Margaret McPhee
Zemsta i miłość
Tłumaczenie:
Ewa Nilsen
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Hounslow Heath, Londyn 1810
To był idealny dzień na ślub. Październikowy poranek budził
się rześki i słoneczny, a błękitu nieba nie przesłaniała nawet jedna
chmurka. Wrzosowisko Hounslow wciąż się zieleniło, podczas gdy
otaczające je dęby i buki przybrały najpiękniejsze odcienie
czerwieni i złota. Jednak jadąca paradnym powozem lady
Marianne Winslow nie zauważała piękna przyrody.
– Powinniśmy się modlić, by Pickering wciąż czekał na nas
w kościele. Nie zdziwiłbym się, gdyby zmienił decyzję i wrócił do
domu. Nikt nie mógłby go za to potępić. Ma przecież swoją dumę.
Cóż przez tyle czasu robiłaś w swojej sypialni?
George Winslow, hrabia Misbourne, wyciągnął z kieszonki
złoty zegarek i otworzył go.
Marianne zastanowiła się, co ojciec by powiedział, gdyby
poznał prawdę, bowiem przez ostatnie dwie godziny wpatrywała
się w lustro i usiłowała się zmusić do poślubienia człowieka
prawie w wieku jej ojca, którego widziała zaledwie dwa razy w
życiu i który spoglądał na nią takim wzrokiem, jakby była młodą
klaczą. Ale ojciec nie czekał na odpowiedź.
– Jesteśmy już czterdzieści pięć minut spóźnieni, a nie
dojechaliśmy jeszcze do Staines. Dobry Boże, dziewczyno, po tej
historii z Arlesfordem nie możemy ryzykować, że zniechęcisz też
Pickeringa.
– Ale papo… to małżeństwo… nie jestem pewna, czy
potrafię…
– Marianne, jak powiedziała ci już twoja matka, to, co teraz
czujesz, to zwykłe przedślubne zdenerwowanie. Rzecz u młodej
damy całkiem zwyczajna. Przeżywaliśmy już to…
– Tak, ale…
– Ale co?
– Myślałam, że po zaręczynach będę mogła przywyknąć do
pana Pickeringa i do myśli, że zostanę jego żoną. Potrzebuję na to
więcej czasu. Pierścień zaręczynowy dostałam przecież zaledwie
przed miesiącem.
Spojrzała na ciężki sygnet, który miała na palcu.
– Tymczasem, papo, ja prawie go nie znam.
– Wkrótce poznasz. Pickering nie jest człowiekiem
wymagającym. Będzie dla ciebie dobry.
Złoty pierścień od Pickeringa zabłysnął w świetle słońca.
– Rozumiem, że nie wydaje ci się najbardziej pociągającym
panem młodym. Ale to człowiek stały, solidny i można na niego
liczyć. Jest nie tylko właścicielem znacznej fortuny, ale także
człowiekiem wpływowym. Stanowi naprawdę znakomitą partię. –
Ojciec przerwał na chwilę, a potem kontynuował: – Ślub musi się
odbyć, więc już nie staraj się niczego kwestionować. I rób, moje
dziecko, jak ci się mówi.
Marianne spojrzała na bukiet ślubny. Bladoróżowym różom,
ściętym w oranżerii tego ranka, towarzyszyły białe drobne kwiatki
zwane tchnieniem dzieciątka. Marianne znała wszystkie argumenty
ojca. Wiedziała też, że ojciec ma rację. Jednak żadna z tych rzeczy
nie czyniła myśli o ślubie z Charlesem Pickeringiem bardziej
możliwą do przyjęcia.
Powóz wziął zakręt tak ostro, że Marianne, próbując
przytrzymać się zabezpieczającej pętli, upuściła bukiet na podłogę.
– Papo, czy nie możemy jechać wolniej i ostrożniej?
– Mamy zbyt mało czasu, Marianne. Utrata Pickeringa
kosztowałaby nas zbyt dużo. – Ojciec odwrócił wzrok z dziwnym
wyrazem oczu. Zacisnął usta, a po chwili mówił dalej: – Stangret
ma polecenie nadrobić stracony czas. A poza tym to wrzosowisko
to miejsce niebezpieczne. Nie należy tutaj zwalniać, nawet za dnia.
Ojciec podniósł bukiet z podłogi i wręczył go córce.
Marianne zadrżała.
– Nie myślisz chyba, że ten rozbójnik… – zaczęła i chciała
mówić dalej, lecz ojciec jej przerwał.
– Wiesz, że ponad dwa miesiące temu ślad po nim zaginął.
Teraz, gdy jest ścigany, przeniósł się z pewnością gdzie indziej. A
gdyby nawet był gdzieś w pobliżu, godzina jest zbyt wczesna.
Leży pewnie pijany w jakiejś tawernie… Nie zaryzykujemy
jeszcze większego spóźnienia.
– No tak. Zawsze kończy się na jednym. To znaczy na moim
ślubie – powiedziała Marianne z ciężkim sercem i odwróciła
wzrok.
– Córko. – Ojciec westchnął i ujął jej dłoń. – Wiesz przecież,
ile dla mnie znaczysz.
Kiwnęła głową.
– I wiesz, że wszystko robię dla twojego dobra?
– Tak, papo.
– A zatem uwierz mi, moje najdroższe dziecko, że ślub z
Pickeringiem to rzecz dla ciebie najlepsza.
Kiwnęła głową ponownie. Wyjdzie za pana Pickeringa, bo
ojciec zaaranżował dla niej to małżeństwo… No i dlatego że… tak
trzeba. Powóz zwolnił, zbliżając się do wąskiego mostu, a przez
okienko wpadł snop słonecznego światła, oświetlając twarz ojca
uśmiechającego się do córki. Jego spojrzenie było serdeczne, a
dłonie, w których trzymał jej dłoń, bardzo ciepłe. Wszystko
naokoło zdawało się jakby uśpione. Nie słychać było nawet turkotu
kół ani śpiewu ptaków. Nastąpił moment czystego spokoju w
złotym świetle, gdy nagle padł strzał, po czym rozpętało się piekło.
Lokaje krzyczeli, stangret głośno przeklinał, konie rżały.
Powóz zachwiał się, a potem przystanął. Coś dużego i twardego
uderzyło o jego ścianę. Marianne, przerażona, aż podskoczyła na
siedzeniu. Spojrzała w stronę, z której dobiegały hałasy, i kątem
oka dostrzegła ciemny cień przesuwający się za oknem. Rozległ
się tętent kopyt i krzyki. I tupot nóg. A potem zaległa cisza.
Ojciec z kieszeni w drzwiczkach powozu dobył dwa pistolety
i czekał w pogotowiu, trzymając je w dłoniach. Przyczajony,
spoglądał to na jedne drzwiczki, to na drugie.
– To musi być ten rozbójnik – wyszeptała Marianne z
bijącym sercem.
Ojciec, oddychając ciężko, czekał z zaciśniętymi zębami.
– Daj mi jeden pistolet, papo, proszę.
– Nie mów głupstw, Marianne.
Czekali, ale nic się nie działo. Sekundy dłużyły się w
nieskończoność. Strach i przerażenie były niemal obezwładniające.
Ojciec wycedził przez zęby: „No chodź, pokaż się”. Jednak ten,
kto był na zewnątrz go nie usłuchał.
W powietrzu panowały napięcie i bezruch.
Marianne zastanawiała się, czy napastnik przypadkiem nie
uciekł. Ojciec najwyraźniej pomyślał tak samo, bo dał jej znak
głową, że ma być cicho. Przytaknęła milcząco, patrząc, jak ojciec
przesuwa się ku wejściu. W tej samej chwili drzwiczki otworzyły
się gwałtownie.
Pistolet ojca wypalił z tak ogłuszającym hałasem, że
Marianne zabolały uszy, a jej oczy w chmurze niebieskiego dymu
zaczęły łzawić. Chciała się poruszyć, lecz ojciec schwycił ją
mocno za przegub.
– Zostań tam, gdzie jesteś, Marianne! – rozkazał.
Cisza, która zapadła po wystrzale, dzwoniła jej teraz w
uszach. Poprzez dym zobaczyła jakiś cień przesuwający się za
drzwiczkami powozu i usłyszała ochrypły męski szept.
Ojciec wystrzelił w stronę cienia z drugiego pistoletu i
wyskoczył z powozu przez otwarte drzwiczki.
Rozległo się głuche stuknięcie o ścianę powozu, od którego
pojazd zakołysał się. Marianne usłyszała jęk, a potem zapadła
złowroga, mrożąca krew w żyłach cisza.
– Papo?
Sprawdziła, czy w schowkach na drzwiczkach nie ma
trzeciego pistoletu, a gdy go nie znalazła, mimo to wyskoczyła z
powozu. Dym już się rozproszył i nie przesłaniał jej widoku.
Konie zostały wyprzężone i puszczone wolno. Po stangrecie i
lokajach nie było śladu. Jej ojciec stał oparty plecami o ścianę
powozu, twarz miał białą jak kreda, z kącika ust sączyła mu się
krew, jednak jego czarne oczy patrzyły przed siebie z gniewem
człowieka gotowego walczyć. Marianne wiedziała, że rozbójnik
jest w pobliżu i z pewnością ją teraz obserwuje. Nie była jednak w
stanie podnieść wzroku. Serce waliło jej mocno, strach
sparaliżował całe ciało. Biorąc głęboki oddech, powoli pobiegła
wzrokiem za spojrzeniem ojca i dostrzegła wysokiego, ciemnego
rozbójnika.
Ubrany był na czarno. Miał na sobie bryczesy z koźlej skóry
oraz długie popękane ze starości buty. Nawet jego rękawiczki były
ciemne i znoszone jak reszta ubioru. Na głowie nosił staromodny
trójgraniasty kapelusz, także czarny, a spod kapelusza wymykały
się długie włosy w kolorze ciemnego mahoniu. Wszystko to
Marianne zauważyła w jednej sekundzie, choć uwaga jej skupiała
się na ciemnej chuście, która zasłaniając dół twarzy mężczyzny,
skrywała jego tożsamość.
Poczuła ściskanie w żołądku i drżenie kolan. Jej wzrok
zatrzymał się na chwilę na chuście, a potem przesunął się ku jego
oczom.
Nie wydawały się okrutne, a miały kolor ciemnego miodu.
Jego stanowcze spojrzenie sprawiło, że nie mogła odwrócić
wzroku. Poczuła, że serce bije jej nierówno, i zadrżała na całym
ciele. Nie wiedziała, czy sprawił to szok, ulga, strach, czy też
kombinacja wszystkich tych trzech uczuć.
– Czego chcesz, u diabła? – zapytał rozbójnika jej ojciec.
Tamten oderwał wzrok od jej oczu i dopiero wtedy Marianne
zauważyła, że w obu dłoniach trzyma pistolety wymierzone w
serce ojca.
Choć nie widziała pod chustą jego ust, wiedziała, że
uśmiechnął się, słysząc to pytanie. Tak, uśmiechnął się, ale w
oczach, zwróconych na ojca, nie było radości.
– Dobrze wiesz, czego żądam – powiedział mężczyzna
spokojnie i ochryple, prawie szeptem.
– Pożałujesz tego, łajdaku.
– Nie sądzę.
– Moja córka jedzie właśnie na swój ślub – próbował
oponować ojciec, lecz bez skutku, gdyż rozbójnik nawet nie
drgnął. Jego wzrok był wciąż bezlitosny.
– Mam sakiewkę z pieniędzmi. – Ojciec wyciągnął z kieszeni
woreczek z brązowej skóry. – Trzymaj. – Rzucił go w stronę
rozbójnika. – Weź ją i odejdź.
Sakiewka wylądowała na trawie między nimi, ale rozbójnik
nawet na nią nie spojrzał, mimo że była ciężka i wypchana
monetami.
– Nie chcę twoich pieniędzy – powiedział ochryple, patrząc
nieustępliwie w oczy Misbourne’a.
Ojciec też patrzył na niego przez chwilę, jakby nie
rozumiejąc odpowiedzi.
– Weź więc spinkę do fularu z brylantem i zegarek. I jedno, i
drugie jest ze złota – rzekł i drżącymi palcami odpiął spinkę, a
potem wyjął z kieszonki zegarek i próbował wręczyć obie te
rzeczy napastnikowi.
Ale ten ani drgnął.
– Marianne, zdejmij perły i rzuć je obok sakiewki na trawę –
polecił córce Misbourne, dodając szeptem: – Perły przed wieprze.
Rozbójnik pokręcił głową.
– Nie chcę też twojej biżuterii, Misbourne.
Palce ojca, który próbował rozpiąć zameczek naszyjnika na
szyi córki, znieruchomiały.
– Wiesz, jak się nazywam? – zapytał ostro, marszcząc brwi, a
w jego oczach pojawiły się podejrzliwość i strach.
– Wiem znacznie więcej.
Obaj mężczyźni, w ciężkiej i złowrogiej ciszy, mierzyli się
wzrokiem.
– Więc czego chcesz? – zapytał w końcu starszy.
– Dojdziemy do tego – odrzekł enigmatycznie napastnik. –
Teraz jednak, zgodnie ze swoim zwyczajem, zacznę od tego, że
wezmę to, co jest ci najdroższe na świecie.
Ojciec pobladł jeszcze bardziej, zmusił się jednak do
fałszywego śmiechu.
– Chcesz mnie zabić?
– Nie! – zawołała Marianne, robiąc krok do przodu. – Niech
go pan nie krzywdzi, błagam pana!
Ich spojrzenia się spotkały, a oczy napastnika w świetle
poranka wydały się jej prawie złociste.
– Niech pani będzie spokojna, lady Marianne… – zszokował
ją znajomością jej imienia. – Zarówno pani ojciec, jak i ja wiemy,
o czym mówię – dodał tym samym beznamiętnym głosem i
zmierzył Misbourne’a lodowatym spojrzeniem. – Prawda?
– Nie! – zaprzeczył słabym głosem ojciec Marianne.
Jego ton był tak nieprzekonujący, że nawet córka nie
uwierzyła, że nie wie, o co chodzi.
Rozbójnik wykonał drobny ruch pistoletem trzymanym w
prawej dłoni.
– Zabiję cię, jeżeli nie dasz mi tego, po co przyszedłem. A
gdy zginiesz, będę mógł wziąć to, co tak bardzo starasz się
chronić.
– Papo, proszę cię, jeżeli wiesz, czego on chce, daj mu to.
Nie ryzykuj naszego życia.
Obaj mężczyźni spojrzeli na nią. Na twarzy ojca odbiło się
ogromne napięcie. Zdawało się, że w ciągu tych kilku minut
zestarzał się o sto lat, tymczasem oczy napastnika przybrały bardzo
dziwny wyraz.
– Uciekaj, Marianne – powiedział ojciec głosem pełnym
cierpienia. – Biegnij, nie oglądając się za siebie.
Marianne pokręciła głową.
– Nie zostawię cię – odparła.
– Rób, co mówię, dziewczyno!
Słysząc to, zrozumiała, co rozbójnik miał na myśli, zanim
wypowiedział następujące słowa:
– Cóż droższego może mieć ojciec nad własną córkę?
– Zapewne są droższe mu osoby – odrzekła.
– Nie odbierzesz mi jej, ty diabelskie nasienie!
Ojciec rzucił się w stronę rozbójnika, ale tamten był wyższy,
silniejszy i młodszy. Schowawszy błyskawicznie pistolety,
odparował z łatwością uderzenia Misbourne’a i sam zadał mu cios
najpierw w twarz, a potem w brzuch. Ojciec zgiął się wpół, robiąc
krok do tyłu i opierając o bok powozu, a potem osunął się na
kolana. – Papo!
Marianne ruszyła ku niemu, lecz rozbójnik był szybszy.
Uchwycił ją wpół i przyciągnął do siebie.
– Nie!
Próbowała się wyrwać, lecz okazał się silniejszy. Tymczasem
Misbourne wstał z kolan.
– Co dasz mi za jej bezpieczny powrót, Misbourne?
– Wszystko, co zechcesz.
– Wszystko?
Ojciec kiwnął głową.
– Pieniądze. Złoto. Srebro. Klejnoty. Wymień, co zechcesz.
Rozbójnik rzucił na ziemię złożony arkusz papieru.
– Oto moja cena, Misbourne.
Ojciec podniósł arkusz i rozłożył go, a Marianne zobaczyła,
że twarz mu się wykrzywia z przerażenia. Nie wykonał żadnego
ruchu, nie wypowiedział ani słowa, patrzył tylko na papier tak,
jakby nie mógł uwierzyć w to, co jest tam napisane. Zachwiał się
na nogach i cofnął, opierając o ścianę powozu.
– Papo! – Marianne daremnie usiłowała wyrwać się
rozbójnikowi. – Papo!
Na czole starszego mężczyzny pojawiły się krople potu.
Twarz miał poszarzałą. Wyglądał teraz na słabego starca, który już
nawet nie potrafi udawać, że jest silny i energiczny. Mimo to
rozbójnik nie okazywał litości.
– Wymiana nastąpi dzisiaj, Misbourne. Bądź gotowy.
Marianne poczuła, że ziemia usuwa jej się spod stóp i świat
odwraca do góry nogami, bo mężczyzna podniósł ją i zarzucił
sobie na ramię. Wiła się i próbowała kopać, jednak przestała, gdy
poczuła, że krew jej napływa do głowy, a uchwyt mężczyzny staje
się silniejszy.
– Nie! Nie zabieraj mi jej! Błagam! – ojciec z płaczem padł
na kolana. – Błagam cię, panie. Dam ci, co tylko zechcesz.
Napastnik pozostawał jednak niewzruszony.
– Dasz – potwierdził i dodał: – Czekaj na dalsze instrukcje.
To rzekłszy, dosiadł konia, wciągnął Marianne, umieszczając
ją bokiem na siodle przed sobą. Ogromny czarny wierzchowiec,
zniecierpliwiony, stanął dęba.
– Kto cię przysłał? Czy to był…? – zawołał przerażony
Misbourne.
– Nikt mnie nie przysłał – wpadł mu w słowo rozbójnik.
– No to kim jesteś, u diabła?
– Jestem twoją przeszłością, Misbourne! Przeszłością –
odrzekł rozbójnik, patrząc na starszego mężczyznę z wysokości
siodła.
Następnie spiął konia i w chwilę później galopowali już z
Marianne przez wrzosowisko, zostawiając za sobą jej krwawiącego
i śmiertelnie bladego ojca, pozbawiony koni powóz i rozdeptane
resztki ślubnego bukietu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Rafe Knight poganiał konia, przez cały czas mocno
przytrzymując swoją drogocenną zdobycz. Czuł słodki zapach
fiołków emanujący z włosów dziewczyny i przyciskał do siebie jej
szczupłe ciało. Żałował, że ta piękna panna zmuszona jest w tym
wszystkim uczestniczyć. Stanowiła jednak jedyną słabość
Misbourne’a i co za tym idzie, jedyną nadzieję na to, że on, Rafe
Knight, dostanie to, co się stara uzyskać.
Pomyślał, że stangret Misbourne’a i jego lokaje z pewnością
dotarli już do gospody i wezwali pomoc. Nie miał zatem zbyt
wiele czasu. Zmierzał z początku na zachód, w stronę Staines, a
gdy zniknął już Misbourne’owi z oczu, zawrócił na ogromnym
wrzosowisku i ruszył w stronę Hounslow i Londynu.
Callerton czekał na niego dokładnie tam, gdzie się umówili,
ukryty pośród zabudowań opuszczonej farmy na obrzeżu miasta.
Wrota ogromnej stodoły stały otworem. Knight wjechał do środka
i pozwolił swojemu przyjacielowi zsadzić z konia Marianne, po
czym sam zeskoczył na ziemię.
Zamaskowany wspólnik rozbójnika zaprowadził Marianne do
powozu czekającego w stodole, a potem pomógł przyjacielowi
wprząc swego konia do zaprzęgu. Marianne miała sucho w ustach,
serce biło jej jak oszalałe, a całe ciało było zesztywniałe z
napięcia. Bała się tak bardzo, że dygotała z każdym oddechem i
czuła, że dłonie ma lepkie od potu. Zacisnęła mocno powieki i
chcąc opanować panikę, zaczęła liczyć oddechy. Gdy otworzyła
oczy ponownie, mężczyźni wycierali konia z piany i potu i byli
całkowicie pochłonięci swoją pracą. Marianne zmobilizowała
resztki odwagi. Wzięła głęboki oddech i zacisnęła palce na klamce
u drzwiczek powozu.
Krew wciąż pulsowała jej w skroniach, a serce waliło mocno.
Drzwiczki otworzyły się bezszelestnie, a ona zsunęła się na ziemię
i przeszła w stronę tyłu pojazdu. Znalazłszy się tam, oparła się o
pusty bagażnik, szukając rozpaczliwie wzrokiem drogi ucieczki
albo jakiejś kryjówki. Wstrzymała oddech.
W tym strasznym napięciu wydawało jej się, że czas zwolnił,
wyostrzając wszystkie jej zmysły. Czuła zapach siana, końskiego
potu i jesiennych jeżyn. Słyszała podzwanianie uprzęży oraz
niecierpliwe uderzenia o ziemię końskich kopyt. Rozglądając się,
nie dostrzegła żadnego miejsca, w którym by się mogła ukryć,
żadnego stogu siana, żadnego pojazdu. Serce ze strachu podeszło
jej do gardła. Wiedziała, że musi zaryzykować. Nie wahała się
więc dłużej i rzuciła się biegiem do ucieczki.
Zdążyła zrobić zaledwie trzy kroki, gdy rozległ się krzyk i
znalazła się w ramionach rozbójnika, który w okamgnieniu
przyparł ją do drzwi powozu, przytrzymując jej ręce za plecami i
patrząc z wściekłością w oczy.
– To nie był dobry pomysł, lady Marianne – powiedział
ochrypłym półszeptem.
Znajdował się tak blisko, że z każdym wdechem dotykała
piersiami jego ciała. Był bardzo wysoki, górował nad nią, a ona
przez dłuższą chwilę nie była zdolna wypowiedzieć ani słowa.
– Łajdaku! – wycedziła przez zęby. – Czego się
spodziewałeś? Że będę siedziała w powozie, czekając, aż mnie
pobijesz tak, jak pobiłeś mojego ojca?
– Nie biję kobiet.
Patrzyła stanowczym wzrokiem.
– Ale bijesz starców, którzy nie zrobili ci nic złego.
– Tego pani nie wie, lady Marianne.
– Nie musiałeś go bić!
– To niewielka kara za to, co zrobił.
– Więc czym zasłużył sobie na takie traktowanie?
– Pani ojciec jest złodziejem i mordercą.
Pokręciła głową z niedowierzaniem.
– A pan jest szaleńcem oszołomionym złem tak jak pijak
alkoholem.
– Mylisz się. Niewiele różnię się od pani.
Spojrzał jej prosto w twarz. Miał oczy koloru najlepszego
porto, wyraźne i przytomne. Nie mogła opanować dreszczu, który
przebiegł całe jej ciało. Tymczasem napastnik wciąż, ściskając
przeguby jej rąk, przytrzymywał ją przy drzwiczkach powozu.
– To ty jesteś złodziejem. I z tego, co wiem, także mordercą.
Przysunął się jeszcze bliżej, a w jego oczach zapłonęła
wściekłość.
– To prawda, że ukradłem. Ale oskarżać mnie o
morderstwo?! Mogłem je popełnić z wielką łatwością, lady
Marianne, kiedy pani ojciec czołgał się przede mną w prochu. I
miałem pokusę, żeby to zrobić. Przyznaję, że tak było. Oko za
oko… Ale morderstwo to… Morderstwo to gra, w którą gra pani
ojciec. Mnie wystarczy, że pani ojciec trafi w ręce
sprawiedliwości.
Przeraziły ją jego słowa. A on nagle uwolnił ją, robiąc krok
do tyłu.
– Mam spór z pani ojcem, nie z panią. Pani nie musi się
obawiać. Nie zrobię pani krzywdy.
– A więc co pan zamierza ze mną zrobić?
Jej serce biło bardzo szybko. Usta miała suche, zadała jednak
to pytanie, choć bała się usłyszeć odpowiedź.
– Trzymać panią, dopóki pani ojciec nie da mi tego, czego
żądam. Ma bowiem coś, co należy do mnie. Wymiana będzie więc
sprawiedliwa.
– A czego pan żąda? – zapytała prawie szeptem.
Aż za dobrze pamiętała reakcję ojca po przeczytaniu żądania
rozbójnika. – Zadaje pani zbyt wiele pytań, milady. Nie możemy
dłużej zwlekać.
– Nie ujdzie to panu bezkarnie.
– Naprawdę?
– Jest pan godny pogardy.
– Jestem tym, czym uczynił mnie pani ojciec, lady Marianne.
Niech się pani modli do Boga, by nie pozwolił pani poznać prawdy
– powiedział, po czym otworzył drzwiczki i gestem zaprosił ją do
powozu.
Marianne nie miała wyboru, ale wsiadła z podniesioną
głową.
Ma oczy ojca. Czarne jak noc, uważne i patrzące na niego z
jednakową pogardą. Nic więc dziwnego, że była ulubienicą ojca,
pomyślał. I że chronił ją tak, jakby była klejnotem koronnym.
Urodę natomiast odziedziczyła po matce. Rafe spojrzał na blond
loki okalające jej twarz – łagodną i bladą, kontrastującą z czernią
oczu.
Jednak starożytna mądrość mówi, że to oczy są oknami
duszy. Zatem, pomyślał Rafe Knight, możliwe, że jej dusza jest tak
czarna jak dusza starego.
Zaciągnął zasłonki w okienkach powozu, a gdy wewnątrz
zrobiło się ciemno, dziewczyna zesztywniała. Na jej twarzy
odmalował się strach. Zirytowało go to. Czy ona uważa, że mogę
ją zgwałcić? – zastanowił się. Czy choćby ją tknąć? To Misbourne
robi takie rzeczy, nie ja.
– Powiedziałem, że nie ma się pani czego obawiać z mojej
strony – oznajmił gniewnie. – Biorąc pod uwagę pani skłonność do
ucieczki, zrozumiałe powinno być zastosowanie takich środków
ostrożności – dodał i pokazał jej niedługi sznur.
– A jeżeli nie dam się związać? – zapytała, podnosząc
dumnie głowę.
– Nie ma pani w tej sprawie wyboru, milady.
Patrzyła na niego tak, jakby był wcielonym diabłem
– Jest pan łajdakiem!
– To prawda – przyznał. – A pani nie powinna o tym
zapominać, zwłaszcza gdyby miała pani ochotę stawiać mi opór.
Otworzyła szeroko oczy, ale nie dostała ataku histerii,
którego spodziewał się po rozpieszczonej córeczce Misbourne’a.
Była opanowana i ostrożna. Gdy związywał jej ręce z tyłu i
sprawdzał, czy powróz nie jest zbyt mocno zaciśnięty, patrzyła na
niego spokojnie i z większą odwagą, niż mógłby patrzeć niejeden
mężczyzna.
Gdy już ją związał, otworzył schowek znajdujący się za jego
siedzeniem i wyciągnął stamtąd małą torbę podróżną. Robił
wszystko niespiesznie, ale precyzyjnie, dobrze wyćwiczonymi
ruchami. Wydobył z torby parę dobrze wypolerowanych butów z
cholewami, nowy kapelusz oraz parę bardzo eleganckich, czarnych
skórzanych rękawiczek. Następnie wyjął z kieszeni pistolety,
sprawdził, czy są nabite, i położył je na dnie torby. Ruchem ramion
zsunął z siebie płaszcz, zrolował go i położył na pistoletach. W
ślad za płaszczem poszedł trójgraniasty kapelusz, stare rękawiczki
i buty, po czym torba została schowana. Wtedy rozbójnik podniósł
wzrok i zobaczył, że Marianne go obserwuje. W przytłumionym
szarym świetle ich oczy się spotkały, a on na myśl, że córka
Misbourne’a mogłaby dla niego okazać się w jakimkolwiek
stopniu atrakcyjna, poczuł gniew.
Ona tymczasem, jakby to wyczuwając, odwróciła głowę i
utkwiła wzrok w ciemnych zasłonach.
Patrzył na nią, wkładając eleganckie czarne buty i zgarniając
do tyłu włosy, które zebrał na karku w warkocz przewiązany
czarną wstążką wyjętą z kieszeni fraka.
Wtedy Callerton zapukał w skrzynię powozu, dając
Knightowi znać, że dojeżdżają do dzielnicy zwanej St. Giles
Rookery.
– Czas wysiadać, lady Marianne – oznajmił.
Poruszyła się spokojnie. Zdawała się opanowana, jednak
wyczuł w tym ruchu rosnący brak zaufania, a w jej ciemnych
oczach błysk strachu. Przez moment poczuł wyrzuty sumienia,
jednak ona szybko odwróciła wzrok, a gdy spojrzała na niego po
raz kolejny, wyraz jej twarzy zdradzał jedynie pogardę. Była w tej
chwili tak podobna do Misbourne’a, że cała jego skrucha zniknęła.
Knight wyciągnął ku niej rękę i przystąpił do realizacji
następnej części swojego planu.
W gabinecie w swym miejskim domu przy Leicester Square
hrabia Misbourne leżał na przykrytej kremową narzutą kozetce i
słuchał dobiegającego zza okna turkotu powozów.
– Już pojechał – powiedział Francis Winslow, znany też jako
wicehrabia Linwood, syn Misbourne’a i jego spadkobierca, który,
stojąc przy oknie, odprowadził wzrokiem powóz Pickeringa. – Czy
sądzisz, ojcze, że nam uwierzył?
Oczy Linwooda były tak ciemne i pełne jadu jak oczy jego
ojca.
Misbourne kiwnął głową.
-Trudniej będzie jutro, kiedy wróci i będzie chciał odwiedzić
narzeczoną. Choć historia o wypadku i rozbiciu powozu, która się
znajdzie w jutrzejszych gazetach, bardzo nam pomoże.
Dopilnowałem też, by wieść się rozeszła, szeptana od ucha do ucha
w klubach.
Wicehrabia potrafił zająć się takimi szczegółami, jednak jego
ojciec nie podziękował mu za to, bowiem myśli miał zajęte innymi
sprawami.
Wyjął z kieszeni szlafroka kartkę i rozprostował ją, chcąc
ponownie odczytać. Pismo było zdecydowane, a słowa, choć
nieliczne, twarde i pełne gniewu. Miejsce, rok i żądanie
rozbójnika:
1795, Hounslow Heath.
Dokument, który został wtedy zabrany – w zamian za pańską
córkę.
Misbourne wciąż był pogrążony w myślach. Istniał tylko
jeden człowiek, który wiedział o dokumencie, a on, Misbourne,
miał szpiegów we wszystkich portach na południu czekających na
powrót tego człowieka do kraju. Możliwe było jednak, że ów
człowiek, Rotherham, niepostrzeżenie już przybył do Anglii. Na
myśl o tym staremu hrabiemu krew krzepła w żyłach, a całe ciało
zaczynało dygotało.
– Ojcze?
Linwood patrzył ojcu w twarz, dostrzegając niepokój i strach
w jego oczach.
– Pozwól mi się zastanowić – burknął Misbourne.
Cokolwiek by powiedzieć o Rotherhamie, dotrzymywał
słowa i lubił, żeby wszystko było zrobione jak najdokładniej. Do
jego powrotu zostało jeszcze trochę czasu. Wystarczająco dużo, by
Marianne zdążyła wyjść za Pickeringa.
Wsparty o poduszki, przeczytał jeszcze raz złowrogie słowa.
Typki spod ciemnej gwiazdy potrafiły się wygadać, nawet wtedy
kiedy poprzysięgły milczenie. Wystarczyła jakaś przechwałka w
pubie albo informacja wyszeptana do ucha hożej kochance.
Misbourne zastanawiał się, jakie wiadomości mógł tą drogą
uzyskać rozbójnik.
– Nie czujesz się dobrze, ojcze. Pozwól, żebym to ja zajął się
sprawą – zaproponował Linwood.
– Nie rób wokół mnie tyle zamieszania, chłopcze. Mówię ci,
że czuję się dobrze.
Misbourne’owi przyszedł do głowy pewien pomysł.
– A ja widzę, że jest inaczej – odrzekł Linwood całkiem bez
emocji.
– Zawsze byłeś uparty.
– Powiadają, że jaki ojciec, taki syn.
Misbourne uśmiechnął się i pokręcił głową.
– I nie mylą się.
– Udajmy się do braci – rzekł Linwood, nie odwzajemniając
uśmiechu i mając na myśli tajne stowarzyszenie, do którego wraz z
ojcem należeli. – Poszukajmy u nich pomocy.
– Nie!
– Teraz, gdy Hunter został Mistrzem, jest inaczej. On nam
pomoże i…
– Milcz, chłopcze! Powiedziałem „Nie”! – Misbourne
poczuł, że ogarnia go panika. Wiedział, że musi przekonać syna. –
Damy sobie radę sami. To sprawa rodzinna. Bez względu na to, co
myślisz, ma nie wyjść poza ten pokój. Tu chodzi o reputację twojej
siostry, której nie wolno narazić na szwank. I o jej bezpieczeństwo.
Rozumiesz?
Linwood kiwnął głową.
– Co to za list sprzed piętnastu lat?
Było to pytanie, którego Misbourne obawiał się najbardziej.
– To nie twoja sprawa!
– Oddasz mu go?
Misbourne zamyślił się i odpowiedział dopiero po chwili.
– Tak. Dam – powiedział i ściągnął mocniej brwi, co było
oznaką, że próbuje się opanować.
– Czas płynie, a my wciąż nie mamy wiadomości.
– Będziemy je mieli.
– Co go, u diabła, powstrzymuje?
– Chce się przekonać, że traktujemy go poważnie… No i
chce też pograć nam trochę na nerwach. Kimkolwiek jest, z
pewnością nie darzy nas sympatią.
– A ja przysięgam przed Bogiem, że dam mu po temu
powód! Kiedy z nim skończę, pożałuje, że wszedł nam w drogę –
zagroził Linwood, ale tylko nieznacznie uspokoił tym
Misbourne’a.
Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł
kamerdyner z jednym tylko listem na srebrnej tacy.
– Dopiero co doręczony, milordzie. Przez jakiegoś ulicznika.
– Czeka na odpowiedź?
– Nie, milordzie. Chłopak uciekł.
Misbourne zauważył, że sługa patrzy na jego spuchnięty
policzek, i poczuł zniecierpliwienie. Wziął list i odprawił
kamerdynera ruchem dłoni. Pieczęć dała się złamać z łatwością,
choć ręce Misbourne’a drżały ze zniecierpliwienia i ze strachu.
Przeczytał szybko list i podał go synowi.
– Aldgate High Street u zbiegu Fenchurch i Leadenhall –
powiedział Linwood. – Dobrze wybrane miejsce. Zawsze ruchliwe,
a o trzeciej panuje tam istne piekło. A ponieważ prowadzą stamtąd
drogi we wszystkich kierunkach, trudno będzie je obstawić.
– Trudne, ale nie niemożliwe – uściślił Misbourne. – Skoro
tylko Marianne będzie bezpieczna…
– …zapolujemy na niego tak, jak na takiego łajdaka polować
należy – dokończył jego syn.
Z pomieszczeń na górze dobiegał płacz dziecka i odgłosy
kłótni między mężczyzną a kobietą. Jakiś stary człowiek śpiewał
pijacką sprośną piosenkę, a na ulicy szczekał pies. Marianne
siedziała nieruchomo na drewnianym krześle i czekała już od kilku
godzin. Jej krzesło było jedynym meblem w tym pomieszczeniu.
Wzrokiem powędrowała ku stercie brudnych kołder leżącej w
kącie i służącej tu za łóżko. Na ścianach widoczna była pleśń, a
podłogę stanowiły nagie deski. Przy drzwiach stały dwa wiadra. W
jednym znajdowała się woda, a drugie było tak brudne, że wolała
nie myśleć, do czego służy. W kominku nie było węgla, nie było
też w tym pomieszczeniu żadnych naczyń kuchennych. Ani nawet
kubka, z którego można by było się napić. Brud na szybach
okiennych sprawił, że światło wpadało do środka jak przez mgłę, a
dzielnica nędzy za oknem była praktycznie niewidoczna.
– Kto tutaj mieszka? – zapytała Marianne, bo brudna pościel
w kącie świadczyła o tym, że ktoś w tym brudzie zamieszkiwał.
– Rodzina z pięciorgiem dzieci – odrzekł wspólnik
rozbójnika wciąż noszący na twarzy maskę.
– Wszyscy w jednym pomieszczeniu?
– Tak, panienko. Ale on zapłaci im za parę godzin
użytkowania tego pokoju więcej, niż zarabiają przez cały rok. On
pomaga wszystkim, którym może pomóc.
– Nie wiedziałam, że na świecie istnieje taka nędza. – Nie
widziała też nigdy takiej części miasta, z plątaniną ulic i zaułków,
w których stały stłoczone domy takie jak ten. – Dzieci są tu tak
obdarte i chude. Ich oczy zdają się być za stare do twarzy. A ich
matki… – Pomyślała o kobietach z zepsutymi zębami i w sukniach
z wielkimi, prawie nic nieskrywającymi dekoltami, które to
kobiety na widok rozbójnika i jego kompana zadzierały wysoko
spódnice.
– Niektóre jedynie w ten sposób mogą wykarmić swoje
dzieci – powiedział kompan rozbójnika, a ją ogarnęło przerażenie.
W pomieszczeniu było prawie ciemno i panował tu taki
smród gnijących śmieci i ekskrementów, że zastanawiała się, czy
jeżeli stąd wyjdzie, kiedykolwiek się go pozbędzie. Coś małego i
brązowego wypełzło spod kołder i czołgało się po podłodze.
– To nie potrwa długo – zapewnił ją wspólnik rozbójnika. –
On wkrótce się tu pojawi, a potem pani powróci do swego papy.
– Wygląda pan na miłego człowieka. Dlaczego pomaga pan
temu łajdakowi?
– On nie jest łajdakiem, milady. Pomimo wszystkiego, co
pani o nim wie i sądzi. A ja mu pomagam, bo jest dobrym
człowiekiem. Uratował mi życie na polu bitwy. Niech go pani tak
surowo nie ocenia. On robi to, co musi zrobić, by uspokoić swoje
demony.
Te słowa zostały wypowiedziane z taką szczerością, że
Marianne nie wątpiła, że wspólnik rozbójnika w nie wierzy.
– Ale dlaczego wmieszał w to mojego ojca?
Mężczyzna pokręcił głową.
– Powiedziałem już zbyt wiele. Proszę mi wybaczyć, milady,
ale nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.
Gdy zegar wybił trzecią, Knight znajdował się daleko od
Aldgate High Street. Przebywał w klubie White’a i pił szampana w
towarzystwie Bullforda, Devlina, Razeby’ego i Fallinghama.
Zachowywał się tak, by rzucać się w oczy przedstawicielom
londyńskich wyższych sfer. Wiedział, że chłopiec, którego wysłał z
listem do Misbourne’a, zaczeka, aż ten wróci do domu.
– Co sądzicie o tym wypadku Misbourne’a? – zagadnął w
pewnej chwili Bullford.
– Może chodzi o to, że Pickering chce się wycofać? –
powiedział Devlin. – W końcu córka Misbourne’a nie jest w tej
chwili zbyt dobrą partią. Tej historii z Arlesfordem ludzie nie
zapomną tak prędko. A poza tym Pickeringowi niepotrzebny jest
jej posag.
– Cała ta gadanina o wypadku to dobra wymówka dla uroczej
lady Marianne. – Fallingham upił nieco szampana. – Pickering jest
tak stary, że zapewne zmarłby podczas nocy poślubnej. Wiecie, co
mam na myśli.
Roześmiali się wszyscy z wyjątkiem Knighta.
– Co o tym sądzisz, Knight? – zapytał Bullford, sącząc
trunek.
Marianne Winslow nie powinna go była obchodzić, jednak
nie chciał jej sobie wyobrazić w małżeńskim łożu.
– Sądzę, że czas otworzyć kolejną butelkę szampana –
odrzekł. – Mam dziś lepsze rzeczy do roboty niż zastanawianie się
nad tą sprawą.
Callerton z pewnością dowiózł już dziewczynę na miejsce,
pomyślał.
– A nie powinieneś przypadkiem przygotować dodatkowego
szampana na okoliczność jutrzejszej wygranej w wyścigu
czterokonnych zaprzęgów? Jesteś pewnym zwycięzcą…
– A co, chcesz się założyć, że przegram? – zapytał Knight,
patrząc na zegar stojący w kącie pokoju.
Służący wniósł kolejną butelkę szampana.
– Założę się, że nikt nie wypije całej butelki na raz –
powiedział Devlin.
– No to przygotuj pieniądze, bo już przegrałeś – powiedział
Fallingham, biorąc butelkę i przykładając ją do ust.
Pił przy akompaniamencie tupania i śpiewu kompanów.
Knight, zanim się wymknął z klubu, odczekał, aż jego
kompani osuszą jeszcze dwie kolejne butelki.
– Jeżeli to jest wskazówka, żebyśmy poszli kolejną ulicą… –
powiedział Misbourne, biorąc list wydobyty spod stoiska z
owocami na Cutler Street – to już czwarta. Ten łajdak chce zrobić z
nas idiotów.
– Nie, ojcze, chce zmylić trop tak, żebyśmy nie domyślili się,
gdzie ukrył Marianne.
– Daj dokument chłopcu przy katarynce, a lady Marianne
zostanie odwieziona do domu. – Misbourne odczytał słowa na głos
i zapytał syna: – Czy ludzie, którzy nas ubezpieczają, wciąż są w
pobliżu? – zapytał syna, a gdy ten kiwnął głową, dodał: – Zatem
miejmy nadzieję, że chłopak zaprowadzi ich prosto do jaskini lwa.
– Powinieneś mi pozwolić pójść za chłopcem – powiedział
Linwood.
– Twoje uganianie się po ulicach wzbudziłoby zbyt wielką
sensację. Wykluczone. Niepotrzebny nam dodatkowy rozgłos.
Misbourne wyjął z kieszeni złożony i zapieczętowany
dokument i podszedł do jasnowłosego chłopca stojącego przy
katarynce. Chłopiec zauważył go, a wyraz jego twarzy świadczył,
że wie, co zaraz nastąpi. Wziął dokument bez słowa i zniknął w
ulicznym tłumie. Dwaj ludzie ubezpieczający Misbourne’a
podążyli za nim.
Knight wziął dokument z rąk chłopca.
– Jesteś pewien, że ich zgubiłeś?
– Było to bardzo łatwe. Dałem dokument Jimowi, który dał
go Dodgerowi, a ten dał go znowu mnie. Wyprowadziłem ich aż do
doków, tak jak pan kazał, i tam ich zostawiłem.
– Dobrze.
Knight wsunął w dłoń chłopca kilka monet.
– Robienie interesów z panem to czysta przyjemność –
powiedział chłopiec i zniknął.
Serce Knighta biło ciężko. Złożony arkusz był delikatny i
pożółkły ze starości. I tak cienki, że prześwitywały przez niego
litery. Knightowi zaschło w ustach. Pytanie dręczyło go przez
piętnaście lat. A teraz trzymał w rękach odpowiedź. Wziął głęboki
oddech i rozłożył arkusz.
Dokument, datowany na czerwiec 1795 roku, okazał się
listem napisanym do Misbourne’a przez pewnego ministra. Mowa
w nim była o kilku bardzo delikatnych zagadnieniach, a ton i
omawiane szczegóły świadczyły, że obaj mężczyźni są bardzo
zaprzyjaźnieni. Za możliwość przeczytania tego listu mówiącego o
jakimś skandalu niejeden dałby fortunę. Ale Knight zgniótł go w
dłoni. Był przy tym tak wściekły, że przed oczami pojawiła mu się
czerwona mgła.
Marianne pierwsza usłyszała kroki w zaułku za oknem. A w
chwilę potem do pomieszczenia wkroczył porywacz. Ubrany był w
ten sam płaszcz, który miał na sobie na wrzosowisku, jednak
kapelusz miał inny, elegancki, ten, który włożył w powozie. Pod
płaszczem widać było piękną białą koszulę i kamizelkę. Maska
przylegała mu szczelnie do twarzy, a jego buty zostawiały ślady
wśród brudu zalegającego podłogę pomieszczenia.
Wreszcie zjawił się, żeby mnie uwolnić i odwieźć do ojca,
pomyślała, ale w chwilę potem, gdy ich spojrzenia się spotkały, z
pełnego furii wyrazu jego oczu wyczytała, że sprawy poszły w
niewłaściwym kierunku.
– Misbourne nas oszukał – powiedział rozbójnik do swego
wspólnika.
– Nie przysłał dokumentu?
Wydawał się tak samo zszokowany jak Marianne.
– Przysłał, ale nie ten, co trzeba. Czy on uważa mnie z idiotę,
który się w tym nie zorientuje?
– Mówiłeś, że to szubrawiec, ale żeby ryzykować życie
własnej córki…
Wspólnik wypowiedział te słowa szeptem, jednak Marianne
je usłyszała.
– Nie! – Zerwała się na równe nogi tak gwałtownie, że
przewróciła krzesło. – Kłamiecie! Ojciec musiał się pomylić. Nie
powiedzieliście mu jasno, czego chcecie.
– Pani ojciec wie doskonale, czego chcę, lady Marianne –
odrzekł rozbójnik, podchodząc do niej i mierząc ją wściekłym
spojrzeniem.
– Nie – wyszeptała, kręcąc głową. – On by mnie nie zostawił
w pańskich rękach. Zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby mnie
uratować.
– Przykro mi, lady Marianne – rzekł rozbójnik, a wściekłość
zniknęła z jego oczu.
– Musiała zajść jakaś pomyłka.
– Nie ma żadnej pomyłki.
– Pan kłamie – powiedziała Marianne głosem spokojnym,
choć serce biło jej jak oszalałe.
Nic na to nie odpowiedział. Stał naprzeciwko niej, milcząc, a
ona nie mogła znieść wyrazu litości w jego oczach.
– Pan kłamie! – krzyknęła. – Panu wciąż mało! Czego
jeszcze pan od nas chce?
– Musimy jechać – usłyszała słowa wspólnika. – Co zrobimy
z dziewczyną?
– Zabierzemy ją ze sobą – odrzekł tamten, nie odrywając
wzroku od jej oczu.
Wspólnik dał znak, że chce porozmawiać na stronie. Szeptali,
lecz Marianne słyszała urywki ich rozmowy.
– Może powinniśmy ją uwolnić… Jeżeli Misbourne nie chce
nam dać dokumentu…
– Zatrzymamy ją, aż do chwili gdy ten stary wyda nam
papier.
Wyrzekł te słowa tak stanowczo, że Marianne nabrała
pewności, że nie ulegnie prośbom wspólnika. Miał zamiar ją
więzić i Bóg jeden raczył wiedzieć, co jeszcze zamierzał zrobić.
Obejrzał się i zauważył, że Marianne ich słucha, odeszli więc
dalej, tak żeby nie dotarło do niej ani jedno słowo. Byli obaj tak
pochłonięci rozmową, że nie usłyszeli odgłosu kroków,
dziecięcych okrzyków i groźnego pomrukiwania jakiegoś
mężczyzny. Drzwi się otworzyły i do pokoju wpadło czworo
dzieci, a za nimi wkroczyli mężczyzna oraz kobieta niosąca
szczenię zawinięte w brudny szal.
Dzieci, widząc rozbójnika, jego wspólnika i Marianne, wcale
się nie speszyły.
– Wszystko w porządku, proszę pana? – zapytał najstarszy
jasnowłosy chłopiec.
– Tom! – upomniał chłopca mężczyzna, lecz ten nie przejął
się ani trochę. – Przepraszam pana bardzo, sir – zwrócił się do
rozbójnika. – Myśleliśmy, że już tu państwa nie będzie. Proszę
wybaczyć, już wychodzimy. Dalej, wychodźcie! – zawołał ostro do
dzieci, ruchem głowy wskazując im otwarte drzwi.
Jeden z chłopców zaniósł się kaszlem, a szczeniak zawył.
Cała rodzina pachniała wilgocią, psem i niemytymi ciałami.
– My już na dziś załatwiliśmy swoje sprawy – oznajmił
rozbójnik. – Proszę…
Wsunął rękę do kieszeni i Marianne zobaczyła błysk złotej
monety. Dzieci obległy rozbójnika jak muchy słój miodu.
Następnie zakładniczka zerknęła na otwarte drzwi i stojącą w nich
kobietę. Spojrzenia wszystkich obecnych skupione były na złocie.
Marianne nie wahała się ani chwili. Zebrała spódnice i rzuciła się
do ucieczki.
