Andrzejak Karolina Castus Ignis i nawiedzający sny(1)

background image

Karolina Andrzejak

CASTUS IGNIS

I NAWIEDZAJĄCY SNY

background image

Hierarchia chórów anielskich według św. Tomasza z Akwinu
1. Serafiny
2. Cherubiny
3. Trony
4. Panowania
5. Cnoty
6. Potęgi
7. Księstwa
8. Archaniołowie
9. Aniołowie

background image

Co, jeśli anioły nie mają skrzydeł?

Co, jeśli w swych gładkich,

czułych dłoniach dzierżą miecze?

Miecze zbroczone krwią…

background image

Karolina Andrzejak

Castus Ignis i nawiedzający sny

© Karolina Andrzejak 2011

© Warszawska Firma Wydawnicza s.c. 2011

Warszawa 2011

ISBN 978-83-61748-33-5

Redakcja i korekta

Beata Kaczmarczyk

Skład i łamanie

Jacek Antoniuk

Projekt okładki

Adam Majewski

Wydawca

Warszawska Firma Wydawnicza s.c.

ul. Chmielna 11/13

00-021 Warszawa

www.wfw.com.pl

Druk

Fabryka Druku Sp. z o.o.

ul. Staniewicka 18

03-310 Warszawa

www.fabrykadruku.pl

background image

Książkę tę dedykuję mojej mamie Irenie za wiarę

oraz mamie Elżbiecie za wsparcie

background image
background image

7

Przyjazd

Terminal przylotów pełen był zniecierpliwionych i zmęczonych pasaże-
rów. Z zainteresowaniem śledziłem podróżnych szukających w tłumie
znajomych twarzy swoich krewnych. Najbardziej lubiłem ten moment,
gdy członkowie rozdzielonych rodzin padali sobie w ramiona. Na każ-
dym lotnisku świata powitania wyglądały tak samo. Stęsknieni ludzie
obejmowali swoich rodziców, dzieci lub partnerów z nadzieją, że ten
prosty gest przegoni cierpienie spowodowane długą rozłąką. Bez wzglę-
du na kolor skóry czy wyznanie, tęsknota boli tak samo.

Zdusiłem w sobie narastające uczucie goryczy i z westchnieniem

spojrzałem na zegarek. Człowiek, który miał mnie odebrać, spóźniał
się już dwadzieścia minut. Co za brak profesjonalizmu. Kręcąc gło-
wą, spojrzałem na tablicę informacyjną. Za dziesięć minut startuje
samolot do Berlina. Za dwadzieścia minut do Londynu.

Oddałbym wszystkie papierosy świata za możliwość znalezie-

nia się na pokładzie jednego z nich. Niestety, wylądowałem tutaj.
W Polsce. Kraju konserwowych ogórków, ksenofobów i marnej
pogody. W kraju moich przodków. Mogłem potraktować tę wy-
cieczkę jako powrót do korzeni, ale jakoś brakowało mi entuzja-
zmu. Przez skórę czułem pospolitość i szarugę tej części świata.
Miałem ogromną nadzieję, że te kilka tygodni, które przyjdzie mi
tu spędzić, minie szybko, niemal niezauważalnie.

Zastanawiałem się nad kolejnym negatywnym epitetem, który

mógłbym dopasować do tego miejsca, gdy stanął przede mną obcy
mężczyzna.

background image

8

– Pan Adam Sanders? – zapytał, odsłaniając w uśmiechu sze-

rokie białe zęby.

Kiwnąłem głową, patrząc na jego ogromną postać. Z pewno-

ścią ważył grubo ponad sto kilogramów. Poliestrowa koszulka
z trudem opinała potężną klatkę piersiową. W gładko ogolonej
głowie odbijało się lotniskowe oświetlenie. Jego prawe oko miało
kolor ciemnego brązu, a lewe szarego błękitu. Różnica była bar-
dzo wyraźna, przez co twarz mężczyzny – toporna i oszpecona
bliznami po przebytej ospie – sprawiała wrażenie zbitki dwóch
niepasujących do siebie połówek.

W geście przywitania nieznajomy wyciągnął w moją stronę

szeroką, spracowaną dłoń. Na jej wierzchu, między kciukiem
a palcem wskazującym wytatuowany był symbol anioła. Znak,
w cieniu którego przyszedłem na świat, i w cieniu którego przyj-
dzie mi umrzeć.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedział. – Problemy technicz-

ne, nie mogłem... eee... odpalić auta... Janusz Borkowski jestem. Nie
ma pan ze sobą bagażu? Cholera… pewnie nie mówisz po polsku.

Obserwowałem, jak zażenowany drapie się w głowę. Po chwili

zastanowienia zaczął powtarzać swoją wypowiedź po angielsku.
Szło mu bardzo opornie. Pojedyncze słowa poprzedzały długie
pauzy i westchnienia. Uznałem, że warto oszczędzić mu tych mę-
czarni.

– Spokojnie. Mam tylko podręczny bagaż i całkiem dobrze

rozumiem język polski.

– No i całe szczęście. – Odetchnął z wyraźną ulgą.
– Mój dziadek był Polakiem – wyjaśniłem. – Nauczył języka

moją matkę, która później uczyła mnie i mojego brata. Znajomość

background image

9

angielskiego, jak widać, nie bywa gwarancją skutecznej komuni-
kacji. Przynajmniej tutaj.

Ta złośliwa uwaga nie zrobiła na nim większego wrażenia.
– Zaparkowałem naprzeciwko terminalu.
Kiwnąłem głową i ruszyliśmy do wyjścia. Po kilku minutach

zatrzymaliśmy się przed starym mercedesem barwy zgniłego jabł-
ka. Spojrzałem zdegustowany na ten wehikuł czasu.

– Ważne, że jeździ. – Dostrzegł mój niesmak i szarpnięciem

otworzył drzwi.

Wnętrze samochodu śmierdziało stęchlizną, a dywanik pod-

łogowy po stronie pasażera obsypany był piachem. Ziewnąłem
zmęczony i rozsiadłem się w fotelu.

– No to gdzie jedziemy, panie Sanders? – zapytał.
– Do hotelu. Nie mam dziś siły na poszukiwania.
Przekręcił kluczyk w stacyjce. Po paru chwilach heroicznej

walki silnik wreszcie zaskoczył.

– Proszę mi mówić Adam. Czuje się idiotycznie, kiedy słyszę

„pan”.

– No tak. – Zaśmiał się pogodnie. – No to fajno. Strasznie byłem

zdziwiony, kiedy zadzwoniliście do mnie z Dubaju. W Warszawie
mieszka kilku innych zaprzysiężonych członków Organizacji i nie
sądziłem, że padnie na mnie. Od ostatniej wizyty Widzącego w tej
części Europy minęło chyba sporo czasu.

– Jakieś trzydzieści pięć lat.
– Trochę tutaj inaczej niż u Arabów, co?
– Tutaj jest zdecydowanie gorzej.
Chrząknął zdezorientowany moją szorstką odpowiedzią.
– Jak długo potrwają poszukiwania w Warszawie?

background image

10

– Kilka tygodni, maksymalnie dwa miesiące.
– Kilka tygodni? – Uniósł znacząco brwi. – W Warszawie

mieszkają prawie dwa miliony ludzi. Kilka tygodni to bardzo
mało.

– Wystarczająco. Szczerze wątpię, żeby Zapałka była tutaj.
– Dlaczego?
Westchnąłem znudzony.
– Szukamy jej od ponad ośmiuset lat w losowo wybranych

miejscach. Jeden człowiek na tle sześciu miliardów. To jak szu-
kanie igły w stogu siana. Prawdopodobieństwo powodzenia jest
znikome. Większość Widzących szuka Zapałki w dużych aglo-
meracjach miejskich. Rzadko kiedy któryś z nas decyduje się na
podróż w dzikie zakątki świata, choć w sumie równie dobrze co
w Nowym Jorku, Zapałka może się urodzić w amazońskiej puszczy.
Na moje oko szukanie potrwa jeszcze kilka wieków. Kilka epok
i kilka pokoleń.

Odwróciłem głowę w stronę ulicy. Zawsze dziwił mnie widok buj-

nej roślinności w środku upalnego lata. Niezwykły widok dla kogoś,
kto dorastał w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Westchnąłem
głęboko na wspomnienie rodzinnego kraju.

Brakowało mi zapachu morza i piasku zawieszonego w powie-

trzu. Tęskniłem za futurystycznym Dubajem pędzącym w szeroko
rozwarte ramiona gospodarczego rozwoju. Przymknąłem powieki,
odtwarzając w myślach lazur wody zgromadzonej w Zatoce Per-
skiej. Dubaj, mój Dubaj. Jedyne miejsce, które mogłem nazwać
domem, było teraz tak daleko, że jego obraz zdawał się fikcją. Jak
nierealna kraina zamknięta na pojedynczej klatce filmowej.

– Jestem pewien, że ją znajdziemy – odparł Janusz.

background image

11

Jego podejście nie dziwiło mnie aż tak bardzo. Był zwykłym,

nieuzdolnionym członkiem Organizacji i nie pojmował ogromu
pracy, jaki w poszukiwania Zapałki wkładali Widzący. Jak przy-
stało na typowego zaprzysiężonego, płacił comiesięczne składki
i uczestniczył w zgromadzeniach, podczas których wysłuchiwał
wystąpień Przewodniczącego. Na tym jego obowiązki się kończyły.
Mój sposób życia wyglądał zupełnie inaczej.

– A skąd bierze się ta pewność?
– To proste. Nikt się jej tutaj nie spodziewa, a los uwielbia

zaskakiwać ludzi – stwierdził.

– Z tym się akurat zgodzę. Nie spodziewam się jej tutaj zupeł-

nie. – Ziewnąłem po raz drugi.

– Wiadomo przynajmniej, czy to kobieta, czy mężczyzna?
– Nie, i nie ma to dla nas znaczenia. – Przyjrzałem się jego silnym

przedramionom i podróbce roleksa na nadgarstku. Ten tandetny
styl wzbudził we mnie sympatię. Mężczyzna wydawał się zupełnym
przeciwieństwem osób, z którymi pracowałem wcześniej. Nie było
w nim chorego fanatyzmu. Wręcz przeciwnie, przepełniała go ciepła
nadzieja. Rzadkość wśród członków Organizacji.

– Czym się zajmujesz na co dzień? – zapytałem.
Parsknął rozbawiony.
– Lepiej było zapytać, czym się nie zajmuję. Ostatnio praco-

wałem w agencji ochroniarskiej. Wcześniej byłem wojskowym, ale
mała płaca, a gęba obita, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

– Tak jakby – mruknąłem.
– Zresztą kogo obchodzi to, co było kiedyś. Ważne, że od dzisiaj

pracuję dla ciebie! Czuję, że będzie dobrze. Znajdziemy Zapałkę
i dzięki nam świat stanie się lepszy. – Zaśmiał się radośnie.

background image

12

– Cóż za entuzjazm… – Spojrzałem posępnie na mijane przez

nas budynki. Ich poszarzały tynk zdawał się z trudem przylegać do
ścian.

W moim rodzinnym mieście ulice tonęły w bieli, tutaj kró-

lowała szarość i czerwień budek z chińszczyzną. Całe to miasto
przypominało nieforemną bryłę betonu. Ulice były brudne,
a budynki wzniesione bez koncepcji. Dubaj, choć ściśnięty twar-
dą pięścią ortodoksyjnego islamu, sprawiał wrażenie bardziej
wyzwolonego niż ta paskudna, zakompleksiona środkowoeu-
ropejska nora, która z zadyszką próbowała dogonić rozwinięty
Zachód.

– To nie entuzjazm tylko wiara. Co jak co, ale jako Widzą-

cy o wierze wiesz więcej niż przeciętny zjadacz chleba – rzucił
z przekąsem.

Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na oderwaną głowę lalki

Barbie wciśniętą w schowek przy drzwiach.

– Masz rodzinę? – zapytałem.
– Miałem. – Nieudolnie próbował zatuszować smutną barwę

głosu. – A ty?

– Wszyscy Widzący Organizacji to jedna rodzina.
– No tak... zapomniałem.
Z piskiem opon i w oparach spalin podjechaliśmy pod hotel.

Goście wchodzący do budynku obrzucili nas pogardliwym spoj-
rzeniem, jakby ten paskudny samochód burzył ich wyidealizowany
obraz rzeczywistości.

– Mam jutro przyjechać o jakiejś konkretnej godzinie?
– Tak. – Podrapałem się w głowę. – O ósmej rano. Powiedz mi

jeszcze, gdzie znajduje się największy węzeł komunikacyjny?

background image

13

Wskazał palcem betonowe rondo.
– To jest ścisłe centrum miasta. Dobre miejsce, by zacząć po-

szukiwania.

Z obojętnością przeciągnąłem spojrzeniem po chaotycznie

powywieszanych reklamach i rozkopanym chodniku.

–  Doskonale. Wolę szukać na otwartych przestrzeniach.

W centrach handlowych trudniej mi się skoncentrować.

Wyjąłem z portfela plik pieniędzy i wcisnąłem je do schow-

ka w desce rozdzielczej. Janusz wybałuszył oczy, które przybrały
kształt piłek do ping-ponga.

– Myślałam, że pieniądze dostanę ostatniego dnia pracy.
– To nie zapłata. Skołuj jakiś porządny samochód z wypo-

życzalni. No to na razie. – Siłowałem się przez kilka chwil z po-
rdzewiałą klamką.

– Na razie – odpowiedział niemrawo, wyraźnie urażony.
W recepcji odebrałem kartę wejściową do zarezerwowanego

wcześniej apartamentu. Hotel był całkiem znośny, a co ważniejsze
niemal pusty. Nie odbiegał od standardów, do których zdążyłem
się przyzwyczaić.

Zamknąłem za sobą drzwi apartamentu i oparłem głowę

o ich drewnianą powierzchnię. Odetchnąłem głośno i zama-
szystym ruchem ściągnąłem z siebie koszulkę, która opadła na
podłogę. Obszedłem pokój i włączyłem telewizor.

Nie lubiłem ciszy. Głos dziennikarza maskował samotność.

Przez chwilę bezmyślnie patrzyłem na mocno upudrowaną twarz
mężczyzny. Jego słowa do mnie nie docierały. Wszystkie zlewały
się w bezsensowny bełkot.

Nerwowo przeskoczyłem kilka kanałów, aż znalazłem program

background image

14

muzyczny dla nastolatków. Podkręciłem głośność do maksimum,
zdjąłem resztę ubrań i wszedłem do łazienki. Zostawiłem otwarte
drzwi, tak by wyraźniej słyszeć dudniącą melodię.

Z ulgą poczułem wodę spływającą po zesztywniałych plecach.

Oparłem dłonie o glazurę, którą wyłożono wnętrze kabiny, i zgod-
nie z przyzwyczajeniem posmakowałem wody.

Zawsze smakowała inaczej. W Stanach miała miękki wap-

niowy posmak. Afrykańska przesiąknięta była wonią rzecznego
piasku. Polska woda była żelazista i ciężka.

Zacząłem wspominać kraje, które ostatnio odwiedziłem. Licz-

ba była imponująca, co tylko spotęgowało uczucie wewnętrznego
wypalenia. Ciągle w drodze, bez szans na prowadzenie własnego
życia.

Usiłowałem przypomnieć sobie dzień, podczas którego od-

poczywałem, robiąc coś bez znaczenia, coś bez sensu... Pod przy-
mkniętymi powiekami błysnęło kilka obrazów, które na próżno
próbowałem przyporządkować do konkretnej daty. Od jakiegoś
czasu czułem narastającą rezygnację. Może podświadomie zwątpi-
łem w całą tę ideę ratowania świata? Może wszystko to, w co dotąd
wierzyłem, było kłamstwem, ułudą? Próbą zniewolenia?

Byłem tak zmęczony tym ciągłym szukaniem. Wyczerpany

tą cholerną nadzieją, która z dnia na dzień słabła, a wraz z nią
słabłem ja sam... Wszystko zależało od jednego człowieka, który
nie miał pojęcia, że już teraz jest dla mnie wszystkim. Człowieka,
który nieświadomie zaplanował całe moje życie. Od przeciętnego
początku do przewidywalnego końca.

Zalała mnie wściekłość, którą skutecznie stłumiło poczucie

obowiązku. Całe moje życie ułożono pod dyktando poszukiwań.

background image

Samo moje istnienie, sposób myślenia wywodziły się z potrzeby
odnalezienia człowieka, o którym pisano jeszcze przed narodzi-
nami Chrystusa.

Leżąc w łóżku, wsłuchiwałem się w dźwięk zegara. Monotonne

tykanie rozchodziło się po pokoju niczym kroki ciężkiego zwie-
rzęcia. Nie zmrużyłem oka. Z mieszanymi uczuciami powitałem
poranek. Od pięciu lat niemal każdy dzień zaczynał się podobnie.
W obcym mieście, stałem się obcym dla samego siebie.

background image

16

Uciekaj, póki możesz

Otaczała mnie ciemność. Uniosłam głowę, szukając nieba i zawie-
szonych na nim gwiazd. Na próżno. Miałam wrażenie, że stoję
gdzieś, gdzie nie istnieje czas, gdzie nie ma podziału na lądy i morza
ani na dzień i noc. Chcąc zrozumieć ten stan, moje myśli przy-
wołały prostokąt czystego płótna, niezapełnionego jeszcze wizją
artysty. Czekałam więc spokojnie, mając świadomość, że każda
mijająca sekunda mogła nie istnieć bądź trwać wieki.

Delikatne dotknięcie na policzkach wyrwało mnie z zamyśle-

nia. Moją skórę rozświetlił blask bijący z głębi ciała. W tym cie-
płym świetle dostrzegłam białe płatki, radośnie wirujące dokoła.
Czyżby był to śnieg? Jedna z białych drobin opadła na moje ramię.
Zaskoczona odkryłam swoją pomyłkę. Popiół. Biały i rozkosznie
ciepły. Światło, którego byłam źródłem, powoli zaczęło rozpraszać
wszechobecną czerń.

Moje bose stopy zanurzone były w ciekłym ogniu. Nie spra-

wiało mi to bólu. Wręcz przeciwnie. Receptory skóry uznały ten
stan za zupełnie naturalny. Spojrzałam na swoje dłonie, chcąc
się upewnić, że wciąż jestem człowiekiem. Pośrodku ich wnętrza
błyszczały małe iskry. Przyglądałam im się zaciekawiona. Zaczęły
kiełkować niczym nasiona, by po chwili zmienić się w dwa roz-
kwitłe płonące kwiaty.

Sygnał budzika zmącił gładką powierzchnię snu. Otworzyłam

oczy i poczekałam, aż przebudzę się cała, do końca. Wyciągnęłam
dłoń, by wyłączyć urządzenie wysyłające komunikat o kolejnym

background image

17

poranku. Niechętnie zsunęłam z ciała ciepłą pościel i dotknęłam
stopami podłogi. Przyjrzałam się swoim chudym kończynom,
zbierając w sobie siłę, by rozpocząć dzień. Z niewątpliwie nadludz-
kim wysiłkiem podeszłam do okna. Nie pamiętałam już poranków,
które witałabym wypoczęta.

Szarpnięciem odgarnęłam ciemnozieloną zasłonę. Białe świa-

tło błysnęło brutalnie, a drobiny kurzu zatańczyły wokół mojej
twarzy. Słońce było już wysoko, roztaczało po okolicy ostry, czerw-
cowy blask. Zdradzało każdą bruzdę w szarości blokowiska.

Patrzyłam bez celu w tę szarą masę, by po chwili odwrócić się

w stronę drzwi. Babcia, jeśli można było tak nazwać tę kobietę,
przygotowywała śniadanie. Zapach kawy rozpłynął się po miesz-
kaniu. Przypomniałam sobie o dzisiejszym zadaniu i konieczności
wyjścia na zewnątrz. Westchnęłam i sięgnęłam po ubranie. Wy-
chodząc z pokoju, nie spojrzałam w stronę kuchni. Nie chciałam
rozmawiać ze staruszką.

W łazience poczułam się bezpieczniej. Pomieszczenie było

małe, a większość przestrzeni wypełniała wielka terma na wodę.
Spojrzałam w lekko przekrzywione lustro, niedbale przymoco-
wane do ściany. Widząc swoją twarz, po raz kolejny próbowałam
zaakceptować świat, w którym się znalazłam. Świat zupełnie inny
niż ten, w jakim żyłam rok temu. Pasma moich czarnych włosów
zwisały smętnie, bez energii, jakby odczytywały mój ponury na-
strój. Obraz przeszłości wrócił, kłując w serce.

Czerwona łuna rozświetlająca noc i tumany dymu wpełzające

między drzewa niczym palce piekielnego monstrum. Pamięta-
łam wszystko. Drażniący nozdrza zapach spalenizny. Nieopisany
huk wypływający z ognia. Moje bose stopy i czarne od sadzy

background image

18

dłonie. Strzępki popalonej piżamy łopoczące na wietrze niczym
proporzec.

I ja. Wpatrzona w grzywy falujących płomieni. Naelektryzo-

wana mocą, pełna niezrozumiałej euforii. Czyjeś ręce odciąga-
jące mnie od ognia. Czyjś krzyk przepełniony paniką. Krwista
czerwień uniformu ratownika medycznego, a później samotność.
Nieopisana, bezgraniczna samotność.

Zapach spalenizny zagnieździł się w moim mózgu niczym

nowotwór. Przyklękłam nad sedesem, wydalając z ciała mizerną
zawartość żołądka. Minęło kilka chwil, zanim wróciłam do rów-
nowagi.

Po wysuszeniu włosów i włożeniu ubrania wyjrzałam z łazien-

ki. Rozglądałam się przez chwilę niczym przestraszone zwierzę.
Z ulgą zauważyłam, że kuchnia jest pusta. Pospiesznie ruszyłam
w stronę lodówki.

– Pamiętasz, że jedziesz na tę rozmowę o pracę?
Głos stojącej za mną staruszki był pełen dezaprobaty. Wes-

tchnęłam nerwowo zaniepokojona jej zainteresowaniem.

– Tak, pamiętam – odpowiedziałam.
– Na którą godzinę?
Odwróciłam się powoli. Babcia miała na sobie białą, staran-

nie wyprasowaną bluzkę i spódnicę do połowy łydki. Jej kostki
były wyraźnie opuchnięte.

– Na dziewiątą trzydzieści… babciu. – Ostatnie słowo ledwo

przeszło mi przez gardło.

Jej surowe spojrzenie emanowało złością i odrazą. Wszystkie

te emocje wymierzone były we mnie niczym ostrza noży. Bab-
cia przy każdej nadarzającej się okazji powtarzała, że wdałam się

background image

19

w swoją matkę. Że oprócz wyglądu odziedziczyłam po niej taki
sam złośliwy, samolubny charakter. Nie znosiłam tych porównań,
nie chciałam być taka jak matka.

Pamiętam wieczór, kiedy widziałam ją po raz ostatni. Był sty-

czeń. Powiedziała, że wychodzi do sklepu. Nie zauważyłam dwóch
walizek stojących pod drzwiami wyjściowymi. Do tej pory nie
wiem, gdzie wyjechała. Bałam się zapytać ojca, który bardzo prze-
żył ich rozstanie. Rozwód i wszystko to, co dotyczyło matki, było
w naszej nielicznej rodzinie tematem tabu. Na moje nieszczęście,
dorastając, zaczęłam bardzo ją przypominać i mimowolnie stałam
się celem ataków ze strony babci, która w byłej synowej widziała
źródło wszystkich życiowych niepowodzeń syna.

Dzisiaj znowu czułam to, co prześladowało mnie od miesiąca.

Zgęstniałe, lepkie powietrze otaczało zgarbioną postać kobiety
niczym macki trującego bluszczu. Znałam to uczucie. Była to ta
sama aura zepsucia, która kiedyś pojawiła się wokół mojego ojca
i siostry. Upiorna zapowiedź tego, co miało niebawem nastąpić.
Tego, co już kiedyś rozbiło moje życie na kawałki. Wizytówka
zbliżającej się śmierci, która w przypadku babci miała nadejść
pod postacią choroby nowotworowej. Niemal czułam zapach mor-
derczych komórek namnażających się w jej organizmie, siejących
spustoszenie i ból.

– Wreszcie szukasz jakiegoś zajęcia. Nie mam już do ciebie

siły. – Głos miała skrzekliwy, pełen pogardy.

Znosiłam to jednak, bo bałam się samotności. Ta, niestety,

była mi pisana.

– Pójdę już, nie chcę się spóźnić. – Minęłam ją ostrożnie, sta-

rając się uniknąć kontaktu z chorym ciałem.

background image

20

Poranne powietrze nasycone było zapachem skoszonej trawy

i miejskiego smogu. Wspaniała woń dla mieszczucha takiego jak ja.
Spojrzałam w niebo, pozwalając, by promienie słońca pogłaskały
moją twarz. Odetchnęłam zrelaksowana, napawając się spokojem
poranka. Na przystanek szłam powoli, wpatrując się w chodnik
usłany niedopałkami papierosów. Szarość betonu była hipnoty-
zująca i przyjemnie monotonna.

Moją uwagę przyciągnął nieruchomy gołąb, który przycupnął

przy krawężniku. Jego czerwone oczy sprawiały wrażenie zapad-
niętych w głąb czaszki. Powietrze wokół zwierzęcia przybrało kolor
mętnej wody. Tylko ja widziałam tę zmianę. Nieliczni przechodnie
przemykali obok, ignorując zdychające zwierzę. Zatrzymałam się na
chwilę, obserwując postępujący proces śmierci. Niezwykły widok.

Niewielkim opierzonym ciałem wstrząsnął ledwo zauważalny

dreszcz. Oczy gołębia zapłonęły srebrzyście, jakby wewnątrz ma-
łej główki rozbłysła żarówka. Słaba ptasia pierś opadła bezradnie
w ciężkim westchnieniu, uwalniając resztki życiowej energii. Po-
łyskujące bielą życie uleciało ku górze jak dym wypalonej zapałki.
W martwych oczach nie było już światła, a nieporadne skrzydła
opadły na boki, przybierając kształt rozłożonych japońskich wa-
chlarzy.

Nachyliłam się ostrożnie, dziwnie zafascynowana. Była w tej

scenie dramaturgia i tajemnica, które pragnęłam poznać. Miałam
świadomość, że dziwne wizje to oznaka jakiegoś umysłowego za-
burzenia, ale z drugiej strony, czy wariat, który ma świadomość
swojego szaleństwa, nadal jest wariatem?

Bez względu na przyczynę wiedziałam, że skazano mnie na

życie o smaku psychotropów i pogodziłam się z tym.

background image

21

Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk rowerowego dzwonka.

Resztę drogi przebiegłam. Jazda metrem zajęłaby chwilę, ale
zdecydowałam się na autobus. Był początek wakacji, dlatego nie
martwiła mnie wizja kilometrowych korków. Zadowolona do-
strzegłam wysłużonego ikarusa czekającego na pętli. Jego silnik
odpalił, wyrzucając za siebie tuman ciemnych spalin. Stanęłam
wśród nielicznych pasażerów. Mimo pięknej pogody większość
posępnie spoglądała w okna. Po niespełna dwudziestu minutach
byłam na miejscu.

Rozejrzałam się po tętniącym życiem centrum. Pałac Kultury

i Nauki na tle letniego miasta wyglądał jak szary wycinek z ga-
zety wciśnięty między kolorowe zdjęcia. Mimo swojej brzydoty
wczepił się w otoczenie jak uporczywy kleszcz, który nie daje się
usunąć.

Patrzyłam na niego w zamyśleniu, dopóki nie poczułam spły-

wającej z nosa krwi.

Stałem pośród przechadzających się ludzi z przymkniętymi

oczami. Szukałem. Przez zamknięte powieki docierały do mnie
błyski energii przechodniów. Wczytywanie nie było łatwą sztuką,
ale po kilku latach treningu przychodziło z przyjemną lekkością.
Paradoksalnie było to możliwe tylko wtedy, gdy zamykałem oczy.

Po chwili pełnej żelaznego skupienia z ciemności wyłaniały się

szare majaki ludzkich ciał. Nie miały one dla mnie żadnej wartości.
Były powłokami, prymitywnymi naczyniami wykutymi z mięśni
i kości. O wiele cenniejsze było wypływające z nich światło. Ludzka
dusza, złożona z świetlistych błysków tworzyła unikalną mozaikę
życia. Niepowtarzalną i niezastąpioną.

background image

22

Sporadycznie miałem okazję wczytywać się w energię istot nie-

będących ludźmi. Za każdym razem wyczuwały one moje spojrzenie,
przystawały zaciekawione i obserwowały mnie przez krótką chwilę.
Jakkolwiek bym je nazwał, pochodziły z zupełnie innego świata, który
dla mnie miał pozostać zagadką, przynajmniej aż do śmierci.

Najczęściej na swojej drodze spotykałem upadłych. Zwykli

ludzie nazywali ich diabłami, czortami, złem wcielonym. Istniało
wiele słów określających tę samą istotę. Nazwy, wciśnięte w wąskie
ramy stereotypów i różnych religii, nie oddawały całej prawdy
na temat ich charakteru. Bez wątpienia jednak istoty te były złe,
cokolwiek to znaczyło…

Zadziwiające było to, z jaką swobodą poruszały się w ludz-

kim świecie. W jednej chwili spoglądałem na chłopca czytającego
japoński komiks, w drugiej patrzyłem na postać spowitą czarną
zgęstniałą energią, mieniącą się niczym plama oleju w słońcu.

Obserwowanie ich było równie przerażające, co fascynujące.

Im piękniejsza była ludzka powłoka, którą dany upadły przybierał,
tym potężniejsza i straszniejsza spowijała ją ciemność.

Anioły spotykałem znacznie rzadziej. Ich blask – miękki i deli-

katny niczym płomień świecy – przeszywał na wskroś moje serce,
łagodził ból egzystencji, uspokajał sztorm osamotnienia, w którym
tonąłem od dwudziestu pięciu lat.

Nigdy nie zapomnę uśmiechu, jaki posłał mi anioł podróżujący

paryskim metrem pod postacią niedołężnej kobiety. Był to grymas,
jaki gości na twarzy osoby pogodzonej z porażką, śmiertelną cho-
robą bądź nieodwracalną stratą. Uśmiech pełen smutku.

Z żadną z tych istot nigdy nie rozmawiałem. Istniały dwa po-

wody, dla których tego nie robiłem. Po pierwsze, był to rozkaz

background image

23

samego Przewodniczącego Organizacji. Nasza szlachetna, święta
misja musiała pozostać tajemnicą. Po drugie, bałem się tak bez-
pośredniego kontaktu z czymś, czego do końca nie pojmowałem,
mimo że tak wiele czasu poświęcałem na studiowanie Pisma Świę-
tego, Koranu i Tory.

Upadli byli groźni i kto wie, jak taka rozmowa mogłaby się

dla mnie skończyć. W przypadku aniołów odczuwałem wstyd.
Onieśmielało mnie ich spojrzenie przepełnione nieskończonym
dobrem. Po czymś takim trudno było zaakceptować siebie jako
człowieka – niedoskonałego i pełnego wad.

Dzisiaj z męczącą wręcz uwagą starałem się nie przeoczyć

żadnej anomalii. Szare ciała otoczone tęczowymi barwami mi-
jały mnie obojętnie, nieświadome mojej ingerencji. Zachłannie
zgłębiałem się w przepływającą esencję, gdy niespodziewanie po-
czułem palące ciepło. Z zamkniętymi oczami zwróciłem twarz
w kierunku źródła energii.

Moc magnetyzmu, z jakim mnie przyciągnęło, sprawiła, że

zgromadzone w płucach powietrze uleciało w ciągu mikrosekundy.
Zachwiałem się na nogach jak nieporadny starzec. Szary człeko-
kształtny cień otaczała energia pełna ognia. Nigdy nie widziałem
podobnej mocy.

Wczytałem się głębiej, nie wierząc własnemu szczęściu. Palące

pieczenie rozbiegło się po skórze całej twarzy. Zupełnie jakbym
stał pośrodku burzy piaskowej. Gdyby nie stojący za mną Janusz,
który chwycił mnie pod ramię, upadłbym na kolana. Oszołomio-
ny, otworzyłem oczy, lokalizując człowieka, którego miałem nigdy
nie znaleźć. Dziewczyna. Wyglądała na niespełna dwadzieścia lat.
Miała na sobie brzydką granatową spódnicę i niewyprasowaną

background image

24

białą koszulę. Jej drobną, z pozoru zwyczajną twarz otaczała burza
pofalowanych czarnych włosów. Poniżej prawego oka, na środku
policzka miała mały pieprzyk, który zakłócał harmonijną bladość
cery. Uważny obserwator wyczytałby z jej twarzy łagodne usposo-
bienie i skłonność do melancholii.

Nie mogłem uwierzyć, że stoi tak blisko i jest tak nieświa-

doma swojej niepowtarzalności. Magia jej duszy niemal prze-
świtywała przez białą skórę, nadając całej jej postaci wygląd
złotego witraża.

Patrzyłem, jak szuka czegoś w torebce, przyciskając wierzch

dłoni do twarzy. Wydobytą chusteczkę higieniczną przycisnęła
do nosa, tamując obfite krwawienie.

Odważyłem się postawić pierwszy krok w jej kierunku. Ręce

i kolana trzęsły mi się z przejęcia. Niemożliwe, niemożliwe, po-
wtarzałem w myślach.

Na mój widok w jej szarych oczach błysnął niepokój. W tej

jednej chwili, gdy nasze spojrzenia się spotkały, wszystko inne
przestało mieć znaczenie.

Otaczający nas ludzie zamarli w pół kroku. Ucichł szum ru-

chliwej ulicy. Targana niespokojnym wiatrem foliowa torba zawisła
w powietrzu. Barwy kiczowatych billboardów zbladły, jakby cały
ich kolor skupił się na dziewczynie. Tak zwyczajna, w brzydkim
ubraniu, stała się dla mnie wszystkim.

Moje serce dudniło coraz szybciej i szybciej napędzane ad-

renaliną.

Wszystkie moje obawy, rezygnację i zmęczenie zmiażdżyła naj-

zwyklejsza w świecie satysfakcja. To ja ją odnalazłem. Najmłodszy
z Widzących. Chłonąłem widok jej zdziwionej twarzy.

background image

25

Była niczym zagubiony płomień pośród oceanu ciemności.

Niewpasowany kawałek układanki. Szedłem jak zauroczona ćma
na spotkanie upragnionego ognia. Gdzieś w głębi mojej samotności
zakiełkowało ziarno uczucia i widziałem, że już nigdy nie zdołam
go wyrwać ze swojego wnętrza.

Szli w moją stronę. Ten groźniejszy wyglądał na grubo ponad

trzydzieści lat. Miał niedźwiedzią posturę, starannie ogoloną głowę
i upiorne, różnokolorowe oczy. Przypominał ochroniarza pilnują-
cego zdziczałych kiboli na ligowych meczach piłki nożnej.

Młodszy z dwójki miał niedbale ostrzyżone, naturalnie popie-

late włosy. Jego szyję tuż pod prawym policzkiem zdobił czarny
tatuaż. Ostre, na pozór europejskie rysy twarzy skrywały ślad
egzotyki, a złotobrązowa karnacja intrygująco kontrastowała z ko-
lorem włosów. Nie wyglądał na bandytę, ale coś w sposobie, w jaki
układał usta, napawało mnie lękiem, a ciemne oczy zdradzały
bezwzględny charakter.

Powoli i niezdarnie postawiłam kilka kroków do tyłu. Chło-

pak zaczerpnął gwałtownie powietrza, zdając sobie sprawę, że
zamierzam uciekać. Ten większy przechylił głowę jak drapieżnik
oceniający swoją ofiarę.

Nie czekając na rozwój sytuacji, zerwałam się do biegu. Młod-

szy bez zastanowienia ruszył za mną. Dawałam z siebie wszystko,
wyciągając nogi tak daleko, jak tylko umożliwiało mi to moje ciało.
Minęłam przystanek autobusowy, na którym wysiadłam, i do-
biegłam do ruchliwego ronda. Chłopak z pewnością był szybszy,
ale przechodnie krążący po centrum uniemożliwiali mu zmniej-
szenie dystansu. Odwróciwszy się przez ramię, zobaczyłam jak

background image

26

potrąca mężczyznę czytającego gazetę i w ostatniej chwili wymija
pędzącego rowerzystę. Zbiegłam po schodach do przejścia pod-
ziemnego.

Biegnąc obok prowizorycznych sklepików i barwnie oświe-

tlonych salonów gier, niezgrabnie wymijałam stojących na mojej
drodze ludzi. Przeklinałam w duchu śliskie podeszwy kupionych
na wyprzedaży butów. Ze zmęczenia wirowało mi w głowie, ale
nie mogłam przystanąć. Niemal czułam na plecach oddech nie-
znajomego. Wbiegłam w grupę osób stojący przed bramkami do
metra i łokciami zaczęłam torować sobie drogę.

– Jest kolejka, do cholery! – krzyknął ktoś zirytowany.
Drżącą dłonią wepchnęłam bilet do czytnika. Miałam wra-

żenie, że minęły wieki, zanim zwolniła się blokada bramki. Zbie-
gając na peron, usłyszałam świst podjeżdżającego pociągu. Wci-
snęłam się między pasażerów, dysząc ciężko. Ludzie byli upchani
niczym sardynki, dlatego stałam tuż przy drzwiach. Czekałam
na sygnał oznaczający odjazd. Ze stresu i wysiłku zrobiło mi się
niedobrze.

Niespodziewanie czyjaś dłoń zacisnęła się na moim ramieniu

w żelaznym uchwycie. Ktoś brutalnie pociągnął mnie w stronę
peronu. Otworzyłam szeroko oczy i pisnęłam histerycznie. Szuka-
jąc ratunku, chwyciłam metalowy uchwyt. Ludzie stojący dokoła
patrzyli na mnie zdezorientowani.

Jakaś kobieta zaczęła okładać gazetą trzymającą mnie dłoń. Na

sygnał zatrzaskujących się drzwi napastnik cofnął rękę, zrywając
z ramienia moją torebkę. Spojrzałam na niego przez dzielącą nas
szybę. Gwałtownie, ze złością uderzył w nią pięścią. Na ten gest
skuliłam się przerażona. Pociąg ruszył powoli, a nieznajomy zrobił

background image

jeszcze kilka kroków, by nie stracić mnie z oczu. Wpatrując się we
mnie maniakalnie, wyciągnął ku górze palec i wskazał nim moją
twarz. Pociąg zaczął go wyprzedać. Po chwili za szybą migała
jedynie ciemność tunelu.

– Chuligan! – krzyknęła kobieta, która mi pomogła. – Powinna

pani iść na policję. Ukradł pani torebkę! Nawet o tej porze nie
można czuć się bezpiecznie! Skandal.

Incydent zaczęli komentować niemal wszyscy pasażerowie

wagonu. Nie wsłuchiwałam się w sens ich wypowiedzi. Odwró-
ciłam się do mroku migającego za drzwiami pędzącego wagonu.
W głowie miałam spojrzenie chłopaka. Był wściekły, że pozwolił
mi uciec. Czym go sprowokowałam? Przecież byłam nikim.

Objęłam odruchowo własne ramiona, chcąc pocieszyć samą

siebie. W tej chwili beznadzieja mojego życia wydała mi się bardziej
nieznośna niż dotychczas.

background image

28

Śmierć jak kobieta

– bywa zmienna

Cały następny tydzień spędziłam w domu. Dni, które obserwowa-
łam z okna, mijały szybko, pełne gorącego powietrza i słońca. Noce
były długie, ale sny… Sny były niezwykłe. Tak odmienne od tych,
do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Pełne niewidzialnej
obecności kogoś, kogo nie mogłam zobaczyć, a kogo czułam za
każdym razem, gdy zamykałam oczy.

Nigdy nie zapomnę nocy będącej początkiem tych zmian. Tkwi-

łam wbita w ogień niczym bezbronne, pogodzone ze swoim losem
polano. Niespodziewanie z nieba, które przecież miało nie istnieć,
zaczął padać deszcz. Był przeszywająco zimny, ale uspokajał moje
podświadome piekło. Woda zmyła resztki ognia ze skóry. Ktoś w tej
ciemności krążył dokoła mnie. Nie mogłam go, co prawda, dostrzec,
ale zdradzał go zapach. Przyzwyczajona do woni popiołu i spaleni-
zny od razu wychwyciłam świeżość mroźnego poranka.

Nie czułam się osaczona. Ten ktoś nie chciał mnie przestra-

szyć. Obje milczeliśmy, ale było to tylko złudzenie. Prowadziliśmy
bowiem bezsłowną rozmowę albo raczej ja opowiadałam mu o so-
bie. Co jakiś czas chłodna dłoń muskała kosmyki moich włosów
i spodziewałam się, że poczuję jej zimny dotyk także na ciele, lecz
nieznajomemu najwyraźniej brakowało odwagi.

W końcu oddalił się, zataczając wokół mojego ciała coraz

szersze kręgi. Przyjemna rześka woń traciła na intensywności, aż

background image

29

zniknęła, pozostawiając mnie samą pośrodku nocy. Ogień wrócił
natychmiast.

Przebudzona, zaczęłam zastanawiać się, dokąd zaprowadzi

mnie to szaleństwo. Minęły długie godziny, zanim zdecydowałam
się wstać z łóżka. Babcia nie pytała o pracę. Ja milczałam, nie chcąc
przywoływać wspomnień.

Wreszcie odważyłam się wyjść z domu. Nic nie wskazywało na

to, że mężczyzna, który ukradł mi torebkę, chce mnie odnaleźć.
Postanowiłam zgłosić kradzież na policję.

W dusznym komisariacie oficer dyżurny spisywał setki, jeśli

nie miliony stron protokołu. Wsłuchiwałam się w szum wentyla-
tora chłodzącego ciasny pokoik. Na biurku, przy którym pracował
funkcjonariusz, obok sterty papierzysk stała szklanka z czerwo-
nym kompotem. Na krawędzi śliskiej ścianki naczynia balansowała
osa, kuszona słodkim zapachem. Policjant podrapał się w szyję
i spojrzał na zegarek.

– To jak wyglądał ten mężczyzna?
– Miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, raczej

chudy, popielate włosy. Miał też tatuaż na szyi.

– Co przedstawiał?
– Nie jestem pewna, ale chyba był to motyl albo nie... raczej

ćma. – Dumna z siebie pokiwałam głową. – Tak, to z pewnością
była ćma.

Notował bez końca, aż wreszcie podsunął mi pod nos ubru-

dzony keczupem dokument.

– Pani podpisze.
– Czy jest szansa, że odzyskam torebkę? – Patrzyłam, jak osa

tonie w słodkim czerwonym soku.

background image

30

– Trudno powiedzieć. – Wzruszył ramionami. – Wie pani, ile

takich zgłoszeń mamy w ciągu jednego tylko dnia? A poza tym
minął tydzień. Pani torebka pewnie już od dawna leży wypatro-
szona na jakimś śmietniku.

Świetnie, pomyślałam. Nie ma to jak wsparcie organów ści-

gania.

– Oczywiście będziemy szukać. – Wstał ociężale, dając mi do

zrozumienia, że nie poświęci mojej sprawie ani minuty dłużej.
– Miłego dnia pani życzę.

Z przesadną siłą ścisnął mi rękę w geście pożegnania. Wycho-

dząc, zobaczyłam jak opiera nogi o biurko i zaczyna dłubać w zębach.
Zdałam sobie sprawę, że nie mogę liczyć na niczyją pomoc. Otępiała
podążałam wąskim chodnikiem i przyglądałam się ursynowskim
blokom powbijanym w ziemię niczym monstrualne kostki domina.
Czego mogli chcieć ci dwaj? Białowłosy miał obłęd w oczach.

Z zamyślenia wyrwał mnie okrzyk jakiejś dziewczyny:
– Anka?! Anka Markowska?!
Odwróciłam głowę i moim oczom ukazała się znajoma, mocno

umalowana buzia Basi Zalewskiej, koleżanki z liceum. Miała włosy
ufarbowane na platynowy blond i gdzieniegdzie poprzetykane
różowymi pasemkami. Jej granatowe oczy mieniły się radośnie,
nadając twarzy niezwykle przyjazną aurę.

– Basia. – Zmusiłam się do uśmiechu. – Co u ciebie?
– Obijam się, jak zawsze. Nie widziałam cię od matury! Co

słychać? – Podeszła do mnie sprężystym krokiem.

– Stara bieda.
Nie chciałam na ulicy opowiadać o dramacie, który rok temu

złamał mi życie.

background image

31

– Pamiętam, że mieszka tutaj twoja babcia. Spędzasz u niej

wakacje? Nie za stara jesteś, żeby cię pilnować? – parsknęła roz-
bawiona.

Nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć. Dziewczyna nie wie-

działa o tym, że mój ojciec i siostra nie żyją.

– Tak jakby – szepnęłam, zwieszając głowę.
Zaśmiała się nerwowo, zażenowana moim enigmatycznym

wyjaśnieniem.

– Idę do pracy. Może mnie odprowadzisz? – zapytała, wsadza-

jąc sobie do buzi cienkiego mentolowego papierosa.

Spojrzałam na niebo. Słońce było wysoko, a perspektywa prze-

siadywania w mieszkaniu z babcią wydała mi się zdecydowanie
gorsza od odprowadzenia koleżanki. Wzruszyłam ramionami,
a uśmiech nieco łatwiej wypłynął na moje usta.

– Czemu nie. Gdzie pracujesz? – odparłam, udając zaintere-

sowanie.

– W pubie Czarny Kot. – Zaciągnęła się głęboko papieroso-

wym dymem. – Jest głośno, ale sympatycznie. Może jesteś zain-
teresowana pracą? Szukamy dodatkowych kelnerek i barmanek.
– Mrugnęła do mnie zawadiacko.

Przyjrzałam się jej nieco uważniej. Oczy podkreśliła grubą

czarną kredką, a powieki błyszczały od granatowego brokatu. Pod
tą maską dość drapieżnego makijażu kryła się jednak przyjazna
dusza.

Praca była mi potrzebna. Cierpliwość babci kiedyś się

skończy.

– Nie mam doświadczenia w robieniu drinków – wyznałam

zrezygnowana.

background image

32

– Jakich drinków? Anka! – Moja barwna koleżanka roześmiała

się radośnie. – Nasza klientela nie jest aż tak wyrafinowana. Raz
na jakiś czas do zwykłego soku pomarańczowego dodasz wódkę
i voilà.

Przeanalizowałam jej słowa i skinęłam głową.
– W takim razie jestem zainteresowana pracą.
Klasnęła w dłonie.
– Świetnie! Chodź pokażę ci, co i jak.
Bez oporów złapała mnie pod rękę i zaczęła opowiadać zabaw-

ne historie, które rozegrały się w Czarnym Kocie. Jej entuzjazm
odrobinę mi się udzielił, ale wyparował natychmiast po tym, gdy
ujrzałam miejsce mojej przyszłej pracy.

Bar usytuowany był w piwnicy trzypiętrowego bloku, tuż przy

ruchliwej drodze. Wydawał się dość przestronny, ale na tym koń-
czyły się jego zalety. Wyłożone brązową boazerią ściany pokrywały
amatorskie zdjęcia z najróżniejszych koncertów. Przy obskurnych
stolikach stały równie obskurne krzesełka, każde w innym kolorze
i kształcie.

Za barem stał starszy mężczyzna z gęstą brodą i czerwoną

bandanką na głowie. Spod materiału starczały siwe kręcone włosy.
Był w trakcie wycierania kufli na piwo.

– No proszę, czyżby udało ci namówić koleżankę do pracy

u nas? – Miał niezwykle ciepły, głęboki głos.

– Tak! – Popchnęła mnie w jego kierunku. – Kryspin, to jest

Anna Markowska. Aniu, to Kryspin Garlicki, właściciel Czarnego
Kota.

Podałam mu rękę i bąknęłam coś nieśmiało na powitanie.

Przywitał się i od razu wręczył mi mokre naczynie.

background image

33

– Kilka informacji na temat zasad pracy w Czarnym Kocie,

moja droga koleżanko. Nie ma ćpania. Żadnego. Zioło też nie
wchodzi w grę. Jeśli cię przyłapię, że nie nabijasz sprzedanego
alkoholu na kasę, wylatujesz. Wynagrodzenie do łapy na koniec
miesiąca, a napiwki do wspólnego podziału. Zrozumiano?

– Tak.
– No to super. Idę do siebie, mam sporo faktur do przejrzenia.

Baśka, zajmij się koleżanką – polecił.

Z przesadną dokładnością zaczęłam polerować szkło. Kryspin

zniknął w pokoiku, na którego drzwiach ktoś wydrapał scyzory-
kiem napis „Biuro”.

Basia podkręciła muzykę, która wydobywała się z zawieszo-

nych pod sufitem głośników. Nie znałam ani zespołu, ani tytułu
piosenki. Melodia przypominała łomot, a piosenkarka wrzeszczała
jak ofiara wypadku samochodowego. Po jakimś czasie wychwyci-
łam jednak rytmiczne uderzenia perkusji, a z chaotycznego szar-
pania strun wyłoniło się całkiem interesujące brzmienie.

Stojąca na środku sali Basia zaczęła obracać się w szalonym

tempie, strącając przy tym kilka pustych pojemników na serwetki.
Patrzyłam, jak jej toporne buty obijają się niezdarnie o krzeseł-
ka. Roześmiana podała mi wypełniony worek na śmieci i ruchem
głowy wskazała wyjście od strony zaplecza. Jej pogodny nastrój
wyplewił resztkę porannego niezadowolenia, przez co i ja zaczęłam
podrygiwać w takt muzyki.

W tanecznym rytmie pokonałam schody prowadzące do wyj-

ścia z budynku i zgrabnym ruchem wrzuciłam worek do wielkiego
kubła na śmieci. Pogratulowałam sobie celności, wznosząc ręce
do nieba, i po raz pierwszy od dawna zaśmiałam się beztrosko.

background image

34

Czy własny głos może aż tak zaskoczyć? Najwyraźniej może, po-
nieważ odruchowo zakryłam usta dłonią, nieprzyzwyczajona do
radosnego dźwięku.

Moje oczy mimowolnie spoczęły na czarnym, drogim samocho-

dzie zaparkowanym naprzeciwko. Z wąskiej szpary opuszczonego
nieco okna wydobywał się papierosowy dym. Poczułam dziwaczne
mrowienie pełznące od karku wzdłuż pleców i smak krwi na ustach.
Zażenowana faktem, że kierowca przyglądał się moim wyczynom,
schroniłam się w budynku i zatamowałam krwawienie.

Przez kolejne godziny czyściłam stoliki, myłam naczynia i za-

miatałam. Poczułam radość. Po raz pierwszy od roku robiłam coś
użytecznego, coś, co odciągało moje myśli od szarości i depresji.
Byłam potrzebna i to uczucie naładowało moje serce jak baterię.
Klienci stopniowo zapełniali salę, a ja starałam się być choć trochę
pomocna.

Niestety, przygotowanie zwykłej wódki z colą zajmowało mi

całą wieczność, a niecierpliwe pomruki klientów sprawiały, że
byłam bardziej niezdarna niż zwykle. Dziewczyna siedząca przy
barze klepnęła otwartą dłonią w drewniany blat i posłała mi nie-
przyjemne spojrzenie.

– Szybciej, do cholery, chciałabym się czegoś napić w tym

stuleciu! – Spojrzała na grupę swoich znajomych, którzy ociężale
zaczęli szykować się do wyjścia.

Jeden z chłopaków podrzucił w górę kluczyki od samochodu.

Sposób, w jaki się poruszał, jednoznacznie wskazywał na to, że
wypił za dużo i nie powinien siadać tej nocy za kierownicą.

– Marta, rusz się! Wychodzimy! – krzyknął do dziewczyny

czekającej na drinka.

background image

35

– Chwila, jeszcze chwila!
Przesunęłam wzrok na jej twarz i zamarłam przestraszona.

W ciągu kilku sekund powietrze wokół dziewczyny zgęstniało,
tworząc szarą, zabrudzoną aurę śmierci. Z taką siłą zacisnęłam
dłonie, że szklanka z drinkiem pękła, a napój chlusnął na piersi
zniecierpliwionej dziewczyny.

– Cholera jasna! – wrzasnęła, badając opuszkami palców roz-

miary plamy.

Milczałam zahipnotyzowana upiorną wizją jej zgonu. Czułam

silny zapach spalin, rozgrzanego metalu i krwi. Przez ułamek sekundy
widziałam białe żebra, przebijające opaloną skórę klatki piersiowej.

– Idziesz czy nie?! – krzyknął znowu chłopak.
– Nie! Jedźcie sami – odpowiedziała i spojrzała na mnie z wy-

rzutem. – Dziś mam bardzo pechowy dzień.

Kiedy jej znajomi zniknęli za drzwiami, aura śmierci otaczająca

dziewczynę znikła tak szybko, jak się pojawiła.

Sytuację postanowiła ratować Basia, wciskając mi do ręki mio-

tełkę z szufelką i suchy ręcznik.

– Posprzątaj to – szepnęła i uśmiechnęła się do wściekłej klient-

ki. – Dwa kolejne drinki na koszt firmy – powiedziała.

– Nie, dziękuję. Wolę umrzeć, niż czekać kolejną godzinę na

coś do picia.

Zaśmiałam się histerycznie, usuwając z podłogi resztki szklan-

ki. Dziewczyna nie miała pojęcia, że śmierć czyhała na nią tuż za
rogiem. Już zacierała swoje kościste dłonie, ale wystarczyła drobna
zmiana planów i musiała obejść się smakiem. Niemal słyszałam,
jak cmoka niezadowolona z powodu życia, które tak niespodzie-
wanie pierzchło jej spod kosy.

background image

36

Resztę wieczoru spędziłam na zmywaku, recytując szeptem in-

wokację z Pana Tadeusza. Tylko w taki sposób mogłam powstrzy-
mać potok niespokojnych myśli. Nie chciałam ulegać własnemu
szaleństwu, choć zaczynałam podejrzewać, że owa przypadłość
może być swego rodzajem darem. Albo klątwą. Tak, klątwa to
chyba lepsze z określeń.

Do domu wróciłam nad ranem w towarzystwie Basi. Opowia-

dała coś z przejęciem i charakterystycznym dla siebie entuzjazmem.
Nie słuchałam jej. Czułam się jak we śnie. Wszystko wydawało mi
się obce, nierzeczywiste, a moja przyszłość nieprzewidywalna.

Zatrzymałam się pod blokiem i pożegnałam koleżankę. Przez

chwilę patrzyłam, jak znika w ciemnościach osiedlowej uliczki.
Spojrzałam w niebo, które z wolna zaczęło przybierać stalowy
odcień zapowiadający nadejście kolejnego pustego dnia.

Zrozumiałam, że niebawem wszystko ulegnie zmianie. Czeka

mnie przełom, który bezpowrotnie odmieni całe moje życie. Wi-
działam to w twarzach obcych ludzi, wyczuwałam w powietrzu,
które wdychałam do płuc. Jakby na potwierdzenie moich domy-
słów w oddali rozległ się chrapliwy szczek bezdomnego psa.

W mieszkaniu powitała mnie grobowa cisza. Babcia najwy-

raźniej spała, a jeśli nie, to nie zawracała sobie głowy, by zapytać,
gdzie spędziłam cały dzień i noc.

Wsunęłam się do łóżka i nakryłam głowę kołdrą.

W oknie jej mieszkania zgasło światło. Odpaliłem samochód

z zamiarem powrotu do hotelu. Straciłem nadzieję na jakikol-
wiek odpoczynek tej nocy. Warszawa zatopiona we śnie wygląda-
ła łagodnie i przejrzysto. Centrum pozbawione ludzkich postaci

background image

37

przypominało obcą krainę. Przez moment czułem się tak, jakbym
w wyniku wielkiego kataklizmu pozostał na świecie sam jeden.

Dziwaczne uczucie trwało przez moment i znikło, w chwili

gdy dojrzałem grupę zakapturzonych małolatów siedzących na
przystanku. Pili beztrosko piwo, mając w głębokim poważaniu
wszelkie nakazy i normy dorosłych. Moje dorastanie wyglądało
zupełnie inaczej.

Odpaliłem papierosa i przyjrzałem się drobiazgom rozrzu-

conym na siedzeniu pasażera. Mały czarny portfel wypchany ra-
chunkami i dokumentami, gumy do żucia o smaku coli, popsuta
spinka do włosów, dwa długopisy, chusteczki higieniczne i próbka
perfum o zapachu brzoskwiń. W torebce znalazłem też zdjęcie
jakiegoś mężczyzny i gołębie piórko.

Tak wiele razy przeglądałem te rzeczy, w nadziei, że dowiem

się czegoś więcej o ich właścicielce. Po czasie zdałem sobie sprawę,
że lubię ich dotykać, a zwłaszcza wdychać woń tanich perfum.

Dzisiaj spędziłem przy niej cały dzień, licząc na to, że wreszcie

będzie sama i uda mi się wpakować ją do samochodu bez świadków.
Kiedy w końcu nadarzyła się okazja, zwyczajnie zabrakło mi odwagi.

Obserwując ją, zapominałem o całym świecie. Była jak anioł

spętany więzami szarej rzeczywistości. Piękna w swoim smutku.

Przywołałem w pamięci barwę jej energii. Po wczytaniu się

w jej duszę pozostało we mnie przedziwne odczucie. Być może
jakiś poeta potrafiłby owo osobliwe wrażenie ubrać w słowa, mnie
na myśl przychodziło tylko jedno. Spopielenie. Tak się właśnie
czułem. Jakby pożar strawił wnętrze mojej duszy, pozostawiając
głuchą pustkę. Nie sądziłem, że słowa proroctwa należy traktować
tak dosłownie.

background image

38

Skarciłem się w myślach za dziwaczne pragnienie wtulenia

twarzy w jej włosy i napawania się ich zapachem. Niestety,
mój nieposłuszny umysł bawił się dalej, ignorując zalecenia
rozsądku.

Z chorą przyjemnością, która graniczyła z torturą, wyobra-

ziłem sobie smak jej skóry i mój język wewnątrz jej ust. Ta wizja
wstrząsnęła mną do tego stopnia, że niemal straciłem życie, pro-
wadząc samochód wprost na betonowy słup przydrożnej latarni.
W ostatniej chwili udało mi się wykonać skręt, mijając przeszkodę
dosłownie o centymetr.

Świadomość, że z godziny na godzinę ogarnia mnie coraz

większa fascynacja, irytowała do granic możliwości. Nie miałem
prawa do takich myśli. Nie miałem prawa, choć raczyłem się nimi
każdego dnia. Gdybym spróbował zaspokoić ten żałosny głód,
dopuściłbym się świętokradztwa. Czy mógłbym się okazać aż tak
samolubny, by własnym egoizmem pozbawić świat ostatniej szansy
na nowy początek?

Podobnie jak innym Widzącym, zasiano w mojej głowie ziar-

no obsesji, której źródłem była mityczna Zapałka. Dusza spowita
anielskim czystym ogniem. Castus Ignis.

Człowiek, który kiedyś nie miał twarzy, nabrał kolorów

i kształtów. Pięknych kształtów czarnowłosej dziewczyny.

Zapominając o obowiązkach, budowałem scenariusz zdrady

Organizacji, a nadzieja, jaka temu towarzyszyła, przyspieszała krą-
żenie krwi. A gdybym tak zniknął, nie zawiadamiając nikogo, że
ją znalazłem? Przekonałbym ją do ucieczki i do końca życia po-
dziwiał jej światło. Byłaby tylko moja. Do diabła z resztą świata.
Do diabła z boską sprawiedliwością.

background image

Fala wściekłości przebiegła po moim ciele. Nie! Nie mogę tak

po prostu dać się zmanipulować! Zrobię to, co do mnie należy,
bez względu na pragnienia, bez względu na idiotyczną fascynację.
Zachowam rozsądek… Dziewczyna musi umrzeć.

background image

40

Jestem twoim snem

Drugi dzień pracy w Czarnym Kocie zaczęłam znacznie wcześniej
niż inne dziewczyny. Moją jedyną towarzyszką była Basia, która
postanowiła wprowadzić mnie w tajniki nalewania piwa. Ta z po-
zoru prosta czynność okazała się trudniejsza, niż przypuszczałam,
przez co zmuszona byłam wylać do zlewu cztery szklanki za bardzo
spienionego alkoholu. Moja pełna koncentracji mina rozbawiła
Basię niemal do łez.

– Boże, wyglądasz dokładnie tak, jak na maturze z matematyki

– parsknęła.

– Po prostu się staram.
– Jak się człowiek stara za bardzo, to pieprzy bardziej, niżby

spieprzył, nie starając się wcale.

Kiwnęłam głową i uśmiechnęłam się pobłażliwie.
– Dużo masz jeszcze takich teorii?
– Spędzisz ze mną więcej czasu, to poznasz niektóre. Powin-

nam je spisywać.

– Och tak. Publikując je, zarobiłabyś furę kasy. – Zachicho-

tałam.

– I wszystko wydałabym na piercing. Spójrz – odsłoniła pępek,

w którym błyszczał czerwony kolczyk – cacuszko, no nie?

– Musiało boleć!
– Nie tak bardzo jak to. – Wystawiła język, w którym również

tkwiła metalowa ozdoba.

background image

41

– Ohyda! – Wykrzywiłam usta.
– Nie znasz się. – Pokazała mi środkowy palec i roześmiała

się głośno.

– Na lotnisku będziesz musiała to wszystko wyciągać! – krzyk-

nął z sali Kryspin.

– Nigdzie się nie wybieram! Jestem patriotką!
– Dobra, dobra, a kto w zeszłym roku płakał, że wakacje spędza

we Władysławowie, a nie na Lazurowym Wybrzeżu?

– Na Lazurowe Wybrzeże przez długi czas nie będzie mnie stać,

dlatego też chwilowo wspieram krajową turystykę! – odkrzyknęła
rozbawiona.

– Jak się weźmiesz porządnie do roboty, to może coś zarobisz

– odpowiedział.

– Staram się jak mogę – udała oburzoną.
– Tak, tak… nie wątpię. – Machnął na nią ręką i wrócił do

rozkładania popielniczek na stolikach.

Basia spojrzała rozmarzona w sufit i westchnęła głośno.
– Kiedyś zarobię tyle pieniędzy, że wyjadę z tej dziury i zacznę

robić karierę.

– Jako kto? – zapytałam, opierając łokcie o bar.
– Tego jeszcze nie wiem, ale to najmniejszy problem. – Od-

wróciła głowę i spojrzała w stronę grupy mężczyzn, którzy właśnie
weszli do baru.

– Co za pech… – westchnęła, patrząc w ich stronę.
– Co się stało? – rzuciłam zaniepokojona.
– No nic... po prostu tylko tacy tutaj przychodzą.
– A co z nimi nie tak? – Przyjrzałam się roześmianej grupie.

Wszyscy wyglądali dość niedbale, ale nie byli odpychający.

background image

42

– Popatrz na buty. Nie ma co liczyć na wysokie napiwki. – Ze-

skoczyła z wysokiego barowego stołka i ruszyła w ich stronę.

Kiedy stanęła obok gości, jej twarz wykrzywił popisowy

uśmiech profesjonalnej kelnerki. Potakiwała głową, wpisując do
notesu kolejne zamówione pozycje. Wyuczony sztuczny grymas
zniknął zaraz po tym, gdy odwróciła się do mężczyzn plecami.

– Sześć dużych piw i dwa razy frytki. – Spojrzała na mnie

wymownie.

– Nie ma problemu. – Pocieszyłam ją klepnięciem w ramię.

– Nie odstrasza mnie zapach oleju.

– To dobrze. Inne dziewczyny zjawią się dopiero za godzinę,

a klientów przybywa. Będziesz musiała radzić sobie sama.

Podsunęłam jej trzy pierwsze kufle i zabrałam się do napeł-

niania kolejnych. W barze robiło się coraz tłoczniej. Weszłam do
prowizorycznej kuchni i wykrzywiłam usta w obrzydzeniu. Za
żadne skarby nie zjadłabym niczego, co miałoby być przygotowane
w takim miejscu. Wyjęłam z zamrażarki frytki i wrzuciłam je do
frytkownicy.

Zapach oleju wypełnił ciasną klitkę. Wspięłam się na skrzynkę

stojącą pod ścianą i otworzyłam małe, okratowane okienko wy-
chodzące na podwórko. Widziałam jedynie beton uliczki i światło
latarni odbijające się w kałużach wczorajszego deszczu.

Tuż pod budynkiem zatrzymało się znajomo wyglądające czar-

ne auto. Spojrzałam na opony ozdobione szerokimi chromowany-
mi felgami. Nawet gdy zadzierałam wysoko głowę, nie widziałam
całego samochodu, a tym bardziej kierowcy.

Obok otwartego okienka stanął jakiś mężczyzna. Domyśliłam

się, że jest młody. Miał drogie, ale zniszczone, sportowe buty i czar-

background image

43

ne bojówki postrzępione przy nogawkach. Stał nieruchomo przy
samochodzie. Po chwili na chodnik opadł niedopałek papierosa,
a but mężczyzny zgniótł go bezlitośnie. W tej samej chwili rozległ
się dźwięk telefonu komórkowego.

– Tylko szybko, bo się spieszę. – Głos miał niski i lekko ochry-

pły. Mówił z dziwnym akcentem, którego nie rozpoznałam.

Przez chwilę słuchał swojego rozmówcy, a potem znowu się

odezwał:

– Poradzę sobie sam. Nie dzwoń jeszcze. Najpierw ją zgarnie-

my, a dopiero potem zawiadomimy Przewodniczącego – syknął
szeptem i przerwał rozmowę.

