WASHINGTON IRVING
RIP VAN WINKLE
I INNE OPOWIADANIA
TYTUŁ ORYGINAŁU: RIP VAN WINKLE AND OTHER STORIES
PRZEKŁAD: WACŁAWA KOMARNICKA
INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA” WARSZAWA 1966
NOTKA BIOGRAFICZNA
WASHINGTON IRVING
1783—1859
Washington Irving, syn kupca szkockiego, osiadłego w Nowym Jorku, przygotowywał
się do kariery sądowej, ale zamiłowania literackie skłoniły go do podjęcia pracy w dzienni-
karstwie. Od 1815 do 1832 roku przebywał w Europie, a w latach 1842—1846 był ambasado-
rem amerykańskim w Hiszpanii. Ostatni okres życia spędził w pogodnym zaciszu swej posia-
dłości „Sunnyside” obok Tarrytown w stanie Nowy Jork, gdzie zmarł ukończywszy siedem-
dziesiąt siedem lat.
Irving zajmuje poczesne miejsce w literaturze jako eseista i autor biograficznych i histo-
rycznych dzieł. Jego pierwszym utworem, który osiągnął wielki sukces, była „Historia Nowe-
go Jorku, spisana przez Diedricha Knickerbockera” (1809), na pół żartobliwy opis życia i
obyczajów wczesnych osadników holenderskich w Nowej Anglii. Potem nastąpiły urocze
obrazki z życia angielskiego i amerykańskiego pod tytułem „Szkicownik Geoffreya Crayona,
szlachetnie urodzonego” (1819—1820), „Bracebridge Hall” (1822) i „Opowiadania podróż-
nika” (1824). Jego historyczne dzieła dotyczą głównie Hiszpanii: „Kronika podboju Grena-
dy” (1829), „Alhambra” (1832). Z dzieł biograficznych na wyróżnienie zasługują życiorysy
Kolumba (1828), Goldsmitha (1849) i Jerzego Waszyngtona (1855—1859).
Całą twórczość Washingtona Irvinga cechuje subtelny humor oraz wytworny i pełen
wdzięku styl.
RIP VAN WINKLE
Z PAPIERÓW POŚMIERTNYCH DIEDRICHA KNICKERBOCKERA
Ktokolwiek odbył podróż w górę Hudsonu, musi pamiętać góry Kaatskill. Stanowią
uciętą odnogę wielkiej rodziny Appalaskiej i widać je na zachód od rzeki, wysokie, majesta-
tyczne, panujące nad rozpostartym wokół krajobrazem. Każda zmiana pory roku, każda zmia-
na pogody, ba, każda nawet godzina dnia wywołuje również zmiany we wspaniałych barwach
i zarysach tych gór, toteż niewiasty z bliższych i dalszych okolic uważają je za doskonały
barometr. Gdy pogoda jest piękna i zapowiada się na dłużej, góry, odziane w błękit i purpurę,
odcinają się wyraźnie na tle czystego przedwieczornego nieba, czasem jednak, mimo że doko-
ła na firmamencie nie ma ani chmurki, otulają swe szczyty kapturem z szarych mgieł, który w
promieniach zachodzącego słońca mieni się i płonie blaskiem niby aureola.
U stóp tych czarodziejskich gór podróżny może dostrzec lekki dym, unoszący się z mia-
steczka, którego czerwone dachy połyskują wśród drzew, tam gdzie niebieskie barwy terenów
podgórskich wtapiają się w świeżą zieleń bliższego krajobrazu. Jest to bardzo stare miaste-
czko, założone jeszcze przez kolonistów holenderskich w zaraniu dziejów prowincji, mniej
więcej na początku rządów przezacnego Piotra Stuyvesanta * — (niech mu ziemia lekką
będzie!) i jeszcze przed paru laty stało tam kilka domów z drobnej żółtej cegły, przywiezionej
z Holandii, zbudowanych przez pierwszych osadników, a mających charakterystyczne okna o
małych szybkach i spiczaste frontony z kurkiem na szczycie.
W tym właśnie miasteczku i w jednym z owych domów (prawdę mówiąc, mocno już
zniszczonych i steranych niepogodą) mieszkał przed laty, kiedy kraj ten był jeszcze prowincją
Wielkiej Brytanii, skromny, dobroduszny człowiek imieniem Rip Van Winkle. Był on potom-
kiem Van Winkle'ów, którzy tak się odznaczyli walecznością za rycerskich czasów Piotra
Stuyvesanta i wraz z nim brali udział w oblężeniu Fortu Christina. Rip Van Winkle wszakże
niewiele odziedziczył z marsowych walorów swoich przodków. Zaznaczyłem już, że był to
człowiek skromny i dobroduszny; był ponadto dobrym sąsiadem i posłusznym, choć srodze
gnębionym mężem. Tej to okoliczności zawdzięczał być może łagodność usposobienia, która
zyskała mu powszechną życzliwość; najbardziej bowiem uczynni i zgodni w stosunkach z
bliźnimi są ci mężczyźni, których w domu zaprawiają do posłuchu sekutnice. Bez wątpienia
charaktery ich, przetapiane ustawicznie w rozżarzonym tyglu niesnasek domowych, stają się
giętkie i miękkie, a gdy chodzi o wpojenie cnót cierpliwości i pokory, najwspanialsze kazania
świata niczym są wobec nauk wygłaszanych wieczorem przed zaśnięciem. Żonę-jędzę można
przeto uważać poniekąd za błogosławieństwo, a jeśli tak, to Rip Van Winkle był błogosławio-
ny po trzykroć.
Pewne jest w każdym razie, że był ulubieńcem wszystkich zacnych niewiast miaste-
czka, które jak to zwykle bywa z płcią piękną, stawały po jego stronie we wszelkich utarcz-
kach domowych, omawiając zaś te sprawy podczas ploteczek wieczornych, nieomieszkały
nigdy złożyć całej winy na jejmość Van Winkle. Miasteczkowe dzieci również witały go
okrzykami radości, gdy nadchodził. Brał udział w ich grach, robił im zabawki, uczył je pu-
szczać latawce, grać w kulki i opowiadał im długie historie o duchach, czarownicach i India-
nach. Gdy wymknąwszy się z domu, szedł przez miasteczko, dzieci otaczały go całą zgrają,
wieszały się na połach jego surduta, wdrapywały mu się na plecy, płatały mu bezkarnie tysią-
ce psikusów, a żaden pies w okolicy nigdy na niego nie szczekał.
* Peter Stuyvesant — (1592—1672) — ostatni holenderski gubernator w Nowych Niderlandach.
Zasadniczym mankamentem charakteru Ripa była nieprzezwyciężona odraza do jakiej-
kolwiek pracy przynoszącej korzyści materialne. Nie mogło to wynikać z braku pilności czy
wytrwałości, gdyż potrafił z wędką długą i ciężką jak lanca tatarska siedzieć na mokrym ka-
mieniu i bez słowa skargi przez cały dzień łowić ryby, choćby nawet żadna nie nagrodziła je-
go wysiłków przynajmniej jednym szarpnięciem za haczyk. Wędrował godzinami ze strzelbą
na ramieniu, przedzierając się przez zarośla i mokradła, wspinając się na wzgórza i schodząc
po stromych stokach, aby upolować parę wiewiórek lub dzikich gołębi. Nie odmawiał nigdy
pomocy sąsiadowi w najcięższej nawet pracy i pierwszy był we wszystkich zbiorowych
przedsięwzięciach, jak łuskanie kukurydzy lub układanie kamiennych ogrodzeń; kobiety z
miasteczka również korzystały stale z jego usług i zwracały się do niego zawsze, gdy chodziło
o różne drobne prace, których nie chcieli wykonać ich mniej uprzejmi mężowie. Słowem, Rip
gotów był zająć się każdą sprawą, byle nie własną, natomiast co się tyczy utrzymania domu i
gospodarstwa w należytym porządku, obowiązki te były dla niego ciężarem ponad siły.
Twierdził nawet, że nie warto pracować na jego farmie, jest to bowiem najprzekorniej-
szy skrawek ziemi w całym kraju; nic się na nim nie udaje i nigdy nie uda po prostu jemu,
Ripowi, na złość. Parkany rozpadały mu się stale, krowy uciekały albo właziły w szkodę,
chwasty rosły prędzej na jego polach niż gdziekolwiek indziej; deszcz podstępnie zaczynał
padać akurat wtedy, kiedy Rip miał jakąś robotę na powietrzu; toteż ojcowizna kurczyła się
akr po akrze, aż wreszcie został z niej mizerny spłachetek kukurydzy i ziemniaków, a prze-
cież mimo tak szczupłych rozmiarów była to najgorzej zagospodarowana farma w okolicy.
Dzieci jego były tak obdarte i dzikie, jak gdyby nie należały do nikogo. Syn, urwis Rip,
podobny był do niego jak dwie krople wody i wszystko wskazywało na to, że wraz ze starymi
ubraniami odziedziczy po ojcu charakter i zwyczaje. Jak źrebak za klaczą biegał zwykle krok
w krok za matką, ubrany w stare pludry ojca, które musiał przytrzymywać wciąż ręką, podo-
bnie jak wytworne damy przytrzymują tren podczas słoty.
Rip Van Winkle należał wszakże do owych szczęśliwych śmiertelników o lekkomy-
ślnym, pogodnym usposobieniu, którzy biorą świat lekko, jedzą chleb biały lub czarny, jaki
się trafi, byle bez nakładu myśli czy trudu, i wolą głodować za pensa aniżeli pracować za
funta. Gdyby go pozostawiono samemu sobie, przeszedłby pogwizdując przez życie w całko-
witym ukontentowaniu, lecz żona nie dawała mu spokoju, piłując go wciąż wymówkami na
temat jego próżniactwa, niedbalstwa i ruiny, do której prowadzi rodzinę. Od świtu do nocy
język jej trajkotał bez chwili przerwy i cokolwiek Rip powiedział czy zrobił, wszystko nie-
zmiennie otwierało upusty potokom żoninej wymowy. Na wszystkie tedy morały Rip miał je-
dną tylko odpowiedź, której tak często używał, że weszła mu w przyzwyczajenie. Mianowicie
wzruszał ramionami, potrząsał głową, wznosił oczy ku niebu, ale pary z gęby nie puszczał.
Pobudzało to żonę do nowych salw słownych, biedak musiał więc w końcu wycofywać się z
domu, albowiem jeśli mamy być szczerzy, mąż pod pantoflem może się poczuć panem siebie
tylko poza domem.
Jedynym domowym sprzymierzeńcem Ripa był jego pies Wilk, równie zresztą dręczony
i prześladowany jak jego pan, gdyż jejmość Van Winkle uważała ich za towarzyszy w
próżniactwie, a nawet złym okiem spoglądała na Wilka jako na przyczynę częstej nieobecno-
ści męża. Wilk miał wprawdzie wszystkie zalety wymagane od szlachetnego psa i w kniei był
zwierzęciem niezwykle wprost odważnym — ale jakaż odwaga nie ugnie się wobec groźnej
potęgi niewieściego języka? Z chwilą gdy Wilk wchodził do domu, kulił się od razu, opu-
szczał ogon do ziemi lub podwijał go pod siebie, przemykał się lękliwie, zerkając spod oka na
panią Van Winkle i na najlżejszy ruch szczotki lub wałka z przeraźliwym skowytem pędził ku
drzwiom.
W miarę jak upływały lata pożycia małżeńskiego, Ripowi Van Winkle działo się coraz
gorzej, bo przykre usposobienie nie łagodnieje z wiekiem, a ostry język jest jedynym narzę-
dziem, które od stałego używania staje się coraz ostrzejsze. Przez długi czas nieborak ucieka-
jąc z domu, pocieszał się uczęszczaniem do swego rodzaju klubu mędrców, filozofów i in-
nych niezbyt ciężko pracujących obywateli miasteczka, którzy odbywali posiedzenia na ławce
przed małą oberżą; szyld jej zdobiła rumiana podobizna Jego Królewskiej Mości Jerzego
Trzeciego. Siadywali tu zazwyczaj w cieniu przez cały leniwy dzień letni, omawiając apaty-
cznie miejscowe plotki lub snując nie kończące się, senne opowieści o niczym. Ale niejeden
mąż stanu bez wątpienia zapłaciłby grube pieniądze, aby móc posłuchać głębokich dyskusji,
które się tu czasem toczyły, gdy członkom klubu wpadła przypadkiem w ręce stara gazeta,
przywieziona przez jakiegoś przejezdnego podróżnika. W jak uroczystym skupieniu słuchali
treści, odczytywanej z namaszczeniem przez Derricka Van Bummela, nauczyciela miejscowe-
go, któremu niestraszne było najdłuższe nawet słowo w dykcjonarzu, i z jak wnikliwą mądro-
ścią rozprawiali o zdarzeniach publicznych w kilka miesięcy po tym, gdy miały one miejsce.
Na opinię tego zgromadzenia miał przemożny wpływ Mikołaj Vedder, patriarcha mia-
steczka i właściciel oberży, przy której drzwiach siadywał od rana do wieczora, przesuwając
się tylko tyle, aby unikać słońca i trzymać się w cieniu wielkiego drzewa. Czynił to z taką
precyzją, że sąsiedzi z jego poruszeń mogli odczytywać godzinę niby z zegara słonecznego.
Rzadko się wprawdzie odzywał, palił tylko ustawicznie fajkę, lecz jego wyznawcy (każdy
bowiem wielki człowiek ma swoich wyznawców) rozumieli go doskonale i wiedzieli, jak
poznać jego zdanie. Gdy coś z tego, co czytano lub opowiadano, nie przypadło mu do gustu,
pykał fajkę gwałtownie i wysyłał w powietrze krótkie, gniewne kłęby dymu; gdy mu się
podobało, wciągał dym wolno, spokojnie i wypuszczał go lekkimi, pięknymi obłoczkami;
czasami zaś, wyjmując fajkę z ust i pozwalając, aby wonna mgiełka kłębiła mu się wokół
nosa, z powagą kiwał głową na znak całkowitej aprobaty.
Ale i z tej twierdzy wykurzyła w końcu nieszczęsnego Ripa groźna żona, miała bowiem
zwyczaj wpadać tu nagle, zakłócając spokój zgromadzenia i wymyślając jego członkom od
nicponi; nawet sam czcigodny Mikołaj Vedder narażony był na bluźniercze ataki nieposkro-
mionego języka straszliwej damy, która oskarżała go wręcz o zachęcanie jej męża do próżnia-
ctwa.
Biedaczysko Rip bliski był ostatecznej rozpaczy; jako jedyna alternatywa wobec pracy
na farmie i jazgotu żony zostały mu wędrówki ze strzelbą po lesie. Siadał tu czasem pod drze-
wem i dzielił się zawartością swej torby z Wilkiem, któremu współczuł jako towarzyszowi
niedoli. „Biedny Wilk — mówił — psie nasze życie przez twoją panią, ale nie martw się, mój
drogi, dopóki ja żyję, nie zabraknie ci nigdy przyjaciela, który cię będzie bronił!” Wilk mer-
dał ogonem, patrzał ze smutkiem w oczy swemu panu i — jeśli pies w ogóle może odczuwać
litość — wierzę niezłomnie, że odwzajemniał z całego serca uczucie Ripa.
Podczas jednej z takich długich wędrówek pewnego pięknego dnia jesiennego Rip, sam
o tym nie wiedząc, wdrapał się na jedną z najwyższych gór łańcucha Kaatskill. Oddawał się
swemu ulubionemu polowaniu na wiewiórki, toteż ciche samotnie rozbrzmiewały wciąż
echem jego wystrzałów. Zdyszany i znużony, rzucił się późnym popołudniem na zielone zbo-
cze, pokryte roślinnością górską, a urywające się nad brzegiem przepaści. Przez otwór między
drzewami Rip widział ciągnące się na wiele mil wokoło, gęste lasy. Daleko, daleko w dole
wspaniały Hudson w ciszy i majestacie toczył swe wody, odbijając w szklistej powierzchni tu
purpurowy obłok, ówdzie żagiel powolnej barki i ginąc wreszcie wśród niebieskich wzgórz.
Po drugiej stronie oko Ripa padło na głęboki wąwóz, dziki, samotny, pustynny, o dnie
usłanym odłamkami nawisających skał i słabo oświetlonym odbitymi promieniami zachodzą-
cego słońca. Rip leżał chwilę, wpatrując się w tę scenerię; zmierzch zapadał powoli; góry
poczęły rzucać swe długie, ciemne cienie na doliny; Rip zorientował się, że mrok ogarnia
ziemię na długo, zanim on zdoła dotrzeć do miasteczka, i westchnął ciężko na myśl o czeka-
jących go w domu katuszach.
Miał już zacząć schodzić na dół, gdy usłyszał z daleka głos, wołający:
— Rip Van Winkle! Rip Van Winkle! — Rozejrzał się, ale nie zobaczył nic prócz
wrony, lecącej samotnie na górę. Pomyślał, że musiał ulec złudzeniu, i znów ruszył na dół,
gdy ponownie usłyszał wołanie rozbrzmiewające w cichym powietrzu wieczornym: — Rip
Van Winkle! Rip Van Winkle! — Jednocześnie Wilk najeżył sierść, zawarczał i przywarł do
nogi swego pana, patrząc z przerażeniem w dół, w kierunku wąwozu. Rip poczuł teraz
nieokreślony lęk; spojrzał z niepokojem w tym samym kierunku i dostrzegł dziwną postać,
wspinającą się wolno po skałach, a pochyloną pod jakimś dźwiganym na plecach ciężarem.
Zdziwił go widok istoty ludzkiej w tym ustronnym miejscu, sądząc jednak, że to ktoś z sąsie-
dztwa potrzebuje jego pomocy, pośpieszył na dół, aby tej pomocy udzielić.
Gdy się zbliżył, zdziwił się jeszcze bardziej osobliwym wyglądem nieznajomego. Był to
niski, krępy starzec o gęstych, zwichrzonych włosach i szpakowatej brodzie. Ubrany był na
dawną modłę holenderską — sukienny kaftan wcięty w pasie i kilka par spodni, te zewnętrzne
bardzo szerokie, ozdobione po bokach szeregami guzików i spięte pod kolanami. Na ramieniu
niósł pokaźny antałek, pełen jakiegoś trunku, i dawał Ripowi znaki, aby zbliżył się i mu dopo-
mógł. Rip, acz nieco onieśmielony i nieufny wobec tej nowej znajomości, przychylił się do
prośby ze zwykłą sobie skwapliwością; obaj tedy, dźwigając na zmianę ciężar, ruszyli w górę
wąskim parowem, który zapewne stanowił wyschnięte łożysko potoku górskiego. Gdy tak
szli, Rip słyszał raz po raz przeciągły łoskot, niby odgłos dalekich grzmotów, pochodzący, jak
się zdawało, z głębokiego wąwozu czy raczej szczeliny między wysokimi skałami, do której
wiodła ich kamienista ścieżka. Przystanął na chwilę, sądząc jednak, że to pomruki jednej z
owych przelotnych burz, które często zdarzają się na górskich wysokościach, ruszył dalej.
Minęli wąwóz i doszli do kotliny przypominającej mały amfiteatr, otoczony pionowymi urwi-
skami; rosnące tam drzewa przewieszały przez krawędzie swe konary, gdy się więc spojrzało
w górę, widziało się tylko skrawki lazurowego nieba i lśniących przedwieczornych obłoków.
Rip i jego towarzysz trudzili się przez cały czas w milczeniu, chociaż bowiem Rip ciekaw był
ogromnie, w jakim celu dźwiga się antałek trunku na tę bezludną górę, to jednak nie zapytał o
to, gdyż nieznajomy miał w sobie coś dziwnego i niepojętego, co budziło lęk i uniemożliwia-
ło wszelką poufałość.
Gdy weszli do amfiteatru, oczom Ripa ukazały się nowe cuda. Pośrodku, na równym
miejscu, grało w kręgle grono mężczyzn, wyglądających nader osobliwie. Ubrani byli na
jakąś dziwaczną, cudzoziemską modłę, niektórzy w krótkie kubraki, inni w kaftany, za pasem
każdego tkwił długi nóż, większość też paradowała w potwornie szerokich spodniach pod
kolana, podobnych do spodni przewodnika Ripa. Twarze również mieli szczególne: jedna,
szeroka, o małych świńskich oczkach, okolona była wielką brodą, inna zdawała się składać
wyłącznie z nochala, a na czubku głowy tkwił kapelusz w kształcie głowy cukru, przyozdo-
biony czerwonym kogucim piórkiem. Wszyscy zresztą nosili brody przeróżnych kształtów i
odcieni. Jeden z gromady sprawiał wrażenie dowódcy. Był to gruby, starszy jegomość o
obliczu ogorzałym od wiatru; miał na sobie kaftan z koronkowymi mankietami, szeroki pas z
kordelasem, wysoki kapelusz z piórem, czerwone pończochy i pantofle na wysokich obca-
sach, przybrane różami zamiast klamer. Cała grupa przypominała Ripowi apostacie ze starego
flamandzkiego malowidła, które wisiało w salonie wielebnego Van Shaicka, proboszcza mia-
steczka, a przywiezione zostało z Holandii w czasach osadnictwa.
Najbardziej wszakże zdumiało Ripa, że ci ludzie, którzy najwidoczniej grali w kręgle
dla rozrywki, zachowywali przy tym śmiertelnie poważne miny i uporczywe a niezmiernie
tajemnicze milczenie, słowem, była to najbardziej melancholijna zabawa, jakiej kiedykolwiek
był świadkiem. Grobową ciszę zakłócał tylko od czasu do czasu stukot kul, które tocząc się
budziły w okolicznych górach echo, przypominające daleki warkot grzmotów.
Gdy Rip i jego towarzysz zbliżyli się do zebranych, ci przerwali nagle grę i zwrócili ku
Ripowi tak nieruchome, rzekłbyś kamienne spojrzenia i tak niesamowite, martwe oblicza, że
serce mu się ścisnęło, a kolana zadygotały. Towarzysz jego przelał zawartość antałka do spo-
rych dzbanów i dał znak Ripowi, aby ten usługiwał zacnej kompanii. Rip z lękiem i drżeniem
wykonał rozkaz, zebrani zaś, napiwszy się do woli, powrócili do kręgli.
Mało pomału obawy i lęki zaczęły Ripa opuszczać. Odważył się nawet w chwili, gdy
nikt na niego nie patrzył, pokosztować trunku, który, jak się okazało, smakiem i aromatem ba-
rdzo przypominał wyborną holenderską jałowcówkę. Rip obdarzony był przez naturę wielkim
pragnieniem, toteż wkrótce skusił się na drugi łyk. Drugi łyk pociągnął za sobą następny i Rip
powtarzał swe wycieczki do dzbana tak często, że w końcu utracił władzę nad zmysłami, oczy
zaszły mu mgłą, głowa opadła na piersi i zapadł w głęboki sen.
Gdy się obudził, ujrzał, że znajduje się na zielonym zboczu, z którego po raz pierwszy
dostrzegł nieznajomego z wąwozu. Przetarł oczy — był piękny, słoneczny poranek. Ptaszki
skakały i ćwierkały w zaroślach, w górze kołował orzeł, zmagając się ze świeżym wiatrem
górskim. „Dalipan — pomyślał Rip — nie przespałem tu chyba całej nocy”. Przypomniał
sobie, co się zdarzyło, nim zasnął. Nieznajomy z antałkiem trunku — parów górski — uro-
czysko wśród skał — smętne towarzystwo grające w kręgle — dzban... „Och, ten dzban! Ten
niedobry dzban! — pomyślał Rip. — Jak ja się teraz wytłumaczę przed jejmością Van
Winkle!”
Rozejrzał się, szukając strzelby, ale zamiast czystej, dobrze naoliwionej fuzji, znalazł
przy sobie jakiś okropny stary grat z zardzewiałą lufą, odpadającym zamkiem i zmurszałą
kolbą. Powziął podejrzenie, że to owi ponurzy wesołkowie spłatali mu psikusa i spoiwszy go,
skradli jego strzelbę. Wilk również znikł, ale ten, być może, pognał gdzieś za wiewiórką lub
kuropatwą.
Rip gwizdnął na psa i zawołał go kilka razy, ale na próżno — echo powtarzało gwizdy i
wołanie, psa nigdzie jednak nie było widać.
Postanowił tedy powrócić na miejsce wczorajszej zabawy i — jeśli spotka kogoś z jej
uczestników — zażądać zwrotu psa i strzelby. Kiedy wstał, żeby ruszyć w tamtym kierunku,
poczuł sztywność w stawach i brak zwykłej żwawości. „Nie służą mi te górskie noclegi —
pomyślał — i jeżeli po tej wieczorynce rozłoży mnie atak reumatyzmu, już mi jejmość Van
Winkle pokaże, gdzie raki zimują”. Z niejakim trudem zszedł na dół wąwozu, znalazł parów,
którym wraz z towarzyszem wspinał się poprzedniego wieczora, ale ku jego zdumieniu płynął
nim teraz spieniony potok górski, skacząc z kamienia na kamień i napełniając wąwóz weso-
łym szemraniem. Rip mimo to wdrapał się jakoś po ścianach parowu, choć musiał przedzierać
się przez gęstwinę brzóz, sassafrasów * i leszczyny, a czasem potykał się o dzikie wino lub
zaplątywał w jego zwojach biegnących od drzewa do drzewa i tworzących nieprzebytą sieć.
W końcu dotarł do miejsca, w którym parów poprzez skały prowadził do amfiteatru, nie
znalazł jednak żadnego przejścia. Skały tworzyły wysoki, niezdobyty mur, z którego potok
zasłoną z pierzastej piany spadał do szerokiego i głębokiego basenu, czarnego od cieni
otaczającej puszczy. Biedaczysko Rip musiał tu stanąć, nie mogąc postąpić ani kroku dalej.
Wołał znów i gwizdał na psa, lecz jedyną odpowiedzią było mu krakanie stada wron, które z
braku lepszego zajęcia krążyły wysoko w powietrzu nad uschniętym drzewem, zwisającym
nad słoneczną przepaścią, i bezpieczne na swych wyżynach, zdawały się kpić z sytuacji nie-
boraka. Cóż było robić? Czas upływał i Rip, który nie jadł przecież śniadania, czuł dotkliwy
głód. Martwiła go ogromnie utrata strzelby i psa, bał się spotkania z żoną, nie mógł się jednak
skazać na śmierć głodową w górach. Potrząsnął głową, przewiesił przez ramię zardzewiałą
fuzję i z sercem ciężkim od smutku i niepokoju zwrócił swe kroki ku domowi.
Zbliżając się do miasteczka, spotykał raz po raz ludzi, ale nie było wśród nich nikogo
znajomego, co trochę zdziwiło Ripa, sądził bowiem, że zna wszystkich mieszkańców z całej
okolicy. Ponadto napotykani przechodnie ubrani byli podług innej mody niż ta, do której był
przyzwyczajony, a każdy z nich spoglądał na Ripa z wyraźnym zdumieniem, po czym
niezmiennie gładził się po podbródku. Ten ponawiający się wciąż gest sprawił, że Rip mimo
* Sassafras — niskie drzewo amerykańskie o aromatycznej korze.
woli zrobił to samo i ku swemu nieopisanemu zaskoczeniu przekonał się, że urosła mu broda
długa na całą stopę!
Wkroczył po chwili w granice miasteczka. Zgraja zupełnie nie znanych dzieci pobiegła
za nim, hukając i wskazując na jego siwą brodę. Również i psy, wśród których zresztą nie
rozpoznał żadnego znanego sobie czworonoga, odprowadzały go głośnym szczekaniem.
Samo miasteczko także zmieniło wygląd, stało się większe i bardziej ludne. Stały tu szeregi
domów, których nigdy przedtem nie widział, inne natomiast, w których bywał stale, znikły
bez śladu. Nad drzwiami widniały nie znane mu nazwiska, z okien wyglądały nie znane twa-
rze, wszystko było dziwnie obce. Ripa ogarnął strach; skłonny był uwierzyć, że zarówno on,
jak i cały otaczający go świat pozostaje we władzy jakichś czarów. Znajdował się przecież
niewątpliwie w swoim rodzinnym miasteczku, które opuścił zaledwie poprzedniego dnia.
Tam wznosiły się góry Kaatskill — ówdzie płynął srebrzysty Hudson — każde wzgórze i
każda dolina wyglądała zupełnie tak samo jak przedtem. „To ten wczorajszy dzban całkiem
pomieszał mi w głowie” — pomyślał zgnębiony Rip.
Nie bez trudu odnalazł drogę do własnego domu i zbliżał się do niego w trwożnym
milczeniu, spodziewając się, że lada chwila usłyszy przenikliwy głos jejmości Van Winkle.
Zastał dom w kompletnej ruinie — zapadnięty dach, potłuczone okna, drzwi pozrywane z
zawiasów. Przy domu kręcił się smętnie na pół zagłodzony pies, przypominający z wyglądu
Wilka. Rip zawołał go, ale pies warknął, wyszczerzył zęby i uciekł. Sprawiło to Ripowi dużą
przykrość.
— Mój własny pies nie poznaje mnie! — westchnął.
Wszedł do domu, który jejmość Van Winkle — należy jej oddać sprawiedliwość —
utrzymywała zawsze w porządku bez skazy. Był pusty, zaniedbany i najwyraźniej opuszczony
przez mieszkańców. Na ten przerażający widok Rip zapomniał o wszystkich swoich obawach.
Wołał głośno żonę, dzieci, ale puste komnaty rozbrzmiewały na chwilę jego głosem, po czym
znów zalegała cisza.
Wybiegł z domu i pośpieszył do swego dawnego schronienia, do oberży, lecz i ta
również znikła. Na jej miejscu stał duży, niezgrabny drewniany budynek z wielkimi oknami.
Niektóre szyby były potłuczone, a otwory zatkane starymi kapeluszami i halkami, nad
drzwiami zaś widniał malowany napis: „Hotel »Zjednoczenie« — właściciel Jonatan
Doolittle”. Zamiast rozłożystego drzewa, które niegdyś osłaniało małą holenderską oberżę,
sterczał teraz wysoki, goły drąg zakończony czymś przypominającym czerwoną szlafmycę. Z
szlafmycy tej powiewała flaga, stanowiąca osobliwe zestawienie gwiazd i pasków, wszystko
to było dziwne i niezrozumiałe. Rip rozpoznał tylko na szyldzie rumianą twarz króla Jerzego,
pod którą wypalił niejedną spokojną fajeczkę, lecz nawet ta uległa szczególnej metamorfozie.
Czerwień fraka ustąpiła miejsca barwie niebieskiej i ciemnożółtej, w ręce zamiast berła tkwiła
szabla, głowę zdobił trójkątny kapelusz, pod spodem zaś wymalowano wielkimi literami
„GENERAŁ WASZYNGTON”.
Przed drzwiami jak zwykle stał tłum, nie było jednak ani jednej osoby, którą by Rip
sobie przypominał. Zmianie uległ nawet ogólny charakter zgromadzenia. Dawna flegma i sen-
ny spokój ustąpiły miejsca nastrojowi gorączkowego pośpiechu, zaaferowania i kłótliwości.
Daremnie Rip rozglądał się za przemądrym Mikołajem Vedderem, z jego szeroką twarzą,
podwójnym podbródkiem i piękną, długą fajką, której dym zastępował z powodzeniem słowa,
lub za Van Bummelem, nauczycielem miejscowej szkoły, który odczytywał z namaszczeniem
treść starej gazety. Zamiast tych znanych mu, czcigodnych postaci jakiś chudy śledziennik z
kieszeniami pełnymi ulotek rozprawiał namiętnie o prawach obywatelskich, o wyborach, o
członkach Kongresu, o wolności, o Bunker Hill *, o bohaterach siedemdziesiątego szóstego
roku i innych sprawach tak obcych i niezrozumiałych, że oszołomiony Rip Van Winkle czuł
* Bunker Hill — w Bostonie; miejsce pierwszej poważnej potyczki w dniu 17.VI.1775 r. w czasie wojny
o niepodległość.
się jak na niemieckim kazaniu.
Ukazanie się siwobrodego, obdartego Ripa z zardzewiałą strzelbą, za którym postępo-
wał cały zastęp kobiet i dzieci, nieomieszkało zwrócić na siebie uwagi polityków z oberży.
Otoczyli go i oglądali od stóp do głów z wielkim zaciekawieniem. Wspomniany wyżej mó-
wca podbiegł do niego, odciągnął go nieco na bok i zapytał obcesowo: „Na kogo pan głosu-
je?”, na co biedny Rip wybałuszył tylko oczy. Inny mały, ale ruchliwy człowieczek chwycił
go za ramię, wspiął się na palce i zaindagował: „Federalista czy demokrata?”, którego to
pytania Rip także ani rusz nie mógł zrozumieć. Naraz jakiś bardzo napuszony i dostojny
starszy jegomość w trójkątnym spiczastym kapeluszu przecisnął się przez tłum, roztrącając go
łokciami na prawo i na lewo, stanął przed Ripem, jedną ręką ujął się pod bok, drugą oparł na
lasce i świdrując Ripa oczami, jakby chciał ostrzem swego wzroku i szpicem kapelusza
dotrzeć mu aż do serca, zapytał surowo, co sprowadza go na wybory ze strzelbą na ramieniu i
w otoczeniu tłumu oraz czy zamierza wywołać w miasteczku rozruchy.
— Ależ panowie! — zawołał przerażony Rip Van Winkle. — Jestem biednym, spokoj-
nym człowiekiem, rdzennym mieszkańcem tego miasteczka i wiernym poddanym króla,
którego niech Bóg błogosławi!
Na to oświadczenie zebrany tłum wybuchnął wrzaskiem:
— Torys *! Torys! Szpicel! Sprzedawczyk! Wypędzić go! Precz z nim!
Napuszonemu jegomościowi z wielkim trudem udało się przywrócić spokój wśród ze-
branych, po czym z dziesięciokrotnie groźniejszą powagą na czole zapytał rzekomego wino-
wajcę, po co tu przybywa i kogo szuka. Nieborak zapewnił go pokornie, że nie żywi żadnych
złych zamiarów, przyszedł tu tylko poszukać sąsiadów, którzy bywają zazwyczaj w tej ober-
ży.
— Cóż to za ludzie? Wymień ich nazwiska.
Rip zastanowił się chwilę, po czym spytał:
— Gdzie jest Mikołaj Vedder?
Zapanowała cisza, potem jakiś starzec odpowiedział cienkim, piskliwym głosem:
— Mikołaj Vedder! Ależ on od osiemnastu lat nie żyje! Na cmentarzu był drewniany
pomnik z jego nazwiskiem, ale już go też nie ma, bo zgnił.
— Gdzie jest Brom Dutcher?
— O, ten na początku wojny poszedł do wojska. Niektórzy mówią, że zginął podczas
szturmu na Stony Point **, inni powiadają, że utonął podczas burzy przy Cyplu Antoniego.
Nie wiem — w każdym razie nigdy już nie wrócił.
— Gdzie jest Van Bummel, nauczyciel?
— Van Bummel też poszedł na wojnę, został wielkim generałem milicji i zasiada teraz
w Kongresie.
Serce Ripowi zamarło na te smutne wieści o miasteczku rodzinnym i przyjaciołach; zro-
zumiał, że został sam na świecie. Przy tym każda kolejna odpowiedź wprawiała go w oszoło-
mienie, wszystkie bowiem traktowały o tak olbrzymich okresach czasu i o sprawach, których
nie rozumiał: wojna, Kongres, Stony Point; nie miał już odwagi pytać o innych znajomych,
lecz zawołał z rozpaczą:
— Czy nikt tu nie zna Ripa Van Winkle?
— O, Ripa Van Winkle! — zawołało kilka osób z tłumu. — Ach, naturalnie! Tam stoi
Rip Van Winkle, ten oparty o drzewo.
Rip spojrzał i zobaczył dokładną kopię samego siebie, jaki był, kiedy wyruszał w góry;
sobowtór był z pozoru równie leniwy, a bez wątpienia równie obdarty. Nasz nieborak stracił
teraz do reszty kontenans. Zaczął powątpiewać, czy jest sobą, czy może kimś zupełnie
* Torysi — w Anglii stronnictwo konserwatywnych właścicieli ziemskich, rojalistów i wyższego
duchowieństwa, powstałe w końcu XVIII w.; obecnie partia konserwatywna.
** Stony Point — miejsce bitwy dn. 15.VII.1779 pomiędzy wojskami Ameryk i brytyjskimi.
innym. Gdy tak stał osłupiały, mężczyzna w trójkątnym kapeluszu zapytał ostro, kim jest i jak
się nazywa.
— Bóg jeden wie! — zawołał Rip, bliski obłędu. — Nie jestem sobą... jestem kim
innym... o, tam stoję... nie... to ktoś inny zajął moje miejsce... byłem sobą wczoraj wieczorem,
ale zasnąłem w górach i zamieniono mi strzelbę, zmieniono wszystko, sam jestem odmień-
cem, nie mogę więc powiedzieć, jak się nazywam ani kim jestem!
Widzowie, zgromadzeni wokoło, zaczęli teraz spoglądać na siebie, mrugać porozumie-
wawczo i pukać się w czoło. Szeptano też, iż należy odebrać staremu strzelbę i pilnować go,
żeby czego nie zbroił, na samą zaś wzmiankę o tym napuszony jegomość w spiczastym kape-
luszu oddalił się z niejakim pośpiechem. W tej krytycznej chwili jakaś hoża, ładna niewiasta
przecisnęła się przez ciżbę, aby lepiej się przyjrzeć siwobrodemu przybyszowi. Na ręku trzy-
mała rumiane dzieciątko, które, przerażone wyglądem brodacza, zaczęło płakać.
— Cicho, Rip! — zawołała młoda kobieta. — Cicho, głuptasie, ten staruszek nic ci nie
zrobi.
Imię dziecka, twarz jego matki, brzmienie jej głosu, wszystko to obudziło jakieś wspo-
mnienia w pamięci Ripa.
— Jak się nazywasz, moja dobra kobieto? — zapytał.
— Judyta Gardenier.
— A jak się nazywał twój ojciec?
— Ach, biedaczysko, nazywał się Rip Van Winkle, ale już dwadzieścia lat mija, jak
wyszedł z domu ze strzelbą i przepadł bez wieści — jego pies wrócił sam do domu; ale czy
mój ojciec zastrzelił się przypadkiem, czy też może porwali go Indianie, nikt tego nie wie.
Byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką.
Rip miał jeszcze tylko jedno pytanie, ale zadał je drżącym głosem:
— Gdzie jest twoja matka?
— O, moja matka również umarła wkrótce potem; tak się rozgniewała na wędrownego
kramarza z Nowej Anglii, że dostała apopleksji.
Ta wiadomość zawierała przynajmniej odrobinę pociechy. Poczciwy Rip nie mógł
powstrzymać się dłużej. Chwycił w ramiona córkę wraz z jej dzieckiem.
— Jestem twoim ojcem! — zawołał. — Niegdyś młody Rip Van Winkle, dzisiaj stary
Rip Van Winkle! Czy nikt nie poznaje biednego Ripa Van Winkle?
Wszyscy osłupieli ze zdumienia i nikt się nie poruszył, aż wreszcie pewna stara kobieta
wyłoniła się z tłumu, podreptała na środek, osłoniła ręką oczy i przyjrzawszy się spod niej
Ripowi, zawołała:
— Ależ tak! To Rip Van Winkle we własnej osobie! Witaj w domu, sąsiedzie! Gdzieżeś
się podziewał przez te dwadzieścia lat?
Opowieść Ripa była krótka, całe bowiem dwadzieścia lat równało się dla niego jednej
tylko nocy. Sąsiedzi słuchając go otwierali szeroko oczy, niektórzy mrugali na siebie ukrad-
kiem i uśmiechali się z niedowierzaniem: a napuszony jegomość, który gdy alarm okazał się
fałszywy, powrócił na plac, wygiął w dół kąciki ust i potrząsnął głową — na co całe zgroma-
dzenie również poczęło usilnie potrząsać głowami.
Postanowiono wszakże zasięgnąć opinii starego Piotra Vanderdonka, który właśnie nad-
chodził wolno drogą. Był to potomek historyka tego samego nazwiska, który napisał jedną z
pierwszych prac o tej prowincji. Piotr był najstarszym mieszkańcem miasteczka i znał dosko-
nale wszystkie miejscowe legendy i podania o nadprzyrodzonych zjawiskach. Przypomniał
sobie od razu Ripa i potwierdził jego opowieść w sposób jak najbardziej zadowalający. Zape-
wnił zebranych, że jest to fakt stwierdzony i przekazywany jeszcze od czasów jego przodka-
historyka, iż góry Kaatskill nawiedzane są przez dziwne istoty. A więc jest rzeczą wiadomą,
że wielki Hendrick Hudson, pierwszy odkrywca rzeki i przyległego kraju, pełni tam co
dwadzieścia lat swego rodzaju wartę w otoczeniu swej załogi z „Półksiężyca”, wolno mu
bowiem w ten sposób odwiedzać miejsca swych sławnych czynów i sprawować opiekę nad
rzeką i wielkim miastem, nazwanym na jego cześć. Ojciec Piotra Vanderdonka widział raz,
jak w swoich holenderskich strojach grali w kręgle w kotlinie górskiej, on sam zaś słyszał
pewnego letniego popołudnia stukot ich kul, przypominający dalekie odgłosy grzmotów.
Krótko mówiąc, tłum rozproszył się i powrócił do ważniejszych spraw, związanych z
wyborami. Córka Ripa zaprowadziła go do swego domu, w którym zamieszkał z nią razem;
dom miała przytulny, dobrze urządzony, mężem zaś jej był tęgi, wesoły farmer, w którym Rip
poznał jednego z urwisów, co niegdyś wdrapywali mu się na plecy. Co się zaś tyczy syna i
następcy Ripa, a zarazem jego sobowtóra,, którego widzieliśmy, gdy stał oparty o drzewo, to
był on nominalnie pracownikiem na farmie szwagra, zdradzał jednak dziedziczną skłonność
do zajmowania się wszystkim w świecie, prócz swej właściwej pracy.
Rip powrócił wkrótce do dawnych zwyczajów, wznowił wędrówki po okolicy, odnalazł
szybko wielu dawnych znajomków, ale że byli oni przeważnie mocno tknięci zębem czasu,
wolał szukać przyjaciół wśród młodszej generacji, wśród której zdobył sobie wkrótce wielką
popularność.
Nie mając nic do roboty w domu, a osiągnąwszy ów szczęśliwy wiek, kiedy człowiek
może próżnować bezkarnie, zajął ponownie swoje miejsce na ławce przed oberżą i szanowany
był jako jeden z patriarchów miasteczka oraz żywa kronika dawnych „przedwojennych”
czasów. Mimo to upłynął spory okres, zanim zorientował się w aktualnych plotkach i zanim
zrozumiał, co za przedziwne wydarzenia rozegrały się podczas jego dwudziestoletniego snu.
Wytłumaczono mu wreszcie, że odbyła się wojna wyzwoleńcza — że kraj zrzucił jarzmo
starej Anglii i że on, Rip Van Winkle, nie jest już poddanym Jego Królewskiej Mości Jerzego
Trzeciego, lecz wolnym obywatelem Stanów Zjednoczonych. Rip co prawda nie był polity-
kiem, zmiany zachodzące w państwach i imperiach nie robiły na nim wielkiego wrażenia,
istniał jednak pewien rodzaj despotyzmu, w którego okowach jęczał przez długie lata — rzą-
dy pantofla niewieściego. Na szczęście miał to już poza sobą; wolny od jarzma małżeńskiego,
mógł wychodzić i wracać, kiedy mu się podobało, nie lękając się tyranii jejmości Van
Winkle. Ilekroć wszakże ktoś wyrzekł jej imię, Rip potrząsał głową, wzruszał ramionami i
wznosił oczy ku niebu, co można było rozumieć jako wyraz pogodzenia się ze smutnym
losem wdowca albo też jako wyraz radości z powodu szczęśliwego wyzwolenia.
Opowiadał zawsze swoją dziwną historię każdemu przyjezdnemu, który zatrzymał się w
hotelu pana Doolittle. Z początku, jak zaobserwowano, zmieniał w niej za każdym razem
pewne szczegóły, co niewątpliwie wynikało stąd, że się dopiero niedawno obudził. W końcu
jednak przybrała ona ostateczną formę opowieści, którą tu przytoczyłem, i w całej okolicy nie
było mężczyzny, kobiety ani dziecka, które by nie umiało jej na pamięć. Byli tacy, co zawsze
wątpili o jej prawdziwości i utrzymywali, iż Rip w swoim czasie po prostu zwariował i na
punkcie swojej przygody pozostał na zawsze trochę stuknięty. Jednakże starzy mieszkańcy
holenderskiego pochodzenia niemal co do jednego wierzyli niezłomnie, iż opowieść Ripa
całkowicie odpowiada prawdzie. Do dziś dnia, ilekroć w letnie popołudnie słyszą grzmoty od
strony gór Kaatskill, powiadają, że to Hendrick Hudson i jego załoga zabawia się grą w krę-
gle; wszyscy zaś okoliczni gnębieni przez żony mężowie, gdy życie wydaje im się ciężarem
nie do zniesienia, marzą o dobroczynnym, kojącym łyku z dzbana Ripa Van Winkle.
LEGENDA O SENNEJ KOTLINIE
ZNALEZIONA WŚRÓD PAPIERÓW NIEBOSZCZYKA
DIEDRICHA KNICKERBOCKERA PRZEZ WASHINGTONA IRVINGA
W głębi jednej z przestronnych zatok, wrzynających się we wschodni brzeg Hudsonu,
nad wielkim zalewem rzecznym, zwanym przez dawnych żeglarzy holenderskich Tappaan
Zee, który przebywając skracali przezornie żagle i polecali się opiece św. Mikołaja, leży małe
miasteczko targowe, czyli też port wiejski, nazywany przez niektórych Greensburgh, lecz bar-
dziej powszechnie znany pod właściwszym mianem Tarrytown, czyli „Marudnego miasta”.
Nazwę tę nadały miasteczku ponoć okoliczne damy przez wzgląd na chroniczną skłonność
ich mężów w dni targowe do nazbyt długiego przesiadywania w tawernie. Jakkolwiek tam
było, nie ręczę za ten fakt, lecz notuję go tylko gwoli dokładności. Nie opodal miasteczka,
może o jakieś dwie mile, znajduje się wśród wysokich wzgórz mała dolina, a raczej skrawek
ziemi, który jest jednym z najzaciszniejszych zakątków na świecie. Przepływa tu niewielki
potok, którego niezbyt głośne szemranie doskonale kołysze do snu, poza tym zaś jedynymi
odgłosami przerywającymi niekiedy ciszę są pogwizdywania przepiórki lub pukanie dzięcio-
ła.
Pamiętam, że jako mały chłopiec spróbowałem po raz pierwszy zapolować na wiewiór-
ki w zagajniku wysokich drzew orzechowych, ocieniających jedną stronę doliny. Zawędrowa-
łem do zagajnika w samo południe, kiedy w przyrodzie panuje szczególny spokój, i przeraził
mnie huk mojej własnej strzelby, który zakłócił spowijającą wszystko wokół uroczystą ciszę i
został podchwycony i wielokrotnie powtórzony przez gniewne echo. Gdybym kiedykolwiek
szukał ustronia, w którym można by ukryć się przed światem i jego szaleństwami, aby strawić
na marzeniach resztę burzliwego żywota, nie znalazłbym stosowniejszego miejsca od tej
małej doliny.
Dla swego graniczącego z apatią spokoju i dla osobliwego charakteru swych mieszkań-
ców, będących potomkami pierwszych osadników holenderskich, odosobniony ten wąwóz od
dawna nosi miano Sennej Kotliny, a tutejsi chłopcy wiejscy znani są w całej okolicy jako
chłopcy z Sennej Kotliny. Jakieś dziwne rozmarzenie osnuwa tu ziemię i zdaje się unosić w
powietrzu. Niektórzy powiadają, że to pewien wielce uczony doktor niemiecki rzucił urok na
to miejsce jeszcze w czasach osadnictwa; inni twierdzą, że zaklął je pewien stary wódz
indiański, prorok czy też czarownik swego plemienia, który odbywał tu swe sabaty, zanim
jeszcze imć Henryk Hudson odkrył ten kraj. Pewne jest wszakże, iż kotlina nadal pozostaje
we władaniu jakichś nadprzyrodzonych mocy i pod ich to wpływem zacni mieszkańcy tutejsi
trwają wciąż w stanie zadumy i rozmarzenia. Żywią oni niezłomną wiarę w rzeczy nadzmy-
słowe, skłonni są do zapadania w trans, częstokroć miewają przedziwne wizje tudzież słyszą
głosy i muzykę płynącą z powietrza. Cała okolica obfituje w przeróżne zabobony, w miejsca
nawiedzane, w niesamowite opowieści powtarzane szeptem o szarej godzinie. Gwiazdy spa-
dają i meteory błyskają tu częściej niż w jakiejkolwiek innej części kraju, wszelkie zaś zmory,
zdawałoby się, obrały sobie kotlinę za ulubioną scenę swych psikusów.
Głównym wszakże widmem, które straszy w tym zaczarowanym regionie i wydaje się
być wodzem naczelnym wszystkich mocy powietrznych, jest zjawa pozbawionej głowy posta-
ci na koniu. Powiadają, że to duch żołnierza heskiego, któremu pocisk armatni urwał głowę w
jakiejś bezimiennej bitwie podczas Wojny o Niepodległość i którego ludzie tutejsi widują
częstokroć, jak pędzi w mrokach nocy niby na skrzydłach wiatru. Nie ogranicza on zresztą
swych występów do kotliny, lecz nawiedza też pobliskie drogi, zwłaszcza w okolicy niezbyt
odległego kościoła. Niektórzy nawet spośród najbardziej wiarygodnych kronikarzy tych stron,
którzy z chwalebną starannością zebrali i zestawili strzępy wiadomości dotyczących upiora,
utrzymują, że ciało żołnierza spoczywa na cmentarzu owego kościoła, toteż stamtąd duch wy-
rusza co noc na pole bitwy w poszukiwaniu swej głowy, pędzi zaś czasem przez kotlinę niby
podmuch wichru dlatego, że się zapóźnił i śpieszno mu wrócić na cmentarz przed świtem.
Taka jest z grubsza biorąc treść owej legendy, która dostarczyła materiału wielu fanta-
stycznym historiom w tym zakątku cieni, upiór zaś znany jest przy wszystkich okolicznych
kominkach jako Jeździec Bez Głowy z Sennej Kotliny.
Jest rzeczą godną uwagi, że owe wspomniane już przeze mnie wizjonerskie skłonności
nie są cechą jedynie rdzennych mieszkańców doliny, lecz udzielają się również każdemu, kto
choćby chwilowo w niej przebywa. Jakkolwiek przytomny i trzeźwy był człowiek, zanim
wkroczył do tego sennego regionu, po krótkim czasie oddychania miejscowym powietrzem
wchłania te zaczarowane fluidy i staje się fantastą — śnią mu się dziwne sny i ukazują się
dziwne widziadła.
Wspominam o tym spokojnym ustroniu z najwyższą pochwałą, albowiem właśnie w ta-
kich małych, zacisznych dolinach holenderskich, które można znaleźć tu i ówdzie w wielkim
stanie Nowy Jork, ludność, obyczaje i tradycje nie ulegają zmianom, a wielki potok migracji i
postępu, wywołujący tak ustawiczne zmiany w innych częściach naszego wielkiego państwa,
przepływa obok nich nie zauważony. Przypominają małe zalewy stojącej wody na pograniczu
szybkiego strumienia; widzimy tu słomki i pęcherzyki jakby zakotwiczone lub krążące wolno
w swej mikroskopijnej przystani, a przepływający tuż obok silny nurt nie zakłóca bynajmniej
ich spokoju. Toteż choć wiele lat minęło od czasu, kiedy spacerowałem po cienistych zbo-
czach Sennej Kotliny, nie zdziwiłbym się ani trochę, gdybym ujrzał te same drzewa i te same
rodziny kwitnące na jej osłoniętym od wiatrów łonie.
W tym to cichym zakątku mieszkał w odległym okresie historii Ameryki, czyli mówiąc
inaczej przed jakimi trzydziestu laty, pewien godny mąż nazwiskiem Ichabod Crane; przeby-
wał on, czy też jak sam to ujmował, „drzemał” w Sennej Kotlinie celem nauczania miejsco-
wych dzieci. Pochodził z Connecticut, stanu, który dostarcza Unii pionierów do karczowania
puszczy w sensie zarówno duchowym, jak materialnym i wystawia co roku legiony pograni-
cznych drwali i nauczycieli wiejskich. Nazwisko Crane * pasowało wcale dobrze do jego po-
wierzchowności. Był wysoki, ale straszliwie chudy, miał wąskie ramiona, długie ręce i nogi,
dłonie jak łopaty, cała zaś postać wyglądała tak, jak gdyby poszczególne jej części były ze
sobą bardzo luźno powiązane. Jego mała, spłaszczona na czubku głowa o wielkich uszach,
wyłupiastych, zielonych, szklistych oczach i długim, ostrym nosie, osadzona na cienkiej szyi,
przypominała kurek na kościele, wskazujący, w którą stronę wiatr wieje. Gdy się widziało,
jak w wietrzny dzień schodzi ze zbocza wzgórza, a zbyt obszerne ubranie trzepocze na nim i
powiewa, można go było wziąć za demona głodu, zstępującego na ziemię, lub też za stracha
na wróble, co uciekł z pola kukurydzy.
Jego szkoła była niskim, jednoizbowym budynkiem z grubo ciosanych bali, z oknami
częściowo oszklonymi, częściowo zaś załatanymi kartkami ze starych zeszytów. W godzinach
wolnych od nauki budynek był zabezpieczony przed intruzami w sposób niezmiernie przemy-
ślny przez okręcenie wikliną klamki drzwi wejściowych i podparcie okiennic grubymi palami;
aczkolwiek więc złodziej dostałby się bez trudu do środka, mógłby mieć pewne kłopoty z
wydostaniem się na zewnątrz. Pomysł ten został przypuszczalnie zapożyczony przez archite-
kta, Yosta Van Houtena, z konstrukcji pułapki na węgorze. Szkoła stała w miejscu dość odo-
sobnionym, lecz przyjemnym, u stóp lesistego wzgórza, ocieniona z jednego końca olbrzymią
brzozą, nie opadał zaś przepływał strumień. Z miejsca tego w senne dni letnie dawał się sły-
szeć cichy szmer głosów uczni, wkuwających lekcje, podobny do brzęczenia pszczół w ulu, a
* Crane (ang.) — żuraw.
przerywany od czasu do czasu władczym głosem nauczyciela, w którym brzmiał rozkaz lub
groźba, niekiedy też przerażającym świstem rózgi, kiedy mistrz przynaglał jakiegoś marudera
do szybszego biegu po kwiecistej ścieżce wiedzy. Jeśli bowiem sądzić podług znanej maksy-
my: „Nie kocha ten dziecięcia, kto rózgi oszczędza”, Ichabod Crane szczerze kochał swoich
uczniów.
Nie chciałbym wszakże, aby przypuszczano, że należał on do owych okrutnych szko-
lnych możnowładców, co czerpią uciechę z bólu swych poddanych; przeciwnie, wymierzał
sprawiedliwość raczej z rozwagą aniżeli z surowością, ujmując ciężaru z ramion słabszych, a
przydając go silniejszym. Zdarzało mu się okazywać pobłażanie jakiemuś malcowi, który
dygotał na sam widok rózgi, czynił natomiast zadość wymogom sprawiedliwości, wrzepiając
podwójną porcję jakiemuś upartemu, twardemu, krępemu łobuziakowi holenderskiemu, co
nadymał się, zacinał i przyjmował ciosy rózgi w ponurym milczeniu. Wszystko to nazywał
„wypełnianiem obowiązku wobec ich rodziców” i nigdy nie zaaplikował cięgów, aby nie
poprzeć ich zapewnieniem, będącym wielką pociechą dla obolałego urwisa, że zapamięta on
sobie tę karę i będzie za nią wdzięczny nauczycielowi do końca dni swoich.
Po skończonych lekcjach Ichabod Crane częstokroć brał nawet udział w grach i zaba-
wach starszych chłopców, a w popołudnia świąteczne odprowadzał do domu młodszych,
zwłaszcza tych, co mieli ładne siostry albo miłe matki, znane z dobrej kuchni i obficie zaopa-
trzonej spiżarni. Jeśli chodzi o ścisłość, musiał dbać o dobre stosunki z uczniami. Dochód,
jaki dawała szkoła, był niewielki i nie wystarczyłby mu chyba na chleb powszedni, Ichabod
Crane bowiem lubił i potrafił zjeść, a mimo swej chudości mógł, gdy chodzi o pojemność, iść
w zawody z wężem boa. Zgodnie jednak z miejscowym zwyczajem nauczyciel korzystał z
mieszkania i wiktu w domach farmerów, których dzieci uczył. Ichabod spędzał więc u każde-
go z nich po jednym tygodniu, koczując w ten sposób po całej okolicy z całym swym doby-
tkiem zawartym w bawełnianej chustce do nosa.
Aby wszystko to nie obciążało nadmiernie sakiewek patronów wiejskich, którzy skłonni
są uważać koszty kształcenia dzieci za nieznośne brzemię, nauczycieli zaś za pospolitych
trutni, Ichabod Crane imał się różnych sposobów, starając się być użyteczny swym chlebo-
dawcom, a zarazem wkraść się w ich łaski. Pomagał czasem farmerom w lżejszych pracach
na farmie, brał udział w sianowaniu, naprawiał parkany, prowadził konie do wodopoju, przy-
pędzał krowy z pastwiska i rąbał drzewo na zimę. Odrzucał też na bok cały majestat i wład-
czość, z jaką panował w swym szkolnym królestwie, i stawał się przedziwnie łagodny i przy-
milny. Zyskiwał względy matek pieszcząc dzieci, zwłaszcza te najmłodsze, i niby ów wspa-
niały lew, co zamienił się w pokorne jagnię, potrafił trzymać kilkuletnie dziecko na kolanie
jednej nogi, drugą zaś nogą przez całe godziny wprawiać w ruch kołyskę z niemowlęciem.
Na dodatek do swych innych umiejętności słynął w okolicy jako nauczyciel śpiewu i
zbierał wiele błyszczących szylingów za kształcenie młodzieży w psalmodii. Łechtało to mile
jego próżność, gdy w niedzielę wraz z grupą wybranych śpiewaków zajmował stanowisko na
chórze kościelnym i — jak sądził — odbierał bezapelacyjnie proboszczowi palmę pierwszeń-
stwa. Przyznać trzeba, że głos jego wybijał się znacznie ponad głosy wszystkich innych
członków kongregacji, dotychczas też można w owym kościele usłyszeć w cichy poranek
niedzielny bardzo osobliwe drżenie głosów, pochodzące podobno w prostej linii od metod
interpretacji Ichaboda Crane.
Tak tedy drogą różnych drobnych zabiegów i kruczków, znanych ogólnie pod mianem
„prawem i lewem”, czcigodny pedagog radził sobie jakoś i wiele osób nie mających pojęcia o
tym, co to jest praca umysłowa, było zdania, że bakałarz ma święte życie.
Nauczyciel jest zazwyczaj wybitną postacią w wiejskich kołach niewieścich, uchodzi
bowiem za wykwintnego dżentelmena, górującego dobrym smakiem i umiejętnościami nad
nieokrzesanymi młodzieńcami wiejskimi i ustępującego pod względem wykształcenia jedynie
proboszczowi. Ukazanie się jego budzi zwykle pewne poruszenie przy nakrytym do podwie-
czorku stole w domu farmerskim, powoduje dodanie nadliczbowej patery ciastek lub karmel-
ków, a czasem nawet wystawienie na pokaz srebrnego imbryka. Nasz uczony mąż przeto ze
szczególną łatwością zjednywał sobie uśmiechy wszystkich okolicznych panien. Jakże
dumnie paradował wśród nich przed kościołem, w niedzielę między jednym nabożeństwem a
drugim zbierał dla nich winogrona z dzikich winorośli, zwisających z rosnących wokół
drzew, gwoli ich rozrywki odczytywał na głos wszystkie epitafia wyryte na nagrobkach przy-
ległego cmentarza lub też z całym ich gronem przechadzał się nad brzegami przyległego
stawu młyńskiego, gdy tymczasem nieśmiali hreczkosieje trzymali się wstydliwie na uboczu,
zazdroszcząc mu elegancji i obycia.
Ze względu na swój koczowniczy żywot był także swego rodzaju gazetą wędrowną i
przenosił z domu do domu kompletny zbiór miejscowych ploteczek, zjawienie się więc jego
zawsze witano oznakami radości. Kobiety ceniły go ponadto jako wielkiego erudytę, przeczy-
tał bowiem kilka książek od początku do końca i był nieporównanym znawcą „Historii cza-
rów w Nowej Anglii” Cottona Mathera, w które to czary, nawiasem mówiąc, wierzył święcie
i bez zastrzeżeń.
Stanowił w rzeczy samej dziwną mieszaninę małego sprytu i naiwnej łatwowierności.
Apetyt jego na rzeczy nadprzyrodzone i zdolność trawienia ich w nieograniczonych ilościach
były jednako niezwykłe, obydwie zaś te cechy znacznie się jeszcze wzmogły dzięki przeby-
waniu w tej urzeczonej okolicy. Nie było opowieści tak nieprawdopodobnej lub potwornej,
aby Crane nie zdołał jej przełknąć. Największą jego rozkoszą było po zakończeniu lekcji
położyć się po popołudniu na miękkiej koniczynie, rosnącej nad strumykiem, pochlipującym
nie opodal szkoły, i coraz to na nowo studiować mrożące krew w żyłach opowieści starego
Mathera, aż wreszcie w gęstniejącym zmierzchu drukowana strona zlewała się w mglisty
czworokąt. Wówczas, gdy przez mokradła, strumyki i lasy wędrował na farmę, w której
akurat miał kwaterę, każdy dźwięk przyrody o tej godzinie duchów pobudzał jego podnieconą
wyobraźnię: jęki lelka, przenikliwe wołanie ropuchy drzewnej, owej zwiastunki burzy, mono-
tonne hukanie puszczyka lub nagły szelest spłoszonych ptaków w gęstwinie. Także i robaczki
świętojańskie, które świeciły najmocniej w najciemniejszych zakątkach, napełniały go od cza-
su do czasu przerażeniem, gdy któryś świecący żywiej od innych przefrunął mu przez drogę,
a jeśli przypadkiem wielki żuk uderzył go w swym ślepym locie, biedaczysko gotów był od-
dać duszę Bogu, myślał bowiem, że to czarownica napiętnowała go swym znakiem. Jedynym
sposobem w takim wypadku na odwrócenie myśli lub na odegnanie złych duchów było dla
niego śpiewanie psalmów, toteż zacnych mieszkańców Sennej Kotliny siedzących wieczorem
przed drzwiami swoich domostw ogarniał często zabobonny lęk, gdy słyszeli nosowy głos
nauczyciela, dobiegający z odległego wzgórza lub od strony ciemnej drogi.
Innym źródłem rozkosznych dreszczyków były dla Ichaboda długie wieczory zimowe
spędzane ze starymi Holenderkami, przędącymi przy kominku. Siedząc przy ogniu, przy któ-
rym piekły się z sykiem rzędy jabłek, słuchał opowiadań tych dam o duchach i chochlikach, o
nawiedzonych polach, nawiedzonych potokach, nawiedzonych mostach i nawiedzonych
domach, a przede wszystkim o Jeźdźcu Bez Głowy, czyli o Galopującym Heseńczyku, jak go
czasem nazywały. Odwzajemniał im się zachwycającymi anegdotami o czarownicach, o zło-
wieszczych znakach, groźnych widziadłach i płynących z powietrza głosach, w które obfito-
wał niegdyś stan Connecticut, budził w nich grozę rozprawiając o kometach i o gwiazdach
spadających oraz wprawiał staruszki w absolutne przerażenie, twierdząc, że ziemia niewąt-
pliwie się obraca i że przez połowę doby znajdują się do góry nogami!
