LACKEY MERCEDES I
ELLEN GUON
Rycerz duchow i cieni
MERCEDES LACKEY I ELLEN GUON
Tłumaczyła Katarzyna Krawczyk Tytuł oryginału Knight of Ghosts and Shadows
Wszystkie postaci i zdarzenia występujące w tej książce są fikcyjne i jakiekolwiek
podobieństwo do autentycznych osób i zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.
Dla Russella Galena, który jest klejnotem wśród agentów, dla Christy Marx –
prawdziwej perły wśród kobiet oraz dla muzyków, tancerzy i aktorów California
Renaissance Faires z życzeniami wiatru w żagle
TOM O’BEDLAM
–Samolubny, lekkomyślny, nieodpowiedzialny – głos Maureen był coraz wyższy;
teraz sięgnął dźwięku A nad wysokim C i mogli go usłyszeć wszyscy w Faire. Eryk
Banyon skrzywił się; miał nadzieję, że Maureen dojdzie wkrótce do sedna sprawy. On
w każdym razie nie zdołał dotąd odgadnąć, czym zawinił. „Chryste, byłoby miło,
gdyby wreszcie raczyła mnie poinformować, jakie przestępstwo popełniłem tym
razem.” Maureen przestąpiła z nogi na nogę, coraz bardziej wściekła brakiem reakcji
drugiej strony.
–Cholera, Eryk, mam tego dość! Ty, ty, ty – to wszystko, co cię obchodzi! Dokąd ty
chcesz pójść, co ty chcesz robić, kiedy ty chcesz iść do łóżka, ciągle ty, ty, ty! I
teraz to… to… „Chwileczkę” – jej oskarżenia zdumiały go i rozgniewały…O czym ona
gada? Nigdy jej do niczego nie zmuszałem, jeśli nie miała ochoty. Zawsze pytałem ją
o zgodę! Na razie jestem tutaj, w Fair – w końcu to mój zawód, jestem muzykiem i
ona też, do cholery! O co ta awantura, o kilka koncertów?” Długie, rude włosy
Maureen rozsypały się luźno i ich kosmyki spadały jej na twarz, kiedy gniewnie
wskazywała na zagracone kulisy elżbietańskiego Faire. Jednym ruchem ręki niemal
ogarniała cały teatr.
–Mam dość! – krzyknęła całą siłą swego operowego głosu. – Mam dość twojego
egoizmu, tej zakurzonej budy i ciebie!
–Ale… – powiedział słabo, niezdolny konkurować z głosem, który mógłby wypełnić
grecki amfiteatr, nawet gdyby nie wzmacniał go gniew, jak w tej chwili.
–Zabierz sobie ten głupi koncert i całą resztę i udław się tym! – wrzasnęła,
prawdopodobnie tłukąc wszystkie szyby w okolicznych barach i kawiarniach. –
Odchodzę!
Z tymi słowy zdarła z siebie kostium, do włożenia którego Eryk namówił ją rano,
odwróciła się i odeszła, czerwona z gniewu na całym ciele – a krótkie spodenki i
skąpa bluzka pozwalały dojrzeć całkiem duże jego fragmenty.
Niemal wpadła na jedną z Cyganek, obładowaną naręczem kostiumów. Eryk
spodziewał się, że zbeszta dziewczynę, ale nawet jej nie zauważyła: przemaszerowała
obok, zostawiając zapach spalenizny i dymiące popioły tam, gdzie przed chwilą stał
winowajca.
Eryk chciał za nią pobiec, ale na drodze stała Beth i musiałby ją odepchnąć, żeby
dogonić Maureen; zakładając, iż Maureen nie zmieszałaby go z błotem przy pełnej
widowni, nawet gdyby ją dogonił.
–O co, u licha, poszło? – Ciemnowłosa tancerka odłożyła stroje do magazynu i
spojrzała z niedowierzaniem na Eryka. – Co to za wariatka, Banyon?
Mężczyzna westchnął i podniósł rzucone przez Maureen rzeczy, otrzepując je z
pyłu.
–To konflikt osobowości – rzekł, dobierając starannie słowa.
–Przypuszczam, że w połowie ja zawiniłem. Druga połowa zaś to Maureen Taylor.
–To twoja dziewczyna? Ludożerczy sopran we własnej osobie?
–Moja była dziewczyna – odpowiedział z goryczą Eryk. – Przynajmniej w tej chwili.
Właśnie mi to z całą jasnością wytłumaczyła. Nie podoba jej się Faire w
szczególności i mój nieustabilizowany styl życia w ogóle.
–Przecież wszyscy wiedzą, jaki jesteś.
–Może wprowadzając się do mnie, miała nadzieję, że mnie zmieni? Nigdy tego nie
powiedziała, ale może miała nadzieję, że się ustabilizuję, znajdę stałą pracę. – Mówiąc
to, sięgnął za kurtynę i rzucił kostium na stertę ubrań. Odwrócił się na czas, by
dojrzeć wyraz twarzy Beth. – Nie krępuj się, mów, co chcesz.
–Czy słowa „piramidalny pech” oddają właściwie sens tego, co się stało? –
zapytała. – Odkąd cię znam, grywasz na ulicach. Jesteś świetnym facetem, Banyon,
ale nie zdecydowałabym się na ciebie, nawet gdybyś został jedyny w całym Eire.
Jezu, jesteś prawdziwym włóczęgą i nie oddałabym ci nigdy mego panieńskiego
serduszka, nie wspominając o mych innych panieńskich częściach.
–Zrób przerwę – skrzywił się lekko. – Po prostu lubię swobodę.
–No właśnie. Ja zaś lubię od czasu do czasu wiedzieć, gdzie podziewa się mój
mężczyzna. – Jednak jej ironiczne spojrzenie złagodniało. Błysnęła w nim litość. Lub
przynajmniej odrobina współczucia. Pogłaskała go po ręce. – Przykro mi. To
rozstanie z pewnością wyglądało bardzo dramatycznie. Mówiłam bzdury. Nie
chciałam z ciebie szydzić.
–W porządku – odparł. Dopiero w tej chwili zaczynał czuć coś poza zmieszaniem i
zażenowaniem. Dopiero teraz zaczynał docierać do niego pełen sens tego, co się
stało. Maureen odeszła.
Gorzej. Tym razem naprawdę go rzuciła. Nigdy dotąd nie odeszła w środku kłótni.
Zawsze zdołał ją uspokoić, skłonić do rozmowy. Teraz jednak nie dała mu szansy, nie
pozwoliła wtrącić choćby słowa. Ciągle nie wiedział, co takiego zrobił – najwidoczniej
przekroczył granice. A zaczęło się tutaj, w Faire.
Tak jak powiedział to Beth: poszło o Faire w szczególności i granie na ulicach w
ogóle. „Co jest złego w byciu wędrownym muzykiem?” – spytał sam siebie ze
złością. „W czym to jest gorsze od stałego zajęcia? Raczej umrę, zanim zgodzę się
na coś takiego. Świetnie sobie radzę. Dobrze mi szło, zanim przybyłem do Los
Angeles, i teraz też nie narzekam. Równie dobrze będzie mi w każdym innym miejscu,
jeśli zechcę się znów przenieść. Wiedziała, na co się decyduje. Jeśli marzyła o
stabilizacji, mogła wybrać księgowego.” Przebiegł myślą czas, który spędzili razem,
usiłując znaleźć pierwsze oznaki zmiany jej nastawienia. „Zaczęło jej brakować
poczucia bezpieczeństwa – to wtedy pierwszy raz zapytała, jak długo mam zamiar
żyć z przypadkowych koncertów i jak długo chcę mieszkać z nią w Los Angeles.
Powiedziałem jej więc.
Cholera. Czego oczekiwała, kłamstwa? W końcu pewnie i tak bym wrócił. Dlaczego
chce mnie uwiązać w jednym miejscu? Czy wtedy miałaby coś innego niż teraz?”
Wyjrzał na korytarz. Nie chciał natknąć się na kogoś z widzów czy wielbicieli. „Nie
trzeba mi teraz próśb o zagranie po raz tysięczny Zielonych Rękawów.” Przez
ciemnawy korytarz wyszedł na zakurzoną uliczkę Faire. „Chyba wreszcie zdała sobie
sprawę z tego, że nie lubię przymusu, nie po tym, co zrobili mi rodzice. Dostałem już
swój przydział; czułem się wtedy jak jagnię tuż przed złożeniem w ofierze na ołtarzu
Wielkiej Sztuki. Gówno. Nigdy więcej.
Ciekawe, czy Maureen jedzie prosto do domu, żeby zabrać swoje rzeczy? Czy też
po moim powrocie przejdziemy przez to wszystko jeszcze raz? Do licha, Maureen,
wiedziałaś, jaki jestem, kiedy się wprowadzałaś! Dlaczego musiałaś zwalić na mnie
cały ten gnój akurat teraz?” Beth odłożyła naręcze ubrań i przebrała się w dżinsy i
koszulkę z napisem „Łagodne Damy Śmierci i Zniszczenia”, ozdobionym różowym
ornamentem. „Biedny Eryk. Kiedy dowie się o tym administracja, znajdzie się w nie
lada opałach.” Naciągnęła bluzkę i potrząsnęła głową, by włosy się ułożyły.
„Widzowie nie wiedzieli, czy słuchać przedstawienia, czy Mademoiselle Mimi.
Przynajmniej nie powtarza błędów. Traci po prostu odeszła. Donna wyszła za swego
psychiatrę i zostawiła zaproszenie na ślub na stoliku do kawy. A ta wiedźma Kathie
doprowadziła do tego, że odszedł z Faire w Teksasie. To nic, że plotka mówi
inaczej.” Powiesiła na szyi małą okarynę i wymierzyła w myśli klapsa ręce, która
rwała się do fendera. „W środę wieczorem mamy duży koncert, a w poniedziałek i we
wtorek próby. Przestań myśleć o herezjach! Sama gitara mogłaby cię zaprowadzić na
stos w czasach purytanów, i to w tym mieście, Kentraine. Elektryczna gitara, o
zgrozo!” Wyjrzała na ulicę i w dali zobaczyła Eryka ze spuszczoną głową i obwisłymi
ramionami. „Mocno to przeżył. Przez następne dwadzieścia cztery godziny czeka nas
otchłań rozpaczy, pesymizmu i beznadziei.” Eryk wolno szedł ulicą Druciarzy, mijając
drewniane stragany przystrojone wstążkami i chorągiewkami, zamykane już na noc.
„Wzgórze Irlandzkie. Wieczorem powinno tam być spokojnie. Nikomu nie będę
przeszkadzał i nikt mi nie będzie przeszkadzał. Trochę pogram, zbiorę myśli.”
Nieliczni goście wciąż włóczyli się uliczkami Faire, delikatnie kierowani w stronę
wyjścia przez ubranych na czerwono strażników. Większość jednak stanowili
tancerze i muzycy Faire, wracający z przedstawień oraz aktorzy odnoszący rekwizyty
do magazynu.
Droga wiodła na wzgórze, na którym Eryk spędzał zwykle czas po koncertach.
Jednak teraz dojrzał tam kilkoro znajomych z Faire zebranych wokół stołu, na którym
stały zapalone świece, widoczne nawet z tej odległości. Jaskrawe kostiumy Faire
zastąpiły ciemne ubrania. Sabat Wicca* @[Kult czarnoksięstwa. (Wszystkie przypisy
pochodzą od tłumaczki.)] toczył się w najlepsze; wyglądało to całkiem poważnie.
„Dziś jest Beltane*, @[Święto irlandzkie obchodzone w przeddzień 1 maja.] no tak.
Niemal zapomniałem. Święto. Boże. Jeśli rzeczywiście ktoś chciałby powrócić do
praktyk czarnoksięskich, to chyba tu jest najlepsze ku temu miejsce. Chciałem
posiedzieć na wzgórzu, ale oni już ustawili się w kręgu; nie, nie będę im
przeszkadzał. Znajdę inny zakątek.” Poszedł dalej ulicą Wędrowców, która
odchodziła od Druciarzy tuż pod wzgórzem, tak blisko, że dosłyszał głosy zebranych
na wierzchołku.
–Wielka Bogini, ocal nasze Faire, udaremnij złe zamiary tych, którzy chcą je
zniszczyć. To wszystko, o co błagamy, Wielka Bogini.
Szmer głosów cichł, kiedy Eryk szedł ulicą w stronę zagajnika. Ciemne sylwetki
rosnących w nim dębów przesłaniały ostatnie błyski słońca. „Jest tak źle, że modlą
się o pomoc. Nie wiedziałem, że aż do tego doszło. Chyba znaleźli się w
rozpaczliwym położeniu. Shawna i Jej kumple wyznają na ogół zasadę, że Bogini
pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Jeżeli mogą już tylko się modlić.”
Potrząsnął głową, przystanął i rozejrzał się wokół, ogarniając wzrokiem znajome
kioski i budynki Faire, gęstą, brązowawą trawę, stare dęby i górujące nad nimi
zacienione wzgórza południowej Kalifornii. „Szkoda. Tylko dlatego, że jakiś fanatyk
tak zwanego postępu uznał to miejsce za doskonałe pod centrum handlowe.
Chciałbym, żeby ktoś je uratował. To najlepsze Faire, jakie dotąd widziałem – tak
żywotne, pełne muzyki i śmiechu. Jednak kiedy korporacja wbije sobie coś do
kolektywnej pały, niewiele można poradzić. Nie wtedy, kiedy oni mają wszystkie
pieniądze i środki, by zmusić każdego właściciela do sprzedaży ziemi. I na pewno
widziałem tu już mierniczych.” Przygnębienie wywołane sytuacją ogólną dodane do
osobistej depresji. „Nie wiem, czy mam ochotę zostać tu i patrzeć, jak zmieniają ten
zakątek w kolejnego McDonalda albo coś w tym rodzaju. Może pora wyjechać z
miasta.
Maureen z pewnością nie będzie to przeszkadzało.” Eryk westchnął i szedł dalej,
schodząc z drogi trzem pijanym turystom. Dwóch mężczyzn w szortach i
bawełnianych koszulkach niosło po piętnaście papierowych kubków po piwie i
utrzymywało równowagę mimo dodatkowego obciążenia trzecim członkiem grupy,
wiszącym bezwładnie na ich ramionach. „Nic dziwnego, że padł. Muszą mieć
straszliwą ilość alkoholu we krwi.” Poczuł współczucie dla ochroniarza Faire,
usiłującego popychać kłopotliwych gości w stronę wyjścia. „Nie bawiłoby mnie to.”
W przodzie zamajaczył zagajnik – pod gałęziami dębów kryła się ciemność, mogąca
przerazić każdego, kto nie znał tej okolicy, dla Eryka jednak przyjazna i gościnna. W
końcu grywał od lat na Leśnej Scenie, a także na ulicach pełnych turystów i
członków Faire.
Eryk zwolnił kroku i poczuł ból na myśl o buldożerach, które przybędą tu niedługo.
„Boże, ja kocham to miejsce. Tylko tutaj czułem się jak w domu. Nawet kiedy chcę
uciec od wszystkiego, zostaje mi ten las, ukryty na skraju Faire.” Nagle przyszło mu
do głowy, że mógłby pograć tutaj, skoro wzgórze jest zajęte. Mógłby się tu ukryć z
dala od wszystkich i wszystkiego i grać, grać, póki nie będzie już nic myślał ani czuł.
„Do cholery, Maureen, było nam razem świetnie! Jak mogłaś tak mnie zostawić?”
Doszedł do rzędu drewnianych siedzeń wokół Leśnej Sceny. Grała na niej jakaś
grupa. Eryk uśmiechnął się smutno, słysząc znajomą melodię. Odegnać zły los. „O
tak, chciałbym.” Wspomnienie kłótni i jej następstw uderzyło go jak obuchem. Poczuł
się zagubiony i pusty wewnątrz, jakby stracił coś więcej niż Maureen; jakby stracił
drogę i już nigdy nie miał jej odnaleźć. Ogarnęła go rozpacz, tak głęboka, że niemal
oczekiwał pojawienia się wokół czarnej mgły jak w filmach rysunkowych. „Boże, nie
wiem, dokąd idę, nie wiem, co robię, nic nie ma sensu.” Wszyscy grający muzykę
celtycką byli na scenie, niektórzy nadal w kostiumach Faire, inni już w dżinsach i
swetrach. Jego przyjaciele. Linda i Aaron, znęcający się nad skrzypcami; Ross i
rudobrody Ian wybijający rytm na irlandzkich bębnach wojennych; Judy obok swych
cymbałów, uderzająca tak szybko, że oko nie nadążało za ruchem młoteczków; Jay,
siedzący obok. Czwórka gości z północy: dwie skrzypaczki, jedna o krótkich,
kręconych włosach, druga blondynka, za nimi poważna ciemnowłosa kobieta
wybijająca rytm na bębenku i jasnowłosy brodacz z buzuki. Razem grali lepiej niż
jakikolwiek profesjonalny zespół, który Eryk słyszał w ciągu sześciu lat zarabiania na
ulicach. Ich muzyka przyciągała z magnetyczną siłą. Eryk już sięgał po flet, ale
powstrzymał się. „Nie dzisiaj” – pomyślał. „Nie potrafię udawać, że nic się nie stało,
nie potrafię udawać radości. Zgadną od razu. Usłyszą to w mojej muzyce. Nie, dobrze
się bawią, nie będę im przeszkadzał.” – Hej, Eryk, ty zwariowany grajku, chodź do
nas! – zawołała Judy.
Mężczyzna zmusił się do uśmiechu i pokręcił głową.
–Nie dzisiaj, kochanie. Jestem już umówiony – odpowiedział, przekrzykując muzykę.
– Może później.
Judy roześmiała się i powiedziała coś, czego nie dosłyszał, prawdopodobnie coś
niezbyt przyzwoitego, sądząc z wyrazu jej twarzy. Eryk trzymał usta rozciągnięte w
sztucznym uśmiechu i w pośpiechu minął przyjaciół z nadzieją, że żaden z nich nie
pobiegnie za nim.
–Eryk! – Usłyszał z tyłu głos Beth. „Jasna cholera. Nie chcę z nikim rozmawiać, a
już na pewno nie ze świadkiem kłótni.” Beth usłyszała jęk Eryka; zatrzymał się jednak
i odwrócił do niej.
–Beth, nie jestem w nastroju – zaczął, lecz w tej chwili ona wepchnęła mu w rękę
butelkę.
–Napij się – rozkazała. – Słyszałam tylko zakończenie, lecz chyba tego potrzebujesz.
Poza tym możemy tu postać i porozmawiać, jeśli chcesz. Pewnie po tym zamieszaniu
będę musiała zająć się plotkami, bo już krążą. „Poza tym chcę wiedzieć, jak do tego
doszło. Zwykle nie doprowadzasz kobiet do pasji, Banyon” – pomyślała. „Może
niewiele myślisz, zanim coś zrobisz, ale nie starasz się nikogo drażnić. I według
mnie, nie skrzywdziłbyś świadomie nawet muchy.” Beth pamiętała Kathie; to, jak
tamta wykorzystała Eryka, by wkręcić się do teksaskiego Faire, potem do
profesjonalnego zespołu – potem zaś porzuciła go jak zepsutą zabawkę. „Na swój
własny dziwaczny sposób jesteś najbardziej łagodnym mężczyzną, jakiego znam. I
umiesz wybaczać. Przebaczyłeś Kathie, ja nigdy bym się na to nie zdobyła. Dotąd
tego nie zrobiłam, a przecież nie mnie ona skrzywdziła.” – Właściwie wolałbym o tym
nie mówić – powiedział z wahaniem Eryk, odsuwając z twarzy sięgające do ramion,
brązowe włosy. „Boże, jak ktokolwiek może być tak przystojny? Wygląda jak Sophia
Loren w wieku szesnastu lat… no, właściwie jej męski odpowiednik. Bardzo ładnie.
Uspokój się, dziewczyno. On jest tak samo nieodpowiedzialny, jak piękny. W tym
stanie nie przyda się na nic ani sobie, ani tobie.” – Czy chcesz dożyć rana? – rzekła,
kładąc ręce na biodrach. – Słuchaj, może uda mi się sprostować chociaż te
najzłośliwsze plotki. Języki już poszły w ruch, a to, co mówią, wcale nie brzmi
pochlebnie dla ciebie. Poza tym dotąd nigdy nie wzbraniałeś się rozmawiać ze mną,
prawda?
Eryk spojrzał na nią z taką bezbronnością, że miała prawie ochotę objąć go i
ofiarować najlepszą pociechę dla złamanego serca.
Prawie najlepszą.
Mówiła dalej, starając się utrzymać myśli na właściwym torze.
–Może pomogę ci zrozumieć, dlaczego tak się stało, i tym są i mym zapobiec
dalszym takim scenom, zwłaszcza przy pełnej widowni, w czasie popołudniowego
koncertu.
Jego oczy poszerzyły się.
–Myślisz, że widzowie nas słyszeli?
–Do ostatniego rzędu, przyjacielu.
–Cholera. Administracja urwie mi jutro głowę. – Otworzył butelkę i napił się.
Podniósł brwi i pociągnął jeszcze raz. „Przynajmniej docenia moją whisky.” – Dzięki –
powiedział, odzyskawszy oddech. – To naprawdę pomaga. Glenfiddich uleczy prawie
każdą chorobę, nawet złamane serce.
Napił się jeszcze. Beth czekała, aż zamknie butelkę.
–W porządku – rzekła. – Ty i signorina Tosca wydawaliście się całkiem szczęśliwi
jeszcze w południe. Co się stało potem?
Przestąpił z nogi na nogę i zrobił zakłopotaną minę. „Zbyt sprytny, by mu to wyszło
na zdrowie. Oto Eryk Banyon. Jego słodka twarzyczka przyciąga zbyt wiele kobiet
sądzących po pozorach. Myślą, że łatwo nim kierować. Nie patrzą dalej w to, co kryje
się na dnie tych pięknych oczu. On im daje, wydawałoby się, wszystko – owszem,
wszystko, z wyjątkiem siebie samego, tej części siebie, której nie pozwala nikomu
zobaczyć ani dotknąć.” – Zaczęła się denerwować. Chciała wiedzieć, jak długo
zamierzam tu zostać. Powiedziałem, że cały weekend. Wtedy spytała, gdzie jest
motel. Nie ma tu nic takiego, jak wiesz, więc zaoferowałem jej camping. „No tak,
chłopcze, cieplarniana roślinka po raz pierwszy zetknęła się z rzeczywistością.” –
Czuję nadciągającą burzę – zauważyła Beth ostrożnie, gdyż Eryk chyba nadal czekał
na jej opinię.
–Taak… – Napił się ponownie; jego oczy przybrały zwykły wyraz czujności. –
Potem, kiedy za kulisami sprawdzałem program, pytała, jak długo to potrwa.
Powiedziałem jej. Wspomniałem także, że zastanawiam się nad przeniesieniem do
północnego Faire na jesieni, może nad przeprowadzką do San Francisco, jeśli dobrze
mi pójdzie na ulicy. Nie zdążyłem już dokończyć, że wrócę przed Świętem
Dziękczynienia, gdyż właśnie w tej chwili wybuchła.
Beth potrząsnęła głową i wzięła do ręki butelkę.
–Eryk, ty kochany głupcze. – Pociągnęła łyk. – Gdybym zamierzała was skłócić, nie
zdołałabym wymyślić nic lepszego. Dotarłeś do każdego jej wrażliwego punktu.
„Jeden z nich sam chyba dojrzysz, pięknisiu. Najpierw rozbudzasz w niej nadzieje na
stały, a przynajmniej długi związek, potem zaczynasz znikać i wracasz
nieoczekiwanie, w końcu planujesz przenieść się gdzie indziej – bez niej. Banyon,
jesteś nie do pobicia.” – Nie rozumiem, dlaczego – odparł szczerze zdziwiony. –
Wiedziała, że zarabiam graniem na ulicy, w końcu tak się poznaliśmy! Obok siedziby
YMCA*. @[* YMCA (Young Men Christian Association) – Stowarzyszenie
Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej.] Siedziałem na chodniku, a ona wracała z próby.
Od pierwszej minuty wiedziała, kim jestem.
–Pozwól, niech Madame Zaratustra odczyta przeszłość – przerwała Beth, naśladując
tajemniczy sposób mówienia Cyganki. – Powiedz prawdę: czy w ciągu kilku ostatnich
tygodni nie czyniła aluzji do tego, byś poszedł na przesłuchanie do poważnego
zespołu?
–No cóż. – Oczy Eryka spojrzały jeszcze bardziej czujnie.
–Czy właściwie nie zaaranżowała kilku spotkań? Jak z tą orkiestrą kameralną, o
której wspominała mi niedawno?
–No cóż. – Nie patrzył na nią.
–Czyż nie poszedłeś na te przesłuchania? Czyż nie proponowano ci pracy?
„Poszedłeś po linii najmniejszego oporu, łotrze. Unikałeś konfrontacji i w końcu
doprowadziłeś ją do ostateczności.” – No cóż, tak. Ale nie przyjąłem żadnej pracy!
–I wiesz, jak to wyglądało? Nie na brak zainteresowania, wręcz przeciwnie. Jakbyś
czekał na coś lepszego! – Beth w rozpaczy przeciągnęła dłonią po włosach. –
Posłuchaj, idioto, każdy obdarzony choć minimalnym słuchem wie od razu, jak jesteś
dobry. Madame Butterfly z pewnością ma słuch. Wyobraziła sobie, że widząc, jak
świetnie poszły ci przesłuchania, wybierzesz możliwie najlepszą pracę – a potem
ustabilizujesz się i zostaniesz z nią.
–Przestań, Beth, ja nigdy… to znaczy, to ona się wprowadziła, ona to wszystko
zaczęła. To nie moja wina, do licha! Wiesz, że nie! Powiedz, Beth.
W końcu opadł z sił, skulił się i westchnął.
–Cholera. Pozwoliłem jej myśleć, że szukam czegoś stałego, żeby rozpocząć
bogobojne życie, tak? „Właśnie, Sherlocku.” – To chyba dość dokładnie streszcza
sytuację.
Eryk spojrzał w dół, na piaszczystą ścieżkę; kiedy podniósł wzrok, widoczny w nim
popłoch wzbudził wreszcie w Beth nieco współczucia. Może nawet nie tylko
współczucia. „Stop, dziewczyno. Nie pozwól się omotać tej ładnej buzi i dużym
brązowym oczom. On wyznaje zasadę: kochaj i rzucaj. Pan Niestały. Nie lubi
zobowiązań. Jednak chyba także nie lubi, kiedy odchodzi od niego ktoś taki jak
Maureen. Stanowili niezły duet.” Westchnęła.
–Wierzę ci. Chciałabym tylko, byś chwilę pomyślał, zanim dojdzie do takich scen jak
dzisiaj. Nigdy nie robisz niczego połowicznie, prawda?
Potrząsnęła głową; Banyon znów spojrzał pod nogi.
–No dobrze, wiem już, co się stało, mogę spróbować ocalić resztki twojej reputacji.
Spróbuję też szepnąć za tobą słówko w administracji i przekonać Caitlin, że nie dało
się tego uniknąć i nie ty ponosisz za to winę. – Odwracała się już, by odejść, ale coś
jej się przypomniało. – A przy okazji…
–Co? – odparł bez zainteresowania. „Jeszcze trochę, chłopczyku, a zaciągnę cię do
łóżka tylko po to, by podnieść w tobie poczucie własnej wartości. Wyłącznie w
celach terapeutycznych.
Jasne, Beth, a ja mam domek na plaży w Nevadzie.” – Mamy koncert na Van Nuys;
zatrzymamy dla ciebie ciepły kącik na scenie. Przyjdź, jeśli zechcesz. Miło będzie
znów cię widzieć. Razem z twoją piszczałką.
Spróbował się uśmiechnąć, ale wypadło to żałośnie.
–Dzięki, Beth. Właściwie mogę przyjść. Spiral Dance jest o wiele za dobry na taką
knajpę; dlaczego ciągle tam wracacie?
–Mamy swoje powody. – „Których nie zdradzę nikomu z zewnątrz, nawet tobie,
przyjacielu. Zresztą i tak byś nie uwierzył.” – Ach, tak.
Beth podała mu butelkę i poszła z powrotem w stronę Leśnej Sceny.
Jednak oddalając się i sięgając po okarynę, poświęciła ostatnią litościwą myśl
samotnej postaci wsiąkającej w mrok. „On naprawdę nic z tego nie rozumie. Stara
się, ale nie może. Banyon, Banyon, kiedy ty wreszcie dorośniesz?” Beth dołączyła
delikatny dźwięk okaryny do improwizacji na temat Kesh Jig, zanim jeszcze doszła
do sceny. Eryk odprowadzał ją wzrokiem, póki nie dotarła do celu. Westchnął. „No
tak, ona ma rację. Ale co miałem robić? Nie umiem kłamać. Nie umiem. I nie chę się
zmieniać.” Beth spojrzała na niego ze sceny, jakby pytając, czy nie chce się jednak
przyłączyć do przyjaciół. Westchnął znów i odwrócił się. „Nie. Nie dzisiaj. Teraz chcę
być sam.” Wszedł głębiej w las, tam gdzie gałęzie dębów splatały się nisko nad
ziemią. „Daleko od wszystkich. Na skraj lasu i dalej dziesięć mil za kraniec świata.”
Większość ludzi nie zapuszczała się aż tak daleko. „Kurz, drzewa i ja. Na razie
wystarczy.” Wreszcie, w małej kępie dębów u stóp wzgórza, Eryk położył swój
instrument na kamieniu. Usiadł obok na ziemi, otworzył pudło i wyjął srebrzyste
części fletu, po czym starannie je połączył, jakby w ten sposób miał nadzieję złożyć
w całość swoje życie. Przez chwilę siedział tak, ogrzewając palcami chłodny metal.
Nie po raz pierwszy zerwał z kobietą, ale to rozstanie z pewnością należało do
najgorszych. Maureen była sympatyczna. Nie dominowała, zawsze starała się być
przy nim, tak jak i on przy niej.
Tylko teraz już jej nie będzie. Dotąd nie zdawał sobie sprawy, że to oznacza
samotność. Nie przywykł do samotności. „Boże, to boli, tak boli. Nie wierzę, że
naprawdę odeszła. Byliśmy tak blisko. Maureen, Maureen, tak mi przykro. Nie
chciałem cię zranić. Nie chciałem tego.” Jego palce przesuwały się po kluczach fletu,
układając się w akordy zapamiętane tak dobrze, że powtarzane już bezwiednie,
przywołujące wspomnienia muzyki, śmiechu, wieczorów spędzanych z przyjaciółmi,
wspólnego picia i grania. „Boże, to boli.” Podniósł instrument do ust, wziął głęboki
oddech i powoli, z wahaniem, zagrał pierwszą nutę. Dźwięk zawisł w powietrzu, zaraz
jednak popłynął następny, równie drżący i niepewny. Kolejne zyskiwały siłę, brzmiały
coraz głośniej i pewniej, aż ułożyły się w starą irlandzką melodię Brian Boru.
Powstała ona niemal tysiąc lat przed urodzeniem Eryka; ułożył ją ktoś, kto cierpiał,
tęsknił za czymś, co się skończyło – a może za czymś, co nigdy nie mogło się stać?
Muzyka zdawała się nieść w sobie cały ból, jaki Eryk w tej chwili czuł.
Ostatnia nuta rozpłynęła się w ciemności. „Cholera. Czy zawsze tak się kończy –
samotnym graniem smutnych melodii? Staraniem, by wyrazić to, co tkwi wewnątrz,
bo słowami nie potrafię tego przekazać? Zwykle ląduję w miejscu podobnym do tego,
sam, bez nikogo w pobliżu. Chryste. Czy tak się skończy moje życie? Po co to
wszystko? Kiedy znajdę kogoś, kto mnie wysłucha, a nie będzie słyszał tylko to, co
chce usłyszeć?” Jego palce mechanicznie przesuwały się po instrumencie,
wygrywając pierwsze nuty Sheebeg Sheemore. „Tak, stary O’Carolan to był dopiero
bard. Ślepy szaleniec wędrujący drogami Irlandii, układający melodie dla przyjaciół.
Takie jak ta. Co za opowieść, nie trzeba nawet znać treści, by domyślić się, o co
chodzi. Elfy z Eire, dwie walczące grupy Faerie – ród przeciw rodowi, może nawet
byli między nimi dawni kochankowie, których miłość zamieniła się w nienawiść.
Jakaż to ładna melodia, nie jak Chłopcy z Ballysadare, gdzie można niemal widzieć
zwały szkockich trupów. Pewnie elfy nie przepadają za rozrywaniem swych
przeciwników na kawałki, w przeciwieństwie do nas, ludzi. W przeciwieństwie do
Maureen. Tak, to piękna pieśń, choć Faerie nie istnieje.” Czuł, że muzyka zmienia się
w miarę, jak przestawał myśleć, skupiając się na przelaniu w nią całego siebie; jakby
ktoś zawładnął jego umysłem, jakby coś płynęło przez niego i wtapiało się w melodię.
Jakby jego dusza przemówiła czystym głosem. Takiego uczucia Eryk doświadczył
tylko raz, dawno temu, kiedy grał, kiedy wszystko szło dobrze, kiedy jego życie było
jednością.
I czuł to teraz, grając O’Carolana: każda nuta czysta jak kryształ, każdy akord
doskonały, jednak nie była to doskonałość mechaniczna, ale pełna życia – muzyka
płynęła prosto z serca, odzwierciedlała uczucia, nie zimną kalkulację.
Otoczyła go nagła cisza, jakby cały las słuchał, jakby sama noc wstrzymała oddech.
Nawet ptak nie zaśpiewał. Wydawało się, że wszystko ucichło, żeby słuchać i
obserwować. Konary drzew nachylały się coraz niżej, same pnie wydawały się
przysuwać do grającego.
Eryk zamknął oczy, ignorując otoczenie. „To złudzenie. Dęby nie mogą się
poruszać. Zbyt dużo whisky, chłopcze.” Grał dalej, dodając akordy i wariacje, które
zawsze chciał wypróbować, ale nigdy się nie ośmielił. Potem sięgnął po ostatnie
nuty, najniższe, na samym końcu skali – i grał dalej. Cały jego żal i smutek
rozbrzmiewały w muzyce, a on nie mógł przestać. Teraz była to inna melodia, jego
własna, dzika i nieujarzmiona, pełna siły. Rosła i potężniała, aż do ostatniej nuty,
która wypełniła całą przestrzeń wokół, a potem – cisza. Absolutna. Świat czekał na
to, co miało się zdarzyć, na otwarcie drzwi, na tego, kto nimi wejdzie.
Eryk wziął głęboki oddech. Między drzewami cichło echo ostatnich dźwięków.
Muzyk czuł bicie swego serca; jego palce kurczowo ściskały flet. „Boże, czy to
byłem ja? Może kobiety powinny częściej łamać mi serce, jeśli wtedy potrafię tak
grać!” Nagle usiadł wyprostowany. Przez chwilę wydawało mu się, że coś usłyszał,
śpiewną odpowiedź z lasu – nie było to echo jego muzyki.
Wtem wiatr znów zaczął wiać, podnosząc wokół tumany pyłu i suchych liści. Eryk
zamrugał piekącymi oczami, wydawało mu się, że wśród cieni ujrzał mrugające
zielone światło.
Zielone światło?
Dreszcz przebiegł mu po plecach, dreszcz oczekiwania i zdziwienia – wtedy wtrącił
się zdrowy rozsądek, sprowadzając go na ziemię. „Pewnie ktoś z Faire bawi się w
Jedi z latarkami i straszy grzechotniki. Czy nie wiedzą, że nikomu nie wolno
wchodzić między wzgórza? Gdzie ich rodzice?” Spojrzał na flet, który wciąż ściskał
w ręce. „Szkoda, że nie mogłem tego nagrać. Pewnie już nigdy tak nie zagram.”
Wstał i otrzepał spodnie. „Właściwie mogę już iść. W namiocie mam butelkę
irlandzkiej, nadszedł czas, żeby ją otworzyć. Najwyższy czas.” Po omacku, niepewnie
dotarł na skraj zagajnika i obejrzał się. Między drzewami migotało zielone światło,
świeże i jasne jak liście wiosną. Rozjarzyło się na chwilę w miejscu, w którym
niedawno siedział Eryk, po czym zgasło. Pojawiło się ponownie po sekundzie, na pół
schowane za drzewem, wreszcie znikło. „Dzieciaki. Czy bawią się w ratowanie
wszechświata? Pewnie są zbyt młodzi, by wiedzieć, że to niemożliwe.” Odwrócił się i
poszedł w stronę campingu.
Udało mu się nie spotkać nikogo, gdyż starannie zaplanował drogę; wymagało to
jednakże kluczenia i obchodzenia, więc dotarł do pola namiotowego zmęczony i z
obolałymi stopami. Dopiero teraz czuł skutki długiego, ciężkiego dnia.
Godzinę później leżał już, zawinięty w śpiwór, w swym wypłowiałym niebieskim
namiocie, który widział już zbyt wiele Faire. W ciemności sięgnął po butelkę. „Jeśli
zapalę światło, dowiedzą się, że tu jestem. Nie, nie dzisiaj. Nie dzisiaj.” Zacisnął ręce
na szkle i zaczął pić.
Pół godziny później zasypiał – czy też zapadał w stan nieświadomości – z ponad
połową butelki Bushmills krążącą w żyłach.
Ponieważ jako jedyny nie uczestniczył w wieczornych spotkaniach towarzyskich,
tylko on zauważył dziwne zjawisko na wzgórzu: jaskrawe zielone światła migotające
pomiędzy drzewami, które zostawił, by skończyły pieśń, którą on zaczął.
Pewnie wziąłby to za skutki wypitego alkoholu, gdyby nie to, że widział je już
przedtem, zanim zaczął pić. Światełko nadal migotało, kiedy zamykał oczy i ostatkiem
sił zdołał zadać sobie pytanie, czy będzie tak płonęło do świtu.
ECHA Z LASU
–Cholera! Za piętnaście dziewiąta! Gdzie moje skarpetki?!
–Nie zdążę! Biegnij sam!
Eryk Banyon obudził się w zwykłym porannym hałasie Faire. Wołania i rozmowy
przeplatały się ze szczękiem naczyń i garnków. Do panującego wokół hałasu
dołączyło się tętnienie w głowie. Eryk niechętnie otworzył oczy, po czym zaraz je
zamknął, oślepiony światłem słońca. „Boże, umieram. Boże, proszę, pozwól mi
umrzeć. Chyba za dużo wypiłem. To znaczy, na pewno za dużo wypiłem.
Jeśli mam umrzeć, to lepiej szybko.” Nie otwierając oczu, wyciągnął rękę; po
omacku poszukał butelki, a kiedy jego palce trafiły na chłodne szkło, wstrząsnął nią
lekko. „A jednak nie wypiłem za dużo. Coś jeszcze zostało.” Otworzył oczy na tyle,
by pociągnąć porządny łyk z na pół pustej butelki. „Hmm. Dobra irlandzka whisky.
Założę się, że tylko z tego powodu Irlandczycy nie stworzyli imperium.” Napił się
jeszcze raz i westchnął. „Chyba jednak będę żył. Co znaczy, że trzeba wstawać.”
Otworzył oczy i wyczołgał się ze śpiwora. Odnalazł swe spłowiałe brązowe spodnie,
które poprzedniej nocy rzucił pod ścianę namiotu i przetrząsnął plecak. Świeża
koszula Faire, niegdyś biała, teraz szarobrązowa, zastąpiła tę, w której spał. Ubrał się
i podrapał po głowie, usiłując sobie przypomnieć, co powinien zrobić dalej. „Stopy.
Po pierwsze: odnaleźć je. Po drugie: odnaleźć to, co się na nie wkłada.” Czyste
skarpetki wydobył z dna plecaka; wreszcie włożył buty. Po chwili paniki ze stosu
kostiumów i rekwizytów w kącie namiotu wyciągnął pasek. Zapiął go, wziął portfel,
grzebień, napił się i wreszcie był gotowy znów stawić czoło światu. „No, może nie tak
całkiem, ale spróbuję.” Biorąc głęboki oddech, rozsunął zamek namiotu i wyszedł na
zewnątrz. Tak jak oczekiwał, ranek był piękny, niebo bezchmurne, a niemal wszyscy
w zasięgu wzroku mieli na sobie kostiumy Faire.
Eryk poszedł niepewnie w stronę wielkiej cysterny na wodę na skraju campingu i
zebrał całą swą odwagę. „No to…” Pochylił się, wsunął głowę pod kran i odkręcił go.
Woda, zimna jak serce teściowej, uderzyła go w głowę niczym obuchem i zmroziła aż
po końce palców u stóp. Kiedy ponownie się wyprostował, trząsł się z zimna. „Dużo
lepiej, jak sądzę.” Wykorzystał metalowy bok cysterny jako lustro i zaczął się czesać,
na próżno usiłując doprowadzić brązową czuprynę do przyzwoitego wyglądu.
„Któregoś dnia je zgolę, na Boga. W końcu u Yula Brynnera nie wyglądało to źle,
prawda?” – Dzień dobry, Eryk! – zawołała do niego jedna z tancerek stojąca po
przeciwnej stronie umywalki. „Niektórzy ludzie o tej porze są już zbyt przytomni.” –
Cześć – odparł. „Brigid, to imię, którego używa w Faire, o ile dobrze pamiętam. Nie
przypominam sobie jej codziennego imienia.” Rzucił jej długie, pełne aprobaty
spojrzenie, kiedy odwróciła się, kołysząc biodrami. „Widowiskowa. Nawet bardzo.
Piękna z przodu, piękna z tyłu, wspaniałe nogi tancerki. Cóż, teraz, kiedy znów
jestem wolny…
O nie, Maureen, to ty powinnaś mnie tak uwodzić.” Z ponurą aprobatą patrzył, jak
ciemnowłosa tancerka idzie w stronę głównego wejścia, po czym wrócił do namiotu
po flet. „Poza tym Brigid to ranny ptaszek. Nigdy nie mógłbym żyć z kimś, kto o
dziewiątej rano jest aż tak szczęśliwy.” Wsunął pudełko z instrumentem do swej
torby (prezent od Kathie, z teksaskiego Faire, dwie dziewczyny przed Maureen) i
skierował się w dół zbocza, do głównej bramy. „Po tym irlandzkim śniadaniu
powinienem zjeść prawdziwe, zanim padnę na nos.” Eryk z wprawą przemykał się
pośród gęstniejącego tłumu, niosąc kubek kawy i kilka lepkich bułek cynamonowych.
W pobliżu którejś z małych scen znalazł wolne miejsce i usiadł, by zjeść śniadanie.
Na scenie byli aktorzy komedii dell’arte w jaskrawych maskach tradycyjnych
postaci włoskiego teatru.
–Izabello, czyż nie wiesz, że łamiesz me serce?
–Zaraz ci złamię nie tylko serce, Arlekinie!
Eryk śmiał się razem z innymi widzami, kiedy Izabella goniła Arlekina, wymachując
wściekle wałkiem do ciasta.
Tylko że jej włosy były długie i rude, a głos trochę zbyt przenikliwy.
Prawie operowy.
Bułka utknęła Brykowi w gardle. Wstał gwałtownie i odszedł w chwili, kiedy Arlekin
żarliwie dowodził swej niewinności rozwścieczonej Izabelli. Przeszedł przez Faire ze
wzrokiem utkwionym w zaśmieconej drodze. Sklepikarze już ubijali interesy z
turystami, sprzedając im ręcznie wyrabianą biżuterię, skórzane sakiewki i wymyślne
kostiumy. Inni zwabiali klientów krzykiem.
–Zimne mleko i gorące ciasto z owocami! Nogi indycze! Żeberka! „Nie mam
właściwie dokąd iść, przynajmniej do wpół do dwunastej. Chryste. Absolutnie nic do
roboty Tylko rozmyślać.
Jeśli mam znów pogrążać się w melancholii, równie dobrze mogę grać.” Zdjął torbę
z ramienia i wyjął z niej instrument. Połączył części fletu i z powrotem przesunął
torbę na jej stałe miejsce na plecach.
Przechodnie patrzyli na niego ze zdziwieniem. Muzyk w kostiumie nie był w Faire
niczym szczególnym, ale flecista stanowił rzadkość. Równie niezwykle brzmiały
melodie, które wybrał, nie pasujące do schematu „wesołej starej Anglii”,
podtrzymywanego przez wszystkich innych.
Eryk skończył Coleraine – „śmieszne, aż trudno uwierzyć, że irlandzka giga może
być tak smutna” – i rozpoczął kolejną, jeszcze smutniejszą melodię. Tak się w niej
zagubił, że nie zauważył dwóch tancerek, które przysunęły się do niego i szły obok.
Dopiero kiedy chwyciły go pod ręce, krzyknął:
–Zaraz, zaczekajcie…
–Nie próbuj się stawiać, panie Eryku – odezwała się jedna z nich z szatańskim
uśmieszkiem. – Wysłano nas, byśmy cię schwytały.
–Ale… – Żadnych sprzeciwów, i tak nas nie przekonasz!
–Ale…
Jedna z nich ostrożnie wyjęła flet z jego rąk i włożyła do torby, zanim poprowadziły
go zatłoczonymi uliczkami.
Nagle Eryk zdał sobie sprawę, dokąd go prowadzą i otworzył szeroko oczy.
–Nie do studni! – zawołał, próbując się wyrwać. Kobiety jednak trzymały go mocno i
jeśli nie chciał rozpocząć prawdziwej walki, nie miał szans na ucieczkę.
–Oto on, Alteo!
Silnie zbudowana kobieta o ciemnych włosach, schowanych pod płaską czapką,
zmierzyła go doświadczonym okiem.
–Rzeczywiście wygląda na najbardziej zaniedbanego wśród minstreli. Nie możemy
na to pozwolić. Zanim przekażemy go dalej, musimy go wykąpać… „Tylko nie kąpiel!
Nie w tej zamulonej studni!” Altea chwyciła go mocno za ucho i pchnęła w stronę
cembrowiny, ku uciesze gapiów.
–Porachuję się z tobą, Susie – wyszeptał Eryk zbyt cicho, by dosłyszeli go
widzowie.
–Na razie jednak mam wreszcie szansę umyć ci uszy – odszepnęła, z trudnością
utrzymując powagę na twarzy. – To cię nauczy dbania o czystość.
Po czym umoczoną w studni szmatką dokładnie wyszorowała mu twarz. Wreszcie
ogłosiła, że jest już czysty i może pokazać się ludziom.
–Teraz, dziewczęta – rzekła – zabierzcie go na kolejny przystanek. „Przystanek? Co
to za gra?” Eryk pozwolił się poprowadzić zakurzoną drogą w stronę sceny, na
której trwała niedzielna msza. Ojciec Bob, w koloratce na elżbietańskim kostiumie,
pobłogosławił go z namaszczeniem.
–Panie, który opiekujesz się dziećmi i prostaczkami, strzeż tego pieśniarza. Dzięki
Ci, Panie.
Eryk wpatrywał się w ojca Boba jeszcze chwilę po odejściu. Ksiądz usiłował nie
wybuchnąć śmiechem. „Dzieje się tu coś bardzo dziwnego.” Strażniczki – Eryk
dopiero teraz sobie uświadomił, że nawet nie znał ich imion – pociągnęły go ścieżką
w dół, w stronę Mostu Pocałunków. „Chwileczkę.” Zanim zdołał zareagować, znaleźli
się w połowie mostu, pod ustrojonym girlandami i wstążkami łukiem. Tam kobiety
stanęły, ciągle trzymając Eryka uwięzionego między nimi – i po kolei pocałowały go.
Po pierwszej chwili zaskoczenia Eryk stał się przychylny. „To z pewnością
niecodzienne doświadczenie.” Potem znów chwyciły go za ręce i powlokły dalej,
przez most do karczmy „Pod Uśmiechniętym Błaznem”. Tam zaś stała Beth z innymi
muzykami. „Ach, – teraz wszystko zaczyna nabierać sensu.” Strażniczki
doprowadziły Eryka do drzwi i dygnęły przed Beth.
–Oto on, pani, czysty i pobłogosławiony, a także ogrzany.
–Dziękuje wam, moje drogie – odpowiedziała Beth, nie spuszczając wzroku z Eryka.
– Naprawdę doceniam wasze starania.
Wzięła Eryka pod rękę i zaprowadziła go do środka.
–Dostanę cię, Beth – wyszeptał on.
Puściła go i weszła na stół, czystym głosem prosząc o ciszę.
–Panie i panowie, mamy między nami chłopaka o złamanym sercu, który spędził
ostatnią noc zupełnie samotnie, tylko w towarzystwie butelki, a jak wszyscy wiemy,
to raczej chłodna i żałosna pociecha, w przeciwieństwie do apetycznej blondynki!
Eryk oblał się rumieńcem, na zewnątrz zaś rozległy się śmiechy i wiwaty.
Beth uśmiechnęła się.
–On chyba potrzebuje pomocy. Co więc zrobimy dla tego biedaka, pytam was?
–Oddać go Niemkom!
–Sprzedać Cyganom!
–Niech nam zagra do tańca!
Beth odwróciła się do Eryka i przemówiła nieco ciszej:
–Co wybierasz, panie? – Spojrzała na niego z góry. – Prawdopodobnie od Cyganów
nie dostalibyśmy za ciebie zbyt wiele, więc albo dziewczynki, albo granie. Albo
wesołe melodyjki, albo oddamy cię na pożarcie Niemkom. – Wykrzywiła twarz w
szatańskim grymasie. – Na twoim miejscu wybrałabym muzykę. Karen Wolfsdottir
ostrzy na ciebie zęby od początku sezonu.
Eryk już wyciągał flet.
Na początek zagrał Odegnać zły los, jedyną wesołą melodię, jaka przyszła mu na
myśl. Członkowie Faire, siedzący przy drewnianych stołach, zaczęli klaskać i stukać
do rytmu kuflami o blaty. Po chwili Eryk dojrzał lana i Linde ze skrzypcami i bębnem,
przeciskających się w jego stronę. „Bethie starannie to zaplanowała. W porządku, w
takim razie zróbmy to dobrze!” Nie przerywając grania, wskoczył na stół. Podczas
gdy Ian wybijał rytm, a Linda ciągnęła melodię, Eryk zaczął tańczyć wśród gorącego
aplauzu widzów. Beth, siedząca na bramie gospody, klaskała i śmiała się.
Nagle Eryk zeskoczył na słomę obok dwóch chichoczących tancerek, które go tu
przyprowadziły. Przestał grać, chwycił starszą z nich, o długich złotorudych włosach
i zielonych oczach – i pocałował, po czym puścił. Kobieta upadła na słomę, śmiejąc
się ciągle. Eryk zdjął czapkę przed swymi byłymi strażniczkami.
–Dzięki wam za to, że mnie tu przyprowadziłyście. A teraz, piękne panie, błagam
was, zatańczcie dla nas!
Dziewczęta spojrzały na siebie niepewnie.
–Dalej, dziewczęta, pokażcie nam, co potraficie! – zawołała Beth z bramy.
Pokazały więc.
Eryk klaskał i krzyczał razem z innymi, kiedy rudowłosa tancerka pomagała
koleżance wejść na stół. Tam ustawiły się w pozycji do stepowania, z jedną stopą
uniesioną i złączonymi ramionami.
Linda i Ian czekali na sygnał.
–Athol Highlander’s! – wrzasnął Eryk i pierwszy zaczął szkocką gigę. Moment
później dołączyła Linda. Nigdy dotąd nie słyszał, by tak pięknie grała. Potem łan
uderzył w ramę bębenka i przeszedł do wybijania rytmu.
Kobiety tańczyły na stole, a ich podskokom i piruetom towarzyszyły okrzyki i
wiwaty widowni. Przy ostatnich nutach zeskoczyły na ziemię, zaskakując Eryka,
który zgubił ostatnią nutę. Zaśmiały się, a on potrząsał z niedowierzaniem głową.
Potem było jeszcze lepiej.
Po kilku tańcach i melodiach (między nimi była sprośna elżbietańska piosenka,
która brzmiała zupełnie przyzwoicie śpiewana solo, lecz przy wykonaniu na kilka
głosów słowa tworzyły najbardziej niewiarygodne zdania), Eryk usiadł przy stole i
popijając najlepsze piwo w gospodzie, przyglądał się tancerce zaczynającej wolny
szkocki taniec.
Usiadła przy nim Beth i pociągnęła łyk z jego kufla.
–Czy życie lepiej cię teraz traktuje, Banyon?
Westchnął i odebrał jej naczynie.
–Ciągle uważam, że pomysł z umyciem mnie w studni przez Susie to głupi żart.
–Zgadzam się, lecz nie mogłam wpuścić cię tutaj z brudnymi uszami. – Pochyliła się
i pociągnęła go za ucho. – Rozumiesz, dlaczego?
–Noo, tak.
–Cieszę się. – Wstała, ujmując go za rękę. – Chyba narobiliśmy dosyć zamieszania
jak na jeden poranek. Chcesz się przenieść w inne miejsce?
Eryk spojrzał na największy stół, na którym ku uciesze widzów obie tancerki
próbowały uczyć dwóch Hiszpanów stepowania.
–Dobry pomysł.
Beth poprowadziła tylnym wyjściem i ścieżką w stronę Mostu Pocałunków. „O nie,
tylko nie to.” Wciągnęła go na most, na którym stało już kilka par.
–Na złamane serce istnieje tylko jedno lekarstwo, Banyon, i ja postanowiłam ci go
dostarczyć. Nie traktuj tego jednak zbyt osobiście. To tylko terapia.
–Bethie…
Pocałowała go.
Długą chwilę później Eryk znów zdołał wydobyć z siebie głos.
–Bethie…
–Hmm? – Przytuliła się mocniej.
–Wiesz, mam połowę doskonałego mieszkania czekającą na lokatora, a gdyby to
była kobieta…
Beth zesztywniała w jego ramionach.
–Nawet o tym nie myśl, Banyon. Być może któregoś dnia znajdziesz kogoś dla
siebie, ale to nie będę ja. Nie zrozum mnie źle, naprawdę cię lubię, ale nie
komplikujmy tego, dobrze?
–W porządku. – Pocałował ją w koniec nosa; zachichotała. Przesunął usta niżej,
wzdłuż jej szyi. – Oferta jest ciągle aktualna, jeśli zmienisz zdanie.
Fascynującą podróż w dół jej ramienia przerwał przepraszający głos z tyłu.
–Hm, szanowna pani, zaczyna się koncert na głównej scenie i Carl zastanawia się,
czy masz zamiar dzisiaj do nas dołączyć.
–O, do licha. – Beth wysunęła się z objęć Eryka i szybko wygładziła kostium. – Cóż,
obowiązek wzywa, panie Banyon. Poszukam cię po przedstawieniu.
Eryk z żalem patrzył za Beth, odchodzącą z koleżanką. „Nigdy nie mogę jej
zatrzymać na dłużej niż kilka minut. To wszystko, na co się zgadza ze mną. Pewnie
niektórym by to odpowiadało: dobra przyjaciółka i partnerka do łóżka. Doskonałe
zestawienie, prawda?” Odszedł i zaczął błąkać się bez celu. Po pewnym czasie zdał
sobie sprawę, że doszedł do ścieżki nad gospodą „Pod Uśmiechniętym Błaznem”. Po
porannym zamieszaniu nie pozostał już ślad, panował tu zwykły spokój. Kilku
aktorów rozmawiało przy piwie, a nieco dalej jakieś kobiety jadły obiad.
Eryk znalazł sobie zaciszny kąt niedaleko wejścia, usiadł i ponownie wyjął flet. Czule
dotknął kluczy; chłodny metal rozgrzewał się od ciepła rąk. „Witaj, stary przyjacielu.
Znów tylko ty i ja.” Pamiętał, jak na początku sprzeczał się z kierownictwem o grę na
metalowym flecie w sezonowym Faire. „Nie wiem, co bym zrobił, gdyby się nie
zgodzili. Nie zagrałbym na niczym innym. Chyba o tym wiedzieli i dlatego
zdecydowali się raczej mnie zatrzymać bez względu na niezgodność z tradycją, niż
dać mi odejść.” Zagrał kilka nut, myśląc o rudowłosej tancerce i jej śmiechu, kiedy ją
pocałował. „Mógłbym ułożyć dla tej ślicznotki melodię, coś do tańca dla nich obu.”
Uśmiechnął się, czując, że w jego głowie i palcach zaczyna się kształtować muzyka,
lekka melodyjka przypominająca sceny z Faire: roześmiane dziewczęta, zwinne stopy
poruszające się szybko w takt szkockich tańców, chłodne piwo w gorące letnie
popołudnie.
Po chwili jednak dobry humor go opuścił, a w przestrzeń popłynęła muzyka bardziej
poważna.
Skały Moheru, to będzie dobre. I Dziecko na górze, trudne i smutne.” Nie zdając
sobie z tego sprawy, Eryk przyciągnął do bramy tłumek gapiów. Teraz spojrzał w
górę. Ujrzał zasłuchane twarze. „Nie rozumieją” – pomyślał, uśmiechając się smutno
do siebie. Grał dalej.
Po chwili znów podniósł wzrok. Coś w tłumie obcych twarzy wydawało się znajome.
„Tak, ten kościsty facet, wysoki blondyn w płaszczu… chwileczkę – jego płaszcz – to
mój płaszcz!” Skoczył na równe nogi i runął przez drzwi w stronę nieznajomego.
Młody mężczyzna rzucił okiem na wykrzywioną z wściekłości twarz Eryka i pomknął
przed siebie.
Postawna starsza kobieta krzyknęła, kiedy Eryk potrącił ją, sięgając po brzeg
długiego płaszcza. Reszta gości pierzchła z drogi, Eryk zaś pobiegł za domniemanym
złodziejem, mijając zaskoczoną kobietę piorącą przy studni i roztrącając kolorową
grupę mężczyzn tańczących na ulicy. Rozległy się gniewne krzyki.
Złodziej przemknął miedzy straganami; zawieszone na nich ozdoby zakołysały się.
Eryk biegł zaraz za nim, wymachując fletem niby bronią.
–Stój, stój, parszywy draniu! Złodziej! Złodziej!
Uciekający mężczyzna uniknął zderzenia ze sprzedawcą owoców i jednym
rozpaczliwym susem przekoczył Most Pocałunków. Eryk biegł za nim. Całujące się na
moście pary odskoczyły w tył.
Nagle Eryk zauważył maszerujący ulicą oddział szkocki z pikami. Stanął, nie chcąc
narażać się na spotkanie z ostrzami ani ze Szkotami; złodziej jednak biegł dalej.
Prosto na maszerujących włóczników.
Eryk patrzył z niedowierzaniem, jak zręczny złodziej, zdawałoby się bez wysiłku,
przemyka pomiędzy żołnierzami. Już znalazł się po drugiej stronie – i żaden z
żołnierzy nawet nie pomylił kroku.
Kilku widzów zaklaskało, biorąc to za dalszą część przedstawienia. Eryk wrósł w
ziemię. „To niemożliwe, co on zrobił.” Po czym wziął głęboki oddech i pobiegł prosto
pomiędzy żołnierzy; po trzech sekundach zaś znalazł się na ziemi, między
rozrzuconymi włóczniami. Z góry patrzyło na niego kilku zirytowanych Szkotów.
Po chwili podszedł sam dowódca i popatrzył na niego.
–Eryk, chłopcze, tym razem wplątałeś się w niezłą kabałę – odezwał się smutno.
–Wybacz, szefie – wymamrotał Eryk, bez powodzenia usiłując się podnieść. Bolała
go kostka. Nie mówiąc już o dumie.
Po wczorajszym dniu niewiele zostało z jego godności.
Dowódca przykucnął obok.
–Przy okazji – powiedział bez śladu szkockiego akcentu – Caitlin chciała cię widzieć.
Chodzi o wczorajsze przedstawienie.
–Cudownie – wystękał Eryk. Jeden ze Szkotów pomógł mu wstać i otrzepał z kurzu.
Eryk podziękował i przebiegł wzrokiem tłum w poszukiwaniu złodzieja. „Ani śladu.
Cholera.
To by było na tyle, co do mojego ulubionego płaszcza. Zastanawiam się, jak on
zdołał przejść przez ochronę i dostać się do mojego namiotu?” Żołnierze ustawili się
w szyku. Dowódca rzucił Brykowi ostatnie współczujące spojrzenie i oddział ruszył
do obozu. „Cóż, lepiej od razu mieć to z głowy.” Skierował się do biura. „Caitlin to
dobra kobieta; zwykle mnie rozumie. Wyciągnęła mnie przecież z tej zeszłorocznej
awantury z tancerzami z Maypole. Przecież mnie nie wyrzucą… chyba.” Szedł
ostrożnie przez gęstniejący tłum. Ominął trzech leżących na ziemi pijaczków, zdjął
czapkę przed strażnikiem i wszedł na teren administracyjny.
Odpoczywali tu aktorzy i muzycy, przebrani w kostiumy; niektórzy palili, inni pili
oranżadę i plotkowali. Eryk podszedł do zasłony stanowiącej drzwi biura i odetchnął
głęboko.
–Caitlin?
–Wejdź – odpowiedział kobiecy głos.
Eryk wszedł do środka. Caitlin spojrzała na niego znad stosu papierów na biurku; w
ręce trzymała nieodłączną puszkę niskokalorycznego napoju.
–Cześć, Eryk. Czy to los, czy pech ciągle cię do mnie sprowadza?
–Pewnie po trochu jedno i drugie – odrzekł, siadając na składanym krześle po
drugiej stronie biurka. – Czy coś pomoże, jeśli powiem, że naprawdę staram się tego
unikać?
–Trochę. Właśnie się zastanawiałam, czy przypadkiem sam nie pakujesz się w
kłopoty po to, by mieć pretekst do flirtu ze mną. – Usiadła wygodniej i przeciągnęła
ręką po krótkich kasztanowych włosach. Jej jasna peruka i kapelusz, które zwykle
nosiła na przedstawieniach, leżały obok.
Eryk wpatrzył się w perukę, unikając wzroku Caitlin.
–Tak więc ty i twoja dziewczyna zdecydowaliście się zerwać akurat wczoraj podczas
głównego koncertu. Dostarczyliście publiczności niemałej rozrywki. Zdaje się, że
twoja była dziewczyna ma operowy głos.
Eryk skrzywił się.
–Owszem. I całkiem donośny.
Caitlin niemal się uśmiechnęła.
–Podobno masz klasyczne wykształcenie. Ktoś mi mówił, że studiowałeś w Miliard.
Czy to prawda?
–Tak. Dwa lata. – Eryk kręcił się niespokojnie. Na samą myśl o tych dwóch latach
ścisnął mu się żołądek. Przypomniał sobie swój ostatni recital.
Grał lepiej niż kiedykolwiek przedtem; włożył w grę całe serce. W końcu odłożył flet
i oznajmił komisji:
–Wczoraj były moje urodziny. Przez całą noc ktoś rzucał kamieniami w moje okno,
żebym nie mógł spać. Dziś rano ktoś inny zapchał zamek w drzwiach mojego pokoju.
Musiałem wyjść przez okno, by zdążyć tu na czas. Mam tego dość. Skończyłem
osiemnaście lat i rodzice nie mają nade mną władzy. Panie, panowie, możecie zabrać
sobie wasze przeklęte klasyczne wykształcenie i wypchać się nim.
I długa chwila kompletnej ciszy, kiedy wychodził. „Sześć miesięcy minęło, zanim
odważyłem się dotknąć fletu. Osiem, zanim zagrałem. Trzy lata, zanim znów mogłem
słuchać Bacha.
Niech to. Wolałbym, żeby nikt mnie o to nie pytał.” Caitlin obserwowała go z pełnym
zrozumieniem.
–Eryk, jesteś naprawdę miłym facetem i jednym z najlepszych muzyków, jakich
miałam, lecz zawsze wplątujesz się w kłopoty. Tym razem spróbuję cię zasłonić
przed górą, ale na przyszłość staraj się tego unikać, dobrze? Obiecujesz?
–Dzięki. Naprawdę mi przykro z powodu tego całego zamieszania. – Wstał, chcąc
wyjść, ale głos Caitlin zatrzymał go już przy drzwiach.
–Eryk?
Odwrócił się.
–Wiem, że nie jest ci lekko, ale nie odchodź, zgoda? Słyszałam, co się zdarzyło w
Teksasie, kiedy miałeś kłopoty z dziewczyną. Nie zostawiaj nas, Eryk. Naprawdę
chciałabym zatrzymać cię przynajmniej do końca sezonu.
Skinął głową i podniósłszy zasłonę, wyszedł z ciszy biura w hałas na zewnątrz.
„Więc to tak. Ktoś powiedział Caitlin o mojej teksaskiej przygodzie. Właściwie nie
powinno mnie to dziwić.
Do licha, co jest takiego strasznego w tym, że można się spakować i odejść, jeśli
sytuacja staje się nieznośna? Boże, gdybym został w Faire w Teksasie,
podzielilibyśmy je z Kathie nie gorzej niż wojna secesyjna. Wolałem się usunąć. A
teraz wszyscy poczytują mi to za grzech. Caitlin zachowuje się tak, jakbym miał za
chwilę uciec z południowej Kalifornii. Nie ma przecież powodu, by tak sądzić.
Nawet jeśli ja o tym myślałem zeszłej nocy.
W porządku, może rzeczywiście zdarza mi się odchodzić jeszcze wtedy, kiedy
wszystko idzie dobrze. No i co z tego? Mają innych muzyków oprócz mnie. Dlaczego
miałbym tu zostać? Maureen odeszła i pewnie już zabrała swoje rzeczy z mieszkania.
Nikt by nie żałował, nawet gdybym odszedł już jutro. Nie mam podpisanego
kontraktu, nie potrzebują mnie na koncertach. Nic nikomu nie obiecałem, z wyjątkiem
Beth i Spiral Dance, a i oni poradziliby sobie beze mnie.” W uszach zabrzmiały mu
słowa Caitlin: „Nie zostawiaj nas, Eryku”. „Bethie z pewnością chętnie poszłaby ze
mną do łóżka, ale nic ponadto. Może nie jestem wzorem stałości, ale od związku
wymagam więcej. Może niekoniecznie wielkiej miłości, lecz… prawdziwej sympatii?
Uczciwego pragnienia?” Wyszedł z budynku administracji na zatłoczone uliczki.
„Przynajmniej Caitlin mnie nie wyrzuciła. Dzięki Bogu i za to.” Ominął grupkę dzieci
bawiących się na środku drogi i o włos uniknął zderzenia z wystrojoną w granatowy
aksamit kobietą.
–Wybaczy pani – rzekł uprzejmie, zdejmując czapkę. Lady Anna Millesford obrzuciła
go pogardliwym spojrzeniem i dostojnym krokiem poszła dalej.
Wtedy usłyszał okrzyki i hałasy. „Cholera, zapomniałem o przedstawieniu!”
Przepchnął się przez turystów i dogonił Szkotów, którzy mijali akurat studnię. Z
wprawą osiągniętą w ciągu lat spóźniania się na koncerty zanurkował pomiędzy
pierwszym rzędem żołnierzy i zajął swoje miejsce. Dołączył się do gromadnego
krzyku; były to celtyckie słowa, których w ogóle nie rozumiał; w uszach dzwoniło mu
od przeraźliwego zawodzenia kobiet.
Kiedy dotarli do głównej sceny, Eryk szybko przesunął się na prawo, do muzyków.
Przywódca rozpoczął wstępną przemowę:
–Podróżujemy przez Anglię i zatrzymaliśmy się tutaj, aby uczestniczyć w zabawie na
cześć Donala.
Kierująca przedstawieniem kobieta o zniszczonych włosach przebiegła wzrokiem
program, licząc kolejne punkty na palcach.
–Giga, młynek, giga solo, piosenka celtycka. – Odwróciła się ku jednej z tancerek. –
Przypomnij wszystkim, że zaraz po piosence będzie John Ryan‘s, wiesz, bum-bum,
więc musicie się szybko ustawić. – Podkreśliła słowa „bum-bum” szybkim
zakręceniem biodrami. Tancerki skwitowały to śmiechem. – W porządku, zaczynamy!
Tancerze wybiegli na środek sceny, ujęli się za ręce i ustawili. „Wydają się tacy
spontaniczni, nikt by nie odgadł, że ćwiczyli to przez cztery tygodnie.” Linda zaczęła
grać, a w piątym takcie przyłączyli się Ian i Eryk.
To było dobre przedstawienie, jedno z najlepszych w tym sezonie. Publiczność
śmiała się i klaskała we właściwych chwilach, muzyka grała w odpowiednim tempie,
nikt nie pomylił kroku ani się nie potknął i – dzięki Bogu – nie było żadnych
skręconych kostek. „Nie jak w ostatni weekend, dwie ofiary w sobotę o jedenastej
trzydzieści, nie wspominając o trzech kontuzjach z poprzedniego tygodnia.
A kiedy powiedziałem o tym Maureen, stwierdziła: pewnie nie zrobiły sobie
porządnej rozgrzewki. My w Chandler nigdy o tym nie zapominamy.” – A teraz
zagrają nam nasi wspaniali muzycy! – ogłosił dowódca tak donośnie, że usłyszano
go nawet w ostatnim rzędzie. „Czas na solo. No to zaczynamy.” Eryk przesunął się z
innymi na przód sceny.
–Odegnać zły los, a potem Senna Maggie, dwa i trzy – powiedziała Linda.
Eryk spojrzał na widownię: rzędy twarzy zastygłych w oczekiwaniu, wpatrzonych w
niego… „Oślepiające reflektory, nakrochmalony kołnierzyk koszuli drapiący w szyję,
orkiestra gotowa, czeka tylko na mnie, głęboki oddech, pierwsze dźwięki.
I ten przeklęty program: Eryk Banyon, cudowne dziecko, zagra tańce święte i
codzienne.” Wtedy usłyszał muzykę – Odegnać zły los – graną tak szybko, jak
jeszcze chyba nigdy i zaskoczony zdał sobie sprawę, że pozostali zaczęli już
pierwszą część, a on nawet tego nie zauważył. Włączył się dźwięcznym tremolo, z
nadzieją, że publiczność uzna to spóźnienie za zamierzone. „Linda już mi rzuca To
Spojrzenie spod podniesionych brwi. Chyba jej nie oszukałem. Pewnie później zmyje
mi za to głowę.” Wtedy Aaron dał sygnał i zaczęli Senną Maggie, o połowę wolniej,
lecz dwa razy żywiej. Zakończyli szaloną kaskadą; zerwały się oklaski. „To było
niezłe. Maureen, podobałoby ci się.” Ta myśl znów przypomniała ból; gardło mu się
ścisnęło. „Do licha, Maureen, myślałem, że pokochasz Faire, że będzie nam
cudownie: flet i sopran. Tutaj musiałabyś być blisko publiczności, od razu poznać
reakcje ludzi oraz widzieć, czy podoba im się twoja muzyka – widzieć z odległości
metra, nie poprzez kanał dla orkiestry. Myślałem, że będziesz tu szczęśliwa i
zrozumiesz, dlaczego to kocham, dlaczego kocham Faire.
Dlaczego musiałaś mnie zostawić?” Poszedł z pochodem Celtów połowę drogi do
wzgórza; wymknął się tuż przed turecką kawiarenką. Stanął w kolejce do lady, niemal
czując już w ustach smak słodkiej mrożonej kawy. Wtedy sięgnął po portfel i
przekonał się, że z paska zwisały tylko rzemyki, równo przecięte tuż pod węzłem. „O
CHOLERA!
Ktoś ukradł moje pieniądze! Do jasnej i ciężkiej cholery, to NIESPRAWIEDLIWE!”
Zaczął wpadać we wściekłość – ale nie starczyło mu sił i poczuł tylko niesmak.
Oklapł. Wypalił się.
Opuścił kolejkę, powoli podszedł do najbliższego wolnego miejsca, położył się i
zamknął oczy w niemej rozpaczy. „Oto prawdziwie pocieszający rozwój wypadków.
Najpierw Maureen odchodzi, potem ktoś kradnie mi płaszcz, omal nie wyrzucają mnie
z Faire, wreszcie ginie portfel z wszystkimi pieniędzmi, które wczoraj zarobiłem.
Wszystkimi.
Nie wierzę, że to się przytrafiło akurat mnie.” – Ale przecież mogło być gorzej –
przemówił spokojny męski głos prosto w jego lewe ucho. Eryk usiadł wyprostowany i
rozejrzał się wokół.
W promieniu trzech metrów nie dojrzał nikogo, najbliższa zaś osoba – czteroletnia
dziewczynka – pochłonięta była smarowaniem sobie twarzy baklawą* @[* Turecki
deser z orzechów i miodu.]; jej matka razem z koleżanką oglądały pokaz tańca na
małej scenie. „Wspaniale. Do tego wszystkiego tracę rozum. Tego mi było trzeba.”
Dziewczynka wyciągnęła dłoń i z poważną miną ofiarowała Erykowi trochę
przysmaku przysypanego okruchami siana. Eryk uśmiechnął się i potrząsnął głową,
po czym wstał. „Maureen mnie zostawiła” – pomyślał do niej, jakby mogła go
usłyszeć. „Potem skradziono mi płaszcz, prawie straciłem Faire i w końcu zginęły mi
pieniądze. Co prawda to tylko piętnaście dolarów, nie koniec świata, ale to wszystko,
co akurat miałem.
Potrzebuję chyba czegoś mocniejszego niż orientalne słodycze, malutka. Ale przez
wzgląd na reputację Faire zejdę na ubocze, zanim tego poszukam.” Dotarł aż do
ustronnego kąta w lesie, daleko od ludzi – i tam sięgnął po zakorkowaną butelkę,
którą miał przy sobie.
Po czym zaczął pić, po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin. „Uwielbiam
zapach świeżego kurzu – chciałbym tylko, żeby nos mnie przestał boleć.” Eryk
uchylił powieki i zobaczył…
Brąz. „Ach, leżę twarzą w dół. Pewnie dlatego trochę mi trudno oddychać.”
Spróbował obrócić się na plecy, ale nie zdołał. Spróbował jeszcze raz i po kolejnej
porażce dał za wygraną. „No to nie. Właściwie i tak nie chcę nigdzie iść. Zawsze
chciałem być dżdżownicą. Dżdżownice świetnie się bawią same ze sobą i niczego im
nie brak. Ach, więc jesteś moim ogonem? Myślałem, że moją dziewczyną.” Leżał w
pyle i dębowych liściach, wyobrażając sobie piękną rudowłosą kobietę uśmiechającą
się do niego. Pewną szczególną kobietę. „Eryku, doszłam do wniosku, że niezależnie
od tego, co zrobisz ze swoim życiem, chcę być przy tobie, zawsze.” Potem pochyliła
się, by go pocałować i… „Nie budź się, Banyon.” „Och, Maureen.” Udało mu się
obrócić głowę na bok i oprzeć ją o ramię. Mruganiem odpędzał napływające do oczu
łzy; pociągnął nosem, odstraszając kręcącego się w pobliżu ptaka. Bez wątpienia
przyleciał w nadziei, że gęsta czupryna Eryka nada się na wyściółkę gniazda.
„Wspaniale. Leżę w kurzu drogi, kompletnie wyczerpany, na dodatek zaraz zacznę
się rozklejać. Z moich łez powstanie błoto. Świetne zakończenie przepięknego
weekendu.” – Bardzie? Bardzie? Muszę z tobą porozmawiać.
Głos, który się odezwał, brzmiał miękko, jednak z pewnością należał do mężczyzny.
Eryk próbował otworzyć jedno oko, by spojrzeć na intruza, lecz zdecydował, że nie
warto.
–Odejdź. Właśnie uprawiam medytację.
–Proszę, to bardzo ważne. Nie chciałbym ci przerywać, ale muszę cię o coś
poprosić.
–Nic nie jest aż tak ważne. Masz, napij się. – Eryk na oślep wyciągnął rękę z butelką
w kierunku, z którego wydawał się dochodzić głos. – Nie krępuj się, whisky jest
mnóstwo, miejsca na ziemi też. To całkiem wygodne, o ile nie przeszkadzają ci
kamienie.
W głosie nieznajomego zabrzmiało głębokie zdziwienie.
–Nie, dziękuję. Ale koniecznie muszę z tobą porozmawiać. Mam wiele pytań i tylko
ty możesz mi odpowiedzieć.
–Dlaczego ja? Spytaj Caitlin albo kogoś innego.
–Dlaczego ty? Musisz, przecież to ty mnie obudziłeś! – odezwał się nieznajomy z
desperacją. – Proszę, bardzie… proszę.
Eryk nadaremnie próbował podnieść nos nieco wyżej, by dojrzeć twarz swego
rozmówcy.
–Przykro mi, nie miałem zamiaru cię obudzić. Kiedy piję, mówię do siebie, czasem
może trochę zbyt głośno. Zdarza się.
Głos nie zwrócił uwagi na tłumaczenie.
–Proszę, musisz mi odpowiedzieć. Twoja pieśń obudziła mnie zeszłej nocy. Nie
wiem, jak długo to trwało. Nie mogę znaleźć nikogo z mojego ludu, za to słyszałem
niepokojące wieści. Podobno to miejsce ma zostać wkrótce zniszczone. Ze
wszystkich ludzi, ty jeden powinieneś wiedzieć, co to dla nas oznacza. A inni – czy
ciągle śnią? Czy stało się z nimi coś jeszcze gorszego? „Albo upiłem się mocniej, niż
myślałem, albo ten gość gada wyjątkowe bzdury.
Trzecia możliwość: cokolwiek zrobił, odleciał w inną rzeczywistość. Narkotyki, i to z
tych najgorszych. Eryku, nie sprzeciwiaj mu się.” – Czy to żarty? Nie jestem w
nastroju. Może lepiej wypróbuj je na turystach, przyjacielu.
Zapadła długa i głęboka cisza. Eryk poczuł, że świat realny znów mu się wymyka.
„Tak, najlepsza rzecz, jaką mogę teraz zrobić, to zasnąć.
Maureen…” Zdławił szloch, pamiętając, że nie jest sam.
Nadal cisza, zakłócona jedynie szelestem spadającego liścia.
I tylko jedno słowo.
–Och.
Czyjeś ręce delikatnie przewróciły Eryka na plecy, odsunąwszy spod niego kamienie
i ostre gałęzie, gromadząc liście, które utworzyły całkiem wygodne posłanie. Eryk
próbował otworzyć oczy i podziękować, ale nie zdołał zebrać sił.
–Teraz odpoczywaj i zapomnij. Znajdę cię później, kiedy twoje serce przestanie tak
cierpieć.
Eryk uśmiechnął się, czując, że czyjaś dłoń odsuwa mu włosy z twarzy. W
zamroczonym alkoholem umyśle ta dłoń kojarzyła się tylko z jedną osobą. „Mm,
Maureen, to miłe.” Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał, był odgłos kroków i szelest
suchych liści, kiedy nieznajomy odchodził.
Kiedy kilka godzin później obudził się w lesie oświetlonym ostatnimi promieniami
słońca, był sam.
PECHOWA HULANKA
Erykowi udało się otworzyć jedno oko i rozejrzeć się wokół. „Boże, czuję się
fatalnie.To już zwyczaj.” Otworzył drugie oko; jego głowa, zgodnie z
przewidywaniami, zareagowała ukłuciem bólu. „Może powinienem zmienić zwyczaje.”
Usiadł powoli. „Czy ktoś tu był, czy mi się zdawało?” Udało mu się utrzymać w
pozycji siedzącej; ze zdziwieniem stwierdził, że leży na wygodnym posłaniu z liści. „Z
pewnością nie ja to zrobiłem. W takim razie on tu rzeczywiście był. Pewnie wrócił do
Faire.” Eryk poczuł mdłości i położył się, żeby nie dopuścić do najgorszego.
„Ciekawe, kim był ten gość? Nie rozpoznałem głosu.” Spojrzał w górę, na
ciemniejące niebo prześwitujące pomiędzy gałęziami. „Słońce zachodzi. Czas wracać
do rzeczywistości, a przynajmniej do Faire.” Znów spróbował się poruszyć – tym
razem mu się udało. Z trudem stanął na nogi; ze sieknięciem podniósł z ziemi torbę.
„Bogowie, wszystko mnie boli, jakbym pił przez dwa dni.
No właśnie.
Wtedy wydawało się to świetnym pomysłem.” Otrzepał spodnie z kurzu i ostrożnie
poszedł w stronę centrum Faire. „Ciekawe, do jakiego stanu udało mi się
doprowadzić. Z pewnością zrobiłem z siebie widowisko, zanim padłem twarzą w
piasek. Ale przynajmniej nie upiłem się przy ludziach. I nigdzie stąd nie odszedłem.”
Westchnął. „No cóż, najwyżej mnie zwolnią. Wtedy będę miał powód, żeby pojechać
na północ.” Ostrożnie wszedł na teren Faire. Właściciele kramów pakowali się już.
Paczki z towarami nosili do samochodów zaparkowanych na pobliskich uliczkach.
Andrea i Tom wkładali ostatnie kostiumy do hondy, kiedy mijał ich Eryk.
–Do zobaczenia za tydzień! – zawołał.
Andrea odkrzyknęła coś na pożegnanie, lecz jej głos zginął w hałasie
przejeżdżającej właśnie cysterny. Honda Andrei dołączyła do sznura samochodów
wyjeżdżających z Faire, wzbijając chmurę kurzu, kiedy wspinała się na wzgórze.
Eryk przeszedł obok grupy aktorów niosących rekwizyty: wypchane konie w
jaskrawych barwach. Za nimi Eryk dojrzał Judy, dźwigającą swój wielki instrument.
–Pomóc ci? – spytał, doganiając ją.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
–Dzięki, Eryk. Jesteś kochany.
Wziął stojak od cymbałów i torbę z kostiumami, wiedząc, że instrument Judy będzie
wolała nieść sama.
–I co, dobrze się bawiłaś?
Westchnęła.
–Jeśli nie liczyć pijanego bałwana, który wpadł na moją miskę i potem zwymiotował
niemal na moje nogi.
Eryk skrzywił się. Judy spojrzała na niego bystro.
–To jedyny nieprzyjemny wypadek w czasie, skądinąd wspaniałego, weekendu.
Podobno ty nie miałeś tyle szczęścia.
Eryk ponuro potrząsnął głową.
–Złe wieści szybko się tu rozchodzą.
–Sporo ludzi troszczy się o ciebie, Eryk. Pamiętam, co się zdarzyło w Teksasie kilka
lat temu Eryk zesztywniał lekko.
–To co innego. Tym razem świetnie sobie radzę. „Świetnie. Połowę weekendu spity
do nieprzytomności, ledwie zdołałem grać na koncertach, na ulicy wcale. Tak, to się
nazywa dobrze sobie radzić.” Judy ustawiła cymbały przed turecką kawiarnią.
–Jestem tu umówiona z kilkoma osobami przed wyjazdem. Może zagramy jeszcze
kilka nut przed powrotem do codzienności. Chcesz się przyłączyć?
Eryk postawił stojak i torbę obok instrumentu.
–Nie, chyba jeszcze trochę pochodzę, zobaczę, kto został. Spotkamy się w drodze
powrotnej.
Wrócił do centrum Faire, nie do końca wiedząc, czego lub kogo szuka. „Wszyscy
się pakują. Ja też powinienem.” Dwóch Szkotów wkładało właśnie pęk włóczni na
tylne siedzenie zblakłego dodge’a. „Mam nadzieję, że dobrze je umocują. Nie
chciałbym znaleźć się na autostradzie tuż za nimi i nagle zobaczyć rój ostrzy
lecących prosto na mnie. Już widzę nagłówki w gazetach: Zginął jak w średniowieczu
albo Zabójcze szkockie włócznie znów sieją spustoszenie.
Ale założę się, że samochód Maureen wyszedłby bez szwanku z takiego ataku.
Postawiłbym na chryslera przeciw każdej liczbie Szkotów.” „O cholera. Samochód.
Maureen miała mnie odwieźć do domu. Na pewno teraz nie wróci, żeby mi
wyświadczyć tę uprzejmość. Utknąłem tutaj.
Cudownie. Ostatni parszywy akcent przeklętego weekendu.
Może zdołam dogonić Judy.” Biegiem wrócił do kawiarenki. Zbliżając się, usłyszał
dźwięki cymbałów, bodrana i skrzypiec. „Całe szczęście. Chyba uda mi się ją
namówić, żeby mnie podwiozła.” Rozpoznał melodię – Motyl, jego ulubiona. Szybko
wydobył flet i zaczął grać, zanim jeszcze dotarł do zespołu. Judy grała z zapałem i
nie zauważyła Eryka, jednak pozostała czwórka przywitała go uśmiechem. „To ci z
północy. Widać, że są z sobą związani, że dobrze się znają. Założę się, że nieraz grali
razem.” Ciemnowłosa skrzypaczka uśmiechnęła się nagle szelmowsko i zaczęła
nową melodię, której Eryk nigdy dotąd nie słyszał, melodię dziwną i niepokojącą. Po
kilku pierwszych taktach Eryk również się uśmiechnął i przyłączył, grając w
kontrapunkcie. Przez chwilę płynęła muzyka tak doskonała, jak nieco wcześniej w
lesie – każda nuta we właściwym czasie, z akompaniamentem przeobrażającym ją w
coś więcej niż tylko melodię.
