LUDWIK STOMMA
Polskie złudzenia narodowe
KSIĘGI WTÓRE
LUDWIK STOMMA
Polskie złudzenia narodowe
KSIĘGI WTÓRE
sens
wydawnictwo 2007
Projekt okładki Maciej Bernat
Skład i łamanie
Tomasz Lerczak, Dariusz Tomczak
GRUPA OSIEM CZWARTYCH
Wydanie I
© Copyright by Ludwik Stomma, Poznań 2007
ISBN 978-83-86944-66-8
Wydawnictwo SENS
60-397 Poznań, ul. Bukowska 114B/4
teł. i faks: (061) 8618919
www .sens .rubikon.pl
e-mail: sens@rubikon.pl
Druk: Poznańskie Zakłady Graficzne SA
I
KRZYśACY
Najoględniej powiedzieć można, że Krzyżacy nie mają w Polsce dobrych notowań.
Pisał Adam Mickiewicz w Grażynie:
„Lecz krzyżackiego gadu nie ugłaszcze Nikt ni gościna, ni prośba, ni dary [...].
Przebrzydły Zakon podobny do smoku: Jeden łeb utniesz, drugi rośnie skoro, I ten ucięty
rośnie w dziesięcioro! Wszystkie utnijmy! [...]
Kto by wolał stokroć od ich broni Raczej śmierć w polu niźli pomoc zyskać. Raczej żelazo
rozpalone w dłoni Niźli krzyżacką prawicę uściskać!"
Dzielną naśladowczynię znalazł w tej mierze Wieszcz w Marii Konopnickiej - w jej Rocie,
ś
piewanej po dziś dzień w szkołach i na licznych uroczystościach państwowych czy
partyjnych, znalazł się słynny passus:
„Do krwi ostatniej kropli z żył Bronić będziemy Ducha,
5
Aż się rozpadnie w proch i pył Krzyżacka zawierucha Twierdzą nam będzie każdy próg... —
Tak nam dopomóż Bóg!
Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz Ni dzieci nam germanii [...]".
Największy jednak wpływ na utrwalenie w świadomości Polaków demonicznego stereotypu
Krzyżaka miał oczywiście, nie po raz pierwszy i ostatni, Henryk Sienkiewicz. Dwa tomy
Krzyżaków aż roją się od deklaracji typu: „Nienasycone to plemię, gorsze od Turków i
Tatarów. Bo oni w duszy i króla, i nas się boją, a jednak od grabieży i mordów nie mogą się
powstrzymać. Napadają wsie, rzezają kmieciów, topią rybaków, chwytają dzieci jako wil-
cy..." Na takich oświadczeniach nie da się jednak oprzeć kanwy powieści. Trzeba je
ucieleśnić. I tutaj rzeczywiście, jak w żadnym innym swoim dziele (jest sporo sympatycznych
Kozaków w Ogniem i mieczem, zdarzają się porządni Szwedzi w Potopie), przeszedł
Sienkiewicz samego siebie. Cóż za kolekcja krzyżackich potworów! Przeniewierca, pyszałek
i bezlitosny okrutnik Kunon von Lichtenstein (pozytywni bohaterowie epopei mówią o nim
„sobacza mać"). Hugo de Danveld — zboczony erotoman, tchórz, hipokryta, porywacz dzieci,
jeden z morderców żony Juranda, zabójca de Fourcy'ego. Bracia: Gotfryd i krzywoprzysięzca
Rotgier, wspólnicy Danvelda w porwaniu Danuśki i zamordowaniu gościa Zakonu, obaj
wyzuci z jakichkolwiek skrupułów. Zygfryd de Lóve — wiarołomnik, okrutnik, morderca i
kat Juranda, doprowadzający bezbronną Danuśkę do pomieszania zmysłów, wreszcie
samobójca. Henryk, komtur człuchowski, „najzawziętszy wróg polskiego plemienia, który
zaprzysiągł, że poty dwa miecze będzie przed sobą nosić, póki obu w krwi polskiej nie
ubroczy". Brat Szomberg — dusiciel dzieci Witolda, wójt von Heidek, który nie uznaje słowa
rycerskiego i glejtów... Można wyliczać dalej. Z całej tej plejady zakonnych czarnych
charakterów tylko dla trzech znajduje Sienkiewicz „cieplejsze" słowo. Są nimi: Ulryk von
Jungingen, wprawdzie pyszałek i dureń, ale „rycerz znamienity", co zresztą było w
konstrukcji narracyjnej nieuniknione, gdyż zginie z ręki Polaków, których chwałę
umniejszałoby, gdyby był atletą drugiej kategorii. Następnie jego brat i poprzednik
6
w godności wielkiego mistrza, Konrad von Jungingen, o którym dowiadujemy się, iż „musiał
kłamać, bo kłamstwo odziedziczył razem z oznakami mistrzostwa, a od wczesnych lat
przywykł uważać je tylko za polityczną przebiegłość [...]. Zakon tak dalece przywykł od
całych wieków czyhać na cudze, grabić, zabierać siłą lub podstępem przyległe ziemie, że
Konrad nie tylko nie umiał powściągnąć tego drapieżnego głodu, ale mimo woli, siłą
nabytego pędu sam poddawał mu się i usiłował go zaspokoić [...]. Czuł się niby woźnica,
który rozhukanymi powodując końmi wypuścił lejce z rąk i zdał wóz na wolę losu". Wreszcie
Arnold von Baden, głupkowaty osiłek, nazywany z tego powodu przez współbraci
„niedźwiedziem", obdarzony jednak przez Sienkiewicza tym niebywałym komplementem, iż
był „prawie uczciwym" (tom II, rozdz. XXXII).
Kto stoi po drugiej stronie, nie warto nawet wspominać. Oprócz Maćka i Zbyszka z
Bogdańca, cały huf anielski nieskalanych rycerzy: Powała z Ta-czewa, Zyndram z
Maszkowic, Lis z Targowiska, Zawisza Czarny z Garbo-wa, Paszko Złodziej z Biskupic...
Czyje tylko imię znalazł autor Krzyżaków w kronikach Długosza, od razu antropomorfizował
noszącego je w postać aureolą jaśniejącą. Dało to w sumie efekt porażający. Owszem, owa
skrajna polaryzacja jest, przykro powiedzieć, literackim kiczem, ale jednocześnie istnym
majstersztykiem propagandowym. Czyż dziwić się można, że od tego czasu o Krzyżakach nic
innego w Polsce powiedzieć nie wolno?
Rozumieli to doskonale komuniści, toteż kiedy Konrad Adenauer podczas wizyty w Wiedniu
w 1957 r. został uroczyście mianowany honorowym rycerzem Zakonu i założył płaszcz z
czarnym krzyżem, prasa reżymowa rozpętała histeryczną kampanię przeciw kanclerzowi, a
także przeciw „rewan-żystowskiej i rewizjonistycznej" Niemieckiej Republice Federalnej.
Nikomu oczywiście nie przyszło do głowy zastanawiać się nad rzeczywistymi motywami
celebracji. Tymczasem Adenauer swoim symbolicznym gestem chciał uczcić godną, nie
dopuszczającą jakiejkolwiek kolaboracji z nazizmem postawę Krzyżaków w III Rzeszy.
W roku 1938 siedziba władz Zakonu znajdowała się w Wiedniu. Kiedy po anszlusie
Krzyżacy, chociaż podjęli w Freudenthal Hitlera i Góringa, nie zgodzili się na firmowanie
szczytnych tradycji teutońskich, jakie według Himmlera mieli uosabiać, rozkręciła się spirala
represji. Najpierw zmuszono ich do sprzedaży za grosze reprezentacyjnego wiedeńskiego
pałacu, w którym
7
ulokował się miejscowy sztab Luftwaffe. Potem, jeszcze w roku 1938, został Zakon
zlikwidowany, a jego dobra skonfiskowane. Rycerzy krzyżackich rozproszono po parafiach
zarządzanych przez lojalnych wobec NSDAP proboszczów, siostry skierowano do pracy w
lazaretach wojskowych. Wielki mistrz Robert Schalzky, po krótkim okresie względnej
swobody, został skierowany w roku 1939 do odległej leśniczówki w Wiedergriin, gdzie
pozbawiono go możliwości kontaktowana się ze współbraćmi. Udało mu się stamtąd
przenieść do Opawy, gdzie żył ze skromnej renty, opracowując ciągłe plany reaktywowania
Zakonu. Aresztowany po wyzwoleniu przez Czechów (oni też czytali Sienkiewicza), został
przez nich jednak szybko zwolniony i odesłany do Austrii. Udało mu się tam uzyskać
relegalizację Krzyżaków, ale bez żadnych restytucji czy zapomóg finansowych.
Historia ta, jako się rzekło, nie zainteresowała nikogo, chociaż akurat w 1957 r. w Polsce
napisać można było wiele. Nie doszedł w tym przypadku do głosu nawet opozycyjno-
przekorny instynkt Polaków, każący im z reguły zaglądać za podszewkę, w założeniu —
przeważnie zresztą słusznym — iż jeśli propaganda stara się coś wbić do głowy szczególnie
nachalnie i natrętnie, to trzeba szukać odwrotności, a już przynajmniej nie przyjmować jej
enuncjacji a la lettre. Tym razem chodziło jednak o Krzyżaków, „kainowe plemię"
pozbawione w polskiej świadomości narodowej prawa do choćby minimum obiektywnego
spojrzenia. Jeżeli jednak odłożymy na chwilę na bok spalające namiętności i Henryka
Sienkiewicza, to czy zobaczymy, jak to z Krzyżakami w rzeczywistości było?
Zakon krzyżacki, a ściślej Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w
Jerozolimie, został założony w 1198 г., na bazie istniejącego już wcześniej (od roku 1190)
bractwa obsługującego szpital dla niemieckich krzyżowców. Zorganizowano go na kształt i
podobieństwo zakonów rycerskich joannitów czy templariuszy. Miał więc za zadanie zbrojne
wspomaganie chrześcijańskich władz Królestwa Jerozolimskiego, osłanianie pielgrzymów i
kupców etc. Dość szybko, dzięki energii i rozległym stosunkom czwartego z kolei wielkiego
mistrza Hermana von Salza (1210-1239), uzyskał niebagatelne znaczenie. Herman von Salza
był politykiem przenikliwym. Rozumiał, że Królestwo Jerozolimskie chyli się ku upadkowi,
przewaga muzułmańska będzie rosła i nie zrównoważą jej posiłki docierające z Europy,
skądinąd coraz mniej liczne i gorzej zaopatrzone. Od początku prowa-
8
dził działalność dwutorową. Z jednej strony umacniał pozycję w Królestwie Jerozolimskim,
czego wyrazem była budowa imponującego zamku obronnego Montfort w pobliżu Akki, z
drugiej — szukał punktów zaczepienia w Europie, gdzie też pogan do nawracania nie
brakowało, a które pozwoliłyby mu na przetrwanie w przypadku konieczności ewakuacji z
Ziemi Świętej. Przeniesienie głównych sił do baliwatów w Rzeszy Niemieckiej czy w
Królestwie Obojga Sycylii nie mogło wchodzić w grę, gdyż stanowiły one wyłącznie zaplecze
gospodarczo-finansowe Krzyżaków, nie zapewniały natomiast wykonywania przez rycerzy
zakonnych statutowej misji, czyli walki z niewiernymi.
Jak wiadomo, po krótkim epizodzie siedmiogrodzkim, Krzyżacy pojawili się na ziemi
chełmińskiej, którą ofiarował im w roku 1226 książę mazowiecki Konrad w zamian za obronę
kraju przed najazdami nie tylko — co trzeba podkreślić — Prusów, ale wszystkich
niewiernych nieprzyjaciół. Wobec wyższości cywilizacyjnej przybyszów, była to decyzja
krótkowzroczna. Nie można usprawiedliwiać Konrada tym, iż nie mógł przewidzieć
przyszłości, skoro król Węgier Andrzej i jego następca Bela IV jakże szybko zauważyli
niebezpieczeństwo i niezwłocznie pozbyli się Krzyżaków ze swoich ziem. Na razie jednak, o
czym czytamy nawet w naszych podręcznikach, trwało braterstwo broni. W roku 1241
chorągiew krzyżacka pod późniejszym wielkim mistrzem Poppo von Osterna dzielnie
wspierała Henryka Pobożnego w bitwie pod Legnicą. W kolejnych wyprawach przeciw
Prasom i śmudzinom posiłkowało z kolei Krzyżaków rycerstwo mazowieckie, dzieląc łupy i
jeńców. Początek konfliktu między Piastami i Zakonem wyznaczyła dopiero data 1308 г.,
kiedy to Krzyżacy pod Henrykiem von Plotzkem napadli zdradziecko na Gdańsk i opanowali
całe Pomorze Gdańskie. śe napaść była podstępna i wiarołomna, to nie ulega wątpliwości.
Czy była to jednak napaść na Polaków? Bardzo to skomplikowana sprawa. Najpierw kilka
słów o scenie wydarzeń.
Pomorze Gdańskie weszło w skład państwa Polan przypuszczalnie w okresie panowania
Mieszka I. Jak silny był to związek - nie wiadomo. Raczej luźny, jeśli nie zgoła iluzoryczny.
W każdym razie już w połowie XI w. Pomorze usamodzielniło się całkowicie. Podbił je
dopiero ok. roku 1119 Bolesław Krzywousty. Nie na długo jednak. Po śmierci Bolesława w
1138 г., czyli po dziewiętnastu zaledwie latach, było znowu niezależne, choć do roku 1227
tamtejsza dynastia Samborydów uznawała teoretycznie zwierzchność władców polskich i
dopiero od tego roku używać zaczęła tytułu dux, przysługującego
9
udzielnym książętom. W roku 1266, po śmierci księcia Światopełka, rozpoczęła się na
Pomorzu Gdańskim zaciekła walka o władzę pomiędzy braćmi zmarłego: Samborem II i
Raciborem oraz jego synami: Mściwojem II i Warcisławem II. Nie wchodząc w szczegóły
tych rodzinnych rozgrywek, przypomnijmy tylko, że Sambor i Racibor scedowali swe
domeny Krzyżakom, natomiast Mściwoj w 1269 r. oddał swoje ziemie, wraz z Gdańskiem, w
lenno Brandenburczykom, w zamian za pomoc przeciw Warcisławowi. Kiedy jednak
Warcisław umarł, Brandenburczycy ani myśleli wracać do siebie. Mściwoj odwrócił więc
sojusze i związał się z księciem wielkopolskim Bolesławem, z którym też wspólnie zdobył
Gdańsk, co nie zmieniało jednak ważnego prawnie stosunku lennego wobec Brandenburgii
ani zapisu, iż w przypadku śmierci księcia Pomorze Gdańskie przypadnie Brandenburgii. By
temu zapobiec, w roku 1282 Mściwoj ofiarował swoje ziemie bratankowi Bolesława, nowemu
księciu wielkopolskiemu Przemysłowi II. Ten jednak wkrótce, ledwo zdążywszy się
koronować na króla Polski, został w roku 1296 zamordowany (najprawdopodobniej z
inspiracji Brandenburczyków). Teraz na krótkie cztery lata dostał się Gdańsk w ręce
Władysława Łokietka. Wyrugował go stąd Wacław II, który władał Pomorzem Gdańskim za
pośrednictwem potężnego miejscowego rodu Świeców. Ale i panowanie czeskie było
efemeryczne. Po śmierci Wacława III w roku 1306 powrócił Łokietek i logicznie zaczął swoje
rządy od pozbawienia Święców urzędów. Ci, rozgoryczeni, zwrócili się o pomoc do
Brandenburgii (stosunek lenny wciąż prawnie obowiązywał). Oblężona przez
Brandenburczyków załoga Łokietka w Gdańsku zwróciła się o pomoc do Krzyżaków.
Przybyłe niemal natychmiast wojska Zakonu (posiadającego już wtedy na Pomorzu rozległe
włości) przepędziły Brandenburczyków, a następnie... zwolenników Łokietka (w roku 1308),
stając się w ten sposób zwierzchnikami krainy. Wkrótce Krzyżacy zalegalizowali swój podbój
prawnie, odkupując od margrabiego brandenburskiego jego prawa. Tutaj kończą się fakty i
zaczynają interpretacje.
Pisze historyk niemiecki (urodzony w Malborku), Hartmut Boockmann: „Nie można w
ż
adnym wypadku powiedzieć, że przemożna konieczność skłoniła Zakon do podboju
Pomorza Gdańskiego, ale tak samo, że Pomorze Gdańskie musiało należeć do Polski. Polska
tradycja historiograficzna jest kategorycznie tego drugiego zdania. Podsumował je Marian
Biskup w 1973 r. podczas polsko-niemieckich rozmów na temat podręczników szkolnych.
Twier-
10
dził, po pierwsze, że Krzyżacy postąpili wiarołomnie zajmując Gdańsk i urządzając przy tym
krwawą rzeź. Po drugie, uzasadnia swoją ocenę tym, że Polska miała «niezbywalne prawo«
do Pomorza Gdańskiego, zwłaszcza do ujścia Wisły, po trzecie wreszcie, że rycerstwo
pomorskie w większości było za polskim królem i mieszkańcy Pomorza związani byli z
polskimi ziemiami centralnymi »przez wspólnotę języka i obyczaju«. Argumenty te są w
pewnym sensie zwierciadlanym odbiciem tradycyjnych ocen niemieckich, również i tu
bowiem argumenty mają charakter geopolityczny: ujście Wisły jest Polakom jakoby równie
niezbędne jak, zdaniem Niemców, państwu zakonnemu. Również więź mieszkańców
Pomorza, o jakiej mówi Polska, ma swój odpowiednik po stronie niemieckiej. Krollmann
pisze: «Niemieckie klasztory, niemieccy osadnicy rolni, niemieckie gminy miejskie torowały
drogę panowaniu niemieckiego plemienia«. Nawet jeżeli zostało to sformułowane nieco
niezręcznie — przecież Zakon Krzyżacki nie był niemieckim plemieniem — to sens jest
jasny: zgodnie z nim Pomorze Gdańskie zostało częściowo zgermanizo-wane w wyniku
osadnictwa, czego nieuniknioną konsekwencją było niemieckie panowanie nad krajem
właśnie ze względu na «wspólnotę języka i obyczaju« [...]. Z jednej strony mamy więc
przekonanie o «niezbywalnym prawie« Polski do Pomorza Gdańskiego, z drugiej zaś,
wracając znów do Krollmanna, pogląd, że Zakon nie tylko zdobył Pomorze Gdańskie, ale
miał do tego prawo, ponieważ margrabia brandenburski był prawym właścicielem Pomorza
Gdańskiego i odsprzedał swoje uprawnienia Krzyżakom. Poglądy te wykluczają się
wprawdzie ze względu na zawartość treściową, ale pod względem struktury są takie same.
Oba bowiem z ponownie wyciągniętych na wokandę spornych stanowisk prawnych badanego
okresu wybierają jedno, uznając je za prawdziwe i słuszne. Oba zakładają więc milcząco, że
zadaniem historyka jest odróżnić prawo od bezprawia jak sędzia, zamiast analizować dawną
sytuację i wyjaśnić niegdysiejszy bieg wydarzeń [...]. Pytanie, czyje prawo było słuszniejsze,
jest pytaniem naiwnym, a w każdym razie nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi. Czy
prawa margrabiów brandenburskich do ziem, które Mściwoj oddał im w lenno, były
słuszniejsze niż te, które wynikały z darowizny na rzecz księcia wielkopolskiego? Pytanie to
już w XIV w. było rozpatrywane przez sąd papieski, ale bez skutku".
Dodajmy, choć nie miało to bezpośredniego wpływu na stosunki polsko--krzyżackie i może
dlatego umykało uwadze historyków, iż do opanowania
11
Pomorza Gdańskiego mieli Krzyżacy dodatkową, niebagatelną motywację. Oto w
październiku 1307 r. król Francji dokonał pogromu znacznie bogatszych i potężniejszych od
Krzyżaków templariuszy. Oznaczało to, iż swoisty immunitet przysługujący dotąd zakonom
rycerskim przestał obowiązywać. W walce o przetrwanie mogli więc liczyć tylko na własne
siły. Krzyżacy bacznie obserwujący wydarzenia we Francji wyciągnęli z nich wniosek o
konieczności natychmiastowego umocnienia swojego stanu poosiadania, do czego kluczem
było opanowanie ujścia Wisły. Nie zauważył tego Boockmann, pisząc, iż „nie można w
ż
adnym wypadku powiedzieć, że przemożna konieczność skłoniła Zakon do podboju
Pomorza Gdańskiego". Nie przemożna z pewnością, ale jednak była to z punktu widzenia
Zakonu swoista konieczność. Rzecz to jednak marginalna.
Władza krzyżacka nad Pomorzem Gdańskim nie trwała zbyt długo. Zakon utracił ją w roku
1466, na mocy drugiego pokoju toruńskiego. Ta właśnie cezura 1308-1466 (wojnę 1519-1521
ś
miało uznać można za anegdotyczną) wyznacza okres konfliktów i starć polsko-krzyżackich.
Z perspektywy dziejowej nie był to okres zbyt długi, i gdyby nie późniejsze zaszłości pruskie,
za które Zakon nijak nie ponosił odpowiedzialności, nie nabrałyby zapewne tak
symbolicznego znaczenia. Przy całym, ciągłym, stupięćdziesięcioletnim napięciu polsko-
krzyżackim warto jednak zwrócić uwagę i na drugą stronę medalu.
Zacznijmy od wyliczenia rodem z książki telefonicznej: Barciany, Biały Bór, Bierzgłowo,
Bratian, Brodnica, Bytów, Chomętowo, Chwarszczany, Czaplinek, Czarne, Człuchów,
Dąbrówno, Działdowo, Elbląg, Giżycko, Gniew, Golub-Dobrzyń, Grabiny, Gródek,
Grudziądz, Kętrzyn, Kowalewo Pomorskie, Kwidzyn, Lębork, Lipieniek, Malbork,
Miłakowo, Morąg, Nidzica, Nowe, Nowy Jasiniec, Olsztynek, Ostróda, Popowo Biskupie,
Pasłęk, Pisz, Pokrzywno, Radzyń Chełmiński, Rogoźno, Ryń, Sobowidz, Stara Kiszewa,
Starogród, Szczytno, Szestno, Sztum, Świecie, Toruń, Węgorzewo — oto lista (niepełna)
miejscowości, w których stoją pokrzyżackie zamki lub oglądać można ich ruiny czy inne
pozostałości. Nie chodzi oczywiście o turystyczną reklamę (acz i to dzisiaj nie jest bez
znaczenia). Lista ta świadczy przede wszystkim o rozmachu cywilizacyjnym państwa
zakonnego. Historia uczy zaś, że bez względu na polityczne kontrowersje, wojny czy
animozje sąsiedztwo owocuje zawsze wzajemnym przepływem kulturowym. Styk pol-sko-
krzyżacki nie był od tej reguły wyjątkiem. Przy czym zaznaczyć trzeba
12
z całą mocą, iż poziom cywilizacyjny państwa krzyżackiego był przez długie lata wyższy od
polskiego. To Polska więc korzystała znacznie bardziej z przepływu wzorców i idei. Polską
kulturę rycerską zawdzięczamy przede wszystkim przykładowi krzyżackiemu, podobnie jest z
organizacją handlu, marynarki rzecznej, w znacznej mierze z architekturą. Czymże byłyby np.
Gdańsk czy Toruń bez krzyżackiego dziedzictwa? Sprawy te konsekwentnie pomijane są w
historiografii narodowej. Konsekwentnie i świadomie — nie chciała się zgodzić na ich
uwzględnienie strona polska podczas dyskusji podręcznikowych z Niemcami. Trudno nie
odnieść wrażenia, że nie miała ona najmniejszej dobrej woli przełamania stereotypów
dotyczących krzyżackiego rozdziału naszych dziejów. Tymczasem nie taki Krzyżak straszny,
jak go malują. Nie posuniemy się z pewnością do stwierdzenia, że sąsiedztwo Zakonu było
dla Polski korzystne. Nie było jednak również jednowymiarowo złowrogie, zaś przy analizie
konkretnych epizodów dziejowej koegzystencji okazuje się z reguły, że były one bardziej
złożone i niejednoznaczne, niż to się nam ciągle przedstawia. Dodajmy wreszcie, iż
powojenni wielcy mistrzowie krzyżaccy (przede wszystkim Ildefons Pauler, wielki mistrz w
latach 1970--1988) opowiadali się za porozumieniem i pojednaniem polsko-niemieckim.
Kolejny wielki mistrz, Arnold Wieland, podczas kadencji którego przypadła osiemsetna
rocznica powstania Zakonu, został serdecznie przyjęty przez papieża Jana Pawła II i uzyskał
odeń uroczyste błogosławieństwo dla rycerzy z czarnymi krzyżami. W tym też czasie Czesi
wyrazili zgodę na działalność Zakonu na swoich ziemiach. Wkrótce też w Opawie powstał
pierwszy ośrodek krzyżacki. Innymi słowy, czeski Konrad Mazowiecki nazywa się Vaclav
Havel. A u nas? — U nas nic. Czekamy
„Aż się rozpadnie w proch i pył Krzyżacka zawierucha [...]".
I na tym budujemy nasz retropatriotyzm.
II
PRUSACTWO
Polscy publicyści (ostatnio Stefan Bratkowski), a i - co gorsza - cześć historyków wiążą
uparcie hitleryzm z tradycją pruską. Zacznijmy od małego zestawu biograficznego: Adolf
Hitler, Ernst Kaltenbrunner i Arthur Seyss-Inquart (choć ten ostatni urodził się na Morawach)
byli Austriakami. Joseph Goebbels, Adolf Eichmann, Robert Ley, Albert Speer wywodzili się
z Nadrenii. Heinrich Himmler, Julius Streicher, Henirich Muller, Josef Mengele byli
Bawarczykami. Rodziny Martina Bormanna i Reinharda Heydricha wywodziły się z Saksonii.
Hans Frank przyszedł na świat w Badenii-Wirtembergii, Hermann Goring we Franko-nii...
Wśród czołowych ideologów i zbrodniarzy ruchu nazistowskiego właśnie Prusaków znaleźć
omal nie sposób. Bazą hitleryzmu — miejscem, w którym dojrzewał i skąd ruszył na podbój
Niemiec — była katolicka, ludowa Bawaria, nie zaś oschłe, junkierskie Prusy. A nie
zapominajmy, że Niemcy były przez wieki konglomeratem państewek o tak różnej kulturze i
tradycji, że jeszcze w końcu XIX w. stawiano pytanie, czy istnieje w ogóle narodowość
niemiecka. Wybitny historiozof Erich Miiller-Gangloff dał zresztą na nie odpowiedź
kategorycznie negatywną. Tak więc mylenie tradycji bawarskiej i praskiej jest nie tylko
błędem historycznym, ale prowadzi również do fałszywych stereotypów i uogólnień.
Zupełnie zapomniany jest w Polsce fakt, że w okresie Republiki Weimarskiej (1918-1933) to
właśnie Prusy, rządzone przez socjaldemokratów, w koalicji z katolickim Centrum, były
ostoją i gwarantem niemieckiej demokracji. Z małymi tylko przerwami od roku 1918 do 1932
premierem Pras był socjaldemokrata Otto Braun, a jego prawą ręką minister spraw
wewnętrznych, socjalista (w najmniejszym stopniu nie „narodowy"), Karl Severing.
14
Zresztą, cóż to w ogóle znaczy „Prusy"? Pisał Stanisław Stomma (Czy fatalizm wrogości.
Kraków 1980, s. 38-39): „Prusy terytorialnie były konglomeratem, którego rdzeń trudno jest
ustalić. Należałoby stwierdzić, że najbardziej pruskie były te ziemie, które historycznie nie
były niemieckie i stosunkowo późno zostały zaanektowane — a więc Prasy Wschodnie,
Pomorze, Marchia. To jeszcze bardziej pogłębia paradoksalność problemu. Stawiając kropkę
nad »i« trzeba by dalej stwierdzić, że Prasy to pojęcie raczej polityczne niż geograficzne,
raczej system niż kraj [...]. »Preussentum« to pewna koncepcja i postawa polityczno-
społeczna. Postawa odpowiadająca klasie jun-krów. Stąd paradoks, że Pomorze Zachodnie,
gdy się znajdowało pod władzą niemiecką, było bardziej pruskie niż Brandenburgia lub
Berlin. Było tak dlatego, że Pomorze było społecznie mniej zróżnicowane. Ogromne dobra
ziemskie należały tam do junkrów. Na Pomorzu dominowali junkrowie. Pomorze było
bardziej junkierskie niż Berlin, a przeto siłą rzeczy bardziej pruskie [...]. Jest zupełnie
zrozumiałe, że berlińczyk może się odżegnywać od odpowiedzialności za hitleryzm. Słusznie
może wskazywać na to, że Bawaria przez długie lata hołubiła hitleryzm, podczas gdy jego
okręg był domeną socjalistów. A berlińczyk to geograficznie i administracyjnie Prusak [...].
Trudno mówić o narodzie pruskim. »Preussentum« to postawa, typ polityczny i system
polityczno-administracyjny. Nosicielem tych cech pruskich nie był naród, lecz kasta.
Hitleryzm nie był płodem kasty junkrów. Wytworzył się poza jej obrębem".
Tutaj rzecz, która może zabrzmi w Polsce jeszcze bardziej niespodziewanie. Kiedy w roku
1925 Paul von Hindenburg, Prusak pełną gębą, urodzony w Poznaniu, dochodził do władzy w
Niemczech i zaczynał stopniowo ograniczać demokratyczne prawa, najsilniejszy i chwilami
omal jedyny liczący się opór stawiał mu... autonomiczny rząd praski. Jeszcze w roku 1932
czysto tym razem prawicowy pruski gabinet „koncentracji narodowej", zwany również
„gabinetem baronów", gdyż w jego skład wchodziło siedmiu junkrów, dwóch dyrektorów
koncernów i jeden generał, w miarę możliwości opierał się fali nazizmu. Miało to przyczyny
nie tylko polityczne, ale również psychologiczne. Wystarczy poczytać junkierskie pamiętniki
z okresu międzywojennego, chociażby wydane w tłumaczeniu polskim wspomnienia grafini
Marion Donhoff (późniejszej redaktorki naczelnej ,J3ie Zeit"), by zrozumieć, jak bardzo
szlacheckie kręgi pruskie pogardzały „przybyłym znikąd" Hitlerem, proletariackimi
15
bandami SA i ich społeczną demagogią. Również antysemityzm był temu środowisku
(podobnie zresztą, jak możnowładcom polskim) praktycznie obcy. Ideowo z nazizmem nie
łączyło członków pruskiej szlachty nic. I chociaż potem zachłysnęli się i oni pierwszymi
sukcesami Hitlera, byli też pierwszymi, którzy ochłonęli. Marion Donhoff twierdzi zresztą, że
konspiracja antyhitlerowska zaczęła się wśród niektórych grup junkierskich już w latach
1940--1941. „Wszystko — pisze — było okryte głęboką tajemnicą i w tym tkwiła największa
trudność. Nie mogliśmy nawet do siebie telefonować, nie mówiąc o pisaniu [...], Musieliśmy
wieść podwójne życie, od samego początku, także dzieci były do tego zmuszane. W
wypracowaniu szkolnym wynosiły Hitlera pod niebiosa, a w domu słyszały, jak rodzice mu
wymyślają. Te dwa życia, które zupełnie do siebie nie przystawały, trzeba było starannie
rozgraniczać. Także moim ludziom nie mogłam powiedzieć tego, co naprawdę myślę". A
jednak, w tak trudnych warunkach kształtowała się — i to w Prusach! — właśnie
antyhitlerowska opozycja, która od majątku Helmutha von Molt-kego nazwana zostanie przez
gestapo Kreisauer Kreis. Tutaj wkraczamy już w krąg konkretnych nazwisk: Axel von dem
Bussche, Claus hrabia Schenk von Stauffenberg, Ulrich von Hassel, Peter hrabia Yorck von
Wartenburg, Heinrich hrabia Lehndorff, Heinrich hrabia Dohna-Schlobitten, Adam on Trott
zu Solz, Hans-Carl hrabia Hardenberg, Fritz Dietloff hrabia von Schulenburg etc. Wszyscy z
pruskich, junkierskich rodzin, wszystkich ich odnajdujemy też w kręgu zamachowców z 20
lipca 1944 r. - większość udział w spisku przypłaciła życiem. Przeżył — co jest swoistym
paradoksem — Axel von dem Bussche, który próbę zabicia fuhrera podjął już 23 listopada
1943 r.
Wszystko to świadczy o tym, że przedstawianie Prusaków akurat jako krzewicieli i bazy
hitleryzmu jest z gruntu fałszywe. Owszem, naziści gloryfikowali model zmilitaryzowanego
społeczeństwa pruskiego z czasów fryde-rycjańskich, była to jednak miłość bez wzajemności.
Nasuwa się w tym miejscu pytanie: dlaczego w Polsce, wbrew faktom, ale uparcie i
konsekwentnie dopatruje się źródeł nazizmu w tradycji pruskiej? — Myślę, że odpowiedź
naprowadza nas na ślad pewnej prawidłowości w „historycznym" myśleniu Polaków. Oto w
przeszłości zaznaliśmy, tak przynajmniej my to oceniamy, rozlicznych sąsiedzkich krzywd,
przez nas, rzecz jasna, w żadnej mierze nie zawinionych. Sprawy są i mają pozostać czarno-
białe. Tyle że z upływem lat obraz się rozmywa. Dlatego trzeba dorzucać naszym mistycznym
wrogom coraz
16
to nowe wpisy do rachunku krzywd. Abyśmy zawsze byli w świadomości narodowej enklawą
sprawiedliwości, otoczoną przez podstępnych wrogów. Któż będzie sobie, w związku z tym,
zaprzątał uwagę realiami, tym bardziej że pojęcia typu „Bawaria" czy„Nadrenia" to dla 99
procent rodaków całkowita abstrakcja? Natomiast Prusacy to demony dla wszystkich
zrozumiałe. Jakże miło zwalić im na plecy jeszcze i okupację, Auschwitz czy Palmiry.
I jeszcze jedna kwestia. Pisze Marion Donhoff: „Należałoby sobie również życzyć, by w
przyszłości Polacy oszczędzili nam swego szowinizmu, gdyż to szowinizm każe im mówić o
»ziemiacti odzyskanych« i nawet w oficjalnych pismach od nowa utrzymywać, jakoby »pod
niemieckimpanowa-niem ziemie zachodnie zamieszkane były w większości prżeż rdzennie
polską ludność«. W Prusach Wschodnich, na Pomorzu, we wschodniej Brandenburgii i na
Dolnym Śląsku Niemcy stanowili 98-100 procent ludności. Jedyną prowincją ze znaczną
polskojęzyczną mniejszością był tylko Górny Śląsk. Wschodnia granica Prus Wschodnich
przez siedemset lat nie ulegała żadnym zmianom i także granice Śląska, wyjąwszy
górnośląski okręg przemysłowy, były zawsze takie same od czasu, kiedy Kazimierz Wielki na
mocy trenczyńskich preliminariów pokojowych zrzekł się Śląska na rzecz Czech, a więc od
1335 do 1945 r. Po obu stronach we wszystkich tych sprawach utrzymuje się wiele
stereotypów, natomiast rzadko można spotkać rzeczowe, kompetentne oceny. Zbyt
skomplikowana i zbyt mało znana jest historia Wschodu. Wielu zapomina także, iż historię
piszą zwycięzcy".
Historię Prus napisali także zwycięzcy. Jeżeli właściwe jest dziś mówić, że Polska nie
znalazła się w gronie zwycięzców, tylko zmieniła jedną okupację na dragą, to dobrze —
uznajmy, że karty po wojnie rozdawał wyłącznie Stalin. Wtedy Prasy byłyby dla Polski
odszkodowaniem za ziemie wschodnie, a dla Niemców kontrybucją za niezmierzone
krzywdy, jakich doznała Polska podczas okupacji. Nie ma to jednak żadnego związku z
„odzyskiwaniem" czegokolwiek i — takie bywają chichoty dziejów — dotknęło te akurat
prowincje niemieckie, które, przynajmniej do roku 1939, z ideologią hitlerowską miały
najmniej wspólnego. W sumie bilansu krzywd jest to zapewne sprawiedliwość dziejowa. W
każdym razie fakt nieodwracalny, gdyż na popru-skich ziemiach wyrasta już trzecie pokolenie
Polaków. W naszym przekonaniu historia przesądziła słusznie. Pozwólmy jednak Prusakom,
nie posądzając ich od razu o rewizjonizm czy rewanżyzm, uważać, iż doprawdy Świnoujście
17
nigdy przed rokiem 1945 nie było polskim miastem i nie wszyscy przed 1945 r. jego
mieszkańcy splamili się udziałem w zbrodniach Trzeciej Rzeszy. Otóż ci z nich, którzy w
swoich nadmorskich domach, być może —jak to opisuje Marion Denhoff — przeklinali
Hitlera, mają prawo (raz jeszcze: bez posądzania o rewizjonizm i rewanżyzm) czuć się
wypędzonymi ze swoich ogródków, w których drzewa wzrastały przez stulecia, i z domów
zbudowanych przez pradziadków. Wiatr historii targnął nimi i rzucił na poniewierkę. Teraz
chcieliby upamiętnić swoje cierpienia. To akurat, wydawałoby się, Polacy mogą zrozumieć
najlepiej. Szczególnie ci z Kresów, których tenże wicher dziejowy pozbawił wszystkiego. Jest
na pewno nierówny bilans win, ale jest też wspólnota indywidualnego ludzkiego cierpienia.
Jednak w propagandzie polskiej wszystko się miesza: kraje niemieckie (to tylko my mamy
prawo do skomplikowanej historii), słowiańskie pradzieje, zła Jałta (a bez tej Jałty nie
bylibyśmy w Szczecinie), a nade wszystko ciemny duch „prasactwa", walka z którym
wszystko inne usprawiedliwia. Bo to oni wszystkiemu winni. Obok Rosjan, oczywiście.
III MORALIZATORZY
Maciej Mikołaj Radziwiłł (1705-1782), młodszy brat hetmana wielkiego litewskiego Michała
Kazimierza, zwanego „Rybeńko" (1702-1762), urządził sobie w Białej Podlaskiej regularny
harem. śonę z dziećmi zamknął w jednym ze skrzydeł pałacu, żeby mieć miejsce dla
rozlicznych kochanek, które były .jedne zwiedzione, drugie ukradzione i gwałtem porwane,
trzecie od rodziców, alias od matek sprzedane, a jedną ksiądz pleban dawidgrodzki, ukradłszy
od rodziców, za dwieście dukatów przedał". W rezerwie trzymane były „kadetki", czyli małe
dziewczynki przeznaczone do świadczenia usług seksualnych po osiągnięciu dojrzałości.
Kobiety te Radziwiłł „na przemian pieścił i maltretował" przez wiele lat, o czym wszyscy
dookoła doskonale wiedzieli. Doczekał się w końcu interwencji rodzinnej (nie sądowej, broń
Boże) i uznania za wariata, ale bynajmniej nie z powodu swoich hurys. Miarka się przebrała,
kiedy przeszedł na religię mojżeszową, zaczął ubierać się w chałat, a wszelkie godności na
dworze porozdawał śydom. Tego oczywiście było już za wiele.
Kara ominęła Adama Doręgowskiego, wiernego katolika, który (cytuję za Gierowskim i
Jasienicą): „Błażeja Słomkę, Tomasza Kotwicę, Mateusza Chaliniaka, Józefa Głaza, Kocmołę
z Wólki i Gromadę z Wólki, poddanych, z okazji córek swoich ukrycia kazał w kajdany okuć,
więzić, bić, Jędrzejowi Sroce w dwie niedziele po ślubie żonę zabrać, oną sprzeciwiającą się
woli jego w gąsior zamknąć, mdlejącą wodą lać, a potem rózgami siec i inne okrucieństwa i
sromoty nad nią pełnić śmiał". Być może, aż takie przypadki były wyjątkowe. Powszechnie
natomiast uważano poddane i służki za seksualną własność. Jak pisze Stanisław Milewski:
^aterfamilias, gdy wykorzystywał
19
seksualnie służbę bądź poddane chłopki, oczywiście pozostawał bezkarny. Zgodnie z
ówczesnym obyczajem nie tylko patrzono przez palce na takie praktyki, ale uważano je za
całkiem naturalne, nawet uświęcone zwyczajem ius primae noctis. Mówiło się w takich
przypadkach o «poprawianiu rasy«". Paweł Jasienica jest bardziej eufemistyczny: „O
pańszczyźnie wiedzą wszyscy, mylnie wyobrażając sobie, że faktyczny przywilej szlachcica
ograniczał się do niej tylko, to znaczy do dniówek, darmoch, podwód, posyłek, danin stałych
tudzież okolicznościowych i tasiemca innych powinności. Nasza cnotliwa beletrystyka
historyczna i równie powściągliwa historiografia pozostawiły bowiem na uboczu kwestię, do
której odnosi się bezpośrednio szóste z przykazań Bożych". Zbigniew Kuchowicz koncentruje
się przede wszystkim na magnatach: „Rozpowszechniony pośród oligarchów tryb życia
wymagał wprost utrzymywania nałożnic, metres, faworytek. Purytanizm cechował tylko
nielicznych, najczęściej ciężko chorych. Biografie magnackie obfitują też w liczne »fortunne
sukcesy«. Zdarzali się dygnitarze, którzy utrzymywali istne haremy, miłośnice pańskie były
uwodzone, porywane, kupowane. Jaśnie wielmożni nie mieli w tym względzie żadnych
uprzedzeń klasowych czy rasowych, w ich sypialniach gościły zarówno chłopki, jak i
herbowne szlachcianki, zarówno Polki, jak i Ukrainki, Niemki, Francuzki, śydówki, Wołosz-
ki. Te ostatnie miały reputację kobiet łatwych i namiętnych". Dodajmy, że uboższa nieco
szlachta też nie miała uprzedzeń, a tylko mniej pieniędzy, kończyło się więc przeważnie na
chłopkach, rzadziej mieszczkach, lub „dziewkach z gościńca". Moralista szlachecki, za
jakiego bez wątpienia uważał się Walerian Nekanda-Trepka, też nie widział nic zdrożnego w
„cielesieństwie" szlachty z poddanymi stanowiącymi część jej majątku. Złościło go jedynie,
ż
e poczęci w takich związkach bękarci niekiedy, powołując się na ojców, usiłowali podszyć
się pod klejnot. Tych wytykał niemiłosiernie, dając mimochodem świadectwo rozmiarom
zjawiska, bo chociaż ci, którzy odważali się na ryzyko przypisywania sobie niezasłużonej
godności, stanowili zapewne procent minimalny chybionych klasowo, nieślubnych dzieci, to i
tak zajęli przecież w Liber chamorum miejsca niemało. Czasem z adnotacji Trepki wyczytać
można całe historie obyczajowe:
„BĘBNOWSKI nazywał się Jan, bękart pana Jędrzeja Chwaliboga [herbu Strzemię — L.S.] z
Janowic. Tego bękarta, gdy przy ojcu tem swem chłopcem był, że pękato rósł, zwał go Bęben,
czasem Bęsiu; on podrósłszy Bęb-
20
nowskim zwał się. Matka tego Janka chłopska dziewka Więcławówna była z Jadownik wsi.
Ta o granice służyła w Brzeżku, pana Czernego miasteczku na Podgórzu, skąd wziął ją ten
pan Chwalibóg za założnicę, z którą tego Janka miał. Tę matkę jego podjął był potem chłop
Wojciech Swacha z Jadownik, wsi królewskiej u Brzeżka tego. Miał z nią syńca, któremu też
Janek imię dał. Ten dorósłszy od przyrodniego swego wziął, że Bębnowski także nazwał się,
a po zmarłym ojcu przedawszy chałupę, pojął tamże w ładownikach wdowę Pituliną. Miała
swoją chałupę, on przykupił do niej ról. Miał z nią dziewczę, trzy lata jej było w r. 1630. Ten
zaś Jan bękart Chwalibogów pojął chłopską dziewkę z Soczy-na wsi mila od tych Jadownik.
Miał z nią Piotrka, trzy lata było mu w r. 1630, a dziewczę Hankę sześć lat było jej. Ten Jan
bękart nadsługował przecie przedtem panu Gabońskiemu na Podgórzu, potem panu
Wieruskiemu tamże w Podgórzu i anno 1630, a żenię swej kupił chałupkę bez ról w tych
Jadownikach". Albo:
„BEŁDOWSKI nazywał się Daniel, bękart pana Bełdowskiego [herbu Jastrzębiec — L.S.],
który jak dorósł, dał mu coś pieniędzy ten ociec jego. On i ze swych zabiegów przyszedł do
kilku tysięcy. Dał był na zastaw 4 tysięcy panu Pszonce pod Lublinem. Tam mieszkając
przyszło było do tego, że ten pan Pszonka miał mu był dać córkę swą, bo posagu nie chciał po
niej. Pani sama Pszonczyna przed czasem wesela posłała do Bełdowskich, gdzie
dowiedziawszy się, że bękart i gdy na wesele przyjechał, powinni panny młodej odgromili go,
iż ze wstydem odjechać musiał. On zaś w krakowskiej ziemi cirka 1619 zalecał się córce pani
Młoszowskiej w Ulinie u Miechowa i już obiecano mu ją było, i intercyza była; wtem posłano
także do Bełdowskich do lubelskiej ziemie. Dowiedziawszy się, że bękart, zmowę one i
intercyze skażono i penitus panny odmówiono".
Przeważnie jednak informacje Trepki, acz merytorycznie równie elo-kwentne, są bardziej
lapidarne, jak na przykład:
„KULA Daniel był to bękart księdza biskupa kamienieckiego [przypuszczalnie Marcina
Białobrzeskiego herbu Habdank - L.S.]. Miał go z Proszowic z miejską dziewką
Ć
wiakalanką. Tego bękarta jej Daniela przezywali żacy w szkole Kula, że był przyniósł
drewno kulę do szkoły, jako żacy noszą zimie do pieca [...]".
„MAŁECKI był to bękart pana Korycińskiego [herbu Topór — L.S.], ojca pana
Mikołajowego, co Prowanównę miał za sobą, z chłopską dziewką miał
21
go, u niego się schował, Małym zwał go, potem Małeckim. Ten trzymał do wiernych rąk wieś
Zabierzów u Krakowa od pana Mikołaja Korycińskiego, co żupnikiem był anno 1600. Potem
tamże trzymał i od syna jego pana Krzysztofa Korycińskiego. Miał żonę ten to".
, ДУСиЬБКІ zwał się też bękart Jana Młoszowskiego [herbu Nowina — L.S.], co Ulina wieś
jego była u Miechowa. Miał go z chłopską dziewką z Ry-gulic od Tęczyna. śywa ta matka
jego była w Rygulicach i anno 1630, a ten nazwany syn jej wychował się u tego pana
Młoszowskiego w Ulinie. Umarł pan Młoszowski circa 1617, a ten u samej pani służył
przecie i anno 1630. Miał lat 30 kilka [...]".
Powtórzmy jednak: są to historie uprzywilejowanych, którzy — przy wszystkich
przeciwnościach — dochrapali się mniejszego lub większego awansu społecznego.
Przeważnie takie potomstwo wyganiano po prostu razem z matkami, podobnie jak i
bezdzietne chłopskie czy miejskie kochanki, kiedy znudziły się panom. Niekiedy oddawano
też dzieci odległym krewnym i znajomym, gdzie wcielano je do służby nieświadome
całkowicie, czyja krew płynie w ich żyłach.
W podróżach, na sejmikach, w pospolitym ruszeniu nie gardziła też szlachta miłością płatną,
a także — skoro było zapotrzebowanie — paraniem się sutenerstwem. Zbigniew Kuchowicz
cytuje przykład kasztelana Jacka Jezierskiego, właściciela dużego burdelu nad Wisłą w
Warszawie. Kursowały po mieście liczne żarty na jego temat:
„Kiedy Wenus była w modzie, Stawiał jej domki przy wodzie, Przy warszawskim moście
Częstując franca goście".
Nierządnice mieszkające w domu kasztelana zwano często „kasztelankami". Pewna
anegdotka głosi, iż na jakimś przyjęciu damy powitały Jezierskiego zapytaniem: „Jak się ma
pan kasztelan? A panny kasztelanki jak się mają?" Na to Jezierski: „Źle się mają". „A to
dlaczego?" „Bo teraz nąjpierw-sze damy chleb im odbierają". Dla nas ważniejsze od celnej
riposty kasztelana (a był to, bagatela, urząd senatorski!) jest stwierdzenie faktu, że
powszechna znajomość źródła jego dochodów nie przeszkadzała w podejmowaniu go na
22
przyjęciach. Nie było w tym bowiem nic dziwnego. Spraw takich, jako mało wstydliwych, nie
otaczano nawet specjalną dyskrecją. Tym mniej jeszcze się oburzano. Niejako
podsumowywał to Jan Andrzej Morsztyn (Metamorphosis):
„Jowisz przed żoną tając się z zaloty Różnie się mienił: to raz w deszczyk złoty, To zasię w
byka i w kształcie oboim Dogodził pannom i afektom swoim. Widzę, że ten bóg przewiedział
był sztuki, Co do zalotnej należą nauki, Bo u białogłów i dziś ten przewiedzie, Co ma deszcz
złoty a bycze narzędzie; I choćby ona była święta z nieba, Choć i dewotka, przecie do niej
trzeba Czuć się, na portkach pociągać rzemyka, Mieć złoto w mieszku, korzeń jak u byka".
Wierszyki Jana Andrzeja Morsztyna cieszyły się na dworze Jana Kazimierza ogromnym
powodzeniem, wśród białogłów także, choć dzisiaj twórczość ta nie zawsze wydaje się nam
najwyższego lotu:
„Nie wiem, jak cię wołają, czy Zosiu, czy Zusiu;
Słyszę tylko, że imię kończy się na siusiu.
Choćbyś się też pode mną nawet posiusiała,
Czyń co chcesz, byłeś tylko pode mną leżała" (Do jednej).
Inny „zalotny" wiersz kończy z kolei pogróżka:
„Bo jak się zbytnią twą chciwością urwę, Poślę po gładszą a po tańszą kurwę".
Cóż, poezja (a prawdziwie dosadnych utworów Morsztyna, takich jak np. Nagrobek kusiowi
albo Nagrobek kurwie, nie odważyliśmy się jednak tu pomieścić) odzwierciedlała obyczaje, a
obyczaje — poezję. Do tej chwili nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
23
Podobnie traktowała kwestie seksualne, może jedynie z nieco większym wyrafinowaniem,
szlachta francuska czy wioska, a niemal identycznie — rosyjska. Upatrywanie szczególnego
rozpasania w obyczajowości francuskiej XVII i XVIII w., większego niż w Polsce, z tego
przede wszystkim wynika, że literatura i historiografia francuska nie wstydziły się, w
przeciwieństwie do naszej, tematu. I nie myślimy tu nawet o libertynach. D'Artagnan czy
Aramis mogli mieć kochanki; pan Skrzetuski czy Kmicic - nigdy w życiu. Nawet złowrogi
Bogusław Radziwiłł, kiedy w Taurogach już już dobrać się miał do Bil-lewiczówny, padł
rażony atakiem choroby. Pruderia potomków zmienić jednak nie może minionej
rzeczywistości. Ta zaś, powtórzmy raz jeszcze, była podobna jak w pokaźnej części Europy.
Nie byłoby więc nic szczególnego? śadnej narodowej specyfiki? Nie przesadzajmy — jest
taka.
Otóż owa szlachta polska, nie gardząca „chłopkami, herbownymi szlachciankami, zarówno
Polkami, jak i Ukrainkami, Niemkami, Francuzkami, śydówkami, Wołoszkami...", była
jednocześnie niezłomnie katolicka, z czym wiązały się potrzeba i ewangelizacyjne poczucie
obowiązku umoralniania i wychowywania poddanych. W tym samym czasie, kiedy Maciej
Mikołaj Radziwiłł buszował po swoim haremie, w jego włościach obowiązywały
najsurowsze, prawem wsparte, zasady czystości seksualnej. Odwołajmy się do dokumentów
cytowanych w pracy Bohdana Baranowskiego Sprawy obyczajowe w sądownictwie wiejskim
w Polsce wieku XVII i XVIII (Łódź 1955). W latach 1621-1623 wdowa po kasztelanie
krakowskim Januszu Ostrogskim, Teofila z Tarłów wydała ustawę dla swych dóbr: „Gdyby
białogłowa mając męża albo też mając żonę z inszą w nieczystym grzechu mieszkał mąż, a
ś
wiadectwo było pewne nań albo na nie, tedy winy na nas grzywien dziesięć, na starostę trzy,
gdyby potomka między sobą spłodzili, tedy gardłem karać ich". A oto inna ustawa (z roku
1672 dla małopolskiej wsi Czerna): „Zabiegając tedy nierządom i niecnotom postanawiamy,
iż gdyby się po osobach których poddanych pokazały jakie nierządy, mężczyzna za występek
ma dać winy do dworu złotych piętnaście abo winą inszą osądzony według grzechu ciężkości
i zbrodni, a niewiasta chłostę wziąwszy plag 50, przez woźnego ma być publikowana głosem
wielkim po wsi i wyprowadzona ze wsi, który by zaś gospodarz ważył tak wywołaną abo
podobną do siebie przyjąć i w domu trzymać, winny powinien będzie dać złotych dziesięć za
takowe nieposłuszeństwo i przestępstwo. A jeśliby się dopuściła takiej sromoty nierządnego
postępku
24
córka gospodarza, kara i wina dwoista ma być naznaczona tak osobie występnej , jak i
rodzicom niedozornym córek upadku. A czego Boże uchowaj, żeby w stanie małżeńskim miał
kto wykroczyć, taki ma być do prawa magdeburskiego wydany dla exekucyjej
sprawiedliwości Św., aby się źle nie mnożyło na ciężką obrazę Boską". Dodajmy od razu, że
„prawo magdeburskie" przewidywało w tym wypadku tortury i karę śmierci. W księdze
sądowej klucza strzeszyckiego i żbikowickiego w Małopolsce (1679 г., rozszerzone w 1702
r.) czytamy z kolei:,JSTa te niewiasty, które cielesnego się grzechu dopuszczają i potomstwa
dostają i mężów nie mają, prawo dekretuje, aby za ten uczynek publicznie w gromadzie
rózgami stą plag chłostane były, a jeżeliby się nie upamiętały i na podobny grzech znowu
zezwalały, takowąż plagą i wygnaniem z państwa karane być mają, a gospodarz, u którego by
się to w domu stało, dziesięć grzywien do dworu, pięć funtów wosku do kościoła farne-go i
plag 30; podobnymi plagami i gospodynie za niedozór w domach swoich karane być mają,
gdyż się przez ten nierząd ciężka obraza Boska ściągająca pokaranie na całe poddaństwo
dzieje; ci zaś, którzy by okazją byli tym niewiastom do cudzołóstwa, karani być powinni stą
plag i grzywien 30, wosku do kościoła farnego funtów 10, a jeśliby się takowy znalazł
nieupamiętały, taki powinien być stą plag karany i grzywien 30 i wygnany z poddaństwa,
czego ma przestrzegać urząd wójtowski pod zakładem grzywien 30 i 100 plag nie
odpuszczonych, do kościoła wosku funtów 3". Tym razem, jak widać, obok winnych karani
mieli być także ci, którzy mogliby ewentualnie cudzołóstwu zapobiec - z „urzędem
wójtowskim" włącznie.
Wszystkie te ustawy i nakazy nie pozostawały bynajmniej martwą literą. Z tym, że tak jak
różniły się zapisem, tak różne były kary wymierzane złapanym cudzołożnikom. I tak wiemy,
ż
e w końcu XVII w. niewierni małżonkowie byli karani chłostą, siedzeniem w kunie, karami
kościelnymi i wysokimi grzywnami. Już jednak sąd w Suchej za to samo przewinienie orzekł
w 1699 r. karę śmierci, choć w innych przypadkach zadowalał się trzystu plagami, co
skądinąd spowodować mogło trwałe okaleczenie. Z biegiem lat coraz surowiej karani byli
również „wspólnicy występku", za których uważano wszystkich, którzy o „wszeteczeństwie"
wiedzieli, a nie donieśli do wójta lub dworu. Obowiązek denuncjacji, obejmujący również
współmałżonków, był dla poddanych prawem wręcz zasadniczym. Teoretycznie dotyczył on
wszelkich zauważonych występków i grzechów. W praktyce chodziło przede
25
wszystkim o kradzież pańskiego mienia, dzieciobójstwo (w co wliczane było spowodowanie
poronienia) i cudzołóstwo właśnie.
Skąd brała się ta wręcz obsesyjna walka z pozamałżeńskimi uciechami? Bohdan Baranowski
wylicza pięć powodów:
1. Walka z płynnością ludności wiejskiej. Pozaślubne związki zawiązywane być mogły
przecież z poddanymi innych panów lub z „ludźmi z gościńca", co powodować mogło chęć
ucieczki, groziło więc utratą rąk do pracy.
