JOANN ROSS
Oraz że cię
nie opuszczę,
przez chwilę
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mitcha Cudahy'ego znała cała Ameryka. Był prawdziwym boha
terem. On sam twierdził, że po prostu zrobił, co do niego należało.
Wszyscy jednak wiedzieli, że ten dwudziestosiedmioletni
strażak z Phoenix dostał medal od burmistrza, pochwałę na pi
śmie od własnego komendanta oraz - co najważniejsze - list od
prezydenta na oficjalnym papierze listowym Białego Domu.
List wisiał teraz na posterunku, tuż obok obrazka wykonanego
kolorowymi kredkami przez dzieci z pierwszej klasy pobliskiej
szkoły podstawowej, które w ten sposób dziękowały za wycie
czkę i pogadankę o odpowiedzialnej pracy straży pożarnej.
Mitch stał się sławny dlatego, że wskoczył do płonącego
budynku i uratował od pewnej śmierci dwumiesięczne
bliźniaczki. W ciągu zaledwie paru tygodni, które minęły od
tamtego dnia, udzielił mnóstwa wywiadów i wziął udział w kil
ku popularnych programach telewizyjnych. Jego mama pękała
z dumy, a cała okolica zazdrościła jej takiego syna.
Dlaczego więc prawdziwy bohater siedział teraz wysoko na
drzewie, ryzykując upadek? I to w dodatku z otwartą puszką
tuńczyka w ręku?
- Jeśli nie wejdzie pan wyżej - odezwał się z dołu niecierpliwy
dziewczęcy głosik - to nigdy nie dosięgnie pan Buffy'ego.
- Robię, co mogę, maleńka - odpowiedział Mitch przez za
ciśnięte zęby.
Próbował właśnie podciągnąć się do góry, gdy gałąź, na której
6 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
stał, zatrzeszczała ostrzegawczo. W ostatniej chwili uchwycił
się konara nad głową. Stojący na dole tłum odetchnął z ulgą.
- I co pan zrobił? - zajęczała z wyrzutem siedmioletnia osób
ka, stojąca pod drzewem. - Upuścił pan puszkę z tuńczykiem!
Mitch, który wisiał właśnie kilka pięter nad ziemią, miał ochotę
poradzić przemądrzałej smarkuli, żeby sama ściągnęła z drzewa
swojego cholernego kota! Na szczęście w porę przypomniał sobie,
że amerykańskim bohaterom nie wolno krzyczeć na dzieci.
Ulżył sobie, klnąc soczyście pod nosem - na żądnego przy
gód Buffy'ego, na biurokratów z towarzystwa opieki nad zwie
rzętami, którzy zastrzegli sobie w różnych regulaminach, że nie
do nich należy zdejmowanie kotów z wysokich drzew, a nawet
na Meredith Roberts, seksowną ślicznotkę z wiadomości lokal
nych, która zjawiła się razem z telewizyjną ekipą, po to tylko,
żeby sfilmować jego żenujące zabiegi.
Też mi bohater! myślał. Idiota, nie bohater!
Czuł, że za chwilę mięśnie rąk odmówią mu posłuszeństwa.
Ostatkiem sił wykonał zamach, wciągnął się na gałąź i usiadł
na niej okrakiem. Kiedy podniósł głowę, zobaczył tuż przed
nosem parę przeźroczystych, błękitnych oczu należących do
syjamskiego kociaka, zesztywniałego teraz ze strachu.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że naraziłeś mnóstwo ludzi
na wielkie kłopoty - odezwał się Mitch do przerażonego Buf
fy'ego, który nastroszył ogon i machał nim w prawo i w lewo.
- Ale teraz jesteś bezpieczny. Za chwilę postawisz wszystkie
cztery łapy na pewnym gruncie. - Mitch wyciągnął rękę.
Kot cofnął się, wygiął grzbiet i wydobył z siebie syk do złudze
nia przypominający dźwięk wydawany przez zepsuty kaloryfer.
- Daj spokój! Tam na dole czeka twoja pani z pyszną puszką
tuńczyka.
Mitch czuł, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Przesu
wał się powoli w kierunku zwierzaka, zmuszając się, by mówić
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 7
do niego tym samym spokojnym tonem, którym niejeden raz
przekonywał spanikowanych ludzi do skoku na płachtę ratow
niczą, znajdującą się kilka pięter niżej.
- To nie jest puszka zwykłego kociego jedzenia, ale najpra
wdziwszy tuńczyk. Dobrze się zastanów, Buffy.
Wszystko na nic. Im bliżej był Mitch, tym głośniej syczał
Buffy. Dźwięk ten działał na skołatane nerwy naszego bohatera
jak zgrzyt paznokcia po szkolnej tablicy. Musiał skończyć z tym
jak najprędzej.
- Tu cię mam!
Mitch, z fałszywym uśmiechem na ustach, sięgnął po zwie
rzaka. Kot rzucił się w tył, stracił równowagę i niespodziewanie
wylądował na plecach swojego wybawcy, wbijając mu w skórę
ostre pazury.
- A niech cię! - ryknął Mitch z bólu i wściekłości.
Przestraszony wrzaskiem Buffy wczepił się w niego jeszcze
silniej. Mitch tylko ze względu na kamery telewizyjne powstrzy
mał się przed rzuceniem kota gdzieś przed siebie, by z lotu ptaka
poznał najbliższą okolicę.
- Twoje szczęście, że jest tu pełno ludzi, głupia futrzana
torbo - sapnął i zagryzając zęby z bólu, zaczął powoli schodzić
w dół. Byli już blisko ziemi, gdy kot zdecydował, że nie odpo
wiada mu w miarę bezpieczne miejsce na ludzkich plecach,
i uznał, że przyszedł czas na krótki lot. Wybił się w górę, wy
rywając przy okazji płat skóry z grzbietu bohaterskiego straża
ka. Jego dzielnemu wyczynowi towarzyszyło takie przekleń
stwo Mitcha, że film nakręcony przez Meredith Roberts nie
nadawał się do emisji w porze, kiedy przed telewizorami zasia
dają dzieci. Natomiast wszystkie wiadomości wieczorne poka
zały twarde lądowanie Mitcha wraz z towarzyszącymi mu efe
ktami dźwiękowym. Jego biedna matka była wstrząśnięta.
8 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
W tym samym czasie, na drugim końcu miasta, Sasza Mi-
chajłowa, świeżo upieczona emigrantka z Rosji, siedziała w biu
rze urzędu imigracyjnego i trzęsła się ze strachu. Z całych sił
starała się tego nie okazywać, szczególnie wobec mężczyzny,
który siedział naprzeciwko niej. Człowiek ten, Donald W. Potter,
był od ponad miesiąca zmorą jej życia. Sasza wymyśliła, że
litera W przed nazwiskiem musi oznaczać „wredny".
Słowo „deportacja" dźwięczało jej w głowie jak wyrok śmierci.
- Nie mówi pan poważnie - zaczęła, próbując opanować
drżenie warg.
- Urzędnicy państwowi nie żartują, panno Michajłowa -
usłyszała surowy, niesympatyczny głos.
Spojrzała na mężczyznę siedzącego za biurkiem, na którym
panował pedantyczny porządek. „Zezowaty szczur" - tak właśnie
jej pracodawczyni i zarazem przyjaciółka określiła Pottera, kiedy
ten pojawił się po raz pierwszy w restauracji. Nie można było lepiej
go opisać. W całym swoim dwudziestoczteroletnim życiu Sasza
nie spotkała równie wstrętnego człowieka. Było to nie byle co, jeśli
wziąć pod uwagę bandę bezdusznych biurokratów, z którymi mu
siała rozmawiać we własnym kraju przed wyjazdem do Stanów!
- Szkoda, że poczucie humoru jest cechą nie znaną urzęd
nikom państwowym. - Sasza uniosła głowę, żeby pokazać, że
się nie boi. - Zaręczam, że w moim przypadku pański rząd się
pomylił. Nie możecie mnie deportować.
Dla własnego dobra zdecydowała się nie mówić, że to Potter
się pomylił.
Zezowaty Szczur, udając zdziwienie, uniósł bezbarwne brwi,
potem ostentacyjnie poślinił wskazujący palec i zaczął przeglą
dać jej papiery.
- Kiedy po raz pierwszy starała się pani o turystyczną wizę
do Stanów Zjednoczonych, w rubryce „zawód" wpisała pani:
pielęgniarka...
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 9
- Pracowałam jako pielęgniarka w szpitalu. W Sankt Peters
burgu - dodała szybko.
Chciała zapisać się do szkoły pielęgniarskiej i uzyskać licen
cję natychmiast po przyjeździe do Ameryki. Niestety, plan nie
udał się, jak wiele mu podobnych, głównie dlatego, że od dnia
przyjazdu do Nowego Jorku prawie rok temu Sasza tułała się
po całym kraju niczym Cyganka.
- A potem była pani nauczycielką angielskiego - powiedział
Potter kpiąco.
- Angielskiego uczyłam prywatnie.
Miała tego serdecznie dosyć. Wzywano ją tutaj już kilkakrot
nie i za każdym razem rozmowa miała identyczny przebieg.
Wszystkie jej odpowiedzi zapisano w odpowiednich rubrykach.
O co chodziło temu facetowi? Czyżby grał z nią w kotka i my
szkę dla samej tylko przyjemności? Dlatego że lubił pastwić się
nad swymi ofiarami?
- Moja mama pracowała jako tłumaczka w konsulacie amery
kańskim w Leningradzie. Od dzieciństwa mówiłam po angielsku.
Po dyżurach w szpitalu uczyłam, żeby zarobić na bilet do Stanów.
- I skończyła pani jako kelnerka.
Pogardliwy ton głosu Pottera omal nie wyprowadził jej
z równowagi. Policzyła do dziesięciu - pierwszy raz po rosyj
sku, potem po angielsku. Opanowała złość i patrząc mu wyzy
wająco w oczy, powiedziała:
- To uczciwa praca.
- Zgadzam się z panią.
Zdziwiona jego reakcją Sasza za późno zorientowała się, że
wpadła we własne sidła.
- Po powrocie do domu nie powinna mieć pani trudności ze
znalezieniem dla siebie zajęcia - dodał, uśmiechając się złośli
wie. - Zwłaszcza po tym, jak McDonald's otworzył w Rosji
swoje restauracje.
10 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Nie możecie mnie deportować.
- Może się założymy? - Uśmiechnął się złośliwie.
Sasza nie miała wątpliwości, że dręczenie jej sprawia Potterowi
wyraźną przyjemność. Nie wygra z nim, mimo że przed przyjaz
dem do Stanów dokładnie przestudiowała prawo imigracyjne.
Pech prześladował ją od chwili wylądowania w Nowym Jor
ku. Zaczęło się od wizyty u prawnika, który inkasując sporą
sumę zapewnił, że w jej przypadku prawo stałego pobytu jest
zwykłą formalnością. Niestety, po dwóch dniach gość zlikwido
wał biuro i ulotnił się, nie zostawiając adresu.
Szukała potem rady u innych, którzy umiejętnie wyssali z niej
resztę ciężko zarobionych pieniądzy i zostawili na lodzie. Za to, co
jej zostało, kupiła bilet autobusowy ze Springfield w stanie Mis
souri do Phoenix w Arizonie. I w ten sposób skończyły się jej
kłopoty z prawnikami. Ale nie z urzędem imigracyjnym...
- Mój ojciec... - przerwała, czując, że za moment się roz
płacze.
Nie, nie pozwoli, żeby ten wstrętny szczur z małymi oczkami
widział jej łzy, pomyślała ze złością. Nie da mu tej satysfakcji!
Ona miała przecież w żyłach krew porywczych rosyjskich ary
stokratów, spowinowaconych z samym carem, oraz krewkich
irlandzkich rebeliantów, którzy musieli uciekać do Ameryki
przed zemstą angielskiego szeryfa i wsławili się wielką odwagą,
walcząc po stronie Konfederacji. Nigdy!
- Mój ojciec jest Amerykaninem. - Z całych sił starała się,
żeby głos jej nie zadrżał.
- Nawet się pani nie domyśla, ile osób mówi mi to samo.
- Popatrzył pogardliwie i wzruszył ramionami.
- Ale ja mówię prawdę.
- Wszyscy tak twierdzą. - Zamknął tekturową teczkę z ta
kim hukiem, jakby zatrzaskiwał bramę wiodącą ku wolności. - Ma
pani czas do najbliższej środy. Jeśli do dziesiątej na moim biurku
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 11
nie znajdą się stosowne dokumenty, rozpocznę procedurę depo
rtacyjną. I wtedy poleci pani do Rosji najbliższym samolotem.
Nie patrząc na nią, zapisał coś w kalendarzu. Spotkanie było
skończone, a jej życie - zrujnowane.
- Dlaczego daje mi pan tylko kilka dni? - spróbowała jesz
cze raz.
- Wydaje mi się, że już o tym rozmawialiśmy. - Świdrował
ją wzrokiem znad zsuniętych okularów. - Dostała pani wizę
czasową w celu odszukania rzekomego ojca, ale...
- Tylko nie rzekomego! - wybuchnęła.
Paliły ją policzki. Wiedziała, że dłużej nie wytrzyma. Jak on
śmiał wątpić w istnienie jej ojca - wspaniałego amerykańskiego
dziennikarza, który pewnej mroźnej zimy pojawił się w Lenin
gradzie i sprawił, że dla jej matki zima zamieniła się w wiosnę.
- Przez całe życie słuchałam opowieści o ojcu...
- Najwyższy czas przyznać, że to były tylko opowieści.
Zmyślone bajki - parsknął z pogardą.
- Moja matka nigdy nie kłamała, panie Potter!
Sasza z trudem powstrzymała łzy. Od śmierci matki minęło
już osiemnaście miesięcy, ale nie było dnia, żeby nie wspomi
nała tej wspaniałej i wrażliwej kobiety, której miłość uczyniła
jej życie łatwiejszym do zniesienia.
- Zdaje mi się, że zbaczamy z tematu. - Zimny głos Pottera
przywołał ją do rzeczywistości. - Dla mnie najważniejsze jest
to, że podczas całego roku spędzonego w Stanach Zjednoczo
nych nigdzie nie zagrzała pani miejsca na dłużej niż dziewięć
dziesiąt dni, a więc...
- Prowadziłam poszukiwania.
- A może próbowała pani zatrzeć za sobą ślady.
To pomówienie słyszała od niego wielokrotnie.
- Nie mam nic do ukrycia i nie muszę zacierać za sobą
śladów.
12
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- To pani tak uważa. Ja natomiast myślę co innego. - Potter
był bardzo z siebie zadowolony. -I mogę zapewnić, że mój rząd
uwierzy słowom zaprzysiężonego pracownika urzędu imigra-
cyjnego, a nie nie znanej nikomu cudzoziemce, która próbuje
obejść prawo i wtopić się w tłum praworządnych obywateli.
Jego pełen politowania uśmiech doprowadzał ją do pasji.
Zacisnęła spocone dłonie na kolanach. Gdyby go uderzyła, na
tychmiast wezwałby policję. Nie da mu tej satysfakcji!
- Środa, dziesiąta rano - powtórzył i wstał, dając do zrozu
mienia, że nie zamierza dłużej rozmawiać. - Może pani oczy
wiście skontaktować się ze swoim prawnikiem.
Środa! Saszy wydawało się, że czuje uchwyt żelaznej pięści,
zaciskającej się na jej szyi. Dzisiaj był piątek. Jak w ciągu
czterech dni odnaleźć ojca, którego bezskutecznie szukało się
przez dwanaście miesięcy? Skąd wziąć pieniądze na adwokata?
Nagle przypomniała sobie rosyjskich przodków matki. Wie
działa już, co czuli, stojąc przed plutonem egzekucyjnym Armii
Czerwonej. Mimo to odważnie wytrwali do końca. Musi brać
z nich przykład! Jej przecież nie grozi kara śmierci. Wyprosto
wała się i dumnie odrzucając głowę w tył, wkroczyła do windy.
Otoczył ją gęsty zapach drogiej wody kolońskiej. Oddychała
z trudem. Na domiar złego elegancko odziany towarzysz podróży
przez całą drogę na parter nie zdejmował oczu z jej biustu. Przeklinała
chwilę, kiedy zamiast czarnego, nobliwego kostiumu zdecydowała
się włożyć obcisłą sukienkę, którą nosiła jako kelnerka. Wizyty w biu
rze imigracyjnym trwały długo. Nie miałaby czasu na powrót do
wynajmowanego pokoju, żeby się przebrać przed pracą
Jej zapobiegliwość nie zdała się na nic. Dochodząc do przy
stanku, zobaczyła tył odjeżdżającego autobusu. Znaczyło to, że
spóźni się do restauracji. Co gorsza, znaczyło to też, że nie
spotka dzisiaj Mitcha Cudahy'ego, który zwykle o tej porze
zjawiał się po jedzenie dla 13 Kompanii Straży Pożarnej.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 13
Wprawdzie rozsądek podpowiadał Saszy, że nie ma szans, żeby
amerykański bohater zwrócił uwagę na zwyczajną kelnerkę, na
dodatek niższą i dużo mniej szykowną niż długonogie, wiotkie
blondyny, w których gustował, ale jej serce nie słuchało głosu
rozsądku. Wszystko zaczęło się, gdy Mitch w ryku syren i błysz
czącym hełmie pojawił się w pełnej dymu kuchni i ugasił pożar.
Kiedy było po wszystkim, przeprosił za zalaną po kostki
podłogę. Całkowicie zaskoczona Sasza popatrzyła na czarną od
sadzy twarz, w której oczy błyszczały najczystszym, głębokim
błękitem, i stało się. Ona, dziewczyna dotąd twardo stojąca na
ziemi, zakochała się po uszy, beznadziejnie i na zawsze.
Od tamtego dnia na widok Mitcha wchodzącego swobodnym
krokiem do małej, raczej obskurnej restauracji, Sasza z trudem
utrzymywała równowagę ducha i ciała. Prezentował się świetnie
w granatowym podkoszulku i dżinsach - ulubionym stroju
miejskich strażaków. Kręciło się jej w głowie, kiedy patrzyła na
muskularne męskie ciało rysujące się pod ubraniem.
I teraz miałaby wyjechać z Phoenix!? Opuścić Amerykę na za
wsze i nie zobaczyć go więcej!? To naprawdę straszny dzień, wes
tchnęła przygnębiona. Dobrze, że przynajmniej przestało padać.
Stała na przystanku i spoglądając w czyste, szafirowe niebo,
zmagała się z problemami, które w żaden sposób nie dawały się
rozwiązać. Pomyślała o ucieczce. Czyż nie takie zamiary wma
wiał jej ten obrzydliwy Potter? Ale dokąd by pojechała? Jak
długo można ukrywać się przed urzędem imigracyjnym i nie
chlubną deportacją do Sankt Petersburga?
Zajęta rozpatrywaniem ryzykownego i całkowicie sprzecz
nego z prawem planu, nie zauważyła pędzącej ulicą furgonetki
z napisem „Pizza - natychmiastowa dostawa" i ocknęła się do
piero, gdy fala błota z kałuży spłynęła po jej różowym jak guma
do żucia mundurku.
ROZDZIAŁ DRUGI
Autobus pojawił się dopiero po czterdziestu minutach.
- Czy pan wie, jak długo czekamy? - narzekała starsza ko
bieta, wsiadając do środka.
- Może to moja wina, że jeden autobus wypadł z trasy?
- Kierowca, który wyglądał jak muzyk z rockowej kapeli, wzru
szył obojętnie ramionami.
- A co się stało z następnym?
- Czy ja jestem Duchem Świętym? - burknął. - Skąd niby
mam to wiedzieć?
- Młody człowieku, jeżdżę na tej trasie od dwudziestu pięciu
lat i jeszcze nie spotkałam się z podobnym chamstwem. Napiszę
skargę do twoich przełożonych.
- Po prostu umieram ze strachu - zaśmiał się kobiecie prosto
w twarz i odwrócił w stronę Saszy. - Cześć, kotku. Chyba miałaś
ciężki dzień - powiedział, mierząc wzrokiem jej zabłocony strój.
- Miewałam lepsze. - Nie chciała wdawać się w rozmowę
z kolejnym antypatycznym przedstawicielem służb publicznych.
- W razie kłopotów z mokrą sukienką daj mi znać. Pomogę
ci ją zdjąć.
- Nie wydaje mi się to konieczne. - Niecierpliwie wyciąg
nęła rękę po bilet.
Jego dwuznaczne uśmiechy były równie nieznośne, jak szy
derstwa Pottera.
- Może byśmy tak ruszyli - zdenerwował się młody yuppie
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 15
w granatowym garniturze. - Nikogo nie interesuje lekcja, jak
obrażać starsze panie i podrywać kelnerki.
- Nie pękaj, człowieku. - Kierowca, oddając bilet, specjal
nie przesunął palcami po dłoni Saszy.
To za wiele jak na jeden dzień! pomyślała Sasza, opadając
na twardą ławkę. Na dodatek spóźni się do pracy, czego nie
znosi. Chociaż dzisiaj była z tego zadowolona. Za skarby świata
nie chciałaby, żeby Mitch zobaczył ją w podobnym stanie. Sta
nęła jej przed oczami szykowna blondynka z telewizji, z którą
się ostatnio prowadzał. Najwyższy czas spojrzeć prawdzie
w oczy. Nie ma co fantazjować o namiętnych pocałunkach se
ksownego strażaka. Takie jak Sasza nie mają szans.
Przyłożyła głowę do zimnej szyby i przymknęła oczy. Ból
głowy, który zaczął się podczas rozmowy w urzędzie, nie ustę
pował. Z przerażeniem myślała o sześciu godzinach pracy. Oby
tylko dzisiaj nie było tłoku!
Autobus dojeżdżał do przystanku. Już z daleka zobaczyła lśnią
cy czerwienią wóz strażacki, stojący przed pawilonem, w którym
urządzono restaurację. Nie tylko Sasza była dziś spóźniona.
Początkowo chciała wysiąść na następnym przystanku i wró
cić piechotą. Tylko że wówczas zostawiłaby Glory Seeger z całą
robotą! Wyłącznie dlatego, żeby wymarzony mężczyzna nie
zobaczył jej w tak opłakanym stanie.
- Jakbyś nie miała teraz większych kłopotów, dziewczyno
- powiedziała do siebie surowo. - A on i tak nie zwraca na
ciebie uwagi.
Wyprostowała się, wzięła głęboki oddech, zdecydowanym
gestem pchnęła drzwi i stanęła twarzą w twarz z wychodzącym
właśnie Mitchem.
Sasza nie miała racji, myśląc, że Mitch nie zwrócił na nią
uwagi. Wprost przeciwnie - od razu zauważył jej piękne włosy,
16 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
tak czarne, że aż granatowe, błyszczące brązowe oczy i pełne,
różowe usta, których nigdy nie malowała.
Nie byłby mężczyzną, żeby pod obcisłym kelnerskim mun
durkiem nie dostrzec ponętnych wypukłości jej ciała i zgrab
nych nóg wystających spod spódniczki.
I jeszcze jedno - mimo przenikającego wszystko aromatu
pieczonych żeberek, z których przyrządzania słynęła Glory, nie
sposób było nie poczuć, że chorobliwie nieśmiała kelnerka cho
lernie ładnie pachnie.
Korciło go kiedyś, żeby się z nią umówić. Ale tego dnia na
posterunku straży pożarnej zjawiła się Meredith Roberts i nakręciła
wywiad z prawdziwym bohaterem. Sprawy potoczyły się na tyle
szybko, że jeszcze zanim kamerzyści zdążyli spakować sprzęt,
Mitch przyjął zaproszenie na mecz futbolu amerykańskiego, który
mieli obejrzeć wspólnie z telewizyjnej loży na stadionie.
Spotykał się z Meredith już trzy tygodnie, a ponieważ, mimo
głębokiej niechęci do wiązania się z kimś na stałe, z usposobie
nia i przekonań był monogamistą, nie zrealizował planu randki
z Saszą. Co bynajmniej nie znaczy, że przestał ją obserwować.
Chociaż dzisiaj nie miało to żadnego sensu. Dziewczyna
wyglądała, jakby dopiero co wyszła z myjni, którą zwiedzała
bez samochodu.
- A tobie co się przytrafiło? - krzyknął obcesowo.
I wtedy Sasza zalała się łzami.
Jeszcze tego mu brakowało! Bezmyślnie zadane pytanie spo
wodowało wybuch takiego płaczu, że wszyscy dookoła patrzyli
na niego jak na mordercę. Parszywy dzień, nie ma co.
Spadając z drzewa, Mitch wylądował na kaktusie, po czym
przez upokarzającą godzinę leżał z gołymi pośladkami w szpi
talu, a złotowłosa pielęgniarka wyciągała z niego kolec po kol
cu. Wprawdzie po zakończonym zabiegu dostał od niej numer
telefonu, ale to jeszcze pogorszyło jego i tak zły humor.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 17
- Co, do diabła, zrobiłeś tej biednej dziewczynie, Cudahy?
- rzucił się na niego Jake Brown.
Jake też był strażakiem oraz szwagrem Mitcha i jego najle
pszym przyjacielem. Ale teraz nie zachowywał się jak przyjaciel.
- Zapytałem tylko, co się jej stało.
- Mitchem Cudahy! - rozległ się basowy głos. - Dlaczego
moja najlepsza kelnerka płacze?
Glory Seeger przypominała posturą jego wuja Dana, drwala
z Oregonu. Nie miała tylko jego wąsów. Teraz wyprostowała się
za wypolerowanym kontuarem i patrzyła na Mitcha oskarżyciel-
skim spojrzeniem.
- Nic nie zrobiłem. - Mitch odwrócił się do Saszy, oczeku
jąc potwierdzenia swoich słów.
O Boże. Dziewczyna wyglądała naprawdę żałośnie. Zmierz
wione włosy, czerwony nos, podpuchnięte oczy, z których pły
nęły już nie strugi łez, ale cały wodospad Niagara. I wielka
brązowa plama na środku różowej sukienki.
To nie moja wina, przekonywał się w duchu Mitch. A jednak...
Gdzieś w tyle głowy odezwało się znajome, nie opuszczające go
nigdy poczucie odpowiedzialności. Tylko że teraz było to całkowicie
irracjonalne. Przecież nie jest nic winien tej rosyjskiej dziewczynie
o urodzie Cyganki. Zawsze zostawiał jej duże napiwki, nawet jeśli
przynosiła mu tylko kawę i kawałek orzechowego ciasta!
A poza tym nie była małym kotkiem, ale dorosłą kobietą,
która w dodatku musiała nieźle radzić sobie w życiu, skoro
udało się jej wyjechać z Rosji do Ameryki.
Jak na jeden dzień, zrobił swoje! Powinien teraz ominąć
łkającą dziewczynę i wyjść. Ale nie. Westchnął, odstawił na bok
styropianowy kontener z jedzeniem, który dźwigał pod pachą,
i ujął Saszę za drżące ramiona.
- Słuchaj, kochanie - uśmiechnął się do niej ciepło. - Nie
ważne, co się stało. Nie może być aż tak źle.
18 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Mitch używał słowa „kochanie" jak przecinka. Właściwie
bez przerwy. Tego jednego dnia zdążył już wypowiedzieć je co
najmniej kilka razy: do siedmioletniej właścicielki kota, do Me
redith, mimo że był na nią wściekły za bezduszne filmowanie
jego upadku, do blond pielęgniarki, która próbowała się z nim
umówić. Bywało, że wyrażał w ten sposób zainteresowanie albo
sympatię. Ale nic więcej.
Mitch nie miał pojęcia, że Sasza marzyła dniami i nocami,
żeby usłyszeć od niego podobne zdanie. Przez krótką, króciutką
chwilę wydawało się jej, że sen się ziścił. Z nadzieją spojrzała
w górę i... natychmiast wiedziała, że nie warto było robić sobie
nadziei. W błękitnych oczach zobaczyła tylko współczucie.
Znowu zalała się morzem łez.
- Boże! - Mitch nic nie rozumiał. - Zrób coś, Glory.
- To twoja wina. - Glory, z rękami skrzyżowanymi na wy
datnym biuście, miała nie wróżący nic dobrego wyraz twarzy.
- Więc to ty musisz coś zrobić.
Chcąc nie chcąc, Mitch odwrócił się do Saszy.
- Wiesz, kochanie - próbował ją uspokoić -jeśli nie zakrę
cisz zaraz kranu, grozi nam powódź. Pamiętasz, co narobiłem,
gasząc pożar w kuchni? Dzisiaj może być gorzej.
Na wspomnienie chwili, w której zakochała się bezgranicz
nie w tym mężczyźnie, świadku jej dzisiejszego upokorzenia,
Sasza rozszlochała się jeszcze głośniej.
- Poddaję się - machnął ręką Mitch.
Jego dzienna dawka cierpliwości była na wyczerpaniu. Jedy
na nadzieja w Jake'u. Człowiek, który radzi sobie z przedmen-
struacyjnymi napadami złych humorów jego siostry, Katię Cu-
dahy Brown, bez problemu uspokoi jeszcze jedną kobietę na
granicy histerii.
- Masz doświadczenie z histeryczkami. Porozmawiaj z nią.
Zanim Jake zdążył odpowiedzieć, wtrąciła się Glory.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 19
- Tak właśnie postępują mężczyźni. - Zmierzyła Mitcha
wściekłym spojrzeniem. - Najpierw łamią kobiecie serce, a po
tem chcą, żeby ktoś inny po nich posprzątał.
- Jak to posprzątał! - Mitch nie wierzył własnym uszom.
- Co ty próbujesz mi wmówić, Glory?
- Nic ci nie wmawiam. Ale będziesz mieć ze mną do czy
nienia, jeśli zrobiłeś coś tej biednej, niewinnej dziewczynie...
- Co? - Dech mu zaparło z oburzenia.
Wprawdzie nie miał natury mnicha, ale nie był też łajdakiem,
za jakiego uznała go właśnie Glory. Uprawiał bezpieczny seks,
jeszcze zanim stał się osobą znaną publicznie.
- Ja? Ja... nigdy... Skąd ci to przyszło w ogóle do głowy
- wyjąkał.
- Mitch? - Jake popatrzył na niego surowo.
- Cholera! - Mitch nie wytrzymał i potrząsnął Saszą tak gwał
townie, że zaskoczona przestała płakać. - Powiedz im, że przez cały
czas, kiedy tu pracujesz, zamieniliśmy nie więcej niż dwa zdania.
- To nie jest dowód - upierała się Glory. - Miałam trzech
mężów i żaden z nich nie mówił więcej. W łóżku i poza łóż
kiem. Dlatego między,innymi się rozwiodłam. Tylko że mało-
mówność nie przeszkadzała tym głupkom zostawić mnie z piąt
ką dzieci na karku.
- Sasza! - Mitchowi udało się zachować spokój kosztem
prawdziwie heroicznego wysiłku. - Oboje wiemy, że twoje kło
poty nie mają nic wspólnego ze mną, prawda?
Uśmiechnął się do niej zachęcająco i delikatnie pogłaskał ją po
głowie. Cofnął rękę natychmiast, gdy zobaczył ostrzegawczy błysk
w oczach Glory. Przecież zrobił to, żeby uspokoić Saszę. Nie jego
wina, że opacznie odczytano całkiem niewinny gest.
- Czy mogłabyś więc wyświadczyć mi wielką przysługę
i wyjaśnić im, że zostałem wmieszany w tę awanturę zupełnie
przypadkowo?
20 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
W zasadzie miał rację. Ale nie do końca. Patrząc na jego
nieszczęśliwą minę. Sasza uznała, że wszystkiego i tak nie da
się wyjaśnić. A ponieważ Glory i Jake mylili się całkowicie,
musiała wyprowadzić ich z błędu. Wzięła głęboki oddech.
Wzrok Mitcha natychmiast zatrzymał się na jej biuście, co na
leżałoby uznać za efekt uboczny jej dążenia do prawdy. I co nie
umknęło niestety uwagi Jake'a.
- M., .Mitch ma rację - wyjąkała drżącymi wargami. - Na
prawdę nic nie zrobił.
Poczuła, że zwalnia żelazny uchwyt, w którym ją trzymał.
- A widzicie! - krzyknął, rzucając wymowne spojrzenie
z gatunku: „A nie mówiłem?"
- Sama nie wiem - mruknęła Glory ponuro. - Może zwy
czajnie cię kryje.
Palce Mitcha znów zacisnęły się na ramionach Saszy.
- Niiie - odetchnęła tak głęboko, że aż odpiął się jej guzik
na piersiach. - To nie jego wina. I przepraszam, że zrobiłam
takie zamieszanie. Nic mi nie jest. - Spróbowała się uśmiech
nąć, ale nie dała rady.
- A jednak coś ci jest. Będzie lepiej, jak usiądziesz i opo
wiesz nam, co się stało. - Jake, nie zwracając uwagi na goto
wego do wyjścia Mitcha, przysunął Saszy sfatygowane, plasti
kowe krzesełko.
- To naprawdę miło z twojej strony, Jake, ale i tak
spóźniłam się dzisiaj do pracy i...
- Czy widzisz tu jakichś klientów? - zagrzmiała Glory,
omiatając wzrokiem pustą salkę, w której żywe były jedynie
kolory na plakatach reklamujących sos tabasco. - Siadaj, dziew
czyno, i wypluj z siebie wszystko, bo inaczej zamęczysz się na
śmierć. A poza tym - dodała szybko, gdy Sasza próbowała pro
testować - płaczące kelnerki odbierają ludziom apetyt. Mitch,
przynieś jej szklankę wody.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 21
Mitch, wciąż obrażony podejrzeniami, miał ochotę powie
dzieć, żeby zrobiła to sama, bo on jest tu klientem. Powstrzymał
się tylko dlatego, że wdzięczna za ugaszenie pożaru Glory wy
ręczała go w gotowaniu posiłków dla całej kompanii, kiedy
przypadał jego dyżur. To dzięki niej jedli kurczaka z rusztu albo
żeberka zamiast ohydnych hot dogów czy spaghetti z puszki.
Nie warto było rujnować tak korzystnego układu.
- Bardzo ci dziękuję, Mitch - powiedziała Sasza i zawstydzo
na żarliwością swojego tonu, uciekła wzrokiem w kierunku okna.
Obserwując ją, Mitch po raz kolejny zastanawiał się, jak
smakują te pełne, różowe usta, gdy je całować. Dziewczyna,
świadoma jego wzroku, przełknęła szybko kilka łyków i zaczęła
opowiadać. Powoli i z wyraźną przykrością streściła swoje spot
kanie z obrzydliwym Donaldem W. Potterem.
- Przeklęty szczur - syknęła wściekła Glory.
- To niesprawiedliwe wysyłać cię z powrotem do Rosji tyl
ko dlatego, że jeszcze nie znalazłaś ojca - dorzucił Jake.
- Prawo nie zawsze jest sprawiedliwe.
Sasza poznała tę prawdę już jako dziecko. Ale przecież miało
to nie dotyczyć Ameryki! Opowieści matki o państwie, w któ
rym ludzie sami stanowią prawo, brzmiały w jej uszach jak
najpiękniejsza bajka.
Przyłożyła do skroni zimną szklankę, ale ból głowy nie ustępował.
- Nie wolno nam dopuścić, żeby cię deportowali - zadekla
rował Jake.
Jake był bardzo miły i zawsze zostawiał jej duże napiwki.
Kiedy próbowała protestować, robił do niej oko i mówił, żeby
potraktowała to jako jego wkład w fundusz poszukiwań. Ale
teraz pomóc nie mógł.
- Chyba nie ma innego wyjścia - westchnęła ciężko.
- Do diabła, dziewczyno - zagrzmiała Glory. - Zawsze jest
jakieś wyjście. Na tym polega Ameryka.
22 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Sasza, poruszona ich reakcją, z trudem tłumiła łzy. Powstrzy
mywała się, żeby nie wyjść na idiotkę przed Mitchem.
- Myślałam o ucieczce - przyznała cienkim głosem.
Może to nie był taki głupi pomysł? Na przykład Los Angeles.
Łatwo ukryć się w wielkim mieście. Albo Seattle. Podobno jest
tam ślicznie. A gdyby tak pojechać do Montany, zagrzebać się
na jakimś ranczu i gotować dla kowbojów?
Sasza, wymyślając coraz to nowe warianty ucieczki, całko
wicie przeoczyła fakt, że nie ma pojęcia o gotowaniu.
- Ucieczka nigdy nie jest wyjściem - przerwał jej Jake.
- Zwłaszcza w twojej sytuacji. Urząd imigracyjny wcześniej
czy później dowie się, gdzie jesteś.
- A wtedy deportują cię natychmiast - powiedziała Glory.
- Nie możesz dać takiej satysfakcji Zezowatemu Szczurowi.
- Mam cztery dni, żeby znaleźć ojca. Potem wsadzą mnie
do samolotu lecącego do Rosji.
