy. Wirowała w silnych
ramionach w świetle księżyca. Było jej cudownie. Jak nigdy wcześniej.
Opuścił ją w końcu i przytrzymał, dopóki nie złapała oddechu.
Pocałował i przycisnął policzek do jej głowy.
- Kochanie, jak ci się podoba mój plan?
Jego plan. To słowo bardzo ją zaniepokoiło. Teddy ciągle miał
mnóstwo niemądrych planów, które prowadziły do kolejnych klęsk. To,
co proponował Charlie, brzmiało dziwnie podobnie... Pokręciła głową.
pona
sc
an
da
lous
Kolejny marzyciel, pomyślała ze smutkiem. Czy los skazał ją na
mężczyzn oderwanych od rzeczywistości?
- Powiedz, co o tym myślisz? - Charlie spytał ponownie tonem
pełnym entuzjazmu. Nie chciała ostudzić jego zapału ani sprawiać mu
przykrości. Widocznie niektórzy mężczyźni muszą snuć nierealne
plany.
- Myślę, że powinniśmy się pospieszyć. Kawa w ekspresie chyba
jeszcze nie wystygła, a ja chciałabym spróbować urodzinowego tortu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Po pożegnaniu Cassie Charlie miał kłopoty z zaśnięciem. Był
przejęty. Musiał jak najszybciej zrealizować swój plan. W niedzielę
rano wyruszył przed świtem w stronę stadionu. Chciał się dowiedzieć,
co powinien załatwić, żeby wziąć udział w zawodach. Wydawało mu
się to coraz bardziej realne. Nie miał wyższego wykształcenia ani nie
potrafił obsługiwać nowoczesnych urządzeń, choć na pewno byłby w
stanie się tego nauczyć. Natomiast świetnie znał się na zwierzętach, ich
zwyczajach i narowach, wiedział, jak sobie z nimi radzić i jak
zmobilizować je do maksymalnego wysiłku. Potrafił dosiąść i
poskromić najbardziej upartego konia i najdzikszego byka. Może dziś
nie są to najcenniejsze umiejętności, ale od uczestnika rodeo właśnie
tego się wymaga.
pona
sc
an
da
lous
W nocy preria wyglądała pięknie. Chłodna, pełna tajemniczych
pomruków i szelestów, które zmuszały do zachowania czujności.
Zimny powiew musnął mu twarz. Czuł spokój i energię, a przede
wszystkim miał cel. Był typem człowieka, który musi wiedzieć, dokąd
zmierza. Czarne, gwiaździste niebo powoli jaśniało na wschodzie nad
pasmem gór. Nisko nad ziemią rozpościerała się mgła. Odetchnął
głęboko. Lubił otwartą przestrzeń. W mieście było za dużo ruchu,
hałasu i łudzi. Cassie powiedziała mu, że jeśli Yatesboro jest dla niego
zbyt ruchliwe, to nie wytrzymałby długo w pobliskim Reno, a z
Nowego Jorku uciekałby pędem w stronę najbliższych wzgórz.
Cassie. Jej imię wywoływało uśmiech na jego twarzy. Niezwykła
kobieta. Zapalczywa i gwałtowna, ale opiekuńcza i z poczuciem
humoru. Serce biło mu szybciej, gdy o niej myślał. Niewątpliwie był
zakochany. Nigdy jeszcze nie czuł się w ten sposób. Jednocześnie
cierpiał, zdając sobie sprawę, że jeśli wykona swoje zadanie, będzie
musiał się z nią rozstać. Przyspieszył kroku. Od domu Cassie do terenu
rodeo było około trzydziestu kilometrów. Miał więc jeszcze spory
kawałek do przejścia.
Gdy już świtało, nadjechała zakurzona ciężarówka. Samochód
zwolnił.
- Na rodeo?
Charlie odwrócił się. Za kierownicą siedział postawny mężczyzna
w kowbojskim kapeluszu.
- Jasne.
- Wskakuj. Podwiozę cię.
pona
sc
an
da
lous
- Dziękuję.
Powiedział Charliemu, że nazywa się Kyle Bartlett. Jest hodowcą
i dostarcza zwierzęta na rodeo. Był bardzo dumny ze swojego stada i
farmy, którą jego rodzina prowadziła już od sześciu pokoleń. Kyle
okazał się gadatliwy, co bardzo odpowiadało Charliemu, którego
dręczyło wiele pytań. Zgodnie z tutejszym zwyczajem nie wypadało od
razu przejść do rzeczy.
- Piękny ranek - stwierdził Charlie, gdy Kyle przerwał na chwilę
dla nabrania oddechu.
- To prawda. Jesteś tutejszy? - spytał Kyle.
- Przejazdem.
- Skąd?
- Z północy - odpowiedział wymijająco. - Byłem tu w piątek
wieczorem. Wspaniały pokaz. Sporo dobrych koni. Postaraliście się.
- Tak, ale nie możemy się równać z wielkimi pokazami w Vegas
czy Calgary. Byłeś tam kiedyś?
- Nie.
- Do Calgary ściągają najlepsi zawodowcy, ale i w naszym
miasteczku jest kilku dobrych zawodników.
- Zgadza się. Widziałem Rolanda Hawkinsa. Robi wrażenie.
Kylie się roześmiał.
- Rollie potrafi być dobry, gdy jest na tyle trzeźwy, żeby nie
spaść z konia. - Pokręcił głową. - Biedak, w zeszłym roku
zdyskwalifikowali go, bo dosiadł byka twarzą do zadu i nie dał się
przekonać, że to nie łeb.
pona
sc
an
da
lous
Zaśmiali się obaj.
- Chętnie sam spróbowałbym ujeżdżania byków, skoro już tu
jestem - Charlie przeszedł do interesującego go tematu.
- Naprawdę? Brałeś kiedyś udział w rodeo?
- Tylko dla przyjemności, ale chętnie spróbowałbym znowu,
tylko nie wiem, jak to załatwić.
- Niewiele zdziałasz, przynajmniej dzisiaj. Może uda ci się
załatwić coś na jutro.. Nie da rady tak po prostu przyjść i wystartować
w rodeo. Musimy sprawdzić twoje dokumenty, porównać z danymi w
komputerze.
- W komputerze?
- Tak. Przestrzegamy przepisów. - Uśmiechnął się
przepraszająco. - Prawnicy nas do tego zmusili, bo mieliśmy już kilka
spraw sądowych. Lepiej się zabezpieczyć. Nie ma tu miejsca dla
przestępców. Z kolei zawodowców nie przyjmujemy, bo impreza w
Yatesboro jest przeznaczona wyłącznie dla amatorów, którzy nie utrzy-
mują się z występów na rodeo.
- Jestem amatorem. - Charlie wzruszył ramionami. Sprawa
wyglądała o wiele trudniej, niż się spodziewał.
Był pogrążony w myślach, gdy dojechali do wielkiego parkingu
obok stadionu.
- Dziękuję, Kyle - powiedział Charlie.
- Życzę powodzenia.
Wysiadł i od razu poczuł mieszaninę zapachów. Kurz, zwierzęce
odchody, siano i kawa. Zupełnie jak w obozie przy zaganianiu bydła.
pona
sc
an
da
lous
Zrobiło mu się raźniej na duszy.
Na długim stole stał duży dzbanek kawy i papierowe kubła.
Podszedł, napełnił kubek. Burczało mu w brzuchu, ale nie było nic do
jedzenia. Zdecydował, że później zafunduje sobie w mieście duży stek.
Nikt o nic go nie pytał, natomiast wszyscy w pobliżu byli ubrani jak on.
Wreszcie się nie wyróżniał. Ruszył w stronę stajni, gdzie stał skromny
pawilon. Obok wejścia widniał niedbały napis: „Zapisy". Kyle
powiedział, że potrzebne będą dokumenty. Nie miał niczego takiego.
Co gorsza, nie znał nawet swojego nazwiska. Pomyślał, że będzie
musiał nieźle nazmyślać, żeby dostać się choćby w pobliże areny.
Po południu Cassie, jadąc samochodem, spostrzegła Charliego
maszerującego raźnie w stronę miasta. Przez lewe ramię miał
przerzucone siodło. Wyglądało na ciężkie, jednak on szedł równym
krokiem i nie uginał się pod ciężarem. Z pochyloną głową wyglądał na
przygnębionego. Czyżby zrozumiał, jak nierealny był jego pomysł?
Wyprzedziła go, zrobiła pętlę i zatrzymała się tuż za nim. Nacisnęła
klakson i zawołała:
- Hej, kowboju! Odwrócił się.
- Cassie!
Na jej widok twarz mu się rozjaśniła. Spojrzał na nią z radością.
Zrobiło jej się ciepło na sercu. Niechętnie przyznała w duchu, że już
zdążyła się stęsknić za kowbojem Charliem.
- Co za zbieg okoliczności. Co tu robisz? - spytał Charlie,
podchodząc do samochodu.
- Głuptasie, chcę cię podwieźć i to nie żaden zbieg okoliczności.
pona
sc
an
da
lous
Obudziłam się rano i zdałam sobie sprawę, że nie miałeś jak tu
przyjechać i pewnie szedłeś całą drogę na piechotę.
Oparł się o otwarte okno. Cassie poczuła szybsze bicie serca,
widząc tak blisko jego opaloną twarz.
- Jestem bardzo wdzięczny.
- Dlaczego nie poprosiłeś, żebym cię podwiozła? Wzruszył
ramionami.
- Chciałem, żebyś się wyspała. Ciężko pracujesz przez cały
tydzień. Poza tym miałem szczęście, pewien ranczer podwiózł mnie
ciężarówką.
- Dobrze, teraz wskakuj. Uśmiechnął się do niej.
- Naprawdę ładnie dziś wyglądasz - powiedział, przesuwając jej
lok z policzka za ucho.
Spuściła wzrok.
- Prawisz mi komplementy, bo dzięki mnie nie musisz iść na
piechotę.
- Nieprawda. Mówię ci to, co naprawdę myślę, choć przyznaję, że
to siodło jest ciężkie. Miło będzie trochę odsapnąć. - Otworzył drzwi i
umieścił siodło na tylnym siedzeniu. - A gdzie Trish?
- Jeszcze u Lisy. Później po nią pojadę. Wyobraź sobie, że mama
Lisy zabiera dzieciaki do kina. Po takiej nocy z dziesięcioma
chichoczącymi dziewczynkami! Podziwiam i... gorąco współczuję.
Dziś wieczorem Trish będzie taka zmęczona, że nie da się z nią
wytrzymać.
- Trish? Nie wierzę. Usiadł obok niej i zamknął drzwi. Ruszyli.
pona
sc
an
da
lous
Długo walczył z pasami, mrucząc coś pod nosem. Wreszcie udało mu
się je zapiąć.
- Skąd masz siodło? - spytała.
- Pożyczył mi ten ranczer, który mnie podwiózł.
- Wpisali cię na listę zawodników?