Zimny dreszcz przebiegł po moim ciele, a przecież nie było

chłodno. Przełknęłam ślinę, wlepiając oczy w szare buty nie-
znajomego. Przez chwilę stał w miejscu, jakby o czymś rozmy-
ślał. Obserwowałam go, dopóki nie poczułam silnego zapachu
spalenizny. Do kuchni wpadła Basia i spojrzała na dymiącą
frytkownicę.

– Pięknie. – Założyła ręce na piersi i popatrzyła na mnie z wy-

rzutem.

Zeskoczyłam ze skrzynki i rzuciłam bezradne spojrzenie na

sfatygowane urządzenie.

– Weź drugą paczkę i zmień olej. Pamiętaj, żeby nie wlewać

go bezpośrednio do worka ze śmieciami. Lepiej zlej do wiaderka
i poczekaj, aż wystygnie.

Kiwnęłam głową i zabrałam się do pracy. Na szczęście męż-

czyźni czekający na zamówione jedzenie byli zajęci głośną dyskusją
i chwilowo nie domagali się frytek. Tak jak mówiła Basia, Czarny
Kot to miejsce dla mało wymagającej klienteli.

background image

44

Przez następne godziny nie miałam czasu na to, by usiąść i odpo-

cząć. Roześmiany tłum wypełniający salę pęczniał z minuty na mi-
nutę. Bar Kryspina cieszył się ogromną popularnością i doprawdy nie
wiedziałam, jak wytłumaczyć to kuriozum. Być może była to zasługa
dobrej, specyficznej muzyki lub zimnego piwa, do którego właściciel
zabronił dolewać zbyt dużo wody. W każdym razie ta obmierzła spe-
luna przyciągała ludzi niczym najlepsza francuska restauracja.

Gdy wycierałam szklanki, poczułam na sobie czyjeś spojrzenie.

Było to silne odczucie, od którego zapiekły mnie uszy. Odruchowo
zaczęłam się rozglądać.

W kącie baru, tuż przy drzwiach siedział samotny mężczyzna.

Jako jedyny nie pił alkoholu i nie podrygiwał w rytm głośnej mu-
zyki. Opierał plecy o ścianę i ze stoickim spokojem palił papierosa.
Nie widziałam jego twarzy, bo skrywał ją kaptur sportowej bluzy.
Mimo to byłam pewna, że to jego intensywne spojrzenie budziło
mój niepokój.

Nieznajomy wpuścił z ust gęstą smugę dymu i oblizał wąskie

wargi. Mogłabym przysiąc, że gdzieś już widziałam te usta. Patrzy-
łam na niego, oddychając głęboko. Jego ciemna postać osnuta sza-
rym dymem sprawiała posępne, odrobinę magiczne wrażenie.

Z zamyślenia wyrwał mnie głos chłopaka z długimi przetłusz-

czonymi włosami.

– Dwa leszki, koleżanko. – Uśmiechnął się do mnie, odsła-

niając rozstrzelone zęby.

Postawiłam piwo na barze i wróciłam spojrzeniem w stronę

tajemniczego mężczyzny. Niestety, stolik, przy którym siedział,
był już pusty. Jedynym wspomnieniem jego obecności był oparty
o popielniczkę papieros.

background image

45

Zaciekawiona wyszłam zza baru i podeszłam do stolika. Pod-

suwając pod blat chybotliwe krzesełko, dostrzegłam leżącą na
podłodze wymiętoloną ulotkę. Na jej wierzchu widniał rysunek
rudowłosego anioła otoczonego chmurą płomieni. Odwróciłam
ulotkę i przeczytałam wydrukowane na niej motto.

Przyjdzie czas anielskiego ognia, który oczyści ten świat. Da

nam nową szansę i wyzwoli od zła.

Zaintrygowana wsunęłam ulotkę do kieszeni spodni i wróci-

łam do swoich obowiązków.

Po wielu godzinach spędzonych na śledzeniu dziewczyny

wreszcie wróciłem do hotelu.

Usiadłem na kanapie i włączyłem telewizor. Nie wiem, jak długo

wpatrywałem się w błękit jego ekranu. Trwała przerwa w nadawaniu
sygnału, nie skłoniło mnie to jednak do wyłączenia odbiornika.
Myślałem o dziewczynie, gniotąc w dłoniach opakowanie środków
nasennych. Plastik trzeszczał pod naporem moich palców.

Byłem wściekły. Wściekły z jej powodu. Wściekły, bo czyniła

mnie słabym, niezdolnym do wykonania życiowej powinności.
Roztaczała wokół siebie ten jadowity urok, wypełniający moją
głowę zatrutym, chorym pragnieniem.

Potrzeba, której nigdy wcześniej nie doświadczyłem, każdej

nocy rosła w siłę, stając się palącą wnętrze torturą. Czułem się
rozbity, zagubiony we własnych odczuciach. Nienawiść i to coś…
coś, czego nie chciałem nawet nazwać, walczyły w mojej głowie,
pozbawiając mnie rozsądku.

To dlatego zwlekałem tak długo. Budowałem szczegółowy

plan działania tylko po to, by chwilę później tchórzyć i uciekać

background image

46

z podkulonym ogonem. Jak to możliwe, że sam wyraz jej zamy-
ślonej twarzy budził we mnie tę ohydną, wstydliwą gorączkę?

Dzisiaj pozwoliłem, by na mnie patrzyła. Nie mogłem się ru-

szyć, zafascynowany ciekawością, którą wyrażała jej dziecięca,
delikatna twarz.

Gdyby nie klient domagający się alkoholu, dziewczyna z pew-

nością by do mnie podeszła. Wolałem nie myśleć o tym, jak zare-
agowałaby na mój widok. Z pewnością mnie zapamiętała. Ścigałem
ją przecież przez pół miasta i ukradłem torebkę. Swoją głupotą
i lekkomyślnością mogłem pogrzebać powodzenie całej akcji.

Wściekły cisnąłem opakowaniem tabletek w ciemny kąt

pokoju.

Pigułki wystrzeliły pod sufit niczym konfetti. Potarłem dłońmi

głowę i ukryłem ją w ramionach. Nie było innego wyjścia i dobrze
o tym wiedziałem. Nie mogłem znowu zawieść. Nie mogłem…

Chwyciłem w palce jedną z tabletek rozsypanych na pod-

łodze.

– Słodkich snów, Zapałeczko – szepnąłem i przełknąłem pi-

gułkę.

Sen przybył chwilę później. Nawiedzanie zawsze wiązało się

z ryzykiem. Ponadto wymagało określonych predyspozycji. Tylko
najbardziej uzdolnieni Widzący posiadali tę umiejętność. Ja byłem
jednym z nich. I byłem w tym najlepszy.

Balansowałem na granicy rzeczywistości, w miejscu, którego

nie potrafiłem nawet nazwać, i wypatrywałem ognistej energii.
Miliony świateł przesuwały się pode mną niczym gigantyczne
płomienie kolorowych świec. Niezmierzone, płonące pola śpią-
cych umysłów.

background image

47

Każde światło było odzwierciedleniem człowieka, w którego

kiedyś miałem okazję się wczytać. Gdzieś pomiędzy mizernymi
błyskami szalał pomarańczowy ogień dziewczyny.

Odbiłem się od krawędzi nocy, tracąc kontakt z własnym cia-

łem, i zanurzyłem się w świetle. Jej sen wessał mnie do swojego
wnętrza niczym gigantyczne tornado. Po chwili stałem pośrodku
nieskończonej pustki. Przepełniały mnie gniew i zdecydowanie.

Jako Nawiedzający sny miałem nad dziewczyną nieskończoną

władzę. Mogłem złamać jej umysł niczym wątłą gałązkę. Tej nocy
pragnąłem jej szaleństwa. Organizacji nie zależało przecież na
stanie jej umysłu, i tak mieli ją zabić. Szalona nie będzie już tak
kusząca. Stanie się nikim.

Powtarzając te słowa niczym mantrę, zbliżałem się do jej pło-

nącej postaci. Zadbałem o to, by nie mogła mnie zobaczyć. Byłem
gotów absolutnie na wszystko… ale nie na wyraz jej twarzy. Twarzy
pełnej smutnego spokoju. Stanąłem tuż przed dziewczyną, czując,
jak cały mój gniew miażdży fala bezgranicznej czułości.

– Kto tu jest? – zapytała, otwierając oczy.
Zastanawiałem się, czy odpowiedzieć.
– Kto tu jest? – powtórzyła bardziej zniecierpliwionym to-

nem.

– A kogo chciałabyś zobaczyć?
Przebiegł mnie dreszcz ekscytacji. Oto po raz pierwszy

rozmawiałem z przyczyną mojej obsesji. Przez chwilę milczała
zaskoczona moim głosem.

– Ciebie, kimkolwiek jesteś – odezwała się w końcu.
Ruchem dłoni zgasiłem ogień tańczący na skórze dziewczyny.

Jej nagość zabłysła niczym chłodna porcelana.

background image

48

– Co za dziwny sen – wyszeptała, obejmując się ramionami.
– Nie podoba ci się?
– Co ma mi się podobać? Własne szaleństwo? Rozmawiam

z wytworem własnej wyobraźni, to nie może być normalne.

– Intrygujące…
– Co takiego? – Obróciła się wokół siebie, spoglądając w ciem-

ność.

– Zdajesz sobie sprawę, że śnisz. To bardzo rzadkie zjawisko.

– Obszedłem dokoła jej szczupłą postać.

– Chcę wiedzieć, kim jesteś, nawet jeśli istniejesz tylko w mojej

głowie.

Roześmiałem się głośno. Ciemność zadrżała od tego dźwięku.

Dziewczyna rozejrzała się zaniepokojona. Czerń jej włosów zafalo-
wała miękko niczym jedwab. Szukała mnie, nie zdając sobie sprawy,
że stoję tuż obok. Czuła moją bliskość w postaci świeżego chłodu.

– Pokaż się – zażądała.
– Już niedługo – szepnąłem, wdychając jej zapach.
Jednym tchnieniem myśli rozjaśniłem panujący dokoła

mrok.

– Dziś pokażę ci coś innego. Potraktuj to jako prywatny spek-

takl. Byłaś kiedyś w Meksyku? – zapytałem.

– Nie, nigdy – odpowiedziała zaciekawionym głosem.
– Jest tam takie miejsce o nazwie Santuario Mariposa Monarca,

do którego każdego roku przylatują miliony motyli. Chciałabyś
zobaczyć coś takiego? – zapytałem, podchodząc do niej niebez-
piecznie blisko.

Milczała, smakując w ustach chłodne powietrze, którego by-

łem źródłem. Lepkie pragnienie, które mąciło mi myśli w głowie

background image

49

złagodniało, odsłaniając to, co tak głęboko skrywałem przed sa-
mym sobą. Co z mozołem próbowałem pozbawić szlachetności
i czystości.

Jej spojrzenie. Dobro i tajemnica kwitnące w szarych oczach

zniewoliły mnie całkowicie. Ponownie wyciągnąłem dłonie przed
siebie i pogładziłem chłodem jej ramiona. Patrzyłem, jak jej oczy
rozszerzają się w zdumieniu.

– Chciałabyś? – powtórzyłem, pieszcząc jej skórę mroźnym

oddechem.

Skinęła głową.
Z nieba runęła kaskada ciepłego deszczu. Jedna kreacja mo-

ich myśli wystarczyła, by każda drobina wody, rozpryskując się
o jasne podłoże, ulatywała z powrotem ku górze w postaci czer-
wonego, nocnego motyla. Miliony barwnych, delikatnych owadów
w kolorowym tańcu wzlatywały ponad nasze głowy, wypełniając
bezkresną przestrzeń jej świadomości.

Patrzyła oniemiała na tę senną magię, którą umiejętnie podsyca-

łem kolorem i wyrazistością. To było takie proste. Jej wyobraźnia słu-
chała moich poleceń. W jej śnie byłem bogiem. Mogłem wszystko.

– Jakie to piękne – szepnęła zachwycona, żegnając spojrzeniem

ostatnią czerwoną ćmę ulatującą w nicość.

Z jej bladych ust wydobywał się obłoczek zmrożonego oddechu.

Pochyliłem się tuż nad nią. Wyczuła to, lecz nie próbowała uciekać.
Przymknęła tylko oczy, wdychając bijący ode mnie chłód.

– Dziękuję – powiedziała i niespodziewanym ruchem ramion

objęła moją niewidzialną postać.

Przez chwilę stałem nieruchomo, onieśmielony jej zachowa-

niem.

background image

– Nie otwieraj oczu – rozkazałem, stając się widzialny.
Wyczuła to, ale nie próbowała na mnie spojrzeć. Jej dłonie

spoczęły na moim karku. Gdyby chciała, mogłaby mnie zdema-
skować. Gdyby tylko chciała…

– Kim jesteś? – zapytała, a ja poczułem ruch jej ust tuż przy

własnych i było to najsłodsze, najbardziej palące doznanie mojego
dotychczasowego życia.

– Twoim snem – szepnąłem, napawając się jej sennym bytem.
Stałem nieruchomo, pozwalając, by gładziła moją skórę. Nigdy

wcześniej nie czułem podobnego spokoju i chaosu jednocześnie.
Wreszcie byłem kompletny, poukładany. Wreszcie byłem sobą,
choć na zawsze już zmieniony. Moje nieruchome palce spoczywały
na jej ramionach, jakby czekały, by zdrapać jej skórę, wniknąć
w jej wnętrze. W jej serce.

Niespodziewanie sen dziewczyny załamał się niczym tafla

lodu, a ja zapadłem się w ciemność. Zawiedziony patrzyłem, jak
jej energetyczny ogień kurczy się ponad moją głową, pozostawiając
mnie na pastwę samotności.

Lata nauki i posłuszeństwa kształtujące mój charakter wy-

blakły jak druk na kartach zapomnianej książki. Byłem gotów
poświęcić absolutnie wszystko, zaryzykować dobro rodziny, wła-
sną tożsamość, byle tylko zdobyć jej zaufanie. Jej przychylność
wynagrodzi mi każdą stratę. Musiałem ją ocalić.

background image

51

Zdrajca

Otworzyłam oczy i z wyrzutem spojrzałam w stronę dzwonią-
cego telefonu komórkowego. Wibrując, zbliżał się do krawędzi
stolika. Chwyciłam aparat, zanim spadł na podłogę, i spojrzałam
na wyświetlacz.

– Cześć Basiu – wyszeptałam zachrypniętym głosem.
– Obudziłam cię – stwierdziła na dźwięk mojego powitania.
– No…
– Sorry, ale musisz przyjść do Czarnego Kota. Pełno tutaj ja-

kiegoś robactwa i mamy to wszystko wybić do otwarcia.

– Jest bardzo wcześnie – sapnęłam, pocierając oczy.
– Przyjdź proszę, postawię ci kawę.
– Nie lubię robactwa.
– Nic mnie to nie obchodzi, leniwa zdziro – udała wściekłą.
– No dobrze, dobrze. Już idę.
– Super! – krzyknęła i rozłączyła się.
Opadłam z powrotem na poduszkę i spojrzałam w sufit. Myśli

mimowolnie odtworzyły w głowie przerwany sen. Na skórze wciąż
czułam dotyk chłodnych palców nieznajomego. Co więcej, miałam
wrażenie, że nawet pościel przesiąkła zapachem mrozu, jakim ema-
nowała jego postać. Nigdy wcześniej nie miałam takich snów. Czułam
się tak, jakbym była pod wpływem jakiegoś zaklęcia. Nie mogłam
doczekać się nocy. Pragnęłam poczuć to jeszcze raz. Natychmiast!

Jeśli przemęczenie powoduje tego typu wizje, to muszę zadbać

o odpowiednią liczbę nadgodzin.

background image

52

Zza drzwi dochodził mnie dźwięk krzątaniny w kuchni. Po-

stanowiłam, że poczekam, aż babcia wyjdzie do sklepu, i wyko-
rzystam okazję, by się umyć. Chwilę później usłyszałam odgłos
zamykanych drzwi. Zerwałam się z łóżka, chwyciłam pierwsze
lepsze ubranie z szafy i zamknęłam się w łazience.

Czterdzieści minut po odebraniu telefonu wchodziłam do

Czarnego Kota. Przywitał mnie widok Baśki rozpryskującej po
kątach cuchnący preparat.

– Co to za robaki? – zapytałam.
– Karaluchy, oczywiście. Wiedziałaś, że są odporne nawet na

deptanie?! Po użyciu tego świństwa na dwie godziny bar powinien
zostać zamknięty. Na stole masz niewykorzystaną puszkę.

Posłusznie zabrałam się do trucia szkodników. Po trzydzie-

stu minutach rozpylania środka owadobójczego rozbolała mnie
głowa.

– Chyba wystarczy – zakomunikowała Baśka. – Chodźmy do

mnie. Jestem ci winna dużą kawę.

– Chętnie – westchnęłam.
– Musisz mi wszystko opowiedzieć. – Sięgnęła po klucze i za-

częła zamykać drzwi wejściowe.

Obserwując jej ręce, zastanawiałam się, co takiego ma na myśli.
– Więc? – Jej oczy błyszczały ciekawością.
– Ale co mam ci powiedzieć? – zapytałam.
– Masz maślane oczy i wzdychasz średnio raz na dwie minuty.

Kim on jest?

– Nie wiem, o czym mówisz.
Spojrzała na mnie wymownie. Jej długie kolczyki zabrzęczały

wokół jasnej twarzy.

background image

53

– Nie jestem ślepa! Z kimś się spotykasz?
– Coś sobie ubzdurałaś – westchnęłam i przeczesałam palcami

włosy.

Miałam nadzieję, że ten gest odwróci jej uwagę od mojej

zaskoczonej twarzy. To niesamowite, jaka była spostrzegawcza.
Miała rację. Czułam się odurzona. Czułam fascynację. Niestety,
powodem tych rewelacji był wytwór mojej chorej wyobraźni. To
naprawdę żałosne. Z wiadomych powodów nie mogłam przyznać
się do czegoś tak idiotycznego. Basia z miejsca wysłałaby mnie na
leczenie psychiatryczne.

– No więc? – Nie dawała za wygraną.
– Basiu… te maślane oczy to wynik wdychania trutki na robale.

Z nikim się nie spotykam.

Oczy Basi zwęziły się jak u przebiegłego lisa, ale nie powie-

działa nic więcej. Po dziesięciu minutach spaceru wskazała palcem
dość wysoki, nowoczesny blok.

– Tutaj mieszkam.
– Sama?
– To mieszkanie mojego brata. Testuje gry komputerowe i o dzi-

wo, da się z tego wyżyć. Cieszę się, że mnie przygarnął. Nie mogłabym
wrócić do rodziców. Regularne obiady, zero palenia i obowiązkowe
pastowanie podłóg przed każdymi świętami. Tragedia.

Niewielkie mieszkanie Basi i jej brata usytuowane było na

przedostatnim piętrze, na które wjechałyśmy windą. W przedpo-
koju stały kartony z różnymi częściami komputerowymi i płaskimi
monitorami.

Brata koleżanki widziałam przez ułamek sekundy. Wyszedł

pospiesznie z ciemnego pokoju, z którego wnętrza wypływały

background image

54

dźwięki dudniącego trance’u, i zniknął w łazience. Trudno było
mi uwierzyć, że ma ponad dwadzieścia osiem lat. Budową ciała
przypominał licealistę.

Basia zignorowała jego obecność, wprowadzając mnie do swo-

jego małego, kolorowego królestwa. Po całym pokoju walały się
ubrania i płyty CD. Szklany blat biurka usłany był papierosami
i kolczykami. Usiadłam na czarnej skórzanej kanapie, czując jak
moje plecy przylepiają się do oparcia.

– Jak długo będziesz mieszkać w Warszawie? – zapytała nie-

spodziewanie.

– Jak to? – Nie zrozumiałam jej pytania.
– Na okres wakacji zamieszkałaś z babcią, tak? A co po wa-

kacjach?

Milczałam, przyglądając się jej twarzy.
– No co? – sapnęła. – Dobrze mi się z tobą pracuje. Szkoda by

było, gdybyś musiała mnie zostawić.

– Nie martw się, zostanę w Warszawie – odpowiedziałam.
– Studiujesz coś?
– Nie. Po maturze nie składałam nigdzie papierów.
Wyczuła zdenerwowanie w moim głosie.
– OK… nie będę drążyć tematu. Chodź, zrobię ci kawę.
Posłusznie poczłapałam za koleżanką. Każdemu jej ruchowi

towarzyszył brzęk kolczyków i bransoletek. Pod wpływem bieli
kuchennych kafelków, barwy jej ubrania przybrały na intensywno-
ści. Spojrzałam na chromowany ekspres do kawy przypominający
robota z Gwiezdnych Wojen. Basia z podejrzliwą miną wcisnęła
kilka błyszczących przycisków.

– Nigdy nie pamiętam, jak obsługiwać to gówno.

background image

55

Po chwili z  okrągłego dozownika wypłynęła pachnąca

kawa.

– Z mlekiem? – zapytała, zaglądając do lodówki.
– Mój ojciec i siostra zginęli w pożarze. Rok temu…
Patrzyłam, jak powoli odwraca się w moją stronę. Jej duże

grantowe oczy pełne były zaskoczenia. Potok słów wypłynął z mo-
ich ust:

– Niewiele pamiętam z tamtej nocy. Lekarze mówią, że to szok.

Taka amnezja z powodu strachu. Rzecz w tym, że ja nie pamiętam,
żebym się bała. Nie wiem, jak wydostałam się z płonącego budynku.
Nie rozumiem, dlaczego na moim ciele nie ma śladów poparzeń.
Cała moja koszula była popalona. Ciało mojego ojca, ciało mojej
siostry… nic z nich nie zostało. A ja? Jakimś cudem znalazłam się
na zewnątrz. Nie mam pojęcia, jak długo patrzyłam w ten ogień.
Nie pomogłam im… Straż pożarną zawiadomił sąsiad, ale było już
za późno.

Kubek z kawą wypadł mi z rąk, zalewając gorącą czernią ideal-

nie białą podłogę. Ukucnęłam, próbując powycierać rozlany napój
gołymi rękoma. Łzy zamazały mi obraz.

– Aniu… – usłyszałam szept Basi.
Jej jasne dłonie pogłaskały moją głowę.
– Nadal nie podjęłam pieniędzy z ubezpieczenia. Nie mogę

tego zrobić. Gdybym wzięła te pieniądze, to byłoby tak, jakbym
pogodziła się z ich śmiercią, a pogodzić się z ich śmiercią, to tak
jakby ich nigdy nie kochać.

– Nieprawda…
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego przeżyłam. Powinnam była

zginąć razem z nimi. – Łapałam oddech jak tonący.

background image

56

– Powinnaś się cieszyć, że przeżyłaś – zaprotestowała łagodnie.
Ciepło jej dotyku przyjemnie ogrzewało moją skórę. W tych

kolorowych włosach i przesadzonym makijażu wyglądała przez
chwilę jak dobra wróżka. Dźwignęła się z kolan i podała mi rolkę pa-
pierowych ręczników. Powycierałam twarz i zaplamioną podłogę.

– Przepraszam za kubek. – Spojrzałam na potłuczone na-

czynie.

– Kupisz mi nowy.
Kiedy wstałam, niespodziewanie się do mnie przytuliła. Opar-

łam głowę o jej ramię, wdychając zapach kokosowych perfum.

– Zawsze możesz ze mną pogadać.
– Dzięki – szepnęłam jej do ucha.
Trwałyśmy tak przez chwilę, aż poczułam, że mogę normalnie

oddychać. Odsunęłam się powoli od Basi.

– Boże – jęknęła, przyglądając się moim spodniom. – Jak ty

wyglądasz?

Spojrzałam na swoje zaplamione ubranie.
– Nie możesz tak iść do Czarnego Kota. Może nie jest to eksklu-

zywna restauracja, ale nawet tam musisz wyglądać jak człowiek.

– Wrócę do domu. Jeszcze zdążę się przebrać.
– Nie ma mowy. Pożyczę ci coś. Na pewno będzie lepiej wy-

glądać niż te twoje więzienne łachy.

– Dzięki – burknęłam nieco urażona.
Basia popatrzyła na mnie uważnie. Przez chwilę zastanawiała

się nad czymś.

– Powinnaś się wyluzować – odezwała się w końcu tonem le-

karza zalecającego wypoczynek i lekkostrawne jedzenie w ramach
regeneracji organizmu.

background image

57

Kiwnęłam głową, a Basia zaprowadziła mnie z powrotem do

swojego pokoju, posadziła na czarnej kanapie i wcisnęła do ręki
białego skręta.

– Pomoże ci. – Podstawiła pod papieros płonącą zapalniczkę.

Ogień iskrzył się radośnie i szeptał coś do mnie w swoim niemym
języku. Odetchnęłam, dopiero gdy zgasł.

Przy pierwszej próbie zaciągnięcia zakrztusiłam się. Dym nie-

przyjemnie drapał gardło i wnętrze nosa. Później było łatwiej. Czu-
łam się tak, jakby z wydychanym powietrzem ulatywał ze mnie cały
stres zgromadzony pod skórą. Oparłam głowę o skórzane oparcie
i westchnęłam głośno, przyglądając się kolorowej tapecie. Basia usia-
dła obok, wpatrując się w to samo miejsce. Przez chwilę milczałyśmy
wsłuchane w dudniący bas, który dochodził z pokoju obok.

– Myślisz, że palenie trawki to grzech? – Sama nie wiedziałam,

czemu zadałam to pytanie.

Basia wzruszyła tylko ramionami.
– Zakładając, że wszystko stworzył Bóg, w tym trawkę, to chy-

ba nie. Co więcej, myślę, że sam popala, kiedy ma dość ludzkości.
Ja, gdybym była Bogiem, paliłabym trawkę na okrągło.

– Ciekawe spostrzeżenie.
– A ty byś nie paliła, gdybyś miała patrzeć na to całe gówno?

No wiesz, efekt cieplarniany, jedenasty września i takie tam…

– Paliłabym – przytaknęłam, spoglądając na końcówkę tlącego

się skręta.

– No widzisz… Zerknijmy lepiej na moje ciuchy. – Zerwała

się z kanapy i otworzyła czarną polakierowaną szafę.

Obserwowałam, jak wyjmuje kolejne ubrania i odrzuca te,

które wydały jej się nieodpowiednie.

background image

58

– Przebierz się. Musimy już wracać. Może tym razem nie od-

straszysz żadnego klienta.

Zamyślony spoglądałem w niebo. Kończył się kolejny dzień.

Słońce zniknęło za budynkami, pozostawiając za sobą krwisto-
czerwoną łunę.

Z  zadowoleniem rozpamiętywałem sen, który dzieliłem

z dziewczyną. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że decyzja o jej
uratowaniu była słuszna, nawet jeśli oznaczała klęskę całego świa-
ta.

Moją samotność zakłócił dźwięk pukania do drzwi. W białej

plamie światła stanęła ciemna postać o szerokich ramionach.

– Jak się mamy, szefie? – Miał dziwny, napięty głos.
– Dobrze wiesz, że nim nie jestem.
– Przyniosłem tajskie żarcie. Miejmy nadzieję, że to, co jest

w środku, to wieprzowina. – Postawił przede mną torbę wypeł-
nioną pudełkami z logo restauracji. Byliśmy partnerami od nie-
dawna, ale wystarczająco długo, bym nauczył się odczytywać jego
nastroje.

– Powiedz to, co chcesz powiedzieć. – Sięgnąłem po je-

dzenie.

Ociężale usiadł na kanapie, unikając mojego wzroku. Od kilku

tygodni był świadkiem tego, jak powoli zapadam się w grząską
fascynację. Nie komentował mojego maniakalnego postępowa-
nia, ryzykownego przesiadywania w barze, w którym pracowała
dziewczyna.

Milczał, obserwując mnie bacznie, wierząc, że wreszcie się

opamiętam. Jak już wcześniej zauważyłem, należał do niepopraw-

background image

59

nych optymistów. Optymizm ten z pewnością był źródłem wielu
problemów, które nękały jego życie.

– Nie wiem, czy dobrze mi się wydaje, ale od razu po odnale-

zieniu Zapałki powinniśmy zawiadomić Przewodniczącego.

– Dobrze ci się wydaje. – Przełknąłem zimny kęs.
– I co w związku z tym?
Pogmerałem widelcem w szarej papce złożonej z ryżu i mięsa.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że Janusz jest dobrym człowie-
kiem, ale nie wiedziałem, jak mocno ta dobroć wiąże go z Or-
ganizacją. Im silniejsza jest jego wiara, tym trudniej będzie go
przekonać do zwrócenia się przeciwko proroctwu.

– Janusz, powiedz mi, dlaczego do nas przystąpiłeś?
Opuścił głowę i pokręcił nią zrezygnowany, jakby wyczuł, do

czego zmierzam.

– Nie o tym chciałem rozmawiać.
– Najpierw odpowiedz. Proszę.
Milczał przez chwilę, układając w głowie wypowiedź.
– Kiedy odeszła żona, zacząłem pić. W przebłysku rozsądku

postanowiłem szukać pomocy w poradni. Człowiek z Organiza-
cji jakimś cudem trafił pod budynek, w którym odbywały się
spotkania AA. Wręczył mi ulotkę i nakłonił do rozmowy. Nie
miałem nic innego do roboty, więc się zgodziłem. Dzień po dniu
wypełniał mi głowę opowiastkami o tajemniczej misji w imię do-
bra. Uwierzyłem we wszystko, ale dziś wiem, że złowił mnie na
moją własną słabość.

– Skoro tak to widzisz, czemu nie odszedłeś?
– Byłem trzeźwy pierwszy raz od wielu miesięcy. I miałem wokół

siebie ludzi podobnych do mnie. Nieudaczników wychodzących na

background image

60

prostą. Człowiek chce wierzyć, że coś znaczy. Nieważne jak głęboko
brodzi w gównie. Rozumiesz?

Skinąłem głową
– Potem nadszedł czas zaprzysiężenia w Berlinie, na którym

pokazali nam nagranie filmowe z Dubaju i było za późno, żeby
się wycofać. – Wyciągnął przed siebie dłoń z tatuażem. – Na sali
było ponad czterysta osób i żaden z zebranych nie miał wątpliwo-
ści, że to, na co patrzy, naprawdę istnieje. – Jego oczy zapłonęły
determinacją.

Nachyliłem się ku niemu ostrożnie i odnajdując jego spojrze-

nie, zadałem kolejne pytanie.

– Wiesz, co miało cię spotkać w nagrodę za pomoc w odna-

lezieniu Zapałki?

W odpowiedzi pokręcił przecząco głową, a jego oczy zwęziły

się nieufnie. Nie spieszyłem się z wyjaśnieniem, czekając, aż sam
się domyśli. Zajęło mu to kilka sekund. Lewy kącik jego ust drgnął
nieznacznie.

– Mogłem się tego spodziewać. – Uśmiechnął się smutno. – To

faktycznie zmienia postać rzeczy. Ty miałbyś to zrobić?

– Tak.
– Zabić mnie to nie taka prosta sprawa. – Miał twarde spoj-

rzenie.

– Zapomniałeś chyba, że Widzący tacy jak ja mają swoje spo-

soby. – Wskazałem widelcem skroń. – Znam miejsca, w których
byłbyś zupełnie bezbronny. Gdzie siła fizyczna i kaliber broni nie
mają znaczenia.

Mój kompan przełknął ślinę, próbując oswoić się z myślami.

Oszalałem, zdradzając mu te tajemnice, co jednak innego mogłem

background image

61

zrobić? Być może na nim mi nie zależało, ale na niej tak. A on był
mi potrzebny.

– Mówisz mi to wszystko, bo nie chcesz, żeby ją znaleźli,

prawda?

Pokiwałem głową, a on potarł twarz dłońmi i westchnął tak,

jakby dźwigał na barkach nieznośne brzemię. Poczułem dziwny
niepokój. Optymizm nie był jedyną wadą Janusza. Poważniejszy
problem stanowiła chorobliwa lojalność, którą należało chyba
tłumaczyć wieloletnią służbą w wojsku.

Odłożyłem jedzenie na niski szklany stolik. Wiedziałem już,

co chciał mi powiedzieć.

– Kiedy ich zawiadomiłeś?
– Dwie godziny temu.
– Co dokładnie im powiedziałeś? – Walczyłem ze sobą, by

nie wrzasnąć.

Oblizał nerwowo wargi.
– Że ją znaleźliśmy. Podałem jej dane i opowiedziałem, co

się z tobą dzieje. Co innego miałem zrobić? Myślałem, że sfik-
sowałeś.

Zacisnąłem pięści, wbijając paznokcie w skórę śródręcza. Ja-

nusz przyglądał się swoim butom.

– Teraz polecisz z nią prosto do Dubaju na jedną z tych wy-

myślnych wysepek dla bogaczy. Będzie tam bezpieczna.

Roześmiałem się głośno, ale w moim głosie brakowało radości.

Popatrzył na mnie wkurzony.

– No to mi powiedz, do cholery, o co w tym wszystkim

chodzi?!

– Zastanów się, Janusz. Pamiętasz, jak brzmi opis Zapałki?

background image

Czytałeś broszury, które wam dawali na spotkaniach? Jeździłeś
na zgromadzenia?

Patrzyłem, jak przymyka oczy, odtwarzając tekst przysięgi,

który odczytywał, wstępując do Organizacji.

– A światu przyniesie czystość, gdy dusza w ogień przybrana

uleci ku Niemu. Wybacz, kolego, ale nadal nie rozumiem…

– Co według ciebie oznacza zwrot „ulatująca dusza”?
– Śmierć – odpowiedział.
– I naprawdę myślisz, że będą czekać, aż Zapałka umrze śmier-

cią naturalną, jako stuletnia staruszka?

Zdezorientowany podrapał się w głowę.
– Dzień złożenia ofiary przypada na szóstą godzinę pierwszego

dnia listopada. Jeśli ją złapią, zabiją ją za niecałe trzy miesiące.
Rozumiesz?

– To nie tak miało wyglądać. Na spotkaniach mówiono nam,

że…

– Daj spokój. Należysz do sekty, a nie do Czerwonego Krzyża.

Czego się spodziewałeś?

– To nie tak miało wyglądać – powtórzył szeptem.
– Będzie, jeśli mi nie pomożesz.
Janusz spojrzał w nadchodzącą noc, jakby miała mu ułatwić

podjęcie właściwej decyzji.

background image

63

Taniec świateł i nocny motyl

Mijał kolejny dzień pracy w Czarnym Kocie.

Wycierając stoliki, obserwowałam pracującą Basię. Jej słodki

śmiech rozbrzmiewał dokoła, napełniając wnętrze baru energią
i radością. Szczerze polubiłam tę dziewczynę. Może i była sza-
lona, ale jej optymizm z dnia na dzień wypełniał i moją osobę.
Mówiła dużo o swoich odczuciach, była nieznośnie ekstrawer-
tyczna i właśnie to kompletnie mnie od niej uzależniło. Z taką
łatwością upajała się ryzykiem, a ja zazdrościłam jej tej odwagi.
Żyła całą sobą. Może i za mocno, zbyt intensywnie, ale żyła. Ja
również chciałam żyć.

Chwyciłam worek ze śmieciami i wyszłam na zewnątrz bu-

dynku. Popatrzyłam na nocne niebo i na czerwoną łunę, w której
ginęły świetliste gwiazdy. Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie,
że jestem gdzieś na pustkowiu, z dala od miejskich świateł, gdzie
niebo nie ma żadnych tajemnic.

Oparłam plecy o chłodną ścianę budynku. Czując nierówności

cegieł na plecach, otworzyłam oczy i spojrzałam na czarne bmw
stojące naprzeciwko.

Który to już raz widziałam ten cholerny samochód? Wytęży-

łam oczy, próbując dojrzeć kierowcę. Auto było puste. Postanowi-
łam obejrzeć je z bliska. Polakierowane głęboką czernią, o zwinnej
sylwetce, wzbudzało zachwyt. Obchodząc je dokoła, pochyliłam
się na moment nad znaczkiem przyczepionym do bagażnika.

– Be-em-wu em sześć – przeczytałam na głos.

background image

64

Zajrzałam przez szybę do wnętrza samochodu, a jedzenie zgro-

madzone w żołądku cofnęło mi się do gardła. Na siedzeniu pasa-
żera leżała moja skradziona torebka. Zdjęcie taty było pozaginane
na rogach, jakby ktoś wielokrotnie przekładał je w palcach.

Uświadomiłam sobie, że mężczyzna, który trzy tygodnie temu

ukradł mi torebkę, siedzi teraz w barze, a o ile dobrze pamiętałam,
zamierzał kogoś porwać. Miałam nieodparte wrażenie, że chodziło
mu właśnie o mnie.

Oszołomiona oparłam dłonie o maskę samochodu, co uru-

chomiło zamontowany w nim alarm. Przy akompaniamencie
elektronicznego wycia wbiegłam na zaplecze Czarnego Kota. Za-
trzasnęłam drzwi i przekręciłam wszystkie wmontowane w nie
zamki. Przycisnęłam ręce do piersi i opierając się o ścianę, wyj-
rzałam dyskretnie na salę.

Dwie barmanki sprawnie obsługiwały klientów. Jeden z gości

klaskał głośno w rytm rozbrzmiewającej muzyki. W chaosie peł-
nym obcych twarzy i szmerów rozmów nie byłam w stanie skupić
się na rzetelnym obserwowaniu. Oddychanie zaczęło wymagać
zaangażowania świadomości. Muzyka dudniła głośną perkusją.

To musiał być on! Siedział przy ostatnim stoliku z naciągnię-

tym na głowę czarnym kapturem sportowej bluzy. Cień kaptura
przysłaniał jego oczy, ale wyraźnie widziałam zarys mocnej szczęki
i wąskich ust, w których tlił się papieros. Teraz wiedziałam już,
dlaczego wcześniej wydał mi się znajomy. Złodziej! Bandyta! Bez-
czelnie mi się przyglądał, jakby moja bezradność sprawiała mu
przyjemność.

Co powinnam zrobić? Powtarzałam to pytanie w myślach jak

zaklęcie, ale odpowiadało mi wyłącznie bicie przestraszonego ser-

background image

65

ca. Z transu, w którym panika mieszała się z agresją, wyrwał mnie
pogodny głos Basi.

– A co ty się tak chowasz? Boże, jesteś biała jak ściana. Wszyst-

ko dobrze? – zapytała z niepokojem.

– Widzisz tego zakapturzonego kolesia? – Wskazałam palcem

puste miejsce pod ścianą. Byłam pewna, że tam siedział. Byłam
pewna!

– Nie widzę… – Zmrużyła oczy.
Zakłopotana omiotłam spojrzeniem jej blade policzki i wście-

kle różowe usta.

– Nieważne, już go nie ma. Myślałam, że go znam. – Próbo-

wałam zapanować nad drżeniem rąk.

Och Boże, a co jeśli cierpię na jakąś manię prześladowczą?
Basia patrzyła na mnie podejrzliwie.
– Tak w ogóle to wszystko w porządku?
– Tak. Nie przejmuj się. – Walczyłam z mdłościami.
– Okej… – spojrzała na zegarek – właśnie skończyła się nasza

zmiana.

– Już? Jest dopiero dwudziesta druga.
– Ostatnio przyszłyśmy do baru o nieludzko wczesnej porze

i wyszłyśmy prawie nad ranem. Wszystko przez te robaki. Dzisiaj
zastąpią nas inne dziewczyny. Dzwoniłam do Kryspina, zgodził
się. – Puściła do mnie oko.

– Super. – Odetchnęłam z ulgą. Byłam wykończona. Ostat-

nio nie miałam okazji porządnie się wyspać. Co więcej, z chęcią
zasnęłabym już teraz, byle tylko ponownie poczuć obecność nie-
znajomego ze snów.

– W takim razie idziemy się zabawić! – krzyknęła Basia.

background image

66

– Słucham? – Ręce mi opadły. Skąd ona brała energię na te

wszystkie szaleństwa?

– Dobrze słyszałaś. – Potrząsnęła biodrami w tanecznym

rytmie. – Dziś w nocy zapominamy o rockowych brzmieniach
i uderzamy w bardziej hausowe klimaty.

– Chcesz iść do klubu. – Zasępiłam się.
Objęła mnie w talii i uśmiechnęła się promiennie.
– Dziewczyno, musisz się rozerwać! Pora zapomnieć o prze-

szłości i ruszyć w przyszłość! Złapać byka za rogi. Bawić się i po-
konać wszystkie przeciwności. Stawić czoło lękom.

Coś podobnego, pomyślałam. Czy to oznacza, że powinnam

własnoręcznie pobić śledzącego mnie mężczyznę? Sama myśl
o podobnej konfrontacji przyprawiła mnie o niemiły zawrót
głowy.

– No dobra. Widzę, że dzisiaj nie czujesz się dobrze. Może

lepiej idź do domu – zaproponowała z wahaniem w głosie.

Żołądek wykonał kolejny bolesny fikołek. Za żadne skarby nie

chciałam wracać dzisiaj sama. Bez świadków byłabym idealnym
celem. Odruchowo złapałam jej rękę.

– Nie, masz rację. Powinnam spróbować.
– Sama już nie wiem. Wyglądasz jakoś dziwnie.
– Zawsze wyglądam dziwnie. Chodźmy, proszę. – Pociągnę-

łam ją w stronę drzwi.

– Trudno za tobą nadążyć – stwierdziła rozbawiona, chwytając

swoją torebkę.

Chciałam jak najszybciej uciec z Czarnego Kota. Wyszłyśmy

tylnym wyjściem od strony zaplecza. Miałam nadzieję, że moja
towarzyszka nie interesuje się samochodami. Nadzieja, jak wiemy,

background image

67

jest matką głupców, i kiedy tylko stanęłyśmy na zewnątrz budynku,
Basia zagwizdała głośno zachwycona autem.

– O kochana, nie wiedziałam, że do naszej spelunki przychodzą

właściciele takich wozów.

– To tylko samochód. Chodźmy już. – Szarpnęłam jej ręką.
– Poczekaj, może zobaczę kto to, i w przyszłości będę go obsługi-

wać. Na pewno daje dobre napiwki. – Podeszła bliżej samochodu.

– Proszę cię, chodźmy. Dla mnie to jakieś gangsterskie auto.
– Jest wypożyczone. – Wskazała palcem naklejone na tylnych

drzwiach logo wypożyczalni. – Ciekawe, ile kosztuje jeden dzień
jazdy takim czymś.

– Będziesz się zastanawiać później.
Wreszcie ruszyła z miejsca, dzięki czemu wyszłyśmy na główną

ulicę. Bałam się odwrócić, a nawet dyskretnie rozejrzeć, w obawie
że za chwilę zobaczę zmierzającego w moją stronę zbira. Basia
z entuzjazmem trajkotała o fenomenie legalnych narkotyków, jakby
mówiła o nowo odkrytej szczepionce na raka.

– To gdzie dokładnie jedziemy? – zapytałam, obejmując się

ramionami.

– Nie wiem. – Pokręciła głową i spojrzała na wyświetlacz swojej

komórki.

Westchnęłam zirytowana.
– Jak mamy trafić do miejsca, którego nawet nie znamy?
W odpowiedzi wskazała niebieski samochód zmierzający w na-

szą stronę. Był dość daleko, ale słyszałam głośną muzykę wydoby-
wającą się z jego wnętrza. Auto zakręciło tak, że w mgnieniu oka
znalazło się po naszej stronie jezdni. Za kierownicą siedziała roze-
śmiana dziewczyna, której głowę zdobiły jaskraworóżowe dredy.

background image

68

– Wskakujcie – rozkazała z szerokim uśmiechem na twarzy.

– Ekipa już czeka.

Klapnęłam z tyłu, zastanawiając się, co przyniesie mi dzisiejszy

wieczór.

Przysłuchując się muzyce, śledziłam trasę pokonywaną przez sa-

mochód. Zjechałyśmy mostem wprost w posępną plątaninę praskich
uliczek. Robotnicza infrastruktura w ciemnościach nocy wyglądała
tajemniczo i niepokojąco. Niektóre ulice pozbawione były jakiego-
kolwiek oświetlenia, co przyprawiało mnie o dreszcze. Nie chciała-
bym spotkać śledzącego mnie mężczyzny w takim miejscu.

Zatrzymałyśmy się pod wysokim, odrestaurowanym budyn-

kiem, który kilka lat temu stanowił część fabryki. Mimo świeżo
zakończonego remontu klub zachował swój przemysłowy cha-
rakter. Drzwi wejściowe otoczone były kolejką czekających im-
prezowiczów. W większości byli to licealiści, którym na wejściu
stemplowano dłonie, by nie mogli kupować alkoholu. Na szarym
końcu kolejki stała spora grupa zadowolonych z siebie ludzi. Basia
pociągnęła mnie w ich stronę i z uśmiechem na twarzy zaczęła
przedstawiać swoim znajomym.

Nikogo z nich nie spotkałam wcześniej, ale nie przeszkadzało

mi to. W otoczeniu tej roześmianej gromadki poczułam się odro-
binę bezpieczniej. Stałam w środku, zasłonięta ich rozgrzanymi
ciałami, próbując się zrelaksować.

Jeden z chłopców z zabawnie przyciętymi włosami wyjął z ple-

caka dwulitrową butelkę napoju gazowanego.

– Ma ktoś ochotę? – zapytał, uśmiechając się figlarnie.
Wszyscy zebrani zawtórowali mu ochoczo. Obserwowałam,

jak odkręcona butelka wędruje kolejno do każdego, a jej zawartość

background image

69

kurczy się stopniowo. Wreszcie zatrzymała się w moich dłoniach.
Podejrzliwie powąchałam znajdujący się w niej napój. Skrzywiłam
się pod wpływem zapachu wódki. Chłopak stojący z tyłu szturch-
nął mnie łokciem, zniecierpliwiony moją opieszałością. Nabrałam
w usta gorzki łyk. W początkowym odruchu miałam ochotę go
wypluć, ale zmusiłam się do przełknięcia. Przeszedł mnie nie-
przyjemny dreszcz.

Butelka krążyła między nami, aż wreszcie, kompletnie wy-

suszona wylądowała na chodniku. Chwilę później poczułam
przypływ odwagi i poprawę nastroju. Chłopak od butelki objął
ramieniem moją szyję i nachylił się nade mną.

– Co tam, jak tam?
– Super, dzięki – wyjąkałam, spoglądając w jego ładne orze-

chowe oczy. Ich źrenice były nienaturalnie duże.

– Jak bardzo zależy ci na dobrej zabawie? – zapytał niespo-

dziewanie.

– Chyba tak jak wszystkim – odparłam niepewnie.
– Mam coś, co sprawi, że odpłyniesz – szepnął mi do ucha.

Jego oddech przesiąknięty był alkoholem.

– Co dokładnie? – Patrzyłam, jak wsadza coś do buzi.
W odpowiedzi chłopak rozchylił usta. Na koniuszku jego

języka spoczywała mała tabletka. Mimo że nie wypiłam dużo,
alkohol szumiał mi w głowie. Dobrze jednak wiedziałam, czym
była ta pastylka.

Przyjrzałam się rozbawionej młodzieży. Chciałam być taka jak

oni. Beztroska i wolna. Pragnęłam zapomnieć o strachu i uroje-
niach. Czy jest coś złego w próbowaniu nowych rzeczy? Czy jest
coś złego w pragnieniu wolności?

background image

70

– Dobra. – Uśmiechnęłam się do chłopaka.
Odwzajemnił mój uśmiech i pochylił się delikatnie w oczeki-

waniu, aż rozchylę usta. Pocałował mnie bez skrępowania, zupełnie
tak jakbyśmy spotykali się od dawna. Przełknęłam pigułkę i spu-
ściłam zażenowana głowę. Nigdy wcześniej nie zachowywałam
się w ten sposób.

– Nie pożałujesz – powiedział obejmujący mnie chłopak.
– Czego nie pożałuje? – zapytała Basia.
– Dałem naszej nowej koleżance szansę na lepszą zabawę.
– Co!? – krzyknęła.
– Słyszałaś – odparł.
– To prawda? – Spojrzała na mnie zdenerwowana.
W odpowiedzi kiwnęłam głową.
– Nie powinnaś była… – mruknęła.
– Jesteś jej niańką, że tak jej pilnujesz? – Chłopak zaborczo

przyciągnął mnie do siebie. Nie pamiętałam, jak miał na imię.

Moja przyjaciółka chciała coś powiedzieć, ale powstrzymałam

ją, ściskając jej rękę. Spojrzała na mnie zaniepokojona i przeklęła
w sposób, którego nie powstydziłby się rasowy kierowca cięża-
rówki. Odwróciłam się w stronę kolejki. Była zaskakująco długa.
Czekało nas jakieś trzydzieści minut stania wśród zniecierpliwio-
nych nastolatków.

– Nie powinnaś była dać się namówić. Nie znam go za dobrze.

Może wcisnął ci jakieś paskudztwo? – szepnęła mi na ucho.

– Spokojnie, nic mi nie będzie.
Popatrzyła na mnie dziwnie, jakby chciała coś wyjaśnić, ale

powstrzymała się w ostatniej chwili. Zamilkłyśmy, skupiając uwagę
na rozmowie otaczających nas ludzi.

background image

71

W miarę upływu czasu moje serce zaczęło łomotać w niezna-

nym dotąd rytmie. Poczułam ciepło, jakby ktoś zanurzył moje
dłonie i stopy w gorącej wodzie. Kolejka robiła się coraz krótsza.
Pod koniec oczekiwania miałam wrażenie, że nie poruszam no-
gami, a mimo to przesuwam się w stronę drzwi. Światła latarni
zaczęły nabierać intensywnej, ognistej barwy. Basia złapała moje
dłonie.

– Jeśli poczujesz się gorzej, od razu daj mi znać – zażądała.
Uśmiechnęłam się tylko oszołomiona nowym doznaniem. Jej

dotyk był irracjonalnie przyjemny, niemal podniecający, a oczy
migotały bajecznie. Miałam wrażenie, że tęczówki wchłonęły do
swojego wnętrza miliardy galaktyk.

– Wchodzimy! – Ktoś pchnął mnie w ciemność za drzwiami.

Ciemność pełną brzmienia.

Paląc papierosa, obserwowałem, jak dziewczyna wchodzi do

klubu w otoczeniu swoich rozwrzeszczanych znajomych. Kiedy
zniknęła za drzwiami, podszedłem do wejścia, ignorując kolej-
kę czekających nastolatków. Za moimi plecami rozległy się głosy
oburzenia. Ochroniarz złapał kaptur mojej bluzy.

– A ty dokąd, kolego?
– Do środka – odparłem i wyjąłem z kieszeni kilka banknotów.
– Nie wyglądasz mi na klubowicza. – Odepchnął moją rękę.
– A na kogo? – zapytałem wściekły.
– Na kogoś, kto szuka kłopotów. Spieprzaj, cieniasie. – Pchnął

mnie w kałużę.

Splunąłem mu pod buty i odszedłem. Poczekałem, aż prze-

stanie mnie obserwować, i skierowałem się na tyły budynku.

background image

72

Rozejrzałem się uważnie. W ścianie tkwiły pozostałości metalowej
drabinki prowadzącej na dach. Podskoczyłem i wspiąłem się po
niej na wysokość okien. Zajrzałem do ciemnego zaplecza. Napi-
nając mięśnie grzbietu i ramion, spróbowałem otworzyć okno.
Bezskutecznie. Westchnąłem głośno i rozejrzałem się po otacza-
jącym mnie terenie. Był kompletnie opustoszały. Owinąłem dłoń
w rękaw bluzy i wybiłem szybę. Głośny bas dobiegający z wnętrza
stłumił odgłos tłuczonego szkła.

Wchodząc do budynku, zaczepiłem grzbietem o wystające ka-

wałki szyby. Usłyszałem dźwięk rozrywającego się materiału. Pięk-
nie, pomyślałem. Oryginalna bluza DC i już do wyrzucenia.

Zeskoczyłem z wysokiego parapetu, strącając kartony wy-

pchane ulotkami promocyjnymi. Drzwi zaplecza były zamknięte.
Cofnąłem się o kilka kroków i spróbowałem je wyłamać kopnię-
ciem. Ani drgnęły, a ja poczułem pulsujący ból w stopie. Dzisiejszy
wieczór nie miał być udany, stwierdziłem ponuro i powtórzyłem
manewr. Bez skutku. Zaciskając pięści, wpatrywałem się w za-
mknięte drzwi.

Niespodziewanie usłyszałem chrzęst otwieranego zamka.

Przywarłem plecami do ściany obok. Młoda dziewczyna, któ-
ra otworzyła drzwi, podeszła do regału i wysunęła spod niego
skrzynkę wypełnioną piwem. Przeliczyła butelki i zaczęła zapi-
sywać coś w dużym brulionie. Bezszelestnie przemknąłem za jej
plecami i wyszedłem na korytarz. Podążałem śladem nasilającej
się muzyki. Klub był ogromny. Na widok podskakującego tłumu
przymknąłem oczy i zacząłem szukać. Ogień Zapałki migotał na
środku sali.

background image

73

To było coś. Jakbym wpadła w głębię oceanu, zachowując zdol-

ność oddychania. Fale dźwiękowe stały się namacalne niczym
powiewy wiatru. Odchyliłam głowę w tył zatopiona w odczuwaniu.
Ktoś pchnął mnie w stronę tańczących ludzi. Obraz bawiących się
nastolatków przyspieszał i zwalniał sprzężony z rytmem płyną-
cym z głośników. Świetliste wstęgi laserów wirowały pod sufitem
niczym komety. Rozłożyłam ramiona jak ptak gotowy do lotu.

To było coś. Najcięższe uderzenia basu spływały po parkiecie

gęstymi smugami. Dźwięk był tak rzeczywisty, że niemal mogłam
nabrać go w dłonie. Ktoś obcy objął mnie w tańcu. Ten dotyk
przyprawiał mnie o dreszcze, sięgał głębiej pod skórę, łaskotał
wnętrzności. Nie mogłam się zatrzymać. Nie chciałam się zatrzy-
mać. Mogłam za to wzbić się w powietrze.

To było coś. Wśród tylu pięknych twarzy, wśród tylu błysz-

czących ciał miałam swoje miejsce. Jak ruchomy trybik niezwy-
ciężonej, gigantycznej maszyny. Taniec nie miał końca. Gorąco
spływało ze mnie wilgotną energią, a ja nie mogłam przestać. Nie
chciałam przestać.

To było coś. Czas płynął gdzieś obok w postaci przyspieszo-

nych obrazów, a ja lewitowałam pośrodku brzmienia. Przez chwilę
byłam pewna, że źródłem muzyki jestem ja sama, a moje ciało
rozkwita jak kwiat, uwalniając dźwięk.

To było coś. Coś, co po chwili opadło niczym kurtyna złu-

dzeń, odsłaniając bolesną rzeczywistość. Najpierw poczułam
ból mimowolnie zaciskającej się szczęki. Zęby zatrzeszczały
boleśnie w dziąsłach. Byłam pewna, że za chwilę wyłamię sobie
wszystkie trzonowce. Później pojawił się ból w klatce piersio-
wej i niespodziewana duszność. Jakby z opóźnieniem doganiało

background image

74

mnie zmęczenie. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, gdzie tak
naprawdę jestem.

Pojedyncze krople potu rysowały między moimi łopatkami

wąskie pasma strachu. Było zbyt dużo ludzi. Zbyt dużo ruchu i ko-
lorów. Zbyt dużo obcych twarzy. Zbyt dużo ramion i drapieżnych
dłoni i za mało powietrza. Zdecydowanie za mało powietrza.

Widok tłumu ranił mnie niczym niezliczone cięcia ostrego

noża. Chciałam zasłonić się przed złem płynącym z ludzkiego
kłębowiska. Chciałam, by wszyscy stanęli w miejscu. Chciałam,
by ktoś zwrócił na mnie uwagę. Obraz rozpędzał się coraz szybciej
i szybciej niczym gigantyczny diabelski młyn.

Próbując uciec, zaczęłam walić pięściami w atakujące mnie

ciała. W odpowiedzi ktoś uderzył mnie w twarz. Czułam, jak dolna
warga nabrzmiewa i pęka pod wpływem ciosu. Krew zalała mi
brodę. Po chwili poczułam, że spływa również z nosa. Zatoczyłam
się jak kukła i upadłam na ziemię. Ktoś przydeptał mi dłoń. Przez
chwilę nie wiedziałam, gdzie jest góra, a gdzie dół. Przyjemna
zabawa zmieniła się w piekło.

Zaczęłam się rozglądać, zasłaniając głowę. Jakiś mężczyzna

przypatrywał mi się z uwagą. Na tle podskakującego tłumu jego
nieruchoma postać wyglądała jak posąg. Po chwili zastanowienia
ruszył w moją stronę.

Szedł albo raczej skradał się niczym kot, który dostrzegł ran-

nego ptaka. Kaptur jego bluzy skutecznie skrywał twarz. Światła
stroboskopu migały oszalałe. Z każdym błyskiem postać mężczy-
zny była coraz bliżej.

Nie miałam siły uciekać. Obraz w moich oczach kurczył się

pospiesznie do rozmiarów dziurki od klucza. Poczułam chłodne

background image

dłonie podrywające mnie do góry. Zaczęłam łapczywie wciągać
powietrze przez zaciśnięte zęby. Moja głowa ciążyła jakby wla-
no do niej ołów. Zanim utonęłam w mroku, zdołałam zobaczyć
ostatni skrawek rzeczywistości. Czarną nieruchomą ćmę spoczy-
wającą na złotawej skórze. Nieznajomy pachniał miętą i słońcem.
Ostatecznie poddałam się otępieniu, głuchnąc na dźwięki świata
zewnętrznego.

background image

76

Legenda szaleńca

Z ulgą otworzyłem drzwi pokoju i ułożyłem dziewczynę na szero-
kim, sypialnianym łóżku. Zapadła się w satynową pościel, przez
co wyglądała na jeszcze drobniejszą, niż w była rzeczywistości.

– Nieźle ją urządziłeś – odezwał się Janusz, popijając kawę

z białej, kobiecej filiżanki.

– Zwariowałeś? – warknąłem. – To nie ja. Oberwała od kogoś

w klubie.

– Zwinąłeś ją z imprezy? – Siorbnął łyk kawy. – Tak przy

wszystkich? To ma być profesjonalizm?

– Nikt nie zwrócił na nas uwagi. Chyba coś przedawkowała.
Janusz przyjrzał się jej zainteresowany.
– Prawdę mówiąc, myślałem, że jest ładniejsza.
Zignorowałem jego docinki i ostrożnie pogładziłem jej zra-

niony od uderzenia policzek. Dolna warga była pęknięta, ale już
nie krwawiła.

– I co teraz zrobimy? – zapytał.
– A co ty byś zrobił?
– Spieprzał gdzieś, gdzie rosną palmy, a kobiety chadzają to-

ples.

Parsknąłem zirytowany.
– Myślisz, że Organizacja wysłała już kogoś, kto ma zrobić

z nami porządek? – zapytał.

– Och, z pewnością. To tylko kwestia czasu, aż nas znajdą.
– Kolejny Widzący, i to pewnie taki jak ty, Nawiedzający sny.

background image

77

– Chyba nawet wiem, kto to będzie. – Z trudem wydobyłem

z siebie głos. Od jakiegoś czasu w mrokach mojego mózgu czaiło
się najgorsze z podejrzeń.

– Kto?
– Iman Sulej. Dorastaliśmy razem w Dubaju. Jest kobietą mo-

jego brata. Nie widziałem jej od ponad dwóch lat, ale jako dzieci
bardzo się przyjaźniliśmy. Było nas troje – ja, mój brat i Iman.
Zawsze razem.

– Dlaczego myślisz, że to będzie ona?
– Posłużą się nią, bo są pewni, że jej nie skrzywdzę, chociażby

ze względu na Daniela.

– Czy twój brat również się zjawi?
– Nie wiem. Ostatnio szukał Zapałki w Azji. Bardzo możliwe,

że przyjedzie z Iman. Tak na wszelki wypadek.

Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem, że zwracając się prze-

ciwko sekcie, przyjdzie mi walczyć z własną rodziną. Czy znajdę na
to siłę? Spojrzałem na przyozdobioną sińcami twarz dziewczyny.
Nie było już dla mnie ratunku…

– Skoro szuka nas inny Nawiedzający, to czy będę mógł nor-

malnie zasnąć? No wiesz, nie bojąc się, że już się nie obudzę?
– dopytywał się Janusz.

– Nie masz się czego obawiać. Iman nigdy wcześniej nie wczy-

tała się w twoją energię.

– To jak to u was działa?
– Każdy Widzący widzi to inaczej. Jeśli chodzi o mnie, zamykam

oczy i staję przed milionem świateł. Każde jest inne. Każde, jak
nić do kłębka prowadzi do innego człowieka. Wystarczy, że wejdę
w ten snop i już jestem w jego głowie. Istnieje jedna uniwersalna

background image

78

zasada dotycząca wszystkich nawiedzających sny. Musimy znać
światło człowieka, którego mamy nawiedzić. Rozumiesz? Jeśli się
wcześniej nie wczytam, to interesująca mnie energia pozostanie dla
mnie kompletnie obojętna.

– Pogmatwana sprawa.
Wzruszyłem ramionami.
– Po tylu latach jest to dla mnie bardziej naturalne niż oddy-

chanie. Sen to podróż duszy. Siadam na jej skrzydłach i kieruję ją
tam, gdzie zechcę. W koszmar albo do sennej idylli.

– A co z tobą? Też jesteś w niebezpieczeństwie? – Spojrzał na

mnie z niepokojem.

Zaprzeczyłem ruchem głowy.
– Z jakiegoś powodu umysły wszystkich Widzących są odporne

na nawiedzanie. Może wynika to z tego, że tacy jak ja nie mają snów…
Nie wiem. W każdym razie jeśli nie potrafisz śnić, to nie stworzysz
wizji, którą później będzie mógł zmanipulować Nawiedzający.

Janusz zamyślił się na chwilę.
– Zabiłeś już kogoś przez sen?
Rozprostowałem palce, których kości chrupnęły donośnie.
– Dwa razy.
– Co to byli za ludzie?
Patrzył na mnie zszokowany. Nie przypuszczał pewnie, że

członkowie Organizacji zdolni są do takich rzeczy.

– Jeden był dziennikarzem z „New York Timesa”. Zaczął wę-

szyć wokół Organizacji. Istniało podejrzenie, że napisze o nas mało
pochlebny artykuł. Dowiedział się, ile niektórzy płacą za spotkania
w Dubaju. Baliśmy się, że odkryje także inne tajemnice.

– A ten drugi?

background image

79

– Działacz Kościoła anglikańskiego. Był bliski poznania szcze-

gółów dotyczących Zapałki. Miał wystąpić w telewizji i na antenie
przedstawić swoje teorie.

– No tak. Zgon we śnie. Żadnych obrażeń, żadnych śladów.

Żadnych podejrzanych.

– Patolodzy po przeprowadzeniu sekcji wskazali jako przy-

czynę śmierci w obu przypadkach krwotok podpajęczynówkowy.
Nikt już więcej nie interesował się tymi zgonami.

– Sprytnie. – Janusz odstawił białą filiżankę na mały stolik

ustawiony przy łóżku. – Czy Organizacja ma dostęp do baz po-
licyjnych?

– Mają tyle pieniędzy, że spokojnie opłacą i przekupią każdego,

byle tylko osiągnąć swój cel. Zazwyczaj jednak radzą sobie sami.
Policją posłużą się w ostateczności. To zbyt ryzykowne, skoro mają
zamiar zabić Zapałkę, składając ją w ofierze – odparłem.

Janusz podrapał się głowę, a później spojrzał na mnie z dziw-

nym wyrazem twarzy.

– Nie masz wyrzutów sumienia? Ja to ja... chciałbym jeszcze

pożyć i gdyby nie ty, leżałbym martwy we własnym łóżku, ale co
z tobą? Ryzykujesz dla dziewczyny, której nawet nie znasz. Przecież
tam w Dubaju jesteście jak rodzina.

– Zbyt dużo ludzi ginie w imię dobra, o którym tyle słysze-

liśmy. Zresztą gdybyś potrafił się wczytać, uznałbyś, że ktoś taki
jak ona nie może ot tak po prostu umrzeć.

– A co takiego widzisz?
– Anioła gotowego do lotu. – Mimowolnie westchnąłem na

wspomnienie jej energii. – Ona nawet nie zdaje sobie sprawy, że gdy-
by tylko chciała zapadłaby się w nicość albo wstąpiła do nieba.

background image

80

Mój kompan pokręcił głową i przeszedł do salonu. Rozsiadł

się wygodnie na wielkiej kanapie.

– Coś mi się wydaje, że nie wyjdziemy z tego cało. – Ułożył

swoje brudne buty na szklanym stoliku.

– Gdzie się podział twój optymizm? – Rozbawiło mnie jego

ponure podsumowanie.

– Przebywanie z tobą nauczyło mnie jednej ważnej zasady.
– Mianowicie?
– Zagorzały optymista, to martwy optymista.
Uśmiechnąłem się blado i pogładziłem delikatnie pasmo wło-

sów śpiącej dziewczyny.

– Pora pobawić się w Morfeusza. – Chwyciłem opakowanie

środków nasennych. – Pamiętaj, że…

– Spokojnie – przerwał mi. – Nikt ci nie przeszkodzi. Już ja

o to zadbam.

Ton jego głosu nie pozostawiał wątpliwości, że mogę czuć się

bezpiecznie.

Po połknięciu tabletki ułożyłem się obok śpiącej dziewczyny.

Jej ciepło przyprawiało mnie o dreszcze. Musiałem mocno zaciskać
pięści, by ręce zostały na swoim miejscu. Uśmiechnąłem się pod
nosem, rozbawiony własną ekscytacją. Doskonale wiedziałem, że
nawet gdybym mógł jej dotykać, nie wiedziałbym jak. Życie Wi-
dzącego dalekie było od zaspokajania cielesnych pragnień. W tej
sferze miałem zerowe doświadczenie.

