MICHAIŁ BUŁHAKOW
Przełożyli:
Andrzej Drawicz
Irena Lewandowska
Witold Dąbrowski
Ałła Sarachanowa
Michał Bułhakow (1891-1940), radziecki prozaik i dramaturg, z zawodu lekarz, debiutował w 1919 roku. Wcześnie ujawnił się jako wnikliwy obserwator otaczającej rzeczywistości w licznych felietonach i opowiadaniach satyrycznych nierzadko zabarwionych fantastyką. Niektóre ukazały się w zbiorze “D'javoljada” (1925; tytułowa “Diaboliada” była tłumaczona na polski dwukrotnie, po wojnie weszła w skład zbioru “Notatki na mankietach”). Rozgłos przyniosły mu powieści: “Biała gwardia” (1925) i wydane pośmiertnie “Powieść teatralna” (1965), “Psie serce” (Paryż 1969) oraz arcydzieło “mistrz i Małgorzata” (pierwodruk 1966-1967). Za życia ostro krytykowany - w latach trzydziestych pisał przeważnie do szuflady - szersze uznanie we własnej ojczyźnie zyskuje mozolnie Bułhakow dopiero w ostatnich latach.
Niniejszy zbiór zawiera trzy utwory Bułhakowa. “Fatalne jaja” to zjadliwa satyra SF na radziecką biurokrację w trzecim z kolei tłumaczeniu (poprzednie pióra Alicji Sternowej i Edmunda Jezierskiego, ukazały się w 1928 roku). Opowiadanie parodystyczne “Szkarłatna Wyspa” przerobił autor na sztukę w 1928 roku (wyd. polskie 1981). Trzeci utwór, “Przygody Cziczikowa”, jest groteską w konwencji snu.
(1925)
Dnia szesnastego kwietnia roku tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego wieczorem profesor zoologii Czwartego Uniwersytetu Państwowego i dyrektor Moskiewskiego Instytutu Zoologii Persikow wszedł do swego gabinetu, który mieścił się w rzeczonym Instytucie, na ulicy Hercena. Profesor zapalił matową amplę pod sufitem i rozejrzał się.
Za początek tej upiornej katastrofy uznać wypada ów właśnie złowieszczy wieczór, podobnie jak za głównego tej katastrofy sprawcę należy uważać właśnie profesora Włodzimierza Hippatiewicza Persikowa.
Miał on dokładnie pięćdziesiąt osiem lat, wspaniałą, łysą jak tłuczek głowę ze sterczącymi po bokach kępkami żółtawych włosów i gładko wygoloną twarz o dolnej wardze wysuniętej ku przodowi. Powyższe cechy sprawiały, że twarz profesora miała w sobie coś cokolwiek kapryśnego. Na czerwonym nosie staroświeckie malutkie binokle w srebrnej oprawie, oczka błyszczące, nieduże, wysoka przygarbiona sylwetka. Mówił głosem skrzypliwym, cienkim, kwaczącym, a wśród innych osobliwości odznaczał się i taką oto: kiedy mówił coś dobitnie i z pewnością siebie, haczykowato zaginał wskazujący palec prawej ręki i mrużył oczy. A że z pewnością siebie mówił zawsze, był bowiem zaiste fenomenalnym erudytą w swojej dziedzinie, haczyk ów nader często zjawiał się przed oczyma rozmówców profesora Persikowa. Na tematy zaś spoza swojej dziedziny, to jest spoza zoologii, embriologii, botaniki, anatomii i geografii, profesor Persikow prawie w ogóle się nie wypowiadał.
Gazet profesor Persikow nie czytywał, do teatru nie chadzał, a żona profesora uciekła od niego w roku dziewięćset trzynastym z tenorem opery Zimina zostawiając małżonkowi list takiej treści:
“Twoje żaby przyprawiają mnie o nieznośny dreszcz obrzydzenia. Będę przez nie całe życie nieszczęśliwa”.
Profesor nie ożenił się więcej, dzieci nie miał. Był bardzo zapalczywy, ale szybko się uspokajał, lubił herbatę z jeżynami, mieszkał na Preczystience, w pięciopokojowym mieszkaniu, w którym jeden pokój zajmowała zasuszona staruszka, gosposia, Maria Stiepanowna, opiekująca się profesorem jak niańka.
W dziewięćset dziewiętnastym odebrano profesorowi trzy z jego pięciu pokojów. Oświadczył wówczas Marii Stiepanownej:
- Jeżeli oni się nie uspokoją, Mario Stiepanowna, to ja wyjeżdżam z kraju.
Niewątpliwie, gdyby profesor zrealizował ten plan, mógłby bez najmniejszego trudu otrzymać katedrę zoologii na dowolnym uniwersytecie świata, był to bowiem doprawdy wybitny uczony, a we wszystkich dziedzinach, które pozostają w takim bądź innym związku z ziemnowodnymi czy też płazami, w ogóle nikt się z nim nie mógł równać oprócz profesora Williama Weckely z Cambridge i profesora Giacomo Beccariego z Rzymu. Czytał profesor w czterech językach nie licząc ojczystego, po francusku zaś i po niemiecku mówił równie dobrze jak po rosyjsku. Zamiarów swoich odnośnie zagranicy Persikow nie zrealizował, zaś rok dwudziesty okazał się jeszcze gorszy niż dziewiętnasty. Zaszły ważne wydarzenia i to w znacznej ilości. Wielka Nikitska została przemianowana na ulicę Hercena. Następnie zegar wprawiony w ścianę domu na rogu Hercena i Mochowej zatrzymał wskazówki na piętnaście po jedenastej i wreszcie w terrariach Instytutu Zoologii nie wytrzymując wszystkich perturbacji owego niezapomnianego roku zdechło najpierw osiem wspaniałych egzemplarzy rzekotek, potem piętnaście zwykłych ropuch, a wreszcie unikalny egzemplarz ropuchy z Surinamu.
Niebawem w ślad za ropuchami, z których śmiercią odszedł w niebyt pierwszy rząd płazów jak najsłuszniej nazwanych bezogonowymi, przeniósł się do wieczności niestrudzony stróż Instytutu, staruszek Włas, do płazów bynajmniej się nie zaliczający. Przyczyna jego śmierci była zresztą identyczna, co w wypadku biednych rzekotek, toteż Persikow określił ją natychmiast:
- Brak karmy.
Uczony miał najzupełniejszą rację: Własa należało odżywiać mąką, żaby zaś żyjącymi w mące robakami, ale ponieważ zniknęła ta pierwsza, nie było również tych ostatnich. Persikow usiłował przestawić pozostałe dwadzieścia egzemplarzy rzekotek na karaluchową dietę, ale i karaluchy gdzieś przepadły, manifestując w ten sposób swój wrogi stosunek do komunizmu wojennego. Nie było rady, ostatnie egzemplarze również trzeba było wyrzucić do śmietnika na podwórzu Instytutu.
Nie sposób opisywać wrażenia, jakie wywarły na Persikowie te zgony, a zwłaszcza śmierć ropuchy z Surinamu. Całkowitą odpowiedzialnością za te zejścia śmiertelne Persikow obarczył ówczesnego Ludowego Komisarza Oświaty.
Stojąc w czapce, i w kaloszach na korytarzu zamarzającego Instytutu Persikow mówił do swego asystenta Iwanowa, nobliwego dżentelmena z płową szpiczastą bródką:
- Toż za to, Piotrze Stepanowiczu, zabić go mało! Co oni wyprawiają? Przecież zrujnują Instytut! Co? Taki wspaniały samiec, unikalny egzemplarz Pipa Americana, trzynaście centymetrów długości...
Dalej było jeszcze gorzej. Po śmierci Własa, okna w Instytucie przemarzły na wylot, tak że kwiecisty zamróz osiadł na wewnętrznych powierzchniach szyb. Wyzdychały króliki, lisy, wilki, ryby i wszystkie węże, co do jednego. Persikow całymi dniami do nikogo się nie odzywał, wreszcie zachorował na zapalenie płuc, ale nie umarł. Kiedy wydobrzał, przychodził dwa razy w tygodniu do Instytutu i w okrągłej sali, w której nie wiadomo dlaczego zawsze nieodmiennie było pięć stopni mrozu niezależnie od temperatury na dworze, w kaloszach, w czapce z nausznikami i w szaliku wydychając kłęby białej pary wygłaszał wobec ośmiu słuchaczy kolejny wykład z cyklu “Płazy tropików”. Przez resztę czasu Persikow leżał u siebie na Preczystience na kanapie w pokoju wypełnionym pod sufit książkami, pod pledem, kaszlał i wpatrywał się w ognistą paszczę piecyka, w którym paliła złoconymi krzesłami Maria Stiepanowna, i wspominał ropuchę z Surinamu.
Ale wszystko na tym świecie ma swój kres. Skończył się rok dwudziesty, dobiegł końca dwudziesty pierwszy, a w dwudziestym drugim coś jakby ruszyło w przeciwną stronę. Po pierwsze na miejscu świętej pamięci Własa pojawił się Pankrat, młody jeszcze, ale rokujący wspaniałe nadzieje stróż zoologiczny, a w Instytucie powolutku zaczęto palić. Latem zaś Persikow przy pomocy Pankrata złapał nad Klaźmą czternaście banalnych żab. W terrarium znowu zawrzało życie... W roku dwudziestym trzecim Persikow miał już osiem wykładów tygodniowo - trzy w Instytucie i pięć na Uniwersytecie, w dwudziestym czwartym miał ich tygodniowo trzynaście nie licząc kursów przygotowawczych, zaś wiosną dwudziestego piątego wsławił się tym, że ściął na egzaminie siedemdziesięciu sześciu studentów, a wszystkich na płazach.
- Jak to, nie wie pan, czym różnią się płazy od gadów? - pytał Persikow. - To doprawdy śmieszne, młody człowieku. Płazy nie mają miedniczek nerkowych. Ani śladu. Ta-a-ak. Wstyd. Jest pan zapewne marksistą?
- Jestem marksistą - więdnąc odpowiadał ścięty.
- Proszę zatem zgłosić się na jesieni - mówił uprzejmie Persikow i raźno wołał do Pankrata: - Dawać następnego!
Tak jak amfibie ożywają po długotrwałej suszy, skoro tylko spadnie pierwszy obfity deszcz, ożył profesor Persikow w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym, gdy Zjednoczone Towarzystwo Amerykańsko-Rosyjskie rozpoczynając od rogu zaułku Gazetnego i Twerskiej wzniosło w śródmieściu Moskwy piętnaście piętnastopiętrowych wieżowców, na przedmieściach zaś trzysta robotniczych domków ośmiorodzinnych i w ten sposób raz na zawsze uporało się z owym strasznym i śmiesznym zarazem kryzysem mieszkaniowym, który tak dawał się we znaki mieszkańcom Moskwy w latach 1919-1925.
To było w ogóle piękne lato w życiu Persikowa i profesor czasami zacierał ręce z cichym a zadowolonym chichotem, kiedy przypominał sobie, jak to się gnieździł z Marią Stiepanowną w dwu pokojach. Profesor odzyskał obecnie wszystkie pięć pokojów, roztasował się, rozmieścił pół tysiąca książek, wypchane gady, wykresy, preparaty, na biurku w gabinecie zapalił zieloną lampę.
Instytut również trudno było poznać: przemalowano go na kremowo, do pokojów gadów doprowadzono specjalne wodociągi, wszystkie szyby zastąpiono szkłem lustrzanym, przysłano pięć nowych mikroskopów, szklane stoły preparacyjne, bezcieniowe lampy po dwa tysiące świec, reflektory, gabloty ekspozycyjne.
Persikow ożył i niespodziewanie dowiedział się o tym cały świat, gdy w grudniu roku dwudziestego szóstego ukazała się broszura: “Jeszcze o zagadnieniu rozmnażania się blaszkoskrzydłych vel chitonów”, 126 stron, “Biuletyn Czwartego Uniwersytetu”, a na jesieni roku tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego - fundamentalne trzystupięćdziesięciostronicowe dzieło przełożone następnie na sześć języków, w tym na japoński: “Embriologia pip, czosnkówek i żab”, cena 3 rub., Gosizdat.
Zaś latem tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego zdarzyło się coś niewiarygodnego i koszmarnego...