- Mam nadzieję. - Potrząsnął niezdecydowanie głową. - Muszę
przyznać, że za moich czasów o wiele łatwiej było wziąć udział w
rodeo. Teraz kazali mi ubrudzić końce palców w jakimś atramencie i
dotknąć kartki papieru.
- Odciski palców do identyfikacji.
- Tak właśnie powiedzieli. Zachichotała.
- Będą zaskoczeni, gdy nie znajdą cię w żadnej bazie danych.
Zasępił się.
- Jeśli ktoś nie ma prawa jazdy lub innego dokumentu, to jak ma
udowodnić, że istnieje? - spytał. - Na wpisowe wydałem wszystkie
pieniądze zarobione w tym tygodniu. Jednak największy problem, to
brak własnego konia. W tej sytuacji mam niewielkie szanse.
- Charlie, może moglibyśmy wypożyczyć jakiegoś konia?
Pokręcił głową.
- Tu nie chodzi o byle jakiego wierzchowca. Koń i jeździec
muszą być zgrani. Tego nie da się osiągnąć z dnia na dzień. Zwykle
zajmuje to lata. Cassie spojrzała na niego, żeby sprawdzić, czy ma
równie nieszczęśliwą minę, jaką miewał Teddy, gdy rozwiewały się
jego marzenia. Jednak Charlie nie był załamany, raczej zamyślony.
- Gdybym miał tu Felicity... Koń jest ułożony niemal doskonale,
pona
sc
an
da
lous
natychmiast wyczuwa, o co mi chodzi. Porusza się jak błyskawica, jest
posłuszny i wierny. Trudno o lepszego.
- Tęsknisz za nim?
- Tak - powiedział, unosząc brwi. - Martwię się... Co dzieje się z
Felicity, gdy ja jestem w tym świecie? Może wiesz, czy ktoś o niego
dba?
- Nie mam pojęcia. Przykro mi, ale naprawdę nie wiem, jak to
wszystko działa.
Wyczuł, że się zmartwiła. Poklepał ją po ramieniu.
- Nie przejmuj się. Jestem pewien, że ktoś się nim dobrze zajął.
Cassie zauważyła, że nie dziwi jej rozmowa o koniu istniejącym
gdzieś w innym wymiarze. Pogodziła się z pewnymi faktami,
zaakceptowała je bez zastrzeżeń. Przecież Charlie dostarczył jej wiele
dowodów na poparcie swej opowieści, no i na pewno nie był oszustem.
Kiedy dotarli do skraju miasta, Charlie poprosił, żeby zatrzymała
się przed sklepem z narzędziami. Po chwili wrócił z zakupami.
- Czy mogę popracować przy tym siodle na twoim podwórku?
Wymaga drobnych napraw i muszę je porządnie wyczyścić.-
Oczywiście.
Nadal nie była gotowa, żeby się z nim rozstać.
- Zjadłbyś coś? - spytała, gdy dotarli przed dom.
- Umieram z głodu - przyznał.
- Umyj się, a ja przyniosę ci lunch.
Kilka minut później zjawiła się na podwórku z kilkoma sporymi
kanapkami, dwiema butelkami wody sodowej i szkicownikiem. Usiadła
pona
sc
an
da
lous
na ławce przy stole z drewna sekwoi.
- Jedzenie czeka. Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli trochę
porysuję?
- Ani trochę.
Umieścił siodło obok garażu na starym stole poplamionym farbą.
Zdjął koszulę. Cassie zafascynowana zerknęła na opaloną skórę,
szeroką klatkę piersiową, silne mięśnie. Prawdziwe uosobienie
kobiecych westchnień. Nigdy nie rysowała go rozebranego. Gdyby
jednak miała to zrobić, wyglądałby właśnie tak.
- Chodź, zjedz coś - zaproponowała.
Wytarł ręce w szmatkę, którą pastował siodło, i podszedł do
stołu, jednak nie usiadł. Przełknął kanapkę błyskawicznie, wypił wodę i
wrócił do pracy.
Cassie nadgryzła swoją kanapkę i po chwili sięgnęła po
szkicownik.
- Opowiedz, jak wygląda rodeo w twoich stronach - poprosiła i
zaczęła rysować Charliego. - Może wiesz coś o historii tych zawodów?
- Po co ci to potrzebne?
- Chcę napisać historyjkę zatytułowaną: „Charlie na rodeo". Co
ty na to?
- Dobry pomysł. - Spojrzał z uśmiechem znad siodła. - Czy ja w
twojej historii wygrywam?
- To się dopiero okaże. Opowiadaj, dobrze? Obserwowała
delikatne, rozważne ruchy jego rąk i starała się oddać to na rysunku.
- Cóż - powiedział po chwili - myślę, że zaczęło się od
pona
sc
an
da
lous
przechwałek kowbojów. Podczas spędu ciężko harujemy, więc pod
koniec dnia wszyscy są tak zmęczeni, że stać ich najwyżej na gadanie.
Wiesz, jacy są mężczyźni. Lubimy współzawodnictwo, uwielbiamy się
przechwalać, czasami trochę na wyrost.
- Zauważyłam - stwierdziła ironicznie.
- Zaczynają się sprzeczki o to, kto jest najlepszym jeźdźcem, kto
zręczniej rzuca lassem, kto potrafi najdłużej utrzymać się na dzikim
koniu. Takie gadki powtarzają się każdego wieczoru, aż zaczynają się
zakłady. Nadchodzi koniec spędu, wszyscy się gromadzą i organizują
zawody, żeby przekonać się, kto miał rację.
- Czyli wszystko zaczęło się od przechwałek i zakładów podczas
spędu?
- Tak sądzę. A potem takie zawody stały się, tradycją. Jeśli ludzie
na przykład usłyszeli, że na sąsiednim ranczu jest koń, którego nie
można ujeździć, wybierali się tam w niedzielę i próbowali go dosiąść.
Dla urozmaicenia włączano do zawodów jeszcze kilka koni.
Przechwałkom i zakładom nie było końca. Rancza konkurowały ze
sobą, a i tak zwykłe wygrywał przyjezdny zawodowiec, który żył z
ujeżdżania mustangów.
Cassie słuchała z zainteresowaniem. Dotychczas nie wiedziała
zbyt wiele o czasach, w jakich toczyła się akcja jej opowieści o
kowboju Charliem. Nie zamierzała przedstawiać prawdziwego kowboja
z Dzikiego Zachodu. Z tego, co czytała, wyrobiła sobie o nich zdanie.
Miała ich za niedomytych prostaków, brutali i analfabetów, którzy
przedkładali samotność i zwierzęta nad towarzystwo łudzi. Jej Charlie
pona
sc
an
da
lous
był wyidealizowany i przez to bardzo atrakcyjny. Według niej taki
kowboj bardziej pasował do opowieści dla dzieci. Pomyślała, że może
jednak nadszedł czas, by dodać opowieściom więcej prawdy i realizmu.
Oczywiście, jeśli ma zamiar traktować pisanie poważnie.
Przerwała rozważania, słysząc, że Charlie przeklina pod nosem.
- Spójrz tylko. Dla mnie to nie jest prawdziwe siodło. Dali mi
kopię przepisów. Określone są wszystkie wymiary, ale nikt nie
pomyślał o wygodzie jeźdźca. - Pokręcił głową. - Przepisy, przepisy,
można od nich zgłupieć. Zerknij sama.
Z bocznej kieszeni wyciągnął plik papierów. Zaczęła je
przeglądać, a Charlie sięgnął po następną kanapkę.
- Musi wyjechać z zagrody z obiema nogami w strzemionach,
trzymając ostrogi przy boku konia - czytała na głos. - Jeździec zostanie
zdyskwalifikowany, jeśli zostanie zrzucony, zmieni rękę trzymającą
wodze,owinie wodze wokół dłoni, dotknie wolną ręką dosiadanego
zwierzęcia, siodła lub wodzy, dotknie konia kapeluszem.
Spojrzała na Charliego, który zajadał kanapkę, popijając wodą
sodową.
- Teraz rozumiem, co miałeś na myśli - powiedziała. - To
naprawdę skomplikowane.
- Nie tylko to. Jest więcej tych „nie wolno mu". Możesz poruszać
się tak, a nie inaczej, masz cztery sekundy na to, ale dwie na tamto.
Człowiek najchętniej dałby drapaka.
- Mamy mnóstwo przepisów - zgodziła się. - Chyba na tym
polega postęp cywilizacyjny.
pona
sc
an
da
lous
- Przepisy - prychnął szyderczo. Pokręcił głową i wrócił do
polerowania skóry, która już nabierała połysku. - Nam niepotrzebne są
płoty ani zagrody. Jest plac i jeden sędzia. System jest prosty i świetnie
funkcjonuje. Teraz potrzebne są stopery, sprzedawcy biletów,
sędziowie, pomocnicy, wynajęci dostawcy zwierząt. Cały tłum...
Jeszcze nie widziała go tak zirytowanego. Kolejne oblicze
kowboja Charliego.
- Zrozum, to jest - biznes. Ludzie, którzy to organizują, muszą
zarobić. Widzowie płacą, bo pragną to oglądać. Popyt i podaż, te
rzeczy.
Wyprostował się, przesunął kapelusz do tyłu i podrapał się po
głowie. Kosmyk włosów zsunął mu się na czoło. Spojrzał w dał.- Dziś
rano myślałem właśnie o tym, że kiedyś wszystko było o wiele
prostsze.
- Charlie, nic nie jest proste i chyba nigdy nie było.
- Może i tak.
- Postęp ma swoje plusy i minusy. - Nagle uznała, że musi stanąć
w obronie współczesnego świata. - Penicylina pomogła w zwalczaniu
wielu chorób, ale pojawiły się nowe wirusy odporne na jej działanie.
Wyhodowano zboża odporne na suszę, ale drzewa zaczęły wymierać.
Komputery ułatwiają kontakt między ludźmi, ale piszemy do siebie
coraz mniej tradycyjnych listów. Zawsze jest coś za coś.
Rzucił jej strapione spojrzenie.
- Jak ty to znosisz? Wzruszyła ramionami.
- Chyba już się przyzwyczaiłam.
pona
sc
an
da
lous
Wstała z ławki i podeszła do niego. Odsunęła mu kosmyk z
twarzy.
- Doskonale rozumiem, że dzisiejsze czasy są dla ciebie
zaskoczeniem. Chciałabym jakoś ci pomóc oswoić się z tym.
Spojrzał na nią, a potem delikatnie ujął jej twarz w dłonie.
- Świetnie dajesz sobie z tym radę - powiedział cicho.
Wstrzymała oddech. Był tak blisko. Miał skórę gorącą od słońca.
- Nie wiem, jak się zachować, gdy mówisz takie miłe rzeczy.-
Nie musisz nic mówić ani robić. - Uśmiechnął się lekko. - Kocham cię
- powiedział cicho. Spodziewał się, że usłyszy to samo, ale Cassie nie
mogła się zdobyć na taką deklarację. Przymknęła oczy i pocałowała go.