- Musimy wynająć prywatnego detektywa - wykrzyknął
Jake. - Cztery dni to niewiele, ale...
- Robiłam to już wcześniej - przyznała Sasza ponuro, przy
pominając im, że właśnie dlatego znalazła się w Phoenix. - Zre
sztą i tak nie mam już pieniędzy.
- Tym się nie przejmuj. Zrobimy zrzutkę na posterunku.
Chłopcy chętnie ci pomogą.
- Wynajęcie detektywa nic nie da. - Mitch wtrącił się do
rozmowy pierwszy raz.
- Akurat dużo o tym wiesz - zdenerwowała się Glory. - Fa
cet, którego wynajęłam w zeszłym roku, znalazł mojego drugie
go eks-męża i wyciągnął od niego alimenty za ostatnie pięć lat.
- Przypominam ci, że zajęło mu to dwa miesiące. Nie mó
wiąc o tym, że miał numer ubezpieczenia twojego męża, co cho
lernie ułatwia sprawę. Niestety, Sasza ma rację. Jest za późno.
- Czyli chcesz, żeby wysłali ją do Rosji. - Glory posłała
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 23
Mitchowi ponure spojrzenie. - Biedne dziecko nie ma tam ni
kogo. Jej matka nie żyje...
- Wcale tego nie powiedziałem.
Sasza, zła, że traktują ją jak nieobecną, podniosła głowę,
zdziwiona.
- Jest jeden sposób. W dodatku całkiem prosty.
- Może się nim z nami podzielisz, ważniaku- ironizowała Glory.
- Sasza musi wziąć ślub z obywatelem amerykańskim.
Dzięki temu dostanie zieloną kartę.
Sasza, która przed chwilą poczuła okruch nadziei, zgarbiła
się cała. Równie dobrze mógł wysłać ją na pustynię w poszuki
waniu kopalni złota!
- Doceniam twoje starania, Mitch, ale nie wziąłeś pod uwagę
najważniejszego. Nie znam nikogo takiego.
- Owszem, znasz.
Już w chwili, kiedy wypowiadał te słowa, Mitch wiedział,
że nie ma wyjścia. Cóż takiego, do diabła, w nim siedzi, że kiedy
tylko widzi kogoś w potrzebie, zaraz nakłada błyszczącą zbroję
i pędzi na ratunek?
Przypomniał sobie głośną historię sprzed kilku lat. Seryjny
morderca wysyłał do różnych gazet jeden i ten sam komunikat:
„Zatrzymajcie mnie, zanim znowu zabiję".
Wygląda na to, że on, Mitch, powinien wręczać wszystkim
karteczki z tekstem: „Zatrzymajcie mnie, zanim zacznę znowu
pomagać".
Świadomy, że robi największy błąd w życiu, uśmiechnął się
do Saszy swoim słynnym uśmiechem, który znalazł się nawet
na okładce „Newsweeka", i powiedział:
- Przecież znasz mnie.
Przesunął czubkami palców po jej brwiach, a ona zamarła,
nie wiadomo czy pod wpływem słów, czy gestu, który poruszył
ją do głębi.
ROZDZIAŁ TRZECI
Sasza była pewna, że to żart. Albo wytwór jej zmaltretowanej
dzisiejszymi przejściami wyobraźni. Nie była w stanie wyjąkać
nawet jednego słowa. Rozum mówił jej, że się przesłyszała, ale
w sercu obudziła się krucha nadzieja.
- No i co ty na to? - zapytał.
- Nic nie rozumiem. - Odwróciła się do Jake'a i Glory po
wsparcie.
Jake wzruszył ramionami i nie spuszczał oczu z Mitcha.
- Może nie było to specjalnie romantyczne — parsknęła
śmiechem Glory - ale wydaje mi się, kochanie, że nasz bohater
przed chwilą ci się oświadczył.
- Oświadczył? - Powoli spojrzała na Mitcha. - Czy to pra
wda? Chcesz się ze mną ożenić?
- Przecież to nie będzie prawdziwe małżeństwo - powie
dział szybko, udając, że nie słyszy pomruku dezaprobaty, który
wydała z siebie Glory. - Taki manewr da ci czas na odnalezienie
ojca.
- Oto słowa dżentelmena. - Jake pokręcił głową.
- Ale ja, w przeciwieństwie do ciebie, przynajmniej coś wy
myśliłem.
- Tu muszę stwierdzić, że masz rację - przyznał Jake. - Ja,
jako ślubny małżonek twojej siostry, zostałem automatycznie
wykluczony z tej matrymonialnej konkurencji.
Zastanowił się chwilę i dodał:
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 25
- Właściwie - dlaczego nie? Powinno się udać. Myślę, że
tobie będzie najtrudniej - uśmiechnął się żartobliwie do Saszy,
jakby próbował dodać jej otuchy - przyzwyczaić się do wspól
nego mieszkania z tym facetem. Nie znam kobiety, która chcia
łaby oglądać męskie slipki wiszące na wszystkich klamkach.
Sasza poczuła się zażenowana jak nigdy dotąd. Rozumiała
już, że Mitch zaproponował fikcyjne małżeństwo, żeby ochronić
ją przed dalszymi szykanami urzędników i dać jej szansę na
obywatelstwo. Wiedziała, że takie rzeczy się zdarzają. Słyszała
o kilku dziewczynach z Petersburga, które weszły w podobny
układ z mężczyznami z Europy Zachodniej. Bez romansów. Bez
miłości.
- Mieszkalibyśmy razem? - zapytała.
- Nie! - wykrzyknął Mitch.
- Tak! - powiedziała Glory w tej samej chwili.
Jake ledwo stłumił śmiech na widok przerażonej miny swo
jego szwagra, ale nie odezwał się słowem.
- Jeśli chcecie, żeby plan się udał - wyjaśniła Glory - mał
żeństwo musi wyglądać na prawdziwe. Kilka tygodni temu wi
działam w telewizji reportaż o fikcyjnych ślubach. Podobno je
szcze przed nowymi wyborami rząd postanowił skończyć z tym
procederem. A Potter to taki łajdak, który nie zadowoli się byle
papierkiem od sędziego pokoju. Na pewno sprawdzi, czy mie
szkacie razem.
Mitch zaklął pod nosem. Glory miała rację. On też oglądał
ten program w mieszkaniu Meredith. Zamiast czułego sam na
sam z seksowną kobietą, musiał wtedy wgapiać się w tele
wizor, gdyż Meredith pokazywała się na ekranie przez kilka
sekund.
Meredith. Lepiej nie myśleć, jak zareaguje, kiedy dowie się,
że jej facet zwiał, żeby ożenić się z inną. Gdyby tylko dał sobie
chwilę czasu na zastanowienie, zanim wyskoczy z propozycją!
26 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Ale nie. Kolejny raz ten sam błąd. Ostatnim razem jego poryw
czość doprowadziła do tego, że został obwołany narodowym
bohaterem.
Muszę zacząć pracować nad sobą, postanowił w duchu. I to
szybko.
Ponury wyraz twarzy Mitcha nie umknął uwagi Saszy. Nigdy
przedtem nie widziała u niego takiej miny. Nawet wtedy, gdy
po ciężkiej walce z ogniem ugasił pożar w ich kuchni. Mógł być
spocony i brudny, ale gdy się uśmiechał, a uśmiechał się zawsze,
wszystkim kobietom serca topniały jak wosk. Teraz wyglądał
jak zwierzę w potrzasku. Najwyraźniej żałował propozycji, któ
rą złożył jej przed chwilą.
Sasza wiedziała już, co ma zrobić. Nieważne, że marzyła
o tym, żeby odpowiedzieć „tak", nieważne, jak bardzo bała się
deportacji - skoro Mitch zareagował wielkodusznie i honorowo
wobec niej, ona winna jest mu podobne zachowanie. Przełknęła
ślinę i opanowując drżenie ust, wydała na siebie wyrok:
- Mitch, jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna, ale nie mogę
pozwolić, żebyś przeze mnie zmarnował sobie życie.
Ona ma rację, myślał Mitch. I na dodatek daje mi szansę
ucieczki. Wychodzę. Natychmiast wychodzę i już za chwilę bę
dę u siebie. Tylko że wtedy ona też znajdzie się „u siebie" -
u siebie w kraju, gdzie nie ma domu ani nikogo bliskiego...
- Nie rujnujesz mi życia - usłyszał swój własny głos.
Na Boga, Cudahy, co ty robisz najlepszego? Dziewczy
na pozwala ci się wycofać, a ty brniesz w to coraz głębiej!
Dlaczego nie wiejesz? Tak zrobiłby każdy facet o zdrowych
zmysłach!
- Pewnie, że znajdziemy się w nieco kłopotliwej sytuacji
- ciągnął jego głos, nic sobie nie robiąc z myśli kłębiących się
mu w głowie - ale przecież to nie potrwa długo. W końcu od
szukasz ojca i na pewno dostaniesz obywatelstwo.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 27
- Jake? Glory? - Zdezorientowana Sasza zwróciła się do
nich, szukając rady. - Co mam robić?
- Przyjąć jego propozycję - odpowiedzieli obydwoje.
Sasza znowu zapatrzyła się w okno. Przecież spełniało się jej
marzenie. Nawet jeśli to nie będzie prawdziwy ślub, nikomu nie
zaszkodzi, jeśli chwilę poudaje. A już na pewno skończą się
upokarzające rozmowy z Potterem! Przypomniała sobie jego
złośliwe uśmieszki i szybko podjęła decyzję.
- Dobrze. Wyjdę za ciebie, Mitch.
Mitch mógłby przysiąc, że usłyszał huk zatrzaskujących się
za plecami drzwi.
Po krótkiej naradzie ustalili, że ślub odbędzie się w niedzielę.
W sobotę wieczorem, po zakończonej służbie Mitcha, pojadą do
Laughlin - małego miasteczka w Newadzie, znanego z licznych
domów gry i faktu, że łatwo tam wziąć ślub.
- Błyskawicznie podpiszemy papiery i w niedzielę po po
łudniu będziemy z powrotem - obiecał Mitch.
Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby zaprosić kogoś z ro
dziny, pomyślała Sasza. Nie wiedziała, że Mitch ma swoje po
wody. Jego matka, która stale przebąkiwała, że „najwyższy czas,
żeby znalazł sobie miłą dziewczynę i ustatkował się", dorzuciła
do swoich nalegań następny argument. Od przyjścia na świat
dziecka Katie i Jake'a informowała go z ponurą miną, że od
niego zależy, czy świat ujrzy kolejnego potomka rodu Cudahy.
Nie należało zbytnio rozbudzać jej nadziei.
W sobotę Mitch pojawił się w wynajętym pokoju Saszy trzy
godziny później, niż obiecał.
- Przepraszam, ale mieliśmy pożar i nie udało mi się wcześ
niej wyrwać.
- Denerwowałam się.
- Że wcale nie przyjadę?
28 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Nie. - Rumieniec wstydu zabarwił jej policzki, a Mitch
próbował sobie przypomnieć, czy kiedyś spotkał kobietę, która
zdolna była się czerwienić. - No, może trochę się bałam, że
zmieniłeś zdanie - przyznała. - Ale głównie chodziło mi o cie
bie. Słyszałam w radiu o tym pożarze. Martwiłam się, czy coś
ci się nie stało.
- Jeszcze się nie zdarzyło - przerwał buńczucznie. - No to
co? Jedziemy?
Zniósł do samochodu cały niewielki dobytek Saszy i ruszyli.
Mitch był w fatalnym nastroju, a wymuszone kilka zdań, które
zamienili po drodze, pogorszyły jeszcze atmosferę. Sasza uzna
ła, że idący na egzekucję skazaniec wykazałby większy entu
zjazm niż przyszły pan młody.
Ona sama także inaczej wyobrażała sobie własny ślub. Mu
zyka, kwiaty, tłum gości, łzy szczęścia, A wymarzony mężczy
zna miał być przystojny i kochać ją nad życie, bezgranicznie,
na zawsze. Dobrze, że spełniła się przynajmniej jedna część
dziecinnych pragnień. I to z nawiązką, bo Mitch był dużo przy
stojniejszy od jej ideału z dawnych czasów.
Formalności przedślubne w Laughlin załatwili szybko i bez
kłopotów.
- Jak dotąd, idzie nam świetnie - powiedział Mitch
z wymuszonym entuzjazmem, ale nie doczekał się żadnej
reakcji.
Dlaczego przynajmniej nie udaje, że się cieszy, myślał z pre
tensją, zapominając zupełnie, że to on nalegał, by ceremonia jak
najmniej przypominała prawdziwy ślub.
Przecież co najmniej kilka kobiet w Phoenix skakałoby ze
szczęścia, gdyby złożył im propozycję małżeństwa! Nie mówiąc
już o ofertach matrymonialnych, które przyszły do niego pocztą
po tym, jak pojawił się w kilku popularnych programach tele
wizyjnych! Sasza nie ma nawet pojęcia, że dostał list oraz fo-
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 29
tografię od dziewczyny wybranej przez „Playboya" na miss
czerwca. I telegram aż z Anchorage na Alasce.
Wręczyli wypełnione kwestionariusze siedzącemu przy
biurku urzędnikowi. Mitch wyjął kartę kredytową i zapłacił za
ślub.
Wówczas otworzyły się drzwi do Kaplicy Miłości, w której
zobaczyli zupełnie niesamowity widok.
- Nie do wiary. - Zaszokowany Mitch wpatrywał się w gru
bego mężczyznę ubranego w obcisły, biały kombinezon.
- Mitch? - Sasza otworzyła szeroko oczy. - Tu jest jak
w filmie. Pamiętasz „Miodowy miesiąc w Vegas"? On przebrał
się za Elvisa!
- Masz rację, słoneczko - wykrzyknął radośnie grubas, nie
dając Mitchowi szansy na odpowiedź, i wyciągnął na powitanie
pulchną dłoń ozdobioną pierścionkiem z wielkim diamentowym
oczkiem. - Tylko że ja jestem Elvisem Presleyem. Dla celów
zawodowych zmieniłem imię i nazwisko.
Z ogromnych głośników umieszczonych w czterech rogach
sali popłynęły dźwięki muzyki Presleya.
- Jak to? - Mitch nie wierzył własnym uszom. - Łatwiej
udzielać ślubów, gdy człowiek nosi nazwisko zmarłego pio
senkarza?
- Nie byle jakiego piosenkarza, chłopcze. Króla! Samego
Króla! - Uśmiechnął się szeroko do Saszy. - Jestem imitatorem
Elvisa i jego sobowtórem, młoda damo. Czyż nie wyglądam jak
on w tamtym superfilmie? Nie wyskakuję z samolotu tylko dla
tego, że jestem za stary i zbyt tchórzliwy. A ty jesteś dzisiaj moją
najładniejszą panną młodą.
- Wychodzimy stąd! - Mitch chwycił Saszę i pociągnął ją
do drzwi.
Co za idiotyczne głupstwo popełnił, proponując jej małżeń
stwo! Nie wytrzyma dłużej tej farsy!
30 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Sasza!? - powtórzył niecierpliwie, gdy dziewczyna nie
zareagowała. - Co z tobą?
- Nic. - Patrzyła z cielęcym zachwytem na kretyńsko prze
branego urzędnika. - Przecież to cudowne.
- To idiotyczne - poprawił ją ze złością. - Musimy znaleźć
jakieś inne miejsce.
Co za szczęście, że nie ma tu nikogo z 13 Kompanii! Spa
liłby się ze wstydu, gdyby któryś z chłopaków zobaczył tę
szopkę.
- Młoda dama wydaje się zachwycona - wtrącił Elvis.
- Kiedy powiedziałeś, że weźmiemy ślub w Laughlin, nie
oczekiwałam niczego podobnego.
- Ani ja!
- Wspaniałe miejsce. I takie romantyczne. W całej Rosji
nie ma nic równie pięknego. Marzyłam o takim ślubie od
zawsze.
- Marzyłaś o tym, że ślubu udzieli ci stary, gruby Elvis!?
- Mitch sekundę za późno zreflektował się, że przesadził. -
Przepraszam. Niech pan nie bierze tego do siebie, bardzo proszę.
- Nie czuję urazy - odpowiedział wesoło urzędnik. -I tak
każdy widzi, że jestem stary i graby. Prawdziwy Elvis też miał
kilka funtów nadwagi. Wiecie, w ostatnich latach życia. Myślę
sobie, że skoro sam Król nic sobie z tego nie robił, ja też nie
muszę.
- Mitch, proszę cię. - Sasza wyrwała się z jego uścisku i po
łożyła mu dłoń na ramieniu. - Przecież zapłaciliśmy. I ten miły
człowiek jest gotowy...
- Nie pragnę niczego więcej, moje gołąbki, niż złączyć was
małżeńskim węzłem.
- A widzisz? Nie ma sensu jeździć po całym mieście w po
szukiwaniu innego miejsca. Dlaczego mamy nie wziąć ślubu
tutaj?
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 31
Temu błagalnemu spojrzeniu nikt by się nie oparł. Donald
W. Potter musiał chyba mieć serce z kamienia.
- Do diabła! Zrobimy to tu, ale pod jednym warunkiem.
Musisz przyrzec, że nie powiesz Jake'owi ani Glory, ani nikomu
innemu o tym, co się tu działo.
- Przyrzekam. - Ścisnęła mu rękę z zadziwiającą, jak na tak
drobną osobę, siłą. - To będzie nasz sekret. Mitch, jestem taka
szczęśliwa!
Kto tu bardziej zwariował? Ten stary facet z brylantyną na
włosach i w białym kombinezonie naszywanym brylancikami?
Sasza, która była ledwo żywa ze szczęścia na myśl, że weźmie
ślub w obecności fałszywego Elvisa? Czy on, zgadzając się na
udział w tym cyrku?
- W porządku. - Pokręcił głową i ciężko westchnął. - Skoro
tego naprawdę chcesz.
- Mitch! Tak ci dziękuję!
Sasza zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się do niego
z całych sił. Poczuł jej wargi na swoich. Wystarczyło jedno
dotknięcie wspaniałych piersi, żeby całkowicie zapomnieć
o wszelkich obiekcjach. Bez zastanowienia oddał pocałunek.
Było nie było, od dnia pożaru spędził sporo czasu na rozważa
niach i spekulacjach nad smakiem jej ust. Wyobrażał sobie, że
muszą być słodkie i niewinne.
Rzeczywistość przerosła jego oczekiwania. Ze sposobu,
w jaki całowała, wyczuł, że nie ma wiele doświadczenia. Nie
pomylił się, stawiając na niewinność. Ale w tym samym czasie
on, stary wyjadacz, który z niejedną kobietą miał do czynienia,
ze zdziwieniem poczuł niezwykłą siłę jej pocałunku. Pełne,
jedwabiste usta smakowały jak dojrzały owoc o tysiącu sma
kach. Sasza zadrżała, gdy zębami zaczął pieścić jej dolną wargę,
a on poczuł uderzenie krwi w dolnej części brzucha.
Sasza omal nie upadła. Marzyła o takiej chwili nieskończoną
32 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
ilość razy. Nie miała pojęcia, że pocałunek może doprowadzić
do stanu podobnej ekstazy. W jej głowie szalał huragan. Była
pewna, że bije od niej blask, jakby słońce spadło na ziemię
i poprzez gorące, łapczywe usta Mitcha napełniło jej żyły swym
ciepłem. Ciarki chodziły jej po całym ciele, gdy czuła na plecach
dotyk silnych dłoni.
I nagle wszystko się skończyło.
Mitch chwycił ją w pasie, odsunął na długość ramienia
i mrużąc oczy, spojrzał na nią z góry. Całe szczęście, że nie
miała pojęcia, o czym wtedy myślał.
- Nie traćmy czasu - powiedział, całkiem nieświadomy, jak
uraził tym uczucia dziewczyny.
- Jasne - zaśmiał się tubalnie Elvis. - Wyglądacie mi na
takich, co to nie mogą doczekać się nocy poślubnej.
Słysząc te słowa, Sasza zarumieniła się po korzonki włosów,
a Mitch poczuł, jak krew pulsuje mu w żyłach. Z głośników
płynęły dźwięki następnego przeboju Presleya.
- Które z was ma obrączki?
- Zapomniałem na śmierć. - Mitch zaklął pod nosem.
- Nic nie szkodzi. Przecież nie potrzebuję obrączki. - Sasza
uśmiechnęła się dzielnie, co jeszcze bardziej zirytowało Mitcha.
- Może i nie, ale założę się, że Potter będzie chciał ją zo
baczyć.
- Boże. Obawiam się, że masz rację. - Sasza zbladła na
wspomnienie spotkania w przyszłą środę.
- Macie, dzieci, wielkie szczęście - zatarł ręce Elvis. - Tak
się przypadkiem zdarzyło, że mam u siebie całkiem niezły
wybór.
Wyciągnął z regału wybitą czarnym aksamitem szufladę,
w której rzędami ułożono biżuterię różnego rodzaju - od pros
tych, tanich obrączek ze srebra, po złote pierścienie z diamen
tami wielkości małego miasteczka.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 33
Mitch przyjrzał się im uważnie i sięgnął po delikatny pier
ścionek ze złotej plecionki z niedużym, ale dobrej jakości dia
mentem.
- Elegancja Francja - kiwnął głową Elvis. - Bardzo chod
liwy wzór.
- Co o tym myślisz? - Mitch wręczył Saszy błyskotkę.
Co ona o tym myśli? Przecież to najpiękniejsza rzecz, jaką
w życiu widziała! Z oczkiem błyszczącym jak gwiazda! Tylko
że Mitcha na pewno nie stać na coś podobnego!
- Śliczny, ale - z trudem odwróciła oczy od pierścionka
- ten też będzie dobry.
Pokazała zwyczajną srebrną obrączkę.
- Niebrzydka - zgodził się z nią Elvis.
Zrobił to z dużo mniejszym entuzjazmem, zauważył
Mitch. I nie ma się co dziwić. Srebrne kółko zdawało się
krzyczeć z daleka: „Oferta specjalna. Najtańsza obrączka
w mieście!"
- Ale mnie podoba się tamten. Zmierz go, proszę.
Poza wszystkim, chodziło o jego reputację. Nie chciał, by
panna młoda po powrocie do Phoenix nosiła tak nędzny kawałek
srebra.
Pierścionek pasował idealnie. Sasza podniosła rękę, podzi
wiając ciepły blask złota i lśniący diament. Stropiła się, bo
drżały jej dłonie.
- Nie martw się, złotko - próbował pocieszyć ją Elvis. -
Udzieliłem prawie tysiąca ślubów. Wszystkie panny młode wpa
dają w przedweselną panikę.
Być może miał rację, ale ona nie jest prawdziwą panną
młodą! Dlaczego więc tak się denerwuje?
- A co z kwiatami? - zapytał Elvis, gdy Mitch wyciągnął
z dżinsów kartę kredytową, by zapłacić za pierścionek.
- Ślub bez kwiatów to nie ślub - powiedział, a Sasza z bły-
34 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
skiem zadowolenia w brązowych oczach schyliła się nad wazo
nem z goździkami.
Wszystkie one są jednakowe, pomyślał Mitch. Od Phoenix
do Petersburga. Jego siostra Katie doprowadziła całą rodzinę do
granic wytrzymałości nerwowej, planując swój ślub, który
w każdym szczególe musiał być doskonały.
- I to też? - spytał ostro, chociaż wcale nie miał takiego
zamiaru.
Sasza podskoczyła, wypuszczając z rąk szykowny, krótki
welon z pięknej koronki, który Elvis miał pod ręką na wypadek,
gdyby jakaś panna młoda życzyła sobie takiego ślubnego przy
brania.
- Nie, Mitch. I tak kupiłeś już tyle rzeczy.
- No to - odwrócił się do urzędnika - zaczynamy.
- W porządku. Zaraz wołam żonę, żeby była waszym
świadkiem.
Nacisnął mały dzwonek i do pokoju weszła wysoka kobieta
z szopą nastroszonych rudych włosów.
- Nie! - jęknął Mitch. - Niech mi pan tylko nie mówi, że
to Ann Margaret z „Viva Las Vegas".
- Trafiłeś za pierwszym strzałem, młodzieńcze. - Elvis
uśmiechnął się porozumiewawczo i otworzył drzwi do nastę
pnego pokoju.
Jego środkiem biegł błyszczący chodnik koloru kości słonio
wej. Pod przeciwległą ścianą, na tle białej atłasowej draperii,
stał niewielki ołtarz, a na nim - wazon w kształcie młodego
Elvisa Presleya z gitarą w rękach. Z głowy Elvisa wystawał
bukiet różnokolorowych mieczyków.
Jeśli kiedykolwiek w życiu będę się naprawdę żenić, zrobię
to przed normalnym sędzią pokoju w Phoenix, przysiągł sobie
Mitch.
- Przepraszam, młoda damo - zwrócił się szarmancko Elvis
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 35
do Saszy. - Chociaż będzie ci prawdopodobnie trudno, musisz
na moment rozstać się z pierścionkiem. Potrzebuję go na trochę.
A za chwilę, słoneczko - komenderował - przejdziesz środkiem
do ołtarza, gdzie będzie czekać twój narzeczony. Annie i ja
odśpiewamy hymn.
- Czy to konieczne? - zapytał Mitch.
Cała ta ceremonia trwała zdecydowanie za długo. Mimo
czysto surrealistycznego otoczenia zaczynał powoli czuć się jak
na prawdziwym ślubie.
- Wszystkie panny młode marzą, żeby przejść nawą do oł
tarza, prawda, kochanie? - zwróciła się ruda kobieta do Saszy.
- Bardzo bym chciała - dziewczyna rzuciła Mitchowi pro
szące spojrzenie - ale jeśli wolisz zacząć tutaj, niech będzie.
Psiakrew. Znowu ten wzrok głodnego spaniela.
- Szkoda czasu na spory - machnął ręką. - Zaczynaj!
Elvis i Annie zaintonowali „Love Me Tender", a Sasza,
z wiązką goździków, za których cenę można byłoby kupić spory
bukiet orchidei, ruszyła w stronę ołtarza. Mitch musiał przy
znać, że mimo koszmarnego czarnego kostiumu i równie brzyd
kiej białej bluzki, wyglądała uroczo.
Kiedy dziewczyna stanęła u boku Mitcha, Elvis pociągnął za
sznurek i biała kotara rozsunęła się na boki, odsłaniając wielki
telewizor. Rozległ się głęboki głos samego Króla, a na ekranie
pojawiła się scena ślubu z filmu „Blue Hawaii".
- Jakie to romantyczne! - klasnęła w dłonie zachwycona
Sasza.
Mitch dziękował niebiosom, że nie ma tutaj Jake'a. Dokład
nie mógł sobie wyobrazić, co szwagier opowiedziałby chłopcom
po powrocie do Phoenix. Poczuł dreszcz na samą myśl o wsty
dzie, który przyszłoby mu znosić.
- Drodzy zakochani. - Elvis podniósł głos, żeby przekrzy
czeć prawdziwego Elvisa.
36 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Kiedy skończył się film i zamilkły dźwięki piosenki, rozpo
częła się tradycyjna ceremonia ślubna. Słysząc głos Saszy po
wtarzającej słowa przyrzeczenia, Mitch poczuł na czole zimny
pot. Co on tu robi? Przecież nigdy nie miał zamiaru się żenić.
Trzęsły mu się nogi. Jemu! Bohaterowi! Mężczyźnie, który za-
wsze balansował na krawędzi niebezpieczeństwa.
- Mitchu Cudahy - usłyszał. - Czy bierzesz tę oto Saszę
Michajłową za żonę i ślubujesz...
Mitch kątem oka zauważył wbity w niego wzrok Sa
szy. Wziął głęboki oddech, wyprostował się i zaczął słuchać:
- .. .miłość, wierność i uczciwość małżeńską...
Przed oczami latały mu białe plamy.
...oraz to, że jej nie opuścisz... - szybkim gestem wytarł
czoło, bo wydawało mu się, że pot zacznie zaraz zalewać pod
łogę - .. .w zdrowiu i w chorobie...
- Ślubuję - udało mu się wyjąkać, kiedy zorientował się, że
Elvis skończył tekst przysięgi.
Potem zrobił krok do przodu, potknął się o niski stopień
ołtarza i upadł jak długi u nóg Saszy. Poczuł, że z nosa leje mu
się krew.
- Mitch! - Jej przerażony krzyk przebił się przez zawodzący
śpiew Króla.
Annie, najwyraźniej przyzwyczajona do dziwnych reakcji
nowo poślubionych małżonków, spokojnym gestem wyjęła mie
czyki z wazonu i chlusnęła wodą prosto w twarz Mitcha. Nad
głową dźwięczał mu głos Elvisa:
- Mocą urzędu nadanego mi przez władze stanu Newada
oraz przez króla rock and rolla ogłaszam was mężem i żoną.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Jesteś pewien, że nic ci nie jest? - pytała Sasza z troską
w głosie, kiedy jakiś czas później szli ulicami Laughlin.
- Jestem pewien - warknął Mitch przez zaciśnięte zęby. -
Dlaczego miałoby mi coś być? Ja tylko pół dnia walczyłem
z pożarem, potem prowadziłem samochód przez tę przeklętą
pustynię, później niemal w całości wyczerpałem swój kredyt
w banku, po to żeby jakiś idiota w przebraniu Elvisa Presleya
zechciał dać mi ślub, a na końcu złamałem sobie nos.
- Ale doktor powiedział, że nos nie jest złamany - przypo
mniała mu spokojnie Sasza.
- To na pewno nie był lekarz, tylko jakiś znachor! - wrzas
nął, otwierając przed nią drzwiczki samochodu.
Nie warto było się mu przeciwstawiać. Był wściekły i na
pewno żałował swojej decyzji. Sasza nigdy nie widziała go
w takim humorze. Wolała milczeć. Stłumiła łzy, żeby nie poka
zać, jak mocno ją upokorzył.
Mitch zatrzasnął drzwi i włożył kluczyk do stacyjki. Prze
kręcił, ale zamiast równego szumu silnika dał się słyszeć niemiły
zgrzyt. Zaklął i spróbował jeszcze raz. Nic.
- Cholera! - wrzasnął, waląc ręką w kierownicę. - To na
pewno najgorszy dzień w moim życiu!
I wtedy stało się.
Przez całą drogę do Lauglin starała się być miła i nie zwracać
uwagi na jego ponure milczenie. W Kaplicy Miłości ignorowała
wszystkie sarkastyczne uwagi, którymi próbował zepsuć cere-
38 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
monię. To prawda, że ślub był raczej tandetny, ale o całe niebo
lepszy od nudnej, cywilnej uroczystości przed sędzią pokoju,
jakiej się spodziewała. Udawała, że nie widzi plam z krwi na
swoim jedynym wyjściowym stroju.
Ale żeby winić ją za zepsuty samochód!
Sasza miała dosyć. Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi,
wypadła na parking i pobiegła przed siebie.
- A niech to! - Mitch ze złością walnął głową o kierownicę.
Potem, nie zwracając uwagi na bolesny guz, który natych
miast wyskoczył mu na czole, policzył do dziesięciu i wymy
ślając sobie od najgorszych, pognał za Saszą.
- Sasza, co robisz? - Chwycił ją za rękę.
- Odczep się! - Wyrwała się i poszła.
- Słuchaj, przepraszam.
Żadnej odpowiedzi.
- Miałem kilka fatalnych dni. To dlatego - ciągnął.
- Myślisz, że tylko ty miałeś złe dni. - Odwróciła się
z ostrzegawczym błyskiem w oczach. - Otóż posłuchaj, Mitchu
Cudahy... - Wzięła głęboki oddech i wybuchnęła potokiem
zdań w swoim ojczystym języku.
Mitch nie rozumiał ani słowa, ale z tonu wnioskował, że nie
mówiła miłych rzeczy.
- Może przejdź na angielski, jeśli chcesz, żebym coś zrozu
miał - spróbował ją uspokoić.
- Byłabym wdzięczna, gdybyś nie przerywał, kiedy mówię
- parsknęła.
- Ale ty nic nie mówisz, maleńka. Ty krzyczysz!
Słysząc słowo „maleńka', Sasza nie wytrzymała i zaczęła
kolejną tyradę po rosyjsku.
- I zapamiętaj sobie, że ja nigdy nie krzyczę - powiedziała
z silnym cudzoziemskim akcentem.
Właśnie wtedy zdała sobie sprawę, że od dłuższej chwili nic
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 39
innego nie robi, tylko krzyczy. Zamilkła w pół słowa. Mitch
zobaczył, że drżą jej plecy i już, już spodziewał się kolejnego
ataku płaczu, gdy zupełnie niespodziewanie usłyszał cichy
chichot.
- Nigdy nie krzyczę - powtórzyła, ledwo powstrzymując
śmiech. - Jestem bardzo spokojną osobą i nigdy mi się to nie
zdarza.
Mitch, rozśmieszony wbrew swojej woli, też się uśmiechnął.
- Oczywiście, że nie. Zupełnie jak ja - nigdy się nie
wściekam.
Kiedy teraz wziął ją za rękę, już się nie wyrywała.
- Przepraszam, Sasza. Zagalopowałem się.
- Daj spokój. Przecież to ja powinnam przeprosić ciebie.
Gdyby nie twoja szlachetność...
Tylko nie to, jęknął Mitch. Wcale nie chciał, żeby mu przy
pominać jego godną pożałowania skłonność do dobrych uczyn
ków. Każdy, najbardziej nawet chętny anioł stróż zastanawiałby
się dłużej, czy pomagać innym w sytuacjach, w których on,
Mitch, leciał na złamanie karku.
- Zaczynamy wszystko od początku? - przerwał Saszy.
- Chcesz tam wrócić, żeby Elvis udzielił nam jeszcze raz
ślubu? - zapytała i parsknęła śmiechem.
Patrząc na jej roześmiane usta pomyślał, że przez głupi upa
dek ominęło go tradycyjne zakończenie ceromonii ślubnej.
A gdyby pocałować ją teraz? Na wspomnienie ich pierwszego
pocałunku krew zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach. Właśnie
dlatego nie wolno mi ryzykować, postanowił twardo. Nawet
w publicznym parku. Nawet w mieście słynącym z hazardu.
- Musimy poszukać jakiegoś hotelu - powiedział. - Potem
zadzwonię do serwisu.
- Hotelu? Przecież chciałeś wracać do Phoenix natychmiast
po ślubie.
40 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Nie wrócimy nigdzie bez nowego rozrusznika. Dziś nie
dziela, więc musimy poczekać do jutra. Ugrzęzliśmy tutaj na
całą noc.
Perspektywa nocy spędzonej z Mitchem w hotelowym po
koju była równie straszna, co podniecająca.
- Ale to będzie sporo kosztować, prawda?
- O to się nie martw.
Wciąż trzymając się za ręce, wrócili do samochodu po swoje
rzeczy, po czym weszli do hotelu, który znajdował się po prze
ciwnej stronie ulicy.
- Co to znaczy, że wszystkie miejsca są zarezerwowane?
- nie dowierzał Mitch.
- Dokładnie to, co pan słyszy. - Recepcjonista wzruszył
ramionami. - Nie ma wolnych pokojów.
- No to znajdziemy inny hotel.
- Na pana miejscu nie liczyłbym na wiele. Właśnie odbywa
się międzynarodowy zjazd Shrinerów, a jutro będą finały stano
wych mistrzostw w boksie.
- Nie denerwuj się. Na pewno coś znajdziemy - uspokajał
Mitch Saszę, kiedy wychodzili z kapiącego od złotych ozdób
holu na ulicę.
Jednakże po półgodzinnym spacerze w oślepiającym słońcu
od hotelu do hotelu musiał pogodzić się z porażką. Walizka
Saszy wydawała się ważyć ponad tonę.
- Oddam wszystko za jaki bądź pokój - wystękał w szóstym
z kolei. - Pieniądze, karty kredytowe, pierworodne dziecko.
Może pani prosić, o co pani chce.
Zgrabna blondynka z recepcji z trudem hamowała śmiech.
- Ma pan szczęście. - Przypatrzyła się Mitchowi z wyraźnym
zainteresowaniem. - Przed chwilą ktoś odwołał rezerwację.
- Wielkie dzięki. - Omal nie pocałował jej w błyszczące od
szminki usta.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 41
- Jakaś para z Wichita wynajęła kilka tygodni temu aparta
ment dla nowożeńców. Podobno w ostatniej chwili pokłócili się
o to, która piosenka Elvisa ma być grana na ich ślubie. Obrażona
panna młoda wypadła z kaplicy, złapała taksówkę na lotnisko
i wróciła prosto do domu. Ceremonia została odwołana.
Mitch i Sasza wymienili rozbawione spojrzenia.
- Powinni wybrać coś z filmu „Blue Hawaii".