Tak więc profesor zapalił amplę i rozejrzał się po pokoju. Zapalił reflektor na długim stole laboratoryjnym, włożył biały fartuch, zadzwonił jakimiś instrumentami na stole...
Spora część trzystu tysięcy pojazdów mechanicznych, które w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym poruszały się po Moskwie, pędziła ulicą Hercena dudniąc po gładkiej kostce i co minutę ze zgrzytem i z wyciem z Hercena w Mochową wytaczał się tramwaj linii “16”, “22”, “48” albo “53”. Rzucał na lustrzane szyby gabinetu odblask różnobarwnych ogni i daleko, wysoko widniał obok ciemnej przysadzistej kopuły cerkwi Zbawiciela mglisty i blady sierp miesiąca.
Ale ani on, ani rozgwar wiosennej Moskwy w najmniejszym stopniu nie interesowały profesora Persikowa. Profesor siedział na obrotowym trójnożnym taborecie i brunatnymi od tytoniu palcami obracał pokrętła doskonałego zeissowskiego mikroskopu, pod którego okularem umieścił zwykły niezabarwiony preparat świeżych ameb. W chwili gdy Persikow zmieniał powiększenie z pięciu na dziesięć tysięcy razy, uchyliły się drzwi, ukazała się w nich szpiczasta bródka i skórzany fartuch, i asystent zapytał:
- Panie profesorze, uchwyciłem krezkę, czy nie chciałby pan rzucić okiem?
Persikow żwawo zsunął się z taboretu zostawiając kremalierę w pół obrotu i powoli obracając w palcach papierosa przeszedł do gabinetu asystenta. Tam, na szklanym stole, na wpół uduszona i otępiała z bólu i strachu leżała żaba ukrzyżowana na korkowym statywie, a jej przezroczyste galaretowate wnętrzności wyciągnięte były z zakrwawionego brzucha pod mikroskop.
- Bardzo ładna - powiedział Persikow i przyłożył oko do okularu mikroskopu.
Zapewne coś nader interesującego można było zobaczyć w krezce żaby, gdzie strumykami naczyń krwionośnych, widoczne jak na dłoni, dziarsko pomykały żywiutkie erytrocyty, Persikow bowiem zapomniał o swoich amebach i przez półtorej godziny na przemian to on, to Iwanow przypadali do szkła mikroskopu. Obaj uczeni przerzucali się przy tym podnieconymi, ale niezrozumiałymi dla zwykłych śmiertelników słowami.
Wreszcie Persikow oderwał się od mikroskopu, oświadczył:
- Cóż robić, krzepnie.
Żaba ciężko poruszyła łbem, a w jej gasnących oczach bez trudu można było wyczytać: “dranie jesteście i tyle... “
Persikow wstał, rozprostował zdrętwiałe nogi, wrócił do swojego gabinetu, ziewnął, potarł palcami wiecznie zaczerwienione powieki, przysiadł na taborecie, zerknął w mikroskop, palcami ujął już kremalierę i zamierzał przekręcić zębatkę, ale jej nie przekręcił. Prawe oko Persikowa widziało mętnawe białe koło, a w nim blade nieostre ameby, pośrodku koła tkwił zaś kolorowy zakrętas, bardzo przypominający damski loczek. Persikow podobnie jak setki jego uczniów widywał ten zakrętas wiele razy, ale nikt się nim nie interesował, bo i po co? Kolorowa smużka światła przeszkadzała tylko obserwować i wskazywała, że ostrość jest źle ustawiona. Ścierano ją więc bezlitośnie jednym obrotem pokrętła, pole rozświetlało się równomiernym białym światłem. Smukłe palce zoologa już na dobre spoczęły na karbowaniach pokrętła, kiedy raptem drgnęły i odskoczyły. Winne temu było prawe oko Persikowa, które nagle stało się czujne, zdumiało się, a nawet zatrwożyło. To nie jakieś tuzinkowe beztalencie siedziało przy mikroskopie, o nie! Siedział przy nim profesor Persikow! Całe jego życie, wszystkie jego myśli skoncentrowały się w prawym oku. Przez pięć minut w kamiennej ciszy wyższa istota obserwowała niższą męcząc i wytężając oko nad znajdującym się poza ogniskową preparatem. Wszystko wokół milczało. Pankrat zasnął już w swoim pokoiku w westybulu i raz tylko gdzieś daleko melodyjnie i delikatnie zadzwoniły szyby szaf - to Iwanow wychodząc zamykał swój gabinet. Jęknęły za nim drzwi wejściowe. Dopiero potem dał się słyszeć głos profesora. Do kogo profesor się zwracał, nie wiadomo.
- Co takiego? Nic nie rozumiem...
Zapóźniona ciężarówka przejechała ulicą Hercena, zadrżały stare mury Instytutu. Zadzwonił na stole płaski szklany talerzyk z lancetami. Profesor pobladł i osłonił mikroskop ramionami - tak matka osłania dzieciątko, któremu zagraża niebezpieczeństwo. Teraz w ogóle nie mogło być mowy o tym, by Persikow poruszył pokrętłem, o, nie, profesor bał się obecnie, że jakaś postronna siła może usunąć z pola widzenia to, co zobaczył.
Biały ranek był w całej krasie i złota smuga przecinała kremowy fronton Instytutu, kiedy profesor podszedł do okna. Drżącymi palcami nacisnął guzik i nieprzenikliwe czarne zasłony skryły poranek, a w gabinecie ożyła przemądra uczona noc. Pożółkły i natchniony Persikow rozkraczył nogi i wpatrując się załzawionymi oczyma w posadzkę przemówił:
- Ale jakże to tak? Przecież to potworne?... To potworne, panowie! - powtórzył zwracając się do ropuch w terrarium, ropuchy wszelako spały i nie udzieliły mu żadnej odpowiedzi.
Milczał przez chwilę, potem podszedł do wyłącznika, podniósł zasłonę, zgasił wszystkie światła i spojrzał w okular mikroskopu. Twarz jego wyrażała napięcie, zasępił krzaczaste żółte brwi.
- Uhu, uhu - burknął - zniknął. Rozumiem. Ro-o-zumiem - przeciągnął, patrząc obłąkańczo i w natchnieniu na zgaszoną amplę nad głową - to proste.
Ponownie opuścił szeleszczące zasłony, ponownie zapalił amplę. Zajrzał do ampli, wyszczerzył radośnie zęby i jakby drapieżnie.
- Złapię go - powiedział uroczyście i dobitnie, wznosząc do góry palec - złapię. Może i od słońca.
Zasłony znów się zrolowały. Słońce wyjrzało już na dobre. Zalało oto mury Instytutu, legło ławicą na brukowanej jezdni Hercena. Profesor patrzył w okno, medytował, gdzie też będzie słońce w dzień. To odchodził od okna, to się doń zbliżał, podtańcowując nieco, wreszcie legł brzuchem na parapecie.
Zabrał się do pracy ważnej a zagadkowej. Przykrył mikroskop szklanym kloszem. W błękitnawym płomieniu palnika bunsenowskiego nadtopił lak i przypieczętował krawędź klosza do stołu, na miękkim laku odcisnął własny kciuk. Zgasił gaz, wyszedł i zamknął drzwi gabinetu na zatrzask.
Na korytarzu Instytutu panował półmrok. Profesor dotarł do pokoiku Pankrata i długo, bezskutecznie dobijał się do niego. Wreszcie dobiegło zza drzwi coś jakby warczenie psa łańcuchowego, kaszel i beczenie, i stanął w plamie światła Pankrat w pasiastych gatkach z troczkami zawiązanymi u kostek. Jego ogłupiałe oczy patrzyły na uczonego, ziewał przeraźliwie na poły tylko rozbudzony.
- Pankrat - powiedział profesor patrząc nań sponad okularów - wybacz, że cię obudziłem. Chodzi o to, przyjacielu, żebyś rano nie wchodził do mojego gabinetu. Zostawiłem tam pracę, której nie wolno poruszyć. Jasne?
- U-u-u, ja-ja-jasne - odparł Pankrat, choć nic dla niego nie było jasne. Chwiał się i głośno ziewał.
O, nie, słuchaj, obudź się, Pankrat - mówił zoolog i dał Pankratowi w żebra parę delikatnych kuksańców, które sprawiły, że w oczach stróża pojawił się cień zrozumienia. - Zamknąłem gabinet - ciągnął Persikow - i nie trzeba w nim pod moją nieobecność sprzątać. Zrozumiałeś?
- Tak jest - wychrypiał Pankrat.
- To pięknie, kładź się spać.
Pankrat odwrócił się, zniknął w drzwiach i natychmiast zwalił się na posłanie, profesor zaś zaczął się ubierać w westybulu. Włożył szare letnie palto i miękki kapelusz, potem, przypomniawszy sobie to, co widział pod mikroskopem, wpatrzył się we własne kalosze i przez kilka chwil przyglądał się im po raz pierwszy w życiu. Następnie włożył lewy kalosz i usiłował nań wcisnąć prawy, ale to mu się nie udało.
- Cóż to za potworny przypadek, że on mnie odwołał - powiedział uczony. - Gdyby nie to, nic bym nie zauważył! Ale co z tego wyniknie?... Przecież z tego wyniknie diabli wiedzą co?...
Profesor uśmiechnął się, przyjrzał kaloszom i zdjął lewy, włożył za to prawy. - Mój Boże! Przecież nie można sobie nawet wyobrazić wszystkich konsekwencji... - Profesor pogardliwie odtrącił lewy kalosz, który denerwował go, ponieważ ani rusz nie chciał wejść na prawy, i ruszył do wyjścia w jednym. Tam zgubił chusteczkę do nosa i wyszedł trzasnąwszy ciężkimi drzwiami. Na dworze, klepiąc się po bokach, długo szukał po kieszeniach zapałek, wreszcie znalazł je i ruszył ulicą z nie zapalonym papierosem w ustach.
Aż do samej cerkwi profesor nie spotkał żywego ducha. Przed świątynią uczony zadarł głowę i długo nie mógł oderwać wzroku od złotego hełmu. Słońce z rozkoszą lizało go z jednego boku.
- Dlaczego nie widziałem go nigdy przedtem, co za zbieg okoliczności?... Tfu, idiota. - Profesor pochylił się i zamyślił, patrząc na swe nogi, z których tylko jedna mogła się szczycić posiadaniem kalosza. - Hm... co robić. Wrócić do Pankrata? Nie, nie dobudzę się go. Wyrzucić to świństwo szkoda. Nie ma rady, trzeba nieść w ręku. - Zdjął kalosz i podniósł go z obrzydzeniem.
Z Preczystienki zdezelowanym automobilem wyjechała trójka, dwóch pijaniuteńkich, a na ich kolanach jaskrawo umalowana kobieta w jedwabnych szarawarach, według mody z dwudziestego ósmego.
- Ech, ojczulku! - zawołała niskim, ochrypłym głosem. - Gdzieżeś przepił drugi kalosz?
- W “Alcazarze” widocznie stary się zaprawił - zawył lewy pijak, prawy wychylił się z automobilu i krzyknął:
- Dziadku, otwarta nocna na Wołchonce? My tam jedziemy!
Profesor surowo spojrzał na nich sponad okularów, wypuścił papierosa z ust i natychmiast zapomniał o ich istnieniu. Na Bulwarze Preczystienskim rozwarła się słoneczna szczelina, zapłonął hełm Zbawiciela. Wyjrzało słońce.
Oto na czym polegał problem. Kiedy profesor przybliżył swe genialne oko do okularu, po raz pierwszy w życiu uderzyło go to, że w różnobarwnym zawijasie szczególnie wyrazisty i gruby jest jeden promień. Promień ten był jaskrawoczerwony i wysuwał się spośród innych jak maleńkie ostrze, no, powiedzmy, wielkości igły.
Trzebaż było nieszczęścia, żeby właśnie ten promień przykuł na parę sekund wprawne oko wirtuoza.