Kiedy pocałunek stał się bardziej namiętny, Charlie delikatnie
odsunął się od niej.
- To wszystko jest zbyt trudne - jęknął. Spoglądała na niego przez
chwilę.
- Rozumiem twoje rozczarowanie współczesnym światem.
Miałeś też nadzieję na udział w zawodach, a pewnie nic z tego nie
wyjdzie.
- Dlaczego? Będę tam jutro. Wpłaciłem wpisowe, podpisałem
dokumenty i przysiągłem, że mówię prawdę. - Uśmiechnął się trochę
kpiąco. - Sytuacja tego wymagała - dodał. Wreszcie przestał wyglądać
jak lew zamknięty w klatce. Wziął szmatkę i wrócił do polerowania
siodła.
Cassie usiadła na stole, postawiła nogi na ławce i przyglądała się
Charliemu, zapominając o rysowaniu.
pona
sc
an
da
lous
- Podałem twoje nazwisko i adres, na wszelki wypadek. W
porządku?
- Oczywiście.
- Podałem też moje nazwisko i drugie imię.
- Co? - spytała zaskoczona.
- Charles Lloyd Culpepper. Jak ci się podoba? Przez chwilę się
zastanawiała, wreszcie skinęła potakująco głową.
- Brzmi autentycznie. Jak na to wpadłeś?- Musiałem szybko coś
wymyślić, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Spojrzałem na ciężarówki. Na
jednej był napis: „Lloyd, siano i pasza dla zwierząt", na drugiej
zobaczyłem: „Culpepper, usługi hydrauliczne i przenośne toalety".
Roześmiała się głośno. Charlie uśmiechnął się zadowolony, że
udało mu się ją rozbawić.
- Teraz pozostaje tylko mieć nadzieję, że mi się powiedzie. Jeśli
nie, pewnie trafi się jakaś inna okazja. Powinnaś przestać martwić się
długami i zająć pisaniem i rysunkami.
- Charlie, naprawdę nie masz obowiązku mi pomagać. Poradzę
sobie jakoś.
Spojrzał na nią z determinacją.
- Oczywiście, że mam. Zapomniałaś już, po co tu jestem?
- Jak mogłabym o tym zapomnieć? - Nagle spojrzała na zegarek.
- Zapomniałam o czymś innym: Trish czeka, żeby ją odebrać! -
Zeskoczyła ze stołu, zabrała szkicownik i talerze. - Potem jedziemy na
przyjęcie przy grillu. Przyłączysz się? Gospodarze są sympatyczni,
podają wielkie porcje wołowiny i wspaniałą sałatkę.
pona
sc
an
da
lous
Z przykrością stwierdził, że właśnie rozwiała się perspektywa
miłego popołudnia z Cassie. Trzeba pojechać po,dziecko, potem
spotkać się z ludźmi. Oczywiście miał ochotę na obfity posiłek i
spędzenie wieczoru w towarzystwie Cassie i Trish. Pomyślał jednak, że
został tu przysłany z jeszcze jednego powodu. Cassie zupełnie nie
wierzyła w swój talent i właśnie przyszedł mu do głowy pomysł, jak
temu zaradzić.
Nie mógł więc pojechać na przyjęcie. W tym czasie musiał
dyskretnie dostać się do domu Cassie, a potem na zaplecze sklepu. Pani
Lorna nie tylko dała mu klucz do tylnych drzwi, ale również nauczyła
obsługiwać kserokopiarkę.
pona
sc
an
da
lous
ROZDZIAŁ ÓSMY
Kiedy Cassie i Trish wróciły wieczorem do domu, na stole obok
frontowych drzwi czekała kartka od Charliego. Drukowanymi literami
niewprawnie napisał:
Przyjdźcie jutro na rodeo, żeby mi kibicować. CLC
Cassie uświadomiła sobie, że jeszcze nigdy nie widziała jego
pisma. Nie mogła sobie przypomnieć, czy w którejkolwiek opowieści
wspomniała, że chodził do szkoły. No tak, umiał pisać i czytać, ale
najwyraźniej jego edukacja zakończyła się po kilku klasach. Było to
typowe dla czasów i miejsca, w których żył. Chciała dowiedzieć się o
nim jak najwięcej. O dzieciństwie, rodzicach, zainteresowaniach.
Postanowiła o to zapytać przy najbliższej okazji, gdy będą sami.
CLC, czyli Charles Lloyd Culpepper. Uśmiechnęła się, widząc
jego nowe inicjały. Natomiast Trish była bardzo rozczarowana
nieobecnością jej ulubionego bohatera i wcale tego nie ukrywała.
- Obiecał, że dziś przeczyta mi coś na dobranoc.
- Wiem, kochanie, ale musi odpocząć przed jutrzejszymi
zawodami. Może ja go zastąpię, dobrze?Trish uśmiechnęła się na
wiadomość, że nie przepadnie jej historyjka na dobranoc.
- Dobrze, mamusiu.
Gdy po kąpieli pojawiła się w sypialni, była tak śpiąca, że Cassie
zaczęła wątpić, czy dotrwa do końca opowiadania.
- Tym razem o tym, jak kowboj Charlie stał się prawdziwym
pona
sc
an
da
lous
człowiekiem.
Trish ziewnęła.
- Dobrze, ale Charlie jest prawdziwy - stwierdziła dziewczynka,
zamykając oczy. Po kilku sekundach oddychała równo i głęboko.
Cassie zauważyła, że jej jednoosobowe audytorium zasnęło, ale nie
mogła się powstrzymać i kontynuowała opowieść.
- Kowboj Charlie na krótko pojawił się w prawdziwym świecie.
Kobieta i jej córeczka były bardzo szczęśliwe, bo miał poczucie
humoru, był silny i opowiadał ciekawe historie. Nie mógł jednak
pozostać dłużej, bo takie były zasady. Nie wiedział, kto je ustalił i
dlaczego trzeba było ich przestrzegać. Tak po prostu musiało być.
Kowboje kręcący się po zagrodzie nie byli do niego nastawieni
zbyt przyjaźnie. Charlie nie miał do nich o to żalu. Na Dzikim
Zachodzie nie powinno się ufać nieznajomej osobie. Rozległe
przestrzenie stanowiły raj dla zbiegłych przestępców, złodziei bydła i
degeneratów, a obrońcy prawa byli bardzo nieliczni.
Charlie został przez pozostałych zawodników potraktowany jak
intruz. Rozumiał to i starał się być uprzejmy dla wszystkich. Poznał
Sama Miltona, jednego z zawodowych klaunów występujących na
rodeo. Zadaniem Sama była ochrona zawodników, głównie przed
rogami rozwścieczonego byka.
Byk na arenie usiłuje zrobić dwie rzeczy: zrzucić jeźdźca z
grzbietu i zaatakować każde żywe stworzenie w zasięgu wzroku. Klaun
w kolorowym stroju stara się swym głośnym zachowaniem odwrócić
pona
sc
an
da
lous
uwagę zwierzęcia od zawodnika, który leży na ziemi. Sam żartował ze
swojej niebezpiecznej pracy, ale było oczywiste, że nawet ktoś tak
doświadczony może ulec poważnej kontuzji, a nawet stracić życie.
Charlie i Sam opowiedzieli sobie parę historyjek, pośmiali się i
wypili kawę. Oparci o ogrodzenie obserwowali, jak Rollie Hawkins i
jego koń robią rozgrzewkę. Od czasu do czasu Rollie pociągał potężny
łyk z piersiówki.
- Wcześnie dziś zaczął - zauważył Charlie. - Czy będzie w stanie
wystąpić?
Sam wzruszył ramionami.
- Tego nie wiem. Powinni tu być ludzie, którzy pilnują takich
spraw.
- Wściekły byk i zalany jeździec to niezbyt dobrana para.
Sam roześmiał się.
- Słusznie. - Odsunął się od płotu - Na mnie już czas. Życzę
szczęścia.
- Wzajemnie, Sam. Unikaj rogów.
Uścisnęli sobie ręce. Sam poszedł przygotować się do występu.
Charlie miał jeszcze trochę czasu. Po raz kolejny rozejrzał się po
widowni, szukając Cassie. Gdy już był przekonany, że nie przyszła,
zauważył, że ktoś macha ręką. Były obie, matka i córka. Właśnie
zajmowały miejsca. Uśmiechnął się szeroko.
Widownia była pełna rozbawionych, hałaśliwych widzów. Cassie
i Trish znalazły miejsce obok kobiety w zaawansowanej ciąży, której
towarzyszył dwuletni chłopiec. Kręcił się, narzekał, usiłował usiąść
pona
sc
an
da
lous
mamie na kolanach i nawet przez chwilę nie był spokojny. Trish
natychmiast zajęła go zabawą i rozmową. Na jakiś czas dziecko
uspokoiło się.
Cassie uśmiechnęła się do sąsiadki.
- Niezły rozrabiaka.
- Od urodzenia - odpowiedziała kobieta z westchnieniem. - Jakoś
dawałam sobie z nim radę, ale ostatnio za bardzo przybrałam na wadze.
- Pamiętam, jak to jest - stwierdziła Cassie i uśmiechnęła się
życzliwie.
- Witam miłe panie.
- Charlie! - Trish wyciągnęła ręce w geście powitania. Charlie
stojąc w przejściu, uniósł ją, przytulił i postawił z powrotem.
Tymczasem podeszła do niego Cassie. Objął ją. Odpowiedziała
mocnym uściskiem. Od poprzedniego wieczoru nie mogła się pozbyć
smutnej myśli, że ich wspólne chwile wkrótce dobiegną końca.
Charlie cofnął się i spojrzał jej w oczy.
- Jakieś problemy, Cassie?
- Martwię się o ciebie. A jeśli coś ci się dzisiaj stanie?
- Nie masz się czym denerwować. Wiem, co robię. To wygląda
groźnie, ale jestem przygotowany na wszystko - uśmiechnął się
figlarnie. - My, kowboje, mamy osłony w różnych dziwnych miejscach.
Kobieta w ciąży, Margaret, zaproponowała mu, żeby usiadł.
Wziął Trish na jedno kolano, chłopca na drugie, i dzięki temu
wystarczyło miejsca. Zaczęły się pierwsze konkurencje.
- Jesteś następny? - spytała Trish po pokazach jeźdźców.
pona
sc
an
da
lous
- Jeszcze nie.
Tymczasem chłopczyk przestał się niespokojnie wiercić i po
chwili zasnął wygodnie przytulony do piersi Charliego.
- Teraz ty? - zapytała Trish po kolejnej konkurencji.
- Nie.
- Kiedy?
- Wkrótce.
Spojrzała na niego, zaciskając usta.
- Charlie - odezwała się szeptem, żeby nie obudzić śpiącego
dziecka. - Czy ty w ogóle tam pójdziesz?
