Jonathan Carroll
Cylinder Heidelberga
Przełożył Jacek Wietecki
Tytuł oryginału The Heidelberg
Cylinder
Grażynie i Tomaszowi — dzięki,
że pozwoliliście mi przeżyć
tyle wspaniałych chwil
Śpiąc w wilczej
skórze
Popatrzcie na ten kapelusz. Obrzydliwy,
no nie? Sami powiedzcie — nie włożylibyście
go nawet po śmierci. Oj, może nie pow-
inienem tak mówić w mojej obecnej sytuacji.
Znalazłem go w koszu z ciuchami za dwa
dolary przy Czternastej. No wiecie, tam,
gdzie stoją te wszystkie tanie sklepiki,
poustawiane jak pięćdziesięcioletnie kurwy,
sprzedające to, czego akurat nie chcecie.
Koszulki z napisem „Tak, jestem Elvis”,
nakręcane
robociki,
sprzęt
audio
za
dwadzieścia dolców.
Ale byłem w nastroju, kapujecie? Był
ładny dzień. Mary i ja wylegiwaliśmy się w
łóżku do południa, wygłupiając się aż miło…
No więc idziemy Czternastą i zastanawiamy
się, na co by tu pójść do kina. Nagle wpada
mi w oko ten kurewsko ohydny kapelusz,
który leży sobie w dwudolarowym koszu.
Podnoszę go dwoma paluchami, jakby to
było
napromieniowane
albo
zawszone
gówno.
Odwracam się do Mary, która zna się na
żartach jak nikt, i mówię:
— No, i jak ci się podobam?
Mary łazi wte i wewte z ręką na biodrze i
gapi się na mnie, jakbym był jakąś Mona
Lizą. W końcu stwierdza:
4/386
— Kochanie, wyglądasz jak góra jajek i
szynki na talerzu, kiedy jestem głodna. Ten
kapelusz i ty to jedno.
Ale, wiecie, ona tylko tak żartowała.
Gdyby mówiła poważnie, dałbym jej w zęby,
bo daję słowo — ten cholerny kapelusz nie
wyglądałby dobrze na niczym żywym.
Zaczynam strzelać pozy jak modelka.
Mary wybucha śmiechem, pomału robi się
najfajniejszy dzień w roku.
— Kupuję.
— Dobry pomysł. — Mary śmieje się tak
mocno, że zakrywa ręką swoje śliczne
usteczka, a ja kocham ją wtedy bardziej niż
kiedykolwiek.
No więc wchodzę do sklepu i kładę kape-
lusz na ladę przed Azjatą, który tam siedzi.
Ta buda dziwnie jakoś zajeżdża. No, w nosie
5/386
kręcą was nieznane zapachy? To mnie za-
wsze uderza w tym mieście, jak znajdę się w
pobliżu Azjatów, Arabów czy innych takich.
Grecy są okej. Kupują te różne jadalnie i
nadają im zaraz jakieś ichnie nazwy, a to
„Sparta”, a to „Zeus” czy „Atena”, i dają ci
kawę
w
niebiesko–białych
kubkach
z
obrazkami greckich pomników. Żarcie zosta-
je takie samo. Wołowa sieczka i hamburgery.
Inni mieszkają tu od lat, ale jak się
wchodzi do ich barów, to jakbyś się znalazł w
ich ojczyźnie. Albo na jakiejś innej kur-
ewskiej planecie. Star Trek, co najmniej.
Wybrałem się kiedyś do jednego arabskiego
sklepu, a tam wszyscy zasuwają w białych
ręcznikach na łepetynach. Nie tylko że dzi-
wnie śmierdzi w takich miejscach, ale jeszcze
na ścianach wiszą kalendarze popisane
6/386
głupimi bazgrołami, dzieciarnia siedzi w
kącie i opycha się jakimś dziwnym żarciem, a
większość z nich ma tępe spojrzenia — jak
naćpani albo niespełna rozumu. Kapujecie, o
co mi chodzi?
Może to i normalne, ale jak się przyjeżdża
do nowego kraju, co nie? — zwłaszcza do
Stanów
—
to
człowiek
powinien
się
dostosować do miejsca, w którym chce żyć.
Skoro w Iraku było tak obłędnie, czemuście
tam nie zostali? Falafel jest w porządku, ale
nie mówcie mi, że jesteście Amerykanami,
jeśli wpieprzacie to gówno trzy razy na dzień
albo jecie pałeczkami czy czymś takim. No
więc wchodzę zapłacić, a wtedy ten stojący za
ladą kitajec szczeka „dwa da–la–ry”, jak
pekińczyk. Jakbym nie umiał przeczytać
tabliczki przed sklepem. A pamiętajcie, że
7/386
jestem chyba jedynym kretynem w całym
Nowym Jorku, który gotów jest zabulić dwa
dolary za ten zafajdany czepek. Ale kiedy
tamten odzywa się do mnie tym tonem,
jakbym był jakimś menelem albo przyszedł
go okraść, to z miejsca mnie krew zalewa.
Ten mały kurdupel w koszulce z podobizną
Michaela Jacksona i to badziewie, które
sprzedaje w swoim sklepiku: wielkie różowe
lalki, obrazy z Martinem Lutherem Kingiem
na aksamicie, złote plastikowe gondole z
budzikami, które nie chodzą… On powinien
klękać na tych swoich kolankach i modlić się
przed moim ołtarzem w podzięce za to, że
daję dwa dolary z mojej kieszeni za jego
kapelusz. Ale jemu ani to w głowie. Mówi
takim głosem, jakbym mu świsnął jego
dolary, a on domagał się ich zwrotu.
8/386
Zaczęło się jajcarsko. Wyszliśmy na
spacer, zobaczyłem ten kapelusz, Mary się
spodobał, uśmialiśmy się i tak dalej…
Ale teraz jestem zły. Powinienem po
prostu stamtąd wyjść i cześć, ale facet zgnoił
mi dobry humor — a tego nie lubię. Więc
wyciągam kasę i rzucam mu na ladę. Przeciąg
porywa jeden z banknotów, który ląduje na
podłodze po jego stronie. Facet ani drgnie.
— Chcę rachunek.
— Co?
— Chcę rachunek na moje dwa dolary.
— Nie ma rachunek. Idź już.
W tym momencie mógłbym rozpętać
trzecią wojnę światową, ale hej, ten człowiek
zmarnował mi już za dużo życia. Mary za-
wsze mi to powtarza — nie pozwól, aby inni
marnowali ci życie bardziej, niż to konieczne.
9/386
I wiecie co? Dziewczyna ma rację. Więc
zamiast wywoływać wojnę, każę się facetowi
dymać i odwracam się na pięcie z nowym
kapeluszem.
Chcę, żeby Mary zobaczyła mnie w nim,
kiedy wyjdę za drzwi, więc wyłażąc na ulicę,
wsuwam go na głowę. A wtedy zdarzają się
dwie rzeczy naraz. Mary znikła — to po pier-
wsze. Rozglądam się po ulicy, ale nigdzie jej
nie ma. W sumie na Mary można polegać.
Ma parę minusów, ale znikanie bez śladu nie
zalicza się do nich. Jak się z tobą umówi na
dziesiątą, to będzie punktualnie. Mówi, że to
dlatego, że jest spod znaku Strzelca. Ale tym
razem ją wcięło, choć przed chwilą tu była.
Dziwne.
Kiedy tak się rozglądam, spostrzegani
wielkiego cadillaca zaparkowanego przed
10/386
sklepem. Limuzyna długa na dziewięć mil.
Tylne drzwi są otwarte, a czarnoskóry szofer
w garniturze stoi obok z ręką na klamce.
Gapi się na mnie i uśmiecha. Olewam go jed-
nak, bo wciąż się zastanawiam, gdzie jest
Mary.
Wtedy — i to druga rzecz — słyszę:
— To on! O Boże! To on!
Patrzę akurat w lewo, a wrzaski dochodzą
gdzieś z prawej; kiedy odwracam głowę, w
moją stronę biegną trzy seksowne latynoskie
laleczki.
— Niesamowite! Niesamowite! To Rickie!
Aaaaa!
— Cześć…
— Oooch, muszę cię pocałować. Proszę,
błagam, mogę cię pocałować? Kocham cię,
Rickie!
11/386
— Że co?
No więc ta, która chce mnie pocałować, to
mniej więcej siódemka, więc myślę sobie:
Chcesz mnie całować, nie krępuj się. Ale jej
przyjaciółka — co najmniej dziewiątka, jak
nie więcej — odpycha siódemkę, łapie mnie
za szyję i oddaje pierwszy strzał. Znaczy się
wciska mi język do ust jak wtyczkę do kon-
taktu. Szok w oczach, stoję i nie ruszam się.
No, prawie. Dziewiątka całuje mnie po całej
gębie i choć jest to przyjemne, jęzor ma
wielki jak ciężarówka i z ledwością mogę
oddychać.
— Ejże, wystarczy. Dajcie mu spokój! —
Szofer chwyta ją bez ceremonii i odciąga ode
mnie. Ale jej to nie wzrusza, nawet skrępow-
ana ciągle gapi się na mnie słodkimi
oczętami.
12/386
Tymczasem trzecia lalka, też cholernie
niezła ślicznotka, próbuje się do mnie
zbliżyć, ale szofer natychmiast staje jej na
drodze. Powstrzymując ją, rzuca do mnie zn-
ad ramienia:
— Myślę, że powinniśmy stąd jechać, sir.
Za chwilę zrobi się tutaj zbiegowisko.
Kompletnie nie wiem, co jest grane, ale
podoba mi się to, więc czekam, co będzie.
Gdzie jest Mary? Czemu te dziewczyny pada-
ją na głowę? Dokąd mam jechać z tym goś-
ciem? A przede wszystkim — czemu ja? Za
kogo oni mnie biorą, traktując jak półboga?
Mam takiego kumpla — nazywa się Dave
Pell — który szedł sobie kiedyś ulicą, aż tu
nagle podszedł do niego jakiś facet i poprosił
go o autograf. Dave jest bystry, więc się
zgodził,
tyle
że
podpisał
się
swoim
13/386
nazwiskiem i oddał facetowi kartkę. Tamten
spojrzał na nią i się zezłościł: „Przestań, pod-
pisz się swoim prawdziwym nazwiskiem”.
Dave mówi, że tak właśnie się podpisał. A fa-
cet na to, że to nieprawda, że Dave nazywa
się Elton John. Dave przypomina trochę
Eltona, ale dopiero po ciemku o trzeciej nad
ranem, ale temu palantowi tego nie wytłu-
maczysz. Pod koniec rozmowy obaj wydzi-
erają się na siebie, a Dave w ostatnim mo-
mencie powstrzymuje się przed wysłaniem
faceta pocztą lotniczą bez znaczka.
Myślę sobie, że historia się powtarza,
zwykłe nieporozumienie, więc kiedy szofer
popycha mnie w stronę samochodu, a dziew-
czyny wrzeszczą: „Zostań z nami!”, wołam do
nich:
— Kim ja dla was jestem?
14/386
— Rickie!
— Rickie, kochamy cię!
— Chcę mieć z tobą dziecko! — To
dziewiątka. Dziewiątka krzyczy, że chce mieć
ze mną dziecko na Czternastej ulicy w biały
dzień.
— Rickie Prousek!
Jestem do połowy w wozie, gdy pada to
nazwisko. Dębieję. To przecież ja — Rickie
Prousek. Skoro wiedzą, jak się nazywam, to
znaczy, że się nie pomyliły. Chciały po-
całować mnie. Dlaczego?
Nie zdążyłem się zapytać, bo szofer wład-
ował mnie na tył swojej pierdolonej limuzyny
wielkości boeinga 747, a ja nie miałem siły
mu się oprzeć. Jak tylko klapnąłem, laski
rozpłaszczają się na mojej szybie, całują ją
wszędzie, zostawiając wielkie, czerwone
15/386
smugi. I wtedy — wyobraźcie sobie tylko! —
jedna z nich zadziera biustonosz i przyciska
swoje cycki do szyby. Piękny widok! Dostaję
pierdolca. Dajcie mi ten towar — ale jest już
za późno, kierowca rusza z piskiem opon, a ja
gapię się przez tylne okno na najśliczniejsze
piersi, jakie widziałem od czasu ostatniego
„Penthouse’a”.
— Widziałeś to? — Skrzyżowałem wzrok z
kierowcą we wstecznym lusterku.
Uśmiechnął się.
— Tak, sir.
— Nie mam pojęcia, co tu się, do diabła,
wyprawia. Zarżał cichym śmiechem i spojrzał
z powrotem na jezdnię.
— Wychodzę z tego sklepu, a tu nagle
takie rzeczy. — Nie wiem, czy mówię do
niego czy do siebie. Prawdę mówiąc, mam we
16/386
łbie totalny mętlik. — A propos, gdzie
jedziemy?
— Na podpisywanie książki, sir. Tam
również będzie na co patrzeć. Podobno
ludzie stoją w kolejce od rana.
— Jakie podpisywanie książki?
Znów zachichotał, jakbym to ja był
śmieszny, ale nie odezwał się. Ostatecznie
jednak nie co dzień zdarza mi się wozić dupę
limuzyną, więc pomyślałem sobie: Raz kozie
śmierć, płyń z tym nurtem, zobaczymy, co z
tego będzie.
Poza tym auto było niezgorzej wypo-
sażone. Minilodówka, telefon i telewizor z
wbudowanym wideo. Wszystko w ciemnym
granacie, od razu przypomniało mi się, ile to
razy,
widząc
przejeżdżającą
limuzynę,
próbowałem
zajrzeć
do
środka
przez
17/386
zaciemnione szyby, żeby zobaczyć, kto tam
siedzi.
— A więc tak wygląda limuzyna, hę? —
Otwieram lodówkę, a tam — wszystko, czego
mógłbyś zapragnąć, jeżdżąc na bani po Now-
ym Jorku i nie wiedząc, co się dzieje.
Wkładam rękę i wyciągam browarek. Dos
Equis, jak bum–cyk. Otwieram go i rozsi-
adam się wygodnie.
Szofer skręca w lewo na Park Avenue i
wciska gaz do dechy. Miasto miga za oknami,
ja sączę wolno piwko, i czemu nie? Ch-
ciałbym, żeby zobaczyła mnie teraz z setka
różnych ludzi. Hej, panie Osborne, pam-
iętasz, jak powiedziałeś mi pan w ósmej
klasie, że do niczego w życiu nie dojdę? No to
popatrz na starego Rickiego, jak mknie
ulicami w swojej czarnej limuzynie, ty
18/386
zasmarkana cioto. Albo ta cholernie zarozu-
miała Tanya. Chcesz się przejechać moim
wozem, Tanya? A może szklaneczkę Chivas,
żebyś trochę spuściła z tonu? Ha!
Wtedy mnie oświeca: Mary! To Mary
urządziła cały ten cyrk. Taka niby niespodzi-
anka albo coś w tym stylu.
— Ej, przepraszam? — zwracam się do
kierowcy.
Zerka we wsteczne lusterko.
— Czy to sprawka Mary? Znaczy się, czy
to Mary De Fazio wynajęła pana i tak dalej?
Wzrusza ramionami i dalej się uśmiecha.
Wolałbym, żeby trochę mniej się szczerzył, a
stał się bardziej rozmowny. Ale to musi być
to. Co prawda nie mam urodzin, ale jak już
mówiłem, ta kobitka potrafi wywijać numery,
o jakich wam się nie śniło, i to pewnie jeden z
19/386
jej szalonych pomysłów. Czemu więc nie
cieszy się razem ze mną? I o co chodziło z ty-
mi laskami na ulicy? Tych trzech dupeczek
na pewno nie wynajęła. Nie bez kozery nazy-
wam ją Królową Zazdrości.
Suniemy przez pewien czas w ciszy, po-
tem szofer daje parę razy w lewo i w prawo,
aż w końcu zatrzymuje się przed jakimś
sklepem. Przed wejściem stoi kilkaset osób.
Jest ich taka masa, że ściągnięto nawet gliny
do pilnowania porządku.
Jak tylko ludzie zauważają nasze auto,
ruszają naprzód. Nie bardzo wiem, co jest
grane, ale postanawiam siedzieć twardo na
tyłku i czekać, aż ktoś poinformuje mnie, co
robić.
Kierowca wysiada, obchodzi wóz i otwiera
mi drzwi. Puszcza do mnie uśmiech i oferuje
20/386
wyciągniętą rękę, ale ja nie potrzebuję ręki,
żeby wysiąść z samochodu, sam sobie radzę.
Świry. Cały tłum świruje. Rickie! Rickie!
Wydzierają się jeden przez drugiego, tłoczą i
napierają — a mimo to, co zdarzyło się przez
ostatnią godzinę, upływa kilka sekund, zan-
im dociera do mnie, że oni wrzeszczą moje
imię — Rickie, nie kto inny. Przyszli tutaj dla
mnie.
Nie mam czasu reagować, bo po obu moi-
ch bokach wyrastają gliniarze i łapią mnie za
ręce. Zaczynają popychać mnie w stronę
drzwi księgarni, co wcale nie jest takie łatwe,
zważywszy na gęsty tłum.
— Rickie! Kochamy cię!
— Jestem twoją największą fanką!
— Rickie, wpisz mi autograf. Ta książka
jest dla mojej umierającej matki!
21/386
— Podpisz się na mojej głowie, Rickie.
Specjalnie zgoliłem włosy, żebyś mógł się
podpisać!
— Rickie, to dla ciebie! — Wielka gru-
baska, przypominająca obrońcę Jetsów, tor-
uje sobie drogę przez tłum, niosąc pur-
purowy tort. Tort jest wielki jak klapa od
sracza, na górze ma żółty napis pełen zaw-
ijasów: „Fanklub Rickiego Prouska”.
— Cofnąć się! — woła jeden z gliniarzy i
napiera na grubaskę z taką siłą, że tort wzbija
się w powietrze. Nie widzę jednak, gdzie lą-
duje, bo już wciskają mnie do tej księgarni, i
nie pozostaje mi nic innego, jak iść przed
siebie.
W środku tłum jest jeszcze większy, ale
gliniarze prowadzą mnie do małego stolika,
na którym leży wysoka na milę kupa książek.
22/386
Kierowniczką księgarni jest świńska blon-
dyna, która patrzy na mnie, jakbym mógł ją
podrapać tam, gdzie sama nie dosięgnie.
— Panie Prousek, to dla nas wielki za-
szczyt. — Ściska mi rękę swoją ręką, tak
ciepłą i miękką w dotyku, że miałbym ochotę
zwinąć się w kłębek i uciąć sobie w niej
drzemkę.
Ale czas goni. Wszyscy wokół kotłują się i
ryczą, żeby już zaczynać. No więc robię, co mi
każą, i siadam przy tym zawalonym
książkami stoliku. Zanim tłum przerobi mnie
na marmoladę, zerkam jeszcze na okładkę
książki. Uśmiecham się z wielkiego ko-
lorowego zdjęcia, pod którym jest tytuł Ja
nieśmiertelny i nazwisko autora: Rickie
Prousek.
23/386
Tak po prawdzie, nie przepadam za
czytaniem i prędzej pomyślałbym o wyprawie
na Antarktydę niż o napisaniu książki, ale co
miałem począć? Powiedzieć im, że pochrz-
anili mnie z innym Rickiem? Nie sądzę.
Wręczają mi wielki czarny flamaster i za-
czyna się maraton.
— Czy mógłby pan wpisać dedykację dla
Leo Spechta? Po niemiecku „specht” znaczy
dzięcioł. Wiedział pan o tym?
Podnoszę wzrok na faceta.
— Serio? — Wpisuję: „Siema, Leo. Twój
Rickie” na okładce jego książki i oddaję mu
ją.
Kierowniczka piszczy z zachwytu: — Ooo,
wpisał się pan na okładce. Jaki oryginalny
pomysł.
24/386
— Proszę napisać: „Kocham Dianę”.
— „Mojemu
drogiemu
przyjacielowi,
Edowi. Na zawsze zapamiętam grzankę z cy-
namonem”. Błagam.
— Co? Po co miałbym to pisać? Jaką grz-
ankę? Ja pana nie znam! — Ledwo to mówię,
facet robi minę, jakby miał się zaraz
rozbeczeć.
A
potem
mnie
przeprasza.
Uwierzycie?
I ciągnie się to tak dalej, aż po jakimś cza-
sie zaczyna mi drżeć ręka. Ludzie przychodzą
z dziesięcioma egzemplarzami, ale podpisuję
najwyżej dwa. Tuż obok mnie stoi niebrzydka
blondyna i baczy na wszystko jak orlica. Co
chwilę pyta, czybym się czegoś nie napił albo
nie zjadł. Najchętniej zapaliłbym fajkę, ale od
razu widać, że jesteśmy w strefie zakazu
palenia, więc milczę jak grób.
25/386
Gdy opada mnie już porządne znużenie,
pojawia się znów bombowiec z purpurowym
tortem — wygląda, jakby się wyczołgała z
bagna u Stephena Kinga. Nie dość, że jest
strasznie gruba, to jeszcze teraz widzę, gdzie
wylądował ten pchnięty przez gliniarza tort.
Na jej bluzce. Znaczy się, cała jest utytłana
purpurowym lukrem i czekoladowym nadzi-
eniem; jej włosy wyglądają, jakby wsadziła je
do maszyny z watą cukrową, a na domiar
złego łypie na mnie okiem, tak że omal nie
sikam ze strachu. W ręku ściska moją
książkę, także pomazaną lukrem.
— Czekałam przez trzy dni. Musisz mi ją
podpisać!
— Jasne. Czego tylko chcesz.
Ale grubaska przyciska książkę do piersi,
jak gdybym próbował ją zwędzić.
26/386
— Nie, nie rozumiesz! Musisz ją podpisać
dla mnie osobiście!
— W porządku, a jak…
— OSOBIŚCIE! — huczy i w całej
pieprzonej księgarni zapada cisza, jak
makiem zasiał. W następnej sekundzie, zan-
im zdążę się połapać w sytuacji, grubaska
odsuwa stolik i rzuca się na mnie. Gliniarze
próbują ją zatrzymać, ale nic z tego. Za
późno. Dopada mnie i łapie za koszulę. —
Musisz podpisać ją dla mnie! Dla Violet!
Musisz podpisać…
Gliniarze skaczą i powalają ją na ziemię,
ale po pierwsze, ta dziewczyna to kawał sło-
nia, a po drugie — nadal trzyma mnie za
koszulę. Jest tak ciężka, że nic nie mogę
zrobić.
27/386
No, to nie całkiem prawda. Przez chwilę
nie mogę nic zrobić, ale kiedy przyciąga mnie
do siebie i jestem pewny, że chce mnie po-
całować, błyskawicznie posyłam jej lewy sier-
powy, po którym z pewnością zobaczyła nad
głową kilka pierdolonych gwiazdek. Potem
blondyna z księgarni rąbie ją w łeb wielkim
zszywaczem do papieru i purpurowa Violet
wali się na deski.
— Dosyć
tego!
Spadam
stąd!
Gra
skończona. — Przedzieram się do drzwi;
ludzie puszczają mnie, choć wciąż są zbici
ciasno jak dziesięć rąk wciśniętych w jedną
kieszeń. I ciągle się wydzierają, krzyczą i
usiłują mnie dotknąć. Rickiiiiiiiii!
Na szczęście auto stoi obok wejścia, z sil-
nikiem na chodzie i otwartymi drzwiami. Dz-
ięki Bogu. Wskakuję tam, drzwi natychmiast
28/386
się
zamykają
i
ponownie
ruszamy.
Spoglądam przez tylną szybę: wszyscy
machają mi na do widzenia. Chryste Panie!
— Cholera, co to miało być?
Szofer kręci głową.
— Straszne. Straszne. A obiecali, że za-
pewnią dobrą ochronę. To nie powinno się
było zdarzyć.
Chciałem jeszcze coś dodać, ale w tym
momencie moje spojrzenie ześlizgnęło się na
podłogę i ujrzałem swój kapelusz za dwa
dolary. Zamyśliłem się przez chwilę, po czym
spytałem kierowcę:
— Kim ja jestem?
— Panem Prouskiem.
— Okej, zgadza się. Ale kim naprawdę
jestem? Dlaczego jestem sławny?
— Dlaczego?
29/386
— No właśnie: dlaczego? Coś ci powiem.
Dziś rano wszedłem do takiego jednego skle-
pu, a jak stamtąd wyszedłem, to okazało się,
że moja dziewczyna gdzieś zniknęła, na mnie
czekała limuzyna, a laski dostawały bzika na
mój widok. Potem ty przywiozłeś mnie tutaj i
purpurowa wariatka usiłowała mnie zgwałcić
za pomocą książki. Dlatego pytam: czemu
nagle stałem się taki sławny? Czego
dokonałem?
Facet uśmiecha się znowu, ale tym razem
mina nieco mu rzednie — widać, że jest
skołowany. Może myśli, że się z nim przeko-
marzam albo go sprawdzam. Ale widzę po
jego oczach, że moje pytanie nie na żarty go
zdenerwowało.
30/386
— Mówię
poważnie.
Co
ja
takiego
zrobiłem? Na pewno nie napisałem tej
książki. Więc dlaczego stałem się sławny?
— Obawiam się, że nie rozumiem pytania,
sir. Wszyscy wiedzą, dlaczego jest pan
sławny. Powinien pan…
BUM! Facet grzmoci prosto w żółtą
ciężarowe marki Ryder stojącą przed nami
na światłach. Wyskakuje z niej dwóch czar-
nych braci — w sumie dziesięć tysięcy funtów
groźnego czarnego mięsa. Obaj mają na sobie
identyczne T–shirty, które obwieszczają
wszem i wobec, że nienawidzą każdego bi-
ałego człowieka na planecie Ziemia. Większy
z nich nosi koszulkę „Marsz miliona” pod
wodzą Louisa Farrakhana i trzyma srebrny
kij bejsbolowy w dłoni wielkości grejpfruta.
31/386
Mój kierowca wysiada, a ja już widzę, jak
sprawa się rypie. Bracia obrzucają wzrokiem
jego garnitur i myślą sobie: Na jaką cholerę
wozisz tego białasa, głupku?
Przez chwilę tak to rzeczywiście wygląda.
Wydają się sakramencko wściekli na mojego
szofera za tę stłuczkę i teraz cała trójka wy-
wija łapskami na lewo i prawo, próbując
powiedzieć swoje. Facet z kijem mówi niew-
iele, tylko postukuje się nim w nogę, jakby
miał zaraz brać się do mordobicia. Po chwili
ten drugi, w koszulce z napisem „To Czarna
Sprawa” i w bojówkach o barwach ochron-
nych, odwraca się i idzie do ciężarówki. Po
kilku sekundach wraca z czymś, co wygląda
mi na spluwę, rany boskie!
Wiem, co teraz będzie, bo szofer pod-
chodzi do wozu i puka w szybę, pokazując,
32/386
żebym ją otworzył. Przeszedł na ich stronę,
zdrajca! Oddaje mnie na pastwę swoich bra-
ciszków, aby ci nie nakopali mu do dupy.
Pierdol się, bracie! — przebiega mi przez
głowę. Niech tylko spróbują tu wejść!
Tamten kręci głową, jak gdybym nic nie
rozumiał, ale ja rozumiem doskonale. Czarny
uzbrojony w spluwę podchodzi i pochyla się
w moją stronę. Uśmiechając się, pokazuje, że
to nie broń. To aparat fotograficzny!
— Czy możemy zrobić sobie zdjęcie? —
wrzeszczy do mnie.
Po chwili tkwię na środku Pierwszej Alei,
mając z jednej strony „Czarną Sprawę”, a z
drugiej
Bejsbolowego
Kija,
i
wszyscy
szczerzymy się do mojego kierowcy z apar-
atem w ręku.
33/386
W rezultacie znów zbiera się tłum gapiów.
Można by pomyśleć, że tego dnia czeka na
mnie cały Nowy Jork. Ledwie gdzieś wyś-
ciubię nos, zaraz zlatują się ludzie.
— To Rickie Prousek! Święta Matko!
— Rickie! O Boże!
— Niemożliwe!
— Możliwe!
Jak na jeden dzień mam tego powyżej
uszu, wskakuję z powrotem do auta i każę
szoferowi ruszać w drogę.
Urywamy się, ale dwie przecznice dalej,
zanim zdążę wydusić z niego odpowiedź, kim
jestem, facet zatrzymuje się przed restaur-
acją o nazwie „Sekrety”.
— A to co?
Patrzy na zegarek i wzdycha z ulgą.
34/386
— W samą porę na lunch. Już się
obawiałem, że nie zdąży pan na spotkanie.
— Tutaj? Znam ten lokal. Widziałem go w
„Entertainment Tonight”. To chyba najmod-
niejsza restauracja w mieście.
— Proszę się pospieszyć, sir. Spóźni się
pan.
Pamiętacie, że wychodząc rano, miałem
zamiar obejrzeć jakiś film, a potem może też
coś przekąsić? A teraz, jakby nigdy nic, włażę
prosto do ulubionej knajpy Mela Gibsona.
Spoglądam na swoje ubranie — nie, żebym
zapomniał, co na sobie mam, ale po tym
wszystkim, co się dziś stało, nie zaszkodzi
sprawdzić, czy dobra wróżka nie zamieniła
mnie z brzydkiego kaczątka w księżniczkę.
Niestety. Nadal jestem w dżinsach i bluzie.
35/386
Najpierw myślę: I co teraz? Lecz po
chwili: Hej, przecież jestem Rickie, wszyscy
traktują mnie jak sławę. Mogę zrobić, co
zechcę! To dodaje mi odwagi: biorę swój
kapelusz i wchodzę szpanerskim krokiem do
restauracji, jakbym co najmniej był jej
właścicielem.
Wnętrze wygląda jak garaż, wiecie? Pełno
pustaków i litry białej farby. Za to znajdujący
się tam ludzie nadrabiają tę lichotę z naw-
iązką. Albo wyglądają pięknie, albo bogato,
proszę, pół metra ode mnie siedzi Jay Leno!
Jestem oszołomiony, nie na tyle jednak, aby
nie zauważyć, że ludzie gapią się także na
mnie! Uśmiechają się i kiwają głowami,
mówiąc, że moje miejsce jest obok takich jak
Jay Leno oraz że czekali, by się ze mną
zobaczyć.
36/386
— Ty łazęgo! Czekam już od pół godziny.
Głos
niczym
szczególnym
się
nie
wyróżnia, więc sądzę, że jego właścicielce nie
chodzi o mnie. Wtedy ktoś szczypie mnie
boleśnie w plecy. Okręcam się jak bąk,
ponieważ nic mnie tak nie złości jak
szczypanie.
Madonna. Jak babcię kocham, przede
mną stoi Madonna i gapi się na mnie.
— Gdzieś ty był, Rickie?
Godzinę
później
wychodzę
stamtąd
mocno poirytowany. Lunch był dobry, znaczy
się jedzenie było smaczne, ale sam lunch
darowałbym sobie bez żalu. Bez przerwy
gadała o sobie. Nie mogłem wtrącić nawet
słowa. Znaczy się — trajkotała całą okrągłą
godzinę. Chyba z dziesięć razy chciałem
37/386
zapytać, skąd mnie zna, czemu jestem sławny
itepe, itede. Ale jak się rozpaplała o Madon-
nie, w knajpie zabrakło powietrza. Dziewica,
cholera jasna!
Wychodzę na ulicę, a w głowie ciągle
bębni mi jej głos. Za dużo zjadłem, rozbolała
mnie łepetyna i wciąż nie wiem, czym sobie
na to zasłużyłem.
Na dodatek limuzynę szlag trafił! Stoję
pośrodku ulicy jak ostatni ćwok i za-
stanawiam
się,
gdzie
jest
samochód.
Dochodzę do wniosku, że może zniknął, bo
po prostu wszystko to sobie zmyśliłem.
Roztrząsam wątpliwości, wściekły, skołow-
any, totalnie ogłupiały, i nie mam zielonego
pojęcia, co robić.
Rozglądam się i widzę budkę telefon-
iczną. We łbie zapala mi się światełko. Mary!
38/386
Przekręć do niej — ona wyjaśni ci tę tajem-
nicę. Jedyny dobry pomysł, jaki zaświtał mi
przez cały dzień. Podchodzę do budki,
wyławiam ćwierćdolarówkę (Madonna zapła-
ciła za lunch) i wybieram numer Mary.
— Halo?
To ona! Poznałbym ten głos, nawet
gdybym wylądował na Księżycu.
— Mary? Kochanie?
— Kto mówi?
— To ja. Rickie.
— Jaki Rickie?
— Nie wygłupiaj się, Mary. No wiesz, twój
chłopak. Rickie Prousek!
— Jasne. Bardzo śmieszne. A ja jestem
Meryl Streep. Klik.
Odwiesiła słuchawkę! A ja nie miałem
więcej ćwierćdolarówek. Stoję w budce i
39/386
bluzgam najgorszymi przekleństwami, jakie
znam, a tu nagle drzwi za mną otwierają się z
hukiem. Co jest, do… Obracam się, gotowy
ukręcić łeb temu, kto za mną stoi. Ujrzawszy
go, nieruchomieję.
To ja. I to nie w jednej, a w trzech
osobach. Jeden z nich ma broń.
— Wyłaź z budki, Rickie.
— Słuchaj…
— Wyłaź z budki albo cię zastrzelę, Rick-
ie. — Mierzy do mnie z pistoletu i chichocze
jak dziewczyna. Pozostali tak samo.
Przyglądam się im uważniej i dostrzegam,
że wcale nie są mną. Z początku można było
się pomylić, ale chociaż zaczesali włosy żelem
do tyłu i tak dalej, żaden z nich tak naprawdę
mnie nie przypomina. Wyglądają jak kiepscy
naśladowcy Elvisa. Wiecie, o czym mówię, no
40/386
nie? Ci, co mają włosy, baczki i błyszczące
kostiumy, ale starczy na nich spojrzeć, żeby
skręcić się ze śmiechu, że takie żałosne dupki
usiłują podrabiać Króla.
Jeden z tych facetów jest o stopę niższy
ode mnie, drugi o stopę wyższy, a trzeci to w
dupę kopany Arab. To ten ze spluwą, rzecz
jasna. No, ale ze spluwą się nie dyskutuje,
więc wolno, wolniuteńko uchylam drzwi
budki.
— To on. Naprawdę on. Miałeś rację,
Hassan!
— Pewnie, że on. Dobra, Rickie, nie
próbuj żadnych sztuczek. Wyłaź i ładuj się do
taryfy.
Na końcu ulicy parkuje żółta taksówka.
Idę przodem, Hassan–Rickie maszeruje za
mną. Co kilka kroków szturcha mnie lufą w
41/386
żebro. Taksówka wygląda całkiem zwycza-
jnie, tylko na zderzaku ma naklejkę z nap-
isem „Moje serce bije dla jamników”.
— Do środka.
Co miałem robić? Wszedłem. Hassan
gramoli się obok mnie, a dwaj pozostali prze-
bierańcy pakują się na przód. Potem mały
rusza wolno i ostrożnie od krawężnika.
— O co chodzi?
Nikt się nie odzywa. Przejeżdżamy tak
chyba dwadzieścia przecznic, zanim pasażer
z przodu przerywa milczenie:
— Mógłbym zobaczyć twój kapelusz?
Z tego wszystkiego zapomniałem, że mam
go na głowie, teraz zdejmuję go i podaję. Pas-
ażer wkłada go i raptem wszyscy trzej re-
choczą jak opętani.
42/386
— Udało się! Ukradliśmy go. Nic nie
mówię.
Wyjeżdżamy za miasto, aż docieramy
gdzieś do Riverdale. Wówczas wychodzimy z
samochodu i drepczemy do zniszczonego
bloku. Tamci chlapią ozorami na wyścigi,
lecz ja nie mam nic do powiedzenia.
Wspinamy się parę pięter, aż jeden z nich
wyciąga
pęk
kluczy
i
otwiera
drzwi.
Wskazują, żebym wchodził pierwszy.
Zapuszczam spojrzenie i gwiżdżę. W
środku jest sześć jamników pałętających się
po całym domu. Sześć psów w jednej chacie!
Na dobitkę wszędzie wiszą moje zdjęcia. A
niech mnie! — jakieś dziesięć tysięcy zdjęć
wyciętych z czasopism, nie żadne tam polar-
oidy ani nic takiego. Na jednej z półek stoją
lalki
Rickie,
przynajmniej
z
dziesięć
43/386
egzemplarzy Ja nieśmiertelny, mój bliźniak
— manekin naturalnej wielkości, ubrany w te
same ciuchy, które wszyscy mamy teraz na
sobie… Znalazłem się w świątyni wzniesionej
Rickiemu Prouskowi.
— Siadaj.
Środek pokoju zajmuje wytarta zielona
kanapa, na której siadam. Dwóch sadowi się
obok mnie, jeden klapie na podłodze przed
nami. Wszystkie psy podchodzą i łaszą się do
niego. Nikt nie odzywa się przez nie wiem jak
długo. Ja na pewno nie mam nic do pow-
iedzenia. Tylko psy kręcą się i zipią.
Rickie z moim kapeluszem na głowie
oznajmia w końcu:
— Sorry, żeśmy cię tu ściągnęli, ale
musieliśmy.
44/386
Kiwam głową, próbując zachować zimną
krew i pozbierać skołatane myśli.
— Jesteśmy twoimi największymi fanami.
Rozglądam się po tym dziwacznym pom-
ieszczeniu i mówię:
— To widać.
— Od lat śledzimy twoją karierę.
— Tak? To może wy mi powiecie,
dlaczego jestem taki sławny? Co zrobiłem,
aby, no wiecie, trafić tutaj?
Cała trójka uważa, że robię sobie z nich
żarty.
— Nie, nie, mówię zupełnie poważnie.
Proszę, powiedzcie mi, co ja takiego uczyn-
iłem?
Naprawdę
chciałbym
się
tego
dowiedzieć.
Ten z pistoletem potrząsa głową, ale
wielki Rickie oświadcza nie zrażony:
45/386
— W zeszłym roku zapłaciłem na aukcji
tysiąc dolarów za twoje łyżwy.
— W takim razie złupili cię, bo ja nie
jeżdżę na łyżwach.
Natychmiast odsuwa się ode mnie jak
oparzony. — Nie trzeba być od razu
niegrzecznym.
— Nawet nie wiesz, ile dla nas znaczysz —
mówi Hassan. — Przywieźliśmy cię tutaj,
ponieważ…
— …ponieważ
musimy
z
tobą
porozmawiać — wypluwa z siebie mały Rick-
ie. — Musisz nam powiedzieć, jak to się robi.
Autentyczną prawdę. Czytaliśmy oczywiście
twoją książkę, ale wiemy, że media kłamią
albo przesadzają. Przyprowadziliśmy cię tu
samego, żeby spokojnie pogadać i, no wiesz,
zrozumieć.
46/386
— Co zrozumieć? Bo ja nie wiem! — Pien-
ię się z wściekłości i podnoszę tyłek. Dosyć
tego. Ale pistolet każe mi siadać z powrotem.
— Ależ ja nic nie wiem! Przykro mi!
Jakby
czytali
nawzajem
w
swoich
myślach, podnoszą się jak jeden mąż. Siedzę
na kanapie i gapię się na trzech swoich
sobowtórów, a wyraz ich twarzy bynajmniej
nie mówi mi „Miłego dnia!”
— Albo nam powiesz, albo nie wyjdziesz
stąd żywy. Kapujesz? Może ci się wydaje, że
jesteś wielką gwiazdą, i masz nas za komplet-
ne zera, ale nie dzisiaj, Rickie. Nie ruszysz się
stąd, dopóki nie…
— Ale ja po prostu…
Hassan schylił się i przyłożył mi lufę do
skroni.
47/386
— Koniec wciskania kitu. — Jego głos jest
zimny jak lód; przypomina głos mojego
starego, kiedy coś przeskrobałem jako
dzieciak.
Mały Rickie siada tuż przy mnie. Wysuwa
rękę i dotyka mojej dłoni. Ten gest, bardziej
niż cokolwiek innego, sprawia, że zimny
dreszcz przebiega mi po plecach.
— Wiemy wszystko, czego można się
dowiedzieć. Ale od ciebie chcemy usłyszeć
prawdę. Masz szansę opowiedzieć prawdziwą
historię swego życia, Rickie. Zacznij od
początku, czasu jest dosyć…
48/386
Świeży śnieg
Zadzwoniła trzy dni po tym, jak psy
zniknęły.
— Jestem w Phoenix.
— Psy jeszcze nie wróciły.
— Naprawdę? Boże, co zamierzasz?
— Nie wiem.
— Martwisz się?
Zanim odpowiedział, polizał usta i spojrz-
ał na małe rozcięcie na palcu.
— Na razie nie. Już raz uciekły, tylko że
nie zimą. Chwycił ostry mróz. Nie wiem,
gdzie śpią ani jak zdobywają pokarm.
Słuchawka przy jego uchu grzmiała
dobiegającą z drugiej strony ciszą. Wiedział,
że próbuje podnieść go na duchu, ale w głębi
serca miał do niej pretensję o to, że nie wie
od razu, co powiedzieć.
— Powinnam wrócić przed końcem ty-
godnia. Postanowiliśmy zrezygnować z Kol-
orado, jestem za bardzo zmęczona.
— To dobrze. Tęsknię za tobą.
— Ja za tobą także. Wszystko u ciebie w
porządku?