Kiedy skończyli, pierwsza odezwała się Judy.
–Eryku, to było naprawdę dobre. – Świetne – odezwał się brodaty mężczyzna
grający na buzuki i wyciągnął zza paska butelkę, którą puścił w koło. Eryk pociągnął
łyk i uśmiechnął się, czując rozgrzewający strumień w przełyku.
Oddał butelkę i poczuł na sobie uważne spojrzenie ciemnowłosej dziewczyny.
–Gdzie grasz? Na koncertach, z zespołem?
Eryk potrząsnął głową.
–Na Faire i na ulicy. Od lat nie współpracowałem na stałe z zespołem ani nie miałem
koncertu. „Odkąd odszedłem z Miliard. Nigdy więcej, szkoda życia.” – Nigdy nie
myślałeś o czymś więcej niż grywanie na ulicach? Jesteś o wiele lepszy niż
jakikolwiek flecista, którego słyszałam na Faire.
Eryk wzruszył ramionami.
–To wszystko, co chcę robić. Jestem zadowolony, tylko to się liczy. – Zwrócił się do
Judy: – Słuchaj, wróciłem, gdyż hmm… moja dziewczyna miała mnie odwieźć do
domu, a wiesz, co się stało.
–Mieszkasz przy Van Nuys, prawda? Jasne, chociaż… – Judy spojrzała na słońce,
ledwie widoczne za wzgórzami. – Musimy niedługo jechać. Na sto pierwszej będzie
duży ruch.
–Jeszcze ostatnia melodia, dobrze, Judy? – Skrzypaczka już się szykowała. – Nie z
Faire, graliśmy to całe dwa dni, może coś innego.
Podniosła smyczek i zaczęła wstęp do Danse Macabre.
Przerażenie chwyciło Eryka za gardło. „Boże, nie!” Starał się opanować, lecz nie
zdołał powstrzymać cisnących się wspomnień. Cofnął się mimowolnie; wpadł na
ławkę, przewrócił się i ukląkł na ziemi, drżąc na całym ciele, nie mogąc się poruszyć
ani przemówić. „To muzyka, tylko muzyka, to nic, to nie może znów się zdarzyć.” –
Eryk!
–Co się z nim dzieje?
Słyszał zaniepokojone głosy, ale brzmiały one jak z innego świata. Otaczała go
ciemność sali koncertowej przerywana jaskrawymi punktami reflektorów; z jego
umysłu do rzeczywistości wydostawał się koszmar. „To tylko wspomnienie, to się
zdarzyło dziesięć lat temu, nie teraz. To NIEPRAWDA!” Ale wciąż słyszał szepty,
wołające go, otaczające ze wszystkich stron, sięgające po niego.
Wtedy poczuł, że jego ramię ściska ludzka dłoń i przywołuje go do rzeczywistości.
To była Judy, wpatrzona w niego szeroko otwartymi oczami.
–W porządku – powiedział słabo, spoglądając w górę. Inni zebrali się wokół. – To
pewnie zatrucie – ciągnął z nadzieją, że jego głos brzmi prawie spokojnie, że nie drży
jak on cały. – Już pierwszego dnia zaszkodziło mi jedzenie z węgierskiej budki, nie
powinienem był znów tam iść dzisiaj.
Odetchnął głęboko, próbując się uspokoić.
Zdołał się podnieść przy pomocy jasnowłosego muzyka.
–Dzięki, kolego. Te dwa dni nie należały do najlepszych. Chyba pojadę do domu. –
Zmusił się do uśmiechu, niezbyt przekonującego, sądząc po wyrazie twarzy
otaczających go osób. – Dobrze, Judy?
–Jasne. – Judy szybko spakowała instrument i przewiesiła przez ramię. – W drogę.
Samochód Judy zniknął za rogiem. Eryk został sam na ulicy tuż przed brzydką bryłą
budynku, w którym mieszkał. „Z powrotem w betonowej dżungli. Może Maureen jest
na górze i czeka, może chce jeszcze porozmawiać, spróbować znaleźć jakieś
wyjście.” „Nieprawdopodobne.” Otworzył drzwi na klatkę schodową; dzieci bawiące
się na podwórku popatrzyły na niego z ciekawością. „Tak, dzieci, to uciekinier z
szesnastego wieku wraca po wojnie do domu.” Otworzył drzwi i wszedł do
mieszkania. Zatrzymał się w pokoju, rozejrzał i zmęczony usiadł na starej kanapie.
„Nie, Maureen chyba nie ma zamiaru rozmawiać.” Od pierwszego rzutu oka wiedział,
że odeszła. „Posążek Beethovena, japoński wazon, plakat Pościg Walkirii z tymi
śmiesznymi małymi wikingami – wszystko zabrała. Wszystkie swoje rzeczy.” Kolekcję
płyt ułożono starannie na podłodze w miejscu, gdzie dotąd stała półka. Przejrzał je
szybko – Maureen nie zabrała ani jednej jego płyty, zostawiła nawet te, które kupili
razem. „Jakby nie chciała, by cokolwiek przypominało jej o mnie.” Przeszedł do
kuchni i zauważył na lodówce kartkę: „Zabrałam kota. Nie zasługujesz na niego. Do
widzenia, Eryku.” „Wspaniale. Cudownie. Przynajmniej ta kupa futra będzie miała
dobry dom. Teraz już nic nie trzyma mnie w Los Angeles, nawet ten przeklęty kot.
Maureen, jak mogłaś mi to zrobić? Dlaczego?” Rzucił się na fotel i ukrył twarz w
dłoniach. „Maureen!” Za jego plecami rozległ się szczęk zamykanych drzwi. Eryk
wyprostował się gwałtownie i rozejrzał. „Boże, czyżby jeszcze ktoś tu był?” Skoczył
na równe nogi, cicho dotarł do kuchni i z suszarki na naczynia wziął ostry nóż. „W
porządku. W ciągu dwóch dni dwa razy mnie okradzione, to mi wystarczy. Jeśli ktoś
tu jest, zaraz się z nim rozprawię!” Zsunął buty z nóg i bezszelestnie podszedł do
zamkniętych drzwi sypialni. Ściskając w garści nóż, jednym szarpnięciem otworzył je
i skoczył do środka – po czym potknął się o stos ubrań i ledwie uniknął zranienia
trzymanym w ręce narzędziem, kiedy upadł na twarz. Powoli usiadł, masując
podbródek. „No tak, zgadza się, to Maureen kupiła szafę. Zdecydowała, że ją też
zabierze.” Okno sypialni było szeroko otwarte, firanki powiewały na wietrze. „To stąd
ten hałas. Nikogo tu nie ma.” Dla pewności sprawdził jeszcze komórkę. Zamykając
drzwi, doznał dziwnego wrażenia – jakby coś się poruszało na granicy pola jego
widzenia. Odwrócił się szybko, lecz w pokoju nie było nic oprócz nie zasłanego łóżka
i rozrzuconych ubrań. „Mój umysł wysycha. Najpierw osiągnął stadium jogurtu, a
teraz schnie. Widzę małe zielone ludziki, których tu nie ma. To delirium, Eryk.”
Wrócił do kuchni i otworzył lodówkę, zastanawiając się, czy Maureen zabrała również
połowę jedzenia. Sięgnął do zamrażalnika pojedna z wielu identycznie opakowanych
tacek z zamarzniętym plastikiem w kształcie jedzenia. Wtedy zdał sobie sprawę, że
zniknęła butelka Stolicznej. „To cios poniżej pasa, Maureen. Pewnie, to prezent
gwiazdkowy od twojego znajomego, ale dla nas obojga, pamiętasz?” Mechanicznie
wrzucił danie do piekarnika, zapalił gaz i oparł się o szafkę, próbując nie dopuścić do
siebie zbyt wielu uczuć.
Z lodówki wyjął kartonik mleka i pił je, siedząc przy kuchennym stole. „Cóż, to nie
koniec świata. Przeżyłem to już wcześniej, przeżyję i teraz. Zawsze to robię, czy mi
się to podoba, czy nie.” Od zimnej podłogi zmarzły mu stopy. Sięgnął po buty z Faire
i – nie znalazł ich.
Spojrzał w dół. Butów nie było. „Chyba tracę rozum.
Nie, Eryk, nie tracisz rozumu, jesteś po prostu głupcem. Pewnie je odłożyłeś, nie
myśląc o tym. Roztargnienie. Alzheimer. Albo za dużo alkoholu.” W ciszy zjadł obiad.
„Nie ma Maureen, która opowiedziałaby mi o próbach w teatrze, o wszystkich
żarcikach i plotkach. Nie ma nawet kota, próbującego ukraść mi jedzenie. To
najbardziej przygnębiający posiłek, jaki jadłem.” Po obiedzie zostawił wszystko na
stole. „Jutro posprzątam. Teraz chcę tylko wziąć gorący prysznic i przebrać się.” Pół
godziny później Eryk wszedł do kuchni po szklankę soku, wycierając ręcznikiem
włosy, z drugim ręcznikiem owiniętym wokół bioder.
Tacka, widelec i nóż znikły. Po chwili Eryk odnalazł je na suszarce do naczyń,
ociekające wodą. „To bardzo, bardzo dziwne. Nie przypominam sobie, żebym mył
naczynia. Nie znoszę tego. I po co miałbym myć jednorazową tackę?” Potrząsnął
głową i jeszcze raz spojrzał na suszarkę. Naczynia nadal tam były. „No dobrze. Za
dużo whisky, za dużo stresu, za mało snu. Ale poradzę sobie. Może lepiej będzie iść
spać już teraz, zanim zacznę mówić językami i opowiadać sąsiadom, że miałem
objawienie.” Wrócił do pokoju i usiadł na kanapie. Na niskim stoliku leżała rzeźbiona
drewniana fajka i mały plastikowy woreczek. „Przynajmniej to zostawiła.” Eryk
napełnił fajkę aromatyczną mieszanką, zapalił i przez kilka minut zaciągał się.
„Kuracja wujka Dana na złamane serce i bezsenność. Kiedy go zobaczę, powinienem
mu podziękować za prezent ofiarowany tak bardzo w porę.” Ból nieco się zmniejszył;
zaczęło go ogarniać odrętwienie. „Zawsze daje mi rzeczy, których będę potrzebował
zawczasu. Ciekawe, czy wiedział, co się zdarzy? Nie zdziwiłoby mnie to – Beth, Allie,
Dan i wszyscy ci wariaci ze Spiral Dance są trochę dziwni pod tym względem.” Fajka
zgasła. Eryk spojrzał na nią z łagodnym zaskoczeniem. „Zadziwiające, jak szybko się
to kończy. Jak wódka wczorajszej nocy. Teraz powiedz: Dobranoc, Eryku. Dobranoc,
Eryku.” Fajkę i woreczek schował w kącie kanapy. „Paranoja nie boli. Dzięki Bogu, że
weekend się skończył.” Nieco chwiejnie wstał i poszedł do sypialni. Aby dojść do
łóżka, musiał wyminąć stos ubrań. Starczyło mu przytomności na tyle, żeby nakryć
się kocem, zanim jego smutek rozpłynął się w głębokim śnie bez marzeń.
Słyszał głos. Czuł czyjąś obecność. Obecność, która przynosiła pociechę. „Ulecz
się ze smutku. Czy czujesz pieśń? Jest twoja; wystarczy, że podążysz za nią.” To był
niby-sen, podobny do tych, które miał dawno temu, w dzieciństwie. Wtedy muzyka
wydawała się utkana na równi z melodii i magii, a we śnie Eryk słyszał rzeczy, które
wymykały się zaraz po przebudzeniu. „Idź za nią i wyzdrowiej.” „Boże, znów ranek.”
Eryk zamrugał, oślepiony blaskiem słońca przedzierającym się przez zasłony.
Spojrzał na budzik stojący przy łóżku. „Prawie południe. Dziesiąta. Jeśli nie wstanę,
przegapię godzinę szczytu.” Wstał i przeciągnął się, rozglądając się dookoła. Ku
własnemu zaskoczeniu uśmiechnął się. „Zabawne, czuję się dziś dużo lepiej. Niemal
znów jak człowiek.” Ze sterty ubrań na podłodze wydobył dżinsy i koszulę nadające
się do włożenia. „Chyba czas płacić czynsz.” Wypełniała go chęć działania i pragnął
jak najszybciej zacząć zarabiać. Podśpiewując, zawiązał sznurowadła starych
tenisówek i zarzucił torbę na ramię. W pięć minut był gotowy do wyjścia.
Po drodze do drzwi wyjął z lodówki wczorajszego pączka. Pogwizdując jedną z
celtyckich piosenek, Odegnać zły los, poszedł w stronę przystanku autobusowego.
„To naprawdę piękny poranek. Błękitne niebo – no, błękitnoszare, w końcu to Los
Angeles – a ja czuję się świetnie. Zadziwiająco dobrze. Nawet nie brakuje mi
Maureen.” Nagły ucisk w gardle przeszkodził mu w przełknięciu kawałka pączka.
„Zbyt mocno.” Połknął pączka i znów zaczął pogwizdywać. „Do licha, nie pozwolę,
żeby to zniszczyło mi resztę życia!” Ze zdziwieniem stwierdził, że wraca mu dobry
humor. „No no, samouleczenie i to natychmiastowe. Czyżby to skutki fajki Dana?”
Pomknął do nadjeżdżającego właśnie autobusu, przytrzymując torbę; zdążył w
ostatniej chwili. „Może dzisiejsze szczęście to zadośćuczynienie za ostatnie dwa
dni?” Eryk usiadł na ostatnim siedzeniu w tyle autobusu i jadąc w dół bulwaru
Zwycięstwa, przyglądał się ludziom i domom. „Kolejny dzień, kolejne dwadzieścia
siedem dolarów i trzydzieści trzy centy. Przynajmniej tyle zarobiłem w piątek. Na
pewno zadośćuczynienie odnosi się także do zarobków.” Ponad godzinę później
dotarł na Broadway i wysiadł. Przed nim wznosiło się strome wzgórze – nieformalna
granica dwóch światów: zatłoczonego, brudnego śródmieścia i eleganckiej, zielonej
dzielnicy biur i urzędów. Odnalazł swe ulubione miejsce i położył torbę na ławce. Był
to róg ulicy niedaleko siedziby YMCA, z małą kawiarenką i trawnikiem, świetnie
nadającym się do relaksu i spacerów boso. „A co najważniejsze, nigdy nie miałem tu
problemów z glinami.” Większość przechodniów nie zwracała na Eryka najmniejszej
uwagi, kiedy przygotowywał się do występu. „Posmarował” kapelusz garścią
drobnych i postawił obok tabliczkę z napisem: „Tak, to moja praca. Proszę,
popierajcie Sztukę.” Kilka osób rozpoznało go i pozdrowiło uśmiechem lub
kiwnięciem ręki. Eryk odpowiedział uśmiechem, składając flet i zabierając się do kilku
pierwszych taktów rozgrzewki.
Potem zaczął pracę. Lekka, żywa celtycka muzyka przeplatała się z utworami
klasycznymi. Poważni ludzie interesu przystawali, żeby posłuchać. Kiedy Eryk
skończył, zabrzmiały spontaniczne oklaski, a do kapelusza posypał się deszcz
monet. „Nieźle jak na początek. A przerwa obiadowa jeszcze przede mną.” Zaczął
kolejny utwór – swą ulubioną gigę. Kilku członków korporacji, najprawdopodobniej
śpieszących na zebranie, zatrzymało się; jeden z nich zaczął niemal tańczyć. Po
chwili poszli dalej, jednak przedtem starszy mężczyzna wrzucił do kapelusza
pięciodolarówkę.
Eryk zdjął czapkę i uśmiechnął się szeroko do ofiarodawcy. „Świetnie! Trzy razy
hura na cześć litościwego dżentelmena i łaskawego losu!” Godzinę później, kiedy
kończył się południowy szczyt, energia zaczęła Eryka opuszczać. Piosenki stały się
spokojniejsze, wolniejsze, a sam Eryk szukał wzrokiem miejsca osłoniętego od
palących promieni słońca. „Uff, jak gorąco.” Przerwał w połowie melodii, by wytrzeć
pot z czoła. „W maju nie powinno być jeszcze takich upałów. To prawie jak Faire w
zeszłym roku. Sto dziesięć w cieniu, a my na koncertach.” Zdobył się jeszcze na
kolejną melodię Polowanie na lisa.
–Misty, słuchaj! On gra Polowanie!
Eryk spojrzał w górę z zaskoczeniem. Stała przed nim trójka ludzi. Skończył melodię
dodatkowym, wymyślnym akordem i skłonił się, kiedy słuchacze nagrodzili jego
wysiłek brawami.
Blondynka w zdziwieniu potrząsała głową.
–Celtycka muzyka na ulicy! W domu nigdy w to nie uwierzą!
–Skąd jesteście? – spytał Eryk, wycierając twarz.
Jeden z mężczyzn uśmiechnął się.
–Tulsa w Oklahomie. Wszyscy troje uwielbiamy muzykę celtycką, ale nie mieliśmy
pojęcia, że można ją usłyszeć na ulicach Los Angeles. To wielka niespodzianka.
–Nie jest nas zbyt wielu – odparł Eryk zadyszany po ostatniej, wyjątkowo szybkiej
melodii. – Większość gra na Faire albo w lokalach, kilku także na ulicy. Jedna z nas
wspaniale śpiewa tradycyjne ballady. Mieszka w Zatoce Południowej. Jest jeszcze
paru innych, na przykład mój znajomy skrzypek. W Los Angeles nie ma tylu
ulicznych grajków, ilu na przykład w San Francisco, ale nieźle sobie radzimy.
–To wspaniale. – Kobieta uśmiechnęła się i zapytała z wahaniem: – Może zagrałbyś
dla nas Drogę do Dublina! To jedna z moich ulubionych piosenek.
Eryk skinął głową i wziął głęboki oddech. Była to także jego ulubiona piosenka –
szybka, trudna, lecz możliwa do wykonania. Ją także ozdobił własnymi dodatkami;
kiedy skończył, z przyjemnością zobaczył szerokie uśmiechy na twarzach słuchaczy.
–Dziękuję ci, bardzo dziękuję. Dzięki tobie nasza wycieczka stała się czymś zupełnie
niepowtarzalnym. – Kobieta klęknęła i włożyła do kapelusza zwinięty banknot. –
Naprawdę mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Młodszy mężczyzna podał Brykowi wizytówkę.
–Jeśli kiedykolwiek zajrzysz do Oklahomy, skontaktuj się z nami. Może uda nam się
zorganizować ci jakiś koncert albo przynajmniej zapoznać z ludźmi – on także wsunął
banknot do kapelusza.
–Dziękuję wam bardzo – odpowiedział Eryk, chowając wizytówkę do kieszeni.
„Przyda się, jeśli kiedyś zawitam do Oklahomy, chociaż Bóg jeden wie, po co
miałbym tam jechać.” Trójka przybyszów odeszła, zostawiając Eryka samego na
rogu ulicy.
Jako następną Eryk wybrał łatwą melodię – Miła Jenny, tak słodką, jak słodka może
być tylko irlandzka muzyka. Przechodzący obok mężczyzna w garniturze za pięćset
dolarów stanął, posłuchał chwilę, sięgnął do kieszeni i wrzucił do kapelusza dwa
pensy. „O, jak uprzejmie z pana strony. Pewnie uważasz się za bardzo sprytnego,
kiedy wrzucasz te swoje miedziaki warte dwa centy. Czas na przerwę.” Eryk prychnął
pogardliwie w stronę pleców oddalającego się mężczyzny. „Ale ci z Oklahomy byli
naprawdę sympatyczni. Tacy przyjacielscy i życzliwi.
A jednak miejscowi biznesmeni niewiele się od siebie różnią. Myślą, że świat należy
do nich. I kto wie, może mają rację. Pojedynczy człowiek niewiele zdziała przeciw
wielkim firmom, rządowi i tym wszystkim, którzy mają forsę, a dzięki niej władzę.”
Skończył Miłą Jenny i zaczął gwałtowną, gniewną interpretację Tamlin‘s Reel.
„Wystarczy spojrzeć na Faire: musi ustąpić, ponieważ jacyś faceci z korporacji
zadecydowali, że to miejsce nadaje się pod centrum handlowe. Jasne, ludzie usiłują
ich powstrzymać, ale ja stawiam na korporację. Oni zawsze wygrywają.
Cóż, mam pieniądze na zakupy i część czynszu na przyszły miesiąc. Właściwie
mogę kończyć, inaczej rozpłynę się w upale. Już widzę wiadomości na kanale
trzynastym: nieostrożny muzyk roztopił się na ulicy w śródmieściu Los Angeles.
Więcej informacji o szóstej, materiał filmowy o dziewiątej.” Zakończył melodię
smutnym, niezdecydowanym C. „Tak właśnie dzisiaj się czuję. Niezdecydowanie.
Może nie aż tak smutno…” Rozłożył flet i schował go do pudła. „Jutro może spróbuję
szczęścia poza centrum, nie grałem tam od kilku tygodni, a tamtejsi przechodnie są
całkiem hojni, nie jak turyści w Hollywood.” Uśmiechnął się na wspomnienie
zdziwionych twarzy Japończyków, zaskoczonych faktem, że gaijin gra na
klasycznym flecie tuż obok chińskiego teatru.
Stromym zboczem wzgórza poszedł w dół, w stronę tłumu policjantów-nowicjuszy
uczących się kierować ruchem na pobliskim skrzyżowaniu. „Nigdy dotąd nie
widziałem tylu glin w jednym miejscu. Ale dwadzieścia metrów dalej ktoś mógłby
ukraść samochód, a oni nawet nie zauważą.” Eryk minął budynek Chandler z
ogromnymi oknami i widocznymi przez nie świecznikami. „Maureen pewnie tam jest,
na próbie Traviaty i słucha tego wariata dyrektora wrzeszczącego po francusku.
Ciekawe. czy już się domyślił, że nikt go nie rozumie?” Myśl o Maureen nie sprawiła
Brykowi bólu. Pamiętał pierwsze spotkanie z nią, niedaleko miejsca, w którym grał
dzisiaj: piękna rudowłosa kobieta najpierw słuchała jego muzyki, potem zaś
przyłączyła się, śpiewając starą pieśń O’Carolana. Następnego dnia poszedł z nią i jej
przyjaciółmi na obiad do pobliskiego baru, potem zaś za kulisy i wspinał się na
galerię nad sceną. „Boże, tak dobrze się bawiliśmy.” Spacery po Plaży Weneckiej,
podczas których ze śmiechem uskakiwali przed samobójcami na rolkach.
Przypomniał sobie noce spędzane na rozmowach, śpiewie, miłości.
Eryk ostrożnie sięgnął do wspomnień, dotykając ich delikatnie jak bolącego zęba i z
zaskoczeniem stwierdził, że nie czuje bólu. „To wspomnienia dobrej zabawy, nic
więcej. Już nie ranią.” Nagle uśmiechnął się i stuknął piętami jak w tańcu, składając
ukłon budynkowi Chandler. „Ave atque vale, milady Maureen. Mam nadzieję, że
znajdziesz kogoś, przy kim będziesz szczęśliwa. Żegnaj i powodzenia, moja mistrzyni
muzyki.” Policjanci patrzyli na Eryka podejrzliwie, kiedy mijał ich tanecznym krokiem.
„Pewnie myślą, że jestem naćpany. Lecz przecież nie jestem. A przynajmniej tak
sądzę. Po prostu dobrze się czuję. Tak, jakby wszystko miało się zmienić na lepsze.”
Poczekał chwilę na przystanku; autobus przyjechał zgodnie z rozkładem. „Do licha,
co się dzieje ze wszechświatem? Autobusy nigdy nie jeżdżą na czas.” Wszedł do
supermarketu, kupił sześć butelek guinnessa, dwie puszki chilli, paczkę cheddara i
paczkę ciastek. „Tak, mam ochotę dziś wieczorem poświętować. Urządzę prawdziwe
przyjęcie. Zarobiłem mnóstwo pieniędzy, czuję się wspaniale. Chyba nawet
poradziłem sobie z Maureen.” Jednakże w chwili, kiedy otworzył drzwi mieszkania,
wiedział, że coś jest nie w porządku.
Obrzucił szybkim spojrzeniem pokój i oczy zwęziły mu się podejrzliwie. „Nie
zostawiłem książek na podłodze, jestem tego pewien. Maureen z pewnością nie
wyjęła z komórki mojej skórzanej marynarki. Jeszcze wczoraj wieczorem tam
wisiała.” Eryk cicho postawił torbę przy drzwiach i sięgnął po kij do baseballa oparty
o ścianę. „Myślałem, że to omamy, ale tu chyba rzeczywiście ktoś był. A ja byłem
zbyt pijany, by go złapać.
O Boże, może oni tu jeszcze są.”
Zajrzał do kuchni i do łazienki.
Nic.
Nogą pchnął drzwi sypialni i ostrożnie zajrzał do środka.
Ubrania były uporządkowane według koloru, złożone w kostkę i ułożone pod ścianą.
Jednak łóżko wyglądało tak, jakby ktoś w nim spał – a Eryk przed wyjściem na
pewno je pościelił. „O Boże, ktokolwiek tu był – lub jeszcze jest – to najprawdziwszy
wariat.” Eryk usiłował sobie przypomnieć, jakie narkotyki wywołują takie objawy.
„PCP? Nie. Może kwas. Albo THC. Może…” – Z trudnością przełknął ślinę i mocniej
ścisnął kij.
Wycofał się do kuchni. Powiew zimnego powietrza na stopach uświadomił mu, że
nieznany gość nie domknął drzwi lodówki. Otworzył je i spojrzał do wewnątrz.
Nie było tam zbyt wiele jedzenia, ale nawet i to, co zostało, nie nadawało się już do
niczego, ponieważ wszystkie artykuły, co do jednego, miały ślad po odgryzieniu
jednego kęsa – również świeczka w kształcie jabłka, którą Eryk trzymał w lodówce
jako żart.
Jeżeli nawet dotąd żywił jakiekolwiek wątpliwości co do wizyty nieznajomego, teraz
miał pewność. „O Boże, trafił mi się najprawdziwszy szaleniec.” Zamknął drzwi i
przemknął do pokoju – gdzie jego wzrok padł od razu na jego własny płaszcz z Faire
wiszący na krześle. Przedtem go tam nie było.
Eryk poczuł, jak dolna szczęka mu opada i usta się otwierają; wpatrzył się w
kosmyk waty. Nagle ogarnęła go wściekłość. „Maureen odeszła, skradziono mi
portfel, skradziono mi płaszcz, a potem ten drań wchodzi do mojego domu, je moje
zapasy, śpi w moim łóżku i ma z tego świetną zabawę!” – Wyłaź stamtąd!! – ryknął,
wymachując pałką. – Wiem, że tam jesteś! Wychodź, ty sukinsynu! „Już leci,
Banyon” – odszepnęła chłodniejsza i bardziej rozsądna część jego umysłu. W tej
chwili przez drzwi sypialni przeszedł nieśmiało uśmiechnięty młody człowiek.
Był on bardzo wysoki, wyższy od Eryka, muskularny, lecz szczupły, o włosach w
szczególnym, bardzo jasnym odcieniu blond; wydawały się one zbyt jedwabiste i
kędzierzawe, by były prawdziwe. Mężczyzna miał na sobie ubranie Eryka: jego
dżinsy, ulubioną koszul? i czarną kamizelkę oraz… „Moje buty!” Tego już było za
wiele.
Eryk rzucił się na intruza, wymachując kijem.
–Ty przeklęty…
Mężczyzna ostrzegawczym gestem wyciągnął przed siebie ręce – Eryka uderzyła
muzyka. Ściana muzyki, czystych akordów bez jednego fałszu, a potem cztery
czarno-białe, krystalicznie czyste tony. Doskonałość. „Och” – pomyślał Eryk – „A-
dur.” Po czym podłoga się podniosła i uderzyła go.
–Bardzie? – powiedział przestraszony, miękki głos. – Proszę, bardzie. Nie zrobiłem
ci krzywdy, prawda? Zaskoczyłeś mnie i… „Leżę na plecach.” Pod prawą ręką Eryk
poczuł gładką, chłodną powierzchnię; lewa ręka leżała na żołądku.
Nie otwierając oczu, spróbował zorientować się w sytuacji. „Skóra i jakieś
wybrzuszenie pod moją lewą nerką. Znam je, Maureen często na nie narzekała. Leżę
na kanapie.” – Bardzie? „A nade mną pochyla się wariat.” Eryk ostrożnie otworzył
prawe oko. I utonął w szmaragdach. „Oczy” – powiedział sobie. „To tylko oczy.
Możesz odwrócić wzrok.” Ale nie mógł, dopóki oczy nie mrugnęły, a zmysłowe usta
nie uśmiechnęły się z ulgą i radością. „To oczy. Zielone oczy jak u kota. O Boże.” –
Bardzie? – odezwał się właściciel tych zielonych oczu o podłużnych źrenicach,
dotykając delikatnie twarzy Eryka. „Narkotyki, Eryku. Silne narkotyki. Naprawdę silne
narkotyki. To halucynacja.” Halucynacja pochyliła się niżej. Na jej twarzy odbiła się
troska. Kosmyki nieprawdopodobnie jasnych włosów opadły na niesamowicie zielone
oczy; pełnym gracji gestem intruz odgarnął włosy za spiczaste uszy.
Potem tą samą dłonią dotknął policzka Eryka. „Spiczaste uszy?” Wytwór wyobraźni
zmarszczył czoło i zagryzł wargi.
–Bardzie? Możesz mówić? „Spiczaste uszy?” Kolejne dotknięcie, przez które
przebijało coraz większe zatroskanie. Jednak niemal pieszczotliwy dotyk nie był
wymysłem, choć przypominał muśnięcie najdelikatniejszym piórem. „Spiczaste uszy?
Jak elf? O mój Boże.” Eryk zamrugał raz, potem drugi. „O mój Boże. Albo
zwariowałem, albo odwiedził mnie elf.” Zacisnął mocno powieki. „Boże, proszę, niech
to będzie złudzenie, a przyrzekam, że nigdy więcej nie spróbuję narkotyków.”
GOŚĆ Z FAERIE
Eryk otworzył oczy i zaraz tego pożałował. Elf nie zniknął. „Boże, proszę, niech to
nie będzie prawda. To skutek narkotyków. Musi tak być.” – Bardzie? – Znów ten sam
łagodny, niepewny głos, niemal nieśmiały. – Proszę, odezwij się, powiedz, że nic ci
nie jest. Bardzie? „To nieprawda. Mam omamy. W moim pokoju nie ma elfa. Zamknę
oczy, a kiedy je otworzę, już go nie będzie, albo zmieni się w jednorożca.” Eryk trząsł
się cały, w głowie czuł dudnienie. Zamknął oczy. „Jeżeli on ciągle tu jest, wolę o tym
nie myśleć. To niemożliwe. Jeśli to nie jest elf, to wszystko to dzieje się w mojej
głowie.
To na pewno moja wyobraźnia. A jeżeli nie, w takim razie nocne zjawy były
prawdziwe. Nie. Boże, nie. Nie spotkam się z nimi powtórnie.” – Bardzie? „Nie
potrafię nawet stanąć twarzą w twarz z elfem. Może jeśli nie będę nic mówił, zniknie.”
Halucynacja westchnęła i powiedziała coś, czego Eryk nie zrozumiał – krótkie słowo
w dźwięcznym i melodyjnym języku, które zabrzmiało jak stłumione przekleństwo.
Delikatna dłoń przesunęła się w dół policzka Eryka i zatrzymała na jego ramieniu.
Eryk skurczył się mimowolnie. „Po prostu odejdź, proszę, nie chcę, żebyś był
prawdziwy.” Wtedy przeszył go prąd; kiedyś został porażony, gdy tuż przed
konertem chwycił kabel – to uczucie dokładnie przypominało tamto rażenie. Eryk
wrzasnął i podskoczył. Przez moment wisiał w powietrzu, po czym spadł z powrotem
na kanapę.
To był dość bolesny upadek.
Spojrzał oskarży cielsko na zjawę, która uśmiechnęła się z ulgą.
–O, jak dobrze, nic ci się nie stało!
Elf nie zdołał powiedzieć nic więcej, gdyż wściekłość Eryka przerosła jego strach.
Mężczyzna zamarł na widok żądzy mordu w oczach muzyka i zachłysnął się, kiedy
Eryk chwycił go za gardło.
W następnej chwili Eryk poczuł, że twarz rozpłaszcza mu się o twardą powierzchnię,
kiedy coś z wielką siłą rzuciło go na ścianę pokoju. Z jękiem osunął się na dywan.
Nie miał najmniejszej ochoty się ruszać. „Przynajmniej nie przez najbliższe cztery
dni.” W głowie huczało mu od uderzenia i dziwnej, polifonicznej muzyki. „To nie
może być złudzenie” – pomyślał mętnie, czując krew w ustach w miejscu, gdzie
przygryzł wewnętrzną stronę policzka. „Za bardzo boli.” – Bardzie? „Boże, on
jeszcze tutaj!” – Bardzie, proszę, przestań mnie atakować. Nie chcę zrobić ci
krzywdy.
Eryk powolutku obrócił się i zamrugał, czekając, aż pokój przestanie wirować.
–Eee – wychrypiał – ja też nie chcę, żebyś mi zrobił krzywdę.
Udało mu się usiąść. Potrząsnął głową, żeby uciszyć dzwonienie w uszach, po czym
przyjrzał się nieproszonemu gościowi.
Zafascynowany patrzył, jak zbliża się ku niemu kilka identycznych elfów, które po
chwili zlały się w jedną osobę.
–Niech spojrzę – powiedział elf, dotykając lekko czoła ofiary. Eryk skrzywił się,
kiedy jego głowę przeszył nagły ból.
–To przeze mnie, więc ja się tym zajmę – powiedział cicho wytwór fantazji. Ku
zaskoczeniu Eryka ból zaczął ustępować, zaś jego miejsce zajęła melodia,
jednocześnie bliska jak ściana, o którą uderzył, i odległa jak księżyc. „Jakby ktoś
zamknął ją w butelce…”- pomyślał, zaraz jednak przestał myśleć, tylko słuchał.
Muzyka wydawała się częścią niego; przypominało to słuchanie przez naprawdę
dobre słuchawki stereofoniczne, tylko było jeszcze lepsze. O wiele lepsze. „Te
warstwy głosów nakładające się na siebie brzmią jak Bach.” Wreszcie muzyka
ucichła. Eryk z żalem usiadł, czując się jak po długim, zdrowym śnie. Elf przypatrywał
mu się dużymi szmaragdowymi oczami, z których przebijała troska. „To nie może
być prawda. To znaczy – to nie może być to, na co wygląda. W takim razie kim on
mógłby być, gdyby nie był tym, kim się wydaje?” „Maureen. Chce wyrównać
rachunki. Na pewno zna mnóstwo ludzi w show-biznesie. Te uszy…” Delikatne, ostro
zakończone uszy. – „To na pewno charakteryzacja, tak jak dzieci z Faire, które
widziałem w kostiumach wilków w zeszłym roku.” Eryk zastanawiał się, czy owe
końcówki odpadłyby, gdyby mocno za nie pociągnąć.
–Spróbuj tylko – powiedział intruz głosem nagle zimnym i obcym – a znów rzucę
tobą o ścianę, niezależnie od tego, czy jesteś bardem, czy nie. „Skąd wiedział?” –
Nie, dzięki, mam dosyć – odezwał się pospiesznie Eryk, po czym ostrożnie wstał,
dotykając tej strony twarzy, która zetknęła się ze ścianą. Ku jego zaskoczeniu
policzek był nieco spuchnięty, ale nie bolał zbyt mocno.
Elf pomógł mu dojść z powrotem na kanapę, na którą Eryk opadł z westchnieniem
ulgi. Elf usiadł obok.
–Nie idzie tak, jak zaplanowałem – powiedział, spoglądając na niego kątem oka. –
Nie jesteś zbyt skory do współpracy, bardzie. „Spójrzmy na to z innego punktu
widzenia. To nie jest prawdziwe, ponieważ to musi być jakaś sztuczka.” – Nie mam
na imię Bard – warknął Eryk. – A kim ty właściwie jesteś, oprócz tego, że włamujesz
się do mieszkań i rzucasz ich lokatorami o ścianę?
Elf wyprostował się z dumną miną. Koszula i dżinsy Eryka nagle przestały do niego
pasować jak garnitur do króla Artura. „Ha, w takim razie to aktor, i to nie najgorszy.”
– Jestem Korendil, wojownik i mag, drugi po księciu Terenilu przywódca elfów w tej
okolicy.
–Ho, ho – odrzekł Eryk sucho – a ja jestem Eryk Banyon, uliczny grajek. Co do licha
robisz w moim mieszkaniu? „Włosy może ma własne, a może to peruka. Uszy z
lateksu. Na oczach szkła kontaktowe. W ten sposób można uzyskać nawet efekt
takich dziwnych źrenic; tak zrobili w Thrillerze. Korendil, Terenil to imiona żywcem
wzięte z Tolkiena. I jeszcze jedno: nie czytał w moich myślach, po prostu śledził mój
wzrok. Popatrzyłem na jego uszy – musi wiedzieć, że pierwsza rzecz, jaka każdemu
przyjdzie do głowy, to pytanie, czy są one prawdziwe. I oczywiście starczyło mu
sprytu, by domyślić się, że miałem ochotę pociągnąć go za ucho.” – Szedłem za tobą
– powiedział Korendil, rezygnując z dumnej postawy. – Szedłem aż od miejsca
zabawy. „Sprytne. Nawet nie wymówił nazwy Faire. Dobry jesteś, kolego. Ale ja nie
upiłem się aż tak mocno, niezależnie od tego, co Maureen naopowiadała ci o moich
zwyczajach.” – Szedłeś za mną? – Eryk usiadł i potarł bolącą część twarzy. –
Dlaczego?
–Byłem uwięziony w magicznym węźle w zagajniku, w miejscu, gdzie odbywają się
zabawy. Zwabił mnie tam wróg – mój i Terenila, zdrajca pochodzący z naszego rodu.
–Myślisz, że uwierzę w elfa-zdrajcę? – zaśmiał się Eryk. – Daj spokój, musisz
wymyślić coś lepszego.
Korendil spojrzał na niego.
–Jak ktoś, kto grał Sheebeg Sheemore z takim uczuciem, może być takim głupcem?
–Uważaj na słowa, koleś! – ostrzegł Eryk. „Wykuł rolę na blachę.” – A co zrobił wam
ten facet?
–Zaskoczył mnie bezbronnego i uśpił w dębowym zagajniku. Dopiero ty mnie
obudziłeś.
–Co takiego? „Ktokolwiek napisał mu scenariusz, nie narzeka na brak wyobraźni, a
Maureen z pewnością dostarczyła mu mnóstwo materiału.” Korendil żywo pochylił
się do przodu.
–Obudziłeś mnie, bardzie, swoją piosenką, dwie noce temu. Uwolniłeś mnie z
pułapki w zagajniku.
Dzika i nieposkromiona muzyka, drzewa pochylają się niżej, jakby w zasłuchaniu,
potem chwila, kiedy wszystko ucichło, wszystko… „Skąd on to wie? Maureen tam
nie było. Nie mógł dowiedzieć się o sobotniej nocy.
Chwileczkę, zaczekajmy. Był w Faire, ukradł mój płaszcz. Prawdopodobnie
rozmawiał z ludźmi, którzy mnie znają i wiedzą, że zdarza mi się uciekać do lasu.
Cholera, może nawet obserwował mnie z ukrycia!” „Łotrze, już prawie ci uwierzyłem.
A jednak nikogo nie widziałem ani nie słyszałem, a powinienem. Na pewno?” – Pan
jest pijany – powiedział Eryk wolno. – Owszem, grałem w lesie w sobotnią noc, ale
nic więcej.
–Jesteś bardem, a bardowie to najwięksi magowie ze wszystkich, ponieważ
posługują się magią tworzenia, co potrafią jedynie najpotężniejsi z wysokich
adeptów. Nawet bez treningu jesteś większym magiem niż ja czy nawet książę.
Złamałeś zaklęcia trzymające mnie w zamknięciu jedynie siłą swego pragnienia
wolności i muzyką. „Chciałem wolności i…
Rany, on jest dobry. Niemal mnie omotał. Ciekawe, skąd Maureen go wytrzasnęła?
Poznała na przyjęciu gwiazdkowym Związku Aktorów?” – Nie wyjaśniłeś mi jeszcze,
dlaczego śledziłeś mnie aż do domu.
–To długa opowieść. – Korendil spojrzał na niego z powątpiewaniem.
Eryk rozłożył ręce.
–Mam mnóstwo czasu. Możesz zaczynać.
Elf chrząknął i znów przyjął pełną dumy postawę.
–Kiedyś wolni żyliśmy na tej ziemi – zaczął, jakby recytował starą kronikę. –
Przybyliśmy tu zza morza w poszukiwaniu wolności, tak jak wasza rasa.
Posuwaliśmy się szybciej niż wy i dotarliśmy dalej. Kiedy przyjechali tu ludzie, my
byliśmy już na dobre zadomowieni. Powitaliśmy was przyjaźnie; nasze lasy
przemieszały się z ludzkimi osadami; żyliśmy spokojnie, dla każdego starczało
miejsca. Potem się to zmieniło, jak to z ludźmi – tak szybko, że nie zdążyliśmy
zareagować. Wy, ludzie, zaczęliście budować w tej dolinie domy z żelaza, coraz
więcej i więcej, aż nasi rodacy zostali od nas odcięci i rozproszyliśmy się.
Eryk wzruszył ramionami.
–I co z tego? „Logika; spróbujmy się posłużyć logiką. Jak zdołał zrobić to, co
poczułem niedawno na własnej skórze? Jak można podrobić magię?” – Żelazne
ściany wzniesione przez ludzi odcięły nas od węzła w zagajniku, źródła naszej magii.
To osłabiło naszą moc i…
–No to się przeprowadźcie – wtrącił Eryk. – Zróbcie to, co wszyscy. Zamieszkajcie
na przedmieściach. „To chyba jakiś trik, efekt specjalny. Maureen na skinienie ręki
miała ze czterdziestu specjalistów od techniki filmowej.” – Jesteśmy przywiązani do
naszych węzłów – wyjaśnił Korendil takim tonem, jakby tłumaczył coś wyjątkowo
tępemu dziecku.
Eryk najeżył się, zaś Korendil, nie zauważywszy tego, ciągnął:
–Bez magii węzła większość z nas nie może odejść poza las, dzięki któremu
zakotwiczyliśmy się w waszym świecie. Oddalenie od drzew osłabia nas jeszcze
bardziej. Tylko ci z Wysokiego Dworu, którzy nie potrzebują punktu zaczepienia, by
mieszkać po tej stronie Wzgórza, zachowali swobodę poruszania. Oni jednak nie
mogli opuścić innych – i nie zrobiliby tego.
Eryk prawie nie słuchał, mierząc gościa uważnym spojrzeniem. „Może to wielbiciel
wschodnich sztuk walki? Jego budowa wskazywałaby na to. To wyjaśniałoby jego
umiejętność rzucania ludźmi o ścianę. A jeżeli Maureen dała mu klucze, mógł tu
wchodzić i wychodzić w każdej chwili.” – Ehm – odezwał się Eryk dyplomatycznie,
poprawiając się, aż kanapa zatrzeszczała. – Zatem utknęli. Co w tym strasznego?
–To – odezwał się Korendil lodowato – że kiedy elfy zostają odcięte od
współplemieńców, zapadają w sen.
Zwyczajne słowo nabrało w jego ustach złowieszczego znaczenia. – Śpią? A coś im
się śni? – spytał Eryk, zainteresowany pomimo gniewu na domniemany głupi żart
Maureen. „Ktokolwiek to wymyślił, powinien pisać książki. To lepsze niż połowa tego
fantastycznego chłamu, który wpadł mi ostatnio w ręce, jak gadające konie czy
inwazja azteckich bogów na Dallas.” – Sen to… – zająknął się Korendil, szukając
słów. „Tego nie było w scenariuszu.” – To stan – odrzekł w końcu elf. – Stan, w
którym liczy się tylko „teraz”. Nie ma wspomnień z przeszłości, nie ma planów na
przyszłość. Liczy się tylko trwanie i zabawa.
–Tak żyje połowa ludzi, których spotykam w barach – odrzekł Eryk, odnosząc
niezbyt przyjemne wrażenie, iż Korendil opisuje jego własne życie.
–Właśnie tam przebywają najczęściej – odpowiedział Korendil, kiwając głową. – W
barach, knajpach, sklepikach. Resztki swej magii używają do kradzieży ubrań i na
rozrywki. Z pewnością widziałeś wielu z nich, lecz nie zwróciłeś na nich uwagi.
„Boże, co za pomysł!” – Eryk zdusił śmiech. „Sklepowe elfy! Tolkienowska inwazja
na południową Kalifornię! Chryste, historyjka prawie jak z kreskówki! Nawet
niedawno oglądałem coś podobnego. Jak to się nazywało? On naprawdę powinien
pisać książki!” – Nawet książę ucierpiał z powodu zaniku magii – ciągnął smutno
Korendil. – Nawet on zaczął tracić nadzieję. Zwracam się więc do ciebie, bardzie
Eryku, i ofiaruję ci spełnienie twych pragnień.
Eryk skrzyżował ręce na piersi i położył nogi na stoliku do kawy. „To już trochę zbyt
sprytne i zbyt logiczne, by było wymysłem wariata. Zobaczmy, jaką zarzuca
przynętę.” – Co to jest? – spytał. „Jeśli ma jeszcze asa w rękawie, teraz go
wyciągnie. Chyba cię rozszyfrowałem, kolego. W porządku, gram do końca, zanim
cię wyrzucę. Musisz w końcu zapracować na te pieniądze, które ci obiecali.” –
Ofiaruję ci – rzekł elf z dumą – sprawę, za którą warto walczyć.
–Co takiego? – zaśmiał się głośno Eryk. – Mam chodzić od sklepu do sklepu i grać
pobudkę dla elfów? Jestem flecistą, nie trębaczem.
Oczy Korendila pociemniały.
–Czy w ciągu ostatnich trzech dni nic do ciebie nie dotarło? Miejsce festiwalu jest
skazane na zagładę, a przecież stamtąd, z węzła w lesie, pochodzi cała magia tej
doliny. To, że moi rodacy śpią, to już wystarczająco źle – ale po zniszczeniu węzła
cała magia zginie. Elfy, niezdolne uciec na inne tereny, także zginą. Stracicie na tym
także wy, śmiertelnicy. To węzłowi w zagajniku zawdzięcza swoje istnienie Hollywood
i inne podobne rzeczy. Po zniszczeniu magii zagubicie swoją sztukę, marzenia i
nadzieje, dzięki którym wasze krótkie życie nabiera sensu. „Pogubiłeś się, koleś. W
jednej chwili mówisz rozsądnie, w następnej bredzisz o przemyśle. Aha. Tu cię
mam.” Eryk roześmiał się prosto w twarz elfa.
–Jasne – powiedział – a ja jestem jedynym, który może was uratować. Jak to w
ogóle wymyśliłeś? Czy to może scenariusz, którego nie mogłeś sprzedać? Niestety,
ja także go nie kupię.
–Masz na myśli… – Korendil wydawał się ogłuszony – nie wierzysz mi? „Ciągle gra
swoją rolę. Dobry jest, muszę to przyznać. Ciekawe, dlaczego nigdy dotąd nie
spotkałem go w Faire?” – Pewnie, że ci nie wierzę; zresztą nawet gdybym na to
poszedł, to nie widzę w tym miejsca dla mnie. – Wzruszył ramionami. – Możesz
powiedzieć Maureen, że nie pozwolę jej więcej na takie sztuczki.
–Ale… przecież to również dzięki magii grasz tak wspaniale! – krzyknął Korendil z
twarzą skrzywioną z bólu. – Ona cię woła, ty jej odpowiadasz i ona ci odpowiada, nie
widzisz tego? Jesteś prawdziwym bardem, jak Merlin, jak Taliesen…
–Jak cholera – przerwał Eryk. – Przekaż Maureen, że jej żarcik mnie nie zachwycił.
Na pewno nieźle ci zapłaciła; zresztą zasłużyłeś. Jednakże wbrew temu, co ci pewnie
mówiła, zwykle udaje mi się panować nad rzeczywistością. Nie podobają mi się takie
dowcipy, proszę pana. Może pan się zbierać i wynosić z mojego domu.
–Ale ja nie… – zaczął protestować domniemany elf.
–Cześć – przerwał mu Eryk, kiwając ręką. – Wybacz, że nie wstaję, miałem ciężki
dzień.
Korendil wstał z kanapy. „Pewnie jest też tancerzem. Może tańczy w balecie, jednak
jest zbyt wysoki na solistę. Ma niemal dwa metry. A może to homoseksualista?
Chwilami zachowywał się co najmniej dziwnie.
Czy to także należało do gierki Maureen? Czy czułaby się lepiej po zerwaniu,
gdybym okazał się gejem?” – Wrócę tu – powiedział stanowczo elf-aktor. – Wrócę! I
w jakiś sposób cię przekonam, bardzie Eryku. Przysięgam!
Eryk wzruszył ramionami.
–Klucz, który ci dała Maureen, już ci się nie przyda. Zamierzam zmienić zamki.
Elf owinął się w swój gniew i frustrację jak w płaszcz i wyszedł. Wbrew obawom
Eryka drzwi za nim nie trzasnęły. „Wziął mnie chyba za kompletnego idiotę! Kilka
trików i bajeczka – i ja mam się na to nabrać! Nawet się nie ubrał jak elf, miał na
sobie…
Miał na sobie moje ubranie!
Cholera! Wziął je ze sobą!
Drań!” Eryk powoli usiadł, ciągle czując ból w zbyt wielu częściach ciała. „Maureen,
dlaczego musiałaś mi to zrobić? Nigdy nie myślałem, że tak nisko upadniesz czy też
tak mnie znienawidzisz.” Wcześniejsza euforia minęła. „Co ci zrobiłem, że
nienawidzisz mnie aż tak?” Rozejrzał się po pokoju i zobaczył tylko pustkę, jaką
zostawiło po sobie odejście Maureen: puste miejsca po jej plakatach, po figurce
Beethovena i innych drobiazgach. „Śmieszne, większość rzeczy, które czyniły z tego
mieszkania dom, należało do Maureen. To, na czym mi zależy, mógłbym spakować w
kilka plecaków.
Gdybym jutro umarł, nikt by nawet nie zauważył. Do czasu, kiedy trzeba byłoby
zapłacić czynsz.” Z poprzedniego nastroju szczęścia wpadł w najgłębszą depresję.
Przetarł oczy; panująca wokół cisza przygnębiała go coraz bardziej. „Nie mogę
zostać tu sam dziś wieczorem. Nie mogę. Oszaleję albo wypiję wszystko, co nadaje
się do picia, albo zrobię coś równie głupiego. Może powinienem zwołać kilka osób,
pogramy…
Chwileczkę, Spiral Dance gra dziś wieczorem w klubie. Beth proponowała, żebym
się przyłączył. Pieniądze na pewno się przydadzą, poza tym nie będę musiał tu
siedzieć, wpatrywać się w sufit i słuchać koncertu z rur.” Gardło mu się ścisnęło, a
po plecach przebiegł dreszcz. „Maureen jest teraz pewnie w Westwood ze znajomymi
z teatru, pije wino i śmieje się z tego idioty, od którego odeszła.” Eryk zacisnął
powieki i siłą woli powstrzymał się od wtulenia twarzy w poduszkę. „Cholera, nie
będę płakać. Zamiast tego ruszę się, wyjdę z domu i zagram koncert. Zarobię trochę,
potem wypiję z Beth i innymi. Będę się dobrze bawił, jak ostatnim razem, kiedy z nimi
grałem.” Przypomniał sobie poprzedni koncert z Beth Kentraine i szalonymi
muzykami folkowo-rockowymi, zakończony skokiem Beth na stół pod sceną – ku
wielkiemu zaskoczeniu siedzącego przy nim klienta. „Nawet się nie zachwiał. Ona
jest wariatką.” Uśmiechnął się. „Tak, tak zrobię. Stare celtyckie melodie z
elektryczną gitarą, czarna skóra z ćwiekami i aksamitny głos Beth śpiewający
irlandzką piosenkę.
Są szaleni, ale zabawni; wspaniale się z nimi gra. Oni pewnie potraktowaliby
poważnie tego żartownisia ze spiczastymi uszami. Dlatego lepiej nie wiązać się z nimi
zbyt mocno. Jest w nich coś dziwnego – na przykład zdarza im się odwołać koncert,
jeśli ktoś z nich ma złe przeczucia. Zapewne jak wielu ludzi z Faire zbyt mocno
utożsamili się ze swoją rolą. Żyją w rzeczywistości, której nie rozumiem.
W końcu mają prawo. To dobrzy ludzie, świetni muzycy, choć dziwacy.
Ustalone. Gram z nimi dziś wieczorem.” Zerwał się z kanapy i przeszedł do drugiego
pokoju po ubranie. Czarne skórzane buty, najmniej spłowiałe dżinsy i czerwona
koszula z perłowymi guzikami. „Oto ja: Eryk Banyon, najbardziej gorący flecista
rockowy w Los Angeles i elegant w jednej osobie. Szkoda, że ten spryciarz zabrał
moją skórzaną kamizelkę. To był wyjątkowo głupi dowcip: zabrać moje ubranie i buty
z Faire.
Maureen, to był cios poniżej pasa! Ale nie pozwolę ci zmarnować mi życia, nawet
jednej nocy.” Eryk sięgnął po płaszcz pozostawiony przez aktora na krześle, nałożył
na siebie, zapinając pod szyją i podszedł do torby. Zatrzymał się w pół kroku, czując
ucisk na gardło. „Coś nie pasuje.” Spojrzał w dół: płaszcz był dobre kilkanaście
centymetrów dłuższy niż ostatnio. „Przecież doskonale na mnie leżał i sięgał akurat
do kostek. Zaraz, ten aktor miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, nawet więcej, a ja
mam metr siedemdziesiąt pięć. Czy mógł dać płaszcz do przeróbki?” Eryk dokładnie
obejrzał skraj ubrania i z niedowierzaniem potrząsnął głową. „Nic. Ani śladu. Nawet
nie odpruł podszycia. Płaszcz jest po prostu dłuższy. Zresztą nie zdołałby dobrać tak
dokładnie wzoru.
Spokojnie, pomyślmy. To wełna, a wełna się rozciąga. Zmoczył materiał i rozciągnął
go. To całkiem prawdopodobne.” Puścił brzeg płaszcza, usiłując zlekceważyć fakt,
że przydługie ubranie wlokło się za nim po podłodze. „Nie oszalałem, tylko ktoś bawi
się moim umysłem. Maureen, to nie jest śmieszne!” „Niech to licho weźmie, mam
zamiar zagrać na koncercie i dobrze się bawić.” Przewiesił torbę przez ramię i zamarł
z ręką na klamce. „No dobrze, płaszcz się rozciągnął – ale jak, do cholery, ten gość
zmieścił się w moje dżinsy?
Nie zadawaj pytań, Banyon. Po prostu – nie pytaj.” Z premedytacją pogwizdując
jazzową wersję piosenki Odegnać zły los, zamknął drzwi i przekręcił klucz.
Autobus komunikacji miejskiej toczył się bulwarem Van Nuys. Kierowca ze złością
przyciskał klakson, usiłując przejechać obok blokującego drogę samochodu. Eryk
dodał ten rytm do melodii, którą właśnie układał. Uśmiechnął się do starszej kobiety
siedzącej naprzeciwko, przyglądającej się w milczeniu, jak pogwizduje i co chwilę
zapisuje nuty w notesie. „To właśnie lubię w Los Angeles. Wszyscy są tacy życzliwi.”
Eryk oparł się o okno. Zły nastrój opuścił go równie szybko, jak przyszedł. Teraz
otoczenie wydawało się przyjemniejsze, rozjaśnione ostatnimi promieniami słońca.
Po prawej wznosiły się wzgórza Hollywood. „Ci wszyscy bogacze, czekający tylko na
to, żeby odkryć kogoś tak utalentowanego jak ja.” Z przodu Burbank i Pasadena
wtapiały się w ciemniejące, brązowo-niebieskie tło nieba. Zachodzące słońce odbijało
się w odległych antenach na górze Wilson, wysoko nad doliną.
Eryk obserwował tłum na ulicach: sklepikarzy uginających się pod ciężarem paczek,
spacerujących grupkami uczniów, policjantkę kierującą ruchem na skrzyżowaniu, na
którym zepsuły się światła. „Nie wiem, dlaczego, ale lubię to miasto. Z wszystkich
miejsc, w których mieszkałem, albo przez które przejeżdżałem, najbardziej polubiłem
Los Angeles. Pewnie, jest zatłoczone, zadymione i brudne, ale ma w sobie mnóstwo
życia. Może to marzenia – marzenia i nadzieje tych, którzy tu mieszkają, czynią je tak
żywym.” Siedząca po przeciwnej stronie starsza dama nagle krzyknęła lekko z
zaskoczenia. Eryk szybko wstał i spojrzał przez okno. Dwóch motocyklistów w
obcisłych, czerwono-białych kombinezonach, wymijało autobus, o centymetry
unikając zderzenia z samochodami. Jeden z nich podparł się nogą, stanął na chwilę,
po czym zawył silnikiem i pojechał za poprzednikiem.
Kobieta mruczała pod nosem o chuliganach i bezmyślnych kierowcach, wbijając
oskarżycielskie spojrzenie w Eryka, jakby to była jego wina. Eryk jednak niemal tego
nie zauważył, patrząc za znikającymi w tłumie samochodów motocyklistami. „To
szalone, ale piękne. Chciałbym umieć robić takie rzeczy z motocyklem, ale
musiałbym znaleźć sobie pojazd, który sam jeździ. Jednak można ich podziwiać jak
tancerzy.” Eryk usiadł z powrotem i ponownie zaczął wyglądać przez okno. Nawet
przez szybę dosłyszał dudniący rytm rapu.
Na chodniku grupka dzieci tańczyła breakdance. Eryk patrzył z niedowierzaniem na
popisy chłopaka chodzącego na rękach i wykręcającego ciało w najbardziej
nieprawdopodobny sposób. Chłopak zakończył popis efektownym saltem i usunął
się na bok, ustępując miejsca kolegom. „Kolejna rzecz, której chciałbym się
nauczyć!” Eryk zaśmiał się cicho sam do siebie. „Gdyby marzenia się spełniały,
chodzilibyśmy po morzu. Wydaje się to takie proste, lecz ja przy pierwszej próbie
prawdopodobnie skręciłbym kark.” Nagle widok przesłoniła biała limuzyna,
przejeżdżająca obok autobusu. Eryk usiłował dojrzeć coś ponad samochodem – lecz
jego spojrzenie powędrowało ku pasażerowi limuzyny, starszemu mężczyźnie
siedzącemu z tyłu, wyglądającemu przez okno. Był to siwy już człowiek o
wyrazistych rysach twarzy. „Już gdzieś widziałem kogoś podobnego, na pewno.
Linia szczęk, kości policzkowe – on wygląda znajomo.” Mężczyzna spojrzał w górę i
zobaczył Eryka. Ich oczy spotkały się. Eryk nie zdołał odwrócić wzroku, oszołomiony
siłą spojrzenia nieznajomego.
Zielone, szmaragdowe oczy – zagubił się w ich głębi jak w morzu; odbicie nocnego
nieba, coś, co obserwuje, pragnie, sięga, bierze w posiadanie.
Eryk z wysiłkiem odwrócił się od okna i potrząsnął głową. „Co u licha jest ze mną
nie w porządku?” – pomyślał z rozpaczą. „Już wiem, o co chodzi. To oczy, takie, jak
u tego aktora, Korendila, tak zwanego elfa. Nie. Mam halucynacje. Albo obaj używają
tych samych szkieł.” Wbrew swej woli Eryk znów spojrzał przez okno na mężczyznę
w limuzynie. Nieznajomy uśmiechnął się, lecz był to lodowaty uśmiech. Szmaragdowe
oczy pochwyciły wzrok Eryka i nie pozwalały mu uciec.
Oczy…
Sięgają w głąb, na wylot, widzą wszystko, nawet najgłębiej skryte sekrety – echa
pogardliwego śmiechu, wstyd – odzierają z każdego przebrania, z wszelkich iluzji i
złudzeń – i zostawiają nagie strzępy wystawione na pośmiewisko.
Eryk poczuł zawrót głowy; wokół niego wyrosła ściana, za którą wirował świat, nie
zostawiając mu niczego, co mógłby chwycić, niczego, co byłoby nadal nim. Przylgnął
do okna i starał się odszukać coś, co było prawdziwe. „Nic, co kiedykolwiek
uczyniłem, nie przyniosło pożytku; nic, co teraz robię, nie ma znaczenia. Nigdy nie
będzie miało. Mógłbym rzucić się pod pociąg i nikogo by to nie obeszło. Poświęcono
by mi ledwie kilka słów na stronie nekrologów w gazecie.” To było więcej niż
depresja, to była rozpacz, zimna, oślizgła i bezgraniczna. „Nikt nie będzie za mną
tęsknił. Na pewno nie Maureen ani nie właściciel mieszkania. Nie Faire. Beth
zastanawiałaby się, gdzie zniknąłem, przez jakieś pięć minut, potem by zapomniała,
jak wszyscy. Równie dobrze mogłem się wcale nie urodzić.” Ugiął się pod ciężarem
czarnych myśli. „Nikomu na mnie nie zależy. Nie zrobiłem nic pożytecznego. Nic nie
zrobiłem porządnie. Mógłbym właściwie od razu z tym skończyć.” Kiedy znów
spojrzał w okno, niezdolny powstrzymać drżenia – biała limuzyna odjechała.
Oszołomiony i zlany potem Eryk zamknął oczy i ciężko oddychając, oparł się o
chłodną szybę. „Chryste, co się ze mną dzieje? Chyba tracę rozum. Boże, lepiej
byłoby umrzeć.” Skupił się na dotyku szyby na czole i nie otwierał oczu, póki
zawroty głowy nie minęły. Kiedy podniósł powieki, wszystko wyglądało inaczej.
Uliczni tancerze ciągle stali na chodniku, lecz teraz otaczali starszego mężczyznę –
jak hieny gazelę. Eryk patrzył z przerażeniem, jak jeden z chłopaków popycha
mężczyznę na ścianę, potem przewraca go na chodnik, wreszcie wszyscy
przeszukują kieszenie ofiary, depcząc po jarzynach, które wysypały się z siatki. Siwy
sklepikarz przez chwilę przyglądał się zajściu z wnętrza kiosku zapewniającego mu
wątpliwe bezpieczeństwo, potem zaś odwrócił wzrok. Przechodnie nie zwracali uwagi
lub starali się nie spoglądać w stronę chuliganów. „Co się tu u licha dzieje?
Wszystko jest szare, nierzeczywiste…” Nawet wzgórza Hollywood wydawały się
wyblakłe. Niebo zszarzało. Nikt na ulicy nie śmiał się, nie uśmiechał, nie wyglądał na
zadowolonego.
Przechodnie przypominali raczej skazańców na kilka minut przed egzekucją.
Eryk zadrżał i zaniknął oczy, odwracając się od okna. „Boże, co się ze mną dzieje?”
Wybuch śmiechu i oklaski kazały mu znów spojrzeć na ulicę. Tancerz kłaniał się
widzom, a starszy mężczyzna, niosący siatkę z zakupami, pochylał się, by do pudła
stojącego obok magnetofonu wrzucić banknot.
Autobus ruszył. Eryk wciąż wpatrywał się w tancerzy i przechodniów. „Przecież
wiem, co widziałem.” Rozpacz mijała szybko. „To narkotyki, Eryk. Trochę za dużo jak
na jeden weekend.” Potrząsnął głową. „Najpierw elf, potem Svengali w limuzynie,
potem scena żywcem wyjęta z Orwella. Cholera. Mam nadzieję, że przed koncertem
zdążę się pozbierać, inaczej Beth Kentraine mnie zabije.”
SZAJKA
Klub nazywał się „Rewia rozrywki”, ale Beth i jej zespół przechrzcili go na „Dziurę”.
„Oczywiście nie używają tej nazwy przy właścicielu, ale nawet jemu trudno byłoby się
nie zgodzić. Pretensjonalna, tania knajpa – nic więcej.” Eryk przemykał pomiędzy
ludźmi, usiłując nie wdychać zbyt wiele powietrza, przesyconego dymem, zapachem
taniej whisky i jeszcze tańszych perfum. „Nic dziwnego, że nie ma tu karaluchów;
zbyt się cenią, by odwiedzać tę spelunę.” Cudem uniknął zderzenia z kelnerką
niosącą tacę przeładowaną szklankami. Eryk uśmiechnął się przepraszająco, ale
kobieta tylko westchnęła i mimochodem odsunęła się poza zasięg ręki siedzącego
obok pijanego klienta. „Z pewnością nie chciałbym takiej pracy.” Eryk szybko uciekł
do nieco spokojniejszej okolicy małych pokoi muzyków z tyłu sceny.
Beth stroiła gitarę. Zaskoczona podniosła wzrok i uśmiechnęła się, rozpoznawszy
gościa.
–Jednak przyszedłeś! Miałam nadzieję, że się zdecydujesz. – Jej uśmiech przygasł.
– Dań ma grypę, więc musimy się obejść bez basów. Allie spróbuje to nadrobić na
DX7, a Jim przysięga, że wydobędzie wszystko z bębnów, ale trzy osoby to trochę
mało, prawda?
–Owszem. – Eryk usiadł na skrzynce obok. – Ile czasu nam zostało?
–Dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut. Jak na poniedziałkowy wieczór przyszło dziś
mnóstwo ludzi. Bo obiecał ściszyć telewizję w czasie koncertu.
–Miło z jego strony, choć i tak nikt by nie usłyszał ani słowa, kiedy zaczniemy grać.
– Eryk wyjął flet i złożył go szybko. Zagrał kilka akordów, a Beth z uśmiechem
powtórzyła je na gitarze. Nawet w ciszy pokoju Eryk ledwie usłyszał dźwięk strun –
gitara nie była podłączona do wzmacniacza – ale wyczuł bluesowe ozdobniki, dzieło
Beth.
–Nawet bez wujka Dana może to być dobry koncert – powiedziała, odstawiając
instrument. – Próba dźwięku za kwadrans, zgoda?
–Zgoda. – Eryk wstał, mechanicznie przesuwając palcami po flecie, po czym odłożył
go do pudełka. – Idę się napić, wrócę za chwilę.
–Brzmi nieźle. – Eryk skierował się ku drzwiom, ale słysząc glos Beth stanął.
–Hej, Banyon!
Odwrócił się.
–Tak?
–Dzięki, że przyszedłeś. Naprawdę to doceniam.
Skinął głową, nieco zażenowany wyrazem jej twarzy. „Wygląda tak, jakby
rzeczywiście była wdzięczna, jakby mnie potrzebowała. Nigdy dotąd nie widziałem,
żeby na kogoś tak patrzyła. Zawsze panuje nad sytuacją, zawsze wie, co robi.
Najbardziej logiczna osoba, jaką znam. Dama, do cholery…
I zmienna. Dziś hardrockowa piosenkarka, wczoraj…
Ach, wczoraj. Chwila, kiedy stałem na Moście Pocałunków z Beth w ramionach była
jedną z najprzyjemniejszych tego popołudnia. Takie popołudnia mogłyby właściwie
stać się częścią mojego życia.” Poczuł ukłucie. „Podobało mi się to. Bardzo. Ale to
wszystko, czego ona chce. Przygoda. I jeszcze jeden stały członek zespołu – a nie
stały partner w życiu.
Nigdy nie poszedłbym do łóżka z kimś, kto czuje do mnie tylko litość. Dziś
przynajmniej jestem potrzebny.” Eryk zamówił szkocką z wodą i obserwował
kelnerkę odchodzącą w stronę baru. „Cieszę się, że przyszedłem. Zapowiada się
dobry koncert.” Ze szklanką zaszył się w spokojniejszym kącie i przyglądał się
gościom. Szkocka spływała ciepłym strumieniem w dół przełyku, odprężając go i
usuwając resztki tremy. „Zawsze się denerwuję przed występem, nawet nie wiem,
dlaczego. Boże, przecież mam za sobą kilkaset takich koncertów; jednakże chyba
nigdy nie pozbędę się tremy.” Obok niego przeszła kobieta, śmiejąc się ze słów
towarzyszącego jej mężczyzny. Eryk dojrzał jej błyszczące, zielone oczy poniżej
masy czarnych loków. Po sekundzie kobieta wmieszała się w tłum na parkiecie.
„Oczy jak u kota, szmaragdowozielone.
Niemożliwe.
Ilu ludzi w mieście chodzi do tego samego optyka?” Eryk wstał i podszedł do
parkietu, na którym tłoczyli się tańczący. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Eryk
zbliżył się do szczupłej kobiety z ciemnymi włosami, tańczącej jak w transie, z
wdziękiem niemal nieludzkim. „Jej uszy!” Ledwie widoczne spod loków, delikatne,
spiczaste uszy. „Co u licha? Co za szaleństwo?” Eryk rozejrzał się po zatłoczonej
sali. Zaczął liczyć tych, którzy różnili się od zwykłych gości – różnili się dziwacznymi
ubraniami, przypominającymi raczej teatralne kostiumy; niezwykłymi fryzurami,
biżuterią. Obok pasków i pierścieni były tam rzeczy, których nie umiał nawet nazwać,
jak zielonooki smok wijący się na plecach jednej z kobiet lub naszyjnik
przypominający raczej napierśnik z łańcuchów, łączący się z nabijanym ćwiekami
pasem.
To z pewnością nie był zwykły widok w knajpie. Owszem, zdarzali się czasem
niezwykli goście, lecz nie więcej niż kilku – a nie połowa obecnych. „O Boże, oni są
prawdziwi albo ja zwariowałem. Albo i jedno, i drugie.” Przestał szukać wzrokiem
nowych gości, zamiast tego zaczął się im przyglądać. „Poruszają się z wielką gracją,
to pewne. Doskonale tańczą.” Zauważył coś jeszcze. „Można ich rozpoznać z twarzy:
owalna, o ostrym podbródku i te oczy…” Przebiegał wzrokiem po siedzących przy
stołach. „Połowa ludzi w barze przypomina Korendila. Elfy. Maureen nie mogłaby
wynająć aż tylu aktorów. O Boże, więc to prawda.
Klub przejęły elfy.
Ciekawe, czy kierownictwo wie, że ich gośćmi są nieludzie?” Potrząsnął głową, nie
wierząc własnym oczom. „To jest to; tracę rozum. Zamiast białych myszek i
różowych słoni, zaczynam widzieć zielonookie elfy.
Kilkaset metrów stąd jest centrum handlowe Van Nuys. To jedno z nielicznych, w
którym nie ścięto drzew. Rośnie tam cała kępa dębów.
A jeśli nie zwariowałem? A jeśli tamten facet mówił prawdę?
A jeśli w Los Angeles naprawdę mieszkają elfy?
A może jednak zwariowałem i mam halucynacje?
Chyba wolałbym to drugie.
Ale oni są tacy… tacy piękni!” Poczuł dreszcze, ugięły się pod nim kolana – musiał
oprzeć się o pobliski słup. „Beth mnie zabije. Mam grać, a nie przeżywać załamanie
nerwowe.” Odnalazł puste krzesło i ciężko usiadł, jednym łykiem kończąc swoją
szkocką. „Nawet jeżeli klub jest pełen uciekinierów ze Śródziemia, to co z tego? Ja
mam zagrać. Właśnie, Banyon. Przedstawienie musi trwać. Potem możesz
zwariować, najlepiej już poza sceną.” Postawił pustą szklankę na stole i poszedł za
kulisy. „Kolejna fascynująca noc w klubie” – Beth skróciła pasek gitary, marząc o
lepszym miejscu, z którym zespół mógłby się na stałe związać. „To zajęcie pozwala
mi zarobić na czynsz, nabieram także doświadczenia, ale naprawdę wolałabym coś
innego.
A może dziś na widowni znajdzie się bogaty producent, szukający nowych
talentów?” Westchnęła. „Równie dobrze mogłabym życzyć sobie, żeby Eryk Banyon
przyłączył się do nas na stałe, to tak samo nieprawdopodobne.
Nie, nie powinnam tak o nim myśleć. Tak, nie powinnam, ale to prawda. Wiąże się z
kobietami na oślep, bez zastanowienia, ale spróbuj namówić go do podjęcia
jakiegokolwiek innego zobowiązania!
Jest świetnym flecistą. Gdyby tylko trochę się postarał.
Gdyby…
Nie, Beth, musiałabyś oszaleć, żeby się z nim związać. Oddaj mu serce, a on
następnego dnia wyjedzie z miasta.
Ale gdyby kiedyś się zmienił…”
Spojrzała na zegarek. „Do licha, teraz wystarczyłoby, gdyby przyszedł na czas!” –
Próba dźwięku! – krzyknęła do Allie i Jima, wynoszących z pokoju obok. Poszła za
nimi na scenę, niosąc swego fendera. „Cholera, Banyon, gdzie się podziewasz?”
Dojrzała wreszcie jego twarz – strzechę splątanych brązowych włosów, oświetloną
od tyłu lampami sali tanecznej. Szedł szybko w stronę drzwi za sceną. Przez moment
Beth miała wrażenie, że Eryk promienieje wewnętrznym światłem. „Jasne, Beth,
święty Eryk.” Zamrugała – i wrażenie zniknęło. Potrząsnęła głową i zapamiętała
sobie, żeby więcej nie próbować szkockiej krajowego wyrobu. „Pewnie dodają do niej
oleju napędowego.” I weszła na scenę.
Przepracowany technik dźwięku i elektryk w jednej osobie sprawdzał kabel
mikrofonu.
–Bo, mamy dziś flet, damy mu mikrofon AKG. Rozstawienie reszty rozpisałam ci
ostatnim razem – powiedziała Beth, podłączając gitarę do wzmacniacza. Bo skinął
głową, zeskoczył ze sceny i poszedł do swojej tablicy kontrolnej.
Spoza sceny tłum wydawał się jednolitą masą, oświetloną lampami znad parkietu
tanecznego i błyskami zapalniczek. Hałas towarzyszący rozkładaniu instrumentów
zagłuszyła muzyka płynąca z głośników. Nikt nie spoglądał w kierunku sceny. „Cóż,
zobaczymy, czy nadal będziecie nas ignorować, kiedy zaczniemy grać.
Przynajmniej przyszło dziś sporo ludzi. Nie wiem, co się stało, ale jest ich niemal
dwa razy więcej niż zwykle w poniedziałki. I wszyscy tańczą. Zapowiada się wspaniały
koncert.” Eryk wbiegł na scenę, rzucając Beth szybki uśmiech.
–Gotowi? – spytał, podchodząc do czwartego mikrofonu, przy którym zwykle stał
Dan. „Cóż, zobaczmy, czego oni właściwie chcą.” Beth spojrzała na Bo, ukrytego w
cieniu; dał jej sygnał. Piosenka Top Forty skończyła się, światła na sali przygasły.
Sceny nadal nie oświetlono – w klubie panowała niemal namacalna ciemność. „A
teraz się zabawimy.” Beth przysunęła się do mikrofonu.
–Panie i panowie, jesteśmy Spiral Dance.
Za jej plecami Jim zaczął wybijać rytm piosenki Tęsknota; po chwili dołączyła do
niego Allie na syntezatorze. Beth uderzyła w struny fendera – i w tej chwili rozbłysły
światła. W następnej chwil przyłączył się Eryk na flecie. „Świetny początek, Banyon.”
Beth pochyliła się nad mikrofonem i pozwoliła płynąć piosence. Hard rock wymagał
od niej wytężenia wszystkich sił; jednak jej głos brzmiał mocno. Od dawna tak nie
śpiewała. #Zbyt długo, zbyt wiele nocy, brak sił, by próbować znów;
Zbyt daleko światło w dali, bym dojrzeć je mógł.
Nie mów, że nie wiesz dlaczego, nie powtarzaj pociech zmyślonych.
To nie ma znaczenia w wieczory tęsknotą przepełnione.
Beth słyszała głosy Allie i Jima brzmiące w doskonałej harmonii z jej głosem. Potem
spojrzała na Eryka, który skinął głową. „Teraz kolej na ciebie, staruszku…” Druga
zwrotka – i solo Eryka.
Beth nie mogła się powstrzymać od uśmiechu, kiedy dźwięk fletu, najpierw niski i
delikatny, potem coraz bardziej intensywny, oczarował publiczność i zabrał ją
wysoko, wysoko…
Krzyki i gwizdy po skończonym solo zagłuszyły resztę piosenki. Beth z szerokim
uśmiechem rzuciła spojrzenie Erykowi; tłum wiwatował. „To było naprawdę dobre!”
Parkiet zapełnił się tańczącymi; niektórzy, by uniknąć ścisku, stali przy stolikach.
Jednym z nich był wysoki mężczyzna o jasnych włosach, stojący tuż przy scenie i
patrzący na Eryka. „W świetle reflektorów trudno być pewnym, ale wydaje mi się, że
on ma zielone oczy – nie, to niemożliwe, to złudzenie.” Beth przesunęła się nieco i
zanim tłum zasłonił obcego, zdołała dostrzec coś w jego wzroku.
Głód.
Niemal podskoczyła. „O bogowie, czy to… Nie. To nie fizyczne pożądanie.
Przynajmniej nie tylko. I wcale nie dlatego, że Eryk nie może się podobać. To
przypominało raczej rozpacz. Co znów nabroił nasz grajek?” Piosenka zakończyła
się mocnym akordem; światła zgasły.
Oklaski i krzyki były ogłuszające. Beth zapomniała o wątpliwościach. „To naprawdę
świetny koncert.” Kiedy ponownie zapalono lampy, Beth dała znak Allie, która
zaczęła starą irlandzką piosenkę Droga przez wzgórza. #Poprzez wzgórza dojdź do
krainy, gdzie wyobraźnia krąży swobodnie.
Była to delikatna, spokojna melodia. Eryk włączył się po kilku taktach, tworząc
kontrapunkt dla głosu Beth. Potem znów zagrał solo – piękną i dziką, przepełnioną
tęsknotą muzykę.
Beth nie widziała zbyt wyraźnie publiczności, ale coś się tam działo. „Nie tańczą, nie
idą w stronę baru, po prostu stoją. Stoją, słuchają i kiwają się w takt muzyki.
Niektórzy trzymają się za ręce; wszyscy patrzą na scenę, na nas, na Eryka. Jakby
byli w transie.
To z pewnością najdziwniejsza widownia, dla jakiej grałam.” Nagle na parkiecie coś
się poruszyło: jakaś para zaczęła tańczyć, a reszta gości cofała się, by zrobić im
miejsce. „Wygląda to na rodzaj walca albo baletu. Są dobrzy! Ciekawe, kto to jest –
chętnie obejrzałabym ich w chwili, kiedy nie muszę się koncentrować na muzyce.
Pięknie tańczą.” Z wolna do tańczącej pary dołączyli inni – w końcu Beth widziała
tylko kolorowe smugi. Coś w ich ubraniach zwróciło jej uwagę. „Boże i Bogini –
takich rzeczy nie kupuje się w pierwszym lepszym sklepie! To nie są nasi zwykli
goście. Co do licha zdarzyło się dziś wieczorem? Czy odkryli nas miłośnicy rodeo?
Co się dzieje? Gramy tak dobrze, czuję tyle energii, to niewiarygodne. To nie tylko
dlatego, że gra z nami Eryk, ale coś więcej, czego do końca nie rozumiem.” Po
kolejnych czterech piosenkach nie usiłowała już nic zrozumieć. „Jedyne, czego chcę,
to usiąść, choć na kilka minut.” Rozejrzała się wokół: Allie i Jim wydawali się
zmęczeni, chociaż Eryk wyglądał, jakby mógł grać całą noc.
Uśmiechnęła się mimo woli. „Pewnie mógłby!” Dała znak Bo i przysunęła się do
mikrofonu.
–Spotkamy się po przerwie – powiedziała wyraźnie. Światła miłosiernie zgasły.
Garderoba wydawała się oazą spokoju po hałasie sceny. Beth oparła gitarę o
skrzynkę.
–Umieram – jęknęła Allie, opadając na krzesło. – Przez cały czas świeciło mi w oczy
lewe światło. Widzę tylko niebieskie i fioletowe plamy.
–Powiem Bo – odezwał się Jim i wyszedł.
–Jak sobie radzisz, Beth? – spytał Eryk, wygodnie rozłożony na podłodze.
–Są dzisiaj wyjątkowo wymagający – odrzekła Beth z namysłem. – Jakby bardziej
energiczni. Biorą wszystko, co im dajemy, a nawet trochę więcej. „Ich uwaga zaś
zdaje się skupiać głównie na tobie, kolego, choć jesteś zbyt skromny, by to
przyznać. Szkoda, że nie dołączysz do nas na trochę dłużej. Gdyby więcej koncertów
poszło nam tak jak dzisiejszy…” – Umieram – powiedziała Allie, oglądając swoje
dłonie. – Mam wysypkę.
Beth życzliwie potargała jej włosy.
–Będziesz żyła, kochanie. Zamknij oczy. Raz zdarzyło mi się grać całonocny koncert
z zielonymi reflektorami świecącymi prosto w oczy. Potem widziałam wszędzie same
ET.
–Pójdę po papierowe serwetki – zaofiarował się Eryk. – Położysz je na powiekach,
może ci pomogą.
–Cokolwiek – rzekła smętnie Allie. – Ale nie gwarantuję, że będę żyła, kiedy wrócisz.
Eryk otworzył drzwi, wpuszczając hałas i dym papierosowy, po czym zamknął je za
sobą. Beth wstała.
–Idę po piwo, Allie. Chcesz coś z baru?
–Trochę guinnessa, żeby wylać je na grób biednego muzyka – odrzekła z powagą
Allie.
Beth roześmiała się.
–W porządku, przyniosę ci guinnessa. Zaraz wracam.
Wyszła na korytarz i zatrzymała się na chwilę, czekając, aż jej oczy przywykną do
ciemności. „A płuca do tego czegoś, co wisi w powietrzu. Jakby trawka – Boże, żeby
tylko policja tu dziś nie zajrzała! Tego nam potrzeba – odnotowania w aktach.
Wystarczy, żeby zniszczyć naszą karierę.” Ktoś stał o kilka kroków dalej, nie do
rozpoznania w niepewnym świetle płynącym z sali. Złapał ją za rękę, kiedy
przechodziła obok.
–Przepraszam – odezwała się Beth, usiłując uprzejmie uwolnić się od intruza.
Wyszarpnęła dłoń z uścisku nieznajomego.
–Cześć – powiedział mężczyzna niskim, chrapliwym głosem. – Ładnie śpiewasz.
–Eee, dziękuję – odpowiedziała Beth, starając się przejść bokiem. – Za kilka minut
usłyszy pan więcej. „Co to za facet? Dżinsy, buty, skórzana kurtka – to jeden ze
zwykłych gości, pijany jak bela. Cudownie. Właśnie tego teraz potrzebuję.” Jego
palce zacisnęły się na jej ramieniu. Nie zwracał uwagi na jej próby uwolnienia się.
–Może wyjdziemy tylnymi drzwiami, zabawimy się, zapalimy… Mam trochę dobrego
towaru. Spodoba ci się. „Palić? Z tobą? A świnie zaczną latać!” – Nie sądzę –
odpowiedziała ostrożnie Beth. „Ma zupełnie mętne oczy, pewnie nie zdołałby nigdzie
dojść.” – Nie mam ochoty, zresztą za kilka minut znów gramy.
Rozejrzała się po korytarzu. „Nikogo. Cholera. On jest naćpany, mogłabym złamać
mu rękę i nawet by nie poczuł. Sama sobie nie poradzę.” Zanim zdołała się poruszyć,
mężczyzna popchnął ją na ścianę.
–Co znaczy: nie masz ochoty? Nie podobam ci się? „O cholera.” Obcy przysunął
się bliżej, odcinając jej drogę ucieczki. Beth przycisnęła się do ściany, szukając
wzrokiem czegokolwiek, co mogłoby posłużyć jako broń. „Nic. Świetnie. Co teraz,
Kentraine? Jeśli obcasem zmiażdżę mu stopę, nawet nie zauważy. Jeśli uderzę go
kolanem, może wpaść we wściekłość.” – Chodź ze mną, zrobimy imprezę, zabawimy
się. – Coraz silniej ściskając jej ramię, mężczyzna zaczął ją ciągnąć ze sobą. Beth
była pewna, że do rana będzie miała siniaki. „O ile dożyję rana. Facet jest kompletnie
niepoczytalny! Kto wie, co zrobi, gdy zawołam o pomoc? A jeśli z nim pójdę…
Panie, wyciągnij mnie z tego!” Eryk szybko przemykał między stłoczonymi gośćmi,
próbując nie kapać wodą z mokrych serwetek niesionych w ręce – oraz nie
wpatrywać się zbyt natrętnie w otaczające go postacie. „No właśnie, nie przyglądaj
się elfom, Eryk, to nieładnie.