W nim, to jest w promieniu, profesor dostrzegł coś, co było tysiąckroć ważniejsze i donioślejsze niż promień, owo nietrwałe dziecię, zrodzone przypadkiem z ruchu lusterka i obiektywu mikroskopu. Dzięki temu, że asystent odwołał profesora, ameby przeleżały półtorej godziny w zasięgu oddziaływania promienia i oto, co się stało: podczas gdy w całym polu widzenia ziarniste ameby spoczywały ospale i nieruchawo, w miejscu, przez które przechodził ostry czerwony miecz, działy się rzeczy dziwne. W czerwonym pasemku wrzało życie. Niepokaźne ameby wyciągając nibynóżki podążały co sił do czerwonego pasma, a w nim (jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki) bardzo się ożywiały. Jakaś siła tchnęła w nie życie. Pełzły ławą i walczyły ze sobą o miejsce w promieniu. A w promieniu trwało wściekłe, bo trudno tu o inne słowo, rozmnażanie się. Przekraczając i obalając wszystkie prawa, które Persikow znał jak własne pięć palców, ameby dzieliły się na jego oczach w błyskawicznym tempie. Rozpadały się w promieniu na dwie części, a każda w przeciągu dwu sekund stawała się nowym rześkim osobnikiem. Osobniki te w ciągu paru chwil osiągały wielkość i dojrzałość dorosłej ameby, po to jedynie, by z kolei natychmiast wydać na świat nowe pokolenie. W czerwonym paśmie, a potem i w całym polu widzenia zrobiło się ciasno, zaczęła się nieunikniona walka. Nowo narodzone egzemplarze wściekle napadały na siebie, rozdzierały się na strzępy i pożerały. Pomiędzy noworodkami leżały trupy poległych w walce o byt. Zwyciężały osobniki lepsze i silniejsze. I prawdę mówiąc te lepsze były przerażające. Po pierwsze rozmiarami mniej więcej dwukrotnie przewyższały zwykłą amebę, a po drugie odznaczały się jakąś szczególną agresywnością i żwawością. Ich ruchy były błyskawiczne, nibynóżki znacznie dłuższe niż normalne, a pracowały tymi nibynóżkami, bez żadnej przesady, niczym ośmiornice swymi mackami.
Następnego wieczora profesor, wymizerowany i pobladły, głodny, podtrzymując siły tylko grubymi skrętami, obserwował nowe pokolenie ameb, zaś na trzeci dzień zajął się samym źródłem fenomenu, to znaczy czerwonym promieniem.
Gaz syczał cichutko w palniku, za oknem znowu szumiał ruch uliczny i zatruty setnym papierosem profesor z na wpół zamkniętymi oczyma odchylił się na oparcie obrotowego fotela.
- Tak - teraz wszystko jest jasne. Ożywił je promień. Jest to nowy, przez nikogo nie badany, przez nikogo jeszcze nie odkryty rodzaj promieni. Należy przede wszystkim wyjaśnić, czy można go otrzymać tylko ze światła elektrycznego, czy także i słonecznego - mamrotał do samego siebie Persikow.
Rzecz wyjaśniła się następnej nocy. Persikow złapał w trzech mikroskopach trzy promienie, przy świetle słonecznym nic nie złapał i wyraził się tak:
- Należy uznać, że w widmie słonecznym go nie ma... hm... no, słowem, należy przyjąć, że można go wydobyć tylko ze światła elektrycznego.
Spojrzał z zainteresowaniem na matową amplę pod sufitem, zapadł w natchnioną zadumę, po czym poprosił do swego gabinetu Iwanowa. Opowiedział mu o wszystkim i pokazał ameby.
Privat-docent Iwanow był wstrząśnięty, był absolutnie załamany: jakim cudem rzecz tak prosta jak ten wąziutki promień nie została, u diabła, zauważona nigdy dotąd! Przez kogokolwiek, choćby przez niego, Iwanowa, a to przecież doprawdy potworne! Proszę tylko popatrzeć!...
Niech pan popatrzy, profesorze! - mówił Iwanow, z przerażeniem przywierając okiem do okularu. - Co tu się dzieje?! One rosną na moich oczach... Niech pan spojrzy, niech pan spojrzy...
- Obserwuję je już trzeci dzień - odparł natchniony Persikow.
Z kolei obaj uczeni przeprowadzili rozmowę, której sens da się streścić następująco: privat-docent Iwanow zabierze się do skonstruowania urządzenia z zastosowaniem soczewek i luster, które pozwoli na powiększenie owego promienia i wyprowadzenia go poza mikroskop. Iwanow ma nadzieję, a nawet jest pewien, że to dziecinnie proste zadanie. Wyprowadzi promień, profesor może być o to spokojny. Tu wyniknął pewien szkopuł.
- Ja, szanowny kolego, publikując wyniki napiszę, że komory skonstruowane zostały przez pana - wtrącił Persikow czując, że tu nie można sobie pozwolić na niedomówienia.
- O, to nieistotne... Zresztą, oczywiście...
I tak to szkopuł został usunięty. Od tej chwili promień pochłonął również Iwanowa. Podczas gdy Persikow chudnąc i mizerniejąc przesiadywał całymi dniami i przez połowę nocy przy mikroskopie, Iwanow krzątał się po rzęsiście oświetlonym gabinecie fizycznym, ustawiał soczewki i lustra. Pomagał mu mechanik.
Na wystosowane przez Komisariat Oświaty zamówienie nadeszły z Niemiec dla Persikowa trzy paki pełne luster dwuwypukłych, dwuwklęsłych i jeszcze jakichś wklęsłowypukłych szkieł szlifowanych. Skończyło się to wszystko tym, że Iwanow zbudował komorę i rzeczywiście wyprowadził do niej czerwony promień. I, trzeba przyznać, udało mu się to zrobić po mistrzowsku: otrzymał promień gruby, ze cztery centymetry średnicy, ostry i silny.
Pierwszego czerwca zainstalowano komorę w gabinecie Persikowa i profesor chciwie zabrał się do doświadczeń z naświetlanym skrzekiem żabim. Doświadczenia te dały wstrząsające wyniki. Po dwóch dobach wylęgły się ze skrzeku tysiące kijanek. Ale nie dość na tym: przed upływem następnej doby z kijanek wykształciły się dorosłe żaby, tak w dodatku złe i żarłoczne, że jedna połowa została natychmiast pożarta przez drugą połowę. Te zaś, które pozostały przy życiu, nie przestrzegając przepisanych terminów, niezwłocznie zaczęły składać ikrę i po dwóch dniach już bez żadnego promienia dochowały się potomstwa, w dodatku niewiarygodnie licznego. W gabinecie uczonego dziać się zaczęło diabli wiedzą co: żaby rozpełzły się z gabinetu po całym Instytucie, w terrariach, zwyczajnie na podłodze i w ogóle we wszystkich zakamarkach kumkały niczym zgrane na bagnach chóry. Pankrat, który i tak bał się Persikowa jak ognia, teraz doświadczał wobec niego jednego tylko uczucia: śmiertelnego przerażenia. Po tygodniu również sam uczony poczuł, że jest bliski utraty zmysłów. Instytut wypełniała woń eteru i cyjanku potasu, którym o mało co nie otruł się Pankrat, kiedy w nieodpowiedniej chwili zdjął maskę gazową. Rozmnożone generacje bagienne udało się w końcu wytępić truciznami, gabinety wywietrzono.
Do Iwanowa Persikow powiedział tak:
- Wie pan, kolego, wpływ promieniowania na deuteroplazmę i w ogóle na komórki jajowe jest zdumiewający.
Iwanow, dżentelmen oschły i powściągliwy, przerwał profesorowi niebywałym tonem:
- Panie profesorze, co tu rozprawiać o nieistotnych szczegółach, o deuteroplazmie? Powiedzmy sobie wprost: pan odkrył coś niesłychanego. - Iwanow, najwyraźniej z wielkimi oporami, wydusił z siebie: - Profesorze Persikow, odkrył pan promienie życia!
Wątły rumieniec ukazał się na bladych, nie ogolonych policzkach Persikowa.
- No-no-no - wymamrotał.
- Pańskie nazwisko - ciągnął Iwanow - pańskie nazwisko stanie się tak sławne... Kręci mi się w głowie. Czy zdaje pan sobie z tego sprawę - ciągnął z emfazą - że bohaterowie Wellsa w porównaniu z panem to po prostu dzieci... A ja myślałem, że to bajki... Pamięta pan jego “ucztę Bogów”?
- A, to powieść - odparł Persikow.
- O, tak, bardzo znana, na Boga!
- Wyleciała mi z pamięci - odparł Persikow. - Pamiętam, że czytałem, ale już zapomniałem.
- Jak to - nie pamięta pan? Proszę tylko spojrzeć. - Iwanow podniósł za łapę ze szklanego stołu niewiarygodnych rozmiarów martwe żabsko o wzdętym brzuchu. - Nawet po śmierci jej morda zachowała wyraz furii - to przecież potworne!
Bóg raczy wiedzieć dlaczego, czy to z winy Iwanowa, czy też dlatego, że sensacyjne wiadomości rozprzestrzeniają się same, jak morowe powietrze, dość, że w kipiącej gigantycznej Moskwie zaczęto nagle mówić o promieniu i profesorze Persikowie. Co prawda jakby aluzyjnie i nader mgliście. Wieść o cudotwórczym odkryciu skakała po rozjarzonej stolicy niczym niedostrzelony ptak, to znikając, to znów wzbijając się w górę aż do połowy lipca, kiedy na stronie dwudziestej dziennika “Izwiestia” w rubryce “Nowości nauki i techniki” ukazała się krótka notatka, w której była mowa o promieniu. W notatce powiedziano ogólnikowo, że znany uczony z Czwartego Uniwersytetu wynalazł promień, który niebywale zwiększa aktywność życiową niższych organizmów i że promień ten wymaga jeszcze weryfikacji. Nazwisko, rzecz jasna, było przekręcone, wydrukowano: “Pepsikow”.
Iwanow przyniósł gazetę i pokazał Persikowowi wzmiankę.
- “Pepsikow” - krzątając się w gabinecie wokół komory wymamrotał Persikow - skąd te świszczypały o wszystkim wiedzą?
Niestety, przekręcone nazwisko nie uchroniło profesora przed dalszymi wydarzeniami i wydarzenia te zaczęły się zaraz następnego dnia, z miejsca przewracając do góry nogami całe życie Persikowa.
Zapukawszy uprzednio, wkroczył do gabinetu Pankrat i wręczył Persikowowi arcywytworną atłasową wizytówkę.
- Czeka tamój - dodał Pankrat nieśmiało.
Na wizytówce wydrukowano wykwintnymi literami:
Alfred Arkadiewicz Bronski Współpracownik moskiewskich miesięczników “Czerwony Płomień”, “Czerwona Papryka”, “Czerwony Przegląd”, “Czerwony Reflektor” oraz dziennika “Czerwona Wieczorna Moskwa”
- Przepędź go do stu diabłów - monotonnie powiedział Persikow i strącił wizytówkę pod stół.
Pankrat odwrócił się, wyszedł, a po pięciu minutach powrócił z cierpieniem na obliczu i z duplikatem tejże wizytówki.
- Cóż to, żarty sobie ze mnie stroisz? - wyskrzypiał Persikow i zrobił się straszny.
- On mówi, że z giepełu... - blednąc odpowiedział Pankrat.
Persikow jedną ręką złapał się za wizytówkę, tak, że o mało jej nie rozerwał, drugą cisnął pincetę na stół. Na wizytówce był dopisek kędzierzawym charakterem pisma: “Bardzo proszę, i przepraszam, o udzielenie mi trzech minut, szanowny profesorze, w doniosłej sprawie prasy” oraz “współpracownik pisma satyrycznego “Czerwona Suka”, wydawnictwa GPU”.
- Zawołaj no go tu - powiedział Persikow i dostał zadyszki.
Zza pleców Pankrata natychmiast wychynął młody człowiek o gładko wygolonej, oleisto błyszczącej twarzy. Zdumiewały brwi wiecznie uniesione jak u Chińczyka i agatowe oczka pod nimi, ani przez sekundę nie patrzące rozmówcy w oczy. Młody człowiek ubrany był nad wyraz nienagannie i modnie. Miał na sobie obcisłą, długą do kolan marynarkę, niezmiernie szerokie rozkloszowane spodnie, a na nogach niesamowite pod względem szerokości lakierowane półbuty o noskach przypominających kopyta. W dłoniach dzierżył laseczkę, kapelusz i notatnik.
- Czego pan sobie życzy? - zapytał Persikow takim tonem, że Pankrat błyskawicznie zniknął za drzwiami. - Powiedziano panu przecież, że jestem zajęty?