- Jasne - odpowiedziała recepcjonistka pogodnym tonem. -
W zeszłym roku wychodziłam za mąż i Elvis zagrał nam właś
nie to. Do dziś jesteśmy razem. Płaci pan kartą?
Pięć minut później byli sami w ogromnych rozmiarów apar
tamencie, który Mitch wynajął za równowartość dwutygodnio
wej pensji. Pokój wydawał się dziełem jakiegoś oszalałego amo-
ra - na obitym bordowym materiałem podwyższeniu stało wiel
kie, okrągłe łoże przykryte różową aksamitną narzutą i zarzu
cone stosem poduszek. Cztery złocone kolumny dopełniały
wystroju całości.
- Dziwne. Lustro na suficie... - Zaskoczona Sasza spojrzała
w górę.
Wyglądam strasznie, pomyślała. Rozczochrane włosy, roz
mazany makijaż, krwawe plamy na białej bluzce... Nie ma
obawy, że Mitch zechce pocałować kogoś w takim stanie.
- Nie takie znowu dziwne. - Mitch z ulgą odstawił walizki.
- Zważywszy, że jesteśmy w apartamencie dla nowożeńców.
- Wciąż nie rozumiem. - Urwała nagle i zaczerwieniła się,
zawstydzona.
- Uuu, doprawdy - zaczął ją życzliwie przedrzeźniać.
Ładnie wygląda z tymi zaróżowionymi policzkami, zauwa
żył. W ogóle jest cholernie ładna. Ciemne włosy opadające na
ramiona, różowe wargi... Miał ochotę całować ją do utraty tchu.
Wyobraził sobie nagą Saszę leżącą w satynowej pościeli, goto
wą na spotkanie swojego kochanka, swojego męża.
42 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Nie igraj z ogniem, powiedział sobie. To nie był prawdziwy
ślub.
Nie tylko on oddawał się erotycznym marzeniom. Saszy
wydawało się, że widzi w lustrze muskularne ramiona i jędrne
pośladki Mitcha. Wyobrażała sobie dotyk silnych, męskich dło
ni i niemal czuła, jak jego pocałunki budzą w niej rozkoszne
dreszcze.
Skrzyżowali spojrzenia w lustrze i uciekli wzrokiem na bok.
Żadne z nich nie chciało przyznać się do swoich fantazji.
- No, dobrze - odchrząknął Mitch, przyglądając się uważnie
złoconej komodzie, która wyglądała, jakby przywieziono ją
wprost z Wersalu. - Muszę skontaktować się z pomocą drogo
wą. Niech przyślą tutaj kogoś jutro z samego rana.
Nie na to miał ochotę. Na komodzie, na srebrnej tacy stała
butelka szampana i pudełko belgijskich czekoladek przewiąza
ne czerwoną wstążką. O wiele milej byłoby teraz pić szampana,
karmić Saszę czekoladkami i kochać się z nią przez resztę dnia
i całą noc.
- Jeśli chcesz, możesz się trochę odświeżyć. Za chwilę pój
dziemy coś zjeść. Chyba że wolisz, żeby przynieśli nam obiad
do pokoju.
- Można zamówić obiad do pokoju?
- Wystarczy jeden telefon.
Potem płacisz za to i odechciewa ci się obiadów na resztę
życia, pomyślał. A zresztą! Przekroczył dzisiaj swój kredyt ty
le razy, że nie warto było zastanawiać się nad kolejnymi wy
datkami.
- To musi być bardzo przyjemne. - Sasza nie miała ochoty
wychodzić z pokoju.
Pociągała ją myśl, żeby zostać w tym idiotycznie podnieca
jącym wnętrzu. Tym bardziej że obok był mężczyzna, w którym
zakochała się kiedyś od pierwszego wejrzenia.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 43
- Ale równie miło będzie gdzieś pójść - zmusiła się do
uśmiechu. - Widziałam na dole małą restaurację.
- Dobry pomysł - odetchnął Mitch.
Poczuł ulgę, że Sasza wyciągnie go z pozłacanego miłosnego
raju z wodnym łóżkiem pośrodku. Za jej sprawą znajdzie się
z dala od pokus. Ale w głębi duszy mocno tego żałował. Byłoby
wspaniale kochać się z nią właśnie tutaj!
- Mitch? - usłyszał wołanie z łazienki. - Czy nie przeszka
dza ci, że wezmę kąpiel?
- Rób, na co masz ochotę! - krzyknął ze słuchawką przy
uchu. - Chyba tak łatwo się nie dodzwonię.
Automatyczna sekretarka zapewniała go właśnie z profesjo
nalną uprzejmością, że jest wdzięczna za telefon, ale niestety,
w tej chwili połączenie nie jest możliwe.
O ile Sasza zdołała wyrwać się z sideł, jakie zastawiała na
zakochane dziewczyny sypialnia, o tyle od razu postanowiła
ulec atrakcjom łazienki. Różowe kafelki, wanna w kształcie
serca głęboka jak jezioro, bulgoczące jacuzzi oraz rząd kryszta
łowych pojemników napełnionych solami kąpielowymi wpra
wiły ją w ekstazę. Uznała, że amerykański system sanitarny to
jeden z siedmiu cudów świata. Gdyby tamta panna młoda wie
działa, co traci, nie odwoływałaby ślubu z powodu jednej głu
piej piosenki Elvisa.
Po półgodzinie wyszła z pachnącej wanny zrelaksowana
i wypoczęta jak nigdy dotąd. Otulona mięciutkim, grubym rę
cznikiem stanęła nad walizką i ciężko westchnęła. Wybór był
niewielki. A już na pewno nie znajdzie się w środku nic, w czym
można by iść do restauracji w wytwornym hotelu.
Zdecydowała się na prostotę. Wyjęła krótką dżinsową spód
nicę i czerwoną bawełnianą bluzkę ozdobioną przy szyi ręcz
nym haftem. Miała nadzieję, że tak ubrana nie przyniesie wstydu
sobie ani Mitchowi.
44 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Więcej czasu poświęciła włosom, próbując zapanować nad
niesfornymi kosmykami, które co chwila wymykały się spod
kontroli. Cały wysiłek i tak poszedł na marne - czarne loki
Saszy nie chciały podporządkować się żadnej dyscyplinie, a już
na pewno nie miały zamiaru upodobnić się do gładkich fryzur,
w których gustowały blondynki Mitcha.
Daj sobie spokój, mruknęła do siebie. I tak nigdy nie zosta
niesz jego dziewczyną.
Kiedy wyszła z łazienki, Mitch, rozłożony na kanapie, spał
w najlepsze. Nocna podróż do Newady oraz wcześniejsze trudy
przy gaszeniu pożaru najwyraźniej dały o sobie znać. Sasza
przysiadła na oparciu mebla i pewna, że nikt nie złapie jej na
gorącym uczynku, oddała się kontemplacji mężczyzny swojego
życia.
Miał rzęsy, których zazdrościć mogły mu wszystkie dziew
czyny - gęste, ciemne i podwinięte do góry; lekko zadarty nos
i kwadratowy, zadziorny podbródek.
Oddychał swobodnie i lekko. Przypomniała sobie twardą jak
marmur, ale rozkosznie ciepłą klatkę piersiową, do której przy
tuliła się dziś rano, i gorąca fala zalała jej policzki.
Prześlizgnęła się oczami po jego biodrach i długich nogach.
Kiedy poczuła, że ma ochotę wtulić się w śpiącego Mitcha,
uznała, że najwyższa pora wyjść. Nie chciała, żeby pomyślał,
że uciekła, więc na imponującej hotelowej papeterii napisała
szybko krótki list i zeszła na dół.
Już miała wejść do restauracji, gdy usłyszała charakterysty
czny hałas. Gdzieś niedaleko musiało być kasyno. Zaciekawio
na, zajrzała do przyległego pokoju.
- Ooo! - Otworzyła usta ze zdziwienia.
Wszystko było jak w filmie. Kryształowe wisiorki w dzie
siątkach żyrandoli lśniły wszystkimi barwami tęczy. Podłogę
wyścielono grubym dywanem w odcieniach ciemnej czerwieni
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 45
i starego złota. Wzdłuż pokrytych malowidłami ścian ciągnął
się podwójny rząd złoconych kolumn. Zewsząd dochodził
szczęk automatów do gry i jednostajny gwar głosów, przerywa
ny od czasu do czasu jękiem zawodu lub okrzykami podnie
cenia.
Zauroczona Sasza nie mogła się oprzeć. Musiała wejść do
środka.
- Witaj, młoda damo! - Starszy mężczyzna w purpurowym
fezie, którzy nosili wszyscy Shrinerzy, wyciągnął do niej rękę.
- Siedzę tu już od godziny i nie wygrałem ani centa. To moja
ostatnia moneta. Może ty będziesz miała więcej szczęścia?
Włożył jej do ręki srebrny krążek.
- Więcej szczęścia? - Zdezorientowana Sasza obracała
w palcach ciepły kawałek metalu. - Nie rozumiem.
Przez całe dwanaście miesięcy, które spędziła w Ameryce,
nie zetknęła się z monetą o takiej wartości.
- Więcej szczęścia z jednorękimi bandytami. - Mówiąc te
słowa, uważnie się jej przypatrywał. - Nie jesteś stąd, prawda?
- Nie. Przyjechałam z Arizony. Z Phoenix.
- A wcześniej?
- Aha. - Kiwnęła głową. - Z Rosji. Z Petersburga.
- To dlatego mówisz jak Natasza.
- Natasza to bardzo popularne rosyjskie imię. Ale ja jestem
Sasza.
- Też śliczne imię. Tylko że ja mówię o Nataszy z telewizji.
Pamiętasz sobotnie kreskówki?
- Nie. - Patrzyła na niego całkiem zbita z tropu.
- Zresztą nieważne - powiedział. - A więc, droga Saszo,
czy chcesz spróbować szczęścia?
- Obawiam się, że w ostatnich czasach szczęście mnie opu
ściło.
- Mnie też. Kto wie, może nasze pechy zniosą się nawzajem
46
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
i przyniesiemy sobie szczęście? A tak na marginesie - jestem
Ben Houston. Z Dallas w stanie Teksas. Zdaję sobie sprawę, że
to bez sensu, ale człowiek nie ma wpływu na miejsce, w którym
osiedlają się jego rodzice. Wiesz, stary Sam Houston to mój tato.
Nie wiedziała. Nazwisko Houston nie mówiło jej zupełnie
nic. Przyjrzała się uważnie Benowi. Musiał dochodzić sześć
dziesiątki. Spod stożkowatego fezu wystawały mu kosmyki si
wych włosów, a bystre, niebieskie oczy patrzyły na nią
przyjaźnie. Doszła do wniosku, że nie musi się go bać.
Poza tym, nie byli sami. Wokół kłębił się tłum ludzi, którzy
najwyraźniej świetnie się bawili. Sasza, od tak dawna pozbawio
na jakichkolwiek przyjemności, uznała, że zasłużyła na odrobinę
szaleństwa. Udzieliła się jej siła bijąca z tego miejsca.
- Musi mi pan wszystko wytłumaczyć. Nie mam pojęcia
o hazardzie.
- A właśnie, że masz. Każdy ma. Całe życie to jeden wielki
hazard. Każdego ranka ryzykujemy, że skończymy pod koła
mi autobusu. A pioruny? Czy wiesz, ile ludzi ginie rocznie od
pioruna?
- Nie.
- Ja też nie. Ale na pewno całe mnóstwo. Rzecz w tym,
ptaszku, że każdego dnia coś może się nam udać. Nie można
przegapić szansy. Mój tatko, na ten przykład. Włóczył się po
bezdrożach Teksasu z dyplomem geologa w kieszeni, biedny
jak mysz kościelna. Robił odwiert po odwiercie - i nic. Ale się
nie zrażał. I za trzynastym razem trafił w dziesiątkę. Ropa sik-
nęła fontanną. Odtąd szedł do przodu jak burza.
- Dobrze, panie Houston. Spróbuję.
- To lubię. Dzielna dziewczyna. A pan Houston to mój oj
ciec. Ja jestem Ben. Teraz pozbądźmy się tego pechowego do
lara, a potem zdecydujemy, co robimy z resztą wieczoru.
Sasza wrzuciła monetę we wskazaną szczelinę. Rozległ się
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 47
cichy zgrzyt i kółka wewnątrz maszyny zaczęły się obracać.
Cyfry w okienkach migały z zawrotną szybkością. Po chwili
pierwsza szpula zatrzymała się na siódemce. Potem druga. Kie
dy w trzecim okienku pokazała się kolejna siódemka, rozdzwo
niły się dzwonki. Lampki w środku maszyny migały jak szalone.
- Masz cholerne szczęście, złotko. - Ben poklepał Saszę po
plecach. - Zgarnęłaś całą pulę.
- Co to jest pula? - Sasza musiała krzyczeć, gdyż zagłuszał
ją dźwięk sypiących się pieniędzy. - Ten automat jest zepsu
ty, tak?
- Ten automat jest w najlepszym porządku! Wygrałaś, Sa
sza. To wszystko - wskazał na górę monet - należy do ciebie.
Odkąd zobaczyłem tę małą osóbkę, wiedziałem, że przyniesie
mi szczęście - oznajmił na cały głos.
Zgromadzeni wokół ludzie okazywali nie mniejszy entuzjazm,
bili brawo i krzyczeli z radości na widok błyszczącego strumienia,
który wciąż sypał się z maszyny. Styropianowy kubek, który ktoś
podał Saszy, szybko wypełnił się dolarami. Potem drugi. I następny.
Nie nadążała z łapaniem spadających monet.
Znienacka pojawiła się kobieta w białej męskiej koszuli, ob
cisłych szortach i czarnych, siatkowych pończochach. Trzymała
tacę, na której stała butelka i dwa wysmukłe kieliszki.
- Gratulacje od dyrekcji - powiedziała, wręczając im napeł
nione kieliszki.
Sasza, z rękami pełnymi monet, spojrzała na Bena pytającym
wzrokiem.
- To szampan dla nas - powiedział.
- Aha. Nigdy nie próbowałam prawdziwego szampana.
W Rosji mamy tylko igristoje. Podobne, ale to nie to samo.
- Wielka szkoda. Piękne dziewczyny powinny zawsze pić
szampana. Za twoją wygraną! - Ben wzniósł toast i jednym
haustem opróżnił kieliszek.
48 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Sasza spróbowała złotego, musującego płynu. Był pyszny.
- Smakuje jak śmiech - powiedziała.
- Świetnie to ujęłaś - zaśmiał się Ben serdecznie. - Chodź,
policzymy, ile wygrałaś.
Czy to wszystko przytrafiło się jej naprawdę? Przecież ta
kie rzeczy nie zdarzają się nawet w Ameryce! No, może tylko
w filmach.
- Cztery tysiące dolarów? - pytała po chwili, oniemiała ze
zdziwienia.
- Cztery tysiące siedemset czterdzieści osiem - uściślił Ben.
- Mówisz poważnie?
- Absolutnie poważnie.
Tyle pieniędzy! Może oddać Mitchowi całą sumę, którą wy
dał dzisiaj z jej powodu. Na pierścionek, na kwiaty, na ich
luksusowy apartament. Zwróci mu wszystko, a i tak zostanie
jeszcze mnóstwo. Zaraz wynajmie detektywa, żeby odszukał jej
ojca.
Tylko że...
- Ben - odwróciła się do swojego towarzysza. - Przecież to
twoje pieniądze.
Omal nie udławił się szampanem, potem spojrzał na nią
przeciągle i powiedział:
- Na ile zdążyłem cię poznać, wiem, że nie żartujesz.
- Oczywiście, że nie. To była twoja moneta. Ja tylko wrzu
ciłam ją do maszyny. Wygrana należy do ciebie.
Poprzez otaczający ich tłum przeszedł szmer zdziwienia.
- To niezupełnie było tak, maleńka. Kiedy wręczyłem ci
srebrnego dolara, miałem dość tej głupiej maszyny. Nie chcia
łem tam dłużej siedzieć. Wygrana jest twoja. Całe cztery tysiące
siedemset czterdzieści dolarów!
- Czterdzieści osiem - poprawiła go bezwiednie, upojona
sukcesem, szampanem i planami na przyszłość.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 49
- Czterdzieści osiem - zgodził się i ryknął głośnym śmie
chem.
- Możemy się podzielić. - Poczucie sprawiedliwości kazało
jej spróbować jeszcze raz.
- Sasza, kochanie, posłuchaj. Tak długo jak czarne złoto
tryska z moich szybów, pieniędzy mi nie zabraknie. Wytrzymam
nawet codzienne wyprawy własnej żony do najdroższych skle
pów. Nie martw się o mnie. Hazard jest dobry, kiedy człowiek
świetnie się bawi. Musisz uwierzyć, że od dawna nic nie spra
wiło mi większej radości niż twoja wygrana.
Uśmiechnął się do niej kpiąco i dodał:
- I co teraz? Chcesz przestać czy idziemy powiększyć tę
sumę o następne kilka tysięcy?
Każda rozsądna kobieta, upominała się w myślach Sasza,
zabrałaby wygraną i wróciła na górę, prosto do swego pokoju.
Każda rozsądna kobieta pragnęłaby uniknąć losu, jaki spotkał
niejednego hazardzistę.
Ale czy jakaś rozsądna kobieta wyjechałaby bez grosza przy
duszy z rodzinnego kraju, żeby gdzieś za oceanem szukać ojca,
który, według wielu ludzi, nigdy nie istniał? Czy wyszłaby za
mąż za faceta, którego widziała zaledwie kilka razy w życiu?
- Idziemy powiększyć tę sumę o kilka tysięcy - rzuciła
lekko.
Wśród oklasków kibiców Ben poprowadził ją do długiego
stołu pokrytego zielonym suknem, na którym widniały czarne
i czerwone cyfry. Patrzyła, jak mężczyzna w smokingu rzuca
metalową kulkę na coś w rodzaju koła z przegródkami i puszcza
to koło w ruch.
- Oto ruletka - powiedział Ben. - Właściwie większe szanse
na wygraną mielibyśmy, grając w oczko, ale zasady ruletki są
prostsze.
Wręczył jej stos kolorowych żetonów.
50 OKAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Wybierz jakiś numer.
Nagle zdała sobie sprawę, że tu traci się prawdziwe pienią
dze, a nie plastikowe prostokąty bez żadnej wartości, i zawahała
się.
- Nie - pokręciła głową. - Jest zbyt wiele liczb do wyboru.
- Nie ma sprawy. Zacznijmy od kolorów. Czerwony czy
czarny?
- To łatwe. Czerwony oczywiście.
Kolor błyszczącego wozu strażackiego Mitcha. I kolor jego
mustanga.
Położyła żeton na wskazany przez Bena kwadrat i wstrzy
mała oddech, gdy krupier zakręcił kołem. Czas dłużył się w nie
skończoność. Nie mogła znieść dźwięku kulki obijającej się
o krawędzie ruletki. W końcu koło zatrzymało się, a kulka jak
by resztką sił trafiła w czerwoną dziesiątkę.
- Czerwone! - klasnęła w dłonie. - To znaczy, że wygra
łam, tak?
- To znaczy, że wygrałaś, tak! - Ben przedrzeźniał ją
z wyraźną przyjemnością. - A nie mówiłem, że przyniesiesz mi
szczęście? Chcesz spróbować jeszcze raz? - zapytał, gdy kru
pier przesuną! w jej stronę dwa żetony.
- Tak - odpowiedziała i bez zastanowienia postawiła oba na
czerwone.
Ben poszedł za jej przykładem. I wtedy ona sięgnęła do
swojej kupki i na wybranym przed chwilą polu ustawiła cały
stosik żetonów. Z napięciem czekała, co się stanie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kiedy Mitch obudził się po dwóch godzinach, dookoła pa
nowała cisza. Jedynie z dołu dochodziły przytłumione dźwięki
muzyki.
Żeby apartament dla nowożeńców, pomyślał z dezaprobatą,
za który trzeba płacić niebotyczne sumy, zlokalizować nad salą
taneczną! Zwlókł się ze skórzanej kanapy, przeczesał rękami
włosy i przełknął kilka razy ślinę. Przypomniał sobie, że szczot
ka do zębów została w domu. Jak można było nie zapakować
czegoś tak ważnego, zaklął pod nosem.
Drzwi do przyległej sypialni były zamknięte. Uznał, że Sasza
śpi. Bo chyba nie zasnęła w wannie?
Zapukał delikatnie, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi.
Spróbował jeszcze raz. I jeszcze raz. Ale ta dziewczyna ma
mocny sen! Otworzył drzwi. Łóżko było nietknięte.
W głowie pojawił mu się obraz Saszy leżącej pod wodą.
Kiedy on spał w najlepsze, ona straciła przytomność i utopiła
się! Jednym susem znalazł się pod drzwiami łazienki i wpadł do
środka. Odetchnął z ulgą, kiedy okazało się, że jej tam nie ma.
Wzburzenie nie pozwoliło mu w pełni docenić urody łoso
siowego wnętrza, ale natychmiast zauważył, jak wiele erotycz
nych możliwości niesie wanna podobnych rozmiarów. Miał na
dzieję, że młode pary też to zauważyły.
Problem nieobecności Saszy był jednak ważniejszy niż tro
ska o anonimowych kochanków. Właśnie rozważał, czy już za-
52 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
wiadomić policję o jej zniknięciu, kiedy na oparciu różowego
fotela spostrzegł czarny żakiet.
Przebrała się! Nie będzie nawet mógł powiedzieć policji, co
ma na sobie! Dopiero po dobrych kilku chwilach Mitch zdał
sobie sprawę z absurdalności całej sytuacji. Na pewno Sasza nie
chciała go budzić i sama poszła coś zjeść. Wystarczy zejść do
restauracji, żeby ją znaleźć.
Dopiero wtedy zauważył liścik, który leżał w najbardziej
widocznym miejscu, na stoliku obok kanapy.
Ale wcale go to nie uspokoiło. Sasza była naiwna i łatwowierna.
Takie jak ona otworzyłyby każdemu, nie myśląc o zagrożeniach,
które mogą czyhać za drzwiami. Nigdy by sobie nie wybaczył,
gdyby przytrafiło się jej coś niemiłego, kiedy jest pod jego opieką.
A Glory i Jake nie daliby mu spokoju do końca życia.
- Czy jest pani pewna, że nie widziała nikogo takiego?
- pytał chwilę później. - Młoda dziewczyna, mniej więcej tego
wzrostu - sięgnął ręką do ramienia - czarne, falujące włosy,
około pięćdziesięciu kilogramów wagi...
- Kochany, mówiłam już panu, że nie. - Przystojna, choć
dobrze zaawansowana w latach hostessa patrzyła na niego
wyraźnie rozbawiona. - Ale niech pan sprawdzi jeszcze raz
- wskazała ręką wnętrze restauracji.
- Byłem w środku ze trzy razy! Nie ma jej tam.
- Ja też przed chwilą powiedziałam to samo, mój drogi. - Ta
kobieta musiała kiedyś być tancerką, zadecydował Mitch, pa
trząc na jej długie nogi. - Każdy, kto ma oczy na swoim miejscu,
natychmiast zobaczy, że tu nie ma żadnej dziewczyny, jest na
tomiast całe mnóstwo Shrinerów w czerwonych fezach. Ci fa
ceci bardzo lubią się bawić i na pewno od razu zauważyliby
samotną, młodą i ładną, kobietę.
- Ona nie jest samotna - zgrzytnął zębami Mitch. - Dwie
godziny temu wzięliśmy ślub.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 53
- I już ją pan zgubił? - Eks-tancerka uniosła rude brwi. - To
nie najlepiej wróży waszemu małżeństwu.
Kilku Shrinerów, którzy czekali na miejsca w restauracji,
przysłuchiwało się jej złośliwościom z wyraźnym zadowo
leniem.
- Zasnąłem - warknął Mitch - a ona zniknęła.
- No, to nie bardzo można ją winić. Proszę usiąść i spokoj
nie czekać.
- Chcę natychmiast zobaczyć się z szefem ochrony.
- Jest pan w gorącej wodzie kąpany, mój drogi. Żona zjawi
się, kiedy uzna, że już pana ukarała.
- Sasza nie jest typem, który używałby głupich sztuczek.
- Mitch poczuł się obrażony w imieniu Saszy.
- Wszystkie kobiety stosują sztuczki wobec mężczyzn. -
Hostessa popatrzyła na niego z lekceważeniem. - Tylko w ten
sposób możemy być górą.
Mitch postanowił zajrzeć do baru, sprawdzić inne restaura
cje, i dopiero w razie niepowodzenia skontaktować się z ochro
ną. Właśnie przechodził przez hotelowy hol, gdy usłyszał zna
jomy śmiech. Stanął zaskoczony - najbliższe drzwi prowadziły
do kasyna! Uznał, że się przesłyszał. Dla pewności zajrzał do
środka i oniemiał.
Sasza siedziała na wysokim krześle przy karcianym stole!
Krótka spódniczka odsłaniała spory kawałek jej rozkosznie
gładkich ud, nic więc dziwnego, że wokół niej kłębił się tłum
hałaśliwych mężczyzn w znajomych czerwonych fezach. Mimo
że każdy z nich mógłby być jej ojcem, Mitch odczuł coś w ro
dzaju niepokoju, dziwnie przypominającego zazdrość.
- Co ty, do diabła, tu robisz?
Zaskoczona Sasza podniosła głowę i cała jej twarz rozświet
liła się uśmiechem.
- Cześć, Mitch. Jak ci się spało?
54 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Taki uśmiech stopiłby wszystkie lody bieguna północnego,
ale nie miał wpływu na Mitcha.
- Dlaczego nie poszłaś do restauracji? Przecież miałaś tam
być!
- Ach! - uśmiechnęła się jeszcze piękniej, a w oczach za
lśniły jej wesołe błyski. - Szłam tam, kiedy zajrzałam do tego
pokoju. Postanowiłam zostać i poprzyglądać się chwilkę, a wte
dy Ben dał mi dolara i wrzuciłam go do maszyny, i...
- Ben?! - rzucił przez zaciśnięte szczęki.
Nie do wiary! Przecież to zazdrość! Normalna zazdrość.
Cudahy, co ty robisz?
- Ben Houston. Z Dallas w stanie Teksas. - Mitch natych
miast rozpoznał nosowy, teksaski akcent. - A pan musi być
Mitchem Cudahy, o którym ta mała mówi bez przerwy.
- Jestem Mitch Cudahy. - Nawet nie próbował być miły. -
A Sasza nie jest żadną małą. Jest moją żoną.
- Ależ wiem. Opowiedziała mi o waszym ślubie. - Ben
kompletnie zignorował minę Mitcha. - Gratulacje. Masz szczę
ście, chłopie.
Okrzyki aprobaty stojących dookoła mężczyzn rozwścieczy
ły Mitcha jeszcze bardziej.
- Mówiłaś, że jesteś głodna.
- Aaa, prawda - przypomniała sobie Sasza, marszcząc brwi.
- Ale tak świetnie się bawiłam, że o tym zapomniałam.
- Bo ja na przykład jestem głodny - powiedział z pretensją
w głosie.
Nienawidził siebie. Nienawidził takiego tonu. Nienawidził
jej, bo to przez nią zachowywał się jak pedantyczny palant,
którym nie jest.
- Wybacz, Mitch - rzuciła mu przepraszające spojrzenie.
- Powinnam pomyśleć o tym wcześniej.
Potem uśmiechnęła się do całego towarzystwa.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 55
- Chyba przestanę już grać.
- Chcesz powiedzieć, że przez cały ten czas grałaś!
Taki pomysł w ogóle nie przyszedł mu do głowy. Był pe
wien, że po prostu dotrzymywała towarzystwa temu Houstono-
wi. Przecież nie miała ani centa. Czyżby dyrekcja kasyna dała
jej kredyt? To możliwe - mają numer jego karty kredytowej.
Wiedzą, że jest jego żoną.
Jest bankrutem! Stracił wszystko!
- Wydawało mi się, że to trwało tylko chwilkę.
- Ile przegrałaś? - Miał ochotę nią potrząsnąć.
- Uspokój się, Cudahy! - Ben Houston uznał, że pora włą
czyć się w tę nierówną wymianę zdań. - Twoja pani nic nie
przegrała. Przeciwnie, jeszcze chwila, a puściłaby z torbami ca
łe kasyno. Automaty, ruletka, oczko - wszędzie wygrała.
- Ben nauczył mnie grać w oczko - roześmiała się radośnie.
- Świetna gra.
- To ty, złotko, świetnie sobie radzisz. Cudahy, nawet nie
wiesz, że twoja żona ma fotograficzną pamięć. - Ben spojrzał
kpiąco na Mitcha. - Chwilami bałem się, że zaczną podejrze
wać, że oszukujemy, i wyrzucą nas z tego lokalu.
Dopiero teraz Mitch zauważył żetony. Białe, czarne, czerwo
ne stosy plastikowych kwadracików piętrzyły się na stole do
kładnie na wprost Saszy. Wpatrywał się w nie z głupią miną,
potem przeniósł wzrok na dziewczynę.
- Ile to jest warte?
- Nie wiem. Kiedy odchodziliśmy od ruletki, miałam osiem
tysięcy. Potem kilka razy wygrałam tutaj, a kiedy Ben wyjaśnił
mi, że nieparzyste...
- Osiem tysięcy? - Głos mu się załamał. - Wygrałaś osiem
tysięcy dolarów?
- Myślę, że ze dwanaście - wtrącił się Ben. - Z dokładno
ścią do kilku setek.
56 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Dwanaście tysięcy dolarów!?
- No chyba, że nie orzechów. - Ben poklepał go po ple
cach swoją wielką jak bochen chleba łapą. - Niechętnie od
dam ci tę śliczną panią, chłopie, ale widzę, że chcesz mieć ją
teraz dla siebie. Rozumiem. Ostatecznie to wasz miodowy
miesiąc.
- Tak. Rzeczywiście. Chciałbym porozmawiać na osobności
z własną żoną. - Z miny Mitcha wynikało, że dalej nic nie
pojmuje. - Skąd wzięłaś pieniądze?
- Najpierw Ben dał mi dolara, potem od razu wygrałam całą
pulę. - Sasza i Ben mrugnęli do siebie, co zirytowało Mitcha
jeszcze bardziej. - Bardzo miła pani przyniosła mi wtedy szam
pana. Mitch, czy ty kiedyś próbowałeś szampana?
- Jasne.
- A ja nie. To był mój pierwszy raz - westchnęła rozanielona. -
Kocham szampana. Czy moglibyśmy zamówić go do obiadu?
Zsunęła się z krzesła i byłaby upadła, gdyby Mitch w porę
jej nie podtrzymał. Oparła się o niego całym ciałem i zarzuciła
mu ramiona na szyję.
- Nie rozumiem - zaniosła się delikatnym, srebrzystym
śmiechem. - Chyba moje nogi poszły spać.
Mitch dopiero teraz zauważył, że lekko plącze się jej język.
- Ile szampana wypiłaś?
- Nie wiem dokładnie. - Zachwiała się znowu, więc tym
razem złapał ją mocniej. - Za każdym razem, kiedy wygrywa
łam, kelnerka przynosiła mi nowy kieliszek. Czy wiesz, że dają
tu szampan za darmo?
- Wiem. Wiem też, że jesteś zalana.
- Zalana? Co to znaczy? - Przesunęła się nieco, próbując
znaleźć sobie wygodniejsze miejsce w jego ramionach. Łaskotał
ją. Miał takie owłosione ręce!
- Pijana.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 57
- Aha. - Przez chwilę zastanawiała się nad tym, co powie
dział, potem zachichotała rozbawiona. - Wiesz, wydaje mi się,
że masz rację.
Ben i reszta towarzystwa patrzyli na Saszę z zachwytem
i śmiali się razem z nią. Najbardziej rozbawiła ich propozycja
Mitcha, że zaniesie ją do łóżka. Mitch poczuł nagłą potrzebę,
żeby paroma mocnymi uderzeniami pięści uspokoić kilku z tych
najweselszych. Powstrzymała go myśl, że nie ma sensu wdawać
się w bójkę z bandą pijanych facetów.
- Wychodzimy stąd! - zarządził, wściekły.
Nie było to wcale łatwe. Wyswobodzona z jego objęć Sasza
próbowała zebrać żetony, które spadały na podłogę za każdym
razem, gdy wykonywała gwałtowniejszy ruch. Gdyby nie jego
pomoc, wylądowałaby na pewno na czerwono-złotym dywanie.
Sytuacja wydawała się beznadziejna.
- Przepraszam pana. - Za plecami Mitcha pojawił się jak
spod ziemi ciemnowłosy mężczyzna w eleganckim garniturze.
- Jestem Quenton Vaughn, dyrektor kasyna. Jeśli pan pozwoli,
sam załatwię sprawę wygranej pani Cudahy. Potem przyślę ka
sjera z czekiem do państwa apartamentu.
- To szalenie uprzejmie z pana strony, prawda, Mitch? - po
wiedziała Sasza z czarującym wdziękiem, choć nie całkiem
wyraźnie.
Mitch, sprawdziwszy szybkim spojrzeniem dyskretną złotą
plakietkę w klapie marynarki Vaughna, odetchnął z ulgą. Już
chciał, wypróbowanym strażackim sposobem, zarzucić sobie
Saszę na ramię, kiedy pamięć podsunęła mu obraz dżinsowej
spódniczki, którą jego odważna żona włożyła tego wieczora.
Natychmiast zrezygnował z pomysłu i wśród burzy oklasków
opuścił kasyno, trzymając Saszę w ramionach.
Nieprzyzwoity strój! Zdecydowanie nieprzyzwoity - za
decydował chwilę później w windzie, której lustrzane ścia-
58 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
ny pokazywały wielokrotne odbicie koronkowych majteczek
Saszy.
Tymczasem ona przyglądała mu się spod oka. Nagle dotarło
do niej, że Mitch nie uśmiechnął się ani razu.
- Jesteś na mnie wściekły, prawda?
- Nie jestem na ciebie wściekły. - To nie była prawda, ale
widząc wyraz jej oczu, bał się kolejnego ataku płaczu.
- Ale nie jesteś zadowolony.
- Jestem zachwycony. Co innego może czuć facet, który
położył się na chwilę, żeby odpocząć po wyczerpującej walce
z ogniem grożącym jego miastu, i po obudzeniu się zastał swoją
świeżo poślubioną żonę zalaną w pestkę i grającą w oczko
z bandą podpitych mężczyzn?
- Nie chciałam zalać się w pestkę, ale zaczęłam wygry
wać i...
- Już to mówiłaś - przerwał ostro.
Sasza przygryzła wargi, żeby się nie rozpłakać.
- Mitch? - powiedziała po dłuższej chwili. - Ja naprawdę
nie chciałam cię rozzłościć. Przecież zostawiłam ci kartkę...
- Nie byłem zły. Przynajmniej na początku. Po prostu ba
łem się.
- Bałeś się o mnie?
- Jasne. - Postawił ją na ziemi, żeby wyłowić klucz z kie
szeni obcisłych dżinsów. - Zawodowe zboczenie. Przecież je
stem strażakiem.
„Zawodowe zboczenie". Jego słowa skutecznie starły cień
nadziei, który zakiełkował właśnie w sercu Saszy.
Jednakże Mitch nie powiedział wszystkiego. Nie przyznał
się, że nigdy dotąd nie czuł tak dojmującego strachu jak wtedy,
gdy nie znalazł Saszy w restauracji. Żeby ukryć zakłopotanie,
rzucił dziewczynę na łóżko gwałtowniej, niż chciał. Woda
w materacu zafalowała lekko.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 59
Sasza próbowała przypomnieć sobie, jak dobrze się bawiła,
zanim Mitch pojawił się w kasynie, ale przychodziło jej to z tru
dem. Westchnęła i dźwignęła się na kolana.
- Mitch, bardzo mi przykro. Nie powinnam cię denerwować,
tym bardziej że zrobiłeś mi uprzejmość, żeniąc się ze mną.
- Przyłożyła policzek do jego piersi. -I bardzo cię proszę - nie
mów, że zrobiłbyś to dla każdego. Nawet jeśli to prawda.
Do diabła! Wyciągnął ręce, żeby ją odsunąć i zakończyć
kłopotliwą sytuację, gdy nagle, zupełnie wbrew woli, pogłaskał
ją po głowie.
- Nie miałem zamiaru mówić niczego podobnego - mruk
nął, zanurzając twarz w jej gęste, pachnące włosy.
Znieruchomieli oboje. Mitch czuł, jak powoli opuszcza go
cała złość i ogarnia fala ciepła. Wydawało się, że powietrze
w pokoju zrobiło się gęste od nie wypowiedzianych pragnień.
Sasza słyszała, jak wali mu serce, i uświadomiła sobie, jak bar
dzo go pragnie.
- Mitch! - szepnęła w końcu. - Jest coś, co od rana nie daje
mi spokoju. Dziś w kaplicy, zanim upadłeś...