— Tak, ale chciałbym, żeby wróciły psy,
wiesz? — Słowo „psy” nabrało szczególnego
wydźwięku.
— Wrócą. Za mocno cię kochają, żeby od
ciebie uciec.
— Jeśli nie żyją, chciałbym o tym
wiedzieć. Wyrzucił z siebie tę obawę i teraz
50/386
leżała między nimi — ogromna, cuchnąca i
ciężka jak świat.
— Żyją. Psy jak to psy: lubią przygody.
Wrócą do domu szczęśliwe i zakłopotane.
Potem będą spały trzy dni i opowiadały
niewiarygodne historie. — Starała się go
rozbawić. Nie udało jej się.
— Tak, ale nie ma ich już trzy dni. —
Brzmiało to nieco tak, jakby się mazał, ale
przecież mówił jedynie prawdę. Trzy dni to
nowy rekord.
— Będę w domu pod koniec tygodnia —
dodała i rozłączyła się.
Odwiesiwszy słuchawkę, wyszedł na tylną
werandę i znowu na nie zagwizdał. Czasem
był pewien, że go słyszą, teraz jednak
wydawało mu się, że są wiele mil stąd. Kot,
51/386
który przyniósł do domu półżywą mysz, za-
czął snuć się między jego nogami.
— Gdzie mysz? Zjadłeś ją?
Kot zlekceważył go; nadal kreślił ósemkę
dokoła i pomiędzy jego nogami.
— Wróci pod koniec tygodnia.
Kiedy
oglądał
telewizję,
każdy
dochodzący z zewnątrz szmer kojarzył mu się
z psami wbiegającymi na werandę, a potem
drapiącymi do drzwi, żeby je wpuścić. Po
jakimś czasie musiał zakazać sobie wst-
awania i sprawdzania. Znał psie odgłosy,
toteż za każdym razem wiedział, że tak
naprawdę to nie one.
W telewizji nic nie było, a on nie miał
ochoty pracować. Chciał, aby psy wróciły. W
tym momencie pragnął ich powrotu bardziej
52/386
niż jej. Była to absurdalna myśl, lecz wiedzi-
ał, że jest prawdziwa.
Gdy ponownie wyszedł na tylną werandę,
zobaczył, że wiatr nawiał zaspę śniegu na
południową ścianę. Show w telewizji dobiegł
końca, nie mógł się zdecydować, czy ma iść
spać.
Powodowany
nagłym
impulsem
postanowił przejść się na spacer. Ciesząc się,
po raz pierwszy od paru dni, że może zrobić
coś konkretnego, raźno wszedł do domu po
sweter, skarpety, buty i płaszcz.
Podłużna,
ciężka
latarka
leżała
na
kuchennej ladzie — zdecydował się ją zabrać
w ostatniej chwili. Gdyby były z nim psy,
tańczyłyby już w kółko z radości, widząc, że
wzuwa buty. Uśmiechnął się, gdy sobie up-
rzytomnił, jak dalece wszyscy troje zżyli się
ze sobą. Psy wiedziały, na czym polega
53/386
różnica między „do samochodu!” a „chcecie
jeść?”, choć jedno i drugie wywoływało w
nich dokładnie ten sam entuzjazm. Próbował
je zwabić do domu, wykrzykując podobne py-
tania w ciemną, zimową noc. Trochę gryzło
go sumienie — wiedział, że gdyby wróciły, nie
dałby im jeść i nigdzie by ich nie zabrał.
Trzeba by je ukarać za nieposłuszeństwo.
Kiedy uciekły pod jej obecność, zestrofowała
go za to, co zrobił po ich powrocie.
— Dlaczego je karcisz? W ich przekonaniu
nie zrobiły nic złego. Cieszą się, że cię widzą.
Może lepiej daj im coś do jedzenia?
— Muszą się nauczyć, że to jest złe.
Odnalazł ich ciała u stóp wzgórza, po
swojej stronie strumyka, który przecinał
posesje. Aporter leżał z wyciągniętymi jak do
54/386
biegu łapami. Jego język, kiedy go dotknął,
był twardy i zimny.
Pies gończy wyglądał tak, jakby spał. Jego
łapy były wsunięte pod brzuch, ale pod-
szedłszy bliżej, zobaczył, że zwierzak ma ot-
warte oczy.
Nazajutrz rano zadzwonił do mieszka-
jącego na wzgórzu Oberkramera i powiedział
mu, co się stało. Staruszek nie wydawał się
zdziwiony.
— Toż mówiłem, że u nas na wsi takie
rzeczy zdarzają się cały czas. Dawałeś tym
psom biegać, gdzie chciały, mówiłem ci, że
coś się stanie.
— Ale nie mają żadnych obrażeń, nacięć
na ciele ani nic takiego.
55/386
— A kto to wie. Może trucizna. Coś mi się
tak zdaje. Jest tu paru takich sukinkotów, co
to lubią karmić psy zatrutym mięsem, bo
chcą zobaczyć, co się stanie. Co to dziś
mamy, środę? Na twoim miejscu nie rusza-
łbym stamtąd psów do piątku, a potem
wyrzuciłbym je z resztą śmieci, niech je
śmieciarz zabierze. Pozbyłem się tak kiedyś
jednego szczeniaka, który nam zdechł. Jak
facet go zobaczył w koszu, narobił krzyku, ale
mu powiedziałem, że to śmieć jak inne.
Musiał go zabrać i już.
Wiedział, że Oberkramer bardzo lubi
swoje psy, toteż jego propozycja, by je wyrzu-
cić na śmieci, całkiem go zaszokowała. Niem-
niej przez następne dwa dni nie zrobił nic z
ciałami psów. Ciągle wracał pamięcią do
chwili, kiedy je odnalazł. Widział ich
56/386
ułożenie, straszliwe zimno języka, mroczne
ciała na tle szarego śniegu posrebrzanego
księżycowym światłem. Kilka razy wychodził
na werandę i zbiegał spojrzeniem po
wzgórzu, łudząc się nadzieją, że zdoła je
dojrzeć. Nawet przez ogołocone z liści drzewa
nie można ich było wypatrzeć. Wiedział, że
tam są, i wiedział też, że nie ruszył palcem w
ich sprawie. To była zdrada. Przez zanied-
banie zdradził łączącą ich od dawna przyjaźń.
Czuł się podle, jednak w tej chwili naprawdę
nie potrafił podjąć żadnej decyzji.
Wiedział, że będzie musiał coś uczynić
przed jej powrotem. Że tak czy inaczej, trzeba
będzie coś zrobić, bo przecież nie zostawi
tam ciał przez resztę zimy. Żałował, że nie
może znowu być dzieckiem. Wówczas ktoś
57/386
inny musiałby ponieść odpowiedzialność
zamiast niego.
Rankiem trzeciego dnia obudził się za-
równo wściekły na siebie, jak i w pełni świa-
dom tego, że jest już piątek — dzień wywozu
śmieci. Jeżeli zamierzał je wyrzucić, musiał
to zrobić przed południem, zanim przyjedzie
śmieciarka. Wciąż zły na siebie za swoje niez-
decydowanie, nakazał sobie działać. Wyrzuć
ciała z resztą śmieci. Albo je pochowaj — za-
raz, dzisiaj rano. Przestań o tym myśleć i
zrób coś.
Po wypiciu drugiej filiżanki kawy klasnął
w dłonie, westchnął głośno i podniósł się.
Jakby psy ciągle tam były, a on wybierał się
dokądś samochodem bez nich, rzucił „prze-
praszam” w głąb pustego domu i poszedł do
szafy po płaszcz.
58/386
Był chłodny, czysty ranek. Wiatr natych-
miast zaciął go po policzkach. Uśmiechnął
się, uprzytomniwszy sobie, że podjęcie
decyzji
napełniło
go
dziecinną
dumą.
Trzymając łopatę w garści, stąpał wielkimi,
pewnymi krokami w dół zbocza. Postanowił
zabrać oba ciała naraz, by nie odbywać dwa
razy tej samej drogi. Już jeden raz będzie
trudny. Myśl, że psy będą leżeć jeden na dru-
gim, jakoś dziwnie podnosiła go na duchu.
Najpierw weźmie aportera, ponieważ był z
nim dłużej.
Spojrzał w ich stronę dopiero wtedy, gdy
znalazł się u podnóża podjazdu i kiedy
wiedział, że nie ma już odwrotu. Musiał dzi-
ałać. Miał łopatę; ona wróci jutro, dzisiaj jest
dzień wywozu śmieci. Zresztą ziemia była
59/386
zbyt zmarznięta, aby wykopać w niej jamę na
grób.
Powietrze znieruchomiało. Ciszę mącił
tylko chrupot śniegu dobywający się spod
jego nóg i samotny ptak wyrzekający na
dzień. Kiedy od miejsca, gdzie leżały psy,
dzieliło go zaledwie sto stóp, popatrzył
wreszcie w ich kierunku, ale nic nie zobaczył.
Zatrzymał się; powietrze uwięzło mu w
gardle. Spojrzał ponownie. Pustka. Psy
zniknęły. Ruszył biegiem w ich stronę. Dwa
razy wywrócił się na śniegu. Zniknęły. Upuś-
cił łopatę. W ciągu tych dni spadł świeży
śnieg i nawet te miejsca, gdzie odcisnęły się
ich ciała, przykrył teraz i zatarł biały puch.
Nie został nawet ślad.
60/386
Język niebios
Ujrzawszy ją, rzucił się w pogoń. Nie mógł
inaczej. Taką twarz widzi się może dwa razy
w życiu. Jeśli za nią nie pobiegniesz, jesteś
zgubiony. Skazany na patrzenie w lustro
późną nocą i zastanawianie się, kim byłaby ta
kobieta? Co mogłoby się zdarzyć, gdybym
miał dość odwagi, aby się przedstawić? Może
by się uśmiechnęła i poszła ze mną na kawę.
Może była równie niesamowita jak jej wy-
gląd. Może była chłodna. Może gorąca! A
może z chwilą naszego spotkania całe moje
życie by się odmieniło i dzisiaj byłbym tysiąc
mil stąd, w jakimś niewyobrażalnie lepszym
miejscu.
Większość mężczyzn nie biegnie za nią,
gdyż ogarnia ich strach. Nic tak nie przeraża
mężczyzny jak kobieta, której uroda przenika
go na wskroś, tak iż wie, że zrobiłby wszystko
— jeśli trzeba, podpalił własną matkę — byle
tylko być z tą najistotniejszą twarzą. Kobiety
nadal nie wierzą i nie rozumieją tego, że mo-
gą porazić mężczyznę, kimkolwiek by on był,
sparaliżować
go
i
zamroczyć.
Czasem
doprowadzić na skraj szaleństwa. Doprawdy
kobiety
potrafią
jednym
spojrzeniem
wstrząsnąć całym życiem mężczyzny.
Ettrich pierwszy raz przyjechał do Warsz-
awy w interesach. Warszawa była w
porządku. Polska też była okej. Podobały mu
się energia i entuzjazm Polaków, gotowych
62/386
dążyć wytrwale do celu. Ale najbardziej
podobały mu się kobiety. Polki były bardzo
piękne, a ilekroć Vincenta Ettricha otaczały
piękne kobiety, czuł się szczęśliwy.
Ale mniejsza o to. Liczy się jedynie ta
chwila, gdy stał nieopodal Holiday Inn,
czekając na zielone światło. Przypadkiem
spojrzał
na
przejeżdżający
tramwaj
i
dostrzegł JĄ. Siedziała przy oknie. Ich oczy
spotkały się na kilka sekund, po czym tram-
waj się oddalił. Nie będę tracił czasu na
opisywanie, jak wyglądała, ponieważ już to
wiecie. Była jak fala przypływu, która zmi-
ażdżyła Ettricha, nim jego mózg zdążył za-
rejestrować całą jej twarz. Dzięki Bogu, że był
sam. To dość krępujące znaleźć się w towar-
zystwie schludnie ubranego mężczyzny w
średnim wieku, który rusza z kopyta w pogoń
63/386
za tramwajem. Nadal sprawny, wciąż atrak-
cyjny, ciągle nienasycony — Ettrich oznajmił
niedawno pewnej kobiecie, że wybór między
młodszym mężczyzną a nim sprowadza się
do wyboru między czterogodzinnym wzwo-
dem a uroczą czterogodzinną rozmową po
zakończonym seksie.
Zanim tramwaj zatrzymał się na na-
jbliższym przystanku, Ettrich dwukrotnie
omal nie wpadł pod pędzące łady i dostał
niebezpiecznej zadyszki. W końcu jednak
tramwaj zaczął hałaśliwie wyhamowywać i
Ettrich wiedział, że go dogoni.
Ani razu nie pomyślał: Co zrobię po wejś-
ciu do tramwaju? Co się stanie, gdy do niej
podejdę? Kiedy obrzuci mnie podejrzliwym
wzrokiem, zastanawiając się, czemu u licha
ten zziajany facet wisi nade mną jak wielkie
64/386
spocone ptaszysko? A ja przecież nie mówię
po polsku. Większość Polaków nie zna
angielskiego, więc prawdopodobnie ona
także go nie zna. Jak powiedzieć bez słów:
Szukałem
cię
przez
całe
życie,
lecz
uświadomiłem to sobie zaledwie pięć minut
temu? Jak powiedzieć jej wszystko, skoro nie
umie się powiedzieć nic? Twarz to kiepski
językoznawca.
Ile
słów
mieści
się
w
uśmiechu? Poza tym uśmiechy dzielą się na
stosowne i niestosowne. Te pierwsze otwi-
erają przed tobą drzwi, te drugie nie. Co
robić, kiedy jest ci potrzebny język niebios, a
ty masz tylko ręce i oczy?
Nie było czasu się martwić. Drzwi ot-
worzyły się, ludzie zaczęli wchodzić i wy-
chodzić. Wspinając się na stopnie, Ettrich
zdał sobie nagle sprawę, że nie ma biletu. Nie
65/386
miał biletu, nie znał języka, kompletnie nie
wiedział, jak się do tego zabrać. Jednak twarz
taka jak ta warta była najgłębszego wstydu i
zakłopotania. Po prostu: podejdź do niej,
modląc się, aby bogowie nad tobą czuwali.
Podejdź do niej i…
Podszedł. Język spuchł mu w ustach do
rozmiarów arbuza. Ręce mocno wpijały się w
uda. Kobieta patrzyła przez okno. Upłynęło
mniej więcej sto lat, zanim obróciła ku niemu
swoją śliczną główkę.
— Prze–pra–szam, ale mu–szę z pa–nią
po–roz–ma–wiać! — Ettrich popełnił typowy
błąd amerykańskiego turysty, przekonanego,
że dopóki będzie mówił po angielsku wolno i
wyraźnie, zrozumie go każdy obcokrajowiec.
Lecz jedno spojrzenie kobiety wyjaśniło mu,
że się myli. Jej piękne, bezdenne oczy
66/386
patrzyły obojętnie jak ślepia jaszczurki. Nie
była nim w najmniejszym stopniu zaint-
eresowana — ani teraz, ani nigdy.
Wtedy spróbował — równie głośno —
swojej kiepskiej niemczyzny:
— Ich habe Sie gesehen am Strassenbahn
hier… um…
W odpowiedzi jej oczy stały się zimne.
Kobieta jego życia patrzyła teraz na niego jak
na świeżą plamę na sukience. Zrozpaczony
Ettrich wysilał mózgownicę, starając się coś
uczynić, coś powiedzieć — jakoś do niej
trafić. Ale nic nie przyszło mu do głowy. Z
uczuciem przegranej już miał się na zawsze
odwrócić, gdy raptem kobieta się odezwała.
67/386
Mówiła
doskonałą
angielszczyzną
z
brytyjskim akcentem i miała głos, którego
żaden mężczyzna nigdy nie zapomni.
— Dlaczego mnie śledzisz, Vincencie? To
zamknięty rozdział. Dyskutowaliśmy o tym
do znudzenia. Dokonałeś wyboru i ja to ak-
ceptuję. Ale teraz daj mi już spokój! Nie
kończ tego w taki sposób. — Jej uśmiech tch-
nął taką czułością i bólem serca, że Ettrich
myślał, że się roztopi.
Zamrugał i zmarszczył brwi.
— My, ee… my się znamy? Teraz ona się
zmarszczyła.
— Owszem, znamy się! Mieszkaliśmy ze
sobą, z małymi przerwami, przez trzy lata!
Ettrich był żonaty i mieszkał w Seattle.
Dwadzieścia lat z tą samą kobietą, trójka
68/386
dzieci, pies. Nigdy nie mieszkał z nikim
innym.
— Jak pani… Jak masz na imię?
Oj, to jej się nie spodobało! Twarz zacis-
nęła się mocniej niż pięść. Oczy zmrużyły się
w cieniutkie kreski. Kiedy się odezwała, jej
głos zionął ogniem złości i cierpienia.
— Bardzo zabawne, Vincencie! Mam się
śmiać? Chcesz mnie skrzywdzić jeszcze
bardziej? Mamy odtąd udawać, że się nie
znamy? Tak to się załatwia? Ja nie wiem, w
końcu to ty mnie rzuciłeś! — Podniosła się;
była cudownie wysoka. W każdym calu taka,
o jakiej zawsze marzył. — Czy powinnam
udawać, że nie wiem nic o Kitty, Seattle i
twoim czerwonym audi? Hmm? Czy mam się
do ciebie zwracać per panie Ettrich? Udawać,
że
nie
wiem,
że
podczas
stosunku
69/386
przygryzasz usta albo tracisz czasem oddech?
A jak tam twoje nadciśnienie, Vincencie?
Pamiętam nawet twój ostatni pomiar: 180 na
90. Zgadza się? Pamiętam takie rzeczy, bo
bardzo cię kochałam. Ale ty nie chcesz mojej
miłości. Ty chcesz mieć Kitty i żyć sobie wy-
godnie w Seattle. No powiedz, czy twoje
ciśnienie krwi nie wynosiło 180 na 90?
Tak! Wszystko to była prawda! Ettrich dał
krok w tył, gdyż był oszołomiony i musiał
odsunąć się od tej bogini. Był całkowicie
pewien, że widzi ją pierwszy raz. Skąd ona
wie o Kitty, o jego audi i nadciśnieniu? Skąd
zna trywialne, intymne szczegóły z jego życia.
To, że przygryza usta…
Drzwi zasunęły się i tramwaj znowu
ruszył. Wszystko to nie trwało dłużej niż dwie
minuty. Ludzie wybałuszali na nich oczy. Aż
70/386
do następnego przystanku Ettrich tkwił w
pułapce z nieznajomą.
— Skąd wiesz o tym wszystkim?
Odrzuciła głowę z najwyższą irytacją. Był
to piękny gest.
— Skąd wiem? Ano stąd, że przez ostatnie
trzy lata, kiedy tylko przyjeżdżałeś do Warsz-
awy, zatrzymywałeś się u mnie. Udawaliśmy
prawdziwą parę. Ale nie mogę dłużej udawać,
Vincencie! Chcę mieć życie, którego ty mi nie
dajesz. Dlatego muszę go poszukać u innego
mężczyzny.
Ettrich uznał, że miarka się przebrała.
— Ależ nigdy wcześniej nie widziałem cię
na oczy!
Jej pełne usta zacięły się, a potem złagod-
niały. Wyglądała tak, jakby chciała coś pow-
iedzieć, ale się rozmyśliła. Nagle zbliżyła się
71/386
do niego i wsadziła mu rękę między nogi; na
szczęście nikt z pasażerów nie zauważył tego.
— Uwielbiam to twoje znamię, o tutaj.
Zawsze uważałam je za taką naszą małą ta-
jemnicę. Będzie mi jej brakować.
Tramwaj zaczął zwalniać, aż w końcu
znieruchomiał. Kobieta odsunęła się.
— Proszę cię, Vincencie, zostaw mnie.
Przynajmniej tyle jesteś mi winien.
Zdumiony Ettrich obserwował ją, jak
schodzi po metalowych stopniach i oddala
się prędko, nie oglądając się za siebie. Stał z
rozdziawionymi ustami. Uzmysłowił sobie, że
jej dotknięcie pobudziło go do erekcji.
Zerknąwszy na siebie, pomyślał o znamieniu.
Zawsze czuł się przez nie zażenowany. Szyb-
ko podniósł wzrok — skąd ona mogła o tym
wiedzieć?
72/386
Miała na sobie zielony płaszcz w odcieniu
jadeitu. Mignęła mu po raz ostatni, wchodząc
do budynku, którego nigdy przedtem nie
widział.
73/386
Wielka chińska
muri
Ta historia jest łatwa do opowiedzenia,
ale znając Ettricha, myślę, że chyba się skom-
plikuje.
Czasem
można
było
odnieść
wrażenie, że wszystko w jego życiu było pog-
matwane, najczęściej bez powodu.
To się wydarzyło dawno temu, kiedy
jeszcze żył. Znałem go z Europy, gdzie
uchodził za człowieka sukcesu. Dobrze się
ubierał, nosił kaszmirowe skarpetki. Ludzie
pochlebnie się o nim wyrażali; rodzina była z
niego dumna. Był u szczytu sławy, parę lat
przedtem, zanim zachorował.
W Europie bawiłem krótko, lecz pozn-
aliśmy się tuż po moim przyjeździe; pracow-
aliśmy w tym samym dziale naszej firmy. Od
początku Ettrich przypadł mi do serca i przy
każdej okazji starałem się bywać w jego to-
warzystwie. Był biznesmenem, ale dzięki
dobrej prezencji mógłby równie dobrze
zostać politykiem lub aktorem. Vincent nie
tylko dobrze przemawiał, ale również to, co
mówił, zapadało w pamięć. Był jednym z tych
ludzi, którzy bez trudu skupiają na sobie
uwagę, sprawiają, że reszta wychyla się na
krzesłach, by nie uronić ani jednego słowa.
Być
może
dlatego,
ilekroć
razem
podróżowaliśmy, na lotniskach oczekiwały go
75/386
piękne kobiety. Rzadko była tam jego żona,
choć przecież i ona odznaczała się urodą.
Było ich tak wiele. Kiedyś na Heathrow
mała Angielka o oczach Audrey Hepburn
uniosła wypielęgnowaną dłoń i pomachała
nam radośnie, gdy przechodziliśmy przez
bramkę. Innym razem zjawiła się smagła
Peruwianka o dramatycznej urodzie, która
była o coś tak na niego wściekła, że chciała go
pobić. Zanim jednak jej limuzyna dowiozła
nas do hotelu, oboje pękali ze śmiechu i
wymieniali tajemnicze spojrzenia.
Ettrichowi nigdy nie brakowało kobiet i
ich tajemniczych spojrzeń. Niektóre zabier-
ały nas do swoich miast zaciemnionymi, luk-
susowymi samochodami, które nadawały ła-
godny jazz z ośmiu głośników. Czasem
wpychaliśmy się w trójkę do sfatygowanych,
76/386
wymęczonych
taksówek
—
ład
albo
wyblakłych fiatów — i jechaliśmy jak śledzie
w beczce w stronę nowych świateł. Wtedy
Vincent zwykle rozmawiał z nimi szybko,
próbując jednocześnie dowiedzieć się, co u
nich słychać, i zaplanować przyszłość.
Nie znałem mężczyzny, który by wyżej niż
on cenił kobiety. Vincent był przekonany, że
w poprzednim wcieleniu był kobietą, gdyż
nie
tylko
rozumiał,
ale
też
potrafił
przewidzieć ich postępowanie. Jedna z nich
wyznała mi kiedyś przy kolacji: „Czasem boję
się Vincenta. On nawet rozumie, dlaczego się
go nienawidzi”. Gdy spytałem, dlaczego ona
go nienawidzi, popatrzyła na mnie tępo, po
czym zapytała: „Czy to nie oczywiste?”
Łatwo nienawidzić kogoś, kto zna nasze
sekrety, zwłaszcza gdy nie znamy — i nigdy
77/386
nie poznamy — jego tajemnic. Co nie znaczy,
że Vincent Ettrich był zamknięty w sobie.
Zawsze odpowiadał na zadane pytania. Ni-
eraz słyszałem, jak bez wahania mówi o na-
jbardziej bolesnych i kłopotliwych zdarze-
niach ze swego życia. Być może w jego
słuchaczach budziło to nerwowość — i
pewność, że Vincent kłamie: niektóre pytania
pozostawia się bez odpowiedzi, szczególnie te
dotyczące spraw osobistych.
Mam w pamięci jeszcze jeden obraz z
Vincentem — pod wieloma względami na-
jważniejszy. Było to pod koniec wiosny,
zatrzymałem się w hotelu Ungelt w Pradze.
W dniu wyjazdu wyszedłem rano na uroczy
taras hotelowy, by po raz ostatni, zanim
udam się na lotnisko, obejrzeć miasto. Do
lunchu zostało jeszcze kilka godzin, ale dzień
78/386
był tak piękny, że wszystkie stoliki były już
zajęte. Nabrałem wolno powietrza do płuc i
westchnąłem, czując tę słodko— gorzką
mieszaninę
zachwytu
i
smutku,
która
nachodzi człowieka, kiedy — samotny w ob-
cym mieście — widzi coś cudownego, czym
chciałby się podzielić z kimś bliskim. Drzewa
rozkwitały w pełnej krasie, promienie słońca
spływały kaskadami po świeżych liściach.
Siedzący przy stolikach mieli na sobie letnie
ubrania, które ukazywały piękne ramiona
kobiet i — przede wszystkim — obnażoną
skórę. Skórę, która tyle miesięcy spoczywała
w stanie hibernacji pod grubymi swetrami,
kożuchami, rękawiczkami.
Spoglądając na twarze i słysząc tu i
ówdzie, niczym odległą muzykę, strzępy
prowadzonych rozmów, czułem się jak
79/386
zwykle samotny, ale również szczęśliwy. W
ostatniej chwili, gdy miałem już wykonać w
tył zwrot i wrócić do hotelu, zauważyłem Vin-
centa Ettricha i kobietę siedzących przy
jednym ze stolików. Skłamałbym, mówiąc, że
pamiętam, jak wyglądała. Bez wątpienia była
śliczna. Miała długie czarne włosy, które co
rusz
zaczesywała
szybkim,
niedbałym
gestem, i szerokie szczupłe ramiona. Jedyne,
co zapamiętałem dokładnie, to jej śmiech.
Głęboki i głośny, wybuchający bez cienia
skrępowania. Prawdę rzekłszy, śmiała się tak
donośnie, że siedzący przy sąsiednich sto-
likach przerywali rozmowy i zerkali na nią ze
strachem. Lecz Vincent i kobieta byli zbyt
pochłonięci sobą, aby to zauważyć.
Oboje tworzyli tableau, które przywiodło
mi na myśl reklamę drogiej biżuterii albo
80/386
perfum
zamieszczoną
w
kolorowym
magazynie. Oto przystojny mężczyzna w el-
eganckim, ciemnym garniturze słucha kobi-
ety, jego duże, silne dłonie bawią się jej oku-
larami przeciwsłonecznymi. Ma rozbawiony i
łobuzerski wyraz twarzy. Zna tę kobietę i
uważa, że jest bombowa. Ona nachyla się ku
niemu nad śnieżnobiałym obrusem. Zacze-
suje szybko włosy i dotyka jego dłoni. Cały
czas gada jak najęta: musi mu opowiedzieć
wszystko.
Później, gdy odwiedziłem go w szpitalu i
podzieliłem się z nim tym wrażeniem,
wzruszył ramionami i oznajmił:
— Nie była dość inteligentna. Gdyby kobi-
ety w tych reklamach były realne, to musi-
ałyby być atrakcyjne oraz inteligentne. Jak
się chce z kimś być, to także po to, aby się
81/386
dowiedzieć,
co
myśli.
Muriel
mówiła
wyłącznie o sobie. A daję słowo, że znam
kilka bardziej frapujących tematów.
Muriel Pissecker. Gdyby życie miało sens,
kobieta, którą ujrzałem tamtego kwiet-
niowego dnia na hotelowym tarasie, nazy-
wałaby się zupełnie inaczej. Kiedy Vincent
pierwszy raz wymienił to nazwisko, nie po-
trafiłem stłumić uśmiechu, on zresztą też się
uśmiechnął.
— Niezłe nazwisko, co? Dlatego ochrz-
ciłem ją Muri. Nie przeszkadza jej to. A
nawet jej się podoba. Zresztą nieważne, jak
na nią wołasz, ważne, że poświęcasz jej
uwagę. Światopogląd Muri zatrzymał się na
etapie Ptolemeusza. Tyle że nie Ziemia stała
się centrum jej wszechświata, ale Muriel
Pissecker.
82/386
Siedziałem na krześle przy jego łóżku i
patrzyłem na swoje złożone dłonie. To, co
miałem mu zaraz powiedzieć, było trudne,
lecz
konieczne.
Należało
mu
o
tym
przypomnieć.
— Ale była właśnie taka, jaką chciałeś.
Wolno obrócił głowę i spojrzał na mnie.
— Taka, jaką wydawało mi się, że chcę.
Pamiętasz dzień, w którym ją zobaczyliśmy?
— U Langana w Londynie. Uśmiechnął
się i przeniósł wzrok na sufit.
— Taak. Nawet pamiętam, co jedliśmy:
kiełbaski i tłuczone ziemniaki. Specjalność
zakładu. Wsuwałem właśnie widelec ziem-
niaków do ust, kiedy ona przeszła przez salę.
— A ty jęknąłeś „Jezuuuniu”.
— Zgadza się. To z powodu jej wspaniałej,
gęstej grzywy czarnych włosów i śliwkowej
83/386
sukni. Zawsze gdy się potem spotykaliśmy,
prosiłem, aby ją wkładała. Jednego razu
umówiliśmy się w chińskiej restauracji, którą
oboje lubiliśmy. Kiedy weszła ubrana w tę
sukienkę, wstałem i unosząc kieliszek, za-
wołałem: „Zdrowie Wielkiej Chińskiej Muri!”
— Vincent urwał i zamilkł na dłuższą chwilę.
— Nie zrozumiała dowcipu; nie wiedziała, na
czyją cześć wznoszę toast. Popatrzyła na
mnie jak na wariata. Spytała, o co mi chodzi.
— Musiałeś być… rozczarowany. Ale właś-
ciwie, co ona miała w sobie, że…
— Że podtrzymywałem tę znajomość? Nie
masz pojęcia, ile razy zadawałem sobie to py-
tanie. Czyżbyś nie wiedział?
Urażony przytknąłem dłoń do piersi i
wlepiłem w niego spojrzenie.
84/386
— Ja? Skąd miałbym wiedzieć, Vincencie?
Przecież to ty ją wybrałeś. — Pod koniec tego
zdania mój głos wzbił się odrobinę za
wysoko.
Vincent spróbował spleść palce pod
głową, ale ból okazał się chyba zbyt wielki.
Wykrzywiając się, ułożył ostrożnie ręce
wzdłuż boków.
— Nie była nawet oszałamiająco piękna,
choć musisz przyznać, że było w niej coś,
jakaś niezwykła… sam nie wiem. Kogo to
zresztą obchodzi? Czy to ma teraz jakieś
znaczenie?
Żadnego. Nie miało to absolutnie żadne-
go znaczenia, ponieważ Vincent umierał i
lekarze
nie
dawali
mu
nadziei
na
wyzdrowienie. Co gorsza, był sam jak palec.
Poza mną nikt go nie odwiedzał.
85/386
Zjawiłem się od razu, jak tylko dotarły do
mnie smutne wieści. Gdy wszedłem do jego
szpitalnego pokoju, Vincent popatrzył na
mnie, jakbym dopiero co powrócił z Marsa.
Długo nie mieliśmy ze sobą kontaktu, a kto w
dzisiejszych czasach przybiega z wizytą do
chorego przyjaciela? Prawie nikt, ja należę do
wyjątków. I nie jest to tylko kwestia
obowiązków
zawodowych
—
lubię
doprowadzać sprawy do końca, uprzątać
resztki, zamykać za sobą drzwi, kiedy wy-
chodzę z domu.
Gdy tamtego wieczoru przed laty Muriel
Pissecker przeszła obok naszego stolika, Vin-
cent odłożył widelec na talerz i jęknął pod
nosem. Zabrzmiało to jak chrapnięcie bul-
dożka francuskiego. Spojrzałem na niego,
odwróciłem wzrok i spojrzałem ponownie.
86/386
Zapytałem, co się stało, gdyż Vincent przypo-
minał francuskiego buldożka nawet wyglą-
dem, z tymi wyłupiastymi oczami, które
sprawiają, że wydaje się, jakby psy tej rasy
żyły w ciągłym strachu.
Spytał, czy widziałem tę kobietę. Kiedy
potwierdziłem, oznajmił, że chce urodzić jej
dziecko. Roześmiałem się, pytając, czy aby
nie powinno być na odwrót. „Wszystko
jedno” — mruknął i uniósł się na krześle, by
jeszcze raz pochwycić ją spojrzeniem.
Pamiętajcie, że nie raz i nie dwa towar-
zyszyłem Vincentowi i jego kobietom.
Cieszyłem się z jego namiętności, zazdroś-
ciłem mu też liczby odniesionych sukcesów.
Czasem jednak traktował swoje uwielbienie
do kobiet w sposób prostacki, stawał się
wtedy odpychający, mroczny. Wciąż gadał o
87/386
tej kobiecie i o tym, jak bardzo chciałby ją
poznać. Zamiast jeść ze mną obiad, po prostu
gapił się w głąb sali, w nadziei, że uda mu się
ją dostrzec choćby przelotnie.
Mówiąc szczerze, poczułem się dotknięty,
toteż w końcu klepnąłem go w nadgarstek. —
Co byś zrobił, żeby ją poznać?
Upłynęła chwila, zanim dotarło do niego,
że się odezwałem. Uśmiechnął się chytrze.
— Bo co? Znasz ją?
— Pytam cię. Co byś zrobił, aby ją pozn-
ać? Albo jeszcze lepiej: co byłbyś gotowy
oddać w zamian za spotkanie z tą kobietą?
— Nie rozumiem. — Skupiłem na sobie
jego pełną uwagę. Lubił tego rodzaju gierki:
kobiety i koszty, cena znajomości.
— Świetnie wiesz, o czym mówię. Ile
byłbyś gotów oddać, aby poznać tę kobietę?
88/386
Sto dolarów? Tysiąc? Nawet gdybyś tyle dał,
jakie są szansę, że między wami doszłoby do
czegoś? Że nie dostałbyś bardzo drogiego
kosza?
Na
twarzy
Vincenta
wykwitło
samozadowolenie.
— Ryzyk–fizyk. Wybuliłbym tych parę
stówek.
— W porządku, pieniędzy ci nie brak. Co
jeszcze byś oddał?
Jego samouwielbienie narastało.
— Miesiąc wolnych sobót. Park Place z
deptakiem. Dwie kobiety, które znam i
bardzo lubię. Konto „Premise”. Rozmawiasz
z optymistą. Wspaniałe kobiety zawsze warte
są ryzyka.
89/386
O konto „Premise” starała się nasza firma
i wszyscy wiedzieliśmy, że jego przyznanie
zależy od talentów Vincenta.
Jego żarliwość zrobiła na mnie wrażenie.
— A co powiesz na to: Ile mamy
naprawdę pięknych wspomnień? Tych najis-
totniejszych, które nas określają i pomagają
nam być tym, kim jesteśmy?
Zmrużył oczy.
— Takich jak dzień ślubu czy narodziny
naszych dzieci?
— Jasne, ale także tych mniejszych. Kiedy
poszedłeś pograć z ojcem w hokeja i była to
jedna z niewielu chwil, gdy czułeś, że mu na
tobie zależy. Albo jak zabrałeś dzieciaki do
Disneylandu i cały dzień wypełnił się
miłością.
90/386
Tego typu wspomnienia. Czy oddałbyś
któreś z nich, gdybyś dzięki temu mógł
zostać jej przedstawiony?
Trzeba przyznać: Vincent długo się wahał.
Postukał palcem wskazującym w blat i szyb-
ko wykreślił tam kilka kółek. Zgodnie z
ruchem wskazówek zegara. A potem w
przeciwnym.
— Wróbel w garści czy gołąb na dachu,
hę? Czy oddałbym coś, co było wspaniałe, w
zamian za coś, co może okazać się jeszcze
wspanialsze?
— Dokładnie. I nie mógłbyś oszukiwać.
To musiałoby być ważne wspomnienie.
Jedno z tych, które pielęgnujemy w sobie na
stare lata, kiedy nie zostanie nam nic oprócz
wspomnień.
91/386
— Skąd będą wiedzieć, że nie oszukuję,
mówiąc, że to dla mnie ważne?
Upiłem trochę wina. Przednia marka.
Obiad z Vincentem zawsze oznaczał dobre
wino.
— Będą wiedzieć.
Skrzyżował
ręce
i
zmierzył
mnie
wzrokiem. Traktował to całkiem na serio.
Wówczas jednak w sali rozległ się tubalny
wybuch śmiechu, który odciągnął jego
uwagę. Obaj spojrzeliśmy w stronę, skąd
dobiegł śmiech, i zobaczyliśmy tę kobietę.
Odrzuciła głowę do tyłu i wplotła ręce we
włosy. Miała długie, odsłonięte ramiona.
Piękne. Trudno było im się oprzeć.
Oczy Vincenta przesunęły się wolno w le-
wo — od niej do mnie.
92/386
— Z moją pierwszą żonę Kitty wybraliśmy
się kiedyś latem do Bretanii. W ciepłe dni
pakowaliśmy prowiant i jechaliśmy nad
ocean. Pamiętam, jak raz siedzieliśmy na
plaży i jedliśmy pieczonego kurczaka.
Byliśmy sami. Pod Vieux Bourg jest mnóstwo
opustoszałych plaż. Kitty wstała i zdjęła ub-
ranie. Była taka piękna. Wciąż nie mogłem
uwierzyć, że jest moja. Rozebrana do naga,
wzięła nóżkę kurczaka i zeszła nad wodę.
Stała zwrócona do mnie plecami, jadła i ob-
serwowała ocean. — Vincent wydął usta. —
Nigdy nie zapomniałem tego widoku.
— Brzmi ślicznie. Oddałbyś to?
— To było tak dawno temu. — Wskazał na
śmiejącą się kobietę. — A dzisiaj jest dzisiaj.
Ciężko odmówić.
93/386
Wyjąłem bułkę z koszyka, oderwałem
kawałek i podałem mu.
— Zjedz.
— Dlaczego?
— Po
prostu
to
zjedz.
Będzie
ci
smakować, Vincencie. Spojrzał na mnie zdzi-
wiony, lecz wziął bułkę i zjadł ją.
Pielęgniarka przyniosła mu tacę z obia-
dem i postawiła ją na stoliku. Obdarzyła go
wielkim, sztucznym, jasnym uśmiechem i
wyszła z pokoju. Popatrzył na jedzenie — był
to smutny widok. Zwłaszcza w porównaniu z
wykwintnymi posiłkami, jakie jadał przez
całe lata. Obok niewyszukanych dań na tacy
leżała prostokątna kromka białego chleba.
Vincent podniósł ją i lekko nadgryzł. Przeżuł
94/386
parę razy, po czym zmarszczył się i odłożył
resztę na tacę.
— Więc to był ten chleb, hę? Zjadając
chleb tamtego wieczoru, przypieczętowałem
swój los, zgadza się?
— Tak.
— A
potem
przenieśli
cię
do
Waszyngtonu.
— W mojej pracy bywałem przenoszony w
różne miejsca. Ale widziałem cię wtedy w
Pradze. Wyglądaliście z Muri cudownie. Jak
z reklamy.
Jak przystało na dobrego kumpla, Vin-
cent zachichotał.
— I mimo że leżę tutaj, w tym stanie, ty
nie
zdradzisz
mi,
jakie
wspomnienie
95/386
oddałem? No, daj spokój. Przecież to teraz
bez znaczenia.
Urwałem, by dać mu nadzieję, że serio
rozważam jego pomysł. Ale tak nie było.
— Żałuję, Vincent. Nie mogę. Byłoby to
naruszenie reguł. Przykro mi.
Machnął ręką.
— Nie ma sprawy. Hej, jestem naprawdę
wzruszony, że przyszedłeś mnie odwiedzić.
To piękny uczynek. Bardzo się cieszę, że cię
widzę.
— Dziękuję. Ja też się cieszę. — Rzecz
jasna przemilczałem to, że zawsze spotykam
się ze swymi klientami jeszcze jeden raz. Aby
wspomnieć dawne dzieje. I żeby udzielić im
wyjaśnień,
jeśli
sami
jeszcze
się
nie
domyślili.
96/386
— Zachowałem tyle wspomnień, że to
jedno mogę stracić. Nie mam zresztą nic in-
nego do roboty: leżę tutaj i przewijam w
głowie rolki pamięci. Myślę również o Muriel
Pissecker. Nawet z nią wiąże się garść sym-
patycznych wspomnień. — Znowu sięgnął po
chleb, lecz zaraz go odłożył. — Ale wiesz, jest
takie jedno wspomnienie, które ciągle za
mną chodzi. Dotyczy, wyobraź sobie, mojej
żony Kitty. W pewnym sensie.
Urwał na moment.