Reguły były proste. Mogłem uprawiać seks tylko w celu spło-

dzenia dziecka. Co więcej, istniały zasady, jak taki seks miałby
wyglądać. Wszystko po to, by nie zbrukać się zanadto zwierzęco-
ścią. Nie dopuścić do wynaturzenia odruchów ciała. Nigdy zresz-

background image

81

tą nie spotkałem kobiety, która wydała mi się interesująca w tej
specyficznej sferze. Nadmiar tych odczuć wprawiał mnie teraz
w ogłupienie. Odetchnąłem głośno i przymknąłem oczy.

Bez wątpienia śniłam. Kiedy poczułam na skórze rozkwita-

jący ogień, ogarnęło mnie rozczarowanie. Nic nie wskazywało
na to, że przeżyję kolejny niezwykły sen, za którym tak tęsk-
niłam.

Po jakimś czasie powietrze zapachniało deszczowym poran-

kiem. Ta osobliwa świeżość złagodziła odczucie popiołu zgroma-
dzonego w gardle. Z niedowierzaniem ujrzałam, jak ogień przyga-
sa, a moja postać na powrót staje się ludzka. Płynna lawa, w której
brodziłam po kostki, stygła powoli, zastępowana zieleniącą się
trawą. Po mojej prawej stronie wzeszło słońce. Po lewej, w tej samej
chwili zza horyzontu wyłonił się księżyc.

Sen rozrastał się jak mydlana bańka, a wraz z nią magiczny

świat powstały w jej wnętrzu. W oddali niczym świetlik zamigotała
biała postać. Mężczyzna. Jeden krok wystarczył, bym przeskoczyła
kilometry, które nas dzieliły. Byłam pewna, że to ten sam męż-
czyzna, który już wcześniej nawiedzał moje sny.

Stając tuż za nim, przyjrzałam się jego plecom. Zdobił je mi-

sternie wykonany, intensywnie błękitny tatuaż. Pokrywał grzbiet
i łopatki, sięgając nisko bioder. Przedstawiał skrzydlatego anioła,
żarliwie wpatrzonego w niebo. Jego twarz była okrągła o ładnie
wykrojonych ustach, podobna do tych, jakie uwieczniali na por-
tretach włoscy malarze okresu renesansu. Tatuaż był dopracowany
w najdrobniejszych szczegółach i bez wątpienia piękny, ale nie to
mnie w nim zafascynowało.

background image

82

Usta wytatuowanej postaci poruszały się w rytm modlitwy.

Źrenice anielskich oczu pulsowały życiem. Pasemka wytatuowa-
nych włosów poruszał wiatr. Zszokowana, ostrożnie pogładziłam
ruchomy obrazek.

Mężczyzna z tatuażem nie zareagował na mój dotyk. Miałam

nadzieję, że się odwróci, ale niespodziewanie zaczął znikać. Jego
skóra stała się przezroczysta, a cała postać rozpłynęła się jak mgła.
Spojrzałam w niebo, wsłuchując się w wiatr szepczący historie
w nieznanym mi języku.

Krążące dokoła słońce i księżyc zatrzymały się ze zgrzytem

jak pordzewiałe tryby starego zegara. Niebo zatrzęsło się w posa-
dach, na jego powierzchni pojawiły się rysy podobne do pęknięć
na lustrze. Pojedyncze kawałki błękitu zaczęły opadać na zieloną
polanę, odsłaniać świat znajdujący się pod powierzchnią nieba.
Z powstałych szczelin niczym lawa wylało się gęste światło. Osło-
niłam oczy ramieniem, chroniąc je przed nieznośnym blaskiem.

Dopiero po chwili odważyłam się spojrzeć na popękane nie-

bo. Sykliwy szept wiatru układał się w trzy słowa. Seraf, Zatael,
Malach
. Na tle rozbitych obłoków zawisła naga postać. Powoli
i z gracją zaczęła opadać na trawę.

Był to młody mężczyzna. Jego długie włosy sięgające bioder lśniły

niespotykaną czerwoną barwą. Przepiękna twarz była łudząco po-
dobna do twarzy wytatuowanego anioła. Gładkie, nieskazitelne lico
połyskiwało metalicznie i wyrażało nieskończoną młodość. W wy-
pełnionych lazurem oczach zatopiona była mądrość, odwaga i wa-
leczność.

Obserwowałam go urzeczona. Zaciekawiony poruszał głową

jak drapieżny sokół. W chwili gdy zwrócił na mnie uwagę, wy-

background image

83

krzywił swoją nieskazitelną twarz w grymasie furii, która nadała
jego rysom przerażający wygląd. Delikatne oblicze pociemniało,
a blask niebieskich oczu zniknął, spalony złością.

Patrzyłam, jak pochyla się gotowy do biegu, napina mięsnie

długich, mocnych nóg i zaciska pięści. Polana utonęła w ciemno-
ściach. Zza kurtyny mroku wyłoniły się długie jasne palce i spo-
częły na mojej szyi. Oszołomiona strachem i niezwykłą urodą
rudowłosego zastygłam w bezruchu.

Czułam powolnie zaciskający się uchwyt, który odcinał płu-

com życiodajny tlen. Im bliższa byłam śmierci, tym szerszy był
uśmiech duszącego mnie mężczyzny. Jego podniebienie, wnętrze
ust, a nawet kąciki oczu były błękitne.

To było ostrzeżenie.
Ocknęłam się w białej pościeli i odetchnęłam z ulgą. To tylko sen.

W miarę jak przytomniałam, doganiała mnie fala okropnych mdłości
i kłujący ból głowy. Wyciągnęłam się na łóżku. Nie pamiętałam, żeby
było aż tak wygodne. Dopiero po chwili, przerażona, zorientowałam
się, że sufit, w który się wpatruję, nie przypomina sufitu mojego małe-
go pokoju. Usiadłam gwałtownie, przez co mdłości nasiliły się jeszcze
bardziej. Spod zaciągniętych zasłon przenikało słoneczne światło.
W półmroku zorientowałam się, że noc spędziłam w hotelowym apar-
tamencie. Potarłam zdezorientowana twarz i natychmiast cofnęłam
rękę, która podrażniła paskudną ranę na dolnej wardze.

Spróbowałam odtworzyć w myślach wydarzenia poprzedniej

nocy. Gdzie się podziała Basia? Gdzie się podziali wszyscy inni
ludzie, z którymi weszłam do klubu?

Nagle łóżko zatrzęsło się gwałtownie. Zamarłam przerażona.

Nie spałam tej nocy sama. Ktoś, kto leżał tuż obok, z głośnym

background image

84

westchnieniem odwrócił się na brzuch. W tłumionym przez zasło-
ny świetle dojrzałam nagie, opalone ramię obejmujące poduszkę.
Ostrożnie zeszłam z łóżka i pociągnęłam za sobą satynową kołdrę.
Spływający na podłogę materiał odsłonił plecy śpiącego mężczy-
zny. Zasłoniłam usta, tłumiąc wzbierający w gardle krzyk.

Skórę pleców nieznajomego pokrywały błękitne linie tatuażu,

układając się w znajomy obraz anioła. Anioła, o którym śniłam.
Postać nie ruszała się, co prawda, ale i tak wzbudzała lęk. Jak to
możliwe, że we śnie widziałam coś, czego wcześniej nie miałam
szansy zobaczyć w rzeczywistości? Co naprawdę wydarzyło się
w nocy?

Bezwiednie postawiłam kilka kroków do tyłu, natrafiając na

chłodną przeszkodę. Nim się zorientowałam, strąciłam z nocnego
stolika porcelanową filiżankę. Naczynie upadło, roztrzaskując się
na kawałki. Nieznajomy zerwał się gwałtownie. Z przerażeniem
uświadomiłam sobie, że rozpoznaję tę twarz.

Kierowana odruchem rzuciłam się w stronę pierwszych lep-

szych drzwi. Atak mdłości skutecznie spowolnił mój bieg. Zgięłam
się wpół gotowa wymiotować. Drzwi, do których zmierzałam,
okazały się prowadzić do łazienki. Uklękłam oszołomiona za-
wrotami głowy.

Mężczyzna obserwował mnie z uwagą. Po chwili wstał z łóżka,

wszedł do łazienki i wrócił z ręcznikiem zwilżonym wodą. Ukuc-
nął przede mną i odgarniając mi włosy, ułożył chłodny kompres
na karku. Jego zachowanie kompletnie zbiło mnie z tropu. Spo-
dziewałam się przecież sadystycznych tortur i kajdanek.

– Potrzymaj tak trochę. Poczujesz się lepiej – odezwał się

z mocnym akcentem.

background image

85

Uniosłam nieznacznie głowę i  spojrzałam na niego spod

przetłuszczonych włosów. Z pewnością nie wyglądał pospolicie.
Jego szczupła postać stanowiła niespotykaną mieszankę gorącego
Orientu i chłodu Europy. Nie był jednak przystojny, a przynajmniej
nie w typowy sposób. Linie jego twarzy, choć regularne, były zbyt
surowe. Wąskie usta mimowolnie układały się w grymasie nieza-
dowolenia, a ciemne oczy były nieprzeniknione jak ocean nocą.

– Jak się tutaj znalazłam? – wychrypiałam.
– Byłaś w klubie ze swoimi znajomymi i poczułaś się gorzej.

Uznałem, że powinienem ci pomóc.

– To ty ukradłeś mi torebkę.
– Zgadza się – przyznał bez ogródek.
Z trudem przełknęłam ślinę.
– I śledziłeś mnie…
Kiwnął głową, spuszczając oczy na moje usta.
– Z jakiego powodu? – zapytałam. – Nie mam pieniędzy, jeśli

o to ci chodzi.

Mężczyzna usiadł obok, opierając nagie plecy o ścianę.
– Nie zamierzam cię skrzywdzić. Nie interesują mnie też twoje

pieniądze. Wyjaśnienie tego wszystkiego może zająć trochę czasu.
Może najpierw chciałabyś coś zjeść? – Uśmiechnął się sztucznie.

– Muszę wrócić do domu. – Wstałam ostrożnie i odłożyłam

ręcznik na stolik.

Znajdowaliśmy się w dwuczęściowym apartamencie. Intuicyj-

nie skierowałam się w stronę salonu, mając nadzieję, że będą tam
drzwi wyjściowe. Mężczyzna wstał bez słowa i podążył za mną. Na
widok wyjścia przyspieszyłam kroku. Chwyciłam klamkę i nerwo-
wo nacisnęłam ją parę razy. Oczywiście drzwi były zamknięte.

background image

86

– Mógłbyś otworzyć? Powinnam wracać.
– Nie sądzę, żeby było to teraz możliwe.
Panika ścisnęła mi gardło. Ponownie zaczęłam szarpać klam-

ką. Białowłosy łagodnie, ale stanowczo złapał moje nadgarstki
i odciągnął do tyłu.

– Widzę, że się niecierpliwisz. Możemy porozmawiać teraz

– zaproponował.

– Ale ja nie chcę z tobą rozmawiać! – Próbowałam wyswo-

bodzić ręce.

– Myślę, że powinnaś. – Nadal zachowywał spokój.
– Jeśli zacznę krzyczeć…
– Nie ma potrzeby, żebyś krzyczała – szepnął zachrypłym

głosem.

W okamgnieniu moje żyły napełniła adrenalina. Zamachnę-

łam się niezdarnie, celując kolanem w jego krocze. Najwyraźniej
przewidział moje zamiary. Wystarczyło, że nieznacznie odskoczył
w bok, i uniknął uderzenia.

– Uspokój się – zażądał chłodno. – Gdybym chciał cię skrzyw-

dzić, już dawno bym to zrobił. Nie sądzisz?

Nie miałam ochoty na analizę jego słów. Zaczerpnęłam gwał-

townie powietrza, gotowa do wrzasku. Nim wydobyłam z siebie
głos, przycisnął dłoń do moich ust.

– Naprawdę nie pora na przepychanki. – Mięsień jego policzka

drgał nerwowo od siły zaciskanych zębów. – Mamy niewiele czasu
na rozmowę. Bardzo cię proszę, uspokój się. Takim zachowaniem
ściągasz na nas uwagę.

W odpowiedzi na jego prośbę ugryzłam go w rękę. Na języku

poczułam żelazisty posmak krwi. Zmarszczył czoło i zasyczał zi-

background image

87

rytowany. Odskoczyłam do tyłu, ale nie zdołałam wyswobodzić się
z uścisku. Wplótł palce w moje włosy i zaciskając pięść, pociągnął
je nieostrożnie. Pod wpływem bólu zamarłam w bezruchu. Wygiął
mi głowę do góry tak, bym spojrzała mu w oczy.

– Uspokoisz się. – Nie było to pytanie, a raczej rozkaz. – I wtedy

porozmawiamy.

Złość w jego spojrzeniu skłoniła mnie do posłuszeństwa. Czu-

łam, że jeśli go nie posłucham, straci nad sobą panowanie. Kiedy
wyczuł, że jestem gotowa ustąpić, rozluźnił uścisk i wskazał głową
szeroką kanapę na wprost telewizora. Kiedy nadal stałam niepo-
ruszona, złapał mnie za ramię i posadził we wskazanym miejscu.
Sam usiadł na szklanym stoliku stojącym naprzeciwko kanapy.

– Nazywam się Adam Sanders. Miałem cię znaleźć i spro-

wadzić do Dubaju, gdzie znajduje się główna siedziba Organi-
zacji, albo raczej sekty, o nazwie Castus Ignis. Słyszałaś kiedyś
tę nazwę?

– Nie – szepnęłam, obejmując się ramionami.
Mężczyzna odpalił papierosa i zaciągnął się dymem. Mrużył

przy tym oczy, jakby wdychał najczystsze górskie powietrze.

– Castus Ignis oznacza czysty ogień, ale zanim opowiem o sek-

cie, powinnaś poznać pewną historię.

Z kieszeni wymiętolonych dżinsów wyjął niebieską broszurę

i rzucił ją na moje kolana.

– Przeczytaj to – rozkazał.
Niechętnie spojrzałam na wyblakły błękit okładki. Na jej

środku wydrukowano wizerunek anioła spowitego ogniem. Nie
przywiązując wagi do treści znajdującej się na dalszych stronach,
pobieżnie przeczytałam kilka linijek tekstu.

background image

88

– Przeczytaj na głos. – Nachylił się nade mną.
Posłusznie zaczęłam odczytywać idiotycznie brzmiące zda-

nia. Ręce i kolana drżały mi ze strachu, przez co jąkałam się jak
pierwszoklasistka, która niedawno nauczyła się czytać:

– I spojrzał serafin Nataniel władca ognia na córy i synów

człowieczych, chcąc zgładzić tych tylko upodlonych w mroku.
I z ramion jego spłynęły rzeki ognia, a z ust jego trysnęła lawa
i wtem zajął się świat płomieniem, a biel popiołu spowiła niebiosa.
I w ogniu anielskim stanęła Istar, wołając o pomoc do mroku.
A płacz jej przywołał regenta piekła, Szemhazaja, gotowego do
walki. I przegrał starcie Nataniel, odarty ze skrzydeł, pozbawiony
mocy. Ślepy i głuchy na szepty niebios stanął pomiędzy ludźmi.
Bezsilny i słaby, niezdolny do śmierci pobłądził pośród człowie-
czego rodu. Nie wróci do nieba, póki nie wypełni misji, póki nie
wyplewi zła.

Mężczyzna strzepnął papierosowy popiół wprost na szklany

stolik.

– Przeczytałaś fragment księgi apokryficznej anonimowego

autora pochodzącej z około pięćdziesiątego roku przed naszą erą,
którą odkryto na terenie dzisiejszej Etiopii.

Zacisnęłam palce na papierowej broszurze.
– I co to ma ze mną wspólnego? – zapytałam, rozglądając się

dyskretnie. Obok telewizora zauważyłam telefon.

– Bardzo dużo. Otóż zgodnie z legendą moc boskiego ognia

utracona przez anioła Nataniela podczas pojedynku z upadłym
została uwięziona w ludzkiej duszy, którą jak się okazało jesteś…
ty. – Wskazał mnie dwoma placami, między którymi płonął pa-
pieros.

background image

89

– Słucham?
– Jesteś strażnikiem anielskiej potęgi. Szemhazaj, piekielny

magik, umieścił ją w twojej duszy, po tym jak odebrał ją serafinowi
Natanielowi – oznajmił z poważną miną.

Ból głowy, stres i absurdy, które wygadywał, wywołały we mnie

rozbawienie. Rozbawienie, którego nie byłam w stanie powstrzymać.
Rozbawienie, które płynnie zaczęło przeistaczać się w histerię.

– To jakaś bzdura. Bzdura!
Chłopak pogładził dłońmi pozaginaną okładkę broszury.
– Wiem, jak to brzmi – omiótł spojrzeniem krótki tekst – ale

musisz mi uwierzyć. Jesteś ogniem, o którym mówi legenda. Człon-
kowie sekty, do której należałem, szukali cię przez setki lat.

Patrząc w jego oczy, pojęłam, jak bardzo był szalony. Posta-

nowiłam prosić o litość.

– Błagam, wypuść mnie. Nie jestem tym, za kogo mnie uwa-

żasz.

Pokręcił głową jak rodzic sprzeciwiający się idiotycznej prośbie

swojego dziecka.

– Nie mogę tego zrobić. Szukałem cię od bardzo dawna.
Nienawiść rozpaliła mi policzki. Miałam ochotę go uderzyć.

Niemal unosiłam dłoń, by to zrobić, ale powstrzymał mnie wyraz
jego oczu… Ciemnych, zmęczonych oczu, w których na próżno
szukałam okrucieństwa.

– Nie jestem żadnym czystym ogniem – szepnęłam słabym

głosem.

– Ależ jesteś. Uwierz mi.
Usłyszałam świst jego przyspieszonego oddechu, jakby na-

rastała w nim dziwna ekscytacja. Z niepokojem patrzyłam, jak

background image

90

powoli osuwa się na kolana i opiera ręce o kanapę, na której sie-
działam, tak bym znalazła się w pułapce jego ramion.

Kiedy przymknął powieki, po skórze mojego karku przebiegł

dreszcz. Zbiegał po kręgosłupie i niknął w opuszkach palców. Zadzwo-
niło mi w uszach, a przed oczami wystąpiły czarne plamki. Mężczyzna
milczał, przysuwając się do mnie niepokojąco blisko. Poczułam na szyi
gorąco jego oddechu. Przerażona, chwyciłam go za brodę i z odrazą
odepchnęłam. Kiedy otworzył oczy, mrowienie skóry ustało. Dysząc
jak maratończyk, delikatnie wytarł moją twarz wierzchem swojej dłoni.
Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że z nosa płynęła mi krew.

– Żaden inny człowiek nie wyczuwa momentu wczytania.

Żaden nie reaguje w ten sposób. Jesteś wyjątkowa.

Nie byłam w stanie się ruszyć. Zauważył moje przerażenie

i odsunął się powoli.

– Przepraszam – szepnął.
Miał na tyle udręczone spojrzenie, że nie byłam w stanie się

na niego złościć.

– Nie chcę cię skrzywdzić – powtórzył i wszedł do łazienki.
Usłyszałam szum odkręconej wody. Natychmiast rzuciłam się

w stronę telefonu. Drżącą dłonią podniosłam słuchawkę i wcisnę-
łam numer łączący mnie z recepcją.

– Obsługa hotelowa, czym mogę służyć?
Już miałam krzyknąć, kiedy dźwięk urwał się niespodziewa-

nie. Spojrzałam zaskoczona na słuchawkę i nacisnęłam kilka razy
widełki telefonu. Poczułam za sobą czyjś oddech. Odwracając się
powoli, stanęłam twarzą w twarz z rozwścieczonym porywaczem.
W dłoni zaciskał wyrwany kabel telefoniczny. Od siły tego uścisku
drżała mu dłoń.

background image

91

– To zaczyna się robić irytujące – oznajmił chrapliwie.
– Jestem głodna – skłamałam.
– Czyżby?
Rozwścieczony rzucił kablem w głąb salonu i złapał mnie bole-

śnie za ramiona. Czułam jak pod naciskiem jego palców, na mojej
skórze tworzą się krwiaki.

– Wiesz, ile czasu cię szukałem? Wiesz, jak przez to wyglądało

całe moje życie? Wiesz, jak wiele teraz poświęcam? Zdradzam sa-
mego siebie. Doceń to – szeptał, a szept ten był gorszy od krzyku.

Pełen gniewu, goryczy, a przede wszystkim strachu. Panicz-

nego strachu przed nieznanym.

– Jesteś szalony – stwierdziłam płaczliwym głosem.
– Być może. – Piwne oczy zabłysły niebezpiecznie.
Nie umiałam powstrzymać łez, które ciurkiem spłynęły po

moich policzkach. Mężczyzna spojrzał na nie i zmarszczył brwi.
Miałam wrażenie, że coś w jego wnętrzu pęka. Po chwili nie było
już strachu ani gniewu. Zastąpił je tajemniczy spokojny uśmiech.
Moje spojrzenie mimowolnie powędrowało w stronę jego ust.

– Wiesz, jak długo cię nienawidziłem? – zapytał cicho, z uczu-

ciem.

Wstrząsnął mną dreszcz.
– Błagam. Nie krzywdź mnie – załkałam.
Mężczyzna przysunął się bliżej, dotykając ustami moich skro-

ni. Nie wiedziałam, co począć. Nogi drżały mi, jakbym stała na
mrozie, ale tonęłam w oceanie żaru.

– A wiesz, co jest na krańcach każdej nienawiści? – wychrypiał,

obejmując mnie ostrożnie.

Szok. Strach. Mętlik w głowie.

background image

92

– Kim jesteś? – zapytałam, wbijając paznokcie w jego przed-

ramiona.

Odpowiedział dopiero po chwili zastanowienia.
– Twoim snem. – Pogłaskał mnie po plecach. – Który stał się

jawą.

Przerażona uświadomiłam sobie, skąd pamiętam ten głos.
– To niemożliwe – zaprotestowałam słabo.
– Co takiego? – szepnął mi do ucha. – Ogień w twoich snach?

Samotność w twoich snach? A może ja w twoich snach?

Odskoczyłam od niego jak oparzona.
– Powiedz mi, kim naprawdę jesteś – poprosiłam.
Spojrzał na mnie z ukosa.
– Czy jesteś gotowa uwierzyć w historię o Organizacji i Na-

tanielu?

– Nie wiem.
– W takim razie po co miałbym opowiadać ci o sobie? Wystar-

czy chyba jeśli dodam, że chciałbym uratować ci życie i byłbym
wdzięczny, gdybyś mi w tym pomogła. W końcu wiele dla ciebie
ryzykuję.

– Grozi mi śmierć?
– Tak – przyznał bez ogródek. – To jedyny sposób, by anioł

z przepowiedni odzyskał swoją moc. Kiedy tak się stanie, cały
nasz świat spowije anielski ogień, zabijając wszystkich tych, którzy
zasługują na piekło.

Cofnęłam się nerwowo pod ścianę i skuliłam przerażona. Trafi-

łam w środek szaleństwa. Stałam się pionkiem w idiotycznych roz-
grywkach popapranych członków jakiejś sekty! Bezwiednie zaczę-
łam potrząsać głową, próbując odgonić targający mną strach.

background image

– Ja nic nie zrobiłam. Jestem nikim. Ja nic nie zrobiłam – mó-

wiłam jak automat.

Chłopak przykucnął naprzeciwko. Jego naga pierś unosiła się

w spokojnym oddechu.

– To, kim jesteś, nie ma znaczenia. Liczy się to, co nosisz w swo-

im wnętrzu. Pomogę ci, ale musisz mi na to pozwolić.

Od zapachu jego ciała zakręciło mi się w głowie. Zaczęłam się

zastanawiać, czy do długiej listy moich dolegliwości powinnam
dopisać syndrom sztokholmski. Przełknęłam ślinę.

– Te dziwne sny to twoja sprawka?
Chłopak z poważną miną kiwnął głową, a ja poczułam, że

będę wymiotować.

background image

94

Goście z Dubaju

Pozwoliłem dziewczynie zamknąć się w łazience. Jej ciało musiało
uporać się z szokiem, jakiego przed chwilą doznała. Zerknąłem
na zegarek i zdałem sobie sprawę, że Janusz spóźnia się już ponad
godzinę.

Odchyliłem zasłonę, żeby sprawdzić, czy nie widać gdzieś

znajomego samochodu. Tuż pod hotelem zatrzymały się dwie
limuzyny. Na widok wysiadających z nich pasażerów dostałem
gęsiej skórki. Wśród masywnych postaci ochroniarzy zauważyłem
długie białe włosy mojego brata i charakterystyczne ubranie jego
partnerki. Gwałtownie cofnąłem się od okna i zacząłem krążyć
po pokoju jak drapieżnik w klatce.

– Otwieraj! – dobiegł mnie zza drzwi stłumiony głos Janusza.

– Mamy kłopoty.

Pospiesznie odblokowałem zamek. Mój towarzysz był wy-

raźnie zdenerwowany. Jego biała koszulka przylegała do spo-
conego ciała.

– Widziałem ich przez okno.
– Zawołaj dziewczynę. Wychodzimy.
– A co z pieniędzmi?
Mężczyzna podał mi papierową torbę. Zajrzałem do jej

wnętrza.

– Tylko tyle?
– Twoja karta została zablokowana. Musiałem wybrać własne

oszczędności. Na jakiś czas nam wystarczy. Gdzie dziewczyna?

background image

95

– W łazience – odpowiedziałem i zgarnąłem ze stolika najpo-

trzebniejsze dokumenty. Janusz wyprowadził dziewczynę za rękę.
Była przerażona. Jej dolna, zraniona warga drżała delikatnie.

– Zejdziemy schodami ewakuacyjnymi na pierwsze piętro

– tłumaczył, rozglądając się po korytarzu. – Balkony tamtych pokoi
są bardzo nisko. Zeskakując, znajdziemy się ulicy. Zaparkowałem
tuż pod budynkiem.

– Co się dzieje? – zapytała dziewczyna.
– Mamy gości z Dubaju. Musimy uciekać – odpowiedzia-

łem.

– Ja nie mogę! Muszę wrócić do domu – wyjąkała.
– Dziewczyno – szepnął Janusz, ciągnąc ją na hotelowy kory-

tarz. – Jeśli chcesz przeżyć, to o tym zapomnij.

Popatrzyła na mnie przestraszona, ale pozwoliła wyprowadzić się

z pokoju. Kiedy wchodziliśmy na ciemną klatkę schodową, dobiegł nas
dźwięk otwierającej się windy. W oddali usłyszałem kroki biegnących
ludzi. Chyba pierwszy raz w życiu bałem się tak bardzo. Co więcej,
powodem tego strachu był mój własny, rodzony brat. Nie widziałem go
od ponad roku, a teraz, kiedy przebywaliśmy w tym samym budynku,
musiałem przed nim uciekać. Znałem Daniela. Potrafił być bezwzględ-
ny. Wiedziałem, że nie zawaha się mnie zabić. Dla niego najważniejsza
była Organizacja. Ze mną było podobnie do dnia, w którym spotkałem
Anię. Słyszałem w ciemnościach jej przyspieszony, nerwowy oddech,
widziałem błysk przerażonych, szarych oczu.

Zatrzymaliśmy się przed wyjściem na pierwsze piętro. Przez

chwilę wszyscy troje nasłuchiwaliśmy odgłosów dobiegających
zza drzwi. To, co zdarzyło się po wyjściu na korytarz, trwało
minutę.

background image

96

Za drzwiami stał groźnie wyglądający obcokrajowiec. Na nasz

widok wydobył spod kurtki krótki pistolet i wymierzył go w naszą
stronę.

– Nie ruszać się – rozkazał po angielsku i chwycił telefon ko-

mórkowy.

W tej samej chwili Janusz pchnął mnie w kierunku dziew-

czyny, przez co oboje upadliśmy pod ścianę. Rozległ się dźwięk
pojedynczego wystrzału. Zasłaniając głowę, patrzyłem, jak potężne
ciało Janusza z gracją uchyla się do dołu, unikając pocisku. W oka-
mgnieniu jego ręka złapała mierzący w niego pistolet. Usłyszałem
chrupnięcie kości i stłumiony okrzyk napastnika. Janusz wykręcił
jego dłoń pod nienaturalnym kątem i uderzeniem pięści roztrza-
skał mu nos. Mężczyzna upadł z impetem na podłogę, a krew
spływająca z jego twarzy zabarwiła hotelową wykładzinę głębokim
odcieniem wiśniowego syropu. Na ten widok twarz dziewczyny
przybrała zielonkawy odcień.

Kopnięciem wyważyliśmy drzwi pokoju, który usytuowany

był najbliżej klatki schodowej. Przebywająca w nim starsza kobieta
zaczęła wrzeszczeć i machać rękami.

Pospiesznie wyszedłem na balkon i bez zastanowienia ze-

skoczyłem na ulicę. Kości moich nóg zatrzeszczały boleśnie pod
wpływem upadku. Wyciągnąłem ręce w stronę dziewczyny. Bała
się zeskoczyć. Janusz chwycił ją za ramiona i spuścił wprost na
mnie. Lądując, uderzyła łokciem w mój policzek.

Chwilę później wszyscy troje biegliśmy w stronę samochodu.

Wiedziałem, że nie będą do nas strzelać z takiej odległości. Było
zbyt duże ryzyko, że przy okazji śmiertelnie zranią dziewczynę.
Miałem nadzieję, że to już koniec. Myliłem się.

background image

97

***

O Boże, o Boże, powtarzałam w myślach. Białowłosy ciągnął mnie

przez ulicę w stronę czarnego bmw. Było upalnie, a mimo to poczułam
osobliwy chłód spływający na moje plecy. Coś jak spojrzenie drapież-
nika wybierającego ofiarę. Ostrożnie zerknęłam za siebie.

Na balkonie, z którego przed chwilą zeskoczyliśmy w towarzy-

stwie białowłosego mężczyzny, stała młoda Arabka. Chyba przy-
mknęła oczy. Jej czarna tunika zatrzepotała wokół ciała niczym
skrzydła ogromnej wrony. Kobieta wyglądała tak, jakby szykowała
się do modlitwy. Spokojna i zarazem pełna egzotyki.

I wtedy to poczułam… Coś jak silny podmuch wiatru. Zdez-

orientowana spojrzałam na rosnące w pobliżu drzewa. Wszystkie
stały nieporuszone. Dziwaczna energia spływała na mnie falami,
budząc na skórze znajome, nieprzyjemne mrowienie. Czułam się
tak, jakby niewidzialne zęby wgryzały się w moje ciało, mieląc
żywe tkanki i dobierając się do samej duszy. Zacisnęłam w pię-
ści koszulkę białowłosego, wyginając plecy w łuk. Krew z nosa
spłynęła silnym strumieniem. Chłopak poderwał mnie na ręce
i zaczął głośno przeklinać.

Wpadłam do wnętrza auta niczym bezwładny worek. Odwa-

żyłam się spojrzeć przez okno. Na ustach Arabki gościł złowiesz-
czy, pełen okrucieństwa uśmiech. Ruszyliśmy z piskiem opon,
przewracając stojący na chodniku kosz na śmieci.

– Kurwa! – Cóż… mięśniak nie owijał w bawełnę. – Sprawa

jest przesądzona. Arabska dziwka się wczytała. Wystarczy jedna
noc i po dziewczynie. Zrobi z jej mózgu jajko na twardo.

Chciałam zapytać, co dokładnie ma na myśli, ale bałam się

odezwać. Obaj mężczyźni byli bardzo zdenerwowani. Opaloną

background image

98

czaszkę mięśniaka pokryła mozaika drobnych kropelek potu. Sie-
dzący obok mnie Adam poruszał nerwowo kolanami. Jego milcze-
nie wprawiło moje serce w niespokojny rytm. Nie chciałam zostać
sama. Nie po tym, co wydarzyło się w hotelu. To już nie była jakaś
szalona fikcja. To była rzeczywistość, którą ukoronować miała
moja śmierć. Moment, w którym chłopak podejmował decyzję,
trwał wieki. Zniecierpliwiona zaciskałam dłonie w pięści. Wreszcie
odważył się spojrzeć w moją stronę.

– Nie. Nie poddawajmy się jeszcze.
W jego głosie było tyle współczucia, że zawstydzona zwróciłam

twarz w stronę ulicy.

– No nie wiem – westchnął jego kompan.
– Rób, co chcesz, Janusz, ale ja zostaję z dziewczyną.
– Dobra, dobra. Lepiej pomyślmy, co dalej.
– Jedźmy na lotnisko.
– A co kiedy nastanie noc?
– Spróbuję powstrzymać Iman.
– Ale to może trwać wiele dni – warknął mężczyzna, gwał-

townie skręcając.

– Masz lepszy pomysł?
– Tak się składa, że mam.
Adam pochylił się do przodu.
– No więc?
Nadstawiłam uszu.
– Poprośmy o pomoc.
– Niby kogo? – Przez chłopaka przemawiała irytacja.
– No wiesz. Nie jestem może ekspertem, ale tak na chłopski

rozum. Skoro ci dobrzy chcą nas zabić, to poprośmy tych złych,

background image

żeby nam pomogli. Znajdziesz jednego z nich – to nie będzie dla
ciebie trudne – i wyjaśnisz co i jak. Mówiłeś, że pełno ich na
ulicach.

– Nie wiesz, co mówisz – szepnął chłopak.
– Jak wpadniesz na coś lepszego, daj mi znać.
Adam opuścił szybę, wpuszczając do wnętrza samochodu

chłodne powietrze i oparłszy głowę o zagłówek, odetchnął głęboko.
Mimowolnie zaczęłam mu się przyglądać. Jego oliwkowa karnacja
była teraz poszarzała ze zmęczenia i nadmiaru papierosów. Wąskie
usta były popękane i przesuszone. Kiedy tak milczał zatopiony we
własnych myślach, zapragnęłam dotknąć jego twarzy i wygładzić
zmarszczkę niezadowolenia, która pojawiła się na jego czole.

Samochód pędził ulicą, łamiąc większość przepisów dro-

gowych. Chwilę później w oddali wyłoniła się wieża kontrolna
lotniska. Na jej widok Janusz wcisnął pedał gazu, nie pozwalając
odetchnąć silnikowi. Pomruk auta i kołysząca prędkość odrobinę
mnie uspokoiły.

– Nie chcę opuszczać kraju. Nie mogę tak po prostu wyjechać

– odezwałam się po chwili milczenia.

– Właśnie to powinnaś zrobić. Tak będzie najprościej – za-

uważył Adam.

– Co z moją babcią? Co z pracą?
– Za babcią to ty chyba tęsknić nie będziesz – zauważył Ja-

nusz.

Jego słowa mnie zabolały. Wiedzieli o moim życiu więcej, niż

mogłabym przypuszczać.

Samochód porzuciliśmy na lotniskowym parkingu. Biegiem

wtargnęliśmy do terminalu.

background image

100

Castus Ignis

Udało nam się zdobyć trzy bilety do Rzymu. W innych okolicz-
nościach z pewnością byłabym zachwycona, ale w tym momencie
wycieczka do Włoch przyprawiała mnie jedynie o ataki paniki.

Siedzieliśmy w lotniskowym bufecie w strefie wolnocłowej.

Janusz z uwagą przyglądał się krążącym wokół ludziom. Co jakiś
czas na widok podejrzanie wyglądających podróżnych napinał
mięśnie ramion.

Odlot zaplanowany był na dziewiątą wieczorem. Mieliśmy

dwie godziny na rozmyślanie. Nie mogłam uwierzyć w tę gonitwę
czasu. Jeszcze wczoraj o tej porze myłam toalety w Czarnym Kocie,
a teraz? Czekałam na samolot w towarzystwie byłych członków
sekty, którzy postanowili uratować mi życie.

– Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej… o was, o całej tej

sekcie. – Miętoliłam w palcach skrawek swojej koszulki.

–  Teraz zebrało ci się na zadawanie pytań? –  parsknął

Adam.

– Czytanie jakiegoś idiotycznego tekstu starszego niż dino-

zaury, nie przekonało mnie tak, jak oprych z pistoletem!

Na te słowa dziewczyna pracująca w bufecie wybałuszyła na

nas oczy.

– Zapałeczko… wokół jest pełno ludzi. – Janusz uśmiechnął

się drapieżnie do obserwującej nas kobiety. Widząc ten dziwaczny
grymas, zaczęła po raz kolejny wycierać blat barku, przy którym
stała.

background image

101

– Z tego co zapamiętałam, szukacie ognia, który podobno za-

klęto w jakiejś tam duszy. – Zdałam sobie sprawę, jak idiotycznie
zabrzmiało wypowiedziane przeze mnie zdanie.

Obaj mężczyźni niesłychanie poważnie skinęli głowami.
– I wszystko przez tekst z jakiejś tam księgi?
– Niekoniecznie – odpowiedział Adam. – Musisz wziąć pod

uwagę osobę najbardziej zainteresowaną odebraniem swojej wła-
sności.

Zamrugałam, zastanawiając się, co ma na myśli.
– Chyba nie czytałaś uważnie apokryfu. – Wykrzywił usta

w ironicznym grymasie. – Ogień i moc, która się z nim wiąże,
należały swego czasu do serafina o imieniu Nataniel.

– No i?
Janusz westchnął zirytowany.
– Zapałeczko – zaczął. – Naprawdę myślisz, że ponad osiemset

lat temu ktoś założył sektę istniejącą do dziś tylko z powodu mało
przekonującej bajki?

– Chcecie mi powiedzieć, że Nataniel istniał naprawdę?
– Chcemy ci powiedzieć, że istnieje do dzisiaj i z dnia na dzień

ogarnia go coraz większa frustracja z powodu niemocy, której stał
się więźniem. Pamiętaj, że Natanielowi powierzono misję, której
nie może wypełnić, póki nie odzyska swojego ognia – odpowie-
dział Adam.

– To niemożliwe – westchnęłam.
Obaj zamilkli, pozwalając mi przetrawić wszystkie te rewe-

lacje.

– Poszukiwał cię, odkąd przegrał opisany w apokryfie pojedy-

nek. Z czasem zebrał wokół siebie Widzących. – Wskazał siebie.

background image

102

– Można nas porównać do noktowizorów, tyle że zamiast ciepła
widzimy światło życia.

– Światło życia?
– Wczytując się, widzimy ludzką duszę.
– To jakaś magia? Czary? Jak to jest możliwe?
– Trudno powiedzieć. To zależy, jak rozumiesz magię. W dzi-

siejszych czasach człowiek na siłę rozgranicza sferę duchową od
cielesnej. W rzeczywistości one obie są ze sobą ściśle powiązane.
W pewnym sensie te umiejętności mają w sobie coś z magii, choć
ich źródło kryje się w ludzkim umyśle. Mówiąc prościej, mój mózg
potrafi nieco więcej niż twój.

– Dużo jest takich… noktowizorów jak ty?
– W Organizacji pracuje trzydziestu siedmiu Widzących.

W większości jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Mamy obowiązek
oddać sekcie każde uzdolnione dziecko oraz wiązać się z innymi
Widzącymi, jeśli nie jest to kazirodztwo.

– Dlaczego?
– Dar widzenia przekazywany jest genetycznie. Tak jak he-

mofilia i daltonizm.

– A ludzie tacy jak Janusz?
– Janusz jest nieuzdolnionym członkiem sekty. Tacy jak on

mają marginalne znaczenie dla Nataniela. Ich najważniejszym
zadaniem jest finansowanie działalności naszej Organizacji.

– Co to dokładnie znaczy? – zapytałam zaciekawiona.
– Jeśli masz ochotę dowiedzieć się czegoś więcej na temat

tego, co czeka cię po śmierci, musisz zapłacić. Nawet anioł nie
jest w stanie przeżyć w ludzkim świecie bez pieniędzy, zwłaszcza
jeśli finansuje wszystkie podróże pracujących dla niego Widzą-

background image

103

cych. Poza tym ludzie tacy jak Janusz mają obowiązek pomagać
tym, którzy rezydują w ich krajach, jeśli tylko zostaną do tego
wybrani.

– Przecież to zwyczajne wyłudzenie! Jak można dać się tak

zmanipulować? – szepnęłam oburzona.

Usta Adama przybrały ironiczny wyraz.
– W obliczu wiecznego szczęścia pieniądze nie mają znacze-

nia. Nagrodą dla posłusznego członka Castus Ignis jest zbawienie
bez względu na przewinienia życia doczesnego. Tak przynajmniej
twierdzi Nataniel. Wszyscy członkowie Organizacji są przekona-
ni, że wykonują boski rozkaz. Możesz więc sobie wyobrazić, jak
bardzo są zdeterminowani. Pomagają przecież w walce ze złem.
Zdarzają się oczywiście desperaci, którzy stracili sens życia. Po-
czynając od gwiazd rocka przez polityków, kończąc na…

– Na byłych alkoholikach – dokończył Janusz.
– Członkami Castus Ignis są różni ludzie. Nie ma to jednak

znaczenia. Nie jest ważne to, kim byłeś, co robiłeś, jakiego jesteś
wyznania – kontynuował Adam. – Według Nataniela każda religia
kłamie. Wszystko, co wiemy o Bogu, to wyobrażenia, nadzieje
i obawy, jakie wytworzył ludzki ograniczony umysł. Tylko Nataniel
przedstawia prawdę. Odkrywa tajemnicę Stwórcy.

Nagle coś sobie przypomniałam.
– A co z moimi snami?
Adam wyciągnął przed siebie nogi i wsadził ręce do kieszeni.
– Nazywamy to nawiedzaniem snów. To rzadki dar i nie każdy

Widzący go posiada. W sekcie jest tylko sześciu takich jak ja. Po
wczytaniu się w duszę danego człowieka mogę nawiedzać jego
sny. Kiedy śpi, przejmuję całkowitą kontrolę nad jego umysłem.

background image

104

Bardziej utalentowani Widzący potrafią w ten sposób doprowa-
dzić do rozpaczy, szaleństwa, nieograniczonej euforii, a nawet do
śmierci.

Adam zamilkł na chwilę, jakby szukał odpowiednich słów.

Kiedy się odezwał, w jego głosie rozbrzmiała jakaś obca, twarda
nuta, której wcześniej nie słyszałam.

– Tak właśnie pozbywamy się ludzi, którzy są dla nas niewy-

godni.

Strach ścisnął mi gardło. Przyjrzałam się siedzącym przede

mną mężczyznom. Janusz sprawiał wrażenie obojętnego, ale pod
twardym spojrzeniem czaiła się mieszanka strachu i nadziei.
W oczach Adama brakowało tej ostatniej.

– Czy ta Arabka, która dzisiaj się we mnie wczytała, będzie

chciała mnie zabić? – zapytałam.

– Nie do końca. Musisz pozostać żywa do pierwszego listopada.

Wtedy zostaniesz złożona w ofierze.

– Pierwszy listopada to dzień moich urodzin – stwierdziłam

smutno.

– Kiepska sprawa – westchnął Janusz.
– Jeśli mnie nie zabije, to co będzie chciała mi zrobić?
– W twoich snach królować będzie strach. Iman pozna wszystkie

twoje lęki, fobie, pragnienia i wykorzysta to, by cię szantażować.
Każdy twój sen zmieni się w piekło. Po pewnym czasie zgodzisz się
zrobić wszystko, absolutnie wszystko, by koszmar ustał. Będziesz
marzyć o tym, by znaleźć się w Dubaju z Natanielem i ostatni raz
zasnąć bez lęku. Jeśli nie zwariujesz, sama oddasz się w ich ręce.

– W takim razie nie będę spać. To chyba nie jest takie

trudne.

background image

105

Adam pokręcił głową.
– Żaden człowiek nie wytrzyma bez snu więcej niż pięć dni.

Sen jest równie niezbędny, co oddychanie czy jedzenie.

– W takim razie co teraz zrobimy? – Z trudem panowałam

nad głosem.

– Cóż… Może uda mi się ją powstrzymać. Nie ma innej moż-

liwości jak spróbować.

Kiwnęłam głową bez przekonania. To koniec. Już po mnie.
– Pójdę kupić coś do picia – zaproponował Adam.
Z przygnębieniem patrzyłam, jak podchodzi do lodówki z na-

pojami.

– Sądzisz, że uda nam się to przeżyć? – zapytałam siedzącego

obok Janusza.

– Bardzo bym chciał – odpowiedział.
– Jak wielu ludzi należy do Castus Ignis? – drążyłam dalej.
– Hm. – Podrapał brodę pokrytą kilkudniowym zarostem.

– Ogólnej liczby to ci nie podam, ale w Polsce zaprzysiężonych
jest tylko dwieście osób. Tak przynajmniej słyszałem.

– A to? – Wskazałam dłonią tatuaż na jego dłoni.
– To jest pamiątka po takim zaprzysiężeniu. Do barwnika

dodano krew Nataniela. Dlatego jest intensywnie błękitny. Ma to
nas chronić przed nieszczęściem.

– Anioły mają błękitną krew?
– Tak.
– Takie wyższe sfery. Arystokraci – parsknęłam.
– No… stąd pochodzi to powiedzenie. Legenda głosi, że

pierwsi władcy i królowie byli dziećmi aniołów. Nie bez kozery,
ten jak mu tam… Aleksander Wielki twierdził, że jest półbogiem,

background image

106

synem Zeusa. Myślisz, że ci, co decydowali o losach świata, byli
zwyczajnymi ludźmi? W życiu! Mieli niezwykłe zdolności.

– Mówisz poważnie?
– Pewnie. – Kiwnął głową.
Przyjrzałam się uważniej niewielkiemu symbolowi.
– Dlaczego ma aż tyle skrzydeł?
– Serafiny mają ich trzy pary. To najważniejsze szychy w hie-

rarchii aniołów. Niektóre z nich przebywają w bezpośrednim to-
warzystwie Stwórcy.

– Naprawdę w to wierzysz?
– Czemu miałbym nie wierzyć? – Uśmiechnął się ciepło.
Przekonanie płynące z jego głosu bardzo mnie zaskoczyło.

Poczułam wstyd, bo założyłam, że mężczyzna o tak prostackiej
powierzchowności nie jest zdolny do głębszych przemyśleń na
temat wiary. Zażenowana zmieniłam temat.

– Adam też ma tatuaż – zauważyłam.
– Tak. – Mężczyzna kiwnął głową. – Jak każdy Widzący.
– Nawet kobiety? – zapytałam zszokowana.
– Nie ma wyjątków. Widzący są jak dzieci, a Nataniel jest jak

ojciec. To on nauczył pierwszego człowieka sztuki wczytywania.
Z upływem wieków nabyta umiejętność przeistoczyła się w cechę
genetyczną.

– To ile on ma lat?
Janusz wzruszył ramionami.
– Dużo, dziewczyno… bardzo dużo.
– Jak wygląda? Spotkałeś go kiedyś?
– Nie. Spotkanie z aniołem to zbyt droga impreza dla takiego

szaraka jak ja. Nataniel nie opuszcza wyspy, na której wybudowano

background image

107

siedzibę sekty. Widziałem wyłącznie nagrania z jego wystąpienia-
mi. Wygląda jak człowiek, ale mówi we wszystkich możliwych
językach świata i nie starzeje się. Opowiada takie rzeczy…

– I to wystarczyło, byś uwierzył w całą tę historię? To jakiś

oszust.

Janusz odwrócił się w stronę Adama.
– Widzisz tego chłopaka? Potrzebujesz lepszego dowodu? On

jest symbolem Castus Ignis. Urodził się, by służyć Natanielowi. To,
co robił z tobą we śnie, jest chyba wystarczająco przekonujące?

– W takim razie… co jeśli ratując mnie, postępujemy wbrew…

– Głos uwiązł mi w gardle.

– Wbrew Bogu?
Kiwnęłam głową.
– Szczerze mówiąc, ostatnio mam wrażenie, że Bóg nie ma

z tym nic wspólnego. I tak przekonamy się o tym w swoim czasie.
– Uśmiechnął się chłodno. – Tak przy okazji, jest ktoś, kto będzie
cię szukać?

Spojrzałam gdzieś ponad głowę mężczyzny, próbując ukryć

zdenerwowanie.

– Nie sądzę, by babcia była zainteresowana moim zniknię-

ciem.

– W takim razie nie masz nikogo?
Wykorzystując doświadczenie, jakiego nabyłam w ciągu ostat-

niego roku, umiejętnie przełknęłam łzy.

– Nikogo – powtórzyłam.
– A co z tym?
Położył na stole dużą papierową torbę i wyjął z niej po-

rysowaną motorolę. Ekran telefonu mrugał białym światłem,

background image

108

informując o nieodebranych połączeniach. Odczytałam wy-
świetlony numer.

– To Basia, pracujemy razem w Czarnym Kocie.
– Zadzwoń teraz do niej i powiedz, że wyjechałaś i że nie

wrócisz w najbliższym czasie.

Przygryzłam dolną wargę.
– Zapisać ci twoją kwestię?
– Chyba sobie poradzę – warknęłam.
Po chwili zastanowienia wybrałam opcję oddzwaniania. Wy-

starczyły trzy sygnały, bym usłyszała głos koleżanki.

– Anka! Umierałam ze strachu. Gdzie ty się, do cholery, po-

dziewasz? Kryspin jest wściekły!

– Przepraszam, słuchaj… – zająknęłam się – musiałam wy-

jechać.

Dziewczyna milczała, więc kontynuowałam kłamliwy wy-

wód.

– Wypadła mi ważna sprawa i nie wiem, kiedy wrócę. Może

w następne wakacje. Po prostu przeproś ode mnie Kryspina. Nie
chciałam, żeby z tą pracą tak wyszło.

Wreszcie się odezwała:
– Proszę cię, nie ściemniaj. W Czarnym Kocie i w domu twojej

babci szukały cię jakieś podejrzane typy z zagranicy. Nie wyglą-
dali na przyjemniaczków. Powiedz szczerze, co się dzieje? Chcę
ci pomóc!

Słysząc zdenerwowanie w jej głosie, uśmiechnęłam się bez-

wiednie. Martwiła się o mnie. Wiedziałam jednak, że nie może
poznać żadnych szczegółów dotyczących powodów mojego znik-
nięcia.

background image

109

– Po prostu nie wiem, kiedy wrócę. Z nikim o mnie nie roz-

mawiaj. Zapomnij o mnie.

– Ale…!
Janusz wyrwał mi słuchawkę z ręki i przerwał połączenie.

Spojrzałam na niego zdenerwowana.

– Marna z ciebie aktorka.
– A z ciebie tragiczny dżentelmen.
– Miejmy nadzieję, że twoja znajoma nie zawiadomi policji.

Jeszcze tego nam brakowało.

– Jestem pewna, że niczego takiego nie zrobi.
– Oby. Adam zostawiał masę śladów, kiedy cię śledził. Miałem

ochotę go zastrzelić. Godzinami przesiadywał w tym wesołym
barze, wpatrzony w ciebie jak cocker spaniel w kość. Mogłem się
spodziewać, że tak zareaguje, no ale nie sądziłem się, że wystąpi
z sekty. To jest jak pokazanie środkowego palca wszystkim zastę-
pom anielskim, a kto wie, może nawet i samemu Bogu?

– Chciałabym wiedzieć, dlaczego postanowił tak zaryzykować.
Mężczyzna westchnął głośno wyraźnie zirytowany.
– Gdyby nie myślał tym, co ma między nogami, już dawno

siedziałabyś w Dubaju.

Mimowolnie otworzyłam usta.
– Nie udawaj zaskoczonej. Przecież to oczywiste, co się z nim

dzieje. Żaden z niego altruista.

– Niczego takiego nie zauważyłam.
– Bo nie wiesz, kiedy masz patrzeć, albo raczej gdzie…
– A co z tobą?
– Ze mną? – Od siły jego śmiechu zatrząsł się stół, przy którym

siedzieliśmy. – Nie jesteś w moim typie!

background image

110

– Nie o to chodzi! – warknęłam, czując ogień na policzkach.

– Dlaczego mu pomagasz? W pojedynkę masz większe szanse, że
cię nie znajdą.

– Po pierwsze, już za późno, bym się wycofał. Po drugie, je-

stem to winien Adamowi. Nie zabił mnie, chociaż mógł to zrobić.
Zastanawiam się tylko, jak będę musiał się odwdzięczyć.

– Dam ci znać, gdy coś wymyślę – odezwał się Adam.
Podskoczyliśmy nerwowo jak dzieci przyłapane na podkrada-

niu słodyczy. Chłopak uśmiechnął się do nas chłodno i zastukał
palcem w tarczę swojego zegarka.

– Chodźmy już. Za chwilę odlatujemy.
W drodze do samolotu wypatrywałam ludzi, którzy wyglądali

na podejrzanych członków szalonej sekty. Uspokoiłam się dopiero
na pokładzie maszyny, mając nadzieję, że w powietrzu nic nam
nie grozi. Co jakiś czas mimowolnie spoglądałam na Adama. To,
co czułam, wpatrując się w jego oczy, można było porównać do
spoglądania w rozgwieżdżoną noc. Była to mieszanka respektu
i niezrozumiałego zachwytu.

Z lekkim zdenerwowaniem przeżywałam chwilę startu i mo-

ment, w którym maszyna uniosła się płynnie ku górze. Niebo
było przejrzyste, a srebrna tarcza księżyca wisiała nisko, niemal
na wyciągnięcie ręki.

Ziewnęłam ukradkiem i przymknęłam oczy. Przez jedną krót-

ką chwilę chciałam zapomnieć o grążącym mi niebezpieczeństwie.
Odgłosy świata zewnętrznego cichły powoli. Rzeczywistość za-
częła przeplatać się ze snem. Wciąż słyszałam głos Adama roz-
mawiającego z Januszem. Cichł jednak stopniowo zastępowany
miękkim kobiecym szeptem.

background image

111

Stanęłam pośrodku srebrzącej się pustyni. Jej piaskowe wzgó-

rza falowały niczym ocean. Powietrze drgało od dźwięku bębnów
i szmeru przesypywanego piasku. Na szczycie poruszającej się
wydmy stała kobieta. Jej trzepocząca na wietrze szata szczelnie
okrywała każdy centymetr ciała. Widoczne były jedynie oczy,
błyszczące niczym spojrzenie wilka w leśnym mroku. Ruchem
pomalowanej henną dłoni przywoływała mnie do siebie. Rze-
czywistość porwana wiatrem oddalała się niczym żagiel odpły-
wającego okrętu. Coś szarpnęło moim na wpół przytomnym
ciałem.

– Nie śpij! – Głos był pełen strachu.
Poczułam płomień na policzku. Zamrugałam, otwierając

oczy.

– Nie śpię – szepnęłam, pocierając bolącą twarz.
Chłopak był wściekły. Złapał mnie pod brodę i spojrzał mi

w oczy.

– Nie możesz w pełni zasnąć, póki ja nie zasnę pierwszy. Rozu-

miesz? Iman tylko na to czeka. Jeśli dorwie cię pierwsza, nie będę
w stanie ci pomóc. Jeśli zaciśnie na tobie pętlę, nie zdołam cię obu-
dzić, a zmiany w twoim umyśle będą nieodwracalne. Rozumiesz?

Poczułam się tak, jakby ktoś założył obręcz na moim żołądku

i zacisnął ją gwałtownie. Jak mogłam zapomnieć o tym, co tłu-
maczył mi przed samym lotem. Skinęłam głową, mając nadzieję,
że to go uspokoi.

Resztę podróży spędziłam, wsłuchując się w chrapanie Janu-

sza. Co jakiś czas szeptał kobiece imię. Z pewnością był to ktoś
wyjątkowy. Sposób, w jaki je wypowiadał, świadczył o pokładach
uczucia, jakim darzył nieznajomą.

background image

112

Lądowanie przebiegło bez zakłóceń i dwie i pół godziny po

starcie byliśmy na miejscu. Do centrum Rzymu dostaliśmy się
pociągiem. W informacji turystycznej podano nam adres motelu,
w którym mogliśmy przenocować.

Był to niewielki zaniedbany budynek, którego podjazd zdobiły

sterty nieaktualnych gazet. Prócz niewygórowanych cen miejsce
to miało jedną ogromną zaletę. Jego goście byli kompletnie anoni-
mowi. Nikt w recepcji nie wymagał od nas okazania dokumentów,
podania nazwiska czy podpisania czegokolwiek. Po uiszczeniu
opłaty wręczono nam pordzewiały klucz.

– Nie jest to może Hilton, ale mają automat do kawy – zauważył

Janusz, wskazując palcem zdezelowaną maszynę.

– Faktycznie, prawdziwy luksus. – Adam przewrócił oczami.
– Dla mnie miód-malina. Nocowałem w gorszych przybytkach.
Spojrzałam na wyświetlacz komórki. Dochodziła pierwsza

w nocy. Usiadłam na skrzypiącym łóżku, zastanawiając się, ile
jeszcze wytrzymam bez snu. Po incydencie w samolocie skutecznie
odganiałam od siebie zmęczenie. Teraz jednak namiastka bezpie-
czeństwa, jaką dawały ściany motelowej klitki, wabiła senność.

Skuliłam się w kłębek i obserwowałam Janusza, który z uporem

maniaka próbował uruchomić telewizor. Po kilkunastu minutach
walenia w plastikowe pudło, postanowił się poddać.

– Kupa złomu.
–  Daruj sobie. Eurosportu tu nie znajdziesz –  zauważył

Adam.

Spojrzałam na niego ukradkiem. Siedział na parapecie uchy-

lonego okna i palił papierosa. Sprawiał wrażenie rozluźnionego,
ale były to tylko pozory. Ścięgna jego szyi wyraźnie odznaczały

background image

113

się spod brązowej skóry. Mięsień policzka drgał mu co chwila od
mimowolnie zaciskanych zębów.

– Racja. – Janusz usiadł na podłodze, wyciągając swoje długie

nogi przed siebie. – Nie wiem jak wy, ale ja idę spać.

Wsunął ręce pod głowę i zamknął oczy.
Adam westchnął głośno i sięgnął do kieszeni spodni. Wyjął

z niej okrągłe pudełko wypełnione grzechoczącymi tabletkami.

– Myślę, że nie ma co tego przeciągać.
Moje serce zatrzepotało w piersi niczym przerażony ptak.
– Już? Tak po prostu?
– Wcześniej czy później i tak zaśniesz. Lepiej, by stało się to

teraz, kiedy jestem jeszcze na tyle odważny, żeby zaryzykować.

– Zaraz, zaraz – przerwał nam Janusz, otwierając jedno oko.

– Tobie coś grozi?

– Nidy wcześniej nie walczyłem we śnie z innym Widzącym,

nie wiem, czego się spodziewać. Jestem pewien, że Iman czuje się
podobnie. To po prostu jedna wielka niewiadoma.

– Mówiłeś, że twój umysł jest odporny na nawiedzanie.
– Jest, ale tutaj sytuacja wygląda inaczej. Spotkanie z Iman odbę-

dzie się we śnie Ani. Tam będę podatny na wszystkie jej sztuczki.

– Co ci może zrobić? – zapytałam.
– Wszystko. W najgorszym wypadku twój sen skończy się dla

mnie albo śmiercią, albo katatonią.

Patrzyłam, jak otwiera pudełko i sięga po tabletki.
– Poczekaj.
Spojrzał na mnie z dziwną satysfakcją w oczach.
– Może jest inny sposób – wyjąkałam. – Po prostu budźcie

mnie, kiedy zauważycie, że dzieje się coś złego.

background image

– To niemożliwe. Jeśli Iman się postara, nie obudzi cię nawet

trzęsienie ziemi. Nie ma innego wyjścia jak konfrontacja. – Miał
spokojny głos, jakby mówił o planach wakacyjnych albo wyprawie
do supermarketu.

– Nie chcę, żebyś ryzykował.
– Oczywiście, że chcesz – parsknął. – Jestem twoją jedyną

szansą, żebyś wyszła z tego cało.

Miał rację. W swoim egoistycznym strachu pragnęłam, by mi

pomógł. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Tylko on był
w stanie przeprowadzić mnie przez noc.

– Dziękuję – szepnęłam.
– Podziękujesz mi, jeśli to przetrwamy. – Łyknął tabletkę i uło-

żył się na podłodze.

Próbowałam zapanować nad strachem. Z najgłębszych za-

kamarków umysłu wydobyłam jasny obraz dzieciństwa. Było to
odległe wspomnienie pełne rodzinnego ciepła i zapachu ciastek,
którymi po kryjomu częstowałam się przed pójściem spać. Moje
myśli wypełnił obraz uśmiechającego się ojca. Głaskał mnie po
głowie, a w jego mądrych oczach otoczonych zmarszczkami mi-
gotała miłość.

– To tylko koszmar, malutka, nie ma się czego bać. – Jego głos

odbił się echem w moich myślach.

– Tak, tato, to tylko koszmar… nic więcej – wyszeptałam

i przymknęłam powieki.

background image

115

Czuwający

Obudził mnie zapach świeżo odpalanego papierosa. Otworzyłam
oczy i zdałam sobie sprawę, że nastał nowy dzień. Naprzeciwko
łóżka, w wygniecionym ubraniu, siedział Adam. Wpatrywał się
we mnie ze skupioną twarzą. Spojrzałam na jego usta obejmujące
filtr papierosa.

– Nic się nie wydarzyło – stwierdziłam zachrypniętym głosem.
– Nic – przyznał zamyślony.
– Dlaczego?
– Myślę, że Iman boi się tego spotkania równie mocno, co ja.
Usiadłam i przeczesałam palcami włosy.
– Jesteś od niej lepszy… w te klocki?
Adam uśmiechnął się półgębkiem.
– Można tak powiedzieć. Mam silniejszą energię.
– Silniejszą?
– To tak jakbyś słuchała ludzkich głosów. Raz są to krzyki,

a raz szepty. Iman jest szeptem. Ja jestem…

– Krzykiem – dokończyłam.
– To dlatego łatwiej jest mi układać sny. Moje rozkazy są wy-

raźniejsze, bardziej zrozumiałe dla słuchającego mnie umysłu.

– W takim razie może Iman zrezygnuje?
– Nie sądzę. Znam ją aż za dobrze. Nie należy do grona osób,

które poddają się bez walki.

– Janusz mówił, że razem dorastaliście.
Adam pokiwał głową.

background image

116

– Jesteście spokrewnieni? – zapytałam.
– Nie więzami krwi, ale Iman to kobieta mojego brata. Or-

ganizacja doskonale wiedziała, kogo skierować do tego zadania.
– Potarł dłońmi zmęczoną twarz.

– Dlaczego ją, a nie jego?
– Daniel nie ma daru nawiedzania. Jest zwykłym Widzącym.

Wynika to z tego, że mamy różnych ojców. Jego ojciec nie był
nawet członkiem sekty.

– A twój?
– Mój jest przewodniczącym Castus Ignis – stwierdził z dziwną

obojętnością.

Poczułam ucisk w żołądku.
– Pomagasz mi wbrew rozkazom własnego ojca?
– Cóż, chyba w każdej rodzinie znajdzie się jakaś czarna owca

– zażartował.

– Dlaczego?
– No nie wiem, może to kwestia genów? Wychowania? – Jego

surowa twarz zniknęła na chwilę w  chmurze wydychanego
dymu.

– Nie o to pytam. Dlaczego postanowiłeś mi pomóc?
– Tak dla kaprysu – zadrwił.
Wiedziałam, że nie chce zdradzić prawdziwego powodu.
– Po prostu chciałam wiedzieć – szepnęłam.
Popatrzył na swoje buty.
– Nataniel w swoich rzadkich wystąpieniach powtarzał, że

Zapałka z radością odda życie w imię nowego początku. Nie widzę
w tobie pragnienia śmierci. No chyba że się mylę. – Uśmiechnął
się upiornie.

background image

117

– Oczywiście, że się nie mylisz. – Ledwo wydobyłam głos ze

ściśniętego gardła. – Dziękuję za pomoc. Postaram ci się jakoś
odwdzięczyć.

– Naprawdę? – Uśmiechnął się półgębkiem. – Jak dokładnie?
Zaparło mi dech w piersiach. Tuż pod powierzchnią jego brą-

zowych tęczówek czaił się ogień i nieokiełznana ciemność. Przy-
ciągało mnie to w niewłaściwy sposób. Przyciągało z mocą, której
nie mogłam się przeciwstawić. Adam był jak grawitacja zapadającej
się gwiazdy, a ja byłam światłem, które nie może wyzwolić się
spod jej bezlitosnej siły. Poczułam niespokojne motyle w brzuchu
i westchnęłam ciężko.

Krtań Adama poruszyła się nerwowo, a ręka zatrzymała się

w pół drogi do tlącego się papierosa.

Chciałam poczuć te wąskie usta na sobie. Chciałam całować

ten opalony kark. Chciałam go całego. Chciałam zachłannie.

Miałam wrażenie, że doskonale wiedział, o czym myślę. Ob-

serwował mnie uważnie z lekko zmarszczonymi brwiami.

Przyjemną ciszę, jaka panowała w pokoju, zakłócił dźwięk

gwałtownie otwartych drzwi.

– Widzieliście, co się dzieje za oknem? – zapytał Janusz, usta-

wiając na stoliku kubki z kawą.

Adam wyjrzał na zewnątrz, dyskretnie odsłaniając pożółkłą

firankę.

– Włoscy karabinierzy – stwierdził zdziwiony.
– Jestem bardziej niż pewien, że to po nas – mruknął Ja-

nusz.

– Nie sądzę. – Adam pokręcił głową. – Zazwyczaj Organizacja

nie miesza w swoje sprawy policji. To zbyt duże ryzyko.

background image

118

Niespodziewanie ktoś zapukał do drzwi naszego pokoju.
– Cholera – szepnął Adam, a Janusz spojrzał na niego wy-

mownie.

Stojący za drzwiami mężczyzna wywołał moje imię oraz na-

zwisko. W odruchu paniki cofnęłam się pod ścianę.

– I co teraz? – zapytałam.
– Lepiej otwórzmy, zanim uznają, że trzeba nas wystrzelać

– stwierdził Janusz.