Młody człowiek zamiast odpowiedzi skłonił się profesorowi dwakroć, na lewo i na prawo, potem jego oczka obiegły gabinet dokoła i młody człowiek natychmiast postawił w notatniku znaczek.
- Jestem zajęty - powiedział profesor patrząc ze wstrętem w oczka gościa, nie osiągnął jednak żadnego efektu, oczka te były bowiem nieuchwytne.
- Po tysiąckroć, wielce szanowny panie profesorze, proszę o wybaczenie - jął mówić wytwornym głosem gość - tego, że wdzieram się do pana i zajmuję jego drogocenny czas, ale wieść o pańskim wszechświatowym odkryciu, która obiegła cały świat, każe naszej redakcji prosić pana o bliższe wyjaśnienia.
- Co znowu za bliższe wyjaśnienia na cały świat? - piskliwie jęknął Persikow i zżółkł. - Nie mam obowiązku udzielania panu wyjaśnień ani niczego takiego... Jestem zajęty... strasznie zajęty.
- A nad czym pan pracuje? - przymilnie zapytał młody człowiek i zrobił w notesie drugi znaczek.
- Ależ ja... co też pan? Chce pan to drukować?
- Tak - odparł młody człowiek i nagle zaczął coś pospiesznie zapisywać w notatniku.
- Po pierwsze nie mam zamiaru niczego publikować, dopóki nie skończę pracy... zwłaszcza w tych pańskich gazetach. Po drugie - skąd pan to wszystko wie?... - I Persikow poczuł nagle, że traci kontenans.
- Czy prawdziwa jest wiadomość, że wynalazł pan promień nowego życia?
- Jakiego znowu nowego życia? - wściekł się profesor. - Co za bzdury pan wygaduje! Promień, nad którym pracuję bynajmniej nie został jeszcze zbadany i w ogóle nic jeszcze nie wiadomo! Możliwe, że zwiększa aktywność życiową protoplazmy...
- Ile razy? - pospiesznie zapytał młody człowiek.
Persikow stropił się ostatecznie... Co za typek! Tylko diabli wiedzą co to takiego?
- Co to za filisterskie pytania?... Powiedzmy, dajmy na to, no, tysiąc razy!...
W oczach młodego człowieka błysnęła drapieżna radość.
- Powstają gigantyczne organizmy?
- Ależ nic podobnego! No, co prawda organizmy, które otrzymałem, są większe od normalnych... No, mają pewne nowe cechy... Ale przecież najważniejsza tu jest nie wielkość, tylko niewiarygodne tempo rozrodu - powiedział na swoje nieszczęście Persikow i natychmiast wpadł w popłoch. Młody człowiek zapisał całą stroniczkę, odwrócił ją i szybciutko notował dalej.
- Niechże pan nie zapisuje! - kapitulując już i czując, że jest w rękach młodego człowieka, wychrypiał Persikow w rozpaczy. - Co pan tam pisze?
- Czy to prawda, że w ciągu dwóch dób można otrzymać ze skrzeku dwa miliony kijanek?
- Z jakiej ilości skrzeku? - wrzasnął Persikow znowu wpadając w furię. - Czy widział pan kiedykolwiek ziarno ikry... no, powiedzmy - rzekotki?
- Z pół funta? - zapytał nie zmieszany młody człowiek.
Persikow spurpurowiał.
- Któż tak mierzy? Tfu! Co pan wygaduje? No, pewnie, gdyby wziąć pół funta żabiej ikry... wtedy zapewne... do diabła, no, coś koło tego, a może nawet znacznie więcej!
W oczach młodego człowieka zapłonęły brylanty i za jednym zamachem wypełnił kolejną stronicę.
- Czy jest prawdą, że stoimy w obliczu ogólnoświatowego przewrotu w hodowli?
- Cóż to za gazeciarskie pytanie! - obruszył się Persikow. - A w ogóle nie udzielam panu zezwolenia na pisanie bzdur. Widzę po pańskiej twarzy, że wypisuje pan jakieś paskudztwa!
- Pańską fotografię, profesorze, błagam najpokorniej - powiedział młody człowiek i zatrzasnął notatnik.
- Co? Moją fotografię? Do pańskich piśmideł? Razem z tymi bzdurami, które pan tak nawypisywał? Nie, nie, nie... Zresztą jestem zajęty... Pan wybaczy!...
- Choćby starą! Zwrócimy ją panu momentalnie.
- Pankrat! - wrzasnął rozwścieczony profesor.
- Mam zaszczyt pożegnać - powiedział młody człowiek i zniknął.
Zza drzwi dało się słyszeć zamiast Pankrata dziwne miarowe skrzypienie maszynerii, postukiwanie o podłogę i w gabinecie zjawił się mężczyzna niezwykłej tuszy w bluzie i spodniach uszytych z sukna na koce. Jego lewa, mechaniczna noga szczękała i pozgrzytywała, w dłoniach trzymał teczkę. Na jego wygolonej, krągłej twarzy o konsystencji żółtawej galarety rozlał się życzliwy uśmiech. Złożył profesorowi wojskowy ukłon, po czym wyprostował się, a wtedy noga szczęknęła sprężyście. Persikow oniemiał.
- Panie profesorze - miłym, schrypniętym głosem zaczął nieznajomy - proszę wybaczyć zwykłemu śmiertelnikowi, że zakłóca pańską samotność.
- Pan jest reporterem? - zapytał Persikow. - Pankrat!!!
- W żadnym razie, panie profesorze - odparł grubas. - Pozwoli pan, że się przedstawię - kapitan żeglugi wielkiej i współpracownik gazety “Goniec Przemysłu” przy Radzie Komisarzy Ludowych.
- Pankrat!!! - histerycznie ryknął Persikow i w tejże chwili zabłysło w kącie czerwone światełko, łagodnie zadzwonił telefon. - Pankrat! - powtórzył profesor - słucham.
- “Verzeihen Sie, bitte, Herr Professor - zachrypiał telefon po niemiecku - dass ich store. Ich bin Mitarbeiter des “Berliner Tageblatts”„...
- Pankrat! - wrzasnął w słuchawkę profesor - “bin momentan sehr beschaftigt und kann Sie deshalb jetzt nicht empfangen!... Pankrat!!!
A tymczasem przy głównym wejściu do Instytutu zaczął się urywać dzwonek.
- Koszmarne morderstwo na ulicy Bronnej!!! - zawodziły niesamowite chrapliwe głosy skacząc w gęstwie świateł wśród kół i rozbłysków latarń na rozgrzanej czerwcowej jezdni. - Koszmarna epidemia dziesiątkuje kury wdowy Popadii Drozdowej z jej podobizną!... Koszmarne odkrycie promienia życia profesora Persikowa!!!
Persikowem tak zatrzęsło, że o mało co nie wpadł pod samochód na Mochowej i zaciekle porwał gazetę.
- Trzy kopiejki, obywatelu! - wrzasnął chłopaczek i wciskając się w tłum na trotuarze znowu zawył:- “Czerwona Gazeta Wieczorna”, odkrycie promieni iks!!!
Oszołomiony Persikow rozłożył gazetę i przytulił się do latarni. Z lewego rogu drugiej kolumny spojrzał na niego z zamazanej ramki łysy mężczyzna o ślepych oczach szaleńca i z obwisłą dolną szczęką, płód malarskiej wyobraźni Alfreda Bronskiego: “W. Persikow, odkrywca tajemniczego czerwonego promienia” - głosił podpis pod rysunkiem.
Niżej, pod nagłówkiem “Wszechświatowa zagadka”, artykuł zaczynał się od słów:
“Niech pan spocznie”, uprzejmie powiedział do mnie wybitny uczony Persikow...
Pod artykułem widniał podpis “Alfred Bromski (Alonso)”.
Nad dachem uniwersytetu wzbiło się zielonkawe światło, ukazały się na niebie ogniste słowa “mówiona gazeta” i tłum natychmiast napłynął w Mochową.
“Niech pan spocznie!!!” - zawył nagle w głośniku na dachu arcyniemiły cienki głos, bardzo podobny do powiększonego tysiąckrotnie głosu Alfreda Bronskiego - “uprzejmie powiedział do mnie wybitny uczony Persikow! Od dawna pragnąłem zapoznać moskiewski proletariat z wynikami mego odkrycia... „
Za plecami Persikowa rozległo się ciche mechaniczne skrzypienie, ktoś pociągnął profesora za rękaw. Odwróciwszy się profesor zobaczył krągłe żółte oblicze właściciela mechanicznej nogi. Oczy miał wilgotne od łez, wargi mu drżały.
- Mnie, panie profesorze, nie chciał pan zapoznać z wynikami pańskiego zdumiewającego odkrycia - powiedział ze smutkiem i westchnął głęboko. - Przepadło moje półtorej dychy.
Patrzył żałośnie na dach uniwersytetu, gdzie szalał w czarnej czeluści niewidzialny Alfred. Nie wiedzieć czemu Persikowowi żal się zrobiło grubasa.
- Ja - wymamrotał, z nienawiścią słuchając słów z nieba - żadnego “Niech pan spocznie” mu nie mówiłem! To po prostu łobuz niebywałych rozmiarów! Pan wybaczy, ale doprawdy kiedy człowiek pracuje, a tu ktoś włazi raptem... Nie mam, oczywiście, pana na myśli...
- Może mi pan, profesorze, da choć opis pańskiej komory? - uniżenie i boleściwie mówił mechaniczny człowiek - przecież teraz jest już panu wszystko jedno...
- Z pół funta skrzeku w ciągu trzech dni wykluwa się takie mnóstwo kijanek, że absolutnie nie sposób ich policzyć - grzmiał w głośniku niewidzialny.
- Tu-tu - głucho krzyczały automobile na Mochowej.
- Ho-ho-ho... Patrzcie no, ho-ho-ho - zadzierając głowy szumiał tłum.
- Co za łajdak! Co? - dygocąc z oburzenia kipiał Persikow do mechanicznego człowieka. - Jak się panu to podoba? Ja złożę na niego skargę!
- To oburzające! - przytaknął tłuścioch.
Oślepiający fioletowy promień ciął profesora po oczach i wszystko dokoła zapłonęło - słup latarni, fragment brukowanej kostką jezdni, żółty mur, zaciekawione twarze.
- To pana, panie profesorze - szepnął z zachwytem tłuścioch i zawisł u rękawa profesora niczym kloc. W powietrzu coś zaterkotało.
- A niech ich wszyscy diabli! - żałośnie wrzasnął Persikow, wyrywając się z klocem z tłumu. - Ej, taksometr. Na Preczystienkę.
Odrapany stareńki samochód, model 1924, zaklekotał przy chodniku i profesor wsiadł do kabiny usiłując się odczepić od grubasa.
- Przeszkadza mi pan - syczał i osłaniał się pięściami przed fioletowym światłem.
- Czytał pan?! Czemu oni się tak wydzierają?... Na Małej Bronnej zarżnęli profesora Persikowa z dziećmi!... - wołano w tłumie.
- Nie mam żadnych dzieci, sukinsyny! - rozdarł się Persikow i nagle trafił w obiektyw czarnego aparatu, który uwiecznił go z profilu z szeroko otwartymi ustami i furią w oczach.
- Krch... tu... krch... ru - wrzasnął taksometr i wbił się w gęstwę.
Grubas siedział już w kabinie i grzał profesorowi bok.
W zabitym deskami powiatowym miasteczku, byłym Troicku, obecnie zaś Stiekłowsku, w guberni kostromskiej, powiat stiekłowski, na ganek domku przy byłej Soborowej, obecnie zaś Personalnej, wyszła przewiązana chustką kobiecina w szarej sukni z perkalowymi bukiecikami, wyszła i rozszlochała się. Kobieta ta, wdowa po Drozdowie, byłym soborowym protojereju byłego soboru szlochała tak głośno, że niebawem w domku po przeciwnej stronie ulicy ukazała się w okienku babska głowa w puchatej chustce i zawołała:
- Co ty, Stiepanowna, znowu?
- Siedemnasta! - zanosząc się płaczem odpowiedziała eks-Drozdowa.
- Ach-żeż-ż-eż - zaskomliła kiwając głową baba w chustce - widziane to rzeczy? Pogniewał się pan Bóg, nie inaczej? Zdechła? Nie może być!