— Kiedy się rozwiedliśmy, pojechałem z
jedną miłą osóbką do Grecji. Na małą wyspę
u wybrzeży Turcji. Pewnego dnia wylegi-
waliśmy się na plaży, a mnie przepełniało
szczęście, wiesz? Moje małżeństwo wreszcie
się skończyło, mogłem robić, co dusza
zapragnie… Podobała mi się odzyskana
97/386
wolność. Ale później, kilka metrów dalej,
zobaczyłem kobietę, która choć niezupełnie
przypominała Kitty, była do niej na tyle
podobna, aby mnie zaskoczyć. Co gorsza, wy-
glądała jak młoda Kitty, z czasów, kiedy
byliśmy tuż po ślubie i pragnąłem tylko
ciągle jej dotykać. W każdym razie popatry-
wałem na nią co jakiś czas. Nagle wstała,
zdjęła kostium kąpielowy i poszła nad wodę.
Zero zahamowań. Pestka. Stała plecami do
nas i gapiła się na wodę, jakby życie i czas
ciągnęły
się
przed
nią
niczym
jeden
nieskończony dzień… Coś mnie ścisnęło.
Długie włosy opadające jej na plecy, zgrabne
nogi…
Spojrzałem na kobietę, z którą tam byłem
i która raptem przestała się dla mnie liczyć.
Przez głowę przemknęła mi myśl: Co ja
98/386
zrobiłem? Co ja, kurwa, zrobiłem ze swoim
życiem? I wiesz, cały czas myślę o tamtej
chwili. Wszystkie inne wspomnienia —
dobre, miłosne, dzikie, niesamowite… Przy-
chodzą i odchodzą. Z wyjątkiem tego. Chol-
era jasna. To jedno wciąż mi umyka.
Zauważyłem, że na mankiecie mojej spor-
towej marynarki pruje się nitka. Nie znoszę
bylejakości. Westchnąłem.
Vincent wziął moje westchnienie za znak
współczucia.
— Nie martw się o mnie. Dam sobie radę.
Aby powstrzymać się od uśmiechu, za-
cytowałem stare żydowskie przysłowie:
— Nikt nie umiera nawet z połową
spełnionych pragnień.
Zastanawiał się nad tym przez moment, a
potem uśmiechnął się z wdzięcznością.
99/386
— Ładne. Sam to wymyśliłeś?
— Dopiero co — skłamałem.
100/386
Impreza u
Brendy
Wziąłem drobne od Charliego, ponieważ
maszyna była starego typu i brała tylko ćwi-
erćdolarówki. W sumie głupio zrobiłem,
kupując papierosy, bo wszyscy kopciliśmy
marlboro i jak ci się skończyły fajki, zawsze
można było coś wysępić od któregoś z
gostków. Paliłem na ulicy od jakichś pięciu
miesięcy. Brakowało mi dwóch miesięcy do
szesnastu lat, kiedy to mój stary miał mi dać
pozwolenie. Ale i tak zawsze robiłem się
czujny, widząc jadącego płowego chevroleta
impalę. Mieliśmy wtedy takie auto i gdyby
mój stary albo stara wyfilowali mnie z papi-
erosem, spuściliby mi niezłe manto — jak
zwykle, kiedy coś przeskrobię. Poza tym
staruszkowie są w porządku, czego nie
można powiedzieć o innych rodzicach, którzy
cały czas chodzą pijani i biją moich kolegów
za byle co. Wielu gostków chce nawiać z
domu, ale nie ja — mnie pasuje tak, jak jest.
Najbardziej lubię true, o czym nikt nie
wie. Są lekkie i orzeźwiające, ale zawsze
kupuję marlboro, chociaż rano dusi mnie po
nich kaszel.
Po kupieniu fajek poszliśmy za szkołę,
gdzie mieliśmy się spotkać z resztą kumpli, a
potem pójść na imprezę do Brendy.
Wszyscy wyglądali, jak należy. Joe miał
na sobie nowy żółty moherowy sweter,
102/386
kupiony na wyprzedaży w Korvettes, a pod
spodem pomarańczową koszulkę z wizer-
unkiem Nehru. Wyglądał na twardziela,
byłem wściekły, że nie poszedłem z nim do
Korvettes tego dnia, kiedy mi to zapro-
ponował. Ale później, po przemyśleniu
sprawy, uznałem, że tęczowa bluza, którą
stara zrobiła mi na drutach, i lawendowa
kurtka z frędzlami robią mocne wrażenie.
Inni też byli odpicowani; ktoś zażartował
nawet, że wyglądamy jak chłopaczki z Dobbs
Ferry.
Frankie i Vincent z Irvington stali już na
schodach za szkołą, a że był jeszcze czas, roz-
siedliśmy się tam, żeby zapalić ostatnią fajkę.
Vincent zaczął właśnie kręcić z Brendą, a
choć specjalnie nam to nie przeszkadzało,
początki były trudne, bo Irvington to nasz
103/386
odwieczny rywal, zwłaszcza na boisku, a
wszyscy wiedzieliśmy, że w zeszłym roku
Vincent wykosił Donalda Ocopinto, dając mu
kolanem w jaja. Wreszcie ktoś powiedział, że
już czas, więc zapaliliśmy następnego papi-
erosa — bo gostek idący ulicą musi mieć
przylepionego do ust ćmika — i wzięliśmy
kurs na dom Brendy.
Po
drodze
napatoczyliśmy
się
na
Anthony’ego i Charliego Sciliano z Ardsley,
więc do Brendy poszliśmy razem. Anthony i
ten drugi Charlie mieli jedną piątą butelki
Southern Comfort i każdy z nas pociągnął z
niej łyka. Chociaż wziąłem tylko mały łyczek,
bo nie przepadam za Southern Comfort,
poczułem, jak gorzała wpada mi do żołądka.
Lubię sobie coś golnąć przed imprezą, dzięki
temu gubię trochę nerwów, które mnie
104/386
czasem zżerają. Nerwy to nic przyjemnego —
można zrobić publicznie jakieś głupstwo,
przez które wychodzi się na palanta i które
potem gostki długo wypominają ci na scho-
dach za szkołą. Takie różne bzdury, jak wy-
chodzenie co chwilę do łazienki, kiedy się za
dużo wypije, albo pobicie się z jakimś
gostkiem przed końcem imprezy. Osobiście
nie lubię się bić. Nie jestem tchórzem ani nic,
ale mój stary mówi, że bijatyka jest dobra dla
przygłupów, którzy nie potrafią się dogadać, i
ja myślę tak samo. Nie zrozumcie mnie źle —
przez ostatnie lata dosyć nazbierałem guzów
i strupów, nie oglądając się na słowa starego.
Tylko że nikim nie pomiatam i nie lubię, jak
ktoś próbuje mną pomiatać. W ostatnich
latach dochodziło na imprezach do ciężkich
bojów między nami a gostkami z innych
105/386
miast, ale jak się to robi na imprezie, dziew-
czyna, która ją organizuje, każe wszystkim
się wynosić. Więc zawsze zaczyna się bijatykę
na imprezie, a kończy ją dopiero po. Moim
zdaniem to kompletny idiotyzm, ale jeśli
któryś z naszych potrzebuje pomocy, może
na mnie liczyć, tak czy siak.
Brenda była przyjaciółką całej naszej
paczki. Miała największe cycki pod słońcem
— każdemu z nas prędzej czy później udało
się ją pomacać, po tym jak parę miesięcy
temu zaczęła nas do siebie dopuszczać. Nasz
Charlie był pierwszy, wszyscy wiedzieliśmy,
że Brenda kocha go najbardziej, bez względu
na to, z kim akurat przestaje. Chodzili ze
sobą od szóstej klasy. Trochę pochodzili, po-
tem ze sobą zrywali, a po paru miesiącach
znowu byli razem. Regularnie jak w zegarku.
106/386
Wiedzieliśmy, że pewnie kiedyś wezmą ślub,
ale żadne nie chciało się do tego przyznać,
wiedząc, że będziemy się z nich nabijać ile
wlezie. Kilka tygodni temu, gdy znów ze sobą
zerwali, każdy z nas zakręcił się chwilę wokół
Brendy, aby ją pomacać, lecz potem ona stała
się dla nas bardziej gostkiem niż laską, którą
by się chciało bzyknąć. I choć wyglądała
nieźle, przestaliśmy z nią chodzić, jak tylko
dostaliśmy ją w swoje paluchy. Teraz inne
gostki, jak ten Vincent z Irvington, dowiedzi-
ały się, że Brenda lubi „te rzeczy”, więc jakiś
czas chodziła z furą gostków z innych miast.
Wiedzieliśmy jednak, że prędzej czy później
ona i Charlie znowu się zejdą.
Imprezy u Brendy zawsze były udane —
nie tylko dlatego, że setnie się bawiliśmy i tak
dalej, ale ze względu na starego Brendy,
107/386
który musiał być jednym z najgenialniejszych
staruszków na świecie. Pracował na budowie
w Yonkers i wyglądał jak zgredziały Danny
Kaye. Był też jednym z najlepszych gazerów,
jakich widzieliśmy. Potrafił bez mrugnięcia
opróżnić skrzynkę pabsta i choć nic nie było
po nim widać, po siódmym czy ósmym
browarku opowiadał zajebiste świńskie dow-
cipy, a czasem nawet startował do którejś z
lasek — i też nie było sprawy, gdyż wszyscy
wiedzieliśmy, że to tylko tak na żarty. Stara
Brendy, która pracowała w salonie piękności
„Esquire”, gdzie czesała moją starą, także
była okej, wiedziała, że jej mąż żartuje, a
poza tym kiedy staruszek brał się do rzeczy,
ona — za sprawą pabsta — nie bardzo już
kontaktowała, tak więc w domu panowała
luźna atmosferka: mogliśmy robić i mówić,
108/386
co chcieliśmy, olewając dobre maniery i tak
dalej. Stary Brendy powiedział nam nawet,
żebyśmy go nazywali Frank, nie żaden pan
Criselle, i żeby do starej zwracać się po imi-
eniu, Angie.
Właśnie dlatego nie lubię urządzać im-
prez u siebie w chacie. Ludzie czują się u
mnie niewyraźnie, bo mój stary i stara ciągle
tylko wiszą nam nad głowami, uśmiechają się
i próbują nakłonić kogoś, żeby opowiedział o
jakichś głupotach — o Yankees z Nowego
Jorku, o szkole albo czymś takim. Wiem, że
usiłują być mili i tak dalej, ale człowiek na
imprezie zachowuje się inaczej. Nie mam nic
przeciwko nim, kiedy jestem sam, ale jak ze-
jdą się ludzie, robi mi się strasznie głupio i w
ogóle.
109/386
Mniej
więcej
w
połowie
drogi
zobaczyliśmy starego pijaczka Dominica, jak
zatacza się w naszą stronę po ulicy, i natych-
miast ryknęliśmy ze śmiechu. Mój stary pow-
iedział, że pamięta Dominica jako pijaka, od
kiedy sam był w moim wieku, więc Dominie
musi mieć ładnych parę latek. Z tego, co o
nim słyszałem, wynikało, że miał ciężkie
życie. Żona zmarła mu na jakiś rodzaj raka
czy coś takiego, wiele lat temu, a syn zginął w
Korei, próbując zlikwidować gniazdo kara-
binów maszynowych. Jak spotykam go sam
na ulicy, zwykle mówię coś w rodzaju:
„Cześć, Dominie, co u ciebie?”, a on zawsze
się uśmiecha i odpowiada, że w porządku.
Jak się nad tym zastanowić, to dosyć za-
bawne, no nie? Gostek, który większość życia
chodzi urżnięty i niczego się nie dorobił,
110/386
zawsze się uśmiecha i mówi, że u niego
wszystko w porządku. Wydaje mi się, że pod
pewnym względem alkohol wychodzi takim
ludziom na dobre. Kiedy się zbliżył, wrzas-
nęliśmy głośno, szczerząc się do siebie:
— Siema, Dom!
— Co słychać, Dom?!
Wyglądał komicznie, próbując patrzeć na
wszystkich i zarazem uśmiechać się do
każdego z osobna. Potem zobaczył mnie i dał
krok w moją stronę. Od razu się połapałem,
że chce mi coś powiedzieć, więc z miejsca
ruszyłem przed siebie. Ale zostało mu trochę
refleksu — złapał mnie za rękę, zanim
zdążyłem się oddalić. Czułem się koszmarnie,
kiedy zaczął bełkotać i próbował położyć mi
rękę na ramieniu, jakbyśmy byli dobrymi
kumplami albo coś, i cały czas powtarzał, jaki
111/386
to ze mnie dobry chłopak. Wszyscy — oprócz
mnie — pokładali się ze śmiechu, chciałem
jak najprędzej się stamtąd ulotnić, ale
nikomu nie było to w głowie. Wszystkie te
palanty miały ubaw po pachy, kapujecie? Nie
wiedziałem, co powiedzieć, więc tylko
powtarzałem w kółko:
— Już dobrze, Dom, dobrze.
I bez przerwy próbowałem się odsunąć.
Nic z tego nie wychodziło, aż w końcu Charlie
podszedł, złapał Doma za koszulę i odepch-
nął go ode mnie. Kazał mu się odwalić i pow-
iedział, że nie mamy czasu; jak tamten chce
puszczać pawia, niech to robi na ulicy. Dom
zachwiał się i po kilku krokach upadł. Leżał
na ulicy — jak go mijaliśmy, widziałem, że
płacze z rękami na twarzy. Czułem się jak ści-
erwo, bo to była moja wina, ale nie
112/386
wiedziałem,
co
powiedzieć.
Najpierw
chciałem pomóc mu się podnieść, lecz
wiedziałem, że gostki znowu pękną ze
śmiechu, a na to nie miałem już ochoty.
Jak zawsze, kiedy zostawialiśmy za sobą
posterunek policji w bezpiecznej odległości,
któryś z nas — nie pamiętam już kto, bo
wszyscy to wtedy robiliśmy — rozdarł się na
całe gardło: — Gliny jedzą gówno!
Po czym wystrzeliliśmy jak z katapulty,
nie czekając, aż jakiś glina wystawi swój
wielki łeb przez okno, żeby zobaczyć, kto tam
wrzeszczy. Ponieważ robiliśmy to przy każdej
okazji, myślę, że gliniarzom było już wszys-
tko jedno, ale nie chciałbym tego sprawdzić
na własnej skórze!
W kinie ciągle leciał Bullit, widzieliśmy go
już parę dni wcześniej. Ja byłem na nim z
113/386
Jo–Anne, toteż za wiele nie widziałem, ale to,
co widziałem, wyglądało całkiem nieźle.
Zamierzałem pójść na niego jeszcze raz, zan-
im we wtorek wejdzie nowy film.
Kroiła się naprawdę fajna noc, wiedzi-
ałem, że wszyscy czują się bombowo. Im-
prezy są super i człowiek nimi żyje. Zaczyna
myśleć o nich w środę albo czwartek. W
piątek zastanawia się, w co się ubrać i kogo
może spotkać, a sobota mija zwykle tak szyb-
ko, jakby wcale nie była dniem. Któregoś
dnia, kiedy moi starzy wyjadą do New Jersey
albo gdzieś, chciałbym zrobić imprezę.
Mówię wam — to będzie zupełny odjazd.
Dużo o tym myślałem i wiem dokładnie,
czego mi trzeba. Przede wszystkim chciałbym
wynająć kapelę, żeby grała na żywo na naszej
werandzie. Oczywiście, jeśli uda się załatwić
114/386
jakiś niedrogi zespół. Kogoś w rodzaju Dukes
z Hastings albo Eight Notes z Wbite Plains.
Kiedy przechodziliśmy przez jezdnię
przed domem Brendy, myślami byłem
właśnie przy swojej imprezie, więc nie za-
uważyłem policyjnego wozu, dopóki ktoś nie
zwrócił mi uwagi krzykiem:
— Jasna dupa! Stoją przed domem
Brendy!
Auto należało do szefa policji, starego
Bukimino. Przed domem zebrała się masa
ludzi i wydawało się, że wszyscy gadają
naraz. Zobaczyliśmy, że stoi tam paru
naszych — żaden się nie odzywał, patrzyli na
dom.
W końcu odwrócił się i zobaczył nas Mikę.
Powiedział, że Angie, stara Brendy, wzięła
jedną ze strzelb starego — Frank należał do
115/386
Klubu
Wędkarsko–Łowieckiego
—
i
odstrzeliła mu globus. Padliśmy trupem na
miejscu. Usiłowałem dać nura w krzaki, ale
nie zdążyłem i zerzygałem się na ulicy. Nie
było zresztą ważne, czy ktoś mnie widzi czy
nie — wielu gostków też wybierało się do
Rygi. Zapytałem drżącym głosem, czemu to
zrobiła. Pete, który był z Mikiem, spytał na-
jpierw, czy mamy coś do picia, a potem, jak
już porządnie łyknął Southern Comfort,
wyjaśnił, że stara Brendy przyłapała Franka
na gruchaniu z jedną z lasek, a że była
wstawiona, to zdjęła strzelbę ze ściany i pal-
nęła mu w twarz z obu rurek.
Ledwie Pete skończył opowiadać, z domu
wyszła Brenda razem z Bukimino. Żaden z
nas nigdy nie widział jej w takim stanie.
Darła się wniebogłosy, a cały przód jej
116/386
sukienki wyglądał jak pomalowany na czer-
wono. Wrzeszcząc, ruszyła z szefem policji do
wozu, ale gdy zobaczyła Charliego, umilkła i
zatrzymała się. Patrzyła na Charliego przez
jakiś czas, a potem odezwała się, naprawdę
upiornym głosem:
— Przepraszam, Charlie.
Wsiadła do samochodu. Byliśmy mocno
roztrzęsieni, zwłaszcza Charlie. Ale chyba na-
jbardziej podziałał na nas jej głos: za-
skrzeczał powoli jak w horrorze z Vincentem
Price’em — jakby zaraz miała polecieć na nas
Krzycząca Czaszka.
Zmyliśmy się stamtąd najszybciej, jak się
dało. A ponieważ nie mieliśmy ochoty na
swoje towarzystwo, każdy z nas mruknął, że
nie czuje się najlepiej czy coś w tym stylu, i
poszedł do domu.
117/386
Nikomu o tym dotąd nie mówiłem, ale po
powrocie do domu, zanim poszedłem spać,
wślizgnąłem się do pokoju starej i ukradłem
kawałek papieru i kopertę. Wróciłem do swo-
jego pokoju, wyciągnąłem długopis i nap-
isałem
„PRZEPRASZAM
BRENDA!”
Wysłałem to następnego dnia, bez adresu
zwrotnego.
118/386
Zbrodnie twarzy
Mój ojciec był ostrożnym człowiekiem.
Nauczył nas przeliczać resztę przed wyjściem
ze sklepu, sprawdzać opony w rowerach, zan-
im je wyprowadzimy z garażu, i szorować
zęby ruchem z góry na dół zamiast na boki.
Dzięki jego ostrożności i temu, że traktował
cudze pieniądze jak własne, dobrze sobie
radził i żyliśmy zamożnie. Ojciec należał do
tych ludzi, którzy złotojesiennego dnia grabią
liście przed swymi zadbanymi domami w
Connecticut. Albo kupują z dzieciakami dod-
atki do rożna w A&P — dziesięć funtów
brykietów, kolby kukurydzy czy parę steków
grubości książki telefonicznej.
Jeśli coś go wyróżniało, to nasilająca się
w miarę upływu lat bezsenność. Wyraźnie
pamiętałem z dzieciństwa, że ilekroć budz-
iłem się w środku nocy i schodziłem do łazi-
enki lub do kuchni, by coś przekąsić, ojciec
nigdy nie spał. Albo czytał coś w pokoju goś-
cinnym, albo stał przy kuchennej ladzie, za-
jadając kanapkę z jajkiem i cebulą, która —
jak mówił — pomagała mu zasnąć. Na mój
widok zawsze się ożywiał — teraz, kiedy
patrzę na to jako dorosły, wiem, że cieszył się
z mojego towarzystwa, choćby tylko przez
parę minut, zanim odwlokłem się sennie z
powrotem do łóżka.
Opowiadam o tym dlatego, że wśród
wielu cech, jakie po nim odziedziczyłem, jest
120/386
również, niestety, bezsenność. Twierdził
zresztą, że ma szczęście, bo dzięki temu
dostaje więcej z dnia niż inni. Uwielbiał ta-
jemniczą ciszę późnej nocy. Ja jej nie znoszę,
ale nie ma to żadnego znaczenia dla tej his-
torii, która w istocie narodziła się pewnej
bezsennej nocy, jakiej doświadczyłem nie tak
dawno temu.
Podejrzewam, że ojciec miał kochankę,
lecz nie wiem tego na pewno. Za nic w
świecie nie zapytałbym o to matki — za
bardzo go kochała. Odkąd umarł przed laty,
matka przesiewa swoje wspomnienia przez
rodzaj dobrodusznego sita, zostawiając sobie
tylko szczęśliwe lub słodko–smutne chwile,
które razem spędzili.
Powód, dla którego mówię o jego
kochance, wiąże się z jedynym autentycznym
121/386
dziwactwem ojca: upodobaniem do strojów.
Wydawał na nie tysiące dolarów, ale żaden
nabytek nigdy go nie zadowalał. Nigdy. Szare
garnitury, błękitne garnitury, szaro–błękitne
garnitury. Wieszaki z krawatami zajmujące
całą długość drzwi jego wykonanej na
zamówienie szafy. Szafy, do której dostęp był
absolutnie wzbroniony; na samą myśl, że
któreś z nas, dzieciaków, mogłoby się tam
zbliżyć, przebiegały nas ciarki po plecach.
Kiedy uczyłem się w szkole niemieckiego,
zdałem sobie sprawę, że jedyne słowo, które
pasuje do szafy mojego ojca, to VERBOTEN.
„Zakaz wstępu” brzmi zbyt łagodnie i
anemicznie.
Raz do roku ojciec wyjeżdżał na kilka ty-
godni do Europy załatwiać interesy. Po jego
powrocie przez miesiąc czy dwa przed
122/386
naszymi drzwiami pojawiały się wielkie, gus-
townie opakowane pudła z nadrukiem „Char-
vet” albo „Hilditch i Key”, wypełnione jedw-
abnymi krawatami lub bawełnianymi koszu-
lami, białymi i gęstymi jak mleko. A
garnitury? Kupował ich na pęczki. Znał
połowę sprzedawców u Paula Stuarta i,
jestem pewny, dostał jedną z pierwszych kart
rabatowych od Braci Brooks.
Dla nas ubrania nie znaczyły nic, tylko
czasami musieliśmy mieć dokładnie takie
same adidasy, w jakich Bob Cousy czy Willie
Naulls grali w koszykówkę. Co z tego, że tato
posiadał milion swetrów? Że szafa mamy
była o połowę mniejsza niż jego i że kiedy
wchodził do domu, taszcząc pod pachą kole-
jny karton butów, matka jak zwykle kręciła
głową, okazując niby to niezadowolenie, ale
123/386
w gruncie rzeczy będąc zachwycona. Gdybym
dzisiaj miał ją o to spytać, odpowiedziałaby z
uśmiechem: „Nowe garnitury: jego jedyna sł-
abość. Daj mu nowy garnitur, a uszczęśliwisz
go na cały miesiąc”.
Ale to nie takie proste. Teraz, gdy mam
własne dzieci, martwię się o to, co zostanie
im w głowach za dwadzieścia lat, a o czym
chciałbym, żeby jak najszybciej zapomniały.
Wiem z doświadczenia, że dzieci zapamiętują
nie tyle rzeczy logiczne i ważne, ile pewne
dziwactwa związane z ich osobowością. Gdy
miałem dziewięć lat, widziałem, jak idący
przede mną człowiek wpada pod samochód,
ale pozostała mi tylko niejasna, zamazana
wiązka obrazów. Tak naprawdę pamiętam
tamten dzień z najdrobniejszymi szczegółami
dlatego, że poszedłem z tatą na mój pierwszy
124/386
mecz bejsbolowy, w którym grali nowojorscy
Yankees. Było zimno i cały czas trzymałem
ręce w kieszeniach jego płaszcza. To wtedy
wypiłem też pierwszy w życiu kubek kawy, bo
ojciec powiedział, że to mnie ogrzeje. Do tej
pory pamiętam ciepłą krawędź kubka z
woskowanego papieru.
Sprawdza się stare powiedzonko o
dawaniu dzieciom prezentu: nieważne, czy
podarek jest piękny i drogi, maluchom i tak
najbardziej
spodoba
się
opakowanie.
Choćbyś
im
wyprawił
najwspanialszą
Gwiazdkę, kiedy dorosną, będą pamiętały
tylko twardy marcepan, który znalazły rano
w świątecznej pończosze.
Zazwyczaj
ojciec
był
spokojnym,
porządnym facetem. Kiedy jednak przygo-
towywał się do podróży do Europy, przez
125/386
kilka dni poprzedzających wyjazd miotał się
po całym domu. Wszyscy staraliśmy się zejść
mu z drogi, przypominał bowiem rozpędzony
pociąg, który lada moment wymknie się spod
kontroli. Dawniej sądziłem, że jego bieganina
wynika ze zdenerwowania przed podróżą, ale
teraz nie jestem już taki pewien. Pamiętam
wyraźnie moment, gdy z naszych piersi wyry-
wało się gremialne westchnienie ulgi, kiedy
ojciec znikał za drzwiami, zostawiając dom
do naszej dyspozycji. Nie, żebyśmy chcieli się
go pozbyć — chcieliśmy tylko, by znikła ta
część jego osoby. Wiedzieliśmy, że po
powrocie będzie znów naszym dawnym
tatusiem i kumplem, że życie się potoczy
starym torem — aż do przyszłorocznego
wyjazdu. Jako jedyny w naszej rodzinie wy-
glądem przypominam ojca. To zadziwiające,
126/386
jak w ciągu lat coraz bardziej się do niego up-
odabniałem.
Teraz,
w
czterdziestym
siódmym
roku
życia,
mam
te
same
zmarszczki na twarzy, ten sam uśmieszek i te
same pieprzowobrązowe włosy co on w dniu,
kiedy umarł. Nie mówiąc o bezsenności. I
cieszę się z tego, ponieważ bardzo lubiłem
ojca. Podobał mi się jego sposób bycia,
myślenia o świecie, radzenia sobie z często
nieznośnymi domownikami. Ponadto wiem
chyba o czymś, co sprawia, że ojciec wydaje
mi się jeszcze bliższy. Nie jest to coś, co pow-
inniśmy wiedzieć czy lubić u własnych ojców.
Mnie jednak się to podoba i wywołuje mój
uśmiech. Czuję się jak cichy wspólnik.
Wprawdzie muszę zastrzec, iż nie jestem w
stu procentach pewny, że to prawda — że jest
127/386
w tym choćby odblask prawdy — ale mam
nadzieję, iż tak właśnie jest.
Kilka miesięcy temu pojechałem do
Wiednia, by wziąć udział w konferencji
medycznej. Nie przepadam za podróżami,
nawet perspektywa recitalu fortepianowego
w wiedeńskim Konzerthaus nie zdołała os-
łodzić mojej kwaśnej miny, kiedy trzymając
bagaże, ruszyłem do frontowych drzwi domu.
Pod tym względem różnię się od ojca: zbi-
eram się do podróży tak, jak inni idą na
wojnę.
W myśl tego, co wypada uczynić, gdy
odwiedza się Wiedeń po raz pierwszy i os-
tatni w życiu, zatrzymałem się w hotelu Sach-
er. Niestety, z powodu bezsenności i
zmęczenia podróżą prawie nie zmrużyłem
oka. Nocami wałęsałem się po opustoszałych
128/386
ulicach albo lądowałem w pierwszym ot-
wartym barze, jaki udało mi się znaleźć w
tym cichym mieście; wpatrywałem się w szk-
lankę niechcianego drinka, przepełniony
rozpaczliwą tęsknotą, aby zamknąć oczy i
odpocząć choć na kilka litościwych godzin.
Znalazłszy się na półmetku konferencji,
siedziałem późną porą w hotelowym barze,
pijąc samotnie i modląc się po raz setny o sen
bądź powrót do domu.
Odwrócony plecami do drzwi zauważałem
wchodzących dopiero wówczas, gdy znaleźli
się w środku. A że nie przyglądałem im się
szczególnie uważnie, nie zauważyłem i nie
usłyszałem jej, dopóki nie wypowiedziała
jego imienia, kładąc małą dłoń na moim
ramieniu.
129/386
Trzeba tu nadmienić o jednej ważnej
sprawie. Gdy cztery lata temu ojciec zmarł,
dożywając w szczęściu siedemdziesięciu
dziewięciu lat, matka zapytała, czy chciałbym
wziąć jego garderobę. Gdy potwierdziłem,
moi bracia uznali, że postradałem rozum
(albo przejawiam upiorne poczucie humoru).
Ja jednak uważałem za zaszczyt i wspaniały
dar to, że stałem się kolejnym właścicielem
tak pięknych ubrań. Wiedziałem, że będę je
szanował do końca życia, a poza tym — do di-
abła z psychologami! — noszenie strojów
ojca dawało mi poczucie, że teraz, gdy
wydoroślałem, przypadła mi w udziale jakaś
cząstka jego wielkiego stylu, który zawsze w
nim podziwiałem. Tamtej nocy, w barze
Sachera, miałem na sobie jedno z jego ulu-
bionych ubrań. Szary garnitur z flaneli,
130/386
skrojony jak należy przez Andersena i Shep-
parda z Savile Row. Tato często zabierał go
do Europy, bo jak mówiła matka, czuł się w
nim królem świata.
Poczułem rękę na ramieniu, a słodki
kobiecy głos zapytał niepewnie, wypowiada-
jąc z francuska imię mojego ojca:
— An–ri?
Było to zarazem pytanie i coś w rodzaju
przerażonego stwierdzenia. Obróciłem się,
nie
wiedząc,
czego
się
spodziewać.
Zobaczyłem stateczną, może siedemdziesię-
cioletnią kobietę, najwyraźniej pochodzącą z
jakiegoś wschodnioeuropejskiego kraju, bo
kiedy odezwała się ponownie, mówiła z
bardzo ciężkim akcentem. Poza tym jej twarz
miała niezwykle wysokie kości policzkowe i
głęboko osadzone oczy, które widuje się na
131/386
zdjęciach rosyjskiej arystokracji z przełomu
wieków.
Gdy zwróciłem się do niej en face, jej
cudowna,
zniszczona
twarz
przybrała
zlękniony,
oszołomiony
wyraz.
Oto
spoglądała
na
ducha,
a
jednocześnie
wyczuwała pod opuszkami palców materiał
znajomej marynarki. Stała twarzą w twarz z
fragmentem własnej przeszłości, który nagle
zmaterializował się bez żadnego konkretnego
powodu.
Tak czy inaczej, już pewna, powtórzyła
jego imię, cały czas gapiąc się na mnie z in-
tensywnością, na jaką stać tylko istotę
ludzką. Po chwili wychrypiała suchym
szeptem:
132/386
— Ależ to niemożliwe! Masz ponad
siedemdziesiąt lat. Więcej! Jesteś w moim
wieku! Przecież minęło czterdzieści lat!
Jej ręka ściskała mi ramię, a palce wpijały
się w materiał. Przesunęła wzrokiem po tym
cudownym garniturze, w którym ojciec czuł
się jak król, i jej twarz zalała fala wspomnień
— widok był okropny, nie do opisania.
Nim zdążyłem się odezwać, gwałtownie
cofnęła rękę i potrząsając głową na boki,
wybiegła z baru.
Czy jej „An–ri” był moim ojcem? Czy
dotykała jego garnituru, tego garnituru, z
miłością i nadzieją, kiedy oboje siedzieli w
czarnej londyńskiej taksówce, wracając z
teatru, jadąc na kolację, ciesząc się na-
jwspanialszymi chwilami swego życia —
teraz, tego wieczoru, w tych dniach, bez
133/386
względu na to, jak długo ojciec będzie mógł z
nią zostać. Później jego garnitur i jej rzeczy
wymieszały się na podłodze pokoju w hotelu
Brown’s albo Connaught. Dwie postacie
wyjęte z filmu, który oglądamy późną nocą,
wzdychając do siebie: „Boże, gdyby tak było
w życiu!”
Pytania te muszą pozostać bez odpow-
iedzi. Ostatnio jednak, zwłaszcza o wpół do
czwartej nad ranem, gdy mój umysł niepoko-
jąco się wyostrza, głowę zaprząta mi inna
straszna myśl. Jeżeli ta kobieta istotnie wi-
erzyła, że tamtej nocy spotkała mojego ojca, a
choćby nawet innego Henry’ego, którego zn-
ała i kochała przed laty, to wszystkie obrzędy
i rytuały świata, jakie odprawiała przez całe
swoje długie życie, okazały się raptem kosz-
marnie nieskuteczne. Święte tajemnice,
134/386
których musimy unikać, gdyż są potworne.
Tajemnice takie jak zagubiony sen, które
skazują nas na samotność w środku nocy, da-
jąc nam zbyt wiele godzin pełnych cienia i
ciszy, byśmy zdołali je znieść.
135/386
Ryby z armaty
Kropik jadł akurat kanapkę z wątrobi-
anką, kiedy chłopak wszedł do środka. Nie
mógł mieć więcej niż siedemnaście lat, ale
wyglądał, jakby pozjadał wszystkie rozumy.
Miał tę głupio— mądrą minę. Wparadował
przez otwarte na oścież drzwi i stanął
pośrodku zwyczajnego, szarego biura. Dwa
okna, dwie obszerne szafy z aktami, dwa
brązowe kosze na śmieci, dwa poharatane bi-
urka w odcieniu zgniłej zieleni. Ścianę
zdobiła fotografia ówczesnego prezydenta
Stanów Zjednoczonych.
Małolat rozejrzał się powoli, jak gdyby się
zastanawiał, czy chce kupić to miejsce.
Kropik delikatnie otarł swoje małe,
okrągłe usta białą serwetką, po czym staran-
nie złożył ją w prostokąt i wrzucił do stojące-
go przy jego biurku kosza. Na domiar złego
chłopak miał rude włosy. Kropik nie trawił
rudzielców.
— Znalazłem cię!
— Bez wątpienia.
— Kurwa, ja chyba śnię! O tym miejscu
krążą legendy, mity. A ja tu jestem,
naprawdę jestem!
Kropikowi nie podobał się ten język, lecz
powstrzymał się od komentarza. Rude włosy
i niewyparzona gęba — co za nieprzyjemne
połączenie. Zakłopotany popatrzył na swoją
nie dojedzoną kanapkę z wątrobianką i
137/386
cebulą. Jej przygotowanie było skromnym,
ale dającym dużą satysfakcję osiągnięciem
kulinarnym. Sekret krył się w odpowiednio
dobranym gatunku niemieckiej musztardy i
plasterkach cebuli, które należało pokroić na
właściwą grubość.
— No. Więc się udało. Co teraz?
— Jak nas odnalazłeś?
Chłopak skrzyżował ręce i uśmiechnął się
w stylu „ma się swoje sposoby”. W powietrzu
czuć było niemal jego zarozumialstwo.
— Figurujemy w książce telefonicznej.
Trzeba tylko trochę poszperać. Jesteśmy też
w Internecie, pod hasłem „biura rządowe”.
Ale ludziom przeważnie nie chce się szukać.
Po tych słowach chłopak stracił nieco
rezon. Jak by tu precyzyjnie opisać kolor jego
włosów? Były raczej pomarańczowe niż
138/386
czerwone, w odcieniu marchewki, która
przeleżała się w lodówce. O właśnie! Były
trupiomarchewkowe.
— Na drzwiach nie było nawet tabliczki
ani nic.
— Jak ktoś chce, to nas znajdzie.
Jesteśmy agencją rządową. Tylko trzeba
trochę poszukać.
— Ja was znalazłem.
Kropik, urodzony dyplomata, uśmiechnął
się ciepło.
— Bez cienia wątpliwości.
Chłopak sprawiał wrażenie, jakby nagle
nie wiedział, co powiedzieć. Przychodzący
tutaj ludzie niejednokrotnie zapominali
języka w gębie. Bywali też wyczerpani. Wś-
ciekli. Histeryzowali. Rzadko zachowywali
spokój. W gruncie rzeczy oprócz Kropika i
139/386
Aoyagiego mało kto wchodził do tego biura
opanowany i spokojny. No, ale oni przecież
tu pracowali, więc się nie liczyli.
— Nie pamiętam matki. Umarła, jak
byłem bardzo mały. Kropik wstał i powlókł
się do szafy z teczkami. Miał na nogach fil-
cowe kapcie w szkocką kratę od LL Beana,
które przypominały zwykłe wyjściowe buty,
przynajmniej taką miał nadzieję. W rzeczy-
wistości wyglądał jak staruszek człapiący po
sypialni w nędznych domowych łapciach.
Bądź co bądź miał swoje lata i nie udawał ko-
goś, kim nie był. W odróżnieniu od swego
kolegi z biura, Aoyagiego, który farbował
włosy i nosił na szyi złote cacko na damskim
łańcuszku. Aoyagi ciągle jeszcze próbował
szpanować, co zdaniem Kropika zdradzało
tylko epokę, z jakiej pochodził.
140/386
— Nie chcesz wiedzieć, jak się nazywam?
— Już my to wiemy.
Zdumiony
chłopak
otworzył
spazmatycznie usta i zaraz je zamknął.
Zdawał sobie sprawę, gdzie się znajduje, a
mimo to nie potrafił ukryć zdziwienia, że ten
stary piernik zna bez pytania jego nazwisko.
— Ja myślałem tylko, że…
Kartkujący teczki archiwum Kropik pod-
niósł rękę, pokazując mu, że ma się uciszyć.
— Daruj
sobie
szczegóły.
Wszystko
wiadomo. — Jego ulubione zdanie. Czter-
dzieści lat siedział w tej robocie, ale nigdy nie
znużyło go powtarzanie tych dwóch prostych
słów. Lubił obserwować twarze ludzi, kiedy je
wypowiadał, bo ich reakcje były tak bardzo
różne. Jedni przełykali ślinę jak rysunkowe
postacie.
Ich
jabłka
Adama
najpierw
141/386
nabrzmiewały do rozmiarów piłeczki ping-
pongowej, a potem przesuwały się w górę i w
dół. Do pełnego obrazka brakowało im tylko
dymka nad głową z napisem „GULP!” Inni
odwracali się z zażenowaniem, uświad-
amiając sobie, że w tym pokoju nie ma żad-
nych tajemnic. Wszystko wiadomo. Pam-
iętasz, jak ci się zdawało, że jesteś sam w łazi-
ence? A ten sprytny szwindelek, jaki wy-
winąłeś z testamentem swojej matki? A nie
zapłacony podatek, tajne konto w banku, in-
ternetowe strony XXX, które ściągałeś z Am-
sterdamu o północy, sądząc, że nikt cię nie
podpatruje? Zapomnij! Ktoś cię widział.
Spełniał się twój najgorszy sen. I to jak!
Właśnie
tacy
odwracali
wzrok.
Nagle
uświadomieni. W błysku prześwietlającego
ich na wskroś światła uświadamiali sobie, że
142/386
odnalezienie tego biura może z jednej strony
im pomóc, ale z drugiej powali ich na deski.
Ognia! Przypominało to wystrzeliwanie
ryb z armaty.
Poza tym Kropik wiedział coś, o czym
tamci nie wiedzieli: w chwili wejścia do biura
musieli poddać się wyrokowi losu. Nie mieli
wyboru. Niektórzy usiłowali się wycofać czy
wręcz
uciec,
ale
przewidziano
na
tę
okoliczność odpowiednie środki. Im mniej
słów, tym lepiej.
Kropik znalazł błękitną teczkę chłopaka
(w kolorze droździego jaja) i wyciągnął ją z
szafki zamaszystym ruchem. Wrócił do bi-
urka, usiadł i położył teczkę na środku blatu.
Małolat wykręcał szyję, próbując coś dojrzeć;
z ciekawości aż mięśnie wystąpiły mu na
karku. Starzec zaprosił go gestem, by siadł na
143/386
krześle naprzeciw niego. Chłopiec jednak nie
ruszył się.
— Chodź, siadaj. Mam wszystko, co cię
interesuje. Marchewka osunął się na krzesło,
jakby był pewien, że gdy tylko usiądzie,
piorun kopnie go w dupę. Cała zuchwałość
spłynęła zeń jak woda po kaczce. Był teraz je-
dynie chudym nastolatkiem o przestraszo-
nych oczach i spierzchniętych ustach.
Oto nadeszła chwila, którą Kropik lubił
najbardziej. Oparł dłonie płasko na stole i
przybrał profesjonalny wyraz twarzy.
— Ta teczka zawiera wszystkie twoje za-
gubione wspomnienia, ułożone chronolo-
gicznie od chwili twoich narodzin. — Urwał,
aby chłopiec mógł ochłonąć. Dziesiątki lat
doświadczeń nauczyły go, że należało unikać
kontaktu wzrokowego. Ilekroć ludzie słyszeli
144/386
tę informację, ich oczy nie wiedziały, co z nią
zrobić. Jakby raptem podano im coś wrzące-
go, bryłę roztopionej lawy, której potworne
gorąco unieruchomiło im mózgi.
— To znaczy, że od tej chwili będę pam-
iętał swoje narodziny?
Kropik skinął głową.
— Tak jest.
Chłopiec spojrzał na teczkę i zmarszczył
czoło.
— I inne wspomnienia, które zgubiłem,
też tu są? To czemu ta teczka jest taka cien-
ka? — Pracujesz na komputerze?
— Komputery są do bani. — Prychnął z
pogardą. Kropik zlekceważył tę uwagę.
— Wiesz, co to jest plik typu ZIP?