Ale jeśli to wszystko bardzo było miłe, gdy się siedziało przy kominku w pokoju, wy-
pełnionym czerwonym blaskiem płonących drew, w którym żaden duch nie śmiał się oczywi-
ście pokazać, przyjemność ta drogo była okupiona podczas powrotu do domu. Jakież potwo-
rne kształty i cienie zastępowały Ichabodowi drogę wśród przyćmionego, upiornego blasku
śnieżnej nocy! Jak tęsknym spojrzeniem patrzał na każdy drżący promień światła padający na
puste pola z jakiegoś odległego okna! Jak często odczuwał dławiący strach na widok okrytego
śniegiem krzaka, który niby widmo w całunie wyrastał raptem na jego drodze! Jakże często
truchlał na odgłos własnych kroków po zamarzniętej ziemi i bał się obejrzeć przez ramię,
żeby nie zobaczyć jakiejś potwornej zjawy postępującej tuż za nim! I jak często drętwiał ze
zgrozy słysząc nagły podmuch wiatru świszczący wśród drzew i sądząc, że to Jeździec Bez
Głowy wyrusza na nocne zwiady!
Wszystko to były jednak mary nocne, gra wyobraźni człowieka idącego w ciemnościach
i chociaż widywał wiele duchów i bywał podczas swoich samotnych wędrówek nieraz napa-
stowany przez szatana pod różnymi postaciami, to jednak poranek kładł kres władzy złych
mocy i Ichabod mimo diabła i jego knowań pędziłby beztroskie życie, gdyby drogi nie zastą-
piła mu istota, która wpędza człowieka w gorsze tarapaty aniżeli duchy, upiory i wszystkie
czarownice razem wzięte. Istotą tą była kobieta.
Wśród uczniów, którzy zbierali się raz na tydzień, aby kształcić się w psalmodii, znaj-
dowała się Katarzyna Van Tassel, jedyna córka zamożnego farmera-Holendra. Było to kwi-
tnące, hoże dziewczę lat osiemnastu, pulchne jak przepiórka, dojrzałe, soczyste i rumiane jak
brzoskwinia z sadu jego ojca i znane powszechnie nie tylko z piękności, ale też z pokaźnej
sperandy. Panna była przy tym trochę kokietką, co dało się poznać nawet po jej ubiorze,
stanowiącym mieszaninę starej i nowej mody, dobranej tak, aby jak najlepiej uwypuklała jej
wdzięki. Nosiła ozdoby ze szczerego złota, przywiezione przez jej praprababkę z Saardamu,
kuszący, staroświecki stanik, a do tego wyzywająco krótką spódnicę, aby pokazać najpię-
kniejsze nóżki w całej okolicy.
Ichabod Crane miał serce miękkie i czułe na powaby niewieście, nic też dziwnego, że
tak łakomy kąsek wpadł mu wkrótce w oko, zwłaszcza potem, gdy bakałarz odwiedził pannę
w jej siedzibie rodowej. Stary Baltus Van Tassel był idealnym okazem dobrodusznego farme-
ra, któremu się dobrze powodzi. Rzadko wprawdzie kierował oczy lub myśli ku sprawom
znajdującym się poza granicami jego farmy, w tych granicach wszakże wszystko było w
doskonałym stanie i tchnęło nastrojem zadowolenia i szczęścia. Van Tassel rad był ze swego
bogactwa, ale się nim nie pysznił i przywiązywał wagę raczej do obfitości niż do wykwintu.
Twierdza jego stała na brzegu Hudsonu, nad jednym z owych zielonych, osłoniętych, żyznych
zalewów, nad którymi farmerzy holenderscy tak lubią wić gniazda. Wielki wiąz rozpościerał
swe szerokie konary nad domem: u stóp wiązu pieniło się źródełko najbardziej miękkiej i
słodkiej wody, które wpadało do małego zbiornika zrobionego z beczki, a następnie iskrząc
się przekradało po trawie do sąsiedniego potoku, szemrzącego wśród olch i karłowatych
wierzb. Tuż przy farmie była wielka stodoła, która mogłaby służyć za kościół, a która, jak się
zdawało, miała lada chwila pęknąć od nagromadzonych w niej płodów rolnych. Od świtu do
nocy rozbrzmiewały tu pracowicie cepy, jaskółki ze świegotem fruwały pod okapem, na
dachu zaś wygrzewały się rzesze gołębi, jedne z oczami zwróconymi w górę, jak gdyby
obserwując, czy się nie odmieni pogoda, inne z głową schowaną pod skrzydłem, jeszcze inne,
napuszone, usiłujące gruchaniem i dygami zaskarbić sobie łaski wybranek. Gładkie, zwaliste
świnie chrząkały ukontentowane w zaciszu kojców, z których od czasu do czasu wyłaniały się
stada prosiąt, jak gdyby po to, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Stateczny zastęp śnieżno-
białych gęsi pływał po przyległym stawie, towarzysząc całej flotylli kaczek; regimenty
indyków bulgotały na dziedzińcu, perliczki zaś krążyły po nim nerwowo niby kłótliwy
gospodynie, wydając gniewne, niezadowolone okrzyki. Przed bramą stodoły przechadzał się
wspaniały kogut, ów wzór męża, wojownika i dżentelmena, bijąc skrzydłami i piejąc z dumy i
radości życia; niekiedy też rozgrzebywał łapami ziemię i niezwłocznie wzywał swoje liczne a
wiecznie głodne żony i dzieci, aby pożywiły się smakowitym kąskiem, który dla nich odkrył.
Pedagogowi ślinka nadbiegała do ust, gdy patrzał na te hojne zapowiedzi wspaniałych
uczt zimowych. Przed oczami jego żarłocznej wyobraźni każde biegające tu prosię miało już
pudding w brzuchu i jabłko w zębach; gołębie ułożone były do snu w wygodnym pasztecie i
przykryte kołderką z kruchego ciasta; gęsi pływały we własnym tłuszczu, a kaczki tuliły się
po dwie na półmiskach niby pary małżeńskie przysłonięte dla przyzwoitości sosem cebulo-
wym. Wieprze widziały mu się w postaci przyszłych tłustych boczków i soczystych szynek,
każdy indyk był pięknie upieczony z żołądkiem włożonym pod skrzydło i ozdobiony naszyj-
nikiem z wonnych kiełbasek, a nawet barwny kogut leżał na półmisku zadarłszy nogi do góry
i jak gdyby błagając o zmiłowanie, o które rycerski jego duch nie raczył nigdy prosić za ży-
cia.
Gdy zachwycony Ichabod wystawiał sobie to wszystko, gdy toczył swymi zielonymi
oczyskami po bujnych łąkach, po żyznych łanach pszenicy, owsa, gryki, kukurydzy, po
uginających się pod ciężarem wspaniałych owoców sadach, co otaczały wygodny dom Van
Tassela, serce jego wybiegało ku dziedziczce tych włości, a wyobraźnia snuła wspaniałe
projekty, zgodnie z którymi włości te miało się bez trudu zamienić w gotówkę, pieniądze zaś
ulokować w olbrzymich obszarach ziemi i w krytych gontem pałacach, wzniesionych w pu-
szczy. Ba, gorliwa wyobraźnia urzeczywistniała niezwłocznie jego nadzieje i składała mu w
dani hożą Katarzynę. Siedziała ona wraz z gromadką dzieci na wozie, wyładowanym inwen-
tarzem domowym, poniżej wisiały brzęczące rondle i imbryki, sam Ichabod jechał stępa z
tyłu, na pięknej klaczy ze źrebakiem przy boku, a wszyscy razem udawali się do Kentucky,
Tennessee czy też Bóg wie dokąd.
Gdy wreszcie wszedł do domu, podbój jego serca został zakończony bez reszty. Był to
jeden z owych przestronnych domów wiejskich o wysokich, lecz łagodnie opadających
dachach, zbudowany w stylu wprowadzonym przez wczesnych osadników holenderskich.
Niskie, wystające do przodu okapy tworzyły na froncie werandę, którą można było zamknąć
w razie niepogody. Pod nimi wisiały cepy, uprząż, różne utensylia rolnicze i sieci do łowienia
ryb w pobliskiej rzece. Pod ścianami zbudowane były ławy do użytku letniego, a wielki koło-
wrotek w jednym końcu i maślnica w drugim wskazywały na to, jak różnorodne prace mogą
być wykonywane na ganku. Z werandy zdziwiony Ichabod wkroczył do sieni, która tworzyła
centrum domostwa i była głównym miejscem przebywania domowników. Tu oczy jego olśnił
długi szereg błyszczących naczyń cynowych, ustawionych na kredensie. W jednym kącie
sieni stał wielki wór wełny, przygotowanej do przędzenia, w drugim leżał zwój samodziału
prosto z warsztatu tkackiego, a ściany zdobiły kolby kukurydzy oraz wianki suszonych jabłek
i brzoskwiń niby barwne festony, przetykane błyskotkami czerwonej papryki. Przez uchylone
drzwi Ichabod widział piękny salon, gdzie ciężkie fotele i mahoniowe stoły lśniły jak lustro.
Spod opadających pędów asparagusa połyskiwał pogrzebacz wraz z towarzyszącymi mu
szczypcami i szufelką; sztuczne kwiecie pomarańczy i muszle zdobiły gzyms kominka, nad
nim widniały sznury kolorowych jajek ptasich. Wielkie strusie jajo zwisało ze środka sufitu,
w kącie zaś kredens, przezornie otwarty, ukazywał bogactwo starego srebra i dobrze sklejonej
porcelany.
Od chwili, gdy oko Ichaboda padło na ten uroczy przybytek, spokój jego ducha runął w
gruzy i nasz nauczyciel myślał tylko o tym, jak by pozyskać względy nieocenionej córki Van
Tassela. W przedsięwzięciu tym atoli miał do pokonania gorsze przeszkody aniżeli dawny
błędny rycerz, który miał jedynie do czynienia z olbrzymami, czarownicami, smokami ogni-
stymi oraz innymi łatwymi do pokonania przeciwnikami, przedostać się musiał tylko przez
żelazne lub spiżowe bramy czy kamienne mury do zamczyska, w którym uwięziona była
dama jego serca, i dokonywał tego wszystkiego z równą łatwością, z jaką ktoś dobiera się do
nadzienia placka z wiśniami, a wówczas wybranka bez dalszych ceregieli oddawała mu rękę i
serce. Ichabod natomiast musiał utorować sobie drogę do serca prowincjonalnej kokietki,
obwarowanej labiryntem zachcianek i kaprysów, która wciąż piętrzyła coraz to nowe prze-
szkody, musiał też mieć do czynienia z całym zastępem groźnych, a najzupełniej realnych
przeciwników — licznych adoratorów miejscowych, co oblegali każde drzwi do jej serca i
choć spoglądali na siebie nawzajem niechętnym okiem, to jednak gotowi byli we wspólnej
sprawie zjednoczyć się przeciwko nowemu konkurentowi.
Wśród owych zalotników najgroźniejszy był pewien tęgi, hałaśliwy junak, chłop do
wypitki i do wybitki, imieniem Abraham, czyli zgodnie z holenderskim skrótem Brom Van
Brunt, ulubieniec całej okolicy, w której głośno było o jego popisach siły i odwagi. Miał sze-
rokie bary, grube stawy, krótko obcięte, kędzierzawe, czarne włosy i zadzierzystą, lecz wcale
przyjemną gębę, na której malowała się mieszanina żartobliwości i buty. Ze względu na
herkulesową postać i wielką siłę w rękach i w nogach przezywano go „Brom Wielkolud” i
pod tym mianem był powszechnie znany. Słynął jako wytrawny znawca koni i jeździł konno
niczym Tatar. Pierwszy był we wszystkich wyścigach i zawodach, a że siła fizyczna w życiu
wiejskim daje człowiekowi wielką przewagę nad innymi, bywał rozjemcą we wszelkich
zatargach; zsuwał wówczas kapelusz na bakier i ogłaszał wyrok tonem nie dopuszczającym
sprzeciwu ani odwołania. Zawsze był gotów do bijatyki lub figlów, lecz usposobienie miał
raczej filuterne niż złośliwe, toteż pod jego szorstkością i nieokrzesaniem kryła się zwykle
spora dawka łobuzerskiego humoru i dobroduszności. Miał kilku wesołych kompanów, którzy
poczytywali go za wzór i na których czele przemierzał powiat, biorąc udział w każdej
zwadzie lub zabawie w promieniu wielu mil wokoło. Podczas mrozów nosił zawsze futrzaną
czapę, ozdobioną powiewającym dumnie lisim ogonem, a gdy ludzie na jakimś okolicznym
zebraniu towarzyskim dostrzegli z daleka tę dobrze znaną kitę, wiedzieli już, że za chwilę
będzie awantura. Oddział jego czasami przejeżdżał o północy galopem koło farmerskich
domów, wrzeszcząc i hukając niby oddział Kozaków dońskich, i stare damy, wyrwane ze snu,
słuchały chwilę, aż tupot kopyt zamierał w oddali, a potem wołały: „Ach, to Wielkolud ze
swoją bandą!” Sąsiedzi spoglądali na niego z mieszaniną lęku, podziwu i życzliwości, a gdy
w pobliżu zdarzyła się jakaś psota lub bójka, potrząsali głowami i zapewniali, że to na pewno
sprawka Wielkoluda.
Ten to rozhukany bohater obrał sobie od niejakiego czasu hożą Katarzynę za przedmiot
swoich rubasznych zalotów i chociaż miłosne jego zabiegi przypominały nieco tkliwe pie-
szczoty niedźwiedzia, w okolicy szeptano, że dziewczyna nie jest mu niechętna. W każdym
razie awanse jego stały się sygnałem do wycofania się dla innych konkurentów, którzy nie
mieli ochoty wchodzić w drogę zakochanemu lwu; gdy więc widziano, że w niedzielne popo-
łudnie jego koń uwiązany jest do sztachet przed domem Van Tassela — niechybny znak, że
Brom znajduje się w domu i, jak to mówiono, „uderza” do panny — wszyscy inni zalotnicy,
zrozpaczeni, szli dalej i rozpoczynali działania wojenne na innym terytorium.
Taki był groźny rywal, z którym miał walczyć Ichabod Crane, i przypuszczać trzeba, że
silniejszy od niego mężczyzna uląkłby się tego współzawodnictwa, a mądrzejszy zwątpiłby o
możliwości zwycięstwa.
W naturze jednak Ichaboda giętkość była przedziwnie pomieszana z wytrwałością;
zarówno fizycznie, jak i moralnie był jak pręt wikliny — gibki, ale twardy; choć się zginał,
nie dawał się nigdy złamać i aczkolwiek chylił się pod najlżejszym naciskiem, ledwie nacisk
ustąpił — pstryk! Ichabod był już wyprostowany i niósł głowę równie wysoko jak przedtem.
Stawić jawnie czoło rywalowi byłoby szaleństwem, gdyż Brom był człowiekiem, który
w sprawach sercowych nie dałby nikomu wejść sobie w paradę, podobnie jak ów burzliwy
kochanek, Achilles. Ichabod przeto starał się postępować w sposób dyskretny i łagodnie przy-
podchlebny. Pod przykrywką lekcji muzyki składał częste wizyty na farmie, gdyż mógł się na
szczęście nie obawiać przykrej ingerencji ze strony rodziców, którzy tak często piętrzą prze-
szkody na drodze zakochanych. Balt Van Tassel był człekiem dobrym i wyrozumiałym, ko-
chał córkę bardziej nawet od swej fajki i jako rozsądny mąż i doskonały ojciec pozwalał jej
we wszystkich sprawach rządzić się własnym zdaniem. Jego zacna żoneczka również miała
dość roboty przy gospodarstwie i przy doglądaniu drobiu, mawiała przy tym mądrze, że
kaczki i gęsi to głupie stworzenia i trzeba ich pilnować, ale dziewczęta potrafią radzić sobie
same. Gdy więc pracowita dama krzątała się po domu lub wprawiała w ruch kołowrotek na
jednym końcu werandy, a poczciwy Balt palił swą wieczorną fajkę na drugim, przyglądając
się wyczynom małego drewnianego wojownika, który z mieczem w każdej ręce zmagał się
walecznie z wiatrem na szczycie stodoły, Ichabod tymczasem zalecał się do córki nad źródeł-
kiem pod wielkim wiązem lub przechadzał się z nią o zmierzchu w porze tak sprzyjającej
elokwencji zakochanego.
Wyznam, że nie wiem, jak się zabiega o serca niewieście i jak się je zdobywa. Dla mnie
kobiety były zawsze i są nadal zagadką i przedmiotem zachwytu. Niektóre zdają się mieć
tylko jeden słaby punkt czy też furtkę, przez którą można do nich dotrzeć, do innych znów
prowadzą tysiące dróg i można je ujarzmić na tysiące różnych sposobów. Dowód to wielkiej
zręczności, gdy kto zdobędzie pannę pierwszego rodzaju, ale jeszcze większego kunsztu stra-
tegicznego daje dowody ten, kto weźmie w posiadanie pannę rodzaju drugiego, musi bowiem
szturmować fortecę przy każdych drzwiach i przy każdym oknie. Ten, co zdobył tysiąc
pospolitych serc, zasługuje tedy na pewne uznanie, ale ten, kto posiadł absolutną władzę nad
sercem kokietki, jest zaiste bohaterem. W każdym razie Brom Van Brunt nie miał widocznie
tej absolutnej władzy i od chwili, gdy Ichabod Crane ruszył w konkury, akcje jego groźnego
rywala wyraźnie spadły. Konia Broma nie widywano już przy ogrodzeniu w wieczory nie-
dzielne i stopniowo pomiędzy nim a nauczycielem Sennej Kotliny rozgorzała zawzięta waśń.
Brom, któremu nie sposób było odmówić pewnej gburowatej rycerskości, byłby niewąt-
pliwie doprowadził do otwartej walki i rozstrzygnął sprawę pretensji do ręki wybranki prosto-
linijnym a skutecznym sposobem dawnych błędnych rycerzy — jedną potyczką. Ichabod
wszakże zbyt był świadom przewagi fizycznej przeciwnika, aby wstąpić z nim w szranki:
słyszał, jak Wielkolud przechwalał się, że „zwinie bakałarza w trąbkę i położy go na półce w
szkole”, więc jako człowiek ostrożny, nie chciał dać mu do tego sposobności. Ta uparcie
pokojowa metoda postępowania była piekielnie drażniąca, wobec czego Brom nie miał innej
rady, jak uciec się do jedynej broni, jaka mu pozostała, i płatać rywalowi grubiańskie figle.
Ichabod stał się przedmiotem żartobliwego prześladowania ze strony Broma i jego konnych
kompanów. Najeżdżali jego dotychczas zaciszne domeny; wykurzali go wraz z uczniami ze
szkoły śpiewu, zatykając komin; mimo umocnień z wikliny i pali włamywali się w nocy do
budynku szkolnego i przewracali tam wszystko do góry nogami, aż biedny nauczyciel zaczął
podejrzewać, że czarownice z całej okolicy odbywają tam nocne zebrania. Ale co najgorsza,
Brom przy każdej okazji ośmieszał go w obecności damy jego serca, ponadto zaś miał niego-
dziwego psa, którego nauczył skowyczeć w sposób niezmiernie komiczny, i zaprezentował go
pannie Van Tassel jako konkurenta Ichaboda, twierdząc, że pragnie on udzielać jej lekcji
psalmodii.
W ten sposób sprawy trwały czas jakiś, nie przynosząc żadnych konkretnych zmian we
wzajemnym stosunku rywalizujących potęg. Pewnego pięknego popołudnia jesiennego zadu-
many Ichabod niby na tronie siedział na wysokim stołku, z którego zazwyczaj obserwował
swe szkolne królestwo. W ręce trzymał linię, owo berło absolutnej i despotycznej władzy,
rózga sprawiedliwości spoczywała na trzech gwoździach za tronem, budząc ustawiczną grozę
w ewentualnych przestępcach; na pulpicie zaś przed nim widniała przeróżna skonfiskowana
kontrabanda i zakazana broń, jak to: na pół ogryzione jabłka, proce, kolorowe bąki, pułapki
na muchy i cały legion buńczucznych papierowych kogutków. Najwidoczniej przed chwilą
właśnie musiał się odbyć jakiś groźny akt wymiaru sprawiedliwości, gdyż wszyscy uczniowie
patrzyli pilnie w książki albo szeptali ukradkiem pod osłoną tych książek, zerkając lękliwie na
nauczyciela, a w całej klasie panowała względna cisza. Przerwana została przez ukazanie się
Murzyna w kurtce i spodniach ze zgrzebnego płótna i w jakimś strzępie kapelusza na głowie,
przypominającym hełm Merkurego. Murzyn zajechał na kosmatym, na pół tylko ujeżdżonym
źrebaku, którym kierował przy pomocy sznurka zamiast uzdy, zbliżył się z wielkim hałasem
do drzwi szkoły i oznajmił, że Ichabod proszony jest na zabawę, mającą się odbyć tego popo-
łudnia u imć Van Tassela, gdy zaś wykonał swe zadanie z ową dumną powagą i grandi-
lokwencją, do jakiej skłonni są Murzyni przy drobnych misjach tego rodzaju, przesadził
strumień i odjechał w górę zbocza z miną wciąż zaaferowaną i godną.
W tak spokojnej przed chwilą szkole powstał teraz wielki ruch. Uczniowie musieli
czym prędzej kończyć lekcje, nie marudząc nad drobiazgami; co zręczniejsi opuszczali bez-
karnie połowę, bardziej zaś opieszali dostawali od czasu do czasu bolesnego klapsa w poślad-
ki, co znakomicie zaostrzało ich percepcję i pomagało przebrnąć przez trudniejsze słowa.
Książki rzucano na bok, nie tracąc czasu na odkładanie ich na półki, przewracano kałamarze,
trzaskano pulpitami, aż wreszcie wszyscy uczniowie zostali zwolnieni na całą godzinę przed
zwykłą porą i wypadli ze szkoły jak zastęp małych diablików, wrzeszcząc i skacząc z radości.
Szarmancki Ichabod poświęcił następnie pół godziny ekstra na toaletę, czyszcząc i
odświeżając swój najlepszy, a w rzeczy samej jedyny, wyrudziały czarny garnitur i układając
swe pukle przed odłamkiem lustra, co wisiało w budynku szkolnym. Aby stanąć przed damą
serca w całej świetności, pożyczył konia od farmera, u którego właśnie kwaterował, popędli-
wego starego Holendra nazwiskiem Hans Van Ripper, i dosiadłszy wierzchowca, wyruszył w
drogę niby błędny rycerz na poszukiwanie przygód. Ale wypada mi teraz zgodnie z kanonami
romantycznej opowieści opisać wygląd i ekwipunek bohatera i jego rumaka. Koń, na którym
jechał, był to stary, dychawiczny koń roboczy, co z wiekiem wyzbył się wszystkich dawnych
cech prócz złośliwości. Chudy, kosmaty, miał cienką szyję i wielki łeb; w jednym jego oku
brakowało źrenicy i połyskiwało ono mętnie i upiornie, w drugim za to migotały iście diabel-
skie błyski. Musiał jednak w swoim czasie odznaczać się ogniem i temperamentem, jeśli
wolno sądzić z imienia, nazywał się bowiem: „Piorun”. Był ongiś ulubionym wierzchowcem
gniewliwego Hansa Van Rippera, który należał do namiętnych jeźdźców, i prawdopodobnie
coś z usposobienia pana udzieliło się koniowi, gdyż acz stary i spracowany z wyglądu, miał w
sobie więcej szatańskiej fantazji aniżeli jakakolwiek młoda klacz w całej okolicy.
Ichabod był akurat odpowiednią figurą dla takiego rumaka. Jechał z krótkimi strzemio-
nami, przez co kolana jego znajdowały się prawie na równi z łękiem siodła, ostre łokcie
sterczały mu jak konikowi polnemu; pejcz trzymał pionowo niby berło, a gdy koń biegł tru-
chtem, ruchy ramion jeźdźca przypominały do złudzenia bicie skrzydeł. Mały wełniany kape-
lusz zdobił szczyt nosa Ichaboda, tak bowiem można by nazwać wąski pasek, zastępujący mu
czoło, a rozwiane poły czarnego surduta sięgały niemal końskiego ogona. Tak się prezentował
Ichabod i jego wierzchowiec, gdy wyjeżdżali z bramy Hansa Van Rippera, stanowiąc widok,
jaki rzadko zdarza się oglądać w biały dzień.
Jak już wspomniałem, był piękny dzień jesienny, niebo jaśniało pogodą, a natura włoży-
ła ową bogatą, złotą liberię, która kojarzy nam się zawsze z pojęciem obfitości. Lasy ustroiły
się w poważne brązy i żółcie, niektóre zaś delikatniejsze drzewa, wyszczypane przez przy-
mrozki, zarumieniły się purpurą i szkarłatem. Ciągi dzikich kaczek poczęły ukazywać się
wysoko w powietrzu, poszczekiwanie wiewiórek dawało się słyszeć z zagajników brzóz i le-
szczyny, a przyległe rżyska rozbrzmiewały od czasu do czasu smętnym gwizdem przepiórki.
Drobne ptaszki wyprawiały ucztę pożegnalną. Ćwierkając i figlując fruwały radośnie z
krzaka na krzak i z drzewa na drzewo, przebierając w smakowitych kąskach, gdyż wobec tak
wielkiej ilości i urozmaicenia nagromadzonego jadła stały się wybredne i grymaśne. Był tu
zacny rudzik o wysokim, kłótliwym głosie, ulubiona zdobycz nieletnich myśliwych; rozświe-
gotane szpaki, latające ciemnymi chmurami; złotoskrzydły dzięcioł ze swym cynobrowym
grzebieniem, szerokim, czarnym gorsem i wspaniałym upierzeniem; jemiołuszka z czerwono
zakończonymi skrzydłami, żółto zakończonym ogonem i czapeczką z piór; wreszcie sójka
czubata, ten hałaśliwy pajac w jaskrawym niebieskim kubraku i białych pantalonach, co
nieustannie wrzeszczy, trajkocze, podskakuje, kłania się i udaje, że jest w przyjaźni z każdym
śpiewakiem w zagajniku.
Ichabod wolnym truchtem jechał ku swemu celowi, a oko jego, zawsze czułe na wsze-
lkie oznaki obfitości kulinarnej, z rozkoszą spozierało na bogactwa wesołej jesieni. Po obu
stronach drogi widział wielkie zapasy jabłek; niektóre zwisały jeszcze gęstymi frędzlami z
gałęzi, inne leżały już w koszach i beczkach, przygotowane na targ; jeszcze inne, ułożone w
wielkie stosy, czekały na prasę, co przetworzy je na jabłecznik. Dalej ujrzał rozległe pola
kukurydzy, których złote kolby wyglądały spod zielonych okryć, zapowiadając smakowite
ciastka i puddingi; poniżej żółte dynie, obracające krągłe brzuszki ku słońcu i cieszące oko
perspektywą najlepszych w świecie pierożków; potem mijał wonne pola gryki, tchnące
miodem, a gdy je ujrzał, poczuł przedsmak wykwintnych placków, dobrze posmarowanych
masłem i polanych miodem lub melasą pulchną, delikatną rączką Katarzyny Van Tassel.
Tak więc pokrzepiając ducha słodkimi myślami i „miodowymi nadziejami”, wędrował
po zboczach wzgórz, które okalają jeden z najpiękniejszych zakątków nad potężnym Hudso-
nem. Słońce stopniowo potoczyło swój szeroki dysk na zachód. Szerokie łono Tappaan Zee
było nieruchome i szkliste, tu i ówdzie tylko łagodne falowanie przedłużało niebieski cień
odległej góry. Kilka bursztynowych obłoków płynęło po niebie, choć nie poruszało ich żadne
tchnienie wiatru. Złotawa barwa widnokręgu zmieniła się stopniowo w czystą zieleń jabłe-
czną, dalej zaś w głęboki błękit. Ukośny promień muskał lesiste grzebienie urwisk, zwisające
gdzieniegdzie nad rzeką i pogłębiające szarość i czerwień skalistych stoków. W oddali jakaś
samotna żaglówka sunęła wolno z prądem, żagiel jej zwisał bezwładnie na maszcie; a gdy
odbicie nieba połyskiwało na powierzchni cichej wody, zdawało się, że łódź zawieszona jest
w powietrzu.
Miało się już ku wieczorowi, kiedy Ichabod dotarł do domu imć Van Tassela. Zastał tu
chlubę i kwiat całej okolicy w komplecie. Byli tu starzy farmerzy, chudzi i ogorzali, w samo-
działowych surdutach i spodniach, granatowych pończochach i wielkich pantoflach z cyno-
wymi klamrami. Były ich drobne, energiczne, acz zwiędłe małżonki w marszczonych kaptur-
kach, w krótkich sukniach z długą talią, w halkach z płótna własnej roboty; z barwnych kreto-
nowych kieszeni wyglądały im nożyczki i poduszeczki ze szpilkami. Były ich dorodne córki,
ubrane równie staroświecko jak ich matki, choć niekiedy słomkowy kapelusz, kolorowa
wstążka lub biała suknia stanowiła pewną oznakę szerzących się nowinek miejskich. Byli też
synowie, w krótkich kaftanach z prostokątnymi połami i rzędami okazałych mosiężnych guzi-
ków; włosy podług ówczesnej mody mieli przeważnie związane w koński ogon, zwłaszcza
jeśli udało im się zdobyć na wiązadło skórę węgorza, panowało bowiem powszechne przeko-
nanie, że skóra ta jest znakomitym środkiem na wzmocnienie i porost włosów.
Bohaterem wszakże zebrania był Brom Wielkolud, który przyjechał na swym ulubio-
nym wierzchowcu mianem „Zuchwalec”, podobnie jak i on krnąbrnym i pełnym temperame-
ntu, z którym to wierzchowcem nikt prócz Broma nie potrafił sobie radzić. Brom zresztą
słynął z upodobania do złośliwych koni, zdolnych do wszelkiego rodzaju figlów i ustawicznie
narażających jeźdźca na skręcenie karku, zdaniem jego bowiem koń łagodny i dobrze uje-
żdżony niegodzien był chłopca z fantazją.
Zatrzymałbym się tu chętnie, aby odmalować cuda, które ukazały się zachwyconym
oczom mojego bohatera, gdy ten wszedł do salonu domostwa imć Van Tassela. Nie chodzi mi
o powaby grona dorodnych panien ani o piękno ich strojów mieniących się bielą i czerwienią,
lecz o uroki na autentyczną modłę holenderską zastawionego stołu wiejskiego w bogatej i
hojnej porze jesiennej. Cóż za tace pełne ciastek przeróżnych i nieopisanych gatunków,
znanych tylko doświadczonym gospodyniom holenderskim! Pulchne obwarzanki, delikatne
plecionki, brązowe lukrowane pączki, ciastka francuskie i ciastka kruche, ciastka imbirowe i
ciastka miodowe — cała rodzina ciastek i ciasteczek. Potem następowały szarlotki z jabłkami,
z brzoskwiniami i z dynią obok płatów szynki i wędzonej wołowiny; ponadto półmiseczki
marynowanych śliwek, brzoskwiń, gruszek, pigw; nie mówiąc już o łososiu z rusztu i o pie-
czonych kurczętach wraz z dzbankami mleka i śmietanki, wszystko to przemieszane jak groch
z kapustą, mniej więcej tak, jak ja te potrawy wyliczyłem, w środku zaś królował opiekuńczy
imbryk, wysyłając w górę kłęby pary — mój ty Boże! Potrzeba by mi więcej tchu i czasu,
żeby omówić tę ucztę tak, jak na to zasługuje, a zarazem pilno mi powrócić do mojej opowie-
ści. Na szczęście Ichabod Crane nie śpieszył się tak bardzo, jak jego historyk, lecz oddał
całkowitą sprawiedliwość każdemu przysmakowi.
Był on człowiekiem dobrotliwym i wdzięcznym, któremu serce rosło w miarę, jak
żołądek wypełniał się jadłem, i który od dobrego jedzenia nabierał fantazji jak inni mężczyźni
od mocnego trunku. Mimo woli też, zajadając, toczył wokoło swoimi wielkimi oczami i śmiał
się cicho a radośnie na myśl o tym, że być może pewnego pięknego dnia zostanie władcą tych
niewiarygodnych wprost wspaniałości. A wówczas, myślał sobie, odwróci się plecami do
starej szkoły, da prztyczka w nos staremu Van Ripperowi i wszystkim innym sknerom-
patronom, a każdego wędrownego bakałarza, co ośmieli się nazwać go kolegą, kopniakiem
wyrzuci za drzwi.
Stary Baltus Van Tassel chodził wśród gości z twarzą promieniejącą zadowoleniem,
krągłą i wesołą jak księżyc sierpniowy. Gościnne jego atencje były zwięzłe, lecz wyraziste,
ograniczały się bowiem do uścisku dłoni, klepnięcia po ramieniu, głośnego śmiechu i usilne-
go zaproszenia, żeby gość „przystąpił do dzieła i częstował się”.
Po chwili dźwięki muzyki z bawialni czy też z sieni wezwały obecnych do tańca.
Muzykantem był stary, siwy Murzyn, który od przeszło pół wieku pełnił w okolicy funkcję
wędrownej orkiestry. Instrument jego był równie stary i sfatygowany jak on sam. Rzępolił
przeważnie na dwóch, a co najwyżej trzech strunach, kiwając głową przy każdym pociąg-
nięciu smyczka, pochylając się niemal do samej ziemi i tupiąc nogą, ilekroć nowa para miała
rozpocząć tany.
Ichabod szczycił się swoim kunsztem tanecznym na równi z uzdolnieniami wokalnymi.
Żaden jego mięsień, żaden nerw nie próżnował bezczynnie i gdyby państwo widzieli tę chudą,
długonogą postać, skaczącą z tupotem po pokoju, sądzilibyście zapewne, że to sam święty
Wit, ów błogosławiony patron tańca, objawił się wam we własnej osobie. Nauczyciel stanowił
przedmiot podziwu wszystkich Murzynów różnego wieku i wzrostu, którzy zebrali się tu z
farmy oraz z sąsiedztwa i stali tworząc piramidę lśniących, czarnych twarzy przy każdych
drzwiach i przy każdym oknie, patrząc z zachwytem na rozgrywające się przed nimi sceny,
przewracając białkami oczu i ukazując rzędy śnieżnych zębów od ucha do ucha. Zresztą po-
gromca urwisów był wyjątkowo ożywiony i radosny, w czym nie było nic dziwnego — dama
jego serca była mu partnerką w tańcu i uśmiechała się łaskawie w odpowiedzi na jego czułe
spojrzenia, gdy tymczasem Brom Wielkolud, rozdzierany miłością i zazdrością, siedział
posępnie a samotnie w kącie.
Kiedy się taniec skończył, Ichaboda pociągnęła ku sobie grupka doświadczonych oby-
wateli, którzy wraz ze starym Van Tasselem siedzieli na werandzie paląc fajki, rozprawiając o
dawnych czasach i snując długie opowieści o wojnie.
W okresie, o którym opowiadam, okolica należała do owych szczęśliwych miejscowo-
ści, obfitujących w kronikarzy i wielkich ludzi. Podczas wojny linia frontu anglo-amerykań-
skiego przebiegała nie opodal, okolica ta stała się więc domeną maruderów i niepokojona
była przez uchodźców, cowboyów i wszelkiego rodzaju pogranicznych rycerzy. Upłynęło już
dość czasu, aby każdy narrator zdołał odpowiednio ubarwić swoje dopowiadanie i w dobro-
czynnej mgiełce przesłaniającej wspomnienia uczynić siebie bohaterem każdego wyczynu.
Wysłuchano tedy opowieści Doffue Martlinga, wielkiego Holendra o sinoczarnej bro-
dzie, który za pomocą dziewięciofuntowego działa opartego na brustwerze * z błota byłby
pokonał fregatę brytyjską, gdyby nie to, że działo pękło przy szóstym strzale. Następnie
zabrał głos pewien starszy jegomość, który pozostanie bezimienny, jest bowiem panem zbyt
bogatym, aby wolno było przytaczać jego imię bez należytej powagi — a który w bitwie pod
Whiteplains, będąc znakomitym szermierzem, odparował krótką szablą kulę muszkietową tak
* Brustwer (z niem.) — wał ziemny dla ochrony od kul.
zręcznie, że czuł dokładnie, jak kula ześliznęła się po klindze i odbiła od rękojeści, na dowód
czego gotów był w każdej chwili pokazać szablę z lekko wygiętą rękojeścią. Po nim głos
zabrało jeszcze kilku mężów, równie zasłużonych na polu walki, a każdy z nich był święcie
przekonany, że przyczynił się wydatnie do pomyślnego zakończenia wojny.
Ale wszystko to było niczym wobec opowieści o duchach i zjawach, które nastąpiły
potem. Okolica obfituje w tego rodzaju skarby. Lokalne podania i wierzenia krzewią się naj-
bardziej w tych zacisznych ustroniach, mających długą tradycję, giną natomiast pod stopami
nieosiadłej rzeszy tworzącej ludność rozlicznych nowszych ośrodków. Na dobitkę duchy w
większości naszych miasteczek i wsi są zniechęcone, zaledwie bowiem zdążą zakończyć pie-
rwszą drzemkę i przewrócić się w grobach, a już ich pozostali przy życiu przyjaciele wynoszą
się z okolicy, gdy więc duchy wychodzą na swój nocny obchód, nie ma już wcale znajomych,
których mogłyby odwiedzić. To jest może główny powód, dla którego tak rzadko słyszymy o
duchach poza starymi osiedlami holenderskimi.
Bezpośrednią wszakże przyczyną mnogości nadprzyrodzonych historii w tych stronach
była niewątpliwie bliskość Sennej Kotliny. Samo nawet powietrze przypływające z owego na-
wiedzonego regionu niosło w sobie zarazki; nawiewało nastrój marzeń i przywidzeń, zaraża-
jący całą prowincję. Na przyjęciu u Van Tassela obecnych było kilku mieszkańców Sennej
Kotliny i jak zwykle snuli oni swe niesamowite i cudowne opowieści. Wiele przerażających
historii opowiedziano o orszakach pogrzebowych, o żałosnych szlochach i jękach, słyszanych
przy wielkim drzewie, pod którym ujęto nieszczęsnego majora André, a które stało w sąsiedz-
twie. Wspomniano także o kobiecie w bieli, co ukazywała się w ciemnym wąwozie przy
Raven Rock; częstokroć słyszano jej krzyki w noce zimowe przed zamiecią, ponieważ zginęła
tam w śniegu. Przeważająca jednak część opowieści dotyczyła ulubionego widma Sennej
Kotliny, Jeźdźca Bez Głowy, którego słyszano ostatnio kilka razy, gdy patrolował okolicę i,
jak utrzymywano, przywiązywał co noc konia wśród grobów na cmentarzu.
Odosobnione położenie kościoła sprawiło, że jest on od dawna ulubionym przybytkiem
duchów, nie mogących znaleźć ukojenia. Stoi na wzgórzu, otoczony akacjami i strzelistymi
wiązami, spośród których jego bielone ściany świecą skromnie niby cnota chrześcijańska pro-
mieniejąca z cienistego ukrycia. Łagodny stok prowadzi stąd ku srebrnej tafli wody, okolonej
wysokimi drzewami, między którymi można dostrzec skrawki niebieskich wzgórz Hudsonu.
Gdy popatrzeć na porośnięty trawą dziedziniec, gdzie promienie słońca zdają się spać tak bez-
namiętnie, można by sądzić, że tu przynajmniej umarli winni spoczywać w spokoju. Po jednej
stronie kościoła ciągnie się szeroka lesista dolinka, w której rwący potok huczy wśród odłam-
ków skał i pni powalonych drzew. Nad głęboką, czarną częścią potoku, niedaleko od kościoła,
przerzucono niegdyś drewniany most; prowadząca ku niemu droga i sam most były gęsto
ocienione nawisłymi konarami drzew; cień ów sprawiał, że miejsce to było posępne nawet w
dzień, w nocy zaś panujące tu ciemności budziły przerażenie. Właśnie ten mostek upodobał
sobie Jeździec Bez Głowy i tu najczęściej go spotykano. Opowiadano, że stary Brouwer,
zatwardziały heretyk, odrzucający wszelką wiarę w duchy, spotkał raz Jeźdźca powracającego
z wyprawy do Sennej Kotliny i musiał wsiąść za nim na siodło; galopowali pono przez zaro-
śla i gęstwiny, poprzez wzgórza i mokradła, aż dotarli do mostku, gdzie Jeździec zmienił się
nagle w szkielet, wrzucił starego Brouwera do potoku i z hukiem grzmotu przeskoczył przez
szczyty drzew.
Historię tę natychmiast zaćmiła po trzykroć niesamowita przygoda Broma Van Brunta,
który bagatelizował historie o Galopującym Heseńczyku, mając je za wierutną blagę. Brom
potwierdził, że pewnej nocy, gdy wracał z sąsiedniej osady Sing-Sing, dopędził go ów nocny
jeździec; że on, Brom, zaproponował duchowi wyścig o wazę ponczu i byłby go wygrał, bo
Zuchwalec pobił na głowę upiornego konia, ale zaledwie dojechali do mostku przy kościele,
Heseńczyk wyrwał naprzód i znikł w błysku ognia.
Wszystkie te gadki, opowiadane owym sennym półgłosem, jakim mężczyźni rozmawia-
ją w ciemnościach, gdy twarze słuchaczy tylko od czasu do czasu wyłaniają się na moment z
mroku oświetlone fajką, zapadły głęboko w duszę Ichaboda. Odwdzięczył się za nie obsze-
rnymi wyjątkami z dzieł swego nieocenionego mistrza, Cottona Mathera, i uzupełnił je relacją
o wielu nadprzyrodzonych zdarzeniach, które miały miejsce w jego rodzimym stanie Conne-
cticut, oraz opisem przerażających widziadeł, jakie oglądał podczas swoich wieczornych
wędrówek po Sennej Kotlinie.
Uczta dobiegała stopniowo końca. Starzy farmerzy zbierali rodziny do swych wozów,
turkot tych pojazdów słychać było jeszcze przez jakiś czas na pobliskich drogach i spoza
odległych wzgórz. Niektóre panny uplasowały się na siodłach za adoratorami i beztroski ich
śmiech pomieszany z tupotem kopyt końskich budził echa wśród zacisznych lasów.
Rozbrzmiewały one coraz słabiej i słabiej, aż wreszcie zamarły w oddali — i w miejscu nie-
dawnej wesołości i zgiełku zapanowała cisza. Został jedynie Ichabod, aby zgodnie ze zwycza-
jem prowincjonalnych zalotników urwać jeszcze chwilkę sam na sam ze swą wybranką, prze-
konany już teraz całkowicie, że jest na najlepszej drodze do zwycięstwa. Co się zdarzyło pod-
czas tej rozmowy, nie powiem, bo sam tego nie wiem. Obawiam się jednak, że coś musiało
się Ichabodowi nie powieść, po krótkim bowiem czasie opuścił gościnne progi z miną wielce
nieszczęśliwą. O kobiety! Kobiety! Czy to możliwe, że wszystko to były tylko zwykłe sztu-
czki niedobrej kokietki? Czy zachęta, jakiej udzieliła biednemu pedagogowi, była tylko oszu-
kaństwem, mającym ułatwić jej zdobycie na męża jego rywala? — Bóg jeden to wie, bo ja nie
wiem! — Wystarczy powiedzieć, że Ichabod wymknął się z posiadłości Van Tassela z miną
człowieka, co próbował raczej skraść kurę z kurnika aniżeli serce pięknej panny. Nie ogląda-
jąc się w prawo ani w lewo, aby podziwiać bogactwa, które napełniały go częstokroć taką
radością, poszedł prosto do stajni, kilkoma szturchańcami i kopniakami nader nieuprzejmie
wyrwał swego wierzchowca z miłego snu w wygodnym stoisku, gdzie śnił o górach kukury-
dzy i owsa i o całych dolinach tymotki i koniczyny.
Była właśnie godzina duchów, kiedy Ichabod, smutny i zgnębiony, powracał do domu
po zboczach wyniosłych wzgórz, które wznoszą się nad Tarrytown, a które przebywał po
południu w tak doskonałym humorze. Pora była równie posępna jak on sam. Daleko w dole
Tappaan Zee rozpościerało swe mgliste wody, jedynie tu i ówdzie przy brzegu widać było
wysoki maszt żaglówki, kołyszącej się lekko na kotwicy. W głębokiej ciszy północnej
Ichabod słyszał nawet szczekanie psa na przeciwległym brzegu Hudsonu, było ono wszakże
tak słabe i nikłe, że dawało tylko pojęcie o odległości dzielącej bakałarza od tego wiernego
towarzysza człowieka. Od czasu do czasu też skądś z bardzo daleka, z jakiejś farmy wśród
wzgórz, dolatywało pianie przypadkiem obudzonego koguta, ale dla uszu Ichaboda brzmiało
ono niby dźwięki słyszane we śnie. W pobliżu nie było żadnego znaku życia, jeśli nie liczyć
odzywającego się czasem ćwierkania świerszcza lub gardłowego kumkania ropuchy z sąsie-
dniego bagniska, jak gdyby ta spała niewygodnie i przekręciła się nagle na posłaniu.
Wszystkie opowieści o duchach i upiorach, słyszane po południu, ożyły mu teraz w
pamięci. Noc była coraz ciemniejsza, gwiazdy, zdawało się, zapadały głębiej w niebo, a
przepływające chmury chwilami zasłaniały je zupełnie przed wzrokiem nauczyciela. Nigdy
jeszcze nie czuł się tak osamotniony i nieszczęśliwy. Ponadto zbliżał się do miejsca, które
miało rzekomo być sceną wielu spośród historii o duchach. Na środku drogi stał olbrzymi
tulipanowiec, górując niby olbrzym nad wszystkimi okolicznymi drzewami i tworząc swego
rodzaju drogowskaz. Konary miał sękate, dziwaczne i tak grube, że mogłyby tworzyć pnie
zwykłych drzew; zwisały one niemal ku ziemi i znów wznosiły się w górę. Z drzewem tym
wiązała się historia niefortunnego majora André, którego tutaj właśnie wzięto do niewoli, i
było ono powszechnie znane jako drzewo majora André. Ogół mieszkańców spoglądał na nie
z mieszaniną czci i zabobonnego strachu, po części ze współczucia dla losu nieszczęśliwego
bojownika, po części zaś z powodu związanych z tym miejscem dziwnych zjaw i przejmują-
cych lamentów.
Zbliżając się do groźnego drzewa, Ichabod zaczął gwizdać; zdawało mu się, że ktoś mu
odpowiedział — był to tylko podmuch wiatru świszczący ostro w suchych gałęziach. Gdy
podjechał bliżej, zdawało mu się, że coś białego wisi na środku drzewa — zatrzymał się i
przestał gwizdać, przyjrzawszy się jednak uważnie, dostrzegł, że jest to ślad uderzenia pioru-
nu, które zdarło korę i obnażyło biały pień. Naraz usłyszał jęk, zęby mu zadzwoniły, kolana
uderzyły o siodło — ale to tylko jeden konar, kołysany wiatrem, otarł się o drugi. Minął drze-
wo bez szwanku, czekały go jednak nowe niebezpieczeństwa.
Około dwustu jardów od drzewa mały strumyk przecinał drogę i niknął w bagnistym,
porośniętym lasem parowie, znanym jako „Bagno Wileya”. Kilka nie ociosanych bali, ułożo-
nych obok siebie, służyło za most przez strumyk. Po tej stronie, gdzie potok wpływał do lasu,
grupa dębów i kasztanów, gęsto obrośnięta dziką winoroślą, rzucała nań mroczny cień.
Przebycie tego mostku było najcięższą próbą. W tym właśnie miejscu schwytano biednego
majora, a za tamtymi kasztanami i winem ukryli się krzepcy członkowie milicji, którzy go
zaskoczyli. Od tego czasu uważa się, że nad strumieniem straszy, i potworny lęk targa ucznia-
kiem, który musi przechodzić tędy sam po zapadnięciu zmroku.
Gdy więc Ichabod zbliżył się do strumienia, serce zaczęło mu walić jak młotem, przy-
wołał jednak na pomoc całą swą stanowczość, dał koniowi dziesiątek kopniaków w żebra i
chciał przemknąć szybko przez mostek, lecz przekorna stara szkapa, zamiast ruszyć naprzód,
skoczyła w bok i wpadła na ogrodzenie. Ichabod, którego obawy wzmagały się z każdą
chwilą, przerzucił wodze na drugą stronę i z całej siły kopnął konia przeciwległą nogą — na
próżno, dzielny rumak ruszył wprawdzie z kopyta, lecz po to tylko, by dać nura w gąszcz
olszyny i ciernistych krzaków po przeciwnej stronie drogi. Bakałarz począł teraz okładać
zarówno pejczem, jak i obcasami wystające żebra starego Pioruna, który prychając i chrapiąc
wyrwał naprzód, lecz tuż przed mostkiem zatrzymał się tak nagle, że dosiadający go jeździec
omal nie wyleciał z siodła. W tej samej chwili wyczulone ucho Ichaboda pochwyciło plusk
przy mostku, jak gdyby od ciężkiego stąpnięcia. W głębokich cieniach drzew na skraju poto-
ku dostrzegł jakiś wielki, dziwny, czarny, zwalisty kształt. Kształt nie poruszał się, lecz zda-
wał się czaić w mroku niby olbrzymi potwór, gotów do skoku na podróżnego.
Zmartwiałemu pedagogowi włosy stanęły dęba. Co robić? Na zawrócenie i ucieczkę by-
ło już za późno, poza tym czy można uciec przed duchem czy upiorem, który pędzi na skrzy-
dłach wiatru? Ichabod zdobył się więc na pozory odwagi i zapytał drżącym nieco głosem:
— Kto to?
Nie otrzymał odpowiedzi. Powtórzył pytanie głosem jeszcze bardziej drżącym. Odpo-
wiedzi nadal nie było. Jeszcze raz ścisnął boki nieugiętego Pioruna, zamknął oczy i z mimo-
wolnym ferworem zaintonował psalm. Wówczas niewyraźny a przerażający kształt poruszył
się i jednym skokiem znalazł się na środku drogi. Chociaż noc była ciemna i ponura, można
było teraz jako tako rozróżnić zarysy postaci nieznajomego. Jak się zdawało, był to jeździec
potężnych rozmiarów, siedzący na wielkim, czarnym koniu. Nie zdradzał ani wrogich, ani też
przyjaznych zamiarów, lecz w milczeniu jechał truchtem obok starego Pioruna, który tym-
czasem uspokoił się już i przestał szaleć.
Ichabod, nie ucieszony bynajmniej tym dziwnym nocnym towarzystwem, mając w pa-
mięci przygodę Broma Wielkoluda z Galopującym Heseńczykiem, popędzał konia w nadziei,
że odsadzi się od nieznajomego. Nieznajomy jednak przynaglił również wierzchowca i trzy-
mał się wciąż obok Ichaboda. Ichabod ściągnął wędzidło i począł wlec się stępa, zamierzając
pozostać w tyle — tamten zrobił to samo. Resztka nadziei opuściła Ichaboda; próbował zain-
tonować swój psalm, lecz wyschnięty język przywarł mu do podniebienia i nie mógł wydać
dźwięku. Posępne, uparte milczenie natrętnego współtowarzysza miało w sobie coś tajemni-
czego i budzącego śmiertelny lęk.
Zagadka znalazła wkrótce niemniej przerażające rozwiązanie. Gdy wjeżdżali pod górę,
dzięki czemu postać nieznajomego zarysowała się wyraźnie na tle nieba, olbrzymia i owinięta
peleryną, Ichabod ujrzał ze zgrozą, że towarzysz jego nie ma głowy, lecz zgroza ta wzrosła
jeszcze, gdy zauważył, że ową głowę, co powinna by spoczywać na ramionach, jeździec wie-
zie przed sobą na łęku siodła. Strach nauczyciela zmienił się w desperację; Ichabod gradem
kopniaków i razów osypał Pioruna, mając nadzieję, że nagłym zrywem umknie towarzyszowi,
lecz upiór ruszył wraz z nim pełnym galopem. Pędzili na oślep przed siebie, kamienie leciały
spod kopyt, przy każdym skoku migotały iskry. Wiotkie poły surduta bakałarza powiewały na
wietrze, gdy w panicznej ucieczce wyciągał długie, chude ciało aż poza łeb koński.
Dotarli teraz do drogi, która skręca ku Sennej Kotlinie, ale Piorun, jak gdyby opętany
przez diabła, zamiast trzymać się właściwego kierunku, skręcił w przeciwną stronę i na
złamanie karku pomknął w dół ze zbocza. Droga ta wiedzie przez piaszczyste zagłębienie,
ocienione drzewami na przestrzeni około ćwierć mili, dalej przez ów słynny most, figurujący
w tylu opowieściach o duchach, za mostem zaś wznosi się zielone wzgórze, na którym stoi
kościół.
Dotychczas paniczny strach wierzchowca dawał jego niewprawnemu jeźdźcowi wyra-
źną przewagę w tym wyścigu, lecz w połowie drogi do mostu popręgi pękły i Ichabod poczuł,
że siodło wysuwa się spod niego. Chwycił za łęk i starał się je przytrzymać, wysiłki jego były
wszakże daremne, zdążył tylko w ostatniej chwili uratować się, chwytając starego Pioruna za
szyję, gdy siodło spadło na ziemię, i usłyszał, że koń prześladowcy stratował je kopytami. Na
sekundę Ichaboda ogarnął strach przed gniewem Hansa Van Rippera — było to bowiem od-
świętne siodło starego Holendra — nie czas jednak było na tak błahe obawy, upiór zbliżał się
galopem, ponadto zaś Ichabod, jako niedoświadczony jeździec, miał dość kłopotu z utrzyma-
niem się na koniu, gdyż raz po raz zsuwał się to na jedną, to na drugą stronę, niekiedy zaś
podrzucony w górę lądował na chudym grzbiecie szkapy z taką gwałtownością, że lękał się
szczerze, iżby siła tego uderzenia nie rozszczepiła go na dwoje.
Po chwili prześwit wśród drzew dodał nauczycielowi otuchy; wnosił, że mostek przy
kościele jest już niedaleko. Drżące odbicie srebrnej gwiazdy w potoku powiedziało mu, iż się
nie pomylił. Ujrzał ściany kościoła, bielejące między drzewami. Przypomniał sobie miejsce,
w którym zniknął upiorny współzawodnik Broma Wielkoluda. „Jeżeli mi się tylko uda do-
trzeć do mostu — pomyślał — jestem uratowany”. W tej chwili usłyszał tuż za sobą chrapa-
nie czarnego rumaka, zdawało mu się nawet, że czuje gorący oddech konia. Jeszcze jedno
konwulsyjne kopnięcie w żebra i stary Piorun skoczył na mostek, z łoskotem przebiegł po
deskach, dotarł do przeciwległego brzegu. Ichabod obejrzał się, aby zobaczyć, czy jego prze-
śladowca zgodnie z regułą zniknie w błysku ognia i siarki. Ujrzał, że upiór wstaje w strzemio-
nach i ciska w niego swoją głową. Ichabod chciał uchylić się przed okropnym pociskiem, lecz
było już za późno. Pocisk zderzył się z jego głową, rozległ się ogłuszający trzask i nauczyciel
stoczył się na ziemię, Piorun zaś, czarny rumak i niesamowity jeździec pomknęli dalej jak
wicher.
Nazajutrz rano znaleziono starego konia bez siodła i z uzdą pod nogami, gdy ze skupie-
niem skubał trawę przy bramie domu swego pana. Ichabod nie zjawił się przy śniadaniu —
nadeszła pora obiadu, lecz Ichaboda nie było widać. Chłopcy zebrali się w szkole i włóczyli
się bezczynnie nad brzegami potoku, nauczyciel zaś wciąż się nie pokazywał. Hans Van
Ripper zaczął się już trochę niepokoić o losy Ichaboda i swojego siodła. Wszczęto dochodze-
nie i po starannym zbadaniu okolicy natrafiono na ślady nauczyciela. Na drodze do kościoła
leżało siodło wdeptane w błoto, widniały tu też głębokie odciski kopyt pozostawione zapewne
przez konie pędzące z wściekłą szybkością, dalej zaś, na brzegu potoku w jego szerokiej
części, gdzie woda była głęboka i czarna, znaleziono kapelusz nieszczęsnego Ichaboda, a tuż
obok rozbitą dynię.
Przeszukano potok, lecz ciała nauczyciela nie znaleziono. Hans Van Ripper, jako egze-
kutor masy spadkowej, zbadał węzełek, zawierający cały doczesny dobytek Ichaboda. Składał
się on z dwóch i pół koszuli, dwóch kołnierzyków, kilku par wełnianych pończoch, starej pary
welwetowych spodni, zardzewiałej brzytwy, psałterza z oślimi uszami i złamanego kamerto-
nu. Co się tyczy książek i ruchomości, należały one do gminy, z wyjątkiem „Dziejów czaro-
wnictwa” Cottona Mathera, „Almanachu Nowoangielskiego” i sennika, w którym była pokry-
ta gryzmołami i kleksami kartka papieru — dowód bezowocnych prób ułożenia wiersza na
cześć posażnej panny Van Tassel. Owe magiczne księgi oraz wyżej wymienioną kartkę Hans
Van Ripper własnoręcznie spalił, postanowił też, że nie będzie już nigdy posyłał swoich dzie-
ci do szkoły, gdyż, jak twierdził, całe to czytanie i pisanie do niczego dobrego nie prowadzi.
Wszystkie pieniądze natomiast, jakie nauczyciel posiadał — a otrzymał kwartalne pobory
dopiero przed paru dniami — musiał widocznie w chwili zniknięcia mieć przy sobie.
Zagadkowe to wydarzenie wzbudziło liczne dyskusje następnej niedzieli przed kościo-
łem. Grupki gapiów i plotkarzy zbierały się na cmentarzu, przy mostku i w miejscu, gdzie
znaleziono kapelusz i dynię. Przypomniano sobie przygody Brouwera, Broma i całej kupy
innych osób, rozważywszy zaś je wszystkie dokładnie i porównawszy z okolicznościami
aktualnej sprawy, zebrani potrząsali głowami i dochodzili do zgodnego wniosku, że Ichaboda
porwał Galopujący Heseńczyk. Ponieważ nauczyciel był kawalerem i nikomu nic nie był
dłużny, nikt też nie łamał sobie dłużej głowy nad jego losem. Szkołę przeniesiono w inną
część kotliny i inny pedagog zajął miejsce Ichaboda Crane.
Co prawda pewien stary farmer, który w kilka lat później odwiedził Nowy Jork i od
którego usłyszeliśmy relację o tej upiornej przygodzie, przywiózł do domu wiadomość, że
Ichabod Crane żyje, że opuścił Senną Kotlinę po części ze strachu przed duchem i przed
Hansem Van Ripperem, po części zaś z powodu upokorzenia, jakim była dla niego nagła
rekuza bogatej panny; że przeniósł się do odległej części kraju, prowadził tam szkołę i jedno-
cześnie studiował prawo, uzyskał przyjęcie do adwokatury, zajął się polityką, kandydował w
wyborach, pisywał do gazet i w końcu został mianowany sędzią Sądu Dziesięciofuntowego.
Również i Brom Wielkolud, który wkrótce po zniknięciu rywala poprowadził tryumfalnie do
ołtarza hożą Katarzynę, miał bardzo tajemniczą minę, ilekroć opowiadano historię Ichaboda, i
zawsze wybuchał głośnym śmiechem na wzmiankę o dyni, co obudziło w niektórych osobach
podejrzenia, iż wie on o tej sprawie więcej, aniżeli chce powiedzieć.
Stare jejmoście wszakże, które są najlepszymi sędziami w tej materii, utrzymują po dziś
dzień, że Ichaboda porwały moce nadprzyrodzone, i jest to ulubiona opowieść, powtarzana
często przy okolicznych kominkach w długie wieczory zimowe. Mostek bardziej jeszcze niż
przedtem stał się przedmiotem zabobonnego lęku i jest to być może powód, dla którego w
późniejszych latach zmieniono drogę do kościoła i wiedzie ona teraz nad brzegiem młyńskie-
go potoku. Opuszczony budynek szkolny wkrótce rozpadł się w gruzy. Opowiadano, że
straszy w nich duch niefortunnego pedagoga i parobkowi, wracającemu z pola do domu w
pogodny wieczór letni, częstokroć zdawało się, że słyszy w oddali jego głos, wyśpiewujący
melancholijne psalmy wśród cichych samotni Sennej Kotliny.
DOLPH HEYLIGER
We wczesnym okresie istnienia prowincji nowojorskiej, gdy jęczała ona jeszcze pod
uciskiem tyranii angielskiego gubernatora, Lorda Cornbury, który w okrucieństwie swym
wobec ludności holenderskiej posuwał się tak daleko, iż zabraniał pastorom i nauczycielom
kazać i nauczać w ich ojczystym języku, jeśli nie mieli na to jego specjalnego zezwolenia,
otóż w tym mniej więcej czasie, w zacnym starym mieście Manhattoes mieszkała dobrotliwa
starsza dama, znana pod mianem jejmości Heyliger. Była wdową po holenderskim kapitanie,
który wskutek zbyt ciężkiej pracy i zbyt obfitego jedzenia umarł nagle w chwili, gdy wszyscy
mieszkańcy wylegli w panice, aby wznieść barykady i bronić miasta przed najazdem małego
kapera francuskiego *. Pozostawił żonie bardzo niewiele pieniędzy i małego synka, jedynego,
który został przy życiu z kilkorga dzieci. Poczciwa niewiasta musiała dobrze się nagłowić, że-
by związać koniec z końcem i zachować pozory dostatku. Ponieważ mąż jej padł ofiarą swej
gorliwości w sprawie bezpieczeństwa publicznego, zgadzano się powszechnie, że „trzeba coś
zrobić dla wdowy”, w nadziei więc na owo „coś” żyła jako tako przez kilka lat, wszyscy zaś
tymczasem współczuli jej i dobrze o niej mówili, co było dla niej pewną pomocą i pociechą.
Mieszkała w małym domku przy małej uliczce, zwanej ulicą Ogrodową, prawdopodo-
bnie od jakiegoś ogrodu, który być może niegdyś tu rozkwitał. Potrzeby jej wszakże z roku na
rok wzrastały, rozmowy zaś współobywateli na temat „zrobienia czegoś dla niej” stawały się
coraz rzadsze, musiała więc w końcu rozejrzeć się za jakimś sposobem zrobienia czegoś dla
siebie, aby uzupełnić swe skromne środki i zachować niezależność, której trzymała się dość
kurczowo.
Mieszkając w mieście handlowym, przesiąkła co nieco jego duchem, toteż postanowiła
zaryzykować pewną sumkę i zagrać na wielkiej loterii handlu. Ku wielkiemu tedy zdumieniu
całej ulicy w oknie jej ukazał się naraz wspaniały orszak królów i królowych z piernika,
trzymających się pod boki zgodnie z niezmiennym zwyczajem królewskim. Obok stało kilka
wyszczerbionych kubków z rodzynkami i herbatnikami, ponadto były tu różnego rodzaju
ciastka, karmelki, lalki holenderskie, drewniane koniki, gdzieniegdzie też pozłacane książki z
obrazkami, pasemka nici lub funtowe paczki świec. Przed drzwiami domku siedziała kotka
poczciwej damy, bardzo z pozoru grzeczna i skromna; zdawała się ona lustrować każdą prze-
chodzącą osobę, krytykując jej strój, niekiedy zaś wyciągała nagle szyję i patrzała ciekawie,
co dzieje się w przeciwległym końcu ulicy, gdy jednak nawinął się przypadkiem jakiś
próżniak-pies i ośmielił się zachować niezbyt dwornie — mój ty świecie! — jakże się kotka
jeżyła, jak warczała, prychała i biła łapkami! Była oburzona niczym brzydka stara panna przy
zbliżeniu się niecnego rozpustnika.