- No, patrz, sama popatrz, Matriona - mamrotała popadia sapiąc ciężko i głośno - popatrz tylko, co się z nią dzieje!
Stuknęła szara przekrzywiona furtka, bose babskie nogi zaczłapały po garbach pełnej kurzu ulicy i mokra od łez popadia poprowadziła Matrionę pod kurnik.
Trzeba tu powiedzieć, że wdowa po ojcu protojereju Sabatiuszu Drozdowie, który zmarł w dwudziestym szóstym roku z powodu antyreligijnych zmartwień, zamiast pogrążyć się w rozpaczy założyła imponującą hodowlę kur. Skoro tylko wdowi interes zaczął rozkwitać, wymierzono popadii taki podatek, że hodowla niewątpliwie wzięłaby w łeb, gdyby nie dobrzy ludzie. Dobrzy ludzie pouczyli wdowę, że winna złożyć lokalnym władzom oświadczenie, iż zakłada ona, wdowa, spółdzielnię hodowlaną. Członkami spółdzielni zostały sama Drozdowa, jej wierna służąca Matrioszka i głucha siostrzenica protojerejowej. Podatek cofnięto i hodowla kur rozwinęła się do tego stopnia, że w roku dwudziestym ósmym chodziło po obstawionym kurnikami piaszczystym wdowim podwóreczku do dwustu pięćdziesięciu kur, wśród których trafiały się nawet leghorny. Wdowie jajka pojawiały się co niedziela na stiekłowskim bazarze, handlowano wdowimi jajkami w Tambowie, a bywało, że można je było zobaczyć nawet na lustrzanych wystawach byłego sklepu “Ser i masło Cziczkina” w Moskwie.
I oto siedemnasta od rana bramaputra, ukochana czubatka, chodziła po podwórku i wymiotowała. “Er... rr... urł... ho-ho-ho”, wydobywała z siebie czubatka i wznosiła ku słońcu smutne oczy, jakby spoglądała na nie po raz ostatni. Przed nosem kury tańczył w prysiudach członek spółdzielni pracy Matrioszka z filiżanką wody.
- Złocista moja... cip-cip-cip... napij się wody - błagała Matrioszka i ścigała filiżanką dziób czubatki, ale czubatka pić nie chciała. Szeroko otwierała dziób, zadzierała do góry głowę. Potem zaczęła wymiotować krwią.
- Jezu przenajświętszy! - wrzasnęła zaproszona plasnąwszy się po biodrach. - Co to się wyrabia! Sama najczystsza krew. Jeszczem nigdy nie widziała Bóg mi świadkiem, żeby kura tak cierpiała na żołądek jak człowiek.
I to były ostatnie słowa towarzyszące biednej czubatce na tamten świat. Fajtnęła nagle na bok, bezradnie stuknęła kilkakrotnie dziobem w piasek, zamknęła oczy. Potem przewróciła się na grzbiet, zadarła do góry obie łapy i znieruchomiała. “Wylała wodę z filiżanki”, zapłakała basem Matrioszka, zapłakała i sama popadia - przewodniczący spółdzielni, sąsiadka zaś pochyliła się do jej ucha i zaszeptała:
- Stiepanowna, niech ja trupem padnę, jeśli na twoje kury nie rzucili uroku! Kto to widział! Toć takich kurzych chorób w ogóle nie ma! Ktoś czary rzucił na twoje kury!
- Wrogowie! Do grobu mnie wpędzą! - zawołała w niebiosa popadia. - Co ja im zawiniłam?
Słowom jej odpowiedział gromki koguci krzyk, po czym z kurnika jakoś tak bokiem, niczym niespokojny pijak z knajpy, wypadł podskubany chudy kogut. Wściekle wytrzeszczył oko na kobiety, zadreptał w miejscu, skrzydła rozpostarł jak orzeł, ale nigdzie nie poleciał, tylko pogalopował wokół podwórka jak przepędzany na lonży koń. W połowie trzeciego okrążenia zatrzymał się, zwymiotował, potem zaczął charczeć i chrypieć, ziemię dokoła siebie opluł krwią, upadł, łapy wyprężył do słońca jak maszty. Babie wycie zalało podwórze, a z kurników odpowiedziały niespokojne pogdakiwania, trzepoty, zamęt.
- No, nie urok? - triumfalnie zapytała sąsiadka. - Wołaj ojca Sergiusza, niech odprawi modły.
O szóstej po południu, kiedy ognisty pysk słońca usadowił się nisko, pomiędzy pyskami młodych słoneczników, na wybiegu dla kur ojciec Sergiusz, duszpasterz z soborowej parafii, odprawiwszy egzorcyzmy wyłaził z epitrachelionu. Zaciekawione głowy ludzi sterczały nad sędziwym parkanem i między deskami. Boleściwa popadia ucałowała krzyż, szczodrze zmoczyła łzami wystrzępioną kanarkową rublówkę i wręczyła ojcu Sergiuszowi, na co ten wzdychając zauważył coś w stylu: “Oto Stwórca zagniewał się na nas”.
Następnie tłum z ulicy się rozszedł, a ponieważ kury wcześnie chodzą spać, więc nikt nawet nie wiedział, że w kurniku sąsiada popadii Drozdowej zdechły trzy na raz kury, a także kogut. Wymiotowały tak samo jak kury drozdowskie, ale zgony nastąpiły w zamkniętym kurniku i po cichu. Kogut zwalił się z grzędy łbem na dół i w takiej pozycji skonał. Co zaś do kur wdowy, to przed nocą w kurnikach martwo było i cicho, zesztywniałe ptactwo leżało stertami.
Rankiem miasto wstało jak gromem rażone, historia bowiem przybrała rozmiary dziwne i potworne. Na ulicy Personalnej, w ostatnim domku, w którym wynajmował mieszkanie powiatowy inspektor podatkowy, w południe zostały przy życiu tylko trzy kury, ale i one zdechły przed pierwszą. A pod wieczór miasteczko Stiekłowsk huczało i wrzało niczym ul i przelatywało po nim groźne słowo “mór”. Nazwisko Drozdowej trafiło na łamy miejscowej gazety “Czerwony Bojownik”, znalazło się w artykule zatytułowanym “Czyżby kurza dżuma?”, a stamtąd zawędrowało do Moskwy.
Żywot profesora Persikowa nabrał barw dziwacznych, niespokojnych a podniecających. Krótko mówiąc - praca w tych warunkach była po prostu niemożliwa. Nazajutrz po tym, jak profesor rozstał się z Alfredem Bronskim, zmuszony został do wyłączenia telefonu w swoim gabinecie za pomocą zdjęcia słuchawki, wieczorem zaś, przejeżdżając tramwajem przez Ochotnyj Riad zobaczył samego siebie na dachu ogromnej kamienicy z czarnym napisem “Gazeta Robotnicza”. On, profesor, zieleniejąc, migocąc i dygocąc wsiadł do taksówki, a za nim, uczepiona jego rękawa, pchała się mechaniczna kula w kocu. Profesor na dachu, na białym ekranie, osłaniał się pięściami przed snopem fioletowego światła. Następnie wyskoczył ognisty napis: “Profesor Persikow jadąc autem udziela wyjaśnień naszemu znakomitemu reporterowi, kapitanowi Stiepanowowi”. I rzeczywiście: Wołchonką obok cerkwi Chrystusa Zbawiciela przemknął rozdygotany automobil, wewnątrz szamotał się profesor. Miał twarz zaszczutego wilka.
- Diabły nie ludzie - wymamrotał przez zęby zoolog i pojechał dalej.
Tegoż dnia wieczorem wróciwszy do siebie na Preczystienkę zoolog otrzymał od gosposi, Marii Stiepanowny, siedemnaście karteczek z numerami telefonów ludzi, którzy dzwonili doń pod jego nieobecność i wysłuchał słownego oświadczenia Marii Stiepanowny, że ona ma już dość. Profesor chciał podrzeć karteczki, pohamował się jednak, przy jednym z numerów zobaczył bowiem dopisek: “ludowy Komisarz Zdrowia”.
- Co takiego? - szczerze zdumiał się uczony dziwak. - Co im się stało?
Kwadrans po dziesiątej tego wieczora rozległ się dzwonek i profesor zmuszony został do odbycia rozmowy z pewnym olśniewająco wyposażonym obywatelem. Przyjął go profesor dzięki wizytówce, na której wydrukowane było (bez imienia i nazwiska): “Pełnomocny Szef Wydziału Handlu Przedstawicielstw Zagranicznych Republiki RAD”.
- Niech go diabli wezmą! - warknął Persikow, cisnął na zielone sukno lupę i jakieś wykresy, i powiedział do Marii Stiepanowny:
- Proszę poprosić tutaj do gabinetu, tego całego pełnomocnika.
- Czym mogę służyć? - zapytał Persikow takim tonem, że szefa nieco skręciło. Persikow przeniósł okulary z nosa na czoło, potem z powrotem i obejrzał sobie gościa. Ten zaś cały lśnił od lakieru i drogich kamieni, zaś w prawym jego oku tkwił monokl. Co za wstrętna morda! nie wiadomo dlaczego pomyślał Persikow.
Przybysz zaczął okrężnie, poprosił mianowicie o pozwolenie zapalenia cygara, w związku z czym Persikow nader niechętnie poprosił go, żeby usiadł. Dalej gość wygłosił obszerne przeprosiny z powodu wizyty o tak spóźnionej porze: “ale... pana profesora w dzień w żaden sposób nie można złap... hi-hi... pardon... zastać” (gość, kiedy się śmiał, pochlipywał jak hiena).
- Owszem, jestem zajęty! - powiedział Persikow tak ostro, że gościa skręciło po raz drugi.
- Tym niemniej pozwoliłem sobie niepokoić znakomitego uczonego: czas to pieniądz, jak mówią... czy cygaro nie przeszkadza profesorowi?
- Mur-mur-mur - odparł Persikow. Przyzwolił...
- Profesor wszakże odkrył promień życia?
- Litości, jakiego znowu życia?! To wymysły pismaków! - ożywił się Persikow.
- Ach, nie, hi-hi-che... on doskonale rozumie tę skromność, która stanowi najpiękniejszą ozdobę każdego prawdziwego uczonego... o czym tu mówić... Dziś nadeszły depesze... W stolicach świata, jak to w Warszawie i Rydze, już wiedzą wszystko o promieniu. Nazwisko profesora Persikowa powtarza cały świat. Cały świat śledzi prace profesora Persikowa z zapartym tchem... Ale wszyscy doskonale wiedzą o tym, jak ciężki jest los uczonego w sowieckiej Rosji. Entre nous soit dit (fr. - między nami mówiąc.)... Czy na pewno rozmawiamy w cztery oczy?... Niestety, nie umieją tutaj docenić pracy uczonego, on zatem pragnąłby omówić z profesorem... Pewne zagraniczne mocarstwo proponuje profesorowi Persikowowi absolutnie bezinteresowną pomoc w jego badaniach laboratoryjnych. Po cóż rzucać perły przed wieprze, jak mówi Pismo Święte? Mocarstwo owo wie, jak ciężko było profesorowi w roku dziewiętnastym i dwudziestym, podczas tej hi-hi... rewolucji. No, oczywiście, absolutna dyskrecja... profesor zapozna mocarstwo z wynikami badań, mocarstwo zaś w zamian za to sfinansuje profesora. Profesor zbudował wszak komorę, otóż interesujące byłoby zapoznać się z planami tej komory...
Tu gość wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki paczkę śnieżnobiałych banknotów...
- Zupełny drobiazg, pięć tysięcy rubli, powiedzmy, zadatku, profesor może je otrzymać w każdej chwili... pokwitowanie nie jest potrzebne... profesor nawet obraziłby pełnomocnego handlowego szefa, gdyby wspomniał o pokwitowaniu...
- Won!!! - ryknął nagle Persikow tak straszliwie, że w salonowym pianinie odezwały się najwyższe struny.
Gość zniknął tak doszczętnie, że drżący z wściekłości Persikow w minutę później sam już powątpiewał, czy gość był tu w ogóle, czy też tylko on miał halucynacje.
- To jego kalosze?! - wył po chwili Persikow w przedpokoju.