Teraz już na pewno oszalałem.
W końcu według powszechnego mniemania muzycy to wariaci, więc chyba się
zgadza.” Ominął pijanego klienta zataczającego się w kierunku toalet i dostrzegł
rudowłosą kobietę o oczach pomalowanych jak skrzydła egzotycznego motyla,
śmiejącą się i rozmawiającą ze znajomymi. Oczywiście miała zielone oczy. „Cholera,
dzisiaj do klubu przyszło mnóstwo zielonookich gości.” – Bardzie?
Eryk zamarł. „Znam ten głos. Ale to nie może być znowu on. Nie teraz.” – Bardzie?
Muszę z tobą porozmawiać.
Eryk zebrał całą odwagę i stanął twarzą w twarz z Korendilem. Aktor-elf wpatrywał
się w niego uporczywie. Długie, niesamowicie jasne włosy spadały mu na ramiona.
„…i moja kamizelka. Cholera, on ciągle nosi moje ubrania!
Bądź dla niego miły, Eryk, bo znów rzuci tobą o ścianę!” – Hmm, cześć – odparł
błyskotliwie, świadom wody ściekającej mu na spodnie. – Przy okazji, mam na imię
Eryk, pamiętasz?
Mężczyzna poważnie skinął głową.
–Wiem, bardzie. Słyszałem – wtedy, kiedy piękna czarodziejka próbowała ci pomóc.
I powiedziałeś mi je dzisiaj. „Piękna czarodziejka? Czy ja znam kogoś takiego? Co to
za facet?” – Proszę, posłuchaj mnie, bardzie. Wiem, że nie chciałeś mnie więcej
widzieć, ale musisz mnie wysłuchać. „Elf. On jest elfem!” Elf mówił z żarem, z jego
zielonych oczu biło błaganie, kiedy wzrokim szukał spojrzenia Eryka. „Zielone oczy –
nie mogę się uwolnić. Ten mężczyzna w limuzynie…” Eryk z wysiłkiem oderwał się
od wzroku Korendila, wzruszając amionami na wspomnienie tamtej chwili. „Co się ze
mną dzieje? Myślałem, że nikogo nie można zahipnotyzować wbrew jego woli!” –
Słuchaj – powiedział, usiłując wyplątać się z niezręcznej sytuacji. – Za chwilę mam
koncert, nie mogę teraz rozmawiać.
Korendil wskazał ręką korytarz i tylne drzwi, przy których stała Beth, rozmawiając z
kimś.
–Bardzie Eryku, czy nie moglibyśmy wyjść na chwile? Tylko kilka minut.
Eryk potrząsnął głową.
–Nie „bardzie Eryku”, po prostu „Eryk”. Nie, nie mogę teraz wyjść. Za kilka minut
muszę być z powrotem na scenie. „A z tobą porozmawiam sobie przy świadkach,
żebyś znów nie rozpłaszczył mnie o ścianę.” Elf – „żaden elf, to taki sam człowiek jak
ja, tylko w charakteryzacji” – spojrzał na niego zaskoczony.
–Czy naprawdę myślisz, że mógłbym cię umyślnie skrzywdzić? Nigdy bym tego nie
uczynił. Potrzebuję twojej pomocy. Wszyscy potrzebujemy twojej pomocy. „On
naprawdę tak myśli.” – To prawda? Jesteś elfem i ktoś usiłuje zniszczyć twoich
rodaków? Dlatego mnie potrzebujesz?
Korendil skinął głową.
–Czy nam pomożesz? Nawet teraz, kiedy rozmawiamy, nasz wróg zbiera siły, by
zniszczyć to, co daje nam życie…
Eryk usiłował zachować poważny wyraz twarzy. „Cóż, Eryku, masz kilku, hm,
niezwykłych przyjaciół. Ten gość nie jest od nich gorszy. Poza tym traktuje cię
uprzejmie, więc nie okaż się mniej wychowany, choć mógłbyś roześmiać mu się w
twarz i wezwać gliny.” – Nie wiem, potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć… „Najpierw
trzeba się od niego uwolnić – pierwsza zasada postępowania z wariatami.” „Coś tu
nie jest w porządku.” Nagle ogarnął go strach, strach bez powodu. „Dzieje się coś
złego!” Eryk spojrzał przez ramię elfa i nagle zrozumiał, co widzi: Beth stojącą w
kącie korytarza, mężczyznę i błysk metalu. „Cholera, on ma nóż! Grozi jej nożem!”
Oczy Korendila rozszerzyły się; kiedy Eryk nabierał tchu, by zawołać po pomoc,
Korendil odwrócił się i spojrzał.
Eryk przysiągłby, że nie minęła setna część sekundy – nie starczyło czasu, żeby
dojrzeć, co się stało – a Korendil kilkoma susami dotarł do korytarza. Eryk popędził
za nim, roztrącając po drodze ludzi. „Jakim cudem tak szybko przedostał się przez
tłum?” Wpadł do korytarza akurat w chwili, kiedy jasnowłosy elf-aktor – wsunął się
miedzy Beth a nieznajomego i odepchnął go. Eryk dojrzał jej przestraszony wzrok.
Mężczyzna z nożem wstał i stanął twarzą w twarz z Korendilem, szepcąc zbyt cicho,
by można go było wyraźnie dosłyszeć: -…nie wtrącaj się, koleś, bo…
Mężczyzna spojrzał w oczy Korendila i słowa u więzły mu w krtani. Wszyscy troje
zamarli na chwilkę: Beth, przyciśnięta do ściany, Korendil, wpatrzony w napastnika, i
sam nieznajomy, ciągle trzymający nóż zaledwie kilkanaście centymetrów od jego
twarzy. „Co się tu dzieje? Facet ma nóż, ale się nie rusza, tylko stoi i patrzy. Boże,
czy Korendil ma zamiar coś zrobić, zanim tamten oprzytomnieje?” Mężczyzna
upuścił nóż; ostrze zadźwięczało o posadzkę. Napastnik cofnął się kilka kroków,
wpadł na ścianę i osunął się po niej do pozycji siedzącej.
Eryk przyglądał się drżącemu mężczyźnie. Korendil przysunął się do Beth.
–Czy dobrze się pani czuje? Nic pani nie zrobił? – spytał zatroskany.
Beth potrząsnęła głową, ocierając oczy. „Bethie płacze? Nigdy jeszcze… o rany, ten
facet…” Mężczyzna podnosił się z podłogi i sięgał po nóż.
–Korendil, uważaj! – zawołał Eryk.
Elf odwrócił się w momencie, kiedy obcy zamierzał się nożem.
Czas stanął.
Błysk ognia – nie, bicz z ognia.
Kolejny obraz:
Ogień zwija się, sięga do nadgarstka mężczyzny Muzyka.
Wybuch melodii w b-moll, miażdżący uszy – coraz szybszy rytm.
Korendil uderzył pięścią w twarz nieznajomego – zaskoczenie widoczne na jego
twarzy, kiedy upadał…
I błąkająca się po zakamarkach umysłu Eryka myśl: „To nie może być prawdziwe.
Ale to nie była sztuczka. To prawda.
Oszalałem, a świat ze mną. Nie wiem, co się dzieje.” Obcy, już nieprzytomny, leżał
na podłodze.
Eryk nagle uświadomił sobie, że w ręce wciąż trzyma ociekające wodą serwetki.
Jasnowłosy aktor – czy na pewno aktor? – objął Beth i szeptał uspokajające słowa,
ocierając łzy z jej policzków. Beth drżała, ręce jej się trzęsły.
Drzwi garderoby otworzyły się nagle i wyjrzała z niej Allie.
–Co u licha… – zaczęła, ale umilkła, widząc Beth, pół niesioną, pół prowadzoną
przez Korendila, wchodzącą do pokoju. – Eryk, co…
–Nie wiem, jakiś facet zaatakował Beth – odrzekł Eryk, obserwując Beth, siadającą
na skrzynce. – Leży na podłodze. On go znokautował.
Beth usiłowała odepchnąć Korendila i ukryć twarz w dłoniach; Korendil potrząsnął
głową, powiedział coś zbyt cicho, by Eryk mógł dosłyszeć – i położył rękę na
ramieniu Beth.
Przez chwilę Erykowi zdawało się, że dobiegło go echo odległej melodii. „Coś
klasycznego, jakby wariacja na temat trzeciego koncertu brandenburskiego…
Dlaczego w takiej chwili myślę o muzyce?” – Beth? – zagadnął Eryk z wahaniem,
przysiadając przed nią na piętach i patrząc z niepokojem. – Wszystko w porządku?
Kiwnęła głową, nie podnosząc wzroku.
Po chwili odetchnęła głęboko i odezwała się prawie normalnie.
–W porządku. – Jej głos brzmiał coraz mocniej. – Allie, czy mogłabyś powiedzieć
komuś z kierownictwa, że na korytarzu leży nieprzytomny facet? Pewnie wezwą
gliny. „Zaczyna dochodzić do siebie” – Eryk próbował usunąć z pamięci obraz Beth
płaczącej, niezdolnej zrobić kroku. „Jest znowu sobą, wszystko w porządku, dzięki
Bogu.” Allie skinęła głową i bez słowa wyszła. Eryk poruszył się niespokojnie,
przyglądając się dłoni Korendila na ramieniu Beth.
–Słuchaj, Korendil, ja… – „Właściwie mogę wreszcie to z siebie wyrzucić.” –
Słuchaj, Korendil, nadal uważam cię za wariata, ale dzięki, że tu byłeś.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkł na widok wyrazu twarzy Korendila.
Szybko wyszedł z pokoju, czując na sobie uważny wzrok jego i Beth.
Policjanci odprowadzili mężczyznę; Eryk obserwował ich z korytarza. „Kimkolwiek
jest Korendil, wie, jak rozłożyć kogoś jednym ciosem.
I to, co zrobił, żeby go rozbroić…
Nie. To nie była prawda. Nie można uderzyć człowieka muzyką i ogniem!
Nieważne, co widziałem, albo raczej, co mi się wydawało. To nieprawda. To się nie
zdarzyło.
To spóźnione skutki pijaństwa albo czegoś w tym rodzaju.
Może czegoś w tym rodzaju.” Eryk spojrzał na opustoszały parkiet taneczny.
„Zadziwiające, ilu ludzi musiało nagle iść do toalety, kiedy pojawiły się gliny.”
Poszedł w stronę garderoby i zatrzymał się tuż przed zamkniętymi drzwiami, słysząc
dobiegające ze środka głosy.
–Nie rozumiem, jakie korzyści mógłby ktokolwiek z tego osiągnąć. To znaczy – oni
też stracą swoją magię, prawda? „To głos Beth. Rozmawia z tym wariatem o – no
tak, wspaniale. Pewnie opowiedział jej, jak to mam obowiązek zostać zbawcą
Śródziemia. Co zrobiłem, żeby na to zasłużyć?” Otworzył drzwi. Beth i Korendil
podnieśli wzrok.
–Cześć – powiedział Eryk niezręcznie, żałując, że nie zapukał. Siedzieli bardzo
blisko siebie. „Za blisko.” – Bo uważa, że za chwilę powinniśmy zacząć – ciągnął
Eryk, zwracając szczególną uwagę na obejmujące Beth ramię elfa – czyli aktora. –
Lepiej odciągnąć uwagę gości od wizyty policji.
Beth uwolniła się z objęcia Korendila i wstała, otrzepując kurz z czarnych spodni.
–Niezły pomysł – uśmiechnęła się do Korendila. – Chciałabym jeszcze z tobą
porozmawiać. Może po koncercie?
Eryk poczuł nagły ucisk w gardle, widząc wymianę ciepłych spojrzeń między Beth i
Korendilem. „Przecież to jej życie, nie moja sprawa Ale to elf! Nawet nie człowiek!
To aktor, w charakteryzacji i szkłach kontaktowych. Po prostu inny mężczyzna:
blondyn o budowie tancerza, przystojny, choć nie za bardzo się na tym znam.
Rozumiem, dlaczego jej się podoba.
To nie moja sprawa, z kim zwiąże się Beth Kentraine – to jej życie, nie moje.
Może to dlatego, że jestem teraz sam; ale to boli – sposób, w jaki ona na niego
patrzy…” – Eryku, może się do nas przyłączysz? – zaryzykował Korendil, wpatrując
się w niego szczególnie intensywnie, z ukrytą troską. – Jeśli to możliwe, chciałbym
porozmawiać z wami obojgiem. „No tak, wariat chce poflirtować z Beth i
jednocześnie doprowadzić mnie do białej gorączki. Oszczędność czasu.
Nie poradzę sobie z tym teraz.” – Może później – powiedział Eryk, żałując, że nie
znajduje się gdziekolwiek indziej. „Choćby nawet w Juilliard. Tam przynajmniej
miałem powody, by zwariować.” – Za chwilę zaczynamy – powiedział i poszedł w
stronę drzwi, nie oglądając się za siebie. „Może jeśli będę bardzo chciał, ten facet
wróci do krainy Oz, na biegun północny albo do Santa Monica – skądkolwiek
przyszedł.
Po prostu nie chcę uwierzyć, że kompletnie zwariowałem, to wszystko.
I nie chcę, żeby to była prawda.”
PODAJ MI SWOJĄ DŁOŃ
–Poczekaj chwilę, Banyon.
Eryk odwrócił się powoli i niechętnie. „Chyba nie spodoba mi się to, co teraz
nastąpi.” – Tak?
Beth zmęczonym gestem odgarnęła ciemne włosy z oczu. Wyglądała na
wyczerpaną. „Nic dziwnego.” I zatroskaną. „Co także dobrze nie wróży.” – Chcę z
tobą o czymś porozmawiać. Teraz. To zajmie tylko kilka minut. Mam dziwne
przeczucie, że zaraz po zakończeniu koncertu znikniesz.
Eryk czujnie spojrzał na Korendila, po czym usiadł na skrzynce.
–O czym chcesz rozmawiać?
Beth westchnęła i wzrokiem porozumiała się z Korendilem.
–Jak myślisz? „Mówili o elfach i tych bzdurach, o Eryku-bardzie. Do licha, Beth,
dlaczego pozwoliłaś mu tak szybko się omotać? Miałem cię za bardziej sprytną!” –
Hm, nie wiem, co on ci nagadał, ale…
–Nie wiesz? – Beth zacisnęła usta. – W takim razie jesteś głupszy, niż
przypuszczałam, Banyon.
Eryk skrzywił się.
–Daj spokój! Chyba mu nie uwierzyłaś? Spójrz na niego – to na pewno aktor. Te
uszy to charakteryzacja, wiem to…
Eryk wyciągnął rękę w stronę końca ucha Korendila, wystającego spod jasnych
loków.
Rzekomy elf podniósł prawą dłoń wdzięcznym, lecz ostrzegawczym gestem. W jego
oczach zalśnił błysk czystej stali – wyzwanie, tak wyraźne, jakby wypowiedział je
słowami.
Dotknij moich uszu, a zginiesz, chłopcze.
Eryk zawahał się – przypomniał mu się ból, jakiego doznał przy spotkaniu twarzą w
twarz ze ścianą. Zakaszlał i wzruszył ramionami. „Może jednak nie będę tego teraz
udowadniał…” Odwrócił się do ostatniej osoby w pokoju będącej przy zdrowych
zmysłach.
–Beth, posłuchaj. Nie masz dziesięciu lat i nie należysz do klubu Przyjaciół
hobbitów. Przecież nie możesz mu uwierzyć. Elfy nie istnieją, ani magia, ani nic z
tych rzeczy.
Beth oparła się o ścianę, skrzyżowała nogi i zmierzyła go spojrzeniem, któremu
towarzyszył słaby uśmiech.
–Czyżby? W takim razie jak wytłumaczysz to, co Korendil zrobił temu facetowi w
korytarzu? Jak wytłumaczysz wygląd większości naszych dzisiejszych gości?
Przyjrzałeś się ich ubraniom? I twarzom? „Więc ona też to zauważyła.” – Nie wiem,
może urwali się z planu filmowego. To o wiele bardziej prawdopodobne niż klub
nocny pełen tańczących elfów. – Eryk potrząsnął z uporem głową, nadaremnie
usiłując zburzyć pewność siebie Beth. – Po prostu nie wierzę w Świętego Mikołaja,
krasnoludki i elfy. Według mnie ten facet robi nam kawał, gdyż Maureen mu za to
zapłaciła; ona ma różnych dziwnych znajomych. W dodatku zawsze była trochę o
ciebie zazdrosna. Gdybyśmy oboje dali się nabrać, byłaby uszczęśliwiona.
–Mówiłem, że trudno będzie go przekonać, lady Beth – wtrącił Korendil. Eryk rzucił
mu ciężkie spojrzenie.
Elf zignorował je. Westchnął.
–Jak na barda, ma mało otwarty umysł. „Cholera, mam dość tego słowa!” –
Mówiłem ci już, że nie jestem bardem!
Aktor zwrócił się prosto do Eryka. Jego głos był cichy, lecz przyciągał uwagę.
–W takim razie kim jesteś? – spytał po prostu.
Eryk milczał chwilę.
–Nie wiem – rzekł w końcu. – Jestem muzykiem. Podobno nawet dość zdolnym.
Czasem komponuję, choć nie wiem, czy to coś warte. A poza tym? – Wzruszył
ramionami. – Niewiele więcej.
–Nie. – Korendil potrząsnął z uporem głową. – Jesteś bardem. Musisz czuć magię
przepływającą przez ciebie i twoją muzykę. Wszyscy inni to czują.
Noc w lesie, melodia Sheebeg Sheemore – potem muzyka przejmująca kontrolę,
płynąca własnym rytmem, dzika i nieujarzmiona, drzewa pochylające się w
zasłuchaniu…
Korendil mówił dalej.
–Swoją magią możesz uzdrawiać, ranić i stwarzać. Możesz dotknąć odległej
przeszłości lub – jego głos posmutniał – przyszłościOstatnie słowo przypomniało
Brykowi to, co przeżył w autobusie: Los Angeles pozbawione życia, radości i nadziei,
pełne nieszczęścia i przygnębiającej szarości.
Otrząsnął się z rozpaczy. „Skąd on to wie? Jak może czytać w moich myślach,
wiedzieć, kim jestem i co mi się przydarzyło? To niemożliwe. Nikt tego nie umie. To
magia.” Zacisnął szczęki, czując ogarniający go strach. Ciągle usiłował zaprzeczać
wnioskom, do jakich doszedł. „Nie. To nie może być prawda.
Ale…
Ten ogień… muzyka…
Nie byłem pijany. W korytarzu widziałem to na własne oczy. W autobusie też byłem
trzeźwy – i po południu w domu. To była magia. Naprawdę.
Nie mogę ciągle udawać, że to nieprawda. Zbyt wiele się zdarzyło, żeby wciąż nie
wierzyć. To było tak rzeczywiste jak ja.
A jeśli tak –
To moje koszmary też są prawdą.
Cholera.” Eryk usiadł powoli, gdyż ugięły się pod nim kolana.
–W porządku – powiedział słabo. – Wiesz. Nie wiem, skąd, ale wiesz. Widziałem
przyszłość, przynajmniej tak przypuszczam. To było straszne.
Korendil smutno pokiwał głową.
–Najprawdopodobniej widziałeś, co się stanie, jeżeli magiczny węzeł zostanie
zniszczony. Rozumiesz teraz, dlaczego nie wolno do tego dopuścić? Wtedy to
miasto stanie się – właśnie takie, jak widziałeś.
Eryk zadrżał na wspomnienie niemej rozpaczy na twarzach ludzi, których ujrzał w
tamtej chwili.
–Kiedy się to stało, był tam mężczyzna, który mnie obserwował z limuzyny. Starszy,
z siwymi włosami i oczami zielonymi jak twoje.
Zielone oczy, sięgające do dna duszy, przemoc, ręka kalająca wszystko, czego
dotknie…
–Perenor. – Z cichego głosu elfa przebijał strach i ból. Zaskoczony Eryk spojrzał na
niego.
–Kto?
Oczy Korendila były nieobecne, twarz blada i nieruchoma jak maska pośmiertna.
–Ma na imię Perenor. Kiedyś był jednym z nas, lecz dziś to nasz największy wróg.
Gdzie go widziałeś i kiedy? „Perenor. Nie zapomnę tego imienia.” Eryka przeszedł
dreszcz na wspomnienie rozpaczy i beznadziei, które zepchnęły go niemal do
przepaści.
–Dzisiaj po południu, na bulwarze Van Nuys. Poczułem się bardzo dziwnie – jakby
mnie rozpoznał, jakby mnie znał. „Znał mnie na tyle dobrze, że mógł zajrzeć do
najgłębszego zakamarka mojego umysłu – i wiedział, czego dotknąć, by najbardziej
bolało. Cokolwiek mogłem sobie uroić, to była prawda! To, co ten drań mi zrobił, było
rzeczywiste!” Zielone oczy Korendila zachmurzyły się, lecz Eryk nie wiedział,
dlaczego.
–Nie zdawałem sobie sprawy, że Perenor wie o twoim istnieniu. Może poczuł magię,
kiedy mnie obudziłeś i zdecydował się znaleźć ciebie. Może to przypadek – ale w to
nie wierzę. Jeśli Perenor wie o tobie, znalazłeś się w wielkim niebezpieczeństwie,
bardzie. Będzie na ciebie polował, wiedząc, że tylko ty możesz go powstrzymać.
„Tylko ja – zaraz, chwileczkę…” – zdrowy rozsądek Eryka obudził się nagle.
–Co masz na myśli, mówiąc, że tylko ja? Przecież inni też mogą wam pomóc,
prawda? Zresztą, sam nieźle radzisz sobie z magią…
–Nie tak dobrze jak Perenor – odrzekł elf z rezygnacją. – W porównaniu z nim moja
moc się nie liczy. Uwierz mi, bardzie Eryku, moja moc jest niczym nawet przy twojej,
choć ty nie przeszedłeś szkolenia. To dlatego tak bardzo cię potrzebujemy.
Beth spojrzała na Eryka. „Prawie jakby powiedziała wyraźnie: odmów mu, a nigdy
się do ciebie nie odezwę. Dzięki, Beth.” – Nawet jeśli wam pomogę – powiedział,
starając się nie zdradzać chęci natychmiastowej ucieczki pod skrzynkę, na której
siedział – nie oczekujecie chyba, że się na niego rzucę?
Korendil spojrzał na niego z nadzieją.
–Pomożesz nam?
Eryk zamarł. „Cholera. Właśnie to powiedziałem, osobiście, mam wielką gębą. Jeżeli
mam się z tego wycofać, to tylko teraz.” Już otwierał usta i szukał słów, by odmówić,
nie narażając się na wściekłość Beth – gdy ogarnęło go nie znane dotąd uczucie:
uczucie, że to, co powie i wybierze teraz, okaże się ważne. To było więcej niż
uczucie, to pewność. „A jeśli ja naprawdę jestem bardem, jak twierdzi ten facet?
Jeżeli rzeczywiście posiadam moc, której potrzebują jego rodacy? Jeśli tylko ja mogę
im pomóc?
Jeśli to prawda i ja mu odmówię, zrobię najgorsze świństwo w moim życiu.
Nie mógłbym z tym żyć.” Na chwilę Eryk odwrócił wzrok od tych zbyt błyszczących
oczu.
–Nie wiem – odrzekł z wahaniem. – To znaczy, jestem tylko Eryk Banyon, nie żaden
bohater z legend, zesłany, by ratować waszą skórę. Jestem tylko ulicznym grajkiem,
wędrownym muzykiem… Boże, trudno mi wytrzymać w jednym miejscu przez czas
krótszy niż potrzeba na przeprowadzenie zwycięskiej wojny! Czy naprawdę nie ma
innych bardów, którzy by wam pomogli?
Korendil ze zmęczeniem potrząsnął głową.
–Nie ma żadnego. Albo nie wierzą, albo nie mają mocy. Zaś większość elfów śni,
pogrążona w apatii i rozpaczy. Nawet nasz przywódca, książę, zapadł w sen. Może
być już za późno, by ich uratować, nie wiem. Ale jeśli ty mi pomożesz…
Spojrzał jeszcze raz na Eryka z niemą prośbą i czymś podobnym do uwielbienia.
„Albo strachu. Cudownie. Oto elf przekonany o mojej boskiej mocy, w dodatku do
tego, czego ode mnie oczekuje.
To naprawdę zbyt dziwaczne, by wyrazić słowami. Nawet jeśli mu wierzę, nie mam
pewności, że sobie poradzę.” – W takim razie, co zrobimy?
Eryk i Korendil ze zdziwieniem odwrócili głowy.
Beth Kentraine powoli wstała i wyprostowała się. Popatrzyła na nich pytająco z
rękami na biodrach.
–No? Co zrobimy?
–My? – powtórzył Eryk.
–Jasne, człowieku. My. Czyżbyś myślał, że się nie przyłączę? Obudź się, Banyon!
Uśmiechnęła się, lecz jej oczy patrzyły w dal, na kogoś nieobecnego tu i teraz.
–W dzieciństwie miałam przyjaciela, który opowiedział mi o elfach. On je widział,
rozmawiał z nimi, miał nadzieję, że jeszcze mieszkają w Kalifornii. Uwierzyłam mu;
nigdy mnie nie okłamał, nieważne, jak dziwnie brzmiałyby jego opowieści. Często
śniłam o elfach – ale nie przypuszczałam, że spotkam je naprawdę.
Powróciła do rzeczywistości i spojrzała na obu mężczyzn.
–Teraz je spotkałam. Wiem, że istnieją naprawdę. Przecież jeden z nich siedzi
naprzeciw mnie. Podobno mają kłopoty. Oczekujecie, że będę stała z boku?
Oczywiście, że mam zamiar im pomóc – uśmiechnęła się. – Tylko spróbuj mnie
powstrzymać, Banyon.
Zanim Eryk zdołał się odezwać, rozległo się pukanie do drzwi.
–Jesteście tu? – Dobiegł ich zaniepokojony głos Bo. – Goście czekają. Macie zamiar
niedługo zacząć?
–Sekundę, Bo! – odkrzyknęła Beth i zwróciła się do Eryka i Korendila. –
Porozmawiamy po koncercie, dobrze?
–Dobrze – odrzekł Korendil, spoglądając na Eryka. „Dobrze, świetnie. Teraz jeszcze
Beth wplątała się w to szaleństwo. Nie wiem, czy to nie okaże się niebezpieczne, nie
chcę, by coś jej się stało.” Poszedł za Beth na scenę, zatopiony w myślach. „Nie
mam pojęcia, co się stanie, z kim mamy się zmierzyć. Perenor nieźle pomieszał mi w
głowie. Co mógłby zrobić Beth?
To gorsze niż zwykła awantura; wolę nie myśleć o takiej możliwości…” Kiedy jednak
Beth zajęła miejsce przy mikrofonie, Eryk spojrzał na nią i westchnął z rezygnacją.
„Znam ją. Nikt w świecie nie jest w stanie przekonać Beth Kentraine, kiedy ona się
uprze. Mnie też się to nie uda.
Troje z nas uwikłało się w tę bzdurną aferę: ja, elf i piosenkarka rockowa. Mamy
walczyć z Bóg wie czym.
Może powinniśmy zamówić sobie wizytówki: Nieświęta Trójca. Wesela i przyjęcia.
Zbawiamy światy za umiarkowaną opłatą.” Porsche skręciło ostro; jego kierowca
ustępował umiejętnościami tylko rajdowcom. Silnik zawył, kiedy samochód
przyśpieszył i popędził w stronę wzgórz, rzucających cień na szosę. W czarnej,
lśniącej karoserii odbijały się światła miasta, jaśniejsze niż gwiazdy nad autostradą
Mulholland.
Kolejny zakręt przy prędkości uznawanej za niebezpieczną, a przez policję nawet
niedozwoloną; jednakże dla kierowcy była to tylko umiejętność, doprowadzona do
perfekcji i całkowicie poddana kontroli. „Test na doskonałość.” Ria Llewellyn
zacisnęła na kierownicy dłonie w czarnych rękawiczkach, nie zwracając uwagi na
rozwiane włosy, całkowicie skupiona na drodze. Sięgnęła granicy swych
umiejętności. „Cholera!” Porsche dojeżdżało do następnego ostrego zakrętu. Przez
moment sportowy samochód niebezpiecznie zbliżył się do skraju przepaści, lecz Ria
wyprowadziła go ku środkowi drogi. „W czasie spotkania wiadomość: Ria,
potrzebuję cię. Japońska restauracja w centrum, za godzinę. A kiedy pytam, co, u
licha, jest aż tak ważne, żebym musiała opuszczać zebranie o dziesiątej wieczorem,
mówi tylko: Korendil uciekł.” Westchnęła i niecierpliwym gestem odsunęła z twarzy
długie jasne włosy. „Jakby jedna osoba – nawet jeśli to rycerz Starszego Rodu –
mogła zrobić jakąkolwiek różnicę. Powiedziałam mu, że zabezpieczyliśmy teren,
część papierów została podpisana, nikt nas nie powstrzyma, a już z pewnością nie
głupiec, który przez ostatnie dziesięć lat spał pod dębem.
Tak jak reszta tych głupców. Nie widzą realnego świata. Żyją we śnie, błąkając się
po sklepikach, kiedy wszystko, czego pragną, jest na wyciągnięcie ręki!
Jak matka w tej swojej komunie, zaraz, gdzie? Mendocino? Marin? Nie pamiętam.
To zresztą nieważne. Jak mogła rzucić wszystko, co ofiarował jej ojciec? Hipokrytka
– tyle mówiła o odpowiedzialności, a odeszła, zanim poszłam do przedszkola. I co
dostała w zamian? Farbowane podkoszulki, narkotyki i «miłość». Żałosne.
To tylko ucieczka od rzeczywistości. To samo robią ci głupcy. Jak matka.
Ale teraz już na to za późno. Stracą wszystko. Nawet jeśli Korendil rzeczywiście się
uwolnił, nie zdoła niczemu zapobiec.” Wycie syreny przerwało zamyślenie Rii;
spojrzała w boczne lusterko i tuż za sobą zobaczyła czerwono-niebieskie, migające
światła policyjnego motocykla. „Gliniarz na Mulholland, w nocy? Niezwykłe. Pech, że
mnie przyłapał. Ale to nie ma znaczenia, zaraz to naprawię.” Zjechała na pobocze i
poczekała, aż policjant zejdzie ze swego kawasaki. Skrzypiąc butami po żwirze,
mężczyzna podszedł do samochodu.
–Dobry wieczór – uśmiechnęła się Ria przez otwarte okno. „Jak miło, przystojny
gliniarz. Te kręcone ciemne włosy wyglądałyby całkiem nieźle, gdyby były nieco
dłuższe – i gdyby pozbył się wąsów. Dlaczego wszyscy policjanci w Los Angeles
noszą wąsy?” – Poproszę prawo jazdy i dowód rejestracyjny. Jechała pani
nieostrożnie i stanowczo zbyt szybko.
–Oto moje prawo jazdy. – Ria sięgnęła do czarnej torebki leżącej na siedzeniu obok i
podała policjantowi dokumenty.
–Nazywa się pani – policjant spojrzał na nią znad papierów – Arianrhod Llewellyn?
Zgadza się?
Uśmiechnęła się i spojrzała mu w oczy.
–Zgadza się. „Brązowe oczy, zwyczajne, bardzo ludzkie. Ale można sięgnąć poza
nie, poza zaskoczenie i niedowierzanie – i dotknąć, zapanować, zmienić…
Krótko walczył – trzepotał się jak ptak złapany w rękę. Zawsze usiłują uciec, nigdy
nie zdają sobie sprawy, że już po wszystkim.” Policjant patrzył na nią pustym
wzrokiem, niezdolny odwrócić oczu; prawo jazdy drżało w jego dłoni, druga dłoń
przesunęła się w kierunku pistoletu. „Nie. Teraz już jesteś mój. Stój spokojnie.” Ria
zmierzyła wzrokiem stojącego przed nią nieruchomo mężczyznę. „Niestety nie mam
dziś dla ciebie czasu, choć jesteś całkiem przystojny. Ale jeśli się jeszcze
spotkamy…” Uwolniła go. Policjant potrząsnął głową.
–Ja… ja… Dostanie pani ostrzeżenie. Następnym razem proszę jechać ostrożniej.
–Dziękuję panu – odpowiedziała Ria, uśmiechając się do siebie, kiedy policjant
niepewnym krokiem wracał do motocykla. „Pamiętaj o mnie. Śnij, że kiedyś cię
zawołam.
Szkoda, że nie mam czasu. Ten mężczyzna mógłby się okazać ciekawym
urozmaiceniem.” Poczekała, aż policjant odjedzie i ruszyła dalej wąwozem. Po
krótkim czasie skręciła w lewo i po chwili ujrzała światła doliny. „Piękny widok, ale
wolałabym być w mieście i uzgadniać ostatnie szczegóły kontraktu. Dlaczego akurat
dzisiaj, ojcze?” Dziesięć minut później stanęła przed wejściem do restauracji. Portier
otworzył jej drzwi. Jego oczy zabłysły na widok banknotu, który wręczyła mu wraz z
kluczykami.
–Pilnuj, żeby nikt nie porysował karoserii.
–Dobrze, proszę pani.
Jego oczy śledziły ją w drodze na salę. Uśmiechnęła się do siebie i zakołysała
biodrami, specjalnie dla niego. Czuła na sobie jego gorące spojrzenie. „Możesz
marzyć, człowieczku, lecz to marzenie kosztuje więcej, niż chciałbyś zapłacić.”
Weszła do sali i rozejrzała się. Na jej widok zza stołu obok sadzawki koi podniósł się
starszy, dystyngowany mężczyzna.
–Dobry wieczór, kochanie – powiedział, a Ria pochyliła się, żeby pocałował ją w
policzek. – Wyglądasz dziś wyjątkowo pięknie.
Ria uśmiechnęła się zimno – wystarczająco, by dać mu do zrozumienia, że jest
rozdrażniona, lecz nie dość, by wiedział, jak bardzo jest zła.
Mężczyzna ujął ją pod ramię i zaprowadził w głąb sali.
–Kyoshi zarezerwował dla nas stolik. Czy jadłaś już kolację?
–Właściwie nie. „On chyba naprawdę czegoś ode mnie chce. Oczywiście nigdy nie
powie tego od razu. Najpierw musimy przejść przez rytuał posiłku.” – Poproszę sushi
i gorącą sake. Miałam ciężki dzień.
–Będziesz musiała mi o nim opowiedzieć – odrzekł, prowadząc ją ku stolikowi,
oddzielonemu od reszty parawanem z kolorowego papieru.
–Sake, Kyoshi – powiedział do kelnera stojącego przy stole – i na początek
półmisek sushi.
Kelner odszedł. Ria usiadła i obrzuciła ojca uważnym spojrzeniem. Czy się jej
wydawało, czy wokół jego oczu pojawiły się cieniutkie zmarszczki? Pewnie to
złudzenie – zawsze był doskonały.
Jego siwe włosy jak zawsze starannie zakrywały końce długich, spiczastych uszu.
Jednak nic nie mogło odmienić jego zimnych, zielonych oczu o wąskich źrenicach.
„Przynajmniej ja mam ludzkie oczy, pewnie dzięki matce.” Przez moment poczuła coś
w rodzaju troski. „Wygląda na zmęczonego. Sprawa Korendila musi go martwić
bardziej, niż okazuje. Chyba że chce jeszcze czegoś.
Właściwie sama mogę zacząć grę.” – Choć bardzo się cieszę, że cię widzę, ojcze, to
jednak dzisiejszy wieczór nie był najszczęśliwszym wyborem. Czy nie mówiłam ci, że
dziś miałam podpisać umowę? Dwanaście milionów jutro w południe. Moi dyrektorzy
są ciągle w biurze, dopracowują szczegóły. Na pewno zastanawiają się, co się stało,
że ich szefowa nagle znikła. „Spotkanie z ojcem.” W jego zielonych oczach pojawiło
się rozbawienie.
–Z pewnością ci ufają, moja droga. Najprawdopodobniej myślą, że kończysz inny
interes.
–A jest tak?
–Może. „Ty łotrze, uprawiasz swoje gierki nawet z własną córką.
Wiem, kogo on widzi. Swoją piękną małą dziewczynkę. Prezesa korporacji. Pół
człowieka, pół elfa. Nie dorównującą mu w mocy, ale niewiele słabszą. Kogoś, kim
może manipulować i używać w swoich grach.
Ale to ty nauczyłeś mnie nie ufać innym, ojcze. Nauczyłeś mnie wierzyć tylko w
siebie i moje własne możliwości i nie pozwolić, by ktoś się za bardzo zbliżył.
Oczywiście, kiedy dorosłam, uznałam, że te zasady obejmują także i ciebie. Tego
nigdy nie brałeś pod uwagę, prawda?
Teraz myślisz, że na skinienie pobiegnę ci z pomocą…
Prędzej śnieg spadnie w piekle.” Kelner przyniósł kolację. Ria i jej ojciec nie
odzywali się, kiedy nalewał gorące wino – krótki odpoczynek w słownym pojedynku.
Ria napiła się, potem zanurzyła kawałek ośmiornicy w sosie i delektowała się
niecodziennym smakiem, czekając na kolejny ruch ojca. „Oczywiście go nie zrobi.”
Perenor zaczął jeść.
–Spróbuj krabów, moja droga, są dziś wyśmienite. „Usiłuje mnie złapać. I, do
cholery, udaje mu się. Nie mam ochoty spędzić tu całej nocy na towarzyskiej
rozmowie i zastanawiać się, czego ode mnie chce. W biurze czeka na mnie
dwanaście milionów.” Westchnęła i lekko potrząsnęła głową.
–No dobrze, ojcze. Dlaczego tak się przejmujesz Korendilem? Co z tego, że się
uwolnił? To tylko jeden z nich – on ani nie obudzi reszty, ani nie opuści ich, by
sprowadzić Dwór; nie może nam nic zrobić. Nie posiada nawet jednej dziesiątej
twojej mocy.
Mężczyzna milczał przez dłuższą chwilę.
–Ria, co byś powiedziała, gdybym cię zawiadomił, że w Los Angeles jest bard?
Prawdziwy bard, dysponujący taką samą mocą jak starożytni.
–Powiedziałabym, że wypiłeś za dużo sake – odparła krótko Ria. – Nie ma już
prawdziwych bardów. Ostatnim był Taliesen, a on umarł tysiąc lat temu. No, może
jeszcze O’Carolan. Ale to był pijak i nigdy nie korzystał z mocy.
Jej ojciec nabrał na widelec kolejną porcję sushi i przyglądał się jej w zamyśleniu.
–Nie powinnaś tak łatwo odrzucać moich słów, Arianrhod.
Ria spojrzała na ojca. „Więc to prawda. Bard w Los Angeles. Ale to niemożliwe…” –
No dobrze, znalazłeś barda. – Wzruszyła ramionami. – I Korendil jest wolny. Nadal
nie widzę w tym niebezpieczeństwa.
–Nadal nie rozumiesz? To Korendil w jakiś sposób znalazł barda, czy raczej bard
jego. On ma wielką moc – zbyt wielką. Widziałem ją, rozpoznałem, kiedy się
spotkaliśmy. Dotknąłem jego umysłu. Podjąłem próbę odsunięcia go, ale chcę się
przede wszystkim pozbyć Korendila, zanim wciągnie w tę grę kogoś jeszcze. I do
tego potrzeba mi twojej pomocy.
Ria niemal głośno się roześmiała. „No no, tatusiu, już nie czujesz się wyższy?
Czyżbyś zwątpił we własną potęgę? To dlatego potrzebowałeś mojej pomocy wiele
lat temu, by uwięzić Korendila w zagajniku?
Starzejesz się. Może nawet twoja moc słabnie? Moja zaś rośnie. To śmieszne.” –
Pewnie mogłabym ci w tym pomóc, ojcze – mruknęła. – Oczywiście chciałabym
wiedzieć, co na tym zyskam…
Perenor nagle uderzył pięścią w stół, aż zabrzęczały butelki. Para siedząca
niedaleko spojrzała na nich z zaskoczeniem, potem ostrożnie odwróciła wzrok.
Perenor pochylił się.
–Nie próbuj ze mną grać i nie zapominaj, córko, o co tu chodzi – powiedział cicho. –
To nasza szansa na pozbycie się wszystkich tych, którzy mogliby nam kiedykolwiek
zagrozić. Możemy się zemścić na tych, którzy mnie wygnali i nie uznali ciebie.
Możemy zyskać moc, o jakiej nie śniłaś.
–Ja mam moc – przerwała mu Ria. – Moc w świecie ludzi, to prawda, ale zupełnie dla
mnie wystarczającą. Mam swoją firmę, pieniądze i kontrolę nad tym miastem.
Dlaczego miałabym ci pomóc? Co mnie obchodzi los kogokolwiek ze Starszego
Rodu? Oni giną; już nie są dla nikogo zagrożeniem, dla mnie zaś najmniej. Nie widzę
powodu, by się tym zajmować tylko dlatego, że ty chcesz zabawić się w kolejną
gierkę.
Perenor odchylił się nieco do tyłu i nabrał kolejny kęs potrawy. Oczy mu błyszczały.
–Nawet gdybyś tą gierką mogła wygrać nieśmiertelność? Ria przestała oddychać.
–O czym mówisz?
Perenor wzruszył ramionami.
–Myślałem, że wiesz. Odziedziczyłaś po mnie pewne zdolności, jednakże jesteś
człowiekiem. W końcu zestarzejesz się i umrzesz.
Uśmiechnął się nieprzyjemnie.
–Jestem pewien – ciągnął – że dożyję tej chwili. To, oczywiście, jeden z powodów,
dla których zaproponowałem kupno terenu elżbietańskiego Faire. Myślałem głównie
o tobie, moja droga, choć oczywiście i ja na tym skorzystam. Kiedy ognisko znajdzie
się pod naszą kontrolą, nigdy więcej nie będziesz musiała się tym martwić. Sama
moc wystarczy, by cię uczynić wiecznie młodą.
Z udawaną czułością wyciągnął rękę i dotknął jej włosów.
–Jesteś taka piękna, taka wyjątkowa, moje dziecko. Naprawdę nie chciałbym
zobaczyć, jak się starzejesz, jak twoja uroda więdnie.
Ria z goryczą musiała się przed sobą przyznać, że została złapana na haczyk.
„Pewnie, że byś nie chciał, ojcze. Ja czułabym się tak samo, gdybyś ty się zestarzał.
Dobrze więc, na razie nasze cele są takie same. Ale kiedy to się skończy…”
Zaśmiała się lekko.
–Ojcze, oczywiście, że ci pomogę. Myślałam, że to część twojej wojny przeciw
Starszemu Rodowi i tylko dlatego chciałeś opanować węzeł. Myślałam, że zależy ci
tylko na zemście.
Perenor odchylił się na oparcie krzesła i uśmiechnął się z satysfakcją.
–Teraz już wiesz. – Spojrzał na zegarek. – Mamy jeszcze czas. wiem, gdzie jest
Korendil; to nie powinno długo potrwać.
Rzucił na stół kilka banknotów i wstał, podając córce ramię.
–Idziemy?
–Oczywiście. „Ale nie zapomnę tego wieczoru, a kiedy przejmiemy kontrolę nad
mocą, porozmawiamy o potędze i obietnicach, ojcze.”
UWAŻAJ NA SIEBIE
Korendil, rycerz Elfów Zachodzącego Słońca, członek Wysokiego Dworu, mag i
jeden z ludu Danann. „Piękne tytuły, ale czy w czymkolwiek mi teraz pomogą?”
Korendil westchnął, zebrał w sobie całą pożyczoną nadzieję jak swe pożyczone
ubranie i wmieszał się w tłum nocnego klubu. Nadzieja to krucha rzecz – i spoczęła
na kruchych ramionach śmiertelnika.
Korendil odprowadzał wzrokiem Eryka, wchodzącego za Beth na scenę.
„Przerażająco kruche ramiona śmiertelnika…” Bard właściwie nie wyglądał na barda.
Taliesen – jak mówili Korendilowi starsi – władał równie doskonale mieczem i łukiem
jak harfą. Eryk, niski i szczupły, z twarzą przystojną, choć zmęczoną i naznaczoną
rezygnacją, był niewątpliwie atrakcyjny, ale nie nadawał się do walki. W dodatku
teraz jeszcze pełen wątpliwości, niepewny, na co właściwie się zgodził i czego od
niego oczekują.
Bardzo młody człowiek.
Korendil wiedział, jak czuł się Eryk. Sam był bardzo młodym elfem – miał ledwie
dwieście lat według ludzkiej rachuby czasu. Jedynym młodszym jeszcze elfem w obu
dworach, Wysokim i Niskim, był jego kuzyn z północy. On sam często czuł się
niepewnie, wręcz jak głupiec. Zwłaszcza ostatnio. „Ale nie wolno mi się poddać. Nie
mogę pozwolić, by tak się stało.” Rozejrzał się wokół, po rozproszonych w tłumie
elfach, pogrążonych we śnie. Wyglądały jak egzotyczne motyle. „Mógłbym
wyczarować moje własne ubranie” – pomyślał z roztargnieniem, licząc elfy i starając
się odnaleźć te, które, sądząc po oczach, nie do końca się poddały. „Nie
wyróżniałbym się tak bardzo. Wtedy mógłbym oddać bardowi Erykowi jego rzeczy.”
Pamiętał urażone spojrzenia Eryka, rzucane w chwilach, kiedy myślał, że Korendil ich
nie widzi. „Ci śmiertelni tak poważnie traktują własność.” „Jednak jeśli to zrobię,
będę musiał jeszcze raz je pożyczyć po wyjściu stąd – poza tym już je dostosowałem
do mojego rozmiaru. Szkoda, że nie znam ich tak dobrze, żeby zrobić duplikat. Może
mógłbym teraz je obejrzeć, a później zajmę się kopiowaniem?” Po chwili namysłu
odrzucił ten projekt. „Głupie. Nie jestem prawdziwym magiem, pokonanie tego
wariata niemal wyczerpało moją moc. Nie mogę sobie pozwolić na jej utratę, jeśli
chcę obudzić kogokolwiek na tej sali.
Może muzyka barda pomoże mi w tym. Z pewnością to muzyka przyciągnęła ich tu
dzisiaj. Choć sam Eryk zdaje się w to nie wierzyć.” Korendil uśmiechnął się do siebie
na wspomnienie wstrząsu widocznego na twarzy Eryka, kiedy ten po raz pierwszy
ujrzał elfa w swoim mieszkaniu. „Tak młody, tak skory do niedowierzania. Gdyby był
jak Taliesen: starszy, potężny, gotowy i chętny do walki. Ale gdyby był taki, Perenor
dowiedziałby się o nim wcześniej i postarałby się go usunąć. Nie. Lepiej, że jest taki.
Mogę przynajmniej mieć nadzieję, że szybko się nauczy tego, co musi zrobić, by nas
uratować. Jeśli zachowamy ostrożność, może Perenor nas nie odnajdzie.” Przecisnął
się przez stłoczonych gości w stronę stolika pod ścianą, przy którym siedziały trzy
kobiety-elfy w fantazyjnych kostiumach. Dwie z nich znał: Variel i Mayanir, siostry,
obie z Wysokiego Dworu; dziesięć lat temu były jeszcze na tyle przytomne, że
wiedziały, co się z nimi dzieje.
I bały się. „A to było jeszcze wtedy, zanim węzeł został zagrożony” – pomyślał
Korendil, mijając dwie grupki rozmawiających ludzi. Wydawali się równie nieświadomi
obecności elfów, jak elfy – obecności śmiertelników. „Jeżeli mogę obudzić
kogokolwiek, to z pewnością Val i Mai.” Skrzywił się, słysząc wybuch głośnego
śmiechu dobiegający od strony baru. Jego wrażliwy słuch cierpiał w tym otoczeniu.
„Nie rozumiem, jak bard to wytrzymuje. W ciągu ostatnich dziesięciu lat świat
śmiertelnych bardzo się zmienił – cóż, tak z nimi bywa. Zresztą świat elfów także się
zmienił – i też nie na lepsze.” Uprzejmie odrzucił zaloty bardzo pijanej śmiertelniczki,
posiadającej zbyt wiele ciała, a zbyt mało ubrania. W chwilę później równie uprzejmie
i z lekkim współczuciem odrzucił zaloty nieśmiałego młodego śmiertelnika. Był on
równie pijany, ale Korendil widział, że jego propozycja wypływała z wielkiej rozpaczy i
nieszczęścia. Śmiertelnicy byli tak otwarci, tak przejrzyści, że trudno było się wśród
nich poruszać, czując napór ich myśli i uczuć. I tak niewielu z nich przyszło tu z
radością. To było najgorsze.
W tej dżungli elfy stanowiły ciche wysepki. Zbyt ciche – jednak dawały ulgę po
wrzawie myśli ludzkich. O ile nie chciało się ich poruszyć – a Korendil chciał.
Doszedł wreszcie do celu – stołu pod ścianą. Elfki siedziały pod zwisającą z sufitu
lampą. „Kiedyś oświetlałaby je łagodnie ich własna magia.Teraz jednak magia ginie
na skutek zbyt wielkiej ilości żelaza wokół nas.” Korendil stanął obok i czekał
cierpliwie, kiedy zostanie zauważony.
Nie został.
Oczy kobiet były błyszczące, lecz puste, jak u innych elfów. Sączyły drinki, słuchały
półuchem muzyki i rozmawiały, zostawiając Korendila całkowicie poza kręgiem swojej
uwagi. Zdecydował się więc zlekceważyć etykietę.
–Val – odezwał się, dotykając ramienia ubranego w błękitny jedwab i jednocześnie
przesyłając leciutki impuls mocy. – Val…
Zamrugała i powoli odwróciła się. Spojrzała mu w oczy i znów zamrugała.
–Cześć – powiedziała niepewnie. – Chyba cię znam, prawda?
–To ja, Korendil – odrzekł z naciskiem, usiłując skupić jej uwagę na sobie. – Kory.
Na pewno mnie znasz.
–A, tak – przyznała, mrugając. – Cześć, Kory. Dawno cię nie widziałam. Wyjechałeś?
Korendil opanował się i powstrzymał przekleństwo. „Czy upadliśmy aż tak nisko?” –
Perenor i jego córka uwięzili mnie w ognisku mocy pod zagajnikiem – powiedział tak
mocno, jak tylko potrafił. – Val, to trwało dziesięć lat!
–Naprawdę? – powiedziała z lekkim zainteresowaniem. – Dziesięć lat? O bogowie,
tak długo? Uwięzili cię?
–Tak – odparł gwałtownie, walcząc ze snem o jej uwagę, rozciągając wokół niej swą
słabą moc, by stała się dziewczyną, którą znał.
–Tak długo. Val, słuchaj. – Dotknął jej ramienia, gdyż jej spojrzenie zaczęło uciekać
w bok. – Słuchaj, to ważne. Węzeł jest w niebezpieczeństwie. Ktoś chce go zniszczyć
i…
–Panie i panowie – rozległ się głos Beth Kentraine ze sceny – to my, Spiral Dance.
Wróciliśmy i gramy dalej!
Korendil przeklinał we wszystkich językach, jakie znał. W chwili, kiedy zabrzmiały
pierwsze tony muzyki, stracił całkowicie kontakt z Val, która zeskoczyła ze stołka i
poszła tańczyć, zapominając o jego słowach i w ogóle o jego istnieniu.
Spróbował jeszcze raz z Eldenorem, rycerzem Wysokiego Dworu, ubranym w
skórzany strój tak obcisły, że przy nakładaniu wymagał chyba pomocy magii.
Eldenor siedział samotnie przy dwuosobowym stoliku niedaleko sceny i wpatrywał
się w barda, chłonąc każdą jego nutę. Kiedy Beth zaczęła śpiewać starą irlandzką
piosenkę, a Eryk jej akompaniował, w spojrzeniu Eldenora Korendil dostrzegł ślad
skupienia i poczucia rzeczywistości. Podszedł i usiadł obok.
–Eldenorze – odezwał się, kiedy tamten nie zwrócił na niego uwagi.
–Taak? – odparł elf, nie odrywając wzroku od sceny.
–Eldenorze, nie pamiętasz mnie?
–Nie.
Korendil zamknął oczy i poprosił o cierpliwość, po czym spróbował jeszcze raz.
–To ja, Kory. Korendil. Uczyłeś mnie walki, pamiętasz?
Eldenor spojrzał na niego przelotnie i znów odwrócił wzrok ku scenie.
–A tak, Kory. Ty odszedłeś.
Kory ujął elfa za łokieć i przesłał mu moc, chcąc nim wstrząsnąć, tak jak wcześniej
Erykiem.
–Eldenorze, ja nie odszedłem. Byłem uwięziony. Przez Perenora i jego córkę – nie
widząc żadnych efektów, stracił cierpliwość. – Do licha, Eldenor! – krzyknął,
potrząsając nim. – To ważne! Oni chcą zniszczyć źródło mocy!
Jakby dla podkreślenia jego słów światła przygasły na chwilę. Kory czuł, że na
zewnątrz zaczyna się burza.
Eldenor potrząsnął głową i spojrzał na Korendila z lekkim zaskoczeniem.
–Człowieku, uspokój się, nic nie jest aż tak ważne…
Eryk zaczął grać solo i Eldenor zapomniał o wszystkim, prócz muzyki.
Korendil próbował jeszcze z kilkoma innymi, lecz nie udało mu się. Moc, której użył,
by nimi wstrząsnąć, nie wywołała żadnej reakcji. Byli tak pozbawieni magii, że niemal
jej nie odczuli. Miejsce resztek nadziei zajęła rozpacz. „Dlaczego zagubili się aż tak
bardzo? Co się z nimi stało przez te dziesięć lat mojego uwięzienia?” Światła
zamigotały, kiedy zespół skończył piosenkę celtycką i jeszcze raz, kiedy zabrzmiała
muzyka rockowa. W tej chwili Korendil dostrzegł znajomy zarys głowy i dumny profil
– i serce w nim podskoczyło. „Błogosławiona Danann, on tu jest! Mój książę!”
Przecisnął się przez tłum, nie zwracając uwagi na rzucane ku niemu przekleństwa i
gniewne spojrzenia. Widział tylko jedną osobę – lecz kiedy dotarł do stojącego w
głębi sali stolika, stwierdził z przerażeniem, że to ruina wspaniałego niegdyś elfa.
Już idąc ku niemu, Korendil czuł coś złego; kiedy zobaczył siedzącego, zgarbionego
księcia, wiedział, że jest gorzej, niż przypuszczał. Oczy księcia były puste, a jego
ręka drżała, kiedy sięgał po szklankę. Kiedy Korendil dojrzał jej zawartość, zamarł ze
zgrozy. Ciemnobrązowy, gazowany płyn…
Coca-cola.
Na stole stała butelka, z której zawartości została już tylko jedna czwarta.
Każdy elf mógł wypić tyle alkoholu, ile pięciu śmiertelników; nie działały na nich
nawet najsilniejsze narkotyki, ale napoje, którymi ludzie raczyli się tak beztrosko –
dla elfów były trucizną.
Kofeina. Herbata, kawa, napoje chłodzące.
Dla Starszego Rodu stanowiły one śmiertelne zagrożenie.
Wzmacniały sen, wywoływały halucynacje, niszczyły wolę i odsuwały pijącego je elfa
od rzeczywistości.
A książę Terenil, duma Wysokiego Dworu po tej stronie Wzgórza, siedział w ludzkim
nocnym klubie z mętnymi oczami i trzęsącymi się rękami, opróżniając jedną szklankę
coca-coli za drugą.
Kory wątpił nawet, czy książę słyszał muzykę Eryka i czuł jej magię, która docierała
do wszystkich innych.
Myślał, że poznał rozpacz zaraz po przebudzeniu, gdy usłyszał o planach
zniszczenia węzła magii i zagajnika. Aż do tej chwili myślał, że nie może być nic
gorszego.
Patrzył na upadek swego pana i miał ochotę wyć.
Zamiast tego jednak usiadł obok księcia i użył resztek swej mocy, by dotknąć jego
umysłu. „Na Danann, nie wiem, czy zdołam w ogóle go odnaleźć, a co dopiero
dotknąć!” Widział tylko jeden powód upadku księcia: utrata nadziei na obudzenie
elfów. Musiało się to stać wkrótce po tym, jak Kory, przyjaciel i najbliższy doradca
Terenila, wpadł w pułapkę zdrajcy Perenora i zniknął. Może jego zniknięcie
przyśpieszyło ten upadek.
–Panie? – Zaryzykował, starając się nie poddawać rozpaczy.
Książę nie zareagował. Zdawał się w ogóle go nie dostrzegać.
–Mój panie, to ja, Kory. Wróciłem do ciebie, panie.
Książę spojrzał na swoją dłoń, po czym powoli uniósł szklankę migoczącej trucizny
do ust.
I wypił.
Korendil powstrzymał chęć wydarcia księciu szklanki i przemówił raz jeszcze,
najłagodniej jak potrafił:
–Panie, mam nowiny. Znalazłem barda, ludzkiego barda. Prawdziwego, o mocy,
której nigdy dotąd nie widziałem. Zgodził się do nas przyłączyć, panie. Powiedział, że
pomoże mi obudzić śpiących i uratować naszą magię.
Nadal żadnego znaku zrozumienia.
–Panie, nie opuściłem cię z własnej woli. Zdrajca Perenor uwięził mnie w zagajniku,
kiedy jego córka zwabiła mnie tam i pokonała podstępem. Bard, którego poznałem,
osłabił zaklęcia i obudził mnie. Uwolnił mnie z mocy Perenora, mimo że nigdy nie
przeszedł szkolenia! Pomyśl, panie, do czego będzie zdolny, kiedy nauczę go
posługiwać się tym darem!
Terenil nie odpowiedział.
Gdyby Kory był w tej chwili sam, położyłby głowę na stole i płakał. „Zawsze mogę to
zrobić” – pomyślał. „Kiedy tylko zostanę sam – będę płakał i nie będę się tego
wstydził. Mój panie, mój ukochany panie…” – Mamy szansę, panie. Przy pomocy
barda mamy przynajmniej szansę.
Wstał. Terenil nadal wpatrywał się w swoją rękę trzymającą szklankę. Od czasu do
czasu mrugał, ale poza tym nie zdradzał żadnych oznak przytomności. „Nie mogę tu
zostać, bo oszaleję. Może powinienem poczekać, aż bard zakończy swoją pracę.”
Zaczął przeciskać się z powrotem, kiedy poczuł na sobie czyjś wzrok; wzrok pełen
mocy, ale także niemal nie skrywanej nienawiści i pogardy.
Korendil zatrzymał się i odwrócił, przebiegając spojrzeniem salę w poszukiwaniu
owej osoby, emanującej taką mocą i groźbą. Wróg zresztą sam się ujawnił,
wysuwając się z cienia i stając na skraju parkietu tanecznego, w pełnym świetle
ukazującym jego złośliwy uśmiech.
Rozpacz Korendila szybko minęła pod naporem innego, bardziej pierwotnego
uczucia – strachu.
Tak jak nie można było nie rozpoznać księcia mimo jego upadku, tak nie można się
było pomylić co do tej twarzy. Starannie uczesane siwe włosy, błyszczące zielone
oczy, wysokie kości policzkowe – i skryta wewnątrz moc, przy której wszelkie wysiłki
Korendila stawały się ledwie próbami amatora. „Perenor.” Zdrajca wygnany z
plemienia Elfów Zachodzącego Słońca, ukazujący się bezczelnie młodemu elfowi,
którego więził przez tyle lat. Dotąd unikał elfów; nawet gdy chciał schwytać
Korendila, wysłał swą córkę, Arianrhod, by go zwabiła w pułapkę. Teraz jednak stał
tu – i mógł być tylko jeden powód, dla którego tak się ujawnił.
Wiedział, że Kory uciekł – i szukał go.
Korendil stał nieruchomo, wpatrzony w Perenora, niezdolny odwrócić wzroku. „Wie,
że tu jestem. Szuka mnie. Wie o bardzie, więc szuka nas obu.” Oczy Perenora nadal
ślizgały się po tłumie gości, wreszcie spoczęły na tym, kogo wypatrywały.
Uśmiechnął się.
Dobry wieczór, Korendllu. Co za mila niespodzianka.
Kory zamarł; jedynie po głowie tłukło mu się słowo zapożyczone od śmiertelników.
„O cholera.” Eryk stał na scenie, trzymając flet w rękach i słuchając ciepłego głosu
Beth. Ku jego rozdrażnieniu światła znów zgasły, na krótką chwilę pogrążając klub w
ciemności i odcinając na pół sekundy nagłośnienie. „Cudownie. To pewnie przez
burzę. Mam nadzieję, że światło nie zgaśnie na dobre. Tego by tylko brakowało –
dziesięć milionów pijanych głupców biegnących do drzwi i Bóg wie ile pijanych elfów
robiących Bóg wie co – to, co zwykle robią pijane elfy.” Tancerze na parkiecie chyba
niczego nie zauważyli. „Nie martw się tym, Eryk. Zajmij się lepiej swoim solo w
następnym takcie. Bethie już mi rzuciła To Spojrzenie.
To już przedostatnia piosenka. Dzięki Bogu. Jeszcze trochę i koniec; pójdę do
domu, napiję się, pomyślę o tym wszystkim. O Korendilu. Elf, który prosi mnie o
uratowanie swego ludu. Nadal nie jestem przekonany, czy mu wierzę. Może obudzę
się jutro i stwierdzę, że to tylko sen.
Mało prawdopodobne.” Dźwięki były teraz czyste i wysokie, delikatna linia
melodyczna wzmocniła się, jak latawiec wzbijający się w niebo i próbujący zerwać
sznurek. „Jeszcze chwilę, wysokie C, potem niech powoli zniknie, coraz ciszej i
ciszej… Dobrze. Teraz Bethie znów śpiewa.” Otworzył oczy, mrugając w
oślepiającym świetle reflektorów. „Lubię tę piosenkę. Zagraliśmy dziś sporo
tradycyjnych melodii, więcej niż zwykle. Na ostatnim koncercie były tylko dwie
ballady, reszta to hard rock. Dzisiaj prawie pół na pół. Dziwne.” Spojrzał na
publiczność, na kolorowe stroje, na tańczących. „Nie dziwne, nie dzisiaj. Cały
wieczór był taki – tajemniczy i magiczny. Pewnie kiedy połowa publiczności to nie
ludzie, dzieją się takie dziwne rzeczy.
Ciekawe, gdzie się podział Korendil? Nie widzę go w tłumie.” Myśl o elfie
przyprawiła go o rumieniec. „Może powinienem go przeprosić. Przez ostatnie kilka
dni traktowałem innych niezbyt mile. Zwłaszcza jego. Owszem, miałem go za wariata,
ale mimo to mogłem być bardziej uprzejmy. Fakt, ukradł mi płaszcz i portfel i rzucił
mnie na ścianę, jednak…
Wtedy usłyszał szept. Kobiecy, niski głos, ledwie słyszalny.
Bardzie, spójrz na mnie.
Eryk spojrzał na Beth, śpiewającą z zamkniętymi oczami, skupioną całkowicie na
piosence. „Bethie? Nie, nawet na mnie nie patrzy. To chyba ktoś inny.” Znów szept,
przyciągający uwagę, jak – jak latawiec na sznurku”:
Spójrz na mnie, spójrz…
Spojrzał w stronę widowni; było zbyt daleko, by usłyszał tak cichy głos. „Co u
licha? Kto to powiedział? Boże, znów mam halucynacje.” Wtedy ją zobaczył, tuż przy
scenie. Patrzyła na niego. „O Boże.” Czerwony jedwab. Wyszukany, kosztowny,
obcisły. Jasne włosy, lekko kręcone, idealnie okalające twarz o żywych błękitnych
oczach. „Co taka kobieta robi tutaj? Wygląda jak modelka, jak te, które widuje się w
Westwood lub Beverly Hills, w towarzystwie przystojnych mężczyzn w garniturach za
pięćset dolarów. Takie kobiety nie przychodzą na Van Nuys!
Jest piękna.
I patrzy prosto na mnie.
O Boże.” Eryk zmusił się, by odwrócić wzrok i spróbował przypomnieć sobie
piosenkę, którą miał grać. „A tak, piosenka irlandzka. Właśnie. Cholera, gdzie
jesteśmy? Ostatni wers?” Beth rzuciła mu zaskoczone spojrzenie; jej wzrok
prześlizgnął się po nim i padł na stojącą w cieniu kobietę.
Oczy Beth zwężyły się.
W chwili, kiedy Eryk przypomniał sobie, co powinien grać i miał zamiar zacząć,
piosenka się skończyła. Zatrzymał się w ostatniej sekundzie. „Świetnie. Co się dzieje
z moim mózgiem? Chyba się rozpływa. Dzięki Bogu do końca została tylko jedna
melodia. Chyba nie poradziłbym sobie z niczym więcej.” Brawa, po czym Jim zaczął
wstęp do ostatniej piosenki, delikatnie wybijając rytm na krawędzi bębenka. Po chwili
przyłączyła się Beth z szorstkim tonem fendera, potem Allie na klawiszach
poprowadziła linię melodyczną. Eryk uśmiechnął się, słysząc, jak muzyka staje się z
każdą chwilą potężniejsza i bardziej dynamiczna. „Podoba mi się ta piosenka.”
Wtedy Beth zaczęła śpiewać. #Gwiazdy i cień, początek i koniec, Wciąż zmiany,
przegrana, by wygrać wreszcie.
Wybierz, decyduj,
Spełniaj marzenia,
Spiral Dance nie pozwoli ci odejść.
Pierwsze solo zagrała Allie – najpierw cicho, potem coraz głośniej i szybciej, aż jej
palce migały po klawiszach niemal zbyt szybko, by je dostrzec. Widzowie okrzykami
powitali kolejne solo – Jima, wściekle wybijającego rytm na bębnie. Przez jego
rozwiane włosy przeświecało światło reflektorów, otaczając twarz muzyka aureolą.
„Kończy, podaje do mnie – teraz!” Eryk zaczął od wysokiego D – tremolo,
spadającego w dół skali. Po sekundzie usłyszał Beth powtarzającą te samą melodię
na gitarze. Uśmiechnął się do siebie i zaczął jazz. Beth wiernie podążała za nim.
Wreszcie dźwięki ich instrumentów splotły się w kontrapunkcie jak w walce, pnąc się
coraz wyżej, wyżej, aż w ostatniej nucie zlały się w jedno.
Ostatni dźwięk ucichł. Światła nagle zgasły, pozostawiając muzyków w mroku. Po
chwili salę wypełniły krzyki i wiwaty słuchaczy. „Nieźle nam poszło…” Reflektory
rozbłysły. Beth uśmiechnęła się do Eryka i zbliżyła do mikrofonu.
–Dziękujemy i dobranoc!
Reflektory zgasły znów, ich miejsce zajęły zwykłe lampy. Eryk wytarł pot z czoła i
spojrzał na Beth, która pomagała Allie i Jimowi wyłączyć i pozbierać sprzęt.
„Wspaniały koncert. Powinienem częściej grywać z Bethie i jej zespołem. To był
przyjemny wieczór. Zdecydowanie dziwaczny, ale miły.” Eryk rzucił spojrzenie na
pustoszejący parkiet taneczny. „Ciekawe, gdzie jest Korendil? Myślałem, że przyjdzie
i poczeka tutaj, aż skończymy.
A niech go licho. Jestem dziś zbyt zmęczony, żeby znów zaczynać gadkę o
zbawianiu świata. Równie dobrze mogę się spakować i iść do domu. Może Bethie
mnie podwiezie.” W jego myśli wdarł się cichy szept.
Tak, to ty.
Eryk rozejrzał się wokół. „Co takiego?
Cholera, znów słyszę głosy. Dopiero co udało mi się przekonać siebie, że nie
zwariowałem. To niesprawiedliwe.” Owszem. Spójrz na mnie.
Powoli odwrócił się ku skrajowi sceny, ku jasnowłosej kobiecie – wiedział, że to jej
głos.
Potrząsnął głową. „Kim ona jest? Zastanawiam się, czy ona… wygląda, jakby miała
ochotę się ze mną umówić. Porozmawiać. Może rzeczywiście tak jest.” Podszedł
kilka kroków bliżej i zawahał się. „Tym razem zamiast elfa piękna blondynka, robiąca
do mnie słodkie oczy. Upewnij się, Eryk. Nie jesteś w jej typie.
Ale jej oczy – niebieskie oczy – jakby mnie wołała…
Zrobił jeszcze krok – i jeszcze jeden, niezdolny oderwać wzroku od błękitnych oczu.
„Błękitne oczy, przyzywają mnie, przyciągają…” Coś było nie w porządku. Eryk
usiłował sobie wszystko przypomnieć. „Autobus – wyglądałem przez okno i coś –
zaraz, co? – nie pamiętam – to się zdarzyło już wcześniej. Czyżby? Nie mogę sobie
przypomnieć…” Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę.
Spójrz na mnie, bardzie. Spójrz – i zacznij marzyć.
Eryk zszedł ze sceny, nie odrywając od niej wzroku. Ujął jej dłoń w swoją i dotknął
ustami jej palców. Nie był pewien, czy myśl krążąca w jego głowie należała do niego,
czy do niej.
Tak, to ty.
Kory rozejrzał się po pogrążonej w ciemności uliczce. Padał deszcz i wszystko
wokół stawało się szare. „Muszę odciągnąć zdrajcę od barda. Jeśli dowie się, że
Eryk tu jest – jeśli dowie się, że jest tu Terenil – Eryk bezbronny, Terenil pogrążony
we śnie. Błogosławiona Danann, w jaki sposób wszystko się tak szybko popsuło?”
Nawet dla jego oczu uliczka była ciemna, lecz przynajmniej ofiarowała bezpieczną
drogę ucieczki.
Jeżeli zdołam go odciągnąć, a potem zgubić, mogę wrócić do klubu i zająć się
bezpieczeństwem barda.” Czuł za sobą obecność zdrajcy, jego złośliwość i starannie
opanowany gniew – przede wszystkim jednak jego moc. „Dlaczego on tak się
wzmocnił, kiedy reszta z nas śpi? Jak…
Głupcze, przecież on pochodzi z Wysokiego Dworu, nie jest związany z drzewami. I
ma córkę. To pewnie ona utrzymuje go w doskonałej kondycji. Ciekawe, czy zdaje
sobie sprawę, że własny ojciec wykorzystuje ją – wykorzystuje nas wszystkich?”
Gniew dodał mu sił do biegu. Deszcz przemoczył go do skóry w ciągu kilku chwil.
Korendil nie zważał na to. „Walczyłem w gorszych warunkach. Uciekałem w o wiele
gorszych.” Potknął się o coś, czego nie zauważył w ciemnościach i upadł na kolana.
Natychmiast się podniósł, lecz dzięki temu Perenor zdobył kilka cennych metrów.
„Jeżeli mnie złapie, Eryk pozostanie na jego łasce. On używa śmiertelników, jak to
pokazał w walce z Terenilem, a potem się ich pozbywa. Mógłby przemienić Eryka w
kogoś takiego jak on sam.
Bogowie. Wszystko, tylko nie to!” Lodowaty deszcz zacinał prosto w oczy; potknął
się na śliskim chodniku. Wtedy w świetle błyskawicy ujrzał koniec alejki.
Koniec. Ślepa uliczka.
Ulicę zamykał wysoki na dwa piętra mur budynku, do którego prowadziły zamknięte
na głucho drzwi. Po prawej stronie Kory miał inny mur, po lewej budynek z kilkoma
oknami położonymi zbyt wysoko, by sięgnąć ich z dołu – i wysoką bramę. „Gdybym
miał minutę, wspiąłbym się na bramę i zniknął w mieście.
Nie mam minuty.” Słysząc za sobą wolne kroki, Kory odwrócił się błyskawicznie i
przy legł plecami do ściany.
Perenor przyniósł z sobą własne światło; w jego blasku Korendil dojrzał, że
starannej fryzury elfa nie zmoczyła nawet kropla. Perenor miał tyle mocy, że mógł ją
tracić na takie błahostki, jak osłanianie się przed deszczem. Mógł ją marnować i
jasno dawał to do zrozumienia.
Wyciągnął dłoń i bezlitośnie oświetlił Korendila, i tak już nazbyt świadomego swego
nieszczególnego wyglądu: mokrych włosów, z których strumyczki wody ściekały na
twarz, przemoczonego ubrania. Mimo to wyprostował się dumnie. „Pozostała mi już
tylko duma.” – Ha, to jednak młody Korendil – powiedział Perenor z lekką drwiną w
głosie. – Kiedyś miałeś lepsze maniery. Nie zamierzasz się przywitać? „On mnie
zabije – i zniszczy wszystko. Chyba że zatrzymam go tutaj do końca koncertu. Kiedy
Eryk wyjdzie, inni też pójdą. Być może.
Muszę go zająć, zabawić, żeby umożliwić Erykowi ucieczkę.” – Nie rozstaliśmy się w
przyjaźni, lordzie Perenorze – odrzekł Kory tak zimno i obojętnie, jak tylko mógł.
„Teraz może mnie zabić, ale nie pozwolę mu dopaść Eryka i innych.” Perenor
potrząsnął głową.
–Spałeś dziesięć lat, ale niczego się nie nauczyłeś. Korendilu, rozczarowałeś mnie.
„Nie odpowiem – tylko…” Użył resztek mocy, jaka mu została, by przywołać swój
miecz. Po chwili błyszcząca broń znalazła się w jego dłoni, gotowa do walki.
Perenor zaśmiał się.
–Korendilu, to wyjątkowo głupie posunięcie, nawet jak na ciebie.
Ponownie wyciągnął dłoń – i miecz zniknął w tysiącu iskier, pozostawiając Korendila
wpatrzonego w osłupieniu w swą pustą rękę. Po chwili jednak Kory się poruszył,
zebrał z powietrza światło i moc, uformował w broń i cisnął w zdrajcę.
Perenor z łatwością, jednym ruchem ręki, odparował cios. Moc rozproszyła się,
zostawiając przeciwników wpatrzonych w siebie nawzajem.
Perenor już się nie uśmiechał; jego twarz przybrała wyraz spokoju, który następuje
tuż przed atakiem bitewnej furii.
Kory przełknął ślinę. „Może jednak już go nie bawię…”
ROZBIĆ OKNA
–Wystarczy, Korendilu.
Głos Perenora było lodowaty. Tym razem przemówił nie mową ludzką, ale jak elfy,
prosto do umysłu.
Nie bądź głupcem. Wiesz, że nie możesz ze mną wygrać. Poddaj się, a zakończę to
szybko i bezboleśnie.
Korendil wstrząsnął się z oburzeniem.
Nigdy! Prędzej trafisz do piekła, zdrajco!
Perenor z udanym smutkiem potrząsnął głową.
Jak wolisz. Wiesz, Korendilu, postąpiłbyś mądrzej, zostając w lesie, zagubiony we
śnie.
Powoli podniósł rękę; w jego zielonych oczach odbijała się rosnąca moc.
Kory przesuwał się wzdłuż ściany, wiedząc, że nie ma ucieczki, lecz niezdolny stać
nieruchomo, jak przerażony królik w oczekiwaniu na śmiertelny cios. Jego stopy
ślizgały się po mokrym asfalcie; wreszcie potknął się o kosz na śmieci i ukląkł.
Pokrywa pojemnika zabrzęczała głośno w ciszy. „Nie, nie umrę na kolanach jak
zwierzę! Może znajdę coś, co nada się jako broń, jeśli czas…” Wyczuł wybuch magii
na chwilę przed tym, jak oślepiające światło i gorąco śmignęły w jego kierunku. „O
bogowie, nie!” Na oślep szukał czegoś, czym mógłby się zasłonić. Jego dłoń trafiła
na żelazo. Ignorując przeszywający ból w rękach, uchwycił pokrywę śmietnika i
desperacko rzucił nią w stronę Perenora.
Wybuch, i pokrywa rozprysła się w tysiące iskier w zetknięciu z magią Perenora.
Kory zamrugał i spojrzał na wroga. Perenor osłaniał dłonią oczy, usiłując dojrzeć
coś poza zasłony kolorowych iskier. „Dzięki Danann, jeszcze żyję. Jeszcze dziesięć
sekund.” Wstał i chwycił kawał drewna, nie tak długi jak miecz, ale przy końcu
nabijany ostrymi, czerwonymi kawałkami metalu. Po dreszczu, jaki go przeszedł,
poznał, że ów metal to żelazo – jedyna rzecz zdolna przestraszyć Perenora.
Nie pokonasz mnie łatwo, Perenorze.
Z bronią w ręce poczuł się gotów stawić czoło wrogowi.
Chodź i walcz ze mną, jeśli masz odwagę.
Perenor uśmiechnął się niemal z aprobatą i przywołał swój miecz, którego ostrze
odbijało światło błyskawic.
Cieszę się, Korendilu. Przynajmniej rozruszasz mnie trochę, zanim umrzesz.
Bez ostrzeżenia rzucił się na Korendila. Kory przewinął się pod ostrzem i
przekoziołkował, po czym natychmiast stanął na równe nogi. „Nie mogę mu pozwolić
dotknąć mieczem tego kija, bo rozetnie go na pół i zostawi mnie bezbronnego.”
Zamierzył się w twarz wroga; Perenor odskoczył, zaś Kory kopnął w jego kierunku
śmietnik. Perenor upadł na mokry asfalt. „Teraz mam szansę!” Kory schylił się i
uderzył, jednak Perenor instynktownie zasłonił się mieczem. Ostrze przecięło drewno
jak papier i cięło dalej, w odsłoniętą nogę Korendila.
Kory krzyknął i odskoczył, oślepiony bólem. „Bogowie… bogowie!” Czuł za plecami
twardą i szorstką ścianę i ciepły strumyk spływający po nodze. Usiłował zwalczyć
zawrót głowy, lecz starczyło mu sił jedynie na to, by utrzymać się na nogach.
Odrzucił z twarzy mokre włosy, starając się dojrzeć wroga. Perenor leżał na ziemi,
miecz obok niego. „Nie rusza się. Proszę, bogini, spraw, by zginął! Jeśli któryś z
kawałków żelaza…” W tej chwili jednak Perenor podniósł się i sięgnął po broń.
Kulejąc, odwrócił się do Korendila. Już się nie śmiał. „Przynajmniej tyle dokonałem.”
Z brudnego ubrania Perenora kapały krople wody, jego twarz wykrzywiała
wściekłość, kiedy odwrócił się do Korendila.
Kory próbował wykrzesać magią jeszcze coś, cokolwiek, jednak mógł tylko stać z
gardłem ściśniętym ze strachu i patrzeć, jak wróg szykuje się do zadania ostatniego,
śmiertelnego ciosu.
Perenor wolno podszedł kilka kroków bliżej, uśmiechnął się i wzniósł miecz.
–Nie! Korendil…
Wokół nich rozbłysła zielonozłota obręcz ognia.
Kory zasłonił oczy, oślepione blaskiem; kiedy znów spojrzał, Perenor leżał
rozciągnięty na chodniku, lecz tym razem w jego oczach kryła się niepewność, wręcz
strach. Korendil podążył za jego spojrzeniem ku końcowi uliczki i zobaczył stojącą
tam postać. Wokół jej rąk ciągle jarzyła się zielonkawa poświata.
–Zostaw chłopca w spokoju, Perenorze.
Przybysz wyszedł z cienia, w blask magicznego światła, które ukazało jego jasne
włosy i bladą twarz. „Książę Terenil. Przebudzony, gotów do walki – bogowie, to on!”
Książę uśmiechnął się do zaskoczonego Perenora.
–To mnie chciałeś dopaść? Przecież to ja przyczyniłem się do twojego wygnania z
dworu. – Wyciągnął miecz. – Teraz masz okazję się zemścić. Walcz ze mną. „Obudził
się, tylko udawał, że śpi! On może pokonać Perenora! To on go tu zwabił, na
pewno!” Perenor powoli skinął głową i wstał. Korendil w milczeniu patrzył, jak dwaj
przeciwnicy stają naprzeciw siebie w słabo oświetlonej alejce, trzymając miecze w
gotowości. Poczuł, jak ogarnia go kolejna fala zawrotów głowy; spojrzał w dół i
zobaczył krew płynącą z długiego cięcia na udzie. Oddarł kawałek koszuli i,
zaciskając zęby, mocno owinął wokół rany. Kiedy podniósł wzrok, Perenor i książę
krążyli wokół siebie, czekając na okazję do uderzenia, na pierwszy ruch przeciwnika.
„Nawet Perenor nie pokona księcia. Nigdy nie był do tego zdolny, dlatego wolał
uciec, niż stawić mu czoło w otwartej walce. Za minutę Terenil zabije zdrajcę.” Wtedy
jednak poczuł skurcz lęku.
Ręce księcia drżały. „Nie!” Perenor zrobił wypad, książę odpowiedział niezdarnie,
odsłaniając cały bok na śmiertelny cios. „Nie, to niemożliwe…” Perenor nie uderzył;
uśmiechnął się tylko i wycofał. „To – to niemożliwe! Mój pan… Upadł tak nisko…
Perenor się z nim bawi! Bogowie, on go zabije!” W tej chwili Terenil poślizgnął się na
mokrym asfalcie; Perenor płazem miecza uderzył go w głowę. Książę upadł. Perenor
kopnął miecz, który jego przeciwnik wypuścił z ręki. Kory zdusił szloch, kiedy
Perenor obrócił księcia na plecy, trzymając go za włosy. Oczy Terenila patrzyły tępo
w górę, nie widząc nikogo; wstrząsały nim dreszcze, jak – jak człowiekiem, który nie
dostał zwykłej porcji narkotyku.
Do kropel deszczu na twarzy Korendila dołączyły łzy.
Perenor przyłożył ostrze miecza do gardła swego wroga.
–Cóż za miły wieczór – zauważył swobodnym tonem. – Od pewnego czasu mam
zamiar cię zabić, Terenilu, lecz nigdy nie przypuszczałem, że okaże się to tak łatwe.
NIE!
Słaby wybuch magii nie wyrządził Perenorowi większej krzywdy niż strumyk światła,
lecz zmusił go do odwrócenia wzroku. Przed nim, pod murem, stał Korendil.
Nie możesz go zabić. Nie pozwolę ci.
–Czyżby? – Perenor uśmiechnął się nieprzyjemnie i skierował miecz w jego stronę.
– Naprawdę myślisz, że możesz mi przeszkodzić? „On chce…
Cholera!” Kory śmignął ku furtce w chwili, kiedy mur za jego plecami rozsypał się.
Udało mu się przeskoczyć na drugą stronę mimo uderzenia w klatkę piersiową, które
na chwilę pozbawiło go tchu. „Tylko biegnij, biegnij…” Podwórko za domem, cień
drzew, niski żywopłot. Kory przedarł się przez krzewy na pogrążoną w ciemności
ulicę; oszołomiony bólem, wiedział tylko jedno: musi biec, ciągle biec. Piekący pot
ściekał mu po zadrapaniach na twarzy – nawet nie zauważył, kiedy się poranił. Ból w
piersi niemal nie pozwalał mu oddychać. „Coś złamane – pewnie żebro – nie mogę
złapać tchu… Muszę biec, nie zatrzymywać się.” Na rogu spojrzał za siebie i
dostrzegł Perenora biegnącego równym krokiem tuż za nim. „Jeśli będzie mnie gonił,
może książę zdoła uciec. Muszę tylko biec…
Bogowie, jak boli!” Kolejna uliczka, słabe światło lamp daleko w przodzie. „Nie
zdołam go zgubić w ten sposób, wyśledzi mnie za pomocą magii. Nie dobiegnę już
daleko. Będzie mnie gonił, póki nie upadnę – wtedy mnie zabije i wróci po księcia,
potem znajdzie Eryka i… Nie, nie pozwolę mu wygrać!
Zimne żelazo. To powstrzyma jego magię. Nie odnajdzie mojego śladu, lecz straci
dużo czasu, próbując mnie złapać. Może wtedy książę i Eryk zdołają umknąć.”
Daleko przed sobą dostrzegł ruchomy kształt – pojazd, który wyczuwał nawet z tej
odległości. Przyśpieszył, biegnąc resztkami sił; zebrał resztę swej mocy i skierował
do wewnątrz, sięgnął w głąb.
Mały szary kot, biegnący z trudem na trzech nogach, wskoczył na przejeżdżającą
ciężarówkę wywożącą śmieci i wylądował pomiędzy pojemnikami.