Ale chociaż zacna niewiasta musiała się zniżyć do tak gminnych sposobów zarabiania
na chleb, nie zatraciła przecież dumy rodowej, pochodziła bowiem z amsterdamskich Vander-
spieglów i herb familijny, który kazała wymalować i oprawić w ramy, wisiał u niej nad
kominkiem. Była w istocie bardzo szanowana przez uboższą ludność miasta i dom jej stał się
prawdziwym schronieniem dla starych kobiet z sąsiedztwa; wstępowały tutaj w popołudnia
zimowe, gdy pani Heyliger z robotą na drutach siedziała po jednej stronie kominka, po dru-
giej stronie mruczała jej kotka, a pośrodku mruczał imbryk — i gwarzyły z nią do późnego
wieczora. Znalazł się tu zawsze fotel dla kościelnego i grabarza małego kościółka luterańskie-
go, Piotra de Groodt, zwanego Piotrem Długonogim, który był wielkim jej przyjacielem i za-
prawdę wyrocznią przy jej kominku. Ba, sam wielebny pastor raczył od czasu do czasu zajść
tutaj, pogawędzić o stanie jej ducha i wypić kieliszeczek jej specjalnej nalewki wiśniowej.
Nieomieszkał też nigdy złożyć jej wizyty w Nowy Rok i użyczyć szczęśliwego Nowego
Roku, a poczciwa dama, która na pewnych punktach była troszeczkę próżna, szczyciła się
zawsze tym, że daje mu w upominku tort tak wielki, iż nikt w mieście na pewno nie dał mu
większego.
Jak już powiedziałem, jejmość Heyliger miała jedynego syna. Był on dzieckiem zrodzo-
nym w wieku podeszłym, trudno by go jednak nazwać pociechą starości, gdyż ze wszystkich
niesfornych urwisów Dolph Heyliger był niezawodnie najbardziej psotny. Smyk zresztą nie
był właściwie zły, kochał się tylko w figlach i zabawach i miał ową żywość i fantazję, którą
się tak wychwala u latorośli bogaczy, a tak potępia u dzieci biedaków. Dolph wpadał stale w
przeróżne tarapaty, jego matkę wciąż nachodzili sąsiedzi ze skargami na spłatane przez niego
psikusy, przysyłano jej rachunki za potłuczone przez niego szyby, słowem, nie osiągnął
* W 1705 r. (Przyp. aut.).
jeszcze czternastego roku życia, gdy całe sąsiedztwo orzekło, że to „nicpoń, najgorszy nicpoń
na całej ulicy!” Pewien stary dżentelmen w surducie bordo, z chudą, czerwoną twarzą i ocza-
mi łasicy zapewniał nawet jejmość Heyliger, że jej syn niezawodnie skończy na szubienicy!
Wszelako mimo to wszystko zacna starowinka kochała swego chłopca. Zdawało się, że
kocha go tym mocniej, im gorzej się on zachowuje, i że chłopak tym więcej łaski zyskuje w
jej oczach, im niżej spada w opinii świata. Matki to w ogóle niemądre, tkliwe istoty, niepodo-
bna wyperswadować im tej przesadnej miłości do dzieci, w tym wypadku wszakże biedna
kobiecina prócz syna nie miała nikogo na świecie, kto by ją kochał — nie miejmy więc jej
tego za złe, że nie chciała słuchać życzliwych przyjaciół, którzy usiłowali dowieść jej, że
Dolpha czeka stryczek.
Trzeba jednak oddać hultajowi sprawiedliwość — był ogromnie przywiązany do swej
rodzicielki. Za nic nie sprawiłby jej rozmyślnie przykrości, gdy zasię coś zrobił, wystarczyło,
aby pochwycił wbite w niego smutne i stroskane spojrzenia matki, a żal i skrucha ściskały mu
serce. Był jednak lekkomyślnym młodzikiem i mimo najlepszych chęci nie potrafił oprzeć się
wciąż nowym pokusom do zabaw i psot. Aczkolwiek bystry i pojętny w nauce (ilekroć udało
się go skłonić, żeby się do niej przyłożył), dawał się zawsze namówić próżniaczej kompanii i
umykał z lekcji, by szukać gniazd ptasich, kraść jabłka w ogrodach lub pływać w Hudsonie.
W tym trybie wyrósł na wysokiego, długonogiego chłopaka i matka zaczęła mocno się
martwić, co z nim zrobić, jak pokierować nim tak, aby na siebie zarobił, zdobył sobie bowiem
tak fatalną opinię, że nikt nie chciał wziąć go do pracy.
Odbywała tedy liczne konferencje ze swoim głównym doradcą, grabarzem Piotrem de
Groodt. Piotr był równie zmartwiony jak ona, gdyż nie miał wysokiego mniemania o chłopcu
i sądził, że nic dobrego z niego nie wyrośnie. Radził jej wysłać go na morze, której to rady
udzielano tylko w wypadkach zupełnie beznadziejnych; lecz jejmość Heyliger nie chciała o
tym słyszeć; nie mogła myśleć nawet o tym, że straci Dolpha z oczu.
Siedziała pewnego dnia wielce zatroskana przy kominku i robiła na drutach, gdy naraz
wszedł grabarz z miną niezwykle ożywioną. Wracał właśnie z pogrzebu. Chowano chłopca w
wieku Dolpha; był on uczniem sławnego doktora-Niemca i umarł na suchoty. Wprawdzie sze-
ptano, że wpędził go do grobu doktor, który uczynił go przedmiotem swoich eksperymentów i
miał zwyczaj próbować na nieboraku skuteczności nowych mikstur lub pigułek na uspokoje-
nie. Być może jednak były to tylko złośliwe plotki; w każdym razie Piotr de Groodt uznał, iż
nie warto nawet o tym wspominać, aczkolwiek, gdybyśmy mieli czas na rozważania filozofi-
czne, byłoby rzeczą godną zastanowienia, dlaczego domownicy doktora są zazwyczaj tak wy-
chudzeni i trupio bladzi, gdy domownicy rzeźnika bywają przeważnie pulchni i pełni tężyzny.
Piotr de Groodt, jak już wspomniałem przedtem, wszedł do domu jejmości Heyliger
krokiem niezwykle żwawym. Podczas pogrzebu wpadł na wyborny pomysł i śmiał się do
siebie, zasypując ziemią grób ucznia doktora. Przyszło mu mianowicie do głowy, że wakujące
miejsce zmarłego nada się w sam raz dla Dolpha. Chłopak jest zdolny, potrafi kręcić tłucz-
kiem w moździerzu i latać na posyłki nie gorzej od każdego innego młodzieniaszka w mieście
— a czego jeszcze wymaga się od studenta?
Pomysł mądrego Piotra wydał się matce prawdziwym objawieniem. Oczyma duszy wi-
działa już Dolpha ze szklaną rurką w ręce, z kołatką przy drzwiach i z literami „Dr med.” przy
nazwisku, słowem, jako jednego ze znanych i szanowanych obywateli miasteczka.
Pomysł szybko urzeczywistniono. Grabarz był w dobrych stosunkach z doktorem,
stykali się bowiem często w sprawach zawodowych, nie zwlekając więc złożył mu nazajutrz
wizytę i przyprowadził jednocześnie urwisa, wystrojonego w odświętne ubranie, aby Dr Karl
Lodovick Knipperhausen go obejrzał.
Zastali doktora w jego gabinecie czy też w laboratorium; siedział w fotelu, mając przed
sobą wielki tom w języku niemieckim. Był to niski, gruby mężczyzna o ciemnej, kanciastej
twarzy, którą czarna aksamitna mycka czyniła jeszcze ciemniejszą. Miał mały, krzywy nos,
dziwnie przypominający asa pik, a okulary połyskiwały na jego smagłym obliczu niby oszklo-
ne wykusze.
Dolph, znalazłszy się w obecności uczonego męża, poczuł zabobonny lęk. Z dziecin-
nym podziwem oglądał urządzenie tego przybytku wiedzy, który jemu wydawał się niemal
jaskinią czarnoksiężnika. Pośrodku, na nogach rzeźbionych w kształcie ptasich szponów, stał
stół, na nim tłuczek i moździerz, flaszeczki i słoiki oraz mała, polerowana waga. W kącie wi-
dniała masywna bieliźniarka, zamieniona na przechowalnię leków i mikstur, przy niej wisiał
kapelusz, płaszcz doktora i laska ze złotą gałką, ze szczytu zaś bieliźniarki szczerzyła zęby
czaszka ludzka. Nad kominkiem stały szklane naczynia zawierające węże i jaszczurki oraz
płód ludzki zakonserwowany w spirytusie. Szafa, z której wyjęto drzwi, miała trzy półki pe-
łne książek, a wśród nich foliały potężnych rozmiarów — zbiór, jakiego Dolph nigdy dotych-
czas nie widział. Ponieważ jednak księgozbiór doktora nie zajmował całej szafy, jego skrzę-
tna gospodyni zastawiła resztę słoikami pikli i marynatów, po pokoju zaś wśród groźnych
narzędzi sztuki lekarskiej rozwiesiła sznurki papryki i pękatych ogórków, przechowywanych
na nasiona.
Doktor, który był człowiekiem wielce mądrym, dystyngowanym i nigdy się nie uśmie-
chał, przyjął Piotra de Groodt i jego protegowanego z należytą powagą. Obejrzał Dolpha od
stóp do głów sponad okularów i przez okulary, a biednemu chłopcu serce zadrżało, gdy
wielkie szkła zwróciły się ku niemu, niby dwa księżyce w pełni. Doktor wysłuchał wszystkich
pochlebnych rzeczy, które Piotr de Groodt miał do powiedzenia o młodym kandydacie, potem
zwilżył językiem duży palec i zaczął wolno przewracać karty leżącego przed nim wielkiego,
czarnego foliału. Wreszcie po długich chrząkaniach i pomrukach, po długim gładzeniu się po
brodzie i po wszystkich owych wahaniach się i namysłach, z jakimi mądry mąż przystępuje
do zrobienia czegoś, co od samego początku zamierzał zrobić, doktor zgodził się przyjąć
chłopaka na ucznia, dać mu mieszkanie, wikt i ubranie oraz wtajemniczać go w arkana sztuki
lekarskiej, w zamian za co miał korzystać z usług Dolpha aż do ukończenia przezeń dwudzie-
stego pierwszego roku życia.
Oto więc nasz bohater przeistoczył się w jednej chwili z nieszczęsnego drapichrusta,
uganiającego się po ulicach, w studenta medycyny, tłukącego pilnie lekarstwa w moździerzu
pod auspicjami uczonego doktora Karla Lodovicka Knipperhausena. Przemiana ta była wie-
lkim szczęściem dla jego kochającej matki, jejmości Heyliger. Zachwycona była myślą, że jej
chłopiec wyrośnie na człowieka godnego swoich przodków, i czekała tylko na ów dzień, gdy
będzie się on mógł zmierzyć z adwokatem, co mieszkał w dużym domu naprzeciwko, a kto
wie, może nawet z samym księdzem pastorem.
Doktor Knipperhausen pochodził z Palatynatu Nadreńskiego, skąd wraz z wieloma
rodakami schronił się do Anglii przed prześladowaniami religijnymi. Był jednym z blisko
trzech tysięcy mieszkańców Palatynatu, którzy pod protektoratem gubernatora Huntera przy-
byli w 1710 roku z Anglii do Ameryki. Gdzie doktor studiował, w jaki sposób posiadł znajo-
mość medycyny i gdzie dostał dyplom, trudno jest teraz powiedzieć, nikt bowiem nie wiedział
tego nawet w owym czasie. Pewne jest wszakże, iż jego wielka wiedza i wysokie umiejętno-
ści były przedmiotem podziwu i rozmów szarych ludzi na wiele mil wokoło.
W swej praktyce medycznej stosował metody całkiem odmienne od metod stosowanych
przez innych lekarzy — aplikował tajemnicze mikstury, których skład znany był tylko jemu i
przy których przygotowaniu, jak powiadano, radził się zawsze gwiazd. Okoliczni mieszkańcy,
zwłaszcza Niemcy i Holendrzy, tak wysoko cenili jego umiejętności, że w ciężkich wypad-
kach odwoływali się zawsze do niego. Należał do owych nieomylnych doktorów, którzy
zawsze dokonują nagłych i cudownych uzdrowień, gdy wszyscy zwykli lekarze zrezygnowali
już z uleczenia pacjenta — chyba że, jak ktoś trafnie zaobserwował, upłynął zbyt długi czas,
zanim chorego powierzono jego opiece. Biblioteka doktora była przedmiotem zachwytu i
podziwu całego sąsiedztwa, mógłbym nawet powiedzieć, całego miasta. Zacni obywatele
patrzyli z szacunkiem na człowieka, który przeczytał aż trzy półki książek, z czego niektóre
były wielkie jak Biblia familijna. Wśród członków małego kościoła luterańskiego odbywały
się nieraz spory na temat tego, kto jest mędrszym człowiekiem, doktor czy ksiądz pastor.
Niektórzy z wielbicieli doktora posuwali się do tego, że twierdzili, iż wie on więcej od same-
go gubernatora — słowem, panowało przekonanie, że wiedza jego nie ma granic!
Dolpha przyjęto na łono rodziny doktora i oddano mu niezwłocznie w posiadanie
kwaterę jego poprzednika. Był to pokoik na strychu holenderskiego domu o stromym dachu.
Deszcz bił tu ze stukotem o dachówki, błyskały pioruny, wiatr podczas niepogody świstał w
szparach, a całe armie głodnych szczurów niby Kozacy dońscy galopowały wokoło, nic sobie
nie robiąc z pułapek i trutek.
Młodzian zanurzył się wkrótce po uszy w studiach medycznych i od świtu do nocy zaję-
ty był w kącie laboratorium kręceniem pigułek, filtrowaniem wywarów i tłuczeniem specyfi-
ków w moździerzu, doktor zaś sadowił się w drugim kącie, ubrany w szlafrok i aksamitną
czapeczkę, i gdy nie miał nic innego do roboty lub spodziewał się pacjentów, zgłębiał treść
jakiegoś foliału. Wprawdzie regularne uderzenia tłuczka lub być może senne brzęczenie much
od czasu do czasu ukołysały małego doktora do drzemki, lecz okulary jego nie zasypiały
nigdy i wciąż patrzyły w księgę.
W domu była wszakże jeszcze jedna osoba, której Dolph winien był bezwzględne
posłuszeństwo. Doktor, mimo że kawaler i człowiek tak godny i poważany, znajdował się na
podobieństwo innych mądrych mężów pod pantoflem niewieścim. Był całkowicie pod panto-
flem swojej gospodyni, chudej, ruchliwej, nerwowej kobiety w pikowanym niemieckim cze-
pku i z wielką wiązką kluczy pobrzękujących przy pasku otaczającym jej mocno przydługą
talię. Frau Ilza towarzyszyła doktorowi w jego wędrówkach z Niemiec do Anglii i z Anglii do
Ameryki, prowadząc mu dom i rządząc nim samym, a choć była dla niego łagodna i wyrozu-
miała, to jednak cały świat poza tym traktowała ostro i z góry. W jaki sposób doszła do takich
wpływów, tego nie podejmuję się wytłumaczyć. Ludzie wprawdzie gadali to i owo — ale
czyż ludzie nie mają zwyczaju gadać od stworzenia świata? Kto może wyjaśnić, w jaki spo-
sób kobietom w ogóle udaje się zwykle być górą? Mąż co prawda może jeszcze niekiedy być
panem we własnym domu, ale kto widział kiedy kawalera, którym by nie rządziła jego gospo-
dyni?
Zresztą władza Frau Ilzy nie ograniczała się do gospodarstwa doktora. Niemka należała
do owych wścibskich kumoszek, które znają sprawy każdego sąsiada lepiej niż on sam i któ-
rych wszystkowidzące oczy i rozgadane języki są postrachem całej okolicy.
Nic ważnego nie mogło się zdarzyć w plotkarskim świecie tego małego miasteczka, aby
Frau Ilza natychmiast się o tym nie dowiedziała. Miała swoje zausznice, które ustawicznie
przybiegały do jej małego saloniku z tą czy ową cenną nowiną. Potrafiła nawet omawiać całe
tomy sekretów stojąc w uchylonych drzwiach i gwarząc z jedną z tych kumoszek, niezrażona
wściekłymi podmuchami grudniowej wichury.
Można sobie wyobrazić, że Dolph mając do czynienia z doktorem i gospodynią, nie
mógł narzekać na brak zajęcia. Ponieważ Frau Ilza miała klucze i dosłownie wydzielała
jedzenie, narażenie się jej oznaczało śmierć głodową, choć chłopiec przekonał się, że poznać
przyczyny złych humorów gospodyni trudniej jest nawet aniżeli zgłębić tajniki medycyny.
Gdy nie był zajęty w laboratorium, używała go wciąż do posyłek, a w niedzielę musiał towa-
rzyszyć jej do kościoła i nieść jej Biblię. Biedny smyk nieraz stał drżąc z zimna i chuchał w
ręce lub rozcierał zmarznięty nos, gdy tymczasem Ilza i jej kumy, zbite w gromadkę, kiwały
głowami, odsądzając jakiegoś nieszczęśnika od czci i wiary.
Wszelako mimo posiadanych obecnie możliwości Dolph robił bardzo niewielkie postę-
py w sztuce lekarskiej. Nie była to z pewnością wina doktora, ten bowiem troszczył się nie-
zmordowanie o dobro chłopca, trzymając go wciąż przy moździerzu lub każąc mu biegać po
całym mieście z pigułkami i flaszeczkami, a jeżeli Dolph zaniedbał swych obowiązków, co
mu się dość często zdarzało, doktor wpadał w pasję i pytał go, czy spodziewa się kiedyko-
lwiek wykształcić w zawodzie, jeśli nie będzie się przykładał do nauki. Faktem jest, że chłop-
czyna nadal zachował upodobanie do zabaw i figlów, które cechowało go w dzieciństwie;
upodobanie to wzmogło się jeszcze z biegiem lat wskutek zakazów i hamulców. Stawał się
więc z każdym dniem coraz bardziej krnąbrny i tracił stopniowo łaski zarówno u doktora, jak
i u gospodyni.
Doktor tymczasem zdobywał coraz większy rozgłos i fortunę. Słynął ze swej zręczności
w wypadkach chorób nie opisanych w książkach. Uleczył kilka starych kobiet i młodych dzie-
wcząt z uroku — straszliwej choroby, rozpowszechnionej za owych czasów w tych stronach
jak dziś wścieklizna. Przywrócił nawet zdrowie pewnej okazałej dziewczynie wiejskiej, która
doszła już do tego, że wymiotowała szpilkami i igłami, co podobno jest ostatnim stadium nie-
mocy. Szeptano też, że doktor posiada sztukę przyrządzania lubczyku, w wyniku czego zgła-
szało się do niego wielu zakochanych pacjentów płci obojga. Wszystkie te wypadki tworzyły
jednak potajemną część jego praktyki, część; co do której zgodnie z przysięgą zachowywał
ścisłą tajemnicę lekarską, Dolph przeto musiał wychodzić z gabinetu, ilekroć zdarzały się te-
go rodzaju wizyty, choć — jak mówią — poznał więcej sekretów medycznych przy dziurce
od klucza aniżeli przez całą resztę studiów razem wziętą.
W miarę jak rosło bogactwo doktora, zaczął on powiększać swój stan posiadania i na
wzór innych wielkich mężów przemyśliwać o czasie, kiedy będzie mógł porzucić praktykę i
przenieść się w zacisze jakiejś siedziby wiejskiej. W tym celu nabył farmę, czyli, jak to nazy-
wają osadnicy holenderscy, bowerie, o kilka mil od miasta. Była to rezydencja zamożnej ro-
dziny, która niedawno powróciła do Holandii. Na środku posiadłości stał okazały dom, mocno
zniszczony, który w związku z pewnymi pogłoskami otrzymał miano „Domu nawiedzonego”.
Czy to przez te pogłoski, czy też z powodu rzeczywiście opłakanego stanu domostwa, doktor
nie mógł znaleźć dzierżawcy, aby więc nie rozpadło się w gruzy, zanim on sam będzie mógł
w nim zamieszkać, umieścił w jednym skrzydle chłopa wiejskiego wraz z rodziną i pozwolił
mu uprawiać ziemię w zamian za odpowiednią część zbiorów.
Doktor poczuł wkrótce, że zstąpił na niego splendor i godność obywatela ziemskiego.
Jako Niemiec, miał w sobie coś z dumy obszarnika i uważał się już niemal za władcę całego
księstwa. Zaczął się uskarżać na zmęczenie pracą i lubił jeździć na farmę, aby „rzucić okiem
na swój majątek”. Te wyprawy do włości odbywały się z hałasem i pompą, budząc sensację w
całym sąsiedztwie. Jego wyłupiastooki koń, tupiąc i oganiając się od much, stał przed domem
przez całą godzinę. Potem wynoszono z domu i zakładano mu siodło, po pewnym czasie
zwijano płaszcz doktora i przymocowywano go do siodła, następnie przypinano do płaszcza
parasol, tymczasem zaś grupa obdartych chłopaków, tej najbardziej spostrzegawczej klasy
ludzkiej, zbierała się przed drzwiami. Wreszcie wyłaniał się z nich doktor przyodziany w wy-
sokie buty sięgające ponad kolana i w piróg nasunięty na czoło. Ponieważ był niski i gruby,
trwało to dość długo, nim się wspiął na siodło, a gdy już na nim siedział, trwało dość długo,
zanim podciągnął odpowiednio strzemiona, rozkoszując się jednocześnie zachwytem i podzi-
wem zgromadzonych łobuziaków. Nawet gdy już ruszył, zatrzymywał się na środku ulicy
albo zawracał parokrotnie, aby wydać jeszcze jakieś rozkazy, na które odpowiadała gospody-
ni sprzed drzwi Dolph z gabinetu, czarna kucharka z sutereny lub pokojówka z okna na facja-
cie, zazwyczaj też wykrzykiwano za nim jakieś ostatnie słowa, kiedy już skręcał za róg.
Uroczysty ten odjazd budził poruszenie w całej okolicy. Szewc odkładał na bok kopyto,
cyrulik wysuwał przez okno ufryzowaną głowę z wsadzonym we włosy grzebieniem, przed
drzwiami sklepu kolonialnego zbierał się tłum i z jednego końca ulicy na drugi biegła wieść:
„Doktor jedzie do swojej siedziby wiejskiej!”
Były to dla Dolpha złote chwile. Zaledwie doktor znikł mu z oczu, tłuczek i moździerz
szły w kąt, laboratorium było zdane na łaskę losu, student zaś wyruszał na jakąś wesołą
eskapadę.
Musimy bowiem wyznać, że w miarę dorastania młodzika wszystko zdawało się wska-
zywać na to, iż spełni się przepowiednia starszego pana w surducie koloru bordo. Dolph był
prowodyrem świątecznych zabaw i nocnych uciech, zawsze gotów do wszelkiego rodzaju
psikusów i szaleńczych przygód.
Nic nie sprawia tyle kłopotu, co bohater na małą skalę, a raczej bohater w małym mia-
steczku. Dolph stał się wkrótce postrachem wszystkich sennych obywateli, którzy nie cierpieli
hałasu i nie rozumieli się na żartach i figlach. Zacne damy również miały go nieomal za
rozpustnika, chowały pod swe skrzydła córki, ilekroć się zbliżył, i wskazywały go synom w
charakterze ostrzeżenia. Nikt nie żywił o nim dobrego mniemania prócz miejscowych rozhu-
kanych wyrostków, których jednał sobie szczerością, wesołością i odwagą, i Murzynów, któ-
rzy zawsze uważają każdego młodego próżniaka za swego rodzaju dżentelmena. Nawet zacny
Piotr de Groodt, który widział się poniekąd opiekunem chłopaka, zwątpił o nim do reszty i
potrząsał ze smutkiem głową, słuchając litanii skarg gospodyni doktora i pociągając z kieli-
szka jej malinową nalewkę.
Wybryki Dolpha nie wpływały tylko na gorącą miłość ku niemu jego matki, nie odbie-
rały też staruszce otuchy opowiadania o jego niegodziwych czynach, którymi to opowiadania-
mi częstowali ją ustawicznie życzliwi przyjaciele. Bardzo rzadko wprawdzie zdarzało się jej
zaznać radości ludzi bogatych, którzy zawsze słyszą pochwały pod adresem swoich dzieci,
traktowała jednak wszystkie owe ujemne opinie jako dowód niesłusznego prześladowania jej
syna i z tego powodu kochała go jeszcze mocniej. Widziała, że wyrasta na postawnego, wyso-
kiego, przystojnego młodzieńca, i spoglądała na niego z tajemną dumą. Pragnęła z całego
serca, aby Dolph prezentował się jak dżentelmen, i wszystkie zaoszczędzone pieniądze wyda-
wała na wspieranie jego kieszeni i uzupełnianie garderoby. Wyglądała za nim przez okno, gdy
odchodził pięknie ubrany, i serce jej rosło z uciechy, a raz, kiedy w pewien słoneczny poranek
niedzielny Piotr de Groodt uderzony znakomitym wyglądem młodzieńca zauważył: „No, no,
koniec końców Dolph wyrasta na ładnego chłopca!”, matce łzy dumy stanęły w oczach.
— Ach, sąsiedzie! Sąsiedzie! — zawołała. — Niech sobie oni wszyscy mówią, co chcą;
biedny Dolph zakasuje jeszcze najlepszych wśród nich!
Dolph Heyliger miał już prawie dwadzieścia jeden lat i okres jego studiów medycznych
dobiegał końca. Mimo to musimy wyznać, że znał ten zawód niewiele lepiej, aniżeli wów-
czas, kiedy po raz pierwszy przekroczył próg domu doktora. Nie mogło to wszakże wynikać z
braku zdolności, gdyż z niezwykłą wprost łatwością opanował inne dziedziny wiedzy, choć
poświęcał im tylko czas w przerwach między zajęciami zawodowymi. Był na przykład dosko-
nałym strzelcem i podczas świąt Bożego Narodzenia zdobywał wszystkie nagrody w postaci
gęsi i indyków. Był śmiałym jeźdźcem, przodował w skokach wzwyż i w zapaśnictwie, grał
nieźle na skrzypcach, pływał jak ryba i był najlepszym w okolicy graczem w kręgle.
Wszystkie te umiejętności jednak nie przysparzały mu łask u doktora, który im bliżej
było do końca nauki Dolpha, tym bardziej stawał się opryskliwy i niewyrozumiały. Frau Ilza
również znalazła zawsze jakiś pretekst, żeby na jego widok narobić hałasu, i rzadko kiedy
przy spotkaniu z nim nie wprawiała w ruch języka, w końcu więc brzęk kluczy, gdy się zbli-
żała, brzmiał dla Dolpha niby dzwonek suflera oznajmującego burzę teatralną. Jedynie niewy-
czerpane zasoby dobrego humoru pozwalały lekkomyślnemu młodzieńcowi znosić ową tyra-
nię domową bez jawnego buntu. Było rzeczą jasną, że doktor i jego gospodyni gotują się do
wyrzucenia biednego chłopca z gniazda w chwili, gdy upłynie wyznaczony termin, w taki to
bowiem uproszczony sposób doktor miał zwyczaj zabezpieczać przyszłość niepotrzebnym już
uczniom.
Ponadto zwiększona w ostatnich czasach gniewliwość małego doktora była skutkiem
rozlicznych trosk i zmartwień, jakich przysparzała mu jego posiadłość ziemska. Drażniły go
krążące wciąż pogłoski i opowieści dotyczące starego domu i trudno mu już było namówić
wieśniaka i jego rodzinę, aby pozostali tam, nawet nic za to nie płacąc. Ile razy przyjechał na
farmę, musiał wysłuchiwać nowych skarg na dziwne odgłosy i przerażające zjawy, zakłócają-
ce lokatorom spoczynek nocny, wracał więc do domu zgryziony, wściekły i wyładowywał zły
humor na wszystkich domownikach. Zaprawdę przykra to była sprawa, bo raniła jego dumę i
przynosiła uszczerbek kieszeni. Groziła mu utrata wszelkich dochodów z posiadłości, poza
tym zaś jakiż cios dla jego powagi ziemianina stanowił fakt, że jest właścicielem domu, w
którym straszy!
Zaobserwowano atoli, że mimo wszystkich tych przykrości doktor nie chciał nigdy sam
przenocować w swojej rezydencji wiejskiej, ba, nie sposób nawet było nakłonić go, aby pozo-
stał w nim po zapadnięciu ciemności, o zmierzchu tedy, ledwie tylko nietoperze zaczynały
fruwać wokoło, wyruszał zaraz w drogę powrotną. Rzecz w tym, że doktor wierzył po kryjo-
mu w duchy, spędził bowiem pierwszą połowę życia w Niemczech, kraju obfitującym w nad-
przyrodzone zjawiska, opowiadano nawet, że jeszcze jako młody chłopiec widział diabła w
Górach Harzu.
Wreszcie zmartwienia doktora z powodu siedziby wiejskiej osiągnęły punkt krytyczny.
Pewnego ranka, gdy siedział w gabinecie, drzemiąc nad foliałem, wyrwało go ze snu nagłe
zjawienie się gospodyni.
— Ładne rzeczy! — zawołała, wchodząc do pokoju. — Klaus Hopper przyjechał z
farmy wraz z całym dobytkiem i przysięga, że noga jego więcej tam nie postanie. Cała rodzi-
na omal nie zwariowała ze strachu, bo w tym starym domu takie się odbywają hałasy i harce,
że nikt w nocy oka zmrużyć nie może!
— Donner und Blitzen! * zawołał gniewnie doktor. — Czy oni nigdy nie przestaną
trajkotać o tym domu? Co za banda idiotów, że daje się kilku szczurom i myszom wystraszyć
z dobrego mieszkania!
— No, no — powiedziała gospodyni kiwając głową, dotknięta tym, że doktor nie
wierzy w taką wyborną historię o duchach — to z pewnością coś więcej niż myszy i szczury.
Cała okolica mówi o tym domu i czego już tam tylko nie widziano! Piotr de Groodt powiada,
że ci, co sprzedali panu dom i wyjechali do Holandii, robili na ten temat jakieś dziwne aluzje i
na pożegnanie życzyli, żeby pan był „zadowolony z nabytku”, a sam pan wie, że teraz nikt za
Boga nie chce tam mieszkać.
— Piotr de Groodt to stary ramol — powiedział ze złością doktor. — Ręczę, że to on
nabija ludziom głowę bajdami. Takie same bzdury wyplata o duchu, co straszy na dzwonnicy
kościelnej, bo się chce w ten sposób wytłumaczyć, że nie dzwonił na alarm owej mroźnej
nocy, kiedy się zapalił dom Harmanusa Brinkerhoffa. Przyślij mi tu Klausa.
Za chwilę wszedł Klaus Hopper, prosty parobek wiejski, onieśmielony tym, że się znaj-
duje w gabinecie doktora Knipperhausena, i zbyt zakłopotany, aby móc opisać szczegółowo
zjawiska, które napędziły mu takiego stracha. Stał kręcąc w ręku kapelusz, przestępując z
nogi na nogę i zerkając lękliwie to na doktora, to znów na trupią czaszkę, która, jak mu się
zdawało, mrugała na niego ze swego miejsca na bieliźniarce.
Doktor na wszelkie sposoby usiłował namówić go do powrotu na farmę, jednak na pró-
żno — Klaus trwał w niezłomnym uporze, po każdym zaś argumencie czy prośbie odpowia-
dał niezmiennie:
— Ich kann nicht, mynheer **.
Doktor był w gorącej wodzie kąpany, cierpliwość jego wyczerpały już ustawiczne przy-
krości związane z posiadłością ziemską. Uparte odmowy Hoppera sprawiły na nim wrażenie
buntu, poniósł go nagle gniew i Klaus rad był, że może wycofać się szybko, aby uniknąć
awantury.
Gdy chłopina wrócił do pokoju gospodyni, zastał tam Piotra de Groodt i kilku innych
wiernych, którzy na niego czekali. Powetował sobie teraz powściągliwość podczas rozmowy
* Niemieckie przekleństwo w rodzaju „do stu piorunów”.
** Ich kann nicht (niem.) — nie mogę; mynheer — (holend.) — pan.
w gabinecie i ujawnił takie zasoby opowiadań o nawiedzonym domu, że słuchacze osłupieli
ze zdumienia. Gospodyni wierzyła mu bez zastrzeżeń, chociażby na złość doktorowi za to, że
tak nieuprzejmie przyjął zakomunikowaną przez nią wiadomość. Piotr de Groodt dorzucił ze
swej strony wiele wspaniałych legend o czasach dynastii holenderskiej, o Diabelskich Sto-
pniach, o piracie powieszonym na Wyspie Szubienicznej, co nadal kołysał się tam co noc dłu-
go potem, jak szubienicę rozebrano, i o duchu nieszczęsnego gubernatora Leislera, powieszo-
nego za zdradę, który nawiedzał stary fort i pałac gubernatorski. Grupka plotkarzy rozeszła
się wreszcie, a każdy jej członek naładowany był po brzegi nowinami o nadprzyrodzonych
zjawiskach. Grabarz ulżył sobie na zebraniu w zakrystii, które odbyło się jeszcze tego samego
dnia, a kucharka-Murzynka porzuciła kuchnię na łaskę Opatrzności i spędziła pół dnia przy
pompie ulicznej, w owym klubie dyskusyjnym służby domowej, obdzielając nowinkami
każdego, kto przyszedł po wodę. Wkrótce całe miasto rozbrzmiewało opowieściami o nawie-
dzonym domu. Niektórzy mówili, że Klaus Hopper widział diabła, inni dawali do zrozumie-
nia, że w domu straszą pacjenci, których doktor wykurował z tego świata, i właśnie z tego
powodu nie ośmiela się sam w nim mieszkać.
Wszystko to doprowadziło małego doktora do straszliwej pasji. Groził zemstą każdemu,
kto będzie obniżał wartość jego posiadłości, dolewając oliwy do ognia panujących w okolicy
zabobonów. Na głos skarżył się, że jakieś nędzne strachy wywłaszczają go z prawowitych
gruntów, po cichu jednak postanowił prosić księdza pastora, aby odprawił w nawiedzonym
domu egzorcyzmy. Wielka przeto była jego ulga, gdy pośród tych perturbacji Dolph wystąpił
naraz i oznajmił, że chętnie zamieszka w nawiedzonym domu. Młodzieniec nasłuchał się
opowiadań Klausa Hoppera i Piotra de Groodt — przepadał za przygodami, uwielbiał rzeczy
nadprzyrodzone, toteż niesamowite opowieści podnieciły jego wyobraźnię. Poza tym znosił
moc niewygód w domu doktora, gdzie na dobitkę musiał wstawać o nieznośnie wczesnej
porze, cieszyła go więc perspektywa, że będzie sam jeden w całym domu, choćby to miał być
dom, w którym straszy. Propozycję jego skwapliwie przyjęto i ustalono, że obejmie wartę
jeszcze tego samego dnia. Dolph zastrzegł tylko, aby matka nie dowiedziała się o tym przed-
sięwzięciu, wiedział bowiem, że biedaczka oka nie zmruży, jeśli się dowie, że jej syn wypo-
wiedział wojnę ciemnym mocom.
Gdy zapadł wieczór, młodzieniec wyruszył na swą niebezpieczną wyprawę. Stara
kucharka-Murzynka, jedyna jego przyjaciółka w domu doktora, dała mu porcyjkę na kolację i
świeczkę z knotem z sitowia, zawiązała mu też wokół szyi amulet, otrzymany niegdyś od pe-
wnego czarownika afrykańskiego, a mający chronić od złych duchów. W drodze towarzyszyli
Dolphowi doktor i Piotr de Groodt, który ofiarował się odprowadzić chłopca do nawiedzone-
go domu i dopilnować, aby się tam bezpiecznie ulokował. Wieczór był pochmurny i gdy
przybyli na grunta otaczające rezydencję, panował gęsty mrok. Grabarz szedł przodem, niosąc
latarnię. Gdy szli aleją akacjową, pełgające światło, padając z krzewu na krzew i z drzewa na
drzewo, napełniało niekiedy dzielnego Piotra lękiem; cofał się wówczas ku idącym z tyłu to-
warzyszom, doktor zaś mocniej ściskał ramię Dolpha, mówiąc przy tym, że droga jest bardzo
śliska i nierówna. W pewnej chwili omal nie zmusił ich do odwrotu nietoperz, który zaczął
fruwać wokół latarni, brzęczenie zaś owadów wśród drzew i kumkanie żab w pobliskim sta-
wie zlewało się w smętny i dreszczem przejmujący koncert. Drzwi frontowe domu rozwarły
się ze zgrzytem, od którego doktor okrył się śmiertelną bladością. Weszli do wcale dużego
hallu, jakie widuje się zazwyczaj w amerykańskich domach wiejskich, a pełniącego w okresie
upałów funkcją bawialni. Stąd wstąpili na szerokie schody, które trzeszczały i jęczały pod ich
stopami, a każdy krok wydobywał z nich odrębny dźwięk, niby z klawiszy klawesynu. Scho-
dy zaprowadziły ich do innego hallu na pierwszym piętrze, stamtąd zaś weszli do pokoju, w
którym Dolph miał nocować. Pokój był duży i skąpo umeblowany, okiennice, acz zamknięte,
były w wielu miejscach połamane, toteż nie odczuwało się braku świeżego powietrza. Jak się
okazało, było to owo sanktuarium, znane wśród gospodyń holenderskich pod mianem „pokoju
gościnnego”, najlepiej umeblowanej komnaty w domu, w której wszakże nikomu prawie nie
pozwala się sypiać. Zresztą wykwint pokoju należał już do przeszłości. Stało tu kilka połama-
nych mebli, pośrodku zaś ciężki stół i duży fotel — obydwie te sztuki wyglądały tak, jak
gdyby były rówieśnicami domu. Szeroki kominek zdobiły kafle holenderskie, przedstawiające
sceny z Pisma świętego, niektóre jednak wypadły już ze swoich miejsc i poniewierały się
przed paleniskiem. Grabarz zapalił świeczkę, a lekarz, rozglądając się lękliwie po pokoju, na-
pominał Dolpha, aby ten był dobrej myśli, gdy naraz jakiś hałas w kominie, coś jakby okrzyki
i odgłosy szamotania sprawiły, że grabarz wpadł w panikę. Rzucił się do ucieczki, zabierając
ze sobą światło, doktor popędził za nim; schody jęczały i skrzypiały pod biegnącymi stopami,
a dźwięki te wzmagały przerażenie uciekających i pobudzały ich do jeszcze szybszego biegu.
Drzwi frontowe zatrzasnęły się za nimi. Dolph słyszał jeszcze, jak potykając się pędzili aleją,
aż wreszcie tupot nóg ucichł w oddali. Dolph nie wziął udziału w tej raptownej ucieczce może
dlatego, że miał trochę więcej odwagi od swoich towarzyszy, a może też dlatego, że dostrzegł
przyczynę ich przerażenia — gniazdo jaskółki dymówki, które spadło właśnie do kominka.
Pozostawszy sam, zabezpieczył drzwi frontowe mocną zasuwą i ryglem, sprawdził, czy
inne wejścia są zaryglowane, i wrócił do swego pustego pokoju. Posilił się z koszyczka, w
który zaopatrzyła go poczciwa stara kucharka, zamknął drzwi na klucz i ułożył się do snu na
materacu w kącie. Noc była spokojna i pogodna, nic nie zakłócało głębokiej ciszy prócz
ćwierkania samotnego świerszcza za kominem jakiegoś dalekiego pokoju. Świeca, która stała
na stole, rzucała nikłe, żółte promienie, słabo oświetlając komnatę i rysując na ścianach
dziwaczne kształty — cienie ubrania, które Dolph rzucił na krzesło.
Smętne to otoczenie miało w sobie coś przygnębiającego i tak śmiały zazwyczaj Dolph,
leżąc teraz na twardym posłaniu i rozglądając się po pokoju, uczuł, że opuszcza go zwykła
wesoła fantazja. Zaczął rozmyślać o swoich próżniaczych nawykach, o swoich wątpliwych
perspektywach na przyszłość, od czasu do czasu też wzdychał ciężko na wspomnienie biednej
starej matki, nic bowiem nie zasnuwa takimi chmurami najweselszego nawet usposobienia,
jak cisza i samotność. Naraz zdawało mu się, że posłyszał jakiś dźwięk, jak gdyby ktoś cho-
dził na parterze. Wsłuchał się i wyraźnie usłyszał kroki na wielkich schodach. Zbliżały się
wolno i uroczyście — raz... raz... raz!... Idący był najwyraźniej ciężki, ale jakże w takim razie
dostał się do domu, nie czyniąc najmniejszego hałasu? Dolph sprawdził przecież zamki i pe-
wien był, że wszystkie wejścia są zaryglowane. Kroki jednak zbliżały się — raz... raz... raz!...
Nie ulegało wątpliwości, że intruz nie jest złodziejem — złodziej byłby się skradał albo starał
się biec jak najprędzej. Po chwili kroki rozległy się już na piętrze i posuwały się wolno kory-
tarzem, odbijając się echem w pustych i cichych apartamentach. Nawet świerszcz urwał swą
melancholijną piosenkę i wśród martwej ciszy odgłos kroków stał się jeszcze bardziej wyra-
źny i przerażający. Drzwi, które zamknięte były na klucz od wewnątrz, rozwarły się wolno,
jak gdyby same z siebie. Kroki rozległy się w pokoju, nikogo wszakże nie było widać. Prze-
szły przez pokój wolno i głośno — raz... raz... raz!... Ale źródło dźwięków nadal było niewi-
dzialne. Dolph przetarł oczy i rozejrzał się. Widział wszystkie zakamarki słabo oświetlonego
pokoju, wszędzie było pusto, a przecież słyszał wciąż owe tajemnicze kroki, ciężkie, miaro-
we. Wreszcie ucichły i znów zaległa martwa cisza. Niewidzialna ta obecność większą budziła
grozę aniżeli cokolwiek, co dałoby się spostrzec wzrokiem. Nieuchwytność zjawy czyniła ją
stokroć potworniejszą. Serce załomotało w piersi Dolpha, czoło okryło się zimnym potem,
leżał przez długi czas zastygły z przerażenia, ale nie zaszło nic, co usprawiedliwiłoby jego
lęk. Wreszcie świeca dopaliła się w lichtarzu i młodzieniec zapadł w sen. Gdy się obudził,
było już widno: słońce zaglądało przez szpary w okiennicach, wokół domu wesoło śpiewały
ptaki. Pogodny, słoneczny dzień wypłoszył wkrótce strachy ubiegłej nocy. Dolph roześmiał
się — a raczej usiłował się roześmiać — na myśl o tym, co zaszło, i starał się przekonać
siebie, że była to tylko gra wyobraźni, podnieconej niesamowitymi opowiadaniami, których
się nasłuchał. Z pewnym zdziwieniem jednak stwierdził, że drzwi zamknięte są od wewnątrz,
choć widział przecież z całą pewnością, jak się rozwarły, gdy zbliżyły się do nich tajemnicze
kroki. Powrócił do miasta w wielkiej rozterce, postanowił jednak nic o tym nie mówić, dopóki
następna noc spędzona na czuwaniu nie potwierdzi jego domysłów lub nie rozwieje wątpli-
wości. Milczeniem swoim sprawił wielki zawód plotkarzom, którzy czekali na niego w domu
doktora. Przygotowali się na wysłuchanie niesamowitych historii i byli wściekli, gdy ich
Dolph zapewnił, że nie ma nic do opowiedzenia.
Następnej tedy nocy Dolph znów objął wartę. Wszedł teraz do starego domu nie bez
drżenia. Zbadał ze szczególną starannością zamki przy wszystkich drzwiach i dobrze je zary-
glował. Zamknął na klucz drzwi swego pokoju i przystawił do nich krzesło; potem zjadł kola-
cję, rzucił się na materac i usiłował zasnąć. Na próżno — tysiące stłoczonych myśli nie po-
zwalały mu zmrużyć oka. Czas wlókł się wolno, jak gdyby minuty rozciągały się do rozmia-
rów godzin. Im dalej w noc, tym bardziej rosło podniecenie Dolpha, toteż omal nie zerwał się
z posłania, gdy wreszcie usłyszał znowu tajemnicze kroki na schodach. Zbliżały się, jak
przedtem, uroczyście i wolno: raz... raz... raz!... Zabrzmiały na korytarzu, drzwi rozwarły się
znów, jak gdyby nie było zamka ani przeszkody, i do pokoju weszła dziwna postać. Był to
mężczyzna w podeszłym wieku, postawny i tęgi, ubrany na dawną modłę flamandzką. Miał
na sobie rodzaj krótkiej peleryny, pod nią kubrak ściągnięty w talii pasem, szerokie, krótkie
spodnie, spięte nad kolanami za pomocą wielkich kokard i żółte buty o cholewach rozszerza-
jących się ku górze i odstających szeroko od goleni. Stroju dopełniał szerokoskrzydły, miękki
kapelusz z dużym piórem, umocowanym równolegle do ronda. Szpakowate włosy opadały
starcowi gęstymi puklami na ramiona, twarz okalała krótka, również szpakowata broda.
Obszedł wolno pokój, jak gdyby badając, czy wszystko jest w należytym porządku, potem
zawiesił kapelusz na kołku przy drzwiach, usiadł w fotelu, oparł łokcie na stole i wbił w
Dolpha nieruchome, ciężkie spojrzenie.
Dolph nie był z natury tchórzem, lecz wychował się w atmosferze ślepej wiary w duchy
i zjawy. W pamięci jego ożyły natychmiast opowieści zasłyszane o tym starym domu, gdy
więc patrzał na dziwnego osobnika w niezwykłym stroju, na jego bladą twarz, szpakowatą
brodę i nieruchome, rybie oczy, zęby zaczęły mu szczękać, włos zjeżył się na głowie i zimny
pot oblał całe ciało. Jak długo trwał w tym stanie, nie umiałby powiedzieć, gdyż był jak
zaczarowany. Nie mógł oderwać wzroku od widma, leżał tylko wpatrując się w nie, a wszy-
stkie jego władze umysłowe pochłonięte były tą kontemplacją. Starzec siedział przy stole, nie
poruszając się, nie mrugając, i wciąż gapił się na Dolpha uporczywym, martwym spojrze-
niem. Wreszcie gdzieś na sąsiedniej farmie kogut zatrzepotał skrzydłami i wybuchnął weso-
łym pianiem, które rozbrzmiało głośno po okolicznych polach. Na ten dźwięk starzec wolno
wstał i zdjął kapelusz z kołka; drzwi otworzyły się i zamknęły za nim, słychać było, jak scho-
dzi wolno po schodach: raz... raz... raz!... — a gdy doszedł do parteru, znów zaległa cisza.
Dolph leżał, zamieniony w słuch; liczył każdy krok; nasłuchiwał wciąż, czy kroki nie powra-
cają, aż wreszcie, wyczerpany czuwaniem i podnieceniem, zapadł w niespokojny sen.
Świt znów uspokoił go i natchnął odwagą. Dolph uznałby chętnie wszystko, co się
zdarzyło, za marę senną, miał jednak przed sobą fotel, na którym nieznajomy siedział, stół, na
którym się opierał, kołek, na którym powiesił kapelusz, a nade wszystko drzwi, zamknięte jak
wówczas, gdy przekręcił w nich klucz, i nadal zatarasowane krzesłem. Zbiegł szybko na dół i
obejrzał drzwi i okna. Wszystkie znajdowały się dokładnie w tym samym stanie, w jakim je
zostawił, i pewne było, że żadna żywa istota nie mogła dostać się do domu lub wyjść z niego,
nie pozostawiając po sobie śladów. „Phi! — powiedział sobie Dolph. — To wszystko byle
sen”. Ale słowa nic nie pomogły — im większych starań dokładał, aby zapomnieć o sennej
scenie, tym bardziej zaprzątała ona jego myśli.
Aczkolwiek Dolph nadal zachowywał ścisłe milczenie na temat wszystkiego, co widział
lub słyszał, wygląd jego zdradzał, że spędził noc bezsenną i niespokojną. Jasną było rzeczą, iż
jakieś sprawy nadprzyrodzone kryją się za tą tajemniczą rezerwą. Doktor zaprowadził go do
gabinetu, zamknął drzwi na klucz i prosił o dokładne i poufne sprawozdanie, lecz nie udało
mu się wydobyć z Dolpha ani słowa. Frau Ilza wzięła go na bok do pokoju kredensowego,
lecz również nic nie wskórała, a Piotr de Groodt przez całą godzinę trzymał go za guzik — i
to na cmentarzu, który jest przecież miejscem najodpowiedniejszym do zgłębiania historii o
duchach — ale po zakończeniu rozmowy nie był ani trochę mądrzejszy od tamtych. Zawsze
się jednak tak dzieje, że jedna ukryta prawda rodzi dziesiątki obiegowych kłamstw. Przypo-
mina zamkniętą w banku gwineę, mającą dziesiątki papierowych reprezentantek. Nim wie-
czór zapadł, cała okolica trzęsła się od pogłosek i plotek. Niektórzy mówili, że Dolph Heyli-
ger czuwał w nawiedzonym domu, mając pistolety nabite srebrnymi kulami; inni, że odbył
długą rozmowę z upiorem bez głowy; jeszcze inni, że doktora Knipperhausena i grabarza wy-
gnały z farmy i ścigały potem aż do miasta licznie zgromadzone duchy ich dawnych klientów.
Jeszcze inni wreszcie kiwali głowami, ubolewając, że doktor każe Dolphowi nocować samo-
tnie w tym ponurym domu, gdzie mogą go porwać złe moce, gdy inni znów powiadali ze
wzruszeniem ramion, że gdyby diabeł istotnie porwał młodzieńca, byłby to tylko taki wypa-
dek, kiedy swój przychodzi do swego po swoje.
Pogłoski te wreszcie dotarły do uszu poczciwej jejmości Heyliger i, jak można się było
spodziewać, wprawiły ją w stan niewymownego przerażenia. Gdyby jej syn naraził się na
niebezpieczeństwo w starciu z żywymi wrogami, nie byłoby to dla niej ani w setnej części tak
okropne, jak to wyzwanie, rzucone w pojedynkę strachom nawiedzonego domu. Pośpieszyła
czym prędzej do doktora i przez pół dnia usiłowała odwieść Dolpha od powtórzenia wczoraj-
szej warty; opowiedziała mu ze dwadzieścia historii, zreferowanych jej przez życzliwych
przyjaciół, o ludziach porwanych podczas samotnego czuwania w starych, zrujnowanych
domach. Wszelkie perswazje były daremne. Dolphem kierowała już nie tylko ciekawość, ale
zadraśnięta ambicja. Starał się uspokoić obawy matki i zapewniał ją, że w pogłoskach, które
słyszała, nie ma cienia prawdy; ona patrzała na niego z niedowierzaniem i potrząsała głową,
widząc jednak, że nie uda jej się zachwiać jego postanowieniem, przyniosła mu małą, grubą
Biblię holenderską z mosiężnymi klamrami, aby zabrał ją ze sobą i używał jej jako miecza w
walce z ciemnymi siłami, na wypadek zaś, gdyby to nie wystarczyło, gospodyni dodała mu
jeszcze katechizm heidelberski w charakterze sztyletu.
Następnego wieczoru tedy Dolph po raz trzeci zajął swe stanowisko w starej rezydencji.
Czy to był sen, czy jawa, w każdym razie znów powtórzyło się to samo. Około północy, kiedy
wszędzie panowała cisza, ten sam dźwięk odbił się echem w pustych pokojach: raz... raz...
raz!... Znów ktoś wszedł na górę, drzwi znów się otworzyły, starzec wszedł, obszedł pokój,
powiesił kapelusz i usiadł przy stole. Ten sam strach i drżenie ogarnęło biednego Dolpha, acz
już nie w tak gwałtownym stopniu. Młodzieniec znów leżał bez ruchu i patrzał zafascynowa-
ny na nieznajomego, który z kolei spoglądał na niego jak przedtem wzrokiem martwym, upor-
czywym, mrożącym krew w żyłach. Tak trwali przez długi czas, aż wreszcie Dolphowi
zaczęła stopniowo powracać odwaga. Żywy czy umarły, przybysz musiał przecież mieć jakiś
cel w tym nawiedzaniu; ponadto Dolph przypomniał sobie, że, jak słyszał, duchy nie mogą
mówić, dopóki się nie przemówi do nich. Zdobył się więc na stanowczość i po paru próbach,
gdy już udało mu się wprawić w ruch wyschnięty język, zwrócił się do nieznajomego, prosząc
go w formie najbardziej uroczystej i poważnej, aby wyjaśnił, w jakim celu przybywa.
Ledwie skończył, gdy starzec wstał, zdjął z kołka kapelusz, drzwi się otworzyły i wy-
szedł przez nie, oglądając się z progu na Dolpha, jak gdyby spodziewał się, że ten pójdzie za
nim. Młodzieniec nie wahał się ani chwili. Ujął w rękę świecę, wsadził pod pachę Biblię i
usłuchał milczącego zaproszenia. Świeca rzucała słabe, migotliwe światło, widział wszakże,
jak nieznajomy wolno schodzi po schodach. Z drżeniem w sercu ruszył za nim. Znalazłszy się
na dole, nieznajomy skręcił przez sień do tylnych drzwi domu. Dolph trzymał światło nad
balustradą, ale teraz, starając się nie stracić starca z oczu, poruszył wątłą świeczką tak gwałto-
wnie, że ta zgasła. Wszelako blade promienie księżyca, wpadające przez wąskie okno, oświe-
tlały dostatecznie sień, ale Dolph mógł rozróżnić przy drzwiach mglisty zarys postaci starca.
Zszedł tedy za nim na dół i skręcił w kierunku drzwi, gdy jednak do nich doszedł, nieznajo-
mego już tam nie było. Drzwi były nadal zamknięte i zaryglowane, o jakimkolwiek innym
wyjściu nie mogło być mowy, a przecież nieznajomy zniknął. Dolph odemknął drzwi i wyj-
rzał na zewnątrz. Noc była przejrzysta, księżycowa, oko mogło rozróżnić przedmioty w pe-
wnej odległości. Dolphowi zdawało się, że widzi nieznajomego na ścieżce wiodącej od drzwi.
Nie omylił się — ale jakże tamten wydostał się z domu? Dolph nie tracił jednak czasu na
rozważania, lecz znów ruszył za nim. Starzec szedł miarowym krokiem, nie rozglądając się,
kroki jego rozlegały się donośnie na ubitej ziemi. Przeszedł przez sad owocowy, wciąż trzy-
mając się ścieżki. Prowadziła ona do studni, położonej w niewielkim zagłębieniu, a dostarcza-
jącej farmie wody. Tuż przy tej studni Dolph naraz stracił nieznajomego z oczu. Przetarł je i
spojrzał raz jeszcze, ale starca nigdzie nie było widać. Zbliżył się do studni, lecz tam również
nie było nikogo. Teren okalający studnię był otwarty, nie było tu krzaków ani żadnej innej
kryjówki. Dolph zajrzał do studni i dostrzegł głęboko w dole odbicie nieba w spokojnej wo-
dzie. Stał tak jakiś czas, lecz nie widząc ani nie słysząc więcej swego tajemniczego przewo-
dnika, wrócił do domu, zdziwiony i znów pełen lęku. Zamknął drzwi, po omacku odnalazł
posłanie i przez długi jeszcze czas nie mógł uspokoić się dostatecznie, aby zasnąć.
Sny miał dziwne i niespokojne. Śniło mu się, że idzie za starcem brzegiem wielkiej
rzeki, aż wreszcie dochodzą do statku, mającego za chwilę wyruszyć w drogę. Tu przewodnik
wprowadza go na pokład i znika. Dolph zapamiętał dobrze kapitana statku, niskiego, smagłe-
go mężczyznę, z kędzierzawymi, czarnymi włosami, ślepego na jedno oko i utykającego na
nogę, reszta snu jednak była mocno niewyraźna. Niekiedy Dolph żeglował po morzu, czasem
podróżował lądem, to znajdował się wśród burz i wichrów, to znów szedł spokojnie niezna-
nymi ulicami. Postać starca mieszała się w jakiś nieokreślony sposób z wydarzeniami snu, na
zakończenie zaś pamiętał wyraźnie, jak znów na pokładzie statku wraca do domu z wielkim
worem pieniędzy!
Gdy się obudził, szary, chłodny świt rozlewał się po widnokręgu, a koguty grały pobu-
dkę z jednej farmy na drugą. Wstał bardziej jeszcze skołatany i strapiony niż kiedykolwiek.
Wszystko, co widział i co mu się śniło, wprawiło go w dziwne pomieszanie, zaczął podejrze-
wać, że postradał rozum i że przeżycia jego są tylko wytworem chorej wyobraźni. W obe-
cnym stanie ducha nie miał chęci wracać wprost do doktora i poddać się indagacjom wszy-
stkich domowników. Zjadł przeto skąpe śniadanie, złożone z resztek wczorajszych zapasów, a
następnie poszedł na łąki, aby zastanowić się nad tym, co go spotkało. Pogrążony w rozmy-
ślaniach, kluczył zbliżając się stopniowo do miasta, aż wyrwał go z zadumy panujący wokół,
ożywiony ruch. Znajdował się nad rzeką, wśród tłumu ludzi podążających śpiesznie na przy-
stań, gdzie stał statek gotów do podniesienia żagli. Dolph pociągany falą ludzką ruszył bez-
wiednie z nią razem i ujrzał szkuner, mający wyruszyć w górę Hudsonu do Albany. Dokoła
żegnano się, wymieniano pocałunki, wnoszono na pokład kosze chleba i wszelkiego rodzaju
żywności, mimo wielkich połci mięsa, dyndających na rufie, podróż bowiem do Albany była
w owych czasach wielkim przedsięwzięciem. Dowódca statku kręcił się po pokładzie i wyda-
wał mnóstwo rozkazów, które wykonywano niezbyt gorliwie; jeden marynarz zajęty był zapa-
laniem fajki, inny ostrzył wielki nóż.
Powierzchowność dowódcy przykuła naraz uwagę Dolpha. Niski i smagły, miał kędzie-
rzawe, czarne włosy, był ślepy na jedno oko i utykał na nogę — ten sam kapitan, którego wi-
dział we śnie! Zdumiony i poruszony, zaczął rozglądać się uważniej i pochwycił dalsze ślady
snu: wygląd statku, rzeki, postaci i wielu innych obiektów pokrywał się z mglistymi wspo-
mnieniami, ożywającymi teraz w jego pamięci.
Gdy tak stał, rozmyślając o tym zbiegu okoliczności, kapitan zawołał nagle do niego po
holendersku:
— Wchodź na pokład, młodzieńcze, bo zostaniesz na lądzie!
Wezwanie to zaskoczyło Dolpha; ujrzał, że szkuner odcumował i odbija już od przysta-
ni; jak gdyby pchany przemożną siłą, skoczył na pokład i w następnej chwili szkuner nabrał
szybkości, pędzony falą i wiatrem. W myślach i uczuciach Dolpha panował tumult i zamie-
szanie. Był pod wrażeniem ostatnich zdarzeń, nie mógł też oprzeć się przeświadczeniu, że
istnieje jakiś związek między obecną sytuacją a wczorajszym snem. Czuł, że pozostaje we
władzy nadprzyrodzonych mocy, i usiłował pocieszyć się swoją starą, ulubioną maksymą, że
„tak czy owak, jakoś tam będzie”. Wyobraził sobie na chwilę, jak oburzony będzie doktor
tym jego odjazdem bez pytania, ale nie miało to już większego znaczenia. Pomyślał następnie
o matce, wyobraził sobie jej rozpacz na wieść o jego dziwnym zniknięciu i tu serce mu się
ścisnęło. Byłby błagał, aby go wysadzono na brzeg, wiedział jednak, że przy takim wietrze i
tak silnej fali wszelkie błagania będą daremne. Naraz upodobanie do nowości i przygód gorą-
cą falą zalało całe jego jestestwo; czuł, że za sprawą owych przedziwnych mocy znalazł się
niespodziewanie na szerokich wodach i ujrzy nareszcie przeróżne cuda, czekające na niego w
górze tej potężnej rzeki i za tymi błękitnymi górami, co od dzieciństwa przesłaniały mu
zawsze horyzont, Gdy tak zmagał się z tym rojem myśli, żagle wydęły się tymczasem na wie-
trze, brzegi poczęły szybko uciekać i zanim odzyskał równowagę, szkuner mijał już Spiking-
devil i Yonkers, a najwyższy komin Manhattoes zniknął Dolphowi z oczu.
Mówiłem już, że podróż w górę Hudsonu stanowiła w owych czasach przedsięwzięcie
nie lada; traktowano ją z nie mniejszą powagą aniżeli dzisiaj podróż do Europy. Statki często-
kroć były w drodze przez wiele dni, a ostrożni żeglarze skracali żagle przy ostrym wietrze,
stawali w nocy na kotwicy i zatrzymywali się, aby wysłać łódkę na ląd po mleko do herbaty,
bez której czcigodne stare pasażerki nie mogły przecież istnieć. Mówiono też wiele o niebez-
pieczeństwach, jakie czyhają na Tappaan Zee i w okolicach podgórskich. Słowem, rozważny
mieszczanin holenderski rozprawiał o takiej podróży przez całe miesiące, a nawet lata, a
podejmując ją, zawsze porządkował najpierw swoje sprawy, spisywał testament i zamawiał w
holenderskich kościołach ewangelickich modły na intencję pomyślnego powrotu.
Dolph pewien był przeto, że podczas takiej podróży będzie miał dość czasu do namysłu
i zdecydowania, co ma robić po przyjeździe do Albany. Kapitan swoim niewidzącym okiem i
kulawą nogą raz po raz przypominał wprawdzie Dolphowi o dziwnym śnie, zasmucając go na
kilka chwil, ale życie Dolpha ostatnio było taką mieszaniną snów i rzeczywistości, jego noce i
dni splatały się w tak nierozerwalną całość, że zdawało mu się, iż stale przebywa w świecie
ułudy. Gdy jednak człowiek nie ma nic do stracenia, zawiera to w sobie zawsze jakąś negaty-
wną pociechę, toteż Dolph dodając sobie tą myślą otuchy, postanowił czerpać jak najwięcej
radości z obecnej swej sytuacji.
Drugiego dnia podróży dotarli do terenów podgórskich. Było spokojne, upalne popołu-
dnie i płynęli gładko z prądem wśród surowych, nieprzystępnych gór. Panowała owa dosko-
nała cisza, która zstępuje na przyrodę wraz z rozleniwiającym skwarem letnim; stuknięcie
deski, odgłos wiosła upuszczonego przypadkiem na pokład odbijał się od gór echem, powta-
rzanym dalej po obu brzegach, a jeśli kapitan wydał głośny rozkaz, niewidzialne języki
przedrzeźniały go ze szczytu każdej skały.
Dolph z niemym zachwytem i podziwem patrzał na te wspaniałe widoki. Na lewo
Dunderberg wznosił swe lesiste przepaście, wyżyna za wyżyną, bór za borem, hen ku głębo-
kiemu letniemu niebu. Na prawo wysuwał się zuchwale do przodu cypel noszący miano Nosa
Antoniego, a nad nim krążył samotny orzeł; dalej zaś góry następowały jedna po drugiej, aż
zdawało się, że splatają ramiona, zamykając w objęciach potężną rzekę. Miało się uczucie
cichej rozkoszy, gdy się patrzało na szerokie, zielone płaszczyzny wznoszące się tu i ówdzie
między przepaściami lub na lasy zawieszone wysoko w powietrzu na krawędzi stromej ściany
skalnej i kołyszące listowiem zupełnie przezroczystym w promieniach złotego słońca.