- Tak, ale dopiero gdy zapowiedzą którąś z moich konkurencji.-
Dlaczego nie startujesz w tej?
- Kochanie, nie mam tu własnego konia. Felicity pewnie pasie się
teraz gdzieś na łące.
- Tak, ale powiedziałam wszystkim koleżankom, żeby oglądały
twój występ. Weźmiesz udział w rodeo, prawda?
- Oczywiście.
Zerknął na Cassie. Zapisywała coś szybko w małym notesie.
- Co robisz?
Wskazała ręką w kierunku areny.
- Notuję wszystko, co mogłoby się przydać w następnych
opowiadaniach.
Uśmiechnął się.
- Pamiętaj, żeby kowboj Charlie najlepiej jeździł na byku i
wygrał dużo pieniędzy. O Felicity też coś będzie, prawda?
pona
sc
an
da
lous
- Oczywiście. Tymczasem powiedz mi coś o samych zawodach.
Czy chodzi o to, żeby utrzymać się na koniu jak najdłużej?
- Tak, ale trzeba mieć doświadczenie i dużo szczęścia. Jeśli uda
ci się uspokoić konia, utrzymasz się na nim dłużej i zrobisz wrażenie na
sędziach. Nie jest lekko, jeśli trafi ci się koń, który ciągle wierzga i
próbuje cię zrzucić. Nie można przewidzieć, kto wygra, a kogo wy-
niosą na noszach.
Cassie poczuła dreszcz.
- Lepiej tak nie mów.- Kochanie, nic mi nie będzie. Obiecuję.
Chłopczyk znów zaczął się kręcić na kolanach Charliego. Margaret
wzięła go do siebie i wskazała na arenę.
- Spójrz, tam jest tata.
Charlie zerknął w tym samym kierunku.
- Rollie Hawkins to pani mąż? - zapytał. Potwierdziła,
uśmiechając się z dumą. Charliemu
zrobiło się przykro. Ta miła kobieta nie zasługiwała na taki los.
To okropne, być żoną pijaka.
- Świetnie mu idzie - oznajmił. - Przypomniałem sobie o czymś -
zwrócił się do Cassie i Trish. - Mamy tam u nas zawody, o których
pewnie nie słyszałyście: dojenie dzikich krów.
- Dzikich? - upewniła się dziewczynka.
- Tak. Na równinach spotyka się zdziczałe stada. Chłopaki łapią
krowę i wypuszczają na ogrodzony teren. Jeden kowboj stara się jak
najszybciej ją związać, a drugi podbiega z dzbankiem i próbuje wydoić.
Jeśli się uda, a możecie mi wierzyć, że jest to bardzo trudne, biegnie do
pona
sc
an
da
lous
sędziego.
Cassie się roześmiała.
- Opiszę to pod tytułem: „Charlie i konkurs dojenia" -
zażartowała.
- Nawet nie próbuj. To dobre dla wesołków.
- Ty do nich nie należysz?
- Ja jestem z tych silnych i małomównych.
- Myślałam, że jesteś gadułą. Opowiadasz mnóstwo zabawnych
historyjek.
- Podobają ci się?
- Są bardzo interesujące.
Z tłumu widzów rozległy się okrzyki przerażenia, gdy jeden z
jeźdźców spadł prosto pod kopyta konia. Niewiele brakowało, by został
stratowany. Charlie przygładził włosy, nasunął kapelusz mocniej na
głowę.
- Czas na mnie.
- Teraz? - spytała Trish.
- Tak. Życz mi szczęścia. Dziewczynka pocałowała go w
policzek.
- Trzymam za ciebie kciuki. Cassie też dała mu buziaka.
- Uważaj na siebie, słyszysz? - poprosiła z uśmiechem, choć było
widać, że się niepokoi.
Pożegnał Margaret i jej synka, dotykając ronda kapelusza, i
odszedł.
Charlie miał wystąpić w trzech konkurencjach: ujeżdżaniu
pona
sc
an
da
lous
osiodłanego konia, ujeżdżaniu na oklep i ujeżdżaniu byka. Ta ostatnia
konkurencja była gwoździem programu. Obserwował z boku
pierwszych dwóch zawodników. Zostali zrzuceni dość szybko. Teraz
przyszła jego kolej. Miał nadzieję, że utrzyma się w siodle przez
przepisowych dziesięć sekund. Nie znał żadnego z koni, więc wszystko
zależało od szczęścia. Gdy pożyczone siodło znalazło się na końskim
grzbiecie, Charlie delikatnie dosiadł wierzchowca. Bramka została
otwarta, ale koń stanął dęba. Najwyraźniej postanowił, że nie opuści
zagrody. Nie pomogło nawet kłucie ostrogami. Charlie zacisnął zęby.
Właśnie rozwiała się szansa na zdobycie nagrody. W tym momencie
koń nagle zmienił zdanie. Niespodziewanie skoczył do przodu. Charlie
stracił równowagę i wyrzucony w powietrze wylądował na ziemi.
Szybko wstał i kapeluszem otrzepał się z pyłu. Zniechęcony
podszedł do ogrodzenia. Wątpił, by ktokolwiek był w stanie utrzymać
się na tym koniu, ale nie miało to już znaczenia. Tym razem opuściło
go szczęście. Może dwie pozostałe konkurencje okażą się dla niego
mniej pechowe.
Rollie był następny. Trafił mu się dobry koń. Wytrwał na nim
pełne dziesięć sekund, mimo że tego dnia nie wylewał za kołnierz.
Tłum wiwatował na cześć ulubionego zawodnika. Charlie pokiwał
głową. Ten facet był naprawdę dobry.
Cassie z trudem powstrzymała krzyk, gdy Charlie spadł z konia.
Dopiero gdy wstał i odszedł na bok, nawet nie utykając, zrozumiała, o
czym przedtem mówił. Doświadczony zawodnik zwykle wychodził z
takich opresji bez szwanku. Zwykle, bo czasem wydarzało się coś
pona
sc
an
da
lous
nieprzewidzianego. Nietrudno tu było o poważne urazy, zdarzały się
też wypadki śmiertelne. Przeszły ją ciarki.
Na Trish to zajście nie zrobiło żadnego wrażenia, zupełnie jakby
oglądała film. Cassie pomyślała, że jej córeczka jest jeszcze zbyt mała,
by odróżniać prawdę od fikcji. Następną konkurencją była jazda na
oklep. Charlie wyjechał z zagrody na koniu, który spoglądał dzikim
wzrokiem, wyrzucał tylne kończyny, próbując jak najszybciej zrzucić
jeźdźca. Cassie zakryła usta dłonią, żeby krzykiem nie przestraszyć
Trish. Charlie dał sobie radę dużo lepiej niż poprzednio. Utrzymał się
przez przepisowe dziesięć sekund, lecz zdawał sobie sprawę, że występ
nie zrobił nadzwyczajnego wrażenia.
Po nim jechał Rollie. Jego koń wierzgał i stawał dęba, dopóki był
w zagrodzie. Zmęczył się tak bardzo, że gdy wybiegł na arenę, nie miał
siły na żadne szaleństwa i spokojnie chodził stępa po arenie. Rollie
miał pecha. Tym razem nie mógł pokazać sędziom swoich
umiejętności. Zwyciężył chłopak z pobliskiego rancza. Charlie poznał
go wcześniej w barze z hamburgerami. Teraz miał nadzieję, że znajdzie
się w pierwszej czwórce. Pozostała już tylko jedna konkurencja, w
której mógł liczyć na wygraną - jazda na byku.
Zacisnął zęby. Jeśli zależało mu na wygraniu jakichś pieniędzy i
uratowaniu Cassie, musiał teraz dać z siebie wszystko. Z
doświadczenia wiedział, że byki wzbudzają największe
zainteresowanie na każdym rodeo. Z dreszczem emocji oczekiwano, że
może tym razem zawodnik zostanie zdeptany, wzięty na rogi łub
wyrzucony w górę przez rozwścieczone zwierzę. Jeździec powinien
pona
sc
an
da
lous
utrzymać się na byku przez osiem sekund od chwili opuszczenia
zagrody.
Byki były specjalnie hodowane do zawodów,masywne i z
natury agresywne. Gdy tylko otwierano drzwi zagrody, zaczynały
skakać, dopóki nie zrzuciły jeźdźca.
Charlie miał jechać jako jeden z ostatnich. Rollie wystartował
przed nim. Wreszcie dał o sobie znać alkohol wypity w ciągu dnia.
Mimo okrzyków zachęty Rollie utrzymał się na grzbiecie tylko przez
dwie sekundy. Wyleciał w górę i już nie podniósł się z ziemi. Klaun
Sam podbiegł natychmiast, żeby odwrócić uwagę byka od leżącego.
Zrobiło się cicho. Wszyscy zamarli. Nagle Charlie spostrzegł, że mały
chłopiec wbiega na arenę. Był to synek Rolliego, którego niedawno
trzymał na kolanach. Wyrwał się z ramion matki, przecisnął pod
ogrodzeniem i biegł na środek z wyciągniętymi rękami.
- Tata! Tata upadł! - wołał przerażony.
Bez zastanowienia Charlie przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył
za malcem. Byk przestał się interesować Rolliem i klaunem. Jego
uwagę przykuła nowa postać robiąca dużo hałasu.
Charlie chwycił chłopca i czując, że serce podchodzi mu do
gardła, pędził do ogrodzenia, mając za plecami nacierającego byka.
Rzucił dziecko prosto w ręce kowboja po drugiej stronie ogrodzenia,
zdążył oprzeć jedną nogę na poprzecznej belce, gdy poczuł, że róg
zwierzęcia rani mu plecy. Miał rozdartą koszulę, czuł, że krwawi. Nim
bestia zaatakowała ponownie, podźwignął się na szczyt ogrodzenia i z
pomocą wielu rąk znalazł się na ziemi po drugiej stronie. Takiego bólu
pona
sc
an
da
lous
nie czuł nigdy przedtem. Powoli tracił przytomność. Jakby z oddali
słyszał łudzi pytających, czy z nim wszystko w porządku. Tłum
dopingował już następnego jeźdźca, jakby nic się nie stało.
Przedstawienie musi trwać dalej, pomyślał. A potem przestały do niego
docierać jakiekolwiek odgłosy.
Oprzytomniał w namiocie medycznym. Leżał na boku na
polowym łóżku. Bolało go całe ciało, a szczególnie plecy. Przez chwilę
nie wiedział, co się z nim dzieje, ale szybko zorientował się w sytuacji.
Pomyślał, że przepadły pieniądze za wpisowe, no a skoro już nie
dosiądzie byka, to stracił szansę na wygraną. Na dodatek, jako że
hazard w Nevadzie był zalegalizowany, postawił trochę pieniędzy na
swoją wygraną. Ludzie go nie znali, toteż nikt nie upatrywał w nim
zwycięzcy. W przypadku wygranej zgarnąłby pokaźną sumkę.