- Miło, że o tym przypominasz - mruknął, ale nie był ura
żony.
Jej włosy lśniły jak jedwab i pachniały lasem.
- Czy nasz ślub jest ważny? Przecież nie pocałowałeś mnie
przed ołtarzem.
Czy ona wie, co robi? zastanawiał się Mitch, czując niepo
kojący dreszcz w żyłach. Nie powinna igrać z ogniem. To nie
bezpieczne.
Ale trudno być odpowiedzialnym człowiekiem, gdy czuje się
na szyi jej ciepły oddech. Gwałtownym gestem odsunął ją od
siebie i spojrzał jej prosto w oczy.
- Masz rację. Najwyższy czas, żebym pocałował swoją
żonę.
60 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Nie miała pojęcia, że jego usta są tak gorące. I tak żarłoczne.
To było cudowne i straszne zarazem.
- Wszystkie panny młode powinny w takich chwilach za
mykać oczy. Tak przynajmniej jest w filmach - zaśmiał się
cicho.
- Gdybym zamknęła oczy, tobym cię nie widziała. A ja lubię
na ciebie patrzeć. - Delikatne palce muskały jego plecy, dotarły
do karku, wplątały się we włosy.
- Musisz to zrobić, maleńka, jeśli chcesz, żebym cię poca
łował jak należy. - Dotknął ustami jej powiek.
Potem wędrował wargami po wszystkich zakątkach jej twa
rzy, badał każdy centymetr skóry, reagował na najmniejsze jej
drgnienie. Czuła, że pod wpływem pieszczot, jakich nie zaznała
w całym swym życiu, zapada się w ciemność - groźną i pocią
gającą równocześnie.
- Jak dobrze. - Mitch zsunął jej bluzkę z ramion, obnażając
pełne piersi.
Sasza nie wiedziała, co się z nią dzieje. Ostry zarost Mitcha
drażnił jej sutki, dreszcz pożądania przeszył ciało. Krew w ży
łach krążyła coraz szybciej i szybciej. Zacisnęła wargi, ale i tak
stłumiony jęk wyrwał się jej z gardła.
Mitch pomyślał, że nie wytrzyma dłużej. Nie oczekiwał ta
kiej reakcji. To miał być zwykły pocałunek. A jednak postano
wił posunąć się dalej. Tylko po to, by udowodnić sobie samemu,
że nadal panuje nad sytuacją.
- Rozluźnij się, kochanie. Takie kobiety jak ty powinno się
całować inaczej.
Kobiety takie jak ona. A może jednak ją kocha? Może jest
tą jedyną i upragnioną? Tak bardzo pragnęła zdobyć jego
serce...
To tylko pocałunek, powtarzał sobie Mitch. Mogę go prze
rwać, kiedy zechcę. Tymczasem jego łakome nowych doznań
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 61
dłonie przesunęły się z bujnych piersi na płaski brzuch i zatrzy
mały na pośladkach - najzgrabniejszych, jakie spotkał w całym
męskim życiu. Przyciągnął ją mocno do siebie.
Pragnął jej. Chciał mieć ją teraz, w tym pokoju. Marzył, żeby
zerwać z niej wszystko, co miała na sobie, i miejsce po miejscu
smakować jej ciało. Wyobrażał sobie, że wchodzi w nią głębo
ko. Wiedział, że żar, który obudzili w sobie, mógłby doprowa
dzić do wrzenia całą wodę w tym idiotycznym łóżku.
Sięgnął po nią i wtedy poraziła go myśl, że znalazł się na
niebezpiecznej granicy, której nie wolno mu przekraczać.
- Musisz się przespać, bo inaczej będziesz miała strasznego
kaca.
- Mitch? - Sasza poruszyła się niespokojnie, kiedy łagod
nym ruchem wypuścił ją z objęć. - Nie rozumiem. Myślałam,
że mnie pragniesz.
Zranił ją. Słyszał to w jej głosie. Widział w oczach - spło
szonych i wciąż błyszczących namiętnością.
- Nie ma mężczyzny, który by cię nie pragnął, Sasza. Jesteś
piękna i seksowna jak wszyscy diabli. Ale to zwierzęca żądza
i nic więcej.
- Może dla ciebie. - Te słowa nie przeszłyby jej przez gard
ło, gdyby nie szampan, dobrze o tym wiedziała. - Nie dla mnie.
Ja nie przeżyłam jeszcze czegoś podobnego w życiu...
- To tylko szampan. - Wiedział, że to nieprawda. - Poczu
jesz się o wiele lepiej, kiedy się prześpisz.
Nie mógł się powstrzymać, by jeszcze raz nie poczuć dotyku
jej jedwabistych włosów. Pogłaskał ją po głowie i wypadł z po
koju.
Chwilę później usłyszała, jak w salonie rozmawia przez te
lefon. Przez łzy przysięgła sobie, że nie pozwoli, by Mitch
Cudahy złamał jej serce. Jeśli ich pocałunek nic dla niego nie
znaczył, to proszę bardzo. Od dzisiaj ma go w nosie.
62 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
A jednak jeszcze zanim zapadła w ciężki sen, pomyślała
sobie, że nieładnie jest tak kłamać.
Mitch jedząc samotnie obiad, wciąż myślał o Saszy - o jej
ciepłym, spragnionym pieszczot ciele. Mógł ją mieć. A seks
z nią byłby przeżyciem nieporównywalnym z niczym, co mu
się przytrafiło dotąd z innymi kobietami. Był tego pewien,
wspominając jej dopiero co rozbudzoną zmysłowość.
Właściwie miał prawo do spędzenia nocy z własną żoną.
Obok, na komodzie, leżał dokument potwierdzający legalność
ich związku. Ale Saszy należało się coś więcej niż jedna upojna
noc na łóżku wodnym. Zasługiwała na prawdziwego męża, któ
ry by ją kochał, szanował i był ojcem jej dzieci. Ta historia
powinna skończyć się jak każda rosyjska bajka słowami: „żyli
długo i szczęśliwie".
A ponieważ on, Mitch Cudahy, nie zamierzał wiązać się na
stałe z żadną kobietą, musiał zachować stosowny dystans - fi
zyczny i emocjonalny.
Co dużo łatwiej było powiedzieć, niż wcielić w życie. Szcze
gólnie gdy hormony burzyły się w nim jak w dawno zapomnia
nych szkolnych czasach.
Leżał w ciemnym pokoju, próbując nie poddawać się eroty
cznym fantazjom na temat Saszy. Z dołu dobiegał głos kolejne
go naśladowcy Elvisa, który aksamitnym barytonem śpiewał,
jak źle być samotnym w taką noc.
- Cholera, ale sobie wybrał moment! - zaklął Mitch.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Następnego ranka żadne z nich nie wspomniało nawet słowem
o wczorajszym pocałunku. Milczeli przez całą drogę do Phoenix.
Co nie znaczy, że o tym nie myśleli. Myśleli. I to sporo.
- Obawiam się, że Jake miał rację co do mojego mieszkania.
Straszny tam bałagan - mruknął Mitch przepraszająco, wnosząc
po schodach bagaże Saszy. - Ale wiesz, wszystko stało się tak
niespodziewanie...
- Nie musisz mnie przepraszać, Mitch - odpowiedziała
szybko.
Za szybko. Widać, że ona także była zdenerwowana nową
sytuacją.
Otworzył drzwi i stanął jak wryty. Najwyraźniej jakaś dobra
wróżka uzbrojona w ścierkę wtargnęła do mieszkania i wy
sprzątała wszystkie kąty. Przejechał palcem po telewizorze, któ
ry cztery dni temu wyglądał jak przyprószony śniegiem. Ani
pyłku.
- Bardzo tu ładnie. - Sasza popatrzyła na niego zdziwiona.
-I czysto.
Jeśli ten stan Mitch nazywał bałaganem, to marny jej los!
Nie była bynajmniej mistrzynią w pracach domowych. A tu -
stół lśnił tak, że można było się w nim przejrzeć. Wypucowane
szyby błyszczały w słońcu. Nawet śladu kurzu! Sasza nie wie
działa, że Mitch był nie mniej zaskoczony od niej.
Przez krótką chwilę wydawało mu się, że wszedł do cudzego
mieszkania. Wszystko tutaj wyglądało obco - czereśniowy for-
64 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
nirowany stół, wieloramienny żyrandol, kanapa. Gdzie, do cho
lery, podziała się jego ukochana bordowa kanapa? To prawda,
sterczały z niej sprężyny, a gąbka wyłaziła przez pęknięcia
w skórzanym obiciu, ale była wielka i można było bez żalu
zalać ją piwem, gdy oglądało się szczególnie interesujący mecz
w telewizji. A ta nowa w niebieską kratkę? Do niczego się nie
nadaje.
Kto wpadł na pomysł, żeby pozamieniać mu meble?!
- Zobacz - z kuchni dobiegł go głos Saszy. - Świeże kwiaty!
Od razu rozpoznał charakter pisma na kopercie wsuniętej
w zabawny bukiet złożony z rumianków, tygrysich lilii,
goździków i strzępiastych astrów.
- Od mojej matki na przywitanie. - Przeleciał wzrokiem tekst
listu, zastanawiając się, co do diabla mógł powiedzieć jej Jake.
Wyjaśniła się sprawa mebli. Należały do jego babci. Zosta
wiła je, przeprowadzając się w okolice San Diego, a matka prze
trzymała wszystko na strychu z myślą o nim właśnie.
- W lodówce jest kolacja - czytał dalej. - Wystarczy pod
grzać w mikrofalówce. I szampan, jeśli masz ochotę.
- Dziękuję. Chyba mam dosyć szampana na cały tydzień.
- Sasza przyłożyła dłoń do czoła.
Wprawdzie pulsujący ból, z jakim się obudziła, ustąpił, ale
wciąż czuła się, jakby ktoś dał jej kamieniem po głowie.
Mitch już rano zauważył, że Sasza fatalnie się czuje. Posta
nowił jednak działać konsekwentnie. Nie okazał współczucia
ani nie zaproponował aspiryny, mimo że miał na to ochotę.
W Saszy było coś, co wzbudzało w mężczyznach chęć, by się
nią opiekować. On nie mógł się temu poddać. Nie o to przecież
chodziło.
Wziąć ślub, pozbyć się Pottera, zdobyć zieloną kartę i rozstać
się w przyjaźni - taki był plan. Jeśli będą się tego trzymali,
wszystko pójdzie dobrze.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 65
- Na kaca nie ma mocnych - powiedział pocieszająco.
Na tyle mógł sobie pozwolić.
- Przechodziłeś przez to kiedyś?
- Setki razy, kochanie - zaśmiał się.
Znowu to samo. Jedno małe słowo i serce fika jej koziołka.
Idiotko, pamiętaj, że stoisz w tej nieskazitelnie czystej kuch
ni tylko po to, żeby wyprowadzić w pole amerykański urząd
imigracyjny. Koniec. Kropka. To nie wina Mitcha, że się w nim
zakochałaś. Nie obiecywał ci niczego poza fikcyjnym małżeń
stwem. Jeśli będziesz myśleć o wspólnej z nim przyszłości, źle
skończysz.
Stali tak, rozdzieleni całą długością stołu, próbując ukryć
przed sobą własne uczucia.
- Powinnaś się rozpakować - wskazał ręką walizkę. - Mam
jeszcze kilka spraw do załatwienia.
Desperacka próba ucieczki. Oboje dobrze o tym wiedzie
li. Sasza opuściła wzrok i zajęła się poprawianiem kwiatów
w wazonie.
- Wrócisz na kolację? - Pożałowała tych słów, jeszcze za
nim wypowiedziała pytanie do końca.
O Boże! Weszła już w rolę żony, jęknął w duchu Mitch.
Jeszcze tego mu brakowało! Musiał raz na zawsze ustalić sto
sunki między nimi. Natychmiast. Zanim sytuacja wymknie się
spod kontroli.
- Nie mam pojęcia. Ale lepiej na mnie nie czekaj - powie
dział najobojętniej, jak umiał.
Nie mówił jeszcze do niej takim tonem. To było nie do
zniesienia. Nie chciała, żeby dostrzegł, jak bardzo ją to dotknęło,
więc podnosząc dumnie głowę, rzuciła zimno:
- W porządku. I tak zwykle jem sama. Niech ci się nie
wydaje, że cię kontroluję. - Jej arystokratyczni rosyjscy przod
kowie byliby z niej dumni.
66 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- To dobrze. A tak dla porządku - były takie, co próbowały.
Żadnej się nie udało.
Warczeli na siebie jak zaprawiona w bojach para. Mitch po
myślał, że ich miesiąc miodowy był prawdopodobnie najkrótszy
w historii związków małżeńskich.
- Szafa i komoda są w sypialni. Rozgość się - wycedził przez
zęby i wyszedł, z trudem powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami.
Sasza opadła na krzesło. Nie płakała. Nie mogła. W ciągu
ostatniego tygodnia wylała więcej łez niż w całym dwudziesto
czteroletnim życiu. Ale była zdruzgotana.
- Witaj, kochany. Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj. -
Meredith uśmiechnęła się, otwierając drzwi swojego domu.
- Musimy porozmawiać.
- To coś poważnego?
- Nie. Tak. Tak, w pewnym sensie to poważna sprawa - plą
tał się Mitch. - Czy mogę wejść? Wolałbym nie rozmawiać
w obecności widzów.
- Jasne. - Meredith przepuściła go przez próg i machając
ręką swojej sąsiadce, która właśnie wyprowadzała na spacer
wiekowego sznaucera, zawołała: - Dobry wieczór pani. Jak się
dziś czuje Petey?
- Nieźle. Jego artretyzm ustąpił. Nie skakał tak od czasu,
kiedy był szczeniakiem. Ta nowa karma, o której mówiłaś, ko
chanie, w ostatniej audycji, działa cuda. Naprawdę.
- Miło mi to słyszeć. - Meredith uśmiechnęła się szerokim,
przyjaznym uśmiechem, który skruszyłby nawet kamień. - Dziś
wieczór pokazuję materiał o luksusowych restauracjach, w któ
rych gotują dla psów. Proszę koniecznie oglądać.
- Oczywiście. Petey i ja nie opuściliśmy jeszcze żadnego
twojego programu, kochanie. - Starsza pani oddaliła się, by
kontynuować spacer.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 67
Wszystko u Meredith było szczytem perfekcji: wygląd, dy
kcja, uśmiech, i oczywiście mieszkanie: od ścian, poprzez meb
le, na najdrobniejszych ozdobach kończąc - białe. Podczas pier
wszych wizyt Mitch nie mógł oprzeć się wrażeniu, że znalazł
się w sali operacyjnej. Albo na biegunie północnym podczas
śnieżnej zamieci.
- Czy tak właśnie zdobywa się widzów? - Rzucił się na
bielutką, obitą jedwabiem kanapę.
- Możesz się śmiać, mój drogi, ale badania opinii publicznej
wykazują, że jestem najpopularniejszą prezenterką w naszej te
lewizji.
- Zawsze myślałem, że to z powodu tych wspaniałych nóg.
- Przesunął dłonią po jej gładkich udach, dobrze widocznych
w rozcięciu krótkiego szlafroczka.
- Cudahy, czy ktoś ci już powiedział, że jesteś męskim szo
winistą?
- Oczywiście. Słyszałem to setki razy. I zawsze uznawałem
za największy komplement.
- Można się było spodziewać. - Pokiwała głową z udaną
powagą. - I stwierdzam, że jesteś jedynym facetem, któremu
z tym do twarzy.
Przysiadła mu na kolanach i pocałowała w usta - gorąco, długo
i precyzyjnie, bo w tej dziedzinie także była perfekcjonistką.
- Brakowało mi ciebie w nocy - powiedziała.
- Musiałem wyjechać z miasta.
- Wiem. Jake mi powiedział. A więc, czy ten niespodziewa
ny wyjazd ma coś wspólnego z twoim dzisiejszym pojawieniem
się u mnie?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Masz strasznie ponurą minę. Domyślam się, że nie wpad
łeś tu na szybki numerek przed moim wieczornym wyjściem do
telewizji.
68 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Nie.
- A widzisz. Czy nie będzie ci przeszkadzać, że zrobię sobie
makijaż, kiedy będziesz mówić? Nie mam zbyt wiele czasu.
Muszę być w studiu o szóstej.
Powędrował za nią do sypialni, której chłodna biel mogłaby
sugerować komuś nie wtajemniczonemu, że mieszkanka tego
pokoju jest osoba oziębłą i ascetyczną. Mitch spędził tu jednak
zbyt wiele szalonych nocy, żeby dać się nabrać. Nie, Meredith
nie była osobą powściągliwą.
- Tylko nie zacznij niczym rzucać, zanim usłyszysz całą
historię - mruknął, gdy ona opuszkami palców nakładała krem
na twarz.
- Chyba rzeczywiście zanosi się na coś poważnego. - Spoj
rzała na niego przez lustro.
Mitch zauważył, że dopiero w połowie opowieści, z której
celowo usunął pewne szczegóły - swój nieszczęsny upadek,
wygląd Elvisa i nieprawdopodobnie wysoką wygraną Saszy,
Meredith odłożyła tubki i buteleczki, i zaczęła uważnie słuchać.
- No, no - pokręciła głową, kiedy skończył. - Niezła historia.
Wycisnęła trochę podkładu na maleńką gąbkę.
Mitch patrzył, jak spokojnymi ruchami rozsmarowuje go na
twarzy, i nic nie rozumiał. Spodziewał się wybuchu, a tu nic,
żadnej reakcji. Milczenie Meredith doprowadzało go do szału.
- Ponieważ nie wziąłem prawdziwego ślubu, nic nie stoi na
przeszkodzie, żebyśmy się dalej widywali, prawda? - powie
dział, żeby przerwać ciszę.
- Chciałeś chyba powiedzieć: żebyśmy dalej ze sobą sypiali,
prawda? - Sięgnęła po róż.
- Nno tak. Właściwie to miałem na myśli... - Nienawidził
siebie za to jąkanie.
Zaznaczyła kredką kąciki oczu, a potem powoli i metodycz
nie nałożyła na rzęsy trzy warstwy tuszu.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ.. PRZEZ CHWILĘ 69
- Mogę zadać ci kilka pytań? - rzuciła, obrysowując usta
konturówką.
- Biorąc pod uwagę okoliczności, masz do tego pełne prawo.
- Czy poinformowałeś żonę, dokąd się udajesz?
- Niekoniecznie.
- Dlaczego? Jeśli to jedynie układ małżeński, powinno być
jej obojętne, z kim sypiasz.
- To bardziej skomplikowane.
- Małżeństwa na ogół są skomplikowane. - Meredith, któ
ra już trzy razy wychodziła za mąż, była w tych sprawach eks
pertem.
- To nie jest prawdziwe małżeństwo.
- Ty tak twierdzisz.
Przycisnęła do ust papierową serwetkę i zacisnęła na moment
wargi. Potem powoli odwróciła się do niego.
- Nie mam zamiaru wdawać się w rozmowy o twoim życiu
prywatnym, kiedy muszę załatwić znacznie ważniejszą sprawę.
Teraz się zacznie, pomyślał Mitch lekko przerażony.
- Mitch - powiedziała Meredith słodkim tonem. - Chcę
przeprowadzić wywiad z twoją żoną.
- Czegoś tu nie rozumiem. -Jake zręcznie ominął Mitcha i da
lej kozłował piłkę. - Chcesz powiedzieć, że jesteś wściekły, bo
twoja kochanka nie zrobiła ci awantury o to, że ożeniłeś się z inną?
Od pół godziny rozgrywali zacięty mecz koszykówki na
podwórzu straży pożarnej. Mitch miał nadzieję, że wysiłek fi
zyczny pozwoli mu zwalczyć stres i złość, jakie odczuwał po
spotkaniu z Meredith. Zlany potem biegał po boisku, próbując
ograć swojego partnera. Wszystko na nic. Jake i tak zwyciężał
na punkty, a on był równie zły jak na początku.
- Nie ożeniłem się z inną! To nie jest prawdziwe małżeństwo!
- Kogo chcesz przekonać? Mnie? Czy siebie? - Jake zrobił
I
70 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
zwód w prawo, potem dwa kroki w lewo i wrzeszcząc ruszył na
kosz. - Atakuje, proszę państwa! Strzela! Jest! Świetny rzut!
- Były kroki - narzekał Mitch, rozpoczynając grę. - Mó
wisz jak Meredith.
- A więc ona też nie kupiła twojej historyjki?
- Nie. - Mitch zaklął pod nosem, bo Jake odebrał mu piłkę
i prawie natychmiast ulokował ją w koszu. - Jak mam się skon
centrować na grze, skoro ciągle wspominasz mój idiotyczny
ślub?
- Przepraszam, stary. Myślałem, że chcesz pogadać.
- Pomyliłeś się. - Mitch skrzywił się na swój niecelny rzut.
- Przyszedłem tutaj, bo nie mam co ze sobą zrobić.
- Dlaczego nie pójdziesz do domu?
- Jakiego domu? Nie mam już swojego wygodnego, zapusz
czonego mieszkania z bordową skórzaną kanapą! Mam coś, co
pachnie jak pomarańczowy gaj i wygląda równie koszmarnie.
- Aaa - pokiwał głową Jake. - Tu cię rozumiem, stary. Pró
bowałem przekonać Katię, żeby dała sobie z tym spokój, ale jak
sam wkrótce zobaczysz, nawet nie warto otwierać ust, jeśli baby
wbiją sobie do głowy coś, co dotyczy urządzania mieszkań albo
swatania ludzi.
- Nie zobaczę - wychrypiał Mitch. - Nie będę żonaty na
tyle długo, żeby to zobaczyć!. I chcę dostać z powrotem kanapę!
Chcę wrócić do dawnego życia!
- Powiem ci, stary, co się z tobą dzieje. Wkurzyłeś się na
siostrę i matkę za to, że wywaliły twoją ukochaną kanapę,
a mścisz się na Saszy. Nie powinieneś zostawiać jej samej w do
mu w pierwszy wieczór po ślubie.
- Wcale nie pierwszy!
- A prawda. - Jake skrzyżował ramiona na piersiach i przy
glądał się kpiąco Mitchowi. - Spędziliście nieoczekiwaną noc
poślubną w Lauglin. I co? Jak było?
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 71
- A co miało być? - zawył Mitch, aż z najbliższego drzewa
poderwało się stadko gołębi. - Nic nie było.
- Coś mi się wydaje, że tego żałujesz. I trudno się dziwić.
Nie znam faceta, który tak łatwo zrezygnowałby z naszej ponęt
nej, małej Saszy.
- Powiedz jedno słowo więcej, a rozkwaszę ci gębę.
- Mówisz jak mąż - pękał ze śmiechu Jake.
Mitch wyrzucił z siebie kilka wulgarnych słów i trochę mu
ulżyło.
- A drobny fakt, że ona jest w tobie zakochana, wcale nie
ułatwia sprawy - ciągnął Jake.
- Cooo!? - Mitchowi pociemniało w oczach z przerażenia.
- Opowiadasz głupoty!
- Oszalała na twoim punkcie, kiedy pojawiłeś się niczym Sir
Galahad, w żółtym kombinezonie i błyszczącym hełmie, i oca
liłeś od ognia knajpę Glory.
Jake przestał żartować. Patrząc surowym wzrokiem na Mi
tcha, dodał:
- A to znaczy, chłopie, że musisz uważać. Bo jeśli zrobisz
tej małej krzywdę, będziesz biedny. Całe mnóstwo ludzi z ocho
tą rozerwie cię na strzępy.
- Z tobą na czele?
- Nie. Pierwsza będzie Glory, potem dopiero ja. Za mną
twoja siostra i twoja mama, chłopaki z 13 Kompanii, kilku sta
łych klientów restauracji...
- Daj już spokój. - Mitch wyglądał, jakby ktoś wypuścił
z niego powietrze.
Dopiero teraz dotarło do niego, w co się wplątał. ,
- Zagramy? - zapytał Jake. - Czy wolisz się czegoś napić?
- I tak przegrywam. Chodźmy się czegoś napić.
Stojąc pod prysznicem, Mitch pomyślał o Saszy, która jadła
teraz samotnie kolację, i niespodziewanie zdał sobie sprawę, że
72 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
czuje się winny. Przestań, pomyślał. To nie jest małe dziecko.
Wiedziała, co robi, decydując się na fikcyjny ślub!
A jednak poczucie winy nie ustępowało.
Marzył o tym, żeby być już w jakimś barze. Tymczasem
musiał czekać na Jake'a, który telefonował do Katie, żeby uprze
dzić ją, że wróci później. O, właśnie!
Małżeństwo to ciągłe opowiadanie się, to koniec pokera
z kumplami, to nudne niedziele spędzane na koszeniu trawnika
zamiast na grze w piłkę lub na wgapianiu się godzinami w te
lewizor bez uwag, że od tego psują się oczy.
Małżeństwo znaczyło wczesne seanse filmowe, bo przecież
trzeba jeszcze odwieźć opiekunkę do dzieci, niebotyczne ra
chunki od ortodonty i troskę o wybór odpowiedniej szkoły.
Nie było małżeństwa bez konieczności zmywania, zmiany
pieluch i kupna polisy ubezpieczeniowej.
A już najgorsze było to, myślał Mitch, wsiadając do minibu-
sa, na który Jake zamienił swoją corvette, bo do niej przecież
nie zmieściłby się dziecinny wózek, że małżeństwo wymuszało
rezygnację z porządnych, prawdziwie męskich samochodów.
Byli tacy, którzy przystawali z łatwością na to wszystko. Jake
na przykład. Wydawał się lubić spokój i absolutną przewidywal
ność życia. I chociaż Mitch szczerze cieszył się, że jego siostra
znalazła idealnego męża, on sam nie zamierzał spędzić reszty
życia w niewoli.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Była druga nad ranem, kiedy Mitch wytoczył się z samocho
du Jake'a i jakimś cudem wdrapał się po schodach. Kręciło mu
się w głowie od tequili zapijanej meksykańskim piwem, ale czuł
się wspaniale. Wiedział, że znienawidzi siebie następnego ranka,
ale na razie mu to nie przeszkadzało.
Był zachwycony, gdy za trzecim razem udało mu się włożyć
klucz do zamka i otworzyć drzwi. Mozolnie pokonując trasę do
sypialni, zdzierał z siebie kolejne sztuki garderoby, po czym
rzucił się na łóżko twarzą w dół i zasnął. Za chwilę rozległo się
głośne chrapanie.
Sasza, przygnieciona jego ramieniem, z trudem mogła się
ruszyć. Tuż przy uchu czuła jakby podmuch wiatru - wiatru
mocno pachnącego piwem. Kiedy próbowała się odsunąć, Mitch
zamruczał coś niezrozumiale i przyciągnął ją do siebie. Jego
muskularne ciało, nie osłonięte nawet jednym skrawkiem ubra
nia, było ciepłe i zachęcające. Tak więc Sasza, przekonując
siebie, że każdy jej ruch mógłby go zbudzić, pozostała w jego
objęciach.
Mitchowi śniły się tropikalne wyspy w promieniach gorące
go słońca. Leżał na białej, pustej plaży razem z piękną dziew
czyną o oliwkowej cerze, a w oddali jakiś mężczyzna śpiewał
głębokim, ciepłym głosem piosenkę o tym, jak pięknie jest na
Hawajach.
Dziewczyna pachniała orientalnymi kwiatami, a jej wargi
miały smak najlepszych owoców świata. Okrywała go pocałun-
74 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
kami, a Mitch czuł się, jakby zaproszono go na obiad do raju. Im
więcej dostawał, tym więcej pragnął. Przesunął rękami po jej ciele,
wyczuwając wszystkie krągłości wyprężonego ciała, i delikatny
mi, wprawnymi ruchami schodził coraz niżej i niżej.
Oddech dziewczyny był teraz szybki i urywany, z gardła wy
rwał się niski, chrapliwy dźwięk, który w jednej chwili rozpalił
płomienie w żyłach Mitcha. Nie chciał dłużej czekać, poszukał
ustami jej piersi i nogą rozchylił uda, a ona wpiła się rękami w jego
włosy i wykrzyknęła głośno kilka słów. Po rosyjsku!
Nieznany język podziałał na Mitcha jak kubeł zimnej wody.
Zastygł z przerażenia, potem powoli otworzył nieprzytomne
oczy. W pokoju było ciemno, ale nie na tyle, by w fioletowa-
wym blasku ulicznych lamp nie zauważyć, że rozbudzona nagle
Sasza podnosi głowę.
- Cholera! Przepraszam... - Gwałtownie wyjął ręce spod jej
białej koszuli nocnej. - Nigdy... Nie mogę uwierzyć... - beł
kotał coraz bardziej wściekły.
Przekręcił się na plecy i zakrył ramieniem twarz.
- Sam nie wiem, jak... - wychrypiał, patrząc na nią z pre
tensją. - Trzeba było mnie powstrzymać.
- Nie ty jeden spałeś!
- Spałaś!?
Sasza zagryzła wargi. Nie była pewna, co mu odpowiedzieć,
Nie skłamała. Spała naprawdę, kiedy pierwszy raz dotknął jej
ust. Ale potem... Potem, gdy jego ręce rozpoczęły swą wędrów-
kę, leżała świadoma wszystkiego, odkrywając zadziwiające re-
akcje własnego ciała i rozkosz, jakiej wcześniej nie znała.
- Miałam sen - odpowiedziała wykrętnie.
- To musiał być bardzo przyjemny sen.-Mitch patrzył w jej
szeroko otwarte oczy, na dnie których widział rozbudzoną na
miętność, na rozchylone usta i falujące piersi, których urody nie
musiał już sprawdzać.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 75
Była piękna. I pociągająca jak wszyscy diabli. Gdyby na jej
miejscu znalazła się jakakolwiek inna kobieta... Westchnął
w duchu. Nie traciliby wtedy czasu na błahe rozmowy.
- Bardzo przyjemny - odrzekła, okrywając się prześcierad
łem aż po szyję - Twój chyba też był miły.
Mitch ledwo co stłumił jęk zawodu - nie powinno się zasła
niać takiego wspaniałego widoku! Zwłaszcza gdy cienka baweł
na koszuli nie ukrywała zbyt wiele. Oboje musimy działać roz
ważnie, wytłumaczył sobie po chwili starań.
- Ostatnim razem, kiedy obudziłem się tak napalony, mia
łem z siedemnaście lat.
Sasza nie znała tego słowa, ale nie potrzebowała słownika,
żeby zrozumieć jego znaczenie.
- Mnie się to nie przytrafiło nigdy - przyznała.
Można się było domyślić.
- Powinienem położyć się na kanapie. Tylko że kiedy przy
wlokłem się do domu w środku nocy, zapomniałem, że tu jesteś.
I znowu zranił Saszę bezceremonialnym odezwaniem.
A przecież nie miał takiego zamiaru!
- Nie powinnam zajmować twojego łóżka.
- Nie bądź śmieszna. Przecież jesteś gościem.
- Ale...
- Powiedziałem, że łóżko jest twoje - przerwał ostro. - Nie
sprzeczaj się ze mną, Sasza, kiedy sadystyczny maniak we
wnątrz mojej głowy zaczyna właśnie szaleć z wielkim pneuma
tycznym młotem.
- Masz kaca? - zapytała ze zrozumieniem.
- To nie jest zwykły kac. To kwintesencja wszystkich kaców
świata. - Sprawdził ręką, czy naprawdę nikt nie przykleił mu
pasków papieru ściernego do oczu.
To byłby dowcip w stylu Jake'a.
- Przykro mi.
76 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Przecież to nie ty wlewałaś mi tequilę do gardła.
- Nie o tym mówię. Gdyby nie ja, nie musiałbyś trzymać się
z daleka od własnego domu.
Chciał zaprotestować, ale zrezygnował. Przecież Sasza miała
rację. Co gorsza, wiedzieli o tym oboje.
- Pójdę umyć zęby. - Podniósł się i odrzucił prześcieradło.
- Ktoś musiał wpakować mi do ust zdechłego skunksa.
Bez żadnego skrępowania przeszedł nago przez cały pokój.
Niby dlaczego nie? Każdy facet byłby dumny z takiego ciała,
pomyślała Sasza. A kiedy odkręcił prysznic, zamknęła oczy,
wyobrażając sobie, jak stoi z nim pod gorącym, mocnym stru
mieniem wody i pieści jego skórę. Próbowała wziąć się w garść,
ale nie mogła. Ubrała się więc i poszła do kuchni.
Oprzytomniała dopiero w chwili, gdy Mitch pojawił się w
kuchni w garniturze i w niebieskim krawacie, doskonale pod
kreślającym błękit jego oczu.
- Świetnie wyglądasz - mruknęła, sięgając do lodówki po
sok pomarańczowy.
O, jak miło byłoby mieć takiego przystojnego męża.
- Ale czuję się wrednie. - Wyjął jej z rąk karton i nalał soku
do szklanek.
Wolał zrobić to sam, żeby uchronić jej białą bluzkę oraz
podłogę, wypastowaną do blasku przez jego matkę i siostrę.
Był pewien, że trzęsącymi się rękami Sasza nie wykona nawet
tak prostej czynności, jaką jest napełnienie sokiem dwóch szkla
nek. Przy okazji przyjrzał się, co włożyła na spotkanie z Dona
ldem W. Potterem. Była bowiem środa, dzień wyznaczonej na
dziesiątą audiencji w urzędzie imigracyjnym. Wybierali się tam
oboje.
Sasza miała na sobie granatową spódnicę, prostą bluzkę i bu
ty na płaskich obcasach - ten typ stroju już widział na własnym
ślubie i szczerze go nie lubił. Nie rozumiał, jakim cudem udaje
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 77
się jej być elegancką w czymś równie strasznym. Widocznie
była typem kobiety, która nawet w worku prezentowałaby się
wspaniale.
- Ty też ładnie wyglądasz - powiedział szczerze. - Jesteś
tylko blada. Poczekaj chwileczkę.
Po chwili pojawił się z tubką różu, wycisnął odrobinę i roz-
tarł na jej policzku. Przyjrzał się swojemu dziełu, kiwnął z u-
znaniem głową i zabrał się za drugą stronę twarzy. Sasza znów
czuła na sobie jego delikatne palce. Emanowało z nich ciepło,
energia i pewność każdego ruchu. Modliła się w duchu, żeby
nie zauważył, jak drżą jej kolana.
- Jesteś mistrzem w wielu dziedzinach - zauważyła, stara
jąc się nie dociekać, jak doszedł do swego mistrzostwa.
- Przez całe lata dzieliłem łazienkę z siostrą. Chcąc nie
chcąc podpatrzyłem parę damskich sztuczek. - Mitch uznał, że
informacja o dziesiątkach innych kobiet, które miał okazję oglą
dać podczas robienia makijażu, jest w tej sytuacji całkowicie
zbędna.
Potem spojrzał na zegarek, jednym łykiem wypił ostygłą
kawę i rzucił:
- Najwyższy czas na spotkanie z wielkim inkwizytorem.
Sasza poczuła dreszcz przerażenia. W jednej chwili cała pra
ca Mitcha poszła na marne. Jej policzki stały się kredowobiałe.
Drżała od stóp do głów.
Jak listek na wietrze, pomyślał Mitch ze współczuciem. Musi
jakoś dodać jej otuchy! Wyciągnął ręce i objął ją w pasie, potem
pocałował lekko jej włosy. Nie było w tym nic z poprzedniej
namiętności, tylko czułość i zrozumienie.
- Wszystko będzie dobrze, nie martw się - powiedział.
Sasza stała z zamkniętymi oczami, by pohamować płynące
łzy. Wydawało się, że uszły z niej wszystkie siły. W końcu nie
mogła się powstrzymać i głośno załkała.
78 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- A co, jeśli nie? - zapytała cichym, łamiącym się głosem
i popatrzyła na niego oczami przerażonego dziecka. - Co
będzie, jeśli Potter dopnie swego i zostanę deportowana do
Rosji?
- Nic takiego się nie stanie! - Mitch za nic nie przyznałby
się głośno, jak bardzo było mu jej żal.
- Nie znasz go. Nie możesz być tego pewny.
- Mogę. Każdy głupi biurokrata z urzędu imigracyjnego
musi najpierw porozmawiać ze mną! A teraz wychodzimy. Trze
ba jak najszybciej przekazać Zezowatemu Szczurowi szczęśliwą
wiadomość o naszym małżeństwie. - Mitch mrugnął do Saszy.
- Potem pójdziemy do banku otworzyć ci konto. Nie zapominaj,
że jesteś bogatą kobietą.
No tak, westchnęła Sasza. To przecież była Ameryka, kraj
obietnic i nieograniczonych możliwości. Kiedy po paru minu
tach wychodziła z mieszkania z Mitchem pod rękę, czuła się
zupełnie inaczej.