W trakcie tych zachwytów Dolph zauważył kłąb lśniących, białych obłoków, wyłaniają-
cy się znad zachodnich szczytów. Po pierwszym kłębie wyłonił się drugi, po nim trzeci, a
każdy, zdawało się, popychał naprzód swego poprzednika. Obłoki, płonące olśniewającym
blaskiem, piętrzyły się w głębokim błękicie nieba, po chwili zaś spoza gór doleciał daleki
warkot grzmotów. Rzeka, tak dotychczas nieruchoma i szklista, odbijająca w swej tafli obrazy
nieba i lądu, poczęła marszczyć się w oddali od podmuchów zrywającego się wiatru. Ryboło-
wy krążyły z krzykiem lub kryły się do gniazd na wysokich drzewach; wrony kracząc cho-
wały się w szczelinach skalnych, zdawało się, że cała przyroda wyczuwa nadciągającą burzę.
Obłoki przewaliły się teraz gromadą przez szczyty górskie, wierzchołki ich wciąż były
śnieżne i lśniące, lecz niższe części stały się atramentowo czarne. Deszcz zaczął kropić wie-
lkimi, rozproszonymi kroplami; wiatr wzmógł się, kędzierzawiąc fale, wreszcie szczyty gór-
skie jak gdyby rozpruły trzewia brzuchatym chmurom i lunęły z nich istne potoki deszczu.
Błyskawice przeskakiwały z chmury na chmurę i zdawały się drgać na skałach, rozszczepia-
jąc i łamiąc najmocarniejsze drzewa. Grzmoty wybuchały ogłuszająco, odbijając się echem
wśród gór; trzaskały nad Dunderbergiem i toczyły się dalej podgórzem, a każdy szczyt rodził
nowe echo, aż zdawało się, że stary Byk ze wzgórza swego imienia rozgniewany burzą odpo-
wiada jej wściekłym rykiem.
Przez jakiś czas mknące naprzód, strzępiaste chmury, mgły i strugi deszczu przesłaniały
zupełnie widnokrąg. Wszystko spowił przerażający mrok, przecinany przez jeszcze bardziej
przerażające smugi błyskawic, połyskujących wśród kropli deszczu. Dolph nigdy jeszcze nie
widział tak zaciekłej walki żywiołów; zdawało się, że burza przemocą toruje sobie drogę
przez ten łańcuch górski, rzuciwszy do akcji wojennej całą artylerię niebieską.
Statek pędził gnany coraz silniejszym wichrem, aż dotarł do miejsca, gdzie rzeka czyni
nagle zakręt, jedyny zresztą w całym swym majestatycznym biegu *. W chwili, gdy go okrą-
żali, gwałtowny podmuch wichury nadleciał przez wąwóz górski, pochylając przed sobą las i
zmieniając rzekę w zwartą masę białej piany. Kapitan dojrzał niebezpieczeństwo i krzyknął,
żeby zrefowano żagle. Zanim jednak ktokolwiek zdążył wykonać rozkaz, szkwał uderzył w
statek i postawił go dęba. Zapanowała panika i chaos: łopotanie żagli, świst i wycie wichury,
przekleństwa kapitana i załogi, krzyki pasażerów, wszystko to przemieszane z hukiem i
łoskotem grzmotów. Wśród tego zgiełku statek się wyprostował, jednocześnie zaś grotżagiel
obrócił się, zamiatając bomem pokład, i Dolph, który wpatrywał się nieopatrznie w chmury,
w mgnieniu oka znalazł się w rzece.
Tu przynajmniej raz w życiu przydały mu się jego hultajskie umiejętności. Dzięki wielu
godzinom wagarów spędzonym na zabawach nad Hudsonem stał się wybornym pływakiem,
mimo wszakże siły i wprawy z wielkim trudem dotarł do brzegu. Załoga, przejęta grożącym
wciąż niebezpieczeństwem, nie zauważyła wcale zniknięcia Dolpha. Statek z niewiarogodną
szybkością pędził dalej. Miał przed sobą ciężkie zadanie, musiał bowiem okrążyć długi przy-
lądek, wokół którego zakręcała rzeka i który całkowicie skrył statek przed oczami Dolpha.
Dolph wylądował na zachodnim brzegu i wdrapawszy się w górę po głazach padł,
wyczerpany i półprzytomny, u stóp drzewa. Burza stopniowo ucichała. Chmury odpłynęły na
wschód, gdzie zatrzymały się pierzastą gromadą, zabarwione ostatnimi, różowymi promienia-
mi słońca. Wokół ich ciemnych podstaw widać jeszcze było błyski piorunów, od czasu do
czasu też rozlegały się słabe pomruki grzmotów. Dolph wstał i rozejrzał się, czy jakaś ścieżka
nie prowadzi stąd w głąb lasu, ale krajobraz był dziki i nigdzie nie znać było śladów stóp
ludzkich. Olbrzymie głazy piętrzyły się jeden na drugim; wielkie, połamane pnie drzew leżały
wszędzie; obaliły je zapewne silne wichry, wiejące wśród gór, albo też same przewróciły się
ze starości. Głazy ponadto porastało dzikie wino i głóg, których splątana gęstwina broniła
intruzowi dostępu, przy każdym bowiem jego kroku zraszała go ulewa kropel spadająca z
mokrych liści. Zaczął wspinać się na jedną z tych niemal prostopadłych ścian, wszelako, choć
był silny i zwinny, przekonał się, że to przedsięwzięcie na miarę herkulesową. Częstokroć
* Musiał to być zakręt przy West Point. (Przyp. aut.).
opierał się tylko na kruszącym się występie skalnym, czasem znów, chwytając się korzeni i
gałęzi drzew, zawisał niemal w powietrzu. Gołąb leśny przefrunął obok niego, orzeł krzyczał
z krawędzi nawisłej skały. Gdy się Dolph tak wspinał i miał właśnie chwycić się krzaka, aby
podciągnąć się wyżej, coś zaszeleściło wśród liści i ujrzał żmiję, drgającą jak błyskawica tuż
pod jego ręką. Wyprostowała się zaraz i przybrała postawę wyzywającą, ze spłaszczoną gło-
wą, rozwartymi szczękami i wibrującym językiem, co igrał jak płomyk w jej pyszczku. Serce
Dolphowi zamarło, o mały włos, a byłby puścił uchwyt i stoczył się w przepaść. Ale żmija
pozostawała w tej obronnej pozie tylko przez chwilę, widząc zaś, że nikt jej nie atakuje, wśli-
znęła się do szczeliny skalnej. Oczy przerażonego Dolpha pobiegły za nią i ujrzał w jaskini
całe stado żmij, skłębionych, wijących się i syczących. Zdwoił wysiłki, żeby oddalić się czym
prędzej od tak potwornego sąsiedztwa. Wyobraźnią jego pod wpływem tego nowego niebez-
pieczeństwa widziała żmiję w każdej wijącej się winorośli i słyszała grzechotnika w każdym
szeleszczącym zeschłym liściu.
Wreszcie udało mu się wspiąć na szczyt zbocza, lecz teren tutaj porośnięty był gęstym
lasem. Gdzie tylko mógł zajrzeć między drzewa, widział wzgórza i skały ciągnące się jedno
za drugim, nad wszystkim zaś wznosiła się olbrzymia góra. Nie było żadnych śladów uprawy
ziemi, nigdzie wśród drzew ani cienia dymu, który wskazywałby na osiedle ludzkie. Wszy-
stko było dzikie i bezludne. Gdy tak stał nad brzegiem przepaści, skąd widać było głęboki wą-
wóz okolony drzewami, strącił przypadkiem nogą duży kamień; spadł on w otchłań, torując
sobie drogę wśród wierzchołków drzew. Głośny okrzyk, a raczej wycie rozległo się z dna wą-
wozu; w chwilkę potem huknął strzał, kula gwizdnęła Dolphowi nad głową, ścinając gałązki i
liście, i utkwiła głęboko w korze wielkiego kasztana.
Dolph nie czekał na drugi strzał, lecz wycofał się błyskawicznie, lękając się wciąż, że
usłyszy kroki ścigającego wroga. Udało mu się wszakże powrócić cało na brzeg, gdzie posta-
nowił, że nie będzie się już starał zbadać okolicy najeżonej tak groźnymi niebezpieczeństwa-
mi.
Smutny, zgnębiony, ociekający wodą, usiadł na przybrzeżnym kamieniu. Co teraz
robić? Gdzie się skryć? Godzina spoczynku zbliżała się, ptaki wracały do gniazd, nietoperz
zaczął śmigać w półmroku, a lelek, szybujący wysoko w niebie, zdawał się zanosić swe woła-
nie do gwiazd. Noc zapadała stopniowo, spowijając wszystko posępnym mrokiem i choć był
to dopiero koniec lata, wiatr wiejący znad rzeki i przenikający do tej mokrej puszczy był
zimny i przejmujący, zwłaszcza dla człowieka, który się o mało przecież nie utopił.
Gdy tak siedział w stanie całkowitego przygnębienia, dostrzegł światełko, połyskujące
wśród drzew niedaleko brzegu, gdzie zakręt rzeki tworzył głęboką zatokę. Ożywił się od razu,
zaświtała mu bowiem nadzieja, że to jakieś siedlisko ludzkie, w którym być może dostanie
coś, co zaspokoi szarpiący mu trzewia głód. i — rzecz niemniej ważna dla rozbitka — będzie
mógł spędzić noc pod jakimś dachem. Z najwyższym trudem zaczął się posuwać w kierunku
światła, po zrębach skalnych, z których mógł spaść do rzeki, przez wielkie pnie drzew, czę-
stokroć obalonych przez dzisiejszą burzę i leżących tak zwartą masą, że musiał przedzierać
się przez ich gałęzie. Wreszcie dotarł do krawędzi skały, zwisającej nad małą kotlinką, z któ-
rej rozchodziło się światło. Promieniowało ono od ogniska u stóp wielkiego drzewa na środku
małej, okrytej trawą polanki wśród skał. Ognisko rzucało czerwony odblask na szare głazy i
nawisłe drzewa, pozostawiając płaty nieprzejrzanego mroku, przypominające czeluście jaskiń.
Nie opodal przepływał mały strumyk, a obecność jego zdradzały drgające odbicia płomieni.
Dwie postacie kręciły się przy ognisku, inne siedziały przy nim w kucki. Ponieważ znajdowa-
ły się między Dolphem a źródłem światła, okrywał je cień, lecz jedna z nich przeszła właśnie
na drugą stronę ogniska i Dolph drgnął, poznając po wymalowanej twarzy i lśniących sre-
brnych ozdobach, że jest to Indianin. Przyjrzał się uważniej i dostrzegł strzelby oparte o drze-
wo i jakieś zwłoki leżące na ziemi. Miał przed sobą tych samym nieprzyjaciół, co strzelili do
niego z wąwozu. Chciał wycofać się szybko, aby nie dostać się we władzę tych groźnych
istot, na dobitkę w miejscu tak dzikim i bezludnym. Ale było już za późno: Indianin z orlą
bystrością, właściwą swojej rasie, dostrzegł, że coś się porusza w zaroślach na skale. Chwycił
jedną ze strzelb opartych o drzewo; jeszcze moment, a kula być może uleczyłaby Dolpha raz
na zawsze z zamiłowania do przygód. Dolph jednak zdążył wydać głośny okrzyk, będący in-
diańskim przyjaznym powitaniem; wszyscy zebrani zerwali się na równe nogi odwzajemnia-
jąc powitanie i zaprosili znużonego wędrowca, aby zasiadł z nimi przy ognisku.
Gdy się Dolph zbliżył, przekonał się ku swej wielkiej uldze, że towarzystwo oprócz
Indian składa się także z białych. Jeden z nich, najwidoczniej przywódca lub też człowiek
ogólnie poważany, siedział na pniu drzewa przed ogniskiem. Był to potężny, gruby mężczy-
zna, nie pierwszej młodości, ale tryskający życiem i zdrowiem. Twarz miał tak ogorzałą, że
nie różnił się niemal kolorem skóry od Indian, rysy mocne, lecz jowialne, orli nos i usta
wykrojone jak u brytana. Szerokoskrzydły kapelusz ozdobiony koźlim ogonem rzucał cień na
jego twarz. Siwe włosy obcięte były krótko na karku. Mężczyzna ubrany był w strój myśli-
wski, na nogach miał indiańskie sztylpy i mokasyny, za szerokim pasem, naszywanym pacior-
kami, tkwił tomahawk. Coś w jego rysach i postaci, gdy Dolph lepiej mu się przyjrzał, przy-
pominało starca z nawiedzonego domu. Mężczyzna przy ognisku różnił się wprawdzie od
tamtego strojem i wiekiem, przy tym minę miał znacznie weselszą, trudno więc było ustalić,
na czym polega podobieństwo, ale podobieństwo to niewątpliwie istniało. Dolph podszedł do
niego nie bez lęku, ale szczere, serdeczne powitanie rozproszyło jego obawy. Jeszcze bardziej
się uspokoił, gdy stwierdził, że trup, który tak go przeraził, jest trupem zabitej sarny, a zado-
wolenie jego doszło do szczytu, gdy po smakowitych zapachach, rozchodzących się z kocioł-
ka zawieszonego na kijach nad ogniskiem, rozpoznał, że część sarniego mięsa gotuje się już
na posiłek wieczorny.
Trafił, jak się okazało, na uczestników wyprawy myśliwskiej, jakie często w owych
czasach urządzali osadnicy. Myśliwy jest zawsze gościnny, a nic nie przyczynia się tak do
swobodnego i serdecznego nastroju, jak spotkanie w puszczy.
Dowódca wyprawy nalał miarkę pokrzepiającego trunku i podał ją Dolphowi, zachęca-
jąc go wesoło, aby wypił łyk na rozgrzewkę, po czym kazał jednemu z towarzyszy przynieść
z łodzi przycumowanej w pobliskiej zatoczce jakieś ubranie, aby nasz bohater mógł wysuszyć
przy ognisku swoją przemoczoną garderobę.
Dolph dowiedział się, co zresztą podejrzewał, że strzał, który omal nie przeciął nici jego
żywota tam nad przepaścią, pochodził ze strzelby jednego z członków wyprawy. O mało
bowiem nie zmiażdżył jednego z nich strąconym przez się odłamkiem skały, a na to wesoły
stary myśliwy w szerokoskrzydłym kapeluszu wystrzelił w to miejsce, gdzie poruszały się
krzaki, sądząc, że kryje się tam jakieś dzikie zwierzę. Roześmiał się serdecznie, gdy się
dowiedział o popełnionym błędzie, myśliwi bowiem zaliczają tego rodzaju wypadki do rzędu
znakomitych kawałów.
— Ale zaprawdę, mój chłopcze — rzekł — gdybym cię zauważył choćby przelotnie,
poszedłbyś w ślady kamienia, bo Antoni Vander Heyden rzadko chybia celu.
Ostatnie te słowa zaspokoiły w pewnym stopniu ciekawość Dolpha, a jeszcze kilka
pytań dało mu pełny obraz osoby dowódcy i jego leśnych kompanów. Mężczyzna w szeroko-
skrzydłym kapeluszu był to ni mniej, ni więcej tylko imć Antoni Vander Heyden z Albany, o
którym Dolph nieraz słyszał. Był bohaterem wielu opowieści, a jego kaprysy i obyczaje
stanowiły przedmiot zdumienia i roztrząsa sąsiadów-Holendrów. Jako człowiek majętny —
odziedziczył bowiem po ojcu wielkie obszary dziewiczych terenów i całe beczki paciorków
do handlu z Indianami — mógł do woli folgować swoim zachciankom. Zamiast siedzieć
spokojnie w domu, jeść i pić o regularnych porach, mieć za rozrywkę palenie fajki na ławce
przed drzwiami, a wieczorem układać się do snu w wygodnym łóżku, Antoni Vander Heyden
kochał się we wszelkiego rodzaju trudnych, niebezpiecznych wyprawach i czuł się szczęśliwy
tylko wtedy, gdy wraz z innymi myśliwymi wałęsał się po puszczy, sypiał pod drzewami lub
w szałasach z kory albo płynął łodzią w dół Hudsonu czy też po jakichś jeziorach leśnych,
łowiąc ryby, polując i żywiąc się tym, co Pan Bóg ześle.
Był wielkim przyjacielem Indian i zwolennikiem indiańskiego sposobu życia, który
zdaniem jego dawał człowiekowi prawdziwą wolność i rozrywki godne mężczyzny. Gdy był
w domu, miał przy sobie zawsze kilku rezydentów Indian, którzy snuli się po domu, spali na
słońcu niby psy gończe, przygotowywali przybory myśliwskie i rybackie do nowej wyprawy
albo strzelali z łuku do celu.
Heer Antoni miał nad tymi koczownikami władzę tak absolutną, jaką ma myśliwy nad
swoją sforą, dla normalnych wszakże jego sąsiadów stanowili oni nieustanne źródło niepoko-
ju i kłopotów. Ponieważ pan Vander Heyden był człowiekiem bogatym, nikt nie śmiał mu się
sprzeciwiać, przy tym jego serdeczne, wesołe obejście jednało mu powszechną życzliwość.
Idąc ulicą, wyśpiewywał na cały głos piosenkę holenderską i już z odległości mili witał ka-
żdego znajomka, a gdy wszedł do czyjegoś domu, klepał poufale gospodarza po ramieniu, ści-
skał mu rękę tak mocno, aż zacny Holender wył z bólu, i w jego obecności wycałowywał jego
żonę i córki — słowem, imć Antoni nie miał w sobie nic z wyniosłości czy zgryźliwości.
Poza swoimi indiańskimi adiutantami miał jeszcze kilku białych przyjaciół, którzy uwa-
żali go za swego opiekuna, korzystali bez ograniczeń z jego kuchni i dostępowali tej łaski, że
Heer Vander Heyden zabierał ich od czasu do czasu na jakąś wyprawę. Z taką właśnie
mieszaniną podkomendnych odbywał teraz wielką łodzią podróż wzdłuż wybrzeży Hudsonu.
Było z nim dwóch białych, ubranych częściowo na modłę indiańską w mokasyny i bluzy
myśliwskie, resztę załogi stanowili jego czterej ulubieni Indianie. Wędrowali bez określonego
celu, aż znaleźli się w tej okolicy, gdzie spędzili kilka dni, polując na sarny, trafiające się
jeszcze tu w górach.
— Masz szczęście, młodzieńcze — rzekł Antoni Vander Heyden — że cię zmiotło z po-
kładu dzisiaj, bo jutro o świcie wyruszamy w drogę do domu i wówczas na próżno byś szukał
wśród skał jakiegoś posiłku — ale dalejże, chłopcy, ruszcie się! Ruszcie się! Zobaczymy, co
tam mamy na kolację, kociołek wre już dość długo, kiszki marsza mi grają, a założę się, że
nasz gość też nie będzie się wzbraniał przed gorącą strawą.
W małym obozowisku powstał ożywiony ruch. Jeden z mężczyzn zdjął z ognia kociołek
i przerzucił część jego zawartości do wielkiej drewnianej misy. Inny przygotował płaski
kamień, mający służyć za stół, trzeci przyniósł z łodzi rozmaite utensylia, imć Antoni zaś sam
przyniósł kilka flaszek cennego likworu ze swego prywatnego kuferka, znał bowiem swoich
zacnych kompanów zbyt dobrze, aby powierzać któremukolwiek klucz.
Wkrótce improwizowany stół nakryto do uczty prostej, lecz obfitej. Składała się ona z
sarniny ugotowanej w kociołku, zimnego boczku, gotowanej kukurydzy i potężnych bochnów
domowego przewybornego razowca.
Dolph nigdy jeszcze nie kosztował nic równie smacznego, a gdy popił jadło kilkoma
łykami z flaszki imć Antoniego i poczuł, jak przedni trunek rozpływa mu się ciepłem po
żyłach i budzi, rozkoszne uczucie wokół serca, nie zamieniłby się sytuacją nawet z samym
gubernatorem prowincji.
Imć Antoni również ożywił się, nabrał werwy i opowiedział pół tuzina pieprznych
historyjek, których słuchając biali jego towarzysze pokładali się ze śmiechu, chociaż Indianie
zachowywali jak zwykle niewzruszoną powagę.
— Oto masz prawdziwe życie, mój chłopcze! — zawołał imć Antoni, klepiąc Dolpha
po ramieniu. — Mężczyzna nie jest mężczyzną, dopóki nie potrafi wyzywać wiatrów i niepo-
gody, przemierzać lasów i bezdroży, sypiać pod drzewem i żywić się liśćmi lipowymi!
Potem zaśpiewał parę zwrotek jakiejś holenderskiej pieśni pijackiej, wymachując do
rytmu pękatą holenderską butelką, a jego mirmidoni * przyłączyli się do refrenu, aż lasy
* Mirmidoni — lud grecki zamieszkały w Tesalii, który według podania pochodził od mrówek. W
przenośni: ślepo posłuszny stronnik, pachołek.
rozbrzmiewały echem, jak o tym śpiewa poczciwa stara pieśń:
Okrzykiem ich wspólnym żywioły zabrzmiały,
A gdy swą powinność spełnili,
Do uczty wesoło zasiedli pospołu
I mocnym się trunkiem poili *.
Wśród tej wesołości imć Antoni nie zatracał wszakże rozwagi. Wprawdzie podsuwał
gościnnie butelkę Dolphowi, lecz towarzyszom swoim nalewał zawsze sam, wiedząc, z kim
ma do czynienia, szczególnie zaś dbał o to, by Indianie otrzymywali umiarkowane dawki. Po
skończonym posiłku Indianie, wypiwszy likwor i wypaliwszy fajki, owinęli się kocami, po-
kładli się na ziemi nogami ku ognisku i wkrótce usnęli niby zmęczone ogary. Reszta towarzy-
stwa siedziała jeszcze gawędząc przy ognisku, które mrok leśny i wilgotność powietrza po
niedawnej burzy czyniły szczególnie wdzięcznym i miłym. Rozmowa zeszła stopniowo z
wesołych tematów poruszanych przy wieczerzy na przygody myśliwskie oraz niebezpieczeń-
stwa czyhające na wędrowców w puszczy. Niektóre z opowieści były tak dziwne i nieprawdo-
podobne, że nie śmiem ich tu przytaczać, aby nikt nie kwestionował prawdomówności imć
Antoniego Vander Heydena i jego towarzyszy. Wiele też opowiedziano legendarnych historii
o rzece Hudson i o osiedlach nadbrzeżnych, których to historii imć Antoni był prawdziwą
kopalnią. Gdy ten barczysty włóczęga puszczy siedział na wykrzywionym korzeniu drzewa,
służącym mu za fotel, snując owe niesamowite opowieści, a blask ogniska pełgał na jego wy-
razistej twarzy, Dolpha wciąż na nowo niepokoiło coś, co przypominało mu upiora z nawie-
dzonego domu, jakieś nieuchwytne podobieństwo, którego nie sposób było powiązać z jakimś
określonym szczegółem, a które kryło się w ogólnych zarysach oblicza i postaci pana Vander
Heyden.
Okoliczność, iż Dolph spadł za burtę, stała się punktem wyjścia rozlicznych opowiadań
o katastrofach i nieszczęśliwych wypadkach, jakie przydarzyły się podróżnikom na wielkim
Hudsonie, zwłaszcza we wczesnych okresach historii kolonialnej; większość ich imć Antoni
przypisywał siłom nadprzyrodzonym. Dolph na tę supozycję otworzył oczy ze zdumienia, ale
starszy pan zapewnił go, że zgodnie z powszechnym mniemaniem osadników mieszkających
wzdłuż rzeki, tutejsze tereny górskie są we władzy istot nadprzyrodzonych a złośliwych, które
najwidoczniej żywią jakąś urazę do kolonistów holenderskich jeszcze od czasów osadnictwa.
W konsekwencji ze szczególną uciechą wyładowują złe humory na szyprach holenderskich,
zsyłając im burze, szkwały, przeciwne wiatry, podstępne prądy i w ogóle dokuczając im na
wszelkie sposoby tak bardzo, iż żeglarz holenderski musi stale mieć się na baczności, stawać
o zmierzchu na kotwicy, opuszczać lub nastawiać żagle, ilekroć widzi brzuchatą chmurę prze-
walającą się przez szczyty górskie, słowem, przedsiębrać tyle środków ostrożności, że często-
kroć żmudna podróż w górę rzeki trwa niewiarogodnie długo.
Zdaniem niektórych, mówił dalej Heer Antoni, owe złośliwe moce są to złe duchy, wy-
wołane w początkach osadnictwa przez czarowników indiańskich, aby w ten sposób wywrzeć
zemstę na przybyszach, którzy odebrali im odwieczne ich ziemie. Ich to zaklęciom przypisuje
się nawet niepowodzenie, jakie spotkało sławnego Hendricka Hudsona, gdy płynął dzielnie w
górę rzeki, szukając szlaku północno-zachodniego i, jak sądził, wpakował statek na mieliznę;
ludzie świadomi twierdzą, że nie było to nic innego jak czary rzucone przez owych guślarzy
indiańskich, aby nie pozwolić Hudsonowi dostać się tą drogą do Chin.
Najwyraźniej wszakże — dodał imć Antoni — tłumaczy wszystkie niezwykłe wypadki,
zdarzające się na rzece Hudson i perypetie żeglujących po niej szyprów, stara legenda o
„Zwiastunie Burzy”, statku, który ukazywał się przy Point-no-point. Dowiedziawszy się, że
* Tłumaczył Andrzej Nowicki.
Dolph nie słyszał o tym podaniu, pan Vander Heyden patrzał na niego przez chwilę z naj-
wyższym zdumieniem, a potem zapytał, gdzie właściwie Dolph spędził życie, jeśli nie zna tak
ważnego faktu historycznego. Aby więc spędzić mile resztę wieczoru, podjął się przytoczenia
tej opowieści, o ile tylko pamięć mu pozwoli, w tych samych słowach, w jakich opisał ją
Mynheer Selyne, wczesny poeta nowoniderlandzki. Poruszył tedy przygasające ognisko, z
którego niby z małego wulkanu trysnęły iskry aż pod korony drzew, usadowił się wygodniej
na swoim korzeniu, odrzucił w tył głowę i przymknąwszy na chwilę oczy, aby odświeżyć
wspomnienia, opowiedział następującą legendę.
LEGENDA O „ZWIASTUNIE BURZY”
W złotym okresie prowincji Nowe Niderlandy, pozostającej pod rządami Woutera Van
Twillera, zwanego „Tomaszem Niewiernym”, mieszkańców Manhattoes zaalarmowała pe-
wnego skwarnego popołudnia, akurat w czasie przesilenia letniego, straszliwa burza z pioru-
nami i błyskawicami. Deszcz lał takimi strumieniami, że płynęły one po ziemi, pieniąc się i
pluszcząc. Grzmoty zdawały się huczeć i przetaczać tuż nad dachami domów, błyskawice
igrały wokół kościoła Św. Mikołaja i trzy razy bezskutecznie usiłowały uderzyć w kurka na
dzwonnicy. Piorun rozszczepił na pół nowy komin domu Garreta Van Horne'a, inny zaś pio-
run raził Doffuego Mildebergera, zrzucając go z konia i odbierając mu mowę w chwili, gdy
Doffue wjeżdżał do miasta na swej łysej kobyle. Słowem, była to jedna z owych wyjątko-
wych burz, jakie zdarzają się tylko raz za pamięci owych szacownych osób, znanych w
każdym mieście pod mianem „najstarszych ludzi”.
Przerażenie zacnych niewiast z Manhattoes nie znało granic. Zbierały wokół siebie
dzieci i kryły się do piwnic, powiesiwszy uprzednio po bucie na każdej zdobiącej łóżka żela-
znej kuli, aby te nie przyciągały piorunów. Wreszcie burza ucichła, grzmoty zamieniły się w
pomruki, a zachodzące słońce wyjrzało zza postrzępionych brzegów chmur i przeistoczyło
szeroką powierzchnię zatoki w morze roztopionego złota.
Wtem z fortu nadeszła wiadomość, że w zatoce ukazał się jakiś statek. Wieść przecho-
dziła z ust do ust, z ulicy na ulicę i wkrótce wywołała w małej stolicy ożywiony ruch. Przyby-
cie statku w owych wczesnych latach osadnictwa było dla mieszkańców tutejszych zdarze-
niem wielkiej wagi. Łączyły się z nim nowiny ze Starego Świata, z ich okolic rodzinnych, od
których byli tak całkowicie odcięci, czekali też na doroczne zjawienie się statku dlatego, że
zaopatrywał ich w przedmioty zbytku, elegancji, ozdoby, a nawet w artykuły pierwszej po-
trzeby. Zacna vrouw * nie mogła uszyć sobie nowego czepeczka ani nowej sukni, zanim przy-
był statek; rzemieślnik wiązał z nim nadzieję na nowe narzędzia, mieszczanin czekał na nową
fajkę i na zapas holenderskiego tytoniu, uczniak na bąki i na kulki do gry, a wyniosły obywa-
tel ziemski na cegłę, z której miał zbudować sobie nową rezydencję. Tak tedy wszyscy, biedni
i bogaci, wielcy i mali, wyglądali z utęsknieniem przybycia statku. Było to doroczne wielkie
wydarzenie miasta Nowy Amsterdam, toteż jak rok długi wymarzony statek był niewyczerpa-
nym i ustawicznym tematem rozmów.
Wiadomość z fortu sprowadziła przeto do Battery całą ludność miasta, żądną upragnio-
nego widoku. Godzina przyjazdu nie była dokładnie znana, toteż stanowiła temat nieustan-
nych domysłów. Tu i ówdzie można było zauważyć zażywnego mieszczanina, pełnego powa-
gi i dostojności, jak z wielką pewnością siebie wypowiadał swe zdanie do tłumu starych
kobiet i małych chłopców. Gdzie indziej stała grupka starych, ogorzałych mężczyzn, niegdyś
żeglarzy lub rybaków, stanowiących w takich przypadkach znaczny autorytet; wydawali oni
różne opinie będące powodem gorących dyskusji wśród kilku ich zwolenników. Człowiekiem
* Vrouw — (holend.) — niewiasta.
jednak, do którego tłum najczęściej się zwracał, za którym chodził krok w krok i którego nie
spuszczał z oka, był stary Holender Hans Van Pelt, emerytowany kapitan, wyrocznia żeglar-
ska całego miasta. Obejrzał on statek przez starożytną lunetę, okrytą futerałem ze smołowane-
go płótna, zamruczał pod wąsem holenderską melodię i nie powiedział nic. Taki jednak strzęp
melodii wymruczany przez Hansa Van Pelta większą miał wagę u zebranych aniżeli całe
przemówienie wygłoszone przez kogo innego.
Statek tymczasem widać było coraz wyraźniej nawet gołym okiem: był to mocny, pęka-
ty żaglowiec o wysokim dziobie i rufie, z flagą holenderską na maszcie. Słońce przedwieczo-
rne złociło wydęte żagle, gdy zbliżał się, wznosząc i opadając na długiej fali. Strażnik, który
zawiadomił o zbliżaniu się statku, twierdził, że zauważył go po raz pierwszy, kiedy ten znaj-
dował się już na środku zatoki, i że wyrósł mu nagle przed oczami, jak gdyby wyłonił się z
wnętrza czarnej chmury burzowej. Zebrani spojrzeli na Hansa Van Pelta, aby zobaczyć, co też
on powie. Hans Van Pelt zacisnął mocniej usta, na co poniektórzy pokiwali głowami, inni zaś
odpowiedzieli wzruszeniem ramion.
Na powtarzane wielokrotnie wołania statek nie udzielił odpowiedzi, lecz minął fort i
stanął w górze Hudsonu. Przytoczono armatę i Hans Van Pelt nabił ją i wystrzelił nie bez
trudu, ponieważ garnizon nie był mocny w sprawach artyleryjskich. Pocisk najwyraźniej prze-
niknął przez statek i odbijając się o wodę, pomknął dalej, na statku wszakże nie zwrócono na
niego najmniejszej uwagi! Co najdziwniejsza, statek był pod pełnymi żaglami i płynął naprze-
ciw wiatrowi i fali, których kierunek wskazywał w dół rzeki. Hans Van Pelt, który był także
kapitanem portu, kazał przygotować łódź i wyruszył osobiście, aby wejść na pokład zagadko-
wego statku. Ale po kilku godzinach, spędzonych na wiosłowaniu, powrócił bez rezultatów.
Niekiedy udawało mu się zbliżyć do przybysza na odległość stu lub dwustu jardów, naraz
jednak w mgnieniu oka okazywało się, że dzieli go od statku odległość pół mili. Byli tacy, co
przypisywali to okoliczności, że wioślarze, ludzie dość otyli i mający krótki oddech, zatrzy-
mywali się raz po raz, aby zaczerpnąć tchu i popluć w dłonie, ale są to prawdopodobnie zło-
śliwe plotki. W każdym razie Hans Van Pelt podpłynął do statku dość blisko, aby zobaczyć
jego załogę. Wszyscy jej członkowie ubrani byli na modłę holenderską, oficerowie mieli na
sobie krótkie kaftany i wysokie kapelusze z piórami, nikt na pokładzie nie odezwał się
słowem, wszyscy stali nieruchomo jak posągi i zdawało się, że statek żegluje sam. W taki to
sposób tajemniczy statek oddalał się w górę rzeki, stając się coraz mniejszy w promieniach
przedwieczornego słońca, aż wreszcie zniknął z oczu, niby biały obłoczek, roztapiający się w
letnim niebie.
Ukazanie się statku wtrąciło gubernatora w wielką rozterkę, jakiej nie zaznał ani razu
przez cały czas trwania swoich rządów. Żywiono obawy o bezpieczeństwo młodych osad,
położonych wzdłuż rzeki, mógł to bowiem być zamaskowany statek nieprzyjacielski, wysłany
w tym celu, aby je zagarnąć. Gubernator tedy zwoływał raz po raz radę, aby członkowie jej
wspierali go, wypowiadając własne supozycje. Siedział w swoim fotelu, odrobionym z
drewna pochodzącego ze świętego lasu haskiego, palił długą jaśminową fajkę i słuchał, co też
wszyscy jego doradcy mogą powiedzieć o sprawie, o której nie mają najmniejszego pojęcia;
atoli mimo wypowiedzi najmędrszych i najstarszych głów, rozterka wciąż nie opuszczała
gubernatora.
Pchnięto posłów do różnych miejscowości nadrzecznych, ale powrócili oni nie wnosząc
do sprawy nic nowego — statek nigdzie nie zawinął do portu. Upływał dzień po dniu, tydzień
po tygodniu, a statek nie wracał w dół Hudsonu. Ponieważ jednak rada spragniona była
nowin, miała ich wciąż bez liku. Rzadko się zdarzało, aby kapitanowie żaglowców wracali z
podróży nie przynosząc jakichś wieści o tym, że widzieli dziwny statek w tej czy owej części
rzeki; czasem w pobliżu Palisadoes, czasem przy Croton Point, niekiedy znów w okolicy gór,
nigdy jednak nie doniesiono, aby ktoś miał widzieć go poza okręgiem górskim. Były co
prawda znaczne różnice w opisach statku, mogły one jednak być skutkiem okoliczności, w
jakich go widywano. Niekiedy ukazywał się wśród burzy oświetlony błyskawicami i widzia-
no, jak pędzi przez Tappaan Zee lub rozległe przestrzenie zatoki Haverstraw. W jednej chwili
był tak blisko szkunera, że zdawało się, iż zderzy się z nim, co budziło panikę i zamęt na po-
kładzie; w świetle następnej jednak błyskawicy okazywało się, że odpłynął już bardzo daleko,
zawsze żeglując pod wiatr. Niekiedy w ciche noce księżycowe widywano go przy jakiejś
wysokiej skale, cały w cieniu, topsle tylko połyskiwały w poświacie księżycowej; gdy jednak
podróżni dotarli do tego miejsca, żadnego statku nie było, a gdy odpłynęli dalej i obejrzeli się
z pewnej odległości — proszę! statek stał tam znowu, a jego topsle połyskiwały w świetle
księżyca! Ukazywał się zawsze tuż po burzy albo tuż przed nią, albo w trakcie szalejącej
niepogody, toteż szyprowie i podróżni Hudsonu przezwali go „Zwiastunem Burzy”.
Doniesienia te napełniały gubernatora i jego radę jeszcze większym niepokojem i bez
końca można by powtarzać przypuszczenia i opinie wypowiadane na ten temat. Niektórzy
przytaczali analogiczne wypadki, gdy przy wybrzeżach Nowej Anglii widywano statki, kiero-
wane przez czarownice i upiory. Stary Hans Van Pelt, który nieraz jeździł do kolonii holen-
derskiej na Przylądku Dobrej Nadziei, twierdził, że musi to być Latający Holender *, który
przez tak długi czas straszył w zatoce Table, ale nie mogąc znaleźć tam schronienia, szuka
teraz innej przystani. Inni wypowiadali sąd, że skoro jest to istotnie zjawa nadprzyrodzona, na
co wszystko zdaje się wskazywać, może to być Hendrick Hudson ze swoją załogą z „Półksię-
życa”. Hudson bowiem, jak to powszechnie wiadomo, osiadł na mieliźnie w górnej części
rzeki, szukając szlaku północno-zachodniego, aby dostać się do Chin. Zdanie to nie zyskało
sobie poklasku gubernatora, było jednak bardzo popularne w okolicy, gdyż od dawna już krą-
żyły pogłoski, że Hendrick Hudson ze swoją załogą nawiedza góry Kaatskill, było więc wcale
prawdopodobne, że to jego statek straszy na rzece, tu, gdzie spotkało go niepowodzenie, albo
zawozi być może załogę na jej periodyczne zabawy w górach.
Ale inne zdarzenia zaprzątnęły stopniowo myśli szacownego Woutera i jego rady przy-
bocznej, toteż „Zwiastun Burzy” przestał być tematem rozważań przy stole konferencyjnym.
Pozostał wszakże przedmiotem podań i niesamowitych opowieści przez cały czas rządów
holenderskich, a zwłaszcza tuż przed zajęciem Nowego Amsterdamu i podbojem prowincji
przez eskadrę angielską. W okresie tym „Zwiastuna Burzy” widywano ustawicznie na
Tappaan Zee i w okolicach Weehawk, a nawet aż przy Hoboken, a ukazanie się jego uważano
za oznakę zbliżającej się nawałnicy w sprawach publicznych i upadku panowania holender-
skiego.
Od tego czasu nie mamy o nim ścisłych i wiarygodnych relacji, choć nadal podobno
nawiedza okręg górski i krąży wokół Point-no-point. Ludzie mieszkający nad rzeką twierdzą,
że widują go niekiedy latem w świetle księżyca i że o cichej północy słyszą miarowe okrzyki
załogi, jak gdyby sondującej głębokość wody; ale na tych skalistych brzegach, w rozległych
zatokach i długich zalewach wielkiej rzeki widoki i dźwięki są tak zwodnicze, że wyznać
muszę, iż mam na ten temat poważne wątpliwości.
Pewne jest wszelako, że w okolicy tej podczas burzy widuje się dziwne zjawiska, które
pono mają związek z dawnymi dziejami zagadkowego statku. Kapitanowie tonażu rzecznego
opowiadają o przysadzistym duchu holenderskim, w szerokich spodniach, spiczastym kapelu-
szu i z tubą w ręce, który to duch przebywa gdzieś koło Dunderbergu **. Twierdzą, iż słyszą
nieraz, jak w burzliwy czas, wśród najgorszej zawieruchy wydaje po holendersku rozkazy, po
czym zrywa się nowy podmuch wichury albo jeszcze jeden piorun uderza z ogłuszającym
hukiem. Czasami znów widuje się ducha w otoczeniu gromady małych chochlików w szero-
kich spodniach i krótkich kaftanach; koziołkują one wśród mgieł i wichury, śmigają i skaczą
w powietrzu albo też brzęczą niby roje pszczół wokół Nosa Antoniego; a w takich chwilach
natężenie burzy jest zawsze największe. Pewnego razu w szkuner mijający Dunderberg
* Latający Holender — legendarny statek-widmo, ukazujący się przy Przylądku Dobrej Nadziei.
** „Góra grzmotów”, nazwana tak od rozlegającego się tam echa. (Przyp. aut.).
uderzył nagle podmuch wichru zza góry, który jak gdyby wybuchnął tuż nad statkiem.
Szkuner był mocny i dobrze obciążony, ale zachwiał się groźnie i woda zalała pokład. Jakież
było zdumienie załogi, gdy odkryto, że na czubku masztu wisi mały, spiczasty kapelusz, w
którym od razu rozpoznano kapelusz pana na Dunderbergu. Nikt jednak nie śmiał wspiąć się
na maszt, aby zrzucić ów niebezpieczny kapelusz. Statek nadal kołysał się i chybotał, jak
gdyby miał się za chwilę wywrócić albo rozbić o brzeg. W ten sposób przepłynął cały teren
górski, aż wreszcie minął wyspę Pollopol, gdzie podobno kończy się jurysdykcja władcy
Dunderbergu. Ledwo więc statek minął tę granicę, kapelusik wzbił się w powietrze kręcąc się
jak bąk, obleciał wirując wszystkie chmury i popędził je z powrotem na szczyt Dunderbergu,
statek zaś wyprostował się i pożeglował dalej jak po zacisznym stawie. Od rozbicia uratowała
go niezawodnie tylko ta szczęśliwa okoliczność, że miał przybitą do masztu podkowę —
przezorne zabezpieczenie przed złymi duchami, naśladowane od tego czasu przez wszystkich
kapitanów holenderskich, którzy pływają po tej zaczarowanej rzece.
Inną historię o duchu niepogody opowiadał szyper Daniel Ouselsticker z Fishkill, który
ponoć nigdy w życiu nie skłamał. Twierdził on, że podczas okrutnego sztormu ujrzał ducha
siedzącego okrakiem na bukszprycie statku. Kierował on szkuner prosto na brzeg, na Nos
Antoniego, lecz pastor Van Gieson z Esopus, który był akurat na pokładzie, odprawił egzor-
cyzmy śpiewając hymn św. Mikołaja, na co duch wystrzelił w powietrze jak piłka i odleciał w
istnej trąbie powietrznej, porwał przy tym ze sobą nocny czepek żony pastora, który to czepek
w najbliższą niedzielę rano znaleziono zawieszony na kurku dzwonnicy w mieście Esopus,
odległym co najmniej o czterdzieści mil! Ponieważ miało miejsce sporo zdarzeń tego rodzaju,
szyprowie, odbywający regularne rejsy po rzece, przez długi czas, mijając Dunderberg, opu-
szczali zawsze żagle, składając hołd władcy tej góry; zaobserwowano zresztą, że wszyscy ci,
co w ten sposób dali wyraz szacunkowi dla ducha, przejeżdżali bez żadnych niemiłych
przygód *.
* * *
— Tak się przedstawia kilka spośród historii — rzekł Antoni Vander Heyden — spisa-
nych przez poetę Selyne'a, a dotyczących „Zwiastuna Burzy”, który, jak to poeta potwierdza,
przywiózł do naszej prowincji tłum złośliwych chochlików z jakiegoś kraju europejskiego,
gęsto zaludnionego przez duchy. Mógłbym, gdyby zaszła potrzeba, przytoczyć ich jeszcze
mnóstwo, wszystkie bowiem wypadki, co tak często zdarzają się statkom rzecznym w tej oko-
licy, są podobno sprawką chochlików z Dunderbergu, ale widzę, że kiwasz już nosem, kładź-
my się więc spać.
Księżyc wysadził srebrne rogi zza krągłych pleców Wzgórza Starego Byka, oświetlił
szare skały i kosmate lasy, zalśnił na rozkołysanym łonie rzeki. Spadła nocna rosa i tak posęp-
ne przedtem zarysy gór złagodniały, nabierając w połyskliwym od kropelek świetle popielato-
* Wśród zabobonów panujących w koloniach w pierwszych czasach osadnictwa szczególne miejsce zajmują
statki-widma. Wyobraźnia ludzi skłonna jest zawsze udziwniać sprawy, związane z ich codziennymi zajęciami.
Samotny statek, który rok po roku zjawia się niby w puszczy kruk, przywożąc mieszkańcom osady okruchy
wykwintu ze świata, od którego byli odcięci, musiał oczywiście być głównym przedmiotem ich snów w nocy i
marzeń we dnie. Każdy żagiel na horyzoncie owych bezludnych podówczas mórz, dostrzeżony przypad-kiem z
brzegu, wywoływał naturalnie mnóstwo rozmów i domysłów. Jeden z wczesnych pisarzy nowoangiel-skich
wspomina o statku obsadzonym przez czarownice, gdzie pod grotmasztem stał wielki koń. Zetknąłem się też
gdzieś z inną opowieścią o statku, który przy pięknej słonecznej, cichej pogodzie przybił do brzegu pod pełnymi
ż
aglami i ze stołem nakrytym w kabinie jakby na przyjęcie licznych gości, choć na pokładzie nie było żywej
duszy. Te upiorne statki płynęły zawsze w oku cyklonu albo z wielką szybkością pruły wodę, tworząc przed
dziobem smugę piany morskiej, gdy tymczasem najlżejszy nawet wietrzyk nie marszczył gładkiej powierzchni.
Moore pięknie przetworzył jedną z tych legend morskich w opowiadanie, które na małą skalę zawiera
całą istotę tego rodzaju gatunku literackiego. Mam na myśli jego statek-widmo, zdążający do Wyspy Umarlaka.
(Przyp. aut.).
siwej zwiewności. Myśliwi poprawili ogień, dorzucili do ogniska drew, aby rozpędzić wilgoć
nocnego powietrza. Przygotowali następnie dla Dolpha pod zrębem skalnym posłanie z gałęzi
i zeschłych liści, Antoni Vander Heyden zaś owinął się w wielki płaszcz ze skór zwierzęcych
i wyciągnął się przy ogniu. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim Dolph zdołał usnąć. Leżał
wpatrując się w roztaczającą się przed nim dziwną scenę: wokół puszcza i dzikie skały, ogni-
sko zaś rzuca migotliwe błyski na twarze śpiących Indian i imć Antoniego, który w sposób
tak szczególny, choć nieuchwytny, przypominał mu nocnego gościa z nawiedzonego domu.
Od czasu do czasu dobiegał z lasu krzyk jakiegoś dzikiego zwierzęcia, hukanie sowy lub żało-
sny pisk lelka, najwidoczniej licznie spotykanego w tych stronach, albo znów plusk jesiotra
wyskakującego z rzeki i spadającego na płask na jej spokojną powierzchnię. Dolph zestawiał
to wszystko ze swym kącikiem na strychu domu doktora, gdzie jedynymi odgłosami przery-
wającymi ciszę było bicie zegara kościelnego obwieszczającego godzinę, senny głos stróża
nocnego, wołającego, że wszystko jest w porządku, głośne chrapanie, dobywające się z krzy-
wego nosa doktora, śpiącego na dole, lub ostrożne skrobanie szczura, przegryzającego gdzieś
boazerię. Myśli Dolpha pobiegły następnie ku jego biednej matce — co też ona pomyśli o
jego zagadkowym zniknięciu, jakiej tylko nie dozna zgryzoty i rozpaczy? Myśl ta powracała
nieustannie, przyćmiewając ukontentowanie, które Dolph odczuwał w tej chwili. Napełniała
młodzieńca bólem, budziła w nim wyrzuty sumienia, zasnął więc w końcu z oczami pełnymi
nie obeschłych jeszcze łez.
Gdyby to było opowiadanie zmyślone, miałbym teraz doskonałą sposobność, aby
wpleść do niego przedziwne przygody w tych dzikich górach i wśród wędrownych myśli-
wych, wystawiwszy zaś mojego bohatera na setki niebezpieczeństw i opresji, uratować go z
nich wszystkich jakimś cudownym sposobem. Ale ponieważ jest to historia absolutnie pra-
wdziwa, muszę się zadowolić prostymi faktami i trzymać się granic prawdopodobieństwa.
Wczesnym rankiem dnia następnego po sutym śniadam u zwinięto obóz i nasi poszuki-
wacze przygód wsiedli do łodzi Antoniego Vander Heydena. Wiatru nie było, nie postawiono
więc żagli, lecz Indianie ujęli wiosła i wiosłowali miarowo w rytmie swego rodzaju śpiewu
jednego z białych. Dzień był piękny i pogodny, na rzece ani zmarszczki, a łódź, przecinając
połyskliwą taflę, pozostawiała za sobą długą, falistą bruzdę. Wrony, zwęszywszy ucztę myśli-
wską, zbierały się już w powietrzu tam, gdzie kolumna rzadkiego, niebieskiego dymu wzno-
sząca się spomiędzy drzew wskazywała miejsce noclegu wędrowców. Gdy mijali podnóża
gór, imć Antoni wskazał Dolphowi łysego orła, suwerena tych okolic, który siedział na
uschniętym drzewie pochylonym nad rzeką i oczyma zwróconymi ku niebu zdawał się pić
splendory porannego słońca. Zbliżenie się łodzi zakłóciło rozmyślania monarchy. Rozpostarł
najpierw jedno skrzydło, potem drugie, balansował przez chwilę, a potem z godnością i spo-
kojem opuścił swoją grzędę i przeleciał wolno nad głowami żeglarzy. Dolph chwycił strzelbę
i posłał za nim świszczącą kulę, która ścięła ptakowi kilka piór ze skrzydła; huk wystrzału
odbił się od skały do skały, budząc tysiące ech, lecz król przestworzy szybował spokojnie
dalej, wznosząc się coraz wyżej i zataczając szerokie koła, aż wzbił się ponad zielony szczyt
porośniętej lasem góry i zniknął za krawędzią stromej ściany skalnej. Dolph poczuł się w
pewnej mierze skarcony tym dumnym spokojem i czynił sobie wyrzuty, że tak lekkomyślnie
znieważył majestatycznego ptaka. Imć Antoni ze śmiechem kazał mu pamiętać, że nie opuścił
jeszcze włości pana na Dunderbergu, stary Indianin zaś potrząsnął głową i dodał, że zabicie
orła przynosi nieszczęście; myśliwy powinien raczej zostawić mu zawsze część łupów.
Wszelako w drodze nie zdarzyło się nic przykrego. W miłym nastroju płynęli przez
wspaniałe, bezludne okolice, aż dotarli do wyspy Pollopol, rysującej się niby pływający gaj
na końcu terenów górskich. Zatrzymali się tu, czekając, aż zelżeje upał lub zerwie się bryza,
która pozwoli wioślarzom odpocząć. Kilku myśliwych zajęło się przygotowaniem obiadu,
reszta odpoczywała w cieniu drzew, w rozkosznej bezczynności letniej, pasąc senne oczy
nieziemskimi widokami. Po jednej stronie wznosiły się góry, olbrzymie, poszarpane, aż od
szczytów porośnięte lasami i rzucające swe cienie na połyskliwą taflę wody u ich stóp. Po
drugiej stronie ciągnął się szeroki zalew rzeczny niby wielkie jezioro z długimi, słonecznymi
zatokami i zielonymi cyplami, daleko zaś na widnokręgu rysowała się falista linia gór
Shawangunk, to nieskalanie czysta, to znów upstrzona przelotnymi obłokami.
Ale nie będę się rozwodził nad szczegółami tej podróży po Hudsonie — owo koczo-
wnicze, ziemnowodne życie, ów pęd po srebrzystych falach, lądowanie na bezludnych lesi-
stych wybrzeżach, uczty na zielonych cyplach w cieniu rozłożystego drzewa, gdy rzeka przy-
nosi strzępy lekkiej piany aż pod stopy ucztujących, a dalekie góry, skały, drzewa, śnieżne
obłoki, błękitne niebo stapiają się w jedną niewymownie piękną całość, wszystko to, choć
stanowiło dla podróżnych źródło nieustannej radości, mogłoby przecież znużyć czytelnika.
Podczas biwaków nad rzeką część towarzystwa szła do lasu na polowanie, reszta odda-
wała się rybołówstwu. Czasami zabawiali się strzelaniem do celu, skokami, biegami, zapasa-
mi i Dolph bardzo wiele zyskał w oczach Antoniego Vander Heydena przez swą zręczność i
wyrobienie, gdyż imć Antoni był zdania, że umiejętności te najbardziej zdobią mężczyznę.
I tak spędzali większość czasu wesoło na lądzie, podróżując tylko w dogodnych godzi-
nach, czasem o chłodnym świcie, czasem o mętnym zmierzchu wieczornym, a czasem wtedy,
gdy księżyc posypywał srebrnymi cekinami jędrne fale, szemrzące wokół burt ich małej ba-
rki. Dolph nigdy jeszcze nie czuł się tak bardzo w swoim żywiole, nigdy jeszcze nie napotkał
nic, co odpowiadałoby tak całkowicie jego upodobaniom, jak to wolne życie bez myśli o
jutrze. Był idealnym towarzyszem dla rozmiłowanego we włóczędze imć Antoniego, który z
każdym dniem darzył go coraz większą sympatią. Staremu odludkowi serce rosło, gdy patrzał
na tego młodzieńca, widział w nim bowiem własny portret z czasów młodości, toteż kiedy
zbliżali się do końca podróży, nie mógł się powstrzymać od zapytania o przeszłe jego dzieje.
Dolph z całą szczerością opowiedział mu o swoim życiu, o uciążliwych studiach medy-
cznych, o swoich miernych postępach i mocno wątpliwych widokach na przyszłość. Zgroza
ogarnęła pana Vander Heydena, gdy usłyszał, że tak zdumiewające talenty i umiejętności ma-
ją być stłamszone i pogrzebane pod peruką doktorską. Miał w królewskiej pogardzie sztukę
uzdrawiania chorych, nigdy w życiu bowiem nie chorował. Żywił też wielką niechęć do wsze-
lkiego rodzaju studiów od czasu, gdy jeszcze jako małego chłopca wychłostano go za jakąś
najzupełniej niezrozumiałą książkę. Pomyśleć tylko — Dolph, taki wspaniały młodzian, obda-
rzony takimi zdolnościami, który potrafi strzelać, biegać, skakać, jeździć konno i iść w zapasy
z najsilniejszymi, ma zarabiać na chleb kręcąc pigułki i aplikując mikstury — potworne!
Oświadczył też zaraz Dolphowi, żeby ten nie upadał na duchu, tylko „cisnął medycynę w
diabły”, bo młodzieniec o tak niezwykłych talentach musi się w końcu wybić.
— Ponieważ nie masz zdaje się znajomych w Albany — dodał imć Antoni — udasz się
ze mną do mojego domu i pozostaniesz pod moim dachem, dopóki się za czymś nie rozej-
rzysz, a tymczasem będziemy mogli od czasu do czasu zrobić wypad na polowanie czy na
ryby, bo szkoda, żeby się takie talenty marnowały.
Dolph, zdany na łaskę losu, nie dał się długo prosić. Co więcej, przemyślawszy sobie z
wielką dokładnością i rozwagą wszystko, co uczynił, doszedł do wniosku, że Antoni Vander
Heyden ma „jakiś” związek z historią nawiedzonego domu; że nieszczęśliwy wypadek na
rzece, który w tak dziwny sposób ich ze sobą zetknął, musi „jakoś” wyjść jemu, Dolphowi, na
dobre, słowem, że „jakoś to będzie”. Nawiasem mówiąc, nie masz nic dogodniejszego od tej
nieocenionej maksymy; pozwala ona przystosować się do każdych okoliczności, jest podporą
ludzi, co jak Dolph Heyliger działają bez namysłu, a zastanawiają się poniewczasie; ów zaś,
kto potrafi w ten swobodny, łatwy sposób powiązać minione zło ze spodziewanym dobrem,
posiada tajemnicę szczęścia równą niemal kamieniowi filozoficznemu.
Gdy przybyli do Albany, Dolph zaobserwował, że ukazanie się jego towarzysza budzi
wszędzie powszechną radość. Witano go na przystani, pozdrawiano go na ulicach, psy łasiły
się do niego, chłopcy na jego widok wydawali głośne okrzyki — nie było wprost nikogo, kto
by nie znał Antoniego Vander Heydena. Dolph szedł za nim w milczeniu, podziwiając schlu-
dność tego pięknego miasta, gdyż w owych czasach Albany znajdowało się u szczytu swej
chwały i zamieszkiwali je wyłącznie niemal potomkowie pierwszych osadników holender-
skich, jako że zawadiacy z Nowej Anglii nie zdążyli jeszcze odkryć go i skolonizować. Wszę-
dzie panowały czystość i ład, wszystko odbywało się w ciszy i spokoju, żadnego pośpiechu,
żadnego zamieszania, żadnych kłótni i walk o egzystencję. Na nie brukowanych ulicach rosła
trawa, ciesząc oko soczystą zielenią. Wysokie platany lub wierzby płaczące ocieniały domy, z
gałęzi ich jedwabistymi sznurkami zwisały gąsienice, a motyle jak barwne pajace trzepotały
wokoło, uszczęśliwione swą radosną przemianą. Domy zbudowane były w dawnym stylu
holenderskim, obrócone trójkątnym okapem do ulicy. Skrzętna gospodyni w marszczonym
czepeczku, sukni w kwiaty i białym fartuszku siedziała na ławeczce przed drzwiami zajęta
robotą na drutach. Mąż palił fajkę na ławce naprzeciw, a ulubiona mała Murzynka, siedząc na
schodkach u stóp swojej pani, nawlekała jej pilnie nitkę. Jaskółki kręciły się pod okapem lub
śmigały nad ulicą i przynosiły bogate łupy swoim wrzaskliwym pisklętom, a gospodarna
samiczka strzyżyka wciąż wlatywała i wylatywała z miniaturowego domku, czyli starego
kapelusza, przybitego do muru. Krowy porykując wracały do domu i dojono je od razu przed
drzwiami ich właścicieli, a jeśli która ociągała się w drodze, mały Murzynek uzbrojony w
długi pręt przynaglał ją łagodnie do pośpiechu.
Burgherzy witali przechodzącego pana Vander Heydena pełnym godności ukłonem, a
żony ich życzliwym słowem, wszyscy zaś zwracali się do niego poufale per „Antoni”, gdyż w
tej twierdzy patriarchów, gdzie urodzili się i wspólnie wychowywali, zwyczaj nakazywał
zwracać się do siebie po imieniu. Imć Antoni nie przystawał jak zwykle, aby z nimi po-
żartować, bo pilno mu było do domu. Doszli wreszcie do jego rezydencji. Była to imponująca
budowla w stylu holenderskim, a wielkie żelazne cyfry na szczycie dachu, podające datę wy-
stawienia domu, dowodziły, że zbudowano go w najwcześniejszym okresie osadnictwa.
Wieść o przybyciu imć Antoniego wyprzedziła go i wszyscy domownicy stali już na
czatach. Gromada Murzynów, dużych i małych, zebrała się przed domem, aby go powitać.
Starzy, białowłosi, którzy osiwieli w jego służbie, uśmiechali się, kłaniali i robili różne miny,
wyrażające radość, mali podskakiwali z uciechy wokół jego kolan. Ale najszczęśliwszą istotą
w całym domu była drobna, pulchna, rumiana dzieweczka, jedyne dziecko pana Antoniego i
największe jego umiłowanie. Wybiegła pędem z domu, lecz widok stojącego przy ojcu
nieznajomego młodzieńca onieśmielił ją i przybrała zaraz skromną minkę dobrze wychowanej
panny.
Dolph wpatrywał się w nią ze zdumieniem i zachwytem; nigdy jeszcze, jak mu się
zdawało, nie widział nic równie ślicznego w postaci niewieściej. Ubrana była na dobrą dawną
modłę holenderską w długi gorset i szerokie, krótkie spódnice, tak znakomicie przystosowane
do uwydatnienia i podkreślenia kształtów kobiecych. Włosy upięte pod małym, okrągłym
czepeczkiem ukazywały gładkie, wysokie czoło; miała piękne, błękitne, roześmiane oczy,
smukłą kibić, krągłe... — słowem, było to małe holenderskie bóstwo i Dolph, który nigdy nie
zatrzymywał się wpół drogi, od razu zakochał się w niej na zabój.
Wprowadzono go po chwili do domu, okazując przy tym najserdeczniejszą gościnność.
Urządzenie wnętrza stanowiło odbicie zwyczajów i upodobań imć Antoniego oraz bogactwa
jego przodków. Pokoje umeblowane były dobrymi, starymi mahoniami, kredensy i komody
połyskiwały kutym srebrem i malowaną porcelaną. Nad kominkiem w salonie wisiał jak zwy-
kle wymalowany i oprawiony w ramy herb rodowy, nad nim długi flower w otoczeniu łado-
wnicy indiańskiej i rożka na proch. Pokój zdobiły liczne indiańskie przedmioty, jak fajki po-
koju, tomahawki, noże do skalpowania, torby myśliwskie i pasy naszywane paciorkami; było
tu też dużo różnego rodzaju sprzętu rybackiego, a w kątach stało kilka strzelb na ptactwo.
Dom prowadzono najwidoczniej zgodnie z kaprysami jego pana, choć zapewne korygował je
po cichu zdrowy rozsądek córki. Panowała tu w znacznym stopniu patriarchalna prostota i
życzliwa wyrozumiałość. Murzyni wchodzili do pokoju nie wołani, po prostu żeby spojrzeć
na pana i posłuchać jego przygód; stali przy drzwiach, dopóki nie skończył opowiadania, a
wówczas uśmiechając się szeroko, odchodzili, aby powtórzyć je w kuchni. Dwoje małych
faworytów-Murzynków bawiło się na podłodze z psami i dzieliło się z nimi swoim chlebem z
masłem. Cała służba wyglądała zdrowo i wesoło, a gdy nakrywano stół do wieczerzy, uro-
zmaicenie i obfitość przysmaków dawały świadectwo hojności pana Vander Heydena i talen-
tom gospodarskim jego córki.
Wieczorem przyszło kilkoro najbardziej szanowanych obywateli: Van Ransselaerowie,
Gansevoortowie, Roseboomowie i inni spośród bliskich znajomych imć Antoniego. Zebrali
się, aby wysłuchać sprawozdania z wyprawy, pan Vander Heyden był bowiem Sindbadem
miasta Albany, a jego wyczyny i przygody stanowiły ulubiony temat rozmów współmie-
szkańców. Gdy ci wszyscy siedzieli przy drzwiach hallu, gawędząc i snując w półmroku
długie opowieści, Dolph, usadowiony wygodnie na ławeczce pod oknem, zabawiał rozmową
córkę domu. Zdążył już nawiązać z nią bliższą znajomość, gdyż nie były to czasy fałszywej
rezerwy i pustych ceremonii, ponadto zaś uroczy zmierzch długiego wieczoru letniego ma w
sobie coś, co w sposób wręcz cudowny sprzyja zachodom miłosnym; dodaje on odwagi naj-
bardziej lękliwym językom i ukrywa rumieńce na obliczu nieśmiałych. Jedynie tylko gwiazdy
migotały jasno i od czasu do czasu robaczek świętojański kreślił za oknem swą świetlistą
smużkę lub zabłądziwszy do pokoju, krążył ze swą latarenką pod sufitem.
Co Dolph szeptał pannie do uszka w ów długi wieczór letni, tego powiedzieć nie potra-
fię — słowa jego były tak ciche i niewyraźne, że nie dotarły do uszu kronikarza. Jest wszakże
rzeczą prawdopodobną, że osiągnęły swój cel, bo młodzieniec miał wrodzoną zdolność podo-
bania się płci pięknej i nigdy nie przebywał długo w towarzystwie niewiasty, aby nie okazać
jej należnych względów. Tymczasem goście stopniowo się rozeszli; Antoni Vander Heyden,
wyczerpany nieustannym mówieniem, kiwał nosem w fotelu przy drzwiach, gdy naraz z
drzemki wyrwał go okrzyk, którym Dolph Heyliger nierozważnie zakończył długi okres i
który w cichej sali odbił się echem niby wystrzał z pistoletu. Imć Antoni drgnął, przetarł oczy,
zawołał, żeby wniesiono świece, i stwierdził, że dawno już czas spać. Przy pożegnaniu atoli
serdecznie uścisnął dłoń Dolpha, spojrzał mu życzliwie w oczy i porozumiewawczo potrzą-
snął głową, starszy pan bowiem dobrze pamiętał, jaki był sam w wieku młodzieńca.