– Zatrzymajcie ją! – usłyszała krzyk rozbójnika. – Marianne,
nie! Ta okolica jest niebezpieczna…
Ale ona tylko trzasnęła drzwiami i zniknęła, nie oglądając się
za siebie.
Przebiegła wąski korytarzyk prowadzący do głównego
wyjścia i znalazła się na ulicy. Odgłos jej kroków na bruku
rozbrzmiewał głośno i zdawał się odbijać echem od ciasnych
murów. Na sznurze rozciągniętym między domami suszyły się
części garderoby. Marianne schyliła się, dała pod nie nura i biegła
dalej, nie zwracając uwagi na to, że kamienie brukowe gniotą ją
niemiłosiernie w stopy obute w delikatne pantofelki. Jedno szybkie
spojrzenie wstecz i zobaczyła postać rozbójnika. Biegł tak szybko,
że poły jego płaszcza furkotały niby skrzydła wielkiego ptaszyska.
– Boże, dopomóż mi! – modliła się, wiedząc, że nie może
dać mu się dogonić.
Bruk był nierówny i pokryty brudem. Pies zaszczekał na nią,
a jakaś kobieta siedząca na progu i pociągająca z butelki zawołała
coś ze śmiechem. Ona jednak biegła dalej. W pewnym momencie
potknęła się i omal nie upadła, ale nie zatrzymała się. Skręciła w
prawo w wąski zaułek, a potem w kolejny, pragnąc znaleźć wyjście
z tego labiryntu, jednak na próżno.
Uliczki stawały się coraz węższe i ciemniejsze, budynki
coraz wyższe i nędzniejsze. Ludzie, których mijała, mieli coraz
bardziej wychudzone twarze i coraz bardziej zapadnięte oczy. A
ona biegła i biegła, ciężko dysząc. W pewnym momencie
zorientowała się, że nie da rady dłużej. Zanurkowała w kolejną
wąską uliczkę po prawej i przystanęła, opierając się o ścianę
jakiegoś domu. Zamknęła oczy, chwytając powietrze ustami. Z
każdym oddechem odczuwała ból w boku – tak jakby ktoś wbijał
w jej ciało ostry nóż.
Nie słyszała kroków rozbójnika. Nie słyszała nic prócz
odległych odgłosów codziennego życia i własnego oddechu.
Zgubiła go, odetchnęła z ulgą.
W tej samej chwili poczuła zapach dymu tytoniowego i
uświadomiła sobie, że nie jest sama. Otworzyła oczy i rozejrzała
się. Niedaleko od niej trzej mężczyźni stali nieruchomo, oparci o
ściany swoich domów, i obserwowali ją uważnie.
Marianne natychmiast zorientowała się, że ci trzej różnią się
od rozbójnika, któremu uciekła. Oni nie będą jej o niczym
zapewniali, tylko bez słowa wyjaśnienia zrobią z nią to, co zechcą.
Poczuła ściskanie w żołądku i spojrzała w prawo, ku wylotowi
ulicy. Tam jednak także stali brudno odziani mężczyźni, blokując
jej przejście. Bała się jak nigdy dotąd w życiu. Poruszając się
wolno, spokojnie, jak ktoś, kto ma do czynienia ze stadem wilków,
oderwała się od ściany.
Jeden z mężczyzn wyszedł na środek wąskiej ulicy, dając
znak pozostałym, którzy ruszyli za nim.
Marianne zaryzykowała. Ruszyła biegiem ku wlotowi ulicy,
jednak musiała się cofnąć, gdyż mężczyzn nie dało się wyminąć.
– Niech się paniusia tak nie spieszy – powiedział jeden z
nich. – Taka ślicznotka może się tu naprawdę dobrze zabawić.
Zauważyła, że jego wzrok przesuwa się taksująco po jej
ciele, a potem pada ponownie na twarz. Oblizał usta, powoli,
znacząco, swoim pokrytym kożuchem językiem. Marianne
obejrzała się i zobaczyła zbliżającą się grupę jego kompanów.
– Nie ma stąd wyjścia, kochaniutka – odezwał się kolejny. –
Uśmiechnij się do mnie, a potraktuję cię delikatnie – roześmiał się.
Wiedziała, co zamierzają jej zrobić. Wiedziała też, że sama
ich nie powstrzyma. Otworzyła usta do krzyku i… w tej samej
chwili u wlotu uliczki zobaczyła wysoką ciemną postać.
ROZDZIAŁ TRZECI
Marianne rozpoznała sylwetkę porywacza. Był sam
przeciwko siedmiu mężczyznom. Z zaciętym wyrazem twarzy
zrobił kilka kroków do przodu. Mężczyźni zaczęli go okrążać,
jednak on bez wahania szedł dalej.
– Myślisz, że się ciebie boimy, bo masz na sobie tę cholerną
maskę? – zaśmiał się szyderczo jeden z nędzarzy.
Marianne nie dosłyszała odpowiedzi. Dobiegł ją tylko odgłos
gruchotanych kości i szydzący niegodziwiec nie zaśmiał się
więcej. Nagle chwyciła ją mocno za ramię jakaś ręka i w oczy
zajrzał jej mężczyzna o wychudłej twarzy.
– Puść mnie! – zawołała.
Szarpnęła się, próbując się uwolnić, ale mężczyzna tylko
uśmiechnął się drwiąco.
Nie widziała teraz rozbójnika, słyszała jednak odgłosy walki,
każde uderzenie pięścią, postękiwania i przekleństwa. Rozbójnik
cisnął jednym napastnikiem o ścianę tak, że nieszczęśnik zsunął się
po niej jak bezwładna kupa kości. Inny wziął nogi za pas i uciekł.
Marianne nigdy w życiu nie widziała takiej siły, takiego
bezlitosnego nieubłagania. Ten widok wstrząsnął też mężczyzną o
wychudzonej twarzy, który dał znak najcięższemu ze swoich
kompanów, żeby zajął się rozbójnikiem. Był to nie lada olbrzym, o
ogromnych, pokrytych bliznami pięściach, a Marianne zauważyła,
że na dodatek wyciągnął z kieszeni myśliwski nóż.
– Chodź, kochanie, mamy wspólny interes do załatwienia, a
Fitz dopilnuje, żeby nam nie przeszkadzano – powiedział
mężczyzna o wychudłej twarzy i pociągnął Marianne w stronę
wylotu zaułka.
– Nie! – zaprotestowała i zaczęła się szarpać, próbując się
uwolnić.
W trakcie szarpaniny jej oczy spotkały się z oczami
rozbójnika i w tej samej chwili zrozumiała, że stał się jej jedyną
nadzieję. Różnił się od tutejszych mężczyzn z dzielnicy nędzy.
Różnił się od wszystkich mężczyzn, jakich w życiu spotkała.
Patrzyła na niego przerażona, pragnąc równocześnie podbiec do
niego i od niego uciec.
Tymczasem palce mężczyzny o wychudłej twarzy wpiły się
mocniej w jej ramię. Osunęła się z bólu na kolana, a on zaczął
ciągnąć ją do domu, przed którym go poprzednio widziała. Za ich
plecami wciąż trwała walka.
Znajdowali się już w zaułku, gdy rozległ się głośny krzyk.
Krzyk bólu i przerażenia. Krzyk, który sprawił, że Marianne
przeszył lodowaty dreszcz. A potem zapadła cisza. Marianne
obejrzała się z trudem i zobaczyła, że ten największy osiłek leży
skulony na ziemi, szlochając jak niemowlę. A rozbójnik idzie w jej
stronę – nieubłagany i niepowstrzymany.
Knight zauważył, że w ułamku sekundy przestała być córką
Misbourne’a, a stała się po prostu znajdującą się w
niebezpieczeństwie kobietą. Wyczuł jej przerażenie, a w spojrzeniu
wyczytał błaganie o pomoc. I poruszyło w nim to strunę, która już
dawno nie rozbrzmiewała.
Między nim a Marianną znajdowało się jeszcze dwóch
mężczyzn, a on wiedział, że ma już mało czasu.
– No chodź, bratku – zaczepił go ten bardziej rosły. – Pokaż
nam, co potrafisz. Wiedz tylko, że my…
Nie dokończył swojej przechwałki, bo Knight wymierzył mu
potężny cios. Mężczyzna upadł i nie starał się nawet wstać. A jego
kompan wycofał się, podnosząc ręce do góry.
– Możesz ją sobie zabrać – powiedział blady ze strachu i
dodał błagalnie: – Tylko mnie nie bij.
Mimo to Knight uderzył go, a potem poszedł do domu, do
którego została wciągnięta Marianne.
Z pierwszego piętra dobiegały odgłosy szarpaniny. Potem po
chwili trzasnęły drzwi, tłumiąc te odgłosy. Knight pobiegł na górę,
przeskakując po dwa stopnie. Otworzył kopniakiem drzwi i
wkroczył do środka. Zobaczył, że Marianne stoi oparta o ścianę i
patrzy z przerażeniem, jak niegodziwiec o wychudłej twarzy
odpina pasek u spodni.
– Czego chcesz, u diabła? – zapytał nikczemnik Knighta. –
Odlej się i bierz swoją dolę.
– Ona jest moja – powiedział Knight.
– Ale jest na moim terytorium – stwierdził osobnik o
wychudłej twarzy i wyjął z kieszeni brzytwę. – Radzę ci, odczep
się, bo jest nas tutaj cały tłum.
– Właśnie widzę – odrzekł Knight i zamiast się cofnąć
podszedł do przeciwnika, lewą ręką chwycił go za przegub ręki
trzymającej brzytwę, a prawą z tyłu za spodnie i cisnął nim przez
okno.
Gdy odwrócił się ku Marianne, zobaczył, że się nie poruszyła
i stoi jak skamieniała, oparta plecami o ścianę.
– Zabił go pan – wyszeptała.
– Wątpię. Jesteśmy na pierwszym piętrze – odparł z
łagodnym wyrazem twarzy. – Więc pewnie połamał sobie tylko
kilka kości… Czy zrobił pani krzywdę?
– Nie – odrzekła.
Bogu niech będą dzięki! – pomyślał.
Głos miała spokojny, ale twarz bladą jak płótno. W jej oczach
wciąż był strach.
Na zewnątrz rozległ się czyjś krzyk.
– Musimy stąd wyjść. Natychmiast – powiedział Knight.
Jednak ona wciąż stała jak skamieniała i wpatrywała się w
niego z niedowierzaniem w oczach.
– Lady Marianne – upomniał ją i nie czekając, aż odpowie,
chwycił ją za ramię i oboje wybiegli z pokoju.
W kuchni domu Knighta na Craven Street siedziało przy
stole dwóch mężczyzn. Gulasz przygotowany przez Callertona
dogotowywał się na ogniu, a wkoło rozchodziła się jego
smakowita woń. Zegar wiszący pomiędzy dwoma oknami tykał
miarowo. W pomieszczeniu panował półmrok, bo firanki w oknach
przysłaniały światło. Na stole stała butelka brandy.
– Jak ona się czuje? – zapytał Callerton.
– Odpoczywa – odrzekł Knight.
– Zdążyłeś na czas?
Knight kiwnął twierdząco głową.
– W ostatniej chwili.
Cnota Marianne wisiała na włosku. Zastanowił się, co by
zrobił, gdyby nie zdążył na czas. Zabiłby pewnie łajdaka na jej
oczach i miałby do końca życia wyrzuty sumienia.
– Dzięki Bogu. – Callerton napił się brandy. – Musisz ją
wypuścić.
Knight zgadzał się z nim, ale wiedział też, że sprawy zaszły
za daleko i że nie może tego zrobić natychmiast.
– Na to liczy Misbourne. Ale my… musimy ją zatrzymać…
jeszcze kilka dni.
Wciąż miał w pamięci jej szczere spojrzenie i nie mógł się od
tego wspomnienia uwolnić.
Callerton potarł dłonią czoło.
– List, który przysłał Misbourne, nosi właściwą datę. I
Misbourne’owi z pewnością zależy, żeby ta sprawa nie wyszła na
jaw. Jesteś pewien, że to nie ten właściwy?
– Oczywiście. Wiem, że to nie ten dokument.
Przyjaciel skrzywił się i pokręcił głową.
– Ale to nie trzyma się kupy. Dlaczego dał nam coś, czego
możemy użyć przeciwko niemu, jeżeli to nie jest ten dokument, o
który ci chodzi?
– Być może sprawdza nas. Chce się upewnić, czy wiemy, o
jaki dokument chodzi.
– A skoro się przekona, że nie dajemy się oszukać, odda nam
ten właściwy?
– Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić.
– Jak go zawiadomimy?
– Pamiętasz noc przed Viemero?
Callerton uniósł brwi.
– Nie mówisz poważnie?
– Jak najpoważniej.
– Ale to zbyt duże ryzyko!
– Będzie to dla niego dowód, że gramy na poważnie.
– No tak, z pewnością. – Callerton bawił się pustą szklanką.
– Ale wolałbym dziś wieczorem nie być na twoim miejscu.
Knight uśmiechnął się szeroko.
– Kłamiesz!
Callerton roześmiał się głośno.
Marianne stała w zaciemnionej sypialni, która teraz była jej
więzieniem, i wpatrywała się w płomień pojedynczej świecy.
Okiennice były pozamykane, a na kominku nie palił się ogień,
choć na dworze panował chłód wczesnego wieczoru.
Przez głowę Marianne przepływał bezustanny strumień
myśli. Oczyma wyobraźni wciąż widziała to, co się z nią działo
przez cały dzień. I wydawało jej się to złym snem. Rozbójnik,
wyzwoliwszy ją z rąk tamtego niegodziwca, poprowadził przez
labirynt uliczek i zaułków, objąwszy opiekuńczym ramieniem.
Nikt nie odważył się do nich podejść. Mężczyźni patrzyli na niego
z mieszaniną wrogości i podszytego strachem szacunku, a kobiety
z zainteresowaniem, którego nawet nie starały się ukryć. Wdarł się
do świata tych ludzi i wyrwał im ich ofiarę. Nie podobało im się
to, ale nikt go nie powstrzymał.
Prowadził ją w równym tempie przez uliczki i ciemne zaułki,
dopóki nie dotarli do okolicy, gdzie ulice były szersze i oświetlone.
Znajdowało się tam sporo ludzi, lecz nikt nie wszedł im w drogę.
Gdziekolwiek się pojawili, tłum rozstępował się przed nimi.
Marianne, nawet w stanie oszołomienia, wiedziała dlaczego.
Wszyscy ci ludzie, co do jednego, bali się mężczyzny, który ją
prowadził.
Szedł więc przez tłum, a u jego boku ona, która od trzech lat
bała się własnego cienia. Szła przez najniebezpieczniejszą okolicę
Londynu, mijając najróżniejszych złoczyńców i złodziei – całkiem
bez szwanku i bez strachu.
Powinna była dygotać na to wspomnienie, łkać z przerażenia.
A tymczasem patrzyła na płomień świecy niewidzącymi oczami.
Wiedziała, że spokój, który czuje, nie jest sztuczny. Rozbójnik był
mężczyzną najgroźniejszym spośród znanych jej mężczyzn, a
jednak u jego boku czuła się bezpieczna.
Płomień świecy zamigotał. Marianne uświadomiła sobie, że
zaraz zapadną ciemności.
Podniosła wysoko świecznik i rozejrzała się po sypialni. Była
to sypialnia kobiety, jednak od dawna nieużywana. Tak można
było sądzić po smutnej i spokojnej atmosferze, jaka w niej
panowała. Ściany były żółte i wisiało na nich kilka obrazów.
Największy – martwa natura przedstawiająca egzotyczne kwiaty –
znajdował się nad kominkiem. Podeszła do toaletki. Stały na niej
przybory kosmetyczne, buteleczki perfum, słoiczki z kremami,
pudełeczko szpilek do włosów, szkatułka z biżuterią i dwa puste
kandelabry. Marianne spojrzała na łóżko. Było duże, a powłoczki
na poduszki i poszwa na kołdrę kretonowe, w jakimś bladym,
niedającym się określić w świetle świecy kolorze. Z jednej strony
łóżka stała mała komódka, a po drugiej stolik.
Płomień dopalającej się świecy zatańczył, grożąc całkowitą
ciemnością, a serce Marianne zmroził pierwszy od długiego czasu
atak paniki.
Spróbowała otworzyć okiennice, lecz macając palcami,
przekonała się, że są zabite gwoździami.
W pokoju było dwoje drzwi. Jedne w ścianie, do której
przylegało wezgłowie łóżka, a drugie po lewej, naprzeciwko okna.
Marianne próbowała otworzyć i jedne, i drugie, jednak na próżno.
Nie pozostawało więc jej nic innego jak czekać, aż dopali się
świeca. Uświadomiwszy to sobie, poczuła, że ściska jej się
żołądek.
W dzielnicy nędzy czuła się bezpiecznie u boku rozbójnika,
tu natomiast sytuacja okazała się inna. Teraz była jego więźniem.
Wiedziała jak niebezpiecznym jest człowiekiem i jakim gniewem
pała na jej ojca. Co prawda, powiedział, że z jego strony nie ma się
czego bać, ale niczego nie mogła być pewna.
Spojrzała znowu na świecę. Wiedziała, że powinna była
lękać się rozbójnika, ale się go nie lękała. Zamknęła oczy i zaczęła
oddychać coraz wolniej i głębiej, by nie popaść w panikę. Gdy się
już uspokoiła, wiedziała, co musi zrobić.
– Skończone.
Callerton usunął z ramienia Knighta ubranego w
ciemnoniebieski frak ostatni pyłek.
– Chłopiec powinien był do tej pory doręczyć Misbourne’owi
list – rzekł Knight. – Zrobimy tak… -Tu przerwał, bo do ich uszu
dobiegło nagłe głośne łomotanie. – Co to jest u diabła…
– Wygląda na to, że panna usiłuje staranować drzwi sypialni
– odpowiedział Callerton. – Chcesz, żebym ją związał?
Knight pokręcił głową.
– Ja to z nią załatwię.
– Za pięć minut powinieneś być na kolacji u Devlina.
– No to się spóźnię. Devlin nie będzie się po mnie
spodziewał czego innego. Opłaca się bywać niepunktualnym. Poza
tym nie interesują mnie rozrywki, które szykuje.
– Czyżby damskie towarzystwo?
– Wynajął na ten wieczór dziewczynki pani Silver.
– Znowu?
– Znowu – potwierdził Knight.
Callerton zagwizdał.
– Zatem późno wrócisz.
– Będę musiał dołożyć starań, żeby wyjść. Ale wrócę na czas.
– Większość mężczyzn bardzo by chciała zabawić się w
rozpustnika.
– Ja do większości nie należę.
– Rzeczywiście – zgodził się już spokojniej Callerton. –
Większość pozwoliłaby mi zginąć w Portugalii.
Popatrzyli na siebie, przypominając sobie wspólne przeżycia.
Zapadło milczenie, a ciszę przerywały tylko odgłosy uderzeń
dochodzące z góry.
– Dobierzemy się do niego.
– Dobierzemy. A tymczasem uciszę jego córkę.
Knight wyjął z kieszeni czarną jedwabną maskę, zasłonił
sobie nią twarz, wziął kilka świec i poszedł na górę.
Szczotka do włosów wysadzana kością słoniową i szylkretem
rozpadła się od walenia w drzwi na trzy części. Marianne odrzuciła
ją i waliła dalej pięściami, nie zwracając uwagi na ból.
Ogarniała ją coraz większa panika. Obawiała się, że za
chwilę nie zdoła nad nią zapanować. Waliła w drzwi tak mocno, że
krew pulsowała jej w posiniaczonych dłoniach. Obejrzała się na
gzyms kominka, gdzie dogorywała świeca. Wkrótce całkiem
zgaśnie, pomyślała. Na samą myśl o tym Marianne poczuła skurcz
żołądka. Zagryzła wargę i zaczęła walić jeszcze mocniej.
Wśród tego hałasu nie usłyszała jego kroków ani chrobotania
klucza w zamku. Stanął więc przed nią całkiem niespodziewanie.
– Lady Marianne. – Jego półszept był ostrzejszy niż zwykle.
– Wygląda na to, że pragnie pani mojego towarzystwa.
Stał z uniesionym wysoko kilkuramiennym świecznikiem, a
światło świec sprawiało, że po ścianach przebiegały ruchome
cienie. Brwi miał zmarszczone, i w tym dziwnym świetle wydawał
się wyższy i bardziej barczysty niż przedtem. Miał na sobie
wieczorowy strój – ciemny frak, białą koszulę, fular i kamizelkę
oraz ciemne długie spodnie. Nie był już zwyczajnym
rozbójnikiem.
– Moja świeca już prawie się wypaliła – oznajmiła Marianne,
której duma nie pozwoliła powiedzieć więcej.
– To prawda.
Nie zrobił żadnego gestu, tylko na nią patrzył, a po chwili
przeniósł wzrok na połamaną szczotkę do włosów leżącą na
podłodze.
– Nie jest to zachowanie godne damy.
– Rabowanie na gościńcach, zaatakowanie mojego ojca i
uprowadzenie mnie w dzień ślubu też nie są godne dżentelmena.
– To prawda – przyznał. – Ale, jak mówiłem pani już
przedtem, jestem tym, kim uczynił mnie pani ojciec.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Co mój ojciec panu zrobił? O co w tym wszystkim chodzi?
Roześmiał się, kręcąc głową.
– Nie powiedziałem pani jeszcze?
– Wbrew temu, co pan sądzi, mój ojciec jest dobrym
człowiekiem.
– Nie, lady Marianne, on nie jest dobry.
Na wzmiankę o jej ojcu pojawiła się w jego oczach taka
zaciętość, że Marianne cofnęła się i nastąpiła na rączkę połamanej
szczotki do włosów.
Rozbójnik na nią spojrzał, a potem podniósł wzrok.
– Szczotka do włosów mojej matki.
Poczuła strach.
– Czy ona wie, że jej syn jest rozbójnikiem, który
sterroryzował i ograbił pół Londynu?
– Gazety przesadzają, lady Marianne. Sterroryzowałem i
ograbiłem tylko sześć osób. Wliczając pani ojca. – A moja matka
nie żyje – dodał.
Odwróciła wzrok, nie wiedząc, co powiedzieć, a on nie
zwracając na to uwagi, mówił dalej:
– Czy waliła pani w drzwi, chcąc uciec czy może chcąc
jedynie zniszczyć moją własność?
– Ani jedno, ani drugie – odrzekła. – Chciałam przyciągnąć
pańską uwagę.
– I udało się pani. Co chce mi pani powiedzieć?
Poczuła zapach dymu ze świecy i obejrzawszy się, zobaczyła
za sobą ciemność. Chciała go błagać i powiedzieć prawdę. Z
drugiej jednak strony wolała od ujawnienia prawdy atak paniki.
Opanowała się i podnosząc wysoko głowę, odezwała się
spokojnym głosem:
– Wszystkie lichtarze są puste.
Rozbójnik zrobił krok do przodu, a ona krok do tyłu.
Patrzył jej w oczy przenikliwym spojrzeniem i wydało się jej,
że zna wszystkie jej sekrety, być może nawet te najgłębsze i
najbardziej mroczne. Wiedziała, że powinna odwrócić wzrok, lecz
nie miała odwagi tego zrobić. Stali w kręgu światła, a naokoło
panowała ciemność. Między nimi natomiast zaległa dzwoniąca w
uszach cisza.
– Byłabym zobowiązana, gdyby umieścił pan w nich świece.
We wszystkich.
Podnosząc dumnie głowę, udawała sama przed sobą, że
zwraca się do lokaja w ojcowskim domu. Zmusiła się do tego,
choć serce biło jej jak oszalałe.
Odwrócił się bez słowa i ruszył ku drzwiom, zabierając
świecznik, a ona w tej samej chwili usłyszała przerażający szept
ciemności za plecami.
– Nie! Proszę się zatrzymać! – zawołała i chwyciła go
obiema rękami za ramię, powodując, że świece zaczęły migotać. –
Nie może pan…
Stanęła między nim a drzwiami, próbując zagrodzić mu
drogę.
Spojrzał na jej dłoń zaciśniętą mocno na jego rękawie, a
potem ponownie spojrzał jej w oczy. Poczuła, że policzki robią jej
się gorące, i zwolniła uścisk.
– Dokąd pan idzie, sir?
Była zbyt zawstydzona, by spojrzeć mu w oczy. Serce
wyrywało jej się z piersi i poczuła mdłości.
– Mogę się mylić – powiedział, unosząc brwi – ale myślałem,
że prosiła pani o świece. Szedłem powiedzieć służącemu, żeby je
pani przyniósł.
Spojrzała na świecznik w jego dłoni, a potem w ciemność za
własnymi plecami.
– Ale…
Słowa prawdy zastygły na jej ustach, ale nie wypowiedziała
ich, bo nie chciała, żeby poznał prawdę. Tymczasem ciemność za
plecami czekała przyczajona. A ona, wiedząc, co się w niej kryje,
doznała dreszczu przerażenia.
– Lady Marianne.
Słysząc te słowa, spojrzała ponownie w jego błyszczące w
świetle świec bursztynowe oczy. Chciała powiedzieć „proszę”.
Wciąż jednak powstrzymywała się, nie chcąc, by był świadkiem,
jak ulega panice.
– Gdybym zostawił świece tutaj…
– Tak – potwierdziła z tak wielką ulgą, że niemal się
rozpłakała. – Tak – powtórzyła, nie mogąc myśleć o niczym
innym.
Rozbójnik podał jej świecznik, a ona wzięła go drżącą dłonią.
– Dziękuję – powiedziała i cofnęła się w głąb pokoju.
Przez chwilę panowała cisza, a potem, gdy drzwi się za nim
zamknęły, usłyszała jego oddalające się kroki.
Wpatrując się w migoczące płomienie, pomyślała ponownie,
że tajemniczy porywacz nie jest zwykłym rozbójnikiem.
Zegar na kominku wybił północ. Misbourne zostawił żonę i
syna w salonie, a sam poszedł do gabinetu. Potrzebował czasu na
zastanowienie, bo serce miał pełne strachu, a żołądek ściskał mu
się na myśl o tym, jakie podjął ryzyko.
Gdy otworzył drzwi gabinetu, spostrzegł na biurku dwie
kartki, których tu przedtem nie było. Jedna zmięta w kulę, a druga,
rozłożona, z napisem „Skrypt dłużny, Misbourne”. Papier był
opatrzony jego własnym herbem, lecz nie jego ręką napisane
zostały te dwa słowa i nazwisko.
Atrament lśnił w świetle świec. Ręka Misbourne’a zadrżała,
gdy dotknął liter palcem i przekonał się, że się rozmazują.
Odwrócił się gwałtownie, wiedząc, że te słowa napisano przed
chwilą. Zasłony w oknach zakołysały się. Rozsunął je gwałtownie,
lecz nie dostrzegł nikogo. Okno natomiast było otwarte i do pokoju
napłynęło wilgotne powietrze nocy. Misbourne oparł się rękami o
parapet i wyjrzał, szukając człowieka, który miał czelność wejść
do jego domu. Jednak ulica była ciemna i opustoszała. Nie widać
było żadnej ludzkiej sylwetki. Nie szczekał żaden pies.
Wiedział, czym jest zmięty arkusik, zanim go rozłożył. Był to
list, który posłał rozbójnikowi i który był wiele wart. Ten łajdak
potraktował go jednak jak jakiś bezwartościowy śmieć. Dobrze
zatem wiedział, jakiego dokumentu żąda, i prócz Misbourne’a był
jedynym pozostającym przy życiu człowiekiem, który miał tę
wiedzę. Misbourne’owi na tę myśl zrobiło się niedobrze. Poczuł,
jak ogarnia go strach. Zamknął pospiesznie okno i zaciągnął
zasłony.
Następnie nalał sobie brandy, usiadł przy biurku i wypił
zawartość kieliszka jednym haustem. Wpatrywał się w słowa
napisane na papierze i bał się bardziej niż kiedykolwiek w życiu.
Bał się o siebie i o Marianne. Wiedział, że jest tylko jedna rzecz do
zrobienia, kiedy rozbójnik skontaktuje się z nim ponownie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Marianne siedziała skulona na brzegu łóżka. Ogień, który
wspólnik rozbójnika rozpalił wieczorem na kominku, dawno
dogasł i w pokoju panował chłód. Światło wczesnego poranka
sączyło się przez szpary w okiennicach. Zaścielone łóżko było
prawie nietknięte, bo Marianne przeleżała bezsenną noc na
narzucie. Nie wsunęła się między prześcieradła ani nie włożyła na
siebie koszuli nocnej, którą wspólnik rozbójnika zostawił na
toaletce.
Była to pierwsza od ponad trzech lat noc, którą spędziła sama
i prawie nie zmrużyła oka. Czekała. Jednak rozbójnik nie wrócił i
nie zrobił jej krzywdy. Przeciwnie, zaopatrzył ją w świece, by
mogła rozproszyć ciemności.
W końcu gdy zaczęło świtać, strach nieco ustąpił. Marianne
pamiętała teraz tylko wydarzenia z dzielnicy nędzy i wyraz oczu
rozbójnika, gdy ich spojrzenia się spotkały. Przypominała sobie,
jak bardzo bali się go tamci łajdacy, jaki czuli przed nim respekt i
jak on uchronił ją przed niebezpieczeństwem. Wspomniała też, jak
wieczorem, zdjęta paniką, chciała go zatrzymać w sypialni.
Zamknęła oczy i wzdrygnęła się, zastanawiając się, dlaczego
nawet się nie zająknął o jej słabości i nie wykorzystał jej.
Kiedy Knight otworzył drzwi żółtej sypialni, serce zabiło mu
mocniej. Zapomniał słów, które zamierzał powiedzieć. Milczał i
tylko patrzył. Marianne wstała z podłogi i stanęła w miejscu, gdzie
oświetlał ją promień miękkiego białego światła wpadający przez
szparę w okiennicy. Wyglądała eterycznie – blada i ze swymi
pełnymi smutku ciemnymi oczami.
Po chwili Knight przywołał się do porządku, przestał się w
nią wpatrywać, wszedł do pokoju i postawił na stoliku tacę ze
śniadaniem. Policzki Marianne na ten widok się zaczerwieniły.
Wydawała się zawstydzona tym, że zastał ją siedzącą na podłodze.
Jego spojrzenie powędrowało w dół, ku stopom bez pantofelków
widocznym spod spódnicy, a potem przesunęło się w górę na
pomiętą suknię ślubną i wzgórki piersi w obcisłym staniku. Włosy
Marianne, jasne jak len, spływały na ramiona i sięgały niemal
pasa. W tym porannym nieładzie wyglądała tak pięknie, jakby
wyszła przed chwilą z łóżka kochanka.
Knight spojrzał w jej twarz i napotkał wzrokiem spojrzenie
ciemnych oczu i poczuł szept tego samego pożądania, które go
ogarnęło, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Tymczasem ona
zarumieniła się pod jego spojrzeniem jeszcze bardziej i cofnęła się,
starając się wygładzić spódnice i ukryć pod nimi stopy w samych
pończochach.
Chciał ją zapytać, dlaczego dwudziestoletnia kobieta tak
bardzo boi się ciemności, bo jej strach wyglądał na coś więcej niż
tylko kaprys rozpieszczonej dziewczynki. Wiedział jednak, że
duma nie pozwoliłaby jej odpowiedzieć.
– Od Pickeringa? – zapytał, wskazując ozdobny, ciężki
naszyjnik z pereł na jej szyi.
Kiwnęła głową.
– Wiedział pan, że jadę do ślubu, zanim powiedział panu o
tym mój ojciec, prawda?
– Wszyscy wiedzieli o tym ślubie.
Wzruszył ramionami tak, jakby to było czymś oczywistym, i
nie powiedział jej, że stara się wiedzieć o wszystkim, co dotyczy
Misbourne’a.
– A mimo to pan nie dopuścił, żebym na ten ślub dojechała.
Wyczuwał w jej tonie zarówno ciekawość, jak i naganę.
– Uważa mnie pani za człowieka bezwzględnego i gdy
chodzi o pani ojca, muszę przyznać pani rację, jestem
bezwzględny.
– Nie powinien pan był robić mu krzywdy – powiedziała, a
on dostrzegł, że jej oczy pociemniały.
– Żałuję, że musiała pani być świadkiem przemocy.
– Ale nie żałuje pan tego, co pan zrobił.
Pokręcił głową.
– Pani ojciec zasłużył na znacznie więcej.
Odwrócił z gniewem wzrok i zaczął się zabierać do odejścia.
– W tamtym zaułku było siedmiu mężczyzn – powiedziała
ostrożnie, cichym głosem – a pan był sam. A mimo to nie użył pan
broni.
Słysząc te słowa, zatrzymał się w drodze ku drzwiom.
– Wystrzał ściągnąłby więcej tych szczurów – wyjaśnił.
– Dlaczego pan mi pomógł?
Spojrzał na nią i znowu poczuł pożądanie. Była piękną
kobietą, która mogłaby zauroczyć każdego mężczyznę.
– A dlaczego miałbym pani nie pomóc?
– Bo nienawidzi pan mojego ojca.
Pomyślał, że nienawiść to było za słabe słowo na określenie
tego, co czuł do Misbourne’a.
– Dopóki pani znajduje się w moich rękach – powiedział –
zapewnię pani bezpieczeństwo, bez względu na to, co do niego
czuję.
Bezpieczeństwo, powtórzyła w myślach Marianne, bowiem
od bardzo długiego czasu nie czuła się bezpieczna. Bywały chwile,
gdy myślała, że nigdy się tak ponownie nie poczuje.
Przyglądała się teraz twarzy rozbójnika, którego oczy w
promieniach porannego słońca wydawały się złociste jak płomień.
Ich spojrzenia spotkały się i Marianne starała się odgadnąć, jakim
jest człowiekiem.
Patrzył teraz łagodniej. Poruszył ręką tak, jakby chciał
dotknąć jej ramienia, ale powstrzymał się od tego.
– Dobrze się pani czuje? – zapytał.
– Tak – potwierdziła po chwili milczenia i kiwnęła głową. –
Czuję się dobrze.
W ciągu ostatnich trzech lat wypowiadała te słowa wiele
razy, jednak dopiero teraz – gdy stała tutaj, w zaciemnionej
sypialni, z zamaskowanym mężczyzną, który ją uprowadził –
mówiła prawdę.
– Ten list, który pańskim zdaniem znajduje się w rękach
mojego ojca… – zaczęła i dostrzegła w jego oczach jakiś
niebezpieczny błysk. – Czy poprosi go pan o niego ponownie,
wyjaśniając dokładnie, czego pan sobie życzy?
– Już to zrobiłem.
Kiwnęła głową, uspokojona jego słowami.
– Słyszałam, jak pan o tym dokumencie rozmawiał ze swoim
wspólnikiem. Tym razem ojciec go panu da. – Wierzyła, że
oddałby wszystko, żeby ją uratować. – Założyłabym się o własne
życie, że tak będzie.
Rozbójnik nic na to nie odpowiedział. Popatrzył tylko na nią
jeszcze przez chwilę, po czym wyszedł, zamykając za sobą na
klucz drzwi sypialni.
Pięć minut później Marianne usłyszała, że otwierają się i
zamykają drzwi frontowe, a potem dobiegł jej uszu oddalający się
odgłos końskich kopyt. Zorientowała się zaraz, że to rozbójnik
opuścił dom, bo kroki wspólnika dały się słyszeć na schodach i po
chwili rozległo się pukanie do drzwi jej sypialni.
– Proszę pójść ze mną, milady – odezwał się. – Pokażę pani
inny pokój, w którym będzie pani mogła spędzić dzień. Tam
okiennice nie są zamknięte.
Zaprowadził ją do pokoju po drugiej stronie korytarza.
Weszli, a Marianne zamrugała, żeby przyzwyczaić oczy do blasku
dnia, po czym rozejrzała się naokoło. Ściany miały tu kolor
chłodnego błękitu, narzuty były ciemne jak noc, a umeblowanie
mahoniowe – w zdecydowanie męskim stylu. Obok umywalki
zobaczyła pędzel do golenia, mydło i brzytwę, umieszczone przed
lustrem. Wiedziała, czyja to sypialnia, nikt nie musiał jej o tym
informować. Serce zaczęło bić jej mocniej i nagle stała się
podejrzliwa.
Wspólnik zauważył to i odezwał się uspokająco:
– Nie ma panienka powodu do obaw – zapewnił. – Przed
jego powrotem mam panienkę zaprowadzić z powrotem do żółtej
sypialni.
– A nie moglibyście po prostu usunąć gwoździ, którymi
zabite są okiennice w tamtej sypialni?
– Nie, lady Marianne.
– Bo tamta sypialnia jest we frontowej części domu? –
domyśliła się. – I boicie się, że moja obecność zwróci czyjąś
uwagę?
– To sprawa bardziej skomplikowana. Okiennice muszą
pozostać zamknięte. Podobnie jak te w głównej sypialni.
– Sypialnia żółta… – Zawahała się, przypominając sobie
szczotkę do włosów. – Należała do jego matki?
Wspólnik kiwnął z wahaniem głową.
– I ten dom należy do niego?
Mężczyzna wyglądał na zmieszanego, ale nie zaprzeczył.
– Muszę już iść – powiedział i ruszył ku drzwiom.
– Mówiłeś, że to dobry człowiek.
Wspólnik zatrzymał się przy drzwiach.
– Tak.
– Jednak to, co zrobił mojemu ojcu na wrzosowisku
Hounslow, nie było czynem człowieka dobrego.
– Proszę mi wierzyć, lady Marianne, gdyby on był gorszym
człowiekiem, niż jest, pani ojciec już by nie żył. Ja sam na jego
miejscu nie pozwoliłbym Misbourne’owi ujść z życiem. –
Odwrócił się, a potem znowu spojrzał na Marianne, którą te słowa
zszokowały. – Dla własnego dobra proszę się nie zbliżać do okna.
Bycie widzianą w sypialni mężczyzny, bez względu na
okoliczności, nie posłużyłoby dobrze reputacji młodej damy.
To powiedziawszy, kiwnął głową i wyszedł, zamykając za
sobą drzwi na klucz.
Co takiego zrobił ojciec, by zasłużyć sobie na nienawiść tych
dwóch ludzi? – zastanowiła się i zrobiło jej się słabo. Cofnęła się o
krok i usiadła na fotelu stojącym przed kominkiem.
Zerknęła w okno i przyznała rację wspólnikowi. Musiała
dbać o reputację. Zwłaszcza że od zerwania zaręczyn z księciem
Arlesford upłynął zaledwie rok. Wystarczyło jedno słowo o
uprowadzeniu, a jej reputacja będzie kompletnie zrujnowana. Nic
nie pomogą wpływy jej ojca. Taka była prawda.
Mimo to jednak wstała i podeszła do okna.
Widok był z niego taki jak z setek sypialni w eleganckich
londyńskich domach – na pięknie utrzymane ogrody pooddzielane
wysokimi kamiennymi murami. Nie było tu nic
charakterystycznego, co by mogła rozpoznać. Cofnęła się więc i
rozejrzała po pokoju.
Był dużo mniejszy od żółtej sypialni i niemal spartański w
swoim charakterze. Obok łóżka stała szafka nocna, a na niej
świeca w pojedynczym świeczniku. Prócz tego w pokoju
znajdowała się mahoniowa szafa na ubrania, umywalka i komoda,
na której stało lustro i przybory do golenia. Ciemny turecki dywan
leżał na podłodze, a na łóżku nie było żadnych ozdobnych wałków
czy poduszek. Ścian nie zdobiły żadne obrazy. Nie było tu koronek
czy falbanek, nie było niczego w jasnych kolorach. Pokój był
ciemny i pełen powagi, emanował siłą i męskością, dokładnie tak
jak jej właściciel.
Marianne chciała przeszukać sypialnię, by znaleźć coś, dzięki
czemu da się zidentyfikować rozbójnika. Przekręciła więc kluczyk
w drzwiach wysokiej mahoniowej szafy i otworzyła ją. Poczuła
zapach drzewa sandałowego i po plecach przeszły jej ciarki. W
tym zapachu było coś niemal podniecającego.
W szafie wisiały męskie ubrania – spodnie i fraki od dobrego
krawca i sądząc po kroju i jakości materiałów, była to szafa
bogatego dżentelmena. Nie zdziwiło jej to, bo, pomimo jego
przebrania, prawie od pierwszej chwili wyczuła, że nie jest
biedakiem.
Sprawdź kieszenie, usłyszała szept zdrowego rozsądku.
Wyciągnęła rękę, lecz zawahała się, wstrzymując oddech i zdając
sobie nagle sprawę, gdzie jest i co robi. Powolnym ruchem
dotknęła ramienia najbliższego fraka.
Ciemnoniebieska wełna wydała jej się równie gładka, jak
kosztowna. Oceniła wzrokiem szerokość ramion. Przesunęła ręką
w dół po klapie, czując się jak ktoś, kto głaszcze tygrysa. Ta myśl
sprawiła, że serce załopotało jej mocniej. Przeszukała wewnętrzne
kieszenie wszystkich fraków, lecz niczego w nich nie znalazła.
Zamknęła drzwi szafy, po czym, po cichu i systematycznie,
przeszukała resztę sypialni.
Mydło leżące na podstawce także pachniało drzewem
sandałowym. Dotknęła pędzla do golenia z borsuczego włosia i
uchwytu brzytwy, dziwiąc się, że zostawił w jej rękach taką broń.
Zaraz jednak przypomniała sobie, jak walczył z tamtymi
siedmioma nędznikami, i uświadomiła sobie, że taki mężczyzna
jak on nie musi się niczego obawiać. Ponownie przeszył ją od stóp
do głów jakiś dziwny dreszcz.
Wszystko było porządne i czyste, wszystko poukładane.
Kamizelki, koszule, stos wyprasowanych fularów, a także czarna
jedwabna chusta. Zawahała się, widząc, że leży porządnie złożona
w szufladzie. Wyglądała na tak nieszkodliwą, tak nieważną… w
przeciwieństwie do człowieka, który ją nosił.
W sypialni znajdowały się dwie pary butów do konnej jazdy i
trzy pary czarnych rannych pantofli – wszystkie w dużym
rozmiarze. Widząc je, zamknęła szufladę tak szybko, że zaraz się
przeraziła, że wspólnik rozbójnika mógł to usłyszeć. Usiadła więc
w fotelu przy kominku i zaczęła się zastanawiać, co się z całej tej
rewizji da wywnioskować.
Właściciel tej sypialni był dżentelmenem, uznała – wysokim,
barczystym i silnym. Był też człowiekiem, który przesłaniał twarz
czarną jedwabną chustą, by ukryć tożsamość. Jego spojrzenie
przyprawiało ją o drżenie, a zapach sprawiał, że serce biło jej zbyt
szybko. Uświadomiła sobie także to, że w równym stopniu
fascynował ją, jak budził w niej strach. Niestety, nic w tym pokoju
nie powiedziało jej więcej, niż dotychczas wiedziała.
Knight wrócił dopiero w porze kolacji.
– Wygrałeś? – zapytał Callerton, podając mu ugotowany
przez siebie gulasz.
– Twoje pieniądze są bezpieczne – odrzekł Knight.
– Miło słyszeć, że coś wygrałem, nie ruszając się za próg. –
Uśmiechnął się szeroko Callerton. – Zatem czy Rafe Knight,
dżentelmen i rozpustnik, nie powinien świętować zwycięstwa?
– Dziś moi kompani urządzają wycieczkę do jaskini gry.
Callerton skrzywił się na tę nowinę.
– Jeżeli z nimi nie pójdę, zaczną się pytania. A tego chcemy
właśnie uniknąć.
Przyjaciel pokręcił głową.
– Zwłaszcza dzisiejszej nocy.
– Czy lady Marianne jest w żółtej sypialni?
– Tak. Dla bezpieczeństwa zaprowadziłem ją tam o czwartej.
Wydaje mi się, że w ciągu dnia przeszukała twój pokój, ale nie
było tam niczego, co mogłaby znaleźć. Upewniłem się o tym,
zanim ją tam zamknąłem.
Knight z wdzięcznością kiwnął głową. Nie poddawała się,
pomyślał. Nie płakała też i nie dostawała spazmów.
– Dużo czasu minęło, od kiedy w tej sypialni gościłeś
kobietę.
Rafe wyobraził sobie Marianne nagą w swoim łóżku. Jej
jasne włosy rozsypane na poduszkach i nagie piersi wychylające
się spod zgniecionych prześcieradeł – ponętne, kuszące. Zaraz
jednak odsunął od siebie to wyobrażenie, wiedział bowiem, że nie
może sobie pozwolić na romans z córką swojej ofiary.
– Być może zbyt długo – powiedział i szybko dodał: –
Przedyskutujmy ponownie nasz plan. Nie będziemy mieli na to
drugiej szansy. Wybierzemy chłopcu na spotkanie takie miejsce i
taką porę, że Misbourne nie będzie miał czasu nic wymyślić.
Callerton kiwnął głową.
– Nawet on nie jest aż takim łotrem, żeby po raz drugi
ryzykować życie własnej córki.
– Mam nadzieję, że masz rację – odrzekł Knight, rozkładając
niedbale naszkicowaną mapę, po czym pochylili się obaj nad nią i
zaczęli dyskutować szczegóły planu.
Przed świtem panował jeszcze półmrok, gdy wspólnik
rozbójnika wyprowadził Marianne tylnym wyjściem. Szli pieszo,
klucząc zaułkami, tak żeby Marianne nie potrafiła się zorientować,
gdzie są ani w jakim kierunku zmierzają. Czarny powóz czekał na
nich w wąskiej uliczce graniczącej z budynkiem wyglądającym na
szpital. Gdy podeszli do niego, z kozła zeskoczył woźnica, w
którym Marianne rozpoznała ubranego w płaszcz i kapelusz
rozbójnika. Wspólnik wspiął się na kozioł i zajął jego miejsce.
– Niech Bóg nad tobą czuwa, przyjacielu – powiedział,
zanim ruszył.
– I nad tobą – odrzekł rozbójnik, spoglądając w niebo. – Już
świta. Powinno być wystarczająco jasno, by ludzie zobaczyli, że
odwozisz mnie nad ranem podchmielonego do domu.
Wspólnik kiwnął głową i ruszył, pozostawiając Marianne z
rozbójnikiem.
– Jest pani gotowa, lady Marianne? – zapytał.
Kiwnęła potakująco głową, a on wziął ją za ramię i
poprowadził ulicą. Marianne poczuła zapach farbiarni. Domy były
tutaj małe i dość ubogie, ale nie była to dzielnica nędzy.
Nie rozmawiali, szli w milczeniu. Choć pora była bardzo
wczesna, Londyn budził się do życia. Zadudnił jakiś wóz, minęły
ich jakieś indywidua, na które nawet wolała nie patrzeć.
Dopiero gdy minęli ogromny kościół, Marianne zorientowała
się, że zmierzają na cmentarz.
Przeszli przez bramę i rozbójnik powiódł ją ścieżką wśród
nagrobków. Zimny wiatr rozwiewał jego włosy, a szare niebo
zapowiadało rychły deszcz. Szli dalej tak szybko, że Marianne
dostała lekkiej zadyszki. Dotarli wreszcie do większych
nagrobków i pomników wystawionych przez ludzi bogatych, a
kresem ich wędrówki, nagle, okazało się niewielkie mauzoleum
zbudowane w stylu klasycznej świątyni.
– To tutaj – powiedział cicho, wydobywając spod płaszcza
zegarek. Otworzył go i sprawdził czas. – Dziesięć minut –
stwierdził i schował go.
Dziesięć minut i będzie wolna, pomyślała. Dziesięć minut i
to wszystko się skończy. Nigdy się nie dowie, kim był. Oparła się
o ścianę mauzoleum i obserwowała go.
– Przykro mi, lady Marianne, że musiałem panią w to
wszystko wplątać, ale tylko w ten sposób mogłem dotrzeć do pani
ojca.
Jego oczy miały wyraz szczerości, jakiej się nie spodziewała.
– Ten dokument, który pan chce od niego otrzymać… Musi
być dla pana bardzo ważny.
– Ważniejszy, niż pani może sobie wyobrazić.
– Co to za dokument? – zapytała, nie spodziewając się
odpowiedzi.
Mężczyzna milczał przez dłuższą chwilę.
– Zawiera on – rzekł wreszcie – odpowiedź na pytanie, które
zadawałem sobie przez piętnaście lat.
– Piętnaście lat?
Strasznie długo, a jednak jego głos, ciało i sposób poruszania
się nie wskazywały, że jest człowiekiem starym.
– Od czerwca tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego
roku – powiedział.
– Co się wtedy wydarzyło?
Ujrzała w jego oczach ból, który natychmiast zniknął,
ustępując miejsca wyrazowi bezwzględności.