2. Pomimo najsurowszych kar nieślubne płody były jednak usuwane, co niemożliwe było w
pozostających pod pełną kontrolą społeczną ślubnych stadłach. Każde zaś „stracone dziecko",
to, jak wyżej, jeden poddany czy poddana mniej.
3. Grzywny za cudzołóstwo były jednym ze źródeł dochodów dworu.
4. Śledzenie wolnych związków pozwalało na wzmacnianie kontroli również nad innymi
poczynaniami poddanych i przyczyniało się do rozwoju siatki denuncjatorów.
5. Strach przed rozprzestrzenianiem się chorób wenerycznych.
Wydaje się jednak, że wszystkie owe przesłanki uznać można za drugorzędne. Liczyło się
przede wszystkim to, iż szlachta była katolicka, a zatem, w myśl patriarchalno-religijnych
reguł, do jej obowiązków należała dbałość o zbawienie dusz swoich poddanych. Baranowski
zauważa wprawdzie, iż: „Nigdy może zasada podwójnej moralności — jednej dla stanu
uprzywilejowanego, jakim była szlachta, drugiej dla pogardzanych »plebejów«, to jest
chłopów i mieszczan — nie występowała z taką siłą i w tak cyniczny sposób, jak [...] w
siedemnastym i osiemnastym wieku", ale uzasadnia to od razu powikłaniami ekonomiczno-
ustrojowymi. Jak zresztą mogło być inaczej? Baranowski pisał przecież swoją pracę w latach
1953-1954. Dlatego uszło jego uwagi, czy raczej ujść musiało, że owa „podwójna moralność"
przejawiała się nie tylko w opozycji szlachta-niższe stany, ale z taką samą niemal mocą w
opozycji kobieta-mężczyzna, choć w pewnej chwili wymknęło mu się spostrzeżenie, iż
„dziewczyna wiejska ze względu na »złe postępki« traciła dziedzictwo, jakie się jej należało
po ojcu [...]. Nie spotyka się natomiast przypadków, aby mężczyzna za niemoralne
prowadzenie się pozbawiony został sukcesji". Dziedziczenie było tu jednak sprawą
drugorzędną.
Zacznijmy od kwestii podstawowych. Wszystko, co napisaliśmy dotąd o tolerancji wobec
rozpusty i wręcz libertynizmu, dotyczyło oczywiście męż-
26
czyzn. O ile niewierność mężczyzny była powszechnie tolerowana, nawet w przypadku
spektakularnych ekscesów, które więcej przysparzały mu zainteresowania, czy wręcz
podziwu, niż oburzenia, o tyle zdrada żony czy romans panny spotykały się z powszechnym
potępieniem, a karanie kobiet, nieraz barbarzyńskie, przez męża czy ojca znajdowało
społeczne zrozumienie. Postawa taka miała pełne odbicie w prawie. Bartłomiej Groicki
(1519-1605) wylicza, kiedy mąż ma prawo zabić niewierną żonę. Wprawdzie zauważa też, że
istnieją okoliczności, w których zdradzony nie może w ten sposób ukarać kobiety (np. jeśli
sam jest cudzołożnikiem, maltretował przedtem połowicę), ale już pomysł, że żona mogłaby
za zdradę ukarać małżonka, nie przychodzi Groickiemu nawet do głowy.
Na tym tle wysoce liberalny, czy wręcz „postępowy", wydać się może obszernie wcześniej
cytowany Walerian Nekanda-Trepka. Pisze o nim Zbigniew Kuchowicz we wstępie do Liber
generationis plebeanorum, czyli Liber chamorum: „Jeśli chodzi o moralność seksualną, to nie
podzielał teorii Kościołów chrześcijańskich, a przede wszystkim katolicyzmu, uważających
pociąg płciowy za coś grzesznego, zdrożnego. Miłość fizyczną uważał za przyrodzone prawo
ludzi. I w tej dziedzinie występował jednak u niego dualizm etyczny. Trzymanie przez
szlachciców nałożnic, posiadanie nieślubnych dzieci uważał za rzecz naturalną, ale nie mającą
nic wspólnego z moralnością, czy niemoralnością. Przyjmował, podobnie jak feudałowie
innych czasów i krajów, że posiadanie majątku i władzy stwarza po prostu możliwości
korzystania z usług poddanek czy służących również w tej domenie. Gorszył się tylko, gdy
rozwiązły tryb życia podkopywał czyjś majątek lub gdy nieślubne dzieci, owe pogardzane
»bękarty«, korzystały z ojcowizny. Amory sług czy innych plebejów ze szlachciankami
traktował jednak już mniej tolerancyjnie, czasem jako niegodziwość, a niekiedy wręcz
przestępstwo. Stąd w wypadku odkrycia związku słusznie karane [...]. Jego liberalizm
seksualny dotyczył świata mężczyzn. Kobietom przyznawał prawo do satysfakcji seksualnej,
lecz uważał, że zaspokajanie popędu winno u nich następować jedynie w związkach
małżeńskich. Niewinność kobiety uznawał za wartość, którą należy zachować do ślubu. Jej
utratę traktował jako deprecjację wartości niewiasty. Poślubienie panny, która utraciła
dziewictwo (bez względu na okoliczności, np. zgwałcenie), uważał za kompromitację
poślubiającego ją mężczyzny [...]. Utrzymywanie pozamałżeńskich stosunków seksualnych
przez niewiasty, bez
27
względu na przynależność stanową, oceniał nieprzychylnie, przyjmował, że spada na nie
niesława, degradował je do kategorii potrzebnych, lecz dyskryminowanych nierządnic". I
dorzuca Kuchowicz w podsumowaniu (niech nas nie znudzi powtórzenie tych oczywistości):
„Opinia szlachecka stosowała dwie skale ocen w erotyce, nie tylko jedną dla panów, a drugą
dla poddanych, lecz jedną dla mężczyzn, a dragą dla kobiet. Akceptowała podwójną
moralność mężczyzn, obejmującą życie seksualne zarówno przed ślubem, jak po ślubie. Stąd
też jeśli za »dzielnych kawalerów« uważano utrzymujących liczne nałożnice panów, to za
»nierządnice« każdą kobietę nawiązującą pozamałżeńskie kontakty seksualne". I znowu
utonęUśmy w eufemizmach. Kuchowicz nie zakończył bowiem wywodu, nie powiedział, co z
bycia uznaną za nierządnicę wynikało. Tymczasem w materiałach zebranych przez
Łozińskiego, Baranowskiego, Łukomskiego, Wa-sylewskiego, Gierowskiego, Triplina, jak i...
niego samego znajdujemy bezlik świadectw o „nierządnic" owych biciu, często ze skutkiem
ś
miertelnym, okaleczaniu, więzieniu, wypędzaniu etc. Czyny te, najokratniejsze w
szczególności, uzasadniane zaś były „dawaniem dobrego przykładu poddanym". Wracamy
znów do zasady, iż pan dbać musi o zbawienie dusz od siebie zależnych.
Pan dbał i Kościół dbał. Doprowadziło to z biegiem czasu do utrwalenia i spetryfikowania w
polskich wsiach modelu, od którego same warstwy wyższe, powoli zresztą i z oporami,
zaczęły odchodzić. Już na przełomie XIX i XX w. zapewne najwybitniejszy etnograf polski
tego okresu, Jan Świątek, pisał: „Mąż uważa się za pana i władcę swojej żony [...]. Nie ma
przykładu, a przynajmniej taki przykład nie jest mi znany, aby mąż patrzył pobłażliwie na
niewiarę żony. W razie, jeżeli mąż schwyci żonę na złamaniu wiary małżeńskiej, ciężka
czekają odpowiedzialność. Nadmierna dotkliwa chłosta, rzucanie o ziemię za włosy, kopanie
obcasami z pewnością ją nie ominie, a często nawet i chwilowe wypędzenie z domu;
przyszłość zaś jej cała już bezpowrotnie zaprawiona bywa zwykle najrozmaitszymi
docinkami i wyrzutami w połączeniu z częstemi plagami, nieraz już bez najmniejszej
przyczyny".
Po cóż zresztą sięgać do trudno dostępnych prac ludoznawców? Mamy przecież w literaturze
polskiej, i to nawet tej Noblem nagrodzonej, dobitne opisy tego, co na wsi spotykało
„nierządnice":
„Jagusia była zaparta w alkierzu, a kiej wyrwali drzwi, stała przytulona do ściany i nie broniła
się, nie wydała nawet głosu, blada kiej trup, a w oczach szeroko rozwartych gorzało ponure
płomię grozy i śmierci.
28
Sto rąk wyciągnęło się po nią, sto rąk głodnymi, chciwymi pazurami chwyciło ją ze
wszystkich stron, wyrwało niby kierz płytko wrośnięty w ziemię i powlekło w opłotki.
— Związać ją, wyrwie się jeszcze i ucieknie — rozporządziła wójtowa. Na drodze stał już
gotowy wóz nałożony świńskim nawozem po zręby
desek i zaprzężony w dwie czarne krowy, rzucili ją na gnój, związaną niby barana, i ruszyli
wśród piekielnego zamętu; urągliwe wyzwiska, śmiechy i przekleństwa posypały się na nią
kiej grad po stokroć zabijający. Ale przed kościołem cały pochód przystanął.
— Trza ją zwlec do naga i pod kruchtą wy siec rózgami! — krzyknęła Kozłowa.
— Zawdy takie bili pod kościołem! Do pierwszej krwi, bierzta ją! — wrzeszczały [...].
Zaś Jagusia, w postronkach, na gnoju, zbita do krwi, w porwanym odzieniu, pohańbiona na
wieki, skrzywdzona ponad człowiecze wyrozumienie i nieszczęsna ponad wszystko, leżała
jakby już nie słysząc ni czując, co się dzieje dookoła, tylko żywe łzy nieustanną strugą ciekły
po jej twarzy posiniaczonej, a niekiedy wzniesła się pierś niby w tym krzyku skamieniałym
[...].
Podnieśli deski woza i wraz z gnojem, jak to ścierwo obmierzłe, rzucili, jaże ziemia pod nią
jęknęła, padła wznak i nawet się nie poruszyła.
Dopadła ją wójtowa i kopnąwszy nogą zawrzeszczała:
— A wrócisz do wsi, to cię zaszczujemy psami! — podniosła jakąś grudę czy kamień i
grzmotnęła w nią z całej siły — za krzywdę moich dzieci!
— Za wstyd całej wsi! — biła ją druga.
— Byś szczezła na wieki!
— By cię święta ziemia wyrzuciła!
— Byś zdechła z głodu i pragnienia!
Biły w nią głosy, grudy ziemi, kamienie i przygarście piachu, a ona leżała kiej kłoda,
zapatrzona jedynie w rozkolebane nad sobą drzewa.
Spochmurniało nagle na świecie, zaczął padać deszcz gruby i rzęsisty
Zaś w Lipcach wróciło wszystko do dawnego, a skoro jeno słońce wyniesło się na parę
chłopa, to jakby na zamówienie, wszyscy zaczęli wychodzić na żniwa, że ano z każdej
chałupy ruszali całą gromadą, z każdej chałupy błyskały sierpy i kosy, z każdego obejścia
wytaczały się wozy na miedze i polne drożyny".
29
Zgoła nieprzyjemny passus w narodowych lekturach.
Chłopi Władysława Stanisława Reymonta nie widnieją więc już, pomimo Nobla, w kanonie
lektur obowiązkowych. I słusznie. Nazbyt dociekliwy uczeń mógłby się przecież dopytywać o
wzorce, o przyczyny zachowań lipieckich chłopów. Tych nie da się jednak wyjaśnić bez
naruszenia patriotycznych tabu, ba, kilkuwiekowych warstw pruderii i hipokryzji.
A matka-Polka w tym wszystkim?
Osoba nader wysoko postawiona w rządzie Rzeczypospolitej oświadczyła, że wzorzec ten
znajdujemy u Mickiewicza. Błąd. Nasi luminarze tym więcej stwierdzają, im mniej czytają.
Mickiewicz pisze tylko o tym, że mat-ki-Polki wychowują (mają wychowywać)
męczenników narodowej sprawy:
„O matko Polko! gdy u syna twego W źrenicach błyszczy genijuszu świetność, Jeśli mu
patrzy z czoła dziecinnego Dawnych Polaków duma i szlachetność:
Jeśli rzuciwszy rówienników grono Do starca bieży, co mu dumy pieje, Jeżeli słucha z głową
pochyloną, Kiedy mu przodków powiadają dzieje:
0 matko Polko! źle się syn twój bawi! Klęknij przed Matki Bolesnej obrazem
1 na miecz patrzaj, co jej serce krwawi: Takim wróg piersi twe przeszyje razem!
Bo choć w pokoju zakwitnie ród cały, Choć się sprzymierzą rządy, ludy, zdania, Syn twój
wyzwany do boju bez chwały I do męczeństwa... bez zmartwychpowstania".
Poza rodzeniem męczenników, kobiety (być może za wyjątkiem przedstawicielek
arystokracji, które, utrzymując rozległe stosunki, dostosowywały się w pewnej mierze przede
wszystkim do francuskich standardów) zadowa-
30
lać się musiały dziećmi, kościołem i kuchnią. Pisze Kuchowicz: „Warstwa średnioszlachecka
i patrycjat w dalszym ciągu nie dopuszczały, by kobiety odgrywały jakąkolwiek rolę
polityczną, pozostawiało się im najwyżej wpływ na rodzinę i dom [...]. Kobiet w dalszym
ciągu nie dopuszczało się do osiągnięcia wykształcenia. Nawet szlachcianki były
analfabetkami, lub w najlepszym razie półanalfabetkami. Wśród większości mężczyzn
panowało przekonanie, że kobiety nie reprezentują zdolności intelektualnych, ograniczano
więc ich rolę w procesach kulturowych". Bystry obserwator polskich obyczajów lat
osiemdziesiątych XVIII w., francuski dyplomata H. Vautrin pisał: „Po kobietach polskich
znać słabość ich płci i zagwarantowaną prawem podległość mężowi [...]. Ogólnie biorąc
kobiety polskie trudniej przejmują francuski sposób bycia — tę tak pociągającą, pełną życia
wesołość, która w obliczu poufałości umie przeobrazić się w mroczną powagę [...]. U
narodów cywilizowanych kobiety są głównym obiektem zainteresowania w towarzystwie, w
Polsce nie liczą się w ogóle, jakże bowiem mogłyby brać udział w orgiach? A przecież poza
wielkimi miastami Polacy spotykają się jedynie po to, aby pić i jeść". Sekunduje mu Armand
Beauchamps de Longueville: „Pani.. .ska, czego puder przykryć nie potrafił, twarz miała
posinioną i obrzmiałą. Ski... powiedział mi familiarnie, żem sam tego przyczyną, bo za wielce
się wieczorami u Branickich we mnie wpatrywała. Nazywa się to u Polaków «trzymaniem
ż
ony na munsztuku«". Obfita literatura francuska, opisująca stosunki na dworze Ludwika XV,
ów obraz mafki-Polki potwierdza i podbudowuje. Jak wiemy, Maria Leszczyńska urodziła
Ludwikowi dziesięcioro dzieci, w tym piątkę w ciągu czterech lat. Jednocześnie z pokorą
znosiła poligamiczne przyzwyczajenia swego małżonka, a z Madame de Pompadour nawet
się zaprzyjaźniła. „Wielka jest to Pani — pisał Matieu Marais — z Polski odebrawszy
wychowanie, stan błogosławiony nad uciechy dworskie przekłada, a nie-wstrzemięźliwości
ż
ycia znosi w uniżeniu, a choćby ją i plugawiono, wie, że nie siebie, ale mężowi ma zdać z
ż
ycia swego sprawozdanie". Obrzydliwy Francuz. Nie dość, że kpi, to jeszcze w sedno trafił.
IV ARYSTOKRACJA
„— Dopiero w Paryżu zrozumiałem, że człowiek jest tylko na pozór istotą drobną i wątłą. W
rzeczywistości jest to genialny i nieśmiertelny olbrzym, który z równą łatwością przerzuca
skały, jak i rzeźbi z nich coś subtelniejszego od koronek.
— Tak — odpowiedziała panna Izabela. — Arystokracja francuska miała możność i czas
stworzyć te arcydzieła.
— Arystokracja?... — zapytał Wokulski. Panna Izabela zatrzymała się w alei.
— Chyba nie zechce pan twierdzić, że galerie Luwru stworzyła Konwencja albo
przedsiębiorcy artykułów paryskich?
— Z pewnością, że nie, ale też nie stworzyli ich magnaci [...]. Wyborne jest to wieńczenie
próżniaków zasługami i pracą ludzi genialnych, a choćby tylko — pracujących!...
— Próżniacy i arystokracja! — zawołała panna Izabela. — Myślę, że zdanie to jest raczej
silne aniżeli słuszne.
— Pozwoli mi pani zadać jedno pytanie? — spytał Wokulski.
— Słucham.
— f...] Niech mi pani raczy wskazać człowieka z tej sfery, o jakiej mówimy, który by coś
robił?... Znam tych panów około dwudziestu, są to również znajomi pani. Cóż więc robią oni
wszyscy począwszy od księcia [...], a skończywszy. .. choćby na panu Starskim, który swoich
wiecznie trwających waka-cyj nie może tłomaczyć nawet położeniem majątkowym.
— Ach, mój kuzynek!... On chyba nigdy nie miał zamiaru służyć w czymkolwiek za
przykład. Zresztą nie mówimy o naszej arystokracji, tylko o francuskiej.
— A tamci co robią?
32
— O panie Wokulski, tamci dużo robili. Przede wszystkim stworzyli Francję, byli jej
rycerzami, wodzami, ministrami i kapłanami. A nareszcie zgromadzili te skarby sztuki, które
pan sam podziwia [...]. To, co pan nazywa zbytkiem, jest właściwie wygodą, przyjemnością i
polorem, której od arystokracji uczą się nawet niższe stany i tym sposobem cywilizują się.
Słyszałam od bardzo liberalnych ludzi, że w społeczeństwie muszą być klasy pielęgnujące
nauki, sztuki i wykwintne obyczaje, raz dlatego, ażeby inni mieli w nich żywe wzory, a po
wtóre, ażeby mieli podnietę do szlachetnych czynów..."
Takiej lekcji udziela Wokulskiemu w Lalce panna Izabela Łęcka. Czy słusznej, to już
zupełnie inna sprawa. W jednym bohaterka ta ma jednak niewątpliwie zupełną rację. Wtedy
mianowicie, kiedy nie chce mówić o polskiej arystokracji, tylko o francuskiej. Z tego
najprostszego powodu, że arystokracja polska nigdy nie istniała i nie istnieje.
W maju 1417 r. poślubił Władysław Jagiełło Elżbietę z Pilczy. Została ona jego trzecią żoną,
w czym nie byłoby nic nadzwyczajnego. Fakt jednak, że wybranka była dwukrotną wdową i
miała z pierwszych małżeństw czworo dzieci, budził już jednak silny sprzeciw poddanych.
Nie oszczędzano też jej dzieciom, a w szczególności synowi z drugiego ożenku —
Wincentemu, cichych afrontów i uszczypliwości. Po koronacji, odbytej 19 listopada 1417 г.,
postanowiła więc Elżbieta zapewnić mu odpowiednio wysoką, oficjalną pozycję i zaczęła
namawiać Jagiełłę, by habsbuskim wzorem mianował go przynajmniej grafem — hrabią na
rodzinnej Pilczy. Przypierany codziennie do muru Jagiełło wreszcie uległ. Wtedy jednak stało
się coś, co — jak donoszą świadkowie — wprawiło króla w „gniew niemały". Oto kanclerz
wielki koronny i arcybiskup krakowski Wojciech Jastrzębiec odmówił przyłożenia pieczęci
na przygotowanym dyplomie nominacyjnym, i to przy jednogłośnym poparciu całego Senatu.
W Koronie nie istniała bowiem zasada stopniowania szlachectwa. Owszem, byli książęta, ale
tylko na Litwie. „I dlatego — pisze Aleksander Bruckner — Radziwiłł, szlachcic wcale
niewysokiej próby, mógł się imperatorskim księciem tytułować, bo było na Litwie sporo
rodowitych książąt, acz również nieraz niewysokiej próby. Rozrodzili się bowiem
Rurykowice i Giedyminowice; wprawdzie Rurykowice po-odpadali do Moskwy, jak książęta
Wiaziemscy, Bielscy i inni, ale Giedyminowice i Olgierdowice pozostawali w kraju i używali
swego tytułu, jak bojarzy bojarami się zwali, chociaż bojarzyn i gnój woził. Jeszcze więcej
niż istotnych namnożyło się kniaziów urojonych, co się od Kiejstuta, Olgierda itd. śmiało
33
wywodzili, bo metryk chrzestnych nie było; a inni nawet od Tatarów. Przynajmniej na
Moskwie Tatarzyna przyjeżdżającego z szubą, albo tytułem knia-ziowskim raczono i taki
kniaź tatarski domokrążcą bywał, a bojarzyn moskiewski do sądu pociągał, kto by go
przypadkiem kniaziem przezwał". Tak było jednak na Litwie i Rusi, nie w Koronie, w której
—jak zresztą później i na Litwie — hierarchizacja szlachty odbywała się jedynie poprzez
urzędy, a nie tytuły rodowe.
Kolejne sejmy uściśliły tę hierarchię, od XV w. począwszy, aż ostatecznie pełny kształt
osiągnęła drabina urzędnicza w konstytucji 1768 г., będącej zresztą w przeważającej mierze
odbiciem konstytucji poprzednich (przede wszystkim z lat 1611,1633 i 1635). Drabina ta na
Litwie dzieliła się na stopni dwadzieścia trzy, w Koronie na piętnaście:
KORONA
LITWA
Podkomorzy Ciwun
Starosta grodowy
Marszałek
Chorąży
Podkomorzy
Sędzia ziemski
Starosta grodowy
Stolnik Chorąży
Podczaszy
Sędzia ziemski
Podsędek
Wojski
Podstoli
Stolnik
Cześnik
Podstoli
Łowczy
Pisarz ziemski
Wojski większy
Podstarości
Pisarz ziemski Sędzia grodzki
Miecznik
Pisarz grodzki
Wojski mniejszy
Podczaszy
Skarbnik
Cześnik
Horodniczy
Skarbnik
Łowczy
Miecznik
Koniuszy
Oboźny
Strażnik
Krajczy
34
Tabela ta może być interesująca np. dla wielbicieli trylogii Henryka Sienkiewicza, którzy
dowiedzą się z niej choćby tego, że napuszony miecznik Bil-lewicz był rangą daleko niższy
od chorążego orszańskiego Kmicica, zaś pan Rzędzian nie był oczywiście starostą w
urzędowym rozumieniu, bo wtedy by i pana Kmicica, i pana Wołodyjowskiego znaczeniem
przerastał, ale tylko „starostą" rodem z mowy potocznej, w której tak określano
funkcjonariuszy i dzierżawców w dobrach magnackich. Mniejsza jednak o to. Ważne, że
tabela nasza obejmuje tylko urzędy ziemskie. Istniały zaś również administra-cyjno-
państwowe (np. wojewoda), senatorskie (kasztelan, kanclerz), nadworne, sądowe, skarbowe...
Nawet dawnej szlachcie trudno się było w tym wszystkim rozeznać, paradoksalnie jednak w
ten sposób realizowała się również swoista demokracja: niemal każdy mógł mieć jakiś mniej
lub bardziej honorowy urząd. Jak pamiętamy, tytuły rodowe nie miały z tym nic wspólnego i
zgoła nie były w Koronie uznawane. Nie przeszkadzało to jednak temu, że stopniowo zaczęło
ich przybywać. W XV-XVI w. przyczynili się do tego Habsburgowie, odpłacając się panom
polskim za różnorakie usługi, niekiedy — brutalnie mówiąc — po prostu finansowe. To z
cesarskich nadań hrabiami zostali m.in.: Leszczyńscy, Kmito wie (co przeszło na
Lubomirskich), Tęczyń-scy, Tarnowscy, Latalscy. Spośród nich wszystkich tylko Tęczyńskim
udało się uzyskać w roku 1546 wpisanie tytułu do Metryki koronnej. Ale i to nie miało
ż
adnego prawnego znaczenia. Podczas słynnego sejmu lubelskiego 1569 r. nawet książęta
litewscy zostali prawnie zrównani z resztą szlachty (acz godność pozwolono im zachować).
Nie przerwało to oczywiście snobistycznych zabiegów o tytuły, coraz łatwiej zresztą
uzyskiwane. Za przykładem Habsburgów, którzy wkrótce usatysfakcjonowali m.in.
Wielopolskich, Przerębskich, Mączyńskich, Lubomirskich, Koniecpolskich, Radziejowskich,
poszli inni. Pisze Zygmunt Gloger: „Dwór rakuski i inne zachodnie, tudzież posłowie
zagraniczni; uważali sobie za obowiązek nie odmawiać panom polskim tytułu hrabiów, tanim
kosztem jednając sobie przez to przyjaciół. Z drugiej strony i kanclerze polscy, dając
urzędowe polecenia Polakom wysyłanym w sprawach dyplomatycznych, aby ich zrównać z
panami zagranicznymi, nie żałowali nikomu wyrazu comes, który mógł służyć każdemu
szlachcicowi jako towarzyszowi królewskiemu i choć w kraju nic nie znaczył, zagranicą
jednał uszanowanie. Taki tryb postępowania zaczął się za Zygmunta III, a nagromadzone
podobne pisma, często —jak twierdzi Błeszczyński [Julian Błeszczyński
35
(1825-1871), wybitny genealog i heraldyk, dietariusz w Archiwum Głównym Królestwa
Polskiego — L.S.] — fabrykowane, uważali ich posiadacze i potomkowie za dowody
legitymacyjne. Na sejmie roku 1638, za Władysława IV, prawem zakazano używania
wszelkich tytułów rodowych, oprócz przyjętych na sejmie unii lubelskiej. Roku 1673
zakazano używania tytułów książęcych pod karą wiecznej infamii, z zastrzeżeniem, że
postanowienie sejmu z roku 1638 zostaje w swej mocy. Zakazy te jednak mało skutkowały i
po uchwaleniu tak ostrego prawa znajdujemy w aktach trybunałów koronnych i nawet w
Metryce koronnej mnóstwo dokumentów z użyciem tytułów hrabiowskich i książęcych
państwa rzymskiego. Tytułowanie wzrastało, a żeby dowieść prawa do tytułów książęcych i
hrabiowskich, podszywano się przede wszystkim pod rody komesów z doby piastowskiej
[chociaż średniowieczni comites to wcale nie hrabiowie — L.S.], którym znów kazano
pochodzić od królów, książąt i dynastów całego świata, od jednego z 24 synów Leszka
ż
yjącego na 200 lat przed Piastem. Tak starożytnym Tęczyńskim, jako innym Toporczykom
krakowskim mieszczańskiego pochodzenia, dostał się za przodka jakiś Comes Magnus,
którego przerobiono na Wielkiego komesa, kazawszy mu w prostej linii pochodzić od
Sieciecha [...]. W genealogiach ówczesnych napotyka się na każdym kroku dokumenta
fałszowane, w które wnukowie święcie uwierzyli, bo pochlebiały ich rodom, a w interesie
heraldyków leżało rozpowszechnianie tej władzy wśród ogółu".
Była to o tyle specyfika polska, że we Francji na przykład istniała, w przeciwieństwie do
szlachty z królewskiego nadania, kategoria szlachty immemo-riale, czyli szlachty „od
niepamiętnych czasów", która zresztą jako jedyna miała prawo do określania się jako
gentilhomme (co się później rozmyło, choć jeszcze Franciszek I deklarował: „Mogę
mianować szlachty noblesse, ile chcę, nie mogę jednak nikogo zrobić gentilhomme]").
Zauważmy przy okazji, że w tłumaczeniu polskim ginie pikanteria tytułu komedii Moliera
Mieszczanin szlachcicem, w oryginale Bourgeois gentilhomme. Nieszczęsny pan Jourdain
marzy bowiem nie tylko o szlachectwie, ale o szlachectwie odwiecznym. Tyle na marginesie.
W praktyce „odwieczność" oznaczała, że namaszczony nią nie musiał silić się na
wyszukiwanie niebywałych praprzodków. Godność swą uzyskał bowiem w przedczasach,
czyli — inaczej mówiąc — z nieba.
Wróćmy jednak na narodowe podwórko. Jedni zabiegali o dyplomy na obcych dworach, inni
studiowali genealogię, inni w końcu —jak Sapiehowie
36
czy Sieniawscy — nadawali sobie tytuł hrabiowski sami, wychodząc z założenia, że nie będą
przecież gorsi od uboższych sąsiadów, czego prawo nie ścigało, bo z prawnego punktu
widzenia i tak cała ta tytulatura nie miała najmniejszego znaczenia. Podkreślali to jeszcze
August II i August III, którzy, owszem, nadawali tytuły, z każdorazowym jednak
zastrzeżeniem, że chodzi o godności saskie, nie polskie. Potężny wysyp hrabiów, i to z
polskiej nominacji, nastąpił dopiero za Stanisława Augusta Poniatowskiego, który jednał
sobie w ten sposób zwolenników, a jednocześnie uzasadniał rodzinne tytuły książęce. Dzieła
dokończyli zaborcy, którzy, jak pisze Bruckner: „Aby niesforne głowy polskie pod swój
poddać strychulec, zrównali wojewodów i kasztelanów ze swymi Fur sten i Graf en. Tak
narodzili się hrabiowie Działy ńscy, Morsztynowie, Raczyńscy, Fredrowie, Krasiccy,
Krasińscy, Hutten--Czapscy, Cetnerowie, Baworowscy, Badenowie, Ponińscy i inni. Wtedy to
poprzybierały zwykłe korony szlacheckie dziewięć pałek hrabiowskich i dumne albo szczytne
dewizy..." Dodajmy od razu, że odrodzona Rzeczpospolita wszystkich tych tytułów i pałek
nie uznała (zapis w konstytucji z 17 marca 1921 г.), со uzasadniano nie tylko tradycją polską,
ale także „dziwnym się tych godności rozmnożeniem". W bałamutnym dość komentarzu do
albumu M. Millera Arystokracja Stefan K. Kuczyński pisze, co prawda, że: „Tytuł hrabiowski
przyznawano często dla zrekompensowania utraconych godności urzędniczych dawnej
Rzeczypospolitej, zawsze za opłatą. Czasem doszły tytuły hrabiów z nadania Stolicy
Apostolskiej. Jeszcze później pojawiły się tytuły pochodzące od różnych ex-monarchów i
pretendentów do tronu, te ostatnie wątpliwej wartości i kupowane już bez osłony". Ale zaraz
dalej: „Grupa arystokracji wówczas [w roku 1921 —L.S.] istniejącej, w linii męskiej (po
mieczu), o polskim rodowodzie, liczyła niewiele ponad sto rodzin, jeśli odliczyć rodziny i
osoby nieprawnie przypisujące sobie arystokratyczne tytuły". Otóż jest rzeczą pasjonującą,
jakim to cudownym sposobem chciałby Kuczyński rozróżnić polskich arystokratów
„prawnych" i „nieprawnych". Pośród rodów, które są bohaterami książki przez niego
komentowanej, Sobańscy kupili sobie pałki od papieża Leona XIII w roku 1880, Branicki
dostał tytuł od Ludwika XV (zresztą czysto honorowy, bo cudzoziemcom nie przysługiwały
przywileje, do których prawa zyskiwali podniesieni do arystokratycznej rangi Francuzi),
Lubomirskim dyplomem służył cesarz Rudolf II, Potockiemu — Józef I, hrabiostwo Kostków
potwierdził car Mikołaj I. Co tu jest prawne,
37
а
со nieprawne z polskiego punktu widzenia? Skąd wzięły się hrabiowskie pretensje
Komorowskich, Niesiołowskich, Platerów, Deskurów...? Które z nich były bardziej prawne?
Dlatego też podana przez Kuczyńskiego liczba „niewiele ponad sto rodzin" ma się nijak do
rzeczywistości.
Arystokratyczne pretensje zgłasza dzisiaj w Polsce ponad tysiąc rodzin. Wszystkie
niesłusznie, gdyż w wolnej Polsce uprawnienia te nigdy nie miały prawnego znaczenia.
Natomiast, to prawda, cena tytułu, czy to załatwionego u obcych władców, czy uzyskanego na
podstawie bezpośredniej transakcji finansowej, była zawsze wysoka i niewielu mogło sobie
na to pozwolić. Można więc powiedzieć, że większość polskich „hrabiów" czy „książąt"
miała bogatych przodków, choć niekoniecznie należących od razu aż do magnaterii. Pieniądz
rodzi pieniądz, więc owo bogactwo często trwało przez wiele pokoleń, ale nie miało to
decydującego znaczenia. Tytuł raz nabyty przechodził i na ubogich szaraków. Nic się w tej
mierze nie zmieniło. Zupełnie niepotrzebnie wydał Kulczyk córkę za Lubomirskiego. Tytuły
można kupić i dzisiaj, a potomkowie kilku obalonych monarchów czerpią z tego całkiem
spore zyski. Czy „hrabia Kulczyk" śmieszyłby publiczność? Niewątpliwie. Tyle że pałki w
herbach śmieszyły też szlachtę w dawnych wiekach, drwiono również z polskich hrabiów
niemiłosiernie, a już Wacław Potocki wręcz obelżywie. I cóż z tego? Sygnety pokryły się
patyną. Jedni się przyzwyczaili, drugim snobizm pozwolił wszystko przełknąć, inni nawet
zaczęli zazdrościć. Nikt się już nie podśmiewa. Mało tego, potomkowie naprawdę szczerze
mają się za arystokrację, co nawet im przodków na wyżyny podnosi i rozgrzesza.
Opowiada Anna z Branickich Wolska: „Miałam wielkie szczęście urodzić się jako córka
Adama i Beaty Branickich, którzy byli właścicielami Wilanowa. W czasach Stanisława
Augusta Poniatowskiego główną postacią w historii mojego rodu stał się hetman wielki
koronny Franciszek Ksawery Branicki. Niestety... nazywany targowiczaninem. Musimy to
przyznać z przykrością — był jednym z twórców Targowicy, konfederacji zawiązanej
przeciwko reformom Sejmu Czteroletniego i Konstytucji 3 maja. W oczach rodziny miał on
jednak również cechy, które nam się podobały. Byl to człowiek obdarzony wielkim
temperamentem, żądzą życia i wyjątkową odwagą. Hetman Franciszek Ksawery ożenił się z
Aleksandrą Engelhardt. Jest to historia, o której mój ojciec bardzo nie lubił mówić, ale
ponieważ Polski słownik biograficzny ją cytuje, czuję się rozgrzeszona. Otóż caryca
Katarzyna miała uro-
38
dzić wymarzonego syna, upragnionego następcę tronu. Tymczasem urodziła się córka, o
czym wiedziało zaledwie parę osób z najbliższego otoczenia. Wzięto więc chłopca (w
przyszłości cara Pawła I), który urodził się właśnie którejś z dam dworu, jako syna Katarzyny,
a tę dziewczynkę oddano rodzinie Engelhardtów na wychowanie. I z tą właśnie
Engelhardtówną ożenił się mój praprapradziad — Franciszek Ksawery. Można więc
powiedzieć to, co nie jest również rzeczą chlubną, że my w pewnym sensie pochodzimy od
Katarzyny, carycy Wszechrosji i od Sergiusza Sałtykowa — ojca Aleksandry, szambela-na
wielkiego księcia Piotra, potomka jednego z najstarszych i najznakomitszych rodów
arystokratycznych Rosji, rodu, który był spokrewniony z dynastią Romanowych". — „Ojciec
bardzo nie lubił o tym mówić", „nie jest to rzeczą chlubną", ale Anna z Branickich Wolska
opowiada bajeczkę z niemałą satysfakcją. Co królewska krew, to królewska krew, nawet
gdyby była carska. Niestety, opowiadająca wydaje się nie wiedzieć, że krwi nie dziedziczyło
się przez bękartów, chyba że (a i to tylko w niektórych krajach) byli oficjalnie uznani. Nawet
więc, gdyby jakimś cudem historia podmiany carskich dzieci miała być prawdziwa, i tak,
podług wszelkich reguł Gothy, nie nobilitowałaby w niczym rodu Branickich. Opowieść
uroczej skądinąd Anny z Branickich Wolskiej może więc stanowić swoistą pointę do
opowieści o „polskiej arystokracji". Dużo hałasu o nic.
V
HOJNOŚĆ
I BEZINTERESOWNOŚĆ
Legenda zapisana po raz pierwszy w Insignia seu clenodia incliti Regni Poloniae (1466) Jana
Długosza opowiada o tym, jak to poseł Bolesława Krzywoustego, komes Skarbek z rodu
Awdańców przybył do oblegającego Głogów cesarza Henryka V. Niemiec, chcąc go
przekonać o swojej potędze, wobec której opór Polaków miał być beznadziejny, pokazał mu
swój skarbiec wypełniony po brzegi kosztownościami. Skarbka nie olśniło jednak cesarskie
bogactwo. Zdjął z palca drogocenny pierścień i rzucając go między klejnoty, powiedział: „Idź
złoto do złota. My, Polacy, w żelazie się kochamy". Zdumiony Henryk nie znalazł adekwatnej
riposty, odpowiedział więc tylko: „Dziękuję" (Hab-dank). Odtąd też ród Awdańców
pieczętuje się herbem Abdank...
Opowieść ta wielce się spodobała czytelnikom, znalazła też trwałe miejsce w mitologii
narodowej, uogólniona, oczywiście, i dotycząca już wszystkich Polaków. Powtórzyli ją
Dębołęcki, Kniaźnin, Niemcewicz, Sienkiewicz, Kraszewski, Konopnicka... Z biegiem czasu
powstawały inne anegdoty i powiedzonka wychwalające bezinteresowność Polaków i to, że
dla dobra ojczyzny nie poskąpią oni pieniędzy, „aż po dobra ostatnie".
Na tym tle przykrym zgrzytem są słowa Fryderyka II (z datowanego na 13 maja 1765 r. listu
do ambasadora pruskiego w Warszawie Gedeona Benoit), iż „Za pieniądze można w Polsce
wszystko zdziałać". Oczywiście Fryderyk do sympatyków Polski i Polaków nigdy nie należał.
Innym razem stwierdził пр., że „Polacy są próżni, pyszałkowaci, gdy im szczęście sprzyja,
czołgają-
40
су
się w nieszczęściu. Dla zdobycia pieniędzy gotowi są do największych podłości. .."
Wyraziwszy powątpiewanie, co do obiektywizmu króla pruskiego, przyznać jednak należy, że
na pewno wiedział on, o czym mówi. Jego ambasador w Warszawie opłacał bowiem usługi
polityczne, administracyjne i sądowe co najmniej kilkudziesięciu polityków i urzędników
polskich. Nie był w tym wyjątkiem. Nie był też prekursorem takich działań.
W roku 1588 uchwalono tzw. Statut Litewski, który zawiera niezwykle charakterystyczną —
musiały być powody do takiego sformułowania — rotę przysięgi, jaką miał składać każdy
nowo obrany sędzia: „Nie z przyjaźni, nie z waśni, nie za posuły i dary, ani się nie
spodziewając po tym darów, sądzić będę". Podobny nacisk na odżegnanie się od
sprzedajności (jurgieltnictwa) kładły odpowiednie konstytucje sejmowe w Koronie. Wydaje
się jednak, że bez najmniejszego skutku. W XVI czy XVII w. sędziowie i posłowie uchodzili
za najbardziej sprzedajnych ludzi w społeczeństwie szlacheckim.
Jan Kochanowski ostrzega:
„A najwięcej tego strzeż, abyś na urzędy Łakomych ludzi nigdy nie sadzał, bo kędy
Sprawiedliwość sprzedąjna, tam przeklęctwo wielkie, A u Boga niewinnych ważne prośby
wszelkie".
Potem Sienkiewicz włoży w usta Czecha na służbie szwedzkiej, Wey-harda Wrzeszczowicza
(historycznie: Jan Weinhard hrabia Wrzesowicz), te słowa: „Sejmy nie rządzą, boje rwą [...].
Nie masz sprawiedliwości, bo wyroków nie,ma komu egzekwować i każdy możniejszy je
depce..." Miałby to powiedzieć w 1655 r.
Tymczasem z roku na rok było coraz gorzej. Już elekcja Jana III Sobieskiego stanowiła,
patrząc na nią z dzisiejszego punktu widzenia, korupcyjny skandal. Choć król elekt działał,
być może, z myślą o dobru Polski, to jednak brał od obcego, francuskiego rządu niebagatelne
sumy. Czyż można się dziwić — wszak przykład idzie z góry — że naśladowali go masowo
pomniejsi panowie bracia, których intencje nie były już tak wzniosłe? Przy czym łapówko-
dawców nie brakowało, bo Austriacy i Sasi też refundowali zdradzieckie usługi. „W 1696
roku — pisze Mikołaj Kozakiewicz — po śmierci Jana III Sobieskiego rozpoczęła się walka o
tron polski, na który apetyt mieli Francuzi. Na
41
przeszkodzie stalą im królowa Marysieńka, która chciała tron zachować dla syna Jakuba
Sobieskiego. Zapłaciła więc posłowi Łukaszowi Horodyńskiemu 600 talarów za zerwanie
Sejmu konwokacyjnego. Horodyński zerwał Sejm i natychmiast opuścił Warszawę.
Odszukany został jednak przez Sapiehów, którzy wręczyli mu 2000 talarów łapówki za
odwołanie swego protestu. To wydarzenie zapoczątkowało, jak pisze historyk [W. Kriegstein
— L.S.], «orgię korupcjk, która trwała do końca I Rzeczypospolitej. W czasie tejże elekcji
elektor saski zobowiązał się wypłacić pół miliona talarów wojsku i 160 000 magnatom.
Francuzi obiecali więcej. Od nich prymas Polski, arcybiskup gnieźnieński (a później
kardynał) Michał Radziejowski zażądał 60 000 za poparcie Francuza. Po czym na Sejmie
»przysiągł na Krzyż, że nie brał gotówkk, co było prawdą tylko o tyle, że nie wziął przed
przysięgą pieniędzy, lecz tylko weksel płatny po elekcji! Gdy wybrano na króla Augusta II
Sasa, prymas nie otrzymał oczywiście pieniędzy od Francuzów, lecz wziął 100 000 talarów za
uznane wyboru od Sasów. Taka sama wysoka fala korupcji przetoczyła się przez Polskę przy
kolejnej elekcji po śmierci Augusta II Sasa. Francuzi wydali bezskutecznie 7 milionów
złotych na łapówki dla magnatów. Prymas Michał Radziejowski zażądał za poparcie
francuskiego pretendenta do tronu 60 000 talarów, ostatecznie wziął od Sasów za uznanie
wyboru Augusta III 10 000 talarów. Tańsi byli możnowładcy świeccy. Wojewoda bełzki,
Antoni Potocki, za obstrukcję na Sejmie wobec niekorzystnych dla obcych reform, w roku
1744 wziął 2000 dukatów od rządu praskiego i 3000 dukatów od francuskiego. Przeciętna
łapówka płacona posłowi za zerwanie Sejmu wynosiła »tylko« 350 dukatów, co równało się
cenie 70 koni".
W następnych latach utrwaliła się praktyka (vide: Antoni Potocki) brania za jedną i tę samą
usługę łapówek z kilku źródeł — nieraz za działania wzajemnie sprzeczne: łapówkobiorca po
prostu oszukiwał jednego z łapówkodawców.
Totalna korupcja panowała także na sławnym Sejmie Czteroletnim. Ulica warszawska
układała wtedy z upodobaniem zagadki o poszczególnych posłach. Oto niektóre z nich:
„Biskup przystojny, mówca zabawny, Kursor wyborny, gracz w wiska sławny; Intrygant
zręczny, podszyty cnotą Króla i naród oddał za złoto".
42
Odpowiedź: Józef Kazimierz Kossakowski — biskup inflancki.
„Hetmanem władał na wojnie, Krew braci szafował hojnie, Majątek z wszystkich stron
zbierał, Zdanie swe chytrze otwierał".
Odpowiedź: Franciszek Ksawery Chomiński — wojewoda piński.
„Pałac stary odnowił, napis wyryć kazał, Aby całej Warszawie, że go ma, pokazał. Wiecież
moi panowie, skąd on tak bogaty? Oto bierze od Moskwy ruble i dukaty".
Odpowiedź: Kazimierz Raczyński — starosta czerwonogrodzki, marszałek nadworny
koronny.
„Perukę nosi zrobioną, Podług twarzy uszczuploną. Głos chrapliwy, ton zmyślony Na kształt
z patryotów strony. Lecz pensja z Moskwy brana Plamę głosi kasztelana".
Odpowiedź: Franciszek Salezy Miaskowski — kasztelan i starosta gnieźnieński (ambasada
rosyjska płaciła mu przez dwanaście lat 400 dukatów rocznie).
„Konfederat barski, Rozum wykrętarski; Prusakom pochlebny, Moskalom potrzebny".
Odpowiedź: Michał Walewski —wojewoda sieradzki.
Etc, etc.
43
O czym to świadczyło? — O tej rzeczy najprostszej, że sprawki polskich łapowników (i
zdrajców przy okazji) były tajemnicą poliszynela i jeśli szydził z nich głos opinii publicznej,
to dlatego, że był sytuacji w pełni świadom. Jak wynika z pism ulotnych, nawet wysokości
pobieranych sum nie były przeważnie zagadką. „Polacy pchają się z propozycjami usług i
najtajniejszymi informacjami, zawsze jednak słonej życzą sobie za nie zapłaty. Szpieg nie
musi tutaj w cudze sukienki się stroić, ani cudzych wąsów sobie przyprawiać. Starczy, żeby
miał kabzę nabitą. Wszyscy to widzą, ale nie potępiają, co najwyżej zarobku zazdroszczą" —
pisał Charles Francois Dumouriez, generał francuski, doradca konfederatów barskich,
późniejszy zwycięzca pod Valmy. Podobnego zdania jest Mikołaj Kozakiewicz: „W grancie
rzeczy ludzi nie oburzało, że ktoś brał łapówki, oburzało ich dopiero wtedy, gdy brał za dużo
(ponad własną rangę). I to chyba w jakiejś mierze przetrwało do dzisiaj".
W czasach rozbiorów nie upadły korupcyjne obyczaje. Zmienił się jednak (unowocześnił?)
ich charakter. Łapownictwo polityczne poszło w kąt, bo też niewielu Polaków miało w tej
dziedzinie coś istotnego do zaproponowania. W miarę demokratyzacji społeczeństwa, czyli
rozszerzenia się kręgu osób mogących liczyć na awans społeczny, upowszechniała się
protekcja. Naigrywa się z niej autor anonimowej fraszki z ok. 1870 г.:
„Przez protekcję się urodził, Przez protekcję do szkół chodził, Przez protekcję dyplom dostał,
Przez protekcję wielkim został, Przez protekcję szukał żony, Przez protekcję zbił miliony,
Protekcji brał ciągle lekcje, Nawet umarł przez protekcję".
Najpospolitsza stała się jednak korupcja urzędnicza, do której dorobiono nawet ideologię
głoszącą, iż to, co państwowe, jest zaborcze, więc defrau-dowanie tego stanowi nawet swoistą
cnotę. Naginanie zaborczego prawa to już właściwie patriotyczne poświęcenie. „Wmawiamy
sobie, że ponosimy ofiary dla ojczyzny, że poświęcamy się nawet wówczas, gdy poświęcenie
przynosi nam zyski" — pisał Wacław Gąsiorowski w Finis Poloniae.
44
Większość jednak nie potrzebowała takiego usprawiedliwienia. Być może, rozmyło się ono w
pomieszaniu tego, co zaborcze, społeczne i narodowe. Mówiono chętnie o korupcji
urzędników z państw zaborczych (przede wszystkim Rosjan i Austriaków), ci jednak niewiele
mogliby wskórać bez współdziałania swoich polskich kolegów i podwładnych. Natomiast
klientom urzędów i instytucji pochodzenie osób wymuszających łapówki było najzupełniej
obojętne. Nie znajdziemy też akcentów narodowościowych w jakże popularnych podówczas i
zrozumiałych dla wszystkich fraszkach, jak пр.:
„— śyczę mieć urząd a pracy niewiele,
ś
yczę mieć władzę i prawne fortele,
ś
yczę nagrody i rangi odbierać,
ś
yczę mieć zręczność, gdy zechce obdzierać,
ś
yczę mieć prawo w każdy kąt zachodzić,
Sądzić, przesądzać, pomagać i szkodzić,
Zdrożności cnoty pokrywać pozorem...
— Wszystko mieć będziesz: bądź prokuratorem"
(Anonim z Królestwa Kongresowego, ok. 1825).
Albo:
„Raz jakoś, gdy się zgadało,
ś
e honor dziś górę bierze,
ś
e przeniewierstw mamy mało,
Ktoś rzekł: bardzo temu wierzę.
Lecz chciałbym wiedzieć dokładnie,
Kiedy mowa o honorze,
Czy taki, który nie kradnie,
Kraść nie chce, czy kraść nie może?"
(Mikołaj Biernacki, pseud. Radoć, z Galicji).
Czy jeszcze:
„Bank pewien w ustawicznej pozostawał trwodze, Kasjer z swym pomocnikiem kłócili się
srodze
I o to rozjątrzenie lat dwadzieścia trwało, śe pierwszy kradł za dużo, a drugi za mało"
(Adam Kieł z zaboru rosyjskiego).
Deprawacja postąpiła tak daleko, że nie hamowały jej nawet chwile narodowego patosu. I tak,
podczas powstania styczniowego rozkład i ściąganie podatków powierzone zostały na
prowincji komitetom skarbowym przy naczelnikach powiatów. Komitety te składały się z
reguły z miejscowych ziemian. Wkrótce okazało się, że owi członkowie komitetów
samowolne zmniejszali podatki swoim sąsiadom. Straty wyrównywali, podwyższając podatki
ludziom, których osobiście nie znali, a w szczególności swoim wrogom. Było to regułą i
kolejne rządy powstania aż do jego upadku nie zdołały opanować sytuacji. To jeszcze rzecz
drobna. Stefan Kieniewicz pisze o „nieuczciwości, a choćby tylko chciwości pośredników;
niekompetencji, niedbalstwie, bała-ganiarstwie urzędników narodowych". Dodaje też, iż
malwersacje musiały się zdarzyć, gdyż w warunkach konspiracyjnych nie sposób było
prowadzić dokładnej księgowości. Zgoda, nie chodziło wszakże tylko o drobne malwersacje.
Po przejęciu Kasy Głównej przez powstańców urzędnik narodowej Komisji Skarbu, Edward
Czarnecki, przywłaszczył sobie 30 tysięcy rubli, z którymi usiłował uciec za granicę, co mu
się nie udało, gdyż został schwytany przypadkowo przez rosyjski patrol. Z kolei Zdzisław
Janczewski, członek rządu, dostał 60 tysięcy złp na zakup broni. Przywiózł jej niewielką
ilość, tłumacząc się, że kupiec wrocławski oszukał go na 185 tysięcy. Inny agent powstania,
wyposażony w 150 tysięcy złp, po ośmiomiesięcznym pobycie w Wiedniu przywiózł do kraju
181 sztucerów myśliwskich, wartych co najwyżej 30 tysięcy. Tłumaczył się... niedołęstwem.
Mętne czasy popowstaniowe, w których powodujące poczucie tymczasowości represje i
obsadzanie stanowisk przez niekompetentnych, byle posłusznych, urzędników łączyły się z
gwałtownym rozwojem młodego kapitalizmu, stwarzały wymarzoną sytuację do wszelkiego
rodzaju nadużyć.
Władysław Stanisław Reymont w Ziemi obiecanej pokazuje to na przykładzie rewolucji
przemysłowej w Łodzi. O wiele zresztą bardziej drastycznie niż Andrzej Wajda w opartym na
tej powieści filmie, gdyż u Wajdy pozostaje jednak przyjaźń, podczas gdy u Reymonta nawet
tej iskry nadziei nie ma. Jednak Łódź u schyłku XIX w. to nie był na pewno przykład
reprezenta-
46
tywny. Tam grano o miliony, więc normy moralne i prawo musiały ustępować przed sztabami
złota.
Tę małą, codzienną korupcję pokazuje nam np. Stefan śeromski. Przypomnijmy sobie, jak w
Syzyfowych pracach opisał egzaminy wstępne do gimnazjum klasycznego w Kielcach. Oto
matka Marcina Borowicza przychodzi do nauczyciela Majewskiego, członka komisji
egzaminacyjnej: „— Tak, panie profesorze, pragnęłabym oddać go do klasy wstępnej. Uczył
się na wsi, w szkole elementarnej . Czy jest przygotowany... tego właśnie osądzić nie jestem
w stanie. Dlatego też śmiem prosić pana profesora, czy by nie zechciał przygotować go
jeszcze nieco zanim egzamin... Z pewnością kilka lekcji udzielonych przez takiego jak pan
profesor pedagoga więcej go oświeci niż pół roku nauki w szkole wiejskiej...[...]- O to...
tego... Biorę zwykle trzy ruble za godzinę. Mam tutaj kilkunastu chłopców, których również
przygotowuję. Od nich biorę w tym stosunku... — Mam nadzieję, że wystarczy jeszcze czasu
na jakie osiem lekcyj — rzekła pani Borowiczowa [...]. Oto jest dwadzieścia pięć rubelków...
— Ach... to ja pani rubla reszty... — zawołał z pośpiechem nauczyciel, rzucając się do
wykwintnego biurka. — Och... tyle subiekcji... — A, nie, nie! — wołał nauczyciel. — Jestem
tej zasady, rozumie pani: kochajmy się jak bracia, a liczmy się jak śydzi..." Jak się okaże,
panu Majewskiemu nie starczyło czasu na udzielenie Marcinkowi więcej niż trzech lekcji. Nie
miało to jednak najmniejszego znaczenia, gdyż Marcinek dostał się do gimnazjum, podobnie
jak owych kilkunastu chłopców, których Majewski również przygotowywał. Wbrew
pozorom, świadczyło to o pewnej, relatywnej, rzecz jasna, uczciwości Majewskiego, gdyż
nagminne były przypadki (pisze o tym Tomasz Teodor Jeż) przyjęcia łapówki i nie
załatwienia niczego.
Bolesław Prus w Lalce uniknął pitavalu. Wokulski dorabiał się uczciwie, a Rzecki,
uosabiający romantyczną przeszłość, był wzorowym subiektem. Podejrzane figury, jak
Maruszewicz, Starski, Szlangbaum (który załatwił jednak nieskazitelnemu Wokulskiemu
fałszywych uczestników licytacji domu Krze-szowskiej), to niby margines. Potem jednak
Wokulski zniknął w okolicznościach, które różnorako można interpretować. A Rzecki umarł.
W żałobnym domu pana Ignacego zgromadzili się bohaterowie Lalki. „Szuman spostrzegłszy
Ochockiego schwycił go za rękę i zapytał: — Pan nieodwołalnie chce odebrać pieniądze w
tym tygodniu?... — Tak. — Dlaczego tak prędko?... — Bo wyjeżdżam. — Na długo?... —
Może na zawsze — odparł szorstko i wszedł za
47
doktorem do pokoju, gdzie leżały zwłoki. Za nimi, na palcach, weszli inni. — Straszna rzecz!
— odezwał się doktor. — Ci giną, wy wyjeżdżacie... Kto tu w końcu zostanie?... — My!... —
odpowiedzieli jednogłośnie Maruszewicz i Szlangbaum". Trudno, zaiste, o bardziej tragiczną
i pesymistyczną diagnozę społeczną. A jednak była ona w znacznej mierze słuszna.
W roku 1918 wkroczyła Polska w niepodległość z nader pokaźną liczbą Ma-ruszewiczów i
Szlangbaumów. Dało to natychmiast znać o sobie tak dotkliwie, że odrodzone państwo
zdecydowało się na krok desperacki. Oto 18 marca przegłosowana została ustawa
przewidująca karę śmierci za przestępstwa popełniane z chęci zysku przez urzędników i
innych funkcjonariuszy państwowych. Pojęcia „urzędnik" czy „funkcjonariusz" były bardzo
rozciągliwe.
