010 Ross JoAnn Oraz ze cie nie opuszcze przez chwile

background image

JOANN ROSS

Oraz że cię

nie opuszczę,

przez chwilę

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Mitcha Cudahy'ego znała cała Ameryka. Był prawdziwym boha­

terem. On sam twierdził, że po prostu zrobił, co do niego należało.

Wszyscy jednak wiedzieli, że ten dwudziestosiedmioletni

strażak z Phoenix dostał medal od burmistrza, pochwałę na pi­
śmie od własnego komendanta oraz - co najważniejsze - list od
prezydenta na oficjalnym papierze listowym Białego Domu.
List wisiał teraz na posterunku, tuż obok obrazka wykonanego
kolorowymi kredkami przez dzieci z pierwszej klasy pobliskiej
szkoły podstawowej, które w ten sposób dziękowały za wycie­
czkę i pogadankę o odpowiedzialnej pracy straży pożarnej.

Mitch stał się sławny dlatego, że wskoczył do płonącego

budynku i uratował od pewnej śmierci dwumiesięczne
bliźniaczki. W ciągu zaledwie paru tygodni, które minęły od
tamtego dnia, udzielił mnóstwa wywiadów i wziął udział w kil­
ku popularnych programach telewizyjnych. Jego mama pękała
z dumy, a cała okolica zazdrościła jej takiego syna.

Dlaczego więc prawdziwy bohater siedział teraz wysoko na

drzewie, ryzykując upadek? I to w dodatku z otwartą puszką
tuńczyka w ręku?

- Jeśli nie wejdzie pan wyżej - odezwał się z dołu niecierpliwy

dziewczęcy głosik - to nigdy nie dosięgnie pan Buffy'ego.

- Robię, co mogę, maleńka - odpowiedział Mitch przez za­

ciśnięte zęby.

Próbował właśnie podciągnąć się do góry, gdy gałąź, na której

background image

6 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

stał, zatrzeszczała ostrzegawczo. W ostatniej chwili uchwycił
się konara nad głową. Stojący na dole tłum odetchnął z ulgą.

- I co pan zrobił? - zajęczała z wyrzutem siedmioletnia osób­

ka, stojąca pod drzewem. - Upuścił pan puszkę z tuńczykiem!

Mitch, który wisiał właśnie kilka pięter nad ziemią, miał ochotę

poradzić przemądrzałej smarkuli, żeby sama ściągnęła z drzewa
swojego cholernego kota! Na szczęście w porę przypomniał sobie,
że amerykańskim bohaterom nie wolno krzyczeć na dzieci.

Ulżył sobie, klnąc soczyście pod nosem - na żądnego przy­

gód Buffy'ego, na biurokratów z towarzystwa opieki nad zwie­
rzętami, którzy zastrzegli sobie w różnych regulaminach, że nie
do nich należy zdejmowanie kotów z wysokich drzew, a nawet
na Meredith Roberts, seksowną ślicznotkę z wiadomości lokal­
nych, która zjawiła się razem z telewizyjną ekipą, po to tylko,
żeby sfilmować jego żenujące zabiegi.

Też mi bohater! myślał. Idiota, nie bohater!
Czuł, że za chwilę mięśnie rąk odmówią mu posłuszeństwa.

Ostatkiem sił wykonał zamach, wciągnął się na gałąź i usiadł
na niej okrakiem. Kiedy podniósł głowę, zobaczył tuż przed
nosem parę przeźroczystych, błękitnych oczu należących do
syjamskiego kociaka, zesztywniałego teraz ze strachu.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, że naraziłeś mnóstwo ludzi

na wielkie kłopoty - odezwał się Mitch do przerażonego Buf­
fy'ego, który nastroszył ogon i machał nim w prawo i w lewo.

- Ale teraz jesteś bezpieczny. Za chwilę postawisz wszystkie

cztery łapy na pewnym gruncie. - Mitch wyciągnął rękę.

Kot cofnął się, wygiął grzbiet i wydobył z siebie syk do złudze­

nia przypominający dźwięk wydawany przez zepsuty kaloryfer.

- Daj spokój! Tam na dole czeka twoja pani z pyszną puszką

tuńczyka.

Mitch czuł, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Przesu­

wał się powoli w kierunku zwierzaka, zmuszając się, by mówić

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 7

do niego tym samym spokojnym tonem, którym niejeden raz
przekonywał spanikowanych ludzi do skoku na płachtę ratow­
niczą, znajdującą się kilka pięter niżej.

- To nie jest puszka zwykłego kociego jedzenia, ale najpra­

wdziwszy tuńczyk. Dobrze się zastanów, Buffy.

Wszystko na nic. Im bliżej był Mitch, tym głośniej syczał

Buffy. Dźwięk ten działał na skołatane nerwy naszego bohatera

jak zgrzyt paznokcia po szkolnej tablicy. Musiał skończyć z tym

jak najprędzej.

- Tu cię mam!

Mitch, z fałszywym uśmiechem na ustach, sięgnął po zwie­

rzaka. Kot rzucił się w tył, stracił równowagę i niespodziewanie

wylądował na plecach swojego wybawcy, wbijając mu w skórę

ostre pazury.

- A niech cię! - ryknął Mitch z bólu i wściekłości.

Przestraszony wrzaskiem Buffy wczepił się w niego jeszcze

silniej. Mitch tylko ze względu na kamery telewizyjne powstrzy­
mał się przed rzuceniem kota gdzieś przed siebie, by z lotu ptaka
poznał najbliższą okolicę.

- Twoje szczęście, że jest tu pełno ludzi, głupia futrzana

torbo - sapnął i zagryzając zęby z bólu, zaczął powoli schodzić

w dół. Byli już blisko ziemi, gdy kot zdecydował, że nie odpo­
wiada mu w miarę bezpieczne miejsce na ludzkich plecach,

i uznał, że przyszedł czas na krótki lot. Wybił się w górę, wy­
rywając przy okazji płat skóry z grzbietu bohaterskiego straża­
ka. Jego dzielnemu wyczynowi towarzyszyło takie przekleń­
stwo Mitcha, że film nakręcony przez Meredith Roberts nie
nadawał się do emisji w porze, kiedy przed telewizorami zasia­
dają dzieci. Natomiast wszystkie wiadomości wieczorne poka­
zały twarde lądowanie Mitcha wraz z towarzyszącymi mu efe­
ktami dźwiękowym. Jego biedna matka była wstrząśnięta.

background image

8 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

W tym samym czasie, na drugim końcu miasta, Sasza Mi-

chajłowa, świeżo upieczona emigrantka z Rosji, siedziała w biu­
rze urzędu imigracyjnego i trzęsła się ze strachu. Z całych sił
starała się tego nie okazywać, szczególnie wobec mężczyzny,
który siedział naprzeciwko niej. Człowiek ten, Donald W. Potter,

był od ponad miesiąca zmorą jej życia. Sasza wymyśliła, że
litera W przed nazwiskiem musi oznaczać „wredny".

Słowo „deportacja" dźwięczało jej w głowie jak wyrok śmierci.

- Nie mówi pan poważnie - zaczęła, próbując opanować

drżenie warg.

- Urzędnicy państwowi nie żartują, panno Michajłowa -

usłyszała surowy, niesympatyczny głos.

Spojrzała na mężczyznę siedzącego za biurkiem, na którym

panował pedantyczny porządek. „Zezowaty szczur" - tak właśnie

jej pracodawczyni i zarazem przyjaciółka określiła Pottera, kiedy

ten pojawił się po raz pierwszy w restauracji. Nie można było lepiej
go opisać. W całym swoim dwudziestoczteroletnim życiu Sasza
nie spotkała równie wstrętnego człowieka. Było to nie byle co, jeśli
wziąć pod uwagę bandę bezdusznych biurokratów, z którymi mu­
siała rozmawiać we własnym kraju przed wyjazdem do Stanów!

- Szkoda, że poczucie humoru jest cechą nie znaną urzęd­

nikom państwowym. - Sasza uniosła głowę, żeby pokazać, że
się nie boi. - Zaręczam, że w moim przypadku pański rząd się
pomylił. Nie możecie mnie deportować.

Dla własnego dobra zdecydowała się nie mówić, że to Potter

się pomylił.

Zezowaty Szczur, udając zdziwienie, uniósł bezbarwne brwi,

potem ostentacyjnie poślinił wskazujący palec i zaczął przeglą­
dać jej papiery.

- Kiedy po raz pierwszy starała się pani o turystyczną wizę

do Stanów Zjednoczonych, w rubryce „zawód" wpisała pani:
pielęgniarka...

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 9

- Pracowałam jako pielęgniarka w szpitalu. W Sankt Peters­

burgu - dodała szybko.

Chciała zapisać się do szkoły pielęgniarskiej i uzyskać licen­

cję natychmiast po przyjeździe do Ameryki. Niestety, plan nie

udał się, jak wiele mu podobnych, głównie dlatego, że od dnia

przyjazdu do Nowego Jorku prawie rok temu Sasza tułała się

po całym kraju niczym Cyganka.

- A potem była pani nauczycielką angielskiego - powiedział

Potter kpiąco.

- Angielskiego uczyłam prywatnie.

Miała tego serdecznie dosyć. Wzywano ją tutaj już kilkakrot­

nie i za każdym razem rozmowa miała identyczny przebieg.
Wszystkie jej odpowiedzi zapisano w odpowiednich rubrykach.
O co chodziło temu facetowi? Czyżby grał z nią w kotka i my­
szkę dla samej tylko przyjemności? Dlatego że lubił pastwić się

nad swymi ofiarami?

- Moja mama pracowała jako tłumaczka w konsulacie amery­

kańskim w Leningradzie. Od dzieciństwa mówiłam po angielsku.
Po dyżurach w szpitalu uczyłam, żeby zarobić na bilet do Stanów.

- I skończyła pani jako kelnerka.

Pogardliwy ton głosu Pottera omal nie wyprowadził jej

z równowagi. Policzyła do dziesięciu - pierwszy raz po rosyj­
sku, potem po angielsku. Opanowała złość i patrząc mu wyzy­
wająco w oczy, powiedziała:

- To uczciwa praca.
- Zgadzam się z panią.
Zdziwiona jego reakcją Sasza za późno zorientowała się, że

wpadła we własne sidła.

- Po powrocie do domu nie powinna mieć pani trudności ze

znalezieniem dla siebie zajęcia - dodał, uśmiechając się złośli­
wie. - Zwłaszcza po tym, jak McDonald's otworzył w Rosji
swoje restauracje.

background image

10 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Nie możecie mnie deportować.

- Może się założymy? - Uśmiechnął się złośliwie.

Sasza nie miała wątpliwości, że dręczenie jej sprawia Potterowi

wyraźną przyjemność. Nie wygra z nim, mimo że przed przyjaz­

dem do Stanów dokładnie przestudiowała prawo imigracyjne.

Pech prześladował ją od chwili wylądowania w Nowym Jor­

ku. Zaczęło się od wizyty u prawnika, który inkasując sporą
sumę zapewnił, że w jej przypadku prawo stałego pobytu jest
zwykłą formalnością. Niestety, po dwóch dniach gość zlikwido­
wał biuro i ulotnił się, nie zostawiając adresu.

Szukała potem rady u innych, którzy umiejętnie wyssali z niej

resztę ciężko zarobionych pieniądzy i zostawili na lodzie. Za to, co

jej zostało, kupiła bilet autobusowy ze Springfield w stanie Mis­

souri do Phoenix w Arizonie. I w ten sposób skończyły się jej
kłopoty z prawnikami. Ale nie z urzędem imigracyjnym...

- Mój ojciec... - przerwała, czując, że za moment się roz­

płacze.

Nie, nie pozwoli, żeby ten wstrętny szczur z małymi oczkami

widział jej łzy, pomyślała ze złością. Nie da mu tej satysfakcji!

Ona miała przecież w żyłach krew porywczych rosyjskich ary­
stokratów, spowinowaconych z samym carem, oraz krewkich
irlandzkich rebeliantów, którzy musieli uciekać do Ameryki
przed zemstą angielskiego szeryfa i wsławili się wielką odwagą,
walcząc po stronie Konfederacji. Nigdy!

- Mój ojciec jest Amerykaninem. - Z całych sił starała się,

żeby głos jej nie zadrżał.

- Nawet się pani nie domyśla, ile osób mówi mi to samo.

- Popatrzył pogardliwie i wzruszył ramionami.

- Ale ja mówię prawdę.
- Wszyscy tak twierdzą. - Zamknął tekturową teczkę z ta­

kim hukiem, jakby zatrzaskiwał bramę wiodącą ku wolności. - Ma
pani czas do najbliższej środy. Jeśli do dziesiątej na moim biurku

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 11

nie znajdą się stosowne dokumenty, rozpocznę procedurę depo­
rtacyjną. I wtedy poleci pani do Rosji najbliższym samolotem.

Nie patrząc na nią, zapisał coś w kalendarzu. Spotkanie było

skończone, a jej życie - zrujnowane.

- Dlaczego daje mi pan tylko kilka dni? - spróbowała jesz­

cze raz.

- Wydaje mi się, że już o tym rozmawialiśmy. - Świdrował

ją wzrokiem znad zsuniętych okularów. - Dostała pani wizę

czasową w celu odszukania rzekomego ojca, ale...

- Tylko nie rzekomego! - wybuchnęła.
Paliły ją policzki. Wiedziała, że dłużej nie wytrzyma. Jak on

śmiał wątpić w istnienie jej ojca - wspaniałego amerykańskiego
dziennikarza, który pewnej mroźnej zimy pojawił się w Lenin­
gradzie i sprawił, że dla jej matki zima zamieniła się w wiosnę.

- Przez całe życie słuchałam opowieści o ojcu...
- Najwyższy czas przyznać, że to były tylko opowieści.

Zmyślone bajki - parsknął z pogardą.

- Moja matka nigdy nie kłamała, panie Potter!

Sasza z trudem powstrzymała łzy. Od śmierci matki minęło

już osiemnaście miesięcy, ale nie było dnia, żeby nie wspomi­

nała tej wspaniałej i wrażliwej kobiety, której miłość uczyniła

jej życie łatwiejszym do zniesienia.

- Zdaje mi się, że zbaczamy z tematu. - Zimny głos Pottera

przywołał ją do rzeczywistości. - Dla mnie najważniejsze jest
to, że podczas całego roku spędzonego w Stanach Zjednoczo­
nych nigdzie nie zagrzała pani miejsca na dłużej niż dziewięć­
dziesiąt dni, a więc...

- Prowadziłam poszukiwania.
- A może próbowała pani zatrzeć za sobą ślady.
To pomówienie słyszała od niego wielokrotnie.
- Nie mam nic do ukrycia i nie muszę zacierać za sobą

śladów.

background image

12

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- To pani tak uważa. Ja natomiast myślę co innego. - Potter

był bardzo z siebie zadowolony. -I mogę zapewnić, że mój rząd
uwierzy słowom zaprzysiężonego pracownika urzędu imigra-
cyjnego, a nie nie znanej nikomu cudzoziemce, która próbuje
obejść prawo i wtopić się w tłum praworządnych obywateli.

Jego pełen politowania uśmiech doprowadzał ją do pasji.

Zacisnęła spocone dłonie na kolanach. Gdyby go uderzyła, na­
tychmiast wezwałby policję. Nie da mu tej satysfakcji!

- Środa, dziesiąta rano - powtórzył i wstał, dając do zrozu­

mienia, że nie zamierza dłużej rozmawiać. - Może pani oczy­

wiście skontaktować się ze swoim prawnikiem.

Środa! Saszy wydawało się, że czuje uchwyt żelaznej pięści,

zaciskającej się na jej szyi. Dzisiaj był piątek. Jak w ciągu
czterech dni odnaleźć ojca, którego bezskutecznie szukało się
przez dwanaście miesięcy? Skąd wziąć pieniądze na adwokata?

Nagle przypomniała sobie rosyjskich przodków matki. Wie­

działa już, co czuli, stojąc przed plutonem egzekucyjnym Armii
Czerwonej. Mimo to odważnie wytrwali do końca. Musi brać

z nich przykład! Jej przecież nie grozi kara śmierci. Wyprosto­
wała się i dumnie odrzucając głowę w tył, wkroczyła do windy.

Otoczył ją gęsty zapach drogiej wody kolońskiej. Oddychała

z trudem. Na domiar złego elegancko odziany towarzysz podróży
przez całą drogę na parter nie zdejmował oczu z jej biustu. Przeklinała
chwilę, kiedy zamiast czarnego, nobliwego kostiumu zdecydowała
się włożyć obcisłą sukienkę, którą nosiła jako kelnerka. Wizyty w biu­
rze imigracyjnym trwały długo. Nie miałaby czasu na powrót do

wynajmowanego pokoju, żeby się przebrać przed pracą

Jej zapobiegliwość nie zdała się na nic. Dochodząc do przy­

stanku, zobaczyła tył odjeżdżającego autobusu. Znaczyło to, że
spóźni się do restauracji. Co gorsza, znaczyło to też, że nie
spotka dzisiaj Mitcha Cudahy'ego, który zwykle o tej porze
zjawiał się po jedzenie dla 13 Kompanii Straży Pożarnej.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 13

Wprawdzie rozsądek podpowiadał Saszy, że nie ma szans, żeby

amerykański bohater zwrócił uwagę na zwyczajną kelnerkę, na
dodatek niższą i dużo mniej szykowną niż długonogie, wiotkie

blondyny, w których gustował, ale jej serce nie słuchało głosu
rozsądku. Wszystko zaczęło się, gdy Mitch w ryku syren i błysz­
czącym hełmie pojawił się w pełnej dymu kuchni i ugasił pożar.

Kiedy było po wszystkim, przeprosił za zalaną po kostki

podłogę. Całkowicie zaskoczona Sasza popatrzyła na czarną od
sadzy twarz, w której oczy błyszczały najczystszym, głębokim
błękitem, i stało się. Ona, dziewczyna dotąd twardo stojąca na
ziemi, zakochała się po uszy, beznadziejnie i na zawsze.

Od tamtego dnia na widok Mitcha wchodzącego swobodnym

krokiem do małej, raczej obskurnej restauracji, Sasza z trudem
utrzymywała równowagę ducha i ciała. Prezentował się świetnie
w granatowym podkoszulku i dżinsach - ulubionym stroju
miejskich strażaków. Kręciło się jej w głowie, kiedy patrzyła na
muskularne męskie ciało rysujące się pod ubraniem.

I teraz miałaby wyjechać z Phoenix!? Opuścić Amerykę na za­

wsze i nie zobaczyć go więcej!? To naprawdę straszny dzień, wes­
tchnęła przygnębiona. Dobrze, że przynajmniej przestało padać.

Stała na przystanku i spoglądając w czyste, szafirowe niebo,

zmagała się z problemami, które w żaden sposób nie dawały się
rozwiązać. Pomyślała o ucieczce. Czyż nie takie zamiary wma­
wiał jej ten obrzydliwy Potter? Ale dokąd by pojechała? Jak
długo można ukrywać się przed urzędem imigracyjnym i nie­
chlubną deportacją do Sankt Petersburga?

Zajęta rozpatrywaniem ryzykownego i całkowicie sprzecz­

nego z prawem planu, nie zauważyła pędzącej ulicą furgonetki
z napisem „Pizza - natychmiastowa dostawa" i ocknęła się do­
piero, gdy fala błota z kałuży spłynęła po jej różowym jak guma
do żucia mundurku.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Autobus pojawił się dopiero po czterdziestu minutach.
- Czy pan wie, jak długo czekamy? - narzekała starsza ko­

bieta, wsiadając do środka.

- Może to moja wina, że jeden autobus wypadł z trasy?

- Kierowca, który wyglądał jak muzyk z rockowej kapeli, wzru­

szył obojętnie ramionami.

- A co się stało z następnym?
- Czy ja jestem Duchem Świętym? - burknął. - Skąd niby

mam to wiedzieć?

- Młody człowieku, jeżdżę na tej trasie od dwudziestu pięciu

lat i jeszcze nie spotkałam się z podobnym chamstwem. Napiszę

skargę do twoich przełożonych.

- Po prostu umieram ze strachu - zaśmiał się kobiecie prosto

w twarz i odwrócił w stronę Saszy. - Cześć, kotku. Chyba miałaś

ciężki dzień - powiedział, mierząc wzrokiem jej zabłocony strój.

- Miewałam lepsze. - Nie chciała wdawać się w rozmowę

z kolejnym antypatycznym przedstawicielem służb publicznych.

- W razie kłopotów z mokrą sukienką daj mi znać. Pomogę

ci ją zdjąć.

- Nie wydaje mi się to konieczne. - Niecierpliwie wyciąg­

nęła rękę po bilet.

Jego dwuznaczne uśmiechy były równie nieznośne, jak szy­

derstwa Pottera.

- Może byśmy tak ruszyli - zdenerwował się młody yuppie

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 15

w granatowym garniturze. - Nikogo nie interesuje lekcja, jak

obrażać starsze panie i podrywać kelnerki.

- Nie pękaj, człowieku. - Kierowca, oddając bilet, specjal­

nie przesunął palcami po dłoni Saszy.

To za wiele jak na jeden dzień! pomyślała Sasza, opadając

na twardą ławkę. Na dodatek spóźni się do pracy, czego nie
znosi. Chociaż dzisiaj była z tego zadowolona. Za skarby świata
nie chciałaby, żeby Mitch zobaczył ją w podobnym stanie. Sta­
nęła jej przed oczami szykowna blondynka z telewizji, z którą
się ostatnio prowadzał. Najwyższy czas spojrzeć prawdzie
w oczy. Nie ma co fantazjować o namiętnych pocałunkach se­
ksownego strażaka. Takie jak Sasza nie mają szans.

Przyłożyła głowę do zimnej szyby i przymknęła oczy. Ból

głowy, który zaczął się podczas rozmowy w urzędzie, nie ustę­
pował. Z przerażeniem myślała o sześciu godzinach pracy. Oby
tylko dzisiaj nie było tłoku!

Autobus dojeżdżał do przystanku. Już z daleka zobaczyła lśnią­

cy czerwienią wóz strażacki, stojący przed pawilonem, w którym
urządzono restaurację. Nie tylko Sasza była dziś spóźniona.

Początkowo chciała wysiąść na następnym przystanku i wró­

cić piechotą. Tylko że wówczas zostawiłaby Glory Seeger z całą
robotą! Wyłącznie dlatego, żeby wymarzony mężczyzna nie
zobaczył jej w tak opłakanym stanie.

- Jakbyś nie miała teraz większych kłopotów, dziewczyno

- powiedziała do siebie surowo. - A on i tak nie zwraca na

ciebie uwagi.

Wyprostowała się, wzięła głęboki oddech, zdecydowanym

gestem pchnęła drzwi i stanęła twarzą w twarz z wychodzącym

właśnie Mitchem.

Sasza nie miała racji, myśląc, że Mitch nie zwrócił na nią

uwagi. Wprost przeciwnie - od razu zauważył jej piękne włosy,

background image

16 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

tak czarne, że aż granatowe, błyszczące brązowe oczy i pełne,
różowe usta, których nigdy nie malowała.

Nie byłby mężczyzną, żeby pod obcisłym kelnerskim mun­

durkiem nie dostrzec ponętnych wypukłości jej ciała i zgrab­
nych nóg wystających spod spódniczki.

I jeszcze jedno - mimo przenikającego wszystko aromatu

pieczonych żeberek, z których przyrządzania słynęła Glory, nie
sposób było nie poczuć, że chorobliwie nieśmiała kelnerka cho­
lernie ładnie pachnie.

Korciło go kiedyś, żeby się z nią umówić. Ale tego dnia na

posterunku straży pożarnej zjawiła się Meredith Roberts i nakręciła
wywiad z prawdziwym bohaterem. Sprawy potoczyły się na tyle
szybko, że jeszcze zanim kamerzyści zdążyli spakować sprzęt,
Mitch przyjął zaproszenie na mecz futbolu amerykańskiego, który
mieli obejrzeć wspólnie z telewizyjnej loży na stadionie.

Spotykał się z Meredith już trzy tygodnie, a ponieważ, mimo

głębokiej niechęci do wiązania się z kimś na stałe, z usposobie­
nia i przekonań był monogamistą, nie zrealizował planu randki
z Saszą. Co bynajmniej nie znaczy, że przestał ją obserwować.

Chociaż dzisiaj nie miało to żadnego sensu. Dziewczyna

wyglądała, jakby dopiero co wyszła z myjni, którą zwiedzała
bez samochodu.

- A tobie co się przytrafiło? - krzyknął obcesowo.

I wtedy Sasza zalała się łzami.
Jeszcze tego mu brakowało! Bezmyślnie zadane pytanie spo­

wodowało wybuch takiego płaczu, że wszyscy dookoła patrzyli

na niego jak na mordercę. Parszywy dzień, nie ma co.

Spadając z drzewa, Mitch wylądował na kaktusie, po czym

przez upokarzającą godzinę leżał z gołymi pośladkami w szpi­
talu, a złotowłosa pielęgniarka wyciągała z niego kolec po kol­
cu. Wprawdzie po zakończonym zabiegu dostał od niej numer
telefonu, ale to jeszcze pogorszyło jego i tak zły humor.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 17

- Co, do diabła, zrobiłeś tej biednej dziewczynie, Cudahy?

- rzucił się na niego Jake Brown.

Jake też był strażakiem oraz szwagrem Mitcha i jego najle­

pszym przyjacielem. Ale teraz nie zachowywał się jak przyjaciel.

- Zapytałem tylko, co się jej stało.
- Mitchem Cudahy! - rozległ się basowy głos. - Dlaczego

moja najlepsza kelnerka płacze?

Glory Seeger przypominała posturą jego wuja Dana, drwala

z Oregonu. Nie miała tylko jego wąsów. Teraz wyprostowała się

za wypolerowanym kontuarem i patrzyła na Mitcha oskarżyciel-

skim spojrzeniem.

- Nic nie zrobiłem. - Mitch odwrócił się do Saszy, oczeku­

jąc potwierdzenia swoich słów.

O Boże. Dziewczyna wyglądała naprawdę żałośnie. Zmierz­

wione włosy, czerwony nos, podpuchnięte oczy, z których pły­
nęły już nie strugi łez, ale cały wodospad Niagara. I wielka
brązowa plama na środku różowej sukienki.

To nie moja wina, przekonywał się w duchu Mitch. A jednak...

Gdzieś w tyle głowy odezwało się znajome, nie opuszczające go
nigdy poczucie odpowiedzialności. Tylko że teraz było to całkowicie
irracjonalne. Przecież nie jest nic winien tej rosyjskiej dziewczynie
o urodzie Cyganki. Zawsze zostawiał jej duże napiwki, nawet jeśli
przynosiła mu tylko kawę i kawałek orzechowego ciasta!

A poza tym nie była małym kotkiem, ale dorosłą kobietą,

która w dodatku musiała nieźle radzić sobie w życiu, skoro

udało się jej wyjechać z Rosji do Ameryki.

Jak na jeden dzień, zrobił swoje! Powinien teraz ominąć

łkającą dziewczynę i wyjść. Ale nie. Westchnął, odstawił na bok

styropianowy kontener z jedzeniem, który dźwigał pod pachą,
i ujął Saszę za drżące ramiona.

- Słuchaj, kochanie - uśmiechnął się do niej ciepło. - Nie­

ważne, co się stało. Nie może być aż tak źle.

background image

18 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Mitch używał słowa „kochanie" jak przecinka. Właściwie

bez przerwy. Tego jednego dnia zdążył już wypowiedzieć je co
najmniej kilka razy: do siedmioletniej właścicielki kota, do Me­
redith, mimo że był na nią wściekły za bezduszne filmowanie

jego upadku, do blond pielęgniarki, która próbowała się z nim

umówić. Bywało, że wyrażał w ten sposób zainteresowanie albo
sympatię. Ale nic więcej.

Mitch nie miał pojęcia, że Sasza marzyła dniami i nocami,

żeby usłyszeć od niego podobne zdanie. Przez krótką, króciutką
chwilę wydawało się jej, że sen się ziścił. Z nadzieją spojrzała
w górę i... natychmiast wiedziała, że nie warto było robić sobie
nadziei. W błękitnych oczach zobaczyła tylko współczucie.
Znowu zalała się morzem łez.

- Boże! - Mitch nic nie rozumiał. - Zrób coś, Glory.
- To twoja wina. - Glory, z rękami skrzyżowanymi na wy­

datnym biuście, miała nie wróżący nic dobrego wyraz twarzy.
- Więc to ty musisz coś zrobić.

Chcąc nie chcąc, Mitch odwrócił się do Saszy.
- Wiesz, kochanie - próbował ją uspokoić -jeśli nie zakrę­

cisz zaraz kranu, grozi nam powódź. Pamiętasz, co narobiłem,

gasząc pożar w kuchni? Dzisiaj może być gorzej.

Na wspomnienie chwili, w której zakochała się bezgranicz­

nie w tym mężczyźnie, świadku jej dzisiejszego upokorzenia,
Sasza rozszlochała się jeszcze głośniej.

- Poddaję się - machnął ręką Mitch.
Jego dzienna dawka cierpliwości była na wyczerpaniu. Jedy­

na nadzieja w Jake'u. Człowiek, który radzi sobie z przedmen-
struacyjnymi napadami złych humorów jego siostry, Katię Cu-
dahy Brown, bez problemu uspokoi jeszcze jedną kobietę na
granicy histerii.

- Masz doświadczenie z histeryczkami. Porozmawiaj z nią.

Zanim Jake zdążył odpowiedzieć, wtrąciła się Glory.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 19

- Tak właśnie postępują mężczyźni. - Zmierzyła Mitcha

wściekłym spojrzeniem. - Najpierw łamią kobiecie serce, a po­
tem chcą, żeby ktoś inny po nich posprzątał.

- Jak to posprzątał! - Mitch nie wierzył własnym uszom.

- Co ty próbujesz mi wmówić, Glory?

- Nic ci nie wmawiam. Ale będziesz mieć ze mną do czy­

nienia, jeśli zrobiłeś coś tej biednej, niewinnej dziewczynie...

- Co? - Dech mu zaparło z oburzenia.
Wprawdzie nie miał natury mnicha, ale nie był też łajdakiem,

za jakiego uznała go właśnie Glory. Uprawiał bezpieczny seks,

jeszcze zanim stał się osobą znaną publicznie.

- Ja? Ja... nigdy... Skąd ci to przyszło w ogóle do głowy

- wyjąkał.

- Mitch? - Jake popatrzył na niego surowo.
- Cholera! - Mitch nie wytrzymał i potrząsnął Saszą tak gwał­

townie, że zaskoczona przestała płakać. - Powiedz im, że przez cały
czas, kiedy tu pracujesz, zamieniliśmy nie więcej niż dwa zdania.

- To nie jest dowód - upierała się Glory. - Miałam trzech

mężów i żaden z nich nie mówił więcej. W łóżku i poza łóż­
kiem. Dlatego między,innymi się rozwiodłam. Tylko że mało-
mówność nie przeszkadzała tym głupkom zostawić mnie z piąt­
ką dzieci na karku.

- Sasza! - Mitchowi udało się zachować spokój kosztem

prawdziwie heroicznego wysiłku. - Oboje wiemy, że twoje kło­
poty nie mają nic wspólnego ze mną, prawda?

Uśmiechnął się do niej zachęcająco i delikatnie pogłaskał ją po

głowie. Cofnął rękę natychmiast, gdy zobaczył ostrzegawczy błysk
w oczach Glory. Przecież zrobił to, żeby uspokoić Saszę. Nie jego
wina, że opacznie odczytano całkiem niewinny gest.

- Czy mogłabyś więc wyświadczyć mi wielką przysługę

i wyjaśnić im, że zostałem wmieszany w tę awanturę zupełnie
przypadkowo?

background image

20 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

W zasadzie miał rację. Ale nie do końca. Patrząc na jego

nieszczęśliwą minę. Sasza uznała, że wszystkiego i tak nie da
się wyjaśnić. A ponieważ Glory i Jake mylili się całkowicie,
musiała wyprowadzić ich z błędu. Wzięła głęboki oddech.
Wzrok Mitcha natychmiast zatrzymał się na jej biuście, co na­
leżałoby uznać za efekt uboczny jej dążenia do prawdy. I co nie
umknęło niestety uwagi Jake'a.

- M., .Mitch ma rację - wyjąkała drżącymi wargami. - Na­

prawdę nic nie zrobił.

Poczuła, że zwalnia żelazny uchwyt, w którym ją trzymał.
- A widzicie! - krzyknął, rzucając wymowne spojrzenie

z gatunku: „A nie mówiłem?"

- Sama nie wiem - mruknęła Glory ponuro. - Może zwy­

czajnie cię kryje.

Palce Mitcha znów zacisnęły się na ramionach Saszy.

- Niiie - odetchnęła tak głęboko, że aż odpiął się jej guzik

na piersiach. - To nie jego wina. I przepraszam, że zrobiłam
takie zamieszanie. Nic mi nie jest. - Spróbowała się uśmiech­
nąć, ale nie dała rady.

- A jednak coś ci jest. Będzie lepiej, jak usiądziesz i opo­

wiesz nam, co się stało. - Jake, nie zwracając uwagi na goto­
wego do wyjścia Mitcha, przysunął Saszy sfatygowane, plasti­
kowe krzesełko.

- To naprawdę miło z twojej strony, Jake, ale i tak

spóźniłam się dzisiaj do pracy i...

- Czy widzisz tu jakichś klientów? - zagrzmiała Glory,

omiatając wzrokiem pustą salkę, w której żywe były jedynie
kolory na plakatach reklamujących sos tabasco. - Siadaj, dziew­
czyno, i wypluj z siebie wszystko, bo inaczej zamęczysz się na
śmierć. A poza tym - dodała szybko, gdy Sasza próbowała pro­
testować - płaczące kelnerki odbierają ludziom apetyt. Mitch,
przynieś jej szklankę wody.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 21

Mitch, wciąż obrażony podejrzeniami, miał ochotę powie­

dzieć, żeby zrobiła to sama, bo on jest tu klientem. Powstrzymał
się tylko dlatego, że wdzięczna za ugaszenie pożaru Glory wy­
ręczała go w gotowaniu posiłków dla całej kompanii, kiedy

przypadał jego dyżur. To dzięki niej jedli kurczaka z rusztu albo
żeberka zamiast ohydnych hot dogów czy spaghetti z puszki.
Nie warto było rujnować tak korzystnego układu.

- Bardzo ci dziękuję, Mitch - powiedziała Sasza i zawstydzo­

na żarliwością swojego tonu, uciekła wzrokiem w kierunku okna.

Obserwując ją, Mitch po raz kolejny zastanawiał się, jak

smakują te pełne, różowe usta, gdy je całować. Dziewczyna,
świadoma jego wzroku, przełknęła szybko kilka łyków i zaczęła
opowiadać. Powoli i z wyraźną przykrością streściła swoje spot­
kanie z obrzydliwym Donaldem W. Potterem.

- Przeklęty szczur - syknęła wściekła Glory.
- To niesprawiedliwe wysyłać cię z powrotem do Rosji tyl­

ko dlatego, że jeszcze nie znalazłaś ojca - dorzucił Jake.

- Prawo nie zawsze jest sprawiedliwe.

Sasza poznała tę prawdę już jako dziecko. Ale przecież miało

to nie dotyczyć Ameryki! Opowieści matki o państwie, w któ­
rym ludzie sami stanowią prawo, brzmiały w jej uszach jak
najpiękniejsza bajka.

Przyłożyła do skroni zimną szklankę, ale ból głowy nie ustępował.

- Nie wolno nam dopuścić, żeby cię deportowali - zadekla­

rował Jake.

Jake był bardzo miły i zawsze zostawiał jej duże napiwki.

Kiedy próbowała protestować, robił do niej oko i mówił, żeby
potraktowała to jako jego wkład w fundusz poszukiwań. Ale
teraz pomóc nie mógł.

- Chyba nie ma innego wyjścia - westchnęła ciężko.
- Do diabła, dziewczyno - zagrzmiała Glory. - Zawsze jest

jakieś wyjście. Na tym polega Ameryka.

background image

22 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Sasza, poruszona ich reakcją, z trudem tłumiła łzy. Powstrzy­

mywała się, żeby nie wyjść na idiotkę przed Mitchem.

- Myślałam o ucieczce - przyznała cienkim głosem.

Może to nie był taki głupi pomysł? Na przykład Los Angeles.

Łatwo ukryć się w wielkim mieście. Albo Seattle. Podobno jest

tam ślicznie. A gdyby tak pojechać do Montany, zagrzebać się

na jakimś ranczu i gotować dla kowbojów?

Sasza, wymyślając coraz to nowe warianty ucieczki, całko­

wicie przeoczyła fakt, że nie ma pojęcia o gotowaniu.

- Ucieczka nigdy nie jest wyjściem - przerwał jej Jake.

- Zwłaszcza w twojej sytuacji. Urząd imigracyjny wcześniej

czy później dowie się, gdzie jesteś.

- A wtedy deportują cię natychmiast - powiedziała Glory.

- Nie możesz dać takiej satysfakcji Zezowatemu Szczurowi.

- Mam cztery dni, żeby znaleźć ojca. Potem wsadzą mnie

do samolotu lecącego do Rosji.