Pokój, w którym umieszczono naszego bohatera, był przestronny i wykładany dębową
boazerią. Stały tu wielkie szafy i komody, dobrze wywoskowane i lśniące mosiężnymi orna-
mentami. Zawierały one pokaźne zapasy bielizny pościelowej i stołowej, gdyż gospodynie
holenderskie z chwalebną dumą lubiły się popisywać przed obcymi swoimi domowymi
skarbami.
Dolph zbyt był pochłonięty własnymi myślami, aby zwracać szczególną uwagę na
otaczające go przedmioty, mimo woli jednak porównywał wciąż nieprzymuszoną wesołość i
swobodę, panujące w tym domu, z nastrojem ponurego skąpstwa w gospodarstwie doktora
Knipperhausena. Jedno tylko mąciło radość Dolpha: myśl, że musi pożegnać się z miłym
gospodarzem i śliczną gospodynią i ruszyć znów w nieznany świat. Pozostawanie tu dłużej
byłoby lekkomyślnością: zakocha się tylko jeszcze bardziej, a żeby taki nędzarz jak on miał
się ubiegać o córkę wielkiego Vander Heydena — nie, szaleństwem jest nawet myśleć o
czymś podobnym! Życzliwość, z jaką potraktowała Dolpha dziewczyna, kazała mu po zasta-
nowieniu przyspieszyć jeszcze wyjazd; źle by odpłacił się gospodarzowi za serdeczną gościn-
ność, gdyby uwikłał serce jego córki w niepożądane sidła. Słowem, Dolph nie różnił się wcale
od wielu innych lekkoduchów, u których myśl przychodzi dopiero po czynie, a czyn nie idzie
nigdy za myślą, i którzy pobierają wieczorem szczytne postanowienia, lecz nazajutrz rano
zapominają ich dotrzymać.
— Zaiste, piękne zakończenie podróży — powiedział, gdy już zanurzył się niemal po
czubek nosa w wielkiej pierzynie i podciągnął pod brodę świeże, białe prześcieradło. — Oto
zamiast znaleźć wór pieniędzy, który bym mógł zawieźć do domu, znajduję się bez grosza w
kieszeni w zupełnie obcym mieście, a co gorsza, zakochałem się po uszy. Jednakże — dodał
po pauzie, przeciągając się i układając wygodniej w łóżku — mam doskonałe locum, przynaj-
mniej na razie, będę się więc cieszył obecną chwilą, a potem niech się dzieje, co chce, na
pewno jakoś to będzie.
Wypowiedziawszy te słowa, wyciągnął rękę, aby zgasić świecę, gdy naraz ogarnęło go
zdumienie i zdjął lęk, zdawało mu się bowiem, że z mrocznej części pokoju patrzy na niego
upiór z nawiedzonego domu. Po bliższym przyjrzeniu się zrozumiał, że rzekome widmo jest
niczym innym jak portretem flamandzkim, zawieszonym w ciemnym kącie, tuż za jedną z
szaf. Była to wszakże wierna podobizna jego nocnego gościa. Ta sama peleryna i pas. Ta
sama szpakowata broda i nieruchome spojrzenie, ten sam szerokoskrzydły kapelusz ze zwisa-
jącym z jednej strony piórem. Dolph przypomniał sobie o podobieństwie, jakie często do-
strzegał między swoim gospodarzem a starcem z nawiedzonego domu, i nabrał teraz pewno-
ści, że tych dwóch łączy jakieś pokrewieństwo i że jakieś osobliwe przeznaczenie kierowało
jego podróżą. Leżał wlepiając oczy w portret z równym niemal przerażeniem, z jakim wpatry-
wał się w upiorny oryginał, póki donośne bicie zegara w hallu nie przypomniało mu o późnej
godzinie. Zgasił światło, lecz długo jeszcze zastanawiał się nad tymi szczególnymi zdarzenia-
mi i zbiegami okoliczności, aż wreszcie zapadł w sen. Sny jego szły torem rozmyślań na ja-
wie. Śniło mu się, że wciąż leży wpatrując się w portret, aż wreszcie portret zaczyna stopnio-
wo ożywać, odmalowany na nim starzec schodzi z obrazu i wychodzi z pokoju, Dolph idzie
za nim i znajduje się naraz przy studni, na którą starzec wskazuje, uśmiecha się do niego i
znika.
Gdy się rano obudził, ujrzał przy swym łóżku gospodarza, który przywitał go wesoło i
zapytał, jak mu się spało. Dolph odpowiedział równie wesoło, przy sposobności jednak zapy-
tał o portret wiszący na ścianie.
— Ach — rzekł imć Antoni — to portret starego Killiana Vander Spiegla, niegdyś
burmistrza Amsterdamu, który w związku z ogólną nieprzychylną sytuacją opuścił Holandię i
przyjechał tu za rządów Piotra Stuyvesanta. Był moim przodkiem po kądzieli, a poza tym
starym sknerą. Kiedy Anglicy w tysiąc sześćset sześćdziesiątym czwartym roku zajęli Nowy
Amsterdam, wyniósł się na wieś. Popadł w melancholię z obawy, że odbiorą mu jego boga-
ctwa i czeka go nędza. Obrócił cały majątek w gotówkę i gdzieś go schował. Przez rok czy
dwa ukrywał się w różnych miejscach, wyobrażając sobie, że Anglicy szukają go, aby go
obrabować, a wreszcie pewnego ranka znaleziono go nieżywego w łóżku i nikt nie zdołał wy-
kryć, gdzie schował większą część swoich pieniędzy.
Gdy gospodarz wyszedł z pokoju, Dolph trwał przez jakiś czas bez ruchu, pogrążony w
rozmyślaniach. To, co usłyszał, wywarło na nim wielkie wrażenie. Vander Spiegel było
nazwiskiem panieńskim jego matki i przypomniał sobie, że wymieniała Killiana Vander Spie-
gla jako jednego ze swych przodków. Mówiła ponadto, że jej ojciec był prawowitym dziedzi-
cem Killiana, ale staruszek umarł nie zostawiając nic, co można by po nim odziedziczyć. Jak
się teraz okazało, imć Antoni był również potomkiem, a może i spadkobiercą tego biednego
bogacza, skąd wynikało, że Heyligerów i Vander Heydenów łączy dalekie pokrewieństwo.
„A może — pomyślał Dolph — takie właśnie jest wytłumaczenie mojego snu? Może
właśnie dzięki podróży do Albany mam zdobyć fortunę, znajdując ukryte w owej studni
skarby Killiana Vander Spiegla? Ale cóż za dziwnie okrężny sposób powiadomienia mnie o
tym! Dlaczego u licha stary upiór nie mógł powiedzieć mi tego od razu przy studni, zamiast
wysyłać mnie tyli świat do Albany, żebym wysłuchał opowiadania, które znów mnie wysyła z
powrotem?”
Myśli te snuły mu się po głowie, kiedy się ubierał. Zszedł na dół, targany wciąż niepo-
kojem, gdy jasna twarzyczka Marii Vander Heyden uśmiechnęła się naraz do niego i jak gdy-
by dała mu klucz do całej zagadki.
„Bądź co bądź — pomyślał Dolph — stary duch ma rację. Jeżeli mam dostać jego pie-
niądze, chce, żebym się ożenił z tą jego śliczną potomkinią. W ten sposób obie odnogi rodzi-
ny znów się połączą i majątek zostanie właściwie zużytkowany”.
Ledwie zaświtała mu ta myśl, wyzbył się od razu wszystkich wątpliwości. Pragnął teraz
wrócić jak najszybciej do rodzinnego miasta, aby zabezpieczyć skarb leżący — był już tego
pewien — na dnie studni, zanim odkryje go kto inny.
„Kto wie — myślał — czy ten stary, co tak lubi nocne spacery, nie ukazuje się każdemu
gościowi nawiedzonego domu i czy nie da jakiej wskazówki człowiekowi bardziej bystremu
ode mnie, który trafi do studni drogą krótszą niż przez Albany?”
Tysiące razy wypowiadał życzenie, aby lekkomyślny stary duch wraz ze swoim portre-
tem znalazł się na dnie Morza Czerwonego. Trawiony gorączką niecierpliwości, chciał
natychmiast jechać. Upłynęło jednak kilka dni, zanim nadarzyła się okazja do powrotu w dół
rzeki. Dla Dolpha trwało to całą wieczność, mimo że pławił się w uśmiechach ślicznej Marii i
z każdym dniem był coraz bardziej zakochany.
Wreszcie ten sam szkuner, z którego pokładu Dolph spadł, przygotował się do wyrusze-
nia. Dolph, jąkając się i zacinając, przeprosił gospodarza za nagły odjazd. Antoni Vander
Heyden był niemile zdziwiony. Uplanował już kilka wycieczek do puszczy, a jego Indianie
czynili przygotowania do wielkiej wyprawy na jedno z jezior. Wziął Dolpha na bok i użył ca-
łej swej wymowy, aby wyperswadować mu odjazd i nakłonić do pozostania, ale wysiłki jego
spełzły na niczym. W końcu dał za wygraną, stwierdził tylko raz jeszcze, że „to okropna
szkoda, aby taki świetny chłopak tak się marnował”. Mimo to przy pożegnaniu z serdecznym
uściskiem dłoni podarował Dolphowi swą ulubioną strzelbę i zapewnił, że kiedykolwiek
Dolph powróci do Albany, dom pana Vander Heydena zawsze będzie stał dla niego otworem.
Śliczna mała Maria nie powiedziała nic, ale gdy Dolph ucałował ją na pożegnanie, pulchne jej
policzki zbladły, a w oczach zakręciły się łzy.
Dolph wskoczył lekko na pokład statku. Podniesiono żagle, wiatr był dość mocny,
wkrótce stracili z oczu Albany, jej zielone wzgórza i zaciszne wysepki. Przemknęli wesoło
obok gór Kaatskill, których czarowne szczyty były jasne i nie przesłonięte chmurami. Minęli
pomyślnie tereny górskie, nie napastowani przez władcę Dunderbergu i jego podkomendnych;
przecięli zatokę Haverstraw, okrążyli Coton Point, przepłynęli Tappaan Zee, prześliznęli się
pod Palisadoes, aż wreszcie po południu trzeciego dnia ujrzeli przylądek Hoboken, wiszący w
powietrzu jak chmura, a wkrótce potem wyłaniające się z wody dachy Manhattoes.
Dolph pośpieszył przede wszystkim do domu swej matki, bo wciąż dopiekała mu myśl
o niepokoju, jakiego matka musi doznawać za jego sprawą. Idąc łamał sobie głowę, jak
wytłumaczyć swoją nieobecność, nie zdradzając jednocześnie tajemnicy nawiedzonego domu.
Wśród tych rozmyślań skręcił w ulicę, przy której stał dom matki, gdy jak piorunem rażony
osłupiał na widok stosu gruzów.
Musiał tu widocznie szaleć wielki pożar, który zniszczył kilka dużych domów, a
skromny budyneczek biednej jejmości Heyliger również padł ofiarą płomieni. Ściany nie były
całkowicie zniszczone, Dolph dojrzał więc pewne ślady otoczenia, w którym spędził dzieciń-
stwo. Pozostał kominek, przy którym często się bawił, i zdobiące go holenderskie kafelki, ilu-
strujące ustępy z Pisma świętego, na które to kafelki nieraz patrzył z podziwem i zachwytem.
Wśród rumowiska leżał połamany fotel zacnej damy, na którym siedząc prawiła synowi
tylekroć morały, obok zaś poniewierała się Biblia familijna z mosiężnymi klamrami, teraz
niestety obrócona niemal w popioły.
Dolph stał przez chwilę zmartwiały, gdyż okropny ten widok przejął go strachem, że
matka zginęła w płomieniach. Od tej potwornej obawy uwolnił go jednakże jeden z sąsiadów,
który akurat przechodził i poinformował go, że matka żyje.
Zacna niewiasta istotnie straciła wszystko w tej niespodziewanej katastrofie, bo okoli-
czna ludność tak była zajęta ratowaniem pięknych mebli jej bogatych sąsiadów, że mały
domeczek wraz z całym skromnym dobytkiem jejmości Heyliger palił się bez najmniejszych
przeszkód, ba, gdyby nie rycerska pomoc jej starego przyjaciela, Piotra de Groodt, czcigodna
dama i jej kotka podzieliłyby zapewne los domku.
Tak czy owak po tak wielkich przejściach leżała teraz chora na duszy i na ciele. Ogół
wszakże okazał jej zwykłą życzliwość. Gdy już meble bogatych sąsiadów uratowano w miarę
możności z ognia, gdy sąsiadom tym w należytym czasie złożono kondolencje z powodu
poniesionych szkód, a żonom wyrazy współczucia z powodu doznanego wstrząsu, ogół w
końcu przypomniał sobie o biednej jejmości Heyliger. Od razu stała się znów przedmiotem
powszechnego współczucia, wszyscy żałowali jej bardziej niż kiedykolwiek i gdyby tylko
litość dała się przekuć na brzęczącą monetę, mój ty Boże! — jaka by pani Heyliger była
bogata!
Postanowiono teraz całkiem serio, że należy niezwłocznie coś dla niej zrobić. Ksiądz
pastor tedy w najbliższą niedzielę zaniósł do Boga na jej intencję modły, do których przyłą-
czyła się z najwyższym zapałem cała kongregacja. Nawet Cobus Groesbeek, starszy rajca, i
imć Milledollar, wielki kupiec holenderski, wstali w ławkach i nie szczędzili głosów, a prze-
cież modlitwa tak wybitnych ludzi musiała mieć swoją wagę. Doktor Knipperhausen poza
tym odwiedzał panią Heyliger w charakterze zawodowym, udzielał jej moc gratisowych
porad i wszyscy chwalili jego dobroczynność. Co się tyczy jej starego przyjaciela, Piotra de
Groodt, był on człowiekiem ubogim, którego współczucie, modlitwy i rady nie mogły mieć
wielkiego znaczenia, toteż dał jej wszystko, co było w jego mocy — udzielił jej schronienia.
Do skromnego tedy mieszkania Piotra de Groodt Dolph skierował teraz swe kroki. W
drodze przypomniał sobie tkliwość i dobroć, jaką zawsze darzyła go biedna matka, jej wyro-
zumiałość na jego błędy, jej ślepotę na jego wady, a potem pomyślał o swoim próżniaczym,
bezładnym życiu.
— Byłem okropnym nicponiem — rzekł Dolph kiwając ze smutkiem głową — nie ma
co ukrywać, kompletne ze mnie ladaco. Ale — dodał energicznie, splatając ręce jak do modli-
twy — niech ona tylko żyje — tylko niech mi żyje, a dowiodę, że jestem dobrym synem!
Gdy się Dolph zbliżył do domu, ujrzał wychodzącego stamtąd Piotra de Groodt. Stary
cofnął się przerażony, sądząc, że ma przed sobą ducha. Ponieważ jednak był biały dzień, Piotr
szybko odzyskał równowagę, mówiąc sobie, że przecież żaden duch nie poważy się ukazać w
pełnym słońcu. Zacny grabarz w krótkich słowach opowiedział Dolphowi, jaką konsternację i
jak przeróżne pogłoski wywołało jego zniknięcie. Przypuszczano powszechnie, że porwały go
duchy, gospodarujące w nawiedzonym domu, a stary Abraham Vandozer, który mieszkał przy
wielkich platanach w pobliżu trzeciego kamienia milowego, potwierdził, że wracając późną
nocą do domu, słyszał w powietrzu wielki tumult, jak gdyby stado dzikich gęsi przelatywało z
południa na północ. Na dom nawiedzony spoglądano tedy z lękiem dziesięciokrotnie wię-
kszym niż dotychczas, nikt za skarby świata nie spędziłby tam nocy, a doktor zaprzestał na-
wet swoich dziennych wypraw w te strony.
Biedną matkę musiano odpowiednio przygotować, zanim można było oznajmić jej o
powrocie Dolpha, nieszczęśliwa opłakała go już bowiem jako umarłego, a na dodatek złama-
na była zupełnie pod wpływem licznych pocieszycieli, którzy codziennie rozweselali ją opo-
wiadaniami o duchach i o ludziach porwanych przez diabła. Dolph zastał ją leżącą w łóżku,
przy niej zaś mruczała jeszcze jedna członkini rodziny Heyligerów, kotka zacnej damy,
osmalona jednak żałośnie i najzupełniej pozbawiona pięknych wąsów, które tak zdobiły jej
fizjonomię. Biedna niewiasta zarzuciła ramiona na szyję Dolpha.
— Synku! Synku! Ty żyjesz? — Radość z jego powrotu zatarła na razie w jej pamięci
wszelkie wspomnienia o stratach i przejściach. Nawet mądra kocica zdradzała niewątpliwe
oznaki radości z powrotu młodzieńca. Widziała może, że jej pani i syn są pozbawionymi
domu rozbitkami życiowymi, i żywiła dla nich współczucie, na jakie zdobyć się potrafią tylko
towarzysze niedoli. Zresztą koty to stworzenia niedoceniane, a nawet powszechnie oczerniane
— zdolne są bowiem do znacznie większej miłości i przywiązania, niż im świat na ogół
przypisuje.
Oczy dobrej pani Heyliger zaszkliły się łzami, kiedy zobaczyła, że jedna przynajmniej
istota poza nią cieszy się z powrotu jej syna.
— Tibby cię poznała! Biedactwo! — powiedziała, głaszcząc zmierzwioną sierść ulubie-
nicy, potem opanowawszy się dodała, kiwając smutno głową: — Ach, mój biedny Dolphie!
Twoja matka nic ci już nie może pomóc! Sama sobie nie może już radzić! Co się teraz z tobą
stanie, mój biedny chłopcze?
— Mamo — odparł Dolph — proszę cię, nie mów tak. Byłem ci za długo ciężarem, na
mnie teraz kolej, aby zatroszczyć się o ciebie na starość. No, rozpogódź się! Bądź dobrej my-
śli! Ciebie, Tibby i mnie czekają jeszcze lepsze czasy. Jestem przy tobie, jak widzisz, młody,
zdrów i pełen otuchy, nie rozpaczajmy więc, ręczę ci, że jakoś to będzie.
Gdy się ta scena rozgrywała między matką a synem, ktoś pośpieszył już do doktora
Knipperhausena z nowiną o szczęśliwym powrocie jego ucznia. Mały doktor sam nie wie-
dział, czy ma się cieszyć, czy też martwić. Szczęśliwy był, że w ten sposób kładzie się kres
uwłaczającym pogłoskom, krążącym na temat jego rezydencji wiejskiej, martwił się jednak,
że znów będzie miał teraz kłopot z uczniem, którego, jak sądził, pozbył się na zawsze. Targa-
ny tymi sprzecznymi uczuciami, uchwycił się z wdzięcznością rady Frau Ilzy, która zaleciła
mu, aby skorzystał z samowolnego zniknięcia młodzika i teraz po prostu nie wpuszczał go do
swego domu.
Wieczorem tedy, gdy spodziewano się, że marnotrawny uczeń powróci do dawnych
pieleszy, przygotowano wszystko na jego przyjęcie. Dolph, uspokoiwszy wreszcie jako tako
matkę, stawił się przed domem swego dawnego mistrza i niechętną a niepewną ręką ujął
kołatkę. Ledwie jednak zdążył zapukać nią cichutko, gdy z jednego okna wysunęła się głowa
doktora w czerwonej szlafmycy, z drugiego zaś głowa gospodyni w białym czepku nocnym.
Zaraz też spadł na niego grad wyzwisk i wymysłów, przemieszanych z nieocenionymi dobry-
mi radami, jakich udziela się tylko przyjacielowi w potrzebie albo też zbrodniarzowi na ławie
oskarżonych. Za chwilę już w każdym oknie przy tej ulicy tkwiła jakaś szlafmyca, wsłuchana
w przenikliwy sopran Frau Ilzy i gardłowe skrzeczenie doktora Knipperhausena, a od okna do
okna biegła wieść: „Proszę, Dolph Heyliger wrócił i znów zaczyna dawne figle”. Słowem,
Dolph przekonał się, że nie może się spodziewać od doktora nic prócz dobrych rad, którego to
towaru istnieje na świecie taka obfitość, że można go nawet bez żalu wyrzucać przez okno,
wycofał się więc czym prędzej i spędził noc pod skromnym dachem poczciwego Piotra de
Groodt.
Nazajutrz wczesnym rankiem Dolph był już w nawiedzonym domu. Wszystko wygląda-
ło zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy stąd odszedł. Łąki porośnięte gęstą trawą sprawiały
takie wrażenie, jak gdyby nikt nie stąpał po nich od chwili wyjazdu Dolpha, Z bijącym
sercem pośpieszył do studni. Zajrzał do niej i zobaczył, że jest bardzo głęboka i na dnie jej
połyskuje woda. Zaopatrzył się z góry w mocną linę z rodzaju tych, jakich używają rybacy na
wybrzeżach Nowej Fundlandii. Zakończona była ciężką ołowianką i wielkim haczykiem na
ryby. Za jej pomocą zaczął sondować dno studni i kręcić haczykiem w wodzie. Woda była
dość głęboka, było w niej też sporo rupieci i kamieni, co spadły z góry. Kilka razy haczyk
zaczepił o coś i lina o mało nie pękła. Od czasu do czasu Dolph wyławiał jakieś bezwarto-
ściowe przedmioty: czaszkę końską, żelazną podkowę, połamany cebrzyk, okuty żelazem.
Pracował już od kilku godzin, nie znajdując nic, co by opłaciło jego zachody albo zachęciło
do dalszych wysiłków. Pomyślał, że musi być wielkim głupcem, skoro z powodu jakichś tam
snów wdał się w te niedorzeczne poszukiwania, i chciał już wrzucić linę do studni i dać sobie
z tym wszystkim spokój.
— Jeszcze tylko raz zarzucę wędkę — powiedział — i na tym koniec.
Sondując poczuł wszakże, iż ołowianka wsunęła się do szczeliny między kamieniami, a
gdy pociągnął za linę, poczuł, że haczyk zaczepił o coś ciężkiego. Musiał teraz manewrować
liną bardzo ostrożnie, aby nie pękła od nadmiernego napięcia. Rupiecie leżące na przedmio-
cie, który zahaczył, ustąpiły pomału, wyciągnął ów przedmiot na powierzchnię wody i jakież
było jego uniesienie, gdy zobaczył, że na końcu liny połyskuje coś jakby srebro! Ledwie
dysząc z podniecenia, wyciągnął owo coś ku ocembrowaniu studni, zdumiony jego wielkim
ciężarem i truchlejąc co chwila, że haczyk się obsunie i zdobycz pójdzie znów na dno.
Wreszcie ułożył łup bezpiecznie przy studni. Był to wielki srebrny dzban staroświeckiego
kształtu, pięknie ozdobiony, z wyrytym z jednej strony herbem podobnym do herbu, co wisiał
ongi nad kominkiem domu matki Dolpha. Pokrywka przytwierdzona była kilkakrotnie okrę-
conym drutem. Dolph drżącymi rękami odwinął drut, podniósł pokrywkę i hola! — dzban
pełen był złotych monet, jakich nigdy dotychczas nie oglądał! Nie ulegało wątpliwości, że
trafił na miejsce, w którym Killian Vander Spiegel ukrył swoje skarby.
Lękając się, aby nie zobaczył go jakiś przypadkowy przechodzień, Dolph wycofał się
ostrożnie i zakopał dzban w ustronnym miejscu. Zaczął następnie rozsiewać mrożące krew w
żyłach historie o nawiedzonym domu; odstraszał wszystkich od zbliżania się do niego, sam
zaś tymczasem odwiedzał go częstokroć w wietrzne i słotne dni, kiedy na pobliskich polach
nie było żywej duszy, choć prawdę mówiąc nie ważył się wyprawiać tam w nocy. Po raz
pierwszy w życiu wykazał prawdziwą pilność i pracowitość, a swój nowy zawód wędkarza
uprawiał z taką wytrwałością i powodzeniem, że w krótkim czasie wyłowił dość pieniędzy,
aby zostać jak na owe umiarkowane czasy zamożnym burgherem do końca życia.
Znużyłbym czytelnika, gdybym zechciał opisać szczegółowo resztę niniejszej historii,
gdybym wdał się w drobiazgowe opowiadanie o tym, jak Dolph stopniowo zaczął używać
majątku nie budząc zdziwienia i nadmiernej ciekawości sąsiadów — jak zaspokoił swe
skrupuły co do zatrzymania dla siebie skarbów, a zarazem uczynił zadość własnej serdecznej
skłonności, żeniąc się ze śliczną Marią Vander Heyden — i jak wespół z imć Antonim odbył
wiele wesołych i długich wypraw.
Nie mogę jednak pominąć milczeniem okoliczności, że Dolph zabrał do siebie starą
matkę i pielęgnował ją w dniach jej starości. Przezacna dama miała nadto tę satysfakcję, że
nie słyszała już głosów potępienia pod adresem syna; przeciwnie, Dolph z każdym dniem
zdobywał sobie coraz większy szacunek ogółu, wszyscy dobrze mówili o nim i o jego piwni-
cy, a najwynioślejszy nawet burmistrz nie odtrącał nigdy jego zaproszenia na obiad. Dolph
opowiadał często przy własnym stole biesiadnym o swoich wybrykach, które były niegdyś
postrachem całego miasta; wszelako teraz uważano je za wyborne żarty i najpoważniejsi
dostojnicy słuchając o nich trzymali się za boki. Nikt nie był bardziej zdumiony umacniającą
się pozycją Dolpha aniżeli jego dawny mistrz, doktor; Dolph zaś miał naturę tak niepamiętli-
wą, że wziął doktora na lekarza domowego, dbając tylko o to, aby recepty jego zawsze wy-
rzucano przez okno. Matka Dolpha często zapraszała do swego przytulnego saloniku dawne
kumy na filiżaneczkę herbaty, a Piotr de Groodt, siedząc przy kominku i bujając na kolanach
jedno z jej wnucząt, często gęsto gratulował jej syna, który stał się człowiekiem tak wybi-
tnym, na co poczciwa dusza potrząsała głową rozanielona i wołała:
— Ach, sąsiedzie, sąsiedzie! Czy nie mówiłam, że przyjdzie dzień, kiedy Dolph zakasu-
je ich wszystkich?
Tak tedy Dolph Heyliger żył sobie w ukontentowaniu i dobrobycie, a im był starszy i
mądrzejszy, tym stawał się weselszy, zadając kłam staremu przysłowiu, że pieniądze nie dają
szczęścia, gdyż czynił dobry użytek ze swoich bogactw, a na dobitkę został ogólnie poważa-
nym obywatelem i cenionym członkiem społeczności. Łożył znaczne sumy na instytucje
publiczne w rodzaju stowarzyszeń smakoszów i klubów wędkarskich. Prezydował podczas
wszystkich oficjalnych obiadów i jako pierwszy sprowadził żółwie z Indii Zachodnich. Przy-
czynił się do poprawy rasy koni wyścigowych i kogutów używanych do walki, otaczał przy
tym tak troskliwą opieką sztuki piękne, że każdy, kto potrafił dobrze zaśpiewać piosenkę lub
dobrze opowiedzieć anegdotkę, mógł liczyć na miejsce przy jego stole.
Był również członkiem korporacji, wydał kilka dekretów dotyczących ochrony zwierzy-
ny i ostryg, a ponadto zapisał radzie naczelnej wielką srebrną wazę na poncz, przerobioną ze
wspomnianego uprzednio dzbana, która to waza znajduje się w posiadaniu rady po dziś dzień.
Wreszcie w kwiecie wieku podeszłego zmarł na apopleksję podczas uczty korporacyjnej
i został pochowany z wielkimi honorami na małym cmentarzu holenderskim przy ulicy
Ogrodowej, gdzie dotychczas można oglądać jego nagrobek ze skromnym epitafium w języku
holenderskim, ułożonym przez jego przyjaciela imć Justusa Bensona, znakomitego poetę na-
szej prowincji.
Powyższa historia jest bardziej wiarogodna niż większość opowieści tego rodzaju, gdyż
znam ją od kogoś, kto słyszał ją od Dolpha Heyligera we własnej osobie. Dolph nie opowia-
dał jej nigdy i zwierzył ją przyjaciołom w największym zaufaniu dopiero pod koniec życia, a i
to przy nadliczbowej wazie ponczu, i choć ustępy dotyczące zjaw i widm mogłyby się komuś
wydać dziwne, nikt z gości Dolpha nie wyraził na ten temat najmniejszych wątpliwości. Być
może nie od rzeczy będzie dodać, że poza innymi licznymi umiejętnościami Dolph Heyliger
znany był w całej prowincji jako najlepszy i niezrównany wędkarz.
PIRAT KIDD
Za dawnych czasów, wkrótce potem, gdy król Karol Drugi wyrwał z rąk Jaśnie Bez-
czelnych Panów Zarządców Generalnych z Holandii terytorium Nowych Niderlandów i gdy
w prowincji panował jeszcze rozgardiasz, stała się ona przytuliskiem poszukiwaczy przygód,
rozpustników i wszelkiego rodzaju ptaszków niebieskich, co żyją nie wiadomo z czego i nie
lubią, aby staroświeckie nakazy prawa i religii ograniczały ich wolność osobistą. Wśród tych
ostatnich poczesne miejsce zajmowali piraci. Byli to rozbójnicy morscy, którzy być może
podczas wojny wyedukowali się w owych szkołach piractwa, jakimi były statki korsarskie, a
raz zakosztowawszy uroków grabieży, zachowali na zawsze do niej skłonność. Korsarza od
pirata dzieli jeden tylko niewielki krok; obaj walczą z miłości do rabunku, tyle że pirat jest
odważniejszy, bo rzuca wyzwanie nie tylko wrogowi, ale i szubienicy.
Ale w jakiejkolwiek szkole się wykształcili owi piraci, co krążyli wokół kolonii angiel-
skich, byli zuchwalcami nie lada i w czasach pokoju wyrządzali wiele szkód osadom hiszpań-
skim i hiszpańskim statkom handlowym. Łatwy dostęp do portu Manhattoes, znaczna ilość
kryjówek na tych wodach i słabość ledwie zorganizowanej władzy czyniła port ten wielkim
rendez-vous piratów, gdzie mogli spieniężyć łupy i uplanować nowe zbójeckie wyprawy.
Ponieważ przywozili ze sobą bogate ładunki wszelkiego rodzaju towarów, przysmaki pod-
zwrotnikowe, zbytkowne łupy z prowincji hiszpańskich i wyzbywali się ich z przysłowiową
frajbiterską * rozrzutnością, skrzętni kupcy z Manhattoes witali ich jak miłych gości. Toteż
gromady tych straceńców, renegatów ze wszystkich krajów i wszystkich szerokości geografi-
cznych, można było oglądać spacerujące w biały dzień po ulicach miasta, obok jego spokoj-
nych mieszkańców. Rozbójnicy sprzedawali ostrożnym kupcom swe bogate zamorskie łupy
za połowę lub nawet czwartą część wartości, a uzyskane pieniądze puszczali w tawernach,
pijąc, grając w gry hazardowe, śpiewając, klnąc, wrzeszcząc i wprawiając w zdumienie okoli-
cznych mieszkańców nocnymi awanturami i dziką zabawą.
W końcu ekscesy te przybrały takie rozmiary, że stało się o nich głośno w prowincjach i
* Frajbirer — pirat.
poczęto wołać o interwencję rządu. Poczyniono więc kroki, aby położyć kres szerzącemu się
złu i wykurzyć rabusiów z kolonii.
Wśród agentów, zaangażowanych do wykonania tego planu, znajdował się słynny kapi-
tan Kidd. Był on przez długi czas postacią dwuznaczną; jednym z owych nieokreślonych
zwierząt morskich, do których można zastosować powiedzenie „ni pies, ni wydra”. Był po
części kupcem, po części przemytnikiem, w znacznej też mierze łotrzykiem. Handlował przez
wiele lat z piratami, dowodząc małym, szybkim i smukłym stateczkiem, którym mógł żeglo-
wać na wszelkiego rodzaju wodach. Znał wszystkie miejsca spotkań i kryjówki piratów,
wypływał wciąż w jakieś tajemnicze rejsy i uwijał się niby kurczę podczas burzy.
Ten to bliżej nieokreślony osobnik miał z ramienia rządu ścigać piratów na morzu, zgo-
dnie z maksymą „niechaj złodziej łapie złodzieja”; podobnie też używa się czasem wydr do
łowienia ich kuzynek, ryb.
Kidd wyruszył tedy w 1695 roku do Nowego Jorku pięknym okrętem noszącym miano
„Adventure Galley”, uzbrojony po zęby i zaopatrzony w odpowiednie pełnomocnictwa. Gdy
jednak przybył w dobrze sobie znane strony, zwerbował załogę na nowych warunkach, zaan-
gażował sporo swoich dawnych kamratów, chłopców wprawnych we władaniu nożem i pisto-
letem, po czym pożeglował na Wschód. Zamiast walczyć z piratami, sam został piratem;
wyprawiał się na Maderę, do Bonavista, na Madagaskar i krążył przy wejściu do Morza
Czerwonego. Tutaj wśród innych zbójeckich napadów morskich zawładnął też bogatym
statkiem handlowym z Quedah, którego załogę stanowili Maurowie, choć dowódcą był
Anglik. Kidd chętnie byłby podał ten napad za chwalebny wyczyn, coś na kształt krucjaty
przeciw niewiernym, ale rząd angielski od dawna już stracił upodobanie do tego rodzaju
chrześcijańskich zwycięstw.
Kidd przez czas dość długi włóczył się po morzach, handlując tym, co zrabował, i zmie-
niając wciąż statki, po czym miał czelność powrócić do Bostonu, obładowany łupami i oto-
czony zgrają zuchwałych kompanów.
Czasy się jednak zmieniły. Piraci nie mogli się już bezkarnie pokazać nawet w kolo-
niach. Nowy gubernator, Lord Bellamont, odznaczał się wielką gorliwością w tępieniu tego
rodzaju przestępców, a już specjalnie zawziął się na Kidda, ponieważ sam przyczynił się w
swoim czasie do powierzenia Kiddowi misji, której ten tak haniebnie nadużył. Zaledwie tedy
Kidd zjawił się w Bostonie, uderzono na alarm i poczyniono kroki, aby aresztować tego
rzezimieszka oceanów. Ale Kidd zdobył sobie tymczasem opinię człowieka nieustraszonego,
ponadto zaś groźni kamraci nie odstępowali go na krok, wszystko to więc spowodowało
pewną zwłokę w jego aresztowaniu. Kidd podobno skorzystał z tego, aby zakopać większą
część swoich skarbów, po czym znów paradował zuchwale po ulicach Bostonu. Próbował na-
wet stawiać opór w chwili aresztowania, schwytano go jednak wraz z kompanami i wtrącono
do więzienia. Pirat i jego załoga budzili taki strach wśród miejscowej ludności, że uznano za
stosowne odesłać ich specjalną fregatą do Anglii. Czyniono tam wielkie starania, aby osłonić
kapitana Kidda przed sprawiedliwością, lecz spełzły one na niczym; wraz z towarzyszami
sądzono go, skazano i powieszono na miejscu straceń w Londynie. Kidd miał ciężką śmierć,
gdyż sznur, na którym go powieszono, pękł i pirat zwalił się na ziemię. Powieszono go po raz
drugi, tym razem skutecznie; stąd też niewątpliwie pochodzi legenda o tym, że Kidd miał
życie zaczarowane i musiano go dwukrotnie wieszać.
Tak się przedstawiają w ogólnych zarysach dzieje Kidda, lecz stały się one źródłem
wielu rozlicznych podań. Pogłoska o tym, że zakopał wielką fortunę w złocie i klejnotach,
wzburzyła umysły wszystkich zacnych obywateli na całym wybrzeżu. Raz po raz powstawały
plotki o wielkich sumach pieniędzy, znalezionych tu i ówdzie, czasem w jednej części kraju,
czasem w innej; o monetach z mauretańskimi napisami, będących niewątpliwie łupem ze
wschodnich wypraw Kidda; prostaczkowie jednak spoglądali na te momenty z zabobonnym
strachem, uważając litery mauretańskie za znaki diabelskie lub magiczne.
Niektórzy utrzymywali, że skarby zakopano w bezludnych dzikich miejscach w pobliżu
Plymouth i Cape Cod, z czasem jednak plotka nadziała złotem inne zakątki, nie tylko na
wschodnim wybrzeżu, lecz także na brzegach cieśniny Sund, a nawet Manhattanu i Long
Island. Faktem jest ponadto, że ostre środki zastosowane przez Lorda Bellamonta wywołały
wielką konsternację wśród piratów we wszystkich prowincjach: chowali oni swoje pieniądze i
klejnoty w różnych odludnych zakątkach, na dzikich wybrzeżach rzecznych i morskich, sami
zaś starali się rozproszyć po całym kraju. Ramię sprawiedliwości nie pozwoliło wielu z nich
nigdy już powrócić po zakopane bogactwa, które pozostały i zapewne pozostają po dziś dzień
celem przedsiębiorczych zabiegów poszukiwaczy skarbów.
Na tym tle powstawały częstokroć pogłoski o tajemniczych znakach na drzewach i ka-
mieniach, znakach, wskazujących rzekomo miejsca, w których ukryto skarby; nie brakło też
ochotników, co gorliwie szukali pirackich łupów. We wszystkich tak licznych niegdyś opo-
wieściach o tego rodzaju wyprawach znaczną rolę odgrywał zwykle diabeł. Ugłaskiwano go
pono stosownymi inwokacjami albo też zawierano z nim uroczysty pakt. Mimo to płatał za-
zwyczaj poszukiwaczom skarbów różne brzydkie figle. Niektórzy dokopywali się już do żela-
znej skrzyni, gdy jakaś nieprzewidziana okoliczność z reguły krzyżowała im szyki. Ziemia
obsuwała się nagle i zasypywała dół albo jakiś przerażający odgłos czy też okropna zjawa
zmuszała uczestników wyprawy do wycofania się w popłochu; czasem sam diabeł ukazywał
się i porywał im zdobycz sprzed nosa; a jeśli nazajutrz powrócili na to miejsce, nie znajdowali
najmniejszych śladów swej wczorajszej pracy.
Wszystkie te pogłoski wszakże były niezmiernie mgliste i przez długi czas podniecały
moją ciekawość, ani trochę jej nie zaspokajając. Najtrudniej na tym świecie dotrzeć do pra-
wdy, lecz na niczym tak mi nie zależy, jak na prawdzie. Zwracałem się do swoich ulubionych
źródeł informacji — do najstarszych mieszkańców prowincji, a zwłaszcza do najstarszych
holenderskich dam, lecz choć pochlebiam sobie, że znam osobliwą historię swojej ziemi
rodzinnej lepiej od większości ludzi, badania moje przez długi czas nie dawały konkretnych
rezultatów.
Wreszcie tak się złożyło, że pewnego pogodnego dnia pod koniec lata, chcąc odpocząć
po trudach poważnych studiów, wybrałem się na ryby w owe strony, tak ulubione przeze
mnie w czasach wczesnej mojej młodości. Znajdowałem się w towarzystwie czcigodnych
obywateli mojego miasta rodzinnego, wśród których było kilku wybitnych członków Rady
Miejskiej, i gdybym śmiał wymienić ich nazwiska, przydałyby one splendoru moim skro-
mnym kartom. Wyniki naszej wyprawy nie były zachęcające. Ryby nie chciały brać, zmienia-
liśmy więc często łowiska, wciąż jednak bez większego szczęścia. W końcu rzuciliśmy kotwi-
cę pod przybrzeżnym występem skalnym na wschodniej stronie wyspy Manhattan.
Był cichy, ciepły dzień. Prąd rzeki przepływał obok nas wirując, lecz nie tworząc naj-
mniejszej fali czy nawet zmarszczki, wokół panował taki spokój, że wzdrygaliśmy się zasko-
czeni, gdy zimorodek zrywał się z gałęzi jakiegoś wysokiego drzewa, zawisał na chwilę w
powietrzu, aby lepiej wycelować, a potem przecinał gładką powierzchnię wody, nurkując za
zdobyczą. Kiedyśmy tak siedzieli w łodzi, rozparci niedbale i morzeni snem, bo panująca wo-
kół ciepła cisza i brak ryb działały na nas usypiająco, jeden z członków towarzystwa, szaco-
wny alderman, zadrzemał i pozwolił, aby ciężarek wędki opadł na dno rzeki. Po przebudzeniu
uczuł, że sądząc z wagi, złowił jakiś wielki okaz. Gdy go wyciągnął na powierzchnię, ujrze-
liśmy ze zdumieniem, że to długi pistolet dziwnego, cudzoziemskiego kształtu; wnosząc z
zardzewiałej lufy oraz stoczonej przez robaki i pokrytej warstwą skorupiaków kolby, musiał
leżeć od dawna w wodzie. Niespodziane ukazanie się tego zabytku wojny pobudziło moich
pokojowo usposobionych towarzyszy do skomplikowanych rozważań. Jeden wypowiedział
przypuszczenie, że pistolet wpadł do wody podczas Wojny o Niepodległość, drugi z osobli-
wego kształtu broni wnioskował, że należała ona do jakiegoś podróżnika z wczesnego okresu
osadnictwa, może do słynnego Adriana Blocka, który zbadał Cieśninę Sundzką i odkrył Wy-
spę Blocka, znaną obecnie z wyrobu doskonałych serów. Trzeci wszakże obejrzał dokładnie
pistolet i orzekł, że jest on autentycznej hiszpańskiej roboty.
— Ręczę — rzekł — że gdyby ten pistolet mógł przemówić, opowiedziałby nam prze-
dziwne historie o zaciekłych walkach między grandami hiszpańskimi. Nie ulega dla mnie
wątpliwości, że jest to pamiątka po dawnych piratach — kto wie, może należał do samego
Kidda?
— Ach, ten Kidd to był odważny chłop! — zawołał stary łowca wielorybów spod Cape
Cod; twarz miał jakby odlaną z brązu. — Jest o nim piękna stara pieśń, na melodię...
Nazywam się Kapitan Kidd.
Kiedym żeglował, kiedym żeglował...
dalej jest mowa o tym, jak Kapitan Kidd wkradł się w łaski diabła, zakopując Biblię:
Ująłem Biblię w ręce swe,
Kiedym żeglował, kiedym żeglował...
I zagrzebałem ją na dnie,
Kiedym żeglował, kiedym żeglował... *
— Tam do licha, gdybym wiedział na pewno, że ten pistolet należał do Kidda, ceniłbym
go bardzo jako osobliwość.
DIABEŁ I TOM WALKER
O kilka mil od Bostonu w Massachusetts jest głęboka odnoga morska, wijąca się na
przestrzeni kilku mil z Zatoki Karola w głąb kraju, a zakończona grzęzawiskiem czy też
bagnem, pokrytym gęstym lasem. Po jednej stronie tuż nad wodą wznosi się wysoki, urwisty
brzeg, na którym rośnie w znacznej odległości od siebie kilka olbrzymich wiekowych dębów.
Jak głosi podanie, pod jednym z tych olbrzymów Kidd zakopał niegdyś wielkie skarby. Odno-
ga umożliwiła mu przywiezienie pieniędzy łodzią, w nocy, po kryjomu, aż do stóp wzgórza;
dzięki wysokiemu wzniesieniu mógł baczyć, czy nikt się nie zbliża; wspaniałe zaś drzewa
tworzyły wyborne znaki, po których łatwo było to miejsce odnaleźć. Podanie głosi nadto, że
przy zakopywaniu pieniędzy obecny był diabeł, który objął nad nimi opiekę, wiadomo wszak-
że, iż diabeł zawsze opiekuje się ukrytymi skarbami, zwłaszcza gdy zostały nieuczciwie zdo-
byte. Tak czy owak, Kidd nie wrócił nigdy po swoje bogactwa, gdyż wkrótce potem schwyta-
no go w Bostonie, wysłano do Anglii i tam powieszono za piractwo.
Około roku 1727, akurat w owym czasie, kiedy w Nowej Anglii szalały trzęsienia
ziemi, które rzuciły na kolana wielu dumnych grzeszników, mieszkał nie opodal tego miejsca
chudy, skąpy i chciwy człowiek, imieniem Tom Walker. Żonę miał równie skąpą i chciwą jak
on sam: tak byli chciwi, że starali się nawet oszukiwać siebie nawzajem. Żona chowała wszy-
stko, co jej wpadło w rękę; ledwie usłyszała gdakanie kury, a już pędziła, żeby porwać znie-
sione jajko. Mąż znów szperał nieustannie po wszystkich kątach, żeby znaleźć ukryte przez
żonę zapasy, toteż wybuchały między nimi ustawicznie gwałtowne kłótnie o rzeczy, które
powinny by stanowić ich wspólną własność. Mieszkali na uboczu w nędznym domku, który
* Tłumaczył Andrzej Nowicki.
wyglądał jak niedożywiony. Rosło przy nim kilka mizernych jałowców, symbolów bezpło-
dności; z jego komina nigdy nie wił się dym; żaden podróżny nie zatrzymał się nigdy przed
jego drzwiami. Wynędzniały koń o żebrach rysujących się tak wyraźnie, jakby to były pręty
rusztu, błąkał się po polu, gdzie cienka warstewka mchu, ledwie przysłaniająca złoża ostrych
kamieni, podniecała tylko i potęgowała jego apetyt, czasem zaś opierał głowę o ogrodzenie,
spoglądał żałośnie na przechodniów i zdawał się błagać o wyzwolenie z tej krainy głodu.
Zarówno dom, jak i jego mieszkańcy złą mieli sławę. Żona Toma była to wysoka jędza,
o wściekłym usposobieniu, ostrym języku i silnej ręce. Głos jej rozlegał się często, gdy sta-
czała słowne boje z mężem, twarz zaś Toma zdradzała często oznaki, że zatargi te nie ograni-
czają się do wymiany słów. Nikt jednak nie ważył się wtrącać między skłócone stadło. Samo-
tny przechodzień słysząc wrzaski i odgłosy szamotania kulił się w sobie, zerkał spod oka na tę
jaskinię niezgody i śpieszył dalej, ciesząc się — jeśli był kawalerem — ze swego bezżennego
stanu.
Pewnego razu Tom Walker zapuścił się dość daleko od domu i postanowił wrócić
krótszą, jak sądził, drogą przez moczary. Jak większość skrótów, była to droga źle obrana.
Bagnisko porastała gęstwina wielkich, posępnych sosen i cedrów, niektóre z nich miały aż
dziewięćdziesiąt stóp wysokości, wskutek czego w miejscu tym nawet w południe panowały
ciemności i stanowiło ono schronienie dla wszystkich okolicznych sów. Pełno tu było pułapek
i grzęzawisk, częściowo przysłoniętych chwastami i mchem, a zielona powierzchnia często-
kroć zwabiała wędrowca do odmętu czarnego, wsysającego błota; trafiały się też ciemne,
stojące bajora, siedliska kijanek, ropuch i węży wodnych, gdzie niby śpiące aligatory leżały
na pół zatopione, na pół zgniłe pnie starych drzew.
Tom długo i ostrożnie szedł przez ów zdradliwy las, przeskakiwał z kępy na kępę
sitowia i korzeni, dających wśród głębokich bagien jakie takie oparcie dla stóp, czasem zaś
przebiegał jak kot po pniu powalonego drzewa. Od czasu do czasu wzdrygał się spłoszony
niespodzianym krzykiem bąka lub kwakaniem kaczki, wzlatującej z jakiejś samotnej sadza-
wki. Wreszcie dotarł do skrawka twardego lądu, wrzynającego się niby półwysep w głąb
bagniska. Była to jedna z twierdz Indian podczas toczonych przez nich wojen z pierwszymi
kolonistami. Wznieśli tu swego rodzaju fort, który uważali za niezdobyty, i używali go jako
schronienia dla swoich żon i dzieci. Ze starego fortu indiańskiego pozostało teraz tylko kilka
wałów, obniżających się stopniowo do poziomu otaczającego je gruntu i porośniętych już
częściowo dębami i innymi drzewami, których jaśniejsze liście odcinały się od ciemnej barwy
sosen i cedrów rosnących na moczarach.
Zapadał już zmierzch, gdy Tom Walker dotarł do fortu, zatrzymał się więc, aby trochę
odpocząć. Ktokolwiek inny z pewnością nie zechciałby bawić dłużej w tym melancholijnym
ustroniu, gdyż miało ono złą sławę w związku z przekazywanymi z ojca na syna opowieścia-
mi z czasów wojen indiańskich; utrzymywano mianowicie, że dzicy odprawiali tu swe obrzę-
dy i składali ofiary złemu duchowi.
Tom Walker wszakże nie należał do ludzi, których by trapiły tego rodzaju lęki. Ułożył
się na powalonym pniu cedrowym, słuchał złowieszczego nawoływania ropuchy drzewnej i
dźgał laską wzgórek czarnej ziemi u swych stóp. Gdy tak bezwiednie rozkopywał ziemię,
laska uderzyła o jakiś twardy przedmiot. Wygrzebał go z czarnej próchnicy i usiadł zdumiony
— przed nim leżała rozpłatana czaszka z tkwiącym w niej głęboko indiańskim tomahawkiem.
Rdza na broni dowodziła, że upłynęło wiele czasu od chwili, gdy zadano nią śmiertelny cios.
Była to ponura pamiątka zaciekłej walki, jaka rozegrała się na tym ostatnim szańcu wojowni-
ków indiańskich.
— Hm! — mruknął Tom Walker i kopnął czaszkę, żeby strząsnąć z niej ziemię.
— Zostaw tę czaszkę! — odezwał się jakiś opryskliwy głos.
Tom podniósł oczy i ujrzał wielkiego, czarnego mężczyznę, który siedział na pniu drze-
wa dokładnie naprzeciw niego. Zdziwił się ogromnie, bo nie słyszał ani nie widział, żeby się
ktoś zbliżył, a jeszcze bardziej się stropił, gdy zauważył, o ile na to pozwalał gęstniejący
mrok, że obcy nie jest ani Murzynem, ani Indianinem. Był wprawdzie ubrany z indiańska i
przepasany czerwonym pasem, ale twarzy nie miał czarnej ani koloru miedzi, lecz smagłą i
powalaną sadzami, jak gdyby zwykł pracować przy ognisku w kuźni. Czarne, gęste włosy
sterczały mu we wszystkie strony, na ramieniu trzymał siekierę.
Przez chwilę wpatrywał się gniewnie w Toma wielkimi, czerwonymi oczami.
— Co tu robisz na moich gruntach? — zapytał złym, chrapliwym głosem.
— Na twoich gruntach! — powtórzył szyderczo Tom. — Takie one twoje, jak i moje.
Należą do Deacona Peabody.
— Niech piekło pochłonie Deacona Peabody — powiedział nieznajomy — a pochle-
biam sobie, że tak się stanie, jeżeli nie zacznie poświęcać więcej uwagi własnym grzechom, a
mniej grzechom sąsiadów. Spójrz tam i zobacz, jak stoją sprawy Deacona Peabody.
Tom spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył jedno z wielkich drzew, z zewnątrz
piękne i kwitnące, lecz przegniłe od wewnątrz, a na dobitkę podcięte tak głęboko, że lada
silniejszy podmuch wiatru winien był je obalić. Na korze drzewa wyryte było imię i nazwisko
Deacona Peabody, dostojnego obywatela, co porósł w bogactwa dzięki sprytnym transakcjom
z Indianami. Rozejrzawszy się dokoła, Tom przekonał się, że każde prawie wysokie drzewo
oznaczone jest nazwiskiem któregoś z wybitnych mężów kolonii, a wszystkie są mniej lub
bardziej podcięte siekierą. To, na którym siedział i które widocznie świeżo zrąbano, nosiło
nazwisko Crowninshielda, zaraz też przypomniał sobie bogacza tego nazwiska; człowiek ten
w sposób wulgarny chełpił się wielką fortuną, zdobytą pono drogą piractwa.
— Już gotów do spalenia! — z pomrukiem tryumfu stwierdził czarny. — Jak widzisz,
będę miał na zimę niezgorszy zapas opału.
— Ale jakim prawem rąbiesz budulec Deacona Peabody? — zapytał Tom.
— Prawem pierwszeństwa — odparł tamten. — Te lasy należały do mnie długo przed-
tem, nim postała tu noga któregokolwiek z was, białych dzikusów.
— A któż ty jesteś, śmiem zapytać? — rzekł dotknięty nieco Tom.
— O, występuję pod różnymi imionami. W niektórych krajach jestem czarnym myśli-
wym, w innych czarnym górnikiem. W tej okolicy znają mnie jako czarnego drwala. Jestem
tym, komu czerwonoskórzy poświęcili to miejsce i komu niekiedy składali smakowitą ofiarę z
upieczonego białego człowieka. Od czasu zaś, jakeście wy, blade twarze, wytępili czerwono-
skórych, zabawiam się popieraniem prześladowań kwakrów i anabaptystów; jestem patronem
i opiekunem handlarzy niewolników i wielkim mistrzem czarownic z Salem.
— Z czego wynika — oświadczył nieulękły Tom — żeś jest ten, którego powszechnie
nazywają Starym Rogalcem.
— Ten sam, do usług! — z półukłonem odparł czarny mężczyzna.
Taki oto zgodnie z dawnymi relacjami był początek owej rozmowy.
Sądzić by można, że spotkanie z tak dziwnym osobnikiem, na dodatek w głuchej, bezlu-
dnej puszczy, musi każdego wprawić w przerażenie, lecz Tom był człowiekiem twardym,
niełatwo go było nastraszyć, przy tym od tylu lat miał do czynienia z żoną-jędzą, że nie bał
się nawet diabła.
Po tym wstępie odbyli podobno długą i poważną rozmowę, idąc w kierunku domu
Toma Walkera. Czarny mężczyzna opowiedział Tomowi o wielkich sumach pieniędzy zako-
panych przez pirata Kidda pod dębami na wysokim urwisku nie opodal mokradła. Oświad-
czył, że ma wszystkie te skarby w swojej dyspozycji i chroni je swoją władzą, nie może więc
ich odnaleźć nikt, kto nie wkupi się w jego łaski. Zaproponował też, że udostępni skarby
Tomowi, gdyż powziął do niego wyjątkową sympatię, Tom wszakże może je otrzymać tylko
wówczas, jeśli spełni pewne warunki. Jakie to były warunki, łatwo się domyślić, choć Tom
nigdy ich nie ujawnił. Musiały być bardzo ciężkie, bo zażądał czasu do namysłu, a nie był
człowiekiem, który by czepiał się drobiazgów, gdy chodzi o pieniądze. Gdy doszli do granicy
moczarów, nieznajomy przystanął.
— Jaki mam dowód, że wszystko, coś mi opowiedział, jest prawdą? — spytał Tom.
— Oto mój podpis — odparł czarny mężczyzna przyciskając Tomowi palec do czoła.
Z tymi słowy skręcił na środek bagniska i, jak mówił Tom, począł uchodzić w ziemię
coraz głębiej i głębiej, aż widać mu było tylko głowę i ramiona, a wreszcie znikł zupełnie.
Po powrocie do domu Tom Walker znalazł wypalony na swym czole odcisk czarnego
palca; odcisku tego nie dało się usunąć żadnym sposobem.
Pierwszą nowiną, jaką usłyszał od żony, była wiadomość o nagłej śmierci Absaloma
Crowninshielda, bogatego pirata. Gazety ze zwykłym patosem podały, że „wielki mąż prze-
niósł się na łono Abrahama”.
Tom przypomniał sobie drzewo, które jego czarny przyjaciel właśnie powalił i które
gotowe było do spalenia. „Niech się ten frajbiter smaży — powiedział. — Co to kogo obcho-
dzi!” Był już teraz pewien, że wszystko, co widział i słyszał, nie było złudzeniem.
Na ogół biorąc nie miał zwyczaju wtajemniczać żony w swoje prywatne sprawy, ale ten
sekret ciążył mu, chętnie się więc jej zwierzył. Niewiasta na wzmiankę o ukrytym złocie roz-
gorzała chciwością i poczęła namawiać męża, aby zgodził się na warunki czarnego mężczy-
zny i zdobył skarb, który zapewni im bogactwo do końca życia. Ale jeśli Tom skłonny był
zaprzedać się diabłu, w każdym razie nie miał zamiaru uczynić tego na prośbę żony, odmówił
tedy po prostu przez przekorę. Dochodziło między nimi na ten temat do licznych kłótni, ale
im więcej kobieta mówiła, tym mocniej Tom trwał w postanowieniu, że dla jej przyjemności
do piekła nie pójdzie.
Wreszcie żona Toma zdecydowała, że zawrze transakcję na własną rękę, a jeśli się to
uda, zatrzyma całą zdobycz dla siebie. Będąc podobnie jak mąż nieustraszonego temperamen-
tu, wyruszyła pewnego letniego popołudnia do starego fortu indiańskiego. Nie było jej kilka
godzin. Kiedy wróciła, była zamknięta w sobie i odpowiadała krótko a niechętnie. Wspomnia-
ła coś o czarnym mężczyźnie, którego spotkała o zmierzchu, gdy siekierą podcinał korzenie
wysokiego drzewa. Był jednak w złym humorze i nie chciał dobić targu: kobieta miała przyjść
znowu i przebłagać go odpowiednim darem, ale co to miał być za dar, tego nie powiedziała.
Następnego wieczora, z fartuchem wyładowanym jakimiś ciężkimi przedmiotami, znów
wyruszyła na moczary. Na próżno Tom czekał na nią; nadeszła północ, ale żony nie było,
nadszedł ranek, południe, zapadła noc, a żona wciąż nie wracała. Tom zaniepokoił się o nią,
zwłaszcza gdy stwierdził, iż zabrała w fartuchu srebrny imbryk, łyżki i wszystkie co warto-
ściowsze a dające się unieść rzeczy. Upłynęła jeszcze jedna noc, zaświtał jeszcze jeden pora-
nek, żona się nie pokazała. Słowem, nigdy więcej o niej nie słyszano.
Jaki los spotkał ją naprawdę, nie wie tego nikt, zbyt wiele bowiem osób udawało, że
wie. Jest to jeden z owych faktów historycznych, które okryły się mgłą z winy nazbyt gorli-
wych i licznych kronikarzy. Niektórzy utrzymywali, że zabłądziła wśród splątanych ścieżek
mokradła i wpadła do jakiegoś dołu lub grzęzawiska; inni, mniej litościwi, dawali do zrozu-
mienia, że uciekła z całym dobytkiem i zamieszkała w jakiejś innej prowincji; jeszcze inni
wypowiadali przypuszczenie, że kusiciel zwabił ją do bezdennego odmętu, na którego
powierzchni znaleziono jej kapelusz. Na potwierdzenie tej supozycji przytaczano pogłoskę, że
pono tego samego wieczora widziano czarnego mężczyznę z siekierą na ramieniu, jak wycho-
dził z obszaru bagniska, niosąc paczkę zawiniętą w kratkowany fartuch, a mina jego wyrażała
zgryźliwy tryumf.
Najbardziej wszakże przyjęta i najprawdopodobniejsza wersja głosi, że Tom Walker tak
się zaniepokoił o losy żony i swoich sreber, że w końcu sam wyruszył do fortu indiańskiego,
aby ich poszukać. Przez długie popołudnie letnie przeszukiwał owo posępne ustronie, żony
jednak nigdzie nie było widać. Wołał ją wielokrotnie po imieniu, ale żona się nie odzywała.
Odpowiedzią był tylko krzyk przelatującego bąka albo kumkanie żaby w pobliskim stawie.
Wreszcie, jak powiadają, o szarej godzinie, kiedy sowy zaczynają pohukiwać, a nietoperze
śmigają bezszelestnie w powietrzu, uwagę Toma zwróciło krakanie wron, krążących wokół
wysokiego cyprysa. Podniósł głowę i ujrzał zawieszony na gałęzi drzewa kraciasty tłumok;
nie opodal siedział wielki sęp, jak gdyby sprawując przy nim straż. Tom podskoczył z rado-
ści, poznał bowiem fartuch żony i sądził, że zawiera on srebrne naczynia.
— Odzyskajmy tylko rzeczy — pocieszył sam siebie — a postaramy się obyć bez
kobiety.
Gdy wdrapywał się na drzewo, sęp rozpostarł szerokie skrzydła i z krzykiem poszybo-
wał w głęboki cień lasu. Tom chwycił fartuch w kratkę, ale oczom jego ukazał się bolesny
widok — w fartuchu nie było nic, prócz serca i wątroby!
Oto — zgodnie z najbardziej autentyczną ówczesną wersją — było wszystko, co pozo-
stało z żony Toma. Próbowała zapewne potraktować czarnego mężczyznę tak, jak zwykle
traktowała męża; ale choć mówi się, że babski język samemu diabłu da radę, w tym wypadku
kobieta widać nie odniosła zwycięstwa. Wszelako musiała umrzeć dzielnie, gdyż Tom podo-
bno zauważył pod drzewem wryte głęboko w ziemię liczne odciski kopyt i znalazł garście
włosów, które wyglądały, jakby je wydarto ze sztywnej czarnej czupryny drwala. Tom z do-
świadczenia znał bitność żony. Wzruszył ramionami, patrząc na ślady gwałtownych zmagań.
— Dalipan — powiedział do siebie — Rogalec miał niełatwą przeprawę.
W ciężkiej stracie dobytku Tom pocieszał się myślą o stracie żony, był bowiem czło-
wiekiem mężnego ducha. Odczuwał nawet coś na kształt wdzięczności do czarnego drwala,
który, zdaniem jego, wyświadczył mu przysługę. Starał się więc kontynuować z nim znajo-
mość, ale przez jakiś czas starania te były bezskuteczne; stary czarnuch unikał Toma, bo choć
ludzie myślą, że jest zawsze na każde zawołanie, szczwany wyjadacz umie wyzyskać kartę,
gdy jest pewien zdobyczy.
Wreszcie, jak mówią, kiedy Tom doprowadzony daremnym oczekiwaniem do stanu
wrzenia gotów był raczej zgodzić się na wszystko aniżeli zrezygnować z obiecanych skarbów,
spotkał pewnego wieczora czarnego mężczyznę, który w zwykłym swym ubraniu drwala i z
siekierą na ramieniu szedł sobie przez mokradła, nucąc jakąś melodię. Udawał, że przyjmuje
awanse Toma z najwyższą obojętnością, zbywał go krótkimi odpowiedziami i dalej nucił
swoją melodyjkę.
Mało pomału jednak Tom nakłonił go do rozmowy o interesach i zaczęli się targować o
warunki, na jakich Tom może dostać skarb pirata.
O pierwszym warunku można nie wspominać, rozumie się bowiem sam przez się we
wszystkich wypadkach, kiedy diabeł wyświadcza komuś łaskę; były jednak też inne, mniej-
szej wagi, przy których mimo to obstawał. Żądał, aby pieniądze, uzyskane dzięki niemu,
zużytkowane zostały w jego służbie. Proponował przeto, żeby Tom ulokował je w handlu
czarnym towarem, innymi słowy, aby wyposażył statek niewolników. Tom wszakże odmówił
stanowczo: owszem, jest człowiekiem z gruntu złym, co do tego nie ma dwóch zdań, ale sam
diabeł nie namówi go, żeby został handlarzem niewolników.
Widząc, że Tom taki jest na tym punkcie przeczulony, czarny mężczyzna nie upierał się
przy swoim warunku, zaproponował natomiast, aby Tom został lichwiarzem; diabłu bowiem
zależy ogromnie na powiększaniu szeregów lichwiarzy, jako że uważa ich za swoich najle-
pszych agentów.
Nie napotkał sprzeciwu, gdyż zajęcie to odpowiadało Tomowi w zupełności.
— Na przyszły miesiąc otworzysz kantor w Bostonie — rzekł czarny mężczyzna.
— Choćby jutro, jeżeli sobie życzysz — odparł Tom Walker.
— Będziesz pożyczał pieniądze na dwa procent miesięcznie.
— Dalipan, będę liczył cztery procent! — zapewnił go Tom Walker.