I tak, 11 września 1920 r. Sąd Okręgowy, aplikując prawo a la lettre, skazał na karę śmierci
przez rozstrzelanie dwudziestodziewięcioletniego posterunkowego z komisariatu kolejowego,
Antoniego Siekierskiego, oraz trzydziesto-sześcioletniego Antoniego Siedleckiego, robotnika
kolejowego na etacie pracownika plombującego wagony (na etacie państwowym, a więc
funkcjonariusza), za kradzież worka z saletrą wartości 3 tysięcy marek (równowartość mniej
więcej tysiąca dzisiejszych złotych). Wyrok ten wywołał szok. „Od tej chwili — pisze
Stanisław Milewski w Ciemnych sprawach międzywojnia (Warszawa 2002) — ponieważ
przełożeni nie chcieli brać na swoje sumienie życia podwładnych — przypadki mniejszej
wagi załatwiali przez zwolnienie z pracy lub tylko udzielali nagany. Zachodziła więc obawa,
ż
e ten drakoński przepis pozostanie martwy. Dlatego naczelny prokurator Sądu Apelacyjnego,
zaniepokojony szerzącą się wśród urzędników korupcją, specjalnym okólnikiem przypominał
art. 644 kodeksu karnego, mówiący o odpowiedzialności karnej za niezawiado-mienie o
przestępstwie, i nakazał korzystać z tego przepisu z całą stanowczością. Najcięższe bodaj
konsekwencje »marcówki«, jak nazywano ustawę z 18 marca, poniosło wojsko. Tylko w 1920
r. za przestępstwa popełnione z chęci zysku (najczęściej malwersacje) skazano na najwyższy
wymiar kary i rozstrzelano 7 oficerów i 17 szeregowców [...]. Ta surowa represja była jednak
nieskuteczna, gdyż za przestępstwa o takim samym charakterze dwa lata później wydano 19
wyroków śmierci na oficerów i 74 na szeregowców. Eksperyment przeprowadzony na żywym
organizmie społecznym dowiódł niezbicie, że nawet widmem szubienicy czy plutonu
egzekucyjnego nie da się skutecznie egzekwować srogiego prawa karnego". Nic też
dziwnego, że w roku 1923 wycofano się z represyjnej
48
ustawy. Jest to oczywiście przyczynek do dyskusji nad stosowaniem kary śmierci, jak też nad
zaostrzaniem zagrożenia penalnego w ogóle.
Nasuwa się też inna uwaga. Stanisław Podemski w Pitavalu PRL-u, w rozdziale o
znamiennym tytule Karta hańby, wspomina tzw. aferę mięsną z roku 1965, której czołowy
beneficjent, dyrektor zakładów mięsnych Stanisław Waw-rzecki, został skazany na karę
ś
mierci. Mimo licznych protestów wyrok został wykonany. Pisze Stanisław Podemski: „Z
przechwytywania nadwyżek kiełbasy i szynki zrobiono niemal zbrodnię stanu. Obrońca
Stanisława Wawrzeckiego, adwokat Krzysztof Łada-Bieńkowski, przypomniał w swoim
dramatycznym przemówieniu, że ostatni król Polski Stanisław August prosił o życie dla
oskarżonych o jego uprowadzenie i zamiar zabójstwa, i że ta wielkoduszna obrona wpisana
jest złotymi zgłoskami w dzieje polskiego wymiaru sprawiedliwości. Natomiast władca kraju
w 1965 dopisał haniebną czarną jego kartę". Zgadzając się w pełni z Podemskim, zauważyć
jednak trzeba, że Władysław Gomułka mógłby się z kolei powołać na praktykę młodej II
Rzeczypospolitej, w której wyroki śmierci za przestępstwa gospodarcze — poczynając od
kary za kradzież sie-demdziesięciokilogramowego worka saletry — były na porządku
dziennym.
Złagodzenie represji w latach 1923-1925 nie spowodowało wzrostu korupcji, ale jej też nie
zmniejszyło. Również „sanacja" moralna, jaką miał przynieść przewrót majowy, okazała się
złudna. Bardzo charakterystycznym w tym względzie wydarzeniem był proces
funkcjonariuszy Urzędu Śledczego, który toczył się w styczniu 1928 r. Pisze Malicki: „O
łapówkarstwie w Urzędzie Śledczym mówiło się tylko wśród wtajemniczonych, a wieści o
nim powtarzała stugębna plotka [...]. »Tylko słupy telegraficzne nie opłacają się Urzędowi
Ś
ledczemu« — maksymę tej treści sformułowali ponoć funkcjonariusze tej instytucji zwani
pogardliwie »psami«". Sprawę, jak to się najczęściej w takich wypadkach zdarza, wygrzebała
prasa. Kolejne artykuły w „Głosie Prawdy", którego redaktorem naczelnym był słynny z
bezkompromisowości, a i z pieniactwa, Wojciech Stpi-czyński, były na tyle alarmujące, że
władze poczuły się zmuszone do wszczęcia śledztwa. Kilkudziesięciu świadków podczas
procesu potwierdziło fakty objęte aktem oskarżenia. Obrona Mariana Ludwika
Kurnatowskiego — byłego zastępcy naczelnika Urzędu Śledczego, Leonarda Dobieckiego —
byłego podkomisarza, Władysława Marczaka i Władysława Rutkiewicza — byłych
przodowników, i Feliksa Tyszyńskiego — byłego starszego posterunkowego polegała na
kontrataku. To właśnie oni mieli odmówić świadkom oskarżenia przymknięcia
49
oczu na ich brudne sprawki. Świadkowie teraz chcieli się zemścić, pomawiając niewinnych.
Ku powszechnemu oburzeniu, 20 stycznia 1928 r. sąd uniewinnił funkcjonariuszy. Na tym się
jednak nie skończyło. Oczyszczeni przez Temidę wystąpili logicznie z powództwem
cywilnym przeciw demaskującym ich dziennikarzom. Sprawę przejął prokurator, oskarżając
Stpiczyńskiego i autora artykułów, Radosława Wojnicza, o znieważenie osoby urzędowej (art.
532 kodeksu karnego). Sprawa miała skomplikowany przebieg, ale ostatecznie Sąd
Apelacyjny uniewinnił obu dziennikarzy. Dla opinii publicznej był to dowód korupcji
zgeneralizowanej. Winny był albo Urząd Śledczy, albo „Głos Prawdy". Albo, albo —
wydawałoby się, że innego wyjścia nie ma. Tymczasem okazało się, że jedni i drudzy byli
niewinni. Widocznie — upewniała się w spiskowej teorii dziejów ulica — funkcjonariusze
kryci są przez przełożonych, a Stpiczyński też jest nietykalny, jako były POW-iak, piłsudczyk
i przyjaciel Rydza-Śmiglego. Słowem: sitwa. I chyba nie był to osąd całkowicie
bezpodstawny.
Oprócz malwersacji i łapówkarstwa plagą II Rzeczypospolitej były przestępstwa podatkowe,
ś
ciśle zresztą związane z protekcją i łapówkarstwem (yi-de: Kariera Nikodema Dyzmy
Tadeusza Dołęgi-Mostowicza). Pod względem ściągalności podatków znajdowała się Polska
na jednym z ostatnich miejsc w Europie. Opowiadał generał (podówczas jeszcze kapitan)
Józef Kuropie-ska: „Zostałem dowódcą 6. kompanii, dotychczas skadrowanej, o bardzo
dobrze dobranym zespole podoficerów. Szczególnie serdeczne stosunki nawiązały się między
mną a sierżantem szefem Tyszyńskim, warszawiakiem, legionistą z I Brygady, mądrym i
taktownym człowiekiem. Był to jedyny z moich znajomych, który posiadał ostemplowaną
zapalniczkę. Zgodnie z przepisami o funkcjonowaniu Państwowego Monopolu Zapałczanego
wszyscy posiadacze zapalniczek, nie używający z tej racji zapałek, winni byli stemplować je
w odpowiednich urzędach za opłatą. Poza sierżantem szefem nigdy takiego kogoś nie
spotkałem. Na moje pytanie, dlaczego się tak »wykosztował«, sierżant oświadczył, że jako
wychowawcy żołnierzy nie uchodzi mu naruszać prawa". Wielka chwalą sierżantowi
Tyszyńskiemu za jego obywatelską świadomość. Rzecz w tym jednak, że był on jedynym
spośród znajomych Kuro-pieski, który płacił podatek zapałczany. Kuropieska był zaś
człowiekiem niezwykle towarzyskim i znajomych miał na kopy. Skądinąd nawet Kuropieska,
stuprocentowy służbista, uznaje owo przestrzeganie przepisów za „wykosz-towywanie się",
czyli swoistą fanaberię.
50
Wspomina Mosze Kulbak, że nawet tam, gdzie zaangażowane były nacjonalistyczne i
nienawistne namiętności, łapówka działała cuda. Dzięki niej niejeden starozakonny student
dostawał się na wyższą uczelnię poza nume-rus clausus. W przypadku znajomego Kulbaka
łapówkobiorcą był zresztą dziekan znany z endeckich poglądów i zajadłego antysemityzmu.
Cała ta szara strefa malwersacji, łapówkarstwa, oszustw podatkowych umyka pitavalom.
Afera ministra Gabriela Czechowicza wstrząsnęła Polską nie z powodu swojego
malwersacyjno-fmansowego charakteru. Ważniejszy był fakt, że rozpętała ona rozgrywkę
polityczną. Natomiast procesy żyrardowskie czy walki sądowe między przemysłowcami
łódzkimi, gdzie w grę wchodziły miliony, były już za bardzo skomplikowane dla szerszej
publiczności. Obserwatorom, którzy skądinąd mieli przynajmniej jedną nogę w szarej strefie,
rozmazywała się w większości granica między łapówką, prezentem, protekcją, usługą,
wspaniałomyślnością, bakczyszem etc.
Podczas okupacji niemieckiej nieprzestrzeganie najeźdźczego prawa było aktem patriotyzmu
albo też najprostszą koniecznością życiową. Rozregulowało to jeszcze bardziej świadomość
prawną Polaków.
Czasy PRL-u przyniosły z kolei poczucie, że to, co państwowe, jest nasze; kradzież
państwowego nie była więc wystąpieniem przeciw siódmemu przykazaniu. Bakczysz stał się
codziennością, a właściwie sposobem na życie. Sam dawałem prezenty lekarzom, pani w
sklepie nabiałowym - która w zamian odkładała mi serki „fromage" (zawsze mnie wzruszało,
ż
e ser nazywa się po prostu „ser") - pani w delikatesach (wędliny, czasem cytrusy), panu z
monopolu (kiedy wódka była na kartki), kioskarzowi (za odkładanie do teczki trudno
dostępnych tytułów), trzem paniom w trzech księgarniach etc. Kioskarz, z którym —
podobnie jak z paniami reprezentującymi liczne branże — z biegiem czasu się
zaprzyjaźniłem, dostał posadę w administracji. Jako stary kumpel przysłał mi poza
kolejnością hydraulików. Mieli mi zmienić baterię w kuchni. Starszy popijał ze mną
„Wyborową", a młodszy montował. W pewnej chwili jednak starszy zauważył coś kątem oka.
Wstał i z naciskiem powiedział: „Dla znajomego robisz, a nie dla klienta, debilu". Okazało
się, że młody rutynowo chciał mi wkręcić jakiś zardzewiały złom. Skarcony przez szefa wyjął
katalog (sid) i wybrałem sobie kran, jaki mi się spodobał. Komu wkręcono moją ruinę, nie
miałem oczywiście pojęcia i niewiele mnie to obchodziło. Wiedziałem już przecież
(zbliżałem się do trzydziestki), że albo się jest
51
po dobrej stronie, albo po złej. Ja byłem w tym przypadku po dobrej, bo miałem znajomego
eks-kioskarza i wódkę dla majstra, dzięki sprzedawcy z monopolu.
Francuska dziennikarka Eve Fournier w książce La Pologne napisała: „Przeciętny Polak
zarabia 3000 zł. Z tego najedzenie wydaje 2400, na ubrania 1200, na mieszkanie, prąd, gaz
etc. 500, na potrzeby kulturalne 200, na książki szkolne dla dzieci 50, na komunikację 100. Za
resztę, która mu zostaje, skupuje dolary i urządza cudowne przyjęcia, podczas których wódka
leje się strugami". Ciekawe, że większość Polaków, którym czytałem ten kosztorys, uznawała
rzecz za komplement: oto jacy jesteśmy zaradni! Czytelnik francuski odbierał to jednak
zupełnie inaczej. Tyle że specjalnie się nie dziwił. Polska ma bowiem na Zachodzie opinię
kraju skorumpowanego od zawsze, a od trzech wieków na pewno. Nie, nie naród polski.
Naród polski to szabelka, Somosierra, pani Walewska, Wałęsa i Chopin. Ale społeczeństwo
polskie.
Doprawdy, niewiele nowego wymyślił Norwid, dając w liście do Michaliny z Dziekońskich
Zaleskiej słynną diagnozę, zaczynającą się od słów:
„Jesteśmy żadnym SPOŁECZEŃSTWEM.
Jesteśmy wielkim SZTANDAREM NARODOWYM".
Pisał to Cyprian Kamil Norwid w roku 1862, a więc na podstawie doświadczeń wieku XVIII i
pierwszej połowy wieku XIX. Tak głęboko nasi dzisiejsi diagności sięgać nie chcą. Z nudną
systematycznością zwalają wszystko na karb PRL, ewentualnie „drapieżnego kapitalizmu".
Przedstawiają też społeczeństwu naiwną wizję skorumpowanych chwastów w polu zboża,
które bez nich byłoby zdrowe i bujne. Wystarczy więc powołać organ, który wyrwie, wypali i
wyplewi. Uczciwe spojrzenie w przeszłość nie pozwala jednak przyjąć tej magicznej wiary w
szeryfów. Korupcja polska jest wielowiekowa i choćby z tego już tylko powodu wrosła w
tradycję, stała się w znacznej mierze sposobem życia czy też sposobem na życie. Sposobem,
który nie jest już nawet postrzegany jako coś zdrożnego. Zaś wobec wzorców społecznych,
wobec zwichniętych wartości, które wrosły w etos, aparat represyjny jest bezsilny. Dlatego
też wcale się u nas nie zanosi na rzetelną dyskusję o deprawacji społeczeństwa. Nie pozwoli
na to nasze samopoczucie. Aferzyści to oni. My jesteśmy natomiast potomkami i
spadkobiercami owego bezinteresownego komesa Skarbka, który złotymi pierścieniami
szastał. Jesteśmy ludem zbożnym i prawym.
52
VI MARYJA KRÓLOWA POLSKI
Dnia 1 kwietnia 1656 г., we Lwowie, przed obrazem Najświętszej Maryi Panny Łaskawej, z
wielką pompą, w obecności nuncjusza papieskiego i licznych biskupów, proklamował Jan
Kazimierz Matkę Boską „królową Polski". Przy okazji zaprzysiągł, że po oswobodzeniu kraju
od protestanckich Szwedów „lud od wszelkich obciążeń i niesprawiedliwego ucisku uwolni" i
złożył jeszcze kilka podobnych obietnic, na czele z obietnicą ostatecznego wypędzenia arian.
„Sławne »śluby lwowskie« Jana Kazimierza — pisze Paweł Jasienica — odegrały rolę
zdecydowanie ujemną. Przyrzeczeń danych ludowi nie dotrzymano, słowo królewskie zostało
cynicznie złamane. Nabrały ideologicznej mocy punkty dotyczące wiary i do białości
rozpaliły fanatyzm katolicki. Trzeba się uważnie wsłuchać w słowa wygłoszone wtedy przed
ołtarzem. Król błagał Boga o pomoc przeciwko «nieprzyjaciołom świętego Rzymskiego
Kościoła«, Rzeczypospolitej w tym miejscu nie wymienił. Czynił to w imieniu wszystkich
swoich prowincji oraz »wojska obydwu narodów«. Wśród prowincji owych wyszczególnił też
księstwa ruskie, pruskie, inflanckie, smoleńskie, czernichowskie. Tak zupełnie, jakby w
wojsku Obydwu Narodów i w nazwanych regionach żyli wyłącznie katolicy! Zaczynało się
utożsamianie wyznania rzymskiego z narodowością polską i litewską, czyli pogrzeb dawnego
państwowego dekalogu Rzeczypospolitej, który głosił równouprawnienie wiar".
Jasienica ma bez wątpienia rację. Nie zauważa jednak, że piętno, jakie odcisnęły „śluby
lwowskie" na religijności narodowej, zasadza się w dużej mierze na nieporozumieniu. W
mniemaniu mas szlacheckich, a i do dzisiaj znacznej liczby katolików, powołanie Maryi na
tron polski oznaczało, iż roz-
53
toczy ona nad Rzecząpospolitą szczególną, a w każdym razie specyficzną opiekę. Stąd
przypisywane jej wstawiennictwu kolejne, coraz już zresztą rzadsze militarne zwycięstwa —
od Chocimia, przez Wiedeń, po „cud nad Wisłą". Stąd też przekonanie, iż jest Polska krajem
wyjątkowo związanym z Matką Boską, które znalazło odbicie w postępującym unaradawianiu
kultu maryjnego. Tymczasem nic z tych rzeczy.
Już w roku 1620, a więc trzydzieści sześć lat przed Janem Kazimierzem, książę Maksymilian
I Wittelsbach ogłosił Maryję królową Bawarii, a przy okazji patronką założonej przez niego
Ligi Katolickiej, która wsparła Cesarstwo podczas wojny trzydziestoletniej. Logika polityczna
była tu zupełnie identyczna jak w przypadku polskim. Chodziło o zmobilizowanie księstewek
i miast katolickich do walki najpierw z odchyleńcami czeskimi, później z protestantami
duńskimi i szwedzkimi. W pierwszej chwili odniosło to pewien doraźny skutek (musiało to
zafrapować Jana Kazimierza, który potrzebował wsparcia już i teraz — przecież Szwedzi
zajmowali jeszcze trzy czwarte jego królestwa). Wkrótce jednak trafiła kosa na kamień.
Przystępując do wojny trzydziestoletniej po stronie protestanckiej, chcąc więc niejako
uspokoić katolickich poddanych, a jednocześnie zneutralizować symbolicznie akt
Maksymiliana, w roku 1636 ogłosił Ludwik XIII Maryję królową Francji. Z tą chwilą
rozpoczęła się krwawa wojna poddanych tej samej monarchini. Najwyraźniej życzliwszym
okiem spojrzała ona na „najstarszą córę kościoła", gdyż Francuzi pod Wielkim Kondeuszem
wkroczyli do Bawarii i zmusili Maksymiliana do zawarcia 14 marca 1647 r. upokarzającego
rozejmu w Ulm.
Również koronacje obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej 8 września 1717 г., a później
następnych wizerunków i figur Królowej (w Polsce od 1717 r. do 2000 r. miało miejsce 197
aktów koronacyjnych, z czego 135 w czasach PRL, a tylko 21 w П Rzeczypospolitej), nie
miały w sobie nic nadzwyczajnego ani wyróżniającego.
Pierwszej uroczystej koronacji dostąpiła 27 sierpnia 1631 r. Santa Maria delie Febbre w
Rzymie. Koronował ją osobiście papież Urban VIII. Jego następcy kontynuowali ten obyczaj,
rozdawali jednak korony dość oszczędnie. I tak np. Klemens XI, który uhonorował
Częstochowę, wyróżnił podczas całego swojego ponad dwudziestoletniego pontyfikatu
zaledwie kilka obrazów. Dewaluacja nastąpiła dopiero za czasów Piusa IX (1846-1878) —
ponad sto koronacji — i jego następcy Leona ХІП (1878-1903) — ponad dwieście. I tak się to
już potoczyło.
54
Warto też zauważyć, że decyzja Klemensa XI o uczczeniu obrazu Matki Boskiej
Częstochowskiej nie miała bynajmniej czysto religijnego charakteru. Papież ów popierał
bowiem konsekwentnie Augusta II Sasa i robił, co mógł, by przysporzyć mu zwolenników.
Kiedy Szwedzi osadzali na tronie warszawskim Stanisława Leszczyńskiego, wydał nawet
specjalne breve do biskupów polskich zabraniające im pod groźbą suspensy popierania
przeciwnika Sasa. Zezwolenie na koronację Czarnej Madonny w Częstochowie było
elementem tej samej polityki wspierania Wettinów nad Wisłą. August II Sas nie pozostał
zresztą papieżowi dłużny i kornie, za to uroczyście, oddał się w niewolę Maryi. Ci, którzy
znali obyczaje króla, a w szczególności jego rozwiązłość seksualną, którą merytorycznie, ale
—jak widać — nie w konkretach ze szczególną mocą potępiał Klemens, musieli przecierać
oczy ze zdumienia. Skądinąd drugim władcą Polski, który przed Sasem jeszcze oddał się pod
szczególną opiekę Madonny, acz aż do niewolnictwa się nie posunął, był Michał Kory but
Wiśnio wiecki.
Dominikanin Zygmunt Mazur pisze (Leksykon papieży. Kraków 1990, s. 166), że Klemens
XI po śmierci Augusta II „w liście do prymasa Teodora Potockiego zalecał wybór Augusta III
Sasa. Poparcie to — dodaje — nie miało żadnego istotnego wpływu na elekcję". Zaiste, nic w
tym dziwnego, że wpływu mieć nie mogło, skoro Klemens XI zmarł w roku 1721, na
dwanaście lat przed Augustem II i dwa lata przed objęciem przez Teodora Potockiego arcy-
biskupstwa gnieźnieńskiego, co wiązało się z uzyskaniem godności prymasa Polski. Ojcu
Mazurowi pomylił się najwyraźniej Klemens XI z Klemensem ХП (1730-1740). Jest to
pomyłka charakterystyczna, o tyle usprawiedliwiona, iż merytorycznie bez znaczenia.
Papiestwo bowiem, w tym i Klemens XI, i Klemens XII, popierało konsekwentnie to, co było
w Rzeczypospolitej najbardziej przeciwne reformom i zaściankowe. Trzeba zaś z
ubolewaniem stwierdzić, iż nacjonalizowanie kultu maryjnego do postępu się nie
przyczyniało.
Zresztą proces mieszania spraw narodowych z religijnymi nie ograniczał się do kultu
maryjnego. W dziełach takich, jak np. Forteca monarchów i całego Królestwa Polskiego
duchowna z żywotów świętych tak już kanonizowanych jak i beatyfikowanych jako też
ś
wiątobliwie żyjących patronów polskich. .. z roku 1662, pióra Piotra Hiacynta Pruszcza, albo
Floriana Jaroszewicza Matka świętych Polska albo żywoty świętych, błogosławionych,
wielebnych, świątobliwych, pobożnych Polaków i Polek... z roku 1767, w gronie
55
ś
więtych patronów Polski odnajdujemy m.in.: Bolesława Chrobrego, Bolesława Śmiałego
(sic\), Bolesława Krzywoustego, Bolesława Kędzierzawego, Bolesława Pobożnego,
Bolesława Wstydliwego, żeby ograniczyć się tylko do Bolesławów. Cała historia Polski
przerobiona tam zostaje de facto na historię katolicyzmu i dewocji. Zaledwie kilku władców
polskich umknęło aureoli, nadawanych im hojnie, przede wszystkim przez pisarzy
kontrreformacyj-nych i osiemnastowiecznych. Logika ich rozumowania opierała się przede
wszystkim na micie „przedmurza chrześcijaństwa". Skoro Polska broni Europy przed
pogaństwem (i prawosławiem), to jej władcy, realizując świętą misję, sami się niejako
ś
więtością przyozdabiają.
Tyle że z owym „przedmurzem" rzecz jest nieco skomplikowana. Pierwszy bodaj użył tego
terminu Jan Ostroróg I (ok. 1436-1501) w mowie O naprawie Rzeczypospolitej (1467). Jako
polityk stał on konsekwentnie na gruncie świeckości interesów państwa, co równało się
postawie antykościelnej, a w każdym razie antypapieskiej. Teoria „przedmurza" była dla
niego sprytnym wybiegiem politycznym. Jeżeli Polska bierze na siebie trud obrony
kontynentu przed pogańską nawałą, to papiestwo musi zrezygnować ze ściągania z Polski
opłat, gdyż „przedmurze" potrzebuje majątku na zbrojenia, organizowanie skutecznego oporu
oraz „na obronę sprawiedliwości i utrzymanie spokojności domowej". Jak jednak często się
zdarza, chwytliwy termin przetrwał, natomiast zmieniły się cel i sens, w jakim został użyty.
Już wkrótce Kal-limach i Erazm z Rotterdamu nadadzą temu pojęciu, zresztą z pełną
ż
yczliwością dla Polski i Polaków, sens misyjno-metafizyczno-bohaterski. Paradoksalne, że
owa reinterpretacja nie jest bynajmniej polskim wynalazkiem, ale przyszła do nas, co
oczywiście potrwało trochę, z Zachodu. Późno czy nie późno, jakąż słodycz ma jednak dla
narodowego poczucia niedocenienia. Przyjęliśmy więc ideologię „przedmurza" z
entuzjazmem i oddaniem. Tyle tylko, że — jak pisze profesor Janusz Tazbir — „Polska
ogłosiła się tarczą wspólnoty chrześcijańskiej w momencie, gdy wspólnota ta przestała
faktycznie istnieć. Pokój westfalski (1648), który ostatecznie zerwał z frazeologią
wyznaniową w sprawach politycznych, u nas otworzył okres długich wojen, ugruntowujących
legendę polskiego przedmurza. Choć od czasu do czasu wspominano, iż bronimy w ten
sposób całej chrześcijańskiej Europy, więcej w tym było odwołań do wspólnoty interesów,
opartych na tożsamości wiary, niż do świadomości europejskiej. I stało się tak, że w końcu
przeciętny szlachcic
56
uwierzył, iż broniąc południowo-wschodnich granic swego państwa przed Tatarami, Turcją
czy Moskwą, tym samym stoi na straży całego chrześcijaństwa. Co więcej, zaskarbia sobie
zasługi również i w niebie, gdzie musi się znaleźć jako wierny i zasłużony rycerz przedmurza.
Jego ojczyzna zaś z racji swego położenia jest »skazana na wielkość« [...]. Podczas gdy w
innych krajach ich położenie geograficzne miało stanowić jeden z argumentów realizmu
politycznego, u nas aż po wiek XIX służyło ono tezie o szczególnym posłannictwie Polski
wyrażającym się w takim a nie innym usytuowaniu jej na mapie Europy [...]. W czasie gdy
pojęcie wspólnoty chrześcijańskiej stawało się coraz bardziej pustym dźwiękiem, a Europa
dawno już zapomniała, iż powierzyła Polakom jakąś misję na wschodnich rubieżach
kontynentu, ci pozostali wierni dawnym przekonaniom. Stąd się brało ich ogromne
rozgoryczenie, gdy w krytycznym momencie Francja czy Anglia nie pośpieszyły z pomocą
polskiemu »przedmurzu«. W istocie jego los niewiele wzruszał zachodnioeuropejskie
metropolie, zadowolone, iż »w Warszawie panuje spokój«".
Nic ująć, dodać może tylko warto, iż przeświadczenie o „szczególnym posłannictwie Polski"
nie odeszło wraz z wiekiem XIX. Czymże innym są marzenia o tym, jak to my właśnie
będziemy dzisiejszą Europę reewangeli-zować, czy wnosić do niej jakieś specyficzne,
prawdziwe wartości? Tymczasem ta specyfika zasadza się właśnie w unarodowieniu
katolicyzmu polskiego, a więc w przeciwieństwie uniwersalizmu. Aczkolwiek przywołać
można jeszcze jedną polską oryginalność. Oto w roku 1979 przeprowadzono w Kaliszu, w
kościele świętego Józefa, koronację obrazu Świętej Rodziny, co jest uznawane za pierwszy w
ś
wiecie przypadek koronacji świętego Józefa. Rzecz się jednak nie przyjęła. Józef patronujący
Polsce ma jednak w naszej tradycji raczej mało przyjemne konotacje.
VII PRZYJACIELE LUDU
Pierwszym, który starał się pobudzić chłopów galicyjskich do włączenia się w życie
publiczne, był ksiądz Stanisław Stojałowski. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, jego
działalność nie miała w sobie nic rewolucyjnego. Walczył z analfabetyzm, organizował
pierwsze kółka rolnicze i czytelnie ludowe, wydawał też odkupione od konserwatywnego
wydawcy Czesława Pieniążka pisma „Wieniec" i „Pszczółka", w których zachęcał chłopów
do włączania się do polityki. To ostatnie najbardziej zaniepokoiło hierarchów kościelnych.
Elementarnym celem chłopów stać się bowiem musiała reforma rolna, uderzająca szczególnie
w interesy Kościoła - największego posiadacza ziemskiego na ziemiach polskich. Samo już
kształcenie się chłopów odczuwane było przez duchowieństwo jako niebezpieczeństwo, gdyż
groziło dotarciem do ciemnych przysiółków laickiego nowinkarstwa. Działalność wiecowa
Stojałowskiego, czyli nagłaśnianie skarg chłopów zabierających głos na zgromadzeniach (a
były to często żale na chciwych i bezwzględnych proboszczów), dolała oliwy do ognia.
Szerszy posłuch znajdować zaczął Stojałowski około roku 1891--1892, a już w 1893 r.
biskupi galicyjscy wydali list pasterski, w którym czytamy: „My, biskupi i pasterze wasi, z
woli Bożej i Stolicy Apostolskiej wam dani i nad wami postanowieni, niniejszym uroczyście
potępiamy i jako wielce zgubne, szkodliwe i niebezpieczne te pisma uważamy, które lubo
sztandar katolicki wywieszają, ducha jednak katolickiego nie mają, a w szczególności
»Wieniec«, »Pszczółkę« i »Dzwon«. A potępiając je zarazem mocą zawierzonej nam przez
Boga władzy, pod grozą kar kościelnych zakazujemy wiernym naszych diecezji je czytać,
wspierać, prenumerować i rozszerzać". Po-
58
czątkowo wydawało się, że Stojałowski się ugnie. Napisał korny list („Artykuły moje
wszystkie, w których wbrew duchowi, nauce i prawom Kościoła, powagę i powinne
zwierzchności duchownej uszanowanie i uległość naruszyłem, odwołuję i jako złe, szkodliwe
i błędne potępiam"), odbył czterna-stodniowe rekolekcje i ostatecznie uwolniony został od
nałożonej na niego suspensy. Było to jednak —jak się niebawem okazało — załamanie
chwilowe. Wkrótce wznowił działalność i oczywiście konflikty zaczęły się od początku.
Został więc powtórnie zasuspendowany, odebrano mu prawo do odprawiania mszy świętej,
publikowano kolejne, coraz ostrzejsze akty potępień. Kiedy na to nie zareagował, sięgnięto po
ś
rodek ostateczny. W roku 1896 obłożony został klątwą. Okazało się jednak, że jest to broń
obusieczna. Pisał Wincenty Witos: „Rzucona w roku 1896 przez ks. biskupa Puzynę klątwa
na ks. Stojałowskiego za »nieposłuszeństwo władzy duchownej« zrobiła w powiecie
niesłychane wrażenie. Podczas odczytywania jej w kościołach rozlegały się głośne płacze i
przytłumione szlochania. Tak klątwa jak i ceremoniał zastosowany przy odczytywaniu robiły
prawdziwą grozę i przestrach, ale równocześnie wzbudzały też nie tylko zaciekawienie, ale
cichy zacięty bunt, żal do władzy i sympatię dla wyklinanego. Ks. Stojałowski stawał się dla
chłopów jakąś wielką legendarną postacią, budzącą z jednej strony obawę, lecz z drugiej
rosnący dla niego z dnia na dzień niezwykły szacunek. Jego wyklętych gazet specjalnie
poszukiwano, czytano je po kryjomu, chroniąc się przed żandarmami i niektórymi księżmi".
Klątwa na księdza Stojałowskiego okazała się skuteczna. Wkrótce pogodził się z Rzymem, a
wybrany posłem podporządkował się dyrektywom prawicowego Koła Polskiego. Nie miało to
jednak znaczenia, bowiem z inspiracji Stojałowskiego i jego naśladowców powstało już, w
dniu 28 lipca 1895 г., na zjeździe delegatów galicyjskich chłopskich komitetów wyborczych,
Stronnictwo Ludowe (od roku 1903 Polskie Stronnictwo Ludowe). Teraz o kompromisach nie
mogło już być mowy. Stronnictwo domagało się wprost reformy rolnej. Co więcej, nie
podlegało karom kościelnym. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Zaczęło się (Kościół był jeszcze zajęty pacyfikacją własnych szeregów, gdyż ksiądz
Stojałowski zwerbował kilku duchownych) dość łagodnie. Wspomina Jakub Bojko (przyszły
poseł, senator, wicemarszałek Sejmu i Senatu): „Wezwany na plebanię, wpuszczony byłem
do sali, w której się ks. biskup
59
znajdował, i ucałowawszy Go w rękę — byłem pytany, czy wierzę w Boga i w to, co Kościół
naucza. Już to pytanie dużo dało mi do myślenia. Ale później przyszło do tego, że mnie
namawiano i to kategorycznie, abym odstąpił partii ludowej — »bo od tego zależeć będzie
moje dalsze postępowanie« — były słowa ks. biskupa. — »No a do którejże partii chce ks.
biskup, abym należał?* — Po namyśle powiedział mi: »do partii Potoczka«. A gdym odrzekł,
ż
e partia Potoczka ledwo dycha i partia ludowców idzie odważniej, więcej ma żądań i więcej
ludowi daje, na to otrzymałem odpowiedź: — »A to i diabeł więcej mógł panu obiecać«. Na
to musiałem się oburzyć i rzekłem: — »Tak, tu ksiądz jednego penitenta za gazety odsyłał do
diabła, i mnie ks. biskup też to robi!? Już ja starszy chłop i wiem, co dla mnie dobre, a co złe
w polityce, ja już swój rozum mam«". Był to jednak zaledwie wstęp. Podsumowując swoją
pierwszą konfrontację z episkopatem, Bojko doda: „Gazetki wydawane przez panów i księży
nie żałowały nam smarowidła, a naszych redaktorów to ci dopiero czesały! Kto się z
inteligencji śmiał do nas zbliżyć, na tego hyzia, że to mason, socjalista itd."
Pisał Wincenty Witos: „Polskie Stronnictwo Ludowe przetrwało straszne chwile, gdy
członkom jego odmawiano posług religijnych i gdy przeciw nim głoszono z ambon klątwy i
potępienia. Gotowi przetrwać dalsze prześladowanie w obronie praw ludu, mamy jednak
nadzieję, że duchowieństwo nasze nie zechce dla celów świeckiej polityki wszczynać na
nowo walki religijnej i że raczej poprze nasze usiłowania do usamodzielnienia i podniesienia
politycznego i ekonomicznego ludu". — Naiwny był ten Witos.
Oddajmy głos cytowanemu już prawicowcowi i wręcz fundamentaliście katolickiemu,
którego najmniejsze podejrzenia o lewicowość nie dotyczą. Z pism Jakuba Bojki: „W roku
1896 podczas sejmu dostałem list z Grębowa, że zmarłego świętej pamięci Gila, starszego, a
bardzo uczciwego człowieka, lubo się wyspowiadał, ksiądz do kościoła przyjąć po śmierci nie
chciał jako czytelnika »Przyjaciela«, a gdy go chłopi wnieśli, kazał go wyrzucić z kościoła.
Mój Boże! Jak nie podnieść krzyku na taki czyn było! Gdy się kościół wali, to z chłopa drą
ostatni grosz, ale co mówię — on go sam dobrowolnie daje i bydłem i sobą granuje, aby tylko
ś
wiątynia pańska nie była ozdobiona. A każą mu wozić piasek lub żwir, to wozi, a każą
jechać po organ lub dzwon, to pojedzie i myśli: a niechże ta, dyć to na chwałę Bożą, toć
człekowi zagrają choć na pogrzebie i zadzwonią, bo i czegóż by się moje dusisko tułało na
60
tym świecie. A każą dawać na wypominki w dzień zaduszny, nie jak dotąd po trzy centy, ale
po pięć, jako że dziś wszystko podrożało, to i dusze zmarłe za bądź co do nieba jasnego nie
wyprawi [...]. Za co? Był pijakiem? — pytacie — był złodziejem, cudzołożnikiem,
podpalaczem, mordercą, świętokradcą, czarownikiem, czy dom rozpusty założył ku
zgorszeniu całej okolicy? Nie, on był stokroć większą potworą, to był człowiek gorszy, jak
Madej-rozbój пік, jak wszyscy grzesznicy, przeciw którym musiano aż klątwy ze stolców
biskupich rzucać, bo on chciał mieć swój własny rozum!"
Oprócz odmowy katolickiego pochówku Kościół stosował w walce z ludowcami wiele innych
sposobów. Najpospolitszym z nich były oczywiście kazania. Józef Ryszard Szaflik w O rząd
chłopskich dusz (Warszawa 1976) cytuje smakowite przykłady w tym względzie. Przytoczmy
tylko dwa. Ksiądz Franciszek Szurmiak, proboszcz parafii Czermin w powiecie mieleckim,
dowodził, że działacze ludowi „pochodzą z ojca diabła, zginą jak Judasz, a przy komunii
ś
więtej otwierają nie usta, ale paszczę". Z kolei ksiądz śaba z Babic w powiecie
chrzanowskim wołał płomiennie w kazaniach poświęconych ludowcom: „O Boże ześlij
pioruny! Spuść grad! Ześlij cholerę lub morowe powietrze! Ześlij wojnę i inne nieszczęścia i
wytrać ten socjalistyczny rodzaj jaszczurczy, tych wysłanników szatana!" Niektórzy chłopi
oburzali się na podobne wystąpienia, liczni jednak odsuwali się od tak niebezpiecznych
osobników, co powodowało czasami ich izolację w środowisku, rozciągającą się również na
rodziny.
Inną, bodaj jeszcze skuteczniejszą, metodę stanowiła odmowa udzielania sakramentów.
Najczęściej była to odmowa spowiedzi lub rozgrzeszenia po spowiedzi. Na wspomnianego
już Jana Gila, kiedy stawił się w konfesjonale, krzyczał spowiednik: „Marsz do bożnicy, do
rabina!" Nawet jednak spowiedź nie załatwiała jeszcze sprawy, gdyż często zdarzały się
przypadki, że i rozgrzeszonym już ludowcom nie chcieli księża udzielać komunii. Czyniono
też różne szykany przy zawieraniu małżeństw (a pamiętajmy, że śluby cywilne wtedy jeszcze,
podobnie jak i później w II Rzeczypospolitej, nie istniały). Chrztów nie odmawiano, gdyż
uderzałoby to w interesy Kościoła i wywoływało zbyt wielkie wzburzenie, ale już zostać
rodzicami chrzestnymi mieli ludowcy minimalne szanse.
Zabawne nam się dzisiaj wydaje pomawianie działaczy ludowych o sprowadzanie na
nieszczęsne wsie klęsk żywiołowych. A jednak w „Przyjacielu
61
Ludu" (nr 29 z 22 lipca 1906 r.) czytamy: „Aż z 48 parafii doniesiono nam, że księża tamtejsi
przypisują ludowcom winę za burze i powodzie. Mówią oni, że jest to kara za czytanie
»Przyjaciela« i buntacje. Zamiast pociechy i ratunku, zamiast miłości bliźniego, oni w takiej
bolesnej chwili szyderstwo mają na ustach. Gdybyśmy chcieli odpłacić swym kaznodziejom
pięknym za nadobne, to równym prawem moglibyśmy powiedzieć, że jest to kara boża za
nadużywanie religii świętej do niegodziwej walki. Dlaczegóż plebańskich gruntów nie
ominęły burze".
W tej sytuacji omijanie domów ludowców przy kolędzie moglibyśmy uznać za błahostkę.
Rzecz jednak w tym, że robili to księża demonstracyjnie, omijając owe domy szerokim
łukiem,, jakby w nich zadżumieni mieszkali".
Zdarzały się też akcje z sankcjami kościelnymi nie mające nic wspólnego, jak na przykład
niszczenie, najczęściej w porozumieniu z urzędnikami pocztowymi, przychodzących do
parafian „trefnych" gazet lub wysyłanie do ich redakcji sfałszowanych listów o rezygnacji z
prenumeraty. Nie było to trudne do przeprowadzenia, gdyż urzędnicy bali się wpływów kleru,
które mogły zaważyć na ich awansie. A były to rzeczywiście wpływy niemałe. Wspomina
Benedykt Gregorowicz, że kiedy księdzu Bartłomiejowi Jańczy z Nowego Sącza nie
spodobało się zachowanie wojskowych podczas mszy, ustawił dla nich „oślą" ławkę na końcu
kościoła i tam, nawet za chłopami, musieli siedzieć. Tak pozwolił sobie postąpić z
austriackimi oficerami. Czy więc wiejski naczelnik poczty mógł iść na udry z proboszczem i
nie spełnić jego żądań, nawet jeśli były nielegalnie?...
Stosunki między klerem i ludowcami oraz popierającymi ich wieśniakami ulegały stałemu
pogorszeniu. Trzeba przy tym od razu zaznaczyć, że nie działo się tak z winy strony
ś
wieckiej. Ludowcy nie mieli żadnego interesu w zaostrzaniu antagonizmu, już choćby z tego
najprostszego powodu, że ich potencjalną klientelą były katolickie, w ogromnej większości
tradycjonali-stycznie nastawione, masy chłopskie. PSL niejednokrotnie czyniło więc gesty
pojednawcze. Nie przynosiło to jednak najmniejszych skutków. Groch o ścianę. Skarżył się w
roku 1906 jeden z przywódców chłopskich Jan Stą-piński, który zresztą wkrótce załamał się
pod presją i poszedł na współpracę z konserwatystami (cytuję za Szaflikiem): „Oznajmiliśmy
publicznie w organie Stronnictwa [PSL — L.S.] gotowość do załatwiania zażaleń przeciw
poszczególnym księżom w innej drodze, nie przez wytknięcia w gazetach. A mimo to
62
wszystko jesteśmy ciągle przedmiotem prześladowań ze strony przeważnej części
duchowieństwa. Do wyjątków należą parafie, w których wolno nam swobodnie czytać organ
Stronnictwa i pracować nad urzeczywistnieniem naszych ideałów. W przeważającej części
parafii ani modlić się nam spokojnie w kościele nie dają, ani nie pozwalają spełniać obrzędów
katolickich. Z ubolewaniem widzimy to i słyszymy, jak kościoły nasze zmieniono na lokale
agitacyjne przeciw nam, ludowcom..."
Najgorsze miało jednak dopiero nastąpić. Związane to było najpierw z próbą reformy
wyborczej w Galicji - reforma ta umożliwiłaby zwiększenie przedstawicielstwa chłopskiego -
a później z wyborami z 30 czerwca 1913 r. Najpierw Kościół i endecja rozpętały histeryczną
kampanię przeciw reformie, potem przeciw ludowcom i w dalszej kolejności — przeciw
socjalistom. Oto fragment listu pasterskiego biskupów Galicji, który odczytany został we
wszystkich kościołach, a w wiejskich nawet parokrotnie: „Ktokolwiek dziś się rozejrzy w
agitacjach politycznych, pisemkach złych przeznaczonych dla ludu czy warstw robotniczych,
ten od razu widzi, że dziś agitatorzy radykalni skradają się do was najmilsi z taką samą
pokusą, to samo wam obiecują, co wąż kusiciel obiecywał w raju. To samo w was wmawiają,
ż
e będziecie sami o tem rozstrzygać, co jest dobre, a co jest złe, co ma być prawem, a co nim
być nie ma. Bo czyż oni wciąż nie głoszą wam i nie piszą o prawach ludu i warstw
robotniczych w ten sposób i tak jak gdyby nie Bóg był najwyższym prawodawcą, ale lud; i
jak gdyby wszechmoc Boża usunięta była na ziemi [...]. Pod tymi hasłami, któreśmy przed
oczyma waszymi rozwinęli, idą najpierw socjaliści w naszym kraju, a za nimi zaś kierownicy
Stronnictwa Ludowego. Stąd jak długo Stronnictwo Ludowe nie wyzbędzie się takich
kierowników i nie odrodzi się na religijnych podstawach, tak długo ono samo idzie w
kierunku swoich przywódców, ci zaś wypowiedzieli już jawną wojnę kościołowi i rzucili
hasło religijnej walki [...]. W imię więc tej całej zbożnej pracy i miłosnej działalności tak
naszej jak i kleru naszego zaklinamy, byś nie dał uwieść się ludu nasz drogi hasłom
fałszywym, w imię których cię kuszą, psując Twoją duszę i od Boga odwodzą". To było
stanowisko oficjalne, wykładnia rzeczy podpisana przez wielkich Kościoła.
Sprawami konkretnymi, personalnymi przede wszystkim, zajęli się już duchowni szeregowi.
Rozpętana została z ambon nagonka, w której nie cofano się przed szkalowaniem na
najniższym poziomie. Jakub Madej, który
63
w przeszłości miał nieszczęście organizować koła gospodyń, pomimo że od roku 1895 był
również członkiem komitetu parafialnego, usłyszał na przykład, że „cudzołoży w swych
zamtuzach". Adam Krężel, członek spółki producentów bydła w Pilźnie, że , jest
zbrodniarzem gorszym od swojego bydła". Taki był poziom argumentacji. W dużej mierze
okazała się ona jednak skuteczna. W wyborach 1913 r. uzyskali ludowcy zaledwie 15,3%
ogólnej liczby głosów z kurii wiejskiej i 15 mandatów; podczas gdy pięć lat wcześniej wyniki
były lepsze — 23,5% i 19 mandatów. „Udało się biskupom naszym co najmniej o trzydzieści
lat opóźnić czas, kiedy chłopi stali się obywatelami" — powie Michał Rudnik, późniejszy
poseł na Sejm Rzeczypospolitej z okręgu wyborczego nr 42 (miasto Tarnów i powiaty
tarnowski, brzeski, bocheński, dąbrowski i pilzneński), gdzie z dziewięciu mandatów PSL
„Piast" uzyskał aż sześć i jeszcze dodatkowo jeden dostał się w ręce PPS (Emil Dąbrowski),
wobec dwóch dla popieranego przez Kościół Polskiego Zjednoczenia Ludowego (ksiądz
Józef Lubelski i Antoni Matakiewicz). Ale to stało się już po I wojnie światowej, kiedy — na
krótko zresztą — znalazł się Kościół w politycznej defensywie.
Sytuacja w Królestwie Polskim była o tyle odmienna od galicyjskiej, że ruch ludowy był tu
słabszy i skupiał się dość luźno wokół dwóch pism chłopskich: „Siewby" i „Zarania". Im
słabszy jest jednak przeciwnik, na tym ostrzejsze można sobie pozwolić ataki. Pewną ich
antologię sformułował Antoni Szech w broszurze Być albo nie być, wydanej w Warszawie w
roku 1910. Dowiadujemy się z niej na przykład, jak to: „Proboszcz parafii Łętkowice, powiat
Miechów, ksiądz Gluziński, ujrzawszy wśród wiernych, obecnych na pasterce, czytelnika
»Siewby«, wezwał go do opuszczenia kościoła; gdy ten nie chciał tego uczynić, ksiądz zdjął
szaty liturgiczne i przerwał odprawianie nabożeństwa". Zauważmy, że nie chodziło o żadnego
działacza, ale o prostego czytelnika. A oto charakterystyczne fragmenty kazania księdza
Gruchalskie-go z Bełska: „Kobiety! Pilnujcie mężów waszych, aby nie czytali »Siewby«.
»Siewbę« wydają masoni, a masoni dążą do wydarcia chłopom wiary świętej. Gdy zaś
mężowie wasi utracą wiarę, wtedy porzucą was i wezmą sobie młode kobiety", albo „Nie
czytaj chłopie nic, czego ci ksiądz do czytania nie poleci, boć lepiej ci bez książki i gazety
wejść do królestwa niebieskiego, niż z książką i gazetą goreć w ogniu piekielnym!" Ta
ostatnia pogróżka musiała być często stosowana, gdyż Szech podsumowuje: „Duchowieństwo
używa
64
wszelkich sposobów, aby ruch chłopski zgnieść w samym zarodku i przywrócić dawne błogie
czasy, kiedy to (jak sami księża się wyrażają) nie było w owczarni »kozłów« tylko pokorne
owieczki. Weźmy na przykład fakt taki: oto w pewnej parafii ksiądz wygłosił z ambony, że
kto będzie czytał lub sprowadzał »Siewbę«, ten żywcem pójdzie na męki piekielne. A
przypomnij tylko bratu naszemu o piekle, którego ma pod dostatkiem i tu na ziemi, to zaraz
będzie lamentował, ani go już weź do jakiej pracy samodzielnej".
Antoni Szech był kapucynem, odpowiednikiem w Królestwie Polskim galicyjskiego księdza
Stanisława Stojałowskiego. Naprawdę nazywał się Kajetan Izydor Wysłouch (nie mylić z
jego bratem stryjecznym Bolesławem Wysłouchem, żyjącym w latach 1855-1937, także
działaczem ludowym, ale galicyjskim). Od Stojałowskiego różniło go to wszelako, że o ile
tamten ostatecznie uległ, Wysłouch pozostał wierny swojemu zaangażowaniu i w momencie,
kiedy jego funkcjonowanie w Kościele stało się niemożliwe, przeszedł w roku 1908 do życia
ś
wieckiego, co było dla niego wielką tragedią osobistą, gdyż wiary nie utracił ani nie wyrzekł
się powołania. Prasa katolicka dramatu tego oczywiście nie uszanowała, pokpiwając пр.:
„Widzieliśmy w kawiarni słynnego dziś Szecha. Odzież prosto z igiełki, czupryna jak
strzecha, w ustach wonny papieros, przy stoliku panna przesyła ex-mnichowi swe uśmiechy w
dani" („Rola" 14/1909, cytuję za Szaflikiem). Szczególnie zajadłym wrogiem Szecha był
biskup łucki i żytomierski Karol Antoni Niedziałkowski (1846-1911) — pomimo że
działalność kapucyna nie dotyczyła bezpośrednio jego diecezji. W swych artykułach używał
on argumentów przeróżnych. Co jednak zarzucał Szechowi przede wszystkim, co było
kamieniem obrazy dla ekscelencji? Otóż bynajmniej nie dążenie do reformy rolnej, nie
krytyczne spojrzenie na hierarchię. Grzechem śmiertelnym było dlań domaganie się
upowszechnienia oświaty. I właśnie te filipiki biskupa Niedziałkowskiego pozwalają najlepiej
zrozumieć (biskupi Piotr Wierzbowski i Antoni Baranowski z Tarnowa umieli jednak owijać
sprawę w bawełnę) nieprzejednany charakter konfliktu między Kościołem a ruchem
ludowym. Gra szła o coś znacznie ważniejszego niż ziemia (choć o nią oczywiście też
chodziło). O światło! Jakże denerwował duchownych fakt, że większość redakcji drugiego
pisma ludowców w Królestwie,,Zarania", wywodziła się z chłopów! To właśnie było
niedopuszczalne. Ukazywało bowiem dobitnie, iż wraz z wykształceniem przychodzi
samodzielność myślenia, a za nią, jako konsekwencja
65
właściwie nieunikniona, chęć decydowania lub przynajmniej współdecydowania o własnym
losie. Jak rzecze Czepiec w Weselu: „Pon się boją we wsi ruchu". Jest to, jak pamiętamy,
odpowiedź na kwestię Dziennikarza:
„Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna".
W tym momencie Dziennikarz mógłby być rzecznikiem prasowym zarówno polskiego
ziemiaństwa, jak i Kościoła. Wieś zaciszna i spokojna to przecież wieś posłuszna. Wieś, która
stosować się będzie choćby do owego: „Nie czytaj chłopie nic, czego ci ksiądz do czytania
nie poleci", a już na pewno nie będzie się czegokolwiek domagać. Religijność zwana ludową
jest opisywana jako sensualna, obrzędowa, maryjna... — istotą jej jest wszakże
posłuszeństwo. Toteż pobudzanie u chłopów niezależności postaw, dążeń do awansu
społecznego, samorządności, wychodzenia z zaścianka musiało wzbudzać naturalny niejako
opór i sprzeciw duchowieństwa, który nie skończył się bynajmniej z okresem frontalnej walki
z ruchem ludowym lat (w przybliżeniu) 1875-1918.
Z setek możliwych przykładów przytoczmy jeden. Dnia 10 września 1937 r. na forum
Studium Katolickiego wygłosił przemówienie ksiądz Ferdynand Machay, z pochodzenia
chłop orawski. Ku zaskoczeniu wszystkich wielbicieli „religijności ludowej", o której miała
być mowa, przedstawił tezy twarde, pod którymi podpisaliby się nawet radykalni ludowcy.
Mówi! między innymi: „W zagadnieniu społecznym wsi polskiej wybija się na pierwsze
miejsce to samo dążenie do zrównania obywateli państwa w obdzielaniu ich godnościami i
majątkiem materialnym oraz kulturalnym. W szczególności chłopi pragną reformy rolnej
drogą parcelacji majątków dworskich po cenie bardzo przystępnej, a nawet bez
odszkodowania. Reforma rolna drogą ulepszeń rolniczo-gospodarczych nie tkwi jeszcze w
ś
wiadomości wielkiej masy chłopskiej . Marzeniem każdego prawie chłopa jest: posiąść jak
największą ilość hektarów ziemi. Drugim bardzo wielkim pragnieniem chłopa polskiego jest
UDZIAŁ WE WŁADZY [wyróżnienie za stenogramem — L.S.] odpowiednio do 72 proc.
swej liczebności w państwie". Wystąpienie księdza Ferdynanda Machaya, dlatego przede
wszystkim, że był on księdzem i infułatem
66
(ludowcy przecież mówili to samo wielokrotnie), nabrało w całym kraju niemałego rozgłosu.
Posypały się też protesty, szczególnie ze strony ziemian i endecji. Przybrały one
zorganizowaną formę listów zbiorowych i indywidualnych wysyłanych na ręce biskupów.
Głosiły one, iż postulat reformy rolnej, a tym bardziej „uludowienia" ustroju jest niezgodny z
zasadami katolickiej nauki społecznej. Większość adresatów uznała za stosowne odciąć się w
różnej formie od niesfornego infułata. Inni zachowali milczenie. Niedopowiedziane może
było więc stanowisko Episkopatu, na tyle jednak jasne, że nawet przedstawiciele PSL „Piast",
które, to prawda, przesunęło się w międzyczasie na prawo, nie chcąc konfliktu z Kościołem,
woleli, w ogromnej większości, pominąć tezy księdza Machaya milczeniem. Nie podjęto
nawet polemiki z prasą wyznaniową, która uznała je za „jawne zgorszenie" i pośrednio
podsuwała władzy kościelnej propozycje wyciągnięcia konsekwencji. Działo się to w roku
1937.
Po roku 1945 wiele wektorów zmieniło swoje zwroty. Antoni Słonimski powiedział, iż:
„Przed wojną Kościół był wsteczny, a komunizm głosił idee postępowe — dzisiaj jest
odwrotnie". Tym razem jednak bon mot pana Antoniego, pomijając już kwestie
„postępowości" przedwojennego komunizmu, minął się z sednem sprawy. Prawdziwy
paradoks polega na tym, że kontekst odwrócił znaczenia. Kościół nadal popierał na wsi
element sobie posłuszny, konserwatywny, zamknięty. Tyle że ów konserwatyzm i owo
zamknięcie, stając się teraz orężem obrony przed komunizacją, zaczęły być postrzegane
pozytywnie. Eo ipso tak samo zaczął być oceniany stosunek Kościoła do wsi, a nawet
aspiracji chłopstwa. Powstał mit Kościoła — przyjaciela i protektora ludu. Mity zaś nie znają
cezur. Stają się zawsze nie tylko prawdami absolutnymi, ale i, a nawet przede wszystkim,
odwiecznymi. Kościół okazał się więc w legendzie narodowej instytucją, która zawsze
protegowała chłopów i chciała zmienić ich los na lepsze. Nie ma dnia, żeby się z ambon na to
nie powoływano. Siermięga i sutanna zlały się ze sobą w apoteozie narodowej jedności.
Ładnie i łatwo wykłada się to dzieciom. I tylko fakty płaczą.
VIII JANOSIK
Bodaj każdy kraj, w Europie przynajmniej, ma swojego Robin Hooda — dzielnego wyrzutka
okrutnego społeczeństwa, zabierającego bogatym i obdarowującego ubogich. Stereotyp owej
postaci jest tak jednowymiarowy, że Yves Jacob, który zajmował się jedną z jego francuskich
wersji — Manekinem, dziwił się, kiedy brakowało w schemacie jakiegoś elementu — np.
panny z wyższych sfer zafascynowanej łotrzykiem.
Tradycja polska jest pod tym względem nadspodziewanie uboga. Nie znajdując własnej
legendy, musiała ją importować ze Słowacji. Raz jednak importowany, zrobił u nas Janosik
— bo o nim mowa — niezłą karierę. Portretowali go m.in.: Seweryn Goszczyński, Lucjan
Siemieński, Wincenty Pol, Stanisław Witkiewicz, Kazimierz Tetmajer, Jan Kasprowicz, Jalu
Kurek (pozwólmy sobie przypomnieć na marginesie słynny napis w toalecie Związku
Literatów Polskich w Krakowie: „Każdy sobie tutaj ciurka ze swojego Jalu Kurka"),
Władysław Orkan etc. Wreszcie w zbójnika wcielił się Marek Perepeczko, co mu nie
pomogło w aktorskiej karierze, gdyż został przez publiczność utożsamiony z tą postacią.
Kariery sławnych zbójników były z reguły efemeryczne. Trwały od kilku miesięcy do trzech-
czterech lat. Nie miały też w sobie nic z dośpiewane-go im później przez mieszczańskich
chłopomanów romantyzmu.