– Niech pani o odpowiedź na to pytanie poprosi ojca, lady
Marianne. I niech się pani przekona, co powie – odrzekł
półszeptem, ostrzejszym i bardziej gniewnym niż kiedykolwiek.
– Myli się pan co do niego – powiedziała.
Nie wiedziała, jakich kłamstw naopowiadano mu o jej ojcu.
Wiedziała tylko, że w ciągu tych ostatnich kilku minut, jakie im
zostały, musi mu powiedzieć prawdę.
– Jest najlepszym z ojców. Wiem, że mi pan nie uwierzy, ale
to dobry człowiek. – Z desperacją szukała argumentów, które go
przekonają. – Pełni pieczę nad szpitalem dla sierot i choć bardzo
się stara o zachowanie tego w sekrecie, ofiarował dużą sumę na
budowę kaplicy. Przeznacza też pieniądze na pomoc ubogim,
zwłaszcza wdowom. Mimo to nie chwali się tą dobroczynną
działalnością.
Rozbójnik roześmiał się ochryple i pokręcił głową.
– Widzę doskonale ironię tego wszystkiego.
– W tym, co on robi, nie ma żadnej ironii.
– Naprawdę? Podrzutki i sieroty!
Oczy rozbójnika pociemniały.
– Jest pani ojcem, więc to zrozumiałe, że go pani broni.
– Skąd się w panu bierze ta nienawiść?
– Z pragnienia sprawiedliwości.
– Chyba raczej zemsty… za jakąś wydumaną przewinę.
– W przewinie pani ojca nie ma nic wydumanego.
– Co panu zrobił?
– Zabrał mi to, co dla mnie najcenniejsze.
– Nie rozumiem – powiedziała, przypominając sobie, że to
samo powiedział do jej ojca na wrzosowisku.
– Nie rozumiem – powtórzyła.
– Ani ja.
Patrzyli sobie w oczy, nieustępliwie, twardo, a Marianne nie
potrafiła odwrócić wzroku. Patrzyła na tego wysokiego mężczyznę
ubranego w czarny płaszcz i ciemną maskę skrywającą twarz. Nie
znała nikogo, kto byłby do niego podobny. Nikogo tak silnego,
twardego i bezwzględnego. A mimo to…
Wiatr wzmógł się i hulał między nagrobkami. Pojawiły się
też pierwsze krople deszczu. Wciąż patrzyli sobie w oczy i
zapanowało między nimi jakieś dziwne napięcie.
– Kim pan jest? Kto skrywa się pod tą maska? – wyszeptała.
– Czy naprawdę chce pani wiedzieć? – spytał spokojnym,
opanowanym tonem.
Zbliżył się do niej o krok, a ona nie cofnęła się, choć serce
waliło jej jak młotem, a w ustach zaschło.
– Marianne – wyszeptał cicho, stojąc bardzo blisko niej i
pochylił głowę tak, jakby chciał ją pocałować, a ona zapragnęła
jego pocałunku. Jednak w następnej chwili przypomniała sobie, w
jakiej jest sytuacji, i cofnęła się.
Oddech miała urywany, dygotała na całym ciele.
On tymczasem po prostu stał i ją obserwował. Ich oczy
ponownie się spotkały.
Naraz zza mauzoleum dobiegł ich odgłos kroków. Ktoś szedł
po trawie cmentarza, a rozbójnik wyszedł mu na spotkanie.
Marianne oparła się o ścianę mauzoleum. Nie rozumiała, co
przed chwilą zaszło między nimi. Nie miało to jednak znaczenia,
skoro człowiek po drugiej stronie grobowca przynosił żądany
dokument, bo oznaczało to, że za kilka chwil będzie wolna i wróci
do domu.
W chwili, gdy tak pomyślała, rozległ się strzał i rozpętało się
piekło.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– Niech pan ucieka! – zawołał mały chłopiec, biegnąc w
stronę Knighta. – To pułapka!
Knight zauważył, że za pobliskimi nagrobkami majaczą trzy
sylwetki. Widząc, że jeden z mężczyzn celuje do chłopca,
zareagował natychmiast. Rzucił się naprzód, wystrzelił do
celującego, złapał małego i schował się z nim za najbliższym
nagrobkiem.
– Przepraszam. – Smithy był blady jak ściana i nie pozostał
w nim nawet ślad zwykłej buńczuczności. – Złapali mnie.
Przystawili pistolet do głowy i przyprowadzili tutaj.
– Rozumiem – powiedział cicho Rafe.
Wiedział, że tamci będą się zbliżali, wiedział też, że chcą
dostać w swoje ręce jego, a nie chłopca. Załadował pistolet i
wyjrzał ostrożnie zza krawędzi grobowca. Padł kolejny strzał, kula
trafiła w nagrobek.
– Nie wychodź z kryjówki – szepnął Knight, a potem
wycofał się w stronę obelisku stojącego w wystarczającej
odległości od chłopca i mauzoleum. Mógł tylko żywić nadzieję, że
Marianne miała dość rozsądku, by się nie pokazywać.
Na cmentarzu trwała strzelanina, w powietrzu świstały kule,
naokoło rozchodził się zapach prochu.
– Nie stójcie tam! Ruszajcie za nim! – rozległ się wściekły
głos.
Knight, nasłuchując, ponownie załadował pistolet. Po jego
prawej stronie ktoś się poruszył, a on błyskawicznie schwycił
napastnika, przyciągnął go do siebie i ściskał za szyję tak długo, aż
tamten wyzionął ducha, a jego ciało bezszelestnie osunęło się na
trawę.
Strzelanina ucichła, kule przestały świstać, nastąpiła cisza.
Knight czekał, co będzie dalej, słysząc wycie wiatru i kołatanie
własnego serca. Rzucił się w lewo, za najbliższy nagrobek. Strzelił
ponownie i drugie ciało osunęło się bezwładnie na ziemię. Skrył
się przed kolejnym strzałem i zaraz ruszył dalej, zgięty wpół,
zdążając ku trzeciemu z napastników. Knight nie czekał. Skoczył
ku niemu, przewracając go na ziemię. Mężczyzna bronił się, lecz
nie miał szans. Knight chwycił go za gardło i przycisnął do
nagrobka, ale w tej samej chwili zobaczył Marianne.
– Proszę wracać! – zawołał do niej, lecz ona podeszła do
leżącego mężczyzny.
– Gdzie jest dokument? – zapytała.
– Marianne, proszę zrobić, co mówię.
Spojrzała na niego, a on zorientował się, że jeszcze nie
rozumie, co zrobił jej ojciec.
– Zadałam panu pytanie, sir – zwróciła się jeszcze raz do
leżącego.
– Nie wiem, o czym pani mówi – brzmiała odpowiedź.
– Ale… – zaczęła, kręcąc głową, i nie dokończyła.
– Przysłał was Misbourne – powiedział Knight do
mężczyzny.
– Tak – potwierdził tamten.
– Z dokumentem? – włączyła się Marianne.
– Żeby mnie złapać – poprawił Knight.
– Nie – zaprzeczył mężczyzna.
– Widzi pan? – powiedziała prawie tryumfalnie Marianne.
– Żeby pana zabić – dokończył napastnik.
Marianne pobladła.
– No to wracaj biegiem i powiedz mu, że to się nie udało.
Knight rzucił mężczyznę na trawę, po czym pozwolił mu
stanąć na nogi i wycofać się. Wtedy kątem oka dostrzegł kolejne
cienie czające się wśród nagrobków.
– Jest ich więcej. Marianne, proszę się schować za
mauzoleum.
– Tak żeby pan mógł mieć we mnie zakładnika? – Pokręciła
głową. – Nie zrobię tego. Ich przysyła mój ojciec. Przyszli mnie
uwolnić.
Odwróciła się i ruszyła biegiem w stronę napastników w
momencie, gdy jeden z nich znajdujący się najbliżej celował z
pistoletu.
– Nie strzelać! Idę do was! – zawołała Marianne.
Celujący nie usłuchał. Usłyszała strzał, zobaczyła pióropusz
błękitnego dymu i poczuła, że ktoś przewraca ją na ziemię.
Wystrzelił drugi pistolet. Z tak bliskiej odległości, że aż
zadzwoniło jej w uszach. Nic nie widziała, bo rozbójnik przyciskał
ją do ziemi, osłaniając przed niebezpieczeństwem, a po chwili
przeciągnął ją za najbliższy nagrobek.
– Nie waż się stąd ruszyć – wyszeptał z taką furią, że nikt
przy zdrowych zmysłach nie zignorowałby rozkazu.
Marianne usłuchała i skuliła się. Z trudem zebrała myśli.
Wydało jej się to nierealne, że ojciec zaryzykował jej życie dla
jakiegoś świstka papieru. Pomimo że widziała, jak jeden z
nasłanych mężczyzn do niej strzela, nie chciała w to uwierzyć.
Wszystko to wydawało jej się koszmarnym wytworem imaginacji.
Usłyszała, że ktoś biegnie, a potem krzyczy. Następnie dały
się słyszeć odgłosy walki na pięści i postękiwania. Kolejny
wystrzał z pistoletu i w powietrzu rozszedł się zapach prochu. Ktoś
wciąż krzyczał z bólu, a ona zaczęła się modlić, żeby to nie był jej
porywacz.
– Ty dra… – zawołał ktoś, lecz nie dokończył.
Rozległ się odgłos upadającego ciała i znów usłyszała strzał,
po którym zapadła głucha cisza.
– Marianne – usłyszała jego szept.
Zjawił się nagle przy niej, wyciągnął rękę i pomógł wstać.
Nie zawahała się.
– Jest pani cała i zdrowa?
Kiwnęła głową. Jej wzrok pobiegł w stronę ludzi, którzy
leżeli za nagrobkiem. Jeden zwijał się z bólu i jęczał, trzymając się
za krwawiącą nogę, trzej inni leżeli bez ruchu.
– Marianne – odezwał się znowu rozbójnik.
Podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy.
– Daj mi rękę – polecił.
Nie potrafiła nic odpowiedzieć, głos uwiązł jej w gardle.
Wstała i poszła wraz z nim przez cmentarz.
Gdy zbliżyli się do wyjścia, obejrzała się na nikczemników,
których nasłał jej ojciec, i na mauzoleum, nad którego wrotami
wyryte było w kamieniu nazwisko EDMUND KNIGHT.
Rafe kierował się w stronę magazynów i składów drewna,
starając się skrywać w cieniu murów. Prowadził czujnie i
ostrożnie. W jednej dłoni trzymał pistolet schowany w fałdach
płaszcza, a drugą ręką obejmował kibić Marianne, chroniąc ją i
podtrzymując. Zdjął z twarzy maskę, żeby nie zwracać na siebie
uwagi, czego ona nawet nie zauważyła. Przerażona patrzyła wprost
przed siebie, choć Knight wątpił, czy zauważała wszystkie
szczegóły otoczenia. Twarz miała tak bladą, że bał się, że
zemdleje. Nie mógł jej winić. Większość kobiet byłaby w tej
sytuacji w szoku.
Spojrzał w dół na jej ślubną suknię. Kokardki ozdabiające
stanik wisiały na włosku. Spódnica była mokra i nieprzyzwoicie
kleiła jej się do nóg. Piękny koronkowy szal był podarty. Mokre
włosy spływały jej na ramiona.
Można by ją było wziąć za szaloną, rozwiązłą piękność,
gdyby nie to, że wyraz jej twarzy był niewinny, a w oczach dawało
się zauważyć nieskrywane przerażenie.
Knight wiedział, że za dnia nie może ryzykować powrotu do
domu. Misbourne mógł mieć w tej okolicy więcej ludzi, którzy go
teraz szukali. Trzeba było jak najszybciej dotrzeć do innej
kryjówki.
Nie miała pojęcia, gdzie są. Orientowała się tylko, że jest to
niebezpieczna dzielnica i że w pobliżu znajduje się kościół
Świętego Łukasza. Magazyn był duży i w złym stanie, jednak
zapewniał schronienie przed deszczem i ewentualną pogonią.
Rozbójnik zamknął wrota i zabarykadował je od środka, po czym
podprowadził Marianne do ceglanej ściany. A ona zauważyła, że
okna są tu małe i znajdują się prawie pod dachem.
Marianne nie patrzyła na rozbójnika, bo wiedziała, że nie ma
on na twarzy maski, i bała się, co to może oznaczać. Jego kapelusz
spadł na brudną podłogę, usłyszała też szelest jego płaszcza i
kątem oka spostrzegła, że go zdejmuje. Strzepnął następnie z niego
wodę i otulił nim jej ramiona.
Przez chwilę walczyła ze sobą, ale nie zdołała się
powstrzymać. Podniosła powoli głowę i… to, co zobaczyła,
zaparło jej w piersiach dech.
Jego męska uroda nie dała się bowiem porównać z urodą
jakiegokolwiek mężczyzny, którego dotychczas w życiu spotkała.
Wpatrywała się w niego, nie mogąc oderwać wzroku. Widziała
prosty nos i usta, które wręcz prosiły się o pocałunki. Patrząc na
nie, Marianne poczuła, że nogi się pod nią uginają i kręci jej się w
głowie. Krew pulsowała jej w żyłach i drżała na całym ciele z
pożądania. Gdy ich spojrzenia się spotkały, jego bursztynowe oczy
pociemniały. Marianne zaschło w ustach. Zszokowana własną
reakcją spuściła oczy, modląc się, żeby niczego nie zauważył.
Wbiła wzrok w brudny rąbek swojej spódnicy. Zdawała sobie
sprawę, że już przepadła. Spojrzała mu ponownie w twarz. Oboje o
tym wiedzieli, że mogła go z łatwością zidentyfikować. Ze
strachem czekała na jego reakcję.
W pewnym momencie spostrzegła pojedynczą kroplę krwi,
która spadła na jedwab jej spódnicy. Podniosła wzrok i zauważyła,
że krew kapie z palców jego lewej dłoni. Zauważyła też
jasnoczerwoną plamę na rękawie jego koszuli. W tym momencie
wszystko inne straciło dla niej znaczenie.
– Pan krwawi! – zawołała, patrząc mu w oczy.
– Kula drasnęła mnie w ramię.
Kula, którą przeznaczono dla mnie, pomyślała.
– Proszę mi pozwolić sobie pomóc – powiedziała i
zrzuciwszy jego płaszcz, przyklękła u jego boku.
Odsunęła czarną jedwabną chustę, która przesłaniała jego
szyję, a potem rozwiązała węzeł i zdjęła z szyi fular.
– Muszę opatrzyć ranę i zatrzymać krwawienie – powiedział
cicho, półszeptem. – To nie widok dla pani, Marianne.
– Czy sądzi pan, że chcąc panu pomóc, nie zniosę widoku
krwi?
– Większość młodych kobiet z pani sfery nie zaofiarowałaby
się z pomocą.
– A więc powinien pan się cieszyć, że nie jestem jak
większość młodych kobiet – odrzekła i pomyślała o skrywanej
przez siebie strasznej, mrocznej tajemnicy.
– Rzeczywiście, nie jest pani do nich podobna, Marianne.
Gdy popatrzyli sobie znów w oczy, poczuła, że między nimi
wytworzyła się pewna więź. Wtedy rozbójnik wyciągnął zza
cholewy nóż i podał go jej, rękojeścią do przodu.
– Musi pani odciąć rękaw mojej koszuli.
Spojrzała na ostrze, a potem znowu w jego oczy.
– Takim… narzędziem mogłabym wyrządzić panu większą
krzywdę niż ta kula.
– Mogłaby pani – zgodził się, ale nóż leżał wciąż na jego
dłoni, a ona wiedziała, że daje jej coś więcej niż tylko broń.
Nie czekała dłużej, odcięła rękaw i wtedy zobaczyła ranę na
ramieniu i wypływającą z niej krew.
– Proszę teraz położyć rękaw płasko na ziemi i sprawdzić,
czy w miejscu, gdzie przeszła kula, nie brakuje materiału.
Nie rozumiała dlaczego, ale zrobiła tak, jak powiedział,
wygładzając przesiąknięty krwią kawałek lnianego materiału.
Znalazła mały otwór po kuli i pokazała go mu. A on, ku jej
zdumieniu, położył sobie zranioną rękę na piersi i palcami drugiej
zaczął grzebać w ranie. Widziała, że zaciska przy tym z bólu zęby.
Krew zaczęła płynąć obficiej.
– Co pan robi?
– Brakujący kawałek materiału jest w ranie. Jeżeli się go tam
zostawi, rana zaogni się.
– Proszę mi pozwolić to zrobić.
– Marianne.
– Boi się pan, że sprawię panu ból?
– Być może.
– Nie wierzę panu. Pan nie boi się niczego.
– Wszyscy się czegoś boimy, Marianne.
– I nasze lęki zawsze nas dopadną, bez względu na to, jak
szybko uciekamy i jak starannie się ukrywamy – powiedziała
bardzo cicho.
Usłyszał ją.
– Uciekanie przed strachem sprawia tylko, że strach nas
ściga. Ze strachem trzeba się zmierzyć – odrzekł.
Ich spojrzenia spotkały się na dłuższą chwilę, a potem
Marianne wzięła w obie dłonie jego zranione ramię i obejrzała
dokładnie otwór po kuli. Nie był to miły widok, ale ona się nie
cofnęła. Metaliczny zapach krwi był tak wyraźny, że pozostawiał
niemal jej smak na języku. Wreszcie dostrzegła skrawek materiału.
Wiedziała, że będzie bolało. Spojrzała mu w twarz i zobaczyła, że
ją obserwuje.
Kiwnął głową zachęcająco.
Sięgnęła do rany i znalazła koniec skrawka. Ostrożnie wyjęła
i położyła sobie na dłoni.
– Niech pani go rozprostuje i dopasuje do otworu w rękawie.
Gdy to zrobiła, przekonali się, że skrawek dokładnie pasuje,
co oznaczało, że w ranie nie ma więcej materiału.
Teraz Marianne za pomocą noża pocięła fular na paski, po
czym wyjęła z kieszeni sukni złożoną chusteczkę, przycisnęła ją
delikatnie do rany i umocowała opatrunek paskami tak, aby się nie
zsuwał.
– Dziękuję – powiedział.
– Proszę bardzo.
Zapadło milczenie.
– Co dalej? – zapytała w końcu.
– Zaczekamy, aż zapadnie zmrok, aby niepostrzeżenie dostać
się do domu.
– A potem?
– Będzie pani mogła wrócić do domu, do ojca.
Spojrzała mu w oczy, szukając oznak kłamstwa, jednak ich
nie znalazła.
– Mamy dużo czasu, Marianne. Może pani wygodnie usiąść.
Wskazał miejsce obok siebie. Usiadła, opierając się tak jak
on plecami o ścianę.
– Jest zimno – powiedział i przykrył ich nogi płaszczem.
Jej suknia była wilgotna od deszczu. Przy każdym oddechu z
ich ust wydobywała się para. Nie czuła jednak chłodu. Przeciwnie,
jej ciało płonęło.
Siedzieli w milczeniu, bardzo blisko siebie.
Marianne spojrzała w dół, na ręce ich obojga, spoczywające
na płaszczu. Były czerwone od krwi.
– Nie musi się pani już bać, Marianne.
Obrócił zdrową rękę dłonią do góry, a ona położyła na niej
swoją dłoń.
Siedzieli w milczeniu, słuchając deszczu i dobiegającego od
czasu do czasu dźwięku dzwonu. Wiatr wył pod dachem
magazynu.
– Do diabła, Knight, myślałem, że on cię wykończył.
Poszedłem na cmentarz, ale nie spotkałem tam nikogo. Widziałem
tylko krew.
Znajdowali się w kuchni domu przy Craven Street. Callerton
zdejmował z ręki Knighta prowizoryczny opatrunek.
– Musiałem się przyczaić i poczekać, aż oni się oddalą.
– Dziewczyna dobrze się spisała.
– To prawda – przyznał Knight, przypominając sobie, jak
Marianne mu pomagała.
Zdumiewała go na każdym kroku. Nie była zarozumiała,
rozpieszczona ani kapryśna. Znalazł w niej spokojną godność i
odwagę, a jej ciemne oczy skrywały jakąś tajemnicę. Była
intrygująca. Zbyt intrygująca jak na kobietę, którą uprowadził. I
stanowczo zbyt intrygująca jak na córkę człowieka, na którego
polował przez całe swoje życie.
– Będzie to cholernie bolało.
Callerton podniósł czysty wygotowany kawałek płótna i
zanurzył go w chłodnej przegotowanej wodzie.
– Rób, co trzeba – powiedział Knight, krzywiąc się z bólu,
gdy Callerton oczyszczał ranę.
– Misbourne to stary drań. Nie mogę uwierzyć, że dla
kawałka papieru narażał życie własnej córki.
– Uwierz – odparł i na myśl o niebezpieczeństwie grożącym
Marianne jego nienawiść do Misbourne’a jeszcze się
zintensyfikowała.
– Jeżeli przysłał swoich ludzi, żeby ją ratowali, jak mogli
popełnić taki błąd i strzelać do niej? Mówiłeś, że strzelali z bliska.
Przecież musieli ją widzieć?
Knight zmarszczył brwi, gdy Callerton ucisnął mocniej ranę.
– Strzelali, bo nie zostali przysłani, żeby ją ratować. Żaden z
nich nie próbował uprowadzić Marianne. Wątpię, czy im w ogóle
powiedział, że ona jest w moich rękach.
Callerton westchnął i pokręcił głową.
– Zatem Misbourne nie powiedział nikomu o uprowadzeniu
Marianne. Nawet tym łotrom, których wynajmuje. – Callerton
przerwał i spojrzał na Knighta. – Ale dlaczego próbuje zabić
ciebie, skoro sądzi, że ty jesteś jedynym człowiekiem, który wie,
gdzie ona jest?
– Ponieważ myśli, że wiem, co jest w tym dokumencie.
Cokolwiek tam jest napisane, Misbourne chce utrzymać to w
sekrecie. Za wszelką cenę.
– A niech to diabli – odparł przyjaciel, kończąc zakładanie
opatrunku. – A co jest w tym dokumencie?
– Wyjaśnienie, o co chodziło na Hounslow Heath piętnaście
lat temu. I im bardziej on stara się to ukryć, tym bardziej ja jestem
zdecydowany odkryć tę tajemnicę.
– A lady Marianne? Co z nią będzie?
– Pozwolimy jej odejść – odrzekł Knight.
Callerton przerwał bandażowanie.
– Ale ona widziała twoją twarz. Może cię zidentyfikować.
– Tylko w razie, gdy mnie znów zobaczy. Nie zna mojego
nazwiska.
– To wszystko jest bardzo ryzykowne. Zwłaszcza to twoje
udawanie rozpustnika.
– To ryzyko, które muszę podjąć.
Przypominał sobie uczucia malujące się na twarzy Marianne,
gdy się zorientowała, że ojciec nie przysłał dokumentu, by ją
ratować: szok, niedowierzanie, ból. Misbourne był łotrem, jednak
fakt, że Marianne się o tym dowiedziała, nie dał Knightowi
zadowolenia i poczucia zwycięstwa.
– Nigdy nie chciałem stwarzać dla niej zagrożenia.
Myślałem, że Misbourne przy pierwszej okazji przyśle dokument,
by ją uwolnić z moich rąk.
Przypomniał sobie, jak stała przed nim na cmentarzu, zanim
przybyli ludzie Misbourne’a. Tak bardzo pragnął ją wtedy
pocałować. Tak jak chwilę później w magazynie, gdy trzymając się
za ręce, siedzieli razem, blisko siebie. Chyba tracę rozum,
pomyślał.
– Misbourne stwierdzi, że wygrał – powiedział Callerton.
– Wkrótce przekona się, że jest inaczej – odrzekł Knight i
dodał bardziej zdecydowanym głosem: – Im wcześniej lady
Marianne odejdzie, tym lepiej.
Marianne patrzyła właśnie, jak rozbójnik, wciąż
zamaskowany, wlewa do miedzianej wanny stojącej przy kominku
ostatnie wiadro gorącej wody.
– Ciepła kąpiel dobrze pani zrobi – powiedział. – A w szafie
są ubrania, staromodne, ale czyste i suche. Gdy pani będzie
gotowa, proszę zadzwonić, a zostanie przyniesiona kolacja. Kiedy
pani zje, odwiozę ją do ojca.
Kiwnęła głową na znak, że zrozumiała.
– Zastanawiałam się… – zaczęła …jedyne wyjaśnienie jest
takie, że dokument nie znajduje się w posiadaniu mojego ojca.
Nic na to nie odpowiedział, jednak ona po wyrazie jego oczu
poznała, że jest innego zdania.
– Proszę mi uwierzyć. Gdyby ojciec miał dokument, oddałby
go panu. Jestem tego pewna.
Rozbójnik nadal milczał.
– Nie chodzi mi tylko o to, że jest moim ojcem. Są inne
powody… poważne powody… – Których nie mogła wymienić. –
Wiem, że nie zostawiłby mnie w takim położeniu, gdyby oddanie
jakiegokolwiek dokumentu… cokolwiek zawierającego… mogło
mnie uwolnić.
Zauważyła wyraz jego oczu i natychmiast go rozpoznała.
– Tylko proszę mi nie współczuć! – zawołała, ogarnięta
nagłym gniewem.
A on nie spierał się z nią, nie poruszył się, tylko patrzył na
nią tymi swoimi bursztynowymi oczami.
– Sądzi pan, że zna pan bardzo dobrze mojego ojca i że pan
to wszystko bardzo dokładnie sobie obmyślił… Jednak ojciec nie
przysłał dokumentu… A to można wyjaśnić w dwojaki sposób. Po
pierwsze… nie jestem dla niego tym, co mu najdroższe. A po
drugie… dokument nie znajduje się w jego posiadaniu. Tak czy
inaczej, pan pomylił się w swoich ocenach.
Jego oczy pociemniały z gniewu. A ona zastanawiała się, czy
nie pozwoliła sobie na zbyt wiele. Nie mogła się jednak wycofać.
Upływały sekundy, a oni nie odrywali od siebie wzroku.
– Kąpiel stygnie, lady Marianne – powiedział w końcu,
używając tytułu i stwarzając między nimi dystans.
A następnie, skłaniając z lekka głowę, wyszedł.
Gdy pierwszą część drogi pokonywali oświetlonymi ulicami,
godzina była już późna. Jechali tym samym powozem, którym
rozbójnik przywiózł Marianne do swego domu. Mgła utrudniała
podróż. W pewnym momencie powóz zatrzymał się w wąskiej
uliczce, a oni wysiedli, by dalszą część drogi przebyć pieszo. Nie
trzymał jej za ramię ani za rękę, nie obejmował w pasie, bo nie
miała przecież powodu do ucieczki. Nie była to jednak jedyna
przyczyna, dla której jej nie dotykał. Dotykanie jej sprawiało mu
zbyt wielką przyjemność.
Szli w milczeniu obok siebie mokrymi i pełnymi kałuż
ulicami. Jego twarz nie była przysłonięta jedwabną chustą, ale
kołnierz miał postawiony, a kapelusz nasunięty nisko na czoło.
Idąca obok niego Marianne miała na sobie długą płową pelerynę,
która budziła w nim wspomnienie dzieciństwa. Jego matka była
wyższa i tęższa od niej, dlatego stan jedwabnej błękitnej sukni
trzeba było spiąć, a rąbek spódnicy dotykał ziemi.
Trzymali się w cieniu, tak żeby nikt ich nie rozpoznał, aż w
końcu dotarli w pobliże Leicester Square.
Spojrzeli na siebie, a on poczuł, że gdyby sprawy
przedstawiały się inaczej, gdyby ona nie była córką Misbourne’a,
nie była kobietą, którą uprowadził…
Ale jest to uprowadzona przeze mnie i obiecana innemu
córka Misbourne’a i nikt więcej – przywołał się stanowczo do
porządku, po czym powiedział:
– Jesteśmy bardzo blisko placu, przy którym pani mieszka.
Jeżeli pójdzie pani prosto tą ulicą, znajdzie się pani przed
rodzinnym domem. Proszę iść. Tam pani będzie bezpieczna.
Wzdrygnęła się, więc dodał:
– Nie powinna się pani bać. Jest pani bezpieczna. Będę nad
panią czuwał, dopóki pani nie wejdzie do domu.
– Ja się nie boję – odrzekła.
Gdy pan czuwa, dodała w myśli.
Nastała chwila krępującej ciszy.
– Powinnam już iść – podjęła, ale nie ruszyła się z miejsca.
– Powinna pani – przyznał. – A ja… życzę pani szczęścia w
małżeństwie z Pickeringiem.
Tymczasem ona na myśl o tym małżeństwie czuła strach. Nie
chciała myśleć o Pickeringu. Nie teraz, kiedy stała tu sam na sam z
rozbójnikiem.
– Mam nadzieję, że pańska rana szybko się zabliźni.
Spojrzała mu w twarz i pomyślała, że to ostatnie chwile, gdy
są razem.
Patrzyli na siebie, a napięcie między nimi rosło. Marianne w
ciszy zaułka słyszała własny oddech i bicie serca. Wydawało jej
się, że bardzo wiele zostało między nimi niedopowiedziane.
Wiedziała, że powinna już odejść, lecz nie mogła się na to zdobyć.
– Ja… – zaczęła i zagryzła wargę, nie rozumiejąc, co ją
zatrzymuje.
– Marianne – powiedział i pochylił się tak, jakby chciał ją
pocałować, jednak zamiast tego dotknął delikatnie dłonią jej
policzka, odgarniając z niego kosmyk włosów.
Pragnęła, żeby ją pocałował. Chciała poczuć jego usta na
swoich, chciała, żeby wziął ją w ramiona. Ale on tego nie zrobił.
– Powinna pani naprawdę już iść do domu.
– Tak – wyszeptała, po czym wspięła się na palce i z
nieznaną u siebie odwagą dotknęła wargami jego policzka.
A on nie objął jej i nie przyciągnął do siebie, nie dotknął jej
nawet. Jednak w następnej sekundzie jego wargi odnalazły jej usta,
które okazały się najsłodszymi i najniewinniejszymi ustami, jakie
kiedykolwiek całował. Zamarła w bezruchu jak sarna wytropiona
przez myśliwego. On też przez chwilę stał nieruchomo. Wciągnął
powietrze i poczuł zapach fiołków i mgły.
Całował ją delikatnie, niespiesznie delektując się
pocałunkiem, którym chciał wyrazić to, czego nie umiał
wypowiedzieć na głos… Że żałuje i że nigdy nie chciał jej
przestraszyć. A kiedy oderwał usta od jej ust, ona wciąż stała z
wyrazem bezbrzeżnego spokoju i błogości na twarzy, z
zamkniętymi oczami i półotwartymi ustami – tak jakby pieszczota
wciąż trwała. Następnie otworzyła oczy i spojrzała na niego, a on
pomyślał, że całe swoje życie czekał właśnie na nią. Kruchą, a
jednak obdarzoną mocą, z której sama nie zdawała sobie sprawy;
kobietę z dmuchanego szkła i blasku. I przez jeden szalony
moment czuł pokusę, żeby dla niej zrezygnować ze wszystkiego.
Jednak zaraz potem zimna i twarda rzeczywistość o sobie
przypomniała.
– Idź do domu, Marianne – powiedział chłodnym tonem.
Bez słowa naciągnęła kaptur, zakrywając włosy i twarz, i
cofnęła się. Spojrzeli na siebie jeszcze raz, a potem odwróciła się i
odeszła, na zawsze znikając z jego życia.
Idąc przez mgłę, pustą ulicą oświetloną nikłym blaskiem
latarni, nie obejrzała się ani razu. Nie obejrzała się nawet, gdy
znalazła się u stóp schodów rodzicielskiego domu.
Patrzył, jak podnosi mosiężną kołatkę i uderza nią kilka razy.
Jeszcze raz obejrzała się, a on poczuł dreszcz satysfakcji, jakby
otrzymał potwierdzenie, że pocałunek zrobił na niej tak silne
wrażenie, jak na nim.
Wtedy drzwi otworzyły się i weszła do środka.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W domu panował rwetes. Marianne nie wątpiła, że ojciec
cieszy się, że ją widzi, bowiem w jego oczach dostrzegła łzy
wzruszenia. Tulił ją do siebie, prześcigając się ze swoją żoną w
zapewnieniach o trosce i miłości. Tylko brat stał z boku i patrzył na
to wszystko z mieszaniną ulgi i ciekawości.
Ona także cieszyła się, że wróciła do swoich bliskich i czuła
z tego powodu ulgę. Jednak równocześnie była świadoma, że
rodzina pragnie widzieć ją na dawnym miejscu, roztoczyć nad nią
pieczę i stworzyć wokół niej złudzenie bezpieczeństwa.
Uśmiechała się do ojca, tuliła do matki, a równocześnie myślała o
rozbójniku, tajemniczym porywaczu, którego smak pocałunku
wciąż czuła na swoich ustach.
Na drugi dzień w porze lunchu ojciec wszedł do salonu i
usiadł na sofie naprzeciwko niej i matki. Francis był także w
pokoju i Marianne wiedziała, że zebrali się tu, by ją wypytać o
porywacza i okoliczności uwolnienia.
– Twój papa chce z tobą pomówić, Marianne. Rób to, o co
cię poprosi.
Z tymi słowy i ze skinieniem głowy lady Misbourne opuściła
salon, pozostawiając Marianne z ojcem i bratem. Francis stał
nieruchomo, oparty o ścianę.
– Czujesz się na tyle dobrze, że mogłaś wstać z łóżka,
Marianne? – zapytał ojciec.
– Czuję się bardzo dobrze, papo. Dziękuję.
– Chciałbym zadać ci kilka pytań. Dotyczą ostatnich kilku
dni. Przepraszam, jeśli sprawią ci przykrość.
Marianne poczuła lekki niepokój, bowiem ojciec wyglądał na
zdenerwowanego.
– Mama powiedziała mi, że ten łajdak nie…
Odchrząknął, nie patrząc jej w oczy. Marianne spojrzała na
brata, lecz twarz Francisa pozostawała beznamiętna.
-… nie narzucił ci się – dokończył ojciec.
– Nie zrobił tego – odrzekła Marianne. – Nie zrobił niczego
podobnego. Traktował mnie z dobrocią, a nawet pewną kurtuazją.
– Z dobrocią? Kurtuazją?
Ojciec spojrzał jej w oczy, a ona, na widok twardego wyrazu
jego twarzy, zaczęła się bać – nie o siebie, lecz o rozbójnika.
– Nie skrzywdził mnie – wyjaśniła. – Przyniósł mi świece,
gdy nie mogłam wytrzymać w ciemności. A kiedy uciekłam i
znalazłam się w St. Giles Rookery, uratował mnie przed łajdakami,
którzy chcieli mnie… – Odwróciła wzrok zawstydzona. – Oni
chcieli… – Ich spojrzenia spotkały się ponownie. – Rozbójnik
mnie przed nimi uratował.
Zauważyła, że ojciec wymienia spojrzenia z bratem.
– Chcę wiedzieć o nim wszystko, Marianne. Gdzie cię
zawiózł, co robił. Wszystko!
Przełknęła ślinę, a potem bardzo pobieżnie opowiedziała, co
działo się z nią przez ostatnie dni.
Pod koniec opowieści zauważyła, że ojciec zamyka oczy,
jakby chciał zapanować nad jakąś silną emocją.
– Czy widziałaś jego twarz, Marianne? Choćby przez chwilę?
Miała sekundę na podjęcie decyzji. Czas jakby zwolnił.
Wiedziała, że powinna powiedzieć prawdę i opisać jego urodziwą
twarz. Jednak milczała.
– Nie zwracaj uwagi na groźby tego łotra – rzekł ojciec. –
Nie bój się, bo przysięgam na własne życie, że zostanie złapany.
Marianne wiedziała, co spotyka złapanych rozbójników.
Stryczek.
– Był zamaskowany – powiedziała. – Nic nie widziałam.
Opuściła wzrok. Serce waliło jej jak młotem. Dłonie
trzymała złączone na kolanach.
– Powiedział, że mnie porwał, żeby zmusić ciebie do oddania
pewnego dokumentu. – Zawahała się, a potem zapytała: –
Dlaczego mu go nie oddałeś, papo?
– Co za głupie pytanie, Marianne! – Twarz ojca stała się
purpurowa. – Czy naprawdę myślisz, że to takie łatwe?
– A więc nie masz dokumentu, którego on szuka.
– Ja nie mam pojęcia, o czym on mówi. To po prostu wariat.
Żądać dokumentu, o którym ja nie mam pojęcia! On ma urojenia,
jest niebezpieczny!
– Właśnie to mu powiedziałam.
Ojciec pobladł. W jego oczach pojawił się wyraz paniki.
– Rozmawiał z tobą o tym dokumencie? Mówił, co to za
dokument i czego dotyczy?
Marianne zauważyła, że brat przygląda się ojcu.
– Mówił tylko, że to dokument, który jego zdaniem jest w
twoim posiadaniu. I że dlatego mnie porwał. Mówił, że nie chce mi
zrobić krzywdy.
– Takie łotry zawsze tak mówią, Marianne. – Ojciec pokręcił
głową, zmartwiony jej naiwnością. – Bogu dzięki, że przestraszył
się ludzi, których wysłałem.
– On się wcale ich nie przestraszył. A ludzie, których
przysłałeś, strzelali na oślep.
– To ty z nim byłaś? – zapytał ojciec z przerażeniem.
Kiwnęła głową.
– Strzelali do mnie, a on mnie uratował, papo. Osłonił mnie
własnym ciałem, żeby kula mnie nie trafiła.
Tu znowu nastąpiła wymiana spojrzeń między ojcem i
synem.
– Czy chcesz mi przez to powiedzieć, że on został
postrzelony?
– Tak.
Spojrzała na swoje dłonie, przypominając sobie tamte
straszne chwile.
– Czy czujesz, że zaraz będziesz miała atak histerii?
Ojciec patrzył na nią tak, jakby była kruchą figurką z
porcelany. Zanim spotkała rozbójnika, rzeczywiście taka była. Ale
teraz… czuła się silniejsza.
– Czuję się zupełnie dobrze.
Wpatrywała się w swoje ręce, zastanawiając się, co by
powiedział na to, że wydobyła z rany kawałek płótna i że opatrzyła
ranę… co by było, gdyby opowiedziała, co się potem wydarzyło
między nimi w magazynie, a także w uliczce znajdującej się o
niecałe sto jardów stąd.
Gdy podniosła wzrok, zobaczyła, że ojciec gładzi brodę.
– Więc ten łotr jest ranny.
W jego zmrużonych oczach dostrzegła taką nienawiść, że
Marianne przeszedł dreszcz. Ojciec spojrzał na nią i uśmiechnął się
bezradosnym uśmiechem, a potem wziął jej dłoń w swoje dłonie i
pogładził.
– Nie bój się, Marianne. Przysięgam, że doprowadzę do jego
schwytania. Zapłaci za to, co zrobił. A teraz, kochanie, idź i
odpocznij.
– Czuję się doskonale, papo. Zapewniam cię. Nie potrzebuję
odpoczynku.
– Mimo to zrób, co mówię. Twój papa wie, co jest dla ciebie
najlepsze.
Trudno było się ukrywać, gdy człowiek odgrywał znanego w
mieście rozpustnika. Jednak z drugiej strony ta rola była dobra,
gdyż ułatwiała Rafe’owi unikanie miejsc odwiedzanych przez
cnotliwe młode damy.
Mimo to wciąż myślał o Marianne Winslow i starał się
dowiadywać, co się dzieje z jej ojcem i z nią samą.
Wiedział, że Misbourne wynajął tropiciela złodziei. Wiedział
też, że za głowę „tajemniczego” rozbójnika wyznaczono wysoką
nagrodę. Pisano o tym w gazetach, informując, że na nagrodę
złożyła się grupa najznamienitszych londyńczyków. Jednak Rafe
był przeświadczony, że w to przedsięwzięcie zaangażował się
jedynie Misbourne. Pięć tysięcy gwinei to był królewski okup –
suma z pewnością wystarczająca, by skusić kogoś ze świata
przestępczego do złamania niepisanych reguł.
Nigdzie jednak nie pojawiła się wzmianka o lady Marianne i
ślubie z Pickeringiem.
Często jednak o niej myślał. Widział ją oczami wyobraźni,
wspominał dotyk jej ust, a wtedy krew szybciej krążyła mu w
żyłach. Zastanawiał się, ile czasu upłynie do jej ślubu i miał
nadzieję, że po tej uroczystości on sam znajdzie spokój ducha,
uwolni się od męki, jaką sprawiało mu myślenie o niej.
– Co ty na to, Knight? Wziąłbyś ją do łóżka? – zapytał go
Devlin, gdy schodzili po schodach znanego klubu.
Wziąć do łóżka? – ocknął się. Kogo? Czy jego kompan mówi
o Marianne Winslow? Pragnął jej tak bardzo, że ani na chwilę nie
przestawał o niej myśleć. Zamknął oczy i próbował oddalić od
siebie te myśli. Na próżno
– Knight? Dobrze się czujesz, stary? – zagadnął Bullford. –
Wyglądasz na trochę skołowanego.
– Bo jestem skołowany – odrzekł wprost.
Wskazał dwa wozy blokujące ruch uliczny. Z jednego z nich
wysypał się na jezdnię węgiel, a wokół uwijały się dzieci
zbierające ciemne grudy.
– Nie to powoduje twoje skołowanie – powiedział
Fallingham z szerokim uśmiechem. – Bardziej jest
prawdopodobne, że twoje myśli krążą wokół jakiejś damulki.
– Mylisz się – zaprzeczył Rafe.
– Więc wokół jakiejś aktorki?
– Nie zadam sobie trudu, żeby to skomentować – powiedział,
obserwując rząd powozów blokujących ulicę.
– I ja pytałem o pannę Fox. Gra dziś w Covent Garden rolę
lady Makbet – oznajmił Devlin, jakby zmieniając temat.
Dzień był słoneczny, ale chłodny. Po wczorajszym deszczu
nie zostało ani śladu. Szli dalej, zostawiając za sobą uliczne
zamieszanie.
– Nie wiedziałem, że lubisz Szekspira – odezwał się
Bullford.
– Nie lubi go. Lubi zgrabne aktorki z dużymi aktywami –
powiedział Fallingham. – Ale ja słyszałem, że ona już się dogadała
z Hawickiem, który chce ją na swoją kochankę.
– O ile ja wiem, jeszcze nie dobili targu, że tak powiem –
oznajmił Devlin. – Mam do dyspozycji lożę ojca. Chcecie z niej
skorzystać?
Potaknęli wszyscy z wyjątkiem Rafe’a.
– Knight? – ponaglił go Devlin.
Ale Rafe prawie go nie słyszał. Wpatrywał się w powóz, z
którego wysiadł mężczyzna z siwiejącą brodą i wąsami, aby
sprawdzić, jaka jest przyczyna wstrzymania ruchu ulicznego. Nie
patrzył jednak na tego mężczyznę. Patrzył na młodą jasnowłosą
kobietę, która została w powozie.
Oczy Marianne napotkały jego spojrzenie. I… cały świat
jakby zniknął. Rafe czuł, jak mocno bije mu serce. Marianne
mogła w każdej chwili zawołać ojca i ujawnić jego tożsamość.
Mimo to nie mógł oderwać wzroku od jej oczu i choć rozdzielała
ich szerokość jezdni, wyczuwał jej wielkie rozemocjonowanie.
Sekundy ciągnęły się w nieskończoność.
Naraz Misbourne odwrócił się. Rafe zauważył jego ruch i
oderwał wzrok od oczu Marianne. Mierzyli się przez chwilę
wzrokiem i świat Rafe’a zamarł w bezruchu. Jego zmysły
wyostrzyły się, a wszystkie mięśnie napięły.
Po chwili Misbourne odwrócił się jak gdyby nigdy nic.
– Boże miłosierny – powiedział Devlin. – Spójrzcie tylko na
twarz Misbourne’a. Wypadek z powozem! Akurat! Ja wiem, jak
wyglądają ślady po czyjejś pięści. Zatem plotki są prawdziwe.
Fallingham i Razeby roześmiali się głośno i w tej samej
chwili lady Misbourne wychyliła się z powozu i zmierzyła ich
pełnym dezaprobaty spojrzeniem.
Rafe szedł dalej, nie oglądając się za siebie, z pozoru
spokojnie, jednak spodziewając się w każdej chwili tupotu pogoni.
Czuł się jak na jednym z tych licznych pól bitwy, na których
zdarzyło mu się w życiu walczyć. Z załadowaną bronią, gotowy na
starcie.
Ale wróg go nie ścigał.
– Proszę cię – zwróciła się lady Misbourne do męża – wsiądź
do powozu i zamknij drzwiczki, żebyśmy nie musiały być
świadkami ich impertynencji. A ty Marianne odwróć natychmiast
wzrok. Nie patrz na nich!
Serce Marianne biło tak mocno, że dziwiła się, że rodzice
tego bicia nie słyszą.
– Tak, mamo – odrzekła z przyzwyczajenia, nie mogąc
jednak oderwać wzroku od rozbójnika.
Ubrany był w elegancki, ciemny, dopasowany frak,
prawdopodobnie jeden z tych zakupionych u Westona, które
widziała w jego szafie. Był wyższy od swoich towarzyszy i
bardziej męski. Nawet z tej odległości dostrzegała ciepły złocisty
blask jego oczu i wyczuwała intensywność spojrzenia.
Porywacz. Kiedy go dostrzegła, otaczający świat zniknął,
przestał istnieć. Ponownie poczuła zapach drzewa sandałowego,
usłyszała chropawy półszept i poczuła dotknięcie ust na swoich
wargach.
Jej ojciec, stojący obok powozu, wykonał jakiś ruch i jego
wzrok spotkał się na moment ze wzrokiem rozbójnika. Wstrzymała
oddech, sądząc, że go rozpoznał. On jednak wrócił do powozu.
Matka zżymała się.
– Co za bezczelne kreatury! Całą noc spędzili na hulankach i
dopiero teraz, przed południem, wracają do domu. Cóż za
rozwydrzenie!
– Młodzi mężczyźni zawsze są tacy – powiedział ojciec z
niespotykaną u siebie tolerancją. – Gdy się pożenią i będą mieli
dzieci, ustatkują się i uspokoją.
Matka prychnęła z dezaprobatą i zapytała:
– A co powstrzymuje ruch uliczny?
Ojciec opisał cały wypadek i wyjrzał ponownie na ulicę.
Marianne trochę się odprężyła. I odetchnęła z ulgą. Jednak w
chwilę później zauważyła, że ojciec znowu patrzy na gromadkę
młodych ludzi.
– Papo – zawołała, żeby odwrócić jego uwagę – może
prędzej dojdziemy pieszo? Pogoda jest ładna i…
– Zostań w powozie, Marianne – burknął ojciec.
Mrużąc oczy, rozejrzał się jeszcze raz naokoło, po czym
wsiadł do powozu i zamknął drzwiczki.
Rafe dotarł wreszcie do domu. Nie chcąc dać nic po sobie
poznać, zachowywał się przez całą drogę tak, jak jego przyjaciele:
szedł powoli, śmiał się z dowcipów, brał udział w rozmowie. Był
jednak świadom, że pobił ojca Marianne, a ją samą uprowadził i w
ciągu trzech dni naraził na więcej niebezpieczeństw, niż mogło jej
przynieść całe życie.
Marianne jednak nie zdradziła go, ale zastanowił się, co
Misbourne’owie robili rano w tej dzielnicy.
Rafe uzyskał odpowiedź na swoje pytanie po blisko
tygodniu. Całe miasto obiegła pewna plotka. Gdziekolwiek
poszedł, tam ją powtarzano.
Tego wieczoru wrócił z teatru i opierając się o futrynę
kuchennych drzwi, patrzył, jak Callerton czyści buty.
– Myślałem, że wrócisz późno. – Przyjaciel podniósł na
niego wzrok. – Powiedziałeś im, że spotykasz się znowu z jakąś
kobietą?
Rafe kiwnął głową.
– Tak trzeba. Żeby nie nabrali podejrzeń – zażartował
Callerton, lecz Rafe nie roześmiał się.
– Co się dzieje? – zapytał Callerton, poważniejąc. – Czy
Misbourne cię ściga? Może dziewczyna w końcu zdradziła twoją
tożsamość?
– Nie zrobiła tego. – Rafe pokręcił głową. – A Misbourne
mnie nie poznał.
– Ale coś jest nie w porządku.
– Całe miasto już wie, że w dzień niedoszłego ślubu
Marianne Winslow miał miejsce nie wypadek, tylko coś innego.
– Wiedzą, że to był napad rozbójnika?
Rafe pokręcił głową.
– Sądzą, że to wymysł Misbourne’a. Bo wygląda na to, że
Pickering zerwał zaręczyny. Ludzie snują domysły. Mówią, że
powiedział o tym Misbourne’owi w dzień ślubu i że doszło między
nimi do bójki.