145/386
Chłopiec popatrzył na niego, nie wiedząc,
czy żartuje. Kropik rozłożył szeroko ręce,
jakby pokazywał, że złowił wielką rybę.
— Pracując na komputerze, posługujesz
się teczkami zwanymi plikami. Tworzysz in-
formacje i wkładasz je do osobnych plików.
Czasem jest tego zbyt dużo na jeden plik i
wtedy trzeba je skondensować. — Powoli
złożył dłonie. — Jest specjalny program,
który tworzy pliki typu ZIP. Dzięki nim
można upakować mnóstwo informacji i
zamknąć je w jednym pliku. W razie potrzeby
wypakowuje się je i używa do woli. — Kropik
dotknął błękitnej teczki na biurku. — To jest
twój ZIP. Jeśli można tak powiedzieć, twój
mózg rozpakuje jego zawartość.
Po długiej ciszy chłopiec odezwał się pisk-
liwym, nieśmiałym głosem:
146/386
— Chcę tylko przypomnieć sobie matkę.
Ciągle próbuję sobie przypomnieć jej głos,
ale nie mogę.
— To ci pomoże.
Wszystko w pomieszczeniu zamarło.
Dwaj ludzie, hałas, pyłki kurzu. Nawet ostre
poranne słońce zatrzymało się w oczekiwaniu
na rozwój wypadków. Ironia losu polegała na
tym, że było zupełnie oczywiste, co zaraz
nastąpi: chłopiec otworzy teczkę i spojrzy w
oczy prawdzie. Będzie musiał stawić czoło
faktom. Ujrzy twarz, której nigdy wcześniej
nie widział, ponieważ żył z nią aż do tej
chwili.
Niestety, chwilę tę wybrał sobie również
Aoyagi: wszedł do biura, przeżuwając duński
ser i pogwizdując My Sharona. Gdyby
wiedział, co się dzieje w środku, nigdy
147/386
oczywiście nie pozwoliłby sobie na takie
zachowanie. Biuro odwiedzało tak mało os-
ób, że można było mieć dziewięćdziesiąt
dziewięć procent pewności, iż nikogo] tam
nie będzie.
Tak czy owak, chwila przepadła. Szlus i
koniec!
— Przepraszam!
Nie
wiedziałem,
że
mamy gościa. Kropik, jak przystało na pro-
fesjonalistę, ukrył złość pod maską kamien-
nej obojętności.
— Opowiadałem mu właśnie o jego teczce
i zamierzałem ją wręczyć.
Oczy Aoyagiego śmignęły od starca do
chłopca. Wiedział, na co się zanosi, i
sprawdzał temperaturę zdarzeń. W prze-
ciwieństwie do swego pedantycznego kolegi,
Aoyagi nie lubił tej pracy. Lubił Islandki i
148/386
literaturę japońską, ale do tego biura nie
mógł ich przynieść. Mógł przynieść tylko
siebie, od dziewiątej do czwartej, przez pięć
ogłupiających dni w tygodniu. Zawsze czekał
na tę garstkę sierotek, takich jak ten biedny
rudzielec, które przychodziły z nadziejami
sięgającymi nieba i z opuszczoną do ziemi
gardą. Wszyscy byli naiwnie przekonani, że
odnajdą w zagubionych wspomnieniach
brakujące fragmenty swego życia. Zamiast
tego przekonywali się, że większość owych
wspomnień stanowi kłębowisko szykujących
się do ataku trujących żmij. Nikt nie wy-
chodził stąd żywy. W miarę jak Aoyagi
posuwał się w latach, coraz dobitniej uświad-
amiał sobie, że prawda ta dotyczy także
Kropika i jego samego.
149/386
— Jak się nazywasz, synu? — zapytał.
Zdziwiony jego pytaniem chłopiec podniósł
wzrok.
— Milton Kropik.
Aoyagiego uderzyły przede wszystkim
rude włosy. Popatrzył na dziwne włosy
chłopca, a potem na swego kolegę. Stary
Kropik był łysy. Twierdził, że goli głowę od
dwudziestego piątego roku życia. Rude włosy
— łysina. Aoyagi skupił się wyłącznie na tej
różnicy. Pomijał fakt, że chłopak nazywa się
tak samo jak jego nudny kolega po fachu i że
zapewne nikt inny na ziemi nie nosi równie
koszmarnego nazwiska. Zastanowiło go
wyłącznie to, że jeden ma włosy, a drugi nie.
Lecz stary Kropik nie wydawał się por-
uszony
tą
zdumiewającą
zbieżnością
nazwisk. Podniósł idealnie wyostrzony żółty
150/386
ołówek i postukał różową gumką w blat bi-
urka — jedna z wielu oznak irytacji. Potem
rzucił
Aoyagiemu
swoje
opatentowane
spojrzenie pod tytułem „Czy możemy już się
brać do roboty?” Kropik i jego spojrzenia —
Kropik i jego życie.
Po raz któryś z rzędu Aoyagi uświadomił
sobie, jak bardzo nie lubi swego współpra-
cownika.
Jego
wstrzemięźliwości,
up-
orządkowanego życia i starannie zapakowa-
nych kanapek. Opinie Kropika męczyły go
(nawet jeśli się z nim zgadzał), jego przecięt-
ność, strachliwość i asekuranctwo wychodz-
iły mu bokiem. Odprasowane spodnie,
bezpieczne inwestycje i martwy zawodowy
uśmiech, podczas gdy jego serce ożywiał je-
dynie porządek. Kropik był cały zbudowany z
porządku — alfabetycznego i różnobarwnego.
151/386
Aoyagi był pewien, że gdyby ktoś przepołowił
tamtemu serce, znalazłby w nim brązowe sz-
afki z aktami i kody kreskowe zamiast naczyń
krwionośnych i mięśni.
W tym ponurym biurze, do którego ludzie
przychodzili, by rozsupłać węzły nieudanego
życia za sprawą utraconych wspomnień,
Kropik zadowalał się wyszukiwaniem i pod-
suwaniem teczek. Nigdy nie wzdychał ani nie
unosił brwi, widząc, jak ci nieszczęśnicy
rozklejają się, stając wobec ohydnej pełni
swego życia — na wielkim ekranie, w sys-
temie Dolby, osiem ścieżek dwanaście
ścieżek daj psu kość…
Gdyby przynajmniej był sadystą. Gdyby
rajcował go widok tych ludzi, rzucanych raz
za razem na kolana. Ale gdzie tam. Wręczał
teczkę, patrzył, jak człowiek zapada się w
152/386
siebie, a potem proponował mu jedną
blado–żółtą serwetkę (zawsze żółtą, nigdy in-
nego koloru) z pudełka, które trzymał w
prawej górnej szufladzie biurka. Kiedy
Kropika nie było w biurze, Aoyagi zaglądał
czasem do tych szuflad, aby sprawdzić, czy
czegoś nie brakuje, czy coś przybyło lub zmi-
eniło pozycję. Nigdy nic. Każdy przedmiot —
nożyczki, gumki, spinacze do papieru — zaj-
mował przypisane sobie miejsce. Wszystko
było tam, gdzie być powinno i gdzie było
zawsze.
A przecież człowiek ten codziennie
spuszczał na ludzi pociski i obserwował ich
eksplozje. Jak to możliwe, że taka praca nim
nie wstrząsała, nie poruszała go i nie nużyła
po tylu latach? Gdzie była jego dusza?
153/386
Aoyagi często płakał. Przychodził zgar-
biony z baru, kina albo z parku i siedząc sam-
otnie w swoim mieszkaniu, płakał. Dawniej
miał żonę, psa, kota. Wszyscy odeszli.
Dopóki przynosił do domu pensję, żadnemu
z nich nie przeszkadzała jego praca. Żona go
rzuciła, pies zdechł, a kot uciekł, gdzie pieprz
rośnie. Aoyagi jednak nie tęsknił za nimi.
Przez te lata praca wyprała go z emocji.
Została mu tylko chęć, aby czytać, oglądać się
za wysokimi blondynkami i mieć nadzieję, że
życie, które zostawił za sobą, poprawi się za
jedenaście lat, kiedy przejdzie na emeryturę.
Niemniej zachował w sobie nadal dość
współczucia, by głęboko żałować ludzi, którzy
przychodzili do tego biura z nadzieją na
odkupienie, mały cud albo przynajmniej na
odnalezienie drogi do domu. O dziwo,
154/386
wiedział, że czasem płacze dlatego, że tęskni
za tymi skazanymi obcymi ludźmi. Przy-
chodzili tu jako optymiści, mocno wierzyli, że
odkupienie jest wciąż możliwe. Aoyagi
tęsknił za nimi, bo tęsknił za tą cudowną
cechą w samym sobie, wiedząc, że zniknęła
na zawsze. Porzucił nadzieję dziesiątki lat
temu, po tym jak uświadomił sobie, że nigdy
nie zmieni tej pracy. Nie miał w sobie ani
dość sił, ani determinacji, żeby odejść wtedy,
gdy żyła w nim jeszcze odwaga, a jego
horyzont znajdował się dalej niż centymetr
od czubka własnego nosa.
— Okej. Zajrzę do tej teczki.
Głos chłopca wyrwał Aoyagiego z żałos-
nych rojeń. Wyciągnął rękę i czekał, aż leżąca
na biurku błękitna teczka zostanie mu
155/386
podana. Kropik prosił Kropika. Daj teczkę
Miltonowi, Milton.
Staruszek odchrząknął, wyprostował się i
złożył ceremonialnie dłonie na znak, że jest
gotowy. Nadęty stary osioł. Po prostu
przekaż chłopakowi złe wieści i wynoś się
stąd. Aoyagi zawsze chciał to zrobić, ale
przepisy nie pozwalały.
— Proszę bardzo.
Chłopak wziął teczkę i otworzył ją zdecy-
dowanym ruchem. Aoyagi mając spory bagaż
doświadczeń, wiedział, że siła pierwszego
wspomnienia rozrywa delikwenta po jakichś
dziesięciu sekundach, a potem pojawia się
radioaktywny pył emocji.
— Jak tam obiad?
156/386
Pieprzony Kropik! Też sobie wybrał czas
na pytania! Był zimny jak sopel lodu. Zimny,
pozbawiony serca sukinsyn.
— Ujdzie — prychnął Aoyagi, unikając
jego wzroku, próbując go zdeprymować
tonem odpowiedzi.
— Wziąłeś w końcu pulpety?
Obiad? Pulpety? Jak można zadawać tak
głupie, nieistotne pytania, kiedy chłopak ma
za chwilę eksplodować? Brutal. Dziwne, szor-
stkie, antyczne słowo, ale żadne inne nie
przychodziło Aoyagiemu do głowy. Czy ten
facet miał jeszcze ludzkie odruchy? Jeśli tak,
to był brutalem.
Aoyagi zerknął na Kropika i ta chwila
wystarczyła, by nic nie zauważył. Kiedy obaj
biurokraci patrzyli na siebie, oczy chłopaka
prześlizgnęły się po liście, którą mu podano.
157/386
Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę
— nawet gdy dotarł do końca kartki. Gdyby
któryś z mężczyzn to zobaczył, odskoczyłby
jak rąbnięty pięścią w nos. Ale obaj mierzyli
się wzrokiem, a ich miny były niemal
identyczne:
antypatia,
pogarda,
odraza
wypływające z wieloletniego skazania na
siebie w tym biurze.
— Co to za gówno? — Chłopak wyciągnął
pojedynczą kartkę i pomachał nią w
powietrzu. — Nic mi to nie mówi. — W jego
głosie pytanie mieszało się z oskarżeniem.
Mężczyźni spojrzeli na niego; nigdy w
ciągu swej kariery zawodowej nie byli równie
zdezorientowani jak w tej chwili. Kropik się
pomylił?
Wręczył
niewłaściwą
teczkę?
Niemożliwe! I to komu — swojemu imien-
nikowi!
Jak
tylko
minęło
pierwsze
158/386
zdumienie, Aoyagiego ogarnęła dzika radość.
Kropik strzelił nie byle jakiego byka! Ich
przełożeni dowiedzą się o tym przed końcem
dnia i obedrą Kropika żywcem ze skóry.
Jakby tego było mało, chłopak spojrzał na
trzymaną w ręku kartkę i zajęczał na całe
gardło:
— Nie znam żadnej Andrei Harmon. I
nigdy nie byłem w Crane’s View w stanie
Nowy Jork. Czy to jakiś żart? Co z moją
matką? Miałem sobie przypomnieć, jak
wyglądała!
Patrzył na Aoyagiego i vice versa; żaden
nie zauważył, jak zmieniła się twarz starego
Kropika, kiedy padły obie nazwy. Rozdziawił
i zamknął usta, jakby chciał coś przeżuć, ale
się rozmyślił. Gdy zawiodły go słowa, zrobił
coś, czego normalnie nie mógłby i nie
159/386
powinien uczynić: sięgnął przez biurko i wyr-
wał chłopakowi teczkę z ręki. Wyszarpnął ją.
Aoyagi wstrzymał oddech. Rudzielec pod-
niósł się ze złością i wymierzył palcem w
Kropika. — Cholera, co tu się dzieje?
Aoyagi podszedł do chłopca i położył mu
rękę na ramieniu, próbując go uspokoić. Nic
innego nie przyszło mu do głowy. Był
świadkiem czegoś wielkiego i tajemniczego,
czego w żaden sposób nie potrafił sobie
wytłumaczyć. Przecież jego współpracownik
był zawsze powolny, nudny i pedantyczny jak
stuletni żółw z Galapagos.
Stary Kropik zignorował ich, pochłonięty
bez reszty zawartością teczki. Po kilku sekun-
dach jego usta znów zaczęły się poruszać,
tym razem tak szybko, że przypominał
żującego chomika.
160/386
Chłopak pierwszy to dostrzegł i roześmiał
się.
— Pańskiemu przyjacielowi padło na
mózg!
Z oczami wlepionymi w kartkę Kropik
plasnął się dłonią w szerokie czoło i zaczął je
wściekle
masować,
raz–dwa,
raz–dwa.
Czyżby załamał się nerwowo? A może
oszalał?
— Andrea! — wrzasnął. — Czemu mi nie
powiedziałaś? Gdybym wiedział… — Nie
dokończył, podbródek znowu mu drżał.
— Więc gdzie ta moja teczka? Co? I co go,
kurwa, napadło?
Aoyagi nie wiedział, co robić. Chłopak był
interesantem, a Kropik jego kolegą. Choć obu
miał w nosie, uratowało go tchórzostwo.
Czyste tchórzostwo. Kropik wkrótce pójdzie
161/386
na emeryturę — niewykluczone, że jeszcze
dzisiaj. Jeśli natomiast chłopak nie zostanie
obsłużony, Aoyagi będzie miał kłopoty. Kiedy
góra się dowie, jak i co, wezwą go na dy-
wanik. Kropik i tak w końcu się z tego
otrząśnie; doznał małej zapaści, ale to nic
groźnego. Aoyagi po raz ostatni rzucił okiem
na swego współpracownika — masującego
sobie czoło, z wybałuszonymi oczami i
trzęsącym się podbródkiem — po czym pod-
szedł do szafek z dokumentami i wysunął
jedną z szuflad.
Wcześniej Kropik oznajmił chłopcu, że
nie potrzebuje jego nazwiska, bo wszystko
wiadomo. Nie wyjaśnił jednak, o co chodzi.
Otóż po przybyciu klienta urzędnik otwierał
dowolną szufladę. Chociaż nie znał nazwiska
interesanta ani nic o nim nie wiedział, każda
162/386
szuflada, którą wysunął, zawierała właściwe
personalia. Przed wielu laty, gdy Aoyagi za-
czynał pracę, ów tajemniczy proces napawał
go
głębokim
lękiem,
ale
z
czasem
przyzwyczaił się do tego. Otwierasz szufladę,
opuszczasz rękę na pierwszą lepszą teczkę —
i bingo! Nic prostszego. Moja ręka na twojej
tajemnej historii.
Zatem,
podczas
gdy
stary
Kropik
marszczył się, stękał i kwękał, Aoyagi pod-
szedł do szafki i wyciągnął szufladę. Ale gdy
sięgnął po teczkę, coś mu przeszkodziło. Pi-
erwszy raz w jego długiej karierze coś
powstrzymało go przed dotknięciem szu-
flady. Jakaś ostateczna i niepohamowana
siła. Nie wolno ci tu wejść, powiedziała. I
tyle.
163/386
— Nie wolno ci tam wejść — odezwał się
stojący za nim chłopak.
Czując pustkę w głowie po ostatnich
wstrząsach, Aoyagi obrócił się i spojrzał na
chłopca.
— Dlaczego?
— On już ma moją teczkę. Tę właściwą.
Obydwaj
utkwili
wzrok
w
starym
Kropiku, który teraz płakał: po policzkach
spływały mu wielkie, ciężkie grochy łez.
Twarz chłopaka nie wyrażała nic — ani
krzty współczucia, ciekawości czy choćby
ironii — kiedy wyjaśnił obojętnie:
— Widział kolor moich włosów. Słyszał
moje nazwisko. Powinien się domyślić.
Aoyagi coś sobie przypomniał. Pewnego
razu stał obok Kropika w męskiej toalecie,
kiedy załatwiali się przy pisuarze. Z jakiegoś
164/386
powodu
opuścił
bezwiednie
wzrok
na
Kropikowego
kutasa,
gdy
ten
akurat
wytrząsał się po oddaniu moczu. Jego kolega
miał
marchewkowoczerwone
owłosienie.
Aoyagi nigdy nie widział tak jaskrawego za-
rostu. Była to jedyna ciekawostka, jaką kie-
dykolwiek odkrył u Kropika, ale ma się rozu-
mieć, nie wspomniał o niej ani słowem.
Teraz Aoyagi przypomniał sobie o tym,
jakby dostał obuchem w głowę. Tymczasem
chłopak oświadczył spokojnie:
— On wciąż nie wie, że to ja. A to ci
numer!
Stary Kropik mówił coś do papieru. Z jego
oczu wyzierało błaganie, z ust padały wielo-
sylabowe
słowa.
Prosił
o
wybaczenie,
przekonywał, tłumaczył. Kto to zresztą wie,
165/386
co wygadywał, ale z pewnością bardzo się
starał.
Wreszcie
Aoyagi
nie
wytrzymał
i
powiedział:
— Ty jesteś nim, prawda? A on patrzy na
własne wspomnienia?
Chłopak skinął głową, zadowolony, że go
rozpoznano.
— W końcu ktoś skapował, o co chodzi.
— Ale Jules nie miał wyboru, matko! —
zawołał stary Kropik do dawno zmarłej kobi-
ety, która w istocie nie za bardzo go lubiła.
— Jak to się stało? Jak mogłeś nie roz-
poznać siebie? — Aoyagi skierował pytanie
nie tyle do chłopaka, ile do siebie.
— Za długo tkwi w tej dziurze. Przez tę
pracę zapomniał, co znaczy być człowiekiem.
166/386
Dlatego przysłali mnie tutaj. To jego ostatni
dzień.
Spora część ufarbowanych włosów Aoy-
agiego stanęła dęba.
— Więc tak wygląda koniec? Ze mną też
tak będzie? Odeślą MNIE na dół, żebym sam
się załatwił?
Młodzik wzruszył ramionami.
— Możliwe. Czy kiedy byłeś mały, nie
chciałeś
wiedzieć,
kim
będziesz,
jak
dorośniesz? No więc może powinieneś pam-
iętać o tym małym dziecku, będąc już
dorosłym. Przecież na tym polega ta robota,
no nie? Na przypominaniu przeszłości.
Aoyagi dostatecznie długo utrzymał się na
nogach, aby być świadkiem tego, jak chłopak
wyprowadza starego Kropika z biura. Widział
wiele wychodzących stąd ludzkich wraków.
167/386
Pewnego dnia to jego wyprowadzi stąd jego
młodsze ,ja”, którego nawet nie pozna, gdy
wejdzie do tego pokoju. Do tego biura, gdzie
ludzie przychodzili po odbiór tego, co — jak
im się wydawało — zagubili, a co czekało
tylko na odpowiedni moment, żeby ich
dopaść. Dopaść raz na zawsze.
168/386
Cylinder
Heidelberga
Wszystko zaczęło się w dniu, kiedy przy-
wieziono nam nową lodówkę. Wielka,
srebrna bryła, która wyglądała jak mała
przyczepa kempingowa postawiona na szt-
orc. Rae zakochała się w niej od pierwszego
wejrzenia. Kupiliśmy ją parę dni wcześniej.
W styczniu obiecałem Rae, że jak tylko
odbiorę podwyżkę, ona dostanie lodówkę. I
dotrzymałem słowa — wartości sześciuset
trzydziestu dziewięciu dolarów.
Dwóch
zasapanych
dostawców
przyjechało w strugach deszczu i klnąc w ży-
wy kamień, postawiło lodówkę w naszej
kuchni. Widać było, że faceci są w paskud-
nych humorach. Nic dziwnego: komu by się
chciało tachać AGD podczas burzy z piorun-
ami? Gdy uporali się z robotą, a ja pod-
pisałem pokwitowanie, Rae zaproponowała
im kawę. Ożywili się.
Rozsiedli się na krzesłach, zamieszali
cukier i posiorbali kawę, po czym jeden z fa-
cetów — „Dennis”, jak głosiła jego koszulka
— opowiedział dziwną historię, która dała
nam do myślenia. Przez ostatnie dni, kiedy
jeździli po mieście z ładunkami, zauważyli w
różnych miejscach sterty mebli piętrzące się
na chodnikach. Mnie nie wydało się to aż tak
dziwne. Ale Dennis upierał się, że co
170/386
najmniej dziesięć razy widzieli wielkie zwały
mebli, których nikt nie pilnował.
— No, nie całkiem — wtrącił się jego part-
ner, Vito. — Pamiętasz tego mężczyznę i
kobietę, którzy stali przy meblach na Lail Av-
enue i kłócili się? Ależ oni się żarli! Machali
rękami, wytykali się paluchami… Jakby
jedno z nich wywaliło drugie z domu, ale nie
wiadomo, kto kogo.
— Tylko meble? Nic poza tym? Żadnych
ciężarówek? Ludzi pilnujących dobytku?
— Nie, i to jest właśnie dziwne. Tylko
kupa mebli i pudeł, jakby ktoś opróżnił cały
dom, i ani śladu żywego ducha. Co tu jest
grane?
Siedzieliśmy w czwórkę i zamyśleni
piliśmy kawę. Po chwili Dennis odezwał się
znowu:
171/386
— Dzisiaj widzieliśmy następną stertę.
Pamiętasz tę błękitną skórzaną kanapę i
telewizor, które ci pokazałem? Rany Julek,
wyglądały jak nowiuteńkie. Ten telewizor z
wielkim ekranem… Leżały na ulicy i mokły
na deszczu. Mamy ciężkie czasy. Może to
zbieg okoliczności, ale słyszałem, że banki
wyrzucają wielu ludzi na bruk.
— Ale żeby tylu? Nie sądzę, partnerze —
zaoponował ironicznym tonem Vito i puścił
do mnie oko.
Dennis wyprostował się na krześle i
spojrzał na niego kwaśno.
— A
masz
lepsze
wytłumaczenie,
geniuszu?
— Nie. Tylko że to cholernie dziwne. Nig-
dy w życiu nie widziałem takich ładnych
rzeczy porzuconych bezpańsko na ulicy. I to
172/386
tyle razy. W deszczu? To miasto zaczyna się
zamieniać w targowisko.
I wtedy nastąpił drugi rozdział tej historii,
ale na razie nikt z nas nie miał o tym pojęcia.
Nie zdążyliśmy powiedzieć nic więcej, bo za-
brzęczał dzwonek u drzwi. Spojrzałem pyta-
jąco na Rae. Czy kogoś się spodziewa? Pokrę-
ciła głową. Kto to?
Wstałem i podszedłem do drzwi. W
sekundę po ich otwarciu gorzko tego
pożałowałem. Na werandzie stało dwóch fa-
cetów przypominających wyglądem mokre
foki. Starczyło na nich spojrzeć i człowiek mi-
ał ochotę zatrzasnąć drzwi i zwiewać gdzie
pieprz rośnie.
Oczywiście obaj się uśmiechali. Na pewno
znacie ten sztuczny, przylepiony uśmieszek.
Nikt normalny tak się nie uśmiecha. Chyba
173/386
że z lufą pistoletu wetkniętą w plecy. Faceci
mieli na sobie identyczne brązowe garnitury,
upstrzone czarnymi plamkami deszczu. Na
kieszonkach na piersi błyszczały im żółte
plastikowe plakietki identyfikacyjne. Białe
koszule były zapięte pod szyją, ale bez
krawata. Obaj ostrzyżeni „na mnicha” — wy-
glądali jak rozczochrani zakonnicy albo
Beatlesi. I śmierdzieli. Przepraszam, że o tym
mówię, lecz to prawda. Cuchnęli tak, jakby
długo — o wiele za długo — nosili już swoje
stylonowe koszule. — Dzień dobry, panu!
Jestem brat Brooks, a to jest brat Zin Zan.
— Brat…? Mógłby pan powtórzyć? —
Zrobiłem krok wstecz, dając im więcej
miejsca w razie, gdyby wybuchli; ich sza-
leństwo rozeszłoby się po werandzie mojego
domu. — Brooks i Zin Zan. Czy ma pan
174/386
wolną chwilkę? To może zmienić całe
pańskie życie!
Znałem na pamięć tę gadkę–szmatkę i już
miałem ich pożegnać, kiedy dom zadrżał od
uderzenia pioruna, a deszcz runął niczym
fala powodziowa. Co miałem robić — spławić
ich
w
tym
potopie?
Zapytałem
więc
nieszczęśliwym głosem:
— Wejdziecie panowie na chwilę?
Ich twarze rozjaśniły się jak stadion Yan-
kee przed wieczornym meczem.
— Z przyjemnością! Bardzo panu dz-
iękujemy. Jak się powiedziało „A”, to trzeba
powiedzieć „B”.
— Napijecie się kawy? Przydałaby się
wam chyba.
— Dziękujemy,
nie.
Lecz
doceniamy
pańską gościnność.
175/386
— No cóż, wejdźcie.
Weszli do holu, a ja zamknąłem drzwi.
Obaj mieli na nogach czarne koszykarskie
adidasy z białą, wypisaną na boku nazwą,
której nie mogłem odczytać. Wydało się
trochę dziwne, że sprzedawcy Biblii noszą
adidasy; W dodatku do garniturów.
— Kto to był, Bill? — dobiegł mnie głos
Rae.
— Bracia Brooks i Sen Sen. — Nie mo-
głem się powstrzymać od żartu. I wiecie, co
się stało? Brooks zaczął! się śmiać.
— Zabawne, proszę pana: ludzie bez
przerwy się mylą. Naprawdę nazywam się
brat Brooks. A to brat Zin Zan. Pochodzi z
Nowej Zelandii.
176/386
— Z Nowej Zelandii. Naprawdę? No, to
rzuciło pana daleko od domu. Przepraszam
za pomyłkę. Wejdźcie dalej, proszę.
Ruszyłem przodem, aby zobaczyć, co się
stanie. Na widok idących za mną braci, twar-
ze Rae i dostawców przybrały dokładnie ten
sam wyraz: „Cooo?”
— Pozwólcie, że wam przedstawię brata
Brooksa i brata Zin Zana. Twierdzą, że po-
trafią odmienić nasze życie. — Powiedziałem
to
tak,
jakbym
zapowiadał
występ
artystyczny w Las Vegas.
— To mi się podoba — podchwycił zaraz
Dennis. — Róbcie, i co chcecie, bylebym nie
musiał dalej rozwozić lodówek!
Rae wlepiła we mnie wzrok, jak gdybym
oszalał. Żadne z nas nie toleruje wędrownych
kaznodziejów z ich absurdalnymi tekstami i
177/386
zbyt pełnym uzębieniem. Na jej twarzy
odmalowało się pytanie, dlaczego wpuściłem
tych pajaców? Raptem nasz dom zamienił się
w przytułek dla zwierząt, do którego trafiają
wszystkie kundle w okolicy i ociekają
deszczówką na dywany Rae.
Usiadłem, ale bracia nie poszli w moje
ślady. Ku me mu zdziwieniu, brat Zin Zan za-
czął perorę. Mówił z silnym akcentem. Przy-
pomniałem sobie, że pochodzi z Nowej
Zelandii. Kiedy tak trzepał jęzorem, Brooks
opromieniał go uśmiechem, który wyglądał
sztucznie jak plastikowa choinka.
— Reprezentujemy bractwo, które nazy-
wa
się
Cylinder
Heidelberga.
Naszym
awatarem jest człowiek nazwiskiem Beeflow.
178/386
— Beef–low? — przesylabizował Dennis i
spojrzał na swego partnera, a potem na
mnie. Uniósł pytająco brwi i rozdziawił usta.
— Nie, proszę pana. Bee–flow. Wierzymy,
że wkraczamy właśnie w Drugą Diasporę.
Formalnie rozpocznie się ona z początkiem
milenium i będzie trwać przez następne
szesnaście tysięcy trzysta dwanaście lat.
— Szesnaście tysięcy, mówi pan? Z przer-
wami czy bez? Moja ukochana żona
pośpieszyła braciom w sukurs.
— Czy macie ochotę na sok?
— Dziękujemy pani. Pijemy wyłącznie
wodę. Beeflow powiada, że…
— Kim jest ten Beeflow?
— Naszym mistrzem duchowym. Awatar-
em wybranym przez…
179/386
— Co to jest awatar? Brzmi jak nowy
model hondy. To pytanie również spodobało
się bratu Brooksowi.
Uśmiechnął się i po raz pierwszy uśmiech
ten wydawał się szczery.
— Nie, proszę pana. Awatar to ucieleśni-
enie bóstwa. Coś w rodzaju Boga w ludzkiej
postaci, można by rzec.
— Czym się zajmował pan Beeflow, zanim
został Bogiem?
Może za sprawą pełnego szacunku i pow-
agi, jakie przebijały z pytania Rae, a może
dlatego, że Dennis i ja akurat patrzyliśmy na
siebie, gdy je zadawała — dość, że w tej samej
chwili wszyscy trzej huknęliśmy salwą
śmiechu. Naprawdę zrywaliśmy boki. Śmi-
aliśmy się tak, że mało brakowało, byśmy się
podusili.
180/386
— Był komiwojażerem.
— O, przebranżowił się? — spytałem, wy-
wołując następną eksplozję śmiechu.
Tylko Rae zachowała spokój. Pokazała mi
swoją kamienną twarz, a ja już wiedziałem.
Natychmiast się zamknąłem.
— No więc, w co właściwie wierzycie?
Gdybyście mogli opisać główne zasady
waszej religii…
— Opowiadamy się za kontrolą czynszu,
widokiem na rzekę i dobrze ogrzanym
domem.
W pokoju momentalnie zapadła cisza. Jak
makiem zasiał.
— Co takiego?
— Przestrzeń,
szanowny
panie.
Opowiadamy się za równym i sprawiedliwym
podziałem przestrzeni ludzkiej. Bloków,
181/386
domów, mieszkań — wszystko jedno. Cy-
wilizowanych miejsc, w których żyją ludzie.
— Kopuły geodezyjne — dodał Zin Zan,
przytakując. |
— Co wy, do diabła, wygadujecie? Chyba
nie bardzo rozumiem, bracie Brooks.
— Czy zauważył pan te meble stojące os-
tatnio na ulicach miasta? Te stosy mebli,
które wyglądają, jakby tylko czekały, żeby je
ktoś zabrał?
— Przed chwilą o tym rozmawialiśmy!
— To pierwszy znak, że Diaspora się
zbliża.
— Co to takiego?
— Diaspora oznacza rozejście się i roz-
proszenie ludzi. Zostają oni zmuszeni do os-
iedlenia się z dala od swojej ojczyzny.
— To znaczy, że zostają wydaleni?
182/386
— Tak jest, dokładnie.
— Ale przez kogo?
— Przez Szatana.
Odchrząknąłem i zerknąłem na Rae. Od-
powiedziała mi spojrzeniem, które mówiło:
„Lepiej nie narażaj się tym facetom”. Toteż,
zamiast żartować sobie z Szatańskiego Biura
Przeprowadzek, przesunąłem wzrokiem po
twarzach pozostałych, aby sprawdzić, czy dali
się złapać na przynętę.
— Cały ten bajzel wala się po ulicach, bo
Szatan wyrzuca ludzi z domów? Czemu to
robi?
— Ponieważ Piekło zapełnione jest do os-
tatka, proszę pana — wyjaśnił Zin Zan. — I
Szatanowi
brakuje
miejsca.
Zamierza
ponownie zaludnić ziemię grzesznikami.
183/386
Nie wiem, jak reszta, ja w każdym razie
byłem tak zakłopotany przedmiotem naszej
rozmowy, że mogłem tylko spuścić wzrok na
podłogę i mieć nadzieję, że gdy znów pod-
niosę oczy, po braciszkach zaginie wszelki
ślad.
— Chcesz mi pan wmówić, że gdybym był
złym człowiekiem i teraz umarł, to z braku
miejsca w Piekle wylądowałbym z powrotem
na tym osiedlu? — odezwał się Vito z takim
niedowierzaniem, jakby mówił: „Jaja sobie
ze mnie robisz, człowieku?”
Nie podnosząc wzroku, usłyszałem ciężki
akcent odpowiadającego Zin Zana.
— Dlaczego pańskim zdaniem na świecie
dzieje się tyle zła? Co dzień pojawiają się
nowe nieuleczalne choroby, na jaw wychodzą
zbrodnie,
które
przekraczają
ludzkie
184/386
wyobrażenie. W jaki sposób wytłumaczy pan
to, że ludzie odnoszą się do siebie z tak
wielką, nieustanną obojętnością? Dzieje się
tak dlatego, że wielu z nich jest martwych.
Nie mają dusz. Ten proces trwa już od
jakiegoś czasu. Powracający na ziemię umarli
przynoszą ze sobą śmierć.
Cóż można powiedzieć na tego rodzaju
brednie? Ja dostałem chętki na małą
drzemkę. Miałem ochotę wstać z krzesła,
pomachać — albo i nie — wszystkim na do
widzenia i wyjść do sypialni, gdzie czekała na
mnie miękka poduszka i godzina oczyszcza-
jącego snu. Mój mózg był znużony, jakby
zjadł na obiad coś ciężkostrawnego.
— Tak? Udowodnijcie to, braciszki! —
wypluł
z
siebie
wyzywająco
Dennis,
185/386
wymawiając
ostatnie
słowo
niemal
z
pogardą.
Najwyraźniej jednak nie uraził chłopców
z Cylindra Heidelberga. Nadal uśmiechali się
jak dwie laleczki Ken umówione na randkę z
Barbie. Brooks odezwał się grzecznie:
— Co pan ma na myśli?
Dennis wymierzył weń oskarżycielski pa-
lec i pogroził nim.
— Doskonale pan wie, co mam na myśli.
Takie typki jak wy pukają do moich drzwi od
lat i paplają o bliskim końcu świata. Jak się
nie pokajam, Bóg złoi mi skórę za moje
grzechy.
Uwaga–uwaga,
nadchodzi
Armagedon! Wiecie co? Ten Armagedon ma
już po dziurki w nosie słuchania tych
waszych bajeczek. Skoro pan uważa, że ma
rację, niech pan to udowodni. Po prostu —
186/386
pokaże, że to prawda. Mówi pan, że Diabeł
wyrzuca ludzi z ich domów na ziemi? Świet-
nie. Niech mi pan to pokaże!
Vito zadarł kciuk.
— Tak jest! Mnie też!
Kusiło mnie, żeby się do nich przyłączyć.
Ja również miałem powyżej uszu wizyt róż-
nych wariatów o maślanych oczach, którzy
usiłują wepchnąć mi tanie pisemka i straszą
karą boską. I jeszcze mają tupet mówić mi, że
zmarnowałem swoje życie. Lepiej, żebym
zatańczył, jak mi zagrają, bo będzie ze mną
źle. Tak? Skąd o tym wiecie; śledzicie każdy
mój ruch?
Najbardziej irytowała mnie cholerna
pewność siebie tego typu ludzi, że mają rację.
Hej, może ją mają, lecz skąd to niewzruszone
przekonanie? Przyznaję, że trapiły mnie
187/386
wątpliwości, a już zupełnie nie wiedziałem,
jak Jego Wysokość zarządza światem ze
swego niebieskiego królestwa. Ale przynajm-
niej mam odwagę się do tego przyznać.
Słuchając gadki tych facetów — czy innych
im podobnych, którzy zjawiali się przez lata
ze swoimi wymiętymi broszurami i nawied-
zonymi uśmieszkami — można by sądzić, że
równie łatwo zrozumieć Boga jak zasady gry
w bejsbol.
— No więc?
Braciszkowie jednocześnie zamrugali i
ponownie wyszczerzyli się w uśmiechu. Ale
gęby mieli zamknięte na kłódkę.
— Co jest? Potraficie udowodnić, że
macie słuszność? Czy każecie mi czekać na
dzień Sądu Ostatecznego, żebym się o tym
przekonał?
188/386
— Ach, nie, możemy to panu pokazać od
razu. To żaden problem — odparł z sympatią
Brooks. Znaczy się, mówił w taki sposób,
jakby Dennis poprosił go o najnaturalniejszą
w świecie przysługę, której nie wypada
odmówić. Chce pan zobaczyć Szatana? Chce
pan, abym otworzył ten wielki zegar i pokazał
panu, jak działa jego mechanizm? Proszę za
mną, sir. Do Szatana tędy. O właśnie. Nic
prostszego.
— Co wy, kurwa, wygadujecie?
Rae aż wstrzymała oddech, usłyszawszy
moje przekleństwo, ale nie mogłem się
opanować. Nagle zacząłem się pocić i skwier-
czeć jak smażony kurczak. Coraz mniej
podobała mi się ta rozmowa. I nie wierzyłem
w ani jedno słowo wypowiedziane przez bra-
ciszków. Wszystkie oczy skierowały się na
189/386
mnie, jakbym był smarkaczem, który właśnie
pierdnął w klasie. Twarze Dennisa i Vito śmi-
ały się, ale Rae, znając mój temperament,
była wyraźnie zaniepokojona. Bracia i tym
razem pozostali niewzruszeni.
— Siedzicie tam z poważnymi minami i
opowiadacie, że za chwilę pokażecie mi
Szatana?
— Możemy
pokazać
panu
dowód.
Świadectwo,
którego pan sobie życzy.
Musimy tylko udać się na Pilot Hill.
— A co jest na Pilot Hill?
— Dowód, którego pan szuka.
— Jaki dowód? Bracia wstali.
— Możemy ruszać natychmiast. Jeżeli
uznacie nasz dowód za nieprzekonujący,
damy wam po tysiąc dolarów.
190/386
Po raz drugi w ciągu dziesięciu minut w
pokoju zapanowała grobowa cisza. Przerwał
ją drżący głos Rae:
— Tysiąc dolarów?
— Jak najbardziej, proszę pani. Nie
chcielibyśmy marnotrawić państwa cennego
czasu. — Brooks sięgnął do kieszeni i
wyciągnął rulon banknotów grubości Big
Maca. Jak Boga kocham, nigdy przedtem nie
widziałem tylu pieniędzy u jednej osoby, nie
licząc kasjera w banku.
Vito gwizdnął pod nosem i zadał pytanie,
które niewątpliwie chodziło po głowie nam
wszystkim:
— Ile tego jest?
Brooks spojrzał na swoje ręce.
191/386
— Przypuszczam,
że
dziesięć
tysięcy
dolarów. Ile ty masz, bracie Zin Zan? Zin
wysunął dolną wargę i skinął głową.
— Dziesięć tysięcy. — Klepnął się w
kieszeń. — Macie przy sobie dwadzieścia
patoli…? — Zdumiony głos Dennisa załamał
się w połowie pytania.
— Na tym polega działanie naszej organ-
izacji, proszę pana. Zależy nam, aby był pan
zadowolony z decyzji, którą pan podejmie,
bez względu na to, jaka ona będzie.
Vito zerwał się na nogi.
— Właśnie podjąłem decyzję: w drogę.
Dennis też.
— Idę z tobą. Pilot Hill: nadchodzimy!
Rae spojrzała na mnie i powoli wstała.
Bracia także się podnieśli. Tylko ja tkwiłem
wciąż na swoim miejscu. Dla emfazy
192/386
skrzyżowałem ręce na piersi i zrobiłem
naburmuszoną minę.
— O co chodzi, Bili?
— Dobrze wiesz, o co chodzi, Rae! To
jakieś wariactwo. Leziecie nie wiadomo gdzie
z tymi szajbusami, bo pomachali wam przed
nosem forsą. Pomachali, ale nie dali ani
grosza. Więc co powiecie na taki układ: pójdę
z wami, braciszkowie, jeśli dacie mi tysiąc
dolarów z góry. Nie potem — teraz. Oddam je
po dotarciu na miejsce, jeżeli przekonam się,
że macie rację.
— Nie widzę przeszkód, proszę pana —
odparł Brooks i bez sekundy zastanowienia
odkleił
dziesięć
nowych,
szeleszczących
studolarówek od swojego Big Maca. — Proszę
uprzejmie. — Przeszedł przez pokój i podał
mi pieniądze.
193/386
— Ej, mnie też zapłać od razu!
— I mnie.