Jerzy Janosik urodził się 25 stycznia 1688 r. w rodzinie Marcina i Anny z domu Czesznek,
chłopów dolnoorawskich. Mając lat dziewiętnaście, zaciągnął się do wojska Franciszka
Rakoczego walczącego z Habsburgami. Wkrótce jednak zmienił barwy i znalazł się w armii
cesarskiej, w której przydzielo-
68
no go (co nie było nazbyt zaszczytne) do straży więziennej na zamku w Byt-czy. Tam, jeśli
wierzyć zapisom protokolarnym z jego procesu, poznał niejakiego Tomasza Uhorczyka,
któremu przypuszczalnie pomógł w ucieczce, a niedługo potem, we wrześniu 1711 г., wstąpił
do jego bandy. Kiedy Uhor-czyk wycofał się z bezpośredniej działalności zbójeckiej i stał się,
jak byśmy to dzisiaj określili, paserem, Janosik został jego następcą, czyli „hetmanem" grupy
zbójników, liczącej w szczytowym okresie do trzydziestu opryszków. Czego z nimi dokonał?
Przytoczmy słowa Zdzisława Piaseckiego, który przeanalizował akta sądowe: „Zbójnik z
Terchowej dokonał, z częścią lub całością swojej bandy, kilkunastu napadów rabunkowych;
m.in. obrał z juk magnata Jana Radwańskiego, który udawał się do Turcji na pogrzeb Stefana
Pe-trycego, byłego generała kuruckiego; ograbił z pieniędzy bądź z kosztowności panów
Wacława Zmeskala i Pawła Rewai; w celach grabieżczych napastował panią Schardon,
wdowę po dostojniku cesarskim; dwukrotnie obrabował kupca z śyliny, Jana Siposa; na
Howaldach zastąpił drogę nie znanym bliżej handlarzom winem; ogołocił zmierzających do
ś
yliny kramarzy; pozbawił różnych drobiazgów żonę jakiegoś parodia z kościoła Św. Jana.
Ponadto Janosik niejednokrotnie nachodził szałasy pasterskie, biorąc z nich owce, ser i
żę
tycę". To ostatnie świadczyło dobitnie, że o żadnym „dawaniu ubogim" nie było mowy.
Biedni byli okradani na równi z bogatszymi, co jedynie z powodu nędznych łupów nie
zapisało się w pamięci i z niejakim lekceważeniem potraktowane zostało przez sąd. Pierwszy
raz Janosikowi powinęła się noga w październiku 1712 r. Ujęty przez hajduków liptowskich i
zamknięty w lochach zamku Jakoffy'ego w Hrachowie, zdołał jednak przekupić straże i uciec.
Za drugim razem, w marcu 1713 г., już mu się to nie udało. Był lepiej strzeżony, gdyż w
międzyczasie polała się krew. Banda Janosika zamordowała w orawskiej Demanicy
proboszcza, który — napadnięty — stawił opór. Sądzony był Janosik w Liptowskim
Ś
więtym Mikulaszu i tamże zawisł na haku 17 albo 18 marca 1713 r. Cała zbójnicka kariera
tego harnasia trwała więc półtora roku, co jest porównywalne z okresami działań większości
znanych hersztów zbójnickich, takich jak Józef Baczyński, Wojciech i Mateusz
Klimczakowie etc. Na ile obrosła w ludową legendę? Stajemy tu wobec dobrze znanego
etnografom paradoksu. Niewątpliwie w XVIII i XIX w. stosunek górali do lokalnych
rozbójników był ambiwalentny, łączył się w nim strach ze swoistym szacunkiem czy nawet
podziwem. Prawdziwą
69
fascynację „dzikim i wolnym harnasiem" przynieśli jednak ze sobą, słuchający szczątkowych
informacji góralskich i rozbudowujący je w bohaterskie eposy, przybysze z miasta —
chłopomani, literaci, naiwni protoetnografowie. To ich fikcje, a nie ludowa pamięć,
zadecydowały o ukształtowaniu się mitu. Dzisiejsi „bajarze ludowi", a jest to najzupełniej
oficjalna instytucja, powtarzają zgłodniałym prawdziwego folkloru przybyszom wymysły
Tetemajera, Kossak-Szczuckiej czy wręcz scenarzysty serialu z Perepeczką. Mechanizmy
tego, powtórzmy, dobrze etnografom znanego zjawiska nie docierają jednak do świadomości
społecznej biorącej pseudofolklor za dobrą i wiarygodną monetę. Mit Janosika jest tylko
jednym tego przykładem. Państwowe zespoły pieśni i tańca wyestetyzowały i uchoreografiły
siermiężne na ogół tańce wiejskie. Toteż nie w realną tradycję, ale właśnie w spektakle owych
grup wpatrzone są dzisiaj tzw. zespoły regionalne, stające się mimowolnie swoimi własnymi
karykaturami.
Przy okazji wszelkiego rodzaju manifestacji kulturalnych poza granicami kraju, bez względu
na to, czy będzie to wystawa nowych technologii, wernisaż współczesnego malarstwa, targi
książki czy festyn polonijny, Rzeczpospolitą reprezentują nieodmiennie: góral, Łowiczanka i
Krakowiak (niekiedy z partnerami odmiennej płci), w strojach ludowych, oraz stół zastawny,
przy którym można posilić się barszczem (czasem z krokiecikami), bigosem i kieliszkiem
wódki. Ostatnio do repertuaru dołączyły jeszcze „papieskie kre-mówki". Absurd zestawu nie
polega wcale na tym, że np. górale - przynajmniej w czasach, w których ich strój „ludowy"
nie był jeszcze czysto teatralnym rekwizytem - nie jadali bigosu, a Łowiczanie nie popijali
barszczyku. Bigos jest po prostu potrawą niemiecką, barszcz — ukraińsko-rosyjską, zaś
kremówka — austriacką (samo już słowo creme lub krem przyszło do nas z niemieckiego).
Miły to hołd oddany naszym trzem zaborcom, ale z folklorem polskim nie mający wiele
wspólnego.
Tenże folklor, nie tylko zresztą w przypadku Janosika, potraw „polskich" i tańców
pudowych", został kompletnie przekłamany. Deotyma, Kolberg, Vin-cenz, czy nawet
uchodzący za skandalizującego Tetmajer mogli fascynować się ludem, tworzyć eposy o
zbójnikach, ale przecież w ramach elementarnej przyzwoitości. Przebojem „Mazowsza" —
ś
piewanym przez występującą jeszcze pod innym nazwiskiem Irenę Santor — była piosenka:
Hej przeleciał ptaszek. Ma ona z prawzorcem chłopskim związki nader luźne: muzykę
poprawiono, słowa
70
wygładzono, aranżacja z ludową nie ma nic wspólnego. Rzeczywiście jednak coś zbliżonego
kiedyś istniało. Na pewno jednak nie było ani typowe, ani charakterystyczne. Kolberg w
swoich siedemdziesięciu tomach przytacza pieśni ludowych kilka tysięcy. Wszelako i u niego
występuje jakaś ogromna luka. Dobrotliwemu zbieraczowi, bywalcowi szlacheckich
dworków nie przyszło przecież do głowy, żeby notować obscena. W efekcie wesele góralskie
na przykład staje się u niego miejscem nadobnych i miłosnych pieni. Gdzieś się podziały
przyśpiewki będące esencją zabawy. Przytoczmy choćby kilka z nich (cytujemy ze zbioru
Piotra Płatka Na psa urok, wydrukowanego w roku 1971 przez Krakowskie Zakłady
Graficzne, nakładem autora oczywiście, bo któż by mu to wydał — czasy Kolberga może
minęły, ale pruderia i zakłamanie pozostały):
„Hujowe wesele, hujowo muzyka, dziywki juz pijane, huj po stole bryko"
(z Białego Dunajca).
„Jedzie pociąg, jedzie, po żelaznych szynach, ajase pojeżdżę po ładnych dziewczynach"
(z Witkowie).
„Dziękuje ci Wojtek
za piscołke z portek,
tak mi pięknie grała,
aże dupka drgała"
(z Rudawy).
> „Cztery lata temu Jak sie panny gziły, jo za nimi lotoł z kawołeckiem żyły"
(z Michałowic).
71
Nie tylko o przyśpiewki jednak chodzi. Brutalny erotyzm ludowy, nie bez pewnych akcentów
społecznych, pojawiał się i w wielozwrotkowych pieśniach, пр.:
,JKurwom byłaś dziewczę, to ci powiem w oczy, bom cię wygorgolił tej ostatniej nocy.
Skurwysynem będę, jak cie nie uwiede, na środku gościńca gorgoliłciebede.
Jo se skurwysynek, mom na wodę młynek, ale mi nie miele, bo wody nie wiele.
Jo se skurwysynek, jo se żyje szumnie, co nockę to inno kurwiareczka u mnie"
Albo:
„Ożenił się stary z młodą, poszli razem spać, stary młodej spać nie daje, cztery razy w nocy
wstaje, ale tylko srać.
Ożenił się stary z starą, poszli razem spać,
(z Dobczyc).
72
stare pruchno, stare kości, więcej smrodu, niż miłości"
(z Mietniowa).
I jeszcze tylko to drobne, acz wymowne zestawienie. W wersji Państwowego Zespołu Pieśni i
Tańca „Mazowsze":
„Boli mnie noga w biodrze, nie mogę chodzić dobrze, ale tańcować mogę, jestem zdrowa na
nogę".
I w zapisie ze wsi małopolskiej (wersja potwierdzona w wielu wsiach, gdzie o tej pierwszej
nikt nigdy, przed wysłuchaniem koncertu „Mazowsza" w radiu, nie słyszał):
„Ja nie mogę tańczyć dobrze, bo mnie noga boli w biodrze, ale chłopom dawać mogę, bo
odkładam na bok nogę".
Oczywiście, ugładzona wersja miejska, popularyzowana przez środki masowego przekazu,
zaczęła już skutecznie wypierać autentyczną. Tak jak Ja-nosika-zbójnika wyparły twory
Perepeczko-podobne. Folklor sprzedawany nam przez „Cepelię" i wiejskie domy kultury to
właśnie ta przeróbka. Wieś bowiem jest bardzo czuła na to, co się „sprzedaje". Dzisiaj górale
z Krynicy i okolic, szczerze czy nieszczerze, ale skłonni są nawet szczycić się Nikiforem.
Przypomnijmy więc, że za życia malarz ten był otoczony przez swojaków powszechną
pogardą. Do czasu, kiedy krążyć zaczęły plotki o cenach, jakie dają cepry za nikiforowe
bazgrały. Później nie tylko kpiny ustały, ale z roku na rok pojawiło się w Krynicy i okolicach
kilkudziesięciu malarzy niedzielnych tworzących na nikiforową modłę. Autentycznych, rzecz
jasna!
Najlepiej może ilustruje to zjawisko historia Teofila Ociepki. Urodzony 22 kwietnia 1891 r. w
Janowie koło Katowic, od dzieciństwa rozczytywał się w jarmarcznych drakach
opowiadających o kopalnianych duchach, stworach
73
i skrzatach. Po czym zaczął je malować. Zyskał nawet środowiskowy rozgłos. Dlatego też (za
autentyczność anegdoty nie ręczę, acz słyszałem ją z wielu ust, w tym tzw. naocznych
ś
wiadków) zgłosił się do Ociepki towarzysz Zdzisław Grudzień, podówczas pierwszy
sekretarz KW PZPR w Katowicach, z obstalunkiem na obraz przedstawiający górniczy trud.
W umówionym terminie zjechali się luminarze oglądać dzieło. Zasadniczo wszystko
pasowało. Artysta realistycznie wymalował i szyby, i maszyny, i uczernionych pyłem
węglowym górników, nawet napis nad bramą. Tyle że wszędzie: i w szybach, i na przodku
wałęsały się małe krasnoludki.
— Czy wyście zwariowali? — zirytował się towarzysz Grudzień. — Czy wy nie wiecie, że
krasnoludki nie istnieją?
Ociepka zasępił się wielce:
— Zgadzam się z wami, towarzyszu sekretarzu, że skrzaty nie istnieją; ale jak się w takim
razie nazywają te kurduple w czerwonych, wysokich kapeluszach, co łażą po kopalniach, a
czasem przed niebezpieczeństwem ostrzegają?
Nie trzeba nadmiaru przenikliwości, żeby zrozumieć, że odtąd w „spontanicznej" i „ludowej"
twórczości na Śląsku królują małe w czerwonych czapeczkach.
Największym i najwybitniejszym kolekcjonerem polskiej sztuki ludowej był w latach
siedemdziesiątych XX w. korespondent niemieckiej prasy Ludwig Zimmerer. Miałem
szczęście być przez pewien czas jego pracownikiem, czyli sprawować funkcję, która mieściła
się gdzieś między sekretarzem a po-pychadłem. Jeździłem po Polsce i szukałem twórców
ludowych, których dzieła mogłyby wzbogacić kolekcję. W okolicach Włodawy, a ściślej
jeszcze -Sławatycz, znalazłem rzeźbiarza ludowego Szkodzińskiego. Powiedziałem mu, w
czyim imieniu składam ofertę, nie zapominając, rzecz jasna, napomknąć, iż płacimy w
sympatycznej i przeliczalnej jeden zielony na pół litra walucie. Nie miał akurat nic
skończonego, wziął więc adres i zaliczkę. Kilka tygodni później dotarła do Zimmerera
paczka. Zawierała dwudziestu pięciu Chrystusików frasobliwych we wszelkich taliach — od
salonowego na pięćdziesiąt centymetrów po miniaturki rzędu centymetrów czterech, korony
cierniowej nie licząc. Każda rzeźba opatrzona była przyklejonym papierkiem z ceną.
Zimmerer wściekł się. Do tego stopnia, że z autentycznym przerażeniem zapisywałem słowa
jego listu: „Pan mi masz śmiałość [Zimmerer, jeśli
74
chodzi o słownictwo, władał językiem polskim doskonale, gorzej było z gramatyką] przysłać
Jezusiki, które na dupie mają cena. Pan nie rozumieć, że jeśli Jezusek mieć na dupie cena, to
ja też mam pana w dupa!" Rzeźby odesłaliśmy. Zimmerer wściekły chodził po salonie: „Za
kogo oni mnie mać, oni myśleć, to prawda, co tępota, że ja nie poznać piątej wody po tym, co,
co, zapomniałem po czym". Ale ja nie zapomniałem. Chodziło mu o dziesiątą wodę po
kisielu, tyle że jednocześnie dał pełną definicję „sztuki ludowej" i jej wytworów wciskanych
nam codziennie przez „Cepelię", mówców z parlamentarnych trybun czy TV „Polonia".
IX
DZIESIĘĆ ZAMACHÓW
POLSKICH
1. ŚWIĘTY STANISŁAW
Profesor Jerzy Dowiat zwykł był mawiać, że historycy dzielą się na pracowitych i
inteligentnych. Pracowici zajmują się historią nowożytną i współczesną, inteligentni zaś —
ś
redniowieczem. Ci drudzy całość ubogich źródeł opanować mogą bardzo łatwo, a potem
wszystko jest już tylko kwestią błyskotliwej interpretacji.
Rozważanie konfliktu między królem Bolesławem i biskupem Stanisławem pozostaje
niewątpliwie w gestii historyków inteligentnych. Stworzyli oni na ten temat tyle opowieści, że
każdy — klerykał, ateista, nacjonalista, kosmopolita, mason i postmodernista — znajdzie dla
siebie to, co mu dogadza. W rzeczywistości wiemy tylko jedno. Na rozkaz królewski w nocy
z 2 na 3 kwietnia 1079 r. (data dzienna jest pewna, z roczną gorzej) rozsiekano biskupa
Stanisława. Biskupów w owych czasach, zresztą i dzisiaj tak samo, nie zabijało się ot tak, z
czystej fanaberii. Skoro doszło do ostateczności, między biskupem i królem musiał mieć
miejsce szczególnie drastyczny konflikt. Nie ma żadnych podstaw, żeby sądzić, iż miał on
podłoże prywatne. Biskup był przedstawicielem władzy kościelnej, uwikłanej, jak zawsze, w
specyficzne więzy polityczne, król — ostoją instytucji państwowych. Tym właśnie
instytucjom - do stwierdzenia tego nie trzeba nawet inteligencji mediewisty — musiał się
przeciwstawiać lub im szkodzić Stanisław. W sumie został osiągnięty remis. Biskup zginął, a
król musiał udać się na emigrację. Króla wspo-
76
mina historiografia narodowa ze czcią, przyznając mu przydomki „Śmiałego" lub
„Szczodrego", biskup został świętym i patronem Polski. I tylko to ostatnie budzi pewien
intelektualny niepokój. Nie ma bowiem drugiego kraju na świecie, w którym patron państwa
byłby jednocześnie symbolem antypaństwowym.
2. PRZEMYSŁ П
Dnia 8 lutego 1296 r. został zamordowany w Rogoźnie dopiero co koronowany (26 czerwca
1295 r.) król Polski Przemysł II. Władca udał się do Rogoźna na karnawałową zabawę. Jak
pisze Zygmunt Gloger: „Tak zwane maszkary zapustne już od czasów średniowiecznych dały
w Polsce początek zwyczajowi ludowemu przebierania się w zapust za żydów, cyganów,
dziadów, niedźwiedzie, konie, kozy, bociany itp. Dni mięsopustne miały też nazwę »dni
szalonych«. Po wszystkich gospodach odbywały się tańce i hulanki". W taki to właśnie „dzień
szalony" zginął o świcie król Polski.
Wróćmy teraz do sytuacji politycznej. Centralizacja władzy przez Przemyśla wywołała opór
wielkich rodów wielkopolskich, a nade wszystko zaniepokoiła margrabiów brandenburskich.
Wrogów miał więc król bez liku. Rogoźno leży 50 km od Poznania i tyleż bliżej do ówczesnej
granicy z Nową Marchią. Miasto było nieobwarowane, z małym tylko, reprezentacyjnym
kasztelem. Na pokonanie dystansu 50 km w ówczesnych warunkach potrzebowano trzech
godzin szybkiej jazdy konnej. Posiłki mogły więc do króla dotrzeć w najlepszym wypadku po
około ośmiu godzinach (droga posłańca do Poznania, zebranie odsieczy, droga powrotna).
Innymi słowy, na żadną pomoc nie można było liczyć. Tymczasem Przemysł wyruszył
beztrosko, bez żadnej pewnej obstawy (słowo to pochodzi ze współczesnego słownika, ale jak
inaczej określić kilkudziesięciu „rycerzy przybocznych", bez których żaden król Francji
tamtej epoki nie ruszyłby się nawet pięć kilometrów od zamku?). Historycy kłócą się dzisiaj,
czy zabili króla Bran-denburczycy, rycerze z rodu Zarembów, czy może Nałęczów. Nikt nie
chce zauważyć, że kimkolwiek by mordercy byli, król sam wszedł im w ręce, wykazując
całkowite lekceważenie własnego bezpieczeństwa, a przez to — co już znacznie bardziej
naganne — podważając perspektywy przetrwania dopiero co odrodzonych instytucji. Ale cóż,
w Polsce jak zapusty, to zapusty.
77
3. ZYGMUNT III WAZA
Ulicę Świętojańską i placyk Kanonia w Warszawie łączy wąska uliczka Dziekania.
Dochodząc do Kanonii, przechodzimy pod arkadą ganku, który byl ongiś przejściem z
zabudowań Zamku Królewskiego do katedry św. Jana. Dzisiejszy kształt uzyskał ów ganek
już po roku 1620. Przedtem był drewniany z dwiema niszami okiennymi. W jednej z nich
ukrył się (jak się tam dostał, nie wiadomo) 15 listopada 1620 r. szlachcic Michał Piekarski z
Bienko-wic w Sandomierskiem. Był on, łagodnie mówiąc, niezrównoważony psychicznie,
cierpiał zaś przede wszystkim na manię prześladowczą. Nie wiadomo czemu, uważał, że
przyczyną wszystkich, domniemanych zresztą w większości, krzywd, które na niego spadają,
jest król Zygmunt III. Postanowił więc zemścić się na władcy (z zamiarem tym, jak później
ustalono, nosił się od lat). Rozpracowanie obyczajów królewskich nawet dla Piekarskiego nie
mogło być trudne. Bigoteryjny władca miał zwyczaj wysłuchiwać codziennie mszy w
katedrze. Droga z komnat do Św. Jana wiodła przez Dziedziniec Kuchenny zamku,
znajdujące się tam zabudowania i opisany już ganek nad Dziekanią.
Tegoż dnia — a była to niedziela — szedł król w większym niż zazwyczaj, bo świątecznym
gronie dostojników. Towarzyszyli mu m.in. królewicz Władysław, biskupi przemyski Jan
Wężyk i lwowski Andrzej Próchnicki, marszałek Łukasz Opaliński, wojewoda Tomasz
Zamoyski etc. W ciemnym ganku zrobiło się tłoczno i nikt nie zauważył przysuwającej się do
monarchy postaci z węgierskim czekanem. Kiedy padł pierwszy cios, raniący króla w twarz,
jeszcze nie zrozumiano, o co chodzi. Piekarski zdążył dzięki temu uderzyć jeszcze po
trzykroć. Dwa razy trafił króla Zygmunta w ramię. Trzeci cios nie doszedł już celu, gdyż
czekan ześliznął się po lasce interweniującego wreszcie Łukasza Opalińskiego. Król upadł i
przypuszczalnie na chwilę stracił przytomność. Podnieśli go dworzanie i poprowadzili do
katedry. W tym czasie Zamoyski i jego przyboczni obezwładnili Piekarskiego. Skończyło się
właściwie na strachu. Rany Zygmunta okazały się powierzchowne.
Nie obeszło się bez akcentu komicznego. Oto jeden z muzyków włoskich zauważył z chóru
katedry, że król pada, i krzyknął przerażony: Traditore! („Zdrajca!"). Część obecnych w
kościele zrozumiała to opacznie jako „Tatary!" i niektórzy wybiegli aż na plac Zamkowy,
krzycząc, że „Tatarzy są w mieście".
Piekarskiego torturowano straszliwie. Pozostało po tym powiedzenie: „Plecie jak Piekarski na
mękach", odnotowane jednak w tej wersji dopiero
78
w początkach XIX w. Oznacza ono: wygadywać byle co, zmyślać, wyrażać się niezbornie.
Wydaje się, że jest to dla Piekarskiego niesprawiedliwe. W rzeczywistości jego zeznania
musiały być dość spójne, skoro sędziowie ustalili na ich podstawie listę jego pretensji do
ś
wiata, a także niezwykle ważny fakt, że działał w pojedynkę i nie z politycznych pobudek.
Nie skończyło się na wymyślnej, przerażającej egzekucji. Dwór Piekarskiego zrównano z
ziemią. Jego potomkom odebrano szlachectwo i prawo do sprawowania wszelkich urzędów
aż do piątego pokolenia. To ostatnie okazało się o tyle bezprzedmiotowe, że był on
bezdzietny. Formułę zachowano jednak w wyroku na postrach dla ewentualnych
naśladowców.
4. STANISŁAW AUGUST PONIATOWSKI
Ulica Kozia w Warszawie występuje — nasi scenografowie nie zadają sobie specjalnego
trudu — w większości filmów historycznych (i nie tylko) kręconych w Polsce. Cienista, z
urokliwą zabudową i romantycznymi wykuszami, stanowi rzeczywiście wymarzone tło
stylowych ujęć. Nie myśleli o tym zapewne, choć dobrze rozeznali topografię, aktorzy
dramatycznego wydarzenia, które miało tu miejsce 3 listopada 1771 r. Kozia, wiodąca
skrótem z Woli do Zamku Królewskiego, jest tak wąska, że zawrócić w niej karety nie
sposób. Wystarczy więc tę ulicę zablokować w dowolnym miejscu i przejeżdżający wpada w
pułapkę.
To właśnie było podstawą planu spiskowców, którzy postanowili porwać, a później
zamordować króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Z początku wszystko toczyło się
zgodnie z przewidywaniami. Rozpaczliwy opór stawiony przez powożących hajduków
Butzowa i Mikulskiego został szybko złamany. Lekko ranny król dostał się w ręce
zamachowców. Teraz jednak „zaczęły się schody". Porwać króla — wspaniale — i jakże się
łatwo udało. Ale uśmiercić?... Jak? Gdzie? Kiedy? Starczyło animuszu na wyczyn, zbrodnia
nie okazywała się już taka łatwa. Z kawalkady jeźdźców uwożących króla poza granice
miasta coraz to ktoś zataczał koło i ginął w ciemnościach. W pobliżu klasztoru bielańskiego
został już tylko jeden — zwący się ze szlachecka Kosińskim, w rzeczywistości prostak Jan
Kuźma. śeby zmylić ewentualną pogoń, przepłoszył Kuźma konie. Teraz więc on i król szli
piechotą. Jedna to z najwspanialszych scen w historii polskiej, dalibóg, nie wiedzieć dlaczego
dotąd nie sfilmowana. Brną w błocie monarcha i nieokrzesany żołdak,
79
w założeniu kat. Ale role już się odwróciły. To prawda, że Kuźma posiadał naładowany
pistolet i szablę, król jednak, nasz oświecony król Staś, miał to, co w Warszawie nazywają
„gadanym" albo „bajerem", a bardziej elegancko nazwać można inteligentną sztuką perswazji.
Po godzinie zmiękł Kuźma jak wosk. Opuściła go w ogóle myśl, że ma wepchnąć
Stanisławowi sztylet między trzecie i czwarte żebro. Martwił się tylko, jak znaleźć
odpowiednie lokum na nocleg dla Jego Królewskiej Mości. Na szczęście, dostrzegli w oddali
ś
wiatełko. To młyn. Za chwilę młynarczyk puścił się na kucyku do Warszawy, by
zawiadomić dwór i gwardię. Król miał w tym momencie, i pięknie to o nim świadczy, jedno
tylko zmartwienie: jak uchronić Kuźmę przed karą: „Uchodź i ratuj siebie, póki masz czas.
Pikiety moskiewskie są po lewej ręce, udaj się w prawą, byś je minął. Jeśli mnie spotkają,
upewniam, że im pokażę inną cale drogę, niż tę, którą ty pójdziesz".
Stanisław August Poniatowski dotrzymał słowa. Kuźmę skazano tylko na banicję. Osiadł we
Włoszech, w Toskanii, gdzie żył dostatnio z przyznanej mu przez króla dożywotniej renty,
gwarantowanej, również po abdykacji Stanisława, na jego dobrach rodowych.
Nieudolny ten, ale w zamiarach okrutny zamach w kraju, który ponoć królobójstwem się
brzydzi, był insygnowany i zorganizowany przez Kazimierza Pułaskiego. Pułaski czmychnął
jednak, nie dbając o wspólników, do Ameryki, gdzie stał się bohaterem. Kto zaś jest
bohaterem w Stanach Zjednoczonych, tego pamięć czci się w Polsce na klęczkach. Tak też
stało się i z niedoszłym królobójcą, a przy tym i jednym z najgłupszych polityków w
tysiącletniej historii naszego kraju. Jeśli widzi z zaświatów swoje pomniki i obchody
„Pulasky Day", to sam się chyba dziwi.
5. JÓZEF BEM
Przesłanie, jakie przedstawił Józef Bem emigracyjnym kręgom polisto-padowym, było w
zasadzie trywialnie proste: trzeba się kształcić. To właśnie rozwścieczyło podoficerów i
oficerów powstania, młodziutkich i niedouczonych, ale wszakże już weteranów wielkiej,
narodowej sprawy. Mieli oni (skąd to znamy?) głębokie przekonanie, że od
kilkumiesięcznego heroizmu, który szybko zresztą przekształcił się w martyrologię, będzie
można odcinać kupony po późną starość. Tymczasem okazało się, że to nie takie znów
pewne. Kto temu winny — oczywiście obcy, Francuzi. Aż nagle pojawia się człowiek
80
opromieniony legendą i zamiast stanąć solidarnie w kręgu rewindykatorów, każe im iść
naprzód, doskonalić się, i w tym widzi służbę ojczyźnie. Leon Drda-cki zapisał, iż miał
generał Bem powiedzieć: „Wolę huncwota, co mi dobrze działa ustawia, niż portki po
uciekłych patriotach". Tego już zdzierżyć nie było można.
Dnia 12 lipca 1833 r. do kwatery Bema w Bourges wpadło kilkunastu podnieconych
młodzików. Jeden z nich z krócicą w ręku. Narobili, na szczęście, tyle hałasu, że świta
generała (dzisiaj powiedzielibyśmy: obstawa) zdążyła interweniować. Przybyła żandarmeria
francuska chciała winnych aresztować, generałowi zaś przyznać niezwłocznie ochronę
wojskową. Bem jednak wielkodusznie sprawę zlekceważył: „Nie, nie, znam moich rodaków,
łatwo się unoszą, ale nie są zdolni do czynu nikczemnego. Zawsze są szlachetni, nawet pośród
swej egzaltacji. To sprawa domowa, familijna, w której na chwilę ludzie się poróżniają, ale
łatwo znowu przychodzą do zgody". Zaiste, w złą godzinę wypowiedział te słowa.
Nazajutrz, już w Mehun, zgłosił się do niego niejaki podporucznik Hipolit Plato Pasierbski.
Oddajmy głos samemu Bemowi (list do Hipolita Błot-nickiego cytuję za Jadwigą
Chudzikowską): „Dnia wczorajszego przychodzi podporucznik Pasierbski oświadczając, że
chce iść do Portugalii. Poszedł potem do oficerów i z nimi do nocy bawił. O wpół do
dziesiątej, kiedy w stancji tylko z jednym Francuzem byłem, przychodzi do mnie znowu
Pasierbski i powtórnie mi mówi, że już się zdecydował iść ze mną. Mówiąc przy tym różne
grzeczności z przymileniem wyciąga rękę prawą jakby do uściśnienia, ja mu daję moją prawą,
w ten moment przykłada mi lewą krócicę do piersi i pali. Los zrządził, że nabój był tak słaby,
iż kula przeszła tylko przez surdut i na żebrze stanęła". W rzeczywistości nabój wcale nie był
taki słaby, ale zatrzymała pocisk srebrna pięciofrankówka w kieszeni kamizelki.
Poważnie kontuzjowany Bem raz jeszcze wykazał się wspaniałomyślnością i wystarał się
przez znajomych, aby policja nie szukała zamachowca nazbyt starannie. Pasierbski zdołał
więc uciec do Anglii, gdzie chodził w chwale, apoteozowany przez podobnych sobie
warchołów.
Na Bema zaś kilka dni później, w Chateauroux, znów próbowano dokonać napaści. Tym
razem wyczerpała się jednak cierpliwość władz francuskich, które najagresywniejszych
„weteranów" wydaliły z kraju (oskarżono oczywiście generała o to, że był przyczyną
krzywdy rodaków). „Przyszły
81
Dąbrowski zdetronizowany" — napisał z głupkowatą satysfakcją poeta Konstanty Gaszyński
(ten od patetycznej Olszyny grochowskiej — „Witaj, gaju Grochowa, polskie Termopile!").
Bem ostatecznie legion polski próbował formować, ale wobec zniechęcenia rządu
francuskiego do polskiej anarchii wiele zdziałać nie mógł.
6. ALEKSANDER DOMEYKO
W maju 1863 r. sławetny Michaił Murawjow „Wieszatiel", który duchowych przywódców
powstania na Litwie upatrywał w polskim ziemiaństwie, wydał oświadczenie, iż tylko ci będą
mogli zachować majątek i uniknąć kary (od zsyłki po śmierć), którzy bezzwłocznie podpiszą
adres wiemopoddańczy do cara Aleksandra II, zawierający oczywiście solenne potępienie
insurekcji. W imieniu grupy szlachty pertraktacje z urzędnikami Murawjowa, precyzujące
dokładną treść listu, podjął Aleksander Domeyko, marszałek gubernial-ny wileński. Chodziło
mu o to, żeby jednak zachować pewne pozory, stylizując pismo tak, by miało formę możliwie
najmniej upokarzającą. Była to, rzecz jasna, tylko kosmetyka. Merytorycznie zmienić nic się
nie dało. Wiedziano także, że jakiekolwiek będą wyniki uzgodnień, grupa pod przywództwem
Domeyki i tak adres podpisze. W tej sytuacji już 13 czerwca, a więc z wielkim pośpiechem,
wydał trybunał rewolucyjny wyrok na Domeykę, ogłaszający go zdrajcą i skazujący na karę
ś
mierci. Dnia 10 sierpnia rano niejaki Jan Bieńkowski, z zawodu felczer, wdarł się do
gabinetu Domeyki i zadał mu kilka ciosów nożem. Domeyko przeżył, a Murawjow powiesił
kolejnych podejrzanych. Dopiero piątym z nich był właściwy sprawca zamachu, któremu
skądinąd dodano do szubienicznej kompanii jeszcze dwóch Bogu ducha winnych
sympatyków powstania. Dodajmy od razu, że Jan Bieńkowski, który z zadaniem zabicia
Domeyki przyjechał z Warszawy, felczerem był przed powstaniem. Podczas powstania
należał do wchodzącej w skład żandarmerii powstańczej kohorty tzw. sztyletników.
Była to grupa 50 młodych ludzi, przeważnie studentów, artystów i czeladników
rzemieślniczych, których jedynym zadaniem było wykonywanie wyroków śmierci wydanych
przez Rząd Narodowy. Bezpośrednim ich przełożonym był Włodzimierz Lempke
(„Okularnik", ,Ludwik"), przed powstaniem mechanik w kijowskiej fabryce metalurgicznej, a
jego prawą ręką Paweł Landowski, dwudziestoletni student medycyny, który wsławił się
zamachem na
82
namiestnika Teodora Berga. Lempke został aresztowany w Kijowie i w 1864 r. popełnił
samobójstwo. Landowski, zesłany na 20 lat ciężkich robót w Zabaj-kalskim Kraju,
organizował tam powstanie katorżników, zbiegł do Chin, skąd przedostał się do Paryża, gdzie
prowadził praktykę lekarską. Zmarł w 1894 r. Sztyletnicy byli wysyłani w różne regiony
objęte powstaniem zasadniczo po to, by wykonywać zamachy, operacje skomplikowane. Nie
gardzili jednak i zwykłym wieszaniem. Budzili lęk nawet wśród powstańców. Roboty mieli
pełno, gdyż—jak pisze Stefan Kieniewicz — „Liczba straconych wrogów powstania —
rzeczywistych czy też rzekomych — dosięgła kilkuset osób". Znaczny procent tych egzekucji
wykonali właśnie sztyletnicy. Zauważmy jeszcze, że Kieniewicz wspomina tylko o
egzekucjach zatwierdzonych oficjalnie, nie wliczając zabójstw dokonywanych spontanicznie
lub na rozkaz dowódców rozproszonych powstańczych oddziałków. Broni wprawdzie
sztyletników (warunki wojenne etc), ale i on przyznać musi, że „wymiar sprawiedliwości w
warunkach wojny domowej otwierał pole do nadużyć", czy też, że „bywali także chłopi
powieszeni na skutek fałszywego oskarżenia dziedzica, któremu mieli nieszczęście się
narazić". Pewne jest natomiast, że w krajach zachodnich uważano skrytobójczą działalność
sztyletników za haniebną, co bardzo zaszkodziło sprawie powstania wśród tamtejszej opinii
publicznej.
7. GABRIEL NARUTOWICZ
Po wyborze Gabriela Narutowicza na prezydenta Polski (9 grudnia 1922 r.) prawica rozpętała
przeciw niemu kampanię nienawiści na niespotykaną skalę. W dniu zaprzysiężenia
prezydenta-elekta doszło do ulicznych rozruchów, podczas których usiłowano nie dopuścić na
uroczystość posłów lewicy, a np. posła Piotrowskiego z PPS pobito do nieprzytomności. Są to
sprawy dobrze znane. Nas interesują tu jednak tylko niektóre aspekty tych wydarzeń.
Oto jak w odezwie Do braci włościan! tłumaczyło swoim wyborcom zaistniałą sytuację
trudne do posądzenia o lewicowość Polskie Stronnictwo Ludowe „Piast": „Stronnictwa
prawicowe, endeckie, klub Dubanowicza, Chadecy i grupa Katolicko-Lud. nie wzięły udziału
w Zgromadzeniu Narodowym, gdzie nowo wybrany Prezydent składał przysięgę, ażeby je
zerwać i do przysięgi nie dopuścić. Natomiast wygłaszali do tłumu zbałamuconych kobiet,
niedowarzonej młodzieży szkolnej i gawiedzi ulicznej podburzające mowy, wzywając do
walki przeciw władzy prawowitej i Pierwszemu Prezydentowi Rzeczypospolitej
83
— w Wolnym Państwie Polskiem [...], Ponieważ głosy nasze rozstrzygały pomiędzy
Zamoyskim a Narutowiczem, tak posłowie, jak i prasa prawicowa rzucili się na nas, a
szczególnie na prezesa Witosa z największą zajadłością, rozsiewając nikczemne plotki,
jakoby Narutowicz był żydowskim kandydatem, a nawet śydem. Otóż Prezydent Narutowicz
nie jest śydem, ale katolikiem i Polakiem z krwi i kości, uczonym znanym w całej Europie i
szczerym demokratą, dającym gwarancje utrzymania ludowego charakteru Państwa [...]. Z
naciskiem podnieść też musimy, że śydzi, Niemcy i Ukraińcy postawili jako swojego
kandydata p. Baudoin de Courtenay, a dopiero, gdy ten upadł, głosy swe przerzucili na
Narutowicza".
Tekst ten wydaje się nam dzisiaj dość przerażający. „Piast" wiedział jednak dobrze, o czym
pisze. „Jak śmieli śydzi narzucić Polsce swego prezydenta!?" — grzmiał oto ksiądz
Lutosławski. „Ich prezydent" — tytułował Stroński. Zaś ,Дигіег Warszawski", oskarżając
elekta o przynależność do masonerii, zapytywał: „W jaki też to sposób marszałek Rataj
zamierza odebrać [od Narutowicza] przysięgę, której tekst oparty jest na wierzeniach
chrześcijańskich?" Taki właśnie był poziom haseł prawicy.
Dnia 16 grudnia 1922 r. w warszawskiej „Zachęcie" dosięgnęły prezydenta kule zamachowca.
Morderca, prawicowy fanatyk, malarz z zawodu, Eligiusz Niewiadomski tłumaczył potem
przed sądem: „Ten strzał nie był przeznaczony dla Narutowicza. Ten strzał był od dawna już
przeznaczony dla Józefa Piłsudskiego. To zadanie od dawna tkwiło we mnie. Nie było tylko
sposobności, której wciąż szukałem, a różne sprawy odwlekały to moje postanowienie. Myśl
moja więcej pracowała nad tem, aby usunąć źródło wszelkiego zła, bo wszystko, co w ciągu
czterech lat uczyniła Głowa Państwa, świadczyło o moralnej i umysłowej dyskwalifikacji tej
Głowy".
Nic dziwnego - względy moralne nie miały tu oczywiście żadnego znaczenia - że dla prawicy,
która Piłsudskiego nienawidziła nieskończenie bardziej niż Narutowicza, który był dla niej,
podobnie jak dla Niewiadomskiego, tylko niejako pochodną Naczelnika Państwa, stał się
morderca bohaterem, a po wykonaniu na nim wyroku śmierci, narodowym męczennikiem.
Układano wiersze, sporządzono odlew jego prawej ręki (tej, która trzymała broń) i
umieszczono na marmurowej podstawie, a następnie wręczono prezesowi Klubu Ludowo-
Narodowego, Stanisławowi Głębińskiemu, który potem w gabinecie trzymał ten odlew niemal
jak relikwię. Zamawiano setki mszy za du-
84
szę Niewiadomskiego, przeradzające się w endeckie manifastacje. Doszło do tego, że
Episkopat — jak najdalszy przecież od sympatyzowania z obozem, którego przedstawicielem
był Narutowicz — uznał za konieczne interweniować i 10 lutego 1923 r. wydał następującą
odezwę do proboszczów: „Komitet Episkopatu Polskiego, zebrawszy się w dniu dzisiejszym,
pierwszy raz w bieżącym roku, ma sobie za obowiązek zwrócić społeczeństwu uwagę na to,
jakkolwiek według wyrażenia Pisma Świętego: »świętą i pożyteczną rzeczą jest modlić się za
umarłych«, nie powinny nabożeństwa żałobne być nadużywane do manifestacyj, nie
odpowiadających świętości i celowi obrządku religijnego. Przeciw tego rodzaju
manifestacjom musimy się ze stanowiska Kościoła i religii zastrzec, ponieważ mogą
wprowadzić zamęt do pojęć moralności chrześcijańskiej, nie pozwalającej pod żadnym
warunkiem na przestąpienie przykazania boskiego. Kardynał: Dalbor, Prymas, Kardynał:
Kakowski, Metropolita Warszawski, Józef Teodorowicz, Arcybiskup Lwowski obrządku
ormiańskiego, Adam Sapieha, książę biskup krakowski, Zygmunt Łoziński, biskup miński,
Marjan Fulman, biskup lubelski, Henryk Przeździecki, biskup podlaski".
W sześć dni później, 16 lutego, wniosek o potępienie gloryfikacji zbrodni złożono w Sejmie.
Wniosek ten został przyjęty 156 głosami lewicy przeciw 141 prawicy, czyli przeszedł ledwo
ledwo. Również z powodu obstrukcji prawicy tablicę pamiątkową upamiętniającą śmierć
pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej wmurowano w gmach Sejmu dopiero 15
czerwca 1923 r. Partie prawicowe nie złożyły pod nią wieńców.
8. MARCELI NOWOTKO
W wydanej w PRL Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN czytamy, iż Marceli Nowotko
został „zamordowany skrytobójczo". Słowo „skrytobójstwo" ma w języku polskim dwa
znaczenia. Pierwsze — to mord dokonany podstępnie — tu Encyklopedia ma rację; a drugie
— to mord dokonany przez osobę, której tożsamości nie udało się ustalić — w takim jednak
przypadku Encyklopedia bezczelnie łże. O tym, kto jest mordercą Marcelego Nowotki,
dowiedziało się kierownictwo PPR już po kilku dniach. Był nim, działający
85
—jak się wydaje — z inspiracji swojego brata Bolesława („Długi", „Edward", „Witold"),
Zygmunt Mołojec („Zenek"). Rozstrzygnięcie kwestii, który z braci miał większy, a który
mniejszy udział w zamachu, jest o tyle nieistotne, że obaj zostali wkrótce zlikwidowani przez
komunistyczne bojówki.
Wszystko wskazuje na to, że śmierć Nowotki 28 listopada 1942 r. była efektem walki o
władzę wewnątrz partii i - jedno było z drugim nierozłącznie związane - o uprzywilejowane
stosunki z Moskwą. Krótko mówiąc — wewnątrzklikowa dintojra. Tu właściwie można by
postawić kropkę, aliści...
Pisze Władysław Gomułka: „Ze względów zrozumiałych kierownictwo partii z nowym
sekretarzem КС PPR na czele postanowiło nie przekazywać niższym szczeblom
organizacyjnym PPR i GL informacji, z czyich konkretnie rąk zginął M. Nowotko, kim byli
sprawcy jego śmierci. W okresie okupacji wiedziało o tym tylko wąskie grono osób, które w
związku z dochodzeniami przeciwko В. і Z. Mołojcom musiało być wtajemniczone w tę
sprawę. Zniknięcie braci Mołojców nie mogło rodzić najmniejszych podejrzeń czy
zainteresowań wśród towarzyszy, z którymi współpracowali oni poprzednio" (W. Gomułka,
Pamiętniki. T. II, Warszawa 1994, s. 198). Piękny jest ten partyjny eufemizm: „Nie mogło
rodzić najmniejszych podejrzeń czy zainteresowań". Nikogo, kto zna ten język, nie zdziwi
fakt, iż rzeczywiście „podejrzeń czy zainteresowań" nie budziło. Słowo partii było rozkazem.
Jeśli nie mogło budzić, to i nie budziło. Do czasu przynajmniej.
Po Październiku'56, kiedy odwaga staniała, Eugeniusz Szyr i Romana Toruńczyk zwrócili się
oficjalnie do КС PZPR z prośbą o wyjaśnienie okoliczności zabójstwa Nowotki. Wnikliwy i
będący nowym gwarantem nieomylności aparatu (człowiek może się pomylić, ale partia nie)
Władysław Gomułka wiedział oczywiście a priori, że ciekawstwo Szyra i Toruńczyk nie
może być bezinteresowne. Kwestią było tylko, jaka grupa za nimi stoi (Gomułka w swojej
spiskowej teorii dziejów używał pojęcia „grupa", dzisiejsze władze lansują „układ", o to samo
wszakże chodzi). Skoro jest „grupa", sprawa staje się poważna. Odpowiedzieć więc trzeba.
Odpowiedzieć, rzecz jasna, tylko gronu wtajemniczonych, z wszelkimi zastrzeżeniami
poufności, tajności i wewnętrznego użytku. Tekst zredagował Andrzej Werblan: „Nie będą
publikowane dalsze inwektywy pod adresem Bolesława Mołojca, cenzura otrzyma
odpowiednie wytyczne; partia ułatwi zebranie materiałów w celu możli-
86
wie pełnego naświetlenia sprawy śmierci Marcelego Nowotki i Bolesława Mołojca". Jesteśmy
tutaj w samym jądrze nowomowy. Oczywiście nikt żadnych „inwektyw pod adresem
Bolesława Mołojca", nawet w wewnątrzpartyjnych drukach, nie ogłaszał, gdyż sprawa od
początku objęta była najsurowszym cenzuralnym zapisem. Ale i to nie najważniejsze. Istota
komunikatu mieści się w zdaniu: „Partia ułatwi zebranie materiałów..." Innymi słowy, rzecz
jest w gestii partii, wara więc od jakichkolwiek dociekań bez partyjnego impri-matur.
Konsekwentne egzekwowanie takiej zasady uniemożliwiało oczywiście głośną dyskusję. Tym
bardziej jednak pobudzało szepty. Naturą zaś szeptów podawanych z ucha do ucha jest to, co
w świecie dziecięcych zabaw nazywa się „głuchym telefonem": zniekształcenie informacji.
Oczywistą zaś tendencją nie jest umniejszanie zakazanych sensacji, lecz wręcz odwrotnie —
ich rozbudowywanie, kojarzenie z innymi, które właśnie przyszły nam na myśl, faktami,
krótko mówiąc: tworzenie fabuły. W ten sposób zabójstwo Marcelego Nowotki awansowało
do rangi zbrodni wynikłych z rozgrywek na najwyższym szczeblu. Eugeniusz Szyr był już
przekonany, że Mołojec zabił Nowotkę na osobisty rozkaz Berii. Władysław Bieńkowski
poszedł jeszcze dalej, gdyż uznając inspirację Berii, miał jednocześnie Nowotkę za człowieka
Stalina. Beria rozpoczynałby więc (w roku 1942!) antystalinowski spisek. Warszawska
rozgryweczka, prymitywna — jako się rzekło — dintojra, urastać zaczęła do wydarzenia o
dziejowym wymiarze. Oczywiście w pewnych tylko środowiskach.
Dzisiaj, kiedy na planie ulic warszawskich Nowotkę zastąpił generał Anders , nikomu już ta
historia nic nie mówi. Kto wie jeszcze, kim był Nowotko? Przyznać zresztą trzeba, że i w
czasach PRL o realnym istnieniu i roli braci Mołojców wiedzieli tylko wysoko
wtajemniczeni. Tym bardziej więc kombinowała uliczka.
9. WŁADYSŁAW SIKORSKI
Dnia 4 lipca 1943 г., zaraz po starcie z lotniska w Gibraltarze, runął do morza „liberator" AL
53 z generałem Władysławem Sikorskim, jego rodziną i innymi osobistościami na pokładzie.
Wypadki, w których giną sławne osoby, stają się zawsze, właściwie nie ma od tej reguły
odstępstw, przedmiotem najdzikszych spekulacji i żerem dla sprzedawców sensacji. Po
ś
mierci Lady Diany policja francuska przeprowadziła
87
skrupulatne śledztwo. Jej ustalenia sprawdzili później najbardziej kompetentni specjaliści
brytyjscy. Wnioski były jednoznaczne: podpity szofer i nadmierna prędkość, spowodowana
chęcią ucieczki przed paparazzimi. Takie wytłumaczenie musi być jednak dla węszy cieli
spisków za proste. W ciągu kilkunastu lat, jakie dzielą nas od śmierci księżnej, ukazało się już
dziewięć książek o tym, jak została ona „zamordowana".
W przypadku generała Sikorskiego nie mogło być oczywiście inaczej. Jeszcze angielska
komisja wojskowa nie zaczęła śledztwa, a już przekonanie o zamachu stawało się powszechne
wśród Polaków. Raporty kolejnych komisji oczywiście ich nie zadowalały, bo i nie mogły
zadowalać, gdyż w znacznej mierze zostały, zgodnie z brytyjskimi przepisami, utajnione i
takimi zresztą po części pozostają do dziś.
Przekonanie o zamachu opierało się od początku przede wszystkim na fakcie, że ocalał
jedynie pilot „liberatora", co gorsze, Czech, nie Polak — Edward Prchal. W złożonych przez
niego zeznaniach, które akurat zostały udostępnione stronie polskiej, dopatrzyli się też
niektórzy eksperci (i dopatrują nadal, korzystając np. z symulacji komputerowych) pewnych
błędów lub niekonsekwencji. Zacytujemy na wstępie angielskiego świadka-biegłego Rolanda
Falka, który w roku 1943 sprawował funkcję głównego oblatywacza w Instytucie Badań
Lotniczych RAF w Farnborough. Charakteryzując Prchala, biegły oświadczył: „Twierdzę, że
jest to znakomity pilot, który odpowiadał na pytania zadawane mu w śledztwie szczerze i
zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą. Jeśli w jego wypowiedziach składanych na przestrzeni
wielu lat doszukano się nieścisłości, żadną miarą nie świadczy to o tym, że jest nieuczciwy".
A nieco wcześniej: ^iedy zobaczyłem go, nadal cierpiał na dotkliwy ból spowodowany
obrażeniami odniesionymi w wypadku i bezsprzecznie nie pojmował, z jakiej przyczyny
nastąpiła katastrofa". Wielce to istotne — Prchal ocalił życie, ale wyszedł z wypadku z
poważnymi obrażeniami. Miał m.in. połamane nogi i głęboką ranę ciętą twarzy. Po
wyłowieniu go był ponad godzinę nieprzytomny (pomijając znacznie dłużej trwający szok).
Lekarze zgodnie twierdzili, że w tej sytuacji mógł mieć trudności z precyzyjnym
przypomnieniem sobie przebiegu wypadków, mógł zapamiętać jedne szczegóły, a zapomnieć
inne. I takie byłoby najprostsze wytłumaczenie owych „nieścisłości".
Zupełnie inną jest sprawą, nie dotyczącą już Prchala, czy kontrola techniczna „liberatora"
była wystarczająco staranna, czy samolot nie był przecią-
88
ż
ony etc. W tej mierze nazbierało się trochę niejasności, które skłoniły niektórych historyków
do obwinienia Anglików o niedbałość, od czego już krok do spiskowej teorii niedbałości
celowej, a więc zamachu. Wobec zachowania tajności części dokumentów mogą to być
jednak wyłącznie nieuprawnione spekulacje. Toteż zarówno Jaroslav Valenta, który badaniu
wypadku w Gibraltarze poświęcił długie lata, jak i jakże łasy skądinąd na sensacje David
Irving, a z nimi ogromna większość badaczy, przychylają się do wersji tragicznego wypadku.
Teorie spiskowe bardziej niż na faktach oparte są z reguły na domniemaniach natury czysto
politycznej, a przede wszystkim na dociekaniu cuiprodest, czyli, kto na śmierci generała
Władysława Sikorskiego skorzystał. Bo skoro skorzystał, to mógł się i przyczynić.
Najsłynniejszą bodaj tego typu spekulację przedstawił zamieszkały w Szwajcarii niemiecki
dramatopisarz Rolf Hochhuth. W głośnej sztuce śołnierze oskarża on Anglików o świadome
wyeliminowanie Sikorskiego, który jakoby miał być przeszkodą w angielsko-sowieckiej
współpracy. David Irving pokazuje słusznie, że nic się w tej teorii chronologicznie kupy nie
trzyma, nie zmienia to wszakże faktu, że sugestywna sztuka rozpaliła wyobraźnię społeczną i
teza o spisku angielskim stała się przez kilka lat po roku 1967 (data premiery śołnierzy)
niemal obowiązująca, za wyjątkiem może niektórych kół nieprzejednanej emigracji polskiej,
które śmierć Sikorskiego przypisać chciały generałowi Andersowi. A stosunki między oboma
generałami rzeczywiście układały się nie najlepiej. Z biegiem czasu interpretacje stawały się
coraz bardziej fantastyczne. Swoisty rekord pobił ostatnio politolog polski dr Tadeusz A.
Kisielewski, który zamach na Sikorskiego przypisał... NKWD. W tym celu wykreował
postacie przedziwnych agentów komunistycznych przedzierających się do angielskiej bazy.
Badacz zasugerował ostatecznie, że Sikorski i jego towarzysze zostali zamordowani w
samolocie jeszcze przed startem, a spiskiem dowodził agent sowiecki — drugi pilot (jego
zwłok faktycznie nie odnaleziono), który się uratował, a dopiero potem został
unieszkodliwiony, żeby nie zdradzić tajemnicy. Cóż, nie zdziwimy się, gdy przeczytamy
niedługo, że Sikorskiego zabili przybysze z Czerwonej Planety.
10. KAROL ŚWIERCZEWSKI
Działo się to w schyłkowej fazie walk w Bieszczadach, kiedy kierownictwo UPA
zrezygnowało już z idei „powstania" i przeszło do działań defensywnych, dokonując
sporadycznych tylko akcji zaczepnych.
89
Dnia 27 marca 1947 r. na inspekcję oddziałów polskich przyjechał generał Karol
Ś
wierczewski. W Baligrodzie zdecydował nagle, że chce jechać do Cisnej. „Przesłuchiwani
potem oficerowie zgodnie twierdzili, że było to dla nich całkowitym zaskoczeniem. Próby
wyperswadowania generałowi tego pomysłu nie powiodły się. Świerczewski uciął je
stwierdzeniem: »Ach, i w Warszawie można dostać cegłą po głowie. Do nich i tak nikt nie
przyjeżdża, będą chłopcy zadowoleni«".
Ruszono w trzy samochody. Zaraz jednak za Baligrodem samochód z przednią ochroną uległ
awarii. Kontynuowano więc podróż dwoma autami: otwartym „dodgem" z generałem i
ciężarowym „zisem" z eskortą. Łącznie jechały trzydzieści trzy osoby. Pod Jabłonką, sześć
kilometrów od Baligrodu, konwój wpadł w zasadzkę. Samochody zatrzymały się pod silnym
ogniem i wszyscy z nich wyskoczyli, rozsypując się w tyralierę. Obawiając się okrążenia,
Ś
wierczewski kazał zająć pozycje również wzdłuż rzeczki, płynącej z przeciwnej strony, niż
prowadzony był ostrzał, i sam ruszył ku niej pierwszy. W tym momencie został trafiony w
brzuch. Sam założył sobie opatrunek i szedł dalej. Teraz dosięgnęły go dwie kule w plecy. Te
były już śmiertelne. Ostrzał trwał dalej, aż do momentu, kiedy pojawił się naprawiony
wreszcie samochód z drugą częścią eskorty. Na jego widok napastnicy przerwali ogień i
wycofali się bez strat własnych w pobliskie lasy.
W sprawie śmierci generała przeprowadzono dwa równoległe śledztwa. Zarówno raport
wojskowy, jak i przygotowany przez UB piętnowały lekkomyślność dowódców jednostek
wojskowych stacjonujących w Baligrodzie i Sanoku, którzy nie wysłali patroli
rozpoznawczych przed przejazdem Świerczewskiego, nie zapewnili —jak się okazało —
wystarczającej eskorty, a Cisnę powiadomili o przejeździe inspekcji telefonicznie, otwartym
tekstem, chociaż wiadomo było, że UPA systematycznie podsłuchuje połączenia telefoniczne.
Za te niedopatrzenia generał Prus-Więckowski, pułkownik Bielecki i podpułkownik Gerhard
zostali ukarani naganami przez ministra obrony narodowej. Tak łagodne konsekwencje
uzasadnione były tym — jak wynika z raportu UB — iż generał wydał rozkaz udania się w
drogę najpierw mimo oporu oficerów, potem nie zważając na utratę połowy eskorty. Jeśli
chodzi o podsłuch telefoniczny, nie mógł on mieć znaczenia, gdyż połączenie uzyskano tuż
przed odjazdem generała, a jest rzeczą zupełnie niemożliwą zorganizowanie zasadzki w 15-20
minut. W kręgach wojskowych krążyła też plot-
90
ka (w żadnym raporcie mowy o tym oczywiście nie było), że Świerczewski był pijany i pod
Jabłonką zachowywał się w sposób nieodpowiedzialny, sam wystawiając się na kule.