Bolesny dotyk żelaza, przepalający futro i skórę… „Bogowie, jak boli!” Zacisnął
zęby, powstrzymując koci jęk. „To o wiele lepsze niż zemsta Perenora.” Kot odsunął
się od pojemnika i padł na znalezioną pomiędzy śmieciami plastikową torbę. Leżał
bez ruchu, tylko jego oczy z przerażeniem śledziły stojącego na rogu lorda Perenora,
w bezsilnej wściekłość przebiegającego wzrokiem pustą ulicę. „To był niezły
wieczór.” Beth Kentraine zamknęła pudło z gitarą i zaniosła w stronę tylnego wejścia
do klubu, gdzie czekał dżip. Allie i Jim stali już w deszczu obok samochodu Jima i
szybko ładowali sprzęt.
–Beth, jedziemy – powiedziała Allie na widok zbliżającej się koleżanki i uważnie
spojrzała jej w oczy. – Na pewno sobie poradzisz? Bo mówił, że nie chciałaś wnosić
oskarżenia przeciw temu facetowi.
–Nie, nie chciałam – odparła Beth spokojnie. – Aresztowali go za zakłócanie spokoju
i posiadanie narkotyków. – „Gość nosił w kieszeniach cały magazyn!” – Nie mam
ochoty wikłać się w sprawy sądowe. Nie zrobił mi nic złego, Allie, naprawdę. „Tylko
śmiertelnie wystraszył, to wszystko. Pewnie zrobiłby więcej, gdyby nie Kory.” Kory –
nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak on. Nigdy nie widziałam, by ktoś tak
walczył…
A teraz odszedł bez pożegnania.
Czy to pech, czy naprawdę zawsze trafiam na niewłaściwych facetów? Eryk, Kory –
ci, którzy znikają przy pierwszej okazji, zostawiając mnie dosłownie stojącą w
deszczu.
A Eryk?
Trudno uwierzyć w to, co mówił Kory. Eryk Banyon bardem? Pewnie, jest świetnym
muzykiem, ale to taki nieodpowiedzialny człowiek… Nie potrafi zapanować nawet nad
swoją książeczką czekową. Jak, u licha, miałby ocalić elfy w Los Angeles? „A co do
Banyona…” – Allie, czy ty i Jim odwieziecie Eryka do domu? Już prawie północ, nie
będzie miał jak dojechać do Van Nuys.
Allie potrząsnęła głową.
–Nie rozmawiałam z Erykiem. Chyba został w klubie. „No tak, prawdopodobnie
oczekuje, że będę o nim pamiętać.” – W porządku, zajmę się nim. Spotykamy się w
środę na próbie, tak?
Jim uśmiechnął się.
–Zgadza się. Dzisiejszy koncert był niesamowity, prawda?
–O, tak. – „I to bardziej niż przypuszczasz, przyjacielu.” Beth weszła z powrotem do
budynku, strząsając z włosów zimne krople. „Deszcz w maju. Wspaniale. Jeśli w
ciągu kilku dni ziemia nie wyschnie, Faire będzie wyglądać jak teren do zapasów w
błocie. Nie wspominając o tym, że jeśli szybko stąd nie wyjadę, będę miała mało
przyjemną drogę do domu.” Beth weszła do garderoby i wzięła torbę Eryka, ciągle
leżącą na skrzynkach. Znalazła też jego flet, porzucony na głośniku na scenie. „Co u
diabła? Eryk nigdy nie zostawia instrumentu nawet na minutę. Co się dzieje?”
Włożyła flet do torby i przewiesiła ją przez ramię, rzucając spojrzenie na ciemną,
zadymioną salę. Większość gości wyszła tuż po zakończeniu koncertu, kilku jednak
zostało i tańczyło do muzyki z magnetofonu. „Powinnam szybko znaleźć Eryka.
Pewnie dopija ostatnie piwo. Ciągle trudno mi uwierzyć, że zostawił flet.”
Przebiegając wzrokiem salę, przeszła wzdłuż krawędzi sceny.
Po chwili dostrzegła Eryka stojącego w odległym kącie i rozmawiającego z
nieznajomą kobietą. „Kto to jest, do licha? I co Banyon z nią robi?” Beth przyjrzała
się perfekcyjnie ubranej i umalowanej blondynce, śmiejącej się z czegoś, co Eryk
powiedział; jej ręka poufale dotykała jego dłoni. Na ten widok w Beth zagotowało się.
„Dobrze się, jak widać, bawi z Miss Ameryki. Boże, przecież nie jestem zazdrosna o
Eryka?
Nie, nie o niego, raczej o nią. Wygląda tak, jak mnie nigdy się nie uda: piękna,
bogata, zgrabna, elegancka. Chyba nie muszę mu proponować podwiezienia do
domu. Zdaje się, że ona chętnie go zawiezie, gdzie trzeba.
A jednak powinnam zapytać, na wszelki wypadek. Może wdał się w rozmowę, a teraz
nie umie się jej pozbyć i czeka na przykład na mnie, żebym go wybawiła.
Jasne, na pewno. A ty jesteś księżną Dianą…
Mimo wszystko zapytam.” Zeszła na parkiet i wymijając tańczących, poszła w
kierunku rozmawiającej pary. Zbliżając się, zdała sobie sprawę, że kobieta jest
jeszcze bardziej atrakcyjna, niż przypuszczała. „Z pewnością wie pani, jak sprawić,
by każda inna kobieta poczuła się kopciuszkiem, prawda?” „Nawet głos ma piękny” –
zdała sobie sprawę Beth, kiedy podeszła na tyle blisko, by usłyszeć melodyjny
kontralt.
Przy okazji dojrzała, jak palce kobiety kreślą linie na ręce Eryka. „Nie mogę być
zazdrosna. To Eryk Banyon, między nami nic nie ma prócz przyjaźni, dlaczego więc
mam ochotę zabić tę wiedźmę?” Beth niepewnie podeszła do rozmawiającej pary i
zatrzymała się kilka kroków przed nimi. Ani Eryk, ani nieznajoma kobieta nie
zauważyli jej. „Jestem niewidzialna, do licha?” – Nie, nigdy nie byłam w elżbietańskim
Faire, Eryku, ale uważam, że to wspaniały pomysł…
–Hej, Eryk – odezwała się niezręcznie Beth.
Eryk spojrzał na nią; przez moment Beth miała wrażenie, że jej nie poznał.
Uśmiechnął się.
–O, Beth, cześć. Myślałem, że już pojechałaś.
–Chciałam się upewnić, czy masz jak wrócić. „Coś tu jest nie w porządku. On nie
patrzy ani na nią, ani na mnie, ani na nic innego. Powiedziałabym, że za dużo wypił,
gdybym go nie znała. Jednak nawet pijany Eryk tak nie wygląda; nigdy nie ma
takiego nieobecnego spojrzenia.
Wpadł w depresję? Niemożliwe. Pijany zasnąłby w ciągu piętnastu minut, to pewne.
Zdecydowanie w trzech szarych komórkach wewnątrz tej głowy dzieje się coś
dziwnego.” – Dzięki, Beth, pojadę autobusem.
Beth prychnęła z irytacją.
–Ostatni autobus odjechał pół godziny temu! – „Głupcze, nawet nie patrzysz na
zegarek?! Nie, to nie o to chodzi. To coś innego; jeszcze nie wiem co, ale widok tej
kobiety przyprawia mnie o dreszcze. Ten drapieżny uśmiech, chciwe spojrzenia, jakie
rzuca na Eryka… Coś tu jest nie w porządku…” – Nie zdawałem sobie sprawy, że już
tak późno – powiedział po chwili Eryk i uśmiechnął się z roztargnieniem. – W takim
razie powinniśmy iść. – Odwrócił się do obcej kobiety. – E, hm, jadę do domu.
Naprawdę miło się z tobą rozmawiało, Ria…
Lisica rzuciła mu uwodzicielskie spojrzenie.
–Mnie także świetnie się rozmawiało, Eryku. Gdybyś chciał, ja – uśmiechnęła się
zachęcająco – ja mogłabym cię podwieźć do domu. „Na pewno, żmijo!” Kobieta nagle
podniosła wzrok, jakby usłyszała myśl Beth i obrzuciła ją chłodnym spojrzeniem.
„Swoją drogą ciekawe, skąd Eryk ją wytrzasnął? Boże, wygląda na wykończonego.
Za wiele wszystkiego, Banyon. Powinnam cię stąd jak najszybciej zabrać.” Beth ujęła
stanowczo niemal bezwładną dłoń Eryka.
–Chodź, Banyon, jedziemy.
Naprawdę chcesz ze mną o niego walczyć, siostrzyczko?
Beth zamrugała, niepewna, czy słyszała głos nieznajomej, czy tylko jej się
wydawało. „Przecież nic nie mówiła, jej usta się nie poruszały. No to kto? Przecież
nie piłam!” – Banyon?
Eryk miał wyjątkowo głupi wyraz twarzy – Beth znała go zbyt dobrze z wielu
wieczorów w Faire. „Banyon, coś ty do cholery pił, denaturat?
Cóż, odeśpisz to, o ile dojedziemy do domu. Woodley Park pewnie już pływa po
takiej burzy.” – Miło było poznać – rzuciła Beth przez ramię, odwracając się i ciągnąc
Eryka za sobą.
Nagle na jej ramieniu spoczęła wypielęgnowana dłoń; pomalowane paznokcie
zacisnęły się mocno, co Beth poczuła mimo skórzanej kurtki.
–Chyba przerwała pani prywatną rozmowę – powiedziała cicho blondynka, lecz w jej
miękkim głosie czaiła się ukryta groźba.
–Nie, tylko oboje z Erykiem wychodzimy – odrzekła Beth uprzejmie, ale stanowczo.
„Zabieraj łapy albo ci je powyrywam, flądro!” – Czyżby? – Wiedźma uśmiechnęła się i
zacisnęła palce na ramieniu Beth. – I myśli pani, że on z panią pójdzie?
Beth spojrzała na Eryka, który miał wzrok utkwiony w przestrzeni, kompletnie
nieczuły na to, co się wokół dzieje. „Banyon, co ci się stało? I dlaczego ja mam
bronić twojej cnoty?
Nie. Wiem, dlaczego to robię. Znam ten typ na pamięć. To jedna z tych, które
pożerają mężczyzn żywcem. Weźmie Eryka pod swe skrzydła, pobawi się nim, wyssie
jak pijawka, a w końcu wypluje resztki i będzie się śmiała z jego rozpaczy.
Nie pozwolę jej na to. Może Eryk bywa nie do zniesienia, ale to mój przyjaciel.” –
Ponieważ jestem jego przyjaciółką – powiedziała Beth, zdziwiona nieco sposobem, w
jaki nieznajoma na nią patrzyła. „Jakby chciała wypalić we mnie dziurę na wylot.
Jeszcze trochę i dostanie zeza.” – Poza tym podobam się mu.
–Naprawdę? Może więc powiesz mi, kochana, w jaki sposób udaje ci się
wymodelować fryzurę tak, jakby włosy były obcinane nożem? Nigdy dotąd nic
takiego nie widziałam, nawet u mojego fryzjera w Beverly Hills. Z pewnością Erykowi
bardzo podobają się twoje włosy… „Ty suko!” – Spróbuj nożem – odpaliła Beth. –
Przy okazji, podoba mi się ten szczególny odcień twoich włosów. Czy używasz
wybielacza do bielizny, czy tylko farby olejnej?
Oczy nieznajomej pociemniały.
–Wchodzisz na niepewny grunt, moja droga.
–Ty też – odparła Beth z uśmiechem.
Kobieta wzruszyła ramionami.
–Cóż, i tak uważam, że Eryk woli moje towarzystwo od twojego. Prawda, Eryku? –
Rzuciła mu zwycięski uśmiech.
–Eee, tak, jasne – odrzekł Eryk z roztargnieniem, wpatrzony w kolorowe światła
wiszące nad parkietem tanecznym. „Co się tu dzieje, do cholery?” Beth rzuciła
rywalce ciężkie spojrzenie.
–Słuchaj, wychodzimy, ja i Eryk. Zabieram go. Nie pozwolę ci skorzystać z sytuacji i
uwieść mojego przyjaciela tylko dlatego, że za dużo wypił i nie może sam się obronić.
Może poszukasz innej ofiary gdzieś w sąsiednim stanie? – Uśmiechnęła się,
pokazując zęby. – Znajdź sobie kogoś bardziej w twoim typie na bulwarze Hollywood.
A może wolisz pracować w Santa Monica?
Przez moment Beth miała wrażenie, że kobieta chce się na nią rzucić. „Spróbuj
tylko. Nie wiesz, na kogo się porywasz. Chętnie zobaczę cię rozciągniętą płasko na
podłodze…” Oczy kobiety zwęziły się.
Nie, nie tak. Dla ciebie coś zupełnie wyjątkowego, coś, czego nigdy nie zapomnisz,
mała wiedźmo…
Uśmiechnęła się, wpatrując się w oczy Beth. „Błękitne, lodowatobłękitne oczy,
zimne, mordercze, jakby chciały sięgnąć w głąb, jakby chciały coś zrobić, co?” Beth
poczuła zimny dreszcz przebiegający po plecach. „Te oczy, okrutne,
przyciągające…” Wstrząsnęła się i odpowiedziała mocnym spojrzeniem. „Mam
nadzieję, że ta suka dostanie migreny od wpatrywania się we mnie.” Beth pierwsza
odwróciła wzrok, wzruszając ramionami; zdążyła jednak dostrzec zdziwienie
nieznajomej. „Co u licha, czy miała nadzieję, że ucieknę z krzykiem tylko dlatego, że
na mnie spojrzała? Moja gospodyni patrzy na mnie jeszcze gorzej.” – Chodź,
Banyon, wracamy do domu. To był długi wieczór, a musisz się przespać przed pracą,
prawda?
–Pracą? – powtórzył tępo Eryk, spoglądając to na Beth, to na nieznajomą.
–No tak, twoją codzienną pracą, pamiętasz? – Beth popatrzyła na ciągle oniemiałą
ze zdumienia kobietę. – Buenas noches, kochana. Mam nadzieję, że widowisko się
podobało?
Na twarzy kobiety zaskoczenie ustąpiło miejsca zamyśleniu. Jej oczy powiększyły
się, kiedy spojrzała za plecy Beth.
Beth odwróciła się i zamarła.
Po przeciwnej stronie parkietu stał siwy mężczyzna w kosztownym garniturze.
Przynajmniej kiedyś był to kosztowny garnitur, gdyż teraz pokrywały go plamy błota i
zadrapania. Z policzka mężczyzny spływała krew, mieszając się z wodą kapiącą z
włosów przyklejonych do czoła i uszu.
Spiczastych uszu.
W jego zielonych oczach wrzała wściekłość, która wzmogła się jeszcze, kiedy
nieznajomy dojrzał Beth i Eryka. Jego spojrzenie zatrzymało się na Eryku. „On ma
zielone oczy, jak Kory; to elf, jeden z nich…
Nie, zbyt wiele w nim nienawiści. On nie przypomina Korendila ani tych, którzy
tańczyli w klubie. Jest w nim coś złego, nie wiem co, ale…
Chryste, chyba wpakowałam się w kłopoty.” Blondynka szybkim krokiem przeszła
przez parkiet, kierując się w stronę siwowłosego mężczyzny.
–Ojcze, co się stało? Czy dobrze się czujesz? „Jej ojciec? No tak, pasują do siebie
jak para egzotycznych węży.” Beth odwróciła się ku Erykowi stojącemu z otwartymi
ustami i szturchnęła go w ramię.
–No, Banyon, idziemy. Zabieram cię do domu.
Spojrzał na nią, jakby ją dopiero teraz zobaczył.
–Bethie? Myślałem… – powiedział zaskoczony.
–W tym właśnie problem, Eryku. Ty nie myślisz. Chcę dotrzeć do domu przed
świtem. Chodźmy.
–Tak. – Potrząsnął głową. – Czuję się dziwnie… „Wspaniale. Przy moim szczęściu
mogę się spodziewać, że zrobi mu się niedobrze akurat w moim samochodzie.
Właściwie dlaczego zawracam sobie nim głowę?
Ponieważ – ponieważ to mój przyjaciel. Ciężko było patrzeć, jak Maureen wdeptuje
go w błoto, jeszcze ciężej byłoby stać z boku i pozwalać komuś, by to powtórzył.
Chciałabym, żeby Banyon miał trochę zdrowego rozsądku albo lepszy gust, jeśli
chodzi o kobiety.
Chociaż muszę przyznać, biorąc pod uwagę sam wygląd, że ta blondynka ma
klasę.” – Idziemy. – Beth popchnęła Eryka w stronę drzwi i rzuciła spojrzenie w tył. I
skamieniała.
Obserwowali ją. I Eryka. „Nigdy jeszcze nie widziałam w czyichś oczach takiej
nienawiści. Jakby chcieli widzieć kałużę naszej krwi na podłodze.” Po plecach
przeleciał jej dreszcz strachu. „To elf. Nie wiem, kim ona jest, ale są razem…
Może rzeczywiście chcą zobaczyć kałużę naszej krwi.
Kory opowiadał nam o swoich wrogach, nie, wrogu – wygnanym lordzie elfów
imieniem Perenor. To starszy mężczyzna, ma siwe włosy…
Siwe włosy.
Jak ten facet przypatrujący się nam przez całą salę. Wygląda, jakby chciał nas
wypatroszyć.
Cholera.
A jeśli… jeśli ta kobieta chciała nie tylko zaciągnąć Banyona do łóżka, lecz chodziło
jej o coś innego?
I gdzie podział się Kory? Nie widziałam go od…” Nagle wszystko się ułożyło.
„Cholera!!” Beth złapała rękę Eryka i pociągnęła go ku drzwiom wyjściowym. Kiedy
spojrzała za siebie, zobaczyła, że mężczyzna i kobieta zrywają się do pogoni. Szli w
ich kierunku, wymijając ostatnich gości.
Beth desperacko dała znak Bo, stojącemu przy barze i pogrążonemu w rozmowie z
barmanem – i pokazała mu ścigających. Bo uniósł z ciekawości brwi, lecz skinął
głową i powiedział coś cicho barmanowi, który wyszedł zza kontuaru, wycierając
ręce w ścierkę.
W drzwiach Beth jeszcze raz obejrzała się za siebie. Bo i barman zatrzymali kobietę
i jej ojca i mówili coś do nich, lecz ich głosy zagłuszała muzyka Top Forty płynąca z
głośników. „Dzięki, Bo. Zatrzymaj ich przynajmniej przez kilka minut…” Beth
wypchnęła Eryka za drzwi i pociągnęła w kierunku samochodu zaparkowanego w
uliczce obok.
–Bethie? – Eryk spojrzał na nią oszołomiony. Z jego zbyt przystojnej twarzy ściekał
deszcz.
–Zamknij się i wsiadaj, Banyon! – rozkazała Beth, wpychając go do dżipa. Wrzuciła
obok torbę, zatrzasnęła drzwi i pobiegła wokół samochodu do siedzenia kierowcy.
„Chryste, to chyba nie przytrafiło się mnie! Nie. To prawda. Facet ściga Eryka, może
i mnie też, z pewnością Korendila, który zniknął… mam naprawdę złe przeczucia.”
Przekręciła kluczyk w stacyjce i silnik zaczął pracować. „Dzięki Bogu ten złom
jeszcze jeździ. A teraz wyrywamy stąd!” Ktoś wyszedł z cienia budynku prosto w
światło reflektorów samochodu. „Boże, to on!” Beth szarpnęła rączką skrzyni
biegów i zwolniła ręczny hamulec. „Nie zawiedź mnie teraz, stary!” Oślepiająco białe
światło uderzyło ją prosto w oczy. Świat zniknął w kolorowych kręgach, migających
przed oczami. Obok siebie Beth słyszała cichy jęk Banyona. „Coś w okolicy d-moll…
Co u licha, Banyon?
Przecierała piekące powieki i mamrotała przekleństwa. „Nic nie widzę, nie mogę
prowadzić – Boże, czy to rzeczywistość?!” Wtedy usłyszała ciche kroki – ktoś szedł
w stronę stojącego ciągle samochodu. „Boże, nie zostaję tu, żeby sprawdzić, czy
gość umie robić coś jeszcze poza puszczaniem sztucznych ogni!” Wciąż oślepiona,
modląc się desperacko, wcisnęła gaz. „Pani, zlituj się nad nami. Cokolwiek się
zdarzy, nie zatrzymam się. Albo uciekniemy, albo zostanie z nas mokra plama na
bulwarze Burbank, ale nie zatrzymam się. Boże, wyciągnij nas z tego…” Zacisnęła
palce na kierownicy, w każdej chwili oczekując trzasku łamanych kości – w sekundę
później, kiedy mogła już widzieć, dostrzegła postać w szarym ubraniu uskakującą
niemal spod kół przyspieszającego samochodu. Dżip odbił się od krawężnika i
wypadł z alejki na ulicę. „Ha! O włos, ale nie do końca, łotrze!” Z tyłu rozległ się pisk
hamulców – czerwony sportowy samochód zatrzymał się gwałtownie. Beth kurczowo
trzymała kierownicę i wciskała pedał gazu w podłogę.
Spojrzała na bladego, drżącego pasażera siedzącego obok. Jego palce zacisnęły się
na desce rozdzielczej i trzeba by dużej siły, żeby je oderwać. Szlachetny bard
zachłysnął się, kiedy Beth pokonała kolejny zakręt z absolutnie niedozwoloną
prędkością, oddalając się coraz bardziej od klubu. „I od elfa, który chciał nas zabić.”
Beth zaśmiała się. Eryk spojrzał na nią, jakby oszalała. „Może oszalałam, ale
przynajmniej żyjemy!”
PRZYJEMNOŚCI NADZIEI
–Nadal nie rozumiem, dlaczego w ogóle zacząłeś z nią rozmawiać. Nawet taki tępak
jak ty, Banyon, powinien poznać, że ta wiedźma narobi nam kłopotów… „Wiedźma?”
Eryk rozejrzał się po swoim mieszkaniu.
Kiedy weszli, Beth przekręciła klucz w drzwiach i rzuciła mu go. Eryk mechanicznie
go złapał i włożył do kieszeni. „Jak dostaliśmy się do domu? Wydaje się, że pięć
sekund temu stałem jeszcze na scenie w klubie…” Beth zdjęła mokrą kurtkę i
powiesiła przy drzwiach wejściowych.
–Oczywiście znów ja muszę cię wyciągać z błota, w które się własnoręcznie
wpakowałeś. Banyon, czy ty nigdy nie myślisz? „Wyciągać mnie? O czym ona
mówi?” – W życiu jeszcze nie znalazłam się w tak beznadziejnej sytuacji i to z twojej
winy. A propos, jak ona ma na imię?
Eryk zdał sobie sprawę, że Beth patrzy na niego, najwyraźniej oczekując
odpowiedzi.
–Kto? – zapytał niepewnie.
–Jędza, no wiesz, ta blondynka, która cię zatrzymała po koncercie. – Beth przyjrzała
mu się z uwagą. – Pożeraczka męskich serc, Banyon. Jak ma na imię?
Eryk potrząsnął głową.
–Nie wiem, o kim mówisz. „Dlaczego jestem taki – mokry?” Eryk spojrzał na siebie i
zdumiał się. Jego buty były przemoczone, a dżinsy mokre do kolan.
Kiedy znów popatrzył na Beth, siedziała na podłodze i zdejmowała buty i skarpetki,
rzucając je na mokry stosik na dywanie. Odwrócił oczy, kiedy śladem skarpetek
poszła bielizna.
Beth wstała, zacierając ręce.
–Boże, chyba sobie coś odmroziłam. Czy mógłbyś mi pożyczyć jakiś sweter?
Przydałby się także koc, na tej sofie w nocy robi się chyba dość zimno. „W nocy? Co
tu się dzieje?” – Jasne – odparł zmieszany Eryk. – W sypialni są ubrania, wybierz
sobie, co chcesz.
Kiedy Beth zniknęła w sypialni, Eryk przyjrzał się swoim przemoczonym rzeczom,
potem rozejrzał wokoło, po znajomym otoczeniu. Powoli, metodycznie, rozwiesił swój
płaszcz z Faire na wieszaku, żeby wysechł. „Co mi się stało? Co się stało z moim
mózgiem? Nigdy dotąd nie miałem takiej dziury w pamięci, cokolwiek bym wypił czy
wziął. Najgorsze, co mi się przytrafiło, to drzemka w środku ćwiczeń na dudach.”
Usiadł na dywanie i zajął się zdejmowaniem mokrych butów i skarpetek. Po minucie
namysłu pozbył się także spodni. Z sypialni wyszła Beth, ubrana w szorty i koszulkę
– i jedno, i drugie o kilka numerów za duże.
–Pomyślałam, że może ci się to przydać – powiedziała, rzucając mu suche dżinsy i
koszulę. Eryk złapał je i szybko włożył.
–Dzięki, Bethie. – Eryk pozbierał mokre rzeczy i rozwiesił na krzesłach w kuchni.
„Dlaczego są takie mokre? Gdzie byliśmy?” Beth położyła się na sofie w pokoju
gościnnym i zamknęła zmęczone oczy.
–Dobrze, że udało się nam dotrzeć tutaj. Przez chwilę myślałam, że nie przejedziemy
przez Hayvenhurst. Nadal trudno mi uwierzyć, że ulice tak szybko zamieniają się w
potoki w czasie burzy; trzydzieści centymetrów w niespełna godzinę! – Otworzyła
jedno oko, spojrzała na Eryka i uśmiechnęła się. – Dzięki za gościnę. Nie zdołałabym
wrócić do domu.
–Nie ma sprawy – odpowiedział. „Nie przypominam sobie, żebym proponował jej
nocleg. Nie chodzi o to, że nie chciałbym, żeby została, ale po prostu tego nie
pamiętam. I nie pamiętam, w jaki sposób się tu znalazłem.” Usiadł w fotelu i
spróbował zebrać myśli. „Najpierw skończyliśmy koncert. Stałem na scenie, a
potem… a potem nagle jestem tu, w moim mieszkaniu na Van Nuys, pół godziny
drogi z klubu. Nie pamiętam w ogóle, żebym z niego wychodził.
Co ja piłem?
Nawet myślenie o tym wszystkim przyprawia mnie o ból głowy…” – Jak miała na
imię? – spytała ponownie Beth.
Eryk spojrzał na nią z zaskoczeniem.
–Kto?
–Nie mów, że już o niej zapomniałeś. – Beth przyglądała mu się z uwagą. –
Jasnowłosa seksbomba. Ta, która zajęła się tobą po koncercie. Miałam wrażenie, że
pożre cię żywcem bez musztardy.
–Bethie – powiedział wolno Eryk. – Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale nie pamiętam
żadnej kobiety. „Nie, jednak coś pamiętam – niebieskie, lodowate oczy, uśmiech i
głos. Głos w mojej głowie: śnij o mnie, bardzie…
Czyje to oczy? Czy należą do tej samej osoby, co głos? I dlaczego nie pamiętam, co
się zdarzyło dziś wieczorem?
To zbyt niesamowite, żeby wyrazić słowami.” Beth wpatrywała się w niego w
zamyśleniu.
–Co pamiętasz, Eryku?
Zastanawiał się przez chwilę.
–Pamiętam koncert – odrzekł z namysłem. – Tego gnojka, który cię napadł, potem
rozmowę z tobą i Korendilem i naszą zgodę na udział w jego prywatnej wojnie. Potem
zagraliśmy drugą część koncertu, ostatnia piosenka i to koniec. Nie pamiętam nawet
otwierania drzwi wejściowych do domu. Daję słowo, Bethie, straciłem około godziny
życia. Wiem, że niczego nie piłem, nawet w przerwie. No dobrze, jedną szkocką przed
koncertem. To absolutnie wszystko. Teraz też nie jestem pijany. Tylko oszołomiony.
–Wiesz, to zaczyna mieć sens, jeżeli ci dwoje działali w porozumieniu – odezwała się
Beth cicho. – Najpierw jedno z nich usunęło z drogi Korendila. Potem przyszli do
ciebie, zamieszali ci w głowie i usiłowali namówić do tego, żebyś poszedł za tą
kobietą. Wtedy ja się wtrąciłam; kiedy zauważyli, że możemy im umknąć, zdecydowali
się nas zabić.
–Ktoś chciał nas zabić? – Głos Eryka załamał się na ostatnim słowie. – Boże, Beth,
co się stało dziś w nocy?
Nie zwróciła na niego uwagi, pogrążona w myślach.
–Przynajmniej wydaje mi się, że chcieli nas zabić. Może zresztą chodziło im przede
wszystkim o ciebie, mnie dostało się przy okazji.
–Cudownie. Co jeszcze? Beth, w co myśmy się wplątali?
Beth przez długą chwilę nie odzywała się.
–Nie wiem, Eryku. Kiedy Korendil opowiedział nam o wszystkim i poprosił o pomoc,
nigdy nie przypuszczałam, że ktoś będzie usiłował się mnie pozbyć.
Westchnęła.
–Prawdopodobnie tego nie pamiętasz, skoro ta kobieta działała na twój umysł
magią, ale ten elf – zdaje się, że to Perenor, o którym mówił nam Kory – ten facet coś
zrobił, nie wiem co, jednak na pewno była to magia. Uderzył mnie światłem, oślepił i
omal nie doprowadził do wypadku. – Z każdym słowem Beth kuliła się coraz bardziej.
– Byłam naprawdę przerażona, Eryku. Bardziej nawet niż wtedy, kiedy razem z
rodzicami zostałam przypadkowo zatrzymana przez greckich policjantów. „Boże, ona
drży…” Eryk przysunął się bliżej i ujął ją za rękę.
–Poradziłaś sobie, przecież żyjemy, prawda? Dotarliśmy do domu cali i zdrowi –
uśmiechnął się słabo. – Szkoda, że tego nie pamiętam. To musiał być duży wyczyn.
Beth uśmiechnęła się niepewnie, lecz zaraz spoważniała.
–Martwię się o Korendila. Nie widziałam go od koncertu.
–O niego byłbym spokojny – powiedział Eryk, ściskając dłoń Beth. – On potrafi
sobie poradzić. Widziałaś, jak załatwił tego faceta, który cię zaatakował. Po południu
rzucił mną przez cały ten pokój tak, że zatrzymałem się dopiero na ścianie. Nic mu
nie będzie.
Beth przysunęła się bliżej.
–Wiem. Tylko nigdy dotąd nikt nie próbował zabić mnie magią. Kiedy to się działo,
nie miałam czasu się bać, musiałam działać, ale teraz, kiedy o tym myślę…
–Wszystko jest w porządku – uśmiechnął się do niej. – Gdybym pamiętał, co się
stało, pewnie umarłbym ze strachu.
–Tak. – Mówiąc to, położyła mu dłoń na ramieniu. – Eryku, nie wycofasz się teraz,
prawda? Wiem, że nie spodziewaliśmy się takiego rozwoju wypadków, ale Kory liczy
na ciebie.
–Nie. Dałem słowo, że mu pomogę. „I pomogę, teraz wiem to na pewno. Cokolwiek
się stanie, nie opuszczę go, zwłaszcza teraz.” Beth uśmiechnęła się.
–Czy mówiłam ci kiedyś, że jesteś świetnym facetem, Eryku Banyon?
–Nie przypominam sobie…
–W takim razie mówię ci to teraz. I właściwie mogę ci wyznać coś jeszcze: jestem
czarownicą.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
–Słucham?
–Jestem czarownicą, jak wszyscy w Spiral Dance. Częściowo dlatego jesteśmy
razem. Próbujemy powiązać muzykę z magią i przekazywać ją ludziom. Muzyka
dociera do ludzi o wiele lepiej niż słowa. „Bethie czarownicą? Właściwie to ma sens i
wyjaśnia wiele rzeczy, których w niej nie rozumiałem, także te, o których nigdy nie
chciała mówić. Inni, których poznałem w Faire, jak ci z Teksasu, też nie chcieli
rozmawiać o wielu rzeczach.” – Skoro znasz czary, czy nie mogłaś odpłacić
Perenorowi pięknym za nadobne, kiedy nas zaatakował?
–Chciałabym, ale czary nie działają w ten sposób. Chodzi w nich raczej o zmianę
sposobu myślenia, jak w zen albo czymś podobnym. – Przetarła oczy i bezradnie
machnęła ręką. – Rozumiesz, odprężasz się… – Kiedy się roześmiał, ciągnęła
poważniejszym tonem: – W tym nie chodzi o sztuczne ognie i efekty specjalne. Nigdy
jeszcze nie widziałam czegoś takiego jak to, co zrobił ten elf, kiedy nas zaatakował.
Nie potrafiłabym tak – szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co on właściwie zrobił.
Wiem tylko, że nie chciałabym znów się z tym zetknąć.
–Niechętnie to mówię – odezwał się Eryk, przysuwając się i otaczając Beth
ramieniem – ale jeśli zdecydujemy się dalej pomagać Korendilowi i elfom, zobaczymy
te fajerwerki jeszcze nie raz.
–Zgadzam się z tobą – westchnęła Beth. – Mogę tylko powiedzieć: ten Perenor umie
zrobić wrażenie, ale chciałabym zobaczyć, co by zrobił przeciwko dobrym starym
kijom od baseballa. Następnym razem, kiedy się spotkamy, na pewno to wypróbuję.
–Ja też. – Eryk uśmiechnął się, bawiąc się jedynym długim kosmykiem włosów Beth.
– Chociaż żałuję, że nie pamiętam kobiety z klubu. Chyba była bardzo interesująca…
–Chyba tak – roześmiała się Beth. – Musiałam odciągać cię od niej siłą.
–To nie ja robiłem słodkie oczy do Korendila – odciął się Eryk i czekał na śmiech
Beth. Ona jednak odwróciła wzrok i przygryzła wargi. – Podoba ci się, prawda? –
spytał cicho, dziwnie niespokojny.
–On jest naprawdę kimś. Nigdy nie spotkałam nikogo podobnego. To nie tylko jeden
z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich znam, ale i jeden z najbardziej otwartych,
szczerych…
Eryk usiłował zachowywać się swobodnie.
–Rozumiem. Jest naprawdę wyjątkowy: wysoki blondyn ze spiczastymi uszami. Kto
mógłby mu się oprzeć? Zwłaszcza tym uszom… „Czy to zabrzmiało tak gorzko, jak
mi się wydaje?” – Eryku. – Beth położyła mu palce na ustach, ale on odsunął je i
mówił dalej:
–Beth, wiesz, wolałbym cię widzieć w związku z kimś w twoim typie – na przykład
człowiekiem – ale jeżeli wybierzesz Korendila, w porządku. – Odetchnął głęboko. –
Naprawdę. Poza tym nie cierpię zobowiązań, wiesz o tym, prawda? Mam nadzieję, że
będziesz szczęśliwa. Nie stanę ci na drodze. Zresztą pewnie już mnie nie
zobaczysz… mm! – Musiał przerwać, gdyż Beth pocałowała go, niemal zrzucając
przy tym z kanapy – zarówno wskutek siły, z jaką się do niego przytuliła, jak i jego
zaskoczenia.
–Emm, Bethie – zdołał wyjąkać, kiedy przerwała na tyle, by mógł złapać oddech. –
Nie namawiam cię do niczego, to znaczy, nie myśl, że ja…
Uśmiechnęła się i znów go pocałowała.
–Dżentelmen nie protestuje zbyt długo – powiedziała kpiąco, przesuwając dłonią po
jego wciąż wilgotnych włosach.
–To tylko mmm… – powiedział błyskotliwie, kiedy Beth dotknęła wargami kącika
jego ust i przesunęła się dalej, w stronę prawego ucha.
Westchnął i przestał nawet udawać, że się opiera, kiedy Beth zaczęła rozpinać
guziki jego koszuli. „Cóż, nigdy jeszcze nie udało mi się zniechęcić Beth Kentraine
do czegokolwiek, kiedy tylko wbiła to sobie do głowy.
Zresztą nie mam nic przeciwko temu…
Absolutnie nic.” Ostrożnie rozwiązał sznurki jej koszuli z Faire i przesunął palcami
po skórze, zatrzymując je na wrażliwym na łaskotki punkcie nad żebrami.
Beth, oparta policzkiem o jego ramię i bawiąca się guzikami koszuli, zesztywniała
nagle, kiedy zdała sobie sprawę, gdzie zatrzymały się jego dłonie.
–Eryku Banyon, nie odważysz się…
–Nie mam dla ciebie litości! – wrzasnął i zaczął ją łaskotać. Śmiejąc się, zaczęła się
wyrywać.
–Eryku, nie – puść mnie – au! – On jednak nie puszczał, trzymając w ramionach,
łaskocząc i całując, aż i on nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Śmiech ucichł,
ustępując miejsca spokojnemu oczekiwaniu – Eryk nigdy dotąd nie doświadczył
takiego uczucia. „Tak jakbym wiedział, że któregoś dnia to się stanie – jakbym
wiedział to od początku, odkąd poznałem Beth. Tylko dotąd sobie tego nie
uświadamiałem.” Oczy Beth spotkały jego wzrok; uśmiechnęła się lekko. Zastanawiał
się, czy przyszły jej do głowy podobne myśli. „Jej oczy są tak poważne i bezbronne,
przejrzyste aż do dna.Tak właśnie i ja się czuję – jakby nie było między nami żadnych
masek, zasłon, kłamstw i półprawd. Tylko Eryk i Beth.” Pochyliła się, żeby go
pocałować; ledwie musnęła jego usta, ale był to pocałunek bardziej namiętny i
intensywny niż wszystkie poprzednie. „To jak obietnica…” Eryk przywołał resztki
rozsądku, objął Beth i podniósł ją. Śmiała się cicho, kiedy niósł ją do sypialni i
starannie zamknął drzwi.
–Beth? – Eryk delikatnie dotknął jej nagiego ramienia. – Beth, śpisz?
–Mmm – wymruczała, odwracając się lekko w jego ramionach. „Chyba tak.” Eryk
usiadł powoli i rozejrzał się po zacienionym pokoju. Blade światło przenikało przez
zasłony, a z ulicy dobiegały pierwsze odgłosy porannego ruchu.
Beth Kentraine ciągle spała obok niego zwinięta w kłębek, z jedną ręką wyciągniętą
na całą długość. „Jest tak śliczna, kiedy śpi i uśmiecha się lekko, jakby śniła o
czymś przyjemnym. Kiedy nie śpi, też jest piękna. Kiedy jest wesoła czy smutna,
przestraszona albo zła jak osa – zawsze jest piękna. Chyba bez trudu mógłbym się w
niej zakochać. Ciekawe, czy ona o tym wie? I ciekawe, czy czuje to samo w stosunku
do mnie?” Przysunął się bliżej, chcąc ją pocałować, ale zrezygnował. „Nie, miała
wczoraj ciężki dzień, najpierw drań, który ją zaatakował, potem Perenor… Niech
jeszcze pośpi.” Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie poprzedniej nocy.
„Mógłbym się szybko przyzwyczaić do takiego trybu życia: w dzień granie na
ulicach, wieczorem koncerty ze Spiral Dance, soboty i niedziele w Faire, a noce z
Bethie.
Tylko że ona nie chce się ze mną wiązać – tak powiedziała mi w Faire. Nie chce
niczego poważnego.
Może po ostatniej nocy zmieni zdanie…
Teraz czuję, jakby stała się częścią mojego życia. Po wszystkim, co między nami
zaszło, umarłbym, gdyby powiedziała: było miło, do zobaczenia. Nigdy dotąd nikogo
tak bardzo nie potrzebowałem.” Westchnął i pogłaskał krótkie włosy Beth.
„Potrzebuję jej. Nie mogę pozwolić jej odejść, nie mogę.” Nagle usłyszał dźwięk
dobiegający z sąsiedniego pokoju. „Co to?” Nasłuchiwał chwilę; początkowo słyszał
tylko szum uliczny, ale wkrótce dźwięk powtórzył się: słaby odgłos drapania w
drewno. „Co to może być, do licha, zmutowana mysz?” Wstał cicho, starając się nie
budzić Beth, i sięgnął po spodnie. Wszedł do sąsiedniego pokoju i rozejrzał się,
szukając źródła intrygującego dźwięku.
Wtedy dostrzegł małego kota skulonego na parapecie, zaglądającego do wewnątrz
przez brudne okno. Srebrzyste futro zwierzęcia pokrywały plamy krwi. „Biedactwo,
co się stało? Wyglądasz, jakby cię potraciła ciężarówka.” Eryk otworzył okno i kot
niemal wpadł do pokoju. Przeczołgał się kilka kroków po dywanie, po czym upadł,
dysząc. „Obudzę Beth i zadzwonię po weterynarza. Właściwie możemy go od razu
zabrać, jakiś lekarz mieszka na ulicy Shermana.” Kot spojrzał na niego wielkimi,
przepełnionymi cierpieniem oczami.
A potem…
Zagrzmiał akord, jakby zagrany na rozstrojonych organach przez organistę tak
wyczerpanego, że nie wiedział już, co robi, nie interesowało go to nawet – Eryk
zamrugał.
Jeszcze sekundę wcześniej na podłodze leżał poraniony kot.
Teraz zniknął.
Eryk wpatrywał się przez chwilę nie rozumiejącym wzrokiem; przed momentem
widział kota, teraz u jego stóp leżał Korendil. Korendil zupełnie różny od pewnego
siebie wojownika ratującego Beth czy elokwentnego mówcy przekonującego Eryka,
że elfy w Los Angeles naprawdę istnieją; różny nawet od nieśmiałego chłopca,
błagającego Eryka o pomoc.
To był Kory, który przeszedł przez piekło.
Leżał na dywanie, krwawiąc i ciężko oddychając, z oczami zmętniałymi z bólu. Nic
dziwnego, skoro udo miał rozcięte na całej długości, przynajmniej na dwa centymetry
głęboko. Był posiniaczony, poparzony, pokaleczony i drżał jak osika.
–Jasna cholera! Korendil? – Głos Eryka zabrzmiał niewiarygodnie głośno w nagłej
ciszy.
Kory podniósł głowę i spojrzał na niego.
–Błogosławiona Danann – wyszeptał z trudem; na jego twarzy ulga walczyła z
cierpieniem. – Jesteś bezpieczny…
Jakby nie śmiał w to wierzyć.
–Boże!
Eryk obejrzał się. W drzwiach sypialni stała Beth, bez ubrania, za to z zaskoczeniem
i przerażeniem wypisanym na twarzy. – Chryste, co mu się stało?!
–Perenor – wyszeptał ledwie dosłyszalnie Kory. – Wiedział, że Eryk mnie obudził,
wiedział o miejscu, w którym gracie. Musiałem go od was odciągnąć, chciał was
zabić.
Próbował się podnieść, ale krzyknął z bólu. Oboje podeszli do niego. Kory patrzył
na nich z cierpieniem w oczach, wyciągając rękę jak tonący szukający koła
ratunkowego.
–Pomóżcie mi – wyszeptał, wydawałoby się, ostatnim tchem. Eryk i Beth
jednocześnie dotknęli jego dłoni.
Muzyka.
Muzyka poszarpana, poraniona, umierająca.
Eryk zadrżał; pokój zaczął znikać mu sprzed oczu, zamiast niego zewsząd napływał
ból, agonia i muzyka – Na pierwszym roku w Juilliard jeden z wykładowców Eryka
opisał dzieła Jana Sebastiana Bacha jako „budowane melodią katedry”.
To była katedra zniszczona trzęsieniem ziemi albo bombardowaniem. Połamane,
popękane łuki, sklepienia, gzymsy roztrzaskane o podłogę – Dysonans. Pęknięte
akordy, dzikie kontrapunkty, cichnące z każdą chwilą.
Umieranie. „Nie!” Eryk sięgnął w głąb, rzucił się w głąb, usiłując coś uchwycić,
związać, naprawić. Zobaczył, jak muzyka usiłuje sama się uzdrowić; jak nitki melodii
spotykają się, próbują połączyć zerwane ogniwa. „Ale ja mogę to zrobić.” Rozluźnił
się i zaczął budować podstawę, fundament, na którym wesprze się reszta – mocne
akordy akompaniamentu, jak wtedy, kiedy grał, a Bethie śpiewała. Usłyszał jej śpiew
bez słów, dobiegający z drugiej strony. Użyczała swej siły, lecz z zewnątrz; lepiej by
było, gdyby wplotła się w muzykę.
Nie myśląc o tym, sięgnął po nią i wciągnął do środka. Dobiegło go westchnienie
zaskoczenia – może nawet jego własne – i już Beth była z nimi, śpiewając mocnym,
pewnym siebie głosem.
Było ich teraz troje; trzy pieśni stanowiące część jeszcze większej całości. Melodia
Eryka i Beth otoczyły tamtą, złamaną, przelewając w nią moc, podtrzymując,
wypełniając luki.
To było jak koncert, kiedy jeden członek grupy ma wyjątkowo zły dzień.
Przejmowanie jego roli, podtrzymywanie go.
Trzecia melodia stopniowo nabierała siły; zaczęła się z nimi splatać, coraz mocniej i
bliżej…
Jak koncert? Nie, na pewno już nie. Teraz przypominało to kanon – trzy głosy
przeplatające się wzajemnie, czerpiące z siebie nawzajem radość i dające ją innym,
aż wreszcie Eryk nie mógł odróżnić, gdzie kończy się jego melodia, a zaczynają inne.
Aż wreszcie wszystkie trzy stały się jedną melodią.
I nagle muzyka rozbłysła jak płomień; to znów był Bach w transkrypcji Toscaniniego
– nie, Beethoven, Dziewiąta Symfonia, wszystkie głosy zlewające się w jedność – nie,
Dworzak, Mannheim, Mahler, Clannad, Rachmaninow;
Emerson, Lake and Palmer. Czajkowski, Vangelis, Prokofiew, Kitaro. Wszystko i
wszyscy, a jednocześnie żaden z nich. To Eryk prowadził linię melodyczną, pozostali
budowali na niej własne wariacje. Nie wiedział, dokąd zmierza, wiedział jedynie, że
było to wspanialsze od wszystkiego, co dotąd słyszał – czysta, nieskażona,
nieokiełznana pieśń, radość, unosząca go na wyżyny, o jakich nie marzył.
I nagle wrócił do rzeczywistości. „Boże, co to było?” Powoli pokręcił głową,
zamrugał, gdyż przed oczami nadal migały mu kolorowe plamy, jakby zbyt długo
wpatrywał się w światło. Nie widział wyraźnie otoczenia i nie mógł złapać tchu.
–Jasna cholera – powiedział po długiej chwili ciszy. – Co to, do diabła, było?
–Nie… nie jestem pewna. – Usłyszał obok siebie słaby głos Beth. Zamrugał znów;
kolorowe powidoki z wolna ustępowały. „Dzięki Bogu. Nie za dobrze sobie z czymś
takim radzę na głodno i bez kawy.” Potem dosłyszał czyjś oddech w dole i spojrzał
na podłogę. Obok niego leżał Kory z zamkniętymi oczami i poszarzałą ze zmęczenia
twarzą. Nadal wyglądał, jakby wrócił z bitwy – jako pokonany.
Pod jego nogą utworzyła się czerwona plama, wsiąkająca w tani dywan. „Gospodyni
oberwie mi uszy. To tyle co do kaucji za czyszczenie…
Jak mogę myśleć o takich rzeczach, kiedy Kory się wykrwawia?
Weź się w garść, Eryku. Najpierw bandaż, coś do odkażenia rany…” Beth pierwsza
zaczęła działać. Złapała starą koszulkę bawełnianą leżącą na podłodze, odwróciła się
w stronę Korendila – i zamarła, z niedowierzaniem patrząc na ranę elfa.
Długie, paskudne cięcie zamknęło się. Nadal wyglądało okropnie, ale jak po co
najmniej tygodniowym leczeniu.
A przecież minęło zaledwie kilka minut. „Widziałam tę ranę. Krwawił jak zarzynane
prosię, nogę miał rozciętą niemal do kości. Coś takiego nie może po prostu zniknąć!”
Eryk wpatrywał się w nogę Korendila. „To niemożliwe.” Wreszcie podniósł wzrok i
nad rozciągniętym na dywanie elfem uchwycił spojrzenie Beth.
–Eryku – wyszeptała bojaźliwie. – My… my go wyleczyliśmy.
–Wybacz – rzekł trzęsącym się głosem – on nie wygląda na wyleczonego, wcale nie
jest mu lepiej.
–To nie dzieje się od razu, głuptasie – odparowała, już bardziej pewna siebie, tonem
dobrodusznej kpiny w głosie.
–Ale…
–Spójrz na jego nogę, Banyon! Spójrz na krew i powiedz, że go nie uzdrowiliśmy!
Spojrzał na krew na dywanie i poczuł, że blednie.
–Słuchaj – odezwał się pospiesznie – przede wszystkim zanieśmy go do łóżka,
dobrze?
Beth rzuciła mu ostre spojrzenie.
–Czyżby nie podobała ci się myśl, że kogoś uzdrowiłeś?
Dziwny ton jej głosu sprawił, że Eryk powiedział to, co naprawdę myślał – nie to, co
powiedziałby w innych okolicznościach.
–Tak – rzekł powoli. – W tym właśnie problem. Może za bardzo podoba mi się ta
myśl.
Beth przechwyciła jego zamyślony wzrok i pokiwała głową.
–Wiem, o co ci chodzi.
Schyliła się i ostrożnie uchwyciła Korendila pod ramiona.
–Ty weź go za nogi. Zanieśmy go do sypialni.
Eryk siedział na krawędzi łóżka i spoglądał na Korendila. „Elf. Mój elf. Ten, który
niemal dał się zabić, ratując moją bezwartościową skórę.
Dlaczego ktoś miałby aż tak się dla mnie narażać?” Kory spał spokojnie. Oczy miał
podkrążone, na twarzy i szyi widoczne zadrapania i sińce, zaś skórę tak bladą, że
niemal przeźroczystą. „Boże, to prawda. On przeszedł piekło…” Jasne włosy
Korendila rozsypały się po poduszce i twarzy; elf potrząsnął głową i zamruczał coś w
swoim języku. Eryk wyciągnął rękę i pogłaskał jego czoło, mechanicznie usiłując
odpędzić koszmary – i zamarł z palcami we włosach Korendila. „Co ja robię?” Zanim
zdołał cofnąć rękę, Korendil otworzył oczy i Eryk został złapany w potrzask
szmaragdowego spojrzenia. Otrząsnął się dopiero wtedy, kiedy Kory dotknął jego
dłoni.
–Bardzie?
–Tylko sprawdzałem, czy wszystko w porządku – odrzekł Eryk. „Staram się być miły
dla przyjaciela, oto co robię. W dodatku ten przyjaciel omal nie zginął, próbując mnie
chronić. To wszystko.” – Korendilu, proszę, nie nazywaj mnie bardem – powiedział i
z rozmysłem dokończył gest, odsuwając włosy z oczu elfa. „Ma wspaniałe włosy.
Znam takich, którzy mogliby zabić za taką czuprynę.” – Czy mógłbyś mnie nazywać
Kory, jak to robisz w myślach? – uśmiechnął się niepewnie elf. – Tak nazywają mnie
przyjaciele.
Eryk odpowiedział uśmiechem.
–Jasne, jeśli chcesz. Wolę, żebyś mnie traktował jak przyjaciela, a nie jak pomnik na
cokole. – „Rzeczywiście, wolałbym” – pomyślał, kładąc dłoń na ramieniu elfa.
„Chryste, on niemal zginął w mojej obronie. Co zrobiłem, żeby na to zasłużyć?” Eryk
niezręcznie pogłaskał Korendila po ramieniu.
–Odpocznij, Kory. W tej chwili nie uratowałbyś nawet karalucha.
–A co ty będziesz robił? – Oczy elfa śledziły Eryka, kiedy wstał i poszedł w kierunku
drzwi.
–Beth uważa, że ma sposób na utrzymanie z daleka nieproszonych gości. Poszła po
coś, czego potrzebuje, a kiedy wróci, ma zamiar zająć się ochroną tego mieszkania.
Potem porozmawiamy z jej przyjacielem, który może nam pomóc. Wydaje się, że
tamci wiedzą o nas wszystko, a my o nich nic.
Kory westchnął i poprawił się, usiłując ukryć grymas cierpienia. Eryk przysunął się.
–Jesteś pewien, że wszystko w porządku? – zapytał, dotykając jego ramienia. –
Może chcesz, żeby jedno z nas zostało z tobą?
Elf z wyraźnym wysiłkiem podniósł rękę i ujął dłoń Eryka.
–Nie, nic mi nie będzie. Naprawdę, Eryk. Potrzebuję tylko snu. Ale – dziękuję.
Dziękuję za wszystko. „Za co?” – Przecież to ty mnie chroniłeś, a teraz mi
dziękujesz?
–Ocaliłeś mi życie dziś rano – odrzekł Kory. – Nie musiałeś tego robić, nie wiązało
cię nic prócz obietnicy, że pomożesz elfom. Tak…
Eryk zadrżał. Budziły się w nim uczucia, których nie znał i nie rozumiał. „Chyba on
ma rację. Cóż, po prostu nie mogłem go zostawić na podłodze, żeby wykrwawił się
na śmierć.
To śmieszne – patrzy na mnie, jakbym był dla niego całym światem. To jest
kłopotliwe, nawet więcej niż kłopotliwe. Boże, gdyby był dziewczyną, miałbym ochotę
go pocałować.
Może nawet więcej. Ja… Boże, dlaczego o tym myślę? O mężczyźnie?!” – Tak,
Eryku. Dziękuje ci.
Kory puścił dłoń Eryka; dziwny nastrój minął. Eryk zawahał się i jeszcze raz odsunął
włosy z twarzy elfa.
–W porządku, kolego – rzekł łagodnie. – Przyjmuję twoje podziękowanie. Ja też ci
dziękuję, za to, że próbowałeś mnie wczoraj uratować. Teraz zaśnij, dobrze? Zostaw
walkę nam.
Kory uśmiechnął się i zamknął oczy. Eryk pogładził go po ramieniu i wyszedł z
sypialni, by nie zdarzyło się coś jeszcze, czego nie będzie rozumiał.
W sąsiednim pokoju usiadł na kanapie i oparł głowę na rękach. „Nie rozumiem tego.
Co się ze mną dzieje? Co ja w stosunku do niego czuję i dlaczego? To elf, nawet nie
człowiek!
Boże, muszę się napić. Chociaż łyk.
Albo kilka.
Albo może po prostu całą butelkę.”
WALKA ZA OBCYCH
–Dwie części kawy, dwie łyżeczki cukru, jedna część bushmills…
Eryk odmierzył whisky, po czym dla pewności dolał do kubka jeszcze trochę. „Po
wszystkim, co się zdarzyło w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin,
potrzebuję małego irlandzkiego śniadanka.” – Czy nie za wcześnie?
W drzwiach kuchni stanęła Beth. Eryk wzruszył ramionami.
–Według moich norm wcale nie jest wcześnie.
–Za dużo pijesz, Banyon – powiedziała Beth, stawiając na stole torbę z zakupami.
Zmierzyła go zamyślonym spojrzeniem; nagle całkowicie zmieniła nastrój, dając mu
prztyczka w nos i ciepły pocałunek na dzień dobry. Przez chwilę Eryk miał nadzieję,
że pocałunek rozwinie się w coś więcej, ale Beth odsunęła się i potrząsnęła głową,
dotykając palcem jego ust.
–Obowiązek wzywa, kolego. Musimy porozmawiać z moim przyjacielem, potem jest
zlot obrońców Faire. Może uda nam się dowiedzieć nieco więcej o tym, co niektórzy
robią i jak możemy im przeszkodzić. – Jej oczy rozbłysły na moment. – Z
przyjemnością pokrzyżowałabym ich plany. „Oni to oczywiście Perenor i piękna
nieznajoma, której wciąż nie mogę sobie przypomnieć.” Eryk niechętnie puścił Beth i
zajął się swoją kawą po irlandzku, ciepłą i mocną, jednak nie tak ciepłą jak Beth. „Do
licha, chciałbym, żeby Beth miała mniejsze poczucie obowiązku, a większe, hmm…
wyczucie chwili.” Beth odwróciła się od Eryka i sięgnęła po torbę. Zaszeleścił papier.
–Co tam jest? – zaciekawił się Eryk, zaglądając jej przez ramię. „Wygląda na jakieś
zioła, książki i – nóż? Niezbyt przyjemne narzędzie, ma ze trzydzieści centymetrów.”
– To moja torba pełna cudów. – Beth odsunęła go, sięgając do wnętrza. Wyjęła
czerwone jabłko i rzuciła je Brykowi. Udało mu się złapać bez upuszczania kubka z
kawą. – Oraz ze śniadaniem. Lepszym niż to. – Wskazała głową kawę. – Jak tam nasz
pacjent? – Śpi, przynajmniej spał w chwili, kiedy sprawdzałem. Wygląda naprawdę
lepiej. To zdumiewające… – Eryk ugryzł owoc w teatralnej imitacji Toma Jonesa.
Beth wyjęła długi nóż i wsunęła go za pasek.
W następny kęs Eryk włożył jeszcze więcej uczucia.
Zignorowała go.
Westchnął dramatycznie.
Nadal nie zwracała na niego uwagi. Nalała wody z kranu do szklanki starannie
wsypała do niej trzy szczypty soli. Eryk dał za wygraną, napił się kawy i zajął się
jabłkiem.
–Co robisz? – zapytał, siadając na kuchennym stole.
Ze zmarszczonym w skupieniu czołem przykryła szklankę dłonią.
–Tworzę krąg ochronny. Potem pomedytuję chwilę, żeby narzucić wrażenie, że
nikogo tu nie ma – ani nas, ani Korendila.
Przyjął to bez mrugnięcia okiem. Tydzień temu prychałby ze śmiechu w jabłko,
jednak tydzień temu nikt nie rzucał nim o ścianę za pomocą magii, nikogo magią nie
wyleczył. „Chyba zaczynam się przyzwyczajać. Ten «krąg ochronny» nieźle brzmi.
Dobrze, że Beth wie, jak się zabrać za budowanie czegoś takiego. Budowanie to
dobre słowo. Chciałbym zrozumieć, na czym to polega.” Beth zamieszała nożem
wodę w szklance i zaczęła chodzić po pokoju, kropiąc ściany.
–Na tym właśnie polega budowanie warstwy ochronnej – wyjaśniła, jakby usłyszała
jego myśli. – Księga Czarownic, strona sto pierwsza, Banyon. Sól i woda bronią
dostępu wszelkim niepożądanym gościom. Zakreślasz krąg słoną wodą, upewniając
się, że nie pominąłeś okien i drzwi.
–Nigdy dotąd nie miałem dziewczyny, która pominęłaby okna – zakpił Eryk.
Beth rzuciła mu ostre spojrzenie i ciągnęła: – Nieważne, czy w to wierzysz, czy nie.
Wyobraź sobie, że to coś w rodzaju rosołu: jeśli nawet nie pomoże, na pewno nie
zaszkodzi. Ja w to wierzę i ja buduję barierę – to jest najważniejsze.
Zatrzymała się przy oknie, spryskała szybę i znów wyjęła nóż. Eryk zatopił zęby w
jabłku i przyglądał się Beth rysującej nożem na szybie zarys pentagramu. To samo
powtórzyła przy kolejnym oknie. „Wygląda to dziwacznie, ale w jakiś sposób pasuje
do Beth. Ostra jak nóż, zawsze wie, czego chce, czasami bardzej niż dziwna. Chyba
między innymi dlatego tak mnie intryguje i pociąga.” Wrócił myślą do wydarzeń
poprzedniej nocy, a raczej tego, co z niej pamiętał. Jak wczoraj.
Pełno w niej sprzeczności – bywa silna i niezależna, innym razem zaś słodka i
bezbronna. Samo przyglądanie się jej przywodzi mi na myśl…” Eryk ukrył się za
kubkiem z kawą, zadowolony, że Beth nie widzi jego rumieńca. „Boże, czy tylko o
tym umiem myśleć? Wystarczy, że na nią spojrzę – i mam ochotę zaciągnąć ją do
łóżka. To chyba przez jej uśmiech, sposób, w jaki na mnie patrzy…” Nagle
przypomniał sobie spojrzenie zielonych oczu. „Najbardziej niesamowite wydaje mi się
to, że dokładnie tak samo patrzył na mnie Kory. Poważnie i szczerze – jakby
obiecywał, że nigdy mnie nie okłamie, nigdy świadomie nie skrzywdzi; w dodatku –
jakby się o mnie martwił. To nieśmiałe dotknięcie jego ręki…” Eryk potrząsnął głową,
usiłując odpędzić kłopotliwe wspomnienia i równie kłopotliwe emocje, jakie budziły.
„Nie rozumiem. Beth, w porządku – od dawna ją lubię i myślę, że moglibyśmy
stworzyć udany związek. Ale Kory? To elf, w dodatku mężczyzna, nie powinienem
odczuwać wobec niego takich emocji.
A jednak – tak czuję.
Boże, co się ze mną dzieje? Takie uczucia do mężczyzny?” – Eryku. – Usłyszał głos
i podniósł głowę. Beth skończyła spryskiwanie wodą pokoju i stała w drzwiach
sypialni. – Teraz będę potrzebowała spokoju, żeby wszystko zakończyć –
powiedziała. – Nie wchodź do sypialni i nie otwieraj żadnych drzwi, dobrze? Zajmie mi
to tylko kilka minut.
–Jasne – odrzekł, pociągając kolejny łyk kawy po irlandzku.
–Zostanę tutaj.
–Dzięki. – Beth weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. „Ostatnio zdarzyło się
zbyt wiele dziwnych rzeczy, nic dziwnego, że mózg mi paruje. Stąd to uczucie do
Korendila. Wszystko stanęło na głowie, w pamięci mam czarną dziurę – na przykład
w ogóle nie przypominam sobie tej kobiety, o której opowiadała Beth.” Zamknął na
chwilę oczy, czując pierwszą zapowiedź nadchodzącego bólu głowy. Nagle pojawił
się przed nim czysty obraz pięknej kobiety o jasnych włosach. Wyciągała do niego
ręce.
Bardzie, czy myślisz o mnie?
Zaskoczony Eryk otworzył oczy i rozejrzał się wokół. „Co u licha? Przez chwilę
miałem wrażenie, że ktoś do mnie mówi. Ale przecież nikogo tu nie ma. Może to
telewizja u sąsiadów.” Wtedy znów usłyszał ten niski, pieszczotliwy głos, szepczący
prosto do ucha.
Jestem tutaj, Eryku.
Zamrugał, coraz bardziej zdezorientowany. „Co takiego?” Zamknij oczy i myśl o
mnie, Eryku, myśl, a przyjdę do ciebie…
Posłusznie zamknął oczy i zobaczył ją. Burza złocistych włosów spadająca na
odsłonięte ramiona, błękitne, promienne oczy, krwistoczerwone, uśmiechnięte usta.
Była naga – i ten widok przyprawił go o palpitacje.
Nie zapomniałam o tobie, Eryku. Nie mogłabym. Jesteś moją tęsknotą, rozpalasz we
mnie ogień. Śnij o mnie, myśl o mnie jeszcze przez chwilę, a znajdę cię i będziemy
razem.
Nadal uśmiechnięta, przysunęła się bliżej. Z oddali napłynęła muzyka, spokojna
melodia, stopniowo nabierająca siły; zabrzmiał cichy śpiew. #Na sól i wodę, ostrze i
wolę Nikt nie zagrozi myślą ni czynem Tym, co w kręgu się znaleźli;
To moją mocą pieczętuję. „Co się dzieje?” – pomyślał oszołomiony. „Dlaczego czuję
się dziwnie?” Usiłował zatrzymać spojrzenie na którymś z przedmiotów w pokoju,
wstać, poruszyć się, lecz coś mąciło jego myśli i wzrok, zwalniało bieg czasu,
zaludniając pokój ruchliwymi cieniami. Z kątów wypełzła ciemność.
Nie myśl, Eryku, poddaj się uczuciom. Zamknij oczy, a ja cię znajdę…
Eryk jeszcze raz zamknął oczy. Dotyk jej dłoni sprawił, że zapomniał o całym
świecie. Stała przytulona, gładząc go; czuł jej ciepły odech na piersi – „Beth? Nie,
ona jest w pokoju obok. Kto…” Śpiew przycichł, zagłuszony tętnieniem krwi w
uszach Eryka. Istniała jedynie tajemnicza nieznajoma, jej ciepłe ciało i jedwabista
skóra; usta, dotykające w ciemności jego ust – pocałunek przyprawiający o zawrót
głowy. Ostatnie trzeźwe myśli uleciały pod wpływem tęsknoty i pragnienia.
W jego umyśle ciągle brzmiał szept. Śnij o mnie, bardzie. Jeszcze chwila, a będę
przy tobie…
Dobrze. – Eryk usłyszał swoją odpowiedź. – Tak, będę o tobie marzył, będę śnił,
czekam na ciebie.
Poczuł jej cichy śmiech i jej myśli, ogarniające go, sięgające po niego.
Tak blisko, jeszcze chwila i…
Nagle rozległ się głos Beth. #Na najgłębszy ogień, spelnij me żądanie:
Tak jak zechcę, niech się stanie!
Między Erykiem a nieznajomą coś zamknęło się z trzaskiem, jak drzwi. Poczuł jej
zaskoczenie i wściekłość. Cichy głos zamilkł.
Eryk otworzył oczy i zamrugał. „Co do… spałem? Boże, to jak sen na jawie. Nie
zdarzyło mi się coś takiego od czasu, kiedy wykradłem ojcu Jeffa «Playboya».
Miałem wtedy kilkanaście lat, nie więcej.” Rozejrzał się po pokoju i powoli potrząsnął
głową. „Wydawałoby się, że po ostatniej nocy nie będę myślał o seksie przynajmniej
przez całe przedpołudnie!” Po sekundzie Beth weszła do pokoju ze szklanką i nożem
w rękach. Spojrzała na Eryka, odłożyła rekwizyty na stół i przyjrzała się przyjacielowi
uważnie.
–Dobrze się czujesz? Blado wyglądasz.
–Jestem trochę zmęczony. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się do niej
porozumiewawczo. – Chyba za krótko spałem w nocy.
Szturchnęła go przyjacielsko i przeciągnęła ręką po jego włosach.
–Może tej nocy się wyśpisz – szepnęła mu na ucho – ale nie liczyłabym na to.
Złapał ją za ręce, przyciągnął do siebie i pocałował.
–Czy naprawdę musimy iść do twojego znajomego? Znam lepszy sposób na
spędzenie popołudnia.
–Koniecznie – odrzekła. – Poza tym nasz pacjent ciągle śpi. Nie chcę mu
przeszkadzać.
–Nie obudził się, kiedy śpiewałaś? – spytał Eryk.
Beth spojrzała na niego dziwnie.
–Eryku, ja nie powiedziałam nawet słowa na głos – odezwała się po krótkiej ciszy.
„Tak? W takim razie co usłyszałem przed chwilą? Znów to samo. Mam dość. Jak
tego snu o blondynce, tego, co czuję przy Korendilu. Nie daję sobie rady, już nie
mogę…” – Jak… jak się czuje Kory? Jak wygląda?
–Chyba dobrze – powiedziała Beth. – Jest bardziej wytrzymały, niż się wydaje na
pierwszy rzut oka. Myślę jednak, że może później powinniśmy go przenieść do mnie
– tam osłony są silniejsze, budowałam je latami. Tu w kilka minut niewiele mogłam
zdziałać. – Spojrzała na zegarek. – Słuchaj, jeśli wyjdziemy zaraz, złapiemy mojego
przyjaciela w domu, a potem zdążymy na spotkanie. Chciałabym, żebyś poznał Phila.
To on pierwszy powiedział mi o elfach w Los Angeles.
–Jasne – odezwał się Eryk, wstając. – Kim on jest?
–Spodoba ci się – zapewniła go Beth, kiedy szli do drzwi. – Jest równie szalony jak
my. Musi być – pracuje w wytwórni filmów animowanych.
Niezależnie od powagi sytuacji Phil zawsze wywoływał uśmiech na ustach Beth.
Kolejna wizyta nie stanowiła wyjątku.
–Beth, kochanie, miło cię znów widzieć. – Zwodniczo wątły mężczyzna uściskał ją i
odsunął się kilka kroków, obrzucając ją uważnym spojrzeniem. – Świetnie wyglądasz,
malutka – oczy ci znów błyszczą i masz wspaniałą figurę. Mam nadzieję, że jesteś
zajęta? – Spojrzał wymownie na Eryka.
Oczywiście Eryk zaczerwienił się. „Banyon, już nigdzie cię nie zabiorę!” – U mnie
wszystko w porządku, Phil – powiedziała Beth, całując serdecznie jego
pomarszczony policzek. – To Eryk Banyon, mój przyjaciel. Eryku, to Phil Osborn.
Przyszliśmy tu z powodu naszego przyjaciela, któremu nie powiodło się zbyt dobrze.
–Usiądźcie więc i opowiedzcie mi wszystko. – Phil wprowadził ich do małego
pokoiku, a sam zniknął w kuchni. Po kilku minutach wrócił z trzema puszkami coca-
coli. Wręczył im po jednej i usiadł w swym ulubionym wytartym fotelu. Beth
zauważyła spojrzenie Eryka ślizgające się po ścianach obwieszonych klatkami z
filmów rysunkowych i rysunkami – i uśmiechnęła się do siebie. „Na jakiś czas mamy
Eryka z głowy. Pamiętam, co się ze mną działo, kiedy pierwszy raz tu przyszłam!” –
Nasz przyjaciel to elf – zaczęła Beth, siedząca na kanapie naprzeciw Phila.
Phil zerwał się, lecz usiadł z powrotem.
–W końcu spełniło się twoje życzenie, malutka? – Ściszył głos. – Czy możemy o tym
rozmawiać przy tym młodym człowieku?
Westchnęła.
–On wie o wszystkim i jest w to zamieszany nawet bardziej niż ja.
–Aha. – Phil zastanawiał się przez chwilę. – Coś mi mówi, że twoje doświadczenie
nie należało do najprzyjemniejszych.
–Masz rację, wujku Phil. – Beth zmarszczyła czoło i szybko streściła mu wydarzenia
poprzedniej nocy. „Mam wrażenie, jakby minął rok…” – Elfy znalazły się w
niebezpieczeństwie – zakończyła – a biedny Kory oberwał najbardziej.
–Od kogo? – Phil w zamyśleniu przeciągnął dłonią po siwych włosach. Uwierzył bez
zastrzeżeń w całą historię. Nic dziwnego, przecież to on opowiedział jej o elfach,
kiedy jeszcze była dzieckiem – a kiedy dorosła, przekonał ją, że elfy istnieją
naprawdę.
–Jeden z elfów, Perenor, należy do grupy chcącej zniszczyć Faire, pod którym leży
ognisko magii. – Beth napiła się i pochyliła do przodu. – Pamiętam historie, które mi
opowiadałeś i pomyślałam, że może wiesz coś, co pomogłoby nam zniweczyć plany
Perenora albo obudzić resztę elfów, żeby zdołały uciec przed zniszczeniem węzła.
Phil zamyślił się.
–Dotąd nie miałem o tym pojęcia. Większość elfów jest pogrążona w tak głębokim
śnie, że nie zdołalibyśmy obudzić ich nawet dynamitem. Ktoś usiłuje zniszczyć
ognisko magii? To zła nowina, Beth. Bardzo zła.
–Wiem, Phil – odrzekła cierpliwie Beth. – Dlatego przyszliśmy do ciebie. Może wiesz
coś, co mogłoby nam pomóc?
–Beth twierdzi, że wiesz mnóstwo o elfach – odezwał się Eryk z przeciwległego
końca pokoju, gdzie oglądał oprawioną w ramki klatkę z filmu o królewnie Śnieżce.
Phil podniósł brwi tak szybko, że wydawało się, iż nagle skoczyły do połowy czoła.
–Ty też w to wierzysz? Hmm – zwrócił się ku Erykowi i obrzucił go długim
spojrzeniem. – Beth powiedziała ci, że wiem coś o elfach, tak? Miała rację.
Przyjaźniłem się nawet z kilkoma z nich. Dawno temu, kiedy dopiero zacząłem pracę
– czy Beth wspomniała także, że to ja stworzyłem Kaczora-Obrońcę? To do dzisiaj
jedna z moich ulubionych postaci. Chroni świat przed faszyzmem i myśliwymi…
–Phil – przerwała delikatnie Beth – mówiłeś o elfach.
–A tak, racja. Gdzie to stanąłem? – Uśmiechnął się nagle z łobuzerskim wyrazem
twarzy. Wyglądał jak chłopiec, któremu upiekła się kara za kolejny wybryk.
Eryk zdziwiony patrzył na Phila, jakby nie mógł pogodzić tego, co widzi, z tym, co
wcześniej dowiedział się od Beth. „Czy on widzi coś, czego ja nie dostrzegam?” Phil
znów się uśmiechnął. Beth zaczęła coś podejrzewać. Nie do końca wiedziała, o co
chodzi, ale wydawało się jej, że Phil zaczyna z nimi grać.
–Zacząłem pracę w trzydziestym ósmym w Warner Brothers, potem przeniosłem się
do Disneya.
–Wujku Phil…
–Już przechodzę do rzeczy! To się zdarzyło kilka lat później, pracowałem wtedy
tutaj, w Burbank. Wtedy zobaczyłem pierwszego elfa. Oglądaliśmy właśnie zdjęcia do
jednego z pierwszych kolorowych filmów animowanych – pewnie wy tego nie
pamiętacie – kiedy zauważyłem siedzącego kilka foteli dalej nieznajomego.
Początkowo myślałem, że to ktoś z kierownictwa wpadł zobaczyć, nad czym
pracujemy, ale potem…
Oczy starszego mężczyzny rozjaśniły się, a głos złagodniał pod wpływem
wspomnień.
–Kiedy włączono światła, zobaczyłem go wyraźnie. Był bardzo wysoki, ubrany
bardzo dziwacznie, miał wspaniałe, kręcone, jasne włosy do ramion. Do waszej
wiadomości: w tamtych czasach nikt, zwłaszcza na stanowisku kierowniczym, nie
nosił długich włosów. Boże, wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie księcia z
bajki o królewnie Śnieżce. Co ja z nim przeżyłem! Szef nie lubił długich włosów u
mężczyzn i nie zatwierdził mojego projektu księcia – nawet bogów greckich
pokazałby ostrzyżonych na jeża!
–Wujku Phil…
–Właśnie, facet. Siedział tam, patrzył na mnie i uśmiechał się. Najdziwniejsze było
to, że wszyscy inni zdawali się go nie zauważać. Jakby w ogóle go nie było. Kiedy
zobaczyłem jego uszy, stwierdziłem: albo to elf, albo ja się upiłem. A na pewno się
nie upiłem, przynajmniej nie wtedy. Dostrzegł moje spojrzenie i uśmiechał się dalej. A
potem… potem nachylił się do mnie i wyszeptał: „Nieźle ci wyszła ostatnia scena,
Phil. Popełniłeś tylko jeden błąd: róg jednorożca jest srebrny, nie złoty!” Przez pokój
poniósł się grzmiący śmiech Phila. Eryk uśmiechnął się.
–Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem księcia Terenila. Chciałem porozmawiać z nim
dłużej – w końcu po raz pierwszy spotkałem elfa – więc odpowiedziałem mu: „Kto
słyszał o jednorożcach na folii? To wszystko tylko bajka!” Roześmiał się i powiedział,
że powinniśmy o tym porozmawiać. Omal mnie nie rozsadziło. Pomyślcie tylko: ja i
elf! Kupiliśmy w barku kanapki i usiedliśmy pod drzewem. Rozmawialiśmy o
wszystkim: sztuce, filmie, elfach i ludziach. Okazało się, że on uwielbiał kreskówki –
uważał za niewiarygodne, że można stworzyć postacie za pomocą głosu i odrobiny
farby. Jak na filmowca i księcia elfów mieliśmy wiele wspólnego. – Potrząsnął głową.
– Naprawdę podobał mu się Kaczor, mój ulubiony…
–Wujku – wtrąciła Beth ostrzegawczo, rozumiejąc wreszcie podstęp Phila. – Możesz
grać zdziecinniałego staruszka przed wszystkimi innymi, ale na mnie to nie działa.
Mężczyzna podniósł w jej stronę puszkę. Nie wyglądał na skruszonego.
–W porządku, dziecko. Tak, to były piękne czasy. Spotykaliśmy się kilka razy w
tygodniu, razem jedliśmy i rozmawialiśmy – oczy Phila pociemniały – dopóki nie
nadeszły masowe zwolnienia. – Westchnął i rozsiadł się wygodniej. – Wtedy było mi
ciężko, jak wielu moim kolegom z pracy. Leila, moja żona – wtedy jeszcze żyła –
pracowała w sklepie. Początkowo mogliśmy się utrzymać z jej pensji i z
oszczędności, ale w końcu zaczęło nam brakować pieniędzy. Akurat kiedy
pomyślałem, że będę musiał znów zatrudnić się jako strażnik, odwiedził nas książę
Terenil. Miał w ręce skórzany woreczek. Beth, czy mówiłem ci, że Leila też mogła
widzieć elfy? To była wspaniała kobieta. Bardzo mi jej brak.
Zamilkł na moment i wpatrzył się w przestrzeń z takim smutkiem w oczach, że Beth
nie miała serca znów go naprowadzać na właściwy temat.
–Najlepsze, co mi się w życiu zdarzyło, to Leila – powiedział miękko. – Boże, jak ja
za nią tęsknię…
Jego oczy były tak pełne smutku, że Beth zajęła się dokładnym oglądaniem swojej
puszki, bojąc się zakłócać bardzo prywatną chwilę zadumy.
Phil chrząknął i napił się coli.
–Tak, mogła widzieć elfy; oboje z Terenilem bardzo się starali podtrzymać mnie na
duchu, kiedy straciłem pracę. Wtedy odwiedził nas Terenil. Mówił, że nagle naszła go
ochota na kawałek ciasta Leili – kiedy jednak je zjadł, powiedział: „Jestem wam coś
winien za gościnność” – i otworzył woreczek. Wysypał z niego na stół całą garść
błyszczących kamieni, szlachetnych kamieni. Omal mi szczęka nie odpadła, a Leila
zaczęła płakać, a potem uściskała Terenila. Nie chciał nam powiedzieć, skąd wziął
klejnoty – tylko tyle, że nie są kradzione. Leila sprzedała je jubilerowi i mogliśmy
utrzymać się do czasu, kiedy odzyskałem pracę. „Nigdy dotąd nie słyszałam tej
historii, wujku Phil.” – Zaraz potem Terenil zabrał mnie na drugą stronę… nie wiem
dokładnie czego. Elfy nazywają to miejsce „krajem pod wzgórzem.” To była
przygoda! – Z jego oczu zniknął smutek; teraz patrzył na coś pięknego, lecz bardzo
odległego.
–Czy kiedykolwiek spotkałeś Perenora? – zapytała Beth.
Phil przytaknął, poważniejąc.
–Tak. Pewnego popołudnia byliśmy z Terenilem w zagajniku, wiesz, tam, gdzie
kiedyś się spotykali i bawili. Jedliśmy pomarańcze i rozmawialiśmy – w tamtych
czasach, wiele lat przed twoim urodzeniem, Beth, większość doliny San Fernando
porastały sady pomarańczowe. Nagle Terenil wstał. Był skupiony, jak wtedy, kiedy
nadsłuchiwał czegoś, czego ja nie mogłem usłyszeć. Po chwili ruszył przed siebie;
nie wiedziałem, co się dzieje, ale poszedłem za nim.
Phil zacisnął usta.
–Tam, na skraju lasu, zobaczyłem przystojnego, siwowłosego elfa z ludzkim
chłopcem. Siedzieli na trawie; z tego, co mogłem dostrzec, nie robili nic, lecz
chłopiec miał taki wyraz twarzy, jakby ktoś nafaszerował go narkotykami. Terenil
zaczął krzyczeć na drugiego elfa, że uprawia zakazaną magię i że krzywdzi chłopca.
Perenor tylko wzruszył ramionami, więc Terenil po prostu chwycił chłopca za ramię i
odszedł z nim. Perenor wyglądał, jakby chciał zabić Terenila na miejscu; potem
spojrzał na mnie – poczułem, że z braku Terenila jest gotów zabić mnie – i czym
prędzej uciekłem.
Mężczyzna wpatrzył się w swoją puszkę w poszukiwaniu odpowiedzi, jednak nie
znalazł jej tam.
–Chłopiec był w okropnym stanie, jakby zgubił się gdzieś wewnątrz siebie i nie mógł
trafić z powrotem. Teraz nazywają takie dzieci autystycznymi. Odprowadziłem go do
domu, do rodziców, lecz nie wspominałem o elfach. Powiedziałem, że znalazłem go
wałęsającego się po sadzie. Jego rodzice opowiadali, że to było wspaniałe dziecko,
prawdziwe żywe srebro o pięknym dźwięcznym głosie. Jednak po spotkaniu z
Perenorem chłopiec przestał mówić i słyszeć. Po kilku miesiącach, kiedy wróciłem
dowiedzieć się, co u niego, okazało się, że zginął w wypadku. Przechodził przez
ulicę; kierowca trąbił, lecz chłopiec nie usłyszał klaksonu. – Phil zamilkł na chwilę i
pociągnął łyk napoju, jakby chciał zmyć gorycz.
–Podobno w jakiś czas potem Terenil wykluczył Perenora ze wspólnoty elfów. Kilka
lat później Perenor znalazł sobie ludzką żonę. Urodziła się im jasnowłosa
dziewczynka; zdaje się, że nazwali ją Arianrhod. Terenil tłumaczył mi, w jaki sposób
dziewczynka odziedziczyła magię i ludzką, i elfią, ale już nie pamiętam dokładnie, o
co chodziło. Minęło wiele lat. „Jasnowłosa dziewczynka – tak, to ma sens! To ta
wiedźma, która była z Perenorem zeszłej nocy. Jego córka.” Kątem oka Beth
dojrzała, że Eryk wzruszył ramionami. „Może doszedł do tego samego wniosku albo
przypomniał sobie coś z tamtego wieczoru w klubie. Do diabła, niezbyt miła parka.” –
Czy nie wiesz nic więcej o Perenorze lub jego córce? Coś, co mogłoby nam pomóc.
Phil niespodziewanie uśmiechnął się i podniósł swoją puszkę.
–Jasne. Zaproś ich na coca-colę i masz ich w garści.
–Co masz na myśli? – zdziwiła się Beth.
Phil napił się i spojrzał na naczynie z namysłem.
–Wiele lat temu Terenil mi o tym powiedział. Kofeina. Dla nas to jedna z wielu
używek, dla elfów – śmiertelna trucizna. W niewielkich dawkach działa jak narkotyk,
pogrąża je we śnie, nawet jeśli przedtem nic im nie było. Większa porcja powoduje
przedawkowanie i śmierć.
–Hmm – zamyśliła się Beth. – Bardzo pożyteczna informacja, choć nie wiem, w jaki
sposób moglibyśmy przytrzymać Perenora na tyle długo, by wlać mu do gardła
szklankę kawy. – „Mimo wszystko zrobiłabym to z wielką przyjemnością…” – Poza
tym nie wiadomo, czy kofeina działa tak samo na jego córkę, która jest
półczłowiekiem. – Phil poprawił się w fotelu i spojrzał na Eryka. – Jesteś bardzo
cichy, młody człowieku.
–Myślę – odrzekł Eryk spokojnie. – To oni rozdają karty, prawda? Właściciele
zagajnika już go sprzedali projektantom centrum handlowego. W ten sposób
magiczny węzeł zostanie zniszczony. W jakiś sposób Perenor kieruje tym wszystkim.
Chodzi o to, że on sam jest potężnym elfem, ale to korporacja odwala za niego
brudną robotę. Jak można ich powstrzymać? Nie walczy się magią z ludźmi interesu.
–Dziwi mnie jedno – rozważał głośno Phil. – Perenor chce zniszczyć węzeł, a
przecież on sam jest elfem i ucierpi na tym tak samo, jak wszystkie elfy. On również
zapadnie w sen, a potem, kiedy wyczerpie się jego moc, zniknie. A jaką krzywdę
wyrządzi strata magii całemu Los Angeles…
–Jaką? – zaciekawił się Eryk. – Po prostu zaszkodzi elfom, tak?
Phil potrząsnął głową.
–Niestety, chodzi nie tyko o to. Nie zdajesz sobie sprawy, ile zawdzięczamy
obecności magii. Dzięki niej powstał tutaj przemysł filmowy i muzyczny. Magia daje
elfom życie, ale także wzbogaca ludzką zdolność tworzenia sztuki, ludzką duszę. Bez
niej moglibyśmy zająć się najwyżej montowaniem samochodów, bo akurat tyle
romantyzmu miałyby nasze filmy.
Eryk spojrzał na niego z zaskoczeniem. Phil obracał puszkę w palcach. – Wiecie, w
niektórych miejscach magia już znikła – w Detroit, w Jersey Turnpike. Tam wasza
wyobraźnia, wasza dusza umarłaby. Pomyśl o tym.