- Ten pan zapomniał - odpowiedziała dygocąc Maria Stiepanowna.
- Wyrzuć je!
- Gdzież ja je wyrzucę! Wróci po nie.
- Oddać je do komitetu domowego. Za pokwitowaniem. Żeby mi tu śladu po nich nie było! Do komitetu! Niech zabierają szpiegowskie kalosze!...
Maria Stiepanowna żegnając się znakiem krzyża zabrała wspaniałe skórzane kalosze i wyniosła je na kuchenne schody. Tam chwilę postała za drzwiami, po czym schowała kalosze w komórce.
- Oddałaś? - szalał Persikow.
- Oddałam.
- Pokwitowanie!
- Tak jest, panie profesorze. Tylko że przewodniczący niepiśmienny!...
- W tej. Chwili. Ma. Mi. Tu. Być. Pokwitowanie. Niech za niego podpisze któryś piśmienny sukinsyn!
Maria Stiepanowna tylko pokręciła głową, wyszła i po kwadransie wróciła z karteczką:
“Przyjęto na składowanie od prof. Persikowa 1 (słownie jedna) pakalo, Kolesow”.
- A to co takiego?
- Żeton.
Żeton Persikow brutalnie podeptał, pokwitowanie zaś schował pod suszkę. Następnie myśl jakowaś omroczyła strome czoło. Dopadł telefonu, połączył się z Pankratem w Instytucie i zapytał go: “Czy wszystko aby w porządku?” Pankrat ryczał w słuchawkę coś, z czego można było wywnioskować, że jego zdaniem wszystko w porządku. Ale Persikow tylko na chwilę się uspokoił. Mroczniejąc złapał za telefon i nagadał do słuchawki coś takiego:
- Dajcie mi tę, jakże jej tam, Łubiankę. Merci... Kogo tam od was powinienem zawiadomić... Przyłażą tu do mnie jakieś podejrzane indywidua w kaloszach, tak... Profesor Czwartego Uniwersytetu Persikow...
Słuchawka nagle gwałtownie przerwała rozmowę. Persikow ochłonął mrucząc przez zęby jakieś rynsztokowe wyrazy.
- Będzie pan pił herbatę? - zaglądając do gabinetu nieśmiało zasięgnęła informacji Maria Stiepanowna.
- Nie będę pił żadnej herbaty... mur-mur-mur i niech ich diabli porwą... Wściekli się wszyscy czy co?
Dokładnie w dziesięć minut później profesor podejmował w gabinecie nowych gości. Jeden z nich, sympatyczny, krąglutki i niezmiernie ugrzeczniony, był w skromnym wojskowym trenczu i w bryczesach. Na nosie niczym kryształowy motyl siedziały mu binokle. W ogóle robił wrażenie anioła w lakierowanych butach z cholewami. Drugi, niski, strasznie ponury - był po cywilnemu, ale garnitur najwyraźniej go krępował. Trzeci gość zachował się dość szczególnie, nie wszedł bowiem do gabinetu profesora, tylko został w ciemnym przedpokoju. Jednocześnie oświetlony i przeszyty smugami tytoniowego dymu gabinet był dlań doskonale widoczny. Na nosie tego trzeciego, który również był w cywilu, tkwiły przydymione binokle.
Dwaj w gabinecie doszczętnie zamęczyli Persikowa oglądaniem wizytówki, wypytywaniem o pięć tysięcy i zmuszaniem go do opisywania powierzchowności gościa.
- A diabli go wiedzą - dudnił Persikow - no, ohydna fizjognomia. Degenerat.
- Nie miał aby szklanego oka? - ochryple zapytał malutki.
- A diabli go wiedzą. Zresztą nie, szklanego nie miał, biegały mu oczy.
- Rubinsztajn? - pytająco i cicho zwrócił się anioł do malutkiego cywila. Ten jednak ponuro, przecząco pokręcił głową.
- Rubinsztajn nie da bez pokwitowania, mowy nie ma - burknął - to nie Rubinsztajna robota. To jakaś grubsza ryba.
Historia z kaloszami spowodowała wybuch najwyższego zainteresowania przybyłych. Anioł połączywszy się z administracją domu uronił do słuchawki zaledwie kilka słów: “GPU wzywa niezwłocznie sekretarza komitetu domowego Kolesowa do mieszkania profesora Persikowa z kaloszami” i pobladły Kolesow natychmiast zjawił się w gabinecie z kaloszami w dłoni.
- Wasieńka! - cichutko zawołał anioł tego, który siedział w przedpokoju. Tamten wstał ospale i powlókł się do gabinetu niczym rozkręcony mechanizm. Przydymione szkła całkowicie pochłonęły mu oczy.
- No? - zapytał lakonicznie i sennie.
- Kalosze.
Dymne oczy prześlizgnęły się po kaloszach i Persikowowi wydało się, że bokiem zza szkieł błysnęły przez sekundę nie senne bynajmniej, ale przeciwnie, zdumiewająco przenikliwe źrenice. Momentalnie jednak zgasły.
- No, Wasieńka?
Ten, którego nazwano Wasieńką, odparł przywiędłym głosem.
- No, po co te no? Kalosze Pelenżkowskiego.
Komitet z miejsca został pozbawiony daru profesora Persikowa. Kalosze zniknęły w papierze gazetowym. Niezmiernie uradowany anioł w trenczu wstał i jął ściskać profesorowi dłoń, wygłosił nawet niewielkie przemówienie, które dałoby się streścić następująco: przynosi to profesorowi zaszczyt... Profesor może być spokojny... Nikt go już więcej nie będzie niepokoił, ani w Instytucie, ani w domu... zostaną przedsięwzięte stosowne środki, komorom profesora nic absolutnie nie zagraża...
- A nie moglibyście tak rozstrzelać reporterów? - patrząc sponad okularów zapytał Persikow.
To pytanie niebywale rozweseliło gości. Nie tylko posępny malutki, ale nawet przydymiony w przedpokoju się uśmiechnął. Anioł iskrząc się i promieniejąc wyjaśnił, że to się nie da zrobić.
- A co to za kanalia była u mnie?
Tu wszyscy przestali się uśmiechać i anioł odpowiedział wymijająco, że taki sobie drobny aferzysta, nie warto się nim przejmować... niemniej on jak najbardziej stanowczo prosi obywatela profesora o zachowanie wydarzeń dzisiejszego wieczora w absolutnej tajemnicy, po czym goście wyszli.
Persikow wrócił do gabinetu, do swych wykresów, ale i tak nie udało mu się popracować. Telefon wyrzucił z siebie płomienisty krążek i kobiecy głos zaproponował profesorowi siedmiopokojowe mieszkanie, w razie gdyby chciał się ożenić z pociągającą i namiętną wdową. Persikow zawył w słuchawkę:
- Radziłbym pani leczyć się u profesora Rossolimo...
I rozległ się następny dzwonek.
Teraz Persikow oklapł nieco, ponieważ dzwoniła z Kremla dość znana osobistość; osobistość wypytywała Persikowa o jego pracę i wyraziła chęć odwiedzenia laboratorium. Skończywszy rozmowę Persikow otarł czoło i zdjął słuchawkę z widełek. Wówczas piętro wyżej zagrzmiały przeraźliwe trąby i rozległy się szlochy walkirii, radioodbiornik dyrektora Zjednoczenia Sukiennictwa odbierał koncert wagnerowski z Teatru Wielkiego. Persikow przy akompaniamencie spadającego z sufitu wycia i łoskotu oświadczył Marii Stiepanownej, że wytoczy dyrektorowi proces, że rozwali mu radio, że wyjedzie z Moskwy do wszystkich diabłów, skoro najoczywiściej postanowiono się go stąd pozbyć. Stłukł lupę i położył się w gabinecie na kozetce, gdzie też zasnął przy nadlatujących z Teatru Wielkiego tkliwych pasażach znakomitego pianisty.
Niespodzianki trwały także nazajutrz. Przyjechawszy tramwajem do Instytutu Persikow zastał przed wejściem nie znanego sobie obywatela w modnym zielonym meloniku. Obywatel ów bacznie przyjrzał się Persikowowi, ale nie zadawał mu żadnych pytań, więc profesor jakoś to zniósł. Aliści w hallu Instytutu oprócz zdetonowanego Pankrata podniósł się na widok Persikowa następny melonik, który pozdrowił go uprzejmie.
- Dzień dobry, obywatelu profesorze.
- O co chodzi? - straszliwym głosem zapytał Persikow zdzierając z siebie palto przy pomocy Pankrata. Ale melonik szybko Persikowa udobruchał, niezmiernie czule naszeptawszy, iż profesor doprawdy niepotrzebnie się denerwuje. On, melonik, po to tu jest, żeby uchronić profesora od wszelkich bezceremonialnych wizyt... Profesor może być spokojny nie tylko o drzwi gabinetu, ale nawet i o okna. Po czym nieznajomy odchylił na moment klapę marynarki i pokazał profesorowi jakiś znaczek.
- Hm... widzę, że nie jecie chleba za darmo - wymruczał Persikow i dodał naiwnie: - A co pan będzie tu jadł?
Melonik uśmiechnął się w odpowiedzi i wyjaśnił, że będzie zmieniany.
Następne trzy dni przeszły wspaniale. Dwukrotnie składano profesorowi wizyty z Kremla, raz przyszli studenci, którzy zdawali u Persikowa egzamin. Oblali zresztą wszyscy i widać było po ich twarzach, że teraz już Persikow budzi w nich lęk doprawdy zabobonny.
- Niech pan zostanie konduktorem! Pan się nie może zajmować zoologią - grzmiało z gabinetu.
- Srogi? - pytał Pankrata melonik.
- U, nie daj Boże! - odpowiedział Pankrat. - Jak nawet który zda, to wychodzi z gabinetu biedaczyna, na miękkich nogach. Siódme poty na niego biją. I z miejsca - do knajpy.
Wśród tych wszystkich zajęć profesor nie zauważył, jak minęły trzy doby, na czwarty dzień jednak sprowadzono go na ziemię, a sprawił to cienki, piskliwy głos z ulicy.
- Panie profesorze! - zawołał ów głos zza otwartego okna gabinetu od ulicy Hercena. Głos miał szczęście - Persikowa ostatnie dni bardzo zmęczyły. W owej chwili odpoczywał akurat w fotelu i patrzył ospale w przestrzeń zaczerwienionymi oczyma. Już nie mógł dłużej. Przeto nawet z niejakim zaciekawieniem wyjrzał przez okno i na trotuarze zobaczył Alfreda Bronskiego. Profesor od razu poznał utytułowanego posiadacza wizytówki po dziwacznym kapeluszu i po notesie. Bronski ukłonił mu się czule i z uszanowaniem.
- Ach, to pan? - zapytał profesor. Nie miał dość sił na to, by się rozgniewać, a nawet zaciekawiło go, co będzie dalej. Za osłoną okna czuł się zabezpieczony przed Alfredem. Niestrudzony melonik na ulicy niezwłocznie zwrócił ucho ku Bronskiemu. Na twarzy tego ostatniego wykwitł rozczulający uśmiech.
- Dwie minutki, drogi profesorze - wytężając z chodnika głos przemówił Bronski. - Tylko jedno pytanko i to ściśle zoologiczne. Czy wolno mi je zadać?
- Niech pan zadaje - lakonicznie i ironicznie odparł Persikow i pomyślał: A jednak ten szubrawiec ma w sobie coś amerykańskiego.
- Co pan powie a propos kur, drogi profesorze? - zwinąwszy dłonie w trąbkę krzyknął Bronski.
Persikow zdumiał się. Przysiadł na parapecie, potem wstał, nacisnął guzik i zawołał wskazując palcem okno:
- Pankrat, wpuść tego z trotuaru.
Kiedy Bronski pojawił się w gabinecie, Persikow posunął się w swojej uprzejmości tak daleko, że szczeknął:
- Niech pan siada!
I Bronski z zachwyconym uśmiechem usiadł na obrotowym taborecie.
- Jeśli wolno wiedzieć - odezwał się Persikow - pan pisze tam, w tych pańskich gazetach?
- Tak jest - z uszanowaniem odpowiedział Alfred.
- Nie rozumiem zatem, jak pan może pisać, skoro pan nawet mówić po rosyjsku nie umie. Co to za “dwie minutki” i co to za “a propos kur”? Pan z pewnością chciał powiedzieć “Na temat kur”?