Adam stanął między mną a drzwiami. Do pokoju weszło

czterech włoskich policjantów. Jeden z nich, najprawdopodob-
niej najwyższy rangą uniósł do góry ręce, pokazując, że nie ma
złych zamiarów.

– Bardzo proszę o zachowanie spokoju – odezwał się po an-

gielsku. – Dostaliśmy rozkaz przetransportowania dziewczyny
w bezpieczne miejsce.

– Z czyjego polecenia? – zapytał Adam.
– Osoba zainteresowana przyjazdem dziewczyny nie ma złych

intencji, ale pragnie pozostać anonimowa.

Moi towarzysze popatrzyli na siebie porozumiewawczo.
– Dziewczyna nigdzie nie idzie – odpowiedział Adam.
– Nalegam. – Głos policjanta zniżył się o pół tonu.
Czułam, jak moja krew gęstnieje od strachu.
– To niemożliwe – szepnął Adam.
Trzej milczący policjanci sięgnęli do kabur swoich pistoletów.

W pokoju zapanowało pełne napięcia milczenie. Widziałam Ja-
nusza analizującego sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. W obliczu
broni palnej moi towarzysze byli kompletnie bezradni. Dowódca
karabinierów przywołał mnie ruchem dłoni.

background image

119

– Nie ruszaj się stąd – rzucił Adam.
Jeden z policjantów zasyczał rozgniewany, odsłaniając kom-

pletnie czarne dziąsła. Nigdy wcześniej nie słyszałam ani nie wi-
działam czegoś podobnego. To nie mogli być zwykli ludzie.

– Widzę, że nie dojdziemy do porozumienia – zauważył do-

wódca.

– Raczej nie – przyznał Adam.
Oczy policjanta zabłysły niebezpiecznie. Przez ułamek sekun-

dy żyły pod skórą jego twarzy stały się bardziej wyraźne. Cała
postać mężczyzny nabrała demonicznego wyglądu. Niespodzie-
wanie uśmiechnął się do nas.

– W takim razie zapraszam do samochodu wszystkich pań-

stwa – zakomunikował. – Nie chcemy przecież widowiskowego
rozlewu krwi.

Po tonie jego głosu wywnioskowałam, że jest to jego ostatnia

propozycja. Adam popatrzył na Janusza, który kiwnął głową. Bez
słowa ruszyliśmy w stronę wyjścia.

Na podjeździe motelu stało sześć radiowozów. Wśród nich

błyszczało dziwaczne auto. Nigdy wcześniej nie widziałam takie-
go samochodu. Budową przypominał luksusową wersję pojazdu
Batmana. Karoseria pokryta była lustrzanym chromem. Potężne
koła zdobiły srebrzące się felgi.

– O cholera – szepnął Janusz.
W środku samochodu znajdowało się jedno podłużne siedzenie,

na którego oparciu wytłoczono okrągłe emblematy przedstawiające
rogatą głowę byka. Wszystkie możliwe elementy wyposażenia pod-
świetlały czerwone lampki. Szoferkę oddzielała dźwiękoszczelna
szyba.

background image

120

Kiedy znaleźliśmy się w środku, zatrzasnęły się blokady drzwi.

Kierowca odpalił silnik. W odbiciu wstecznego lusterka widziałam
wyłącznie jego usta. Ich kąciki były błękitne... Mina Adama jedno-
znacznie wskazywała na to, że on również zauważył ten kolor.

– Janusz, pamiętasz swoją propozycję, aby poprosić o pomoc

tych złych? – zapytał.

Potężny mężczyzna skinął głową.
– Wygląda na to, że będziemy mieli okazję to zrobić.
– Skąd wiesz, że to są akurat ci źli? – wymamrotał Janusz.
– Ich energia jest czarna jak smoła.
Nieprzyjemny chłód przebiegł całe moje ciało. Spojrzałam przez

okno, za którym migały zatopione w słońcu rzymskie ulice.

– Radiowozy zniknęły – zauważył Janusz.
Cała podróż trwała około kwadransa. Wyczuwając, że zwalniamy,

wyjrzałam przez okno. Limuzyna zatrzymała się pod małą galerią
obrazów. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się wysoki mur.

– Co jest po drugiej stronie? – zapytałam zaciekawiona.
– Watykan – odpowiedział Adam.
Jako pierwszy z auta wysiadł kierowca. Stanął przy drzwiach

samochodu i otwierając je, wskazał wejście do galerii. Kiedy wy-
siadałam, złapał moją rękę. Czując gorąco jego dotyku, spojrzałam
mu w twarz. Nigdy w życiu nie widziałam tak żółtych tęczówek.

Znieruchomiałam, obserwując, jak nachyla się powoli. Z po-

czątku myślałam, że chce pocałować wierzch mojej dłoni. To, co
zrobił, było jeszcze dziwniejsze. Odwrócił ją do góry wnętrzem
i koniuszkiem swojego rozwidlonego błękitnego języka przecią-
gnął po skórze śródręcza. Poczułam żar rozlewający się po moich
żyłach. Przypominało to trochę przełknięcie alkoholu i odczucie

background image

121

ciepła w żołądku, jakie temu towarzyszy, z tym że teraz czułam
to nawet w palcach u stóp.

– Precz – warknął Adam i chwycił mężczyznę za ramiona.

Ten obrócił się gwałtownie wokół własnej osi i nagle, zupełnie
niespodziewanie zniknął.

Zdziwiony Adam spojrzał na swoje dłonie, w których zwisała

sama marynarka. Nigdzie nie było śladów kierowcy. Odwróciłam się
za siebie. Samochód również zniknął. Jakby zapadł się pod ziemię.

– Pokaż rękę – zażądał Janusz.
Posłusznie wyciągnęłam przed siebie dłoń. Wciąż czułam lepką

ślinę na skórze. W miejscu, które polizał mężczyzna, widniała
podłużna pręga. Ślad przypominał lekkie oparzenie. Jakbym przez
chwilę trzymała w dłoni rozgrzany pogrzebacz.

– Nie idźmy tam. To się źle skończy. – Mówiąc to, Janusz zaczął

odciągać mnie od drzwi.

Kiedy postawiłam krok w stronę ulicy, ręka zapiekła mnie

nieludzko. Zupełnie tak, jakby ktoś zanurzył moje palce w kwa-
sie. Wrzasnęłam głośno i ukucnęłam oszołomiona. Pulsujący ból
rozpełzał się od dłoni po łokieć. Janusz odskoczył ode mnie jak
oparzony.

– Co jest, do cholery? – wykrztusił.
Odruchowo podeszłam w stronę drzwi galerii. Im byłam bliżej,

tym większą czułam ulgę.

– Muszę tam wejść – jęknęłam. – Inaczej umrę z bólu.
– Co za ironia losu – podsumował smutno Adam. – Wrota

piekieł tuż pod murami Stolicy Apostolskiej.

Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Mówisz poważnie?

background image

122

Nie odpowiedział mi. Na jego twarzy malował się strach,

a przede wszystkim, i chyba to było najgorsze, bezradność. Wie-
dział doskonale, że teraz zdani będziemy na łaskę istot znajdują-
cych się za drzwiami.

– Trzymajmy się razem – rzucił Janusz i zniknął w murach

galerii.

Kiedy minęłam drewniane wejście, znalazłam się na środku

jasnego i wąskiego pomieszczenia. Białe ściany obwieszone były
ogromnymi portretami przepięknych kobiet. Zatrzymałam się
przed jednym z nich. Obraz był tak szczegółowy, że można było
pomylić go z fotografią. Przedstawiał celtycką księżniczkę stojącą
wokół zieleniących się krzewów. Jej rude włosy błyszczały jak pło-
mienie. Na pozór nie było niczego niezwykłego w jej twarzy, ale
przyglądając się dłużej portretowi, można było dostrzec szokujące
szczegóły. Pełne usta wykrzywione w czarującym, niewinnym
uśmiechu. Dziecięcy błysk w oczach, napawający postać nieopi-
saną delikatnością. Zahipnotyzowana podeszłam bliżej. Miałam
ochotę pogładzić warstwy oleju tworzące to nieznośne piękno. Im
dłużej pozostawałam w mocy spojrzenia namalowanej kobiety,
tym większa ogarniała mnie radość. Nachyliłam się bliżej. Nie-
spodziewanie uderzył mnie odór zgnilizny.

Płótno zaczęło rozchodzić się na boki niczym przepalana

kartka papieru. Wizerunek eterycznej dziewczyny zastąpił nowy
widok.

Ujrzałam rozpłatane ciało. Wypływające z ran wnętrzności

drżały pod wpływem ruchów drążącego je robactwa. Widziałam
obłęd w oczach rudowłosej i ból wykrzywiający jej pobladłe wargi.
Zaczęłam krzyczeć, kiedy z ust kobiety wypełzły pękate larwy.

background image

123

Mimo tych ran, mimo postępującego rozkładu, dziewczyna żyła.
Widziałam, jak wykrzywia jasne palce, zagrzebując je w ziemi.
Niemal czułam jej szaleństwo.

Czyjeś dotknięcie wyrwało mnie z objęć makabry. Zobaczy-

łam Adama, który krzycząc, potrząsał mną gwałtownie. Zaczęłam
mrugać oczami, jakby miało mi to pomóc w odzyskaniu słuchu.
Wreszcie siła jego okrzyku rozbrzmiała w mojej głowie. Objęłam
go przerażona.

– To było straszne. Straszne – sapałam, czując na twarzy

zimny pot.

– Już dobrze... – Pogładził moje włosy.
– Zrób coś, błagam cię – szeptałam żałośnie. – Zabierz mnie

stąd.

Chłopak zacisnął usta. Widząc jego bezradność, poczułam

złość. Za naszymi plecami rozległ się dziecięcy głos.

– Zapraszam państwa za mną. – Dziecko mówiło płynną pol-

szczyzną.

Wszyscy troje odwróciliśmy się zaskoczeni. Pod ścianą, na

której wisiał największy z obrazów, stał mały chłopiec. Był szczupły
i niziutki, a jego wyłupiaste oczy zdobiły ciemne sińce. W pierwszej
chwili jego wygląd skojarzył mi się miniaturą Nosferatu, jakiego
pamiętałam z czarno-białych filmów.

– Za tobą, to znaczy gdzie? – spytał Janusz. Jego głos nie zdra-

dzał emocji.

W odpowiedzi na to pytanie chłopiec odwrócił się powoli i do-

tknął palcami wiszącego za nim płótna. Pod wpływem dotyku
powierzchnia malunku zafalowała jak tafla wody. Obraz przedsta-
wiał długi biały korytarz. Na jego końcu znajdowały się zamknięte

background image

124

zdobione drzwi. Wstrzymałam oddech, kiedy chłopiec uniósł lewą
nogę i przekroczył granicę złoconej ramy.

– To się nie dzieje naprawdę – szepnęłam.
Moja ręka zapiekła ponownie, jakby coś kazało mi się po-

spieszyć. Adam oblizał zaschnięte usta i ruszył za chłopcem.
Następny zniknął Janusz. Ból w ręku przybierał na sile. Prze-
chyliłam głowę i wyciągnęłam dłoń, zanurzając ją w falującej
powierzchni płótna.

Chwilę później stałam w jasnym korytarzu. Miałam dziwne

wrażenie, że nie jestem już w galerii obrazów, a w zupełnie innym
miejscu. Być może w jakimś innym mieście daleko od Rzymu.

Niepewnie zaczęłam iść w stronę rzeźbionych drzwi. Odgłos

moich kroków obijał się o kamienne ściany. Chłopiec poczekał,
aż znajdziemy się bliżej, i z wysiłkiem pchnął lewe skrzydło ma-
sywnych wrót. Wszyscy troje wstrzymaliśmy oddech. Usłyszałam
posępną i niezwykłą muzykę wiolonczeli.

Znaleźliśmy się w wysokiej kamiennej sali przypominającej

wnętrze strzelistej katedry, tyle że pozbawionej okien. Jedynym
źródłem światła był nisko zawieszony, gigantyczny, kryształowy
żyrandol. Na środku komnaty stało ogromne barokowe łóżko, wo-
kół którego leżały porozrzucane przegniłe owoce. Uderzył mnie
mdły i przesłodzony odór zgnilizny. Na łóżku, wśród białych po-
duszek leżał potężnie zbudowany mężczyzna. Był ubrany wyłącznie
w spodnie od czarnego smokingu. Lewa ręka nieznajomego obej-
mowała śpiącego młodego chłopaka. Byłam pewna, że nastolatek
jest kompletnie pijany.

Obserwujący nas mężczyzna wyglądał na nieco ponad trzy-

dzieści lat. Miał gęste brązowe włosy sięgające łopatek i nieludzko

background image

125

błękitne oczy. Kąciki jego ust, a także oczu również były błękitne.
Mocno zaznaczony podbródek wskazywał na silny charakter, ale
to nie wszystko. W tych dziwacznych oczach czaiło się zło. Miałam
wrażenie, że nieskazitelna skóra mężczyzny skrywa pod swoją
powierzchnią makabrycznego potwora. Odczucie było tak silne,
że miałam ochotę zasłonić twarz.

– No proszę…– Posłał mi czarujący uśmiech. – Kto by pomy-

ślał, że plotki okażą się prawdą.

Pod wpływem jego intensywnego spojrzenia na moje policzki

wypłynął rumieniec. Wytarłam o spodnie spocone dłonie.

– Kim jesteś? – zapytał Janusz.
– Nietrudno zgadnąć. – Uśmiechnął się demonicznie i poca-

łował w usta nieprzytomnego nastolatka. Chłopak uśmiechnął
się blado.

– Racja – odezwał się Adam. – Wyglądasz na upadłego.
– Na kogo? – zapytałam szeptem.
– To diabeł – podsumował Janusz.
Długowłosy zaczął cicho klaskać. Przełknęłam ślinę, przesy-

coną kwaśnym smakiem strachu.

– Brawo, brawo. Nie sądzę, byś w ogóle rozumiał tę nazwę,

ale można powiedzieć, że tym właśnie jestem. To w każdym razie
najprostsze z określeń. – Mówiąc to, uśmiechnął się jadowicie
i odsłonił rząd przepięknych białych zębów.

– Czego od nas chcesz? – zapytał Janusz.
– Choć może się to wydać dziwne, pragnę wam pomóc.
– To akurat bardzo dziwne – zauważył Adam.
Nieznajomy oblizał usta niebieskim językiem.
– Bez mojego wsparcia nie poradzicie sobie z waszym problemem,

background image

126

a wasza porażka oznacza, że wszyscy znajdziemy się w poważnych
tarapatach.

– Mówisz o Natanielu? – odezwał się Janusz.
Diabeł kiwnął głową.
– Poradzimy sobie sami – odpowiedział Adam, zadziornie

unosząc podbródek.

– Nie, nie poradzicie sobie – stwierdził, wspierając się na łok-

ciu. – Wcześniej czy później Nataniel was znajdzie, a wtedy zabije
dziewczynę. – Wskazał mnie palcem. – Nie możemy do tego do-
puścić. Byłaby to wielka strata… – szepnął tajemniczo.

Widząc jego spojrzenie, Adam przyciągnął mnie do siebie.
– Nie znacie prawdziwej historii Nataniela – oświadczył nie-

znajomy. – Nie znacie prawdziwych powodów, dla których znalazł
się na Ziemi. Nie znacie również jego prawdziwych planów.

Adam roześmiał się cynicznie.
– Rozumiem, że ty powiesz nam prawdę. Zdajesz sobie sprawę,

jak idiotycznie brzmi stwierdzenie „prawdomówny diabeł”?

Mężczyzna spojrzał na Adama, a w jego oczach zabłysło okru-

cieństwo.

– Nie irytuj mnie, mój drogi. – Słowa te wypowiedział nie-

zwykle uprzejmie, a mimo to poczułam gęsią skórkę na karku.
– Sprowadziłem was do mojego domu, bo pragnę wyjawić wam
tajemnicę Nataniela.

Adam nawet nie mrugnął.
– Nie uwierzymy w ani jedno twoje słowo – warknął.
– W kłamstwa szaleńca, który odsiaduje na Ziemi karę, uwie-

rzyłeś bez problemu. Dałeś się omotać sekcie, tracąc zdolność nie-
zależnego myślenia.

background image

127

– Dobrze więc. Powiedz nam to, co chcesz powiedzieć – po-

prosiłam.

Moje słowa zaskoczyły Adama. Spojrzał na mnie rozwście-

czony i ścisnął palce mojej ręki.

– Nie można mu ufać – szepnął.
– Chcę to usłyszeć – powtórzyłam stanowczo.
– I słusznie – zauważył nieznajomy, rozbawiony naszym zdener-

wowaniem. Po chwili podjął swoją opowieść: – Początek historii Na-
taniela sięga odległych czasów. Byłem wtedy młodym aniołem chóru
tronów służącym pod dowództwem księcia piątego nieba. Był to okres
pierwszych kreacji. Wspaniały czas. – Westchnął. – Niemniej jednak
wielu aniołom nie przypadło do gustu pojawienie się ludzi. Wraz ze
stworzeniem kolejnego świata przybyło nam obowiązków, a przywi-
lejów ubyło. Osobiście nie miałem problemów z akceptacją waszego
rodzaju. – Uśmiechnął się tajemniczo. – Powiedziałbym nawet, że
poradziłem sobie aż za dobrze. Inne anioły także się starały, z różnym
skutkiem, niestety. W każdym razie problem Nataniela polegał na
pogłębiającej się niechęci do waszego rodzaju. Był uprzedzony do
tego stopnia, że nie chciał wykonywać zadań, które wymagały zstę-
powania na Ziemię. Z powodu tej niesubordynacji wymierzono mu
karę. Kilkaset lat banicji pośród ludzi pod okiem anielskiego sędziego,
archanioła Raguela. Wiązało się to oczywiście z utratą wszystkich
anielskich mocy. Wielka hańba dla tak doskonałego wojownika.

– I co było dalej? – zapytał Adam.
– Pobyt Nataniela na Ziemi nie przyniósł zamierzonych efek-

tów. Wręcz odwrotnie. Jego umysł przegnił do tego stopnia, że
nieszczęśnik stracił zmysły. Jeśli sądzicie, że chce oczyścić świat
z niegodziwców, to po części macie rację. Różnica polega na tym,

background image

128

że w oczach Nataniela niegodziwi są wszyscy ludzie. Marzy mu się
masowa zagłada. Muszę podkreślić, że jeśli odzyska moc, będzie
w stanie obrócić cały ten świat w kupkę popiołu. Nie jest to na rękę
ani nam, ani wam, ani tym bardziej sługusom światła.

– A co ze mną? – zapytałam.
– Raguel nie chciał krzywdzić Nataniela. Siła i moc serafina

miały pozostać nietknięte dopóty, dopóki nie zasłuży na ich od-
zyskanie. Wybrano więc duszę naznaczoną niezwykłą czystością
i umieszczono w niej jego potęgę. Jesteś bardzo niezwykła. – Po-
patrzył mi prosto w oczy. – Odradzasz się od ponad trzech tysięcy
lat w jednym tylko celu.

– Jakim?
– Miałaś nauczyć Nataniela kochać.
Odruchowo spojrzałam na Adama, który zaciskał usta.
– Bardzo to w stylu waszego Boga, prawda? – Zaśmiał się upa-

dły. – Czysta miłość jak lekarstwo miała wyleczyć anielskiego
nieszczęśnika. Jaka szkoda, że stało się inaczej. Co gorsza… przez
te wszystkie wieki twoja dusza zbyt mocno zespoliła się z ogniem.
Jeśli go stracisz, przestaniesz istnieć, i nie mówię tutaj wyłącznie
o twojej cielesnej powłoce.

– Nic takiego się nie stanie – szepnął Adam.
– Może się stać, jeśli odrzucicie oferowaną przeze mnie po-

moc.

– Zaraz, zaraz – wtrącił Janusz. – Skoro tak to wygląda, to

czemu niebo nie zajmie się tą sprawą i nie zrobi porządku? Co
z tym… jak mu tam… Raguelem?

Długowłosy uśmiechnął się do Janusza. Przez chwilę miałam

wrażenie, że patrzę na zębaty pysk wilka.

background image

129

– Cóż mogę powiedzieć… Wszystkie siedem niebiańskich

wymiarów nie istnieje. Oba wymiary piekła nie istnieją. Jednym
słowem, jesteśmy bezdomni. Absolutnie wszędzie panuje komplet-
na anarchia. W całym tym bałaganie zapomniano o Natanielu.
Porzucono go na pastwę świata.

Wszyscy troje staliśmy zbyt zszokowani, by się poruszyć.
– Przecież to bez sensu – powiedział Janusz.
Diabeł pogładził swoje brązowe włosy i spojrzał gdzieś ponad

nasze głowy.

– Ludzie to ślepcy. Ignoranci. Nie widzieli znaków, ostrzeżeń.

Nie zauważyli nawet końca świata.

– Końca świata? – zapytałam wstrząśnięta.
Diabeł pokiwał głową.
– To jakaś bzdura. Przecież istniejemy – zaoponował Adam.
– Jesteś uzdolnionym człowiekiem – zauważył diabeł. – Potra-

fisz rozpoznać istoty z innych wymiarów. Nie zauważyłeś, że wokół
ludzi nie ma aniołów stróżów? Nie zauważyłeś tej przejmującej
pustki w świątyniach? Muzyka niebios ucichła. Pomruk piekła
ucichł. Koniec świata nie miał być buntem natury. To nie miała być
wielka nawałnica ani gigantyczne trzęsienie ziemi. Koniec świata
to koniec reguł nim rządzących. Nie czujecie tego? Nie widzicie,
że zło kiedyś tak wyraźne, tak łatwo teraz usprawiedliwić? Nie
widzicie, że u podstaw każdego dobrego uczynku czają się złe
pobudki? Nie widzicie braku granic? Zagubienia?

– Ale jak to się stało? – dopytywał się Janusz.
– Nie wiem… Byłem na Ziemi, gdy nagle straciłem kontakt

z braćmi rezydującymi w piekle. Do tej pory nie wiemy, co tak
naprawdę się stało. Najbardziej prawdopodobna teoria dotyczy

background image

130

ostatecznej wyniszczającej bitwy, która doprowadziła do upadku
obu potęg.

– A co z Szatanem, co z Bogiem? – wyszeptałam.
– O Bogu nic ci nie powiem, skarbie, bo ledwo Go pamiętam,

a jeśli chodzi o Szatana, to on nigdy nie istniał. Był wymysłem
waszych proroków, którzy nieumiejętnie próbowali poznać historię
zła. Jeśli pytasz o to, komu służyłem, odpowiedź byłaby długa i nie
usatysfakcjonowałaby cię w pełni. Jednym słowem określiłbym go
jako przeciwnika wszystkiego, czym była boska symetria. W każ-
dym razie nie ma o czym mówić, ponieważ po ostatecznej bitwie
zniknęła i ciemność, i jasność. Upadli, a także aniołowie zostali
porzuceni. Nie mamy nikogo, komu moglibyśmy służyć.

– Nie wierzę – oświadczył Adam.
– A jednak… – Długowłosy był pewny swego. – Zachowały

się resztki światów o niezwykle chwiejnych konstrukcjach. Świat
należący do was jest w najlepszym stanie. Ludzie jako istoty o naj-
mniejszej wrażliwości zdają się doskonale funkcjonować w wymia-
rze pozbawionym reguł. Uwielbiacie, gdy kierują wami rozterki.
Uwielbiacie pytania bez odpowiedzi. Dlatego właśnie wasz świat
stał się swoistą Szwajcarią. Upadli i aniołowie zmuszeni są funk-
cjonować razem w tym płaskim jałowym wymiarze.

Popatrzyłam na Adama, który słuchał wypowiedzi diabła

z zaciętą miną.

– A co z duszami? Co się dzieje z ludźmi po śmierci? – nie

ustępowałam.

Diabeł spojrzał na swoje wypielęgnowane paznokcie.
– Źródło bytów, które tryskało w siódmym Królestwie Nie-

bieskim, przestało istnieć. Dusze zmuszone są do reinkarnacji.

background image

131

Niektórym udaje się wyrywać z więzów cielesności, niestety,
jeśli to uczynią, błądzą po pozostałościach innych wymiarów.
Bez celu. Mimo to wasz świat nie może przestać istnieć. Bez
ludzi, bez ich emocji i czynów, bez odczuwania i postępowania
nie będzie wystarczająco dużo energii, by zachować nas przy
życiu. Jednym słowem ludzie muszą istnieć, bym istniał ja,
inni upadli i wszyscy aniołowie. Wasza energia napędza nasze
serca.

– W takim razie dlaczego sam nie powstrzymasz Nataniela?

– prychnął Adam.

Mężczyzna pogłaskał jasne włosy śpiącego nastolatka.
– Po tym gdy ja i moi bracia zorientowaliśmy się, że nie

mamy dokąd wracać, podpisaliśmy z aniołami porozumienia
pokojowe. Złożyliśmy obietnicę, że nie będziemy prowadzić
między sobą żadnych walk. Przysięga ta jest niczym innym
jak zaklęciem, które fizycznie uniemożliwia nam krzywdze-
nie siebie nawzajem. Jej złamanie kosztowałoby mnie utratę
ogromnej ilości energii, a może i życia. Najzwyczajniej w świecie
wolę nie ryzykować.

– Ja z pewnością nie będę w stanie powstrzymać Nataniela

– zauważyłam.

– Cóż… istnieje pewien sposób – szepnął diabeł.
W jego gładkich dłoniach pojawił się sztylet. Był dość długi

i bardzo wąski, wykuty z czerwonego metalu. Środek rękojeści
zdobiła czarna sylwetka orła.

– Co to takiego? – zapytałam.
Długowłosy podniósł się zwinnie z łóżka i stanął przede mną.

Następnie położył sztylet przed moimi stopami.

background image

132

– Nazywa się Sudma K’han, co oznacza Pieśń Nocy. Jego ostrze

zdoła śmiertelnie zranić anioła. Zabije również Nataniela.

Odruchowo podeszłam w kierunku broni i spróbowałam ją

podnieść. Miałam wrażenie, że sztylet waży co najmniej tonę. Bez
powodzenia spróbowałam chwycić go obiema rękami. Sprawiał
wrażenie przylepionego do kamiennej podłogi.

– Jest strasznie ciężki – powiedziałam na głos, choć moi to-

warzysze musieli się już tego domyślić.

Upadły z diabelskim uśmiechem sięgnął po moje ramię i pod-

niósł mnie do góry. Jego dotyk parzył i zawstydzał. Czułam się
tak, jakby dotykał całego mojego ciała.

– To broń, do której ludzie nie mają prawa. Sądzę jednak, że

znalazłem sposób, by pokonać te ograniczenia. Ale najpierw musisz
złożyć ofiarę – wychrypiał tuż przed moją twarzą.

Błękit jego spojrzenia hipnotyzował. Poczułam narkotyczny

spokój. Zniewolenie. Oczy trzymającego mnie mężczyzny płonęły
demonicznie.

– Ofiarę – powtórzyłam bezwiednie.
– Zgadza się, płomyczku. Musisz oddać mi duszę – oznajmił,

a jego głos brzmiał jak pieszczota.

Powolnie opadałam w lepkie bagno rezygnacji. Jego zapach

– słodki i trujący mącił mi w głowie.

– Nie będzie żadnej ofiary. – Ktoś gwałtownie odciągnął mnie

do tyłu.

Przez chwilę chciałam zaprotestować. Oprzytomniałam, wi-

dząc poszarzałą ze strachu twarz Adama. Był przerażony.

– Cóż… – Diabeł z powrotem ułożył się na poduszkach. Przy-

tomny już młodzieniec objął jego nagie ramiona i zaczął całować

background image

133

szyję. – Nie odmawiajcie bez zastanowienia. W każdym razie dam
wam czas do namysłu. Aby mnie przywołać, wystarczy trzy razy
wymienić moje imię.

– A nazywasz się…? – zapytałam.
– Moje imię to Gadriel.
Odwróciliśmy się i ruszyliśmy w stronę drewnianych drzwi.
Patrzyłem, jak Ania i Janusz znikają pod powierzchnią obrazu

przedstawiającego wnętrze galerii. Zatrzymałem się w pół kroku,
wyczuwając za plecami czyjąś obecność. Odwróciłem się powoli
i spojrzałem na uśmiechniętego Gadriela.

– Myślałem, że skończyliśmy rozmawiać – warknąłem.
– Miałem ochotę zamienić z tobą kilka słów. Na osobności.
Krew we mnie zawrzała. Zacisnąłem pięści.
– Ach te emocje. – Zaczerpnął głęboko powietrza. – Wiesz, że

twoja agresja smakuje jak najmocniejszy alkohol?

– Trzymaj się od nas z daleka – rzuciłem.
– Pragniesz jej. – Wskazał palcem postać Ani stojącej w galerii.

– W niewłaściwy sposób.

– Nieprawda! – zaprzeczyłem.
Nie mógł znać moich uczuć. Nie siedział w mojej głowie.
– Kłamca, kłamca. – Pokiwał palcem. – Ta miłość wyzwala w tobie

zło. Jesteś próżny, samolubny i okrutny – szepnął. – Dlatego zwróciłem
na ciebie uwagę. Masz w sobie ogromny potencjał. Płodne ziarno cha-
osu. Ta miłość sprzyja złości, jaką w sobie pielęgnujesz. Budzi w tobie
mordercę i wyzwala to, co najgorsze. Na twoim miejscu stłumiłbym
w sobie to uczucie i jak najszybciej uciekł od dziewczyny.

Poczułem żelazisty posmak krwi. Dopiero po chwili zdałem sobie

sprawę, że w wyniku targającej mną furii, przygryzłem policzek.

background image

– Nic o mnie nie wiesz. – Wyplułem spienioną krew i wytarłem

usta wierzchem dłoni.

– Staram się pomóc. – Uśmiechnął się w taki sposób, że przez

chwilę faktycznie wyglądał jak miłosierny anioł. Prawdopodobnie
tak właśnie uśmiechał się przed upadkiem.

– Nie chcemy i nie potrzebujemy twojej pomocy.
– Niebawem zmienisz zdanie – oświadczył.
– Niby dlaczego miałbym to zrobić?
– Umrzesz… – stwierdził wciąż uśmiechnięty – szybciej, niż

ci się wydaje.

Starałem się zapanować nad strachem. W milczeniu odwró-

ciłem się do niego plecami i przeszedłem na drugą stronę obrazu.
Nikomu nie wspominałem o słowach diabła.

background image

135

Bezlitosny Morfeusz

Po wizycie w galerii nie byłam w stanie zmrużyć oka. Do późnych go-
dzin nocnych oglądaliśmy włoskie Koło fortuny, nie rozumiejąc ani
słowa. Nie rozmawialiśmy o tym, co usłyszeliśmy od Gadriela.

Nigdy nie zastanawiałam się nad istnieniem Boga. Nie był mi

potrzebny. Przesiadując w kościele czy spoglądając na średnio-
wieczne ikony, nie czułam niczego, co mogłabym nazwać wiarą.
Czytałam, co prawda, Pismo Święte, ale zdarzało się to rzadko,
w chwilach niespotykanej nudy.

Bóg był dla mnie niedostępną tajemnicą. Symbolem, którego

nie umiałam rozszyfrować. Istnieje czy nie, co za różnica? Tak
zdarzało mi się myśleć. A teraz? Uwierzyłam dopiero wtedy, kiedy
odszedł, porzucając ludzkość na pastwę bezsensu.

Myśląc o tym, przycisnęłam policzek do przepoconej hotelowej

poduszki. Janusz zasnął pierwszy. Około drugiej w nocy Adam
połknął środki nasenne i bez słowa ułożył się na podłodze obok
łóżka. Wcześniej zapytałam, dlaczego musi brać te pigułki. W od-
powiedzi usłyszałam, że tak jest bezpieczniej. Istnieje bowiem
ryzyko, że coś lub ktoś spróbuje go obudzić. Gdyby tak się stało,
część jego jaźni zostałaby w świecie między snem a jawą. On sam
natomiast nie odzyskałby w pełni świadomości.

Patrzyłam, jak jego twarz łagodnieje pod wpływem snu. Za-

stanawiałam się, jakiej narodowości byli jego przodkowie. Kar-
nacja Adama była złotobrązowa, ale popielate włosy wskazywały
na domieszkę słowiańskiej krwi. Tuż przy skórze były o kilka

background image

136

tonów ciemniejsze. Kształt jego oczu, ich ciemna barwa kojarzyły
mi się ze spojrzeniem arabskiego szejka, ale ich oprawa była zbyt
jasna, zbyt polska.

Kilka minut później poddałam się zmęczeniu i zanurkowałam

w sen. Od razu wyczułam zmianę. Nie płonęłam. Stałam pośrodku
niczego, ludzka do granic absurdu.

Nieobecność ognia jednoznacznie wskazywała na to, że wła-

śnie teraz, właśnie w tej chwili ktoś manipuluje moim umysłem.

Z niepokojem wpatrywałam się w mrok. Był to ten rodzaj

czerni, pod zasłoną której kotłowało się coś strasznego. Cisza była
spokojna, ale ten ruch, zauważalny wyłącznie kątem oka, przypra-
wiał mnie o dreszcze. Z oddali dobiegł mnie delikatny pomruk,
który w mgnieniu oka zmienił się w serię wrzasków. Straszliwych
wrzasków kogoś przeżywającego okropne tortury. Próbowałam
poruszyć tułowiem, ale nogi nie słuchały poleceń umysłu. Czułam
się tak, jakbym po kolana tkwiła w zastygłym betonie. Zamknęłam
oczy, szykując się na atak, kiedy to coś przemknęło obok, a do
moich nozdrzy dotarł odór spalonego ciała.

Ogarnął mnie niewyobrażalny strach. Coś musnęło moją dłoń,

pozostawiając na skórze lepką wydzielinę. Smród spalenizny przy-
prawiał mnie o mdłości. Wokół mnie wyrosła wysoka ściana ognia.
Za kurtyną płomieni krążył ciemny kształt. Obracałam się, śledząc
każdy jego ruch. Wreszcie zatrzymał się tuż przede mną. Ogień
huczał niczym rój rozwścieczonych owadów. Tajemnicza postać
zaczęła przekraczać granicę płomieni.

Zobaczyłam wyciągniętą w moją stronę, poparzoną rękę. Skóra

na jej powierzchni była kompletnie czarna, popękana. Spod jej
powierzchni sączyła się ścięta posoka. Zaczęłam krzyczeć. W ciało

background image

137

na grzbiecie i karku istoty wrastały albo raczej wtapiały się skrawki
błękitnej koszuli. Była w ulubionym kolorze mojego ojca.

Nie chciałam patrzeć mu w twarz, ale nie potrafiłam odwrócić

wzroku. Jego wargi były czarne i wykrzywione w groteskowym
uśmiechu. O zęby ocierał się kompletnie zwęglony język. Policzki
i czoło pokrywały pęcherze i czarne skrawki skóry. Poszarpane
resztki odzieży odsłaniały zapadniętą do wewnątrz klatkę pier-
siową, z której wystawały poczerniałe żebra.

– Tato – szepnęłam przez łzy, spoglądając w ziejące pustką

oczodoły.

Ojciec zacharczał w odpowiedzi, stąpając coraz bliżej i bliżej.

W miarę jak malał dystans między nami, zapach śmierci przybierał
na intensywności. Patrzyłam, jak unosi pozbawioną kciuka dłoń,
by wymierzyć mi policzek. Zasłoniłam twarz w oczekiwaniu na
uderzenie. W jakiś sposób czułam, że przyjdzie mi się skonfron-
tować ze śmiercią ojca. Adam ostrzegał, że Widzący poznają fobie,
lęki i pragnienia nawiedzanych osób.

Niespodziewanie rozbłysła ostra jasność. Ogień przygasł, a po-

stać mojego ojca rozbiła się na drobne kawałki.

Spojrzałam na Adama. Stał tak blisko, a wydawał się irracjo-

nalnie odległy, niewyraźny. Chcąc upewnić się, że jest prawdziwy
dotknęłam jego policzków. Miał gładką, delikatną, niemal dziew-
częcą skórę. Sama jego obecność wystarczyła, bym poczuła ulgę.

Pozwoliłam się objąć. Jego dłonie spoczęły na moich plecach,

a następnie swobodnie opadły na biodra i pośladki. Brakowało
mi powietrza. Oszołomiona zajrzałam w te… jasne zielone oczy.
Zamarłam w bezruchu. Ta twarz. Twarz przyozdobiona grymasem
pełnym fałszu.

background image

138

Nie pozwolił się odepchnąć. Złapał mnie boleśnie za ręce i przy-

ciągnął do siebie. Jasność panująca dokoła zadrgała, pęczniejąc od
jego emocji. Czułam jego usta tuż przy moim uchu. Czułam jego ję-
zyk błądzący po małżowinie. Czułam wilgoć wpełzającą do wnętrza
mojej głowy. Zaczęłam krzyczeć, ale było tak, jakby ktoś wyłączył
fonię. Wrzeszczałam ile sił przez łzy, a wokół rozbrzmiewała tylko
cisza. Ból był nie do zniesienia. Błagałam, by przestał. Nie przestawał.
Lepki chłodny język wsuwał się głębiej i głębiej do środka mojego
mózgu, zatruwając wszystko, czym byłam. Niszcząc moje ja.

Nagle zerwał się wiatr. Trzymający mnie chłopak odsunął się

i spojrzał przez ramię. Uderzył w nas silny podmuch i niczym
niewidzialna ręka zerwał przebranie atakującej mnie osoby. Tuż
przed moją twarzą zafalowała kaskada czarnych włosów pachną-
cych jaśminem. To nie palce Adama wpijały się boleśnie w moje
ramiona, ale palce Iman.

Posłała mi nienawistne spojrzenie, kiedy niespodziewanie coś

poderwało ją do góry i unieruchomiło w powietrzu. Obok mnie
rozbłysło światło, formując się w postać młodego mężczyzny. Tym
razem nie miałam wątpliwości, że jest to prawdziwy Adam.

Widząc go, Iman wykrzyczała coś po arabsku. Mężczyzna

milczał, ale jego twarz wyrażała smutek i żal.

Arabka umilkła, koncentrując się na czymś. Otaczająca nas

przestrzeń zaczęła drżeć niczym budynek, pod którym trzęsie
się ziemia.

– Próbuje rozbić twoją świadomość. Roztrzaskać twoje ja – po-

informował mnie Adam bez emocji.

Widziałam, że nad czymś się zastanawia. Zamierzał zrobić

coś strasznego.

background image

139

– Nie musisz tego robić – szepnęłam. – Nie musisz jej krzyw-

dzić z mojego powodu. Wiem, że to twoja rodzina.

Spojrzał na mnie zaskoczony. Odszukałam jego dłoń i ścisnęłam

palce. Chciało mi się płakać. Moja jaźń kruszyła się niczym biały
marmur. Poczułam osobliwy ból. Coś jak ukłucie w głębi czaszki.
Jakby ktoś oddzielał od siebie dwie półkule mojego mózgu.

– Ty i Janusz zrobiliście dla mnie wystarczająco dużo. Nie

oczekuję niczego więcej.

Nie spuszczając ze mnie oczu, Adam uniósł prawą dłoń i skie-

rował ją w stronę Iman. Zobaczyłam, jak jego ciemne oczy wypeł-
nia ból. Zaczęłam kręcić głową, chcąc go powstrzymać. Chłopak
zacisnął powieki, spod których wypłynęły łzy.

Spojrzałam na Arabkę. Pierś kobiety odkształciła się dziwacz-

nie, jakby coś urosło pod jej mostkiem. Klatka piersiowa otworzyła
się niczym biała szkatuła. W jej wnętrzu pulsowało rubinowe serce.
Nie było krwi, nie było bólu. Nie było krzyku…

Adam skinął palcami, przywołując szklany organ do siebie.

Patrzyłam, jak błyszczący klejnot wysuwa się z ciała Iman i w ła-
godnym locie osiada w jego dłoni.

– Przepraszam – wyszeptał chłopak i gwałtownie zacisnął

palce.

W ciemnościach rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Z dłoni

Adama wysypał się czerwony kryształowy pył. Przerażona spoj-
rzałam na wiszącą w powietrzu Iman. Miałam wrażenie, że kobieta
chciała krzyknąć. Nie zdążyła jednak. Jej głowa opadła na otwartą
pierś, twarz skryła się pod kaskadą czarnych włosów. Po chwili
cała jej postać zamigotała niczym zakłócony obraz w telewizorze
i znikła.

background image

Spojrzałam na Adama. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć,

a oczy pozbawione były blasku. Postawił kilka kroków w tył, okry-
wając się mrokiem.

– Adam… – szepnęłam.
– Zostaw mnie teraz – odpowiedział w ciemności.

Daniel patrzył, jak ciałem Iman wstrząsa potężny dreszcz. Jej

pełne usta rozchyliły się szeroko w niemym krzyku. Zerwał się
z krzesełka i przysiadł na krawędzi łóżka, na którym spała. Przyci-
snął policzek do jej piersi. Zamiast serca słyszał własny, napędzany
paniką oddech. Kilka razy wyszeptał jej imię, z nadzieją, że mimo
wszystko, jakimś cudem usłyszy odpowiedź.

Cud jednak nie nadszedł, a jej martwe ciało nie reagowało

na dotyk.

Zaczął szlochać, całując jej policzki, dotykając jej dłoni, wdy-

chając jej zapach. Wiedział, że już nigdy nie usłyszy jej śmiechu,
jej zapewnień, że zawsze będą razem.

Uspokoił się dopiero po kilku godzinach. Wziął prysznic i wło-

żył najlepszy garnitur. Ostatni raz spojrzał na martwą kobietę.
Chciał zapamiętać dobrze ten obraz. Będzie się karmił tym cier-
pieniem. Będzie upajał się tą pustką, a gdy nadejdzie odpowiedni
moment, pozwoli, by porwał go szał.

Kiedy wychodził z hotelowego apartamentu, w jego oczach

nie było niczego oprócz żądzy zemsty.

background image

141

W ogniu

Zerwałam się z łóżka i rozejrzałam po ciemnym pokoju. Słyszałam
głośne chrapanie Janusza i szum wody za ścianą. Wstałam ostrożnie
i podeszłam do drzwi prowizorycznej łazienki. Były uchylone. Pchnę-
łam je delikatnie i weszłam do rozgrzanego parą pomieszczenia.

Adam stał pod odkręconym prysznicem. Był ubrany i płakał.

Woda ściekała po jego włosach i grzbiecie. Lewym ramieniem
obejmował głowę, a prawą ręką, ściśniętą w pięść, walił w ścianę.
Widziałam krwawe ślady na szarym tynku.

Ból ścisnął mi gardło. Podeszłam do niego ostrożnie. Spod

mokrej koszulki prześwitywały błękitne linie tatuażu. Bałam się
go dotknąć. Miałam wrażenie, że jeśli to zrobię, rozsypie się jak
chwiejna karciana konstrukcja.

Odwrócił się gwałtownie, ochlapując mnie gorącą wodą. Zoba-

czyłam błysk nienawiści w jego piwnych oczach. Odruchowo cofnę-
łam się do drzwi. W połowie kroku złapał mnie za włosy i przyciągnął
do siebie. Krzyknęłam pod wpływem gwałtownych szarpnięć.

– Co jest w tobie takiego, że krzywdzę dla ciebie najbliższych?

– szepnął.

Bałam się, że zwariował, ale pozwoliłam mu mówić. Przycią-

gnął moją twarz do swojej szyi. Popatrzyłam na czarną, wytatu-
owaną ćmę podskakującą w rytm jego szlochu.

– Wiesz, dlaczego zrobiłem ten tatuaż? Bo tak właśnie się czuję.

Zmierzam ku ogniu, który da mi tylko śmierć. Nie chcę tak żyć.
Nie chcę.

background image

142

Odepchnął mnie od siebie i skrył twarz w dłoniach. Wypro-

stowałam się niepewnie i po chwili zastanowienia chwyciłam jego
nadgarstki. Odciągnęłam je delikatnie i spojrzałam w jego zrozpa-
czone oczy. Czułam jego smutek, jego strach. Chciałam należeć do
niego. Dać mu szczęście, wynagrodzić ból. Niepewnie pochyliłam
się w jego stronę. Odwrócił się gwałtownie, unikając moich ust.

– Nie mogę. Nie z tobą.
Serce biło mi tak mocno, że czułam ból pod mostkiem.
– Proszę… – Dotknęłam jego policzków i odwróciłam go

w swoją stronę.

Spojrzał na mnie tak, jakby chciał się przede mną obronić, ale

nie zrobił tego. Zaczerpnął gwałtownie powietrza i obejmując mnie
w pasie, przyciągnął do siebie. Jego usta spoczęły na moich.

Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co robić

dalej. Oboje zamarliśmy w bezruchu. Nagle głośno westchnął
i przeciągnął językiem po moich wargach i policzku. Zachowywał
się tak, jakby chciał mnie zjeść. Ruchem głowy odszukałam jego
język i objęłam go własnymi wargami.

Zadygotał pod wpływem pocałunku i przycisnął moją głowę do

twardej ściany. Wilgoć jego ubrania przeniknęła przez moje własne.
Gorąca woda płynąca z prysznica smagała kark Adama i spływała
wprost na moją twarz. Jeszcze gorętsze, niecierpliwe palce pełzły po
skórze mojego brzucha i żeber, aż wreszcie spoczęły na piersiach.

Wirowało mi w głowie. Bolały mnie wargi, które Adam nie-

ostrożnie i nieumiejętnie kąsał. Szarpnęłam pasek jego spodni
i rozpięłam rozporek. Adam jęknął i poruszył niecierpliwie biodra-
mi. Kiedy pogładziłam jego brzuch i wsunęłam palce pod mokre
ubranie, odskoczył ode mnie jak oparzony.

background image

143

Spojrzałam na niego zaskoczona. Stanął po przeciwnej stro-

nie wanny i przymknął oczy, jakby odniósł ciężką ranę i walczył
z uciążliwym bólem.

Po chwili zapiął spodnie, zakręcił płynącą wodę i bez słowa

wyszedł z łazienki. Kiedy usłyszałam trzask zamykanych drzwi
wyjściowych, zrozumiałam, że dziś w nocy już nie wróci. Miałam
ochotę pobiec za nim, ale zraniona duma czy też wstyd zatrzymały
mnie w miejscu. Otępiała wróciłam do łóżka, mając złudną na-
dzieję, że dzisiejsza noc niczego między nami nie zmieni.

Kiedy rano otworzyłam oczy, zorientowałam się, że jestem

sama. Janusz i Adam zniknęli.

Zaczęłam krążyć po pokoju, walcząc z atakiem paniki i bezrad-

ności. Kątem oka zauważyłam leżące na stoliku papierosy. Adam
nie zostawiłby pełnej paczki. Uczepiłam się tej myśli niczym to-
nący koła ratunkowego. Podeszłam do drzwi z zamiarem wyjścia
z pokoju, kiedy z korytarza dobiegły mnie dwa znajome głosy.
Ściszyłam oddech, starając się usłyszeć, o czym rozmawiają.

– Myślę, że powinniśmy się stąd wynieść – rzucił znudzonym

głosem Adam.

– Dokąd chcesz jechać? – zapytał Janusz.
– Nie wiem… Może powinniśmy się rozdzielić. Każde pójdzie

w swoją stronę. Tak będzie bezpieczniej. Szukają przecież trojga
ludzi.

Te słowa podziałały na mnie jak uderzenie obuchem. Adam

chciał się mnie pozbyć. To, co wydarzyło się w nocy, nie miało dla
niego żadnego znaczenia!

– Zwariowałeś? – warknął Janusz. – Jest za wcześnie, żeby zo-

stawić dziewczynę samą. Mamy teraz na głowie i sektę, i Gadriela.

background image

144

Sprawa robi się coraz poważniejsza. Zanim zostawimy ją samą,
powinniśmy zadbać o jej bezpieczeństwo i zapewnić kryjówkę.

Adam westchnął, jak ktoś przytłoczony niechcianym obo-

wiązkiem.

– W takim razie jedźmy na południe – zaproponował. – Na

jakieś odludzie, z dala od dużych miast.

– No… tak będzie lepiej – mruknął Janusz. – Ja się rozejrzę

za jakimś autem, a ty zawołaj dziewczynę.

Dziesięć minut później opuściliśmy motel i ruszyliśmy w stro-

nę pobliskiego supermarketu. W oddali widziałam Janusza krążą-
cego po skąpanym w słońcu parkingu. Szukał samochodu, którym
zawiezie nas na południe Włoch.

Byłam załamana obojętną postawą Adama. Przez cały poranek

unikał mojego wzroku.

Cisza między nami ciążyła niczym upał rzymskiego powietrza.

Przez chwilę miałam ochotę zapytać o powody, dla których chciał
mnie zostawić, ale kiedy spojrzałam mu w oczy, głos uwiązł mi
w gardle.

Adam przyglądał mi się uważnie z dziwnym wyrazem twarzy.

Miałam wrażenie, że toczy jakąś wewnętrzną walkę.

– Chcesz mi coś powiedzieć? – Mój głos zabrzmiał surowiej,

niż zamierzałam.

W odpowiedzi pokręcił tylko głową i wsadził ręce do kieszeni

brudnych spodni.

Zacisnęłam pięści. W głębi duszy wiedziałam, że dystans,

jaki między nami utrzymuje, jest wymuszony. Chciałam nim
potrząsnąć. Wyżebrać odrobinę uczuć, które poczułam w nocy.
Powstrzymał mnie jednak przerażający widok.

background image

145

W ciągu kilku sekund powietrze wokół Adama zgęstniało jak

mętna woda. Czułam oblepiającą go śmierć. Widziałam jego twarz
pokrytą smugą krwi. Widziałam wirujące wokół jego szczupłego
ciała kolorowe odłamki szkła. Zmiana była bardzo wyraźna i po-
jawiła się w sekundzie, zapowiadając nagłą utratę życia.

Mimowolnie przyłożyłam dłonie do ust i cofnęłam się o kilka kro-

ków, wchodząc na ulicę. Adam chwycił mnie gwałtownie i pociągnął na
chodnik. Tuż za moimi plecami przejechała rozpędzona furgonetka.

– Uważaj – szepnął przejęty moim zachowaniem. Sądził pew-

nie, że to reakcja na odrzucenie.

Nie mogłam przestać mu się przyglądać. Musiałam go ostrzec,

ale nie wiedziałam jak zacząć. Jak wyjaśnić to, co widzę.

– Adam… – wykrztusiłam, czując spływające po policzkach łzy.
– Daj spokój. – Zacisnął usta. – Nie chcę rozmawiać o tym, co

wydarzyło się w nocy. To była pomyłka. Nie chciałem tego. Nie
chcę mieć z tobą nic wspólnego, a przynajmniej nie w ten sposób.
Rozumiesz?

Odwrócił się ode mnie z odrazą, jakbym wydzielała nieprzy-

jemny zapach. Poczułam, jak moje serce przekłuwa ostry sopel
lodu. Jakaś zepsuta, złośliwa cząstka mnie zapragnęła, by stała
mu się krzywda. Wściekła i rozżalona posłuchałam tego głosu
i nie ostrzegłam Adama o zbliżającej się śmierci.

Jakiś czas później podjechał do nas biały samochód. Widząc

pordzewiałe nadwozie, Adam podrapał się w głowę.

– Zastanawiam się, czy w kwestii kobiet masz równie tragiczny

gust.

– Zamiast narzekać, radzę ci wsiadać. Musimy odjechać, zanim

ktoś się zorientuje, że go ukradliśmy – odpowiedział Janusz.

background image

146

Nie pozwoliłam sobie na płacz. Musiałam zająć czymś ręce.

Sięgnęłam do kieszeni spodni i wyjęłam telefon. Zaczęłam prze-
glądać odebrane wiadomości i ostatnie połączenia.

Wśród nieodebranych telefonów widziałam numer Basi. Od-

ruchowo się uśmiechnęłam. Bardzo za nią tęskniłam. Rozmowa
z Basią z pewnością poprawiłaby mi samopoczucie. Przez chwi-
lę korciło mnie, by do niej zadzwonić, ale moją uwagę przykuł
nieznany numer. Dwa razy przyjrzałam się cyfrom i nie byłam
w stanie dopasować ich do żadnego z moich znajomych.

Spojrzałam na Janusza i zdałam sobie sprawę, że przez większą

część pobytu w Rzymie to on opiekował się dokumentami, pieniędz-
mi, a także moim telefonem. Dzwonił do kogoś od pierwszego dnia,
w którym znaleźliśmy się we Włoszech. Każda rozmowa trwała
średnio pięć minut. Postanowiłam go o to później zapytać.

Słoneczny Rzym był piękny i nieznośnie głośny. Irytowały mnie

dźwięki chaotycznie poruszających się jednośladów. Drażnili ludzie
niedbale krążący po ulicach. Denerwowały całujące się pary i ta
beztroska, wakacyjna atmosferka. Oparłam głowę o zagłówek i spoj-
rzałam na monumentalny budynek otoczony gromadą turystów.
Plac Wenecki z bielącym się w słońcu Ołtarzem Ojczyzny był piękny.
Zastanawiałam się, czy kiedyś tu wrócę, w innych okolicznościach,
w towarzystwie ludzi, dla których będę coś znaczyć.

– Chyba ktoś nas śledzi – odezwał się nagle Adam.
Zaniepokojona spojrzałam przez tylną szybę. Za naszym sa-

mochodem ciągnął się sznur normalnie wyglądających aut.

– Nic nie zauważyłem – odpowiedział Janusz.
– Czerwony land-rover. Jedzie za nami mniej więcej od pięt-

nastu minut.

background image

147

Janusz westchnął głośno. Wyciągnęłam przed siebie telefon

komórkowy.

– Dzwoniłeś gdzieś ostatnio? – zapytałam.
W odpowiedzi mężczyzna posłał mi nienawistne spojrzenie.

Adam popatrzył na niego, oczekując wyjaśnień.

– Dzwoniłem – przyznał wreszcie. – Do córki.
Poczułam do niego sympatię. To prawdopodobnie jej imię

szeptał podczas lotu do Włoch.

– Miałeś go zniszczyć, a nie używać! – wysyczał Adam i wy-

rwał mi telefon z ręki.

Krzyknęłam zszokowana, kiedy wyrzucił aparat przez okno.

Srebrna obudowa odskoczyła do góry po zderzeniu z twardym
betonem.

– Co ty wyprawiasz, do cholery?! – krzyknęłam.
– Namierzyli nas za pomocą telefonu.
Janusz przyspieszył i skręcił w prawo. Podążające za nami auto

uczyniło dokładnie to samo. Adam zaczął głośno przeklinać, a ja
uświadomiłam sobie coś strasznego. Otaczająca go mętna aura nabie-
rała intensywności. W tle słyszałam dźwięk rozbijanego szkła. Kątem
oka widziałam krew na jego policzku. Zebrało mi się na wymioty.

– To się źle skończy – szepnęłam.
– Nie panikuj – warknął Janusz.
Skręcaliśmy coraz gwałtowniej i coraz mniej precyzyjnie. Bu-

dynki za szybą zaczęły zlewać się w jasną, jednolitą ścianę. Wje-
chaliśmy w boczną uliczkę i znaleźliśmy się w mniej uczęszczanej
części miasta.

Niespodziewanie drogę zablokowała nam wyjeżdżająca z bra-

my biała furgonetka. Janusz wcisnął pedał hamulca, ale auto

background image

148

bezwiednie zaczęło zmierzać w stronę chodnika. Uderzyliśmy
w tył zaparkowanego samochodu. Otoczył nas gęsty dym wydo-
bywający się spod maski auta. Janusz zakaszlał głośno i odpiął
uciskające go pasy.

– Wychodzimy – rzucił Adam.
Wszystko rejestrowałam w zwolnionym tempie. Widziałam,

jak wbiegliśmy w plątaninę wąskich ulic. Słyszałam kroki gonią-
cych nas ludzi. Oglądałam nasze ruchome odbicia w sklepowych
wystawach. Adam trzymał mnie za rękę. W uścisku miażdżył mi
palce. Patrzyłam na jego profil. Był przerażony. Kiedy usłyszałam
strzały, zaczęłam płakać.

– Nie dam już rady – jęczałam.
– Dasz! – odkrzyknął.
Byliśmy coraz bliżej skrzyżowania. Janusz zniknął gdzieś za

naszymi plecami. Nagle Adam zatrzymał się gwałtownie i po-
ciągnął mnie do tyłu. Upadłam i spojrzałam przed siebie. Zza
rogu wyszło trzech mężczyzn ubranych w czarne garnitury. Jeden
z nich miał długie mlecznobiałe włosy. Jego oczy były podkrążo-
ne i pełne wściekłości. W prawej ręce trzymał pistolet, którym
celował w Adama.

Daniel stał tuż przed nami i mierzył bronią wprost w moją

głowę. Patrzył na mnie oczami szaleńca. Zauważyłem, że mocno
stracił na wadze, a jego zazwyczaj jasna skóra nabrała szarego
odcienia. Kątem oka widziałem Anię klęczącą na chodniku. Krzy-
czała coś żałośnie, ale nie byłem w stanie zrozumieć słów. Dłoń
mojego brata drżała, podobnie jak jego pobladłe usta. Widziałem
w jego oczach chwilę, w której podejmował decyzję. Zrozumiałem,

background image

149

że już dawno pogodził się ze wszystkimi konsekwencjami tego,
co za moment uczyni.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo nas rozczarowałeś – szepnął

i opuścił lufę.

Moja nadzieja trwała sekundę i zniknęła, kiedy usłyszałem

dźwięk wystrzału. To było dziwne uczucie. Odrzuciło mnie do
tyłu i poczułem za plecami pękające szkło sklepowej wystawy.
Ból przypominał użądlenie owada. Miałem wrażenie, że spadam
bez końca w srebrnym pyle rozbitej szyby. W tym niekończącym
się locie spojrzałem na Anię. Jej twarz zdobiły czerwone krople
krwi. Mojej krwi.

Widziałem, że dziewczyna krzyczy. Boże, jak ona krzyczała,

a ja nic nie słyszałem. Tylko taki pojedynczy nieustający dźwięk,
jakbym stał za blisko wybuchającej bomby. Szarpiący ból w brzu-
chu zaczął obejmować cały tułów. Zgniatał moje organy w nie-
widzialnej pięści. Czułem, jak upadam na plecy, a odłamki szkła
wgryzają się w skórę. Z wysiłkiem uniosłem głowę i spojrzałem na
moją koszulkę. Na jej środku pojawiła się czerwona plama. Rozra-
stała się szybko niczym nowo powstająca wulkaniczna wyspa.

W tej samej chwili moje ciało podskoczyło jakby rażone pioru-

nem. Wciąż nic nie słyszałem, ale kolejna fala krwi zaczęła spływać
po moim ramieniu i szyi. Zdałem sobie sprawę, że Daniel strzelił
po raz drugi.

Zrobiło mi się niedobrze. Zapadałem się pod podłogę albo

może to ona wznosiła się ponad moje ciało. Na policzkach czułem
stygnącą krew. W środku ciała – pulsowanie otwartych naczyń
krwionośnych. Fale piekącego bólu utrudniały mi oddychanie, ale
walczyłem. Walczyłem o każdą kolejną chwilę istnienia.

background image

150

Odwróciłem głowę w stronę Ani. Mojej Ani. Mojego ognia.

Świętości mojego życia.

Zostawię ją tutaj samą i bezbronną, ze złamanym sercem.

Mimo uczuć, jakie do niej żywiłem, odepchnąłem ją ze strachu.
Stchórzyłem w najmniej odpowiednim momencie i gdybym mógł
cofnąć czas, powiedziałbym jej wszystko. Wyszeptałbym jej do
ucha wszystkie powody, dla których jest dla mnie najważniejsza.
Najdoskonalsza. Gdybym mógł cofnąć czas…

– Przepraszam – szepnąłem bezgłośnie i zakaszlałem słoną

krwią.

Ania mówiła coś do mnie, wyrywając się z ramion trzymają-

cego ją Daniela. Jej ruchy robiły się coraz wolniejsze. Nawet bie-
gnący w naszą stronę policjant sprawiał wrażenie ociężałego. Świat
zastygł w bezruchu, a wraz z nim zastygło moje serce.

Poczułem chłód śmierci siadającej na moich powiekach. Opa-

dłem w miękki bezbolesny spokój.

Dokoła mnie, jak jesienne liście, zaczęły krążyć wspomnienia

i emocje, które magazynowałem w sobie przez dwadzieścia pięć
lat życia.

Zapach kremu do rąk, którego używała moja matka. Strzelista syl-

wetka wieżowca Burj Dubai i blask słońca odbijający się od jego szkla-
nych ścian. Niezmącona wolność, jaką czułem podczas surfowania.
Śmiech Daniela, z czasów gdy był rozmarzonym dzieckiem. Spojrzenie
anioła, którego spotkałem w Paryżu. Widok norweskich klifów, pustyn-
ne niebo Afryki… i najdroższe ze wszystkich wspomnień – Ania.

Sens mojego życia wpisany w kształt jej ust i oczu. Jej słodki

zapach pokrywający moją skórę. Jej piękno. Miłość, której zabrakło
chwili do spełnienia.

background image

151

Obraz dziewczyny zbladł jak stara fotografia. Nie czułem już

swojego ciała, a jedynie jasne granice własnych myśli. Wspaniałe
uczucie. Jakbym pozbył się niewygodnego ubrania.

Ogromna siła poderwała mnie do góry. Zaniepokojony spoj-

rzałem w dół. Na sklepowej podłodze, w czerwonej plamie krwi
leżało moje ciało, nad którym pochylał się ratownik. W heroicz-
nej walce uciskał moją klatkę piersiową i wdmuchiwał we mnie
powietrze. Nie czułem jego dłoni.

Przeniknąłem przez beton budynku i wystrzeliłem w błękitne

niebo. Nabierałem szalonej prędkości, unosząc się wyżej i wyżej,
aż wreszcie wzniosłem się ponad ziemską atmosferę.

Co za widok… Ziemia z tej perspektywy wyglądała jak świą-

teczna, błękitna bombka zawieszona w bezkresnej pustce. Źródło
życia bezszelestnie obracające się w martwych objęciach kosmo-
su. Nigdy nie widziałem niczego piękniejszego, niczego bardziej
spokojnego. Jakby wszystkie ludzkie dramaty rozgrywające się
na powierzchni planety nie miały znaczenia. Po chwili jednak
mój wzrok pobiegł w kosmiczną dal i ruszyłem przed siebie, za
głosem serca.

Ostatnim spojrzeniem pożegnałem wirującą Drogę Mleczną

i galaktykę Andromedy. Ześlizgiwałem się po ścieżkach kosmicz-
nego pyłu. Mijałem płonące gwiazdy, czując ich przenikliwy żar.
Przecinałem pierścienie asteroidów otaczających pękate planety
i nurkowałam w nicości czarnych dziur.

Wszystko było poukładane, logiczne. Takie, jakie być powin-

no. Zastanowiło mnie to, bo przecież zawsze, gdy spoglądałem
w niebo, miałem wrażenie, że ciała niebieskie rozmieścił czysty
przypadek. Teraz, patrząc na to oczami ducha, rozumiałem sens

background image

152

ich ułożenia. Była w tym nieskończona mądrość. Prawda, której
byłem częścią.

Nie wiem, jak wiele lat świetlnych przemierzyłem. Cała podróż

i tak trwała krócej niż pojedynczy głęboki oddech. Kiedy jednak
dotarłem na miejsce, wiedziałem, że to koniec.

Koniec wszechświata i początek następnego.
Coś wzywało mnie wyżej i dalej. Wędrowałem po pirami-

dzie ułożonej z nieskończonej ilości wymiarów. Wspinałem się,
doświadczając niezwykłych emocji. Obserwowałem nieznane mi
reakcje chemiczne, smakowałem rzeczywistości tak odmiennej
od tej, w której żyłem. Światy ulokowane najwyżej były niemal
pozbawione materii, a mimo to w jakiś niespotykany sposób ist-
niały jako uczucia i emocje.

Gdy dotarłem na sam szczyt wszelkiego stworzenia, wiedzia-

łem, że moja ostatnia podróż wreszcie się skończyła.

To w tym miejscu powstawało światło. Spływało z góry niczym

kurtyna monumentalnej sceny. Byłem ciekaw, co jest po drugiej
stronie. Tuż obok siebie wyczuwałem obecność innych zniecier-
pliwionych dusz. Słyszałem ich pełne zachwytu i niedowierzania
myśli. Po chwili oczekiwania światłość zaczęła się rozsuwać. Gdy-
bym mógł, zaniemówiłbym z wrażenia.

To, co zastałem po drugiej stronie zasłony, bardzo mnie za-

skoczyło. Tam, gdzie miało być wszystko, nie było niczego. Abso-
lutnie niczego. Nie przypominało to kosmicznej próżni, a raczej
opustoszałe, białe studio fotografa. Pusty pokój, który w pośpiechu
opuścił ostatni lokator.

Co za smutek! Co za rozczarowanie! Czyjaś dusza zaniosła się hi-

sterycznym płaczem. Doskonale rozumiałem ten ból. Byliśmy kawał-

background image

153

kami układanki, które nabierały znaczenia, dopiero gdy znalazły się
we właściwym miejscu. Jedyną drogą, by poczuć spokój, był powrót do
esencji, która dawała nam życie. Niestety, źródło odeszło. Nie było do
czego wracać. Ta świadomość bolała. Doprowadzała do szaleństwa.

– Przykry widok – rozległ się znajomy głos.
Tuż nade mną ujrzałem unoszącą się energię. Skrawek chaosu

ukształtowany w falującą organiczną czerń.

– Gadriel – rozpoznałem ten głos. Na tle białej pustki wy-

glądał jak czarny wodorost. Jak kropla tłustej ropy zawieszonej
w przejrzystej wodzie.