Szybko jednak pojawiła się inna wersja. Oto generał po wyskoczeniu z samochodu znalazł się
w bezpiecznym miejscu, tzw. martwym polu, gdzie kule upowców nie mogły go dosięgnąć.
Został więc zabity przez przebranych za żołnierzy eskorty agentów UB albo NKWD, którzy
dowiedzieli się, że coraz bardziej zniechęcony do stalinizmu generał jest w buntowniczym
nastroju. Ta na niczym nie oparta wersja (choć ubarwiono ją opowieściami o rzekomym
sfałszowaniu sekcji zwłok itp.) zostałaby zapewne wkrótce zapomniana, gdyby nie
wydarzenia rozgrywające się dwadzieścia cztery lata później.
Oto w lipcu 1971 r. został zamordowany we własnym mieszkaniu naoczny świadek
baligrodzkiej tragedii, Jan Gerhard. Mordercami, szybko zresztą ujętymi, okazali się
narzeczony córki i jego kolega, prymitywny złodziejaszek, niejaki Wojtasik. Dlaczego
Garbacki (tak się ów narzeczony nazywał) miał zabić przyszłego teścia? Jak się okazało, nie
rozumiał tego nawet jego wspólnik, który przed zbrodnią miał się dopytywać: „Czemu chcesz
ukatrupić kurę, która znosi złote jajka?" Nie rozumiała też opinia publiczna, tym bardziej że
gdy tylko na procesie zabójców dochodziło do kwestii drażliwych, sąd ogłaszał rozprawę przy
drzwiach zamkniętych. Skojarzono więc oczywiście tragedię na ulicy Matejki z
pobaliogrodzkimi plotkami. Drugie stało się dowodem pierwszego. Gerhard musiał zginąć, bo
znał prawdziwe okoliczności śmierci Świerczewskiego, a one mogłyby obciążyć kogoś
bardzo ważnego (kogo — nie mówiono) z nowej ekipy rządzącej. Przypomnijmy: jest rok
1971 i dopiero co Gierek zastąpił Gomułkę.
Z prawdziwym zainteresowaniem w trzech już publikacjach tropicieli komunistycznych
zbrodni przeczytałem, iż jedną z nich było zamordowanie generała „Waltera". Autorzy nie
mają co do tego żadnych wątpliwości.
* * *
Malutka miniantologia zamachów polskich pozostałych w pamięci narodowej. Jedno
królobójstwo udane i dwa nieudane. Dwa mordy polityczne udane (jeden w wykonaniu
lewicy, drugi prawicy) i dwa usiłowane. Rząd narodowy organizujący zbirów do
skrytobójczych porachunków. Krwawe rozliczenia króla z biskupem. Dwa zamachy
mniemane. Zaledwie dziesięć przykładów,
91
a już niezły zestaw gwałtu, przemocy, spiskowych działań lub wyobrażeń o nich w historii
narodowej. Oczywiście można by te przykłady mnożyć, żeby jeszcze lepiej wykazać, jak
dalece było rozwinięte w naszej przeszłości poszanowanie życia, szacunek wobec majestatu
prawowitych władz czy wstręt do terroru indywidualnego. No właśnie—jak dalece?
Odpowiedź jest trywialna: mniej więcej tak samo, jak w innych krajach cywilizacji
zachodnioeuropejskiej. Raz jeszcze nie jesteśmy tu żadnym wyjątkiem. Nie ma się czego
wstydzić, ale i chwalić też czym nie ma.
W dwóch tylko momentach upatrywałbym jakiejś ewentualnej specyfiki polskiej.
Po pierwsze, bardziej może od innych lubimy sprawy rozmywać. To, na przykład, czy
Przemyśla II zabili Brandenburczycy, czy właśni poddani, jest dla historyków sprawą co
najmniej dyskusyjną, z przewagą wskazań na własnych poddanych. Nic to, w Leksykonie
miast polskich Jerzego Kwiatka i Teofila Lijewskiego (Warszawa 1998) znajdziemy jeszcze
zrównoważoną (co nie znaczy, że historycznie ugruntowaną) adnotację: „W Rogoźnie został
w 1296 zamordowany król Przemysł II, z polecenia margrabiów brandenburskich i przy
udziale wrogich Przemysłowi wielkopolskich wielmożów — Nałęczów i Zarębów". Już
jednak w popularnym Przewodniku po Polsce pod hasłem „Rogoźno" czytamy: „W 1296
Brandenburczycy zamordowali tu króla Przemysła II". Jedynie „margrabiowie
brandenburscy" ostaną się też w Podręcznym szkolnym słowniku znanych Polaków, etc. Co
brzydkie, to raczej nie my. W której z notatek o Pułaskim wzmiankuje się, że był on
instygato-rem królobójstwa? Skąd można dowiedzieć się, że Bema parokrotnie usiłowali
zamordować rodacy? Trzeba już do tego wyczerpujących biografii. Wolimy przemilczeć
sztyletników z powstania styczniowego. Udajemy, że cały naród był oburzony zabójstwem
Gabriela Narutowicza, a jeżeli już nawet wspomnimy, że coś tam było nie w porządku, to
zaznaczamy zaraz, nie cytując nieśmialutkich eufemizmów, że Kościół potępił. Potrafimy
nawet czcić jednocześnie pamięć Bolesława i Stanisława, choć z kartezjańską logiką jest to
jakby nieco na bakier. To jedno.
Drugą cechą charakterystyczną polskich zamachów jest swoiste brako-róbstwo. Z kilkunastu
prób królobójstwa w naszych dziejach udała się tylko jedna (może dwie, jeżeli Batory, w co
wątpię, rzeczywiście został otruty) i to dopiero wtedy, kiedy władca zachował się tak
nieostrożnie, jakby sam się
92
o śmierć prosił. Mnóstwo tu też partactwa. Zamach na Stanisława Augusta Poniatowskiego
przerodził się w farsę, sztyletnicy nie potrafili dobić swoich ofiar, co wcale nie wynika ze
skrupułów trapiących oprawców, a tylko z nieudolności.
Poza tymi jednak dwoma niuansami specyfiki niewiele. Najbardziej różnimy się jeszcze od
Włochów, bo oni zawsze przedkładali truciznę. Jest to już jednak kwestia kompetencji
chemicznych, a nie jakowejś narodu naszego szczególnej łagodności czy moralnego
kręgosłupa.
X śYDZI I MASONI
Jak wiadomo, wszelkim nieszczęściom lub niepowodzeniom Polaków winni są śydzi i
masoni. W okresie międzywojennym ta opinia stanowiła istotną obsesję narodowej prawicy.
Dzisiaj światlejszą część społeczeństwa interpretacje tego typu tylko śmieszą. Czy jednak
owa „światlejszą część" stanowi większość społeczeństwa? To już wysoce niepewne.
W prasie prawicowej i prawicowo-katolickiej, jak „Gazeta Polska", „Nasz Dziennik", „Głos",
„Nasza Polska" (w każdym niemal periodyku, w którym słowo „Polska" występuje w tytule),
oba wątki nadal przewijają się uporczywie. Rozpiętość jest tu duża, od pseudoanaliz po jawne
głoszenie nienawiści. O masonerii: „Społeczeństwo polskie nie zdaje sobie sprawy, jak
wielkim niebezpieczeństwem jest dla niego masoneria. Finansowana obficie kapitałem z
Brukseli [tak w oryginale — L.S.] ma za zadanie pozbawienie Polski Boga i wiary,
zniszczenie tradycji i pamięci ojców naszych. Związani ze sobą przysięgą zmowy, przenikają
masoni do władz państwowych, sądownictwa i banków. Środki masowego przekazu są już w
znacznej mierze w ich rękach. Ich cel jest jeden: pozbawienie Polski niepodległości,
sprowadzenie nas do roli pariasów bez godności, zdanych na łaskę ich tajnych centrali".
W kioskach „Ruchu" kupić można (ależ tak, sam to zrobiłem!) serię Super tygrysów,
wydawaną przez groteskowego kandydata na prezydenta Rzeczypospolitej Leszka Bubla.
Cztery tomy tej serii noszą tytuł: Poznaj śyda. W tomie IV czytamy w podsumowaniu
„historycznego" szkicu: „W świetle syntetycznie przedstawionych faktów i wydarzeń,
wyłania się rzeczywisty obraz charakterologiczny śydów, który wyróżnia ich spośród innych
narodów.
94
Wybijająca się na czoło przeniewiercza natura, połączona z wybujałą wyniosłością,
bezczelnością, kłamstwem, oszustwem i przewrotnością powoduje, że nie są oni w stanie
dokonać samokrytycznego osądu swoich przewinień. Przewinienia te, w bardzo licznych
przypadkach kwalifikujące się jako barbarzyńskie zbrodnie, dokonane na niewinnych
ofiarach, zasługują na najcięższe kary. śydów nie stać na ludzki odruch, by w poczuciu winy
przeprosić wszystkich przez nich poszkodowanych, chociaż sami o takie przeprosiny
nieustannie zabiegają i to często za wydarzenia niezaistniałe, przez nich wyimaginowane".
Ostatecznie dochodzi Bubel do wniosku, że wobec żydowskiego zagrożenia, tym większego,
ż
e śydzi utajniają się, niczym masoni, pod przybranymi nazwiskami i udają gojów, trzeba
zdrowemu katolickiemu społeczeństwu pomóc, rozszyfrowując owe pseudonimy. Pokazać,
kto jest kim. Poznaj śyda.
Ten ostatni pomysł wydał mi się nie najgorszy. Może rzeczywiście dobrze by było, żeby
Polacy dowiedzieli się, kim byli w ich dziejach masoni i śydzi? Podajmy po sześćdziesięciu
spośród najbardziej zasłużonych dla Polski lub znanych szerokiej publiczności:
1. MASONI
Motto (z szopki politycznej na rok 1930):
„Gdy noc już zapada, I ciemność wszystko przysłoni, Wtedy wychodzą masoni, I słychać
kielni stuk.
Ciche wiodą narady, Jak poobsadzać posady, I mówią, że nie ma Boga, Jest tylko Andrzej
Strug".
1. Juliusz Bandrowski-Kaden (1885-1944) — pisarz (m.in. Generał Barcz), senator, prezes
Związku Zawodowego Literatów Polskich. Zginął w powstaniu warszawskim.
2. Kazimierz Bartel (1882-1941) — profesor matematyki, dwukrotny premier II
Rzeczypospolitej, zamordowany przez Niemców.
95
3. Stefan Biernacki-Dąb (1890-1959) — legionista, generał.
4. Wojciech Bogusławski (1757-1829) — ojciec teatru polskiego.
5. Kazimierz Brodziński (1791-1835) — poeta („Z gruzów więzienia wołamy do Ciebie —
Wróć nam ojczyznę, o Boże na niebie").
6. Stanisław Car (1882-1938) — minister sprawiedliwości i marszałek Sejmu II
Rzeczypospolitej.
7. Ludwik Cohn (1902-1981) — adwokat, współzałożyciel Komitetu Obrony Robotników.
8. Izabela Czartoryska (1746-1835) — księżna, pisarka, pani na Puławach, z których uczyniła
ważny ośrodek kultury polskiej.
9. Adam Jerzy Czartoryski (1770-1861) — zwany ostatnim królem Polski, przywódca obozu
Hotel Lambert na emigracji po powstaniu listopadowym, mecenas literatury i sztuki.
10. Adam Kazimierz Czartoryski (1734-1823) — kandydat do tronu polskiego, zwolennik
Konstytucji 3 maja, literat.
11. Bolesław Długoszowski-Wieniawa (1881-1942) — legionista, generał, król salonów,
ulubieniec Piłsudskiego.
12. Hipolit Gliwic (1878-1943) — wybitny ekonomista, minister i wicemarszałek Senatu II
Rzeczypospolitej.
13. Cyprian Godebski (1765-1809) — poeta („Polak jestem! Chcę płakać na mej matki
grobie"). Zginął w bitwie pod Raszynem.
14. Adam Górecki (1787-1861) — poeta (,,Nas i ciebie grób pochowa — ale Polska musi
ż
yć!").
15. Janusz Jędrzejewicz (1885-1951) — minister i premier II Rzeczypospolitej.
16. Jan Kielanowski (1910-1989) — profesor zootechniki, członek Komitetu Obrony
Robotników, przewodniczący Rady Programowej Towarzystwa Kursów Naukowych.
17. Adam Koc (1891-1969) — legionista, poseł na Sejm II Rzeczypospolitej, prezes Banku
Polskiego, szef Obozu Zjednoczenia Narodowego.
18. Szymon Konarski (1808-1839) — powstaniec listopadowy, konspi rator w ruchach
rewolucyjnych i demokratycznych. Rozstrzelany przez Ro sjan w Wilnie.
19. Janusz Korczak (1878-1942) — pisarz, pedagog. Poszedł na śmierć z dziećmi z
sierocińca, których nie chciał opuścić.
96
20. Stanisław Kostka-Potocki (1755-1821) — współzałożyciel Towarzystwa Przyjaciół Nauk,
teoretyk sztuki, pisarz, poseł na Sejm Czteroletni, członek Rady Nieustającej.
21. Marian Kościałkowski-Zyndram (1892-1946) — wiceprezes Bezpartyjnego Bloku
Współpracy z Rządem, premier II Rzeczypospolitej.
22. Kajetan Koźmian (1771-1856) — poeta („Niepozorna porywczość jest Polaków wadą, —
Niewczesny zapał w skutkach równa się ze zdradą").
23. Jakub Krzemieński (1882-1955) — legionista, generał, prezes Najwyższej Izby Kontroli
w okresie międzywojennym, prezydent Najwyższego Sądu Wojskowego.
24. Jan Józef Lipski (1926-1991) — historyk literatury, członek redakcji „Po prostu", działacz
Klubu Krzywego Koła, współzałożyciel Komitetu Obrony Robotników, senator III
Rzeczypospolitej.
25. Stanisław Małachowski (1736-1809) — marszałek Sejmu Czteroletniego, współautor
Konstytucji 3 maja, prezes Rady Ministrów Księstwa Warszawskiego.
26. Bogusław Miedziński (1891-1972) — czołowy działacz obozu piłsudczykowskiego,
publicysta, poseł, senator, minister i marszałek Senatu II Rzeczypospolitej.
27. Ludwik Mierosławski (1814-1878) — wódz powstania wielkopolskiego 1848 г., dyktator
powstania styczniowego, autor pieśni powstańczych („Do broni ludy, powstańmy wraz...").
28. Gabriel Narutowicz (1865-1922) — pierwszy prezydent odrodzonej Rzeczypospolitej.
29. Julian Ursyn Niemcewicz (1758-1841) — poseł na Sejm Wielki, uczestnik powstań
kościuszkowskiego (ranny pod Maciejowicami) i listopadowego, dramatopisarz, prozaik,
poeta („Kto kraj swój kocha i Boga się boi — Ma szablę, konia, o resztę nie stoi").
30. Michał Ogiński (1756-1833) — poseł na Sejm Czteroletni, uczestnik powstania
kościuszkowskiego, kompozytor (słynne polonezy).
31. Ludwik Osiński (1775-1838) — uczestnik powstania kościuszkowskiego, poeta („O
raszyńskie niwy — Powiedzcie wnukom naszym, jako Bóg zwycięstwa — Nie liczby —
Bogiem jest męstwa").
32. Juliusz Osterwa (1885-1947) — aktor, reżyser, twórca legendarnej „Reduty".
97
33. Stanisław Patek (1866-1945) — senator i minister II Rzeczypospolitej, ambasador w
USA.
34. Bronisław Pieracki (1895-1934) — poseł i minister II Rzeczypospolitej, po śmierci
generał. Zamordowany przez nacjonalistów ukraińskich.
35. Józef Poniatowski (1763-1813) — książę, generał, minister wojny i naczelny wódz wojsk
Księstwa Warszawskiego, marszałek Francji. Zginął w bitwie pod Lipskiem.
36. Stanisław August Poniatowski (1732-1798) — król Polski.
37. Ignacy Potocki (1750-1809) — marszałek wielki litewski, czołowy współtwórca
Konstytucji 3 maja, uczestnik powstania kościuszkowskiego.
38. Ignacy Prądzyński (1792-1850) — generał i jednodniowy wódz naczelny powstania
listopadowego. Zwycięzca w bitwie pod Iganiami.
39. Aleksander Prystor (1874-1941) — poseł, senator, minister, marszałek Senatu i premier II
Rzeczypospolitej.
40. Roger Raczyński (1820-1864) — polityk i działacz społeczny, próbował zjednoczyć
emigrację polską, wspomagał powstania wielkopolskie i styczniowe. W roku 1863 na zakup
broni dla powstańców wyłożył z własnej szkatuły ponad 100 tysięcy talarów.
41. Edward Rydz-Śmigły (1886-1941) — marszałek Polski, wódz naczelny podczas kampanii
wrześniowej 1939 r.
42. Felicjan Składkowski-Sławoj (1885-1962) — legionista, generał, wielokrotny minister i
ostatni premier II Rzeczypospolitej.
43. Adam Skwarczyński (1886-1934) — legionista, ideolog obozu piłsudczykowskiego,
krytyk literacki.
44. Walery Sławek (1879-1939) — prezes Związku Legionistów, prezes Bezpartyjnego Bloku
Współpracy z Rządem, marszałek Sejmu i premier II Rzeczypospolitej.
45. Antoni Słonimski (1895-1976) — prezes Związku Literatów Polskich, poeta („Wołam Cię
głosem nabrzmiałym łzami — przez radio Paryż, radio Toulouse — Dumna Warszawo, zryta
kulami, — Zżarta pożarem, zwalona w gruz").
46. Roman Sołtyk (1791-1843) — generał, uczestnik kampanii z lat 1809, 1812,1813 i
powstania listopadowego, członek Towarzystwa Patriotycznego.
47. Wacław Stachiewicz (1894-1973) — generał, szef sztabu Naczelnego Wodza podczas
kampanii wrześniowej 1939 r.
98
48. Wojciech Stpiczyński (1896-1936) —jeden z najwybitniejszych publicystów II
Rzeczypospolitej, współtwórca Legii Akademickiej, prezes Związku Strzeleckiego, poseł na
Sejm.
49. Andrzej Strug (1871-1937) — pisarz (Dzieje jednego pocisku, Pokolenie Marka Świdy),
prezes Związku Zawodowego Literatów Polskich, działacz Ligi Obrony Praw Człowieka
50. Klemens Szaniawski (1925-1990) — profesor logiki, filozof, członek Komitetu Obrony
Robotników.
51. Artur Śliwiński (1877-1953) — senator i premier II Rzeczypospolitej, publicysta,
historyk.
52. Adam Tarnowski (1892-1956) — dyplomata, minister spraw zagranicznych rządu
Rzeczypospolitej na obczyźnie, współzałożyciel Instytutu Badań Międzynarodowych.
53. Stanisław Thugutt (1873-1941) — polityk, spółdzielca, współzałożyciel i przywódca
Partii Pracy, poseł, minister i wicepremier П Rzeczypospolitej.
54. Michał Tokarzewski-Karaszewicz (1893-1964) — generał, dowodził grupą operacyjną w
bitwie nad Bzurą w 1939 г., położył podwaliny pod konspirację zbrojną w okupowanej
Polsce.
55. Bronisław Wildstein (ur. 1952) — szef Telewizji Polskiej z nadania Prawa i
Sprawiedliwości.
56. Walery Wróblewski (1836-1908) — powstaniec styczniowy, generał Komuny Paryskiej,
sekretarz Rady Generalnej I Międzynarodówki.
57. August Zaleski (1883-1972) — dyplomata, minister spraw zagranicznych II
Rzeczypospolitej i w rządzie generała Sikorskiego.
58. Kordian Zamorski (1890-1983) — legionista, generał, komendant główny Policji
Państwowej II Rzeczypospolitej, szef sztabu Komendy Głównej Polskiej Organizacji
Wojskowej.
59. Włodzimierz Zonn (1905-1975) — wybitny astrofizyk, prezes Polskiego Towarzystwa
Astronomicznego, ezoteryk.
60. Ludwik Zwierkowski (1804-1860) — uczestnik Sprzysiężenia Wysockiego, powstaniec,
działacz i emisariusz Hotel Lambert.
2. POLACY POCHODZENIA śYDOWSKIEGO
1. Michał Arct (1840-1906) — księgarz i jeden z najwybitniejszych wydawców polskich.
Odniósł wielkie zasługi w walce z rusyfikacją. Autor min.
99
trzytomowego Słownika ilustrowanego języka polskiego.
2. Krzysztof Kamil Baczyński (1921-1944) (po kądzieli) —poeta (J zmartwychwstaniesz jak
Bóg z grobu — z huraganowym tchem u skroni, — ramiona ziemi się przed tobą — otworzą.
Ludu mój! Do broni!" — pisał po wybuchu powstania w getcie). śołnierz AK, zginął w
powstaniu warszawskim.
3. Michał Bałucki (1837-1901) — komediopisarz (m.in. Grube ryby, Ciężkie czasy), prozaik.
Pod koniec życia zaczął epatować neofickim antysemityzmem. Popełnił samobójstwo.
4. Leo Belmont (1865-1941) — znakomity tłumacz, także prozaik, poeta, fraszkopisarz („Już
się taki urodził — Kto wszystkim dogodził").
5. Henryk Biegeleisen (1855-1934) — historyk literatury, wydawca klasyki polskiej, także
etnograf i badacz medycyny ludowej.
6. Roman Brandstaetter (1906-1987) — dramaturg, poeta („śołnierze grają w kości — O
łachmany, o rzemyk od sandałów — i o całą wieczność"). Związany z ruchem katolickim,
poświęcił się przede wszystkim tematyce religijno-moralnej.
7. Jan Brzechwa (1900-1966) — autor książek dla dzieci (m.in.: Podróże pana Kleksa, Na
wyspach Bergamutach, Kaczka dziwaczka), satyryk, poeta, prezes ZAiKS. Autor wielu
przekładów z języka rosyjskiego (Puszkin, Majakowski).
8. Jan Samuel Chrzanowski (7-1688) i Zofia Anna Dorota Chrzanowska (?-ok. 1690) —
bohaterscy obrońcy Trembowoli przed Turkami, za co zostali nobilitowani. Jan Samuel
doszedł potem do godności podstolego smoleńskiego.
9. Marek Edelman (ur. 1920) —jeden z przywódców powstania w warszawskim getcie.
Kardiochirurg. Autor licznych relacji o powstaniu i życiu getta.
10. Ludwik Ehrlich (1889-1968) — profesor prawa, wykładowca na uniwersytetach w
(Mordzie i Berkeley, sędzia Trybunału Sprawiedliwości w Hadze.
11. Wilhelm Feldman (1868-1919) — pisarz, dramaturg, historyk literatury polskiej, rzecznik
Młodej Polski.
12. Grzegorz Fitelberg (1879-1953) — dyrygent i kompozytor. Zorganizował i prowadził do
roku 1939 Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia. Profesor Wyższej Szkoły Muzycznej i
Państwowego Konserwatorium Muzycznego.
13. Aleksander Ford (1908-1980) — reżyser filmowy (m.in.: Krzyżacy, Piątka z ulicy
Barskiej). Dyrektor naczelny wytwórni „Film Polski". W roku 1969 wyemigrował z Polski.
100
14. Hipolit Gliwic — vide: masoni.
15. Henryk Grynberg (ur. 1936) — pisarz (min.: śydowska wojna, Kadisz) i poeta („Można
by jeszcze jako tako żyć — Gdyby nie to codzienne umieranie").
16. Ludwik Gumplowicz (1838-1909) — socjolog i prawnik, profesor uniwersytetu w Grazu.
Autor tzw. teorii podboju. Zajmował się też stosunkami polsko-żydowskimi (obszerna praca:
Prawodawstwo polskie względem śydów, 1867).
17. Marceli Handelsman (1882-1945) — historyk, profesor Uniwersytetu Warszawskiego,
działacz Stronnictwa Demokratycznego. Podczas okupacji członek Armii Krajowej.
Organizator tajnego nauczania. Współpracownik Biura Informacji i Propagandy AK.
Wywieziony do Gross-Rosen.
18. Marian Hemar (1901-1972) — satyryk, autor tekstów piosenek, poeta („Moją ojczyzną
jest polska mowa, — Słowa wierszem wiązane. — Gdy umrę, wszystko mi jedno gdzie. —
Gdy umrę, w niej pochowają mnie — Iw niej zostanę"). Na emigracji prowadził w Londynie
własny teatr i współpracował z Radiem Wolna Europa.
19. Józef Hirszfeld (1884-1954) — mikrobiolog, immunolog i serolog. Wprowadził
oznaczenia grup krwi, odkrył m.in. pałeczkę duru rzekomego C, dziedziczenie zróżnicowania
grupowego krwi. Pozostawił wspomnienia Historia jednego życia, z wstrząsającymi opisami
ż
ycia w getcie.
20. Bruno Jasieński (1901-1939) — prozaik (min.: Palę Paryż), dramaturg (min.: Bal
manekinów), poeta futurysta.
21. Mieczysław Jastrun (1903-1983) — eseista, tłumacz, a przede wszystkim poeta („Kto
przestrzeń moją przemierzył krokami, — Gdy kroków moich na ziemi nie było? — Pójdę
trawami, popłynę kwiatami — Wić wieńce, jakich się jeszcze nie wiło").
22. Tomasz Jastrun (ur. 1950) — prozaik, poeta („Lecz młodzi wznoszą nowe kłamstwa — O
małych oknach — Jeśli zajrzysz do środka — Zobaczysz jak gnije konieczność historyczna").
23. Ester Rachel Kamińska (1868-1925) — aktorka teatralna i filmowa. Założyła Teatr
ś
ydowski w Warszawie, który nosi jej imię. Jej córką była wspaniała aktorka Ida Kamińska.
24. Jan Kiepura (1902-1966) (po kądzieli) — śpiewak (tenor), aktor.
25. Julian Klaczko (1825-1906) — pisarz historyczny i polityczny (dramatyczna krytyka
Bismarcka), krytyk literacki, poeta. Był także posłem na sejm galicyjski.
101
26. Juliusz Kleiner (1866-1957) — historyk i teoretyk literatury, znawca romantyzmu
polskiego. Popularyzował literaturę polską w Niemczech (Pol-nische Literatur, 1929).
27. Janusz Korczak — vide: masoni.
28. Aleksander Kraushar (1843-1931) — historyk (przede wszystkim popularyzator),
publicysta, poeta (,,Nie bronią żabie żyć w biocie, — A myszy, myszą być polną... — Mnie
tylko, nędznej istocie — Polakiem zostać... nie wolno!").
29. Leopold Kronenberg (1812-1878) — finansista i przemysłowiec. Popierał powstanie
styczniowe. Założył Towarzystwo Fabryk Cukru i Towarzystwo Kopalń Węgla i Zakładów
Hutniczych. Sfinansował powstanie Szkoły Handlowej w Warszawie.
30. Ludwik Landau (1901-1944) — historyk gospodarki polskiej, ekonomista i statystyk.
Dokonał pierwszych obliczeń dochodu narodowego Polski. Członek Armii Krajowej.
Zamordowany przez Niemców.
31. Wanda Landowska (1877-1959) — pianistka i klawesynistka, autorka wielu
podręczników interpretacji muzyki dawnej.
32. Antoni Lange (1863-1929) — poeta tworzący w stylistyce młodopolskiej, znakomity
tłumacz poezji francuskiej. Zajmował się też stosunkami polsko-żydowskimi (m.in.: O
sprzecznościach sprawy żydowskiej, 1911).
33. Bolesław Leśmian (1878-1937) —jeden z największych poetów polskich.
34. Herman Lieberman (1870-1941) — polityk, socjalista. Poseł na Sejm II Rzeczypospolitej.
Sądzony w procesie brzeskim. Minister sprawiedliwości w rządzie generała Władysława
Sikorskiego na obczyźnie.
35. Adam Mickiewicz (1798-1855) (po kądzieli) — przedstawiać nie trzeba.
36. Stefan Artur Nacht-Samborski (1898-1974) — malarz, profesor Akademii Sztuk
Pięknych. Szykanowany w okresie stalinowskim. Uważa się, że na jego oryginalną twórczość
wpływ wywarły przede wszystkim tradycje niemieckiego ekspresjonizmu i polskiego
kapizmu. Jeden z najbardziej cenionych na świecie artystów polskich.
37. Tadeusz Peiper (1891-1969) — teoretyk poezji i poeta. Ideolog polskiej awangardy
poetyckiej. Wydawca i redaktor „Zwrotnicy".
38. Jerzy Petersburski (1897-1979) — kompozytor piosenek, z których wiele uzyskało
ś
wiatowe powodzenie (Tango Milonga, Nie ja, nie ty, wyko-
102
nywane m.in. przez Edith Piaf). Współpracował z licznymi kabaretami polskimi i
południowoamerykańskimi.
39. Roman Polański (ur. 1935) — reżyser filmowy (m.in.: Nóż w wodzie, Matnia, Dziecko
Rosemary, Chinatown, Lokator, Tess, Pianista - nagroda Oskara) i okazyjnie teatralny,
niekiedy aktor. Najwyżej ceniony na świecie filmowiec polski.
40. Izrael Poznański (1833-1900) — przemysłowiec, współtwórca przemysłowej Łodzi,
fundator szpitali, budowniczy rodzinnych pałaców, będących dzisiaj ozdobą miasta.
41. Jan Reychman (1910-1975) — historyk, orientalista, hungarysta, profesor Uniwersytetu
Warszawskiego. Założyciel pierwszej w Polsce katedry filologii węgierskiej (Uniwersytet
Warszawski), autor Historii Turcji, interesował się też dziejami Podhala i północnej Słowacji.
42. Jan Bogumił Rosen (1854-1936) — malarz, tworzył sceny batalistyczne przede wszystkim
z okresu wojen napoleońskich i powstania listopadowego. Odznaczony francuskim Krzyżem
Legii Honorowej.
43. Artur Rubinstein (1887-1982) —jeden z najwybitniejszych pianistów XX stulecia.
Wybitny odtwórca dzieł Fryderyka Chopina. Popularyzował także muzykę Karola
Szymanowskiego.
44. Artur Sandauer (1913-1989) — eseista, tłumacz, poeta, krytyk literacki, nawet biblista.
Wielką jego zasługą było przywrócenie literaturze polskiej Witolda Gombrowicza i Brunona
Schulza. Jako prozaik jest autorem dwóch znakomitych książek Śmierć librerata i Zapiski z
martwego miasta.
45. Bruno Schultz (1892-1942) — pisarz, rysownik. Chagall polskiej literatury. Sklepy
cynamonowe czy Sanatorium pod klepsydrą to literatura wspaniała, a jednocześnie całkowicie
oryginalna. „Czy zauważyliście, że między wierszami pewnych książek przelatują tłumnie
jaskółki, całe wersety drgających, spiczastych jaskółek? Należy czytać z lotu tych ptaków..." I
tak też należy czytać Schultza — komentuje Piotr Kuncewicz. Schultz został zastrzelony
przez Niemców na ulicy Drohobycza.
46. Piotr Skrzynecki (1930-1997) — reżyser, filozof bez teki, postać, jakiej już nie będzie.
Współzałożyciel i wieloletni szef „Piwnicy pod Baranami". Spod jego skrzydeł wyszli m.in.:
Ewa Demarczyk, Zbigniew Wodecki, Grzegorz Turnau, Jacek Wójcicki, Anna Szałapak... Ja
też w jakiejś mierze.
47. Antoni Słonimski — vide: masoni.
103
48. Stanisław Stroński (1882-1955) — prawicowy polityk związany ze Stronnictwem
Chrześcijańsko-Narodowym. Poseł na sejm galicyjski, a później Sejm II Rzeczypospolitej.
Wiceminister rządu emigracyjnego.
49. Julian Stryjkowski (1905-1996) — pisarz (Głosy w ciemności, Austeria). Strażnik
pamięci małych żydowskich miasteczek. Również poeta. „Nasze życie jest wędrówką —
poprzez ciemność, poprzez noc — My szukamy sobie przejścia — W niebo, gdzie nie świeci
nic".
50. Władysław Szlengel (ok. 1910-1943) — polskojęzyczny poeta warszawskiego getta, który
prawie do końca chciał wierzyć, że godnością ludzką i kpiną można przezwyciężyć piekło.
„Włożę cylinder, — smoking założę,
— krawat z rozmachem... — włożę cylinder, — smoking założę, — pójdę na wachę. —
ś
andarm zdębieje, — żandarm się zlęknie, — może się schowa...
— może pomyśli, — może pomyśli, — że ktoś zwariował". Ale żandarm zagłady, choć
zwariował, nie ustąpił. Została więc tylko ta strofa: „Warszawo...
— odezwij się... czekam..."
51. Władysław Szpilman (1911-2000) — kompozytor, pianista. Autor muzyki wielu polskich
przebojów (Nie wierzę piosence, Tych lat nie odda nikt). Autor wspomnień, które stały się
kanwą scenariusza filmu Romana Polańskiego Pianista.
52. Władysław Tatarkiewicz (1886-1980) — filozof estetyk i historyk filozofii, profesor
uniwersytetów w Wilnie, Warszawie, Poznaniu. Z jego Historii filozofii uczy się do dzisiaj
każdy polski student.
53. Stefan Themerson (1910-1988) — człowiek renesansu: prozaik, poeta, fotograf,
filmowiec, architekt, plastyk. Bardziej znany w Stanach Zjednoczonych i zachodniej Europie
niż w Polsce.
54. Krzysztof Teodor Toeplitz (ur. 1933) — publicysta, znawca polityki i kultury masowej,
spadkobierca rodu, który sam wspaniale opisał (Rodzina Toeplitzów, 2004). Niezrównany
felietonista.
55. Julian Tuwim (1894-1953) — poeta. Przedstawiać nie trzeba. Więc tylko jeden cytat
ulotny: „Zacietrzewiona w głupiej złości — Z byle redakcji byle gnida, — Co w mojej
Poetyckiej Mości — Umiała dostrzec tylko śyda..."
56. Henryk Wars (1902-1977) — kompozytor, popularyzator jazzu. Autor licznych przebojów
(Zimny drań, Umówiłem się z nią na dziewiątą, Czy tutaj mieszka panna Agnieszka). Po
wyjeździe z Polski w roku 1947 komponował piosenki, m.in. dla Doris Day, Brendy Lee etc.
104
57. Wojciech Wasiutyński (1910-1998) (po kądzieli) —jeden z najbardziej zażartych polskich
antysemitów. Redaktor Jutra", „Sztafety", „Szczerbca" etc. Członek Obozu Wielkiej Polski,
Młodzieży Wszechpolskiej, kierownictwa Obozu Narodowo-Radykalnego „Falanga". Jego
rzeczywistą genealogię, którą starannie ukrywał, wydobyły na światło dzienne „Wiadomości
Literackie".
58. Aleksander Wat (1900-1967) — poeta, w młodości futurysta, prozaik (m.in. Bezrobotny
Lucyfer). Przed wojną komunista, po wojnie antykomu-nista. W roku 1977 ukazał się
monumentalny Mój wiek. Pamiętnik mówiony, spisany przez Czesława Miłosza.
59. Henryk Wieniawski (1835-1880) — wirtuoz skrzypcowy, kompozytor. W latach
siedemdziesiątych XIX w. uznawany za najlepszego skrzypka na świecie. W jego twórczości
kompozytorskiej żywe były tradycje polskie (dwa polonezy koncertowe, mazurki opus 12 i
19, dwa kujawiaki). Od roku 1935 odbywa się co pięć lat międzynarodowy konkurs
skrzypcowy jego imienia.
60. Tadeusz śeleński-Boy (1874-1941) — lekarz, tłumacz literatury francuskiej, krytyk
teatralny i literacki, satyryk, poeta, członek Polskiej Akademii Literatury, kawaler francuskiej
Legii Honorowej, działacz społeczny (propagator świadomego macierzyństwa, walczył o
wprowadzenie ślubów cywilnych). Największą sławę przyniosły mu jednak Słówka, z
których wiele wersów weszło do obiegowego języka polskiego („W tym największy jest
ambaras.. ." etc). Zamordowany przez hitlerowców we Lwowie.
* * *
Aż strach pomyśleć, jak by wyglądała kultura polska bez śydów i masonów. A dodajmy, że
Mateusz Mieses — wybitny znawca tematyki — uważa, że po kądzieli żydowskiego
pochodzenia byli także Fryderyk Chopin (podzielał to zdanie Antoni Lange) i Juliusz
Słowacki (co za udowodnione uważał Adolf Nowaczyński). Gdybyśmy dodali Polaków
pochodzenia rosyjskiego czy rusińskiego, niemieckiego, ormiańskiego, litewskiego... i jeszcze
ateistów, protestantów, prawosławnych... okazać by się mogło, że „prawdziwi Polacy"-
katolicy nie grają bynajmniej wśród mistrzów kultury narodowej pierwszorzędnych ról. Nie
ma w tym zresztą niczego wyjątkowego. Przykładowo: wśród wielkich twórców kultury
francuskiej roi się od imigrantów, Francuzów w pierwszym lub drugim pokoleniu.
Krzyżowanie się tradycji, spojrzeń na świat, wartości wydawało zawsze obfite owoce. I
przeciwnie —
105
jednolitość narodowo-religijno-kulturowa najczęściej ulegała wyjałowieniu. Są to jednak
truizmy, nad którymi — jak nad każdą oczywistością — nie warto się rozwodzić. Warto
natomiast zwrócić uwagę na to, co przemilczane i zapomniane.
Podczas polskich defilad wojskowych i oficjalnych uroczystości grane są dzisiaj z reguły
melodie trzech symbolicznych pieśni. Rozbrzmiewają: Mazurek Dąbrowskiego, podniesiony
do godności hymnu państwowego, Warszawianka i My, Pierwsza Brygada. Mazurek
przyniosły legiony Jana Henryka Dąbrowskiego, Warszawiankę — powstanie listopadowe,
Pierwszą Brygadę — legiony Józefa Piłsudskiego. Splata się pamięć trzech
niepodległościowych zrywów, które, bez względu na ich wyniki, kładły podwaliny pod
poczucie tożsamości i świadomość narodową Polaków. Tymczasem, co można wykazać za
pomocą najbardziej elementarnej statystyki, wśród aktorów wszystkich tych trzech wydarzeń
dziejowych występuje niezwykle wysoka, nieproporcjonalna do ich udziału w ogóle
społeczeństwa, liczba zaangażowanych, którzy byli, lub później zostali, członkami lóż
masońskich. O czym to świadczy? — Może jednak o tym, że masoneria polska, choć
antyklery-kalna, była, przynajmniej od początków XIX w., podporą ruchów wolnościowych i
niepodległościowych. Akurat odwrotność „niszczenia tradycji i pamięci ojców naszych".
Gorzej jeszcze. W kluczowych momentach historii często właśnie obywatele pochodzenia
ż
ydowskiego rozpalali ledwie się już tlący ogień patriotyzmu. Zauważył to Adolf
Nowaczyński i napisał pogardliwie o „neofityzmie".
W historii nie liczą się jednak powikłania psychologiczne czy genealogiczne jednostek, ale
intencje i społeczne skutki ich działań. Ten rudymentarny rozdźwięk między patriotycznym
rozsądkiem a ideologicznym nacjonalizmem ilustruje w pełni anegdota ze wspomnień
Antoniego Słonimskiego. Zanim ją zacytujemy, drobna uwaga. Nazwiska pochodzące nie od
dworów i dóbr, ale miasteczek i miast, typu: Warszawski, Poznański, Rąjgrodzki,
powszechnie były uznawane w Polsce za żydowskie. Słonim jest to zaś miasteczko w dolinie
Szczwary (dopływ Niemna), od końca XVI w. siedziba sądów ziemskich, od lat trzydziestych
XVII w. sejmików generalnych, w latach międzywojennych należące do Rzeczypospolitej.
Teraz możemy już przejść do rzeczy. Pisze Słonimski: „Pierwszy emisariusz z kraju [Jan
Karski „Witold" - L.S.], którego przyjął Stroński, ówczesny minister informacji, był po-
106
wściągliwy, poważny, przypominał postacie grottgerowskich patriotów, romantyczne
fotografie powstańców z lat sześćdziesiątych. Głównym tematem narady była sprawa audycji
radiowych. Co nadawać do kraju? Stroński postulował pierwszeństwo informacji wojennych.
Ludzie w kraju słuchają radia z narażeniem życia, nie ma sensu grać im pieśni patriotycznych
lub deklamować wierszyki. Karski odpowiedział, że decyzja jest słuszna, ale jeśli chodzi o
poezję, to niecałkowicie się zgadza, gdyż mają one wpływ mobilizujący, zwłaszcza gdy
chodzi o taki na przykład wiersz jak ten, którego autor jest tu między nami. Każdy wziął tę
uwagę do siebie, Stroński, chcąc być dowcipnym, dodał: »To są dla nas a-1-a-r-m-u-j-ą-c-e
wiadomości«. Karski odpowiedział spokojnie: »Tak, chodzi mi o Alarm Antoniego
Słonimskiego«. Muszę przyznać, że choć jestem, i już wtedy byłem starym draniem, coś
ś
cisnęło mnie za gardło [...]. Doszły do mnie wieści, że na koncertach żołnierskich Alarm jest
wykonywany bez wymienienia mojego nazwiska. Zainterpelowałem w tej sprawie oficera
oświatowego, który odpowiedział mi z pewnym zakłopotaniem: »Tak, istotnie. Wiersz jest
bardzo ładny. Tylko nazwisko trochę kontrowersyjne i to psuje nastrój«. Zaimponowała mi
szczerość tej odpowiedzi..."
Mnie też, gdyż w naszym dzisiejszym poprawnym dyskursie politycznym czy też kulturalnym
tego typu weredyzm jest już wykluczony. Aczkolwiek robi się dokładnie to samo. Dobiera się
treści, buduje z nich laurkowe podręczniki i tylko sens ludzkich zaangażowań zanika. Mało
tego. W imię wielkiej i niesłychanej czystości narodowej odmawia się bohaterom sporów
prawa do intymnych biografii. Jakąż wściekłość Pigonia (i nie tylko jego) wywołały ongiś
dokumenty o żydowskim pochodzeniu Mickiewicza! Śmieszność nacjonalistycznych
paroksyzmów? — Ależ skądże. W ostatnich latach powtórzyło się to samo na temat
Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Dowiadujemy się dzisiaj nagle o „chrześcijańskim
natchnieniu" Herberta, Kisielewskiego, ba! nawet Tyrmanda. To śliczne, ale wszystkiego nie
da się upchać do prawdziwie polskiej szufladki. I śydzi, i masoni, i wszelkiego innego
rodzaju cykliści w kulturze polskiej pozostaną, a bez nich z tej kultury pozostanie żałosny
ogryzek.
I jeszcze jedno. W wizji polskich antysemitów śyd może się przechrzcie, uzyskać godności
kościelne, stać się nawet antysemitą — i tak jednak pozostanie śydem. Z masonami jest
podobnie, tyle że tym razem nie podług czyjejkolwiek wizji, ale ich własnego zobowiązania i
przysięgi. Mason może się
107
„uśpić", czyli zrezygnować z czynnego udziału w życiu loży, nie oznacza to jednak, że
masonem być przesta! i nie obowiązuje go już lojalność wobec współbraci. Innymi słowy,
ś
ydów i masonów pozbyć się nie da. Dużo lepiej (dla kultury narodowej także) jest się z ich
obecnością pogodzić. Choćby to nawet było kontrowersyjne, niechaj nie psuje nastroju.
XI JESZCZE O śYDACH
Do listy najbardziej znanych spośród zasłużonych dla kultury narodowej Polaków
pochodzenia żydowskiego dodać trzeba swoisty aneks. Antysemityzm, nie tylko zresztą
polski, opiera się bowiem na niezawodnej zasadzie „nie kijem go, to pałką". Wykaz taki dla
jednych będzie miał — żywię taką nadzieję — pozytywny wydźwięk. Innym posłużyć jednak
może natychmiast jako argument dla podtrzymania i podbudowania innego spetryfikowanego
mitu dotyczącego współobywateli o żydowskich korzeniach. Mitu o uprzywilejowaniu i
bogactwie śydów, który skutecznie wykorzystywała antysemicka propaganda przed rokiem
1939, a który pokutuje do dzisiaj. W każdej grupie społecznej, narodowościowej czy religijnej
są zarówno elity, jak i niziny i męty. Jednakże tylko w przypadku polskiej społeczności
ż
ydowskiej mieliśmy (i po części nadal mamy) do czynienia z rzutowaniem na całość
tendencyjnie wybranego społecznego wyrywka.
ś
ydzi polscy okresu międzywojennego to, podług prawicowych gazetek, fabrykanci-
krwiopijcy, handlarze, bankierzy, sklepikarze, wreszcie — co prowadzi wręcz do
rozgrzeszania numerus clausus na wyższych uczelniach — zabierający najlepiej płatne
posady rodowitym Polakom adwokaci, urzędnicy itp. Warto więc przyjrzeć się elementarnym
faktom. W 1935 r. mieszkało w granicach Rzeczypospolitej mniej więcej 3,5 miliona
obywateli wyznania mojżeszowego, co stanowiło 9,8% ogółu ludności (dla porównania
prawosławnych było 11,8%). Co czwarty śyd polski mieszkał w jednym z pięciu miast:
Warszawie, Łodzi, Wilnie, Krakowie i Lwowie. Wśród pozostałych również przeważała
ludność miejska (ponad 60% w miastach powyżej 20 tysięcy
109
mieszkańców). Bardzo duży odsetek — tam przede wszystkim odnajdujemy żydowskich
mieszkańców małych osiedli i wsi — koncentrował się na ziemiach tak zwanej Polski „B",
czyli najbardziej zacofanych gospodarczo i najuboższych obszarach kraju. Minimalny procent
stanowili natomiast śydzi w województwach najbogatszych (poznańskie — 0,3%, pomorskie
— 0,3%, śląskie — 1,5%). O ile w małych miasteczkach głównym zajęciem śydów
pozostawały tradycyjnie: rzemiosło, drobny handel, chałupnictwo, o tyle w dużych i wielkich
miastach gros czynnych zawodowo stanowili robotnicy przemysłowi, przeważnie średnich i
małych zakładów. O poziomie ich zarobków niech świadczy fakt, iż w 1929 r. 46% w
Warszawie i aż 53% w Łodzi musiało być zwolnionych ze składek na rzecz gminy
wyznaniowej, a dalszych 31% stać było na zapłacenie rocznie zaledwie 5-20 zł. „80%
ludności żydowskiej — pisze Szyja Bronsztejn — stanowiła biedota. Oczywiście w tych
warunkach ani dary krewnych z zagranicy, sięgające kilkudziesięciu milionów dolarów
rocznie, ani pomoc zagranicznych organizacji charytatywnych, jak również rozwijająca się
stale żydowska spółdzielczość kredytowa nie mogły w istotny sposób polepszyć materialnej
sytuacji tej ludności. Pierwsze lata kryzysu spotęgowały pauperyzację śydów. Nasilenie
bezrobocia było wśród nich większe aniżeli u pozostałej ludności. Udział bezrobotnych w
ogólnej liczbie robotników nieżydowskich, według danych spisu z 1931 г., wynosił 21,1%,
wśród robotników śydów 28,2%. Należy przy tym wskazać, że bezrobotni, zatrudnieni
uprzednio w przedsiębiorstwach państwowych, stanowili obiekt zainteresowania i opieki ze
strony państwa, natomiast bezrobotni śydzi, których gros rekrutowało się z małych
przedsiębiorstw, pobawieni byli zasiłków, gdyż ubezpieczenie ustawowe obejmowało tylko te
osoby, które pracowały w przedsiębiorstwach liczących powyżej 5 robotników. W handlu
spadała liczba hurtowni i półhurtowni, które przekształciły się w sklepy detaliczne, ilość zaś
tych ostatnich zmalała na skutek degradacji części ich właścicieli do roli sprzedawców
ulicznych. Zjawisko to, znane z okresu wojny światowej, w czasie kryzysu znowu przybrało
na sile. Wśród sprzedawców ulicznych dominują śydzi. Jak wykazały badania ankietowe, w
Warszawie stanowili oni połowę sprzedawców żywności, 90% galanterii i jedną piątą
sprzedających inne artykuły. Los tych ludzi nie odbiegał znacznie od losu bezrobotnych. Jeśli
bowiem mediana miesięcznych wydatków na jednostkę konsumpcyjną u tych ostatnich
wynosiła 25 zł miesięcznie, to u sprzedawców
110
ulicznych nie o wiele więcej, bo zaledwie 30 zł. Badania ankietowe przeprowadzone przez R.
Maniera wśród żydowskich sprzedawców obwarzanków wykazały, że ich dzienny zarobek
wahał się przeciętnie w granicach od 1,5 do 2 zł". Innymi słowy, gdyby ówże sprzedawca
obwarzanków miał jedną choćby osobę na utrzymaniu, wydatki na jednostkę konsumpcyjną
wyniosłyby w jego przypadku między 19 a 25 zł, czyli mniej niż u bezrobotnego. Gdyby z
kolei podobnych, Jiandlarzy" wliczyć do bezrobotnych, stopa zjawiska przekroczyłaby dla
ś
ydów 35%! Nędza. Oczywiście, wrogo zakodowani nie uwierzą jakiemuś Szyi
Bronsztejnowi. Oddajmy więc głos świadkowi, którego słów nie odważą się, tak się
przynajmniej wydaje, podważać. Pisze (Światpowojenny i Polska. Warszawa 1931, s. 322)
Roman Dmowski: „Małomiasteczkowy śyd w Polsce popada w coraz większą nędzę. Na to
biadanie nie zwracano u nas uwagi. Mało kto prasę żydowską czyta, a jeżeli dochodziło ono
czasami do mas polskich, nie robiono sobie z tego wiele. Tym razem jednak skargi te mają aż
nadto poważną podstawę. Szybkie zubożenie zawsze zresztą ubogiego małomiasteczkowego
ś
yda w Polsce jest niezbitym faktem [...]. Mały wszakże śyd, biedny, staje się coraz
biedniejszym, popada w coraz straszliwszą nędzę". Cytat ten, wbrew pozorom, nie wystawia
Romanowi Dmowskiemu najlepszego świadectwa. Trzeba bowiem osobliwej schizofrenii, by
jednocześnie dostrzegać nędzę żydowskich mas i dalej upatrywać w samym ich istnieniu
zagrożenia dla „żywiołu polskiego". Z tym że sama obserwacja jest prawdziwa i na pewno
może być rozszerzona. Ogromna większość ludności żydowskiej w II Rzeczypospolitej, nie
tylko w małych miasteczkach, żyła w ubóstwie. Na jednego Poznańskiego przypadało w
Łodzi kilkadziesiąt tysięcy żydowskich lumpenproletariuszy.
Nie mogąc zatuszować tego faktu, endecy często straszyli z kolei rozrodczością śydów,
która—przewyższając słowiańską — doprowadzić w końcu miała do zmiany proporcji
demograficznych na polsko-katolicką niekorzyść. Obiektywne dane statystyczne i temu
zaprzeczają. „Rodność" (cóż za paskudne słowo!) śydów była niższa niż ich aryjskich
sąsiadów, a co za tym idzie — niższy był również (i systematycznie spadający) przyrost
naturalny. Wpływało na to: „większe zurbanizowanie tej ludności przy równocześnie szybko
postępującym procesie uwalniania się od wpływów tradycjonalnych oraz zubożenie szerokich
rzesz tej populacji". Dodajmy, że to właśnie ta ostatnia okoliczność miała tu najważniejsze
znaczenie. Bronsztejn przytacza interesujące
111
amerykańskie zestawienie dotyczące emigracji. „W 1900 г., gdy przeciętny emigrant
przywoził ze sobą do Stanów Zjednoczonych $ 15,81, przybysz żydowski posiadał tylko $
8,68. Przed wojną kwoty te wzrastają i wynoszą odpowiednio $ 35,19 i $ 22,77. Jednak i
wtedy odsetek Polaków nie posiadających przy wjeździe do USA żadnych pieniędzy wynosił
21,6%, wśród śydów — 53,1%!" Tyle o powszechnym żydowskim bogactwie.
A uprzywilejowanie? Ów „żydowski raj", o którym rozpisują się prawicowe pisemka?
Naciskanie na ową emigrację, do której —jak widać — byli śydzi kompletnie
nieprzygotowani, stanowiło element oficjalnej polityki polskiej . „Oczywiście — pisze Ezra
Mendelsohn — problem polegał na tym, że nie wiedziano, dokąd śydzi mogliby wyruszyć.
Rząd polski robił, co tylko mógł, żeby złagodzić sprzeciw Brytyjczyków wobec emigracji do
Palestyny i jeśli syjonizm oznaczał emigrację żydowską do tego kraju, nikt nie był bardziej
syjonistyczny niż polscy przywódcy końca lat trzydziestych. Polska dołączyła sprawę
emigracji żydowskiej do swych żądań dotyczących kolonii zamorskich. Tak więc w 1936 r.
zaproponowano Madagaskar jako dogodny i obiecujący teren do osiedlenia polskich śydów".
Wizję Madagaskaru wzięła prawica najzupełniej na serio. Wprawdzie Klaudiusz Hrabyk
ubolewał, iż: „Hasło zlikwidowania sprawy żydowskiej za pomocą fizycznego usunięcia
ś
ydów z Polski teoretycznie jest słuszne, ale zdajemy sobie sprawę chyba wszyscy, że jest
niewykonalne na krótkiej przestrzeni czasu". Odpowiadał mu jednak Władysław Gizbert-
Studnicki, że przecież jest to tylko kwestia woli politycznej, albowiem: „Można wziąć się do
nich, nie podniosą gwałtu na cały świat, gdyż w Niemczech hitlerowskich otrzymują gorsze
cięgi". Jednakże nie nacisk emigracyjny był dla śydów najdotkliwszy. O wiele większym
problemem były kolejne akcje dyskryminacyjne, od numerus clausus i „getta ławkowego"
począwszy, po bojkot gospodarczy. Ten ostatni zalegalizował poniekąd w roku 1936 premier
Felicjan Sławoj-Składkowski, rzucając słynne hasło: „Walka ekonomiczna i owszem". Po
latach tak się z niego tłumaczył (Nie ostatnie słowo oskarżonego. Londyn 1964, s. 225-226):
„Miałem jasną i wyraźną kartę w sprawie żydowskiej, tępiąc bicie śydów, jako rzecz
niegodną Polski. Jej kultury i równości wszystkich obywateli. Było co tępić w chwili objęcia
przeze mnie urzędowania. Z Niemiec zaciągnięty został do Polski antysemityzm w
najgorszym, najgłupszym stylu: bicia śydów i przypisywania im wszystkich braków i błędów
naszego życia państwowego. To-
112
też w pierwszym moim przemówieniu sejmowym, jako premier po napiętnowaniu
barbarzyństwa załatwiania spraw przez pogromy, wskazałem drogę współzawodnictwa
handlowego i przemysłowego dla tych, którzy chcą zwalczać śydów, mówiąc: — Walka
ekonomiczna i owszem". Jeżeli takie były rzeczywiście intencje Sławoja-Składkowskiego, to
zostały one w znacznej mierze wynaturzone. „Bojówki entuzjastów antysemityzmu
nawiedzały targowiska polskich miast i wsi, i ostrzegały chrześcijan, żeby nie zawierali
transakcji z kupcami żydowskimi. Za nimi stał dobrze zorganizowany ruch, którego trzon
stanowili narodowi demokraci; wspierały go rozmaite organizacje zawodowe kupców i
rzemieślników. Chrześcijańscy przedsiębiorcy otrzymali specjalne oznaki potwierdzające ich
»aryjskość«, które umieszczano na widocznym miejscu. Chrześcijanie znajdowali się pod
naciskiem (nie zawsze łagodnym), wymuszającym, by nie prowadzili interesów z firmami
ż
ydowskimi, nie kontaktowali się z żydowskimi pośrednikami, nie wynajmowali mieszkań
ś
ydom. Prasa prawicowa często publikowała nazwiska tych, którzy nie przyłączyli się do
bojkotu. Tak więc w 1937 r. »Warszawski Dziennik Narodowy« informował czytelników, że
niejaki von Richwald zakupił radio w sklepie żydowskim w Wielkopolsce i że urzędnik
państwowy z Radomia jechał żydowską dorożką" (Mendelsohn).
Nie aspekt ekonomiczny istotny jest jednak w wyjaśnieniach Sławoja--Składkowskiego. Dużo
ważniejsze było to, iż sam szef rządu oficjalnie przyznawał, że w II Rzeczypospolitej na
porządku dziennym było bicie śydów i miały miejsce pogromy, czemu uparcie zaprzecza
dzisiaj część polskiej prawicy. Jakub Leszczyński wyliczył, że w latach 1935 i 1936 w
wyniku zajść antysemickich rannych zostało co najmniej (tyle jest przypadków
udokumentowanych, czyli na pewno nie jest to lista pełna) 1289 śydów. O obiektywizmie i
powściągliwości Leszczyńskiego niech świadczy fakt, że nie wspomina on o ofiarach
ś
miertelnych, choć były takie w przypadku pogromów w Grodnie (w roku 1935), Wilnie
(1935), Mińsku Mazowieckim (1936) czy Przytyku (1936), gdyż nie jest w stanie z pewnością
stwierdzić, czy zejście nastąpiło bezpośrednio w wyniku działań pogromowców, czy w
wyniku późniejszych powikłań. U. Trunk szacuje jednak Uczbę zabitych (w latach 1935-
1938) na około 30--40 osób, mniej wiarygodny Hillel wzmiankuje „co najmniej
osiemdziesiąt". Zbrodnicze to zdziczenie w dużej części przypadków pozostawało bezkarne,
najczęściej z powodu „braku wiarygodnych świadków", lub, szczególnie w mniejszych
ośrodkach, skandalicznej stronniczości sędziów.