— Ja też proszę — dołączyła Rae. Jest
nieśmiałą, łagodną kobietą, która nie skarży
się nawet wtedy, gdy ktoś nadepnie jej na pa-
lec w supermarkecie. A teraz domagała się
swojej działki z góry, tak samo jak reszta. Na-
jwyraźniej dawałem innym zły przykład, ale
przynajmniej wszyscy wzbogaciliśmy się o
tysiąc dolarów.
Wówczas zaświtała mi w głowie niedobra
myśl. Popatrzyłem podejrzliwie na trzymane
w garści pieniądze. Czy aby nie są zbyt
świeżutkie, zbyt nowe? Czy prawdziwe
banknoty mają tak intensywnie zielony
kolor?
194/386
— Skąd mamy wiedzieć, że to nie fałszy-
wki? Że nie wciskacie nam tu jakiegoś
gówna?
Podczas gdy brat Zin Zan odliczał
należność, Brooks wręczył Vito jego działkę.
— O, jeśli państwo chcecie, możemy
wpaść po drodze do banku i sprawdzić.
Niemniej zapewniam, że pieniądze są
autentyczne.
Przyjrzałem się swoim pieniądzom, jak
gdyby mogły mi coś powiedzieć. Cała ta sytu-
acja była tak pokręcona, że chyba najlepiej
było przejść nad nią do porządku. Cztery
tysiące
dolarów
zmieniły
właściciela
i
nikomu nawet nie drgnęła powieka. Jakby to
było coś zwyczajnego: wynagrodzenie za
dobrą robotę. Rae miała na twarzy uśmiech
195/386
przywodzący na myśl zarazem szczęście i
zbrodnię.
— Jak chcecie się zabrać?
— Słucham?
Dennis potoczył ręką po pokoju.
— Jest nas sześcioro, tak? Chcecie jechać
jednym samochodem?
Zin Zan potrząsnął głową.
— Nie mamy samochodu.
Ja również pokręciłem głową.
— Mamy małego hyundaia. Sami ledwie
się w nim mieścimy. Nie wiedziałby, co
począć z szóstką ludzi.
— Dostałby ataku serca — dodała Rae i
była to bodaj jej pierwsza od pięciu lat dow-
cipna uwaga.
Wszyscy faceci uśmiechnęli się do niej, a
ja poczułem dumę z posiadania błyskotliwej
196/386
żony. Najpierw bez cienia żenady wyciąga
rękę po tysiąc dolarów, a teraz sypie żar-
cikami. Raptem zmieniła się nie do poznania,
lecz była to zmiana na lepsze.
— W takim razie pojedziemy ciężarówką.
— Jaką ciężarówką? Waszą? Mamy jechać
z tyłu razem z lodówkami?
— Nieee, pan i pańska żona pojedziecie z
przodu z Dennisem. A ja z braćmi w budzie.
Brooks i Zin Zan przytaknęli na znak
zgody, podobnie zresztą jak Rae. Zostałem
sam. Włożyliśmy płaszcze przeciwdeszczowe
i poczłapaliśmy na deszcz. Rozejrzałem się
na lewo i prawo, ale nie dostrzegłem nigdzie
ciężarówki.
— Gdzie ona jest?
— Tutaj. Tuż przed panem.
197/386
Owszem, stała przede mną czerwona
ciężarówka. Tyle że widniał na niej obrazek
przedstawiający uśmiechniętą białą świnkę w
czarnej bejsbolówce. Biedne stworzenie
piekło się na rożnie. Pytam was: Po co ubier-
ać świnię w czapkę bejsbolową, skoro chce
się ją usmażyć? I jeszcze jedno: Dlaczego
umierająca świnka miałaby się uśmiechać?
Nad tym idiotycznym obrazkiem biegł napis:
„Mięso Lestera”, który również nie budził
wielkiego apetytu. Szybko zapisałem sobie w
pamięci, aby nigdy nie kupować mięsa od
Lestera.
— To ciężarówka do przewozu mięsa.
— Należy do mojego wuja. Czasem
pożycza mi ją do transportów.
— Rozwozi pan sprzęt gospodarstwa do-
mowego w ciężarówce–chłodni?
198/386
— Takie rzeczy się zdarzają.
Vito i Dennis uśmiechnęli się do siebie,
jakby wiedzieli o czymś, o czym my nie
mieliśmy pojęcia.
— A to ci dopiero. Moja nowa lodówka
stała przed chwilą obok tuszy wołowej?
— Nie, ciężarówka jest teraz pusta. Wuj
pozwala mi z niej korzystać tylko, jak jest
pusta.
— Okej, ale czy moja lodówka nie będzie
zajeżdżać świeżą jatką?
— Obawiam się, że my będziemy musieli
pójść pieszo — odezwał się Brooks.
— Pieszo? Dlaczego?
— Członkowie Cylindra Heidelberga są
absolutnymi jaroszami. Nie weganami, lecz
wegetarianami. Nie jemy niczego, co ma
199/386
twarz. Unikamy styczności z wszelkimi
postaciami mięsa.
— O czym pan, do diabła, mówi? Przecież
nie będziecie mieli styczności z mięsem.
Jedziemy na Pilot Hill, jak sami chcieliście.
— Przykro mi, ale nie wolno nam się
stykać z niczym, co miało kontakt z mięsem.
Wystarczyłoby, żeby w tym samochodzie
została resztka mięsa, i moglibyśmy ulec
skażeniu. Nie ma mowy. Brat Zin Zan i ja
pójdziemy pieszo na Pilot Hill i spotkamy się
z wami na miejscu.
— To trzy mile stąd. Zajmie to wam co
najmniej godzinę! Słuchajcie, mam lepszy
pomysł: wejdźcie obaj do szoferki, a my
władujemy się do tyłu. Ja się nie boję za-
każenia mięsem. A ty, Rae?
200/386
Rae skinęła głową. Bracia popatrzyli po
sobie i wzruszyli ramionami, dając do zrozu-
mienia, że mój pomysł im odpowiada. W ten
sposób znaleźliśmy się w pustej chłodni;
trzymaliśmy się czegokolwiek się dało i za-
znajamialiśmy się blisko z wonią świeżej
wołowiny. Po trzech minutach jedyna
żarówka, która nieco rozjaśniała wnętrze, za-
częła mrugać–mrugać–mrugać, aż w końcu
padła. Pstryk — i zrobiło się czarno.
— Przytulna ta chłodziarka, no nie? —
rozległ się w ciemności głos Vito.
— Cholera, nic nie widzę.
— Bo też nie ma co oglądać. Wielka
pustka, i tyle.
— Bill? — doszedł mnie cichy głos Rae,
jakby była gdzieś daleko.
— Tak?
201/386
— Boję się. Chyba się wycofam.
— Czemu? Byłaś pierwsza do brania ich
pieniędzy — odparłem z nutą ostrego
sarkazmu.
— Wiem, ale teraz mam złe przeczucia.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ci mężczyźni są zbyt pewni
siebie. Mają kieszenie wypchane pieniędzmi i
są gotowi dać tysiąc dolarów, żeby tylko udo-
wodnić swoją rację.
— Cztery tysiące dolarów. Vito zagwizdał
ponownie.
— Cztery tysiące zielonych. Mieliście
kiedyś w kieszeni cztery tysiące dolarów? Ci
faceci zachowują się, jakby to była dla nich
normalka. Jest tego tyle, że można by się
połasić, co?
202/386
Otaczający nas mrok stał się nagle
cięższy. Podobnie jak cisza, która zapadła po
słowach Vito.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Vito silił się na niedbały ton, ale ja
dosłyszałem w jego głosie strach.
— No, że obok kierowcy siedzi dwadzieś-
cia tysięcy dolarów. To duża kasa.
— Bill…
Czyjaś ręka dotknęła mojego łokcia.
Sądząc, że to Rae, głaskałem ją czule, dopóki
nie uświadomiłem sobie, że łapa jest wielka
jak bochen chleba i że należy do Vito.
Szturchnąłem go szybko. Musiało to być
nieprzyjemne.
— A ty co wyprawiasz, do cholery?
203/386
— Nic. Uspokój się, człowieku. Jeśli
jeszcze nie zauważyłeś, tutaj jest ciemno.
Próbuję się zorientować w otoczeniu.
— Orientuj się z daleka ode mnie.
Dlaczego dotknął mojego łokcia? I czemu
sugerował, że może powinniśmy inaczej
rozegrać tę sprawę z dwudziestoma tysiącami
dolarów
wypychającymi
kieszenie
braciszków?
— Bill?
— Co znowu? — spytałem dość obcesowo,
a rozeźlony głos potrafi dotknąć tę kobietę do
żywego.
I
rzeczywiście,
jej
odpowiedź
dopadła mnie jak płomień z miotacza ognia.
— Nie mów do mnie tym tonem, Billu
Gallatinie! Nie podoba mi się to wszystko.
Chcę wracać do domu. Niech zabierają swoje
204/386
pieniądze. Mam to gdzieś. Chcę po prostu
wrócić do domu.
— No cóż, skarbie. Zaczekajmy do posto-
ju. Wtedy nas wypuszczą. Do tego czasu
niewiele możemy poradzić.
— Powinniśmy byli już dojechać. To prze-
cież niedaleko. Dlaczego jeszcze nie dot-
arliśmy na miejsce?
Wziąłem głęboki oddech i oblizałem usta,
co mam zwyczaj robić, kiedy usiłuję nad sobą
zapanować. Upewniwszy się, że wziąłem swój
temperament
z
powrotem
na
smycz,
odezwałem się:
— Nie
wiem,
dlaczego
jeszcze
nie
dojechaliśmy, kochanie. Pamiętaj, że Pilot
Hill leży po drugiej stronie miasta. Dojazd
musi trochę potrwać.
205/386
— Chcę wysiąść z tej ciężarówki. Nie
podoba mi się tutaj.
— No, nic dziwnego: stoimy w egipskich
ciemnościach w chłodni do przewozu mięsa.
— Nie o to mi chodzi.
— A o co, Rae? — rzuciłem ze złością. W
końcu jednak straciłem zimną krew.
W tej chwili dotarły do mnie płacz mojej
przestraszonej żony i coraz głębsza świado-
mość, jak mocno nabroiłem w całej tej
sprawie. To ja, ledwie godzinę temu,
zaprosiłem do domu braci Brooksa i Zin
Zana. Nim się pojawili, wszystko było w na-
jlepszym
porządku
—
mieliśmy
nową
lodówkę, szczebiotaliśmy wesoło z dostaw-
cami i dopijaliśmy kawę.
Zanim
zdążyłem
coś
powiedzieć,
ciężarówka
zaczęła
zwalniać.
Wreszcie
206/386
zatrzymała się z szarpnięciem, które —
sądząc po odgłosach — zbiło nas wszystkich z
nóg. Vito wrzasnął: „Ejże!”, a Rae pisnęła, ja
natomiast milczałem, starając się nie zaryć
nosem w podłogę. Matka zawsze powtarzała,
żebym się trzymał, kiedy autobus pokonuje
zakręt. Teraz mogłem do jej rady dorzucić
kolejną: nigdy nie próbuj zachować równow-
agi po ciemku. Aby prawidłowo ocenić
krawędzie i płaszczyzny, trzeba widzieć
otaczające cię przedmioty. W tym momencie
nie widziałem nic, toteż macałem na oślep
rękami, szukając jakiegoś punktu oparcia.
Pech chciał, że go znalazłem.
Co to jest: ciepłe, kudłate i liże cię po ręce
w ciemnościach? Ciemnościach, które stały
się
raptem
dziesięć
razy
ciemniejsze,
ponieważ, nie licząc mlaszczącego języka, w
207/386
aucie zrobiło się nagle zupełnie cicho. —
Cholera jasna! — Dotknąłem czegoś ciepłego
i kosmatego; szarpnąłem gwałtownie rękę,
jakby się paliła, odskoczyłem do tyłu, tracąc
przy tym równowagę. Nie wiedziałem, gdzie
upadam, bo leciałem bezwładnie na łeb, na
szyję. Byle tylko oddalić się od tego okropne-
go jęzora!
Upadłem na tyłek. Zaliczyłem jedno z
tych agonalnych lądowań na najdelikat-
niejszej części kręgosłupa. Atomowa eks-
plozja bólu poszła mi aż po krańce uszu, po
czym opadła na całe ciało, stopniowo się
rozpraszając.
Jak tylko odzyskałem zdolność oddych-
ania, zapytałem:
— Rae?
Cisza.
208/386
Potem dodałem:
— Vito?
Znów odpowiedziało mi milczenie. Nie
było nic poza mną, mrokiem i tym, co lizało
mnie po ręce.
— Panie Gallatin? Nazywam się Beeflow.
Od tej pory będę pańskim przewodnikiem.
Głos zabrzmiał tuż przy moim uchu. Tuż
obok. Pamiętajcie, że ciągle siedziałem na
tyłku. Był to głos miły dla ucha, niski i pełny,
ale gdy usłyszałem go tak niespodziewanie w
tych ciemnościach… Wiecie, co pomyślałem?
Co najpierw przyszło mi do głowy?
Taki mały?
Czy ten stwór stoi, czy pochyla się,
mówiąc mi do ucha? Jakiej jest wielkości?
209/386
Nie zastanawiałem się, kim jest ani jak zn-
alazł się nagle dwa cale od mojego ucha.
Tylko: jaki jest duży?
Spróbowałem odsunąć się od niego,
kimkolwiek był.
— Nie lękaj się.
— Zostaw mnie! Gdzie pozostali? Gdzie
Rae?
— Nie ma powodu do obaw. Nic im nie
jest.
— Udowodnij to.
— Bill, nic nam nie jest.
— Rae?
— Tak, skarbie, nie martw się. Jestem w
Los Angeles.
— Co? Gdzie? Co takiego?!
— Tak! Ja i Vito zwiedzamy Studio
Universal. Zaraz udamy się na przejażdżkę
210/386
po planie Powrotu do przyszłości. Jestem
taka podekscytowana!
Jej głos brzmiał, jakby mówiła przez tele-
fon. W tle słychać było różne hałasy —
pokrzykiwania
dzieci,
śmiechy
i
inne
odgłosy, których nie rozpoznałem. Po chwili
doleciał mnie tytułowy temat z Powrotu do
przyszłości. Od razu go poznałem. Mieliśmy
wideo i często puszczaliśmy ten film, gdyż
należał do naszych ulubionych.
— Bili? Wchodzimy już. Odezwę się do
ciebie później, kochanie, i zdam ci pełny ra-
port. Masz bilety, Vito?
— Się wie.
A to skurczybyk! Odkąd przed sześciu laty
pobraliśmy się, snuliśmy z Rae plany
wyjazdu do LA, a że uwielbiamy Powrót do
przyszłości, chcieliśmy przy okazji zwiedzić
211/386
studia Universalu i wybrać się na tę prze-
jażdżkę. I oto jakiś rozwoziciel lodówek,
którego nawet nie znam, towarzyszy tam mo-
jej żonie!
Byłem tak rozjuszony, że na parę sekund
zapomniałem, gdzie się znajduję i co się
wydarzyło.
— Jak pan widzi, wszystko jest w
porządku, panie Gallatin. Gdy przejażdżka
pańskiej małżonki dobiegnie końca, będzie
pan wiedział wszystko, co trzeba, i oboje
powrócicie do domu. A tymczasem — niech
się żona zabawi. Zawsze miała na to ochotę.
Czyż to nie wspaniałe? Staramy się dać
wszystkim radość.
— Nie, to nie jest wspaniałe! Umówiliśmy
się, że pojedziemy tam razem. Vito załapał
się na wycieczkę, podczas gdy ja siedzę tutaj
212/386
na obolałym dupsku i gadam z panem po
ciemku. Kim pan właściwie jest? Nie może
pan zapalić światła?
— Lepiej, abym tego nie czynił. Dla two-
jego dobra — dodał cicho i z niejakim
smutkiem.
— Niby dlaczego?
Przez jakiś czas panowała cisza. Potem
tamten powiedział coś, co zatrzasnęło wszys-
tkie drzwi w mojej głowie.
— Czy kiedykolwiek zaglądasz do toalety
po opróżnieniu się?
— Co?
— Czy zerkasz ukradkiem na to, co
wydaliło twoje ciało? Czy sprawdzasz treść,
od której uwolnił się twój żołądek?
213/386
— Na miłość boską! To ohydne.
— Powiedz prawdę, synu.
— Pan nie jest moim lekarzem! Czemu
miałbym o tym mówić? Dosyć tego. Chcę
stąd wyjść. Jak się otwiera te drzwi?
— Jeżeli je otworzysz, ujrzysz mnie, a to
będzie oznaczało koniec. — Ton jego głosu
nie pozostawiał wątpliwości, że mówi na
serio. — Spytałem pana o toaletę, gdyż w
pewnym sensie jestem właśnie tym, czego
pan w sobie nie lubi, panie Gallatin. Jestem
gównem, które ogląda pan w sedesie. Kiedyś
smacznym posiłkiem, teraz — brązowym
stolcem.
Roześmiałbym mu się w twarz, gdybym ją
widział. Ale było ciemno choć oko wykol,
więc tylko prychnąłem donośnie, co w sumie
dało ten sam efekt.
214/386
— Pan ma nie po kolei w głowie. Po co
mnie pan lizał? Co to miało znaczyć?
Teraz on się roześmiał.
— To nie ja. To pański stary przyjaciel
Cyrus, który jest tu ze mną. Pamięta go pan?
— Nie. Jaki Cyrus?
— To pańska dusza, panie Gallatin. Nie
poznaje pan dotknięcia własnej duszy?
— Moja dusza jest ciepła, kudłata i ma psi
jęzor? Nie, nie przypominam sobie, panie
Beef–low.
— Bee–flow. Rozczarowuje mnie pan. Czy
mogę coś panu zademonstrować?
— Lepiej niech mi pan da klucz do tych
drzwi.
— W porządku.
Drzwi otworzyły się naraz — bam! — a ja
nie
zastanawiałem
się
długo.
Dałem
215/386
szczupaka w stronę światła i zeskoczyłem z
krawędzi platformy. Mądre przeczucie nie
kazało mi się oglądać za siebie. Czy
naprawdę Bee–flow i Cyrus istnieli tylko po
to, by do reszty usmażyć mój lekko przyrumi-
eniony mózg? Nie obchodziło mnie to teraz.
Chciałem jedynie wynieść się do stu diabłów.
Kiedy poczułem chodnik pod stopami, rzu-
ciłem się do biegu. Tak bardzo zależało mi na
tym, aby uciec, oddalić się z tego miejsca, że
nawet się nie rozglądałem. Bo i po co? Byłem
przecież u siebie. Całe życie mieszkałem w
tym mieście. Rzut oka na okolicę i już
dokładnie wiedziałem, gdzie jestem. I
właśnie wtedy, gdy przyszło mi do głowy, by
rzucić okiem, usłyszałem coś toczącego się
szybko za moimi plecami. Przerażający
jazgot zmroził mi krew w żyłach. Cokolwiek
216/386
to było, zbliżało się do mnie, chociaż pędz-
iłem, ile sił w nogach. Kiedy krzyknąłem —
wiedząc, że już po mnie — stworzenie
wskoczyło mi na plecy i obaliło mnie na
ziemię.
Było ciężkie. Ogromne. Nie wiem, jak wy-
glądało, ale z powodu swojej masy wydawało
się jeszcze straszniejsze.
Leżałem twarzą ku ziemi, z policzkiem
rozpłaszczonym na gorącym asfalcie. Czułem
się jak mysz, którą właśnie dopadł kot.
Owionął mnie obcy zapach. Usta wypełniły
mi się krwią, bolał mnie nos. Całą twarz mi-
ałem obolałą. Czułem woń rozgrzanej ulicy.
— Pose, do nogi. Chodź tu. — Głos
mężczyzny nic mi wprawdzie nie mówił, ale
już sam fakt, że siedzące na mnie stworzenie
ma jakieś imię — imię, które rozumiem —
217/386
poprawił mi nieco samopoczucie. Jednak
„Pose” wyraźnie się nie kwapił, aby zabrać ze
mnie swoje wielkie cielsko.
— Cholera, co ja do ciebie mówię, psie?
No już, chodź tutaj!
Ciężar zsunął się i ponownie byłem
wolny. Unosząc nieśmiało wzrok, zobaczyłem
cztery włochate łapy przebierające po ziemi.
Podparłem się i dźwignąłem powoli na
kolana. Ręce mi się trzęsły, wciąż się bałem.
— Kurza twarz, przepraszam cię, stary.
Jak Pose widzi, że ktoś biegnie, czasem go
ponosi. Chce się bawić. To jeszcze szczeniak.
— Głos starał się być zarazem przyjacielski i
przepraszający. W końcu nauczę kogoś rozu-
mu: właściciela Pose’a. Wyprostowałem się,
otrzepałem dłonie z kurzu i powoli, w stylu
Clinta Eastwooda, podniosłem oczy.
218/386
Półtora metra ode mnie stali gigantyczny
chart irlandzki i niepozorny mężczyzna. Obaj
płonęli. Znaczy się, zarówno człowiek, jak i
pies palili się wielkim, jasnym płomieniem.
Facet uśmiechnął się i podszedł do mnie.
Nim zdążyłem się odezwać, wysunął ku mnie
ognistą rękę i przedstawił się:
— Mel Shaveetz. Miło mi cię poznać.
Wprowadziłem się tutaj parę dni temu. Nie
znam zbyt wielu ludzi.
Zrobiłem wielgachny krok do tyłu i
wbiłem ręce w kieszenie aż po samo dno.
Płonący Mel zmarszczył brew, ale uświadom-
ił sobie w końcu, o co chodzi.
— Och, na miłość boską, przepraszam! —
Dmuchnął na palec wskazujący. Spowijające
go płomienie zniknęły, jak gdyby zdmuchnął
świeczkę
na
urodzinowym
torcie.
219/386
Najwyraźniej sam się zgasił. — Ciągle zapom-
inam. Przepraszam najmocniej.
— Kim pan jest?
Zamiast odpowiedzieć, mężczyzna schylił
się i ścisnął psa za nos. Tamten również
zgasł.
— Mel Shaveetz. A to Posafega.
— Paliliście się!
— Owszem, to się zdarza tam, skąd
przychodzimy.
— To znaczy gdzie?
— W Piekle.
— Czyli że… jesteście martwi?
— Gdybym był żywy, nie odstawiłbym
tego numeru z ogniem. Myślał pan, że jestem
jednym z tych mnichów, co to podpalają się
żywcem?
— Czy pan i pański pies umarliście?
220/386
— Nie, tylko ja. Pose jest psem z Piekła
rodem. To mój współlokator.
— Cerber!
— Właśnie.
— A jednak nie poparzyłem się, kiedy stał
na moich plecach.
— To dlatego, że ty żyjesz.
— Po mojemu wygląda na zwykłego
charta. Mel wzruszył ramionami.
— Nigdzie nie jest powiedziane, jakiej
rasy muszą być piekielne psy. Co powiesz na
piwo — zapraszam do siebie do domu.
— Który to dom? Znam wszystkich
mieszkańców w tej okolicy.
Pokazał
brązowo–biały
budynek
z
dwuspadowym dachem stojący po drugiej
stronie ulicy.
221/386
— Patrzysz na niego: numer osiem-
dziesiąt osiem.
— Osiemdziesiąt osiem? Znam lokatorów
spod tego numeru i to na pewno nie jesteś ty.
Tam mieszkają Chris i Terry Rolfe.
Mel odwrócił rozbiegane oczy.
— No cóż, już nie mieszkają. Wyprowadz-
ili się.
Przypomniałem sobie, co Dennis i Vito
mówili na temat domowych sprzętów porzu-
conych na ulicach. Przypomniałem sobie też,
że Brooks i Zin Zan twierdzili, iż dzieje się
tak, ponieważ umarli zostają odesłani z
Piekła z powrotem na ziemię.
— Chodziłem
do
szkoły
z
Chrisem
Rolfe’em. Mieszka w tym mieście od
urodzenia, tak jak ja. Gdyby postanowił się
wyprowadzić, wiedziałbym o tym.
222/386
— Słuchaj, chcesz to piwo czy nie?
Chciałem obejrzeć wnętrze tego domu.
Ani przez sekundę nie uwierzyłem w to, co
Mel wygadywał na temat Rolfe’a. Z tego, co
ja wiedziałem, ten dom należał do żywego fa-
ceta, którego od dwudziestu lat widywałem
co najmniej raz w tygodniu.
Zbliżaliśmy się pomału do frontowych
drzwi, cały czas Posafega nie odstępował nas
na krok. Ten pies odznaczał się nie tylko
sporymi rozmiarami, ale też wyjątkową brzy-
dotą. Sierść wyglądała jak pakuły z osiem-
dziesięcioletniego materaca. Morda była tak
wąska, że można by nią otwierać listy. Zwi-
erzę było ogromne; gdyby stanęło na tylnych
łapach i miało dobry rzut „z haka”, mogłoby
grać w lidze zawodowej koszykówki. A więc
223/386
tak wygląda Cerber. Wyszeptałem sobie to
słowo w duchu: Cerber.
Gdy podeszliśmy do drzwi, poczułem
dym. No jasne, Mel znowu zaczynał płonąć.
— Ej, człowieku, palisz się.
— Tak, tak, zajmę się tym, jak wejdziemy
do środka. — Szedł dalej, strzelając coraz sil-
niejszym płomieniem. Jego pies także.
Pamiętacie może, że uwielbiamy z żoną
Powrót do przyszłości? No cóż, jesteśmy
miłośnikami kina w ogóle i nie jest to jedyny
film, który mamy na wideo. I stąd wziął się
mój następny problem. Nie miałem zamiaru
przepuszczać okazji, aby obejrzeć wnętrze
domu zmarłego i jednocześnie rozejrzeć się
za Chrisem Rolfe’em. W dodatku zaproszenie
podano mi na srebrnej tacy. Ale gdy teraz się
nad tym zastanawiam, ta wizyta nie była
224/386
chyba najlepszym pomysłem w moim życiu.
Oto bowiem, co stało się w następnej chwili:
po otwarciu frontowych drzwi Mel i jego og-
nisty piesek wmaszerowali do domu — nic
takiego. Ja natomiast, znacznie ostrożniej,
wsunąłem się za nimi, ale uszedłszy ledwie
parę kroków, za stygłem w bezruchu, a
szczęka opadła mi do poziomu morza.
Od razu zorientowałem się, gdzie jestem,
gdyż widziałem tę scenę dziesiątki razy i za-
wsze pragnąłem się tam znaleźć. Moje mar-
zenie spełniło się: wnętrze domu Mela —
domu, który dawniej należał do Chrisa
Rolfe’a — było teraz „Amerykańskim Barem
u Ricka” z filmu Casablanca.
Podczas gdy mój mózg usiłował przełknąć
ten widomy fakt, Mel zasiadł przy fortepianie
225/386
i zaczął grać słynny szlagier As Time Goes
By. Szło mu całkiem nieźle. Później dobiegł
mnie jego śpiew, ale ponieważ obchodziłem
całe pomieszczenie, nie zwracałem na niego
większej uwagi. Pies rymnął się na podłogę i
zasnął. Byłem tak zdumiony, że dopiero po-
tem zdałem sobie sprawę, że obaj przestali
płonąć w momencie, gdy weszli do domu.
Tak jakby w domu wrócili do normalnego
stanu. Mimo że moje pojęcie o tym, co jest, a
co nie jest „normalne”, odleciało tego dnia na
inną planetę.
Miałem wrażenie, że bar zgadza się z pier-
wowzorem w każdym szczególe, łącznie z
popielniczkami na stole i pełnymi butelkami
za kontuarem. Oprócz nas nie było tu nikogo,
toteż panował inny klimat niż w filmie. Poza
226/386
tym jednak był to w każdym calu „Bar u
Ricka”. Gdyby w tej chwili wszedł tu
Humphrey Bogart, nie byłbym ani trochę
zdziwiony.
Mel
zakończył
piosenkę
mocnym
uderzeniem w klawisze — DONG! — i w
pokoju zaległa głęboka cisza. Oczywiście kor-
ciło mnie, żeby wycedzić szpanerskim tonem:
„Zagraj to jeszcze raz, Sam”, lecz nie
zrobiłem tego.
Zapytałem tylko:
— Co to ma być?
— To „Bar u Ricka”. Nie widziałeś Casab-
lanki! Tego filmu?
— Owszem, widziałem Casablancę! Nie o
to mi chodzi. Jakim cudem mieszkasz w
domu, który wygląda jak plan filmowy?
227/386
— Przed podróżą pytają nas, w jakiej
dekoracji chcielibyśmy zamieszkać. Mamy
wolny wybór.
— Wybór czego?
— Dekoracji! Nie słuchasz, co do ciebie
mówię?
— Jestem totalnie skołowany, Mel.
Westchnął głęboko, jakbym był na-
jgłupszym stworzeniem pod słońcem i mój
kretynizm zaczynał wyczerpywać jego zapasy
powietrza.
— Zanim wrócimy na ziemię, pytają nas o
wystrój, jaki chcielibyśmy mieć w domu, do
którego nas skierują. Możemy wybierać. Ja
zażyczyłem sobie „Amerykańskiego Baru u
Ricka” z Casablanki, bo to najfajniejsze
miejsce na ziemi.
228/386
— Kiedy umarłeś?
— W zeszły piątek.
— W jaki sposób?
— Utopiłem się w zatoce Akaba podczas
nurkowania. Nadepnąłem na trujący kolec
jeżowca i dostałem uczulenia. Żałosna
śmierć.
— I poszedłeś do Piekła?
— Prostą drogą. Brama już była otwarta
na oścież.
— A po tygodniu znalazłeś się tutaj?
— Nie z własnego wyboru, stary. Nie z
wyboru. — Odezwał się dzwonek u drzwi.
Mel podniósł palec, nakazując ciszę. — Ja ot-
worzę. Jakiego piwa się napijesz? Mam tutaj
wszystko, czego chcesz. Jest nawet dobry
browar z Polski. Zii–wiec czy coś w tym
stylu.
229/386
Wyszedł z pokoju, a zaraz za nim pies.
Pomyślałem, że to może taka diabelska
przyzwoitka.
Jacy
goście
odwiedzają
umarłych? Ta straszna myśl tak szybko
opanowała moją głowę, że gdy po minucie
Mel wrócił, dyszałem ciężko, oblany zimnym
potem. JACY goście odwiedzają umarłych?
Dobry Boże, a jeśli to…
— Do ciebie.
Otworzyłem, zamknąłem i znów ot-
worzyłem usta.
— Do mnie? Przecież nikt nie wie, że tu
jestem.
— No cóż, najwyraźniej ktoś jednak wie.
Dwóch
gamoniów
z
rozczochranymi
włosami. Mówią, że chcą z tobą gadać.
— Brooks i Zin Zan!
— Może. — Mel wzruszył ramionami.
230/386
Ruszyłem do drzwi, lecz zaraz się
zatrzymałem,
przypomniawszy
sobie
o
czymś.
— Czy… czy paliłeś się, kiedy cię widzieli?
— Jasne. Zawsze, jak wyjdę z tego domu,
zaczynam się fajczyć. To nie jedyny minus
powrotu na ziemię — dodał ze złością. Wy-
dawał się zdeprymowany.
— Podobało ci się w Piekle?
— Nie mogę o tym dużo mówić. To wbrew
przepisom. Bądź co bądź, ty jesteś żywy. —
Zerknął na bok, jakby się bał, że podsłuchuje
go jakiś wróg. — Ale jedno ci powiem:
przyszło ci kiedyś do głowy, że te opowieści,
które się słyszy o Piekle, są wyssane z palca?
Może Piekło ma tak fatalną reputację, bo nie
chcą, żeby ludzie tam szli? Bo gdyby ludzie
dowiedzieli się, jak tam jest naprawdę, wielu
231/386
z nich by się zabiło, żeby czym prędzej się
tam dostać?
Pies zaczął warczeć. Nie był to odgłos,
którego słucha się z przyjemnością. Co gor-
sza, bestia wlepiła w Mela ślepia i
wyszczerzyła kły, jakby szykowała się do
ataku.
— Zamknij się, Pose. A ten kot, przed
którym wczoraj się wygadałeś, to co? Myśl-
isz, że nie słyszałem?
— Ho–ho! Ty i pies porozumiewacie się
ze sobą?
— Po śmierci obowiązują inne reguły.
Owszem, porozumiewamy się. Wnerwił się
na mnie, bo opowiedziałem ci o Piekle. Nie
ma o czym mówić. Idź, twoi przyjaciele
czekają. Ja poleję piwo. — Wszedł za kontu-
ar, ja zaś opuściłem pokój.
232/386
A jakże: w otwartych drzwiach stali
Brooks i Zin Zan we własnej osobie. Twarze
rozpromieniły im się na mój widok. Muszę
przyznać, że zważywszy na okoliczności, w
jakich się znalazłem, ja także się ucieszyłem.
— Cześć, chłopcy, co porabiacie?
Otworzyli
usta
i
zaczęli
mówić
równocześnie, lecz nie doszła mnie ani jedna
sylaba. Ich twarze i ręce ożywiły się, jednak
gesty były pozbawione ścieżki dźwiękowej.
Po chwili dotknąłem wymownie uszu i skrzy-
wiłem się, pokazując, że nic nie słyszę.
Widocznie zrozumieli, gdyż dali mi znak,
abym wyszedł na zewnątrz.
Już miałem to uczynić, gdy pięć cali za
moim uchem odezwał się głos Mela
Shaveetza:
233/386
— Na twoim miejscu nie wychodziłbym
stąd.
Nie odwracając się od braciszków, spy-
tałem dlaczego. Nie lubię, kiedy próbuje się
mną dyrygować. Zwłaszcza gdy robi to
umarlak mieszkający na planie filmowym
wraz z płonącym psem.
— Dlatego, że jak raz stąd wyjdziesz, nie
będziesz mógł już wrócić.
— A po co miałbym wracać?
— Po odpowiedzi, których szukasz. One
znajdują się po tej stronie, a nie tam, z nimi
— oznajmił Mel bezczelnym, zarozumiałym
tonem, jak gdyby mówił: „Jestem mądrzejszy
od ciebie, palancie”, a tego nie trawię.
Nie zadając sobie trudu, by spojrzeć na
dupka, dałem krok w stronę braci. Z głębi
234/386
domu doleciało straszliwe warknięcie; ten
kosmaty piekielnik znowu za mną biegł.
Bracia wytrzeszczyli oczy, tak iż omal nie
wyskoczyły im z orbit na widok tego, co
ujrzeli za moimi plecami.
Następnie te świątobliwe tchórze okręciły
się na pięcie i skoczyły do ucieczki. Ruszyłem
ich śladem. Nie spodziewałem się uciec
daleko. Wiedziałem, jak ten gigant potrafi
susować. Nadal czułem na plecach jego
ciężar. Wiedziałem, że za ułamek sekundy
wyląduje na mnie ponownie, ze zdwojoną
siłą. Lecz co innego mi pozostawało?
Pierwszy odcinek przebiegłem, patrząc
pod nogi. Jako dzieciak w ten sposób zawsze
biegałem najszybciej. Żadnego oglądania się
— patrzysz przed siebie na ziemię i śmigasz
jak błyskawica przed grzmotem piorunu.
235/386
Wreszcie jednak, mimo przerażenia,
uświadomiłem sobie, że nic mnie nie złapało
ani nie pożarło. Zdziwiony, podniosłem
wzrok. Bracia stali nieruchomo sto stóp dalej
i spoglądali w moją stronę. Dlaczego znien-
acka się zatrzymali, choć przed momentem
byli tacy przerażeni? I gdzie był ten
Posafega?
Zerknąłem przez ramię, kuląc się, gdyż
pies mógł się przyczaić, by mnie zaskoczyć.
Ale psa, o dziwo, nie było nigdzie widać.
— Co się dzieje?
— Obawialiśmy się, że nie zdołamy pana
stamtąd wyciągnąć. To naraziłoby wszystkich
na masę kłopotów. Ale udało się: zdążył pan!
— Zin Zan był taki szczęśliwy, że wydawało
się, iż zaraz mnie ucałuje.
236/386
W milczeniu raz jeszcze zlustrowałem
dom Rolfe’a, aby rozwiać wszelkie wątpli-
wości, że mówimy o tym samym. Dopiero
gdy przeniosłem spojrzenie z powrotem na
braci, zauważyłem tabliczkę z nazwą ulicy:
Pilot Hill. To tutaj zamierzaliśmy dotrzeć,
nim zaczęła się ta cała kołomyja.
— I to chcieliście mi pokazać? Dom
Rolfe’a? Czy o to wam chodziło?
— Nie, proszę pana. Prawdę powiedzi-
awszy,
chcieliśmy
pokazać
panu
dom
należący do kogoś innego. Lecz wydaje mi
się, że już nie musi go pan oglądać, aby nam
uwierzyć.
— Rzeczywiście. No, a kto jeszcze stracił
dom na tej ulicy? Braciszkowie spojrzeli na
siebie, nie wiedząc, który ma spuścić bombę
pełną złych wieści.
237/386
— Wszyscy — poinformował Zin Zan.
— Co?
— Niestety — potwierdził Brooks. Wykon-
ał obszerny ruch ręką, zagarniając najbliższy
teren. — Wszystkie domy przy Pilot Hill
zostały przejęte.
— Nie wierzę. — Znów potoczyłem wokół
wzrokiem, aby się upewnić, że pies nie
skrada się ku mnie z jakiegoś tajemniczego
zakątka.
— To prawda, panie Gallatin. Jeśli pan
chce, proszę zajrzeć do okna dowolnego
domu. Przekona się pan.
— To właśnie zamierzam uczynić —
oświadczyłem i przeszedłem przez ulicę.
Wybrałem dom mojego przyjaciela, Carla
Hulla, i zajrzałem przez okno, ponieważ
doskonale wiedziałem, jak wygląda wnętrze.
238/386
Od razu zauważyłem, że wszystkie sprzęty są
czarno–białe. Może raczej powinienem pow-
iedzieć „w czarno–białych odcieniach”. Zn-
ałem dom Carla — to nie było to. Cofnąłem
się i przyjrzałem fasadzie. Elewacja z
pewnością
należała
do
domu
Hullów.
Ponownie spojrzałem przez okno. Żona mo-
jego przyjaciela, Naomi, uwielbia żółte
przedmioty — meble, poduszki, dywany. W
środku nie było jednak choćby żółtej plamki.
Kanapa, zasłony, ściany — wszystko tonęło w
czerni i bieli.
Pokój gościnny był zawalony starymi,
ciężkimi gratami; większość mebli okrywało
grube, przypominające aksamit sukno. Wyp-
isz–wymaluj dom jakiejś babci. Meble typo-
we dla starych ludzi. W domu Hullów było
kilka tanich, żółtych mebli i okrągły dywanik
239/386
z Garfieldem leżący przed największym
modelem telewizora, jaki oferowano na
rynku. Pudło to przepełniało Carla dumą i
trzeba uczciwie przyznać, że nie szczędził
grosza na domową rozrywkę. Gdzie się
podział ten ogromny Sony?
— Sherlock Holmes.
Wzdrygnąłem się.
— Nie rób tego, Brooks! Nie podchodź
mnie więcej. Dosyć mam wstrząsów jak na
jeden dzień. A tak w ogóle, o czym ty
mówisz?
— Ten dom… Kobieta, która się tu
wprowadziła, wybrała dekoracje z pierwszego
filmu o Sherlocku Holmesie. W rolach
240/386
głównych występowali Clive Brook, Ernest
Torrence…
— Gdzie jest Carl i Naomi?
— Na wakacjach nad Lake of the Ozarks.
Ale już niedługo wrócą i będą niemile
zaskoczeni.
— Gdzie ich meble? Wyposażenie domu?
— Nowa lokatorka poleciła je dziś rano
usunąć.
— Czemu to wszystko jest czarno–białe?
Moje pytanie najwyraźniej zaskoczyło
Brooksa.
— Ponieważ to był czarno–biały film.
Właścicielka chciała dochować wierności
oryginałowi.
— Casablanca też była czarno–biała. A
mimo to dom Mela był kolorowy. Sam
zresztą widziałeś.
241/386
Brooks skinął głową.
— Wybrał wersję pokolorowaną. Mel nie
jest purystą. Mam nadzieję, że się pan nie
obrazi, panie Gallatin, lecz byłoby dobrze,
abyśmy ruszyli w drogę.
— Dokąd teraz?
— Z powrotem do pańskiego domu.
— A co jest w moim domu, czego nie było
tam przed godziną?
— Ciężarówka do przewozu mebli.
Przez chwilę trzy pary oczu skakały tam i
siam jak kauczukowe piłeczki, zanim któreś
usta się odezwały.
— Przejmują mój dom?
— Tak, proszę pana. Przyjechaliśmy dziś
rano, by pana ostrzec. — Wiedzieliście o
tym? Wiedzieliście, co się święci? — spy-
tałem. Ruszyliśmy szybkim krokiem.
242/386
— Zawsze wiemy o przejęciach, ale nie
znamy daty. Nie spodziewaliśmy się ich tak
szybko i na taką skalę. Dlatego chodzimy od
drzwi do drzwi. Kłopot w tym, że ludzie nam
nie wierzą, a potem jest już za późno. W
związku z tym, że sytuacja staje się
krytyczna,
Beeflow
postanowił
zmienić
sposób działania.
— Czy to naprawdę Beeflow rozmawiał ze
mną w chłodni?
— Tak jest, proszę pana. Czy był tam
również Cyrus?
— Skąd o tym wiecie? Myślałem, że to
moja dusza!