– Pamiętasz mnie.
– Trudno cię zapomnieć.
– Odkryłeś tajemnicę istnienia. Jak się z tym czujesz?
– To zależy… Czy tajemnicą istnienia jest to, że nie ma ono

sensu?

– Tak… Przynajmniej od niedawna.
– W takim razie czuję się fatalnie – przyznałem szczerze. – To

było kiedyś niebo?

– Jego przedsionek. Miejsce ważenia dusz. Siedem królestw,

siedem wymiarów niebieskich objętych jedną doskonałą świado-
mością znajdowało się za drugimi drzwiami. Teraz nie ma tam
niczego.

– A piekło?
– Piekło było tuż obok nieba. Dokładnie w odległości paru

ludzkich kroków. Dwa królestwa chaosu. Nieuporządkowana,
przecząca sobie energia. Niekończący się rozkład. Egzystencjo-
nalna zgnilizna. Był to bardziej stan umysłu niż miejsce, w którym
się przebywa, i zniknęło w chwili, gdy zniknęło niebo.

background image

154

– Co teraz ze mną będzie?
– Wrócisz na ziemię jako nowy człowiek. Zagnieździsz się

w nowym ciele. Nabierzesz nowej osobowości.

Milczałem.
– Jakoś nie widzę entuzjazmu – zauważył.
– Nie chcę zaczynać wszystkiego od początku.
– To normalne. Nie czujesz się spełniony, ale bez obaw. Jeszcze

nie wszystko stracone. Mam dla ciebie propozycję.

– Propozycję? – powtórzyłem zaskoczony.
– A gdybyś mógł wrócić do swojego utraconego życia? – za-

pytał.

– Co masz na myśli?
– Nie tęsknisz? Teraz, kiedy wiesz, że nie masz nic oprócz

tych krótkich chwil spędzonych jako człowiek. Nie chcesz wrócić?
Wrócić do dziewczyny?

Zamyśliłem się nad jego słowami.
– To nie jest możliwe – odpowiedziałem.
– Och, twoje ciało nie ostygło tak bardzo.
Imię Ani rozbrzmiało w moich myślach potężnym krzykiem. Jej

ciepło i smak jeszcze raz na moich ustach. Moje ramiona obejmujące
jej talię. Radość. Namiastka nieba. Nagle coś mną wstrząsnęło.

– Zaplanowałeś to wszystko, prawda? W jakiś sposób dopro-

wadziłeś do mojej śmierci.

Milczenie Gadriela potwierdziło moje podejrzenia. Poczułem

wściekłość. Ile razy jeszcze dam się zmanipulować?

– Przez ciebie zostawiłem ją samą na pastwę Nataniela!
– Jesteś mi potrzebny. Wartościowy. Tylko tak mogłem wy-

musić na tobie posłuszeństwo. Potrzebuję cię.

background image

155

– Zostaw mnie w spokoju – odpowiedziałem.
– Jesteś pewien?
– Jestem pewien.
– Daję ci szansę powrotu. Będziesz blisko niej. Żywy z wszyst-

kimi tego przywilejami – wysyczał.

Poczułem wstyd. Jak to możliwe, że diabeł tak dobrze mnie

znał?

– Będzie tylko twoja.
– Jeśli wrócę, czym się stanę? – zapytałem niepewnie.
– Trudno powiedzieć.
– Trudno powiedzieć? Czy ty siebie słyszysz? – warknąłem.
– Nigdy nie eksperymentowałem w ten sposób. Z pewnością

nie będziesz człowiekiem, choć postaram się, byś zachował wolną
wolę i charakterystyczną dla ludzi niezależność. W konsekwencji
nie będą wiązać cię porozumienia między aniołami a upadłymi,
ale będziesz na tyle silny, by zabić Nataniela.

Zaniepokoiłem się.
– Czy będę wyglądał normalnie?
– Tak. Inna będzie jedynie twoja energia. Powłoka pozostanie

taka sama, bo wykorzystamy ciało leżące pod respiratorem.

– Czego chcesz w zamian? Przecież nie robisz tego, żeby ocalić

świat.

– Mylisz się. Jak już mówiłem, zależy mi na tej energetycznej

oazie. Ludzie jako jedna z niewielu ras są w stanie wyprodukować
na tyle dużo zła, by utrzymać przy życiu upadłych i demony, które
przetrwały koniec świata.

– Nie mówisz mi wszystkiego.
– Nie mówię – przyznał po chwili milczenia.

background image

156

– A więc? Do cholery, oddaję ci duszę. Chcę wiedzieć po co!

– krzyknąłem.

– Trzeba zbudować nowy porządek. Trzeba nowych prawd,

nowych reguł. Pragnę tej władzy, ale żeby ją mieć, potrzebuję sil-
nych i posłusznych sprzymierzeńców. Potrzebuję ciebie i…

– Zapałki – dokończyłem posępnie. – Interesuje cię moc Na-

taniela, tak?

– Zgadza się. Jeśli Nataniel zginie, istnieje ogromna szansa,

że dziewczyna przejmie kontrolę nad jego potęgą.

– Jednym słowem, chcesz urządzić na Ziemi drugie piekło?
– Piekło, które dla nas będzie rajem, chłopcze. Zadbam o was,

bo to dzięki wam będę miał władzę, czyż nie? Zadbam o was tak
jak nikt nigdy.

Dlaczego nie czułem strachu? Dlaczego jego słowa poruszały

tę najgorszą, najbardziej próżną strunę mego wnętrza? Czyżbym
chciał takiego życia? Czyżbym był aż tak podły?

– Jak chcesz mnie zmienić. Będę opętany? – zapytałem.
– Nie, opętanie nie ma z tym nic wspólnego. Opętany czło-

wiek nie ma w sobie siły i nie może posługiwać się piekielną
bronią, którą ode mnie otrzymasz. Zrobię coś, czego od dawna
nie robił żaden mój brat. Oddam ci część siebie. Podaruję ci część
własnego serca. Przeleję w twoje ciało, w twoją duszę odrobinę
mojego zepsucia.

Gdybym miał gardło, przełknąłbym ślinę.
– Na samym początku pragnąłeś, aby ofiarę złożyła Ania

– przypomniałem.

– Zgadza się. Moc dziewczyny jest niezwykła i odpowiednio

wykorzystana może stanowić doskonałą broń. Niestety jest już ukie-

background image

runkowana. Bliżej jej do światłości niż do mroku. Bałem się, że moja
ingerencja mogłaby ją unicestwić. Ty nadajesz się doskonale.

– Jak mam podpisać cyrograf, skoro nie mam rąk? – Zaśmia-

łem się gorzko.

– To ja podpisuję się na tobie – stwierdził chłodno.
Zamyśliłem się ostatni raz. Znowu zobaczyłem Anię. Czy można

kogoś tak pragnąć? Czy można kogoś kochać do tego stopnia? Nie
obchodził mnie świat. Nie obchodziło mnie niebo, którego już nie ma.
Obchodziła mnie tylko ona. Gadriel miał rację. Ta miłość jest zła. Ja
jestem zły. Dlaczego się temu nie poddać? Dlaczego nie zaakceptować
siebie takim, jakim się jest, i otrzymać za to upragnioną nagrodę?

– Dobrze. Rób, co musisz – odpowiedziałem.
Energia Gadriela zawrzała radośnie. Mimo że nie miałem ust,

poczułem, że je otwieram. Ciemność wpłynęła do mojego wnętrza.
Niepoukładane koszmarne wizje. Niepoukładany nowy ja.

Palący ogień rozszalał się w mojej nieistniejącej piersi. Zaczą-

łem krzyczeć. Trochę z bólu, trochę z żalu. Traciłem swoje świa-
tło. Traciłem je bezpowrotnie, zatapiając się w smolistym bagnie
chaosu. Energia Gadriela szukała ziaren mojego okrucieństwa
i obsesji, łącząc je w jedno. Budując moje nowe, czarne serce.

Piekielny ogień napełnił żyły mojego na wpół martwego ciała.

Poczułem ukłucie w sercu pobudzające je do pracy. Co za ból.
Niech się skończy. Niech się skończy!

Nagle z każdej strony eksplodowała jasna czerwień.
Stałem się ciężki, skrępowany. Mój przełyk tonął w ogniu. Po-

czułem swoje ręce, stopy. Poczułem zamknięte powieki. Coś na
siłę wtłaczało we mnie zimne powietrze. Odzyskałem słuch. Pod
palcami wyczuwałem sztywne, szpitalne prześcieradło.

background image

158

Milcząca

Nie pamiętałam momentu, w którym sprowadzono mnie do głów-
nej siedziby sekty. Po zastrzeleniu Adama jego brat zaaplikował mi
silny lek o działaniu usypiającym. Po zastrzyku na długo straciłam
przytomność. Obudziłam się w jasnym wysokim pokoju w otocze-
niu pochylających się nade mną obcych ludzi. Byłam przerażona
i chciałam krzyczeć, ale moje struny głosowe nie zareagowały we
właściwy sposób.

Czułam się tak, jakby ktoś nałożył na moje usta niewidzialny

knebel, odbierając mi możliwość mówienia. Słowa uwięzły gdzieś
w moim gardle, zgubiły się w mojej głowie, a ja nie byłam w stanie
ich odszukać. Milczenie stało się proste. Nie wymagało wysiłku.

Kiedy się uspokoiłam, oznajmiono mi, że znajduję się w Dubaju

na jednej ze sztucznych wysp usypanych obok wybrzeża miasta.
Dowiedziałam się również, że zostanę tutaj do końca życia, a do-
kładniej do pierwszego listopada. W dniu swoich urodzin zostanę
poświęcona Natanielowi.

Po dwóch tygodniach spędzonych wśród członków sekty, po-

znałam dokładnie ich zwyczaje i tryb życia. Byli to ludzie w różnym
wieku, różnych ras i narodowości. Kolor ubrań, jakie nosili, zdra-
dzał ich pozycję w hierarchii sekty. Czerń przywdziewali wyłącznie
Widzący. Nieuzdolnieni członkowie ubierali się na szaro.

Zazwyczaj porozumiewali się w języku angielskim, francu-

skim lub arabskim. Wszyscy odnosili się do mnie z ogromnym
szacunkiem, niemal czcią. Żaden z tych ludzi nie był wobec mnie

background image

159

okrutny czy niegrzeczny, wręcz przeciwnie. Nigdy wcześniej nie
dbano o mnie w taki sposób.

Każdego dnia wszyscy członkowie sekty zobowiązani byli po-

święcić półtorej godziny na wysłuchiwanie wystąpień Przewod-
niczącego, który odczytywał rozprawy Nataniela na temat Boga
i życia po śmierci. Ja również musiałam wysłuchiwać tych wątpli-
wych prawd. Wszystkie idee Nataniela nie miały wiele wspólnego
z chrześcijaństwem czy jakąkolwiek inną religią. Głównym ich
założeniem było wysławianie potęgi serafickiego ognia, dzięki
któremu z powierzchni Ziemi zniknie wszelkie zło. Ponadto wiele
rozpraw dotyczyło życia w raju i nagród, jakie czekają przykład-
nych członków Castus Ignis.

Od pierwszego dnia pobytu w siedzibie sekty towarzyszyła mi

młoda dziewczyna o imieniu Amala. Z pochodzenia była hinduską
i miała najwyżej piętnaście lat. Sprawiała wrażenie bardzo pogodnej
osoby. Byłam zmuszona spędzać z nią każdy dzień. Nie mówiła zbyt
wiele o sobie, co nie było dla mnie zaskoczeniem. Po paru dniach nie-
przerwanego monologu przestała namawiać mnie do odpowiedzi.

Pozwalałam, by dla rozrywki malowała moje ręce henną. Cza-

sami czytała mi artykuły z angielskiej prasy bulwarowej. Nigdy nie
spuszczała ze mnie swoich czarnych, bystrych oczu. Wiedziałam
dlaczego. Członkowie Organizacji bali się, że zrobię sobie krzywdę
przed dniem złożenia ofiary, a tylko w dniu moich urodzin Nata-
niel miał szansę odzyskać moc.

Mieli podstawy, by tak uważać. Przez pierwsze trzy dni nie

jadłam ani nie piłam. Niestety, postanowili karmić mnie na siłę.
Zakładanie sondy do żołądka nie było przyjemne. Po tym zabiegu
przestałam stawiać opór. Poddałam się pod każdym względem.

background image

160

Najgorsza w tym wszystkim nie była bezradność, a bezsen-

ność, skazująca mnie na niekończące się godziny rozpamiętywa-
nia. Nocami, obserwując cienie kołyszących się palm, budowałam
w myślach milion wersji, w których skutecznie ostrzegam Adama
o zbliżającym się niebezpieczeństwie. W moich wyobrażeniach
nie było wystrzału i śmierci, a ciemne oczy Adama błyszczały
życiem.

Mijające dni oraz noce zlewały się w jedno, przemykając

niezauważalnie obok mojej świadomości. Potrafiłam godzinami
wpatrywać się w niebo, obserwując powolny spacer gwiazd. Nie
było we mnie łez, które mogłabym wypłakać. Milczenie ogarnęło
całe moje ciało. Milczało moje serce.

Któregoś wieczoru Amala zjawiła się w moim pokoju z nie-

wielkim notesem w ręku.

– To dla ciebie. Pomyślałam, że tak będzie nam wygodniej.

W końcu nie umiem czytać w myślach. Pisz tutaj wszystko to, co
chciałabyś mi powiedzieć.

Odpowiedziałam jej w dwóch słowach. Uwolnij mnie. Widząc

moją prośbę, dziewczyna porwała kartkę na drobne kawałki i po-
groziła mi palcem. Zupełnie tak jakbym była niegrzecznym dziec-
kiem, a nie więźniem czekającym na egzekucję.

Z rezygnacją spojrzałam w wielkie okno mojego luksusowego

więzienia. Niebo nad Dubajem miało pomarańczowy, piaskowy
odcień. Ogarnęło mnie pragnienie wyjścia na zewnątrz. Po chwili
zastanowienia napisałam to w notesie. Amala spojrzała na zapisaną
kartkę i wyszła z pokoju. Kilka chwil później wróciła w towa-
rzystwie ochroniarza i rozpromieniona kiwnęła głową. Wreszcie
odetchnę świeżym powietrzem.

background image

161

Nie sądziłam, że siedziba sekty jest tak ogromna. Przypomi-

nała ekskluzywny śródziemnomorski hotel, na tyłach którego rósł
niezwykły, gęsty, zadbany ogród.

Rozpościerający się przede mną widok przypominał zdjęcie z ka-

talogu drogiego biura podróży. Spoglądając w górę, zauważyłam, że
okna ostatniego piętra budynku zostały szczelnie zasłonięte. Wskaza-
łam to miejsce palcem i w niemym pytaniu spojrzałam na Amalę.

– Do tej części hotelu wstęp ma tylko Przewodniczący. Całe

piętro należy do Nataniela. Nigdy tam nie byłam – odparła. – A ju-
tro mam cię tam zaprowadzić. Nasz anioł chce cię zobaczyć.

Obraz przede mną zakołysał się niebezpiecznie. Przed upad-

kiem uchroniła mnie silna ręka ochroniarza.

– Wiem, wiem – szepnęła Amala, obejmując mnie w pasie.

– Też byłabym nieziemsko podekscytowana.

W drodze na plażę mijałyśmy innych spacerujących członków

sekty. Patrząc na nich, miałam wrażenie, że wyspa, na której się
znalazłam, jest kulą ziemską w pigułce. Hindusi, Azjaci, Arabowie
i Europejczycy pozdrawiali mnie uprzejmie. Niektórzy schylali
głowę, jakbym była chodzącą relikwią bądź cudowną ikoną.

Ich zainteresowanie bardzo mnie drażniło. Starałam się nie

zwracać na nich uwagi. Wpatrzona w falującą wodę zaczęłam
wspominać ludzi, których już nigdy nie spotkam.

– Masz szczęście – odezwała się Amala.
Spojrzałam na nią pytająco.
– Chciałabym być na twoim miejscu. To szlachetne umrzeć

w imię dobra. Czeka cię wspaniała nagroda.

Jej ciemne oczy błyszczały podekscytowane. Patrzyłam, jak

z czułością gładzi niebieski tatuaż na dłoni.

background image

162

Westchnęłam głośno, zirytowana, i chwyciłam notes. Wszyst-

ko, w co wierzysz, to kłamstwo, napisałam nerwowo. Dziewczyna
przeczytała tekst i obrzuciła mnie gniewnym spojrzeniem.

– Jesteś niewdzięczna. Musisz zwrócić Natanielowi jego wła-

sność. Dzięki temu świat stanie się lepszy. To twoja powinność.
Obowiązek.

Zacisnęłam palce na ołówku i napisałam kolejne zdanie. Pod-

sunęłam jej kartkę pod nos.

– Nataniel nie jest tym, za kogo się podaje – przeczytała i z na-

chmurzoną twarzą porwała kartkę papieru. – Lepiej, żeby nikt
nie widział, jakie głupoty wypisujesz. Opamiętaj się, bo inaczej
zabiorę ci notes. Chodźmy. Może spacer poprawi ci humor.

Jeszcze raz rozejrzałam się po okolicy. W oddali majaczyła ro-

ślinność sąsiadujących wysepek. Co jakiś czas obok plaży przemykała
głośna motorówka. Piasek mienił się niczym złoty pył. Moje ubranie
przesiąkało powoli zapachem morskiej soli. Gdyby nie powód, dla któ-
rego się tu znalazłam, uwierzyłabym, że sprowadzono mnie do raju.

Kiedy tak szłyśmy, dostrzegłam w oddali mężczyznę wpatru-

jącego się w zachodzące słońce. Gdy podeszłyśmy bliżej, odwrócił
się w naszą stronę.

– To Steven Sanders, Przewodniczący Organizacji. Jedyna

osoba, która niemal codziennie rozmawia z Natanielem – poin-
formowała mnie Amala.

Z uwagą przyjrzałam się jego twarzy. Miał gęste szpakowate

włosy i piękne głębokie oczy. To znajome spojrzenie obudziło we
mnie bolesne wspomnienia.

– Zostaw nas, Amala. Chciałabym porozmawiać z dziewczyną

na osobności.

background image

163

Hinduska ukłoniła się grzecznie i bez słowa odeszła. Idący za

nami ochroniarz oddalił się na kilka kroków.

– Znasz język angielski? – zapytał.
Kiwnęłam głową zahipnotyzowana podobieństwem, jakie

łączyło jego i Adama.

– Słyszałem, że nic nie mówisz.
Przełknęłam ślinę i spuściłam głowę.
– Nie ma w tym nic dziwnego. Byłaś świadkiem brutalnych

wydarzeń. Miejmy nadzieję, że szok minie i odzyskasz głos.

Miałam ochotę się roześmiać. Po co mi głos, skoro lada dzień

mam umrzeć? Mężczyzna odwrócił się w stronę plaży i ruchem
dłoni nakazał mi iść obok siebie. Jego czarna, przypominająca
piżamę szata powiewała na wietrze.

– Słyszałem, że ciebie oraz mojego syna łączyło coś więcej niż

tylko zwykła znajomość.

Spojrzałam na niego zaskoczona. Skąd mógł to wiedzieć?
– Tak wynika z raportów Iman Sulej, która wnikliwe poznała

twoje emocje i pragnienia – odpowiedział, wyczuwając moje zdzi-
wienie. – Nie ukrywam, że ta informacja bardzo mnie zaskoczyła.
Widzisz, Adam był moim pierwszym i jedynym dzieckiem. Jego
matka, Helena, jest Widzącą. Ja również mam ten dar. Nie sądzi-
liśmy jednak, że nasze dziecko będzie tak utalentowane. Adam był
najlepszy w kreowaniu snów i najłatwiej przychodziło mu wczy-
tywanie. Zaczął poszukiwania Zapałki w wieku dwudziestu lat.
Przedtem nigdy nie opuszczał Emiratów. Mimo to przez pięć lat
ciężkiej pracy radził sobie znakomicie. Był najlepszy. Wszystko
skończyło się w chwili, gdy cię odnalazł.

Zacisnęłam pięści.

background image

164

– Spokojnie, nie denerwuj się. Nie jesteś winna jego śmierci.

Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że to ja je-
stem winien.

Zmarszczyłam brwi.
– Tak, tak. Ja jestem winien temu, co się stało. Widzisz, Adam

nie dorastał w normalnej rodzinie. Brakowało mi czasu, by wspie-
rać go w trudnych chwilach. Jego matka poświęciła się poszukiwa-
niom. Rósł w atmosferze rywalizacji, jaka samoczynnie rodziła się
między Widzącymi. Mimo silnej więzi z Danielem zmuszony był
z nim konkurować. Byłaś jego celem, spełnieniem marzeń. Kiedy
wreszcie cię spotkał, po prostu zagubił się w swoich odczuciach.
Nie potrafił odróżnić satysfakcji i fascynacji od miłości. Gdybym
wcześniej pokazał mu, czym jest prawdziwa miłość, nie doszłoby
do tej pomyłki. Niestety, nie zrobiłem tego. Zawiodłem jako ojciec,
ale to on musiał ponieść za to karę.

Odwróciłam twarz od mężczyzny, który bez zająknięcia kon-

tynuował swoją wypowiedź.

– W walce o dobro całego świata trzeba liczyć się z bólem i być

gotowym do najwyższych poświęceń. Ja poświęciłem swojego syna.
Ty poświęcisz siebie. Nie można się temu sprzeciwić. To tak jakby
próbować zamazać ręką twarde wyżłobienia na skale. Nie zmienisz
tego, kim jesteś. Z pokorą więc przyjmij swoje przeznaczenie.

Pod wpływem wściekłości mój oddech stał się ciężki i chra-

pliwy. Odruchowo skierowałam się w stronę rezydencji. Prze-
wodniczący, widząc moje wzburzenie, nawet nie próbował mnie
zatrzymać.

Po raz pierwszy od dawna pragnęłam odzyskać głos. Milczenie

nie było już wybawieniem, gwarancją spokoju, ale bolesną pułapką.

background image

165

Wiedziałam, co prawda, że nawet gdybym zaczęła mówić, żadna
argumentacja nie przekonałaby tych ludzi, że się mylą. Z pewno-
ścią nie uwierzyliby, gdybym oznajmiła, że niebo oraz piekło nie
istnieją, a ich umiłowany anioł w rzeczywistości marzy o masowej
zagładzie. Byli ślepi i głusi.

U podstaw najgorszego, najpodlejszego zła, które zdążyli po-

pełnić, stały przecież dobre i szlachetne pobudki. Nieważne było to,
w jaki sposób dopną celu, skoro rozgrzesza ich sam anioł. Symbol
sprawiedliwości i czystości. Mogli więc wszystko. Zabijali niewin-
nych, a nawet własne dzieci w imię fałszywych obietnic.

Popędzana gniewem zaczęłam biec w stronę głównego wejścia

do rezydencji. Minęłam oszołomionych ludzi i wbiegłam do windy.
Po moim czole spływały krople potu. Nie wiem, na ile był to efekt
zmęczenia, a na ile buzującej we mnie wściekłości.

Winda zatrzymała się na ostatnim piętrze. Wyszłam z niej po

cichu na korytarz przypominający muzealną salę. Dokoła wisiały
obrazy z różnych epok. Począwszy od średniowiecza, kończąc na
ekspresjonizmie. Wszystkie, w różny sposób ukazywały tę samą
postać. Pięknego rudowłosego anioła. Gdzieniegdzie w snopach
łagodnego światła stały naturalnej wielkości rzeźby. Niektóre były
bardzo zniszczone, inne sprawiały wrażenie odrestaurowanych.
Tak jak w przypadku malowideł przedstawiały skrzydlatego anioła
o twarzy młodego mężczyzny.

Spojrzałam na zamknięte białe drzwi. Tuż nad zamkiem mi-

gała czerwona lampka, która po paru sekundach zabłysła na zie-
lono. Usłyszałam trzask, sygnalizujący, że blokada drzwi została
zwolniona. Popatrzyłam wprost na niewielką kamerę zawieszoną
pod sufitem. Wiedziałam, że Nataniel mnie obserwuje. Przez skórę

background image

czułam jego obecność. Ognista moc uwięziona w głębi mojej piersi
buzowała jak wrzątek. Odgłosy goniących mnie ludzi tłumił szum
mojej rozpędzonej krwi. Spoconą dłonią chwyciłam chłodną klamkę
i weszłam do pokoju.

background image

167

Odmieniony

Jeśli kiedyś sądziłem, że wiem, czym jest zło, to teraz, patrząc
w szpitalne lustro, pojąłem, jak daleki byłem od prawdy. Zło nie
miało wykrzywionego, zakrwawionego oblicza. Nie było ludz-
kim okrucieństwem ani złością. Nie było czernią ani piekielnym
ogniem. Nie było też emocją, którą dało się odczuwać, i nie było
niekontrolowanym odruchem ciała. Prawdziwe zło było ponad
tym wszystkim, co ludzkie. Jego marne namiastki będące efek-
tem zwykłych czynów bądź myśli, były jak osamotnione ziarno
piasku w obliczu niekończącej się pustyni.

Jeśli miałbym to jakoś opisać, powiedziałbym, że zło było jak

dotyk chłodnej rękojeści noża spoczywającego w dłoniach szaleń-
ca. Dźwięczało jak miłosne wyznanie mierzącego do ciebie snajpe-
ra. Przypominało pieszczotę nienawidzącej cię matki. Smakowało,
jak słodka trucizna, którą pocałunkiem przekazujesz kochance.
Było potężne i przepełnione samouwielbieniem. Przeczyło samo
sobie. Bulgotało w sercu pragnieniem nieograniczonej władzy.
Zatruwało mózg lubieżnym głodem. Porywało jak sztorm.

Rozumiałem to teraz tak dobrze, bo sam, z własnej woli sta-

łem się zły. Pozwoliłem, by ziarno mroku rozkwitło we mnie jak
kwiat. W snach słyszałem pieśni pochwalające destrukcję, miłu-
jące rozkład. W odbiciu własnych oczu widziałem bezgwiezdną
noc, ocean gniewu. Na ustach miałem słowa czarnych modlitw
sławiących okrucieństwo i fałsz.

background image

168

Odwróciłem wzrok od odbicia i ostrożnie, koniuszkami palców

pogładziłem bliznę na brzuchu. Nie czułem bólu.

Po tym jak w pełni odzyskałem przytomność, jeden z chirur-

gów chciał opisać mój przypadek w swojej pracy doktorskiej. Zgod-
nie z wiedzą medyczną włoskich specjalistów rany postrzałowe
w żołądek i płuco były śmiertelne. Wbrew logice blizny poopera-
cyjne goiły się nadzwyczaj szybko, a mózg nie wykazywał oznak
silnego niedotlenienia, które powinno było zniszczyć większość
połączeń nerwowych, zamieniając mnie w warzywo. Dzisiaj rano
wybuchnąłem śmiechem przy pielęgniarce, która uznała, że od-
powiedzialnym za nagłe ozdrowienie jest mój anioł stróż.

Oczywiście kobieta nie miała pojęcia, że życie zawdzięczam

diabłu, i chyba lepiej, żeby nie wiedziała.

Kiedy wpatrywałem się w blizny, z których kilka minut wcze-

śniej zdjęto szwy, za moimi plecami rozległ się mrukliwy kobiecy
śmiech. Zaskoczony odwróciłem się w stronę nieznajomej i ner-
wowo zacząłem zapinać górną część piżamy.

– To takie głupie, że wszystko, co czują ludzie, to zwykłe impul-

sy elektryczne. Banalne, ale jakże przekonujące złudzenie. Biedni
niewolnicy cielesności. Prawda?

– Przepraszam, czy my się znamy? – zapytałem słabym głosem.
Kobieta stojąca w progu dorównywała mi wzrostem i wyglą-

dała na nie więcej niż trzydzieści lat. Jej kształtne czerwone usta
rozciągał arogancki uśmiech. Miała na sobie dżinsowe spodnie
i białą koszulkę na ramiączkach. Spod rudej grzywki patrzyły na
mnie bystre czarne oczy. Nie było w nich blasku.

– Powiedzmy, że jesteśmy spokrewnieni. – Kopnięciem za-

trzasnęła drzwi prowadzące na szpitalny korytarz.

background image

169

Zbliżyła się do mnie bezszelestnie niczym atakująca kobra

i oparła ręce o ścianę. Moja twarz znalazła się między jej ramiona-
mi. Poczułem słodki odór zepsucia, którym przesiąkły jej długie
włosy. Wstrzymałem oddech, kiedy nachyliła się nade mną i zaj-
rzała mi w oczy. Ciemność jej spojrzenia wpełzła w głąb mojej
duszy, penetrując najgłębsze jej zakamarki.

– Ten sukinsyn miał rację. Naprawdę to zrobił – szepnęła,

odsuwając się ode mnie. – Nazywam się Makab.

– I...?
– I jestem demonem. – Ukłoniła się jak arystokrata z szesna-

stego wieku.

Jej spojrzenie było tak wymowne, że resztka człowieczeństwa,

którą w sobie pielęgnowałem, zareagowała paniką.

– Przysłał cię Gadriel?
– Uznał, że potrzebujesz towarzysza, na wypadek gdyby któryś

z błękitnych ptaszków zainteresował się twoją osobą.

– Bądźmy szczerzy – skrzyżowałem ręce na piersi – masz mnie

pilnować, żebym wam nie uciekł.

– Przez grzeczność nie zaprzeczę. – Roześmiała się głośno.
Mimowolnie spojrzałem na jej duży biust.
– Nie powinnaś wyglądać inaczej?
– Moja demoniczna postać raczej nie wzbudza entuzjazmu.
– Wydawało mi się, że Makab to męskie imię.
– Tak się wydaje tylko mężczyznom. – Rzuciła na łóżko torbę

wypchaną nowymi ubraniami. – Przebierz się. Wychodzimy. Co
prawda, nikt nie rozumie naszego języka, ale nie lubię dyskutować
o piekielnej misji wśród śmiertelnych.

– Naszego języka? – Popatrzyłem na nią ogłupiały.

background image

170

– A myślisz, że w jakim języku rozmawiamy? – zapytała,

uśmiechając się rozbawiona.

– Po angielsku? – Zamrugałem zdezorientowany, wsłuchując

się w dźwięk wypowiadanych słów. Nie brzmiały znajomo. Były
sykliwe i ciężkie. Niemal zwierzęce.

Widząc moje zaskoczenie, Makab wywróciła oczami i odwró-

ciła mnie do lustra.

– Chyba umknęło ci kilka szczegółów, których nie zauważyłeś

po powrocie do świata żywych.

Spojrzałem na odbicia naszych twarzy.
– Nie rozumiem.
– Przyjrzyj się, kochanie – zachęciła mnie.
Oparłem ręce o biodra i nachyliłem się nad lustrem. Po chwili

zrozumiałem, co miała na myśli. Wyglądałem inaczej. Nadal jak
człowiek, ale mimo wszystko inaczej. Moje piwne oczy były teraz
kompletnie czarne. Moje usta były blade, jakbym cierpiał na dzi-
waczną niedokrwistość, a mimo wszystko wyglądałem lepiej niż
kiedykolwiek. Czułem witalność, moc, jakiej nigdy w życiu nie do-
świadczyłem. Widząc tę zmianę, mimowolnie zacząłem się uśmie-
chać. Nigdy wcześniej równie upiorny grymas nie gościł na mojej
twarzy. Moje dziąsła, a także wnętrze ust były czarne. Makab oparła
swoją głowę na moim ramieniu i zachichotała mrukliwie.

– Witaj w rodzinie.
Przez chwilę w oczach kobiety odbijała się czerwień piekiel-

nego ognia.

– Chodźmy już – ponagliła mnie.
Idąc szpitalnym korytarzem, przyglądałem się mijającym mnie

ludziom. Wszyscy dokoła poruszali się niezgrabnie i powolnie.

background image

171

Jak mogłem nie zauważyć tego wcześniej? Tej śmiertelności, któ-
ra dzień po dniu trawiła ich delikatne, kruche tkanki. Niektóre
mijające mnie osoby odsuwały się ode mnie. Inne odwracały spło-
szone spojrzenie, jakby zlęknione dusze intuicyjnie wyczuwały
piekielny swąd. Upajałem się tą wyższością. Kiedy wyszliśmy na
ulicę, ogarnęła mnie niezrozumiała euforia. Zacząłem dyszeć pod-
ekscytowany, nie rozumiejąc, co się ze mną dzieje.

– Spokojnie – odezwała się Makab.
– Co to takiego? – zapytałem, rozglądając się dokoła.
Z pewnością nie był to zapach, ale mój wciąż ludzki umysł,

rozpoznawał to jako kuszącą, kobiecą woń. Zacisnąłem pięści,
powstrzymując drżenie rąk.

– To grzech – odpowiedziała, wskazując dyskretnie przecho-

dzących obok ludzi. – Wszyscy oni brodzą w nim po uszy. Cudzo-
łóstwo, morderstwo, kradzież, kłamstwo. Czujesz to? Wspaniałe
uczucie, prawda? Upajasz się tym. Działa jak narkotyk. Nie oddy-
chaj tak głęboko, bo zemdlejesz. Wciąż jesteś człowiekiem.

Przyszło mi to z trudem, ale zdołałem uspokoić rozpędzone

tętno.

– Niesamowite – szepnąłem, spoglądając na mijającego mnie

chłopaka. Przed oczami ujrzałem przeplatające się obrazy jego
złych uczynków. Używki, kłamstwa i kradzieże. Wspaniała, ze-
psuta, młoda dusza.

– Uważaj, na co patrzysz – ostrzegła, wskazując palcem małą

dziewczynkę.

Kiedy powędrowałem wzrokiem w jej kierunku, poczułem

ostre ukłucie. Z małego ciała pięciolatki płynęła wiązka bolesnej
dobroci.

background image

– Energia aniołów jest dla nas wciąż niebezpieczna. Porozu-

mienia, które zawarliśmy jakiś czas temu, nie zmieniły tego, w jaki
sposób na siebie reagujemy. Dla ciebie nie jest to tak nieprzyjemne
jak dla mnie. Ty wciąż jesteś człowiekiem. Można powiedzieć, że
jako hybryda diabła i człowieka korzystasz z samych zalet obu ras.
Ciesz się tym komfortem.

Mała dziewczynka spoglądała wprost na mnie, a w jej pełnych

mądrości oczach zagościł smutek. Poczułem wstyd, ale szybko go
w sobie zdusiłem.

– Chodźmy stąd. Nie chcę na nią patrzeć – szepnąłem, zwraca-

jąc twarz w stronę zachodzącego słońca. Zbliżająca się noc niosła
ze sobą obietnicę bezpieczeństwa. Dawniej jako dziecko bałem się
ciemności. Teraz nie mogłem się jej doczekać.

background image

173

Nataniel

Pokój, do którego weszłam, wyłożony był jasnym granitem.
W mętnym świetle pojedynczej lampy zauważyłam, że ściany po-
mieszczenia pokrywają czarne wzory. Przyglądając się uważniej,
doszłam do wniosku, że są to słowa zapisane w języku hebrajskim.
Jedynym meblem stojącym w pokoju był ogromny czarny fotel
ustawiony centralnie przed drzwiami, które zamknęły się z trza-
skiem. Spojrzałam na anioła siedzącego naprzeciwko.

Nie znalazłabym słów, które w pełni opisałyby jego urodę. Jego

lśniące rdzawoczerwone włosy wspaniale kontrastowały z mlecz-
nobiałą cerą. Wyglądał na młodszego ode mnie, choć wiedziałam,
że było to tylko złudzenie. Jego nastoletnia, idealna twarz nie po-
trafiła ukryć wieków cierpienia czającego się w błękitnych oczach.
Lewa noga Nataniela zwisała przewieszona przez podłokietnik
fotela. Miał rozwiązane buty i niedbale zapiętą białą koszulę.

Patrzyłam na niego, próbując zrozumieć kłębiące się we mnie

uczucia. Zamiast strachu czułam idiotyczną ekscytację.

Serafin powoli wstał z fotela i podszedł do mnie, zatrzymując

się niepokojąco blisko. Po niekończących się sekundach dotknął
wierzchu mojej ręki. Czas zatrzymał się w miejscu. Moje serce
zamarło w głuchym uderzeniu, a moc zgromadzona w duszy prze-
istoczyła się w pożogę.

Wiedziałam już, gdzie moje miejsce. Niezaprzeczalnie nale-

żałam cała do stojącego naprzeciwko anioła.

– Nareszcie – szepnął dźwięcznie.

background image

174

Obraz w moich oczach rozmazał się pod wpływem napły-

wających łez. Potęga zgromadzonego w duszy ognia wybuchła,
jakby ktoś polał ją benzyną. Czułam, jak płomień wpełza wyżej
i wyżej, czając się pod powierzchnią mojej skóry. Co za moc…
Chyba pierwszy raz w życiu poczułam ją tak naprawdę. Jej ogrom
mnie przytłaczał. W jednej chwili zrozumiałam, czym byłam. Po
co istniałam.

Nie protestowałam, gdy Nataniel ułożył swoje zimne palce na

mojej szyi. Jego skóra wydzielała osobliwą woń przypominającą
zapach panujący w starych kościołach. Była to mieszanka chłod-
nego kamienia i kadzidła.

– Lehawa*

– szepnął czule, całując moje czoło.

Jego oczy błyszczały jak oczy żebraka, który spogląda na for-

tunę zamkniętą w szklanym skarbcu. Brutalnie przyparł mnie do
ściany, unieruchamiając moją twarz w swoich zimnych dłoniach.
Chrapliwym głosem zaczął szeptać jakieś słowa. Dopiero po chwili
zdałam sobie sprawę, że to modlitwa. Moc ognia zareagowała na
przywoływanie.

Mój oddech stał się ciężki i gorący. Zaczęłam dyszeć, czując

pod sercem palący żar. Nie rozumiałam słów, które wypowiadał
anioł. Rozumiał je za to mój ogień. Z wnętrza moich ust posypa-
ły się iskry. Popychane gwałtownym oddechem, zaczęły krążyć
wokół twarzy Nataniela jak świetliki. Byłam pewna, że za chwilę
eksploduję, zamieniając w popiół cały budynek, wyspę, a nawet
cały kontynent. Trzymający mnie anioł również to wyczuł.

Chwilę później przyciskał do mnie swoje błękitne usta. Szczęka

anioła była nienaturalnie napięta, jakby moja bliskość była dla

* Lehawa (hebr.) – płomień

background image

175

niego czymś odrażającym. W pocałunku nie było grama miłości
i uwielbienia, a na to właśnie czekał mój ogień. To był warunek,
dzięki któremu Nataniel mógł wrócić do domu. Czysta, nieza-
kłócona miłość. Zabrakło jej jednak. Moje serce wciąż pamiętało
Adama, niezdolne do tego, by przyjąć do swojego wnętrza kogoś
innego. Nataniel natomiast na zawsze utracił umiejętność kocha-
nia. Pocałunek mający uratować nas oboje stał się dziwacznym,
pozbawionym sensu rytuałem. Nie tak miało być.

Spod moich dłoni, w złotej kaskadzie trysnął ogień, wspinając

się po ścianie niczym ognisty bluszcz. Podłoga, na której opierałam
stopy, również spłynęła ogniem. Chwilę później zapłonęły zasłony
zakrywające szerokie okno. Usłyszałam eksplozję rozsadzającą
szyby. Poczułam swąd palonych ubrań. Ogień wystrzelił w noc,
a moja euforia zaczęła niebezpiecznie wzrastać. Przycisnęłam do
siebie szczupłe ciało anioła. Nasze stopy oderwały się od płonącej
podłogi. Myślałam tylko o jednym. Pragnęłam wyrzucić z siebie
pulsującą moc.

Ona jednak pozostawała wewnątrz. Przypominała korzenie

starego drzewa silnie utwierdzonego w kamienistej glebie. Nataniel
dyszał wściekle, a jego palce niemal zgniatały mi policzki. Rozległ
się sygnał alarmu przeciwpożarowego, spod sufitu trysnęła woda.
Zaczęliśmy miękko opadać na podłogę.

Usłyszałam syk przygasających płomieni. Nie byłam w stanie

utrzymać ich na powierzchni skóry. Wreszcie zniknęły, pozosta-
wiając na ścianach czarne smugi.

Na twarzy serafina malowała się mieszanina złości i odrazy.

Odskoczył ode mnie i zginając się wpół, wrzasnął, jakby zadano
mu ból. Jego popalona koszula unosiła się wokół bladego ciała

background image

176

niczym skrzydła rannego ptaka. Spojrzałam na zniszczenia, które
spowodowałam, a następnie na swoje dłonie. Jak to możliwe, że
jestem zdolna do czegoś takiego?

Powoli wszystkie kawałki układanki zaczęły tworzyć logicz-

ną całość. To z powodu mocy Nataniela nie zginęłam w pożarze
rodzinnego domu. Ogień nie jest w stanie skrzywdzić kogoś, kto
w pewnym ograniczonym sensie jest jego władcą. Ja byłam źródłem
wszelkiego ognia. To dlatego fascynował mnie i uspokajał.

Nie byłam też szalona. Zdolności, dzięki którym wyczuwałam

zbliżającą się śmierć, również pochodziły od Nataniela. O dziwo,
ta świadomość przyniosła mi ulgę.

Twarz Nataniela wykrzywiła się w paskudnym grymasie.
– Wygląda na to, że aby odzyskać moją własność, będę musiał

cię zabić – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Pojęłam męczące go szaleństwo. Jego umysł był uszkodzony,

a lata spędzone pośród ludzi tylko pogłębiły tę wadę. Miałam
go kochać jak siebie samą. Miałam mu powierzyć potęgę, której
stałam się strażnikiem. Wszystko jednak poszło nie tak, jak po-
winno.

– Nawet nie wiesz, jak trudno jest mi znieść twój widok. Mój

boski ogień w tym niedoskonałym, brzydkim ciele – szepnął,
obchodząc mnie dokoła. – Seraficki płomień sprawiedliwości
i oczyszczenia uwięziony pod skórą zwykłego, bezwartościowe-
go człowieka.

Objął mnie i przytulił usta do mojego ucha.
– Bardzo długo na ciebie czekałem, Zapałko. Bóg mi świad-

kiem, że w tym czasie starałem się zrozumieć twój świat. Pragną-
łem pojąć to osobliwe piękno, którego podobno jesteście źródłem.

background image

177

Tę waszą walkę ze słabościami. Niestety, jedyne, co widzę, to puste
dusze i głupie umysły. Jedyne, co czuję, to odór waszej zwierzęcości
i waszą niedoskonałość. Jedyne, co słyszę, to plugastwo i płyciznę
spostrzeżeń.

Czerwone pasma jego długich włosów łaskotały moje policzki.

Położył moją rękę na swojej piersi. Jego serce biło silnym, miaro-
wym rytmem.

– Och, nie patrz tak na mnie. Dobrze wiesz, że tacy właśnie

jesteście. Bezwartościowi. Przez setki lat zdołałem otoczyć się głup-
cami, którym wystarczy kilka kłamstw, by nieświadomie zgodzi-
li się zniszczyć świat. Osiemset lat temu przygarnąłem do siebie
pierwszego z nich. Mimo że nie znoszę całej tej brudnej fizycz-
ności, pozwoliłem, by gromadzili się wokół mnie jemu podobni.
Nie musiałem się starać, by zdobyć ich zaufanie. Widzą we mnie
to, czego sami pragną. Jestem dla nich wyrocznią, doskonałością
i nieskończonym dobrem. Znam ich myśli, modlitwy i pragnie-
nia. Żadnemu z nich nie chodzi o uratowanie świata. Są zepsuci
od środka. Myślą wyłącznie o własnej chwale. Są przekonani, że
jeśli będą służyć aniołowi, spłynie na nich nieskończona świętość.
Wszystko, co robią, wynika z ich egoizmu. Zasługują na pogardę
i unicestwienie.

Wtulił twarz w moją szyję.
– I dostaną to… Wiesz, co oznacza moje imię? – zapytał.
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Dar Boży. Byłem aniołem zemsty, wojownikiem, władcą świę-

tego ognia. A teraz kim jestem? Nie znam słowa, które byłoby właści-
we. Niby anioł, a jednak nie. Bez przerwy czuję głód, choć nie muszę
jeść. Nieustannie męczy mnie ból, choć mam niezniszczalne ciało.

background image

Każdego dnia nęka mnie niepokój o jutro, choć nic na tym świecie
mi nie zagraża. Ugrzęzłem w tym brudnym zimnym bagnie. Nie
mogę ulecieć w czyste światło. Moja męka z każdym dniem jest coraz
gorsza. Nawet anioły o mnie zapomniały. Nie słyszę już Raguela,
który dawniej stąpał tuż za mną. Zostawiono mnie samego, ale to
nic. Sam wrócę do domu. Zniszczę ten brudny padół i udowodnię,
że ludzie nigdy nie zasługiwali na to, by istnieć.

Zrozumiałam, że Nataniel nie ma pojęcia, iż dom, za którym

tak tęskni, od dawna już nie istnieje. Jego samotność mnie zabolała.
Jak mogłam nie czuć wobec niego litości?

– Oddasz mi swoją duszę i z chęcią spłyniesz krwią, bo należysz

do mnie. Beze mnie nigdy byś nie istniała. To ja dałem ci powód,
byś mogła oddychać, i ja ci go odbiorę.

Spojrzałam w rozbite okno. Za ciemną wstęgą morskiej wody

błyszczały światła normalnego świata. Futurystyczny Dubaj. Obo-
jętny Dubaj.

Bezwiednie wyciągnęłam dłoń w kierunku miasta. Światła

wieżowca wybudowanego tuż na wybrzeżu zgasły raptownie, jakby
przebywający w nim ludzie specjalnie zignorowali moje wołanie
o pomoc. Zostałam sama w ciemnościach.

background image

179

Kilka tajemnic piekła

Po wyjściu ze szpitala wsiedliśmy do czarnego maybacha. Prze-
stronne wnętrze samochodu pachniało nowością.

– Tak szczerze, to po co wam takie samochody? – zapytałem,

gładząc palcami skórzaną tapicerkę.

– Z czystej próżności? – odpowiedziała. – Zajrzyj do schowka

w desce rozdzielczej, jest tam coś dla ciebie.

Spojrzałem zdziwiony na białą kopertę i wyjąłem z niej kartę

kredytową ozdobioną emblematem rogatego byka.

– Co to takiego?
– Twoje zabezpieczenie finansowe – zagruchała i spojrzała

w tylne lusterko.

Przez chwilę patrzyłem, jak maluje błyszczykiem usta.
– Jako piekielny wojownik powinnaś chyba zachowywać się

inaczej – rzuciłem.

– Inaczej, to znaczy jak? – Uniosła lewą brew.
– No nie wiem – zastanowiłem się. – Powinnaś pluć jadem,

wycinać serca niewiniątkom i siać masowe zniszczenie. Coś w ten
deseń.

Makab udała obrażoną.
– Myślisz bardzo stereotypowo. Tego typu rozrywki nawet

demonowi mogą z czasem wydać się nudne. Poza tym masowa
destrukcja w ogóle nie wchodzi w grę.

– Dlaczego? – zapytałem.

background image

180

– Każdy anioł, demon czy też upadły, który ocalał po końcu

świata i postanowił zamieszkać wśród śmiertelnych, podlega pra-
wom i porozumieniom, jakie zawarto między piekielnymi i nie-
biańskimi. Jak wiesz, te porozumienia to silne zaklęcia. Nie tak
łatwo je obejść lub wykupić sobie uniknięcie odpowiedzialności
za złamanie któregoś z nich. Podstawową i najważniejszą regułą
porozumienia jest zachowanie tego świata przy życiu. Możemy,
co prawda, zabijać ludzi, ale nie może to zachwiać ogólnej równo-
wagi świata. Jeśli któreś z nas zapragnęłoby krwawej katastrofy,
musiałoby uzyskać pozwolenie od Rady Porozumienia, co jest
praktycznie niemożliwe. Od ponad trzech wieków piekielni nie
spotkali się z niebiańskimi. Obecne zasady wydają się zupełnie
wystarczające.

– Litości, co za biurokratyczne piekło. – Wzdrygnąłem się.
– Mój drogi, a myślisz, że gdzie wymyślono biurokrację?

W każdym razie dzięki tym zaklęciom radzimy sobie w czasach
bezkrólewia. Łamanie postanowień nie jest możliwe, no chyba że
masz w zanadrzu ogromną moc. Ja, jak widzisz, jej nie mam. Może
i jestem demonem z najwyższej kasty, ale to wciąż za mało.

– No właśnie. Jest jakaś nazwa określająca twój rodzaj?
– Takich jak ja nazywają duszożercami.
– Mam to rozumieć dosłownie?
– Jak najbardziej.
– Jak wielu jest takich jak ty?
Makab zmarszczyła brwi w wyrazie zastanowienia.
– Z tego co się orientuję, jestem jednym żywym przedstawi-

cielem mojej kasty. Reszta zniknęła razem z czeluściami piekła.
– Poprawiła włosy i cmoknęła pomalowanymi ustami.

background image

181

Zdziwiło mnie, z jaką lekkością przyznała się do samotności.

Jakby nie zależało jej na swoich pobratymcach. Dopiero po chwili
uświadomiłem sobie, że rozmawiam z demonem. Demonem, który
nie umie kochać i żałować. Dla niego ludzka tęsknota jest czymś
niepojętym. Godną pożałowania oznaką słabości.

– Jak często musisz się pożywiać?
– To zależy od tego, jakiego rodzaju jest interesująca mnie dusza.

Młode i niedoświadczone wystarczają na maksymalnie dwa wieki
ziemskiego czasu. Starsze na znacznie dłużej, choć nie zawsze. Poroz-
mawiamy o tym kiedy indziej. Może przy świecach? Co ty na to?

Parsknąłem rozdrażniony jej idiotycznymi żartami.
– Jedźmy wreszcie. Wspominałaś coś o Gadrielu.
– Ach tak. – Odpaliła silnik i prowokacyjnie dodała gazu, co

zwróciło uwagę paru przechodniów. – Strasznie się niecierpliwi,
by cię zobaczyć.

Godzinę później stanęliśmy przed znajomo wyglądającą ga-

lerią obrazów, z której wyszło trzech mężczyzn odzianych w pur-
purowe piuski. Patrzyłem na nich oniemiały.

– Co u Gadriela robią biskupi?
– Zło i grzech są wszędzie tam, gdzie ludzie, mój drogi, a lu-

dzie to kościół.

Chwilę później z budynku wyszedł kolejny mężczyzna. Od

razu go poznałem. Był to ten sam upadły, który kilka dni wcze-
śniej przywiózł mnie tutaj po raz pierwszy. Gdy go minęliśmy,
skinął lekko głową i uśmiechnął się błękitnym półgębkiem. Jego
zielonożółte oczy przypominały spojrzenie węża.

– Widziałem go już. Kim on jest? – zapytałem idącą obok Ma-

kab.

background image

182

– To upadły anioł chóru tronów. Nazywa się Forneus, ale mó-

wią na niego Skrzydlaty Wąż. W piekle otrzymał tytuł markiza.
Dowodził też dwudziestoma dziewięcioma legionami demonów.
Odważny wojownik.

– Wygląda inaczej niż ty. Jest jakaś różnica między demonami

a upadłymi?

– Jest, i to ogromna. Upadli to strąceni dostojnicy niebiańscy.

Demony to dzieci piekła. Czyste w swoim mroku, ale poddane
woli upadłych. Wiesz, jak powstał pierwszy demon?

Pokręciłem głową.
– Otóż ojcem wszystkich moich braci, a także moim był anioł

Eblis. Jako pierwszy upadły zwrócił się w stronę Przeciwnika i jako
pierwszy wyśpiewał modlitwę chwalącą chaos. Został wygnany do
mroku, gdzie nie było niczego i nikogo. Samotny upadły odciął
sobie lewą dłoń i poświęcił ją Przeciwnikowi. Ręka poczerniała,
ale nie zgniła i z czasem zaczęła rosnąć. Tak narodziła się Ghen’ja.
Matka wszystkich demonów. Każdej nocy wydawała na świat ko-
lejne dziecko mroku, aż wreszcie chaos zapełnił się nieskończoną
liczbą jej potomstwa.

– To dlatego mamy czarne podniebienia?
– Tak. Czerń symbolizuje rozkład. Powstaliśmy z martwoty.

Istniejąc, przeczymy samym sobie. Żyjący, a jednak martwi.

– Czy i ja jestem demonem? – zapytałem, przyglądając się

swoim bladym dłoniom.

Makab spojrzała na mnie zaciekawiona i zaprzeczyła ruchem

głowy.

– Nie, nie jesteś demonem. W twoim ciele mieszka co prawda

śmierć, ale energię masz Gadriela. To trochę tak jakbyś był jego

background image

183

dzieckiem, które odziedziczyło niektóre z jego cech. Nawet pach-
niecie podobnie. Jeszcze jakieś pytania?

– Tak. Jak to możliwe, że upadli noszą błękit, nawet jeśli wy-

gnano ich z nieba?

– Jeśli byłeś aniołem przed upadkiem, to będziesz nim nawet

po strąceniu. Nikt i nic tego nie zmieni.

– Za co strącono Forneusa?
Makab wzruszyła ramionami.
– Upadli nie chwalą się tym zazwyczaj. Wiem jednak, że aby

zaliczyć upadek, trzeba było złamać którąś z ważniejszych nie-
biańskich zasad.

– Na przykład?
–  Nieposłuszeństwo, dezercja, utrzymywanie grzesznych

stosunków z ludźmi. Nie wiem o tym zbyt wiele. Jeśli pragniesz
dowiedzieć się więcej, zapytaj któregoś z upadłych. Może zdradzi
ci swój sekret.

Kończąc zdanie, chwyciła mnie za ręce i wciągnęła w głębię

obrazu. Po raz drugi znalazłem się w kamiennej komnacie. Przy
płonącym kominku stał znajomo wyglądający mężczyzna. Kilka
dni wcześniej budził we mnie strach i obrzydzenie. Dziś nosiłem
w sobie cień tamtych odczuć, które zastąpiła ciekawość.

– Twoje istnienie napawa mnie dumą – odezwał się Gadriel.

– Podejdź bliżej.

Z posłuszeństwem wykonałem jego polecenie. Wyciągnął w moją

stronę prawą dłoń. Patrzyłem na nią kilka chwil, nie rozumiejąc, co
oznacza ten gest. Dopiero po czasie pojąłem, że mam ją pocałować.

– Doskonale, mój drogi – westchnął, gdy odsunąłem usta od

jego zimnej, nieskazitelnej skóry.

background image

184

Poczułem zażenowanie.
– Cóż za harmonia. Idealnie zachowane ciało i potęga mojego

mroku. Wspaniała kombinacja.

– Naprawdę nie wiem po co ci to wszystko, Gadrielu. Ściągniesz

na siebie wyłącznie kłopoty. – Z nieoświetlonej części komnaty
wyłoniła się smukła postać Forneusa.

– Odrobinę więcej wiary, mój drogi – mruknął Gadriel.
Forneus podrapał się w brodę.
– Słowo wiara jest tu chyba nie na miejscu.
– Masz rację. Zbrodnia pasuje znacznie lepiej – zgodził się

Gadriel.

Makab zachichotała jak hiena. Wszyscy troje spojrzeli w moją

stronę, a ich oczy błysnęły przebiegle. Uśmiech Gadriela ociekał
okrucieństwem.

– No, chłopcze, pora sprawdzić, czy faktycznie mój ekspery-

ment okazał się sukcesem. – Klasnął w dłonie.

Podłoga pod moimi stopami zadrżała, jakby obok przemknęła

rozpędzona ciężarówka. Kamienne płyty rozsunęły się na boki,
odsłaniając kręte schody prowadzące w chłodną ciemność.

Schodząc w dół, wsłuchiwałem się w dziwaczne pomruki do-

biegające z najgłębszych zakamarków wilgotnej piwnicy. Panujący
dokoła mrok nie krępował moich ruchów. Moje odmienione oczy
znakomicie sprawowały się w ciemnościach. Widziałem drobne
pęknięcia w murze, a moje stopy bez problemu odnajdowały kolejne
stopnie. U podstawy schodów dostrzegłem metalowe, okrągłe drzwi,
jakie zazwyczaj zakładano w bankowych skarbcach. Jedyna różnica
polegała na tym, że nigdzie nie było klamki bądź uchwytu, za pomo-
cą którego można było je otworzyć. Patrzyłem, jak Gadriel przykłada

background image

185

swoje dłonie do trójkątnych wklęśnięć w ich stalowej powierzchni.
Futryna, a także obramowania trójkątów rozbłysły na czerwono.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie, z zadziwiającą lekkością.

Komnata za drzwiami również wykonana została ze stali.

W środku, w posępnym kręgu czarnych świec stał brodaty, dumnie
wyprostowany mężczyzna. Zrozumiałem, że jest tutaj więźniem.
Miał na sobie biały garnitur, na którym wyraźnie odznaczały się pla-
my kurzu. Gadriel popchnął mnie lekko w stronę nieznajomego.

Jego energia jaśniała bolesną czystością i dobrem.
Dym czarnych świec układał się w kształt okrągłej klatki. Po-

wietrze w tym miejscu było ciężkie, naelektryzowane mocą. Pełne
nieprzyjaznych zaklęć.

– Och, co za niespodzianka. Złotoręki Hagit trzymany w piw-

nicy. – Zachichotała Makab. – Jak długo tu siedzi?

– Od czterech dni.
– Jak go złapaliście? To chyba naruszenie postanowień, czyż

nie? – zapytała.

– Sam wpadł w nasze ręce. Zgubiła go własna nieostrożność.

Sądził, że skoro wiążą nas postanowienia pokojowe, żaden upadły
nie podniesie na niego ręki. Oczywiście do tej pory nie zrobiliśmy
mu krzywdy. Po prostu go tu trzymamy, tak by nie mógł otworzyć
portu i uciec.

W dłoniach Gadriela pojawił się czerwony sztylet. Więzień

zacisnął kształtne, ozdobione błękitem usta.

– Zapłacisz za to. Niebiańscy o wszystkim się dowiedzą – szep-

nął.

– Nie sądzę, mój bracie. Po waszej stronie panuje jeszcze więk-

szy bałagan niż po naszej. Nikt nie zauważy zniknięcia jednego

background image

186

anioła chóru tronów. – Mówiąc to, Gadriel podał sztylet Forneu-
sowi. – Może mała prezentacja zaklęć blokujących?

Z szybkością atakującego pająka upadły zamachnął się sztyle-

tem, ale ostrze zawisło nad głową anioła w odległości około dziesię-
ciu centymetrów. Im mocniej naciskał Forneus, tym wyraźniejsze
stawało się pole siłowe chroniące Hagita.

– Tak to właśnie wygląda – odezwał się Gadriel. – Nie ma

fizycznej możliwości, by cios zadany przez demona bądź upadłego
stanowił zagrożenie dla anioła. Zasada działa też w drugą stronę.
Wyjątkiem możesz być ty.

Ruchem głowy rozkazał Forneusowi oddać mi broń.
– Co mam z tym zrobić? – zapytałem coraz bardziej przera-

żony.

– Użyć – odpowiedział Gadriel. – Pchnij go w serce. U aniołów

umiejscowione jest po prawej stronie.

Z trudem przełknąłem ślinę i popatrzyłem na uwięzionego

anioła. Jego szarobłękitne oczy nie zdradzały strachu. Wyglądał
na odważnego i doświadczonego w boju. Czułem się tak, jakby to
mnie, a nie jemu groziło niebezpieczeństwo.

– Nie mogę tego zrobić. – Pokręciłem głową.
Makab zasyczała, a źrenice jej oczu zwęziły się jak u rozwście-

czonego kota. Gadriel zareagował łagodniej. Odwrócił mnie w swoją
stronę i uśmiechnął się jak ojciec pouczający niesfornego syna.

– Tylko tak przekonamy się, czy jesteś w stanie zabić anioła.
– Nie zrobię tego!  
Dłoń Gadriela zacisnęła się na moich włosach. Poczułem ostre

ukłucie tuż pod mostkiem i zakaszlałem czarną krwią.

– Chcesz uratować dziewczynę?

background image

187

Nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Chcesz czy nie?! – wrzasnął rozgniewany Gadriel. – Wiesz,

jak będzie wyglądała jej śmierć? Najpierw Nataniel przebije jej ser-
ce. Następnie ją pocałuje, wchłaniając do swego wnętrza jej duszę,
która uleci z ciała z ostatnim wydechem. Chcesz, by umarła w ten
sposób? W bólu? Całowana przez szaleńca? Chcesz tego?

Nie odrywając wzroku od anioła, pokręciłem głową. Więzień

spuścił oczy.

– W takim razie udowodnij, że jesteś wart nowego życia, które

ci podarowałem. – Gadriel pchnął mnie w stronę świec.

Gdy przekroczyłem granicę okręgu i stanąłem tuż przed

więźniem, wyczułem osłabiające go zaklęcie. Był wycieńczony,
niezdolny do stawienia oporu.

– Zawsze masz wybór, chłopcze – szepnął.
Zacisnąłem usta i spojrzałem na czerwone ostrze sztyletu. W me-

talicznej klindze ujrzałem odbicie swojej własnej, ale jakże obcej twa-
rzy. Okrutny szept w moich myślach zachęcał do ataku. Kawałek mnie
nie mógł doczekać się widoku konającego anioła. Poczułem odrazę
do samego siebie. Jak mogłem marzyć o czymś takim?

– Mówiłem, że nic z tego nie będzie – mruknął Forneus. Przez

moment byłem pewien, że w jego głosie rozbrzmiała ulga.

Makab i Gadriel milczeli w oczekiwaniu na moją reakcję. Wes-

tchnąłem głośno i zacisnąłem palce obejmujące rękojeść. Po chwili
uniosłem sztylet i zamaszystym ruchem skierowałem go w stronę
więźnia. Anioł zacisnął oczy gotowy na śmierć i odruchowo złapał
raniące go ostrze. W jednej chwili cała klinga pokryła się złotem.
Zaskoczony upuściłem odmieniony sztylet. Poczułem na skórze
dłoni ciepło błękitnej krwi.

background image

188

– Miałeś go zabić – stwierdziła znudzona Makab.
– Miałem was przekonać, że jestem w stanie to zrobić. – Nogą

zacząłem strącać czarne świece.

Osobliwa klatka zbudowana z czarnych, dymnych pasm zaczę-

ła znikać. Zaklęcie zawieszone w powietrzu straciło swoją moc.

Makab zaniosła się histerycznym śmiechem.
– No proszę! Jaki niepokorny. – Spojrzała na Gadriela. – Bar-

dzo podobny do tatusia.

Hagit zacisnął palce na krwawiących żebrach i spojrzał na

mnie zaskoczony. Po chwili usłyszałem głośny trzepot skrzydeł.
Przestrzeń za plecami anioła rozdarła się na dwie połowy, two-
rząc otwarty korytarz światła. Patrzyłem oniemiały, jak Hagit
znika w przejściu, pozostawiając na więziennej podłodze błękit
swojej krwi.

– Zostawcie nas, proszę – rozkazał Gadriel, zwracając twarz

w stronę Forneusa i Makab.

Kiedy to uczynili, drzwi celi zatrzasnęły się miękko. Poczu-

łem gwałtowny spadek temperatury otaczającego mnie powietrza.
Z moich ust zaczęła wydobywać się para. A więc tak wygląda
gniew upadłego.

Gadriel podszedł do mnie i jego twarz zmieniła się groźnie.

Białka jego oczu zaszły czernią, a skóra zaczęła mienić się metalicz-
nie. Palcami swojej dłoni pogładził moje policzki, a następnie wbił
w nie swoje szponiaste paznokcie. Poczułem ciepłą krew wypływa-
jącą spod skóry i ostry ból w klatce piersiowej. Jego niewidzialna,
diabelska dłoń zaczęła miażdżyć moje serce. Mogłem spodziewać
się czegoś takiego. Byłem jego własnością, którą w każdej chwili
mógł zniszczyć.

background image

Pod wpływem kolejnej fali bólu ugięły się pode mną kolana,

ale Gadriel przytrzymał mnie w pionowej pozycji. Ból nie zelżał
nawet odrobinę. Miałem wrażenie, że za chwilę rozsadzi mi klatkę
piersiową, a ja sam wykaszlę własne płuca.

– Nigdy więcej mi się nie sprzeciwiaj. – Pochylił się i swoim

błękitnym językiem zlizał spływającą z policzka ciemną krew.
– Zabiję cię, jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego.

Jego ślina podziała jak sól. Pod wpływem pieczenia gniewnie

spojrzałem w jego stronę. W oczach upadłego brakowało zde-
cydowania. Widząc to, pojąłem swoją przewagę. Zrozumiałem,
jak wiele dla niego znaczę. Ta świadomość wywołała we mnie
upiorny, bolesny chichot. Chwyciłem kołnierzyk jego koszuli
i przyciągnąłem go do siebie. Jego diaboliczna twarz wyrażała
kompletne zaskoczenie.

– Nie zabijesz mnie… Nie skrzywdzisz mnie… Nic mi nie

zrobisz. A wiesz dlaczego? – wycharczałem, dławiąc się krwią.
Kilka jej kropel upstrzyło jego wydatny podbródek.

Gadriel milczał wpatrzony w moje uśmiechnięte usta. Poczu-

łem do niego obrzydzenie.

– Jestem twoją jedyną szansą na objęcie władzy nad tym świa-

tem, a że jesteś pazernym sukinsynem, zrobisz wszystko, by mnie
przy sobie zatrzymać. – Kończąc zdanie, prowokacyjnie pocało-
wałem go w usta, by później odepchnąć z odrazą.

background image

190

Archanioł na odwyku

Janusz Borkowski siedział na włoskim komisariacie w oczekiwa-
niu na pojawienie się tłumacza języka polskiego. Od strzelaniny,
w której został ranny, minęły niecałe trzy dni. Rana postrzałowa
ręki nie bolała już tak bardzo, ale wciąż miał problemy ze swo-
bodnym poruszaniem całym ramieniem.