W biurze imigracyjnym przyszło im czekać ładne kilka go
dzin. Sasza, przyzwyczajona do takiego traktowania, siedziała
spokojnie - ostatecznie Nemezis nie była boginią, którą można
popędzać. Natomiast Mitch nie próbował nawet opanować znie
cierpliwienia. Niewygodne plastikowe krzesła, zatłoczona po
czekalnia, nastrój wszechogarniającej bezsilności doprowadzały
go do szału.
- Nie rozumiem - wściekał się. - Kazali ci tu przyjść dwie
godziny temu. Od kiedy tu jesteśmy, nikt nie wchodził do po
koju Pottera. Co ten facet sobie myśli? I co on tam robi? Łapie
muchy?
- To przecież urzędnik państwowy - wyjaśniała Sasza po
raz dziesiąty.
Jako była obywatelka byłego Związku Radzieckiego bez
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 79
trudu rozumiała taktykę stosowaną przez biurokratów, którzy
w ten właśnie sposób okazują władzę.
- Ja też jestem pracownikiem państwowym - warknął
Mitch, wrzucając sobie do ust dwie aspiryny i połykając je na
sucho. - Ciekawe, jak zareagowałby ten cały Potter, gdyby wy
buchł tu pożar, a ja spokojnie pojawiłbym się po dwóch go
dzinach?
- To co innego.
- Nie do końca.
Sasza pomyślała chwilę.
- Właściwie masz rację. Jednak to niczego nie zmieni. - Za
niepokojona spojrzała na Mitcha, który wciąż ciskał się z wście
kłości. - Ale nie powiesz mu niczego, co by go rozzłościło,
dobrze?
- Dobrze.
Westchnęła z ulgą.
- Ale rozkwaszę mu gębę!
- Mitch! - W jej oczach był taki strach, że natychmiast
zmienił ton.
- Sasza, maleńka, przecież żartowałem. - Poklepał ją uspo
kajająco po ramieniu.
I wtedy w drzwiach pojawiła się zasuszona kobieta z natapi-
rowaną szopą włosów. Szary kostium uwydatniał jej kościstą
figurę, a fryzura przypominała pszczeli ul. Ponury wyraz twarzy
dopełniał całości.
- Pan Potter może panią teraz przyjąć, panno Michąjłowa.
- Najwyższy czas. A nazwisko tej pani brzmi teraz Cudahy.
I proszę odnotować to w papierach - powiedział Mitch, wcho
dząc za Saszą.
Po raz pierwszy pomyślał, że czeka ich niełatwa przeprawa.
Co prawda od razu uwierzył Glory, kiedy ta ostrzegała, że urząd
imigracyjny z pasją tropi fikcyjne małżeństwa, ale się tym nie
80 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
przejmował. Nigdy natomiast nie spodziewał się, że będzie tu
traktowany jako wróg publiczny numer jeden.
Potter dowiedziawszy się o ich pośpiesznym małżeństwie
zzieleniał na twarzy i nie próbował nawet zachować pozorów
grzeczności.
- Jeśli chce pani w ten sposób zatrzymać procedurę depo
rtacyjną, panno Michajłowa...
- Pani Cudahy - przerwał mu Mitch.
- Słucham?
- Nazwisko Saszy brzmi teraz Cudahy.
- A, tak. - Zacisnął wargi w cienką kreskę. - Ślub zawarty
został w bardzo dogodnym dla pani momencie, panno Mi...
- Pani Cudahy - wtrącił Mitch ostrzegawczo.
Potter popatrzył na niego przeciągle, a potem wzruszył ra
mionami, sugerując, że w tym punkcie nie porozumieją się nig
dy. Ale nie muszą. On uosabia całą władzę rządu Stanów Zjed
noczonych, przynajmniej w tym miejscu. Ta dwójka nie ma
szansy z nim wygrać.
- Wydaje mi się podejrzane, pani Cudahy - tu spojrzał zna
cząco na Mitcha, który z satysfakcją kiwnął głową - że w zeszły
piątek nawet nie wspomniała pani o waszych planach.
- To bardzo proste. - Mitch położył rękę na zimnej dłoni
Saszy: naturalny gest troskliwego męża. - W piątek Sasza jesz
cze nie wiedziała, że się jej oświadczę.
- I chce pan, abym uwierzył, że dziwnym zbiegiem okoli
czności oświadczyny wypadły dokładnie w czasie, w którym
rząd postanowił deportować pańską żonę?
Mimo że Mitch we wszystkich rozmowach z przyja
ciółmi ciągle podkreślał fakt, że jego małżeństwo nie jest
prawdziwe, to ironia, z jaką ten wstrętny typ o szczurzym
pysku wypowiedział słowo „żona", doprowadziła go do białej
gorączki. Miał wielką ochotę powybijać mu wszystkie zęby
OKAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 81
i tylko dla dobra Saszy powstrzymał się od tego kuszącego
zamiaru.
- Nie zamierzam pana okłamywać - powiedział bezczelnie.
- Pańskie zeszłotygodniowe spotkanie z Saszą w istotny sposób
wpłynęło na moją decyzję.
Poczuł, że zimna dłoń Saszy zrobiła się lodowata, i ścisnął
ją uspokajająco.
- No właśnie. - Potter wyglądał, jakby trafił główną wygra
ną na loterii.
Mitch znowu miał ochotę mu przyłożyć. I znowu ledwo zdo
łał nad sobą zapanować.
- Dopiero kiedy zdałem sobie sprawę, jak łatwo mogę ją
utracić - spojrzał przeciągle na Saszę - uprzytomniłem sobie,
że ją kocham. I chcę spędzić z nią resztę życia.
- Co za wzruszająca historia. Szkoda tylko, że niezbyt ory
ginalna. - Potter wyciągnął na biurko złowieszczy plik papie
rów. - Obawiam się, że w zaistniałej sytuacji muszę przesłuchać
państwa oddzielnie.
- Jak to przesłuchać?
Tego nie było w planie. Mitch wyobrażał sobie, że ubierze
się w garnitur, który kupił z okazji ślubu siostry, pojedzie z Sa
szą do urzędu imigracyjnego, złoży oświadczenie, że jest jej
mężem i wyjdzie z zieloną kartą dla niej.
- Na początek musimy uzyskać potwierdzenie, że państwo
naprawdę mieszkacie razem.
- Oczywiście, że tak. Przecież jesteśmy małżeństwem.
- Taaak. To pan tak twierdzi - ironizował Potter. - Ja nie.
Na razie proszę zostać tutaj. Pani Cudahy poczeka na korytarzu
na swoją kolej.
Mitch rozkoszował się myślą, jak to w sposobnym momencie
wyrzuci Pottera za okno. Wyobraził go sobie wylatującego ra
zem z szybą z budynku biura i zrobiło się mu lżej.
82 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Sasza wstała z tak nieszczęśliwą miną, jakiej Mitch jeszcze
u niej nie widział. Nie mógł jej tak zostawić.
- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze - powiedział ci
cho, ujmując jej twarz w dłonie, i szybko pocałował w usta.
- Przepraszam - rzucił niedbale zesztywniałemu ze złości
Potterowi. - Sam pan wie, jak to jest z nami, nowożeńcami.
Mrugnął do Saszy porozumiewawczo i odprowadził ją do
drzwi z wyszukaną galanterią.
Sasza, ledwo żywa z wrażenia, usiadła na tym samym nie
wygodnym krześle w poczekalni. Nawet nie zwróciła na to uwa
gi. Oszołomiona pocałunkiem nie zauważała niczego - ani dzie
cka ryczącego wniebogłosy na kolanach znużonej matki, ani
skaczącej sobie do oczu pary w średnim wieku, ani czarnego
chłopaka skrobiącego coś na ścianie.
Podczas rozmowy starała się odpowiadać na pytania najle
piej, jak umiała. Ale było ich tyle. 1 takie osobiste. Na szczęście
dzięki rozmowom z Jakiem wiedziała, jak ma na imię matka
Mitcha, jego siostra i jej nowo narodzona córeczka. Pracując
u Glory, poznała jego kulinarne upodobania - popisała się wie
dzą o żeberkach, które wolał od pieczonego kurczaka, i szarlot
ce, której nie lubił. Oraz o dwóch daniach, które przedkładał
nad wszystko inne, czyli o steku i placku czereśniowym z loda
mi waniliowymi.
Co do reszty - klapa! Nie potrafiła podać nazwy jego ulubio
nego programu telewizyjnego ani tytułu książki, którą ostatnio
czytał - żeby wymienić tylko dwa pytania, które zapamiętała.
Kiedy w końcu udało się jej wyjść, była blada jak ściana.
- Poczekaj na mnie w samochodzie, dobrze? Mam jeszcze
coś do załatwienia. To nie potrwa długo - rzucił od niechcenia
Mitch, ale w jego tonie było coś niepokojącego.
Rodzaj groźby, jakiej nigdy dotąd u niego nie słyszała. Prze
straszyła się nie na żarty.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 83
- Mitch? - spróbowała.
- Nie zaprzątaj sobie tym ślicznej główki - powiedział na
tyle głośno, żeby usłyszała go wścibska sekretarka. - Zaraz
wracam.
Sasza, świadoma tego, że kobieta czujnie ich obserwuje, nie
odważyła się zaprotestować w obawie, żeby nie powiedzieć cze
goś, co zostanie użyte przeciwko niej. Wyszła posłusznie. Mitch
poczekał, aż zamkną się za nią drzwi windy, po czym ostro
wkroczył do biura Pottera.
Zezowaty Szczur przeglądał właśnie kolejną teczkę z doku
mentami, jeszcze grubszą niż teczka Saszy. Z pełnego zadowo
lenia, złośliwego uśmieszku na jego twarzy Mitch wywniosko
wał, że łotr rujnuje teraz życie innej ofiary.
- Wydawało mi się, że nasze spotkanie jest zakończone,
Cudahy - powiedział zimno, kiedy zauważył Mitcha.
- To panu tak się wydaje. - Mitch oparł się rękami o czarne,
metalowe biurko. - Ja nie skończyłem. Posłuchaj, Potter. Mam
ci coś do powiedzenia.
- Nie interesuje mnie, co masz do powiedzenia.
- I tutaj się mylisz.
Jeden rzut oka na minę Mitcha wystarczył. Potter podniósł
słuchawkę.
- Dzwonię po ochronę.
- Radzę ci, żebyś mnie wysłuchał, chyba że chcesz skończyć
dzień, zbierając z podłogi własne zęby.
- Ośmielasz się mi grozić!
- Żebyś wiedział! - Mitch wyszarpnął Potterowi słuchawkę
i z hukiem odłożył ją na widełki. - Skoro ty możesz grozić
mojej żonie...
- Nazywasz tę rosyjską emigrantkę swoją żoną?!
- Znowu zaczynasz? - Mitch pokiwał głową z politowa
niem. - Nie powinieneś wątpić w moją prawdomówność. A zre-
84 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
sztą, co mnie to obchodzi. Myśl sobie, co chcesz. Tak się składa,
że mam w rękach papier stwierdzający, że zgodnie z prawem
stanu Newada i prawem tego kraju Sasza jest moją żoną. Legal
nie poślubioną. I możesz sobie mówić, że jestem przeczulony,
ale nie lubię, kiedy jakiś mały, zakompleksiony gryzipiórek
doprowadza moją kobietę do łez.
Chwycił Pottera za krawat i przyciągnął do siebie.
- Jeśli nie przestaniesz jej gnębić, będziesz mieć ze mną do
czynienia. I zaręczam - nie będzie to przyjemne.
- Zastraszanie urzędników rządu federalnego jest sprzecz
ne z prawem - powiedział szary ze strachu Potter, przełykając
ślinę.
- Ciekawe, moje słowa przeciwko twoim... Jak myślisz,
komu uwierzą gliny? Chudemu szczurowi z kaprawymi oczka
mi i śladami wczorajszego śniadania na marynarce? Czy pra
wdziwemu amerykańskiemu bohaterowi?
Puścił krawat tak gwałtownie, że Potter poleciał z krzesłem
do tyłu. Niestety, zatrzymał się zbyt daleko od okna, by spełniło
się marzenie Mitcha.
- Zostaw moją żonę w spokoju! - krzyknął jeszcze na od
chodnym i zadowolony z siebie wsiadł do windy.
Nie było mu jednak dane długo cieszyć się dobrym samopo
czuciem. Kiedy wyszedł z biurowca, Sasza stała przed pobli
skim sklepem jubilerskim i z zachwytem w oczach oglądała
wystawę. A miała przecież czekać w samochodzie! W tej samej
chwili wyrostek w workowatych spodniach i jaskrawofioleto-
wym podkoszulku podskoczył do niej, wyrwał jej torebkę
i uciekł.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Jak to! Sasza nie mogła się pozbierać! Wystarczyła jedna
chwila, krótka jak mgnienie oka, i przepadła cała drogocenna
wygrana.
Przecież zatrzymała się przed sklepem jubilera tylko po to,
żeby uspokoić skołatane nerwy. Blask diamentów i szlachetna
czerwień rubinów działały tak kojąco... A tu nagle ktoś kradnie
jej torbę.
Tymczasem Mitch rzucił się w pogoń za złodziejem. Mimo
że Sasza desperacko potrzebowała pieniędzy na poszukiwania
ojca, strach o Mitcha był silniejszy. Nie mogę go zostawić sa
mego, pomyślała. A jeśli tamten łobuz ma broń? Nie namyślając
się ani sekundy, popędziła za nimi.
Młody bandyta wbiegł na jezdnię, prześlizgując się między
autobusem i dostawczą furgonetką. Mitch bez zastanowienia
zrobił to samo. Rozległ się ryk klaksonów i okrzyki rozzłosz
czonych kierowców. Zignorował je i pognał przed siebie. Z za
dowoleniem pomyślał, w jakiej jest w świetnej formie. Biegłby
jeszcze szybciej, gdyby nie garnitur i wyjściowe półbuty. Ale
i tak dowódca 13 Kompanii byłby z niego dumny!
Starsza, siwowłosa pani, która właśnie wyszła ze sklepu,
znalazła się na swoje nieszczęście na drodze uciekającego chu
ligana. Zachwiała się i omal nie upadła na chodnik, kiedy bru
talnie odepchnął ją na bok. Mitch przystanął i pomógł staruszce
się pozbierać. Na szczęście, nic złego się nie stało.
Obiecał sobie, że nie popuści temu gnojkowi, i ruszył z im-
86 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
petem, żeby odrobić stracony dystans. Mimo palącego bólu
w płucach biegł coraz szybciej. Poziom adrenaliny w krwi spra
wił, że był zdolny do każdego wysiłku.
Na skrzyżowaniu zapaliło się czerwone światło. Żaden z nich
nie zwrócił na to uwagi. Złodziej przeskoczył dziurę w chodni
ku, wyminął ostrzegawcze barierki i wpadł na jezdnię. Wszy
stkie samochody zahamowały z piskiem opon.
Kiedy obaj wpadli na szkolne boisko, Mitch zmuszał nogi
do dalszego biegu. Do cholery, powtarzał sobie. Jesteś przecież
bohaterem. Cały kraj uznał cię za bohatera! Wybawcę słabych
kobiet, niewinnych dzieci i bezbronnych kotów! Nie wolno ci
rezygnować.
Poza tym, za nic nie chciał, żeby Sasza była świadkiem jego
porażki.
Nawet gdyby musiał zmierzyć się z całym urzędem imigra-
cyjnym.
Nawet gdyby za chwilę miał paść na zawał.
W parkowej alejce pojawił się rowerzysta. Złodziej przyspie
szył, żeby uniknąć kolizji. Mitchowi się nie udało. W wyniku
zderzenia i on, i cyklista wylądowali na ziemi.
Mitch przejechał kolanami po asfalcie i wrył się rękami
w żwirowe pobocze. Ostre kamyki rozorały mu dłonie.
- Co ty wyrabiasz, człowieku? - krzyknął rowerzysta, po
prawiając hełm, który zleciał mu na brodę.
- Przepraszam. - Mitch podniósł się z wysiłkiem i pobiegł
dalej, nie zwracając uwagi na piekące dłonie ani starte kolana.
Sasza, która wciąż czekała, aż zmienią się światła na skrzyżo
waniu, obserwowała wszystko z przerażeniem. Krzyknęła głośno.
- Coś nie tak? - Przejeżdżający na motocyklu policjant za
trzymał się przy krawężniku.
- Mój mąż! Jest tam! Próbuje złapać smarkacza, który
ukradł moją torebkę.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 87
Jeden rzut oka wystarczył, by policjant zorientował się w sy
tuacji. Natychmiast zawrócił motor, włączył syrenę i nacisnął
gaz do dechy.
Mitch i ścigany przez niego chłopak byli już na skwerze.
- Dość tego! - zachrypiał Mitch.
Mobilizując resztkę sił, wyskoczył w powietrze i wylądował
złodziejowi na plecach. W tej samej chwili obaj znaleźli się w fon
tannie. Szamotaliby się tam długo, gdyby nie policjant, który właś
nie się pojawił. Kiedy Sasza dotarła na miejsce, smarkacz był już
w kajdankach, a przemoczony do suchej nitki Mitch siedział na
betonowym murku i próbował uspokoić oddech.
- Nic ci nie jest? - Podbiegła do niego z impetem, omal nie
wrzucając go znowu do wody.
- Już... w porządku. - Ze świstem wypuścił powietrze
z płuc i wręczył jej odzyskaną torebkę. - Mam twoje pieniądze.
- Nieważne pieniądze. Ty jesteś ważniejszy - powiedziała
dokładnie to, co myślała. - Kiedy upadłeś...
- Nic się nie stało. - Znowu wciągnął powietrze.
Nie czuł już tak strasznego bólu. Uznał, że jednak tym razem
nie dopadnie go zawał.
- Mogłeś sobie zrobić krzywdę! - krzyknęła. - Jak można
tak się zachowywać! To policja powinna gonić złodziei!
- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale w okolicy nie było żadnego
policjanta! - Był urażony. Tyle dla niej zrobił, a ona się na niego
wydziera! - Po kiego czorta sterczałaś ze wszystkimi pieniędz
mi pod sklepem jubilera? Żeby byle gnojek ci je ukradł?
- Czekałam na ciebie.
- Mówiłem ci, że masz siedzieć w samochodzie. - Mitch
żałował teraz, że wdał się w cały ten pościg.
Znowu głupio się zachował. Policja nie gasi pożarów, więc
dlaczego on miałby łapać przestępców? Zły na siebie przesunął
dłonią po włosach. Na czole zostały ślady krwi.
88 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- O Boże, Mitch! - Sasza zbladła z przerażenia i złapała go
za rękę. - Jesteś ranny!
- Już ci mówiłem, że nic mi się nie stało. - Próbował strząs-
nąć małe kamyczki, które wbiły mu się w skórę. - Trochę wody
i mydła, i będzie po wszystkim.
- Przepraszam państwa - usłyszeli nagle. - Sądzę, że będą
państwo chcieli złożyć skargę.
Policjant, przekazawszy złodzieja swojemu koledze, który
właśnie pojawił się na skwerze w patrolowym samochodzie,
zwrócił się do nich z wyczekującą miną.
- Tak - odpowiedział Mitch.
- Nie - powiedziała Sasza w tej samej chwili.
- Coo? - Mitch wpatrzył się w nią, nie wierząc własnym
uszom. - O mały włos nie złamałem karku...
- Mówiłeś, że nic ci nie jest - przypomniała.
- O mały włos nie złamałem karku, goniąc tego szczeniaka
- wycedził przez zaciśnięte zęby - a ty mówisz, żeby nie skła
dać na niego skargi?!
- To niepotrzebne - upierała się.
- Może dla ciebie! - Odwrócił się do policjanta, wyraźnie
znudzonego tą wymianą zdań. - Skoro moja żona nie chce, to
ja to zrobię.
- Mitch! - jęknęła Sasza, posyłając równocześnie przepra
szający uśmiech niecierpliwiącemu się stróżowi prawa. - Proszę
wybaczyć, ale chciałabym porozmawiać z mężem na osobności.
- Tylko niech się pani pospieszy. Jestem na służbie. Nie
mogę sterczeć tu przez pół dnia. - Policjant wzruszył ramionami
i cofnął się o parę kroków.
- No, dobra. Twój strzał. - Mitch odwrócił się do niej.
- Jak to strzał? - wyjąkała, patrząc nerwowo na policyjny
pistolet kaliber 9 milimetrów.
- Twoja kolej. Mów.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 89
- Aha - kiwnęła głową. - Żeby złożyć skargę, trzeba iść na
posterunek, tak? I podpisać jakieś papiery?
- Jasne, że tak. No i co z tego?
- Nie rozumiesz? Będę notowana na policji! Natychmiast
mnie deportują!
- Sasza! - Mitchowi zajęło dobrą chwilę, żeby zrozumieć, o co
jej chodzi. -Nie ty będziesz notowana, tylko ten gówniarz! Zresztą
mogę się założyć, że on i tak jest notowany. Nie można tego tak
zostawić. Z prostych społecznych względów. Chcesz, żeby poczuł
się bezkarny? Żeby zaraz poszedł rabować następne torebki?
Właściwie miał rację, ale...
- Jeśli policja w Rosji zanotuje twoje nazwisko w kartote
kach, nie możesz spodziewać się niczego dobrego - mruknęła.
Ona naprawdę się denerwowała, biedactwo! Mitch miał
ochotę ją objąć i pocałować. W ostatnim momencie opanował
się. Poprzestał na wygładzeniu zmarszczek na jej czole.
- Nie jesteśmy w Rosji, maleńka. Musisz się do tego przy
zwyczaić. A w Ameryce zgłoszenie przestępstwa nie jest ni
czym nagannym. Odwrotnie!
- Wiem to z filmów, ale..
- Żadnych ale. Jedziemy na posterunek, szybko mówimy co
i jak, a potem gnamy do banku. Chyba że chcesz podarować te
pieniądze następnemu bandziorowi. - Mitch obserwował spod
oka, jak Sasza próbuje przewalczyć swoje obawy.
- Dobrze - powiedziała w końcu. - Mam nadzieję, że to
słuszna decyzja.
- No pewnie, że słuszna. - Uśmiechnął Się do niej szeroko.
- Powinnaś ufać własnemu mężowi.
- Ufam mu - szepnęła.
Dlaczego Mitch nie jest jej prawdziwym mężem? Dlaczego
to tylko żarty? Przecież nie da sobie rady, nie widząc jego
uśmiechu, kiedy już skończą tę farsę i rozejdą się, każde w swo-
90 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
ją stronę. Przestań, westchnęła. Lepiej ciesz się dzisiejszym
dniem. A dzień naprawdę był udany. Na policji, w banku, w dro
dze do domu Mitch robił, co mógł, żeby Sasza dobrze się czuła.
- Przykro mi z powodu twojego garnituru - powiedziała
w samochodzie.
- Nie martw się. I tak nieczęsto go nosiłem.
- Wyglądałeś w nim wspaniale. Marynarkę chyba da się ura
tować, ale spodnie są do wyrzucenia.
Mitch popatrzył na nogawkę rozdartą od kolana w dół i roze
śmiał się.
- Następnym razem będę pamiętać, żeby włożyć strój Bat
mana. Bardziej się nadaje do pościgów.
- Superman w superstroju. - Nie był to najlepszy żart, bo
tak naprawdę Sasza chciała powiedzieć, że dla niej od początku
znajomości był prawdziwym superbohaterem.
Uznała jednak, że takie wynurzenia są nie na miejscu.
- Chyba nieźle poradziliśmy sobie w urzędzie imigracyj-
nym, prawda? - zmienił temat Mitch. - Chociaż muszę przy
znać, że nie spodziewałem się tego quizu.
- Ani ja. - Sasza straciła humor na myśl o upokarzających
pytaniach Pottera.
- Czułem się, jakbym startował w telewizyjnym konkursie
typu Jak dobrze znasz swoją żonę", tylko że nagrodą było coś
więcej niż zwykła lodówka. Odpowiedziałem przynajmniej, po
której stronie łóżka sypiamy.
- Ja po prawej, ty po lewej - rzuciła Sasza bez zastanowienia.
- Właśnie to powiedziałem Potterowi.
- No to mamy zaliczony jeden punkt.
- Ulubiony film? - zapytał Mitch.
- To było łatwe - zaśmiała się mimo powagi sytuacji.
- „Miodowy miesiąc w Las Vegas" - powiedzieli równo
cześnie.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 91
- Ulubiona piosenka?
- „Blue Hawaii". - Sasza nieszczególnie lubiła tę melodię,
ale po ostatniej nocy...
- Jak dotąd mamy sto procent zgodnych odpowiedzi. -
Mitch zatrzymał się na czerwonych światłach i odwrócił się do
Saszy.
To był błąd. Gdy skrzyżowali spojrzenia, stało się oczywiste,
że myślą o tym samym. Żadnemu z nich nie udało się ukryć
przyjemności, jaką sprawiły im zmysłowe doznania ubiegłej
nocy. Cisza przedłużała się. Trochę skrępowani woleli wrócić
do przerwanej rozmowy.
- Wydaje mi się, że tę próbę powinniśmy zaliczyć - powie
dział Mitch jakby nigdy nic.
- Mam nadzieję. - Saszy nie udało się do końca zapanować
nad głosem, w którym wciąż pobrzmiewało podskórne napięcie.
- Przed wizytą Pottera w twoim mieszkaniu zdążymy ustalić
taktykę.
Mitch oczami wyobraźni widział głęboką fosę wykopaną
wokół jego domu, pełną wygłodniałych krokodyli-ludojadów,
gustujących zwłaszcza w urzędnikach państwowych.
- A może by tak zabarykadować drzwi, a z okien lać mu na
głowę rozgrzany olej? - zaproponowała Sasza.
Mitcha rozśmieszyło, że oboje wykazali podobne poczucie
humoru.
- Kochanie, niniejszym stwierdzam, że kupuję twój pomysł.
- Wyciągnął rękę i kumplowskim gestem pociągnął ją za włosy.
Był teraz pewien, że wspólnie uda im się wywieść Pottera
w pole. Jego oraz wszystkich innych biurokratów, których na
słałby na nich urząd imigracyjny.
Ruszyli, bo nareszcie zapaliło się zielone światło.
Dobry nastrój Mitcha prysł w jednej sekundzie: tuż pod swo
im domem zauważył znajomy samochód. Wiedział, że za chwilę
92 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
przejdą test, wobec którego wszystko, co zgotował im Potter, to
pestka.
- Sasza, przygotuj się na najgorsze, maleńka - powiedział
- bo za moment staniesz oko w oko ze swoją teściową.
Margaret Cudahy była postawną kobietą o bystrym spojrze
niu. To po niej Mitch odziedziczył intensywnie niebieski kolor
oczu i lekko kpiący uśmiech - Sasza nie miała co do tego naj
mniejszych wątpliwości.
- Mitchem Cudahy! W co wpakowałeś się tym razem? - Pa
ni Cudahy zmierzyła syna od stóp nasiąkniętych wodą, do cał
kiem mokrej głowy.
- To długa historia. I całkiem nieciekawa.
- Mówiłeś dokładnie to samo w zeszłym tygodniu, kiedy
pielęgniarka wyciągała kolce kaktusa z twoich pośladków. Bo
że, byłabym już na pewno siwa ze zmartwienia, gdyby nie
szampon koloryzujący! Chociaż, może masz i rację. Lepiej, że
nie wiem, co ci się stało.
Pani Cudahy pokiwała głową typowym matczynym gestem
i niespodziewanie zmieniła temat.
- Przyszłam tu, żeby cię skrzyczeć, że wziąłeś ślub, nic
nikomu nie mówiąc. Jednak - uśmiechnęła się ciepło do Saszy
i uściskała ją serdecznie - nie mogę się dłużej gniewać. Jestem
naprawdę szczęśliwa, że mam nową córkę.
- Mamo, to jest Sasza. Saszo, poznaj moją matkę. - Speszo
ny Mitch Przestępował z nogi na nogę.
Sasza z trudem stłumiła uśmiech. Nie przypuszczała, że bo
hater może bać się mamy.
- Dzień dobry pani. Bardzo się cieszę, że mogę panią
poznać.
Nie wyciągnęła ręki, nie chciała wydać się zbyt sztywna po
tym, jak matka Mitcha uścisnęła ją przed chwilą.
- I ja się cieszę, droga Saszo. Bardzo proszę, nazywaj mnie
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 93
Margaret. A jeśli kiedyś, jak już poznamy się bliżej, zechcesz
mówić do mnie: mamo, nie krępuj się.
- Dziękuję. Bardzo podoba mi się ten pomysł.
Od śmierci własnej matki Sasza stale odczuwała jej brak. Teraz,
bez względu na ewentualne konsekwencje, miała wielką ochotę
zaprzyjaźnić się z Margaret. Polubiła ją od pierwszego wejrzenia,
podobała się jej otwartość i bezpretensjonalność teściowej.
- Jake opowiada, że jesteś wspaniała. Tym bardziej chciałam
cię poznać. - Margaret uśmiechnęła się znowu, szeroko i serde
cznie, aż w obu policzkach utworzyły się jej dołeczki.
- Jake jest bardzo miły.
- Prawda? Ja też tak myślę. Katie trafiła na wspaniałego
mężczyznę. Wydaje się, że Mitch też nieźle wybrał. - Margaret
popatrzyła na Saszę z sympatią.
Mitch miał wrażenie, że stąpa po grząskim bagnie, a każdy
kolejny krok grozi tym, że zapadnie się po szyję.
- To dlatego, że ty i Tatek byliście dla nas najlepszym przy
kładem - wybąkał, zastanawiając się jednocześnie, jak zareago
wałaby matka, gdyby poznała całą prawdę o jego małżeństwie.
- Twój ojciec był wspaniałym mężem. - Błękitne oczy Mar
garet zaszkliły się troszeczkę. - Wielka szkoda, Saszo, że go nie
poznałaś. Myślę, że byłby szczęśliwy, widząc, że jego syn ma
taką śliczną żonę.
- On też był strażakiem, prawda? - Sasza przypomniała so
bie opowieść Jake'a.
- Tak. Spotkaliśmy się w szpitalu. Przywieźli go z powodu
zaczadzenia dymem. Zakochałam się w nim od pierwszego wej
rzenia, mimo że całą twarz miał czarną od sadzy.
- Była pani... Byłaś pielęgniarką? - zapytała Sasza.
- Od trzydziestu trzech lat pracuję w izbie przyjęć w Szpi
talu Świętego Józefa - oznajmiła Margaret z dumą. - Teraz
awansowaliśmy i jesteśmy Kliniką Pourazową.
94 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Saszy było miło, że spotkała bratnią duszę.
- Ja też jestem pielęgniarką. To znaczy byłam. W Rosji -
powiedziała.
- Nie miałem pojęcia - wyrwało się zaskoczonemu Mitchowi.
Właściwie nie zastanawiał się nigdy nad przeszłością Saszy.
Chyba był pewien, że i w Rosji pracowała jako kelnerka.
Margaret spojrzała na syna przenikliwym wzrokiem, ale po
wstrzymała się od komentarza. Sasza i Mitch wymienili poro
zumiewawcze spojrzenia i odetchnęli z ulgą.
- Czy myślałaś o tym, żeby nostryfikować swój dyplom
w Stanach?
- Oczywiście. Ale od roku ciągle zmieniam miejsce pobytu,
więc tak naprawdę jeszcze się do tego nie zabrałam.
- A, tak. - Margaret kiwnęła głową. - Jake opowiadał mi,
że wciąż próbujesz odszukać ojca. Przykro mi, że ci się nie
udało.
- Teraz będzie łatwiej. Sporo wygrałam w kasynie w Laughlin
i mogę wynająć detektywa z prawdziwego zdarzenia.
- No, no. Szczęściara. To dobry omen dla waszego małżeń
stwa, prawda? - rzuciła mimochodem.
Mitch poczuł, że się czerwieni. Był wściekły, bo nie mógł
nad tym zapanować.
- Wiesz co? - Margaret zastanowiła się chwilę. - Sprawdzę,
czy są jeszcze miejsca w szkole pielęgniarskiej, która przygo
towuje do egzaminu państwowego. Gdyby zechcieli przyjąć
twoje papiery, mogłabyś zacząć zaraz. Wiem, że kurs zaczyna
się w przyszłym tygodniu. W końcu należę do kilku stowarzy
szeń zawodowych...
Sasza nie wierzyła własnym uszom. Co za perspektywa!
Mogłaby znowu robić to, co lubi i umie najlepiej.
- To byłoby wspaniale - popatrzyła na Margaret niepewnie
- ale nie chciałabym cię wykorzystywać...
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 95
- Bzdura - przerwała jej Margaret. - W końcu po to ma się
rodzinę.
Dlaczego muszą tak oszukiwać? I to kogoś tak życzliwego jak
Margaret! Zawstydzona Sasza miała ochotę schować się do mysiej
dziury. Spojrzała na Mitcha. Najwyraźniej czuł się równie podle.
- Czy jest jakiś ukryty powód twojej wizyty, mamo? - Mitch
pierwszy przerwał milczenie.
- Po pierwsze - chciałam poznać twoją żonę. Po drugie
- zapraszam was na uroczystą kolację w piątek wieczorem.
Przepraszam, że nie wcześniej, ale mamy w szpitalu epidemię
grypy i przez kilka najbliższych dni pracuję na dwie zmiany.
Mitch zamarł. Była to ostatnia rzecz, na którą miał ochotę.
Cały wieczór w krzyżowym ogniu pytań! Znał Margaret Kathe
rine Cudahy nie od dziś. Mimo całej miłości do niej musiał
przyznać, że matka umie wydobyć z człowieka wszystko, co
zechce. Jeśli wyznaczy sobie cel, dąży do niego z zapalczywo-
ścią godną bulteriera.
Ponieważ nie czuł się na siłach, żeby wyjawić jej nagą pra
wdę o swoim małżeństwie, postanowił za wszelką cenę uniknąć
konfrontacji.
- Przykro mi, mamo, ale od jutra muszę być w pracy. Co
znaczy, że skończę służbę dopiero w piątek o północy.
- Wracasz jutro do pracy? - Margaret uniosła brwi. - O ile
mogę jeszcze zrozumieć wasz niespodziewany ślub - mówiła
tonem, który sugerował coś dokładnie przeciwnego - o tyle nie
mieści mi się w głowie, że nie zaplanowaliście wcale miodowe
go miesiąca. Bo jeden dzień w Laughlin trudno nazwać miodo
wym miesiącem.
- Zaplanowaliśmy - odpowiedział szybko Mitch.
Za szybko. Matka obrzuciła go badawczym spojrzeniem, które
tak dobrze pamiętał z dzieciństwa. Przed takim wszechwiedzącym
wzrokiem nic się nie ukryje i nieważne, ile ma się lat!
96 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Ale wszystko odbyło się tak nagle, że nie zdążyłem poza
mieniać się z chłopakami.
- Powiedzmy, że ci wierzę. - Margaret wzruszyła ramionami.
- To prawda! - Mitch i Sasza krzyknęli równocześnie.
I znowu wymienili porozumiewawcze spojrzenia, które
oczywiście nie uszły uwagi Margaret.
- W takim razie - zadecydowała natychmiast - Sasza przycho
dzi na kolację bez ciebie. Nieładnie, żeby młoda żona siedziała
sama w domu. Wiecie co? Przyszło mi właśnie coś do głowy!
Nie! Tylko nie niespodziewany pomysł. W to już Mitch nie
mógł uwierzyć! Najwyraźniej nie był jedynym kłamcą w rodzi
nie. Jego matka należała bowiem do ludzi, którzy dokładnie
planują każdy dzień. Wprawdzie w szpitalu dawała sobie świet
nie radę w każdej, nawet najbardziej zaskakującej sytuacji, ale
w życiu codziennym nie robiła niczego bez wcześniejszych, i to
dużo wcześniejszych, ustaleń.
- Co takiego, mamo?
- Katie i ja urządzimy Saszy wieczór panieński. Taką małą
balangę.
- Balangę?
W głosie Saszy brzmiało zaskoczenie, w głosie Mitcha czy
sta zgroza.
- Porywając cię do Laughlin - mówiła Margaret do Saszy,
całkowicie ignorując syna - Mitch pozbawił cię przyjemności
panieńskiego przyjęcia. Każdej dziewczynie w Ameryce wypra
wia się przed ślubem takie przyjęcie. A więc o której kończysz
pracę w piątek?
Sasza także postanowiła zignorować Mitcha. Nie chciał, że
by przyjęła zaproszenie - od razu to wyczuła. Ale od tak dawna
nigdzie się nie bawiła. Zresztą, nie wypadało odmówić.
- W piątki zamykamy trochę później. Zwykle wychodzę
około dziesiątej.
OKAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 97
- Świetnie. Jest jeden problem. Kończysz późno, a ja mie
szkam dość daleko od twojej restauracji. Może byłoby lepiej
urządzić przyjęcie tutaj? - Spojrzała pytająco na Mitcha i Saszę,
ale było jasne, że wcale nie czeka na odpowiedź.