– No cóż, my wiemy, że to bzdury – powiedział Callerton. –
Bo to nie pięść Pickeringa zadawała wtedy ciosy.
Rafe wszedł do kuchni i usiadł przy stole.
– Jeżeli Pickering się nie ożeni, Misbourne zamierza
wytoczyć mu proces o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa.
– Znowu? – Callerton spojrzał zdziwiony. – Zdawałoby się
przecież, że sprawa z Arlesfordem powinna była być dla niego
wystarczającą nauczką.
– Wplącze tylko Marianne w jeszcze jeden skandal.
– Ale co ciebie to obchodzi? Wybuchnie o wiele większy
skandal w chwili, gdy skończysz z jej ojcem.
– Obchodzi mnie, bo gdybym jej nie uprowadził, byłaby już
żoną Pickeringa.
– Pickering zerwał zaręczyny nie z tego powodu –
powiedział Callerton.
Rafe, nic na to nie mówiąc, spojrzał mu w oczy.
– Lubisz tę dziewczynę – zauważył spokojnie Callerton.
– Nie bądź śmieszny. Ona jest córką Misbourne’a – odrzekł
ostro Rafe, tak jakby to mogło coś zmienić.
– Tak – przyznał Callerton. – Jest jego córką. I jeżeli chcesz
zguby ojca, nie powinieneś troszczyć się o córkę – dodał i wrócił
do czyszczenia butów.
Marianne zobaczyła go w chwili, gdy weszła do
wypożyczalni książek. Stał między półkami z powieściami, zajęty
kartkowaniem którejś z nich, jednak podniósł na moment wzrok i
ich oczy się spotkały. Bez słowa wrócił do lektury, ale serce
Marianne zabiło mocniej.
Wokół panował spokój. W pomieszczeniu znajdowały się
tylko jeszcze dwie osoby, siedząca w kącie starsza bibliotekarka i
Caroline Edingham, lady Willaston, która natychmiast zauważyła
Marianne i jej matkę i pospieszyła im na spotkanie, pragnąc
przekonać się u źródła, czy plotki są prawdziwe.
– Nie mów nic o Pickeringu, Marianne i pozwól, żebym ja
się tym zajęła – szepnęła lady Misbourne.
– Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, mamo, zajrzę do
drugiej sali.
– Idź szybko, zanim ona zdąży do nas podejść. I nie wracaj.
Poczekaj, aż ja po ciebie przyjdę.
Marianne odeszła, a lady Misbourne z fałszywym uśmiechem
pospieszyła na spotkanie z lady Willaston.
– Ach, moja droga Caroline, nie widziałyśmy się całe wieki –
powiedziała i zanim Marianne dotarła do sali z poezją, obie
kobiety już całowały się w policzki tak, jakby były najlepszymi
przyjaciółkami.
W drugiej sali nie było nikogo. Marianne podeszła do półek z
poezją, zdjęła pierwszą książkę, która jej się nawinęła pod rękę i
otworzyła ją. Stała tyłem do drzwi i wpatrywała się w stronice
niewidzącymi oczami. Jej umysł pracował na najwyższych
obrotach. Nie wiedziała, co myśleć o jego obecności w tym
miejscu. Bała się, że za nią pójdzie, a jeszcze większy strach
wywoływała w niej myśl, że tego nie zrobi. Gdy usłyszała
spokojne męskie kroki, nie musiała się oglądać, żeby wiedzieć, że
to on.
Podszedł i stanął obok niej, patrząc na tę samą półkę.
Nie mogła się powstrzymać: odwróciła głowę i ich spojrzenia
się spotkały.
– Co pana tu sprowadza? – wyszeptała.
– Chęć zobaczenia pani.
Jej serce zatrzepotało jak spłoszony ptak.
– Czy pan nie wie, że za pańską głowę wyznaczono ogromny
okup? Ludzie mojego ojca szukają pana bez przerwy. Nawet w tej
chwili.
– Wiem.
Na chwilę zaległa cisza.
– Tamtego dnia… – zaczął – … gdy zatrzymał się ruch
uliczny… powiedziała pani ojcu?
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Bo istnieje bardzo małe prawdopodobieństwo, że jeżeli
nawet pana złapią, to pana powieszą.
Znowu zapadła cisza.
Marianne poczuła, że policzki jej płoną.
– Jak pańskie ramię?
Nie miał temblaka. Nie miał go też podczas wypadku, wtedy,
na ulicy.
– Rana nie zaogniła się. Dzięki pani.
Na dźwięk tych słów znalazła się myślami znowu w
magazynie i przypomniała sobie wszystko, co zaszło wtedy
między nimi.
– Przykro mi z powodu Pickeringa – powiedział.
– A mnie nie. Przeciwnie, czuję ulgę. Nigdy nie chciałam za
niego wyjść. To ojciec…
Przerwała ze świadomością, że powiedziała za dużo.
Odwróciła się i odłożyła na stół książkę.
– Mój ojciec nie ma dokumentu, którego pan szuka. Pytałam
go o to – mówiła dalej, próbując zmienić temat.
Zbliżył się do niej o krok.
Serce jej biło mocno, policzki ją paliły, ale się nie odsunęła
ani nie obejrzała.
Nie odezwał się słowem. Nie musiał. Mimo jego milczenia
wiedziała, co myśli.
– Sądzi pan, że on kłamie? Dlaczego pan tego nie przyzna?
Widziała jego zdecydowany wyraz twarzy i zaczęła się bać o
ojca.
– Chce pan się zemścić nie na tym człowieku, co trzeba.
– Mylisz się – odrzekł cicho. – I chodzi tu nie o zemstę, tylko
o sprawiedliwość.
– A jakiej sprawiedliwej kary pan się dla niego domaga?
– Nigdy pani nie okłamywałem, Marianne. Teraz też powiem
prawdę. Dopilnuję, żeby zawisł.
– Mój ojciec ma rację. Pan ma urojenia. I jest pan
niebezpieczny.
– Mam urojenia? – Poczuła za uchem jego oddech.
Poruszyła się.
– Jeżeli zacznę krzyczeć, będzie po panu, sir.
– Już jest po mnie. Moje życie jest w pani rękach. Może pani
zażądać nagrody, którą pani ojciec wyznaczył za schwytanie mnie.
Zamknęła oczy, słysząc te słowa.
– Na co pani czeka? Jeżeli pani zdaniem mam urojenia i
jestem niebezpieczny, proszę krzyczeć.
Nie dotknął jej, choć stał blisko, jednak pożądanie, jakie do
siebie czuli, aż pulsowało w powietrzu. Powinna była krzyczeć,
wiedziała jednak, że nie będzie. Czy on miał urojenia? Nie. Czy
był niebezpieczny? Bardzo. Dla ludzi, którzy chcieli ją skrzywdzić
i dla jej ojca. Ale nie dla niej. Dla niej nigdy.
Powoli podniosła wzrok i napotkała jego oczy.
– Nie pozwolę panu go skrzywdzić! Wie pan o tym?
– Nie spodziewałbym się niczego innego.
– Marianne – wyszeptał i zbliżył się jeszcze o krok.
Wiedziała, że zamierza ją pocałować. Powinna była się
odwrócić i uciec. A zamiast tego drżała w oczekiwaniu, przechyliła
głowę i czekała.
Zrobił to delikatnie, a mimo to ona nigdy dotąd nie czuła z
taką intensywnością jego męskiej siły. Odwzajemniła pocałunek –
z początku ostrożnie, a następnie odważniej, gdy poczuła się
pewniej. Jej dłonie dotknęły jego piersi. Przesunęła je wyżej i
objęła go za szyję, przylegając ciałem do jego ciała. Poczuła
znajomy zapach drzewa sandałowego i zapragnęła, aby ta chwila
trwała wiecznie. Wtedy przerwał pocałunek i odsunął się od niej.
Popatrzył w jej ciemne oczy i dostrzegł w nich mękę, która
zajęła miejsce goszczącego tam przed chwilą wyrazu rozkoszy i
zadziwienia.
– Nie powinienem był tego robić, przepraszam – powiedział
cicho.
Po czym, patrząc wciąż na nią, pokręcił głową tak, jakby
chciał zaprzeczyć temu, co się przed chwilą zdarzyło, a następnie
odwrócił się i oddalił.
Została na miejscu sama, z rozpalonym ciałem i sercem
łopoczącym jak ptak w klatce. Drżącymi palcami dotknęła ust.
Całowała go namiętnie i zapamiętale. Ona, Marianne Winslow,
która myślała, że nie zniesie ponownie dotyku mężczyzny, sama
pocałowała rozbójnika, za którego głowę wyznaczono nagrodę
pięciu tysięcy gwinei i który poprzysiągł zemstę na jej ojcu.
Gdy matka weszła do sali z poezją, Marianne wciąż stała
nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w tę samą stronicę tomiku
wierszy.
– Poszła sobie wreszcie, dzięki Bogu. Pytała i pytała.
Przydałoby się jej kilka lekcji subtelności. No a poza tym jest
ostatnią osobą, która ma prawo plotkować o innych. Bo przecież
słyszałam, co się opowiada o jej mężu. – Matka spojrzała na
Marianne. – Wybrałaś już coś sobie?
– Sądzę, że wezmę ten tomik – wyjąkała Marianne i
zamknęła książkę.
Matka przyjrzała jej się uważniej.
– Dobrze się czujesz? Jesteś taka zarumieniona.
– Czuję się doskonale. Tutaj jest dość ciepło, nie sądzisz?
– Pospiesz się, Marianne. Powiedziałam papie, że wkrótce
wrócimy. A wiesz, jak on się o ciebie niepokoi.
– Tak, mamo – odrzekła, po czym wzięła książkę i poszła za
matką.
Rafe Knight stał sam w swoim gabinecie, opierając się o
gzyms kominka i spoglądając w ogień. Za oknami zapadał
zmierzch, jednak on nie zaciągnął zasłon ani nie opuścił żaluzji.
Dzisiejsze gazety leżały nieprzeczytane na biurku. Dokumenty od
zarządcy majątku leżały nietknięte. Myśli Rafe’a zajmowała tylko
jedna jedyna rzecz, a mianowicie to, co zaszło w bibliotece.
Marianne była córką Misbourne’a. Powtarzał to sobie w
nieskończoność. Była kobietą, w której żyłach płynęła krew jego
śmiertelnego wroga. Nie powinien i nie chciał jej pragnąć, a mimo
to wciąż o niej myślał i tęsknił do jej dotyku i bliskości. Prawie od
samego początku. Być może u podłoża tego wszystkiego
znajdowała się po prostu niezaspokajana fizyczna potrzeba. Być
może Callerton miał rację, gdy twierdził, że powinien jak
najczęściej obcować z kobietami. Jednak myśl o intymnym
kontakcie z inną kobietą niż Marianne pozostawiała go
niewzruszonym. Pożądanie, które w nim płonęło, dotyczyło tylko
tej jednej. Nikogo więcej.
Córka Misbourne’a, pomyślał znowu, choć w najmniejszym
stopniu swego ojca nie przypominała. Nie miała niczego z tego
potwora.
Rozmyślania Rafe’a przerwało pukanie i do gabinetu wszedł
Callerton, wnosząc ze sobą wilgotny zapach nocy. Jego spojrzenie
padło na butelkę brandy i do połowy napełnioną szklankę stojące
na stole.
– Misbourne? – zagadnął.
Rafe nie odpowiedział. Podszedł do stołu, napełnił drugą
szklankę i podał Callertonowi.
Obaj mężczyźni siedzieli przez kilka minut w milczeniu.
Pierwszy odezwał się Callerton.
– Chodzi o Marianne Winslow, prawda?
– Musiałem ją zobaczyć.
– Do diabła! I po co?
Rafe pokręcił głową. Sam nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Wiedział tylko, że przymus wewnętrzny nie dawał mu spokoju.
Nie powiedział Callertonowi, co zaszło w magazynie ani w
wąskiej uliczce.
W milczeniu dopił swoją brandy.
– Ona jest jego córką, Rafe. Nie możesz się z nią spotykać.
– Ja się z nią nie spotykam.
– Nie? – zapytał Callerton. – Zaprzeczysz może, że jej
pragniesz?
– Nie zaprzeczę. Ale to nie oznacza, że dążę do zaspokojenia
tego pragnienia.
– Chryste Panie, masz w Londynie tyle kobiet do wyboru.
Dlaczego to musi być właśnie ona?
Rafe sam zadawał sobie to pytanie.
– Ona może zniweczyć twoje plany. Jedno słowo ojcu i to ty,
a nie Misbourne, zawiśniesz na szubienicy. Musisz się trzymać od
niej z daleka. – Callerton wypił brandy jednym haustem. – Chyba
że zmieniłeś zdanie, jeżeli chodzi o Misbourne’a.
– Nie mogę go zmienić – odrzekł Rafe. – Poświęciłem całe
życie na szukanie tego drania.
Coraz silniej pragnął Marianne, ale też chciał głowy jej ojca.
I wiedział, że nie może mieć jednego i drugiego.
Callerton miał rację, pomyślał. Powinien trzymać się od niej
z daleka.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Tego wieczora Marianne spędzała czas na lekturze. W
drugim końcu salonu lady Misbourne stawiała pasjansa. Mimo że
usilnie próbowała skupić się na książce, co chwila powracała
myślami do pocałunku w bibliotece. I do słów o sprawiedliwości.
Zamknęła oczy i jeszcze raz w wyobraźni zobaczyła ojca
klęczącego na drodze z zakrwawionymi ustami i zranionym
policzkiem. Zagryzła wargę, płonąc ze wstydu i poczucia winy. Jak
mogła czuć jakiekolwiek pożądanie do człowieka, który zrobił coś
takiego?
Teraz, kiedy nie patrzyły na nią bursztynowe oczy i nie czuła
zapachu drzewa sandałowego, jej własne postępowanie
przyprawiało ją o mdłości. Widziała, jak rozbójnik poczynał sobie
z ludźmi w dzielnicy nędzy, a także z tymi na cmentarzu. Choć jej
nie zrobiłby krzywdy, ojca obiecał doprowadzić na szubienicę. I
żadne słowa nie były w stanie skłonić go do zmiany zdania.
Poza tym wcale nie była przekonana, że ten dokument istniał.
Kto wie, zastanowiła się. Może ojciec miał rację, twierdząc, że
rozbójnik ma urojenia? W jaki sposób sprawiał, że zapomniała o
strachu i wszelkiej ostrożności?
Wspomniała jeszcze raz ostatnie wydarzenia i stwierdziła, że
ten człowiek ma na nią tak silny wpływ, że musi uznać go za
niebezpieczeństwo także dla siebie. Jego bliskość sprawiała, że
zapominała o bożym świecie i zachowywała się w sposób
wcześniej dla siebie niewyobrażalny.
Naraz przyszło jej na myśl straszne słowo. Zdrada. Nie
wydając go, zdradziła własnego ojca. Ale jeśli wyznałaby prawdę,
czy także nie popełniłaby zdrady, tym razem wobec swojego
wybawiciela?
Potrząsnęła głową. Na dobru ojca i dobru rodziny powinno
jej zależeć ponad wszystko, pomyślała. Postanowiła wyznać
prawdę i mieć nadzieję, że rozbójnik uniknie kary, zwłaszcza że
przed sądem wyzna, że dwukrotnie ją uratował.
– Czy papa jest jeszcze w swoim gabinecie? – zapytała, która
podniosła wzrok znad pasjansa.
– Tak – odrzekła matka. – Sądzę też, że jest z nim twój brat,
moja droga.
– A zatem, mamo, muszę cię przeprosić i pójść do papy.
Matka przytaknęła, nie podnosząc głowy znad kart.
Marianne szła powoli do gabinetu ojca z zamiarem
postąpienia jak należy i jak przystoi córce znającej obowiązki
wobec rodzica. Czyniła to jednak z ciężkim sercem i ściśniętym
gardłem.
Stąpała cicho po marmurowej posadzce holu. Zatrzymawszy
się przed drzwiami gabinetu, zrobiła głęboki wdech, aby uspokoić
nerwy i nabrać odwagi. Drzwi były lekko uchylone, a z wnętrza
dobiegały ciche głosy ojca i Francisa. Marianne, stojąc już z dłonią
na gałce u drzwi, usłyszała słowa brata:
– Mówiłem ci, że to draśnięcie nie powstrzyma go na długo.
Obiecał, że cię dopadnie, a ja sądzę, że ma zwyczaj dotrzymywać
słowa.
Marianne skamieniała. Stojąc bez ruchu przy drzwiach,
słuchała dalej:
– Nie zrobi tego, jeżeli ja dopadnę go pierwszy – odrzekł
ojciec gniewnym tonem.
– Czy ten dokument naprawdę jest wart twojego życia? –
zapytał Francis.
– Tak – powiedział ojciec spokojnie, już nie z gniewem, lecz
ze smutkiem głosie. – Oddałbym życie za to, żeby nie istniał.
Marianne doznała szoku. Czuła się tak, jakby krew skrzepła
jej w żyłach. Wpatrywała się w ciemne mahoniowe drzwi, nie
mogąc uwierzyć w to, co słyszy.
Zdrada, powiedziała do siebie po cichu i słuchała dalej.
– Co jest w tym dokumencie? – zapytał Francis. – Dlaczego
nie ufasz mi na tyle, żeby mi powiedzieć?
– To nie jest kwestia zaufania – odrzekł ojciec. – Nie pytaj
mnie o to nigdy więcej. Rozumiesz? Nigdy. I pamiętaj, że w tym
domu moje słowo jest prawem. Rozumiesz, chłopcze?
– Rozumiem – potwierdził. – Ze względu na ciebie, ojcze,
mam nadzieję, że dokument znajduje się w bezpiecznym miejscu.
Bo kimkolwiek jest ten rozbójnik, on po niego przyjdzie. I
przyjdzie także po ciebie.
Zapadła krótka cisza, po której usłyszała dźwięk odstawianej
pustej szklanki.
– No nie stój tak. Zadzwoń po następną butelkę brandy.
Wycofała się bardzo szybko i bezszelestnie pobiegła po
schodach na górę. Gdy w połowie drogi usłyszała dzwonek, nie
zatrzymała się, tylko wpadła do swojej sypialni. Przekręciła klucz
w zamku i stanęła plecami do drzwi, czując ściskanie w żołądku.
Rozbójnik miał rację! Nie dość, że ojciec miał dokument, to
jeszcze nie zamierzał go na nią wymienić. Nie uwierzyłaby, gdyby
nie usłyszała tego na własne uszy. Zresztą nawet teraz prawda
docierała do niej z trudem. Po tym wszystkim, co się wydarzyło i
co jej obiecywał; po tym jak mówił, że ją kocha i twierdził, że leży
mu zawsze na sercu jej dobro…
Na Boga, pomyślała. Był przecież jej ojcem! Jedynym
człowiekiem, któremu bezgranicznie ufała… Do dzisiaj.
W dwie noce po tym, jak pocałował Marianne Winslow w
bibliotece, Rafe stał w zaroślach ogrodu położonego naprzeciwko
miejskiego domu Misbourne’a. Noc była na tyle jasna, że widział
przed sobą mgiełkę własnego oddechu. Ciemne niebo rozświetlały
gwiazdy. Od trzech godzin obserwował dom, czekając na
odpowiedni moment.
Wokół było cicho i spokojnie. Wszystkie okna były
zasłonięte żaluzjami. Rafe wiedział dokładnie, o której godzinie
Marianne poszła spać. Wiedział też, że lady Misbourne zrobiła to
pół godziny wcześniej i że każda z nich przebywa we własnym
pokoju. Callerton, czuwający na swoim posterunku po drugiej
stronie domu, powiedział mu, że jedyne światło w domu pali się w
pokoju Marianne na samej górze. Rafe wiedział, że świece w jej
sypialni będą płonąć długo po tym, jak zaśnie.
Wciąż o niej myślał, dlatego teraz zamknął oczy i wspomniał
letnią noc przed piętnastu laty. W jego oczach znów rozbłysła
wściekłość i determinacja.
Poruszył palcami i wyczuł pod płaszczem nóż myśliwski.
Pistolet tkwił naładowany i gotowy do strzału w jego kieszeni, a
przy kostce, wewnątrz buta, Rafe ukrył metalowy pręt do
podważenia okiennej ramy. Jednym skokiem przesadził ogrodzenie
i ruszył w stronę domu Misbourne’a.
Marianne nie mogła spać. Wstała więc i minęła śpiącą
pokojówkę. Znała tu każdą deskę podłogi, wiedziała, która
zaskrzypi pod jej nogami, a która nie. Bezszelestnie otworzyła, a
potem zamknęła za sobą drzwi i cicho niczym duch zeszła na dół
tylną klatką schodową, by znaleźć się w kuchni.
Było to jedyne miejsce, w którym mogła być naprawdę sama
i spokojnie się zastanowić, co powinna uczynić.
Usiadła przy kuchennym stole i uświadomiła sobie, że od
podsłuchanej rozmowy prawie nie widywała się z ojcem. Unikała
go, bo bała się, że jednym spojrzeniem w jej oczy odkryje prawdę.
Zebrała myśli i stwierdziła, że ponad wszystko pragnie
poznać tajemnicę. Postanowiła też nie unikać więcej ojca. Wstała i
wzięła kandelabr, by wrócić do łóżka.
Szła cicho po schodach, a płonące świece sprawiały, że na
ścianach tańczył jej cień. Gdy znalazła się w głównym holu,
zauważyła światło sączące się spod drzwi gabinetu ojca. Dziwne,
czyżby ojciec o tej porze nie spał? – pomyślała i udała się w stronę
gabinetu.
Gdy rozległo się ciche pukanie, Rafe, cały spięty, dosłownie
zamarł w bezruchu. Zegar wskazywał drugą. Callerton nie
zasygnalizował powrotu Linwooda, a przecież Misbourne nie
pukałby do własnych drzwi. Nie było czasu na usunięcie stosów
papierów ani na zasunięcie szuflad. Ani chwili, by zareagować,
zanim drzwi się otworzą.
– Papo – odezwał się cicho znany mu głos i do pokoju weszła
Marianne.
Podniósłszy wzrok, od razu dostrzegła, kto stoi za biurkiem.
Otworzyła szeroko oczy, ale nie krzyknęła.
Serce Rafe’a biło bardzo mocno. Przez głowę przelatywały
mu myśli. Dotychczas Marianne nie wydała go ojcu, ale teraz
jednak sytuacja była inna. Zakradł się jak złodziej do jej
rodzinnego domu.
Myślał, że zaraz krzyknie i zadzwoni po służbę, ale nie
uciekł. Stał jak skamieniały i patrzył w milczeniu, czekając na jej
reakcję. Wyglądała pięknie, jak w nawiedzających go snach. Czas
w męce niepewności zdawał się dłużyć w nieskończoność.
Wreszcie ona opuściła wzrok i bardzo cicho zamknęła za sobą
drzwi. Rafe odetchnął.
Marianne stała teraz przy drzwiach nieruchomo. Jej włosy,
długie i rozpuszczone, błyszczały w blasku świec, a spod długiej
koszuli nocnej wyłaniały się bose stopy. Jej wzrok przeniósł się na
chwilę na papiery leżące na biurku i na odsunięte szuflady.
– Gdybym nie znała odpowiedzi, zapytałabym pana, co pan
tu robi i dlaczego przeszukuje pan dokumenty mojego ojca –
powiedziała cicho.
– Pani ojciec nie wyda mi dokumentu dobrowolnie. Muszę
więc go sam odebrać.
– Chciał pan powiedzieć ukraść.
– Nie. – Pokręcił głową, patrząc jej prosto w oczy. – To pani
ojciec jest złodziejem, nie ja. Ja usiłuję odzyskać to, co należy do
mojej rodziny.
Twarz Marianne wyrażała niepewność. Rafe czekał na jej
słowa, spodziewając się, że będzie zaprzeczała i zapewniała go, że
Misbourne jest najlepszym pod słońcem człowiekiem i że nie
zrobiłby czegoś takiego. Ona jednak nie powiedziała ani słowa.
– Nie broni pani go?
Rafe uniósł pytająco brwi i zobaczył, że ona zagryza wargę, a
potem odwraca wzrok. Zaraz jednak spojrzała na niego ponownie i
zapytała:
– Znalazł pan to, czego pan szuka?
– Nie – padła krótka odpowiedź, po czym Rafe, patrząc
Marianne w oczy, wyszedł zza biurka i podszedł do niej bardzo
wolno.
Zatrzymał się tak blisko, że jego buty dotykały prawie jej
bosych stóp. Tak blisko, że czuł słodki i kuszący zapach.
– Co jest napisane w tym dokumencie, który mój ojciec tak
bardzo chce ukryć a dla którego pan podejmuje tak wielkie
ryzyko? – zapytała.
Nie mógł wyjawić jej prawdy.
– Co się zmieniło? Co sprawiło, że pani jest mi nagle gotowa
uwierzyć?
– Nic się nie zmieniło – odrzekła, nie patrząc mu w oczy, a
on wyczuł natychmiast, że kłamie. – Gdyby dokument był w
pańskim posiadaniu – mówiła dalej – co by pan z nim zrobił?
– Ten dokument to dowód na to, że pani ojciec powinien
wisieć.
– Cokolwiek mój ojciec zrobił… – powiedziała i zagryzła
wargę, a w jej oczach pojawił się lęk. – Cokolwiek zrobił… nie
zasługuje na śmierć.
– Nie ma pani racji, Marianne. Pani ojciec za to, co zrobił,
powinien smażyć się w piekle.
Zamknęła oczy, słysząc te brutalne słowa, a on poczuł
wyrzuty sumienia.
– Rozumiałby pan mnie, gdyby w tym wszystkim chodziło o
pańskiego ojca – powiedziała.
– Ależ właśnie tak jest. Chodzi właśnie o mojego ojca –
odrzekł gniewnie. – I o moją matkę.
– Co pan chce przez to powiedzieć? – zapytała, wpatrując się
w niego tak, jakby z jego oczu pragnęła wyczytać prawdę.
– Muszę już iść. Pani brat wróci niedługo do domu –
powiedział, ale się nie poruszył.
Powietrze między nimi było aż gęste od napięcia i pożądania.
Jego wzrok przesunął się na skrywającą jej nagość długą koszulę
nocną. Wyciągnął rękę, wziął od niej świecznik i postawił go na
znajdującym się opodal stoliku. Następnie ujął jej dłoń. Odetchnęła
głębiej, jej piersi pod haftowaną koszulą nocną uniosły się i
opadły, a ich koniuszki stwardniały. Na ten widok poczuł, że
zasycha mu w ustach. Przełknął ślinę, wiedząc, że to, co robi, to
szaleństwo.
– Gdyby nie była pani córką Misbourne’a… – powiedział.
– To co by pan zrobił? – wyszeptała.
– Wziąłbym panią w ramiona – odrzekł i wyczuł drżenie jej
ciała. – O tak – wyszeptał i wciągnął w nozdrza zapach jej włosów.
– A potem przechyliłbym pani głowę, o tak…
– Tak… – wyszeptała zachęcająco.
– A potem bym panią pocałował.
Przechylił powoli głowę i ich wargi spotkały się. Pocałował
ją, spełniając marzenie, które go nawiedzało od spotkania w
bibliotece. smakował niespiesznie jej wargi, delektując się
pieszczotą, drażniąc się aż do chwili, gdy jej język napotkał jego
język. Jedną dłoń położył na jej biodrze, a drugą podtrzymywał jej
głowę. Po chwili dotknął jej piersi. Wyczuł koniuszek twardy jak
kamyk, po czym chwycił go przez bawełnę palcami. Marianne
wstrzymała oddech i odsunęła głowę, patrząc na niego pełnymi
przerażenia oczami. Oddychała ciężko, ale nie kazała mu przestać.
– Ja… – wyszeptała, wpatrując się w jego oczy. – My …nie
powinniśmy tego robić.
– Nie powinniśmy – zgodził się.
Ponownie pocałował ją czule i wyszeptał:
– Ze wszystkich kobieta świata, akurat ty musisz być jego
córką…
Jeszcze jeden ostatni pocałunek, uwolnił ją z objęcia, po
czym cofnął się o krok i zniknął za otwartym oknem.
Marianne odprowadzała go wzrokiem, nie mając pojęcia, co
o tym wszystkim myśleć. Serce waliło jej jak młotem, usta od
pocałunków były lekko nabrzmiałe, a piersi tęskniły boleśnie za
jego dotykiem. Pragnęła go aż do bólu i była tym zdumiona.
Mimowolnie wyobraziła sobie, jak by reagowała na pieszczoty,
gdyby nie dzieliło ich ubranie. Marianne spojrzała na biurko, na
powysuwane szuflady i stosy papierów, które się na nim piętrzyły.
Pomyślała o dokumencie, który był dla ojca tak ważny, że nie
chciał go oddać nawet za cenę życia córki.
Podeszła do okna i cicho je zamknęła, a potem zaciągnęła
zasłony – tak jak co noc czynił to ojciec. Następnie rozpoczęła
spokojne i metodyczne przeszukiwanie od miejscu, w którym
rozbójnik je przerwał.
Nie wiedziała, czego szuka, a mimo to przeglądała wszystkie
papiery, przekonana, że pozna ten właściwy dokument, kiedy go
zobaczy. Czytała, oglądała, przeszukiwała każdą szufladę, każdą
szafę i półkę. Znalazła wiele rzeczy, których ojciec wolałby jej nie
pokazywać. Mały portrecik kobiety, która nie była jej matką,
wielki zwój białych szeleszczących banknotów związanych
wstążką, oraz okropną talię kart z namalowanymi na odwrocie
nagimi kobietami w prowokujących pozach. Nie znalazła niczego,
co mogło być „tym dokumentem”.
W pewnej chwili usłyszała, że otwierają się drzwi frontowe i
że ktoś je cicho zamyka. To Francis, pomyślała, przypominając
sobie ostrzeżenie rozbójnika i nie próbując nawet posprzątać
dowodów swoich poszukiwań. Francis tymczasem otworzył drzwi
bez pukania i z zaskakującą prędkością. Gdy ją zobaczył,
znieruchomiał. Następnie wszedł do gabinetu i bardzo cicho
zamknął za sobą drzwi.
– Wiem, że papa ma ten dokument – powiedziała, a on nie
zrobił najmniejszego wysiłku, żeby zaprzeczyć. – Muszę się
dowiedzieć, co to za dokument – dodała.
– Czymkolwiek on jest, nie możesz się spodziewać, że go
beztrosko przechowuje z innymi papierami – odparł Francis, a ona
z wyrazu jego oczu domyśliła się prawdy.
– Ty już go szukałeś – powiedziała.
– Nie ma go tutaj. Ani w sejfie – oznajmił.
– Powiedz, Francis, co to za dokument, dla którego ten
człowiek mnie uprowadził, a papa zaryzykował moje życie, byle
tylko go nie oddać?
– Tego i ja chcę się dowiedzieć.
Francis wyjął z kieszeni kawałek papieru, pomięty tak, jakby
zgnieciono go w kulkę a potem rozprostowano, i pokazał jej trzy
słowa, które napisał rozbójnik.
– W roku 1795 coś się wydarzyło na Hounslow Heath –
powiedział. – Przesiaduję teraz w archiwum i czytam wszystkie
egzemplarze The London Messenger z tego roku, żeby się
dowiedzieć, co to było.
– Znalazłeś coś?
– Jeszcze nie.
– Powiesz mi, jak znajdziesz?
– Lepiej, żebyś zostawiła to mnie. Nasz ojciec wynajął ludzi,
którzy szukają tego łotra. Jeżeli oni go nie znajdą, ja to zrobię.
– Nie rozumiesz mnie… – Pokręciła głową. – On, gdyby
chciał, mógłby z łatwością papę zabić. I… – odwróciła na chwilę
wzrok – … mógłby mnie… wykorzystać. Ale tego nie zrobił. Dwa
razy powstrzymał się od tego. Uważa, że papa jest odpowiedzialny
za jakąś okropną zbrodnię, o której nie chce mówić.
– Marianne, on cię uprowadził w dzień twojego ślubu,
przystawił pistolet do głowy ojca i spowodował, że straciłaś
Pickeringa jako narzeczonego. A ty go bronisz?
– To wszystko prawda. Jednak mimo to on nie jest taki, jak
myślisz. To człowiek twardy i bezwzględny. Człowiek, który się
nie cofa i nie waha. Mimo jakiejś mrocznej aury, która go otacza,
nie mogę odeprzeć wrażenia, że to człowiek uczciwy…
– Uczciwy?! Marianne, ty chyba postradałaś zmysły. Nie
wyobrażaj sobie, że to jakiś Claude Duval, rozbójnik dżentelmen,
który będzie z tobą tańczył i cytował poezję miłosną… A może…
Może on już to zrobił? I dlatego ty masz do niego słabość?
– Nie mów głupstw – burknęła Marianne, obawiając się, że
brat jest zbyt bliski prawdy. – Biorąc pod uwagę moją przeszłość,
raczej nie jestem zdolna do tego, żeby mieć słabość w stosunku do
jakiegokolwiek mężczyzny.
Brat odwrócił wzrok.
– Wybacz mi, Marianne. Nie powinienem był tego mówić.
– Powinnam teraz uporządkować papiery papy. Nie byłoby
dobrze, gdyby się dowiedział, co tu robiłam dziś w nocy.
Przypomniała sobie pocałunek rozbójnika i jego rękę na swej
piersi. I policzki zaczęły jej płonąć. Rzeczywiście niedobrze by
było, gdyby ojciec się o tym dowiedział.
– Pomogę ci – zaofiarował się brat i oboje zaczęli odkładać
papiery na miejsce.
– Więc nie było go w biurku?
– Ani w żadnym innym oczywistym miejscu w gabinecie.
– Ten dokument może być gdziekolwiek. A ty nie masz
wielkiej nadziei na jego znalezienie.
– Mam. Jeżeli go odpowiednio zastraszę. – Rafe popatrzył na
Callertona. – Gdy dojdzie do wniosku, że krążę już koło miejsca,
w którym papier się znajduje, usunie go stamtąd.
– A jak go do tego skłonisz?
– Już ja go będę umiał postraszyć. Tym bardziej że wygląda
na to, że on z każdym dniem staje się coraz bardziej nerwowy. To
się uda. Tylko trzeba go dokładniej obserwować.
On naprawdę jest nerwowy, pomyślał Rafe w parę dni
później, obserwując Misbourne’a rozglądającego się skrycie po
oranżerii w ogrodzie botanicznym. Rafe tymczasem w
najmniejszym stopniu nie interesował się egzotycznymi roślinami i
mógł się założyć, że Misbourne też się nimi nie interesuje.
Przyszedł tu jednak z żoną i Marianne, by pokazać się w
towarzystwie i stawić czoło plotkom na temat Pickeringa.
Wzrok Rafe’a pobiegł ku Marianne i ich spojrzenia spotkały
się. Zaraz jednak udała, że interesuje się jakąś rośliną i że słucha,
co mówi ojciec. Po chwili jednak znowu popatrzyła na niego i
uśmiechnęła się nieznacznie. Rafe wiedział, że powinien odwrócić
wzrok, ale nie umiał. Nagle zauważył, że Marianne patrzy na coś,
co znajduje się za jego plecami i że wyraz jej twarzy zmienia się
diametralnie.
Pobladła tak, że jej policzki stały się białe jak kreda.
Otworzyła szeroko oczy, najwyraźniej zszokowana i przerażona,
ale ani ojciec, ani jej matka nie zauważyli, że zaraz zemdleje.
Ruszył szybko w jej stronę i zdążył ją chwycić, zanim osunęła się
na ziemię.
– Pański płaszcz, sir – poinstruował Misbourne’a, a ten zdjął
płaszcz i rozpostarł go na ziemi.
Następnie położył Marianne delikatnie na płaszczu. Była
śmiertelnie blada i wiotka, jej długie rzęsy trzepotały, a policzki
miały barwę kości słoniowej. Kiedy otworzyła oczy, Rafe zobaczył
w nich przerażenie, które ustąpiło natychmiast po tym, jak go
rozpoznała. Patrzyła na niego tak jak kiedyś, w dzielnicy nędzy,
gdy ją uratował, a on poczuł, że serce mu się ściska. Zapragnął
wziąć ją w ramiona i utulić, obronić przed tym, co ją przeraziło.
Lecz nad nią, z niepokojem, pochylał się już Misbourne.
– Marianne? – powiedział.
– On tu był, papo – wyszeptała.
– Rozbójnik?
Misbourne mówił tak cicho, że Rafe musiał wytężyć słuch.
– Nie, nie on – odrzekła. – To był Ro…
Przerwała, niezdolna wymówić tego nazwiska.
Misbourne pobladł, a Rafe’owi wydało się, że widzi w jego
oczach wielki strach. Zaraz jednak hrabia opanował się i zwrócił
ostro do lokaja:
– James, proszę natychmiast sprowadzić powóz. Lady źle się
poczuła.
Marianne spróbowała usiąść, ale Misbourne kazał jej się
położyć.
– Nie ruszaj się, dziewczyno – polecił.
– Ale ja czuję się lepiej – zapewniła, przebiegając wzrokiem
tłum zgromadzonych wokół nich gapiów. – Wyjdźmy stąd już,
proszę.
Marianne była drobna i szczupła, lecz Misourne był
człowiekiem po sześćdziesiątce i otyłym. Wystarczyło, żeby się
schylił, a już czerwieniał na twarzy. Podniósł teraz wzrok na
Rafe’a i ich spojrzenia się spotkały.
– Dziękuję panu. Zadziałał pan szybko, ratując moją córkę
przed zranieniem.
Rafe kiwnął głową. Jego twarz stanowiła niewzruszoną
maskę skrywającą uczucia.
– Mój powóz czeka gotowy na zewnątrz. Proszę z niego
skorzystać, jeżeli nie chcą państwo czekać na własny…
Misbourne wpatrywał się w Rafe’a z niezwykłą
intensywnością.
– Jeżeli to nie sprawi panu kłopotu, sir… – powiedział.
– Żadnego – odrzekł.
Po czym, nie prosząc Misbourne’a o pozwolenie, wziął
Marianne w ramiona i zaniósł ją do powozu. Lady Misbourne
wsiadła za córką, a Misbourne zawahał się przy otwartych
drzwiczkach.
– Jestem pańskim dłużnikiem, sir – powiedział z taką
szczerością, o jaką Rafe go nie podejrzewał.
Stali zaledwie o dwie stopy od siebie. Rafe czuł, że gotuje się
w nim krew, i zastanawiał się, czy jego oczy zdradzają nienawiść.
Trwało to jednak tylko chwilę, bo Misbourne wsiadł do powozu, a
Rafe zamknął za nim drzwiczki. A potem stał, patrząc, jak powóz
się oddala.
Tłum ciekawskich już się rozchodził. Rafe zdecydowanym
krokiem ruszył do domu i w połowie drogi uświadomił sobie, że
się nie przedstawił.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Koszmar, który ustąpił, gdy Marianne poznała rozbójnika,
powrócił w nocy. Zaczął się tak, jak zwykle, gdy położyła się spać
w swojej sypialni. Jednak tym razem, gdy w jej śnie pojawił się
łotr i towarzyszący mu słodkawy zapach cygara, uświadomiła
sobie, że nie są sam na sam. Bowiem między nią i człowieka,
którego nazwiska nie była zdolna wymówić, wkroczył rozbójnik.
– Nie tym razem, Rotherham – powiedział. – Nigdy więcej!
Następnie zadał łotrowi kilka ciosów – dokładnie tak jak w
dzielnicy nędzy i na cmentarzu. Marianne we śnie uświadomiła
sobie, że łotr nie żyje, co bardzo ją ucieszyło. Kiedy rozbójnik się
odwrócił i wyciągnął do niej rękę, ciemności zniknęły i zrobił się
dzień, a pokój, w którym się znajdowali, nie należał do niej, tylko
do człowieka, który ją uratował.
Przyjęła pomocną dłoń, a następnie ujęła jego twarz i
pocałowała najpierw policzki, a potem usta, z namiętnością, o
którą siebie nie podejrzewała.
Kiedy się obudziła, nie krzyczała ze strachu, jak zwykle po
tym, gdy nawiedził ją koszmarny sen. Czuła się bezpieczna, bo
oczyma wyobraźni widziała nie tamtą wychudłą twarz o jasnych
oczach, tylko parę ciepłych znajomych oczu w kolorze bursztynu.
– To niemożliwe – powiedziała lady Misbourne. – On jest na
kontynencie i nie odważyłby się pokazać ponownie w Londynie.
– Ja wiem, co widziałam, mamo – obstawała przy swoim
Marianne.
– Musisz się mylić, moje dziecko. Twoje złe wspomnienia z
pewnością obudziła ta historia z rozbójnikiem. Czy nie pamiętasz,
że dawniej, zanim on opuścił kraj, widziałaś go wszędzie?
Matka, ściskając jej dłoń, spojrzała na ojca.
– Być może masz rację, mamo – przyznała w końcu.
Być może… No tak, być może to rozbudzone przez
rozbójnika zmysły wywoływały te koszmary.
– Czy nie powinniśmy odwołać mojego przyjęcia
urodzinowego? – zapytała. – Nie jestem w nastroju do
świętowania.
– Nie chcę o tym słyszeć – odrzekł ojciec. – Potrzebujesz
czegoś, co odwróci twoją uwagę od wszystkiego, co się zdarzyło.
A poza tym teraz, kiedy Pickering zniknął z horyzontu, musimy
pomyśleć o nowym narzeczonym dla ciebie. Zaprosiłem
wszystkich kawalerów do wzięcia z całego Londynu. Z młodym
Wilcoksem włącznie. Ten dżentelmen od dawna wyraża podziw
dla ciebie.
Marianne poczuła atak paniki i skurcz żołądka. Zaczęła
liczyć oddechy, szukając wzrokiem Francisa, który stał oparty o
ścianę.
– Ależ ojcze – powiedział Francis – ty z pewnością żartujesz.
Wilcox jest dependentem adwokackim. Nie ma ani pieniędzy, ani
pozycji w towarzystwie. Nie jest Marianne godny. Po tej historii z
Pickeringiem pachnie to desperacją. Zanim ponownie zaczniemy
działać, powinniśmy poczekać, aż opadnie kurz.
– Zapominasz się, Francisie – odrzekł ojciec. – Ja wiem, co
jest dla Marianne najlepsze. Im wcześniej wyjdzie za mąż, tym
lepiej – dodał tak, jakby Marianne nie było w pokoju.
– Nawet pomimo to, że sprawa z rozbójnikiem nie jest
rozwiązana? – zapytał Francis.
– Rozbójnik to niewielka sprawa w porównaniu z
ważniejszymi planami. – Ojciec machnął ręką na znak, że zamyka
dyskusję. – Moi ludzie w końcu go złapią.
– Jak dotąd, nie wpadli nawet na jego trop. Nie mają
dosłownie nic. Nikt nie puścił pary z ust, nawet znając wysokość
nagrody. On wciąż jest na wolności. I stanowi zagrożenie, nie
tylko dla ciebie, ale i dla Marianne.
– Szuka go dwustu moich ludzi. Co więcej mogę zrobić?
– Przygotować zasadzkę z przynętą.
– Chyba zapomniałeś, że tego już próbowaliśmy – odrzekł
ojciec. – Bez powodzenia.
– On zna każdy nasz ruch. Musi nas dobrze obserwować.
Udaj się więc, ojcze, do swego banku i przynieś z sejfu jakieś mało
ważne papiery. To go przywabi. I tym razem gdy się tu pojawi,
będziemy na niego czekali.
– Może to i dobra myśl – przyznał ojciec.
– Nie!
Marianne wypowiedziała to słowo, zanim zdołała się
powstrzymać.
– Nie chcesz, żeby został schwytany? – zapytał ojciec.
– Jeżeli go złapiecie, wszyscy się dowiedzą, że zostałam
uprowadzona. Wyjdzie to na jaw na sali sądowej, gdzie będą
dziennikarze. – Było to jedyne usprawiedliwienie dla swej reakcji,
jakie zdołała wymyślić. – Jeżeli rozejdzie się wieść, że nie było
mnie w domu przez kilka dni i nocy i że znajdowałam się w
męskim towarzystwie bez przyzwoitki…
Nie musiała kończyć, bo wszyscy wiedzieli, że skandal
dotknie całą rodzinę.
– Źle mnie rozumiesz, Marianne – odezwał się ojciec. – Jest
to prywatna sprawa rodzinna, ogromnie delikatna. Nigdy nie
zamierzałem iść z nią do sądu.
– Ale przecież mówiłeś, że zamierzasz z nim skończyć –
powiedziała Marianne, patrząc na ojca zdziwiona.
– I tak uczynię, kochanie – odrzekł z taką cierpliwością, z
jaką mówi się do dziecka. – Zamierzam policzyć się z nim
osobiście.
– Osobiście? Nie rozumiem.
– Mamy tu do czynienia z robactwem, Marianne. A robactwo
się eksterminuje. Gdy to się dokona, nie będziesz musiała już o
nim myśleć ani martwić się o cokolwiek innego.
Oczy Marianne powiększyły się z przerażenia.
– Ojcze, przerażasz Marianne takimi szczegółami – odezwał
się Francis.
– Wybacz mi, moja droga. Jedynym moim celem jest ciebie
chronić.
Słysząc te słowa, przypomniała sobie o dokumencie, który
był dla ojca ważniejszy niż jej życie.
– Eleanor – zwrócił się ojciec do matki. – Zaprowadź
Marianne na górę. Jestem pewien, że macie mnóstwo pracy
związanej z przygotowaniem jej dwudziestych pierwszych
urodzin.
– Skończone, proszę panienki – powiedziała pokojówka i
cofnęła się, żeby Marianne mogła ocenić fryzurę układaną
pracowicie przez ostatnią godzinę. – Wygląda panienka teraz
zupełnie inaczej. I naprawdę pięknie.
– Ma rację. Wyglądasz inaczej – orzekł Francis od drzwi.
Marianne czuła, że palą ją policzki.
– Wolałabym, żeby papa odwołał ten bal.
– I pozwolił rozbójnikowi wygrać i tryumfować? – zapytał
Francis.
– To nie ma nic wspólnego z rozbójnikiem – powiedziała,
mijając się z prawdą.
Bardzo jednak się niepokoiła z powodu planów, jakie snuli
ojciec i Francis. W jej wyobraźni majaczył też cień Rotherhama.
– Mówiliście z papą o planie, jaki opracowaliście, żeby go
złapać… – zaczęła. – Co wiesz na ten temat?
– Wiem tylko, że w przyszłym tygodniu są twoje dwudzieste
pierwsze urodziny, a dziś wieczorem jest bal dla ich uczczenia,
Marianne. I że nasz ojciec zjawi się tu za chwilę, by poprowadzić
cię do sali balowej, gdzie powitasz gości. Wiem, że masz
obowiązek wyglądać pięknie i dobrze się bawić. I sprawić, by
matka była z ciebie dumna, a ojciec zadowolony, że wydał na ten
bal pieniądze. Dziś wieczorem, zwłaszcza dziś wieczorem nie
powinnaś myśleć o tym łotrze.
Jednak ona o nim myślała, i to intensywniej niż
któregokolwiek innego wieczoru.
Spojrzała w lustro na klasyczną fryzurę, tak bardzo modną w
tym sezonie. Włosy upięte wysoko, opadały w dół luźnymi
puklami. Rzeczywiście, wyglądam inaczej, pomyślała. Jednak nie
miało to nic wspólnego z fryzurą czy też blisko setką gości
czekających na nią na sali balowej. Ani z młodzieńcem o
woskowej cerze noszącym nazwisko Wilcox. Tylko z parą
bursztynowych oczu i z tym, co się stanie, gdy ojciec złapie tego,
do którego te bursztynowe oczy należą.
Rafe stał oparty o ścianę koło okna i obserwował
Misbourne’a wprowadzającego córkę do sali balowej.
Rozległ się szmer podziwu, a Marianne zarumieniła się
zażenowana. Suknię miała białą ze stanikiem wyszywanym
różowymi perłami i przepasaną różową wstążką. Spódnica tej
sukni wykończona była obrębkiem w półokrągłe ząbki z różowej
koronki. Twarz Marianne okalały jasne loki, które sprawiały, że
wyglądała jak ciemnooka Afrodyta.
– Misbourne szuka kogoś, kto zastąpi Pickeringa – odezwał
się Devlin. – A ja muszę przyznać, że chętnie bym się z nią
zabawił.
– No, no. Uwaga naprawdę godna dżentelmena – powiedział
Rafe zirytowany.
– A ty nie zabawiłbyś się z nią? Gdybyś miał choćby
najmniejszą na to szansę?
– No cóż. Nie chciałbym skończyć przed ołtarzem – odrzekł
chłodno Rafe.