- Musimy wynająć prywatnego detektywa - wykrzyknął

Jake. - Cztery dni to niewiele, ale...

- Robiłam to już wcześniej - przyznała Sasza ponuro, przy­

pominając im, że właśnie dlatego znalazła się w Phoenix. - Zre­
sztą i tak nie mam już pieniędzy.

- Tym się nie przejmuj. Zrobimy zrzutkę na posterunku.

Chłopcy chętnie ci pomogą.

- Wynajęcie detektywa nic nie da. - Mitch wtrącił się do

rozmowy pierwszy raz.

- Akurat dużo o tym wiesz - zdenerwowała się Glory. - Fa­

cet, którego wynajęłam w zeszłym roku, znalazł mojego drugie­
go eks-męża i wyciągnął od niego alimenty za ostatnie pięć lat.

- Przypominam ci, że zajęło mu to dwa miesiące. Nie mó­

wiąc o tym, że miał numer ubezpieczenia twojego męża, co cho­
lernie ułatwia sprawę. Niestety, Sasza ma rację. Jest za późno.

- Czyli chcesz, żeby wysłali ją do Rosji. - Glory posłała

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 23

Mitchowi ponure spojrzenie. - Biedne dziecko nie ma tam ni­
kogo. Jej matka nie żyje...

- Wcale tego nie powiedziałem.

Sasza, zła, że traktują ją jak nieobecną, podniosła głowę,

zdziwiona.

- Jest jeden sposób. W dodatku całkiem prosty.
- Może się nim z nami podzielisz, ważniaku- ironizowała Glory.
- Sasza musi wziąć ślub z obywatelem amerykańskim.

Dzięki temu dostanie zieloną kartę.

Sasza, która przed chwilą poczuła okruch nadziei, zgarbiła

się cała. Równie dobrze mógł wysłać ją na pustynię w poszuki­

waniu kopalni złota!

- Doceniam twoje starania, Mitch, ale nie wziąłeś pod uwagę

najważniejszego. Nie znam nikogo takiego.

- Owszem, znasz.
Już w chwili, kiedy wypowiadał te słowa, Mitch wiedział,

że nie ma wyjścia. Cóż takiego, do diabła, w nim siedzi, że kiedy
tylko widzi kogoś w potrzebie, zaraz nakłada błyszczącą zbroję
i pędzi na ratunek?

Przypomniał sobie głośną historię sprzed kilku lat. Seryjny

morderca wysyłał do różnych gazet jeden i ten sam komunikat:
„Zatrzymajcie mnie, zanim znowu zabiję".

Wygląda na to, że on, Mitch, powinien wręczać wszystkim

karteczki z tekstem: „Zatrzymajcie mnie, zanim zacznę znowu
pomagać".

Świadomy, że robi największy błąd w życiu, uśmiechnął się

do Saszy swoim słynnym uśmiechem, który znalazł się nawet
na okładce „Newsweeka", i powiedział:

- Przecież znasz mnie.
Przesunął czubkami palców po jej brwiach, a ona zamarła,

nie wiadomo czy pod wpływem słów, czy gestu, który poruszył

ją do głębi.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Sasza była pewna, że to żart. Albo wytwór jej zmaltretowanej

dzisiejszymi przejściami wyobraźni. Nie była w stanie wyjąkać
nawet jednego słowa. Rozum mówił jej, że się przesłyszała, ale

w sercu obudziła się krucha nadzieja.

- No i co ty na to? - zapytał.
- Nic nie rozumiem. - Odwróciła się do Jake'a i Glory po

wsparcie.

Jake wzruszył ramionami i nie spuszczał oczu z Mitcha.
- Może nie było to specjalnie romantyczne — parsknęła

śmiechem Glory - ale wydaje mi się, kochanie, że nasz bohater
przed chwilą ci się oświadczył.

- Oświadczył? - Powoli spojrzała na Mitcha. - Czy to pra­

wda? Chcesz się ze mną ożenić?

- Przecież to nie będzie prawdziwe małżeństwo - powie­

dział szybko, udając, że nie słyszy pomruku dezaprobaty, który
wydała z siebie Glory. - Taki manewr da ci czas na odnalezienie
ojca.

- Oto słowa dżentelmena. - Jake pokręcił głową.
- Ale ja, w przeciwieństwie do ciebie, przynajmniej coś wy­

myśliłem.

- Tu muszę stwierdzić, że masz rację - przyznał Jake. - Ja,

jako ślubny małżonek twojej siostry, zostałem automatycznie
wykluczony z tej matrymonialnej konkurencji.

Zastanowił się chwilę i dodał:

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 25

- Właściwie - dlaczego nie? Powinno się udać. Myślę, że

tobie będzie najtrudniej - uśmiechnął się żartobliwie do Saszy,

jakby próbował dodać jej otuchy - przyzwyczaić się do wspól­

nego mieszkania z tym facetem. Nie znam kobiety, która chcia­
łaby oglądać męskie slipki wiszące na wszystkich klamkach.

Sasza poczuła się zażenowana jak nigdy dotąd. Rozumiała

już, że Mitch zaproponował fikcyjne małżeństwo, żeby ochronić
ją przed dalszymi szykanami urzędników i dać jej szansę na

obywatelstwo. Wiedziała, że takie rzeczy się zdarzają. Słyszała
o kilku dziewczynach z Petersburga, które weszły w podobny
układ z mężczyznami z Europy Zachodniej. Bez romansów. Bez
miłości.

- Mieszkalibyśmy razem? - zapytała.
- Nie! - wykrzyknął Mitch.
- Tak! - powiedziała Glory w tej samej chwili.
Jake ledwo stłumił śmiech na widok przerażonej miny swo­

jego szwagra, ale nie odezwał się słowem.

- Jeśli chcecie, żeby plan się udał - wyjaśniła Glory - mał­

żeństwo musi wyglądać na prawdziwe. Kilka tygodni temu wi­
działam w telewizji reportaż o fikcyjnych ślubach. Podobno je­
szcze przed nowymi wyborami rząd postanowił skończyć z tym
procederem. A Potter to taki łajdak, który nie zadowoli się byle
papierkiem od sędziego pokoju. Na pewno sprawdzi, czy mie­
szkacie razem.

Mitch zaklął pod nosem. Glory miała rację. On też oglądał

ten program w mieszkaniu Meredith. Zamiast czułego sam na
sam z seksowną kobietą, musiał wtedy wgapiać się w tele­

wizor, gdyż Meredith pokazywała się na ekranie przez kilka

sekund.

Meredith. Lepiej nie myśleć, jak zareaguje, kiedy dowie się,

że jej facet zwiał, żeby ożenić się z inną. Gdyby tylko dał sobie
chwilę czasu na zastanowienie, zanim wyskoczy z propozycją!

background image

26 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Ale nie. Kolejny raz ten sam błąd. Ostatnim razem jego poryw­
czość doprowadziła do tego, że został obwołany narodowym
bohaterem.

Muszę zacząć pracować nad sobą, postanowił w duchu. I to

szybko.

Ponury wyraz twarzy Mitcha nie umknął uwagi Saszy. Nigdy

przedtem nie widziała u niego takiej miny. Nawet wtedy, gdy
po ciężkiej walce z ogniem ugasił pożar w ich kuchni. Mógł być
spocony i brudny, ale gdy się uśmiechał, a uśmiechał się zawsze,
wszystkim kobietom serca topniały jak wosk. Teraz wyglądał

jak zwierzę w potrzasku. Najwyraźniej żałował propozycji, któ­

rą złożył jej przed chwilą.

Sasza wiedziała już, co ma zrobić. Nieważne, że marzyła

o tym, żeby odpowiedzieć „tak", nieważne, jak bardzo bała się
deportacji - skoro Mitch zareagował wielkodusznie i honorowo

wobec niej, ona winna jest mu podobne zachowanie. Przełknęła

ślinę i opanowując drżenie ust, wydała na siebie wyrok:

- Mitch, jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna, ale nie mogę

pozwolić, żebyś przeze mnie zmarnował sobie życie.

Ona ma rację, myślał Mitch. I na dodatek daje mi szansę

ucieczki. Wychodzę. Natychmiast wychodzę i już za chwilę bę­

dę u siebie. Tylko że wtedy ona też znajdzie się „u siebie" -
u siebie w kraju, gdzie nie ma domu ani nikogo bliskiego...

- Nie rujnujesz mi życia - usłyszał swój własny głos.
Na Boga, Cudahy, co ty robisz najlepszego? Dziewczy­

na pozwala ci się wycofać, a ty brniesz w to coraz głębiej!
Dlaczego nie wiejesz? Tak zrobiłby każdy facet o zdrowych
zmysłach!

- Pewnie, że znajdziemy się w nieco kłopotliwej sytuacji

- ciągnął jego głos, nic sobie nie robiąc z myśli kłębiących się
mu w głowie - ale przecież to nie potrwa długo. W końcu od­

szukasz ojca i na pewno dostaniesz obywatelstwo.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 27

- Jake? Glory? - Zdezorientowana Sasza zwróciła się do

nich, szukając rady. - Co mam robić?

- Przyjąć jego propozycję - odpowiedzieli obydwoje.

Sasza znowu zapatrzyła się w okno. Przecież spełniało się jej

marzenie. Nawet jeśli to nie będzie prawdziwy ślub, nikomu nie

zaszkodzi, jeśli chwilę poudaje. A już na pewno skończą się

upokarzające rozmowy z Potterem! Przypomniała sobie jego

złośliwe uśmieszki i szybko podjęła decyzję.

- Dobrze. Wyjdę za ciebie, Mitch.
Mitch mógłby przysiąc, że usłyszał huk zatrzaskujących się

za plecami drzwi.

Po krótkiej naradzie ustalili, że ślub odbędzie się w niedzielę.

W sobotę wieczorem, po zakończonej służbie Mitcha, pojadą do
Laughlin - małego miasteczka w Newadzie, znanego z licznych
domów gry i faktu, że łatwo tam wziąć ślub.

- Błyskawicznie podpiszemy papiery i w niedzielę po po­

łudniu będziemy z powrotem - obiecał Mitch.

Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby zaprosić kogoś z ro­

dziny, pomyślała Sasza. Nie wiedziała, że Mitch ma swoje po­
wody. Jego matka, która stale przebąkiwała, że „najwyższy czas,
żeby znalazł sobie miłą dziewczynę i ustatkował się", dorzuciła
do swoich nalegań następny argument. Od przyjścia na świat
dziecka Katie i Jake'a informowała go z ponurą miną, że od
niego zależy, czy świat ujrzy kolejnego potomka rodu Cudahy.
Nie należało zbytnio rozbudzać jej nadziei.

W sobotę Mitch pojawił się w wynajętym pokoju Saszy trzy

godziny później, niż obiecał.

- Przepraszam, ale mieliśmy pożar i nie udało mi się wcześ­

niej wyrwać.

- Denerwowałam się.
- Że wcale nie przyjadę?

background image

28 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Nie. - Rumieniec wstydu zabarwił jej policzki, a Mitch

próbował sobie przypomnieć, czy kiedyś spotkał kobietę, która

zdolna była się czerwienić. - No, może trochę się bałam, że
zmieniłeś zdanie - przyznała. - Ale głównie chodziło mi o cie­
bie. Słyszałam w radiu o tym pożarze. Martwiłam się, czy coś

ci się nie stało.

- Jeszcze się nie zdarzyło - przerwał buńczucznie. - No to

co? Jedziemy?

Zniósł do samochodu cały niewielki dobytek Saszy i ruszyli.

Mitch był w fatalnym nastroju, a wymuszone kilka zdań, które
zamienili po drodze, pogorszyły jeszcze atmosferę. Sasza uzna­
ła, że idący na egzekucję skazaniec wykazałby większy entu­

zjazm niż przyszły pan młody.

Ona sama także inaczej wyobrażała sobie własny ślub. Mu­

zyka, kwiaty, tłum gości, łzy szczęścia, A wymarzony mężczy­
zna miał być przystojny i kochać ją nad życie, bezgranicznie,
na zawsze. Dobrze, że spełniła się przynajmniej jedna część

dziecinnych pragnień. I to z nawiązką, bo Mitch był dużo przy­
stojniejszy od jej ideału z dawnych czasów.

Formalności przedślubne w Laughlin załatwili szybko i bez

kłopotów.

- Jak dotąd, idzie nam świetnie - powiedział Mitch

z wymuszonym entuzjazmem, ale nie doczekał się żadnej

reakcji.

Dlaczego przynajmniej nie udaje, że się cieszy, myślał z pre­

tensją, zapominając zupełnie, że to on nalegał, by ceremonia jak
najmniej przypominała prawdziwy ślub.

Przecież co najmniej kilka kobiet w Phoenix skakałoby ze

szczęścia, gdyby złożył im propozycję małżeństwa! Nie mówiąc

już o ofertach matrymonialnych, które przyszły do niego pocztą

po tym, jak pojawił się w kilku popularnych programach tele­
wizyjnych! Sasza nie ma nawet pojęcia, że dostał list oraz fo-

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 29

tografię od dziewczyny wybranej przez „Playboya" na miss
czerwca. I telegram aż z Anchorage na Alasce.

Wręczyli wypełnione kwestionariusze siedzącemu przy

biurku urzędnikowi. Mitch wyjął kartę kredytową i zapłacił za
ślub.

Wówczas otworzyły się drzwi do Kaplicy Miłości, w której

zobaczyli zupełnie niesamowity widok.

- Nie do wiary. - Zaszokowany Mitch wpatrywał się w gru­

bego mężczyznę ubranego w obcisły, biały kombinezon.

- Mitch? - Sasza otworzyła szeroko oczy. - Tu jest jak

w filmie. Pamiętasz „Miodowy miesiąc w Vegas"? On przebrał

się za Elvisa!

- Masz rację, słoneczko - wykrzyknął radośnie grubas, nie

dając Mitchowi szansy na odpowiedź, i wyciągnął na powitanie
pulchną dłoń ozdobioną pierścionkiem z wielkim diamentowym
oczkiem. - Tylko że ja jestem Elvisem Presleyem. Dla celów
zawodowych zmieniłem imię i nazwisko.

Z ogromnych głośników umieszczonych w czterech rogach

sali popłynęły dźwięki muzyki Presleya.

- Jak to? - Mitch nie wierzył własnym uszom. - Łatwiej

udzielać ślubów, gdy człowiek nosi nazwisko zmarłego pio­
senkarza?

- Nie byle jakiego piosenkarza, chłopcze. Króla! Samego

Króla! - Uśmiechnął się szeroko do Saszy. - Jestem imitatorem
Elvisa i jego sobowtórem, młoda damo. Czyż nie wyglądam jak
on w tamtym superfilmie? Nie wyskakuję z samolotu tylko dla­
tego, że jestem za stary i zbyt tchórzliwy. A ty jesteś dzisiaj moją

najładniejszą panną młodą.

- Wychodzimy stąd! - Mitch chwycił Saszę i pociągnął ją

do drzwi.

Co za idiotyczne głupstwo popełnił, proponując jej małżeń­

stwo! Nie wytrzyma dłużej tej farsy!

background image

30 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Sasza!? - powtórzył niecierpliwie, gdy dziewczyna nie

zareagowała. - Co z tobą?

- Nic. - Patrzyła z cielęcym zachwytem na kretyńsko prze­

branego urzędnika. - Przecież to cudowne.

- To idiotyczne - poprawił ją ze złością. - Musimy znaleźć

jakieś inne miejsce.

Co za szczęście, że nie ma tu nikogo z 13 Kompanii! Spa­

liłby się ze wstydu, gdyby któryś z chłopaków zobaczył tę
szopkę.

- Młoda dama wydaje się zachwycona - wtrącił Elvis.
- Kiedy powiedziałeś, że weźmiemy ślub w Laughlin, nie

oczekiwałam niczego podobnego.

- Ani ja!

- Wspaniałe miejsce. I takie romantyczne. W całej Rosji

nie ma nic równie pięknego. Marzyłam o takim ślubie od
zawsze.

- Marzyłaś o tym, że ślubu udzieli ci stary, gruby Elvis!?

- Mitch sekundę za późno zreflektował się, że przesadził. -

Przepraszam. Niech pan nie bierze tego do siebie, bardzo proszę.

- Nie czuję urazy - odpowiedział wesoło urzędnik. -I tak

każdy widzi, że jestem stary i graby. Prawdziwy Elvis też miał
kilka funtów nadwagi. Wiecie, w ostatnich latach życia. Myślę
sobie, że skoro sam Król nic sobie z tego nie robił, ja też nie
muszę.

- Mitch, proszę cię. - Sasza wyrwała się z jego uścisku i po­

łożyła mu dłoń na ramieniu. - Przecież zapłaciliśmy. I ten miły
człowiek jest gotowy...

- Nie pragnę niczego więcej, moje gołąbki, niż złączyć was

małżeńskim węzłem.

- A widzisz? Nie ma sensu jeździć po całym mieście w po­

szukiwaniu innego miejsca. Dlaczego mamy nie wziąć ślubu
tutaj?

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 31

Temu błagalnemu spojrzeniu nikt by się nie oparł. Donald

W. Potter musiał chyba mieć serce z kamienia.

- Do diabła! Zrobimy to tu, ale pod jednym warunkiem.

Musisz przyrzec, że nie powiesz Jake'owi ani Glory, ani nikomu
innemu o tym, co się tu działo.

- Przyrzekam. - Ścisnęła mu rękę z zadziwiającą, jak na tak

drobną osobę, siłą. - To będzie nasz sekret. Mitch, jestem taka
szczęśliwa!

Kto tu bardziej zwariował? Ten stary facet z brylantyną na

włosach i w białym kombinezonie naszywanym brylancikami?

Sasza, która była ledwo żywa ze szczęścia na myśl, że weźmie

ślub w obecności fałszywego Elvisa? Czy on, zgadzając się na

udział w tym cyrku?

- W porządku. - Pokręcił głową i ciężko westchnął. - Skoro

tego naprawdę chcesz.

- Mitch! Tak ci dziękuję!

Sasza zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się do niego

z całych sił. Poczuł jej wargi na swoich. Wystarczyło jedno
dotknięcie wspaniałych piersi, żeby całkowicie zapomnieć
o wszelkich obiekcjach. Bez zastanowienia oddał pocałunek.
Było nie było, od dnia pożaru spędził sporo czasu na rozważa­

niach i spekulacjach nad smakiem jej ust. Wyobrażał sobie, że
muszą być słodkie i niewinne.

Rzeczywistość przerosła jego oczekiwania. Ze sposobu,

w jaki całowała, wyczuł, że nie ma wiele doświadczenia. Nie
pomylił się, stawiając na niewinność. Ale w tym samym czasie

on, stary wyjadacz, który z niejedną kobietą miał do czynienia,
ze zdziwieniem poczuł niezwykłą siłę jej pocałunku. Pełne,

jedwabiste usta smakowały jak dojrzały owoc o tysiącu sma­

kach. Sasza zadrżała, gdy zębami zaczął pieścić jej dolną wargę,

a on poczuł uderzenie krwi w dolnej części brzucha.

Sasza omal nie upadła. Marzyła o takiej chwili nieskończoną

background image

32 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

ilość razy. Nie miała pojęcia, że pocałunek może doprowadzić
do stanu podobnej ekstazy. W jej głowie szalał huragan. Była

pewna, że bije od niej blask, jakby słońce spadło na ziemię
i poprzez gorące, łapczywe usta Mitcha napełniło jej żyły swym
ciepłem. Ciarki chodziły jej po całym ciele, gdy czuła na plecach
dotyk silnych dłoni.

I nagle wszystko się skończyło.
Mitch chwycił ją w pasie, odsunął na długość ramienia

i mrużąc oczy, spojrzał na nią z góry. Całe szczęście, że nie
miała pojęcia, o czym wtedy myślał.

- Nie traćmy czasu - powiedział, całkiem nieświadomy, jak

uraził tym uczucia dziewczyny.

- Jasne - zaśmiał się tubalnie Elvis. - Wyglądacie mi na

takich, co to nie mogą doczekać się nocy poślubnej.

Słysząc te słowa, Sasza zarumieniła się po korzonki włosów,

a Mitch poczuł, jak krew pulsuje mu w żyłach. Z głośników

płynęły dźwięki następnego przeboju Presleya.

- Które z was ma obrączki?
- Zapomniałem na śmierć. - Mitch zaklął pod nosem.
- Nic nie szkodzi. Przecież nie potrzebuję obrączki. - Sasza

uśmiechnęła się dzielnie, co jeszcze bardziej zirytowało Mitcha.

- Może i nie, ale założę się, że Potter będzie chciał ją zo­

baczyć.

- Boże. Obawiam się, że masz rację. - Sasza zbladła na

wspomnienie spotkania w przyszłą środę.

- Macie, dzieci, wielkie szczęście - zatarł ręce Elvis. - Tak

się przypadkiem zdarzyło, że mam u siebie całkiem niezły

wybór.

Wyciągnął z regału wybitą czarnym aksamitem szufladę,

w której rzędami ułożono biżuterię różnego rodzaju - od pros­

tych, tanich obrączek ze srebra, po złote pierścienie z diamen­
tami wielkości małego miasteczka.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 33

Mitch przyjrzał się im uważnie i sięgnął po delikatny pier­

ścionek ze złotej plecionki z niedużym, ale dobrej jakości dia­

mentem.

- Elegancja Francja - kiwnął głową Elvis. - Bardzo chod­

liwy wzór.

- Co o tym myślisz? - Mitch wręczył Saszy błyskotkę.

Co ona o tym myśli? Przecież to najpiękniejsza rzecz, jaką

w życiu widziała! Z oczkiem błyszczącym jak gwiazda! Tylko

że Mitcha na pewno nie stać na coś podobnego!

- Śliczny, ale - z trudem odwróciła oczy od pierścionka

- ten też będzie dobry.

Pokazała zwyczajną srebrną obrączkę.
- Niebrzydka - zgodził się z nią Elvis.
Zrobił to z dużo mniejszym entuzjazmem, zauważył

Mitch. I nie ma się co dziwić. Srebrne kółko zdawało się
krzyczeć z daleka: „Oferta specjalna. Najtańsza obrączka
w mieście!"

- Ale mnie podoba się tamten. Zmierz go, proszę.
Poza wszystkim, chodziło o jego reputację. Nie chciał, by

panna młoda po powrocie do Phoenix nosiła tak nędzny kawałek

srebra.

Pierścionek pasował idealnie. Sasza podniosła rękę, podzi­

wiając ciepły blask złota i lśniący diament. Stropiła się, bo

drżały jej dłonie.

- Nie martw się, złotko - próbował pocieszyć ją Elvis. -

Udzieliłem prawie tysiąca ślubów. Wszystkie panny młode wpa­
dają w przedweselną panikę.

Być może miał rację, ale ona nie jest prawdziwą panną

młodą! Dlaczego więc tak się denerwuje?

- A co z kwiatami? - zapytał Elvis, gdy Mitch wyciągnął

z dżinsów kartę kredytową, by zapłacić za pierścionek.

- Ślub bez kwiatów to nie ślub - powiedział, a Sasza z bły-

background image

34 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

skiem zadowolenia w brązowych oczach schyliła się nad wazo­

nem z goździkami.

Wszystkie one są jednakowe, pomyślał Mitch. Od Phoenix

do Petersburga. Jego siostra Katie doprowadziła całą rodzinę do

granic wytrzymałości nerwowej, planując swój ślub, który

w każdym szczególe musiał być doskonały.

- I to też? - spytał ostro, chociaż wcale nie miał takiego

zamiaru.

Sasza podskoczyła, wypuszczając z rąk szykowny, krótki

welon z pięknej koronki, który Elvis miał pod ręką na wypadek,

gdyby jakaś panna młoda życzyła sobie takiego ślubnego przy­
brania.

- Nie, Mitch. I tak kupiłeś już tyle rzeczy.
- No to - odwrócił się do urzędnika - zaczynamy.
- W porządku. Zaraz wołam żonę, żeby była waszym

świadkiem.

Nacisnął mały dzwonek i do pokoju weszła wysoka kobieta

z szopą nastroszonych rudych włosów.

- Nie! - jęknął Mitch. - Niech mi pan tylko nie mówi, że

to Ann Margaret z „Viva Las Vegas".

- Trafiłeś za pierwszym strzałem, młodzieńcze. - Elvis

uśmiechnął się porozumiewawczo i otworzył drzwi do nastę­
pnego pokoju.

Jego środkiem biegł błyszczący chodnik koloru kości słonio­

wej. Pod przeciwległą ścianą, na tle białej atłasowej draperii,
stał niewielki ołtarz, a na nim - wazon w kształcie młodego
Elvisa Presleya z gitarą w rękach. Z głowy Elvisa wystawał
bukiet różnokolorowych mieczyków.

Jeśli kiedykolwiek w życiu będę się naprawdę żenić, zrobię

to przed normalnym sędzią pokoju w Phoenix, przysiągł sobie
Mitch.

- Przepraszam, młoda damo - zwrócił się szarmancko Elvis

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 35

do Saszy. - Chociaż będzie ci prawdopodobnie trudno, musisz
na moment rozstać się z pierścionkiem. Potrzebuję go na trochę.
A za chwilę, słoneczko - komenderował - przejdziesz środkiem
do ołtarza, gdzie będzie czekać twój narzeczony. Annie i ja
odśpiewamy hymn.

- Czy to konieczne? - zapytał Mitch.

Cała ta ceremonia trwała zdecydowanie za długo. Mimo

czysto surrealistycznego otoczenia zaczynał powoli czuć się jak

na prawdziwym ślubie.

- Wszystkie panny młode marzą, żeby przejść nawą do oł­

tarza, prawda, kochanie? - zwróciła się ruda kobieta do Saszy.

- Bardzo bym chciała - dziewczyna rzuciła Mitchowi pro­

szące spojrzenie - ale jeśli wolisz zacząć tutaj, niech będzie.

Psiakrew. Znowu ten wzrok głodnego spaniela.
- Szkoda czasu na spory - machnął ręką. - Zaczynaj!
Elvis i Annie zaintonowali „Love Me Tender", a Sasza,

z wiązką goździków, za których cenę można byłoby kupić spory

bukiet orchidei, ruszyła w stronę ołtarza. Mitch musiał przy­

znać, że mimo koszmarnego czarnego kostiumu i równie brzyd­

kiej białej bluzki, wyglądała uroczo.

Kiedy dziewczyna stanęła u boku Mitcha, Elvis pociągnął za

sznurek i biała kotara rozsunęła się na boki, odsłaniając wielki

telewizor. Rozległ się głęboki głos samego Króla, a na ekranie

pojawiła się scena ślubu z filmu „Blue Hawaii".

- Jakie to romantyczne! - klasnęła w dłonie zachwycona

Sasza.

Mitch dziękował niebiosom, że nie ma tutaj Jake'a. Dokład­

nie mógł sobie wyobrazić, co szwagier opowiedziałby chłopcom
po powrocie do Phoenix. Poczuł dreszcz na samą myśl o wsty­
dzie, który przyszłoby mu znosić.

- Drodzy zakochani. - Elvis podniósł głos, żeby przekrzy­

czeć prawdziwego Elvisa.

background image

36 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Kiedy skończył się film i zamilkły dźwięki piosenki, rozpo­

częła się tradycyjna ceremonia ślubna. Słysząc głos Saszy po­

wtarzającej słowa przyrzeczenia, Mitch poczuł na czole zimny

pot. Co on tu robi? Przecież nigdy nie miał zamiaru się żenić.
Trzęsły mu się nogi. Jemu! Bohaterowi! Mężczyźnie, który za-
wsze balansował na krawędzi niebezpieczeństwa.

- Mitchu Cudahy - usłyszał. - Czy bierzesz tę oto Saszę

Michajłową za żonę i ślubujesz...

Mitch kątem oka zauważył wbity w niego wzrok Sa­

szy. Wziął głęboki oddech, wyprostował się i zaczął słuchać:

- .. .miłość, wierność i uczciwość małżeńską...
Przed oczami latały mu białe plamy.

...oraz to, że jej nie opuścisz... - szybkim gestem wytarł

czoło, bo wydawało mu się, że pot zacznie zaraz zalewać pod­
łogę - .. .w zdrowiu i w chorobie...

- Ślubuję - udało mu się wyjąkać, kiedy zorientował się, że

Elvis skończył tekst przysięgi.

Potem zrobił krok do przodu, potknął się o niski stopień

ołtarza i upadł jak długi u nóg Saszy. Poczuł, że z nosa leje mu
się krew.

- Mitch! - Jej przerażony krzyk przebił się przez zawodzący

śpiew Króla.

Annie, najwyraźniej przyzwyczajona do dziwnych reakcji

nowo poślubionych małżonków, spokojnym gestem wyjęła mie­
czyki z wazonu i chlusnęła wodą prosto w twarz Mitcha. Nad
głową dźwięczał mu głos Elvisa:

- Mocą urzędu nadanego mi przez władze stanu Newada

oraz przez króla rock and rolla ogłaszam was mężem i żoną.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Jesteś pewien, że nic ci nie jest? - pytała Sasza z troską

w głosie, kiedy jakiś czas później szli ulicami Laughlin.

- Jestem pewien - warknął Mitch przez zaciśnięte zęby. -

Dlaczego miałoby mi coś być? Ja tylko pół dnia walczyłem
z pożarem, potem prowadziłem samochód przez tę przeklętą
pustynię, później niemal w całości wyczerpałem swój kredyt
w banku, po to żeby jakiś idiota w przebraniu Elvisa Presleya
zechciał dać mi ślub, a na końcu złamałem sobie nos.

- Ale doktor powiedział, że nos nie jest złamany - przypo­

mniała mu spokojnie Sasza.

- To na pewno nie był lekarz, tylko jakiś znachor! - wrzas­

nął, otwierając przed nią drzwiczki samochodu.

Nie warto było się mu przeciwstawiać. Był wściekły i na

pewno żałował swojej decyzji. Sasza nigdy nie widziała go

w takim humorze. Wolała milczeć. Stłumiła łzy, żeby nie poka­
zać, jak mocno ją upokorzył.

Mitch zatrzasnął drzwi i włożył kluczyk do stacyjki. Prze­

kręcił, ale zamiast równego szumu silnika dał się słyszeć niemiły
zgrzyt. Zaklął i spróbował jeszcze raz. Nic.

- Cholera! - wrzasnął, waląc ręką w kierownicę. - To na

pewno najgorszy dzień w moim życiu!

I wtedy stało się.
Przez całą drogę do Lauglin starała się być miła i nie zwracać

uwagi na jego ponure milczenie. W Kaplicy Miłości ignorowała
wszystkie sarkastyczne uwagi, którymi próbował zepsuć cere-

background image

38 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

monię. To prawda, że ślub był raczej tandetny, ale o całe niebo
lepszy od nudnej, cywilnej uroczystości przed sędzią pokoju,

jakiej się spodziewała. Udawała, że nie widzi plam z krwi na

swoim jedynym wyjściowym stroju.

Ale żeby winić ją za zepsuty samochód!

Sasza miała dosyć. Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi,

wypadła na parking i pobiegła przed siebie.

- A niech to! - Mitch ze złością walnął głową o kierownicę.
Potem, nie zwracając uwagi na bolesny guz, który natych­

miast wyskoczył mu na czole, policzył do dziesięciu i wymy­
ślając sobie od najgorszych, pognał za Saszą.

- Sasza, co robisz? - Chwycił ją za rękę.
- Odczep się! - Wyrwała się i poszła.
- Słuchaj, przepraszam.

Żadnej odpowiedzi.

- Miałem kilka fatalnych dni. To dlatego - ciągnął.
- Myślisz, że tylko ty miałeś złe dni. - Odwróciła się

z ostrzegawczym błyskiem w oczach. - Otóż posłuchaj, Mitchu
Cudahy... - Wzięła głęboki oddech i wybuchnęła potokiem
zdań w swoim ojczystym języku.

Mitch nie rozumiał ani słowa, ale z tonu wnioskował, że nie

mówiła miłych rzeczy.

- Może przejdź na angielski, jeśli chcesz, żebym coś zrozu­

miał - spróbował ją uspokoić.

- Byłabym wdzięczna, gdybyś nie przerywał, kiedy mówię

- parsknęła.

- Ale ty nic nie mówisz, maleńka. Ty krzyczysz!

Słysząc słowo „maleńka', Sasza nie wytrzymała i zaczęła

kolejną tyradę po rosyjsku.

- I zapamiętaj sobie, że ja nigdy nie krzyczę - powiedziała

z silnym cudzoziemskim akcentem.

Właśnie wtedy zdała sobie sprawę, że od dłuższej chwili nic

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 39

innego nie robi, tylko krzyczy. Zamilkła w pół słowa. Mitch

zobaczył, że drżą jej plecy i już, już spodziewał się kolejnego

ataku płaczu, gdy zupełnie niespodziewanie usłyszał cichy

chichot.

- Nigdy nie krzyczę - powtórzyła, ledwo powstrzymując

śmiech. - Jestem bardzo spokojną osobą i nigdy mi się to nie

zdarza.

Mitch, rozśmieszony wbrew swojej woli, też się uśmiechnął.

- Oczywiście, że nie. Zupełnie jak ja - nigdy się nie

wściekam.

Kiedy teraz wziął ją za rękę, już się nie wyrywała.

- Przepraszam, Sasza. Zagalopowałem się.

- Daj spokój. Przecież to ja powinnam przeprosić ciebie.

Gdyby nie twoja szlachetność...

Tylko nie to, jęknął Mitch. Wcale nie chciał, żeby mu przy­

pominać jego godną pożałowania skłonność do dobrych uczyn­

ków. Każdy, najbardziej nawet chętny anioł stróż zastanawiałby

się dłużej, czy pomagać innym w sytuacjach, w których on,

Mitch, leciał na złamanie karku.

- Zaczynamy wszystko od początku? - przerwał Saszy.

- Chcesz tam wrócić, żeby Elvis udzielił nam jeszcze raz

ślubu? - zapytała i parsknęła śmiechem.

Patrząc na jej roześmiane usta pomyślał, że przez głupi upa­

dek ominęło go tradycyjne zakończenie ceromonii ślubnej.
A gdyby pocałować ją teraz? Na wspomnienie ich pierwszego
pocałunku krew zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach. Właśnie
dlatego nie wolno mi ryzykować, postanowił twardo. Nawet
w publicznym parku. Nawet w mieście słynącym z hazardu.

- Musimy poszukać jakiegoś hotelu - powiedział. - Potem

zadzwonię do serwisu.

- Hotelu? Przecież chciałeś wracać do Phoenix natychmiast

po ślubie.

background image

40 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Nie wrócimy nigdzie bez nowego rozrusznika. Dziś nie­

dziela, więc musimy poczekać do jutra. Ugrzęzliśmy tutaj na
całą noc.

Perspektywa nocy spędzonej z Mitchem w hotelowym po­

koju była równie straszna, co podniecająca.

- Ale to będzie sporo kosztować, prawda?

- O to się nie martw.
Wciąż trzymając się za ręce, wrócili do samochodu po swoje

rzeczy, po czym weszli do hotelu, który znajdował się po prze­
ciwnej stronie ulicy.

- Co to znaczy, że wszystkie miejsca są zarezerwowane?

- nie dowierzał Mitch.

- Dokładnie to, co pan słyszy. - Recepcjonista wzruszył

ramionami. - Nie ma wolnych pokojów.

- No to znajdziemy inny hotel.
- Na pana miejscu nie liczyłbym na wiele. Właśnie odbywa

się międzynarodowy zjazd Shrinerów, a jutro będą finały stano­

wych mistrzostw w boksie.

- Nie denerwuj się. Na pewno coś znajdziemy - uspokajał

Mitch Saszę, kiedy wychodzili z kapiącego od złotych ozdób
holu na ulicę.

Jednakże po półgodzinnym spacerze w oślepiającym słońcu

od hotelu do hotelu musiał pogodzić się z porażką. Walizka
Saszy wydawała się ważyć ponad tonę.

- Oddam wszystko za jaki bądź pokój - wystękał w szóstym

z kolei. - Pieniądze, karty kredytowe, pierworodne dziecko.
Może pani prosić, o co pani chce.

Zgrabna blondynka z recepcji z trudem hamowała śmiech.

- Ma pan szczęście. - Przypatrzyła się Mitchowi z wyraźnym

zainteresowaniem. - Przed chwilą ktoś odwołał rezerwację.

- Wielkie dzięki. - Omal nie pocałował jej w błyszczące od

szminki usta.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 41

- Jakaś para z Wichita wynajęła kilka tygodni temu aparta­

ment dla nowożeńców. Podobno w ostatniej chwili pokłócili się
o to, która piosenka Elvisa ma być grana na ich ślubie. Obrażona
panna młoda wypadła z kaplicy, złapała taksówkę na lotnisko
i wróciła prosto do domu. Ceremonia została odwołana.

Mitch i Sasza wymienili rozbawione spojrzenia.
- Powinni wybrać coś z filmu „Blue Hawaii".
- Jasne - odpowiedziała recepcjonistka pogodnym tonem. -

W zeszłym roku wychodziłam za mąż i Elvis zagrał nam właś­
nie to. Do dziś jesteśmy razem. Płaci pan kartą?