Bronski roześmiał się wodniście i z uszanowaniem:
- Walenty Pietrowicz poprawia.
- Któż to taki, ten Walenty Pietrowicz?
- Redaktor stylistyczny.
- No, dobrze. Zresztą nie jestem filologiem. Zostawmy w spokoju pańskiego Pietrowicza. Czego mianowicie chciałby się pan dowiedzieć na temat kur?
- W ogóle, wszystkiego, co pan wie, profesorze.
Tu Bronski uzbroił się w ołówek. Iskry triumfu błysnęły w oczach Persikowa.
- Niepotrzebnie się pan do mnie fatygował, nie jestem ornitologiem. Najsłuszniej by pan postąpił zwracając się do Jemieliana Iwanowicza Portugałowa z Pierwszego Uniwersytetu. Moja wiedza jest bardzo ograniczona...
Bronski uśmiechając się z zachwytem dawał do zrozumienia, że docenił żart drogiego profesora... “żart - ograniczona!” - skrobnął w notatniku.
- Zresztą, skoro to pana interesuje, proszę bardzo. Kury albo grzebieniaste... ptaki z rzędu kuraków, czyli grzebiących. Należą do kurowatych, rodzina bażantów... - głośno zaczął mówić Persikow patrząc nie na Bronskiego już, ale gdzieś w przestrzeń, gdzie domyślać się należało tysiąca słuchaczy... - Galliformes... Phasianidae. Są to ptaki odznaczające się mięsno-skórnym grzebieniem i dwiema łopatkowymi naroślami pod dolną szczęką... hm... chociaż zresztą może być i jedna na środku podbródka... No, cóż by tu jeszcze. Skrzydła krótkie i wyokrąglone... Ogon średniej długości, cokolwiek schodkowaty, a nawet, rzekłbym, daszkowaty, środkowe pióra wygięte sierpowato... Pankrat!... Przynieś z gabinetu modeli model numer siedemset pięć, przekrój poprzeczny koguta... to zresztą pana nie zainteresuje... Pankrat, nie przynoś tego modelu... Powtarzam, nie jestem specjalistą, proszę się zwrócić do Portugałowa. No, cóż, osobiście znam sześć gatunków kur żyjących w stanie dzikim... hm... Portugałow zna więcej... w Indiach i na archipelagu malajskim. Na przykład kur bankiwa, inaczej kazintu, Gallus gallus, żyje u podnóża Himalajów, w całych Indiach, w Assamie, Birmie... Kogut widłoogoniasty, czyli Gallus varius - na Lombok, na Sumbawie i na wyspie Flores. Na Jawie natomiast trafia się cudowny kur Gallus Eneus, w Indiach południowo-wschodnich polecam panu z czystym sumieniem niezmiernie pięknego kura Sonneratha... Pokażę go panu potem na rysunku. Jeżeli chodzi o Cejlon, to spotykamy tam kura Stanleya, który nie zachował się nigdzie indziej.
Bronski siedział z wytrzeszczonymi oczyma i notował.
- Czego jeszcze chciałby się pan dowiedzieć?
- Chciałbym się dowiedzieć czegoś o chorobach kur - cichuteńko szepnął Alfred.
- Hm, nie moja to specjalność... proszę zapytać Portugałowa... No, płazińce, przywry, świeżbowiec, ptaszyniec kurzy, pchły, wesz kurza, czyli pierzojad, tasiemiec, kurza cholera, błonnicze zapalenie śluzówki... pneumonomikoza, gruźlica, strupień, czyli parchy... mało to jest chorób?... - iskry tańczyły w źrenicach Persikowa - blekotem, nowotwory, angielska choroba, żółtaczka, reumatyzm, grzybek Achorion Schonleini... bardzo interesująca choroba. Na grzebieniach osobników, które na nią zapadły, występują malutkie plamki podobne do pleśni...
Bronski otarł pot z czoła kolorową chustką do nosa.
- A jaka jest zdaniem pana profesora, przyczyna obecnej katastrofy?
- Jakiej katastrofy?
- Jak to, czyżby pan nie czytał, profesorze? - zdumiał się Bronski i wyjął z teczki wymięty dziennik “Izwiestia”.
- Nie czytuję gazet - odparł Persikow i naburmuszył się.
- Ale dlaczego, profesorze? - serdecznie zapytał Alfred.
- A dlatego, że gazety piszą jakieś bzdury - wypalił bez zastanowienia Persikow.
- Ależ profesorze... - łagodnie wyszeptał Bronski i rozprostował dziennik.
- Co takiego? - zapytał Persikow i nawet wstał. Teraz iskry zaczęły tańczyć w źrenicach Bronskiego. Ostrym, wylakierowanym paznokciem podkreślił niewiarygodnie wielki tytuł przez wszystkie szpalty gazety: “Pomór kur w Republice”.
- Co? - przesuwając na czoło okulary zapytał Persikow...
Rozdział VI - Moskwa w czerwcu roku 1928
Jarzyła się, światła tańczyły, gasły, by zapłonąć na nowo. Na Placu Teatralnym wirowały białe latarnie autobusów i zielone światła tramwajów; nad byłym sklepem z konfekcją Mur i Marylis, nad dziewiątym, nadbudowanym piętrem podskakiwała różnokolorowa elektryczna kobieta litera po literze wyrzucając różnokolorowe słowa: Kredyt Robotniczy. Na skwerze naprzeciwko Teatru Wielkiego, gdzie po zmierzchu strzela w niebo różnokolorowa fontanna, tłoczyła się i huczała ciżba. Znad Teatru Wielkiego zaś dudnił gigantofon:
- Antykurze szczepienia w Instytucie Weterynarii w Lefortowie dały doskonałe rezultaty. Ilość kurzych zejść śmiertelnych w dniu dzisiejszym zmniejszyła się dwukrotnie...
Następnie gigantofon zmienił tembr, coś w nim ryczało, wybuchało i gasła nad teatrem zielona łuna, a gigantofon skarżył się basem:
- Powołana została nadzwyczajna komisja do walki z kurzą zarazą, w której skład weszli Ludowy Komisarz Zdrowia, Ludowy Komisarz Rolnictwa, kierownik Wydziału Hodowli towarzysz Ptacha-porosiuk, profesorzy Persikow i Portugałow... oraz towarzysz Rabinowicz!... Nowe próby interwencji... - chichotał i łkał niczym szakal gigantofon, - w związku z kurzą zarazą!
Teatralny Przejazd, Nieglinnyj i Łubianka jaśniały białymi i fioletowymi pasmami, rozbryzgiwały promienie, wyły klaksonami, dusiły gęstym kurzem. Ciżba tłoczyła się pod murami, przed wielkimi płachtami obwieszczeń oświetlonych jaskrawoczerwonymi reflektorami:
“Pod najsurowszą odpowiedzialnością karną zabrania się ludności spożywania mięsa kurzego oraz jaj. Sprzedawcom prywatnym za próbę handlu wyż. wym. na bazarach grozi sąd oraz konfiskata całego mienia. Wszyscy obywatele będący w posiadaniu jaj winni niezwłocznie przekazać je dzielnicowym komendom milicji”.
Na dachu Gazety Robotniczej na ekranie widniała niebotyczna sterta kur, a zielonkawi migoczący strażacy pospiesznie polewali je naftą z węży strażackich. Potem przebiegały po ekranie czerwone fale, puchł i strzępił się martwy dym, pełzł jak lawina, wyskakiwały ogniste wyrazy: “Palenie kurzych zwłok na Chodynce”.
Wśród wściekle gorejących witryn sklepów otwartych do trzeciej nad ranem z dwiema przerwami, obiadową i kolacyjną, ziały ślepymi oczodołami zamknięte na głucho wystawy pod szyldami: “Handel jajami”. “Gwarantowana jakość”. Niezmiernie często, wyprzedzając z trwożnym wyciem ociężałe autobusy, przemykały obok milicjantów syczące samochody z napisem: “moskiewski Wydział Zdrowia”. “Pogotowie Ratunkowe”.
- Znowu się ktoś nażarł śmierdzących jaj - szeptano w tłumie.
Na Pietrowskich Liniach jaśniała zielonymi i pomarańczowymi lampami słynna na cały świat restauracja “Empire”, a w niej, na stolikach, obok przenośnych telefonów, leżały zaplamione likierami kartoniki: “Zgodnie ze specjalnym zarządzeniem omletów nie podajemy. Otrzymaliśmy świeży transport ostryg”.
W “Ermitage'u”, gdzie smętnie jaśniały paciorki chińskich lampionów wśród martwej, zduszonej zieleni, na oślepiająco rozjarzonej estradzie kupleciści Szrams i Karamanczikow śpiewali kuplety, twór spółki poetyckiej Ardot i Argujew.
“Ach, mamo, cóż ja pocznę bez jaj, bez jaj, bez jaj? “ - i stepowali ogłuszająco.
Teatr imienia nieodżałowanej pamięci Wsiewołoda Meyerholda, który, jak wiadomo, zginął podczas prób nowej inscenizacji Puszkinowskiego “Borysa Godunowa”, kiedy to urwały się trapezy z gołymi bojarami, wyrzucił w ciemność kolorowy obrotowy szyld zapowiadający sztukę pisarza Erendorga “Kur mór” w inscenizacji i reżyserii ucznia Meyerholda, zasłużonego reżysera Republiki Kuchtermana. Obok, w “Akwarium”, tęczując światłami reklam i łyskając damską półgolizną, w zieleni estrady, wśród burzliwych barw szedł faktomontaż pisarza Leniwiewa “Kurza twarz”. Twerską zaś ulicą, z latarenkami po obu stronach pysków szły szeregiem cyrkowe osiołki, dźwigając na plecach olśniewające plakaty: “W teatrze Korsz wraca na afisz “Kogut” Rostanda”.
Małoletni gazeciarze darli się i wyli wśród zgiełku kół i silników:
- Koszmarne odkrycie w podziemiu! Polska przygotowuje się do koszmarnej wojny!! Koszmarne doświadczenia profesora Persikowa!!!
W cyrku byłego Nikitina na mile pachnącej nawozem tłustej brunatnej arenie trupioblady klown Bom mówił do wydętego kraciastą puchliną Bima!
- Ja wiem, dlaczego ty jesteś taki smutny!
- Dlaczego? - piskliwie zapytywał Bim.
- Zakopałeś jaja w ziemi, a milicjanci z piętnastki je znaleźli!
- Ha-ha-ha-ha - śmiał się cyrk tak, że aż w żyłach radośnie i tęsknie zastygała krew, a pod leciwą kopułą kołysały się trapezy i pajęczyny.
- Hop! - przeraźliwie krzyczeli klowni i wbiegał spasiony biały koń niosąc na grzbiecie kobietę cudnej urody, długonogą, w malinowym trykocie.
Nie patrząc na nikogo i nikogo nie widząc, nie zważając na poszturchiwania i ciche a czułe propozycje prostytutek, kroczył przez Moskwę natchniony i samotny, uwieńczony nieoczekiwaną sławą Persikow; kroczył ku świetlistemu zegarowi koło maneżu. Tu, nie patrząc przed siebie, pogrążony w myślach zderzył się z dziwacznym, staroświeckim jegomościem, arcyboleśnie uderzywszy przy tym palcami o drewnianą kaburę pistoletu, który zwisał tamtemu u pasa.
- Ach, do diabła! - pisnął Persikow - przepraszam.
- To ja przepraszam - nieprzyjemnym głosem odpowiedział mężczyzna i jakoś się wreszcie rozczepili w ludzkiej kaszy. Profesor kierując się w stronę Preczystienki natychmiast o zdarzeniu zapomniał.