Oczywiście zamierzał przekazać pieniądze Cassie. Niestety, nie miał
teraz ani grosza, zupełnie jak w chwili, kiedy zjawił się na jej
werandzie.
Jęknął. Ból był trudny do zniesienia. Brodaty mężczyzna w
stetsonie stanął obok, spoglądając na niego z góry.
- Oczyściłem ranę - powiedział z poważną miną. - Teraz, zanim
zacznę szyć, dam ci jakieś środki przeciwbólowe.
Nim Charlie zdążył zaprotestować, poczuł bolesne ukłucie. Gdy
zjawiła się Cassie, był już senny, a ból zaczynał ustępować. Spojrzała
na niego z przerażoną miną. Była blada i ciągle zagryzała wargę.
- Charlie, jak się czujesz?
- Przepraszam - powiedział lekarz - musi pani zaczekać na
pona
sc
an
da
lous
zewnątrz, dopóki nie skończę.
- Ale wszystko będzie z nim dobrze?
- Postaram się.
Zaczęła się wycofywać, lecz Charlie poprosił, żeby zaczekała.
- Minutkę, doktorze - powiedział nieswoim, chrapliwym głosem.
- Pół minuty, bo znów zaczniesz krwawić. Charlie kiwnął na
Cassie, żeby się pochyliła.
- Przepraszam - szepnął.
- Za co?
- Chciałem tylko zdobyć pieniądze, pójść do banku i zapłacić raty
za cały rok. Cassie, miałem cię uratować.
Potrząsnęła głową.
- Zamiast tego uratowałeś dziecko. Co się z tobą dzieje?
Przepraszasz? Przecież postąpiłeś jak bohater.
Uśmiechnął się z trudem, słysząc te słowa.
- Ale miałem być twoim bohaterem. Cassie zaczęła tracić
cierpliwość.
- Nie potrzebuję bohatera. Masz być cały i zdrowy. - Wzięła go
za rękę. - Ja i Trish damy sobie radę. Nic nam nie dolega, mam pracę, a
życie nie jest dla mnie pasmem bólu i udręki. Jeśli zabiorą mi dom,
dadzą jakieś mieszkanie zastępcze. Głodować też nie będziemy. Jak
patrzę na to, co się dzieje na świecie, to muszę przyznać, że nam
zupełnie nieźle się powodzi. - Poczuła łzy napływające do oczu. - Teraz
proszę, Charlie, po prostu wyzdrowiej - dodała, tłumiąc szloch.
Spojrzała na lekarza.
pona
sc
an
da
lous
- Czas, żebym przestała panu przeszkadzać.
Wyszła z namiotu. Powitały ją rozbłyski fajerwerków. Trish była
teraz z rodziną jednej z koleżanek. Trzeba było ją znaleźć i powiedzieć,
że Charlie wyzdrowieje. Nawet jeśli miałoby się to okazać nieprawdą.
W rozmowie z nim starała się być dzielna, jednak czuła, że wszystko
zaczyna się walić. Charlie powiedział, że zgodnie z zasadami będzie
musiał ją opuścić. Czy miało się to stać w ten sposób? Czy miał
umrzeć?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Cassie otworzyła frontowe drzwi. Starała się pomóc Charliemu
wejść do domu. Opierał się na niej całym ciężarem, jedną rękę
przerzucił jej przez ramię. Trish przeszkadzała ciągłymi pytaniami, czy
Charlie wyzdrowieje, i czy z jego koszuli uda się sprać plamy krwi.
Cassie myślała, że dziewczynka będzie przerażona na widok krwi,
jednak mała wydawała się raczej bardzo zafascynowana.
- Trish - poleciła, z trudem podtrzymując Charliego, który
potknął się na nierównym chodniku przy wejściu - idź na górę i
przygotuj się do snu.
- Ale mamo - zaprotestowała, nasuwając na oczy kapelusz
Charliego, który zakrywał jej pół twarzy. - Chciałabym ci pomóc.
- Najlepiej pomożesz, jeśli pójdziesz do łóżka i będziesz jak
pona
sc
an
da
lous
najciszej.
- Tak, Trish - poparł ją Charlie. - Słuchaj mamy. Ja wyzdrowieję.
Nie ma się czym martwić.
- Czy mogę zabrać twój kapelusz do łóżka?
- Jasne. Trish ruszyła do sypialni. Zatrzymała się na chwilę i
obejrzała. Cassie zauważyła lęk w jej spojrzeniu. Czyżby przypomniała
sobie noc, kiedy zmarł jej ojciec? - pomyślała z nagłym niepokojem.
Sama nie mogła tego zapomnieć. Wtedy w środku nocy do jej drzwi
zapukała policjantka, żeby zawiadomić ją o wypadku. Cassie z
drżeniem serca wyczekiwała świtu. Czekała, aż Trish się obudzi.
Musiała powiedzieć córce, że tata nigdy nie wróci.
Jeśli Charlie ma wkrótce odejść, będzie to kolejny cios dla Trish.
Cassie zdawała sobie sprawę, że nie może uchronić córki przed
wszystkimi problemami. Jednak dziecko trzeba jakoś przygotować...
- Niedługo przyjdę na górę, żeby pocałować cię na dobranoc -
zawołała. Powoli prowadziła Charliego w głąb domu.
- Przepraszam, że sprawiam tyle kłopotu - powiedział, dysząc z
wysiłku. - Sporo ważę, a ty jesteś taka drobna.
- Jestem silniejsza, niż się wydaje. Szkoda, że nie zgodziłeś się
pojechać do szpitala.
- Nie chcę, żeby jacyś obcy ludzie znów mnie kłuli igłami. To
boli - przyznał.
Cassie spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Zastrzyk cię boli? A gdy zrzuci cię koń łub zrani byk, wtedy nie
boli?
pona
sc
an
da
lous
Wzruszył ramionami.
- Do tego jestem przyzwyczajony. Nie lubię igieł.
- Jesteś dziwakiem - westchnęła i chwyciła go mocniej w pasie. -
Oprzyj się na moim ramieniu, żebyśmy mogli wspiąć się po schodach.
Odstąpię ci łóżko na dzisiejszą noc.
- O nie - odparł zdecydowanie i odsunął się od schodów. -
Wystarczy mi sofa.
- Jest za krótka dla ciebie i niezbyt wygodna.
- Wystarczy. Po prostu pomóż mi do niej dojść i zajmij się
swoimi sprawami.
Cassie zatrzymała się na chwilę.
- Posłuchaj. Pozwolili mi zabrać cię do domu pod warunkiem, że
będę przy tobie czuwać przez całą noc. Mam mierzyć ci temperaturę,
podać antybiotyki.
- Antybiotyki? Co to jest?
- Lekarstwo, które zapobiegnie infekcji i przyspieszy gojenie się
rany. Musisz jeszcze wziąć tabletki przeciwbólowe.
- Nienawidzę tabletek.
- Nie sprzeczaj się i nie dyskutuj - powiedziała, prowadząc go w
kierunku sofy.
- Jesteś uparta - stwierdził rozbawionym tonem.
- Dopiero teraz to zauważyłeś?
- Mhm.
Dotarli do krzesła obok sofy.
- Możesz tu posiedzieć, dopóki nie przygotuję dla ciebie
pona
sc
an
da
lous
posłania?
- Tak - odpowiedział i powoli usiadł, przytrzymując się obiema
rękami. Cassie domyśliła się, że sprawiło mu to ból, lecz Charlie nawet
nie pisnął. Lekarz powiedział jej, że jeszcze nie spotkał pacjenta, który
zniósłby tak wiele bez słowa skargi.
Cassie rozłożyła na sofie stary, plastikowy obrus na wypadek
krwawienia. Przykryła go kocami i bawełnianym prześcieradłem.
Uklękła przy Charliem i z trudem ściągnęła mu kowbojskie buty.
Potem pomogła mu powoli wstać z krzesła. Jęknął, ale nic nie
powiedział. Pomyślała, że poczułby ulgę, gdyby czasem krzyknął z
bólu, jednak oczywiście takie zachowanie nie licowało z wizerunkiem
silnego mężczyzny.
Wreszcie Charlie leżał na sofie. Podłożyła mu poduszkę, owinęła
kocami.
- Boli cię? - spytała.
- Trochę - przyznał z zamkniętymi oczami i ustami
wykrzywionymi cierpieniem.
Spojrzała na zegarek.
- Następną tabletkę dostaniesz za godzinę. A co robicie tam u
was, żeby złagodzić ból?
- Najlepsza jest whisky, w ostateczności bimber.
- Nie ma mowy o alkoholu, gdy bierzesz antybiotyk. Musi ci
wystarczyć herbata.
Szeroko otworzył przerażone oczy.
- Herbata? To dobre dla maminsynków.
pona
sc
an
da
lous
- Nie wszyscy tak uważają. Dodam do niej miodu i będzie ci
smakować.
Poszła do kuchni, oparła się o blat i zagryzła wargi, żeby się nie
rozpłakać. Ostatnio miała za dużo przeżyć. Widziała, jak Charliego
zrzuca koń, później było jeszcze gorzej, gdy wielki, rozwścieczony byk
przycisnął go do ogrodzenia. Niewiele brakowało... Lekarz powiedział,
że gdyby byk uszkodził płuca, serce łub nerki, Charlie raczej by nie
przeżył.
Otrząsnęła się z obezwładniającego lęku, wyprostowała,
przełknęła łzy. Jak na kobietę, której rzadko zdarza się płakać, mazała
się ostatnio jak najęta. A właściwie od chwili gdy Charlie pojawił się w
jej życiu. Nie miała teraz czasu na snucie rozważań. Charliemu groziło
zakażenie i można się było spodziewać wysokiej gorączki w ciągu
najbliższych dwóch dni. Trzeba było podać mu lekarstwa i dużo
płynów. Powinien wrócić do swego świata w pełni sił.
Kiedy Charlie obudził się po raz pierwszy, nie był w stanie
otworzyć oczu. Miał gorączkę, próbował zrzucić z siebie koce, ale ruch
sprawiał mu zbyt duży ból. Zaczął majaczyć i wtedy usłyszał Cassie,
która szeptała do niego uspokajająco. Po chwili poczuł na czole
chłodny okład.
- Cassie?
- Mhm?
- Wody.
Pomogła mu pochylić głowę, żeby mógł pić.
- Jesteś aniołem - powiedział. Jednak nie udało mu się unieść
pona
sc
an
da
lous
zlepionych powiek.
- Przy okazji połknij te tabletki.
Zmieniła mu zimny okład. Chwycił ją za przeguby i przyciągnął
do siebie. Odwrócił się na plecy i mimo bólu zmusił ją, żeby oparła się
o niego.- Charlie, przestań. Masz gorączkę.
- Chciałbym poczuć twój zapach - powiedział, przyciskając twarz
do jej szyi. - Cudownie pachniesz bzem. To takie zmysłowe...
Cassie próbowała się odsunąć.
- Zostań - poprosił. - Przy tobie jest mi cieplej.