Pięć minut później byli sami w ogromnych rozmiarów apar­

tamencie, który Mitch wynajął za równowartość dwutygodnio­

wej pensji. Pokój wydawał się dziełem jakiegoś oszalałego amo-
ra - na obitym bordowym materiałem podwyższeniu stało wiel­
kie, okrągłe łoże przykryte różową aksamitną narzutą i zarzu­
cone stosem poduszek. Cztery złocone kolumny dopełniały
wystroju całości.

- Dziwne. Lustro na suficie... - Zaskoczona Sasza spojrzała

w górę.

Wyglądam strasznie, pomyślała. Rozczochrane włosy, roz­

mazany makijaż, krwawe plamy na białej bluzce... Nie ma
obawy, że Mitch zechce pocałować kogoś w takim stanie.

- Nie takie znowu dziwne. - Mitch z ulgą odstawił walizki.

- Zważywszy, że jesteśmy w apartamencie dla nowożeńców.

- Wciąż nie rozumiem. - Urwała nagle i zaczerwieniła się,

zawstydzona.

- Uuu, doprawdy - zaczął ją życzliwie przedrzeźniać.
Ładnie wygląda z tymi zaróżowionymi policzkami, zauwa­

żył. W ogóle jest cholernie ładna. Ciemne włosy opadające na
ramiona, różowe wargi... Miał ochotę całować ją do utraty tchu.
Wyobraził sobie nagą Saszę leżącą w satynowej pościeli, goto­
wą na spotkanie swojego kochanka, swojego męża.

background image

42 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Nie igraj z ogniem, powiedział sobie. To nie był prawdziwy

ślub.

Nie tylko on oddawał się erotycznym marzeniom. Saszy

wydawało się, że widzi w lustrze muskularne ramiona i jędrne
pośladki Mitcha. Wyobrażała sobie dotyk silnych, męskich dło­
ni i niemal czuła, jak jego pocałunki budzą w niej rozkoszne
dreszcze.

Skrzyżowali spojrzenia w lustrze i uciekli wzrokiem na bok.

Żadne z nich nie chciało przyznać się do swoich fantazji.

- No, dobrze - odchrząknął Mitch, przyglądając się uważnie

złoconej komodzie, która wyglądała, jakby przywieziono ją
wprost z Wersalu. - Muszę skontaktować się z pomocą drogo­
wą. Niech przyślą tutaj kogoś jutro z samego rana.

Nie na to miał ochotę. Na komodzie, na srebrnej tacy stała

butelka szampana i pudełko belgijskich czekoladek przewiąza­
ne czerwoną wstążką. O wiele milej byłoby teraz pić szampana,
karmić Saszę czekoladkami i kochać się z nią przez resztę dnia
i całą noc.

- Jeśli chcesz, możesz się trochę odświeżyć. Za chwilę pój­

dziemy coś zjeść. Chyba że wolisz, żeby przynieśli nam obiad
do pokoju.

- Można zamówić obiad do pokoju?
- Wystarczy jeden telefon.
Potem płacisz za to i odechciewa ci się obiadów na resztę

życia, pomyślał. A zresztą! Przekroczył dzisiaj swój kredyt ty­
le razy, że nie warto było zastanawiać się nad kolejnymi wy­
datkami.

- To musi być bardzo przyjemne. - Sasza nie miała ochoty

wychodzić z pokoju.

Pociągała ją myśl, żeby zostać w tym idiotycznie podnieca­

jącym wnętrzu. Tym bardziej że obok był mężczyzna, w którym

zakochała się kiedyś od pierwszego wejrzenia.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 43

- Ale równie miło będzie gdzieś pójść - zmusiła się do

uśmiechu. - Widziałam na dole małą restaurację.

- Dobry pomysł - odetchnął Mitch.

Poczuł ulgę, że Sasza wyciągnie go z pozłacanego miłosnego

raju z wodnym łóżkiem pośrodku. Za jej sprawą znajdzie się
z dala od pokus. Ale w głębi duszy mocno tego żałował. Byłoby
wspaniale kochać się z nią właśnie tutaj!

- Mitch? - usłyszał wołanie z łazienki. - Czy nie przeszka­

dza ci, że wezmę kąpiel?

- Rób, na co masz ochotę! - krzyknął ze słuchawką przy

uchu. - Chyba tak łatwo się nie dodzwonię.

Automatyczna sekretarka zapewniała go właśnie z profesjo­

nalną uprzejmością, że jest wdzięczna za telefon, ale niestety,
w tej chwili połączenie nie jest możliwe.

O ile Sasza zdołała wyrwać się z sideł, jakie zastawiała na

zakochane dziewczyny sypialnia, o tyle od razu postanowiła
ulec atrakcjom łazienki. Różowe kafelki, wanna w kształcie
serca głęboka jak jezioro, bulgoczące jacuzzi oraz rząd kryszta­

łowych pojemników napełnionych solami kąpielowymi wpra­
wiły ją w ekstazę. Uznała, że amerykański system sanitarny to
jeden z siedmiu cudów świata. Gdyby tamta panna młoda wie­
działa, co traci, nie odwoływałaby ślubu z powodu jednej głu­
piej piosenki Elvisa.

Po półgodzinie wyszła z pachnącej wanny zrelaksowana

i wypoczęta jak nigdy dotąd. Otulona mięciutkim, grubym rę­
cznikiem stanęła nad walizką i ciężko westchnęła. Wybór był

niewielki. A już na pewno nie znajdzie się w środku nic, w czym
można by iść do restauracji w wytwornym hotelu.

Zdecydowała się na prostotę. Wyjęła krótką dżinsową spód­

nicę i czerwoną bawełnianą bluzkę ozdobioną przy szyi ręcz­
nym haftem. Miała nadzieję, że tak ubrana nie przyniesie wstydu

sobie ani Mitchowi.

background image

44 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Więcej czasu poświęciła włosom, próbując zapanować nad

niesfornymi kosmykami, które co chwila wymykały się spod
kontroli. Cały wysiłek i tak poszedł na marne - czarne loki
Saszy nie chciały podporządkować się żadnej dyscyplinie, a już
na pewno nie miały zamiaru upodobnić się do gładkich fryzur,
w których gustowały blondynki Mitcha.

Daj sobie spokój, mruknęła do siebie. I tak nigdy nie zosta­

niesz jego dziewczyną.

Kiedy wyszła z łazienki, Mitch, rozłożony na kanapie, spał

w najlepsze. Nocna podróż do Newady oraz wcześniejsze trudy
przy gaszeniu pożaru najwyraźniej dały o sobie znać. Sasza
przysiadła na oparciu mebla i pewna, że nikt nie złapie jej na
gorącym uczynku, oddała się kontemplacji mężczyzny swojego
życia.

Miał rzęsy, których zazdrościć mogły mu wszystkie dziew­

czyny - gęste, ciemne i podwinięte do góry; lekko zadarty nos
i kwadratowy, zadziorny podbródek.

Oddychał swobodnie i lekko. Przypomniała sobie twardą jak

marmur, ale rozkosznie ciepłą klatkę piersiową, do której przy­
tuliła się dziś rano, i gorąca fala zalała jej policzki.

Prześlizgnęła się oczami po jego biodrach i długich nogach.

Kiedy poczuła, że ma ochotę wtulić się w śpiącego Mitcha,
uznała, że najwyższa pora wyjść. Nie chciała, żeby pomyślał,
że uciekła, więc na imponującej hotelowej papeterii napisała
szybko krótki list i zeszła na dół.

Już miała wejść do restauracji, gdy usłyszała charakterysty­

czny hałas. Gdzieś niedaleko musiało być kasyno. Zaciekawio­
na, zajrzała do przyległego pokoju.

- Ooo! - Otworzyła usta ze zdziwienia.

Wszystko było jak w filmie. Kryształowe wisiorki w dzie­

siątkach żyrandoli lśniły wszystkimi barwami tęczy. Podłogę

wyścielono grubym dywanem w odcieniach ciemnej czerwieni

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 45

i starego złota. Wzdłuż pokrytych malowidłami ścian ciągnął
się podwójny rząd złoconych kolumn. Zewsząd dochodził
szczęk automatów do gry i jednostajny gwar głosów, przerywa­
ny od czasu do czasu jękiem zawodu lub okrzykami podnie­
cenia.

Zauroczona Sasza nie mogła się oprzeć. Musiała wejść do

środka.

- Witaj, młoda damo! - Starszy mężczyzna w purpurowym

fezie, którzy nosili wszyscy Shrinerzy, wyciągnął do niej rękę.
- Siedzę tu już od godziny i nie wygrałem ani centa. To moja
ostatnia moneta. Może ty będziesz miała więcej szczęścia?

Włożył jej do ręki srebrny krążek.

- Więcej szczęścia? - Zdezorientowana Sasza obracała

w palcach ciepły kawałek metalu. - Nie rozumiem.

Przez całe dwanaście miesięcy, które spędziła w Ameryce,

nie zetknęła się z monetą o takiej wartości.

- Więcej szczęścia z jednorękimi bandytami. - Mówiąc te

słowa, uważnie się jej przypatrywał. - Nie jesteś stąd, prawda?

- Nie. Przyjechałam z Arizony. Z Phoenix.
- A wcześniej?
- Aha. - Kiwnęła głową. - Z Rosji. Z Petersburga.
- To dlatego mówisz jak Natasza.
- Natasza to bardzo popularne rosyjskie imię. Ale ja jestem

Sasza.

- Też śliczne imię. Tylko że ja mówię o Nataszy z telewizji.

Pamiętasz sobotnie kreskówki?

- Nie. - Patrzyła na niego całkiem zbita z tropu.
- Zresztą nieważne - powiedział. - A więc, droga Saszo,

czy chcesz spróbować szczęścia?

- Obawiam się, że w ostatnich czasach szczęście mnie opu­

ściło.

- Mnie też. Kto wie, może nasze pechy zniosą się nawzajem

background image

46

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

i przyniesiemy sobie szczęście? A tak na marginesie - jestem
Ben Houston. Z Dallas w stanie Teksas. Zdaję sobie sprawę, że
to bez sensu, ale człowiek nie ma wpływu na miejsce, w którym
osiedlają się jego rodzice. Wiesz, stary Sam Houston to mój tato.

Nie wiedziała. Nazwisko Houston nie mówiło jej zupełnie

nic. Przyjrzała się uważnie Benowi. Musiał dochodzić sześć­
dziesiątki. Spod stożkowatego fezu wystawały mu kosmyki si­
wych włosów, a bystre, niebieskie oczy patrzyły na nią
przyjaźnie. Doszła do wniosku, że nie musi się go bać.

Poza tym, nie byli sami. Wokół kłębił się tłum ludzi, którzy

najwyraźniej świetnie się bawili. Sasza, od tak dawna pozbawio­
na jakichkolwiek przyjemności, uznała, że zasłużyła na odrobinę
szaleństwa. Udzieliła się jej siła bijąca z tego miejsca.

- Musi mi pan wszystko wytłumaczyć. Nie mam pojęcia

o hazardzie.

- A właśnie, że masz. Każdy ma. Całe życie to jeden wielki

hazard. Każdego ranka ryzykujemy, że skończymy pod koła­
mi autobusu. A pioruny? Czy wiesz, ile ludzi ginie rocznie od
pioruna?

- Nie.
- Ja też nie. Ale na pewno całe mnóstwo. Rzecz w tym,

ptaszku, że każdego dnia coś może się nam udać. Nie można
przegapić szansy. Mój tatko, na ten przykład. Włóczył się po
bezdrożach Teksasu z dyplomem geologa w kieszeni, biedny

jak mysz kościelna. Robił odwiert po odwiercie - i nic. Ale się

nie zrażał. I za trzynastym razem trafił w dziesiątkę. Ropa sik-
nęła fontanną. Odtąd szedł do przodu jak burza.

- Dobrze, panie Houston. Spróbuję.
- To lubię. Dzielna dziewczyna. A pan Houston to mój oj­

ciec. Ja jestem Ben. Teraz pozbądźmy się tego pechowego do­
lara, a potem zdecydujemy, co robimy z resztą wieczoru.

Sasza wrzuciła monetę we wskazaną szczelinę. Rozległ się

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 47

cichy zgrzyt i kółka wewnątrz maszyny zaczęły się obracać.

Cyfry w okienkach migały z zawrotną szybkością. Po chwili

pierwsza szpula zatrzymała się na siódemce. Potem druga. Kie­

dy w trzecim okienku pokazała się kolejna siódemka, rozdzwo­

niły się dzwonki. Lampki w środku maszyny migały jak szalone.

- Masz cholerne szczęście, złotko. - Ben poklepał Saszę po

plecach. - Zgarnęłaś całą pulę.

- Co to jest pula? - Sasza musiała krzyczeć, gdyż zagłuszał

ją dźwięk sypiących się pieniędzy. - Ten automat jest zepsu­

ty, tak?

- Ten automat jest w najlepszym porządku! Wygrałaś, Sa­

sza. To wszystko - wskazał na górę monet - należy do ciebie.

Odkąd zobaczyłem tę małą osóbkę, wiedziałem, że przyniesie

mi szczęście - oznajmił na cały głos.

Zgromadzeni wokół ludzie okazywali nie mniejszy entuzjazm,

bili brawo i krzyczeli z radości na widok błyszczącego strumienia,
który wciąż sypał się z maszyny. Styropianowy kubek, który ktoś
podał Saszy, szybko wypełnił się dolarami. Potem drugi. I następny.
Nie nadążała z łapaniem spadających monet.

Znienacka pojawiła się kobieta w białej męskiej koszuli, ob­

cisłych szortach i czarnych, siatkowych pończochach. Trzymała
tacę, na której stała butelka i dwa wysmukłe kieliszki.

- Gratulacje od dyrekcji - powiedziała, wręczając im napeł­

nione kieliszki.

Sasza, z rękami pełnymi monet, spojrzała na Bena pytającym

wzrokiem.

- To szampan dla nas - powiedział.
- Aha. Nigdy nie próbowałam prawdziwego szampana.

W Rosji mamy tylko igristoje. Podobne, ale to nie to samo.

- Wielka szkoda. Piękne dziewczyny powinny zawsze pić

szampana. Za twoją wygraną! - Ben wzniósł toast i jednym
haustem opróżnił kieliszek.

background image

48 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Sasza spróbowała złotego, musującego płynu. Był pyszny.

- Smakuje jak śmiech - powiedziała.
- Świetnie to ujęłaś - zaśmiał się Ben serdecznie. - Chodź,

policzymy, ile wygrałaś.

Czy to wszystko przytrafiło się jej naprawdę? Przecież ta­

kie rzeczy nie zdarzają się nawet w Ameryce! No, może tylko

w filmach.

- Cztery tysiące dolarów? - pytała po chwili, oniemiała ze

zdziwienia.

- Cztery tysiące siedemset czterdzieści osiem - uściślił Ben.
- Mówisz poważnie?
- Absolutnie poważnie.
Tyle pieniędzy! Może oddać Mitchowi całą sumę, którą wy­

dał dzisiaj z jej powodu. Na pierścionek, na kwiaty, na ich
luksusowy apartament. Zwróci mu wszystko, a i tak zostanie

jeszcze mnóstwo. Zaraz wynajmie detektywa, żeby odszukał jej

ojca.

Tylko że...
- Ben - odwróciła się do swojego towarzysza. - Przecież to

twoje pieniądze.

Omal nie udławił się szampanem, potem spojrzał na nią

przeciągle i powiedział:

- Na ile zdążyłem cię poznać, wiem, że nie żartujesz.
- Oczywiście, że nie. To była twoja moneta. Ja tylko wrzu­

ciłam ją do maszyny. Wygrana należy do ciebie.

Poprzez otaczający ich tłum przeszedł szmer zdziwienia.
- To niezupełnie było tak, maleńka. Kiedy wręczyłem ci

srebrnego dolara, miałem dość tej głupiej maszyny. Nie chcia­
łem tam dłużej siedzieć. Wygrana jest twoja. Całe cztery tysiące
siedemset czterdzieści dolarów!

- Czterdzieści osiem - poprawiła go bezwiednie, upojona

sukcesem, szampanem i planami na przyszłość.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 49

- Czterdzieści osiem - zgodził się i ryknął głośnym śmie­

chem.

- Możemy się podzielić. - Poczucie sprawiedliwości kazało

jej spróbować jeszcze raz.

- Sasza, kochanie, posłuchaj. Tak długo jak czarne złoto

tryska z moich szybów, pieniędzy mi nie zabraknie. Wytrzymam
nawet codzienne wyprawy własnej żony do najdroższych skle­
pów. Nie martw się o mnie. Hazard jest dobry, kiedy człowiek
świetnie się bawi. Musisz uwierzyć, że od dawna nic nie spra­
wiło mi większej radości niż twoja wygrana.

Uśmiechnął się do niej kpiąco i dodał:
- I co teraz? Chcesz przestać czy idziemy powiększyć tę

sumę o następne kilka tysięcy?

Każda rozsądna kobieta, upominała się w myślach Sasza,

zabrałaby wygraną i wróciła na górę, prosto do swego pokoju.
Każda rozsądna kobieta pragnęłaby uniknąć losu, jaki spotkał
niejednego hazardzistę.

Ale czy jakaś rozsądna kobieta wyjechałaby bez grosza przy

duszy z rodzinnego kraju, żeby gdzieś za oceanem szukać ojca,
który, według wielu ludzi, nigdy nie istniał? Czy wyszłaby za
mąż za faceta, którego widziała zaledwie kilka razy w życiu?

- Idziemy powiększyć tę sumę o kilka tysięcy - rzuciła

lekko.

Wśród oklasków kibiców Ben poprowadził ją do długiego

stołu pokrytego zielonym suknem, na którym widniały czarne
i czerwone cyfry. Patrzyła, jak mężczyzna w smokingu rzuca
metalową kulkę na coś w rodzaju koła z przegródkami i puszcza
to koło w ruch.

- Oto ruletka - powiedział Ben. - Właściwie większe szanse

na wygraną mielibyśmy, grając w oczko, ale zasady ruletki są
prostsze.

Wręczył jej stos kolorowych żetonów.

background image

50 OKAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Wybierz jakiś numer.

Nagle zdała sobie sprawę, że tu traci się prawdziwe pienią­

dze, a nie plastikowe prostokąty bez żadnej wartości, i zawahała
się.

- Nie - pokręciła głową. - Jest zbyt wiele liczb do wyboru.
- Nie ma sprawy. Zacznijmy od kolorów. Czerwony czy

czarny?

- To łatwe. Czerwony oczywiście.

Kolor błyszczącego wozu strażackiego Mitcha. I kolor jego

mustanga.

Położyła żeton na wskazany przez Bena kwadrat i wstrzy­

mała oddech, gdy krupier zakręcił kołem. Czas dłużył się w nie­
skończoność. Nie mogła znieść dźwięku kulki obijającej się
o krawędzie ruletki. W końcu koło zatrzymało się, a kulka jak­
by resztką sił trafiła w czerwoną dziesiątkę.

- Czerwone! - klasnęła w dłonie. - To znaczy, że wygra­

łam, tak?

- To znaczy, że wygrałaś, tak! - Ben przedrzeźniał ją

z wyraźną przyjemnością. - A nie mówiłem, że przyniesiesz mi
szczęście? Chcesz spróbować jeszcze raz? - zapytał, gdy kru­
pier przesuną! w jej stronę dwa żetony.

- Tak - odpowiedziała i bez zastanowienia postawiła oba na

czerwone.

Ben poszedł za jej przykładem. I wtedy ona sięgnęła do

swojej kupki i na wybranym przed chwilą polu ustawiła cały

stosik żetonów. Z napięciem czekała, co się stanie.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kiedy Mitch obudził się po dwóch godzinach, dookoła pa­

nowała cisza. Jedynie z dołu dochodziły przytłumione dźwięki
muzyki.

Żeby apartament dla nowożeńców, pomyślał z dezaprobatą,

za który trzeba płacić niebotyczne sumy, zlokalizować nad salą
taneczną! Zwlókł się ze skórzanej kanapy, przeczesał rękami
włosy i przełknął kilka razy ślinę. Przypomniał sobie, że szczot­

ka do zębów została w domu. Jak można było nie zapakować
czegoś tak ważnego, zaklął pod nosem.

Drzwi do przyległej sypialni były zamknięte. Uznał, że Sasza

śpi. Bo chyba nie zasnęła w wannie?

Zapukał delikatnie, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi.

Spróbował jeszcze raz. I jeszcze raz. Ale ta dziewczyna ma
mocny sen! Otworzył drzwi. Łóżko było nietknięte.

W głowie pojawił mu się obraz Saszy leżącej pod wodą.

Kiedy on spał w najlepsze, ona straciła przytomność i utopiła
się! Jednym susem znalazł się pod drzwiami łazienki i wpadł do
środka. Odetchnął z ulgą, kiedy okazało się, że jej tam nie ma.

Wzburzenie nie pozwoliło mu w pełni docenić urody łoso­

siowego wnętrza, ale natychmiast zauważył, jak wiele erotycz­
nych możliwości niesie wanna podobnych rozmiarów. Miał na­
dzieję, że młode pary też to zauważyły.

Problem nieobecności Saszy był jednak ważniejszy niż tro­

ska o anonimowych kochanków. Właśnie rozważał, czy już za-

background image

52 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

wiadomić policję o jej zniknięciu, kiedy na oparciu różowego
fotela spostrzegł czarny żakiet.

Przebrała się! Nie będzie nawet mógł powiedzieć policji, co

ma na sobie! Dopiero po dobrych kilku chwilach Mitch zdał
sobie sprawę z absurdalności całej sytuacji. Na pewno Sasza nie
chciała go budzić i sama poszła coś zjeść. Wystarczy zejść do
restauracji, żeby ją znaleźć.

Dopiero wtedy zauważył liścik, który leżał w najbardziej

widocznym miejscu, na stoliku obok kanapy.

Ale wcale go to nie uspokoiło. Sasza była naiwna i łatwowierna.

Takie jak ona otworzyłyby każdemu, nie myśląc o zagrożeniach,
które mogą czyhać za drzwiami. Nigdy by sobie nie wybaczył,
gdyby przytrafiło się jej coś niemiłego, kiedy jest pod jego opieką.
A Glory i Jake nie daliby mu spokoju do końca życia.

- Czy jest pani pewna, że nie widziała nikogo takiego?

- pytał chwilę później. - Młoda dziewczyna, mniej więcej tego
wzrostu - sięgnął ręką do ramienia - czarne, falujące włosy,
około pięćdziesięciu kilogramów wagi...

- Kochany, mówiłam już panu, że nie. - Przystojna, choć

dobrze zaawansowana w latach hostessa patrzyła na niego

wyraźnie rozbawiona. - Ale niech pan sprawdzi jeszcze raz
- wskazała ręką wnętrze restauracji.

- Byłem w środku ze trzy razy! Nie ma jej tam.
- Ja też przed chwilą powiedziałam to samo, mój drogi. - Ta

kobieta musiała kiedyś być tancerką, zadecydował Mitch, pa­

trząc na jej długie nogi. - Każdy, kto ma oczy na swoim miejscu,

natychmiast zobaczy, że tu nie ma żadnej dziewczyny, jest na­

tomiast całe mnóstwo Shrinerów w czerwonych fezach. Ci fa­

ceci bardzo lubią się bawić i na pewno od razu zauważyliby

samotną, młodą i ładną, kobietę.

- Ona nie jest samotna - zgrzytnął zębami Mitch. - Dwie

godziny temu wzięliśmy ślub.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 53

- I już ją pan zgubił? - Eks-tancerka uniosła rude brwi. - To

nie najlepiej wróży waszemu małżeństwu.

Kilku Shrinerów, którzy czekali na miejsca w restauracji,

przysłuchiwało się jej złośliwościom z wyraźnym zadowo­

leniem.

- Zasnąłem - warknął Mitch - a ona zniknęła.
- No, to nie bardzo można ją winić. Proszę usiąść i spokoj­

nie czekać.

- Chcę natychmiast zobaczyć się z szefem ochrony.
- Jest pan w gorącej wodzie kąpany, mój drogi. Żona zjawi

się, kiedy uzna, że już pana ukarała.

- Sasza nie jest typem, który używałby głupich sztuczek.

- Mitch poczuł się obrażony w imieniu Saszy.

- Wszystkie kobiety stosują sztuczki wobec mężczyzn. -

Hostessa popatrzyła na niego z lekceważeniem. - Tylko w ten
sposób możemy być górą.

Mitch postanowił zajrzeć do baru, sprawdzić inne restaura­

cje, i dopiero w razie niepowodzenia skontaktować się z ochro­
ną. Właśnie przechodził przez hotelowy hol, gdy usłyszał zna­

jomy śmiech. Stanął zaskoczony - najbliższe drzwi prowadziły

do kasyna! Uznał, że się przesłyszał. Dla pewności zajrzał do
środka i oniemiał.

Sasza siedziała na wysokim krześle przy karcianym stole!

Krótka spódniczka odsłaniała spory kawałek jej rozkosznie
gładkich ud, nic więc dziwnego, że wokół niej kłębił się tłum
hałaśliwych mężczyzn w znajomych czerwonych fezach. Mimo
że każdy z nich mógłby być jej ojcem, Mitch odczuł coś w ro­
dzaju niepokoju, dziwnie przypominającego zazdrość.

- Co ty, do diabła, tu robisz?

Zaskoczona Sasza podniosła głowę i cała jej twarz rozświet­

liła się uśmiechem.

- Cześć, Mitch. Jak ci się spało?

background image

54 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Taki uśmiech stopiłby wszystkie lody bieguna północnego,

ale nie miał wpływu na Mitcha.

- Dlaczego nie poszłaś do restauracji? Przecież miałaś tam

być!

- Ach! - uśmiechnęła się jeszcze piękniej, a w oczach za­

lśniły jej wesołe błyski. - Szłam tam, kiedy zajrzałam do tego
pokoju. Postanowiłam zostać i poprzyglądać się chwilkę, a wte­
dy Ben dał mi dolara i wrzuciłam go do maszyny, i...

- Ben?! - rzucił przez zaciśnięte szczęki.
Nie do wiary! Przecież to zazdrość! Normalna zazdrość.

Cudahy, co ty robisz?

- Ben Houston. Z Dallas w stanie Teksas. - Mitch natych­

miast rozpoznał nosowy, teksaski akcent. - A pan musi być
Mitchem Cudahy, o którym ta mała mówi bez przerwy.

- Jestem Mitch Cudahy. - Nawet nie próbował być miły. -

A Sasza nie jest żadną małą. Jest moją żoną.

- Ależ wiem. Opowiedziała mi o waszym ślubie. - Ben

kompletnie zignorował minę Mitcha. - Gratulacje. Masz szczę­
ście, chłopie.

Okrzyki aprobaty stojących dookoła mężczyzn rozwścieczy­

ły Mitcha jeszcze bardziej.

- Mówiłaś, że jesteś głodna.
- Aaa, prawda - przypomniała sobie Sasza, marszcząc brwi.

- Ale tak świetnie się bawiłam, że o tym zapomniałam.

- Bo ja na przykład jestem głodny - powiedział z pretensją

w głosie.

Nienawidził siebie. Nienawidził takiego tonu. Nienawidził

jej, bo to przez nią zachowywał się jak pedantyczny palant,

którym nie jest.

- Wybacz, Mitch - rzuciła mu przepraszające spojrzenie.

- Powinnam pomyśleć o tym wcześniej.

Potem uśmiechnęła się do całego towarzystwa.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 55

- Chyba przestanę już grać.
- Chcesz powiedzieć, że przez cały ten czas grałaś!
Taki pomysł w ogóle nie przyszedł mu do głowy. Był pe­

wien, że po prostu dotrzymywała towarzystwa temu Houstono-
wi. Przecież nie miała ani centa. Czyżby dyrekcja kasyna dała
jej kredyt? To możliwe - mają numer jego karty kredytowej.
Wiedzą, że jest jego żoną.

Jest bankrutem! Stracił wszystko!
- Wydawało mi się, że to trwało tylko chwilkę.
- Ile przegrałaś? - Miał ochotę nią potrząsnąć.
- Uspokój się, Cudahy! - Ben Houston uznał, że pora włą­

czyć się w tę nierówną wymianę zdań. - Twoja pani nic nie
przegrała. Przeciwnie, jeszcze chwila, a puściłaby z torbami ca­
łe kasyno. Automaty, ruletka, oczko - wszędzie wygrała.

- Ben nauczył mnie grać w oczko - roześmiała się radośnie.

- Świetna gra.

- To ty, złotko, świetnie sobie radzisz. Cudahy, nawet nie

wiesz, że twoja żona ma fotograficzną pamięć. - Ben spojrzał
kpiąco na Mitcha. - Chwilami bałem się, że zaczną podejrze­
wać, że oszukujemy, i wyrzucą nas z tego lokalu.

Dopiero teraz Mitch zauważył żetony. Białe, czarne, czerwo­

ne stosy plastikowych kwadracików piętrzyły się na stole do­
kładnie na wprost Saszy. Wpatrywał się w nie z głupią miną,
potem przeniósł wzrok na dziewczynę.

- Ile to jest warte?
- Nie wiem. Kiedy odchodziliśmy od ruletki, miałam osiem

tysięcy. Potem kilka razy wygrałam tutaj, a kiedy Ben wyjaśnił
mi, że nieparzyste...

- Osiem tysięcy? - Głos mu się załamał. - Wygrałaś osiem

tysięcy dolarów?

- Myślę, że ze dwanaście - wtrącił się Ben. - Z dokładno­

ścią do kilku setek.

background image

56 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Dwanaście tysięcy dolarów!?
- No chyba, że nie orzechów. - Ben poklepał go po ple­

cach swoją wielką jak bochen chleba łapą. - Niechętnie od­
dam ci tę śliczną panią, chłopie, ale widzę, że chcesz mieć ją
teraz dla siebie. Rozumiem. Ostatecznie to wasz miodowy
miesiąc.

- Tak. Rzeczywiście. Chciałbym porozmawiać na osobności

z własną żoną. - Z miny Mitcha wynikało, że dalej nic nie
pojmuje. - Skąd wzięłaś pieniądze?

- Najpierw Ben dał mi dolara, potem od razu wygrałam całą

pulę. - Sasza i Ben mrugnęli do siebie, co zirytowało Mitcha

jeszcze bardziej. - Bardzo miła pani przyniosła mi wtedy szam­

pana. Mitch, czy ty kiedyś próbowałeś szampana?

- Jasne.
- A ja nie. To był mój pierwszy raz - westchnęła rozanielona. -

Kocham szampana. Czy moglibyśmy zamówić go do obiadu?

Zsunęła się z krzesła i byłaby upadła, gdyby Mitch w porę

jej nie podtrzymał. Oparła się o niego całym ciałem i zarzuciła

mu ramiona na szyję.

- Nie rozumiem - zaniosła się delikatnym, srebrzystym

śmiechem. - Chyba moje nogi poszły spać.

Mitch dopiero teraz zauważył, że lekko plącze się jej język.

- Ile szampana wypiłaś?
- Nie wiem dokładnie. - Zachwiała się znowu, więc tym

razem złapał ją mocniej. - Za każdym razem, kiedy wygrywa­

łam, kelnerka przynosiła mi nowy kieliszek. Czy wiesz, że dają
tu szampan za darmo?

- Wiem. Wiem też, że jesteś zalana.
- Zalana? Co to znaczy? - Przesunęła się nieco, próbując

znaleźć sobie wygodniejsze miejsce w jego ramionach. Łaskotał

ją. Miał takie owłosione ręce!

- Pijana.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 57

- Aha. - Przez chwilę zastanawiała się nad tym, co powie­

dział, potem zachichotała rozbawiona. - Wiesz, wydaje mi się,
że masz rację.

Ben i reszta towarzystwa patrzyli na Saszę z zachwytem

i śmiali się razem z nią. Najbardziej rozbawiła ich propozycja

Mitcha, że zaniesie ją do łóżka. Mitch poczuł nagłą potrzebę,

żeby paroma mocnymi uderzeniami pięści uspokoić kilku z tych

najweselszych. Powstrzymała go myśl, że nie ma sensu wdawać

się w bójkę z bandą pijanych facetów.

- Wychodzimy stąd! - zarządził, wściekły.
Nie było to wcale łatwe. Wyswobodzona z jego objęć Sasza

próbowała zebrać żetony, które spadały na podłogę za każdym
razem, gdy wykonywała gwałtowniejszy ruch. Gdyby nie jego
pomoc, wylądowałaby na pewno na czerwono-złotym dywanie.

Sytuacja wydawała się beznadziejna.

- Przepraszam pana. - Za plecami Mitcha pojawił się jak

spod ziemi ciemnowłosy mężczyzna w eleganckim garniturze.

- Jestem Quenton Vaughn, dyrektor kasyna. Jeśli pan pozwoli,
sam załatwię sprawę wygranej pani Cudahy. Potem przyślę ka­

sjera z czekiem do państwa apartamentu.

- To szalenie uprzejmie z pana strony, prawda, Mitch? - po­

wiedziała Sasza z czarującym wdziękiem, choć nie całkiem
wyraźnie.

Mitch, sprawdziwszy szybkim spojrzeniem dyskretną złotą

plakietkę w klapie marynarki Vaughna, odetchnął z ulgą. Już
chciał, wypróbowanym strażackim sposobem, zarzucić sobie
Saszę na ramię, kiedy pamięć podsunęła mu obraz dżinsowej
spódniczki, którą jego odważna żona włożyła tego wieczora.
Natychmiast zrezygnował z pomysłu i wśród burzy oklasków
opuścił kasyno, trzymając Saszę w ramionach.

Nieprzyzwoity strój! Zdecydowanie nieprzyzwoity - za­

decydował chwilę później w windzie, której lustrzane ścia-

background image

58 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

ny pokazywały wielokrotne odbicie koronkowych majteczek
Saszy.

Tymczasem ona przyglądała mu się spod oka. Nagle dotarło

do niej, że Mitch nie uśmiechnął się ani razu.

- Jesteś na mnie wściekły, prawda?
- Nie jestem na ciebie wściekły. - To nie była prawda, ale

widząc wyraz jej oczu, bał się kolejnego ataku płaczu.

- Ale nie jesteś zadowolony.
- Jestem zachwycony. Co innego może czuć facet, który

położył się na chwilę, żeby odpocząć po wyczerpującej walce
z ogniem grożącym jego miastu, i po obudzeniu się zastał swoją
świeżo poślubioną żonę zalaną w pestkę i grającą w oczko
z bandą podpitych mężczyzn?

- Nie chciałam zalać się w pestkę, ale zaczęłam wygry­

wać i...

- Już to mówiłaś - przerwał ostro.

Sasza przygryzła wargi, żeby się nie rozpłakać.

- Mitch? - powiedziała po dłuższej chwili. - Ja naprawdę

nie chciałam cię rozzłościć. Przecież zostawiłam ci kartkę...

- Nie byłem zły. Przynajmniej na początku. Po prostu ba­

łem się.

- Bałeś się o mnie?
- Jasne. - Postawił ją na ziemi, żeby wyłowić klucz z kie­

szeni obcisłych dżinsów. - Zawodowe zboczenie. Przecież je­
stem strażakiem.

„Zawodowe zboczenie". Jego słowa skutecznie starły cień

nadziei, który zakiełkował właśnie w sercu Saszy.

Jednakże Mitch nie powiedział wszystkiego. Nie przyznał

się, że nigdy dotąd nie czuł tak dojmującego strachu jak wtedy,
gdy nie znalazł Saszy w restauracji. Żeby ukryć zakłopotanie,
rzucił dziewczynę na łóżko gwałtowniej, niż chciał. Woda
w materacu zafalowała lekko.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 59

Sasza próbowała przypomnieć sobie, jak dobrze się bawiła,

zanim Mitch pojawił się w kasynie, ale przychodziło jej to z tru­

dem. Westchnęła i dźwignęła się na kolana.

- Mitch, bardzo mi przykro. Nie powinnam cię denerwować,

tym bardziej że zrobiłeś mi uprzejmość, żeniąc się ze mną.
- Przyłożyła policzek do jego piersi. -I bardzo cię proszę - nie
mów, że zrobiłbyś to dla każdego. Nawet jeśli to prawda.

Do diabła! Wyciągnął ręce, żeby ją odsunąć i zakończyć

kłopotliwą sytuację, gdy nagle, zupełnie wbrew woli, pogłaskał

ją po głowie.

- Nie miałem zamiaru mówić niczego podobnego - mruk­

nął, zanurzając twarz w jej gęste, pachnące włosy.

Znieruchomieli oboje. Mitch czuł, jak powoli opuszcza go

cała złość i ogarnia fala ciepła. Wydawało się, że powietrze

w pokoju zrobiło się gęste od nie wypowiedzianych pragnień.

Sasza słyszała, jak wali mu serce, i uświadomiła sobie, jak bar­
dzo go pragnie.

- Mitch! - szepnęła w końcu. - Jest coś, co od rana nie daje

mi spokoju. Dziś w kaplicy, zanim upadłeś...

- Miło, że o tym przypominasz - mruknął, ale nie był ura­

żony.

Jej włosy lśniły jak jedwab i pachniały lasem.
- Czy nasz ślub jest ważny? Przecież nie pocałowałeś mnie

przed ołtarzem.

Czy ona wie, co robi? zastanawiał się Mitch, czując niepo­

kojący dreszcz w żyłach. Nie powinna igrać z ogniem. To nie­

bezpieczne.