– Żaden z nas by tego nie chciał – dopowiedział Fallingham.
– Nie jesteśmy materiałem na mężów dla debiutantek. Więc nie
wiem, dlaczego Misbourne nas zaprosił.
– Jesteśmy piątką najbardziej znanych kawalerów do wzięcia
– odezwał się Bullford. – A on szuka męża dla córki. Dlatego nas
zaprosił. Krążą plotki, że wydał na ten bal krocie.
– Słyszałem, że na liście gości jest Prinny, choć nie mam
pojęcia, jak się na nią dostał – powiedział Razeby.
– A ja słyszałem, że jest drugi w kolejce do zaręczyn po
Fredericku Wilcoksie.
Rafe także o tym słyszał.
– Nigdy o tym Wilcoksie nie słyszałem. Kim on jest, u
diabła?
– Raczej niezbyt dobrym materiałem na męża dla córki
hrabiego – odrzekł Bullford, a Fallingham uśmiechnął się
ironicznie.
– Hrabia musi się bardzo spieszyć z wydaniem jej za mąż.
Kto wie, być może mała lady Marianne nie jest tak czysta, na jaką
wygląda.
Roześmiali się. Rafe także, choć w skrytości ducha miał
ochotę dać Fallinghamowi w twarz.
Oddalił się więc zaraz bez słowa, zanim ta pokusa wzięła u
niego górę.
– Co mu się stało? – usłyszał jeszcze pełen zdziwienia głos
Fallinghama, lecz zanim ktoś odpowiedział, znalazł się poza
zasięgiem słuchu.
Trzymał się na uboczu, jednak bez przerwy obserwował
Marianne. Przekonywał sam siebie, że jest tutaj, by zbierać
informacje, jednak obserwował nie Misbourne’a, tylko jego córkę.
Wiedział, że robiąc to, wiele ryzykuje. Nie mógł się jednak
powstrzymać. Czuł wewnętrzny przymus, by być w pobliżu
Marianne.
Ona zdawała się wyczuwać jego obecność i zobaczyła go
wreszcie, gdy tańczyła z Wilcoksem. Ich spojrzenia spotkały się na
kilka sekund, a w jej oczach pojawił się błysk. Jednak w żaden
inny sposób nie zdradziła, że go rozpoznała.
– Dziękuję, papo, że zadałeś sobie dla mnie tyle trudu.
Marianne zmusiła się do uśmiechu, wiedząc, że zaproszenie
tylu osób, dosłownie całej śmietanki towarzyskiej, musiało go
kosztować wiele wysiłku.
– Nie był to żaden trud, kochanie. Cieszę się, że jesteś
szczęśliwa. Możesz dziś wieczorem wybierać spośród swoich
tancerzy.
Zagryzła wargę i nie mogąc się powstrzymać, spojrzała w
stronę rozbójnika. Jego przyjaciele wciąż stali w tym samym
miejscu, jednak on zniknął. Poczuła, że serce przestaje jej na
chwilę bić i ekscytacja balem przygasa. Uśmiechała się jednak,
żeby ojciec się w niczym nie zorientował.
– Większość z nich nie została mi przedstawiona.
– To żaden problem. Dopilnuję, żebyś poznała, kogo należy.
– Znasz wszystkich, którzy tutaj są? – zapytała.
– Poniekąd.
– Nawet tych dżentelmenów przy oknach, tych, co mają
reputację niebezpiecznych rozpustników?
– Plotkarze przesadzają. Widzę tam trzech wicehrabiów i
dwóch bogatych dżentelmenów… Wszyscy są młodzi i nieżonaci.
– Papo! – upomniała ojca Marianne, po czym odwróciła się i
zobaczyła, że w ich kierunku zmierza rozbójnik.
Serce przestało jej bić. W żołądku poczuła ściskanie. On nie
zamierza chyba podejść do mnie przy papie? – pomyślała
przerażona. Ale taki właśnie miała zamiar.
– Milordzie – skłonił się lekko, a z jego oczu, gdy patrzył na
ojca, zniknęła serdeczność.
– Lady Marianne…
Podobnie jak w ogrodzie botanicznym jego głos zabrzmiał
dźwięcznie i pięknie. Poczuła, że na policzki wypływa jej
rumieniec.
– Czy będę miał zaszczyt zatańczyć z panią następny taniec?
Nie poprosił o to ojca, nie zaczekał też, aż zostanie jej
przedstawiony.
– Z przyjemnością z panem zatańczę – powiedziała, zanim
ojciec zdążył coś powiedzieć, po czym spojrzała na ojca pytająco.
– Papo?
Ojciec nie wyglądał na rozgniewanego. Widział w rozbójniku
jedynie człowieka, który pomógł im w ogrodzie botanicznym.
Marianne nie mogła jednak nie zauważyć dziwnego wyrazu, jaki
pojawił się na jego twarzy, gdy popatrzył rozbójnikowi w oczy.
– Marianne, pozwól sobie przedstawić: pan Rafe Knight –
powiedział tonem niezdradzającym, co myśli.
– Panie Knight, bardzo mi miło – odparła i dygnęła.
W następnej chwili w obecności ojca i londyńskiej socjety
ujął ją za rękę i poprowadził do tańca.
Tańczyli taniec szkocki, podczas którego trudno było
rozmawiać. Nie zapewniał on też partnerom bliskości.
– Rafe Knight – powtórzyła, patrząc mu w oczy.
Znała w końcu jego imię i nazwisko. Wiedziała też, że
nadarza się okazja, o którą tak bardzo się modliła.
– Marianne Winslow – powiedział swoim dźwięcznym
głosem.
Nie mogła się powstrzymać – uśmiechnęła się radośnie, a
potem muzyka kazała im się od siebie oddalić. Gdy po kilku
chwilach znaleźli się ponownie dość blisko siebie, powiedziała bez
tchu:
– Muszę z panem porozmawiać, na osobności. To ważne…
Nie dokończyła, bo przyszła kolej na zmianę partnerów.
Zdążyła tylko podać miejsce spotkania – pokój, w którym
odpoczywają panie. Na pożegnanie lekko pogłaskał kciukiem jej
dłoń i taniec dobiegł końca. Choć poczuł się nieswojo, pospieszył
jednak do gabinetu.
Marianne szła powoli, rozglądając się wśród ludzi
znajdujących się w holu i na schodach i szukając wzrokiem tylko
tego jedynego – rozbójnika noszącego imię Rafe Knight.
W pewnej chwili uczuła na ramieniu jego delikatne
dotknięcie.
– Panie Knight – powiedziała onieśmielona, gdy byli już w
gabinecie.
– Sądzę, lady Marianne, że znamy się już na tyle dobrze, że
możemy sobie mówić po imieniu.
– Rafe… – poprawiła się posłusznie.
– Tamtego dnia, w ogrodzie botanicznym… kogo
zobaczyłaś?
– Nikogo – odrzekła pospiesznie, odwracając wzrok.
Jednak on zdążył zauważyć cień, który pojawił się w jej
oczach.
Wiedział, że kłamie, bo wspomnienie jej przerażonej twarzy
prześladowało go od tamtego dnia. Wiedział też, co by zrobił,
gdyby dopadł winowajcę.
Dotknął pieszczotliwie palcami jej policzka, a ona spojrzała
mu w oczy, badała go wzrokiem tak, jakby chciała znaleźć
przyczynę mroku mieszkającego w jego duszy.
– Mamy niewiele czasu – powiedziała. – Matka się
zorientuje, jeżeli nie będzie mnie zbyt długo.
– Twoi rodzice dobrze cię strzegą.
– Rzeczywiście – potwierdziła cicho, odwracając wzrok z
widocznym zmieszaniem.
Ale po chwili skupiła się i dodała:
– Mój ojciec i brat planują wywabić cię z ukrycia i wciągnąć
w pułapkę.
– Nie mam nic przeciwko pułapce, zwłaszcza sądowej, jeżeli
Misbourne też zostanie w nią wciągnięty.
– Ty nie rozumiesz – odrzekła. – Ojciec nie zamierza
wytoczyć ci procesu sądowego. On zamierza cię zabić.
Roześmiał się krótko, ironicznie.
– Nie znasz mojego ojca, Rafe. Choć to może się wydawać
nie do wiary, on naprawdę zamierza cię zabić.
– Nie wątpię w to ani przez moment, Marianne. Pamiętasz
chyba, że dotychczas to nie ja nie wierzyłem w jego zdolność do
zabójstwa – odrzekł Rafe i zaraz widząc wyraz jej oczu,
pożałował, że zachował się tak brutalnie.
– Marianne. – Chwycił ją za ręce. – Wybacz mi.
Zapomniałem, że to twój ojciec. Nie chciałem cię zranić.
– On jest moim ojcem – powiedziała, patrząc mu w oczy. – I
zdaję sobie sprawę, że ostrzegając cię, dopuszczam się zdrady
wobec mojej rodziny. Dopuszczałam się jej zresztą od chwili, gdy
cię poznałam. Nie chcę, żeby zrobił ci krzywdę. – Spuściła wzrok,
jakby zawstydzona. – I nie chcę też, żebyś ty skrzywdził jego.
Te słowa zabrzmiały miękko w ciszy, która panowała w
gabinecie. Rafe zapragnął pocieszyć Marianne, zapewnić ją, że jej
ojciec jest bezpieczny. Jednak nie mógł jej okłamywać ani dawać
fałszywej nadziei.
– Dziękuję za ostrzeżenie – powiedział. – Rozumiem twój
dylemat.
– Naprawdę? – zapytała, podnosząc na niego wzrok.
– Oczywiście. Oboje jesteśmy w trudnej sytuacji.
Pomyślał, że los bawi się nimi w okrutną grę. Złapali się za
ręce i zamilkli na chwilę.
– Czy przyszedłeś dziś tutaj, żeby śledzić ojca? – zapytała i
czekała na odpowiedź z zapartym oddechem.
– Nie, Marianne. Przyszedłem, żeby zobaczyć ciebie –
odrzekł i przyciągnął ją do siebie.
– Przebywanie tutaj jest dla ciebie niebezpieczne.
– Bardzo niebezpieczne – zgodził się, dotykając ustami jej
ust.
Pocałunek był taki, o jakim marzył przez ostatnie noce.
Długi, tak długi, że Marianne zabrakło tchu i sił, a nogi ugięły się
pod nią. Oplotła jego szyję ramionami i palce zanurzyła w jego
włosach. Wyczuwał w niej namiętność, która tak bardzo
kontrastowała z niewinnością i nieśmiałością.
I w tej chwili zapomniał o Misbournie. Zapomniał o
dokumencie i swoich piętnastoletnich poszukiwaniach. Teraz
liczyła się dla niego tylko Marianne Winslow i namiętność, która
między nimi istniała.
Jego dłonie ześliznęły się na jej piersi, tak jak to sobie nieraz
wymarzyła, leżąc nocą w łóżku. Rafe dotykał jej, a jego dotyk był
delikatny, pozbawiony łapczywego pożądania. Oboje, tuląc się,
pasowali do siebie jak dwie połówki odlane z tej samej formy.
Marianne odprężyła się w ramionach Rafe’a, rozkoszując się siłą i
poczuciem bezpieczeństwa, gdy znów poczuła znajomy zapach
drzewa sandałowego.
Pocałunek trwał, ich usta nie odrywały się od siebie, a ich
języki miękko się dotykały. Ich serca biły zgodnym rytmem, a
Marianne czuła, że pod wpływem tych pocałunków i pieszczot
mur, który wzniosła wokół siebie, rozpada się w proch.
Wstrzymała oddech i poczuła gorące pulsowanie krwi w
chwili, gdy koniuszki piersi stwardniały. Nie pamiętała teraz
mroku przeszłości. Zapomniała o swoich lękach. Myślała tylko o
Rafie i o tym, że pragnie być z nim jeszcze bliżej.
Jego oddech pieścił nasadę jej szyi, a ona odchyliła głowę.
Dotknął wargami małego delikatnego zagłębienia, a potem zaczął
pokrywać pocałunkami cały jej dekolt. Ona tymczasem, błądząc
palcami w jego włosach, przycisnęła go bliżej do siebie. Gdy
dotarł do krótkiego bufiastego rękawa sukni, zsunął go delikatnie z
jej ramienia.
Oczekiwanie dalszych pieszczot sprawiło, że Marianne
chwyciła głośno powietrze ustami, a on odsunął się nieco i spojrzał
jej w oczy. Dostrzegła w nich wyraz pożądania. Rozpoznawała je,
a jednak się nie bała, gdyż czuła to samo.
– Marianne – powiedział swoim schrypniętym szeptem,
całując jej piersi wyłaniające się z dekoltu. – Marianne… –
powtórzył i jego wargi zsunęły się niżej.
– Rafe – powiedziała cicho i odchyliła głowę do tyłu.
Trzymał ją delikatnie i ustami wędrował po odsłoniętej
skórze. Całkiem tego nieświadoma jęknęła i przyciągnęła jego
głowę do swych piersi. Trzymała ją mocno, tak jakby nie chciała
jej już nigdy wypuścić z dłoni. Była tak pochłonięta tym
wszystkim, że nie słyszała nic prócz zgodnego bicia ich serc.
Nie zrozumiała, co się dzieje, gdy Rafe zesztywniał i obejrzał
się szybko na drzwi. Była oszołomiona namiętnością, ale zaraz
potem, gdy sama spojrzała w tamtą stronę, zobaczyła stojącego w
progu ojca. Twarz miał poszarzałą, a oczy szeroko otwarte. Stał
zszokowany i patrzył, a matka stojąca za nim wydała krótki
okrzyk.
Ojciec wciągnął matkę do gabinetu i zamknął za nią drzwi.
– Boże miłosierny, kobieto, opanuj histerię. Nie chcesz
chyba, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli?
Rafe uwolnił Marianne z objęć i stanął tak, by osłaniać ją
przed rodzicami. Nie mógł jednak ukryć prawdy. Marianne nie
mogła uwierzyć w to, co zaszło. Gdy wzrok ojca padł na nią, miała
wrażenie, że każde dotknięcie, każdy pocałunek Rafe’a pozostawił
na jej ciele widoczne ślady, i policzki paliły ją ze wstydu.
Spojrzenie ojca przeniosło się na Rafe’a, a wyraz jego oczu
się zmienił.
– Papo… – zaczęła, ale ojciec ją zignorował.
– Sądzę, panie Knight, że mamy coś do omówienia –
powiedział do Rafe’a.
– Rzeczywiście, sir – potwierdził Rafe, kiwając głową, bez
odrobiny skruchy.
– Zabierz ją na górę – syknął ojciec do matki. – I spróbuj
doprowadzić do normalnego stanu. Ma wyglądać tak, jak przystoi
na młodą damę, która nie została przed chwilą uwiedziona.
– Papo, to nie tak…
– Zrób, jak mówię, Marianne – odrzekł ojciec oschle, a w
jego oczach płonął taki gniew, że na myśl o tym, co zajdzie teraz
między nim a Rafe’em, zadrżała ze strachu.
– Papo, to moja wina. Pan Knight był…
– Marianne – odezwał się Rafe i dopiero teraz oderwał wzrok
od jej ojca. Jego oczy napotkały jej spojrzenie; były mroczne i
dawały jej do zrozumienia, że powinna zrobić, jak jej mówią. – Idź
z matką. Wszystko będzie dobrze.
Dotarło do niej to, co powiedział, jednak mimo to wciąż się
wahała, nie chcąc zostawić obu mężczyzn sam na sam.
– Marianne – powtórzył Rafe bardziej miękko, a ona
zrozumiała, że powinna mu zaufać.
Kiwnęła głową, posyłając mu ostatnie spojrzenie wyrażające
to, czego nie mogła powiedzieć, i odwróciła się ku matce.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Misbourne zaczekał, aż drzwi zamkną się za Marianne i jej
matką, po czym odezwał się w te słowa:
– Panie Knight, doprowadził pan moją córkę do zguby.
– Zdaję sobie sprawę z sytuacji – odrzekł na to Rafe, bo
wiedział, że po tym, co zaszło, Marianne uratować mogło tylko
jedno.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Linwood.
– Ty przeklęty rozpustniku! – zawołał. – Do diabła! Wyzwę
cię na pojedynek za to, co zrobiłeś mojej siostrze.
– Wyjdź – odezwał się lodowato Misbourne. – Ja załatwiam
tę sprawę.
– Nie zamierzasz chyba…
– Powiedziałem: wyjdź.
Linwood spojrzał na ojca ponuro, po czym odwrócił się i
wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
– Proszę nie zwracać na niego uwagi.
– Czy pan także chce mnie wyzwać? – zapytał Rafe, pragnąc
tego pojedynku.
Nie mogło jednak do niego dojść, bo choć nienawidził
Misbourne’a, nie mógł dopuścić do tego, żeby Marianne straciła
reputację na oczach całego Londynu. Od chwili, gdy Misbourne
otworzył drzwi gabinetu, sprawa była jasna, istniała tylko jedna
droga.
– A czy muszę? – zapytał Misbourne.
– Tylko w wypadku gdy nie zechce pan wydać córki za mnie
za mąż.
– Zorganizuję wszystko tak, że ślub odbędzie się w środę –
rzekł Misbourne. – Sądzę, że pan rozumie, iż tutaj potrzebny jest
pośpiech i dyskrecja.
– Rozumiem – rzekł Rafe, patrząc mu twardo w oczy. – A
teraz powinniśmy wrócić do sali balowej.
– Ma pan rację – zgodził się Misbourne. – Musimy dbać o
pozory.
– Ale ja nie mogę wyjść za niego! – zawołała Marianne na
drugi dzień przy śniadaniu, gdy ojciec skończył mówić.
– Wieczorem w moim gabinecie wydawało się, że darzysz go
wystarczającą sympatią, by za niego wyjść.
Marianne czuła, że policzki jej płoną.
– To był tylko pocałunek, nic więcej.
Kłamała, bo było to coś, co sprawiło, że zapomniała o
przeszłości, o swoim lęku. Poczuła, że żyje pełnią życia i niczego
się nie boi.
– Tylko pocałunek, Marianne? – Matka patrzyła na nią
zdziwiona. – Ojciec i ja dobrze widzieliśmy, co się dzieje.
– Już samo to, że byłaś z nim sam na sam w moim gabinecie,
dostatecznie cię kompromituje – powiedział ojciec już spokojniej.
– Knight to nie żaden żółtodziób. Znał ryzyko, które podejmuje.
Była to prawda, Rafe podejmował ryzyko, i to znacznie
większe, niż mógł sobie wyobrazić ojciec.
– Honor wymaga, by się oświadczył o twoją rękę.
– Ale wy nie rozumiecie…
Popatrzyła na nich z rozpaczą. Rafe był przecież
rozbójnikiem, którego z rozkazu ojca ścigało pół Londynu. On i jej
ojciec to byli dwaj ludzie, których kochała i z których każdy
poprzysiągł śmierć drugiemu. Bez względu zatem na to, co czuła
do Rafe’a, bez względu na to, jak bardzo pragnęła wyjść za niego,
było to zbyt niebezpieczne.
– Rozumiem to bardzo dobrze – oznajmił ojciec.
Jednak prawda była taka, że nie rozumiał. Nie miał pojęcia,
jak wygląda sytuacja.
– To moja wina. To ja poprosiłam go o spotkanie w
gabinecie.
– Dobry Boże! – szepnęła matka.
– Ale dlaczego to zrobiłaś, Marianne?
– Bo chciałam… – ostrzec go, wyjawić twój plan, pomyślała,
zamykając oczy i nie wypowiadając tych słów, a zamiast tego
dokończyła głośno: – Bo chciałam, żeby mnie pocałował.
– A on to zrobił?
– Tak. – Spuściła oczy. – Więc widzicie, że to moja wina.
– Ale on także nie jest w tej sprawie bez winy.
– W tym samym stopniu co ja.
– Nie sprawia to żadnej różnicy – powiedział ojciec, nie
patrząc już tak surowo.
– Ale papo…
– Żadnych „ale”. Poślubisz go w dzień swoich urodzin.
– W środę?! – niemal krzyknęła. – Tak szybko?
– W środę – potwierdził ojciec. – I na tym sprawa się
zakończy.
Był tak zdeterminowany i w oczach miał taki upór, że nic nie
mogło zmienić jego decyzji.
Marianne odwróciła się, chcąc wyjść.
– Marianne! – upomniała ją matka, lecz ona bez słowa
zmierzała ku drzwiom.
– Dopóki nie zostaniesz żoną Knighta, nie opuścisz progów
tego domu. Knight załatwia specjalne zezwolenie. Ceremonia
odbędzie się w tym pokoju, więc nie masz powodu do podróży. Po
ostatnich doświadczeniach nie podejmę żadnego ryzyka. Nie
narażę cię na ponowne porwanie.
Marianne zachciało się równocześnie śmiać się i płakać.
Gdybyż ojciec wiedział, że oddaje córkę za żonę rozbójnikowi
właśnie! Nie dodając nic więcej i nie oglądając się za siebie,
wyszła z pokoju.
– On nie jest raczej narzeczonym, którego bym wybrał –
zwrócił się do żony. – I nie takiego ślubu pragnąłbym dla naszej
córki. Jednak wydamy ją za mąż i będzie to koniec sprawy.
– On jest okropnym rozpustnikiem – odrzekła lady
Misbourne. – Ostatnio jednym z kompanów Devlina. Wbrew temu,
co twierdzi Marianne, on ją uwiódł. Marianne jest młoda i głowę
ma nabitą tym, co wyczytała w romansach. Wyobraża sobie, że
kocha tego drania, i chce go chronić, biorąc winę na siebie. Nie
powinieneś był go zapraszać, pomimo że wtedy w ogrodzie
botanicznym bardzo nam pomógł.
– Jesteś zbyt surowa – powiedział Misbourne. – Przecież
wszyscy w młodości popełnialiśmy błędy.
– Nie poznaję cię – zdziwiła się. – O tym, że byli w tym
gabinecie sam na sam, prawie nikt nie wie. Moglibyśmy sprawę
zatuszować. Knight zajmuje się tylko piciem, grą w karty i
romansami. Czy naprawdę pragniesz ją wydać tak desperacko, że
oddajesz ją takiemu człowiekowi?
– Nie mogę zaprzeczyć, że będę szczęśliwy, gdy już po
prostu weźmie ślub – powiedział Misbourne, którego nękały
wspomnienia przeszłości. – Tęsknię za dniem, w którym będzie
mężatką… i będzie bezpieczna – dodał i nagle uświadomił sobie,
że powiedział za dużo i że syn przygląda mu się badawczo.
Opanował się więc i mówił dalej: – Wyjdzie za niego i ucichną
plotki. A teraz nie chcę już więcej o tym słyszeć.
Gdy drzwi zamknęły się za żoną i synem, wspomnienie
przeszłości znów powróciło i Misbourne zapragnął już teraz tylko,
żeby środa nadeszła jak najszybciej.
– Do wszystkich diabłów, co ty mówisz?! Bierzesz w środę
ślub z Marianne Winslow?! – Callerton patrzył na Rafe’a
zdumiony. – Zapomniałeś, kim ona jest?
– Nie musisz mi tego przypominać. Mam to wciąż na
uwadze. Ale skompromitowałem ją i nie zamierzam narazić jej na
wstyd.
– Mówiłem ci, żebyś się trzymał od niej z daleka. Do diabła,
Rafe! Możesz mieć każdą kobietę w Londynie, a wybrałeś właśnie
ją. Opamiętaj się!
– Ja nie chcę żadnej innej! Pragnę Marianne Winslow!
– Tak bardzo, że musisz się żenić?
– Gdyby nie Misbourne, bezwzględnie tak.
– Ale żeniąc się z nią, masz do czynienia z Misbourne’em.
Pomyśl, czy ze względu na nią będziesz w stanie nazywać go
ojcem? No bo przecież praktycznie to się do tego sprowadza.
Rafe omal nie zmiażdżył trzymanej w dłoni szklanki brandy.
– A co innego mogę zrobić? Zniszczyć ją i uciec?
– Tak, jeżeli tak trzeba. – Callerton pobladł na twarzy. – Nie
chciałbym, żeby ucierpiała jej reputacja. Nie życzę jej tego. Ale co
dobrego może wyniknąć z takiego ożenku?
– Wiesz, że nie mogę jej zostawić.
– Twoja krew woła o zemstę, Rafe. Czy sądzisz, że uciszysz
tak łatwo to wołanie, ratując honor jego córki?
– Tego, co jest między Misbourne’em a mną, nie da się
wyciszyć.
– Nie ustaniesz, dopóki nie zobaczysz go na szubienicy.
Rafe spojrzał na Callertona, a jego oczy mówiły: „Tak”.
– A mimo to wciąż chcesz poślubić jego córkę?
– Ślub z Marianne nie przeszkodzi mi w wymierzeniu
sprawiedliwości jej ojcu.
– Pomyśl, co to będzie znaczyło dla niej. Jeżeli Misbourne
zawiśnie za zabójstwo, jego rodzina będzie zniszczona. A ty, Rafe,
będziesz częścią tej rodziny.
– Nigdy nie będę częścią rodziny Misbourne’a. Marianne
przyjmie moje nazwisko. Będzie moją żoną. A ja będę się nią
opiekował.
– Czy myślisz, że ci wybaczy, jeżeli doprowadzisz jej ojca do
zguby?
– To ja nie wybaczę sobie, jeżeli nie dotrzymam przysięgi.
Jest dla mnie sprawą honoru zarówno poślubić Marianne, jak i
doprowadzić do egzekucji jej ojca. I zrobię obie te rzeczy.
Callerton pokręcił głową.
– Popełnisz błąd, Rafe, poślubiając tę dziewczynę.
Spowoduje to tylko kłopoty. Możesz wybierać pomiędzy
ocaleniem jej honoru a ocaleniem swojego własnego. Nie możesz
jednak ocalić obu.
– Panie Knight – powiedziała grzecznie Marianne i dygnęła.
– Lady Marianne – odrzekł, patrząc na nią swoimi
bursztynowymi oczami.
Ubrany był nienagannie w ciemnoniebieski frak i płowożółte
bryczesy oraz buty do konnej jazdy. W jednej ręce trzymał
kapelusz, rękawiczki i szpicrutę, a w drugiej bukiet kwiatów.
– To dla pani – oznajmił i podał jej bukiet z pączków białych
róż.
– Dziękuję. Są piękne – powiedziała Marianne, wąchając
kwiaty.
– Przypomniały mi panią.
Zarumieniła się i spuściła oczy.
– Białe róże to moje ulubione kwiaty – odrzekła cicho.
– Jakie piękne – odezwała się matka z fałszywym
uśmiechem, przekazując bukiet lokajowi, który miał znaleźć
odpowiedni wazon.
W pokoju zapadła ciężka cisza. Matka powróciła do
haftowania. Marianne przełknęła ślinę. Chciała powiedzieć
Rafe’owi tak wiele, jednak nic z tego nie nadawało się dla uszu
matki.
Ciszę przerwało pukanie do drzwi frontowych. Tak nagłe i
głośne, że Marianne aż podskoczyła. Pojawił się kamerdyner i
szepnął coś matce do ucha, a ta zmarszczyła brwi.
– Już idę – oznajmiła, po czym spojrzała na córkę i Rafe’a i
dodała: – Proszę mi wybaczyć, muszę wyjść na chwilę.
Kiedy zostali sami, Marianne odezwała się ściszonym
głosem:
– Jestem wdzięczna za to, że pan chce uratować mój honor.
Lecz nie mogę na to pozwolić – rzekła, podnosząc na Rafe’a oczy.
– Nie może mnie pan poślubić.
– Marianne – odrzekł jej na to – nie musimy prowadzić tej
rozmowy.
– Przeciwnie, musimy. To jest zbyt niebezpieczne. Gdyby
mój ojciec odkrył, kim pan jest….
– Zajmiemy się tym, kiedy to się zdarzy.
– On przysiągł, że pana zabije.
– Nie musi mi pani tego mówić. Bo ja wiem, co pani ojciec
robi z tymi, którzy mu się sprzeciwiają – powiedział, a w jego
głosie zabrzmiała gorycz, która przyprawiła ją o drżenie.
– A pan poprzysiągł mu zemstę.
– Nie zemstę – poprawił. – Tylko sprawiedliwość.
– Taką sprawiedliwość, która sprawia, że życzy mu pan
śmierci.
– W istocie. Nie mogę temu zaprzeczyć – przyznał, a ją na
dźwięk tych słów przeszedł zimny dreszcz.
– On jest moim ojcem, Rafe. A ja kocham go mimo wad. Nie
mogę znieść tego, że pan chce go skrzywdzić… i że on chce
zniszczyć pana.
Wziął ją za rękę i jego kciuk zaczął pieścić wnętrze jej dłoni.
– Nie wyjdę za pana, Rafe. Nie mogę. Z pewnością pan to
rozumie?
– Ale jeżeli mnie pani nie poślubi, będzie pani
skompromitowana.
– Przeżyję ten wstyd. – Odwróciła wzrok. – Przeżyłam już
znacznie większy.
– Po Arlesfordzie i Pickeringu nie przeżyje pani jeszcze i
tego.
– Nie wyjdę za pana – powtórzyła, choć był jedynym
człowiekiem na świecie, którego pragnęła poślubić.
– Proszę posłuchać, Marianne – powiedział z błyskiem w
oku. – To, co jest między nami, nie może tak łatwo zgasnąć.
Będzie płonęło bez względu na to, czy się pobierzemy, czy nie.
– Myli się pan – odrzekła, choć wiedziała, że nie ma racji.
– Naprawdę? – zapytał, po czym podniósł jej dłoń do ust i
pocałował w miejsce, które przed chwilą pieścił jego kciuk.
– Wyjdź za mnie, Marianne – poprosił schrypniętym
szeptem, po czym objął ją, a kiedy ich usta się spotkały,
odwzajemniła pocałunek z całą miłością, którą miała w sercu.
– Matka zostawiła was bez przyzwoitki?
Głos ojca spłoszył czar chwili.
– Ktoś zapukał do frontowych drzwi – odrzekła. – Mama
poszła zobaczyć kto to.
Wzrok ojca napotkał spojrzenie Rafe’a.
– Panie Knight – powiedział, skłaniając z lekka głowę.
– Milordzie.
Byli jak dwa psy stojące naprzeciwko siebie. Rafe gotowy
zaatakować i rzucić się ojcu do gardła. I ojciec – mniej agresywny,
ale czujny i podminowany.
– Przyjadę jutro po południu po Marianne – oznajmił Rafe – i
zabiorę ją na przejażdżkę po Hyde Parku.
Powinien był prosić ojca o pozwolenie, a nie mówić, co
zamierza. Marianne wstrzymała więc oddech, czekając na reakcję
ojca i pamiętając, że ma zakaz opuszczania domu.
– Nie sądzę – powiedział ostrożnie ojciec, tonem wcale nie
tak gniewnym, jak się należało spodziewać. – Marianne ma
mnóstwo zajęć związanych z przygotowaniami do ślubu. Nie
chcemy, żeby się przemęczała.
– Oczywiście, przemęczać się nie powinna. Jednak jest
zdrowa i przejażdżka powozem po parku z pewnością jej zbytnio
nie zmęczy. Czy wątpi pan w to, że potrafię ją ochronić?
– Ależ nie. Podobnie jak ja, panie Knight, jest pan
człowiekiem, któremu nie jest łatwo wejść w drogę. Sądzę, że
będzie pan bardzo dobrym opiekunem mojej córki.
Podobnie jak ja, powtórzył w myślach. Te słowa były jak
gałązka oliwna, jednak zawierały porównanie, które przyprawiło
Rafe’a o furię.
– Proszę się zjawić w środę, panie Knight. Marianne zostanie
wtedy pańską żoną i przejdzie pod pańską opiekę. Jednak do tego
czasu ja o niej decyduję.
Marianne wyczuła, że Rafe’a ogarnia gniew, więc się
wtrąciła:
– Nie jest mi potrzebny opiekun. Potrafię się sama sobą
opiekować. A co do przejażdżki, panie Knight, byłoby mi bardzo
przyjemnie. Jednak jutro po południu mam zbyt wiele zajęć.
– Może udamy się na drinka do mojego gabinetu i omówimy
plany ślubne? – zaproponował Misbourne i uśmiechnął się dość
wymuszonym uśmiechem.
– Innym razem, Misbourne. Mam teraz spotkanie. Życzę
dobrego dnia – odrzekł Rafe i skłonił głowę.
– Lady Marianne – dodał, po czym przyciągnął ją do siebie i
pocałował w usta, zaznaczając w ten sposób, że należy już do
niego.
Ojciec patrzył na nich swoimi ciemnymi oczami, jednak nic
nie powiedział.
– No to do środy – rzekł Rafe, uwalniając Marianne z objęć i
kierując się ku drzwiom.
Ojciec wciąż milczał, patrząc teraz na Marianne.
– Pozwól, papo, że i ja się oddalę – rzekła pośpiesznie.
Misbourne kiwnął głową.
– Oczywiście, kochanie – powiedział, jakby nie zaszło nic
nieprzystojnego, i odprowadził córkę wzrokiem.
Środa, pomyślał, jeszcze tylko trzy dni. Był zadowolony z
obrotu sprawy, ale wiedział, że nie zmruży oka, dopóki obrączka
Rafe’a nie znajdzie się na palcu córki.
Pod nieobecność Rafe’a Marianne ponownie zaczęły nękać
wątpliwości. Straciła apetyt, a w nocy nie mogła spać, zmagając
się z myślami. Waleriana nie pomagała. Nie pomagało też liczenie
oddechów. A gdy w końcu, ze zmęczenia, zasypiała, zaczynały ją
dręczyć koszmarne sny.
Za dnia, w ferworze przygotowań do ślubu, marzyła, żeby
zobaczyć Rafe’a, lecz on się nie pokazywał. Przygotowania szły
tymczasem swoim torem i obejmowały wszystko z wyjątkiem
ogłoszenia w gazecie daty ślubu.
We wtorek wieczorem Marianne myślała już wyłącznie o
Rafie i o tym, co przyniesie jej poranek.
Słyszała, jak ojciec idzie spać. Było to wkrótce po pierwszej
w nocy. Ona jednak wciąż nie mogła zasnąć. Wstała więc,
podeszła do okna i popatrzyła na ciemne drzewa i krzewy
sąsiedniego ogrodu i dostrzegła wśród nich majaczącą sylwetkę
mężczyzny. To Rafe, pomyślała i poczuła przypływ otuchy.
Przycisnęła dłoń do szyby, dając mu znak, że go widzi, lecz
mężczyzna nie odpowiedział podobnym gestem. Stał nieruchomo,
obserwując dom. Marianne wysiliła wzrok i w chwili, gdy chmury
odsłoniły księżyc, zobaczyła nie Rafe’a, ale Rotherhama.
Cofnęła się od okna nagłym ruchem. Serce waliło jej jak
młotem, czuła mdłości. Zmusiła się jednak, by odetchnąć głęboko,
i zbliżyła się ponownie do okna, chcąc sprawdzić, że to naprawdę
on. Ale chmury przesłoniły już księżyc, a męska sylwetka zniknęła
w ciemnościach. Czy widziałam go naprawdę, czy był to wytwór
mojej wyobraźni? – zadała sobie w duchu pytanie. Stała jeszcze
przez chwilę przy oknie, lecz w ciemnościach nie dostrzegła już
niczego.
– Milady? – szepnęła pokojówka czuwająca w jej sypialni.
– Śpij, Polly. Czuję się dobrze – powiedziała.
Było to jednak kłamstwo, bo w rzeczywistości ogarnął ją
strach.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Nadszedł wreszcie środowy poranek. Rafe, zjawiwszy się na
Leicester Square, nie usiadł, tylko stanął w końcu salonu, który
został przyozdobiony białymi i różowymi kwiatami oraz
ogromnymi kokardami i wstążkami. Choć dzień był pochmurny i
wietrzny, w salonie nie rozpalono ognia na kominku, ustawiono
natomiast krzesła, na których siedzieli już goście. Było ich
zaledwie około dziesięciorga. Mimo to dawał się słyszeć cichy
gwar ich rozmów.
W pewnej chwili rozległa się muzyka. Grał kwartet
smyczkowy zamówiony specjalnie na tę okazję. Goście wstali, a
Rafe, nawet nie patrząc ku drzwiom, wiedział, że do salonu weszła
Marianne. Upłynęła dłuższa chwila, nim poczuł lekki zapach
fiołków i usłyszał szelest jej jedwabnej sukni. W jego łomoczącym
szaleńczo sercu płonęły teraz dwa uczucia: miłość do Marianne i
nienawiść do jej ojca. Gdy w końcu spojrzał na narzeczoną,
Misbourne’a już przy niej nie było. Odprowadziwszy córkę,
wycofał się bowiem do pierwszego rzędu krzeseł.
Rafe spojrzał na Marianne i jej widok zaparł mu w piersi
dech. Poczuł się tak, jakby widział ją po raz pierwszy, a
równocześnie tak, jakby znał ją od zawsze.
Suknia Marianne z dekoltem wyciętym w karo była prosta i
pozbawiona wszelkich ozdób. Uszyta z jedwabiu w kolorze kości
słoniowej, leżała na jej figurze wprost idealnie. Ponadto Marianne
nie nosiła żadnego naszyjnika, a Rafe, widząc to, przypomniał
sobie brzydkie perły, które podarował jej Pickering. Uświadomił
sobie, że jego narzeczona spodziewała się pewnie naszyjnika jako
pierwszego prezentu od niego, ale on nie przyniósł żadnego
podarunku – ani ślubnego, ani urodzinowego. Przeniósł teraz
wzrok na jej włosy zebrane w klasyczny kok, z którego na szyję
wypuszczone zostało tylko jedno blond pasemko. Patrząc z
zachwytem, uznał, że z prostotą jest jego narzeczonej do twarzy.
Gdy ich spojrzenia się spotkały, dostrzegł w jej ciemnych
oczach niepewność. By dodać jej odwagi, ujął jej dłoń i ścisnął ją
nieznacznie. Poczuł chłód i lekkie drżenie szczupłych palców.
Zapragnął powiedzieć jej, że nie ma się czego obawiać i że
wszystko będzie dobrze, jednak nie zdążył, gdyż duchowny
otworzył modlitewnik i zaczął wypowiadać słowa, które miały ich
połączyć na zawsze.
Marianne, stojąc obok Rafe’a na ślubnym kobiercu i
spoglądając na mocny zarys jego szczęki, nie mogła pozbyć się
przeświadczenia, że on żeni się z nią jedynie ze względów
honorowych i że w innej sytuacji nigdy nie wybrałby jej sobie na
żonę. I serce jej się ściskało, bo go kochała, choć nie wierzyła, że
także darzy ją miłością. No bo jak mógł ją kochać, skoro patrząc
na nią, za każdym razem przypominał sobie o człowieku, którego
nienawidził?
Kiedy spletli dłonie, Marianne poczuła, że udziela się jej jego
siła, spokój i nadzieja. Miała wrażenie, jakby śniła na jawie.
Duchowny mówił, a ona nie wierzyła własnym zmysłom, bo oto
wychodziła za mąż za człowieka, który ją porwał, gdy znajdowała
się w drodze na ślub z innym mężczyzną. Za człowieka, który
poprzysiągł zniszczyć jej ojca. Za człowieka, który był silniejszy i
bardziej niebezpieczny niż ktokolwiek, kogo znała.
– Ja, Marianne Elizabeth Winslow, biorę sobie ciebie, Rafie
Knight, za mojego prawowitego małżonka – powiedział duchowny
po raz drugi, patrząc na nią z przerażeniem.
A Marianne zastanawiała się, czy może wypowiedzieć te
słowa i zamknąć sobie drogę powrotu, wiążąc się z nim.
Rozejrzała się naokoło.
Wszyscy goście wpatrywali się w nią z zapartym tchem,
prawie ubawieni faktem, że zrywa kolejne zaręczyny. Usta matki
były zaciśnięte, a jej spojrzenie rozkazywało Marianne powtarzać
za duchownym. Brat patrzył na nią ze swoją zwykłą nieodgadnioną
miną. Gdyby znajdowała się bliżej, nie mogłaby nie dostrzec potu
na czole ojca oraz gniewu i strachu w jego oczach. W końcu
spojrzała na Rafe’a. Popatrzyła w jego ciepłe, czyste bursztynowe
oczy, które zdawały się sięgać spojrzeniem w głąb jej duszy.
Jego twarz była jakby wyciosana dłutem doskonałego
rzeźbiarza na podobieństwo greckich bogów. Idealnie
ukształtowane wargi, męski, szlachetny nos, mocno zarysowana,
gładko wygolona szczęka. Marianne przypomniała sobie, jak ją
uratował w dzielnicy nędzy i jak dał się w jej obronie postrzelić na
cmentarzu. A także to, że nie wyśmiewał jej lęku przed
ciemnością. Był tym jedynym, którego chciała poślubić i którego
kochała. Złe myśli nagle opuściły ją. Patrząc na niego, zapomniała
o lękach i zmartwieniach. Spojrzała mu w oczy i prosto z serca
wypowiedziała słowa przysięgi:
– Ja, Marianne Winslow, biorę sobie ciebie…
Po czym Rafe wsunął jej na palec złotą obrączkę, a
duchowny ogłosił ich mężem i żoną.
– Tego, co Bóg złączył, niechaj nikt nie rozłącza…
Knight pochylił się i ją pocałował, zawierając w tym
pocałunku całe swoje uczucia i namiętność. A gdy się cofnął,
wszyscy obecni, nawet matka, wyglądali tak, jakby nie mogli w to
uwierzyć. Oczy brata były przy tym zmrużone i mroczne, a w
oczach ojca widniał… wyraz ulgi.
Gdy po przyjęciu weselnym nadszedł czas odjazdu, Marianne
poczuła, że ogarnia ją nowa fala nerwowości, którą dodatkowo
spotęgowała matka, wycałowując ją w policzek i szeptem
udzielając wskazówek, których ona wcale nie chciała słyszeć.
Ojciec natomiast spojrzał jej tylko w oczy i kiwnął głową jakby na
znak, że wszystko poszło, jak należy. Następnie ujął jej dłoń,
ucałował i połączył z dłonią Rafe’a.
– Ona jest teraz twoją żoną – powiedział ze wzruszeniem. –
Opiekuj się nią.
Rafe nie pokazał po sobie napięcia, które wyczuwała w nim
Marianne. Nie powiedział też ani słowa. Wyprowadził ją tylko do
oczekującego powozu i pomógł usiąść naprzeciwko siebie.
Wszyscy goście weselni wyszli przed dom, żeby ich
pożegnać. Matka i ojciec, uśmiechnięci i dumni, żegnali ich, stojąc
na schodach. Za nimi, oparty o framugę drzwi, stał jej brat, który w
oczach miał gniew. Gdy Marianne się odwróciła, poczuła, że
ogarnia ją cień przeszłości i pochłania mrok lęku.
Rafe wyczuwał nerwowość Marianne. Wiedział, że trudno jej
jest opuszczać dom rodzinny i jechać do domu, w którym niegdyś
była więziona. Gdy tam przybyli, w cichym salonie powitało ich
głośne tykanie zegara.
– Dzień twoich urodzin był pełen zdarzeń – powiedział Rafe.
– Tak – odrzekła Marianne i między nimi zapadła cisza.
– Za nami długi dzień. Powinniśmy już udać się na
spoczynek.
Chciał z niej zrobić swoją prawdziwą żonę, chciał się z nią
kochać, ale ona unikała jego spojrzenia. Zapamiętale wpatrywała
się w filiżankę z herbatą.
– Nie wypiłam jeszcze herbaty.
– To weź ją ze sobą do sypialni.
Podniosła na niego wzrok, zszokowana.
– To jest teraz twój dom, Marianne. Prócz Callertona nie ma
tu żadnej służby. Jesteś tu panią i możesz robić, co chcesz.
Uśmiechnęła się blado i chwyciła uszko filiżanki tak mocno,
że pobielały jej kłykcie.
– Chodź – powtórzył Rafe, wyciągając do niej rękę.
Odstawiła filiżankę na spodku i podniosła się tak, jakby szła
na egzekucję. Podała mu rękę, a on poczuł, że jej dłoń jest chłodna.
Przyciągnął ją delikatnie do siebie i wyczuł, że jej ciało jest
sztywne i napięte.
– Marianne – powiedział łagodnie.
Wziął ją delikatnie pod brodę i zmusił do tego, by spojrzała
mu w twarz. A gdy to zrobiła, zobaczył w jej oczach lęk.
– Nie ma potrzeby się denerwować. Nie zrobimy niczego
wbrew twojej woli, obiecuję ci to – zapewnił.
A ona westchnęła i pogładziła go po policzku gestem pełnym
miłości.
– Jesteś dobrym człowiekiem, Rafe – powiedziała.
– Można o mnie powiedzieć różne rzeczy, Marianne, ale nie
to, że jestem dobry.
Za jego głowę wyznaczono przecież pięć tysięcy gwinei
nagrody. Porwał ją, grożąc bronią, i poprzysiągł zniszczyć jej ojca.
Oboje znali prawdę.
– Cokolwiek by o tobie mówić, dla mnie zawsze byłeś i
jesteś dobry.
Rafe chwycił rękę, która głaskała go po policzku, i zaczął
całować. Najpierw delikatną skórę palców, a potem wierzch dłoni i
wreszcie przegub, smakując go językiem.
Czyniąc to, usłyszał, że Marianne wstrzymuje oddech, i
poczuł, że jej ciało przestaje stawiać opór. Oparła się o niego i
położyła drugą dłoń na klapie fraka. Pomyślał, że jest słodka i
niewinna, a nerwowość ustępowała miejsca namiętności. Rafe
wziął ją na ręce i zaniósł na górę, do swojej sypialni.
W domu panowała absolutna cisza. Callerton na noc
poślubną zniknął, zostawiając ich sam na sam.
Rafe ruchem nogi zamknął za sobą drzwi sypialni, po czym
delikatnie położył Marianne na tureckim dywanie. W pokoju było
ciepło. Na kominku płonął ogień. Obejrzała się na łóżko i w tej
samej chwili poczuł ponownie, że jej ciało sztywnieje.
– Rafe… – wyszeptała z przerażeniem w oczach. – Ja…
– Nie ma się czego bać, Marianne. To, co między nami
zajdzie, da przyjemność nam obojgu. I jeszcze raz powtarzam: nie
musisz robić niczego, na co nie masz ochoty.
Uśmiechnęła się z ulgą i wdzięcznością, ale gdy on
wyciągnął rękę, by odpiąć guziki jej sukni, zatrzymała go.
– Marianne?
Pokręciła nerwowo głową.
– Ja… nie mogę…
Oczy miała szeroko otwarte i zaczęła się cofać.
– Marianne. – Przemawiał do niej tak cicho, jak przemawia
się do płochliwej klaczy. Stał nieruchomo, z rękami opuszczonymi,
jakby chciał ją uspokoić. – Nie musimy tego robić dziś w nocy.
Jeżeli chcesz zaczekać…
– Tak – powiedziała, chwytając się tej myśli, niczym tonąca.
– Ale… chyba… powinniśmy…
– Nikt nie musi o tym wiedzieć. Poza nami dwojgiem.
Patrzył jej prosto w oczy, a ona zagryzła wargę.
– Nie zmusiłbyś mnie?
– Oczywiście, że nie. Nigdy bym cię do niczego nie zmuszał.
– Nawet mając do tego prawo jako mąż?
– Mężczyzna nie ma prawa zmuszać do tego kobietę. Bez
względu na to, co ci być może mówiono.
Spuściła wzrok, milcząc.
– Nie zrobię tego, Marianne, dopóki mnie nie poprosisz… a
może nawet dopóki nie zaczniesz mnie błagać. Daję ci na to moje
słowo.
Spojrzała mu w oczy – z ulgą, wdzięcznością i miłością. A
gdy wyciągnął do niej rękę, ona po bardzo krótkim wahaniu podała
mu swoją. Kiedy jej napięcie ustąpiło, zarzuciła mu ręce na szyję i
przytuliła twarz do jego piersi, całując go przez bawełnianą
koszulę.
– Dziękuję ci – wyszeptała, a on ucałował jej włosy i uwolnił
ją z objęć.
– Zostawię cię teraz samą, żebyś mogła się przebrać w
koszulę nocną. Mężczyzna i kobieta mogą dzielić łóżko jedynie po
to, żeby spać. Gdy wrócę, spędzimy tę noc, tylko śpiąc obok
siebie.
– Przepraszam, Rafe.
– Nie musisz za nic przepraszać, Marianne.
Pocałował ją w czoło i oddalił się, zastanawiając się,
dlaczego jego żona tak bardzo boi się małżeńskiego łoża. Wiedział
jednak, że to delikatna sprawa i że pośpiech nie jest wskazany.