Zasnął. Cassie leżała przytulona. Obiecywała sobie, że zaraz
wstanie, ale była zbyt zmęczona. Czuwała przy nim przez całą noc i
tylko raz udało jej się zdrzemnąć. Zdecydowała, że odpocznie przez
chwilę.
Charlie obudził się przytomniejszy. Powoli wszystko sobie
przypominał. Nie udało mu się wygrać pieniędzy dla Cassie. Ośmieszył
się, spadając z konia, w końcu został ranny i Cassie musi się nim teraz
opiekować. Zastanawiał się, gdzie popełnił błąd. Dlaczego jego plany
wzięły w łeb? Co teraz powinien zrobić? Czuł, że musi się spieszyć,
żeby wypełnić zadanie, bo czas się kończy. Zupełnie nie wiedział, jak
się do tego zabrać.
Usłyszał westchnienie i otworzył oczy. Cassie spała oparta o jego
pierś. Cudowna Cassie z kasztanowymi lokami, które łaskotały go w
brodę. Odwróciła głowę, otworzyła oczy i spojrzała na niego. Patrzył,
jak powoli się budzi. Miała zwichrzone włosy, zaspane oczy i leniwie
pona
sc
an
da
lous
się uśmiechała. Pomyślał, że zapamięta tę piękną, wyrazistą twarz na
zawsze.
Pocałował ją powoli, bez pośpiechu. Objął jej policzek i spojrzał
jej w oczy.
- Cassie, bardzo cię pragnę. Uniosła brwi.
- Nie możemy. Jeszcze nie wyzdrowiałeś.
- Kochanie - odpowiedział z uśmiechem. - Nie jest ze mną tak
źle. Chcę być z tobą.
- Ja też - powiedziała, rumieniąc się lekko. Od dawna czekał,
żeby to usłyszeć. Ze smutkiem skinęła głową.
- Tak, chcę mieć co wspominać - dodała.
- Nie bądź smutna - poprosił i dotknął palcem jej ust. - Nie wiem,
jak będziesz to wspominać, bo czeka cię praca za nas oboje.
Uśmiechnęła się.
- Nie wyobrażam sobie przyjemniejszego zadania. Chciał ją
przyciągnąć do siebie, ale cofnęła się.
- Zaczekaj. Sprawdzę, co się dzieje z Trish.
Pobiegła szybko na górę. Dziewczynka spała głęboko przytulona
do kapelusza Charliego. Budzik pokazywał piątą trzydzieści. Trish nie
lubiła wcześnie wstawać, więc powinna spać jeszcze przynajmniej
przez dwie godziny. Cassie zamknęła drzwi i powoli zeszła po
schodach, zastanawiając się, czy podjęła słuszną decyzję. Czy nie
będzie tego później żałować?
Charlie leżał na sofie, próbując unieść się na łokciu. Nie udało
się. Opadł z jękiem na posłanie. Był blady, miał podkrążone oczy.
pona
sc
an
da
lous
Nawet teraz wydawał jej się bardzo atrakcyjny. Stanęła nad nim z
rękami założonymi na biodrach.
- Nie powinniśmy... Jesteś poważnie ranny.
- Boli tylko, gdy się ruszam - odpowiedział z zadziornym
uśmiechem. - Będę leżał nieruchomo, a ty się wszystkim zajmiesz.
- Nawet jeśli będzie bolało?
- Nawet jeśli miałbym zostać kaleką - zażartował, unosząc jedną
brew.
Pokręciła głową. Nie mogła się teraz wycofać.
- Nie mam doświadczenia w... zajmowaniu się wszystkim.
- Kochanie, dla mnie to też nietypowa sytuacja. Myślę, że
nauczymy się w trakcie.
Stała przed nim z opuszczonymi rękami. Podniecał ją fakt, że
chciał z nią być mimo bólu.
- Jak powinniśmy zacząć? Skrzyżował ręce za głową.
- Dobrze, że zapytałaś. Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobiła.
Marzę o tym od dawna. Żałuję, że nie mogę cię rozebrać, więc zrób to
dla mnie.
- Masz na myśli striptiz?
- Nie, Cassie. Nie chodzi mi o przedstawienie. Rozbierz się, jak
to robisz przed snem, i pozwól mi patrzeć.
Poczuła się zawstydzona. Miała niewielkie doświadczenie. W
średniej szkole spotykała się z jednym chłopakiem, później był Teddy.
Czy potrafi zadowolić Charliego? Kątem oka dostrzegła jego wesołą
minę.
pona
sc
an
da
lous
- Nie próbuj się ze mnie śmiać - ostrzegła.
- Nawet przez chwilę nie miałem takiego zamiaru. Ściągnęła
bawełnianą koszulkę i potrząsnęła głową,żeby poprawić fryzurę.
Rozpięła i ściągnęła dżinsy. Została w staniku i majtkach. Żałowała, że
ma na sobie bawełnianą bieliznę, a nie jedwabną, która spoczywała na
dnie szuflady od śmierci Teddy'ego.
Zerknęła na Charliego. Wyraz rozbawienia zniknął z jego twarzy.
Spoglądał na nią zafascynowany.
- Wyglądasz doskonale. Rozłożyła ręce i zrobiła piruet.
- O to ci chodziło?
Charlie przez chwilę nic nie mówił. Potem odetchnął głęboko i
szepnął:
- Chyba jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką spotkałem.
- Na pewno nie. Rozłożył szeroko ręce.
- Chodź, bardzo cię pragnę.
Pragnęła go równie mocno. Miała ochotę podbiec, zrzucić z
siebie i z niego resztę ubrania. Jednak podeszła powoli, lekko kołysząc
biodrami. Patrzyła mu w oczy. Oblizał zaschnięte usta. Pochyliła się,
żeby go namiętnie pocałować...
Wtedy usłyszeli dzwonek do drzwi.
pona
sc
an
da
lous
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Na pierwszy dzwonek niemal nie zwróciła uwagi. Irytujący
dźwięk rozległ się ponownie.
- Udawaj, że nie słyszysz - powiedział Charlie, obejmując jej
pierś i głaszcząc kciukiem nabrzmiały sutek.
- Nie mogę. Trish się obudzi.
Cassie ześliznęła się z sofy. Ubierała się, słysząc, że Charlie
przeklina pod nosem. Dźwięk dzwonka rozległ się jeszcze raz.
Poprawiła włosy palcami i pospiesznie ruszyła do drzwi.
Poranne słońce właśnie wstawało nad szczytami gór. Otworzyła
frontowe drzwi, zostawiając zamknięte zewnętrzne, z siatki. Na
werandzie stało trzech mężczyzn. Wyglądali, jakby właśnie przybyli ze
świata Charliego. Kraciaste koszule, dżinsy, stetsony i wysokie buty.
Wszystko zniszczone i pokryte kurzem. Przez chwilę Cassie miała
absurdalne wrażenie, że przyjechali, by zabrać Charliego.
- Przepraszam, że przeszkadzamy o tak wczesnej porze - zaczął
najstarszy z nich, zdejmując kapelusz.- Podobno mieszka tu Charles
Culpepper. Podał taki adres.
- Kim jesteście? - spytała podejrzliwie.
- Nazywam się Kyle Bartlett. A ten to Rollie Hawkins. - Wskazał
na przystojnego mężczyznę dobiegającego trzydziestki. - Tamten to
Sam Milton.
Obaj wymienieni skinęli głowami i zdjęli kapelusze.
pona
sc
an
da
lous
Gdy usłyszała nazwisko Rolliego Hawkinsa, natychmiast sobie
przypomniała. Poprzedniego dnia brał udział w rodeo.
- Czego chcecie od Charliego?
- Czy mogłaby pani powiedzieć mu, że chcemy z nim zamienić
słówko? - poprosił Kyle. - To naprawdę ważne.
- On nie czuje się najlepiej.
- Wiemy i dlatego tu jesteśmy.
- Chwileczkę.
Zamknęła drzwi i wróciła do pokoju. Tymczasem Charlie zdołał
usiąść, opierając się o poduszki.
- Kto to?
- Kyle, Rollie i Sam. Koniecznie chcą się z tobą zobaczyć.
Uśmiechnął się złośliwie.
- Mogli wybrać lepszy moment. Oczywiście, zaproś ich do
środka.
Cassie wprowadziła gości do pokoju. Spojrzeli z niepokojem na
Charliego.
- Cześć. Znacie Cassie Nevins? Skinęli głowami w jej stronę,
powiedzieli, że bardzo im miło i znów zwrócili się do Charliego.
- Jak się czujesz? - spytał Sam.
- Nie najgorzej. Jeden byk to za mało, żeby mnie wykończyć.
Czy nie za wcześnie na towarzyskie wizyty?
Kyle zwrócił się do Cassie.
- Przepraszamy, pani Nevins, ale Rollie i ja musimy wracać na
rancza, a Sam ma niedługo samolot. Dlatego przyszliśmy tak wcześnie.
pona
sc
an
da
lous
- W porządku - zapewniła. - I tak nie spałam. Czy mają panowie
ochotę na kawę?
Wszyscy podziękowali, więc zaproponowała, żeby przynajmniej
usiedli.
- Zaraz wychodzimy - stwierdził Kyle.
- Cieszę się, że jesteś cały - powiedział Rollie. Charlie machnął
lekceważąco ręką.
- Jak twój chłopak? - spytał.
- Żyje. - Rolliemu łzy napłynęły do oczu. Wyciągnął z tylnej
kieszeni chustkę i wytarł nos. - Dzięki tobie.
Pozostali z zakłopotaniem spuścili wzrok.
- Chcemy, żebyś to przyjął - oświadczył Kyle i wręczył
Charliemu dużą kopertę.
- Co to jest? - spytał, unosząc brwi.
- Z wczorajszych nagród każdy oddał część dla ciebie za to, że
uratowałeś tego chłopca.
- Jest też trochę pieniędzy z biletów - dodał Sam. - Dodatkowo
jeszcze ludzie wrzucali pieniądze do dzbanka. Są ci wdzięczni, bo
Rolliego wszyscy tu lubią. - To, co zrobiłeś, zmieniło moje życie -
oświadczył Rollie. - Skończyłem z piciem na dobre.
- Świetnie - powiedział Charlie. Ogarnęło go dziwne uczucie,
jakby się oddalał od tych wszystkich spraw. Już poprzedniego dnia
wydawało mu się, że zaczyna znikać.
Powoli uniósł kopertę i zamyślił się na chwilę.
- To miło z waszej strony, ale nie mogę tego przyjąć.
pona
sc
an
da
lous
- Oczywiście, że możesz - zaprotestował Kyle.
- Nie zarobiłem ich.
- Zasłużyłeś na nie - wtrącił Sam. - Obserwowałem cię. Świetnie
dawałeś sobie radę na rodeo. Gdybyś jechał na byku, miałeś szansę
wygrać. Należy ci się nagroda, bo uratowałeś chłopca z narażeniem
własnego życia.