113
I tak dochodzimy do sprawy w tym aneksie ostatniej. Stanisław Michalkie-wicz (Studia nad
ż
ydofilią. Warszawa 2003), nie pierwszy i nie ostatni, przywołuje pojęcie „żydokomuna". W
KPP śydzi mieli znaczący udział, oznacza to więc, że skłaniali się jako całość ku
komunizmowi. Daj Boże zdrowie naszym gimnastykom intelektu. Ten sam Michalkiewicz w
innym kontekście stwierdza bowiem (i słusznie tym razem), że KPP była partią marginalną.
Cóż więc znaczy, choćby i znaczny, margines marginesu? Włóżmy Drakulę „żydokomuny"
między bajki. Natomiast, nie było tu wyboru, JEDYNĄ partią, która (zresztą nie zawsze i nie
do końca) potępiała antysemicki rasizm, była Polska Partia Socjalistyczna. Do jakich drzwi
mieli więc pukać opuszczeni i zagrożeni proletariusze żydowscy? Gdzie mieli się udać?
Oprócz marginalnej, jako się rzekło, KPP pozostawały (nie licząc ortodoksyjnych ugrupowań
religijnych) dwie możliwości: syjonizm albo socjalizm. W tym drugim przypadku albo polski
PPS, albo bliższy kulturowo Bund. Pisze Marek Edelman: „Bund był partią polityczną, partią
niepokoju moralnego. Ale jego największa zasługa polegała na tym, że przywrócił godność
osobistą śydom, pozbawionym w imperium rosyjskim wszelkich praw. Przeciwko
motłochowi, który urządzał pogromy, przeciw brutalnej i współdziałającej z mo-tłochem
policji zorganizował drużyny samoobrony. Organizował strajki i manifestacje. Masowo
napływali do niego ludzie, póki nie został zlikwidowany przez bolszewików. Ale przetrwał w
Polsce. Bundowcy nie czekali na Mesjasza ani nie zamierzali wyjeżdżać do Palestyny.
Uważali, że Polska to jest ich kraj, i bili się o Polskę socjalistyczną, sprawiedliwą, w której
każda narodowość — Polacy, śydzi, Ukraińcy i Niemcy — miałaby kulturalną autonomię, w
której prawa mniejszości byłyby zagwarantowane". I rzeczywiście, w latach 1935-1938
zaczął Bund osiągać status partii masowej, choć tępiony był za żydostwo i za lewicowość
jednocześnie — dwoje złego na jednego. W tym czasie KPP liczyła (to może jedna z
najtrudniejszych rzeczy do policzenia we współczesnej historii Polski — tak dane zostały
zafałszowane) około 10-40 tysięcy członków. W tym 40-45% śydów. Około 4-20 tysięcy
ś
ydów na 3,5 miliona. W najlepszym przypadku 0,5%, a w stosunku do całej ludności kraju
— 0,05%. Oto legendarna potęga żydokomuny. Nieproporcjonalny do tych wskaźników nie
jest udział śydów w handlu czy krawiectwie polskim, ale wkład, jaki — przy wszystkich
przeszkodach — wnieśli do polskiej kultury narodowej. Zresztą kultura polska też żydowską
wzbogacała. Ale to już zupełnie inny temat.
114
XII POWSTANIE STYCZNIOWE
Nikt już dzisiaj poważnie nie dyskutuje o szansach powodzenia powstania styczniowego. Nie
miało ich najmniejszych, ze względów nie tylko militarnych i logistycznych, ale także
politycznych i geopolitycznych. W sumie — na płaszczyźnie społeczno-politycznej
przyczyniło się tylko do zrujnowania planów autonomii polskiej, o którą zabiegał margrabia
Aleksander Wielopolski, i przekreślenia wszystkich jego dotychczasowych w tej mierze
osiągnięć. Równym truizmem jest przypominanie, że powstanie nie pociągnęło za sobą
szerokich mas ludowych, a wręcz przeciwnie — spotkało się z ich strony z nieufnością, a
czasami wręcz z czynną wrogością, co dramatycznie opisał Stefan śeromski w Rozdzióbią
nas kruki, wrony czy w Wiernej rzece. Nawet hura-patriotka Maria Konopnicka (pod
pseudonimem Jan Sawa) podsumowała je tragicznymi wersami:
„Wiary naszej już szeregi Topną, znikną jako śniegi... Już złamana lina nasza, Już w rozsypkę
idą zbiegi.
Bije Moskwa ich w nieładzie, Całe pole trupów kładzie, Bije popłoch drugie tyle, Leżą trupy
aż na milę.
115
Tuman kurzu, krzyk na drodze... — Gdzie rozkazy? Gdzie są wodze? Gdzie te ręce, co wieść
miały I do boju, i do chwały?"
Spokojniej pisał Adam Grzymała-Siedlecki: „Nie podobna przypuścić, by w roku 1863
powstać mógł cały naród. Dziewięć dziesiątych narodu, lud — pozostawał co najwyżej
bierny. Zabłąkany w szeregi powstańców ten lub ów fornal bijącego się dziedzica, taka lub
owa garstka zawadjaków z chałup nie zmienia w niczem zasadniczego zjawiska. O
powstającym narodzie w roku 1863 nie mogło być mowy. Mogła tylko w dziesięćkroć
liczniejszej (co najwyżej) sile powstać warstwa inteligencji — i dziesięćkroć gęściej usłać
polskie pola i syberyjskie tajgi polskimi kośćmi, mogła potem udziesięciokrotnić rosyjskie
donacje i konfiskaty wogóle. Bo o zwycięstwie i tej dziesięćkroć nawet silniejszej rzeszy serc
nie mogło być mowy [...]. Wygłasza się pogląd, iż dzięki powstaniu, dzięki idei zbrojnego
ruchu, nawet dzięki szubienicom i sybirnym męczarniom przeszedł przez naród żywszy rytm
polski, społeczeństwo ocknęło się z marazmu, a przez nienawiść do tych, którzy ojców
naszych prześladowali, nie zapomnieliśmy, że jesteśmy Polakami. Trudno sobie wyobrazić
potworniejszą obelgę rzuconą w twarz w Polsce, nad obelgę zawartą w tej koncepcji. Coś
upokarzającego, a równocześnie do dna kłamliwego jest w tej niewierze w ducha Polski [...].
Więc my, tysiącletni naród, bez uczucia nienawiści ku komuś — nie moglibyśmy się zdobyć
na pozytywną miłość ojczyzny? Więc trzeba było grobów, ran, dźwięku kajdan, by w Polsce
drgnęło życie? Zaiste bezczelność okrutników myśli przekracza czasem granice wolności i
sądów!"
I jeszcze Adam Asnyk:
„Ileż to razy ciebie przeklinano, A z tobą marzeń zdradliwych ponętę! Za każdą świeżą z ręki
wroga raną, Zawsze wracało twe imię przeklęte!"
oraz Kornel Ujejski:
„Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej...".
116
Wydawałoby się, że to wszystko truizmy, że rachunek został zamknięty. Nic z tych rzeczy!
Pomimo tak dotkliwie beznadziejnego bilansu, powstanie styczniowe weszło do kanonu
podniosłego patosu narodowego.
W podręczniku Rocznice narodowe — wskazówki i materiały potrzebne dla urządzających
obchody narodowe (pod redakcją Marii Bogusławskiej. Lwów i Warszawa 1926) znajdujemy
oficjalną wykładnię wielkości powstania, obowiązującą w II Rzeczypospolitej, a nie
odbiegającą niestety od nauczanej dzisiaj (może tylko emfaza językowa się zmieniła) w
polskich szkołach. Oto, jakie wnioski z powstania styczniowego należy wyciągnąć:
„Polska nie zawiodła nadziei; Polska powstała, bo nie była głucha na jęk dławionej ojczyzny.
Polska powstała, aby po okresie boleśniejszych policzkowań i naigrywań być biczowana i na
krzyż przybita, ze szczytu którego mogła rozpocząć święte królowanie ducha.
Polska powstała, aby synowie jej rozpoczęli apostolstwo miłości, radości i ofiary dla kraju.
Polska powstała, by dać początek erze ciągłego czuwania ducha, by letarg ojczyzny w
wieczny sen nie przeszedł".
Ten metafizyczno-mesjanistyczny bełkot wymaga oczywiście podbudowania w konkretnej
wersji wydarzeń 1863-1864.0 chłopach nic tu się, rzecz jasna, nie wspomina. Naród to tylko
szlachta (inteligencja, jak pisze Grzymała-Siedlecki i ma chyba rację, zważywszy udział
studenterii, młodzieży szkolnej etc). Ten jednak naród powstał zwarty, ramię przy ramieniu,
dając przykład przyszłym pokoleniom. „Późniejsze dopiero studja rzuciły snop światła na ten
okres, uwydatniając całe poważne jego piękno i odradzającą siłę". Siłę — podkreśla się to
szczególnie mocno — solidarności i jedności.
Porozmawiajmy więc o tej jedności i solidarności. Pomińmy nawet spory białych z
czerwonymi dotyczące wybuchu powstania, gdyż miały one merytoryczny charakter.
Zacznijmy od połowy lutego. Dnia 17 lutego przybył nareszcie, wzywany od dawna przez
przywódców powstania i desygnowany na jego dyktatora, Ludwik Mierosławski. Nie
oznaczało to bynajmniej, że był on oczekiwany przez wszystkich czerwonych z równym
entuzjazmem. Stefan Bobrowski martwił się z góry, a obawy te podzielał Padlewski, że
Mierosławski zechce obsadzać stanowiska swoimi ludźmi. Zanim więc jeszcze przybył, już
rozmyślano, jak ograniczyć jego władzę. Mierosławski, na szczęście,
117
nie stwarzał z początku problemów. Organizował sobie eskortę w postaci od-działku
Kazimierza Mielęckiego i zajmował się przede wszystkim konstruowaniem „wozu bojowego"
swojego pomysłu, który miał być remedium na przewagę ogniową przeciwnika. Z wozem
tym były kłopoty, a tymczasem Moskale następowali. W dwóch kolejnych potyczkach
oddział stopniał o połowę. Mielecki i Mierosławski uszli z życiem i natychmiast zaczęli się
wzajemnie oskarżać o poniesione porażki. Doszło do formalnej rebelii. Jeden z oficerów
Mielęckiego „o kilka kroków przymierzył się do Mierosławskiego z dubeltówki, szczęśliwie
chybił, czy też broń mu nie wypaliła". Dyktator chciał się przedostać w głąb kraju, ale
obrażony Mielecki odmówił przydzielenia zwierzchnikowi ochrony. W rezultacie — pisze
Stefan Kieniewicz — „Mierosławski po dwóch przegranych bitwach, po buncie, który
zagroził jego życiu, doznał nerwowego szoku i rzucił sprawę, którą uznał za straconą.
Pozbierał się po dwóch tygodniach i wrócił do walki — lecz dyktatury swej ocalić już nie
zdołał. Dekomfitura militarna i polityczna czerwonego dyktatora nie pozostała bez wpływu na
rozwój wydarzeń. Usuwała od steru człowieka, który w oczach klas posiadających uosabiał
— mniejsza o to, słusznie czy nie — rewolucję socjalną. Znikła jeszcze jedna przeszkoda na
drodze akcesu białych do powstania".
Mógł więc nastąpić ów szczęsny czas narodowego zjednoczenia. Problem w tym, że najpierw
czerwoni i biali musieli zaprowadzić porządek we własnych szeregach. Tutaj tymczasem
ksiądz Mikoszewski dalej bronił dyktatury Mierosławskiego, Giller ani słyszeć o tym nie
chciał, Bobrowski opowiadał się za wyznaczeniem dyktatorowi „terminu prekluzyjnego" —
jeśli nie wróci do 8 marca, straci władzę — Padlewski uchylił się od udziału w dyskusjach,
które z całą zażartością trwały przez dziesięć dni. Ostatecznie wyrzucono księdza
Mikoszewskiego i uchwalono prekluzję. Przy okazji wylano na niego kubły pomyj. Oskar
Awejde stwierdził, iż ksiądz „przedstawiał dziwną mieszaninę ambicji, próżności i płaskiego
samochwalstwa z tchórzostwem", Józef Kajetan Janowski dorzucił, iż był „miernotą,
krzykaczem i pyszałkiem". Nasuwa się pytanie, po co go dotąd trzymali w rządzie. Mniejsza
jednak z tym. Sprawa Mikoszewskiego była i tak przegrana, gdyż Mierosławski w terminie
nie wrócił. Rozpoczęły się więc pertraktacje z białymi. Pisze Stefan Kieniewicz: „Rozmowy
te prowadzili z ramienia Rządu Tymczasowego Bobrowski i Awejde. Ruprecht [Karol
Ruprecht z obozu białych,
118
z którymi zerwał w lutym — L.S.] proponował utworzenie nowego rządu, przy parytecie
członków białych i czerwonych i z utrzymaniem organizacji białej. Rząd Tymczasowy
domagał się, aby biali się rozwiązali, i godził się kooptować jednego ich przedstawiciela
wedle własnego wyboru [...]. Giller był za przyjęciem wszystkich białych propozycji,
Janowski chciał przyjąć do rządu jednego białego [przez nich wskazanego — L.S.][...], Jan
Maykowski radził odrzucić wszystkie warunki i rozwiązać organizację białych..."
Nastąpił impas, z którego wyjściem wydało się niektórym oddanie dyktatury w ręce Mariana
Langiewicza, człowieka spoza układów, który zyskał rozgłos dzięki kilku udanym potyczkom
z Rosjanami. Wiedziano też, że na władzę ma ochotę. Zwrócono się więc do niego z tą
propozycją, a właściwie nominacją, ale w jakiej formie! Kieniewicz: „Decyzja zapadła
następnej nocy w Krakowie, na naradzie w hotelu Saskim, w gronie podobno 11 osób [...].
Rolę głównego celebransa grał Adam Grabowski, rzekomy przedstawiciel Rządu
Tymczasowego. Był to zrujnowany arystokrata, nie cieszący się dobrą opinią w swoim
ś
rodowisku. Na krótko przed powstaniem używany był, zdaje się przez Kronenberga
[Leopold Kronenberg, związany z białymi przemysłowiec, zwany „bankierem powstania" —
L.S.], do penetrowania obozu czerwonych [...]. Miał w ręku jakiś papierek z pieczątką KCN,
który legitymował go jako agenta, oczywiście jednak nie jako pełnomocnika. W Krakowie
namówiono Grabowskiego, aby wystąpił jako członek rządu i jego przedstawiciel. Być może
sfałszowano przy tym jego pełnomocnictwo [...]. Istotne było to, że Grabowski mógł się
powołać na niektórych przynajmniej członków Rządu Tymczasowego. Nie wykluczone, że
Bobrowski posłużył się nim w negocjacji na temat rządu koalicyjnego; nie ulega wątpliwości,
ż
e o langie-wiczowskiej intrydze zostali uprzedzeni dwaj inni członkowie rządu: Giller i
Królikowski [Leon Królikowski, umiarkowany czerwony — L.S.]. Zabezpieczyło to w jakiejś
mierze organizatorów dyktatury przed protestami ze strony Rządu Tymczasowego". W
bardzo nikłej mierze. Oburzyli się bowiem Maykowski, Janowski i Awejde, mający
dodatkowo poparcie Rady Naczelnej Galicyjskiej, która wyraziła najwyższe powątpiewanie
co do legalności dyktatury. W tej sytuacji wymyślono „kompromis". Langiewicz dowodził i
naród winien mu pełne posłuszeństwo. Jednakże „w części kraju zajętej przez nieprzyjaciela z
upoważnienia dyktatora rozkazy i rozporządzenia wydawać będzie Komisja Wykonawcza".
Nie trzeba chyba dodawać, że owa tajna Komisja
119
Wykonawcza składała się z członków Rządu Tymczasowego w komplecie; że zaś zajęty
przez nieprzyjaciela był de facto cały kraj, usiłowano od początku ustawić Langiewicza w roli
marionetki. Kiedy zirytowany wysłał do Warszawy swojego przedstawiciela Górskiego, ten
został potraktowany z góry i nie wtajemniczono go w poczynania rządu, przepraszam:
Komisji. Tym razem zirytował się Langiewicz i nakazał rozwiązanie dotychczasowych władz
powstańczych. Postanowiono więc zasiąść do rozmów. Nie doszło jednak do nich, gdyż
tymczasem oddział Langiewicza został rozbity, a on sam uciekł do Austrii, gdzie został
natychmiast aresztowany i osadzony w więzieniu. W tym momencie wszystko zaczęło się od
początku. Mierosławski, który w końcu wrócił, domagał się władzy. Kronenberg radził
białym wydanie fałszywej, antydatowanej odezwy, w której Langiewicz wskazywałby na
swojego następcę któregoś z białych. Większość białych optowała jednak za zawodowym
wojskowym Zygmuntem Jordanem. Wysuwano nawet kandydaturę niejakiego Franciszka
Rochenbrune, pułkownika, nauczyciela szermierki z Krakowa. Sytuację uratował ostatecznie
Bobrowski, któremu udało się przeforsować 21 marca stanowisko, iż w momencie upadku
dyktatury do pełni władzy powraca, przez co zachowana zostaje ciągłość i prawowitość
rządów, Rząd Tymczasowy, w ewentualnie skorygowanym lub rozszerzonym składzie.
Burzliwe dyskusje nad zmianami w rządzie przerwało dramatyczne wydarzenie. Od kilku dni
toczyło się oto śledztwo dotyczące legalności dyktatury Langiewicza, które Bobrowski
wspomógł swoimi zeznaniami. Teraz, po aresztowaniu dyktatora, sprawa wydawałaby się
bezprzedmiotowa. Wszystko zmieniło się jednak, gdy kilku czerwonych, nie bez pokrętnych
intencji politycznych, ujawniło i nagłośniło akta dochodzenia. Okazało się, że w swoim
piśmie Bobrowski ostro zaatakował Grabowskiego, Kołaczkowskiego i Sie-mieńskiego.
Grabowski, choć zrujnowany, ale arystokrata, poczuł się obrażony. Przy najbliższym
spotkaniu, korzystając z pretekstu, że ów nie podał mu ręki, wyzwał Bobrowskiego na
pojedynek. Zważywszy na fakt, że Bobrowski był krótkowidzem i miał mętne pojęcie o broni
palnej, pojedynek na pistolety stanowił dlań praktycznie wyrok śmierci. Rozpętała się więc
zażarta dyskusja (gdzieś tam w lasach ginęli w międzyczasie powstańcy): czy Bobrowski
musi stawać, czy nie? Ukonstytuował się sąd honorowy. Najpierw jeden, potem drugi. Za
każdym razem jego członkowie nie mogli dojść do porozumienia: czy pozwany może
zasłaniać się przed pojedynkiem sprawą na-
120
rodową, nie tracąc jednocześnie honoru? Ostatecznie Bobrowski poprosił o trzy dni urlopu i
wyjechał do Łaszczyna w Poznańskiem, gdzie dał się zabić Adamowi Grabowskiemu
pierwszym strzałem prosto w serce. Poniewczasie wszyscy oczywiście tego żałowali. Nawet
najbardziej wrogi czerwonym Kronenberg napisał: „Wiadomość o Bobrowskim bardzo
ż
ałosna. Był on najzdolniejszy w Komitecie Centralnym". Zaś później użalił się Awejde:
„Drugiego Bobrowskiego już rewolucja nie miała". Ale na tym nie koniec.
W miesiąc po śmierci Bobrowskiego wpadł w rosyjskie ręce Padlewski i 15 maja został w
Płocku rozstrzelany. W gronie patriotów nikt, rzecz jasna, nie wierzył w przypadki. Czerwoni
obwiniali białych, ci z kolei uznali te haniebne oskarżenia za prowokację mającą na celu
doprowadzenie do zamachu stanu. W tej sytuacji utworzony na przełomie marca i kwietnia
rząd Gillera miał wszelkie możliwe i niemożliwe trudności ze skompletowaniem jako tako
reprezentatywnej ekipy, tym bardziej że akurat Mierosławski organizował w Krakowie
własną „dywizję" powstańczą i nie miał najmniejszego zamiaru podporządkować się Rządowi
Narodowemu, który odrzucił przymiotnik „Tymczasowy", co potwierdzało fakt, że uważał się
on za jedyną prawowitą centralę. Rząd planował działania w kierunku na Kielce-Miechów,
ale dokładnie takie same były zamiary Mierosławskiego. „Można sobie wyobrazić zamęt —
pisze Kieniewicz — sprawiony przez dwie konkurujące ze sobą ekspedycje: rządową i
mierosławczykowską. Rywale podkupowali sobie wzajemnie broń, odbijali oficerów,
obrzucali się wyzwiskami".
Spory rozstrzygnęli, jak zwykle, Moskale, którzy unicestwili obie wyprawy. Stało się to z
kolei powodem gwałtownych sporów między komitetami wschodniogalicyjskim i
krakowskim, które sfinansowały ofensywy i teraz powątpiewały, czy pieniądze zostały
właściwie wykorzystane. Próby mediacji Rządu Narodowego dolewały tylko oliwy do ognia.
Przy takim obrocie spraw coraz więcej lokalnych dowódców postanawiało nie poddawać się
niczyim rozkazom. Bez dyscyplinujących zarządzeń z góry zaczynali się jednak kłócić
między sobą. Chaos podsycany był przez „tysiące najpotworniejszych i najgłupszych plotek".
Jak na drożdżach rosło grono malkontentów, wywodzących się między innymi z osób
odsuniętych od stanowisk przez rząd Gillera. Zawarli oni porozumienie ze skrajnymi
czerwonymi i bez trudu dokonali zamachu stanu. „Dnia 25 maja członkowie obalonego rządu
otrzymali pisemne wezwania opuszczenia Warszawy w ciągu doby, pod karą śmierci.
121
Wyjechał i ukrył się jeden tylko Giller. Pozostali czterej oświadczyli, że ustąpią i zdadzą
władzę dobrowolnie, jeśli poznają skład osobowy i program nowego rządu. W odpowiedzi
nowy rząd zaprosił do swojego składu Awejdego i Janowskiego [...]. Szło o to, że nowy
składnie mógł sobie poradzić z bieżącym urzędowaniem". Bagatela! — Administrować nawet
nie umieli, ale w sięgnięciu po władzę w niczym im to nie przeszkadzało.
Rewolucyjny rząd zajął się przede wszystkim tropieniem wrogich wtyczek. O, na przykład
Karola Majewskiego (nie mylić z Władysławem ani z Wincentym), którego — nie znalazłszy
dowodów powiązania z powstańcami — Rosjanie wypuśtili z więzienia. Agent
Wielopolskiego, czy nie agent? Rząd zajmował się sprawą prawie przez tydzień.
Wystarczająco długo, żeby tenże Majewski, podbudowawszy swój autorytet i finanse
zaborem Kasy Głównej, mógł wyeliminować czerwony rząd i, opłaciwszy sowicie poparcie,
utworzyć własny (18 czerwca). Dobrze rozumiejąc mentalność konkurentów, przede
wszystkim rozbudowywał administrację. Niech dla nikogo nie zabraknie stołka, choćby
wirtualnego. Ale i to nie wystarczyło. Krakowscy czerwoni ruszyli do kontrataku. W
tamtejszym piśmie „Ojczyzna" czytamy:, Дгасі narodowy, o jakim mówicie, zowiąc go
cudem obecnego ruchu, to rząd nasz, jaśni panowie! To rząd, który już nie istnieje! S.
Bobrowski przez brata waszego, a Z. Padlewski przez Moskali zamordowani, a reszta
dogorywa w Cytadeli i Syberii". Przy takiej polaryzacji postaw porozumienia już być nie
mogło. I oczywiście nie było.
Darujmy sobie kolejne miesiące coraz bardziej zajadłych i gorszących kłótni. Jedność i
solidarność? — Słowa te nijak się mają do powstańczej rzeczywistości, polskiego piekła,
wewnętrznych walk i zawiści. Wszystko to pokryć miała w późniejszej historiozofii spiżowa
postać Romualda Traugutta. Faktycznie, mógłby on być bohaterem bardzo (nareszcie!)
umoralniającej opowieści. Niewątpliwie był człowiekiem, który podejmując się beznadziejnej
odpowiedzialności, wiedział z góry, że idzie na pewną śmierć. Nie podlega wątpliwości jego
głęboka pobożność (w związku z tym ma być ponoć kanonizowany). Kiedy jednak
obejmował urząd, korespondent „Timesa", Suther-land Edwards, dziennikarz „dobrze
obeznany z Polską" (co podkreśla Kieniewicz), pisał w poufnej korespondencji do swojej
redakcji: „Nic nie mam do powiedzenia o stanie ogólnym ruchu w Warszawie. Nie ma
ż
adnego ruchu, jest tylko zastój i cierpienie. Rządu Narodowego ani śladu, a z tego, co
zewsząd słyszę, ludzie winszują sobie, że już nie istnieje". Miał Anglik rację.
122
Wszystko było już skończone i małe grupki bojowników, utrzymujące się jeszcze to tu, to
tam, nie mogły już nic zmienić.
Działania Traugutta były więc od początku do końca ruchami pozornymi. Dnia 12 listopada
ogłosił on na przykład, iż „Rząd narodowy widział się spowodowanym przedsięwziąć
reorganizację w administracji m. stół. Warszawy i kraju całego". Jak można jednak
reorganizować coś, co nie istnieje, a w najlepszym przypadku znajduje się w całkowitej
rozsypce? Płodził Traugutt pisma i nakazy piękne i szlachetne, niestety zupełnie księżycowe
albo o długie miesiące spóźnione: „Znajdując w szlachcie materiał niepodatny i tchórzliwy,
kierunek prac swych zwrócicie głównie na lud, na ten poczciwy lud, którego wróg przerobić
nie zdołał. Zauważona i zastrachana szlachta ożyje, gdy wokoło siebie życie poczuje, teraz
niewiele z nią zrobicie". To jeszcze można uznać za rozpęd rewolucyjnego zapału, który
przesłania społeczną realność powstania. Ale oto pismo kolejne: „Wiem dobrze, że szlachta
kaliska jest bardzo łajdacka, dlatego rozkazujemy wam, aby po wkroczeniu do kraju winnych
najmniejszej niechęci dla sprawy narodowej i tajemnie Moskwie sprzyjających, czy to przez
przyjaźń dla nich, czy też przez zwątpienie w skuteczność świętej walki naszej, takich
obywateli sądzić natychmiast doraźnym sądem wojennym i wyrok natychmiast bez żadnej
apelacji wykonywać. Wielką winą dotychczasowego postępowania była ta, że niechętnych
włościan zwykle śmiercią karano, niechętnych zaś obywateli starano się łagodnością
pozyskać, kiedy tymczasem dla włościan w sądzie trzeba być wyrozumiałym, dla zdrajcy zaś
spośród obywatelstwa żadnego miłosierdzia okazywać nie trzeba". Mniejsza już o dość
krwiożerczy, jak na przyszłego świętego, aspekt tego tekstu. Znacznie bardziej tragiczne jest
to, że pisany był on 14 marca 1864 г., kiedy po lasach krążyły jeszcze, nawet nie —jako się
rzekło o dniach listopadowych — „małe grupki bojowników", tylko bezsilne garstki
niedobitków, szukające bodaj jedynie dróg ucieczki. Kto więc miał wkraczać do Kaliskiego i
jeszcze sądy tam sprawować?! Kompletne bujanie w obłokach! Innymi słowy, bez przerwy
skłóconych ze sobą i wydzierających sobie iluzoryczną władzę doktrynerów, malkontentów i
zawistników zastąpił na koniec romantyczny marzyciel, odległy na równi od potępieńczych
waśni, jak i od elementarnej rzeczywistości.
Trudno się dziwić, że przy takich władzach, również i operacje militarne powstańców
wyglądały w ogromnej większości, i to od samego początku, żałośnie.
123
Oto krótki wyciąg z monumentalnego dzieła Stefana Kieniewicza Powstanie styczniowe,
zgodnie uznawanego za najpełniejsze, najbardziej obiektywne i najlepiej udokumentowane
kompendium wiedzy o powstaniu, z którym zresztą autor sympatyzuje:
21 stycznia 1863 г.: „Rozesłane rozkazy spowodowały konsternację tak wyznaczonych
dowódców, jak i członków organizacji na prowincji. Rogiński przybiegł do Warszawy
poskarżyć się Padlewskiemu, że powstanie bez broni musi zakończyć się katastrofą.
Langiewicz bardzo ostro reklamował, że znalazł w woj. sandomierskim zaledwie jedną
dziesiątą przyobiecanej broni i ekwipunku wojskowego. Podobne meldunki docierały i z
innych okolic. Niejeden właściciel ziemski, zgłaszający akces do ruchu, otrzymał był
stanowisko w organizacji czerwonej właśnie na zasadzie zapowiedzi, że dostarczy określoną
liczbę ochotników, ekwipunku i broni palnej. Liczby te brały się z zawodnych rachub, albo z
pobożnych życzeń, albo nawet rozmyślnie wprowadzały w błąd. Najbardziej mścił się zakaz
Komitetu Centralnego zaopatrywania się w broń palną na własną rękę, tymczasem
obiecywana dostawa broni z ramienia KCN w chwili wybuchu zawiodła".
22-27 stycznia 1863 г.: „Płockie, w którym Rząd Tymczasowy pokładał największe nadzieje,
zawiodło całkowicie [...]. Padlewski, który w niewiarygodny sposób zmitrężył 4 dni na
przedostanie się z Secymina pod Płock, nie zdecydował się prowadzić dalej warszawiaków i
ruszy! w stronę Płocka samotnie, pieszo, »bokiem przez manowce« [...]. W samym Płocku i
bezpośredniej jego okolicy stanęło do walki około tysiąca mieszkańców, prawda, że źle
uzbrojonych. Zawiodła jednak organizacja; szturm na koszary, źle przygotowany, załamał się
w ogniu przeciwnika. Powstańcy rozbiegli się, a większość ich została wychwytana
następnego dnia. Planowane tej samej nocy uderzenia na Maków, Przasnysz i Lipno nie
doszły do skutku".
I tak, może poza Łomżyńskiem i Podlasiem, było właściwie wszędzie. Kieniewicz wykazuje
jednak maksimum dobrej woli:
„Bilans nocy styczniowej był korzystniejszy dla powstańców, niż się to zazwyczaj przyjmuje.
Prawda, że na miejsce zbiórki stanęła najwyżej połowa spiskowych, a wzięła udział w walce
zapewne jedna czwarta. Straty zadane nieprzyjacielowi wynosiły paruset ludzi, ale własne
były nie mniejsze; zdobyto trochę broni, ale sporo jej też utracono. Nie zniszczono ani jednej
z atakowanych załóg, nie utrzymano się dłużej w żadnym ze zdobytych miaste-
124
czek. W 4 województwach na 8 omalże nic się nie stało. Powszechny zryw, nakazany przez
Komitet Centralny, spalił na panewce. Skądinąd jednak powstanie przetrwało pomimo
niepowodzenia".
Owszem przetrwało, ale:
28-31 stycznia 1863 г.: „Na prawym brzegu Wisły panowało zamieszanie, luźne oddziałki
tworzyły się i rozpraszały [...]. Uwzględniwszy pomniejsze oddzialki [w całym zaborze —
L.S.] doliczymy się pod koniec stycznia kilkunastu tysięcy ochotnika pod bronią, prawda, że
tylko po części zaopatrzonych w różnorodną broń palną, a zresztą w kosy, siekiery, lance, czy
nawet zwykle drągi".
23 lutego 1863 г.: „W ciągu owego miesiąca [pierwszego miesiąca powstania — L.S. ]
Awejde bawił w Warszawie niespełna tydzień, Maykowski około 10 dni. Resztę czasu
spędzili w bryczkach, po zajazdach małych miasteczek, po dworkach i plebaniach. Powstanie
toczyło się bez ich udziału [...]. Lokalni dowódcy, zaabsorbowani szkoleniem swoich sił, nie
podejmowali działań zaczepnych".
1-8 lutego 1864 г.: „Pierwsze dni lutego także przyniosły powstańcom porażki. W północnej
części woj. augustowskiego pierwszy formowany tu oddział Karola Jastrzębskiego został
rozbity 2 lutego pod Czystą Budą, nim jeszcze zdołał się zorganizować i uzbroić. W Płockiem
6 i 8 lutego w dwóch kolejnych potyczkach pod Karniewem i Podosiem rozproszony został
doszczętnie oddział Sztejnkelera. W rozsypkę poszedł także 8 lutego pod Słupczą oddział
sformowany przez Leona Frankowskiego i zdążający na spotkanie z Langiewiczem.
Dowodzący tym oddziałem Antoni Zdanowicz porzucił swoich ludzi i oddał się sam w ręce
nieprzyjaciela. Wreszcie 7 lutego rozbity został w lasach Bolimowskich pod Warszawą
oddział Stroynowskiego".
15-28 lutego 1863 г.: „Druga połowa lutego przyniosła dalszą serię niepowodzeń oddziałom
powstańczym. Była już mowa o dwukrotnej porażce Mierosławskiego na Kujawach. W po w.
łęczyckim 24 lutego został rozbity pod Dobrą oddział złożony głównie z robotników okręgu
łódzkiego. Dowódca jego, dr Dworzaczek, zmarnował w bezczynności 3 tygodnie czasu i dał
się zaskoczyć przez nieprzyjaciela. W Lubelskiem poszły w rozsypkę oddziały Neczaja i
Bohdanowicza (22 lutego Zalin, 26 lutego Zezulin). Wcześniej, 17 lutego, Kurowski,
zagrożony osaczeniem w swoim olkuskim zakątku, spróbował zaczepnego zwrotu i uderzył
na Miechów. Poniósł sromotną porażkę,
125
mimo iż prowadził ponad 2 tysiące nieźle już wyćwiczonych i uzbrojonych ludzi, a rosyjska
załoga Miechowa liczyła ich ledwie 800. Powstańcy szli w ogień wytrwale i ofiarnie, lecz ich
dowódca, dobry organizator, nie miał żadnego pojęcia o dowodzeniu i zgubił w ciągu paru
godzin jeden z silniejszych oddziałów, jakie powstanie w ogóle wystawiło".
1-15 kwietnia 1863 г.: „W pierwszej połowie kwietnia stoczono w całym Królestwie tylko 21
potyczek: 9 w woj. mazowieckim, 5 w kaliskim, 4 w augustowskim, 2 w sandomierskim, 1 w
krakowskim. W Płockiem, Lubelskiem i na Podlasiu w ogóle nic się nie działo".
Koniec kwietnia 1863 г.: „Zachowanie się wschodniogalicyjskich oddziałów nie było tak
haniebne jak krakowskich; biły się one i odnosiły zwycięstwa. Ale kończyło się tak samo:
rozsypka po kilku dniach, bez przedostania się w głąb kraju. Winni byli dowódcy i
organizatorzy, winna rywalizacja galicyjskich koterii, winni i zdemoralizowani żołnierze".
15 maja-20 lipca 1863 г.: „Pomiędzy połową maja a połową lipca 1863 wojna partyzancka
nosiła ten sam charakter bezplanowych przeważnie poruszeń niezależnych od siebie
oddziałów — z tym, że oddziały większe i staranniej montowane (zwłaszcza za kordonem)
miały na ogół krótszy i mniej fortunny żywot [...]. W nocy na 20 czerwca Dunajewski
przekroczył Wisłę koło Gać; miał 300 ludzi uzbrojonych w dobre, gwintowane sztucery; ten
typ broni wymagał jednak zakładania przy każdym strzale do zamku osobnego pistonu
(»kapiszo-nu«). Transport tych kapiszonów gdzieś zapodział się w ostatniej chwili, żołnierze
więc nie chcieli się bić, mając tylko po 3 kapiszony na głowę. Po kilkugodzinnej strzelaninie
Dunajewski wycofał ludzi do Galicji; sam utonął w powrotnej przeprawie; broń w znacznej
mierze zabrali Austriacy. O kilka km powyżej i w kilka godzin później przekroczył Wisłę
Chościakiewicz, w 350 piechoty i 50 jazdy; towarzyszył mu także Jordan [...]. Walczyli pod
Komorowem 7 godzin; nie zdołali się przedrzeć do lasów staszowskich i wieczorem cofnęli
się do Galicji, tracąc połowę ludzi w zabitych, rannych i jeńcach. Poległo dużo młodzieży
ziemiańskiej, która chciała pokazać, »że szlachta umie się jeszcze bić«. Spieszący na
spotkanie z Jordanem major Bończa wpadł we wsi Góry ze swoim oddziałem w zasadzkę i
zginął (18 czerwca). Wydarzenia z czerwca i lipca potwierdziły w całej rozciągłości
wcześniejsze doświadczenie: że przekraczanie granicy dużymi oddziałami prowadzi
nieuchronnie do ich marnowania się. Jednakże praktyki tej nie zaniechano również w
następnych miesiącach".
126
Lipiec, sierpień 1963 г.: „W większych miastach nie toczyła się walka. Kto z mieszkańców
nie poszedł »do lasu«, mniejsza o to, czy był burżujem, inteligentem, czy proletariuszem,
mógł prowadzić tryb życia niezakłócony [...]. Walkę partyzancką prowadziły więc w
miesiącach letnich oddziały sformowane w zaborze rosyjskim — przeważnie niewielkie,
słabo uzbrojone, działające sa-mopas, bez porozumienia ze sobą i bez dalej sięgającego planu.
Działalność taka polegała głównie na wymykaniu się obławom wojsk carskich, przy czym
szanse dłuższego przetrwania miał dowódca okazujący mniej inicjatywy, zaszywający się w
lesie, z dala od oczu nieprzyjaciela [...]. Prawie wszędzie dowódcy pojedynczych partii
wojowali każdy na własną rękę, w ogóle zaś starali się wojować jak najmniej. Można ich
wyrozumieć, zważywszy, że mieli niewyszkolo-nego żołnierza i za mało broni, ale też
Wydział Wojny Rządu Narodowego nie umiał tchnąć w nich ofensywnego ducha".
I tak można by kontynuować, co jest tym smutniejsze, iż od jesieni 1863 r. szło nieuchronnie
ku jeszcze gorszemu. W tej sytuacji do legendy narodowej przeszły (na bezrybiu i rak ryba),
jako wielkie zwycięstwa narodowe, bitwy pod Małogoszczą 23 lutego i śyrzynem 8 sierpnia.
Pod Małogoszczą doszło do, jak można obrazowo powiedzieć, starcia ślepego z kulawym.
Langiewicz dał się zaskoczyć jak dziecko, ale z kolei rosyjscy dowódcy trzech kolumn
piechoty nie potrafili skoordynować swoich działań. Po krwawej, pięciogodzinnej walce, w
której wyróżnili się polscy kosynierzy, parokrotnie odrzucając Rosjan z zajętych już pozycji,
Langiewicz zdołał się wymknąć, wyprowadzając 2 tysiące ludzi (stracił sześciuset),
pozostawiając jednak tabory. Nie dopuścił do rozproszenia swoich wojsk i zachował zdolność
operacyjną. Czy nazwać to zwycięstwem? Była ku temu nagląca propagandowa i wręcz
psychiczna potrzeba, takim więc starcie okrzyknięto. Podobnych wątpliwości nie budzi
ś
yrzyn. Najzdolniejszy chyba dowódca powstańczy, Michał Heydenreich, pseudonim
„Kruk", zaczaił się tutaj w sile 3 tysięcy ludzi, w tym 1,4 tysiąca strzelców, na
pięćsetosobowy konwój rosyjski. Rozbił go z łatwością i zdobył kasę rządową z 200
tysiącami rubli, sumę zaiste pokaźną. Wywołało to ogromną, tak rzadkie były powstańcze
sukcesy, sensację w całej Europie, i jak to zwykle bywa, w gruncie rzeczy lokalna potyczka
urosła do rangi potężnej batalii. Przyczyniła się do tego zresztą nie zatuszowana wściekłość
dowództwa rosyjskiego, spowodowana wprawdzie nie militarnym niepowodzeniem, ale stratą
pieniędzy, uwiarygodniającą przesadne wyobrażenia o bitwie. W najmniejszym jednak
stopniu (następne starcia
127
„Kruk" już przegrał i wkrótce rozgoryczony afrontami zazdroszczących mu kolegów wycofał
się do Galicji pod pretekstem choroby) nie może kilka pojedynczych, lokalnych sukcesów
zmienić ogólnej oceny doświadczenia narodowego, któremu na imię powstanie styczniowe.
Było ono nie tylko skazane na niepowodzenie ze względów społecznych i politycznych.
Wykazało także zupełną niedojrzałość władz powstańczych przenoszących partykularyzmy i
zawistne spory nad sprawy najważniejsze w momencie, kiedy już do wybuchu doprowadziły.
Ówże partykularyzm przeniósł się również na wojskowych dowódców insu-rekcyjnych, nie
będących w stanie uzgodnić między sobą niemal żadnej wspólnej operacji, więcej czasu
poświęcających na rywalizację między sobą niż na działania wojenne, w których prowadzeniu
wykazywali się zresztą przeważnie totalną indolencją.
Instruktaż obchodzenia rocznic narodowych wkłada w usta mówców zdanie, iż „Polska
powstała, aby synowie jej rozpoczęli apostolstwo miłości, równości i ofiary dla kraju". Nic
bardziej zakłamanego. Owszem, szeregowi powstańcy walczyli często dzielnie i ofiarnie.
Zapłacili za to potem śmiercią, Sybirem, konfiskatami. Zapłacili jednak również utratą
złudzeń. Dramatyczne kłótnie i błoto wzajemnych oskarżeń przetrwały powstanie, z tą tylko
różnicą, że teraz skakano sobie do oczu: kto winien? „Dla Polaków można czasem coś
dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy" — powiedział margrabia Aleksander Wielopolski.
Pogląd ten po powstaniu zaczęła podzielać znaczna część świadomego społeczeństwa.
Szaleństwo zaowocowało zgorszeniem. Ocalali przywódcy powstania dokonali dni w
zapomnieniu. Nikt ich nie potrzebował. Do legendy weszli zabici. Ze względu na
martyrologię, nie realne zasługi. Na tej samej zasadzie uświęcono i cale powstanie. Cóż
innego pozostaje, jak uświęcić, kiedy zrehabilitować nijak się nie da? Tyle że tym razem
ś
więtości nie ma co szargać. Kto zechciał przyjrzeć się faktom, wie, że poszargaly się same.
XIII IGNACY ŁUKASIEWICZ
Do Ignacego Łukasiewicza (1822-1882) czuję sentyment szczególny, gdyż w latach 1857-
1859 mieszkał on w Jaśle, gdzie dzierżawił w rynku aptekę Romualda Palcha. Władze Jasła
obdarzyły go też w roku 1858 „dyplomem pochwalnym i publiczną pochwałą". Nie były w
tym oryginalne, gdyż Łukasiewicz cieszył się już wtedy powszechnym mirem jako znawca
problemów przemysłu naftowego, a przede wszystkim jako wynalazca, w roku 1853, lampy
naftowej, takiej, jaką i dzisiaj możemy spotkać w niejednym wiejskim domu (tylko klosz
uległ z latami wydłużeniu). W Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN czytamy, że w roku
„1853 skonstruował lampę naftową i wprowadził oświetlenie naftowe w szpitalu lwowskim,
co było wówczas ogromnym osiągnięciem w technice oświetleniowej". O tym osiągnięciu
uczymy się w szkołach, ma Łukasiewicz ulice swojego imienia w licznych polskich miastach.
Dlaczego więc milczą o nim cudzoziemskie leksykony, a nawet Shell Book ofFitsts, która,
wydawałoby się, odnotowuje wszelkie zdarzenia przyczyniające się do naukowego i
technicznego postępu? — Sprawa jest dość delikatna. Nikt palmy pierwszeństwa co do lampy
naftowej Łukasiewiczowi nie odbiera. Jednakże...
Pierwsza lampa elektryczna nadająca się do praktycznego użytku została zbudowana przez
szkockiego samouka Jamesa Bowmana Lindsaya na przełomie lat 1834/1835, przy czym za
datę oficjalną przyjmuje się dzień 31 lipca 1835 г., kiedy to wynalazek został wypróbowany,
a następnie opisany przez komisję naukową współpracującą z „Dundee Advertiser". W relacji
tej czytamy: „Pan Lindsay, tutejszy nauczyciel, onegdysiejszy pracownik Instytutu
129
Watta, wieczorem 25 lipca uzyskał z powodzeniem światło elektryczne. Już od dwóch lat
pracował nad tym zagadnieniem, ale liczne zajęcia nie pozwalały mu dotąd ukończyć dzieła.
Piękno jego światła przewyższa wszystkie dotychczasowe, nie wydziela ono zapachu, nie
wytwarza dymu, jest bezpieczne od wybuchów. Nie potrzebuje dopływu powietrza, może
więc być zamknięte w szklanej bańce. Zapala się bez pomocy ognia i wydaje się szczególnie
dostosowane do oświetlania miejsc, w których znajdują się materiały łatwopalne, jak np.
przędzalnie lnu. Aparat można przenosić na dowolną odległość, mieści się bowiem w
niewielkiej walizce".
Lindsay, dla którego skonstruowanie lampy było osobistym wyzwaniem, raz dopiąwszy
swego, przestał się zgoła interesować tematyką i nawet nie próbował komercjalizować
swojego wynalazku, który też częściowo, poza gronem wtajemniczonych, poszedł w
zapomnienie. Specjaliści kontynuowali jednak prace, osiągając szybkie i efektowne rezultaty.
Już w roku 1841 firma De-lueil et Archereau zamontowała elektryczne (łukowe) latarnie na
ą
uai Conti i przypłacę de la Concorde w Paryżu. Z kolei 28 listopada 1848 r. W.R. Staites
oświetlił lampami łukowymi Galerię Narodową w Londynie. Odbijające się w lustrach galerii
ś
wiatła sprawiły, że zachwyceni goście nazwali owe lampy, od ich odbłysku — reflektorami.
W roku 1853 Fabryka Urządzeń Elektrycznych w Paryżu (Societe Generale d'Electricite)
skonstruowała i wprowadziła do seryjnej produkcji lampy i generatory do latarni morskich...
Innymi słowy: może wynalazek Łukasiewicza był „ogromnym osiągnięciem w technice
oświetleniowej", ale co najwyżej na galicyjską skalę (Galicji hiszpańskiej nie wliczając).
Sytuację Łukasiewicza można niestety porównywać do sytuacji kogoś, kto dzisiaj, w
początkach XXI w., wynalazłby nagle dorożkę. Nie umniejsza to w niczym rozlicznych
zasług Łukasiewicza, położonych nie tylko na polu rozbudowy polskiego przemysłu
naftowego, ale również w działalności społecznej (od 1876 r. do końca życia w 1882 r. był
posłem do Sejmu Krajowego we Lwowie, gdzie upominał się m.in. o ratowanie zabytków
Podkarpacia, z własnej kieszeni współfinansował też konserwację kościoła parafialnego w
Bieczu). W Dyplomie Honorowego Obywatela Miasta Jasła (nadanym 12 czerwca) czytamy:
„Gmina miasta Jasła zważywszy, iż Pan przez czas zamieszkiwania w mieście naszem
używany niejednokrotnie do udziału w rozmaitych sprawach naszych, zawsze z wzorową
gorliwością i obywatelskim poświęceniem gotów był odpowiedzieć położo-
130
nemu weń zaufaniu. Zważywszy w szczególności, iż podczas budowy koszar dla wojska w
1857 r. wybrany na członka rady budowniczej nie tylko od przyjęcia tego mozolnego
obowiązku się nie uchylił i dokonania tej budowli ku zupełnemu zadowoleniu gminy
doglądał, wszelkie rachunki najsumienniej prowadząc, przez co gminie naszej niemałą oddał
przysługę..." Niewątpliwie był więc Łukasiewicz wybitnym działaczem regionalnym,
zdecydowanie odrzucamy bowiem głosy purystów, którzy zapytają, czy akurat udział w
budowie koszar dla austriackich wojsk (jeszcze przed reformami Franciszka Józefa z lat 1860
i 1866, dającymi Polakom znaczną autonomię) był uczynkiem najwyższej patriotycznej
próby. Chylimy czoło przed jego wszechstronną i owocną działalnością. Takich wszelako
było wielu i za to nie trafia się jeszcze do zagranicznych bedekerów. Zaś wynalazek
Łukasiewicza był po prostu... co nieco spóźniony.
Te spóźnienia są zresztą przyczyną częstych polskich nieporozumień, które powodują
niepotrzebne rozgoryczenie, kompleksy i nadinterpretacje. Przykład pierwszy z rzędu: w roku
1880 premierem Francji został Jules Fer-ry. Łączył on (rzecz zupełnie wyjątkowa, na ogół
premierzy byli jednocześnie ministrami spraw zagranicznych) przewodniczenie Radzie
Ministrów z teką ministra oświaty i sztuk pięknych (Instruction publiąue et Веаих-Artś). Była
to istna manna dla artystów. Publiczność francuska oglądać mogła jedną po drugiej,
dofinansowane niekiedy z budżetu państwa, a już zawsze wspierane słowami zachęty,
wystawy, m.in.: Maneta, Degasa, Corota, Pissarra, Moneta, Cezanne'a, Renoira... Rozsyłane
były też zaproszenia do ośrodków zagranicznych. Kraków zdecydował się wysłać do Francji
Bitwę pod Grunwaldem Matejki. Niestety, co w niczym nie umniejsza wartości samego
dzieła, były to już inne czasy. „Grunwald — pisze Maria Szypowska — wydał się Paryżowi
absolutnym anachronizmem. Gazety krzyczały, że to nie obraz, ale raczej muzeum, i że trzeba
by ośmiu dni czasu na to, żeby zanalizować poszczególne epizody, grupy, figury (»Le
Temps«); że to tapiseria, albo dywan bogaty w kolory (»Le XIX-me Siecle«); że to zgoła
lewa strona tapiserii (»Le Moniteur Universel«); że po prostu Quelle decadence (»zupełny
schyłek«) (»Gazette de France«)".
Krakowiacy nie zrażali się jednak niczym. W cztery lata później wyekspediowali nad
Sekwanę Hołd pruski. Tym razem reakcja była jeszcze ostrzejsza. Prorok francuskiej krytyki,
Albert Wolf porównał w „Le Figaro" obraz
131
do „starej, przez mole objedzonej makiety". „Jakiemuś prowincjonalnemu krytykowi —
oddajmy jeszcze raz glos Marii Szypowskiej — udało się znaleźć tę rozkoszną definicję
obrazu Cest la Pologne en congestion [„Polska w przesycie", nie — jak u Szypowskiej — „w
apopleksji" - L.S.]. Stołeczni humoryści nie mogli oczywiście pozostać w tyle; i oto naraz
jakby na komendę kongestia zaczyna się przeobrażać w ospę, szkarlatynę i inne zaskórne
choroby; nastaje prawdziwa epidemia najwytworniejszych metafor; nie dostarcza ich dość
jedna gałąź medycyny, kolej na okulistykę. »Biedni oftalmiści krakowscy! — woła z
politowaniem Jean Louis z »Republique Francaise« —jaka czeka ich robota, kiedy obraz
powróci do Krakowa«. To krwawa łuna, to pożar, to orgia czerwoności — wołają jeden przez
drugiego rozochoceni recenzenci rozmaitych piśmideł".
W Polsce oczywiście nie przyjęto do wiadomości, iż Paryż żył już w pełni impresjonizmem i
narracyjne, tradycyjne malarstwo Jana Matejki jawiło się tam jako epigoństwo i
ograniczoność. Reakcje krytyki francuskiej uznano, rzecz jasna, za postponowanie historii
narodowej, antypolonizm, a nawet — co było absurdem w odniesieniu do Francji, żyjącej po
wojnie 1870-1871 w antyniemieckiej gorączce — za tchórzliwy filogermanizm.
Niedocenionego mistrza tym bardziej więc honorowano i tym mniej życzliwie patrzono
później na polskich impresjonistów, czyli ideowych współbraci tych, w imię których
wielkości narodowej wymierzono policzek.
Ci polscy „nowinkarze" byli zresztą również spóźnieni. Początki impresjonizmu polskiego
zwykło się wiązać z twórczością Władysława Ansgarego (imię raczej już surrealistyczne niż
impresjonistyczne — L.S.) Podkowińskiego i Józefa Pankiewicza. Kiedy jednak przenieśli
oni impresjonizm nad Wisłę (1889--1890), Gauguin, Renoir, Pissarro już od niego odeszli,
Manet nie żył, Sisley stał nad grobem, Monet zbliżał się właściwie do abstrakcji. W galeriach
paryskich królował neoimpresjonizm i czuć było zapowiedzi nadchodzącego fowizmu. Raz
jeszcze: nie umniejsza to w niczym wartości i piękna płócien Olgi Boznańskiej, Juliana
Fałata, Podkowińskiego, Pankiewicza czy — później jeszcze — Kamoc-kiego albo
Filipkiewicza. Zainteresowanie, poza Polską, wzbudzali jednak umiarkowane i takie tylko —
proporcjonalne do niego — znajdowali miejsce w recepcji społecznej. Również w sztuce
rządzi bowiem prawo, iż kto pierwszy, ten przeważnie ważniejszy dla redaktorów
leksykonów i nie ma w tym doprawdy żadnej pogardy ani odtrącenia „prowincjonalnej
Polski".
132
Dotyczy to nawet, i nie ma w tym żadnego szargania świętości, najwyższej narodowej półki.
Początki romantyzmu w literaturze łączą podręczniki dość zgodnie z Pieśniami Osjana
Jamesa Macphersona, których pierwsze fragmenty Fingal i Temora ukazały się w latach
1762-1763, pełny zaś zbiór w roku 1765. W dziewięć lat później pisał Johann Wolfgang
Goethe Cierpienia młodego Wertera, jeszcze w XVIII w. zostały wydane min.: Poems Chiefly
in the Scottish Dialect Roberta Burnsa (zmarłego w roku 1796), Pieśń miłości i Pieśń
doświadczenia Williama Віаке'а, Balłady liryczne Williama Wordswortha, Es-sais historiąues
sur les re'volutions... Francois Renć de Chateaubrianda, Don Karlos i trylogia
wallensteinowska Friedricha Schillera, Elegie rzymskie, Tor-ąuato Tasso, Uczeń
czarnoksiężnika, czy jeszcze początek Fausta Goethego, Saul Vittorio Alfieriego, Kobieta
wąż Carlo Gozziego... Pierwsze lata XIX w. to już apogeum romantyzmu. Pozwólmy sobie
raz jeszcze na malutką książkę telefoniczną: 1801 r. Ataki Chateaubrianda, 1802 r. Dziewica
Orleańska Schillera, 1804 r. Wilhelm Tell Schillera, 1809 r. Pokrewieństwa z wyboru
Goethego, 1813 r. Giaur George'a Byrona, 1814 r. Korsarz Byrona, 1815 r. Sonety Goethego,
1816 r. Alastor Percy'ego Bysshe Shelleya, 1817 r. Rob Roy Waltera Scotta, 1819 r. foanhoe
Scotta, Rodzina Cencich Shelleya, Bug-Jargal Wiktora Hugo, 1820 r. Ruslan i Ludmiła
Aleksandra Puszkina...