Ale trudno być odpowiedzialnym człowiekiem, gdy czuje się

na szyi jej ciepły oddech. Gwałtownym gestem odsunął ją od

siebie i spojrzał jej prosto w oczy.

- Masz rację. Najwyższy czas, żebym pocałował swoją

żonę.

background image

60 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Nie miała pojęcia, że jego usta są tak gorące. I tak żarłoczne.

To było cudowne i straszne zarazem.

- Wszystkie panny młode powinny w takich chwilach za­

mykać oczy. Tak przynajmniej jest w filmach - zaśmiał się
cicho.

- Gdybym zamknęła oczy, tobym cię nie widziała. A ja lubię

na ciebie patrzeć. - Delikatne palce muskały jego plecy, dotarły
do karku, wplątały się we włosy.

- Musisz to zrobić, maleńka, jeśli chcesz, żebym cię poca­

łował jak należy. - Dotknął ustami jej powiek.

Potem wędrował wargami po wszystkich zakątkach jej twa­

rzy, badał każdy centymetr skóry, reagował na najmniejsze jej

drgnienie. Czuła, że pod wpływem pieszczot, jakich nie zaznała

w całym swym życiu, zapada się w ciemność - groźną i pocią­

gającą równocześnie.

- Jak dobrze. - Mitch zsunął jej bluzkę z ramion, obnażając

pełne piersi.

Sasza nie wiedziała, co się z nią dzieje. Ostry zarost Mitcha

drażnił jej sutki, dreszcz pożądania przeszył ciało. Krew w ży­
łach krążyła coraz szybciej i szybciej. Zacisnęła wargi, ale i tak
stłumiony jęk wyrwał się jej z gardła.

Mitch pomyślał, że nie wytrzyma dłużej. Nie oczekiwał ta­

kiej reakcji. To miał być zwykły pocałunek. A jednak postano­
wił posunąć się dalej. Tylko po to, by udowodnić sobie samemu,
że nadal panuje nad sytuacją.

- Rozluźnij się, kochanie. Takie kobiety jak ty powinno się

całować inaczej.

Kobiety takie jak ona. A może jednak ją kocha? Może jest

tą jedyną i upragnioną? Tak bardzo pragnęła zdobyć jego
serce...

To tylko pocałunek, powtarzał sobie Mitch. Mogę go prze­

rwać, kiedy zechcę. Tymczasem jego łakome nowych doznań

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 61

dłonie przesunęły się z bujnych piersi na płaski brzuch i zatrzy­
mały na pośladkach - najzgrabniejszych, jakie spotkał w całym
męskim życiu. Przyciągnął ją mocno do siebie.

Pragnął jej. Chciał mieć ją teraz, w tym pokoju. Marzył, żeby

zerwać z niej wszystko, co miała na sobie, i miejsce po miejscu
smakować jej ciało. Wyobrażał sobie, że wchodzi w nią głębo­
ko. Wiedział, że żar, który obudzili w sobie, mógłby doprowa­
dzić do wrzenia całą wodę w tym idiotycznym łóżku.

Sięgnął po nią i wtedy poraziła go myśl, że znalazł się na

niebezpiecznej granicy, której nie wolno mu przekraczać.

- Musisz się przespać, bo inaczej będziesz miała strasznego

kaca.

- Mitch? - Sasza poruszyła się niespokojnie, kiedy łagod­

nym ruchem wypuścił ją z objęć. - Nie rozumiem. Myślałam,
że mnie pragniesz.

Zranił ją. Słyszał to w jej głosie. Widział w oczach - spło­

szonych i wciąż błyszczących namiętnością.

- Nie ma mężczyzny, który by cię nie pragnął, Sasza. Jesteś

piękna i seksowna jak wszyscy diabli. Ale to zwierzęca żądza
i nic więcej.

- Może dla ciebie. - Te słowa nie przeszłyby jej przez gard­

ło, gdyby nie szampan, dobrze o tym wiedziała. - Nie dla mnie.
Ja nie przeżyłam jeszcze czegoś podobnego w życiu...

- To tylko szampan. - Wiedział, że to nieprawda. - Poczu­

jesz się o wiele lepiej, kiedy się prześpisz.

Nie mógł się powstrzymać, by jeszcze raz nie poczuć dotyku

jej jedwabistych włosów. Pogłaskał ją po głowie i wypadł z po­

koju.

Chwilę później usłyszała, jak w salonie rozmawia przez te­

lefon. Przez łzy przysięgła sobie, że nie pozwoli, by Mitch
Cudahy złamał jej serce. Jeśli ich pocałunek nic dla niego nie
znaczył, to proszę bardzo. Od dzisiaj ma go w nosie.

background image

62 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

A jednak jeszcze zanim zapadła w ciężki sen, pomyślała

sobie, że nieładnie jest tak kłamać.

Mitch jedząc samotnie obiad, wciąż myślał o Saszy - o jej

ciepłym, spragnionym pieszczot ciele. Mógł ją mieć. A seks
z nią byłby przeżyciem nieporównywalnym z niczym, co mu
się przytrafiło dotąd z innymi kobietami. Był tego pewien,

wspominając jej dopiero co rozbudzoną zmysłowość.

Właściwie miał prawo do spędzenia nocy z własną żoną.

Obok, na komodzie, leżał dokument potwierdzający legalność
ich związku. Ale Saszy należało się coś więcej niż jedna upojna
noc na łóżku wodnym. Zasługiwała na prawdziwego męża, któ­
ry by ją kochał, szanował i był ojcem jej dzieci. Ta historia
powinna skończyć się jak każda rosyjska bajka słowami: „żyli
długo i szczęśliwie".

A ponieważ on, Mitch Cudahy, nie zamierzał wiązać się na

stałe z żadną kobietą, musiał zachować stosowny dystans - fi­

zyczny i emocjonalny.

Co dużo łatwiej było powiedzieć, niż wcielić w życie. Szcze­

gólnie gdy hormony burzyły się w nim jak w dawno zapomnia­
nych szkolnych czasach.

Leżał w ciemnym pokoju, próbując nie poddawać się eroty­

cznym fantazjom na temat Saszy. Z dołu dobiegał głos kolejne­
go naśladowcy Elvisa, który aksamitnym barytonem śpiewał,

jak źle być samotnym w taką noc.

- Cholera, ale sobie wybrał moment! - zaklął Mitch.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Następnego ranka żadne z nich nie wspomniało nawet słowem

o wczorajszym pocałunku. Milczeli przez całą drogę do Phoenix.
Co nie znaczy, że o tym nie myśleli. Myśleli. I to sporo.

- Obawiam się, że Jake miał rację co do mojego mieszkania.

Straszny tam bałagan - mruknął Mitch przepraszająco, wnosząc

po schodach bagaże Saszy. - Ale wiesz, wszystko stało się tak
niespodziewanie...

- Nie musisz mnie przepraszać, Mitch - odpowiedziała

szybko.

Za szybko. Widać, że ona także była zdenerwowana nową

sytuacją.

Otworzył drzwi i stanął jak wryty. Najwyraźniej jakaś dobra

wróżka uzbrojona w ścierkę wtargnęła do mieszkania i wy­

sprzątała wszystkie kąty. Przejechał palcem po telewizorze, któ­

ry cztery dni temu wyglądał jak przyprószony śniegiem. Ani
pyłku.

- Bardzo tu ładnie. - Sasza popatrzyła na niego zdziwiona.

-I czysto.

Jeśli ten stan Mitch nazywał bałaganem, to marny jej los!

Nie była bynajmniej mistrzynią w pracach domowych. A tu -
stół lśnił tak, że można było się w nim przejrzeć. Wypucowane
szyby błyszczały w słońcu. Nawet śladu kurzu! Sasza nie wie­
działa, że Mitch był nie mniej zaskoczony od niej.

Przez krótką chwilę wydawało mu się, że wszedł do cudzego

mieszkania. Wszystko tutaj wyglądało obco - czereśniowy for-

background image

64 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

nirowany stół, wieloramienny żyrandol, kanapa. Gdzie, do cho­
lery, podziała się jego ukochana bordowa kanapa? To prawda,
sterczały z niej sprężyny, a gąbka wyłaziła przez pęknięcia
w skórzanym obiciu, ale była wielka i można było bez żalu
zalać ją piwem, gdy oglądało się szczególnie interesujący mecz
w telewizji. A ta nowa w niebieską kratkę? Do niczego się nie
nadaje.

Kto wpadł na pomysł, żeby pozamieniać mu meble?!
- Zobacz - z kuchni dobiegł go głos Saszy. - Świeże kwiaty!
Od razu rozpoznał charakter pisma na kopercie wsuniętej

w zabawny bukiet złożony z rumianków, tygrysich lilii,

goździków i strzępiastych astrów.

- Od mojej matki na przywitanie. - Przeleciał wzrokiem tekst

listu, zastanawiając się, co do diabla mógł powiedzieć jej Jake.

Wyjaśniła się sprawa mebli. Należały do jego babci. Zosta­

wiła je, przeprowadzając się w okolice San Diego, a matka prze­
trzymała wszystko na strychu z myślą o nim właśnie.

- W lodówce jest kolacja - czytał dalej. - Wystarczy pod­

grzać w mikrofalówce. I szampan, jeśli masz ochotę.

- Dziękuję. Chyba mam dosyć szampana na cały tydzień.

- Sasza przyłożyła dłoń do czoła.

Wprawdzie pulsujący ból, z jakim się obudziła, ustąpił, ale

wciąż czuła się, jakby ktoś dał jej kamieniem po głowie.

Mitch już rano zauważył, że Sasza fatalnie się czuje. Posta­

nowił jednak działać konsekwentnie. Nie okazał współczucia

ani nie zaproponował aspiryny, mimo że miał na to ochotę.

W Saszy było coś, co wzbudzało w mężczyznach chęć, by się
nią opiekować. On nie mógł się temu poddać. Nie o to przecież
chodziło.

Wziąć ślub, pozbyć się Pottera, zdobyć zieloną kartę i rozstać

się w przyjaźni - taki był plan. Jeśli będą się tego trzymali,

wszystko pójdzie dobrze.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 65

- Na kaca nie ma mocnych - powiedział pocieszająco.
Na tyle mógł sobie pozwolić.
- Przechodziłeś przez to kiedyś?
- Setki razy, kochanie - zaśmiał się.

Znowu to samo. Jedno małe słowo i serce fika jej koziołka.
Idiotko, pamiętaj, że stoisz w tej nieskazitelnie czystej kuch­

ni tylko po to, żeby wyprowadzić w pole amerykański urząd
imigracyjny. Koniec. Kropka. To nie wina Mitcha, że się w nim
zakochałaś. Nie obiecywał ci niczego poza fikcyjnym małżeń­
stwem. Jeśli będziesz myśleć o wspólnej z nim przyszłości, źle
skończysz.

Stali tak, rozdzieleni całą długością stołu, próbując ukryć

przed sobą własne uczucia.

- Powinnaś się rozpakować - wskazał ręką walizkę. - Mam

jeszcze kilka spraw do załatwienia.

Desperacka próba ucieczki. Oboje dobrze o tym wiedzie­

li. Sasza opuściła wzrok i zajęła się poprawianiem kwiatów
w wazonie.

- Wrócisz na kolację? - Pożałowała tych słów, jeszcze za­

nim wypowiedziała pytanie do końca.

O Boże! Weszła już w rolę żony, jęknął w duchu Mitch.

Jeszcze tego mu brakowało! Musiał raz na zawsze ustalić sto­

sunki między nimi. Natychmiast. Zanim sytuacja wymknie się
spod kontroli.

- Nie mam pojęcia. Ale lepiej na mnie nie czekaj - powie­

dział najobojętniej, jak umiał.

Nie mówił jeszcze do niej takim tonem. To było nie do

zniesienia. Nie chciała, żeby dostrzegł, jak bardzo ją to dotknęło,
więc podnosząc dumnie głowę, rzuciła zimno:

- W porządku. I tak zwykle jem sama. Niech ci się nie

wydaje, że cię kontroluję. - Jej arystokratyczni rosyjscy przod­
kowie byliby z niej dumni.

background image

66 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- To dobrze. A tak dla porządku - były takie, co próbowały.

Żadnej się nie udało.

Warczeli na siebie jak zaprawiona w bojach para. Mitch po­

myślał, że ich miesiąc miodowy był prawdopodobnie najkrótszy

w historii związków małżeńskich.

- Szafa i komoda są w sypialni. Rozgość się - wycedził przez

zęby i wyszedł, z trudem powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami.

Sasza opadła na krzesło. Nie płakała. Nie mogła. W ciągu

ostatniego tygodnia wylała więcej łez niż w całym dwudziesto­
czteroletnim życiu. Ale była zdruzgotana.

- Witaj, kochany. Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj. -

Meredith uśmiechnęła się, otwierając drzwi swojego domu.

- Musimy porozmawiać.
- To coś poważnego?
- Nie. Tak. Tak, w pewnym sensie to poważna sprawa - plą­

tał się Mitch. - Czy mogę wejść? Wolałbym nie rozmawiać

w obecności widzów.

- Jasne. - Meredith przepuściła go przez próg i machając

ręką swojej sąsiadce, która właśnie wyprowadzała na spacer
wiekowego sznaucera, zawołała: - Dobry wieczór pani. Jak się
dziś czuje Petey?

- Nieźle. Jego artretyzm ustąpił. Nie skakał tak od czasu,

kiedy był szczeniakiem. Ta nowa karma, o której mówiłaś, ko­
chanie, w ostatniej audycji, działa cuda. Naprawdę.

- Miło mi to słyszeć. - Meredith uśmiechnęła się szerokim,

przyjaznym uśmiechem, który skruszyłby nawet kamień. - Dziś
wieczór pokazuję materiał o luksusowych restauracjach, w któ­
rych gotują dla psów. Proszę koniecznie oglądać.

- Oczywiście. Petey i ja nie opuściliśmy jeszcze żadnego

twojego programu, kochanie. - Starsza pani oddaliła się, by
kontynuować spacer.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 67

Wszystko u Meredith było szczytem perfekcji: wygląd, dy­

kcja, uśmiech, i oczywiście mieszkanie: od ścian, poprzez meb­
le, na najdrobniejszych ozdobach kończąc - białe. Podczas pier­
wszych wizyt Mitch nie mógł oprzeć się wrażeniu, że znalazł
się w sali operacyjnej. Albo na biegunie północnym podczas
śnieżnej zamieci.

- Czy tak właśnie zdobywa się widzów? - Rzucił się na

bielutką, obitą jedwabiem kanapę.

- Możesz się śmiać, mój drogi, ale badania opinii publicznej

wykazują, że jestem najpopularniejszą prezenterką w naszej te­

lewizji.

- Zawsze myślałem, że to z powodu tych wspaniałych nóg.

- Przesunął dłonią po jej gładkich udach, dobrze widocznych
w rozcięciu krótkiego szlafroczka.

- Cudahy, czy ktoś ci już powiedział, że jesteś męskim szo­

winistą?

- Oczywiście. Słyszałem to setki razy. I zawsze uznawałem

za największy komplement.

- Można się było spodziewać. - Pokiwała głową z udaną

powagą. - I stwierdzam, że jesteś jedynym facetem, któremu
z tym do twarzy.

Przysiadła mu na kolanach i pocałowała w usta - gorąco, długo

i precyzyjnie, bo w tej dziedzinie także była perfekcjonistką.

- Brakowało mi ciebie w nocy - powiedziała.
- Musiałem wyjechać z miasta.
- Wiem. Jake mi powiedział. A więc, czy ten niespodziewa­

ny wyjazd ma coś wspólnego z twoim dzisiejszym pojawieniem
się u mnie?

- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Masz strasznie ponurą minę. Domyślam się, że nie wpad­

łeś tu na szybki numerek przed moim wieczornym wyjściem do

telewizji.

background image

68 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Nie.
- A widzisz. Czy nie będzie ci przeszkadzać, że zrobię sobie

makijaż, kiedy będziesz mówić? Nie mam zbyt wiele czasu.
Muszę być w studiu o szóstej.

Powędrował za nią do sypialni, której chłodna biel mogłaby

sugerować komuś nie wtajemniczonemu, że mieszkanka tego

pokoju jest osoba oziębłą i ascetyczną. Mitch spędził tu jednak

zbyt wiele szalonych nocy, żeby dać się nabrać. Nie, Meredith

nie była osobą powściągliwą.

- Tylko nie zacznij niczym rzucać, zanim usłyszysz całą

historię - mruknął, gdy ona opuszkami palców nakładała krem

na twarz.

- Chyba rzeczywiście zanosi się na coś poważnego. - Spoj­

rzała na niego przez lustro.

Mitch zauważył, że dopiero w połowie opowieści, z której

celowo usunął pewne szczegóły - swój nieszczęsny upadek,
wygląd Elvisa i nieprawdopodobnie wysoką wygraną Saszy,
Meredith odłożyła tubki i buteleczki, i zaczęła uważnie słuchać.

- No, no - pokręciła głową, kiedy skończył. - Niezła historia.

Wycisnęła trochę podkładu na maleńką gąbkę.

Mitch patrzył, jak spokojnymi ruchami rozsmarowuje go na

twarzy, i nic nie rozumiał. Spodziewał się wybuchu, a tu nic,

żadnej reakcji. Milczenie Meredith doprowadzało go do szału.

- Ponieważ nie wziąłem prawdziwego ślubu, nic nie stoi na

przeszkodzie, żebyśmy się dalej widywali, prawda? - powie­

dział, żeby przerwać ciszę.

- Chciałeś chyba powiedzieć: żebyśmy dalej ze sobą sypiali,

prawda? - Sięgnęła po róż.

- Nno tak. Właściwie to miałem na myśli... - Nienawidził

siebie za to jąkanie.

Zaznaczyła kredką kąciki oczu, a potem powoli i metodycz­

nie nałożyła na rzęsy trzy warstwy tuszu.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ.. PRZEZ CHWILĘ 69

- Mogę zadać ci kilka pytań? - rzuciła, obrysowując usta

konturówką.

- Biorąc pod uwagę okoliczności, masz do tego pełne prawo.
- Czy poinformowałeś żonę, dokąd się udajesz?
- Niekoniecznie.
- Dlaczego? Jeśli to jedynie układ małżeński, powinno być

jej obojętne, z kim sypiasz.

- To bardziej skomplikowane.
- Małżeństwa na ogół są skomplikowane. - Meredith, któ­

ra już trzy razy wychodziła za mąż, była w tych sprawach eks­

pertem.

- To nie jest prawdziwe małżeństwo.

- Ty tak twierdzisz.

Przycisnęła do ust papierową serwetkę i zacisnęła na moment

wargi. Potem powoli odwróciła się do niego.

- Nie mam zamiaru wdawać się w rozmowy o twoim życiu

prywatnym, kiedy muszę załatwić znacznie ważniejszą sprawę.

Teraz się zacznie, pomyślał Mitch lekko przerażony.
- Mitch - powiedziała Meredith słodkim tonem. - Chcę

przeprowadzić wywiad z twoją żoną.

- Czegoś tu nie rozumiem. -Jake zręcznie ominął Mitcha i da­

lej kozłował piłkę. - Chcesz powiedzieć, że jesteś wściekły, bo

twoja kochanka nie zrobiła ci awantury o to, że ożeniłeś się z inną?

Od pół godziny rozgrywali zacięty mecz koszykówki na

podwórzu straży pożarnej. Mitch miał nadzieję, że wysiłek fi­
zyczny pozwoli mu zwalczyć stres i złość, jakie odczuwał po
spotkaniu z Meredith. Zlany potem biegał po boisku, próbując
ograć swojego partnera. Wszystko na nic. Jake i tak zwyciężał
na punkty, a on był równie zły jak na początku.

- Nie ożeniłem się z inną! To nie jest prawdziwe małżeństwo!
- Kogo chcesz przekonać? Mnie? Czy siebie? - Jake zrobił

I

background image

70 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

zwód w prawo, potem dwa kroki w lewo i wrzeszcząc ruszył na
kosz. - Atakuje, proszę państwa! Strzela! Jest! Świetny rzut!

- Były kroki - narzekał Mitch, rozpoczynając grę. - Mó­

wisz jak Meredith.

- A więc ona też nie kupiła twojej historyjki?
- Nie. - Mitch zaklął pod nosem, bo Jake odebrał mu piłkę

i prawie natychmiast ulokował ją w koszu. - Jak mam się skon­
centrować na grze, skoro ciągle wspominasz mój idiotyczny
ślub?

- Przepraszam, stary. Myślałem, że chcesz pogadać.
- Pomyliłeś się. - Mitch skrzywił się na swój niecelny rzut.

- Przyszedłem tutaj, bo nie mam co ze sobą zrobić.

- Dlaczego nie pójdziesz do domu?
- Jakiego domu? Nie mam już swojego wygodnego, zapusz­

czonego mieszkania z bordową skórzaną kanapą! Mam coś, co
pachnie jak pomarańczowy gaj i wygląda równie koszmarnie.

- Aaa - pokiwał głową Jake. - Tu cię rozumiem, stary. Pró­

bowałem przekonać Katię, żeby dała sobie z tym spokój, ale jak
sam wkrótce zobaczysz, nawet nie warto otwierać ust, jeśli baby
wbiją sobie do głowy coś, co dotyczy urządzania mieszkań albo
swatania ludzi.

- Nie zobaczę - wychrypiał Mitch. - Nie będę żonaty na

tyle długo, żeby to zobaczyć!. I chcę dostać z powrotem kanapę!
Chcę wrócić do dawnego życia!

- Powiem ci, stary, co się z tobą dzieje. Wkurzyłeś się na

siostrę i matkę za to, że wywaliły twoją ukochaną kanapę,
a mścisz się na Saszy. Nie powinieneś zostawiać jej samej w do­
mu w pierwszy wieczór po ślubie.

- Wcale nie pierwszy!
- A prawda. - Jake skrzyżował ramiona na piersiach i przy­

glądał się kpiąco Mitchowi. - Spędziliście nieoczekiwaną noc
poślubną w Lauglin. I co? Jak było?

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 71

- A co miało być? - zawył Mitch, aż z najbliższego drzewa

poderwało się stadko gołębi. - Nic nie było.

- Coś mi się wydaje, że tego żałujesz. I trudno się dziwić.

Nie znam faceta, który tak łatwo zrezygnowałby z naszej ponęt­
nej, małej Saszy.

- Powiedz jedno słowo więcej, a rozkwaszę ci gębę.
- Mówisz jak mąż - pękał ze śmiechu Jake.

Mitch wyrzucił z siebie kilka wulgarnych słów i trochę mu

ulżyło.

- A drobny fakt, że ona jest w tobie zakochana, wcale nie

ułatwia sprawy - ciągnął Jake.

- Cooo!? - Mitchowi pociemniało w oczach z przerażenia.

- Opowiadasz głupoty!

- Oszalała na twoim punkcie, kiedy pojawiłeś się niczym Sir

Galahad, w żółtym kombinezonie i błyszczącym hełmie, i oca­

liłeś od ognia knajpę Glory.

Jake przestał żartować. Patrząc surowym wzrokiem na Mi­

tcha, dodał:

- A to znaczy, chłopie, że musisz uważać. Bo jeśli zrobisz

tej małej krzywdę, będziesz biedny. Całe mnóstwo ludzi z ocho­
tą rozerwie cię na strzępy.

- Z tobą na czele?
- Nie. Pierwsza będzie Glory, potem dopiero ja. Za mną

twoja siostra i twoja mama, chłopaki z 13 Kompanii, kilku sta­
łych klientów restauracji...

- Daj już spokój. - Mitch wyglądał, jakby ktoś wypuścił

z niego powietrze.

Dopiero teraz dotarło do niego, w co się wplątał. ,

- Zagramy? - zapytał Jake. - Czy wolisz się czegoś napić?
- I tak przegrywam. Chodźmy się czegoś napić.

Stojąc pod prysznicem, Mitch pomyślał o Saszy, która jadła

teraz samotnie kolację, i niespodziewanie zdał sobie sprawę, że

background image

72 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

czuje się winny. Przestań, pomyślał. To nie jest małe dziecko.
Wiedziała, co robi, decydując się na fikcyjny ślub!

A jednak poczucie winy nie ustępowało.
Marzył o tym, żeby być już w jakimś barze. Tymczasem

musiał czekać na Jake'a, który telefonował do Katie, żeby uprze­
dzić ją, że wróci później. O, właśnie!

Małżeństwo to ciągłe opowiadanie się, to koniec pokera

z kumplami, to nudne niedziele spędzane na koszeniu trawnika
zamiast na grze w piłkę lub na wgapianiu się godzinami w te­
lewizor bez uwag, że od tego psują się oczy.

Małżeństwo znaczyło wczesne seanse filmowe, bo przecież

trzeba jeszcze odwieźć opiekunkę do dzieci, niebotyczne ra­
chunki od ortodonty i troskę o wybór odpowiedniej szkoły.

Nie było małżeństwa bez konieczności zmywania, zmiany

pieluch i kupna polisy ubezpieczeniowej.

A już najgorsze było to, myślał Mitch, wsiadając do minibu-

sa, na który Jake zamienił swoją corvette, bo do niej przecież
nie zmieściłby się dziecinny wózek, że małżeństwo wymuszało
rezygnację z porządnych, prawdziwie męskich samochodów.

Byli tacy, którzy przystawali z łatwością na to wszystko. Jake

na przykład. Wydawał się lubić spokój i absolutną przewidywal­
ność życia. I chociaż Mitch szczerze cieszył się, że jego siostra
znalazła idealnego męża, on sam nie zamierzał spędzić reszty
życia w niewoli.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Była druga nad ranem, kiedy Mitch wytoczył się z samocho­

du Jake'a i jakimś cudem wdrapał się po schodach. Kręciło mu
się w głowie od tequili zapijanej meksykańskim piwem, ale czuł
się wspaniale. Wiedział, że znienawidzi siebie następnego ranka,
ale na razie mu to nie przeszkadzało.

Był zachwycony, gdy za trzecim razem udało mu się włożyć

klucz do zamka i otworzyć drzwi. Mozolnie pokonując trasę do
sypialni, zdzierał z siebie kolejne sztuki garderoby, po czym
rzucił się na łóżko twarzą w dół i zasnął. Za chwilę rozległo się
głośne chrapanie.

Sasza, przygnieciona jego ramieniem, z trudem mogła się

ruszyć. Tuż przy uchu czuła jakby podmuch wiatru - wiatru
mocno pachnącego piwem. Kiedy próbowała się odsunąć, Mitch
zamruczał coś niezrozumiale i przyciągnął ją do siebie. Jego
muskularne ciało, nie osłonięte nawet jednym skrawkiem ubra­
nia, było ciepłe i zachęcające. Tak więc Sasza, przekonując
siebie, że każdy jej ruch mógłby go zbudzić, pozostała w jego
objęciach.

Mitchowi śniły się tropikalne wyspy w promieniach gorące­

go słońca. Leżał na białej, pustej plaży razem z piękną dziew­
czyną o oliwkowej cerze, a w oddali jakiś mężczyzna śpiewał
głębokim, ciepłym głosem piosenkę o tym, jak pięknie jest na
Hawajach.

Dziewczyna pachniała orientalnymi kwiatami, a jej wargi

miały smak najlepszych owoców świata. Okrywała go pocałun-

background image

74 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

kami, a Mitch czuł się, jakby zaproszono go na obiad do raju. Im

więcej dostawał, tym więcej pragnął. Przesunął rękami po jej ciele,
wyczuwając wszystkie krągłości wyprężonego ciała, i delikatny­
mi, wprawnymi ruchami schodził coraz niżej i niżej.

Oddech dziewczyny był teraz szybki i urywany, z gardła wy­

rwał się niski, chrapliwy dźwięk, który w jednej chwili rozpalił
płomienie w żyłach Mitcha. Nie chciał dłużej czekać, poszukał
ustami jej piersi i nogą rozchylił uda, a ona wpiła się rękami w jego
włosy i wykrzyknęła głośno kilka słów. Po rosyjsku!

Nieznany język podziałał na Mitcha jak kubeł zimnej wody.

Zastygł z przerażenia, potem powoli otworzył nieprzytomne
oczy. W pokoju było ciemno, ale nie na tyle, by w fioletowa-

wym blasku ulicznych lamp nie zauważyć, że rozbudzona nagle

Sasza podnosi głowę.

- Cholera! Przepraszam... - Gwałtownie wyjął ręce spod jej

białej koszuli nocnej. - Nigdy... Nie mogę uwierzyć... - beł­
kotał coraz bardziej wściekły.

Przekręcił się na plecy i zakrył ramieniem twarz.
- Sam nie wiem, jak... - wychrypiał, patrząc na nią z pre­

tensją. - Trzeba było mnie powstrzymać.

- Nie ty jeden spałeś!

- Spałaś!?

Sasza zagryzła wargi. Nie była pewna, co mu odpowiedzieć,

Nie skłamała. Spała naprawdę, kiedy pierwszy raz dotknął jej
ust. Ale potem... Potem, gdy jego ręce rozpoczęły swą wędrów-

kę, leżała świadoma wszystkiego, odkrywając zadziwiające re-

akcje własnego ciała i rozkosz, jakiej wcześniej nie znała.

- Miałam sen - odpowiedziała wykrętnie.

- To musiał być bardzo przyjemny sen.-Mitch patrzył w jej

szeroko otwarte oczy, na dnie których widział rozbudzoną na­

miętność, na rozchylone usta i falujące piersi, których urody nie
musiał już sprawdzać.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 75

Była piękna. I pociągająca jak wszyscy diabli. Gdyby na jej

miejscu znalazła się jakakolwiek inna kobieta... Westchnął
w duchu. Nie traciliby wtedy czasu na błahe rozmowy.

- Bardzo przyjemny - odrzekła, okrywając się prześcierad­

łem aż po szyję - Twój chyba też był miły.

Mitch ledwo co stłumił jęk zawodu - nie powinno się zasła­

niać takiego wspaniałego widoku! Zwłaszcza gdy cienka baweł­
na koszuli nie ukrywała zbyt wiele. Oboje musimy działać roz­
ważnie, wytłumaczył sobie po chwili starań.

- Ostatnim razem, kiedy obudziłem się tak napalony, mia­

łem z siedemnaście lat.

Sasza nie znała tego słowa, ale nie potrzebowała słownika,

żeby zrozumieć jego znaczenie.

- Mnie się to nie przytrafiło nigdy - przyznała.
Można się było domyślić.
- Powinienem położyć się na kanapie. Tylko że kiedy przy­

wlokłem się do domu w środku nocy, zapomniałem, że tu jesteś.

I znowu zranił Saszę bezceremonialnym odezwaniem.

A przecież nie miał takiego zamiaru!

- Nie powinnam zajmować twojego łóżka.
- Nie bądź śmieszna. Przecież jesteś gościem.
- Ale...

- Powiedziałem, że łóżko jest twoje - przerwał ostro. - Nie

sprzeczaj się ze mną, Sasza, kiedy sadystyczny maniak we­

wnątrz mojej głowy zaczyna właśnie szaleć z wielkim pneuma­

tycznym młotem.

- Masz kaca? - zapytała ze zrozumieniem.
- To nie jest zwykły kac. To kwintesencja wszystkich kaców

świata. - Sprawdził ręką, czy naprawdę nikt nie przykleił mu
pasków papieru ściernego do oczu.

To byłby dowcip w stylu Jake'a.
- Przykro mi.

background image

76 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Przecież to nie ty wlewałaś mi tequilę do gardła.

- Nie o tym mówię. Gdyby nie ja, nie musiałbyś trzymać się

z daleka od własnego domu.

Chciał zaprotestować, ale zrezygnował. Przecież Sasza miała

rację. Co gorsza, wiedzieli o tym oboje.

- Pójdę umyć zęby. - Podniósł się i odrzucił prześcieradło.

- Ktoś musiał wpakować mi do ust zdechłego skunksa.

Bez żadnego skrępowania przeszedł nago przez cały pokój.

Niby dlaczego nie? Każdy facet byłby dumny z takiego ciała,

pomyślała Sasza. A kiedy odkręcił prysznic, zamknęła oczy,

wyobrażając sobie, jak stoi z nim pod gorącym, mocnym stru­

mieniem wody i pieści jego skórę. Próbowała wziąć się w garść,

ale nie mogła. Ubrała się więc i poszła do kuchni.

Oprzytomniała dopiero w chwili, gdy Mitch pojawił się w

kuchni w garniturze i w niebieskim krawacie, doskonale pod­

kreślającym błękit jego oczu.

- Świetnie wyglądasz - mruknęła, sięgając do lodówki po

sok pomarańczowy.

O, jak miło byłoby mieć takiego przystojnego męża.

- Ale czuję się wrednie. - Wyjął jej z rąk karton i nalał soku

do szklanek.

Wolał zrobić to sam, żeby uchronić jej białą bluzkę oraz

podłogę, wypastowaną do blasku przez jego matkę i siostrę.

Był pewien, że trzęsącymi się rękami Sasza nie wykona nawet

tak prostej czynności, jaką jest napełnienie sokiem dwóch szkla­

nek. Przy okazji przyjrzał się, co włożyła na spotkanie z Dona­

ldem W. Potterem. Była bowiem środa, dzień wyznaczonej na

dziesiątą audiencji w urzędzie imigracyjnym. Wybierali się tam

oboje.

Sasza miała na sobie granatową spódnicę, prostą bluzkę i bu­

ty na płaskich obcasach - ten typ stroju już widział na własnym

ślubie i szczerze go nie lubił. Nie rozumiał, jakim cudem udaje

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 77

się jej być elegancką w czymś równie strasznym. Widocznie
była typem kobiety, która nawet w worku prezentowałaby się

wspaniale.

- Ty też ładnie wyglądasz - powiedział szczerze. - Jesteś

tylko blada. Poczekaj chwileczkę.

Po chwili pojawił się z tubką różu, wycisnął odrobinę i roz-

tarł na jej policzku. Przyjrzał się swojemu dziełu, kiwnął z u-
znaniem głową i zabrał się za drugą stronę twarzy. Sasza znów
czuła na sobie jego delikatne palce. Emanowało z nich ciepło,
energia i pewność każdego ruchu. Modliła się w duchu, żeby
nie zauważył, jak drżą jej kolana.

- Jesteś mistrzem w wielu dziedzinach - zauważyła, stara­

jąc się nie dociekać, jak doszedł do swego mistrzostwa.

- Przez całe lata dzieliłem łazienkę z siostrą. Chcąc nie

chcąc podpatrzyłem parę damskich sztuczek. - Mitch uznał, że
informacja o dziesiątkach innych kobiet, które miał okazję oglą­
dać podczas robienia makijażu, jest w tej sytuacji całkowicie
zbędna.

Potem spojrzał na zegarek, jednym łykiem wypił ostygłą

kawę i rzucił:

- Najwyższy czas na spotkanie z wielkim inkwizytorem.

Sasza poczuła dreszcz przerażenia. W jednej chwili cała pra­

ca Mitcha poszła na marne. Jej policzki stały się kredowobiałe.
Drżała od stóp do głów.

Jak listek na wietrze, pomyślał Mitch ze współczuciem. Musi

jakoś dodać jej otuchy! Wyciągnął ręce i objął ją w pasie, potem

pocałował lekko jej włosy. Nie było w tym nic z poprzedniej

namiętności, tylko czułość i zrozumienie.

- Wszystko będzie dobrze, nie martw się - powiedział.

Sasza stała z zamkniętymi oczami, by pohamować płynące

łzy. Wydawało się, że uszły z niej wszystkie siły. W końcu nie

mogła się powstrzymać i głośno załkała.

background image

78 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- A co, jeśli nie? - zapytała cichym, łamiącym się głosem

i popatrzyła na niego oczami przerażonego dziecka. - Co

będzie, jeśli Potter dopnie swego i zostanę deportowana do

Rosji?

- Nic takiego się nie stanie! - Mitch za nic nie przyznałby

się głośno, jak bardzo było mu jej żal.

- Nie znasz go. Nie możesz być tego pewny.
- Mogę. Każdy głupi biurokrata z urzędu imigracyjnego

musi najpierw porozmawiać ze mną! A teraz wychodzimy. Trze­

ba jak najszybciej przekazać Zezowatemu Szczurowi szczęśliwą

wiadomość o naszym małżeństwie. - Mitch mrugnął do Saszy.

- Potem pójdziemy do banku otworzyć ci konto. Nie zapominaj,

że jesteś bogatą kobietą.

No tak, westchnęła Sasza. To przecież była Ameryka, kraj

obietnic i nieograniczonych możliwości. Kiedy po paru minu­
tach wychodziła z mieszkania z Mitchem pod rękę, czuła się
zupełnie inaczej.

W biurze imigracyjnym przyszło im czekać ładne kilka go­

dzin. Sasza, przyzwyczajona do takiego traktowania, siedziała

spokojnie - ostatecznie Nemezis nie była boginią, którą można

popędzać. Natomiast Mitch nie próbował nawet opanować znie­

cierpliwienia. Niewygodne plastikowe krzesła, zatłoczona po­

czekalnia, nastrój wszechogarniającej bezsilności doprowadzały

go do szału.

- Nie rozumiem - wściekał się. - Kazali ci tu przyjść dwie

godziny temu. Od kiedy tu jesteśmy, nikt nie wchodził do po­
koju Pottera. Co ten facet sobie myśli? I co on tam robi? Łapie
muchy?