— Będziesz wymuszał od ludzi skrypty dłużne, licytował zastawione majątki, prowa-
dził kupców do ruiny...
— Zaprowadzę ich wprost do piekła! — zawołał Tom Walker.
— Tyś jest lichwiarz podług mojego gustu — rzekł z zachwytem czarnonogi. — Kiedy
chcesz mieć forsę?
— Jeszcze dziś.
— Zrobione! — powiedział diabeł.
— Zrobione! — powiedział Tom Walker. Uścisnęli więc sobie dłonie i dobili targu.
Po kilku dniach Tom Walker siedział już przy biurku w domu handlowym w Bostonie.
Zdobył sobie szybko opinię człowieka z gotówką, który chętnie pożyczy pieniędzy pod
dobre zabezpieczenie. Wszyscy pamiętają czasy gubernatora Belchera, kiedy to o pieniądze
było szczególnie trudno. Były to czasy, gdy wprowadzono papierowe asygnaty. Kraj zalewały
potoki banknotów rządowych; założono słynny Bank Ziemski; wezbrała fala spekulacji;
ludzie szaleli na temat planów nowych osad i projektowanych miast na pustkowiu; agenci
ziemscy biegali z mapami wydzielonych terenów, przyszłych osiedli i takich czy owakich
Eldorado *, o których nikt nie wiedział, gdzie właściwie leżą, lecz które każdy gotów był na-
być. Słowem, gorączka spekulacyjna, która co pewien czas wybucha w naszym kraju, szerzy-
ła się w sposób zatrważający i wszyscy marzyli o wielkich fortunach, wyczarowanych z ni-
czego. Jak to zwykle bywa, gorączka ustąpiła, sen rozwiał się, a wraz z nim wyimaginowane
fortuny, ozdrowieńcy znaleźli się w opłakanej sytuacji, a cały kraj rozbrzmiał płaczem i
narzekaniem na „ciężkie czasy”.
W tej sprzyjającej chwili klęski powszechnej Tom Walker rozpoczął w Bostonie karierę
lichwiarza. Drzwi jego wkrótce oblegane były tłumnie przez klientów. Człowiek będący w
prawdziwej potrzebie i lekkomyślny ryzykant, gracz i spekulant, marzący o majątku agent
ziemski, niegospodarny sklepikarz, kupiec, co stracił kredyt — krótko mówiąc każdy, kto mu-
siał zdobyć gotówkę za wszelką cenę i kosztem największych ofiar, śpieszył do Toma Walke-
ra.
Tak więc Tom stał się przyjacielem wszystkich potrzebujących, postępował zaś również
jak „przyjaciel w potrzebie”, czyli wymagał zawsze dobrego procentu i dobrego zabezpiecze-
nia. Warunki przez niego stawiane były tym twardsze, im bardziej rozpaczliwa była sytuacja
suplikanta. Gromadził skrypty dłużne, zastawy hipoteczne i stopniowo przyciskał klientów
coraz mocniej, aż wreszcie, wyciśniętych jak gąbka, odprawiał od swoich drzwi.
Tym sposobem robił szalone pieniądze, stał się człowiekiem bogatym i możnym i do-
szedł do wielkich wpływów na giełdzie. Z chęci popisania się zbudował sobie, jak to zwykle
bywa, okazały dom, lecz ze skąpstwa pozostawił większą jego część nie wykończoną i nie
umeblowaną. W przystępie próżności sprawił sobie nawet powóz, choć ciągnące go konie
bliskie były śmierci głodowej, a gdy nie smarowane koła jęczały i piszczały obracając się na
osiach, można było pomyśleć, że to jęczą dusze dłużników, z których Tom wyciska wszystkie
soki.
Aliści gdy nadeszła starość, Tom zaczął pogrążać się coraz częściej w głębokiej zadu-
mie. Zdobywszy wszelkie dobra doczesne, niepokoił się teraz o swoją sytuację w życiu przy-
szłym. Myślał z żalem o układzie, który zawarł ze swym czarnym przyjacielem, i głowił się
nad wynalezieniem jakiegoś sposobu, żeby go okpić i nie dotrzymać ustalonych ongi warun-
ków. Począł tedy naraz z wielką gorliwością uczęszczać do kościoła. Modlił się głośno i krzy-
kliwie, jak gdyby miał podbić niebo siłą płuc. Zaiste, po jego zgiełkliwej żarliwości niedzie-
lnej można było poznać, czy więcej, czy mniej nagrzeszył w ciągu tygodnia. Spokojnych
chrześcijan, którzy skromnie a wytrwale kroczyli ku zbawieniu, ogarniały wyrzuty sumienia,
gdy widzieli, jak wyprzedza ich nagle ten nowo nawrócony wierny. Tom równie był nieugięty
w sprawach religijnych jak w pieniężnych; baczył surowo na postępowanie bliźnich i zdawał
się sądzić, że każdy grzech, zapisany na ich rachunek, wciągany jest zarazem na jego konto
po stronie dodatniej. Mawiał nawet, że należałoby wznowić prześladowania kwakrów i ana-
* Eldorado — legendarna kraina skarbów w Ameryce Płd.; potocznie: kraj opływający w bogactwa i
wygody życiowe.
baptystów. Słowem, pobożność Toma stała się równie słynna jak jego bogactwo.
Mimo wszakże tej usilnej dbałości o formy Toma nękała obawa, że diabeł w końcu
zgłosi się po swoje. Aby się więc nie dać zaskoczyć, nosił podobno stale w kieszeni surduta
małą Biblię. Miał także wielką Biblię in folio na biurku w domu bankowym i interesanci
wchodząc zastawali go częstokroć przy jej czytaniu; w takich wypadkach, zanim odwrócił się,
aby dokonać jakiejś lichwiarskiej transakcji, wkładał do księgi swe zielone okulary, zaznacza-
jąc w ten sposób czytany werset.
Niektórzy powiadają, że Tom na stare lata co nieco zbzikował i w przewidywaniu ry-
chłego zgonu kazał swego świeżo podkutego i osiodłanego konia pochować nogami do góry,
przypuszczał bowiem, że w dniu sądu ostatecznego świat się przekręci, a wówczas on, Tom,
będzie miał na podorędziu konia gotowego do jazdy i w najgorszym nawet razie dawny jego
przyjaciel będzie musiał dobrze się natrudzić, nim go złapie. Są to jednak zapewne czcze
bajki. Jeśli Tom istotnie przedsiębrał tego rodzaju środki ostrożności, były one najzupełniej
zbyteczne; tak przynajmniej głosi autentyczna stara legenda, zgodnie z którą historia zakoń-
czyła się w sposób następujący.
Pewnego skwarnego dnia letniego podczas kanikuły, gdy właśnie nadciągała straszliwa
burza, Tom siedział przy swoim biurku, ubrany w białą szlafmycę i szlafrok z indyjskiego
jedwabiu. Miał właśnie wyznaczyć licytację pewnej posiadłości ziemskiej i w ten sposób
dopełnić ruiny niefortunnego agenta ziemskiego, któremu oświadczał się zawsze z najżywszą
przyjaźnią. Biedny spekulant błagał go o kilka miesięcy zwłoki. Tom zirytował się bardzo i
odmówił przesunięcia terminu choćby o jeden dzień.
— Moja rodzina zostanie bez grosza i zdana będzie na łaskę parafii — rzekł agent.
— Pan Bóg opatrzy — odparł Tom — a ja w tych ciężkich czasach muszę troszczyć się
o siebie.
— Tyle już pieniędzy na mnie zarobiłeś — powiedział agent.
Tom stracił cierpliwość, a wraz z nią i pobożność.
— Niech mnie diabeł porwie — zawołał — jeżelim zarobił choć złamany grosz!
W tej samej chwili rozległy się trzy głośne uderzenia w drzwi frontowe. Tom wyszedł,
żeby zobaczyć, kto to. Jakiś czarny mężczyzna trzymał czarnego konia, który rżał i tupał nie-
cierpliwie.
— Tom, przychodzę po ciebie — rzekł szorstko czarny.
Tom cofnął się szybko, ale było już za późno. Zostawił małą Biblię w kieszeni surduta,
a wielką Biblię na biurku, pod księgą hipoteczną majątku, który miał właśnie wystawić na
licytację — nigdy jeszcze grzesznika nie zaskoczono bardziej znienacka. Czarny chwycił go
jak dziecko, posadził na siodle, smagnął konia i koń wśród łoskotu piorunów ruszył z kopyta,
unosząc Toma na grzbiecie. Pisarczykowie powsadzali pióra za uszy i z okien gapili się na tę
scenę. Tom Walker pędził ulicą, biała szlafmyca podskakiwała mu na głowie, poły szlafroka
powiewały na wietrze, a jego wierzchowiec przy każdym skoku krzesał iskry z bruku. Gdy
pisarczykowie odwrócili się, żeby poszukać wzrokiem czarnego przybysza, ten już zniknął.
Tom Walker nie powrócił nigdy, aby wystawić zadłużony majątek na licytację. Pewien
wieśniak, który mieszkał na skraju moczarów, opowiadał, że podczas największego nasilenia
burzy usłyszał od strony drogi tętent kopyt i przeraźliwe wycie, a gdy podbiegł do okna,
ujrzał postać, jaką opisałem wyżej, na koniu, który galopował jak szalony przez pola, przez
wzgórza i w dół przez gęstwinę czarnych cedrów na bagniskach ku staremu fortowi indiań-
skiemu, w chwilę zaś potem w tamtej stronie uderzył piorun i zdawało się, że cały las stanął w
płomieniach.
Zacni mieszkańcy Bostonu kiwali głową i wzruszali ramionami, ale od czasu założenia
kolonii tak już przywykli do czarownic, duchów, duszków i sztuczek diabelskich najróżniej-
szego rodzaju, że nie byli aż tak bardzo przerażeni, jak by się należało spodziewać. Wyzna-
czono kuratorów, aby rozporządzili majątkiem Toma. Nie było jednak nic, czym można by
rozporządzić. Po przeszukaniu kufrów okazało się, że wszystkie skrypty dłużne, listy zasta-
wne i zapisy hipoteczne obróciły się w popiół. Zamiast złota i srebra żelazną jego skrzynię
wypełniały wióry i opiłki, dwa szkielety leżały w stajni na miejscu jego dwóch zagłodzonych
koni, a zaraz nazajutrz w jego wielkim domu wybuchł pożar, który spalił budynek do cna.
Taki był koniec Toma Walkera i jego źle nabytych bogactw. Niechaj wszyscy chciwi
bankierzy wezmą sobie tę historię do serca. O prawdziwości jej trudno wątpić. Do dziś dnia
oglądać można dół pod dębami, z którego Tom wykopał pieniądze Kidda, a na pobliskich
moczarach i koło dawnego fortu indiańskiego w burzliwe noce ukazuje się często zjawa na
koniu, ubrana w szlafmycę i szlafrok, która to zjawa jest bez wątpienia duchem lichwiarza,
nie mogącym zaznać spokoju. Z historii tej wywodzi się nawet porzekadło, tak powszechnie
używane w Nowej Anglii na określenie długich i zaciętych zmagań: „Diabeł i Tom Walker”.
FILIP Z POKANOKET
ŻYCIORYS INDIANINA SPISANY PRZEZ WASHINGTONA IRYINGA
Jest rzeczą godną pożałowania, że pierwsi pisarze, którzy traktowali o odkryciu i zasie-
dleniu Ameryki, nie pozostawili nam bardziej szczegółowych i bezstronnych relacji o wybi-
tnych postaciach, jakie spotykało się często wśród rdzennych mieszkańców Nowego Świata.
Nieliczne anegdoty, które do nas dotarły, są niezmiernie oryginalne i interesujące; pozwalają
nam przyjrzeć się dokładniej naturze ludzkiej i ukazują, jaki człowiek jest w warunkach pry-
mitywnych i co zawdzięcza cywilizacji. Ma to w sobie urok odkrycia, gdy się kroczy po tych
dzikich i niezbadanych ścieżkach natury ludzkiej; gdy się jest niemal świadkiem swobodnego
rozwoju uczuć moralnych i dostrzega, jak owe szlachetne i romantyczne cechy, kultywowane
sztucznie przez cywilizowane społeczeństwo, rozkwitają w tych surowych warunkach bujnie i
wspaniale.
W świecie cywilizowanym, gdzie szczęście, a niemal i życie człowieka zależy tak ba-
rdzo od opinii bliźnich, gra on ustawicznie wyuczoną z góry rolę. Niwelujący wpływ tak zwa-
nego dobrego wychowania szlifuje lub łagodzi co śmielsze i co oryginalniejsze cechy wro-
dzone, przy tym człowiek dla zdobycia popularności uprawia tyle drobnych kłamstewek i
pozoruje tyle szlachetnych uczuć, że trudno zaiste odróżnić prawdziwy jego charakter od
sztucznie sporządzonej maski. W przeciwieństwie do niego Indianin, wolny od hamulców i
przymusu, jaki narzuca ogłada, i będąc w znacznym stopniu istotą niezależną, posłuszny jest
tylko własnym skłonnościom lub nakazom własnego rozsądku, toteż jego cechy wrodzone,
niczym nie krępowane, rozrastają się bujnie i imponująco. Społeczeństwo jest jak trawnik,
gdzie wygładza się każdą nierówność gruntu, wyrywa się z korzeniami każdy ciernisty krzak i
tylko uśmiechnięta zieleń aksamitnej powierzchni cieszy oko. Wszelako ten, kto pragnie po-
znać przyrodę w całej jej pierwotnej różnorodności, musi zagłębić się w puszczy, musi badać
wąwozy, musi brnąć przez rwące potoki i balansować na krawędziach przepaści.
Refleksje te zrodziły się we mnie, gdym przeglądał tom wczesnej historii kolonialnej, w
którym z wielkim rozgoryczeniem opisano zbrodnie Indian i wojny, jakie toczyli z osadnika-
mi nowoangielskimi. Bolesne to uczucie, kiedy się widzi nawet z tych stronniczych relacji,
jak wyraźnie odciski stóp cywilizacji rysują się w zakrzepłych potokach krwi autochtonów;
jak łatwo żądza podbojów popychała kolonistów do zbrojnych wystąpień; w jak bezlitosny i
niszczycielski sposób prowadzili walkę. Wyobraźnia wzdryga się na myśl o tym, ile rozu-
mnych istot zgładzono z tego świata, ile dzielnych i szlachetnych serc, wykutych przez naturę
ze szczerego złota, strzaskano i wdeptano w proch!
Taki był los Filipa z Pokanoket, wojownika indiańskiego, którego imię szerzyło niegdyś
postrach w całym Massachusetts i Connecticut. Był on najwybitniejszym przedstawicielem
współczesnych mu sachemów *, którzy panowali nad Pequodami, Narragansetami, Wampa-
noagami i innymi plemionami wschodnimi w okresie pierwszego osadnictwa w Nowej
Anglii; zespołu samorodnych, nieuczonych bohaterów, którzy stawili napastnikom najwspa-
nialszy opór, do jakiego zdolna jest natura ludzka, walcząc do ostatniego tchu w obronie
swego kraju, bez cienia nadziei na zwycięstwo i bez jednej myśli o sławie. Godni całej epoki
w poezji, stanowiąc idealny temat dla regionalnych opowieści i romantycznej literatury
pięknej, nie pozostawili jednak żadnych prawie śladów na kartach historii, lecz majaczą, niby
gigantyczne widma, w pomroku legendy **.
Kiedy pielgrzymi, jak nazywają osadników plymouthskich ich potomkowie, schronili
się na wybrzeża Nowego Świata przed prześladowaniami religijnymi w Starym Świecie, sytu-
acja ich była w najwyższym stopniu groźna i przygnębiająca. Stanowiąc nieliczną garstkę, na
dodatek topniejącą szybko wskutek chorób i niedostatku, otoczeni dziewiczą puszczą i dziki-
mi plemionami, wystawieni na straszliwe mrozy arktycznej niemal zimy i kaprysy zmiennego
klimatu, pełni byli posępnych przeczuć i jedynie żarliwy zapał religijny ratował ich od ostate-
cznej rozpaczy.
W tej tragicznej sytuacji odwiedził ich Massasoit, naczelny sachem Wampanoagów,
potężny wódz, który panował nad znaczną połacią kraju. Miast skorzystać z przewagi licze-
bnej nad przybyszami i wypędzić ich ze swoich terenów, na które wtargnęli, powziął do nich
od razu szlachetną przyjaźń i odprawił wobec nich obrzędy pierwotnej gościnności. W asyście
zaledwie kilkunastu wojowników przybył wczesną wiosną do ich osiedla, które nazwali
„Nowy Plymouth”, zawarł z nimi uroczysty pakt przyjaźni i pokoju; sprzedał im kawał ziemi
i przyrzekł, że zjedna im życzliwość swych dzikich sprzymierzeńców. Cokolwiek można
powiedzieć o przewrotności Indian, pewne jest, że uczciwość i dobra wiara Massasoita nigdy
nie podlegała najlżejszej nawet wątpliwości. Był niezmiernie wiernym i wspaniałomyślnym
przyjacielem białych; znosił to bez szemrania, gdy rozszerzali swe posiadłości i umacniali
swą pozycję w kraju, nie zdradzał też zawiści wobec ich rosnącej siły i dobrobytu. Na krótko
przed śmiercią przyjechał znów do Nowego Plymouthu wraz z synem Aleksandrem, aby
odnowić układ pokoju i przekazać go swoim potomkom.
Podczas tej konferencji usiłował bronić religii swoich przodków przed zakusami gorli-
wych misjonarzy i zastrzegł, by nie czyniono dalszych prób odciągania jego ludu od staroda-
wnej wiary, widząc jednak, że Anglicy stanowczo są przeciwni tego rodzaju warunkom,
zrezygnował ze swego żądania. Jako ostatni niemal akt w swoim życiu przyprowadził dwóch
synów, Aleksandra i Filipa (jak ich nazywali Anglicy), do rezydencji głównego osadnika,
zalecając wzajemną życzliwość i zaufanie, prosił też, aby ta sama miłość i przyjaźń, jaka
istniała między białymi ludźmi a nim, trwała nadal wobec jego dzieci. Szlachetny sachem
umarł spokojnie i przyłączył się szczęśliwie do praojców, zanim klęski spadły na jego plemię;
dzieci jego natomiast pozostały wśród żyjących, aby zaznać niewdzięczności białych ludzi.
Panowanie po nim objął jego najstarszy syn, Aleksander. Był on szybkiego, porywcze-
go usposobienia i strzegł dumnie swych dziedzicznych praw i godności. Zaborcza polityka i
dyktatorskie zapędy intruzów wprawiały go w oburzenie; ponadto obserwował z niepokojem
bezlitosne, krwawe wojny, jakie prowadzili z sąsiednimi plemionami. Miał zresztą wkrótce
sam narazić się na ich jawną wrogość, oskarżono go bowiem o spisek z Narragansetami, ma-
jący na celu powstanie przeciw Anglikom i wypędzenie ich z kraju. Niepodobna stwierdzić,
czy oskarżenie to opierało się na realnych faktach, czy też podstawą jego były jedynie podej-
* Sachem — Naczelnik plemienia Indian północnoamerykańskich.
** Podczas korekty szpalt niniejszego artykułu autor otrzymał wiadomość, że pewien słynny poeta
angielski ma na ukończeniu poemat bohaterski osnuty na dziejach Filipa z Pokanoket. (Przyp. aut.).
rzenia. Z aktów wszakże gwałtu i przemocy, popełnianych przez osadników, wynika jasno, że
zaczęli w tym czasie zdawać sobie sprawę ze swej szybko rosnącej siły i zdradzali coraz wię-
kszą brutalność i bezwzględność w traktowaniu krajowców. Wysłali zbrojne oddziały, aby te
schwytały Aleksandra i postawiły go przed ich sądem. Wytropiono go w jego leśnej kryjówce
i zaskoczono w namiocie myśliwskim, gdy wraz z gronem towarzyszy, nie uzbrojony, odpo-
czywał po trudach polowania. Nagłe to aresztowanie i zniewaga godności panującego tak
wzburzyła porywczego i dumnego Indianina, iż dostał silnej gorączki. Pozwolono mu wrócić
do domu pod warunkiem, że przyśle syna jako zakładnika, gwarantując tym ponowne swe sta-
wiennictwo; lecz otrzymany przezeń moralny cios okazał się śmiertelny i Aleksander, zanim
jeszcze dotarł do domu, zmarł od ran zadanych jego dumie.
Następcą Aleksandra był Metacomet, czyli król Filip, jak go nazywali osadnicy przez
wzgląd na szlachetność ducha i ambitne usposobienie. Cechy te w połączeniu ze słynną ene-
rgią i przedsiębiorczością uczyniły go przedmiotem zawiści i lęku, oskarżono go więc o to, iż
zawsze żywił skrytą i nieubłaganą wrogość do białych. Jest rzeczą bardzo prawdopodobną i
najzupełniej naturalną, że tak było rzeczywiście. Uważał białych w tym kraju za zwykłych
intruzów, którzy nadużyli okazanej im gościnności, a teraz szerzą wpływy zgubne dla tubyl-
czego życia. Widział, jak w przyszłości cała rasa jego rodaków topnieje wobec naporu osadni-
ków i znika z powierzchni ziemi; jak dziedziczne włości wymykają się im z rąk, a plemiona
stają się słabe, rozproszone i zawisłe. Można by powiedzieć, że osadnicy kupili pierwsze swo-
je grunta, lecz któż nie wie, jaki charakter miały transakcje indiańskie we wczesnym okresie
kolonizacji? Europejczycy zawsze zawierali bardzo korzystne umowy dzięki swemu sprytowi
i znajomości handlu, ponadto zaś zdobywali wielkie połacie ziemi drogą zbrojnych utarczek,
do których bez trudu prowokowali Indian. Człowiek niecywilizowany nie potrafi nigdy roze-
znać się w subtelnościach prawa, za pomocą którego można stopniowo i najzupełniej legalnie
wyrządzić komuś krzywdę. Sądzi tylko na podstawie zasadniczych faktów, toteż Filipowi wy-
starczała świadomość, że przed wtargnięciem Europejczyków rodacy jego byli panami kraju,
a teraz stawali się włóczęgami na ziemiach swoich ojców.
Ale jeśli nawet istotnie był wrogo usposobiony do białych i oburzony sposobem, w jaki
potraktowali jego brata, stłumił na razie te uczucia, odnowił pakt z osadnikami i przez wiele
lat przebywał spokojnie w Pokanoket, czyli, jak je nazywali Anglicy, Mount Hope *, staro-
dawnej siedzibie władcy plemienia. Wszelako podejrzenia, które pierwotnie były mgliste i
niesprecyzowane, zaczęły z czasem przybierać coraz bardziej określoną formę i w końcu
Filipa oskarżono o to, że podburza różne plemiona wschodnie, aby powstały równocześnie i
jednym wspólnym wysiłkiem zrzuciły jarzmo ciemięzców. Trudno jest dziś, po tak długim
czasie, ustalić, ile prawdy zawierały w sobie ówczesne oskarżenia wymierzone przeciwko
Indianom. Podejrzliwość białych i ich skłonność do aktów przemocy dodawała natychmiast
wagi i znaczenia każdej czczej plotce. Tam zaś, gdzie plotki znajdowały posłuch i przynosiły
nagrody, nie zbywało na donosicielach; wyciągano też chętnie z pochwy miecz, gdy powo-
dzenie jego było zapewnione — i miecz ten rzeźbił granice nowego imperium.
Jedynym konkretnym dowodem, przemawiającym przeciwko Filipowi, jest w aktach
oskarżenie niejakiego Sausamana, Indianina-renegata, którego wrodzony spryt wyostrzyła
elementarna edukacja, jaką otrzymał wśród osadników. Kilka razy zmieniał wiarę i przynale-
żność z łatwością, która świadczyła o całkowitym braku zasad. Był przez pewien czas zau-
fanym sekretarzem i doradcą Filipa, cieszył się też jego względami i opieką. Gdy się jednak
przekonał, że groźne chmury gromadzą się nad głową patrona, porzucił jego służbę i prze-
szedł na stronę białych; aby zaś wkupić się ich łaski, oskarżył dawnego dobroczyńcę o spisek
przeciw ich bezpieczeństwu. Wdrożono surowe dochodzenie. Filip wraz z kilkoma popleczni-
kami poddał się badaniom, nic im jednak nie dowiedziono. Aliści osadnicy zaszli już za dale-
* Obecnie Bristol, Rohde Island. (Przyp. aut.).
ko, aby się móc wycofać; ustalili z góry, że Filip jest niebezpiecznym sąsiadem; dali publi-
cznie wyraz swej nieufności i zrobili dość, aby uczynić go sobie wrogiem, zgodnie tedy ze
zwykłym w takich wypadkach tokiem rozumowania uznali, iż dla bezpieczeństwa ich konie-
czne jest zgładzenie go ze świata. Sausamana, zdradzieckiego donosiciela, wkrótce potem
znaleziono martwego w stawie, padł bowiem ofiarą zemsty swego plemienia. Trzech Indian, z
których jeden był przyjacielem i doradcą Filipa, schwytano, sądzono i na podstawie zeznań
jednego bardzo mało wiarogodnego świadka skazano i stracono jako morderców.
Takie traktowanie jego poddanych i hańbiąca kara, wymierzona przyjacielowi, zraniła
dumę Filipa i roznieciła jego namiętności. Piorun, co uderzył tuż u jego stóp, obudził go z
uśpienia. Filip zrozumiał, że burza nadciąga, i postanowił, iż nie będzie dłużej zdany na łaskę
i niełaskę białych. Wspomnienie o losie znieważonego i zaszczutego brata piekło go jak
ogniem, dalszym ostrzeżeniem była mu tragiczna sprawa Miantonima, wielkiego sachema z
plemienia Narragansetów, który mężnie stawił czoło oskarżycielom przed trybunałem koloni-
stów, odparł wszystkie zarzuty, a uniewinniony z oskarżenia o spisek i otrzymawszy od bia-
łych zapewnienie przyjaźni, został za ich poduszczeniem perfidnie zamordowany. Filip przeto
zebrał swoich wojowników, przekonał wszystkich obcych, jakich się dało, aby się do niego
przyłączyli, wysłał kobiety i dzieci gwoli bezpieczeństwa do Narragansetów i ukazywał się
publicznie tylko w otoczeniu zbrojnych towarzyszy.
Gdy więc obie strony znajdowały się w stanie podrażnienia i nieufności, wystarczyło
drobnej iskry, aby wybuchł groźny pożar. Indianie mając broń w ręku, stali się niesforni i do-
konywali rozmaitych drobnych aktów grabieży. Podczas jednego z takich wypadków osadnik
strzelił do wojownika i zabił go. Stało się to sygnałem do otwartych wrogich działań; Indianie
nawoływali do pomsty za śmierć towarzysza, alarm wojenny rozbrzmiał też wśród kolonistów
z Plymouth.
We wczesnych kronikach tych mrocznych i smutnych czasów napotykamy wiele rzeczy
wskazujących na niezdrowy stan umysłów ogółu. Pod wpływem posępnej, oderwanej od
życia religii i swej trudnej sytuacji wśród nieprzebytych puszcz i dzikich plemion koloniści
skłaniali się ku zabobonnym przywidzeniom i w wyobraźni ich rodziły się przerażające uroje-
nia na temat czarów, zjaw i demonów. Panowała też powszechnie wiara w znaki nadprzyro-
dzone. Niesnaski z Filipem i jego Indianami poprzedzone były, jak czytamy, przez mnogość
owych groźnych ostrzeżeń, które stanowią zapowiedź wielkich klęsk społecznych. W powie-
trzu nad Nowym Plymouth ukazała się doskonale ukształtowana strzała indiańska, uznana
przez mieszkańców za „znak wróżebny”. W Handley, Northampton i w innych okolicznych
miastach „dał się słyszeć huk wystrzału z wielkiego działa, czemu towarzyszył wstrząs ziemi
i znaczne echo”. Innych pewnego cichego, słonecznego poranka zaalarmowała salwa ze
strzelb i muszkietów, kule zdawały się świstać tuż obok nich, a powietrze rozbrzmiewało
biciem w bębny, które to odgłosy, jak się zdawało, przesuwały się ze wschodu na zachód;
jeszcze innym marzyło się, że słyszeli nad głowami tętent galopujących koni; a narodziny
potworków, których parę zdarzyło się w owym czasie, napełniły ludzi zabobonnych posępny-
mi przeczuciami. Wiele tych złowieszczych widoków i odgłosów można przypisać zjawiskom
naturalnym: zorzy polarnej, która bywa bardzo wyraźna w tych szerokościach geografi-
cznych, meteorom, wybuchającym w powietrzu, nagłym podmuchom wichury w górnych ga-
łęziach drzew, padającym z łoskotem drzewom, osuwającym się skałom oraz innym niespo-
dzianym dźwiękom i echom, które niekiedy rozbrzmiewają tak niesamowicie dla ucha wśród
głębokiej ciszy samotni leśnych. Być może napełniły one przerażeniem jakąś melancholijną
wyobraźnię, być może wyolbrzymiło je upodobanie do rzeczy nadprzyrodzonych i być może
ogół słuchał opowieści o tych zjawiskach z ową chciwością, z jaką chłoniemy wszystko, co
tajemnicze i straszne. Popularność tych zabobonnych urojeń i poważna o nich relacja, sporzą-
dzona przez jednego z uczonych mężów owej doby, są niezmiernie dla tych czasów chara-
kterystyczne.
Zmagania, które nastąpiły, nosiły również charakter, jaki nazbyt często cechuje działa-
nia wojenne między ludźmi cywilizowanymi a dzikimi.
Biali prowadzili wojnę z większą umiejętnością i większym powodzeniem, lecz zara-
zem ze zbędnym rozlewem krwi i absolutnym nieposzanowaniem praw przeciwnika; Indianie
natomiast walczyli z desperacją ludzi nieustraszonych, którym pokój nie może dać nic prócz
upokorzeń, niewoli i powolnego rozkładu.
Opis wydarzeń wojennych przekazał nam pewien czcigodny duchowny współczesny,
który ze zgrozą i oburzeniem rozwodzi się nad każdym wrogim aktem Indian, choćby był on
jak najbardziej usprawiedliwiony, a jednocześnie wspomina z aprobatą o najkrwawszych
okrucieństwach białych. Czcigodny pastor piętnuje Filipa jako zbrodniarza i zdrajcę, nie bio-
rąc pod uwagę, że Filip był autentycznym księciem, który walczył rycersko na czele podda-
nych, aby pomścić krzywdy, wyrządzone jego rodzinie, aby odzyskać zachwianą władzę swej
linii królewskiej i wyzwolić kraj rodzinny spod ucisku uzurpatorów.
Projekt szeroko zakreślonego i równoczesnego powstania, jeśli taki projekt istniał rze-
czywiście, godny był wielkiego umysłu i gdyby go przedwcześnie nie odkryto, mógłby mieć
doniosłe konsekwencje. Natomiast wojna, która wybuchła, była jedynie walką podjazdową,
szeregiem poszczególnych przypadkowych wyczynów i nie powiązanych ze sobą przedsię-
wzięć. Mimo to rysuje ona wyraźnie geniusz wojskowy i bezgraniczną odwagę Filipa, ilekroć
zaś ze stronniczych i pełnych zacietrzewienia kronik wojennych, jakie do nas dotarły, udaje
się wyłuskać nieskażone fakty, widzimy, że postępowanie jego świadczyło o wybitnym umy-
śle, niewyczerpanej pomysłowości, pogardzie dla cierpienia i trudów oraz o niezłomnej deter-
minacji, które nakazują nam sympatię i uznanie.
Wyparty z siedziby rodowej w Mount Hope, zaszył się w głębi owych rozległych
dziewiczych lasów, które otaczały osady i były prawie niedostępne dla kogokolwiek, prócz
dzikich zwierząt lub Indian. Tu zgromadził swoje wojsko, podobnie jak burza gromadzi swe
niszczycielskie siły w łonie chmury, i zjawiał się nagle w najmniej spodziewanym miejscu,
szerząc w miasteczkach popłoch i spustoszenie. Bywały od czasu do czasu oznaki grożącego
napadu, oznaki, które napełniały kolonistów największym przerażeniem. Słyszano na przy-
kład wystrzał od strony gęstwiny leśnej, gdzie nie było na pewno nikogo z białych; bydło
chodzące po lesie wracało niekiedy do domu poranione; albo widziano jednego czy dwóch
Indian, skradających się skrajem lasu i znikających w mgnieniu oka, niby błyskawice zapala-
jące się wśród kompletnej ciszy na brzegu chmury brzemiennej nawałnicą.
Choć niekiedy ścigany, a nawet osaczany przez osadników, Filip stale w cudowny
niemal sposób wymykał się z ich sideł i zagłębiając się w puszczy, znikał bez śladu, a potem
wyłaniał się w jakimś odległym miejscu, pustosząc wszystko wokoło. Twierdzami były mu
między innymi wielkie bagniska czy też moczary, ciągnące się w niektórych częściach Nowej
Anglii, złożone z głębokich grzęzawisk, pokryte zwartą masą zarośli, cierni, piekących chwa-
stów i połamanymi, gnijącymi pniami powalonych drzew, a ocienione żałobnymi cedrami.
Niepewny grunt i splątane gęstwiny kolczastych roślin sprawiały, że tereny te były prawie
niedostępne dla białych, choć Indianin mógł poruszać się po tych labiryntach z szybkością
sarny. Na taki właśnie teren wielkiego bagna przesmyku Pocasset zapędzono raz Filipa z
grupą towarzyszy. Anglicy nie ważyli się go ścigać, bojąc się zapuścić w te ciemne, groźne
ustronia, gdzie mogli utonąć w grząskim bagnisku lub zginąć od kuli zaczajonych wrogów.
Zajęli więc przesmyk i poczęli budować fort w nadziei, że wygłodzą przeciwnika, lecz Filip
wraz ze swymi wojownikami pod osłoną nocy przeprawił się tratwą przez odnogę morską,
pozostawiając kobiety i dzieci, i wycofał się na zachód, rozniecając płomień wojenny wśród
plemion Massachusetts i Nipmuck i zagrażając kolonii w Connecticut.
W wyniku tego Filip stał się postrachem całego kraju. Otaczająca go atmosfera tajemni-
czości wyolbrzymiała jeszcze grozę. Był niebezpieczeństwem, które skrada się w mroku,
którego nadejścia nikt nie potrafi przewidzieć i przeciw któremu nie wiadomo kiedy trzeba się
mieć na baczności. W całym kraju roiło się od pogłosek i alarmów. Zdawało się, że Filip ma
dar wszechobecności, w którejkolwiek bowiem części szeroko rozciągniętej granicy zdarzył
się wypad Indian z lasu, mówiono, że Filip stał na jego czele. Krążyło też o nim wiele zabo-
bonnych opowieści. Utrzymywano, że jest nekromantą * i że towarzyszy mu stara Indianka,
czarownica czy też wróżka, której się radzi i która wspomaga go swoimi czarami i zaklęcia-
mi. Tak się istotnie rzecz miała często z wodzami indiańskimi, czy to wskutek ich własnej
łatwowierności, czy też w celu oddziaływania na łatwowierność ich poddanych, a wpływ pro-
roków i komentatorów snów na zabobonnych Indian widoczny jest wyraźnie w niedawnych
starciach z dzikimi.
W chwili kiedy Filip wymknął się z Pocasset, znajdował się w sytuacji wręcz rozpacz-
liwej. Wojsko jego zostało zdziesiątkowane w ustawicznych walkach, ponadto zaś utracił
wszystkie niemal zasoby materialne. W tym ciężkim czasie znalazł wiernego przyjaciela w
Canonchecie, głównym schemacie wszystkich Narragansetów. Canonchet był synem i dzie-
dzicem Miantonima, wielkiego sachema, który, jak już wspominaliśmy, po zaszczytnym unie-
winnieniu z zarzutu spiskowania przeciw osadnikom, został za ich perfidnym poduszczeniem
skrytobójczo uśmiercony. „Był spadkobiercą — pisze dawny kronikarz — całej dumy i
całego zuchwalstwa ojca, jak również jego zaciekłej nienawiści do Anglików”. Bez wątpienia
wszakże był spadkobiercą doznanych przez ojca zniewag i krzywd oraz prawowitym mścicie-
lem jego śmierci. Nie brał wprawdzie czynnego udziału w tej beznadziejnej wojnie, mimo to
jednak z otwartymi ramionami przyjął Filipa i jego rozbite oddziały, podejmował go hojnie i
udzielił mu najdalej idącego poparcia. Ściągnęło to na niego od razu niechęć Anglików,
którzy postanowili jednym decydującym uderzeniem zgnieść obu sachemów. Zgromadzono
przeto wielkie siły z Massachusetts, Plymouth i Connecticut i wysłano je na terytorium
Narragansetów wśród zimy, kiedy bagniste tereny, zamarznięte i ogołocone z liści, są łatwiej-
sze do przebycia i nie mogą już służyć Indianom za mroczne, niedostępne twierdze.
Lękając się napaści, Canonchet przeniósł większą część zapasów oraz wszystkich star-
ców, chorych, kobiety i dzieci swego plemienia do mocnej fortecy, dokąd także i Filip ściąg-
nął kwiat swoich wojowników. Forteca ta, uważana przez Indian za niezdobytą, położona
była wśród moczarów na wzgórzu czy też swego rodzaju wyspie o powierzchni pięciu lub
sześciu akrów; zbudowano ją nieporównanie mądrzej i kunsztowniej, aniżeli buduje się za-
zwyczaj fortyfikacje indiańskie, i stanowiła świadectwo geniuszu wojskowego obu wodzów.
Prowadzeni przez Indianina-renegata, Anglicy przez śniegi grudniowe przedostali się do
tej twierdzy i napadli załogę znienacka. Walka była zacięta i burzliwa. Pierwszy atak napast-
ników odparto i kilku ich najdzielniejszych oficerów poległo podczas szturmowania fortecy z
szablą w ręku. Biali ponowili atak, tym razem z większym powodzeniem. Dokonano wyłomu.
Indian wypierano z jednego stanowiska na drugie. Bronili każdej piędzi, walcząc z zapamięta-
niem rozpaczy. Całą prawie ich starszyznę pocięto na sztuki i po długiej, krwawej bitwie Filip
i Canonchet z garstką pozostałych przy życiu wojowników wycofali się z fortu, chroniąc się
w gęstwinie ciągnącej się dokoła puszczy.
Zwycięzcy podpalili wigwamy i fort; wszystko stanęło wkrótce w płomieniach; wielu
starców, kobiet i dzieci zginęło w pożodze. W obliczu tej zbrodni załamał się nawet stoicyzm
Indian. Pobliskie lasy rozbrzmiewały wyciem wściekłości i rozpaczy wojowników, gdy pa-
trzyli na swe płonące domy i słyszeli przeraźliwe krzyki żon i dzieci. „Palenie wigwamów —
mówi współczesny pisarz — krzyki i jęki kobiet i dzieci oraz wrzaski wojowników składały
się na scenę tak potworną, że niektórzy żołnierze byli wstrząśnięci do głębi”. Ten sam pisarz
dodaje ostrożnie: „Mieli wielkie wątpliwości i potem pytali z powagą, czy palenie wrogów
żywcem da się pogodzić z uczuciami ludzkimi i miłością bliźniego, nakazywaną przez Ewan-
gelię” **.
* Nekromanta — czarnoksiężnik.
** Rękopis wielebnego W. Rugglesa. (Przyp. aut.).
Los dzielnego i szlachetnego Canonchet godzien jest specjalnej wzmianki: ostatnia sce-
na jego życia stanowi jeden z najwznioślejszych przykładów wspaniałomyślności indiańskiej.
Utraciwszy w tej wielkiej klęsce większość wojska i zasobów, wciąż jednak wierny
sprzymierzeńcowi i nieszczęśliwej sprawie, której się poświęcił, odtrącał wszelkie próby
zawarcia pokoju, proponowanego mu pod warunkiem, że zdradzi Filipa i jego towarzyszy,
oświadczając, iż „będzie raczej walczył do ostatniego wojownika, aniżeli zostanie sługą
Anglików”. Ponieważ dom jego zniszczono, a kraj nękały i pustoszyły najazdy zdobywców,
musiał uchodzić na wybrzeża Connecticut, gdzie utworzył punkt zbiorczy dla wszystkich
zachodnich Indian i spustoszył kilka osad angielskich.
Wczesną wiosną z trzydziestoma zaledwie wybranymi ludźmi wyruszył na niebezpie-
czną wyprawę. Chciał przedostać się do Seaconck w pobliżu Mount Hope i zdobyć nasiona
kukurydzy, aby zasiać je i przeżywić w ten sposób wojsko. Mała ta garstka ryzykantów prze-
była bezpiecznie terytorium Pequod i znajdowała się już w sercu Narrangaset, odpoczywając
w wigwamach nie opodal rzeki Pawtucket, gdy zaalarmowała ją wieść o zbliżaniu się nie-
przyjaciela. Canonchet, mając przy sobie w owej chwili tylko siedmiu ludzi, wysłał dwóch z
nich na szczyt pobliskiego wzgórza, aby zorientowali się, skąd nadchodzi wróg.
Wysłannicy, przerażeni widokiem szybko posuwających się oddziałów angielskich i
indiańskich, przebiegli bez tchu koło wodza, nie zatrzymując się, żeby powiadomić go o nie-
bezpieczeństwie. Canonchet wysłał innego zwiadowcę, lecz postąpił on tak samo jak tamci.
Wysłał wówczas jeszcze dwóch, z których jeden, przybiegłszy w popłochu, oznajmił mu, że
nadciąga cała armia brytyjska. Canonchet zrozumiał, że nie pozostaje nic prócz natychmiasto-
wej ucieczki. Próbował ujść na wzgórze, ale spostrzeżono go. Do pościgu za nim rzuciło się
kilkunastu wrogich mu Indian i kilku najbardziej rączych Anglików. Gdy ujrzał, że najszyb-
szy prześladowca depcze mu już po piętach, rzucił najpierw swój koc, potem przybrany sre-
brną koronką kaftan, wreszcie pas z wampumu, po którym wrogowie poznali, że to Canon-
chet, i zdwoili wysiłki, by go pojmać. W końcu, gdy usiłował przedostać się przez rzekę, noga
mu się pośliznęła na kamieniu i zapadł się w wodę tak głęboko, że zamoczył strzelbę. Ogar-
nęła go wówczas taka rozpacz, że jak się potem zwierzał, „serce i wnętrzności skręciły się w
nim i stał się niby zgniły kij, pozbawiony siły”.
Był tak zgnębiony, że gdy w niewielkiej odległości od rzeki schwytał go Indianin z
plemienia Pequodów, nie stawiał wcale oporu, choć odznaczał się przecież wielką siłą fizy-
czną i nieustraszoną odwagą. Ale kiedy się znalazł w niewoli, ocknęła się w nim duma i od tej
chwili w anegdotach przekazanych nam przez jego wrogów widzimy ustawicznie błyski
wzniosłego, królewskiego bohaterstwa. Indagowany przez jednego z Anglików, który pie-
rwszy do niego podbiegł, a nie miał jeszcze skończonych dwudziestu jeden lat, dumny wojo-
wnik patrząc z pogardą na jego młodzieńcze oblicze odparł:
— Jesteś dzieckiem — nie możesz się znać na sprawach wojennych — niech tu przyj-
dzie twój brat albo wódz — jemu będę odpowiadał.
Choć proponowano mu wielokrotnie darowanie życia pod warunkiem, że wraz ze swo-
im plemieniem podda się Anglikom, odrzucał te propozycje ze wzgardą i odmawiał przekaza-
nia ich ogółowi poddanych, twierdząc, iż wie z góry, że żaden z nich nie zgodzi się na nie.
Gdy mu wyrzucano złamanie wiary wobec białych, publiczne oświadczenia, że nie wyda
żadnego Wampanoaga ani nawet odłamka jego paznokcia, i pogróżki, że spali Anglików
żywcem w ich własnych domach, nie raczył się usprawiedliwiać, odpowiadając wyniośle, że
inni parli do wojny tak samo jak on i że „nie chce więcej o tym słyszeć”.
Tak wspaniały, niezłomny duch, tak wielka wierność sprawie i przyjacielowi mogłyby
wzruszyć ludzi szlachetnych i odważnych, ale Canonchet był Indianinem, istotą, wobec której
wojna nie znała rycerskości, której ludzkość nie przyznawała żadnych praw i której religia nie
darzyła ani odrobiną współczucia — skazano go przeto na śmierć. Ostatnie jego słowa godne
są wielkości jego duszy. Gdy odczytano mu wyrok śmierci, rzekł, że „bardzo jest zadowolo-
ny, bo może umrzeć, zanim opuściła go odwaga i zanim powiedział coś niegodnego siebie”.
Nieprzyjaciele pozwolili mu zginąć śmiercią żołnierza — egzekucja odbyła się w Stoning-
ham, a rozstrzelało go trzech młodych sachemów, równych mu urodzeniem.
Porażka w twierdzy Narrangaset i śmierć Canoncheta zadały fatalny cios przedsięwzię-
ciu króla Filipa. Próbował rozniecić na nowo wojnę, namawiając Mohawków do chwycenia
za broń, ale choć posiadał wrodzone talenty męża stanu, oświeceni wrogowie górowali nad
nim w sztuce wojennej, toteż lęk przed ich kunsztem począł gasić zapały sąsiednich plemion.
Nieszczęśliwy wódz czuł, że z każdym dniem traci coraz bardziej władzę, i widział, jak to-
pnieją otaczające go szeregi. Niektórzy dali się przekupić białym, inni padli z głodu i wyczer-
pania lub polegli w częstych najazdach, którymi przeciwnik ustawicznie ich nękał. Wszystkie
jego zapasy żywności wpadły w ręce wroga; najbliżsi przyjaciele ginęli na jego oczach; stryj
poległ przy jego boku, trafiony wrażą kulą, siostrę uprowadzono do niewoli, a podczas jednej
ze swych ucieczek, będąc o włos od pojmania, musiał pozostawić na łasce wrogów umiłowa-
ną żonę i jedynego syna. „Gdy tak staczał się stopniowo ku ostatecznej zagładzie — mówi
kronikarz — nie łagodziło to bynajmniej jego cierpień, lecz je tylko potęgowało, wypadło mu
bowiem doświadczyć wszystkich odcieni bólu, jaki budzi niewola dzieci, utrata przyjaciół,
rzeź poddanych, śmierć najbliższych krewnych oraz głód i brak najelementarniejszych wy-
gód, zanim w końcu pozbawiono go życia”.
Na dopełnienie miary jego nieszczęść właśni jego towarzysze uknuli spisek na jego
życie, aby za tę haniebną cenę kupić bezpieczeństwo dla siebie. Wskutek zdrady grupa jego
wiernych sprzymierzeńców, poddanych Wetamoe, indiańskiej księżniczki Pocasset, bliskiej
krewnej i sojuszniczki Filipa, dostała się w ręce wrogów. Wetamoe znajdowała się w owym
czasie wśród tych ludzi; usiłowała uciec przebywając wpław pobliską rzekę. Z wyczerpania
lub może z głodu i zimna zmarła i znaleziono jej nagie zwłoki nad brzegiem rzeki. Ale prze-
śladowania nie ustały jeszcze i nad grobem. Nawet śmierć, to schronienie udręczonych, gdzie
kaci zazwyczaj przestają niepokoić swą ofiarę, nie dała ochrony wyklętej niewieście, której
jedyną zbrodnią była wierność krewnemu i przyjacielowi. Ciało jej stało się przedmiotem
ohydnej i nikczemnej zemsty; głowę odcięto od korpusu, wbito na pal i wystawiono w Taun-
ton, aby mogli ją widzieć uwięzieni poddani Wetamoe. Poznali oni natychmiast rysy swej
nieszczęśliwej królowej, a barbarzyński ten widok tak nimi wstrząsnął, że wedle słów kroni-
karza wybuchnęli „przeraźliwym, diabolicznym wprost lamentem”.
Filip trzymał się dzielnie wśród tej nawały nieszczęść i niepowodzeń, jednakże zdrada
towarzyszy wymierzyła mu cios w samo serce i sprawiła, że upadł na duchu. Z kroniki wie-
my, że „nic go już potem nie cieszyło ani też żadne jego przedsięwzięcie nie uwieńczyło się
powodzeniem”. Pękła sprężyna nadziei, ożywczy zapał zgasł; Filip rozejrzał się wokoło, lecz
wszystko spowijał mrok, zewsząd czyhało niebezpieczeństwo; nie napotykał nigdzie oka,
które by spojrzało na niego z litością, nigdzie ręki, która by przyniosła mu wyzwolenie. Ze
szczupłą garstką wojowników, którzy nie odstąpili go w najcięższych opresjach, powędrował
z powrotem w okolice Mount Hope, starodawnej siedziby ojców. Tutaj snuł się jak widmo
wśród miejsc swej dawnej świetności, pozbawiony domu, rodziny, przyjaciół. Nie potrzeba
lepszego obrazu jego smutnej i pożałowania godnej sytuacji aniżeli ten, jaki przekazuje nam
niewprawne pióro kronikarza, co wbrew swym zamierzeniom jedna życzliwość i sympatię
czytelnika nieszczęśliwemu wojownikowi, którego obrzuca wyzwiskami. „Filip — pisze —
niby zaszczute dzikie zwierzę, ścigany przez siły angielskie tam i na powrót na przestrzeni
przeszło stu kilometrów, musiał wreszcie uchodzić do swej jaskini na Mount Hope, gdzie
wraz z kilkoma najlepszymi przyjaciółmi ukrył się wśród bagniska, które okazało się wszakże
dla niego więzieniem i w którym pozostał zamknięty aż do chwili, gdy wysłannicy śmierci
nadeszli, aby za przyzwoleniem Bożym wywrzeć na nim zemstę”.
Nawet w tym ostatnim schronieniu beznadziejności i rozpaczy pamięć o Filipie jarzy się
posępną wspaniałością. Wyobrażamy sobie, jak siedzi wśród swych wynędzniałych towarzy-
szy i rozmyśla w milczeniu o swej rozpaczliwej sytuacji, a dziki, dziewiczy krajobraz przyda-
je mu osobliwego majestatu. Pobity, lecz nie pognębiony, obalony na ziemię, lecz nie złama-
ny, stał się w obliczu klęski jeszcze bardziej wyniosły i zdawało się, że z jakąś zawziętą saty-
sfakcją sączy ostatnie krople z czary goryczy. Nieszczęście ujarzmia i przytłacza małe umy-
sły, lecz wielkie umysły wznoszą się ponad nieszczęście. Sama już myśl o poddaniu się bu-
dziła furię Filipa, toteż poraził śmiertelnie jednego z towarzyszy, który proponował zawarcie
pokoju. Brat zabitego uciekł i przez zemstę zdradził kryjówkę wodza. Wysłano niezwłocznie
oddział białych i Indian na bagnisko, gdzie zaczaił się Filip, targany wściekłością i rozpaczą.
Otoczyli go, zanim zdał sobie sprawę z ich nadejścia. W jednej chwili pięciu najbardziej
zaufanych towarzyszy padło zabitych u jego stóp; wszelki opór był daremny; Filip wybiegł z
ukrycia i rzucił się na oślep do ucieczki, lecz Indianin-renegat, członek jego własnego plemie-
nia, zabił go celnym strzałem w serce.
Takie są skąpe dzieje nieustraszonego, lecz i nieszczęśliwego króla Filipa, prześladowa-
nego za życia, a oczernianego i odsądzanego od czci po śmierci. Jeśli wszakże zbadamy
nawet stronnicze anegdoty, przekazane nam przez jego wrogów, dostrzeżemy w nich ślady
pięknego i wzniosłego charakteru, wystarczające, aby obudzić współczucie dla jego losu i
szacunek dla jego pamięci. Widzimy, że wśród nękających trosk i zażartych namiętności
nieustannej wojny potrafił żywić łagodniejsze uczucia miłości małżeńskiej i ojcowskiej tkli-
wości oraz szlachetne sentymenty przyjaźni.
O schwytaniu i uwięzieniu jego „umiłowanej żony i jedynego syna” wspomina się z
radością, gdyż sprawiły mu dotkliwy ból; śmierć każdego bliskiego przyjaciela notuje się
tryumfalnie jako nowy cios, zadany jego wrażliwości; natomiast o zdradzie i dezercji wielu
jego zwolenników, których przywiązaniu zaufał, mówi się, że wtrąciła go w ostateczne przy-
gnębienie i odebrała mu wszelką otuchę. Był patriotą kochającym swą ziemię rodzinną, księ-
ciem wiernym swym poddanym i odczuwającym ich krzywdy jak swoje własne, żołnierzem
nieustraszonym w bitwie, nieugiętym wobec przeciwieństw losu, nieczułym na zmęczenie,
głód i wszelkie cierpienia cielesne, gotowym umrzeć za sprawę, której służbie się ofiarował.
Dumnego serca, miłującego nade wszystko wolność zażywać jej wolał raczej wśród dzikich
zwierząt leśnych lub w posępnych ustroniach bagnisk i moczarów aniżeli ugiąć karku i, zale-
żny a powszechnie pogardzany, żyć wśród wygód i zbytku osad białych ludzi. Mimo bohater-
skich swych cech i śmiałych czynów, co przyniosłyby zaszczyt cywilizowanemu wojowniko-
wi i uczyniły zeń godny temat dla poety i historyka, żył w kraju rodzinnym jak wygnaniec i
zbieg, a runął niby drzewo powalone burzą wśród mroku i wichury — zabrakło też litości-
wego oka, które by zapłakało nad jego upadkiem, czy nawet przyjaznej ręki, która by opisała
jego zmagania.
MŁODZIEŃCZE PRZYGODY RALPHA RINGWOODA *
SPISANE Z JEGO USTNEJ RELACJI PRZEZ SZLACHETNIE
URODZONEGO GEOFFREYA CRAYONA **
Jestem Kentukijczykiem przez miejsce zamieszkania i z wyboru, lecz Wirginijczykiem
z urodzenia. Przyczyną mojego wyjazdu ze „Starego Dominium” i emigracji do Kentucky był
osioł! Spogląda pan na mnie ze zdziwieniem, ale proszę o trochę cierpliwości, zaraz wyjaśnię
panu, jak to się stało. Mój ojciec, potomek starej wirginijskiej rodziny, mieszkał w Richmond.
Był wdowcem, a sprawami jego domowymi kierowała gospodyni, przedstawicielka starej
szkoły, z tych, co to prowadziły domy zamożnych Wirginijczyków. Jeśli chodzi o powagę i
znaczenie, rywalizowała niemal z moim ojcem i wyobrażała sobie chyba, że wszystko do niej
należy. Uprawiała tak daleko idącą oszczędność i tak się wzbraniała przed każdym wyda-
tkiem, że irytowała czasem ojca, który wołał ze złością, iż przynosi mu wstyd swoim skąp-
stwem. Nie rozstawała się nigdy z ową staroświecką oznaką zaufania i władzy — wielkim
pękiem kluczy, pobrzękujących przy pasku. Przy każdym posiłku dokonywała inspekcji
nakrycia stołu, pilnując, żeby talerze i półmiski rozstawione były zgodnie z jej prymitywnym
poczuciem symetrii. Wieczorem zajmowała swoje stanowisko i nalewała herbatę, a zachowa-
nie jej stanowiło przykładną zaiste mieszaninę szacunku do chlebodawcy i godności własnej.
Wielką jej ambicją było, aby wszędzie panował ład i aby dom powierzony jej pieczy cytowa-
no jako wzór idealnej gospodarki. Jeśli coś szło źle, biedna Barbara brała to sobie do serca,
siedziała w swoim pokoju i zalewała się łzami, dopóki kilka wersetów z Biblii nie ukoiło jej
nerwów i nie przywróciło spokoju w domu. Biblia zresztą była w chwilach burzliwych jej nie-
ustanną ucieczką. Otwierała ją na chybił trafił, czy zaś oko jej padło na Treny Jeremiaszowe,
Pieśni Salomona, czy też wyliczenie plemion w Deuteronomium ***, werset był wersetem i
działał na jej duszę jak balsam. Tak się prezentowała nasza zacna stara gospodyni imieniem
Barbara, której przeznaczeniem było wywrzeć mimo woli doniosły wpływ na moje losy.
Tak się złożyło, że w okresie mojego dorastania, kiedy byłem jeszcze, jak to się określa,
„psotnym urwisem”, pewien dżentelmen z sąsiedztwa, wielki zwolennik eksperymentów i
ulepszeń wszelkiego rodzaju, wbił sobie do głowy, że będzie to z wielką korzyścią dla ogółu,
jeśli się wyhoduje rasę mułów, sprowadził więc trzy osły, aby uszczęśliwić sąsiadów. Pomy-
śleć tylko — w okolicy, w której uznawano tylko konie czystej krwi! Ależ każdy z tutejszych
mieszkańców uważałby taki mezalians za hańbę dla swoich klaczy i dyshonor dla całej stadni-
ny. Czcigodny rzecznik krzyżowania czworonogów znalazł się w opałach, w czas się tedy
wycofał, odżegnał się od doktryny krzyżowania i puścił osły na wygon publiczny, żeby same
szukały pożywienia. Tam też biegały sobie, prowadząc próżniacze, odświętne życie i były
zapewne najszczęśliwszymi zwierzętami w całym kraju.
Traf chciał, że droga, którą chodziłem do szkoły, wiodła przez owo publiczne pastwi-
sko. Kiedym po raz pierwszy zobaczył jednego z owych potworów, zaczął on ryczeć i
okropnie mnie przestraszył. Wkrótce jednak pokonałem strach, a gdym spostrzegł, że dziwne
* Ralph Ringwood, mimo fikcyjnego imienia i nazwiska, jest realną osobą — to nieżyjący już guber-
nator Duval z Florydy. Podałem kilka anegdot o początkach jego ekscentrycznej kariery, używając, o ile pamięć
mi dopisała, tych samych słów, w których opowiadał. Stanowią one bez wątpienia pokusę do beletrystycznych
upiększeń, sądziłem jednak, że tak są charakterystyczne dla osoby gubernatora oraz dla scenerii i środowiska, do
którego zaniosły go osobliwe jego losy, że wolałem podać je w pierwotnej, bezpretensjonalnej formie. (Przyp.
aut.).
** Geoffrey Crayon — pseudonim Washingtona Irvinga. (Przyp. red.).
*** Deuteronomium — nazwa piątej księgi Mojżesza w Biblii.
zwierzę z wyglądu przypomina konia, wirginijska miłość do całego rodzaju końskiego wzięła
we mnie górę i postanowiłem dosiąść stworzenia. Zgodnie z tym postanowieniem poszedłem
do sklepu kolonialnego, zdobyłem sznur od głowy cukru i zrobiłem coś na kształt uzdy, po-
tem przywołałem kilku kolegów szkolnych i wspólnie tak długo uganialiśmy się za Kłapou-
chym po pastwisku, aż wreszcie zapędziliśmy go w kąt utworzony przez dwa boki parkanu.
Po dłuższych zabiegach udało się włożyć mu uzdę i dosiadłem wierzchowca. Osioł wierzgnął
i umknął galopem, a ja przeleciawszy mu przez głowę, zostałem na miejscu. Zerwałem się
jednak w mgnieniu oka, popędziłem za nim, złapałem go i wsiadłem znowu. Po kilkunastu
upadkach nauczyłem się trzymać jego grzbietu tak mocno, że mógłby mnie zrzucić chyba ra-
zem z własną skórą. Odtąd Kłapouchy i jego towarzysze ciężkie mieli życie, bośmy wszyscy
jeździli na nich podczas przerw między lekcjami i w dni świąteczne, a może pan być pewien,
że urwisy w wieku szkolnym nie pozwalają swoim szkapom chodzić stępa. Osły zresztą tak
wkrótce zmądrzały, że wiały na widok chłopca, toteż więcej czasu na ogół biorąc spędzaliśmy
na ich ściganiu niż na jeździe.
Zbliżała się niedziela, w którą planowałem wycieczkę na jednym z kłapouchych wierz-
chowców. Wiedząc, że w niedzielny poranek osły będą rozrywane, złapałem jednego z nich w
sobotę wieczorem i zaprowadziłem do domu, żeby gotów był do wczesnego wyruszenia. Ale
gdzie go miałem ulokować na noc? Nie mogłem go postawić w stajni — nasz czarny stajenny
George był tam równie absolutnym władcą jak Barbara w domu i uważałby, że obecność osła
okrywa hańbą jego stajnię, jego konie i jego samego. Przypomniałem sobie wędzarnię —
przybudówkę, istniejącą przy wszystkich wirginijskich budynkach gospodarczych, a przezna-
czoną do wędzenia szynek i innych mięsiw. Wziąłem więc klucz, wprowadziłem do wędzarni
Kłapouchego, zamknąłem drzwi, odłożyłem klucz na miejsce i poszedłem spać, zamierzając
uwolnić więźnia o świcie, zanim obudzą się domownicy. Byłem jednak tak zmęczony trudami
położonymi przy chwytaniu osła, że zapadłem w głęboki sen i ranek nastał nie budząc mnie
wcale.
Inaczej rzecz się miała z jejmość Barbarą, naszą gospodynią. Jak zwykle, żeby użyć jej
wyrażenia, „wstała, zanim wrona zdążyła się obuć” i zaczęła się krzątać przy przygotowaniu
śniadania. Pierwsze kroki skierowała do wędzarni. Zaledwie otworzyła drzwi, gdy Kłapou-
chy, znudzony zamknięciem i rad, że się może wyrwać z ciemności na światło dzienne, ryknął
głośno i skoczył naprzód. Barbara upadła, osioł przebiegł po niej, tratując ją kopytami, i popę-
dził na wygon. Biedna Barbara! Nigdy dotychczas nie widziała osła, czytała natomiast wielo-
krotnie w Biblii, że szatan krąży po świecie jak ryczący lew, szukając, kogo by pożreć, nie
ulegało więc dla niej najmniejszej wątpliwości, że był to Belzebub we własnej osobie. W ku-
chni powstał rwetes, służba pobiegła na miejsce wypadku. Stara Barbara leżała w konwul-
sjach; ledwo kończył się jeden atak, przypominała sobie diabła i dostawała następnego ataku,
poczciwina bowiem była wielce zabobonna.
Pech chciał, że wśród zwabionych hałasem znalazł się pewien mój uprzykrzony wuja-
szek, człowiek mizernej postury, a przy tym nerwowy i zrzędny, jeden z owych niespokoj-
nych duchów, co to nie mogą rano uleżeć w łóżku, lecz zrywają się o świcie, żeby zadręczać
domowników. Był właściwie tylko przyszywanym wujem jako mąż siostry mojego ojca, na
mocy jednak tego powinowactwa uzurpował sobie wielką władzę, wtrącał się do wszystkiego
i stanowił utrapienie całej rodziny. Wścibski ten mąciwoda w mig dokopał się prawdy i
odkrył, że to ja zamknąłem osła w wędzarni i tym samym jestem przyczyną zamieszania. Nie
pytał już dalej, gdyż należał do owych zakutych tetryków, w których przekonaniu dorastający
chłopcy nigdy nie mają racji. Pozostawiając starą Barbarę jej wyimaginowanym zmaganiom z
diabłem, pobiegł do mojego pokoju, w którym nadal spałem rozkosznie i nie śniłem nawet o
spłatanej mimo woli psocie i o czekającej mnie groźnej burzy.
Obudziłem się nagle pod gradem uderzeń i zerwałem się zdumiony. Zapytałem, co
oznacza ten atak, ale w odpowiedzi usłyszałem tylko, że zamordowałem gospodynię, przy
czym wuj korzystając z mego oszołomienia nie przestawał mnie okładać. Chwyciłem pogrze-
bacz i przybrałem postawę obronną. Byłem na swój wiek chłopcem dużym i rozrośniętym,
gdy tymczasem wuj był małym mizerakiem, jaki w Kentucky nie zasłużyłby nawet na miano
„osobnika”, ot, chucherko, i tyle. Nakłoniłem go więc szybko do rozpoczęcia pertraktacji i
zapoznałem się w całej rozciągłości z wytoczonymi przeciw mnie oskarżeniami. Przyznałem
się do osła i do wędzarni, twierdziłem jednak, że nie jestem winien zamordowania gospodyni.