Najwcześniejszym manifestem romantyzmu polskiego (o ile nie liczyć Ody do młodości z
grudnia 1820 r.) był pierwszy tom Poezji Adama Mickiewicza, obejmujący m.in. Ballady i
romanse. Ujrzał on światło dzienne w roku 1822, sześćdziesiąt lat po Pieśniach Osjana,
pięćdziesiąt po Cierpieniach młodego Wertera... Tom ten nie wzbudził zagranicą, poza Rosją,
jeżeli uznać ją w tych czasach za zagranicę, najmniejszego zainteresowania. I trudno się
dziwić. Cud Mickiewiczowskiego języka i tak zniknąłby w tłumaczeniu, co się zresztą
później żałośnie, wielokrotnie potwierdzało; odwoływanie do ludowości i baśniowości nie
było zaś, od Macphersona począwszy, niczym nowym. Z pewnością znajdowała się
twórczość Mickiewicza na romantycznej fali, ale na tej, która — znów to nieszczęsne
opóźnienie — zaczynała już powoli opadać. Pewne zaciekawienie swoją twórczością
zawdzięczał Mickiewicz przede wszystkim powstaniu listopadowemu, kiedy, przez krótki
zresztą czas, wypadało interesować się wszystkim, co polskie, a później - dzisiaj fakt ten
może nas dziwić — Księgom narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego (1832), w których
pojawiły się nuty mesjanizmu z intensywnością na Zachodzie
133
nieznaną, a więc coś nowego, innego, niespodziewanego. Mickiewicz i Słowacki są więc na
Zachodzie zupełnie nieznani. I niech nas nie zmyli pomnik Wieszcza skryty za drzewami nad
Sekwaną. Powstał on przede wszystkim z inicjatywy Polaków, którym udało się pozyskać dla
tej inicjatywy poparcie Wielkiej Loży Francji. I znów nie ma w tym żadnego lekceważenia
kultury polskiej. Z powodu opóźnienia nie jest Mickiewicz, ani tym bardziej nie są Słowacki i
Krasiński prekursorami, fundatorami czy „budowniczymi", a jednymi z wielu wielkich
poetów romantyzmu, których dzieła pozostają w znacznej części w znanych standardach, a
nawet schematach epoki. Dodatkowo drogę do poznania i docenienia twórczości polskich
romantyków grodzi trudno przetłumaczalny język, a także niejednokrotnie partykularna i
regionalna tematyka. Jakiego Niemca, Francuza, Anglika, Hiszpana etc. zainteresować może
Pan Tadeusz, czyli — jak to definiuje francuski Słownik dzieł — „opis obyczajów szlachty
litewskiej w początkach XIX w."? Przy takim podsumowaniu - chyba tylko etnografów.
Wiele elementów składa się na zapoznanie Europy z twórczością polskich poetów
romantycznych. Spośród nich „syndrom Łukasiewicza" uznałbym jednak za najważniejszy.
Ilekroć bowiem literatura polska przynosiła coś nowego, dotykała terenów dotąd
niespenetrowanych, czy przemawiała nieznanym językiem, odnosiła spektakularne sukcesy.
Quo vadis Henryka Sienkiewicza może dzisiaj nużyć bądź wręcz denerwować. Była to jednak
pierwsza w literaturze europejskiej tak śmiała wizja Rzymu i początków chrześcijaństwa w
Wiecznym Mieście. Chłopi Reymonta uważani są do dzisiaj (Polacy są tutaj, o dziwo, acz
słusznie, bardziej krytyczni) za prekursorską literaturę faktu, podobnie jak, tym razem
słuszniej, Ziemia obiecana. Furorę zrobiła w całym kręgu europejskim przenikliwa ironia
Gombrowicza i Mrożka. Z zaciekawieniem odkrywani są Witkacy i Bruno Schulz. Nie
wspominam o Miłoszu, Herbercie, Barańczaku, bo to rzecz wielokrotnie opisana. śe są to
rodzynki? Oczywiście. Dowodzą jednak, że Polacy nie są skazani na zaściankowość, jeżeli w
odpowiednim momencie zapalają lampę elektryczną, a nie naftową. śe oceny zewnętrzne nie
zawsze pasują do przyjętych w Polsce kryteriów i czasem zgoła nas zdumiewają? Wynika to
w znacznej mierze z faktu, iż w Polsce obcy klasycy są niemal równie mało znani, jak nasi u
nich, co uniemożliwia zauważenie rodzimych wtórności, zapożyczeń i elementów
epigońskich. Czego np. dowiaduje się uczeń polskiej szkoły o romantyzmie
134
angielskim, niemieckim, francuskim, włoskim, a nawet rosyjskim? Jakiś fragment z Byrona,
poza tym troszeczkę najbardziej oklepanej prozy. Cierpienia młodego Wertera, może czasem
Nędznicy Hugo lub Bohater naszych czasów Lermontowa. To nie pretensje, tylko
uprzytomnienie rzeczywistości. Z takim zaś bagażem nie tylko nie możemy obrażać się na
nieznajomość naszych wieszczów, ale również zrozumieć, dlaczego ci, którzy ich nawet
znają, nie windują na piedestał. Jednocześnie trzeba sobie zdać sprawę, że kultura polska jest
nieporównanie częściej naśladowcza niż pionierska. A często, kiedy nawet w kraju
wydawałaby się odkrywcza, odkrywa... lampy naftowe jedynie. Syndrom Łukasiewicza.
XIV IGNACY JAN PADEREWSKI
Ignacy Jan Paderewski (1860-1941) wielkim patriotą był. Nikt tego nie neguje, jak też i tego,
ż
e był wspaniałym pianistą. Uczy się młodzież w szkołach o jego działalności na rzecz
niepodległości Polski, hojności dla organizacji polonijnych w USA i Kanadzie, patriotycznym
zaangażowaniu podczas kongresu wersalskiego, przewodniczeniu rządowi polskiemu od 16
stycznia do 9 grudnia 1919 r. Szczególnie sumienny nauczyciel wspomni jeszcze, być może,
o Froncie Morges albo o przyjaźni z Heleną Modrzejewską. Wyłania się z tego obraz
szlachetnego marzyciela, filantropa, służącego sprawie narodowej nie tylko majątkiem, ale
również szerokimi znajomościami i artystycznym logo. Równie to piękne, jak i — szczerze
powiedziawszy — nudne. W ten sposób piszemy o nim właśnie, bo przykład to kliniczny,
przy czym zatraca się całą oryginalność postaci, barwy płowieją i zostaje tylko biograficzna
notka, jakich wiele. Tymczasem był Paderewski postacią fascynującą tłumy na całym świecie
— do tego stopnia, że ukuto we Francji, w Anglii i za oceanem termin „padermania", który
stosowany jest niekiedy do dzisiaj, opisuje jednak bynajmniej nie polityczne i pośrednio tylko
artystyczne zjawisko.
Pamiętamy wszyscy dobrze z koncertów Beatlesów, Elvisa Presleya czy Billa Haleya widoki
tłumów (później to spowszedniało i przerodziło się omal w obowiązujący rytuał), przede
wszystkim młodych dziewcząt, wpadających w ekstazę, płaczących, krzyczących,
wznoszących ręce do nieba w konwul-syjnych gestach, dygocących z przejęcia, gotowych na
wszystko, byle tylko dotrzeć do idoli, dotknąć ich, niechby tylko zobaczyć z bliska.
Traktujących
136
jak relikwie przedmioty, których dotknęła ICH ręka, czy mające jakikolwiek z NIMI związek.
Tworzących właściwie jakąś namiętną parareligię. Otóż wcale nie gwiazdy rocka pierwsze
wzbudziły to szaleństwo. Pierwszy był Paderewski.
Jesteśmy w statecznej, wiktoriańskiej Anglii, w której powściągliwość, dystans i etykieta
wpajane są obywatelom od wieku niemowlęcego. Jest dzień 15 czerwca 1890 r. Przed Sł.
James Hall, gdzie odbywa się koncert Paderewskiego, setki dziewcząt czekają na pojawienie
się mistrza. Kiedy ten ukazuje się w drzwiach, tłum ogarnia histeria. Młode londyńskie
mieszczki, których nikt nie posądziłby o cień temperamentu, przepychają się ku schodom,
tratują, krzyczą: „Bierz nas, należymy do ciebie, jesteśmy twoje!" (cytuję za: E. Lipmann,
Paderewski — l'idole des anneesfolles. Ballano 1984). Następnie zadzierają spódnice i
pokazują frywolne majteczki, na których wyhaftowane jest JEGO nazwisko obok czerwonych
serc. W trosce o moralność publiczną musi interweniować policja. Do takich scen dochodzi w
surowej Wielkiej Brytanii. Cóż dopiero w Stanach Zjednoczonych! Tutaj zagradzać trzeba
całe ulice, którymi ma przejeżdżać Paderewski. Pod jego hotelem na Piątej Alei kordon
policji stoi dzień i noc. Od chwili, kiedy oszalała wielbicielka rzuciła się z nożyczkami, aby
uciąć pukiel JEGO włosów, pianiście wszędzie towarzyszy kilkunastoosobowa obstawa.
Jednej z pań udaje się zatrudnić w roli kelnerki w hotelu, w którym rezyduje Paderewski.
Dzięki temu może przynieść mu do salonu śniadanie, zrzuciwszy z siebie przedtem w
przedpokojach całą garderobę. Sprytny restaurator wyprzedaje fanom (słowo wtedy jeszcze
nieistniejące) wszystkie sztuki zastawy, której ponoć dotykał Paderewski. Za obrus bierze
dwieście dolarów — sumę, którą dzisiaj należałoby pomnożyć przynajmniej przez sto.
Mydełka i kremy z napisem „We love Paddy!" rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Są także
szampony cytrynowe produkowane podług „formuły Paderewskiego", gwarantujące
posiadanie grzywy porównywalnej z grzywą mistrza; płatki jęczmienne jego imienia, cukierki
„Paddy". Wielką popularnością cieszy się zabawka mechaniczna, w której, po nakręceniu,
siedzący przy fortepianie człowieczek z rozwichrzonymi włosami zaczyna kręcić głową i
uderzać rękoma w klawiaturę.
Niektórzy, polonijni przede wszystkim, biografowie (Aniella Strakacz, Czesław Halski, Adam
Zamoyski) sugerują, że sam mistrz nie miał z tym wszystkim nic wspólnego. Być może,
rzeczywiście nic, jeśli nie weźmiemy
137
pod uwagę wielomilionowych (w dolarach) zysków. Nie jest to oczywiście żaden zarzut.
Przecież jak można ganić kogoś za to, że ma głowę do interesów i jest najlepiej opłacanym
artystą swoich lat? Tyle że z muzyką nie ma to też wiele wspólnego. Był Paderewski z
pewnością wybitnym pianistą, ale byli w jego czasach artyści porównywalni, a może nawet
lepsi. Potem pojawili się następni, jedni zapamiętani przez specjalistów, inni zapomniani.
Jednak tylko Paderewski, i tego mu nikt nie odbierze, okazał się pierwszym wielkim,
nowoczesnym geniuszem reklamy (w konkretnym przypadku autoreklamy, ale można
wierzyć, że gdyby miał lansować kogoś innego, zrobiłby to z równym powodzeniem).
Zaczęło się to już w roku 1885 (Paderewski miał lat dwadzieścia pięć), przed koncertem w
Wiedniu. Z inicjatywy artysty, w uczęszczanych miejscach austriackiej stolicy rozrzucono
ulotki, na których z jednej strony widniała jego podobizna, z burzą loków na głowie, z drugiej
zaś figurowały fragmenty entuzjastycznych recenzji, pomiędzy którymi znajdowało się
zacytowane wytłuszczonym drukiem zdanie: „Jego muzyka jest jednocześnie intymna i
uniwersalna, albowiem jest to muzyka anielska". Cóż z tego, że zdanie owo pochodziło z
lokalnej krakowskiej gazetki i napisane zostało przez wielbiciela nie mającego żadnych
kompetencji krytyka muzycznego? Nikt przecież nie podaje na ulotkach swych referencji
bibliograficznych. Taka, nieznana zgoła przedtem, forma zachęcania do udziału w koncercie
wzbudziła oburzenie w konserwatywnych wiedeńskich kręgach artystycznych. Teofil von
Hassen oświadczył nawet publicznie: „Jeżeli ów pan reklamuje się jak kiełbasa, to widocznie
jego umiejętności pianistyczne są na masarskim poziomie". Powtarzano ten bon mot z
nieskrywaną ironią i niechęcią. Prasa sekundowała: „O Paganinim mówiono, że jest diabłem,
Paderewski uważa się za anioła. Przyjdzie widać popierać piekło". Były i inne docinki. Cóż z
tego, jeśli bilety poszły jak woda? Trudno ustalić, czy z powodu ulotek, czy też skandalu,
który wywołały. W każdym razie na Paryż slogan był już gotowy: „Artysta, który wypełnił
wiedeńskie sale". Z Francji do Anglii jechał już Paderewski jako „paryski lew". Umiał
połączyć wszystko: romantyczną legendę tułacza z prześladowanego narodu, ekstrawaganckie
białe fraki i oczywiście lwią grzywę, której fryzowanie zabierało mu wiele czasu, ale efekt,
gdy rozwiewała się nad instrumentem, nie zawodził nigdy. W Ameryce zrozumiał od razu, że
bogactwo nie jest czymś
138
wstydliwym, a wręcz odwrotnie: podziwia się je i ubóstwia. W ostentacji luksusu i sukcesu
pobił więc wszelkie rekordy. Miał ku temu możliwości, bo fortuna powiększała się w
astronomicznym tempie.
Symbolem jego reklamowej strategii niech będzie wagon kolejowy, wykonany na
zamówienie i pod osobistym nadzorem George'a Mortimera Pull-mana, z myślą o tournee po
Ameryce. Wagon pomalowany był oczywiście w zadowalające i uczucie patriotyczne, i
męczeńską nutę biało-czerwone kolory. Po obu stronach widniały wielkie, ponad
półtorametrowe herby Jagiellonów z Orłem i Pogonią. Przez złocony balkon, na którym
pomieścić można było dwa szezlongi i stolik, wchodziło się do salonu muzycznego, z
mahoniowymi boazeriami, otaczającymi wychodzące na morze okienka. Pośrodku salonu,
wysłanego wzorzystymi, z dominacją barw biało-czerwonych, perskimi dywanami, stał
wspaniały steinway, połączony z podstawą tak resorowaną, żeby uniknąć najmniejszych
wstrząsów (Ben Field — wielki konstruktor środków transportu— uznał to za „cud XIX w.,
który udowadnia, że w trosce o piękno ducha ludzkość osiągnąć może nieskończone
wyżyny"). Pozłacane łoże z drewna cedrowego, stojące w sypialni, stworzył architekt wnętrz
jako „wariację niespełnioną" między stylem Ludwika XIV i empire. Na ścianach wisiały
portrety Bacha, Beethovena, Mozarta, Chopina, Schuberta i Schumanna — tego ostatniego ze
zbiorów rodzinnych. W łazience, pomimo wszechobecnego marmuru, imponowały przede
wszystkim sprowadzone z Wenecji lustra. Jedno z nich, po lekkim uchyleniu drzwi,
pozwalało kontrolować wszystko, co działo się na korytarzu. Bawialnią, choć szuflady szafek
ornamentowane były złotem z rosyjskich rubli (jeszcze jedno odwołanie patriotyczne),
budziła jednak mniejszy podziw niż kuchnia, wyposażona w chłodnię i pomieszczenie dla
win, gdzie utrzymywano inną dla białych (pod podłogą), inną dla czerwonych (nad sufitem),
stałą i rekomendowaną temperaturę. Specjalny dzwonek budził kamerdynera w momencie,
kiedy temperatura szampana spadała poniżej wyznaczonych przez mistrza parametrów. Ten
wynalazek (alarm — rozmraża się!) znalazł potem powszechne zastosowanie na świecie. Kto
wie, że dzięki Paderewskiemu?
139
PLAN WAGONU KOLEJOWEGO „POLONIA" IGNACEGO JANA PADEREWSKIEGO.
Wagon przekazany do użytku 6 listopada 1891 r.
BALKON ZEWNĘTRZNY
SALON MUZYCZNY
(8mx3m)
SYPIALNIA
ŁAZIENKA
E
OJ
-o
POKÓJ 1.
o
tu
"O
POKÓJ 2.
CC
1—
>-
O
POKÓJ 3.
ас
SALON
KUCHNIA
Dźwiękoszczelny, z podwójnym parkietem. Fortepian steinway umocowany na specjalnej
resorowanej podstawie.
Z tożem małżeńskim i biurkiem. Pomieszczenie oddzielone od salonu muzycznego kotarami z
czerwonego aksamitu.
Wanna, umywalka i bidet z szarego marmuru. Wydzielona toaleta.
Dla teścia, Izaaka Pastkiewicza.
Dla kamerdynera i kucharza.
Dla intendentki i sekretarki.
(Wszystkie pokoje z odrębnymi łazienkami i WC).
Służący za jadalnię, salon i bawialnię.
Z chłodnią i dwiema piwniczkami: pod podłogą i pod dachem.
140
szerokość 3 m
Rezydencja Paderewskiego Riond-Bosson w Morges, koło Lozanny, przeszła do historii jako
miejsce spotkań opozycji antysanacyjnej, w których, począwszy od roku 1936, brali udział
m.in. generał Władysław Sikorski, Wincenty Witos, Wojciech Korfanty, Karol Popiel,
generał Józef Haller, próbujący osiągnąć porozumienie polityczne, czy wręcz utworzyć
wspólną partię, co się nie udało, więc niesformalizowaną koalicję określano dość
mgławicowo „Front Morges". Nas jednak bardziej od owych politycznych konwenty-kli
zainteresuje samo miejsce spotkań. Oddajmy głos francuskiemu dziennikarzowi, cytowanemu
już Ericowi Lipmannowi: „Willa Paderewskiego wybudowana została w 1823 przez księżną
Otranto [wdowę po słynnym ministrze policji Napoleona I — Józefie Fouche — L.S.], po
czym wielokrotnie i chaotycznie przerabiana była przez jej spadkobierców. Złośliwi
twierdzili, że jest to nieślubne dziecko zrodzone ze związku szwajcarskiego szaletu z
weneckim pałacem [...]. Wewnątrz było jeszcze przesadniej i sztuczniej, niż na zewnątrz
dziwacznie. Przez hall kierowało się do ogromnych schodów z dębowego drzewa, zdobionych
rzeźbami. Kolumny w stylu włoskim, w rogach westybulu, wszechobecne palmy i inne
egzotyczne rośliny w wielkich donicach, oraz posadzka z czarnego i białego marmuru
nadawały miejscu wygląd recepcji luksusowych hoteli Riwiery francuskiej. W salonie
podziwiać można było dwa pokryte chińskimi tkaninami steinwaye, na których ustawiono
zdjęcia znajomych pana domu w złoconych ramkach. Zestaw był, można powiedzieć, dość
wszechstronny: od królowej Wiktorii i Yvette Guilbert [francuskiej piosenkarki i aktorki —
L.S.], poprzez Jego Świątobliwość papieża [Leona XIII — L.S.], po Camille Saint-Saens
[kompozytora francuskiego — L.S.], Teodora Roosevelta i Matę Hari. Na ścianach wisiały
dwa tylko portrety: pierwszej żony Paderewskiego pędzla Siemiradzkiego i drugi, samego
mistrza w wersji Alma-Tademy. Na lewo, drzwi powleczone czarną laką japońską prowadziły
do jadalni ze ścianami wyłożonymi czerwonym brokatem przetykanym złotą nicią, co
dziwnie kłóciło się z przerażającym tryptykiem Malczewskiego przedstawiającym posiłek
polskich więźniów politycznych na syberyjskim zesłaniu. Na marmurowym stole stały
gigantyczne, srebrne kandelabry. Z jadalni przejść można było do biblioteki, gdzie boazerie
skomponowane były z drzewa cytrynowca, klonu palmowego, sykomora i jesionu
pensylwańskiego. Podłogę pokrywał dywan aubussoński w stylu Restauracji, wielobarwny,
ale z silną dominacją zieleni. Trzy tysiące tomów, porcelanowe
141
bibeloty z Sevres, macice perłowe, brązy, kryształy, szkła niebieskie, różowe, zielone, żółte
[...]. Na pierwszym piętrze Paderewski urządził sobie biuro, które wydawało się składem w
sklepie antykwariusza o niezdecydowanym guście. Na wielkim stole w stylu Ludwika XIV
gromadziły się bezładnie książki, partytury, zdjęcia, naczynia z chińskiej porcelany, popiersia
wszelkiego stylu i pochodzenia, mechaniczne zabawki. Na drugim stole, w stylu gotyckim
tym razem, zdobionym masą perłową, brązem i złotem, królowały gramofony—jeden firmy
Phrynis, drugi Edison Standard. Znaleźć tu można było również harfę z drzewa mahoniowego
inkrustowanego złotem, która należała ongiś do cesarzowej Józefiny [żony Napoleona I —
L.S.], oparte na konsolach rzeźbionych w liście akantu organy salonowe z drzewa
jaworowego, zdobne amarantowymi ornamentami roślinnymi, z perłową klawiaturą, wreszcie
fortepian erard [...]. Kuchnia funkcjonowała dwadzieścia cztery godziny na dobę, tak, że jej
szef James Copper dysponować musiał trzema zmianami kucharzy. Nigdy nie wiadomo było
bowiem, kiedy i co zechce mistrz zjeść, ilu ludzi i o jakiej najbardziej nieprawdopodobnej
godzinie zaprosi do stołu. Ile pan kobiet zaprosił do łóżka, nie wiadomo było również. Polscy
biografowie usiłują sugerować, że był wierny kolejnym żonom, jednak ich zachodni koledzy
zdecydowanie im nie dowierzają. Francois Tiffon twierdzi, że w samym Paryżu kilkadziesiąt
panienek przechwalało się, że ich dzieci właśnie z Paderewskim zostały poczęte. Na pewno
jednak większość z nich kłamała, a inne przesadzały".
Powtórzmy: Ignacy Jan Paderewski wielkim patriotą i wielkim pianistą był. Ale był również
niezrównanym manipulatorem, krezusem, Wielkim Gats-bym, prorokiem pięknej muzyki i
jarmarcznego gustu, postacią z tysiąca i jednej nocy, która wypracowała jednocześnie do
perfekcji dar posługiwania się nowoczesnymi mediami. Mało kto pamięta, że karierę kończył
jako aktor w Sonacie księżycowej Lothara Mendesa i raz jeszcze, jak zwykle, odniósł
ś
wiatowy sukces. Patriotów mamy w naszej historii wielu, świetnych pianistów też się kilku
znajdzie. Osobowości z tak kontrowersyjnym rozmachem, takich wagonów i takich willi
ż
ałośnie nam natomiast brakuje. W Stanach Zjednoczonych i Francji wychodzą do dziś
książki o „idolu szalonych lat". Nas nudzi premier-filantrop wsadzony w grottgerowskie
ramy.
Zresztą sam Paderewski też lubił się w nie wsadzać, jednakże zawsze z pewnym
przymrużeniem oka. W swoich dyktowanych Mary Lawton Ра-
иг
miętnikach tłumaczył: „Gdy przyjechałem [do USA — L.S.], kraj ten wydał mi się olbrzymi,
kolosalnie bogaty, o wielkich możliwościach, zamieszkany przez ludność energiczną,
przedsiębiorczą i pracowitą. Odczuwało się atmosferę wzmożonej konkurencji, bezustannego
wysiłku oraz ciągłego pośpiechu; nawet już w tamtych czasach pośpiech widoczny był na
każdym kroku. Prawie każdy poznany przeze mnie człowiek myślał i mówił tylko o
pieniądzach, a jednocześnie jak bardzo był wspaniałomyślny! Wiem o tym lepiej od wielu
innych ludzi. Oczywiście tego rodzaju ambicje wywarły swój wpływ i na mnie. I ja
zapragnąłem mieć wiele pieniędzy, a miałem na to usprawiedliwienie. Nie urodziłem się
bowiem bogatym człowiekiem, rodzina moja była niezamożna, a kraj mój ubogi. Pragnąłem
bardzo dopomóc wszystkim, a przede wszystkim mojej ojczyźnie. Wiele lat później, w
skromnym co prawda stopniu, udało mi się to uczynić". A potem dodaje niewinnie: „Duży
postęp na polu nauki i sztuki, jaki się dokonał w tak krótkim czasie, mógł istnieć w znacznej
mierze dzięki szczodrym darom amerykańskich milionerów. Nazwijmy ich więc może —
pionierami postępu". Czemu nie? O szampanie już przecie wspominaliśmy.
XV KULT JEDNOSTKI
Termin „kult jednostki" ukuty został w ZSRR podczas chruszczowow-skiej odwilży 1956 r. i
używany był w dwojakim znaczeniu. „Okres kultu jednostki" stanowił eufemizm, podobnie
jak „okres błędów i wypaczeń", nazywający czasy rządów Józefa Stalina. Sam „kult
jednostki" definiować miał bałwochwalczy stosunek do generalissimusa. Z biegiem czasu
pole znaczeniowe tego terminu rozszerzyło się na świecką deifikację w ogóle. W tym sensie
weszło też do powszechnego, międzynarodowego użycia.
„W krainie, gdzie migał na zboczach urwistych Rozkwita na wiosnę i mieni się krzew, Wśród
gajów kasztanu, w dolinach kwiecistych, Tam młodość Stalina się niosła jak śpiew, Jak zorza
poranna, jak płomień ze wschodu Z ludowych szła nizin, wzlatała do chmur — To młodość
wieczysta i poryw narodu, To gwiazda co świeci wśród śniegów i gór"
(A. Kowalenkow, Pieśń o młodości wodza, tłum. L. Lewin).
Po przyjęciu masowej dawki tego typu literatury dotyczącej Stalina (a tutaj jest jeszcze
młodziutki!), Lenina, a w mniejszym stopniu również innych herosów rewolucji, wytworzyło
się w Polsce przekonanie, że kult jednostki jest specyfiką rosyjską, lub — dla tych, którzy
czytali o „uwielbieniu" towarzysza Мао w Chinach, Nicolae Ceaucescu w Rumunii czy
Envera Hodży
144
w Albanii — specjalnością ustroju komunistycznego. Zgoła nie chce się przebić do naszej
ś
wiadomości fakt, że i my, Polacy, całkowicie niezależnie od komunizmu, mamy na sumieniu
grzeszki spełniające wszelkie definicyjne wymogi zjawiska.
„Zrozumiesz, że »Polska dzisiejsza« mieści się w jednem wielkim słowie: PIŁSUDSKI!
Bo z mocy Jego ducha i hartu Jego woli, męki samotnej i lat ciężkiej walki zrodziło się
plemię, noszące dumne miano: PIŁSUDCZYCY! [...]
A jeśli nie jesteś jeszcze MAŁYM PIŁSUDCZYKIEM, jeśli tego nie czujesz, jeśli sączą w
ciebie niektórzy jady zabójcze — to po przeczytaniu tej książki pomyśl samodzielnie,
odrzuciwszy precz cudze »mądrości«! Pomyśl głową i sercem o TYM, który dał wszystko z
siebie Ojczyźnie, a dla siebie nie wziął nic, prócz szarej maciejówki — wtedy i ty na pewno
sam się dumnie nazwiesz MAŁYM PIŁSUDCZYKIEM [...].
Dziś nami rządzi ON — WÓDZ, nad przeszło trzydziestu miljonami. Kochamy Go. Tego
jednego się na Ojczyźnie dorobił!
O POLSCE DZISIEJSZEJ, a więc o Nim, opowie ci ta książka. Przez jej karty przewija się to
wielkie NAZWISKO, niby strumień życiodajnej krwi.
Czyżby twe młode, gorące serce mogło Go nie ukochać, DROGI MAŁY PIŁSUDCZYKU?"
(Ze wstępu do: T.M. Nittman, Mały Piłsudczyk. Warszawa 1935).
„Wśród zbożowego krajobrazu ze siwem, chłopskiem niebem, z rozbitą armatą na miedzy i
powaloną chałupą — twarz ludzka. Jak na symbolicznym portrecie. Dziwna twarz. O
wydłużonej poważnie linii, podlutowana wyraziście, z wiechą polskich wąsów i oczami,
zaczepionymi uparcie o jakąś myśl. Twarz żołnierza-mędrca. Tego, który wyszedł naprzeciw
ś
mierci z mieczem i uśmiechem. I który uwierzył w życie. Dzieje duszy Piłsudskiego, to są
dzieje wiary"
(S. Maykowski, O człowieku wierzącym. Kalendarz NKN na 1916 г.).
„Z podniesionego dumnie czoła
Hartu i woli siła drga,
Ma lwią odwagę, wzrok sokoła,
145
Czujną przezorność węża ma. Pod jego Polsce iść przewodem, Przeszkody do wolności zmóc,
On wzrósł o głowę nad narodem, Oto Naczelnik nasz i Wódz!"
(A. Orłowski, Józef Piłsudski).
„Dzięki sportowi mamy stać się lepszymi obywatelami, pracownikami czy żołnierzami. Oto
kierunek marszu wytknięty przez Wodza na odcinku wychowania fizycznego. Nie zboczymy,
dojdziemy do celu!"
(„Wiarus" nr 22/1935).
„Kolebko mocy, cichy nasz Zułowie Skąd święte siły wyniósł Wielki Człowiek Skąd Król-
Duch wyniósł swej ofiary brzemię Bądź pozdrowiony polski Betleejemie! Któryś cichutki
płacz wątłej dzieciny W krzyk lwa przemienił, łzy przetopił w czyny Wodzem obdarzył
niewolników plemię Bądź pozdrowiony polski Betleejemie!"
(A. Kowalski, Bądź pozdrowiony polski Betleejemie — fragment).
„Towarzyszka Hanki Paschalskiej, kurjerka bojowa rewolucji 1905 г., opanowana i
przytomna w najniebezpieczniejszych chwilach — to dzisiejsza Aleksandra ze Szczerbińskich
marszałkowa Piłsudska. Gdyż lew szuka zawsze lwicy na małżonkę!"
(T.M. Nittman, Epizod z młodości marszałkowej Aleksandry Piłsudskiej — Rozsypane
naboje. Warszawa 1935).
„Z omawianej przez nas książki [M.J. Wielopolska, Józef Piłsudski w życiu codziennym.
Warszawa 1936 — L.S.] dowiadujemy się ciekawych rzeczy o Wielkim Marszałku, które są
nieraz po prostu rozbrajające. Nieraz wierzyć się nie chce, że ten kamień węgielny Polski i
proporzec na szczycie jej gmachu, najdostojniejszą purpurą kwitnący, miał w sobie takie
proste, niczym nieskomplikowane podejście do otoczenia domowego oraz swoiste zachcian-
146
ki i upodobania. Na przykład wielu z nas nie wie o tym, że ulubionym kwiatem Marszałka
były nasze blade sasanki. Jak je musiał lubić ten Nadczłowiek, to mamy dowód, że skoro
»wyrwał się z kieratu pracy ogólnopolskiej i zajechał do Sulejówka, to ledwo wysiadł z
samochodu, szedł liczyć w ogródku sasanki, kwiat tak szczególnie jemu miły«, a kiedy
«przekładano Jego święte szczątki na Wawelu ze srebrnej trumny do kryształowej, znaleziono
w kieszonce na sercu i włożono z powrotem — małą wiązankę zeschłych i zszarzałych
sasanek«. Poszedł z nimi, z bladą swoją pamiątką, złożoną przez kochane i »wiedzące« ręce
pod wieko swego monarszego sarkofagu"
(W. Goliczewski, Marszałek Józef Piłsudski w życiu codziennym. „Wiarus" nr 24/137).
„Ani kontusz na nim aksamitny,
Ani pas Go zdobi lity, słucki,
W szarej burce, lecz duchem błękitny,
Jedzie polem brygadier Piłsudski,
Ręce cicho na łęku oparte,
Patrzy twardo w wir śnieżnej zawiei
Wśród pustkowia sprawuje swą wartę
Nieśmiertelny brygadier Nadziei"
(A. Dzięciołowski, Pieśń o Józefie Piłsudskim — fragment).
„10 listopada 1918 roku ulicą Marszałkowską od strony Dworca Głównego szedł
CZŁOWIEK w szarym mundurze, wyplamionym nieco w więzieniu magdeburskim.
Człowiek ten nazywał się Józef Piłsudski.
Skroni Jego nie okalała korona, dłoń Jego nie dzierżyła berła a podpisywała dekrety, które
miljony wypełniały, wydawał rozkazy, którym miljony ślepo w pokorze ulegały.
Czcijmy Jego pamięć, gdyż ani Polska, ani Europa nie ujrzą prędko równego Jemu człowieka.
Ciało Jego spoczywa w srebrnej trumnie na Wawelu. Serce legło u stóp Matki na Rossie, ale
Duch Jego Nieśmiertelny został pośród nas, żyje; uderzenia Jego potężnych skrzydeł
rozlegają się nad miastami, nad polami, nad ukochanym przezeń łanem polskim"
(J. K. Malicki, Marszałek Piłsudski a sejm. Warszawa 1936).
147
„W sercu Polaka wyrył wieczny chwały diament Dwoje imion: Kościuszko, Książę Józef...
Dziecię Z ust matki swej na życia drogę jak sakrament, Brało imion tych dwoje. Wodzu!
Twoje — trzecie"
(F. Arnsztajnowa, Archanioł Jutra — fragment).
„W roku 1877 dzisiejszy marszałek Piłsudski był małym, dziesięcioletnim chłopcem,
hasającym po rodzinnej wsi Zułowie, położonej na Wileńszczyźnie. Nikt jeszcze nie
przeczuwał w nim genjuszu Wodza Narodu.
Dzieci bowiem są tylko dziećmi, choćby przeznaczone były do odegrania w wieku dojrzałym
najbardziej doniosłej roli. Biegają, bawią się, skaczą podobnie jak i te, z których później
wyrasta szary, nic nie znaczący tłum. Ale w małym Ziu-ku kiełkowało coś nawet wówczas,
gdy nosił krótkie spodenki i przepadał za konfiturami. Wyrażało się to w snuciu dziwnych,
jak na małego chłopca, marzeń [...].
Pewnego razu takie nawiązał do tych czasów wspomnienie:
— Mając lat dziewięć albo dziesięć — mówił — postanowiłem sobie, że gdy tylko skończę
lat piętnaście, a więc osiągnę, według swego ówczesnego mniemania, szczyt dojrzałości
męskiej, to zrobię powstanie i wyrzucę Moskali z Podbrzezia [miasteczko koło Zułowa —
L.S.].
Marzenia dziecinne, nierealne, przyoblekły się w rzeczywistość. Dzisiaj istotnie w Podbrzeziu
Moskali już nie ma i na pewno nigdy nie będzie"
(M.B. Lepecki, Wojowniczy Ziuk. Warszawa 1935).
„I Tobą był ten wicher, co płaszcze im targał Tobą były te grzmoty armatnie na niebie, Ciebie
nieśli wraz z Polską i wraz z krwią na wargach i jak w wolność wierzyli, tak wierzyli w
Ciebie.
Kazałeś im iść boso, to sto mil szli prosto,
kazałeś im umierać, to śmiejąc się marli,
byle tylko na czele widzieli Twą postać
i byle się wraz z Tobą przez piekło przedarli [...].
ś
eby szumiała ziemia od zgiełku murarzy i żeby się budowa dźwigała w sto pięter,
148
aż do tej namarszczonej, do kamiennej twarzy, którą tytan wyrzeźbił i Anioł opętał"
(J. Braun, Wiersz o Piłsudskim — fragmenty).
„Ze względu na wielkie znaczenie propagandowe rzeźb, które uprzytamniają każdemu
łączność chwili obecnej z postacią Pana Marszałka, wielki spadek ideowy, jaki zmarły
Marszałek nam pozostawił, i obowiązki, jakie włożył na nasze pokolenie, nie wątpimy, że
znajdą się one również w biurach WPanów.
Podkreślamy wielkie znaczenie tej akcji, która ma na celu zrealizowanie hasła:
POMNIK MARSZAŁKA W KAśDYM BIURZE, STOWARZYSZENIU I ZWIĄZKU"
(Zarządzenie G.K.W, CAW, 2 DP, sygn. 313.2.45, podpis: Thun).
„Wszyscy krzyczeli: »Niech żyje marszałek Piłsudski!«
Na de milczących szyb białego pałacyku ukazała się niewyraźna sylwetka
Komendanta. Czułem, że serce wali mi jak młotem i ścisnąłem mocno ramiona
moich towarzyszy.
— Lekarz zabronił mu wychodzić, boby mógł się zaziębić, taki wrażliwy! — objaśniał
półgłosem »Albinos«.
Zdziwiłem się w pierwszej chwili.
— Więc ktoś czegoś może Mu zabronić?
— Głupi jesteś! — syknął Jędrek — to przecież tylko dla Jego zdrowia, które cenniejsze jest
dla Polski, niż nie wiem co!
Umilkłem, pełen kłębiących się myśli. Ten, tam, za szybą — to chyba najskromniejszy
człowiek w kraju. Mógłby być wszystkiem: prezydentem, królem, cesarzem — czemby tylko
zachciał. A On jest... Jakby to powiedzieć?. .. Czułem, że jest dla nas czymś więcej w tej
swojej szarej kurtce strzeleckiej ... Marzyłem w tej chwili o tern, by móc dla niego zrobić coś
takiego, aby przecież raz się dowiedział, że gdzieś istnieje taki 15-letni Kazik Wo-dziecki,
który gotów dla Niego w każdej chwili życie oddać!!"
(Mały Piłsudczyk, s. 194).
„Niech święcą się w sercach żołnierskie mogiłki Jak orzeł niech krąży nad niemi
149
Ten, który uwieńczył ofiarne wysiłki
I wolność ojczystej dał ziemi.
Targane już pęta, skończone już klęski
Kat pierzchnął krzyżacki, kałmucki
Niech żyje wódz Polski, niezłomny, zwycięski
Niech żyje Marszałek Piłsudski"
(R. Sumień, Obchód imienin marszałka Piłsudskiego — fragment. Warszawa 1931).
Wystarczy. Nie wyśmiewajmy kultów jednostek w różnych dziwnych krajach świata, żeby
nam ktoś nie przypomniał przypowieści o źdźble i belce w oku. Strukturalnie zresztą
idolatryczne teksty (dotyczy to także form graficznych) mało różnią się między sobą.
Najwyraźniej chwalcom brakuje wyobraźni lub też repertuar elementów niezbędnych do
wykrzykiwania czci okazuje się ubogi. I tak w tekstach apoteozujących Piłsudskiego i Stalina
znajdujemy takie same przymiotniki (nieśmiertelny, genialny, silny, dumny...), takie same
figury symboliczne (lew, orzeł, sokół, łany...), takie same wreszcie zestawienia (skromność-
wielkość, samotność-władza...).
W tym miejscu ważna uwaga. Pochodzę z rodziny, którą bez wątpienia nazwać by można
piłsudczykowską. Wychowany zostałem więc w szacunku i sentymencie do Dziadka, co w tej
mierze mi zostało, iż w moim gabinecie wisi nawet jego portret i wolę pamiętać Legiony niż
Brześć. Chodzi tu nie o Piłsudskiego, ale o parareligię, której stał się bóstwem, a za którą sam
nie ponosi odpowiedzialności.
Istnienie owej parareligii było jednak faktem i ukazuje, że społeczeństwo polskie, tak jak
wiele innych, było i nadal jest podatne na niezwykle narodowe egzaltacje. „POMNIK
MARSZAŁKA W KAśDYM BIURZE, STOWARZYSZENIU I ZWIĄZKU'. Cóż nam to
aktualnie przypomina? Nikt nie neguje wielkości i świetności Jana Pawła II. Istnieje jednak
granica pewnej minimalnej powściągliwości, za którą zaczyna się nie tylko zły smak, ale
również swoiste pranie mózgów, które prędzej czy później wywołuje znużenie, a w końcu
sprzeciw i kpinę. Niedźwiedzia to zaiste przysługa dla tych, których pamięć chcemy
wysławiać. Każde biuro, stowarzyszenie i związek — to o 99% biur, stowarzyszeń i
związków za dużo. Czy naprawdę pomniki polskiego papieża muszą stać w każdym mieście?
A jeżeli nawet — to może po
150
jednym wystarczy? Ci bowiem, którzy —jak w Toruniu — wznoszą już trzeci, pomimo
najlepszych intencji staczają się do poziomu Zarządzenia G.K.W, CAW, 2 DP, sygnatura
313.2.45.
XVI ARMIA POLSKOJĘZYCZNA
Przyjaciel mój zesłany został na Syberię już w końcu 1939 r. Najpierw pociągami, potem
rzeką, na barkach, w górę. Wszystko źle zaplanowane. Był już grudzień. Barki stanęły w
lodzie. Nieskończona tajga z lewej, taka sama z prawej. W tym momencie zrównały się losy
zesłańców i NKWD-owskiej straży. Chodziło o przeżycie. Zimy? — Pod warunkiem, że tam
na górze nie zapomną o transporcie ХХ20. A niby dlaczego mieliby nie zapomnieć? Co
znaczyć może dla Kremla pięć barek Polaczków i kilkunastu NKWD-zistów? Na szczęście, w
pobliżu (dwadzieścia kilometrów przez śnieżne wądoły) była wioska. Straż miała broń, więc
opanować sioło nie było trudno. Tylko co dalej? To miejscowi wiedzieli, jak można tu
przeżyć. Trzeba było więc szukać kompromisu. Przyjaciel mój, prosto po maturze i
podchorążówce, przystojny i pełen życia, bez trudu znalazł sobie miejscową wdówkę, też
zesłankę, skądinąd śydówkę i komunistkę (tak jej się przynajmniej wydawało), całkiem
jeszcze nie leciwą, a co więcej — posiadaczkę krowy. Krowa, czyli mleko, krowa, czyli ser
— życie - najkrócej mówiąc. Przyszła wiosna, barki dawno zostały już porąbane na opał, i
wszystko okazało się tak, jak można było przewidzieć. Transport gdzieś tam na wyżynach
został skreślony z ewidencji. Pozostawało życie. W międzyczasie mój przyjaciel dorobił się
ś
wini. Pozyskane z niej wyroby zapewniały mu pozycję społeczną do pozazdroszczenia. Ich
wirtualne widmo pozwoliło mu nawet na wypożyczenie od ex-strażnika broni z trzema
nabojami. Chodził po lesie, ale nigdy nie miał pewności, że trafi i nie zmarnuje jednej trzeciej
niesłychanej mocy. Nie przynosił więc dziczyzny do domu, ale zawsze mógł coś przecież
upolować. To też podbudo-
152
wywało jego pozycję. Tak mijały dni i miesiące. Pod koniec lata, czy też z początkiem jesieni
(wojna niemiecko-radziecka zaczęła się 22 czerwca 1941 г., a pakt Sikorski-Majski został
zawarty 30 lipca), chłopiec, który łowił ryby, przybiegł z wiadomością, że z przepływającego
stateczku krzyczano do niego, że wybuchła wojna i formuje się polskie wojsko. Polskie
wojsko? Ale gdzie? Jak gdziekolwiek dotrzeć? A tutaj zima za pasem. Co zrobić z krową i
ś
winią? Wysłali chłopaka do okręgowego miasteczka. Wrócił po trzech tygodniach z nogami
pozdzieranymi niemal do kości, i wszystko potwierdził: wojna, polskie wojsko kędyś na
południu. Tyle że w międzyczasie rzeka zamarzła. Ruszyli, pomimo wszystko. W lutym, w
Oktiabrowskiem, znaleźli polskiego urzędnika. Wiedział, gdzie i co, ale żadnych środków
transportu zapewnić nie mógł, sam był zresztą zdesperowany, bo stracił wszelki kontakt z
ambasadą w Moskwie. W tym czasie, ale któż mógł to wiedzieć, zaczęły się już
przygotowania do ewakuacji armii Andersa do Iranu (pierwsze transporty wyruszyły w końcu
marca 1942 r). „Nie zdążyli do Andersa" — napisał w swojej przejmującej książce Bolesław
Dańko. W przypadku mojego przyjaciela było nieco inaczej. On akurat zdążył. Tyle że
przepytujący go oficer polityczny miał fundamentalne zastrzeżenia do żony. śydówka i
członek KPZR. „Młody człowieku, w tajdze ją pan znalazł i nikt z tego powodu panu nie robi
wyrzutów. Teraz było, minęło, przecież ślubu nie macie..." Nie wiem, jaki poryw lojalności
targnął moim przyjacielem. Dość że propozycję odrzucił. A wtedy już nie było wyboru.
Ostatnie statki odpływały przez Morze Kaspijskie. Pozostawał wybór między powrotem w
nieznane (już bez krowy) i powstającą później gdzieś tam armią Berlinga.
Zbliżoną w istocie sytuację opisuje Bolesław Dańko (Nie zdążyli do Andersa — berlingowcy.
Londyn-Warszawa 1992): „W sierpniu 1942 r. odnalazłem w Kotlasie polską placówkę
wojskową. Stanowił ją major i kilku podoficerów, a ich zadaniem było werbowanie Polaków
do wojska. Odbywało się ono na dość dziwnych zasadach, ponieważ oficjalnie nie można
było zaciągnąć się, bo miejscowe władze na to nie zezwalały. Gdy jednak ktoś już dotarł do
placówki i został przez majora wpisany na listę, władze bezpieczeństwa w sprawę nie
ingerowały i po skompletowaniu odpowiedniej grupy, przejazd do miejsca formowania
odbywał się pociągiem. Nie zastanawiając się długo, podjąłem decyzję wstąpienia do wojska.
Gdy jednak nawiązałem kontakt z placówką, dowiedziałem się, że dwa dni wcześniej
transport odjechał,
153
następny będzie za miesiąc [...]. Wieść o możliwości zaciągnięcia się w Ko-tlasie do wojska,
mimo powściągliwego stosunku władz, rozeszła się po po-siołkach i kołchozach. Kto mógł,
usiłował tam dojechać. My pomogliśmy dojechać do Kotlasu dwóm kolegom z Kargowiny: J.
Chodynickiemu i A. Jurkiewiczowi. Walczyli oni później jako żołnierze II Korpusu pod
Monte Cassino. Sami jednak nie zdążyliśmy wpisać się na listę, bo gdy przybyliśmy po
dwóch tygodniach, placówki już nie było — została zlikwidowana [...]. Wróciłem więc na
poprzednie miejsce i pracowałem dalej, aż doczekałem miesiąca maja 1943 r. Pewnego dnia
przeczytałem w gazecie, że Wanda Wasilewska i płk Berling tworzą Pierwszą Dywizję im.
Tadeusza Kościuszki. Nie bardzo wiedziałem, kto to był Kościuszko, lecz kiedyś mi się
przypomniało, że ciotka w Brailowie, gdy mi udzielała lekcji języka polskiego, o nim
wspominała. Mówiła, że był to Polak i patriota. O Wasilewskiej i Berlingu wcale nie
słyszałem, a gdy raz zapytałem Polaków, którzy tam byli, to oni też nie potrafili nic mi
powiedzieć na ich temat [...]. Po paru dniach dostałem kartę powołania, a po paru następnych
już razem z innymi jechałem do wojska. Z dużą radością przekroczyłem bramę z brzozowych
pali, na której widniał napis „Witaj żołnierzu — wczorajszy tułaczu" [...]. Atmosfera w
kompanii mi odpowiadała. Wszyscy żołnierze mówili po polsku. Śpiewaliśmy polskie
piosenki. Mnie szczególnie podobała się Rota, którą zawsze kończyliśmy pracowity
ż
ołnierski dzień. Słów tej pieśni nie znałem wcześniej, ale śpiewając razem z innymi w
postawie na baczność i z czapką w lewej ręce szybko się nauczyłem [...]. Gdy przyszła
niedziela, chodziliśmy w szyku zwartym na nabożeństwo, tak samo odprawiane, jak w
naszym kościele w Brailowie. Wraz z innymi odmawiałem modlitwy, których nauczyła mnie
jeszcze matka. Niektóre już wyleciały z pamięci, ale tu mówiąc razem ze wszystkimi
przypominałem je sobie. Przed przysięgą dostałem nowy mundur polski, z czapką rogatywką,
na której widniał orzeł. Ptak ten mi się podobał, ale niektórym kolegom nie. Ja przecież
innego nie znałem i co miałem wybrzydzać..."
Bardzo podobnie wspomina swoje przybycie do Sielc Tadeusz Sosiński w pasjonujących
wspomnieniach Przez życie pod wiatr.
Z księdzem Wilhelmem Franciszkiem Kubszem, który został kapelanem dywizji, była dość
osobliwa historia. Berling pisze: „Starania o księdza wszcząłem na prośby żołnierzy jeszcze w
maju. Poszukiwania wdrożone przez śukowa uwieńczyło nareszcie powodzenie i w końcu
czerwca przybył do nas
154
młody, bardzo sympatyczny i zapalony do swojego nowego zadania zakon-nik-misjonarz, ks.
Kubsz. Przyjechał samochodem w nowiutkiej sutannie i przystąpił od razu do zorganizowania
służby duszpasterskiej. Zorganizował ją zresztą szybko i bardzo dobrze. Ku mojemu
wielkiemu zdziwieniu żołnierze przyjęli go z dużą rezerwą. Nie mogłem tego zrazu
zrozumieć, biorąc pod uwagę bardzo gorące prośby i nalegania w tej sprawie, z jakimi
zwracali się żołnierze do oficerów oświatowych i do mnie osobiście na każdym zebraniu, w
którym brałem udział. Dopiero powoli sprawa się wyjaśniła. Powodem był samochód i nowa
sutanna. Ci, którzy mieli okazję widzieć księdza na zesłaniu, pamiętali go jako takiego
samego oberwańca w fuf aj ce, jakimi byli oni sami. Nic dziwnego, że nowiuteńki strój
liturgiczny księdza wydał im się podejrzany i stąd to zimne przyjęcie. Jednym słowem śuków
przedobrzył. Ks. Kubsz jednak szybko się zorientował i potrafił przełamać lody".
Zupełnie inaczej relacjonuje sprawę Włodzimierz Sokorski. Według niego, ksiądz został po
prostu porwany ze swojej parafii i ciupasem dowieziony do Sielc, gdzie ze zdumieniem, gdyż
—jak łatwo można się domyśleć — spodziewał się zupełnie czego innego, stwierdził, że
powierza mu się duszpasterstwo w polskim wojsku. Z początku — dodaje Sokorski — nikt
nie wierzył, że jest to prawdziwy ksiądz. Dopiero „obwąchały go" fizylierki i potwierdziły
autentyczność. „Baby zawsze księdza poznają". Księdzu Kubszo-wi przerobiono niewygodne
imię Wilhelm na Franciszek, pozostawiając jednak znaczną swobodę działania. Ograniczono
ją dopiero grubo później, kiedy odważył się na protesty przeciwko uznaniu linii Curzona za
wschodnią granicę Polski. W każdym razie była I Dywizja jedyną formacją pozostającą pod
dowództwem radzieckim, mającą własną obsługę religijną.
Pisze Berling: „Wiedzieliśmy z własnej obserwacji i z doświadczenia wyniesionego z armii
Andersa, kto do nas przyjdzie i jacy to będą ludzie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w ogromnej
większości będą to synowie i ojcowie z rodzin deportowanych w głąb Rosji, z zajętych przez
wojska radzieckie obszarów przedwojennej Polski. Często byli oni głęboko krzywdzeni,
cierpieli biedę i niedostatek, wielu spośród nich w dramatycznych nieraz przejściach straciło
swoich najbliższych, a wszyscy żyli dotąd i zostawili swoje rodziny w bardzo trudnych i
bardzo ciężkich warunkach [...]. Szli ku nam ociężałym krokiem, krokiem ludzi bardzo
zmęczonych. Widok był raczej niezwykły. W miarę jak się zbliżali, zaczęliśmy odróżniać
poszczególne części ich garderoby:
155
nakrycia głowy, ubrania, obuwie. Wszystko to już dawno przeżyło swój wiek. Termin
»łachmany« byłby przesadą, ale nie bardzo odbiegał od właściwego określenia. W rękach
mieli węzełki, na plecach worki. Kilku niosło obwiązane sznurkami pudła, które kiedyś
pewnie były walizkami". Mamy najwyższe wątpliwości co do wiarygodności i uczciwości
Wspomnień generała Zygmunta Berlinga, w tym przypadku jednak rzetelnie opisuje
rzeczywistość.
Nie co innego pisze emigracyjny historyk Władysław Pobóg-Malinow-ski: „Formacje te
odegrały tragiczną rolę narzędzia w ręku Stalina; budzić to może różne zastrzeżenia, nie
usuwa to ich jednak poza nawias najnowszych dziejów polskich, w ogóle posępnych i
głęboko tragicznych. Dywizja pierwsza »im. Tadeusz Kościuszki« tworzyła się w Sielcach,
koło Riazania; kierowano do niej Polaków, którym poprzednio zamykano drogę do armii
Andersa, wyszukiwano też dla niej po całej Rosji obywateli sowieckich polskiego
pochodzenia, często całkowicie już zrusyfikowanych".
Losy tych ostatnich są zresztą dość ciekawe. Oddajmy jeszcze raz głos Bolesławowi Dańce,
który należał właśnie do zrusyfikowanych: „Takich jak ja było w dywizji więcej, a
szczególnie oficerów. Nazywano nas ruskimi Polakami. Do niektórych przymiotnik ten
pasował, bo wielu nie znało nawet polskiego języka. Być może zapomnieli, może u nich w
domu tym językiem już nie mówiono, albo nie było wolno. Ale nazwiska to przeważnie mieli
polskie: Piotrowski, Galicki, Sawicki, Siwicki, Nowicki, Orłowski itp. [...] Z każdym dniem
przybliżał się czas wkroczenia na ziemie polskie. Ciekawy byłem, jak ta Polska wygląda, bo
przecież nigdy jej nie widziałem. Pamiętałem z opowiadań rodziców, krewnych, sąsiadów
mieszkających w Półtowcach, że jest to kraj piękny, bogaty, że ludzie tam dobrzy i życzliwi.
W upalny lipcowy dzień 1944 r. z rusznicą na ramieniu wkraczałem do Chełma, później do
Lublina..." Po wojnie, doskonale już mówiący po polsku i w pełni czujący się Polakiem,
osiadł Bolesław Dańko w Tanowie, dwadzieścia kilometrów od Szczecina, gdzie założył
piekarnię, którą zrujnowały mu domiary finansowe.
Tyle można w największym skrócie powiedzieć o masie żołnierskiej, do której właśnie
przymiotnik „polskojęzyczna" pasował może nie zawsze, ale „polska" jak najbardziej.
Powtórzmy raz jeszcze za Pobogiem-Malinowskim, iż jakiekolwiek byłyby zastrzeżenia do
politycznej roli narzuconej berlin-gowcom, „nie usuwa ich to jednak poza nawias
najnowszych dziejów polskich". I to wydaje się najważniejsze.
156
Inna była sytuacja w korpusie oficerskim. Pisze sam Berling: „W pierwszej dekadzie czerwca
zaczęły żyć i funkcjonować wszystkie jednostki organizacyjne dywizji. W obozie było już
kilkuset oficerów, wśród nich kilkudziesięciu oficerów przedwojennego wojska oraz dość
duża liczba — około stu — kandydatów na oficerów oświatowych. Poziom intelektualny tego
aktywu był dość wysoki. Był wśród nich poważny procent ludzi z wyższym i średnim
wykształceniem". Jednakże: „Pierwsza i podstawowa grupa składała się z oficerów
odkomenderowanych z Armii Czerwonej. Główny jej trzon stanowili Polacy, obywatele
radzieccy oraz nieznaczna grupa Rosjan — specjalistów technicznych, głównie w zakresie
rodzajów broni oraz służb". Z tymi Rosjanami też różnie bywało. W końcu sierpnia 1943 r.
zginął w katastrofie dowódca pułku lotniczego kpt. Andrzej Kozłowski. „Osierocone
stanowisko po Kozłowskim zajął Rosjanin, mjr Lachiczew — wspomina Berling. —
Lachiczew zrobił nam niespodziankę. Etaty pułku, z wyjątkiem całej kadry liniowej i
technicznej, która — prócz oficerów oświatowych — była rosyjska, wypełniali nasi
poborowi. W tej sytuacji Lachiczew zabronił używać w pułku języka rosyjskiego i to zarówno
na służbie, jak i poza służbą, a w szczególności w stołówce. Zmuszał Rosjan do nauki języka
polskiego, w czym sam wiódł prym, spolszczył wszystkie napisy i dokonywał gigantycznych
wysiłków, by spolszczyć nomenklaturę. Nieraz powstawały w niej dziwolągi, których ani on,
ani nikt inny nie mógł zrozumieć. Ale to go nie zniechęcało..." Zabawny jest tu generał
Berling przyznający się do „niespodzianki". On sam takiego rozkazu nie odważyłby się
przecież nigdy wydać. Przypadek Lachi-czewa - nie taki znowu wyjątkowy — był
przejawem, czego wśród towarzyszy broni nie dawało się opanować, postępującego bratania
się oficerów rosyjskich z Polakami. Trzeba zaś pamiętać o zasadach panujących w reżymie
stalinowskim. Takie przyjaźnie, czy nawet tylko przypadki bliższego koleżeństwa, z
niepewnymi z natury Polakami powodowały automatycznie wzrost podejrzliwości i
nieufności radzieckich służb. Dotknęło to niemałą liczbę oficerów rosyjskich
„odkomenderowanych do Berlinga". Wracających do kraju po wykonaniu misji z reguły nie
czekały honory albo awanse. Wręcz odwrotnie — wielu spotkało się z lekceważeniem czy
szykanami. Nie znajdziemy też prawie żadnego z tych oficerów pośród tzw. doradców
radzieckich przy rządzie Bieruta, chociaż teoretycznie uznać by ich należało za najlepiej
wprowadzonych w sprawy polskie, a przynajmniej wojska polskiego. Sosiński pisze, że
również
157
w Polsce „berlingowców", jako tych, którzy znali prawdziwe oblicze ZSRR, traktowano z
nieufnością.