Wiedział też, że musi uzbroić się w cierpliwość i stopniowo
nauczyć ją, jak miło może być między mężem i żoną.
Gdy Rafe się rozbierał, Marianne patrzyła w ścianę. Na myśl,
że mąż za chwilę położy się obok niej, w całym jej ciele pojawiło
się napięcie. Gdy leżeli obok siebie, serce zaczęło jej bić tak
mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Rafe pocałował ją tylko
w skroń i życzył dobrej nocy. Jednak ciepło emanujące z jego ciała
sprawiało, że jej lęk ustąpił. Wsłuchiwała się w jego oddech. Gdy
zasnął, położyła się na boku i w świetle świecy obserwowała jego
profil.
We śnie Rafe wyglądał młodziej i nie tak surowo. Był taki
przystojny ze swymi ciemnymi brwiami, szlachetnym nosem,
pełnymi wargami i wyraźnie zarysowaną szczęką. Był też silny i
odważny, wydawało się, że potrafiłby bez strachu samotnie stawić
czoło całemu światu. Jednak ona pamiętała słowa, które
wypowiedział w magazynie. Wszyscy mamy swoje lęki, Marianne.
Nie mogła sobie wyobrazić, co mogłoby budzić w nim
strach, bo to on, nieustraszony i odważny, był tym, przed którym
inni uciekali.
A równocześnie mieszkał w nim jakiś mrok. Marianne nie
spotkała w życiu człowieka tak uczciwego. Człowieka, który z
równą stanowczością czynił to, co słuszne. Wreszcie człowieka
równie dobrego. Rafe był tym, którego pokochała. Nie rozumiała
więc, dlaczego nie jest w stanie mu się oddać. Bała się, że tak
będzie zawsze, że Rotherham trwale ją pod tym względem
upośledził.
Obudziła się wśród bladego jesiennego światła. Przez chwilę
myślała, że jest w swoim łóżku na Leicester Square, ale zaraz
przypomniała sobie ślub i nowy dom przy Craven Street. Kątem
oka widziała wiszące w oknie zasłony – nie bladoróżowe, lecz
ciemnoniebieskie. A lekki zapach sandałowego drzewa przyprawił
ją o drżenie, o reakcję, nad którą nie miała kontroli. Była
zmęczona bezsennością, lecz silny lęk, który opanował ją zeszłego
wieczoru, zniknął.
Usłyszała, że ktoś czyści zęby, i podniosła oczy. Rafe stał
tyłem do niej, pochylony nad umywalką. Nie miał na sobie spodni,
tylko przepasany był ręcznikiem, a jego tors był nagi. Marianne na
ten widok poczuła, że zasycha jej w ustach.
Wiedziała, że powinna odwrócić wzrok, nie mogła jednak
oderwać od niego oczu. W ubraniu wydawał się taki wysoki, silny
i atletyczny, ale nago był… wprost wspaniały. Wyglądał jak jeden
z posągów, które oglądała w książce traktującej o rzeźbie
klasycznej. Jego skóra miała kolor bladego złota, a ona widziała
pod nią każdy muskuł. Poczuła, że brakuje jej tchu. W miarę jak
patrzyła, koniuszki jej piersi stawały się coraz twardsze. Jednak nie
potrafiła odwrócić wzroku. Tymczasem on wypłukał usta wodą ze
znajdującej się na umywalce szklanki i odwrócił się ku niej. Nie
zdążyła zamknąć oczu, by udawać, że jeszcze śpi.
– Dzień dobry, pani Knight – powiedział swoim aksamitnym,
niskim głosem.
– Dzień dobry – odrzekła, nie śmiejąc spojrzeć na ręcznik
opasujący jego biodra ani na czarny zarost widoczny na jego
piersi. Na jej policzkach płonął rumieniec.
– Już prawie skończyłem. Za chwilę przyniosę ciepłej wody i
przygotuję ci śniadanie.
Odwrócił się i nie zdejmując ręcznika, wciągnął czyste
kalesony.
– Jajka na szynce. I kawa. Czy może wolisz gorącą
czekoladę?
Ręcznik opadł, a ona, zanim wciągnął spodnie, spostrzegła
zarys jego pośladków pod kalesonami.
– Poproszę kawę. Napiję się jej z przyjemnością – odrzekła i
zarumieniła się jeszcze bardziej.
Rafe, odwrócony teraz przodem do niej, sięgnął po czystą
wyprasowaną koszulę. Zanim ją założył, Marianne zdążyła
zobaczyć jego płaski brzuch oraz linię ciemnych włosów, która
znikała pod spodniami, i jej ciało przeniknął dreszcz pożądania.
– Callerton wróci dopiero po południu. Chciał dać nam
trochę spokoju. – Uśmiechnął się Rafe, po czym usiadł w fotelu
obok kominka.
– Musimy zatrudnić trochę służby – mówił dalej. –
Myślałem, że może ty się tym zajmiesz… skoro jesteś teraz tutaj
panią.
Kiedy wstał, miał już na sobie pończochy i buty.
– Ja… – zaczęła, niepewna, czy potrafi, bo przecież w domu
nie pozwalano jej nic robić.
– Albo… jeżeli wolisz… zrobi to Callerton – powiedział i
poprawił kołnierzyk u koszuli.
– Ja to zrobię.
Chciała zrobić coś dla niego. Spełnić jakiś obowiązek żony…
Choć jeden.
Spojrzał w lustro i zawiązał fular.
– Jaki mam prowadzić dom?
– Jaki sobie życzysz – odrzekł i ich oczy spotkały się w
lustrze.
Marianne patrzyła zafascynowana, jak wkłada kamizelkę i
frak, a on, w chwilę potem, gdy stanął koło łóżka, był już
kompletnie ubrany.
– Jeżeli chcesz coś omówić, nie krępuj się – oznajmił, a jej
wydało się, że nie ma w tej chwili na myśli jedynie prowadzenia
domu.
Potaknęła kiwnięciem głową, a on odwrócił się i poszedł po
ciepłą wodę dla swojej żony.
Zjedli razem śniadanie w jadalni, a potem Rafe zabrał
Marianne na konną przejażdżkę po łąkach Wenlock Barn. Jechali
stępa, wdychając poranne powietrze. Niebo było bezchmurne, a
dzień jasny. Marianne oddychała głęboko, wystawiając twarz do
słońca.
– Jest cudownie – westchnęła.
– Widzisz ten wielki dąb koło stodoły?
Wskazał drzewo gestem dłoni, a ona kiwnęła głową.
– Założę się o pocałunek, że nie dojedziesz do niego przede
mną.
– Nie możemy się ścigać! Co powiedzą ludzie? –
zaprotestowała, lecz oczy zabłysły jej z podniecenia.
– Czy tak bardzo cię obchodzi, co mówią ludzie?
– Nie, chyba nie – odrzekła po chwili wahania, po czym ze
śmiechem ruszyła galopem ku drzewu.
Była dobrym jeźdźcem i wyścig okazał się wyścigiem nie
tylko z nazwy. Potem znowu jechali stępa, pozwalając koniom
odpocząć.
W stajni zsiedli z koni i każde zajęło się swoim. Jak na
kobietę, która dotychczas była we wszystkim wyręczana przez
służbę, Marianne uczyła się wszystkiego szybko i z przyjemnością.
Jej palce zręcznie odpinały uprząż. Gdy przyszło do
szczotkowania, ona szczotkowała dolne partie konia, a on górne.
Stanowili oboje świetny, zgrany zespół.
– Jak na kobietę, która przegrała wyścig, wyglądasz bardzo
radośnie – powiedział, patrząc na jej zaróżowione policzki i
błyszczące oczy.
– Bo czuję się radosna – odrzekła, a on roześmiał się na to.
– Przyznaję! Wygrałabyś, gdybyś nie używała damskiego
siodła i gdybym ja nie miał silniejszego konia.
– Naprawdę tak myślisz? – zapytała z uśmiechem.
– Wiem, że tak by było.
Patrzyli na siebie zachwyceni, czując, jak narasta między
nimi zmysłowe podniecenie. Naokoło panował spokój, słyszeli
tylko turkot dalekich powozów, a tuż obok, w stajni, ciche rżenie
konia.
Rafe wyciągnął rękę i włożył jej za ucho zabłąkane na
policzku pasmo włosów.
– A teraz pewnie zażądasz swojej nagrody? – powiedziała
spokojnie.
– Miałem wrażenie, że lubisz moje pocałunki.
– Lubię.
Patrzyli sobie w oczy. Rafe stał nieruchomo.
– Ale ktoś mógłby nas zobaczyć – mówiła dalej, wiedząc
dobrze, że szuka tylko wykrętu.
– Nie ma tu nikogo, kto mógłby nas zobaczyć. Callerton, jak
ci mówiłem, wróci znacznie później, a innej służby tu nie ma.
Napięcie między nimi wciąż narastało.
– Rafe – wyszeptała i przysunęła się do niego.
Wziął ją w ramiona i pocałował tak, jak chciał pocałować
zeszłego wieczoru. Pieścił ją ustami, drażnił językiem, aż do chwili
gdy, przylgnąwszy do niego całym ciałem, zaczęła robić to samo,
namiętnie i z pożądaniem.
– Rafe – powtórzyła, delikatnie pieszcząc zębami jego dolną
wargę.
On natomiast powyciągał szpilki z jej kapelusza, zdjął
kapelusz z głowy i go odrzucił. A potem rozpuścił jej długie
jedwabiste włosy i zanurzył w nich palce. Odchylił jej głowę do
tyłu i całował szyję, dotykał językiem wrażliwych miejsc u jej
nasady, gdzie krew pulsowała równie mocno jak jego własna.
Namiętność, która ich ogarnęła, nie była delikatna i łagodna,
była gorąca i mroczna od pożądania. Marianne wygięła się do tyłu,
przylgnąwszy do ciała Rafe’a, a on poczuł, że jego męskość omal
nie przebija materiału spodni.
Przesunął dłoń na pierś Marianne, wyczuwając przez
warstwy ubrania twardy koniuszek.
Jęknęła i jej ręce zakradły się pod jego ubranie. Wędrowały
po brzuchu, piersi, przesunęły się na szyję i twarz, a potem
wyciągnęły wstążkę przytrzymującą warkocz.
Rozpuścił jej włosy i ujął drugą pierś, a następnie zsunął obie
ręce na jej biodra. Jęknęła rozczarowana i przylgnęła do niego
mocniej, chcąc czuć na piersiach napór jego ciała. On jednak
przesunął ręce na jej pośladki, podniósł ją i posadził na
drewnianym stole.
Rozsunęła odruchowo nogi, a on stanął między nimi, czując
na własnych łydkach dotknięcie jej butów jeździeckich. Pocałował
ją mocno, odnalazł znowu piersi i pieścił je obie kciukami, dopóki
oddech Marianne nie stał się ciężki, a jej oczy czarne jak noc.
Jęknęła ponownie, kiedy mocniej do niej przywarł, a potem,
nagle i niespodziewanie, cofnęła się, przerywając pocałunek.
– Marianne – szepnął. – Dałem ci słowo… I go nie złamię.
– Ale…
Spojrzała w dół, na to miejsce, w którym stykały się ich
ciała.
– Jesteśmy ubrani – uspokoił ją. – I tak zostanie. Zaufaj mi –
wyszeptał.
– Tak… Dobrze.
Wrócił więc do pocałunków i pieszczot, bardzo pragnąc
wyzwolić jej ciało z grubej sukni do konnej jazdy. Wiedział
bowiem, jak miękką ma skórę i jaką rozkoszą byłoby wsysać się w
jej piersi.
– Tak – wyszeptała znowu, przyciskając do siebie jego
głowę.
Zsunął jedną dłoń na jej biodro, a później niżej, pieścił udo,
czując, że staje się coraz bardziej gorące. Kiedy jego ręka, wciąż
przez ubranie, odnalazła źródło jej kobiecości, poczuł, że Marianne
szarpie się i jęczy. On jednak nie wycofał się, tylko rytmicznie,
patrząc jej w oczy, pieścił ją palcami, dopóki nie odpowiedziała na
tę pieszczotę. Wtedy ugryzł delikatnie przez ubranie najpierw
jeden koniuszek piersi, a potem drugi. Z ust Marianne wyrwał się
głośny jęk rozkoszy, a jej ciało wygięło się w łuk.
Rafe wziął ją wtedy w ramiona i obsypał pocałunkami usta i
powieki. Trzymał ją mocno przytuloną, dopóki jej oddech i
szaleńcze bicie serca się nie uspokoiły.
– Nie rozumiem, co się stało. Co to było, Rafe? – szepnęła
wreszcie.
– To był początek, Marianne – odpowiedział i wziął ją za
rękę, by odprowadzić do domu.
Nocą, gdy poszli do łóżka, trzymał ją w ramionach. I nie
posunął się dalej.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Callerton zjawił się na drugi dzień. Rafe zostawił Marianne
piszącą listy przy małym biurku w salonie i poszedł z nim
porozmawiać.
– Misbourne zeszłej nocy świętował – oznajmił Callerton. –
U White’a częstował wszystkich szampanem i ogłaszał całemu
Londynowi, że jego córka wyszła za Rafe’a Knighta.
Rafe nic na to nie powiedział. Był teraz, jako mąż Marianne,
z mocy prawa spowinowacony z Misbourne’em. Stanowiło to
równocześnie koszmar i jego stan wymarzony.
– Co będzie teraz… z Misbourne’em? – zapytał Callerton.
– Nie wiem – odrzekł Rafe. – Musimy poczekać, aż sytuacja
się rozwinie.
Pomyślał, jak czułaby się Marianne, gdyby się dowiedziała,
co zrobił jej ojciec. Gdyby zobaczyła, jak ciąga go po sądach, jak
rozpada się jej rodzina, jak w końcu dochodzi do egzekucji, a
wszystko to za sprawą jej męża. Skrzywił się na samą myśl.
Callerton milczał, lecz jego spojrzenie świadczyło, że aż
nadto dobrze rozumie dylemat przyjaciela.
– Nie mogę się wycofać – rzekł Rafe. – Winien to jestem
memu ojcu. I mojej matce. Oboje przecież zasługują na
sprawiedliwość. Kimże bym był, gdybym się teraz cofnął? Po tych
wszystkich latach. Jak mógłbym zaakceptować to morderstwo i
pozwolić sprawcy odejść?
Callerton, nic nie mówiąc, nalał brandy, po czym wypili ją w
milczeniu.
Marianne patrzyła na męża, gdy ten się rozbierał, a potem
wślizgnął między prześcieradła. Była to ich trzecia wspólna noc w
łóżku. Leżeli obok siebie, a ona czuła pieszczotę jego palców
gładzących jej dłoń. Odwróciła głowę na poduszce i popatrzyła na
człowieka, którego bardzo pokochała. Człowieka, który by zostać
jej mężem, ryzykował życie.
I który tak bardzo nienawidził jej ojca.
Rafe uśmiechnął się, a ona wbrew wszystkiemu poczuła, że
coś w niej rozkwita.
– Czy przeszkadza ci światło? – zapytała, a on pokręcił
głową.
– Zawsze bałaś się ciemności? – zagadnął po chwili.
– Nie – zabrzmiała odpowiedź i po chwili milczenia dodała:
– Boję się od kilku lat. I boję się nie tyle ciemności, ile tego, co
mogą one skrywać. Po kątach i w szafach. Pod łóżkiem… i za
zasłonami.
– Boisz się potworów – powiedział tak, jakby to dobrze
rozumiał.
– Najgorszego gatunku.
– Takich jak rozbójnicy – powiedział miękko z dziwnym
wyrazem oczu.
Pokręciła głową.
– Są gorsze rzeczy niż rozbójnicy.
– Naprawdę? – zapytał i przerwał tak, jakby coś sobie
przypominał. – Powiesz mi, Marianne, co tak cię przeraża?
– Nie zrozumiałbyś mnie – odrzekła. – Jesteś taki silny, taki
niezwyciężony. Jak mógłbyś zrozumieć, co to strach, skoro sam się
nie boisz? I co znaczy być całkiem bezsilną, skoro masz tyle siły?
Co znaczy być na czyjejś łasce, czuć przerażenie? Wszystko to jest
ci nieznane.
– Rozumiem więcej, niż sobie możesz wyobrazić, Marianne.
Gdyż kiedyś znane mi było wszystko, o czym przed chwilą
mówiłaś.
Rzeczywiście, nie mogła sobie tego wyobrazić. Teraz
wydawał jej się człowiekiem całkiem nieustraszonym.
– Ale teraz się nie boisz?
Pokręcił głową przecząco.
– Stanąłem ze swym strachem twarzą w twarz. I stawiłem mu
czoło – odrzekł.
– A czego się bałeś? – wyszeptała, wiedząc, że musiało to
być coś strasznego.
Odpowiedział dopiero po bardzo długiej chwili.
– Rozbójników.
– Nie rozumiem.
– Bałem się rozbójników. I ten strach mnie paraliżował.
Wiedziała, co to znaczy.
– Ale… ty sam zostałeś rozbójnikiem.
– Tak.
– Rabowałeś i kradłeś.
– Obrabowałem tylko sześciu ludzi. Po to, by zwyciężyć
swój strach.
Kiwnęła głową na znak, że rozumie.
– Czy mogę zdmuchnąć jedną świecę? – zapytał. – Pozostałe
dwie będą dawały dość światła.
– Nie – odrzekła.
Nie sprzeczał się z nią, nie próbował przekonać. Uścisnął
tylko jej dłoń, dodając otuchy.
– Zdmuchnij je wszystkie – powiedziała z bijącym sercem i z
ogromnym strachem na samą myśl o ciemnościach.
– Nie musisz tego robić naraz – powiedział.
– Nie muszę – odrzekła – ale chcę tak zrobić.
Uczynił to, o co prosiła. Ciemność zapadła nagle i wydawała
się nieprzenikniona. Marianne zadrżała, próbując opanować strach.
Oczy miała otwarte, widziała jednak tylko ciemności. Rafe
przyciągnął ją do siebie i objął. Poczuła bicie jego serca i siłę
ramion. Jego oddech był równy i spokojny. Po kilku chwilach
panika ustąpiła, a Marianne, uspokojona, zauważyła, że ciemności
nie są całkowite. Zasłony nie były zaciągnięte do końca i do
sypialni wpadało blade światło księżyca.
– Co widzisz teraz w ciemności? – zapytał Rafe.
– Widzę światło księżyca i gwiazd – odrzekła. – I widzę
ciebie – dodała po chwili i dotknęła wargami jego ust.
Po raz pierwszy jako małżeńska para mieli pojawić się w
towarzystwie na balu w rezydencji lordostwa Chilcotte. Marianne,
szykując się do wyjścia w sypialni, wygładziła spódnicę swej
jedwabnej białej sukni balowej i spróbowała uspokoić nerwy.
Myślała o tym, że w towarzystwie z całą pewnością krążyły plotki
na ich temat. Plotki o tym, że tak prędko się pobrali. I na dodatek
bez zalotów i okresu narzeczeństwa. W pewnej chwili do drzwi
sypialni dało się słyszeć pukanie i w progu stanął Rafe.
– Jestem gotowa – oznajmiła Marianne.
– Nie całkiem – odrzekł i zbliżył się do niej z podłużnym
czarnym aksamitnym pudełeczkiem. – Mam tu mój ślubny i
urodzinowy prezent dla ciebie. Przepraszam, że daję ci go dopiero
teraz.
Gdy otworzyła pudełko, zobaczyła piękny naszyjnik z
brylantów, które iskrzyły się w świetle świec. A w samym środku
naszyjnika widniał duży ciemny szafir.
– Światło gwiazd, księżyca i… ciemność – powiedział Rafe,
biorąc naszyjnik i podnosząc go. Szafir, który dotychczas wydawał
się czarny, okazał się teraz ciemnoniebieski.
– Rafe… dziękuję. Jest taki piękny…
– Nie tak piękny jak jego właścicielka – powiedział, po czym
założył go jej na szyję i zapiął zameczek z tyłu na karku. Pod
wpływem dotyku przeniknął ją dreszcz pożądania.
Spojrzała na siebie w lustrze i nie poznała tej ciemnookiej
kobiety. Jej policzki były różowe, wargi pełne i stęsknione za
pocałunkami, a oczy błyszczące tak nieskrywanym pożądaniem, że
nawet ona sama ledwo je rozpoznawała. Różniła się bardzo od tej
bojaźliwej, nerwowej dziewczyny, którą była tak niedawno. Bo
kobieta w lustrze była piękna, pewna siebie i nie bała się niczego.
A wysoki i przystojny mężczyzna stojący obok patrzył na nią z
pożądaniem równie wielkim jak jej własne.
Tak, chciała krzyknąć. Proszę cię, zapragnęła błagać i aby się
od tego powstrzymać, musiała zagryźć wargę.
Umieściwszy szafir na samym środku, tuż ponad rowkiem
między piersiami, jego palce powędrowały niżej, a Marianne,
oddychając ciężko i urywanie, przełknęła ślinę i zwilżyła językiem
wargi. Zapragnęła wziąć go za rękę i naprowadzić jego dłoń na
swoją pierś. Chciała, by ta dłoń wsunęła się za stanik sukni. On
tymczasem, powolnymi, zmysłowymi ruchami, pieścił delikatnie
jej dekolt.
Tak, znowu miała ochotę krzyczeć. A on przesunął dłoń po
górnej części jej piersi i wsunął palec w rowek. Marianne
westchnęła głęboko, a jego oczy na ten dźwięk pociemniały.
Wtedy objął dłonią jej pierś, ona jęknęła i wygięła się, chcąc
zintensyfikować doznanie. Stojąc przed lustrem, obserwowała ich
odbicie. Patrzyła na jego dłonie pieszczące obie jej piersi, które
były teraz równie wrażliwe jak podczas pieszczot, którymi ją
obsypał w stajni. Przypomniała sobie tamte chwile i oczekując na
rozkosz, wygięła się znowu, pragnąc czuć dotyk całą sobą. On
tymczasem, pieszcząc jedną ręką twardy koniuszek jednej piersi,
drugą zaczął rozpinać guziki sukni. Tym razem Marianne nie czuła
wcale strachu. Przeciwnie, wiedząc, że on robi to, czego ona tak
rozpaczliwie pragnie, doznała ulgi.
– Proszę cię, Rafe – szepnęła, nie mogąc się powstrzymać.
– Chcesz, żebym przestał? – zapytał mężczyzna z lustra
głosem schrypniętym z pożądania.
– Nie – odrzekła szeptem i bez tchu. – Nie przestawaj.
Patrząc jej ciągle w oczy, usłuchał prośby i drażniąc ją słodką
torturą, bardzo powoli zsunął stanik sukni, obnażając do połowy
napięte w oczekiwaniu obie piersi. Po czym, nie dotykając ich,
jedną dłoń położył jej na brzuchu.
Objęła jego głowę ramionami, podnosząc je tak, że piersi
wydostały się z gorsetu.
– Powiedz mi, co chcesz, żebym zrobił – szepnął jej cicho do
ucha, a jego oddech połaskotał lekko szyję. – Oddaję się pod twoje
dowództwo – dodał, czując, że ona drży cała z pożądania. –
Powiedz mi, Marianne. Powiedz mi…
– Chcę, żebyś mnie dotykał – wyszeptała, czując zawrót
głowy.
Oddech miała urywany, piersi prawie całkiem nagie, a szafir
na jej bladej skórze zdawał się płonąć niebieskim ogniem.
Widziała w lustrze, że wzrok Rafe’a jest mroczny i intensywny, że
płonie czymś jej dotąd nieznanym. Wtedy przesunął prawą dłoń, a
ta zawisła nad jej piersią tak blisko, że skóra zaczęła ją palić. Nie
dotknął jej jednak, choć Marianne wstrzymała oddech i drżała w
napięciu i oczekiwaniu.
– Dotknij mnie, Rafe – wyszeptała.
Jego dłoń zbliżyła się i potarła leciutko twardy sutek.
– Tutaj?
– Tak – odrzekła.
Jeszcze chwila oczekiwania i w końcu jej naga prawa pierś
znalazła się w jego dłoni. Marianne odetchnęła z ulgą, czując
ekstazę, a palce Rafe’a czyniły cuda, pieszcząc wzgórek piersi i
drażniąc jej napięty koniuszek.
– Rafe – wyszeptała, patrząc w lustro, a jej dłonie zamknęły
się na jego dłoniach, przyciskając je do piersi. Drżała z pożądania,
które pulsowało teraz w całym jej ciele. Jęknęła i poczuła, że nogi
ma jak z waty.
Tymczasem objął ją w talii, uniósł ponad ziemię i obrócił ku
sobie.
– Marianne – powiedział, oddychając nierówno, tak jak ona.
Ich usta się odnalazły i to, co teraz nastąpiło, było czymś
więcej niż tylko pocałunkiem. Poczuli pełne żaru pożądanie,
namiętność oraz kruchość, dziwną podatność na zranienie, której
doświadczają tylko kochankowie. Nagle przerwał i cofnął się, by
spojrzeć jej w twarz.
Marianne ten pocałunek wprawił w takie oszołomienie, że
zapomniała o całym bożym świecie. Pragnęła, by ta chwila trwała
całą wieczność.
– Dlaczego przerwałeś? – zapytała.
A on uśmiechnął się i dotknął kciukiem jej warg.
– Przerwałem po to, żebyśmy mogli skończyć później.
– Później?
Zamrugała oczami, niezdolna myśleć o niczym prócz jego ust
na piersiach i dłoni między udami.
– Będę wtedy cały twój, a ty będziesz mogła mną rządzić –
wyszeptał, wtulając usta w jej szyję.
Potem pomógł jej się ubrać, otulił ciemnoniebieską peleryną,
wziął za rękę i zaprowadził do powozu.
Przy wejściu do oświetlonej tysiącem świec jadalni lordostwa
Chilcotte Marianne poczuła, że Rafe nagle sztywnieje. Pobiegła
wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyła ojca stojącego w
drugim końcu pokoju przy oszklonych drzwiach prowadzących na
zewnątrz.
Choć okna były otwarte, w sali było gorąco i duszno.
Zjechała się bowiem cała śmietanka towarzyska, wszyscy bywalcy
salonów, którzy z ciekawością – Marianne wiedziała to z całą
pewnością – obserwowali ją i Rafe’a. Słyszała szepty i znaczące
spojrzenia, które przypominały jej, dlaczego nie miała ochoty tu
dzisiaj przyjść. Ścisnęła mocniej ramię męża, a on spojrzał
uspokajająco i pogładził jej dłoń.
– Poleciłem Callertonowi rozpuścić wieść, że to jest
małżeństwo z miłości – powiedział tak cicho, że tylko ona go
usłyszała.
Małżeństwo z miłości… Marianne spojrzała w bursztynowe
oczy człowieka, który robił wszystko, by obronić ją przed światem,
człowieka, który był silniejszy, niż mógł sobie wyobrazić
ktokolwiek w tej sali, a który w stosunku do niej był łagodny i
delikatny. Małżeństwo z miłości… No cóż, dla niej rzeczywiście
takim było. Pragnęła mu to powiedzieć, wiedziała jednak, że nie
może tego zrobić. Odpędziła więc te myśli.
Uśmiechnął się do niej, a ona poczuła się bezpieczna, pewna
siebie i szczęśliwa. I wkroczyli do jadalni lady Chilcotte, by stawić
czoło całemu towarzystwu.
W chwili, gdy podszedł do niego Devlin i wręczył mu
kieliszek szampana, Rafe obserwował Marianne, która rozmawiała
z lady Fothergill w drugim końcu pokoju. Miał już dość tego
przyjęcia. Chciał być znów sam na sam z żoną. Chciał jej dawać
przyjemność, dotykać, smakować nagą skórę. Chciał słyszeć, jak –
doznając rozkoszy – wykrzykuje jego imię. Chciał wreszcie
skonsumować swoje małżeństwo. Wiedział jednak, że nie może się
spieszyć. W swojej egoistycznej pogoni za Misbourne’em nie
pomyślał, jak bardzo przerażona musiała być Marianne, gdy ją
porwał. Bo przecież porywając ją, odebrał jej siłę, wolność,
kontrolę nad własnym losem i podporządkował swojej woli.
Teraz chciał jej to wszystko zwrócić. A także dać znacznie
więcej.
– Gratuluję, stary. Czy mam raczej powiedzieć: „Wyrazy
współczucia”? Zostałeś przecież nieodwołalnie zaciągnięty do
ołtarza. Wiem teraz, dlaczego tak cię interesowały sprawy
rachunku bankowego Misbourne’a. Ale, co oczywiste, nie będę
tego rozgłaszał. – Devlin wypił na raz pół kieliszka szampana. –
Myślałem, że zaczekasz z tym ożenkiem do chwili, gdy zyskasz
dokładną odpowiedź.
– Sprawa była zbyt nagląca, bym mógł czekać – odrzekł
Rafe, nie odrywając oczu od Marianne.
– Sądząc po sposobie, w jaki na nią patrzysz, mogę sobie
wyobrazić, jak bardzo nagląca – uśmiechnął się Devlin.
Rafe jednak nie odwzajemnił uśmiechu. Devlin nie miał
pojęcia, jakim uczuciem darzył Marianne i jak bardzo jego ciało
było obolałe z tęsknoty za nią.
– Więc jak dowiedziałeś się szczegółów na temat majątku
Misbourne’a?
– Bez trudu – odrzekł Devlin. – Gdy się ma ojca właściciela
banku, nietrudno jest się takich rzeczy dowiedzieć.
– Oczywiście – uśmiechnął się Rafe.
– A zatem powiem ci, że biorąc Marianne Winslow, wziąłeś
kopalnię złota, ty spryciarzu – powiedział Devlin. – Misbourne to
bogacz. Posiada złoto w sztabkach, a jego sejf jest pełen biżuterii,
przede wszystkim brylantów i rubinów, z których jeden jest
wielkości kurzego jaja. Dużo też zainwestował. Ma akcje, jest
współwłaścicielem kopalni węgla na północy i plantacji tytoniu w
Indiach Zachodnich. Ma też warte ze sto tysięcy obligacje i akty
własności kilku majątków ziemskich w kraju.
– A ma jakieś karciane długi?
– Ucieszysz się, gdy ci powiem, że nie ma niczego w tym
rodzaju… – powiedział Devlin, a Rafe uśmiechnął się na myśl, jak
bardzo jego druh się myli.
– Zdawało mi się, że nie lubisz Misbourne’a ani Linwooda.
– Rzeczywiście, nie lubię – potwierdził chłodno.
– No, no, Knight – rzekł Devlin, unosząc brew – kiedy
czegoś chcesz, potrafisz dążyć do tego niczym zimny drań. Jednak
nie możesz lekceważyć Misbourne’a. W młodości należał on do
kompanii mojego ojca. – Devlin spojrzał na Rafe’a znacząco. –
Słyszało się różne historie o kobietach i stolikach karcianych. Co
do hazardu, to już go nie uprawia. Ale wciąż lubi kobiety. I ma
temperament jak diabli. Niełatwo ma ten, kto mu wchodzi w
drogę. Zwłaszcza jeśli chodzi o jego córkę. Więc jeżeli w głowie ci
pozamałżeńskie miłostki, musisz być ostrożny i dyskretny.
– Nie interesują mnie żadne miłostki – odparł Rafe i
wzrokiem znowu odszukał Marianne.
Wyczuła jego spojrzenie, odwróciła się i ich oczy się
spotkały. Zarumieniła się z uroczym uśmiechem i wróciła do
rozmowy.
Devlin spojrzał na Rafe’a, na Marianne i ponownie na
Rafe’a.
– Wielki Boże – powiedział – to prawda, co ludzie mówią.
Myślałem, że tu chodzi o pieniądze, ale tak nie jest, prawda? Ty jej
naprawdę pragniesz?
– No tak… Pragnę… – odrzekł i odstawił prawie nietknięty
kieliszek na tacę przechodzącego lokaja. – Dziękuję ci, Devlinie –
dodał i podążył ku żonie.
Podczas kolacji Marianne uszczknęła tylko odrobinę homara.
Nie miała apetytu, bo w brzuchu łopotały jej motyle. A gdy się
uspokajały, wystarczyło, by spojrzała na Rafe’a, a zaczynały ją
niepokoić ponownie. Musiała ponadto odeprzeć serię pytań lady
Routledge, która chciała wiedzieć, dlaczego ślub odbył się tak
szybko i bez okresu zalotów. Policzki miała ciepłe i spoglądając na
męża, czuła w sercu dumę. Gdy w trakcie konwersacji z panem
Dobsonem zauważyła, że Rafe zmierza w jej kierunku, motyle w
jej brzuchu znowu ożyły na myśl o tym, co zdarzy się między nimi
później, gdy będą już w domu.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Gdy Rafe wszedł do sypialni, Marianne siedziała na brzegu
fotela obok kominka, ubrana jeszcze w srebrno-białą suknię
balową. Podszedł do niej i postawił na gzymsie kandelabr z
kilkoma świecami.
Marianne wstała, przyglądając się jego twarzy. Spostrzegł,
jak zwilża wargi, i domyślił się w jej spojrzeniu pożądania, ale też
nerwowości. Wyciągnął rękę i dotknął blond loków okalających jej
policzek.
– Czy teraz ma nastąpić nasze „później”? – zapytał.
– Tak – potwierdziła szeptem.
– Zatem co chcesz, żebym zrobił, Marianne?
– Pocałuj mnie – odrzekła.
Przysunął się więc i biorąc jej twarz w dłonie, pocałował tak
delikatnie jak za pierwszym razem.
Następnie powoli powyjmował szpilki z włosów żony i
całował ją w usta aż do chwili, gdy w jej ciemnych oczach
pojawiła się namiętność, a oddech stał się nierówny i
przyspieszony. Pieścił jej ramiona, przeciągnął ręką w dół, wzdłuż
kręgosłupa. Jego dłonie wędrowały po jej biodrach i brzuchu. Nie
dotknęły jednak piersi.
Ona zaś zarzuciła mu ręce na szyję, a potem, obejmując go,
zsunęła je w dół po jego plecach, przyciągając go do siebie coraz
mocniej. Następnie poczuł jej dłonie na swoich biodrach i na
piersi, gdy wsunęły się pod klapy fraka. Zawahała się przez
chwilę, zatrzymując ręce na kamizelce.
– Jestem twój, Marianne – wyszeptał jej do ucha, po czym
leciutko podrażnił małżowinę zębami i zaczął pieścić ją językiem.
Rękoma zakradła się teraz pod kamizelkę i dłonie zaczęły
błądzić po jego torsie.
Wtedy dotknął jej piersi, szukając ich koniuszków pod
warstwami ubrania, a ona powtarzała każdą jego pieszczotę, każdy
ruch palców, dopóki nie zrozumiała, co robi.
Gdy nacisnęła mocniej jego tors, jego dłonie zamknęły się na
jej piersiach.
Rozpięła mu frak i rozsunęła jego klapy.
– Zdejmij go – wyszeptała.
Wykonał polecenie powoli. Obserwowała go zarumieniona, z
podnieceniem i pożądaniem. Oczy jej błyszczały, a piersi, wciąż
uwięzione w staniku sukni, falowały od gwałtownego oddechu.
– Zdejmij też kamizelkę – rozkazała szeptem.
Usłuchał i zauważył, że przełyka ślinę. Zagryzła wargę,
patrząc na niego równocześnie z odwagą i wahaniem. Pocałował ją
w usta, dodając odwagi. A ona przestała się wahać – przycisnęła
twarz do jego piersi, całując kolejno obie sutki, jedną po drugiej,
przez cienką bawełnę koszuli. Następnie podniosła głowę i
pocałowała go w usta, ale po chwili przerwała pocałunek, uwolniła
się z jego objęć i obróciła się, stając do niego plecami, tak żeby
widział jej kark, a poniżej szereg guzików sukni.
Przysunął się bardzo blisko, a ona lekko zadrżała. Zbliżył
usta do jej karku i popieścił go lekko językiem.
Ugryzł ją lekko w pewnej chwili, a ona jęknęła z rozkoszy.
Całował następnie jej szyję, a jego palce błądziły po jej
plecach, dopóki nie napotkały pierwszego małego guziczka sukni.
Przechyliła wtedy głowę na bok, a on znowu ugryzł ją lekko w
kark, po czym powoli zaczął rozpinać guzik za guzikiem. Po
chwili wysunęła ramiona z krótkich bufiastych rękawków i suknia
z cichym szelestem zsunęła się i opadła tuż u jej stóp. Miała na
sobie tylko jedna halkę – prostą, z białej bawełny – i ona także
znalazła się zaraz na podłodze.
Rafe, wdychając zapach Marianne, zaczął teraz
rozsznurowywać jej gorset, obsypując równocześnie pocałunkami
ramiona. Miała teraz na sobie tylko białą, prostą, luźną koszulę,
sięgającą poniżej kolan. Tak cienką, że widział przez nią zarys jej
ciała.
Wziął ją w ramiona, wyciskając na jej ustach pocałunek, w
którym ich języki wiły się w godowym tańcu. Pieszcząc wargami
jej wargi, Rafe położył jedną dłoń płasko na krzyżu Marianne i
przyciągnął ją do siebie.
Jęknęła, nie przerywając, gdy jego dłonie znalazły piersi i
uwolniły je z gorsetu.
– Tak – wyszeptała. – Tak, tak.
Zaczął całować jej piersi, drażniąc z lekka zębami okolicę
wokół wrażliwego koniuszka, lecz go nie dotykając. Wygięła się
bardziej do tyłu, przyciskając do siebie jego głowę. Ssał i drażnił
sutki, czując, jak narasta w niej pożądanie. Z każdą sekundą
Marianne zapominała o wstydzie i lęku i pragnęła więcej.
Oczy Rafe’a w świetle świec miały barwę ciemnego
mahoniu. A ona, patrząc w te oczy, gładziła jego twarz. Gdy
dotknęła jabłka Adama, poczuła jego ruch. Pocałowała je, a potem,
gdy jej palce napotkały węzeł fularu na jego szyi, przypomniała
sobie, co zaszło w magazynie, kiedy rozwiązała fular, odcięła
rękaw koszuli i opatrzyła mu ranę.
Jestem twój, Marianne , wspomniała jego słowa i poczuła, że
świadomość tego przenika ją do głębi.
– Zdejmij koszulę – wyszeptała.
Bez słowa i zawahania ściągnął koszulę przez głowę i stanął
przed nią z opuszczonymi ramionami.
– Jestem twój.
Marianne przyjrzała mu się i pocałowała delikatnie bliznę po
kuli.
– Ja też jestem twoja, Rafe – powiedziała.
Jej ręce zsunęły się wolno po jego muskularnej piersi, czując
chropowatość włosów i ciepło skóry. Następnie cofnęła się,
zrzuciła pantofelki, pończochy i koszulę i stanęła przed nim naga.
– Marianne – wyszeptał niskim głosem.
Jego spojrzenie przesuwało się po jej ciele, a ona zauważyła
wypukłość w jego spodniach. Nie przestraszyła się jednak. Ufała
mu.
Tymczasem on także się rozebrał. Stanęli naprzeciwko siebie,
a wtedy ona wyszeptała:
– Pocałuj mnie.
Usłuchał i całował tak długo, aż jej oddech nie stał się
urywany i ciężki. Kiedy położył ją na łóżku, pociągnęła go za
sobą. Nie przestawali się całować, oddychając jak jedna i ta sama
istota. Jego wargi były gorące i twarde, drażniły sutki, dopóki nie
zbrakło jej tchu, a jej uda się nie rozchyliły.
– Weź mnie – powiedziała, pożądając go całą sobą.
Jej ciało napięło się w oczekiwaniu na to, co będzie dalej.
– Jeszcze nie – odpowiedział, a ona zaraz potem poczuła
dotknięcie jego palców w najintymniejszym miejscu swojego ciała.
Pieścił ją i całował równocześnie. A ona przerwała
pocałunek, otworzyła oczy i poszukała jego spojrzenia. W jego
oczach płonęła namiętność i pożądanie.
– Weź mnie – poprosiła ponownie.
Ale on pokręcił głową i pocałował ją jeszcze raz. Głębokim,
namiętnym pocałunkiem, który współgrał z wyrazem jego oczu. A
potem jeszcze raz zaczął pieścić owo sekretne miejsce między jej
nogami. I czynił to w magicznym rytmie, który odbierał jej dech i
dostarczał niewypowiedzianie słodkiej przyjemności. Rozsunęła
szerzej nogi, odsłaniając się na inwazję i ból. Jednak on nie sprawił
jej bólu. Przeciwnie – jego dotyk był delikatny i czuły, ale
jednocześnie zdecydowany. Powoli przyspieszał, odczytując
potrzeby jej ciała, gdy nagle wstrząsnął nią dreszcz rozkoszy.
Marianne w ekstazie chwyciła się Rafe’a, przyciągając go do
siebie i całując tak długo, aż jej oddech nie uspokoił się i nie
poczuła błogiego zmęczenia.
Wtedy Rafe zdmuchnął świece, odgarnął włosy z jej twarzy i
pocałował ją, a następnie mocno przytulił.
I leżeli razem w ciemności, a ona zastanawiała się, jak wiele
dał jej od siebie, nie żądając niczego w zamian. Myślała też, jak
bardzo go kocha, dopóki, bezpieczna w jego ramionach, nie
usnęła.
Kolejnej nocy Rafe siedział przy biurku. Szklaneczka brandy
stała prawie nietknięta, a on nie zwracał na nią uwagi. Wpatrywał
się bowiem w równo i starannie napisane rzędy cyfr w księdze
leżącej na ciemnym blacie biurka. Nie rozumiał do końca, co
przedstawiają, jednak sądził, że jego plenipotent Bradley miał
rację: dowód krył się w tych liczbach. Gdyby nie kazał Bradleyowi
skontrolować wszystkich swoich spraw majątkowych w celu
zmiany testamentu z korzyścią dla Marianne, ta niezgodność nie
wypłynęłaby na światło dzienne.
Pomyślał o żonie leżącej w łóżku na górze, ciekaw, czy już
śpi. I na wspomnienie poprzedniej nocy, zawrzała w nim krew.
Marianne była kobietą, jakiej potrzebował. Była światłem, które
wkroczyło w jego mroczne życie, koiła jego ból i łagodziła gniew.
Jednak w tle czaił się cień Misbourne’a. Przypomniał sobie o
brzemieniu, które dźwigał. Rafe wiedział, że nie może w
nieskończoność go ignorować.
Rozległo się lekkie pukanie do drzwi, a on od razu wyczuł,
że to Marianne.
Stopy miała bose, jasne włosy rozpuszczone. Jej koszula
nocna była z kosztownego batystu, haftowana i, luźno spływając,
okrywała dokładnie jej ciało. Na ramionach Marianne miała szal,
jedwabny i długi.
Rafe wstał.
– Jest późna godzina – powiedział. – Myślałem, że już śpisz.
Postawiła świecznik na biurku i popatrzyła na niego.
– Nie mogłam spać, gdy ty samotnie przebywałeś nocą na
ulicach Londynu.
– Niepokoiłaś się o mnie – powiedział spokojnie.
Myśl o tym była tak słodka, że się uśmiechnął.
– Za twoją głowę wyznaczono nagrodę w wysokości pięciu
tysięcy gwinei, a mój ojciec i brat poprzysięgli, że cię zabiją. To
oczywiste, że się niepokoiłam.
Ujął jej dłoń i ucałował.
– Ale dostałaś mój liścik, w którym pisałem, że wrócę
późno?
Kiwnęła głową.
– Czy załatwiłeś sprawy ze swoim plenipotentem?
– Nie do końca.
Spojrzał na otwarte księgi leżące na biurku.
– Był jakiś problem?
– Wygląda na to, że jest błąd w rachunkach dotyczących
mojego konta bankowego.
– Chcesz powiedzieć, że brakuje jakiejś sumy?
– Wprost przeciwnie – odrzekł. – Dostałem spadek, którym
zarządzał powiernik do chwili, gdy stałem się pełnoletni.
Początkowa suma była niewielka. Sądziłem jednak, że to, co
zarobiłem na niej przez lata, zawdzięczam rozsądnemu
inwestowaniu. Teraz jednak zauważyłem, że inwestowano tak
nieumiejętnie, że gdyby nie to, że ktoś zasilał regularnie mój
rachunek, nie miałbym nic.
– Dziwne – zgodziła się Marianne. – A czy w banku nie
można sprawdzić, kim jest ów tajemniczy dobroczyńca?
– W normalnych okolicznościach byłoby to możliwe, jednak
ten ktoś bardzo się postarał ukryć swoją tożsamość. Mój prawnik
robił, co mógł, żeby go zidentyfikować. Bez skutku.
– Może ktoś z twoich krewnych, kto chce pozostać
anonimowy.
– Ja nie mam krewnych, Marianne. Jestem sam – powiedział
i pomyślał o człowieku, który do tego doprowadził.
– Już nie – oznajmiła i uśmiechnęła się nieśmiało.
– Już nie – powtórzył. – Teraz mam ciebie, to prawda.
Popatrzyli na siebie w ciszy, w której dawało się słyszeć
tykanie zegara i trzaskanie ognia na kominku.
– Chodź do łóżka – poprosiła Marianne, biorąc go za rękę.
Mijały noce i dnie. Marianne zatrudniła służbę, która
pracowała starannie, dbając o ich potrzeby. Podłogi były
zamiatane, meble czyszczone i polerowane. Wszędzie zapanował
słodki zapach wosku i lawendowego płynu do polerowania
drewna. W wazonach pojawiły się cięte kwiaty, Rafe czuł też
słodki zapach fiołkowych perfum Marianne. Dom nabierał nowego
życia, tętnił nim jak w czasach jego dzieciństwa, przed śmiercią
rodziców. Callerton oficjalnie został zarządcą, a Rafe
zaobserwował, że Marianne staje się z dnia na dzień coraz bardziej
pewna siebie. I z każdą kolejną nocą kochał ją bardziej, a mniej
myślał o Misbournie.
– Nie ten pokój, a także nie sąsiednia sypialnia. Oba mają
pozostać nietknięte – powiedziała Marianne.
Dwie pokojówki dygnęły i oddaliły się, zabierając swoje
kosze z przyborami do sprzątania.
Została sama w ciszy żółtej sypialni i rozejrzała się naokoło.
Światło dzienne wpadało tu z podestu schodów, odsłaniając to, co
poprzednio widziała tylko w świetle świec. Od czasu gdy tu była
po raz ostatni, przykryto meble lnianymi pokrowcami. Chwyciła
teraz pokrowiec okrywający toaletkę i pozwoliła mu zsunąć się na
podłogę. Na mahoniowym blacie ukazała się szczotka do włosów z
kości słoniowej i szylkretu – połamana, w trzech częściach.
Szczotka matki Rafe’a. Marianne pogładziła ją palcami, a jej serce
wypełniła wielka czułość. A także smutek, który ogromnie
pragnęła przegnać. Nie mogła ukrywać się w nieskończoność. A
raczej oni oboje nie mogli się w nieskończoność ukrywać. Jednak
jej ojciec stał między nimi niby niewidzialna barykada, której nie
byli w stanie przekroczyć.
W pewnej chwili Marianne obejrzała się i zobaczyła, że Rafe
stoi w drzwiach oparty o framugę.
– Wiem, że to nie jest dla ciebie łatwe, Marianne –
powiedział. – Gdy ostatnim razem byłaś w tym pokoju, rzeczy
między nami miały się zupełnie inaczej.
– To prawda.
– Nie powinienem był… porywać cię… Przepraszam, że cię
wtedy tak przestraszyłem.
– A żałujesz, że mnie porwałeś?
Popatrzył na nią w milczeniu. A po chwili powiedział:
– Nigdy cię nie okłamywałem, Marianne. I teraz też nie będę.
Odpowiedź brzmi: „Nie”. Nie żałuję tego.
– Nie żałujesz, pomimo że mój ojciec nie zwrócił ci
dokumentu?
– Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.
– Ależ obie te rzeczy mają bardzo wiele wspólnego! –
odrzekła, sama zdumiona gniewem, który zabrzmiał w jej głosie.
– Ta rzecz to przyczyna porwania. A nie przyczyna, dla której
nie żałuję. Ani też dla której uczyniłem cię moją żoną.
– Oboje wiemy, dlaczego uczyniłeś mnie swoją żoną. Aby
mnie ratować przed kompromitacją – powiedziała, bardzo pragnąc,
by było inaczej.
– Wiesz przecież, co do ciebie czuję – odrzekł.
Pożądanie, dopowiedziała w myślach Marianne. Ale nie
miłość.
– Naprawdę? – zapytała, patrząc mu w oczy i pragnąc, by
wyznał jej miłość.
Ale on milczał, a cisza aż dzwoniła jej w uszach. Marianne
odwróciła się.
– To był pokój twojej matki – powiedziała.
– Tak – potwierdził.
– Okiennice są wciąż zabite gwoździami.