Beth pomyślała. „Może właśnie dlatego ciągle mieszkam w Los Angeles. Panuje tu
inna atmosfera, ludzie usiłują tworzyć, pragną dokonać czegoś znaczącego. To
najważniejsza magia, magia ludzkiego serca. Jeśli ona zniknie…” – Teraz chciałbym
się dowiedzieć – ciągnął Phil – co skorzysta Perenor na zniszczeniu węzła w
zagajniku. Postaram się trochę powęszyć. Większość elfów, które znam, śpi, ale
może zdołam się z którymś porozumieć. Tymczasem – dodał, zerkając na Beth i
Eryka – spróbujcie porozmawiać z przedstawicielami korporacji. Sprawdźcie, czy
rozumieją, co robią. Oczywiście, nie zdradzajcie się z niczym, bo wezmą was za
wariatów. Nie mam ochoty wyciągać cię ze szpitala psychiatrycznego, Beth.
–Postaram się zachować ostrożność, wujku – uśmiechnęła się Beth. – Po południu
wybieramy się na spotkanie protestacyjne w siedzibie korporacji, mam nadzieję, że
dowiemy się czegoś pożytecznego. „A przy odrobinie szczęścia może znajdziemy
sposób na powstrzymanie tych drani.” Eryk spojrzał w górę, na wieżowiec o
lustrzanych oknach, kryjących wnętrze przed wzrokiem przechodniów. „Mogłoby się
tu zdarzyć wszystko i nikt by się nic nie dowiedział” – pomyślał, zadzierając głowę.
„To jest siedziba Korporacji Inwestycyjnej Llewellyn. To oni kupili teren Faire.
Ciekawe, czy wnętrze jest równie onieśmielające?” Masa betonu i szkła w budynku
skojarzyły mu się z więzieniem. Budynki takie jak ten miały chwytać w pułapkę,
trzymać, nie wypuszczać.
Odwrócił wzrok od zastraszającej fasady. „Wewnątrz Caitlin rozmawia z członkami
zarządu. Naprawdę jej na tym zależy; to chyba jedyna osoba z administracji, którą
obchodzi to, co się stanie z Faire.” Rozejrzał się wokół, spojrzał na innych
protestujących, sprawdzając, czy ktoś z nich nie emanuje tym szczególnym
srebrzystym blaskiem, co Phil. Czy była to cecha charakterystyczna tylko tych ludzi,
którzy znali elfy? I dlaczego on sam zaczął ją dostrzegać?
To pytanie sprowokowało następne. „Ciekawe, kto jeszcze wie, że chodzi o coś
więcej niż tylko Faire. Kto wie o magicznym ognisku?” Niedaleko barwna grupa ludzi
– część z nich ubrana w codzienną odzież, część w kostiumach Faire – kręciła się
niespokojnie tu i tam. Kilka metrów dalej Beth rozmawiała z tancerzem z Faire.
„Dziwne, znam tylu z nich, lecz stoję sam. To nie oni wykluczają mnie ze swego
towarzystwa, lecz raczej ja patrzę na nich z boku.” Poczuł się nieswojo. Chciał
oddalić się nieco od tłumu, lecz nie chciał odchodzić. „Śmieszne. Dotąd o tym nie
pomyślałem, ale przecież spotkałem się tu z całym Faire. Z ludźmi z Los Angeles, z
Teksasu i innymi, z którymi grywałem na koncertach. Znam tylu z nich, ale to nie są
moi przyjaciele.” Nie spodobał mu się ten wniosek. „Czy to o tym mówiła mi Beth w
sobotę i niedzielę? Podobno nie potrafię się naprawdę przywiązać.
Ale wtedy nikt mnie nie zrani.
Jeśli nie dopuszczę nikogo do siebie, nikt mnie nie skrzywdzi. To prawda, ale oto,
do czego doszedłem dzięki takiemu rozumowaniu: stoję sam w tłumie.” Budynek
przytłaczał go i powiększał jeszcze poczucie osamotnienia. Niemal go słyszał na dnie
umysłu…
Wtedy naprawdę usłyszał dziwny, oślizgły głos.
Zobacz – szeptało coś w jego głowie – zobacz, jak jesteś mały i znikomy. Nic nie ma
znaczenia. Nie możesz nazwać nikogo tutaj swoim przyjacielem – ale właściwie, kto
to jest przyjaciel? Czy oni zdobędą dla ciebie władzę, potęgę? „Przyjaciel… Jedyna
naprawdę bliska mi osoba to Beth, może jeszcze kilku muzyków. Na przykład Aron,
szalony skrzypek. Stoi tam na chodniku z kilkoma innymi Irlandczykami.” Nie mógł
jednak zmusić się, by do nich podejść. „Teraz, kiedy o tym myślę, dochodzę do
wniosku, że tak właśnie wygląda moje życie od wielu lat. Zawsze się przeprowadzam,
zanim zdążę znaleźć przyjaciół czy choćby bliżej kogoś poznać. Co to za życie?
Żadnych zobowiązań, tak, ale i żadnej przyjaźni. Nawet moje związki z kobietami
kończyły się ucieczką z miasta, kolejną przeprowadzką. Nie wiem, dlaczego, ale
zawsze tak się kończyło.” I tak będzie zawsze – wyszeptał obcy głos prosto w ucho
Eryka.
Budynek spoglądał na niego tysiącem zimnych szklanych oczu. Tym razem jednak
odezwała się przekora Eryka. „To tylko paranoiczna część mojej osobowości. Może
uda mi się to zmienić. Od zaraz. Kory mnie potrzebuje. Musimy uratować Faire,
uratować elfy. A potem? Nie wiem. Może jednak – może Beth będzie chciała, żebym
został. A Kory…” Przestąpił z nogi na nogę. Sama myśl o Korendilu wywoływała w
nim bardzo mieszane uczucia. „Nie wiem, co o nim myśleć. Mimo krótkiej znajomości
uważam go za przyjaciela, ale dzieje się tu jeszcze coś innego, czego nie rozumiem.
Nic złego, ale nie wiem. Lubię go na pewno bardziej niż przyjaciela. O co tu chodzi?
Dlaczego jeden elf wywołuje we mnie tak dziwne uczucia?” Eryk potrząsnął głową i
spojrzał na powiększający się tłum. „Lepiej teraz o tym nie myśleć. Chyba właśnie się
zaczyna.” Caitlin wyszła z głównych drzwi budynku. Towarzyszył jej mężczyzna w
garniturze. Stanęła na schodach.
–Zgodzili się nas wysłuchać. Wchodzimy do środka, ale po kolei! Idźcie korytarzem
w prawo do sali konferencyjnej. Spotkamy się tam z częścią rady nadzorczej.
Eryk przyłączył się do grupy Faire i razem z nimi wszedł przez podwójne szklane
drzwi. „W środku wygląda całkiem zwyczajnie. Mnóstwo facetów w garniturach, ale
to było do przewidzenia. Mam naprawdę zbyt bujną wyobraźnię. Czego właściwie
oczekiwałem? Czarowników w powłóczystych szatach?” Wtedy spojrzał w głąb
korytarza i zobaczył go.
Przy biurku recepcjonisty rozmawiał z kimś starszy, wysoki i elegancki mężczyzna.
Wyglądałby zupełnie zwyczajnie, gdyby nie jego uszy, wystające spod nienagannie
ostrzyżonych siwych włosów. Były to uszy o spiczastych końcach.
Wspomnienie powróciło z potrójną siłą.
Autobus i za jego szybą limuzyna. W limuzynie ten właśnie mężczyzna z zielonymi
oczami. Zielone, szmaragdowe oczy, wpatrzone w niego, w Eryka, sięgające w głąb,
w głąb… „Cholera, to on! Perenor!” Eryk schował się za plecami ludzi i usiłował dać
znak Beth, ale ona wchodziła już do sali razem ze swymi znajomymi.
Eryk szybko rozejrzał się wokół, szukając osłony. „Za minutę wszyscy wejdą do sali,
ja zaś zostanę na korytarzu kilkadziesiąt metrów od niego. Cholera!
Boże, pomóż mi się z tego wydostać!”
CZY CHCESZ?
W sali panowała cisza, przerywana jedynie szelestem przewracanych kartek. Ria, z
twarzą przypominającą maskę, przyglądała się swym podwładnym, czytającym
projekt nowej inwestycji. „To powinno ich zaskoczyć. Linette przepisywała to z
moich notatek zaledwie na dziesięć minut przed spotkaniem, zaraz po obiedzie z
Williamem Corwinem. Jeszcze sobie tego nie uświadamiają, ale jeśli uda nam się ten
interes, będzie to nasze największe jak dotąd osiągniecie.” Ciemnowłosy mężczyzna
siedzący obok odezwał się pierwszy.
–To… to niespodzianka, Ria. Jesteś pewna, że warto przez to wszystko
przechodzić?
Skinęła głową.
–Wierz mi, Jonatanie, warto.
Jonatan Sterling, prawa ręka Rii do spraw zakupów, spojrzał na trzymane w dłoni
papiery i zmarszczył czoło.
–Ja tylko… Cóż, Ria, jeżeli zdecydujemy się na tę transakcję, grozi nam brak
gotówki przez najbliższy miesiąc i protesty klientów. To musi przynieść duże zyski,
inaczej dużo stracimy. To chyba zbyt ryzykowne. „Jonatanie, ty jeden odważyłeś się
być ze mną szczery. Inni się boją. Jednak nie mówisz mi nic nowego.” Ria poprawiła
się na krześle i pomalowanym paznokciem postukała w leżące przed nią papiery.
–Zgadza się, to ryzykowne przedsięwzięcie. Wiem o tym. Od was chcę się tylko
dowiedzieć, czy zdołamy od razu zebrać gotówkę? Jeżeli mamy kupić zakłady
Corwina, musimy to zrobić przed końcem tygodnia.
Jonatan spojrzał na nią z uwagą.
–Wiesz coś, czego my nie wiemy – powiedział.
Z końca stołu dobiegł słaby pomruk.
–Fantastycznie, kolejny tydzień pracy do północy.
–Tak, wiem coś, czego wy nie wiecie – odezwała się Ria spokojnie. – I masz rację,
Harkness, oznacza to dla nas kolejny tydzień pracy po godzinach – podniosła lekko
głos. – Naprawdę doceniam wysiłek, który włożyliście w sfinalizowanie poprzedniej
transakcji, zwłaszcza waszą pracę do późna wczorajszej nocy. Wierzcie mi, czeka
was za to niemała premia – i kolejna, kiedy – nie „jeśli” – zakończymy pomyślnie
negocjacje z Corwinem.
Ria mówiła dalej, świadoma wpatrzonych w nią oczu.
–Chcę zainwestować w te zakłady, ponieważ niedługo ma je kupić Narodowy
Fundusz Rozwoju Technologii, w ramach programu przejmowania rynku
zachodniego wybrzeża. Wtedy wartość Corwina podwoi się lub nawet potroi. Dla nas
i dla naszych klientów oznacza to duże zyski. Oczywiście jest to informacja poufna. –
Oparła się wygodniej i czekała na reakcje.
Jej dyrektorzy – „moje pracowite pszczółki” – patrzyli na nią bez słowa.
Jonatan pierwszy odzyskał mowę.
–Ria, skąd to wiesz?
Uśmiechnęła się.
–Z moich stałych źródeł.
–To zadziwiające – mruczał Harkness, zarządzający finansami. – Jeśli jest
prawdziwe.
–Oczywiście, że to prawda – rzekła Ria zimno. – Moje źródła są zawsze wiarygodne i
nigdy się nie mylą. Do tej pory powinieneś już to wiedzieć. To dla nas okazja.
Harkness, czy masz kilku godnych zaufania ludzi, którzy mogliby pokierować stroną
finansową tego przedsięwzięcia? Będę także potrzebować kilku analityków. Mitchell,
jeśli pozwolisz, oderwę ciebie i Susan od giełdy i włączę w tę sprawę. Jonatanie,
znajdź im dobrych asystentów z twojego biura.
Dziesięć minut później Ria zakończyła zebranie. Dyskutując z ożywieniem,
członkowie rady wychodzili z sali. „Zgodzili się bez kłopotu. Mam dobrych
pracowników. Chyba dochodzą do wniosku, że mogę dokonywać cudów. Świetnie…”
Zaczęła zbierać papiery. „Ta transakcja powinna pokryć koszty kupna terenu Faire,
które przyniesie nam chyba straty. Cena była zbyt wysoka – sto milionów za siedem
akrów ziemi nie nadającej się nawet pod zabudowę, niewiarygodne. Jednak ojciec
nalegał, więc kupiłam – tylko po to, żeby zrównać z ziemią liczący czterysta lat
dębowy zagajnik.
Ojciec się ucieszy – za kilka tygodni zaczną się roboty budowlane.” Ria
wyprostowała się, uderzona nagłą myślą. „Jeśli wykażemy straty na tym kupnie i
odliczymy je od podatku, nie będę musiała naruszać rachunku inwestycyjnego ojca.
Znów musiałby się ze mną o to pokłócić, choćby dlatego, że to lubi, a ja nie mam
czasu na utarczki.” Wsunęła plik dokumentów do skórzanej aktówki. „W każdym
razie powinien być zadowolony. Dobrze mi się układa, zwłaszcza w firmie. Ciekawe,
czy to przewidywał, kiedy doradzał mi podjęcie studiów ekonomicznych, dawno
temu?” Rozejrzała się po opustoszałej sali i uśmiechnęła cynicznie. „Najpewniej
stary spryciarz dobrze wiedział, co robi. Chciał kogoś, kto poprowadzi jego interesy,
bo sam nie miał na to ochoty. Wiedziałam, że ma sporo pieniędzy, ale nie aż tyle –
całkiem duża fortuna, a wszystko zdobyte metodami, które nawet ja uznałabym za
nieczyste. Ciekawe, jak się czuje, mając świadomość, że zarobiłam więcej, niż on w
ciągu całego życia – i nie musiałam przy tym posuwać się do zabójstwa? Wystarczył
spryt i nieco zaklęć tu i ówdzie, aby jak najlepiej wykorzystać sytuację.” Nawet nie
zamykając oczu, widziała wyraźnie twarz młodego barda. Usta dotykające ustnika
fletu, łagodne, marzycielskie oczy półprzymknięte w skupieniu, delikatne kości
policzkowe, których zarys wydobywało ostre światło reflektorów. „Wykorzystać
sytuację. Gdybym miała tego barda przy sobie, dokonałabym o wiele więcej. Nie
wiem dlaczego, ale nie mogę przestać o nim myśleć.” Przypomniała sobie dotyk jego
dłoni na jej ręce, głębię ciemnych oczu… „Ojciec widzi w nim tylko nieprzyjaciela
albo narzędzie, które wyrzuca się, kiedy staje się niepotrzebne – a przecież w nim
drzemią tak ogromne możliwości. Poza tym jest w nim coś, co mnie pociąga. Może to
moc przyzywa moc. Może…” Myśli odpłynęły w inną stronę – lecz Ria zaraz
przywołała się do porządku. „Poza tym, jeśli legendy mówią prawdę i mogłabym
przekonać barda, by się do mnie przyłączył – z moją mocą i jego magią stwarzania
moglibyśmy dokonać wszystkiego. Nikt by nas nie zatrzymał, nawet mój ojciec.”
Jeszcze raz przywołała wspomnienia, analizując szczegółowo sposób, w jaki bard
patrzył na nią tamtej nocy w obskurnym klubie i sposób, w jaki tego ranka
odpowiedział na jej wezwanie, kiedy go szukała myślą. Zapanowała nad nim
natychmiast. „Uważa mnie za atrakcyjną. Nic nowego. Ale czy czuje to samo, co ja?
Czy zdaje sobie sprawę z tego, jak wielka moc wyzwala się przy zetknięciu naszych
dłoni?
Większość mężczyzn to smarkacze. Zwłaszcza śmiertelnicy. Muszę się zgodzić z
ojcem: widzę w nich tylko narzędzia. Ale bard ma w sobie taki potencjał. Sama myśl o
nim…” Przycisnęła dłoń do rozgrzanego policzka, usiłując się uspokoić. „Ciągle o
nim myślę. Muszę go jakoś znaleźć. On też o mnie myślał. Odnalazłabym go, ale coś
mi przeszkodziło, nie wiem nawet co. Jednak na pewno będzie jeszcze o mnie myślał.
Wtedy go odnajdę.” Włożyła resztę papierów do teczki i wtedy poprzez szum
klimatyzacji usłyszała szept. Drzwi sali otworzyły się i ktoś wszedł..Jonatan. Czego
chce?” Odwróciła się i uśmiechnęła.
–Cóż, Jonatanie, czyżbyś chciał mnie o coś zapytać?
Jej zastępca spojrzał wokół i odezwał się cicho:
–Ria, czy na pewno wiesz, co robisz?
Wzruszyła ramionami.
–Oczywiście.
–Wiesz, o czym mówię – powiedział jeszcze ciszej Jonatan.
–Nie nie wiem, o co ci chodzi – odparła niecierpliwie, zamykając teczkę.
Położył rękę na jej ramieniu, nie pozwalając jej odejść.
–Wykorzystywanie poufnych informacji. O to mi chodzi. Wiem, że jadłaś dzisiaj
lunch z Corwinem.
Potrząsnęła głową.
–Nie, Jonatanie. Nie jest tak, jak myślisz. Oprócz Williama i mnie przy stole siedziało
pięć osób. W ogóle nie rozmawialiśmy o jego firmie. „Jednak myślał o tym. Biedny
William, decyzja o sprzedaży zaprzątała jego myśli przez cały lunch. Nie mogłam nic
poradzić na to, że je usłyszałam. Martwił się zwolnieniami, które na pewno nastąpią
po zmianie właściciela. Usłyszałam jego myśli – to za mało powiedziane; krzyczały
tak, że mnie niemal ogłuszyły. Współczuję mu – tak się troszczy o swych
pracowników. Jest taki skrupulatny. Godny podziwu człowiek interesu, William
Corwin.” – Pięciu świadków? – powtórzył Jonatan powoli, z zaskoczeniem, po czym
uśmiechnął się. – Cóż, Ria, jeśli wplątałaś się w ciemne interesy, muszę przyznać, że
świetnie sobie radzisz. Cieszę się, że dla ciebie pracuję, niezależnie od tego, w jaki
sposób zbierasz informacje.
Pogłaskała go po dłoni.
–Jesteś najlepszym z moich pracowników, Jonatanie, lecz nie mogę wyjawić moich
sekretów nawet tobie.
–Dlaczego? – uśmiechnął się. – Gdybym znał twoje sztuczki, mógłbym założyć
własną firmę z kapitałem dziesięciu tysięcy na początek, a po pięciu latach miałbym z
niej pięćdziesiąt pięć milionów.
Ria spojrzała na niego z zaskoczeniem. Po chwili roześmiała się.
–Jonatanie, jak udało ci się to wyliczyć? Nikt z was nie pracuje ze mną od samego
początku.
–Ja też mam swoje sekrety – odparł z uśmiechem. – Pracując z tak tajemniczą
osobą jak piękna Ria Llewellyn, muszę mieć się na baczności. Inaczej ty…
Nagle Ria przestała go słyszeć. Wszystkie magiczne alarmy rozdzwoniły się w jej
umyśle, w chwili kiedy przetoczyła się przez niego fala hałasu, niedosłyszalnego dla
innych. „Ktoś w pobliżu – dysponujący surową, nieopanowaną mocą… Nie ojciec.
Bogowie, jest w tym budynku, zbliża się do mnie z każdą sekundą!” – Wybacz,
Jonatanie – rzekła bez tchu, zbierając resztę rzeczy kierując się ku drzwiom. – Muszę
wracać na górę, natychmiast. „Na górę, do mojego biura. Już je wykorzystywałam do
rzucania zaklęć, ma mocne osłony, ochroni mnie przed tym kimś – Boże, jaka to
moc! Kto to może być, do licha?” Nie zwracając uwagi na zaskoczone spojrzenie
Jonatana, wyszła na korytarz. Tam zatrzymała się na moment i przebiegła myślą cały
budynek, usiłując znaleźć intruza. „Jest bardzo blisko – zbliża się – jest kilka metrów
ode mnie!” Odwróciła się i zobaczyła go.
Eryk skręcił w pierwszy boczny korytarz, jaki dostrzegł, i pobiegł na oślep przed
siebie. „Muszę się stąd wydostać, zanim mnie zauważy. Nie mogę pozwolić, żeby
znów zrobił to z moim umysłem. Skoro wczoraj w nocy usiłował zabić mnie i Beth,
Bóg wie, czego spróbuje dzisiaj.
Na końcu korytarza są schody, widzę tablicę. Schowam się na górze, poczekam
kilka minut, a potem ucieknę stąd. Może…” Drzwi w końcu korytarza otworzyły się i
wyszła z nich kobieta – olśniewająca blondynka, nienagannie ubrana w czarną
jedwabną suknię i buty na wysokich obcasach. Niosła w ręce aktówkę. Eryk miał
wrażenie, że piękne rysy wykrzywił grymas lęku, lecz znikł on tak szybko, że mogło
to być złudzenie.
Wtedy ją rozpoznał – i zamarł w bezruchu. „To ona. Kobieta z moich marzeń.”
Spojrzała w jego stronę i dostrzegła go – jej oczy powiększyły się ze zdumienia.
Eryk przystanął na środku korytarza i wpatrzył w nią z niedowierzaniem.
Eryk? Czy to naprawdę ty?
Głos był niski i łagodny, zabrzmiał w myślach jak szept.
Eryk nie poruszał się; patrzył. „Jak to możliwe? Ja… ja o niej śniłem – to był tylko
sen!” Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę.
Eryk, przyszedłeś tu, żeby mnie odnaleźć, prawda? Przyszedłeś po mnie…
Eryk z bijącym sercem przysunął się bliżej; uśmiech jeszcze dodał jej blasku,
przyciągał…
Dotknęła jego ręki i Eryk poczuł, jakby przeszył go prąd. „Boże, co się dzieje? Nie
mogę swobodnie myśleć – nie mogę w ogóle myśleć.” Przestraszyłeś mnie, Eryku.
Myślałam, że będę musiała się bronić przed nieznanym napastnikiem, a to tylko ty. –
Głos przybrał barwę lekko drwiącą. – Chodźmy na górę, do mojego gabinetu.
Dobrze – odrzekł w myśli. – To dobry pomysł.
Pozwolił się poprowadzić korytarzem do windy. Na górnym piętrze bezszelestnie
poszli po grubym, brązowym dywanie ku zamkniętym drzwiom pokoju, minęli
sekretarza siedzącego przy biurku i młodego pracownika, patrzącego na nich z
zaskoczeniem – po czym weszli do gabinetu.
Znaleźli się w elegancko urządzonym pokoju, oświetlonym jedną lampą, rzucającą
cienie na mahoniowe biurko i półki oraz na kryty skórą fotel. Kobieta trzymała mocno
dłoń Eryka, nie pozwalając mu odejść – i wpatrywała się w niego z tęsknotą w
oczach.
Nawet nie marzyłam o tym, że tak się stanie, Eryku.
Przysunęła się bliżej – teraz stała zaledwie kilka centymetrów od niego – i
pocałowała go. Przez moment Eryk zatracił zdolność myślenia; czuł tylko jej ciało
pod jedwabną suknią – wyciągnął ramiona i objął ją.
Na skraju umysłu zamajaczyła ostatnia trzeźwa myśl: „To był tylko sen. Nie znam
jej, nigdy jej nie spotkałem, nie wiem, co tu robię.” Lecz coś przemawiało głośniej niż
ostatni szept rozsądku. Po chwili nie mógł już myśleć o niczym oprócz kobiety, którą
trzymał w ramionach i obecnej w jego myślach; wszystko inne splątało się i
odpłynęło w cichą pieśń, którą jedynie oni słyszeli.
Muzyka – dwie melodie splatające się ze sobą, całkiem różne, lecz w doskonałym
kontrapunkcie, wzrastające aż do nieznanego, niemożliwego zakończenia…
Nagle kobieta odsunęła się. Eryk odstąpił kilka kroków w tył, wstrząśnięty zarówno
muzyką, jak i gwałtownością pocałunku. „No no, napięcie dwieście dwadzieścia. Jeśli
to sen, nie chcę się już nigdy obudzić.” Mrugając, starał się odzyskać oddech i
równowagę. ”Może… może to nie sen. Ona mnie rozpoznała. A jeśli to była prawda?
Jeśli ona naprawdę mnie szukała?” Kobieta powoli usiadła na kanapie.
–Muzyka – szepnęła i spojrzała na niego; w jej oczach odbił się wstrząs i inne,
nieodgadnione uczucia. – Co ze mną robisz? Nie rozumiem – dlaczego nie potrafię
pozwolić ci odejść, dlaczego wciąż o tobie myślę? – Jej oczy pociemniały
niebezpiecznie. – Czy to dla ciebie tylko gra? Czy bawisz się moim umysłem? Czy
dlatego przyszedłeś tu dzisiaj – żeby zabawić się, przewracając mój świat do góry
nogami?
Eryk potrząsnął głową i rozłożył ręce.
–Przyszedłem tu na spotkanie w sprawie Faire, to wszystko. Jestem muzykiem,
zarabiam, grając na ulicach i w Faire. Ja nigdy… nawet nie wiem, jak masz na imię. –
Ściszył głos do szeptu. – Myślałem, że jesteś tylko snem…
Milczała przez długą chwilę.
–Nie przyszedłeś tutaj, szukając mnie – powiedziała wreszcie.
–Przyszedłeś, ponieważ jestem prezesem korporacji Llewellyn. Nie dla mnie samej –
mówiła teraz ostrzej, a jej twarz przypominała maskę. Nie rozumiesz tego, prawda?
Gier, reguł, pionków i ich ruchów na szachownicy. – Spojrzała na niego nagle. – A
może rozumiesz? Może chcesz mnie wykorzystać?
Eryk znów zamrugał. „O czym ona mówi? Gra, szachownica… Za kogo mnie bierze?
Cóż, jesteś w jej gabinecie. W biurze prezesa korporacji Llewellyn. Masz szansę
zrobić coś pożytecznego dla Faire, dla Korendila; Dotąd rzadko ci się to zdarzało.”
Chrząknął z zakłopotaniem.
–Nie, nie przypuszczałem – to znaczy, nie chcę cię wykorzystać, nie wiedziałem, że
to się zdarzy. – Poczuł, że się czerwieni. „Fantastycznie, jeszcze to. Chciałbym się
pozbyć tego nawyku!” Schował ręce do kieszeni, czując się niezręcznie i nie na
miejscu.
–Chciałem tylko… „No, już, Banyon – nie pozwól jej wciągnąć się w rozmowę o
niczym. Powiedz jej, dlaczego trzeba ocalić Faire.” – Słuchaj – odezwał się, wyjmując
ręce z kieszeni. – Wiem, dlaczego kupiłaś tę ziemię. Chcesz zniszczyć magiczny
węzeł, ale w ten sposób zabijesz elfy. Nie wolno ci tego zrobić. – Skrzyżował ramiona
i popatrzył na nią wyzywająco.
–Więc przyszedłeś tu z powodu elfów? – zaśmiała się dźwięcznie – Jakie to urocze.
Eryk znów się zaczerwienił. „Ma mnie za głupca.” Kobieta wstała nagle i ujęła go za
rękę. Nie stawiał oporu.
–Nie, Eryku, nie uważam cię za głupca. Brak ci treningu i wiedzy o twych własnych
możliwościach, ale na pewno nie jesteś głupi.
Pociągnęła go w stronę kanapy, ciągle trzymając go za rękę.
–Powiem ci całą prawdę, Eryku. Usiądź i posłuchaj spokojnie.
Usiadł obok z wahaniem. „Prawdę? Czyją – jej prawdę? Czy mogę jej zaufać?
Ale jak mogę jej nie ufać, kiedy na mnie patrzy tymi błękitnymi oczami – tak patrzy,
przyzywa…” Przywołał się do porządku, stwierdziwszy, że jego myśli przybierają
zupełnie nieoczekiwany kierunek. „Nie mogę się w tym połapać, wszystko jest tak
zagmatwane, trudno mi myśleć.” Kobieta uśmiechnęła się do niego i dotknęła go
lekko.
–Nie wiem, od czego zacząć. Z kim rozmawiałeś, Eryku? Z Korendilem?
Tępo kiwnął głową.
Kobieta westchnęła.
–Biedny Korendil. Ma dobre chęci, ale naprawdę nie rozumie, o co chodzi. Ty chyba
jednak zdołasz to pojąć. – Przesunęła palcem po grzbiecie jego dłoni. – Eryku,
zdradzę ci mój sekret. Jesteś jedynym, który się tego dowie – oprócz Starszego
Rodu. Mój ojciec to elf – mag i wojownik. Matka była śmiertelną kobietą z
potencjałem magicznym, jak ty. To dlatego, kiedy pierwszy raz ujrzałam cię w klubie,
wiedziałam, że musimy być razem. Na pewno ty też to poczułeś. Moc przyzywa moc.
„Kobieta w klubie – ta, której nie mogłem sobie przypomnieć – to ona!” Zamknął
oczy i zmarszczył czoło, usiłując przywołać wspomnienia. „Stałem na scenie, a
potem…” – Posłuchaj, Eryku. Elfy nie są podobne do ludzi. Twoja moc może
wzrosnąć lub zmienić swój sposób działania. One się nie zmieniają. „Kobieta stojąca
po drugiej stronie sali z wyciągniętą do mnie ręką…” Jej głos brzmiał niezwykle
poważnie, nalegająco – Eryk czuł się zmuszony niemal uwierzyć.
–W ciągu lat elfy straciły kontakt z rzeczywistością. Pozostały w swoich
zagajnikach, przy drzewach, a wszystkie inne obszary zajęli ludzie. Ludzie stworzyli
swój własny świat, w którym nie było już miejsca dla elfów. „Wszystko było tak
dziwne, nierealne – jakbym mógł dotknąć rzeczywistości i odsunąć ją od siebie jak
zasłonę…
–Co zaś do węzła… Z powodu tak wielkiej ilości żelaza w miastach i dlatego, że elfy
pogrążone we śnie właściwie nie korzystają z jego mocy, węzeł jest zanieczyszczony.
Grozi mu zagłada – lub zepsucie. Jeśli węzeł zniknie, zniknie i magia – dla
wszystkich, także dla ciebie i twojej muzyki. Jeśli zaś jego moc przekształci się w zło,
czeka nas katastrofa. – Zadrżała. – Dlatego też razem z ojcem ułożyliśmy plan:
chcemy przenieść moc do nowego ogniska.
–Nowe ognisko? – zdziwił się. „Jeśli zniknie magia, nigdy już nie będę czuł tego, co
tamtej nocy w zagajniku, tego, co czuję teraz – jakby świat się przede mną otwierał z
całą swoją harmonią, podległą mojej woli – już nigdy tego nie poczuję…
Jednak Kory mówił tylko, że jego wrogowie planują zniszczyć węzeł, a nie przenieść
go w inne miejsce.” – Korendil nic nie wie – odezwała się Ria, jakby czytała w jego
myślach. – Zbyt długo spał. Nie ma pojęcia o tym, co się teraz dzieje. Musimy
stworzyć nowe ognisko – jeśli nie, magia zniknie albo wymknie się spod naszej
kontroli. Na zawsze. Inaczej będziemy tylko bezsilnie obserwować upadek
wszystkiego, na czym nam zależało.
–Jednak jeśli to zrobicie, elfy zginą, prawda? – zaprotestował słabo Eryk.
–Pomyśl chwilę – odparła z lekką pogardą. – Widziałeś je tamtej nocy w klubie. Śpią.
Nic ich już nie uratuje. Jesteś świadkiem ich ostatnich chwil – niedługo znikną na
zawsze. Nawet elfy z Wysokiego Dworu, te, które nie potrzebowały do życia magii
węzła, poddały się i pogrążyły we śnie. Korendil uratował się tylko dzięki temu, że tak
długo był uwięziony. Nic im nie pomoże, są jak śmiertelnie chorzy pacjenci. Korendil
nie chce dopuścić do siebie tej myśli, ale według mnie lepiej dla nich byłoby
skończyć z tym raz, niż pozwolić im cierpieć. Jedynie Korendila można jeszcze
uratować, ale on pochodzi z Wysokiego Dworu, nie potrzebuje do życia energii
węzła. Kiedy zobaczy, że nie ma innego wyjścia, sam ucieknie.
Przed oczami Eryka przesunęły się zielonookie postacie elfów, które widział
poprzedniej nocy w klubie. Owszem, były piękne, ale bezmyślne. Może Ria miała
rację…
–Chyba – rzekł słabo – chyba masz słuszność, ale przecież wczoraj w nocy
usiłowałaś zabić Korendila. To, co chcesz zrobić, nie usprawiedliwia zabójstwa.
Kobieta spojrzała na niego z kamienną twarzą. W oczach zalśnił lód.
–Masz rację, to nie usprawiedliwia zabójstwa. Korendila ścigał mój ojciec.
Nienawidzi go, jak i księcia Terenila, nie wiem, dlaczego. Nie podobają mi się jego
metody i nie zgadzam się z nim. – Jej twarz złagodniała, a oczy z powrotem przybrały
odcień pogodnego wieczornego nieba. – Jeśli… jeśli mi pomożesz, nie będziemy
musieli wciągać w to mego ojca. Nikomu nie stanie się krzywda, zrobimy tylko to, co
musimy – przeniesiemy ognisko.
–Przeniesiemy – wyszeptał wpatrzony w jej oczy.
–Jeżeli staniesz teraz po mojej stronie, mogę dużo dla ciebie zrobić, Eryku. Jesteś
wspaniałym muzykiem. Powinieneś grać na lepszych scenach niż podrzędne kluby.
Mam przyjaciół w różnych środowiskach, mogę ułatwić ci start; mógłbyś zrobić
karierę, o której większość ludzi tylko marzy, mógłbyś osiągnąć sławę i pieniądze, na
jakie zasługujesz. To takie łatwe.
Jej spojrzenie przyciągało, trzymało go na uwięzi, nie pozwalało odwrócić wzroku.
Takie tatwe, Eryku – wystarczy, że wyciągniesz rękę i weźmiesz to, co tylko chcesz.
„Nie wiem, co myśleć. Ona jest – taka piękna – i te oczy, sięgające w głąb, do dna…
Chcę tylko powiedzieć: tak i zostać z nią na zawsze…
Ale – Kory i Beth – nie mogę ich zawieść. Obiecałem, że im pomogę. Nie wolno mi
się teraz wycofać.
Co robić, co myśleć?”
Delikatnie uścisnęła jego dłoń.
–Nie musisz teraz podejmować decyzji. Przemyśl to. – Wstała i podeszła do biurka.
Na kartce zapisała adres i podała mu. – Tam mieszkam. – Przez chwile wyglądała na
zupełnie otwartą i bezbronną. – Będę… będę dziś w domu, gdybyś chciał przyjść i
porozmawiać.
Eryk wziął kartkę i wsunął do kieszeni. Uśmiechnął się nieśmiało.
–Nawet nie znam twojego imienia – powiedział.
–Ria – odparła i przysunęła się bliżej. – Ria Llewellyn.
–Hm, do zobaczenia, Ria – rzekł, znów zmieszany jej spojrzeniem.
–Na pewno – odpowiedziała, odprowadzając go do drzwi.
Ria zamknęła drzwi i oparła się o nie z zamkniętymi oczami i uśmiechem na ustach.
Potrzebowała całej siły woli, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. „Cóż za
nieprawdopodobne szczęście! Niemal nie mogę w to uwierzyć. Myślałam, że już się
nie zobaczymy, a on trafił prosto do mojego biura! Jeszcze trochę, a zacznę wierzyć
w przeznaczenie!
Młody, niewyszkolony i podatny na wpływy, nie wspominając o innych cechach, jak
te cudowne ciemne oczy. Jest naprawdę całkiem przystojny. Chyba zdoła
przyciągnąć moją uwagę na dłuższy czas.” Poczuła dreszcz oczekiwania i mocy.
„Przyjdzie dziś wieczorem, na pewno. A kiedy stanie przed drzwiami… pomyślmy. Na
pewno sama go przywitam, cmoknę na dobry wieczór, on uczyni to samo, a potem…
potem nawet nie zdołamy dojść do sypialni. Lepiej zaprowadzę go od razu do basenu
z ciepłą wodą i potem na łóżko wodne…” Nagle ogarnęły ją wątpliwości. „A jeśli nie
przyjdzie? Jeśli zmieni zdanie?” Z uporem potrząsnęła głową. „Niemożliwe. Musi
przyjść. Nigdy dotąd nie odrzucił mnie żaden mężczyzna. Przyjdzie. Na pewno.”
Uśmiechnęła się i przeciągnęła. „Jest taki słodki. Nigdy dotąd nie czekałam tak na
nikogo. Cały czas o nim myślę.” Głośne pukanie do drzwi przerwało jej rozmyślania.
–Proszę wejść – powiedziała i usiadła za biurkiem.
Drzwi otworzyły się; Ria spochmurniała, widząc twarz ojca. Perenor wszedł i nie
spoglądając na córkę, skierował się do barku.
–Musimy porozmawiać, Ria – powiedział, wyjmując butelkę whisky i szklankę.
„Uważa, że może sobie po prostu wejść i wydać mi rozkaz! Mój kochany ojciec…” –
Miałam akurat ważne spotkanie, ojcze, i nie sadze, żeby była to najlepsza…
–Ważne spotkanie? Może z młodym bardem? – Perenor uśmiechnął się i podniósł
szklankę. – Jesteś moją nieodrodną córką, Ria. Nigdy nie przepuścisz okazji i od
razu przejmujesz kontrolę nad sytuacją. Gratuluję.
Ria zaczerwieniła się mimo woli.
–To nikt, kto by cię zainteresował, ojcze. – „I nie twoja sprawa. Wiem, co zrobiłbyś z
Erykiem, gdybyś dostał go w swoje ręce – i nigdy ci na to nie pozwolę.” – Chyba
jednak mnie interesuje – odpowiedział Perenor, pijąc powoli. – Kiedy moja własna
córka sprzymierza się z wrogiem… Przy okazji, Ria. – Rzucił jej przelotne spojrzenie
z cieniem kpiny. – Twoje ubranie nie prezentuje się najlepiej. Chyba powinnaś
jeszcze raz zapiąć bluzkę. Twoi podwładni powinni cię oglądać zawsze w
nienagannym stroju, prawda?
Ria wytrzymała jego spojrzenie, nie przejmując się bluzką. „Wiem, do czego
zmierzasz, stary łotrze. Usiłujesz wyprowadzić mnie z równowagi i przejąć nade mną
kontrolę. Jak zawsze.” – Mogłabyś przynajmniej osłaniać swoje czyny i emocje przed
tymi, którzy potrafią je wyczuć – ciągnął Perenor. – To trochę niewygodne w środku
rozmowy o interesach dowiedzieć się, że moja córka uwodzi barda kilka pięter wyżej.
„Do diabła, on to robi specjalnie! Usiłuje wprawić mnie w zakłopotanie – ale ja mu nie
pozwolę! To gra dla dwóch osób, ojcze.” – To nie gorsze niż niektóre twoje rozrywki
– odrzekła Ria głosem pozbawionym najlżejszych emocji. – Nigdy nie broniłam ci
sprowadzania najróżniejszych gości, choćby najbardziej odrażających. Zwłaszcza
jeśli nie są to ani elfy, ani ludzie…
Dłoń Perenora zacisnęła się na szklance. „Nie lubisz, kiedy przypominam ci o twoim
wyuzdaniu, prawda? Chyba wiem, do czego prowadzi ta gra – nie, nie pozwolę ci
zapanować nad Erykiem. Możesz mówić i robić, co chcesz, ale nie dopniesz swego.”
– Nie o tym teraz rozmawiamy – odezwał się elf zimno. – Prowadzisz niebezpieczną
grę z młodym człowiekiem – człowiekiem! – o nieznanej mocy. Igrasz z ogniem.
Ria potrząsnęła głową.
–Dobrze wiem, co robię, ojcze, wierz mi. – Uśmiechnęła się, widząc, jak jego czoło
marszczy się w namyśle. – W przeciwieństwie do ciebie nie lubię niszczyć
przeciwników, jeśli istnieją inne sposoby osiągnięcia celu, przynoszące więcej
zadowolenia.
Perenor milczał przez chwilę, obracając szklankę w ręce.
–On jest niebezpieczny, Ria – odezwał się wreszcie cicho. – Jak Korendil. Kiedy
znajdę Korendila, rozprawię się także z twoim bardem, zapewniam cię.
Podniosła głowę. „Zobaczymy, ojcze!” – Nie dotykaj go – rzekła lodowato. – Jeśli to
zrobisz…
Perenor uśmiechnął się.
Zacisnęła szczęki, widząc w jego oczach triumf zwycięstwa. „Drań!” – Oczywiście,
moja droga – rzekł uspokajająco. – Nie zdawałem sobie sprawy, że tak się o niego
troszczysz. Nie przypuszczałem, że w tak krótkim czasie stanie ci się tak bliski.
–Bliski? Raczej użyteczny – odpowiedziała, starannie dobierając słowa. – Szkoda
marnować tak wielki potencjał. Nie odniosłabym sukcesu, gdybym pozwalała sobie
na marnotrawstwo.
Ukryła uśmiech – tym razem trafiła. Perenor skrzywił się.
–Będzie pod moją kontrolą, nie zagrozi nikomu, już ja o to zadbam. „Będzie mój,
będę nad nim panować, wykorzystam go nawet przeciw tobie, ojcze.” – W jaki
sposób chcesz go kontrolować?– zapytał niedbale Perenor, popijając whisky. – Ktoś
o tak niewyobrażalnej mocy może okazać się zbyt wielkim wyzwaniem nawet dla
ciebie.
Wzruszyła ramionami.
–Okłamałam go.
–Co mu powiedziałaś? – Perenor spojrzał na córkę ponad brzegiem szklanki. – Że
przenosimy węzeł, a magia słabnie i jeśli czegoś nie zrobimy, zniknie całkiem.
Technicznie rzecz biorąc, to prawda – tyle że grozi nam to najwcześniej za tysiąc lat.
Poza tym, nawet jeśli tak się stanie, moc znajdzie sobie inną przerwę w zasłonie
dzielącej oba światy i będzie nadal przepływać między nimi. Stworzy sobie nowe
ognisko. Tak mnie uczyłeś, ojcze. Perenor uśmiechnął się.
–Nieźle. A jeśli on jednak dowie się prawdy?
–Teraz już nic poza mną nie jest dla niego ważne. Perenor zaśmiał się
nieprzyjemnie.
–Jak widzę, wierzysz w swoje możliwości.
–Tak jak ty. I oboje mamy ku temu podstawy. – Nagle coś jej się przypomniało. – Co
miałeś na myśli, ojcze, mówiąc – kiedy znajdziesz Korendila? Czyżbyś nie wiedział,
co się z nim dzieje?
Perenor chrząknął i odwrócił wzrok.
–Prawdę mówiąc, nie wiem. Nie potrafię go zlokalizować. Oczywiście, jest możliwe,
a nawet prawdopodobne, że nie przeżył nocy. W ciągu kilku godzin mógł się
wykrwawić na śmierć. „Czyżbyś, drogi ojcze, nareszcie coś spartaczył? Korendil „na
pewno” zginął – chyba, że żyje i ukrywa się przed tobą. Zabawne. Nie sądziłam, że
doczekam dnia, w którym przyznasz, że nie możesz czegoś zrobić.” – To i tak nie
jest ważne – dodał Perenor trochę zbyt szybko. – Korendil nie zdoła nam
przeszkodzić. Interesował mnie tylko bard, jeśli jednak twierdzisz, że trzymasz go w
garści…
Ria uśmiechnęła się.
–Zapewniam cię, że tak. „I to na wiele sposobów.” Perenor dokończył whisky i
postawił szklankę na szafce.
–To wyjaśnia sprawę. – Podniósł brew. – Odwiedzę cię jutro, sprawdzę, jak sobie
radzisz z tym cudownym dzieckiem. „Na pewno. Poza tym chciałbyś dowiedzieć się
więcej o jego możliwościach. Zapewniam cię, że pobyt u mnie wyjdzie mu bardziej na
zdrowie niż twoja czuła opieka. Nie zamierzam go wykorzystać i wyrzucić. Mam co do
niego dalekosiężne plany.” Zdała sobie sprawę, że Perenor obserwuje ją uważnie.
–A jeśli nie przyjdzie? – spytał wprost.
Zamarła na moment. „Jeśli… Nie. Niemożliwe. Żaden mężczyzna mnie nie odrzucił.”
– Przyjdzie. Nie ma innego wyjścia. „Nie ma wyboru” – pomyślała, uświadamiając
sobie, że Eryk pociągał ją równie mocno, jak ona jego. Jednak ledwie ośmieliła się do
tego przyznać sama przed sobą – za nic zaś nie wspomniałaby o tym ojcu. „Nie ma
wyboru. Ja też nie. Coś nas ku sobie popycha, moc przyzywa moc…
Cokolwiek się zdarzy, jest mój. Nikt nie stanie między nami, nikt – nawet ojciec.
Musi dziś przyjść. Wiem, że przyjdzie. Musi.”
NIE DLA IRLANDCZYKÓW
Eryk wyglądał przez brudne okno autobusu wlokącego się zboczem wzgórza w
kierunku doliny. Mimo wczesnego popołudnia samochody jeździły w żółwim tempie i
co chwila przystawały w korkach. Nad miastem unosiła się mgła spalin i dymów.
Taka sama mgła zaciemniała myśli Eryka. „Nic już nie ma sensu.” Jeszcze kilka dni
temu wszystko wydawało się zupełnie zwyczajne. W dzień grałem na ulicy,
wieczorem na koncertach i w knajpach, była przy mnie Maureen, życie układało się
wspaniale. A po trzech dniach…” Westchnął i potarł dłonią spocony kark. „Teraz w
moim życiu są dwie kobiety i elf. W jaki sposób tak się to skomplikowało?” Oparł się
o szybę i zamknął oczy. „Ria Llewellyn. Nawet jej imię brzmi magicznie. Co za
niewiarygodna kobieta: prezes korporacji, pół człowiek, pół elf i dama w każdym
calu. W dodatku oszałamiająco piękna. Jak z marzeń. Aż trudno uwierzyć, że istnieje
naprawdę.
Ale coś w niej…” Przypomniał sobie dziwnie drapieżny wyraz jej oczu, kiedy
wychodził. Zadrżał mimo woli. „Patrzy na mnie tak łapczywie. Jak kot na mysz w
pułapce, kiedy nie chce jej zjeść, tylko się nią pobawić. Wtedy czuję się, jakbym była
dla niej zabawką, narzędziem, jakbym nic dla niej nie znaczył.” Na ulicy rozległ się
dźwięk klaksonu, jednak zdawał się on pochodzić z innego świata. Wydawało się, że
świat korków ulicznych i świat, w którym żyła Ria Llewellyn to zupełnie różne światy.
Eryk obracał w pamięci scenę w gabinecie, usiłując dojść do jakichś wniosków, lecz
trafiał na same sprzeczności. „Innym znów razem patrzyła na mnie jak bezbronne,
zagubione dziecko szukające wsparcia, kogoś, kto zdejmie ciężar i ukoi ból. Wtedy
miałem już tylko ochotę wziąć ją w ramiona i pocieszyć. Wyglądała tak, jakby ktoś ją
kiedyś bardzo skrzywdził, a ona nigdy się nikomu do tego nie przyznała.” Z irytacją
przygryzł wargi. „Boże, nic nie pojmuję. W jednej chwili drapieżca, w kolejnej –
dziecko…” Przywołał kolejny strzęp wspomnień. „W innej jeszcze chwili patrzyła tak,
jakby chciała mnie od razu zaciągnąć do łóżka, z prowokującym uśmieszkiem – i ten
jej dotyk…” Zaczerwienił się i ukrył twarz w dłoniach z nadzieją, że nikt z pasażerów
nie zauważy. „Niepojęte. Wiem, że przy kobietach zawsze robię z siebie głupca, ale
ona to wyjątek. Zwykle nie mam ochoty zaciągnąć kobiety w ustronny kąt wskutek
jednego jej uśmiechu. Na ogół staram się zachować jakąś przyzwoitość.” Całe
spotkanie pamiętał jak przez mgłę. Im bardziej usiłował skupić się na poszczególnych
chwilach, tym dalej uciekała w mrok. „W jej pobliżu trudno mi myśleć logicznie.
Jestem jak w transie.” Z kolei powrócił do poprzedniej nocy i poranka. Te
wspomnienia były czyste i wyraźne jak kryształ. „Przy Beth jest zupełnie inaczej.
Wtedy dokładnie wiem, co się dzieje.
Przynajmniej mam nadzieję, że wiem…” Zastanowił się przez chwilę i przyznał przed
sobą, że być może wcale tak dobrze nie wiedział, co między nimi zaszło. „Ją także
uważałem za wyjątkową. Miałem nadzieję na stały związek. Bethie rozumie mnie
chyba lepiej niż ktokolwiek inny. Jesteśmy do siebie Podobni – ona też lubi
wędrować. Ja gram na ulicach, ona pracuje w telewizji. Kierownik produkcji też
przenosi się ze studia do studia albo żyje w zawieszeniu, jak ona teraz. Dlatego wie,
jak to jest” Jednak nie znalazł jej w korytarzu, choć szukał. „Nawet na mnie nie
zaczekała. Po prostu poszła.
Może uznała, że już wyszedłem. W końcu zniknąłem w środku spotkania. Ale nawet
nie zostawiła wiadomości w recepcji.” Poczuł się niemal tak, jak wtedy, gdy matka
zapomniała odebrać go ze szkoły. Stał wtedy na chodniku, przyciskając do siebie
flet, w oczekiwaniu na samochód, który nie przyjeżdżał, aż któryś z nauczycieli
zlitował się i odwiózł go do domu.
Znów rozległ się klakson, może ten sam, lecz tym razem Eryk podskoczył. „W
końcu to nie ma znaczenia. Ważne jest to, co powinienem zrobić. Komu wierzyć, Rii
czy Korendilowi? Kto mówi prawdę?” Korendil wierzył w to, co mówił. Mówił więc
prawdę. Ale czy całą? „Właśnie, Korendil. Nie wiem dalej, co o nim myśleć.
Wydarzenia toczą się zbyt szybko. Lubię go, stał się dla mnie przyjacielem, jakiego
nigdy nie miałem…
Ale przy nim czuję się bardzo niezręcznie. Patrzy na mnie tak, jakbym był dla niego
całym światem, spełnieniem marzeń i odpowiedzią na modlitwy. To bardzo
kłopotliwe. Poza tym ma to, co Ria – magnetyzm, urok…
A może to dlatego, że w naszej obronie niemal zginął lub dlatego, że go
wyleczyliśmy.” Przywołał się do porządku. „Czuję się zakłopotany, to wszystko.
Wszystko jest tak poplątane, Kory, Beth, magia, Ria…” Zanurzył palce we włosy.
„Magia. W końcu muszę w nią uwierzyć. Wyleczyliśmy dzisiaj Korendila. Nie potrafię
znaleźć innego wytłumaczenia dla tego, co się stało. W takim razie wszystko inne też
jest prawdą: elfy, czary, nawet to, że jestem bardem. Prawdą jest także to, co stało
się tyle lat temu…” Wstrząsnął się i skulił przy oknie. Wspomnienie powróciło z taks
siłą, jakby koszmar przyśnił się wczoraj.
Stał na scenie. W ostrym świetle reflektorów widownia i całe otoczenie wydawało
się odległe i nierealne. Orkiestra zagrała pierwsze takty Danse Macabre. Eryk zaczął
solo. Nagle muzyka przybrała na sile, owładnęła nim, pełna niespotykanej dotąd
harmonii i potęgi.
Wtedy – zadrżał, poddany czarowi muzyki. Niesamowita melodia przywołała
koszmary z dzieciństwa, potwory wynurzające się zza łóżka, kiedy tylko zgasło
światło.
Poczuł na sobie głodne, niechętne spojrzenie – kątem oka zerknął w bok – i wtedy
je zobaczył.
Istoty wyłaniające się z cienia, nie zauważone przez widzów, zbliżały się do niego z
wyciągniętymi ramionami, chcąc go schwytać.
Zamarł, nie wierząc własnym oczom.
Po sekundzie rzucił flet i uciekł z gardłem tak ściśniętym, że nie mógł nawet
krzyczeć.
Eryk otworzył oczy i przycisnął dłonie do kolan, żeby powstrzymać ich drżenie.
„Biegłem jak ścigany zając. Dyrygent mocno się przestraszył, kiedy cudowne
dziecko uciekło ze sceny. Rodzice byli przerażeni, a potem dwa lata psychoterapii,
wmawiania we mnie, że to nie była prawda, że wpadłem w szał, że to tylko moja
wyobraźnia. A jeszcze później ktoś w Juilliard dowiedział się o tym…” Kolejne lata
męczarni, znoszenia docinków i złośliwych komentarzy, dowcipów z ukrytymi w
różnych miejscach przedmiotami, które miały go wystraszyć, a najlepiej –
doprowadzić do kolejnego ataku histerii w czasie występu. Karteczki zaadresowane:
„Pomylony Banyon”. Wizyty u lokalnych psychiatrów zamawiane przez uczynnych
kolegów.
Zwątpienie we własny rozum. „Skoro jednak to wszystko jest prawdą, tamto też
było. Istoty, wpatrzone we mnie z takim głodem, które nie powinny istnieć, a jednak
istniały z mojego powodu.
Ponieważ jestem bardem.
Boże.” Usiłował się roześmiać. „Naprawdę wolałbym, żeby kogoś innego
zaszczycono tym tytułem. Każdy inny lepiej by się do tego nadawał; najlepiej chyba
Bethie. Ona zawsze wie, czego chce i zmierza prosto do celu, bez zwątpienia i
wahań.” Zacisnął zęby, żeby powstrzymać ich szczękanie. „Ja nie potrafię sobie
poradzić. Czuję się, jakby ciągnięto mnie w kilku różnych kierunkach, a sam nie
wiem, dokąd chcę iść. Każdy czegoś ode mnie oczekuje…” On zaś potrzebował
odpowiedzi, a znaleźć ją mógł – jedynie w sobie. „Przemyślę to wszystko jeszcze raz,
oto co zrobię. Podejmę decyzję i będę się jej trzymał. O tak.” Spojrzał przez okno i
poderwał się. „Cholera, przegapiłem przystanek!” Wysiadł z autobusu i rozejrzał się
kwaśno dookoła. „To tylko kilka bloków dalej, przeżyję.” Poszedł chodnikiem,
schodząc z drogi jeżdżącym na deskorolkach chłopcom. „Z moim szczęściem
brakuje jeszcze tylko tego, żeby któryś z nich mnie potrącił. Chociaż nie, wolę nawet
nie myśleć o kolejnych komplikacjach!” Eryk szedł ulicą Shermana, obok budynku
poczty, w stronę lotniska Van Nuys, z którego, sądząc po huku, wystartował właśnie
samolot. „Pewnie któryś z tych wielkich bombowców, jeszcze z czasów wojny. Do
ich pilotów nie dotarło, że wojna już się skończyła, oni żyją w innej rzeczywistości.
A kim ja właściwie jestem, żeby sądzić, kto ma kłopoty z rzeczywistością! Ja, bard,
przyjaciel wiedźmy i elfa. Sama rzeczywistość.” Przez kilka ostatnich tygodni
zdarzyło się więcej niż w ciągu roku. W dodatku wpłynęło to na jego kondycję; stanął
przed blokiem lekko zdyszany i spocony. Nigdy dotąd nie zauważył brzydoty
budynku, w którym mieszkał. Odrapana, różowa elewacja niewątpliwie traciła w
porównaniu z lśniącą stalą i szkłem siedziby korporacji Llewellyn. I gabinet Rii – ona
nie musiała zadowalać się wypłowiałą kanapą, ze sterczącymi sprężynami; u niej
wszystko było najwyższej jakości.
Co więc w nim widziała? Nie miał pieniędzy ani postury kulturysty – ani jakiejkowiek
cechy, której kobieta jej pokroju mogłaby oczekiwać od mężczyzny. A przecież mogła
mieć każdego.
Może widziała w nim to, co Beth i Kory, cokolwiek to było.
Eryk otworzył drzwi klatki schodowej i poszedł korytarzem, czując nagłą tęsknotę
za Beth i Korendilem. Potrzebował ich obok siebie, właśnie w tej chwili. „Muszę się
przekonać, ile było prawdy w tym, co mi powiedziała – i dlaczego tak jej na mnie
zależy.” Kiedy jednak przekręcił klucz w zamku, z głębi pokoju usłyszał obcy głos:
–Nie ma ich tu, bardzie.
Głos brzmiał jak pęknięta melodia.
Eryk powoli i ostrożnie otworzył drzwi.
Na kanapie w pokoju siedział elf.
Miał długie, jasne włosy, jak Kory; jednak jego włosy były zaniedbane, matowe i
potargane. Wokół ust i oczu biegły bruzdy wyrzeźbione przez cierpienie. I oczy…
Jeśli Kory miał oczy szmaragdowe, to oczy tego elfa przypominały nocne morze.
Szarozielone i przejrzyste, sprawiały wrażenie, jakby kryło się za nimi coś
potwornego.
Eryk usiłował się odezwać, ale póki elf nie odwrócił wzroku, nie zdołał wydobyć z
siebie głosu.
–K-kim jesteś? – wyjąkał, zamykając za sobą drzwi. – I gdzie oni są?
–Nie wiem – odrzekł elf tym samym pięknym, lecz jakby pękniętym głosem. – Wyszli
przed moim przyjściem. – Uniósł brew. – Pozwoliłem sobie usunąć plamę z dywanu.
Mogła narazić na niebezpieczeństwo nie tylko Korendila.
Pod jego pozornym spokojem Eryk wyczuł tysiące pytań i obaw.
–Prawdę mówiąc, nie pomyśleliśmy o tym…
–Nie dziwię się – tyle krwi. – Elf zamknął na chwilę oczy; zmarszczki na jego twarzy
pogłębiły się. – Czy Kory był ciężko ranny? – wyszeptał ochryple.
–Tak – zaczął Eryk. – Perenor nieźle go…
Elf otworzył oczy i Eryk aż się skulił przed płonącą w nich wściekłością.
–Danann – jeśli zmarł, przysięgam, że…
–Wszystko w porządku – przerwał mu Eryk. – Uleczyliśmy go, ja i Beth.
Elf zamarł.
–Wy, śmiertelnicy? Uleczyliście? A czy nałożyliście na niego więzy? – W jego
oczach zamigotały inne jeszcze, prócz gniewu, emocje.
Eryk zamrugał.
–Słucham?
–Widzę, że nie. – Wzrok elfa złagodniał. – Chyba żaden bard nie zrobiłby tego. W
takim razie nie wszystkie słowa Korendila były snem. Chłopiec jest mądrzejszy ode
mnie. – Zastanawiał się przez moment, po czym położył dłoń na piersi i ukłonił się z
ironicznym wyrazem twarzy. – Bardzie Eryku, widzisz przed sobą to, co pozostało z
Terenila, księcia elfów Wysokiego Dworu. Proszę cię o pomoc.
Eryk osłupiał.
Elf wstał i podszedł bliżej. Miał na sobie poplamione ubranie z czerwonej skóry;
wyglądał prawie jak Robin Hood. Eryk otworzył usta.
–To nie wszystko – przyznał Terenil. – Przybyłem w poszukiwaniu Korendila. Nie
mogłem ani go wyczuć, ani odszukać za pomocą magii i bałem się…
Eryk poczuł dreszcz; jeśli Terenil trafił tutaj, ile czasu zajmie to Perenorowi?
–Skąd wiedziałeś, że tu był?
–Krew – odparł Terenil. – Nagle poczułem krew. Jednak kiedy tu przyszedłem, nie
zastałem już ani Korendila, ani czarownicy. Nie wiedziałem, co o tym myśleć,
zwłaszcza że ta plama – i to…
Wskazał głową stojące przy drzwiach krzesło; leżały na nim poszarpane,
zakrwawione rzeczy, które poprzedniej nocy miał na sobie Kory.
Eryk zmierzył je smutnym spojrzeniem. „Moja najlepsza koszula Faire, moje buty…”
– Chwilę później usłyszałem twoje kroki. Nadal nie mogę odnaleźć Korendila,
widocznie ona go osłania. To nawet dobrze, skoro jest ranny.
–Tak – odrzekł Eryk z roztargnieniem. „Nie ma ich tutaj – muszą być u Beth. To
znaczy, że Korendil ozdrawiał na tyle, że mógł się przenieść.” Poczuł falę zazdrości.
„Nic dziwnego, że na mnie nie czekała. Dlaczego miałaby czekać? Kim jestem w
porównaniu z Korendilem? Co mam, czego on nie ma – i to w nadmiarze? W dodatku
on jest elfem. Jak to powiedział jej stary przyjaciel? – Spełniło się wreszcie twoje
marzenie. Czekała na kogoś takiego od lat…” – Bardzie – nadal cię potrzebuję –
odezwał się elf, przerywając zamyślenie Eryka. – Proszę, pomóż mi.
–Dlaczego? – warknął Eryk, nagle wściekły na całą rasę elfów. „Chyba mogę się
domyślić, co robi Beth teraz, kiedy znalazła swojego elfa. Oni na pewno…” –
Ponieważ… – Ramiona Terenila opadły. – Ponieważ nikt inny tego nie zrobi –
powiedział bezradnie. – Ci z nas, którzy jeszcze nie pogrążyli się we śnie, spisali
mnie na straty. Nawet Korendil. Ja… ja go zawiodłem wczoraj w nocy. Zawiodłem go.
Gniew Eryka stopniał całkowicie.
–To nie twoja wina – odezwał się z lekkim zakłopotaniem. – Chyba jesteś w kiepskim
stanie, prawda? „Prawdopodobnie dlatego Beth tak się pośpieszyła z przenoszeniem
Korendila. Wolała nie czekać, aż Perenor ich wyśledzi. Może ta krew… zresztą
nieważne. Pewnie dlatego nie zaczekała na mnie. Choć wolałbym, żeby zostawiła
kilka słów.” – W takim razie czyja? – spytał Terenil samokrytycznie. Jego wzrok
napotkał spojrzenie Eryka – na krótki moment, jak wcześniej oczy Korendila.
Przez głowę Eryka przewalił się huragan rozpaczy i pogardy dla siebie, bólu
sięgającego do samego dna. „Kiedy Korendil znikł, coraz więcej elfów zaczęło
zasypiać, nawet ci z Wysokiego Dworu, którzy nie odeszli na północ, do Krainy Mgieł
lub pod Wzgórze. Bez Korendila, który pomógłby mi obudzić chociaż niektórych z
Wysokiego Dworu, nie mogłem nic zrobić. I to ja, który powinienem ich chronić,
który jestem za nich odpowiedzialny, byłem bezradny…
Tylko bard mógł ich uratować – a Perenor postarał się o to, by w pobliżu nie było
żadnego barda.
Może więc poddać się, zaprzestać walki, pogrążyć w zapomnieniu i nie poczuć
nawet końca?” Rozpacz zbyt głęboka, by sprawić ból, nieomal powaliła Eryka na
kolana. Tylko raz spotkał kogoś w takim stanie – był to uczestnik walk w Wietnamie,
weterynarz o imieniu Tor, który udzielał Brykowi schronienia w ciągu tygodnia i
karmił go, kiedy gra na ulicy nie przynosiła zysków. Kiedy ból stawał się zbyt
dokuczliwy, a żaden z nich nie chciał pić w samotności, upijali się razem. „Ciekawe,
co się z nim stało? Może pojechał do Kolorado, jak zawsze chciał?” Na rozpacz
Terenila odpowiedział słowami, które niegdyś usłyszał od Tora:
–Czasem wszystko się wali, niezależnie od tego, jak bardzo się starasz. Czasem
jedyne, co pozostaje, to spróbować wziąć się w garść i przetrzymać. Wtedy można
jeszcze raz wszystko przemyśleć i wyciągnąć wnioski na przyszłość.
–Nawet tego nie zrobiłem – odrzekł Terenil gorzko.
Eryk przechylił głowę na bok i zmierzył elfa uważnym spojrzeniem. „Nie wygląda
najlepiej, ale jeszcze nie beznadziejnie. A i mnie tyle razy odmówiono pomocy…
Na pewno nie zamknę mu drzwi przed nosem.” – Stało się – odpowiedział. – Nawet
najpotężniejszy elf-czarodziej nie potrafi zmienić przeszłości. W takim razie, jak mogę
pomóc, Wasza Wysokość?
Terenil podniósł wzrok na Eryka; niespodziewana nadzieja wygładziła zmarszczki na
jego twarzy.
–Pomożesz mi? – spytał z niedowierzaniem. Eryk wzruszył ramionami.
–Jasne. Czemu nie? Zasługujesz na pomoc. Nie sądzę, żebym mógł wiele zdziałać,
ale zrobię, co w mojej mocy. Obiecałem to Korendilowi.
Wdzięczność, która pojawiła się w spojrzeniu Terenila, była równie trudna do
zniesienia jak poprzednio jego gniew. Eryk odwrócił się gwałtownie i aby zatuszować
brak manier, wziął do ręki zniszczoną koszulę.
–Obawiam się, że nie da się tego naprawić – zabrzmiał głos prosto w jego uchu.
Podskoczył.
–Chyba tak – odpowiedział. – Nie mam pretensji, ale – dlaczego Kory musiał wziąć
moje ubranie? „I w jaki sposób dopasował je do swoich rozmiarów?” – Bardzie, elfy
nie mogą tworzyć za pomocą magii. Możemy zmieniać, owszem; kopiować, jeśli
dobrze znamy oryginał. Ale tylko bard lub bardzo potężny mag może stworzyć coś z
czystej mocy.
–No dobrze, ale dlaczego moje ubranie?
–Bez niego wyglądałby raczej podejrzanie – odparł Terenil sucho. – Kiedy wpadł w
pułapkę, miał na sobie zbroję, l obudził się w tym samym stroju.
–W Faire mnóstwo ludzi tak się ubiera – zaprotestował Eryk.
–Na pewno? – Mówiąc to, książę wyprostował się i nagle rozbłysnął.
Eryk zasłonił oczy. Postać księcia jaśniała tak, że oczy bolały – i znów rozległa się
muzyka.
Powolne, majestatyczne akordy; organy, jak te w kaplicy Santa Cruz.
Muzyka ucichła, Eryk otworzył oczy – i szczęka mu opadła.
Książę wyglądał teraz jak najprawdziwszy władca – od stóp do głów okrywała go
wspaniała zbroja, zdobiona filigranami, złotem emalią; Eryk nie miał wątpliwości, że
Terenil mógł w niej tańczyć. W porównaniu z tą każda inna zbroja wyglądała ciężko i
niezgrabnie.
Terenil uśmiechnął się z lekką ironią.
–Rozumiem – wykrztusił Eryk. – Rzeczywiście, wyglądałby niecodziennie.
–Spędził w pułapce dziesięć lat. Jedyne ubrania, jakie mógłby odtworzyć – nawet
gdyby starczyło mu mocy, w co wątpię – to dzwony i koszule non-iron, ewentualnie
stroje noszone na Wysokim Dworze. Równie podejrzane.
Eryk wyobraził sobie Korendila w stylonowej koszuli i roześmiał się. Kiedy znów
spojrzał na Terenila, ten miał na sobie to samo skórzane ubranie, co przedtem.
–Teraz już rozumiem – przyznał Eryk. – Ale… – Spojrzał z żalem na buty. – Będzie
mi ich brakować. Nieprędko będę mógł sobie pozwolić na kolejną parę.
–Pozwolisz? – Terenil wziął buty do ręki i zmarszczył brwi. Szybki akord staccato –
Mokasyny znikły; ich miejsce zajęły buty z Faire, o których Eryk marzył od lat –
ręcznie zdobione, szyte na miarę, mocne i wytrzymałe. Jednak przy tych nawet buty
z Faire wyglądały jak stare mokasyny. Szkarłat i złoto – jak zbroja Terenila.
–To chyba nie są najlepsze dla ciebie kolory – mruknął elf; ponownie rozległa się
muzyka; szkarłat ściemniał do koloru czerwonego wina, złoto znikło, zastąpione
przez srebrny wzór w kształcie liści.
–Proszę – rzekł Terenil z dumą, podając buty Brykowi. – Zdaje się, że nie
zapomniałem jeszcze wszystkiego.
Eryk wziął je do ręki. „Przekroczyłem granice rzeczywistości.” Mimo wszystko zdjął
stare trampki i przymierzył dzieło Terenila. Niemal z ulgą stwierdził, że nowe buty są
o kilka numerów za duże. „Dzięki Bogu, wracam do normalności. Za chwilę okaże się,
że mam na nogach kapcie, a to, co widziałem, to efekt hipnozy.” – Są…
–Rzeczywiście, tak myślałem. W końcu to kopia moich. – Elf przyklęknął i przesunął
dłońmi wzdłuż nóg Eryka.
Był to niespodziewanie zmysłowy dotyk. „Boże, najpierw Kory…” Wtedy skóra
poruszyła się i zacisnęła na nogach Eryka – buty pasowały jak ulał. Eryk omal z nich
nie wyskoczył. „Chryste!” Elf wstał.
–Czy teraz jest dobrze, bardzie Eryku?
–Ehm tak, jasne – odpowiedział Eryk z trudem. „Zbyt dziwaczne, żeby wyrazić to w
słowach. Boję się myśleć, co jeszcze się zdarzy.” Książę zatrzymał taksówkę i podał
kierowcy adres w Beverly Hills. Eryk był zbyt oszołomiony, żeby zapamiętać numer –
czekał na chwilę, kiedy nowe buty zmienią się w stare i zniszczone. „Całe to gadanie
o magii okazuje się prawdą; mogę dotknąć tych butów. I naprawdę wyleczyliśmy
Korendila. To są fakty, nie efekty specjalne.” Taksówka zatrzymała się; Terenil
wyczarował z powietrza pięćdziesięciodolarowy banknot i podał kierowcy. Eryk
wysiadł z samochodu na podjeździe, który wydawał się ciągnąć kilometrami.
Taksówka odjechała, zostawiając ich przed kutą w żelazie bramą, zaopatrzoną w
niezliczoną liczbę alarmów i zabezpieczeń. Terenil niedbale położył dłoń na jednym z
czarnych pudełek – zabrzmiał skomplikowany akord – i brama otworzyła się.
–Mam wrażenie, że to nie jest twój dom – powiedział nerwowo Eryk. – Czy w ciągu
następnych pięciu minut pojawi się tu policja i zaaresztuje nas za włamanie?
Terenil podniósł brwi.
–Czy bardziej martwi cię naganność czynu, czy możliwość zostania przyłapanym?
–To drugie – odrzekł szybko Eryk z krzywym uśmiechem.
–Powinieneś się urodzić jednym z nas. – Książę popchnął skrzydło bramy i kiwnął
na Eryka. – Właściciel tej posiadłości to mój stary przyjaciel, który wyjechał na kilka
miesięcy do Eire. Zostawił tylko jedną osobę, by zajęła się domem – ten człowiek to
miłośnik surfingu i nie wróci przed wieczorem. Przekonałem alarmy, że mamy klucze.
Nie grozi nam wizyta policji.
Podjazd rzeczywiście ciągnął się kilometrami, lśniąc w popołudniowym słońcu.
–W takim razie, po co tu przyjechaliśmy? – zdziwił się Eryk, idąc za Terenilem po
rozgrzanym betonie. – Zdaje się, że kiedyś już tu byłeś.
–Owszem – westchnął Terenil. – Nawet często, chociaż w innym celu.
Przychodziłem tu, kiedy szukałem spokojnego zakątka.
Eryk przypomniał sobie jednego z elfów, którego widział w klubie, siedzącego w
kącie, pijanego do nieprzytomności. Kiwnął głową. „Bycie elfem nie chroni przed
policją polującą na pijaczków i narkomanów.” – Ale dlaczego teraz tu jesteśmy? –
nalegał.
Terenil skręcił z betonu na wysypaną żwirem ścieżkę.
–Jesteśmy tutaj, bardzie Eryku, ponieważ potrzebujemy spokojnego miejsca do
walki. „Walki?” – Czemu nie w parku?
Dotarli do drzwi wejściowych; Terenil powtórzył sztuczkę z alarmem i otworzył je.
Wszedł do środka bez wahania, jakby doskonale wiedział, dokąd idzie. „Powiedział,
że wie.” – Tutaj nie wzbudzimy podejrzeń – odezwał się Terenil, kiedy szli
korytarzem. – Moje umiejętności już nie są takie jak kiedyś; nie zdołam jednocześnie
uczynić nas niewidzialnymi, walczyć i utrzymywać w twojej pamięci moje
wspomnienia. Najwyżej dwie możliwości, ale nie wszystkie trzy. Tędy.
Otworzył kolejne drzwi i wpuścił Eryka. Znaleźli się w sali treningowej. „Ciekawe,
czyj to właściwie dom?” – Po co mi twoje wspomnienia? – zapytał Eryk, kiedy Terenil
zamknął drzwi.
–Ponieważ, bardzie, muszę szybko odzyskać sprawność w walce i na miecze, i
magią; a do tego potrzebuję przeciwnika. – Stuknął palcem w pierś Eryka. – Ciebie.
–Mnie? – wychrypiał Eryk.
–Właśnie.
Zanim Eryk pomyślał o ucieczce, Terenil położył mu dłoń na czole. Świat zniknął.
FAŁSZYWA MIŁOŚĆ
–Szczerze mówiąc, czuję się jak schizofrenik – odezwał się z powątpiewaniem Eryk,
zajmując wskazane przez Terenila miejsce. – Chyba nie bardzo mi się to podoba.
Mam wrażenie, jakbym był jednocześnie sobą i tobą – i miał walczyć z samym sobą.
–Wyobrażam sobie – zgodził się elf; odsunął się o dwadzieścia kroków i stanął,
rozluźniając mięśnie nóg i rąk. – Jednak przekazanie ci moich wspomnień to jedyny
sposób na to, byś mógł stać się przeciwnikiem dorównującym mi siłą i
umiejętnościami. Robiłem to samo z Korendilem.
–No tak, teraz to raczej niemożliwe. – Eryk potrząsnął głową, usiłując uporządkować
obce myśli, ujawniające swą obecność w najmniej oczekiwanych chwilach. To były
dziwne myśli, subtelne, lecz o niespotykanej sile uczuć. – „Pięknie, najpierw
zacząłem gadać jak on, teraz będę również tak myślał!” – Czy to zostanie w mojej
głowie na zawsze, czy po walce pomożesz mi się tego pozbyć? – zapytał ostrożnie
Eryk.
–Jeśli nie będę ich podtrzymywał, obce wspomnienia zbledną i rozwieją się bardzo
szybko – zapewnił go Terenil ze słabym uśmiechem.– Prawdę mówiąc, cieszę się, że
to z tobą będę walczył, a nie z Korendilem, który nie jest magiem. Perenor dysponuje
zarówno doświadczeniem w walce na miecze, jak i potężną mocą; jeśli mam się z nim
zmierzyć, muszę odzyskać także zdolności magiczne.
–Skąd będę wiedział, co mam robić?
–Nie musisz wiedzieć – odrzekł Terenil z ledwo uchwytną drwiną. – Wystarczy, jeśli
będziesz po prostu reagował.
Wyciągnął wskazujący palec w stronę Eryka – i nagle wystrzeliła z niego kula ognia,
mknąca wprost na przeciwnika. „Cholera!” Eryk wrzasnął i rzucił się na podłogę.
–Ciekawe, choć niezbyt skuteczne – zauważył Terenil. – Muszę przyznać, że ja bym
na to nie wpadł.
–Ale… – zaprotestował Eryk, leżąc na macie.
–Uniki nie pomogą ci następnym razem, bardzie.
I już w jego kierunku nadlatywały dwie ogniste, pomarańczowe kule. Eryk wyciągnął
przed siebie ręce w daremnej próbie odsunięcia ich – i wtedy odezwały się owe obce
wspomnienia. Nie rozumiejąc, co robi, Eryk sięgnął – sam nie wiedząc, po co –
uformował w akord C-dur, silny i dźwięczny – i oto na spotkanie ognistym pociskom
pobiegła czerwona kula, pochłaniając oba naraz.
–Doskonale! – zaśmiał się książę. – Tego też bym nie wymyślił!
–Co chcesz przez to powiedzieć? – wydyszał Eryk, wstając.
–Masz moje wspomnienia na temat operowania magią, ale wykorzystujesz je na
swój własny sposób, używając własnej mocy. Jak to…
Rozległ się syk i w miejsce, gdzie przed sekundą stał Eryk, uderzyła błyskawica – -
jednak Eryk uskoczył – znów wiedziony niezrozumiałym odruchem i słysząc głośny
szereg dźwięków, zdał sobe sprawę, że wysyła w kierunku księcia długi, wijący się
płomień – „Jak miotacz ognia!” Terenil z trudem odparł atak – zabrzmiało uderzenie
w cymbały. „Hej, chyba nieźle sobie radzę! Eryk Banyon, mag i wojownik, postać jak
z Tolkiena! Może teraz to, książę Terenilu…” Terenil spoważniał.
Po kilku okrążeniach sali Eryk w panice zaczął szukać wspomnień, które wsączył
mu do umysłu Terenil, zamiast tylko poddawać się im. Zaczął walczyć.
Książę uśmiechał się.
Eryk wreszcie zaczął widzieć, co się dzieje – i wtedy poczuł odległe źródło mocy,
energii, której mógł dotknąć i zaczerpnąć. „Węzeł!” Mógł tę energię wykorzystać; po
kilku chwilach zaczął dostrzegać związek muzyki, która rozbrzmiewała w jego mózgu,
z tym, co nasyłał na niego Terenil.
–Czy nie mogłeś stworzyć sobie robota albo czegoś w tym rodzaju? – zawołał, kiedy
ognisty bicz śmignął nieco za blisko i kiedy zdał sobie sprawę, że Terenil nie ma
zamiaru traktować go ulgowo.
–Robot nie ma wolnej woli, bardzie – odparł książę, odskakując, by uniknąć
kontrataku Eryka. – Przypominałoby to walkę przed lustrem; to za mało. Przy okazji,
naprawdę podoba mi się twoja metoda uników. Perenor nie będzie się spodziewać,
że nagle padnę plackiem na ziemię.
–Najważniejsza jest skuteczność, prawda? – zdołał odpowiedzieć Eryk, zanim
sięgnął go cienki język ognia. „Kupisz mi nowe dżinsy, ty długouchy łobuzie!”
Wystrzelił kilka fajerwerków (pośpieszny, urwany akord na klarnecie) i choć nie trafił,
zmusił Terenila do odskoczenia. „Przynajmniej sobie pobiega.” Wtedy Terenil
uderzył.
Rozległ się grzmot – orkiestra w pełnym składzie, akord d-moll – i Eryk ujrzał
szybko sunącą w jego stronę ścianę światła.
Wspomnienia nagle go opuściły.
Eryk nie miał bladego pojęcia, co zrobić, jak zareagować – nie miał też miejsca do
ucieczki. W rozpaczy zebrał całą moc, jaką zdołał i wyrzucił przed siebie – A-dur –
ściana zatrzymała się zaledwie o pół metra przed nim; w jakiś sposób wyrosła tam
tarcza ochronna.
–Wystarczy – powiedział Terenil i śwatło znikło. Eryk zrobił kilka chwiejnych kroków
do tyłu, trafił na ścianę i zjechał po niej na podłogę. Był kompletnie wyczerpany – a
fakt, że książę nie wyglądał lepiej, był marną pociechą.
–Bardzo dobrze sobie poradziłeś – odezwał się książę, siadając obok. – Naprawdę.
Lepiej, niż przypuszczałem. Wybacz, pod koniec zapomniałem, że nie jesteś
wyszkolonym magiem. Nie zamierzałem atakować cię w ten sposób – to zaklęcie jest
o wiele za silne dla początkujących.
–Aha – odrzekł Eryk – to dlatego straciłem głowę. Sam to zatrzymałeś?
–Nie – odrzekł książę, rzucając mu szczególne spojrzenie. – Ty to zrobiłeś.
Eryk miał czas zaledwie odzyskać oddech, kiedy Terenil za pomocą magii ubrał go
w zbroję, podobną do tej, jaką sam miał na sobie – i wręczył mu miecz. Zbroja
okazała się nie bardziej niewygodna niż skórzany kombinezon motocyklisty – Eryk
raz w życiu miał okazję go przymierzyć – jednak miecz ciążył w ręce.
Mimo wszystko walka na miecze wydawała się początkowo łatwiejsza niż magiczny
pojedynek; wspomnienia, które Eryk wykorzystywał, były prostsze, polegały na
odruchach ciała, pozwalały odpocząć umysłowi. Właściwie można to było
potraktować jak zabawę.
Póki nie okazało się, że to praca.
Ciężka praca.
Boleśnie ciężka.
Wreszcie Terenil dał hasło do zakończenia ćwiczeń i uwolnił Eryka od uzbrojenia.
Eryk osunął się na podłogę, oparł plecami o stojącą pod ścianą ławkę, przechylił
głowę do tyłu i zamknął oczy, próbując uporządkować myśli. „Spociłem się jak ruda
mysz. Chyba nigdy jeszcze tak się nie napracowałem.” – Masz. – Poczuł na dłoni
znajomy chłód metalu. Nie zastanawiał się, skąd się wzięła puszka – oczywiście
Terenil ją wyczarował. „Zaczynam się przyzwyczajać do magii jak do kuchenek
mikrofalowych i telefonów.” – Dzięki – odrzekł, po czym nadal z zamkniętymi oczami
pociągnął łyk napoju. „Czasami nie ma nic lepszego od coli.” – Jeszcze to… – Eryk
poczuł dotyk dłoni na ramieniu i otworzył oczy. Terenil podawał mu dwie
pięćdziesięciodolarówki. Widocznie powtórzył sztuczkę. – Nie pojadę z tobą – ciągnął
książę. – Będziesz potrzebował taksówki, prawda? Tylko uważaj, by nie wydać ich
obu w tym samym miejscu.
Eryk przyjrzał się uważniej banknotom – oba miały jednakowe numery serii.
Podniósł brwi.
–Już ci mówiłem – odrzekł elf, wzruszając ramionami. – Nie Umiemy stwarzać, tylko
kopiować. „Z pewnością Urząd Skarbowy chętnie by z tobą porozmawiał na ten
temat.” – No dobrze – powiedział Eryk, pociągając drugi łyk. – Po co to wszystko?
Dlaczego zdecydowałeś się znów zaczepić Perenora? Ławka zatrzeszczała, kiedy elf
usiadł obok Eryka. Wyglądał na wyczerpanego: z jego włosów ściekał pot, mięśnie
drżały z wysiłku. Terenil siedział skurczony, z palcami zaciśniętymi na puszce,
wpatrzony w punkt na podłodze.
–Muszę – odrzekł. – Wiesz, bardzie, Perenor omal mnie nie pokonał. Nie raz. Nie
jestem już tym, kim byłem.
–Ja nie jestem Perenorem…
–Właśnie – książę westchnął. – Gdybym spotkał go w tej chwili, wynik byłby taki
sam, jak zeszłej nocy. To Korendil mnie ocalił, odciągając Perenora. Jeśli ma on
jakąś słabość, to tę, że lubi bawić się w myśliwego; najbardziej interesuje go pościg.
Eryk nie wiedział, co powiedzieć.
–Jednak ty nadal chcesz się z nim zmierzyć?
–Muszę – odrzekł Terenil. – Dla dobra innych. „Widziałeś ich, Eryk. Myślę, że lepiej
byłoby skrócić ich cierpienia.” Może Ria powiedziała to innymi słowami, lecz sens był
ten sam.
–Dlaczego wierzysz, że ciągle jeszcze możesz coś dla nich zrobić? – zapytał Eryk
prosto z mostu. – Widziałem ich. „I widziałem ciebie, Wczoraj nie byłeś zdolny do
niczego…” Terenil skrzywił się, jakby usłyszał tę myśl.
–Nie wiem, czy mogę, wiem jedynie, że muszę spróbować. „Może i nie potrafi
uwolnić się do końca, ale nie spadł jeszcze tak nisko, by myśleć tylko o sobie. Chce
zrobić coś większego, choćby zabrakło mu sił. A ty, Banyon, co zrobiłeś ze swoim
życiem?
Niewiele.” – Co jest między tobą a Perenorem?
Książę odrzucił puszkę i wyczarował inną.
–Nienawiść – odrzekł. – Jedno z uczuć, których powinniśmy się wystrzegać za
wszelką cenę.
–Tak?
Terenil odrzucił wilgotne włosy do tyłu i spojrzał z boku na Eryka.