Pozostaje wierchuszka. Berling zapewnia konsekwentnie, że był zawsze zaciekłym
przeciwnikiem koncepcji „siedemnastej republiki". Tak właśnie zatytułował drugi tom swych
wspomnień: Przeciw siedemnastej republice. Neguje to w swojej skądinąd niebywale
stronniczej i czarno-białej książce Konterfekt renegata (Warszawa 1996) Daniel
Bargiełowski. Jako jedyny dowód przytacza jednak protokół spisany dnia 14 maja 1943 r. w
Wielkiej Brytanii, w którym niejaki rtm. Narcyz Łopianowski oświadcza, że: „Ppłk Berling
twierdził, że należy patrzyć w przyszłość i zrozumieć «wielkie rzeczy«. Nie ma się czego
przerażać, że Polska znajdzie się wśród szczęśliwych narodów ZSRR jako siedemnasta
republika. Polacy są narodem zdolnym, obecne pokolenie posiada duże przygotowanie i może
odegrać dużą rolę w Rosji Radzieckiej. Ludzie rządzący Związkiem Radzieckim posiadają
inteligencję bardzo ograniczoną, słabe wykształcenie, tak że dla Polaków otwierają się
szerokie horyzonty. W niedługim czasie wszystkie ważniejsze stanowiska mogą być
obsadzone przez Polaków i Związkiem Radzieckim będą rządzili Polacy". Zgadzam się z
Bargiełowskim, iż „z powyższego zieje głupotą aż obezwładniającą" — aż tak
„obezwładniającą", że niestety przekreślającą wiarygodność „dokumentu".
Berling był politykiem naiwnym. Udowodnił to może najdobitniej, kiedy po wojnie, chcąc się
przeciwstawić dyktaturze Bieruta i przenoszeniu na polski grunt radzieckich metod, wysłał do
Stalina telegram: Umolaju was, spasajtie Polszu iz ruk trockistskoj szajki mieżdunarodnogo
banditizma („Błagam was, ratujcie Polskę z rąk bandyckiej szajki międzynarodowo-tocki-
stowskiej"). Nie na tyle jednak głupim, żeby roić o władzy Polaków w ZSRR, a już na pewno
na tyle zastraszonym, że nigdy nie mówiłby jakiemuś mało znanemu rotmistrzowi (a zapewne
nawet i własnej żonie), iż „ludzie rządzący Związkiem Radzieckim posiadają inteligencję
bardzo ograniczoną". Nie odpowiadało to zresztą jego poglądom, bo Stalina otaczał, czego
nie wypierał się i w roku 1991, głębokim podziwem. Można oczywiście nie wierzyć
Berlingowi w jego własne zapewnienia o sprzeciwie wobec perspektyw wchłonięcia Polski
przez ZSRR. Podkreśliłem to już, że często mija się z prawdą, a niektóre fakty świadomie
zafałszowuje. Pozostaje jednak rzecz trudna do zakwestionowania. Oto prawdziwi
zwolennicy „siedemnastej republiki", tacy jak Wanda Wasilewska, Alfred Lampe czy Hilary
Minc, kon-
158
sekwentnie Berlinga zwalczali, a przed kierownictwem radzieckim w mało zawoalowanych
słowach oskarżali o „polski nacjonalizm". Wystarczy też spojrzeć na najbardziej niechętnych
Berlingowi przedstawicieli Kremla. Na ich czoło wysuwa się Wiaczesław Mołotow —
najbardziej zdecydowany wróg niepodległej, choćby tylko formalnie, Polski, a nawet
tworzenia polskiej armii. Berling oczywiście związany był z radzieckimi służbami i
przedstawicielami władzy. Wszystko wskazuje na to, że tymi jednak, którzy nie wspierali
pomysłu „siedemnastej republiki". Stalin również nie miał do niej przekonania i temu przede
wszystkim zawdzięczał Berling swoją iluzoryczną karierę, storpedowaną ostatecznie przez
Bieruta i jego otoczenie.
Niektórzy historycy uważają, że już samo utworzenie armii bez uzgodnienia z rządem
polskim na emigracji było aktem zdrady. Nie jest to wcale takie proste. Po wyjściu wojsk
Andersa do Iranu o stworzeniu na terytorium ZSRR jakiejkolwiek organizacji polskiej, tym
bardziej wojskowej, podporządkowanej władzom londyńskim, nie mogło być mowy. Stawiało
to pod dramatycznym znakiem zapytania los pozostałych w ZSRR Polaków: zesłańców,
zwolnionych łagierników, którzy do Andersa nie zdążyli, wreszcie tych, często nawet
kulturowo i językowo zrusyfikowanych, którzy odmówili przyjęcia radzieckiego
obywatelstwa. Akces do armii Berlinga był dla nich jedynym ratunkiem pozwalającym ocalić
tożsamość, a często i życie. Jest to fakt obiektywny, którego podważyć się nie da. Skrajnie
„antyberlingowskie" pozycje w rządzie polskim na uchodźstwie zajmował właściwie tylko
Wódz Naczelny, czyli po śmierci generała Władysława Sikorskiego (który jasnego
stanowiska w tej sprawie nie zajął) — generał Kazimierz Sosnkowski. Domagał się on w
obliczu konferencji teherańskiej m.in., aby rząd polski zażądał od Rosji „rozwiązania formacji
Berlinga". Było to stanowisko całkowicie nierealne, z czego doskonale zdawał sobie sprawę
Stanisław Mikołajczyk, a co dobitnie wykazały rezultaty konferencji. W tym samym zresztą
czasie Qistopad 1943 r.) informowana przez Foreign Office prasa angielska wychwalała
utworzone w ZSRR „dywizje o pełnej odrębności narodowej". W przemówieniu z 24 maja
1944 r. Winston Churchill wręcz zrównał formacje polskie na Zachodzie i Wschodzie,
mówiąc: „Polskie siły zbrojne walczą wspólnie z naszą armią i ostatnio wyróżniły się w
sposób godny uwagi we Włoszech; polskie siły zbrojne pod kierownictwem rosyjskim także
walczą razem z armią sowiecką przeciw wspólnemu wrogowi". Sam Mikołajczyk wystawił
też kościuszkowcom
159
patriotyczną legitymację, stwierdzając w rozmowie z prezydentem USA Roose-veltem 12
czerwca 1944 г., iż komunistom „nie udało się zaszczepić oddziałom Berlinga uczuć
prosowieckich".
Na temat tego, jaki był stosunek ludności polskiej do wojsk Berlinga, tyle jest różnych relacji,
ile politycznych poglądów. Bolesław Dańko we wspomnieniach, które skądinąd nie zostały
dopuszczone do druku przez cenzurę PRL i ukazały się dopiero w roku 1992 dzięki
londyńskiemu wydawnictwu, pisze o zdobyciu Chełma i Lublina: „Serdeczne i piękne było
powitanie nas przez mieszkańców tych miast. Choć na ulicach pełno było śladów niedawnych
walk, miasta żyły radością. Cieszyli się ludzie, że wreszcie są wolni..." Nieco inaczej widział
to żołnierz AK i współpracownik „Orła Białego" J. Zych-Dolina („Kultura" 33/34,1950):
„Ryczały zainstalowane przez Sowiety megafony, że do miasta [Lublina — L.S.] wkracza
wojsko polskie [...]. Chodniki i brzegi jezdni zatłoczyły się ludnością, lecz opustoszały
znacznie już po przejściu pierwszych oddziałów [...]. Na chodnikach pozostało sporo
porzuconych przez ludność, a przygotowanych w pośpiechu dla polskiego wojska, bukietów.
Starszym ludziom wystarczyły twarze niektórych »pol-skich« oficerów, młodsi pytali, co
znaczy »spasibo« za pierwsze kwiaty [...]. Było bardzo przykro patrzeć w te poczciwe,
przedwcześnie postarzałe polskie twarze maszerujących szeregowych i niektórych
rzeczywiście polskich oficerów, który mimo wszystko innego spodziewali się powitania na
polskiej ziemi". Z kolei Andrzej Maziarewicz pisał o powitaniu w Lublinie („Wychodźca"
8/1947): „Tłum witał ich serdecznie i trudno się dziwić, byli równie zabiedzeni jak oni i
wydawało się im, pewnie podobnie jak tamtym, że może być tylko lepiej. — A co z nami? —
zapytałem Karola, który wydawał mi się zawsze najdalszy od sowieckich idei, i dał temu
więcej dowodów niż kapitu-lanci z AK, a teraz, choć kwiatów nie przyniósł, robił wrażenie
jakby zadowolonego z tego radzieckiego święta. Machnął ręką na lewo. Widząc, że nie
zrozumiałem, dodał: — Nie dymi. — Co, Karolu, nie dymi? — Majdanek.— Ale to już od
wielu dni... — Tak czy owak, dzięki nim. Wtulił głowę w ramiona i odszedł". Nieważne,
czyja relacja jest najbliższa prawdy.
Podsumowaniem niech będzie artykuł z powstańczego „Orla Białego" (nr 28/118 z 3 września
1944 г.), oskarżający w najcięższych i patetycznych słowach Sowietów o zaniechanie
przyjścia z pomocą walczącej Warszawie. Zaczyna się on, mimo wszelkich emocji, które są
tu całkowicie zrozumiałe,
160
mimo śmierci zaglądającej w oczy, przy oczywistym w tej sytuacji braku obiektywizmu,
słowami: „Nie wątpimy o uczuciach, które ożywiają Polaków, wtłoczonych na niższych
stopniach w szeregi dywizji Berlinga". Nawet tam i wtedy nie napisał nikt o „wojsku
polskojęzycznym". Nietrudne to do wytłumaczenia. Trwała jeszcze tragedia, która nie jest
czasem dla prymusów czekających na konfitury za nazbyt łatwe zniewagi.
XVII MARZEC '68
Dnia 28 maja 1968 r. na Dworcu Lyońskim w Paryżu pięćdziesiąt tysięcy studentów i
robotników żegnało przywódcę studenckiego, Daniela Cohn--Bendita, któremu władze
francuskie odebrały prawo pobytu na terenie Republiki, przy czym policja nie oszczędziła
sobie stwierdzenia, że nie jest on Francuzem, a niemieckim śydem. Hasłem dnia było więc:
„Wszyscy jesteśmy niemieckimi śydami!" Dzień wcześniej, przesłuchiwany na prefekturze
Cohn--Bendit, zapytany o dane personalne, odpowiedział patetycznie: „Nazywam się Kuroń i
Modzelewski". Było to — co wszyscy jednoznacznie zrozumieli — odwołanie się do
polskiego Marca'68 jako początku i wzoru (wcześniej na uniwersytetach europejskich
dochodziło tylko do demonstracji protestacyjnych przeciwko wojnie wietnamskiej). Na
przykład polski powoływali się zresztą również inni liderzy francuskiej rewolty — Alain
Geismar i Jacąues Sauvageot. Już słyszę słowa protestu. Jakiż związek może mieć
antykomunistyczny w swojej istocie zryw studentów polskich z paryskim majem 1968 г.,
kiedy to słyszało się bez przerwy slogany anarchistyczne, maoistowskie, troc-kistowskie etc.4
ś
eby go odnaleźć, zrezygnujmy na chwilę z myślenia czysto politycznego.
W ,Ди1шгге" (Giedroycia, nie warszawskiej oczywiście) z czerwca 1968 r. pisał Konstanty
Jeleński: „Nikt nie przewidział »rewolucji« studentów — to prawda. Nikt z polityków, nikt z
socjologów, nikt z tak licznych dziś specjalistów ruchów młodzieżowych. Istnieje natomiast
dzieło literackie, będące od trzydziestu lat zapowiedzią owej rewolucji. Jest nim oczywiście
dzieło Gombrowicza. Zanim odkryje tę zbieżność uczona krytyka, oto jej główne zarysy:
162
■
— Pochwała niedojrzałości, odmowa ostatecznej formy, odmowa »upu-pienia«, krytyka
zniewalającej kultury, bra... tanie się Miętusa z parobkiem {Ferdydurke).
— Walka Syntezy z Ojczyzną {Trans-Atlantyk).
— Solidarność młodości potęgująca się w gwałcie {Pornografia).
Wreszcie Operetka. W ostatniej sztuce Gombrowicza ruina książąt Himalajów, spaczona
rewolucja Hufnagla są poetyckim wyrazem wypadków, które już się zdarzyły. Ale w tej
sztuce opartej na historii «zmartwychwstanie* Albertynki wyraża wiarę w potencjalną siłę
młodości:
»0 zbawienie!
Witaj nagości wiecznie młoda!
O, witaj, zwykła, witaj nieśmiertelna
Nagości wiecznie młoda witaj!
Młodości wiecznie naga witaj!«"
Tyle Jeleński. A co na to sam pisarz zapytany wprost przez Dominika de Roux:
„— Czy pan odnajduje swoje myśli w niedawnych wypadkach, chociażby paryskich?
Gombrowicz:
— Młodzież coraz bardziej ukazuje się nam jako siła twórcza w swoim rodzaju, działająca
swoimi środkami. Ale natura tej siły i jej rola nam się wymykają. Problem różnicy wieku,
fazy wstępującej i zstępującej życia, dojrzałości i niedojrzałości, wyższości i niższości, nie, to
nie jest łatwe, to nawet bardzo trudne i niejasne. Dorosły jest zagrożony młodym, trawiony
jakąś odmienną przenikającą go rzeczywistością... której działanie dałoby się określić może
jako dopływ nieustanny »niedojrzałości«, albo jako redukcja... albo jako nacisk... ściągający,
streszczający, dynamizujący... zostawmy to. W każdym razie dorosły utracił swoją spokojną
wyższość, która wynika po prostu z faktu, że jest bardziej rozwinięty. Śmieszni ci wszyscy
profesorowie, myśliciele, przerażeni, obałwanieni, w kurczowych wysiłkach, by «zrozumieć
młodzież« i »nadążyć historii«. Co za tchórzostwo i jakaż nędza! Zamiast ujrzeć w tej
rewolucji hecę na wielką skalę, przypisują jej cele świadome i górne..."
163
Kto zna chociaż trochę język Gombrowicza, wie, iż „heca" to dla niego dużo więcej niż
komedia, szopka, wesołe widowisko, to bardziej dzianie się, spełnianie, gwałtowna
spontaniczność, uwolnienie. Jakże wiele tak pojętej hecy we wspomnieniach uczestników
wydarzeń marcowych. Aleksander Perski: „Robiłem coś ciekawego, ważnego, jednocześnie
przyjaźniąc się z ludźmi. To była wielka frajda. Więzi, które powstały w tym okresie,
utrzymały się przez wiele lat. Różnie potoczyły się losy tych ludzi — część jest w Polsce,
część wyjechała i rozsypała się po świecie. A mimo to w dalszym ciągu istnieje w nas duże
poczucie wspólnoty". Natan Tenenbaum: „Pisałem wtedy jakieś wierszowane kupleciki,
zrobiłem ulotkę o widmie syjonizmu krążącym po Europie. Ale to nie było tak, że zaistniałem
w Marcu jako autor [...]. Śpiewało się w tym Marcu sporo. Przypisywano mi tekst takiej
prymitywnej pio-seneczki »Mieciu M. z MSW, gdzieś pierdoło podział swoje KBW«, ale to
naprawdę nie ja, słowo daję, przyznałbym się". I tenże Tenenbaum: „Ja trafiłem na Wilczą i z
tego komisariatu pamiętam scenkę godną Mrożka. Godzinami czekało się tam na
przesłuchanie, trzeba było coś robić. I dwie dziewczyny, maturzystki przygotowywały się do
jakiejś klasówki czy próbnej matury z nauki o Polsce i świecie współczesnym. Na głos
przepytywały się z organów władzy ludowej — co sejm, co organy przedstawicielskie, co
rząd. A milicjanci gapili się i nie wiedzieli: prowokacja to, czy nie". Józef Dojcz-gewand:
„Może bym się wtedy i wystraszył, może schowałbym się gdzieś, doszedłszy do wniosku, że
to, co robię, jest zupełnie bez sensu. Ale już wtedy, dziewiątego marca, było widać, jak ważne
jest dla wielkiej grupy ludzi to, że poczuli się wolni. Do Marca lęk środowiska przed
jakimikolwiek działaniami był ogromny. I na samym początku, podczas wiecu, ludzie
wyładowali ten strach, niektórzy po raz pierwszy wyrazili swoją opinię. Nagle cała ta wata, w
którą większość dała się zapakować, rozpłynęła się. To było niesłychanie trudne do
zapomnienia. Ludzie nagle mówili prosto, bezpośrednio". Teresa Bochwic: „Marzec był
takim momentem, kiedy TO się zdarzyło. Wszystko, co nie miało prawa. Dla mnie
najistotniejsze w Marcu było właśnie to przebudzenie — że u nas też, że świat nie idzie
naprzód, tylko ciągle trwa w tym samym miejscu, a jeśli ma się wrażenie, że coś idzie
naprzód, to wynika to tylko z kręcenia się w kółko w bardzo dużym kole, które za życia
jednostki zdąży obrócić się najwyżej dwa-trzy razy". Jan Lityński: „Potem zbliżyłem się do
takich grup posthipisowskich, zajmowałem się trochę — po amatorsku
164
— psychoterapią, co bardzo pomogło mi w innym niż polityczne rozumieniu świata
społecznego".
Milicjanci w komisariacie na Wilczej nie wiedzieli, czy przepytywanie się z
podręcznikowych formułek o instytucjach PRL jest prowokacją, czy też nie. Ale, głowę dam,
przepytujące się panienki nie wiedziały tego również. W ramach hecy, tej — powtórzmy —
gombrowiczowskiej, tej przez duże „H", zewnętrzność uległa zawieszeniu czy nawet
karnawałowemu odwróceniu. Świat poniekąd oszalał. Nic dziwnego, że Jan Lityński zbliżył
się później do środowisk „posthipisowskich". Nie on jeden. Było to właściwie logiczne.
Zaznawszy chwili wolności, poszukiwano jej nadal. Nie tylko w kontestacji, również we
wszelkiego rodzaju nieformalnych ruchach, odrzucaniu gorsetów, nawet swoistym nihilizmie.
Daniel Cohn-Bendit, dzisiaj lider stronnictwa ekologicznego w parlamencie europejskim,
twierdzi, że ruchy studenckie roku 1968 poniosły całkowitą porażkę polityczną (zresztą jak
mogły jej nie ponieść, czyż miały choć przez chwilę jakiś sprecyzowany program, a nie tylko
luźne żądania na prawo i lewo?), a jednocześnie osiągnęły przełomowe zwycięstwo na polu
obyczajowo-mentalnościowym. Trudno mu odmówić racji. Nawet niewątpliwie
konserwatywny prezydent Francji Georges Pompidou powiedział po Maju'68, iż „nic nie
będzie już tak, jak przedtem".
Dotyczyło to również Polski. Stopniał strach. Czy bez Marca powstałby osiem lat później
KOR? Czy odważono by się zbierać podpisy przeciw zmianom w konstytucji PRL? Młodzież
poczuła swoją podmiotowość. Dokładnie na przekór antysemickiej histerii rozpętywanej
przez władzę zrodziła się poważna refleksja nad stosunkiem do innych. Przede wszystkim do
mniejszości narodowych, ale także — sam brałem udział w takich niezaistniałych przedtem
dyskusjach — do przedstawicieli innych religii czy orientacji seksualnych. Tego nie mogły
już stłumić tępe pomarcowe represje. Zabawne, studenci francuscy i niemieccy powoływali
się na polski przykład. Jeden z jakże nielicznych razy byliśmy w pionierskiej czołówce. Nikt
jednak, do dzisiaj, nie chce zauważyć demiurgicznego, na skalę europejską, wymiaru polskiej
Hecy marcowej. Kiedy raz moglibyśmy prawomocnie odrzucić kompleksy, my wolimy
zredukować wszystko do najbardziej płaskiego politykierskiego odczytania wydarzeń.
Ulotka z tamtych dni (cytuję za: Marzec 1968 — między tragedią a podłością, 1998):
165
koledzy!
W dniu wczorajszym j.m. rektor wezwał przeciwko nam tajniaków, a gdy to nie pomogło —
cywilnych i mundurowych pałkarzy.
Wyjaśniamy!
Wczoraj ograniczyliśmy się tylko do samoobrony biernej.
Uprzedzamy!
Po raz ostatni. Nasza cierpliwość się skończyła. Następnym razem tajnia-cy, ORMO, MO i
jakiekolwiek inne formacje, które wejdą na chroniony tradycyjną i ustawową autonomią teren
uczelni, zostaną potraktowane tak samo, jak w dniu kobiet (8 marca) były przez nich
traktowane nasze dziewczęta.
Ostrzegamy!
Jeśli jego magnificencja rektor ponownie wezwie przeciw nam pałkarzy i tajniaków, weźmie
na siebie ogromną odpowiedzialność za zdrowie zarówno studentów, jak i otumanionych
funkcjonariuszy.
Tę odpowiedzialność podziela z nim władza bezpieczeństwa i Komitet Warszawski PZPR,
który wydał nakaz stosowania represji wobec studentów.
Jesteśmy silni, jest nas więcej, z nami są wszyscy ludzie uczciwi.
Zagrodzimy drogę faszyzmowi".
Dzisiaj nie da się już ustalić, czy ta ulotka była dziełem jakiejś grupy radykalnych studentów
marzących już o rewolucji, a takich nie brakowało, czy też mamy do czynienia z ubecką
„fałszywką" mającą udowodnić, że żacy grożą przemocą. Tą drugą wersję
uprawdopodabniałby fakt, że ulotka została przedrukowana w kierowanej do aktywistów
informacji nr 9/A/4346 Wydziału Organizacyjnego Komitetu Centralnego Polskiej
Zjednoczonej Partii Robotniczej. Z podobnymi wątpliwościami spotykać się będziemy
właściwie na każdym kroku. Zdjęcie z afisza dejmkowskich Dziadów, ostatnie
przedstawienie, na które wpuszczono nadkomplet widzów, potem pochód pod pomnik
Mickiewicza... Czy był to cykl nakładających się na siebie mniej lub bardziej przypadkowych
okoliczności czy starannie i szczegółowo zaplanowana prowokacja? Podobnie z wiecem na
Uniwersytecie Warszawskim w dniu 8 marca. A jeśli prowokacja, to czyja, przeciw komu
wymierzona? Ile tutaj analiz, tyle nieraz radykalnie sprzecznych poglądów. Co innego pisze
Kazimierz Ką-kol, co innego piszą Jerzy Eisler, Jerzy Brochocki, Jacek Kuroń, Andrzej
Menc-wel... Mieczysław F. Rakowski zauważył na przykład tylko, iż: „Wydaje mi się, że
mamy do czynienia z nową sytuacją polityczną w partii. "Widocznie
166
uznano, że pora na uderzenie w grupę, która uosabia przeszłość komunizmu w Polsce. Być
może jest to więc dalszy ciąg walki o władzę. Po nich może przyjść kolej na innych, ich
przyjaciół, znajomych, których określi się jako popleczników. Będziemy więc mieli do
czynienia z eliminowaniem dalszych osób niewygodnych dla nadciągającego pokolenia. Nie
wykluczam, że ta rozprawa rykoszetem trafi także we mnie, a na pewno dotknie sporo osób
wysoko postawionych". Dodajmy od razu, że Brochwicz odczytuje Marzec'68 dokładnie
odwrotnie: jako spisek Puławian, a więc starej gwardii i manipulowanych przez nich
komandosów. Jest w tym odosobniony, gdyż bardziej popularna jest wersja konspiracji
Mieczysława Moczara (ewentualnie z Edwardem Gierkiem i generałem Wojciechem
Jaruzelskim na zapleczu), choć i ona znajduje gwałtownych i stanowczych oponentów. Jest to
temat do, być może, ciekawych analiz. Z historycznego punktu widzenia nie ma jednak
większego znaczenia. Cóż bowiem, z perspektywy blisko już czterdziestu lat, pozostało po
Marcu?
Po pierwsze, co podkreśla Cohn-Bendit: ewolucja mentalności znacznej części młodzieży, co
w następnych latach nie tylko wzmocniło ruchy konte-statorskie, ale przyczyniło się również
do ważkich przemian obyczajowych.
Po drugie: hańba antysemityzmu, która ciąży do dzisiaj nad obrazem Polski na świecie, a
przynajmniej w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Z przerażeniem i odrazą
zaznaczyć trzeba, że i dzisiaj jeszcze marcowy rasizm znajduje apologetów. Na okładce
książki Jerzego Brochockiego Rewolta Marcowa. Narodziny, życie i śmierć PRL (Warszawa
2000), czytamy jej podsumowanie: „Przez cały okres PRL, aż do marca 1968 roku nie wolno
było rozpowszechniać informacji krytycznie oceniających rolę lobby żydowskiego w PRL
[...]. Wolno było pisać o szowinizmie niemieckim, ukraińskim, amerykańskim, francuskim a
zwłaszcza polskim. Nie wolno było pisnąć nawet o szowinizmie żydowskim. Ta blokada
trwała czterdzieści pięć lat PRL, z krótką przerwą w marcu 1968. W tym sensie marzec 1968
roku był wydarzeniem ważnym. To w marcu 1968 roku uczyniono jedyną w historii PRL
próbę zrównania praw śydów i Polaków". Komentować tego nie warto. Przytoczyć natomiast
— tak. Ów złowieszczy cynizm, który pozwala nazywać zmuszanie do emigracji, wyrzucanie
z pracy, szykanowanie i poniżanie „zrównywaniem praw", przypomina bowiem poetykę
dominującą w roku 1968 w większej części partyjnej prasy. W jakiej mierze trafiała ona do
społeczeństwa?
167
Sama władza była z siebie najwyraźniej zadowolona. W załączniku do Biuletynu
Wewnętrznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (Gabinet Ministra) nr 68/69 z 21 marca
1968 r. czytamy o reakcjach na przemówienie Gomułki: „Wśród pracowników naukowych
wyższych uczelni Poznania wyrażany jest pogląd, że tow. Gomułka sprawę syjonizmu
potraktował połowicznie, mimo że w kwestii tej ma poparcie społeczeństwa. Komentarze
ś
rodowisk robotniczych woj. bydgoskiego sprowadzają się do stwierdzeń [...], że zbyt
liberalnie potraktowana została kwestia syjonizmu w Polsce. W środowisku inteligencji
technicznej odnotowano następujące wypowiedzi: przemówienie nie przyniosło
oczekiwanych rezultatów, syjoniści muszą być usunięci z partii i rządu, za słowami muszą iść
czyny. W środowisku nauczycieli woj. bydgoskiego mówi się, że »na różnych stanowiskach
zasiadają jeszcze ludzie, którzy nie tylko nie czują się Polakami, ale nienawidzą socjalizmu«.
W woj. olsztyńskim zanotowano niemal we wszystkich środowiskach poparcie dla wystąpień
I Sekretarza PZPR, z tym jednak zastrzeżeniem, iż niezbyt pryncypialnie ustosunkował się do
działalności syjonistycznej w Polsce. Przeważają glosy, że podkreślanie głębokiej więzi
ś
ydów z narodem polskim nie znajduje w praktyce uzasadnienia. W środowisku nauczycieli
szkół podstawowych Olsztyna wypowiadana jest opinia, że przemówienie «uspokoiło tylko
ś
ydów«, natomiast jeszcze bardziej «podrażniło uczucia Polaków«, czego wyrazem były
reakcje wśród zebranych na sali". Etc, etc. W jakiej mierze te relacje UB-eków przystawały
do rzeczywistości (IPN wierzy dzisiaj w każdy ich raport)? Odpowiedź jest niezwykle trudna.
Powiedzieć można w każdym razie eufemistycznie, iż kampania antysemicka nie znalazła, na
szerszą skalę, należnego odporu. Tym bardziej docenić więc należy fakt, że zbuntowana
młodzież akademicka presji nie uległa. Przeciwnie, wyniosła z Marca postawę potępienia
antysemityzmu i pogardy dla jego głosicieli. Przypomnijmy hasło „Wszyscy jesteśmy
ś
ydami!", którym żegnali Cohn-Bendita francuscy studenci w maju 1968 r. Znaczna część
studentów polskich pojęła sens tych słów już dwa miesiące wcześniej. Zrozumienie tego też
wydaje mi się ważniejsze dla oceny Marca niż analiza partyjnych rozgryweczek i gierek z
czasów późnego Gomułki.
Indeks osobowy
(postacie literackie i mityczne wyróżniono kursywą)
Adenauer Konrad 7
Alastor 133
Albertynka 163
Aleksander II 82
AlfieriVittoriol33
Alma-Tadema Lawrance 141
Anders Władysław 87,89,153,155-156,
159
Andrzej 9
Aramis 24
Arct Michał 99
Arnsztajnowa Franciszka 148
Asnyk Adam 116
Atala 133
August II Sas 37,42,55
August III Sas 37,42,55
Awdańcy 40
Awejde Oskar 118-119,121-122,125
В
Bach Jan Sebastian 139
Baczyński Józef 69
Baczyński Krzysztof Kamil 100,107
Baden Arnold von 7
Badenowie 37
Bałucki Michał 100
Bandrowski-Kaden Juliusz 95
Baranowski Antoni 65
Baranowski Bohdan 24,26,28
Barańczak Stanisław 134
Barcz 95
Bargielowski Daniel 158
Bartel Kazimierz 95
Baworowscy 37
Beauchamps Longueville Armand de 31
Beethoven Ludwig van 139
Bela IV 9
Belmont Leo 100
Beldowscy 21
Beldowski 21
Beldowski Daniel 21
Bem Józef 80-82,92
Benoit Gedeon 40
Berg Teodor 83
Beria Ławrientij P. 87
Berling Zygmunt 154-161 Bębnowska Hanna 21 Bębnowski Jan 20-21 Bębnowski Piotr 21
Bialobrzeski Marcin 21 Biegeleisen Henryk 100 Bielecki Jan 90 Bielscy 33 Bieńkowski Jan
82 Bieńkowski Władysław 87 Biernacki Mikołaj, pseud. Radoć 45 Biernacki-Dąb Stefan 96
Bierut Bolesław 157-159 Billewicz Tomasz 35 Billewiczówna Aleksandra 24 Biskup Marian
10 Bismarck Otto von 101 Blake William 133 Błeszczyński Julian 35 Błotnicki Hipolit 81
Bobrowski Stefan 117-122 Bochwic Teresa 164 Bogusławska Maria 117 Bogusławski
Wojciech 96 Bohdanowicz Jan 125 Bojko Jakub 59-60 Bolesław 10 Bolesław I Chrobry 56
Bolesław II Śmiały 55,76,92 Bolesław III Krzywousty 9,40,56 Bolesław Kędzierzawy 56
Bolesław Pobożny 56 Bolesław Wstydliwy 56 Bończa (właśc. Konrad Błaszczyński)
Boockmann Hartmut 10,12
Bormann Martin 14
Borowicz Marcin Al
Borowiczowa Al
Boznańska Olga 132
Brandstaetter Roman 100
Braniccy 31,38-39
Branicka Beata 38
Branicki 37
Branicki Adam 38
Branicki Franciszek Ksawery 38-39
Bratkowski Stefan 14
Braun Jerzy 149
Braun Otto 14
Brochocki Jerzy 166-167
Brochwicz, patrz: Brochocki Jerzy
Brodziński Kazimierz 96
Bronsztejn Szyja 110-111
Bruckner Aleksander 33, 37
Brzechwa Jan 100
Bubel Leszek 94
Bug-Jargal 133
Burns Robert 133
Bussche Axel von dem 16
Biłtzow Jerzy (właśc. Józef Hodzyński) 79
Byron George Gordon 133,135
С
Car Stanisław 96 Ceaucescu Nicolae 144 Cenci 133 Cetnerowie 37 CćzannePaul 131 Chagall
Marc 103 Chaliniak Mateusz 19
126
170
Chateaubriand Francois Renć de 133
Chodynicki 154
Chomiński Franciszek Ksawery 43
Chopin Fryderyk 52,103,105,139
Chościakiewicz Jan (właśc. Jan Popiel) 126
Chrzanowska Zofia Anna Dorota 100
Chrzanowski Jan Samuel 100
Chudzikowska Jadwiga 81
Churchill Winston 159
Chwalibogowie 21
Chwalibóg Jędrzej 20-21
Cohn Ludwik 96
Cohn-Bendit Daniel 162,165,167-168
Copper James 142
Corot Jean Baptiste Camille 131
Courtenay Baudoin de 84
Curzon George 155
Czarnecki Edward 46
Czartoryska Izabela 96
Czartoryski Adam Jerzy 96
Czartoryski Adam Kazimierz 96
Czechowicz Gabriel 51
Czerny 21
Czesznek Anna 68
ć
Cwiakalanka 21
D
Dalbor Edmund 85 Danuśka 6 Danveld Hugo de 6 Dańko Bolesław 153,156,160
d'Artagnan 24
Day Doris 104
Dąbrowski Emil 64
Dąbrowski Jan Henryk 82,106
Degas Edgar-Hilaire-Germain 131
Demarczyk Ewa 103
Deotyma (właśc. Jadwiga Łuszczewska) 70
Deskurowie 38
Dębołęcki Wojciech 40
Diana Lady 87
Długosz Jan 7,40
Długoszowski-Wieniawa Bolesław 96
Dmowski Roman 111
Dobiecki Leonard 49
Dohna-Schlobitten Heinrich 16
Dojczgewand Józef 164
Dołęga-Mostowicz Tadeusz 50
Domeyko Aleksander 82
Don Karlos 133
DónhoffMarion 15-18
Doręgowski Adam 19
Dowiat Jerzy 76
Drakula 114
DrdackiLeon81
Dubanowicz Edward 83
Dumouriez Charles Francois 44
Dunajewski Edward 126
Dworzaczek Józef 125
Działyńscy 37
Dziekońscy 52
Dzięciołowski Alfons 147
E
Edelman Marek 100,114
Edwards Sutherland 122
Ehrlich Ludwik 100
Eichmann Adolf 14
Eisler Jerzy 166
Elżbieta z Pilczy 33
Engelhardt Aleksandra 38
Engelhardtowie 39
Erazm z Rotterdamu (właśc. Gerhard
Gerhards) 56
F
Falk Roland 88 Fałat Julian 132 Faust 133
Feldman Wilhelm 100 Ferry Jules 131 Field Ben 139 Filipkiewicz Stefan 132 Fingal 133
Fitelberg Grzegorz 100 Ford Aleksander 100 FoucheJózef 141 Fourcy de 6 Fouraier Eve 52
Franciszek I 36 Franciszek Józef 131 Frank Hans 14 Frankowski Leon 125 Fredrowie 37
Fryderyk II40 Fulman Marian 85
G
Gaboński 21
Garbacki Zygmunt 91
Gaszyński Konstanty 82
Gatsby Jay 142
Gauguin Paul 132
Gąsiorowski Wacław 44
Geismar Alain 162
Gerhard Jan 90-91
Giedroyć Jerzy 162
Giedyminowice 33
Gierek Edward 91,167
Gierowski Józef Andrzej 19, 28
Gil Jan 60-61
Giller Agaton 118-119,121-122
Gizbert-Studnicki Władysław 112
Gliwic Hipolit 96,101
Gloger Zygmunt 35,77
Gluziński 64
Głaz Józef 19
Głębiński Stanisław 84
Godebski Cyprian 96
Goebbels Joseph 14
Goethe Johann Wolfgang 133
Goliczewski Władysław 147
Gombrowicz Witold 103,134,162-164
Gomułka Władysław 49, 86,91,168
Goring Hermann 7,14
Goszczyński Seweryn 68
Gotfryd 6
Gozzi Carlo 133
Górecki Adam 96
Górski 120
Grabowski Adam 119-121
172
Gregorowicz Benedykt 62 Groicki Bartłomiej 27 Gromada 19 Grachalski 64 Grudzień
Zdzisław 74 Grynberg Henryk 101 Grzymała-Siedlecki Adam 116-117 Guilbert Yvette 141
Gumplowicz Ludwik 101
H
Habsburgowie 35,68
Haley Bill 136
Haller Józef 141
Halski Czesław 137
Handelsman Marceli 101
Hardenberg Hans-Carl 16
Hassel Ulrich von 16
Hassen Teofil von 138
Havel Vaclav 13
Heidek von 6
Hemar Marian 101
Henryk 6
Henryk V 40
Henryk Pobożny 9
Herbert Zbigniew 107,134
Heydenreich Michał, pseud. Kruk
Heydrich Reinhard 14
Hillel Mark 113
Himalaj 163
Himmler Heinrich 7,14
Hindenburg Paul von 15
Hirszfeld Józef 101
Hitler Adolf 7,14-16,18
HochhuthRolf89 HodżaEnver 144 Horodyński Łukasz 42 Hrabyk Klaudiusz 112 Hufnagiel
163 Hugo Wiktor 133,135 Hutten-Czapscy 37
I
Irving David 89 Ivanhoe Wilfryd 133
J
Jacob Yves 68 Jagiellonowie 139 Jagusia 28-29 Jakoffy 69 James St. 137 Jan św. 69,78 Jan
III Sobieski 41 Jan Kazimierz 23, 53-54 JanPawełII13,150 Janczewski Zdzisław 46 Janosik
Anna 68 Janosik Jerzy 68-70,73 127 Janosik Marcin 68
Janowski Józef Kajetan 118-119
Jańcza Bartłomiej 62
Jaroszewicz Florian 55
Jaruzelski Wojciech 167
Jasieński Bruno 101
Jasienica Paweł (właśc. Leon Lech Beynar)
19-20,53
Jastrun Mieczysław 101
Jastrun Tomasz 101
Jastrzębiec Wojciech 33
Jastrzębski Karol 125
Jeleński Konstanty 162-163
Jezierski Jacek 22
Jeż Tomasz Teodor 47
Jędrzejewicz Janusz 96
Jordan Zygmunt 120,126
Jourdain 36
Jowisz 23
Józef św. 57
Józef I 37
Józefina 142
Judasz 61
Jungingen Konrad von 1
Jungingen Ulryk von 6
Jurand 6
Jurkiewicz Aleksander 154
К
Kakowski Aleksander 85
Kallimach (wlaśc. Filippo Buonaccorsi)
Kai tenbrunner Ernst 14
Kamińska Ester Rachel 101
Kamińska Ida 101
Kamocki Stanisław 132
Karski Jan, pseud. Witold 106-107
Kasprowicz Jan 68
Katarzyna II 38-39
Kazimierz III Wielki 17
Kąkol Kazimierz 166
Kiejstut 33
Kieł Adam 46
Kielanowski Jan 96
Kieniewicz Stefan 46, 83,118-119, 121--122,124 Kiepura Jan 101 Kisielewski Tadeusz A.
89,107 Klaczko Julian 101 Kleiner Juliusz 102 Klemens XI 54-55 Klemens XII 55 Klimczak
Mateusz 69 Klimczak Wojciech 69 Kmicic Andrzej 24, 35 Kmitowie 35
Kniaźnin Franciszej Dionizy 40 Koc Adam 96 Kochanowski Jan 41 Kocmola 19 Kolberg
Oskar 70-71 Kołaczkowski 120 Komorowscy 38 Konarski Szymon 96 Koniecpolscy 35
Konopnicka Maria 5,40,115 56 Konrad Mazowiecki 9,13 Korczak Janusz 96,102 Korfanty
Wojciech 141 Koryciriski 21 Koryciński Krzysztof 22 Koryciński Mikołaj 22 Kosiński Jan 79
Kossak-Szczuckia Zofia 70 Kossakowski Józef Kazimierz 43 Kostka-Potocki Stanisław 97
Kostkowie 37 Kościałkowski-Zyndram Marian 97
174
Kościuszko Tadeusz 148,154,156
Kotwica Tomasz 19
Kowalenkow Aleksander 144
Kowalski Adam 146
Kozakiewicz Mikołaj 41,44
Kozłowa 29
Kozłowski Andrzej 157
Koźmian Kajetan 97
Krasiccy 37
Krasińscy 37
Krasiński Zygmunt 134
Kraszewski Józef Ignacy 40
Kraushar Aleksander 102
Krężel Adam 64
Kriegśtein Władysław 42
Krollmann Christian 11
Kronenberg Leopold 102,119-121
Królikowski Leon 119
Krzemieński Jakub 97
Krzeszowska 47
Kubsz Wilhelm Franciszek 154-155
Kuchowicz Zbigniew 20,22, 27-28,31
Kuczyński Stefan K. 37-38
Kula Daniel 21
KulbakMosze 51
Kulczyk Jan 38
Kuncewicz Piotr 103
Kurek Jalu 68
Kurnatowski Marian Ludwik 49
Kuroń Jacek 162,166
Kuropieska Józef 50
Kurowski Apolinary 125
Kuźma Jan 79-80
Kwiatek Jerzy 92
L
Lachiczew 157
Lampe Alfred 158
Landau Ludwik 102
Landowska Wanda 102
Landowski Paweł 82-83
Lange Antoni 102,105
Langiewicz Marian 119-120,124-125,127
Latalscy 35
Lawton Mary 142
Lee Brenda 104
Lehndorff Heinrich 16
Lempke Włodzimierz 82-83
Lenin Włodzimierz Iljicz 144
Leon XIII 37,54,141
Lepecki Mieczysław Bohdan 148
Lermontow Michaił 135
Leszczyńscy 35
Leszczyńska Maria 31
Leszczyński Jakub 113
Leszek 36
Leśmian Bolesław 102
Lewin Leopold 144
Ley Robert 14
Lichtenstein Kunon von 6
Lieberman Herman 102
Lijewski Teofil 92
Lindsay James Bowman 129-130
Lipmann Erie 137,141
Lipski Jan Józef 97
Lis z Targowiska 1
Lityński Jan 164-165
Louis Jean 132
Love Zygfryd de 6
Lubelski Józef 64 Lubomirscy 35,37 Lubomirski-Lanckoroński Jan 38 Ludmiła 133 Ludwik
XIII 54 Ludwik XIV 139,142 Ludwik XV 31, 37 Lutosławski Kazimierz 84
Ł
Łada-Bieńkowski Krzysztof 49 Łęcka Izabela 33 Łopianowski Narcyz 158 Łoziński
Władysław 28 Łoziński Zygmunt 85 Łukasiewicz Ignacy 129-131,134-Łukomski S. 28
M
Machay Ferdynand 66-67 Macpherson James 133 Maćko z Bogdańca 1 Madej 61 Madej
Jakub 63 Manier Rafał 111 Majakowski Włodzimierz 100 Majewski 47 Majewski Karol 122
Majewski Wincenty 122 Majewski Władysław 122 Majski Iwan 153 Maksymilian 154
Malczewski Jacek 141
Malicki Julian K. 147
Malicki Stanisław 49
Małachowski Stanisław 97
Małecki 21-22
Mandrin 68
Manet Edward 131-132
Мао
Tse-tung 144
MaraisMatieu 31
Marczak Władysław 49
Maruszewicz 47-48
Marysieńka Sobieska 42
Mata Hari 141
Matakiewicz Antoni 64
Matejko Jan 91,131-132
Maykowski Jan 119,125,145
Maziarewicz Andrzej 160
Mazur Zygmunt 55
Mączyńscy 35
Mencwel Andrzej 166
Mendelshon Ezra 112-113
Mendes Lothar 142
Mengele Josef 14
Miaskowski Franciszek Salezy 43
Michalkiewicz Stanisław 114
Mickiewicz Adam 5, 30,102,107, 133-
-134,160
Miedziński Bogusław 97
Mielecki Kazimierz 118
Mierosławski Ludwik 97,117-118,120-
-121,125
Mieses Mateusz 105
Mieszko 19
Miętus 163
Mikołaj I 37
Mikołajczyk Stanisław 159
176
Mikoszewski Karol 118
Mikulski 79
Milewski Stanisław 19,48
Miller Marek 37
Miłosz Czesław 105,134
Minc Hilary 158
Młoszowska 21
Młoszowski Jan 22
Moczar Mieczysław 167
Modrzejewska Helena 136
Modzelewski Karol 162
Molier (właśc. Jean-Baptiste Poąuelin) 36
Moltke Helmuth von 16
Mołojec Bolesław, pseud. Długi, Edward,
Witold 86-87
Mołojec Zygmunt, pseud. Zenek 86-87
Mołotow Wiaczesław 159
Monet Claude 131-132
Morsztyn Jan Andrzej 23
Morsztynowie 37
Mozart Wolfgang Amadeus 139
Mrożek Sławomir 134,164
Mściwoj П 10-11
Muller-Gangloff Erich 14
Muller Henirich 14
Murawjow Michaił 82
N
Nacht-Samborski Artur Stefan 102
Nałęcze 77, 92
Napoleon I Bonaparte 141-142
Narutowicz Gabriel 83-85,92,97
Neczaj Jan 125
Nekanda-Trepka Walerian 20-21,27
Niedziałkowski Karol Antoni 65 Niemcewicz Julian Ursyn 40,97 Niesiołowscy 38
Niewiadomski Eligiusz 84-85 Nikifor (właśc. Epifaniusz Drewniak) 73 Nittman Tadeusz
Michał 145-146 Nobel Alfred Bernhard 28,30 Norwid Cyprian Kamil 52 Nowaczyński Adolf
105-106 Nowotko Marceli 85-87
O
Ochocki 47
Ociepka Teofil 73-74
Ogiński Michał 97
Olgierd 33
Olgierdowice 33
Opaliński Łukasz 78
Orkan Władysław 68
Orłowski Antoni 146
Osiński Ludwik 97
Osjan 133
Osterna Poppo von 9
Osterwa Juliusz 97
Ostrogska Teofila 24
Ostrogski Janusz 24
Ostroróg Jan 156
Otranto-Castellane Gabrielle de 141
P
Paderewski Ignacy Jan 136-142 Padlewski Zygmunt 117-118,121-122,124 Paganini Niccolo
138
177
Palch Romuald 129
Pankiewicz Józef 132
Paschalska Hanka 146
Pasierbski Hipolit Plato 81
Pastkiewicz Izaak 140
Paszko Złodziej z Biskupic 7
Patek Stanisław 98
Paul er Ildefons 13
Paweł I 39
Peiper Tadeusz 102
Perepeczko Marek 68,70,73
Perski Aleksander 164
Petersburski Jerzy 102
Petrycy Stefan 69
Piaf Edith 103
Piasecki Zdzisław 69
Piast 36
Piekarski Michał 78-79
Pieniążek Czesław 58
Pieracki Bronisław 98
Pigoń Stanisław 107
Piłsudska Aleksandra 146
Piłsudski Józef 84,96,145,147-150
Piotr 39
Piotrowski Zygmunt Kazimierz 83
Pissarro Camille 131-132
Pitulina 21
Pius IX 54
Platerowie 38
Plotzke Henryk von 9
Płatek Piotr 71
Pobóg-Malinowski Władysław 156
Podemski Stanisław 49
Podkowiński Władysław Ansgar 132
Pol Wincenty 68
Polański Roman 103-104
Pompadour Madame de 31
Pompidou Georges 165
Poniatowski Józef 98,148
Ponińscy 37
Popiel Karol 141
Potocki 37
Potocki Antoni 42
Potocki Ignacy 98
Potocki Teodor 55
Potocki Wacław 38
Potoczek Stanisław 60
Powala z Taczewa 1
Poznański Izrael 103,111
Prądzyński Ignacy 98
Prchal Edward 88
Presley Elvis 136
Prowanówna 21
Próchnicki Andrzej 78
Pras Bolesław (właśc. Aleksander
Głowacki) 47
Pras-Więckowski Mikołaj 90
Pruszcz Piotr Hiacynt 55
Prystor Aleksander 98
Przemysłu 10,77,92
Przerębscy 35
Przeździecki Henryk 85
Pszonczyna 21
Pszonka 21
Pullman George Mortimer 139
Pułaski Kazimierz 80,92
Puszkin Aleksander 100,133
Puzyna Jan 59
178
R
Racibor 10
Raczyńscy 37
Raczyński Kazimierz 43
Raczyński Roger 98
Radwański Jan 69
Radziejowscy 35
Radziejowski Michał 42
Radziwiłł 33
Radziwiłł Bogusław 24
Radziwiłł Maciej Mikołaj 19,24
Radziwiłł Michał Kazimierz
zw. Rybeńko 19
Rakoczy Franciszek 68
Rakowski Mieczysław F. 166
Rataj Maciej 84
Renoir Augustę 131-132
Rewaja Paweł 69
Reychman Jan 103
Reymont Władysław Stanisław 30,46,134
Richwald von 113
RobRoy 133
Robin Hood 68
Rochenbrane Franciszek 120
Rogiński Roman 124
Romanowowie 39
Roosevelt Teodor 141,160
Rosen Jan Bogumił 103
Rotgier 6
Roux Dominik de 163
Rubinstein Artur 103
Rudnik Michał 64
Rudolf П 37
Ruprecht Karol 118
Rurykowice 33
Rusłan 133
Rutkiewicz Władysław 49
Rydz-Śmigły Edward 50,98
Rygulski 22
Rzecki Ignacy 47
Rzędzian 35
Saint-Saens Camille 141
Salza Herman von 8
Sałtykow Sergiusz 39
Sambor II10
Samborydzi 9
Sandauer Artur 103
Santor Irena 70
Sapieha Adam 85
Sapiehowie 36,42
Saul133
Sauvageot Jacąues 162
Sawa Jan (właśc. Maria Konopnicka) 115
Schalzky Robert 8
Schardon 69
Schenk Stauffenberg Claus von 16
Schiller Friedrich 133
Schubert Franz 139
Schulenburg Dietloff Fritz von 16
Schultz Brano 103,134
Schumann Robert 139
Scott Walter 133
Severing Karl 14
Seyss-Inąuart Arthur 14
Shelley Percy Bysshe 133
Sieciech 36
179
Siedlecki Antoni 48
Siekierski Antoni 48
Siemieński Lucjan 68
Siemieński Władysław 120
Siemiradzki Henryk 141
Sieniawscy 37
Sienkiewicz Henryk 6-8,35,40-41,134
Sikorski Władysław 87-89,102,141,153,
159
Sipos Jan 69
Sisley Alfred 132
Skarbek 40,52
Skladkowski-Sławoj Felicjan 98,112-113
Skrzetuski Jan 24
Skrzynecki Piotr 103
Skwarczyński Adam 98
Sławek Walery 98
Słomka Błażej 19
Słonimski Antoni 67,98,103,106-107
Słowacki Juliusz 105,134
Sobańscy 37
Sobieski Jakub 42
Sokorski Włodzimierz 155
Sołtyk Roman 98
Sosiński Tadeusz 154,157
Sosnkowski Kazimierz 159
Speer Albert 14
Sroka Jędrzej 19
Stachiewicz Wacław 98
Staites W.R. 130
Stalin Józef 17,87,144,150,156,158-159
Stanisław św. 76,92
Stanisław August Poniatowski 37-38,49,
79-80,92,98
Stanisław Leszczyński 56
Starski 32,47
Stąpiński Jan 62
Stefan Batory 92
Stojałowski Stanisław 58-59, 65
Stomma Stanisław 15
Stpiczyński Wojciech 49-50,99
Strakacz Aniella 137
Streicher Julius 14
Stroński Stanisław 84,104,106-107
Stroynowski Władysław 125
Strug Andrzej 95,99
Stryjkowski Julian 104
Sumień Ryszard 150
Swacha Wojciech 21
Szaflik Józef Ryszard 61-62,65
Szałapak Anna 103
Szaniawski Klemens 99
Szczerbińscy 146
Szech Antoni 64-65
Szkodziński Tadeusz 74
Szlangbaum 47-48
Szlengel Władysław 104
Szomberg 6
Szpilman Władysław 104
Sztejnkeler Wacław 125
Szuman 47
Szurmiak Franciszek 61
Szymanowski Karol 103
Szypowska Maria 131-132
Szyr Eugeniusz 86-87
Ś
liwiński Artur 99 Światopełek 10
180
Ś
wida Marek 99
Ś
wierczewski Karol, pseud. Walter 89-91
Ś
wieco wie 10
Ś
wictek Jan 28
Tyszyński 50 Tyszyński Feliks 49
U
Tarłowie 24
Tarnowscy 35
Tarnowski Adam 99
Tasso Torąuato 133
Tatarkiewicz Władysław 104
Tazbir Janusz 56
Tell Wilhelm 133
Temida 50
Temora 133
Tenenbaum Natan 164
Teodorowicz Józef 85
Tetmajer Kazimierz 68,70
Tęczyńscy 35-36
Themerson Stefan 104
Thugutt Stanisław 99
Thun 149
Tiffon Francois 142
Toeplitz Krzysztof Teodor 104
Tokarzewski-Karaszewicz Michał 99
Toporczykowie 36
Toruńczyk Romana 86
Traugutt Romuald 122-123
TriplinL.T.28
Trott zu Solz Adam on 16
TrankIJ. 113
Turnau Grzegorz 103
Tuwim Julian 104
Tyrmand Leopold 107
Uhorczyk Tomasz 69 Ujejski Kornel 116 Urban VIII 54
Valenta Jaroslav 89 Vautrin Hubert 31 Vincenz Stanisław 70
W
Wacław II10 Wacław III 10 Wajda Andrzej 46 Walewska Maria 52 Walewski Michał 43
Wałęsa Lech 52 Warcisław II10 Wars Henryk 104 Wartenburg Yorck Peter von 16
Wasilewska Wanda 154,158 Wasiutyński Wojciech 105 Wasylewski 28 Wat Aleksander 105
Watt James 130 Wawrzecki Stanisław 49 Wenus 22
Werblan Andrzej 86 Werter 133
181
Wettinowie 55 Wężyk Jan 78 Wiaziemscy 33 Wieland Arnold 13 Wielopolscy 35
Wielopolska Maria Jehanne 146 Wielopolski Aleksander 115,122, Wieniawski Henryk 105
Wieruski 21 Wierzbowski Piotr 65 Więclawówna 21 Wiktoria 141 Wildstein Bronisław 99
Witkiewicz Stanisław 68 Witkiewicz Stanisław Ignacy, pseud. Witkacy 134 Witold 6
Witos Wincenty 59-60, 84,141 Władysław I Łokietek 10 Władysław II Jagiełło 33 Władysław
IV Waza 36,78 Wodecki Zbigniew 103 Wodziecki Kazimierz 149 Wojnicz Radosław 50
Wojtasik Marian 91 Wokulski Stanisław 32-33,47 Wolf Albert 131 Wolska Anna 38-39
Wołodyjowski Michał 35 Wordsworth William 133 Wójcicki Jacek 103 Wróblewski Walery
99
Wrzesowicz Jan Weinhard 41 Wysłouch Bolesław 65 Wysłouch Kajetan Izydor 65 Wysocki
Piotr 99
Z
ż
ś
aba 61
ś
eleński Tadeusz, pseud. Boy 105 śeromski Stefan 47,115 śuków Gieorgij K. 154-155
Zaleska Michalina 52 Zaleski August 99 Zamorski Kordian 99 Zamoyski Adam 137
Zamoyski Maurycy 84 Zamoyski Tomasz 78 Zarembowie 77, 92 Zawisza Czarny z Garbowa
1 Zbyszko z Bogdańca 1 Zdanowicz Antoni 125 Zimmerer Ludwig 74-75 Zmeskal Wacław
69 Zonn Włodzimierz 99 Zwierkowski Ludwik 99 Zych-Dolina Jan 160 Zygmunt III Waza
35,78 Zyndram z Maszkowic 7
Spis treści
I Krzyżacy.......................................... 5
II Prusactwo......................................... 14
III Moralizatorzy...................................... 19
IV Arystokracja....................................... 32
V Hojność i bezinteresowność........................... 40
VI Maryja królowa Polski............................... 53
VII Przyjaciele ludu .................................... 58
VIII Janosik ........................................... 68
IX Dziesięć zamachów polskich.......................... 76
X śydzi i masoni ..................................... 94
XI Jeszcze o śydach ................................... 109
XII Powstanie styczniowe................................ 115
XIII Ignacy Łukasiewicz ................................. 129
XIV Ignacy Jan Paderewski............................... 136
XV Kult jednostki...................................... 144
XVI Armia polskojęzyczna ............................... 152
XVII Marzec '68 ........................................ 162
Indeks osobowy .................................... 169
183
sens
wydawnictwo
Redakcja i sprzedaż: ul. Bukowska 114 B/4, 60-397 Poznań
tel., faks: (061) 8618919, tel.: (061) 8615953 www.sens.rubikon.pl, e-mail: sens@rubikon.pl
Polecamy książki Ludwika Stommy:
• Nalewka na czereśniach
• Dzieje smaku
• Sławnych Polaków uczucia i śluby
• Polskie złudzenia narodowe
• Polskie złudzenia narodowe. Księgi wtóre
Oraz:
• Kartki z PRL. Ludzie, fakty, wydarzenia (t. I i II) pod red. Wiesława Władyki
• Józef Hen Nie boję się bezsennych nocy...
• Nikos Chadzinikolau Bajki greckie
• Andrzej Szczypiorski, m.in. Początek
• Podręcznik obytego Polaka (A. Passent, D. Passent, A. Samson, L. Stomma, K.T. Toeplitz)
Realizujemy zamówienia składane listownie, telefonicznie, faksem i pocztą elektroniczną