Nic na to nie odpowiedział.
– I te w sąsiedniej sypialni też. To sypialnia ojca?
Przytaknął.
– Co stało się z twoimi rodzicami, Rafe?
W pokoju znowu zapanowała cisza.
– Zostali zabici – odrzekł wreszcie Rafe. – Zamordowani
podczas napadu rabunkowego.
– Bardzo ci współczuję.
– Tamtej nocy okiennice były zamknięte. Poprzysiągłem, że
tak zostanie, aż do chwili gdy człowieka odpowiedzialnego za ich
śmierć dosięgnie sprawiedliwość.
– Sprawiedliwość – powtórzyła szeptem.
Sprawiedliwość, a nie zemsta. To drugie słowo przyprawiało
ją o zimny dreszcz.
– Sprawiedliwość – powtórzył.
– A kiedy oni stracili życie? – zapytała.
– W roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym –
odrzekł.
– Mauzoleum na cmentarzu – powiedziała i przypomniała
sobie litery wyryte w kamieniu: EDMUND KNIGHT, 1795,
dopiero teraz rozumiejąc ich znaczenie.
– Tak. To mauzoleum moich rodziców – potwierdził, a ją
przejął zimny dreszcz przerażenia.
– „Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąty piąty, Hounslow
Heath. Dokument, który został wtedy zabrany. W zamian za
pańską córkę” – wypowiedziała słowa, którymi zażądał
dokumentu.
– Dziwi mnie, że ci pokazał ten list.
– Nie pokazał mi go. Pokazał bratu. – Serce biło jej bardzo
mocno. Czuła mdłości. – To, co stało się z twoimi rodzicami
stanowi przyczynę, dla której twoje stosunki z moim ojcem są
takie, a nie inne, prawda?
Nie odpowiedział, ale zauważyła, że zaciska zęby, a jego
oczy ciemnieją.
– On jest moim ojcem, a ty – moim mężem. Więc chyba
mam prawo wiedzieć?
– Masz prawo, Marianne. Ale tu chodzi o twojego ojca. Czy
sądzisz, że mnie nie obchodzi, jak się poczujesz, gdy poznasz
prawdę?
Te słowa były słodkie i gorzkie zarazem. Marianne
zrozumiała, dlaczego Rafe od samego początku nie chciał zdradzić
tej tajemnicy. Ze względu na jej miłość do ojca.
– Nie chcesz mnie zranić? – zapytała.
– Nie chcę – potwierdził.
Musiała jednak dowiedzieć się prawdy. A poza tym, mimo
całej swej miłości do Rafe’a, była przeświadczona, że myli się co
do ojca.
– Mój brat przeszukuje archiwum „The London Messenger”.
Czyta wszystko, co dotyczy roku tysiąc siedemset
dziewięćdziesiątego piątego. I co znajdzie, Rafe?
– Znajdzie informację o tym, że moi rodzice zostali
obrabowani i zastrzeleni przez rozbójnika na Hounslow Heath.
– Przez rozbójnika – powtórzyła. – W tym samym miejscu, w
którym zatrzymałeś powóz wiozący mnie i ojca.
Patrzył jej prosto w oczy, ale milczał.
– W tym samym miejscu, w którym mnie porwałeś? –
Przypomniała sobie, jak odpowiedział, gdy go spytała, co mu
zawinił jej ojciec. – Mówiąc, że ojciec zabrał ci coś, co było dla
ciebie najdroższe, nie miałeś na myśli dokumentu?
– To prawda – potwierdził cicho.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że mój ojciec był tym
rozbójnikiem? – zapytała z niedowierzaniem, a on roześmiał się
śmiechem, w którym nie było radości.
– Tak jakby Misbourne chciał brudzić sobie ręce! – prychnął
i pokręcił głową. – Nie, Marianne. Twój ojciec był tym, który
zapłacił za dokonanie tego rozboju i popełnienie tych morderstw.
– Ależ to nie do wiary! Dlaczego miałby coś takiego zrobić?!
Jej serce w panującej w pokoju ciszy waliło jak młotem, a on
stał bez ruchu, spokojnie, doskonale opanowany.
– Twój ojciec, nasyłając rozbójnika, chciał zdobyć ten
dokument. I uśmiercić mojego ojca. Moja matka na swoje
nieszczęście była z nim w powozie i zginęła przypadkiem.
– Nie możesz tego wiedzieć.
– Ależ mogę, Marianne.
– Skąd?
Widział, że mu nie wierzy. I był z tego powodu zadowolony,
a równocześnie wściekły. Nie chciał powiedzieć jej prawdy, ale
musiał. Musiał ją po tylu latach komuś wyjawić.
– Byłem tam tamtej nocy – odrzekł i poczuł dziwną ulgę.
– Byłeś świadkiem morderstwa swoich rodziców? – spytała z
przerażeniem.
Kiwnął głową.
– Twój strach przed rozbójnikami… – powiedziała, a wyraz
jej twarzy świadczył, że zrozumiała.
– Patrzyłem, co im robił, i nie mogłem nic na to poradzić –
wyjaśnił, odwracając głowę.
– Piętnaście lat temu… Musiałeś być wtedy dzieckiem.
– Miałem dziesięć lat. Wystarczająco dużo, by zrozumieć.
Rozbójnik wziął biżuterię matki, zegarek ojca i jego sakiewkę z
pieniędzmi. Myślałem, że odjedzie i zostawi nas w spokoju. Ale on
postąpił inaczej. Zażądał dokumentu, który ojciec miał w kieszeni,
ale ojciec nie chciał go oddać.
– Tak jak mój ojciec teraz.
– Właśnie. Usłyszałem, że kłamie, i mówi, że go nie ma.
Zaprzeczał do końca, do chwili, gdy miał pistolet rozbójnika
przystawiony do skroni. Rozbójnik wyciągnął dokument z kieszeni
ojca, kiedy ten był już martwy. Na jego palcach była krew, kiedy
go rozłożył. Krew mojego ojca. Nigdy nie zapomniałem, co
powiedział: „Te kilka słów, cokolwiek znaczą, jest wartych
tysiączek w zamian za życie twojego taty”. A potem odjechał,
zostawiając mnie samego – zakończył Rafe, czując dokładnie to
samo co wtedy, przed piętnastu laty.
Marianne chwyciła jego dłoń.
– Poprzysiągłem poświęcić życie na poszukiwanie tego
rozbójnika… oraz człowieka, który wyznaczył tysiąc funtów
nagrody za życie moich rodziców. Zbadałem każde ogniwo
łańcucha… wszystkie pięć ogniw, Marianne, aż dotarłem do
twojego ojca.
– Mój ojciec nigdy by nie zlecił morderstwa – powiedziała. –
Ktoś musiał cię źle poinformować. I ktokolwiek to był, kłamał.
Ale Rafe, inaczej niż ona, dobrze wiedział, jak postąpił z
ludźmi, których wytropił. Wiedział, że ludzie ci bali się do tego
stopnia, że nie kłamali.
– Nie, Marianne – rzekł łagodnie. – Nikt mnie nie okłamał.
Jestem tego pewien.
– Musiała zajść jakaś pomyłka – upierała się, drżąc na całym
ciele.
– Nie ma żadnej pomyłki – zapewnił.
Jednak cokolwiek mówił, jakkolwiek ją zapewniał, jej oczy
wyrażały niepewność.
– Znam mego ojca, Rafe – powiedziała. – Jest daleki od
ideału, ale zabić niewinnego mężczyznę i niewinną kobietę? –
Pokręciła głową. – Nie mogę w to uwierzyć. To przecież zbrodnia,
jakiej nie da się odkupić.
– To prawda, takiej zbrodni nie da się odkupić – przyznał
spokojnie, widząc w jej oczach błysk zrozumienia, a potem strach.
– On jest niewinny, Rafe. Musi być niewinny.
Poczuł ból, a ona podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na
szyję. I stali tak, objęci, słysząc tylko własne oddechy i bicie
własnych serc. Stali tak, dopóki ona, podniósłszy głowę, nie wzięła
go za rękę i nie wyprowadziła z pokoju.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Marianne zaprowadziła Rafe’a do ich własnego łóżka, po
czym posadziła go na jego krawędzi i stanęła między jego nogami.
Nie istniały słowa, którymi mogłaby go pocieszyć. Zaprzeczanie
nie ukoiłoby jego bólu… Tak silny i nieustraszony człowiek, a
mimo to bał się tak jak ona. Cierpiał. I cierpi nadal. I jego ból jest
większy niż cokolwiek, co odczuwała ona sama.
Pogłaskała go po włosach i po policzku, a następnie
pocałowała w usta, przelewając w ten pocałunek całą swoją
miłość, tak jakby chciała go uwolnić od bólu.
Odsunęła się powoli i spojrzała mu w twarz.
– Pozwól, że cię pocieszę tak, jak ty pocieszasz mnie. Że
sprawię ci przyjemność taką, jaką ty mnie sprawiasz.
Zapomnijmy… nawet jeżeli zapomnienie ma trwać tylko chwilę…
– Marianne, ja… – powiedział i nie dokończył, a ona
dostrzegła w jego oczach ból i cierpienie.
– Potrzebujesz mnie – dokończyła za niego. – A ja potrzebuję
ciebie.
Rozluźniła fular na jego szyi, a potem zdejmowali z siebie
ubrania, aż do chwili gdy on został tylko w czarnych spodniach.
Marianne patrzyła na niego i powoli położyła dłoń na górnej części
spodni.
– Chcę cię zobaczyć – powiedziała.
Usłuchał i zdjął spodnie.
– Chcę cię zobaczyć całego – nalegała spokojnie.
Rozpiął więc ineksprymable i pozwolił im się zsunąć na
podłogę.
Marianne patrzyła na jego wspaniałą nagość. Jej spojrzenie
przesunęło się z jego piersi na brzuch, dążąc za linią włosów
prowadzącą w dół ku muskularnym nogom aż po palce stóp. A
potem powróciło do tej części ciała, która czyniła go mężczyzną.
Stała tak blisko, że czuła zapach jego skóry i dostrzegała
krew pulsującą w tętnicy na szyi. Patrzyła mu w oczy i widziała
nie kogoś, kto przeraża ją swoją siłą, lecz człowieka, którego
całym sercem kocha. Jej dłonie przesunęły się po jego piersi, ku
barkom. Przybliżyła głowę do jego głowy i pocałowała go.
Miękkim słodkim pocałunkiem. A potem pogłębiała ten pocałunek,
dopóki ich języki się nie spotkały. W pewnej chwili położyli się
oboje na łóżku. Jego dłonie zawędrowały na jej piersi, ale wtedy
cofnęła się, kręcąc głową.
– Jeszcze nie – powiedziała tak, jak on mówił przedtem do
niej.
Chciała sprawić, by zapomniał o swoim bólu i cierpieniu.
– Mogę cię dotknąć? – zapytała.
A on, leżąc z rękami wzdłuż boków, kiwnął przyzwalająco
głową.
Uklękła więc nad nim, biorąc jedno z jego ud między kolana,
i wyjęła szpilki z włosów, rozpuszczając je tak, jak lubił.
Przeczesała włosy palcami tak, jak to czynił on, a potem
przeciągnęła dłońmi po swych piersiach, brzuchu i biodrach i
zobaczyła, że jego oczy rozbłysły. Następnie wyciągnęła rękę i
dotknęła lekko jego warg palcami, pozwalając mu je całować i
pieścić językiem, ale cofając je, gdy chciał je wziąć do ust.
Następnie położyła dłonie na jego piersi i poczuła bicie serca.
Zaczęła drażnić sutki, ściskając je i obracając ich pączki między
palcami. Robiła wszystko, co przedtem sprawiało jej przyjemność i
pobudzało krew do szybszego krążenia. Powtarzała pieszczoty, by
sprawić mu jak największą rozkosz.
Cofnęła się, chcąc spojrzeć mu w twarz, a potem powoli
przesunęła dłoń niżej i poczuła, że on wstrzymuje oddech.
– Marianne! – usłyszała swoje imię wypowiedziane
ochrypłym z pożądania głosem.
Oddychał ciężej, a ona zawahała się, patrząc mu w oczy,
które teraz, w półmroku, wydawały się czarne. Jej spojrzenie
pobiegło ku tej części jego ciała, której tak się niegdyś bała i…
delikatnie ją pogłaskała.
Rafe wstrzymał oddech, a ona pod palcami poczuła lekkie
drgnięcie. Leżał jednak nieruchomo, nie próbując jej powstrzymać.
Wbrew temu, czego się spodziewała, jego skóra w tym
miejscu okazała się miękka jak jedwab. Marianne przesunęła palce
wzdłuż męskości – od samego końca ku nasadzie – a Rafe wydał z
siebie gardłowy dźwięk.
– Marianne – wyszeptał i naprężył się pod jej dłonią.
Wtedy zacisnęła mocniej palce i poczuła, że całe jego ciało
napina się.
– Broń mężczyzny – powiedziała cicho, przypominając
sobie, jak bardzo się tej broni bała.
– I jego słabość – odrzekł Rafe.
Ich oczy się spotkały, a jego ręce, w dowód zaufania do niej,
pozostały nieruchome.
– To ty rządzisz, Marianne – przypomniał jej.
– Tak – potwierdziła, a potem pochyliła się i złożyła jeden
pocałunek – tuż za samym koniuszkiem jego członka.
Jęknął i drgnął ponownie.
Przesunęła palcami wzdłuż, starając się naśladować sposób,
w jaki on jej dotykał, a potem jej dłoń znieruchomiała.
– Pokaż mi jak – poprosiła.
Jego dłoń przykryła jej dłoń i poruszyła się.
Obserwowała go, widziała jego oczy pociemniałe od
pożądania. Wtedy uniósł udo, by dotknąć jej kobiecości.
– Marianne – wyszeptał błagalnie.
– Rafe.
– Najdroższa…
Wtedy przerwał jej, objął ją ramieniem i położył na boku.
Jego palce zakradły się między jej nogi i przesunęły ku źródłu
kobiecości. I to wystarczyło: jej ciało wygięło się w radosnym
oczekiwaniu.
Oddawali się przyjemnościom tak długo, aż nie zasnęli, w
błogim nasyceniu, wtuleni w siebie.
Stała przy oknie w sypialni i obserwowała świt budzący się
nad dachami. W łóżku za swoimi plecami słyszała oddech Rafe’a –
cichy i równy. Naokoło panował spokój, jednak ją w świetle
poranka nawiedziła niepokojąca myśl. Jej ojciec miał ów
dokument. Miał go – słyszała to z jego własnych ust. Pytanie
brzmiało: jak dostał się on w jego ręce? Bo przecież nie wskutek
morderstwa? Gdyż ojciec nie zabiłby niewinnego człowieka.
Jednak z drugiej strony przypomniała sobie, co ojciec mówił
o rozbójniku i jak zamierzał z nim postąpić. Zadrżała ponownie i w
tej samej chwili usłyszała jakiś cichy dźwięk. Obejrzawszy się,
zobaczyła, że Rafe na nią patrzy.
– Marianne.
– Muszę dziś odwiedzić rodzinę, Rafe – powiedziała.
– Naprawdę?
Przypatrzyła mu się uważnie, a on kiwnął głową, po czym
odsunął kołdrę.
– Chodź, Marianne. Jest jeszcze bardzo wcześnie.
Uśmiechnęła się, lecz gardło miała ściśnięte. Wróciła do
łóżka i zanurzyła się w ciepło i bezpieczeństwo jego ramion.
– Tęskniłem za tobą – powiedział ojciec i pocałował ją w
policzek.
Wyglądał dobrze – jak ktoś, komu zdjęto z ramion wielki
ciężar.
– Ale cieszę się, że wyszłaś za mąż – dodał zaraz.
Ujął ją pod brodę tak, jakby była małą dziewczynką, a ona,
patrząc w jego oczy, pomyślała o tym, co zaszło piętnaście lat
temu na Hounslow Heath.
– Ja ci się podoba małżeńskie pożycie? – spytała matka.
– Jestem bardzo szczęśliwa – odrzekła.
– Zrobiłaś tak, jak ci mówiłam? – zapytała matka ściszonym
głosem.
Marianne poczuła, że się rumieni.
– Mamo, to chyba nie jest temat do salonowej konwersacji –
odparła spokojnie, opanowując zawstydzenie i gniew.
Matka nie zmieszała się.
– Niepokoiliśmy się bardzo o ciebie – powiedziała.
– Nie było potrzeby.
– No to czuję ulgę. – Matka przyjrzała jej się uważnie. –
Wyglądasz jakoś inaczej. Prawie… promiennie.
Ojciec z zadowoleniem kiwnął głową.
– Gdzie są twoi lokaje, Marianne? W dzisiejszych czasach
kobieta nie jest bezpieczna, podróżując tylko z pokojówką. Mąż
powinien dbać o takie rzeczy. Jego obowiązkiem jest chronić żonę.
– Zatrudniamy właśnie nową służbę. Powóz jest na zewnątrz.
Zapomniała już, jak jej rodzina martwiła się o wszystko,
stwarzając niemal klaustrofobiczną atmosferę.
– Powinnaś mieć ochronę – rzekł ojciec. – Zwłaszcza teraz,
kiedy rozbójnik nie został jeszcze złapany.
– Jest za jego głowę wyznaczona taka nagroda, że z
pewnością nie odważy się pokazać w Londynie ani w jego
okolicach. Nie musimy już o nim myśleć.
Ojciec pokręcił głową, uśmiechając się smutno.
– Moi ludzie pracują nawet w tej chwili.
– Czy jesteś bliski złapania go?
– Powiedzmy, że robię postępy. Ale nie bój się, Marianne,
znajdę go, choćbym miał szukać do końca mojego życia.
– Wolałabym, żebyś go nie szukał, papo. Proszę cię,
zaprzestań poszukiwań. To niebezpieczny człowiek. Nie chcę,
żeby ci zrobił krzywdę – powiedziała.
I nie chcę, żebyś ty zrobił krzywdę jemu, dodała w myśli.
– Moja najdroższa dziewczyno, o mnie nie potrzebujesz się
martwić. Bardzo dokładnie obmyśliłem, w jaki sposób się z nim
policzę.
Zamknęła oczy, słysząc groźbę w jego tonie.
– Pobladłaś, Marianne – zaniepokoił się ojciec. – Nie
powinienem był przypominać ci o tym łotrze. A teraz muszę cię
przeprosić, bo mam umówione spotkanie. Powiem jeszcze tylko,
że cieszę się, że wyszłaś za Knighta. On będzie cię dobrze
traktował. Przy nim będziesz bezpieczna.
Gdyby w całej tej sytuacji nie kryła się smutna ironia,
Marianne wybuchnęłaby głośnym śmiechem. Była ciekawa, co jej
ojciec by zrobił, gdyby odkrył, że jej mąż i rozbójnik to jedna i ta
sama osoba.
Kiedy ojciec wyszedł, matka zaczęła opowiadać o rzeczach
błahych, których słuchanie zmęczyło Marianne. Dlatego z ulgą
zakończyła tę wizytę. Gdy już miała wychodzić, brat Francis
poprosił ją do gabinetu ojca. Miał przy tym wyraz twarzy tak
złowrogi, że przeszedł ją dreszcz. Gdy znaleźli się w gabinecie
sam na sam, zamknął drzwi.
– Czy Knight właściwie cię traktuje? – zapytał.
– Jest dla mnie dobry – odrzekła bez wahania.
– Na pewno?
– Oczywiście. A dlaczego pytasz?
– Bo jest w nim coś… – Nie dokończył, odwracając wzrok. –
Nie lubię go. – Spojrzał jej ponownie w oczy. – I mu nie ufam.
Poczuła, że ogarnia ją zarówno gniew, jak i strach.
– Uważaj, jak się wyrażasz o moim mężu, Francisie.
– Po tym jak cię uwiódł podczas balu, nie zasługuje na zbytni
szacunek.
– Jest moim mężem.
– A mimo to prawie go nie znasz, Marianne.
– Jeżeli to chciałeś mi powiedzieć, to pozwól, że już sobie
pójdę.
– Nie tak szybko, siostrzyczko. – Poczuła jego dłoń na
ramieniu. – Jest coś, co być może chciałabyś zobaczyć.
Serce zaczęło jej bić mocniej.
– Znalazłeś dokument?
– Jeszcze nie – pokręcił głową. – Ponieważ ojciec nie chce ze
mną rozmawiać o rozbójniku, sam zająłem się całą tą aferą.
Pamiętasz pierwszy list, który rozbójnik napisał w sprawie
dokumentu?
Kiwnęła głową. Miała te słowa wyryte w sercu.
– Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt pięć. Hounslow Heath.
Dokument, który został wtedy zabrany – w zamian za pańską
córkę – przypomniał Francis, po czym wyjął z kieszeni kawałek
papieru.
Gdy go rozłożył, okazało się, że to wycinek z jakiejś
pożółkłej ze starości gazety. Marianne u góry strony zobaczyła
napis drobnym drukiem: „The London Messenger”, oraz datę: 22
czerwca 1795.
– Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt pięć – powiedziała, a
potem, gdy jej wzrok padł na notatkę zatytułowaną Rozbój i
morderstwo na Hounslow Heath, poczuła mdłości.
– Przeczytaj.
Zanim zaczęła czytać, wychwyciła z tekstu nazwiska, a
potem w milczeniu przeczytała całą treść będącą niewielką tylko
cząstką tego, co opowiedział jej Rafe Knight.
– Edmund Knight – powiedziała powoli. – I jego żona
Catherine… To wielka tragedia – stwierdziła.
– Czy wiesz, kim byli ci zamordowani?
Kiwnęła głową, nie podnosząc wzroku i nie odrywając oczu
od wycinka z gazety.
– To rodzice Rafe’a Knighta – powiedział Francis.
Zapadła martwa cisza.
– Co chcesz przez to powiedzieć, Francisie? – zapytała w
końcu Marianne.
– Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt pięć. Hounslow Heath.
Rozbójnik. Dziwny zbieg okoliczności, nie sądzisz?
– Co sugerujesz? – Spojrzała na niego z sercem bijącym tak
mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi. – Sądzisz, że człowiek,
który zabił rodziców Rafe’a, to ten sam, który uprowadził mnie? –
zapytała, choć dobrze wiedziała, że on tak nie sądzi.
– Nie. Ale te dwa przestępstwa są jakoś ze sobą powiązane.
– Tamtego roku na Hounslow Heath musiało być więcej
takich zdarzeń.
– Nie było ich zbyt wiele – powiedział Francis i spojrzał na
nią tak, że zaczęła dygotać.
– Więc może chodzi o coś, co nie zostało zrelacjonowane w
gazetach – powiedziała, mając nadzieję, że nie zauważy jej
zdenerwowania.
Pokręcił głową.
– I… rzecz bardzo dziwna – dodał – gdy zacząłem
rozpytywać o morderstwo rodziców Knighta, okazało się, że nikt
nie chce odpowiadać na moje pytania.
– Więc może powinieneś przestać je zadawać? Przestać pytać
o coś, co zdarzyło się tak dawno, że ginie w mrokach zapomnienia.
– Posłuchaj, Marianne, czy ty nie chcesz, żebyśmy schwytali
tego rozbójnika?
Zapragnęła krzyknąć: „Nie!”, lecz powiedziała tylko
spokojnym głosem:
– Chcę pozostawić przeszłość za sobą i żyć
teraźniejszością… i przyszłością.
– Nawet jeżeli on jest na wolności?
– Na wolności znajdują się gorsi ludzie od niego –
powiedziała spokojnie.
Zauważyła w oczach brata wyraz litości i pożałowała, że
wypowiedziała te słowa.
– Ale nie w Anglii – zapewnił ją i kiedy zrobiła krok w stronę
drzwi, tym razem jej nie zatrzymywał.
W chwili, gdy Marianne wróciła z wizyty w rodzicielskim
domu, Rafe rozmawiał w gabinecie z Callertonem. Kiedy na nią
spojrzał, od razu zauważył jej bladość i nabrał pewności, że jest
czymś zmartwiona. Podeszła do niego, nie zdjąwszy nawet
wierzchniego okrycia, kapelusza i rękawiczek. Rafe odprawił
Callertona i stanął przed nią, żeby jej wysłuchać.
– Francis to znalazł – powiedziała. – On wie, Rafe!
– Znalazł ten dokument? – zapytał, opanowując szybsze bicie
serca.
Pokręciła zniecierpliwiona głową.
– Notatkę z „The London Messenger” z roku tysiąc
siedemset dziewięćdziesiątego piątego. Wie, że twoi rodzice
zostali zamordowani.
Zdjęła kapelusz i położyła go na biurku.
– To nie jest wielki sekret, Marianne.
Zdjęła rękawiczki i rzuciła obok kapelusza.
– Nie, ale to jedyny incydent na Hounslow Heath, który
zdarzył się w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym i
który został opisany.
Zapadła ciężka cisza. Rafe wiedział, co oznaczają te słowa.
Marianne patrzyła na niego, a on widział w jej oczach strach.
– On już rozpytywał o twoich rodziców. I… o ciebie.
Jakiś czas temu, jeszcze niedawno, Rafe nie przejmowałby
się niebezpieczeństwem, pod warunkiem że dając się złapać,
pociągnąłby za sobą Misbourne’a. Teraz jednak sytuacja była inna.
– Nie lekceważ mojego brata, Rafe – powiedziała Marianne.
– On chce mnie ochronić, a to powoduje, że jest nieustępliwy,
zdeterminowany, a nawet bezwzględny. Nie ustanie w
poszukiwaniach, dopóki nie dowie się wszystkiego, czego można
się dowiedzieć o tobie… i o rozbójniku. Musimy wyjechać, zanim
on odkryje prawdę.
– Ależ Marianne, przed tym nie da się uciec.
– Dlaczego nie chcesz zrozumieć…
– Ja wszystko dobrze rozumiem – odparł miękko i wziął ją w
ramiona.
– Mój ojciec cię zniszczy – oznajmiła, patrząc mu w oczy. –
A ty zniszczysz jego.
– Wiesz, że on ma ten dokument, prawda?
Kiwnęła głową, a w jej oczach ukazały się łzy.
– I wiesz, co to znaczy, Marianne.
– Wiem, Rafe, ale nie mogę w to uwierzyć. – Pokręciła
głową. – Wszystko to dla jakiegoś tam listu. Co jest w nim
napisane? Jakie słowa warte są życia tylu osób? Widziałeś przecież
ten dokument tamtej nocy.
– Tylko maleńką jego część.
Tylko dwa słowa. Napisane wyraźnie, dużymi literami.
Marianne ujęła jego twarz w dłonie i popatrzyła mu w oczy.
– On jest moim ojcem, Rafe. I go kocham. – Po jej policzku
spłynęła łza. – Ale też kocham ciebie. Ponad wszystko.
– Wiem – odrzekł, patrząc jej w oczy tak, jakby zaglądał w
głąb jej duszy. – Ja ciebie też kocham, Marianne.
Zacisnęła powieki, spod których popłynęły łzy.
– Co zrobimy, Rafe?
– Staniemy twarzą w twarz z tym, co nastąpi.
– Nie potrafię. Nie chcę.
Z jej piersi wyrwał się szloch.
– A ja wiem, że potrafisz, Marianne – odrzekł.
– Jeżeli cię stracę, Rafe…
Zamilkła, bo nie była w stanie mówić dalej.
Wziął ją w ramiona, lecz nie mógł powiedzieć, że wszystko
będzie dobrze. Nie mógł, bo oboje znali prawdę: na stryczku
skończy albo on, albo Misbourne. I tak czy tak, złamie to serce
Marianne.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Tej nocy leżeli razem w łóżku. Szyby w oknach drżały od
podmuchów wiatru, a niebo stanowiło czarną płachtę. Ciemności
panujące w sypialni rozświetlał tylko żar na kominku. Ale im
światło nie było potrzebne, bowiem leżeli nadzy, spleceni ze sobą,
pierś przy piersi, serce przy sercu. Tak blisko, że Marianne czuła
łaskotanie jego rzęs. Każda godzina była cenna, każda minuta na
wagę złota – zbyt cenna, by marnować ją na myślenie o przeszłości
czy martwienie się o przyszłość.
– Kochaj mnie, Rafe. – Marianne tchnęła w jego usta te
słowa. – Proszę cię o to. Błagam.
A on, spełniając jej prośbę, pocałował ją w usta, namiętniej i
czulej niż przedtem. Smakował ją powoli, pieścił… zabierał w
podróż, która mogła mieć tylko jeden kres.
Ich serca biły unisono, ich krew pulsowała wspólnym
rytmem. Marianne, dążąc do zjednoczenia z Rafe’em, pragnęła go
całym sercem i całą duszą. Chciała w zjednoczeniu ciał zagubić się
całkowicie. I na zawsze. Czuła na brzuchu napór jego członka, a
między własnymi udami silne pulsowanie.
– Marianne – wyszeptał.
– Rafe, błagam… – odrzekła.
Na całym świecie nie istniało nic poza nimi dwojgiem. Nie
było żadnego strachu, żadnego zła, żadnej krzywdy. Cały świat
wypełniała tylko ich wzajemna miłość.
Opierając się na łokciach, położył ją na wznak, po czym
przylgnął do niej całym ciałem. Szeroko rozchyliła uda i
otworzywszy się na niego, poczuła jego usta na swoich. Ich
oddechy, ciepłe i bliskie, zmieszały się w pocałunku i w chwilę
potem Rafe wsunął się w nią i wypełnił tak, jakby ich ciała zostały
stworzone po to, by do siebie pasować. Marianne czuła to
wyraźnie i było to uczucie najcudowniejsze pod słońcem. Było jak
powrót do domu po męczącej podróży, jak przywrócenie
zwichniętego świata na powrót do właściwego stanu.
Marianne odetchnęła z ulgą i rozkoszą. Sięgnęła ustami do
jego ust i w tej samej chwili poczuła, że on porusza się wewnątrz
niej rytmicznie – jakby cementując to wszystko, co jest między
nimi. Jego ruch nasilał się, penetrując coraz szybciej i głębiej – aż
do chwili, gdy ona wpiła się palcami w jego plecy, a potem w
pośladki. Aż do chwili, gdy – poruszając się razem z nim we
wspólnym rytmie – wciągnęła go głęboko w siebie. Kochali się
szybciej i szybciej, dopóki nie porwał ich jakiś wielki wir. Wtedy
Marianne wygięła się do tyłu, wykrzykując jego imię i słysząc
swoje, a świat eksplodował w ekstazie.
Leżała, rozkoszując się ciężarem jego ciała i czując jego
miłość – wokół siebie i w sobie. Po chwili on pocałował ją jeszcze
raz w usta, pocałunkiem czułym i zaborczym, którym brał ją w
posiadanie. Wtedy uwolnił ją od swego ciężaru i wstał z łóżka.
A ona, wciąż leżąc, patrzyła, jak zbliża się do kominka i
zapala od żaru świecę. Następnie od tej pierwszej zapalił kolejne
świece, po czym przeszedł przez pokój i postawił świecznik na
komodzie. Usiadł teraz na brzegu łóżka, patrząc na nią bardzo
ciemnymi oczami.
W sypialni zapanowała idealna cisza, surowa i niczym
nieprzerywana. A Marianne poczuła, że zamiera jej serce, bo
dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, co Rafe zamierza
powiedzieć.
Patrzył spokojnie w oczy kobiecie, którą kochał.
– Nie byłaś dziewicą – zabrzmiały jego słowa.
Świece zamigotały, powodując ruch cieni na ścianach i na jej
twarzy.
– To prawda. Nie byłam – przyznała.
Jej głos był spokojny. Nie próbowała zaprzeczać, nie
próbowała nic udawać.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– Bo właściwy moment nie chciał nadejść. A potem…
zapomniałam.
– Zapomniałaś?
Uniósł brew ze zdziwienia.
– Ty sprawiłeś, że zapomniałam.
– Czy twój ojciec wie?
Kiwnęła głową, a on zamknął oczy i usiłował nie słyszeć
wewnętrznego szeptu, który podsuwał mu różne wytłumaczenia.
– W noc twego urodzinowego balu… gdy twój ojciec
przyłapał nas w gabinecie… Czy to było ukartowane? Czy on w
ten sposób chciał złapać dla ciebie męża?
– Nie! Nigdy tak nie myśl!
Jej oczy były pełne bólu, a on, widząc ten ból, nabrał
pewności, że Marianne nie kłamie.
– Opowiedz mi, Marianne, jak to się stało – poprosił
łagodnie.
Jej oczy wpatrywały się przez chwilę w jego twarz, tak jakby
chciała go zapamiętać na całe życie. A potem spuściła wzrok i
zaczęła mówić.
– Zdarzyło się to w noc moich osiemnastych urodzin. Ojciec
chciał, żeby to była spokojna rodzinna uroczystość, dlatego tego
dnia nawet nie wychodziliśmy z domu. Poszłam spać tak jak
zwykle. Pokojówka pomogła mi się przebrać w strój nocny, a
potem wyszła. Noc była ciepła, ogień na kominku prawie wygasł
i…
Zawahała się i zaczerpnęła powietrza, pragnąc mówić dalej.
A on wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. Dłoń ta była chłodna, więc
zamknął ją w swojej, by ją rozgrzać.
– Zasłony zostały zaciągnięte, a ja zdmuchnęłam świecę. W
sypialni było więc bardzo ciemno… – Jej dłoń zadrżała w jego
dłoni. – On wyszedł zza zasłony. Powiedział, że mnie zabije, jeżeli
zacznę krzyczeć albo stawiać opór. Byłam zszokowana, bałam się
strasznie, nie wydałam głosu aż do chwili, gdy się oddalił. I nie
widziałam go w ciemności aż do chwili, gdy wyskakiwał przez
okno, a światło latarni oświetliło jego twarz.
Rafe czuł jej ból tak dotkliwie, jakby był on jego własnym
bólem. Serce biło mu mocno, czuł w ustach smak krwi.
– Potwory w ciemności – powiedział spokojnie.
– Tak.
– Kim on jest, Marianne?
– Już go nie ma. Uciekł na kontynent, zanim mój ojciec i brat
go odnaleźli. Gdyby odważył się wrócić, zabiliby go.
Nie zabiją go, pomyślał Rafe, bo ja dopadnę go pierwszy.
– Jego nazwisko, Marianne – powiedział.
– Książę Rotherham – odrzekła, a po chwili dodała: –
Próbowałam wyrzucić go z pamięci. Próbowałam nie myśleć o nim
ani o tym, co zrobił. A potem spotkałam ciebie…
No tak, spotkała go… A on? Co zrobił? Na jej oczach zranił i
poniżył jej ojca, a ją uprowadził i uwięził. Dopiero teraz zdał sobie
sprawę, ile wyrządził zła.
– Gdybym o tym wiedział, nigdy bym cię nie uprowadził.
– Żałujesz tego teraz? – zapytała, patrząc mu z przerażeniem
w twarz.
Przysunął się do niej, wziął ją w ramiona, próbując się
wytłumaczyć:
– Nigdy nie będę żałował tego, że cię uprowadziłem.
Gdybym tego nie zrobił, byłabyś wciąż tylko córką Misbourne’a. A
ja… jak mógłbym cię poznać? I jak mógłbym uczynić cię moją
żoną?
– Sprawiłeś, że zapomniałam o tym, co mi zrobił Rotherham
– wyznała.
– Cieszę się z tego bardzo – wyszeptał.
– Matka nauczyła mnie sposobu… Powiedziała, co mam
zrobić, żebyś się nie zorientował… Miałam udawać, że mnie boli, i
zadrapać spinką skórę tak, żeby krew splamiła prześcieradła. Ale ja
nie potrafiłabym cię oszukać.
– Wiem o tym. I kocham cię, Marianne. Należysz do mnie. A
ja do ciebie. I nic tego nigdy nie zmieni.
Pocałował ją i utulił, a potem kochał się z nią jeszcze raz,
delikatnie, z całą czułością, jaką miał w sercu. Bo chciał jej
udowodnić, że nie liczy się nic prócz ich miłości.
W dniach, które teraz nastąpiły, żyli i kochali się minuta po
minucie, godzina po godzinie, dzień po dniu. Nie istniał dla nich
strach, nie istniał mrok. Była tylko miłość. Jednak Marianne
wiedziała, że ten stan nie może trwać wiecznie. Wiedziała, że
prędzej czy później rzeczywistość wtargnie w świat, który dla
siebie stworzyli. I tak się stało.
List został doręczony we wtorek po południu. Marianne
rozpoznała staranne pismo matki, złamała pieczęć hrabiego
Misbourne i przeczytała list:
Leicester Square, Londyn
Listopad 1810
Najdroższa Marianne!
Twój ojciec i ja będziemy zachwyceni, jeżeli Ty z mężem
przyjdziecie do nas na herbatę jutro o trzeciej po południu.
Cieszymy się na spotkanie z wami.
Kochająca Cię zawsze matka.
Marianne podała list Rafe’owi, który przeczytał go bez
słowa.
– Pójdziesz?
Wiedziała, o co go prosi. Prosiła o wypicie herbaty z
człowiekiem, który był odpowiedzialny za śmierć jego rodziców.
W głębi duszy miała nadzieję i pragnęła całym sercem, by to
okazało się nieprawdą. Modliła się o cud, który to udowodni jej i
Rafe’owi. Modliła się, żeby ten cud sprawił, by przepaść między
jej ojcem i mężem przestała istnieć.
Rafe kiwnął potakująco głową.
A jej serce się poruszyło, wypełnione wdzięcznością i
czułością. Podniosła głowę i pocałowała go w usta.
– Dziękuję – wyszeptała.
Na drugi dzień o trzeciej kamerdyner jej ojca wprowadził ich
do salonu. Jednak w chwili gdy zamknęły się za nimi drzwi,
Marianne uświadomiła sobie, że przychodząc tu, popełnili błąd.
Matki nie było w pokoju. Nie było też tacy z herbatą. Był tylko
ojciec, a na stole, gdzie powinny stać filiżanki, leżała kupka
ciemnoniebieskiego jedwabiu i pierścień zaręczynowy pana
Pickeringa. Marianne na ten widok poczuła, że serce przestaje jej
bić i podchodzi do gardła.
– Gdzie jest mama? Co się tu dzieje? – zapytała, udając
zdziwienie i pragnąc ochronić Rafe’a.
– Usiądź – powiedział ojciec głosem, który z trudem
rozpoznawała.
– Nie. – Stanęła przed mężem, jakby chcąc go osłonić. –
Wychodzimy.
Spróbowała wycofać się ku drzwiom, ale Rafe się nie
poruszył, stał jak skała. Usłyszała, że w zamku przekręca się klucz,
a obejrzawszy się, zobaczyła, że to Francis odciął im odwrót.
– Czy rozpoznajesz tę suknię, Marianne?
Nie odpowiedziała.
– Powinnaś, bo właśnie w niej rozbójnik odesłał cię do
domu.
Rafe poruszył się i stanął przed Marianne, a ona przełknęła
ślinę i poczuła, że krew jej krzepnie w żyłach. Nie patrzyła na
Rafe’a, patrzyła na suknię, którą ojciec ściskał w dłoni tak mocno,
że pobielały mu kłykcie.
– Twój brat zainteresował się tą suknią – powiedział ojciec. –
Okazuje się, że z naszywki krawcowej można bardzo wiele
wyczytać. Suknię tę uszyła w marcu tysiąc siedemset
dziewięćdziesiątego piątego roku madame Voise z Bond Street,
krawcowa mająca bardzo doborową klientelę.
Czekała na dalszy ciąg, nie pokazując po sobie, jak jest
przerażona. Była zdecydowana zaprzeczać wszystkiemu, co
mogłoby obciążać ukochanego.
– Madame Voise zmarła kilka lat temu. Firmę prowadzi teraz
jej siostrzeniec, pod nazwiskiem Sutton. I posiada on wszystkie
stare zapiski ciotki.
W pokoju zapanowało ogromne napięcie.
– Nikt po tylu latach nie mógłby wymyślić takiej rzeczy –
kontynuował ojciec.
Marianne milczała. Nie spojrzała na Rafe’a, ale czuła
napięcie bijące z jego ciała.
Błagam, Panie Boże, dopomóż nam, modliła się bezgłośnie.
– Suknia została uszyta z paryskiego jedwabiu – mówił dalej
ojciec. – Materiał kosztował jeden funt szesnaście szylingów i trzy
pensy za jard.
Każde z jego słów powodowało torturę oczekiwania, bo
Marianne wiedziała, do czego to wszystko prowadzi.
– A więc jak brzmi nazwisko damy, dla której suknia została
uszyta?
Uśmiechnął się, lecz nie uśmiechem szczęścia ani nawet
tryumfu.
Marianne wstrzymała oddech i poczuła dreszcze.
– Suknia została uszyta dla pani Catherine Knight – rzekł
ojciec, a po chwili dodał: – Dla matki twego męża.
Zapadła cisza, w której Marianne słyszała tylko oszalałe bicie
własnego serca.
– Rafe Knight jest rozbójnikiem, który zatrzymał nas na
Hounslow Heath. Rafe Knight jest człowiekiem, który cię
uprowadził.
– Co za nonsens… – zaczęła, ale ojciec jej przerwał.
– Ale ty już o tym wiesz, prawda, Marianne?
– To szaleństwo! Rafe nic złego nie zrobił.
Ojciec i brat, patrząc na nią, milczeli.
– Czy sądzicie, że gdyby mój własny mąż był rozbójnikiem,
ja bym o tym nie wiedziała? Czy myślicie…
Chciała mówić dalej, ale Rafe ją powstrzymał, ściskając
delikatnie za ramię.
– Oni wiedzą, Marianne.
Jego oczy pociemniały, a twarz stała się tak poważna i sroga
jak nigdy dotąd. Emanowała od niego pewność i siła, wyglądał tak
groźnie, że Marianne przeraziła się na myśl o tym, co stanie się za
chwilę w tym pokoju.
Pokręciła głową, jakby starając się zaprzeczyć jego słowom.
– Nie – wyszeptała i spojrzała mu w oczy. – Nie.
– Twój brat miał rację – powiedział ojciec. – Ty go kochasz.
– Oczywiście, że go kocham – odpowiedziała głośno i
gniewnie, patrząc ojcu prosto w twarz. – Kocham go – powtórzyła.
– I nie pozwolę wam go skrzywdzić.
Ojciec nie odpowiedział. Skupiony był na obserwowaniu
Rafe’a.
– Zaprowadź siostrę na górę – rzucił w stronę Francisa.
Francis zrobił krok w jej kierunku.
– Nie! – zawołała. – Ja nigdzie stąd nie pójdę!
– Moja żona zostaje ze mną – powiedział Rafe głosem
niskim i nieznoszącym sprzeciwu.
– Świetnie – odrzekł ojciec, zaciskając usta. – Panie Knight,
czy może mi pan powiedzieć, co to za gra, którą pan prowadzi?
– To nie gra, Misbourne. Wiesz, czego chcę.
– Nie mam pojęcia. Spełniłem przecież żądanie rozbójnika.
– Siedemnasty czerwca tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego
piątego – powiedział Rafe. – Hounslow Heath. Być może ty,
Misbourne, zapomniałeś o tej nocy. Jednak w mojej pamięci
pozostanie ona na zawsze.
– Jestem świadom tragedii, jaka łączyła się ze zgonem
pańskich rodziców, Knight. Nie rozumiem jednak, co ona ma
wspólnego ze mną.
– Byłem tam tamtej nocy, Misbourne. – Rafe mówił teraz
spokojnym szeptem rozbójnika. – Czy nasłany przez ciebie zbir nie
zrelacjonował ci wszystkiego? – Rafe zrobił krok do przodu, a w
jego oczach nie było teraz nic złotego, nic jasnego, była w nich
tylko obietnica śmierci. – Patrzyłem, co on im robi, i widziałem, co
im zabiera.
Twarz ojca była biała jak kreda.
– Jeżeli sądzisz, że miałem coś wspólnego ze śmiercią twoich
rodziców, to się mylisz…
– Pięciu ludzi – rzekł Rafe. – Tommy Jones, brat Billy’ego
Jonesa, który przebrał się za rozbójnika i wykonał robotę i który
dzięki tobie został powieszony, aby nigdy nie mógł wyjawić
prawdy. James Harris, wspólnik Billy’ego, z którym twój człowiek
zawarł umowę. Frederick Linton, człowiek, z którym
współdziałałeś. Alan Brown, skorumpowany detektyw policyjny,
który prowadził śledztwo, i George Martin Fairclough, sędzia
pokoju, który siedział w kieszeni u Lintona.
Ojciec z trudem przełknął ślinę.
– To ci, których obrabowałeś? Ci, których…
– Tak – odrzekł ponuro Rafe. – Dobrze im płaciłeś za
milczenie. Milczeli przez piętnaście lat. Ale mi powiedzieli
prawdę. – Uśmiechnął się złowrogo. – Ho, ho, mówili, i to jak!
Marianne wydało się, że od tych słów, wypowiedzianych
ogromnie spokojnie, w pokoju zrobiła się zimno.
Ojciec chciał zbyć to wszystko śmiechem, jako kompletny
absurd. Jednak jego śmiech był tak nienaturalny, że nie mógł
przekonać nikogo.
– Mylisz się, Knight.
Obaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy.
– Daj mi dokument, Misbourne.
Ojciec pokręcił głową.
Rafe wyjął z kieszeni pistolet i wycelował prosto w serce
ojca.
– Nie poproszę po raz drugi.
Marianne zobaczyła, że brat zbliża się do Rafe’a i zajmuje
pozycję dogodną do działania.
Rafe zacisnął z lekka palce na pistolecie.
– Nie! – zawołała Marianne i stanęła między nimi.
Rafe spojrzał jej w oczy.
– Stań z boku, Marianne.
Ale ona pokręciła głową.
– Wiesz, że nie mogę dopuścić, żebyś to zrobił.
Patrzyli na siebie, a ona wiedziała, o co go prosi. Widziała
jego gniew, ból i mękę. Wiedziała, że do tego dążył przez całe
życie. Nie mogła jednak pozwolić, by pociągnął za spust. Stała i
patrzyła mu nieustępliwie w oczy, pragnąc, żeby zrozumiał. A on
powoli opuścił pistolet.
Kątem oka zauważyła ruch brata gotującego się do ataku na
Rafe’a.
– Francis, nie! – zawołała, jednak za późno, bo Francis rzucił
się na jej męża, wytrącając mu z ręki broń, a w ułamek sekundy
później obaj byli na ziemi i okładali się pięściami tak mocno, że
krew splamiła rąbek jej spódnicy. Szkarłat na kości słoniowej.
Kontrast tak oczywisty i tak straszliwy.
Marianne przez chwilę stała nieruchomo i patrzyła na krew
całkiem zaszokowana. Bo była to krew jej brata zmieszana z krwią
jej męża. A potem pochyliła się nagle, podniosła leżący tuż u jej
stóp pistolet, wycelowała go w sofę i wystrzeliła.
Hałas był ogłuszający a dym sprawił, że zaczęły ją piec oczy.
Kiedy się rozproszył, obaj mężczyźni stali jak wryci, patrząc na nią
z przerażeniem.
– Dosyć – powiedziała. – Dosyć – powtórzyła i upuściła
pistolet na podłogę.
Upadł z potężnym stuknięciem. W jej uszach wciąż
dźwięczało echo wystrzału. Popatrzyła najpierw na brata, który
odwrócił wzrok zawstydzony. A potem na ojca. Spojrzała mu
prosto w oczy.
– Po tym, co zrobiłeś Rafe’owi… czy nie uważasz, że należy
mi się co najmniej wyjaśnienie? – zapytała spokojnie.
Ojciec popatrzył na nią tak, jakby dopiero teraz uświadomił
sobie prawdę: że jego córka wie, czego się dopuścił. Przez chwilę
w jego oczach odbiła się męka. I ból, jakiego ona nie widziała
nigdy dotąd. Zdawało się, że jego dusza wije się w męczarniach.
– Przepraszam, Marianne – powiedział prawie szeptem. –
Tak bardzo mi przykro, moja najdroższa dziewczynko. Masz
oczywiście rację – dodał słabym głosem, bo nie było już w nim
energii ani siły do walki. – Ja nie miałem zamiaru doprowadzić do
śmierci Knightów. Miał to być tylko rozbój. Ten idiota miał ich
tylko obrabować, nic więcej. – Odpędził Francisa ruchem ręki i
spojrzał na Rafe’a. – Spędziłem piętnaście lat, żałując, że tak się
stało. Że zrobiłem coś takiego… Przepraszam, naprawdę
przepraszam.
– Dokument – powtórzył nieustępliwie Rafe.
– Przeklęty dokument. – Misbourne zaśmiał się, a jego
śmiech zabrzmiał jak szloch. – Twój ojciec i ja byliśmy członkami
pewnego klubu… Czegoś w rodzaju tajnego związku. On wiózł ten
dokument do mistrza zakonu… Gdyby go dowiózł, byłoby
dochodzenie… Wszystko wyszłoby na jaw… Nie mogłem do tego
dopuścić.