–Praktycznie rzecz biorąc, jesteśmy nieśmiertelni, bardzie. Długość naszego życia
mierzy się w stuleciach, nie dekadach. To w równym stopniu przekleństwo, jak
dobrodziejstwo. Po pierwsze, jest nas niewielu. Po drugie, silne uczucia wiążą nas na
stulecia, nie lata. Wasze legendy oskarżają nas o lekkomyślność, ale zastanów się –
przypuśćmy, że miłość zamieniła się w niechęć. Jesteś przywiązany do miejsca, w
którym mieszka także niegdyś ukochana osoba, a ponieważ liczba mieszkańców nie
przekracza kilku setek, musisz ją widywać niemal codziennie. Przez następne tysiąc
lat. Chyba że któreś z was zdoła odejść. – Wzruszył ramionami. – Dlatego unikamy i
miłości, i nienawiści. Poddajemy się im dopiero wtedy, gdy nie ma innego wyjścia.
–Dlaczego więc ty i Perenor…
–Różnica zdań na temat ludzi i ich świata, bardzie. Zaczęło się w czasie naszej
podróży z Maddokiem z Walii, kiedy żeglowaliśmy ku nowym lądom. Opuściliśmy
nasze dotychczasowe siedziby z powodu naporu ludzi. Ja – i królowa – uważaliśmy,
że jeśli zadomowimy się w jednym miejscu i zapuścimy odpowiednio głębokie
korzenie, zdołamy żyć w pokoju z wami, dzieląc się światem mimo to, iż używacie
żelaza.
–Wydaje mi się, że to dobry pomysł – wtrącił nieśmiało Eryk.
–W większości przypadków okazało się to prawdą. Jedynie tutaj pomyliłem się w
wyborze miejsca na węzeł, albo może… – Terenil zmarszczył brwi i wpatrzył się w
przeciwległą ścianę, po czym potrząsnął głową. – Nie pamiętam. Być może to
Perenor nalegał na stworzenie tutaj węzła, może już wtedy knuł… W każdym razie
królowa z częścią naszego ludu wywędrowała na północ i założyła tam Mglisty Dwór;
ja zostałem tutaj z mniejszą grupą, wywodzącą się z niższych rodów – tych, którzy
musieli związać się z określonym miejscem. Założyłem Dwór Zachodzącego Słońca.
Wtedy Perenor zaczął ujawniać swe prawdziwe zamiary.
–Kiedy to było? – zapytał Eryk.
–Przed konkwistą. – Terenil znów zmarszczył czoło. – Około dziesięć do czternastu
waszych stuleci. Czas nie ma dla nas tak wielkiego znaczenia, jak dla ludzi. „Boże!”
Eryk w oszołomieniu spojrzał na elfa, wyglądającego najwyżej na czterdzieści lat.
–Tak było. Znaleźliśmy miejsce na węzeł; bard królowej – człowiek, jak i ty –
umiejscowił moc w zagajniku, zaś królowa z większością elfów powędrowała na
północ. Potem Perenor zaczął sączyć swą truciznę. Dlaczego, pytał, mamy
ustępować ludziom miejsca? To my posiadamy moc, nasze życie trwa nieskończenie
dłużej – czyż to nie my powinniśmy nad nimi panować?
Terenil pociągnął z puszki i zacisnął na niej dłonie.
–Chciał nie tylko panować – chciał zamienić was w niewolników. Na szczęście
dostrzegłem to i ja, i wielu innych. Utrzymaliśmy go na właściwym miejscu przez
wiele lat.
–Chryste. – Eryk zadrżał na myśl o Perenorze-władcy. „Ktoś, kto jest zdolny
odczytać wszelkie myśli, nawet najskrytsze, dotrzeć do najgłębszej istoty.” –
Terenilu, jak to się stało, że przejrzeliście jego zamiary? To znaczy – dlaczego po
prostu go nie poparliście?
Terenil uśmiechnął się krzywo.
–Ludzie nie nadają się na niewolników, bardzie. Powinieneś się tego nauczyć z
waszej własnej historii. Wcześniej czy później skaczecie do gardeł waszym panom.
Wszyscy widzieliśmy zbyt wiele, by się tego nie domyślić. Poza tym jest jeszcze
jeden powód. Umiemy robić różne rzeczy, ale nie potrafimy tworzyć. Nasza kultura,
jak ją nazywacie, to mieszanka zapożyczeń, także od was, ludzi. Niewolnik nie
zajmuje się tworzeniem; po co miałby to robić, skoro cały pożytek z jego pracy
przypada właścicielowi? Są też inne, głębsze powody, ale te wystarczą. „Oświecony
interes własny – na niego zawsze można liczyć.” – Eryk zaśmiał się do siebie.
–Ja nie ufałem Perenorowi, on zaś mnie nienawidził. Kiedy ludzie wprowadzili się do
tej doliny, zaczął się nasz upadek. Wasza cywilizacja rozwijała się zbyt szybko,
byśmy zdali sobie sprawę z tego, czym nam to grozi. Zbyt późno uświadomiliśmy
sobie, że uwięziliście nas w labiryntach zimnego żelaza i odcięliście nas od reszty.
Razem z magami z Niższego Dworu usiłowałem znaleźć rozwiązanie – gdyż bez
adepta magii, którego nie mieliśmy, nie mogliśmy przemieścić mocy do innego węzła.
Byłem tym tak pochłonięty, że przestałem zwracać uwagę na Perenora – w końcu
jednak doszło do mnie, że zajął się zakazaną magią, wykorzystując siły ludzi.
Złapałem go na gorącym uczynku.
Terenil przerwał na chwilę, otarł czoło wierzchem dłoni i wypił do końca napój z
puszki.
–Wysysał moc z dziecka, które mogłoby stać się bardem. Wtedy zdałem sobie
sprawę, iż musiał uprawiać ten proceder od dawna, odkąd ludzie znaleźli się w jego
zasięgu. Wybierał dzieci zapowiadające się na bardów, po czym eliminował je – i w
ten sposób pozbawił nas szansy przeniesienia węzła w inne miejsce. Wygnałem go.
–Ale on nie odszedł…
–Odszedł, lecz na krótko. Znalazł kobietę, śmiertelniczkę, która mogłaby zostać
wielkim magiem, gdyby zechciała rozwinąć swoje zdolności – i która urodziła mu
dziecko. Tak, bardzie, to jest możliwe, choć wymaga interwencji magii. Sam
wychował to dziecko, ucząc je magii elfów i ludzi. Ludzka magia to zjawisko rzadkie,
ale niesłychanie potężne, może dlatego, że skupia w sobie potencjał całego waszego
krótkiego życia.
Terenil wpatrzył się w podłogę. Milczał tak długo, że wreszcie Eryk zmęczył się
czekaniem na dalszy ciąg opowieści.
–Co się stało potem?
–Potem Perenor wrócił, by mnie wyzwać. – Terenil odrzucił puszkę i wyprodukował
znikąd kolejną. – To się zdarzyło całkiem niedawno. Walczyłem z nim długo, Korendil
mi pomagał. Korendil był – jest – moją największą nadzieją. Ma dopiero dwieście lat,
lecz zadziwia mnie swą odwagą i mądrością – a czasem mnie przeraża. Jest tak
podobny do was, ludzi, tak łatwo ulega emocjom… Próbowałem go ostrzegać, by nie
przywiązywał się tak mocno, by tak bardzo się nie przejmował.
–A walka? – zapytał Eryk szybko.
–A tak, walka. Pokonaliśmy ich i wygnaliśmy ponownie, choć nie bez strat w obu
światach. Po obu stronach bariery obudziliśmy istoty, które lepiej było zostawić w
spokoju; bitwa wywołała pożar, który zniszczył kanion Bell. – Terenil spojrzał na
Eryka i zamrugał. – Pamiętasz to?
–Czytałem o tym – odpowiedział Eryk na pół do siebie.
–Myślałem, że się go pozbyłem. Myślałem… już nie pamiętam, co myślałem.
Dannan, jak wspomnienia się rozpływają… Potem Korendil zniknął, zaś reszta elfów
pogrążyła się we śnie. Z Wysokiego Dworu pozostałem tylko ja. Dalsze usiłowania
wydawały się daremne. Perenor uciekł, dziecko znikło, Korendila nie było. Nic nie
zostało – wrogowie, przyjaciele, wszyscy odeszli.
Eryk zbyt późno zdał sobie sprawę z tego, co oznaczają urywane, bezładne słowa.
Widział w dłoni Terenila znajomą, czerwono-białą puszkę, lecz dopiero teraz dotarło
do niego, czym jest jej zawartość dla elfa.
Kofeina. W czasie rozmowy Terenil wypił przynajmniej trzy puszki, teraz zaś kończył
czwartą.
–Nic nie zostało – mruczał książę. Podniósł wzrok, kiedy Eryk wstawał, lecz
wydawało się, że go nie rozpoznaje. Jego oczy zasnuwała mgła, dłonie drżały. –
Śmiertelni – powiedział smutno książę. – Nie otwieraj serca przed śmiertelnikiem,
mówi stare powiedzenie. Powtarzałem to Korendilowi cały czas. Umierają i zostawiają
po sobie pustkę. Czy tak nie jest, bardzie? Odchodzicie, zawsze odchodzicie,
cokolwiek byśmy nie robili.
Głowa elfa opadła, zaciśnięta na puszce dłoń rozluźniła się, upuszczając ją na
podłogę. Eryk patrzył, jak Terenil zsuwa się z ławki i pogrąża we śnie.
Powrót do domu nie był przyjemny. Zachodzące słońce przesłaniała szara mgła;
cały świat zdawał się zszarzały i pozbawiony życia. Eryk nigdy jeszcze nie czuł się
tak samotny. „Może Ria ma rację? Może lepiej skrócić ich cierpienia? Nawet najlepsi
z nich nie potrafią przeżyć bez narkotyku kilku godzin.” Przypominał sobie każde
słowo córki Perenora i porównywał z tym, co usłyszał od Terenila. Nie mógł znaleźć
w nich kłamstwa – poza tym Ria sama przyznała, że nie popierała niektórych działań
swego ojca. A jednak coś tu nie pasowało – jakby mówiła prawdę, lecz nie do końca.
„Potrzebuję Beth i Korendila. Muszę z nimi porozmawiać.” Taksówka zatrzymała się
przed brzydkim różowym blokiem i odjechała, kiedy tylko Eryk zapłacił i wysiadł. Miał
zamiar przebrać się, zabrać flet, zawiadomić Beth, że przyjeżdża i jechać dalej.
Jednak w mieszkaniu Beth nikt nie podnosił słuchawki. Eryk cierpliwie przeczekał
komunikat automatycznej sekretarki.
–Beth – odezwał się, kiedy nagranie się skończyło – tu Eryk. Jesteś tam?
Nie usłyszał szczęku podnoszonej słuchawki. Nabrał tchu i brnął dalej:
–Beth, coś się zdarzyło na spotkaniu, coś ważnego, dlatego nie mogłem wrócić z
tobą. Jadę do ciebie, muszę z wami porozmawiać, naprawdę.
Połączenie przerwano; rozległ się sygnał.
Eryk odłożył słuchawkę i stał przez chwilę zamyślony, z torbą w ręce. Dlaczego
Beth nie było w domu? „Może wpadli w tarapaty, może Beth w ogóle nie dotarła do
domu? Może aresztowano ją w biurowcu korporacji…
Niemożliwe. Terenil mówił, że Bethie osłania Korendila. Musiała go zabrać z mojego
mieszkania; na pewno nie zostawiła go samego. Są zatem razem u niej. I nie
odbierają telefonów.
A to znaczy…” Skupił się na myśli o nich, zamykając oczy, jak wtedy, kiedy Ria
usiłowała dosięgnąć go – zaczerwienił się na to wspomnienie, jednak dalej próbował.
Wybiegł myślą najdalej, jak mógł, koncentrując się na Beth i Korendilu. Wydawało
się, że w jego umyśle istnieje wyobrażenie każdego z nich, łączące się cieniutką nicią
z realnymi osobami – jakby położyli mu ręce na ramieniu. Udało się; przed jego
oczami zaczęły się pojawiać niewyraźne obrazy. Beth i Kory – razem.
Nagły gniew przepłoszył wizję; mimo wysiłków Eryk nie mógł przywołać jej po raz
drugi. Przez chwilę uspokajał się, po czym spróbował jeszcze raz. Zobaczył to samo.
„Zrobiono z ciebie głupca, Banyon. Cała gadanina o obowiązku, o pracy w zespole
okazała się funta kłaków niewarta! Ledwie znaleźli się sam na sam, a już wskakują do
łóżka!” Poczuł dławienie w gardle i skurcz w żołądku. Przycisnął do siebie flet i starał
się oddychać powoli i równo. „Powinienem…” Nie, przemoc nic tu nie zdziała. Nie
potrafił walczyć. „Może się mylę, może to moja brudna wyobraźnia. Cały czas
wmawiam sobie, że Beth jest zakochana w Korendilu, bo to taki niezwykły facet. Tak,
to pewnie dlatego – wszystko przez moją wyobraźnię.” Zadrżał z tłumionej
wściekłości. „Powinienem jechać tam i sprawdzić. Może się mylę. Ale jeśli nie…”
Jadąc taksówką do Tarzana, Eryk czuł narastającą chęć zemsty i poczucie, że został
zdradzony. Usiłował zdusić w sobie gniew i urazę, biorąc długi prysznic i zmieniając
ubranie, lecz to nie pomogło. Całą drogę siedział w milczeniu, zaciskając dłonie na
futerale fletu. Kiedy dotarł pod dom Beth, nie był już pewien niczego.
–Niech pan poczeka – powiedział do taksówkarza, podając mu resztę z
pięćdziesięciodolarówki, którą dostał od Terenila. – Mogę za chwilę potrzebować
taksówki.
Kierowca wzruszył ramionami, wyjął powieść fantastyczną i pogrążył się w lekturze.
Licznik nadal odmierzał czas.
Wcześniej, jeszcze w domu, Eryk czuł pokusę, by wyrzucić pieniądze i buty, które
dał mu Terenil. Lecz przecież to nie Terenil okazał się zdrajcą; książę w miarę swych
sił próbował – noblesse oblige? – zrekompensować Erykowi krzywdy zadane przez
innych; był uczciwy. „Nie otwieraj serca przed śmiertelnikiem.” „Miał rację. Powinien
jeszcze dodać – nie ufaj mu.” A jednak książę był wobec niego uczciwy. Dlatego też
Eryk włożył buty, wsunął pieniądze w kieszeń i zatrzymał taksówkę.
Po trzeszczących drewnianych schodach wiodących wzdłuż ściany budynku wbiegł
na drugie piętro; miał wrażenie, że żołądek skręcił mu się w supeł. Wiedział, dokąd
iść; był tu już wcześniej. Poszedł korytarzem do końca i zapukał; drzwi otworzyły się
natychmiast.
–Eryku, jeśli to ty, jestem w kuchni – zawołała Beth z głębi mieszkania. – Jeśli nie,
to masz kłopoty, kimkolwiek jesteś.
Eryk zamarł z ręką na klamce. Naprawdę nie miał ochoty na konfrontację. „Nawet
teraz mógłbym się wycofać i nadal nie wiedzieć – nie muszę się z tym zmierzyć.
Nie. Muszę wiedzieć.”
Pchnął drzwi i wszedł.
Głos Beth prowadził go poprzez korytarz i pokój gościnny.
–Eryku, przykro mi, że nie odebrałam telefonu, ale byliśmy zaję…
Eryk stanął w drzwiach małej, pomalowanej na żółto kuchenki i wbił spojrzenie w
Beth. Miała na sobie trykotową bluzkę i dżinsowe szorty; jej włosy były wilgotne,
jakby przed chwilą je umyła – rzeczywiście, kiedy się odwróciła, Eryk poczuł zapach
szamponu. Beth rzuciła okiem na wyraz jego twarzy i zamarła, urywając w pół słowa.
Eryk zacisnął szczęki i z gniewem wsunął ręce w kieszenie. „Zajęci? Jasne, wierzę,
że byliście zajęci.” Zanim zdołał wydobyć słowo z zaciśniętego gardła, przez drugie
drzwi wszedł Korendil, ubrany jedynie w ręcznik owinięty niedbale wokół bioder.
Wyszedł z sypialni.
Jasne włosy elfa zwisały w mokrych kosmykach, na ramionach lśniły krople wody.
„Zdaje się, że całkiem już wyzdrowiał.” Kory w ogóle nie zauważył obecności Eryka;
poruszał się z wdziękiem i swobodą. Po ranach i osłabieniu nie został żaden ślad.
–Beth – odezwał się pieszczotliwie, podchodząc do niej, po czym pochylił się, objął
ją i pocałował. Był to długi, czuły pocałunek i choć włosy elfa zakryły twarze obojga,
Eryk nie wątpił, iż Beth oddaje pocałunek całym sercem. Objęła Korendila i przytuliła
się do niego, zapominając całkowicie o Eryku. „Jakbym już nic dla niej nie znaczył.”
Eryk zaczął się odwracać, by odejść. Torba uderzyła we framugę drzwi – Kory
zwrócił się błyskawicznie ku niemu, wyciągając ręce w geście ostrzeżenia, a może
ataku. Eryk cofnął się o krok.
Kory odprężył się, rozpoznawszy gościa – jednak kiedy zobaczył wyraz twarzy
Eryka, zastygł zaskoczony.
–No tak – odezwał się Eryk, ignorując obecność elfa – wygląda na to, że faktycznie
jesteście zajęci. Zbyt zajęci, by pomyśleć o mnie.
–Gdzie byłeś, Eryku? – zapytała Beth, odsuwając się od Korendila. – Po prostu
zniknąłeś. Szukałam cię wszędzie.
–Hm… – Eryk chrząknął, lecz nie mógł się pozbyć ucisku w gardle. – Tak, ja
musiałem, Beth, widziałem Perenora. Był w budynku. Ze strachu o mało nie
wyskoczyłem ze skóry. – Zamrugał piekącymi oczami, usiłując odzyskać ostrość
widzenia. – Dlaczego na mnie nie poczekałaś?
–Musiałam przenieść Korendila, zanim moje osłony zanikną – wyjaśniła, uciekając
spojrzeniem w bok.
–Oczywiście. – Eryk przestąpił z nogi na nogę; czuł się tak, jakby obdarto go ze
skóry i przypalano żelazem. Korendil zaczął wycierać włosy, starannie omijając
wzrokiem Eryka. „Korendil to spełnienie marzeń każdej kobiety. Dlaczego Beth
miałaby się zastanawiać choćby przez chwilę? Nie potrzebuje mnie, jeśli ma jego.
Korendil potrzebuje mocy barda, więc jest dla mnie miły. Po prostu chce mnie
wykorzystać jak wszyscy inni.” – Co się stało? – zapytała Beth zbyt swobodnym
tonem.
–Dużo – odparł Eryk. – Wpadłem na kobietę, która jest prezesem korporacji.
Dosłownie. Nazywa się Ria Llewellyn.
Kątem oka zauważył, że Kory zesztywniał na dźwięk tego imienia.
–Bardzo miła dama; jasna blondynka, bardzo rozsądna. Powiedziała mi mnóstwo
ciekawych rzeczy. Rzeczy, które miały sens. „A teraz mają go jeszcze więcej.” –
Eryku! – odezwał się cicho Korendil. Eryk nie patrzył na niego.
–Zważywszy wszystko, chyba nie jestem wam potrzebny. Świetnie sobie beze mnie
radzicie. Może elfy znajdą sobie innego barda? Tym razem dziewczynę. – Teraz
spojrzał na Korendila, lecz niewiele zobaczył piekącymi i załzawionymi oczami. – To
to ci się spodoba, Kory.
Odwrócił się na pięcie i pobiegł korytarzem do schodów, potem w dół, do taksówki.
Padł na tylne siedzenie i przetrząsnął kieszeń w poszukiwaniu kartki, którą dała mu
Ria. „Niech znajdą sobie innego frajera. Czas, żebym zaczął myśleć o sobie.” Przetarł
dłonią oczy, usiłując przeczytać adres. Jednak litery i cyfry zamazywały się i nikły co
chwilę. Nie mógł poskładać ich w całość.
Wydawało mu się, że ktoś go woła.
Podał kierowcy kartkę i pieniądze.
–Może mnie pan tam zawieźć?
–Eryku! Eryku, zaczekaj!
Kierowca spojrzał na kartkę.
–Oczywiście. A co z przyjaciółmi?
Wskazał ręką blok; Beth zbiegała po schodach, za nią Korendil, machając
rozpaczliwie rękami.
–To nie są moi przyjaciele – powiedział Eryk, wciśnięty w poduszki siedzenia, z
fletem przyciśniętym do piersi. – Jedźmy.
MÓJ DROGI ŚPIĄCY
Wiatr szeptał w gałęziach drzew, marszczył wodę w basenie, wznosił się i opadał jak
cicha melodia. Eryk dotknął ustami chłodnego metalu fletu i uśmiechnął się do
siebie. „To brzmi jak piosenka, taneczna melodyjka, właściwie bardzo irlandzka
piosenka.” Jednak mimo że czekał w gotowości, z palcami na instrumencie, żadna
melodia nie przychodziła mu do głowy, prócz nieokreślonych lamentów i poczucia
nieodwracalnej straty. Odsunął flet od ust i zaczął przebierać po nim palcami,
przyglądając się jednocześnie ogrodowi.
Siedział na marmurowej ławce nad wodą, w cieniu palmy chroniącej przed palącym
kalifornijskim słońcem. Niedaleko wznosił się dom Rii. „Raczej pałac. Czegoś takiego
jeszcze w życiu nie widziałem. To tylko dowodzi, że Ria ma rację: z pomocą naszej
magii możemy osiągnąć tak wiele, pracując razem – możemy osiągnąć wszystko.”
Jednak niemy flet zaprzeczał temu stwierdzeniu. „Zatem dlaczego nie zdołałem
ułożyć żadnej nowej melodii? Wewnątrz mnie, tam, gdzie kiedyś była muzyka, została
pustka. Od tylu dni nic nie napisałem.” Eryk wyprostował się nagle. „Dni?” „Od jak
dawna tu jestem?” Położył flet na kolanach i zastanowił się. „Przyjechałem tu
wczoraj wieczorem… nie, przedwczoraj, wczoraj poszliśmy na kolację do Maxwella. A
może to było trzy dni temu? Trudno mi się w tym połapać.” Im usilniej starał się
policzyć dni, które minęły, tym bardziej mu się one zlewały. „Właściwie nic
specjalnego nie robiłem, oprócz słuchania płyt – Ria ma fantastyczny sprzęt – i
spania. Zdaje się, że przez kilka ostatnich nocy nie poszliśmy spać wcześniej niż o
piątej nad ranem.
Zarumienił się na samą myśl. „Ria jest niesamowita. Jak udaje się jej przeżyć cały
dzień i nie zasnąć na stojąco? Ja nie dałbym rady pracować, śpiąc po trzy godziny
na dobę. Potrzebuję przynajmniej siedmiu.” Poczuł dreszcz przebiegający mu po
plecach. „Śmieszne – teraz, kiedy się nad tym zastanowię, mam wrażenie, że śpię
dużo więcej niż zwykle. A jednak ciągle jestem zmęczony. Wydawałoby się, że po
takiej ilości snu powinienem tryskać energią…
Przecież to nieważne. Ważna jest ta melodia, która ciągle mi się wymyka. Może
lepiej zagram najpierw coś, co umiem, a wtedy tamta muzyka sama do mnie
przyjdzie.” Ponownie podniósł flet do ust, zaczerpnął tchu i zaczął grać starą
irlandzką melodię Chodźcie na wzgórza. Po kilku taktach przestał i spojrzał
skonsternowany na instrument. „Co jest? To brzmi okropnie. Nic w tym nie ma,
żadnego życia, żadnej magii tylko nuty. Martwota.
Nigdy jeszcze tak nie grałem.” Jego uwagę rozproszył delikatny dźwięk. Eryk
podniósł wzrok; szklane drzwi rozsunęły się cicho i do ogrodu weszła Ria w
granatowej sukni, trzymając w rękach buty na wysokich obcasach. Skierowała się w
jego stronę.
–Cześć, przystojniaku – powiedziała, schylając się, by go pocałować. – Nie mogłam
znieść myśli, że siedzisz tu sam, więc wpadłam na godzinkę. Masz jakiś pomysł na
ten czas?
–Co masz na myśli? – odrzekł, wstając.
Spojrzała na niego znacząco. Eryk zaśmiał się i przyciągnął ją do siebie, całkowicie
zapominając o flecie i muzyce.
Ria dotknęła palcem jego ust.
–Zachowuj się, kochanie. O pierwszej mam spotkanie w biurze. Gdyby nie to,
wiedziałabym, jak spędzić popołudnie.
–Lepiej bądź ostrożna, moja piękna – wymruczał w jej włosy – bo wyssiesz ze mnie
wszystkie siły.
Odsunęła się od niego gwałtownie.
–Nie mów tak, Eryk. „Jak? Dlaczego tak na mnie patrzy?” Ria wzięła jego dłoń w
swoją; wyraz jej twarzy zmieniał się tak szybko, iż Eryk nie był pewny, czy dobrze go
odczytał przed chwilą.
–Myślałam o czymś innym. Mój ojciec jest w domu, chciałam się dowiedzieć, czy
zjesz z nami obiad.
–Dlaczego nie. – Mówiąc to, wziął fet z ławki. – Idziemy na obiad z tatusiem.
Ria obserwowała ojca ze skrywaną podejrzliwością. Perenor nadział na widelec
kawałek ananasa i powoli wkładał go do ust, nie spuszczając wzroku z Eryka,
zajętego swoją porcją kurczaka.
–Doskonałe, Ria – powiedział chłodno Perenor. – Zawsze wiedziałem, że jesteś
zdolna: błyskotliwa w interesach, utalentowana magicznie, a do tego robisz
wspaniałego kurczaka w ananasach. Czego więcej można wymagać od córki? „Na
pewno wymyśliłbyś jeszcze coś, ojcze. Na przykład córkę, która wolałaby, aby jej
oswojony bard mścił się na kurczaku, nie na tobie.” – Cieszę się, że ci smakuje,
kochany ojcze. Wiesz, jak się cieszę z twoich odwiedzin.
Eryk podniósł wzrok, jakby usłyszał coś więcej, niż to, co mówiono. Uśmiechnął się
z wahaniem.
–Mnie też smakuje kurczak. Nie wiedziałem, że tak wspaniale gotujesz.
Odpowiedziała mu uśmiechem. Uwielbienie w jego oczach było czytelne nawet z
drugiego końca stołu.
–Dziękuję, kochanie.
Eryk z zapałem dojadał resztki swojej porcji.
–Chociaż nie mam pojęcia, kiedy zdołałaś to zrobić. Dziś cały dzień spędziłaś w
biurze, wczoraj też nie miałaś czasu…
–Nie martw się o to, Eryku. – Ria napełniła kieliszki winem i napiła się. „Nadal nie
rozumiem, dlaczego ojciec przyszedł akurat dzisiaj. Twierdzi, że zaciekawił go Eryk,
ale to na pewno coś więcej. Jeśli chce czegoś ode mnie, pewnie niedługo się
dowiem.” Jej oczy zwęziły się, kiedy dostrzegła uwagę, z jaką Perenor obserwował
Eryka. „Wiem, co myśli, ale jeżeli dotknie Eryka, wyzwę go na pojedynek choćby
tutaj. A w moim domu mam przewagę, zwłaszcza teraz.” Perenor odsunął od siebie
talerz.
–Doskonałe, Ria. Chyba będę się częściej zjawiał na obiedzie.
–Proszę bardzo, ojcze – odrzekła lekko. „Następnym razem podam stek z grzybkami
amanita albo rostbef.” Eryk wstał i zaczął zbierać naczynia.
–Zaniosę je do kuchni.
Machnęła ręką, by usiadł.
–Zostaw, Eryku, służba to zrobi.
–Nie, mnie to nie przeszkadza, naprawdę – odrzekł, postawił szklanki na talerzu i
ostrożnie ruszył w stronę kuchni.
Perenor spojrzał na córkę z namysłem, kiedy Eryk znikał w drzwiach kuchni. –
Świetnie dajesz sobie z nim radę. Jestem pod wrażeniem.
Ria oparła się wygodniej na krześle i obdarzyła ojca nieszczerym uśmiechem.
–Dzięki, ojcze. Na razie dobrze mi się układa.
Perenor zaśmiał się.
–Mnie też. Jakie masz plany?
–Na dziś czy na nieokreśloną przyszłość? – spytała Ria, wypijając resztę wina i
patrząc na niego sponad kieliszka.
–Wiesz, o co mi chodzi.
Wzruszyła ramionami.
–Jak zwykle, interesy. Dlaczego pytasz? „Czego właściwie ode mnie chcesz,
ojcze?” – Ja myślałem tylko o wakacjach, skoro wszystko toczy się zgodnie z
planem. Wizyta na Wysokim Dworze Mgieł. Zastanawiałem się, czy ty i twój przyjaciel
nie zechcielibyście się do mnie przyłączyć. „Coraz ciekawiej. Co ty knujesz?” – Może
być dobra zabawa. Od lat nie byliśmy na dworze. Czy jest jakiś szczególny powód,
dla którego chcesz tam pojechać akurat teraz?
Oczy Perenora spoglądały w dal, jakby widziały coś, czego nikt inny nie mógł
dostrzec.
–Tutaj wszystko jest pod kontrolą, więc może mógłbym… „Więc o to ci chodzi!
Powinnam była się domyślić.” – Nie – odpowiedziała zdecydowanie i zimno. –
Wykluczone. Jeśli masz ochotę udowodnić swą potęgę przed dworem, zrobisz to na
własną odpowiedzialność. Nie postawię wszystkiego, co zdobyłam, na jedną kartę,
tylko po to, żeby ciebie zabawić.
Perenor wstał z gniewem.
–Nie rozumiesz, Ria. Dla mnie liczy się tylko to jedno. Ty masz wpływ na ludzi i
władzę nad nimi – ale to tylko płotki. Liczy się dopiero zwycięstwo nad tymi, którzy
mają moc.
Ria zacisnęła usta.
–Powiedziałam nie, ojcze. Pomogłam ci wykupić teren Faire, gdyż mogłam na tym i
ja zyskać. Nie interesuje mnie ani dwór, ani moi kuzyni-elfy. Możesz walczyć z nimi
na własną rękę, ale ja nie zaryzykuję – ani Eryk.
–Nie potrzebuję twojej pomocy – odrzekł Perenor spokojnie, lecz z groźbą w głosie.
– Wystarczy mi twój bard. Nie potrzebuję ani twojej pomocy, ani pozwolenia…
„Czyżby?” Przywołała małą ilość mocy i wzniosła osłonę – nie taką, by poczytać ją za
wyzwanie, lecz raczej za ostrzeżenie.
–Nie pozwolę ci wykorzystać Eryka ani w tym, ani w innych twoich zamiarach. –
Wytrzymała jego pełne wściekłości spojrzenie, czując moc przepływającą pomiędzy
splecionymi pod stołem dłońmi. „Popchnij mnie dalej, ojcze, a zobaczysz, co się
stanie.” – Znalazłem ciastka. – Eryk stanął w progu i spojrzał na Perenora i jego
córkę. Ria zarejestrowała jego obecność, lecz zaraz o nim zapomniała, koncentrując
się na ojcu.
Przez chwilę napięcie wzmagało się; Ria wytrzymywała bez mrugnięcia spojrzenie
Perenora. „W chwili, kiedy sięgnie po moc, uderzę. Na pewno o tym wie. Jeśli
zacznie…” Usta Perenora wykrzywiły się w uśmiechu, kiedy składał przed córką
ukłon pełen ironii.
–Nie teraz – powiedział swobodnie, po czym podszedł do Eryka i wziął z tacy
ciastko. – Dokończymy tę dyskusję później, Ria – dodał. – Teraz mam kilka spraw do
załatwienia. Czy mogę pożyczyć parę kaset wideo, kochanie?
–Oczywiście, ojcze – odrzekła; śledziła go wzrokiem, kiedy wchodził po schodach.
„Z każdym dniem zbliżamy się do konfrontacji, jednak wciąż jej unikamy. Co się
stanie, kiedy nie da się tego odwlekać dłużej?” „Chciałbym wiedzieć, co się tutaj
dzieje.” Eryk postawił brudne naczynia na blacie kuchennym i wytarł ręce w ścierkę.
„Jak na ojca i córkę bardzo często się kłócą. Nie winie Rii, jej ojciec ma twardy
charakter i nigdy nie daje się przekonać do racji innych. Sam niezbyt pewnie się przy
nim czuję – jakbym – nie wiem – jakbym nie miał ochoty przebywać w jego
towarzystwie więcej niż to konieczne.” Coś zamajaczyło na dnie jego pamięci, coś
ważnego, czego nie mógł uchwycić. „Zielone oczy, jak oczy Perenora – patrzące na
mnie z bólem – krew na moich rękach, krew na złocistych włosach, krew na
dywanie.” Wstrząsnął się. „Pewnie utkwiła mi w pamięci scena z któregoś z filmów
Rii. Nie znam nikogo o takim kolorze włosów.” Następne kilka minut spędził na
próbach uruchomienia zmywarki do naczyń, jednak dał za wygraną. „Służba się tym
zajmie, jak powiedziała Ria.” Służba? Dziwne, lecz w kuchni nie było nikogo. „Nigdy
nie widziałem żadnej służby, w ogóle nikogo oprócz Rii. A jednak dom jest
nienagannie czysty, ogród doskonale utrzymany, wszystko w największym porządku.
Czyżby pracowali nocą?
Jest tu tyle rzeczy, których nie rozumiem.” Wytarł blat gąbką do czysta i odwrócił
się, słysząc dźwięk. Za nim, w drzwiach kuchni, stał Perenor, trzymając w ręce kilka
kaset wideo. Uśmiechnął się.
–Jak ci się wiedzie, chłopcze?
–Doskonale – odrzekł Eryk, czując nagłą suchość w gardle. – Gdzie jest Ria?
–Pojechała z powrotem do pracy – powiedział Perenor. – Chciałem zamienić z tobą
kilka słów przed odjazdem.
–Jasne. – Eryk kiwnął głową. „Dlaczego na widok tego człowieka mam ochotę
natychmiast uciec jak najdalej stąd?” Perenor postąpił kilka kroków bliżej.
–Nigdy dotąd nie mieliśmy okazji porozmawiać. Szkoda, chciałbym bliżej cię poznać.
–Ria mówiła mi wiele o panu. – „I z pewnością nie powtórzyłbym tego w
towarzystwie. Nie pała do ciebie miłością, mimo że jesteś jej ojcem.” – Na pewno –
odpowiedział z lekkim rozbawieniem Perenor, szukając wzroku Eryka. – A teraz…
Zielone oczy, a za nimi lodowata próżnia, pochłaniająca wszystko, czego dotknie –
świat za mgłą, zszarzały, pokryty popiołem, w którym pełgają ostatnie płomyki.
Nie mógł oddychać, patrzeć, słyszeć…
I muzyka, dziwna, polifoniczna, poskręcana w nieprzewidywalne akordy, otaczająca
go zewsząd, wyciągająca po niego pazury, sięgająca tam, gdzie nikt nie powinien
sięgać. Czuł, że rozrywa go na strzępy, z każdym ciosem oddziera część jego
osobowości; rozpadał się na kawałki; wszystko, co kochał, opuszczało go i znikało w
próżni – „Nie! Zostaw mnie!” Wydzierano mu wszystko to, co nadawało sens jego
życiu.
Eryk zareagował instynktownie, przywołując pogrzebane na dnie pamięci
wspomnienia.
Wybuch czystych tonów, akord A-dur wznoszący się jak mur obronny, odsuwający
ziejącą pustkę; błysk światła przecinający ciemność.
Drapieżna muzyka rozbiła się na tysiące dźwięków i wreszcie ucichła.
Ciężko dysząc, z sercem bijącym tak mocno, jakby miało wyskoczyć z piersi, Eryk
oparł się o blat. „Boże, co to było?” Zamrugał oszołomiony; zdawało mu się, że pokój
wokół zaczął wirować, przesłonięty mgłą; kontury sprzętów zamazywały się i
nakładały na siebie.
Kiedy odzyskał zdolność widzenia, Perenor stał tuż obok, z oczami rozszerzonymi z
niedowierzania i zaskoczenia. Jego ręka o starannie wypielęgnowanych paznokciach
wciąż spoczywała na ramieniu Eryka.
Eryk wziął głęboki oddech – jeden, potem drugi.
–Nie… nie dotykaj mnie – odezwał się drżącym głosem, strząsając z ramienia dłoń
Perenora. – Nie dotykaj mnie.
Perenor w milczeniu wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym odwrócił się i
odszedł. Wkrótce do uszu Eryka dobiegł trzask zamykanych drzwi wejściowych.
Eryk osunął się na blat, usiłując opanować drżenie. „Co to jest? Czuję, jakby
wszystko wokół się rozpadało; nie zostaje nic, na czym można się oprzeć, nic, co
daje się zrozumieć.” Niepewnym krokiem przeszedł do salonu i padł na wyściełaną
pluszem kanapę. „Tracę to, naprawdę tracę. Jestem tak zmęczony, wszystko wokół
wpada w obłęd, nic nie ma sensu.” Wyciągnął się na kanapie i przytulił policzek do
miękkiego pluszu, zamykając oczy. „Łatwiej jest w ogóle przestać myśleć, przestać
się martwić, po prostu zasnąć – a kiedy się obudzę, będzie po wszystkim…” Gra na
stacji metra w Nowym Jorku, starając się nie zwracać uwagi na smród dochodzący z
położonej obok poczekalni, wpatrzony w garść monet na dnie futerału. Rozpacz. „To
nawet nie wystarczy na opłacenie noclegu, nie mówiąc o posiłku.” Nagle ponad
szumem i gwarem tłumu słyszy znajomy, znienawidzony głos.
–Jeśli to nie pomylony Banyon…
Podnosi wzrok – i widzi twarz o chciwych oczach: Chuck Marquand, drugi po Eryku
flecista w Juilliard, patrzący na niego z pełnym wyższości uśmieszkiem.
–Kopę lat, Eryku! – Śmiech; triumfalny, hałaśliwy śmiech. – Wiesz, wyglądasz
niesamowicie.
Spojrzenie prześlizgujące się po brudnych dżinsach i kilku warstwach flanelowych
koszul włożonych dla ochrony przed zimnem.
–Biedny, pomylony Banyon. Pozwól, że ci pomogę. – Sięga do kieszeni skórzanej
kurtki i wyciąga banknot, który wrzuca do futerału. – Po starej znajomości, Banyon.
„Powinienem był wepchnąć mu te pieniądze w gardło.” Ale to dwudziestodolarówka,
leżąca pomiędzy bilonem.
Nie może po nią sięgnąć, nie może się poruszyć – zaczyna więc znów grać sonatę
Mozarta w mocno przyśpieszonym tempie.
Chuck śmieje się i odchodzi.
Dźwięki płyną coraz szybciej, aż wreszcie muzyka i otoczenie tworzą zamazaną
plamę przed załzawionymi oczami Eryka – zagłuszone hałasem przejeżdżających
pociągów i gwarem tłumu.
Dwadzieścia dolarów oznacza nocleg i gorącą kolację. „I bilet autobusowy, który
pomoże mi wyrwać się z tego przeklętego miasta.” „Powinienem był wepchnąć mu je
w gardło. Boże, jak nisko upadłem?
Urywany szloch nie pozwala grać dalej, flet wysuwa się z dłoni, a banknot zdaje się
wypalać dziurę w futerale.
Płacze.
–Eryku! Wszystko w porządku?
Otworzył oczy. Nad nim stała Ria z zatroskaną twarzą. Eryk usiadł powoli. Bolała go
głowa. „Pewnie we śnie zbyt mocno zaciskałem szczęki.” – Nic… nic mi nie jest.
–Nieprawda. Miałeś koszmary, zgadza się?
Z wahaniem pokiwał głową.
Ria usiadła obok i delikatnie dotknęła jego ramienia.
–Porozmawiaj ze mną, Eryku. Opowiedz mi o tym. „Nie. Nie zrozumiesz…” –
Zrozumiem – odrzekła cicho i przysunęła się bliżej. – Eryku, zależy mi na tobie.
Bardzo. Jeśli coś lub ktoś cię krzywdzi, chcę to wiedzieć. „Zależy jej na mnie. Wiem o
tym. Tylko – nie potrafię o tym mówić, ani z nią, ani z nikim innym.” Eryku, proszę,
porozmawiaj ze mną. „Dobrze. Dobrze. Porozmawiam.” – To było wiele lat temu, Ria
– zaczął, chowając twarz w dłoniach. – Tuż po tym, jak opuściłem Juilliard. Grałem w
tunelu metra. Był grudzień, zimno… Nagle spojrzałem w górę, on stał obok – Chuck
Marquand, jeden z najlepszych w szkole – stał w porządnym garniturze i skórzanej
kurtce i śmiał się ze mnie. A potem – on mnie zawsze nienawidził, nie wiem, dlaczego
– potem dał mi. – Mówiąc to, poczuł łzy wymykające się spod powiek i przepływające
pomiędzy zaciśniętymi palcami.
–Dał mi pieniądze. Nienawidziłem siebie w tej chwili, jak nigdy wcześniej – ale
wziąłem je, tak bardzo potrzebowałem pieniędzy.
Gwałtownie przeciągnął dłońmi po oczach, spojrzał na Rię i zdobył się na słaby
uśmiech.
–Do licha, aż trudno uwierzyć, że sen tak mocno może na mnie oddziałać.
Nie odpowiedziała; patrzyła tylko na niego błękitnymi oczami, w których błyszczały
łzy.
–To był najgorszy czas w moim życiu – ciągnął Eryk po długiej przerwie. –
Głodowałem, lecz nie chciałem wrócić do domu; nie mogłem dostać pracy nawet w
McDonaldzie. I wreszcie Chuck poniżył mnie w ten sposób. Chciałem umrzeć,
chciałem uciec stamtąd i umrzeć.
–Znam to uczucie – powiedziała bardzo cicho Ria. – Przez całe moje dzieciństwo,
kiedy odwiedzaliśmy Wysoki Dwór, ojciec rozmawiał o mnie, jakby mnie tam nie było.
Jego półkrwi córka, nieprawdziwy elf, mieszaniec – jak mu się ona przyda, kiedy
osiągnie pełnię swej mocy. Tylko na tym mu zależało – na czarownicy, którą
wykorzysta w swoich gierkach.
–Ria… „Ona płacze. Nigdy dotąd nie płakała.” Jakby usłyszała jego myśl, ze złością
przetarła oczy.
–To już przeszłość, Eryku. Nigdy więcej nie będziesz musiał grać na rogu ulicy,
nigdy. A mój ojciec wie, że nie może mnie dłużej wykorzystywać. Nie pozwolę mu.
–To nie jest przeszłość, jeśli wciąż cię rani – powiedział wolno Eryk. – Jak ten
szczur, Chuck. Nie zapomnę go, a ty nie zapomnisz tego, co zrobił ci ojciec.
Ria uspokoiła się trochę, jednak jej głos brzmiał jakby z oddali.
–Wiesz, czasem przerażała mnie myśl, że kiedy dorosnę, będę taka jak on. I że
krzywdzenie ludzi będzie mi sprawiać przyjemność, jak jemu. – Spojrzała na niego
przez łzy spływające jej po policzkach. – Ale nie. Nie lubię ranić ludzi. Czasami jednak
nie ma wyboru…
–Mnie nigdy nie zraniłaś – powiedział Eryk i delikatnie starł łzy z jej policzków,
zapominając o własnych troskach. – Byłaś dla mnie zawsze wspaniała, najlepsza,
jaką mogłem sobie wymarzyć. Nawet jeśli teraz wyglądasz jak szop, bo cały makijaż
ci spłynął.
Przytuliła go mocno.
–Eryku, nie wiem, jak dotąd żyłam bez ciebie. – Uśmiechnęła się. – Nigdy cię nie
skrzywdzę, cokolwiek się zdarzy. Obiecuję. Tylko – tylko mam nadzieję, że pewnego
dnia zrozumiesz, dlaczego robię to, co robię. I że nigdy mnie nie opuścisz.
–Nie opuszczę cię, Ria – wyszeptał. – Kocham cię.
Eryk przewrócił stronę; usiłował czytać, lecz nie mógł się skoncentrować. „Czuję
się tak, jakbym o czymś zapomniał, jakby coś błąkało się na samym skraju
podświadomości. Co?” Bardzie! Bardzie, czy mnie słyszysz? Eryku!
Spojrzał na drugi koniec pokoju, na siedzącą za biurkiem Rię, pochłoniętą
czytaniem kontraktów.
–Ria?
Spojrzała na niego przez okulary do czytania w cienkiej, drucianej oprawce.
–Tak, kochanie?
Eryk w lekkim oszołomieniu potrząsnął głową.
–E, nic. Przepraszam, że ci przeszkodziłem. „Przysiągłbym, że ktoś mnie wołał.”
Znów otworzył książkę i napił się szkockiej ze stojącej obok szklanki.
Nagle w jego wyobraźni pojawiło się wspomnienie oblanych księżycową poświatą
wzgórz, śpiewu świerszczy rozlegającego się w ciszy nocy, chłodnego,
orzeźwiającego powietrza z ledwie wyczuwalnym zapachem oceanu. Doskonała noc
na spacer. „Spacer – tak, to dobry pomysł. Uwielbiam chodzić po okolicy pomiędzy
rezydencjami i najlepszymi samochodami. Świetny pomysł. Mogłem wcześniej o tym
pomyśleć.” Odłożył książkę i dokończył szkocką.
–Ria, nie miałabyś ochoty przejść się trochę?
–Nie dzisiaj. Na jutro muszę skończyć kontrakty. Ale ty idź pospacerować, jeśli
masz ochotę.
–Dobrze. – Wstał i przeciągnął się. – Niedługo wrócę.
Wyszedł z biblioteki i zanim zszedł po schodach, wstąpił do swego pokoju po
kurtkę. „Miło będzie wyjść na świeże powietrze. Ostatnio zbyt wiele czasu spędzam
w domu.” Otworzył drzwi wejściowe i zatrzymał się w progu. „Ktoś tam jest. Nie
widzę wyraźnie, ale na pewno ktoś kryje się w cieniu.” Tajemnicza postać weszła w
krąg światła rzucanego przez lampy na podjeździe. Niezbyt wysoka młoda kobieta o
ciemnych włosach, ostrzyżonych w stylu punk. Stała i patrzyła na niego. „Jakby
mnie poznawała.” Zamrugał i nagle sobie przypomniał. Uśmiechnął się. „Przecież to
Beth Kentraine. Grywaliśmy razem na koncertach i w Faire. Ciekawe, co robi w Bel
Air?” Wtedy zauważył stojącego obok niej młodego mężczyznę o wymizerowanej
twarzy i burzy jasnych włosów spadających na ramiona. „Dziwne, on też wydaje mi
się znajomy. Jego płaszcz też. I buty – prawie takie jak moje.” – Eryku – zaczęła Beth
i głos jej się załamał. – Eryku, co się z tobą działo?
Spojrzał na nią, nie rozumiejąc.
–Nie wiem, co masz…
–Nie wiesz? – Podeszła bliżej; na jej policzkach dostrzegł ślady łez. – To my nie
wiedzieliśmy, co się z tobą stało, czy w ogóle żyjesz. Zostawiłeś nas. Dlaczego nie
przyszedłeś? „Zostawiłem?” – Martwiliśmy się o ciebie, Eryku – odezwał się
mężczyzna, również się zbliżając. Teraz Eryk dojrzał ostro zakończone uszy
wystające spomiędzy splątanych włosów. „To elf, tak jak Perenor. Ciekawe, dlaczego
Beth Kentraine włóczy się po nocy z elfem?” – Słuchaj – powiedział Eryk, starając się
zachować cierpliwość. – Beth, nie wiem, o co ci chodzi. Nie widzieliśmy się od
ostatniego Faire. Przykro mi, że nie przyszedłem do klubu, ale nic nie obiecywałem.
Spojrzała na niego, zaciskając pięści. „Cokolwiek znów zrobiła, mam nadzieję, że
udało mi się z tego wymigać!” – Beth, uspokój się – spróbował jeszcze raz. –
Wszystko w porządku. Żyję i, jak widać, nieźle mi się powodzi. Jeśli przyszliście,
żeby się o tym przekonać, to myślę…
–Nie, bardzie, ty nie myślisz. Wcale nie myślisz – przerwał mu cicho mężczyzna. –
Zapadłeś w sen, zresztą chyba nawet za bardzo się nie opierałeś.
Eryk spojrzał na niego. „Za kogo oni się uważają?” – Słuchaj, Beth, miło było cię
widzieć i w ogóle, ale jestem zajęty – powiedział i spojrzał zaczepnie na obcego elfa.
– Kolego, kto ci dał prawo tak się do mnie odzywać? Nawet się nie znamy.
Oboje patrzyli na niego bez słowa. „Jakby zobaczyli ducha czy coś równie
nierzeczywistego. Co się dzieje? Kim w ogóle jest ten facet?” – Eryku!
Obejrzał się – tuż za nim stała Ria.
–Tak?
Podeszła bliżej i położyła mu rękę na ramieniu.
–Z kim rozmawiasz?
Spojrzała na przybyszów i jej oczy zwęziły się niebezpiecznie.
Na dnie umysłu Eryk usłyszał słowa wypowiedziane głosem Rii. Ładnie. Nieproszeni
goście. Powinnam była się domyślić – Korendil i mała czarownica. Przyszli zabrać
Eryka. A może to on ich wezwał? Cóż, to teraz nieważne.
Ria uniosła pięść; usta miała zaciśnięte, oczy płonące wściekłością.
Muzyka – opadające akordy molowe, powstające z ciszy i stopniowo nabierające
siły, aż grzmiały jak burza… wszystko w przeciągu kilku sekund.
Elf zareagował odruchowo, łapiąc Beth za rękę. Zanim Eryk zdążył mrugnąć, już ich
nie było. Zniknęli, jakby w ogóle się tu nie pojawili. „Co do chole…” Eryk odwrócił się
do Rii i zamarł na widok furii w jej oczach. Rozpaczliwie szukał słów, którymi mógłby
ją uspokoić.
–Ria, nie wiem, co podejrzewasz, ale…
Jej głos był lodowaty.
–Doskonale wiem, co robiłeś, Eryku. Nie trudź się wymyślaniem kłamstw. Nie
powinnam była ci zaufać.
–Ale ja nie…
–Kiedy tylko odwrócę się w inną stronę, ty za moimi plecami spiskujesz z wrogiem!
Mogłam się domyślić, że tak postąpisz, ty zdradziecki bękarcie! Niech cię cholera,
Banyon!
Odeszła szybko. Po chwili oszołomienia pobiegł za nią. Dogonił w korytarzu, chwycił
za ramię i odwrócił twarzą do siebie.
–Ria, przecież ja nic nie zrobiłem!
Wyraz jej oczu sprawił, że słowa uwięzły mu w krtani.
Zdrajca. Oszust. Żmija. Wszedłeś w moje życie, dałam ci wszystko, o czym mógłbyś
marzyć – a ty tak mi się odpłacasz! Mam ochotę rzucić cię na pożarcie rekinom,
wypchnąć z samolotu, wydrzeć ci wnętrzności. Nikt nie zrobi ze mnie głupiej, Eryku.
Eryk cofnął się kilka kroków, wprost do jadalni. „Chyba się wściekła – powinienem
jakoś ją uspokoić i to szybko.” Zanim zdołał wydobyć z siebie słowo, stojąca na stole
porcelanowa waza rozprysła się na drobne części. Sekundę później sam stół
zapłonął srebrnoczerwonym ogniem. „Chyba już trochę za późno…” Wycofał się do
kuchni, niezdolny odwrócić spojrzenia od jej rozwścieczonych oczu. W całym domu
rozdzwoniły się alarmy przeciwpożarowe.
–Ria, nie rób nic w pośpiechu…
–Nie martw się, Eryku. – Od jej uśmiechu krew mu się ścięła w żyłach. – Tym razem
dam sobie sporo czasu.
Poprzez syk płomieni i wycie alarmu Eryk dosłyszał słabą melodię, z każdą sekundą
nabierającą siły i tempa. „Cholera!” Rzucił się na podłogę w momencie, kiedy runęła
na niego zawartość serwantki z porcelaną. Naczynia rozbiły się wokół, a odłamki
pokaleczyły mu twarz. Eryk pozbierał się szybko i uciekł do kuchni, ślizgając się na
linoleum – tam jednak wszystkie sprzęty wirowały w powietrzu. Eryk nie oglądając
się, pobiegł dalej, przez salon, gdzie potknął się na stopniu i wylądował jak długi na
perskim dywanie. „Boże, ona chce mnie zabić!” Starczyło mu czasu jedynie na
strzęp myśli – „To niemożliwe!” – kiedy uderzył w niego dywan.
Eryk wrzasnął ochryple, kiedy gruby materiał owinął się wokół niego. Szamotał się
wściekle, czując, jak jego twarz przykrywa coraz szczelniej ciężka tkanina. Zaczęło
mu brakować powietrza. Wreszcie desperackim kopniakiem wydostał się na wolność
i strząsnął z siebie dywan, łapiąc oddech.
Obejrzał się do tyłu – w drzwiach stała Ria.
–Czy planowałeś to od początku? – zasyczała. – Zdobyć moje zaufanie, a potem
wykorzystać to przeciwko mnie?
–Ria – wybełkotał. – Ja nie… Ty nie…
–Nauczę cię, jak odpłacam zdrajcom, łotrze! – Uderzyła dłonią w futrynę; odgłos
uderzenia ledwie było słychać na tle hałasu panującego w domu.
Ból uderzył jak pięścią, ogłuszając Eryka i odbierając mu dech. Muzyka – skłócone
akordy, sięgające po niego – musi je zatrzymać, powstrzymać ją, wyrwać się, uciec –
„Na pomoc!” Sięgnął – i dotknął czegoś ciemnego i śmiertelnie niebezpiecznego.
Szło ku niemu, a on otworzył temu drzwi.
Ból zniknął nagle – do pokoju wpłynęła ciemność. Koszmar przeniesiony w
rzeczywistość. Stwór nabierał siły i mocy z każdą sekundą; wokół zapanowała cisza,
jakby cały świat się zatrzymał. Dwie ciemne macki wyciągnęły się w kierunku Rii – w
jej oczach Eryk dostrzegł jedynie szaleńczy strach.
Wtedy zdał sobie sprawę, że to on przywołał bestię – a teraz bestia chciała zabić
Rię. „Nie! Nie ona! Zostaw ją!” Stwór zwrócił puste spojrzenie na Eryka, który nagle
poczuł w sobie jego odczucia. Głód i pragnienie, głód i pustka… „Nie, nie ona. I nie
ja. Odejdź!” Popchnął stwora – popchnął cienką nić akordów, które nim były i
poczuł, jak pod jego dotknięciem nuty rozpadają się, a potwór znika. Wtedy spojrzał
na Rię.
–Dobrze się czujesz?
Potrząsnęła głową, nie patrząc na niego. „Już nie wygląda tak, jakby chciała mnie
zabić. To już coś.” Eryk wstał z trudem. Futerał z fletem leżał wciąż na stole w
salonie; Eryk wziął go powoli i przeszedł obok Rii w stronę drzwi wejściowych. Na
zewnątrz chłód smagnął go po twarzy – przebudzenie jak po koszmarze. „Co teraz?
Nie mam pieniędzy na taksówkę, a w tej okolicy na pewno nie jeżdżą autobusy.”
Eryk obejrzał się za siebie, zastanawiając się, czy Ria będzie próbowała go
zatrzymać. Może poprosi go, by został? Zaczekał chwilę. Westchnął. „Mało
prawdopodobne po takich fajerwerkach. Chyba naprawdę ją przeraziłem.
Sam siebie przeraziłem.
Cholera. Głupi sposób zerwania z kobietą.” Spojrzał na ciemne wzgórza wokół i
ruszył podjazdem w stronę ulicy. „Dziś wieczorem wracam do domu piechotą.”
POWRÓT DO DOMU
„Może to jednak nie była najlepsza droga dojścia do autostrady Sepulveda.” Eryk
rozejrzał się po pogrążonych w ciemności wzgórzach; otoczenie rozjaśniała jedynie
blada poświata księżyca przenikająca spoza chmur. „Chyba nie zabłądziłem. To
znaczy, prawie wiem, gdzie jestem – gdzieś pomiędzy Bel Air a doliną San
Fernando.” Parsknął. „Tak, gdzieś w Kalifornii. Przyznaj się, Eryku, zabłądziłeś.”
Kopnął kamień i spojrzał w niebo. „Równie dobrze mogę iść dalej. Wcześniej czy
później dojdę do szosy, w końcu wzgórza Hollywood nie ciągną się w
nieskończoność.
Ale nie znalazłby się chyba nikt inny na tyle głupi, by próbować przejechać je
autostopem o północy.” Szedł ostrożnie łożyskiem wyschniętego strumienia,
omijając głazy i kępy krzewów. „Zwichnięta kostka byłaby ukoronowaniem tej
wyjątkowo głupiej nocy.” Doszedł do kolejnego zakrętu i potknął się, czując nagłą
falę dezorientacji – przez moment wszystko zdawało się rozpływać przed oczami,
jednak niemal natychmiast dziwne uczucie minęło. „Tak, z pewnością nie myślałem,
kiedy ruszałem na tę wycieczkę. Ani wcześniej, kiedy wezwałem tę rzecz, która mogła
pożreć żywcem i Rię, i mnie, a potem, na deser, całą resztę Bel Air. Po prostu
cudownie, Eryk. Całe szczęście, że Beth i Korendil byli daleko, kiedy tak błyszczałem
intelektem.” Westchnął i znów się potknął o niewidoczny w ciemności kamień. „Na
pewno są na mnie wściekli – nie przyjąłem ich zbyt miło…
W ogóle ich nie przyjąłem.” Przedarł się przez kolejną kępę krzewów, rozsuwając
gałęzie futerałem od fletu. „Kiedy dojdę do domu, zadzwonię do Beth i przeproszę ją.
Nie wiem, co we mnie wstąpiło, że ich tak potraktowałem. Pewnie myślą, że byłem
pijany w sztok albo coś w tym rodzaju.
Coś w tym rodzaju…”
Zwalczył kolejny zawrót głowy. „To dziwne, że w pierwszej chwili nie rozpoznałem
Korendila. Pewnie przez to przyćmione światło na zewnątrz. Dopiero teraz, kiedy
sobie to przypominam, dociera do mnie, że obok Beth stał Kory. Dziwne.” Młode
dębczaki znów złapały go za ubranie. Ledwie to zauważył. „To był w ogóle dziwaczny
okres – cały ten czas od wtorku wieczorem, od sceny u Beth. W końcu to nie moja
sprawa, z kim ona sypia. Tylko że, to zabolało. Aleja pewnie też ich zraniłem,
uciekając. Dokolwiek by się między nami nie zdarzyło, to są moi przyjaciele, więc
martwią się o mnie, kiedy nie pokazuję się przez kilka dni. Dobrzy przyjaciele.
Ciekawe, w jaki sposób tak szybko mnie znaleźli?” Westchnął i spojrzał w górę na
blade światło księżyca przebijające się przez chmury. „Na pewno już po północy.
Wieki minęły, odkąd wyszyłem, przynajmniej takie mam wrażenie. Cholera,
wiedziałem, że lepiej będzie iść ulicą, zamiast próbować skrótów przez wzgórza.
Głupiec ze mnie.” Gdzieś w ciemności rozległo się pohukiwanie sowy. Gdyby nie był
taki głupi, może teraz zwinąłby się w kłębek przy Rii i nie martwił nic. „Ciekawe, co
ona teraz robi? Myśli o mnie? Martwi się, jak Jeth i Kory, czy cieszy, że zniknąłem z
jej życia?
Do tego wieczoru było im ze sobą tak dobrze. „Jest naprawdę kimś, ile nie wiem,
czy ją kocham. Chyba między nami nie było żadnej prawdziwej więzi.” Więzi. Więzy.
Zobowiązania. Nigdy dotąd ich nie chciał – i Ria zaofiarowała mu życie bez nich.
Jednakże teraz takie życie wydawało się puste. „Czuję do niej coś innego niż do Beth
i Korendila. Zależy mi na nich obojgu, nawet więcej niż jak na przyjaciołach… może
jak na rodzinie? Czuję się tak, jakbyśmy do siebie w trójkę należeli. Mimo że
spędziłem noc z Beth. A Kory… cóż, nadal nie wiem, co o nim myśleć. A jednak nie
są to uczucia tak gwałtowne, jak to, co czuję do Rii. Przy niej wszystko wydawało się
bardzo intensywne.
Za bardzo – to było aż nienaturalne. Nawet nasze noce – owszem, były wspaniałe,
ale jakby było tego wszystkiego zbyt dużo. To dziwne – w ogóle Ria jest dziwna.”
Potrząsnął głową i zaklął pod nosem, kiedy zaczepił włosami o gałąź. Uwolnił się
szarpnięciem. „Nie wiem, co myśleć o niej ani o ostatnich kilku dniach. Wyszedłem
od niej ledwie kilka godzin temu, a już wszystko to wydaje się nierzeczywiste, jakbym
to nie był ja, jakby zdarzyło się to komuś innemu…
Jakby to był sen.” Im bardziej starał się skoncentrować, tym bardziej myśli mu się
rozbiegały. „Może to sen. Właśnie tak się czuję – jakbym przez kilka ostatnich dni
spał.” W jego wyobraźni zamajaczyła para zielonych oczu. „Cholera. Może i spałem.
Perenor potrafi bawić się ludzkim umysłem – wiem, bo sam tego doświadczyłem w
autobusie. A jeżeli Ria robiła to samo? W końcu to potężna czarodziejka, o tym też
się przekonałem na własnej skórze…
Może dlatego tak trudno mi przypomnieć sobie te dni i tak trudno było mi myśleć w
domu Rii.” W jego wyobraźni pojawił się inny obraz: błękitne oczy zalane łzami.
„Mówiła, że mnie kocha… Ludzie na różne sposoby okazują miłość. Może nie
zdawała sobie sprawy z tego, co się ze mną dzieje – albo wiedziała, ale uważała, że to
dla mojego dobra.” Miał wrażenie, że jego myśli obracają się w jakimś błędnym kole.
„Kory i Beth tak się na mnie wściekli – i nic dziwnego. Na pewno wyobrazili to sobie
tak: Eryk z wywieszonym językiem biega za panią domu i merda ogonkiem, nie
zdobywając się nawet na moment zastanowienia. Rzeczywiście, ostatnio niezbyt
często używałem mózgu.” Przełknął z trudem. Ostatnio jedyną rzeczą, którą robił,
było wprowadzanie jak największego zamieszania. „Mam nadzieję, że Beth i Kory mi
wybaczą. Zadzwonię do nich natychmiast, jak tylko dotrę do domu.” Nagła myśl
zatrzymała go w pół kroku. „A gdybym nie czekał aż tak długo? Jestem bardem,
podobno umiem wyczyniać magiczne sztuczki. Jak dotąd robiłem to raczej przez
przypadek, ale gdybym spróbował z rozmysłem użyć tego mojego dziwnego daru,
aby skontaktować się z Beth i Korym?” Stanął na krawędzi małej dolinki, zarośniętej
dębowym zagajnikiem. Skoncentrował się na wyobrażeniu Beth – jej głosu, śmiechu,
spojrzenia, którym obrzuciła go tego wieczoru, kiedy oboje siedzieli na kanapie.
„Beth, podnieś słuchawkę. To ja, Eryk, twój szalony przyjaciel-bard, na falach
mózgowych – Beth, odezwij się…” Odezwał się jednak inny, niski głos, szept na
granicy słyszalności:
Kto przemawia w moim śnie? Kto mnie budzi?
Eryk z zaskoczeniem rozejrzał się wokół.
Kto przemierza wzgórza, przyzywając tego, który odszedł? Kim jest intruz
wdzierający się w moją nieskończoną noc?
Eryk westchnął. „Cóż, to nie jest bardziej dziwne niż wszystko inne, co się ostatnio
zdarzyło.” Po czym starannie ułożył odpowiedź i wysłał ją na ślepo przed siebie.
Ee, cześć. Nazywam się Eryk Banyon. Przepraszam, nie chciałem cię budzić.
Przechodziłem w pobliżu.
Czym jesteś?
–Co takiego? – Eryk rozejrzał się zaskoczony. – Czym jestem? Dobre pytanie.
Zastanawiał się przez chwilę.
Jestem człowiekiem, oczywiście. I bardem – przynajmniej tak mi wciąż powtarzają. A
kim ty jesteś?
Odpowiedź nie nadeszła w słowach, lecz w szumie skrzydeł nad doliną,
przesłaniających księżyc.
Oto, czym jestem.
Eryk spojrzał w górę na olbrzymią postać majaczącą w ciemności zachłysnął się.
„Cholera – tylko tego mi trzeba po przepięknym wieczorze.” Spojrzała na niego para
bladych oczu.
Jesteś bardem, człowieku?
Ee, tak – odpowiedział myślą Eryk, usiłując trzymać usta zamknięte, kiedy
przyglądał się istocie wiszącej w powietrzu nad jego głową i wyciągającej ku niemu
długą szyję. „Nie spotkałem się z czymś takim nawet w najgorszych koszmarach –
nie wiem, czy uciekać, czy zaprosić go na brydża, czy co! Co się robi z kimś, kto ma
trzy metry długości, oprócz tego, co on sam zechce?” Dobrze. Jestem głodny.
Eryk zamrugał, czując falę paniki przepływającą przez niego i w chwili, kiedy dotarła
do niego treść słów potwora. „Chyba nie chodzi mu o wspólny wypad na pizzę…”
Nagle stwór zanurkował ku ziemi, jak jastrząb spadający na ofiarę.
Eryk przestał myśleć i wziął nogi za pas, kierując się w stronę jedynego schronienia
– zagajnika na dnie doliny. Potwór poleciał za nim, owiewając go smrodliwym
oddechem; ze zgrzytem zahaczył pazurami o kamienie w miejscu, w którym Eryk stał
przed kilkoma sekundami.
Eryk skrył się w cieniu jednego z dębów. Kiedy dotknął jego kory, poczuł w dłoniach
mrowienie. „To zagajnik elfów, jak ten w Faire. Czuję magię; te drzewa pulsują
życiem. Ale elfów tu nie ma…” – rozglądając się niespokojnie, usiłował złapać
oddech.
Nie ma elfów – przemówił ciężki głos. – Lord Perenor wezwał mnie tutaj, by
zniszczyć moc drzew – dawno temu pożarłem ostatnie elfy mieszkające w tej okolicy.
Jednak szczęście mi sprzyja, gdyż przyszedłeś ty, młody bardzie.
Słuchaj, nie moglibyśmy o tym porozmawiać? – zaprotestował Eryk, spoglądając
poprzez gałęzie w górę, gdzie kilkanaście metrów nad jego głową zawisł w powietrzu
potwór. – To znaczy, niewiele się mną najesz. Jestem raczej żylasty. Czy nie
wolałbyś konia z Centrum Jeździeckiego albo czegoś w tym rodzaju?
Nie interesuje mnie po prostu mięso, bardzie. Najbardziej smakują mi istoty
obdarzone mocą – jak ci ze Starszego Rodu albo ty. „Doskonale” – pomyślał z
rozpaczą Eryk. – „Spośród wszystkich najdziwaczniejszych stworów, jakie mogłem
spotkać, trafiłem akurat na smakosza.” – Spróbował więc z innej beczki:
Ale chyba naprawdę nie chcesz tego zrobić. Będę walczył. Chyba łatwiej rozejść się
w spokoju, nie uważasz?
Popatrzył w górę – stwór zataczał nad nim kręgi, opadając coraz niżej. Eryk
zanurkował pod gałęzie, kiedy o kilka kroków dalej spadło parę kropel nie
zidentyfikowanej cieczy.
Dlaczego miałbyś ze mną walczyć, bardzie? Dlaczego w ogóle miałbyś walczyć? –
zabrzmiał zimny, sarkastyczny głos w jego umyśle. – Znam cię. Widzę cię odbitego w
zwierciadle twojej własnej mocy. Zawsze pozwalałeś, by życie przeciekało ci przez
palce, pozwalałeś, by rządził tobą przypadek, pozostawiałeś innym podejmowanie
decyzji – Nie zależało ci specjalnie na niczym – i teraz tak naprawdę też nie chce ci
się uciekać, prawda? Nie zależy ci na niczym, nawet na własnym życiu.
Eryk oparł się o szorstką korę drzewa i ciężko oddychał. „On… on mną manipuluje
– znów ciężko mi myśleć.” Wyjdź spomiędzy drzew, bardzie, bym mógł cię zobaczyć,
wyjdź poza zasięg umierającej magii elfów. Pozwól mi pokierować twym życiem,
podjąć trudne decyzje, zdjąć z twych ramion ciężar odpowiedzialności. Wystarczy
tylko, byś wyszedł z zagajnika.
Eryk powoli potrząsnął głową, czując przepływające przez niego fale rozpaczy i
rezygnacji. „Tak, niech się dzieje, co chce. Nic nie ma znaczenia, ja także – nigdy nie
dokonam niczego ważnego, równie dobrze mogę się poddać.” Tak – wyszeptał głos.
– Życie przyniosło ci tyle cierpienia, poddaj się, niech ciemność ukryje bolesne
wspomnienia. Chodź do mnie, bardzie…
Tak… idę – Eryk zrobił kilka kroków, kierując się w stronę otwartej przestrzeni.
W mózgu czuł pustkę i głód.
Wtedy napłynęło do niego wspomnienie zapłakanej Beth stojącej na podjeździe.
–Opuściłeś nas, Eryku…
Zatrzymał się i położył dłoń na nisko zwisającej gałęzi. – Beth…
Chodź do mnie, bardzie, chodź.
Nagle jak prąd elektryczny przeszył go gniew – otrzeźwiał w mgnieniu oka i wyzwolił
się spod uroku głosu.
Jasne, o to ci chodzi, prawda? Bard Eryk, wieczorna zakąska, który sam wejdzie do
twojej paszczy! Spróbujmy innego sposobu – a może to ja upiekę jakiegoś potwora?
– Odskoczył z powrotem pod osłonę drzew, słysząc – i czując – ryk nienawiści i
wściekłości.
Drzewa wokół zapłonęły jak pochodnie. „Cholera jasna!” Eryk przetoczył się po
ziemi, usiłując ugasić tlącą się kurtkę. „Jeżeli czegoś szybko nie wymyślę, upiekę się
tutaj żywcem.” – W rozpaczy sięgnął po futerał z fletem.
W mgnieniu oka złożył instrument i spojrzał w górę – w samą porę, by dojrzeć
potwora szykującego się do kolejnego lotu nad zagajnikiem.
Jednak tym razem potwór nie przeleciał, lecz wylądował wśród trzasku łamanych i
płonących drzew. Miał olbrzymie pazury i kwadratową, ociekającą pianą paszcze;
wyciągał szyję na wszystkie strony, usiłując dojrzeć swą ofiarę.
Ofiara leżała płasko na pokrytej popiołem ziemi pięć metrów dalej. „Boże, Boże – on
zrówna z ziemią cały zagajnik i w końcu mnie znajdzie. Jeśli pobiegnę, natychmiast
mnie zauważy i dopadnie w kilka sekund. Nie mam gdzie się schować, a jeśli zostanę
tutaj…” Podniósł flet do ust i zagrał. „Odegnać zły los. Jeśli tu mieszkają jakieś
dobre duchy, to niech mnie z tego wyciągną!” Pierwsze dźwięki utonęły we wrzasku
potwora i trzasku padających drzew. Po chwili jednak muzyka przebiła się przez
hałas i uciszyła go; nawet płomienie przygasły. „To… to działa, coś się dzieje.” Eryk
wstał, ciągle grając – i posunął się w stronę potwora, który utkwił w nim blade oczy.
„Opanowałem go. Co mam teraz zrobić? Jeśli go puszczę, zabije mnie, jak zabił elfy i
każdego przechodnia, który zaplątał się tutaj. Chyba – chyba muszę go zabić. Teraz,
póki mam nad nim kontrolę.” Wspomnienie: Eryk i książę Terenil w sali treningowej;
błyskawica, która minęła go o włos. „To by mnie nie zabiło, choć z pewnością byłoby
gorsze, niż włożenie palca do kontaktu. Jeśli teraz zrobię to samo całą siłą, jaką
posiadam – Przykro mi, wolałbym nie…” Uniósł ręce i przywołał błyskawicę.
Jęk skrzypiec; ziemia zatrzęsła się, w powietrzu rozniósł się zapach ozonu. Przez
chwilę Eryk nic nie widział, oślepiony światłem i dymem.
Strach – przerażenie – ból… koniec.
Kiedy znów mógł patrzeć, skrzydlaty potwór leżał bez ruchu z otwartymi oczami.
Eryk zakrył dłonią usta i nos, czując odór palonego ciała i dym. „Czy on… czy on nie
żyje?” Bardzie – podejdź bliżej – Wbrew swej woli Eryk zbliżył się, wpatrzony
hipnotycznie w gasnące oczy potwora.
Jeśli muszę umrzeć, pokonany przez znienawidzonego wroga, przez śmiertelnika,
przynajmniej zabiorę go ze sobą w ciemność.
Ciemność, wszystko gaśnie, niknie, więdnie…
NIE!
Eryk szarpnięciem wyswobodził swój umysł spod władzy potwora i stał obok,
trzęsąc się. Stwór leżał nieruchomo.
Eryk stał długą chwilę, ściskając w dłoni flet. „Teraz chyba naprawdę jest martwy.
Boże.” Niepewnym krokiem odszedł dalej, spomiędzy spalonych drzew, na trawę.
Obejrzał się – ciało potwora rozpadało się, zamieniając w zeschłe liście i popiół.
Podmuch wiatru poderwał z ziemi czarny foliowy worek, który zaszeleścił jak
skrzydła. „On naprawdę nie żyje. Zabiłem go.” Zrobił jeszcze kilka kroków i upadł na
kolana, trzęsąc się cały, pokryty zimnym potem i wstrząsany mdłościami. „Boże,
Boże, nigdy dotąd tak się nie bałem. Ale on jest martwy, już nie będzie mnie ścigał,
zabiłem go, zabiłem, jest martwy.” Eryk stał na skraju skarpy; lekki wiatr rozwiewał
mu włosy. Światła doliny San Fernando migotały zapraszająco; wiodła do nich kręta
droga biegnąca pomiędzy domami. „Niedługo będę u siebie. Dzięki Bogu, zostało mi
jeszcze tylko kilka mil. Nigdy tak bardzo nie tęskniłem za domem.
Kiedy wrócę, umyję się i zadzwonię do Beth i Korendila.
Tym razem użyję telefonu.
Boże, czuję się potwornie.” Przeszedł pomiędzy rzędami pogrążonych w ciemności
budynków ku bulwarowi Ventura. Nawet o tej godzinie ulicą wciąż jeździły
samochody, czasem zwalniając na jego widok. „Pewnie wyglądam niezwykle. I równie
wspaniale pachnę. Woda kolońska a la pieczony potwór. Cudownie.” Po,
wydawałoby się, wiekach błądzenia ulicami miasta Eryk dotarł wreszcie do swego
bloku i zaczął wchodzić po schodach.
Na górze zawahał się. „Ria musi wiedzieć, gdzie mieszkam – pewnie z łatwością się
tego dowiedziała, jak i numeru mojego konta oraz położenia szuflady, w której
trzymam pieniądze. A jeśli…
Eryku, popadasz w paranoję.
Być może, ale chciałbym zostać wśród żywych.” Przez chwilę wpatrywał się w drzwi
wejściowe. „No dobrze, może lepiej jeszcze ich nie otwierać. Najpierw wpadnę do
Beth. Ria nie wie, gdzie ona mieszka – przynajmniej jeszcze nie, zwłaszcza jeśli Beth
chroni swoje mieszkanie magią.
Cholera, to niesprawiedliwe! Chciałbym tylko wejść i wziąć prysznic! Dlaczego moje
życie tak się skomplikowało?” Wyciągnął dłoń w stronę klamki i potrząsnął głową.
„Nie będę kusił losu.
Ale jak dostanę się do Beth o tej porze?” Spojrzał na swe obolałe stopy i westchnął
ciężko. „Cóż, to nie więcej niż siedem mil.
I znów w drogę.” Eryk nie wiedział, o której godzinie dotarł wreszcie – autostopem –
do domu Beth. „Pewnie już niemal rano. Boże, jak mnie nogi bolą. Jeśli nie ma Beth,
położę się na wycieraczce pod jej drzwiami i nie obchodzi mnie, czy dozorca wezwie
gliny. Jestem taki zmęczony…” Resztką sił pobiegł po schodach, przeskakując po
dwa stopnie na raz. Przed drzwiami zawahał się. „A jeżeli mnie nie wpuści? Wczoraj
wieczorem nie rozstaliśmy się w najlepszej zgodzie.
Musi mnie wpuścić. Nie mam gdzie się podziać.” Zapukał, odczekał chwilę i znów
zapukał. „Pewnie śpi. Zapukam jeszcze, dam jej kilka chwil, żeby doszła do siebie.”
Uniósł dłoń, ale w tej chwili drzwi otworzyły się niespodziewanie.
Beth stała w nocnej koszuli, z włosami w nieładzie i oczami szeroko otwartymi.
„Beth, jak mogłem od ciebie odejść? Byłem naprawdę głupi. Czuję się tak dobrze,
wystarczy, że cię widzę, że tu jestem…” Sięgnęła do drzwi i nagle Eryk zdał sobie
sprawę, że zamierza je zamknąć.
–Beth! – Zablokował drzwi stopą. Beth cofnęła się kilka kroków, potem odwróciła i
pobiegła. Eryk wszedł do mieszkania, kiedy Beth znikała w pokoju.
–Beth, nie uciekaj ode mnie!
Odwróciła się z gniewem – zobaczył łzy na jej twarzy.
–Nie uciekaj? A jak myślisz, co ty zrobiłeś? „Boże, wygląda okropnie, jakby od
dawna nie spała. I ma kilka siwych włosów!” Eryk poczuł zimny dreszcz spływający
mu po plecach. Zignorował go i podszedł bliżej.
–Słuchaj, wiem, że zachowałem się głupio – zaczął spokojnie. – Ale przecież
wróciłem, prawda?
–Jasne – odrzekła gorzko. – Hura na twoją cześć.
Usiadła na kanapie i nie patrząc na niego, sięgnęła po na pół opróżnioną butelkę
piwa. „To Kory, na pewno. Boże, straciłem ją, zanim naprawdę ją miałem – i to przez
moją własną głupotę.” – Beth, posłuchaj, muszę to wiedzieć. Czy… czy jesteś
zakochana w Korendilu? – wydusił z trudem. – Jeśli tak, to w porządku, odejdę od
razu. Nie mam dokąd pójść, ale to nigdy nie miało znaczenia.
Spojrzała na niego, jakby nie rozumiała jego słów, po czym roześmiała się – choć
bardziej przypominało to jęk.
–Co cię to obchodzi po tym, co zrobiłeś? I dlaczego miałabym ci odpowiadać? – Z
twarzą ściągniętą bólem przycisnęła zwiniętą w pięść dłoń do skroni.
Potem, nagle, poddała się i pociągnęła z butelki.
–Teraz nic się już nie liczy. „Nigdy dotąd tak ze mną nie rozmawiała. Nigdy. Co się
zdarzyło, kiedy odszedłem?” Wtedy dotarła do niego treść jej słów – poczuł ucisk w
żołądku.
–Co masz na myśli, mówiąc, że nic się nie liczy?
Beth wymamrotała odpowiedź na pół w butelkę.
–Kory odszedł, Eryku. Poddał się, stracił nadzieję, odkąd zniknąłeś kilka miesięcy
temu. I odszedł.
–Dlaczego Kory… – zaczął Eryk i zamilkł w pół słowa. – Miesięcy? O czym ty
mówisz?
Spojrzała na niego pustymi, chłodnymi oczami.
–Szukaliśmy cię przez dwa miesiące – powiedziała. – Usiłowaliśmy sami
przeciwstawić się ludziom Perenora, ale nie udało się. Naprawdę się staraliśmy. Kory
poświęcił wszystkie siły. Wiedzieliśmy, że cię mają – przynajmniej przez jakiś czas.
Jednak nie mogliśmy znaleźć żadnego śladu. Myśleliśmy, że… że cię zabili.
Powstrzymała suchy szloch.
–Którejś nocy Korendil usłyszał, jak grasz – pomogło to nam zorientować się, w
jakiej okolicy cię szukać. Twoja muzyka doprowadziła nas do ciebie. Inaczej w ogóle
nie wiedzielibyśmy, co się tobą stało.
Eryk opadł na kanapę, gdyż nogi się pod nim ugięły.
–Nie, to nie może być prawda. Nie było mnie tylko trzy dni… „Pomyśl, Banyon.
Celtyckie opowieści o ludziach, którzy spędzili noc na tańcach w Faerie, a po
powrocie do domu przekonali się, że upłynęło dziesięć lat od chwili ich zniknięcia. To
właśnie przydarzyło się i tobie.
Cholera jasna.
To mi zrobiła Ria.” Wziął głęboki oddech – i jeszcze jeden, próbując zmusić umysł
do pracy. „Na najwyższym biegu, nie jałowym, kiedy koła się kręcą, lecz nie można
donikąd dojechać. Jak przez ostatnie dwa miesiące.
Dwa miesiące.” – No dobrze – odezwał się w końcu. – Straciłem trochę czasu, ale
dlaczego Kory od ciebie odszedł?
Beth powoli pokręciła głową.
–Ciągle nie rozumiesz? – powiedziała głucho. – Minęły miesiące, Eryku. Buldożery
zrównały Faire z ziemią trzy tygodnie temu. Wszystko skończone.
Butelka wypadła jej z rąk, piwo wylało się na dywan; Beth ze szlochem zakryła
rękami twarz.
–Poddał się. Wiedzieliśmy, kiedy się to stało. Kory po prostu skurczył się w sobie,
gdy buldożery uderzyły w pierwsze drzewo. Wtedy się poddał. Nic nie zostało, ani
nadziei, ani marzeń. Nic. Wszystko skończone, elfy umierają, Kory umrze – wiedział,
że tak się stanie, dlatego odszedł, żebym nie musiała tego widzieć.
–Beth. – Eryk przysunął się bliżej i otoczył ją ramieniem.
Spojrzała na niego przez łzy.
–Ale ja wiem, że on umiera. Czuję to cały czas – i to tak boli, Eryku, tak boli… –
Przytulił ją, czując łzy przesiąkające przez jego koszulę.
Każde słowo Beth kłuło go prosto w serce, lecz najgorsza była świadomość, że to
wszystko stało się z jego winy. „Gdybym ich nie zostawił – Boże, Bethie, jak mogłem
to zrobić tobie, Korendilowi? Nie wiedziałem – Boże, przepraszam.” Płakała, aż nie
zostało jej łez. Doprowadziła się do stanu kompletnego wyczerpania.
Eryk mógł jedynie przytulić ją mocno.
Po godzinie, kiedy Beth zasnęła, zaniósł ją do sypialni, położył na łóżku i otulił
kocem. Stojąc w drzwiach, spojrzał na nią – przenikające przez zasłony światło lampy
ulicznej rzucało długie cienie na jej zapłakaną twarz.
Wrócił do pokoju gościnnego, czując mętlik w głowie. Wziął stojącą na stole butelkę
irlandzkiej whisky, otworzył ją i napił się. „Czas na picie i na myślenie. W tej
kolejności. Powinienem chyba wziąć prysznic, zmyć z siebie choć część tego brudu,
ale nie mam siły, jestem zbyt przygnębiony.” Usiadł na kanapie, wciąż trzymając
butelkę w ręce. W przeciwległym kącie pokoju stał telewizor – włączony, lecz z
dźwiękiem przyciszonym do minimum. Eryk podszedł do niego i ustawił głośność
tak, by nie obudzić Beth, ale słyszeć, co się dzieje.
Ekran zapełniały czarne i białe cienie. „Film fantastyczny z lat pięćdziesiątych.
Wspaniale. Coś nie wymagającego wysiłku umysłowego, przy czym można się upić.”
Usiadł znów na kanapie – żałował, że alkohol nie działa szybciej. „Chciałbym się upić
natychmiast… Boże, jak się to stało? Jak mogłem nic nie zauważyć? Nadal trudno mi
uwierzyć – dwa miesiące.
Kory odszedł, może już nie żyje. Nie wiem, gdzie jest – nawet gdybym umiał mu
pomóc i tak go nie znajdę.