Nie był spokrewniony z Adamem, dlatego w szpitalu nie po-

zwolono mu na odwiedziny. Poprosił jednak młodą pielęgniarkę,
by przekazała mu choć trochę informacji na temat chłopaka. Ko-
bieta ze smutną twarzą oznajmiła, że mózg Adama jest martwy
i pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy lekarze odłączą go od respira-
tora. Jednym słowem, sytuacja była beznadziejna. Janusz nie wrócił
już do szpitala. Nie odnalazł również Zapałki, co jednoznacznie
wskazywało na to, że dziewczyna wpadła w ręce sekty.

Patrząc na anioła wytatuowanego na dłoni, Janusz miał ochotę

go zdrapać. Wyrzuty sumienia były okropne. Mężczyzna nigdy
nikogo nie zawiódł w ten sposób. Spieprzył, co prawda, życie swojej
byłej żonie i sześcioletniej córeczce. Zawiódł kilka razy kolegów
z wojska, ale nigdy nie poniósł tak sromotnej klęski. To smutne, że
pierwszy raz musiał nastąpić właśnie teraz, kiedy bezpieczeństwo
świata wisiało na włosku.

Wstrząsnęło nim silne uczucie buntu. Nie może teraz się pod-

dać. Adam nie żyje, ale wciąż istnieje szansa na uratowanie Za-
pałki i to właśnie on, Janusz, powinien się tym zająć. Skoro anioły
osiedliły się wśród ludzi, to gdzieś na świecie musi ukrywać się

background image

191

Raguel, anioł, którego obowiązkiem było pilnowanie Nataniela.
Janusz nie był kompletnym ignorantem. Wiedział, że anioły można
przywołać odpowiednimi zaklęciami. Wystarczy tylko odszukać
właściwą formułę.

Przesłuchanie dłużyło się niemiłosiernie i dobiegło końca

późnym popołudniem. Janusz wrócił do hotelu, w którym za-
kwaterował go polski konsul, i sięgnął po książkę telefoniczną. Był
w Rzymie, Stolicy Apostolskiej, w sercu wiary katolickiej. Gdzieś
w tym mieście musi znajdować się biblioteka zaopatrzona w książki
poświęcone aniołom.

Spisał kilka adresów i bez zastanowienia ruszył w drogę. Więk-

szość bibliotek otwarta była do siódmej wieczorem, choć nie wszystkie.
Dopiero kiedy wszedł do pierwszej z nich, uświadomił sobie, że nie
mówi ani po włosku, ani po hebrajsku – w języku, w którym rozma-
wiali aniołowie. Nie zniechęciło go to jednak. Łamaną angielszczyzną
wytłumaczył siwej bibliotekarce, jakich informacji szuka.

Kobieta skrupulatnie przeglądała katalogi z tytułami. Niestety,

wszystkie książki, które uznała za odpowiednie, zawierały jedy-
nie historie o Raguelu. Janusz dowiedział się więc wielu faktów
z życia archanioła. Wielokrotnie podważano jego przynależność
do zastępów niebieskich. Wierzono, że wydano wyrok skazujący
go na służbę w piekle, od której Raguel wybronił się obietnicą po-
prawy i odbyciem kary na jednej z nieprzyjaznych gwiazd. Żadna
z przewertowanych przez Janusza ksiąg nie zawierała informacji
o sposobie przywołania archanioła.

Historia powtórzyła się w dwóch kolejnych bibliotekach. Mimo

porażki Janusz nie miał zamiaru się poddawać. Zrobiło się póź-
no i musiał wracać do hotelu, ale postanowił, że z samego rana

background image

192

wznowi poszukiwania. Planując następny dzień, zatrzymał się,
by odpalić papierosa.

– Wiem, Boże, że od dawna masz nas wszystkich w dupie, ale

i tak proszę cię o pomoc – szepnął, rozglądając się po ulicy.

Jak na zawołanie jego uwagę zwrócił malutki sklepik, w którego

oknie mieniły się orientalne dzwonki i medaliony. Na pierwszy rzut
oka miejsce wyglądało jak typowy salon ezoteryczny, ale na środku
kolorowej wystawy stał gipsowy posążek anioła. Przekaz był tak jed-
noznaczny, że Janusz odruchowo rozejrzał się dokoła, sprawdzając,
czy przechodzący obok ludzie również to zauważyli.

Musiał sprawdzić to miejsce.
Zdecydowanym ruchem popchnął drewniane drzwi i wszedł

do przytulnego sklepiku. Wnętrze wypełniała woń sandałowca
i trawy cytrynowej. Za ladą stała młoda Azjatka. Na widok Janusza
zamarła, jakby zaskoczyło ją coś, co zobaczyła w jego twarzy.

Nie było to nic niezwykłego. Silna heterochromia tęczówek oczu

Janusza od zawsze wzbudzała zainteresowanie nieznajomych. Męż-
czyzna dawno temu nauczył się ignorować zdziwione spojrzenia.

Ekspedientka szybko zapanowała nad emocjami i posłała mu

delikatny uśmiech. Krawędzie jej ust, kąciki oczu były błękitne
i nie była to sprawka makijażu. Janusz uśmiechnął się szeroko.
Miał dziś szczęście.

– Nie mam czasu na zabawę, aniołku, dlatego przejdę od razu

do rzeczy. Potrzebuję twojej pomocy – powiedział po polsku.

Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco, chcąc dać do

zrozumienia, że nie pojęła ani jednego słowa wypowiedzianego
przez mężczyznę.

Janusz oparł ręce na ladzie i napiął imponujące mięśnie karku.

background image

193

– Słuchaj, ptaszynko. Wiem, że doskonale rozumiesz, co do

ciebie mówię. Nie prosiłbym o pomoc anioła, gdyby sprawa nie
była poważna. Nie wyjdę stąd, dopóki mi nie pomożesz.

Dziewczyna skrzyżowała ramiona na piersi. W jednej sekun-

dzie jej buzia przybrała poważny, niemal dostojny wyraz. Zawie-
szone pod sufitem dzwonki zaczęły brzęczeć ostrzegawczo, a całe
światło zgromadzone w pomieszczeniu skupiło się na filigrano-
wym ciele ekspedientki.

– Czego dokładnie chcesz? – Jej głos był niski i wibrujący.
– Chcę odnaleźć archanioła Raguela.
Anielica westchnęła głośno i spuściła głowę.
– To niemożliwe.
– Dlaczego?
– Raguel nie życzy sobie, by ktokolwiek próbował go od-

naleźć.

– Dla mnie zrobi wyjątek.
Dziewczyna spojrzała mu w oczy i zaczęła się nad czymś za-

stanawiać.

– Kolor twoich oczu jest naturalny? – zapytała niespodzie-

wanie.

– Taki się urodziłem. Czy to ważne?
– Tak – odpowiedziała tajemniczo. – Dobrze więc, dam ci

odpowiednie zaklęcie. Chodź za mną. – Wskazała ręką wąskie
wejście zdobione długimi koralikami.

Z zewnątrz pokoik sprawiał wrażenie ciasnego magazynu.

Jednakże kiedy Janusz wszedł do środka, stanął w ogromnej sali
przypominającej archiwum.

– Niezła sztuczka – mruknął.

background image

194

Od podłogi aż po sufit piętrzyły się niezliczone ilości książek

i dobrze zachowanych papirusowych zwoi, a także płyt CD i prze-
nośnych dysków komputerowych.

– Jesteś czymś w rodzaju anielskiej bibliotekarki?
Anielica uśmiechnęła się półgębkiem i zaczęła wertować stro-

nice księgi oprawionej w skórę.

– Coś w tym rodzaju. Jestem pisarzem wiedzy Najświętszego

i strażnikiem niebiańskich archiwów.

Oblizała palec i przewróciła kilka następnych stron. Kiedy znalazła

to, czego szukała, zaczęła przepisywać formułę na kartkę papieru.

– Przywoływanie anioła wymaga czystych intencji – podkre-

śliła.

– Są czyste jak łza, ptaszynko.
– Jeśli jest inaczej, zaklęcie może cię zabić.
– Grozisz mi?
– Ostrzegam.
– Z moimi intencjami jest wszystko dobrze. Boję się tylko, że

zrobię coś źle. Mam tak po prostu przeczytać to zaklęcie?

– Nie. Najpierw usyp okrąg z soli i stań wewnątrz niego.
Odwróciła się do zagraconego regału i ujęła w dłonie jedno

z wielu tekturowych pudełek. Wyjęła z niego pukiel czarnych wło-
sów i wręczyła go Januszowi.

– Następnie podpal pasmo anielskich włosów i dokładnie

wyrecytuj formułę. Aby zaklęcie było skuteczne, nie możesz się
pomylić. W trakcie oczekiwania na przybycie anioła nie opuszczaj
okręgu z soli. Dojdzie do zakrzywienia czasoprzestrzeni i jeśli
opuścisz wytyczone przez sól pole, możesz się zgubić.

– Brzmi ciekawie. – Uśmiechnął się szeroko.

background image

195

– Zaklęcia przywołujące to nie zabawa. Musisz też wiedzieć,

że anioły nie są już takie, jak kiedyś. Mam nadzieję, że się nie
rozczarujesz.

– Ja również – odpowiedział i wsunął kartkę do kieszeni.

– Dziękuję za pomoc.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego łagodnie.
– Jestem aniołem, istnieję po to, by pomagać ludziom.
– Jak masz na imię?
– Wretil.
– Dziękuję, Wretil.
– Bądź ostrożny – rzuciła, kiedy wychodził.
Janusz wiedział, że miała na myśli coś więcej niż tylko użycie

zaklęcia przywoławczego.

Kiedy dotarł do hotelu, rozwinął kartkę i przeczytał w myślach

słowa, które miały przywołać Raguela. Rozsypał sól i podpalił
anielskie włosy, które momentalnie zajęły się srebrzystym ogniem.
Zaczerpnął głęboko powietrza i silnym głosem zaczął recytować
spisane na kartce słowa.

– Ja, Janusz, wzywam cię, święty Raguelu. Sędzio wszystkich

aniołów, regencie Ziemi! Niech głos twój dotrze do mych uszu,
niech obraz twój dosięgnie moich oczu. Stań przede mną w swej
żywej postaci. Niebieski sługo, skrzydlaty władco, najsprawiedliw-
szy ze sprawiedliwych. Ukaż się! Ukaż się!

Wiszące nad łóżkiem lustro pękło z głośnym trzaskiem. Srebr-

ne odłamki wystrzeliły w górę i zawisły nieruchomo w powietrzu.
Krzesełko stojące przy stoliku uniosło się i zamarło nieruchome
dwa metry nad podłogą. Na chwilę czas stanął w miejscu, a później
ruszył w zawrotnym tempie.

background image

196

Pokój zaczął się rozpadać. Pękające ściany odsłoniły druzgo-

cący obraz miasta zniszczonego trzęsieniem ziemi. Jedynym nie-
naruszonym punktem był okrąg, w którym stał Janusz.

W mgnieniu oka czas zaczął się cofać, a miasto widoczne w ścien-

nych rozpadlinach kurczyło się budynek po budynku, cegła po cegle.
W miejscu metropolii stanął gęsty, pierwotny las. Janusz stracił
poczucie rzeczywistości, obserwując przeistaczającą się panoramę.
Przeszłość mieszała się z przyszłością jak kolory w kalejdoskopie.
Czas pędził i cofał się coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie kontury
i obrazy zlały się w pasma świetlistych kolorów.

Na koniec wszystko zalało białe światło, które z wolna zaczęło

formować się w szczupłą męską sylwetkę. Janusz usłyszał dźwięk
toczącej się butelki.

– Le-azazel!* – rozległ się dźwięczny męski głos.
Przed Januszem stanął archanioł. Zamiast blasku chwały aniel-

skiej potęgi otaczał go odór alkoholowych oparów. Jego czarne
przetłuszczone włosy splecione były w długi warkocz, a białe kiedyś
dżinsy i koszulę pokrywał brud. Twarz Raguela miała wyraźne
indiańskie rysy, jego skóra była koloru miedzi, ale przekrwione
z przepicia oczy mieniły się arktycznym błękitem.

– Lepiej dla ciebie, żebyś miał ważny powód, by mnie przy-

wołać, człowieczku – syknął rozgniewany archanioł.

Jego oddech cuchnął whisky. Janusz poczuł rezygnację. Jeśli

tak wygląda sędzia wszystkich aniołów, to nie ma najmniejszych
szans na ocalenie świata.

– Tak się składa, że mam. Nazywa się Nataniel. Pamiętasz to

imię, aniołku? – rzucił zrezygnowany.

* Le-azazel (hebr.) – cholera, do diabła

background image

197

– Przyznaję, że coś mi się obiło o uszy – mruknął tamten,

zasłaniając oczy ręką.

– Porozmawiamy, kiedy wytrzeźwiejesz.
– Uprzedzam, że kac po stu pięćdziesięciu latach nieprzerwanej

libacji może mnie zabić.

– Sądziłem, że anioły są nieśmiertelne i trzeźwe.
– Niektóre mają tę wątpliwą przyjemność bycia nieśmiertelny-

mi. Są jednak wyjątki, a ja, mój drogi człowieczku, mam nadzieję
być właśnie takim wyjątkiem. Jeśli zaś chodzi o spożywanie alko-
holu, to każdy anioł na własne życzenie może urżnąć się w sztok.
Jest to kwestia osobistej decyzji, a nie słabości ludzkiej powłoki.
Przejdźmy jednak do rzeczy, jak zdobyłeś zaklęcie przywołujące?
– Czknął głośno.

– Dzięki Wretil.
– Ach ten głupi, zdradziecki skryba. Dam mu nauczkę, ale

najpierw się napiję.

Janusz zdziwił się, gdy archanioł mówił o Wretil jak o aniele

rodzaju męskiego, nic jednak nie powiedział, bo w opalonej dłoni
Raguela pojawiła się butelka Jacka Danielsa.

– Możesz się przyłączyć albo oglądać – powiedział anioł.
Janusz, który uważał się za nadzwyczaj opanowanego człowieka,

poczuł nagły atak gniewu. W całym swoim życiu nienawidził jednej
tylko rzeczy – alkoholu. To właśnie alkohol rozbił jego świat, pozo-
stawiając zgliszcza i poczucie winy. To alkohol pozbawił go rodziny
i ambicji, odebrał chęć do życia. Po pięciu latach abstynencji widok
pijanych ludzi, a tym bardziej aniołów, przyprawiał go o mdłości.

Raguel uśmiechnął się półgębkiem i zębami odkręcił bu-

telkę.

background image

198

– Salute!
Zanim usta archanioła zwilżyła bursztynowa whisky, cięż-

ka pięść Janusza zmiażdżyła mu nos. Archanioł stęknął bardziej
z zaskoczenia niż z bólu i wypuścił butelkę z dłoni.

Janusz patrzył oniemiały, jak złamane kości archanioła po-

wracają na swoje miejsce, a błękitna krew wpływa z powrotem
do zasklepiającej się rany.

– Nie wiem, czy wiesz, ale śmiertelnik taki jak ty, nie może

poważnie mnie zranić.

– No popatrz! A ja miałem nadzieję, że jestem wyjątkiem po-

twierdzającym regułę.

Kąciki ust archanioła drgnęły w delikatnym uśmiechu. Janusz

zdał sobie sprawę, że anielskie oczy nie są tak nieprzytomne, jak
mu się wydawało na początku.

– Jak długo będziesz nawalony?
– Na moje nieszczęście kilka minut. Cielesna powłoka anioła

zbyt dobrze radzi sobie z alkoholem. Kiedy cię opuszczę, będę
musiał zacząć wszystko od początku.

– Chwilunia. Zanim zaczniesz zalewać robaka, musimy po-

rozmawiać. Przywołałem cię, bo musisz zająć się Natanielem.

– Czyżby?
– Tak. Całemu światu grozi zagłada. Zrób coś. Cokolwiek,

do cholery.

– A cóż takiego zrobił mój nieszczęsny seraficki wygnaniec,

że grozi nam takie niebezpieczeństwo? – zapytał Raguel protek-
cjonalnie.

– Jesteś aniołem, cholera jasna! Powinieneś wiedzieć takie

rzeczy.

background image

199

– Jestem aniołem, a nie dobrą wróżką czy też wszechwiedzą-

cym Bogiem. Porzuciłem swoje obowiązki wieki temu, można
więc powiedzieć, że jestem niedoinformowany.

Zrezygnowany Janusz wyjaśnił mu pokrótce całą historię sekty

i Zapałki. Z minuty na minutę obojętna twarz Raguela wyrażała
coraz większe znudzenie.

– Na chwałę wszystkich anielskich tyłków! To miała być ta po-

ważna sprawa? Wystarczyłaby wizyta pierwszego lepszego anioła,
który zająłby się Natanielem i uratował dziewczynę, a ty musiałeś
wezwać akurat mnie!

– Sądziłem, że będziesz najlepszy. W końcu to ty miałeś go

pilnować – odpowiedział zirytowany Janusz.

– Cóż… robiłem to, dopóki miałem nad sobą zwierzchnictwo

Pana. Kiedy wziął sobie urlop, ja postanowiłem zrobić to samo.
– Zachichotał.

Janusz zacisnął pięści. Gniew kipiał w nim jak wrzątek.
– Nie denerwuj się tak, człowieku. Raguel nigdy nie był prze-

sadnie sumienny w wypełnianiu swoich obowiązków – odezwał
się trzeci, nieznany głos.

Zaskoczony Janusz rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu

intruza. Raguel natomiast ułożył się wygodniej na hotelowym
łóżku i uśmiechnął cierpko.

– Cóż za niespodzianka – powiedział, zakładając ręce pod

głowę. – Złotoręki Hagit we własnej osobie. Jak to miło znowu
cię usłyszeć, wielki dowódco.

– Zobaczyć też byłoby miło – zauważył Janusz.
Jak na zawołanie rozległ się trzepot skrzydeł. Janusz rozejrzał

się po pokoju, w którym wszystkie metalowe przedmioty zaczęły

background image

200

zmieniać się w złoto. Po chwili pojawił się przed nim postawny bro-
daty mężczyzna. Ubrany był w nieskazitelnie biały garnitur i białe
skórzane rękawiczki.

– Pozwól, że przedstawię ci Hagita, anioła chóru tronów, które-

go przyjaciele nazywają Złotkiem – odezwał się Raguel. – Hagicie,
poznaj Janusza. Człowieka, który bezczelnie odważył się przerwać
mój wypoczynek.

– Mam nadzieję, że okażesz się bardziej przydatny niż ten

tutaj. – Janusz wskazał palcem Raguela.

– Zrobię, co w mojej mocy, żeby cię nie zawieść, człowieku.

Obaj powinniście posłuchać tego, czego się dowiedziałem.

– Kolejne nic niewarte rewelacje? – zadrwił Raguel. – Zamie-

niam się w słuch.

– Piekielni planują zabicie Nataniela.
Archanioł wzruszył ramionami i przyjrzał się swoim brudnym

paznokciom.

– Niech planują. Obaj wiemy, że skończy się wyłącznie na

planowaniu.

– W tym właśnie problem – westchnął Hagit. – Gadriel znalazł

sposób, by obejść zaklęcia gwarantujące nieagresję.

– Świetnie. W takim razie problem Nataniela i rychłego końca

ludzkości mamy z głowy! Alleluja, chwalmy imię diabła! – zadrwił
Janusz.

W odpowiedzi Raguel posłał mu gniewne spojrzenie.
– Żaden piekielny pies nie ma prawa podnieść ręki na mojego

brata – prychnął. – Nataniel może i jest szalony, ale wciąż jest
aniołem i nie pozwolę, by ktokolwiek go skrzywdził. Co takiego
wymyślił Gadriel?

background image

201

– Posłuży się człowiekiem, a dokładniej twoim młodym kolegą

z sekty. – Hagit wskazał palcem Janusza.

– Adamem? – zdziwił się Janusz. – To jakaś pomyłka. Chłopak

jest martwy.

– Poprawka. Chłopak był martwy.
Oczy Janusza rozszerzył strach.
– To niemożliwe – szepnął wstrząśnięty.
– A jednak – westchnął Hagit. – Gadriel dokonał rzadkiej

sztuczki. Uczynił z tego nieszczęśnika coś w rodzaju hybrydy upa-
dłego i człowieka. Byłem więziony w siedzibie Gadriela i uważnie
mu się przyjrzałem. Nigdy wcześniej nie spotkałem takiej energii.
Sądziłem na początku, że mam przed sobą jednego z nefilim*, ale
to zupełnie coś nowego.

Wciąż jest człowiekiem, choć jego dusza

została nasączona diabelską mocą. Gadriel zyskał idealnego asa-
syna, zdolnego do zabicia anioła wbrew zaklęciom blokującym.

– Masz na to jakiś dowód? – zapytał Raguel.
Hagit rozpiął białą marynarkę i koszulę, ukazując zakrwa-

wiony opatrunek na żebrach.

– To zasługa chłopaka. Rana nie chce się zagoić, bo zadano

ją piekielnym ostrzem. Jestem pewien, że chłopak będzie zdolny
zabić Nataniela. Zgodnie z życzeniem Gadriela.

– Dlaczego sądzisz, że to zrobi? Zachował przecież wolną wolę.

Nie jest opętany – stwierdził Raguel.

– Odpowiedź jest prosta. W nagrodę za posłuszeństwo Gadriel

obiecał mu Zapałkę.

Zasępiony Janusz przypomniał sobie sposób, w jaki Adam

przyglądał się Ani. To nie była zwykła fascynacja. Zbyt wiele

* Nefilim – dzieci aniołów i ludzi opisane w etiopskiej księdze Henocha.

background image

202

mroku czaiło się w tych oczach. Zbyt wiele pasji było w sposobie,
w jaki o niej mówił. Chorej pasji.

– Jeśli Nataniel umrze – kontynuował Hagit – istnieje duża

szansa, że władzę nad boskim ogniem przejmie Zapałka. Teo-
retycznie z chwilą śmierci Nataniela jego moc powinna wrócić
do Stwórcy. Skoro jednak On sam nas opuścił, ogień pozostanie
w dziewczynie, która zyska nad nim pełną kontrolę.

Janusz podrapał się w głowę.
– Wybaczcie, że zadam to pytanie, ale co w tym złego? Ania

to dobra dziewczyna. Nie skrzywdziłaby muchy.

– Co w tym złego? – parsknął Hagit. – Dziewczyna wciąż

będzie człowiekiem, a to oznacza, że będą nią kierować ludzkie
uczucia, namiętności i pragnienia. Nie ma nic gorszego niż boska
moc w rękach niestabilnego, słabego człowieka. Jestem pewien,
że na początku to właśnie nad nią Gadriel chciał zdobyć bezpo-
średnią władzę. Zmienił jednak zdanie, podejrzewając, że dwie
wykluczające się energie unicestwiłyby jej duszę. Zauważył miłość
tych dwojga i postanowił to wykorzystać.

Nagle wszystko stało się jasne. Janusz poczuł skurcz żołądka.
– Już rozumiem. Sądzisz, że dziewczyna pod wpływem Adama

zrobi wszystko to, czego zażąda od niego Gadriel?

– Właśnie tak, zgadłeś. Dzięki temu piekielni będą mieli w rę-

kach dwie potęgi. Doskonałego zabójcę i niszczycielski ogień. Bę-
dziemy zależni od ich wątpliwej łaski. By tego uniknąć, Nataniel
powinien przeżyć. Tylko wtedy moc Zapałki, pozostanie uśpiona,
a my będziemy bezpieczni.

– Będziemy musieli zabić chłopaka – stwierdził twardym gło-

sem Raguel.

background image

203

W tej chwili Janusz nieco łatwiej wyobraził go sobie w roli

bezwzględnego sędziego.

– Możecie zabijać ludzi? – zdziwił się. – To trochę nie w stylu

aniołów.

– Możemy, jeśli grozi nam z ich strony niebezpieczeństwo. Nie da się

ukryć, że ten młody mężczyzna jest niebezpieczny. Jeśli zabije anioła, na
zawsze stanie się potępieńcem. Zbrodnia, zwłaszcza tak upiorna upaja
jak alkohol i daje poczucie władzy, którą wy, ludzie, tak uwielbiacie.

– Wiesz coś o tym, prawda? – zapytał wściekły Janusz.
W jego wnętrzu rodził się bunt. Adam nie zasługiwał na

śmierć. Raguel nie odpowiedział, ale jego szlachetna twarz ob-
lekła się w maskę obojętności. Wreszcie odezwał się Hagit:

– Nie mam nic przeciwko, ale zabicie chłopaka może być trud-

ne, Raguelu. Nie zapominaj, że czerpie moc od samego Gadriela,
a żaden z nas nie pokonał tego psa podczas walki.

– Poradzimy sobie.
– Chwila, panowie! Nie mogę na to pozwolić. Może to zabrzmi

dziwnie, ale Adam nie jest zły. W pierwszej kolejności powinniśmy
spróbować go powstrzymać – oznajmił Janusz.

– Powstrzymać? Niby jak? Rozmową przy herbacie? Chłopak po-

zbawi cię życia tak szybko, że nawet nie będziesz wiedział kiedy.

– Nie wiesz tego, póki nie spróbujemy!
– Jesteś tylko zwykłym grzesznikiem ograniczonym słabościami

swego ciała, ten chłopak zaś oddał duszę diabłu, zyskując niezwykłą
moc. Nie będzie miał litości, a kto wie, do czego jest zdolny.

– Znam go trochę i z czystym sumieniem mogę powiedzieć,

że nie zasługuje na potępienie. Jego jedyną zbrodnią jest to, że po
raz pierwszy się zakochał i nie chce tego stracić.

background image

– Jego zbrodnią jest to, że dla własnej korzyści postanowił ska-

zać niewinną dziewczynę na służbę u jednego z najgorszych, najpo-
dlejszych upadłych aniołów, jakiego widziało nieistniejące piekło
– westchnął Hagit. – Twój optymizm i złudna w wiara w ludzkie
dobro pchną cię w objęcia niechybnej i bolesnej śmierci.

Janusz z rezygnacją pokręcił głową.
– Nie skazujcie Adama na śmierć tylko dlatego, że raz jedyny

podjął złą decyzję. To dobry chłopak, wiem to – szepnął, spoglą-
dając na Raguela.

Oczy archanioła mieniły się jaskrawym błękitem, ale Janusz

dostrzegł w nich cień współczucia i łagodności, jaka charaktery-
zować powinna anielskich wojowników.

– Twoja wiara w to, że chłopak zachował w sobie resztki do-

broci, jest doprawdy śmieszna – odpowiedział zirytowany Hagit.
– Naprawdę albo jesteś głupi, albo święty…

Na te słowa Raguel uśmiechnął się tajemniczo.
– Zanim powiesz coś więcej, Hagicie, przyjrzyj mu się uważnie.

– Archanioł wskazał twarz Janusza. – Nie widzisz w nim niczego
niezwykłego?

Hagit podszedł do mężczyzny i spojrzał mu w oczy. Jego sre-

brzyste brwi zeszły się w jedną linię wyrażającą niezadowolenie.

– Sugerujesz, że ten sterydowy byczek jest świętym o oczach

zabójcy*, o którym mówi ostatnia przepowiednia Szechiny?

– Myślę, że to właśnie on – odpowiedział Raguel.
– Wiesz, że jeśli masz rację będziemy musieli przygotować go

do roli, jaką zgodnie z przepowiednią ma pełnić.

– Mam tego świadomość.

* Oczy zabójcy – potoczne określenie heterochromii.

background image

205

Król ciemności

Odkręciłam kran i zwilżyłam wodą napuchnięte powieki. Był
środek nocy, a ja jak zwykle nie mogłam zasnąć. Nie widziałam
Nataniela od dnia, gdy wzburzona weszłam do jego apartamentu.
Wśród członków sekty panowało przekonanie, że anioł spędza
czas na niekończącej się modlitwie, dlatego tak rzadko dopuszcza
do siebie ludzi.

Jeśli czegoś potrzebował, robił to z pomocą elektroniki, jaką

naszpikowano cały budynek, lub poprzez osobę Przewodniczącego.
Wygłaszał w ten sposób swoje orędzia lub przekazywał polecenia.

Za wszelką cenę unikał bezpośredniego kontaktu z ludźmi.

Tylko ja wiedziałam dlaczego. Nikt z Castus Ignis nie zdawał so-
bie sprawy, jak straszne są myśli Nataniela i jak wielka jest jego
nienawiść.

Zastanawiałam się, jak spędza kolejne, samotne dni. Oczami

wyobraźni widziałam go siedzącego w pustym pokoju, wpatrzo-
nego w ścianę i rozpamiętującego czasy swej świetności.

Nie byłam pewna, czy tęskniłam za jego widokiem. Twarz sera-

fina była źródłem ukojenia, a jednocześnie podsycała wewnętrzny
ból. Mój ogień, który ostatnio zdawał się posiadać własną świa-
domość, nie mógł doczekać się następnego spotkania. Dla mnie
samej jednak, uśmiech Nataniela symbolizował dzień zbliżającej
się śmierci, a z tym wciąż nie umiałam się pogodzić.

W miarę jak pogarszało się moje samopoczucie, rósł niepokój

Amali, która mimowolnie stała się świadkiem mojego postępującego

background image

206

załamania. Dziewczyna zdawała się nie rozumieć mojej rozpa-
czy. Była dla niej wręcz nielogiczna. Zgodnie z jej wyobrażeniem
miałam tryskać radością. W rzeczywistości, bywały dni, kiedy
nie potrafiłam podnieść się z łóżka.

Wróciłam do pokoju i spojrzałam na błękitną pigułkę, którą

ktoś zostawił na nocnym stoliku w towarzystwie szklanki wypeł-
nionej wodą. Podobne tabletki połykał Adam. Wspomnienie jego
twarzy zakłuło boleśnie. Rozgryzłam pigułkę. Wraz z goryczą le-
karstwa przybył pierwszy od wielu nocy prawdziwy sen, wciągając
mnie w odmęty ciemności.

Rozejrzałam się dokoła. Stałam pod ogromną żeliwną bramą

prowadzącą do nieskończonego labiryntu. Budujące go żywopłoty
pokrywał szron, jakby nagle w środku lata nastała arktyczna zima.
Gdzieniegdzie pośród listowia dojrzeć można było znieruchomiałe
postacie lisów i małych ptaków. Mimo zmarzliny ich oczy śledziły
każdy mój ruch.

Wchodziłam głębiej w ten osobliwy labirynt, póki nie dotarłam

do ogromnego czarnego jeziora. W mrocznej tafli odbijały się nieru-
chome białe drzewa oraz moja postać. Przyjrzałam się swemu odbiciu.
Miałam na sobie suknie utkaną z szarej pajęczyny. W jej niciach uwię-
zione były nieruchome czarne ćmy. Gdy dotknęłam jednej z nich, pył
z jej martwych skrzydeł opadł na wodę. Jezioro pokryło się czarnym
lodem, a na jego środku wyrósł czarny marmurowy pałac.

– Przybądź – rozległ się dziwnie znajomy szept. Wrota bu-

dynku otworzyły się na rozcież.

Posłusznie ruszyłam w stronę wejścia. Lód pod moimi stopami

zatrzeszczał niebezpiecznie. Zaczęłam biec, bojąc się, że wpadnę
do wody i utonę.

background image

207

Wnętrze pałacu było zniszczone. W niektórych salach rosły

potężne drzewa, których liście oraz korę pokrywał szron mar-
twoty. Zatrzymałam się w pomieszczeniu przypominającym salę
tronową. Na ścianie naprzeciwko, w otoczeniu białej pajęczyny
i zwiędłego bluszczu wisiał ogromny czarny kokon. Sprawiał wra-
żenie martwego. Podeszłam do niego ostrożnie i instynktownie
pogładziłam skórzastą powierzchnię. Kiedy to zrobiłam, zerwał
się wiatr, a uwięzione w mojej sukni ćmy zaczęły trzepotać skrzy-
dłami jak upiorne, ruchome klejnoty.

Powierzchnia kokonu zaczęła pękać. Cofnęłam się przerażona,

ale biała roślinność porastająca podłogę, skrępowała kostki moich
nóg. Nie mogąc uciec, patrzyłam przerażona na istotę wyłaniają-
cą się z wnętrza kokonu. Najpierw spomiędzy skórzanej powłoki
wyrosła biała męska dłoń. Następnie całe ramię, głowa i plecy. Na
widok anielskiego tatuażu ogarnął mnie strach. Znajomo wygląda-
jąca postać uwolniła się z powłoki i z upiorną zwinnością wspięła
się po ścianie, do której przymocowany był motyli kokon. To nie
może być prawda, pomyślałam.

Mężczyzna z kocią gracją przesuwał się po suficie, wbrew pra-

wu grawitacji. Kiedy znalazł się tuż nade mną, zasłoniłam głowę
i zamknęłam oczy. A więc oszalałam.

– Aniu – szepnął.
W odpowiedzi pokręciłam głową, jakbym chciała zaprzeczyć

temu, co słyszę.

– Popatrz na mnie – poprosił.
Powoli uniosłam głowę i spojrzałam na stojącego przede mną

Adama. Jego oczy pełne były czerni i nie chodziło wyłącznie o bar-
wę tęczówek. Mrok, kiedyś dostrzegalny wyłącznie przez ułamki

background image

208

sekund, teraz otwarcie manifestował swoją obecność. Przerażona,
z przesadną ostrożnością dotknęłam jego policzka. Pod wpływem
mojego dotyku Adam zamknął oczy i jęknął z zadowoleniem.
Gdzieniegdzie spod nieskazitelnej bieli jego skóry prześwitywała
czerń pulsujących naczyń krwionośnych.

– Czekałem na ciebie, ale nie przychodziłaś. Jakbyś nie spała

od wielu dni – wyszeptał i pogłaskał mój policzek.

Nie potrafiłam się poruszyć. Z jednej strony w obawie, że chło-

pak za chwilę bezpowrotnie zniknie. Z drugiej strony w obawie
przed nim samym. Bałam się go. Był tak odmienny od tego, jakim
go zapamiętałam. Czułam jednak, że stoi przede mną prawdziwy
człowiek, a nie wytwór wyobraźni. Nikt inny nie umiał układać
tak realistycznych snów. Te zapachy, kontury były niebywale rze-
czywiste. Niemal prawdziwe. Wszędzie rozpoznałabym ten styl.
Tę mroczną poezję. Nawiedzanie było tak charakterystyczne dla
Nawiedzającego jak linie papilarne dla zwykłego człowieka.

– Nie cieszysz się, że mnie widzisz? – zapytał z nieudawanym

wyrzutem.

Nie wiedziałam, jak zareagować. Rozpraszało mnie drżenie

owadów uwięzionych w moim ubraniu.

– Nie cieszysz się – stwierdził ze smutkiem i cofnął dłonie.
Poruszył mnie żal w jego głosie. Gdybym potrafiła krzyczeć, na-

tychmiast bym to zrobiła. Pospiesznie chwyciłam jego ręce i przycisnę-
łam do siebie. Moja reakcja obudziła w nim nadzieję. Objął mnie ciasno
i podniósł na wysokość swojej twarzy. Nie sądziłam, że kiedyś znowu
poczuję go tak blisko. Od zbierających się łez zapiekły mnie oczy.

– Nic mnie nie powstrzymało, by do ciebie wrócić – wyznał

z przejmującą szczerością w głosie.

background image

209

Spojrzałam na jego kształtne usta i po chwili zastanowienia po-

całowałam je ostrożnie. Adam westchnął głośno, po czym zacisnął
zimną dłoń na moim karku i przyciągnął mnie do siebie. Im dłużej
mnie całował, tym silniejsze czułam odurzenie. W przebłyskach
świadomości zdałam sobie sprawę, że jego język jest nieludzko
chłodny, jakby… martwy. Ta myśl przygasiła wzrastające pożą-
danie. Ostrożnie odepchnęłam go od siebie. Adam zaczerpnął
głęboko powietrza i wtulił się moje włosy.

– Nawet śmierć nie była wystarczająco silna – szepnął mi

do ucha.

Jego słowa wywołały we mnie strach. Co miał na myśli? O czym

mówił? Zauważył moją rozterkę i uśmiechnął się dziwnie.

Nigdy wcześniej nie widziałam takiego uśmiechu. Cienie pod

oczami nadawały jego rysom niepokojący wygląd. Wyostrzały sub-
telną kiedyś surowość. Moją uwagę przykuły ciemne, niemal czar-
ne dziąsła kontrastujące z białymi odrobinę zaostrzonymi zębami.
Pamiętałam ten kolor. Tak samo wyglądali pracujący dla Gadriela
policjanci. Cofnęłam się do tyłu, taksując wzrokiem nieludzką biel jego
skóry. Dawniej miała odcień karmelu. Gdzie się podział ten kolor?

Adam zauważył moją konsternację.
– To nie ma znaczenia – powiedział. – Jestem inny, ale kocham

cię tak samo, rozumiesz?

Spojrzałam na niego wstrząśnięta. Czyżby słuch mnie nie my-

lił? Czyżby właśnie wyznał mi miłość?

– Kłamałem, kiedy powiedziałem, że nic dla mnie nie zna-

czysz. – Wyciągnął w moją stronę otwarte ramiona i uśmiechnął
się łagodnie, przez co wyglądał jeszcze upiorniej. Tak… niena-
turalnie.

background image

210

– Nie tęskniłaś za mną? – zapytał przekornie, pochylając głowę.

– Ani trochę?

Miałam ochotę uciec, ale z jakiegoś powodu stałam w miejscu.

Jego palce powędrowały w stronę mojego policzka, a następnie ust.
Rozchyliłam je, smakując słonawy smak jego skóry.

– Powiedz coś – poprosił. – Powiedz, że mnie kochasz.
Spojrzałam w jego ciemne oczy i uśmiechnęłam się smutno.

Dlaczego tak wyglądał? Czy celowo zmienił swoją senną postać? Nie
znałam odpowiedzi. Być może jakaś część mojej osoby nie chciała
poznać prawdy. Było za późno na strach. Czymkolwiek się stał,
wzbudzał we mnie dokładnie te same, jeśli nie silniejsze emocje.

Dotknęłam gardła, dając mu do zrozumienia, że nie jestem

w stanie nic powiedzieć.

– Zrobili ci coś? – Zacisnął usta.
Zaprzeczyłam ruchem głowy i oparłam czoło o jego pierś.

Pachniał dokładnie tak samo, jak pamiętałam. Moje serce poru-
szyło się podekscytowane. Odzyskało powód, dla którego mogło
dalej bić. Poczułam się tak, jakby podarowano mi nowe życie.
Jakby wskrzeszono wszystkie nadzieje i radości, którym zdążyłam
wyprawić pogrzeb.

Nieśmiałym ruchem pogładziłam plecy Adama. Miały piękną,

atletyczną linię. Cały Adam sprawiał wrażenie zbyt doskonałego.

– Jeśli dalej będziesz mnie tak dotykać, nie ręczę za siebie

– szepnął zduszonym głosem.

Potarłam policzkiem o jego pierś i zaczęłam całować wytatu-

owaną na szyi ćmę. Adam zadrżał, a jego oczy zabłysły czernią.

Otaczające nas ściany rozsypały się, jakby zbudowano je z pia-

sku. Stanęliśmy pośrodku bezgwiezdnej nocy. Adam pchnął mnie

background image

211

ostrożnie do tyłu. Opadłam na miękką czerwoną trawę, obejmując
ramionami jego zimne barki.

– Tak, tak – szeptał między pocałunkami.
Jego lewa dłoń pogładziła moje kolano i zgrabnym ruchem

podciągnęła kraniec sukienki. Całował mnie bez końca, odurzając
swoim cierpkim mrocznym smakiem. Jego oddech owinął mnie
niewidzialną mgłą i hipnotyzował jak kwiatowy nektar.

– Przyrzekam, że nic i nikt nas nie rozdzieli – wydyszał i sze-

roko rozsunął mi nogi. – Przyrzekam.

Wystarczył jeden ruch bioder, by przypieczętował te słowa.

Utonęłam w rozkosznym, nierzeczywistym bólu.

Straciłam życie i zyskałam nowe, w całości poświęcone cału-

jącemu mnie mężczyźnie.

Oparłem się na łokciu i spojrzałem na jej twarz. Jej czarne

rzęsy rzucały na policzki długie cienie, a różowe usta wykrzywiał
spokojny uśmiech. Czerń włosów okalała jej jasną buzię miękką
chmurą loków. Pogładziłem kciukiem mały pieprzyk na policz-
ku i wtuliłem się w jej szyję. Zapach jej człowieczeństwa rozpalił
mnie na nowo.

Nie mogłem doczekać się spotkania w świecie rzeczywistym.

Żaden sen, nawet ten najbardziej realny nie zastąpi prawdziwych
doznań. Chciałem ją poczuć naprawdę. Chciałem utonąć w jej
fizyczności.

Była taka czysta, taka dobra i całkowicie uzależniona od mojej

obecności, od mojego dotyku. Niezdrowa ekscytacja przemknęła
po moim ciele w postaci silnych dreszczy. Z trudem zdusiłem w so-
bie triumfalny śmiech. Czułem się tak, jakby mój umysł podzielono

background image

212

na dwie części. Pierwszy, dawny ja, pełen był czułej miłości, pragnął
dawać i chronić. Drugi, nowy ja, kochał inaczej. Pragnął posiadać
i czerpać pełnymi garściami bez względu na konsekwencje. Wciąż
jednak była to miłość.

Jej siła dorównywała mocy, jaką wyzwalał wybuch bomby ato-

mowej. To był podmuch nieskończonego żaru, który zmiatał wszyst-
ko dokoła, pozostawiając mnie pośrodku wrzącego światła.

Ania pogładziła koniuszkami palców krawędź moich ust. Jej

oczy wypełniały nieme pytania dotyczące czerni, która na stałe
zagościła w moim ciele. Musiałem powiedzieć jej prawdę. Wcze-
śniej czy później i tak by ją poznała.

– Byłem martwy – szepnąłem, z uwagą obserwując jej twarz.

– Ale dostałem nową szansę.

Pokręciła głową, dając znak, że nie rozumie.
– To Gadriel. Podarował mi kawałek swojej mocy. Dzięki niej

wróciłem do życia.

Jej jasna twarz przybrała szary odcień. Poczułem, że niepewnie

zaczyna się odsuwać.

– Nie bój się. – Chwyciłem jej przedramię i przyciągnąłem ją

do siebie. – Nigdy się mnie nie bój. Rozumiesz?

Wykrzywiła usta i wyszarpnęła się z mojego uścisku. Wy-

korzystałem swoją przewagę i chwyciłem ją, zmuszając, by mnie
objęła.

– To prawda – szeptałem, walcząc z jej niechęcią. – Mam w so-

bie diabła, ale panuję nad nim. Jestem silniejszy od zła, które we
mnie zasiano. Jestem ponad to wszystko, co należy do Gadriela.
Wciąż mam duszę i wolną wolę. Wciąż jestem człowiekiem. Pod
każdym względem.

background image

Moje słowa jej nie uspokoiły. Zacząłem gładzić jej plecy. Pod

palcami czułem delikatne linie jej kręgosłupa i łopatek. Jej kru-
chość dziwnie mnie ekscytowała. Pchnąłem ją na plecy, unieru-
chamiając jej nadgarstki.

– Zabiję Nataniela – szepnąłem, całując jej usta. – Zabiję każ-

dego, kto zechce mi cię odebrać.

Odwróciła głowę, unikając moich pocałunków. Poczułem się

tak, jakby zanurzono mnie we wrzącej wodzie. Z gniewu zasycza-
łem jak zwierzę. Na ten widok jej dziecięce, szare oczy wypełniło
przerażenie.

– Przestań – warknąłem, wciąż zaciskając ręce na jej nadgarst-

kach. – Wszystko, co do tej pory zrobiłem, zrobiłem dla ciebie.

Patrzyła na mnie, jak na kogoś obcego. Jakby mnie nie znała.

Spojrzałem na swoje ręce, które makabrycznie ozdobiły czarne żyły
i odruchowo odsunąłem się od dziewczyny. Natychmiast wciągnę-
ła na siebie pajęczynową sukienkę. Ujrzałem w jej twarzy wstyd
i odrazę. Miałem ochotę ją uderzyć. Miałem ochotę zadać jej ból.
Ukarać za tę naganną zmienność.

Zacisnąłem zęby i gwałtownymi szarpnięciami rozerwałem

pajęczynową tkaninę. Ania wydała z siebie dziwne, bezgłośne
jęknięcie.

– Chyba za późno na wstyd, nie sądzisz? – zapytałem.
Spojrzała na mnie rozżalona, a później zaczęła rozpływać się

jak mgła. Mogłem ją powstrzymać i uwięzić na długie godziny we
śnie, ale nie chciałem tego robić.

– Powiedziałem, że nic i nikt nas nie rozdzieli. Nawet ty sama

i twój własny strach – szepnąłem.

background image

214

Uczta

Kiedy otworzyłem oczy, przywitał mnie widok rozbawionej Ma-
kab. Siedziała na mnie okrakiem i przyglądała mi się z uwagą.
Odruchowo cofnąłem się pod wezgłowie łóżka. Usta demona wy-
krzywił przebiegły uśmieszek.

– Przyjemny sen? – zapytała, przeczesując swoją rudą grzywkę

trupio bladymi palcami.

Zepchnąłem ją z siebie i owijając się kołdrą, usiadłem na kra-

wędzi łóżka.

– Co ty wyprawiasz?
– Spokojnie, przyszłam cię obudzić. Śpisz ponad czternaście

godzin. Chyba wystarczy tych przyjemności, nie sądzisz?

– Nie budź mnie tak więcej.
Moją uwagę zwrócił dziwny odcień jej skóry. Policzki, okolice

szyi i zewnętrzna część ramion były dziwnie przebarwione.

– Nie wyglądasz najlepiej – zauważyłem.
– To plamy opadowe – odpowiedziała bez emocji i położyła

się w miejscu, w którym przed chwilą spałem. – Zaczynam się
rozkładać.

– Jak to?
– W przeciwieństwie do aniołów i upadłych, demony nie po-

siadają swojego ludzkiego odpowiednika. Jedynym wyjściem, aby
zdobyć ciało, jest zagnieżdżenie się w człowieku. Jestem jak paso-
żyt. Pamiętasz, jak nazywa się kasta demonów, do której należę?

– Duszożercy.

background image

215

Makab obróciła się na plecy i spojrzała na swoje posiniałe palce.
– Ponad dwieście lat temu to właśnie spotkało duszę mieszka-

jącą w tym ciele. Do tej pory wystarczało mi energii, by utrzymać
powłokę przy życiu. Niestety, zaczynam słabnąć, a to odbija się na
jej kondycji. Jednym słowem jestem trupem.

Z trudem przełknąłem ślinę. Instynktownie zaczerpnąłem

głębiej powietrza, chcąc wyłapać zapach śmierci.

– I co masz zamiar z tym zrobić? – zapytałem.
– Muszę się pożywić.
– Będziesz musiała kogoś zabić?
– Zgadza się. – Klasnęła w dłonie jak uradowana nastolatka.
Naprawdę wglądała jak trup. Śmierć przegoniła z jej oczu blask,

nadając im rybi wyraz. Rude włosy zmatowiały, jakby ktoś przy-
prószył je warstwą kurzu, a policzki jej niegdyś okrągłej twarzy
zapadły się jak u ofiar niedożywienia.

– Jak masz zamiar to zrobić?
Musnęła ostrożnie moje plecy. Wezbrało we mnie obrzydzenie.

Zerwałem się z miejsca i podszedłem do okna.

– Niebawem się przekonasz. – Wskazała ręką czarny pokro-

wiec wiszący na drzwiach szafy. – To dla ciebie. Bądź gotowy na
dziesiątą wieczorem i czekaj na nas pod hotelem.

Kiedy wyszła, postanowiłem sprawdzić zawartość pokrowca.

Był to elegancki czarny garnitur od Armaniego. Gdy odsuwałem
zamek, coś upadło między moje stopy. Schyliłem się, żeby dokład-
niej obejrzeć ten przedmiot. Była to misternie zdobiona wenecka
maska. Jej lewa strona był czarna i smutna. Prawą, uśmiechniętą
część pomalowano na biało. Pogładziłem chłodny plastik, zasta-
nawiając się, co przyniesie dzisiejszy wieczór.

background image

216

Trzy minuty przed dwudziestą drugą wszedłem do windy

zjeżdżającej na parter hotelu. Zwróciłem uwagę kobiety, która
towarzyszyła mi w drodze na dół. Patrzyła na mnie spod opusz-
czonych powiek jak dziecko zainteresowane niezwykłą zabawką.
Przyjrzałem się jej od stóp do głów. Wydawała się przeciętna, nie-
mal przezroczysta. Dusza kobiety była płytka jak kałuża, a umysł
niezdolny do głębszych refleksji, co nadawało jej wielokrotnie zo-
perowanej twarzy iście prostacki wyraz. Uśmiechnęła się do mnie
zuchwale i wypięła silikonowe piersi, tak by odznaczały się spod
czarnej wieczorowej sukni. Spuściłem oczy i uśmiechnąłem się pół-
gębkiem. Pachniała cudzołóstwem, próżnością i zuchwalstwem.
Podświadomie czułem, że dzięki mocy Gadriela moje umiejętności
nawiedzającego osiągnęły nowy, wyższy poziom.

– Jak masz na imię? – zapytałem, ściszając głos do kuszącego

szeptu.

– Veronica – odpowiedziała z mocnym włoskim akcentem.
– Droga Veronico – błyskawicznie znalazłem się tuż przy niej

– nie wiesz, że nie wolno zaczepiać nieznajomych?

Złapałem ją za przeguby i przyciągnąłem do siebie. Piwne oczy

kobiety rozszerzyły się w wyrazie strachu, ona sama zaniosła się
okropnym kaszlem. Jej twarz przybrała sinawy odcień, a policzki
nadęły się, jakby coś wypełniło wnętrze jej ust. Wpatrywałem się
w nią, budując koszmarną iluzję. Pochyliła się do przodu i wy-
krztusiła tuzin białych, wijących się larw. Na ich widok zaczęła
histerycznie krzyczeć. Nienasycony demon, który mieszkał pod
moją skórą, roześmiał się chrapliwie. Mimo chorej satysfakcji, jaką
przyniosła mi ta zabawa, poczułem okropne zmęczenie i senność.
Dyszałem ciężko, próbując nie stracić przytomności.

background image

217

Kiedy winda dotarła na parter, włożyłem wenecką maskę

i chwiejnym krokiem skierowałem się do wyjścia. Zaniepokojeni
hałasem ludzie zaczęli biec w stronę krzyczącej kobiety. Żadna
z osób, która weszła do windy, nie widziała wijącego się robac-
twa. Było to tylko złudzenie. Nieszkodliwa wizja atakująca umysł
wyłącznie próżnej kobiety w czarnej sukni.

Przemknąłem między gośćmi i wsiadłem do znajomo wyglą-

dającej limuzyny.

– Ktoś tu lubi niebezpieczne zabawy – zażartowała Makab.

Była ubrana w damski garnitur.

Zamiast odpowiedzi skupiłem się na oddychaniu i próbie od-

zyskania sił.

Siedzący obok Gadriel przyglądał mi się z cieniem uśmiechu na

ustach. W poświacie nocnego miasta jego skóra błyszczała bajkowo,
jak nieznany ludziom minerał. Z trudem oderwałem od niego wzrok
i przeniosłem spojrzenie na mijane budynki. Nic już nie wyglądało
jak dawniej. Świat stanął przede mną otworem, zupełnie nagi.

Obserwowałem pulsującą ciemność zaułków, napęczniałą

od zgromadzonych w niej demonów. Zbyt słabych, by przybrać
ludzką postać, ale na tyle silnych, bym mógł wyczuć ich obecność.
Widziałem blask przelatujących nad miastem aniołów. Słyszałem
ich tęskne, śpiewne modlitwy. Podziwiałam upadłych krążących
między śmiertelnikami z gracją polujących drapieżników. Chło-
nąłem kolory dobra i zła zamieszane w ludzkich duszach.

Samochód zatrzymał się pod szklanym wieżowcem. Gadriel

osłonił twarz czerwoną maską diabła i ruchem dłoni rozkazał mi
stanąć obok. Makab włożyła czarną, kompletnie gładką maskę
przypominającą oblicze ducha i zachichotała rozbawiona.

background image

218

Wszyscy troje weszliśmy do wysokiej bankietowej sali, jednej

z tych, jakie zwykle widuje się w amerykańskich filmach o przy-
godach agentów specjalnych. Cała tonęła w białych kaliach, a na
stołach umieszczono wyłącznie czerwone wino. W tle rozbrzmie-
wała znajoma muzyka wiolonczeli. Doszedłem do wniosku, że
jest to ulubiony instrument Gadriela. Kilka minut później salę
zaczęli wypełniać obcy ludzie. Sądząc po ubraniach, jakie na siebie
włożyli, byli stosunkowo bogaci. Wszyscy nosili weneckie maski
zakrywające oblicza. Gdy na sali zaczęło robić się ciasno, Gadriel
dał znak kelnerowi, by ten zamknął główne wejście.

– Po co tutaj przyjechaliśmy? – zapytałem.
– Żeby się rozerwać i przy okazji nakarmić moją ulubienicę.

Do dzieła, Makab. – Pogłaskał jej rude włosy.

– Abra… kadabra… makabra – szepnęła i ruszyła w stronę

gości, którzy instynktownie schodzili jej z drogi.

Poruszała się jak kot. Jej czerwone buty stukały o kamienną

podłogę w posępnym rytmie marsza żałobnego. Kiedy stanęła
na środku, obróciła się wokół własnej osi, obejmując spojrzeniem
obserwujących ją gości. Muzykę wiolonczeli zastąpiła wibrująca,
nieco egzotyczna melodia. Makab wyciągnęła ręce do tłumu, jakby
chciała go uciszyć. Jej rude włosy zakołysały się wokół kształtnych
bioder, które zaczęły poruszać się w rytm muzyki. Z minuty na
minutę ruchy demona stawały się coraz śmielsze, coraz bardziej
wyrafinowane i kuszące. Zdałem sobie sprawę, że patrzę na współ-
czesną, diabelską wersję Danse Macabre.

Ludzie stojący najbliżej tańczącego demona zaczęli niezgrab-

nie kiwać się do rytmu. Sprawiali wrażenie zahipnotyzowanych.
Dłonie i ramiona tańczącej Makab zachowywały się jak węże.

background image

219

Co za widok! Z wrażenia zaschło mi w ustach. Ludzie zaczynali
tracić kontakt z rzeczywistością. Niektórzy klękali, wyciągając ręce
w kierunku demona, jakby składali mu hołd. Muzyka stawała się
coraz głośniejsza, coraz bardziej agresywna. Ktoś uderzył kobietę
stojącą pod drzwiami. Ktoś upadł na zastawiony winem stół.

Gadriel zadrżał podekscytowany. Skórę jego dłoni oblała ja-

śniejąca poświata. Ja również to poczułem. Agresja i rozkręcające
się szaleństwo przenikały do wnętrza mojego ciała.

Stojący obok mnie niski mężczyzna zaczął nerwowo podska-

kiwać. Skóra jego łysej czaszki poczerwieniała z wysiłku, a smugi
życiowej energii płynęły wprost do Makab. Jej czarna maska odbijała
światło, a wokół jej tańczącego ciała falowało rozgrzane powietrze.

Dokoła zapanował kompletny zamęt. Ludzie stojący przy sto-

łach wyrwali sobie butelki wina. Białe koszule ich smokingów,
błękity ich sukien spływały czerwienią nieprzełkniętego alkoholu.
Niektórzy kłócili się hałaśliwie, szarpiąc się przy tym brutalnie.
Im więcej było agresji, tym mocniej ulegałem odurzeniu.

– Słodko-gorzki gniew. Cierpka, gorąca nienawiść. Delektuj

się tym. Smakuj to i wchłaniaj przez skórę – szepnął Gadriel.

Tańcząca Makab objęła zahipnotyzowaną dziewczynę. Unio-

słem do góry głowę i spojrzałem w szklany sufit zawieszony nad
salą. Odbicie powiedziało mi wszystko.

To naprawdę była makabra. Makab nie była już kuszącą rudo-

włosą dziewczyną, a istotą przypominającą gigantycznego pają-
ka o ludzkich nienaturalnie powyginanych kończynach i sinym,
skórzastym odwłoku. Nieforemna głowa upiora pozbawiona była
oczu. Z szerokiego otworu gębowego wysunął się czarny język,
który oplótł szyję nieprzytomnej kobiety.

background image

220

Otumaniony królującym dokoła złem ruszyłem w stronę

drzwi. Idąc do wyjścia, brutalnie odpychałem od siebie szaleją-
cych gości. Maski niektórych z nich leżały rozdeptane na podłodze
wśród okruchów szkła i plam rozlanego wina. Chwytając klamkę,
ostatni raz przyjrzałem się zatłoczonej sali.

Makab klęczała nad nieprzytomną kobietą. Ramiona demona

zaciskały się wokół jej tułowia, odcinając dopływ powietrza. Ofia-
ra leżała bezwładnie, a jej bladą twarz zdobił spokojny uśmiech.
Na różowych ustach zapłonęła tęczowa smuga życiowej energii.
Makab pochyliła się nad nieznajomą i zaczęła spijać migoczącą
duszę.

Kiedy znalazłem się na zewnątrz, oparłem dłonie o kolana

i zacząłem głęboko oddychać. Po chwili poczułem się lepiej i przy-
siadłem na betonowych schodach prowadzących do wieżowca.
Z zaparkowanej nieopodal limuzyny wysiadł Forneus.

– Nie bierzesz udziału w zabawie? – zapytałem, kiedy stanął

obok.

– Nie jestem zainteresowany – odpowiedział i odpalił papie-

rosa.

– Dlaczego?
– Z ludzką agresją trzeba uważać. Można przedawkować. Jak

widzę, sam umknąłeś w ostatniej chwili.

Podsunął mi pod nos paczkę papierosów i przysiadł obok.

Jak na upadłego anioła wyglądał całkiem przeciętnie. Miał dość
pospolitą twarz człowieka, który ponad wszystko ceni sobie spokój.
Jedynie wężowe oczy zdradzały diabelski charakter.

– Znałeś Nataniela? – zapytałem.
– Nie. Widywałem go czasami podczas wielkich manifestacji

background image

221

mocy, jednak nigdy z nim nie rozmawiałem. Serafiny nie lubią to-
warzystwa aniołów niższych chórów. Wyjątek stanowią cherubiny,
ale to przez podobieństwo w energii. – odpowiedział. – Nataniela
zesłano na Ziemię długo po moim strąceniu. Nie znałem szczegó-
łów jego historii. Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to obchodziło.
To były sprawy niebiańskich, nie nasze.

Zastanawiałem się przez chwilę, czy zadać kolejne pytanie.

Forneus wzbudzał moją ciekawość. Chciałem go lepiej poznać.

– Dlaczego… – zawahałem się. – Dlaczego strącono cię

z nieba?

Upadły wypuścił z ust wąską smużkę dymu.
– Za dezercję i konspirację z piekielnymi. Wolałem być żywy

i potępiony, niż zginąć w jasnym blasku chwały. Oczywiście na
początku swego istnienia byłem wierny Panu. Rozumiałem swoją
rolę. Jako anioł chóru tronów byłem przede wszystkim wojowni-
kiem, obrońcą światła i byłem z tego dumny. Jednakże po setkach
stoczonych bitew zacząłem się czuć jak mięso armatnie. Żaden
dowód mej odwagi, żadne poświęcenie nie były wystarczająco
dobre, by dostąpić łaski przebywania w siódmym, najwyższym
niebie. Najcudowniejszym miejscu, jakie kiedykolwiek zostało
stworzone. Przez całe swoje istnienie nigdy nie zobaczyłem oblicza
mego Stwórcy.

– Jak to możliwe? – zdziwiłem się. – Przecież byłeś aniołem.
– To nie miało znaczenia. Tylko nieśmiertelne dusze mogły

obcować z boską doskonałością. Ja byłem wyłącznie sługą. Jedynie
wybrani aniołowie uzyskali przywilej życia w siódmym niebie. Ja
do nich nie należałem.

– Czułeś się niedoceniony?

background image

222

– I tak, i nie… Lubię myśleć, że w dniu mego stworzenia Bóg miał

gorszy humor. Zadrżała mu ręka, przez co powstałem niedoskonały,
ze skazą. Musisz zrozumieć, że dobry anioł to anioł znający swoje
miejsce w szeregu. Rozumiejący swoją rolę, będący tylko i wyłącz-
nie wykonawcą boskich poleceń. Anioł nie powinien pragnąć, nie
powinien mieć ambicji. Powinien być szczęśliwy tylko i wyłącznie
dlatego, że dostąpił zaszczytu służenia Panu. Ja byłem zbyt ambitny,
by żyć w niebie. Piekło dało mi wszystko to, czego nie dało mi niebo.
Chaos to wolność. Absolutna, niszczycielska samowola.

– A Gadriel? – zapytałem.
– Może to jego powinieneś zapytać? – Upadły uśmiechnął się

do mnie przebiegle.

– Nasze relacje są dość skomplikowane.
Forneus roześmiał się głośno.
– To żadna tajemnica. Gadriel zapałał niezdrową miłością do

młodych ludzkich mężczyzn i został za to potępiony. Uważaj na
niego… jeśli wiesz, co mam na myśli.

– Nie obawiam się go. Poza tym ostatnio rzadko go widuję.

Woli spędzać czas wśród pijanych nastolatków.

– To się niebawem zmieni. Planuje nauczyć cię fechtunku.
Roześmiałem się hałaśliwie.
– Mówisz poważnie?
Forneus uniósł brwi i pokręcił z dezaprobatą głową.
– Jak inaczej zdołasz zabić jednego z najlepszych anielskich

wojowników? Sądziłeś, że Nataniel nie będzie się bronił? Że ot tak
pozwoli ci przebić swoje serce?

– Zapewne nie. – Uśmiechnąłem się. – Ale czy nie za późno

na naukę?

background image

– Skądże. Wystarczy, że obudzimy w tobie umiejętności, które

przekazał ci Gadriel. To nie zajmie zbyt wiele czasu.

Spojrzałem na swoje wypastowane buty.
– W takim razie zacznijmy już dzisiaj. Zrobię wszystko, by

zabić Nataniela.

– Ująłbym to inaczej – mruknął Forneus.
– To znaczy jak?
– Zrobisz wszystko, by odzyskać dziewczynę. – Jego oczy za-

migotały diabelsko.

Milczałem, ale moje usta wykrzywił mimowolny uśmiech.
– Gadriel wiedział, kogo obdarzyć drugim życiem – kontynu-

ował. – Na pierwszy rzut oka tego nie widać, masz jednak w so-
bie coś takiego... nawet nie wiem, jak to nazwać. – Zapatrzył się
w moje oczy.

Odwróciłem się, nie komentując jego słów.
– Chodźmy więc. Gadriel nie będzie zły, jeśli wyręczę go tego

wieczoru. Biorąc pod uwagę czas, jaki spędzi wśród agresywnych,
oszalałych ludzi, dzisiaj nie będzie w stanie nauczyć cię niczego
pożytecznego. Jutro natomiast będzie miał energetycznego kaca.
Jest wtedy bardzo drażliwy.

background image

224

Pokusa

Nie wiem, jak długo leżałam w łóżku. Wpatrywałam się w sufit
i kolejny raz analizowałam w głowie sen, w którym nawiedził
mnie Adam. Za każdym razem wspomnienie jego czarnych oczu
przyprawiało mnie o dreszcze.

Przyłożyłam do serca otwartą dłoń zaniepokojona prędkością

jego uderzeń. Kiedy odrobinę zwolniło, usiadłam na łóżku i ponow-
nie spojrzałam na swoje nadgarstki. Oba przyozdabiały ciemnobrą-
zowe sińce w kształcie palców. Niepewnym ruchem odgarnęłam
z łóżka pościel i spojrzałam na niewielką plamę krwi. Patrzyłam na
nią przez kilka minut, uzmysławiając sobie jej znaczenie.

Chwiejnym krokiem poszłam do łazienki i oparłam ręce

o chłodne krawędzie umywalki. Odkręciłam kran i napiłam się
zimnej wody.

Gadriel naprawdę przywrócił Adama do życia. Niemożliwe,

a jednak prawdziwe. Widziałam krew płynącą wprost z otwartej
rany. Widziałam wyraz jego umierającej twarzy, gasnący płomień
jego życia. A dziś w nocy był przy mnie. We mnie. Wyglądał podob-
nie, mówił z tym samym akcentem i pachniał w ten sam sposób,
ale zaszła w nim zmiana, której być może nic już nie cofnie.

Łzy napełniły mi oczy. Ile razy wyobrażałam sobie, że przeżył?

Ile godzin modliłam się do nieobecnego Boga, by spełnił moją
prośbę? Zamiast cudu otrzymałam najgorsze z przekleństw.

W myślach ponownie ujrzałam odsłonięte czarne dziąsła

i czarną siatkę naczyń krwionośnych prześwitujących spod skóry.

background image

225

Na ciele poczułam dotyk zimnych, martwych palców. W uszach
rozbrzmiał chrapliwy jęk wywołany rozkoszą.

Zapłakałam bezgłośnie i osunęłam się na podłogę.
Zdałam sobie sprawę, że mnie i Adama dzieliło od teraz coś

znacznie gorszego niż śmierć. Śmierć w tym wypadku byłaby bła-
hostką, stanem przejściowym. Dawniej mogłam mieć nadzieję, że
kiedyś, gdzieś moja dusza odnajdzie jego duszę. Naprawdę w to
wierzyłam. Teraz nie było na to szansy. Adam stał się częścią
mroku. Co gorsza, on sam nie rozpaczał z tego powodu. Wręcz
przeciwnie. Mrok go upajał. Ekscytował.