- Więc jesteśmy umówione. - Zatarła ręce z wyraźnym za
dowoleniem. - Ja i Katię bierzemy na siebie całe przygotowa
nia. Ty masz się tylko dobrze bawić.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ledwo pani Cudahy wyszła, zadzwonił telefon. Któryś z dy
żurnych strażaków rozchorował się i Mitch musiał natychmiast
objąć za niego służbę. Sasza uśmiechała się wyrozumiale i pró
bowała nie zauważać, jak bardzo się ucieszył, że ma pretekst do
wyjścia z domu.
Właściwie nie podejrzewała, że ją okłamuje, ale kto to wie?
Może tylko nie zamierzał robić jej przykrości i przyznać, że
spędzi noc u Meredith? Chciała mieć nadzieję, że to nieprawda,
ale nie mogła być pewna. Po raz kolejny musiała przywołać się
do porządku - przecież decydując się na fikcyjne małżeństwo,
wiedziała, w co się pakuje! Nie powinna więc zachowywać się
jak zakochana pensjonarka.
Postanowiła zrobić pranie. Takie zajęcie jest najlepszym le
karstwem na stres. A poza tym, niech sam zobaczy, że żona
może się do czegoś przydać. Kiedyś Mitch powiedział jej, że
odsyła wszystkie brudne rzeczy do pralni. Teraz dzięki niej nie
będzie wyrzucać pieniądzy w błoto, a nawet zaoszczędzi. Może
nawet przestanie żałować pochopnego ślubu!
Wepchnęła brudy do torby i z płynem do prania pod pachą
udała się na poszukiwanie blokowej pralni. Już po chwili
z triumfalnym uśmiechem zatrzaskiwała drzwiczki załadowanej
po brzegi pralki. Po krótkim namyśle uznała, że ubrań należy
pilnować. Zasiadła na koślawym plastikowym krzesełku pod
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 99
ścianą i zabrała się do przeglądania kolorowego kobiecego pis
ma, które na szczęście ktoś tam zostawił.
„Jak gotować dla ukochanego mężczyzny?" - ten tytuł od
początku przyciągnął jej uwagę. Zaczęła czytać i zapomniała
o całym świecie. Nagle poczuła, że ma mokre stopy. Oderwała
się od lektury i rozejrzała dokoła.
- O, nie! - jęknęła.
Pralka wyglądała jak wulkan, tryskający na wszystkie strony
śnieżnobiałą lawą. Próba otwarcia drzwiczek skończyła się ka
tastrofą - całe masy piany spłynęły w dół i rozlały się po pod
łodze. Sasza wpadła w panikę. Wyciągnęła wtyczkę z kontaktu,
żeby powstrzymać katastrofę, i powolutku zajrzała do środka.
Dokładnie w tej chwili na korytarzu rozległ się stuk wysokich
obcasów.
- Czy jest tu ktoś? - odezwał się kobiecy głos.
Sasza zamarła, patrząc na pobojowisko wokół siebie, potem
odwróciła się powoli.
W drzwiach stała Meredith Roberts.
- Co tu się dzieje? - zawołała.
- Robiłam pranie. - Sasza nie mogła sobie darować, że ko
chanka Mitcha, daj Boże - była kochanka Mitcha, zastaje ją
w takiej upokarzającej sytuacji. - Coś musiało się popsuć.
- Nic się nie popsuło. - Meredith wzięła do ręki butelkę
detergentu. - To jest koncentrat. Po prostu wlałaś za dużo.
- O Boże! -jęknęła Sasza. - Nie wiedziałam.
- Podejrzewam, że w Rosji nie macie czegoś takiego.
- Skąd pani wie, że jestem z Rosji?
- Nawet gdyby Mitch nie opowiedział mi o tobie, poznała
bym po akcencie. Mówisz jak Natasza.
- Ta z kreskówek? - Sasza przypomniała sobie słowa Bena
Houstona.
- Uhm. A przy okazji - jestem Meredith Roberts.
100 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ.. PRZEZ CHWILĘ
- Wiem. Widziałam panią w telewizji. I w restauracji.
- Po pożarze. - Meredeith skinęła głową. - Chciałam zrobić
wywiad, ale właścicielka uznała, że to będzie antyreklama.
- Myślę, że Glory starała się mnie chronić. Przecież to ja
wylałam olej.
- Tak też mi się wydawało - mruknęła Meredith, ściągając
buty i pończochy.
Oniemiała Sasza patrzyła, jak wytworna dziennikarka ubrana
w jedwabny żakiet, który musiał kosztować majątek, brnie przez
brudną wodę.
- Trzeba to wszystko przerzucić do innej pralki - zdecydo
wała Meredith. - Potem będziemy mogły porozmawiać.
Sasza nie była pewna, co odpowiedzieć. A jeśli chodziło
o rozmowę, która z nich ma większe prawo do Mitcha?
- O rany!
- Co się stało? - podskoczyła Sasza.
- Nie pamiętam, żeby Mitch miał kiedykolwiek tak ekstra
wagancką bieliznę. - Meredith uniosła w dwóch palcach jaskra-
woróżowe slipki.
Sasza złapała się za głowę - dokładnie pamiętała, że przed
włożeniem do pralki były białe.
- Moja czerwona bluzka musiała zaplątać się pomiędzy re
sztę rzeczy. Mitch będzie wściekły!
- Co za problem? - Meredith wzruszyła ramionami. - Idź
do sklepu i kup mu nowe. Nawet się nie zorientuje.
- Nic nie rozumiesz. - Sasza bezwiednie przeszła z nią na
ty. - Nie chcę kłamać. Małżeństwo powinno opierać się na ucz
ciwości.
- Małżeństwo? Z tego, co mówił Mitch, zrozumiałam, że
wzięłaś z nim ślub tylko po to, żeby dostać zieloną kartę.
- Mitch rozmawiał z tobą o naszym małżeństwie?!
- Oczywiście. Tego dnia, kiedy wróciliście z waszej prze-
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 0 1
jażdżki do Laughlin, przyszedł do mnie, żeby wyjaśnić całą
sytuację.
Meredith nie była głupia. A już na pewno była bardzo spo
strzegawcza. Wystarczył jej jeden rzut oka na Saszę, która skur
czyła się, słysząc jej słowa, żeby wszystkiego się domyślić.
- Do diabła! - Przyjrzała się Saszy uważnie. - Jesteś w nim
zakochana, prawda?
- Tak. - Sasza chciała skłamać, ale nie mogła.
Meredith sięgnęła do torebki, wyciągnęła papierosy i nie
zwracając uwagi na wielki napis zakazujący palenia, zaciągnęła
się głęboko.
- Zastanówmy się nad tym - mruknęła do siebie. - Wiesz,
wszystko jest dla mnie jasne - powiedziała w końcu.
Sasza patrzyła na nią niepewnie. Nic z tego nie rozumiała.
- O czym mówisz?
- Po waszym ślubie Mitch zrobił się okropnie drażliwy.
- Wyobrażam sobie, że nie było mu łatwo wytłumaczyć,
dlaczego nie zawiadomił cię o swoich planach.
- Nie o to chodzi - zapewniła Meredith. -Ja nigdy nie mam
pretensji do niego, a on nie ma pretensji do mnie! Wtedy byłam
zaskoczona, to prawda. Ale nie zła, o nie. Za to Mitch dener
wował się na pewno.
- Może dlatego, że cię kocha?
- Moja droga, między mną a Mitchem nie ma mowy o miłości.
Nasz związek polega na czymś zupełnie innym - zachichotała.
Dopiero po chwili zorientowała się, że Saszy wcale nie roz
bawiło jej bezceremonialne zachowanie.
- Przepraszam - powiedziała szybko. - Nie chciałam zrobić
ci przykrości.
- Nic się nie stało. Nawet mi lżej, że wasz związek to nic
poważnego. Na swoje nieszczęście, to samo muszę powiedzieć
o naszym.
102 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Nie byłabym tego taka pewna. - Meredith z uwagą wy
dmuchiwała równe strużki niebieskawego dymu.
- Nie jestem typem kobiety, której potrzebuje Mitch.
- Ciekawe. - Meredith uniosła brwi. - A jakiej kobiety po
trzebuje Mitch?
- Takiej, która umie ugotować mu obiad i nie zafarbuje na
różowo jego majtek.
Tym razem Meredith nie zważając na to, co pomyśli Sasza,
śmiała się głośno i długo.
- Boginie ogniska domowego wyszły z mody w chwili,
w której mężczyźni odkryli seks. Pomyśl o tym, kochanie, jeśli
chcesz złapać męża.
Słowo „kochanie" w jej ustach nic nie znaczyło. Wypowia
dała je równie łatwo jak Mitch.
- Ale najpierw chciałabym porozmawiać o poszukiwaniach
twojego ojca - ciągnęła. - Nie masz pojęcia, co może telewizja!
A o ewentualnych sposobach ratowania małżeństw możemy po
gadać później.
Gdyby ktoś oznajmił Saszy, że będzie, szukać sercowych
porad u kochanki własnego męża, postukałaby się palcem
w czoło. A tu proszę! Życie potrafi czasami płatać figle. I trudno
się dziwić. Małżeństwo z Mitchem było niekonwencjonalne od
samego początku.
Usiadła i już po chwili rozmawiała z Meredith jak ze starą
znajomą.
- A co ty tu robisz, słoneczko? - powitała Saszę zdziwiona
Glory. - Przecież umówiłyśmy się, że nie musisz przychodzić
do pracy od razu po ślubie.
- Chcę się czymś zająć, żeby o tym wszystkim nie myśleć.
- Czyżby naszły cię wątpliwości?
- Nie o to chodzi. - Sasza pokręciła bezradnie głową. - Na
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 103
początku wszystko wydawało się dużo łatwiejsze. Wiesz, niełatwo
będzie przekonać Pottera, że nasze małżeństwo jest prawdziwe.
- A jeszcze trudniej będzie - powiedziała Glory, patrząc na
Saszę ze zrozumieniem i sympatią - przekonać siebie samą, że
prawdziwe nie jest.
Miała rację. Jak zwykle.
Sasza pokazała Glory artykuł o gotowaniu dla ukochanego
mężczyzny i opowiedziała, jak zamierza zaskoczyć Mitcha wy
kwintnym daniem w postaci płonącego kurczaka w sosie more-
lowym z koniakiem.
- Sama nie wiem. - Zdegustowana Glory obejrzała przepis
i wzruszyła ramionami. - Zawsze mi się wydawało, że Mitch
najbardziej lubi zwykły stek i ziemniaki.
- Zobacz, jak to pięknie wygląda na zdjęciu!
- Owszem. Pozwól jednak sobie przypomnieć, że gotowanie
nie jest twoją najmocniejszą stroną. Ostatnim razem wrzuciłaś
na patelnię tylko parę plasterków bekonu i cała kuchnia stanęła
w płomieniach.
- W tym przepisie nie ma bekonu.
- Sasza! Dziewczyna taka jak ty nie musi zapracowywać się
w kuchni! Szczególnie gdy mąż zdecydowanie woli widzieć ją
w sypialni.
Sasza zaczerwieniła się. Glory mówiła to samo, co Meredith.
- Mitch może mieć każdą. Ja postanowiłam pokazać, że stać
mnie na więcej.
- A co powiesz, jeśli ugotuję to za ciebie? - Zapał Saszy
zupełnie nie przekonał Glory.
- Nie. Nie chcę oszukiwać.
- Skoro i tak tak nie zamierzasz zrezygnować z tego pomy
słu, idź do domu i zabieraj się do roboty. Moja siostrzenica może
cię zastąpić. - Glory uściskała Saszę i pchnęła ja do drzwi. - Już
cię tu nie ma.
104 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Sasza wróciła do mieszkania obładowana zakupami. Rozło
żyła wszystko na kuchennym blacie, przestudiowała jeszcze raz
przepis i przystąpiła do dzieła. Wprawdzie plasterki cebuli i po
krojone pieczarki nie miały tak doskonale regularnych kształtów
jak ich odpowiedniki na fotografii, ale były do przyjęcia. I co
najważniejsze - udało się jej nie pociąć sobie palców.
Podsmażyła wszystko zgodnie ze wskazówkami, przełożyła
z patelni na talerz i już, już odkładała go w bezpieczne miej
sce, kiedy cała mieszanina z cichym plaśnięciem zsunęła się na
podłogę.
- Cholera! - zaklęła najpierw po rosyjsku, potem po angielsku.
Nie miała zamiaru jeszcze raz schodzić do sklepu. Rozejrzała
się dookoła i z miną winowajcy zebrała wszystko na talerz.
Przecież podłoga i tak była czysta...
Z kurczakiem również poszło jej całkiem dobrze, mimo że
żadna z piersi nie miała tak doskonale sercowatego kształtu, jak
te z magazynu. Na małym palniku ogrzewał się koniak - do
kładnie według instrukcji.
Nadszedł czas na ostatni etap pracy. Sasza zmieszała mię
so z jarzynami, polała wszystko ciepłym alkoholem i - pod
paliła.
Rozległ się syk i w jednej sekundzie cała patelnia stanęła
w ogniu. Płomienie palącego się koniaku sięgnęły sufitu.
Było spokojne, leniwe popołudnie. W sali gimnastycznej na
posterunku straży Mitch walił pięściami w worek treningowy,
wyobrażając sobie, że to Donald W. Potter, kiedy rozległ się
alarm.
Wciągając pośpiesznie kombinezon, Mitch czuł znajome
uczucie podniecenia. Zawsze, niezależnie od powagi sytuacji,
cieszył się jak dziecko, wskakując do czerwonego samochodu,
który z rykiem syren pędził ulicami miasta, mijał zjeżdżające
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 105
na bok pojazdy, z piskiem hamulców pokonywał zakręty i nie
zwalniał na wybojach.
Tym razem zatrzymali się dokładnie pod jego blokiem. Za
marł, kiedy zobaczył kłęby dymu, wydostające się z okna jego
mieszkania.
- Cholera! Tam w środku może być Sasza! - zawołał, wy
skakując z samochodu i nim ktokolwiek zdążył go zatrzymać,
pobiegł schodami na górę.
Wiedział, że postępuje wbrew regulaminowi oraz podstawo
wym zasadom bezpieczeństwa, ale strach p Saszę był silniejszy.
Jednakże to, co zobaczył, w żaden sposób nie pasowało do jego
oczekiwań. Pośrodku małej kuchni stała jego żona z czerwoną
gaśnicą u boku. Wszystko dookoła - podłoga, blaty, szafki, ona
sama - było pokryte grubą warstwą białej piany. W mieszkaniu
nie było już dymu, chociaż na suficie nad kuchenką widniała
plama czarnej sadzy.
- Sasza? - wychrypiał. - Co tu się dzieje?
- Mitch? - Gaśnica wypadła jej z ręki. - Mitch! Strasznie
się bałam!
Z twarzą bielszą od piany, którą gasiła pożar, rzuciła mu się
w ramiona.
- Wszystko stało się tak szybko! Bardzo dobrze mi szło
i nagle bum! - cała kuchnia wypełniła się dymem, czujka prze
ciwpożarowa zaczęła wyć, ja wpadłam w panikę i wykręciłam
911, bo bałam się, że spalę cały dom.
Uspokoiła się trochę. Jak mogło być inaczej, skoro Mitch był
obok! A na dodatek wyglądał tak samo, jak wtedy, kiedy się
w nim zakochała.
- Potem przypomniałam sobie o gaśnicy pod zlewem i zaczę
łam sama gasić patelnię, ale wcale niełatwo utrzymać gaśnicę
w rękach, kiedy piana leci z wielką siłą, i teraz zrujnowałam twoją
piękną, czyściutką kuchnię - zakończyła, zalewając się łzami.
106 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Mitch miał ochotę roześmiać się na cały głos, ale nie
chciał powiększać jej stresu. Starł jej pianę z buzi i pocałował
w czoło.
- Jak widzisz, ciągle spotykamy się w podobnych okolicz
nościach. Chyba trzeba z tym skończyć. Kochanie - dodał szyb
ko czując, że drży coraz mocniej, wtulona w jego wielki, sztyw
ny kombinezon - nie chciałem cię urazić. To miał być żart.
W okolicach jego piersi rozległ się stłumiony dźwięk.
- Nie płacz, bardzo cię proszę. Przecież wszystko dobrze
się skończyło. No, przestań już. -Pogładził ją czule po włosach.
Miał wrażenie, że jego ręce są zbyt wielkie i niezgrabne.
- Mitch! - Sasza podniosła zalaną łzami twarz, a on ze zdu
mieniem zorientował się, że dziewczyna nie może powstrzymać
się od śmiechu. - Próbowałam zrobić obiad, żeby zanieść ci go
na posterunek. Tymczasem z powodu tego obiadu sam zjawiłeś
się w domu.
Wytarła łzy czarnymi rękami, rozmazując sobie na twarzy
resztki sadzy.
- Czy wiesz, jak komicznie wyglądałeś, biegnąc tu, żeby
mnie ratować?
Jeszcze nigdy żadna kobieta nie śmiała się z Mitcha! Po
czuł się dotknięty do żywego. Chociaż, na dobrą sprawę, mia
ła trochę racji - zostawił całą drużynę na dole i wpadł tu ni
czym Rambo, otwierając kopniakiem drzwi. To musiało być
śmieszne.
- Ja? Komiczny? - jęknął, przewracając oczami.
- Jasne. Ale równocześnie bardzo pociągający.
- To już lepiej. Wiesz, nie znam nikogo, kto przyprawia
jedzenie pianą z gaśnicy. Jesteś naprawdę wyjątkowa.
- Chciałam zrobić ci niespodziankę. - Jej śmiech był jak
światełka błyszczące w ciemności, jak bąbelki w szampanie, jak
muzyka...
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 107
- Jeśli tak, to ci się udało. - Przyciągnął do siebie jej uma
zaną sadzą buzię.
Śmiali się dobrą chwilę, zanim ich usta spotkały się w gorą
cym pocałunku.
- No, no! - chrząknął Jake, który właśnie wszedł do kuchni.
- Wydaje się, że nie potrzebujecie tu żadnej pomocy, gołąbki.
Nie przerwali ani na moment. Nie zauważyli nawet, że za
Jakiem do mieszkania wszedł ktoś jeszcze.
- Co tu się, do diabła, dzieje? - odezwał się zbyt dobrze
znany, nosowy głos.
W progu, po kostki w pianie, stał Donald W. Potter i przy
glądał się im, najwyraźniej wściekły.
Tego już nie dało się wytrzymać. Gdy Sasza i Mitch podnieśli
głowy, omal nie pękli ze śmiechu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kiedy strażacy odjechali, a Potter, pomstujący na karygodną
politykę rządu, który wydaje wizy podpalaczkom, wrócił na
swoją odpowiedzialną placówkę biurową, Sasza zabrała się do
sprzątania.
Nie przestawała się uśmiechać podczas najgorszych prac.
Wciąż czuła na ustach pocałunek Mitcha. Nawet wspomnienie
nie zapowiedzianej wizyty Pottera nie psuło jej humoru.
W gruncie rzeczy Zezowaty Szczur pojawił się w najbardziej
romantycznym momencie jej małżeńskiego pożycia. Nic dziw
nego, że był wściekły, powiedział później Mitch. Nie będzie
mu łatwo przekonać przełożonych, że ich ślub jest zwykłym
oszustwem.
Sasza zmarszczyła brwi. To prawda, ślub nie przestawał być
oszustwem. Jednak im dłużej o tym myślała, tym bardziej
utwierdzała się w przekonaniu, że ona i Mitch są dla siebie
stworzeni. Czuła, że może dać mu szczęście.
- O ile uda mi się nie puścić z dymem jego mieszkania - mruk
nęła do siebie, kiedy pod koniec dnia położyła się do łóżka.
Zasnęła wtulona w pachnącą Mitchem poduszkę i śniła
o tym, jak jej pociągający mąż ratuje ją z kolejnych opresji.
Sasza cieszyła się jak dziecko. Cóż z tego, że panieński wie
czór odbywał się nie w porę? Cóż z tego, że poza matką i siostrą
Mitcha jedynym jej gościem była Glory? Nieważne. Wszystkie
cztery bawiły się wspaniale. Śmiały się, piły szampana i plot-
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 0 9
kowały, oczywiście o mężczyznach. Robiło się coraz później.
Panie ujawniały coraz bardziej intymne historie z własnej prze
szłości. Dowcipy robiły się coraz pikantniejsze. Między kolej
nymi wybuchami śmiechu Sasza myślała sobie, że chyba musi
być ostatnią dwudziestoczteroletnią dziewicą na całym świecie.
- Jesteś pewna, że powinnam była opowiedzieć swoją histo
rię w telewizji? - upewniała się co jakiś czas, patrząc pytająco
na Margaret.
Wątpliwości nie opuszczały jej od chwili, w której ekipa
Meredith skończyła nagranie. Teraz żałowała, że zgodziła się na
wywiad.
- Oczywiście. Przecież nikomu nie zrobiłaś krzywdy. Kto
wie, może twój ojciec zobaczy ten program...
- Powinnam wcześniej zapytać Mitcha - oznajmiła z nie
szczęśliwą miną.
- Nie wiem, jak wyglądają małżeństwa w Rosji - przerwała
jej Katie - ale w Ameryce żony nie potrzebują zgody męża na
byle głupstwo.
- Występ w telewizji nie jest głupstwem - broniła się Sasza.
- Zwłaszcza gdy... - ugryzła się w język.
- Zwłaszcza gdy twój ślub z moim synem jest czystą fikcją
- dokończyła Margaret spokojnie, krojąc piętrowy weselny tort.
- Skąd o tym wiesz? - Sasza zaczerwieniła się po uszy.
- Nietrudno się zorientować - uśmiechnęła się Katie. - Mój
braciszek zmieniał dziewczyny jak rękawiczki, odkąd skończył
piętnaście lat. I nagle ni z tego, ni z owego wziął ślub z, jak się
za chwilę okazało, kobietą, której grozi deportacja ze Stanów.
Miałyśmy kupić taką historię?
- Potter twierdzi to samo. Oświadczył, że jestem bezczelną
oszustką.
- Ale my tego nie mówimy - stwierdziła Margaret krótko.
- Bo wiemy coś, o czym on nie ma pojęcia - dodała Katie.
110
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Co takiego? - przeraziła się Sasza.
- Wiemy, że Mitch jest w tobie zakochany - powiedziała
ciepłym głosem Margaret.
Boże! Gdyby to tylko była prawda!
- Niestety, mylicie się obie. - Sasza zdecydowała, że nie
może kłamać. Margaret i Katie zasługiwały na poważne trakto
wanie.
- Powtarzam słowa Jake'a. - Katie wyjęła płaczącą córecz
kę z wózka i podała jej pierś. - Twierdzi, że po powrocie
z Laughlin nie daje się z Mitchem wytrzymać, bo, cytuję je
go słowa, Mitch jest oszołomiony i nie może dojść ze sobą
do ładu.
- Ja czuję się tak samo.
- A widzisz! - Margaret jakby nigdy nic rozdawała porcje
tortu. - Dobrze go znam. Jeszcze nie widziałam, żeby zawracał
sobie głowę jakąkolwiek kobietą. Nie mówiąc o sercu.
Sasza zastanowiła się nad tym i pokręciła głową.
- Według niego to tylko pociąg fizyczny.
- Chciałby, żeby tak było. - Katie zaśmiała się, aż zdziwiona
Megan wypuściła z buzi sutek. - Wprawdzie bardzo kocham
swojego brata, ale nie mogę powiedzieć, żeby był szczególnie
bystry w kwestiach uczuciowych. Jak zresztą każdy facet na tym
świecie. Sama musisz go przekonać, że się myli.
- Jak mam to zrobić?
- Musisz go uwieść! - odpowiedziały chórem wszystkie
trzy kobiety i roześmiały się w głos, patrząc na Saszę zaskoczo
ną, zakłopotaną, ale bardzo zaintrygowaną.
- Ojciec Mitcha był zatwardziałym kawalerem. A ja od pier
wszej chwili wiedziałam, że to facet mojego życia. Biedny
Garett nawet się nie domyślał, na kogo trafił. Po dwóch tygo
dniach byliśmy małżeństwem.
- Ja zrobiłam to samo z Jakiem - zachichotała Katie. - Tyl-
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 1 1
ko że on był odporniejszy od Tatka. Kiedy po trzech miesiącach
nic się nie wydarzyło, oświadczyłam się sama.
- Poprosiłaś Jake'a, żeby się z tobą ożenił!?
- A dlaczego by nie? - Katie wzruszyła ramionami na widok
niedowierzającej miny Saszy. - Kochałam go, a on kochał mnie.
Małżeństwo było jedynym logicznym rozwiązaniem.
- Mój syn zmienił kolejność wydarzeń - najpierw się z tobą
ożenił, a potem się zakochał. Ale to nie zmienia faktu, że jest
w tobie zakochany. Każdy to widzi. Czy zastanawiałaś się, jak
on na ciebie patrzy? Jak zmienia mu się głos, kiedy do ciebie
mówi? Albo o tobie.
- Zagroził Jake'owi, że go pobije, jeśli będzie rozwodzić się
nad tym, że podobasz się wszystkim mężczyznom.
- Miał mordercze zamiary wobec Shrinersów, z którymi ba
wiłaś się w Laughlin.
Uwieść Mitcha! Co za pomysł! To byłoby niesamowite. I cu
downe.
- Ale jak? Nie mam pojęcia, jak uwodzić mężczyzn - po
wiedziała Sasza z ociąganiem.
- Nic się nie martw. Zdaj się na rady ekspertów. - Ka
tie mrugnęła do niej.
- Po pierwsze: zanim kobieta rozpocznie atak, musi zgro
madzić artylerię. - Glory ze znaczącą miną podała Saszy zgrab
ne białe pudełko przewiązane srebrną wstążką.
Najwyraźniej wszystkie trzy wierzyły w skuteczność odpo
wiedniej artylerii: Sasza przyglądała się z niedowierzaniem
bieliźnie z koronki i jedwabiu, którą wyjmowała spomiędzy co
raz to nowych warstw bibułki.
- Przecież nie będę miała odwagi tego włożyć - mruknęła,
głaszcząc przezroczystą kombinację z czarnej koronki.
- Bądź spokojna, włożysz! - Katie popatrzyła na nią kpią
co. - Ale wcześniej upewnij się, czy jesteście dobrze zabezpie-
112 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
czeni. To właśnie z powodu podobnej kreacji urodziła się
Megan.
Było kilka minut po północy, kiedy rozległo się pukanie.
Sasza poszła otworzyć i zbladła z przerażenia. Poczuła się nagle
jak w Rosji. W drzwiach stał umundurowany policjant.
- Przepraszam panią - powiedział surowo - ale sąsiedzi
skarżą się na hałas dochodzący z tego mieszkania.
- B...bardzo przepraszam. Nie chciałam. Obiecuję, że bę
dziemy zachowywać się ciszej. - Nie przypuszczała, że wynie
siony z kraju strach przed policją siedzi w niej tak głęboko.
- Obawiam się, że obietnice nie są wystarczające. - Poli
cjant ominął ją i wszedł do mieszkania.
Sasza patrzyła, jak podchodzi do wieży, wyciąga rękę i... nie
do wiary! W tej samej chwili muzyka ryknęła na pełen regulator,
a policjant zdarł z siebie mundur i stanął pośrodku pokoju, ma
jąc na sobie jedynie małe slipki z okrągłym, błyszczącym zna
czkiem przypiętym w najmniej odpowiednim miejscu. Kiedy
zaczął kręcić biodrami w takt melodii, oniemiała Sasza odwró
ciła się do swoich gości. Katie, Glory i Margaret niemal popła
kały się ze śmiechu na widok jej miny.
O północy Mitch skończył służbę, jednak zrobiło mu się
zimno na myśl, że miałby teraz wracać do domu. Nie tyle
przejmował się przyjęciem wydawanym na cześć Saszy, ile spot
kaniem z matką, siostrą i Glory, które natychmiast przyszpilą
go spojrzeniami, żeby sprawdzić, czy dobrze traktuje swoją
żonę. Nie miał zamiaru czuć się jak żuk przypięty w celach
doświadczalnych do korkowej tablicy. Bez wahania wstąpiłby
pewnie teraz do Legii Cudzoziemskiej, ale zaproponowana
przez kolegów wyprawa do miasta wydawała się prostszym
wyjściem.
Co z tego, że jego ślub nie był prawdziwy - należał mu się
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 113
wieczór kawalerski! Nie wolno sprzeniewierzać się narodowym
tradycjom. A poza wszystkim nie wolno zawodzić kumpli, któ
rzy czekają na okazję do zabawy.
Wylądowali w klubie o nazwie „Francuski kabaret", z wy
mownym dopiskiem „Tylko dla panów". Na scenie leżała właś
nie platynowa blondynka o nieprawdopodobnie długich nogach,
która wystudiowanym uwodzicielskim gestem ściągała czarną
siatkową pończochę. Tylko za jej nadzwyczajny biust jakiś chi
rurg plastyczny kupił sobie prawdopodobnie żaglówkę. Z peł
nym wyposażeniem.
Niestety. Ani kusicielskie ruchy bioder, ani zalotne potrząsa
nie lokami, ani zniewalające spojrzenia nie były w stanie wzru
szyć Mitcha. Siedział z ponurą miną, sącząc piwo i myślał, jak
seksownie wyglądała Sasza, kiedy w swojej absurdalnie krót
kiej dżinsowej spódniczce grała w karty w Laughlin. A jej piersi
rysujące się pod białą nocną koszulą wydawały się cudownie
miękkie i takie zachęcające...
Striptizerka, nie zwracając uwagi na wulgarne okrzyki kilku
pijanych mężczyzn, zdejmowała powoli drugą pończochę. Cała
jej uwaga skupiała się teraz na stoliku, przy którym zasiedli
chłopcy z 13 Kompanii. Zrobiła kilka kroków w ich stronę.
Znacząco przeciągnęła językiem po połyskliwych, karmino
wych wargach, a Mitch natychmiast przypomniał sobie pełne
usta Saszy.
- Cholera! - mruknął pod nosem.
- I jak się czujesz, chłopcze, w swój ostatni wieczór na
wolności? - zapytała blondynka zmysłowym tonem, nachylając
się nad nimi.
Najwyraźniej podsłuchała, z jakiego powodu przyszli do klu
bu. Mitch nie miał wątpliwości, że uwodzi go nie tyle ze wzglę
du na jego nieodparty wdzięk i urok, co w nadziei na spory
napiwek.
sip A43
1 1 4 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Co byś powiedział, gdybym zatańczyła na stole specjalnie
dla ciebie? - W rytmie szalonej rumby potrząsnęła silikonowy
mi piersiami tuż przed nosem Mitcha. - Będziesz długo pamię
tać pannę April Luv, kiedy już ugrzęźniesz w małżeńskiej nu
dzie.
Wszystko na nic. Mitch, nieczuły na jej wdzięki, sięgał właś
nie do kieszeni po banknot, którym miał zamiar się wykupić,
kiedy obok niego pojawił się jakiś pijak i chwycił tancerkę za
nadstawione zachęcająco piersi.
Z ust panny April posypał się grad przekleństw, jakich nie
powstydziłby się żaden szewc. Nie zrażony tym wielbiciel pró
bował dostać się do niej na scenę, a ona z piskiem dziobała go
obcasami. Mitch rozejrzał się w poszukiwaniu ochroniarza, któ
rego jak na złość nie było nigdzie widać. Znowu nie miał wyj
ścia. Klnąc pod nosem, wstał i rzucił się na pomoc.
Jak spod ziemi pojawili się kumple pijaka, by stanąć w jego
obronie. A na to nie mogli pozwolić chłopcy z 13 Kompanii.
W jednej chwili szarpanina zamieniła się w regularną bitwę.
Policjanci, którzy wpadli do lokalu po kilku minutach, zastali
cztery złamane krzesła, sześć krwawiących nosów i pijanego
wielbiciela panny April Luv, który leżał nieprzytomny pod sce
ną, ściskając w palcach cekiny z jej skąpego kostiumu.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Mitch wrócił do domu z efektownie podbitym okiem i w fa
talnym humorze po kilku godzinach spędzonych w komisaria
cie. Widok Saszy w objęciach męskiego odpowiednika April
Luv - rozebranego osiłka o muskularnym, opalonym na brąz
torsie, nie poprawił bynajmniej jego nastroju.
Na szczęście Margaret udało się w samą porę wyprowadzić
wszystkich z mieszkania.
- Widzę, że miałaś udane przyjęcie.
- Wspaniałe. - Zaniepokojona Sasza patrzyła na powiększa
jący się w oczach siniak pod prawym okiem Mitcha i paskudnie
otartą skórę na obu rękach. - Potłukłeś się podczas gaszenia
pożaru?
- Nie! - Ton, którym rzucił odpowiedź, zniechęcał skutecz
nie do dalszych pytań.
Sasza popatrzyła wyczekująco, ale kiedy nie doczekała się
dalszego ciągu, przystąpiła do działania.
- Trzeba ci zrobić opatrunek - powiedziała stanowczo.
- Nic mi nie jest.
- Mitch. Jestem pielęgniarką. I twoją żoną. I dlatego muszę
opatrzyć twoje rany. - Nie czekając na jego reakcję, poszła do
łazienki i otworzyła apteczkę.
Powlókł się za nią. Oparty o drzwi patrzył, jak wyciąga bu
telkę z wodą utlenioną, szykuje gaziki i plaster. Była tak sku
piona, jakby za chwilę miała przeprowadzić operację na otwar
tym sercu.
1 1 6 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Nigdy dotąd taka nie byłaś.
- Jaka?
- A bo ja wiem - zawahał się. - Stanowcza. Zdecydowana.
- Przykro mi, jeśli tego nie lubisz, ale...
- Nie. Odwrotnie. Podoba mi się to.
Im dłużej przyglądał się Saszy, tym więcej zadziwiających
cech charakteru w niej odkrywał.
- Wiesz, przyzwyczaiłem się myśleć o tobie jako o nieszczę
śliwej, małej Saszy, której trzeba pomóc. Nigdy nie przyszło mi do
głowy, że w Rosji mogłaś prowadzić zupełnie inne życie.
Nie było to wcale miłe. Sasza uznała, że już najwyższy czas
przestać zachowywać się jak wieczna ofiara. Musi pamiętać, że
ukończyła szkołę z wyróżnieniem! Nie może zapominać, że była
cenioną pielęgniarką. Wprawdzie Mitch pojawiał się zawsze, kiedy
była w potrzebie, ale teraz przyszła pora, by walczyć samej.
- Tak. To było zupełnie inne życie. - Uśmiechnęła się lekko.
- Co nie znaczy, że lepsze. Ale bardzo lubiłam swoją pracę.
Dlatego jestem wdzięczna twojej matce, że ułatwi mi powrót do
zawodu. A teraz usiądź.
- Tak jest, siostro.
Sasza szybko umyła mu ręce i usunęła zdarte kawałki na
skórka, starając się ignorować zapach piwa, papierosów i dam
skich perfum, którymi przesiąknęło jego ubranie.
- To nie jest tak, jak myślisz - powiedział szybko Mitch,
widząc, że marszczy nos.
- Nic nie myślę.
- Opowiadasz! Przecież widzę. Jesteś pewna, że pobiłem się
w jakimś barze.
- A nie? - Lata rosyjskich doświadczeń uodporniły ją na
podobne zachowania. - Daj drugą rękę.
Mitch był zaskoczony, że nie żąda od niego dalszych wyjaś
nień, ale postanowił sam wszystko opowiedzieć.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 1 7
- Chłopcy postanowili zorganizować mi wieczór kawaler
ski. Taki męski odpowiednik twojego przyjęcia...
- To miło z ich strony. - Ani na chwilę nie przestawała
zajmować się jego rękami.
- Byłoby miło, gdyby nie jakiś pijak, który zaczął napasto
wać tancerkę...
- I ty ruszyłeś jej na pomoc.
Nie miała wątpliwości, że tak było. Zdążyła go już po
znać. A ratowanie tancerki z nocnego klubu mogło być cał
kiem miłe. Nie tak dawno temu przekonała się na własnej
skórze, jak seksowny był ten niby-policjant, sprowadzony
na przyjęcie. Wprawdzie nie tak pociągający jak Mitch, ale
zawsze.
- Miała szczęście, że tam byłeś.
- To raczej ja miałem szczęście, że jeden z gliniarzy był
dalekim kuzynem Jake'a. Gdyby nie to, zamknęliby mnie w
areszcie.
- Nie bądź śmieszny. Nikt nie wsadza do więzienia narodo
wych bohaterów. - Teraz dezynfekowała wodą utlenioną wszy
stkie obtarte miejsca. - Boli?
- Nie - skłamał.