Ria i Perenor wygrali. Ostatnia partia, karty na stole – oni wygrali.” Pociągnął
kolejny łyk, czując spływający przełykiem strumień ognia. „To koniec. Nie możemy
już nic zrobić.” Wtedy na dnie jego umysłu odezwał się cichy głos – echo jego
własnych ponurych myśli i myśli potwora, z którym wcześniej walczył: „Jasne,
możesz się użalać nad samym sobą, upić się, uciec od świata. Tak robiłeś przez
ostatnie dwa miesiące. Masz w tym wprawę.” Eryk zatrzymał w połowie drogi dłoń z
butelką, którą unosił do ust. Zawahał się, po czym powoli odstawił butelkę. „Nie,
Wystarczy. Tym razem zrobię to, co trzeba – nawet jeśli nie ma już nadziei. Tym
razem nie poddam się. Zbyt wiele lat uciekałem od obowiązków. Teraz stawię im
czoło.
W pokoju obok śpi wspaniała, piękna kobieta, której na mnie zależy. Nie zawiodę jej.
I gdzieś tam jest jeszcze elf, któremu zależy na nas obojgu, który mi zaufał…
A ja go zawiodłem.
Odnajdziemy go i naprawimy, to, co zepsułem.
Jeśli jeszcze żyje.” Gdzieś w głębi nadal nie przyjmował do wiadomości porażki i
śmierci Korendila. „On musi żyć. Gdyby umarł wiedziałbym o tym. Nawet Ria nie
mogłaby tego przede mną ukryć.” Rzucił okiem na ekran telewizora, gdzie przystojny
jasnowłosy bohater strzelał do robota bronią laserową. „Gdyby to było takie proste,
wybrałbym ze sklepu obok odpowiedni kaliber i wyruszył na polowanie na Perenora.
Jednak w ten sposób nic nie osiągnę, najwyżej dam się zabić. Pamiętam zbyt dobrze,
jak pokonał Korendila.” Bohater filmu poruszał się jak drewniana kukła, bardziej
nienaturalnie niż sam robot. „Ten film jest okropny. Beznadziejny. Nie tak zły, że aż
interesujący, ale po prostu żałosny. Nie ma w nim nawet nic śmiesznego. Nie ma w
nim żadnej magii. Żadnej magii…
Czy tak mają wyglądać teraz filmy i muzyka? Mają być takie drewniane? Ciągle te
same, powtarzane do znudzenia schematy?
Jeśli przegram, jeśli nie uratuję elfów, nigdy więcej nie obejrzę żadnego filmu.
Dlaczego myślę o filmach? Jeśli nie pokonam Perenora, zginę. On mnie zabije bez
większych skrupułów, tak jak się rozdeptuje dżdżownicę. Chciałbym… chciałbym
wierzyć, że Ria nie będzie usiłowała mnie zabić, lecz nie ma co się oszukiwać.” Obraz
na ekranie zmienił się – zaczęły się wiadomości poranne. Pokazywano relację z
pożaru. Eryk nagle nadstawił uszu. – …na Van Nuys strażacy ciągle walczą z
pożarem, który wybuchł godzinę temu…
Eryk zamrugał, wpatrzony w obraz płomieni wydobywających się z brzydkiego,
różowego bloku. „Szkoda mi tych ludzi, którzy tam mieszkają. Nic im nie zostało.
Kto chciałby mieszkać w takim okropnym różowym… Boże, to mój dom! Mój dom
się pali!
Cholera!” Osłupiały wpatrywał się w ekran – przez okna budynku wydobywały się
zielonkawe płomienie. „Róż i zieleń, śliczne zestawienie. Zaraz zrobi mi się niedobrze.
Chwileczkę. Zielone płomienie?” Nagle przypomniał sobie podobny obraz –
zielonkawe języki ognia, kiedy ćwiczył z Terenilem.
Jednak Terenil nie zrobiłby czegoś takiego.
Nawet gdyby był w stanie.
Jedynie dwie istoty posiadają wystarczającą moc, by to uczynić.
To Ria i Perenor.
Zerwał się na równe nogi, drżąc z bezsilnego gniewu. „Niech was piekło pochłonie!
Niech was szlag! Czy nie dosyć się nade mną znęcaliście?! Musieliście jeszcze
podpalić mój dom?! Dlaczego nie możecie zostawić nas w spokoju? Nie jestem dla
was zagrożeniem!!” Nawet nie zdawał sobie sprawy, że krzyczy, ile sił w płucach,
póki sąsiad z mieszkania obok nie zaczął pukać w ścianę.
Nie przejął się tym.
–Niech cię szlag trafi, Perenorze! Zostaw nas w spokoju!
NIEBEZPIECZEŃSTWO
–Niech cię szlag trafi, Perenorze! Zostaw nas w spokoju! Ktoś zakaszlał za jego
plecami. Eryk odwrócił się i zobaczył Beth patrzącą na niego z drzwi sypialni.
–Hej, Eryku – odezwała się niemal normalnym głosem. – Czy mógłbyś krzyczeć
trochę ciszej? Po raz pierwszy od trzech dni udało mi się zasnąć.
Ktoś znów zapukał w ścianę.
–Chyba obudziłeś nie tylko mnie. – Mówiąc to, spojrzała na ekran telewizora i jej
oczy powiększyły się. – Czy to przypadkiem nie…
–Tak – odrzekł zmęczonym głosem. – Perenor właśnie spopielił moje mieszkanie.
Przepraszam, idę do łazienki bić głową w ścianę i płakać.
Skierował się w stronę drzwi, w których stała Beth. Ręce zanurzył we włosy.
–Wszystko stracone. Kory już pewnie nie żyje, węzeł zniszczony, a cały mój majątek
oprócz tego, co mam na sobie i fletu właśnie poszedł z dymem. Koniec, mam dosyć.
W bezsilnym gniewie zakręcił się wokół i uderzył pięścią w ścianę.
–Cholera, przecież wygrali! Dlaczego mi to robią?!
Beth z nagle zmienioną twarzą chwyciła go za ramię.
–Nie, Eryku, tu chodzi o coś innego. Inaczej to nie ma sensu. Gdyby oni
rzeczywiście wygrali, nie mieliby powodu, żeby nadal nas prześladować, prawda?
Eryk wzruszył ramionami i zazgrzytał zębami.
–Nie wiem. Może im się nudzi, a gra w kotka i myszkę jest dla nich bardziej ciekawa
niż oglądanie oper mydlanych. Może to Ria chce się na mnie zemścić. Nie mam
pojęcia.
W wiadomościach mówiono już o czymś innym – ekran wypełniło zdjęcie
ciemnowłosej, uśmiechniętej dziewczynki.
–W Zatoce Południowej odkryto wczoraj zwłoki kolejnej ofiary „Rozpruwacza z East
End”. Oktawia… „Martinez. Oktawia Martinez” – dokończył Eryk, zanim spiker zdołał
wymówić w całości nazwisko dziewczynki. „Oktawia. Dla przyjaciół Tavy,
piętnastolatka, wirtuoz gry na wiolonczeli – uzdolniona, błyskotliwa, grająca w
szkolnej orkiestrze…” Czuł się tak, jakby znał ją całe życie. Szczegóły z jej krótkiego
życia przepływały przez jego umysł tak szybko, iż nie nadążał ze zrozumieniem ich.
„Skąd ja to wiem? Co się dzieje z moim umysłem?” A jednak wiedział – znał ją.
Chociaż nigdy się nie spotkali, nawet się nie widzieli. „Tavy, piękna, młoda
dziewczyna o niespotykanym talencie, szczęśliwa, zawsze roześmiana; kochała
życie, jej muzyka wnosiła radość w życie innych…” – Policja zdwoiła wysiłki
zmierzające do wykrycia sprawcy; podejrzewa się, iż morderca wykorzystywał
specjalnie szkolone zwierzęta, na przykład pitbullteriery. – Przez ekran przemknęła
seria zdjęć. – Liczba zbrodni przypisywanych Rozpruwaczowi zwiększyła się do
siedmiu – wszystkie popełniono w ciągu ostatnich trzech tygodni.
Słowa zaczęły cichnąć, w miarę jak w umyśle Eryka formowały się obrazy – zdjęcia,
które widział w telewizji, zmieniały się w wizerunki żywych ludzi. „Michael, tak, on był
artystą; pracował w reklamie, miał szczególny dar obdarzania życiem swych dzieł…
Sandy Chelsea, solistka chóru Masters… Danny, zaledwie ośmioletni, lecz już znany
aktor, podkładający głos pod postaci z kreskówek.” Eryk miał wrażenie, że zna tych
ludzi tak, jakby byli jego najbliższymi przyjaciółmi – a przecież nigdy ich nie spotkał.
„Skąd to wszystko wiem? Nigdy dotąd o nich nie słyszałem, nigdy nie widziałem ich
twarzy!” – Eryku! Eryku, dobrze się czujesz?
Otworzywszy oczy, Eryk ujrzał Beth patrzącą na niego z troską.
–Beth, ja znam te ofiary… wszystkie. Byli tacy jak ja, mogli robić to, co ja.
–Bardowie? – Beth spojrzała na ekran telewizyjny, na którym migotały teraz reklamy
miejscowości wypoczynkowych w górach. – Byli bardami?
Eryk podszedł do kanapy i ciężko usiadł.
–To o to chodzi. Perenor zabija wszystkich posiadających dar ów. – Spojrzał w górę
na Beth, wpatrującą się w niego szeroko otwartymi oczami. Włosy miała zmierzwione
jak postać z kreskówki. – Miałaś rację, widocznie nadal jesteśmy w stanie mu
zaszkodzić, inaczej nie prześladowałby nas w ten sposób.
–Tak. Gdybyśmy jeszcze doszli do tego, co… – Beth zatrzymała się w pół słowa. –
Chryste! – krzyknęła, uderzona nagłą myślą.
–To znaczy, że może zaatakować wujka Phila!
Przez moment Eryk usiłował sobie przypomnieć, kogo Beth ma na myśli, lecz po
sekundzie przez jego umysł przemknął obraz: starszy mężczyzna w domu pełnym
dzieł sztuki – jego oczy błyszczące szczególnie mocno wtedy, kiedy spoglądał na
Eryka – a może nawet nie oczy, lecz coś poza nimi, coś, co przemawiało do Eryka jak
stary przyjaciel, co przyzywało część jego istoty.
–Tak, Phil… Beth, on też posiada dar barda.
–Oczywiście – odrzekła Beth i znikła w drzwiach sypialni. Eryk usłyszał dźwięk
otwieranych szuflad i wyrzucanych w pośpiechu ubrań. Po chwili przez półotwarte
drzwi doleciał go głos Beth:
–Jest animatorem; wystarczy spojrzeć na jego prace, by wiedzieć, że nie są to tylko
kawałki folii!
Po chwili Beth pojawiła się ponownie, ubrana w dżinsy i adidasy, naciągając sweter.
–Idziemy – zakomenderowała, zabierając ze stołu futerał z fletem. Spojrzała na
Eryka niecierpliwie. – Coś jeszcze?
–Chwileczkę, Beth.
Musiał zamknąć oczy, gdyż wizja przesłaniająca mu widok mieszkania Beth okazała
się zbyt niejasna, by móc się w niej zorientować.
Senna uliczka w Burbank, żółty dom, odbijające się w basenie Dierwsze promienie
słońca i stojący obok samochód. A nade wszystko – obecne w otoczeniu przeczucie
zimnej kalkulacji, gromadzącej się siły woli i…
–Cholera, Beth, Perenor już tam jest!
Nic nie odpowiedziała, lecz chwyciła go za rękę i pobiegła. „A jeśli się mylę? A jeśli
zwariowałem i mam halucynacje? A jeśli iobie to wszystko tylko wyobraziłem?
Skąd wiem, że moje przeczucia okażą się prawdą?” Jego umysł wątpił, lecz
podświadomość wiedziała na pewno. To była prawda. Żołądek ścisnął się jeszcze
mocniej, kiedy samochód Beth zapiszczał oponami na kolejnym zakręcie. Eryk
spojrzał na nią – dłonie miała zaciśnięte na kierownicy. „Ona także to czuje.
Przeczucie nieszczęścia.” Beth wcisnęła pedał hamulca; dżip zatrzymał się
gwałtownie przed żółtym domkiem, niemal wjeżdżając w zaparkowany tam
samochód. Zanim Eryk zdążył wysiąść, Beth wyprysnęła z samochodu i pobiegła w
kierunku drzwi wejściowych. Załomotała w nie, wołając przyjaciela po imieniu; Eryk
porwał instrument i pobiegł za nią.
–Nie odpowiada – powiedziała krótko i sięgnęła pod doniczkę z kwiatkiem po ukryty
tam klucz. Eryk szedł za nią ku bocznej furtce, przez zawalone meblami podwórko,
obok basenu zasypanego suchymi liśćmi.
–Beth, jeśli ktoś nas zauważy, zaaresztują nas… – zaczął Eryk i zamilkł, wpatrzony
w tylne wejście do domu.
Kiedyś było to tylne wejście. Teraz wyglądało tak, jakby olbrzym wyrwał
jednocześnie kawał ściany i dachu, odsłaniając wnętrze; wokół walały się szczątki
drewna i gipsu. „Zaczyna mi się to naprawdę nie podobać.” Eryk oderwał wzrok od
zniszczeń – Beth akurat przechodziła przez resztki szklanych drzwi.
–Beth, zaczekaj! Nie wiesz, czy… „Cholera, już weszła!” Eryk rozejrzał się wokół,
zebrał się na odwagę i wszedł do domu.
Okazało się, że wnętrze wyglądało jeszcze gorzej niż otoczenie. Kadr z królewną
Śnieżką, który tak spodobał się Erykowi, leżał na podłodze. „Pomazany czymś
czarnym, śmierdzącym, śliskim – jak ten potwór, którego zabiłem wczoraj w nocy –
cholera! Beth! Gdzie ona się podziała?!” Wbiegł do kolejnego pokoju, mając
wrażenie, że powracają do niego wszystkie koszmary dzieciństwa. Beth klęczała
nieruchomo na brudnej podłodze, patrząc na…
Eryk odwrócił się i upadł na zniszczony dywan, drżąc na całym ciele. „Boże, mój
Boże!” Wreszcie zdobył się na to, by znów spojrzeć na Beth, trzymającą dłoń
starego przyjaciela. Zdołał nawet chwiejnie wstać i niepewnym krokiem podejść
bliżej, po czym ukląkł obok i wpatrzył się w twarz Phila Osborna.
Wszelkimi siłami starał się nie patrzeć na nic innego oprócz tej pomarszczonej,
zaskakująco spokojnej twarzy – nie na sponiewierane ciało, rozszarpane, bezbronne,
ukazujące wnętrze, z którego powoli spływała krew. Eryk czuł wilgoć wsiąkającą w
jego dżinsy i starał się powstrzymać mdłości.
Phil otworzył oczy i spojrzał na nich. Eryk niemal stracił panowanie nad sobą.
„Boże, on jeszcze żyje, po tym wszystkim. Boże…” – Beth – wyszeptał Phil. – Beth,
posłuchaj.
–Jestem tutaj, wujku Phil – powiedziała miękko Beth, klękając blisko niego.
Przeciągnęła dłonią po mokrych oczach, rozmazując na twarzy łzy i brud. – Nie
zostawię cię.
–Beth, możecie powstrzymać Perenora. To dlatego on… – wyszeptał Phil z trudem.
– Zatrzymajcie go, Bethie. Wiem, że możecie. „Możemy? Jak, u licha możemy
przeciwstawić się komuś, kto potrafi wypatroszyć człowieka?” Stary człowiek
uśmiechnął się, spoglądając w dal, poza Eryka i Beth, na coś, co tylko on dostrzegał.
–Leila…
Pokój zasnuł się mgłą, a w umyśle Eryka rozbrzmiał powolny, rosnący w silę akord.
Moc, czysta i silna rzeka mocy, sięgająca w dal, ku pełni, jaśniejąca jak latarnia – aż
oddali przebłysk mocy pochodzącej z innego źródła, ale takiej samej, odpowiadającej
na wezwanie. „Tym właśnie jest bard” – pomyślał Eryk. „Ta spokojna siła i moc, siła
stwarzania dana żyjącej istocie, moc jaśniejąca jak płomień.” Napływająca z oddali
melodia wzmocniła słabnące tony pierwszej, potem obie połączyły się – i ucichły.
Oczy starego człowieka zasnuły się mgłą i zgasły. Beth płakała cicho, ciągle
przyciskając zakrwawioną dłoń Phila do policzka. „Nie żyje.
To… to był on. Phil. Bard. Czy ja też taki jestem? Czy tak mnie widzi Kory? I Ria?”
Eryk ponownie poczuł mdłości. „Ona i jej ojciec mieli mnie w swojej mocy przez całe
dwa miesiące. Mogli ze mną skończyć w każdej chwili. W taki sam sposób jak z
Philem. Chryste.” Przysunął się do Beth i położył dłoń na jej ramieniu. Chciał ją
pocieszyć, ale nie wiedział, jak. „Co można powiedzieć komuś, kto stracił starego
przyjaciela? W dodatku ten przyjaciel został zamordowany, gorzej – wyglądał, jakby
przeprowadzono na nim wiwisekcję. Co tu pomogą słowa?” – Eryku.
Beth przemówiła tak cicho, że jej głos z trudnością przebił się przez natłok myśli
kłębiących się w umyśle Eryka.
–Eryku – powtórzyła głośniej. – Nie chcę go tak zostawić. Nie chcę, żeby ktokolwiek
go widział. Nawet policja.
Skinął głową – rozumiał, o co jej chodzi, choć nie wiedział, czego od niego oczekuje.
–Dobrze. Odsuń się, Beth.
Beth pochyliła się i musnęła ustami wargi Phila, po czym wstała. „W porządku.
Teraz zamierzam zrobić wszystko tak, jak trzeba. Dla Beth.” Eryk wyjął flet, złożył go
i podniósł do ust. Zamknął oczy, próbując się skoncentrować. „Powolna, spokojna
melodia, przepełniona bólem… Pożegnanie 0’Carolana z muzyką – pasuje na
pożegnanie zamordowanego barda, człowieka obdarzonego mocą pozwalającą mu
stwarzać życie za pomocą tuszu i farb.
Jeśli istnieje niebo, albo jakiekolwiek miejsce, do którego my, bardowie, idziemy po
śmierci, Phil właśnie tam zmierza.” Przed zamkniętymi powiekami Eryka rozbłysło
światełko – po chwili zaś wybuchł zielony płomień. Eryk otworzył oczy i patrzył, jak
ogień ogarnia ciało starego człowieka. Kiedy nie pozostało nic prócz popiołu, Eryk
pozwolił płomykom zgasnąć. „Dziwne. Podłoga nie jest nawet osmalona. A jednak
ogień był gorący, czułem to. I słyszałem jego trzask.” Przez chwilę wydawało mu się,
że słyszy coś jeszcze – jakby ktoś ciągnął po betonie wąż ogrodniczy. Potem znów
zapadła cisza, przerywana jedynie płaczem Beth.
Delikatnie dotknął jej ramienia.
–Beth, lepiej stąd chodźmy. Jeśli któryś z sąsiadów wezwie policję…
Wstała, ciągle patrząc na popioły.
–Dziękuję, Eryku – odezwała się cicho.
Eryk objął ją i wyszli z sypialni. W zrujnowanym salonie Beth schyliła się, by
podnieść fotografię w połamanej ramce. Czarno-białe zdjęcie przedstawiało młodego
Phila i piękną ciemnowłosą kobietę. Beth wyjęła zdjęcie i wsunęła do kieszeni.
Na zewnątrz pierwsze promienie słońca przedzierały się przez chmury. Do świtu
zostało tylko kilka chwil. Eryk i Beth bez słowa szli skrajem rumowiska, obok basenu.
–Beth – zaczął z wahaniem Eryk. – Kiedy Phil zawołał Leilę, czy widziałaś Zatrzymał
się, czując, że ktoś stoi tuż za nim i spogląda przez jego ramię. „Tak blisko, że
mógłbym go niemal dotknąć…” Wrzasnął, kiedy coś śliskiego i mokrego owinęło się
wokół jego kostki, zwaliło go z nóg i pociągnęło do tyłu. Upadając, zauważył kątem
oka coś ciemnego, ociekającego wodą, zakończonego końską głową z czerwonymi
oczami i wyszczerzonymi kłami. Potwór przycisnął go do betonu, niemal dusząc.
Potem flet poleciał w jedną stronę, a Eryk w drugą.
Do basenu.
–Beth! – zawołał, słysząc jej krzyk. W tej chwili woda zamknęła się nad jego głową –
okazała się lodowato zimna. Eryk rozpaczliwie usiłował uwolnić się z uścisku
potwora, wiedząc, że nie ma szans dotrzeć do powierzchni, by zaczerpnąć tchu.
Ciemność wokół niego potęgowała się z każdą mijającą sekundą. „Boże, proszę, ocal
Beth, nie pozwól, by ją też dopadli!” W tej chwili ogromna łapa wyrzuciła go w
powietrze. Wciąż jeszcze dyszał, łapiąc oddech, kiedy zobaczył, dlaczego potwór się
wynurzył – i zamarł. „Beth!” Stała mokra, ociekająca wodą, jakby żywcem wyjęta z
ilustracji do powieści fantastycznej, ściskając w ręce ostry kawałek drewna, na
końcu zakrwawiony i pomazany zielonkawą posoką. Zbliżyła się ku krawędzi basenu,
czekając na sposobność do zadania kolejnego ciosu.
–Beth, wynoś się stąd!
Eryk wrzasnął, kiedy ostrze przeleciało o kilka centymetrów od jego nosa i utkwiło
w oku potwora. Powietrze przeszył przenikliwy krzyk, Eryk wyleciał w powietrze,
podrzucony ostatnim ciosem stwora, który zniknął w basenie.
Eryk leżał na betonie, krztusząc się i dysząc, próbując odzyskać oddech. „Boże,
jeszcze żyję…” Nagle zdał sobie sprawę, że Beth odciąga go od krawędzi basenu.
–W… w porządku – wydyszał, usiłując usiąść. Przytuliła go mocno. Przez chwilę
miał wrażenie, że słyszy jej głos, choć Beth przycisnęła twarz do jego ramienia zbyt
mocno, by móc mówić.
Myślałam, że znów cię straciłam, Eryku.
–Ja też cię kocham, Beth – szepnął.
Pocałowała go i pomogła mu wstać.
–Przynajmniej już tak nie śmierdzisz – powiedziała sucho. Odwrócili się, słysząc
hałas za plecami. Woda w basenie kipiała, jakby coś na dnie usiłowało się wydostać.
Spojrzeli na siebie, Eryk chwycił Bet i pobiegli do bramy. Zatrzymali się dopiero w
samochodzie. Beth z piskiem opon wystrzeliła w kierunku autostrady Ventura. „On
musi być martwy. Nie mógł przeżyć takiego ciosu.
Jak w ogóle coś takiego mogło żyć?
Kory odszedł, Phil nie żyje – Boże, chciałbym, żeby to był zły sen, z którego można
się obudzić.
Kiepskie szanse, Banyon.” Spojrzał na Beth i zdał sobie sprawę, że jej dłonie
zaciśnięte na kierownicy drżą.
–Może powinniśmy stanąć na chwilę?
Odetchnęła głęboko i potrząsnęła głową.
–Nie, nic mi nie jest. Tylko chciałabym wiedzieć, ile jeszcze czasu zostało, zanim
Perenor dopadnie nas i zabije? Jak widać, nie zapomniał o tobie. Co możemy zrobić
komuś, kto przeciw swoim wrogom wysyła potwory, takie jak ten z basenu? „Albo
jak ten, który chciał mnie zjeść.” – Nie wiem. Może przejść do ataku?
–Przeciw czemu? Jeśli się choćby zbliżymy do niego, rozdepcze nas jak robaki!
Zastanawiał się przez chwilę.
–A co z węzłem? Może tam zdołamy coś zdziałać.
–Dobrze – powiedziała Beth po długiej chwili. – Jedziemy do Faire. „Zrównali je z
ziemią trzy tygodnie temu.” Mimo iż wiedziała, czego oczekiwać, Beth była
wstrząśnięta. „Nie tylko zrównali je z ziemią, ale kompletnie zdewastowali. Nigdy
dotąd nie spotkałam się z taką złośliwą satysfakcją płynącą z niszczenia. Nie
oszczędzili nawet chodników. Ani jedna płyta nie ocalała.” Rozejrzała się wokół,
przywołując z pamięci wygląd tego miejsca. „Tam była główna scena, teraz to tylko
stos połamanych desek; Wzgórze Irlandzkie właściwie nie istnieje. Studnia Życzeń
ma połamaną cembrowinę – nawet nie usunęli gruzu.
Nie zostało nic oprócz śmieci i kawałków drewna. Nic.” Podniosła z ziemi coś, co
kiedyś było zieloną wstążką, a teraz podartą, zabłoconą szmatą. Wyprostowała się i
zobaczyła Eryka zmierzającego w stronę zagajnika – a raczej tego, co z niego
zostało. „To tam było ognisko – Kory tak mówił. Otoczone kręgiem najstarszych
dębów.
Dęby, wyrwane z korzeniami, leżą martwe w kurzu. Zniszczyli je całkowicie. Nie
możemy nic zrobić.
Wujek Phil zamordowany, Kory umiera albo już umarł…” Beth poczuła skurcz bólu;
zamknęła oczy, żeby nie rozpłakać się na cały głos. Ból ukłuł ją prosto w serce –
„Albo w duszę. Skończyło się. Kory umarł albo umiera. Nie ma już nadziei.
Eryk wciąż spaceruje i ogląda – czy nie zdaje sobie sprawy, że nie możemy już nic
zrobić?! Nic! Dlaczego nie chce zrezygnować?” Eryk zaszedł aż na skraj
zrujnowanego zagajnika i poszedł dalej, między wzgórza. Beth szła za nim z
wahaniem, nie wiedząc, dokąd zmierza. „Tutaj zagajnik się kończył, dalej nie ma nic –
kilka dębów.” Beth wspięła się ostrożnie na powalony pień i rozejrzała wokół
szukając Eryka. „A jednak zostało jeszcze kilka drzew. I… „ Serce jej podskoczyło,
ożywione nagłą nadzieją – pod jednym z dębów dostrzegła zawiniętą w płaszcz
postać. Pobiegła do miejsca, w którym stał Eryk, wpatrzony w siedzącego bez ruchu
mężczyznę. „To on, to Kory!” Teraz widziała wyraźnie – szopa rozwichrzonych
jasnych włosów opadających na ramiona, pokrytych błotem i krwią. Twarz pokrywała
warstwa kurzu pomieszanego ze łzami, koszula i dżinsy były w równie pożałowania
godnym stanie.
Obok, na ziemi, stało sześć puszek coca-coli.
Beth zwolniła, potem zatrzymała się. „Ale to przecież – dla elfów to trucizna – Boże,
nie…” Upadła na kolana przed Korendilem, chwyciła go za rękę i dotknęła twarzy,
wciąż wilgotnej od łez. Jęknęła; zaczęła klepać go po policzkach i szarpać, usiłując
uzyskać jakąś reakcję. Kiedy nic się nie zmieniło, spróbowała wyczuć puls na
bezwładnej ręce.
–Kory, proszę, nie umieraj…
Spojrzała w górę, na Eryka, patrzącego na Korendila w osłupieniu i bez słowa.
–Niech cię cholera, nie stój tak, zrób coś! Użyj swojej magii! Jesteś bardem,
podobno to umiesz! Pomóż mu!
Eryk chrząknął i odsunął się krok do tyłu.
–Beth, ja myślę…
–Nie interesuje mnie, co myślisz, Banyon – zagrasz na swoim cholernym flecie w tej
chwili albo wepchnę ci go w gardło!
–Beth, nie wiem jak! – zawołał, próbując ją przekrzyczeć. – Ogień sam przyszedł, ale
to jest bardziej skomplikowane.
Beth zmusiła się do spokoju i odetchnęła głęboko.
–W porządku. Przemyślmy to. Chyba będziemy potrzebowali jakiegoś zaklęcia.
Może zagrałbyś to, czym go obudziłeś?
Eryk ukląkł obok i otworzył futerał z fletem.
–Chyba… chyba grałem Sheebeg Sheemore. Czy to zaklęcie? Beth odetchnęła
bardzo głęboko i wzięła go za rękę, trzymającą flet.
–Zaklęcie, Eryku, to proces, a nie rzecz. Zaklęcie pomaga ci skoncentrować energię
na celu, do którego dążysz. Sheebeg Sheemore opowiada o elfach, prawda?
–Tak, ale…
–Poprzednim razem zadziałało, prawda?
–Tak, ale…
–Jeśli nie zaczniesz grać – powiedziała spokojnie, zaciskając szczęki, by
powstrzymać się od krzyku – zrobię z twoim instrumentem coś, co na pewno ci się
nie spodoba.
Po pierwszych nutach odwróciła się ku Korendilowi, rozpaczliwie wypatrując oznak
życia.
Nic.
Ostatnie dźwięki ucichły i nic się nie zmieniło – jedynie uderzenia pulsu stawały się
słabsze.
Beth miała właśnie zmusić Eryka do dalszej gry, kiedy on sam zaczął Tamlin’s Reel,
a potem Tom O’Bedlam.
Popłynęła kolejna melodia, potem następna – rozbrzmiewały i cichły w spokojnym
powietrzu, aż wreszcie Beth wyczuła w muzyce rozpaczliwy strach, odzwierciedlający
jej własne uczucia – zadrżała pod podwójnym ciężarem. Nadal nic się nie działo.
Słońce podniosło się nieco wyżej, powiał wiatr i osuszył łzy na twarzy Korendila.
Eryk czuł rozpacz Beth obok swojej własnej. Ciągle próbował, wlewał całą duszę w
muzykę; grał melodię za melodią, wszystko, co znał celtyckiego – i nic, ciągle nic.
Wreszcie zagrał wszystko, co umiał i opuścił bezwładnie ramiona. „On umrze. Kory
umrze, a ja nie mogę nic zrobić…” Twarz elfa była równie nieruchoma i pozbawiona
wyrazu jak przedtem. Życie jeszcze się w nim tliło – Eryk je czuł i widział – ale
uchodziło z każdą chwilą. „Cholera, raz już go uzdrowiłem, musi być jakiś sposób, by
znów przekazać mu energię! Może – może to przeze mnie. Może nie zdołałem go
dosięgnąć. Skoro zaklęcie to proces, musi on najpierw dotrzeć do mojej
podświadomości. To musi być coś prostego. Coś, z czym ja sam jestem związany.
Proste – cóż, celtyckie melodie często są proste, ale czy naprawdę odnoszą się do
mnie? Może powinienem wrócić do moich własnych korzeni?
Czego więc chcę?
Chcę przywrócić Korendila do życia. Chcę, żeby był taki jak przedtem. Jak dotąd
żadna z melodii nie odpowiadała tak naprawdę na tę potrzebę.
Może dlatego nie podziałały.” Eryk zmarszczył czoło i zacisnął dłonie na flecie.
„Potrzebuję czegoś czystego i prostego. Tym razem muszę to odnaleźć.” Wtedy
zrozumiał. Wszystko ułożyło się w harmonijną całość, tak prostą, że aż sam się
zdziwił własną ignorancją.
Zamknął oczy, uspokoił się – i zagrał.
Poczuł, iż Beth zastyga w ciszy, a potem zaczyna śpiewać. – „Tańczyła po wodzie i
wietrze…” Zawahała się.
–Eryku, co się…
–To nie tak, Beth – wymamrotał poprzez ustnik fletu. – Nie późniejszą wersję.
Oryginalną. Hymn Shakerów. Potrzebujemy zaklęcia – to właśnie jest zaklęcie. Mówi
o powrocie do równowagi, do tego, czym się było i czym miało się stać.
Zaczerpnęła powietrza i zaczęła od początku. Pozwoliła mu zagrać tą melodię i
włączyła się ponownie.
Darem jest prostota, darem jest wolnym być, Darem jest znaleźć miejsce, do
którego się przynależy. „Tak. O to chodziło.” Teraz Eryk czuł wzbierającą moc;
tańczyła wokół niego i szła za muzyką – i śpiewem – poruszając się w rytm melodii.
A kiedy odnajdziesz miejsce swej przynależności, Odkryjesz, Że wstąpiłeś do doliny
miłości.
Słaby płomyk życia Korendila rozjaśnił się i strzelił w górę, kierując się ku mocy
płynącej od Eryka i Beth. Moc opłynęła elfa raz, drugi i trzeci – ciepła i jaśniejąca,
wciągając go w rytm melodii, zatrzymując tu i teraz, przywracając rzeczywistości.
Beth wkładała w swój śpiew całe serce; Eryk czuł jej siłę – ciemne płomienie –
łączącą się z jego mocą.
Kiedy staniemy u wrót prostoty,
Pokłon oddamy z serca ochoty;
Radośnie będziemy się kręcić, wirować,
By wreszcie, co zgięte, móc wyprostować.
Ale to nie wystarczało. Kory nie był istotą prostą – nie był chochlikiem z kreskówki.
Posiadał moc, głębię i wyżyny, które trudno ogarnąć wyobraźnią – więc Eryk jeszcze
raz przywołał moc i sięgnął po Korendila. Dotknął go.
Bez wątpienia była to Coplandowska wersja Wiosny w Appalachach. Budowana na
oryginalnej melodii, wirująca wokół niej, przywoływała na myśl obrazy. Burza w
górach. Strumyk. Piosenka pojedynczego ptaka – i rozbrzmiewający w górze
przenikliwy krzyk setek dzikich gęsi. Olbrzymi dąb. Maleńki fiołek skryty pomiędzy
leżącymi w trawie liśćmi. Obój podtrzymywał linię melodyczną, drugi flet zaokrąglił ją,
klarnet śmiał się – a potem zabrzmiały struny – W krąg, dokoła, powrót do domu,
powrót do początku – Struny splotły wszystkie elementy w całość, zatoczyły krąg,
obracały melodię wciąż i wciąż – Eryk nie słyszał już Beth – jednak ona tam była,
przemieniała piosenkę w modlitwę, pełną miłości i pasji.
Teraz melodia wracała do początku – instrumenty po kolei dołączały się do głównej,
najprostszej linii melodycznej, wzmacniając ją i wzbogacając. „Będziemy się kręcić,
wirować, by wreszcie, co zgięte, móc wyprostować.” Kiedy wszyscy stali się
jednością, Eryk zagrał ostatni raz – powoli, wkładając w grę wszystkie uczucia.
Cisza. Podniósł powieki – i zobaczył Korendila, spoglądającego na niego
błyszczącymi, zielonymi oczami. Żył.
SKALISTA ŚCIEŻKA DO DUBLINA
Erykowi zostało czasu na jedną logiczną myśl – „On żyje!” – zanim kory rzucił się
na niego, zaciskając ubrane w zbroję palce na jego gardle.
Eryk rozpaczliwie usiłował się uwolnić – bez rezultatu. Kory podniósł go za szyję i
trzymał w powietrzu, pozwalając stopom Eryka ledwie muskać ziemię.
–Kory – wychrypiał z trudem Eryk.
–Ty łotrze – wysyczał elf; blask jego pałającyh wściekłością oczu niemal
przyćmiewał połysk hełmu. – Już nie cierpiałem, odszedłem daleko od trosk i
zmartwień, otaczał mnie spokój i cisza, a ty przywołałeś mnie z powrotem! Rozedrę
cię na sztuki, śmiertelny robaku!
Beth uwiesiła się ramienia elfa i bezskutecznie usiłowała odciągnąć go od Eryka.
Za nią zaś zebrał się krąg pobratymców Korendila i w milczeniu obserwował rozwój
wypadków. „Tylko patrzą. Ledwie ich to zaciekawia. Widowisko: jeden z nich usiłuje
udusić człowieka.” Wtedy usłyszał klaśnięcia dłoni i komentarze.
–Może trochę wyżej…
–Brakuje mu dynamiki, nie uważasz?
–Przydałoby się…
–Cóż, Korendil wyszedł z wprawy. „Boże” – pomyślał Eryk, czując, że otoczenie
rozpływa mu się przed oczami. „Umrę przy wtórze uwag twardogłowych elfów,
zamordowany przez przyjaciela. To naprawdę niesprawiedliwe.
Kory jest inny, on nie stałby z boku, patrząc, jak ktoś ginie – - gdyby to nie on sam
próbował mnie zabić!” Ostatnim wysiłkiem Eryk kopnął elfa; trafił powyżej kolana,
akurat w miejsce nie osłonięte zbroją. Elf rozluźnił na moment uścisk; Eryk uderzył w
bok hełmu, w dolną szczękę. Kiedy Korendil odskoczył, Eryk padł na ziemię i usiłował
odzyskać oddech.
Nie próbował niczego tłumaczyć – po prostu przeturlał się w bok i chwycił leżący na
ziemi flet. Po sekundzie znów stał na nogach i patrzył w oczy rozjuszonego elfa,
który nadal wyglądał tak, jakby chciał rozszarpać Eryka na kawałki. „Mógłbym
zagrać, użyć przeciw niemu mojego daru, ale po co? Usiłuję ocalić mu życie, a nie
własnoręcznie zabić!” Zanim którykolwiek z nich zdołał się poruszyć, stanęła między
nimi Beth.
–No dobrze, panowie – odezwała się głosem jak lód. – Wystarczy. Kory, co ty do
licha ciężkiego wyprawiasz?
Kory wytarł płynącą z ust krew.
–Odsuń się, Beth. Zniszczę tego zdrajcę.
–Chwileczkę – zaprotestował Eryk. – Właśnie chciałem cię powstrzymać od
samobójstwa, ty głupi…
–Dlatego przywołałeś mnie z powrotem – skończył Korendil, rzucając mu wściekłe
spojrzenie. – Nie powinienem ci nigdy zaufać, bardzie. Przy pierwszej okazji uciekłeś
do naszego największego wroga i z własnej woli, z przyjemnością oddałeś się w jej
ręce. Zostawiłeś nas, byśmy zginęli. Teraz, kiedy jest za późno, by cokolwiek
uratować, znów nas budzisz. Po co? Byśmy bardziej cierpieli, umierając, kiedy
zniknie magia węzła? Czy to córka Perenora nauczyła cię doceniać przyjemność
płynącą z zadawania bólu?
–Kory, ja nie chciałem, musi być jakiś sposób – zająknął się Eryk, kuląc się pod
ciężarem nienawiści w spojrzeniu elfa. „Może to nie był najlepszy pomysł. Chodzi mu
nie tylko o moją ucieczkę; on naprawdę chce mnie zranić.” – Za to ja chcę coś zrobić
– powiedział Korendil. – Chcę cię zabić, bardzie. „Boże!” Kiedy Kory zbliżał się do
Eryka, Beth znów stanęła pomiędzy nimi.
–Nie, Kory. Cokolwiek zrobisz Erykowi, musisz najpierw zrobić mnie. Nie pozwolę ci
go dotknąć. – Rozejrzała się po kręgu elfów, ubranych w błyszczące zbroje i
jaskrawe szaty. – Eryk nie przeszedł na stronę Perenora. Chce wam pomóc. Jest tu
jedynym bardem, tylko on może znaleźć wyjście z sytuacji.
–Jeżeli Korendil uważa, że ten człowiek powinien umrzeć, staniemy za nim –
odezwał się jeden z elfów. – To ty nie powinnaś się wtrącać, śmiertelniczko.
–Odpieprz się – wymamrotała pod nosem Beth. Kątem oka Eryk dojrzał dwóch elfów
zbliżających się do niej; usiłowali odciąć Beth od niego. „Już widzę, do czego to
zmierza. Cholera, Beth, dlaczego zawsze musisz się wpakować w kłopoty, ratując
moją skórę?
Myślałem, że postępuję właściwie. Myliłem się.
Przestań szukać wymówek, Banyon. Nie ma wytłumaczenia na to, co zrobiłeś –
opuściłeś ich dlatego, że jeden z nich przespał się z kobietą, którą kochasz.
Chyba muszę stawić im czoło.” Delikatnie odsunął Beth na bok i podszedł do
Korendila.
–Przyznaję, odejście do Rii było głupim pomysłem. Wszystko, co potem zaszło, to
moja wina. Liczyliście na moją pomoc. Jestem teraz. Możesz mnie zabić albo
możemy wymyślić sposób na utrzymanie was przy życiu. To twój wybór, Kory –
powiedział i zdobył się na krzywy uśmiech. – Choć na pewno wiesz, jaka decyzja
najbardziej by mnie ucieszyła.
Kory wpatrywał się w niego, zaciskając i otwierając pięści. Eryk dopiero teraz
poczuł pulsujący ból w dłoni, którą uderzył elfa. „To nieważne. Być może nic się już
nie będzie liczyło – zależy, co Kory wybierze. Jeżeli zdecyduje się ze mną skończyć –
wolałbym, żeby rozdarły mnie potwory Perenora. Odejść w ciemność jak wuj Phil, ze
świadomością, że to Kory mnie zabił – chciał mnie zabić, że mi nie wybaczył…”
Rozpacz na dnie oczu elfa raniła bardziej niż uderzenie pięści – bardziej niż
wszystko, co dotąd się zdarzyło.
Eryk przełknął z trudem i postarał się wytrzymać spojrzenie oszalałych oczu –
wytrzymać płonącą w nich furię. „Jeżeli teraz mnie zabije, przynajmniej nie będę
musiał widzieć jego agonii później, kiedy zniknie magia.” Skulił się w sobie, lecz nie
odwrócił spojrzenia. „Rzeczywiście pocieszające spostrzeżenie. Nic dziwnego, że
Korendil stracił do mnie zaufanie.” Spróbował znaleźć w sobie odwagę. „A jednak
powinien mi jeszcze raz uwierzyć. Chcę ich ocalić, choćbym… choćbym sam miał
zginąć. To moja wina, że tak się stało – liczyli na mnie, a ja ich zawiodłem.” Poczuł
rozpacz niemal równą tej, jaką dojrzał w oczach Korendila, ścinającą krew w żyłach,
docierającą do samego serca. „Właśnie. Zawiodłem ich. Nie powinienem się zdziwić,
jeśli Kory mimo wszystko zechce się mnie pozbyć.” Wtedy, ku niezmierzonej uldze
Eryka, Korendil skinął głową.
–Wierzę, że nie zrobiłeś tego celowo – powiedział zmęczonym głosem. – Nie zrobię
ci krzywdy. Zostaw nas teraz. Pozwól nam umrzeć w spokoju. – Odwrócił się i zaczął
się oddalać.
–Więc to tak? – odezwała się Beth z gniewem. Pobiegła za Korendilem, chwyciła go
za ramię i zmusiła, by odwrócił się do niej. – Do widzenia i dzięki za miłą zabawę, tak?
Niech cię szlag, Kory! – Eryk słyszał narastający w jej głosie ból. – Kocham cię, ty
głupi elfie! Nie pozwolę ci umrzeć!
Eryk zagryzł wargi, czując inny rodzaj bólu. „Kocha go. Wiedziałem, wiedziałem, ale
teraz, kiedy ona sama to powiedziała…” – Eryk może i jest idiotą, ale to bard i z
pewnością potrafi znaleźć jakiś sposób, by wam pomóc. Musicie tylko mu na to
pozwolić. Jeżeli zechcecie spróbować innego wyjścia niż samobójstwo albo
zamordowanie barda. Boże, dlaczego wszyscy mężczyźni w moim życiu to głupcy?!
Kory nie odpowiedział, lecz spojrzał jej w oczy – patrzył w nie długo, zbyt długo jak
dla Eryka, a potem kiwnął głową, pochylił się i pocałował Beth. Eryk czuł niemal
tykanie mijających sekund; każda z nich wbijała się jak ostrze w jego serce. Wreszcie
Beth odsunęła się od Korendila i złapała oddech.
Elfy przyglądały się z tym samym umiarkowanym zainteresowaniem, z jakim
poprzednio oglądały walkę. „Ona go kocha, to oczywiste. Chryste, po co się w to
wszystko wplątałem? Uratowałem mu życie tylko po to, żeby Beth…” Utkwił
spojrzenie w drodze pod stopami, usiłując nabrać powietrza przez ściśnięte gardło.
Nie zdawał sobie sprawy, że Kory zbliża się ku niemu, póki elf nie stanął tuż obok.
Wtedy dopiero zaskoczony podniósł wzrok i ujrzał go przed sobą, wpatrującego się
w niego poważnie. „Wygląda, jakby chciał coś powiedzieć – na przykład przeprosić
za to, że niemal rozerwał mnie na strzępy. Właściwie mógłby to zrobić. Owszem,
byłem głupi, ale gardło jeszcze mnie boli.
A może coś o Beth? Że najlepszy wygrywa, ale przecież to nie zepsuje przyjaźni,
prawda?
Cholera, on jest moim przyjacielem. Skoro Beth wybrała jego…” W tej chwili Kory
delikatnie położył dłonie na ramionach Eryka i pocałował go.
Eryk stłumił okrzyk. Po pierwszej chwili zaskoczenia ogarnęła go nieprzeparta
ochota, by objąć elfa, przyciągnąć go jeszcze bliżej i nie pozwolić mu odejść.
Z drżeniem wyrwał się z objęć elfa.
Odwrócił spojrzenie od zaskoczonej twarzy Korendila i popatrzył na Beth, stojącą
kilka kroków dalej. Jej twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
–Ee… przykro mi, że was tak zostawiłem, Kory – powiedział Eryk, nadaremnie
usiłując zebrać myśli. – Postąpiłem jak ostatni drań. I głupiec. Przyrzekam, nigdy już
was nie zawiodę. – Mówiąc to, odważył się kątem oka zerknąć na Korendila. „Boże,
nikt nie powinien być aż tak przystojny.” – Przyjmuję twoje przeprosiny – odezwał się
elf lekko oficjalnym tonem. Po jego twarzy przebiegł słaby uśmiech. – I obiecuję,
bardzie Eryku, nie nastawać więcej na twoje życie. – Rozejrzał się po pozostałych
elfach. – Skoro mamy żyć dalej, powinniśmy chyba zastanowić się nad znalezieniem
wyjścia z sytuacji, prawda?
Po raz pierwszy Eryk spojrzał na otaczające go elfy. Spojrzał – i dech mu zaparło.
Niewyobrażalnie żywe i soczyste kolory, jaśniejące zbroje i bogato zdobiona broń,
wysokie buty zdobione fantastycznymi ornamentami, powiewne szaty i fantazyjne
nakrycia głowy. „To tak, jakby zebrać najlepsze z kostiumów Faire i tysiąc razy je
ulepszyć.” Niektórzy z nich przypominali ludzi spotykanych na Melrose Avenue –
czarna skóra, ćwieki i farbowane na najróżniejsze kolory włosy – ci tworzyli kontrast
dla reszty, jeszcze bardziej podkreślając niecodzienność ich wyglądu.
A Kory… „Przynajmniej nie ma już na sobie mojego ubrania” – pomyślał Eryk.
Kory – nie – Korendil wyglądał jak rycerz z dworu króla Artura: od stóp do głów
okryty złocistą zbroją, wysadzaną klejnotami i zdobioną emalią. Jasne włosy
spływały na błękitny płaszcz. Nawet spojrzenie mu się zmieniło – teraz nie było
wątpliwości, że pochodził z Wysokiego Dworu w Faerie.
Eryk poczuł się jak ostatni łachmaniarz. „Przy nim wyglądam jak żebrak żywcem
wyjęty z filmów Monty Pythona. Brudny, obszarpany, pokryty błotem i krwią po
walkach z potworami, mokry po kąpieli w basenie – a on wygląda niesamowicie.
Nic dziwnego, że Beth straciła dla niego głowę.
Naprawdę mógłbym znienawidzić elfy.” Z otaczającego ich kręgu elfów wysunęła się
przepiękna siwowłosa kobieta w jedwabnej błękitnej szacie. Przez ramię miała
przewieszony miecz.
–Korendilu – powiedziała. – My, magowie i rycerze Wysokiego Dworu, którzy
zostaliśmy tutaj, oddajemy ci przywództwo. Prowadź nas, razem z bardem, a
pójdziemy za wami, choćby na końcu czekała nas śmierć.
–Val – zaczął Kory zaskoczony, nagle wyglądając bardzo niezręcznie i młodo. – Nie
wiem, co powiedzieć…
Inny elf – ubrany w czarny obcisły kombinezon, z pofarbowanymi na czerwono
włosami – poklepał Korendila po ramieniu.
–Nic nie mów, Kory. Prowadź nas do bitwy.
–Eldenorze, jesteś moim mistrzem! Powinieneś…
–Stanowimy wszystko, co zostało z rodu elfów Zachodzącego Słońca – powiedział
elf niskim, głębokim głosem. – Wrogowie niemal doszczętnie nas wygubili. Nie
wiemy, czy książę Terenil jeszcze żyje. Jednak ty jesteś tutaj, razem z bardem,
którego do nas przyprowadziłeś. – Elf uśmiechnął się. – I którego jeszcze kilka chwil
temu byłeś gotów zabić.
–Kory – zaczął Eryk nieśmiało. – Nie wiem, co mógłbym dla was zrobić, ale zrobię
wszystko, co mi powiesz. „Wygląda na oszołomionego. Jednak jeśli ktokolwiek może
poprowadzić ten tłumek, to tylko on. Tylko on może znaleźć sposób na ocalenie
elfów – jeśli taki sposób jeszcze istnieje.” Z determinacją odepchnął od siebie
zwątpienie. „Musimy coś wymyślić. Zbyt wiele waży się na szali. Kory to mój
przyjaciel, a może nawet trochę więcej. Nie wiem. Wiem jednak, że nie pozwolę mu
umrzeć.” Kory rozglądał się wokół.
–To właśnie musimy ocalić. Pomimo twojej mocy, Eryku, wkrótce znów zapadniemy
w sen, a potem umrzemy, jeśli nie uda się nic zrobić. To dlatego zgromadziliśmy się
w tym miejscu – przyciągnęły nas resztki magii.
–Poczekaj chwilę – odezwała się nagle Beth. – Coś przyszło mi do głowy. Jeżeli
magia zanika, to skąd nasz minstrel brał moc do swoich pokazów?
Eryk wzruszył ramionami.
–Nie zastanawiałem się nad tym, ale rzeczywiście musiałem ją skądś czerpać.
Zamknął oczy i przypomniał sobie chwilę, kiedy starał się sięgnąć po moc, kiedy
wezwał ją, przywołał, zaczerpnął z…
–Z domu Rii – powiedział, otwierając oczy. – Moc pochodziła prosto z jej domu w
Bel Air. Prawdopodobnie mogłem z niej czerpać, gdyż… – poczuł, że się czerwieni po
uszy – gdyż byliśmy ze sobą tak blisko przez długi czas. W jakiś sposób musieli
przemieścić węzeł.
–To ma sens – powiedziała Beth w zamyśleniu. – Doskonały pomysł na poddanie
mocy kontroli. – Zniszczyć stary węzeł i założyć nowy na własnym podwórku.
–Córka Perenora to zręczna czarownica – przytaknął Korendil. – Jeśli pomagał jej
ojciec, na pewno mogła przenieść moc ze starego ogniska po jego zniszczeniu – nie
zdołałaby przecież stworzyć nowego z niczego. To na pewno pomysł Perenora;
chciał zawładnąć całą mocą w okolicy.
–Jednego nie rozumiem – odezwał się z wahaniem Eryk. – Jak można przesuwać
węzeł w dowolne miejsce? Co to w ogóle jest węzeł?
–To niewielka szczelina w zasłonie oddzielającej nasz świat od waszego – wyjaśniła
kobieta o płomiennych włosach. – Musi być niewielka, żeby nie osłabić zasłony. Nikt
nie zdoła stworzyć takiej szczeliny oprócz… „Oprócz…
Terenil opowiadał mi o tym po naszej ćwiczebnej walce: bard królowej, człowiek, tak
jak i ty, stworzył węzeł, w którym zaczepił moc…
Bard. Człowiek, tak jak ja.
To właśnie potrafię zrobić. Tak mogę ocalić Korendila i elfy.” Poczuł nagle suchość
w ustach. „Tylko że Perenor i Ria już przejęli kontrolę nad mocą. A to oznacza walkę
z nimi – z Rią…” – Kory – powiedział powoli, patrząc w ziemię pod stopami. – Ja
potrafię stworzyć węzeł. Magia tworzenia to specjalność bardów. To właśnie zrobił
bard królowej, kiedy tu przybyliście. „Ale będę musiał zwyciężyć Rię, żeby tego
dokonać.” Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Beth.
–Czas, żebyś to sobie uświadomił, Banyon – powiedziała spokojnie. – Poradzisz
sobie?
Eryk odetchnął głęboko raz i drugi. Elfy przyglądały mu się w milczeniu.
–Nie wiem. Napawdę nie jestem najlepszy w czarowaniu, przynajmniej jeszcze nie
teraz. To znaczy, nawet nie bardzo wiem, co ja właściwie robiłem, po prostu samo mi
wychodziło. Przypadkiem. Ale teraz, jeśli mi się nie uda, nie będzie następnej szansy.
–Poradzisz sobie – powiedziała Beth. – Mamy jednak kolejny kłopot. Nawet jeżeli
uda ci się sztuczka z przenoszeniem mocy, czy naprawdę chcemy, by powróciła
tutaj? Za kilka miesięcy wyrośnie tu centrum handlowe. Nie najlepsze miejsce na
magiczny węzeł, nie uważacie?
–Ona ma świętą rację – odezwała się Val z namysłem. – Potrzebujemy innego
miejsca, bardziej oddalonego od ludzkich siedzib, a zwłaszcza od żelaza. I bliższego
elfom z Niskiego Dworu, uwięzionym w innych zagajnikach. Miejsca, które przez
długi czas pozostanie bezpieczne. „Życzę powodzenia, jeżeli chcecie szukać takiego
zakątka w Los Angeles. Nawet komarom trudno znaleźć wolną przestrzeń, takie tu
przeludnienie. Wszystko, co nie jest własnością federalną lub stanową, zostanie
wcześniej czy później zagarnięte przez miasto pod budowę nowych osiedli.
Własność federalna lub stanowa – Ta pusta, szeroka dolina z kępą dębów. To
ziemia federalna, do której nikt nie ma prawa. Zagajnik elfów w Hollywood. Smok
zdychał z głodu, bo nikt tamtędy nie przechodził…
Ta okolica leży jednak jeszcze za blisko miasta, ale dalej na wschód…” – Co
powiecie na park Griffith na wzgórzach Hollywood? To duży, pusty obszar, niemal
nie uczęszczany, z wyjątkiem najbardziej upartych autostopowiczów. To powinno
być bezpieczne miejsce na nowy węzeł.
Kory spojrzał na Beth, która skinęła głową.
–To świetny pomysł, Eryku. Park Griffith na pewno nie zostanie zamieniony w
osiedle ani w centrum handlowe, dopóki istnieje Los Angeles. Nie potrafiłabym
znaleźć równie dobrego miejsca – uśmiechnęła się krzywo do Eryka. – Teraz musisz
tylko trochę poczarować.
Eryk zatrzymał się nagle w rozpędzie, zatrzymany nagłą myślą.
–A co z Rią i Perenorem? Wiemy, że nie oddadzą nam ogniska bez walki. Chyba nie
poradzę sobie ze wszystkim naraz – przenoszeniem mocy i pilnowaniem konkurencji.
„Ria i Perenor naprawdę muszą potrzebować węzła, inaczej nie zadawaliby sobie tyle
trudu. Potrzebują go tak bardzo, że zdecydują się nas pozbijać, jak zabili Phila i
innych bardów.
Ria. Wykorzystała mnie, manipulowała mną – a jednak nadal mi w jakiś sposób na
niej zależy. Może nawet jej potrzebuję…
Jeśli znów się spotkamy, jeśli Ria rzuci przeciwko mnie całą swą moc – jedno z nas
zginie. Ale czy ja potrafiłbym ją zabić?
Czy ona mogłaby zabić mnie?” Eldenor przerwał zamyślenie Eryka, ściskając jego
rękę.
–Będziemy cię chronić, bardzie. Kiedy ty będziesz przenosił moc, my dopilnujemy,
by nikt ci nie zagroził. Zaufaj mi. Ty walczysz o nasze ocalenie i my postaramy się
obronić ciebie. – Silnie zbudowany elf spojrzał w dół, kiedy Eryk skrzywił się z bólu. –
Korendilu, zdaje się, że twoja czaszka jest tak twarda jak zawsze. Zobacz, do jakiego
stanu doprowadził się bard, próbując wtłoczyć w ciebie trochę rozsądku.
–Właściwie to był hełm – wymamrotał Eryk. Korendil delikatnie ujął jego dłoń; Beth
przysunęła się bliżej i również spojrzała. Jej oczy powiększyły się na widok
opuchniętych palców, sińców i zadrapań. Kory spróbował zgiąć palce; Eryk z trudem
powstrzymał się od krzyku. „Cholera, to boli!” – To przez moją głupotę, Eryku –
odezwał się Kory. – Magia już niemal zanikła, zobaczmy jednak, czy potrafię
naprawić to, co zepsułem przez mój upór.
Elf zamknął oczy i nakrył poranioną dłoń Eryka swoją dłonią; tym razem, kiedy Eryk
usłyszał pierwsze dźwięki muzyki, wiedział już, na co się zanosi. Delikatna melodia
dotykała jego rąk, przepływała przez nie, łagodziła ból i zamykała skaleczenia. Nie
zdziwił się również, gdy usłyszał śpiew Beth, wplatający się w muzykę.
Kiedy melodia ucichła, Eryk spojrzał na swoją dłoń i poruszył palcami, jakby grał
pierwsze takty Sheebeg Sheemore. „Właśnie tak – dwie rywalizujące grupy elfów, jak
w pieśni O’Carolana. Tylko tym razem walczymy o przetrwanie. To nie jest pieśń ani
wizja barda. To sprawa życia i śmierci – dla mnie i dla Beth także.
Boże, to jest tak przerażające, że aż prawie piękne.
Mimo wszystko nadal chciałbym się obudzić…” Terenil unosił się w nicości snu. Nie
było bólu ani głodu – tylko zapomnienie.
Niedługo zamieni to zapomnienie na inne – kiedy skończy się magia, wtedy on sam
zniknie. Śnił dłużej niż ktokolwiek inny z Wysokiego Dworu; czy pierwszy też umrze?
Miał taką nadzieję – przynajmniej w chwilach, kiedy starczało mu siły na myślenie.
Jak będzie wyglądał koniec? Szybkie roztopienie się w nicości? Zdołał jeszcze
przyjść tutaj, gdzie powstał ród elfów Zachodzącego Słońca – tu pogrążył się we
śnie, być może już ostatnim. Bez zdziwienia i bez strachu. Według ludzi elfy nie mają
duszy – jeśli tak, nawet nie poczuje końca. Po prostu Terenil przestanie istnieć.
Nie będzie już bólu ani smutku. „Perenor w końcu wygra.” Coś się w nim poruszyło
na tę myśl. Usiłowało walczyć, obudzić go, popchnąć do działania. Kazało mu
słuchać pierwszych dźwięków muzyki, które dobiegły z ciemności.
Posłuchał – muzyka go odnalazła, opłynęła, pełna znaczenia i bogata w magię.
Ludzką magią, magię bardów – taką, jakiej już nie spodziewał się spotkać.
Radośnie będziemy się kręcić, wirować, by wreszcie, co zgięte, móc wyprostować.
Melodia dotarła do jego najgłębszej istoty, do samego serca, wlewając w nie siłę i
nadzieję – nie sądził, by coś takiego było w ogóle możliwe.
Darem jest prostota, darem jest wolnym być, darem jest znaleźć miejsce, do
którego się przynależy.
Mimowolnie wrócił pamięcią do pierwszych dni na nowej ziemi, kiedy Maddock
zaprowadził elfy do Gwynnedd. Terenil stał wtedy na brzegu zachodniego morza i
wdychał słone powietrze. Czuł, że w tej nowej krainie wszystko jest możliwe.
Wspomnienie było żywsze niż kiedykolwiek przez ostatnie kilka dziesiątków lat.
Nawet stuleci.
A kiedy odnajdziesz miejsce swej przynależności, odkryjesz, Że trafiłeś do doliny
miłości.
To była właśnie dolina szczęścia i miłości, spokojna i pełna nadziei. A on był tu
panem.
Możesz znów nim być – zaszeptała muzyka. – Obróć się, jeszcze, jeszcze. Powróć
do początku – do tego, co dzieje się wokół, złe i dobre.
Nie potrafię – zaprotestował słabo.
Owszem, potrafisz. Obracaj się, obracaj… „Umieram. To już agonia” – pomyślał.
Magia się skończyła; bard Korendila zostawił ich, nie mieli już nadziei. To pewnie
ostatnie przedśmiertne złudy – - ale słodkie złudy. „Niech tak będzie. Umrę w
marzeniach i snach.” Poddał się muzyce, przestał z nią walczyć. Ona zaś obracała
się wokół niego, obracała nim…
Zawróciła go. – by wreszcie, co zgięte, móc wyprostować – Nie poczuł granicy
pomiędzy snem a przebudzeniem. W jednej chwili śnił, w następnej zaś…
Terenil mrugał w ostrym blasku słońca. Stał za pniem starego dębu na skraju tego,
co kiedyś było zagajnikiem kryjącym w sobie węzeł magiczny. „Ja żyję” – to pierwsza
myśl, jaka przyszła mu do głowy. „Jestem cały. Nie czułem się tak od… od zbyt wielu
lat.” Przypadkowo rzucił spojrzenie w dół, na siebie – i osłupiał. „Moja zbroja!” Lśniła
złotem i szkarłatem, jakby świeżo wypolerowana, jakby zupełnie nowa. Od ostatniego
zwycięskiego starcia z Perenorem nie widział jej w takim stanie. Od upokarzającego
zajścia w uliczce, w czasie deszczu, zbroja pokryła się zaciekami i zmatowiała, jakby
odbiły się na niej plamy na honorze Terenila.
Ale to nie wszystko. Zniknął także dręczący go od długiego czasu głód – tęsknota
za ciemną trucizną ludzkiego wyrobu. Poczuł się młody i silny.
Poruszenie za drzewami i błysk słońca na złocisto-błękitnej zbroi kazały mu
schować się za drzewem. Stał tam przez cały czas rozmowy Korendila z bardem, nie
chcąc wyjść, dławiony wstydem. Ani razu nie wspomnieli jego imienia. „Wiedzą, że
nie mogą na mnie polegać. Raz ich zawiodłem – ja, który powinienem ich
poprowadzić. Zatraciłem się we śnie, poddałem urokowi trucizny; złamałem przysięgi,
które im składałem.
Jasna Danann, co ja z siebie zrobiłem?” Wstyd kazał mu trzymać się w ukryciu,
kiedy reszta elfów z Wysokiego Dworu omawiała plany ratunku z dwojgiem
śmiertelników. Stał jak sparaliżowany, kiedy rozdzielali się na dwie grupy – Korendil i
ludzie poszli do samochodu dziewczyny, reszta zaś udała się na poszukiwanie tych,
których można jeszcze obudzić.
Patrzył za znikającymi w oddali elfami.
Po jego policzku spłynęła powoli łza.
W jej myśli wdarł się dźwięk odległej muzyki – początkowo ledwie słyszalnej, lecz z
każdą chwilą przybierającej na sile.
Ria Llewellyn przekartkowała raport i leniwie skreśliła kilka słów na marginesie.
Siedziała przy biurku, odprężona, z filiżanką kawy po prawej stronie, obok papierów.
„Jonatan dobrze sobie poradził. Jak zawsze. Jeśli ktokolwiek oprócz mnie mógłby
poprowadzić kompanię, to tylko on. Jednakże jego ocena zysków jest chyba nieco
zbyt optymistyczna. Muszę to sprawdzić przed następnym zebraniem w piątek.”
Muzyka rozbrzmiewała nadal, subtelne połączenie słów i melodii, nie mącąc
powierzchni jej myśli: „…by wreszcie, co zgięte, móc wyprostować”.
Ria szybko zaznaczyła termin spotkania z udziałowcami w kalendarzu stojącym na
biurku. „Upewnię się, czy Linette uzgodniła menu. Może łosoś i jakieś pieczywo, na
przykład precle?” Nagle do jej świadomości dotarła cicha muzyka, budująca
stopniowo akordy w doskonałej harmonii, zmierzająca nieuchronnie do celu.
Przestała pisać i wytężyła słuch. „Flet i kobiecy śpiew…” Kiedy zdała sobie sprawę,
co to znaczy, doznała wstrząsu. „To Eryk! Co on robi, do licha?!” Ria wysłała moc,
by dotknąć tego, co się działo gdzieś daleko od zatłoczonego miasta i przeszklonego
biurowca.
I szybko się wycofała, czując obecność większej liczby istot niż bard i śmiertelna
czarownica – były to elfy, budzące się powoli ze snu. „Nie, to nie może być prawda!”
Jednak była. „On naprawdę to robi: budzi Wysoki Dwór!” Pamiętała wyraz twarzy
Eryka ostatniej nocy, kiedy odszedł nagle jak współczesny Tomasz Wierszopis. „A
przedtem omal mnie nie zabił. Tego też nigdy nie zapomnę. Wezwał potwora i
skierował go przeciwko mnie…
Nigdy dotąd tak się nie bałam.” Zadrżała mimo woli. „Ojciec opowiadał mi o takich
stworach, ale nie przypuszczałam, że kiedyś je zobaczę. Nadal nie mogę pojąć, jakim
cudem Eryk zdołał nad nim zapanować. Byłam przekonana, że to zabije nas oboje.
A jednak Eryk to odpędził. A potem odszedł.
I więcej się nie pokazał.” Zagryzła wargi – po raz pierwszy od wielu lat poczuła się
naprawdę nieszczęśliwa. Nawet gorzej – gdyż tym razem nie było lekarstwa na
smutek. „Nie powinnam była pozwolić mu odejść. Mogłam go zatrzymać nawet siłą,
gdyby zaszła taka potrzeba. Popełniłam błąd. Mogło nam się udać – był ze mną
szczęśliwy, wiem to.” Obróciła długopis w palcach. „Nie potrafię przestać o nim
myśleć. Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłam go w klubie, wiedziałam, że jesteśmy
dla siebie stworzeni. Odszedł z mojej winy – wpadłam we wściekłość, przeraziłam go,
a wtedy on wezwał potwora.
Myślę, że on już nie wróci – przynajmniej nie z własnej woli.” Zamknęła oczy; pod
powiekami pojawił się obraz zrytej buldożerami dolinki i leżących drzew. I Eryk, ze
zmarszczonymi w skupieniu brwiami, grający na srebrzystym flecie.
Budził Faerie. „Dlaczego to robi? Musi zdawać sobie sprawę, że ojciec nie puści mu
tego płazem. Podpisuje na siebie wyrok śmierci.” W tej chwili pojawił się w jej umyśle
kolejny obraz: Eryk, leżący na ziemi w pokrwawionym ubraniu, z pustymi, martwymi
oczami.
I Perenor, wycierający ostrze miecza i odchodzący bez słowa, bez spojrzenia w tył.
Ria zdławiła szloch. „Nie! To się nie może stać! Zostawił mnie, lecz mimo wszystko
nie chcę jego śmierci.
Eryku, jak mogłeś zgodzić się na coś tak głupiego? Domyślam się, co zamierzacie –
najpierw obudzić Faerie, a potem odbudować węzeł. Ale przecież ojciec na to nie
pozwoli. Gdyby wam się udało, straciłby kontrolę nad magią. Planował to zbyt długo,
ciesząc się nadzieją zemsty na elfach i zdobyciem potęgi.
I ja także na to nie pozwolę. Jeśli ci się uda, zestarzeję się i umrę… „To nie byłoby
najgorsze” – zaszeptało coś w głębi jej umysłu. „Gdybyś miała kogoś takiego jak
Eryk, przy kim mogłabyś się zestarzeć, z kim mogłabyś dzielić wszystko, nawet
śmierć. To bardzo ludzki sposób na życie.” „Ale ja nie jestem człowiekiem.”
Zacisnęła pięść, gniotąc leżące pod ręką papiery. „Nie mogę na to pozwolić. Nie
oddam mu magii.
Jednak jeśli znów dojdzie miedzy nami do walki, jedno z nas zginie.” Cicha muzyka
nadal rozbrzmiewała w jej umyśle; moc płynęła do Eryka i poprzez niego dalej,
odpowiadając na jego nieświadome wezwanie i budząc echo w samej Rii. „Nadal
jesteśmy z sobą związani; moc, przyzywa moc, choć już się rozstaliśmy. Ciekawe,
czy on zdaje sobie z tego sprawę? Czy mu się to podoba, czy nie, wiążą nas nie tylko
uczucia. Zabicie go równałoby się zabiciu cząstki mnie samej.
I jak mogłabym potem żyć ze świadomością, że zabiłam jedynego mężczyznę,
którego mogłam pokochać?
Co robić?” Ukryła twarz w dłoniach; zegarek stojący na biurku miarowo odmierzał
sekundy. „Nie chcę go zabić. Muszę znaleźć jakieś inne wyjście.” Nagle coś jej
przyszło do głowy. „Mogę wysłać elfy przez zasłonę z powrotem do kraju Faerie.
Mając za sobą całą moc węzła, zrobię to bez trudu. Obejdzie się bez walki i zabijania,
Eryk nie będzie musiał tworzyć nowego ogniska, będzie mógł zostać ze mną na
zawsze.” W jej myślach odezwał się inny głos – rozpoznała go od razu.
Ria?
Widziała go – anioł cieni, piekielnie przystojny i piekielnie wściekły.
Wiem, ojcze. Słyszę muzykę barda. Najprawdopodobniej po obudzeniu elfów
spróbuje zapanować nad węzłem.
Perenor nie odpowiadał przez chwilę; kiedy wreszcie przemówił, jego słowa miały
temperaturę próżni kosmicznej.
Wiesz, co musimy zrobić, Ria.
Wiem, ojcze, i pomogę ci, ale pod jednym warunkiem – zaczerpnęła tchu. –
Pozwolisz mi poradzić sobie z nimi na mój własny sposób. Żadnych morderstw.
Upewnię się, że nie zdołają zapanować nad węzłem. Za to ty nie skrzywdzisz barda.
Chcę go odzyskać.
Przez ułamek sekundy Perenor wahał się.
W porządku, córko. Najważniejszy jest węzeł. Jak tylko dowiem się, co robią, znów
się z tobą skontaktuję.
Lekki dotyk cudzych myśli ustąpił. Ria powoli otworzyła oczy i spojrzała przez okno
w stronę wzgórz. „Czy dotrzyma słowa? Czy powiedział to tylko po to, bym mu i
pomogła?
To nieważne. Oboje bardzo długo przygotowywaliśmy się do ostatecznej
konfrontacji. Jeśli spróbuje skrzywdzić Eryka – Zabiję go.
Kocham Eryka. I nie chcę go stracić. Za żadną cenę.”
ZOSTAŃ
Beth otworzyła drzwi swego mieszkania i wpuściła obu mężczyzn. Pierwszy wszedł
Eryk – brudny i mokry, z sińcami na szyi – a po nim Kory, wyglądający na całkowicie
wyczerpanego. „Jazda dżipem nie była dla niego łatwa. Zbyt wiele żelaza; powinnam
była sobie kupić jeden z tych małych plastikowych samochodzików koreańskich.
Przez większość drogi zwijał się z bólu. Bez zbroi, która choć częściowo go
izolowała, nigdy nie dałby rady tu dojechać.
A tutaj czeka nas, niestety, mnóstwo nie dokończonych spraw.” Zamknęła drzwi i
oparła się o nie plecami.
–Cóż? – zaczęła. – Zaczynajcie, panowie. Atmosfera zrobiła się tak gęsta, że można
ją kroić nożem.
Eryk spojrzał na nią z powątpiewaniem.
–Zaczynać? – zawahał się. – Co?
Beth przekręciła klucz w podwójnym zamku – tylko ona umiała się nim posługiwać.
–Rozmawiać. Jesteście w pułapce, koledzy. Nie ma ucieczki. Mam was w swojej
mocy.
Eryk usiał ciężko na kanapie.
–Beth, daj spokój, bądź poważna.
–Jestem. – Beth usiadła w swym ulubionym miękkim krześle. – Pomiędzy nami
narosło zbyt wiele nieporozumień. Wyjaśnijmy je wreszcie.
Kory zaczął siadać na fotelu. Beth w jednej sekundzie uzmysłowiła sobie, jak za
chwilę będzie wyglądało skórzane obicie.
–Kory! – wrzasnęła.
Elf zamarł w połowie ruchu.
–Bez oprzyrządowania. Proszę. Zarumienił się i spojrzał prosząco na Eryka.
–Bardzie? – zapytał z wahaniem.
Eryk zdziwiony podniósł głowę.
–Proszę, bardzie, ja… – jąkał się Korendil, coraz bardziej czerwieniejąc. – Nie
zostało mi już magii.
Tym razem Eryk poczerwieniał.
–Cholera, Kory, przepraszam, ja… to jest… – Szybko wyciągnął flet i przyłożył go
do ust. Zaczął szybką powtórkę z piosenki Odegnać zły los. Pół zwrotki później
Korendil usiadł wygodnie w fotelu, nie mając na sobie nic groźniejszego od jedwabiu.
Beth była pewna, że jego kostium pochodził wprost z Wysokiego Dworu. „Jedno
spojrzenie i połowa producentów w Dolinie padłaby na kolana, oferując mu
kontrakty” – uśmiechnęła się do siebie. „Druga połowa zaś ofiarowałaby mu… hm.
To nie czas na takie rozmyślania. Mamy do ocalenia całą rasę elfów i na tym musimy
się wszyscy skupić.” Ale Korendil rzeczywiście wyglądał wspaniale. Delikatny
lazurowy jedwab, aksamit i złote lamówki, do tego złote ozdoby wysadzane szafirami;
jasne włosy spadające na te niewiarygodnie zielone oczy; ciało pod tym kostiumem…
„Cholera, Kentraine, wróć do rzeczy!” – Chłopcy…
–Kory – zaczął w tej samej chwili Eryk i poczerwieniał.
Beth stłumiła śmiech. „Zdaje się, że ma małą odporność na czynniki wywołujące
rumieniec.” Eryk spojrzał na nią niepewnie.
–Mów dalej – przynagliła go.
Poczerwieniał jeszcze bardziej i zwiesił głowę, wpatrując się w swój flet. Beth kątem
oka spojrzała na Korendila. Siedział wygodnie w fotelu, z półprzymkniętymi
powiekami.
–Kory – zaczął bardzo cicho Eryk. – Kory, słuchaj. Proszę, nie nazywaj mnie
bardem. Dobrze?
–Ale tym właśnie jesteś – odrzekł Korendil, nie patrząc na niego.
–Tak, wiem… to znaczy. Teraz wiem. Przez pewien czas niczego nie byłem pewien.
Ale ty mówisz to w taki sposób, jakbyśmy nie byli już przyjaciółmi. – Smutek w jego
głosie przebił się przez zmęczenie Korendila i zmusił go do otwarcia szeroko oczu.
Beth wstrzymała oddech, kiedy elf wstał i powoli podszedł do kanapy.
–Czy jesteśmy przyjaciółmi, Eryku? – zapytał Kory. – Czy wreszcie pomagasz nam
tylko z poczucia winy, czy też…
–Kory – powiedział z naciskiem Eryk, podnosząc wzrok i patrząc w oczy elfa. –
Kory, proszę. Tak, wiem, narobiłem głupstw, jak więc, u licha, nie miałbym się czuć
winny? Niemal cię zabiłem…
Kory podszedł krok bliżej i stanął nad Erykiem z twarzą bez wyrazu.
Eryk nie spuszczał z niego wzroku.
–Ale to nie tylko o to chodzi. To znaczy, to nie wszystko. Lubię cię, Kory. I zanim
narobiłem takiego bałaganu, wydawało mi się, że ty też mnie lubisz. Chciałbym, żeby
to wróciło. Nigdy dotąd nie miałem takich przyjaciół jak ty i… i Beth. Ludzi, którym
naprawdę na mnie zależy. I jeśli sam to wszystko popsułem… – Zacisnął szczęki,
jakby powstrzymywał łzy. – Kory, boję się. Nie wiem, na co się porywam. Wiem, co
się stanie, jeżeli spróbujemy przesunąć węzeł… Oni wtedy spróbują nas
powstrzymać i na pewno nie będą przebierać w środkach. I nie poprzestaną na
postraszeniu nas. Każdy z nas może… chodzi o to, że nie chcę umierać, ale nie
byłoby to takie ciężkie, gdybym wiedział, że znów mam przyjaciół, że nie jestem sam.
Korendil ujął dłoń Eryka i zmusił go, by wstał. „Boże, Kory, tylko go znów nie całuj.
Nie ma pojęcia, jak on sobie z tym poradzi… Zresztą, ja sama tego nie wiem!” Elf
jednakże poprzestał na położeniu rąk na ramionach Eryka, po czym spojrzał mu w
oczy i odezwał się ochrypłym głosem:
–Masz przyjaciół, Eryku, przyjaciół, którzy zginą przy tobie, jeśli trzeba.
Przynajmniej dwoje – Beth i mnie. Czy to wystarczy?
Eryk wydobył z gardła dziwny dźwięk i objął elfa. Kory oddał mu uścisk, lecz
ostrożnie, uwalniając go, kiedy tylko Eryk odsunął się lekko.
Jednak Eryk nie odskoczył daleko, jak wcześniej w zagajniku; nadal trzymał ręce na
ramionach Korendila i patrzył mu w twarz. Beth czuła, że osiągnęli głębokie,
bezsłowne porozumienie. Poczuła się niezręcznie. „Jakbym podglądała przez dziurkę
od klucza” – pomyślała, po czym wstała i skierowała się w stronę kuchni. „Może
zrobię herbatę albo…” Zatrzymało ją wyciągnięte ramię elfa, który przyciągnął ją z
powrotem.
Eryk objął ją w pasie, ona przytuliła ich obu i nagle poczuła takie ciepło i bliskość,
że zamknęła oczy i wstrzymała oddech. „Bogowie, bogowie, niech to się nigdy nie
kończy…” – Beth – odezwał się Eryk powoli, jakby zastanawiał się nad każdym
słowem – przepraszam. W twoje życie też wprowadziłem zamieszanie. Beth,
naprawdę nie chciałem cię zranić. Przepraszam… jest wiele rzeczy, za które
powinienem przeprosić.
–Myślę – odrzekł Korendil cicho i starannie dobierając słowa – że wszyscy
powinniśmy przebaczyć sobie nawzajem i nie wracać do przeszłości. Każde z nas
zraniło pozostałych, choćby nieświadomie. Ja także czuję się winny. Skrzywdziłem
cię, Eryku – uczyniłem to niechcący, ale widziałem, że cierpisz i nie zrobiłem nic, by
ci pomóc.
W umyśle Beth pojawił się ten sam obraz, co w pamięci Korendila – chwila, kiedy elf
pocałował ją w kuchni; oczyma Korendila zobaczyła ból i zawód w twarzy Eryka.
Zamrugała i poczuła ukłucie winy – była wtedy tak zła na Eryka za jego zniknięcie w
czasie spotkania w korporacji, że niemal umyślnie sprowokowała całą scenę.
–Ja też – odezwała się zdławionym ze wzruszenia głosem. – Nie sądziłam, że tak
mocno przeżywasz to, co dzieje się między Korendilem a mną. To dziecinne i głupie,
wiem, ale chciałam cię zranić. I zrobiłam to.
–Czy możemy więc znaleźć w sercach przebaczenie dla siebie nawzajem? –
zakończył Kory.
Beth spojrzała na Eryka. Płakał i kiwał głową. Korendil również. Jak się po chwili
przekonała, ona zrobiła to samo. Zacisnęła mocno powieki i przytuliła ich do siebie z
całej siły. Odpowiedzieli równie serdecznym uściskiem.
Wtedy coś się poruszyło.
Po latach wzywania mocy Beth znała uczucie, jakie wywołuje wzbierająca moc. To
właśnie było to: moc jednocząca ich troje, wiążąca nierozerwalnym węzłem miłości,
wiary i siły, której nie przerwie nic – tyko śmierć. „O Bogowie. Nie. Tak. Wszyscy
święci i święte…
To niemożliwe. To się nie może udać.
A właściwie dlaczego?” – zapytała siebie, czując nadal opływającą ich moc.
„Trójnóg to najbardziej stabilna konstrukcja, jaką wymyślono. Kolumna o trzech
ścianach uniesie większy ciężar w przeliczeniu na centymetr kwadratowy
powierzchni niż czworokątna. Trójkąt równoramienny to najdoskonalsza figura
geometryczna.
To szaleństwo.” Zastanawiała się, czy Eryk odbierał narastającą moc jako muzykę.
Uchyliła powieki i zobaczyła jego pełną uniesienia twarz. Czuł to, co ona. „No to co,
do licha. Niech będzie szaleństwo. Zwariowałam.” Zanurzyła się w mocy.
Po chwili uniesienie opadło – jak było do przewidzenia. Powrócili do rzeczywistości i
związanych z nią niewygód. „Na przykład przeklęta zbroja Korendila wbijająca się w
moją…” – Nie mam ochoty niszczyć nastroju – odezwała się lekko ochryple – ale
twoja zbroja odciska ślady na mojej klatce piersiowej, elfie.
Kory zachichotał i puścił ją. Otworzyła oczy i dech jej zaparło z wrażenia.
„Bogowie!” Jej dżinsy i trykotowa bluzka zniknęły – teraz miała na sobie coś w
rodzaju połączenia kostiumu z Faire i jej stroju scenicznego. Lśniąca jedwabna
koszula i luźne spodnie, dopasowana tunika z czarnej skóry i wysokie buty,
rękawiczki – wszystko zdobione srebrnymi ornamentami.
Kory znów przebrał się w zbroję i wyglądał jak zawsze wspaniale, ale Eryk…
Jeszcze przed chwilą wyglądał tak, jakby ktoś dokładnie wytarzał go w błocie z
zatopionymi w nim kawałkami szkła: brudny, podrapany i poobijany, z pozlepianymi
włosami. Jedyne, co zachowało choć w części fason, to buty z Faire – a i one
domagały się czyszczenia.
Tak było kilka minut wcześniej. Teraz jednak…
Teraz Eryk był czysty i świeży jak Kory i równie wystrojony w jedwab, satynę i
miękką skórę – wszystko w kolorze czerwonego wina i srebra.
Kiedy Beth przypatrywała mu się w zaskoczeniu, zdała sobie sprawę, iż nowy
wygląd Eryka to nie tylko kwestia stroju. Zmieniło się także jego spojrzenie. Pojawił
się w nim spokój, jakby Eryk wreszcie odnalazł siebie. „Jakby… jakby wreszcie
dorósł. Nawet nie śmiałam mieć nadziei, że stanie się kimś takim. To stąd ta moc – i
więź między nami.” W jego wzroku odbijał się teraz ból i samopoznanie, niezbyt od
niego oddalone. Dojrzałość i głębia. I ani śladu goryczy. W każdym calu wyglądał na
barda. „Czy to tak właśnie widział go Korendil przez cały ten czas?” Jak
zaświadczała klatka piersiowa Beth, Kory znów zrezygnował z miękkich ubrań na
rzecz zbroi.
Wyglądali obaj niewiarygodnie. Beth wstrzymała oddech; dopiero teraz uświadomiła
sobie, jak bardzo ich kocha.
–Boże – powiedziała na pół z bojaźnią, na pół kokieteryjnie. – Jestem zamknięta w
moim własnym mieszkaniu z dwoma największymi przystojniakami w Dolinie.
Oczekiwała, że Korendil coś na to odpowie – ale ku jej zdziwieniu to Eryk
przyklęknął i podniósł jej dłoń do ust, po czym spojrzał jej w oczy i odrzekł z
uśmiechem:
–Nie, pani, wręcz odwrotnie. To ja jestem zamknięty w twoim mieszkaniu z –
przerwał dla podkreślenia wagi swych słów – dwojgiem najwspanialszych ludzi w
całym wszechświecie.
Kory delikatnie dotknął policzka Eryka, potem zaś podał mu rękę i pomógł wstać.
Eryk przyjął pomoc.
Beth dojrzała wyraz jego twarzy i zdała sobie sprawę, że zbyt łatwo byłoby im
hipnotyzować się nawzajem przez resztę poranka.
–W porządku, kochani, musimy zabrać się do roboty – powiedziała. – Eryku, czy
pomógłby ci akompaniament zarówno muzyczny, jak i magiczny?
Eryk stał przy oknie, słuchając półuchem rozmowy telefonicznej Beth, na pół
pochłonięty powstającymi wciąż pytaniami.
–Tak, Allie, wiem, masz być w południe w pracy… Ja też myślałam, że już nie ma
nadziei, ale została nam ostatnia szansa. Eryk wrócił. Wczoraj w nocy.
Niżej, na ulicy, zaczynała się godzina szczytu. W sznurze samochodów przejechała
kremowobiała limuzyna i skierowała się w stronę pobliskiego parkingu. „Biała
limuzyna? Gdzie ja ją już widziałem?
Szaleńcy z Mad Hatter, którzy w ostatni weekend przyjechali do Faire takim
samochodem? Nie, oni mieli czarny model, teraz sobie przypominam.