– Zabiłeś go, żeby uniknąć wykluczenia z klubu? – zapytał z
niedowierzaniem Rafe.
Ojciec pokręcił głową.
– Gdyby to było takie proste, wziąłbym na siebie winę tysiąc
razy.
– Więc o co chodziło?
– Nie mogłem dopuścić, żeby dokument wrócił do swego
właściciela.
– Więc ten dokument nie był nawet twój? – zapytał Rafe,
kręcąc głową.
– Nie był – odrzekł ojciec. – Ale ja musiałem go dostać w
swoje ręce. Zrobiłbym w tym celu prawie wszystko. – Tu znowu
spojrzał Rafe’owi w oczy. – Jednak to i tak nie miało znaczenia.
Bo prawda była taka, że spuściłem z łańcucha potwora i nie
mogłem go powstrzymać.
– Gdzie teraz jest ten dokument?
Ojciec spojrzał na Marianne, a potem znowu na Rafe’a.
– Dam ci go. A potem będziesz mógł zrobić ze mną, co
zechcesz. Ale najpierw poślij Marianne na górę, do matki, błagam
cię, Knight.
– Zbyt długo byłam traktowana jak dziecko – odezwała się. –
Chcę wiedzieć, co to za dokument. Co to za papier, który
kosztował rodziców Rafe’a życie, a mojego ojca honor.
– Posłuchaj, Misbourne, Marianne ma prawo zobaczyć to,
czego nie chciałeś wymienić na jej bezpieczeństwo – powiedział
Rafe. – Zostanie więc tutaj.
Marianne, patrząc teraz na ojca, miała wrażenie, że kuli się
on w jakiejś strasznej męce. Z każdym oddechem stary hrabia
stawał się coraz starszy. Oczy mu się zapadły. Jej dawniej dumny i
silny ojciec wyglądał teraz na pokonanego, siwego starca. Gdy
spojrzał jej w oczy, w jego własnych był tak wielki smutek i żal, że
rozbolało ją serce. Patrzył na nią, jakby to były ostatnie chwile w
jego życiu. A potem ponownie spojrzał na Rafe’a i bez słowa
podszedł do małej biblioteczki stojącej koło kominka. Wyjął z niej
oprawną w niebieską skórę książkę, która z pozoru nie różniła się
od pozostałych. Zawahał się przez chwilę, a potem otworzył ją i
przewracając kartki, znalazł tę, której szukał. Ojciec wręczył
otwartą książkę Rafe’owi, a ten podszedł z nią do kominka.
Marianne patrzyła na Rafe’a, gdy ten oglądał stronicę.
Czekała, aż wyjawi tajemnicę związaną z tym dokumentem. Lecz
on milczał. Z początku otworzył szeroko oczy ze zdumienia, a
potem w jego wyrazie twarzy pojawiło się kolejno niedowierzanie
i potępienie. Cisza panująca w salonie aż dzwoniła w uszach.
Dawało się w niej słyszeć jedynie trzaskanie ognia na kominku.
Marianne ze ściśniętym żołądkiem i zimnymi dłońmi czekała, co
będzie dalej.
– Dlaczego, u diabła, trzymał pan to w ukryciu przez tyle lat?
– zapytał Rafe z przerażeniem, potęgując strach Marianne.
– Trzymałem ten dokument dla pamięci, żebym nigdy nie
zapomniał, co zrobiłem. Żebym pamiętał o swojej winie. – Ojciec,
mówiąc te słowa, był jedynie cieniem dotychczasowego silnego
mężczyzny. – Jest to moja pokuta. Moja kara.
– Rafe? – powiedziała Marianne i ruszyła ku mężowi.
Miała okropne przeczucie dotyczące treści dokumentu. I
czuła strach tak wielki jak nigdy dotąd. Bała się odkryć okropną
mroczną tajemnicę, a mimo to ciągnęło ją do niej jak ćmę do
ognia.
Rafe, w którego oczach pojawił się dziwny błysk, jednym
szybkim ruchem wydarł stronicę z książki, zgniótł ją i cisnął w
ogień.
– Nie! – zawołała Marianne, nie wierząc w to, co widzi, i
biegnąc ku kominkowi, żeby uratować papier.
Ale Rafe ją powstrzymał, chwytając w ramiona, patrzyła
więc tylko bezradnie, jak ogień pochłania dokument.
– Ty naprawdę ją kochasz – szepnął ojciec głosem starca,
patrząc na Rafe’a.
– I tylko mojej miłości do niej ty, Misbourne, zawdzięczasz
życie.
– I coś ty najlepszego zrobił?! – zawołała Marianne do męża.
– Zrobiłem to, co twój ojciec powinien był zrobić dawno
temu – odrzekł spokojnie Rafe.
– Ty chyba oszalałeś. Po tylu latach poszukiwań… po tym
wszystkim, co wycierpiałeś… Dlaczego to zrobiłeś? – pokręciła
głową, nie mogąc uwierzyć. – Co tam było napisane?
Postawiła pytanie, które Rafe zadawał sobie przez piętnaście
lat. I poznanie odpowiedzi, które uważał za najważniejszą rzecz w
swoim życiu. Rozumiał teraz, jak bezsensowne było to dążenie.
Rozumiał też, że najważniejszą rzeczą jest, by Marianne nie
poznała odpowiedzi na to pytanie.
– Musisz mnie teraz uważać za wcielonego diabła –
powiedział Misbourne do Rafe’a.
Nie zaprzeczył.
– Ale rozumiesz teraz – mówił dalej Misbourne – dlaczego
musiałem robić wszystko, żeby tego dokumentu nie utracić? Żeby
nie wypuścić go z rąk? Sądziłem, że jeżeli on go nie dostanie w
swoje ręce, nie będzie mógł żądać, bym wywiązał się z obietnicy.
Sądziłem, że brak papieru go powstrzyma.
– Co tu się dzieje, u diabła? – zapytał Linwood.
– Zaprowadź siostrę na górę, do matki. A potem zejdź, a ja
porozmawiam z wami oboma – odrzekł Misbourne. – Jestem
winien Knightowi prawdę. I cokolwiek Knight teraz postanowi
zrobić, ty powinieneś znać powód jego postępowania.
Linwood kiwnął głową.
– Nie możecie mnie wysłać do innego pokoju tak, jakby to
wszystko nie miało ze mną nic wspólnego. Nie jestem dzieckiem.
– Marianne popatrzyła na ojca i brata. – Byłam w to zamieszana
tak samo jak wy.
Rafe zauważył, że Misbourne drgnął, gdyż słowa te trafiały
w samo sedno. Była nie tylko w to wszystko zamieszana. Ona była
w samym centrum wydarzeń.
– Zostanę z moim mężem – powiedziała, szukając wsparcia u
Rafe’a.
Lecz on jej go nie udzielił.
– Powinnaś pójść zobaczyć, jak się czuje twoja matka,
Marianne – oznajmił spokojnie.
A ona spojrzała na niego tak, jakby ją spoliczkował.
Rafe zdawał sobie sprawę, jak bardzo ją w tej chwili zawiódł.
Wolał jednak to, niż żeby dowiedziała się prawdy.
– Rafe? – Patrzyła na niego zszokowana i dotknięta do
żywego.
– Przykro mi, Marianne. Proszę, zaufaj mi ten jeden raz.
Uwierz mi, tak będzie najlepiej.
– Najlepiej? – zapytała, patrząc na niego z rozczarowaniem.
– Przez całe życie słyszałam od rodziny, co jest dla mnie najlepsze.
Myślałam, że ty jesteś inny i będziesz mnie inaczej traktował.
– Marianne, nie rozumiesz…
Przerwał, bo nie było nic, co mógłby jej powiedzieć, żeby
zrozumiała. Nic… z wyjątkiem prawdy.
– Masz rację. Zupełnie tego nie rozumiem – odrzekła, a
potem wyszła, trzaskając drzwiami.
– Dziękuję – rzekł Misbourne do Rafe’a.
– Proszę mi nie dziękować. Nie zrobiłem tego dla pana.
Zrobiłem to dla Marianne.
– Wiem – odparł Misbourne. – I dlatego panu dziękuję.
– Czy ktoś mi wreszcie powie, o co tu chodzi? – zapytał
Linwood.
Rafe spojrzał na Misbourne’a, a hrabia usiadł zgarbiony w
fotelu i monotonnym głosem zaczął mówić.
Marianne nie poszła na górę do małego saloniku matki.
Zachowanie Rafe’a sprawiło, że czuła się zła i urażona. Rafe
zmienił się, gdy przeczytał dokument…
Jakiż to sekret w nim się krył? Jakiż sekret sprawił, że jej
mąż sprzymierzył się z człowiekiem, który stał za morderstwem
jego rodziców? Jakiż to był sekret, którego nie chciał wyjawić jej,
swojej żonie? Mówił tyle razy, że ją kocha. Jednak to, co zaszło w
salonie, nie wyglądało na zachowanie płynące z miłości.
Wyglądało raczej na zdradę, zarówno ze strony ojca, jak i męża.
Marianne nie zamierzała iść do matki, by przy herbacie,
udając, że nic się nie stało, gawędzić o najświeższej modzie. Nie,
nie zamierzała stać się znowu tą przestraszoną i posłuszną kobietą,
którą była dotychczas. Wyszła z domu frotowymi drzwiami,
zamykając je bardzo cicho za sobą.
Callertona z powozem jeszcze nie było, a powozem ojca
Marianne wracać do domu nie chciała. Więc choć czuła się
nieswojo na myśl o przejściu samotnie ulicami Londynu,
postanowiła zdobyć się na odwagę. Gdy w pewnej chwili
zobaczyła nadjeżdżającą dorożkę, pomyślała, że to rozwiązuje jej
kłopot. Obejrzała się na okno salonu i stwierdziła z ulgą, że nikt w
nim nie stoi, po czym zebrała się w sobie i, trzymając mocno
ozdobną torebkę, ruszyła w stronę dorożki.
– Ty draniu! – Linwood wymierzył cios w twarz ojca, a
Misbourne nie tylko się nie bronił, ale nawet nie próbował osłonić.
– Jak mogłeś zrobić coś takiego?
Misbourne milczał, wpatrując się pustym wzrokiem w
dywan. Po policzku spływała mu krew. Czuł, że puchnie mu
warga.
Ogień na kominku już wygasł, został tylko żar. Rafe nie
zauważył, ile czasu zajęło Misbourne’owi wyjaśnienie wszystkich
szczegółów. Wiedział jedno: gdy skończył mówić, zapadła głucha
cisza. Wiedział też, że sam nie zrobi użytku z pistoletu czy pięści
jedynie z miłości do Marianne.
– To pan, prawda? To pan wpłacał pieniądze na moje konto,
próbując uspokoić sumienie? – zapytał po dłuższej chwili.
– Pozbawiłem cię przecież rodziców – odrzekł Misbourne. –
Co więc mogłem zrobić? Jak to naprawić? Tylko zapewniając ci
edukację i zabezpieczając finansowo. Trzymałem się w cieniu,
obserwując, jak z chłopca, którym byłeś, wyrasta mężczyzna.
Ułatwiłem ci to, czuwałem nad tobą, na ile mogłem.
Rafe słysząc to wszystko, poczuł mdłości.
– Miałem rację – odezwał się Linwood. – Wydałbyś ją za
byle kogo.
– Za byle kogo, byle uchronić ją przed nim – potwierdził
Misbourne.
– To dlatego tak bardzo chciał ją wydać za Arlesforda, a
potem za Pickeringa, a następnie wydał ją tak szybko za mnie –
powiedział Rafe. – Bo do ślubu musiało dojść, zanim ona skończy
dwadzieścia jeden lat.
– W przeciwnym bowiem razie on by się po nią zgłosił –
dokończył Misbourne. – I bez względu na to, jak potężny mur
wzniósłbym wokół niej, on by go obalił.
Rafe słysząc te słowa, poczuł, że dłonie same zaciskają mu
się w pięści.
Drzwiczki zatrzasnęły się i dorożka ruszyła. Jednak po kilku
chwilach zatrzymała się ponownie. Dorożkarz najwyraźniej
rozmawiał z kimś, kto chciał nią jechać, jednak odmówił mu
usługi. A potem ruszyli ulicami Londynu.
Marianne myślała o Rafie. Oczami wyobraźni widziała
wyraz jego oczu w chwili, gdy odprawiał ją do matki. Był to dla
niej wyraz całkiem nowy, wyraz surowej nieustępliwości. Widząc
go, nabrała pewności, że Rafe nie zamierza ujawnić jej treści
dokumentu. Że ją od wiedzy na ten temat odcina. Potraktował ją
tak jak przez wszystkie poprzednie lata traktował ją ojciec.
Wykluczając ją, bez dyskusji czy wyjaśnienia, i sądząc, że wie, co
jest dla niej najlepsze. Postanowiła, że nie może w tej sytuacji
pozostać bierna, nie może pozwolić mu na takie traktowanie.
Wiedziała, że musi walczyć o to, co było dotychczas między nimi.
W chwili gdy tak pomyślała, słońce wyszło zza chmur,
rozświetlając szary dzień, a ona, wyglądając przez okienko
dorożki, zauważyła jego odblask na wodzie. I poczuła się
nieswojo. Bo oto zdała sobie sprawę, że jadą przez Most
Londyński, przekraczając Tamizę i oddalając się od miejskiego
domu Rafe’a. Ogarnięta nagłą paniką, uderzyła dłonią w
drzwiczki, wołając donośnym dźwięcznym głosem:
– Proszę natychmiast zatrzymać ten pojazd!
Ale dorożka się nie zatrzymała.
Marianne próbowała przekonać samą siebie, że dorożkarz
chce po prostu wymusić od niej wyższą opłatę, wioząc do domu
okrężną drogą. W głębi serca jednak wiedziała, że tak nie jest.
Wiedziała, choć nie chciała w to uwierzyć. Poczuła, że ze strachu
cała sztywnieje, że nie może poruszyć się ani wydać z siebie
dźwięku. I w tej samej chwili przypomniała sobie, co mówił Rafe.
Ucieczka przed strachem powoduje tylko, że strach cię ściga.
Ukrywanie się przed nim powoduje, że on cię szuka. Ze strachem
trzeba się zmierzyć.
Zaprzestała więc wewnętrznej walki, uspokoiła zgiełk
własnych myśli. Ruch pojazdów w Londynie jest tak duży, że
woźnica będzie musiał się w pewnej chwili zatrzymać,
powiedziała sobie. Jednak dorożka nie zwolniła ani razu.
Przeciwnie, przyspieszała, telepiąc się na nierównym bruku.
Marianne trzymała się mocno pasa bezpieczeństwa, wiedząc, że
przy takim tempie jazdy z dorożki nie da się wyskoczyć.
Krzyczała więc tak głośno, jak tylko mogła, stukała wolną
ręką w okienko, robiła wszystko, żeby zwrócić uwagę
przechodniów oraz pasażerów innych pojazdów oraz ich
woźniców. Jednak dorożka wiozła ją teraz przez dzielnice, w
których nie było domów ani sklepów, były tylko wielkie magazyny
i stare zrujnowane fabryki. Nie było tu nikogo, kto mógłby ich
zobaczyć czy usłyszeć. Przestała więc krzyczeć i zaczęła zbierać
siły do czekającej ją walki.
Dorożka przystanęła wreszcie przed jakąś podupadłą starą
tawerną, w wąskiej uliczce pełnej niechlujnych mężczyzn
siedzących na porzuconych skrzynkach i pijących alkohol z
ciemnych brudnych butelek oraz stojących w drzwiach kobiet,
które spoglądały na nią ze złośliwym rozbawieniem w oczach.
Patrząc na nich wszystkich, Marianne uświadomiła sobie, że tutaj
nie znajdzie pomocy. Dzielnica przypominała bowiem tę dzielnicę
nędzy, w której Rafe ją obronił. Jednak jego teraz przy niej nie
było. Musiała polegać na sobie. Siedziała więc bardzo spokojnie,
obserwując otoczenie i czekając na to, co teraz nastąpi.
Gdy drzwiczki dorożki się otworzyły, zobaczyła, że stoi przy
nich nie dorożkarz, tylko wysoki dżentelmen w wieku jej ojca.
Dżentelmen z czarną lakierowaną laską, który zszedł przed chwilą
z kozła, nienagannie ubrany i niepasujący do otoczenia tak jak ona.
Dżentelmen ten wsiadł do powozu i rozsiadł się wygodnie
naprzeciwko niej. A ona natychmiast go rozpoznała. Wiedziała już,
że oto siedzi w dorożce, patrząc w lodowate jasne oczy księcia
Rotherham.
– Jak to? Co to znaczy, że lady Marianne nie ma? – zapytał
Misbourne lokaja.
– Myślałam, że jest na dole, z wami! – zawołała, zbiegając
po schodach i zapominając o konwenansach lady Misbourne. – Nie
przyszła na górę.
Rafe zauważył, że Misbourne pobladł z przerażenia. Stary
hrabia natomiast odprawił żonę i służącego.
– Boże kochany! On się po nią zjawił! – szepnął jakby do
siebie. – Nie mogę w to uwierzyć – dodał, patrząc na Rafe’a. –
Myślałem, że gdy wydam ją za mąż, będzie bezpieczna. On jest
takim pedantem. Wypełnia wszystko co do joty. Wszystko tak, jak
było umówione. Dlatego sądziłem, że gdy Marianne zostanie
mężatką, nie będzie mógł…
Rafe spojrzał mu w twarz, a on struchlał pod jego
spojrzeniem. Ukrył twarz w dłoniach, nie mogąc mówić dalej.
– Powinien był pan mi powiedzieć, że on zamierza po nią
wrócić, a ja wtedy mógłbym jej lepiej strzec… Gdybyś mi pokazał
dokument…
– Gdybym to zrobił, zabiłbyś go za jego draństwo. I co by to
dało? A poza tym wszyscy trzej jesteśmy winni. Była rozgniewana
i dlatego wyszła.
Jednak najbardziej rozgniewana była na Rafe’a. A on
wiedział, że tak wygląda prawda. To z jego strony spotkał ją
największy zawód. I na dodatek w chwili, gdy najbardziej
potrzebowała wsparcia.
– Prawdopodobnie wróciła do domu Knighta – odezwał się
Linwood uspokajająco, lecz Rafe dostrzegł w jego oczach strach.
I sam też poczuł, że się boi.
Podszedł do drzwi frontowych, otworzył je i zobaczył, że
Callerton czeka z powozem przed domem. Widząc Rafe’a,
podszedł do drzwiczek, otworzył je i spuścił stopień. A Rafe
wywnioskował z tego, że Marianne nie ma w środku i że Callerton
spodziewa się, że wyjdzie lada chwila z domu, wsparta na
ramieniu męża.
Rafe’a przeszyło ostrze strachu. Uświadomił sobie, że
Misbourne ma rację. Fakt, że dokument został zniszczony, a także
fakt, że Marianne jest jego żoną, nie zmieniały niczego. Misbourne
zawarł pakt z diabłem i nadszedł dzień wywiązania się z umowy.
Rzeczywiście, spuścił z łańcucha potwora i oto potwór zgłosił się
po Marianne.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
– Rotherham – wyszeptał Rafe, a dźwięk tego słowa
zabrzmiał jak śmignięcie biczem.
– Jak on dostał się do kraju? Przecież ja w każdym porcie
mam szpiegów – powiedział Misbourne.
– Ludzie, których można tak łatwo kupić, zwykle są gotowi
połasić się na wyższą sumę – stwierdził Rafe.
– On ją dostał w swoje ręce, a my nie możemy nic zrobić –
rzekł Misbourne i osunął się na kolana z twarzą w kolorze popiołu.
– Wstawaj, Misbourne – warknął Rafe i pociągnął go bez
litości. – Gdzie jest jego miejski dom?
– Ten dom już nie istnieje. Został doszczętnie spalony w
tydzień po jego ucieczce na kontynent.
To Linwood udzielił odpowiedzi takim tonem, że Rafe nie
musiał pytać, kto stał za tym pożarem.
– Ona jest już żoną Knighta. – Misbourne mówił jak gdyby
sam do siebie. – Rotherham nie może jej poślubić. A mimo to chce
ją mieć w swoich rękach.
Rafe przypomniał sobie słowa widniejące na drugiej połówce
arkusza, który wydarł z książki. Daję ci za żonę moją córkę
Marianne, w chwili gdy ta skończy lat dwadzieścia jeden.
Rotherham chciał więc dostać dokładnie to, co mu obiecano. A
skoro tak, to dla Rafe’a jego postępowanie było zrozumiałe.
– Mógł z nią uciec wszędzie – powiedział Misbourne, kryjąc
twarz w dłoniach. – Nie ma nadziei na to, że ich znajdziemy.
– Nie musimy ich szukać – odrzekł Rafe.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Misbourne wpatrzył się w Rafe’a z opuszczonymi w geście
beznadziei rękami.
– Sądzę, że zanim zapadnie zmrok, będziemy mieli wieści od
Rotherhama.
– Dzień dobry Marianne – rzekł Rotherham miękkim głosem,
który tak ją prześladował w koszmarnych snach. – Spotykamy się
znowu, tak jak obiecałem…
– W jaki sposób…
– Śledziłem cię, moja droga. Jak to dobrze, że uciekłaś swym
opiekunom i wzięłaś dorożkę… bo dorożkarzom bardzo łatwo jest
coś wyperswadować. Za pomocą pieniędzy oczywiście… i
obietnicy dodania okrągłej sumy po dotarciu do celu. Choć tego
naszego – dodał ciszej – może u celu spotkać pewna
niespodzianka.
– Ty łotrze!
– Posłuchaj, moja droga, nie mów w ten sposób do
człowieka, który przybył z tak daleka, by sprostować pewne
nieporozumienie.
– Nieporozumienie?! Trudno to tak nazwać, sir!
– Chcę tylko przeprosić i wszystko naprawić.
– Nie chcę pańskich przeprosin! Niech pan wraca, skąd
przybył, i zabierze je ze sobą!
– Jakżeż ty się zmieniłaś przez te trzy lata! Nie boisz się
mnie.
– To pan się powinien bać. I to bardzo.
Uśmiechnął się z wyższością, tak jakby rozmawiał z
prostaczką, która sama nie rozumie, co mówi.
– A dlaczegóż to powinienem się bać? Jak sądzisz?
– Bo jeżeli mnie nie uwolnisz, znajdzie się człowiek, który
cię odszuka!
– Doprawdy?
Rotherham wydawał się rozbawiony.
– A kiedy ten człowiek pana schwyta…
- Jeżeli mnie schwyta, Marianne, jeżeli… No więc, jeżeli
mnie schwyta, to co zrobi?
– Sądzi pan, że jest pan groźny – odpowiedziała, kręcąc
głową. – Ale nie zna pan mego męża, Rafe’a Knighta.
Na dźwięk tego nazwiska z twarzy Rotherhama zniknął
kpiący uśmieszek, co widząc, Marianne roześmiała się w głos.
– Jakaż ty zrobiłaś się niesforna, moja droga. Powinnaś się na
powrót nauczyć grzeczności.
– Nie sądzę, wasza książęca mość. Bo mojemu mężowi moje
zachowanie nie przeszkadza.
– Skoro tak, to… Rafe Knight jest nieszczęsnym głupcem.
Takim samym, jakim był jego ojciec.
– Jego ojciec? Co chce pan przez to powiedzieć?
– To, że jego ojciec wtrącał się w nie swoje sprawy i zabierał
dokumenty, które nie należały do niego. To Knight ukradł mi
oryginał dokumentu. Ale ja, mając go jeszcze w rękach, zrobiłem
kopię. Tak dobrą, że Misbourne nie zauważył, że to kopia, i podjął
tyle trudów, żeby ją dostać w swoje ręce. Sądzę, że twój mąż
opowiedział ci już, jak stracili życie jego rodzice?
Marianne kiwnęła sztywno głową.
– Billy Jones, rozbójnik, który zamordował rodziców
Knighta, pracował oczywiście dla mnie. Zapamiętałem go jako
poczciwca, na którego można liczyć. Ale tylko do chwili, gdy Rafe
Knight zaczął zadawać pytania i póki nie wyszło na jaw, że tak za
bardzo na niego liczyć nie można.
Marianne patrzyła na Rotherhama, nie mogąc uwierzyć w to,
co słyszy.
– Więc to pan rozkazał zamordować rodziców Rafe’a!
– W istocie, moja droga. Jednak Edmunda Knighta byłoby
znacznie trudniej tak na wieki uciszyć, gdyby twój ojciec nie
zorganizował rabunku.
– A dlaczego trzeba było uciszyć ojca Rafe’a?
– Knight tamtej nocy miał zawiadomić o sprawie tych, którzy
mieli uniemożliwić to, co zostało zapisane w tym dokumencie.
– Co zostało zapisane w tym dokumencie? – powtórzyła
przerażona.
– Ojciec ci go nie pokazał? – zapytał Rotherham zdziwiony.
– Wiesz, że nie powinien był ci pozwolić na ślub z Knightem. A on
zrobił to tak sprytnie. Bez zaręczyn, bez zalotów, nawet bez
najmniejszych plotek. Nie miałem o niczym pojęcia. Myślałem, że
wracam do sytuacji z Pickeringiem. Mam nadzieję, że wydobrzałaś
już po tym wypadku na drodze. – Uśmiechał się, ale w oczach miał
gniew. – Naprawdę, Misbourne mnie rozczarował. – Tu Rotherham
z kieszeni kamizelki wyjął dokument złożony tak jak list, z tym że
nie zaadresowany i bez pieczęci. – Dług karciany dżentelmena to
w końcu sprawa honoru, więc twój ojciec, nie spłacając długu,
udowodnił, że honoru jest pozbawiony.
Rotherham spojrzał na papier, który trzymał w dłoni, a
Marianne podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem.
– Wiesz, co to jest?
Mogła się tylko domyślać.
– Jest to oryginalny dokument napisany ręką twojego ojca –
rzekł Rotherham, podając jej papier.
Marianne nie wzięła go, choć wiedziała, że zawiera on
wyjaśnienie.
– Nie chcesz go przeczytać? Nie chcesz wiedzieć, o co grał
twój ojciec? Co zaryzykował, grając w karty?
Marianne czuła wewnętrzny dygot, lecz ręka, którą
wyciągnęła po dokument, nie drżała. Zadrżała bardzo lekko w
chwilę później, gdy rozkładała list. Były to napisane przez ojca
dwa skrypty dłużne. Za pomocą pierwszego Misbourne oddawał w
dniu jej osiemnastych urodzin Rotherhamowi jej dziewictwo. A
drugi był obietnicą jej ręki, jeżeli Rotherham zechce się z nią
ożenić, i miał być zrealizowany, gdy skończy ona lat dwadzieścia
jeden.
Patrząc na zamaszyste pismo ojca, Marianne poczuła, że
świat dla niej przestał istnieć. Prawda zawarta w dokumencie była
wprost niewyobrażalna. Nie domyśliłaby się jej nigdy. I nic nie
mogłoby jej na tę prawdę przygotować. Te kilka sekund, podczas
których czytała, stanowiło wieczność. Jej umysł nie był w stanie
pojąć tego, co uczynił ojciec. Czuła bicie własnego serca i słyszała
własny oddech w martwej ciszy, jaka zapanowała w powozie. W
pewnej chwili z zewnątrz dał się słyszeć gwizd mężczyzny i
wulgarny kobiecy śmiech w odpowiedzi. Rozległ się krzyk mewy.
Marianne pomyślała, że te skrypty dłużne napisał jej ojciec, który
podobno tak ją kochał. Ojciec, który zawsze próbował ją
ochraniać. Jego miłość okazała się jednak kłamstwem. Marianne
nie mogła płakać. Nie była w stanie uronić łzy. I nie mogła
wymówić ani słowa. Siedziała nieruchomo, jak skamieniała.
– Sądzę, że znając treść tego dokumentu, rozumiesz moje
postępowanie – powiedział Rotherham, biorąc od niej list.
Po czym złożył go porządnie i schował do kieszeni.
Następnie jeden raz stuknął w sufit swoją laską i powóz ruszył,
chwiejąc się i kołysząc na nierównościach bruku.
W gabinecie Rafe’a zasłony były zaciągnięte, a wokół biurka
stało czterech mężczyzn. Rafe, Callerton, Linwood i Misbourne.
Czterech mężczyzn o zimnych, zdeterminowanych spojrzeniach. A
między nimi, na biurku, leżał list.
Londyn, listopad 1810
Drogi Panie Knight!
Dama, której pan szuka, znajduje się pod moją opieką.
Zatrzymuję ją z jednego jedynego powodu, to znaczy, by
doprowadzić do końca sprawę, która zaistniała między ojcem tej
damy a mną.
Ostatnio zestarzałem się i podupadłem na zdrowiu, a ciężar
winy spowodowanej moją rolą w znanej Panu sprawie coraz
bardziej mnie przygnębia. Pragnę bez przeszkód wrócić za granicę
i przeżyć resztę życia w samotności, żałując za moje grzechy. Jest
Pan mężem damy, wokół której koncentruje się cała ta zawikłana
intryga, dlatego też moją propozycję kieruję do Pana i tylko do
Pana. Zwolnię ją jedynie za zwrotem dokumentu, który wciąż ma u
siebie jej ojciec, bo chcę zniszczyć ten ostatni dowód naszej
podłości… i mojej winy.
Chcę uniknąć schwytania, by nie splamić szlachetnego
nazwiska Rotherham. Dlatego nie może być mowy o załatwieniu
tej sprawy na drodze prawnej. Jeżeli chce Pan postąpić zgodnie z
moją sugestią, proszę przybyć samemu na Hounslow Heath o
czwartej po południu, z dokumentem. Jeżeli Pan tego nie uczyni,
będę zmuszony zmienić moje plany względem damy i mojej własnej
osoby.
Pański skruszony sługa,
Rotherham.
List był zaadresowany do Rafe’a i nosił dopisek „Do rąk
własnych”, jednak wszyscy obecni w gabinecie znali jego treść. I
spędzili ostatnie godziny, przygotowując się do akcji.
Misbourne wziął do ręki dopiero co zapisany papier i
sprawdził, czy atrament wysechł. A następnie złożył go i wręczył
Rafe’owi.
– Jest on identyczny co do joty z tym, który został spalony, a
który ja znam na pamięć, ponieważ przez ostatnie piętnaście lat nie
było dnia, w którym bym na niego nie patrzył – powiedział
Misbourne, a po chwili dodał: – Dziękuję panu za to, co pan robi
dla mojej córki.
Rafe spojrzał mu w oczy i kiwnął głową.
– Poznać pana było zaszczytem, Knight. – Głos Misbourne’a
był spokojny, a jego oczy patrzyły z szacunkiem. – Za wszystko,
co pan zrobił dla mojej córki… i co pan zrobi dzisiaj… jestem
panu niezmiernie wdzięczny.
Misbourne wyciągnął rękę, podając ją Rafe’owi. A Rafe
popatrzył na nią w ciszy, w której słychać było tylko tykanie
zegara. Robię to dla Marianne i tylko dla Marianne – pomyślał, po
czym spojrzał Misbourne’owi w oczy i spełniło się: podał rękę
swemu teściowi.
I wszyscy czterej wyruszyli na Hounslow Heath.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a w powietrzu czuć było
wilgoć. Szal Marianne siedzącej obok Rotherhama zawieruszył się
gdzieś w pojeździe i chłód sączył się przez cienkie muślinowe
rękawy jej sukni. Miała ręce związane z tyłu mocnym powrozem.
Dorożkarz został już dawno odprawiony i przyjechali tutaj sami.
Rotherham ponownie spojrzał na kieszonkowy zegarek.
– Za pięć czwarta. Już niedługo, moja droga. Niedługo całe
to… nieszczęsne zamieszanie… się skończy i wrócisz do własnego
męża.
Pragnęła mu wierzyć. Modliła się, by mówił prawdę. Ale nie
potrafiła mu ufać. Ani przez chwilę – pomimo że mówił do niej tak
spokojnie i pocieszającym tonem. Zresztą jeżeli nawet mówił
prawdę, istniała sprawa tego dokumentu, z którego został tylko
popiół. Sprawa bardzo trudna, choć ona nie wątpiła, że Rafe
znajdzie jakieś wyjście z sytuacji.
Słońce nad Hounslow Heath zaczynało znikać za
horyzontem, oblewając niebo różową poświatą. Wrzosowisko było
ciche, trwało w oczekiwaniu. Z kościoła w Hounslow dały się
słyszeć cztery uderzenia zegara, gdy na horyzoncie pojawił się
samotny jeździec. Wyjechał prosto ze słońca, tak jakby ono go
zrodziło. Ubrany w ciemną pelerynę, galopował w ich stronę
całkiem bez wahania i lęku. Gdy się zbliżył, Marianne zobaczyła
znany sobie dobrze staromodny trójgraniasty kapelusz i ciemną
jedwabną chustę na twarzy oraz… wysoko uniesiony pistolet.
Poczuła przypływ otuchy, bo oto zjawiał się po nią jej mąż.
A Rotherham w tej samej chwili chwycił ją za ramię, zasłonił
się nią i przystawił jej pistolet do skroni.
– Bardzo zabawne ubranie – skwitował ironicznie strój
Rafe’a. – I całkiem na miejscu – dodał.
Rafe zatrzymał konia w odległości pięćdziesięciu jardów od
nich i zsiadł.
– Proszę pozbyć się broni. Położyć ją tam. – Rotherham
wskazał miejsce, w którym pistoletu nie można było łatwo podjąć
z ziemi.
Rafe zawahał się.
– Zdaję sobie sprawę, jak kruchą rzeczą jest zaufanie, panie
Knight, i obawiam się, że ja sam nie mogę pozbyć się pistoletu,
dopóki nie zobaczę, że pan został rozbrojony. Nie chciałbym, żeby
mój palec wskazujący się zmęczył, zwłaszcza przy takiej bliskości
lady Marianne.
Rafe odrzucił pistolet na wskazane miejsce.
– Proszę uprzejmie pozbyć się także pozostałej broni.
Głos Rotherhama był spokojny.
Rafe wyjął z kieszeni dwa pistolety i rzucił je w to samo
miejsce. Stał teraz przed Rotherhamen nieuzbrojony i
nieustraszony. Marianne poczuła, że ze strachu o niego kurczy jej
się żołądek. Wciąż miała pistolet przy skroni, wiedziała jednak, że
dopóki Rotherham celuje w nią, nie może wystrzelić do Rafe’a.
Obserwowała męża uważnie, każdy nerw w jej ciele był napięty,
gotów na pierwsze drgnięcie ręki Rotherhama.
Rafe podniósł ręce do góry na znak, że są puste, a potem
powolnymi, dobrze dla Rotherhama widocznymi ruchami wyjął
spod płaszcza dokument.
– Otwórz go – rozkazał Rotherham. – Połóż na ziemi przede
mną. Ale nie popełnij błędu i nie podchodź zbyt blisko.
Rotherhamowi nie można ufać, usłyszała Marianne
ostrzegaczy szept własnej intuicji. I zapragnęła uwolnić się od
krępującego ręce powrozu, by pomóc Rafe’owi. Napięła mięśnie,
lecz Rotherham to wyczuł i przytrzymał ją mocniej.
– Cierpliwości, moja droga – szepnął.
Rafe podszedł bliżej, a ona wstrzymała oddech, czekając, aż
wyciągnie skądś jeszcze jeden pistolet i zastrzeli Rotherhama.
Albo błyskawicznym ruchem zada mu potężny cios. Jednak
człowiek, który gołymi pięściami potrafił pokonać siedmiu
mężczyzn, robił teraz posłusznie to, co kazał mu Rotherham.
Marianne uświadomiła sobie, że postępuje tak dlatego, że nie chce
zrobić nic, co mogłoby spowodować zagrożenie jej życia.
Skrypt dłużny leżący na trawie wyglądał bardzo
przekonująco. To kopia kopii, pomyślała Marianne, modląc się,
żeby Rotherham tego nie zauważył.
Panie Boże, błagam - modliła się o bezpieczeństwo męża. I o
to, żeby wszystko to szczęśliwie się zakończyło.
– Dziękuję, panie Knight – powiedział Rotherham i wydał
coś w rodzaju westchnienia ulgi.
Rafe nie odezwał się ani słowem. Obserwował go tylko z
pełną determinacji cierpliwością.
Teraz nadeszła najniebezpieczniejsza chwila. Rotherham,
sądząc, że ma już dokument, trzymał Marianne i miał naładowany
pistolet, a Rafe stał przed nim bezbronny. Poczuła ogromne
napięcie, oddech uwiązł jej w gardle, a serce na chwilę przestało
bić.
– To koniec – powiedział Rotherham. – Nareszcie.
Marianne czekała na wystrzał z pistoletu. Nie wiedziała
jednak, czy zostanie on oddany w jej głowę czy w pierś Rafe’a.
Poczuła lekki ruch ramienia Rotherhama i zaczęła z zamkniętymi
oczami błagać Boga, by była to jej głowa.
Jednak strzał nie padł, nie nastąpił wybuch, nie było
pióropusza dymu. Uchwyt Rotherhama rozluźnił się i jego ręka się
odsunęła.
Marianne otworzyła oczy i przez chwilę stała oszołomiona,
nie mogąc w to uwierzyć. A potem Rotherham pchnął ją lekko do
przodu.
– Weź ją – powiedział miękkim tonem z nutą żalu.
Marianne podbiegła do męża. Rafe stanął przed nią i osłonił
ją przed Rotherhamem. A potem kiwnął głową Rotherhamowi i
poprowadził ją ku koniowi, przez cały czas osłaniając sobą.
Rotherham pozwolił im odejść, tak jak obiecał. Byli już
prawie wolni. Jeszcze pięć kroków i znajdą się przy koniu.
Marianne, po raz pierwszy od chwili gdy Rafe położył dokument
na ziemi, dopuściła do siebie nadzieję. Może Rotherham nie
kłamał i może im obojgu uda się ujść cało z tego koszmaru?
Cztery kroki. Może Rotherham chce wyjechać na kontynent i
nigdy nie wrócić…
Trzy kroki. Może naprawdę to się dobrze skończy…
Marianne pragnęła spojrzeć na Rafe’a, popatrzeć mu w oczy.
Jeszcze dwa kroki i będzie mogła to uczynić. Dwa kroki i znajdą
się oboje na koniu. Dwa kroki i będą bezpieczni.
Padł strzał, rozdzierając panującą dokoła jesienną ciszę.
– Nie! – Marianne odwróciła się i zobaczyła, że Rafe osuwa
się na kolana, przyciskając do piersi rękę w rękawiczce. – Nie!
Ale on leżał już na trawie twarzą do ziemi. A Rotherham stał
tam, gdzie go zostawiła, z dymiącym pistoletem w dłoni.
Marianne zaczęła się szarpać, chcąc uwolnić ręce z więzów i
pomóc mężowi. Jednak bezskutecznie. Opadła na kolana tuż obok
niego.
– Rafe – powiedziała ochryple. – Rafe! – zawołała, ale jego
ciało leżało nieruchome.
– Coś ty zrobił, ty łotrze! – krzyknęła.
– Uczyniłem cię wdową, moja droga – odrzekł głosem
pozbawionym wszelkiej emocji – wdową, która ponownie wyjdzie
za mąż z nieprzyzwoitym pośpiechem. – Upuścił pistolet, a z
kieszeni wyjął inny. – Ale nie ryzykujmy.
Marianne nigdy by nie pomyślała, że można czuć taki ból,
taką wściekłość, takie szaleństwo.
– Nie! – zawołała. – Jesteś najobrzydliwszym ze stworzeń,
jakie kiedykolwiek chodziły po ziemi!
– Nie powinnaś tak mówić do swego przyszłego męża,
Marianne – powiedział i ruszył ku niej.
Łzy płynęły jej po policzkach. Chciała się na niego rzucić.
Chciała go zabić. A Rotherham się uśmiechał. Patrzyła na niego i
nie mogła odwrócić wzroku. A potem wydało jej się, że to, co się
właśnie stało, przyprawiło ją o szaleństwo, bo zobaczyła, że za
Rotherhamem czołga się jakiś człowiek. Człowiek ten podniósł się,
a gdy już stał na nogach, okazało się, że jest wysoki, ciemny i
silny. Nie miał na sobie kapelusza ani czarnej jedwabnej chusty na
twarzy, a jednak jej zdawało się, że zmartwychwstał – gdyż tym
człowiekiem był jej mąż.
Nie wiedziała, czy to wytwór jej własnej wyobraźni, czy też
to duch jej męża przybywa zza grobu, by ją uratować.
Zobaczyła, że wycelował pistolet, i usłyszała, że swoim
silnym głosem woła Rotherhama po nazwisku.
– On ma pistolet! – krzyknęła, chcąc go ostrzec.
A Rotherham w tej samej chwili odwrócił się i wystrzelił do
człowieka, który wyglądał jak Rafe. Ale spóźnił się, bo kula
tamtego ułamek sekundy wcześniej utkwiła w jego udzie,
powodując, że upadł na trawę i spudłował.
– Rafe?
Marianne biegła ku widmu, bojąc się, że zniknie.
– Marianne.
Ob
jął ją, a potem porozcinał więzy i przytulił ją mocno do
swego ciepłego i silnego ciała. Obejrzała się zdezorientowana,
patrząc na leżące ciało rozbójnika, ale Rafe chwycił ją za rękę i
podbiegł do leżącego, po czym odwrócił go na wznak.
– Dopadłeś go?
Głos dobiegający spod maski był stłumiony. – Proszę
odpoczywać – powiedział Rafe i zdjął leżącemu kapelusz i maskę,
by ten mógł swobodniej oddychać, a potem obejrzał ranę na jego
ramieniu. Z początku Marianne nie rozpoznała tego człowieka,
gdyż miał zgoloną brodę i wąsy. A potem ich spojrzenia się
spotkały.
– Papa – wyszeptała.
– Moja córka – powiedział Misbourne ze wzruszeniem. –
Cokolwiek o mnie myślisz, zasługuję na to. Ale wiedz, że cię
kocham i że przez całe życie nie mogłem przestać myśleć o tych
okropnych napisanych po pijanemu słowach.
Marianne ścisnęła jego powalaną krwią dłoń.
– Ja też cię kocham, papo.
Rozpłakał się bezgłośnie, ciche łzy popłynęły mu po
policzkach.
Rafe odsunął Marianne i powiedział cicho:
– Musimy zawieźć go do domu. Lekarz już tam czeka.
– Czy nie było innego sposobu?
– Żadnego. Bo przy każdym innym twoje życie byłoby
bardziej zagrożone. A żaden z nas nie chciał podejmować takiego
ryzyka. On pragnął to dla ciebie zrobić, Marianne. A ja nie mogłem
mu odebrać szansy na odzyskanie choć odrobiny honoru.
Marianne kiwnęła głową.
– Pomóż mi umieścić go w powozie – powiedział Rafe, po
czym wspólnymi siłami usadowili ojca w dorożce i w końcu Rafe
wprzągł do dorożki konia.
Następnie podszedł do Rotherhama i przewrócił go na
wznak. Wyjął z kieszeni pistolet i przystawił go Rotherhamowi do
skroni.
Rotherham pobladł i zaczął rzęzić.
– Nie. Nie rób tego, Rafe – powiedziała Marianne, dotykając
ramienia męża.
– Za to, co ci zrobił, zasługuje na śmierć.
– Jeżeli go zabijesz, doścignie cię prawo i skończysz na
szubienicy.
– Jest to cena, którą z chęcią zapłacę.
– Ale ja nie chcę płacić takiej ceny.
Ramię Rafe’a zadrżało.
– On jest dla mnie niczym – mówiła dalej Marianne. – A ty
wszystkim.
Była to prawda. Rotherham nie miał już nad nią władzy. Nie
bała się go.
– A poza tym powiedziałeś mi kiedyś, że nie jesteś mordercą.
Zamknął oczy, a ona, widząc to, uświadomiła sobie, że ją
zrozumiał. Gdyby teraz zabił Rotherhama, nie byłby od tego łotra
lepszy.
Opuścił więc pistolet, nie odwracając jednak wzroku od
leżącego wroga.
– Dokument – warknął.
Rotherham wyjął z kieszeni kopię i podał mu ją.
– On ma także oryginał – poinformowała męża Marianne. –
Miał go przez cały czas.
– Zatem ten dokument, który znajdował się w posiadaniu
twojego ojca nie był oryginałem?
– Był kopią, którą sporządził Rotherham. A Billy Jones był
jego człowiekiem. Zabił twojego ojca na jego polecenie.
Oczy Rafe’a pociemniały. A Marianne, widząc to,
pożałowała, że ujawniła tę prawdę w tych okolicznościach, gdy
Rotherham leżał u stóp Rafe’a bezbronny.
– Rafe – szepnęła.
A on obejrzał się na nią i ich oczy się spotkały. Zrozumiał, co
Marianne chce powiedzieć. Dotknął delikatnie palcami jej
policzka, po czym odebrał Rotherhamowi oryginał dokumentu,
ten, który jej ojciec napisał tak dawno temu, i włożył go do
kieszeni. A następnie ujął Marianne za rękę i poszli do powozu.
– Nie zamierzacie chyba zostawić mnie tutaj? – odezwał się
Rotherham.
– Nie zabiję cię, Rotherham. Ale też ci nie pomogę.
Głos Rafe’a był spokojny i opanowany.
– Tu nie jest bezpiecznie. I moja noga…- Żadne miejsce w
Anglii nie jest dla ciebie bezpieczne, Rotherham. Dobrze by było,
żebyś o tym pamiętał, na wypadek gdybyś uszedł z życiem.
– Do diabła z tobą, Knight!
Ale Rafe już się nie odwrócił. Pomagał Marianne wsiąść do
powozu. Usiadła obok ojca i wzięła go za rękę. I w ciemnościach
zapadającej nocy Rafe powiózł ich do domu.
– Teraz, gdy nie ma tu mamy ani Francisa, powiedz mi
prawdę, czy on przeżyje.
– Jeżeli nie wda się zakażenie i gorączka, twój ojciec ma
wszelkie szanse, by wyzdrowieć.
Kiwnęła głową i zamknęła oczy. A gdy je otworzyła, były
pełne łez.
– Nie powinienem był mu pozwolić na udział w tej akcji –
odezwał się Rafe, błędnie interpretując jej płacz. – Powinienem…
– zaczął.
Ale ona mu przerwała.
– Myślałam, że to ty – wyszeptała ze łzami. – Myślałam, że
Rotherham zabił ciebie.
– Marianne…
Jej imię w jego ustach zabrzmiało jak westchnienie. Wziął ją
w ramiona, chciał ją utulić, lecz ona mu się nie poddała. Patrząc
mu prosto w oczy, powiedziała:
– Myślałam, że to ty i nie mogłam znieść tej myśli.
– Przepraszam, Marianne. Gdyby był inny sposób… –
Popatrzył na nią czule. – Zrobiłem to, co musiałem, żeby cię
uratować. Bo cię kocham.
Wyszeptał te słowa tak dobrze jej znanym szeptem
rozbójnika z wrzosowiska. Znaczyły one dla niej więcej niż
cokolwiek innego na świecie.
Popatrzyła mu prosto w oczy, a potem dotknęła palcami jego
ust i słowa stały się niepotrzebne. Zostało tylko pragnienie. I
pożądanie. Po wszystkim, co przeszli, po wszystkim, co przyniósł
ten dzień.
Kiedy dojechali do domu, od razu udali się do sypialni.
Rozebrali się nawzajem powoli. A potem on zaniósł ją do łóżka i
kochali się. A zjednoczenie ich ciał, będące fizyczną manifestacją
miłości, zrodzonej wbrew mściwości, nienawiści i złu, zaczęło
leczyć ich rany.
Było to w dwa tygodnie po pamiętnym dniu na Hounslow
Heath. Ich dom różnił się teraz bardzo od tego, do którego niegdyś
przywiózł Marianne rozbójnik. Była tu już służba w pełnej
obsadzie. Okiennice w sypialni żółtej i głównej zostały
pootwierane i pokoje zalewało jesienne światło. Marianne i Rafe
pakowali właśnie rzeczy rodziców.
– Musisz wybrać farby i tapety, Marianne. Bo chcę wypełnić
ten dom światłem, śmiechem… i dziećmi – powiedział Rafe.
A Marianne uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
– Zdecydowanie się na to zgadzam – odrzekła.
– Traktuję to jak obietnicę. I zamierzam ją wyegzekwować,
moja ukochana.
– Nie mam nic przeciwko temu – powiedziała i pocałowała
go w usta, czując, że wszystko na świecie jest w jak najlepszym
porządku.
E.H.