- Ale...
- Charlie - odezwała się Cassie, czując, że zanosi się na kłótnię. -
Wydaje mi się, że obrazisz panów, jeśli nie przyjmiesz pieniędzy.
- To prawda - potwierdził Sam.
- Nalegamy - dodał Kyle.
- Cóż - powiedział Charlie z wahaniem. - W takim razie zgoda.
- Na pewno nie chcą panowie kawy? Może zrobię kanapki? -
spytała Cassie.
- Musimy jechać. Praca na ranczo zaczyna się o świcie - wyjaśnił
Kyle. - Do widzenia, Charlie.
Włożyli kapelusze. Dotknięciem ronda pożegnali uprzejmie
Cassie.- Miło było poznać.
Rollie uśmiechnął się do Charliego.
- Trzymaj się. Następnym razem sprawdzimy, kto dłużej utrzyma
się na byku.
- Chętnie - odpowiedział.
Cassie odprowadziła gości do drzwi. Patrzyła, jak wsiadają do
starej ciężarówki i odjeżdżają. Słońce już wzeszło. Zapowiadał się
kolejny gorący, lipcowy dzień. Pomyślała, że trzeba będzie wracać do
pona
sc
an
da
lous
pracy i normalnego życia.
W pokoju Charlie z niechęcią spojrzał na kopertę.
- To nie jest w porządku.
- Ale z ciebie uparciuch - stwierdziła z uśmiechem. - Ile tego
może być?
- Nie mam pojęcia. Chciałabyś policzyć? Wzięła kopertę i
zajrzała do środka. Na wierzchu zobaczyła pomięte banknoty, głównie
pięciodolarówki. Było też trochę jednodolarówek.
- Jest przynajmniej kilkaset. Policzę w kuchni.
- Najpierw usiądź tu - powiedział Charlie, wskazując miejsce na
sofie. Objął Cassie i pocałował.
Spojrzał jej głęboko w oczy.
- Szkoda, że nam przeszkodzili.
- Może tak będzie lepiej? - zastanowiła się, zagryzając wargę.
- Naprawdę?
- Sama już nie wiem. Policzę pieniądze.
Cassie długo nie wracała z kuchni. Charlie postanowił sprawdzić,
co się tam dzieje. Gdy dotarł wreszcie na miejsce, zastał ją siedzącą
przy stole. Patrzyła z niedowierzaniem na banknoty ułożone w
schludne sterty.
- No i jak? - spytał, opierając się o futrynę. Spojrzała na niego,
jak obudzona ze snu.
- Nie mogę uwierzyć - odpowiedziała. - Wiesz, ile tu jest?
Siedem tysięcy sto pięćdziesiąt osiem dolarów i trzydzieści dwa centy!
Na chwilę zaniemówił.
pona
sc
an
da
lous
- Sporo pieniędzy - powiedział cicho.
Podszedł do stołu i z trudem usiadł na krześle. Całe ciało bolało
go z wysiłku, ale nie miało to już najmniejszego znaczenia.
- To twoje pieniądze - powiedział, kładąc dłoń na banknotach.
- Nie, twoje - zaprotestowała.
- Kochanie, zjawiłem się tu zgodnie z twoim życzeniem, żeby ci
pomóc. Teraz daję ci te pieniądze, więc możesz spłacić długi. Obrazisz
mnie, jeśli ich nie przyjmiesz - oznajmił z uśmiechem.
- Może wezmę tylko część?
- Wszystkie. Gdy tylko otworzą bank, wkroczymy tam,
pójdziemy prosto do twojego pana Moffita i rzucimy mu pieniądze na
stół. Chcę zobaczyć jego minę, gdy się przekona, że w najbliższym
czasie bank nie zajmie twojego domu.
W drzwiach stanęła Trish. Przyciskała do piersi kapelusz i
przecierała zaspane oczy.
- Mamusiu - spytała, spoglądając na stół. - Co to jest?
- Pieniądze do zabawy.
- Wyglądają na prawdziwe.
- Tak, żartowałam. Chodź się przywitać. Dziewczynka podeszła i
objęła matkę za szyję.
- Charlie - powiedziała. - Masz paskudną plamę na koszuli.
Skinął głową.
- Wiem.
Cassie spojrzała na niego nad głową Trish.
- Zanim pojedziemy do banku, zabiorę cię do lekarza, żeby
pona
sc
an
da
lous
zmienić opatrunek.
- To nie będzie potrzebne.
- Dlaczego?
- Nie zostanę tu długo.
Trish gwałtownie uniosła głowę.
- Wyjeżdżasz?
Uniósł się z krzesła i przyklęknął ostrożnie przed dziewczynką.
- Muszę, kochanie. Już czas - wyjaśnił ze smutkiem. Zobaczył łzy
w jej oczach.
- Ale dlaczego? - spytała.
Charlie wierzchem dłoni otarł jej łzy z policzków.
- Przybyłem tu tylko na chwilę. Teraz muszę już wracać do
domu.
- Ale... - przerwała i zaczęła szlochać.
Objął ją i przytulił do siebie. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że
jego ciało zaczyna znikać. Zastanawiał się, czy wkrótce stanie się
przezroczysty jak duch. Miał mało czasu, a jeszcze tyle do zrobienia.
- Chciałbym, żebyś zatrzymała mój kapelusz. Trish uniosła oczy
pełne łez.
- Naprawdę?
- Tak, żebyś o mnie pamiętała.
Pociągnęła nosem, starając się powstrzymać płacz.
- Zobaczę cię jeszcze?
- Nie wiem. To nie zależy ode mnie.
- Nie chcę, żebyś odszedł.
pona
sc
an
da
lous
- Mama napisze ci parę opowieści na mój temat. Ach, jeszcze
jedno. Będziesz chodzić na lekcje do szkoły baletowej.
- Naprawdę? - spytała zdziwiona i spojrzała z niedowierzaniem
na matkę.
- Tak - potwierdziła Cassie. - To pożegnalny prezent od
Charliego.
- Wolałabym raczej, żebyś został - powiedziała Trish i oparła mu
głowę na ramieniu.
Siedzieli w samochodzie przed bankiem i trzymali się za ręce.
Charlie miał na sobie strój, w którym pojawił się przed tygodniem,
łącznie z ostrogami i rewolwerami w olstrach. Brakowało mu tylko
stetsona, no i włożył inną, czystą koszulę.
- Idź już - powiedział do Cassie.
- Nie wejdziesz?
- Nie ma na to czasu.
- Gdy wyjdę, ciebie już nie będzie, prawda?
- Obawiam się, że tak. Czuję się tak, jakbym znikał.
- Och, Charlie.
Postanowiła nie płakać. Mocniej chwyciła go za rękę
- A jeśli nie pójdę i nie dam im pieniędzy? Jeśli podrę banknoty?
- To nie ma znaczenia - odpowiedział spokojnie.
- Zrobiłem swoje i muszę wracać.
Rozwiązał chustkę, którą nosił na szyi, i podał Cassie,
uśmiechając się smutno.
- Trish dostała kapelusz, więc tylko to mogę ci dać. Zechcesz
pona
sc
an
da
lous
przyjąć?
- Oczywiście.
- Jest bardzo zakurzona. Musisz ją uprać w tej twojej wielkiej
maszynie.
- Nie trzeba...
- Kochasz mnie? Zarzuciła mu ręce na szyję.
- Oczywiście, kocham.
- Ja też cię kocham. - Delikatnie odsunął jej dłonie.
- Musisz już iść.
Otworzyła drzwi i jeszcze raz odwróciła się do niego.
- Czy twoje plecy się zagoją? - spytała z oczami wilgotnymi od
łez.
- To zależy od ciebie. Stanie się tak, jak napiszesz. Może będę
miał w tym miejscu jakąś fajną bliznę? Kochanie, teraz powinnaś już
iść.
- Spotkamy się jeszcze? - spytała. Zdawała sobie sprawę, że
pytanie jest dziecinne, ale nie mogła się powstrzymać.
- Nie wiem, Cassie. Nie znam zasad. - Spojrzał jej w oczy. -
Żałujesz, że się poznaliśmy?
- Nie, i mam nadzieję, że znów się spotkamy i kiedyś będziemy
razem. Zapamiętasz mnie?
- Do końca życia. Teraz musisz już iść - powiedział i pogłaskał ją
po policzku. - Kocham cię.
- Ja też cię kocham.
Tłumiąc szloch, Cassie wysiadła z samochodu, weszła do banku,
pona
sc
an
da
lous
wpłaciła pieniądze na konto, wypisała czek o wartości kwartalnej
spłaty pożyczki i zostawiła go na biurku Moffita. Działała
automatycznie, cały czas myśląc o mężczyźnie, którego zostawiła w
samochodzie. Miała nadzieję, że czeka tam na nią. Powoli pchnęła
szklane drzwi i wyszła. Nadal świeciło jaskrawe słońce i na ulicy
panował ożywiony ruch. Tylko Charliego już nie było.
Kilka tygodni później Cassie siedziała w domu przy biurku.
Nagle dzwonek telefonu wyrwał ją z ponurego zamyślenia.
- Słucham - powiedziała niechętnie. Usłyszała głos mężczyzny w
średnim wieku.
- Czy pani Cassie Nevins?
- To ja. Czy pan chce mi coś sprzedać?
- Nie. My kupujemy.
- Słucham?
- Mówi Donald Albright z KidLit Books. Jesteśmy jednym z
największych w Stanach wydawców literatury dla dzieci.
- Tak, słyszałam o was.
- Chcielibyśmy kupić pani opowiadania o kowboju Charliem.
- Jak to? - Cassie chwyciła się krawędzi krzesła.
- Otrzymaliśmy je ponad miesiąc temu. Chcemy podpisać
umowę.
- Ale jak do was trafiły?
- Przesłał je pani przedstawiciel, Charles Culpepper. Rozumiem,
że działał jako pani agent. Czy powinienem się z nim skontaktować?
- Nie, może pan omówić warunki ze mną.
pona
sc
an
da
lous
Poczuła zawrót głowy. Charlie wysłał jej teksty. Kiedy zdążył to
zrobić? Od czasu gdy opuścił je przed dwoma miesiącami, prowadziły
monotonne życie. Nie miały teraz kłopotów finansowych. Trish
chodziła do szkoły i na lekcje baletu. Cassie pracowała, gotowała,
pisała opowiadania. Jednak obie cierpiały. Dziewczynka w końcu
przestała mówić na temat Charliego, ale idąc spać, nadal zabierała do
łóżka kowbojski kapelusz. Cassie spędziła wiele bezsennych godzin.
Gdy zasypiała, śnił jej się Charlie. Raz nawet spróbowała potrzeć
okulary, wypowiadając życzenie, by wrócił. Chyba jednak miał rację,
magia działała tylko raz.
Pracownik wydawnictwa zaprosił ją do Nowego Jorku na koszt
firmy. Chciał wiedzieć więcej na temat innych opowiadań i ustalić
warunki współpracy.