- To przecież urzędnik państwowy - wyjaśniała Sasza po

raz dziesiąty.

Jako była obywatelka byłego Związku Radzieckiego bez

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 79

trudu rozumiała taktykę stosowaną przez biurokratów, którzy

w ten właśnie sposób okazują władzę.

- Ja też jestem pracownikiem państwowym - warknął

Mitch, wrzucając sobie do ust dwie aspiryny i połykając je na

sucho. - Ciekawe, jak zareagowałby ten cały Potter, gdyby wy­

buchł tu pożar, a ja spokojnie pojawiłbym się po dwóch go­

dzinach?

- To co innego.
- Nie do końca.
Sasza pomyślała chwilę.
- Właściwie masz rację. Jednak to niczego nie zmieni. - Za­

niepokojona spojrzała na Mitcha, który wciąż ciskał się z wście­
kłości. - Ale nie powiesz mu niczego, co by go rozzłościło,
dobrze?

- Dobrze.
Westchnęła z ulgą.
- Ale rozkwaszę mu gębę!
- Mitch! - W jej oczach był taki strach, że natychmiast

zmienił ton.

- Sasza, maleńka, przecież żartowałem. - Poklepał ją uspo­

kajająco po ramieniu.

I wtedy w drzwiach pojawiła się zasuszona kobieta z natapi-

rowaną szopą włosów. Szary kostium uwydatniał jej kościstą
figurę, a fryzura przypominała pszczeli ul. Ponury wyraz twarzy
dopełniał całości.

- Pan Potter może panią teraz przyjąć, panno Michąjłowa.
- Najwyższy czas. A nazwisko tej pani brzmi teraz Cudahy.

I proszę odnotować to w papierach - powiedział Mitch, wcho­
dząc za Saszą.

Po raz pierwszy pomyślał, że czeka ich niełatwa przeprawa.

Co prawda od razu uwierzył Glory, kiedy ta ostrzegała, że urząd
imigracyjny z pasją tropi fikcyjne małżeństwa, ale się tym nie

background image

80 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

przejmował. Nigdy natomiast nie spodziewał się, że będzie tu
traktowany jako wróg publiczny numer jeden.

Potter dowiedziawszy się o ich pośpiesznym małżeństwie

zzieleniał na twarzy i nie próbował nawet zachować pozorów
grzeczności.

- Jeśli chce pani w ten sposób zatrzymać procedurę depo­

rtacyjną, panno Michajłowa...

- Pani Cudahy - przerwał mu Mitch.
- Słucham?
- Nazwisko Saszy brzmi teraz Cudahy.
- A, tak. - Zacisnął wargi w cienką kreskę. - Ślub zawarty

został w bardzo dogodnym dla pani momencie, panno Mi...

- Pani Cudahy - wtrącił Mitch ostrzegawczo.
Potter popatrzył na niego przeciągle, a potem wzruszył ra­

mionami, sugerując, że w tym punkcie nie porozumieją się nig­
dy. Ale nie muszą. On uosabia całą władzę rządu Stanów Zjed­
noczonych, przynajmniej w tym miejscu. Ta dwójka nie ma
szansy z nim wygrać.

- Wydaje mi się podejrzane, pani Cudahy - tu spojrzał zna­

cząco na Mitcha, który z satysfakcją kiwnął głową - że w zeszły

piątek nawet nie wspomniała pani o waszych planach.

- To bardzo proste. - Mitch położył rękę na zimnej dłoni

Saszy: naturalny gest troskliwego męża. - W piątek Sasza jesz­
cze nie wiedziała, że się jej oświadczę.

- I chce pan, abym uwierzył, że dziwnym zbiegiem okoli­

czności oświadczyny wypadły dokładnie w czasie, w którym
rząd postanowił deportować pańską żonę?

Mimo że Mitch we wszystkich rozmowach z przyja­

ciółmi ciągle podkreślał fakt, że jego małżeństwo nie jest
prawdziwe, to ironia, z jaką ten wstrętny typ o szczurzym
pysku wypowiedział słowo „żona", doprowadziła go do białej
gorączki. Miał wielką ochotę powybijać mu wszystkie zęby

background image

OKAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 81

i tylko dla dobra Saszy powstrzymał się od tego kuszącego
zamiaru.

- Nie zamierzam pana okłamywać - powiedział bezczelnie.

- Pańskie zeszłotygodniowe spotkanie z Saszą w istotny sposób
wpłynęło na moją decyzję.

Poczuł, że zimna dłoń Saszy zrobiła się lodowata, i ścisnął

ją uspokajająco.

- No właśnie. - Potter wyglądał, jakby trafił główną wygra­

ną na loterii.

Mitch znowu miał ochotę mu przyłożyć. I znowu ledwo zdo­

łał nad sobą zapanować.

- Dopiero kiedy zdałem sobie sprawę, jak łatwo mogę ją

utracić - spojrzał przeciągle na Saszę - uprzytomniłem sobie,
że ją kocham. I chcę spędzić z nią resztę życia.

- Co za wzruszająca historia. Szkoda tylko, że niezbyt ory­

ginalna. - Potter wyciągnął na biurko złowieszczy plik papie­
rów. - Obawiam się, że w zaistniałej sytuacji muszę przesłuchać
państwa oddzielnie.

- Jak to przesłuchać?
Tego nie było w planie. Mitch wyobrażał sobie, że ubierze

się w garnitur, który kupił z okazji ślubu siostry, pojedzie z Sa­
szą do urzędu imigracyjnego, złoży oświadczenie, że jest jej
mężem i wyjdzie z zieloną kartą dla niej.

- Na początek musimy uzyskać potwierdzenie, że państwo

naprawdę mieszkacie razem.

- Oczywiście, że tak. Przecież jesteśmy małżeństwem.
- Taaak. To pan tak twierdzi - ironizował Potter. - Ja nie.

Na razie proszę zostać tutaj. Pani Cudahy poczeka na korytarzu
na swoją kolej.

Mitch rozkoszował się myślą, jak to w sposobnym momencie

wyrzuci Pottera za okno. Wyobraził go sobie wylatującego ra­
zem z szybą z budynku biura i zrobiło się mu lżej.

background image

82 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Sasza wstała z tak nieszczęśliwą miną, jakiej Mitch jeszcze

u niej nie widział. Nie mógł jej tak zostawić.

- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze - powiedział ci­

cho, ujmując jej twarz w dłonie, i szybko pocałował w usta.

- Przepraszam - rzucił niedbale zesztywniałemu ze złości

Potterowi. - Sam pan wie, jak to jest z nami, nowożeńcami.

Mrugnął do Saszy porozumiewawczo i odprowadził ją do

drzwi z wyszukaną galanterią.

Sasza, ledwo żywa z wrażenia, usiadła na tym samym nie­

wygodnym krześle w poczekalni. Nawet nie zwróciła na to uwa­
gi. Oszołomiona pocałunkiem nie zauważała niczego - ani dzie­
cka ryczącego wniebogłosy na kolanach znużonej matki, ani
skaczącej sobie do oczu pary w średnim wieku, ani czarnego
chłopaka skrobiącego coś na ścianie.

Podczas rozmowy starała się odpowiadać na pytania najle­

piej, jak umiała. Ale było ich tyle. 1 takie osobiste. Na szczęście
dzięki rozmowom z Jakiem wiedziała, jak ma na imię matka
Mitcha, jego siostra i jej nowo narodzona córeczka. Pracując
u Glory, poznała jego kulinarne upodobania - popisała się wie­
dzą o żeberkach, które wolał od pieczonego kurczaka, i szarlot­
ce, której nie lubił. Oraz o dwóch daniach, które przedkładał
nad wszystko inne, czyli o steku i placku czereśniowym z loda­
mi waniliowymi.

Co do reszty - klapa! Nie potrafiła podać nazwy jego ulubio­

nego programu telewizyjnego ani tytułu książki, którą ostatnio
czytał - żeby wymienić tylko dwa pytania, które zapamiętała.

Kiedy w końcu udało się jej wyjść, była blada jak ściana.

- Poczekaj na mnie w samochodzie, dobrze? Mam jeszcze

coś do załatwienia. To nie potrwa długo - rzucił od niechcenia
Mitch, ale w jego tonie było coś niepokojącego.

Rodzaj groźby, jakiej nigdy dotąd u niego nie słyszała. Prze­

straszyła się nie na żarty.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 83

- Mitch? - spróbowała.
- Nie zaprzątaj sobie tym ślicznej główki - powiedział na

tyle głośno, żeby usłyszała go wścibska sekretarka. - Zaraz
wracam.

Sasza, świadoma tego, że kobieta czujnie ich obserwuje, nie

odważyła się zaprotestować w obawie, żeby nie powiedzieć cze­
goś, co zostanie użyte przeciwko niej. Wyszła posłusznie. Mitch
poczekał, aż zamkną się za nią drzwi windy, po czym ostro

wkroczył do biura Pottera.

Zezowaty Szczur przeglądał właśnie kolejną teczkę z doku­

mentami, jeszcze grubszą niż teczka Saszy. Z pełnego zadowo­
lenia, złośliwego uśmieszku na jego twarzy Mitch wywniosko­

wał, że łotr rujnuje teraz życie innej ofiary.

- Wydawało mi się, że nasze spotkanie jest zakończone,

Cudahy - powiedział zimno, kiedy zauważył Mitcha.

- To panu tak się wydaje. - Mitch oparł się rękami o czarne,

metalowe biurko. - Ja nie skończyłem. Posłuchaj, Potter. Mam
ci coś do powiedzenia.

- Nie interesuje mnie, co masz do powiedzenia.
- I tutaj się mylisz.
Jeden rzut oka na minę Mitcha wystarczył. Potter podniósł

słuchawkę.

- Dzwonię po ochronę.
- Radzę ci, żebyś mnie wysłuchał, chyba że chcesz skończyć

dzień, zbierając z podłogi własne zęby.

- Ośmielasz się mi grozić!
- Żebyś wiedział! - Mitch wyszarpnął Potterowi słuchawkę

i z hukiem odłożył ją na widełki. - Skoro ty możesz grozić
mojej żonie...

- Nazywasz tę rosyjską emigrantkę swoją żoną?!
- Znowu zaczynasz? - Mitch pokiwał głową z politowa­

niem. - Nie powinieneś wątpić w moją prawdomówność. A zre-

background image

84 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

sztą, co mnie to obchodzi. Myśl sobie, co chcesz. Tak się składa,

że mam w rękach papier stwierdzający, że zgodnie z prawem
stanu Newada i prawem tego kraju Sasza jest moją żoną. Legal­
nie poślubioną. I możesz sobie mówić, że jestem przeczulony,
ale nie lubię, kiedy jakiś mały, zakompleksiony gryzipiórek
doprowadza moją kobietę do łez.

Chwycił Pottera za krawat i przyciągnął do siebie.
- Jeśli nie przestaniesz jej gnębić, będziesz mieć ze mną do

czynienia. I zaręczam - nie będzie to przyjemne.

- Zastraszanie urzędników rządu federalnego jest sprzecz­

ne z prawem - powiedział szary ze strachu Potter, przełykając
ślinę.

- Ciekawe, moje słowa przeciwko twoim... Jak myślisz,

komu uwierzą gliny? Chudemu szczurowi z kaprawymi oczka­
mi i śladami wczorajszego śniadania na marynarce? Czy pra­
wdziwemu amerykańskiemu bohaterowi?

Puścił krawat tak gwałtownie, że Potter poleciał z krzesłem

do tyłu. Niestety, zatrzymał się zbyt daleko od okna, by spełniło
się marzenie Mitcha.

- Zostaw moją żonę w spokoju! - krzyknął jeszcze na od­

chodnym i zadowolony z siebie wsiadł do windy.

Nie było mu jednak dane długo cieszyć się dobrym samopo­

czuciem. Kiedy wyszedł z biurowca, Sasza stała przed pobli­
skim sklepem jubilerskim i z zachwytem w oczach oglądała
wystawę. A miała przecież czekać w samochodzie! W tej samej
chwili wyrostek w workowatych spodniach i jaskrawofioleto-
wym podkoszulku podskoczył do niej, wyrwał jej torebkę
i uciekł.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Jak to! Sasza nie mogła się pozbierać! Wystarczyła jedna

chwila, krótka jak mgnienie oka, i przepadła cała drogocenna

wygrana.

Przecież zatrzymała się przed sklepem jubilera tylko po to,

żeby uspokoić skołatane nerwy. Blask diamentów i szlachetna

czerwień rubinów działały tak kojąco... A tu nagle ktoś kradnie

jej torbę.

Tymczasem Mitch rzucił się w pogoń za złodziejem. Mimo

że Sasza desperacko potrzebowała pieniędzy na poszukiwania

ojca, strach o Mitcha był silniejszy. Nie mogę go zostawić sa­

mego, pomyślała. A jeśli tamten łobuz ma broń? Nie namyślając

się ani sekundy, popędziła za nimi.

Młody bandyta wbiegł na jezdnię, prześlizgując się między

autobusem i dostawczą furgonetką. Mitch bez zastanowienia

zrobił to samo. Rozległ się ryk klaksonów i okrzyki rozzłosz­

czonych kierowców. Zignorował je i pognał przed siebie. Z za­

dowoleniem pomyślał, w jakiej jest w świetnej formie. Biegłby

jeszcze szybciej, gdyby nie garnitur i wyjściowe półbuty. Ale

i tak dowódca 13 Kompanii byłby z niego dumny!

Starsza, siwowłosa pani, która właśnie wyszła ze sklepu,

znalazła się na swoje nieszczęście na drodze uciekającego chu­

ligana. Zachwiała się i omal nie upadła na chodnik, kiedy bru­

talnie odepchnął ją na bok. Mitch przystanął i pomógł staruszce

się pozbierać. Na szczęście, nic złego się nie stało.

Obiecał sobie, że nie popuści temu gnojkowi, i ruszył z im-

background image

86 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

petem, żeby odrobić stracony dystans. Mimo palącego bólu
w płucach biegł coraz szybciej. Poziom adrenaliny w krwi spra­
wił, że był zdolny do każdego wysiłku.

Na skrzyżowaniu zapaliło się czerwone światło. Żaden z nich

nie zwrócił na to uwagi. Złodziej przeskoczył dziurę w chodni­
ku, wyminął ostrzegawcze barierki i wpadł na jezdnię. Wszy­
stkie samochody zahamowały z piskiem opon.

Kiedy obaj wpadli na szkolne boisko, Mitch zmuszał nogi

do dalszego biegu. Do cholery, powtarzał sobie. Jesteś przecież
bohaterem. Cały kraj uznał cię za bohatera! Wybawcę słabych
kobiet, niewinnych dzieci i bezbronnych kotów! Nie wolno ci
rezygnować.

Poza tym, za nic nie chciał, żeby Sasza była świadkiem jego

porażki.

Nawet gdyby musiał zmierzyć się z całym urzędem imigra-

cyjnym.

Nawet gdyby za chwilę miał paść na zawał.
W parkowej alejce pojawił się rowerzysta. Złodziej przyspie­

szył, żeby uniknąć kolizji. Mitchowi się nie udało. W wyniku
zderzenia i on, i cyklista wylądowali na ziemi.

Mitch przejechał kolanami po asfalcie i wrył się rękami

w żwirowe pobocze. Ostre kamyki rozorały mu dłonie.

- Co ty wyrabiasz, człowieku? - krzyknął rowerzysta, po­

prawiając hełm, który zleciał mu na brodę.

- Przepraszam. - Mitch podniósł się z wysiłkiem i pobiegł

dalej, nie zwracając uwagi na piekące dłonie ani starte kolana.

Sasza, która wciąż czekała, aż zmienią się światła na skrzyżo­

waniu, obserwowała wszystko z przerażeniem. Krzyknęła głośno.

- Coś nie tak? - Przejeżdżający na motocyklu policjant za­

trzymał się przy krawężniku.

- Mój mąż! Jest tam! Próbuje złapać smarkacza, który

ukradł moją torebkę.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 87

Jeden rzut oka wystarczył, by policjant zorientował się w sy­

tuacji. Natychmiast zawrócił motor, włączył syrenę i nacisnął
gaz do dechy.

Mitch i ścigany przez niego chłopak byli już na skwerze.

- Dość tego! - zachrypiał Mitch.
Mobilizując resztkę sił, wyskoczył w powietrze i wylądował

złodziejowi na plecach. W tej samej chwili obaj znaleźli się w fon­
tannie. Szamotaliby się tam długo, gdyby nie policjant, który właś­
nie się pojawił. Kiedy Sasza dotarła na miejsce, smarkacz był już
w kajdankach, a przemoczony do suchej nitki Mitch siedział na
betonowym murku i próbował uspokoić oddech.

- Nic ci nie jest? - Podbiegła do niego z impetem, omal nie

wrzucając go znowu do wody.

- Już... w porządku. - Ze świstem wypuścił powietrze

z płuc i wręczył jej odzyskaną torebkę. - Mam twoje pieniądze.

- Nieważne pieniądze. Ty jesteś ważniejszy - powiedziała

dokładnie to, co myślała. - Kiedy upadłeś...

- Nic się nie stało. - Znowu wciągnął powietrze.
Nie czuł już tak strasznego bólu. Uznał, że jednak tym razem

nie dopadnie go zawał.

- Mogłeś sobie zrobić krzywdę! - krzyknęła. - Jak można

tak się zachowywać! To policja powinna gonić złodziei!

- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale w okolicy nie było żadnego

policjanta! - Był urażony. Tyle dla niej zrobił, a ona się na niego
wydziera! - Po kiego czorta sterczałaś ze wszystkimi pieniędz­
mi pod sklepem jubilera? Żeby byle gnojek ci je ukradł?

- Czekałam na ciebie.

- Mówiłem ci, że masz siedzieć w samochodzie. - Mitch

żałował teraz, że wdał się w cały ten pościg.

Znowu głupio się zachował. Policja nie gasi pożarów, więc

dlaczego on miałby łapać przestępców? Zły na siebie przesunął
dłonią po włosach. Na czole zostały ślady krwi.

background image

88 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- O Boże, Mitch! - Sasza zbladła z przerażenia i złapała go

za rękę. - Jesteś ranny!

- Już ci mówiłem, że nic mi się nie stało. - Próbował strząs-

nąć małe kamyczki, które wbiły mu się w skórę. - Trochę wody

i mydła, i będzie po wszystkim.

- Przepraszam państwa - usłyszeli nagle. - Sądzę, że będą

państwo chcieli złożyć skargę.

Policjant, przekazawszy złodzieja swojemu koledze, który

właśnie pojawił się na skwerze w patrolowym samochodzie,
zwrócił się do nich z wyczekującą miną.

- Tak - odpowiedział Mitch.
- Nie - powiedziała Sasza w tej samej chwili.
- Coo? - Mitch wpatrzył się w nią, nie wierząc własnym

uszom. - O mały włos nie złamałem karku...

- Mówiłeś, że nic ci nie jest - przypomniała.
- O mały włos nie złamałem karku, goniąc tego szczeniaka

- wycedził przez zaciśnięte zęby - a ty mówisz, żeby nie skła­

dać na niego skargi?!

- To niepotrzebne - upierała się.
- Może dla ciebie! - Odwrócił się do policjanta, wyraźnie

znudzonego tą wymianą zdań. - Skoro moja żona nie chce, to

ja to zrobię.

- Mitch! - jęknęła Sasza, posyłając równocześnie przepra­

szający uśmiech niecierpliwiącemu się stróżowi prawa. - Proszę
wybaczyć, ale chciałabym porozmawiać z mężem na osobności.

- Tylko niech się pani pospieszy. Jestem na służbie. Nie

mogę sterczeć tu przez pół dnia. - Policjant wzruszył ramionami
i cofnął się o parę kroków.

- No, dobra. Twój strzał. - Mitch odwrócił się do niej.
- Jak to strzał? - wyjąkała, patrząc nerwowo na policyjny

pistolet kaliber 9 milimetrów.

- Twoja kolej. Mów.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 89

- Aha - kiwnęła głową. - Żeby złożyć skargę, trzeba iść na

posterunek, tak? I podpisać jakieś papiery?

- Jasne, że tak. No i co z tego?
- Nie rozumiesz? Będę notowana na policji! Natychmiast

mnie deportują!

- Sasza! - Mitchowi zajęło dobrą chwilę, żeby zrozumieć, o co

jej chodzi. -Nie ty będziesz notowana, tylko ten gówniarz! Zresztą

mogę się założyć, że on i tak jest notowany. Nie można tego tak

zostawić. Z prostych społecznych względów. Chcesz, żeby poczuł

się bezkarny? Żeby zaraz poszedł rabować następne torebki?

Właściwie miał rację, ale...
- Jeśli policja w Rosji zanotuje twoje nazwisko w kartote­

kach, nie możesz spodziewać się niczego dobrego - mruknęła.

Ona naprawdę się denerwowała, biedactwo! Mitch miał

ochotę ją objąć i pocałować. W ostatnim momencie opanował
się. Poprzestał na wygładzeniu zmarszczek na jej czole.

- Nie jesteśmy w Rosji, maleńka. Musisz się do tego przy­

zwyczaić. A w Ameryce zgłoszenie przestępstwa nie jest ni­
czym nagannym. Odwrotnie!

- Wiem to z filmów, ale..
- Żadnych ale. Jedziemy na posterunek, szybko mówimy co

i jak, a potem gnamy do banku. Chyba że chcesz podarować te
pieniądze następnemu bandziorowi. - Mitch obserwował spod
oka, jak Sasza próbuje przewalczyć swoje obawy.

- Dobrze - powiedziała w końcu. - Mam nadzieję, że to

słuszna decyzja.

- No pewnie, że słuszna. - Uśmiechnął Się do niej szeroko.

- Powinnaś ufać własnemu mężowi.

- Ufam mu - szepnęła.
Dlaczego Mitch nie jest jej prawdziwym mężem? Dlaczego

to tylko żarty? Przecież nie da sobie rady, nie widząc jego
uśmiechu, kiedy już skończą tę farsę i rozejdą się, każde w swo-

background image

90 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

ją stronę. Przestań, westchnęła. Lepiej ciesz się dzisiejszym

dniem. A dzień naprawdę był udany. Na policji, w banku, w dro­
dze do domu Mitch robił, co mógł, żeby Sasza dobrze się czuła.

- Przykro mi z powodu twojego garnituru - powiedziała

w samochodzie.

- Nie martw się. I tak nieczęsto go nosiłem.

- Wyglądałeś w nim wspaniale. Marynarkę chyba da się ura­

tować, ale spodnie są do wyrzucenia.

Mitch popatrzył na nogawkę rozdartą od kolana w dół i roze­

śmiał się.

- Następnym razem będę pamiętać, żeby włożyć strój Bat­

mana. Bardziej się nadaje do pościgów.

- Superman w superstroju. - Nie był to najlepszy żart, bo

tak naprawdę Sasza chciała powiedzieć, że dla niej od początku

znajomości był prawdziwym superbohaterem.

Uznała jednak, że takie wynurzenia są nie na miejscu.

- Chyba nieźle poradziliśmy sobie w urzędzie imigracyj-

nym, prawda? - zmienił temat Mitch. - Chociaż muszę przy­

znać, że nie spodziewałem się tego quizu.

- Ani ja. - Sasza straciła humor na myśl o upokarzających

pytaniach Pottera.

- Czułem się, jakbym startował w telewizyjnym konkursie

typu Jak dobrze znasz swoją żonę", tylko że nagrodą było coś

więcej niż zwykła lodówka. Odpowiedziałem przynajmniej, po

której stronie łóżka sypiamy.

- Ja po prawej, ty po lewej - rzuciła Sasza bez zastanowienia.

- Właśnie to powiedziałem Potterowi.

- No to mamy zaliczony jeden punkt.
- Ulubiony film? - zapytał Mitch.

- To było łatwe - zaśmiała się mimo powagi sytuacji.
- „Miodowy miesiąc w Las Vegas" - powiedzieli równo­

cześnie.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 91

- Ulubiona piosenka?
- „Blue Hawaii". - Sasza nieszczególnie lubiła tę melodię,

ale po ostatniej nocy...

- Jak dotąd mamy sto procent zgodnych odpowiedzi. -

Mitch zatrzymał się na czerwonych światłach i odwrócił się do
Saszy.

To był błąd. Gdy skrzyżowali spojrzenia, stało się oczywiste,

że myślą o tym samym. Żadnemu z nich nie udało się ukryć
przyjemności, jaką sprawiły im zmysłowe doznania ubiegłej
nocy. Cisza przedłużała się. Trochę skrępowani woleli wrócić
do przerwanej rozmowy.

- Wydaje mi się, że tę próbę powinniśmy zaliczyć - powie­

dział Mitch jakby nigdy nic.

- Mam nadzieję. - Saszy nie udało się do końca zapanować

nad głosem, w którym wciąż pobrzmiewało podskórne napięcie.
- Przed wizytą Pottera w twoim mieszkaniu zdążymy ustalić
taktykę.

Mitch oczami wyobraźni widział głęboką fosę wykopaną

wokół jego domu, pełną wygłodniałych krokodyli-ludojadów,
gustujących zwłaszcza w urzędnikach państwowych.

- A może by tak zabarykadować drzwi, a z okien lać mu na

głowę rozgrzany olej? - zaproponowała Sasza.

Mitcha rozśmieszyło, że oboje wykazali podobne poczucie

humoru.

- Kochanie, niniejszym stwierdzam, że kupuję twój pomysł.

- Wyciągnął rękę i kumplowskim gestem pociągnął ją za włosy.

Był teraz pewien, że wspólnie uda im się wywieść Pottera

w pole. Jego oraz wszystkich innych biurokratów, których na­
słałby na nich urząd imigracyjny.

Ruszyli, bo nareszcie zapaliło się zielone światło.
Dobry nastrój Mitcha prysł w jednej sekundzie: tuż pod swo­

im domem zauważył znajomy samochód. Wiedział, że za chwilę

background image

92 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

przejdą test, wobec którego wszystko, co zgotował im Potter, to

pestka.

- Sasza, przygotuj się na najgorsze, maleńka - powiedział

- bo za moment staniesz oko w oko ze swoją teściową.

Margaret Cudahy była postawną kobietą o bystrym spojrze­

niu. To po niej Mitch odziedziczył intensywnie niebieski kolor

oczu i lekko kpiący uśmiech - Sasza nie miała co do tego naj­

mniejszych wątpliwości.

- Mitchem Cudahy! W co wpakowałeś się tym razem? - Pa­

ni Cudahy zmierzyła syna od stóp nasiąkniętych wodą, do cał­

kiem mokrej głowy.

- To długa historia. I całkiem nieciekawa.
- Mówiłeś dokładnie to samo w zeszłym tygodniu, kiedy

pielęgniarka wyciągała kolce kaktusa z twoich pośladków. Bo­

że, byłabym już na pewno siwa ze zmartwienia, gdyby nie

szampon koloryzujący! Chociaż, może masz i rację. Lepiej, że

nie wiem, co ci się stało.

Pani Cudahy pokiwała głową typowym matczynym gestem

i niespodziewanie zmieniła temat.

- Przyszłam tu, żeby cię skrzyczeć, że wziąłeś ślub, nic

nikomu nie mówiąc. Jednak - uśmiechnęła się ciepło do Saszy

i uściskała ją serdecznie - nie mogę się dłużej gniewać. Jestem

naprawdę szczęśliwa, że mam nową córkę.

- Mamo, to jest Sasza. Saszo, poznaj moją matkę. - Speszo­

ny Mitch Przestępował z nogi na nogę.

Sasza z trudem stłumiła uśmiech. Nie przypuszczała, że bo­

hater może bać się mamy.

- Dzień dobry pani. Bardzo się cieszę, że mogę panią

poznać.

Nie wyciągnęła ręki, nie chciała wydać się zbyt sztywna po

tym, jak matka Mitcha uścisnęła ją przed chwilą.

- I ja się cieszę, droga Saszo. Bardzo proszę, nazywaj mnie

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 93

Margaret. A jeśli kiedyś, jak już poznamy się bliżej, zechcesz
mówić do mnie: mamo, nie krępuj się.

- Dziękuję. Bardzo podoba mi się ten pomysł.

Od śmierci własnej matki Sasza stale odczuwała jej brak. Teraz,

bez względu na ewentualne konsekwencje, miała wielką ochotę

zaprzyjaźnić się z Margaret. Polubiła ją od pierwszego wejrzenia,

podobała się jej otwartość i bezpretensjonalność teściowej.

- Jake opowiada, że jesteś wspaniała. Tym bardziej chciałam

cię poznać. - Margaret uśmiechnęła się znowu, szeroko i serde­

cznie, aż w obu policzkach utworzyły się jej dołeczki.

- Jake jest bardzo miły.
- Prawda? Ja też tak myślę. Katie trafiła na wspaniałego

mężczyznę. Wydaje się, że Mitch też nieźle wybrał. - Margaret

popatrzyła na Saszę z sympatią.

Mitch miał wrażenie, że stąpa po grząskim bagnie, a każdy

kolejny krok grozi tym, że zapadnie się po szyję.

- To dlatego, że ty i Tatek byliście dla nas najlepszym przy­

kładem - wybąkał, zastanawiając się jednocześnie, jak zareago­

wałaby matka, gdyby poznała całą prawdę o jego małżeństwie.

- Twój ojciec był wspaniałym mężem. - Błękitne oczy Mar­

garet zaszkliły się troszeczkę. - Wielka szkoda, Saszo, że go nie
poznałaś. Myślę, że byłby szczęśliwy, widząc, że jego syn ma
taką śliczną żonę.

- On też był strażakiem, prawda? - Sasza przypomniała so­

bie opowieść Jake'a.

- Tak. Spotkaliśmy się w szpitalu. Przywieźli go z powodu

zaczadzenia dymem. Zakochałam się w nim od pierwszego wej­
rzenia, mimo że całą twarz miał czarną od sadzy.

- Była pani... Byłaś pielęgniarką? - zapytała Sasza.
- Od trzydziestu trzech lat pracuję w izbie przyjęć w Szpi­

talu Świętego Józefa - oznajmiła Margaret z dumą. - Teraz
awansowaliśmy i jesteśmy Kliniką Pourazową.

background image

94 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Saszy było miło, że spotkała bratnią duszę.

- Ja też jestem pielęgniarką. To znaczy byłam. W Rosji -

powiedziała.

- Nie miałem pojęcia - wyrwało się zaskoczonemu Mitchowi.

Właściwie nie zastanawiał się nigdy nad przeszłością Saszy.

Chyba był pewien, że i w Rosji pracowała jako kelnerka.

Margaret spojrzała na syna przenikliwym wzrokiem, ale po­

wstrzymała się od komentarza. Sasza i Mitch wymienili poro­
zumiewawcze spojrzenia i odetchnęli z ulgą.

- Czy myślałaś o tym, żeby nostryfikować swój dyplom

w Stanach?

- Oczywiście. Ale od roku ciągle zmieniam miejsce pobytu,

więc tak naprawdę jeszcze się do tego nie zabrałam.

- A, tak. - Margaret kiwnęła głową. - Jake opowiadał mi,

że wciąż próbujesz odszukać ojca. Przykro mi, że ci się nie
udało.

- Teraz będzie łatwiej. Sporo wygrałam w kasynie w Laughlin

i mogę wynająć detektywa z prawdziwego zdarzenia.

- No, no. Szczęściara. To dobry omen dla waszego małżeń­

stwa, prawda? - rzuciła mimochodem.

Mitch poczuł, że się czerwieni. Był wściekły, bo nie mógł

nad tym zapanować.

- Wiesz co? - Margaret zastanowiła się chwilę. - Sprawdzę,

czy są jeszcze miejsca w szkole pielęgniarskiej, która przygo­
towuje do egzaminu państwowego. Gdyby zechcieli przyjąć
twoje papiery, mogłabyś zacząć zaraz. Wiem, że kurs zaczyna
się w przyszłym tygodniu. W końcu należę do kilku stowarzy­
szeń zawodowych...

Sasza nie wierzyła własnym uszom. Co za perspektywa!

Mogłaby znowu robić to, co lubi i umie najlepiej.

- To byłoby wspaniale - popatrzyła na Margaret niepewnie

- ale nie chciałabym cię wykorzystywać...

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 95

- Bzdura - przerwała jej Margaret. - W końcu po to ma się

rodzinę.

Dlaczego muszą tak oszukiwać? I to kogoś tak życzliwego jak

Margaret! Zawstydzona Sasza miała ochotę schować się do mysiej
dziury. Spojrzała na Mitcha. Najwyraźniej czuł się równie podle.

- Czy jest jakiś ukryty powód twojej wizyty, mamo? - Mitch

pierwszy przerwał milczenie.

- Po pierwsze - chciałam poznać twoją żonę. Po drugie

- zapraszam was na uroczystą kolację w piątek wieczorem.
Przepraszam, że nie wcześniej, ale mamy w szpitalu epidemię
grypy i przez kilka najbliższych dni pracuję na dwie zmiany.

Mitch zamarł. Była to ostatnia rzecz, na którą miał ochotę.

Cały wieczór w krzyżowym ogniu pytań! Znał Margaret Kathe­
rine Cudahy nie od dziś. Mimo całej miłości do niej musiał
przyznać, że matka umie wydobyć z człowieka wszystko, co
zechce. Jeśli wyznaczy sobie cel, dąży do niego z zapalczywo-
ścią godną bulteriera.

Ponieważ nie czuł się na siłach, żeby wyjawić jej nagą pra­

wdę o swoim małżeństwie, postanowił za wszelką cenę uniknąć
konfrontacji.

- Przykro mi, mamo, ale od jutra muszę być w pracy. Co

znaczy, że skończę służbę dopiero w piątek o północy.

- Wracasz jutro do pracy? - Margaret uniosła brwi. - O ile

mogę jeszcze zrozumieć wasz niespodziewany ślub - mówiła
tonem, który sugerował coś dokładnie przeciwnego - o tyle nie
mieści mi się w głowie, że nie zaplanowaliście wcale miodowe­
go miesiąca. Bo jeden dzień w Laughlin trudno nazwać miodo­
wym miesiącem.

- Zaplanowaliśmy - odpowiedział szybko Mitch.
Za szybko. Matka obrzuciła go badawczym spojrzeniem, które

tak dobrze pamiętał z dzieciństwa. Przed takim wszechwiedzącym
wzrokiem nic się nie ukryje i nieważne, ile ma się lat!

background image

96 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Ale wszystko odbyło się tak nagle, że nie zdążyłem poza­

mieniać się z chłopakami.

- Powiedzmy, że ci wierzę. - Margaret wzruszyła ramionami.
- To prawda! - Mitch i Sasza krzyknęli równocześnie.
I znowu wymienili porozumiewawcze spojrzenia, które

oczywiście nie uszły uwagi Margaret.

- W takim razie - zadecydowała natychmiast - Sasza przycho­

dzi na kolację bez ciebie. Nieładnie, żeby młoda żona siedziała
sama w domu. Wiecie co? Przyszło mi właśnie coś do głowy!

Nie! Tylko nie niespodziewany pomysł. W to już Mitch nie

mógł uwierzyć! Najwyraźniej nie był jedynym kłamcą w rodzi­
nie. Jego matka należała bowiem do ludzi, którzy dokładnie
planują każdy dzień. Wprawdzie w szpitalu dawała sobie świet­
nie radę w każdej, nawet najbardziej zaskakującej sytuacji, ale

w życiu codziennym nie robiła niczego bez wcześniejszych, i to
dużo wcześniejszych, ustaleń.

- Co takiego, mamo?
- Katie i ja urządzimy Saszy wieczór panieński. Taką małą

balangę.

- Balangę?
W głosie Saszy brzmiało zaskoczenie, w głosie Mitcha czy­

sta zgroza.

- Porywając cię do Laughlin - mówiła Margaret do Saszy,

całkowicie ignorując syna - Mitch pozbawił cię przyjemności
panieńskiego przyjęcia. Każdej dziewczynie w Ameryce wypra­

wia się przed ślubem takie przyjęcie. A więc o której kończysz
pracę w piątek?

Sasza także postanowiła zignorować Mitcha. Nie chciał, że­

by przyjęła zaproszenie - od razu to wyczuła. Ale od tak dawna
nigdzie się nie bawiła. Zresztą, nie wypadało odmówić.

- W piątki zamykamy trochę później. Zwykle wychodzę

około dziesiątej.

background image

OKAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 97

- Świetnie. Jest jeden problem. Kończysz późno, a ja mie­

szkam dość daleko od twojej restauracji. Może byłoby lepiej

urządzić przyjęcie tutaj? - Spojrzała pytająco na Mitcha i Saszę,

ale było jasne, że wcale nie czeka na odpowiedź.

- Więc jesteśmy umówione. - Zatarła ręce z wyraźnym za­

dowoleniem. - Ja i Katię bierzemy na siebie całe przygotowa­

nia. Ty masz się tylko dobrze bawić.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Ledwo pani Cudahy wyszła, zadzwonił telefon. Któryś z dy­

żurnych strażaków rozchorował się i Mitch musiał natychmiast

objąć za niego służbę. Sasza uśmiechała się wyrozumiale i pró­
bowała nie zauważać, jak bardzo się ucieszył, że ma pretekst do

wyjścia z domu.