— Bo on jest pańską duszą. Czy lizał panu
rękę w ciemnościach? — Uśmiechnął się i
pokręcił głową, jakby natrafił w kieszeni na
miłą pamiątkę. — W ten sposób wita się ze
243/386
swoim panem, informuje o swoim istnieniu.
Wszyscy doświadczamy tego tak samo. Cyrus
to tylko przydomek, jaki nadał mu Beeflow.
W rzeczywistości ludzka dusza nazywa się
Kopum. Później dowie się pan więcej.
— Więc czemu woła na nią Cyrus?
— Aby łatwiej było się z nią oswoić. Cyrus
brzmi znacznie mniej dziwnie niż Kopum.
Ludzie pragną poczucia bezpieczeństwa,
szczególnie kiedy idzie o ich dusze.
Spieszyliśmy się do domu; dopiero w
połowie drogi zacząłem się zastanawiać, co
robię i czy słusznie uznałem wszystko to, co
mi opowiedzieli, za całkowicie niepodważal-
ne fakty. Moja dusza nazywała się Cyrus, ale
niezupełnie, bo tak naprawdę zwała się
Kopum. W porządku. Umarli wprowadzali
się do mojego domu? Skoro tak twierdzicie.
244/386
Cała ta historia była tak pokręcona, że
zwolniłem nieco kroku, ale nie zatrzymałem
się. W ciągu ostatniej godziny widziałem i
słyszałem rzeczy które mi uzmysłowiły, że
mój świat nie bardzo trzyma się kupy. Czy to
możliwe?
— Popatrzcie.
Tak bardzo się zamyśliłem, że z początku
w ogóle nie dostrzegłem sceny, na którą
patrzyły moje oczy. Po chwili wybuchnąłem
śmiechem. Jest taki facet, kolega z pracy,
który nazywa się Eric Dickey. Nie potrafię
wymówić jego nazwiska, nie krzywiąc się
przy tym, jakbym zjadł jakieś świństwo. Ni-
enawidzę sukinsyna. Wolę zmilczeć na jego
temat, bo mógłbym wymienić całą litanię po-
wodów, dla których nie życzę mu dobrze —
ani w tym życiu, ani w przyszłym. Powiem
245/386
tylko, że nie lubimy się od ósmej klasy, choć
w miarę upływu lat nasze stosunki trochę się
poprawiły.
Tak czy inaczej, Eric Dickey i jego krępa
żona, Sue, mieszkają w ładnym domu
położonym o kilka przecznic od nas. Przyzna-
ję, że domek jest uroczy. Eric, który pracuje
jako brygadzista w mojej firmie, umie się
podlizywać i ciągle awansuje, podczas gdy
reszta z nas martwi się, że w razie redukcji
etatów wyląduje na bruku. Faktem jest, że
Dickeyowie mają piękny dom i że Eric bez
przerwy się chwali, iż kupili sobie właśnie
nowe to czy tamto. Nie mają dzieci, więc przy
zakupach idą na całość: biorą najnowsze
klimatyzatory, kosiarki do trawy, rożna —
słowem artykuły, które widać z ulicy i
246/386
których mają pożądać takie nieroby jak my.
Dupek do kwadratu.
No więc teraz zrywam boki ze śmiechu,
ponieważ — niespodzianka! — cały dobytek
Dickeyów sterczy na ulicy przed ich ślicznym
domem. Tym razem widok ten nie tyle wy-
wołuje we mnie zdziwienie, ile sprawia, że
mam ochotę podnieść w górę pięść i zawołać:
HURA.! Może cały ten interes z Piekła rodem
nie jest aż taki zły.
Ale mój dobry nastrój prysł jak mydlana
bańka, bo kiedy syciłem oczy wyrzuconym na
ulicę dobytkiem Dickeya, zza jego domu
wyłonił
się
nagle
jaskiniowiec!
Słowo
honoru. Chociaż brzmi to jak bredzenie wari-
ata, taka jest prawda. Widzieliście go nieraz
w filmach o jaskiniowcach. Sukinsyn łazi
zgarbiony jak małpa i porośnięty jest taką
247/386
ilością włosia, że nie widać, gdzie kończy mu
się korpus i zaczyna głowa. A niech mnie —
facet jest jednym wielkim kłębowiskiem
włosów, nawet jak na ciebie patrzy, trudno
rozróżnić jego twarz, bo cały jest pokryty
gęstym futrem.
Najpierw ta kreatura wywaliła na nas
ślepia i warknęła jak potwór. Nie, raczej
ryknęła, przeciągle i głośno jak lew. Potem
jaskiniowiec podrzucił kosmate, brązowe
ręce podobne do omszałych pni drzew.
Byłem
pewien,
że
nas
zaatakuje
w
przekonaniu, że przyszliśmy odebrać mu do-
mostwo. Co do mnie jednak, uważałem go za
najsympatyczniejszego sąsiada w mieście,
skoro eksmitował Erica Dickeya razem z jego
żoną i przechwałkami.
248/386
Pewien, że pan Jaskiniowiec szykuje się
do szarży, uniosłem dłoń w geście powitania.
Mało brakowało, bym powiedział „Houk!”,
jak kowboje, gdy napotykają na prerii Indi-
an. Nie wiem, kiedy ten pomysł strzelił mi do
głowy, może uznałem, że łowców dinozaurów
wita się tak samo jak Komanczów. Zapomni-
ałem tylko, że obie grupy dzieli od siebie
kilka milionów lat ewolucji.
Gdy jaskiniowiec huknął powtórnie,
doszedłem do wniosku, że pora brać nogi za
pas.
— Stop, proszę nie uciekać! Nic panu nie
zrobi — krzyknął Zin Zan.
Zatrzymałem się, ale trudno mi było
przekonać do swoich racji nogi. Ciągle pra-
cowały, przebierając w miejscu — tak na
wszelki wypadek, gdybym się jednak pomylił.
249/386
— Skąd wiecie?
— Bo jesteśmy z panem. Mamy na niego
sposób. Dopóki nie wejdzie pan do jego
domu, nic panu nie grozi. Dlatego dom tamt-
ego człowieka był tak bardzo niebezpieczny.
— Gdzie Dickey i jego żona?
— Schowali się w piwnicy.
— Bez jaj? — Moją twarz przeciął uśmiech
od ucha do ucha. Przysięgam.
— Proszę nie używać takiego języka, pan-
ie Gallatin. Nie godzi się.
Kusiło mnie, by syknąć „Odpieprzcie
się!”, ale wyobraziłem sobie Erica, jak chowa
się we własnej piwnicy przed włochatym
jaskiniowcem, podczas gdy wszystkie jego
skarby walają się na chodniku… Moje
szczęście było tak wielkie, że przełknąłem
cisnące mi się na usta obelgi.
250/386
— A więc wracają tutaj nieboszczycy z
różnych epok? Nie tylko ci, którzy zmarli
niedawno, jak Mel?
Brooks pokręcił głową i zmarszczył czoło.
— Zgadza się. Panuje kompletny chaos i
nie zanosi się na rychły koniec naszych prob-
lemów. O, proszę spojrzeć! Oto, co mam na
myśli!
Zza węgła domu buchnęła chmura dymu i
ognia. I nie było to jedynie „zbyt wiele ham-
burgerów na grillu”, ale wielki, czarny kłąb
dymu i żółte płomyki, które szybko zbliżały
się w naszym kierunku.
— Co się dzieje?
Zin Zan wskazał na jaskiniowca.
— Prawdopodobnie zaprószył ogień na
tyłach domu. Nie mógł się powstrzymać —
251/386
tacy jak on nie zastanawiają się nad
konsekwencjami.
— Czy nie powinniśmy czegoś zrobić?
Z oddali doleciał nas słaby ryk syren.
— Nie, chyba ktoś już wezwał pomoc.
Musimy się dostać do pańskiego domu.
— Okej, ale co będzie, jak zjawią się tu
strażacy i będą musieli stanąć oko w oko z
panem Przedpotopowym? — zapytałem,
pokazując palcem wiadomą osobę.
— To już ich zmartwienie. My musimy
czym prędzej wrócić do domu.
Pomaszerowaliśmy zatem dalej, ale co
chwilę zapuszczałem za siebie spojrzenie, by
popatrzeć na owłosionego małpiszona sto-
jącego przed domem Erica. Tkwił tam bez
ruchu. Dym podchodził do niego coraz bliżej,
a on nawet nie drgnął. Syreny stały się
252/386
głośniejsze, zbliżały się. Czyżby z wnętrza
domu dobiegały jakieś głosy? Czy ktoś tam
krzyczał?
— Prędzej, panie Gallatin. Nie mamy
czasu.
Zerknąłem na braci. Spojrzałem na
jaskiniowca. Przebiegłem wzrokiem po domu
i gęstniejącym dymie. Wiedziałem, że zaraz
zrobię
coś
głupiego
i
zapewne
niepotrzebnego.
— Nie możemy tak po prostu odejść.
Bracia obrócili się w stronę, z której
dobiegały odgłosy syren, i wskazali tam
wymownym gestem.
— Jadą. Będą tu za minutę.
— A w tym czasie — co? Mogą udusić się
dymem w tej piwnicy. Nie oglądacie kronik
253/386
policyjnych w telewizji? Liczy się każda
minuta.
— Dla pana również liczy się każda
minuta. Musi pan uratować swój dom! Czy
pan nie rozumie? Zabierają panu dom!
Zwiesiłem głowę i ruszyłem w niewłaś-
ciwym kierunku. Jeden z braci położył mi
rękę na ramieniu. Strząsnąłem ją. Eric
Dickey był kompletnym zerem, lecz nie zam-
ierzałem pozwolić, aby umarł. Być może
popełniałem głupstwo: prawdopodobnie i tak
by go uratowano, bez mojej pomocy. Nie
chciałem jednak mieć go na sumieniu. Nie
chciałem do końca życia mieć przed oczami
faceta i jego żony zagrzebanych twarzami w
dół w zgliszczach piwnicy, tylko dlatego, że
spieszyło mi się do domu.
254/386
— Jeżeli pan tam wejdzie, nie będziemy w
stanie panu pomóc. Nie możemy iść z
panem!
— Więc czekajcie tutaj. Zaraz wrócę.
Przyspieszyłem kroku. Choć jaskiniowiec
mnie zobaczył, wyglądało na to, że jego
uwagę zaprząta co innego. Uniósłszy głowę,
zadarł wysoko nos i zaczął węszyć jak zwi-
erzę, raz po raz wstrząsając się lekko. Po
kilku podrygach odwrócił się i czmychnął za
dom.
I bardzo dobrze: miałem swobodny
dostęp do frontowych drzwi. Gdy tylko
tamten zniknął mi z oczu, ruszyłem ku nim
biegiem. Z tyłu rozległy się wrzaski nawołują-
cych mnie braci: „Stój!” i „Niech pan wraca!”,
ale ja byłem już przy drzwiach. Miałem pecha
— były zamknięte. Lecz dopisało mi też
255/386
szczęście. O dom stał oparty aluminiowy kij
bejsbolowy. Nie namyślając się ani sekundy,
podniosłem go. W samą porę: z tyłu dobiegło
mnie chrząknięcie rozjuszonego zwierza.
Uniosłem kij i gotowy do uderzenia okrę-
ciłem się twarzą w stronę, z której dobiegł
groźny pomruk. Ze zdumienia omal nie wy-
puściłem kija z rąk.
Jaskiniowiec stał około dziesięciu stóp
ode mnie. W rękach trzymał zwęglony
odwłok, który mógł być tylko psem. Właś-
ciwie nie ulegało wątpliwości, że to pies, gdyż
oprócz czarnego, dymiącego ciała zachowała
się głowa; psisko należało najwyraźniej do
grupy
szpiców.
Prawdopodobnie
jaskiniowiec gotował sobie na obiad Lassie
albo Snoopy’ego, należącego do biednego
gamonia, i zaprószył ogień za domem.
256/386
Spoczywaj w pokoju, Snoop. Założę się, że
nigdy nie przypuszczałeś, iż skończysz jako
lunch.
Nie miałem czasu na rozważania, bo
Przedpotopowy wypuścił swój posiłek i
ruszył
na
mnie.
Wziąłem
zamach
i
śmignąłem kijem w jego głowę. Miał
szczęście: w ostatnim ułamku sekundy nieco
się uchylił i zamiast wyrwać mu łeb z płu-
cami, posłałem go tylko na deski.
Brzdęknięcie metalu uderzającego w cza-
szkę brzmiało jak garnek upuszczony na
betonową podłogę. Wiedziałem, że go nie
zabiłem, gdyż po pierwsze i tak już nie żył, a
po drugie trząsł się i toczył brudną pianę z
ust. Stałem nad nim kilka sekund, czekając,
czy się podniesie. Najwyraźniej jednak stracił
257/386
zapał do walki i wolał wytrwale dygotać na
ziemi.
Więc
rąbnąłem
tym
znakomitym
srebrnym kijem ponownie, tym razem w
wielkie okno, przez które — jak sądziłem —
wejdę do salonu Dickeya. Po stłuczeniu szyb i
wybiciu kilku zadziorów z framugi zerknąłem
ostatni raz na jaskiniowca i wgramoliłem się
do środka.
Nigdy nie byłem w dżungli. W ogóle mało
gdzie bywam, ale to nic nie szkodzi, bo nie
znam języków obcych i denerwuję się na
samą myśl o paszporcie. Kiedy jednak
stanąłem obiema nogami w domu Dickeya,
uderzyła mnie wilgotna, tropikalna fala
gorąca z siłą, jakiej nigdy przedtem nie
doświadczyłem. Świat wokół mnie składał się
z
trójwymiarowej
zieleni.
Zieleni
tak
258/386
soczystej, że niemal raziła w oczy. Zrobiłem
krok naprzód i dostałem w twarz grubą,
śliską lianą, co wystarczyło, aby mnie przer-
azić. Udało mi się jakoś ją odepchnąć.
Próbując ustalić swoje położenie, rozejrza-
łem się na boki, lecz zobaczyłem tylko bezmi-
ar zieleni i usłyszałem ogłuszające wrzaski,
pohukiwania i skrzeczenia. W jakiś sposób
znalazłem się w dżungli; podczas gdy pomału
się z tym oswajałem, z zakamarków mojej
pamięci wyskoczyło raptem pewne słowo,
którego nauczyłem się kiedyś w szkole i które
teraz wydało mi się nader trafne: las
pierwotny.
Mel Shaveetz wyjaśnił, że powracający na
ziemię
mogą
sobie
wybrać
dekorację.
Jaskiniowiec, rzecz jasna, najlepiej czuł się w
swoim
naturalnym
środowisku.
W
259/386
pierwotnym lesie. Na ziemi przed milionami
albo pięćdziesięcioma tysiącami lat czy kie-
dykolwiek to było.
Zamiast do salonu Erica Dickeya, trafiłem
na ziemię sprzed milionów lat i zamarłem
nieruchomo jak zając złowiony w świetle re-
flektora. Dekoracja była pozbawiona ścian,
nie ograniczała się do paru pomieszczeń w
rodzaju „Baru u Ricka”. Jak okiem sięgnąć,
otaczała mnie przepastna dżungla, bez końca
i bez początku. To nie był jeden pokój — to
cała wieczność. Nie wiem kiedy do głowy
przyszły mi słowa:
— Park Jurajski.
Choć odezwałem się głośno, zagłuszyły
mnie panujące wokół wrzaski.
— Dinozaury!
260/386
Potwory o zębach wielkości kija bejs-
bolowego, który nadal ściskałem w ręce.
Chodzące bloki mieszkalne o nieposkromi-
onym apetycie na mięsne kąski. Musiałem
stąd pryskać. Przerażony odwróciłem się,
zamierzając wrócić przez okno do mojego
świata. Ale okno zniknęło. Były tylko drzewa,
liany, zieleń i hałasy.
W końcu mój mózg przestał się wydzierać
ze strachu. Wciąż miałem cholernego pietra,
ale straciłem nad sobą kontrolę i nie po-
zostało mi nic innego, jak zamknąć oczy.
Sztuczka ta prawie zawsze się sprawdza, ilek-
roć wskutek okoliczności zewnętrznych życie
wymyka mi się z rąk. Zamykam wtedy oczy i
mówię: „To ja kieruję moim życiem. Ja
prowadzę
ten
samochód.
Panuję
nad
wszystkim”.
261/386
— To ja… — zacząłem, ale resztę zagłuszył
straszliwy łoskot. Coś ogromnego przedzier-
ało się w moją stronę przez dżunglę. BUM
BUM BUM. To coś biegło! Mimo ciężaru, od
którego drżała ziemia, kroki prędko zbliżały
się do miejsca, gdzie stałem. Kolej na mnie —
za moment zostanę zjedzony na obiad.
— Jak brzmi tych sześć pytań?
Czyżbym się przesłyszał? Głos pytającego
był spokojny, nie spieszył się. Mimo szumu
słyszałem go wyraźnie. Jakie sześć pytań? O
co tu chodzi? Czy to ostatnie słowa, jakie
przyjdzie mi usłyszeć za życia? CZY TO BÓG?
— Nie, panie Gallatin. To Beeflow. Jak
brzmi tych sześć pytań?
Bum Bum Bum. Rozległ się trzask łama-
nych krzaków, wrzasnęły ptaki, jak to one,
262/386
kiedy ktoś zakłóca im spokój lub je atakuje.
Potwór był tuż–tuż, o kilka kroków.
— JAK BRZMI TYCH SZEŚĆ PYTAŃ?
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz! Kur-
wa mać, zabierz mnie stąd!
I
wówczas
doznałem
największego
wstrząsu: usłyszałem, jak wzdycha! Było to
westchnienie zawodu. Westchnienie nauczy-
ciela po tym, jak źle odpowiedziałeś na
postawione w klasie pytanie.
— W porządku, pomogę panu. Ostatni
raz. Proszę wymienić jedno doświadczenie z
przeszłości, które chciałby pan przeżyć
ponownie. Pytanie numer trzy.
— Oszalałeś? Teraz? On się zbliża! Za-
bierz mnie stąd.
— Radzę
zatem
nie
zwlekać
z
odpowiedzią.
263/386
— Doświadczenie,
które
chciałbym
przeżyć
ponownie?
Nie
wiem.
Jezu,
naprawdę nie wiem. Możesz mi pomóc? —
Mój głos upodobnił się do skrzeku jednego z
przerażonych ptaków na drzewach.
— Sam sobie pomóż. Odpowiedz na
pytanie.
Ledwie to wyrzekł, w mojej głowie pojaw-
iła się odpowiedź — tak jasna i wyraźna, że
dziwiłem się, iż prędzej na to nie wpadłem. —
Chciałbym znowu kochać się po raz pierwszy
z Rae. To była najlepsza noc w moim życiu.
— Doskonale. A teraz niech pan spojrzy
na swoją dłoń.
Spojrzałem, choć krzaki obok mnie za-
szeleściły głośno, co oznaczało, że potwór
przybył na miejsce. Zamiast srebrnego kija
bejsbolowego trzymałem czarny metalowy
264/386
cylinder długości około dwóch stóp. Dinoza-
ur wystrzelił w moją stronę jak dwunożna
rakieta. Jego kły były dużo większe, niż przy-
puszczałem. Otwarty pysk musiał mieć z
dziesięć stóp szerokości. Nie zdążyłem nawet
unieść cylindra, by spróbować się przed nim
obronić. Był tam.
I mnie minął.
Dokładnie tak — przebiegł tuż obok. Nie
wiem, co to był za prehistoryczny gad, ale
śmignął koło mnie i pobiegł dalej, tratując
dżunglę za moimi plecami. Nawet nie raczył
przystanąć, aby na mnie spojrzeć czy się
przywitać. Nie, żebym czuł się rozczarowany.
Stałem i gapiłem się za nim, a potem
przeniosłem wzrok na cylinder, usiłując roz-
gryźć, czemu służy. Nic nie wymyśliłem. Ot,
265/386
zwykły metalowy przedmiot, który przed
chwilą był kijem do bejsbola.
Stałem zatem, nasłuchując, podczas gdy
Tyrannosaurus Jakiśtam urządzał sobie galo-
padę przez dżunglę. Później zrobiło się cicho
— jeśli w dżungli kiedykolwiek bywa cicho.
Przez dłuższą chwilę odtruwałem organizm z
szoku, który nadal posyłał ogniste kule ad-
renaliny w najdalsze rejony mojego ciała. W
końcu osunąłem się bezwładnie na ziemię, a
cylinder wysunął mi się z ręki.
Skupiłem na nim wzrok, zastanawiając
się, jaka magia zmieniła kij bejsbolowy w wa-
lec tak, że w ogóle tego nie poczułem.
Ciekawe, czy uratował mnie od pożarcia. A
może życie zawdzięczam odpowiedzi na py-
tanie Beeflowa? O jakie sześć pytań mu
chodziło? Czym był ten leżący koło mnie
266/386
cylinder? W jaki sposób miałem się wyrwać z
tego dziewiczego lasu i wrócić do mojego
świata?
— Nie odwracaj się.
Nie odwróciłem się, chociaż miałem na to
ochotę. Znowu Beeflow.
— Czemu nie mogę na ciebie spojrzeć?
— Już panu mówiłem, panie Gallatin, że
jestem
całym
pańskim
brudem.
Pana
gównem
w
toalecie,
mroczną
stroną
pańskiego księżyca, najgorszymi kłamst-
wami, które pan wymyślił, cierpieniem, które
zadał pan ludziom. Jestem całym pańskim
złem, no, ale skoro chce mu pan spojrzeć
prosto w twarz, to proszę bardzo. Nie będę
panu bronił. Lecz ostrzegam: spojrzenie w
oczy własnemu złu jest równie nieprzyjemne
267/386
jak wzrok Meduzy. Zniszczy pana, zamieni w
kamień.
— A więc jesteś mną?
— Tylko częściowo. Na jakiś czas wziąłem
na siebie wszystkie pańskie złe cechy, żeby
mógł pan stawić czoło wyzwaniom innym niż
swoje własne.
— Czy jesteś, hmm… człowiekiem?
— Kiedyś nim byłem. Wiele lat temu
doznałem wizji, która raz na zawsze mnie
odmieniła.
— Jakiej wizji?
— Oglądasz ją.
Tak się złożyło, że patrzyłem akurat na
leżący przy mojej nodze cylinder.
— To? Kij bejsbolowy?
— Tak. Byłem na pchlim targu w Lon-
dynie. Na stole wśród rupieci leżał mosiężny
268/386
walec. Pracowałem wówczas jako komiwo-
jażer, ale pasjonowałem się wynalazkami i
historią narzędzi. Byłem dobrze obeznany z
funkcjonowaniem różnych mechanizmów,
dawnych narzędzi i tym podobnych. Dziwne
przedmioty nie miały przede mną tajemnic.
Mimo to ni w ząb nie mogłem pojąć, do czego
służył
ten
gadżet.
Na
boku
widniał
wytłoczony grubymi literami napis: „Cylin-
der Heidelberga”. Obracałem go w rękach na
wszystkie strony, ale jego przeznaczenie
ciągle mi umykało. Byłem zbity z tropu i za-
fascynowany, więc zapłaciłem trzy funty i
włożyłem go do kieszeni. Po powrocie do
Stanów przejrzałem książki w mojej bibli-
otece i odkryłem rzecz zdumiewającą: Cylin-
der Heidelberga stosowano w każdym
wielkim
nowożytnym
wynalazku.
269/386
Odziarniarka
bawełny,
pierwszy
silnik
parowy, telefon, silnik spalinowy… Cylinder,
w takiej czy innej wersji, stanowił jeden z
komponentów. Był istotną częścią składową
danego wynalazku. Sprawiał, że on działał.
Byłem zdumiony, potem jednak ogarnął
mnie
głęboki
sceptycyzm,
więc
kontynuowałem badania. Różne wersje cyl-
indra znalazły zastosowanie w pierwszym
telegrafie, telewizorze, komputerach. Cza-
sami wykonywano go z innego metalu,
bakelitu, później plastiku, węgla… rozumie
pan. To właśnie walec umożliwił działanie
owych przełomowych wynalazków, panie
Gallatin, tyle że nikt nie dostrzegł tego
związku. Jeden stworzony przez człowieka
przedmiot przyczynił się do powstania po-
zostałych. Nie mogłem uwierzyć, że nikt
270/386
wcześniej nie dokonał tego odkrycia. I wtedy
mnie oświeciło — nikt nie miał prawa go
dokonać! Cylinder Heidelberga jest po to,
aby odkrywano go wciąż na nowo, w różnych
postaciach, a potem umieszczano w mechan-
izmach maszyn, które dopiero obmyślimy.
Wie pan, czym tak naprawdę jest ten cylin-
der?
Namacalnym
dowodem
naszej
nieśmiertelności.
Rezultatem
zespolenia
ludzkiego umysłu i ducha w celu rozwiązy-
wania
i
przezwyciężania
problemów.
Wszelkich problemów. Fizycznym dowodem
potwierdzającym, że jesteśmy zdolni uczynić
wszystko — nawet żyć wiecznie, jeśli taka
będzie nasza wola.
Spojrzałem na cylinder i potarłem usta.
— Dzięki temu?
— Tak, dzięki temu.
271/386
Podniosłem go i obróciłem w palcach. Był
czarny i gładki. Z pewnością nie było na nim
żadnych
napisów
typu
„Cylinder
Heidelberga”.
— Dlaczego jest czarny i nie ma napisów?
— Kiedy się pozna jego istotę, cylinder
zamienia się w coś innego. Coś, co pozwoli
komuś innemu odkryć jego wagę. Dla mnie,
jak już wspomniałem, był to zwykły mosiężny
przedmiot. Dla poprzedniego właściciela cyl-
inder stał się szesnastowiecznym perskim
zamkiem. Dla pana zamienił się w kij
bejsbolowy.
— Więc czym jest w tej chwili?
— Nie wiem. Prawdopodobnie czymś, co
dopiero powstanie.
Po tych słowach moja ręka zatrzymała się
w pół drogi.
272/386
— Ale ja nic nie odkryłem dzięki temu ki-
jowi. Nic takiego, co by się wiązało z ludzką
nieśmiertelnością, o której mówiłeś. Po
prostu rozłupałem nim czachę jaskiniowca.
— Tak, ponieważ ja interweniowałem.
Uznałem, że szkoda czasu na półśrodki i
marudzenie. Ludzkość jest zagrożona i aby
zapobiec katastrofie, musimy działać natych-
miast. Streszczę panu dalszą część mojej his-
torii, a zrozumie pan, o czym mówię. Gdy po-
jąłem niezwykłe znaczenie Cylindra Heidel-
berga, moją obsesją stały się badania, w
których toku wciąż na nowo go odnajdy-
wałem. Co miałem jednak zrobić ze swoim
odkryciem? Kogo poinformować i w jaki
sposób?
Musiałem mu przerwać.
273/386
— Kiedy stałeś się… tym, kim jesteś? —
spytałem.
— Po odkryciu prawdy o cylindrze wszy-
scy w końcu się zmieniamy.
Podniosłem się z ziemi.
— Nie rozumiem. Jak?
— Różni ludzie różnie się zmieniają. Nie
umiem przepowiedzieć, jak wpłynie to na
pana.
Ponownie zaczynałem się denerwować.
— A Brooks i Zin Zan? Są przecież nor-
malni. Może dziwni, ale normalni.
— Na razie, bo obaj są nowi w tej grupie.
Ale prędzej czy później zmienią się, przybiorą
nowe formy. Nazywamy to „wylęgiem”. Jak
już mówiłem, nie potrafię przewidzieć, jaką
postać przybiorą, lecz bez wątpienia przeo-
brażą się w coś zupełnie innego niż teraz.
274/386
— Czy wiedzą o tym? Wiedzą, że się
zmienią?
— Naturalnie, panie Gallatin. Oczekują
tej zmiany.
— To znaczy, że teraz, gdy o tym wiem, ja
także się zmienię?
— Tak.
— Kiedy ja wcale nie chcę się zmieniać!
Podoba mi się moje życie.
— Niestety,
my
potrzebujemy
pana
bardziej, niż pan potrzebuje swego życia. Ch-
cę panu coś pokazać.
Nim zdążyłem zaprotestować, wszystko
uległo zmianie. W ułamku sekundy, w mgni-
eniu
oka,
w
połowie
oddechu
przeskoczyliśmy z dżungli do raju.
Słyszałem o tym już przedtem, ale teraz
wiem, że to prawda: raj jest spełnieniem
275/386
twoich pragnień. Jeśli wyobrażasz sobie
skrzydlate aniołki z harfami bujające na zło-
tych chmurach — to je ujrzysz. Cudowne
ogrody, w których lwy tańczą cza–czę, a
urodziwe kobiety podają ci zimny rum?
Proszę bardzo. Nie wiedziałem, jak wygląda
mój raj, dopóki go nie zobaczyłem. W tej
samej chwili wiedziałem, że to jest to. Nic nie
mogło się z tym równać.
Restauracja
pod
gołym
niebem
w
wiejskiej scenerii. Pod czterema wielkimi
kokosami
ustawiono
kilka
metalowych
stołów. Wiatr podrywał narożniki białych
obrusów. Słońce przesączało się przez liście,
kładąc tu i ówdzie żółte, zielone i białe
plamy.
Przy jednym ze stołów bawiła się grupka
ludzi; śmiali się, jedli i rozmawiali. Na
276/386
jednym końcu siedział czarny facet i brzdąkał
cicho w struny gitary Gibsona Humming-
bird. Siedząca koło niego kobieta co chwila
zrywała się z krzesła i ściskała go, po czym
wracała na miejsce.
Obfitość i różnorodność jadła, które
przed nimi leżało, były zdumiewające.
Wszelkie możliwe gatunki mięs i sałatek,
góry warzyw, zupy, ciasta i torty. Z samego
chleba można by przez kilka dni robić kanap-
ki. Nie sposób było oderwać oczu od tego
przepychu. Do ust napłynęła mi ślinka.
Wiedziałem, że mam przed sobą na-
jpyszniejsze jedzenie, jakie kiedykolwiek ist-
niało, i że jeśli uszczknę choć kąsek, to się
rozpłaczę.
— Hej, Bill, co tak stoisz jak za-
hipnotyzowany? Przytaszcz no tu swój tyłek i
277/386
przywitaj się. — Człowiek, który się do mnie
zwrócił, nie tylko przypominał mojego ojca,
ale nim był. Nie żył od jedenastu lat.
Nie poruszyłem się; zakładając, że Bee-
flow musi być w pobliżu, spytałem głośno:
— Czy to możliwe? Czy to naprawdę mój
tato?
— Tak. Przyjrzyj się siedzącym przy stole.
Znasz ich wszystkich.
Istotnie. Moja dawna znajoma, która
zabiła się w wypadku na nartach wodnych.
Wujek Birmy siedzący obok ojca; pozostali.
Znałem każdą z tych osób. Jednych lepiej, in-
nych gorzej, ale znałem wszystkich — kiedy
żyli. Gdy ojciec mnie zawołał, spojrzeli na
mnie i uśmiechnęli się, jakby moje po-
jawienie się było dla nich najwspanialszym
wydarzeniem dnia. Zrobiło mi się ciepło na
278/386
sercu, a jednocześnie po plecach przebiegły
mnie ciarki.
— Witamy w Piekle, panie Gallatin —
odezwał się Beeflow.
Dlaczego wiedziałem o tym z góry? Skąd
wiedziałem, że właśnie to powie i że przyjmę
to bez zdziwienia?
— W najcudowniejszym miejscu pod
słońcem,
gdyż
jest
to
pańskie
na-
jcudowniejsze miejsce. Czuje się tu pan jak u
siebie, zna wszystkich obecnych, jedzenie, że
palce lizać…
Przerwał mu śmiech topielicy. Był to na-
jpiękniejszy, najbardziej niewinny i sek-
sowny śmiech, jaki w życiu słyszałem.
Roześmiana dziewczyna odrzuciła głowę do
tyłu, a ja widziałem tylko jej długą łabędzią
szyję. Tak jak wszystko wokół, widok ten był
279/386
niemal porażający. Od kiedy kobieca szyja
wprawia mnie w taki zachwyt?
— Widzi pan, już pan zaczyna odczuwać
zmianę. Dlatego to jest takie wspaniałe. Cały
ten świat jest pańskim wytworem. Aż się
prosi, by się weń zanurzyć i nigdy nie wracać
do domu.
— Czy to naprawdę Piekło? To tutaj
trafiają ludzie, którzy zgrzeszyli?
— Tak. Mówił panu o tym Mel Shaveetz,
ale pies zaczął na niego warczeć. Gdyby
ludzie wiedzieli, jak pysznie się tutaj żyje, czy
sądzi pan, że chciałoby im się pracować w
pocie czoła? Że staraliby się być lepsi, dojść
do czegoś w życiu, pomagać sobie nawzajem?
Wielu z nich czekałoby z założonymi rękoma
na śmierć. Albo zabiłoby się z byle jakiego
powodu, żeby znaleźć się tu przed czasem.
280/386
— Czy każdemu jest w Piekle tak dobrze?
— Bez wyjątku.
— Więc jak wygląda Niebo?
— Nieskończenie lepiej. Ale trafić do
Nieba, panie Gallatin, jest nadzwyczaj
trudno. Na granicy niemożliwości.
— Tak czy inaczej wszyscy wygrywają:
Piekło jest wspaniałe, a Niebo jeszcze lepsze.
— To nie powinno mieć dla pana żadnego
znaczenia. Życie ma sens, który wykracza
poza kończącą je błogą śmierć.
— Na czym polega ten sens?
Zebrani wokół stołu ludzie najwyraźniej
zapomnieli o mnie i powrócili do biesiadow-
ania. Kilkoro zaczęło śpiewać. Czarny muzyk
zagrał piosenkę Lovin’ Spoonful Coconut
Grove. Inni objadali się kurzymi udkami,
stekami albo lodowymi tortami. Korciło
281/386
mnie, aby do nich dołączyć. Jak wygłodniały
dzieciak chciałem natychmiast znaleźć się
przy tym stole.
— Niech pan posłucha, Gallatin! I przest-
anie się ślinić na widok hamburgera. Mówię
o niesłychanie ważnych sprawach. Ludzie
żyją po to, aby wnieść wkład w poszerzenie i
wzbogacenie ludzkich doświadczeń. Każdy
powinien robić to według swoich sił i możli-
wości. Cylinder jest tego materialnym dowo-
dem. Po śmierci ludzie, którzy zawiedli, przy-
chodzą tutaj, a ci, którym się powiodło, idą
do Nieba. Ale nie mogą się o tym dowiedzieć,
bo nikomu nie chciałoby się trudzić, snuć
marzeń ani kochać szczerze i z całego serca.
Bez względu bowiem na to, jak żyją, spotyka
ich szczęśliwy koniec.
Beeflow umilkł na chwilę.
282/386
— Postęp ludzkości przebiega wolno, ale
równomiernie. W tej chwili jednak Szatan
usiłuje to zmienić. Twierdzi, że w Piekle nie
ma już miejsca i w związku z tym przesiedla
coraz więcej ludzi z powrotem na ziemię.
Tym, którzy wracali, obiecywano, że prze-
prowadzka
ma
charakter
tymczasowy.
Uprzyjemnia im się pobyt na ziemi, pozwala-
jąc im tworzyć własne środowisko. W tej
kwestii Bóg nie może się z Szatanem
sprzeczać, ale wiemy, że to nic nowego. Tego
rodzaju zsyłki trwają już od wieków, lecz do
tej pory Bóg przymykał na nie oko, ponieważ
ci nieliczni, których odesłano na ziemię, byli
uznawani przez żyjących za chorych umysło-
wo i traktowani z lekceważeniem. Ale to się
skończyło.
— Dlaczego? Co się dzieje?
283/386
— Ludzie przestali wierzyć w ideę potępi-
enia. Człowiek nie uważa już, by zasługiwał
na wieczne męki, bo coś zrobił lub czegoś nie
zrobił na ziemi. Poczucie winy wygasło. Daw-
niej ludzie tak bardzo lękali się pośmiertnej
kary, że wymyślali najbardziej przerażające
scenariusze. I oczywiście, kiedy umierali,
wszystkie te koszmary im się przydarzały.
Przenosili w sobie swoje najgorsze lęki, które
stawały się rzeczywistością. Ale teraz —
koniec. Dziś przeciętny człowiek uważa cuch-
nące siarką i ogniem Piekło za przeżytek, a
Niebo kojarzy mu się najwyżej z dziecięcym
marzeniem.
— Ponieważ żyjemy szczęśliwiej, stajemy
się także szczęśliwsi po śmierci?
— Tak jest, i Szatana strasznie to złości.
Był zadowolony, dopóki w Piekle panowało
284/386
cierpienie. Ale w ostatnich dziesięcioleciach,
odkąd ludzie zaczęli kształtować swój obraz
Piekła na podstawie tego, czego zaznali w ży-
ciu, stało się ono całkiem miłym miejscem.
Szatan nie może się z tym pogodzić. Dlatego
zmienił reguły gry: odsyła zmarłych na
ziemię en masse. Nie ma wątpliwości, jaki
wpływ będzie to miało na żyjących.
— Dlaczego Bóg go nie powstrzyma?
— Dlatego, że chce, abyśmy my go
powstrzymali. To nasze ciągle aktualne
zadanie.
— Jak? Jak mamy powstrzymać samego
Diabła?
— Trzeba obmyślić plan działania. A
może nawet kilka planów, uwzględniając
różne ewentualności. Rzecz jasna, jedne
plany się sprawdzą, drugie nie.
285/386
— Jezu, Bili! Czy mamy cię zaciągnąć do
stołu linami? Zamówiliśmy nawet twoją ulu-
bioną potrawę: sałatkę ziemniaczaną z pod-
wójną rzodkiewką. — Ojciec wyrósł nagle
przede mną, posyłając mi ten swój uroczy
uśmiech, który sprawiał, że miałem ochotę
wejść mu na kolana i zostać tam na zawsze.
— Tato, a gdzie mama? Jest tutaj?
Uśmiechnął się i pokazał kciukiem przez
ramię. Pobiegłem tam wzrokiem. Z restaur-
acji wychodziła moja matka. Z gardła wyrwał
mi się krzyk, którego nie potrafiłem
utrzymać na wodzy. Oto stała przede mną i
wyglądała jak za swoich najlepszych dni, zan-
im rak przeżarł jej ciało. Ubrana w swoją
spódnicę w biało— czerwone prążki, czarne
włosy znowu były długie i kręcone. Ale na-
jbardziej zachwyciło mnie to, że ponownie —
286/386
tak jak dawniej — miała pucołowatą twarz.
„Jestem ładnie zaokrąglona”, mawiała o
sobie. Nie była już tą łysą, chudą jak patyk
kobietą, która pewnego dnia w łóżku obróciła
się twarzą do ściany i pozostała tak właściwie
do końca, powoli gasnąc.
W rękach trzymała torcik kremowy.
Bladoróżowy po bokach i polany gorzką,
czarną czekoladą na górze. Mój ulubiony.
Zawsze piekła go na specjalne okazje. Ostatni
raz jadłem go w dniu mojego ślubu. Rae
wzięła od mamy przepis, ale nie potrafiła
zrobić go tak dobrze jak ona. Wszystkie
matki
mają
jeden
tajemniczy
przepis,
którego nie da się podrobić; u mojej mamy
był to właśnie torcik z kremem.
Podszedłszy do stołu, położyła ciasto
przed pustym krzesłem. Wysunęła rękę i
287/386
ułożyła srebrną zastawę. Wiedziałem, że na-
krywa dla mnie. Chodź i ukrój sobie kawałek,
mówiła. Usiądź obok ojca i mnie i opowiadaj,
jak ci się żyło po naszej śmierci. Opowiedz
nam o Rae, którą zawsze lubiliśmy, o twojej
pracy i o tym, co cię zajmuje i pociąga.
Kochamy cię i chcemy wiedzieć o wszystkim,
co cię dotyczy. Ilu ludzi na tej ziemi
chciałoby wiedzieć o tobie wszystko? Ilu
ludzi…
— Oni nie żyją, panie Gallatin.
Mrugnąłem, przenosząc spojrzenie z
matki na ojca. Pogrążyłem się w transie.
Matka, ojciec, torcik, restauracja…
— Oni nie żyją, a pan ma coś do
zrobienia.
Słowa Beeflowa podziałały na mnie jak
uderzenie
młotem.
I
zabolały
równie
288/386
dotkliwie. Nie chciałem ich słyszeć; nie
chciałem, żeby obraz moich ukochanych rod-
ziców znikł tylko dlatego, że oboje byli
martwi.
— Czego chcesz ode mnie?! To moi rod-
zice! Nie widziałem ich… Czy nie mogę pobyć
przez pięć minut z rodzicami?
— Szuka pan powodów, by tutaj pozostać.
A im dłużej pan tu pozostanie, tym więcej
powodów pan znajdzie. Trudna sprawa. Pok-
usa jest silna. Ale wszystko tutaj pochodzi z
pańskiego życia, panie Gallatin, jest z życia
wzięte, rozumie pan? Miał pan szczęście,
skoro zgromadził pan tyle miłych wspomni-
eń. Życie dobrze się z panem obeszło. Okaza-
ło się dobrym przyjacielem. Czyż nie jest pan
jego dłużnikiem?
289/386
Z furią obróciłem się w stronę głosu. Bez
namysłu.