- Chętnie przyjadę - odpowiedziała. - Razem z córką. Ucieszy się.
Miała nadzieję, że wyjazd pozwoli im wyrwać się z ponurego
nastroju.
Cassie zatrzasnęła drzwi i włączyła silnik. Spieszyła się do
sąsiedniego miasteczka. Był tam oddział poczty kurierskiej, a zależało
jej, żeby pilnie wysłać do wydawnictwa ostatnie rękopisy. W czasie
kilku miesięcy, które upłynęły od podróży do Nowego Jorku, porzuciła
pracę, zajęła się pisaniem i ilustrowaniem swych opowiadań. Historyjki
były coraz lepsze.
Trish wyjechała na tygodniowy obóz. Był grudzień. Cassie
jechała boczną, śliską drogą w kierunku autostrady, gdy z przeciwnej
pona
sc
an
da
lous
strony pojawił się pędzący samochód. Kierujący nim chłopak słuchał
bardzo głośnej muzyki. Nagle wpadł w poślizg i zjechał na jej pas.
Skręciła gwałtownie, żeby uniknąć zderzenia. Jej samochód wjechał w
zaspę na poboczu i zatrzymał się na ogrodzeniu. Uderzenie było silne,
ale pasy utrzymały ją na fotelu. Drugi samochód nawet nie zwolnił.
Cassie siedziała bez ruchu. Serce waliło jej jak szalone.
Zamknęła oczy. Zdała sobie sprawę, że otarła się o śmierć. Usłyszała
stukanie w szybę. Natychmiast otworzyła oczy i rozejrzała się.
Mężczyzna z zatroskaną miną pokazywał ręką, żeby opuściła szybę.
Miał blond włosy, niebieskie oczy. Nosił kowbojski kapelusz. Cassie
poczuła, że na chwilę przestało bić jej serce.
- Charlie?
To musiał być sen. Marzyła o takiej chwili od pół roku. To
niemożliwe...
- Przepraszam - spytał znajomy głos. - Czy wszystko w
porządku?
- Charlie? - powtórzyła. Nie była w stanie powiedzieć nic innego.
Uniósł pytająco brwi.
- Na pewno nie jest pani ranna? Pokręciła przecząco głową.
- Nie sądzę.
- Czy może pani wysiąść?
- Myślę, że tak.
Otworzył drzwi. Wysiadła, lecz zatoczyła się. Zdążył ją chwycić,
nim upadła. Spojrzała mu w oczy.
- Witaj, Charlie - powiedziała cicho. Chwycił ją mocniej za
pona
sc
an
da
lous
ramiona.
- Skąd pani zna moje imię?
- Obawiam się, że nie uda mi się odpowiedzieć na to pytanie. -
Patrzyła na niego z nadzieją, że ją pozna. - Jestem Cassie Nevins -
szepnęła, opierając się o drzwi samochodu. - Dziękuję, że zatrzymał się
pan, żeby mnie ratować.
Uśmiechnął się. Znała ten uśmiech.
- Charles McMasters, lekarz weterynarii. - Wskazał na niewielką
ciężarówkę z przyczepą do przewozu koni.- Codziennie spieszę na
ratunek, choć moi pacjenci mają zwykle cztery nogi.
Charlie wrócił! Nie jako kowboj, ale w obecnym wcieleniu też
zajmował się zwierzętami. Mógł żyć w jej czasach i robić to, co lubił
najbardziej. Znajomym gestem odsunął kapelusz i podrapał się po
głowie.
- Proszę nie myśleć, że zwariowałem - powiedział powoli - ale
czy my się już kiedyś spotkaliśmy?
Oblizała zaschnięte usta.
- Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć.
- Rozumiem, a właściwie... nie rozumiem - przyznał z namysłem.
- Wydaje mi się, że widziałem panią we śnie.
- Możliwe - powiedziała z radością. - Miałam podobny sen.
pona
sc
an
da
lous
EPILOG
Rok później
Dużo osób przyszło na wieczór autorski Cassie. Wszyscy
pragnęli zdobyć jej podpis w najnowszej książce. Doktor McMasters
cieszył się, że impreza odbywała się w Reno. Dzięki temu mogli z
Trish tu przyjechać. Cassie sporo podróżowała w ciągu ostatniego
miesiąca, spotykając się z czytelnikami. Doktor rozumiał, że jako
zawodowa pisarka żona musi promować swoje książki. Na szczęście
był to ostatni wyjazd. Chciał mieć żonę blisko siebie.
Cassie uniosła wzrok. Pomachała do męża i córeczki.
Dziewczynka trzymała Charliego mocno za rękę.
- Cześć, mamo! - zawołała. Była dumna z matki i miała teraz
prawdziwego tatę. Bardzo się zżyli w ciągu ostatniego roku. Starał się
być dla niej dobrym ojcem, choć nie miał w tej dziedzinie żadnego
doświadczenia.
Był jedynym dzieckiem niemłodych rodziców, ubogich farmerów
ze stanu Iowa. Przez całe życie pracowali na swoim skrawku ziemi.
Nigdy nie zaznał głodu, miał normalne dzieciństwo, garstkę przyjaciół.
Mnóstwo czasu spędzał na rowerze lub na koniu. Dobrze się uczył.
Rodzice namówili go, żeby poszedł na studia jako pierwszy w rodzinie.
Lubił zwierzęta, więc wybrał weterynarię.
Jego związki z kobietami nie były trwałe. Nie potrafił się
pona
sc
an
da
lous
zaangażować bez reszty. Niedługo po ukończeniu studiów stracił
rodziców. Zmarli w odstępie miesiąca. Sprzedał farmę i przeniósł się w
góry. Planował to od dawna. Miał małą farmę i pracował jako
weterynarz w Montanie. Jednak okolica szybko się zmieniała. Po-
wstawało coraz więcej pól golfowych, a tereny uprawne i pastwiska
wykupywano, by zamienić je w ogrodzone rezydencje. Pewnego dnia
znalazł w gazecie ogłoszenie, że potrzebny jest weterynarz w małym
miasteczku niedaleko Reno. Długo się zastanawiał, wreszcie wysłał
ofertę.
Wszelkie formalności udało się załatwić w ciągu miesiąca.
Spakował wszystko do ciężarówki. Jego kasztanka, Lucky, zajęła
miejsce w przyczepie. Pamiętał chwilę, gdy wyjeżdżając zza zakrętu,
zobaczył widok zapierający dech w piersiach. Odległe szczyty gór i
błękitne niebo. Wreszcie znalazł wymarzoną okolicę. Niecałe pięć
minut później, za kolejnym zakrętem zauważył rozbity samochód
Cassie. Gdy spojrzał jej w oczy, zrozumiał, że to jego szczęśliwy dzień.
Nie wszystko między nimi od razu dobrze się układało. Ciągle
musiał wysłuchiwać o magicznych okularach i kowboju Charliem,
podobno uderzająco do niego podobnym. Widział, że Cassie jest
absolutnie przekonana, iż jest nowym wcieleniem Charliego. Nie
wierzył w to. Miał naukowe podejście do życia. Mógł uwierzyć w
zbieg okoliczności, ale nie w magię. Długo nie umieli dojść do
porozumienia w tej sprawie. W końcu każde zostało przy własnym
zdaniu.
Cassie przeczytała zebranym czytelnikom fragmenty swojej
pona
sc
an
da
lous
najnowszej powieści. Zdjęła dziwaczne okulary ozdobione turkusami i
kryształami górskimi. Podziękowała za oklaski. Doktor patrzył, jak
podpisuje książki. Sprawiało jej to ciągle wielką przyjemność, choć po
wydaniu dwóch zbiorów opowiadań w ubiegłym roku, powinna się
przyzwyczaić do popularności.
Przypomniał sobie wieczór, kiedy po raz pierwszy powiedział, że
ją kocha. Siedział przy stole, pijąc kawę. Stanęła obok, patrząc na
niego.
- Co? - spytał cicho. - Dlaczego mi się tak przyglądasz? Co się
stało?
Odsunęła mu kosmyk włosów z czoła, powiedziała, że czas pójść
do fryzjera i spojrzała tak, że zrobiło mu się ciepło na sercu.
Uśmiechnęła się.
- Właśnie zdałam sobie sprawę, że Charlie już nie istnieje. Jesteś
tylko ty.
- Tęsknisz za nim?
- Nie. Jest tak, jakbym miała kiedyś cudowny sen o człowieku,
który nie pasował do dzisiejszych czasów. Ty jesteś inny, prawdziwy.
Chodzi mi o to, że nie wziąłeś się znikąd, żyłeś swoim życiem, nim
mnie spotkałeś. Rozumiesz?
- Żyłem, czekając na ciebie. Wiesz, że cię kocham.
- Dobrze, że to wreszcie powiedziałeś. Ja też cię kocham. Ciebie i
tylko ciebie.
Wyciągnął rękę i posadził sobie Cassie na kolanach. Przytulił ją.
Oparła twarz o jego szyję. Poczuł jej łzy. Pogłaskał ją po włosach.
pona
sc
an
da
lous
Pomyślał, że właśnie teraz czas mógłby się zatrzymać na zawsze.
- Jesteś cudowna.
- Ty też.
Cassie podpisała kolejną książkę. Położyła delikatnie dłonie na
wydętym brzuchu, czując, że dziecko zaczyna kopać. Poprosiła cicho,
żeby wytrzymało spokojnie jeszcze pół godziny i delikatnie poklepała
brzuch. Grzeczny chłopiec, pomyślała z uznaniem, gdy ruchy ustały.
Nie łudziła się, że w przyszłości będzie taki grzeczny, zwłaszcza jeśli
wda się w ojca. Charles McMasters okazał się silną osobowością.
Jednak Cassie była z nim bardzo szczęśliwa. Nie nudzili się ze sobą
nawet przez chwilę, zawsze potrafił ją mile zaskoczyć. Przypominał
kowboja Charliego na tyle, że nadal wierzyła w magię.
Podpisując książki, zamieniała parę słów z każdą osobą czekającą
w kolejce. Na końcu stała wysoka, chuda kobieta, właścicielka
księgarni. Podając swój egzemplarz do podpisania, wskazała na
okulary leżące na stoliku.
- Niesamowite okulary - stwierdziła. - Ciekawa jestem, gdzie je
kupiłaś?
- To długa historia, Gerri.
- Ach, rozumiem - powiedziała z taką miną, jakby miała do siebie
pretensję o wścibstwo.
- Kiedyś ci opowiem.
Gerri uśmiechnęła się i wtedy Cassie przyszło coś do głowy.
- Proszę - powiedziała, podając jej okulary.
pona
sc
an
da
lous
- To dla mnie? - upewniła się Gerri
- Weź je - poprosiła Cassie. Spojrzała na męża z widoczną
serdecznością. - Są magiczne, ale ja już nie potrzebuję magii.
pona
sc
an
da
lous