Właściwie nie podejrzewała, że ją okłamuje, ale kto to wie?

Może tylko nie zamierzał robić jej przykrości i przyznać, że
spędzi noc u Meredith? Chciała mieć nadzieję, że to nieprawda,
ale nie mogła być pewna. Po raz kolejny musiała przywołać się
do porządku - przecież decydując się na fikcyjne małżeństwo,

wiedziała, w co się pakuje! Nie powinna więc zachowywać się
jak zakochana pensjonarka.

Postanowiła zrobić pranie. Takie zajęcie jest najlepszym le­

karstwem na stres. A poza tym, niech sam zobaczy, że żona
może się do czegoś przydać. Kiedyś Mitch powiedział jej, że
odsyła wszystkie brudne rzeczy do pralni. Teraz dzięki niej nie
będzie wyrzucać pieniądzy w błoto, a nawet zaoszczędzi. Może
nawet przestanie żałować pochopnego ślubu!

Wepchnęła brudy do torby i z płynem do prania pod pachą

udała się na poszukiwanie blokowej pralni. Już po chwili
z triumfalnym uśmiechem zatrzaskiwała drzwiczki załadowanej
po brzegi pralki. Po krótkim namyśle uznała, że ubrań należy
pilnować. Zasiadła na koślawym plastikowym krzesełku pod

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 99

ścianą i zabrała się do przeglądania kolorowego kobiecego pis­
ma, które na szczęście ktoś tam zostawił.

„Jak gotować dla ukochanego mężczyzny?" - ten tytuł od

początku przyciągnął jej uwagę. Zaczęła czytać i zapomniała
o całym świecie. Nagle poczuła, że ma mokre stopy. Oderwała
się od lektury i rozejrzała dokoła.

- O, nie! - jęknęła.
Pralka wyglądała jak wulkan, tryskający na wszystkie strony

śnieżnobiałą lawą. Próba otwarcia drzwiczek skończyła się ka­
tastrofą - całe masy piany spłynęły w dół i rozlały się po pod­

łodze. Sasza wpadła w panikę. Wyciągnęła wtyczkę z kontaktu,
żeby powstrzymać katastrofę, i powolutku zajrzała do środka.
Dokładnie w tej chwili na korytarzu rozległ się stuk wysokich
obcasów.

- Czy jest tu ktoś? - odezwał się kobiecy głos.

Sasza zamarła, patrząc na pobojowisko wokół siebie, potem

odwróciła się powoli.

W drzwiach stała Meredith Roberts.
- Co tu się dzieje? - zawołała.
- Robiłam pranie. - Sasza nie mogła sobie darować, że ko­

chanka Mitcha, daj Boże - była kochanka Mitcha, zastaje ją
w takiej upokarzającej sytuacji. - Coś musiało się popsuć.

- Nic się nie popsuło. - Meredith wzięła do ręki butelkę

detergentu. - To jest koncentrat. Po prostu wlałaś za dużo.

- O Boże! -jęknęła Sasza. - Nie wiedziałam.
- Podejrzewam, że w Rosji nie macie czegoś takiego.
- Skąd pani wie, że jestem z Rosji?
- Nawet gdyby Mitch nie opowiedział mi o tobie, poznała­

bym po akcencie. Mówisz jak Natasza.

- Ta z kreskówek? - Sasza przypomniała sobie słowa Bena

Houstona.

- Uhm. A przy okazji - jestem Meredith Roberts.

background image

100 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ.. PRZEZ CHWILĘ

- Wiem. Widziałam panią w telewizji. I w restauracji.
- Po pożarze. - Meredeith skinęła głową. - Chciałam zrobić

wywiad, ale właścicielka uznała, że to będzie antyreklama.

- Myślę, że Glory starała się mnie chronić. Przecież to ja

wylałam olej.

- Tak też mi się wydawało - mruknęła Meredith, ściągając

buty i pończochy.

Oniemiała Sasza patrzyła, jak wytworna dziennikarka ubrana

w jedwabny żakiet, który musiał kosztować majątek, brnie przez
brudną wodę.

- Trzeba to wszystko przerzucić do innej pralki - zdecydo­

wała Meredith. - Potem będziemy mogły porozmawiać.

Sasza nie była pewna, co odpowiedzieć. A jeśli chodziło

o rozmowę, która z nich ma większe prawo do Mitcha?

- O rany!
- Co się stało? - podskoczyła Sasza.
- Nie pamiętam, żeby Mitch miał kiedykolwiek tak ekstra­

wagancką bieliznę. - Meredith uniosła w dwóch palcach jaskra-
woróżowe slipki.

Sasza złapała się za głowę - dokładnie pamiętała, że przed

włożeniem do pralki były białe.

- Moja czerwona bluzka musiała zaplątać się pomiędzy re­

sztę rzeczy. Mitch będzie wściekły!

- Co za problem? - Meredith wzruszyła ramionami. - Idź

do sklepu i kup mu nowe. Nawet się nie zorientuje.

- Nic nie rozumiesz. - Sasza bezwiednie przeszła z nią na

ty. - Nie chcę kłamać. Małżeństwo powinno opierać się na ucz­
ciwości.

- Małżeństwo? Z tego, co mówił Mitch, zrozumiałam, że

wzięłaś z nim ślub tylko po to, żeby dostać zieloną kartę.

- Mitch rozmawiał z tobą o naszym małżeństwie?!
- Oczywiście. Tego dnia, kiedy wróciliście z waszej prze-

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 0 1

jażdżki do Laughlin, przyszedł do mnie, żeby wyjaśnić całą

sytuację.

Meredith nie była głupia. A już na pewno była bardzo spo­

strzegawcza. Wystarczył jej jeden rzut oka na Saszę, która skur­
czyła się, słysząc jej słowa, żeby wszystkiego się domyślić.

- Do diabła! - Przyjrzała się Saszy uważnie. - Jesteś w nim

zakochana, prawda?

- Tak. - Sasza chciała skłamać, ale nie mogła.

Meredith sięgnęła do torebki, wyciągnęła papierosy i nie

zwracając uwagi na wielki napis zakazujący palenia, zaciągnęła

się głęboko.

- Zastanówmy się nad tym - mruknęła do siebie. - Wiesz,

wszystko jest dla mnie jasne - powiedziała w końcu.

Sasza patrzyła na nią niepewnie. Nic z tego nie rozumiała.

- O czym mówisz?
- Po waszym ślubie Mitch zrobił się okropnie drażliwy.
- Wyobrażam sobie, że nie było mu łatwo wytłumaczyć,

dlaczego nie zawiadomił cię o swoich planach.

- Nie o to chodzi - zapewniła Meredith. -Ja nigdy nie mam

pretensji do niego, a on nie ma pretensji do mnie! Wtedy byłam
zaskoczona, to prawda. Ale nie zła, o nie. Za to Mitch dener­
wował się na pewno.

- Może dlatego, że cię kocha?
- Moja droga, między mną a Mitchem nie ma mowy o miłości.

Nasz związek polega na czymś zupełnie innym - zachichotała.

Dopiero po chwili zorientowała się, że Saszy wcale nie roz­

bawiło jej bezceremonialne zachowanie.

- Przepraszam - powiedziała szybko. - Nie chciałam zrobić

ci przykrości.

- Nic się nie stało. Nawet mi lżej, że wasz związek to nic

poważnego. Na swoje nieszczęście, to samo muszę powiedzieć
o naszym.

background image

102 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Nie byłabym tego taka pewna. - Meredith z uwagą wy­

dmuchiwała równe strużki niebieskawego dymu.

- Nie jestem typem kobiety, której potrzebuje Mitch.
- Ciekawe. - Meredith uniosła brwi. - A jakiej kobiety po­

trzebuje Mitch?

- Takiej, która umie ugotować mu obiad i nie zafarbuje na

różowo jego majtek.

Tym razem Meredith nie zważając na to, co pomyśli Sasza,

śmiała się głośno i długo.

- Boginie ogniska domowego wyszły z mody w chwili,

w której mężczyźni odkryli seks. Pomyśl o tym, kochanie, jeśli

chcesz złapać męża.

Słowo „kochanie" w jej ustach nic nie znaczyło. Wypowia­

dała je równie łatwo jak Mitch.

- Ale najpierw chciałabym porozmawiać o poszukiwaniach

twojego ojca - ciągnęła. - Nie masz pojęcia, co może telewizja!

A o ewentualnych sposobach ratowania małżeństw możemy po­
gadać później.

Gdyby ktoś oznajmił Saszy, że będzie, szukać sercowych

porad u kochanki własnego męża, postukałaby się palcem
w czoło. A tu proszę! Życie potrafi czasami płatać figle. I trudno
się dziwić. Małżeństwo z Mitchem było niekonwencjonalne od
samego początku.

Usiadła i już po chwili rozmawiała z Meredith jak ze starą

znajomą.

- A co ty tu robisz, słoneczko? - powitała Saszę zdziwiona

Glory. - Przecież umówiłyśmy się, że nie musisz przychodzić

do pracy od razu po ślubie.

- Chcę się czymś zająć, żeby o tym wszystkim nie myśleć.
- Czyżby naszły cię wątpliwości?
- Nie o to chodzi. - Sasza pokręciła bezradnie głową. - Na

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 103

początku wszystko wydawało się dużo łatwiejsze. Wiesz, niełatwo
będzie przekonać Pottera, że nasze małżeństwo jest prawdziwe.

- A jeszcze trudniej będzie - powiedziała Glory, patrząc na

Saszę ze zrozumieniem i sympatią - przekonać siebie samą, że

prawdziwe nie jest.

Miała rację. Jak zwykle.
Sasza pokazała Glory artykuł o gotowaniu dla ukochanego

mężczyzny i opowiedziała, jak zamierza zaskoczyć Mitcha wy­
kwintnym daniem w postaci płonącego kurczaka w sosie more-
lowym z koniakiem.

- Sama nie wiem. - Zdegustowana Glory obejrzała przepis

i wzruszyła ramionami. - Zawsze mi się wydawało, że Mitch

najbardziej lubi zwykły stek i ziemniaki.

- Zobacz, jak to pięknie wygląda na zdjęciu!
- Owszem. Pozwól jednak sobie przypomnieć, że gotowanie

nie jest twoją najmocniejszą stroną. Ostatnim razem wrzuciłaś
na patelnię tylko parę plasterków bekonu i cała kuchnia stanęła

w płomieniach.

- W tym przepisie nie ma bekonu.
- Sasza! Dziewczyna taka jak ty nie musi zapracowywać się

w kuchni! Szczególnie gdy mąż zdecydowanie woli widzieć ją
w sypialni.

Sasza zaczerwieniła się. Glory mówiła to samo, co Meredith.

- Mitch może mieć każdą. Ja postanowiłam pokazać, że stać

mnie na więcej.

- A co powiesz, jeśli ugotuję to za ciebie? - Zapał Saszy

zupełnie nie przekonał Glory.

- Nie. Nie chcę oszukiwać.
- Skoro i tak tak nie zamierzasz zrezygnować z tego pomy­

słu, idź do domu i zabieraj się do roboty. Moja siostrzenica może
cię zastąpić. - Glory uściskała Saszę i pchnęła ja do drzwi. - Już
cię tu nie ma.

background image

104 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Sasza wróciła do mieszkania obładowana zakupami. Rozło­

żyła wszystko na kuchennym blacie, przestudiowała jeszcze raz
przepis i przystąpiła do dzieła. Wprawdzie plasterki cebuli i po­
krojone pieczarki nie miały tak doskonale regularnych kształtów

jak ich odpowiedniki na fotografii, ale były do przyjęcia. I co

najważniejsze - udało się jej nie pociąć sobie palców.

Podsmażyła wszystko zgodnie ze wskazówkami, przełożyła

z patelni na talerz i już, już odkładała go w bezpieczne miej­

sce, kiedy cała mieszanina z cichym plaśnięciem zsunęła się na

podłogę.

- Cholera! - zaklęła najpierw po rosyjsku, potem po angielsku.
Nie miała zamiaru jeszcze raz schodzić do sklepu. Rozejrzała

się dookoła i z miną winowajcy zebrała wszystko na talerz.
Przecież podłoga i tak była czysta...

Z kurczakiem również poszło jej całkiem dobrze, mimo że

żadna z piersi nie miała tak doskonale sercowatego kształtu, jak
te z magazynu. Na małym palniku ogrzewał się koniak - do­
kładnie według instrukcji.

Nadszedł czas na ostatni etap pracy. Sasza zmieszała mię­

so z jarzynami, polała wszystko ciepłym alkoholem i - pod­
paliła.

Rozległ się syk i w jednej sekundzie cała patelnia stanęła

w ogniu. Płomienie palącego się koniaku sięgnęły sufitu.

Było spokojne, leniwe popołudnie. W sali gimnastycznej na

posterunku straży Mitch walił pięściami w worek treningowy,
wyobrażając sobie, że to Donald W. Potter, kiedy rozległ się
alarm.

Wciągając pośpiesznie kombinezon, Mitch czuł znajome

uczucie podniecenia. Zawsze, niezależnie od powagi sytuacji,

cieszył się jak dziecko, wskakując do czerwonego samochodu,

który z rykiem syren pędził ulicami miasta, mijał zjeżdżające

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 105

na bok pojazdy, z piskiem hamulców pokonywał zakręty i nie

zwalniał na wybojach.

Tym razem zatrzymali się dokładnie pod jego blokiem. Za­

marł, kiedy zobaczył kłęby dymu, wydostające się z okna jego

mieszkania.

- Cholera! Tam w środku może być Sasza! - zawołał, wy­

skakując z samochodu i nim ktokolwiek zdążył go zatrzymać,

pobiegł schodami na górę.

Wiedział, że postępuje wbrew regulaminowi oraz podstawo­

wym zasadom bezpieczeństwa, ale strach p Saszę był silniejszy.
Jednakże to, co zobaczył, w żaden sposób nie pasowało do jego

oczekiwań. Pośrodku małej kuchni stała jego żona z czerwoną
gaśnicą u boku. Wszystko dookoła - podłoga, blaty, szafki, ona
sama - było pokryte grubą warstwą białej piany. W mieszkaniu

nie było już dymu, chociaż na suficie nad kuchenką widniała
plama czarnej sadzy.

- Sasza? - wychrypiał. - Co tu się dzieje?
- Mitch? - Gaśnica wypadła jej z ręki. - Mitch! Strasznie

się bałam!

Z twarzą bielszą od piany, którą gasiła pożar, rzuciła mu się

w ramiona.

- Wszystko stało się tak szybko! Bardzo dobrze mi szło

i nagle bum! - cała kuchnia wypełniła się dymem, czujka prze­
ciwpożarowa zaczęła wyć, ja wpadłam w panikę i wykręciłam
911, bo bałam się, że spalę cały dom.

Uspokoiła się trochę. Jak mogło być inaczej, skoro Mitch był

obok! A na dodatek wyglądał tak samo, jak wtedy, kiedy się
w nim zakochała.

- Potem przypomniałam sobie o gaśnicy pod zlewem i zaczę­

łam sama gasić patelnię, ale wcale niełatwo utrzymać gaśnicę
w rękach, kiedy piana leci z wielką siłą, i teraz zrujnowałam twoją
piękną, czyściutką kuchnię - zakończyła, zalewając się łzami.

background image

106 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Mitch miał ochotę roześmiać się na cały głos, ale nie

chciał powiększać jej stresu. Starł jej pianę z buzi i pocałował

w czoło.

- Jak widzisz, ciągle spotykamy się w podobnych okolicz­

nościach. Chyba trzeba z tym skończyć. Kochanie - dodał szyb­

ko czując, że drży coraz mocniej, wtulona w jego wielki, sztyw­

ny kombinezon - nie chciałem cię urazić. To miał być żart.

W okolicach jego piersi rozległ się stłumiony dźwięk.

- Nie płacz, bardzo cię proszę. Przecież wszystko dobrze

się skończyło. No, przestań już. -Pogładził ją czule po włosach.

Miał wrażenie, że jego ręce są zbyt wielkie i niezgrabne.

- Mitch! - Sasza podniosła zalaną łzami twarz, a on ze zdu­

mieniem zorientował się, że dziewczyna nie może powstrzymać

się od śmiechu. - Próbowałam zrobić obiad, żeby zanieść ci go

na posterunek. Tymczasem z powodu tego obiadu sam zjawiłeś

się w domu.

Wytarła łzy czarnymi rękami, rozmazując sobie na twarzy

resztki sadzy.

- Czy wiesz, jak komicznie wyglądałeś, biegnąc tu, żeby

mnie ratować?

Jeszcze nigdy żadna kobieta nie śmiała się z Mitcha! Po­

czuł się dotknięty do żywego. Chociaż, na dobrą sprawę, mia­

ła trochę racji - zostawił całą drużynę na dole i wpadł tu ni­

czym Rambo, otwierając kopniakiem drzwi. To musiało być

śmieszne.

- Ja? Komiczny? - jęknął, przewracając oczami.
- Jasne. Ale równocześnie bardzo pociągający.

- To już lepiej. Wiesz, nie znam nikogo, kto przyprawia

jedzenie pianą z gaśnicy. Jesteś naprawdę wyjątkowa.

- Chciałam zrobić ci niespodziankę. - Jej śmiech był jak

światełka błyszczące w ciemności, jak bąbelki w szampanie, jak

muzyka...

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 107

- Jeśli tak, to ci się udało. - Przyciągnął do siebie jej uma­

zaną sadzą buzię.

Śmiali się dobrą chwilę, zanim ich usta spotkały się w gorą­

cym pocałunku.

- No, no! - chrząknął Jake, który właśnie wszedł do kuchni.

- Wydaje się, że nie potrzebujecie tu żadnej pomocy, gołąbki.

Nie przerwali ani na moment. Nie zauważyli nawet, że za

Jakiem do mieszkania wszedł ktoś jeszcze.

- Co tu się, do diabła, dzieje? - odezwał się zbyt dobrze

znany, nosowy głos.

W progu, po kostki w pianie, stał Donald W. Potter i przy­

glądał się im, najwyraźniej wściekły.

Tego już nie dało się wytrzymać. Gdy Sasza i Mitch podnieśli

głowy, omal nie pękli ze śmiechu.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Kiedy strażacy odjechali, a Potter, pomstujący na karygodną

politykę rządu, który wydaje wizy podpalaczkom, wrócił na

swoją odpowiedzialną placówkę biurową, Sasza zabrała się do

sprzątania.

Nie przestawała się uśmiechać podczas najgorszych prac.

Wciąż czuła na ustach pocałunek Mitcha. Nawet wspomnienie

nie zapowiedzianej wizyty Pottera nie psuło jej humoru.

W gruncie rzeczy Zezowaty Szczur pojawił się w najbardziej

romantycznym momencie jej małżeńskiego pożycia. Nic dziw­

nego, że był wściekły, powiedział później Mitch. Nie będzie

mu łatwo przekonać przełożonych, że ich ślub jest zwykłym

oszustwem.

Sasza zmarszczyła brwi. To prawda, ślub nie przestawał być

oszustwem. Jednak im dłużej o tym myślała, tym bardziej

utwierdzała się w przekonaniu, że ona i Mitch są dla siebie

stworzeni. Czuła, że może dać mu szczęście.

- O ile uda mi się nie puścić z dymem jego mieszkania - mruk­

nęła do siebie, kiedy pod koniec dnia położyła się do łóżka.

Zasnęła wtulona w pachnącą Mitchem poduszkę i śniła

o tym, jak jej pociągający mąż ratuje ją z kolejnych opresji.

Sasza cieszyła się jak dziecko. Cóż z tego, że panieński wie­

czór odbywał się nie w porę? Cóż z tego, że poza matką i siostrą
Mitcha jedynym jej gościem była Glory? Nieważne. Wszystkie
cztery bawiły się wspaniale. Śmiały się, piły szampana i plot-

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 0 9

kowały, oczywiście o mężczyznach. Robiło się coraz później.
Panie ujawniały coraz bardziej intymne historie z własnej prze­
szłości. Dowcipy robiły się coraz pikantniejsze. Między kolej­
nymi wybuchami śmiechu Sasza myślała sobie, że chyba musi
być ostatnią dwudziestoczteroletnią dziewicą na całym świecie.

- Jesteś pewna, że powinnam była opowiedzieć swoją histo­

rię w telewizji? - upewniała się co jakiś czas, patrząc pytająco
na Margaret.

Wątpliwości nie opuszczały jej od chwili, w której ekipa

Meredith skończyła nagranie. Teraz żałowała, że zgodziła się na
wywiad.

- Oczywiście. Przecież nikomu nie zrobiłaś krzywdy. Kto

wie, może twój ojciec zobaczy ten program...

- Powinnam wcześniej zapytać Mitcha - oznajmiła z nie­

szczęśliwą miną.

- Nie wiem, jak wyglądają małżeństwa w Rosji - przerwała

jej Katie - ale w Ameryce żony nie potrzebują zgody męża na

byle głupstwo.

- Występ w telewizji nie jest głupstwem - broniła się Sasza.

- Zwłaszcza gdy... - ugryzła się w język.

- Zwłaszcza gdy twój ślub z moim synem jest czystą fikcją

- dokończyła Margaret spokojnie, krojąc piętrowy weselny tort.

- Skąd o tym wiesz? - Sasza zaczerwieniła się po uszy.
- Nietrudno się zorientować - uśmiechnęła się Katie. - Mój

braciszek zmieniał dziewczyny jak rękawiczki, odkąd skończył
piętnaście lat. I nagle ni z tego, ni z owego wziął ślub z, jak się
za chwilę okazało, kobietą, której grozi deportacja ze Stanów.

Miałyśmy kupić taką historię?

- Potter twierdzi to samo. Oświadczył, że jestem bezczelną

oszustką.

- Ale my tego nie mówimy - stwierdziła Margaret krótko.
- Bo wiemy coś, o czym on nie ma pojęcia - dodała Katie.

background image

110

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Co takiego? - przeraziła się Sasza.
- Wiemy, że Mitch jest w tobie zakochany - powiedziała

ciepłym głosem Margaret.

Boże! Gdyby to tylko była prawda!

- Niestety, mylicie się obie. - Sasza zdecydowała, że nie

może kłamać. Margaret i Katie zasługiwały na poważne trakto­

wanie.

- Powtarzam słowa Jake'a. - Katie wyjęła płaczącą córecz­

kę z wózka i podała jej pierś. - Twierdzi, że po powrocie
z Laughlin nie daje się z Mitchem wytrzymać, bo, cytuję je­
go słowa, Mitch jest oszołomiony i nie może dojść ze sobą
do ładu.

- Ja czuję się tak samo.
- A widzisz! - Margaret jakby nigdy nic rozdawała porcje

tortu. - Dobrze go znam. Jeszcze nie widziałam, żeby zawracał
sobie głowę jakąkolwiek kobietą. Nie mówiąc o sercu.

Sasza zastanowiła się nad tym i pokręciła głową.

- Według niego to tylko pociąg fizyczny.
- Chciałby, żeby tak było. - Katie zaśmiała się, aż zdziwiona

Megan wypuściła z buzi sutek. - Wprawdzie bardzo kocham
swojego brata, ale nie mogę powiedzieć, żeby był szczególnie
bystry w kwestiach uczuciowych. Jak zresztą każdy facet na tym
świecie. Sama musisz go przekonać, że się myli.

- Jak mam to zrobić?
- Musisz go uwieść! - odpowiedziały chórem wszystkie

trzy kobiety i roześmiały się w głos, patrząc na Saszę zaskoczo­
ną, zakłopotaną, ale bardzo zaintrygowaną.

- Ojciec Mitcha był zatwardziałym kawalerem. A ja od pier­

wszej chwili wiedziałam, że to facet mojego życia. Biedny

Garett nawet się nie domyślał, na kogo trafił. Po dwóch tygo­

dniach byliśmy małżeństwem.

- Ja zrobiłam to samo z Jakiem - zachichotała Katie. - Tyl-

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 1 1

ko że on był odporniejszy od Tatka. Kiedy po trzech miesiącach

nic się nie wydarzyło, oświadczyłam się sama.

- Poprosiłaś Jake'a, żeby się z tobą ożenił!?
- A dlaczego by nie? - Katie wzruszyła ramionami na widok

niedowierzającej miny Saszy. - Kochałam go, a on kochał mnie.

Małżeństwo było jedynym logicznym rozwiązaniem.

- Mój syn zmienił kolejność wydarzeń - najpierw się z tobą

ożenił, a potem się zakochał. Ale to nie zmienia faktu, że jest

w tobie zakochany. Każdy to widzi. Czy zastanawiałaś się, jak

on na ciebie patrzy? Jak zmienia mu się głos, kiedy do ciebie

mówi? Albo o tobie.

- Zagroził Jake'owi, że go pobije, jeśli będzie rozwodzić się

nad tym, że podobasz się wszystkim mężczyznom.

- Miał mordercze zamiary wobec Shrinersów, z którymi ba­

wiłaś się w Laughlin.

Uwieść Mitcha! Co za pomysł! To byłoby niesamowite. I cu­

downe.

- Ale jak? Nie mam pojęcia, jak uwodzić mężczyzn - po­

wiedziała Sasza z ociąganiem.

- Nic się nie martw. Zdaj się na rady ekspertów. - Ka­

tie mrugnęła do niej.

- Po pierwsze: zanim kobieta rozpocznie atak, musi zgro­

madzić artylerię. - Glory ze znaczącą miną podała Saszy zgrab­

ne białe pudełko przewiązane srebrną wstążką.

Najwyraźniej wszystkie trzy wierzyły w skuteczność odpo­

wiedniej artylerii: Sasza przyglądała się z niedowierzaniem
bieliźnie z koronki i jedwabiu, którą wyjmowała spomiędzy co­
raz to nowych warstw bibułki.

- Przecież nie będę miała odwagi tego włożyć - mruknęła,

głaszcząc przezroczystą kombinację z czarnej koronki.

- Bądź spokojna, włożysz! - Katie popatrzyła na nią kpią­

co. - Ale wcześniej upewnij się, czy jesteście dobrze zabezpie-

background image

112 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

czeni. To właśnie z powodu podobnej kreacji urodziła się

Megan.

Było kilka minut po północy, kiedy rozległo się pukanie.

Sasza poszła otworzyć i zbladła z przerażenia. Poczuła się nagle

jak w Rosji. W drzwiach stał umundurowany policjant.

- Przepraszam panią - powiedział surowo - ale sąsiedzi

skarżą się na hałas dochodzący z tego mieszkania.

- B...bardzo przepraszam. Nie chciałam. Obiecuję, że bę­

dziemy zachowywać się ciszej. - Nie przypuszczała, że wynie­

siony z kraju strach przed policją siedzi w niej tak głęboko.

- Obawiam się, że obietnice nie są wystarczające. - Poli­

cjant ominął ją i wszedł do mieszkania.

Sasza patrzyła, jak podchodzi do wieży, wyciąga rękę i... nie

do wiary! W tej samej chwili muzyka ryknęła na pełen regulator,

a policjant zdarł z siebie mundur i stanął pośrodku pokoju, ma­

jąc na sobie jedynie małe slipki z okrągłym, błyszczącym zna­

czkiem przypiętym w najmniej odpowiednim miejscu. Kiedy

zaczął kręcić biodrami w takt melodii, oniemiała Sasza odwró­

ciła się do swoich gości. Katie, Glory i Margaret niemal popła­

kały się ze śmiechu na widok jej miny.

O północy Mitch skończył służbę, jednak zrobiło mu się

zimno na myśl, że miałby teraz wracać do domu. Nie tyle

przejmował się przyjęciem wydawanym na cześć Saszy, ile spot­

kaniem z matką, siostrą i Glory, które natychmiast przyszpilą

go spojrzeniami, żeby sprawdzić, czy dobrze traktuje swoją

żonę. Nie miał zamiaru czuć się jak żuk przypięty w celach

doświadczalnych do korkowej tablicy. Bez wahania wstąpiłby

pewnie teraz do Legii Cudzoziemskiej, ale zaproponowana

przez kolegów wyprawa do miasta wydawała się prostszym

wyjściem.

Co z tego, że jego ślub nie był prawdziwy - należał mu się

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 113

wieczór kawalerski! Nie wolno sprzeniewierzać się narodowym
tradycjom. A poza wszystkim nie wolno zawodzić kumpli, któ­
rzy czekają na okazję do zabawy.

Wylądowali w klubie o nazwie „Francuski kabaret", z wy­

mownym dopiskiem „Tylko dla panów". Na scenie leżała właś­
nie platynowa blondynka o nieprawdopodobnie długich nogach,
która wystudiowanym uwodzicielskim gestem ściągała czarną
siatkową pończochę. Tylko za jej nadzwyczajny biust jakiś chi­
rurg plastyczny kupił sobie prawdopodobnie żaglówkę. Z peł­
nym wyposażeniem.

Niestety. Ani kusicielskie ruchy bioder, ani zalotne potrząsa­

nie lokami, ani zniewalające spojrzenia nie były w stanie wzru­
szyć Mitcha. Siedział z ponurą miną, sącząc piwo i myślał, jak

seksownie wyglądała Sasza, kiedy w swojej absurdalnie krót­
kiej dżinsowej spódniczce grała w karty w Laughlin. A jej piersi
rysujące się pod białą nocną koszulą wydawały się cudownie
miękkie i takie zachęcające...

Striptizerka, nie zwracając uwagi na wulgarne okrzyki kilku

pijanych mężczyzn, zdejmowała powoli drugą pończochę. Cała

jej uwaga skupiała się teraz na stoliku, przy którym zasiedli

chłopcy z 13 Kompanii. Zrobiła kilka kroków w ich stronę.
Znacząco przeciągnęła językiem po połyskliwych, karmino­
wych wargach, a Mitch natychmiast przypomniał sobie pełne
usta Saszy.

- Cholera! - mruknął pod nosem.
- I jak się czujesz, chłopcze, w swój ostatni wieczór na

wolności? - zapytała blondynka zmysłowym tonem, nachylając

się nad nimi.

Najwyraźniej podsłuchała, z jakiego powodu przyszli do klu­

bu. Mitch nie miał wątpliwości, że uwodzi go nie tyle ze wzglę­
du na jego nieodparty wdzięk i urok, co w nadziei na spory
napiwek.

sip A43

background image

1 1 4 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Co byś powiedział, gdybym zatańczyła na stole specjalnie

dla ciebie? - W rytmie szalonej rumby potrząsnęła silikonowy­
mi piersiami tuż przed nosem Mitcha. - Będziesz długo pamię­
tać pannę April Luv, kiedy już ugrzęźniesz w małżeńskiej nu­
dzie.

Wszystko na nic. Mitch, nieczuły na jej wdzięki, sięgał właś­

nie do kieszeni po banknot, którym miał zamiar się wykupić,
kiedy obok niego pojawił się jakiś pijak i chwycił tancerkę za
nadstawione zachęcająco piersi.

Z ust panny April posypał się grad przekleństw, jakich nie

powstydziłby się żaden szewc. Nie zrażony tym wielbiciel pró­
bował dostać się do niej na scenę, a ona z piskiem dziobała go
obcasami. Mitch rozejrzał się w poszukiwaniu ochroniarza, któ­
rego jak na złość nie było nigdzie widać. Znowu nie miał wyj­
ścia. Klnąc pod nosem, wstał i rzucił się na pomoc.

Jak spod ziemi pojawili się kumple pijaka, by stanąć w jego

obronie. A na to nie mogli pozwolić chłopcy z 13 Kompanii.
W jednej chwili szarpanina zamieniła się w regularną bitwę.
Policjanci, którzy wpadli do lokalu po kilku minutach, zastali
cztery złamane krzesła, sześć krwawiących nosów i pijanego
wielbiciela panny April Luv, który leżał nieprzytomny pod sce­
ną, ściskając w palcach cekiny z jej skąpego kostiumu.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Mitch wrócił do domu z efektownie podbitym okiem i w fa­

talnym humorze po kilku godzinach spędzonych w komisaria­
cie. Widok Saszy w objęciach męskiego odpowiednika April
Luv - rozebranego osiłka o muskularnym, opalonym na brąz
torsie, nie poprawił bynajmniej jego nastroju.

Na szczęście Margaret udało się w samą porę wyprowadzić

wszystkich z mieszkania.

- Widzę, że miałaś udane przyjęcie.
- Wspaniałe. - Zaniepokojona Sasza patrzyła na powiększa­

jący się w oczach siniak pod prawym okiem Mitcha i paskudnie

otartą skórę na obu rękach. - Potłukłeś się podczas gaszenia
pożaru?

- Nie! - Ton, którym rzucił odpowiedź, zniechęcał skutecz­

nie do dalszych pytań.

Sasza popatrzyła wyczekująco, ale kiedy nie doczekała się

dalszego ciągu, przystąpiła do działania.

- Trzeba ci zrobić opatrunek - powiedziała stanowczo.
- Nic mi nie jest.
- Mitch. Jestem pielęgniarką. I twoją żoną. I dlatego muszę

opatrzyć twoje rany. - Nie czekając na jego reakcję, poszła do

łazienki i otworzyła apteczkę.

Powlókł się za nią. Oparty o drzwi patrzył, jak wyciąga bu­

telkę z wodą utlenioną, szykuje gaziki i plaster. Była tak sku­
piona, jakby za chwilę miała przeprowadzić operację na otwar­
tym sercu.

background image

1 1 6 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Nigdy dotąd taka nie byłaś.
- Jaka?
- A bo ja wiem - zawahał się. - Stanowcza. Zdecydowana.
- Przykro mi, jeśli tego nie lubisz, ale...
- Nie. Odwrotnie. Podoba mi się to.
Im dłużej przyglądał się Saszy, tym więcej zadziwiających

cech charakteru w niej odkrywał.

- Wiesz, przyzwyczaiłem się myśleć o tobie jako o nieszczę­

śliwej, małej Saszy, której trzeba pomóc. Nigdy nie przyszło mi do
głowy, że w Rosji mogłaś prowadzić zupełnie inne życie.

Nie było to wcale miłe. Sasza uznała, że już najwyższy czas

przestać zachowywać się jak wieczna ofiara. Musi pamiętać, że
ukończyła szkołę z wyróżnieniem! Nie może zapominać, że była
cenioną pielęgniarką. Wprawdzie Mitch pojawiał się zawsze, kiedy
była w potrzebie, ale teraz przyszła pora, by walczyć samej.

- Tak. To było zupełnie inne życie. - Uśmiechnęła się lekko.

- Co nie znaczy, że lepsze. Ale bardzo lubiłam swoją pracę.
Dlatego jestem wdzięczna twojej matce, że ułatwi mi powrót do
zawodu. A teraz usiądź.

- Tak jest, siostro.

Sasza szybko umyła mu ręce i usunęła zdarte kawałki na­

skórka, starając się ignorować zapach piwa, papierosów i dam­
skich perfum, którymi przesiąknęło jego ubranie.

- To nie jest tak, jak myślisz - powiedział szybko Mitch,

widząc, że marszczy nos.

- Nic nie myślę.
- Opowiadasz! Przecież widzę. Jesteś pewna, że pobiłem się

w jakimś barze.

- A nie? - Lata rosyjskich doświadczeń uodporniły ją na

podobne zachowania. - Daj drugą rękę.

Mitch był zaskoczony, że nie żąda od niego dalszych wyjaś­

nień, ale postanowił sam wszystko opowiedzieć.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 1 7

- Chłopcy postanowili zorganizować mi wieczór kawaler­

ski. Taki męski odpowiednik twojego przyjęcia...

- To miło z ich strony. - Ani na chwilę nie przestawała

zajmować się jego rękami.

- Byłoby miło, gdyby nie jakiś pijak, który zaczął napasto­

wać tancerkę...

- I ty ruszyłeś jej na pomoc.
Nie miała wątpliwości, że tak było. Zdążyła go już po­

znać. A ratowanie tancerki z nocnego klubu mogło być cał­
kiem miłe. Nie tak dawno temu przekonała się na własnej
skórze, jak seksowny był ten niby-policjant, sprowadzony
na przyjęcie. Wprawdzie nie tak pociągający jak Mitch, ale
zawsze.

- Miała szczęście, że tam byłeś.
- To raczej ja miałem szczęście, że jeden z gliniarzy był

dalekim kuzynem Jake'a. Gdyby nie to, zamknęliby mnie w
areszcie.

- Nie bądź śmieszny. Nikt nie wsadza do więzienia narodo­

wych bohaterów. - Teraz dezynfekowała wodą utlenioną wszy­
stkie obtarte miejsca. - Boli?

- Nie - skłamał.
Wiedziała, że nie chce się przyznać, i delikatnie podmuchała

mu na rękę.

- Skłamałem.
- Wiem. - Dmuchała teraz na drugą dłoń. - Mężczyźni nie

lubią się przyznawać, że coś ich boli.

- Nie mówię o tym. Pewnie, że szczypie i to bardzo. Miałem

na myśli coś innego. Tę nieszczęśliwą, małą Saszę.

- To jednak tak o mnie nie myślisz?
- Nie. Tak. Jednak tak. Ale to nie jest cała prawda. - Głos

mu się zmienił, oczy pociemniały i Sasza nagle poczuła się

bardzo niepewnie.

background image

1 1 8 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Próbowała wyrwać swoją rękę z jego uścisku, ale nie pozwo­

lił. Uniósł ją do ust i pocałował wnętrze dłoni.