Wiedziała, że nie chce się przyznać, i delikatnie podmuchała
mu na rękę.
- Skłamałem.
- Wiem. - Dmuchała teraz na drugą dłoń. - Mężczyźni nie
lubią się przyznawać, że coś ich boli.
- Nie mówię o tym. Pewnie, że szczypie i to bardzo. Miałem
na myśli coś innego. Tę nieszczęśliwą, małą Saszę.
- To jednak tak o mnie nie myślisz?
- Nie. Tak. Jednak tak. Ale to nie jest cała prawda. - Głos
mu się zmienił, oczy pociemniały i Sasza nagle poczuła się
bardzo niepewnie.
1 1 8 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Próbowała wyrwać swoją rękę z jego uścisku, ale nie pozwo
lił. Uniósł ją do ust i pocałował wnętrze dłoni.
- Mitch! - Sasza nie wiedziała, kogo boi się bardziej: jego
czy siebie samej. - To nie jest dobry pomysł.
- Dlaczego? - Nie przestawał jej całować. - Cóż w tym
złego, kiedy mąż mówi swojej własnej żonie, że jej pragnie
i uważa ją za najseksowniejszą kobietę pod słońcem.
Ona? Pociągająca! Pożądana! W końcu usłyszała od nie
go słowa, które zawsze pragnęła usłyszeć. Ale przecież do
kładnie przed chwilą postanowiła, że sama decyduje o swoim
losie.
- Nie jesteś moim prawdziwym mężem, Mitch.
- To dziwne. - Dotknął językiem wgłębienia na jej łokciu,
a ona poczuła gorącą falę podniecenia wysoko między nogami.
- Bardzo dziwne, bo w mojej szufladzie leży papier, stwierdza
jący coś dokładnie przeciwnego.
Objął jej biodra nogami i przyciągnął do siebie.
Nie wytrzymam dłużej, pomyślała Sasza. Próbowała liczyć
guziki jego pochlapanej krwią koszuli, żeby ochłonąć. Wszystko
na nic. Marzyła tylko o tym, żeby zedrzeć z niego ubranie
i przytulić się do jego nagiej piersi.
- Sam powiedziałeś, że to czysta fikcja - wyjąkała.
- To prawda. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zmienić
warunki umowy. - Wodził delikatnie ustami po jej skórze, a ona
widziała w jego oczach rosnące pożądanie.
Sama pragnęła go równie mocno. A jednak musiała mieć się
na baczności.
- Jest jedna przeszkoda - wyszeptała tak cicho, że ledwie ją
usłyszał.
- Jaka, kochanie? - wymruczał, przytulając głowę do jej
brzucha.
Wzdrygnęła się, słysząc słowo „kochanie", wypowiedziane
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 1 9
tonem, którym zwracał się do każdej atrakcyjnej kobiety.
Utwierdziła się w przekonaniu, że musi być ostrożna.
- Nie znasz mnie - powiedziała z najwyższym wysiłkiem,
nie do końca pewna, czy robi słusznie. - A ja nie znam ciebie.
- Do diabła, kochanie! Wiemy o sobie więcej niż niejedna
para, kotłująca się od tygodni w łóżku.
Wiedział to z własnego doświadczenia, była o tym przeko
nana. A jeszcze jedno „kochanie" dopełniło miary.
- Większość twoich kobiet od razu idzie z tobą do łóżka.
Musisz zrozumieć, że ja do nich nie należę.
Stanowczość jej głosu ostudziła zapał Mitcha. Westchnął
ciężko. Może to i lepiej, pomyślał. Spanie z Saszą mogłoby się
źle skończyć. Dla niego, oczywiście. Ta dziewczyna budziła
w nim zbyt silne emocje.
- Wybacz mi. - Wypuścił ją z objęć. - Nie powinienem sta
wiać cię w podobnej sytuacji. Nie mam prawa zmuszać cię do
czegoś, na co sama nie masz ochoty. Przepraszam.
Sasza poczuła, że ogarnia ją panika. Co będzie, jeśli teraz
Mitch ją porzuci? Przecież sama go zachęciła. Ale to nie miało
być tak! Grała na zwłokę, żeby przytrzymać go przy sobie.
Chciała, żeby się w niej zakochał! Nie miała pojęcia, jak to
naprawić. Nie wiedziała, co mówić.
- Ja chcę się z tobą kochać, Mitch. - Zdała się Całkowicie
na swój instynkt. - Tylko że wszystko jest dużo bardziej skom
plikowane.
- Nie rozumiem. Jesteśmy małżeństwem. Od początku zna
jomości było jasne, że jesteśmy sobą zainteresowani. A teraz ja
chcę ciebie, a ty mnie. Co tu jest skomplikowanego?
To, że ja ciebie kocham, a ty mnie nie, pomyślała, czując
skurcz w sercu.
- Już ci mówiłam - powiedziała na głos. - Nie umiem tak
lekko podejść do spraw seksu.
120 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- To całkiem zrozumiałe w dobie AIDS.
- Mitch, to wszystko stało się tak nagle. Ty, ja, ślub, wielka
wygrana. Nie mówiąc już o Potterze, spotkaniu z twoją matką...
- W porządku. - W oczach zapaliły się mu wesołe iskierki.
- Rozumiem, kochanie. Nie musisz powtarzać tego, co się nam
zdarzyło, dzień po dniu.
- To dobrze. - Jakoś zdołała wziąć się w garść.
Przecież nie jest już tym nieszczęśliwym stworzeniem, które
poślubił Mitch!
- Skoro potrzeba nam czasu, żeby się lepiej poznać, pocze
kajmy. - Mitch nie wciągał jeszcze żadnej kobiety do łóżka ani
siłą, ani pochlebstwem, i nie miał zamiaru zmieniać zwyczajów.
Chociaż osobiście uważał, że łóżko jest najodpowiedniej
szym miejscem, żeby się dobrze poznać.
- Dziękuję. - Sasza kiwnęła głową. - A skoro rozmawiamy
szczerze, czy mogę mieć do ciebie jedną prośbę?
- Jasne.
Sasza zamknęła oczy, żeby nie widzieć jego ujmującego
uśmiechu, wzięła głęboki oddech i wypaliła:
- Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdybyś przestał mówić
do mnie: kochanie - po czym natychmiast wyszła z pokoju.
Mitch przez moment nie był pewien, czy nie powinien czuć
się urażony taką królewską odprawą, ale w końcu roześmiał się
na cały głos.
- No, to powiedz mi, czego oczekiwałeś? - Jake stał nad
Mitchem, który dla rozładowania frustracji dźwigał ciężary. -
Wydawało ci się, że z dozgonnej wdzięczności za to, że wziąłeś
z nią ślub, dziewczyna wskoczy ci od razu do łóżka?
- Nie potrzeba mi wdzięczności. - Mitch z jękiem podrzucił
sztangę. - Potrzeba mi seksu.
- Wcale się nie dziwię. Dawno ci mówiłem, że każdy fa-
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 2 1
cet miałby ochotę poigrać na sianku z naszą małą Saszką Mi-
chajłową.
- Ona nazywa się Sasza Cudahy. Przynajmniej przez jakiś
czas. I już cię ostrzegałem, żebyś skończył z uwagami o innych
facetach. - Mitch zaklął i opuścił sztangę.
- No, no. Tylko mnie nie bij. - Jake ze śmiechem zasłonił
się rękami. - Wygląda na to, że cię nieźle wzięło.
- Nic mnie nie wzięło! - ryknął Mitch, dokładając na drążek
kolejny ciężarek. - Po prostu muszę kogoś przelecieć. Też byś
się tak czuł, gdybyś przez tydzień żył w celibacie.
- Wielkie rzeczy! Mówisz, jakby coś takiego nie zdarzyło
się dotąd żadnemu facetowi na świecie. - Jake popatrzył na Mitcha
z lekkim politowaniem. - Poczekaj, aż twoja żona będzie w ós
mym miesiącu ciąży! Nie uwierzyłbyś, jak podskoczyły nasze
rachunki za wodę! Na okrągło musiałem brać zimny prysznic.
- Ten aspekt małżeństwa mnie nie interesuje. Wnukami,
których pragnie moja mama, zajmujesz się ty i Katie. A ja nie
wstąpiłem do zakonu trapistów, tylko do straży pożarnej.
- A co z tym wrednym facetem z urzędu imigracyjnego? Już
widział was razem w domu. Czyli wszystko załatwione, nie?
- Jake pomagał Mitchowi dokręcać śruby na sztandze.
- Nic podobnego. Przyjdzie jeszcze kilka razy. Bez zapo
wiedzi. - Mitch naprężył mięśnie przed kolejnym podrzutem.
- Nie będzie wam łatwo dzień i noc udawać przykładną parę
nowożeńców. - Jake pokiwał głową. - Ale musisz wytrzymać.
To się niedługo skończy. Jak tylko Sasza dostanie zieloną kartę,
uwolnicie się od siebie.
- Żebyś wiedział, jak na to czekam!
Mitch sam się zdziwił, że tak dobrze kłamie.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś, że matka Mitcha obie
cała zapisać cię do szkoły pielęgniarskiej? - Glory ściągnęła
122 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
surowo brwi, kiedy następnego dnia Sasza stanęła w drzwiach
restauracji.
- Zastanawiałam się, jak ci to powiedzieć.
- Dlaczego masz taki nieszczęśliwy głos? To wspaniała wia
domość. Przecież wiem, jak ci brakuje pracy w szpitalu. O co
w takim razie chodzi?
- Choćby o to, że nie mogę cię zostawić bez kelnerki. Nie
po tym, co dla mnie zrobiłaś!
- Sasza, złotko! - roześmiała się Glory. - Wiesz, dlaczego
moja siostrzenica Amber pojawiła się tu w zeszłym tygodniu?
Właśnie szuka pracy. Zaczęła studiować w Phoenix i potrzebuje
pieniędzy. Odmówiłam jej, bo nie potrzebuję dwóch kelnerek,
ale teraz, kiedy wyszłaś za mąż i zaczynasz szkołę...
- A co będzie, jeśli Mitch zechce się rozwieść? Jak się utrzy
mam, kiedy stracę tę pracę?
- Do tego czasu będziesz już dyplomowaną pielęgniarką
- stwierdziła Glory z pewnością. - A poza tym założę się o ty
siąc dolarów, że Mitch nie zechce się rozwieść.
Sasza była jej bardzo wdzięczna za tę pewność.
Mimo obaw Mitcha następne dni przeszły gładko. Chyba
dlatego, że nieczęsto się widywali. Sasza chodziła do szkoły
i nie było jej w domu przez cały dzień. Potem Mitch zaczął
swoją trzydniową służbę.
Dopiero w piątek rano, dokładnie tydzień po pamiętnych
panieńsko-kawalerskich przyjęciach, siedli razem do śniadania.
Wtedy też odwiedziła ich Margaret.
- Dzień dobry, kochani - powiedziała, ostentacyjnie ig
norując siniak wciąż widoczny pod okiem Mitcha. - Wpadłam
bez zapowiedzi, kiedy zorientowałam się, że Sasza prawdopo
dobnie nie ma sukienki, która nadawałaby się na jutrzejszy
wieczór.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 123
- Jutrzejszy wieczór? - Zaskoczona Sasza spojrzała pytają
co na Mitcha.
Cholera! Tyle się działo, że na śmierć zapomniał o dorocz
nym bankiecie urządzanym przez biuro gubernatora.
- Sam nie wiem, czy iść na to przyjęcie, mamo.
- Oczywiście, że tak! - oznajmiła Margaret tonem nie zno
szącym sprzeciwu i odwróciła się do Saszy. - Mitch został u-
znany Bohaterem Roku Stanu Arizona. Gubernator udekoruje
go jutro specjalnym medalem.
- Naprawdę, Mitch?
Nie wiadomo, która z kobiet była bardziej dumna: Margaret
z syna, czy Sasza z męża. Mitch poczuł się jak w potrzasku.
- To nic wielkiego - mruknął, rwąc na strzępy papierową
serwetkę.
- Wręcz przeciwnie! - poprawiła go Margaret. - Twój oj
ciec też zdobył ten tytuł. Musisz pójść, choćby ze względu na
jego pamięć. A poza tym będziesz siedzieć na podium z samym
gubernatorem. Co za okazja, żeby pokazać wszystkim swoją
młodą żonę!
Mitch miał wrażenie,,że potrzask z hukiem zamyka się nad
jego głową.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Nie stać mnie na duże zakupy - broniła się Sasza, jadąc
z Katie i Margaret do centrum handlowego. - Te pieniądze są
przeznaczone na poszukiwania ojca.
- To oczywiste - zgodziła się Katie. - Tylko nie zapominaj,
że jesteś teraz zamężną kobietą.
- A ja jestem pewna, że mój syn nie żałowałby pieniędzy
na to, by jego żona wyglądała wspaniale na sobotnim przyjęciu.
Sasza nie była wcale taka pewna. Dobrze pamiętała, z jakim
trudem Mitch rozstawał się w Laughlin ze swoją kartą kredyto
wą. Ale kiedy kilka minut później stanęła przed lustrem w nowej
sukience, zapomniała o wszystkich wątpliwościach.
Zdumiona przyglądała się swojemu odbiciu.
Katie zaprowadziła je do szykownego butiku, w którym już
wcześniej upatrzyła błyszczącą koktajlową suknię przetykaną
srebrną nitką.
- A nie mówiłam! - piszczała z radości. - Wyglądasz świet
nie. Jeśli mowa o artylerii niezbędnej do uwodzenia, tę sukienkę
należy zaliczyć do broni śmiercionośnej!
- Na pewno jest bardzo krótka. I jaskrawa - mruknęła Sa
sza, wykręcając się przed lustrem.
O rany! Wprawdzie od dwudziestu czterech lat wiedziała, że
ma nogi, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że są takie długie!
Mała, plisowana sukienka na wąskich, błyszczących ramiącz
kach odsłaniała je w całej okazałości. Wydawała się kończyć
bliżej talii niż kolan.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 125
- Czerwony to bardzo odpowiedni kolor dla żony strażaka
- zaśmiała się Katie. -I jak pasuje do twoich ciemnych włosów!
W głębi ducha Sasza przyznała jej rację, ale była pewna, że
nie odważy się wyjść z domu w czymś tak kusym. I tak seksow
nym. Miała nadzieję, że Margaret, która mierzyła ją uważnym
wzrokiem, poprze jej obiekcje. Tymczasem ona oznajmiła:
- Ale szczęściarz z tego Mitcha! - i wręczyła Saszy długie
kryształowe kolczyki. - Przymierz je. Powinny idealnie pa
sować.
A to był dopiero początek ich wyprawy. Margaret i Katie
przeciągnęły Saszę po wszystkich sklepach w okolicy, absolut
nie pewne, że nadwerężenie stanu konta Mitcha jest rzeczą
słuszną i nieuniknioną. Kiedy obładowana dziesiątkami paczek
i paczuszek wróciła po południu do domu, czuła się jak Kopciu
szek obdarowany przez dobrą wróżkę.
Teraz należało tylko czekać na Królewicza, żeby sprawdzić,
jaki efekt wywrze na nim tak ogromna przemiana.
Mitch wpadł do domu dosłownie w ostatniej chwili. Był
wściekły, bo utknął w korku i ledwo zdążył odebrać smoking,
zamówiony wcześniej w wypożyczalni wizytowych strojów. Na
prysznic i całą toaletę zostało mu nie więcej niż piętnaście
minut.
- Sasza! - krzyknął od progu. - Przepraszam, że jestem tak
późno, ale jakiś idiota tak naładował swoją ciężarówkę, że utk
nęła pod wiaduktem, a kiedy wjechał w nią kierowca furgonet
ki, zrobiło się...
Przerwał i prawie zakrztusił się ze zdziwienia, gdy jakaś obca
osoba stanęła w drzwiach sypialni.
- Sasza???
Po takim powitaniu Sasza, która przez ostatnią godzinę so
lidnie pracowała nad makijażem, była pewna, że zbyt mocno się
126 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
umalowała. Ale przecież starała się wypełnić co do joty wska
zówki tamtej eleganckiej dziewczyny ze stoiska z kosmetykami
u Saksa, gdzie zaprowadziła ją Margaret, zmuszając przy okazji
do kupienia tylu upiększających specyfików, że można byłoby
otworzyć własny sklep!
- Coś nie tak?
To na pewno ołówek do oczu. Od razu wiedziała, że nie
powinna go używać! Ale Mitch, który dalej nie był w stanie
wyjąkać nawet jednego słowa, potrząsnął głową.
Wiedział, że Sasza jest ładna, a nawet bardzo ładna, o ile ktoś
lubił ten jej bezpretensjonalny, całkowicie naturalny styl. Ale
żeby nagle przemienić się w tak obłędnie seksowną laskę? To
się nie mieściło w głowie!
Oczy, podkreślone szarą kredką, wydawały się jeszcze wię
ksze. Delikatne smugi różu podkreślały pięknie ukształtowane
kości policzkowe. A usta? Świadomy banału tego porównania
mógł porównać je tylko do dojrzałych wiśni!
Co do sukienki... Nigdy jeszcze nie widział czegoś podobnie
niewinnego i prowokującego równocześnie. Długie, lśniące kol
czyki zwieszały się do ramion - tak pięknych i kuszących, że
miał ochotę natychmiast wbić w nie zęby.
- Nie podoba ci się moja sukienka? - Wilgotne, rubino
we usta wygięły się w podkowkę. - Mogę się przebrać, jeśli
chcesz.
Sasza wodziła rękami po połyskliwym czerwonym materia
le, zupełnie nieświadoma wrażenia, jakie ten ruch wywiera na
Mitchu.
- Nie! - Nareszcie wrócił mu oddech. - Nawet nie próbuj
niczego zmieniać! - Mięśnie zacisnęły mu się w twardy supeł.
- Zaskoczyłaś mnie i tyle. Nie spodziewałem się... Nie miałem
pojęcia... Do diabła!
Zaschło mu w gardle. Zasłonił oczy, próbując wyobrazić
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 127
sobie, co też ona może nosić pod tą cudownie perwersyjną
sukienką. O ile w ogóle coś nosi...
To działa! Nie do wiary! Sasza podniosła ramiona i okręciła
się dookoła własnej osi na obcasach niewyobrażalnej wprost
wysokości.
- Twoja siostra ją wybrała. - Szumiało jej w głowie od świeżo
odkrytych w sobie sił, których istnienia dotąd nie podejrzewała.
- Przypomnij mi, żebym jej podziękował.
- Dobrze. Jutro rano. - Wygięła się, żeby przez gołe ramię
spojrzeć na nogi. - No nie! - Jej westchnienie wydawało się
obiecywać nieskończone erotyczne rozkosze. - Mówiłam Katie,
że z takimi pończochami są same kłopoty!
Pończochy, o których mowa, miały cienki szew, biegnący od
kostki w górę i znikający gdzieś wysoko, pod skandalicznie
krótką sukienką.
Ale ma zgrabne pęciny, zdążył pomyśleć Mitch, kiedy Sasza
nachyliła się, żeby wyprostować czarną linię na łydce.
- O rany! -jęknął chrapliwym głosem.
- Co się stało? - zapytała niewinnym głosem.
- Nie, nic.
- To dobrze. Dziś jest twój dzień, Mitch. Wszystko musi być
super. - Podniosła się. - Jak teraz? Prosto?
- Świetnie. - Dłużej niż trzeba patrzył na jej wspaniałe nogi.
Wyobrażał sobie, że gładzi śliski jedwab jej pończoch, a po
tem powoli ściąga jedną po drugiej, odsłaniając gołe uda w ko
lorze kości słoniowej. Chciał całować jej ciało, miejsce po miej
scu, przesuwać językiem po gładkiej skórze, pod którą pulso
wały cienkie żyłki, gryźć najczulsze miejsca, które na pewno
umiałby odkryć... Żadnej kobiety nie pragnął jeszcze tak mocno
jak jej!
- Pani Cudahy - powiedział, krzyżując ręce na piersiach
- coś mi się wydaje, że próbuje mnie pani uwieść.
128 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Ja? Co też panu przychodzi do głowy?
- Powiedzmy, że zgadłem dzięki wrodzonej inteligencji. -
Uśmiechnął się i wpatrzył się w Saszę pociemniałymi nagle
oczami. - Mam pewien pomysł.
- Efektem twojego poprzedniego pomysłu jest nasze mał
żeństwo. - Ze śmiechem odrzuciła do tyłu głowę, a włosy opad
ły jej ciemną chmurą na ramiona. - Aż boję się zapytać, o co
chodzi tym razem.
Co za przemiana, zdumiał się znowu Mitch. Nie chodziło
jedynie o strój i wygląd. Zmieniła się jej osobowość. Tak jakby
podczas jego nieobecności ktoś wykradł słodką, nieśmiałą Sa
szę, a zamiast niej zostawił tę seksowną kocicę.
- I bardzo słusznie. Ale jeśli chcesz wiedzieć, to przekonaj
się sama. Co powiesz na taki początek? - Przyłożył jej otwartą
dłoń do swojego podbrzusza i mocno przycisnął.
Pod materiałem spodni wyczuła wyraźne zgrubienie - twar
de jak głaz i równie wielkie. Chyba nie byłaby w stanie zmieścić
go w sobie, myślała ze strachem, czując między udami wilgoć
i falę gorąca, od której drżały jej ręce.
- Całkiem niezły początek - powiedziała. - Tylko że powin
niśmy już wychodzić. Sam powiedziałeś, że nie zostało nam
wiele czasu.
Sasza znowu przekonała się, że Katie miała rację. Sukienka
stanowiła prawdziwie śmiercionośną broń. Mitch mógł w każ
dej chwili ogłosić pełną kapitulację.
- A co byś powiedziała, gdybyśmy zostali w domu? Jak
dobre, stare małżeństwo?
- Nie marzę o niczym innym. - Spojrzała na niego kpiąco
i ciężko westchnęła, a jego wzrok natychmiast wylądował na jej
biuście. - Ale wiesz, nie możemy zawieść cudzych oczekiwań.
To jest bankiet na twoją cześć. I na cele dobroczynne.
Pogłaskała go delikatnie po wypukłym miejscu między no-
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 129
garni. Ogarnęła go nowa fala pożądania. Jeszcze trochę, a będzie
musiał pojawić się na przyjęciu w kombinezonie strażaka, bo
żaden inny strój nie ukryje jego podniecenia.
Podniósł jej zdradziecką, drobną rękę do ust i przesunął ję
zykiem po wnętrzu dłoni.
- Chyba masz rację. Boję się, że jeśli zacznę cię całować,
zrujnuję ci makijaż.
- A ja myślę, że gdybyś zaczął mnie całować, nigdy nie
doszlibyśmy na ten bankiet - parsknęła śmiechem. - Wiesz,
chyba nie powinno się wkładać takich wyzywających strojów,
kiedy mężczyzna chce zachowywać się jak dżentelmen. -
Uniosła brwi w udanym geście przeproszenia.
- Prawdziwy dżentelmen nie miałby brudnych myśli z tak
błahego powodu. Wolę się nie przyznawać, o czym ja myślałem,
kiedy zobaczyłem ten kawałek szmatki, który nazywasz sukien
ką, i obcasy, których nie powstydziłaby się żadna panienka pra
cująca pod latarnią. - Przesunął wzrokiem po jej nogach. - Ską
dinąd są super. Ale to coś więcej, Sasza. To bardziej skompli
kowane niż zwykła zwierzęca żądza.
- Buty wymyśliła twoja mama. Bałam się, że nie zrobię
w nich ani kroku - zaśmiała się Sasza, wiedząc, że w takiej
sytuacji rozmowa serio nie ma sensu.
- Nic się nie martw. Twój dzielny mąż podtrzyma cię, kiedy
się potkniesz.
Wychylił się do przodu tak, jakby chciał pocałować ją prosto
w usta, ale w ostatniej chwili zmienił kurs i cmoknął ją w policzek.
- Skoro zdecydowaliśmy się iść na ten jubel, muszę zacząć
się szykować.
- Mitch! - Sasza złapała się za głowę.
Nie tak dawno spędziła błogi czas, leżąc długo w pachnącej
kąpieli i obmyślając plan uwiedzenia Mitcha. Całkiem zapo
mniała, że i on będzie chciał wziąć prysznic.
130 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Przepraszam. Chyba zużyłam całą ciepłą wodę.
- Tym się nie musisz martwić, najmilsza.
Wszedł do łazienki, po czym bardzo ostrożnie rozpiął suwak
dżinsów. W żadnym razie nie chciał pozbawić się szans na oj
costwo. A kiedy później stał pod strumieniem lodowatej wody,
która wcale nie pomogła mu ochłonąć, pomyślał, że czeka go
cholernie długi wieczór.
Uroczysty obiad wydany przez gubernatora odbywał się w
sali balowej eleganckiego klubu golfowego, otoczonego wspa
niałym ogrodem i hektarami pięknie przystrzyżonych trawni
ków. Na podwyższeniu znajdowały się ustawione w podkowę
stoły dla gości honorowych. Tam posadzono Mitcha i Saszę.
Przez cały wieczór Sasza nie przestawała znęcać się nad
Mitchem, co sprawiało mu tyleż przyjemności, co kłopotów. Na
pozór prowadziła z nim uprzejmą rozmowę, ale w tym samym
czasie, pod osłoną sięgającego ziemi adamaszkowego obrusa,
odszukała jego nogę, podniosła stopą nogawkę spodni i delikat
nie pogładziła go po łydce. Zacisnął ręce na brzegu stołu, czując
na ciele śliski jedwab pończochy. Na domiar złego położyła
ukradkiem rękę na jego udzie. Mitch był pewien, że za chwilę
wszyscy zauważą krople potu na jego czole.
Podczas deseru rozpoczęły się przemówienia. Sasza rzuciła
Mitchowi nieśmiałe spojrzenie spod firanki gęstych rzęs, wy
ciągając równocześnie czubek języka, żeby powoli, z pełną pre
medytacją, zlizać resztkę kremu z górnej wargi. Tego nie dało
się już znieść. Mitch niemal zapomniał, gdzie się znajduje.
- Igrasz z ogniem - mruknął, kładąc rękę na jej nodze.
- Jesteś strażakiem. Walka z ogniem to twój zawód.
Jeszcze nie słyszał, żeby mówiła tak niskim, zmysłowym
głosem.
- Mam nadzieję, że dam sobie radę. - Palcami rysował kół-
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 3 1
ka na jej udzie, coraz wyżej i wyżej. - Ale problem w tym, żeby
nie zgasić pożaru zbyt wcześnie.
Wtedy mówca wywołał jego nazwisko. Wstał szybko, stara
jąc się zapomnieć o leniwym, dwuznacznym uśmieszku, jakim
obdarzyła go Sasza. W popłochu przypominał sobie, co chciał
powiedzieć. Dopiero kiedy wśród publiczności dojrzał matkę
i siostrę wpatrzone w niego z napięciem, wziął się w garść.
- Chcę podziękować panu gubernatorowi, panu burmistrzo
wi i całej Radzie Miasta Phoenix za zaszczyt, który mnie dzisiaj
spotyka. Nie zasłużyłem na takie wyróżnienie. W podobny spo
sób - ciągnął, nie zważając na pomruk sprzeciwu, który prze
szedł przez salę - należałoby uhonorować dziesiątki innych stra
żaków i policjantów, codziennie narażających swoje życie.
Wielu ludzi żywi romantyczne przekonanie, że do walki
o dobro innych pcha nas niewytłumaczalny przymus wewnętrz
ny. To prawda. Ale jest także inny powód. Ta praca ekscytuje
i dostarcza emocji, jakich nie daje nic innego w życiu. No,
prawie nic. - Rzucił wymowne spojrzenie na Saszę, na co sala
zareagowała wybuchem śmiechu.
- Trzydzieści lat temu mój ojciec otrzymał taki sam medal
za wyciągnięcie swoich trzech kolegów spod zwałów płonącego
domu towarowego. Nie było mnie wtedy na świecie, ale później
nie raz byłem świadkiem jego bohaterskich czynów. Na przykład
kiedy zjawił się na trybunach, mokry, brudny i ledwo żywy ze
zmęczenia po walce z ogniem na pustyni, dlatego tylko, że
obiecał kibicować mi w finałowym meczu małej ligi futbolu.
Albo kiedy jechał jak szalony przez pół stanu, żeby dowieźć
do szpitala moją siostrę Katie, która wysoko w górach dostała
ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Nie baliśmy się, bo
przyrzekł, że wszystko będzie dobrze. A kiedy Tatek coś przy
rzekł, tak musiało być.
Mitch przerwał i poszukał wzrokiem matki, która ukradkiem
1 3 2 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
wycierała łzy, oraz Katie, patrzącej na niego podejrzanie błysz
czącymi oczami. Uśmiechnął się do nich ciepło i kontynuował.
- Garrett Cudahy był wspaniałym, oddanym mężem, serde
cznym, choć surowym ojcem, ale przede wszystkim był czło
wiekiem, który kochał ludzi. Dlatego wybrał sobie taki zawód.
Postanowiłem postępować tak jak on. Dopiero kiedy choć
w części upodobnię się do niego, będę mógł nazwać się bohate
rem. Ale nie wcześniej!
Skończył, a przez salę przetoczył się grzmot oklasków. Lu
dzie wstali z miejsc, kiedy podszedł do matki i wręczył jej swój
medal. Potem dał się pocałować Katie, wymienił uścisk dłoni
z Jakiem i wrócił na miejsce.
- Byłeś wspaniały - przywitała go Sasza z oczami mokrymi
od łez. Potem przyciągnęła go do siebie i uściskała.
Znowu rozległy się oklaski.
- Byłbym zapomniał. - Gubernator wstał, dając znak, że
zakończyła się oficjalna część wieczoru. - Wiele młodych pań
obecnych na sali poczuje na pewno ukłucie zazdrości, kiedy
powiem, że zupełnie niedawno Mitch dał się zaobrączkować.
Cudahy, jesteś nie tylko bohaterem, ale szczęściarzem. - Guber
nator uśmiechnął się szeroko do Saszy.
W tym momencie orkiestra zaczęła grać, a na parkiecie po
jawiły się pierwsze pary. Mitch wyciągnął rękę do Saszy i już
po chwili kołysał ją w ramionach w takt powolnej melodii.
- Pięknie mówiłeś o ojcu. - Popatrzyła na niego z czułością.
- Taki był. Najlepszy ze wszystkich. - Mitch przycisnął usta
do jej włosów i objął ją mocniej.
- Szkoda, że go nie poznam.
- Spodobałby ci się. I jestem pewien, że on też by cię polu
bił. - Położył rękę na jej odsłoniętych plecach i wiedział, że
musi natychmiast pocałować tę kremowobiałą skórę na ramio
nach, szyi, karku...
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 133
Przycisnął ją do siebie. Oboje poddali się muzyce. Każdy
wspólny ruch przynosił nowe doznania: muśnięcie jej pełnych
piersi, szelest sukni, nacisk gładkiego uda na jego nogi... To
było niezwykłe. Pożądanie, które udało mu się zwalczyć na
krótki czas przemówienia, powróciło ze zdwojoną siłą.
- Mitch? Twój ojciec... Naprawdę myślisz, że by mnie po
lubił?
- Jasne! - Przesunął palcem po jej twarzy, z zachwytem pa
trząc, jak pod wpływem tej niewinnej pieszczoty oblała się leciut
kim rumieńcem. - Powiedziałby, że jesteś zuch dziewczyna.
Saszy przemknęło przez myśl, że zuch dziewczyna za chwilę
zacznie słaniać się z pożądania pośrodku sali balowej najeksklu-
zywniejszego klubu w Phoenix i że całą bohaterską reputację
Mitcha diabli wezmą.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że teraz i Mitch
uważał, że jest dzielna. Zapomniał o małej rosyjskiej dziew
czynce, narażonej na niebezpieczeństwa w obcym kraju. Nie
rozumiał, jak mógł myśleć coś podobnego o osobie, która tak
zdecydowanie wzięła swój los we własne ręce.
- Mitch? - odezwała, się Sasza po chwili przerwy. - Czy nie
czułeś się dotknięty? No wiesz, kiedy gubernator powiedział
wszystkim, że się ożeniłeś?
Mitch uśmiechnął się do siebie. Nie do wiary, co ta kobieta
zrobiła z jego życiem. W takim krótkim czasie! Nikomu nie
udało się jeszcze wzbudzić w nim tyle czułości. Chwycił zębami
płatek jej ucha, a potem szepnął:
- Jeśli chcesz znać prawdę, to byłem dumny. W człowieku
budzą się pierwotne instynkty, kiedy widzi, jak wszyscy
mężczyźni obecni na sali wodzą za tobą głodnym wzrokiem.
- Może nie znam tak dobrze angielskiego jak ty - zaśmiała
się - ale coś mi się wydaje, że mówiąc o pierwotnych instyn
ktach, masz na myśli jedynie instynkt posiadania.
134 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Trafiłaś. Jestem winny. - Zbliżył usta do jej twarzy i z fi
glarnym błyskiem w oczach zapytał:
- Czy nie wybrałaby się pani na małą przechadzkę ze swoim
mężem?
- Miałam nadzieję, że o to poprosisz. - Sasza dotknęła ję
zykiem ust i popatrzyła na Mitcha frywolnie.
Noc wydawała się stworzona do romantycznych wypadów.
Wielki księżyc świecił na bezchmurnym, niemal granatowym
niebie. Z pobliskiego ogrodu dochodził słodki zapach kwiatów,
a trawa ścieliła się miękko pod nogami. Mitch poprowadził
Saszę do szpaleru dębów przystrzyżonych w stożki i zatrzymał
się w ich cieniu.
- Nareszcie sami - szepnął.
Sasza spodziewała się wybuchu. Ognia. Błyskawic. Pasji,
która zniesie drzewa z powierzchni ziemi. Tymczasem on po
traktował ją z taką słodyczą i delikatnością, że poczuła łzy
w oczach. To było wspaniałe, ale chciała być teraz gdzie indziej.
Wyobraziła sobie złote światło świec i biel satynowych przeście
radeł w ich sypialni.
Czuła na włosach jego ręce i pragnęła, żeby dotykał każdego
centymetra jej ciała. Jego wargi, złączone z jej ustami w gorą
cym pocałunku, były głodne i nienasycone. Marzyła, żeby ca
łował ją wszędzie.
Mitch zdawał sobie sprawę z pożądania, które ogarnęło
Saszę jak rwąca rzeka, ale nie przerywał swojej powolnej po
dróży. Stopniował doznania bez pośpiechu, by zadowolić ją
i siebie.
- Drżysz cała - odezwał się, dochodząc do czułego miejsca
za uchem dziewczyny.
- Wiem. Mitch, nie wytrzymam dłużej. - Miała nogi jak
z waty.
Zajrzał jej oczy i uśmiechnął się z miną niewiniątka.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 135
- Możesz mi wierzyć, że znam to uczucie. - Pochylił się ku
niej świadomie leniwym ruchem.
Z coraz większym trudem panował nad sobą. Całował w ży
ciu więcej kobiet, niż mógłby zliczyć, ale jeszcze nigdy nie
doznał niczego podobnego. Ból, czułość, namiętność - wszy
stko naraz.
I w takiej chwili jedyny fragment jego mózgu zdolny jeszcze
do racjonalnego myślenia zarejestrował znajomy dźwięk. Coś
jakby syk wody ze strażackiego węża. Podniósł głowę. Za
późno.
- Cholera - zaklął, gdy strumień wody z urządzenia pod
lewającego trawę zmoczył ich od stóp do głów.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- No, nie - pisnęła Sasza, po czym wygłosiła żarliwą tyradę
po rosyjsku.
- Sam wiem, że potrzebowaliśmy ochłody, ale nie takiej
gwałtownej! - zaśmiewał się Mitch, obsypując ją gradem drob
nych jak krople deszczu pocałunków.
Rozśmieszona Sasza poddawała się temu z przyjemnością.
- Wiesz, Mitch, zaczynam wierzyć, że przynoszę ci pecha.
- Bzdura. - Zamknął jej twarz w obu dłoniach i spojrzał na
nią z ciepłym uśmiechem. - Saszo Michąjłowa Cudahy! Od
pewnego czasu wydaje mi się, że dzień, w którym ożeniłem się
z tobą, był najszczęśliwszym dniem w całym moim życiu.
Sasza zamarła. Przestała myśleć o zrujnowanej fryzurze i
o makijażu, który wraz z wodą spłynął jej z twarzy. Nie obcho
dziła jej idiotycznie droga sukienka - teraz zniszczona do cna.
Wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w Mitcha, jakby
chciała sprawdzić, czy naprawdę wypowiedział te słowa. Słowa,
o jakich marzyła od dawna.
- Mam nadzieję, że to prawda - powiedziała po dłuższej
chwili.
- Bo to jest prawda. - Mitch dotknął kciukiem jej rozchy
lonych warg.