Napełniłam płuca powietrzem i w jednej chwili puściły wszystkie

bariery. Głos, niczym spiętrzona woda, rozerwał tamy blokującej mnie
depresji i wybuchł w gardle zwierzęcym, gniewnym wrzaskiem.

Zaczęłam walić pięściami w podłogę. Potrząsałam głową

i krzyczałam rozwścieczona. Po ataku skuliłam się w kłębek, przy-
tulając policzek do łazienkowej terakoty. Leżałam otępiała, nasłu-
chując szmeru własnego oddechu. Gdzieś w oddali rozbrzmiały
czyjeś kroki. Była to Amala, która codziennie przynosiła mi obiad.
Usłyszałam dźwięk naczyń odstawianych na stolik i kolejne kroki.
Chwilę później Hinduska otworzyła drzwi łazienki i rzuciła mi
zdziwione spojrzenie. Musiałam wyglądać gorzej niż zwykle, bo
dziewczyna natychmiast wybiegła z pokoju, wołając o pomoc.

Silne ręce jednego z ochroniarzy uniosły mnie do góry i uło-

żyły na łóżku. Podano mi leki i napojono zimną wodą. Wszystkie-
mu przyglądała się obca kobieta o surowej, inteligentnej twarzy.
Miała bardzo jasne, niemal białe włosy, a jej wąskie, kształtne usta
wykrzywiał znajomy grymas niezadowolenia. Dopiero po chwili
zorientowałam się, że patrzę na Helenę, matkę Adama.

background image

226

Z chłodnym wyrazem oczu, kobieta obejrzała sińce na moich

nadgarstkach i otarcia na ustach. Kiedy Amala wskazała palcem
krwawe ślady na pościeli, twarz Heleny ściągnął grymas złości.
Zawstydzona spuściłam głowę.

– Kto cię nawiedza? – zapytała chłodno. – Odzyskałaś głos,

więc gadaj.

Patrzyłam na nią nieprzytomnym wzrokiem, zastanawiając

się, co powinnam powiedzieć. Zniecierpliwiona zacisnęła palce
na moim ramieniu i potrząsnęła nim szorstko.

– Gadaj! – wrzasnęła.
Cóż miałam zrobić? Żadne kłamstwo, a tym bardziej prawda

nie byłyby na tyle wiarygodne, by ją przekonać. W trakcie tej
szamotaniny do pokoju wszedł Daniel.

– Słychać cię w całym budynku – zganił matkę ostrym gło-

sem.

– Mam powody, by krzyczeć – odpowiedziała. – Spójrz na nią.

– Wskazała moje nadgarstki. – Spała dziś ponad czternaście godzin
i obudziła się z sińcami. Któryś z Widzących musi ją nawiedzać
i być może robi coś, o czym nawet nie powinien pomyśleć szanujący
się sługa anioła. – Jej oczy zmieniły się w dwie wąskie szparki.

Daniel podszedł do łóżka powolnym krokiem i spojrzał na mnie

z zainteresowaniem. Był bardziej podobny do matki niż Adam. Na
jego szczupłej twarzy malowały się zmęczenie i smutek. Jeśli Adam
wyglądał jak wychowanek zakładu poprawczego, to Daniel prezen-
tował się jak ułożony absolwent elitarnego uniwersytetu.

– To, czy któryś z nas zabawia się z nią w nocy, nie ma znacze-

nia. Dla nas liczy się wyłącznie to, by była żywa – zauważył.

Helena zacisnęła usta i pokręciła głową.

background image

227

– Skoro jeden z nas, najlepszy z Widzących postanowił się

zbuntować i zatrzymać ją dla siebie, to istnieje podejrzenie, że
znajdzie się tutaj i drugi jemu podobny. Spójrz na nią. Nie jest
brzydka, no i ten ogień. Ta niezwykła mieszanka anioła i człowieka
może wydać się kusząca. Nawet ja czuję się dziwnie, kiedy na nią
patrzę. To trochę tak, jakbym patrzyła na żywą legendę.

– Uważasz, że któryś z nas chce z nią uciec?
– Tak. Powinniśmy przesłuchać wszystkich Widzących, którzy

przebywają teraz w siedzibie Castus Ignis. Może winny sam się
przyzna. Jeśli nie, trzeba będzie pilnować jej także we śnie. Nie
możemy pozwolić, by na dwa tygodnie przed złożeniem ofiary
coś poszło nie tak.

Daniel pokiwał głową.
– Zgadza się. Niedługo to wszystko się skończy, a nasz trud

zostanie odpowiednio nagrodzony.

Odruchowo uśmiechnęłam się półgębkiem. Wiedziałam

przecież, że wspomnianą nagrodą będzie śmierć z rąk szaleńca,
któremu zaprzysięgli wierność. Szaleńca, który od wieków kłamał
im prosto w oczy.

– A cóż to za uśmiech, Zapałko? – zapytał Daniel. – Czyżbyś

kpiła sobie z naszej misji?

Pochylił się nade mną i zajrzał mi w oczy.
– Jeśli tak, to kpisz sobie z własnej śmierci. Cóż za wyrafinowa-

ne poczucie humoru. Doprawdy niespotykane – szepnął i nawinął
na palec kosmyk moich włosów.

Jego bliskość wydała mi się odrażająca. Daniel przymknął

oczy i wciągnął głęboko powietrze. Poczułam na skórze silne,
nieprzyjemne mrowienie.

background image

228

– Jesteś tylko bezwartościowym, niepozornym pudełkiem,

które służy do przechowania cennej zawartości.

Zakaszlałam spływającą do gardła krwią.
– Przestań – warknęła Helena, odciągając ode mnie swojego

syna. – Amalo, zajmij się tym bałaganem, a wieczorem przypro-
wadź Zapałkę do głównej sali snu. Ja i Przewodniczący rozprawimy
się z tym, który ją nawiedza.

Zanim wyszła z pokoju, posłała mi długie, jadowite spojrzenie.
– Cokolwiek kombinujesz, nie uda ci się to. Twoim przezna-

czeniem jest śmierć.

Reszta dnia minęła tak jak zwykle, z tą różnicą, że zabronio-

no mi wychodzić na plażę oraz do ogrodu rosnącego na tyłach
siedziby. Wieczorem Amala zaprowadziła mnie do głównej sali
snu. Było to wysokie, jasne pomieszczenie, w którym stały białe,
pozbawione ozdób łóżka i nowoczesny sprzęt medyczny służący
do obserwacji funkcji życiowych.

W sali czekali na mnie Helena i Przewodniczący. Oboje byli już

pod działaniem środków nasennych. Podczepiono mnie do apara-
tury i zaaplikowano narkotyk. Zasnęłam niemal natychmiast.

Nawiedzający, którzy postanowili mnie pilnować, nie kreowali

żadnych marzeń sennych. Podręcznikowe osiem godzin wypo-
czynku upłynęło w cichych ciemnościach.

Dwa następne sny wyglądały podobnie. Przez cały ten czas nie

czułam niczego, co wskazywałoby na to, że Adam krąży gdzieś
na granicach mojej podświadomości. Nie wyczuwali go również
jego rodzice.

Zaczęłam wierzyć, że siła dwóch Widzących jest zbyt duża,

by Adam potrafił ją przełamać.

background image

229

Kolejny sen zaczął się tak, jak dwa poprzednie. Stanęłam po-

środku czarnej, spokojnej pustki, a moją skórę objął anielski ogień.
Po chwili z ciemności wyłonili się Widzący. Ich twarze były jasne
niczym gładka powierzchnia papierowej kartki. Różnice w sile
ich energii były bardzo wyraźne. Przewodniczący błyszczał silną,
jasną aurą. Postać Heleny była zamglona, jakbym patrzyła na nią
przez źle dobrane soczewki.

Sen upływał w spokoju, a towarzyszący mi ludzie nabierali

przeświadczenia, że po raz trzeci nie wydarzy się nic niepokoją-
cego. Niestety, miało być zupełnie inaczej.

Jakiś czas po zaśnięciu wyczułam subtelną woń mroźnego

dnia i delikatny spadek temperatury. Ogień spowijający moje ciało
zniknął jak płomyk zdmuchniętej świeczki.

Przestraszona spojrzałam na Helenę. Kobieta zmarszczyła

brwi.

– Manipulujesz jej snem? – zapytała Przewodniczącego.
Kiedy mężczyzna zaprzeczył, mój lęk przybrał na sile. Otaczającą

nas przestrzeń nawiedził nasilający się wiatr. Helena lekkim ruchem
ręki rozjaśniła gęstniejący mrok i rozejrzała się po białej pustce.

Coś kazało mi spojrzeć w górę. Wysoko nad naszymi głowami

unosił się mikroskopijny czarny punkt. Zataczał kręgi niczym
sęp, który zwęszył padlinę. Wpatrywałam się w niego z uwagą,
próbując odgadnąć, co to takiego. Z czasem punkt zaczął opadać.
Nabierał prędkości i rozmiarów. Zrobiło mi się słabo. Zbliżał się
do nas ogromny, znajomo wyglądający nocny motyl.

– Spójrzcie w górę – szepnęłam.
Widząc niebezpieczeństwo, oboje unieśli ręce, jakby próbowali

powstrzymać zbliżającą się istotę. Na próżno.

background image

230

Skrzydlate monstrum runęło wprost na nas, zmieniając się

w czarną mgłę. Wszyscy troje brodziliśmy po kolana w falujących,
czarnych oparach.

– To niemożliwe – szepnęła Helena wpatrująca się w płynny

mrok. – Kto może być aż tak silny, by pokonać energię dwojga
Nawiedzających?

W odpowiedzi rozległ się zachrypnięty śmiech, a ze zgroma-

dzonej wokół czerni zaczęła wynurzać się szczupła postać.

Na widok znajomo wyglądających popielatych włosów syna,

Helena wydała z siebie zduszony jęk. Kiedy stanął przed nią w całej
okazałości, zaczęła histerycznie krzyczeć.

Miał na sobie jedynie czarne wytarte spodnie, których kolor

podkreślał nienaturalną biel torsu. Popatrzył na matkę z upiorną
czułością i przechylił głowę w bok. Kiedy nie przestawała krzyczeć,
przyłożył do ust palec i szepnął:

– Szz… nie krzycz, mamo. – Uśmiechnął się, odsłaniając czar-

ne dziąsła.

Ona jednak nie potrafiła się uspokoić i potrząsając głową,

wrzasnęła jeszcze mocniej. Widziałam, jak bardzo go to irytuje.
Podszedł do niej powolnym, drapieżnym krokiem i oparł swoje
dłonie na jej ramionach. Wzdrygnęłam się na ten gest. Wiedzia-
łam, że otoczka czułości zasłania okrutne intencje. W czarnych
oczach kryły się gniew i żal. Adam za wszelką cenę pragnął się
zemścić.

– Jakie to uczucie zabić własnego syna? – zapytał, pochylając

się nad nią.

Twarz Heleny poszarzała ze strachu.
– Boisz się? – drążył.

background image

231

Patrzyłam, jak kobieta kiwa nieśmiało głową. Adam poszukał

wzrokiem jej oczu i uśmiechnął się półgębkiem. Helena drżącą
dłonią pogładziła go po białym policzku i zaczęła płakać. Z ruchu
jej ust wyczytałam słowa przeprosin.

Przez chwilę było mi jej żal. Prawdę mówiąc, nie miała innego

wyboru, jak skazać młodszego z synów na śmierć. Takie były zasa-
dy rządzące sektą. Niemniej jednak, nawet nie starała się o niego
walczyć i Adam o tym wiedział.

Ręka chłopaka przesunęła się na jej policzek. Poczułam strach

i bezwiednie zakryłam usta dłonią. Helena to zauważyła i zaczęła
strzelać oczami we wszystkie strony, szukając ratunku.

– To dobrze, że się boisz. Chcę żebyś się bała – szepnął.
Jego dłoń przesunęła się na jej czoło. W tej samej chwili do

ataku ruszył Przewodniczący. Wystarczyło jedno krótkie spoj-
rzenie Adama, by mężczyzna padł na ziemię i rozbił się niczym
kryształowa waza. Krzyknęłam przerażona.

– Spokojnie. Nie zabiłem go. Zaplanowałem coś gorszego.

– Z dzikim uśmiechem na ustach zacisnął palce na głowie swojej
matki.

W kompletnej ciszy czaszka kobiety pękła jak kawałek kamie-

nia, a po chwili cała jej postać rozsypała się w kupkę gruzu. Nie
słyszałam niczego oprócz własnego szybkiego oddechu.

Zostałam sama, wydana na pastwę szaleńca. Obserwowałam, jak

patrzy na pozostałości matki z chłodną satysfakcją w oczach. Otrzepał
dłonie z przylegającego do nich kurzu i ruszył w moją stronę.

W odruchu paniki odwróciłam się do tyłu z zamiarem uciecz-

ki, ale Adam znalazł się tuż przede mną. Zachłysnęłam się po-
wietrzem i okręciłam się do poprzedniej pozycji. Znowu to samo.

background image

232

Gdziekolwiek zwracałam głowę, Adam już tam stał i uśmiechał
się jak zło wcielone.

Strach zagęścił mi krew do konsystencji zimnej galarety. Kiedy

chłopak wyciągnął do mnie ręce, uderzyłam je gwałtownie. Czarna
mgła zabulgotała jak wrząca woda. Powietrze wokół nas jeszcze
bardziej się ochłodziło. Moje włosy pokrył szron. Czułam, jak
pojedyncze pasma trzeszczą zamarznięte.

– Widzę, że wciąż się boisz, i nie rozumiem dlaczego. Przecież

mnie znasz. Nigdy bym cię nie skrzywdził – powiedział.

Ogarnęła mnie mieszanka furii i panicznego strachu. Jego

postawa, jego chłód i okrucieństwo były wręcz obrzydliwe.

– Bardzo się zmieniłeś, Adam – wyszeptałam.
– Zgadza się – przyznał zadowolony. Stanął tak blisko, że czu-

łam na czole jego oddech.

Zimny oddech potwora.
– Jestem znacznie silniejszy.
– Jesteś zły! – krzyknęłam.
– Nie jestem.
– To, co przed chwilą zrobiłeś, było złe…
– Nie zabiłem ich.
– Cokolwiek im zrobiłeś, jest pewnie gorsze od śmierci. Na

litość boską, to twoi rodzice! Jak mogłeś? Oni nie mają pojęcia,
jaki jest Nataniel! Nie mają pojęcia, że służą szaleńcowi!

– Zasłużyli na karę. Chcieli mnie zabić i teraz chcą zabić cie-

bie! Nie rozumiesz, że tylko tak ich powstrzymam? – Złapał moją
twarz w dłonie.

– Zostaw. – Szarpnęłam głową. – Przerażasz mnie. Jak mogłeś

zgodzić się na propozycję Gadriela?

background image

233

– Zrobiłem to, by uratować ci życie, niewdzięczna dziewucho!

– wrzasnął wściekły.

Wiązka czarnych żył pulsowała gwałtownie pod jego skórą.
– Wolałabym, żebyś był martwy! – syknęłam.
Uderzył mnie w twarz tak mocno, że upadłam na kolana. Wpa-

trywałam się w niego z niedowierzaniem. Oczy mu płonęły. Był
szalony, chory. Boże, kochałam go mimo wszystko.

– Naprawdę chcesz, żeby Nataniel cię zabił? Wiesz, jak bolesna

będzie to śmierć?

– Jeśli mam umrzeć, to umrę. Twoja dusza nie była warta

takiego poświęcenia! Nigdy nie chciałam od ciebie takiej ofiary.
Zaakceptowałam swój los.

Jego czarne oczy zalśniły furią.
– Nawet nie waż się tak mówić!
– Dla własnego dobra powinieneś zostawić tę sprawę w spo-

koju.

Roześmiał się ironicznie.
– Nie bądź głupia. Dostałem drugie życie w zamian za lojal-

ność. Obiecałem Gadrielowi, że mu pomogę. Tylko w ten sposób
mamy szansę być razem.

Powoli uniosłam się na nogi i spojrzałam mu w oczy. Miałam

nadzieję, że rozsądne argumenty przekonają go do moich racji.

– Adam, choć przez chwilę się zastanów. W tym musi być

jakiś podstęp.

Odwrócił głowę, jakby wiedział, o czym mówię.
– Pamiętasz dzień, kiedy poznaliśmy Gadriela? Sam powta-

rzałeś, że nie można mu ufać. Dlaczego teraz zmieniłeś zdanie?
Powinieneś uciec daleko od tego szatańskiego pomiotu i innych

background image

234

jego sługusów. Spójrz na siebie! Wyglądasz jak jeden z nich. Boję
się ciebie!

– Zabraniam ci tak mówić – szepnął i zacisnął wokół mnie

swoje zimne ramiona.

– Nie chcę, żebyś mnie ratował. Nie chcę cię w mojej głowie.

Nie chcę cię w moich snach. Nie kocham cię – skłamałam spo-
kojnym głosem.

Zamarł w bezruchu, a po chwili roześmiał się chrapliwie.
– Nigdy mnie nie okłamuj – wydyszał wprost do mojego

ucha. Jego oddech pachniał słodkim winem. – Wyczuję każde
twoje kłamstwo. Wyczuję każdą fałszywą nutę płynącą z two-
ich słodkich ust, bo w połowie jestem diabłem. Każdy twój
grzech smakuje jak dojrzały, dorodny owoc. Kiedy kłamiesz, to
tak jakbyś całowała mnie w usta i częstowała swoim smakiem.
Rozumiesz?

Milczałam przytłoczona strachem i rezygnacją. Adam wplótł

zimne dłonie w moje włosy i odchylił do tyłu głowę. Twarz miał
teraz spokojną i łagodną, choć w czarnych oczach wciąż dopalał
się gniew. Jego spojrzenie zsunęło się z moich oczu na usta.

– Pytam, czy rozumiesz.
– Rozumiem – szepnęłam cicho.
Kiwnął głową, jak nauczyciel zadowolony z  odpowiedzi

ucznia.

– W takim razie spróbujmy jeszcze raz, kochanie. – Wierzchem

języka obrysował zarys moich ust.

– Kochasz mnie? – zapytał.
Bezsilna przymknęłam oczy. Po policzkach spłynęły mi łzy.
– Kocham…

background image

235

Nad naszymi głowami eksplodowało bajkowe niebo. Tonęło

w niezliczonej ilości kolorów. W magicznej czerwieni, granacie i fio-
lecie. Pod naszymi stopami i obok naszych ramion przepływały obłoki
gęste niczym bita śmietana. Ciemnopomarańczowe słońce wystrzeli-
wało złociste promienie. Adam strącił z mojej brody słoną łzę.

– Czy gdybym był zły, umiałbym tworzyć takie rzeczy? – W jego

słowa wpleciony był podstęp. – Czy gdybym był zły, chciałbym dać
ci szczęście? Ocalić ci życie? Twierdzisz, że Gadriel ma złe intencje,
ale prawdę powiedziawszy… nic mnie to nie obchodzi. Być może
planuje coś strasznego, lecz dla mnie najgorsze piekło stanie się
niebem, o ile ty będziesz ze mną. Poza tym to on mnie uratował.
To on, diabeł i potępieniec, dostrzegł mój żal. Gdzie były anioły,
kiedy płakałem z tęsknoty za tobą? Żaden z nich nie przyszedł
mi z pomocą. Żaden nie pojawił się, gdy umierałem. To energia
diabła ożywiła moje martwe serce i jestem mu wdzięczny, bo tym
sposobem mogę być teraz przy tobie. Zrobię dla niego wszystko,
bo dzięki temu ty będziesz ze mną.

W szklistej powierzchni jego czarnych tęczówek widziałam

odbicie swojej beznadziejnie zakochanej twarzy.

– Dam ci wszystko. Będę czynił cuda tylko dla ciebie. Będziesz

moją panią w ognistym ogrodzie. Spójrz tylko – szepnął i wycią-
gnął dłoń w kierunku słońca.

Smukłymi palcami chwycił jeden z mieniących się promieni

i złamał go w dłoni jakby miał do czynienia z wysuszonym źdźbłem
pszenicy. Połamane części zgniótł w pięści, a gdy rozprostował
palce, w ręku miał złoty, skrzący się pył.

Wiedziałam, że to wymyślne piękno jest wyłącznie iluzją.

Wiedziałam, że ten cud jest wyłącznie snem, a za tymi bajecznymi

background image

236

sztuczkami kryje się piekło. Mimo to nie mogłam opanować wes-
tchnienia. Jego wyobraźnia i moc nie miały sobie równych.

Adam przybliżył dłoń do ust i zdmuchnął z niej słoneczny pył.

W mgnieniu oka nastała noc, a złote drobinki zsunęły się z nieba
kaskadą spadających gwiazd. Urok tej chwili ścisnął mi serce.

– Czym byłoby światło bez mroku? Czym byłoby dobro bez

zła? Jedno nie może istnieć bez tego drugiego. Pozwól więc, że
będę mrokiem, dzięki któremu twoje światło nabierze blasku. Sza-
nuj moją miłość. Nie zdradź jej… – zawahał się przez moment.
Jego oczy nabrały okrutnego wyrazu. – Jeśli to zrobisz, urządzę ci
piekło. Zabiję wszystkich, którzy kiedykolwiek byli bądź będą dla
ciebie ważni. W twoim sercu jest miejsce tylko dla mnie. – Przytulił
policzek do mojego czoła. – Tylko dla mnie.

Wiedziałam, że mówi szczerze. Naprawdę mi groził, a ja nie po-

trafiłam go odepchnąć. To była choroba. Choroba, którą w innych
okolicznościach nazwałabym miłością. Adam był jak przepyszna
trucizna, którą bez opamiętania smakowałam raz po razie i która
nieuchronnie pchała mnie w objęcia śmierci.

Mimo tych czarnych myśli z ulgą poczułam w ustach jego zim-

ny oddech. Objęła nas bezpieczna, niezłamana ciemność. Zaśmia-
łam się w myślach. Właśnie dokonałam najgorszego z możliwych
wyborów. Czemu więc czułam szczęście? Czy tego chciałam?

– Już niedługo – szepnął, a jego twarz zaczęła rozpływać się

jak mgła.

Ktoś gwałtownie mną potrząsnął. Otworzyłam ciążące po-

wieki i spojrzałam przed siebie. Amala zaciskała palce na moich
ramionach, gniotąc rękawy mojej pomarańczowej tuniki.

– Wstawaj. Wszyscy na ciebie czekają.

background image

237

W pośpiechu zaprowadzono mnie do jednej z wielu sal kon-

ferencyjnych, jakie znajdowały się w siedzibie sekty. Zebrali się
w niej wszyscy ważniejsi członkowie Castus Ignis. Na środku
pomieszczenia, tuż pod ogromnym monitorem stał Daniel. Był
wściekły.

– Co im dolega? – zapytał i wskazał palcem szeroki ekran

transmitujący obraz ze szpitalnej sali. Na dwóch łóżkach leże-
li znajomo wyglądający ludzie. Ich twarze wykrzywiał grymas
strasznego szaleństwa i cierpienia. Dopiero po kilku minutach
rozpoznałam w tych groteskowych maskach Helenę i Przewod-
niczącego. Adam odebrał im rozum i pogrążył ich umysły w nie-
ustającym koszmarze.

Jego zemsta była gorsza od śmierci. Nie zauważyłam, kiedy

Daniel do mnie podbiegł. Blada zazwyczaj twarz była teraz czer-
wona z gniewu.

– Co im dolega, ty głupia suko?! – krzyknął tuż przed moją

twarzą. Poczułam na policzkach krople jego śliny.

Ostrożnie wytarłam nieprzyjemną wilgoć i spojrzałam na

niego ze smutkiem.

– Zapytaj swojego brata. To jego sprawka.
– Kogo? – Zmarszczył brwi.
– Adama Sandersa. Twojego młodszego brata. Tego samego,

którego nie tak dawno postrzeliłeś na ulicach Rzymu.

Po ogromnej sali rozszedł się cichy pomruk niedowierzania

i irytacji.

– Kłamiesz – wycedził Daniel przez zęby.
– Czyżby? Kto inny był równie silny? Który Nawiedzający miał

moc większą niż wszyscy pozostali?

background image

Daniel złapał mnie za włosy i szarpnął kilka razy.
– Jeśli zaraz nie powiesz prawdy, pobiję cię tak dotkliwie, że

przez kolejny tydzień nie odzyskasz przytomności i nawet sam
boski Nataniel mnie nie powstrzyma. Pytam jeszcze raz. Kto od-
powiada za stan mojej matki i Przewodniczącego?

– Adam Sanders – powtórzyłam głośno, tak by usłyszeli mnie

wszyscy zgromadzeni w sali ludzie. – Twój brat, którego zabiłeś
i który powrócił do życia dzięki upadłemu aniołowi, a teraz pra-
gnie zabić Nataniela.

background image

239

Błogosławieństwo

Od pierwszego spotkania Janusza z Raguelem i Hagitem minęły
trzy dni. Dzisiaj prowadzono go do Angel’s House. Jak wskazywała
nazwa, był to jedyny ziemski dom wszystkich przebywających na
Ziemi aniołów. Ich schronienie i azyl.

Idąc ciemną i paskudną ulicą, Janusz zastanawiał się, dlaczego

tak święte miejsce znajduje się w najgorszej dzielnicy Los Angeles.
Najczęstszym źródłem światła i dźwięku w tej części miasta był
sygnał alarmowy policyjnego radiowozu.

W takim miejscu raz na tydzień z pewnością można było zostać

świadkiem strzelaniny albo, co gorsza, stracić w niej życie. Dokoła
kręciły się wyłącznie podejrzane typy. Począwszy od prostytutek,
a skończywszy na gangsterach handlujących bronią.

– Dlaczego mieszkacie akurat tutaj? – zapytał, przeklinając

w myślach narkomana, który porzucił na ulicy igłę i strzykawkę
trzaskającą właśnie pod jego butem.

Idący przed nim Raguel uśmiechnął się krzywo.
– Czy anioły nie powinny stąpać wśród najbardziej potrze-

bujących i upodlonych?

– Możliwe, ale teraz kiedy nie ma nieba, moglibyście się prze-

nieść w bardziej przyzwoite miejsce.

– To dobre miejsce, a jak ci się nie podoba, wracaj do Polski

– warknął Hagit.

Janusz westchnął głośno i postanowił milczeć. W przeciwień-

stwie do Raguela, Hagit nie należał do aniołów obdarzonych

background image

240

poczuciem humoru. Nie warto więc było wdawać się w dys-
kusję.

Drzwi prowadzące do budynku były wyłamane i stały oparte

o frontową ścianę. Ktoś ozdobił klatkę schodową mało gustownymi
graffiti. Na schodach stały trzy kobiety palące papierosy. Każda
z nich miała powbijane w twarz kolczyki, a ich ramiona pokrywały
tatuaże godne więźniarek z zakładów o zaostrzonym rygorze.

 Bruchim habaim!* – odezwała się wyraźnie zaskoczona

Azjatka.

Raguel skinął głową i ominął kobiety.
– Chyba nikt tu za tobą nie tęsknił Raguelu? – zażartował

Janusz.

– Od dawna mnie tutaj nie było. Co poniektórzy mieli pewnie

nadzieję, że nigdy już nie wrócę.

– Jesteś na Ziemi najważniejszym aniołem. Masz prawo karać

nieposłusznych i nie potrzebujesz do tego boskiego polecenia. To
normalne, że się ciebie boją – dodał Hagit.

Janusz spojrzał na smukłą postać Raguela, zastanawiając się,

jaki naprawdę jest archanioł.

Po żmudnej i męczącej wspinaczce weszli wreszcie na ostatnie

piętro budynku. Lampa oświetlająca zabrudzony korytarz migała
niespokojnie. W tych ostrych błyskach Janusz widział naprawdę dzi-
waczne rzeczy. Oczy niektórych mijanych aniołów mieniły się tęczo-
wo. Cienie innych zaopatrzone były w skrzydła. A jeszcze inne anioły
w ogóle nie miały cieni, jakby światło przenikało przez ich ciała.

Kiedy przechodzili obok kolejnych zamkniętych drzwi, rozległ

się zwierzęcy pomruk.

* Bruchim habaim (hebr.) – witajcie

background image

241

– Trzymacie tu jakieś egzotyczne gatunki? – zapytał, nerwowo

przełykając ślinę.

– To cherubiny – wyjaśnił Hagit. – Święte zwierzęta. Wyczuwa-

ją demony i upadłych znacznie lepiej niż my. Mają zęby z herbytu,
świętej stali. Nie muszą posługiwać się bronią, by zabić upadłego.
Wystarczy samo ugryzienie.

– Intrygujące – przyznał Janusz.
– Zaiste. Za chwilę poznasz dwa najpotężniejsze cherubiny,

jakie kiedykolwiek stąpały po Królestwie Niebieskim.

Dla podkreślenia swoich słów uniósł palec wskazujący.
– Pierwszy ma na imię Zefon i jest księciem aniołów strzegących

raju – kontynuował. – Drugi cherubin to Meher, siostra Zefona. Sprawu-
je władzę nad sprawiedliwością i wszelkim światłem. Kiedy zobaczysz
rodzeństwo, zachowaj spokój. Twój krzyk mogą odebrać jako obrazę.

– Dlaczego?
Raguel roześmiał się łagodnie.
– Jak by to powiedzieć. Cherubiny są raczej… brzydkie, choć

one same nie zdają sobie z tego sprawy. Postaraj się panować nad
emocjami.

Na końcu korytarza znajdowało się mieszkanie, które, jak się

za moment okazało, było celem ich podróży. Gałka klamki świe-
ciła na czerwono, jakby wewnątrz płonął ogień. Raguel otworzył
drzwi i wszedł jako pierwszy. Chwilę później zapraszającym ge-
stem przywołał swoich towarzyszy.

Janusz się bał. Może to idiotyczne bać się aniołów, ale wszystko,

czego się niedawno dowiedział i czego był świadkiem, wskazywało
na to, że anioły nie są świetlistymi duszkami, jak sądzi większość
ludzi. Anioły to groźne istoty, stworzone do walki.

background image

242

Widok tego, co znajdowało się w pokoju, uświadomił mu

również, że cherubiny nie są rozkosznymi dziećmi figlującymi
w obłoczkach, a czymś zupełnie innym.

Mieszkanie, do którego weszli, było kompletnie splądrowane.

Tapetę, którą dawny lokator przykleił do ścian, zdobiły podłużne
rozcięcia. Janusz przyłożył do nich palce i zrozumiał, że były to
znaki po długich pazurach. Poczuł pot spływający mu z czoła.

– Nie panikuj, człowieku. Cherubiny są groźne, ale tylko dla

złych ludzi. Ty jesteś dobry – pocieszył go Raguel. – Wejdź do
pokoju.

Janusz skinął głową i odważnie stanął na środku zdewastowa-

nego pomieszczenia. Na porwanym dywanie, wśród połamanych
desek i postrzępionej tapicerki, która dawniej była częścią koloro-
wej kanapy, leżały dwie nagie człekokształtne istoty.

Obie skrywały twarze w skrzyżowanych ramionach. Ich wło-

sy były lekko pofalowane, ale fakturą i kolorem przypominały
sierść płowego psa. To owłosienie pokrywało również barki i śro-
dek pleców. Skóra cherubinów była biała jak mleko i ozdobiona
czerwonymi prążkami jak u zebry. Miały ludzkie, smukłe nogi,
szerokie klatki piersiowe i nienaturalnie wąskie talie. Jedna z istot
mruknęła głośno, a Janusz usłyszał ten dźwięk najpierw w lewym,
a później w prawym uchu.

To dziwne wrażenie przyprawiło go o mdłości. Oszołomiony

cofnął się gwałtownie do drzwi. Zdradliwa podłoga zaskrzypiała
pod jego nerwowymi stopami.

Jedna z istot poderwała się gwałtownie. Janusz pamiętał, że ma

nie krzyczeć, ale cóż… najwyraźniej miał sklerozę. Krzyczał teraz
wniebogłosy. Twarz przebudzonej istoty nie była brzydka. Była prze-

background image

243

rażająca. Wyglądała jak mieszkanka ludzkich i kocich rysów. Dwie
pary szeroko osadzonych oczu spoglądały każda w innym kierunku,
a spod rozszczepionych warg wystawały srebrzące się kły.

Hagit zasłonił Januszowi usta dłonią i zacisnął ją tak mocno,

że mężczyzna ledwo mógł oddychać. Ta nerwowość rozgniewała
przebudzonego cherubina. Anioł przeniósł ciężar ciała na tylne nogi
i stanął wyprostowany. Za jego plecami rozbłysły ogniste skrzydła.
Ich płomień nie był zwyczajny. Nie parzył, a wręcz przeciwnie. Bu-
chał od nich orzeźwiający chłód. Cherubin był bardzo wysoki, miał
ponad trzy metry wzrostu. Pod biało-czerwoną skórą napinały się
imponujące mięśnie, z dłoni wysunęły się srebrzyste pazury.

– Uspokój się, bo cię ugryzie – upomniał go Hagit.
Janusz naprawdę chciał odzyskać nad sobą kontrolę, ale było to

ponad jego siły. Czuł, że za chwilę zemdleje albo narobi w spodnie,
i nie wiedział, która opcja byłaby gorsza. Obie w każdym razie
zapowiadały kompromitację, na którą nie mógł sobie pozwolić.
Zamknął więc oczy i zaczął liczyć po rosyjsku.

Poczuł na skórze ciepły powiew wilgotnego powietrza. Uchylił

jedno oko i zobaczył ogromne nozdrza.

– Daj mu się poznać. Jesteś pierwszym człowiekiem, którego

widzi z tak bliska. Musi się z tobą oswoić.

– Mam w dupie takie oswajanie – warknął pod dłonią.
– Mówiłeś coś? – zapytał Hagit.
Janusz zaprzeczył ruchem głowy.
– Tak myślałem.
Cherubin obwąchał go dokładnie, a później mruknął i wrócił

na zniszczony dywan. Mimo że miał ludzkie ciało, usiadł jak pies.
Nie dało się nie zauważyć, że był rodzaju męskiego.

background image

244

– Ja, cherubin Zefon – wymruczał – książę niebieski, wład-

ca aniołów stąpających w szóstym Królestwie Niebieskim pytam
o powód waszej wizyty.

Raguel ukłonił się nisko, a następnie przyłożył wierzch otwar-

tej dłoni do czoła. Wyglądało to jak powitanie oraz uznanie wyż-
szości siedzącego naprzeciwko cherubina.

– Ja, archanioł Raguel, regent Ziemi, sędzia wszystkich anio-

łów, proszę o użyczenie nam anielskiej broni.

Następny pokłonił się Hagit.
– Ja, Hagit, anioł chóru tronów, regent Wenus, władca trzy-

dziestu prowincji olimpijskich, dowódca czterech tysięcy legionów
duchów przyłączam się do prośby.

Zapadło długie milczenie. Cherubin polizał wierzch swojej dłoni

i przetarł nią skronie jak kot, który postanowił wyczyścić futro.

Hagit szturchnął Janusza w ramię, dając mu znak, by ten rów-

nież się pokłonił. Zaskoczony mężczyzna zrobił to zbyt gwałtownie
i niemal się przewrócił. Kiedy odzyskał równowagę, podrapał się
w głowę, zastanawiając się, co powinien powiedzieć.

– Ja… Janusz Borkowski, człowiek… – kaszlnął – były porucz-

nik Pierwszego Pułku Specjalnego Komandosów, były pracownik
firmy ochroniarskiej Ares obecnie bezrobotny również przyłączam
się do prośby.

Kiedy skończył, kątem oka zauważył, że Raguel przygryza

dolną wargę, tłumiąc atak śmiechu.

– Twoja obecność w anielskim domu zwiastuje kłopoty, Ragu-

elu. Nie sądziłem, że upomnisz się o swoją władzę zwierzchnika.
Sprawa musi być poważna. Kto jest źródłem zagrożenia? – zapytał
Zefon.

background image

245

– Gadriel pragnie władzy absolutnej – wyjaśnił Raguel. – Pla-

nuje zabić serafina Nataniela, który odbywa karę na Ziemi. Jeśli mu
się to uda, będzie w stanie kontrolować jego moc poprzez młodą
ludzką kobietę, która otrzyma łaskę serafickiego ognia.

Cherubin zamknął jedną parę oczu, rozważając słowa archa-

nioła. Druga para z uwagą obserwowała Janusza.

– Pamiętam sprawę Nataniela. Cóż to było za rozczarowanie

– westchnął. – Jak chcecie walczyć z upadłymi, skoro obowiązują
nas zasady rozejmu, w dodatku przypieczętowane zaklęciami?

– Raguel pobłogosławi człowieka, który będzie walczył po na-

szej stronie i spróbuje powstrzymać piekielnych – odpowiedział
Hagit.

– Czy upadli także mają zamiar posłużyć się człowiekiem?
– Tak, Zefonie. Gadriel włada umysłem młodego mężczyzny,

którego karmi własną energią.

Cherubin poruszył się nerwowo, jakby pojął powagę sytuacji.
– To niegodne by śmiertelny dotykał anielskiej broni. Jak dotąd

tylko jeden człowiek dostąpił tego zaszczytu – szepnął bardziej do
siebie niż do obserwujących go gości.

– Kto taki? – zapytał Janusz.
– Święty Jerzy* – odpowiedział Raguel.
– Ten od smoka i lancy? – Zaśmiał się mężczyzna. – Dobry

żart!

Cherubin spojrzał na niego i wyszczerzył metaliczne zęby,

a grzywa na jego grzbiecie najeżyła się jak u wściekłego psa.

– Uważaj, co mówisz, człowieku – warknął Hagit.

* Św. Jerzy – prawosławny męczennik oraz święty Kościoła katolickiego. Słyn-

ny dzięki legendzie, w której za pomocą włóczni zabił smoka.

background image

246

Cherubin oparł łokcie na dywanie, przybierając pozycję sfinksa.
– Przekażę wam broń, ale pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– To ja pobłogosławię człowieka – zakomunikował głosem

pełnym dumy.

Hagit westchnął głośno i złapał Raguela za rękę, odciągając

w bok.

– Nie możemy na to pozwolić, to czyste szaleństwo.
Raguel spojrzał na cherubina, a jego oczy wyrażały zainte-

resowanie.

– Hagicie, pamiętaj, że żaden z nas nie jest wyższy rangą. Ty

jesteś aniołem chóru tronów, a ja tylko archaniołem. Cherubiny są
drugie w świetle po serafinach i jedyne, co możemy teraz zrobić,
to cmoknąć Zefona w zadek.

Hagit pokręcił głową, wyrażając swój sprzeciw.
– Nie ma już nieba, Raguelu. Nie musimy kierować się hierar-

chią. Jesteś regentem Ziemi, masz tutaj najwyższą władzę sędziego
i to ty powinieneś wydawać rozkazy. Każdy anioł wiedział, że
archanioły to faworyci Boga. Dał wam wiele przywilejów mimo
waszej niskiej pozycji. Możesz odmówić i zabrać broń.

– Wróciłem po zbyt długiej nieobecności, Hagicie. Nie mogę

tak od razu sprzeciwiać się temu, który opiekował się aniołami,
podczas gdy ja zapijałem swój żal. Poza tym jestem pewien, że
Zefon wie, co robi.

– To zbyt nieodpowiedzialne, mój sędzio! Żadne błogosławień-

stwo nie jest bezpieczne i często kończy się szaleństwem. Nie ma
jednak nic groźniejszego niż błogosławieństwo cherubina. Do-
brze wiesz, że nie ma śmiertelnego, który przeżyłby coś takiego,

background image

247

a z kilkoma próbowaliśmy. Może gdyby Janusz był pełdończykiem
bądź jawakiem, byłaby szansa, że przeżyje, ale tak nie jest. To
tylko organiczny, słaby człowiek, silnie związany ze swoją ciele-
snością. Błogosławieństwo cherubina jest zdecydowanie gorsze
od błogosławieństwa archanioła czy cnoty. Ustaliliśmy więc, że
najbezpieczniej będzie, jeśli to ty spróbujesz pobłogosławić Janu-
sza. Jeśli zrobi to Zefon, taka łaska rozsadzi mu mózg.

– Hagicie – Raguel spojrzał na niego wymownie – cherubin

wyraził swoją wolę, więc pobłogosławi człowieka. Odrobina wiary
nie zaszkodzi. W końcu Janusz to nie pierwszy lepszy śmiertelny,
tylko święty z przepowiedni.

– O to właśnie chodzi! Nie możemy ryzykować życia kogoś

tak istotnego!

Janusz poczuł się nieswojo, że mówi się o nim tak, jakby był

nieobecny.

– Wciąż tu stoję, panowie, i co jak co, ale nie chcę, by cokolwiek

rozsadziło mi mózg. Ludzie bez mózgu bywają mało użyteczni.
Zazwyczaj.

Hagit spojrzał na niego swoimi stalowymi oczami. Błysnęła

w nich irytacja i zdenerwowanie. Janusz poczuł, że wpadł w po-
ważne, naprawdę poważne gówno.

– Dobra. Rób, co musisz, cherubinie – zakomunikował

Hagit.

Janusz chciał zaprotestować, urażony tym, że zadecydowano za

niego, ale nie zdążył. Coś ciężkiego powaliło go na ziemię. Wielkie
zwierzęce dłonie przygniotły jego klatkę piersiową, uniemożliwia-
jąc ucieczkę. Cherubin wydobył z siebie wibrujący, nieludzki ryk,
od którego zadrżały ściany zapuszczonego mieszkania.

background image

248

Dwie pary oczu rozbłysły złotem, które spłynęło po twarzy

cherubina ognistymi łzami. Chwilę później Janusz leżał w kałuży
światła, które pachniało krwią i najświętszym dobrem.

W pokoju rozbrzmiał śpiew. Zefon wyśpiewywał modlitwę

nieziemskim głosem. Niskim i wysokim zarazem. Co za melodia!
Nie istniał doskonalszy, czulszy dźwięk. To była esencja miłości.
To było dobro wyrażone w hercach. Niskie szepty ułożone w jeden
śpiewny wibrujący sopran. Nie do opisania.

Po chwili cherubin chwycił rękę Janusza i wbił w jego nadgar-

stek stalowe kły. Janusz nie krzyknął przyzwyczajony do fizycznego
cierpienia. Nie był jednak przygotowany na to, co nastąpiło póź-
niej, kiedy Zefon przycisnął krwawiącą ranę do zalanej światłem
podłogi. Czysty blask wpłynął w rozcięcie, napełniając Janusza
po brzegi i obezwładniając jego umysł i duszę.

Tyle dobra, tyle świętości wzięło w posiadanie jego niedosko-

nałe ciało. Poczuł się tak, jakby jego głowa miała rozmiar pudełka
zapałek, a cała wiedza o tajemnicy życia zajmowała obszar nie-
skończonego wszechświata. Wizje, symbole i niespokojne obrazy
pełne anielskich kształtów, tajemnice, o których nawet nie śnił,
przemykały mu teraz przed oczami, atakując jego ograniczony
umysł.

– Za dużo, za dużo – szeptał, nie mogąc zaczerpnąć powie-

trza.

Każda komórka jego ciała zamarła, zaskoczona wiedzą, która

wpłynęła świetlistą smugą do słabego organizmu. Każdy organ,
nerw znieruchomiał we wstrząsie. Serce ucichło, płuca zapadły
się w sobie niezdolne do pracy.

Widząc tę walkę, Raguel zacisnął pięści. Czyżby się mylił?

background image

249

Czyżby swoją decyzją zabił tego niewinnego człowieka? Chciał
przerwać rytuał, ale drogę zastąpił mu drugi cherubin, który
przebudził się ze snu. Powietrze w pokoju wibrowało od mocy
i zwierzęcych, dzikich pomrukiwań.

Janusz wygiął się w łuk, jakby kłuto go sztyletem, i opadł bez-

władnie na podłogę. Siedzący na nim Zefon spojrzał na jego twarz
i uśmiechnął się spokojny.

– Będzie żył – powiedział i obszedł na czworakach nieprzy-

tomnego mężczyznę. – To dobry człowiek. Święty. Nie ma w nim
zuchwalstwa. Jest godzien anielskiej broni.

Hagit odetchnął głośno, z wyraźną ulgą. Podszedł do Janusza

i klepnął go w ramię.

– Wstawaj.
Raguel wiedział, że ta pozorna szorstkość skrywa podziw

i uznanie. Hagit nigdy nie lubił ludzi. Akceptował ich jako ulu-
bieńców Stwórcy, dbał o ich dobro, ale żadnego nie lubił. Najwyraź-
niej pobłogosławiony przed chwilą śmiertelny będzie pierwszym,
który to zmieni.

Janusz zakaszlał i dźwignął się z podłogi. Czuł zawroty gło-

wy i nudności. Cherubin patrzył na niego i mrużył oczy jak kot,
którego drapie się pod brodą.

– Od dzisiaj ty i ja złączeni w świetle staliśmy się jednym.

Będziesz moją ręką, moimi oczami i ustami w ludzkim świecie.
Ja będę czuwać nad spokojem twego ducha. Dam ci siłę, odwagę
i wiarę anielskiego wojownika. Służ godnie Nieobecnemu.

Janusz zdał sobie sprawę, że słyszy ten głos wyłącznie w swojej

głowie. Zaskoczony telepatycznym przekazem, zdołał tylko skinąć
głową.

background image

Raguel podszedł do jednej ze ścian dużego pokoju. Oparł

o  nią ręce i  szepnął coś po hebrajsku. Na ścianie rozbłysły
linie układające się w kształt wysokich dwuskrzydłowych drzwi.
Chwilę później powierzchnia ściany zaczęła znikać, jakby ktoś
wymazał ją zwykłą gumką do ścierania ołówka. Za ukrytymi
drzwiami znajdował się pokój. Leżały w nim srebrzyste zbroje,
napierśniki i ochraniacze. Wszystkie wykonane z niezwykłego,
na wpół przezroczystego metalu.

– Wybierz sobie coś z tego – powiedział Raguel.
Oczy Janusza mimowolnie spoczęły na srebrnym łuku, a na-

stępnie na napierśniku z symbolem płonącego cherubina. Kiedy
dotknął broni, ta pokryła się złotą łuną, odpowiadając na dotyk
prawowitego właściciela.

background image

251

Dobra rada

Oparłem ręce o kolana i splunąłem na kamienną podłogę. Pot
ściekał mi po twarzy, ramionach i plecach. Demoniczne serce pod-
skakiwało z wysiłku jak zabawka, której kończą się baterie.

Rozejrzałem się po ponurej komnacie, która od ponad tygodnia

służyła nam za salę treningową. Siedziba Gadriela była ogromna,
dość ponura i zaniedbana, ale czego innego mogłem się spodziewać
po rezydencji przypominającej grobowiec? Pod ścianami stały
rozsypujące się meble, rozsiewające dokoła zapach butwiejącego
drewna. Żaden mieszkaniec siedziby nie przywiązywał wagi do
takich błahostek jak wystrój wnętrz.

Ściany wielu pokoi obwieszone były wytartymi gobelinami

przedstawiającymi historyczne sceny z życia najznamienitszych
piekielnych osobistości. Były też obrazy odtwarzające rozmaite
bitwy aniołów i upadłych. Niektóre ukazywały ich jako ludzi, inne
jako istoty zbudowane ze światła bądź mroku.

Na wielu z nich rozpoznałem Gadriela i Forneusa. Na każdym

płótnie malarz przedstawiał tych dwóch jako wzajemnie osłania-
jących się towarzyszy broni. Było to co najmniej dziwne, ponieważ
z własnych obserwacji wywnioskowałem, że obecne ich relacje
trudno było nazwać koleżeńskimi.

– Nie dam już rady – sapnąłem głośno i odrzuciłem od siebie

czerwony miecz.

Forneus zeskoczył z sufitu, po którym przed chwilą spacero-

wał, i westchnął niezadowolony. Patrzyłem, jak obciąga rękawy

background image

252

czarnej jedwabnej koszuli. Po sześciu godzinach treningu nie miał
nawet zadyszki.

– Mój drogi Adamie – zaczął przemowę. – Za dużo śpisz i za

mało pracujesz. Niby tańczysz z mieczem jak sam Gadriel, znasz
jego sztuczki i masz jego technikę, ale brakuje ci zdecydowania.
Jesteś zbyt wolny.

– Nic na to nie poradzę. – Usiadłem na podłodze. – Wciąż

jestem człowiekiem. Przynajmniej w połowie.

– Być może ta połowa powinna rzucić palenie i zadbać o kon-

dycję. Dziwi mnie to, że męczysz się tak szybko. Musimy nad tym
popracować. – Podszedł do mnie ze zmarszczonym czołem.

– Wybacz, ale po tylu godzinach nieustającej walki mam prawo

czuć zmęczenie. W przeciwieństwie do ciebie moim ciałem wciąż
rządzi metabolizm. Wciąż odżywiam się jak człowiek. Rzadko bo
rzadko, ale raz na tydzień muszę coś zjeść. Nie jestem niezniszczal-
ny. Sam mi to ciągle powtarzasz. A tak przy okazji. – Wskazałem
palcem leżący na podłodze miecz. – Na pewno macie lepszą broń.
Powinienem mieć jakąś alternatywę.

Upadły pogładził klingę i uśmiechnął się, odsłaniając idealne

uzębienie.

– Miecz to najwdzięczniejsza ze wszystkich istniejących broni.

– Przesunął palcem po ostrzu.

Błękitna krew skapnęła na kamienną podłogę. Chwilę później

rana zaczęła się zasklepiać.

– Co to za metal? – zapytałem.
– Cebryt. Piekielna stal, trująca dla aniołów. Jedyna broń,

która niszczy nie tylko anielską powłokę, ale i energię, esencję
życia niebiańskich. Jednym słowem… – zamachnął się mieczem

background image

253

– jeśli przebijesz anielskie serce mieczem wykutym z cebrytu, anioł
umiera. Dosłownie. Ginie na zawsze, niezdolny do regeneracji
swojej powłoki. Przestaje istnieć pod jakąkolwiek postacią. Du-
chową oraz cielesną. Jeśli natomiast boleśnie go zranisz, ściągasz
na niego ogromne cierpienie. Rany zadane piekielną bronią goją
się długo i są bardzo bolesne.

– Podobnie jak nam, ludzka broń nie robi im krzywdy?
– Właśnie. Takie rany osłabiają ich tylko na chwilę. Są roz-

praszające jak użądlenie pszczoły.

– A co z anielską bronią?
– Ach tak… anielska broń wykuta jest z herbytu. Świętej stali,

której złoża znajdowały się w siódmym Królestwie Niebieskim.
Herbytowe ostrze działa na piekielnych tak, jak cebryt działa na
niebiańskich.

Zabrałem mu miecz i zacisnąłem palce na chłodnej rękojeści.

Był zaskakująco lekki i pięknie wykonany, ale trzymając go w rę-
kach, czułem dziwne rozczarowanie. Coś było nie tak.

– Nie wiem dlaczego, ale nie czuję, żeby do mnie pasował

– wyznałem.

Forneus zmrużył wężowe oczy i przyjrzał mi się z uwagą.
– Myślę, że wiem, co masz na myśli – szepnął. – Podejdź. Może

znajdziemy jakieś rozwiązanie twojego problemu.

Objął mnie tak, jakby chciał przytulić, i pociągnął w stronę

nieoświetlonej części sali treningowej.

– Odpręż się, to tylko teleportacja.
Poczułem wokół siebie ruch powietrza i usłyszałem ciężki trze-

pot skrzydeł. Nagle wszystko zniknęło. Miałem wrażenie, że spa-
dam w ciemną przepaść. Zacisnąłem oczy, czekając na upadek.

background image

254

– Przyzwyczaisz się – powiedział Forneus, odsuwając się ode

mnie. – Podróżujący upadli mają wrażenie, że spadają. Kiedy by-
łem aniołem unosiłem się jak piórko na wietrze. Teraz spadam na
złamanie karku. – Zachichotał.

Uniosłem głowę i zdałem sobie sprawę, że obaj stoimy w ob-

skurnej piwnicy, która pełni rolę zbrojowni. Dokoła panował ba-
łagan, a zgromadzone sprzęty pokrywał wieloletni kurz. Przez
wąskie okno dochodziły mnie odgłosy spacerujących ludzi.

– Co to za miejsce? – Ukucnąłem przy pierwszym z brzegu

przedmiocie i starłem z niego grubą warstwę kurzu. Moim oczom
ukazał się czerwony hełm przypominający otwarty pysk węża.

– Znajdujemy się w najstarszej części czeskiej Pragi. To naj-

mniejszy z pięciu ukrytych magazynów piekielnej broni. Nad nami
wznosi się stara kamienica, a w niej zegarmistrz. Zapamiętaj to
miejsce. Być może kiedyś tutaj wrócisz.

Patrzyłem, jak unosi pożółkłą płachtę, odsłaniając czarną,

metalową skrzynię. Oparł dłoń na jej rzeźbionym wieku i wy-
szeptał zaklęcie. Skrzynia otworzyła się z donośnym zgrzytnię-
ciem. W środku leżał czarny miecz. Ostrze pokrywały zdobienia
przypominające żyły i ścięgna. Na zaokrąglonej głowicy rękojeści
wytłoczony był symbol rogatej głowy byka.

– Czy to nie jest symbol Gadriela? – zapytałem.
– W rzeczy samej, mój drogi. To jego broń. Spróbuj.
– Nie będzie miał mi za złe, że biorę jego własność?
– On nie ma z tej broni żadnego pożytku. Zapomniałeś, że

wiążą nas porozumienia pokojowe?

Kiwnąłem głową i sięgnąłem po miecz. Był cięższy niż wszystkie

inne miecze, z którymi do tej pory trenowałem. Co więcej, kiedy

background image

255

moje palce objęły trzon rękojeści, poczułem gorąco. Moje serce za-
częło bić mocniej, a oddech przyspieszył. Poczułem gniew i słodko-
gorzkie pragnienie śmierci. Jakby porwał mnie wiatr i rzucił w ogień,
który rozgrzewał moją krew. Było to prawie tak miłe, jak doznania
towarzyszące seksualnemu spełnieniu. Bardziej agresywne i mrocz-
ne, ale podobne. Westchnąłem zachwycony mocą tych odczuć.

– Och tak – szepnął Forneus, przyglądając mi się z zadowole-

niem. Jego wąskie, wężowe źrenice błysnęły ekscytacją. – Czujesz,
jak płonie ci w dłoni? Jak rwie się do walki?

Kiwnąłem głową i zamachnąłem się mieczem, pozorując ude-

rzenie. Klinga zaśpiewała, wdzięcznie przecinając powietrze.

– Jest idealny. – Spojrzałem na czarne ostrze i pogładziłem je

palcami. – Ma jakieś imię?

Forneus uśmiechnął się tajemniczo.
– A jak byś go nazwał?
Zamachnąłem się jeszcze raz i odetchnąłem głośno.
– Nie wiem, ale zasługuje na piękną nazwę. Taką, która będzie

wzbudzać strach.

Forneus zachichotał rozbawiony moim entuzjazmem. Spoj-

rzałem na niego i zdałem sobie sprawę, jak bardzo różni się od
Gadriela.

Gadriel był nieprzewidywalny, porywczy. Czasami gdy na nie-

go patrzyłem, odnosiłem wrażenie, że być może był też szalony. Kto
wie, czy w tym szaleństwie nie przewyższał Nataniela. Pozwalał,
by targały nim emocje, zatracał się w odurzeniu, jakie dawało mu
obcowanie z ludźmi. Upajał się grzechem jak alkoholem.

Forneus był chłodny i opanowany. Brał udział we wszystkich

ucztach Gadriela, choć zachowywał zadziwiający umiar w czerpaniu

background image

256

siły z ludzkiej energii. Starał się nie tracić nad sobą kontroli. Za
każdym razem, kiedy rozmawiał z Gadrielem, uważnie dobie-
rał słowa. Wszystko, co robił, sprawiało wrażenie gry. Chciałem
wiedzieć jakiej.

Upadły spojrzał na mnie podejrzliwie, jakby wiedział, o czym

myślę, i przysiadł na zamkniętym wieku skrzyni, z której wcze-
śniej wydobył miecz. Połyskująca czerń jego ubrania podkreślała
bladość szczupłej, inteligentnej twarzy.

– Teraz miecz jest bezimienny, ale dawniej mówiono na niego

Asim Asim.

– Co to znaczy?
– W dosłownym tłumaczeniu tyle co płacz, płacz. Gadriel

nazwał go tak po pierwszej bitwie, którą stoczył z niebiańskimi.
Wszystkie jego ofiary na widok miecza zanosiły się żałosnym
płaczem. Podświadomie czuły, że nie są w stanie wygrać z takim
przeciwnikiem.

– Powiedziałeś, że teraz miecz jest bezimienny. Czy nie dostał

imienia na stałe?

– Broń, jaką posługują się upadli i anioły, ma swoją własną

energię. To nie są tylko i wyłącznie przedmioty, mój chłopcze. Na
swój sposób czują i reagują na energię tego, kto się nimi posługuje.
Asim Asim nie był używany od setek lat. Być może zapomniał,
jaka jest jego rola.

Spojrzałem na klingę i wzorzyste żyły zdobiące jej środek. Przez

chwilę wydawało mi się, że metal pulsuje jak żywa tkanka.

– Mam wrażenie, że on się porusza – szepnąłem.
– To dobry znak. Miecz odwzajemnia twój dotyk. Pieści twoją

dłoń, czyż nie?

background image

257

– Niemal mnie zawstydza – parsknąłem rozbawiony.
– Jest równie przyjemny jak dotyk dziewczyny, którą odwie-

dzasz we śnie?

Uniosłem głowę i z uwagą przyjrzałem się upadłemu. Obser-

wował mnie z zagadkowym wyrazem twarzy.

– Z jej dotykiem nic nie może się równać – odpowiedziałem.
Oczy Forneusa zabłysły dziwnie. Patrzyłem, jak powolnym

ruchem palców gładzi swój podbródek. Zastanawiał się nad czymś.
Chciał mi coś powiedzieć. Czekałem wpatrzony w jego żółte, nie-
przeniknione oczy.

– Wiesz, co o miłości powiedział kiedyś pewien reżyser, Peter

Ustinov? – zapytał.

Zaprzeczyłem ruchem głowy.
– Największa miłość to taka, która pozostała niespełniona… Po-

traktuj to jako dobrą radę, mój drogi. Radę kogoś, kto ci dobrze życzy.
Piekielni to wciąż piekielni, Adamie. Pamiętasz o tym, prawda?

– W co ty pogrywasz, Forneusie? – zjeżyłem się.
Diabeł uśmiechnął się półgębkiem.
– A jak myślisz? – odpowiedział pytaniem, strzepując z rękawa

niewidzialny pyłek.

– Myślę, że nie podoba ci się to, co planuje Gadriel, i od jakiegoś

czasu snujesz jakąś własną intrygę.

– Całkiem słuszne domysły, mój chłopcze.
– Czy Gadriel wie, że nastawiasz mnie przeciwko jego pla-

nom?

– Być może coś podejrzewa. Wierzy jednak, że twoja obsesja

na punkcie tej dziewczyny jest silniejsza niż rozsądek i że mimo
wszystko sprowadzisz ją w jego pułapkę.

background image

258

– I co jeśli ma rację?
Spojrzenie Forneusa zalśniło niebezpiecznie. Poczułem, jak

jego złość chłodzi otaczające nas powietrze.

– Uważaj, mój drogi. Jeśli sądzisz, że dziewczyna będzie tylko

twoja, to grubo się mylisz. To, w jaki sposób wykorzysta ją Gadriel,
będzie zależało wyłącznie od niego samego. Ty jesteś narzędziem
do zdobycia dziewczyny i zabicia Nataniela. Uważaj więc, by two-
je zadanie zbyt szybko się nie skończyło, bo możliwe, że w tym
samym czasie skończy się też twoje drugie życie. Gadriel błyska-
wicznie pozbywa się zużytych, niepotrzebnych rzeczy.

– W takim razie dlaczego wciąż trzyma ciebie? – syknąłem

rozgniewany.

Zapadło krótkie milczenie, podczas którego obaj mierzyliśmy

się wzrokiem. Po kilku minutach nieznośnego napięcia Forneus
uśmiechnął się przymilnie i fałszywie.

– Chodźmy już. Pora wracać. – Wyciągnął do mnie otwar-

te ramiona. – Za chwilę odbędzie się spotkanie, w którym masz
wziąć udział.

Bez słowa ruszyłem w jego kierunku i pozwoliłem się objąć.

Spadaliśmy w ciemność, aż rozbłysnął przed nami znajomy ko-
rytarz podziemnej siedziby Gadriela.

Forneus zaprowadził mnie do podłużnej komnaty, pośrodku

której stał czarny prostokątny stół. Przy stole oprócz Makab i Ga-
driela siedział upadły, którego nigdy wcześniej nie widziałem.

Był szczupły i obdarzony bardzo delikatną, baśniową urodą.

Tak piękną i subtelną, że niemal kobiecą. Długie blond włosy za-
plecione miał w luźny warkocz, co wyostrzało kobiece cechy jego
urody. Ta delikatność była jednak pozorna. Blizny na dłoniach

background image

259

i silne mięśnie przedramion świadczyły o wojowniczej przeszłości
nieznajomego.

– No wreszcie jesteście – wymruczał Gadriel i ruchem ręki

przywołał mnie do siebie.

Zdołałem się przyzwyczaić, że mój stwórca, jak kazał na sie-

bie mówić, lubił mieć mnie blisko siebie. Choć część mojej jaźni
reagowała na tę bliskość odrazą, pozwalałem, by gładził moje
włosy ciężką, rozgrzaną dłonią. Jego homoseksualne skłonności
często dawały o sobie znać, jednak nie aż tak często, bym poczuł
zagrożenie.

– A cóż to takiego? – zapytał, spoglądając na miecz, który

Forneus położył na blacie stołu. – Asim Asim znalazł nowego
właściciela?

– Tak. Teraz należy do Adama – potwierdził upadły.
Gadriel popatrzył na Forneusa, a jego błękitne oczy zalśniły

osobliwą tęsknotą.

– Dobrze więc. Nadeszła pora zmian i nic już nie będzie takie

jak kiedyś – szepnął i spojrzał na blondyna. – Balamie, mój drogi,
o tym człowieku ci opowiadałem.

Balam badawczo przyjrzał się mojej postaci. Miał na sobie

czarny napierśnik ozdobiony trójkołowym emblematem przed-
stawiającym głowę barana, człowieka i byka.

Przypomniałem sobie podstawową zasadę, która dotyczyła

wszystkich upadłych. Im piękniejszy diabeł, tym potężniejsza
i okrutniejsza jego moc. Moc wpatrzonego we mnie eksanioła
musiała być niezwykła.

– To cherlawe ciało ma oprzeć się uderzeniom Nataniela? Kpisz

ze mnie, Gadrielu?

background image

260

Na to pytanie Makab zawyła niczym roześmiana hiena.
– Daj spokój. Ty również nie wyglądasz na mocarza, a mimo

to walczysz całkiem nieźle – stwierdziła wysokim głosem.

– Przejdźmy do rzeczy – wtrącił Forneus. – Uważam, że Adam

jest gotowy, by zabić Nataniela.

– A co z drugą częścią jego zadania?
– W tej kwestii radzi sobie równie dobrze. Jego jęki i westchnie-

nia niosą się nocą po wszystkich korytarzach siedziby. Dziewczyna
musi być oczarowana. Po takich namiętnych dowodach miłości
nie zdoła sprzeciwić się naszemu śmiertelnemu – odpowiedziała
Makab, a jej oczy błysnęły lubieżnie.

Poczułem skurcz żołądka i mimowolnie zerknąłem na For-

neusa. Jego twarz, jak zwykle zresztą, wyrażała obojętność. Choć
oczy migotały ostrzegawczo.

– Nie jestem pewien, czy chcę brać udział w całej tej zabawie

– stwierdził Balam, przeczesując palcami jasne włosy.

Gadriel pochylił się nad stołem.
– Zastanów się, proszę. Pamiętaj, że potrafię odwdzięczyć się

za wsparcie. Jako jedyny spośród innych Czuwających potrafisz
opętać wielu ludzi jednocześnie. Ja nie mam takich zdolności,
a nie ukrywam, że w tych okolicznościach taka umiejętność by-
łaby niezwykle przydatna. W dniu, w którym zdobędę Zapałkę,
będę miał w ręku moc, jakiej żaden z nas nigdy nie posiadł. Po-
zostali Czuwający nie wyrazili zainteresowania moimi planami.
Gdy zasiądę na tronie nowego porządku, nie będę zbyt łaskawy
dla niedowiarków.

Balam poklepał dłońmi swój napierśnik i westchnął ciężko.

Jego złote oczy zwęziły się przebiegle.

background image

– Och, Gadrielu, jakże tęskniłem za twoim okrucieństwem.

Dobrze więc, kiedy mam być gotowy do walki?

Zanim padła odpowiedź, Gadriel popatrzył na Forneusa. Jego

błękitne oczy wyrażały teraz przebiegłość i zdecydowanie. Forneus
wytrzymał spojrzenie swojego przywódcy z kamienną twarzą.

– Będę musiał prosić was wszystkich, byście w najbliższym

czasie nie opuszczali mojej siedziby. O tym, kiedy zaatakujemy,
zdecyduję sam, i powiadomię was w odpowiednim czasie, tak by
nic i nikt nie pokrzyżował nam planów.

background image

262

Gdy umiera nadzieja

Stałam naprzeciw Nataniela, pozwalając, by spoglądał na mnie
w milczeniu.

Dziś wyglądał inaczej. Był zbyt spokojny, niedorzecznie opanowany.

Jego jasne ciało zdawało się emanować delikatnym, mętnym blaskiem.
Łagodniejszym niż słońce, chłodnym niczym poświata gwiazdy. Piękno
nie do opisania. Tylko te oczy były straszne. Szalone.