- Mitch! - Sasza nie wiedziała, kogo boi się bardziej: jego

czy siebie samej. - To nie jest dobry pomysł.

- Dlaczego? - Nie przestawał jej całować. - Cóż w tym

złego, kiedy mąż mówi swojej własnej żonie, że jej pragnie
i uważa ją za najseksowniejszą kobietę pod słońcem.

Ona? Pociągająca! Pożądana! W końcu usłyszała od nie­

go słowa, które zawsze pragnęła usłyszeć. Ale przecież do­

kładnie przed chwilą postanowiła, że sama decyduje o swoim

losie.

- Nie jesteś moim prawdziwym mężem, Mitch.

- To dziwne. - Dotknął językiem wgłębienia na jej łokciu,

a ona poczuła gorącą falę podniecenia wysoko między nogami.

- Bardzo dziwne, bo w mojej szufladzie leży papier, stwierdza­

jący coś dokładnie przeciwnego.

Objął jej biodra nogami i przyciągnął do siebie.
Nie wytrzymam dłużej, pomyślała Sasza. Próbowała liczyć

guziki jego pochlapanej krwią koszuli, żeby ochłonąć. Wszystko
na nic. Marzyła tylko o tym, żeby zedrzeć z niego ubranie
i przytulić się do jego nagiej piersi.

- Sam powiedziałeś, że to czysta fikcja - wyjąkała.
- To prawda. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zmienić

warunki umowy. - Wodził delikatnie ustami po jej skórze, a ona
widziała w jego oczach rosnące pożądanie.

Sama pragnęła go równie mocno. A jednak musiała mieć się

na baczności.

- Jest jedna przeszkoda - wyszeptała tak cicho, że ledwie ją

usłyszał.

- Jaka, kochanie? - wymruczał, przytulając głowę do jej

brzucha.

Wzdrygnęła się, słysząc słowo „kochanie", wypowiedziane

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 1 9

tonem, którym zwracał się do każdej atrakcyjnej kobiety.
Utwierdziła się w przekonaniu, że musi być ostrożna.

- Nie znasz mnie - powiedziała z najwyższym wysiłkiem,

nie do końca pewna, czy robi słusznie. - A ja nie znam ciebie.

- Do diabła, kochanie! Wiemy o sobie więcej niż niejedna

para, kotłująca się od tygodni w łóżku.

Wiedział to z własnego doświadczenia, była o tym przeko­

nana. A jeszcze jedno „kochanie" dopełniło miary.

- Większość twoich kobiet od razu idzie z tobą do łóżka.

Musisz zrozumieć, że ja do nich nie należę.

Stanowczość jej głosu ostudziła zapał Mitcha. Westchnął

ciężko. Może to i lepiej, pomyślał. Spanie z Saszą mogłoby się

źle skończyć. Dla niego, oczywiście. Ta dziewczyna budziła

w nim zbyt silne emocje.

- Wybacz mi. - Wypuścił ją z objęć. - Nie powinienem sta­

wiać cię w podobnej sytuacji. Nie mam prawa zmuszać cię do

czegoś, na co sama nie masz ochoty. Przepraszam.

Sasza poczuła, że ogarnia ją panika. Co będzie, jeśli teraz

Mitch ją porzuci? Przecież sama go zachęciła. Ale to nie miało
być tak! Grała na zwłokę, żeby przytrzymać go przy sobie.
Chciała, żeby się w niej zakochał! Nie miała pojęcia, jak to
naprawić. Nie wiedziała, co mówić.

- Ja chcę się z tobą kochać, Mitch. - Zdała się Całkowicie

na swój instynkt. - Tylko że wszystko jest dużo bardziej skom­
plikowane.

- Nie rozumiem. Jesteśmy małżeństwem. Od początku zna­

jomości było jasne, że jesteśmy sobą zainteresowani. A teraz ja

chcę ciebie, a ty mnie. Co tu jest skomplikowanego?

To, że ja ciebie kocham, a ty mnie nie, pomyślała, czując

skurcz w sercu.

- Już ci mówiłam - powiedziała na głos. - Nie umiem tak

lekko podejść do spraw seksu.

background image

120 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- To całkiem zrozumiałe w dobie AIDS.

- Mitch, to wszystko stało się tak nagle. Ty, ja, ślub, wielka

wygrana. Nie mówiąc już o Potterze, spotkaniu z twoją matką...

- W porządku. - W oczach zapaliły się mu wesołe iskierki.

- Rozumiem, kochanie. Nie musisz powtarzać tego, co się nam

zdarzyło, dzień po dniu.

- To dobrze. - Jakoś zdołała wziąć się w garść.
Przecież nie jest już tym nieszczęśliwym stworzeniem, które

poślubił Mitch!

- Skoro potrzeba nam czasu, żeby się lepiej poznać, pocze­

kajmy. - Mitch nie wciągał jeszcze żadnej kobiety do łóżka ani
siłą, ani pochlebstwem, i nie miał zamiaru zmieniać zwyczajów.

Chociaż osobiście uważał, że łóżko jest najodpowiedniej­

szym miejscem, żeby się dobrze poznać.

- Dziękuję. - Sasza kiwnęła głową. - A skoro rozmawiamy

szczerze, czy mogę mieć do ciebie jedną prośbę?

- Jasne.

Sasza zamknęła oczy, żeby nie widzieć jego ujmującego

uśmiechu, wzięła głęboki oddech i wypaliła:

- Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdybyś przestał mówić

do mnie: kochanie - po czym natychmiast wyszła z pokoju.

Mitch przez moment nie był pewien, czy nie powinien czuć

się urażony taką królewską odprawą, ale w końcu roześmiał się
na cały głos.

- No, to powiedz mi, czego oczekiwałeś? - Jake stał nad

Mitchem, który dla rozładowania frustracji dźwigał ciężary. -
Wydawało ci się, że z dozgonnej wdzięczności za to, że wziąłeś
z nią ślub, dziewczyna wskoczy ci od razu do łóżka?

- Nie potrzeba mi wdzięczności. - Mitch z jękiem podrzucił

sztangę. - Potrzeba mi seksu.

- Wcale się nie dziwię. Dawno ci mówiłem, że każdy fa-

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 2 1

cet miałby ochotę poigrać na sianku z naszą małą Saszką Mi-
chajłową.

- Ona nazywa się Sasza Cudahy. Przynajmniej przez jakiś

czas. I już cię ostrzegałem, żebyś skończył z uwagami o innych
facetach. - Mitch zaklął i opuścił sztangę.

- No, no. Tylko mnie nie bij. - Jake ze śmiechem zasłonił

się rękami. - Wygląda na to, że cię nieźle wzięło.

- Nic mnie nie wzięło! - ryknął Mitch, dokładając na drążek

kolejny ciężarek. - Po prostu muszę kogoś przelecieć. Też byś
się tak czuł, gdybyś przez tydzień żył w celibacie.

- Wielkie rzeczy! Mówisz, jakby coś takiego nie zdarzyło

się dotąd żadnemu facetowi na świecie. - Jake popatrzył na Mitcha

z lekkim politowaniem. - Poczekaj, aż twoja żona będzie w ós­
mym miesiącu ciąży! Nie uwierzyłbyś, jak podskoczyły nasze
rachunki za wodę! Na okrągło musiałem brać zimny prysznic.

- Ten aspekt małżeństwa mnie nie interesuje. Wnukami,

których pragnie moja mama, zajmujesz się ty i Katie. A ja nie
wstąpiłem do zakonu trapistów, tylko do straży pożarnej.

- A co z tym wrednym facetem z urzędu imigracyjnego? Już

widział was razem w domu. Czyli wszystko załatwione, nie?
- Jake pomagał Mitchowi dokręcać śruby na sztandze.

- Nic podobnego. Przyjdzie jeszcze kilka razy. Bez zapo­

wiedzi. - Mitch naprężył mięśnie przed kolejnym podrzutem.

- Nie będzie wam łatwo dzień i noc udawać przykładną parę

nowożeńców. - Jake pokiwał głową. - Ale musisz wytrzymać.
To się niedługo skończy. Jak tylko Sasza dostanie zieloną kartę,
uwolnicie się od siebie.

- Żebyś wiedział, jak na to czekam!
Mitch sam się zdziwił, że tak dobrze kłamie.

- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś, że matka Mitcha obie­

cała zapisać cię do szkoły pielęgniarskiej? - Glory ściągnęła

background image

122 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

surowo brwi, kiedy następnego dnia Sasza stanęła w drzwiach

restauracji.

- Zastanawiałam się, jak ci to powiedzieć.
- Dlaczego masz taki nieszczęśliwy głos? To wspaniała wia­

domość. Przecież wiem, jak ci brakuje pracy w szpitalu. O co

w takim razie chodzi?

- Choćby o to, że nie mogę cię zostawić bez kelnerki. Nie

po tym, co dla mnie zrobiłaś!

- Sasza, złotko! - roześmiała się Glory. - Wiesz, dlaczego

moja siostrzenica Amber pojawiła się tu w zeszłym tygodniu?

Właśnie szuka pracy. Zaczęła studiować w Phoenix i potrzebuje

pieniędzy. Odmówiłam jej, bo nie potrzebuję dwóch kelnerek,

ale teraz, kiedy wyszłaś za mąż i zaczynasz szkołę...

- A co będzie, jeśli Mitch zechce się rozwieść? Jak się utrzy­

mam, kiedy stracę tę pracę?

- Do tego czasu będziesz już dyplomowaną pielęgniarką

- stwierdziła Glory z pewnością. - A poza tym założę się o ty­

siąc dolarów, że Mitch nie zechce się rozwieść.

Sasza była jej bardzo wdzięczna za tę pewność.

Mimo obaw Mitcha następne dni przeszły gładko. Chyba

dlatego, że nieczęsto się widywali. Sasza chodziła do szkoły
i nie było jej w domu przez cały dzień. Potem Mitch zaczął
swoją trzydniową służbę.

Dopiero w piątek rano, dokładnie tydzień po pamiętnych

panieńsko-kawalerskich przyjęciach, siedli razem do śniadania.
Wtedy też odwiedziła ich Margaret.

- Dzień dobry, kochani - powiedziała, ostentacyjnie ig­

norując siniak wciąż widoczny pod okiem Mitcha. - Wpadłam
bez zapowiedzi, kiedy zorientowałam się, że Sasza prawdopo­
dobnie nie ma sukienki, która nadawałaby się na jutrzejszy
wieczór.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 123

- Jutrzejszy wieczór? - Zaskoczona Sasza spojrzała pytają­

co na Mitcha.

Cholera! Tyle się działo, że na śmierć zapomniał o dorocz­

nym bankiecie urządzanym przez biuro gubernatora.

- Sam nie wiem, czy iść na to przyjęcie, mamo.
- Oczywiście, że tak! - oznajmiła Margaret tonem nie zno­

szącym sprzeciwu i odwróciła się do Saszy. - Mitch został u-
znany Bohaterem Roku Stanu Arizona. Gubernator udekoruje
go jutro specjalnym medalem.

- Naprawdę, Mitch?
Nie wiadomo, która z kobiet była bardziej dumna: Margaret

z syna, czy Sasza z męża. Mitch poczuł się jak w potrzasku.

- To nic wielkiego - mruknął, rwąc na strzępy papierową

serwetkę.

- Wręcz przeciwnie! - poprawiła go Margaret. - Twój oj­

ciec też zdobył ten tytuł. Musisz pójść, choćby ze względu na

jego pamięć. A poza tym będziesz siedzieć na podium z samym

gubernatorem. Co za okazja, żeby pokazać wszystkim swoją

młodą żonę!

Mitch miał wrażenie,,że potrzask z hukiem zamyka się nad

jego głową.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

- Nie stać mnie na duże zakupy - broniła się Sasza, jadąc

z Katie i Margaret do centrum handlowego. - Te pieniądze są
przeznaczone na poszukiwania ojca.

- To oczywiste - zgodziła się Katie. - Tylko nie zapominaj,

że jesteś teraz zamężną kobietą.

- A ja jestem pewna, że mój syn nie żałowałby pieniędzy

na to, by jego żona wyglądała wspaniale na sobotnim przyjęciu.

Sasza nie była wcale taka pewna. Dobrze pamiętała, z jakim

trudem Mitch rozstawał się w Laughlin ze swoją kartą kredyto­

wą. Ale kiedy kilka minut później stanęła przed lustrem w nowej

sukience, zapomniała o wszystkich wątpliwościach.

Zdumiona przyglądała się swojemu odbiciu.
Katie zaprowadziła je do szykownego butiku, w którym już

wcześniej upatrzyła błyszczącą koktajlową suknię przetykaną
srebrną nitką.

- A nie mówiłam! - piszczała z radości. - Wyglądasz świet­

nie. Jeśli mowa o artylerii niezbędnej do uwodzenia, tę sukienkę
należy zaliczyć do broni śmiercionośnej!

- Na pewno jest bardzo krótka. I jaskrawa - mruknęła Sa­

sza, wykręcając się przed lustrem.

O rany! Wprawdzie od dwudziestu czterech lat wiedziała, że

ma nogi, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że są takie długie!
Mała, plisowana sukienka na wąskich, błyszczących ramiącz­
kach odsłaniała je w całej okazałości. Wydawała się kończyć
bliżej talii niż kolan.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 125

- Czerwony to bardzo odpowiedni kolor dla żony strażaka

- zaśmiała się Katie. -I jak pasuje do twoich ciemnych włosów!

W głębi ducha Sasza przyznała jej rację, ale była pewna, że

nie odważy się wyjść z domu w czymś tak kusym. I tak seksow­

nym. Miała nadzieję, że Margaret, która mierzyła ją uważnym

wzrokiem, poprze jej obiekcje. Tymczasem ona oznajmiła:

- Ale szczęściarz z tego Mitcha! - i wręczyła Saszy długie

kryształowe kolczyki. - Przymierz je. Powinny idealnie pa­

sować.

A to był dopiero początek ich wyprawy. Margaret i Katie

przeciągnęły Saszę po wszystkich sklepach w okolicy, absolut­
nie pewne, że nadwerężenie stanu konta Mitcha jest rzeczą
słuszną i nieuniknioną. Kiedy obładowana dziesiątkami paczek
i paczuszek wróciła po południu do domu, czuła się jak Kopciu­

szek obdarowany przez dobrą wróżkę.

Teraz należało tylko czekać na Królewicza, żeby sprawdzić,

jaki efekt wywrze na nim tak ogromna przemiana.

Mitch wpadł do domu dosłownie w ostatniej chwili. Był

wściekły, bo utknął w korku i ledwo zdążył odebrać smoking,

zamówiony wcześniej w wypożyczalni wizytowych strojów. Na

prysznic i całą toaletę zostało mu nie więcej niż piętnaście

minut.

- Sasza! - krzyknął od progu. - Przepraszam, że jestem tak

późno, ale jakiś idiota tak naładował swoją ciężarówkę, że utk­
nęła pod wiaduktem, a kiedy wjechał w nią kierowca furgonet­
ki, zrobiło się...

Przerwał i prawie zakrztusił się ze zdziwienia, gdy jakaś obca

osoba stanęła w drzwiach sypialni.

- Sasza???

Po takim powitaniu Sasza, która przez ostatnią godzinę so­

lidnie pracowała nad makijażem, była pewna, że zbyt mocno się

background image

126 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

umalowała. Ale przecież starała się wypełnić co do joty wska­
zówki tamtej eleganckiej dziewczyny ze stoiska z kosmetykami
u Saksa, gdzie zaprowadziła ją Margaret, zmuszając przy okazji
do kupienia tylu upiększających specyfików, że można byłoby
otworzyć własny sklep!

- Coś nie tak?
To na pewno ołówek do oczu. Od razu wiedziała, że nie

powinna go używać! Ale Mitch, który dalej nie był w stanie
wyjąkać nawet jednego słowa, potrząsnął głową.

Wiedział, że Sasza jest ładna, a nawet bardzo ładna, o ile ktoś

lubił ten jej bezpretensjonalny, całkowicie naturalny styl. Ale
żeby nagle przemienić się w tak obłędnie seksowną laskę? To
się nie mieściło w głowie!

Oczy, podkreślone szarą kredką, wydawały się jeszcze wię­

ksze. Delikatne smugi różu podkreślały pięknie ukształtowane
kości policzkowe. A usta? Świadomy banału tego porównania
mógł porównać je tylko do dojrzałych wiśni!

Co do sukienki... Nigdy jeszcze nie widział czegoś podobnie

niewinnego i prowokującego równocześnie. Długie, lśniące kol­
czyki zwieszały się do ramion - tak pięknych i kuszących, że
miał ochotę natychmiast wbić w nie zęby.

- Nie podoba ci się moja sukienka? - Wilgotne, rubino­

we usta wygięły się w podkowkę. - Mogę się przebrać, jeśli
chcesz.

Sasza wodziła rękami po połyskliwym czerwonym materia­

le, zupełnie nieświadoma wrażenia, jakie ten ruch wywiera na
Mitchu.

- Nie! - Nareszcie wrócił mu oddech. - Nawet nie próbuj

niczego zmieniać! - Mięśnie zacisnęły mu się w twardy supeł.
- Zaskoczyłaś mnie i tyle. Nie spodziewałem się... Nie miałem
pojęcia... Do diabła!

Zaschło mu w gardle. Zasłonił oczy, próbując wyobrazić

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 127

sobie, co też ona może nosić pod tą cudownie perwersyjną

sukienką. O ile w ogóle coś nosi...

To działa! Nie do wiary! Sasza podniosła ramiona i okręciła

się dookoła własnej osi na obcasach niewyobrażalnej wprost

wysokości.

- Twoja siostra ją wybrała. - Szumiało jej w głowie od świeżo

odkrytych w sobie sił, których istnienia dotąd nie podejrzewała.

- Przypomnij mi, żebym jej podziękował.
- Dobrze. Jutro rano. - Wygięła się, żeby przez gołe ramię

spojrzeć na nogi. - No nie! - Jej westchnienie wydawało się

obiecywać nieskończone erotyczne rozkosze. - Mówiłam Katie,

że z takimi pończochami są same kłopoty!

Pończochy, o których mowa, miały cienki szew, biegnący od

kostki w górę i znikający gdzieś wysoko, pod skandalicznie
krótką sukienką.

Ale ma zgrabne pęciny, zdążył pomyśleć Mitch, kiedy Sasza

nachyliła się, żeby wyprostować czarną linię na łydce.

- O rany! -jęknął chrapliwym głosem.
- Co się stało? - zapytała niewinnym głosem.
- Nie, nic.
- To dobrze. Dziś jest twój dzień, Mitch. Wszystko musi być

super. - Podniosła się. - Jak teraz? Prosto?

- Świetnie. - Dłużej niż trzeba patrzył na jej wspaniałe nogi.
Wyobrażał sobie, że gładzi śliski jedwab jej pończoch, a po­

tem powoli ściąga jedną po drugiej, odsłaniając gołe uda w ko­
lorze kości słoniowej. Chciał całować jej ciało, miejsce po miej­
scu, przesuwać językiem po gładkiej skórze, pod którą pulso­

wały cienkie żyłki, gryźć najczulsze miejsca, które na pewno

umiałby odkryć... Żadnej kobiety nie pragnął jeszcze tak mocno

jak jej!

- Pani Cudahy - powiedział, krzyżując ręce na piersiach

- coś mi się wydaje, że próbuje mnie pani uwieść.

background image

128 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Ja? Co też panu przychodzi do głowy?
- Powiedzmy, że zgadłem dzięki wrodzonej inteligencji. -

Uśmiechnął się i wpatrzył się w Saszę pociemniałymi nagle
oczami. - Mam pewien pomysł.

- Efektem twojego poprzedniego pomysłu jest nasze mał­

żeństwo. - Ze śmiechem odrzuciła do tyłu głowę, a włosy opad­
ły jej ciemną chmurą na ramiona. - Aż boję się zapytać, o co
chodzi tym razem.

Co za przemiana, zdumiał się znowu Mitch. Nie chodziło

jedynie o strój i wygląd. Zmieniła się jej osobowość. Tak jakby

podczas jego nieobecności ktoś wykradł słodką, nieśmiałą Sa­

szę, a zamiast niej zostawił tę seksowną kocicę.

- I bardzo słusznie. Ale jeśli chcesz wiedzieć, to przekonaj

się sama. Co powiesz na taki początek? - Przyłożył jej otwartą

dłoń do swojego podbrzusza i mocno przycisnął.

Pod materiałem spodni wyczuła wyraźne zgrubienie - twar­

de jak głaz i równie wielkie. Chyba nie byłaby w stanie zmieścić
go w sobie, myślała ze strachem, czując między udami wilgoć
i falę gorąca, od której drżały jej ręce.

- Całkiem niezły początek - powiedziała. - Tylko że powin­

niśmy już wychodzić. Sam powiedziałeś, że nie zostało nam
wiele czasu.

Sasza znowu przekonała się, że Katie miała rację. Sukienka

stanowiła prawdziwie śmiercionośną broń. Mitch mógł w każ­

dej chwili ogłosić pełną kapitulację.

- A co byś powiedziała, gdybyśmy zostali w domu? Jak

dobre, stare małżeństwo?

- Nie marzę o niczym innym. - Spojrzała na niego kpiąco

i ciężko westchnęła, a jego wzrok natychmiast wylądował na jej

biuście. - Ale wiesz, nie możemy zawieść cudzych oczekiwań.

To jest bankiet na twoją cześć. I na cele dobroczynne.

Pogłaskała go delikatnie po wypukłym miejscu między no-

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 129

garni. Ogarnęła go nowa fala pożądania. Jeszcze trochę, a będzie
musiał pojawić się na przyjęciu w kombinezonie strażaka, bo
żaden inny strój nie ukryje jego podniecenia.

Podniósł jej zdradziecką, drobną rękę do ust i przesunął ję­

zykiem po wnętrzu dłoni.

- Chyba masz rację. Boję się, że jeśli zacznę cię całować,

zrujnuję ci makijaż.

- A ja myślę, że gdybyś zaczął mnie całować, nigdy nie

doszlibyśmy na ten bankiet - parsknęła śmiechem. - Wiesz,
chyba nie powinno się wkładać takich wyzywających strojów,
kiedy mężczyzna chce zachowywać się jak dżentelmen. -
Uniosła brwi w udanym geście przeproszenia.

- Prawdziwy dżentelmen nie miałby brudnych myśli z tak

błahego powodu. Wolę się nie przyznawać, o czym ja myślałem,
kiedy zobaczyłem ten kawałek szmatki, który nazywasz sukien­

ką, i obcasy, których nie powstydziłaby się żadna panienka pra­
cująca pod latarnią. - Przesunął wzrokiem po jej nogach. - Ską­
dinąd są super. Ale to coś więcej, Sasza. To bardziej skompli­
kowane niż zwykła zwierzęca żądza.

- Buty wymyśliła twoja mama. Bałam się, że nie zrobię

w nich ani kroku - zaśmiała się Sasza, wiedząc, że w takiej

sytuacji rozmowa serio nie ma sensu.

- Nic się nie martw. Twój dzielny mąż podtrzyma cię, kiedy

się potkniesz.

Wychylił się do przodu tak, jakby chciał pocałować ją prosto

w usta, ale w ostatniej chwili zmienił kurs i cmoknął ją w policzek.

- Skoro zdecydowaliśmy się iść na ten jubel, muszę zacząć

się szykować.

- Mitch! - Sasza złapała się za głowę.
Nie tak dawno spędziła błogi czas, leżąc długo w pachnącej

kąpieli i obmyślając plan uwiedzenia Mitcha. Całkiem zapo­
mniała, że i on będzie chciał wziąć prysznic.

background image

130 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Przepraszam. Chyba zużyłam całą ciepłą wodę.
- Tym się nie musisz martwić, najmilsza.
Wszedł do łazienki, po czym bardzo ostrożnie rozpiął suwak

dżinsów. W żadnym razie nie chciał pozbawić się szans na oj­
costwo. A kiedy później stał pod strumieniem lodowatej wody,
która wcale nie pomogła mu ochłonąć, pomyślał, że czeka go
cholernie długi wieczór.

Uroczysty obiad wydany przez gubernatora odbywał się w

sali balowej eleganckiego klubu golfowego, otoczonego wspa­

niałym ogrodem i hektarami pięknie przystrzyżonych trawni­

ków. Na podwyższeniu znajdowały się ustawione w podkowę

stoły dla gości honorowych. Tam posadzono Mitcha i Saszę.

Przez cały wieczór Sasza nie przestawała znęcać się nad

Mitchem, co sprawiało mu tyleż przyjemności, co kłopotów. Na

pozór prowadziła z nim uprzejmą rozmowę, ale w tym samym
czasie, pod osłoną sięgającego ziemi adamaszkowego obrusa,
odszukała jego nogę, podniosła stopą nogawkę spodni i delikat­
nie pogładziła go po łydce. Zacisnął ręce na brzegu stołu, czując
na ciele śliski jedwab pończochy. Na domiar złego położyła
ukradkiem rękę na jego udzie. Mitch był pewien, że za chwilę
wszyscy zauważą krople potu na jego czole.

Podczas deseru rozpoczęły się przemówienia. Sasza rzuciła

Mitchowi nieśmiałe spojrzenie spod firanki gęstych rzęs, wy­
ciągając równocześnie czubek języka, żeby powoli, z pełną pre­
medytacją, zlizać resztkę kremu z górnej wargi. Tego nie dało
się już znieść. Mitch niemal zapomniał, gdzie się znajduje.

- Igrasz z ogniem - mruknął, kładąc rękę na jej nodze.
- Jesteś strażakiem. Walka z ogniem to twój zawód.
Jeszcze nie słyszał, żeby mówiła tak niskim, zmysłowym

głosem.

- Mam nadzieję, że dam sobie radę. - Palcami rysował kół-

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 3 1

ka na jej udzie, coraz wyżej i wyżej. - Ale problem w tym, żeby

nie zgasić pożaru zbyt wcześnie.

Wtedy mówca wywołał jego nazwisko. Wstał szybko, stara­

jąc się zapomnieć o leniwym, dwuznacznym uśmieszku, jakim

obdarzyła go Sasza. W popłochu przypominał sobie, co chciał

powiedzieć. Dopiero kiedy wśród publiczności dojrzał matkę

i siostrę wpatrzone w niego z napięciem, wziął się w garść.

- Chcę podziękować panu gubernatorowi, panu burmistrzo­

wi i całej Radzie Miasta Phoenix za zaszczyt, który mnie dzisiaj

spotyka. Nie zasłużyłem na takie wyróżnienie. W podobny spo­

sób - ciągnął, nie zważając na pomruk sprzeciwu, który prze­

szedł przez salę - należałoby uhonorować dziesiątki innych stra­

żaków i policjantów, codziennie narażających swoje życie.

Wielu ludzi żywi romantyczne przekonanie, że do walki

o dobro innych pcha nas niewytłumaczalny przymus wewnętrz­
ny. To prawda. Ale jest także inny powód. Ta praca ekscytuje
i dostarcza emocji, jakich nie daje nic innego w życiu. No,
prawie nic. - Rzucił wymowne spojrzenie na Saszę, na co sala
zareagowała wybuchem śmiechu.

- Trzydzieści lat temu mój ojciec otrzymał taki sam medal

za wyciągnięcie swoich trzech kolegów spod zwałów płonącego

domu towarowego. Nie było mnie wtedy na świecie, ale później
nie raz byłem świadkiem jego bohaterskich czynów. Na przykład

kiedy zjawił się na trybunach, mokry, brudny i ledwo żywy ze
zmęczenia po walce z ogniem na pustyni, dlatego tylko, że
obiecał kibicować mi w finałowym meczu małej ligi futbolu.

Albo kiedy jechał jak szalony przez pół stanu, żeby dowieźć

do szpitala moją siostrę Katie, która wysoko w górach dostała
ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Nie baliśmy się, bo
przyrzekł, że wszystko będzie dobrze. A kiedy Tatek coś przy­
rzekł, tak musiało być.

Mitch przerwał i poszukał wzrokiem matki, która ukradkiem

background image

1 3 2 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

wycierała łzy, oraz Katie, patrzącej na niego podejrzanie błysz­
czącymi oczami. Uśmiechnął się do nich ciepło i kontynuował.

- Garrett Cudahy był wspaniałym, oddanym mężem, serde­

cznym, choć surowym ojcem, ale przede wszystkim był czło­
wiekiem, który kochał ludzi. Dlatego wybrał sobie taki zawód.

Postanowiłem postępować tak jak on. Dopiero kiedy choć

w części upodobnię się do niego, będę mógł nazwać się bohate­
rem. Ale nie wcześniej!

Skończył, a przez salę przetoczył się grzmot oklasków. Lu­

dzie wstali z miejsc, kiedy podszedł do matki i wręczył jej swój
medal. Potem dał się pocałować Katie, wymienił uścisk dłoni
z Jakiem i wrócił na miejsce.

- Byłeś wspaniały - przywitała go Sasza z oczami mokrymi

od łez. Potem przyciągnęła go do siebie i uściskała.

Znowu rozległy się oklaski.

- Byłbym zapomniał. - Gubernator wstał, dając znak, że

zakończyła się oficjalna część wieczoru. - Wiele młodych pań
obecnych na sali poczuje na pewno ukłucie zazdrości, kiedy
powiem, że zupełnie niedawno Mitch dał się zaobrączkować.
Cudahy, jesteś nie tylko bohaterem, ale szczęściarzem. - Guber­
nator uśmiechnął się szeroko do Saszy.

W tym momencie orkiestra zaczęła grać, a na parkiecie po­

jawiły się pierwsze pary. Mitch wyciągnął rękę do Saszy i już

po chwili kołysał ją w ramionach w takt powolnej melodii.

- Pięknie mówiłeś o ojcu. - Popatrzyła na niego z czułością.
- Taki był. Najlepszy ze wszystkich. - Mitch przycisnął usta

do jej włosów i objął ją mocniej.

- Szkoda, że go nie poznam.
- Spodobałby ci się. I jestem pewien, że on też by cię polu­

bił. - Położył rękę na jej odsłoniętych plecach i wiedział, że
musi natychmiast pocałować tę kremowobiałą skórę na ramio­
nach, szyi, karku...

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 133

Przycisnął ją do siebie. Oboje poddali się muzyce. Każdy

wspólny ruch przynosił nowe doznania: muśnięcie jej pełnych
piersi, szelest sukni, nacisk gładkiego uda na jego nogi... To
było niezwykłe. Pożądanie, które udało mu się zwalczyć na
krótki czas przemówienia, powróciło ze zdwojoną siłą.

- Mitch? Twój ojciec... Naprawdę myślisz, że by mnie po­

lubił?

- Jasne! - Przesunął palcem po jej twarzy, z zachwytem pa­

trząc, jak pod wpływem tej niewinnej pieszczoty oblała się leciut­
kim rumieńcem. - Powiedziałby, że jesteś zuch dziewczyna.

Saszy przemknęło przez myśl, że zuch dziewczyna za chwilę

zacznie słaniać się z pożądania pośrodku sali balowej najeksklu-

zywniejszego klubu w Phoenix i że całą bohaterską reputację

Mitcha diabli wezmą.

Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że teraz i Mitch

uważał, że jest dzielna. Zapomniał o małej rosyjskiej dziew­

czynce, narażonej na niebezpieczeństwa w obcym kraju. Nie

rozumiał, jak mógł myśleć coś podobnego o osobie, która tak

zdecydowanie wzięła swój los we własne ręce.

- Mitch? - odezwała, się Sasza po chwili przerwy. - Czy nie

czułeś się dotknięty? No wiesz, kiedy gubernator powiedział

wszystkim, że się ożeniłeś?

Mitch uśmiechnął się do siebie. Nie do wiary, co ta kobieta

zrobiła z jego życiem. W takim krótkim czasie! Nikomu nie

udało się jeszcze wzbudzić w nim tyle czułości. Chwycił zębami

płatek jej ucha, a potem szepnął:

- Jeśli chcesz znać prawdę, to byłem dumny. W człowieku

budzą się pierwotne instynkty, kiedy widzi, jak wszyscy

mężczyźni obecni na sali wodzą za tobą głodnym wzrokiem.

- Może nie znam tak dobrze angielskiego jak ty - zaśmiała

się - ale coś mi się wydaje, że mówiąc o pierwotnych instyn­

ktach, masz na myśli jedynie instynkt posiadania.

background image

134 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Trafiłaś. Jestem winny. - Zbliżył usta do jej twarzy i z fi­

glarnym błyskiem w oczach zapytał:

- Czy nie wybrałaby się pani na małą przechadzkę ze swoim

mężem?

- Miałam nadzieję, że o to poprosisz. - Sasza dotknęła ję­

zykiem ust i popatrzyła na Mitcha frywolnie.

Noc wydawała się stworzona do romantycznych wypadów.

Wielki księżyc świecił na bezchmurnym, niemal granatowym

niebie. Z pobliskiego ogrodu dochodził słodki zapach kwiatów,

a trawa ścieliła się miękko pod nogami. Mitch poprowadził

Saszę do szpaleru dębów przystrzyżonych w stożki i zatrzymał

się w ich cieniu.

- Nareszcie sami - szepnął.

Sasza spodziewała się wybuchu. Ognia. Błyskawic. Pasji,

która zniesie drzewa z powierzchni ziemi. Tymczasem on po­
traktował ją z taką słodyczą i delikatnością, że poczuła łzy
w oczach. To było wspaniałe, ale chciała być teraz gdzie indziej.
Wyobraziła sobie złote światło świec i biel satynowych przeście­
radeł w ich sypialni.

Czuła na włosach jego ręce i pragnęła, żeby dotykał każdego

centymetra jej ciała. Jego wargi, złączone z jej ustami w gorą­
cym pocałunku, były głodne i nienasycone. Marzyła, żeby ca­

łował ją wszędzie.

Mitch zdawał sobie sprawę z pożądania, które ogarnęło

Saszę jak rwąca rzeka, ale nie przerywał swojej powolnej po­
dróży. Stopniował doznania bez pośpiechu, by zadowolić ją
i siebie.

- Drżysz cała - odezwał się, dochodząc do czułego miejsca

za uchem dziewczyny.

- Wiem. Mitch, nie wytrzymam dłużej. - Miała nogi jak

z waty.

Zajrzał jej oczy i uśmiechnął się z miną niewiniątka.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 135

- Możesz mi wierzyć, że znam to uczucie. - Pochylił się ku

niej świadomie leniwym ruchem.

Z coraz większym trudem panował nad sobą. Całował w ży­

ciu więcej kobiet, niż mógłby zliczyć, ale jeszcze nigdy nie

doznał niczego podobnego. Ból, czułość, namiętność - wszy­

stko naraz.

I w takiej chwili jedyny fragment jego mózgu zdolny jeszcze

do racjonalnego myślenia zarejestrował znajomy dźwięk. Coś

jakby syk wody ze strażackiego węża. Podniósł głowę. Za

późno.

- Cholera - zaklął, gdy strumień wody z urządzenia pod­

lewającego trawę zmoczył ich od stóp do głów.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- No, nie - pisnęła Sasza, po czym wygłosiła żarliwą tyradę

po rosyjsku.

- Sam wiem, że potrzebowaliśmy ochłody, ale nie takiej

gwałtownej! - zaśmiewał się Mitch, obsypując ją gradem drob­
nych jak krople deszczu pocałunków.

Rozśmieszona Sasza poddawała się temu z przyjemnością.

- Wiesz, Mitch, zaczynam wierzyć, że przynoszę ci pecha.
- Bzdura. - Zamknął jej twarz w obu dłoniach i spojrzał na

nią z ciepłym uśmiechem. - Saszo Michąjłowa Cudahy! Od
pewnego czasu wydaje mi się, że dzień, w którym ożeniłem się
z tobą, był najszczęśliwszym dniem w całym moim życiu.

Sasza zamarła. Przestała myśleć o zrujnowanej fryzurze i

o makijażu, który wraz z wodą spłynął jej z twarzy. Nie obcho­
dziła jej idiotycznie droga sukienka - teraz zniszczona do cna.
Wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w Mitcha, jakby
chciała sprawdzić, czy naprawdę wypowiedział te słowa. Słowa,
o jakich marzyła od dawna.

- Mam nadzieję, że to prawda - powiedziała po dłuższej

chwili.

- Bo to jest prawda. - Mitch dotknął kciukiem jej rozchy­

lonych warg.

Wyobraził sobie te wargi na swoim nagim ciele i zadrżał.
- Bardzo się starałem dotrzymać warunków naszej wstępnej

umowy. I sam już nie wiem, kiedy skapitulowałem. Musiało się

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 137

to zdarzyć gdzieś pomiędzy dzisiejszym prysznicem a pierwszą
nocą w Laughlin. Wtedy, w sypialni, wyglądałaś jak dziewczy­
ny, które każdy dorosły facet widzi w najbardziej erotycznych
snach.

A teraz chcę tylko jednego. Chcę się kochać ze swoją żoną

szaleńczo i namiętnie.

- Zrób to! - Zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego

całym ciałem.

Jeszcze długo Sasza rozpamiętywała zdarzenia tego wieczo­

ru, nie chcąc uronić z nich ani chwili. Pielęgnowała je jak młoda
dziewczyna pielęgnuje bukiet zasuszonych kwiatów ze swego
pierwszego balu. Jak szczęśliwa mężatka, która wciąż wyjmuje
z szafy swoją koronkową suknię ślubną, by przyglądać się jej
z zachwytem, tak ona wyciągała z pamięci każdą minutę spę­
dzoną wtedy z Mitchem.