A
kiedy
go
ujrzałem,
gdy
zobaczyłem, kim jest, rozpłakałem się. Mówił
bowiem prawdę: był wszystkim tym, czego
nie chciałem o sobie wiedzieć. Nie miał żad-
nego określonego kształtu ani rozmiaru. Nie
można go było nazwać ani człowiekiem, ani
potworem, Diabłem ani niczym innym. Był
skupiskiem wszystkich cech, które człowiek
stara się zlekceważyć, zakryć i wyprzeć, przed
którymi broni się setkami argumentów, byle
nie przyznać: „Taki jestem, oto cząstka
mnie”.
Potem jednak zaszło coś zdumiewającego
— i wcale nie jestem pewien, czy mogę to
przypisać sobie. Odwróciłem się. Odwró-
ciłem się od pana Beeflowa i spojrzałem
znowu na suto zastawiony stół, rodziców i
290/386
rzeczy, dzięki którym moje życie było wielkie,
nie zaś skarlałe i szmatławe. Ujrzałem
dobrych ludzi, pyszne potrawy, drzewa
kołyszące się na wietrze, poczułem zapach
wiosny,
jedzenia
i
życia…
Mimo
że
„zobaczyłem” Beeflowa, udało mi się przeżyć
i przenieść wszystkie te wspaniałości do
śmierci, która pewnego dnia stanie się moim
udziałem. Czułem wdzięczność. Wiedziałem
też, że Beeflow ma rację: choć było to
bolesne, musiałem na razie zrezygnować z
tego wszystkiego i wrócić do poprzedniego
życia, zachować je w dawnej postaci.
— Synu? — odezwał się tato. Zamknąłem
oczy.
— W porządku, panie Beeflow. Rozu-
miem. Proszę mnie zabrać z powrotem.
291/386
Natychmiast coś ciepłego i znajomego
polizało mnie po dłoni. Tym razem nie ot-
worzyłem oczu. Zostałem łagodnie pociąg-
nięty za lewą rękę. Postąpiłem kilka kroków
na oślep, z ufnością, wiedząc, że prowadzi
mnie Cyrus. Było to zresztą wcale sensowne
— skoro zdecydowałeś się wrócić, jedynie
twoja dusza mogła powieść cię tam, skąd
wyruszyłeś.
— Wolnego, monsieur. Kto zapłaci za
danie, Bill? Rachuneczek proszę. Jak się je
przy moim stole, Bill, to płaci się za moje
potrawy.
Diabeł nosił kucharską czapkę. Jeden z
tych idiotycznych białych czepków, które
sterczą na głowie niczym ozdoba na baranim
udźcu podanym w pięciogwiazdkowej res-
tauracji. Reszta też była biała. Jego twarz nie
292/386
wyróżniała się niczym szczególnym — ot,
zwykła gęba na białym tle. Chociaż nie, była
w niej jedna osobliwość: Diabeł miał dwa
wąsiki. Małe wąziutkie pasemka, ułożone
jeden pod drugim jak linie na papierze.
— O, widzę, że podziwiasz moje wąsy.
Czyżbym zainicjował nową modę?
— Skoro pytasz, odpowiem: wyglądają
głupio. Poza tym ludzie nie mogą zapuścić
dwóch wąsów.
Wzruszył ramionami i podkręcił obydwa.
Najpierw górny, potem dolny.
— Ale mogą zapuścić grube wąsisko, w
którym następnie wytną przecinkę, tworząc
dwa poziomy.
— To jednak głupi pomysł.
— Każdy głupiec ma prawo do własnego
zdania. Wszelako trzymajmy się faktów, Bill
293/386
— jak zamierzasz zapłacić za zjedzone po-
trawy? Dodam, iż nie honoruję Visy ani
Mastercard. — Parsknął śmiechem, który
brzmiał, jak gdyby ktoś odkręcał mocno za-
ciśnięty plastikowy kapsel na butelce.
Zmrużyłem oczy, ale nie odwróciłem się.
Przypuszczam, że moja twarz zdradzała za-
kłopotanie, bo Diabeł ujął mnie za ramię.
Spróbowałem się wyszarpnąć, lecz nie chciał
mnie puścić.
— Sam się tutaj wprosiłeś, kolego, a teraz
chcesz się zmyć? Ludziom to nie uchodzi.
Każdy, kto zobaczy to, co ty, i zechce wrócić,
musi zapłacić.
— Czym zapłacić?
— Czymś, co kochasz. Pozwolę ci wrócić,
ale ceną za ten posiłek, za ten widok, który
przed chwilą obejrzałeś, jest coś, co kochasz.
294/386
Jeżeli tu zostaniesz, będziesz mógł to
zatrzymać. Jeśli odejdziesz, będziesz musiał
mi oddać cząstkę siebie, bez której życie za-
wsze wydawało ci się niemożliwe.
— Panie Beeflow? Jest pan tam? Czy to
prawda?
— Daj spokój, Bill. On ci nie pomoże.
Przecież widziałeś, jak wygląda.
— To także twoja sprawka?
— Owszem. Poświęcił swoje ciało. Był
przystojnym mężczyzną. Na dodatek bardzo
próżnym. Całymi godzinami mógł przeglądać
się w lustrze, podziwiając swoje odbicie. Nie
sądziłem, że będzie do tego zdolny, lecz
niekiedy ludzie mnie zaskakują.
Przypomniałem sobie o Cyrusie i spojrza-
łem na dłoń, za którą mnie trzymał. Cyrus
znikł — nie było tam nikogo. Tylko ziemia.
295/386
Ziemia w tym rajskim Piekle. Wziąłem się w
garść i poskładałem słowa, które nie
przyszły— by mi do głowy nawet w najgor-
szym śnie — ani teraz, ani za milion lat; za-
czerpnąłem głęboki oddech i oznajmiłem:
— Rae. Zabierz moją miłość do Rae.
Nie od razu odpowiedział. Prześwidrował
mnie spojrzeniem, jakby podejrzewał, że
próbuję
go
oszukać.
Obaj
jednak
wiedzieliśmy, że kto jak kto, ale on nie da się
oszukać.
— Spodziewałem się, że powiesz coś w
tym guście, Bill, ale to nie wystarczy. Spróbuj
jeszcze raz.
— Nie wiem, co powiedzieć. To najgorsza
rzecz, jaką mogę sobie wyobrazić. Nie kochać
mojej żony. Co mogłoby być gorsze od
niekochania Rae?
296/386
297/386
* * *
Wdrapałem się na okno w domu Erica
Dickeya i wróciłem do mojego świata i życia.
Momentalnie poczułem gęsty, ciężki dym.
Sekundę później przypomniałem sobie, że
wlazłem do tego domu po to, aby uratować
Erica i jego żonę przed spaleniem się w ogniu
zaprószonym przez jaskiniowca. Zeskoczy-
wszy z werandy, pobiegłem na tył domu. Na
środku podwórka płonął stos drewna i in-
nych przedmiotów. Strażacy polewali go
wodą, usiłując zapanować nad płomieniami.
Trochę dalej klęczeli oboje Dickeyowie, z
maskami tlenowymi na twarzach. Panował
taki rozgardiasz i harmider — biegający
ludzie, buzujący ogień, krzyczący policjanci,
strażacy — że nikt nie zwracał na mnie
uwagi. Mimo woli przemknęło mi przez
głowę, że nie było żadnego powodu, by
wchodzić do tego domu, skoro ogień palił się
na jego tyłach. A jednak, gdybym tam nie
wszedł…
— Bracie Bill?
Brooks podszedł do mnie z jednej strony,
a Zin Zan z drugiej. Żaden się nie uśmiechał,
moja twarz musiała wyglądać podobnie.
— Nic się panu nie stało?
Jakiś strażak, biegnąc do pożaru, mocno
mnie potrącił, ale nawet nie zareagowałem.
— Jestem waszym bratem? Tak będziecie
mnie odtąd nazywać? „Brat Bill”?
299/386
— Nie musimy tak pana nazywać, jeśli
pan sobie tego nie życzy. Czy nic się panu nie
stało?
— Wiecie, gdzie byłem, prawda? Skinęli
głowami.
— Wy
też
tam
kiedyś
byliście
i
widzieliście Diabła, zgadza się?
Znowu powolne przytaknięcia.
W tym momencie — wśród dymu, ognia,
zamieszania i hałasów — dostrzegłem coś, co
umykało mojej uwagi przez całe popołudnie,
choć bez przerwy miałem to przed oczami.
— O Boże, pan się nazywa Brooks Collins!
Na twarzy brata Brooksa pojawił się
zdawkowy uśmiech i zaraz zgasł. Ponownie
skinął głową.
— Mam wszystkie pana albumy.
300/386
— Niech pan o nie dba, bo więcej ich nie
będzie.
— Poświęcił je pan? — Upłynęło kilka
chwil, zanim zrozumiałem. — Oddał pan Di-
abłu swój talent?
— Razem ze sławą — potwierdził Brooks.
— Nie puściłby mnie, gdybym oddał tylko
talent. Dzisiejszy świat roi się od ludzi wyz-
bytych talentu, ale cieszących się sławą.
Przestałem być rozpoznawany na ulicach.
Pan poznał mnie tylko dlatego, że pan tam
był. Dostrzega pan rzeczy, których inni nie
widzą.
— Chyba powinniśmy już iść.
Chociaż mój dom znajdował się w pob-
liżu, spacer trwał na tyle długo, abym mógł
się rozejrzeć i docenić urodę świata tak, jak
nigdy przedtem. Co kilka kroków mijaliśmy
301/386
dom; starczyło rzucić nań okiem, żeby
wiedzieć, czy został przejęty czy nie. Jednego
z budynków nie byłem pewien i zakradłem
się pod okno, aby zajrzeć do środka. Nie
umiem wyrazić szczęścia, jakie ogarnęło
mnie na widok zwyczajnej rodziny siedzącej
przed
telewizorem
i
opychającej
się
popcornem.
— Czemu Mel Shaveetz i jego pies palili
się po wyjściu z domu, a jaskiniowiec nie?
Przecież wszyscy byli martwi.
— Bo Diabeł cały czas zmienia reguły. To
jeden z powodów, dla których tak wielu ludzi
nie może zaznać w życiu szczęścia — ciągle
zmieniające
się
reguły.
Nie
można
przewidzieć, co zdarzy się następnego dnia.
Dlatego tak trudno nam przekonać ludzi o
tym, co się dzieje. Wszystko toczy się coraz
302/386
szybciej, toteż Beeflow zaangażował się
bardziej bezpośrednio.
— Dlaczego Diabeł mu na to pozwala?
— Arogancja. Nie postrzega Beeflowa i
nas jako zagrożenia. No, i jesteśmy przy
pańskim domu. Czy wie pan, co należy
uczynić?
— Zostańcie tu. Muszę coś sprawdzić.
Stanęli koło latarni ulicznej, ja zaś pod-
szedłem do frontowych drzwi i je ot-
worzyłem. Zamknąłem je za sobą cicho,
jakbym nie chciał kogoś zbudzić, i stałem
chwilę w przedpokoju, sycąc się domem,
wdychając
domowe
powietrze.
Ilekroć
wracaliśmy z podróży, matka zwykła mówić:
„W domu nawet ściany leczą duszę”. Tak
właśnie było w tym momencie — czułem za-
pach mojego życia, którym przesiąkły te
303/386
pokoje, przebiegałem wzrokiem fotografie na
ścianach, sprzęty, których historię znałem od
samego początku. Miałem szczęście: wszys-
tkie wskazywały, że do tej chwili żyłem jak
król. Szczęściarz Bill. A przecież bracia
wspomnieli,
że
przed
moim
domem
zatrzymał się wóz do przewozu mebli. Wró-
ciłem tutaj, żeby zobaczyć, kto przejął nasz
dom i jak się w nim urządził. Chciałem
zobaczyć, co się zmieniło, aby przygotować
żonę i — na ile się da — uchronić ją przed
tym, co się stało. Dlaczego wszystko po-
zostało bez zmian?
I wtedy rozległo się skrzypnięcie, charak-
terystyczne
„gżżżyt”
przesuwanych
po
podłodze mebli. Ktoś był w domu. Sądząc po
odgłosie, na piętrze. Poczułem, jak jeżą mi
się włoski na karku, a oczy chcą wyskoczyć z
304/386
orbit. Miałem na nogach tenisówki, więc mo-
głem przejść po podłodze i wspiąć się na
schody w zasadzie bezszelestnie. Na scho-
dach dobiegł mnie parokrotnie ten sam
zgrzyt, raz głośniejszy i dłuższy, raz krótki i
ostry. Gżżyt — cisza — gżżżyyyt. Coś w tym
stylu. Nie mogłem rozgryźć, co to za dźwięk,
ale
jego
natarczywość
domagała
się
zbadania. Na szczycie schodów zamarłem,
czekając, aż odgłos się powtórzy. Dobiegł z
końca korytarza, z naszej sypialni. Gżżyt. Z
miejsca, gdzie stałem, było widać, że drzwi
sypialni są w jednej trzeciej uchylone i że tuż
za nimi, na podłodze, leży jakaś biała plama.
Nie widziałem jej jednak wyraźnie. Drobiąc
na palcach korytarzem, usiłowałem co chwila
skupić wzrok na owej bieli. Rozpoznawałem
ją krok po kroku. Kawałek materiału —
305/386
koszulka — biała bawełniana koszulka. Gdy
tylko zdałem sobie z tego sprawę, usłyszałem
inne odgłosy. Seks. Kochająca się kobieta,
której seks sprawiał ogromną frajdę.
Rae nie przepada za seksem. Stało się to
głównym problemem naszego małżeństwa.
Od czasu do czasu, owszem, bywa w odpow-
iednim nastroju, ale przypomina to trochę
sytuację, kiedy ma się ochotę na pizzę, lecz
nie robi się tragedii z jej braku. Ilekroć się
zgadza, zawsze mam poczucie, że wyświadcza
mi przysługę, ale nawet sobie nie wyo-
brażacie, jak okropnie mnie to dołuje i
przygnębia. Rae to kobieta, której zawsze
pragnąłem dotykać, ale jest jasne jak słońce,
że jej na tym nie zależy.
Koszulka poniewierała się na podłodze;
gdy zobaczyłem, że jest na niej napis, od razu
306/386
wiedziałem, że głosi: „Hard Rock Cafe”.
Koszulka należała do mnie, a choć była
bardzo duża, Rae się to podobało i często w
niej spała. Nadal wzdychała w sposób, który
musiałby podniecić każdego mężczyznę.
Kiedyś znałem te odgłosy, ale dawno ich nie
słyszałem. Nie miałem jednak wątpliwości.
Podszedłem do drzwi najbliżej, jak się dało, i
zerknąłem do sypialni.
Moja żona — naga w naszym łóżku —
siedziała okrakiem na facecie, którego twarzy
nie mogłem dojrzeć. Ujeżdżała go tak ostro,
że ich podrygujące ciała przesuwały łóżko po
podłodze. Gżżżyt.
Nawet wtedy, gdy się kochaliśmy, Rae
nigdy nie robiła tego w ten sposób, ponieważ
nie chciała, żebym ją oglądał w pełnym
negliżu. Wszystko działo się zawsze w mroku,
307/386
ona zaś miała na sobie jakąś szmatkę —
koszulkę albo bluzę. Jak gdyby okrycie ozn-
aczało, że trzyma się ode mnie i od tego aktu
na odległość, choć przecież właśnie go
uprawialiśmy.
Czy gapiłem się na nich? Tak. Czy się
napaliłem? Tak. Stojąc z boku, patrzyłem, jak
Rae robi z leżącym pod nią mężczyzną wszys-
tko to, o czym marzyłem, odkąd sięgałem
pamięcią.
Co
oddałem
Diabłu
za
możliwość
powrotu? Miłość Rae do mnie. Moja miłość
to za mało, tak przynajmniej powiedział.
Wtedy dorzuciłem także jej miłość.
Nasz związek nie wyglądał różowo. Seks
do reszty wyparował z naszego życia, no i
kłóciliśmy się częściej, niż było warto. Mimo
to wiedziałem, że Rae kocha mnie na swój
308/386
zalękniony, tajemniczy sposób. Widziałem to
w jej oczach, gdy czasem na mnie patrzyła
lub robiła inne rzeczy, które w sumie rekom-
pensowały brak miłości fizycznej. Czasami
układa się między ludźmi tak dobrze, że
żadne nie myśli o tym, czego im brakuje,
ponieważ kocha drugą osobę taką, jaka ona
jest.
Stojąc tam i patrząc, jak moja żona
pieprzy się z innym facetem, uprzytomniłem
sobie, że Diabeł raz jeszcze zamieszał w
regułach: do mojego domu nie wprowadzili
się umarli. Nie trzeba było instalować dekor-
acji z Casablanki ani dżungli. Wszystko
zostało po staremu — z jednym wyjątkiem:
miłość Rae do mnie umarła. Czy potrze-
bowałem na to jeszcze jakichś dowodów poza
tym, co działo się na moich oczach?
309/386
Uznałem, że nic tu po mnie. Obróciwszy
się, wróciłem po schodach do holu. Miałem
zamiar wyjść z domu, ale gdy dotknąłem
klamki frontowych drzwi, zatrzymałem się.
Zawróciłem do kuchni i bez zastanowienia
pocałowałem naszą nową lodówkę. Przedmi-
ot, od którego wszystko się zaczęło. Chciałem
to zrobić przed wyjściem, nie pytajcie
dlaczego. Po prostu było to dla mnie ważne.
Pocałowałem naszą srebrną lodówkę i
poczułem na wargach jej chłodny metal.
Właśnie miałem zamiar wyjść.
— Panie Gallatin? — Głos Beeflowa.
Stałem wpatrzony w lodówkę.
— Co?
310/386
— Nie wiem, czy to pana pocieszy, ale to
nie jego sprawka. To trwa już od jakiegoś
czasu. Wie pan, na górze…
— Rozumiem.
— Miał pan o tym nie wiedzieć. Ona była
zawsze ostrożna i dyskretna. Ale kiedy zapro-
ponował mu pan… kiedy oddał jej miłość do
pana…
— Wiem, o co ci chodzi, Beeflow. Nie
jestem aż takim idiotą. On pokazuje mi
prawdę, ty pokazujesz mi prawdę — obaj
zabijacie mnie tą całą prawdą o moim życiu.
Czy na tym polegał wasz plan? No bo co z
niego wynika? Poznanie prawdy uzmysławia
ci jedynie, jak bardzo się myliłeś i jak wstręt-
ny jest ten świat.
— Czasami.
Ale
czasem
też
lepiej
wyostrza dobre rzeczy.
311/386
Podniosłem ręce z odrazą.
— Dosyć tego. Okej? Ani słowa więcej.
Wyszedłem po raz ostatni z domu i
ruszyłem w kierunku braci, nie bardzo
wiedząc, czy to, czego dowiedziałem się od
Beeflowa, polepsza czy też pogarsza sprawę.
Nie miałem czasu na rozmyślania. Ni
stąd, ni zowąd z końca ulicy doleciały krzyki i
tupot biegnących ludzi. Chmara biegnących
ludzi. Dołączyłem akurat do Brooksa i Zin
Zana, kiedy ten tłum się zmaterializował. Na-
jpierw zjawiła się grupa mężczyzn w
przebraniu rzymskich gladiatorów — miecze,
tarcze, sandały pod kolana, wszystko, co
trzeba. Przebiegli pac–pac–pac ulicą, plaska-
jąc podeszwami sandałów. Wyglądali tak,
jakby narobili w gacie ze strachu. Co rusz
312/386
oglądali się przez ramię na to, co nadciągało
za nimi.
Kiedy zniknęli, minęło kilka chwil, po
czym napłynęła druga fala biegnących. Około
stu dzikich, wyjących kobiet ubranych w zwi-
erzęce skóry i z bajecznie kolorowymi
piórami na głowach; niosły włócznie, miecze
i inną niebezpieczną broń, twarze niektórych
były pomalowane w barwy wojenne. Kobiety
przetoczyły się hurmem za przerażonymi gla-
diatorami. Było jasne, że wkrótce ich dogon-
ią. Gdy minęła nas ostatnia z nich,
odezwałem się:
— Kurwa, a to co?
Brooks i Zin Zan puścili się za nimi
biegiem.
— Jakiś głupi umarlak wybrał sobie
dekoracje z filmu Herkules i niewolnice —
313/386
wyjaśnił Brooks. — Zgadnij, co się stało:
niewolnice uciekły.
— I my mamy temu zaradzić? Ja i wy? W
trójkę? Pędziliśmy za kobietami, kiedy brat
Zin Zan dodał:
— Wreszcie coś się dzieje.
314/386
Bóg z wody
Cierpliwość nie życzy sobie w domu Zdu-
mienia, bo Zdumienie to okropny gość. Zuży-
wa cię do cna, nie przejmując się tym, co
kruche i nie do zastąpienia. Jeśli cię
uszkodzi, wzrusza ramionami i idzie dalej,
jakby
nigdy
nic.
Nieproszone,
często
sprowadza swych podejrzanych przyjaciół:
wątpliwość,
zazdrość,
chciwość.
Razem
zaprowadzają
własne
porządki;
prze-
meblowują wszystkie twoje pokoje dla włas-
nej wygody. Mówią dziwnymi językami, nie
siląc się na tłumaczenie. Pitraszą w twoim
sercu nieznane potrawy o dziwacznych
smakach i aromatach. Co czujesz, gdy
wreszcie odchodzą — radość czy smutek? Ci-
erpliwość zawsze zostaje z miotłą w ręku.
Lubiła trzymać świeczki w sypialni.
Zdaniem Ettricha świeczki miały swoje
miejsce w kościele, na urodzinowym torcie i
podczas przerwy w zasilaniu. Nigdy jednak
nie powiedział jej tego, nawet półżartem.
Była bardzo wrażliwa — brała na serio wszys-
tko, co mówił. Wkrótce po tym, jak się pozn-
ali, zdał sobie sprawę, że łatwo, zbyt łatwo,
można ją zranić. Wystarczyło jedno ostre sło-
wo
lub
sarkastyczna
uwaga,
by
ją
znokautować. Sama wyznała, że dopiero
niedawno wydobyła się z poczucia, iż musi
zadowolić cały świat.
— Brałam narkotyki, choć ich nie cierpi-
ałam — oświadczyła. — Chciałam, żeby mój
316/386
chłopak mnie kochał, więc ćpałam razem z
nim. Byłam śmierdzącym tchórzem.
Umiała się przyznać do błędów. Od
początku była gotowa zdradzić mu swoje
najintymniejsze sekrety. Było to zarazem ek-
scytujące i żenujące. Ettrich trocheja kochał.
Któregoś dnia, spacerując po mieście,
przeszedł obok sklepu. Na widok kobiet oczy
Ettricha stawały się żarłoczne. On nie był
tego świadom, lecz jego oczy widziały wszys-
tko, co wiązało się z kobietami: ich stroje,
sposób palenia papierosów, wielkość stóp,
odruch zaczesywania włosów, kształt torebki,
odcień lakieru na paznokciach. Czasem mi-
jała sekunda, zanim do niego dotarło, że jego
umysł coś zarejestrował: szczegół, odgłos,
mgnienie. Wtedy spoglądał ponownie. Za
każdym razem przekonywał się, że odebrane
317/386
nieświadomie
impulsy
były
prawdziwe:
rzeczywiście dostrzegł połysk słońca na
zielonej jedwabnej bluzce naciągniętej na
pokaźny biust. Dłoń na stole, dziwnie szor-
stką i toporną, należącą do niezwykle eleg-
anckiej kobiety. Albo intrygujące oczy w
kształcie migdałów czytające francuską gaz-
etę sportową. Albo promienny uśmiech na
twarzy niepozornej kobiety, który zmieniał ją
nie do poznania.
W dniu, kiedy się spotkali, Ettrich
przeszedł obok jej niewielkiego sklepu. Mijał
go przedtem wiele razy w drodze do pracy,
nigdy jednak nie zaglądał w okno wysta-
wowe. A jeśli nawet, nie przypominał sobie,
co tam widział. Był to fragment codziennej
scenerii, tło jego życia. Ale dziś spojrzał tam i
zobaczył ją — wpatrzoną w niego.
318/386
Co dostrzegł najpierw? Później usiłował
sobie przypomnieć ten moment, ale bez
skutku. Obszerne szklane drzwi sklepu były
zamknięte. Kobieta gapiła się prosto na
niego. Była drobna. Może właśnie to
przykuło jego uwagę. Była drobna i miała
szczupłą,
zmysłową
twarz
psotliwego
aniołka. Wyglądała jak podrzędny cher-
ubinek, który przypadkiem znalazł się na
fresku w wiejskim kościele gdzieś we
Włoszech. Mimo świętego oblicza w jego
spojrzeniu jest coś jeszcze, jakaś przekora,
która każe się domyślać, że modelem dla tego
niebiańskiego
duszka
była
zapewne
kochanka artysty.
Miała na sobie błękitną letnią sukienkę,
która opadała jej akurat do kolan. Choć nie
zachwyciła Ettricha urodą, tak jak inne
319/386
kobiety, jednak zwolnił kroku, a potem zrobił
coś dziwnego. Zatrzymał się i pokiwał do
niej. Mały ruch dłoni uniesionej na wysokość
piersi. Wykonując ten gest, pomyślał: Po co
ja to robię? Upadłem na głowę?
Powietrze wokół niego wypełniło się
nagle wonią gorącej pizzy. Ettrich obrócił się
lekko i ujrzał faceta niosącego wielkie bi-
ało–czerwone pudełko. Kiedy odwrócił się z
powrotem, kobieta za szklanymi drzwiami
odpowiedziała mu kiwnięciem ręki. Przez
moment, trwający może półtorej sekundy,
zastanawiał się, dlaczego ona to robi. Czemu
do mnie macha? Był to ładny, bardzo kobiecy
ruch. Jej prawa dłoń, przysunięta do piersi,
poruszała się szybko w lewo i w prawo, jak
wycieraczka na szybie auta. Spodobały mu
się zarówno ten gest, jak i kryjący się za nim
320/386
uśmiech
—
ciepły,
otwarty,
śmiały.
Postanowił wejść do środka.
— Cześć — rzucił bez wahania. Jego serce
przepełniały spokój i szczęście. Był w swoim
żywiole. W ciągu lat Vincent Ettrich nawiązał
znajomość z tak wieloma kobietami, że per-
fekcyjnie opanował modulację swego głosu.
Tym razem powitanie zabrzmiało radośnie i
przyjacielsko — cieszę się, że cię widzę! W
jego głosie nie było mrocznych, typowych dla
macho ani seksualnych tonów. Jeśli przez
kilka następnych minut wszystko dobrze się
ułoży, Ettrich będzie mógł to wykorzystać
później.
— Cześć — odpisnęła cicho, jak małe
dziecko, które patrzy na ciebie z nadzieją w
oczach, chcąc i jednocześnie bojąc się pode-
jść. Cofnęła rękę i oparła ją na lewej piersi,
321/386
jak gdyby badała sobie tętno. — To było
bardzo miłe. Podobało mi się, że pan to
zrobił. Poczuł pustkę w głowie.
— Co takiego?
— Że pomachał pan do mnie. Mimo że się
nie
znamy.
To
jak
podarunek
od
nieznajomego.
— Nie mogłem się powstrzymać.
Zmarszczyła brew i odwróciła spojrzenie.
To z kolei nie spodobało się jej. Nie chciała
słyszeć od następnego mężczyzny, że jest
ładna i że chce ją poznać. Pragnęła tylko
otrzymać nieoczekiwany prezent od niezna-
jomego i wrócić do normalnego życia.
— Zobaczyłam pana wcześniej niż pan
mnie — dodała, nadal unikając jego wzroku.
— Często tędy przechodzę, ale jakoś nie
zaglądałem do środka. — Podniósł głowę i
322/386
rozejrzał się wokół siebie. Uśmiechnął się, a
zaraz potem zachichotał. Otaczała ich dam-
ska
bielizna:
biała,
różowa,
fioletowa,
czarna… Setki kompletów. Wszędzie wisiały
biustonosze i majteczki, białe tangi i śli-
wkowe stringi, przezroczyste nocne koszule…
Wszystko, o czym marzy kobieta, by na siebie
włożyć, i co mężczyzna pragnie z niej zdjąć.
Ettrich uwielbiał sklepy z damską bielizną.
Bywał w wielu i kupował mnóstwo dla róż-
nych kobiet.
— 34B?
— Słucham?
Wskazała na jego pierś i zrobiła kółko
palcem.
— Przypuszczam, że nosi pan rozmiar
34B. — Uśmiechnęła się i był to uśmiech
cudowny: wesoły i filuterny.
323/386
Ettrich złapał jej żarcik w locie i posłał jej
natychmiastową ripostę.
— Czy kobiety, które tutaj przychodzą, są
z reguły zadowolone ze swojego biustu?
Niemal wszystkie, które znam, uważają, że
mają albo za duże, albo za małe piersi. Kobi-
ety są bardzo wyczulone na tym punkcie. —
Odczekał sekundę, sprawdzając, czy złapała
jego podwójną kontrę. Jej podstępna mina i
nagle rozszerzone oczy powiedziały mu, że
zrozumiała go świetnie. Pokrzepiony na
duchu Ettrich ciągnął dalej: — Praca tutaj
musi być ciężka.
— Dlaczego?
— Codziennie
musi
pani
spełniać
wymagania klientek, które na ogół nie są
zadowolone ze swojego wyposażenia.
324/386
Jej uśmiech powrócił wolno. Miała małe,
lekko zakrzywione ząbki.
— Wyposażenia?
Ettrich nie wahał się ani na moment.
— Tak jest, a pani praca polega na
dopasowaniu tego wyposażenia do na-
jnowszego rynsztunku.
Kobieta wykonała szeroki łuk ręką, zagar-
niając sklepowe wnętrze.
— Więc tak to wygląda? Jak rynsztunek?
— Nie przestała się uśmiechać. Zaczynała go
lubić.
Ettrichowi udało się wsadzić jedną nogę
w drzwi.
Sięgnął po leżący na ladzie atłasowy bius-
tonosz w odcieniu miedzi i podniósł go takim
gestem, jakby prezentował dowód rzeczowy
w procesie sądowym.
325/386
— Proszę połączyć ten kolor z piękną
czarną skórą, a otrzyma pani broń binarną.
— Odłożył biustonosz i wziął jasnoniebieskie
stringi, które ważyły tyle co mgiełka. — A oto
pocisk klasy ziemia–powietrze. Zabójczy bez
względu na odległość od celu.
— Jeśli włożysz go dla swojego chłopaka,
to już po nim? Skinął głową.
— Właśnie. Co więcej, mężczyźni nie dys-
ponują ekwiwalentnym uzbrojeniem. Czy
zdaje sobie pani z tego sprawę? Nie istnieje
nic, co mężczyzna mógłby na siebie włożyć,
aby wywrzeć na kobiecie wrażenie podobne
do tego, jakie te fatałaszki robią na nas. To
nie fair.
Taksowała go wzrokiem, jakby się za-
stanawiała, czy jest bezczelny czy zabawny.
Czy warto podtrzymywać tę rozmowę?
326/386
Ettrich niemal widział wiszący nad jej głową
znak zapytania. Zbliżała się jedna z przeło-
mowych chwil we wczesnej fazie znajomości.
Wymienili
powitania,
zagaili
rozmowę,
trochę się podroczyli. Zapadła pauza pod
tytułem
„Czy
będziemy
to
ciągnąć?”
Następny ruch należał do niej. Ettrich był
szalenie ciekaw, co zrobi.
— Jak pan ma na imię?
— Vincent. Vincent Ettrich.
Wysunęła rękę do powitania, po czym
nagle, nie wiedzieć czemu, cofnęła ją. Zbiło
go to z tropu.
— Ja jestem Coco. Coco Hallis — pow-
iedziała w końcu.
— Nie! Naprawdę nazywasz się Coco Hal-
lis? To niesamowite.
— Czemu?
327/386
— Bo to rzadko spotykane nazwisko, a ja
już znam kogoś, kto się tak nazywa.
Teraz z kolei ona mu nie uwierzyła, cho-
ciaż mówił prawdę. Poczuł, jak łącząca ich
więź
słabnie,
i
zdecydował
się
na
dramatyczny gest. Wyciągnął z kieszeni tele-
fon komórkowy i wybrał numer. Młoda kobi-
eta skrzyżowała ręce, dając do zrozumienia,
że czeka na dowody.
Podniósłszy słuchawkę do ucha, Ettrich
odczekał chwilę, po czym prędko podał jej
telefon.
— Posłuchaj!
Wzięła go z niejakim wahaniem, zdążyła
jednak usłyszeć po drugiej stronie kobiecy
głos mówiący mocnym, profesjonalnym
tonem:
328/386
— Cześć, tu mówi Coco. Przez najbliższe
dwa miesiące będę za granicą. Można się ze
mną skontaktować w Sztokholmie pod
numerem…
Zanim nagrana wiadomość dobiegła
końca, Coco numer dwa oddała telefon
Ettrichowi.
— Nie do wiary. Jakie jest prawdo-
podobieństwo takiego zdarzenia? Czym ona
się zajmuje?
Ettrich wsunął komórkę z powrotem do
kieszeni.
— Nafciarstwem.
Jeździ
po
świecie,
szukając nowych złóż ropy naftowej i gazu.
Wraca z różnych przedziwnych miejsc, Baku
albo Kirgistanu, i opowiada wspaniałe histor-
ie o…
— A czym ty się zajmujesz, Vincencie?
329/386
Zaczynał się akt drugi. Kiedy Ettrich był
młodszy i mniej pewny siebie, w tym mo-
mencie serwował swoje pierwsze kłamstwo.
Po ukończeniu college’u zatrudnił się w
reklamie i pracował tam do tej pory.
Ponieważ był bystry i umiał przewidzieć, co
powinno/może/musi się stać następnym
przebojem, szybko odniósł sukces. Kariera w
reklamie nie robiła jednak na kobietach
pożądanego wrażenia, chyba że same pra-
cowały w tej branży. Chciały, by je oczarował
zarówno mężczyzna, jak i jego zawód. Więk-
szość widziała siebie w ramionach tytanów,
geniuszy albo podróżników — co najmniej
zaś artystów, których by zainspirowały do
stworzenia nowych, wielkich dzieł.
— A czym ty się zajmujesz, Vincencie? —
Ileż razy słyszał to pytanie przez te wszystkie
330/386
lata, kiedy uganiał się za kobietami? Czym
się zajmował? Próbował skłonić ludzi, by
kupili keczup, śliniaczki i kiepski samochód.
Mydlił klientom oczy kolorowymi obrazkami
i pięknymi ludźmi, aby przekonać ich do zak-
upu tego, co akurat reklamował. Choćby nie
wiadomo, jak pokrętnej czy sprytnej odpow-
iedzi udzielał na to pytanie, taka była prawda
na temat jego pracy. Często podawał się za
„kreatywnego konsultanta” — cokolwiek to,
do diabła, znaczyło. Przekonał się, że oczy
kobiet rozjaśniały się na dźwięk słowa
„kreatywny”, toteż rzucał nim przy każdej
nadarzającej się okazji.
— Latam balonami na ogrzane powietrze
— poinformował Coco Hallis Dwa.
331/386
Szczeknęła
głośnym,
spontanicznym
śmiechem i zatrzepotała rękoma, jakby
pokazując, że to kompletna niedorzeczność.
— Akurat!
Dokładnie takiej odpowiedzi oczekiwał.
Trafnie ją rozszyfrował.
— Nie wierzysz mi? — Uśmiechnął się
niewinnie.
— Nie, nie wierzę. Zawsze nosisz garnitur
i krawat, kiedy szykujesz się do lotu?
— Nigdy nie wiadomo, kogo się tam
spotka. — Miał opanowany, pewny siebie
głos. Choć przed chwilą nazwała go kłamcą,
nawet nie drgnęła mu powieka.
— Nie, serio, Vincencie. Czym naprawdę
się zajmujesz?
— Jestem operatorem żurawia.
— Żurawia?
332/386
— No wiesz, to taki ptak o długich
nogach, który… Tym razem prychnęła śmie-
chem, równie donośnie jak poprzednio. To
znaczyło, że ujęły ją jego żarty.
— Noo, powiedz!
— Wyrabiam ruskie baby. Bierze się
wielką babę i wkłada do niej mniejszą, a po-
tem jeszcze…
Niektóre kobiety wspaniale łapały się na
tę sztuczkę. Klucz, lawiruj i rozbaw je do łez,
lecz nie mów im prawdy, dopóki ich śmiech
nie przygaśnie i nie pojawi się pierwsza odro-
bina złości. Dzięki temu, gdy w końcu się
przyznasz,
będą
szczęśliwe
i
niemal
wdzięczne.
Ettrich obserwował, jak wesołość w jej
oczach zanika, mimo że jej twarz wciąż
oświetlał ogromny uśmiech. Zbliżał się
333/386
moment wyznania, w przeciwnym bowiem
razie kobieta zirytuje się albo uzna go za
pomyleńca.
— Pracuję w reklamie.
— Jesteś dobry? — spytała natychmiast.
— Proszę? — Nikt nigdy nie zadał mu tego
pytania.
A już na pewno nie ktoś, kogo poznał
zaledwie dziesięć minut wcześniej. Czyjej
bezczelność obudziła w nim niesmak czy
zainteresowanie?
Podniosła błękitne stringi, które przed
chwilą trzymał, i cisnęła nimi w niego.
— Sprzedaj mi je. Pokaż, jakbyś mnie
zachęcił do kupna. Był to dobry, nies-
podziewany pomysł — i duża frajda.
Coco Dwa okazywała się świetną dziew-
czyną. Ettrich wziął skąpe figi i wlepił w nie
334/386
wzrok. Był mistrzem w swoim fachu, toteż
pomysł przyszedł mu do głowy w ciągu paru
sekund.
— Nie próbowałbym ci ich sprzedać na
seks, bo tego właśnie się spodziewasz. Znasz
tę scenę: urodziwa dziewczyna na plaży
odwrócona ku morzu, której stringi służą za
cały przyodziewek. Nieopodal gapi się na nią
jakiś przystojniak. Zapomnij. Zbyt płaski
koncept, zbyt ograny — widzieliśmy to już ze
sto razy. Robimy kampanię do czasopisma
czy telewizji?
Coco skrzyżowała ręce i wzruszyła rami-
onami. Udawała klientkę, której Ettrich stara
się zaimponować.
— Wszystko jedno. A więc żadnych
nagusek?
335/386
— Żadnych.
Wykorzystaj
seks
do
sprzedania czegoś nudnego, nad czym klient
się nie zastanawia: kremu do golenia albo
piecyka kuchennego. Jeśli chcesz sprzedać
coś, co samo w sobie jest seksowne, powin-
naś przyjąć inną strategię.
— Na przykład?
W jego kieszeni tkwiła pocztówka, którą
dziś rano dostał od byłej żony, Kitty. Choć
nim gardziła, zawsze przysyłała mu ciekawe
pocztówki. Był to jeden z jej sposobów
skomunikowania się z nim bez konieczności
bezpośredniej
rozmowy.
Zdjęcie
przed-
stawiało płowego shar–pei, tego cudacznego
chińskiego psa, którego pysk i ciało są tak
pofałdowane, że przypominają bryłę roztopi-
onej masy karmelowej. Zwierzak miał na
głowie ozdobne meksykańskie sombrero i
336/386
wyglądał, jakby mu ktoś złamał serce. Ettrich
położył pocztówkę na kontuarze. Z drugiej
kieszeni wyjął dwie fiszki wielkości trzy na
pięć cali i gruby czarny flamaster. Na psim
pysku zakreślił wielki „X”.
Coco spojrzała najpierw na zdjęcie, a po-
tem na Vincenta. Umieścił pocztówkę obok
majteczek i napisał na fiszkach dużymi
drukowanymi
literami:
NAJLEPSZY
PRZYJACIEL CZŁOWIEKA. Jedną położył
nad oznaczonym X–em zdjęciem psa, drugą
nad błękitnymi stringami.
— Coś w tym stylu. To lepsza strategia.
Coco uznała reklamę za zabawną, wiedzi-
ała, że gdyby ją ujrzała w czasopiśmie, na
pewno by się uśmiechnęła. Ale jeszcze
bardziej spodobało jej się to, że Vincent ani
razu nie podniósł wzroku, aby wybadać jej
337/386
reakcję. Trzymał rękę na podbródku i
wpatrywał się w swoją reklamówkę, rozważa-
jąc różne plusy i minusy. Był w jej sklepie, ale
przede wszystkim przebywał teraz we
własnym świecie. Jego praca liczyła się dla
niego nawet wtedy, gdy traktował jaz przym-
rużeniem oka.
W kilka tygodni później zaprosił ją do
restauracji „Acumar”. Miejsce to działało
wszystkim na nerwy, o czym Ettrich — jako
stały bywalec — doskonale wiedział. Była to
ulubiona restauracja kierowników z jego
firmy. Nawet kelnerzy nosili dwurzędowe
marynarki, białe koszule i krawaty. Z
jedzeniem i z klientami obchodzili się w taki
sposób, jak gdyby któreś mogło im zbrukać
ich drogie mankiety.
338/386
Człowiek, który odnosi w życiu sukces,
musi być gotowy udać się w pewne miejsca,
gdzie płaci się za upokorzenie. Niepisane
prawo stanowi, że istoty ludzkie muszą całe
życie cierpieć — tak czy inaczej. Jeżeli miałeś
szczęście wspiąć się na społeczny szczebel, na
którym nikt nie znęca się nad tobą za darmo,
to trudno: musisz za tę usługę płacić. Modne
restauracje, ekskluzywne butiki, diler Mer-
cedesa–Benza czy osobisty trener to tylko
niektóre przykłady owych tortur.