Wyobraził sobie te wargi na swoim nagim ciele i zadrżał.
- Bardzo się starałem dotrzymać warunków naszej wstępnej
umowy. I sam już nie wiem, kiedy skapitulowałem. Musiało się
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 137
to zdarzyć gdzieś pomiędzy dzisiejszym prysznicem a pierwszą
nocą w Laughlin. Wtedy, w sypialni, wyglądałaś jak dziewczy
ny, które każdy dorosły facet widzi w najbardziej erotycznych
snach.
A teraz chcę tylko jednego. Chcę się kochać ze swoją żoną
szaleńczo i namiętnie.
- Zrób to! - Zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego
całym ciałem.
Jeszcze długo Sasza rozpamiętywała zdarzenia tego wieczo
ru, nie chcąc uronić z nich ani chwili. Pielęgnowała je jak młoda
dziewczyna pielęgnuje bukiet zasuszonych kwiatów ze swego
pierwszego balu. Jak szczęśliwa mężatka, która wciąż wyjmuje
z szafy swoją koronkową suknię ślubną, by przyglądać się jej
z zachwytem, tak ona wyciągała z pamięci każdą minutę spę
dzoną wtedy z Mitchem.
Przypominała sobie wszystko, poza jednym. Nie miała po
jęcia, w jaki sposób wyszli z przyjęcia i znaleźli się w domu!
Nie wiedziała, kiedy Mitch wziął ją na ręce i przeniósł przez
próg. Zresztą nieważne, kiedy to zrobił, liczyło się tylko to, co
wtedy czuła.
- Wypiłam zaledwie jeden kieliszek wina - opierała się na
początku. - Nie jestem pijana, jak wtedy w Laughlin.
- Wiem - powiedział krótko, patrząc w jej zakochane oczy.
Moja kobieta, powtarzał w myślach. Moja kobieta.
- Według starej amerykańskiej tradycji pan młody musi
przenieść pannę młodą przez próg ich domu - dodał, otwierając
nogą drzwi i składając na jej ustach gorący, długi pocałunek.
- Bardzo mi się podoba ta tradycja. - Kręciło się jej w gło
wie jak po szampanie wypitym wtedy, w kasynie. Albo jeszcze
bardziej.
- Mnie też, kochanie. - Mitch niósł ją do sypialni.
1 3 8 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Upadli na łóżko spleceni w uścisku, nie próbując nawet opa
nować pragnień, które zbyt długo czekały na spełnienie.
- Od dawna marzyłam o tej chwili - wyjąkała Sasza, szu
kając łapczywie ustami jego ust.
Tylko że to, co działo się z nią teraz, było o wiele wspanial
sze od obrazów, które podsuwała jej wyobraźnia.
Mitch zerwał z niej mokrą sukienkę, zupełnym cudem jej nie
niszcząc. Potem jednym ruchem zdarł z niej stanik. Poczuła na
piersiach jego głodne usta i gorąca fala pożądania przeszyła ją
od stóp do głów. Drewniane łóżko jęknęło, kiedy usiadła gwał
townie, przyciągając go do siebie najsilniej jak umiała, by ukoił
jej płonące, gotowe na wszystko ciało.
Krzyknęła w ekstazie, kiedy Mitch chwycił zębami jej na
prężony sutek. Wydawało się, że nawałnica przetoczyła się przez
jej wnętrzności. Chciała dotykać go tak, jak on jej dotykał.
Trzęsącymi się rękami próbowała zdjąć z niego ubranie. Nie
wprawne palce wbiły się w plisowany gors w poszukiwaniu
guzików. Wszystko na nic. Nie umiała poradzić sobie ze spin
kami, na które zapięta była koszula. Zaklęła po rosyjsku.
- Pomogę ci - ledwo wykrztusił Mitch, nie mogąc znieść
katuszy oczekiwania.
Nie bacząc na cenę wynajętego przecież stroju, rozerwał
koszulę gwałtownym ruchem. Spinki z hałasem rozsypały się
po podłodze. Przycisnął Saszę do siebie z taką siłą, że niemal
zmiażdżył jej piersi. Z ustami przy ustach przetoczyli się przez
łóżko, zrzucając w pośpiechu buty i drąc na strzępy resztki
ubrań. Oboje pragnęli dawać i brać. Bez ograniczeń, bez końca.
Narzuta, w którą zaplątała się Sasza, wylądowała na najbliż
szym krześle, poduszki poleciały na podłogę, a oni, nieświadomi
niczego, zwarli się w uścisku jeszcze mocniejszym niż po
przedni.
Wydawało się, że wokół nich szaleje pożar - żywioł nie do
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 139
poskromienia, ogień namiętności, którego Sasza od dawna
chciała doświadczyć. Twarde, umięśnione ciało Mitcha było
zarzewiem płomieni ogarniających ją coraz wyżej i wyżej. Gdy
całym swoim ciężarem wciskał ją w materac, czuła zdradziecki
żar, rozpalający ją od wewnątrz z niezwykłą siłą.
Moja kobieta. Moja kobieta, powtarzał w myślach Mitch.
Było to jak zaklęcie, jak refren piosenki, nieznanej, a jednak
znajomej. Przysiągł sobie, że będzie delikatny i czuły. Chciał
być delikatny i czuły, ale gdy nagle znalazł się w środku nie
opanowanego żywiołu, oślepiony tumanem dymu, zapragnął, po
raz pierwszy w życiu, zdobywać, podbijać, zniewalać.
Z trudem wytrzymywał napięcie. Przycisnął dłoń do sekret
nego miejsca pomiędzy jej udami i poczuł gorącą wilgoć. Sasza
szarpnęła gwałtownie prześcieradło i zacisnęła palce na chłod
nym materiale.
- Mitch! - jęknęła, kiedy cofnął rękę i dotknął ustami
stwardniałego w oczekiwaniu wzgórka Wenery.
Krew omal nie rozsadziła jej żył. Wyprężyła się w ekstazie,
gdy żar płynący z tego najwrażliwszego punktu dotarł do wszy
stkich zakątków jej ciała. Chrapliwie łapała powietrze. Wyda
wało się jej, że dłużej tego nie zniesie, ale jednocześnie błagała
go w duchu, by nie przestawał.
- Pragnę cię, Mitch! Weź mnie - błagała.
Nie mogła dłużej czekać. Zrobiłaby wszystko, byle skończy
ły się te tortury. Pełzałaby u jego stóp. Żebrałaby. Oddałaby
duszę.
Wczepiła się palcami w jego włosy i przyciągnęła go do
siebie. Wpijając się w jego usta, oplotła go nogami i spojrzała
mu błagalnie w oczy:
- Teraz! Już! - powtarzała nieprzytomnie.
Mitch był porażony żądzą, która nim targała. Oparł się na
łokciach i wbił w Saszę dziki wzrok.
1 4 0 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Muszę cię mieć. Muszę! - wydusił i przycisnął ją
lędźwiami do materaca, by nie gasić ognia, który w niej rozpalił.
-I to mnie przeraża.
Chciała krzyknąć, że i ją przeraża ogrom miłości, jaką do
niego czuje, ale nie zdążyła. Wszedł w nią z siłą graniczącą
z okrucieństwem. Wzdrygnęła się, gdy przebił jej błonę dziewi
czą, ale rozkosz była większa od bólu. Nie przypuszczała, że
można kogoś kochać tak mocno! Objęła go i otworzyła się przed
nim cała. Oddała mu ciało, serce, rozum...
Mitchowi wydawało się, że otoczył go jedwabny obłok - cie
pły, gładki, podniecający. Uniósł biodra i niespiesznie opuścił
się w głąb tego obłoku. Jego ruchy, najpierw powolne i delikat
ne, stawały się szybsze i gwałtowniejsze. Z każdym uderzeniem
docierał coraz głębiej. Wydawało się, że oboje szybują w po
wietrzu, gdy nagle pociągnął ją za sobą w ciemną otchłań, której
nie da się ogarnąć rozumem.
Słyszał, jak z jękiem rozkoszy wykrzykuje jego imię. Do
szedł niemal w tej samej chwili. Z gardła wyrwał mu się chra
pliwy dźwięk.
Moja żona! To była ostatnia spójna myśl, która przyszła mu
do głowy. Oboje zapadli w stan cudownego odrętwienia. Mitch
trzymał Saszę w objęciach, wdychając cudowny zapach jej skó
ry. Pod palcami czuł delikatny ruch, jakby wszystkie zakończe
nia jej nerwów drgały w rytm niesłyszalnej muzyki.
- Przepraszam - wyszeptał napiętym tonem.
- Mitch? - Zaskoczona Sasza otworzyła oczy. - Za co mnie
przepraszasz?
- Byłaś dziewicą.
- Przecież o tym wiedziałeś.
- Tak. I dlatego powinienem kochać cię z większą finezją.
Finezja. Jakie piękne słowo.
- Było wspaniale. Nie wyobrażam sobie nic lepszego. -
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 4 1
Przyłożyła jego rękę do swego wciąż pulsującego ciała. - Zo
bacz, co zrobiłeś.
- Ja? - Patrzył na jej twarz opromienioną złotym blaskiem.
- A czy widzisz jeszcze kogoś w tym łóżku? - zaśmiała się.
- Nic podobnego nie zdarzyło mi się w całym życiu.
- Ani mnie - przyznał, bawiąc się od niechcenia ciemnymi
loczkami na jej łonie.
Zauważył, jak z westchnieniem rozchyla usta, a jej oczy za
chodzą mgłą pożądania. Instynktownie odpowiedziała wszystki
mi zmysłami na jego pieszczotę. I natychmiast poczuł swoją
twardniejącą męskość, gotową dać jej rozkosz raz jeszcze. I je
szcze raz. I nieskończoną ilość razy.
Bał się jednak, że sprawi jej ból. Z trudem się opanował.
Przynajmniej na chwilę.
- Czy już ci mówiłem, że uwielbiam te pończochy? - Prze
ciągnął ręką po jej ciele i wsunął palce pod elastyczny pasek
przytrzymujący je na udzie.
- Nie, ale od razu zauważyłam, że ci się podobają. - Sasza
rozkoszowała się pragnieniem, które poczuła w głębi brzucha.
- Czyżbyś zauważyła, że omal się na ciebie nie rzuciłem,
kiedy poprawiałaś szew przed bankietem?
- Wiem, że to było nie fair, ale postanowiłam być wyzywa
jącą kobietą.
- No to ci się w pełni udało, kochanie. - Delikatnie zsuwał
pończochę. - Ale niepotrzebnie się fatygowałaś. Już wcześniej
uznałem, że jesteś piekielnie seksowna. Nawet jeśli masz na
sobie tę ohydną różową sukienkę, w której udajesz kelnerkę.
Uklęknął i kontemplował urodę jej gładkich, białych ud pięk
nie odcinających się od czerni pończoch. Sasza leżała przed nim
całkiem obnażona, z bezwstydnie rozchylonymi nogami, wyuz
dana i niewinna równocześnie. Zamiast zażenowania czuła pra
wdziwie kobiecą dumę z tego, że mąż jej pożąda.
142 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Jak ci się udało włożyć coś takiego do sukienki, która
mogłaby udawać kołnierzyk? - Mitch rysował palcami kółka na
wewnętrznej stronie jej ud.
- Katię powiedziała, że muszę kupić o numer większe. - Za
drżała, gdy dotknął ustami jej brzucha. - Mitch, jak mam ci
odpowiadać, skoro stale mnie rozpraszasz?
- Naprawdę? Bardzo cię przepraszam. - Jego uśmiech
świadczył o czymś zupełnie przeciwnym. - Nie chce mi się
wierzyć, że tak jest.
- Nie oszukuj!
- Należy ci się! - Delikatnie gryzł to cudownie czułe miej
sce w dole jej brzucha i czekał na reakcję.
A gdy z jej ust wydobył się tłumiony spazm pożądania,
dodał:
- Należy ci się po tym, jak próbowałaś mnie uwodzić.
Szarpnęła go za włosy, podniosła do góry i spojrzała mu
w oczy z wyrazem pełnego triumfu.
- Ja nie próbowałam. Ja cię uwiodłam!
Roześmiał się na cały głos, nachylił się do niej i ucałował
jej usta. Czule. Delikatnie. Powoli. Jakby czas się dla nich nie
liczył.
- Myślę, że sprawiedliwości musi stać się zadość. - Wsunął
dłoń między jej uda. - Najwyższy czas, żebym ja zaczął teraz
uwodzić ciebie.
Sasza zarzuciła mu ręce na szyję i pozwoliła, żeby ją uwiódł.
Nie jeden raz. Wiele, wiele razy.
Dopiero nad ranem udało im się zasnąć na chwilę. Sasza
przebudziła się dobrze po ósmej i cicho wysunęła się z łóżka.
Postanowiła przygotować śniadanie - prawdziwe amerykańskie
śniadanie, z ciepłymi goframi polanymi syropem klonowym.
Ponieważ jej niedawne ekscesy z gaśnicą zrujnowały kom-
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 143
pietnie toster, włożyła zamrożone kwadraciki ciasta do piekar
nika. Zapalała właśnie gaz, kiedy zadzwonił telefon. Zatrzasnęła
szybko drzwiczki pieca, żeby podnieść słuchawkę, zanim ostry
dzwonek zbudzi Mitcha, ale nie zdążyła.
- Halo - usłyszała z sypialni jego zaspany głos.
- Mitch, to ty? Chyba cię nie obudziłam?
Zesztywniał, słysząc znajomy głos, i rzucił szybkie spojrze
nie na Saszę, która stanęła właśnie w drzwiach. Kremowy je
dwabny szlafroczek, który miała na sobie, podkreślał każdą
wypukłość jej doskonałego ciała.
- Prawdę mówiąc, obudziłaś. - Wciągnął powietrze, bo pro
mień słońca, który oświetlił Saszę od tyłu, sprawił że cienka
tkanina nie osłaniała już niczego. - Słuchaj, Meredith, może
oddzwonię później?
- Właściwie to chciałam rozmawiać z Saszą.
- O czym? - zapytał podejrzliwie.
Meredith zaśmiała się niskim, zmysłowym śmiechem, który
kiedyś tak go podniecał. Ale nie mógł się równać z jasnym,
melodyjnym śmiechem Saszy.
- Nie bój się, kochanie. Nie zamierzam prowadzić z twoją
żoną wojny o ciebie. Mam dla niej wiadomość o naszym wy
wiadzie.
- Wywiadzie? O czym ty mówisz?
- A, więc nic nie wiesz. Skoro twoja żona nie powiedziała
ci o tym, ode mnie też się niczego nie dowiesz. Poproś ją do
telefonu, dobrze?
Wręczył słuchawkę Saszy.
- To Meredith Roberts. Mówi o jakimś wywiadzie.
- Cześć, Meredith. - Sasza usiadła na brzegu łóżka. - Masz
jakieś wiadomości?
- Oglądaj telewizję w poniedziałek i wtorek wieczorem.
Wywiad pójdzie w dwóch odcinkach, o szóstej i o dziesiątej.
144 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Wspaniała wiadomość. Naprawdę jestem ci wdzięczna,
Meredith.
- Od razu ci mówiłam, że to świetna rzecz. Ludzie uwiel
biają śmiech przez łzy. I jeszcze raz dzięki za wywiad. - Prze
kazawszy swoją wiadomość, Meredith odłożyła słuchawkę.
- Udzieliłaś wywiadu Meredith? - Mitch patrzył na Saszę
zaskoczony.
- Miałam ci powiedzieć, ale nie było pewne, czy telewizja
kupi ten materiał. Poza tym, w zeszłym tygodniu prawie wcale
się nie spotykaliśmy. Wymyśliłam, że zrobię to zaraz po bankie
cie, ale...
- Byliśmy bardzo zajęci - przerwał Mitch, przeciągając
czubkami palców po jej ramieniu, okrytym mgiełką śliskiego
jedwabiu.
- Tak. - Sasza widziała pożądanie błyszczące znowu w jego
oczach.
Sama poczuła, jak znajomy ogień rozpala ją od środka.
- Może w ten sposób dotrzesz do kogoś, kto zna twojego
ojca.
- Tak mówi Meredith - zdołała wyjąkać Sasza, gdy Mitch
powoli sunął rękami po jej skórze.
Seksualna frustracja, myślał Mitch. Właśnie to odczuwałem
przez ostatnie dni. Całe szczęście, że ostatniej nocy udało się
nam rozwiązać ten mały problem. Co bynajmniej nie znaczy, że
nie należy zajmować się nim w dalszym ciągu.
- Tęskniłem za tobą. - Przyciągnął Saszę do siebie.
- Nie kłam. Przecież spałeś. - Przeciągnęła się, patrząc na
niego kpiąco.
- Ale czułem, że nie ma cię obok mnie. - Przez gładką
tkaninę dotknął ustami jej piersi. - Czy to jeden z prezentów,
który dostałaś z okazji panieńskiego przyjęcia?
- Tak. Podoba ci się?
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 145
- Kochanie, jeśli powiem, że mi się podoba, to nawet w po
łowie nie oddam tego, co myślę o tej szmatce. I niezwykle mi
przykro, że muszę ją z ciebie zdjąć. - Powoli rozwiązywał at
łasowe wstążki.
Sasza bez tchu padła na poduszki.
- Przez ciebie drżą mi ręce - poskarżyła się przytłumionym
szeptem.
- Muszę sprawdzić, czy umiem zmusić do drżenia całe twoje
ciało.
Umiał. I wykorzystał swoje umiejętności do granic możli
wości. Wtedy przyszła kolej na nią. Umiała doprowadzić go do
ekstazy, jak żadna inna kobieta.
Dawali sobie rozkosz powoli, jakby od niechcenia, bez słów.
Ozłoceni promieniami słońca, które wpadało przez okno, leżeli
potem długo objęci, spokojni, szczęśliwi. Nie potrzebowali
obietnic. Ich serca były nimi przepełnione. Ich ciała były jak
jedno.
Patrząc na śpiącą Saszę, Mitch marzył, żeby ta chwila trwała
wiecznie. Nie rozumiał, dlaczego w tak krótkim czasie ta ko
bieta stała się dla niego,wszystkim. Nie rozumiał - i trudno.
Nigdy nie był typem myśliciela. Przez całe dwadzieścia siedem
lat żył chwilą. I bardzo mu to odpowiadało. Teraz zdał sobie
sprawę, jak wspaniała może być miłość. Ile przynosi radości.
Więcej nawet niż wyścig do palącego się domu.
Nie zauważył, kiedy zasnął. Nagle obudził go ryk syreny.
Pożar! W jednej chwili był na nogach. Nie otwierając oczu,
sięgnął po kombinezon, ale nie było go na zwykłym miejscu.
Zaklął i rozejrzał się dookoła.
- Och, nie! - Zobaczył, że Sasza wyskakuje z łóżka i gdzieś
pędzi.
W pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, co jego żona robi
na posterunku. W dodatku kompletnie goła! Dopiero sekun-
146 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
dę później zorientował się, że jest w domu. Pognał do kuch
ni, całej w kłębach ciemnego dymu, i wyłączył wyjącą czujkę.
Sasza wyciągała właśnie z piecyka kawałki czarnego węgla.
- Czy mogę zapytać, co to jest? - Patrzył, jak węgielki lą
dują w zlewie.
- Gofry - odpowiedziała.
- Gofry!?
- Chciałam zrobić ci śniadanie. Jak porządna amerykańska
żona. - Pokręciła głową. - Jestem beznadziejna.
Rozśmieszyła go nieszczęśliwa mina Saszy.
- A więc okazuje się, że nie umiesz gotować. - Wziął ją
w ramiona. - Ale nie martw się. Tego się można nauczyć. Nawet
ja mogę się nauczyć. Albo możemy jeść w restauracji. Albo nie.
Będziemy żyć samą miłością.
Przycisnął ją do siebie i pocałował z całych sił. Dopiero
potem podszedł do okna i otworzył je na całą szerokość.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Skończyło się na tym, że Mitch przyniósł śniadanie z restau
racji Glory. Potem, korzystając z wolnej niedzieli, wybrali się
za miasto, do niewielkiego francuskiego hoteliku.
Jechali powoli, by Sasza mogła dobrze przyjrzeć się urodzie
skalistej, czerwonawej pustyni poprzecinanej głębokimi wąwo
zami niezwykłej piękności. Rozmawiali. Mitch opowiedział jej
o rzeczach, o których nie mówił nikomu. Nawet matce- O tym,
jak cierpiał po śmierci ojca. O tym, że przez całe życie pragnął
mu dorównać i nie wierzył, że mu się to kiedykolwiek uda.
Wydawało mu się, że ojciec ocenia każdy jego ruch, co było
paraliżujące i inspirujące równocześnie.
Losy Saszy w Rosji mógł sobie wyobrazić już wcześniej:
samotność, walka o przetrwanie i godne życie. Romantyczne
historie o Ameryce, które opowiadała jej w dzieciństwie matka,
były jak bajki - nieprawdziwe, ale pomocne.
- Matka zawsze wierzyła - usiedli nad potokiem, a Sasza
oparła głowę na ramieniu Mitcha - że kiedy dotrzemy do Ame
ryki, ojciec kupi dla nas dom. Niebieski dom z białymi okien
nicami i szerokim tarasem, na którym będą stały bujane fotele
i wielkie donice z jaskrawoczerwonym geranium. W takim do
mu mieliśmy mieszkać we troje - zakończyła smutno-
- Nie martw się. Na pewno znajdziemy twojego ojca - obie
cał, gładząc ją po policzku.
Po roku nieudanych poszukiwań Sasza nie miała wielkich
148 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
nadziei, ale miło było słyszeć pewność w głosie Mitcha. Miała
wielkie szczęście, że trafiła na kogoś takiego jak on.
Mój bohater, mruknęła cichutko, żeby nie usłyszał.
- Mówiłaś coś? - zapytał z twarzą zanurzoną w jej włosach.
- Właśnie poczułam, że jestem strasznie zmęczona - za
śmiała się niewinnie. - Czy myślisz, że wystarczy nam czasu na
krótką drzemkę przed kolacją?
- Kochanie, coś mi się wydaje, że ja też muszę odpocząć.
Porwał ją na ręce i poniósł do hotelu.
W środę rano, następnego dnia po ostatnim odcinku historii
Saszy nadanej w telewizji, do drzwi mieszkania Mitcha zapu
kała sympatyczna kobieta w beżowym kostiumie.
- Pani Cudahy? - spytała Saszę z uśmiechem.
- Tak. - Sasza wciąż promieniała, słysząc, gdy ktoś tak się
do niej zwracał.
- Nazywam się Kensington. Pracuję w biurze imigracyj-
nym. Czy mogę wejść? - Widząc pytający wzrok Saszy, dodała
szybko: - Teraz ja prowadzę państwa sprawę.
- A cóż się stało z pani zezowatym poprzednikiem? - Mitch
wychodził akurat z łazienki i dopinając niebieską koszulę, przy
glądał się uważnie urzędniczce.
- Domyślam się, że mówi pan o Donaldzie Potterze. - Cień
uśmiechu przeleciał przez jej twarz. - Został wczoraj przenie
siony.
- Przeniesiony? - Napięte ciało Saszy zdradzało, że jest
zdenerwowana.
Mitch objął ją ramieniem dla dodania odwagi. Ten gest został
natychmiast zarejestrowany bystrym wzrokiem pani Kensing
ton. Jak również resztki śniadania, wyraźnie dla dwóch osób,
oraz gołe stopy Mitcha.
- Właściwie „przeniesiony" nie jest właściwym słowem. -
ORAZ ZE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
149
Satysfakcja w głosie urzędniczki mówiła sama za siebie: Potter
musiał dać się we znaki także swoim współpracownikom. - Pani
Cudahy przedstawiła nasze biuro w nie najlepszym świetle.
Nasz dyrektor nie był specjalnie szczęśliwy po obejrzeniu wy
wiadu i podjął natychmiastowe decyzje personalne.
Mitch uznał, że Meredith należy się co najmniej tuzin róż za
tak sprytne rozwiązanie problemu zielonej karty dla Saszy.
- Domyślam się więc, że pani wizyta ma jak najbardziej
służbowy charakter.
- Tak. - Kobieta spojrzała na zegarek. - Ale ponieważ wraz
z odejściem Pottera ilość prowadzonych przeze mnie spraw się
podwoiła, muszę już iść.
- I to wszystko? - Nawet Mitch był zaskoczony.
- Wszystko.
- Przeszliśmy? - powiedziała z nadzieją Sasza.
- Bez dwóch zdań, - Kobieta uśmiechnęła się. - Przecież to
jasne, że jesteście prawdziwym małżeństwem. A poza tym, jak
byśmy wyglądali, deportując panią po wczorajszym wywiadzie?
Myślę, że połowa telewidzów miała łzy w oczach, słuchając
pani historii o poszukiwaniach ojca. Ostateczne załatwienie pa
pierów potrwa pewnie kilka tygodni. A na razie, witamy
w Ameryce.
Sasza nie mogła wyjąkać nawet jednego słowa. Płakała. Tym
razem ze szczęścia.
To nie był koniec zmian w życiu Saszy. Dwa dni później
zadzwoniła Meredith.
- Sasza? Dosłownie przed chwilą zadzwonił do mnie twój
ojciec. Bardzo chce się z tobą zobaczyć.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Powiedział mi, że chce, żebyś się do niego
przeprowadziła.
150 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
- Jak to?
- Powtarzam ci to, co od niego usłyszałam. Ma wielki dom
pod San Francisco. Takie cudo ze szkła i szlachetnego drewna
z widokiem na Zatokę. Wydaje mi się, że wyciągnęłaś szczęśli
wy los, dziewczyno. Oczywiście, chcemy sfilmować wasze
spotkanie. Zrobię z tego genialną historię. Kopciuszek zza mo
rza przekonuje się, że w Ameryce złoto naprawdę leży na ulicy.
To dziwne. Jeszcze niedawno Sasza szalałaby ze szczęścia.
Teraz dziwiła się sobie, że tak obojętnie przyjmuje nowinę Me
redith. Pewnie, cieszyła się, że pozna ojca. To miło, że i on chce
się z nią spotkać.
Dlaczego więc było jej tak smutno?
Mitch, który odbywał właśnie służbę, nawet nie przy
puszczał, co wydarzyło się w domu pod jego nieobecność.
Miał ciężki dzień - wyjeżdżali do pożarów dosłownie co
chwila. Paradoksalnie był z tego zadowolony. Praca sprawia
ła, że nie tęsknił tak bardzo za Saszą. Ale myślał o niej nie
ustannie.
Kiedy po kolejnej akcji wracali na posterunek, wpadła mu
do głowy pewna myśl, tak niezwykła, że zaśmiał się z siebie
samego. Właśnie zrozumiał Jake'a! Zrozumiał, dlaczego tamten
bez żalu zamienił swój sportowy samochód na rodzinny mini-
busik. Teraz i on, Mitch, zrobiłby dla Saszy wszystko. Po prostu
ją kochał!
Przejeżdżali właśnie przez jedno z przedmieść Phoenix,
dzielnicę jednorodzinnych domów, rozpartych wygodnie na za
dbanych trawnikach, ocienionych wysokimi drzewami, gdy
Mitch krzyknął:
- Powiedzcie Jake'owi, żeby się zatrzymał!
Wyskoczył z samochodu i pognał ulicą, nie zwracając uwagi
na zaskoczoną minę Jake'a, który wyjrzał z szoferki.
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 1 5 1
- Muszę coś sprawdzić! Zaraz wracam - rzucił przez ramię
i już go nie było.
Na rogu ulicy stał dom. Niebieski, z białymi okiennicami i
z gankiem. Wprawdzie w doniczkach rosły petunie zamiast ge
ranium, ale i tak był to Wymarzony Dom Saszy. I co więcej - na
jego ogrodzeniu widniał wielki napis „Na sprzedaż".
- Widzę, że ktoś tu szuka sobie gniazdka - zaśmiał się Jake,
kiedy zobaczył w rękach przyjaciela broszurę o warunkach ku
pna nieruchomości.
- Nie gadaj, tylko jedź - machnął ręką Mitch. - Muszę za
dzwonić.
Spojrzał do tyłu i wyobraził sobie Saszę, która wita go
z otwartymi ramionami na schodach ich domu. Na werandzie
stało coś, co do złudzenia przypominało dziecinny wózek.
Na posterunku natychmiast zatelefonował do agencji. Oferta
była wciąż aktualna, a warunki płatności do przyjęcia. Musiał
tylko przynieść niezbędne papiery. Chwała Bogu, że właśnie
kończyli zmianę.
- Jake! - zawołał. - Zrób mi małą przysługę!
- Czyżbyś potrzebował wsparcia, kiedy będziesz pokazy
wać swojej ukochanej dom, który dla niej wybrałeś? - Jake
uśmiechnął się szeroko, i tak pewny, że trafił.
- Zgadłeś! - krzyknął Mitch i pognał pod prysznic.
Kiedy wrócił, powitały go salwy śmiechu.
- Jakie piękne slipki! - zawołał jeden ze strażaków.
- Zdecydowanie do twarzy ci w różowym - dorzucił drugi.
- Patrzcie tylko, co małżeństwo robi z człowieka - zastana
wiał się następny. - Jeszcze chwila, a Mitch zacznie wieszać
kolorowe firanki w oknach posterunku, żeby i tu było ślicznie.
Mitch zamierzył się na nich, ale wcale nie był zły. To prawda,
jego żona zafarbowała całe pranie. Nie umiała gotować. Trudno.
Taka już była. I taką ją kochał.
152 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
Właśnie wtedy odezwał się telefon. Dzwoniła Sasza.
- Cześć, kochanie. Świetnie mnie wyczułaś. Właśnie chcia
łem do ciebie dzwonić.
- Mitch! - przerwała. - Rozmawiałam z ojcem!
- Coo? - nie zrozumiał.
- Przed chwilą telefonował mój ojciec. Widział program
Meredith i od niej dostał mój numer. - W głosie Saszy nie
wyczuwał entuzjazmu, sam zresztą też czuł się dziwnie nie
swojo.
- I co? Jaki był?
- Właściwie sympatyczny. Chce, żebym zamieszkała z nim
w San Francisco.
Mitch czekał. Chciał usłyszeć, że wyjaśniła ojcu, że to nie
możliwe, że już mieszka w Phoenix razem z mężem. Nie do
czekał się.
- San Francisco - powiedział w końcu. - Wygląda na to, że
nieźle mu się powodzi.
- Podobno napisał podręcznik. Korzystają z niego wszyscy
studenci dziennikarstwa. I kilka powieści. Meredith twierdzi, że
jest strasznie bogaty.
- Wygląda na to, że znowu trafiłaś główną wygraną.
- Meredith też tak twierdzi.
Zapadła niezręczna cisza. Jeszcze dłuższa niż przed chwilą.
- No cóż - chrząknął. - Gratulacje. Cieszę się, że jest taki,
jak sobie wyobrażałaś. Słuchaj, Sasza. Nie mogę dłużej rozma
wiać. Mamy wezwanie do pożaru.
Odłożył słuchawkę, odwrócił się i walnął pięścią w ścianę.
Sasza stała, wpatrując się w telefon szklanym wzrokiem.
Wyłączył się. Tak po prostu. Skłamał. Nie jechał do żadnego
pożaru - przecież nie słyszała syreny.
Nawet nie próbował poprosić, żeby została! Powinien zabro-
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 153
nić jej wyjazdu do San Francisco. Chyba wie, jak bardzo go
kocha. Dlaczego milczał?
Promień słońca wpadł przez okno i odbił się od jej złotej
obrączki. Wydawało się, że nagły błysk oświecił Saszę. Już
wiedziała, co robić. Ona i Mitch byli małżeństwem. Przysięgli
przed Elvisem, że będą ze sobą na dobre i na złe, w zdrowiu
i chorobie, zawsze... No, może na początku nie znaczyło to zbyt
wiele, ale sam Mitch stwierdził, że zasady się zmieniły.
Była jego żoną. A on jej mężem. I dlatego nie ruszy się stąd
nigdzie.
Może tylko do sklepu, zaśmiała się w duchu. Po książkę
kucharską.
Mitchowi nie chciało się wracać do domu. Został na poste
runku razem z następną zmianą. Leżał na pryczy i ponurym
wzrokiem wpatrywał się w ścianę.
Przecież była jego żoną. Sama mówiła, że są dla siebie
stworzeni. I co teraz z nimi będzie?
Jake, widząc, że z Mitchem dzieje się coś niedobrego, posta
nowił nie wracać na razie do domu.
I wtedy rozdzwonił się alarm.
- Mitch! - zawołał dyspozytor. - Pali się twój blok.
Znowu?! Na pewno Sasza robiła coś w kuchni! Zaklął
pod nosem. Przynajmniej wiem, że nie pakuje swoich rzeczy,
pomyślał, żeby zdusić strach. Za chwilę siedział w samo
chodzie.
Na miejscu były już dwie inne ekipy. Tłumy strażaków pró
bowały opanować szalejące piekło.
- Co tu się dzieje? - wrzasnął Mitch, łapiąc za rękaw kolegę,
który był na miejscu wcześniej.
- Sąsiedzi mówią, że mieszka tu dzieciak, który uznał, że
jest czarnoksiężnikiem. Trzymał w domu całą kupę chemika-
154 ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
liów i różnego wybuchowego świństwa. Chyba nie udała mu się
jakaś mieszanka.
Mitch wiedział, o kim mowa. To syn jego sąsiadów zza
ściany.
- Czy w domu są jacyś ludzie? - wrzasnął.
- Brakuje tylko kobiety z mieszkania obok. - Strażak pod
niósł głos, próbując przekrzyczeć hałas walącego się dachu.
- Ale nikt nie wie, czy została w środku. Nie da się tam wejść.
Jak to nie da! Przerażony Mitch zobaczył, że wybuch otwo
rzył drzwi ich balkonu. A gdyby tak wejść przez dach sąsied
niego domu?
- Nawet o tym nie myśl! - Jake, który od dłuższego czasu
nie spuszczał go z oka, podskoczył do niego.
- Ale tam może być Basza!
- Równie dobrze może jej tam nie być. Nie mam zamiaru
tłumaczyć się przed nią, że pozwoliłem jej mężowi iść na pewną
śmierć.
- Tam może być moja żona, idioto! - Mitch próbował wy
rwać się z żelaznego uścisku.
- Przepraszam, zapaleńcze! - Jake zamachnął się i wymie
rzył cios dokładnie w szczękę Mitcha.
Za chwilę obaj leżeli na mokrej ziemi, okładając się pięściami
i wykrzykując do siebie okropne rzeczy. Inni strażacy, zajęci
walką z szalejącym żywiołem, nawet nie próbowali ich roz
dzielić.
- Jake! Mitch! - rozległ się nagle krzyk Saszy, która na
widok bójki wypuściła z rąk plastikowe torby. Właśnie wróciła
ze sklepu.
Zakupy rozsypały się dookoła. Próbowała odciągnąć od sie
bie walczących mężczyzn. Bez skutku. Oszalały Mitch nie za
uważał, co się wokół niego dzieje.
- Mitch! Przestań!
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ 155
Zamrugał oczami. Patrzył na nią kilka sekund, zanim zro
zumiał.
- Sasza? Nic ci nie jest? - Wypuścił powietrze z głośnym
westchnieniem ulgi. - Tak się bałem!
- Przepraszam. To nie ja, naprawdę! Ja nic nie gotowałam.
Mitch nie mógł opanować śmiechu, kiedy zobaczył jej po
ważną minę.
- Kochanie, od dzisiaj gotuj sobie, co chcesz. Byle tylko nic
ci się nie stało.
I wtedy któryś ze strażaków wypuścił z ręki wąż. Mocny
strumień wody omal nie przewrócił Mitcha i Saszy.
- Czy każde nasze spotkanie musi się kończyć się pryszni
cem? - Mitch złapał się za głowę.
A potem, strząsając krople wody z jej włosów, dodał:
- Kocham cię. Nie chcę, żebyś wyjeżdżała do San Francisco.
Możesz sobie odwiedzać swojego tatę, ale twoje miejsce jest
tutaj, przy mnie.
- Ja też cię kocham! I nie miałam zamiaru nigdzie wyjeż
dżać. Należysz do mnie, Mitch! Na dobre i na złe. Na zawsze.
Był szczęśliwy. I dumny, że kocha go taka kobieta.
- Wiesz - przypomniał sobie. - Znalazłem dom. Twój wy
marzony dom. Nasz dom - jeśli tylko zechcesz.
Sasza poczuła łzy, płynące jej po policzkach. Na całym świe
cie nie było kobiety tak szczęśliwej jak ona. Miała męża. Od
nalazła ojca. Była amerykańską obywatelką. A teraz dostała
dom. Wszystko w tak krótkim czasie!
- Mój bohaterze! - zaśmiała się i rzuciła Mitchowi na szyję.
KONIEC