Przypominała sobie wszystko, poza jednym. Nie miała po­

jęcia, w jaki sposób wyszli z przyjęcia i znaleźli się w domu!

Nie wiedziała, kiedy Mitch wziął ją na ręce i przeniósł przez
próg. Zresztą nieważne, kiedy to zrobił, liczyło się tylko to, co

wtedy czuła.

- Wypiłam zaledwie jeden kieliszek wina - opierała się na

początku. - Nie jestem pijana, jak wtedy w Laughlin.

- Wiem - powiedział krótko, patrząc w jej zakochane oczy.

Moja kobieta, powtarzał w myślach. Moja kobieta.
- Według starej amerykańskiej tradycji pan młody musi

przenieść pannę młodą przez próg ich domu - dodał, otwierając
nogą drzwi i składając na jej ustach gorący, długi pocałunek.

- Bardzo mi się podoba ta tradycja. - Kręciło się jej w gło­

wie jak po szampanie wypitym wtedy, w kasynie. Albo jeszcze
bardziej.

- Mnie też, kochanie. - Mitch niósł ją do sypialni.

background image

1 3 8 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Upadli na łóżko spleceni w uścisku, nie próbując nawet opa­

nować pragnień, które zbyt długo czekały na spełnienie.

- Od dawna marzyłam o tej chwili - wyjąkała Sasza, szu­

kając łapczywie ustami jego ust.

Tylko że to, co działo się z nią teraz, było o wiele wspanial­

sze od obrazów, które podsuwała jej wyobraźnia.

Mitch zerwał z niej mokrą sukienkę, zupełnym cudem jej nie

niszcząc. Potem jednym ruchem zdarł z niej stanik. Poczuła na
piersiach jego głodne usta i gorąca fala pożądania przeszyła ją
od stóp do głów. Drewniane łóżko jęknęło, kiedy usiadła gwał­
townie, przyciągając go do siebie najsilniej jak umiała, by ukoił

jej płonące, gotowe na wszystko ciało.

Krzyknęła w ekstazie, kiedy Mitch chwycił zębami jej na­

prężony sutek. Wydawało się, że nawałnica przetoczyła się przez

jej wnętrzności. Chciała dotykać go tak, jak on jej dotykał.

Trzęsącymi się rękami próbowała zdjąć z niego ubranie. Nie­
wprawne palce wbiły się w plisowany gors w poszukiwaniu
guzików. Wszystko na nic. Nie umiała poradzić sobie ze spin­
kami, na które zapięta była koszula. Zaklęła po rosyjsku.

- Pomogę ci - ledwo wykrztusił Mitch, nie mogąc znieść

katuszy oczekiwania.

Nie bacząc na cenę wynajętego przecież stroju, rozerwał

koszulę gwałtownym ruchem. Spinki z hałasem rozsypały się
po podłodze. Przycisnął Saszę do siebie z taką siłą, że niemal
zmiażdżył jej piersi. Z ustami przy ustach przetoczyli się przez
łóżko, zrzucając w pośpiechu buty i drąc na strzępy resztki
ubrań. Oboje pragnęli dawać i brać. Bez ograniczeń, bez końca.

Narzuta, w którą zaplątała się Sasza, wylądowała na najbliż­

szym krześle, poduszki poleciały na podłogę, a oni, nieświadomi
niczego, zwarli się w uścisku jeszcze mocniejszym niż po­
przedni.

Wydawało się, że wokół nich szaleje pożar - żywioł nie do

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 139

poskromienia, ogień namiętności, którego Sasza od dawna

chciała doświadczyć. Twarde, umięśnione ciało Mitcha było

zarzewiem płomieni ogarniających ją coraz wyżej i wyżej. Gdy
całym swoim ciężarem wciskał ją w materac, czuła zdradziecki
żar, rozpalający ją od wewnątrz z niezwykłą siłą.

Moja kobieta. Moja kobieta, powtarzał w myślach Mitch.

Było to jak zaklęcie, jak refren piosenki, nieznanej, a jednak
znajomej. Przysiągł sobie, że będzie delikatny i czuły. Chciał
być delikatny i czuły, ale gdy nagle znalazł się w środku nie­
opanowanego żywiołu, oślepiony tumanem dymu, zapragnął, po
raz pierwszy w życiu, zdobywać, podbijać, zniewalać.

Z trudem wytrzymywał napięcie. Przycisnął dłoń do sekret­

nego miejsca pomiędzy jej udami i poczuł gorącą wilgoć. Sasza
szarpnęła gwałtownie prześcieradło i zacisnęła palce na chłod­
nym materiale.

- Mitch! - jęknęła, kiedy cofnął rękę i dotknął ustami

stwardniałego w oczekiwaniu wzgórka Wenery.

Krew omal nie rozsadziła jej żył. Wyprężyła się w ekstazie,

gdy żar płynący z tego najwrażliwszego punktu dotarł do wszy­

stkich zakątków jej ciała. Chrapliwie łapała powietrze. Wyda­

wało się jej, że dłużej tego nie zniesie, ale jednocześnie błagała

go w duchu, by nie przestawał.

- Pragnę cię, Mitch! Weź mnie - błagała.

Nie mogła dłużej czekać. Zrobiłaby wszystko, byle skończy­

ły się te tortury. Pełzałaby u jego stóp. Żebrałaby. Oddałaby
duszę.

Wczepiła się palcami w jego włosy i przyciągnęła go do

siebie. Wpijając się w jego usta, oplotła go nogami i spojrzała
mu błagalnie w oczy:

- Teraz! Już! - powtarzała nieprzytomnie.

Mitch był porażony żądzą, która nim targała. Oparł się na

łokciach i wbił w Saszę dziki wzrok.

background image

1 4 0 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Muszę cię mieć. Muszę! - wydusił i przycisnął ją

lędźwiami do materaca, by nie gasić ognia, który w niej rozpalił.
-I to mnie przeraża.

Chciała krzyknąć, że i ją przeraża ogrom miłości, jaką do

niego czuje, ale nie zdążyła. Wszedł w nią z siłą graniczącą
z okrucieństwem. Wzdrygnęła się, gdy przebił jej błonę dziewi­
czą, ale rozkosz była większa od bólu. Nie przypuszczała, że
można kogoś kochać tak mocno! Objęła go i otworzyła się przed
nim cała. Oddała mu ciało, serce, rozum...

Mitchowi wydawało się, że otoczył go jedwabny obłok - cie­

pły, gładki, podniecający. Uniósł biodra i niespiesznie opuścił
się w głąb tego obłoku. Jego ruchy, najpierw powolne i delikat­
ne, stawały się szybsze i gwałtowniejsze. Z każdym uderzeniem
docierał coraz głębiej. Wydawało się, że oboje szybują w po­

wietrzu, gdy nagle pociągnął ją za sobą w ciemną otchłań, której

nie da się ogarnąć rozumem.

Słyszał, jak z jękiem rozkoszy wykrzykuje jego imię. Do­

szedł niemal w tej samej chwili. Z gardła wyrwał mu się chra­

pliwy dźwięk.

Moja żona! To była ostatnia spójna myśl, która przyszła mu

do głowy. Oboje zapadli w stan cudownego odrętwienia. Mitch
trzymał Saszę w objęciach, wdychając cudowny zapach jej skó­
ry. Pod palcami czuł delikatny ruch, jakby wszystkie zakończe­
nia jej nerwów drgały w rytm niesłyszalnej muzyki.

- Przepraszam - wyszeptał napiętym tonem.
- Mitch? - Zaskoczona Sasza otworzyła oczy. - Za co mnie

przepraszasz?

- Byłaś dziewicą.
- Przecież o tym wiedziałeś.
- Tak. I dlatego powinienem kochać cię z większą finezją.
Finezja. Jakie piękne słowo.
- Było wspaniale. Nie wyobrażam sobie nic lepszego. -

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 4 1

Przyłożyła jego rękę do swego wciąż pulsującego ciała. - Zo­
bacz, co zrobiłeś.

- Ja? - Patrzył na jej twarz opromienioną złotym blaskiem.
- A czy widzisz jeszcze kogoś w tym łóżku? - zaśmiała się.

- Nic podobnego nie zdarzyło mi się w całym życiu.

- Ani mnie - przyznał, bawiąc się od niechcenia ciemnymi

loczkami na jej łonie.

Zauważył, jak z westchnieniem rozchyla usta, a jej oczy za­

chodzą mgłą pożądania. Instynktownie odpowiedziała wszystki­
mi zmysłami na jego pieszczotę. I natychmiast poczuł swoją
twardniejącą męskość, gotową dać jej rozkosz raz jeszcze. I je­
szcze raz. I nieskończoną ilość razy.

Bał się jednak, że sprawi jej ból. Z trudem się opanował.

Przynajmniej na chwilę.

- Czy już ci mówiłem, że uwielbiam te pończochy? - Prze­

ciągnął ręką po jej ciele i wsunął palce pod elastyczny pasek

przytrzymujący je na udzie.

- Nie, ale od razu zauważyłam, że ci się podobają. - Sasza

rozkoszowała się pragnieniem, które poczuła w głębi brzucha.

- Czyżbyś zauważyła, że omal się na ciebie nie rzuciłem,

kiedy poprawiałaś szew przed bankietem?

- Wiem, że to było nie fair, ale postanowiłam być wyzywa­

jącą kobietą.

- No to ci się w pełni udało, kochanie. - Delikatnie zsuwał

pończochę. - Ale niepotrzebnie się fatygowałaś. Już wcześniej
uznałem, że jesteś piekielnie seksowna. Nawet jeśli masz na
sobie tę ohydną różową sukienkę, w której udajesz kelnerkę.

Uklęknął i kontemplował urodę jej gładkich, białych ud pięk­

nie odcinających się od czerni pończoch. Sasza leżała przed nim
całkiem obnażona, z bezwstydnie rozchylonymi nogami, wyuz­
dana i niewinna równocześnie. Zamiast zażenowania czuła pra­
wdziwie kobiecą dumę z tego, że mąż jej pożąda.

background image

142 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Jak ci się udało włożyć coś takiego do sukienki, która

mogłaby udawać kołnierzyk? - Mitch rysował palcami kółka na
wewnętrznej stronie jej ud.

- Katię powiedziała, że muszę kupić o numer większe. - Za­

drżała, gdy dotknął ustami jej brzucha. - Mitch, jak mam ci
odpowiadać, skoro stale mnie rozpraszasz?

- Naprawdę? Bardzo cię przepraszam. - Jego uśmiech

świadczył o czymś zupełnie przeciwnym. - Nie chce mi się

wierzyć, że tak jest.

- Nie oszukuj!
- Należy ci się! - Delikatnie gryzł to cudownie czułe miej­

sce w dole jej brzucha i czekał na reakcję.

A gdy z jej ust wydobył się tłumiony spazm pożądania,

dodał:

- Należy ci się po tym, jak próbowałaś mnie uwodzić.

Szarpnęła go za włosy, podniosła do góry i spojrzała mu

w oczy z wyrazem pełnego triumfu.

- Ja nie próbowałam. Ja cię uwiodłam!
Roześmiał się na cały głos, nachylił się do niej i ucałował

jej usta. Czule. Delikatnie. Powoli. Jakby czas się dla nich nie

liczył.

- Myślę, że sprawiedliwości musi stać się zadość. - Wsunął

dłoń między jej uda. - Najwyższy czas, żebym ja zaczął teraz
uwodzić ciebie.

Sasza zarzuciła mu ręce na szyję i pozwoliła, żeby ją uwiódł.
Nie jeden raz. Wiele, wiele razy.

Dopiero nad ranem udało im się zasnąć na chwilę. Sasza

przebudziła się dobrze po ósmej i cicho wysunęła się z łóżka.
Postanowiła przygotować śniadanie - prawdziwe amerykańskie
śniadanie, z ciepłymi goframi polanymi syropem klonowym.

Ponieważ jej niedawne ekscesy z gaśnicą zrujnowały kom-

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 143

pietnie toster, włożyła zamrożone kwadraciki ciasta do piekar­
nika. Zapalała właśnie gaz, kiedy zadzwonił telefon. Zatrzasnęła
szybko drzwiczki pieca, żeby podnieść słuchawkę, zanim ostry
dzwonek zbudzi Mitcha, ale nie zdążyła.

- Halo - usłyszała z sypialni jego zaspany głos.
- Mitch, to ty? Chyba cię nie obudziłam?
Zesztywniał, słysząc znajomy głos, i rzucił szybkie spojrze­

nie na Saszę, która stanęła właśnie w drzwiach. Kremowy je­
dwabny szlafroczek, który miała na sobie, podkreślał każdą
wypukłość jej doskonałego ciała.

- Prawdę mówiąc, obudziłaś. - Wciągnął powietrze, bo pro­

mień słońca, który oświetlił Saszę od tyłu, sprawił że cienka
tkanina nie osłaniała już niczego. - Słuchaj, Meredith, może
oddzwonię później?

- Właściwie to chciałam rozmawiać z Saszą.
- O czym? - zapytał podejrzliwie.

Meredith zaśmiała się niskim, zmysłowym śmiechem, który

kiedyś tak go podniecał. Ale nie mógł się równać z jasnym,
melodyjnym śmiechem Saszy.

- Nie bój się, kochanie. Nie zamierzam prowadzić z twoją

żoną wojny o ciebie. Mam dla niej wiadomość o naszym wy­
wiadzie.

- Wywiadzie? O czym ty mówisz?
- A, więc nic nie wiesz. Skoro twoja żona nie powiedziała

ci o tym, ode mnie też się niczego nie dowiesz. Poproś ją do
telefonu, dobrze?

Wręczył słuchawkę Saszy.
- To Meredith Roberts. Mówi o jakimś wywiadzie.

- Cześć, Meredith. - Sasza usiadła na brzegu łóżka. - Masz

jakieś wiadomości?

- Oglądaj telewizję w poniedziałek i wtorek wieczorem.

Wywiad pójdzie w dwóch odcinkach, o szóstej i o dziesiątej.

background image

144 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Wspaniała wiadomość. Naprawdę jestem ci wdzięczna,

Meredith.

- Od razu ci mówiłam, że to świetna rzecz. Ludzie uwiel­

biają śmiech przez łzy. I jeszcze raz dzięki za wywiad. - Prze­
kazawszy swoją wiadomość, Meredith odłożyła słuchawkę.

- Udzieliłaś wywiadu Meredith? - Mitch patrzył na Saszę

zaskoczony.

- Miałam ci powiedzieć, ale nie było pewne, czy telewizja

kupi ten materiał. Poza tym, w zeszłym tygodniu prawie wcale
się nie spotykaliśmy. Wymyśliłam, że zrobię to zaraz po bankie­
cie, ale...

- Byliśmy bardzo zajęci - przerwał Mitch, przeciągając

czubkami palców po jej ramieniu, okrytym mgiełką śliskiego

jedwabiu.

- Tak. - Sasza widziała pożądanie błyszczące znowu w jego

oczach.

Sama poczuła, jak znajomy ogień rozpala ją od środka.

- Może w ten sposób dotrzesz do kogoś, kto zna twojego

ojca.

- Tak mówi Meredith - zdołała wyjąkać Sasza, gdy Mitch

powoli sunął rękami po jej skórze.

Seksualna frustracja, myślał Mitch. Właśnie to odczuwałem

przez ostatnie dni. Całe szczęście, że ostatniej nocy udało się
nam rozwiązać ten mały problem. Co bynajmniej nie znaczy, że
nie należy zajmować się nim w dalszym ciągu.

- Tęskniłem za tobą. - Przyciągnął Saszę do siebie.
- Nie kłam. Przecież spałeś. - Przeciągnęła się, patrząc na

niego kpiąco.

- Ale czułem, że nie ma cię obok mnie. - Przez gładką

tkaninę dotknął ustami jej piersi. - Czy to jeden z prezentów,
który dostałaś z okazji panieńskiego przyjęcia?

- Tak. Podoba ci się?

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 145

- Kochanie, jeśli powiem, że mi się podoba, to nawet w po­

łowie nie oddam tego, co myślę o tej szmatce. I niezwykle mi
przykro, że muszę ją z ciebie zdjąć. - Powoli rozwiązywał at­
łasowe wstążki.

Sasza bez tchu padła na poduszki.
- Przez ciebie drżą mi ręce - poskarżyła się przytłumionym

szeptem.

- Muszę sprawdzić, czy umiem zmusić do drżenia całe twoje

ciało.

Umiał. I wykorzystał swoje umiejętności do granic możli­

wości. Wtedy przyszła kolej na nią. Umiała doprowadzić go do

ekstazy, jak żadna inna kobieta.

Dawali sobie rozkosz powoli, jakby od niechcenia, bez słów.

Ozłoceni promieniami słońca, które wpadało przez okno, leżeli
potem długo objęci, spokojni, szczęśliwi. Nie potrzebowali
obietnic. Ich serca były nimi przepełnione. Ich ciała były jak

jedno.

Patrząc na śpiącą Saszę, Mitch marzył, żeby ta chwila trwała

wiecznie. Nie rozumiał, dlaczego w tak krótkim czasie ta ko­
bieta stała się dla niego,wszystkim. Nie rozumiał - i trudno.
Nigdy nie był typem myśliciela. Przez całe dwadzieścia siedem
lat żył chwilą. I bardzo mu to odpowiadało. Teraz zdał sobie
sprawę, jak wspaniała może być miłość. Ile przynosi radości.
Więcej nawet niż wyścig do palącego się domu.

Nie zauważył, kiedy zasnął. Nagle obudził go ryk syreny.

Pożar! W jednej chwili był na nogach. Nie otwierając oczu,
sięgnął po kombinezon, ale nie było go na zwykłym miejscu.
Zaklął i rozejrzał się dookoła.

- Och, nie! - Zobaczył, że Sasza wyskakuje z łóżka i gdzieś

pędzi.

W pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, co jego żona robi

na posterunku. W dodatku kompletnie goła! Dopiero sekun-

background image

146 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

dę później zorientował się, że jest w domu. Pognał do kuch­

ni, całej w kłębach ciemnego dymu, i wyłączył wyjącą czujkę.

Sasza wyciągała właśnie z piecyka kawałki czarnego węgla.

- Czy mogę zapytać, co to jest? - Patrzył, jak węgielki lą­

dują w zlewie.

- Gofry - odpowiedziała.
- Gofry!?

- Chciałam zrobić ci śniadanie. Jak porządna amerykańska

żona. - Pokręciła głową. - Jestem beznadziejna.

Rozśmieszyła go nieszczęśliwa mina Saszy.

- A więc okazuje się, że nie umiesz gotować. - Wziął ją

w ramiona. - Ale nie martw się. Tego się można nauczyć. Nawet

ja mogę się nauczyć. Albo możemy jeść w restauracji. Albo nie.

Będziemy żyć samą miłością.

Przycisnął ją do siebie i pocałował z całych sił. Dopiero

potem podszedł do okna i otworzył je na całą szerokość.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Skończyło się na tym, że Mitch przyniósł śniadanie z restau­

racji Glory. Potem, korzystając z wolnej niedzieli, wybrali się
za miasto, do niewielkiego francuskiego hoteliku.

Jechali powoli, by Sasza mogła dobrze przyjrzeć się urodzie

skalistej, czerwonawej pustyni poprzecinanej głębokimi wąwo­
zami niezwykłej piękności. Rozmawiali. Mitch opowiedział jej

o rzeczach, o których nie mówił nikomu. Nawet matce- O tym,

jak cierpiał po śmierci ojca. O tym, że przez całe życie pragnął

mu dorównać i nie wierzył, że mu się to kiedykolwiek uda.
Wydawało mu się, że ojciec ocenia każdy jego ruch, co było
paraliżujące i inspirujące równocześnie.

Losy Saszy w Rosji mógł sobie wyobrazić już wcześniej:

samotność, walka o przetrwanie i godne życie. Romantyczne
historie o Ameryce, które opowiadała jej w dzieciństwie matka,
były jak bajki - nieprawdziwe, ale pomocne.

- Matka zawsze wierzyła - usiedli nad potokiem, a Sasza

oparła głowę na ramieniu Mitcha - że kiedy dotrzemy do Ame­
ryki, ojciec kupi dla nas dom. Niebieski dom z białymi okien­
nicami i szerokim tarasem, na którym będą stały bujane fotele
i wielkie donice z jaskrawoczerwonym geranium. W takim do­
mu mieliśmy mieszkać we troje - zakończyła smutno-

- Nie martw się. Na pewno znajdziemy twojego ojca - obie­

cał, gładząc ją po policzku.

Po roku nieudanych poszukiwań Sasza nie miała wielkich

background image

148 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

nadziei, ale miło było słyszeć pewność w głosie Mitcha. Miała
wielkie szczęście, że trafiła na kogoś takiego jak on.

Mój bohater, mruknęła cichutko, żeby nie usłyszał.

- Mówiłaś coś? - zapytał z twarzą zanurzoną w jej włosach.
- Właśnie poczułam, że jestem strasznie zmęczona - za­

śmiała się niewinnie. - Czy myślisz, że wystarczy nam czasu na
krótką drzemkę przed kolacją?

- Kochanie, coś mi się wydaje, że ja też muszę odpocząć.
Porwał ją na ręce i poniósł do hotelu.

W środę rano, następnego dnia po ostatnim odcinku historii

Saszy nadanej w telewizji, do drzwi mieszkania Mitcha zapu­
kała sympatyczna kobieta w beżowym kostiumie.

- Pani Cudahy? - spytała Saszę z uśmiechem.
- Tak. - Sasza wciąż promieniała, słysząc, gdy ktoś tak się

do niej zwracał.

- Nazywam się Kensington. Pracuję w biurze imigracyj-

nym. Czy mogę wejść? - Widząc pytający wzrok Saszy, dodała
szybko: - Teraz ja prowadzę państwa sprawę.

- A cóż się stało z pani zezowatym poprzednikiem? - Mitch

wychodził akurat z łazienki i dopinając niebieską koszulę, przy­

glądał się uważnie urzędniczce.

- Domyślam się, że mówi pan o Donaldzie Potterze. - Cień

uśmiechu przeleciał przez jej twarz. - Został wczoraj przenie­
siony.

- Przeniesiony? - Napięte ciało Saszy zdradzało, że jest

zdenerwowana.

Mitch objął ją ramieniem dla dodania odwagi. Ten gest został

natychmiast zarejestrowany bystrym wzrokiem pani Kensing­
ton. Jak również resztki śniadania, wyraźnie dla dwóch osób,
oraz gołe stopy Mitcha.

- Właściwie „przeniesiony" nie jest właściwym słowem. -

background image

ORAZ ZE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

149

Satysfakcja w głosie urzędniczki mówiła sama za siebie: Potter

musiał dać się we znaki także swoim współpracownikom. - Pani

Cudahy przedstawiła nasze biuro w nie najlepszym świetle.

Nasz dyrektor nie był specjalnie szczęśliwy po obejrzeniu wy­

wiadu i podjął natychmiastowe decyzje personalne.

Mitch uznał, że Meredith należy się co najmniej tuzin róż za

tak sprytne rozwiązanie problemu zielonej karty dla Saszy.

- Domyślam się więc, że pani wizyta ma jak najbardziej

służbowy charakter.

- Tak. - Kobieta spojrzała na zegarek. - Ale ponieważ wraz

z odejściem Pottera ilość prowadzonych przeze mnie spraw się

podwoiła, muszę już iść.

- I to wszystko? - Nawet Mitch był zaskoczony.

- Wszystko.
- Przeszliśmy? - powiedziała z nadzieją Sasza.
- Bez dwóch zdań, - Kobieta uśmiechnęła się. - Przecież to

jasne, że jesteście prawdziwym małżeństwem. A poza tym, jak

byśmy wyglądali, deportując panią po wczorajszym wywiadzie?

Myślę, że połowa telewidzów miała łzy w oczach, słuchając

pani historii o poszukiwaniach ojca. Ostateczne załatwienie pa­

pierów potrwa pewnie kilka tygodni. A na razie, witamy

w Ameryce.

Sasza nie mogła wyjąkać nawet jednego słowa. Płakała. Tym

razem ze szczęścia.

To nie był koniec zmian w życiu Saszy. Dwa dni później

zadzwoniła Meredith.

- Sasza? Dosłownie przed chwilą zadzwonił do mnie twój

ojciec. Bardzo chce się z tobą zobaczyć.

- Naprawdę?
- Naprawdę. Powiedział mi, że chce, żebyś się do niego

przeprowadziła.

background image

150 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

- Jak to?
- Powtarzam ci to, co od niego usłyszałam. Ma wielki dom

pod San Francisco. Takie cudo ze szkła i szlachetnego drewna
z widokiem na Zatokę. Wydaje mi się, że wyciągnęłaś szczęśli­
wy los, dziewczyno. Oczywiście, chcemy sfilmować wasze
spotkanie. Zrobię z tego genialną historię. Kopciuszek zza mo­
rza przekonuje się, że w Ameryce złoto naprawdę leży na ulicy.

To dziwne. Jeszcze niedawno Sasza szalałaby ze szczęścia.

Teraz dziwiła się sobie, że tak obojętnie przyjmuje nowinę Me­
redith. Pewnie, cieszyła się, że pozna ojca. To miło, że i on chce
się z nią spotkać.

Dlaczego więc było jej tak smutno?

Mitch, który odbywał właśnie służbę, nawet nie przy­

puszczał, co wydarzyło się w domu pod jego nieobecność.
Miał ciężki dzień - wyjeżdżali do pożarów dosłownie co
chwila. Paradoksalnie był z tego zadowolony. Praca sprawia­
ła, że nie tęsknił tak bardzo za Saszą. Ale myślał o niej nie­
ustannie.

Kiedy po kolejnej akcji wracali na posterunek, wpadła mu

do głowy pewna myśl, tak niezwykła, że zaśmiał się z siebie
samego. Właśnie zrozumiał Jake'a! Zrozumiał, dlaczego tamten
bez żalu zamienił swój sportowy samochód na rodzinny mini-
busik. Teraz i on, Mitch, zrobiłby dla Saszy wszystko. Po prostu

ją kochał!

Przejeżdżali właśnie przez jedno z przedmieść Phoenix,

dzielnicę jednorodzinnych domów, rozpartych wygodnie na za­
dbanych trawnikach, ocienionych wysokimi drzewami, gdy
Mitch krzyknął:

- Powiedzcie Jake'owi, żeby się zatrzymał!

Wyskoczył z samochodu i pognał ulicą, nie zwracając uwagi

na zaskoczoną minę Jake'a, który wyjrzał z szoferki.

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 5 1

- Muszę coś sprawdzić! Zaraz wracam - rzucił przez ramię

i już go nie było.

Na rogu ulicy stał dom. Niebieski, z białymi okiennicami i

z gankiem. Wprawdzie w doniczkach rosły petunie zamiast ge­
ranium, ale i tak był to Wymarzony Dom Saszy. I co więcej - na

jego ogrodzeniu widniał wielki napis „Na sprzedaż".

- Widzę, że ktoś tu szuka sobie gniazdka - zaśmiał się Jake,

kiedy zobaczył w rękach przyjaciela broszurę o warunkach ku­
pna nieruchomości.

- Nie gadaj, tylko jedź - machnął ręką Mitch. - Muszę za­

dzwonić.

Spojrzał do tyłu i wyobraził sobie Saszę, która wita go

z otwartymi ramionami na schodach ich domu. Na werandzie

stało coś, co do złudzenia przypominało dziecinny wózek.

Na posterunku natychmiast zatelefonował do agencji. Oferta

była wciąż aktualna, a warunki płatności do przyjęcia. Musiał

tylko przynieść niezbędne papiery. Chwała Bogu, że właśnie

kończyli zmianę.

- Jake! - zawołał. - Zrób mi małą przysługę!
- Czyżbyś potrzebował wsparcia, kiedy będziesz pokazy­

wać swojej ukochanej dom, który dla niej wybrałeś? - Jake

uśmiechnął się szeroko, i tak pewny, że trafił.

- Zgadłeś! - krzyknął Mitch i pognał pod prysznic.
Kiedy wrócił, powitały go salwy śmiechu.
- Jakie piękne slipki! - zawołał jeden ze strażaków.
- Zdecydowanie do twarzy ci w różowym - dorzucił drugi.
- Patrzcie tylko, co małżeństwo robi z człowieka - zastana­

wiał się następny. - Jeszcze chwila, a Mitch zacznie wieszać
kolorowe firanki w oknach posterunku, żeby i tu było ślicznie.

Mitch zamierzył się na nich, ale wcale nie był zły. To prawda,

jego żona zafarbowała całe pranie. Nie umiała gotować. Trudno.

Taka już była. I taką ją kochał.

background image

152 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

Właśnie wtedy odezwał się telefon. Dzwoniła Sasza.

- Cześć, kochanie. Świetnie mnie wyczułaś. Właśnie chcia­

łem do ciebie dzwonić.

- Mitch! - przerwała. - Rozmawiałam z ojcem!

- Coo? - nie zrozumiał.
- Przed chwilą telefonował mój ojciec. Widział program

Meredith i od niej dostał mój numer. - W głosie Saszy nie

wyczuwał entuzjazmu, sam zresztą też czuł się dziwnie nie­

swojo.

- I co? Jaki był?
- Właściwie sympatyczny. Chce, żebym zamieszkała z nim

w San Francisco.

Mitch czekał. Chciał usłyszeć, że wyjaśniła ojcu, że to nie­

możliwe, że już mieszka w Phoenix razem z mężem. Nie do­
czekał się.

- San Francisco - powiedział w końcu. - Wygląda na to, że

nieźle mu się powodzi.

- Podobno napisał podręcznik. Korzystają z niego wszyscy

studenci dziennikarstwa. I kilka powieści. Meredith twierdzi, że

jest strasznie bogaty.

- Wygląda na to, że znowu trafiłaś główną wygraną.
- Meredith też tak twierdzi.

Zapadła niezręczna cisza. Jeszcze dłuższa niż przed chwilą.

- No cóż - chrząknął. - Gratulacje. Cieszę się, że jest taki,

jak sobie wyobrażałaś. Słuchaj, Sasza. Nie mogę dłużej rozma­

wiać. Mamy wezwanie do pożaru.

Odłożył słuchawkę, odwrócił się i walnął pięścią w ścianę.

Sasza stała, wpatrując się w telefon szklanym wzrokiem.

Wyłączył się. Tak po prostu. Skłamał. Nie jechał do żadnego
pożaru - przecież nie słyszała syreny.

Nawet nie próbował poprosić, żeby została! Powinien zabro-

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 153

nić jej wyjazdu do San Francisco. Chyba wie, jak bardzo go
kocha. Dlaczego milczał?

Promień słońca wpadł przez okno i odbił się od jej złotej

obrączki. Wydawało się, że nagły błysk oświecił Saszę. Już

wiedziała, co robić. Ona i Mitch byli małżeństwem. Przysięgli

przed Elvisem, że będą ze sobą na dobre i na złe, w zdrowiu
i chorobie, zawsze... No, może na początku nie znaczyło to zbyt
wiele, ale sam Mitch stwierdził, że zasady się zmieniły.

Była jego żoną. A on jej mężem. I dlatego nie ruszy się stąd

nigdzie.

Może tylko do sklepu, zaśmiała się w duchu. Po książkę

kucharską.

Mitchowi nie chciało się wracać do domu. Został na poste­

runku razem z następną zmianą. Leżał na pryczy i ponurym

wzrokiem wpatrywał się w ścianę.

Przecież była jego żoną. Sama mówiła, że są dla siebie

stworzeni. I co teraz z nimi będzie?

Jake, widząc, że z Mitchem dzieje się coś niedobrego, posta­

nowił nie wracać na razie do domu.

I wtedy rozdzwonił się alarm.

- Mitch! - zawołał dyspozytor. - Pali się twój blok.

Znowu?! Na pewno Sasza robiła coś w kuchni! Zaklął

pod nosem. Przynajmniej wiem, że nie pakuje swoich rzeczy,

pomyślał, żeby zdusić strach. Za chwilę siedział w samo­

chodzie.

Na miejscu były już dwie inne ekipy. Tłumy strażaków pró­

bowały opanować szalejące piekło.

- Co tu się dzieje? - wrzasnął Mitch, łapiąc za rękaw kolegę,

który był na miejscu wcześniej.

- Sąsiedzi mówią, że mieszka tu dzieciak, który uznał, że

jest czarnoksiężnikiem. Trzymał w domu całą kupę chemika-

background image

154 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ

liów i różnego wybuchowego świństwa. Chyba nie udała mu się

jakaś mieszanka.

Mitch wiedział, o kim mowa. To syn jego sąsiadów zza

ściany.

- Czy w domu są jacyś ludzie? - wrzasnął.
- Brakuje tylko kobiety z mieszkania obok. - Strażak pod­

niósł głos, próbując przekrzyczeć hałas walącego się dachu.
- Ale nikt nie wie, czy została w środku. Nie da się tam wejść.

Jak to nie da! Przerażony Mitch zobaczył, że wybuch otwo­

rzył drzwi ich balkonu. A gdyby tak wejść przez dach sąsied­
niego domu?

- Nawet o tym nie myśl! - Jake, który od dłuższego czasu

nie spuszczał go z oka, podskoczył do niego.

- Ale tam może być Basza!
- Równie dobrze może jej tam nie być. Nie mam zamiaru

tłumaczyć się przed nią, że pozwoliłem jej mężowi iść na pewną
śmierć.

- Tam może być moja żona, idioto! - Mitch próbował wy­

rwać się z żelaznego uścisku.

- Przepraszam, zapaleńcze! - Jake zamachnął się i wymie­

rzył cios dokładnie w szczękę Mitcha.

Za chwilę obaj leżeli na mokrej ziemi, okładając się pięściami

i wykrzykując do siebie okropne rzeczy. Inni strażacy, zajęci

walką z szalejącym żywiołem, nawet nie próbowali ich roz­

dzielić.

- Jake! Mitch! - rozległ się nagle krzyk Saszy, która na

widok bójki wypuściła z rąk plastikowe torby. Właśnie wróciła
ze sklepu.

Zakupy rozsypały się dookoła. Próbowała odciągnąć od sie­

bie walczących mężczyzn. Bez skutku. Oszalały Mitch nie za­
uważał, co się wokół niego dzieje.

- Mitch! Przestań!

background image

ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 155

Zamrugał oczami. Patrzył na nią kilka sekund, zanim zro­

zumiał.

- Sasza? Nic ci nie jest? - Wypuścił powietrze z głośnym

westchnieniem ulgi. - Tak się bałem!

- Przepraszam. To nie ja, naprawdę! Ja nic nie gotowałam.
Mitch nie mógł opanować śmiechu, kiedy zobaczył jej po­

ważną minę.

- Kochanie, od dzisiaj gotuj sobie, co chcesz. Byle tylko nic

ci się nie stało.

I wtedy któryś ze strażaków wypuścił z ręki wąż. Mocny

strumień wody omal nie przewrócił Mitcha i Saszy.

- Czy każde nasze spotkanie musi się kończyć się pryszni­

cem? - Mitch złapał się za głowę.

A potem, strząsając krople wody z jej włosów, dodał:

- Kocham cię. Nie chcę, żebyś wyjeżdżała do San Francisco.

Możesz sobie odwiedzać swojego tatę, ale twoje miejsce jest
tutaj, przy mnie.

- Ja też cię kocham! I nie miałam zamiaru nigdzie wyjeż­

dżać. Należysz do mnie, Mitch! Na dobre i na złe. Na zawsze.

Był szczęśliwy. I dumny, że kocha go taka kobieta.
- Wiesz - przypomniał sobie. - Znalazłem dom. Twój wy­

marzony dom. Nasz dom - jeśli tylko zechcesz.

Sasza poczuła łzy, płynące jej po policzkach. Na całym świe­

cie nie było kobiety tak szczęśliwej jak ona. Miała męża. Od­

nalazła ojca. Była amerykańską obywatelką. A teraz dostała

dom. Wszystko w tak krótkim czasie!

- Mój bohaterze! - zaśmiała się i rzuciła Mitchowi na szyję.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
I że cię nie opuszczę Richmond Michelle
I że cię nie opuszczę Richmond Michelle
Nigdy Cię nie opuszczę
Nigdy Cię nie opuszczę
Nigdy Cię™ Nie Opuszczę™
I nie opuszczę cię aż do śmierci
Gayle Mike Szkoda, że Cię tu nie ma
I nie opuszczę Cię aż do śmierci Ks Jan Śledzianowski ebook
Gayle Mike Szkoda, że Cię tu nie ma
Jula&Fab Nie opuszczę Cię
Co jest ze mną nie tak Kiedy uda mi się poczuć trochę radości
NIECH MÓWIĄ ŻE TO NIE JEST MIŁOŚĆ, PIOSENKI DLA GIMNAZJUM
ZAŚWIADCZENIE OD RODZICÓW DLA SZKOŁY ZE DZIECKO NIE BEDZIE BRAŁO UDZIAŁU W HALLOWEEN, ZAŚWIADCZENIE
KOCHAĆ CIĘ NIE PRZESTANĘ

więcej podobnych podstron