— Dlaczego
ten
lokal
nazywa
się
„Acumar”? Ettrich zabierał się akurat do
zjedzenia tyciutkiej kromeczki przybranej
główką sardynki na liściu mniszka.
— Chyba od nazwiska właściciela.
Coco zerkała co chwila przez ramię i krę-
ciła
się
na
krześle,
przypatrując
się
339/386
stylowemu wnętrzu i innym gościom. Ettrich
mógłby jej zwrócić uwagę, że tego rodzaju
prostackie maniery nie uchodzą w takiej res-
tauracji, ale nie zrobił tego. Mimo wszystko
miło było na nią patrzeć. Przywykł do kobiet
opanowanych, które tchnęły takim chłodem,
że chyba jedynie Sąd Ostateczny mógłby je
zmusić do uniesienia brwi.
Coco wzięła swoją sardynkową przys-
tawkę, spojrzała na nią i zmarszczyła nos.
— Nie lubię ryb. Czy mogę tego nie jeść?
— Naturalnie. — Na znak solidarności
odłożył również swoją zakąskę.
— „Acumar”. Śmieszne… Jeśli masz na
imię Bill i nazwiesz swoją restaurację „U
Billa”, ludzie wezmą ją za jakąś dziurę. Ale
„Acumar” brzmi tajemniczo i egzotycznie. —
Coco spojrzała na otwartą przed nią długą,
340/386
posrebrzaną kartę dań. — Wszystko wygląda
pysznie. Co mi radzisz, Vincencie? O, nie,
popatrz na to! — Skrzywiła się i zmrużyła
oczy, wpatrując się w menu.
— Co? Co się stało?
— Spójrz na tę potrawę… „Bóg z wody”.
Coś takiego! Ani to śmieszne, ani gustowne.
Ettrich musiał zdusić w sobie uśmiech.
Czy naprawdę była tak pruderyjna i spięta?
— Czujesz się urażona?
Już miała odpowiedzieć, kiedy obok nich
przebiegł jeden z kelnerów. Podniosła rękę,
jak policjant zawiadujący ulicznym ruchem,
żeby go zatrzymać. Gest ten a może wyraz jej
twarzy, miał w sobie coś, co osadziło kelnera
w miejscu.
— To nie ja państwa obsługuję, ale zaraz
zawołam kolegę.
341/386
— Nie chcę, żeby pan wołał kolegę. Chcę o
coś zapytać pana.
— Przepraszam, bardzo się spieszę…
— Mam to gdzieś.
Obaj, kelner i Ettrich, zareagowali
identycznie — wyprostowali się na baczność i
posłali jej badawcze spojrzenie.
— Co to jest „Bóg z wody”?
— Słucham?
— Ta potrawa w karcie. O tutaj. „Bóg z
wody”. Co to takiego? — Wskazała jaw menu
i postukała palcem w odpowiedni punkt.
Zakłopotany kelner schylił się nieco, aby
lepiej widzieć. Raptownie nakrył dłonią usta.
— Och, to chochlik drukarski! Powinno
być „Bób z wody”. Muszę powiedzieć o tym
Acumarowi. Bóg z wody. To ci dopiero
numer!
342/386
Kiedy się ulotnił, Ettrich i Coco spojrzeli
na siebie. Żadne się nie odzywało. Gdy mil-
czenie zaczęło się przedłużać, Ettrich zaświ-
ergotał wesoło:
— Zdaje się, że uratowałaś Acumara
przed kompromitacją.
Pokręciła głową.
— Wątpię, czy wymienią wszystkie karty.
Chciałam im tylko pokazać błąd. Zaskoczyła
cię moja reakcja, prawda?
Wiedział,
że
jeśli
skłamie,
będzie
rozdrażniona, wiec nie skłamał.
— Nie jestem zbyt religijny. Muszę
przyznać, że na pierwszy rzut oka wydało mi
się to dość zabawne. — Nie potrafił rozgryźć
jej miny. Jej zazwyczaj ożywiona twarz była
pusta. Uniosła głowę i popatrzyła na coś za
jego plecami.
343/386
— Vincent?
Ciesząc się ze zmiany tematu, Ettrich
podniósł wzrok i ujrzał stojącego mu nad
głową Brunona Manna. Obaj pracowali w
tym
samym
przedsiębiorstwie.
Często
podróżowali razem w interesach i byli prawie
przyjaciółmi. Bruno wydawał się głęboko
poruszony.
— Hej, Mann! Jak leci?
— Myślałem, że… Vincent, to naprawdę
ty!
— Owszem. Dobrze się czujesz? — Nie
widział się z Mannem od paru tygodni, lecz
zaskoczenie, jakie odmalowało się na twarzy
Manna, było tak wielkie, jakby Ettrich
powrócił właśnie z wyprawy kosmicznej.
Ciągle się gapiąc, Bruno uszczypnął się
lekko
w
policzek
i
potrząsnął
z
344/386
niedowierzaniem głową. Z jego oczu wyzier-
ało przerażone zdumienie. Popatrzył na
Coco. Spojrzała mu prosto w oczy, nie odry-
wając wzroku.
— Pozwól, Brunonie: to jest Coco Hallis.
Uścisnęli sobie dłonie, ale nie wymienili
przyjacielskiego uśmiechu, ukłonu ani słowa
powitania. Żadne nie wydawało się zaint-
eresowane drugim. Zadzwonił telefon Et-
tricha. Wyjąwszy go z kieszeni, spojrzał na
wyświetlacz, żeby zobaczyć, kto to. Kitty.
Eksmałżonka dzwoniła do niego jedynie w
bardzo ważnych sprawach, zwykle związa-
nych z dziećmi. Przeprosił Coco i Brunona,
po czym pokonał krótki odcinek dzielący go
od ulicy, aby móc swobodnie rozmawiać.
Stanął plecami do restauracji, z palcem
345/386
wetkniętym w drugie ucho, aby wytłumić
wszechobecne hałasy.
— Halo?
— Vincent? To ja, Kitty.
— Cześć.
Co
słychać?
Wszystko
w
porządku? — W kontakcie z Kitty zawsze
starał się być przyjacielski i wesoły. Pod
wieloma względami nadal ją kochał, ona jed-
nak znienawidziła go szczerze i całkowicie po
tym, co zrobił z ich małżeństwem.
— Przed chwilą stało się coś dziwnego,
Vincencie. Nie wiem, czemu zadzwoniła ak-
urat do mnie. Nawet nie bardzo go znałam.
Zamiast do ciebie, jego przyjaciela, ona zadz-
woniła do mnie.
Mimo że miał ochotę wrócić do restaur-
acji i Coco, Ettrich uśmiechnął się. Kitty pa-
plała bez umiaru. Jej ględzenie przeważnie
346/386
miało w sobie pewien urok; po kilku latach
małżeństwa Ettrich nauczył sieje puszczać
mimo uszu, tak aby nie zorientowała się z
jego miny. Toteż teraz, kiedy trajkotała jak
najęta, odwrócił się i spojrzał przez szybę do
wnętrza restauracji.
Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że
Bruno dosiadł się do Coco i oboje prowadzą
rozmowę. Coco wymachiwała rękoma na le-
wo i prawo, raz po raz celując palcem w
Brunona Manna. Wszelkie znaki na niebie i
ziemi wskazywały, że robiła mu awanturę.
Bruno wyglądał na skruszonego. Co chwilę
wbijał zgaszony wzrok w stół, po czym zerkał
na Coco.
— …umarł. Po prostu umarł. W głowie się
nie mieści. Był w twoim wieku!
347/386
Ettrich,
usłyszawszy
słowo
„umarł”,
wyprężył się jak struna.
— Co? Kto umarł? Nie dosłyszałem, co
mówiłaś, Kitty. Są jakieś zakłócenia na linii.
Kto umarł?
— Bruno Mann. Dostał ataku serca. Jego
żona przed chwilą do mnie dzwoniła. Czemu
do mnie, skoro chciała powiadomić ciebie?
Przecież wie o naszym rozwodzie…
Ettrich był tak oszołomiony, że nie mógł
się skoncentrować. Bez przerwy mrugał,
jakby mu naraz do oczu wpadł piasek. Z tego
wszystkiego zapomniał, że ciągle trzyma
słuchawkę przy uchu.
— Vincent?
— Ja… Słuchaj, Kitty, odezwę się do
ciebie, dobrze? Muszę trochę ochłonąć. —
Drugą rękę położył na czole i zamknął oczy.
348/386
Czuł walące mu w piersi serce. Równie przer-
ażone jak on.
— Nic ci nie jest? Nie wiedziałam, że
łączyły cię z Brunonem tak bliskie stosunki —
dodała niepewnie Kitty cichym, zaniepoko-
jonym głosem.
— Przedzwonię. — Nadusił kciukiem
guzik przerywający połączenie, zanim Kitty
zdążyła cokolwiek dodać. Wpatrywał się w
mały aparat w swojej garści, jakby ten mógł
mu jakoś pomóc. Może by tak do kogoś zate-
lefonować i spytać, co ma robić? Co powinien
uczynić? Wrócić do restauracji i pogadać z
nieboszczykiem? Jak to możliwe, że człowiek
nie żyje i zarazem siedzi tam, rozmawiając z
Coco? Czy powinien wziąć nogi za pas? Nie
miał ochoty ani na jedno, ani na drugie. Nie
349/386
chciał nawet patrzeć, co się dzieje przy sto-
liku, ale się przemógł.
Bruno Mann zniknął. Coco siedziała sama
— trzymała swój wysoki kieliszek czerwonego
wina tuż przy ustach i rozglądała się po sali.
Wreszcie ich oczy spotkały się. Uśmiechnęła
się i zasygnalizowała gestem, aby wrócił do
środka. Nieboszczyk sobie poszedł. Ale
dokąd? Ettrich mógł wrócić i zapytać ją, o
czym rozmawiali. Będzie musiał jednak
zachować ostrożność, gdyż Bruno mógł czaić
się w pobliżu — a kto wie, co by się stało,
gdyby wrócił? Ettrich miał wiele wad, lecz
nie był tchórzem. Ściskając w dłoni srebrny
telefon komórkowy, jakby trzymał talizman
chroniący przed złymi duchami, nakazał
sobie otworzyć drzwi i wrócić do restauracji.
Pośrodku
wszystkich
stolików
sterczały
350/386
zapalone świeczki. Miały rzadko spotykany
szarobłękitny odcień, który pasował do
obrusów. Kiedy zajmowali miejsca, Coco
oznajmiła, że bardzo chciałaby mieć sukienkę
w tym kolorze. Gdy Ettrich maszerował teraz
przez salę, jego spojrzenie przykuła świeczka
na ich stoliku. Płomień stał w powietrzu
prosto i nieruchomo.
— Vincencie?
Przez ułamek sekundy, krótką, lecz przer-
ażającą chwilę, Ettrich był pewien, że to
Bruno Mann wypowiedział jego imię. Pytanie
powtórzyło się; głos niewątpliwie należał do
kobiety — do Coco. Ponieważ jego mózg
wpadł w popłoch, upłynęło trochę czasu, nim
Ettrich pozbierał się i zebrał myśli.
351/386
Coco zawołała go po raz trzeci, tym razem
natarczywiej. Jego imię nie kończyło się już
znakiem zapytania.
On tymczasem ciągle wpatrywał się w
płomień świecy. Ni stąd, ni zowąd zdał sobie
sprawę, że nie spogląda już na błękitną
świeczkę w restauracji, ale na żółtą. Żółtą
świecę na nocnym stoliku obok łóżka. Na
którym teraz leżał. Czuł, że przyciska ciałem
własną rękę. Leżał na łóżku i patrzył na
nieruchomy płomień żółtej świecy. Wszystko
to pojawiło się i skrystalizowało w jego
umyśle równocześnie. Wyprostował się i
jęknął z trudem.
— Co? — odezwała się za nim Coco. — Co
się stało? Wszystko w porządku?
Byli w łóżku. Ujrzawszy swoje obnażone
kolano, Ettrich uświadomił sobie, że jest
352/386
nagi. Szok. Zrozumienie. Ulga — wszystkie te
emocje przeleciały przez niego niczym stado
wzbijających się do lotu ptaków. Znajdował
się nie w restauracji „Acumar”, ale w sypialni
Coco Hallis, i gapił się na jej żółtą świecę.
Coco i jej świeczki. Ani śladu Brunona
Manna. Najwyraźniej Ettrich zasnął i wyśnił
sobie cały ten koszmar!
Położyła mu rękę na plecach i przesunęła
ją wolno w dół kręgosłupa.
— Coś nie tak? Co się z tobą dzieje? — W
jej głosie pobrzmiewała delikatność i słodycz.
— Jezu, miałem niesamowity sen. Był taki
realny, widziałem każdy najdrobniejszy
szczegół. Nawet kolor świeczek! — Potrząsnął
głową i energicznie potarł twarz dłońmi, aby
przywrócić krążenie.
353/386
Ręka Coco zsunęła się i oderwała od jego
pleców. Coco ziewnęła przeciągle. Zezłościł
się. Podczas gdy on drży jak osika, usiłując
otrząsnąć się z koszmaru, ona sobie ziewa.
Wiedział jednak, że to nieuczciwe. To on miał
sen, nie ona. Spróbował odepchnąć od siebie
rozdrażnienie. Chciał się obrócić i spojrzeć
na nią, położyć na niej dłoń i poczuć jej
miękką, zawsze ciepłą skórę. Stanąć z powro-
tem mocno na ziemi. Coco była pier-
wszorzędną kochanką. Jedyną znaną mu
kobietą, która w momencie szczytowania
śmiała się ekstatycznie jak dziecko. Po pier-
wszym razie zapytała nieśmiało, czy mu to
nie przeszkadza. Nie, odparł, bardzo mu się
podoba. Skąd to pytanie? Wyjaśniła, że niek-
tórzy mężczyźni nie cierpieli jej śmiechu,
354/386
gdyż wbrew jej zapewnieniom sądzili, że
śmieje się z nich.
Chciał jej teraz dotknąć i kochać się z nią.
Kiedy przekulnął się w jej stronę, powiedzi-
ała coś, czego nie dosłyszał. Leżała na
brzuchu. Linia jej pleców i wysoki, pełny
tyłek ukazały się w całej okazałości. Nie wsty-
dziła się swego ciała — twierdziła, że lubi, jak
Ettrich patrzy na jej nagość. Głowę miała
odwróconą, z rozpostartymi na boki rękoma
wyglądała jak pływaczka unosząca się na
wodzie. Ettrich położył dłoń na jej tyłku. Nie
poruszyła się. Z rozkoszą powiódł palcami po
jej plecach, po wznoszącej się i opadającej
linii jej krągłości. Miała ciepłą skórę. Bardzo
to lubił — skóra Coco zawsze była ciepła.
Jego ręka przesunęła się na obojczyk, a
potem na szczupły kark. Coco miała krótko
355/386
przycięte włosy. Podniósł je do góry i raptem
zatrzymał się. Na szyi Coco czerniała jakaś
plama. Zmrużył oczy i usiłował zobaczyć w
migotliwym świetle sypialni, co to takiego.
Niewiele dostrzegł. Nie przypominał sobie,
aby Coco miała na karku jakiś pieprzyk czy
znamię. Przytrzymał jej włosy, wychylił się i
przyjrzał z uwagą.
Był to tatuaż. Z całą pewnością tatuaż,
poczerniały w skąpym świetle sypialni.
Proste drukowane litery układały się w napis:
BRUNO MANN. Na karku Coco Hallis wid-
niało nazwisko zmarłego.
Ettrich zerwał się jak oparzony. Bo tak
właśnie się czuł.
— Co to? Co to jest?
Zatrzymał się dopiero w połowie sypialni.
Wymierzył oskarżycielski palec w swoją
356/386
piękną, młodą kochankę, która wciąż spoczy-
wała bez ruchu. Pozostawała w tej samej
martwej pozycji. Na brzuchu, z odwróconą
głową i rozrzuconymi rękoma.
— Coco, spójrz na mnie, na miłość boską!
Co to znaczy? Co to za tatuaż?
Milczała, nadal się nie poruszając. Ettrich
myślał przez moment, że umarła. Zobaczył
jej niewiarygodny tatuaż i to w jakiś sposób
ją zabiło. Co za pokręcony pomysł! Miał
ochotę podejść i jej dotknąć. Chciał też jak
najszybciej się ubrać i wynieść stąd do stu
diabłów.
— Coco!
W końcu uniosła głowę i powoli się obró-
ciła. Otworzyła oczy i popatrzyła na niego.
— Co?
— Co to za tatuaż? Dlaczego go…
357/386
W odpowiedzi wybełkotała coś, czego nie
zrozumiał. Zabrzmiało to tak, jakby mówiła
przez sen.
— Co? Co powiedziałaś? — Zbliżył się do
niej o dwa kroki. Musiał. Musiał się dow-
iedzieć, o co jej chodzi.
Odezwała się głośniej. Była wyraźnie
poirytowana.
— Powiedziałam, że to twój sen. Wiesz,
kim jest Bruno. — Położyła palec na karku i
potarła nim po tatuażu. Sam ten gest wystar-
czył, by Ettrich cały się zatrząsł.
— Ale po co… jak znalazł się na twojej
szyi? Przedtem go tam nie było. Jestem
pewny, że jeszcze wczoraj go nie miałaś. Coco
podniosła
się
do
pozycji
siedzącej
i
popatrzyła na niego.
358/386
— Zgadza się. Zrobiłam go dzisiaj. Bóg z
wody, Vincencie. Pamiętasz ten fragment
twojego snu? Kiedy oświadczyłeś, że nie
jesteś zbyt religijny?
Zdębiał. Ta kobieta wiedziała, o czym
śnił!
Sięgnęła do nocnego stolika i wzięła
paczkę marlboro lights. Wyłuskała papierosa
i przypaliła go od płomienia żółtej świecy.
Światło w sypialni zapełgało, gdy mały płom-
ień powędrował ze stolika do jej ręki i z
powrotem. Zaciągnęła się mocno i z
odchyloną do tyłu głową wypuściła pod sufit
wąską smużkę szarego dymu.
— Usiądź, Vincencie. Chodź, zapal ze
mną. Przecież lubisz palić. — Spojrzała na
niego i uśmiechnęła się.
359/386
Ettrich podszedł posłusznie i przycupnął
w kącie u stóp łóżka. Cóż innego mógł
zrobić? Chciał wyrzucić z siebie wszystko,
lecz nic nie przychodziło mu do głowy.
— Chodź bliżej. Chcę cię dotknąć. — Sk-
inęła na niego ręką z papierosem.
Pokręcił głową i zamknął oczy.
— Tu jest mi dobrze.
Pomału ułożyła się na łóżku i utkwiła
wzrok
w
suficie.
Wciągnąwszy
dym,
próbowała puścić kółko, ale nieszczególnie
jej się to udało.
— Jak długo się znamy?
Była taka spokojna. Świat Ettricha rozle-
ciał się właśnie na kawałki, a ona pyta, od
kiedy ze sobą chodzą. Chryste Panie.
— Półtora miesiąca, może dwa. Nie wiem.
Opowiedz mi o tatuażu, Coco. Proszę cię.
360/386
— Dobrze, ale najpierw uważnie mnie
wysłuchaj, Vincencie, ponieważ to, co chcę ci
powiedzieć, jest bardzo ważne. Zgoda? — Jej
wielkie oczy przesunęły się wolno na niego.
Wyraz jej twarzy domagał się pełnej uwagi.
Ettrich przytaknął.
— Świetnie. Czy pamiętasz swoje życie
sprzed naszego spotkania?
Pytanie to wydawało się tak dziwne i nie
na miejscu, że w pierwszej chwili Ettrich
pomyślał, że się przesłyszał.
— Czy pamiętam moje życie? Oczywiście,
że pamiętam. — Wściekłość buchnęła mu w
piersi jak miotacz ognia. Co to za bzdury? —
Niby czemu miałbym nie pamiętać swego
życia?
— A zatem pamiętasz pobyt w szpitalu?
Pamiętasz, jak długo tam byłeś?
361/386
— Co? — Ettrich cieszył się zdrowiem ko-
nia pociągowego. Nigdy na nic nie chorował.
Raz do roku zimą łapał łagodną grypę, która
trwała zwykle trzy dni i przyprawiała go o
nieszkodliwy katar. Czasem brał aspirynę na
lekki ból głowy. I to wszystko — nawet zęby
miał zdrowe. Umawiał się na wizytę u
dentysty tylko po to, aby je oczyścić. — W
jakim szpitalu? Nigdy nie byłem w żadnym
szpitalu!
— Nie pamiętasz Tillmana Reevesa i
Wielkiego Psa Michelle?
— Jakiego znowu Wielkiego Psa? Co ty
pleciesz? — Ledwie zadał to pytanie, w jego
umysł powoli wsączył się pewien obraz,
niczym gęsty syrop wlewany do szklanki. W
głowie zamajaczyła mu zniszczona chorobą
twarz czarnego mężczyzny, który śmiejąc się,
362/386
patrzył wprost na niego. Miał szerokie,
pożółkłe zęby i zapadnięte policzki i
oczodoły. A jednak się śmiał.
Za nim wyrosła OGROMNA czarna kobi-
eta w stroju pielęgniarki. Na jej piersi widni-
ała czerwona plakietka: Michelle Maslow,
pielęgniarka
dypl.
Ona
również
się
uśmiechała, ale szorstko, jakby na przekór
sobie.
Jak
dyrektorka
szkoły,
która
przyłapała dwóch niesfornych uczniów. Jej
tusza i olśniewająca biel stroju kontrastowały
silnie z leżącym przed nią w łóżku pokur-
czonym
człowieczkiem.
O
ile
siostra
emanowała siłą i dobrym zdrowiem, o tyle
pacjent wydawał się raczej martwy niż żywy.
Siostra Maslow podparła się pod swoje
obłe boki i oznajmiła wszem i wobec:
363/386
— Już ja wiem, że to pan wymyślił mi ten
wredny przydomek, profesorze. Pan Vincent
Ettrich to dżentelmen. Nie jest takim
niewdzięcznym szczurem, jak niejaki profe-
sor Tillman Reeves. — Miała wspaniały,
stentorowy głos, którym mogłaby podbić
wszechświat.
Leżący w łóżku mężczyzna warknął, ani
na moment nie odrywając swoich wesołych,
lecz naznaczonych chorobą oczu od Ettricha:
— Hau. Hau. Wielki Pies w swojej budzie.
Pielęgniarka przybrała zirytowany wyraz
twarzy i zrobiła „pst–pst”.
— Tylko tak dalej, a doigra się pan. Mały,
piskliwy
szczurek.
Niech
pan
weźmie
przykład ze swego sympatycznego kolegi. To,
że jest pan chory, profesorze, nie znaczy, że
364/386
może być pan niegrzeczny dla swojej
pielęgniarki.
Uśmiech Reevesa rozszerzył się. Zwrócił
się do niej znad swego chudego ramienia.
— To, że nazywam panią Wielkim Psem
Michelle, nie znaczy, że nie darzę panią sza-
cunkiem, siostro Maslow. Au contraire.
Przedśmiertne spotkanie z Cerberem to
jedno z najwspanialszych doświadczeń w
moim życiu. Szkoda tylko, że nie wiedziałem
wcześniej, że jest pani osobnikiem płci
żeńskiej. W Teogonii Hezjod powiada, że
Cerber ma pięćdziesiąt głów, jednakże mając
zaszczyt obcować z panią od kilku tygodni,
wiem, iż jedna głowa w zupełności pani wys-
tarcza, madame.
Kobieta skrzyżowała ręce.
365/386
— Pięćdziesiąt głów, mówi pan? Coś panu
powiem. Sprawdziłam tego pańskiego Cer-
bera. Rzeczywiście. Jeśli jestem psem
strzegącym bram piekła, to lepiej niech się
pan ma na baczności, bo moje zęby są ostre
jak brzytwa!
— Hau!
Pochyliła się, jak gdyby zamierzała mu
odpowiedzieć. Na jej twarzy rozlał się wielki
uśmiech. Obserwujący ją Ettrich uświadomił
sobie, że wcale nie jest gruba, tylko potężnie
umięśniona. Był przekonany, że zdołałaby
podnieść ich obu bez większego wysiłku.
I wtedy namiot się zapadł. Takie wrażenie
odniósł Vincent Ettrich w chwili, gdy zaczął
umierać. Cała jego istota przypominała
wielki cyrkowy namiot, w którym ktoś nagle
366/386
usunął podtrzymujące żerdzie. Gdy Michelle
Maslow i Tillman Reeves ryknęli śmiechem,
jego życie się zawaliło. Stało się to tak szyb-
ko, że nawet nie zdążył się przestraszyć. Stra-
cił oddech. Raptem całe ciało odmówiło mu
posłuszeństwa — usta, gardło, płuca. W ciągu
jednej sekundy przestał funkcjonować. Nie
westchnął, nie jęknął ani nawet się nie za-
krztusił; drżąca ręka nie wysunęła się po
pomoc. Skończył się. Życie opuściło go na
moment przed tym, nim uzmysłowił sobie, że
umiera. Zmarł, patrząc na dwoje miłych,
roześmianych ludzi.
Oczywiście otoczyła go czerń. Oczywiście
nastała kompletna pustka. Była jednak
fizyczna, namacalna. Miał takie uczucie,
jakby stał w wielkiej, ciemnej szafie. Miał
367/386
uczucie. Otóż to: Ettrich czuł, choć był
martwy. Zaledwie dotarła do niego ta zdu-
miewająca myśl, gdy oślepiło go jasne świ-
atło, jakby przed oczami zapalono mu
żarówkę.
— Gratuluję, Vincencie. Najwyższy czas,
żebyś przejrzał na oczy. Oto mały prezent dla
ciebie. Mam nadzieję, że nie ostatni.
Wciąż raziło go światło, kiedy poczuł, że
jakiś przedmiot wsuwa mu się w dłoń. Dłoń.
Miał rękę. Mógł dotykać. Czuł. Pomału
spojrzał w dół i zobaczył, a raczej poczuł to,
co trzymał: niewielki prostokąt. Kawałek
papieru, fotografia. Stopniowo powracała mu
zdolność widzenia, tak iż mógł rozpoznać ów
obrazek. Gdy to uczynił, głowa odskoczyła
mu do tyłu, jakby powąchał amoniak. Zdjęcie
pokazywało bowiem ludzi, których Ettrich
368/386
widział w chwili śmierci: Tillmana Reevesa i
Wielkiego Psa Michelle. Patrzyli na niego i
śmiali się.
Oderwał wzrok od fotografii i uświadomił
sobie, że znów znajduje się w sypialni Coco,
że ciągle siedzi nagi w rogu jej łóżka.
— Nareszcie!
Już
zaczynałam
tracić
nadzieję. — Westchnęła obcesowo i pod-
niosła się z posłania. Nie patrząc na niego,
cicho wyszła z sypialni. Chwilę później Et-
trich usłyszał, jak oddaje mocz w toalecie.
Rozległ się odgłos spuszczanej wody i krótki
syk wody w umywalce. Wróciła do sypialni i
zatrzymała się. Spojrzała na niego z nieskry-
wanym rozbawieniem.
— Umarłem? — wykrztusił. To słowo nie
chciało mu przejść przez gardło.
— Owszem, Vincencie. Umarłeś.
369/386
— Jestem martwy?
— Nie,
byłeś
martwy.
Teraz
żyjesz
ponownie. Rozejrzyj się. Wszystko po
staremu. Twoje życie toczy się dalej.
Kręcił głową. Na razie nie potrafił tego
ogarnąć.
— Ale dlaczego? Dlaczego wróciłem do
życia? Czemu nie pamiętam, jak umierałem?
— zapytał słabo. Jego głos zdawał się napły-
wać z daleka, choć przecież wydobywał się z
niego. Nawet głos go już zdradzał. W jednej
chwili świat stał się obcy i bezsensowny.
Stojąca o trzy kroki od niego Coco zdjęła
ręce z bioder i wzruszyła nimi, jakby mówiła
„nie mam pojęcia”.
— Więc kim ty jesteś? Przynajmniej to mi
powiedz.
370/386
Jej głowa zatańczyła między lewym a
prawym ramieniem — mały, głupawy gest.
— Jestem Coco, figowa dziewczynka.
— Błagam, nie żartuj. Kim jesteś?
— Twoją kochanką. Twoim skarbem.
Mapą, na której X oznacza ukryty skarb.
Zresztą widziałeś. — Dotknęła karku w miejs-
cu, gdzie było wytatuowane nazwisko Brun-
ona Manna. — Jestem po to, abyś wytrwał.
Jestem
twoim
aniołem
stróżem.
—
Zaśpiewała
tytułowe
słowa
piosenki
Someone to Watch Over Me. — Jestem tym
wszystkim i niczym. Mam za zadanie pomóc
ci odnaleźć drogę, Vincencie. — Po czym
dodała cichym, srebrnym głosem: — Mo-
ment, w którym tamtego dnia zobaczyłeś
mnie w sklepie, był momentem twojego
odrodzenia. Dlatego zapytałam cię wcześniej,
371/386
czy pamiętasz swoje życie sprzed naszego
spotkania.
Jej odpowiedź była zbyt niewyobrażalna,
nieznośna i upiorna, aby przyjąć ją do wiado-
mości. Ettrichowi zebrało się na wymioty.
Ukrył twarz w dłoniach i spróbował zagonić
szaleństwo z powrotem za ogrodzenie.
— Nie żyję? Umarłem i wróciłem do życia,
tego samego życia? — Mówił w zasadzie do
siebie. Czuł potrzebę wypowiedzenia tego
głośno, by usłyszeć, jak to zabrzmi. Podrzucił
głowę i krzyknął do tej kobiety i do Boga: —
Więc czemu nie pamiętam?! Czemu nie pam-
iętam umierania? Ani śmierci? Jak można
nie pamiętać czegoś takiego?
Coco ugięła nogi jak łapacz przygo-
towujący się przed następnym rzutem
miotacza.
372/386
— W szpitalu leżałeś miesiąc z rakiem
wątroby. Pod koniec przenieśli cię do sali,
gdzie leżał, także śmiertelnie chory, Tillman
Reeves. Nazywał siebie Tillman Umarlak.
Opiekowała się wami Wielki Pies.
— Ale ja nic z tego nie pamiętam! — wrza-
snął Ettrich. — Nic! Zero! Jak to możliwe? —
Przemknęło mu przez głowę, że zaraz zwari-
uje. — A przecież pamiętam tamten dzień.
Pamiętam,
co
robiłem,
zanim
cię
zobaczyłem. Pamiętam, jak rano się ubier-
ałem… Pokręciła przecząco głową.
— Nie, składasz sobie to wszystko z życia,
które kiedyś znałeś. Stare, dobre czasy, Vin-
cencie. Niezliczone wtorki, piątki, urlopy i
deszczowe dni, kiedy twoje serce biło. Gdy
373/386
byłeś pewien, że twój czas nigdy się nie
wyczerpie. Teraz natomiast jesteś przer-
ażony, więc po prostu wsuwasz głowę do
worka
i
wyciągasz
stamtąd
stare
wspomnienia.
W pamięć zapadły mu słowa „kiedy twoje
serce biło”. Już miał jej kazać dowieść, że
mówi prawdę. Zamierzał skrzyżować ręce,
wysunąć
podbródek
i
prychnąć:
„Udowodnij!” Lecz Coco uprzedziła go,
mówiąc „kiedy twoje serce biło”. Czas
przeszły.
Jego lewa ręka leżała na kolanie. Powoli
ją obrócił. Położył dwa palce prawej dłoni na
lewym nadgarstku i spróbował wyczuć tętno.
Zrobił to, nim skończyła mówić, mając
nadzieję, że tego nie zauważy.
374/386
Nie miał tętna. Przycisnął mocniej palce,
szukał. Nic z tego. Przyłożył palce do gardła i
ponownie sprawdził puls. Nic. „Kiedy twoje
serce biło”. Serce Vincenta Ettricha przestało
bić.
Zaczął drżeć. Dygotał jak w ostatnim sta-
dium śmiertelnej choroby. Szczękał zębami,
czując, że zalewa go fala szaleństwa. Ledwie
trzymał się ostatniego szczątka wraka, który
jeszcze przed godziną był Vincentem Ettri-
chem
—
szczęśliwym
biznesmenem,
wytrawnym flirciarzem, przyzwoitym ojcem i
okazjonalnym wegetarianinem.
Z twarzą w dłoniach, zamkniętymi oczami
i łokciami na kolanach, Ettrich zaczął się
kiwać to w przód, to w tył. Nie wiedział, że
wydaje z siebie dźwięk — coś w rodzaju kwi-
lenia lub mruczenia. Prawie nieludzki odgłos,
375/386
który narodził się w jego trzewiach i wzleciał
do ust, by w końcu wyjść na świat. Strach, żal
i rozpacz zamienione w szum. Nawet Coco
wzdrygnęła się na dźwięk tego dziwacznego,
przejmującego mruczanda.
— Vincent.
Zlekceważył ją i zawodził dalej. Z ukrytą
twarzą, kiwał się tu i tam jak dziko rozmod-
lony żyd.
— Przestań marnować czas. Posłuchaj
mnie!
Nie przestał. Pieprzyć ją! Marnować czas?
Dopiero co dostał kosmiczną lewatywę, a ona
każe mu siebie słuchać.
Rozległy się westchnienia, gwizdy, śmiech
i uliczny hałas. Tak głośne i bliskie, że nie
mógł się powstrzymać, by nie zobaczyć, co
się dzieje. Gdy tylko otworzył oczy, minęła go
376/386
żółta taksówka, chluszcząc w niego lepką
breją z kałuży. Zerwał się na równe nogi.
Siedział na krawężniku o metr od przewala-
jących się z hukiem pojazdów. Ciągle był
nagi. I osaczony teraz przez dobrze znany
koszmar — kiedy nam się śni, że stoimy
goluteńcy pośrodku jakiejś ulicy w centrum
miasta. Otaczający nas ludzie są oczywiście
ubrani i wytrzeszczają oczy.
Bez wątpienia ludzie wybałuszali oczy na
Ettricha. Gapili się, wytykali go palcami, po-
hukiwali. Kilka stóp dalej Coco Hallis
przeszywała go wściekłym wzrokiem, tyle że
sama też była naga. Mimo to, co niedawno
zaszło i czego się dowiedział, Ettrich zakrył
wstydliwie swoje przyrodzenie rękami. Tłum
jeszcze bardziej się rozjazgotał.
377/386
Przystojny zbir w brązowej skórzanej kur-
tce podszedł do Coco i otaksował ją z uzn-
aniem od stóp do głów.
— Cześć, mała — odezwał się. — Kupuję
wszystko, co masz na sprzedaż.
Ignorując go, Coco zwróciła się do
Ettricha:
— Czy teraz będziesz uważał?
— Ej, mała! Zachowuj się. Mówię do
ciebie.
Coco obróciła się wolno do faceta i pow-
iedziała na tyle głośno, by ją usłyszał:
— A teraz ja mówię do ciebie, Bernie.
Zrobiłeś dzieci dwóm kobietom, ale się ich
wyparłeś. Nawet nie raczyłeś ich zobaczyć.
Nie poszedłeś na pogrzeb własnej matki, a
kobieta, z którą ostatnio sypiasz, Emily
378/386
Galvin, puszcza się z innym facetem, kiedy
jesteś w trasie. Chcesz poznać więcej
szczegółów?
Bernie wywalił oczy jak złapany w pułap-
kę szczur. Włączył wsteczny bieg i oddalił się
od Coco.
— Możemy już iść, Vincencie? Trochę
przemarzłam. — Wykonała kolisty ruch ręką,
zagarniając całe miasto i gęstniejący z każdą
chwilą tłum, który zgromadził się jakby tylko
po to, aby się na nich gapić.
— Tak! Zabierz nas stąd.
Nim dokończył, znaleźli się z powrotem w
sypialni. Było ciemno i ciepło, powietrze
pachniało jeszcze seksem sprzed kilku minut.
— No, i co ja mam robić, Coco? Czego ode
mnie chcesz? Obserwowała go bez słowa. Jej
milczenie było złowróżbne — zwłaszcza po
379/386
tym, co przed chwilą zrobiła — ale Ettrich nie
czuł się zagrożony. Wiedział, że Coco czeka,
aż sam się połapie, co dalej. Bezradny jeszcze
raz spróbował wymacać tętno; nie mógł po-
godzić się z tym, że nie miał pod skórą nic, co
mogłoby mu wystawić świadectwo życia.
Przypomniał sobie, jakie to uczucie mieć
tętno. Jak mocno pulsowało mu w gardle,
kiedy denerwował się podczas negocjacji
albo gdy zbliżał się do kobiety. Ilekroć kładł
się do łóżka na lewy bok, czuł owo głuche,
podwójne bębnienie, które zawsze wywoły-
wało w nim nieokreślony niepokój.
Wiemy, że mamy serce, wiemy, że krąży
w nas krew. Jednak miarowe „bam–bum”
naszego tętna przypomina nam, że jesteśmy
tylko pracującymi maszynami i że nasz
380/386
mechanizm mało ma pierwiastków boskich
czy nieśmiertelnych.
Czując pod palcami milczący nadgarstek,
Ettrich na dłuższy czas zatopił w nim wzrok,
jakby usiłował coś sobie przypomnieć. Potem
wziął bardzo głęboki oddech i wypuszczając
wolno powietrze, westchnął:
— O raju–aju–aju…
Z jakiegoś powodu jego myśli zaprzątnął
Bruno Mann. Po chwili Ettrich spojrzał na
Coco i głośno wyrzekł jego nazwisko.
Wprawdzie Coco pozostała niewzruszona,
było jednak widać, że oczekuje od niego
dalszego ciągu. — Jeśli Bruno nie żyje, a ja go
widziałem, to znaczy, że jest w takim samym
położeniu jak ja. Poza tym rozmawiałaś z
nim w restauracji. Mówiłaś, że wróciłem do
życia z chwilą, gdy cię zobaczyłem. — Jedna
381/386
ze świec na nocnym stoliku zaskwierczała.
Ettrich zerknął w tę stronę i oblizał usta,
podczas gdy jego umysł złapał oddech i
ruszył ku następnej myśli. — Prawdopodob-
nie dzieje się tak ze wszystkimi: spotykasz
ich w chwili powrotu do życia. — Teraz
mówił już wyłącznie do siebie. Coco była
tam, lecz nie liczyła się tak bardzo jak jego
rozumowanie. — Muszę odnaleźć Brunona i
pogadać z nim na ten temat. — Jego sytuacja
zaczynała się klarować; wyłamał się plan dzi-
ałania. — Ma się rozumieć, ty nie piśniesz ani
słowa więcej. Muszę go zatem odszukać i
wymienić się informacjami. To już jakiś plan.
Chyba brzmi sensownie, co?
Uniósł spojrzenie znad bębniących pal-
ców, ale Coco zdążyła się oddalić. Przypom-
niał sobie, że mówiła, iż jest jej zimno. Uznał,
382/386
że wyszła narzucić na siebie coś ciepłego.
Siedział i planował kolejne kroki. Jego samo-
poczucie nieco się poprawiło, choć ciągle nie
było dobre. Jako pragmatyk, Ettrich najchęt-
niej zadałby Coco parę konkretnych pytań,
lecz był pewien, że mu nie odpowie. Będzie
musiał uporać się z tą łamigłówką na własną
rękę.
Zanim jednak cokolwiek zrobi, musi
ustalić jedną rzecz, i tylko Coco może mu w
tym pomóc. Nie mógł kontynuować planów,
dopóki Coco nie udzieli mu takiej czy innej
odpowiedzi. Nagle zniecierpliwiony wstał i
poszedł jej szukać.
Kimkolwiek była, aniołem stróżem czy
wyszczerzoną kostuchą, Coco mieszkała w
dosyć nędznym lokum. Jedna sypialnia,
salon, służący też za jadalnię, kuchnia i
383/386
łazienka,
kropka.
Ettrich
potrzebował
niecałych
dwóch
minut,
aby
obejść
mieszkanie i stwierdzić, że zniknęła. Prawie
się nie zdziwił. Mógł tylko wzruszyć rami-
onami. Co to znaczyło? Czy przepadła na
dobre, czy jedynie ulotniła się na jakiś czas?
W salonie pod oknem tkwiła biała
kanapa. Przed nią stał okrągły szklany stół.
Ettrich spostrzegł dwa leżące na blacie
przedmioty, których z pewnością wcześniej
tam nie było. Coco nie lubiła bałaganu na
stole. Powiedziała mu o tym. Podszedłszy
bliżej, Ettrich zobaczył, że to dwa zdjęcia. Na
jednym, które już widział, byli śmiejący się
Wielki Pies Michelle i Tillman Reeves. Dru-
gie ukazywało zbliżenie szyi Coco z tatuażem
„Bruno Mann”.
384/386
Trzymał fotografie w dłoniach i zezował
od jednej do drugiej. Wytatuowany kark i
dwoje rozbawionych Murzynów. Obrazki te
niewiele mu mówiły, wiedział jednak, że są
jego nowym początkiem. Kiedy maszerował z
powrotem do sypialni, aby się ubrać, przyszło
mu na myśl, że jeśli nie zdoła odnaleźć Brun-
ona Manna, to następną osobą, za którą się
rozejrzy, będzie Michelle Maslow.
385/386
@Created by