Poza tym to było kilka miesięcy temu, prawda?” Rzucił spojrzenie Beth,
wykręcającej kolejny numer. Kory spał twardo na kanapie. „Wygląda tak spokojnie,
kiedy śpi. Nawet z tym kosmykiem, który za każdym poruszeniem spada mu na
oczy.” Eryk oparł się gwałtownej chęci odsunięcia upartego kosmyka; wrócił
wzrokiem do Beth i napotkał jej znajome, zamyślone spojrzenie. „Przynajmniej Kory
trochę odpocznie. Chciałbym też móc się przespać. Czuję się tak, jakbym od kilku
dni nie zmrużył oka. Co nawet nie mija się z prawdą.
Wygląda na to, że wszystko może się ułożyć. Zespół i elfy spotkają się z nami w
barze i pójdziemy razem na wzgórza. Tam zrobię to, co powinienem, cokolwiek to
będzie.
Boże, nigdy w życiu tak się nie bałem.” Beth odłożyła słuchawkę i podeszła do
Eryka i Korendila. Nachyliła się nad śpiącym elfem i pocałowała go delikatnie.
–Hej, przystojniaku, pora iść.
Kory natychmiast otworzył oczy i spojrzał na Beth. Uśmiechnęła się i lekko
odsunęła spadający na jego oczy kosmyk. Potem podeszła do ściany, do opartej o
szafkę gitary w pokrowcu. Wzięła instrument do ręki i przytuliła go czule.
–To – powiedziała z dumą matki pokazującej swe pierworodne dziecko – to moja
dwunastostrunowa, ręcznej roboty gitara, dzieło wspaniałego lutnika Johna Mello z
Berkeley. Kosztowała więcej, niż ośmieliłabym się wspomnieć, ale przez pewien czas
zarabiałam całkiem nieźle i chyba dobrze ulokowałam moje oszczędności. – Z dumą
pogłaskała instrument. – Teraz cieszę się, że ją mam. Musimy dopiąć wszystko na
ostatni guzik. Inni też przyniosą najlepszy sprzęt, jaki mają. Wierz mi, Eryku,
będziesz miał najlepszy zespół, jaki mógłbyś sobie wymarzyć. – Powiesiła torbę na
ramieniu, a do drugiej ręki wzięła futerał z gitarą. – Cóż, panowie, ruszamy?
„Zaczynam wierzyć, że nam się uda…” – Idziemy – powiedział, odwracając się od
okna.
W myśli Eryka, podchodzącego do kanapy i biorącego z niej flet, wdarła się nagle
odległa melodia, rozbrzmiewająca na granicy słyszalności.
W następnej sekundzie usłyszał krzyk Beth i w pokoju wybuchł pożar. „Boże!” Eryk
odskoczył pod ścianę, zasłaniając ręką oczy, porażone blaskiem płomieni,
ogarniających wszystkie sprzęty, jarzących się zielono i zwijających w najdziwniejsze
kształty.
Kanapa spłonęła w ciągu kilku chwil; został z niej ledwie popiół. Eryk cofnął się,
krztusząc od wypełniającego pokój dymu. „Nie… nie widzę ich… Boże!” Drogę do
drzwi zagrodziły mu zielone płomienie, wzbijające się coraz wyżej. „Zielony ogień – to
Perenor! Chce zabić nas troje!” Poprzez kłęby dymu dojrzał Beth usiłującą otworzyć
okno; jego framuga już popękała od gorąca. Beth uniosła gitarę i uderzyła w szybę.
Dźwięk tłuczonego szkła ledwie wzniósł się ponad trzask płomieni. „Przynajmniej
Beth się stąd wydostanie, uratuje się. I może Kory – gdzie on się, do diabła, podział?
Nie widzę go w tym dymie.” Eryk przestał niemal widzieć, zwłaszcza że oczy łzawiły
od gryzącego dymu; spróbował znaleźć drogę po omacku, postąpił kilka kroków i
zatrzymał się, czując zamykający się wokół niego pierścień ognia. Znalazł się w
potrzasku.
Poza płomieniami wyczuł nienawiść, która nadawała im kierunek i podsycała je.
Nienawiść do niego.
To już koniec, bardzie.
Wtedy ktoś rzucił się na niego z impetem godnym zawodowego futbolisty,
przycisnął go do ziemi, po czym podniósł i rzucił w powietrze. Eryk wylądował tuż
obok stłuczonego okna. Korendil przeciągnął go na zewnątrz, tam, gdzie stała Beth.
Oboje podtrzymywali go, kiedy krztusił się i parskał, usiłując złapać oddech i
wycierając czarną od sadzy dłonią piekące oczy.
–W… w porządku – zdołał wreszcie wyjąkać. Wtedy oboje pomogli mu dojść do
schodów na rogu budynku i zeskoczyli na dół, na zaparkowaną poniżej furgonetkę.
Eryk spojrzał w górę – okna wybuchły od gorąca, a wydobywające się z nich zielone
płomyki lizały ściany i dach budynku. „Perenor rzucił do walki wszystkie siły.
Umknęliśmy o włos.” Do jego uszu doszły nagle słowa Beth.
–Pieprzony sukinsyn, tam były moje książki, płyty, plakaty, cholera, wszystkie
kostiumy, mój fender, ten drań spalił wszystko, co posiadam! Chryste, Eryku, zrobił
mi to samo, co tobie! Boże, zabiję go! – Podniosła gitarę jak miecz, gotowa ruszyć
do ataku.
Eryk spojrzał na wściekłą, osmaloną od dymu i umazaną sadzą Beth i
wyglądającego niewiele lepiej Korendila. „Nie dam rady sprzeciwić się magicznym
płomieniom na górze, ale to… to będzie to samo, co zrobił wcześniej Korendil.”
Zamknął oczy, skoncentrował się na delikatnej nitce melodii Czarownice mają żądła –
i wyobraził sobie… „Niech licho porwie Perenora, wszyscy wyglądamy znakomicie.”
Tym razem poczuł spowijającą ich muzykę i moc nabierającą kształtu pod naciskiem
jego woli. Po chwili otworzył oczy – I popatrzył na przeciwległą stronę parkingu. Stała
tam biała limuzyna, a obok niej wysoki, siwy mężczyzna. Obserwował ich.
Powoli i spokojnie Perenor ruszył w ich kierunku.
Eryk złapał ręce Beth i Korendila i pociągnął ich za sobą, do samochodu Beth,
zaparkowanego kilkanaście metrów dalej. Beth wskoczyła na siedzenie kierowcy,
Eryk i Kory do tyłu, w chwili kiedy Beth uruchamiała silnik.
Perenor nadal szedł ku nim. Nawet z oddali Eryk widział jego uśmiech. „Bawi się z
nami jak kot z myszą, wie, że nie mamy drogi ucieczki.” Silnik zaskoczył, Beth
zwolniła ręczny hamulec i wcisnęła pedał gazu. Samochód skoczył do przodu, prosto
w stronę wyjazdu z parkingu. „Może jednak uda nam się umknąć, zanim się
upieczemy żywcem.” Wtedy Eryk zauważył płonące oczy Beth. „O rany.” – Nie,
cholera – odezwała się Beth przez zaciśnięte zęby. – Mam dość ucieczek. Mam dość
tego gościa, kropka.
–Beth! – wrzasnął Eryk, lecz ona przekręciła kierownicę i docisnęła gaz. Silnik
zawył, kiedy samochód gwałtownie przyśpieszył.
Ruszyli prosto na Perenora.
Eryk dojrzał niedowierzanie w szeroko otwartych oczach Korendila, który odwrócił
się na moment ku niemu; w następnej sekundzie Perenor znalazł się naprzeciw nich.
„Boże, ona go przejedzie!” Eryk skulił się, oczekując zderzenia z elfem. „Ona chce…
ale Perenor na to zasłużył, po tym, co zrobił Philowi i innym; zasłużył, żeby go zabić
jak psa.” Zmusił się, żeby spojrzeć; chciał zobaczyć wyraz twarzy elfa w chwili
śmierci. „Poczuj się wreszcie tak, jak ci wszyscy, których zamordowałeś.” Perenor
uśmiechnął się pogardliwie i – zniknął. Dżip przejechał przez miejsce, w którym stał
elf. Beth nacisnęła hamulec i w ostatniej chwili uniknęła zderzenia ze stojącą obok
półciężarówką. Zatrzymała samochód; wszyscy troje siedzieli przez chwilę w
milczeniu, patrząc na siebie.
–Wiedziałem, że to za proste – odezwał się w końcu Kory. – Lepiej dołączmy do
pozostałych. Perenor na pewno nie dał za wygraną. „Oczywiście. Ma zbyt wiele do
stracenia. I on, i Ria.
Ria…
Co zrobię, jeśli ona mnie zaatakuje? A jeśli nie będę mógł się zmusić do walki z nią?
A jeżeli nie poradzę sobie z magią, nie stworzę nowego węzła?
Wtedy Kory umrze.
Boże, nie.
Tak, jestem przerażony. Jeżeli zawiodę, nie będzie kolejnej szansy.
A jeśli…” Tak wcześnie rano bar „Whoopie” był niemal pusty, nie licząc
znudzonego mężczyzny w brudnym białym fartuchu, wycierającego kontuar. Eryk
wszedł z Korendilem i Beth i rozejrzał się, szukając innych elfów. „Jeszcze nie
dotarli.
To świetne miejsce na spotkanie. Ciekawe, czy pączki z cukrem pudrem mają dobry
wpływ na magię barda? W każdym razie na pewno przyda mi się kawa.” Sięgnął
myślą po cieniutką nitkę zaklęcia, które pod kierunkiem Korendila stworzył w czasie
jazdy. „Zaklęcie maskujące, aby Kory wyglądał jak normalny chłopak, bez zbroi i
miecza.” Podeszli do lady; barman obrzucił ich przelotnym spojrzeniem i przyjął
zamówienie. Po chwili popchnął przez szerokość blatu kubek soku pomarańczowego
i dwa kubki kawy. Eryk wziął do ręki styropianowe naczynie i z wdzięcznością upił
kilka łyków, czując spływający w dół przełyku rozgrzewający strumień. „Może roztopi
mi tę bryłę lodu w żołądku i odpędzi mdłości.
Spokojnie, Eryku. Nie ma nic złego w tym, że się denerwujesz. W końcu nigdy dotąd
nie ratowałeś całej rasy elfów, to pierwszy raz.” Jedynymi oprócz nich gośćmi w
barze okazały się dwie kobiety siedzące przy plastikowym stoliku w głębi
pomieszczenia. Eryk spojrzał na nie przelotnie, po czym zdał sobie sprawę, że ich
uwaga skupia się na Korendilu.
Jakby widziały go takim, jakim był naprawdę, a nie w dżinsach i błękitnej
bawełnianej koszulce. „Pięknie. To tyle na temat maskowania. Świetny pomysł,
Kory.” Jedna z kobiet uczyniła ruch, jakby zamierzała wstać; wtedy – z piskiem
opon, które dla zmęczonych uszu Eryka zabrzmiały niemal jak stuk końskich kopyt –
przybyła reszta elfów.
Eryk wyjrzał przez okno i zobaczył Val: piękną siwowłosą damę w eleganckiej
błękitnej sukni, wysiadającą z białej korwety. „Nie; to raczej kobieta-elf, z królewskim
dostojeństwem, opromieniona doświadczeniem lat poza ludzką rachubą, stoi przy
białym koniu, skłaniającym ku niej głowę; teraz podchodzi do drzwi…
To naprawdę zbyt niesamowite, by wyrazić słowami.” Mężczyzna za kontuarem
spojrzał na Val i Eldenora, po czym wrócił do polerowania blatu. Jednakże dwie
kobiety otworzyły oczy jeszcze szerzej.
Eryk dojrzał przebłysk poświaty otaczającej ich postacie; nie srebrnej, jak u Phila,
lecz zielonej. Nie była to zieleń pleśni, jak u Perenora, lecz świeży, soczysty odcień
wody morskiej prześwietlonej promieniami słońca.
Płynęła z niewidzialnych głębi, z żywej mocy wybijającej na zewnątrz. „Cholera…
Zaraz, może to nie przebrania okazały się do niczego…” Eryk przyjrzał się uważniej
nieznajomym, usiłując odgadnąć, kim – lub czym – są. „I dlaczego pojawiły się tu i
teraz.” Starsza kobieta miała około pięćdziesięciu lat, opaloną twarz i siwe, uczesane
elegancko włosy; przyglądała się im z lekkim uśmiechem kogoś, kogo nie zmylą
przebrania. Obok niej siedziała może piętnastoletnia dziewczyna, z krótko ściętymi
włosami, w obcisłej kurtce z czarnej skóry, na widok której każdy cyklista
zzieleniałby z zazdrości. Eryk skrzywił się na widok agrafek w uszach nieznajomej,
kiedy odwróciła głowę, mierząc ich podejrzliwym spojrzeniem. Szczególnie uważnie
przyglądała się Erykowi. „Mam wrażenie, jakbym gdzieś już spotkał tę starszą
kobietę – to spokojne, mądre spojrzenie człowieka, który rozumie innych i potrafi
poradzić sobie ze wszystkim.
Ale ten dzieciak… gdybym spotkał ją na ulicy, uciekłbym jak najdalej i jak
najszybciej, zanim wbije we mnie nóż. Co one tu robią – razem? To najbardziej
nieprawdopodobna para, jaką widziałem od długiego czasu.” Dziewczyna pochyliła
się ku starszej kobiecie i wyszeptała kilka słów. Tamta skinęła głową.
–Hej, kim jesteście? – zawołała dziewczyna przez całą salę. Eryk, Beth i Korendil
wymienili spojrzenia; Beth uśmiechnęła się.
–Gramy w filmie – odrzekła gładko. – To przeróbka West Side Story, osadzona w
Tolkienowskim Śródziemiu.
–Rany, nie wysilajcie się na te bzdury – odrzekła dziewczyna, mrużąc oczy.
–Kayla – wtrąciła z naganą w głosie starsza kobieta.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
–To prawda. Ona robi z nas idiotki – zwróciła wzrok na Beth uśmiechnęła się
cwaniacko. – Nie zrozumcie mnie źle, wcale nie oczekiwałam, że usłyszę prawdę. Na
przykład – dlaczego włóczycie się po mieście z grupą elfów. Sauron powrócił, czy
coś w tym rodzaju?
–O wiele gorzej – odrzekła Beth spokojnie. – Banyon, może kupisz dla nas jakieś
pączki, a ja porozmawiam z tymi paniami?
–Jasne – odrzekł Eryk, podszedł do lady i stanął w kolejce za dwojgiem elfów, z
których każdy wyjął z kieszeni pięćdziesięciodolarowy banknot, by zapłacić za
śniadanie. „Sporo tych pięćdziesiątek krąży pomiędzy elfami. Mam nadzieję,
barmanowi nie wpadnie do głowy, by sprawdzać numery serii.” – Co to jest
bajaderka? – zapytał cicho Eldenor drugiego elfa plecami Eryka.
Ten wzruszył ramionami.
–Nie wiem, ale brzmi znajomo, prawda?
Z pączkiem w ręce Eryk usiadł przy jednym ze stołów, obok dwóch elfów z
Wysokiego Dworu, wystrojonych w kolory nadające im wygląd egzotycznych ptaków,
wymieniających plotki z ostatnich dziesięciu lat. Uśmiechnęli się do Eryka i wrócili do
rozmowy.
Eryk spojrzał na swój pączek i po raz tysięczny zaczął się zastanawiać, co tu
właściwie robi. „To się nigdy nie zmieni. Nawet teraz, kiedy mogę za nich zginąć, tak
naprawdę nie należę do nich.” Ugryzł ciastko, pokrywając się natychmiast białym
pyłem. „Znów jak w Faire: stoję z boku i przyglądam się.” Po drugiej stronie stolika
usiadł Korendil z eklerem w ręce.
–Bardzie, to znaczy – Eryku, próbowałeś tego? Barman twierdzi, że są świetne,
prawdę mówiąc…
–Nie, dzięki. – „Czekoladowe ciastka to nie jest to, co lubię najbardziej. Wolę cukier
puder. Zaraz, chwileczkę, o mój Boże – czekolada!” Eryk zerwał się i wytrącił ciastko
z dłoni Korendila w chwili, kiedy tamten miał je ugryźć. Ekler przeleciał przez salę, a
Kory spojrzał na przyjaciela ze zdziwieniem.
–To było ciastko czekoladowe – wyjaśnił szybko Eryk, nie czekając, aż Korendil
pośle go w ślady eklera. – Czekolada zawiera kofeinę. Nie wiem, czy wystarczyłoby
jej, żebyś odczuł na sobie jej skutki, ale wolałem nie ryzykować.
Kory patrzył na niego przez chwilę, po czym wyciągnął rękę poprzez stół i delikatnie
uścisnął obsypaną pudrem dłoń Eryka.
–Znów mnie uratowałeś, Eryku. Muszę nauczyć się więcej o waszym świecie, inaczej
spędzisz całe życie na pilnowaniu twardogłowego elfa, by sam sobie nie zrobił
krzywdy.
–W porządku – odrzekł Eryk, czując ściskanie w gardle. – Ty też uratowałeś moją
skórę, nawet więcej niż kilka razy. Chyba powinniśmy się nawzajem pilnować.
Obaj podnieśli wzrok na Beth, siadającą obok z kubkiem kawy w dłoni. Eryk
przechylił się, żeby dojrzeć pusty stół, zajęty dotąd przez dwie nieznajome.
–Wszystko w porządku? – zapytał. „To znaczy – czy te kobiety nie poszły
przypadkiem prosto na policję, by zawiadomić o wariatach okupujących bar?” – W
najlepszym – odpowiedziała Beth, słodząc kawę. – Należą do tego samego rodzaju,
co ty, Eryku. No, prawie. Są uzdrowicielkami. Uprzedziłam je, iż spodziewamy się
sporych kłopotów; Elizabet obiecała trzymać oczy i uszy otwarte na wypadek,
gdybyśmy jej potrzebowali. O ile dopisze nam szczęście, nie skorzystamy z jej
pomocy.
–Ta mała pankówa to uzdrowicielka? – Brykowi nie chciała się pomieścić w głowie
taka możliwość.
–Kayla to uczennica Elizabet – odparła Beth. – Bardzo zdolna uczennica, sądząc z
tego, co usłyszałam. To miłe dziecko. „Miłe dziecko?! Czy mówimy o tej samej
osobie? Dziewczynie agrafkami w uszach?
Z drugiej strony, Beth także lubi nosić czarną skórę nabijaną ćwiekami.
Cóż, jeśli zaczną się kłopoty, będziemy bardzo potrzebowali ich pomocy.
Ale to zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że spotkaliśmy je właśnie tu,
właśnie dzisiaj.” – Beth!
Do baru weszło troje pozostałych członków Spiral Dance. Skierowali się w ich
stronę.
Eryk poczuł zaciskającą się na żołądku zimną pięść. „Wszyscy są. To oznacza, że
zaraz ruszamy na wzgórza do parku Griffith i spróbujemy to zrobić.
Ria i Perenor na pewno postarają się nas powstrzymać. Chyba, że dopisze nam
szczęście…
Nie liczyłbym jednak na to.” Spojrzał na Beth rozmawiającą z Allie i Jimem, potem
na Korendila, siedzącego tak blisko niej. „W tej chwili nie interesuje mnie, co oni do
siebie czują. Na razie chcę tylko, byśmy wszyscy przeżyli. Resztą zajmę się później.
Po wszystkim.”
MAGICY TWA
Eryk usiłował się odprężyć, wmawiając sobie, że to tylko kolejny występ. W końcu
otoczenie nie różniło się zbytnio do tego w Faire. „Przecież grałem tam nawet na
kilku weselach, co prawda nie ze Spiral Dance, tylko z przypadkowymi grupami…”
Beth stroiła swoje dwunastostrunowe cudo, robiąc przy tym tyle zamieszania, jakby
najmniejsza dysharmonia mogła wszystko zepsuć. „A może i tak?” Allie miała mały
syntezator Casio na baterie, zdolny do wyprodukowania wszystkiego z wyjątkiem
omletu. Podawała Beth tony; przed kilkoma minutami zestroiła się z Erykiem.
Wyglądała na śpiącą i niepewną siebie. „Jakby wątpiła we własny zdrowy rozum.
Ja też w niego wątpię.” Dan przyniósł buzuki i teraz ćwiczył basy; jedynie on nie
wyglądał na zdenerwowanego. Najprawdopodobniej jednak był po kilku głębszych.
Jim przesuwał palcem po ramie bodranu, starając się nie gapić na elfy.
Co z trudnością przychodziło nawet Erykowi, przyzwyczajonemu do ich widoku.
Mała, zarośnięta dolinka, którą wybrali na miejsce zaczepienia dla nowego węzła,
była wystawiona na światło słońca i w jego promieniach kolorowe stroje elfów
nabierały wyrazu niedorzecznie świątecznego. Elfy ustawiły się wokół zespołu: w
pierwszym kręgu magowie, zwróceni twarzami na zewnątrz, w kolejnym wojownicy,
stojący w pełnej gotowości, z nagimi mieczami w rękach. Korendil zajął miejsce na
przedzie – skierował twarz w stronę wejścia do doliny. Stał tyłem do Eryka, a jego
błękitno-złota zbroja lśniąc w słońcu, otaczała go lekką poświatą, odrealniając jego
postać, nawet w oczach Eryka, który po to właśnie użyczył mu magii. „Wygląda jak
efekt specjalny, nawet z tym jasnym kosmykiem ciągle wysuwającym się spod
hełmu.” Jakby słysząc myśl Eryka, Korendil odwrócił głowę i uśmiechnął się do
niego. „Ten uśmiech wystarczy, by zaparło dech w piersi. Każdemu.” Eryk zdobył się
na niepewny grymas w odpowiedzi i Kory powrócił do obserwacji łąki i drogi; Eryk
był pewien, że wykorzystywał do tego więcej niż pięć zmysłów.
Beth wreszcie skończyła strojenie. Eryk spojrzał na nią; flet nagle zaciążył mu w
dłoni jak kamień.
–Gotowi? – spytał przez ściśnięte gardło.
Skinęła głową; pozostała trójka zebrała się koło niej.
–A ty?
Tym razem nie mógł nic wyczytać z ciemnych oczu.
–Jestem gotów, oczywiście.
Eryk zamknął oczy i podniósł flet do ust. „Lepiej zacznij od razu, Banyon, zanim
stracisz resztki odwagi.” Odegnać zły los jako pierwsze przyszło mu do głowy. Rzucił
się z głową w muzykę jak na głęboką wodę; poprzez początkowe trele w B-dur
przeszedł do spokojnego F-dur; próbował skoncentrować się na muzyce, na mocy i
na znalezieniu sposobu, by przyciągnąć ją do siebie.
Nic.
Owszem, moc była obecna cały czas, czuł ją – mógł nawet z niej zaczerpnąć; lecz
należała do Rii, nie do niego. „Może inna melodia.” Tamlin’s Reel, Wybić okna,
Dziecko na górze, Pożegnanie O’Carolana – ciągle nic. Zespół wiernie podążał za nim
poprzez wszelkie przeskoki w linii melodycznej i w rytmie, jakby grali razem od wielu
lat, jakby czytali w jego myślach. Magia była obecna…
Ale poza zasięgiem Eryka.
Sheebeg Sheemore, Tom O’Bedlam, Skalista ścieżka do Dublina – piosenka za
piosenką, tańce, melodie.
Nic.
Eryka zaczęła ogarniać złość; w miarę jak rosła, przestawał słyszeć, co gra,
przestawał nawet wyczuwać moc.
Jednak delikatne dotknięcie w ramię ocuciło go, przerwało zaklęte koło gniewu i
frustracji, w które wpadł, pomogło opanować emocje. Eryk podskoczył i zakończył
straszliwym fałszem; zespół przestał grać.
–Eryku – odezwał się Kory z zatroskaną twarzą. – Nie sięgasz do magii.
–Wiem – wymamrotał Eryk. – Staram się, ale…
–Próbujesz tego, co już wymyślono, tego, co już istnieje – ale przecież jesteś
bardem, Eryku. Umiesz tworzyć. Spróbuj tego, czym przywołałeś mnie. – Widząc
niezrozumienie w jego oczach, Kory uśmiechnął się ponownie. – W zagajniku,
bardzie. Kiedy uwolniłeś mnie z pułapki.
–Masz na myśli Sheebeg Sheemore? Kory, już tego próbowałem…
–Nie. – Elf potrząsnął głową. Jego oczy błyszczały w cieniu pod okapem hełmu. –
Nie, to mnie tylko obudziło. Zagraj to, czym mnie przywołałeś, czym zniweczyłeś
wiążące mnie zaklęcia.
–Ja… „Chyba grałem wtedy coś zupełnie nowego. Boże, byłem nieźle wstawiony.
Nawet więcej niż nieźle.
Chyba… chyba sobie przypominam. Ale jeśli źle pamiętam?” – Kory – zająknął się. –
Ja…
Elf położył mu palec na ustach.
–Nie mów nic, Eryku. Uda ci się. Wiem to.
Oczy Korendila zdawały się zaglądać do samego dna umysłu Eryka, tak jak kilka
godzin wcześniej. Docierały do samego serca, przynosząc zrozumienie i zaufanie,
jakim nie obdarzył go nikt dotąd.
Eryku – przyjacielu…
Kory uśmiechnął się i odsunął dłoń, po czym zaczął się powoli cofać, krok za
krokiem, nie odwracając spojrzenia. Eryk podniósł instrument do ust, kiedy Kory
dotarł na swoje miejsce – on także nie spuszczał wzroku z elfa; trząsł się tak mocno,
że czuł, jak zęby dzwonią mu o ustnik fletu. Pierwsze trzy dźwięki poszły na straty;
Eryk ledwie pohamował ogarniającą go falę rozpaczy.
Wtedy zobaczył, że usta Korendila poruszają się bezgłośnie.
Poradzisz sobie. Wiem to, znam cię.
Palce Eryka odnalazły właściwe nuty.
Eryk zamknął oczy i poddał się przepływającej przez niego muzyce; nie myślał i nie
snuł planów – podążał tam, gdzie go prowadziła. Utonął w niej, zapominając o całym
świecie, zagubił się tak bardzo, jak nigdy dotąd.
Teraz widział zaklęcie, które tkał – jak poprzednio, kiedy przywołał Korendila z
pogranicza snu i śmierci do realnego świata. Widział, jak buduje punkt zaczepienia
dla mocy – nowy węzeł, jak wzmacnia szczelinę pomiędzy światami, tak by trwała
wiecznie. Kiedy powstał szkielet, muzyka przebiła zasłonę i pozwoliła płynąć mocy.
Cała konstrukcja była niesłychanie delikatna; Eryk wiedział, że najlżejsze potknięcie z
jego strony może ją zniszczyć bez szansy na odbudowę. Nie byłby w stanie
ponownie osiągnąć tego stopnia koncentracji.
Jednakże magia płynąca ku niemu z domu Rii słabła. „Cudownie. Za chwilę braknie
mi tworzywa…” Strumień mocy wysychał.
Eryk zawahał się – wtedy w jego pamięci pojawił się obraz nieprzytomnego
Korendila leżącego w kurzu w zniszczonym zagajniku. Poczuł ściskanie w gardle.
Zebrał resztki sił i wlał je w muzykę. „Nie! Nie pozwolę im – jemu – umrzeć!” Zagrał z
całą determinacją, na jaką mógł się zdobyć, zlekceważył resztki magii i zaczął
wplatać w zaklęcie moc płynącą z własnej duszy. Świat wokół zniknął; została tylko
muzyka, zaklęcie i jego własna determinacja.
Porsche przemknęło przez otwartą bramę i stojących obok strażników parku, którzy
zmierzyli rozpędzony samochód i prowadzącą go blondynkę spojrzeniami pełnymi
podziwu.
Jednak Ria ledwie ich zauważyła. Jej myśli błądziły daleko, krążąc wokół pewnego
zaniedbanego minstrela – Eryka, stojącego w wysokiej trawie i zatopionego w
muzyce; wokół niego zaczęły wirować pierwsze nitki mocy. „Bez wysiłku mogę go
sięgnąć, dotknąć jego myśli. Czuję łączącą nas więź, moc wzywającą moc. Jak Eryk
mógł mnie zostawić, wiedząc, że tyle nas łączy?” W jej myśli wdarł się cichy głos.
Ria?
Odpowiedziała również bez słowa, skupiając się na drodze i obecności barda,
gdzieś pomiędzy wzgórzami.
Mam ich, ojcze. Są w parku, daleko od głównej szosy. – Przesłała Perenorowi obraz
elfów zebranych wokół barda. – Jeśli zaparkujemy po przeciwnej stronie, ich konie
nas nie zauważą. Świetnie. – Głos Perenora przepełniała satysfakcja. – Tam się
spotkamy.
Ria zacisnęła usta. „Nadal mu nie ufam, choć obiecał nie dotknąć Eryka. Wiem, ile
warte jest jego słowo.
Obym tylko miała czas się odezwać, zanim elfy porwą się na jakieś głupstwo.
Eryk mnie wysłucha. Zrozumie. Tak będzie łatwiej; po prostu odeślę kuzynów z
powrotem do Faerie. Gdyby nie ich głupota, już dawno by tam uciekli, zamiast
zostawać tu na pewną śmierć.” Zacisnęła dłonie na kierownicy. „Dotąd nie dbałam o
to, czy umrą, czy nie. Nie skrzywdziłabym ich z rozmysłem, choć miałabym powody –
tyle lat żyłam z ciężarem ich pogardy dla mnie, mieszańca. Jednak teraz uważam, że
nie warto. Pomogę im, nawet Korendilowi, jeśli dzięki temu więcej się już nie
spotkamy. Jeśli nie będą już wtrącać się w życie moje i Eryka.” Ria ostrożnie
zjechała z głównej trasy i zaparkowała na małym placyku przy wejściu do dolinki.
Wysiadła i spojrzała w dół; po chwili podjechała do niej biała limuzyna.
Perenor wysiadł i nachylił się do okna od strony kierowcy, mówiąc coś do szofera.
Zamknął drzwi i limuzyna odjechała, kierując się w stronę miasta.
Ojciec Rii miał na sobie garnitur i jak zawsze wyglądał nienagannie. Otaczała go
lekka poświata. Po sekundzie garnitur zastąpiła zbroja o matowym, błękitnawym
połysku – u jego boku zawisł miecz.
–Nie będziesz go potrzebował, ojcze – odezwała się wolno Ria. – Pamiętasz,
obiecałeś nie rozpocząć walki, póki nie wypróbuję mojego planu.
Perenor zaśmiał się sucho.
–Zapominasz, moja droga, jacy tępi bywają twoi kuzyni. To może zrobić na nich
wrażenie. Na pewno wyglądają nieszczególnie po tych kilku chudych miesiącach,
które minęły od czasu zniszczenia węzła; gdy zobaczą, jaką mocą dysponuję, może
łatwiej posłuchają głosu rozsądku. Czuję ich tam w dole łącznie z twoim bardem. –
Wskazał dłonią dolinę. – Dołączymy do nich?
Ria skinęła głową i podążyła za ojcem w dół zbocza. „Nie ufam mu. Znów coś knuje i
zapewne zacznie działać, kiedy tylko zbliżymy się do elfów.
Oczekuje na pewno, że mu pomogę. Elfy zaatakują także mnie – wtedy musiałabym
walczyć… choćby o życie – tak pewnie uważa.
Ale ja nie będę walczyć.” Poślizgnęła się i przeklęła w myślach swe wysokie obcasy,
po czym zamieniła je na płaskie skórzane trzewiki. „Owszem, ryzykuję, gdyż elfy nie
mają pojęcia o moim nastawieniu do nich. Mogą mnie zranić, nawet zabić. Jeżeli
jednak wezwę przeciwko nim moc, przegrałam. Eryk nigdy już mi nie zaufa.
To niebezpieczne, tak. Ale nie chce ryzykować utraty Eryka, nie po tym, co zaszło
między nami.” Perenor szedł szybko, jakby wcale nie czuł ciężaru zbroi. Ria
ostrożnie omijała co większe kępy ziół; jej ojciec nie rozglądał się na boki, lecz dążył
przed siebie, nie zważając na to, co depcze. „Kiedy już odeślę elfy z powrotem do
Faerie, kiedy już nic nie stanie między nami, Eryk dokona wyboru. Jeśli będzie wolał
odejść, nie zatrzymam go. Nie będę go przekonywać. Musi zostać ze mną z własnej
woli.
Na pewno zostanie. Musi. Jak może przekreślić to, co powstało między nami, kiedy
nawet w tej chwili czuję jego moc wzywającą moją?” Poprzez rzadko rosnące drzewa
dojrzała krąg elfów i ludzi, a pomiędzy nimi młodego mężczynę z fletem. Nawet z tej
odległości czuła potęgę jego muzyki – melodia przepływała przez nią, budząc echo,
od którego bolało serce i drętwiały dłonie. „Jest tak piękny, kiedy prześwieca przez
niego moc. Nie chcę go utracić.” Kiedy Ria stanęła na zboczu, patrząc na Eryka,
Perenor szedł dalej; dogoniła go dopiero na wysokości pierwszych drzew. Elfy
spostrzegły ich i zsunęły się ciaśniej, tworząc żywą barierę pomiędzy nimi a
grającymi.
–Eryku! – zawołała Ria, lecz bard nie poruszył się i nie spojrzał na nią. Wydawał się
pogrążony w transie, zagubiony w muzyce, nieczuły na to, co dzieje się wokół.
Jedna z wojowniczek szybkim, zwinnym ruchem wydobyła miecz. Ria położyła rękę
na ramieniu ojca, który również sięgnął do boku.
Obiecałeś.
Perenor spojrzał na nią z ukosa.
Oczywiście, córko. Wątpię jednak, czy zdołasz przekonać tych głupców.
Pozwól mi przynajmniej spróbować.
Skinął głową i cofnął się o krok. Ria zaczerpnęła powietrza, czując na sobie uważne
spojrzenia elfów.
–Nie musimy walczyć! – zawołała, przekrzykując muzykę. – Nie chcemy rozlewu
krwi. Pomogę wam, przerzucę was wszystkich z powrotem do Faerie, wtedy nie
będzie dla was ważne, kto kontroluje węzeł. Chcę tylko Eryka.
Elf w błękitno-złotej zbroi stanął między nią a bardem.
–Dotknij go, czarownico, a zabiję cię – powiedział Korendil spokojnie.
Ria powstrzymała chęć ściągnięcia błyskawicy i uderzenia nią prosto w bezczelną
twarz elfa.
–Nie bój się; nie zrobię mu krzywdy. Będzie ze mną szczęśliwy, zapewniam cię. Wy
zaś będziecie bezpieczni daleko stąd.
Inny elf w zielonej i srebrzystej zbroi podniósł przyłbicę i spojrzał na nią ironicznie.
–Skąd wiesz, że tego chcemy? – zapytał ze spokojem Eldenor.
–Dlaczego mielibyśmy odchodzić z ziemi, która stała się naszą ojczyzną? Jakie
masz prawo, by tego od nas żądać?
Tym razem wtrącił się Perenor.
–Prawo silniejszego, Eldenorze. Prawo pana nad niewolnikami. – Jego głos nabierał
siły, w miarę jak napełniała go wściekłość i nienawiść. – Prawo tego, kto został
niesłusznie osądzony i wygnany, kto marzył o chwili, w której zobaczy was
wszystkich leżących w kałużach krwi!
Niewidzialna dłoń sięgnęła po Rię, przenikając wszystkie jej starannie budowane
osłony, sięgając do samego źródła jej mocy, do wnętrza jej istoty. Ria krzyknęła,
czując, że wyciekają z niej siły i życie; upadła na kolana, poddana sile przechodzącej
jej wyobrażenie. Na dnie jej umysłu, pod falą bólu, kołatała się ostatnia trzeźwa myśl:
„On musiał planować to latami. Zaczął jeszcze wtedy, kiedy byłam dzieckiem, zbyt
słabym, by się przed nim osłonić. Wiedział, że w każdej chwili może to zrobić.
Jest szalony. Obłąkany.
Wykorzysta wszystko, byle osiągnąć cel; zabije mnie, by pokonać elfy.
A potem zabije Eryka.
Nie!” Beth skoncentrowała się na uderzeniach w struny, poddając się ich rytmowi,
wpadając niemal w trans. Oczy miała zamknięte, by otoczenie nie rozpraszało jej
uwagi.
Dała się pochłonąć muzyce.
Czuła wirujące wokół prądy mocy, tańczące jak żywe istoty, układające się w
najdziwniejsze kompozycje. „To… to niemal lepsze niż seks. Nigdy dotąd tak się nie
czułam przy budowaniu zaklęć.” Uśmiechnęła się, nie otwierając oczu. Przesuwała
dłonią po strunach, wygrywając szybki kontrapunkt dla prowadzonej przez flet linii
melodycznej. „Świetna robota, Eryku. Przez moment bałam się, że nam się nie uda,
ale to jest właśnie to, o co chodziło. Wszystko się łączy, jednoczy, splata, tworząc
nową całość, całkowicie magiczną, cudowną.” Wtedy dotarło do niej coś jeszcze –
odległy szczęk metalu uderzającego o metal. Beth otworzyła oczy i spojrzała na
zewnętrzny krąg elfów.
Serce w niej zamarło.
Słoneczna łąka przeistoczyła się w miejsce z jej sennych koszmarów: pełną cieni
dolinę, na pół wypełnioną czarną mgłą, z której wyłaniały się istoty, których nie
mogła dokładnie zobaczyć. Atakowały elfy, po czym znikały.
Poza kręgiem elfów stała postać w błękitno-srebrnej zbroi, walcząca mieczem z
Eldenorem; niedaleko nich klęczała na ziemi jasnowłosa kobieta. Beth w jakiś dziwny
sposób czuła przepływającą pomiędzy Perenorem a Rią moc – Perenor czerpał siły
ze swej córki. „Perenor i ta wiedźma, jego córka. Odnaleźli nas.” Na ziemi leżały już
dwa ciała – Val, przepięknej siwowłosej kobiety, ze śladami pazurów na twarzy i szyi
oraz innego elfa, którego szeroki naszyjnik z turkusu został potworną siłą zgięty na
pół. „Przebijają się przez obrońców do nas, do Eryka…” Beth zdała sobie sprawę, że
przestała grać i zmusiła swe palce, by znów dotknęły strun. Perenor ciął Eldenora w
bok. Elf zachwiał się i stanął na skraju czarnej mgły.
Coś – stwór, którego istnienia Beth nie chciała dopuścić do świadomości –
chwyciło Eldenora i wciągnęło go głębiej w ciemność.
Nawet muzyka nie mogła zagłuszyć krzyku elfa. „Boże, nie, to nie może być
prawda!” Ręce Beth drżały tak mocno, iż ledwie trzymały gitarę, nie mówiąc już o
wydobywaniu dźwięków. Kiedy ucichł krzyk Eldenora, Perenor spojrzał na grający
ciągle zespół.
Jego zielone oczy dojrzały Beth poprzez szczeliny w przyłbicy; skierował się w jej
stronę.
Wtedy drogę zastąpił mu Korendil, zasypując gradem ciosów i zmuszając do
wycofania.
Przez chwilę Beth miała nadzieję, że Korendil pokona Perenora. Jednak po chwili
starszy elf odzyskał panowanie nad sytuacją i przeszedł do ataku.
Beth ledwo słyszała muzykę poprzez szczęk mieczy, chrapliwy oddech walczących,
wycie ukrytych w mgle potworów i bojowe okrzyki elfów; po chwili Perenor zmusił
Korendila do cofnięcia się o krok, potem jeszcze jeden, przysuwając się coraz bliżej
muzyków.
Cios następował za ciosem; Korendil nie poddawał się, choć z wyrazu jego twarzy i
dziwnej, łączącej ich troje magicznej więzi Beth wiedziała, że nie ma żadnych szans.
Perenor ciął wysoko i zaraz potem zaszedł Korendila z boku.
Kory obrócił się, jednak o ułamek sekundy za późno. Beth zobaczyła ranę, zanim
jeszcze Perenor przekręcił miecz i przejechał nim w poprzek ciała Korendila. „Boże,
on go zabije!” Korendil wydał z siebie dziwny, chrapliwy dźwięk; opadł na jedno
kolano, potem upadł bez słowa na trawę. „Boże, nie, proszę!” Cały hałas bitwy i
straszliwy ryk potworów wydawały się Beth niczym przy bezgłośnym jęku rozpaczy,
jaki rozległ się w jej umyśle i bólu, jaki ją przeszył. Gardło ją rozbolało od
powstrzymywanego krzyku i szlochu. „Nie, proszę, tylko nie to…” Perenor podniósł
wzrok i spojrzał prosto na nią.
Uśmiechnął się uśmiechem, który zmroził jej krew w żyłach i ściął łzy na twarzy w
lód.
Powoli, z namysłem podszedł krok bliżej; uśmiechnął się szerzej, kiedy Beth się
cofnęła. „Ty sadysto – nie poddam się bez walki!” Beth przestała grać; ujęła gitarę
za gryf jak broń i czekała; łzy płynęły jej teraz tyle z gniewu, co ze smutku. „Dostałeś
Korendila, ale Eryka zdobędziesz po moim trupie!” Perenor zmysłowo oblizał usta.
Beth podskoczyła, słysząc w głowie niski, przepełniony ironią głos.
Można to łatwo zorganizować, śmiertelniczko. Zwłaszcza jeśli rzucisz się na mnie
tylko z tym śmiesznym kawałkiem drewna.
–Naprawdę?
Ponad hałas bitwy wzniósł się nowy głos. Beth, zaskoczona, niemal upuściła gitarę.
Mgła rozstąpiła się i na łąkę weszła kolejna postać w zbroi. Złotej zbroi, ozdabianej
szkarłatnymi ornamentami, tak wypolerowanej, że trudno było na nią patrzeć.
Przybysz podniósł przyłbicę – Beth otworzyła usta. „Terenil?!” – Czyżby lord
Perenor zaczął zabijać dzieci? – odezwał się pogardliwie książę. Pewnym siebie
krokiem przeszedł pomiędzy walczącymi i ciałami; nic w jego postawie nie
wskazywało, że jeszcze niedawno był tylko wrakiem elfa.
Nic, oprócz smutku ukrytego na dnie oczu – spojrzenia kogoś, kto zobaczył się w
lustrze i znalazł tam tylko pogardę dla siebie.
Na chwilę przystanął obok Beth i podniósł jej dłoń do ust.
Wybacz mi, dziecko.
Zanim Beth zdołała zareagować, obdarzył ją dziwnym półuśmiechem, odwrócił się
na pięcie i zajął miejsce Korendila pomiędzy Perenorem i muzykami. Opuścił
przyłbicę.
Kiedy podniósł miecz, otoczyła go złocista poświata.
Perenor również opuścił przyłbicę i podniósł miecz – wokół niego rozbłysło
zimnoniebieskie światło.
Beth nie zauważyła, kto zrobił pierwszy ruch; może naskoczyli na siebie
jednocześnie ze szczękiem mieczy i zderzających się błyskawic mocy.
W przeciwieństwie do walki Korendila czy nawet Eldenora ten pojedynek obejmował
posługiwanie się zarówno ostrzem, jak i mocą. Perenor jednak miał jej podwójną
ilość, gdyż czerpał moc z córki. „Na bogów, skoro nie mogę zrobić nic innego,
spróbuję przynajmniej wyrównać szansę!” Po lewej stronie Beth nie dojrzała nic
oprócz ciał elfów. Powoli okrążyła grający zespół, i nie spuszczając wzroku z
czarownicy, podeszła bliżej niej. Cała uwaga Rii wydawała się być skupiona na
Perenorze. „Śmieszne, gdybym nie wiedziała, przysięgłabym, że z nim walczy. Ten
wysiłek na jej twarzy”.
Cokolwiek robiła, Ria nie zauważyła skradającej się ku niej śmiertelniczki ściskającej
w ręce gitarę. „Jeszcze kilka kroków.” Walczący stali na równi pod względem siły i
umiejętności; nawet Beth mogła to ocenić. Żaden nie cofnął się dalej niż o krok lub
dwa, po czym natychmiast odzyskiwał utracony teren. Terenil nie dawał Perenorowi
szansy na niespodziewany cios; sam także nie zdołał przebić osłony Perenora. „Co
znaczy, że jeśli pozbawię drania źródła dodatkowej mocy…” Beth dotarła już niemal
w zasięg ciosu gitarą; jeszcze jeden krok znalazła się tuż obok Rii. Czarownica
patrzyła pustym wzrokiem przed siebie, nie zdając sobie sprawy ani z obecności
Beth, ani z tego, co działo się dookoła. „Moja piękna gitara… wszystko, co mi
zostało…
Bogowie!” – Beth uniosła instrument. – „To za Korendila, ty…” Ria odwróciła nagle
głowę i spojrzała na Beth.
Beth zamarła.
W oczach córki Perenora zamigotał przebłysk czegoś nieokreślonego.
Do cholery, czarownico, zrób to!
Beth z trzaskiem uderzyła instrumentem w głowę kobiety. Zajęczały struny. Ria bez
słowa padła na ziemię.
Beth odwróciła się ku walczącym, przekonana, że teraz Terenil zyska przewagę – i z
przerażeniem zobaczyła, jak cios Perenora mija zastawę księcia i sięga jego zbroi.
Beth krzyknęła.
Terenil ukląkł, kiedy Perenor pchnął go w pierś – i spojrzał w górę, w twarz wroga.
Perenor zastygł w bezruchu; wtedy książę chwycił go za ramię – i nasuwając się
jeszcze głębiej na ostrze, przyciągnął przeciwnika do siebie, by zatopić swój miecz w
jego boku.
Z ust Terenila wyrwał się okrzyk, którego Beth nie zrozumiała – może zawołanie
bojowe; resztka jego mocy wlała się w miecz i wzmocniła cios.
U stóp Beth poruszyła się Ria; usiłowała wstać. „O cholera.” Perenor zachwiał się i
zaczął drżeć konwulsyjnie; nagle z jego ciała wystrzelił strumień energii i świetlistym
łukiem, widocznym nawet dla Beth, pomknął ku Rii.
Córka Perenora wrzasnęła przeraźliwie, chwyciła się rękami za głowę i upadła.
Światło otaczające Terenila gasło; książę osunął się na ziemię, obok upadł Perenor.
„Chryste.” Beth otrząsnęła się z szoku, podbiegła do księcia i uklękła przy nim;
jednak odsunąwszy przyłbicę, zdała sobie sprawę, iż Terenil odszedł daleko poza
zasięg czyjejkolwiek magii. „Ale… ale on się uśmiecha. Jakby odnalazł spokój.
Bogowie, Terenilu…
Terenil – a co z Erykiem?” Spojrzała w stronę zespołu – jednak po drodze jej wzrok
natknął się na leżącego Korendila. „KORY!” Zanim zdołała sobie uświadomić, że się
poruszyła, już klęczała przy nim na nasiąkniętej krwią ziemi. Był równie zimny jak
jego zbroja. Beth ujęła twarz elfa w dłonie, błagając, by żył, ale wiedząc, że…
W ogarniętym rozpaczą umyśle zabrzmiały ciche słowa.
Beth – ukochana –
Szept ucichł; została cisza i pustka. „Nie – Boże, proszę, to się nie może tak
skończyć – kocham go, nie potrafię bez niego żyć.”
ODEGNAĆ ZŁY LOS
„Boże.” Eryk miał wrażenie, że za chwilę odpłynie. Niewiele z niego zostało; większa
część jego istoty wplotła się w delikatną tkankę zaklęcia: nitki mocy lśniące złotem,
szmaragdową zielenią i szafirem. Z Eryka pozostała tylko podobna raczej do ducha,
półprzeźroczysta postać w sercu nowej struktury. „Wytrzymaj, Banyon. Już niemal
koniec. Nie możesz ich teraz zawieść, kiedy pozostało tak niewiele…” Muzyka Spiral
Dance wirowała na zewnątrz zaklęcia, umacniając je, zamieniając nitki w sznury
równe wytrzymałością stali – lecz to nie ich wysiłek stworzył nowy węzeł.
Eryk był tak zmęczony… „Nie myśl o zmęczeniu. Naprawdę niewiele zostało do
końca. Jeszcze tylko wyciągnij dłoń, dotknij zasłony, przywołaj moc.” Melodia od
dawna zwolniła tempo; brzmiała niemal jak lament – jednak nie całkiem, gdyż
przepełniały ją nadzieja i obietnica, choć i płynąca z głębi serca tęsknota. Do
zakończenia brakowało zaledwie kilku dźwięków.
Jedynie Eryk mógł zagrać te dźwięki, zamknąć zaklęcie i wypełnić magią. „Nie
mogę. Nic… nic mi nie zostało…
Boże, muszę…” Zdobył się na ostatni wysiłek, zbierając resztki sił – i zagrał. Przy
pierwszej nucie zasłona w miejscu znajdującym się najbliżej Eryka stała się cieniutka,
niemal przezroczysta; przy drugiej zaklęcie skupiło się wokół niego i owego miejsca.
Przy trzeciej Eryk nie wiedział, czego powinien oczekiwać – fontanny, rzeki,
wodospadu? Nie przypominało to żadnej z tych rzeczy. Było to raczej jak otwarcie
okna w ciemnym pokoju, kiedy promienie słońca wpadają do środka, niosąc z sobą
życie. Przez chwilę Eryk czuł tylko napełniające go ciepło i energię, przywracające
wszystko, co stracił przy tkaniu zaklęcia. Stał oślepiony w strumieniu mocy jak w
blasku słońca, nie widząc nic poza światłem.
Dopiero po chwili zaczął widzieć i inne rzeczy – a raczej odczuwać je. Słyszał
budzące się w całym mieście elfy Niskiego Dworu, ich pełne niedowierzania i radości
głosy i wołania. Wszystkie włączyły się w zaklęcie, wzmacniając je i doskonaląc. „Mój
Boże” – pomyślał zaskoczony. „Zrobiliśmy to. Naprawdę to robiliśmy!” Wtedy poczuł
ból. Nie swój – ból wypełniający otoczenie. Bardzo bliski. „Boże!” – poderwał się.
„Śmierć. Ktoś zginął. Wielu umiera, wielu umiera. Muszę się stąd wydostać.
Proszę – nie Beth. Niech to nie będzie Beth.” Zaczął szukać drogi powrotnej do
rzeczywistości; nie było to proste. Moc otaczała go zewsząd, i łatwiej byłoby po
prostu tam zostać. „Nie!” W końcu wydostał się z zaklęcia. Zmusił się, by otworzyć
oczy.
Serce zatrzymało się w nim na chwilę.
Pierwsze, co dostrzegł, to krew – wszędzie: rozlana na ziemi, na trawie, na
ubraniach muzyków. „O cholera!” Na jego własnym stroju.
I ciała. Delikatne ciała elfów leżące dookoła, zakrwawione i poranione.
Kilka z nich zdradzało jeszcze oznaki życia, jeden lub dwa elfy nawet stały. Jednak
nie było między nimi nikogo w błękitno-złotej zbroi. „O cholera. Kory!” Dźwięk
stłumionego płaczu wskazał mu kierunek – spojrzał w prawo, tam, gdzie klęczała
Beth, szlochając rozpaczliwie i tuląc do siebie zalaną krwią głowę jasnowłosego elfa.
„Boże, Kory! Nie!” Zrobił krok w ich kierunku – i mimowolnie razem z wyciągnięciem
ręki przesłał ku nim moc, nadal wirującą wokół niego. Kiedy Eryk szóstym zmysłem
dotknął Korendila, wiedział, że elf wbrew pozorom jeszcze żyje.
Jednak nie zostało mu wiele czasu, jeśli nie zdarzy się cud. „Albo magia…
Jeżeli nic nie zrobię, on umrze. Mój rywal. Nie muszę nic robić.
Jak mógłbym się z nim równać?” Czuł, iż Korendil wymyka mu się i odsuwa coraz
dalej. „Nie! Do jasnej cholery, nie!” Złapał za ostatnią nitkę życia Korendila, której
mógł sięgnąć; schwycił ją mocno i trzymał z całych sił, zaciskając z bólu zęby. W
pośpiechu zebrał wokół siebie całą magię i rzucił ją w stronę przyjaciela. Nie
zastanawiając się, ile to będzie kosztować jego samego, Eryk zaczął snuć zaklęcie
uzdrawiające – budował je tak samo jak wcześniej, kiedy budził elfa, z nadzieją, że
okaże się równie skuteczne. Liczył, iż część mocy spłynie także na pozostałe elfy i
pomoże im przy okazji – jednak główny wysiłek kierował na Korendila. „Masz żyć, ty
kudłaty głupcze! Niech cię szlag trafi, żyj!” Nagle kolana się pod nim ugięły i ciężko
dysząc, padł na trawę, wracając do rzeczywistości. Zaciskał ręce na flecie aż do
bólu. Szybko spojrzał w górę, bojąc się, że jego wysiłek poszedł na marne i Korendil
odszedł.
Beth ciągle płakała z twarzą ukrytą w dłoniach, lecz pierś Korendila unosiła się w
równym oddechu. Elf otworzył oczy w chwili, kiedy Beth zauważyła zmianę. Spojrzeli
na siebie – Kory z oszołomieniem, Beth z niedowierzaniem.
–Kory? – wyszeptała Beth.
Objęli się, płacząc i śmiejąc na przemian, i zaczęli całować. Wyglądali tak, jakby
nigdy nie mieli zamiaru przestać.
Eryk też miał ochotę płakać, ale z innych powodów. „Cóż, Banyon, wiedziałeś, że
tak się stanie. Jak bardzo ci na nich zależy?
Czy tak, żeby pozwolić im zostać ze sobą, a samemu usunąć się z drogi?” Ręce mu
drżały, w gardle czuł dławienie. „Tak, chyba tak. W końcu, co mógłbym jej dać? Mam
tylko to, co na sobie – i mój flet. A Kory… może teraz odkupię to, że wcześniej go
zawiodłem.” Szybko złożył flet i schował go do futerału, czując spadające na dłonie
łzy. Ze ściśniętym żołądkiem podniósł się i wrzucił futerał do torby, którą ciągle miał
na ramieniu. „Właśnie w tym momencie przyjaciel głównego bohatera odjeżdża
samotnie na wschód, tak by bohater i jego dziewczyna mogli pojechać w stronę
zachodzącego słońca.
Ale to boli, to tak bardzo boli…” Zdawał się, że nikt go nie zauważa, kiedy szedł w
stronę wyjścia z polany. Obejrzał się jeszcze raz, chcąc dojrzeć Beth.
Oboje nadal się całowali, nie widząc świata wokół siebie. Nie przebudziłoby ich
nawet trzęsienie ziemi. „Cześć, przyjaciele. Bądźcie dla siebie dobrzy. Może któregoś
dnia odezwę się do was.
Może.” Delikatne chrząknięcie wyrwało Beth i Korendila z transu. Beth podniosła
głowę i zaskoczona ujrzała dwie kobiety: uzdrowicielkę z baru – „Elizabet? Na Boga,
co ona tu robi?” – i jej młodą uczennicę, oszołomioną i przestraszoną, już nie tak
pewną siebie, jak wcześniej.
–Elizabet? – zająknęła się Beth.
–Narobiliście trochę za dużo zamieszania – odezwała się surowo kobieta. – O ile
instynkt mnie nie myli, za mniej więcej dwadzieścia minut policja dowie się o
fajerwerkach, jakie tu urządziliście. Pewnie przyda wam się pomoc w uprzątnięciu
pobojowiska, chyba że wolicie składać wyjaśnienia zza kratek celi aresztu. W takim
razie radzę wam poszukać dobrego adwokata, będziecie go potrzebować.
–Chryste. – Beth podniosła się i zakrwawioną dłonią przejechała po włosach.
Rozejrzała się wokół.
Potwory znikały tak, jak wcześniej opisywał to Eryk: zamieniały się w kupki suchych
liści, śmieci i kałuże podejrzanie wyglądających cieczy. Ale elfy…
–Beth?
–Tak, Allie? – odrzekła z roztargneiniem.
–Beth, nie mogę… nie mogę na to patrzeć.
–Pani, opuszczam to miejsce zniszczenia – odezwał się Jim, stojący obok Allie. – Co
za dużo, to niezdrowo.
Beth spojrzała na dwoje muzyków; w ich szeroko otwartych oczach widać było
ślady szoku, oboje drżeli. „Wyglądamy jak po bitwie. I chyba właśnie stoczyliśmy
bitwę.” Allie przysunęła się do Beth, jakby miała ochotę ją objąć, po czym rzuciła
spojrzenie w dół, na jej umazane krwią dłonie. Znów podniosła bojaźliwy wzrok.
–Muszę… muszę się stąd wydostać, Beth.
Beth zobaczyła właśnie Dana, z instrumentem w ręce idącego w stronę szosy.
Nawet się nie obejrzał.
–Tak, powinniście iść – powiedziała powoli.
Kiedy oboje oddalali się pośpiesznie, Beth uświadomiła sobie, że nie czuje już
jedności z resztą zespołu, która dotąd jej nie opuszczała, nawet kiedy się sprzeczali.
Nie odezwał się w niej nawet żal. „Spiral Dance właśnie umarł. Niech spoczywa w
spokoju.
Może zobaczyli zbyt wiele magii, niż potrafili znieść. Gadanie o zbawianiu świata to
jedno, a oglądanie śmierci kogoś, kto usiłuje to zrobić, to całkiem co innego.
Zresztą nie winie ich. Nie mam pojęcia, jak ja sama sobie z tym radzę. To miejsce
wygląda jak rzeźnia. Przynajmniej… przynajmniej już po wszystkim.” Szybko
rozejrzała się wokół w poszukiwaniu Korendila. Elf klęczał przy kimś ubranym w złotą
zbroję, na której plamy krwi łączyły się ze szkarłatnym ornamentem. „Boże – on nie
wie o Terenilu.” Podeszła z wysiłkiem i uklękła obok na spryskanej krwią trawie. Kory
uniósł wzrok i spojrzał na nią przez łzy.
–Beth – wyszeptał – Beth, dlaczego on się uśmiecha? Wzięła jego dłoń w swoją i
powiedziała mu.
Korendil skoncentrował się na moment; jego zbroja zaczęła się rozmywać – i po
kilku sekundach miał na sobie błękitne dżinsy i koszulę, które „pożyczył” od Eryka.
Po następnej chwili namysłu w ślad za zbroją odesłał także miecz. „Na pewno nie
czeka nas już walka, a bez niego wyglądam znacznie mniej podejrzanie.” Ukląkł przy
Elizabet i patrzył, jak uzdrowicielka kładzie dłonie na ramieniu Naryi. Czuł, jak pod
delikatnym dotykiem zrastają się połamane kości. Obok Kayla przesunęła palcem po
przeciętym policzku – rana zamykała się w oczach. „Są naprawdę zadziwiające,
naprawdę utalentowane. Gdyby nie one, stracilibyśmy dzisiaj jeszcze więcej ludzi. I
tak już…” Przełknął łzy, rozglądając się po niegdyś spokojnym zakątku. „I tak już
zginęło nas zbyt wielu. A ja omal nie znalazłem się pomiędzy nimi.
Gdyby nie Eryk.
Był tym wszystkim, o czym marzyłem – i jeszcze więcej. Nawet teraz czuję siłę
nowego węzła; niewyczerpane zasoby magii tryskające jak górskie źródło.
I uratował mi życie.” – Chciałbym móc wam jakoś odpłacić – powiedział cicho Kory,
kiedy Narya przy pomocy uzdrowicielki stanęła na nogi.
–Nie przyjmujemy pieniędzy – odrzekła Elizabet.
Kory odwrócił się, czując czyjąś dłoń na ramieniu. Za nim stała Beth.
Ukochana?
Odpowiedziała nie myślą, tylko głosem zachrypniętym ze zmęczenia:
–Potrzebujemy twojej pomocy, by zająć się ciałami. Skinął głową i wstał.
To było proste zaklęcie, znane nawet dzieciom: przywołanie ognia. Pozostałe przy
życiu elfy, trzy kobiety i Kory przyglądali się w milczeniu płomieniom ogarniającym
ciała zabitych. Wreszcie Kory stanął przy Terenilu i Perenorze. „Perenora mogę
oddać na pastwę ognia, ale mój książę…” Przeszkodził mu jęk; Ria poruszyła się
słabo. Kory zaczął przywoływać swój miecz, lecz przerwała mu starsza
uzdrowicielka.
–Nie. Pozwól mi ją obejrzeć.
Chwile dłużyły się; Korendila świerzbiły palce, by sięgnąć po broń i skończyć z
czarownicą. W końcu Elizabet znów przemówiła.
–Ona już nikomu nie zagrozi. Sprzężenie zwrotne niemal ją zabiło; w tej chwili jej
umysł cofnął się do poziomu dziecka. – Uzdrowicielka popatrzyła w górę; ciemne
oczy wytrzymały spojrzenie Korendila. – Chciałeś się nam odwdzięczyć – w takim
razie oddaj nam tę kobietę. Kayla i ja zajmiemy się nią; spróbuję uzdrowić jej umysł.
Kory zawahał się. Wtedy z tyłu dobiegł go głos myśli Beth.
Wystarczy rozlewu krwi, Korendilu. Pozwól im się nią zająć.
Jeszcze raz z niechęcią przyjrzał się półprzytomnej kobiecie zwiniętej w kłębek na
ziemi. „Rzeczywiście, Beth ma rację. Perenor nie żyje; nie ma innego powodu, by
zabić jego córkę, prócz mojej chęci zemsty. A to za mało.” – Dobrze. Choć Eryk,
który stracił przez nią najwięcej, może mieć inne zdanie. „Eryk.” Kory nagle
uświadomił sobie, iż w ciągu ostatniej godziny nie widział Eryka. „Gdzie się podział
bard? Co się stało?” Beth doszła właśnie do tego samego wniosku.
–Niech go cholera – powiedziała, rozglądając się gwałtownie. – Co się stało? Był
tutaj, wiem, że nikt go nie zranił, Perenor nawet go nie dotknął…
–Uzdrowił kogoś, czułam to po drodze, kiedy tu jechałyśmy – wtrąciła Kayla.
–A potem odszedł. – Beth uderzyła pięścią w pięść. – Do licha, Banyon nigdy nie
pomyśli, zanim coś zrobi! Musimy go odnaleźć!
–A skąd wiesz, czy on chce być odnaleziony?
Kory i Beth spojrzeli zaskoczeni na Elizabet.
–Co takiego? – zapytała Beth.
Uzdrowicielka wzruszyła ramionami.
–Sądząc z tego, co widziałam rano w barze, ten młody człowiek jest w tobie
zakochany, Beth. Jednak ty wolisz Korendila, to widać jak na dłoni. Być może
powinniście zostawić go w spokoju, jeśli tego chce.
–Ale ja nie chcę go stracić! Kocham także tego głupiego grajka! I on o tym wie!
Elizabet potrząsnęła głową.
–Chyba musisz dokonać wyboru, Beth.
Kory przyglądał się Beth, która zacisnęła z determinacją usta. „Czy właśnie
dokonuje wyboru? Czy też, jak założył Eryk, podjęła już decyzję?
Oddałem serce tej śmiertelnej kobiecie, ale jak mogłaby ona przedłożyć
kogokolwiek z Faerie ponad kogoś z jej własnego ludu? Zwłaszcza jeśli to bard. Nie
ma między nami żadnego porównania – ja, pomniejszy wojownik, ledwie otrzaskany z
podstawowymi zaklęciami i Eryk, ludzki bard obdarzony mocą, która prześwieca
przez niego jak słońce przez liście drzew!
Beth wybierze Eryka, jestem pewny. Znów będę sam.
A ja kocham ich oboje: moją ciemnooką ludzką czarownicę i barda, który uratował
elfy.
Kocham ich.
Jednak wyrządziłem im już zbyt wiele krzywd, wplątując ich w tę wojnę. Jeżeli teraz
odejdę, może zdołają powrócić do dawnego życia. Po jakimś czasie zapomną o
mnie.” Czarne myśli Korendila przerwała Beth, chwytając go za ramię i wlokąc w
stronę samochodu, zaparkowanego na dalekim skraju łąki.
Nie starczyło mu sił, by przerwać milczenie, póki nie znaleźli się w środku i póki nie
osłonił się przed żelazem.
–Beth – odezwał się niepewnie – może nie powinienem z tobą jechać. To chyba nie
najlepszy pomysł. Może powinnaś porozmawiać z Erykiem na osobności Nie
odpowiedziała, tylko przycisnęła pedał gazu. Kory zamilkł, czekając na okazję do
zadania jej ostatniego pytania; na razie brakowało mu odwagi, by się odezwać.
Milczał aż do chwili, kiedy dotarli do bramy parku, przegrodzonej szlabanem; obok
niej stał biało-niebieski samochód.
–Beth, stój!
Hamulce zapiszczały przeraźliwie, samochód stanął. Od bramy podchodził do nich
mężczyzna w granatowym ubraniu. W ręce trzymał pistolet; Kory rozpoznał ten
przedmiot, gdyż widział go w wielu filmach podglądanych w sklepie ze sprzętem
elektronicznym, który znajdował się niedaleko zagajnika elfów.
–Wy, w dżipie! Nie ruszać się!
Mężczyzna wydawał się spięty; okrążył samochód, by podejść do niego od strony
Beth; pistolet trzymał w pogotowiu. „Prawdopodobnie wyglądamy niezwykle w
porównaniu z nim: Beth w kostiumie z Wysokiego Dworu, ja w ubraniu Eryka, oboje
zaś od stóp do głów pokryci krwawymi plamami.
Widok krwi wydaje się rozstrajać wielu śmiertelników.” – Czy nazywa się pani Eliza
Kentraine?
–Tak – odrzekła Beth ostrożnie. – Ale…
–Proszę powoli wysiąść z samochodu. Chcemy zadać pani kilka pytań dotyczących
zniknięcia Phila Osborna i dzisiejszego wybuchu w Tarzana. Ty tam, zostań na
miejscu, żadnych gwałtownych ruchów. Pani Kentraine, ma pani prawo zachować
milczę…
Kory nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje, lecz jedno spojrzenie
na twarz Beth powiedziało mu wszystko. „Ona jest przerażona, jednak z
niezrozumiałych powodów nie śmie przeciwstawić się temu człowiekowi.
Ale moc nowego węzła wciąż płynie przeze mnie – niemal bez wysiłku mogę jej
zaczerpnąć i…” Policjant zastygł w miejscu, z uniesioną ręką.
Beth obejrzała się na Korendila.
Korendil wzruszył ramionami.
–Chyba możemy jechać – powiedział, przerywając niezręczną ciszę.
–Chyba masz rację – odrzekła Beth, wysiadła z samochodu i otworzyła bramę, po
czym wróciła i przez chwilę siedziała w milczeniu.
–Nie, nie mogę wracać do domu. Wiesz, to nawet śmieszne – myślałam, że
uratujemy elfy, powstrzymamy Perenora i Rię, a potem wrócę do siebie i do szarej
codzienności.
–Przykro mi – odezwał się Kory cicho. – Nie chciałem rujnować ci życia, Beth. Nie
chciałem w ogóle go zmieniać.
Beth westchnęła.
–Wszystko w porządku. To po prostu szok. – Przekręciła kluczyk w stacyjce. – To
nieważne. Poza tym, musimy znaleźć barda. Bóg wie, w jakie kłopoty zdążył się już
wpakować.
Kosmyk włosów opadł Erykowi na oczy; odsunął go, a kiedy opuszczał dłoń,
zauważył, że palce ma pokryte krwią. Zatrzymał się w połowie stoku i przyjrzał
dokładnie swojej dłoni. „Czerwone. Krew. Boże, jestem cały we krwi.” Poczuł
mdłości; wytarł rękę w spodnie, jak mógł najdokładniej. „Dziwne, nie czuję
zmęczenia, tylko mdłości.” Po chwili zorientował się, dlaczego – z węzła
promieniowała moc, niewidzialna, lecz wszechobecna. Przywracała mu energię, którą
stracił przy budowaniu zaklęcia; kiedy zamknął oczy i zaczął nasłuchiwać
„wewnętrznymi” uszami, usłyszał budzące się elfy, z każdą chwilą więcej i więcej…
„To jedyna dobra rzecz, której dokonałeś w swoim życiu, Banyon” – westchnął.
„Teraz nie mam ochoty zostać zatrzymanym przez gliny tylko za to, że wyglądam jak
szaleniec z Faire, który ucieka po wymordowaniu całej swej trupy.
Czas na kamuflaż. Potem mogę doprowadzić się do porządku w toalecie przy
bramie parku.” Chwila skupienia – i z pozoru Eryk stał się zwykłym chudzielcem w
dżinsach i czerwonej bawełnianej koszulce. Poszedł w dół zbocza, a potem ścieżką
do bramy.
Jak na tak piękny dzień, park wydawał się opustoszały. Eryk nie dostrzegł nikogo,
póki nie dotarł do samej bramy – lecz gdy już do niej doszedł, pogratulował sobie
przezorności. Nagle okazało się, iż w parku jest policja – mnóstwo policji.
Eryk skoncentrował się silnie na tym, by wyglądać jak najmniej podejrzanie. Udało
mu się – zatrzymywano niemal wszystkich dorosłych i sporo młodzieży, lecz jemu
udało się przemknąć.
W łazience najważniejszą rzeczą stało się pozbycie krwawych plam i ulżenie
żołądkowi, który wreszcie się zbuntował.
Nadal uparcie, niepotrzebnie już lał lodowatą wodę na głowę i kark, kiedy przez
drzwi wszedł chwiejnym krokiem Dan, potknął się i oparł o umywalkę obok.
–Boże – wymamrotał. – Koszmar… nigdy więcej. Nigdy. Tyle krwi, Boże…
–Dan? – szepnął Eryk.
Dan odpowiedział niezrozumiałymi pomrukami.
Po długiej chwili Erykowi udało się dowiedzieć co nieco o bitwie i stratach. Zginęli
Val i Eldenor.
I Terenil; Eryk rozpoznał go z opisu Dana. Zdołał też domyślić się, w jaki sposób
książę zginął.
Wtedy sam zaczął płakać.
Dan wydawał się tego nie zauważać.
–Chwilę przedtem jedna z tych rzeczy przeszła obok faceta ubranego na czarno i
niemal nas dopadła. W każdym razie, porwała mój płaszcz. – Mówiąc to, odwrócił się
na tyle, że Eryk mógł dostrzec rozerwany rękaw marynarki. – Allie rozbiła swoje
Casio na jej głowie. To za dużo. Nigdy więcej.
Kiedy odwrócił się twarzą do Eryka, ten zauważył zbielałe powieki i rozmyte
tęczówki. Dan, nieustraszony Dan, niemal oszalał z przerażenia. „Jeżeli wyjdzie stąd
w takim stanie, policja zatrzyma go natychmiast, a wtedy Dan trafi do miejsca, gdzie
słońce nie świeci.
Może uda mi się temu zaradzić.” Eryk skoncentrował się i przywołał z pamięci
melodię starej irlandzkiej kołysanki Październikowe wiatry, po czym sięgnął po Dana i
otulił go muzyką.
Kiedy znów otworzył oczy, Dan stał z głupawym uśmieszkiem na twarzy i zmąconym
spojrzeniem. Na ruch Eryka oprzytomniał nieco, choć jego oczy nadal patrzyły nieco
błędnie.
–Cześć, Banyon, kopę lat. Czy ty… zresztą, w porządku.
–Co w porządku? – spytał Eryk spokojnie.
–Rozwiązaliśmy zespół. – Dan potrząsnął głową. – Allie ma pracę, Beth nie ma czasu
w… każdym razie nie tyle, żeby wyciągnąć nas z Dziury.
Eryk wzruszył ramionami, czując chłód w sercu na dźwięk imienia Beth.
–Tak bywa.
–Właśnie. Cieszę się, że cię spotkałem. Cóż, do zobaczenia! – Dan wyszedł
sprężystym krokiem, znów beztroski. „Cześć, Dan. Do zobaczenia za kilka lat” – Eryk
westchnął i przyczesał mokre włosy. „Gdybym sam sobie mógł zaaplikować
zapomnienie, które podarowałem tobie…” Miał w kieszeni tyle drobnych, że starczyło
mu na drogę do dworca Greyhound. „Dokąd bym pojechał, gdybym miał wybór?” –
zastanowił się, patrząc na tłumy przewalające się po zalanych słońcem ulicach. „San
Francisco. Potrzebuję około pięćdziesięciu dolarów plus pieniądze na jedzenie,
ubranie i szczoteczkę do zębów. Powiedzmy – sto. Jedyny sposób zaś, w jaki mogę
je zarobić…
Właściwie, dlaczego nie.” Usadowił się na rogu ulicy, by policja nie oskarżyła go o
blokowanie ruchu i postawił przed sobą otwarty futerał. „No dobrze, świecie. Bard
Eryk potrzebuje sto dolarów. Zobaczymy, czy pozwolisz mu je zarobić.” Magia wciąż
wirowała wokół, czuł ją; potężna magia. „Jednak nie będę się bawił umysłami
słuchaczy; dam im po prostu najpiękniejszą muzykę, jaką słyszeli.
Tylko nic celtyckiego.” Zamknął oczy i zaczął od andyjskiej melodii
spopularyzowanej przez Simona – El condor pasa. Molowa tonacja najlepiej
oddawała jego poczucie osamotnienia i smutek. Potem przeszedł do klasyki:
Czajkowski, Liadow, wszyscy melancholijni Rosjanie. Czuł wokół siebie gromadzący
się tłumek, czuł podziw słuchaczy. Po półgodzinie zakończył Żabią galiardą.
Nadszedł czas pożegnania,
Choć żal rozrywa serce.
Nic mi ciebie nie zastąpi,
Lecz stracona miłość nie powróci.
Eryk poczuł łzy napływające do oczu; siłą woli powstrzymał je, by nie popłynęły.
Chociaż żegnam cię na zawsze
I zostawiam ci radość,
Jeśli nawet śmierć nas rozłączy,
Moja miłość nie zginie.
Kiedy skończył, przetarł oczy i spojrzał w dół – w futerale zebrało się już około
pięćdziesięciu dolarów. „Jeszcze jedna próba.
Może… może chociaż jedna celtycka melodia.” Znów zamknął oczy i zaczął
Pożegnanie O’Carolana z muzyką. „Melodia, którą stary Turlough zagrał swojej
ukochanej, pani McDermont Roe, kiedy wrócił do domu, by umrzeć.” Gdy ucichła
ostatnia nuta, Eryk otworzył oczy akurat na czas, by ujrzeć mężczyznę w ciemnym
garniturze podnoszącego się znad futerału. Oczy mężczyzny lśniły; mimo że
odwrócił twarz i szybko odszedł, Eryk dojrzał łzy spływające po policzkach.
Na wierzchu kupki monet leżał pięćdziesięciodolarowy banknot.
Eryk wpatrzył się w niego, a potem przeniósł spojrzenie na plecy oddalającego się
mężczyzny. „Ciekawe, czy gdybym sprawdził numer serii…
Nie. Niech tak zostanie. Dziękuję, przyjacielu, kimkolwiek lub czymkolwiek jesteś.”
Godzinę później Eryk siedział na ławce na dworcu autobusowym z biletem w kieszeni
i plecakiem na plecach. Teraz naprawdę miał na sobie jasne dżinsy i czystą koszulę;
fantazyjny kostium z Faerie leżał starannie złożony na dnie plecaka, obok bielizny,
szczoteczki do zębów i ręcznika. Jedynie butów nie zmienił; nie mógł się na to
zdobyć. „Terenilu, przykro mi. Żałuję, że miałem o tobie złe zdanie. Byłeś o wiele
lepszym człowiekiem niż ja.
Mimo że nie byłeś człowiekiem.”
Poczekalnia była niemal pusta.
Jak życie Eryka. „I co teraz?” – spytał sam siebie. „Jadę do San Francisco i
spróbuję tam szczęścia. Może uda mi się przebiedować do czasu teksaskiego Faire.
Po tak długim czasie może zapomnieli już, jakiego idiotę z siebie zrobiłem.” Zamknął
oczy, żeby nie widzieć posępnego, obskurnego otoczenia. „Śmieszne, opowieści
nigdy nie wspominają, co się dzieje z przyjacielem głównego bohatera. Książę i
księżniczka żyli długo i szczęśliwie, zaś sir Joe odszedł, aby założyć własny
interes?” Oczy go piekły. „Raczej po to, by umrzeć w jakimś rynsztoku z powodu
złamanego serca.” Jak dotąd uczucie, że poświęca się dla przyjaciół, pozwalało mu
nie rozkleić się do końca, lecz teraz przestało już wystarczać. „Boże, jak mi ich
brakuje. Jeśli to nie złamane serce… …to w każdym razie świetna imitacja.
Co, do licha, mam teraz zrobić ze swoim życiem?” Coś ciepłego i mokrego spłynęło
spod powieki w dół policzka; wytarł to wierzchem dłoni, zanim ktokolwiek zauważył.
„Mogę jedynie przestać wtrącać się w ich życie; odjechać tak daleko, żeby nie zdołali
mnie odnaleźć i mogli skoncentrować się na sobie nawzajem.” Prawe oko też zaczęło
przeciekać; Eryk pociągnął nosem, po czym zaczął gwałtownie trzeć oczy i nos,
jakby miał nagły atak kataru siennego. „Do cholery, Banyon, zachowuj się raz jak
dorosły.” Nagle poczuł, że po obu stronach ktoś siada. Oznaczało to zwykle wstęp
do napaści chuligańskiej.
Nad zranionymi uczuciami górę wziął instynkt samozachowawczy; Eryk ostrożnie
uchylił powieki, by ocenić zamiary domniemanych napastników. „Cholera, tego mi
tylko…” – Eryk? – odezwał się cicho Kory, patrząc na niego z troską. Eryk oniemiał.
Po głowie tłukła mu się tylko jedna myśl: „On ciągle ma moje ubranie!” – Cześć, Clint
– odezwał się głos z drugiej strony; Eryk odwrócił się. Oczywiście, Beth.
–Odjechałeś w stronę zachodzącego słońca? – spytała spokojnie.
–Taak – odpowiedział po długiej chwili milczenia. – Chyba wydawało mi się, że tak
będzie lepiej.
–Myślałem – powiedział karcąco Kory – że zastanowisz się nad tym, jak twoje
postępowanie wpłynie na innych, zanim cokolwiek zrobisz.
–Tak, ale…
–Nie pomyślałeś o tym, jak my się będziemy czuli, kiedy znikniesz?
–Cóż, ja…
–Czuliśmy się – wytłumaczył Kory – okropnie. Opuszczeni, bezradni i samotni.
–Tak – zająknął się Eryk – ale…
–Czuliśmy się paskudnie, Banyon – dodała Beth. – Mieliśmy nadzieję, że wreszcie
wszystko zaczęło się układać, lecz kiedy rozejrzeliśmy się wokół, zobaczyliśmy puste
miejsce po Eryku. A Eryka nie było.
–Ale…
–Cóż za błyskotliwość – powiedziała Beth do Korendila.
–Szczerze mówiąc, nie daliśmy mu szansy powiedzieć czegokolwiek, kochana.
„Właśnie, zostawcie mnie samego i upewnijcie się, że o tym wiem! Cholera, pozwalaj
sobie jeszcze, ty kudłaty bubku!” – Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju?! –
krzyknął; wszyscy obecni odwrócili się w jego stronę. – Macie, co chcieliście! Magia
wróciła, elfy są bezpieczne – dostaliście wszystko, co wam obiecałem! I macie
siebie…
Nie zdołał powiedzieć nic więcej; zerwał się z ławki i stanął tyłem do nich, ciasno
splatając ręce na piersi, by nie wyrzucić z siebie całej rozpaczy i bólu.
–Macie swoje miejsce; macie co robić – Beth pracuje, Kory, ty zostałeś bohaterem,
pewnie zajmiesz miejsce księcia. Dostaliście wszystko, o czym moglibyście marzyć.
–Wcale nie, Eryku – odparł Korendil spoza jego pleców i położył mu ręce na
ramionach. – Naprawdę. Nie bez ciebie. Eryku, kochamy cię.
Brykowi odebrało mowę i zdolność myślenia. „Co takiego?” – Mnie? – zająknął się.
– Kochacie?
Poczuł na swoich ramionach drugą parę rąk, które odwróciły go, by spojrzał
przyjaciołom w oczy. Jak zwykle utonął w szmaragdowym spojrzeniu Korendila.
–Eryku…
Zajrzyj w moje serce. Kocham cię nie mniej niż Beth. I ona kocha cię nie mniej niż
mnie. Nie więcej i nie mniej.
Ostatnim wysiłkiem Eryk spróbował zmusić swój umysł do pracy.
–Kory usiłuje powiedzieć, że według niego mogłoby się między nami ułożyć;
moglibyśmy stworzyć trio – dopowiedziała Beth z półuśmiechem. – Zgadzam się z
nim.
Eryk zacisnął pięści, usiłując dojść do jakichś wniosków. Spojrzał na Beth, na
Korendila i znów na Beth. „Kocham ją.
I – Boże – mogę to wreszcie przyznać, kocham go.
Tak jak powiedział Kory: nie mniej i nie więcej.
Jak, do licha, mam sobie z tym poradzić?” Otworzył usta, aby zaprzeczyć – lecz
zamiast tego zapytał ochrypłym szeptem:
–Czy… czy to może się udać?
Oczy Korendila błyszczały.
–Nie wiemy, póki nie spróbujemy, prawda?
–Ostatnio nauczyliśmy się paru rzeczy – dodała Beth. – Włączając najtrudniejsze –
jak przyznać się do popełnionego błędu i wziąć na siebie odpowiedzialność. –
Mówiąc to, jeszcze przez trzy sekundy była poważna, po czym uśmiechnęła się. –
Pod jednym warunkiem: przez najbliższy miesiąc nie wolno ci nikogo przepraszać,
Banyon. Więc jak będzie?
Eryk otworzył usta i zamknął je, po czym znów je otworzył. Rozejrzał się w
poszukiwaniu odpowiedzi.
Odnalazł ją w ich oczach.
–Ja… ja też was kocham – wyszeptał.
Znów stał się częścią owego magicznego potrójnego uścisku. Łzy napłynęły mu do
oczu, lecz tym razem nie próbował ich powstrzymywać. „Nie walczy się ze łzami,
kiedy jest się szczęśliwym. Boże, jeśli to sen, nie pozwól mi się obudzić.” Wreszcie
Beth zachichotała, przerywając podniosły nastrój.
–Co cię tak śmieszy? – zapytał.
–Bez zbroi jest jednak o wiele lepiej.
Korendil zaśmiał się; zawtórował mu Eryk, uwalniając ramię na chwilę, żeby wytrzeć
oczy.
–W takim razie, Banyon, dokąd jedziemy? – Beth rozluźniła uścisk na tyle, żeby
mogli patrzeć sobie nawzajem w oczy bez obawy trwałego zeza.
–Myślałem o San Francisco – powiedział powoli Eryk. – Ale ty masz przecież pracę
i…
Beth potrząsnęła głową.
–Już nie. Omal nas nie aresztowano w parku. Chyba podejrzewają mnie o produkcję
narkotyków, czy coś w tym rodzaju, w dodatku jeszcze o zamordowanie Phila.
–Co takiego? – Eryk osłupiał. – Czy nie możesz im wyjaśnić… to znaczy… hm.
–Właśnie. – Beth wzruszyła ramionami. – Chyba przez jakiś czas życie ulicznego
grajka może mi wyjść na zdrowie. Nie sądzę, by spodobało mi się w więzieniu. Mam
kłopoty z zamkniętymi pomieszczeniami. – Ucichła na moment, po czym uśmiechnęła
się lekko do Korendila. – W takim razie, może znasz kogoś w San Francisco?
–Mam dalekiego kuzyna.
–Czy to elf albo…
Kory skrzywił się groźnie.
–Dokończ to zdanie, Beth Kentraine, a gorzko pożałujesz.
Beth zrobiła zdumioną minę.
–Bogowie, to zwierciadło powagi wyrobiło w sobie poczucie humoru! – Podniosła
brwi. – Chciałam tylko zapytać, czy ten kuzyn ma cokolwiek wspólnego z ludźmi.
Jeśli tak, może nam się przydać. Słyszałam, że można tam utrzymać się z grania na
ulicach, ale nigdy nic nie wiadomo.
Eryk wyobraził sobie całą ich trójkę grającą i mieszkającą razem – i uznał, że brzmi
to wspaniale.
Doskonale.
Objął przyjaciół silniej – oni też odpowiedzieli uściskiem. „Nie, nie mam zamiaru
kiedykolwiek się zbudzić.” – W takim razie jedziemy – powiedział. – Jeśli się
zgadzacie. Tylko Kory…
–Tak? – odrzekł elf zadowolony.
–Czy mógłbyś oddać mi wreszcie moje ubranie?
This file was created with BookDesigner program
bookdesigner@the-ebook.org
2010-12-30
LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/