Zresztą przekonałem się rychło, że Barbara żyje. Pozostawała wszakże przez kilka dni pod
opieką lekarza, a ile razy jej się pogorszyło, wuj usiłował sprawić mi nowe lanie. Odwołałem
się do ojca, ale nic nie wskórałem. Uważano mnie za łobuziaka zawsze gotowego do złośli-
wych psot, toteż w wypadku apelacji nie mogłem nigdy przebić muru uprzedzeń.
Wszystko to dotknęło mnie do żywego. Bito mnie, upokarzano, a na dodatek zbywano
lekceważeniem moje skargi. Straciłem zwykłą fantazję i humor, a będąc zły na wszystkich,
sądziłem, że wszyscy źli są na mnie. Nieposkromione umiłowanie wolności, wrodzone mi,
jak sądzę, podobnie jak wrodzone jest kuropatwie, ocknęło się naraz pod wpływem narzuca-
nych mi pęt i hamulców. „Pójdę z domu — pomyślałem — i będę sam sobie radził”. Do
zrodzenia się we mnie tej myśli przyczynił się też, być może, szał emigrowania do Kentucky,
jaki panował podówczas w Wirginii. Słyszałem tyle opowiadań o romantycznych urokach
Kentucky, o obfitości wszelkiego rodzaju zwierzyny i o cudownym wolnym życiu myśli-
wych, którzy przemierzają tamtejsze wspaniałe puszcze i żyją z tego, co upolują, że płonąłem
chęcią, by się tam dostać, podobnie jak chłopcy, mieszkający w portach, marzą o tym, by
zakosztować przygód i ujrzeć dziwy oceanu.
Po pewnym czasie Barbara ozdrowiała na duszy i ciele. Wytłumaczono jej całą sprawę i
dała się stopniowo przekonać, że to nie z diabłem miała do czynienia. Kiedy się dowiedziała,
jak bezwzględnie potraktowano mnie z jej powodu, zacna starowinka zmartwiła się ogromnie
i zwróciła się do ojca w mojej obronie. Ojciec sam już zauważył zmianę w moim zachowaniu
i sądził, że być może karę posunięto za daleko. Próbował tedy porozmawiać ze mną i ukoić
moje zranione uczucia, ale było już za późno. Powiedziałem mu szczerze o upokorzeniach,
jakich doznałem, i wyjawiłem niezłomny zamiar odejścia z domu.
— Dokąd się chcesz udać?
— Do Kentucky.
— Do Kentucky! Przecież nikogo tam nie znasz.
— Nic nie szkodzi. Nawiążę wkrótce znajomości.
— A co będziesz robił, jak się tam już znajdziesz?
— Będę polował!
Ojciec gwizdnął cicho a przeciągle i spojrzał mi w oczy z wyrazem na pół poważnym,
na pół komicznym. Miałem zaledwie kilkanaście lat, toteż twierdzenie, że chcę wyruszyć sam
jeden do Kentucky, żeby zostać myśliwym, wydawało mu się niewątpliwie czczą gadaniną
wyrostka. Nie domyślał się nawet, jak niezłomne jest moje postanowienie, a jego uśmiech
niedowierzania utwierdził mnie tylko w powziętym zamiarze. Zapewniłem go, że mówię
zupełnie serio i niezawodnie na wiosnę wyruszę do Kentucky.
Upływał miesiąc za miesiącem. Ojciec od czasu do czasu robił lekkie aluzje do naszej
rozmowy, chcąc mnie pewno wybadać. W odpowiedzi dawałem stale wyraz niezmiennej i
nieugiętej woli odejścia. Zaczął tedy rozmawiać ze mną na ten temat wprost, usiłując z całą
powagą a zarazem i dobrocią odwieść mnie od tego zamiaru. Odpowiadałem tylko: „Zdecy-
dowałem się już”.
Na samym tedy początku wiosny udałem się pewnego dnia do ojca, który siedział w
swoim gabinecie, i oznajmiłem mu, że wyruszam do Kentucky i przyszedłem się pożegnać.
Nie oponował, wyczerpał bowiem wszystkie argumenty i perswazje, sądził też zapewne, że
najlepiej będzie pofolgować moim kaprysom, gdyż zetknąwszy się z trudami i przeciwnościa-
mi samodzielnego życia, wrócę rychło do domu. Podszedł do komody, wyjął podłużną,
dobrze wypełnioną sakiewkę z zielonego jedwabiu i położył ją na stole. Poprosiłem wówczas
o konia i sługę.
— Konia! — odparł szyderczo ojciec. — Ależ ty nie wytrzymasz mili nawet, żeby go
nie zagonić na śmierć i nie złamać przy tym karku, a co się tyczy służącego, nie potrafisz
przecież zadbać o siebie, nie mówiąc już o nim.
— Jakże mam podróżować?
— No, sądzę, że jesteś dość dzielnym mężczyzną, żeby podróżować pieszo.
Mówił z przekąsem, nie przypuszczając wcale, że wezmę go za słowo, mnie jednak
rozgniewał lekceważący stosunek do mojego przedsięwzięcia, wsadziłem więc do kieszeni
sakiewkę, wróciłem do swego pokoju, zawinąłem w chustkę kilka koszul, schowałem w zana-
drze sztylet, przypiąłem do pasa parę pistoletów i poczułem się jak błędny rycerz, uzbrojony
po zęby i gotów przemierzać świat w poszukiwaniu przygód.
Moja siostra (miałem tylko jedną siostrę) rzuciła mi się z płaczem na szyję i błagała,
żebym został. Serce podeszło mi do gardła, przełknąłem jednak ślinę, wtłaczając je na swoje
miejsce, i wyprostowałem się — nie zniósłbym tego, żebym się miał rozpłakać. Wreszcie
zwolniłem się z objęć siostry i ruszyłem ku drzwiom.
— Kiedy wrócisz? — zapytała.
— Nigdy, jak mi Bóg miły! — zawołałem. — Chyba że wrócę jako członek Kongresu z
ramienia Kentucky.
Postanowiłem dowieść, że nie jestem najgorszy w rodzinie.
Takie było moje rozstanie z domem. Może pan sobie wyobrazić, jakim byłem żółtodzio-
bem i jak niewiele wiedziałem o świecie, na którego bezmiernych obszarach miałem się zna-
leźć.
Nie przypominam sobie żadnego ważniejszego zdarzenia aż do chwili, gdy dotarłem do
granic Pensylwanii. Zatrzymałem się w oberży, aby się posilić. Gdy jadłem w pokoju w głębi,
posłyszałem, jak dwóch mężczyzn w barze rozprawia o mnie, zastanawiając się, kim jestem.
Jeden z nich wreszcie doszedł do wniosku, że jestem zbiegłym terminatorem i powinno się
mnie zatrzymać, z czym drugi się zgodził. Zjadłem obiad, zapłaciłem, po czym wyszedłem
tylnymi drzwiami, aby mnie tamci dwaj nie zatrzymali. Nie chcąc wszakże wymykać się jak
przestępca, wyszedłem przed dom. Jeden z mężczyzn podszedł do drzwi frontowych. Kape-
lusz nosił na bakier i miał ważną minę, co mnie ubodło.
— Dokąd idziesz, mały? — zapytał.
— To nie pański interes! — odparłem dość impertynencko.
— Owszem, owszem! Uciekłeś z domu i musisz się przed nami wytłumaczyć.
Ruszył naprzód, chcąc mnie schwytać, gdy wtem wyciągnąłem pistolet.
— Jeszcze krok, a będę strzelał!
Odskoczył, jak gdyby nadepnął na grzechotnika, a kapelusz spadł mu z głowy.
— Daj mu spokój! — zawołał jego towarzysz. — To głupi, szalony chłopak i sam nie
wie, co robi. Zastrzeli cię jak nic.
Mężczyznę nie trzeba było wcale ostrzegać, bał się nawet podnieść z ziemi kapelusz,
ruszyłem więc bez przeszkód w dalszą drogę. Wypadek ten wszakże wywarł na mnie wpływ.
Unikałem nocowania w domach z obawy, aby mnie nie zatrzymano. W dzień spożywałem po-
siłki w zajazdach i oberżach, na noc jednak zawijałem do jakiegoś lasu czy wąwozu, rozpala-
łem ognisko i spałem przy nim. Sądziłem zresztą, że taki właśnie tryb życia prowadzą pra-
wdziwi myśliwi, i chciałem się do niego przyzwyczaić.
Wreszcie, zdrożony i wyczerpany, przybyłem do Brownsville, będąc, jak się pan domy-
śla, w opłakanym stanie po „biwakowaniu” przez szereg nocy. Próbowałem wejść do kilku
podrzędnych oberży, ale nigdzie nie chciano mnie wpuścić. Spoglądano na mnie przez chwilę
z powątpiewaniem, po czym oznajmiano, że pieszych wędrowców się nie przyjmuje. W
końcu poszedłem śmiało do największej oberży. Oberżysta na równi z poprzednimi nie miał
ochoty przyjąć pod swój dach młodego włóczęgi, ale gdy się usiłował od tego wymówić, żona
przerwała mu wpół słowa, łokciem odsuwając go lekko na bok.
— Dokąd idziesz, mój chłopcze? — spytała.
— Do Kentucky.
— Po co tam idziesz?
— Żeby polować.
Spoglądała na mnie przez chwilę z powagą.
— Czy twoja matka żyje? — zapytała wreszcie.
— Nie, łaskawa pani, umarła już dawno.
— Od razu tak sobie pomyślałam! — zawołała z przejęciem. — Wiedziałam, że gdyby
twoja matka żyła, nie byłbyś tutaj.
Od tej chwili zacna niewiasta traktowała mnie z macierzyńską dobrocią.
Pozostałem przez kilka dni pod jej dachem, odpoczywając po trudach wędrówki.
Będąc tutaj, nabyłem fuzję i wprawiałem się codziennie w strzelaniu do celu, aby się
należycie przygotować do myśliwskiego stanu. Gdy już dostatecznie odzyskałem siły, poże-
gnałem się z miłymi gospodarzami i ruszyłem znów w drogę.
W Wheeling wsiadłem na barkę o płaskim dnie, zwaną popularnie „balią”, które to balie
stanowiły w owych czasach główny środek komunikacji. W tej arce przez dwa tygodnie pły-
nąłem w dół po Ohio. Rzeka była podówczas w całej swej dzikiej krasie. Wspaniałe drzewa
nie zostały jeszcze przerzedzone. Lasy sięgały tuż nad wodę, okolone czasem olbrzymimi
zaroślami trzciny. Dzikich zwierząt wszelkiego rodzaju obfitość była wielka. Słyszeliśmy, jak
szeleszczą w gęstwinie i pluszczą się w wodzie. Jelenie i niedźwiedzie przepływały nieraz
rzekę; inne zwierzęta wychodziły nad wodę i gapiły się na sunącą barkę. Miałem niekiedy
sposobność wysiąść na brzeg i wypróbować swoją celność. Zdobyczą moją były wiewiórki,
drobne ptactwo, a nawet dzikie indyki, ale chociaż mignęły mi kilka razy sarny pędzące przez
las, nie udało mi się nigdy na nie zapolować.
W ten sposób minęliśmy w naszej balii Cincinnati, „Królową Zachodu”, jak się teraz
zwykło nazywać to miasto, podówczas zaś po prostu gromadkę domów z nie ociosanych bali,
oraz miejsce, w którym znajduje się dzisiaj kipiące życiem miasto Louisville, oznaczone wte-
dy przez jeden jedyny dom. Jak już wspomniałem przedtem, Ohio było jeszcze rzeką zupełnie
dziką, wokół ciągnęły się tylko bezkresne puszcze. W miejscu połączenia Ohio i Green River
wysiadłem, pożegnałem się z balią i ruszyłem w głąb Kentucky. Nie miałem żadnego określo-
nego planu, chodziło mi tylko o to, aby dostać się do najdzikszych części kraju. Miałem kre-
wnych w Lexington i w innych osadach i przypuszczałem, że ojciec napisał im o mnie, toteż
jako dorosły i niezależny mężczyzna, który sobie życzy dojść do czegoś w życiu bez niczyjej
pomocy i kontroli, postanowiłem trzymać się od nich z daleka.
Podczas pierwszego dnia wędrówki ustrzeliłem dzikiego indyka i zarzuciłem go sobie
na plecy, by mieć zapas żywności. Las był widny i wolny od poszycia. Widziałem często pło-
wą zwierzynę, ale zawsze w pędzie. Zdawało mi się, że te stworzenia nigdy nie stoją spokoj-
nie.
Dotarłem wreszcie do miejsca, gdzie stado na pół zagłodzonych wilków ucztowało,
szarpiąc mięso zabitej sarny, warczały przy tym, szczekały i gryzły się zupełnie jak psy. Były
wszystkie tak wściekle głodne i zajęte swą zdobyczą, że mnie nie zauważyły, miałem więc
czas dokonać obserwacji. Jeden z nich, większy i bardziej zły od reszty, brał sobie większe
kąski i trzymał inne wilki w posłuchu. Jeżeli któryś za bardzo się do niego zbliżył, zrywał się,
chwytał natręta i potrząsał nim, a potem wracał do przerwanego posiłku. „To musi być
dowódca — pomyślałem — jeżeli mi się uda go zabić, pokonam całe wojsko”. Wycelowałem
więc, strzeliłem i wilczysko padło na miejscu. Mógł udawać tylko nieżywego, toteż nałado-
wałem karabin i wsadziłem mu jeszcze jedną kulę. Nie poruszył się wcale, reszta wilków
prysnęła i zwycięstwo moje było całkowite.
Niełatwo byłoby opisać mój tryumf z powodu tego osiągnięcia. Poszedłem dalej pełen
nowej otuchy, czując się już absolutnym władcą puszczy.
Gdy wieczór się zbliżał, poczyniłem przygotowania do noclegu. Przede wszystkim
nazbierałem chrustu i suchego drzewa i rozpaliłem wielkie ognisko, aby przy nim gotować i
spać, a jednocześnie odstraszyć nim wilki, niedźwiedzie i pantery. Potem zabrałem się do
skubania indyka. Nocowałem już kilka razy w lesie na początku wędrówki, ale działo się to w
okolicach bardziej zaludnionych i cywilizowanych, gdzie nie było groźniejszych dzikich
zwierząt. Tym razem po raz pierwszy rozbiłem obóz w prawdziwej puszczy, toteż poczułem
wkrótce osamotnienie i dziwność swej sytuacji.
Po niedługim czasie rozpoczął się koncert wilków; było ich może tuzin lub dwa, mnie
jednak zdawało się, że są ich tysiące. Nigdy jeszcze nie słyszałem takiego wycia i skowytu.
Spreparowawszy indyka podzieliłem go na dwie części, wsadziłem po kijku do każdej połów-
ki i wbiłem jeden z nich w ziemię przed ogniskiem — myśliwski sposób pieczenia dziczyzny.
Zapach pieczonego mięsa dodał apetytu wilkom i koncert ich stał się iście piekielny. Miałem
wrażenie, że otaczają mnie ze wszystkich stron, ale tylko od czasu do czasu mignął mi któryś,
gdy znalazł się w kręgu światła.
Nie przejmowałem się zbytnio wilkami, wiedziałem bowiem, że to tchórzliwe plemię,
słyszałem jednak okropne historie o panterach i zacząłem się teraz lękać, iż czają się być mo-
że w otaczających mnie ciemnościach. Pić mi się chciało, nie opodal zaś słyszałem szemranie
potoku, nie śmiałem jednak tam pójść, obawiając się, by zaczajona pantera nie skoczyła na
mnie znienacka. Po chwili rozległ się gwizd sarny. Nie słyszałem go jeszcze nigdy i pomy-
ślałem, że to musi być pantera. Zaniepokoiłem się teraz, że pantera może wdrapać się na drze-
wo, wczołgać się na gałąź nad moją głową i spaść stamtąd na mnie, nie odrywałem więc oczu
od gałęzi, aż mnie głowa rozbolała. Nieraz zdawało mi się, że widzę płomienne oczy, patrzą-
ce na mnie spomiędzy listowia. Wreszcie przypomniałem sobie kolację i obejrzałem się, żeby
zobaczyć, czy moja połówka indyka już się upiekła. Ale starając się przysunąć mięso jak
najbliżej ognia, wcisnąłem je między płomienie i spaliło się doszczętnie. Nie pozostawało nic
innego, jak upiec drugą połówkę i lepiej jej tym razem pilnować. Ta druga połówka bez soli
ani chleba stanowiła całą moją kolację. Byłem wciąż ogarnięty takim strachem przed panterą,
że przez całą noc nie zmrużyłem oka, leżałem tylko, wpatrując się w drzewa aż do brzasku,
kiedy wszystkie moje lęki rozproszyły się wraz z mrokiem, a gdy ujrzałem poranne słońce
lśniące przez gałęzie drzew, uśmiechnąłem się na myśl, że się dałem tak nastraszyć jakimś
tam odgłosom i cieniom. Pocieszałem się tylko, że jestem dopiero od niedawna człowiekiem
lasu, a do tego nie znam zupełnie Kentucky.
Zjadłszy na śniadanie resztki indyka, zaspokoiwszy pragnienie w spienionym strumyku
i nie lękając się już panter, podjąłem w doskonałym humorze dalszą drogę. Znów widziałem
sarny i jelenie, ale jak zwykle wciąż z daleka i w pędzie. Bez powodzenia usiłowałem zbliżyć
się do nich na odległość strzału i zacząłem się już obawiać, że mi się to nigdy nie uda. Ziryto-
wany, odprowadzałem wzrokiem stado uciekające pełnym galopem, gdy naraz drgnąłem,
słysząc ludzki głos. Odwróciłem się i ujrzałem nie opodal mężczyznę w stroju myśliwskim.
— Na co polujesz, chłopcze? — zawołał.
— Na te sarny — odpowiedziałem ze złością — ale mam wrażenie, że one nigdy nie
stoją spokojnie.
Nieznajomy wybuchnął śmiechem.
— Skąd jesteś? — spytał.
— Z Richmond.
— Co, ze starej Wirginii?
— Z tej samej.
— A jakeś się, u Boga Ojca, tutaj dostał?
— Dojechałem barką do Green River.
— A gdzie są twoi towarzysze?
— Nie mam towarzyszy.
— Co?! Jesteś sam jeden?
— Tak.
— Dokąd idziesz?
— Gdzie oczy poniosą.
— A po coś tu przyjechał?
— Żeby polować.
— No — powiedział ze śmiechem mężczyzna — będzie z ciebie prawdziwy myśliwy,
to murowane! Czyś już co upolował?
— Tylko indyka. Nie mogę podejść do sarny ani jelenia na odległość strzału, one wciąż
gdzieś biegną.
— Ha, powiem ci, na czym polega sekret. Ty ciągle przesz naprzód i z daleka już pło-
szysz sarny, widzisz więc tylko te, które uciekają. Jeżeli chcesz, żeby ci się powiodło z płową
zwierzyną, musisz posuwać się wolniutko, cicho, ostrożnie jak kot i skradać się od drzewa do
drzewa. Ale posłuchaj, chodź teraz do mnie. Nazywam się Bill Smithers, mieszkam niedaleko
stąd, zostań jakiś czas u mnie, a nauczę cię, jak się poluje.
Przyjąłem chętnie zaproszenie poczciwego Billa Smithersa. Znaleźliśmy się szybko w
jego siedzibie, zwykłej chatce z nie ociosanych bali, mającej kwadratowy otwór zamiast okna
i komin z kijków oblepionych gliną. Mieszkał tu z żoną i dzieckiem. Okorował pnie drzew na
przestrzeni akra czy dwóch, zamierzając oczyścić teren pod kukurydzę i ziemniaki. Tymcza-
sem żywił rodzinę wyłącznie tym, co upolował, a przekonałem się wkrótce, że jest znakomi-
tym myśliwym. Od niego też pobrałem pierwsze niezapomniane lekcje „kunsztu leśnego”.
Im lepiej poznawałem życie myśliwego, tym bardziej byłem nim zachwycony. Ponadto
ten kraj, owa ziemia obiecana mojego dzieciństwa, w przeciwieństwie do większości ziem
obiecanych, nie sprawił mi zawodu. Trudno o piękniejsze dziewicze tereny aniżeli ta część
Kentucky w owym czasie. Lasy były wielkie i rozległe, o wspaniałych drzewach, których
część miała już pewno setki lat. Były też piękne prerie, urozmaicone zagajnikami i kępami
drzew, a sprawiające wrażenie olbrzymich parków, można też było z wielkiej odległości
widzieć biegnącą przez nie płową zwierzynę. W odpowiedniej porze roku prerie w wielu
miejscach okrywały się dywanem poziomek, tak gęstym, że gdy się tamtędy jechało, kopyta
końskie aż po pęciny ufarbowane były na czerwono. Sądziłem, że nie ma na świecie kraju
równego Kentucky — i dotychczas nie zmieniłem zdania.
Po dziesięciu czy dwunastu dniach, spędzonych u Billa Smithersa, uznałem, że czas już
zmienić locum, dom jego bowiem z trudem mógł pomieścić własną jego rodzinę, a nie mia-
łem zamiaru być nikomu ciężarem. Zawinąłem więc znów rzeczy w tłumoczek, przewiesiłem
fuzję przez ramię, pożegnałem się serdecznie ze Smithersem oraz z jego żoną i wyruszyłem
na poszukiwanie Nemroda puszczy, niejakiego Johna Millera, który mieszkał samotnie w
odległości mniej więcej czterdziestu mil i który, jak miałem nadzieję, powinien był się ucie-
szyć z towarzysza łowów.
Przekonałem się wkrótce, że jednym z najważniejszych składników „kunsztu leśnego”
w nieznanym kraju jest umiejętność znajdowania drogi w puszczy. W lasach nie było utartych
dróg, przecinały je natomiast liczne kręte ścieżki, wiodące w najrozmaitszych kierunkach.
Niektóre z tych ścieżek wydeptało bydło osadników i nazywano je „ścieżkami bydlęcymi”,
inne zaś utorowały olbrzymie stada bizonów, które włóczyły się po tych okolicach od czasu
potopu do chwili obecnej. Ścieżki te, zwane „szlakami bizonimi”, biegły przez całe Kentucky
od krańca do krańca. Ślady ich można jeszcze dostrzec na nieuprawnych gruntach lub wyryte
głęboko w skałach tam, gdzie prowadziły przez góry. Byłem mieszkańcem lasów od tak
niedawna, że miałem wielki kłopot z odróżnianiem jednego rodzaju ścieżek od drugiego i z
orientowaniem się w tym splątanym labiryncie. Gdy tak stałem w konsternacji, usłyszałem w
oddali jakiś dziwny huk i łoskot, a las w mgnieniu oka ściemniał i sposępniał. Podniosłem
głowę i na skrawkach nieba między drzewami ujrzałem wielkie, kuliste chmury, których
dolne części czarne były jak atrament. Od czasu do czasu rozlegał się wybuch, niby daleki
odgłos kanonady, a potem trzask padającego drzewa. Słyszałem o huraganach w lesie i domy-
śliłem się, że taki właśnie huragan nadciąga. Nadleciał też wkrótce, torując sobie z hukiem
drogę, a las wił się, skręcał i jęczał pod jego wściekłymi atakami. Huragan nie rozciągał się
szeroko na boki, lecz jak gdyby rył bruzdę w lesie, łamiąc jak zapałki lub wyrywając z korze-
niami drzewa, co stały tu od wieków, i napełniając powietrze wirującymi odłamkami kona-
rów. Znajdowałem się dokładnie na jego szlaku, ukryłem się więc za olbrzymią topolą sześciu
stóp średnicy. Znosiła ona przez jakiś czas straszliwy napór wichury, w końcu jednak zaczęła
ustępować pod tym niewiarogodnym naciskiem. Widząc, że się przewraca, wdrapałem się ze
zwinnością wiewiórki po pniu na drugą jego stronę. Topola runęła pociągając za sobą jeszcze
jedno drzewo. Wśliznąłem się pod pień, uzyskując w ten sposób osłonę przed innymi
drzewami padającymi wokoło, byłem jednak cały posiniaczony od ciosów gałęzi i konarów,
którymi bombardował mnie huragan.
Był to jedyny znaczniejszy wypadek, jaki zdarzył mi się w drodze do Millera, do które-
go przybyłem nazajutrz. Stary myśliwy przywitał mnie z szorstką życzliwością prawdziwego
człowieka lasów. Był to siwy mężczyzna, zahartowany i ogorzały, z niebieską brodawką nad
okiem, przypominającą wielki paciorek, w związku z czym myśliwi nadali mu przezwisko
„Miller — Niebieski Koral”. Mieszkał w tych stronach od najwcześniejszych czasów osadni-
ctwa i odznaczył się w zaciętych walkach z Indianami, które to walki zyskały Kentucky
nazwę „Krwawej Ziemi”. W jednym z takich starć złamano mu rękę; z innego ledwo uszedł z
życiem, gdy ścigany przez wrogów skoczył do rzeki z urwiska wysokości trzydziestu stóp.
Miller przyjął mnie chętnie na współmieszkańca i zdawał się być zadowolony, że ma
zrobić ze mnie myśliwego. Mieszkał w małym domku z nie ociosanych bali, mającym
pawlacz czy też stryszek z desek, toteż miejsca dla nas obu było pod dostatkiem. Pod jego
kierunkiem wkrótce nabrałem niejakiej wprawy w sztuce myśliwskiej. Pierwszym moim zna-
czniejszym osiągnięciem było zabicie niedźwiedzia. Polowałem w towarzystwie dwóch braci,
gdyśmy natrafili na trop pana Mioduszewskiego w lesie o poszyciu z trzciny i winorośli.
Wdrapywał się właśnie na drzewo, gdy przestrzeliłem mu pierś; spadł na ziemię i leżał bez
ruchu. Bracia wysłali naprzód swego psa, który chwycił niedźwiedzia za gardło. Niedźwiedź
podniósł jedną łapę i raz jeden przycisnął psa, miażdżąc mu żebra. Pies zawył tylko i było po
wszystkim. Nie wiem, który wcześniej wyzionął ducha, pies czy niedźwiedź. Dwaj bracia
usiedli przy swoim nieszczęśliwym psie i płakali nad nim jak dzieci. Byli to prości myśliwi,
niemal równie dzicy i nieujarzmieni jak Indianie, a przecież wspaniali z nich byli ludzie.
Stopniowo dałem się poznać i stałem się poniekąd faworytem okolicznych myśliwych,
czyli ludzi, co mieszkali w promieniu trzydziestu czy czterdziestu mil i od czasu do czasu
odwiedzali Johna Millera, który był wśród nich nestorem. Mieszkali w znacznej od siebie
odległości w domach z bali i wigwamach, pozbawieni najelementarniejszych wygód czy też
wynalazków cywilizacji i pędząc życie równie prymitywne jak Indianie. Widywali się rzadko:
całe tygodnie, a nawet miesiące dzieliły jedną wizytę od drugiej. Kiedy się spotykali, zacho-
wywali się też prawie jak Indianie — obijali się przez cały dzień, niewiele mając do powie-
dzenia, ale wraz z zapadnięciem zmroku stawali się bardziej rozmowni, a potem siedzieli aż
do rana przy ogniu, snując opowiadania myśliwskie i krew mrożące w żyłach historie o
walkach na Krwawej Ziemi.
Niekiedy kilku wybierało się razem na daleką wyprawę lub raczej kampanię myśliwską.
Wyprawy tego rodzaju trwały od listopada do kwietnia, przez który to czas gromadziliśmy
zapasy żywności. Przenosiliśmy obóz myśliwski z miejsca na miejsce zależnie od tego, gdzie
znaleźliśmy zwierzynę. Obóz rozbijaliśmy zazwyczaj nie opodal bieżącej wody i w pobliżu
zarośli trzcinowych, aby te osłaniały nas od wiatru. Jedna strona namiotu otwarta była w
kierunku ogniska. Konie spętane i z dzwonkami na szyjach puszczano luzem w zarośla. Jeden
z członków wyprawy zostawał na miejscu, aby pilnować obozu, przygotowywać posiłki i od-
pędzać wilki, reszta polowała. Kiedy myśliwy upolował sarnę lub jelenia w pewnej odległości
od obozu, patroszył zdobycz, po czym zginając młode drzewko przywiązywał ją do jego
czubka i puszczał je znowu, aby się wyprostowało, zawieszając w ten sposób mięso, poza
zasięgiem wilczych kłów. Wieczorem wracał do obozu i meldował o zdobyczy. Nazajutrz
wczesnym rankiem dosiadał konia i przywoził zwierzynę do obozu. Tego dnia zostawał w
obozie, aby ją oprawić, inni zaś tymczasem szli na polowanie.
Dni tedy upływały nam w milczeniu i samotności. Dopiero wieczorem zbieraliśmy się
wszyscy przy ognisku i rozpoczynaliśmy życie towarzyskie. Byłem nowicjuszem, toteż z
otwartymi oczami i uszami słuchałem przedziwnych historii opowiadanych przez starych
myśliwych i wierzyłem we wszystko bez zastrzeżeń. Niektóre opowieści zatrącały o sprawy
nadprzyrodzone. Myśliwi wierzyli, że ktoś może zaczarować ich strzelby tak, aby nie można
było z nich zabić bizona nawet z odległości ramienia. Zabobon ten przejęli od Indian, którzy
często przypuszczają, że biali ludzie rzucili urok na ich strzelby. Miller również wierzył w ten
zabobon i nieraz twierdził, że ktoś zaczarował mu fuzję, miałem jednak częstokroć wrażenie,
że usiłuje po prostu w ten sposób wytłumaczyć się z chybionego strzału. Jeżeli myśliwy
potężnie spudłował, pytał: „Kto ostatni strzelał z tej broni?” — dając do zrozumienia, że ktoś
rzucił na nią urok. Najpewniejszym sposobem odczarowania broni było wystrzelenie z niej
srebrnej kuli.
Z nadejściem wiosny mieliśmy już zazwyczaj pokaźne ilości solonego, suszonego i
wędzonego mięsa niedźwiedziego i dziczyzny oraz wiele paczek skór. Wówczas z dalekich
terenów łowieckich staraliśmy się czym prędzej wrócić do domu, przewożąc trofea czasem
łodziami po rzekach, czasem na koniach drogą lądową, a dla uczczenia naszego powrotu urzą-
dzano uczty i tańce zgodnie z tradycją mieszkańców lasów. Dałem panu jakie takie pojęcie o
naszych łowach, teraz spróbuję naszkicować nasze zabawy.
Pewnego razu, po powrocie z zimowych łowów w okolicy Green River, otrzymaliśmy
wiadomość, że na powitanie myśliwych ma się odbyć wielka zabawa u Boba Mosely. Ów
Bob Mosely był w okolicy postacią bardzo popularną. Choć mierny myśliwy, a na dobitkę
człek dość leniwy, umiał grać na skrzypcach, co wystarczyło, aby uczynić z niego ważną
figurę. W promieniu stu mil nie było nikogo, kto by umiał grać na skrzypcach, toteż bez Boba
Mosely mowy być nie mogło o prawdziwej zabawie. Myśliwi tedy zawsze gotowi byli oddać
mu część upolowanej zdobyczy w zamian za jego grę, Bob zaś gotów był zawsze urządzić
wielki jubel, ilekroć jakaś partia wracała z wyprawy myśliwskiej. Niniejszy bal miał odbyć
się u Boba Mosely w jego własnym domu, który stał w Pigeon Roost, nad rozwidleniem rzeki
Muddy, odnogi Rough Creek, która to rzeka jest z kolei odnogą Green River.
Wszyscy cieszyli się ogromnie z perspektywy zabawy u Boba Mosely, a ponieważ miał
się tam zebrać kwiat okolicy, uznałem, że muszę na tę okazję doprowadzić swój wygląd do
porządku. Mój skórzany strój myśliwski — jedyny, jaki miałem — był wprawdzie dość zni-
szczony i w znacznym stopniu polakierowany krwią i tłuszczem, znałem już wszakże myśli-
wskie sposoby. Wsiadłem do pirogi i, powiosłowałem do pewnego miejsca na brzegu Green
River, gdzie był piasek i glina mogąca służyć za mydło. Tam zdjąwszy ubranie, szorowałem
je i czyściłem tak długo, aż uznałem, że wygląda bardzo dobrze. Umieściłem je wówczas na
kiju i wywiesiłem z pirogi do suszenia, sam zaś rozciągnąłem się bardzo wygodnie na zielo-
nym brzegu rzeki. Na nieszczęście nagły podmuch wiatru uderzył w pirogę, przechylił kij,
ubranie moje spadło na dno rzeki i nigdy go więcej nie widziałem. Zostałem niemal tak, jak
mnie Pan Bóg stworzył. Udało mi się jakoś sporządzić z niewyprawionych skór coś w rodzaju
stroju Robinsona Kruzoe, dzięki czemu mogłem wrócić do domu, nie obrażając moralności,
ale marzenie o wesołej zabawie i elegancji prysło; no bo jak mogłem myśleć o wystąpieniu w
wielkim świecie Pigeon Roost wystrojony jak dzikus?
Stary Miller, który naprawdę zaczynał się już mną chlubić, bardzo się stropił, kiedy się
dowiedział, że nie zamierzam pojechać do Boba Mosely; ale gdy mu opowiedziałem o swoim
nieszczęśliwym wypadku i wyznałem, że nie mam ubrania, zawołał:
— Przebóg, pojedziesz, powiadam ci, i będziesz tam najlepiej ubrany i na najlepszym
wierzchowcu!
Zabrał się od razu do pracy, skrajał i uszył z wyprawionej skóry jeleniej bluzę myśli-
wską z pięknymi frędzlami na ramionach i z tej samej skóry spodnie przybrane frędzlami od
bioder aż do pięt. Potem zrobił mi zawadiacki kapelusz z futra szopa ozdobiony puszystym
ogonem, posadził mnie na swego najlepszego konia i mogę powiedzieć bez przechwałek, że
byłem jednym z najelegantszych uczestników owej zabawy.
Zabawa zresztą, musi pan wiedzieć, była naprawdę wspaniała. Dom Boba Mosely był to
wcale duży barak z kory drzewnej kryty dachem z desek, a zebrali się tam wszyscy młodzi
myśliwi i ładne dziewczęta z okolicy na wiele mil wokoło. Młodzieńcy byli w najlepszych
swoich strojach myśliwskich, ale żaden strój nie mógł się równać z moim, a moja futrzana
czapeczka z powiewającą kitą budziła powszechny podziw. Dziewczęta ubrane były przewa-
żnie w suknie ze skóry jeleniej, w lasach bowiem nie uprawiano jeszcze przędzenia ani tkania
i nie odczuwano żadnej tego potrzeby. Nie widziałem nigdy dziewcząt, które wydawałyby mi
się piękniej ubrane, a byłem poniekąd arbitrem w tej dziedzinie, boć napatrzyłem się wytwor-
nych i modnych strojów w Richmond. Obiad był suty, a na dodatek bardzo wesoły, gdyż
obecny był na nim Jemmy Kiel, sławny łowca szopów, ponadto Bob Tarleton, Wesley
Pigman, Joe Taylor i kilku innych pierwszorzędnych chłopaków, skorych do żartów i figlów.
Huczno więc było w domu Boba Mosely, a śmiech rozlegał się tak głośny, że pewno słychać
go było o milę.
Po obiedzie rozpoczęliśmy tańce i tańczyliśmy w najlepsze, gdy około trzeciej po
południu przybyli nowi goście — dwie córki starego Szymona Schultza, młode damy mające
skłonność do modnych strojów i późnego przychodzenia. Przybycie ich omal nie położyło
kresu wesołości. Muszę teraz zrobić małą dygresję, żeby wyjaśnić panu, jak to się stało.
Stary Schultz, ojciec dziewcząt, pewnego dnia szukając w zaroślach trzciny swego by-
dła, natrafił na końskie ślady. Wiedział, że nie są to ślady jego koni i że nikt z jego sąsiadów
nie wypędza koni w te miejsca. Musiały to więc być konie zbłąkane albo też należące do
podróżnego, który najwidoczniej zabłądził, ponieważ ślad nie prowadził w kierunku żadnego
osiedla. Schultz poszedł tym śladem i po pewnym czasie natknął się na kramarza wędrowne-
go wraz z jego dwoma czy trzema jucznymi końmi. Nieszczęsny kramarz, oszołomiony mno-
gością splątanych ścieżek bydlęcych, zgubił drogę, błąkał się przez kilka dni po lasach i zaro-
ślach trzcinowych i był już bliski wycieńczenia z głodu.
Stary Schultz zabrał go do swego domu, żywił sarniną, mięsem niedźwiedzim, plackami
z mąki kukurydzianej i w ciągu tygodnia przywrócił mu siły i zdrowie. Kramarz nie znalazł
dość słów na wyrażenie wdzięczności, a gdy miał już odjeżdżać, zapytał, ile ma zapłacić.
Stary Schultz ze zdumienia cofnął się o krok.
— Przybyszu — rzekł — udzieliłem ci gościny pod swoim dachem. Nie dawałem ci nic
prócz mięsa dzikiej zwierzyny i placków z mąki kukurydzianej, bo nie miałem nic lepszego,
ale rad byłem z twego towarzystwa. Będzie mi miło, jeśli zostaniesz u mnie, jak długo ze-
chcesz, ale dalipan! — ten, kto proponuje Szymonowi Schultzowi zapłatę za jedzenie, znie-
waża go! — Z tymi słowy odszedł, mocno zagniewany.
Kramarz pełen był podziwu dla gościnności gospodarza, ale sumienie nie pozwalało mu
odjechać nie wywdzięczywszy się w jakikolwiek sposób. Szymon miał dwie córki, dwie
krzepkie, rudowłose dziewuchy. Kramarz otworzył juki i roztoczył przed pannami bogactwa,
o jakich nigdy się im nie śniło, gdyż w tych stronach nie było jeszcze podówczas sklepów z
ich tanimi błyskotkami i świecidełkami, a kramarz był pierwszym przedstawicielem handlu,
który zawędrował na to bezludzie. Olśnione dziewczyny nie wiedziały z początku, co wybrać,
najbardziej jednak wpadły im w oko dwa lusterka wielkości mniej więcej dolarowej monety,
oprawne w pozłacaną cynę. Nigdy w życiu jeszcze nie oglądały nic podobnego, nie znały
bowiem innego zwierciadła jak wiadro wody. Kramarz ofiarował im te klejnoty bez chwili
wahania, ba, zawiesił im je dwornie na szyi na czerwonych wstążkach, niemal równie pię-
knych jak same lusterka. Uczyniwszy to, odjechał, one zaś pozostały kompletnie oszołomio-
ne, niczym księżniczki z bajki, które otrzymały od czarodzieja dar posiadający siłę magiczną.
Właśnie z tymi lusterkami na czerwonych wstążkach, zawieszonymi na szyi w chara-
kterze medalionów, córki starego Schultza wkroczyły o trzeciej po południu na zabawę do
domu Boba Mosely w Pigeon Roost przy rozwidleniu rzeki Muddy.
Tam do licha, to była sensacja! Nic podobnego nigdy w Kentucky nie oglądano. Bob
Tarleton, olbrzym z głową jak koło młyńskie i z miną wieprza w sadzie jabłecznym, podszedł,
chwycił lusterko jednej z sióstr, patrzał w nie chwilę, a potem zawołał:
— Joe Taylor, chodź tutaj! Chodź tutaj! Jak babcię kocham, Patty Schultz ma medalion,
w którym możesz zobaczyć swoją twarz tak wyraźnie jak w najczystszym źródle!
Wszyscy młodzi myśliwi w mgnieniu oka otoczyli córki starego Schultza. Tylko ja,
wiedząc, co to jest lustro, nie poruszyłem się z miejsca. Niektóre siedzące w moim pobliżu
dziewczęta poczuły się okropnie dotknięte, że je tak porzucono. Słyszałem, jak Peggy Pugh
powiedziała do Sally Pigman:
— Całe szczęście, że Schultzówny włożyły te cacka, bo to pierwszy raz młodzi ludzie
tak je oblegają!
Zorientowałem się od razu w niebezpieczeństwie. Stanowiliśmy małą, zżytą społe-
czność i nie wolno było dopuścić, aby jakieś kłótnie zmąciły powszechną życzliwość. Podsze-
dłem więc do dziewcząt i szepnąłem do jednej z nich:
— Polly, te medaliony są cudowne i do twarzy wam w nich wprost nadzwyczajnie, ale
czy nie uważacie, że tutejsi ludzie jeszcze nie dorośli do takich rzeczy? My się na tym znamy,
ale oni nie. Takie piękne ozdoby można nosić w starych osadach, ale do Pigeon Roost nad
rzeką Muddy nie pasują. Lepiej byście je na razie schowały, bo nie będziemy mieli chwili
spokoju.
Polly i jej siostra na szczęście zrozumiały swój błąd. Zdjęły medaliony, schowały je i
harmonia została przywrócona, w przeciwnym bowiem razie nasza społeczność rozpadłaby
się, jestem o tym przekonany. Zresztą mimo wielkiego poświęcenia, na jakie się zdobyły,
córki starego Schultza nie cieszyły się już nigdy szczególną popularnością wśród młodych
niewiast.
Takie były okoliczności, w których mieszkańcy dorzecza Green River po raz pierwszy
widzieli lusterka.
Mieszkałem już dość długo u starego Millera i stałem się wcale wytrawnym myśliwym.
Zwierzyny jednak zaczęło ubywać. Bizony jakby się zmówiły, zebrały się w wielkie stada i
przeprawiły na drugą stronę Missisipi, aby nigdy już nie powrócić. Do kraju napływało coraz
więcej obcych przybyszów, którzy karczowali lasy i budowali się wszędzie, gdzie się dało.
Myśliwych ogarnął niepokój. Jemmy Kiel, ten sam, o którym już wspominałem dla jego
zręczności w łowieniu szopów, odwiedził mnie pewnego dnia.
— Nie zniosę tego dłużej — powiedział — robi nam się tu za ciasno. Szymon Schultz
tak się rozpycha, że nie mogę żyć spokojnie.
— Co ty wygadujesz! — odparłem. — Szymon Schultz mieszka o dwanaście mil od
ciebie.
— Wszystko jedno. Jego bydło miesza się z moim, a nie mam zamiaru mieszkać tam,
gdzie obce bydło może mieszać się z moim. To za bliskie sąsiedztwo, mnie potrzeba prze-
strzeni. Ten kraj poza tym robi się za biedny, zwierzyny brak, więc kilku z nas postanowiło
pójść za bizonami do Missouri i chcielibyśmy, żebyś się do nas przyłączył.
Inni znajomi myśliwi mówili podobnie. Zacząłem się zastanawiać, ale im dłużej się
zastanawiałem, w tym większej byłem rozterce. Nie miałem się kogo poradzić; stary Miller i
jego towarzysze znali jeden tylko rodzaj życia, ja zaś nie miałem wprawdzie doświadczenia
innych, miałem jednak szersze horyzonty myślowe. Gdym polował w pojedynkę, zapomina-
łem często o łowach, lecz godzinami całymi potrafiłem ze strzelbą w ręku siedzieć na obalo-
nym pniu drzewnym, zagłębiony w rozmyślaniach i debatując sam ze sobą: „Mamże iść z
Jemmy'm Kielem i jego kompanią czy pozostać tutaj? Jeżeli tu zostanę, nie będzie już wkró-
tce na co polować. Ale czyż mam być przez całe życie myśliwym? Czy nie nadaję się do
niczego innego, jak dzień po dniu ze strzelbą przez ramię uganiać się za niedźwiedziami,
jeleniami i inną zwierzyną?” Próżność podpowiadała mi, że owszem, nadaję się do lepszych
rzeczy, przypominałem sobie też rzuconą siostrze dziecinną przechwałkę, iż nie powrócę
nigdy do domu, chyba że jako członek Kongresu z ramienia Kentucky — ale czy to właściwa
droga do takiego stanowiska?
Przeróżne plany rodziły się w mej głowie, ale porzucałem je natychmiast niemal, gdy
się ukształtowały. W końcu postanowiłem, że zostanę prawnikiem. Co prawda wiedzy nie
miałem prawie żadnej, bo rzuciłem szkołę, ledwie wyszedłszy poza regułę trzech. „Nic to —
powiedziałem sobie rezolutnie — gdy sobie raz coś postanowię, jestem piekielnie wytrwały, a
jeżeli człowiek przeciętnych zdolności zabierze się do pracy wkładając w nią duszę i serce i
jeśli w tej pracy wytrwa, zdoła osiągnąć niemal wszystko”. Ta maksyma, która była mi głó-
wną podporą przez całe życie, umocniła mnie w zamiarze rozpoczęcia studiów prawniczych.
Ale jak miałem się do tego zabrać? Musiałem porzucić leśne życie i udać się do któregoś z
miast, gdzie mógłbym studiować i uczęszczać do sądów. Wymagało to odpowiednich fundu-
szów. Zbadałem stan moich finansów. Sakiewka, którą dał mi ojciec, leżała nietknięta na dnie
starej skrzyni na strychu, gdyż pieniądze w tych stronach rzadko bywały potrzebne. Skóry
zdobyte na łowach wymieniłem na konia i różne inne rzeczy, za które w razie potrzeby
mogłem teraz dostać gotówkę. Doszedłem do wniosku, że jakoś się utrzymam aż do czasu,
gdy zdam egzamin adwokacki.
Powiadomiłem o tym planie swego zacnego gospodarza i opiekuna, starego Millera.
Potrząsnął głową, bolejąc nad tym, że odwracam się od lasów, gdy jestem przecież na dobrej
drodze do zostania pierwszorzędnym łowcą, nie starał się jednak odwieść mnie od powziętego
postanowienia. We wrześniu więc wyruszyłem konno w drogę, zamierzając odwiedzić
Lexington, Frankfort i inne główne miasta w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, w którym
mógłbym oddać się studiom. Wyboru dokonałem prędzej, aniżelim się spodziewał. Zatrzyma-
łem się pewnego wieczora w Bardstown i po zasięgnięciu informacji ustaliłem, że mogę mieć
przyzwoite mieszkanie i wikt w domu prywatnym za półtora dolara tygodniowo. Miasto po-
dobało mi się, postanowiłem więc nie szukać nigdzie dalej. Nazajutrz rano zamierzałem tedy
powrócić do domu i pożegnać się ostatecznie z leśnym życiem.
Zjadłem śniadanie i czekałem na swego konia, gdy przechadzając się po rynku,
ujrzałem siedzącą przy oknie młodą dziewczynę, zapewne przyjezdną. Była bardzo ładna, o
kasztanowatych włosach i niebieskich oczach, a suknię miała białą. Nie widziałem podobnego
zjawiska, od kiedy opuściłem Richmond, w owym czasie zaś byłem jeszcze za młody, aby
ulegać zbytnio wdziękom niewieścim. Panna była tak delikatna i krucha, tak odmienna od
zdrowych, rozrośniętych, opalonych dziewcząt z lasów, a przy tym ta jej biała suknia —
olśniewające zjawisko! Nigdy chyba biedny młodzian nie został oczarowany tak nagle i znie-
nacka. Serce wyrywało mi się ku niej, ale jak miałem ją zagadnąć? Zdziczałem w puszczy i
zatraciłem do cna grzeczne obejście. Gdyby panna była podobna do Peggy Pugh, Sally
Pigman lub którejkolwiek innej z moich wystrojonych w skóry piękności z Pigeon Roost,
zbliżyłbym się do niej bez lęku, ba, gdyby nawet była tak piękna jak córki Schultza w swoich
medalionach z lusterek, nie wahałbym się długo, ale ta biała suknia, te złotokasztanowate
loczki, niebieskie oczy, delikatny wygląd — wszystko to fascynowało mnie, lecz zarazem
odbierało mi odwagę. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, ale pomyślałem sobie naraz, że ją
pocałuję! Potrzeba pewnie długiej znajomości, żeby uzyskać taką łaskę, być może jednak uda
mi się zdobyć ją przez zwykłą kradzież. Nikt mnie tu nie zna, wejdę po prostu, skradnę cału-
sa, dosiądę konia i odjadę. Pannie nic się złego nie stanie, a ten całus — o! umrę, jeśli go nie
zdobędę!
Nie pozwoliłem myśli tej ostygnąć, lecz wszedłem do domu i wsunąłem się cicho do
pokoju. Panna siedziała plecami do drzwi, wyglądając przez okno, i nie słyszała mojego
nadejścia. Zapukałem lekko w oparcie fotela, a gdy się odwróciła i podniosła na mnie wzrok,
skradłem najsłodszego całusa w świecie i zniknąłem w mgnieniu oka. W następnej chwili
galopowałem już konno w kierunku domu, a nawet czubki uszu pulsowały mi na myśl o tym,
co zrobiłem.
Po powrocie do domu sprzedałem konia i obróciłem wszystko w gotówkę. Po oblicze-
niu okazało się, że wraz z resztkami ojcowskiej sakiewki mam blisko czterysta dolarów —
kapitalik, którym postanowiłem gospodarować z najdalej idącą oszczędnością.
Ciężko mi było rozstawać się ze starym Millerem, który był dla mnie jak ojciec, niema-
ło mnie też kosztowało zerwanie z wolnym, niezależnym życiem leśnym, jakie dotychczas
pędziłem, ale wytyczyłem już sobie drogę, a nie miałem zwyczaju cofać się ani zawracać.
Pomaszerowałem tedy energicznie do Bardstown, zająłem umówiony z góry pokój,
zamknąłem się w nim i z całą gorliwością zabrałem się do nauki. Ale cóż za zadanie miałem
przed sobą! Musiałem uczyć się wszystkiego od podstaw, nie tylko prawa, ale wszystkich
elementarnych gałęzi wiedzy. Czytałem i czytałem przez szesnaście godzin na dobę, ale im
więcej czytałem, tym wyraźniej zdawałem sobie sprawę ze swojej ignorancji i wylewałem
gorzkie łzy nad swoją nieudolnością. Zdawało się, że w miarę mojego posuwania się naprzód
puszcza wiedzy rośnie i staje się coraz gęstsza. Każdy zdobyty szczyt odsłaniał tylko nowe,
szersze obszary do przebycia, które wprawiały mnie niemal w rozpacz. Stałem się mrukliwy,
zamyślony, nietowarzyski, lecz uczyłem się nadal uparcie i nieustannie. Jedyną istotą, z którą
od czasu do czasu rozmawiałem, był zacny gospodarz, u którego mieszkałem. Był to człowiek
uczciwy i porządny, ale kompletny nieuk i sądzę, że lubiłby mnie znacznie bardziej, gdybym
nie tracił tyle czasu na czytanie. Uważał, że w książkach nie ma nic prócz kłamstw i oszukań-
stwa, rzadko się też zdarzało, by zajrzał do której z nich i nie znalazł czegoś, co by go pobu-
dziło do gwałtownej irytacji. Nic nie potrafiło go wprawić w większą furię aniżeli twierdze-
nie, że ziemia w ciągu każdych dwudziestu czterech godzin obraca się dokoła swojej osi.
Przysięgał, że to obraza zdrowego rozsądku. „Przecież gdyby tak było — mówił — w studni
rano nie byłoby ani kropli wody, a w mleczarni mleko przemieszałoby się ze śmietanką!” A
to gadanie o tym, że ziemia obraca się dokoła słońca! „Skąd oni to wzięli? Od przeszło
trzydziestu lat widzę, jak słońce co rano wschodzi i co wieczór zachodzi. Niech mi tam nikt
nie wmawia, że ziemia kręci się dokoła słońca!”
Kiedy indziej znów wpadł w okropną złość, kiedy mu powiedziano, jaka jest odległość
między słońcem a księżycem. „Skąd ktoś może wiedzieć, jaka to jest odległość? — wołał. —
Kto to zmierzył? Kto niósł łańcuch? Dalibóg! Specjalnie tak przy mnie gadają, żeby mnie
zirytować. Że też trafiają się ludzie skądinąd rozsądni, którzy dają się nabrać na te oszukań-
stwa! Na przykład sędzia Broadnax, jeden z najlepszych prawników, jakich mamy! Czy to nie
dziwne, że wierzy w takie bzdury? Ależ, panie dobrodzieju, kilka dni temu słyszałem, jak
mówił o odległości między słońcem a jakąś gwiazdą, którą nazywał Marsem! Musiał to wy-
czytać w jednej z tych obrzydliwych książek, za którymi tak przepada, w książce, którą na-
pisał jakiś bezczelny gałgan, co wiedział, że nikt nie przysięgnie, czy ta odległość jest mniej-
sza, czy większa”.
Co do mnie, to odczuwając dotkliwie własne braki w rożnych dziedzinach wiedzy, nie
śmiałem podważać jego przekonania, że słońce odbywa codziennie wędrówkę wokół ziemi,
sądzę więc, że przeżył całe życie i umarł w tym przeświadczeniu.
Mieszkałem już blisko rok w Bardstown, oddając się nauce i pędząc pustelnicze życie,
gdy pewnego razu idąc ulicą spotkałem dwie młode dziewczyny i w jednej z nich poznałem
od razu małą piękność, którą tak zuchwale pocałowałem. Zaczerwieniła się aż po białka, ja
zresztą także, ale oboje minęliśmy się, nie zdradzając żadnym ruchem ani słowem, że się zna-
my. To nowe spotkanie wszakże przyprawiło mnie o jakieś dziwne sensacje w okolicy serca.
Przez kilka dni nie mogłem przestać o niej myśleć. Nieznajoma przeszkadzała mi nawet w
nauce. Starałem się wmawiać sobie, że jest jeszcze dzieckiem, ale to się na nic nie zdało; pan-
na wypiękniała jeszcze i nabrała kobiecości, zresztą sam byłem przecież młodzikiem. Mimo
to nie starałem się jej szukać ani nawet dowiedzieć się, kim jest, lecz powróciłem z uporem
do książek. Stopniowo nieznajoma znikła z moich myśli, a jeśli nawet pojawiała się w nich od
czasu do czasu, wprawiało mnie to tylko w jeszcze większe przygnębienie, gdyż obawiałem
się, iż mimo wszystkich wysiłków nie zdołam nigdy zdać egzaminu adwokackiego ani dojść
do tego, by móc utrzymać żonę.
Pewnego zimnego, wietrznego wieczora siedziałem w pokoju barowym oberży patrząc
smętnie w ogień i snując przykre myśli, gdy naraz zagadnął mnie ktoś, kto nie zauważony
przeze mnie wszedł do pokoju. Podniosłem wzrok i ujrzałem wysokiego i, jak mi się zdawało,
nadętego jegomościa. Nieznajomy ubrany był w pantalony spięte klamrami, głowę miał upu-
drowaną, czarne pantofle pięknie wyczyszczone, słowem, reprezentował elegancję nie spoty-
kaną podówczas w naszych stronach. Rozzłościła mnie sama już okazałość jego postaci i sta-
teczność obejścia, toteż najeżyłem się, kiedy się do mnie zwrócił. Zapytał, czy nie nazywam
się Ringwood.
Zdumiało mnie to, sądziłem bowiem, że przebywam tu najzupełniej incognito, odpo-
wiedziałem jednak twierdząco.
— Pańska rodzina, jeśli się nie mylę, mieszka w Richmond.
Coraz mniej mi się to wszystko podobało.
— Tak, mój panie — odparłem niechętnie — moja rodzina istotnie mieszka w Rich-
mond.
— A co, jeśli wolno zapytać, sprowadza pana w te strony?
— Tam do licha, mój panie! — zawołałem, zrywając się na równe nogi. — Co to pana
obchodzi? Jak pan śmie indagować mnie w taki sposób?
Wejście jakichś nowych osób przeszkodziło mu w odpowiedzi, ja wszakże chodziłem
ostentacyjnie tam i z powrotem po pokoju, dotknięty w swej godności człowieka dorosłego i
niezależnego. Nadęty osobnik, który obudził mój gniew, wycofał się tymczasem bez słowa.
Nazajutrz, gdy siedziałem w swoim pokoju, ktoś zapukał do drzwi i na moje „proszę”
wszedł z ceremonialną dwornością ów nieznajomy w pudrowanej fryzurze, pantalonach i
lśniących butach i sprzączkach.
Chłopięca moja duma znów stanęła pod bronią, lecz przybysz mnie uspokoił. Zachowu-
jąc oficjalne formy grzecznościowe, był dla mnie mimo to pełen życzliwości i przyjaźni. Po
krótkiej rozmowie, gdy już moja zazdrosna duma przestała się burzyć, rychło wszystko ze
mnie wyciągnął. Był doświadczonym adwokatem mającym rozległą praktykę i zaproponował
z miejsca, że weźmie mnie do siebie i będzie kierował moimi studiami. Oferta zbyt była
ponętna i korzystna, abym mógł jej nie przyjąć. Od tej chwili sprawy moje przybrały obrót ku
lepszemu. Pod właściwym kierunkiem mogłem studiować w sposób celowy i nie marnując
czasu. Zawarłem też znajomość z miejscowymi młodymi ludźmi, dążącymi do tego samego
celu co ja, i dodało mi otuchy, gdy się przekonałem, że w sporach z nimi potrafię im doskona-
le dotrzymać pola. Założyliśmy klub dyskusyjny, w którym wkrótce stałem się znany i po-
pularny. Przystąpili do niego również utalentowani ludzie z innych zawodów, co urozmaiciło
tematy naszych debat i rozszerzyło znacznie zasób moich wiadomości. Panie także przycho-
dziły czasem na nasze dyskusje, a to znów wpływało dodatnio na ton i maniery dyskutantów.
Mój patron również mógłby zapewne wpływać na mnie korzystnie, abym wyzbył się szorst-
kości nabytej podczas życia myśliwskiego. Niestety, siłą rzeczy popychał mnie we wręcz
odwrotnym kierunku, należał bowiem do dawnej szkoły, cytował przy każdej sposobności
Chesterfielda * i mówił nieustannie o sir Karolu Grandisonie **, który był jego ideałem. Był
to zresztą sir Karol Grandison w wydaniu prowincji Kentucky.
Zawsze lubiłem towarzystwo kobiet. Jak dotychczas znałem wszakże tylko nieokrzesa-
ne córki myśliwych, panny zaś w „miejskich strojach” i delikatnie wychowane onieśmielały
mnie. Ale kilka zamężnych bardstońskich dam, które słyszały mnie w klubie dyskusyjnym,
uchwaliło, że jestem geniuszem, i podjęło się mojego wychowania. W ich rękach poczyniłem
chyba rzeczywiście postępy, stałem się spokojny, gdy przedtem byłem nieśmiały lub mrukli-
wy, i swobodny, gdy przedtem byłem po prostu arogancki.
Pewnego popołudnia, kiedy wybrałem się na herbatę do jednej z tych dam, zastałem u
niej ku swemu niemałemu zmieszaniu ową błękitnooką piękność, której tak zuchwale skra-
dłem całusa. Gospodyni przedstawiła mnie oficjalnie, lecz żadne z nas nie zdradziło się z po-
przednią znajomością, tyle tylko, żeśmy się znów zaczerwienili aż po białka oczu. Podczas
przygotowań do podwieczorku pani domu wyszła z pokoju, aby wydać jakieś dyspozycje, i
zostawiła nas samych.
Nieba najłaskawsze, cóż za sytuacja! Dałbym cały swój, mizerny zresztą majątek, aby
znaleźć się w najbardziej niedostępnym gąszczu leśnym! Czułem, że powinienem koniecznie
wytłumaczyć się jakoś z owego niesłychanego zuchwalstwa, lecz nie mogłem sklecić ani je-
dnej myśli, a tym mniej wypowiedzieć słowa. Położenie z chwili na chwilę stawało się coraz
gorsze. Brała mnie ochota, żeby postąpić tak jak wówczas, kiedy skradłem pannie całusa —
wybiec z pokoju i rzucić się do ucieczki — ale byłem przykuty do miejsca, w rzeczywistości
bowiem z całej duszy pragnąłem zaskarbić sobie względy niebieskookiej.
Wreszcie zebrałem się na odwagę widząc, że panna jest nie mniej zmieszana ode mnie,
podszedłem do niej i zawołałem z determinacją:
— Staram się cokolwiek wymyślić, cokolwiek pani powiedzieć, ale nie mogę! Czuję, że
jestem w okropnych opałach. Niechże pani zlituje się nade mną i mi pomoże!
Uśmiech ukazał dołeczki wokół jej ust i zaigrał wśród rumieńców na policzkach. Rzuci-
ła mi nieśmiałe, ale zarazem figlarne spojrzenie, świadczące o tym, że pamięta doskonale owo
komiczne zdarzenie; wybuchnęliśmy oboje śmiechem i od tej chwili wszystko poszło już
doskonale.
W kilka dni potem spotkałem ją na balu i skorzystałem z zawartej znajomości, żeby się
jej przypomnieć. Wkrótce byłem w niej głęboko zakochany, rozpocząłem regularne konkury i
zanim skończyłem dziewiętnaście lat życia, zaręczyłem się z nią. Oświadczyłem się o nią jej
matce, czcigodnej wdowie, prosząc o zgodę. Matka zdawała się zastanawiać, na co ze zwykłą
sobie popędliwością oznajmiłem, że wszelki sprzeciw jest daremny, bo jeśli tylko jej córka
mnie zechce, poślubię ją choćby na przekór rodzinie i całemu światu.
Roześmiała się i powiedziała, że mogę się nie turbować, nadmiernych sprzeciwów nie
będzie. Zna moją rodzinę i wie wszystko o mnie. Jedyną przeszkodą jest okoliczność, że nie
rozporządzam środkami na utrzymanie żony, ona zaś nie może dać córce żadnego posagu.
Nie miało to znaczenia; w owej chwili przyszłość jaśniała przede mną blaskiem. Byłem
pełen optymizmu. Nie lękałem się niczego, o niczym nie wątpiłem. Stanęło na tym, że będę
kontynuował studia, uzyskam patent i skoro tylko zdobędę jaką taką praktykę, weźmiemy
ślub.
Zabrałem się do studiów ze zdwojonym zapałem i pogrążyłem się po uszy w prawie,
gdy naraz dostałem list od ojca, który dowiedział się, gdzie jestem i co robię. Pochwalał moje
plany, lecz jednocześnie radził, abym najpierw założył podwaliny wiedzy ogólnej, i propono-
* Chesterfield Philip Dormer, Earl of Stanhope (1694—1773) — ang. mąż stanu i pisarz, ambasador w
Holandii, autor ,,Sztuki szczęśliwego życia w społeczności” stanowiącej dokument kosmopolitycznej kultury
obyczajowej i moralności XVIII w.
** Sir Karol Grandison — bohater powieści Samuela Richardsona (1689—1761).
wał, że pokryje koszty, jeśli wstąpię do szkoły. Odczuwałem brak ogólnego wykształcenia,
toteż propozycja ta wprawiła mnie w wielką rozterkę. Zmuszała mnie wprawdzie do zbocze-
nia z samodzielnego szlaku, który sobie tak dumnie, a raczej tak zarozumiale wytyczyłem,
lecz umożliwiała mi zarazem rozpoczęcie kariery adwokackiej w warunkach znacznie korzy-
stniejszych. Omówiłem sprawę z moją śliczną narzeczoną. Stanęła po stronie mojego ojca i
przekonywała mnie tak bezinteresownie, a przy tym tak czule, że jeśli to było możliwe, poko-
chałem ją jeszcze bardziej. Zgodziłem się tedy, acz niechętnie, pójść na parę lat do szkoły,
chociaż ślub nasz musiał przez to ulec odroczeniu.
Zaledwie powziąłem to postanowienie, gdy matka mojej narzeczonej zachorowała i
umarła pozostawiając ją bez jakiejkolwiek opieki. Zdarzenie to znów wpłynęło na zmianę
moich planów. Sądziłem, że mogę dać ukochanej potrzebną opiekę. Zrezygnowałem z myśli o
nauce w szkole; wmówiłem sobie, że pilnością i pracowitością nadrobię braki wykształcenia,
i postanowiłem dostać patent możliwie jak najprędzej.