– A więc Gadriel planuje pozbawić mnie życia z pomocą moje-

go byłego sługi. Zastanawiam się, dlaczego tak wysoko postawio-
nego dostojnika piekielnego martwi los tego marnego świata.

Uniósł brwi w wyrazie zainteresowania.
– Cokolwiek teraz powiem, nie uwierzysz mi.
Serafin odetchnął głośno i spojrzał na swoje dłonie. Patrzył

na nie przez chwilę, jakby widział je po raz pierwszy. Jakby nie
pasowały do reszty ciała.

– Co byś zrobił, Natanielu, gdyby nieba nie było? – zapytałam

wreszcie.

Przestronne wnętrze pustego pokoju wypełnił dźwięk melo-

dyjnego śmiechu. Serafin zwrócił się do mnie, jego usta rozciągał
pogardliwy uśmiech.

– Cóż to za głupi pomysł, Zapałko. Niebo to wszystko co mamy.

Jest bardziej prawdziwe niż ty i ja, niż wszystkie światy stworzone
podczas wielkich kreacji. Ty jesteś jedynie odbiciem prawdziwego
życia. Fatamorganą prawdy. Gdyby nie istniało niebo, nie istnia-
łoby też nic innego.

background image

263

– A co jeśli nastał koniec świata, a Ziemia, którą tak bardzo

chcesz zniszczyć, stała się jedynym schronieniem dla tych, którym
udało się przeżyć?

– Szeket!* – Machnął ręką. – Bredzisz jak wszyscy tobie po-

dobni. Koniec świata to fantazja.

– Z początku też w to nie wierzyłam, ale Gadriel mówił prawdę,

Natanielu. Niebo i piekło zniknęły. Przestały istnieć. Nie masz
już domu, do którego możesz wrócić. Jeśli zniszczysz ten świat,
zniszczysz jedyne miejsce, w którym możesz żyć.

Serafin zerwał się ze swojego fotela i rzucił w moją stronę. Był

zaskakująco szybki jak na anioła pozbawionego nadprzyrodzonych
mocy. Nie zdołałam uchronić twarzy przed brutalnym uderze-
niem. Pod powiekami mignęły mi snopy gwiazd. Zatoczyłam się
do tyłu i uderzyłam głową o ścianę.

Anioł dyszał ciężko, nieudolnie buntując się przed bolesną

prawdą.

– Nie ma już nieba, Natanielu – powtórzyłam zaskoczona spoko-

jem własnego głosu. – To dlatego czujesz się tak osamotniony. Wielu
aniołów zniknęło. Jesteś skazany na to, by żyć pośród ludzi.

Nie odpowiedział. Patrzył na mnie nieobecnym wzrokiem.

Przez chwilę myślałam, że stracił resztki zdrowego rozsądku. Błę-
kitne kąciki jego kształtnych ust zadrżały nerwowo.

Potrząsnął głową, jakby walczył z potokiem niechcianych myśli.
– Kłamiesz – szepnął bez przekonania. – Boisz się śmierci,

dlatego wymyślasz te wszystkie idiotyczne historie.

Zrobiło mi się go żal. Był niewątpliwie najnieszczęśliwszą isto-

tą, jaką kiedykolwiek spotkałam.

* Szeket (hebr.) – cisza

background image

264

– Zrozum wreszcie, że lepiej będzie, jeśli dobiję tę plugawą wy-

lęgarnię niedoskonałości, którą nazywasz swoim światem – konty-
nuował swój wywód Nataniel. – Istnieją miejsca o stokroć lepsze niż
ten moralny rynsztok. Cielesność przybrała tutaj najgorszą z form.
Ludzie handlują swoimi duszami z piekłem, w zamian za nic nie-
warte, płytkie przyjemności. Upływ czasu mnie wykańcza. Czas jest
dla mnie najgorszą karą. Każda mijająca sekunda jest jak uderzenie
batem w delikatne ciało. Zrozum, że cierpię męki. Chcę móc ponow-
nie przybrać swoją prawdziwą formę. Chcę, by mój duch przemieszał
się z ciałem, tworząc jeden, doskonały byt. Chcę rozwinąć skrzydła
i wzlecieć ponad czas, ponad chemizm tego, co jest tutaj.

Mówiąc to, podszedł do mnie i nachylił się nade mną.
– Jakie to dziwne – szepnął. – Nie pachniesz jak człowiek. Przez

skórę czuję czystość twojego jestestwa. Żałujesz mnie.

Milczałam zaskoczona nagłą zmianą, jaka zagościła na jego

twarzy. Lazurowe oczy migotały jak podczas gorączki, a lekko
błękitne powieki drżały jak skrzydła motyla.

Ależ był piękny! I mógł być mój! Dlaczego moje serce pozo-

stawało obojętne na to piękno?

– Czujesz to, Zapałko? – zapytał.
– Co takiego?
– Tę pustkę w piersi, którą miało wypełnić łączące nas uczucie?

Tęsknotę za tym, co mogłoby się wydarzyć?

Kiwnęłam głową, obserwując, jak zbliża do mnie rękę.
Starł z mojej twarzy krew, podrażniając wciąż obolałą ranę.

Opuszkami palców zbadał kształt mojej żuchwy i zarys ust. Coś
w jego ruchach zdradzało niepewność i wątpliwości, których se-
rafin nigdy wcześniej nie okazywał.

background image

265

– Sądzisz, że istnieje szansa, bym mógł cię pokochać?
Patrzyłam na niego przez chwilę, próbując to sobie wyobrazić.
– Nie, Natanielu – odpowiedziałam.
Serafin pokiwał głową i odsunął mnie od siebie. Rozsądek

widoczny w jego oczach zastąpiła znajoma determinacja i pra-
gnienie zniszczenia.

– Pozwól mi odejść. Jeśli to zrobisz, Gadriel cię nie skrzywdzi

– poprosiłam.

– Dość już tych bredni – przerwał mi. – Nigdy nie zrozumiesz

tego, czym byłem i co na zawsze mi odebrano! Twoje najśmielsze
wyobrażenia nie dosięgną prawdy! Nie wiesz, czym jest niebo.
Nigdy tam nie byłaś. Ten ludzki, obrzydliwy sposób odczuwania,
jakim mnie pokarano, doprowadza mnie do szału. Byłem aniołem
zemsty! Darem Bożym. Karałem ogniem, a teraz nie mam nic.
Tylko ból i tęsknotę. Odejdź. Zaczynasz mnie męczyć.

– Natanielu…
– Idź już! – krzyknął.
Posłusznie podeszłam do drzwi i zacisnęłam dłoń na klamce.

Spojrzałam w górę, na monitor zainstalowany nad wejściem do
pokoju serafina. Obraz ukazujący korytarz za drzwiami zniknął na
moment z powodu jakiegoś zakłócenia. Zrezygnowana pchnęłam
drzwi, zostawiając Nataniela w jego samotni.

Wolnym krokiem mijałam stojące pod ścianą rzeźby, nie

mogąc się oprzeć dziwnemu wrażeniu, że między nimi ukrywa
się ktoś, kto mnie obserwuje. Podeszłam do windy i nerwowo
zaczęłam naciskać guziki otwierające jej drzwi. Czułam czyjąś
obecność, słyszałam czyjś oddech. Miałam ochotę krzyknąć.
Wreszcie stalowe drzwi rozsunęły się, a ja wbiegłam do środka.

background image

266

Z niepokojem czekałam, aż się zamkną. Kolejny raz nacisnęłam
przycisk parteru.

Niespodziewanie rozciągający się przede mną korytarz wy-

pełnił dźwięk trzepoczących skrzydeł. Guziki windy oraz jej
drzwi zmieniły się w złoto. Krzyknęłam przestraszona. Z zała-
mań w przestrzeni wypłynęło zgęstniałe jasne światło. Zasłoniłam
oczy ramieniem, kuląc się w rogu windy. Na chwilę zapadła cisza.
Kiedy poczułam się odrobinę pewniej, otworzyłam oczy i ujrzałam
dwóch nieznajomych mężczyzn, od których biła jasność, i jednego,
zwyczajnego, którego poznałabym absolutnie wszędzie.

Janusz. Stał naprzeciwko mnie z szeroko rozwartymi, silnymi

ramionami.

– Nie spodziewałaś się mnie, dziewczyno, co? – Uśmiechnął

się, widząc moją wstrząśniętą twarz.

Ten ciepły głos. Te nieco prostacko wypowiadane zdania. To

naprawdę był Janusz! Zamiast odpowiedzieć, po prostu do niego
podbiegłam i wtuliłam twarz w szeroką, bezpieczną pierś. Za-
częłam płakać tak żałośnie i zawodząco, że przez chwilę było mi
wstyd. Janusz gładził nieporadnie moje plecy i czekał, aż opadnie
pierwsza fala emocji.

– Nie rycz, wszystko będzie dobrze.
– Myślałam, że nie żyjesz – wyszlochałam, unosząc głowę.
Jego upiorne oczy emanowały ciepłem i spokojem.
Jakie to dziwne, pomyślałam. Gdy spotkałam go po raz pierw-

szy, wzbudzał we mnie strach. Z czasem dostrzegłam w nim do-
broć i specyficzną delikatność skrywane pod warstwą surowego
usposobienia. Dzisiaj stał się dla mnie symbolem wolności, a jego
ciężkie pięści gwarancją bezpieczeństwa.

background image

267

– Jakoś się wywinąłem – mruknął, unosząc mój podbródek

i oglądając twarz. – Nie traktowali cię tu dobrze, co Zapałko?

– Nie było tak źle – odpowiedziałam, mocniej przytulając go

do siebie.

Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że Janusz ma na sobie coś

w rodzaju napierśnika. Pogładziłam ręką dziwnie przezroczystą stal
i przyjrzałam się wytłoczonym na jej powierzchni symbolom. Pozła-
cane linie przedstawiały skrzydlatą istotę przypominającą kota.

Czyżby szykowała się jakaś walka? Spojrzałam pytająco na

Janusza, ale on obserwował dwóch nieznajomych, w towarzystwie
których zjawił się w siedzibie sekty. Obaj mężczyźni również mieli
na sobie dziwne stalowe napierśniki. Metalowe zarękawia chroniły
ich przedramiona, a u pasów zwisały białe miecze.

Młodszy z nieznajomych, liczący sobie około trzydziestu lat,

był Metysem. Jego błękitne, niezwykle wyraziste oczy wypełniała
mądrość i sprawiedliwość, a szczupła, raczej niska postać emano-
wała charyzmą i niezłomnością.

Drugi nieznajomy był nieco starszy, choć gęsta broda porasta-

jąca jego policzki mogła wprowadzać w błąd i dodawać lat. Cała
postać brodacza kojarzyła mi się z wizerunkiem średniowiecznego
władcy. Miał silne ramiona i muskularną posturę najwyraźniej od
lat hartowaną w walce.

– To anioły, prawda? – zapytałam Janusza.
– Tak. Miałem sporo szczęścia, że ich znalazłem. Ten o in-

diańskich rysach to Raguel, sędzia wszystkich aniołów, który miał
pilnować Nataniela. Ten drugi to Hagit.

Raguel odgarnął z czoła nieposłuszne pasma czarnych włosów

i odwrócił się w stronę pokoju serafina. W otwartych drzwiach

background image

268

stał oniemiały Nataniel. Jego gładka twarz wyrażała szok i nie-
dowierzanie.

Towarzysze Janusza skłonili przed nim głowy, jakby chcieli

oddać mu cześć.

– Należą ci się przeprosiny – powiedział Raguel. – Popełniłem

niewybaczalny błąd. Nie powinienem był zostawić cię na pastwę
tego surowego świata. Wybacz mi. Gdy zabrakło wszystkich sied-
miu królestw… nie wiedziałem, jak się zachować.

Serafin zacisnął usta.
– A więc to prawda… – szepnął matowym głosem.
W jednej chwili coś w jego wnętrzu umarło. Nikły płomyk

nadziei, który z takim zapałem pielęgnował i którego tak bronił,
zgasł bezpowrotnie. Serafickie oczy wypełniła duchowa i emo-
cjonalna pustka.

Dwaj obserwujący go aniołowie milczeli, potwierdzając to,

czego on sam nie umiał zaakceptować.

Nataniel oparł się o ścianę, a następnie osunął na podłogę.
– Gadriel zamierza mnie zabić – stwierdził dziwnie obojętnym

głosem.

– Nie pozwolimy mu na to – zapewnił go Raguel.
– Może powinniście – szepnął w odpowiedzi.
– Samotność pomieszała ci zmysły – odpowiedział archanioł.

– Od teraz będziesz mieszkał wśród równych sobie.

Serafin roześmiał się gorzko.
– Raguelu… mój Raguelu. Sędzio mój. Oskarżycielu mój. Czyż-

byś zapomniał, że od wieków nie jestem aniołem?

– Nie, Natanielu. To ty zapomniałeś, że nigdy nie przestałeś

nim być.

background image

269

– Myślę, że powinniśmy już ruszać – oświadczył zniecierpli-

wiony Hagit. Zbyt dużo ryzykujemy, zostając tu tak długo.

– Dlaczego tak się denerwujesz? – zapytał Janusz. – Kilka go-

dzin temu sam upierałeś się, by całą akcję przeprowadzić właśnie
dzisiaj. Przekonywałeś nas, że to najlepsza pora. Spieszyłeś się jak
do pożaru.

Hagit rozejrzał się po ciemnym korytarzu, jakby spodziewał

się czegoś złego.

– Mam swoje źródło – odpowiedział po chwili zastanowienia.
– No pięknie, pięknie – warknął Janusz. – Wiedziałeś o tym?

– zwrócił się w stronę Raguela.

– Teraz już wiem – odparł archanioł, marszcząc niezadowolony

czoło. – Kto to taki?

– To nie ma znaczenia – żachnął się Hagit. – Wynośmy się

stąd, zanim zjawi się tu Gadriel. Mamy niewiele czasu. Już dawno
powinniśmy opuścić wyspę.

– Kto to taki, Hagicie? – W głosie Raguela rozbrzmiała nie-

bezpieczna nuta.

Przez chwilę oba anioły mierzyły się wzrokiem.
– Forneus – odezwał się z rezygnacją Hagit.
Archanioł przymknął oczy, walcząc z ogarniającym go gnie-

wem.

– A jeśli to pułapka? – zapytał.
– Znasz mnie, Raguelu, nie jestem idiotą. Ja i Forneus przez

tysiące lat służyliśmy w tym samym chórze. Od dawna pragnie
zdetronizować Gadriela. Zorientowałbym się, gdyby...

Zirytowany Raguel ruchem ręki uciszył tłumaczącego się

Hagita.

background image

– Dosyć. Powinieneś był mi powiedzieć. Módl się, byśmy to

przeżyli.

– Jeśli się pospieszymy, wszystko będzie dobrze – odpowie-

dział Hagit.

W tej samej chwili całym budynkiem wstrząsnęła seria silnych

eksplozji. Rozległy się krzyki. Poczułam swąd spalenizny.

background image

271

Pojedynek

Z szybu windy zaczął wydobywać się gęsty dym. Janusz zaklął
siarczyście i zakrył dłonią nos.

– Czujecie to? – zapytał. – Cuchnie jak zepsute mięso.
– To zapach duszożercy – wyjaśnił Hagit. Oddychał teraz szyb-

ciej, jakby nie potrafił zapanować nad cielesną powłoką i targa-
jącym nią stresem.

Raguel przyciągnął mnie do siebie. Przycisnęłam dłonie do

jego chłodnego napierśnika, na którego środku wyżłobiony był
symbol wagi i korony. Zaniepokojona spojrzałam na jego szla-
chetną twarz.

– Ja zabiorę dziewczynę. Ty, Hagicie, zabierzesz Nataniela.
– A co ze mną? – zapytał Janusz, krzyżując ramiona na pier-

siach.

– Któryś z nas po ciebie wróci. Nie jesteśmy w stanie przenosić

w ten sposób więcej niż jedną osobę – odpowiedział Raguel.

– Mam nadzieję, że będziecie mieli po co wracać – mruknął

Janusz, ściągając z silnego ramienia srebrzysty łuk.

– To kwestia kilku sekund – powiedział Raguel i zamknął

oczy.

Na policzkach poczułam ruch powietrza i powolne unoszenie.

Rozległ się głośny dźwięk trzepoczących skrzydeł, a otaczający
nas obraz zakrzywił się tak, jakbym patrzyła na niego przez grubą
soczewkę. Chwilę później wszystko wróciło do normy. Obydwoje
wciąż staliśmy w korytarzu.

background image

272

Poczułam, jak mięśnie ramion archanioła sztywnieją ze zde-

nerwowania.

– Nie mogę otworzyć portu – stwierdził opanowanym głosem.
– Wybacz mi, Raguelu. Byłem pewien, że… – westchnął Hagit

i potarł dłońmi twarz.

– Będziesz użalał się nad sobą później – przerwał mu Janusz.

– Od samego początku źle się do tego zabraliśmy. Trzeba było
poprosić o pomoc anioły z Angel’s House, zwłaszcza kogoś, kto
ma moc odczyniania zaklęć.

Raguel pokręcił głową.
– Mieliśmy to załatwić dyskretnie. Zamiary Gadriela wzbu-

dziłyby jedynie niepotrzebną panikę, a to ostatnie, czego bym
sobie życzył – przypomniał archanioł.

– I co nam przyszło z tej dyskrecji? Nie uciekniemy z wyspy.

Już po nas… – rzucił Janusz.

– Są jeszcze łodzie – powiedziałam niepewnym głosem. – Wi-

działam dwie, zacumowane blisko plaży.

Janusz i dwójka aniołów spojrzeli w moją stronę.
– Możemy wydostać się z budynku jakąś inną drogą? – zapytał

Raguel.

– Jest wyjście ewakuacyjne. – Nataniel wskazał płaskie drzwi ukryte

za największym z posągów przedstawiających płonącego anioła.

Schodziliśmy w ciszy i strachu.
Budynek był pusty, a jego korytarze tonęły w kłębach gryzą-

cego, siarkowego dymu, od którego piekło mnie gardło.

Ściany parteru pokrywała czarna sadza, a szyby szerokich,

prowadzących do ogrodu drzwi zdobiły pajęczynowe pęknięcia.
Z ulgą wyszliśmy na zewnątrz.

background image

273

Kamienie żwirowej ścieżki boleśnie raniły moje bose stopy.

Idący obok aniołowie poruszali się bezszelestnie. Ich srebrne na-
pierśniki intensywnie kontrastowały z głęboką zielenią rosnących
dokoła roślin.

W miarę jak oddalaliśmy się od budynku, swąd spalenizny

tracił na intensywności.

Pierwsze zwłoki znaleźliśmy pod okrągłym parasolem kwit-

nącej magnolii. Szare ubranie zabitej kobiety zdobiły białe kwiaty.
Trawę, na której leżała, pokrył szkarłat krwi.

– Zginęła od pchnięcia nożem – zauważył Raguel.
– Nie ma sensu uciekać – powiedział Nataniel.
Wpatrywał się w martwą kobietę z chłodną obojętnością, zu-

pełnie tak, jakby patrzył na nic niewartą teatralną kukłę. Ludzie,
którzy poświęcali dla niego życie, w jego oczach nie przedstawiali
żadnej wartości.

– I tak nas znajdą – dodał szeptem.
– Już nas znaleźli – stwierdził Hagit, wpatrując się w głąb

ogrodu.

Odwróciłam się bardzo powoli i spojrzałam w tym samym

kierunku.

Obca, rudowłosa kobieta opierała się o chropowaty pień palmy.

Miała na sobie obcisły kombinezon, którego dekolt eksponował ob-
fite piersi. Lateks jej uniformu zajęczał uwodzicielsko, kiedy ruszyła
w naszym kierunku. W ręku trzymała zbroczony krwią sztylet.

– Makab! Cóż za zmiana. Ostatnim razem, kiedy cię widzia-

łem, przypominałaś stawonoga – zakpił Raguel.

Rudowłosa wytarła zakrwawione ostrze o swoje udo. Jej usta

rozciągnął bezwzględny uśmiech.

background image

274

– Uważaj, Raguelu, istnieją pająki żywiące się takimi ptaszyn-

kami jak ty.

– Stanąłbym ci w gardle.
– Chętnie się o tym przekonam, ale do rzeczy. Załatwimy

sprawę po dobroci albo po złości. Jak wolicie? – Spojrzała na Na-
taniela i oblizała usta czarnym językiem.

– Po złości oczywiście – rozległ się głos Janusza.
W mgnieniu oka powietrze przecięła świszcząca strzała. Sre-

brzysty grot wbił się w podstawę szyi rudowłosej.

Zaskoczony demon wrzasnął przeciągle, dławiąc się czarną

juchą. Z rany buchnął cuchnący odór. W heroicznej walce Makab
próbowała wyszarpnąć z ciała anielską strzałę. Grot jednak wkrę-
cał się głębiej i głębiej, a oczy demona zaczęły mętnieć.

Janusz dobył drugą strzałę i nasadził ją na cięciwę. Jego potężna,

osłonięta pancerzem pierś unosiła się w spokojnym oddechu.

– Pospieszmy się. Za chwilę zjawi się właściciel tej suki – szep-

nął Raguel.

Makab zacharczała i upadła na kolana. Jej biały dekolt zakryła

kurtyna gęstniejącej krwi. Okrywające ją ciało przegniło, odsłaniając
makabryczne, pokurczone zwłoki istoty przypominającej pająka.

Zerwaliśmy się do ucieczki.
Janusz ponaglał mnie do szybszego biegu. Czułam na plecach

ciepło jego dłoni. Mozaika egzotycznych roślin układała się w zie-
lony tunel. W tej części ogrodu figowce i palmy rosły tak gęsto, że
słońce z trudem przedzierało się przez ich korony.

Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Szare postacie mignęły

między palmami.

– Tam coś jest – szepnęłam zdławionym głosem.

background image

275

W głębi duszy czułam, że ta ucieczka nie ma sensu.
Niespodziewanie dokoła nas rozległ się oszalały wrzask, jakby

skowyt. Panika dudniła mi skroniach. Pot zrosił wnętrze dłoni.
Spomiędzy drzew zaczęli wyłaniać się ludzie. Podchodzili coraz
bliżej i bliżej, zbijając nas w ciasną grupkę.

Ich spojrzenia były nieobecne, a twarze wykrzywiał grymas

wściekłości. Wszyscy bełkotliwie powtarzali jakieś słowa w dziw-
nym sykliwym języku. Potrząsali przy tym głowami, jakby co chwila
tracili wątek.

Raguel i Hagit chwycili swoje miecze. Wspaniałe ostrza rozbły-

sły światłem. Pod wpływem blasku tłum cofnął się nieco. Niektórzy
zakrywali oczy, warcząc jak rozłoszczone psy.

– Jest ich zbyt wielu – stwierdził Hagit.
– Dlaczego zachowują się w ten sposób? – zapytał Janusz.
– Są opętani. Widzisz te trójkołowe symbole wypalone na ich

czołach. To znak Balama, słuchają jego poleceń.

– Ale to wciąż ludzie. Nie zrobią wam krzywdy! Unieszkodli-

wienie ich wszystkich nie zajmie wam wiele czasu.

– To nie ma znaczenia – odpowiedział Hagit. – Jeśli zaatakują

wszyscy naraz, nie będziemy w stanie obronić Nataniela przed
Adamem. Odciągną naszą uwagę od tego, co najważniejsze.

Otaczający nas ludzie byli podekscytowani szykującym się ata-

kiem. Niektórzy pluli wściekle w kierunku aniołów, przeklinając
ich boskie pochodzenie. Każdy gest pełen był nienawiści i bluź-
nierstwa. Otaczająca ich aura zapowiadała śmierć. Wiedziałam,
że wszyscy oni stracą dziś życie.

– Zajmę się nimi – zadecydował Raguel. – Ty, Hagicie, broń

serafina. Masz większe szanse w walce z chłopakiem.

background image

276

Hagit skinął głową i powolnym ruchem odsunął się od ar-

chanioła.

– Ha-szem jiszmerenu*

– powiedział Raguel, pochylając się

do przodu.

W jednej chwili jego brązowa skóra nabrała wyraźnie meta-

licznej barwy. Czarne włosy wyswobodziły się z warkocza i za-
częły falować wokół nieludzkiej już twarzy. Źrenice i białka oczu
zniknęły, zalane światłem. Jego cień zaopatrzony był w skrzydła,
a nad głową rozbłysła aureola.

Wbrew pozorom nie był to zwyczajny okrąg. Kształtem przy-

pominała symbol, tajemniczy znak, który niósł jakieś ukryte zna-
czenie.

Boska chwała zalała otaczający nas ogród.
Pozostający pod władzą Balama członkowie sekty rzucili się

do ataku. W jednej chwili rozpętało się chaotyczne piekło. Ludzie
przepychali się między sobą, popychali nawzajem, próbując do-
sięgnąć archanioła.

Ktoś chwycił mnie za ręce i zaczął ciągnąć w stronę budynku.

W przypływie paniki zaczęłam drapać i kopać napastnika. Sły-
szałam krzyki ranionych ludzi. Czułam zapach krwi i stali. Blask
walczącego Raguela zniknął pod lawiną szarych, opętanych ciał.

Atakujący mnie człowiek znieruchomiał nagle. Zdziwiona

spojrzałam na znajome oblicze i wyrwałam ręce z uścisku drob-
nych brązowych dłoni. Amala upadła na kolana, a następnie na
twarz. Między jej łopatkami sterczała srebrzysta strzała. Metalowy
promień wibrował samoczynnie, wbijając się głębiej w martwe już
ciało dziewczyny.

* Ha-szem jiszmerenu (hebr.) – Strzeż nas, Boże

background image

277

– Uciekaj w stronę plaży! Spróbuj wydostać się z wyspy! Znajdę

cię! – krzyknął Janusz. Jego srebrny napierśnik ozdobiła wąska
smuga krwi.

Nie wiedziałam, co robić. Nie chciałam go zostawiać. Patrzy-

łam, jak powala kolejnych ludzi. Jednak z każdą sekundą jego ciosy
były coraz słabsze. Nie miał nadludzkiej mocy i wytrzymałości
aniołów i choć przewyższał siłą wielu ludzi, nie miał szans w walce
z takim tłumem.

– Nie stój tak, głupia! Uciekaj! – krzyknął ostatni raz.
Złość w jego głosie ponagliła mnie do ucieczki. Zaczęłam prze-

pychać się między członkami sekty. Dostrzegłam wąskie przejście
i niezdarnie próbowałam wydostać się z piekielnego tłumu. Nigdzie
też nie widziałam Nataniela i chroniącego go Hagita. Dyszałam
przestraszona, ale nie przestawałam pełznąć w stronę plaży.

Byłam coraz bliżej. Pod kolanami wyczułam piasek. Jeszcze

kilka metrów. Jeszcze tylko chwila.

– Wybierasz się gdzieś, płomyczku?
Przestraszona uniosłam głowę. Nade mną stał piękny złoto-

włosy mężczyzna odziany w czarną zbroję. Miał smukłą, jasną
twarz elfa i złe, okrutne spojrzenie.

Poderwałam się do ucieczki, ale jego silne, pokryte białymi

bliznami dłonie zacisnęły się na moich ramionach. Szarpnięciem
poderwał mnie do góry i przyciągnął do siebie. Pachniał jak słodki,
zakazany owoc.

– Nie chcesz chyba przeoczyć takiego widowiska – szepnął mi

do ucha i polizał jego płatek.

Przerażona, uświadomiłam sobie, że otaczający nas opętani stoją

już spokojnie i uśmiechają się bezdusznie. Janusz leżał nieprzytomny

background image

278

nieopodal zmasakrowanego ciała Raguela. Anielska skóra była po-
szarpana, jakby stoczył walkę z dziką bestią. Widziałam, że rany
zaczynają się zasklepiać, ale proces był zbyt wolny, bym mogła liczyć
na jego pomoc.

Dokoła piętrzyły się zwłoki tych, którzy zginęli od anielskiej broni.

Wśród bezwładnych ciał dojrzałam długie białe włosy Daniela.

Na środku pola walki stał Hagit, osłaniając bezbronnego se-

rafina. Obaj aniołowie obserwowali drzewa rosnące na skraju
ogrodu.

Spojrzałam w  tym samym kierunku. Pomiędzy grubymi

pniami figowców w towarzystwie dwóch znajomo wyglądająco
upadłych stał młody mężczyzna.

– Adam – szepnęłam bezwiednie.
Miał na sobie czarne ubranie, a jego klatkę piersiową osła-

niał czerwony napierśnik. Wyglądał… jak wojownik. Nie był tak
szczupły jak kiedyś. Nie garbił się tak jak dawniej. Jego bladą twarz
otaczały błyszczące pasma popielatych włosów, a onyksowe oczy
zdradzały diabelskie pochodzenie.

Zacisnął dłoń na rękojeści szerokiego miecza i wysunął go

z przymocowanej do pasa pochwy. Czarne ostrze złapało pro-
mienie słońca, rozbłyskując niebezpiecznie. Na ten widok Hagit
bezwiednie cofnął się kilka kroków.

Adam ruszył w stronę osaczonych. Opętani, których wymijał,

gładzili jego plecy, jakby chcieli dodać mu otuchy.

Gdy spojrzał w moją stronę, zaparło mi dech w piersiach. Nie

wiem, na ile był to strach, a na ile zachwyt.

Kiedy stanął przede mną, nie byłam w stanie się odezwać. Trzy-

mający moje ramiona diabeł, popchnął mnie w jego kierunku.

background image

279

Bałam się go dotknąć, a jednocześnie pragnęłam tego ponad

wszystko.

Jego oczy były dzikie i nieskończenie czarne. W uśmiechu, jakim

mnie obdarzył, czaił się potwór. Emanowała od niego siła i aroganc-
ka wręcz pewność siebie. Nie bał się tej walki. Czekał na nią.

– Przywitaj się ze mną – poprosił ochryple.
Moją twarz owiał zapach słodkich, przejrzałych owoców. Nie było

we mnie odpowiednio dużo siły, by go odepchnąć. Nie umiałam sprze-
ciwić się własnym pragnieniom. Tak bardzo za nim tęskniłam.

Pozwoliłam, by objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie.

Chłód jego stalowego napierśnika przeniknął przez poły mojego
ubrania. Zadrżałam i zacisnęłam dłonie w pięści. Wnętrze jego
ust było zimne i niebywale smaczne. Żaden senny pocałunek nie
mógł równać się z czymś takim.

Kolejny łyk trucizny dostał się do mojego serca. Znowu po-

czułam ten spokojny zamęt i przesycony rozkoszą lęk.

– Nie rób tego – poprosiłam, ocierając z policzków łzy.
– To jedyne wyjście. – Pogładził kciukiem mój podbródek

i odwrócił się w stronę Nataniela.

Stojący przed nim Hagit pochylił się do walki i przybrał swoją

anielską postać. Nad jego głową rozbłysła aureola. Różniła się od
tej, którą nosił Raguel. Symbol był bardziej skomplikowany, prze-
kazywał coś istotnego. Po chwili zrozumiałam. Aureola zdradzała
rangę anioła. Była jak belki na mundurze żołnierza.

Pod wpływem blasku niezadowolony Adam zasłonił oczy i wy-

krzywił usta w paskudnym grymasie. Walka jeszcze się nie zaczęła,
a ja już znałam jej wynik. Aura Adama była czysta i lśniąca. Nic nie
wskazywało na to, że dzisiejszego dnia stanie mu się krzywda.

background image

280

Zaatakował jako pierwszy. Był szybki jak wąż. Uderzał mocno

i zwinnie uciekał spod miecza Hagita. Ich ostrza krzyżowały się
gwałtownie, wystrzeliwując w powietrze snopy iskier.

Mrok i światło ścierały się w walce.
Anioł atakował z wprawą doświadczonego wojownika. Jego

szlachetna twarz wyrażała skupienie i determinację. Adam nato-
miast wyglądał na podekscytowanego, jakby ten pojedynek był
wyłącznie błahą zabawą.

Bałam się o nich obu. W tej walce nie było zwycięzców. Śmierć

któregokolwiek z nich oznaczała katastrofę.

Miecz Hagita uderzył o czerwony napierśnik Adama i posłał

mojego ukochanego na ziemię. Jego leżącą postać nakrył skrzy-
dlaty cień anioła.

Moje serce na moment przestało bić.
Błyszczący miecz opadł w stronę leżącego. Chłopak zakrył

głowę ramieniem i ostrze uderzyło w chroniące je stalowe zarę-
kawie, które pękło od siły uderzenia. Z rany trysnęła krew. Hagit
zamachnął się powtórnie, ale Adam zwinnym ruchem przeturlał
się w bok i stanął na nogi.

Miał ciężki oddech, jednak ból i zmęczenie nie były w stanie

powstrzymać wściekłości, która zdawała się ogarniać go z nową
mocą. Z otwartej rany sączyła się ciemna krew. Adam popatrzył
na nią z ukosa, a jego oczy zwęziły się przebiegle. Czarny miecz
nakryła czerwona łuna, dając wyraz ogarniającej go furii.

Niebo nad nami pociemniało w gniewie. Granatowe chmury

wirowały nad naszymi głowami przyciągane niespokojną ener-
gią walki. Rozległ się grzmot nadchodzącej burzy. Poczułam na
policzkach pierwsze krople deszczu. Pole bitwy zaczęło zmie-

background image

281

niać się w mieszaninę błota i krwi. Zapach śmierci dławił mnie
w gardle.

Adam atakował coraz bardziej zaciekle. On i Hagit poruszali się

z nieludzką prędkością, tak że ich postacie rozmywały się w ruchu.
Usłyszałam kolejne uderzenia, kolejny chrzęst stali i nagły krzyk.

Zakryłam dłońmi usta.
Miecz Adama przebił srebrzystą zbroję, zagłębiając się w aniel-

skim sercu. Rozległ się okropny odgłos pękających kości. Hagit
otworzył szerzej oczy w wyrazie głębokiego zdziwienia, jakby nie
rozumiał tego, co się przed chwilą stało. Zapadła głęboka cisza.
Adam wyszarpnął z rany diabelskie ostrze i z satysfakcją spojrzał
na konającego.

Zraniony anioł chwiejnym krokiem podszedł do stojącego

nieopodal drzewa. Oparł się o nie i z łoskotem osunął się na roz-
miękczoną od deszczu ziemię.

Migoczące w oddali morze zamarło zaskoczone nagłą tra-

gedią.

Umierający anioł spojrzał na swój srebrzysty miecz i wypuścił

go z dłoni. Ostrze opadło na grząskie błoto, by po chwili zniknąć
pod powierzchnią brunatnej wody.

Ciało Hagita okryła światłość, a jego brodatą twarz ozdobi-

ły łzy. Anioł spojrzał w górę i uśmiechnął się smutno. Bladł jak
figurka z białego fosforu, aż wreszcie zniknął, pozostawiając po
sobie jedynie wspomnienia.

Przerażona spojrzałam na Nataniela. Serafin sprawiał wrażenie

nieporuszonego. Obserwował całe zdarzenie z nieodgadnionym
wyrazem twarzy. Jego włosy przylegały do pleców śliskimi pasma-
mi, a szczupła klatka piersiowa falowała w spokojnym oddechu.

background image

282

Patrzyłam, jak powolnym krokiem podchodzi do Adama

i opada na kolana niczym skazaniec w oczekiwaniu na śmierć. Po
chwili zastanowienia zaczął rozpinać koszulę, odsłaniając gładką
nastoletnią pierś.

– Natanielu! – krzyknęłam.
Ręce trzymającego mnie diabła zacisnęły się z większą siłą.

Mimo bólu szarpałam się dalej, obserwując, jak Adam unosi
rękę, gotów zadać ostateczny cios.

– Nie! Nie! – wrzeszczałam przez łzy.
Adam popatrzył mi w oczy. Na tle białych oleandrów wyglądał

jak granitowy posąg anioła śmierci. Jego surowe oblicze złagodnia-
ło niespodziewanie. Przez chwilę byłam pewna, że nie dojdzie do
tragedii.

To, co wydarzyło się później, na zawsze zapadło mi w pamięć.
Nataniel chwycił ostrze miecza. Spod jego jasnych palców try-

snęła błękitna krew. Mimo to nadal zaciskał dłonie na klindze
i gwałtownym szarpnięciem nadział się wprost na nią. Koszula
okrywająca jego plecy nasiąkła krwią.

Czas stanął w miejscu.
Usłyszałam czyjś rozżalony krzyk.
Z otwartej rany wystrzelił promień światła. Jeden z najpotęż-

niejszych serafinów w historii nieba odchodził w akompaniamen-
cie niemych błysków boskiej potęgi.

Ziemia pod moimi stopami zaczęła drżeć. Światłość buchała

z wnętrza rany niczym gejzer rozgrzanej wody, a nastoletnia postać
anioła zaczęła znikać.

Uświadomiłam sobie, że spojrzenia wszystkich zebranych

w ogrodzie istot spoczęły na mnie.

background image

Ogień w mojej duszy zawrzał ostrzegawczo. Tym razem jednak

było inaczej. Czułam każdą jego świętą iskrę. Ocean mocy falował
w zgodzie z moim oddechem.

background image

284

Złamany

Ręka, w której trzymałem zakrwawiony miecz, wciąż silnie mi
drżała. Nie czułem satysfakcji, raczej dziwny spokój.

Wykonałam swoje zdanie. Nataniel nie żył. Przestał istnieć.

Zginął od ostrza mojego miecza. Z ostatnim świetlistym tchnie-
niem rozpłynął się jak mgła. W mokrej ziemi pozostały jedynie
odciski jego kolan.

Zło, które zatruło mój umysł, umilkło na chwilę, zaspokojone

makabrycznym czynem, którego się dopuściłem. W głębi duszy
usłyszałem mizerny jęk sumienia, ale zdusiłem go prędko, pewien
słuszności swojego postępku.

Leżący w oddali drugi anioł głośno zapłakał, zakrywając ra-

mieniem śniadą twarz. Tak właśnie brzmiała klęska dobra.

Z trudem przełknąłem ślinę i spojrzałem na Anię. Mokre

włosy przylegały do poszarzałej ze strachu twarzy. W brudnej
tunice wyglądała jak bezbronne dziecko, ale jej oczy mówiły coś
innego. W środku jej duszy zaczęła rozkwitać seraficka potęga.
Trzymający ją Balam wycofał się ostrożnie, zastraszony zbliża-
jącą się eksplozją.

W odruchu ja również zacząłem się cofać. Diabelska moc,

która zamieszkała pod moją skórą, instynktownie wyczuwała
niebezpieczeństwo.

– Nawet się nie waż uciekać – syknął Gadriel, który zmateria-

lizował się za moimi plecami. – Masz ją skłonić, by mnie słuchała.
Inaczej cię zabiję.

background image

285

Popchnął mnie w stronę Ani. Upadłem na kolana i popatrzy-

łem w jej dziwnie nieobecną twarz. Na tle padającego deszczu i tu-
manów dymu wyglądała jak postać z obrazów przedstawiających
Apokalipsę. Jej pomarańczową tuniką targał niespokojny wiatr.
Gorejące oczy rzucały na dziewczęcą buzię przerażającą łunę.

Powietrze zaczęło się nagrzewać. Kałuża wody, w której bro-

dziła po kostki, zabulgotała rozgrzana do temperatury wrzenia.

Upadli stojący w ogrodzie zniknęli, ratując skórę przed zbli-

żającą się erupcją mocy.

Nie cofnąłem się. Nie miałem wyjścia. Wszystko, co do tej

pory robiłem, było przecież dla niej. Wszystkie powzięte wcześniej
kroki miały doprowadzić właśnie do tego.

– Aniu – szepnąłem.
Patrzyła gdzieś w dal. Z koniuszków jej palców zaczął skapywać

płynny ogień niczym gęste krople miodu.

– Aniu – powtórzyłem.
Spojrzała wprost na mnie i jednym zamaszystym ruchem ręki

zamknęła nas dwoje w ciasnym, ognistym okręgu. Słupy otacza-
jących nas płomieni sięgały wysoko, ponad czubki palm.

Tym razem wiedziałem, że mogę zginąć. Nic w tej drobnej

istocie nie było słabe. Pozorną kruchość jej ciała zastąpiła dostojna,
ognista potęga.

Żar palił mi przełyk. Moje demoniczne ciało pierwszy raz

od dawna czuło silny ból. Nawet rana zadana anielskim ostrzem
nie doskwierała mi tak bardzo jak to światło, którego źródłem
była Ania. To piękno było torturą. Czystość jej mocy raniła mój
mrok. Moje wnętrzności wykręcały się w bólu, oczy piekły, jakby
wlewano w nie kwas.

background image

286

Spuściłem głowę, pewny, że za chwilę umrę.
– Wstań i spójrz na mnie – poprosiła dziwnym, głębokim

głosem.

Posłusznie dźwignąłem się na nogi. Była tak blisko, choć nie-

dostępna. W środku jej głowy szalał pożar. Czekał na rozkaz, by
spopielić moje plugawe istnienie.

– Popełniłeś wielki błąd.
– Ratowałem cię – odpowiedziałem.
Pokręciła głową i westchnęła w bardzo ludzki sposób. To do-

dało mi otuchy, wciąż była człowiekiem.

– Nie mogę z tobą odejść.
Stałem wpatrzony w jej postać.
– Oczywiście, że możesz. Musisz.
Nie odpowiedziała. Zacisnąłem zęby. Bałem się, że ją stracę, a jed-

nocześnie płonąłem, rozgniewany jej postawą. Jeśli odejdzie, będzie
to znaczyło, że nigdy mnie nie kochała. Kłamliwa suka! Przełknąłem
przekleństwo i odetchnąłem głośno. Miałem wrażenie, że ogień prze-
pala mnie na wylot, spróbowałem jednak skupić się na rozmowie.

– Gadriel mnie zabije, jeśli nie zrobisz tego, o co cię proszę.

– Opanowałem drżenie głosu.

Ogień w jej oczach przygasł niespodziewanie, zniknęła rów-

nież złota łuna okrywająca jej skórę. Posłała mi smutne spojrzenie.
Odzyskałem pewność siebie i spróbowałem do niej podejść, ale
powstrzymała mnie ruchem ręki.

– Wybacz mi – szepnęła – ale nie zmienię zdania.
Od otaczającego nas ognia i złości zaschło mi w ustach. Tak jak

podczas tego magicznego snu, w którym mi się oddała, zapragną-
łem jej krzywdy. Rozsądek jednak nakazywał zachować spokój.

background image

287

– Poświęciłem dla ciebie duszę. Zginąłem z twoim imieniem

na ustach. Jeśli mnie teraz odtrącisz, to tak, jakby to wszystko nie
miało dla ciebie znaczenia!

– Nieprawda.
– W takim razie daj mi to, na co zasługuję! – krzyknąłem,

dając upust swojemu diabelskiemu egoizmowi.

Ania popatrzyła na moje wyciągnięte ramiona. Widziałem

w jej twarzy bardzo ludzką słabość, by ulec pokusie i obietnicy
szczęścia, jaką jej oferowałem.

– Aniu, będziemy razem. Dobrze wiesz, że tak powinno być

– kusiłem ją ostrożnie.

Popatrzyła na mnie tęsknym wzrokiem, myśląc o tych wszyst-

kich emocjach i przyjemnościach, które tylko ja potrafiłbym jej
dać. To ja byłem dla niej najważniejszy. To ze mną poznała to, co
w życiu najważniejsze.

Wietrząc sukces, postanowiłem wabić ją dalej.
– Nie stanie ci się krzywda. Zadbam o ciebie. Nie ma już piekła

i nieba. Obie strony zmuszone są istnieć obok siebie, w zgodzie.
Będziemy razem. Bardzo blisko – szeptałem, widząc w jej oczach
narastającą słabość – Nic ci nie grozi, bo przecież to ty jesteś naj-
potężniejsza spośród tych, którzy przetrwali.

Jej szare oczy nagle oprzytomniały. Coś do niej dotarło. Bez-

duszny rozsądek pokonał utopię moich obietnic.

– Właśnie dlatego nie mogę się zgodzić. Gadriel chce mną

manipulować, posługując się tobą. Ciebie może skrzywdzić. Ty
wobec niego jesteś bezbronny!

Patrzyłem na nią zaskoczony, nie mogąc wydusić słowa. Wresz-

cie się opanowałem.

background image

288

– Nie szkodzi spróbować. – Usiłowałem się uśmiechnąć. – Za-

wsze będziesz mogła odejść. Jeśli zrobisz to teraz, z pewnością
mnie zabije. Daj mi szansę, Aniu.

– Nic nie rozumiesz. – Pokręciła głową. – Jeśli nie odejdę

teraz, to już nigdy nie znajdę w sobie wystarczająco dużo siły, by
cię opuścić.

– Musisz być ze mną – szepnąłem.
Spuściła oczy w niemej odmowie. Odruchowo sięgnąłem do

miecza. Pod palcami wyczułem rzeźbiony trzon jego rękojeści.
Ostrze błagało mnie, bym go użył. Pieściło mnie przyjemnie, pod-
żegając do walki. Zacieśniłem uchwyt, pocierając kciukiem o stal.
Jeśli nie ze mną, to nie będzie z nikim innym.

– Mówiłaś, że mnie kochasz.
– Kocham cię. Wiesz, że nie kłamię.
Miała rację, w jej słowach nie było fałszu.
– Zginę przez ciebie.
– Od dawna jesteś martwy – szepnęła niepewnie.
Ta uwaga poraziła mnie jak uderzenie pioruna. Nie mogłem

się poruszyć. Wszystko stracone. Wszystko stracone…

Moje serce puste.
Ja sam złamany, rozbity.
Nie mam już nic.
Odebrano mi wszystko.
Uniosłem miecz. Spojrzała na mnie ze zrozumieniem. Ta

łagodność i współczucie zniweczyły szalony plan zrobienia jej
krzywdy.

Przepastna szarość jej oczu jak lustro odbijała moje pry-

watne zło.

background image

289

Podeszła do mnie i w delikatnej pieszczocie pogładziła moje

policzki. Miecz wypadł mi z ręki.

Po chwili stanęła na palcach i wyciągnęła się w moją stronę.

Kiedy pocałowała mnie w usta, zacząłem szlochać.

Całując mnie, nieprzerwanie patrzyła mi w oczy, żegnając się

ze mną na zawsze. To miał być ostatni raz, kiedy czułem ją tak
blisko. Moje czarne łzy zwilżyły jej policzki. Wreszcie przerwała
pocałunek i zrobiła kilka kroków w stronę ognia.

Chciałem wykrzyczeć jej w twarz, jak bardzo mnie zawiodła,

ale zamilkłem, widząc jej zmieniającą się postać, która na powrót
okryła się anielskim blaskiem. Wraz ze światłem powrócił ból.

Nie mogłem się ruszyć, a ona była coraz dalej. Jęzory żaru

objęły jej ramiona i nogi, jakby była częścią ognia.

– Zawsze będziesz tylko ty – powiedziała i przeszła przez ścianę

płonącego więzienia.

Wrzasnąłem zrozpaczony. Kierowany impulsem chciałem

ruszyć za nią, ale gdy tylko stanąłem blisko płomieni, poczułem
ból oparzenia. Za nic w świecie nie przeżyłbym przejścia przez
seraficki płomień. Człowiecza część mojego umysłu pragnęła
śmierci, jednak zaszczepiony przez Gadriela mrok okazał się
silniejszy i powstrzymał mnie przed ostatecznym, samobój-
czym krokiem.

Ściana ognia odgradzała mnie od reszty wyspy. Mogłem tylko

stać porzucony i zrozpaczony.

Słyszałem skrzypliwy dźwięk łamiących się drzew, głuchy ło-

mot walących się ścian i dzikie wrzaski opętanych. Nie widziałem
nic oprócz otaczającego mnie ognia, tańczącego na wietrze niczym
czerwone, jedwabne wstęgi.

background image

290

Pod wpływem żaru pękła magiczna osłona uniemożliwiająca

aniołom wcześniejszą ucieczkę. Wiedziałem, że Ania odeszła.

Otaczający mnie ogień przygasał powoli. Obserwowałem go

otępiały. Wreszcie na czarnym, czystym niebie zawisł księżyc.

Jego chłodne światło padło na pole popiołu, który gdzienie-

gdzie unosił się niczym kwiatowy pył. Nie zachowało się nawet
pojedyncze źdźbło trawy. Na środku wyspy wznosiły się wyłącznie
gruzy nakryte całunem spalenizny.

Stałem nieruchomo, wpatrzony w krajobraz zniszczenia. Nie

zareagowałem nawet wtedy, gdy usłyszałem za plecami lekkie
kroki Gadriela.

– Rozczarowałeś mnie, mój drogi.
Odwróciłem się powoli i spojrzałem w te bezduszne, błękitne

oczy. Dzisiaj śmierć przybrała jego oblicze.

– No i co ja teraz z tobą zrobię? – zapytał, udając, że się za-

stanawia.

– Cokolwiek postanowisz, zrób to szybko – odpowiedziałem

beznamiętnym głosem.

Nawet nagły ból wewnątrz piersi nie zdołał wyrwać mnie

z letargu, w który zapadłem po odejściu Ani. Zacharczałem jak
gruźlik, wypluwając z ust czarną krew i uśmiechnąłem się pół-
gębkiem.

– Ach, pospiesz się, do cholery.
Ta obojętność wyraźnie go zirytowała. Zaczął okładać moją głowę

i ramiona pięściami. Mógł zabić mnie samą siłą woli, ale wolał krwaw-
szy, efektowniejszy sposób. Ciosy spadały jak kamienie. Był bardzo
silny. Słyszałem pękające kości, a mimo to nie mogłem przestać się
uśmiechać.

background image

291

– No dalej! Stać cię na więcej. – Zaśmiałem się, upadając na

ziemię.

– Ty plugawy… nic niewarty… robaku. – Zamachnął się

nogą.

Pod wpływem brutalnych kopnięć mój brzuch stał się ciężki,

jakby pękł mi jakiś ważny organ. Mimo to ból fizyczny nie mógł
się równać z cierpieniem, jakie trawiło moje serce.

Gadriel zamachnął się po raz kolejny, aby zadać ostateczny

cios, ale ktoś go powstrzymał.

– Daj już spokój. Chcesz zabić tak dobrze zapowiadającego

się wojownika?

– Jesteś zbyt łagodny, Balamie – warknął. – Ja po prostu chcę

zapomnieć o rozczarowaniu, którego stał się przyczyną.

W odgłosie trzepoczących skrzydeł z mroku nocy wyłonił się

Forneus. Spojrzał na mnie, strzepując z włosów drobiny popiołu.
Jego oczy płonęły drapieżnie.

– Jako jedyny spośród nas może zabijać niebiańskich. Widzia-

łeś chyba, jak rozprawił się z Hagitem. Oszczędź go.

– Zapałka porzuciła go jak psa – odparł Gadriel. – Nie ma

szansy na to, bym miał na nią jakikolwiek wpływ.

Patrzyłem na jasne twarze trzech górujących nade mną upa-

dłych. Naradzali się co do mojej przyszłości, jakbym był sprzętem
domowym, który z dnia na dzień przestał być użyteczny.

Balam chwycił mnie pod ramię i podciągnął do góry. Klepnął

mnie w policzek, jakby chciał ocucić.

– Nic mu nie będzie – stwierdził, taksując mnie wzrokiem.

– Rana na przedramieniu zabliźni się z pomocą paru dawek grzesz-
nej energii. Inne obrażenia już zaczynają się goić. Trzeba pozwolić

background image

mu wypocząć. Jego ciało szybko się zregeneruje i w mgnieniu oka
będzie gotów do służby. Jest równie silny, co ty, Gadrielu.

– Nie porównuj go do mnie. To żenujące, że dałem mu kolejną

szansę.

– Tak to bywa w życiu, że dzieci rozczarowują rodziców. Wiesz

już przynajmniej, jak czuł się Bóg po stworzeniu ludzi – podsu-
mował Forneus.

Silne dłonie Balama objęły mnie bratersko.
– Jeśli nie chcecie chłopaka, wezmę go do siebie – zapropo-

nował, otwierając portal.

– Och nie – sprzeciwił się Gadriel. – Zostanie u mnie. Zapełni

pustkę po Makab.

Westchnął z udawanym żalem.
– Biedny duszożerca. Będzie mi jej brakowało – dodał po chwili

zastanowienia.

– Nieprawda. Wielokrotnie powtarzałeś, że drażni cię jej

śmiech – zauważył rozbawiony Forneus.

– Nie zaprzeczę, ale nikt nie zabijał i nie czynił zła z taką fan-

tazją jak ona. Trzeba będzie rozprawić się z tym świętym, który
ją uśmiercił. Tak dla zasady.

– Widzisz, Adamie – szepnął mi do ucha Balam. – Będziesz

mógł się zrehabilitować.

Nic nie odpowiedziałem. Moje myśli były szalone. Moje życie

pozbawione sensu.

background image

293

EPILOG

Basia Zalewska przeciągnęła się sennie i strąciła łokciem otwartą
butelkę piwa. Spieniony alkohol białą falą rozpłynął się po nowym
dywanie.

– Cholera jasna – szepnęła dziewczyna i rozejrzała się po

mieszkaniu.

Dokoła leżeli młodzi, wciąż pijani ludzie. Odsypiali dwa dni

nieprzerwanej imprezy z okazji czyichś urodzin. Basia do tej
pory nie wiedziała, kto jest solenizantem, ale nie miało to dla
niej większego znaczenia. Każdy powód, by się spotkać i zaba-
wić, był dobry.

Wstała niezdarnie i chwiejnym krokiem skierowała się do ła-

zienki. Na widok kolejki oczekujących skrzywiła usta i poszła do
kuchni. Na usłanym chipsami blacie siedziała obca dziewczyna.
Nerwowymi ruchami próbowała doprać białą koszulkę zapla-
mioną czerwonym winem. Basia patrzyła na nią przez chwilę,
po czym sięgnęła po puszkę z kawą. Nowy ekspres wylądował na
śmietniku, po tym jak któryś z gości wlał do zbiornika na wodę
jogurt truskawkowy.

– Najpierw trzeba było posolić plamę – zauważyła, wsypując

do kubka wonne granulki.

– To nic nie da. Siostra mnie zabije – odpowiedziała niezna-

joma i z nową mocą zaczęła szorować materiał.

Basia obserwowała czajnik elektryczny, w którym bulgotała

woda, gdy nagle rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi.

background image

294

– Jeśli to znowu policja, wysadzę mieszkanie sąsiadów z góry

– warknęła i skierowała się do przedpokoju.

Zanim sięgnęła do zasuwki, poprawiła rozczochrane włosy i prze-

tarła oczy. Widok czekających za drzwiami ludzi bardzo ją zaskoczył.

Na korytarzu stała Ania Markowska w towarzystwie dwóch

obcych mężczyzn. Wyglądała na zdrową, choć coś w jej postawie
sugerowało, że jest bardzo zmęczona. Uśmiech na ustach nie pa-
sował do smutnych, szarych oczu.

Na widok koleżanki Basia skoczyła jej na szyję.
– Wróciłaś!
Ania objęła ją ciasno i zaśmiała się zduszonym głosem.
– Przyjechałam, żeby się z tobą zobaczyć. Mam coś dla ciebie.

– Wyjęła z plecaka przedmiot owinięty szarym papierem.

– Co to takiego? – zapytała Basia, odwijając pakunek.
Ze zdziwieniem przyjrzała się białej porcelanowej filiżance

z wizerunkiem bizantyjskiego anioła.

– Pamiętasz? Obiecałam, że ci odkupię.
Basia patrzyła na Anię ze zdziwioną twarzą.
– Myślałam, że coś ci się stało, głupia krowo! – krzyknęła gło-

sem pełnym wyrzutu.

– Przepraszam. Musiałam wyjechać.
Dwaj stojący obok mężczyźni milczeli wpatrzeni w ścianę. Ten

o długich czarnych włosach wyglądał jak mieszkaniec odległej
Polinezji. Uwagę dziewczyny zwróciły jego niezwykłe oczy. To
musiały być kontakty. Żaden normalny człowiek nie ma aż tak
błękitnego spojrzenia.

Drugi mężczyzna nie był już tak przystojny. Z tak szpetną

twarzą i zwalistą posturą mógłby zagrać seryjnego mordercę. Jego

background image

295

obie ręce owinięte były bandażami, a prawe oko ozdabiał dorodny
siniak.

– O kurde, ale jestem niewychowana. Zapraszam do środka.

– Basia wskazała ręką przedpokój.

W tej samej chwili jeden z gości stojących pod drzwiami ła-

zienki zwymiotował do miski. Basia skrzywiła twarz i posłała Ani
przepraszające spojrzenie.

– Pewnie nie będziecie chcieli napić się herbaty.
– Raczej nie – powiedział ten umięśniony. – Bardzo się spie-

szymy.

Spojrzał w stronę Ani i wymownie uniósł brwi. Dziewczyna

westchnęła ciężko i kiwnęła głową. Reakcja Basi była natychmia-
stowa.

– Nie musisz nigdzie jechać. Możesz zostać ze mną. Pomogę

ci, cokolwiek się stało.

Dwaj nieznajomi spojrzeli na Basię surowym wzrokiem.

Dziewczyna miała wrażenie, że błękitne oczy obcokrajowca za-
lśniły niebezpiecznie, robiąc się jeszcze bardziej niebieskie.

Na chwilę zapanowała niezręczna cisza.
– Dziękuję, Basiu, ale niestety muszę już jechać. Będę się do

ciebie odzywać. Obiecuję.

– A gdzie się wybierasz, jeśli mogę spytać? – nie ustępowała,

wsadzając do buzi mentolowego papierosa.

Zapalniczka, którą wydobyła z kieszeni, nie chciała odpalić.

Ania spojrzała na nią dyskretnie, a jej okrągłe źrenice zadrżały
delikatnie. Pod krańcem papierosa pojawił się podłużny płomyk,
co bardzo zaskoczyło Basię, która była pewna, że gaz w zapalniczce
skończył się już ze dwa dni temu.

background image

296

– To, gdzie jedziemy, nie jest twoją sprawą – odpowiedział jej

mięśniak. – Naprawdę musimy już iść.

Basia zacisnęła pięści. Musiała jakoś pomóc przyjaciółce. Ci

dwaj zachowywali się bardzo podejrzanie.

– Aniu, jeśli masz jakiś kłopot…
– Nie, nie. – Ania pokręciła głową. – Oni mi pomogli. Obiecuję,

że będę dzwonić. Wszystko jest dobrze.

Oczywiście kłamała. Basia westchnęła z rezygnacją i objęła

przyjaciółkę.

– Uważaj na siebie. Będę za tobą tęsknić.
– Ja za tobą też.
Cała trójka skierowała się do windy. Basia odprowadziła ich

wzrokiem, a następnie pobiegła do swojej sypialni i wyjrzała przez
okno, chcąc zobaczyć, jak wychodzą z budynku. Stała przy oknie
prawie dziesięć minut, nie wierząc własnym oczom. W tym bloku
było tylko jedno wyjście, gdzie więc podziała się Ania i jej dwóch
ochroniarzy?

Zaniepokojona wróciła na klatkę schodową. Zajrzała do windy,

ale jedyną rzeczą, którą tam znalazła, było białe pióro. Chwyciła je
w palce i przyjrzała mu się uważnie. W głowie miała wiele pytań,
na które pewnie nigdy nie znajdzie odpowiedzi.

Wieczorem pozbyła się ostatnich gości i zaczęła porządkować

pobojowisko, jakie zostało po szalonej zabawie. Właśnie próbo-
wała usunąć plamę z dywanu, gdy rozległ się dźwięk dzwonka
do drzwi.

Odrzuciła włosy z twarzy i poczłapała na spotkanie niezapo-

wiedzianego natręta.

Na klatce schodowej czekali dwaj obcy mężczyźni.

background image

297

Obaj wyglądali bardzo posępnie. Jeden z nich miał na sobie

elegancki czarny garnitur. Jego skórzane buty były tak wypasto-
wane, że Basia ze swobodą mogła się w nich przejrzeć. Oczy męż-
czyzny miały niepokojący kolor mieszanki żółci i zieleni. Patrząc
w tę raczej przeciętną twarz, dziewczyna poczuła osobliwy lęk
i niezrozumiały respekt.

Drugi mężczyzna był młodszy. Opierał się o framugę jej drzwi

z arogancką wręcz swobodą. Miał popielate, lekko pofalowane
włosy i czarny tatuaż na szyi. Trudno było stwierdzić, czy jest
przystojny, choć z pewnością przyciągał uwagę. Basia miała złe
przeczucia. Dawno temu nauczyła się unikać takich mężczyzn.
Jego głębokie oczy hipnotyzowały niezwykłym błyskiem, a kiedy
oblizał lewy kącik ust, mogłaby przysiąc, że krawędź jego języka
była czarna.

Spuściła wzrok, oceniając jego garderobę, i zesztywniała prze-

straszona. Spod skórzanej kurtki, jaką na siebie włożył, wystawała
rękojeść długiego noża.

W odruchu zacisnęła dłoń na klamce.
– Jeśli jesteście świadkami Jehowy, to nie jestem zaintereso-

wana – odezwała się cichym głosem.

Ten o popielatych włosach zaśmiał się melodyjnie.
– My w innej sprawie – powiedział z wyraźnym akcentem.

– Szukamy pewnej dziewczyny. W wakacje pracowałyście razem
w barze.

Czoło Basi pokryły zmarszczki niezadowolenia.
– Pracowałam z wieloma dziewczynami – rzuciła wymijająco.
– Oj, słoneczko… Przecież dobrze wiesz, o kogo nam chodzi

– mruknął ten o żółtym spojrzeniu.

background image

298

– Nie mam pojęcia – skłamała i spróbowała zamknąć drzwi.
Młodszy, stojący bliżej, otworzył je na powrót gwałtownym

kopniakiem. Z zadziwiającą zwinnością obaj wtargnęli do miesz-
kania. Zaczęli mówić coś do siebie w języku, jakiego nigdy wcze-
śniej nie słyszała.

Była tak sparaliżowana, że nie mogła krzyczeć.
Ten o jasnych włosach złapał ją za szyję i zaciskając palce,

pociągnął do góry. Uchwyt był niebezpiecznie ciasny. Dziewczyna
ledwo łapała oddech, a palce jej nóg z trudem dosięgały podłogi.

– Powiedziała ci, dokąd zamierza wyjechać? – zapytał, pochy-

lając się nad nią. Jego oddech pachniał słodką trucizną.

– Nie wiem, o kim mówisz.
Mężczyzna przymknął oczy i zaczerpnął głęboko powietrza.

Po chwili zadrżał, jakby odczuwał przyjemność. Kolor jego skó-
ry był zbyt idealny – przypominał kość słoniową. Z odległości,
w której stał, Basia widziała siatkę ciemnych naczyń krwionośnych
pulsujących tuż pod skórą skroni. Co gorsza, jego oczy nie miały
tęczówek. Wyglądały tak, jakby zbudowane były z samych źrenic,
czarnych i błyszczących niczym lakier drogiego auta.

– Nie kłam. Nie zrobię ci krzywdy, jeśli mi powiesz, dokąd

wyjechała.

Jego pachnący oddech poruszył pasma jej włosów. Basia po-

czuła narkotyczną wręcz uległość. Zakręciło jej się w głowie, jakby
wypiła za dużo alkoholu.

– Pytałam, ale nie chciała powiedzieć – szepnęła bezwiednie,

niezdolna odeprzeć tego subtelnego ataku na jej podświadomość.

Czarne oczy mężczyzny zabłysły, wyrażając niezadowolenie,

ale uścisk duszący szyję złagodniał.

background image

– To na wypadek gdybyś jednak zdobyła interesującą nas in-

formację. – Powolnym ruchem wsunął do kieszeni jej dżinsów
czarną wizytówkę.

Przerażona dziewczyna patrzyła, jak obaj mężczyźni wychodzą

z mieszkania. Tuż przed zamknięciem drzwi ten o popielatych
włosach odwrócił się w jej stronę. Cała jego postać płonęła dziwną
aurą. Jeśli był człowiekiem, w co wątpiła, nie miał w sobie krztyny
dobroci i zdrowego rozsądku.

Nigdy więcej nie chciała go spotkać, choć czuła, że jego twarz

długo będzie prześladować jej sny.

– Jeśli się do ciebie odezwie, powiedz jej… – zamyślił się na

chwilę, spuszczając oczy – powiedz jej, że to jeszcze nie koniec.

background image
background image

301

Spis treści

Przyjazd . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7
Uciekaj, póki możesz. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16
Śmierć jak kobieta – bywa zmienna . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28
Jestem twoim snem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40
Zdrajca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51
Taniec świateł i nocny motyl . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 63
Legenda szaleńca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 76
Goście z Dubaju. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 94
Castus Ignis . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 100
Czuwający. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115
Bezlitosny Morfeusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 135
W ogniu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 141
Milcząca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 158
Odmieniony . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 167
Nataniel. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 173
Kilka tajemnic piekła . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 179
Archanioł na odwyku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 190
Król ciemności. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 205
Uczta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 214
Pokusa. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 224
Błogosławieństwo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 239

background image

302

Dobra rada . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 251
Gdy umiera nadzieja. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 262
Pojedynek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 271
Złamany . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 284
EPILOG . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 293


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ANDRZEJ CIERNIEWSKI Słodka Karolina
Słodka Karolino śpiewa Andrzej Cierniewski
Sny z nazwiskami odcinek 8 Andrzej Sosnowski
Słodka Karolina Andrzej Cierniewski
AWL540 IGNIS
AWF409IG IGNIS
AWV805M IGNIS
ADG463 IGNIS
AWF649 IGNIS
AWL346 IGNIS
AWF894 IGNIS
AWP064 IGNIS
858441310203 IGNIS
AWP650 IGNIS
AWF890 IGNIS
858451303100 IGNIS

więcej podobnych podstron