Jeszcze tej samej jesieni przyjęto mnie do adwokatury, a w miesiąc potem odbył się
nasz ślub. Byliśmy młodą parą — ona miała niewiele ponad szesnaście lat, ja niecałe dwa-
dzieścia — a oboje bez centa przy duszy. Założyliśmy też ognisko domowe stosownie do
naszych funduszów: chatka z nie ociosanych bali z dwoma małymi pokojami; łóżko, stół, pół
tuzina krzeseł, pół tuzina noży i widelców, pół tuzina łyżek — wszystko liczone na pół tuzina;
trochę fajansów holenderskich, wszystko na małą skalę — byliśmy bardzo biedni, ale za to
jakże szczęśliwi!
Od ślubu naszego upłynęło dopiero kilka dni, gdy wyznaczono sesję sądową w mieście
powiatowym, odległym o jakieś dwadzieścia pięć mil. Powinienem był tam pojechać i rozpo-
cząć starania o praktykę, ale jak to miałem zrobić? Wydałem wszystkie pieniądze na założe-
nie gospodarstwa, poza tym trudno mi było rozstać się z żoną tak rychło po ślubie. Mimo to
musiałem jechać. Trzeba było zarobić trochę pieniędzy, w przeciwnym bowiem razie groził
nam głód. Pożyczyłem tedy konia, pożyczyłem też trochę gotówki i odjechałem, a żona moja
stała przy drzwiach i machała mi ręką. Była tak urocza, tak promienna, że widok ten stopił mi
serce. Czułem, że gotów jestem dla niej skoczyć w ogień i wodę.
Przybyłem do miasta powiatowego w chłodne popołudnie październikowe. W zajeździe
było tłoczno, gdyż sesja miała się rozpocząć nazajutrz. Nie miałem nikogo i zastanawiałem
się, jak ja, obcy w tych stronach młodzik, mam dać się poznać w tym tłumie i na dobitkę
zdobyć jakichś klientów. Główna sala pełna była próżniaków, którzy ściągają w takich
okazjach z całego powiatu. Popijano tu z wielkim hałasem, a tu i ówdzie wybuchały drobne
sprzeczki. W chwili gdy wszedłem na salę, ujrzałem, jak potężny, barczysty chłop, mocno już
podpity, uderzył jakiegoś staruszka. Następnie z wyzywającą miną przeszedł koło mnie potrą-
cając mnie w przejściu łokciem. W mgnieniu oka obaliłem go na ziemię i kopniakiem wy-
rzuciłem na ulicę. Trudno było o lepszą rekomendację. Za sekundę tuzin twardych rąk ściskał
mi dłoń, tuzin schrypniętych głosów zapraszał mnie na kieliszek i przekonałem się ze zdumie-
niem, że jestem w tym niezbyt wytwornym zgromadzeniu wcale wybitną osobistością.
Nazajutrz z rana rozpoczęła się sesja sądu. Zająłem miejsce wśród adwokatów, czułem
się jednak po prostu widzem, nie miałem bowiem żadnej sprawy ani jakichkolwiek na nią
widoków i nie wyobrażałem sobie nawet, jak można zdobyć klientów. W pewnej chwili na
ławie oskarżonych znalazł się mężczyzna oskarżony o puszczanie w obieg fałszywych pienię-
dzy; zapytano go, czy jest odpowiednio przygotowany do procesu. Odpowiedział przecząco.
Przebywał dotychczas w więzieniu, w mieście, w którym nie ma adwokatów, nie miał więc
sposobności, aby uzyskać poradę prawną. Powiedziano mu, aby wybrał obrońcę spośród obe-
cnych adwokatów i przygotował się do rozprawy, która odbędzie się nazajutrz. Mężczyzna
rozejrzał się po sali i wybrał mnie. We mnie jakby piorun uderzył. Nie mogłem zrozumieć,
czemu dokonał takiego wyboru. Że też wybrał właśnie gołowąsa, nowicjusza, człowieka ni-
komu nie znanego! Miałem okropną tremę, ale jednocześnie byłem tak uradowany, że gotów
bym uściskać poczciwego łotrzyka.
Przed opuszczeniem sądu oskarżony dał mi w charakterze zaliczki sakiewkę, zawierają-
cą sto dolarów. Nie wierzyłem własnym zmysłom, zdawało mi się, że to sen. Rozmiary hono-
rarium nie przemawiały wprawdzie za jego niewinnością, ale to już nie do mnie należało.
Miałem być obrońcą, nie zaś sędzią lub przysięgłym. Poszedłem za moim klientem do więzie-
nia i dowiedziałem się od niego wszystkich szczegółów sprawy, następnie udałem się do
kancelarii sądowej i wziąłem stamtąd akt oskarżenia. Potem przeczytałem odpowiednie usta-
wy i w swoim pokoju przygotowałem obronę. Wszystko to zajęło mi czas aż do północy,
kiedy to położyłem się do łóżka i próbowałem zasnąć. Na próżno! Nigdy w życiu jeszcze nie
byłem mniej śpiący. Natłok myśli i obrazów roił się w moim mózgu; wizja złotego deszczu,
który spadł na mnie tak niespodziewanie, wizja mojej żony, którą miałem wkrótce zadziwić
swoim sukcesem! Ale znów ta okropna odpowiedzialność, jaką wziąłem na siebie — mam
przemawiać po raz pierwszy przed obcym sądem; oskarżony najwidoczniej spodziewa się po
mnie Bóg wie czego; wszystkie te myśli i jeszcze moc innych wirowało mi w głowie. Przez
calutką noc przewracałem się na posłaniu, lękając się, że będę rano wyczerpany i do niczego;
słowem, gdy dzień zaświtał, byłem kompletnie rozbity!
Wstałem rozgorączkowany i targany niepokojem. Przed śniadaniem wyszedłem na spa-
cer, pragnąc zebrać myśli i ukoić roztrzęsione nerwy. Był słoneczny poranek, powietrze czy-
ste i mroźne. Obmyłem czoło i ręce w pięknym, wartkim potoku, nie mogłem jednak ugasić
trawiącej mnie gorączki. Powróciłem na śniadanie, lecz nie mogłem nic przełknąć. Jedna je-
dyna filiżanka kawy musiała mi starczyć za cały posiłek. Czas już był iść do sądu, poszedłem
więc z bijącym sercem. Przypuszczam, że gdyby nie myśl o mojej małej żoneczce, czekającej
samotnie w naszym skromnym domku, byłbym zwrócił mojemu klientowi jego sto dolarów i
zrzekł się obrony. Zająłem miejsce, niechybnie wyglądając bardziej na winowajcę aniżeli
huncwot, którego miałem bronić.
Gdy nadeszła na mnie kolej, abym przemówił, serce we mnie zamarło. Wstałem zakło-
potany, przerażony i od razu na początku zacząłem się zacinać. Im dalej, tym szło mi gorzej,
miałem wrażenie, że staczam się po stromej pochyłości. Wtem oskarżyciel publiczny, czło-
wiek nie bez zdolności, lecz nieco szorstki, rzucił sarkastyczną uwagę na temat czegoś, co
powiedziałem. Słowa jego podziałały na mnie jak iskra elektryczna i sprawiły, że wszystkie
żyły poczęły mi pulsować. Onieśmielenie znikło w mgnieniu oka. Przekorny mój duch stanął
pod bronią. Odpowiedziałem niezwłocznie i zjadliwie, czułem bowiem, jak okrutny jest taki
atak wobec nowicjusza w mojej sytuacji. Prokurator bąknął coś na kształt przeprosin, co ze
strony przeciwnika tak możnego było wielkim ustępstwem. Ponowiłem swoje argumenty, tym
razem błyskotliwie i bez cienia lęku; przeprowadziłem tryumfalnie obronę i mojego klienta
uniewinniono.
Z tą chwilą kariera moja była zrobiona. Wszyscy adwokaci ciekawi byli, kim jest ten
nowy obrońca, który tak nagle odznaczył się wśród nich, toteż zaraz po zakończeniu sprawy
zaczęli wypytywać o mnie prokuratora generalnego. Historia mojego debiutu poprzedniego
wieczora w oberży, gdzie powaliłem zabijakę na ziemię i kopniakami wyrzuciłem go na ulicę
za to, że uderzył starca, krążyła pochlebnie dla mnie wyolbrzymiona. Nawet moją pozbawio-
ną zarostu twarz i młodzieńczy wygląd zaliczono widać na moją korzyść, gdyż ludzie darzyli
mnie zaufaniem znacznie większym, aniżeli na to zasługiwałem. Oblegali mnie przygodni
klienci, jacy trafiają się zawsze podczas prowincjonalnych sesji wyjazdowych. Angażowano
mnie raz po raz do nowych spraw i w sobotę wieczorem, kiedy sesja była zakończona i
zapłaciłem rachunek w oberży, okazało się, że mam sto pięćdziesiąt dolarów w srebrze,
trzysta dolarów w banknotach oraz konia, którego potem sprzedałem jeszcze za dwieście
dolarów.
Nigdy chyba skąpiec nie cieszył się bardziej ze swoich skarbów. Zamknąłem na klucz
drzwi pokoju, usypałem na stole stos z pieniędzy, chodziłem wokół nich, siedziałem opierając
łokcie na stole, a brodę na dłoniach i wpatrywałem się w nie. Czy myślałem o pieniądzach?
Nie! Myślałem o mojej małej żoneczce, czekającej w domu. Nastąpiła jeszcze jedna bezsenna
noc, ale cóż to była za noc przecudnych rojeń i wspaniałych zamków na lodzie! Ledwie
zaświtał ranek, byłem już ubrany i dosiadłem pożyczonego konia, na którym przyjechałem,
drugiego zaś, otrzymanego w charakterze honorarium, prowadziłem za uzdę. Przez całą drogę
rozkoszowałem się myślami o niespodziance, jaką sprawię mojej małej żonie, gdyż oboje nie
spodziewaliśmy się niczego, przeciwnie, byliśmy pewni, że wydam wszystkie pożyczone pie-
niądze i wrócę do domu zadłużony.
Przywitanie nasze było radosne, jak pan może sobie wyobrazić, postąpiłem jednak jak
myśliwy indiański, który po powrocie z łowów nigdy od razu nie mówi o powodzeniu. Żona
przygotowała dla mnie smaczny, choć skromny posiłek, a gdy się przy nim krzątała, ja usia-
dłem tymczasem w kącie przy staroświeckim biurku, zacząłem liczyć pieniądze i chować je.
Żona podeszła do mnie, zanim skończyłem, i spytała, dla kogo zainkasowałem pieniądze.
— Dla siebie oczywiście — odparłem udając zimną krew. — Zarobiłem je w sądzie.
Przez chwilę patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Usiłowałem zachować powagę i
dalej odgrywać rolę Indianina, ale nie mogłem dłużej. Mięśnie twarzy zaczęły mi drgać,
wezbrane uczucia przerwały tamę.
Chwyciłem żonę w ramiona, śmiałem się, płakałem i tańczyłem po pokoju jak wariat.
Od tej chwili nie odczuwaliśmy nigdy braku pieniędzy.
Od niedawna stosunkowo cieszyłem się wzięciem, gdy pewnego dnia odwiedził mnie
niespodziewanie dawny mój patron leśny, stary Miller. Wieści o moim powodzeniu dotarły
do niego, przeszedł więc pieszo sto pięćdziesiąt mil, żeby się ze mną zobaczyć. Do tego czasu
zdążyłem już poczynić znaczne ulepszenia w domu, który stanowił teraz przytulne i wygodne
gniazdko. Miller wodził zdziwionym okiem po przedmiotach jego zdaniem niepotrzebnych i
zbytkownych, uznał jednak, że wobec zmiany mojej pozycji społecznej są one chyba na miej-
scu. Powiedział, że w końcu kto wie, może i dobrze zrobiłem. Wprawdzie gdyby lasy nadal
obfitowały w zwierzynę, byłoby z mojej strony szaleństwem porzucać życie myśliwskie, ale
łowiectwo w Kentucky jest już na wykończeniu. Bizony wyniosły się do Missouri; łosi też już
prawie nie ma; płowa zwierzyna trafia się coraz rzadziej, wystarczy jej może dla Millera, bo
on się już starzeje, ale nie warto poświęcać jej życia. Miller mieszkał niegdyś na pograniczu
Wirginii. Zwierzyna się tam przerzedziła, powędrował za nią do Kentucky, a teraz oto znów
mu umyka, ale za stary już jest, żeby miał ją ścigać dalej.
Pozostał u nas przez trzy dni. Moja żona robiła wszystko, co w jej mocy, aby czuł się
jak najlepiej, pod koniec jednak trzeciego dnia oznajmił, że musi wracać do lasu. Męczy go
miasto i widok tylu ludzi naokoło. Powrócił więc do swej pustelni i do łowieckiego żywota.
Obawiam się jednak, że nie zakończył go w szczęściu, bo — jak słyszałem — na kilka lat
przed śmiercią ożenił się z Sukey Thomas, która mieszkała w White Oak Run.
ZACZAROWANA WYSPA
„Są rzeczy na niebie i ziemi, o których się nie śniło filozofom”, a do nich należałoby
zaliczyć ów dziw i tajemnicę mórz — Wyspę Św. Brandana. Ci, co czytali historię Kanarów,
szczęśliwych wysp ludzi starożytnych, pamiętają może cuda, opowiadane o tej zagadkowej
wyspie. Widziano ją czasem z wybrzeży kanaryjskich rysującą się wyraźnie na tle pogodnego
nieba, równie zdawałoby się rzeczywistą i dotykalną jak one, a jeszcze od nich piękniejszą.
Wyruszały tedy z Kanarów ekspedycje, aby zbadać tę ziemię obiecaną. Przez jakiś czas jej
pozłacane słońcem szczyty i długie, cieniste cyple były nadal wyraźnie widoczne, ale w miarę
zbliżania się żeglarzy szczyty i cyple poczynały blednąc, aż wreszcie nie pozostawało nic
prócz błękitu nieba w górze i ciemnego błękitu morza w dole. Stąd też starożytni kosmografo-
wie nadali tajemniczej wyspie miano Aprosity, czyli Niedostępnej. Niepowodzenia licznych
ekspedycji, wysyłanych na jej poszukiwania, zarówno w czasach dawnych jak i nowożytnych,
sprawiły w końcu, że istnienie jej postawiono pod znakiem zapytania i uznano pochopnie, iż
wyspa jest po prostu złudzeniem optycznym podobnie jak fatamorgana w Cieśninie Messyń-
skiej lub też należy do owych zmyślonych regionów, znanych żeglarzom, jak Przylądek
Znikający i wybrzeże Lądu Chmur.
Nie dopuśćmy wszakże, aby wątpliwości przemądrzałych sceptyków odebrały nam
wszystkie owe wspaniałe tereny, posiadane niegdyś przez ludzi szczęśliwych w swej łatwo-
wierności. Bądź pewien, o czytelniku lekkiej wiary! — ty, dla którego trud jest mi radością —
bądź pewien, że taka wyspa istnieje naprawdę, że ukazuje się od czasu do czasu oczom wy-
branych i pozwala, aby stopy ich po niej kroczyły. Historycy i filozofowie mogą sobie żywić
wątpliwości, ale istnienie jej stwierdziło niezbicie natchnione plemię poetów, co obdarzeni
swego rodzaju jasnowidzeniem, potrafią dostrzec tajemnice przyrody, ukryte przed wzrokiem
ludzi zwykłych. Dla tego to utalentowanego plemienia wyspa jest od wieków czymś na
kształt krainy cudów. Tutaj kwitł niegdyś, a może i nadal kwitnie słynny ogród Hesperyd z
jego złotymi owocami. Tutaj też czarodziejka Armida miała swój zaczarowany ogród, gdzie
trzymała paladyna chrześcijańskiego, Rinalda, w rozkosznej, lecz niesławnej niewoli, opisa-
nej w nieśmiertelnym poemacie Tassa *. Na tej właśnie wyspie panował czarownik Sycorax,
gdy fale wyrzuciły na jego brzeg dobrego Prospera i jego małą córeczkę Mirandę. Któż nie
zna tej historii, opowiedzianej magicznym językiem Szekspira? Wyspa była podówczas:
...pełna rozgłosów
I słodkich pieśni nigdy nie szkodzących... **
Wyspa zresztą znajdowała się w różnych okresach we władzy różnych potęg, geniu-
szów ziemi, powietrza i oceanu, które obrały ją sobie za baśniową siedzibę. Tu schroniły się
liczne bóstwa antyczne, które niegdyś rządziły światem poetyckim, wycofane następnie z
obiegu i odarte ze wszystkich niemal atrybutów władzy. Tutaj Neptun i Amfitryta, królowie
na wygnaniu, trzymają nadal swój podupadły dwór. Ich rydwan oceaniczny, wrak już niemal,
poniewiera się dnem do góry w jakiejś grocie, zalewanej przez fale morskie; ich dychawiczne
trytony i wynędzniałe nereidy wygrzewają się na skałach apatycznie jak foki. Niekiedy bó-
stwa te przybierają rzekomo pozór dawnego przepychu i suną uroczyście po ciepłym, letnim
morzu, a wówczas, jeśli jakiś smukły statek zdążający do Indii leży pod bezwładnie trzepo-
czącymi żaglami spętany ciszą morską, jego senna załoga słyszy niekiedy czarowne dźwięki
muszli Trytona, przybierające na sile, gdy niewidzialny orszak przepływa za burtą.
Na brzeg tej cudownej wyspy potwór Kraken *** dźwiga z wody swe cielsko i kołysząc
się ciężko, odbywa długie spacery. Tu wąż morski, ów potężny płaz, na temat istnienia które-
go tyle się wciąż toczy sporów, leży zwinięty między jednym a drugim ukazaniem się oczom
prawdziwie wierzących. Tutaj nawet Latający Holender znajduje przytułek, rzuca kotwicę,
zwija widmowe żagle i zażywa krótkiego odpoczynku po trudach wiecznej tułaczki.
W głębokich zatokach i przystaniach wyspy stoi wiele zaczarowanych statków, które
zrujnowani armatorzy od dawna uznali za stracone. Tutaj też załogi ich, dawno, dawno temu
opłakane, śpią poprzez stulecia w omszałych grotach lub wałęsają się w stanie błogiej niepa-
* Tasso Torquato (1544—1595) — poeta wioski, autor poematu „Jerozolima wyzwolona”, sielanek i
poezji lirycznych.
** Cytat z „Burzy”, w przekładzie Leona Ulricha.
*** Kraken — legendarny potwór morski, pojawiający się u wybrzeży norweskich.
mięci. Tu w pieczarach zgromadzone są bezcenne skarby, zatopione w oceanie. Tu na próżno
ciskają iskry diamenty i tryskają płomieniem rubiny. Tu piętrzą się kosztowne bele jedwabi
wschodnich, szkatułki pereł i (stosy sztab złota.
Takie oto są niektóre tylko cuda, opowiadane o tej wyspie, szczegóły zaś te mogą rzucić
światło na przytoczoną poniżej, a niezaprzeczenie prawdziwą opowieść, którą polecam bez-
względnej ufności czytelnika.
ADALANTADO SIEDMIU MIAST
LEGENDA O WYSPIE ŚW. BRANDANA ZAPISANA
PRZEZ WASHINGTONA IRVINGA
W początkach wieku piętnastego, kiedy świetlanej pamięci książę Henryk Portugalski
torował energicznie drogę odkryciom na zachodnim brzegu Afryki, a świat rozbrzmiewał
opowieściami o złotodajnych terenach tego lądu i o nie znanych dotychczas wyspach na
oceanie, do Lizbony przybył pewien stary, na pół obłąkany żeglarz, którego straszliwe burze
zagnały były sam dobrze nie wiedział dokąd. Bredził on o jakiejś wyspie, na której wylądo-
wał, położonej daleko wśród odmętów, zamieszkałej przez chrześcijan i ozdobionej wspania-
łymi miastami.
Ponieważ mieszkańcy, jak mówił, nigdy dotychczas nie widzieli statku, zebrali się tłu-
mnie na brzegu i patrzyli na marynarza ze zdumieniem. Opowiedzieli mu, że są potomkami
grupy chrześcijan, którzy uciekli z Hiszpanii, gdy kraj ten podbili muzułmanie. Wypytywali
ciekawie o swą ojczyznę i zasmucili się bardzo, słysząc, że muzułmanie nadal mają w swej
władzy królestwo Grenady. Chcieli zaprowadzić starego żeglarza do kościoła, aby przekonać
go o swej prawowierności, lecz ten, czy to z braku pobożności, czy też z braku wiary w ich
słowa, wymówił się od zaproszenia i wolał powrócić na pokład swego statku. Został za to na-
leżycie ukarany. Wybuchła wściekła burza, zerwała statek z kotwicy, popędziła go na morze i
żeglarz nie widział więcej nieznanej wyspy.
Dziwna ta opowieść wywołała wielkie poruszenie w Lizbonie i gdzie indziej. Ludzie
obznajmieni z historią przypomnieli sobie pewną dawną kronikę, zgodnie z którą w czasach
podboju Hiszpanii, w ósmym wieku, gdy obalano święte godła krzyża i wznoszono na ich
miejscu półksiężyce, a kościoły chrześcijańskie obracano w muzułmańskie meczety, siedmiu
biskupów na czele siedmiu grup pobożnych wychodźców opuściło półwysep i ruszyło na
poszukiwanie jakiejś wyspy oceanicznej lub odległego lądu, gdzie można by założyć siedem
chrześcijańskich miast i wyznawać bez przeszkód umiłowaną wiarę.
Los świątobliwych wędrowców pozostał dotychczas zagadką, a dzieje ich zatarły się w
pamięci ludzkiej, wszakże opowiadanie starego żeglarza przywróciło rumieńce zapomniane-
mu od dawna tematowi, a wszyscy ludzie pobożni i pełni entuzjazmu orzekli, iż przypadkiem
odkryta wyspa jest właśnie owym przytuliskiem, do którego zaprowadziła biskupów czuwa-
jąca nad nimi Opatrzność i w którym umieścili swe owieczki.
Ten najłatwiej się ekscytujący ze światów zawsze upatrzy sobie jakiś przedmiot chime-
rycznej aktywności; toteż „Wyspa Siedmiu Miast” obudziła teraz podobne zainteresowanie i
tęsknotę wśród gorliwych chrześcijan, jak słynne miasto Timbuktu wśród poszukiwaczy przy-
gód lub Szlak Północno-Zachodni wśród wytrawnych żeglarzy, a ludzie pobożni modlili się
stale o to, by udało się odnaleźć rozproszone i zagubione odłamki rodziny chrześcijańskiej i
przywrócić je na łono wielkiej chrześcijańskiej wspólnoty.
Nikt wszakże, jeśli chodzi o tę sprawę, nie przejawiał ani w połowie takiego zapału jak
Don Fernando de Ulmo, młody kawaler wielce żywego i romantycznego usposobienia,
cieszący się znaczną estymą na dworze portugalskim. Odziedziczył przed niedawnym czasem
majątek i wyczerpał już wszystkie możliwości w zakresie przyjemności i rozrywek, gdy wła-
śnie owa przedziwna sprawa stała się tematem powszechnych rozmów i domniemań. Odtąd
Wyspa Siedmiu Miast była wyłącznym przedmiotem jego myśli we dnie, a marzeń sennych w
nocy, ba, rywalizowała nawet z jego namiętnością do pewnej prześlicznej panny, jednej z
największych lizbońskich piękności, z którą był zaręczony. Wyobraźnia tak mu się w końcu
rozpaliła, że postanowił własnym sumptem wyposażyć ekspedycję i pożeglować na poszuki-
wania tej świątobliwej wyspy. Nie mogła to być zbyt daleka podróż, zgodnie bowiem z obli-
czeniami zapędzonego tam przez burzę żeglarza wyspa powinna była znajdować się gdzieś na
szerokości Wysp Kanaryjskich, które w owym czasie, gdy Nowy Świat nie był jeszcze
odkryty, stanowiły granicę wypraw oceanicznych. Don Fernando zwrócił się tedy do korony o
patronat i opiekę. Ponieważ był faworytem przy dworze, udzielono mu chętnie zwykłego
poparcia, innymi słowy otrzymał od króla, Don Ioama II, pełnomocnictwo, mianujące go
Adalantadem, czyli zarządcą wojskowym każdego kraju, jaki uda mu się odkryć, wszakże z
tym jednym zastrzeżeniem, że ma ponieść wszystkie koszty odkrycia i wpłacić dziesiątą część
zysków do skarbu królewskiego.
Don Fernando wziął się teraz do dzieła z zapałem prawdziwego przedsiębiorcy-ryzyka-
nta. Akr po akrze sprzedawał dobrą ziemię, a otrzymaną gotówkę lokował w statkach, broni,
amunicji i zapasach żywności. Zastawił nawet bez skrupułów swoją siedzibę rodową w
Lizbonie, marzył bowiem o pałacu w jednym z Siedmiu Miast, których miał być Adalanta-
dem. Była to epoka romantyzmu żeglarskiego, gdy myśli wszystkich spekulantów-marzycieli
zwracały się ku oceanowi. Plan Don Fernanda przyciągał tedy wszelkiego rodzaju awantur-
ników. Kupcy obiecywali sobie nowe ośrodki ożywionego handlu, żołnierze mieli nadzieję,
że złupią i splądrują któreś z tych Siedmiu Miast, a nawet opaśli mnisi otrząsali się z sennego
lenistwa klasztorów, aby wziąć udział w wyprawie krzyżowej, rokującej tak wielkie zwię-
kszenie stanu posiadania Kościoła.
Jeden tylko człowiek spoglądał na cały ten projekt z wyniosłą pogardą i rosnącą wciąż
niechęcią. Był to Don Ramiro Alvarez, ojciec pięknej Serafiny, z którą Don Fernando był
zaręczony. Należał on do owych zgryźliwych, oschłych starców, którzy przeciwni są zawsze
wszystkiemu, co romantyczne a niepewne. Nie wierzył w Wyspę Siedmiu Miast, uważał pla-
nowaną wyprawę za wariacki pomysł, patrzał złym okiem na postępowanie przyszłego zięcia,
wyprzedającego realne grunta dla jakichś tam terenów na księżycu, i przezywał go zjadliwie
Adalantadem Krainy Niebieskich Migdałów. Ściśle biorąc, Don Ramiro nigdy nie był napra-
wdę zadowolony z zamierzonego związku, na który wyraził w końcu zgodę tylko pod wpły-
wem łez i zaklęć córki. Co prawda nie mógł wysunąć pod adresem młodzieńca żadnych kon-
kretnych zarzutów, gdyż Don Fernando zaiste reprezentował kwiat rycerstwa portugalskiego.
Nikt nie zwyciężyłby go w turnieju ani w trafianiu kopią do pierścienia, nikt nie przewyższał
go zręcznością i odwagą w walce byków, nikt nie potrafił układać wykwintniejszych madry-
gałów na cześć damy serca ani śpiewać ich piękniej przy akompaniamencie jej gitary, nikt też
nie umiał tak mistrzowsko wybijać rytmu kastanietami ani tańczyć bolera z bardziej urzekają-
cym wdziękiem. Jednakże wszystkie te chwalebne zalety i talenty, acz wystarczyło ich aż
nadto do zdobycia serca Serafiny, niczym były dla jej zaślepionego ojca.
O Kupidynie, bożku miłości! Czemuż to ojcowie muszą być zawsze tak nierozsądni?
Projektowane małżeństwo z Serafiną zdawało się z początku być poważną przeszkodą
w urzeczywistnieniu wyprawy Don Fernanda i przez pewien czas stanowiło dla niego przed-
miot niemałej troski i rozterki. Kochał namiętnie pannę, lecz był równie namiętnie zaangażo-
wany w swe romantyczne przedsięwzięcie. Jak tu pogodzić obie te namiętne skłonności?
Wreszcie jednak natrafił na wyjście proste i oczywiste — ożeni się z Serafiną, spędzi z nią
część miesiąca miodowego, resztę zaś odłoży do swego powrotu po odnalezieniu Siedmiu
Miast!
Nieomieszkał powiadomić o tym wybornym planie Don Ramira, lecz tu od dawna
hamowany gniew starego rycerza wybuchnął zrywając wszystkie tamy. Don Ramiro zarzucił
przyszłemu zięciowi, że daje się wodzić za nos podejrzanym wagabundom i bezczelnym krę-
taczom, że ścigając mrzonkę, trwoni realny majątek. Don Fernando był zbyt gorącym entuzja-
stą swej idei i zbyt młodym człowiekiem, aby wysłuchiwać potulnie tego rodzaju oskarżeń.
Odparł je tedy z tak zwanym „szlachetnym uniesieniem”. Wynikła zażarta kłótnia; Don
Ramiro oświadczył, iż Don Fernando jest szaleńcem, i zabronił mu wszelkich dalszych
spotkań ze swoją córką, dopóki młodzian nie złoży dowodów odzyskania rozumu, porzucając
wariackie przedsięwzięcie, Don Fernando zaś wypadł z domu Alvareza bardziej niż kiedy-
kolwiek umocniony w swym zamiarze myślą o tryumfie, jaki odniesie nad siwobrodym nie-
dowiarkiem, gdy powróci z pomyślnej wyprawy. Serce Don Ramira wypełnił lęk. „Kto wie
— myślał — czy ten obłąkany fantasta nie namówi mojej córki, żeby uciekła i dzieliła z nim
tron w owym wyimaginowanym raju głupców? Gdybym tylko zdołał upilnować ją do chwili,
kiedy jego okręty wypłyną już dość daleko na morze!”
Udał się do jej apartamentów, odmalował jej w czarnych barwach lekkomyślny, niestały
charakter ukochanego oraz znikomą wartość jego planów, nalegał też, aby unikała wszelkiej z
nim styczności, dopóki nie ocknie się on ze swych halucynacji. Panna schyliła głowę jak
gdyby na znak zgody, na co stary rycerz z ojcowską tkliwością przycisnął ją do łona i poca-
łunkiem osuszył łzę, co skradała się po policzku, atoli wychodząc z pokoju, przekręcił cichu-
tko klucz w zamku. Był wprawdzie kochającym ojcem i cenił wysoko posłuszeństwo córki,
ale jeszcze wyżej cenił wypróbowane zalety zamków i kluczy i postanowił zdać się na nie aż
do chwili, gdy karawele pożeglują w dal. Czy elokwencja ojca zachwiała w jakimś stopniu
wiarą panny w powodzenie planów ukochanego, tego podanie nam nie zdradza, pewne jest
wszelako, iż w chwili gdy usłyszała zgrzyt klucza przekręcanego w zamku, uwierzyła bez
zastrzeżeń w istnienie Wyspy Siedmiu Miast.
Drzwi pokoju panny były zamknięte, lecz duch jej był wolny. Okno komnaty wycho-
dziło na jeden z owych wspartych na żelaznych sztabach, kamiennych balkonów, co wystają
na podobieństwo wielkich klatek z portugalskich i hiszpańskich domów. Na tym balkonie
piękna Serafina trzymała swoje ptaszki i kwiatki, tutaj siadywała podczas księżycowych nocy
jak w altanie, trącała struny gitary i śpiewała niby słowik, którego nie ima się sen. Dzięki
temu też balkonowi kochankowie nawiązali teraz porozumienie, wobec którego bezsilne były
zamki i klucze Don Ramira. Fernando przez cały dzień zajęty był ekwipowaniem swoich
statków, lecz wieczór zastawał go na czarownej pogawędce pod oknem umiłowanej.
Wreszcie przygotowania dobiegły końca. Dwie piękne karawele stały na kotwicy przy
ujściu Tagu gotowe do wypłynięcia o świcie. Późną nocą przy bladym świetle gasnącego
księżyca odbyło się pożegnanie kochanków. Piękna Serafina smutek miała w sercu i targały
nią najgorsze przeczucia, kochanek jej natomiast pełen był nadziei i ufności.
— Tylko parę krótkich miesięcy — mówił — a powrócę tryumfalnie do kraju. Twój
ojciec rumienić się wówczas będzie, że tak mi nie dowierzał, i otworzy na oścież drzwi swego
domu przed Adalantadem Siedmiu Miast.
Panna potrząsnęła smętnie głową. Nie to budziło jej obawy. Wierzyła niezłomnie w
istnienie Wyspy Siedmiu Miast i była tak pewna powodzenia wyprawy, że przyłączyłaby się
do niej bez wahania, gdyby balkon nie wisiał tak wysoko nad ziemią, a kraty nie były tak
mocne. Inne względy stanowiły przyczynę pełnego powątpiewania ruchu jej główki. Słyszała
o tym, jak zdradzieckie są morza i niestali ci, co po nich żeglują. Czy Fernando nie napotka w
innych portach zbyt silnych pokus? Czy jakaś niezrównana piękność w tym czy owym z
Siedmiu Miast nie zatrze w jego sercu obrazu Serafiny? Wyznajmy prawdę — piękna Sera-
fina miała powody do niepokoju. Jeśli Don Fernando miał jakąś wadę, była nią nadmierna
łatwość, z jaką zapalał się od byle iskry każdego pięknego oka niewieściego. Był z niego
kawał pirata wśród płci pięknej na lądzie, czymże tedy zostać może na oceanie?
Próbowała dać wyraz swym wątpliwościom, ale Fernando żachnął się na samą myśl o
nich. Co! On miałby zdradzić Serafinę? Miałby schylić czoło przed ołtarzem innej piękności?
Przenigdy! Klękał po wielekroć, bił się w piersi i wzywał srebrzysty księżyc na świadka swej
szczerości i oddania.
Odwzajemnił również wątpliwości. A czy sama Serafina nie zapomni o danym słowie?
Czy gdy on, Fernando, będzie walczył na morzu z żywiołami, nie zjawi się jakiś bogatszy
rywal i popierany przez ojca nie zdobędzie skarbu jej ręki?
Piękna Serafina przesunęła białe ramiona przez żelazne pręty balkonu, wzniosła je ku
niebu i podobnie jak ukochany wezwała księżyc na świadka swych ślubów. Niestety! Jakże
mało Fernando zna jej serce! Im bardziej będzie się sprzeciwiał ojciec, tym mocniej będzie
trwała przy danym słowie. Choćby lata upłynęły, Fernando po powrocie zastanie ją wierną i
niezmienioną w uczuciach. Choćby nawet pochłonęło go słone morze (a na samą myśl o tym
oczy jej roniły słone łzy), nigdy nie zostanie żoną innego! Nigdy, nigdy, NIGDY! Zdjęła z
palca pierścień ozdobiony rubinowym sercem i rzuciła go z balkonu jako rękojmię wiernej
miłości.
I tak zakochani rozstali się wśród wielu czułych słów, zaklęć i przysiąg. Ale czy tych
przysiąg dotrzymają? Precz, wątpliwości! Czyż nie wezwali na świadka księżyca, symbolu
stałości?
Wraz z jutrzenką karawele odcumowały z przystani i poprzez ujście Tagu wypłynęły na
morze. Pożeglowały ku Wyspom Kanaryjskim, podówczas obszarom romantycznych odkryć
tudzież granicom znanego świata, Kolumb bowiem nie przebył jeszcze oceanu na swych
zuchwałych barkentynach. Zaledwie jednak dotarły do owych szerokości, gdy rozdzieliła je
gwałtowna burza. Przez wiele dni karawela Don Fernanda pędziła przed siebie zdana na łaskę
żywiołów, jakiekolwiek kierowanie statkiem było niemożliwe, zagłada zdawała się nieu-
chronna, a załoga popadła w ostateczną rozpacz. Naraz burza ucichła, ocean stał się gładki i
spokojny, chmury, co przesłaniały oblicze nieba, rozproszyły się nagle i sterani burzą żeglarze
ujrzeli piękną, górzystą wyspę, wyłaniającą się z posępnych mgieł jak gdyby za sprawą różdż-
ki czarodziejskiej. Przetarli oczy i przez dłuższą chwilę patrzyli niemal z niedowierzaniem, a
jednak przed nimi leżała wyspa, rozciągnięta w prześlicznych krajobrazach, a tak burzliwe
jeszcze niedawno morze omywało jej brzegi spokojnymi, łagodnymi falami.
Pilot karaweli zajrzał do swych map i wykresów, nie zanotowano jednak na nich, aby w
tych stronach istniała jakakolwiek wyspa podobna do tej; co prawda pilot stracił orientację
podczas burzy, ale zgodnie z jego obliczeniami statek nie mógł znajdować się daleko od
Wysp Kanaryjskich, a ta wyspa nie należała do ich grupy. Karawela stała teraz w absolutnej
ciszy morskiej przy ujściu rzeki, na której brzegach w odległości jakiejś mili od morza roz-
postarło się wspaniałe miasto o wysokich, potężnych murach i strzelistych wieżach, chronione
przez zamek obronny.
Po pewnym czasie ujrzano, że z ujścia rzeki wyłania się okazała łódź na szesnaście wio-
seł, która zmierza w kierunku statku. Łódź była przedziwnie rzeźbiona i złocona, wioślarze w
starodawnych strojach płynęli wolno, uroczyście, pracując lśniącymi, czerwonymi wiosłami
w takt starej śpiewki hiszpańskiej. Na rufie, pod jedwabnym baldachimem, siedział pięknie
wystrojony kawaler, a nad głową jego powiewała bandera ozdobiona świętym emblematem
krzyża.
Gdy łódź zbliżyła się do statku, kawaler wszedł na pokład. Był wysoki i chudy, miał
długie, hiszpańskie oblicze, wąsy zakręcone aż pod oczy i rozwidloną bródkę. Nosił rękawi-
czki z mankietami sięgającymi aż do łokci i długi rapier toledański z rękojeścią w kształcie
koszyczka, w którym spoczywała chusteczka. Dumna jego i wyniosła mina zdradzała nieomy-
lnie hidalga. Wysuwając do przodu cienką nogę, zdjął wielkie sombrero i zamiatając piórami
pokład, zwrócił się do Don Fernanda w dawnym narzeczu kastylijskim i ze staroświecką
kastylijską dwornością przywitał go na Wyspie Siedmiu Miast.
Don Fernando osłupiał ze zdumienia. Czy to może być prawda? Czy rzeczywiście burza
zagnała go właśnie na ten ląd, którego szukał?
Tak jednak było istotnie. Akurat tego dnia mieszkańcy wyspy urządzali wielki festyn na
pamiątkę ucieczki ich przodków spod panowania Maurów. Przybycie w takiej chwili karaweli
uznano za dobry omen, za spełnienie starego proroctwa, zgodnie z którym wyspa miała po-
wrócić do wielkiej społeczności chrześcijańskiej. Kawaler, którego Don Fernando miał przed
sobą, był marszałkiem dworu, wysłanym przez alkada, aby zaprosić go na uroczystości do
stolicy.
Don Fernando nie mógł wprost uwierzyć, że to wszystko nie jest snem. Wyjawił swe
imię i cel podróży. Marszałek dworu oznajmił, że wszystko zgadza się najzupełniej ze starym
proroctwem i że z chwilą, gdy Don Fernando przedstawi listy uwierzytelniające, uznany
zostanie za Adalantada Siedmiu Miast. Tymczasem zmierzch zapada, łódź czeka, aby zawieźć
Don Fernanda na ląd, a potem odwiezie go z powrotem.
Pilot Don Fernanda, weteran mórz, odciągnął go na bok i przekonywał, aby nie polegał
jedynie na słowie kawalera i nie udawał się obcą łodzią na nieznany ląd.
— Kto wie, señor, co to za ląd i jacy ludzie go zamieszkują?
Don Fernando nie dał się jednak odwieść od zamiaru. Czyż nie wierzył w istnienie wy-
spy, gdy cały świat o tym wątpił? Czy nie szukał jej na przekór burzom i wichrom, więc czy
teraz ma uląc się jej brzegów przy cichej pogodzie? Słowem, czy wiara nie jest od początku
kamieniem węgielnym jego przedsięwzięcia?
Przywdziawszy tedy odświętne szaty, odpowiednie do uroczystej chwili, zajął miejsce
w łodzi. Marszałek dworu usadowił się naprzeciw niego. Wioślarze chwycili za wiosła, zain-
tonowali znów smętną starą śpiewkę i wspaniała, choć ciężka łódź ruszyła wolno po wodzie.
Noc zapadła, nim wpłynęli do rzeki. Przepływali teraz obok skał i cyplów, z których
każdy strzeżony był przez własną wieżę. Z każdego posterunku odzywał się głos strażnika:
— Kto jedzie?
— Adalantado Siedmiu Miast.
— Witamy, señor Adalantado. Droga wolna.
Zawijając do przystani, minęli z bliska uzbrojoną galerę starodawnych kształtów.
Żołnierze z kuszami pełnili wartę na pokładzie.
— Kto jedzie?
— Adalantado Siedmiu Miast.
— Witamy, señor Adalantado. Droga wolna.
Przycumowali u stóp szerokich kamiennych schodów, wiodących w górę między dwie-
ma masywnymi basztami, i zapukali do bramy. Z barbakanu wyjrzał wartownik w staroświe-
ckim metalowym kasku.
— Kto tam?
— Adalantado Siedmiu Miast.
— Witamy, señor Adalantado.
Brama rozwarła się ze zgrzytem zardzewiałych zawiasów. Don Fernando ze swym
towarzyszem przeszedł między dwoma rzędami wojowników w gotyckiej zbroi, dzierżących
kusze, maczugi, berdysze i mających twarze równie staroświeckie jak ich zbroja. Na ulicach
ujrzeli procesje odbywane przez pamięć lądowania siedmiu biskupów i ich wyznawców oraz
ogniska, na których kukły niegodziwych Maurów odbywały przez swego rodzaju autodafé *
pokutę za najazd na kraj chrześcijański. Otaczające ognisko grupy nędznie ubranych, obdar-
tych ludzi przypominały fantastyczne postacie, wałęsające się po ulicach w okresie karnawa-
* Autodafé — palenie żywcem na stosie kacerzy lub pism kacerskich.
łu. Nawet damy, co spoglądały z gotyckich balkonów, ozdobionych starymi gobelinami, przy-
wodziły na myśl kukiełki z szopki wigilijnej. Wszystko, słowem, miało na sobie piętno
dawnych wieków, jak gdyby świat cofnął się nagle o kilka stuleci. Nie było w tym zresztą nic
dziwnego. Czyż Wyspa Siedmiu Miast nie została odcięta od reszty świata przed kilkuset laty
i czy oczy Don Fernanda nie oglądały teraz strojów i obyczajów gotyckiej Hiszpanii, zanim
podbili ją Maurowie?
Po przybyciu do pałacu alkada marszałek dworu zapukał do wielkich drzwi. Odźwierny
wyjrzał przez okienko i zapytał, kto tam.
— Adalantado Siedmiu Miast.
Drzwi rozwarły się na oścież. Marszałek dworu poprowadził gościa olbrzymimi, masy-
wnymi, marmurowymi schodami do sali recepcyjnej, gdzie znajdował się alkad wraz z kilko-
ma naczelnymi dostojnikami miasta. Wszyscy oni z rysów i kształtów podobni byli kubek w
kubek do malowniczych postaci, zdobiących stare iluminowane manuskrypty.
Marszałek dworu wystąpił naprzód i ogłosił imię i tytuł przyjezdnego gościa oraz nie-
zwykły charakter jego misji. Oświadczenie to wszelako nie wywołało poruszenia ani zdumie-
nia, lecz zostało przyjęte jako od dawna oczekiwane spełnienie proroctwa.
Przybyszowi zgotowano przyjęcie nadzwyczaj gościnne, choć utrzymane w tym samym
stylu pełnej kurtuazji powagi, jaki panował tu wszędzie. Don Fernando chciał przedstawić
listy uwierzytelniające, lecz z propozycji tej uprzejmie nie skorzystano. Wieczór poświęcony
jest uroczystościom świątecznym, oświadczono, ale jutro, gdy Don Fernando zawinie do
portu swą karawelą, dzień poświęcony będzie sprawom stanu, listy uwierzytelniające zostaną
oficjalnie przyjęte, on zaś sam obejmie urząd jako Adalantado Siedmiu Miast.
Don Fernanda poprowadzono teraz przez jedną z owych nie kończących się amfilad,
chlubę pałaców hiszpańskich; wszystkie komnaty umeblowane były w stylu archaicznej
wspaniałości. W wielkim salonie, jarzącym się od świeczek woskowych, zebrała się cała
arystokracja i wykwint miasta — okazałe damy i kawalerowie, stanowiący dokładne kopie
postaci na gobelinach, zdobiących ściany. Fernando patrzał z niemym podziwem. Było to
odbicie dumnej arystokracji hiszpańskiej z czasów Roderyka Gota *.
Uroczystość wieczorna również przebiegała w stylu poważnego, dawnego ceremoniału.
Odbył się bal, ale zdawało się, że ktoś wprawił w ruch stary gobelin i wszystkie postacie suną
w powolnym, statecznym rytmie. Jeden był tylko wyjątek i wyjątek ten podziałał potężnie na
kochliwego Adalantada. Córka alkada — cóż za dojrzała, gorąca uroda! Strój jej wprawdzie,
podobnie jak stroje jej sąsiadek, mógł być uszyty przed potopem, ale miała czarne andaluzyj-
skie oczy, których spojrzenie spod długich, czarnych rzęs posiada wręcz nieodpartą moc.
Ponadto jej głos, jej sposób bycia, jej płynne ruchy, wszystko to przywodziło na myśl Anda-
luzję i stanowiło dowód, że wdzięki niewieście mogą być przekazywane z pokolenia na poko-
lenie i z jednej szerokości geograficznej do drugiej, nie wychodząc ani na chwilę z mody. Ci,
co znają potęgę uroków niewieścich w Andaluzji, owej najbardziej romantycznej części starej
Hiszpanii, mogą wyobrazić sobie czar, na którego działanie wystawiony był Don Fernando,
tańcząc z jedną z jego najbardziej porywających przedstawicielek.
Potem siedział przy niej na bankiecie! Cóż za archaiczna uczta! Jakie starodawne, nie
spotykane już przysmaki! U szczytu stołu stał na złotym półmisku paw, ów poważny, uroczy-
sty ptak, upieczony w pełnym upierzeniu. Gdy Don Fernando spoglądał po biesiadnikach,
jakiż widział przedziwny szereg zabytkowych głów i fryzur; jakich sztywnych, brodatych
dostojników i stateczne damy o lokach spiętrzonych wysoko i przyozdobionych wielkimi
piórami! Czy można się dziwić, że z rozkoszą odwracał się od tych wykopaliskowych postaci
ku córce alkada, co składała się cała z uśmiechów, dołeczków, palących spojrzeń i melodyj-
nych tonów głosu? Ponadto, chcę bowiem usprawiedliwić go na wszelkie sposoby, jakimi
* Roderyk — ostatni wizygocki król hiszpański od 770—771, pokonany przez Maurów.
rozporządzam, był w nastroju wyjątkowego podniecenia, w jakie wprawiała go niezwykłość
otoczenia, spełnienie wszystkich jego marzeń i nadziei oraz pociągane częstokroć hausty z
kielicha, co chwila napełnianego podczas uczty winem przez usłużnych paziów.
Słowem — co tu ukrywać — nim wieczór minął, Don Fernando zalecał się już na
całego do córki alkada. Niby to przypadkiem wyszli razem na zalany księżycową poświatą
balkon pałacowy i tam pełen galanterii kawaler czarował jej ucho jedną z owych pieśni
miłosnych, które na podobnym balkonie zwykł śpiewać do pięknej Serafiny.
Panna spuściła skromnie oczy.
— Ach, señor, pochlebne to słowa, lecz wy, kawalerowie żeglujący po morzach, jeste-
ście niestali jak morskie fale. Jutro zasiądziesz uroczyście na tronie jako Adalantado Siedmiu
Miast i nie pomyślisz więcej o córce alkada.
Don Fernando w upojeniu chwili przywołał księżyc na świadka swej szczerości. Gdy
wzniósł rękę do przysięgi, cnotliwy księżyc rzucił swój promień na pierścień, który zalśnił na
palcu młodziana. Panna dostrzegła błysk.
— Señor Adalantado — powiedziała filuternie — nie pokładam zbyt wielkiej wiary w
księżycu, ale daj mi ten pierścień na dowód prawdy twoich słów.
Szarmancki Adalantado, zaskoczony, nie potrafił odmówić nagłemu żądaniu; nim się
zdążył zastanowić, pierścień pięknej Serafiny lśnił już na palcu córki alkada.
W tej doniosłej chwili marszałek dworu zbliżył się z powagą i oznajmił, że łódź czeka,
aby zawieźć Don Fernanda z powrotem na karawelę. Powstrzymam się od opisu ceremonia-
lnych pożegnań z alkadem i jego dostojnikami oraz czułego rozstania z córką alkada. Don
Fernando zajął miejsce w łodzi naprzeciw marszałka dworu. Wioślarze robili czerwonymi
wiosłami równie wolno i uroczyście w takt tej samej smętnej starej śpiewki. Od natłoku wra-
żeń młodzieniec odczuwał zawrót głowy, a serce ściskało mu się niepokojem, gdy pomyślał o
chwilowej niewierności wobec pięknej Serafiny. Łódź wypłynęła na morze, lecz karaweli
nigdzie nie było widać, zapewne zniósł ją dalej wartki prąd rzeki. Wioślarze wciąż wiosłowa-
li, monotonny ich śpiew działał usypiaiaco.
Przemożna senność ogarnęła Don Fernanda. Zarysy przedmiotów rozpływały mu się
przed oczami.
Wioślarze przybrali dziwne kształty niby w marzeniu sennym. Marszałek dworu stawał
się coraz większy, coraz wyższy. Zdjął swe wielkie sombrero i trzymał je nad głową Don
Fernanda niby gasidło nad świeczką. Młodzieniec skulił się pod nim. Czuł, że zapada się we
wgłębienie lichtarza.
— Dobranoc, señor Adalantado Siedmiu Miast! — rzekł marszałek dworu.
Sombrero opadło z wolna — Don Fernando zgasł!
Jak długo pozostał w tym stanie, nie zdoła określić nikt ze śmiertelnych. Gdy powrócił
do przytomności, znajdował się w nieznanej kabinie, otoczony nieznanymi ludźmi. Przetarł
oczy i rozejrzał się z przerażeniem wokoło. Gdzie jest? Na pokładzie statku portugalskiego
płynącego do Lizbony. Jak się tu znalazł? Zdjęto nieprzytomnego z wraka dryfującego po
oceanie.
Don Fernando był coraz bardziej zmieszany i stropiony. Przypomniał sobie dokładnie
wszystko, co przytrafiło mu się na Wyspie Siedmiu Miast aż do chwili, gdy zgasiło go som-
brero marszałka dworu. Ale co było z nim potem? Co się stało z jego karawelą? Czy to na jej
dryfującym wraku został znaleziony?
Otaczający go ludzie nie mogli udzielić co do tego żadnych informacji. Błagał ich, aby
zawieźli go na Wyspę Siedmiu Miast, która nie może być daleko, opowiedział im wszystko,
co mu się przydarzyło, zapewniał, że musi tylko wylądować tam, aby uznano go za Atalanta-
da, a wówczas wynagrodzi ich hojnie za oddane usługi.
Marynarze potraktowali jego słowa jako gorączkowe majaczenia i w szczerej trosce o
przywrócenie mu rozumu zaaplikowali tak brutalne środki lecznicze, że wolał porzucić ten
temat i zachowywał przezorne milczenie.
Wreszcie dopłynęli do rzeki Tag i rzucili kotwicę przy sławnym mieście Lizbonie. Don
Fernando zeskoczył radośnie na ląd i pośpieszył do swej siedziby rodowej. Drzwi otworzył
nieznajomy odźwierny, który nie wiedział nic o nim ani o jego rodzinie; nikt tego nazwiska
nie mieszkał w tym domu od wielu lat.
Don Fernando pobiegł do domu Don Ramira. Zbliżył się do balkonu, pod którym poże-
gnał się z Serafiną. Czy go oczy mylą? Nie! Oto Serafina we własnej osobie wśród kwiatów
na balkonie. Wzniósł ku niej ramio na z okrzykiem radości. Ona wszakże rzuciła mu spojrze-
nie pełne oburzenia, oddaliła się szybko i zamknęła za sobą drzwi z trzaskiem, który świad-
czył o irytacji.
Czyżby dowiedziała się o jego flircie z córką alkada? Ależ była to tylko przelotna miło-
stka! Chwila rozmowy rozproszy wszelkie wątpliwości co do jego stałych i niezmiennych
uczuć.
Zadzwonił do drzwi; gdy je odźwierny otworzył, popędził na górę, wbiegł do tak dobrze
znanej komnaty i rzucił się do stóp Serafiny. Ona cofnęła się przerażona i schroniła się w
ramiona młodziutkiego kawalera.
— Co ma znaczyć to wtargnięcie, señor? — zawołał ten ostatni.
— Jakim prawem pan pyta? — spytał gniewnie Don Fernando.
— Prawem narzeczonego!
Don Fernando zbladł.
— O Serafino! Serafino! — jęknął z bólem. — A więc taka jest twoja stałość?
— Serafina? Co to znaczy, señor! Jeżeli chodzi panu o tu obecną damę, na imię jej
Maria.
— Mamże nie wierzyć własnym zmysłom? Mam nie wierzyć własnemu sercu? —
zakrzyknął Don Fernando. — Nie jestże to Serafina Alvarez, oryginał tego tu portretu, który
— mniej płochy od niej — nadal uśmiecha się do mnie ze ściany?
— Matko Boska! — zawołała panna, podnosząc wzrok na portret. — On mówi o mojej
prababce!
Nastąpiły wyjaśnienia, jeśli można nazwać wyjaśnieniami coś, co wtrąciło nieszczęsne-
go Fernanda w dziesięciokrotnie większą rozterkę. Jeżeli miał wierzyć swym oczom, widział
przed sobą umiłowaną Serafinę, jeżeli miał wierzyć uszom, były to tylko jej kształty i rysy,
powtórzone w osobie jej prawnuczki.
W głowie mu się kręciło. Odszukał urząd Ministerstwa Morskiego i złożył tam sprawo-
zdanie ze swojej wyprawy na Wyspę Siedmiu Miast, którą tak szczęśliwie udało mu się od-
kryć. Nikt jednak nic nie wiedział o takiej wyprawie ani o takiej wyspie. Don Fernando
oświadczył, że przedsięwziął wyprawę na mocy oficjalnej umowy z kancelarią królewską i
otrzymał formalne pełnomocnictwo, mianujące go Adalantadem. Sprawa tej wagi musiała być
zaprotokołowana, toteż Don Fernando domagał się stanowczo, aby zbadano księgi departa-
mentu. Głośny spór przyciągnął w końcu uwagę starego, siwowłosego kancelisty, co w okula-
rach w żelaznej oprawie na cienkim, spiczastym nosie siedział na wysokim stołku przy wyso-
kim kantorku i przepisywał protokoły do olbrzymiej księgi. Od przeszło pół wieku spędzał
lata i zimy w departamencie, aż wreszcie stał się niemal częścią kantorka, przy którym sie-
dział, pamięć jego stanowiła jedynie wykaz oficjalnych faktów i dokumentów, a mózg zamie-
nił się w zwoje pergaminu i czerwonej taśmy do ich przewiązywania. Przez dłuższą chwilę ze
swej wysokiej grzędy obserwował całe zajście, a gdy się zorientował w przedmiocie sporu,
wsadził pióro za ucho i zszedł na dół. Przypomniał sobie, że słyszał coś od swego poprze-
dnika o tego rodzaju wyprawie, ale ekspedycja ta wyruszyła jeszcze za panowania Don Ioama
II, który nie żyje co najmniej od stu lat. Aby jednak rozstrzygnąć ostatecznie sprawę, przeszu-
kano pilnie archiwa Torre di Tombo, owego grobowca starych dokumentów portugalskich, i
znaleziono notatkę o umowie między kancelarią królewską a niejakim Fernandem de Ulmo,
dotyczącej zamierzonego odkrycia Wyspy Siedmiu Miast oraz o przyznanej mu nominacji na
Adalantada kraju, który ewentualnie odkryje.
— Proszę! — zawołał z tryumfem Don Fernando. — Oto macie panowie przed oczami
dowód prawdziwości tego, co mówię. Jestem Fernando de Ulmo, wymieniony w tej notatce.
Odkryłem Wyspę Siedmiu Miast i zgodnie z umową mam prawo do tytułu Adalantada.
Opowieść Don Fernanda poparta była niewątpliwie dowodami na piśmie, uznawanymi
powszechnie za najbardziej wiarogodne z punktu widzenia historycznego, gdy jednak męż-
czyzna będący w rozkwicie młodości twierdził, że wypadki, które miały miejsce przed stu
laty z górą, przydarzyły się jemu samemu, nie było w tym nic dziwnego, że uznano go za
wariata.
Stary kancelista spojrzał na niego sponad i spod okularów, wzruszył ramionami, pogła-
dził podbródek, po czym wdrapał się niby na grzędę na swój wysoki stołek, wyjął pióro zza
ucha i powrócił do swej codziennej i wiecznej pracy, polegającej na przepisywaniu protoko-
łów do pięćdziesiątego tomu z serii olbrzymich foliałów. Inni urzędnicy mrugnęli na siebie
porozumiewawczo i rozeszli się na swoje miejsca, a biedny Don Fernando, pozostawiony sa-
memu sobie, wybiegł z ministerstwa doprowadzony niemal do szaleństwa tymi powtarzający-
mi się wciąż niesamowitościami.
Mając zamęt w myślach, udał się bezwiednie do domu Alvareza, lecz nie wpuszczono
go do wnętrza. Aby rozproszyć złudzenie, w którym najwidoczniej trwał nieszczęśliwy mło-
dzian, i aby przekonać go, że Serafina, o której bredzi, naprawdę nie żyje, zaprowadzono go
do jej grobowca. Oto leżała stateczna matrona wyrzeźbiona w alabastrze; obok leżał jej mąż,
tęgi rycerz w zbroi, po bokach zaś klęczały podobizny licznego potomstwa, dając dowód, że
Serafina była płodną winoroślą. Sam nawet pomnik świadczył o znacznym upływie czasu,
gdyż ręce męża, złożone jak do modlitwy, utraciły palce, a twarzy prześlicznej niegdyś Sera-
finy brakowało nosa.
Don Fernando zapłonął na chwilę oburzeniem, widząc tak monumentalny dowód zdra-
dy ukochanej, lecz któż mógłby wymagać, aby umiłowana pozostawała wierna przez całe
stulecie nieobecności kochanka? I jakie miał prawo wyrzekać na jej niestałość po tym, co za-
szło między nim a córką alkada?
Niefortunny kawaler dokonał jednego przynajmniej aktu tkliwej czci — kazał zręczne-
mu rzeźbiarzowi odrestaurować alabastrowy nos Serafiny, po czym zmusił się do opuszczenia
grobu.
Nie mógł dłużej wątpić, że w jakiś niepojęty sposób przeskoczył całe stulecie w ciągu
nocy spędzonej na Wyspie Siedmiu Miast i że jest teraz w swym mieście rodzinnym równie
obcy, jak gdyby nigdy tu w ogóle nie był. Tysiące razy pragnął znaleźć się znów na owej
cudownej wyspie z jej staroświeckimi salami bankietowymi, w których przyjmowano go tak
dwornie, teraz zaś gdy niegdyś młoda i piękna Serafina była już tylko prababką z marmuru,
mającą kilka pokoleń potomstwa, tysiące razy przypominał sobie palące oczy córki alkada,
która bez wątpienia tak jak on zachowała nadal całą świeżość młodości, i marzył w duchu o
tym, aby się znaleźć przy jej boku.
Byłby niezwłocznie zorganizował na własny koszt nową wyprawę, mającą na celu
odnalezienie świątobliwej wyspy, ale środki jego wyczerpane były doszczętnie. Próbował
namówić innych na to przedsięwzięcie, zapewniając o pomyślnych a zyskownych wynikach,
których własne jego doświadczenia stanowiły niezaprzeczone świadectwo. Niestety! Nikt nie
dawał wiary jego opowieściom, wszyscy uważali je za chorobliwe urojenia rozbitka. Don
Fernando nie dawał za wygraną i obijał progi wszystkich urzędów i towarzystw, aż wreszcie
stał się pośmiewiskiem ludzi niemądrych, którzy brali jego niegasnący entuzjazm za dowód
obłędu, i nawet dzieci na ulicy dokuczały mu, tytułując go „Adalantadem Siedmiu Miast”.
Widząc, że wszystkie wysiłki w rodzinnej Lizbonie są daremne, Don Fernando wyje-
chał na Wyspy Kanaryjskie, jako że leżały one bliżej szerokości jego poprzedniej podróży i
zamieszkiwali je ludzie rozmiłowani w przygodach morskich. Tutaj znalazł chętnych słucha-
czy, gdyż starzy piloci i marynarze w tych stronach byli niestrudzonymi poszukiwaczami
wysp i wierzyli święcie we wszelkie dziwy morskie. Zresztą wszyscy razem i każdy z osobna
traktowali przygodę Don Fernanda jako rzecz zwykłą, a zwracając się do siebie, kiwali mą-
drze głowami i powiadali: „On był na Wyspie Świętego Brandana”.
Następnie oni z kolei opowiedzieli mu o tej przedziwnej zagadce oceanu, o jej częstym
ukazywaniu się mieszkańcom tutejszych wysp, o wielu bezskutecznych wyprawach, jakie
przedsiębrano dla jej odnalezienia. Zawieźli go na cypel wyspy Palma, skąd najczęściej
dostrzegano widmową Wyspę Św. Brandana, i wskazali mu nawet linię na zachodzie, gdzie
ukazywały się zarysy jej gór.
Don Fernando słuchał w zachwyceniu. Nie miał już wątpliwości, że owa tajemnicza,
nieuchwytna wyspa identyczna jest z Wyspą Siedmiu Miast i że jakieś nadprzyrodzone, a
związane z nią moce podziałały na niego i sprawiły, iż wydarzenia jednej nocy rozciągnęły
się na całe stulecie.
Starał się nakłonić wyspiarzy do nowych poszukiwań, na próżno jednak — uznali oni
od dawna tajemniczą wyspę za najzupełniej niedostępną. Fernando wszakże nie tracił nadziei.
Idea odnalezienia wyspy drążyła go coraz głębiej, aż wreszcie zawładnęła całkowicie jego
myślami i stała się dla niego jedynym celem istnienia. Co rano udawał się na cypel Palmy i
siedział tam jak dzień długi w nadziei, że ujrzy wyłaniające się zza widnokręgu baśniowe
Góry Św. Brandana, co wieczór zaś powracał do domu zawiedziony, lecz gotów stawić się
znów na posterunku nazajutrz rano.
Wytrwałość jego była daremna. Osiwiał wśród tych bezskutecznych, a wciąż ponawia-
nych wysiłków i wkrótce znaleziono go nieżywego na posterunku. Na wyspie Palma dotych-
czas pokazują przyjezdnym jego grób, wzniesiono też krzyż w miejscu, w którym siadywał i
patrzał na morze żywiąc wciąż nadzieję, że ukaże mu się znów zaczarowana wyspa.
NB. — Szczegóły dotyczące Wyspy Św. Brandana i Wyspy Siedmiu Miast, owych od-
wiecznych zagadek oceanu, ciekawy czytelnik znaleźć może w artykułach pod tymi nagłów-
kami, zamieszczonych w suplemencie do mojego „Życia Kolumba”.
SPIS TREŚCI
NOTKA BIOGRAFICZNA
02
RIP VAN WINKLE
03
LEGENDA O SENNEJ KOTLINIE
12
DOLPH HEYLIGER
27
PIRAT KIDD
59
DIABEŁ I TOM WALKER
62
FILIP Z POKANOKET
69
MŁODZIEŃCZE PRZYGODY RALPHA RINGWOODA
78
ZACZAROWANA WYSPA
95
ADALANTADO SIEDMIU MIAST
97