Nie wiadomo, czy rzeczywiście tak dobre były szczepionki z Lefortowa, tak niezawodne samarskie oddziały ochrony, tak skuteczne drakońskie środki, które zastosowano wobec dostawców jaj w Kałudze i w Woroneżu, czy też tak efektywnie pracowała Moskiewska Komisja Nadzwyczajna - dość, że doskonale wiadomo, iż w dwa tygodnie po ostatnim spotkaniu Persikowa z Alfredem kurza sytuacja w Związku Republik została opanowana. Tu i ówdzie na podwórkach powiatowych mieścin poniewierało się osierocone kurze pierze powodując łzawienie, a w szpitalach ostatni spośród żarłoków powracali do zdrowia po krwawej biegunce połączonej z wymiotami. Na szczęście w całej republice zmarło nie więcej niż tysiąc osób. Do większych niepokojów również nie doszło. Objawił się co prawda w Wołokołamsku prorok, który wieścił, że sprawcą kurzej zarazy jest nie kto inny tylko komisarze, ale nie odniósł szczególniejszego sukcesu. Na wołokołamskim bazarze pobito paru milicjantów konfiskujących kury babom, a także wytłuczono szyby w lokalnym urzędzie poczt i telegrafu. Na szczęście roztropne władze wołokołamskie zastosowały odpowiednie środki, skutkiem których, po pierwsze, ustała działalność proroka, a po drugie, oszklono okna na poczcie.
Mór dotarł na północy do Archangielska i do Stiumkinowego Przysiółka, a tam zatrzymał się sam z siebie z tej prostej przyczyny, że dalej posuwać się już nie mógł - po Morzu Białym kury, jak wiadomo, nie pływają. Zatrzymał się również i we Władywostoku, dalej bowiem był ocean. Na dalekim południu zaginął i wygasł gdzieś w wypalonych pustkowiach Ordubadu, Dżulfy i Karabułaku, na Zachodzie zaś w zdumiewający sposób zatrzymał się akurat na granicy polskiej i rumuńskiej. Klimat był tam inny czy co, a może zrobił swoje kordon sanitarny ustawiony przez sąsiedzkie rządy, tak czy owak jest faktem, że zaraza dalej się nie posunęła. Prasa zagraniczna chciwie i hałaśliwie omawiała niebywały w historii pomór, a rząd republik radzieckich bez zbytecznego szumu pracował bez najmniejszej przerwy. Nadzwyczajna Komisja do Walki z Kurzą Zarazą przemianowana została na Nadzwyczajną Komisję do Spraw Renesansu i Dalszego Rozwoju Hodowli Kur w Republice i uzupełniono ją o jeszcze jedną trójkę specjalną w składzie szesnastu towarzyszy. Powołano do życia “Dobrokur”, którego honorowymi wiceprzewodniczącymi zostali Persikow i Portugałow. W dziennikach pod ich zdjęciami ukazały się tytuły: “masowe zakupy jaj za granicą” i “Pan Hughes usiłuje sabotować kampanię jajeczną”. Cała Moskwa zaczytywała się zjadliwym felietonem redaktora Koleczkina, kończącym się słowami: “Niech pan, panie Hughes, nie sięga po nasze jaja - ma pan własne!”
Profesor Persikow w ciągu ostatnich trzech tygodni zaharował się całkiem i opadł z sił. Kurze wydarzenia wytrąciły go z normalnego trybu pracy i obarczyły podwójnie. Całe popołudnia i wieczory spędzał teraz na posiedzeniach kurzych komisji, a od czasu do czasu musiał też znosić długotrwałe rozmowy to z Alfredem Bronskim, to z mechanicznym grubasem. Musiał wraz z profesorem Portugałowem, privat-docentem Iwanowem, oraz Bornhardtem robić sekcje i preparować wycinki poszukując śmiercionośnych bakterii, a nawet w trzy wieczory napisać na chybcika broszurę: “O zmianach w wątrobie dotkniętych zarazą kur”. Prace w kurzej dziedzinie Persikow prowadził bez szczególnego zapału, co zresztą nietrudno zrozumieć - myślał o czymś zupełnie innym, ważnym i fundamentalnym, o tym mianowicie, od czego oderwała go kurza katastrofa, to znaczy o czerwonych promieniach. Rujnując swe i tak już nadwątlone zdrowie nie sypiał, nie dojadał, byle nie stracić czasu, niekiedy w ogóle nie wracał na Preczystienkę tylko przesypiał się na ceratowej kanapce w kącie gabinetu w Instytucie i noc w noc do białego rana krzątał się wokół komory i mikroskopu.
Pod koniec lipca trochę zelżało. Zajęcia przemianowanej komisji potoczyły się normalną koleją i Persikow wrócił do zaniedbywanej pracy. Mikroskopy zostały załadowane nowymi preparatami, w komorze w bajecznym tempie dojrzewała naświetlana ikra rybia i żabi skrzek. Z Królewca przywieziono aeroplanem specjalnie zamówione szkła i w ostatnich dniach lipca doglądani przez Iwanowa mechanicy zbudowali dwie duże komory, w których promień osiągał u wylotu szerokość pudełka papierosów, a na przeciwległej ściance - aż metra. Persikow wesoło zatarł ręce i zaczął przygotowania do jakichś tajemniczych a zawiłych doświadczeń. Przede wszystkim połączył się z Ludowym Komisarzem Oświaty i słuchawka wykwakała mu mnóstwo uprzejmości oraz wszechstronną pomoc, a następnie Persikow również telefonicznie zażądał towarzysza Ptachy-porosiuka, kierownika Wydziału Hodowli z Najwyższej Komisji. Ptacha odniósł się do Persikowa z jak najżyczliwszą uwagą. Szło o zrealizowanie za granicą wielkiego zamówienia dla profesora Persikowa. Ptacha powiedział do słuchawki, że natychmiast depeszuje do Berlina i do Nowego Jorku. Po tej rozmowie Kreml zainteresował się, jak profesorowi idzie praca i dostojny, łaskawy głos zapytał, czy Persikowowi nie jest potrzebny automobil.
- Nie, dziękuję. Wolę jeździć tramwajem - odpowiedział Persikow.
- Ależ dlaczego? - zapytał tajemniczy głos i uśmiechnął się pobłażliwie.
W ogóle wszyscy rozmawiali z Persikowem bądź pełni uszanowania i zalęknienia, bądź z życzliwym uśmiechem, jaki się ma dla małego, cóż, że wyrośniętego dziecka.
- Tramwaj jest szybszy - odpowiedział Persikow, na co dźwięczny bas w słuchawce odpowiedział:
- No, jak sobie chcecie.
Minął jeszcze tydzień, Persikow, coraz dalszy myślami od schodzącej na drugi plan kurzej problematyki całkowicie pogrążył się w studiach nad promieniami. Pod wpływem nie przespanych nocy i przemęczenia głowa profesora stała się jasna, jak gdyby przezroczysta i lekka. Czerwone kręgi nie znikały mu teraz z powiek i niemal wszystkie noce Persikow spędzał w Instytucie. Raz tylko opuścił zoologiczne sanktuarium, by w ogromnej sali Centralnej Komisji do Spraw Poprawy Bytu Uczonych na Preczystience wygłosić odczyt o swoim promieniu i o jego oddziaływaniu na komórki jajowe. Był to gigantyczny triumf zoologa-dziwaka. Od oklasków w sali kolumnowej coś się osypywało, spadało z sufitu, a brzęczące lampy łukowe zalewały światłem czarne smokingi “Cekapebeuistów” i białe suknie dam. Na estradzie obok mówcy siedziało szarzejąc na półmisku na szklanym stole wilgotne żabsko wielkości kocura i ciężko dyszało. Na estradę rzucono karteczki. Siedem z nich były to liściki miłosne, te Persikow podarł. Przewodniczący CKPBU siłą wyciągnął go na estradę. Persikow kłaniał się poirytowany, dłonie miał wilgotne od potu, czarny krawat, siedział mu nie pod brodą, ale za lewym uchem. W mgiełce przed nim pływały setki żółtych twarzy i białych gorsów, i nagle mignęła i znikła za którąś białą kolumną żółta kabura pistoletu. Persikow zauważył ją kątem oka i zaraz o niej zapomniał. Ale kiedy schodził po odczycie do wyjścia po malinowym chodniku zaściełającym schody, nagle zasłabł. Coś czarnego przesłoniło na moment rozjażony żyrandol w hallu i Persikowowi zrobiło się niedobrze, zemdliło go...
Wydało mu się, że czuje swąd, że ścieka mu po szyi lepka i gorąca krew... I profesor drżącą ręką uchwycił się poręczy.
- Źle się pan czuje, profesorze? - zaatakowały go zewsząd zaniepokojone głosy.
- Nie, nie - wracając do siebie odparł Persikow - jestem po prostu przemęczony... tak... Poproszę o szklankę wody.
Był bardzo słoneczny dzień sierpniowy. Przeszkadzał profesorowi, więc zasłony były opuszczone. Tylko jeden reflektor na przegubowym ramieniu rzucał snop ostrego światła na zawalony instrumentami i szklanymi naczyniami szklany stół. Odchyliwszy oparcie obrotowego fotela znużony Persikow palił papierosa i poprzez obłok dymu patrzył martwym ze zmęczenia, ale przecież rozradowanym wzrokiem w uchylone drzwiczki komory, gdzie nieruchomy snop czerwonych promieni podgrzewał nieco i tak już duszne i nieświeże powietrze w gabinecie.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Tak - powiedział Persikow. Drzwi skrzypnęły łagodnie, wszedł Pankrat. Wyprężył się jak struna i blednąc ze strachu w obliczu bóstwa powiedział co następuje:
- Rokk, panie profesorze, do pana przyszedł.
Coś w rodzaju uśmiechu zjawiło się na policzkach uczonego. Zmrużył oczy i rzekł:
- To ciekawe. Ale jestem zajęty.
- Mówi, że ma rządowy papier z Kremla.
- Rok (los, fatum ) z papierem? Rzadkie połączenie - wyrzekł Persikow i dodał: - Ano, daj no go tutaj!
- Wedle rozkazu - odpowiedział Pankrat i jakby go zdmuchnęło.
Po chwili drzwi skrzypnęły znowu i ktoś stanął w progu. Persikow zgrzytnął śrubą i sponad okularów spojrzał przez ramię na przybyłego. Persikow daleki był od realnej rzeczywistości, świat go nie interesował, ale w tym wypadku nawet jemu rzuciła się w oczy główna i zasadnicza cecha przybysza. Przybysz był dziwacznie staromodny. W tysiąc dziewięćset dziewiętnastym ten człowiek byłby jak najbardziej na miejscu na stołecznych ulicach, byłby do zniesienia i w dwudziestym czwartym, a ściślej w jego początkach, ale w dwudziestym ósmym sprawiał wrażenie niezwykłe. Podczas gdy nawet najbardziej zacofany oddział proletariatu - piekarze - chodził w marynarkach, podczas gdy w Moskwie do rzadkości należał trencz, staromodny ubiór zarzucony ostatecznie pod koniec roku tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego, przybyły miał na sobie skórzaną kurtkę z wyłogami, zielone spodnie, na nogach owijacze i sztylpy, na biodrze zaś, w obłupanej żółtej kaburze olbrzymi pistolet mauzer starego typu. Twarz przybyłego wywarła na Persikowie takie samo wrażenie, jakie wywierała na wszystkich - wyjątkowo niesympatyczne wrażenie. Malutkie oczka spoglądały na świat ze zdumieniem, ale i z góry, a w krótkich nogach i platfusowych stopach było coś bezceremonialnego. Twarz wygolona do siności. Persikow z miejsca się nachmurzył. Nieubłaganie zgrzytnął śrubą i patrząc na przybysza już nie sponad szkieł, ale przez szkła, powiedział:
- Przyniósł pan papier? Gdzież on jest?
Gość najwyraźniej był oszołomiony tym, co zobaczył. W zasadzie nie zwykł się peszyć, teraz jednakże był stropiony. Sądząc po wyrazie oczu gościa, wstrząsnęła nim przede wszystkim sięgająca sufitu dwunastopółkowa szafa pełna książek. Następnie, oczywiście, komory, w których niczym w piekle płonął malinowy, spęczniały w szkłach promień. Sam Persikow w półmroku obok ostrej igły promienia wypadającego z reflektora był wystarczająco niesamowity i majestatyczny w swoim obrotowym fotelu. Przybysz zapatrzył się nań, w jego oczach najwyraźniej tańczyły iskierki zmieszanego z pewnością siebie uszanowania, papieru żadnego nie podał, powiedział natomiast:
- Jestem Aleksander Siemionowicz Rokk!
- Tak? Więc co z tego?
- Otrzymałem nominację na kierownika wzorcowego sowchozu “Czerwony Promień” - wyjaśnił przybyły.
- No i co?
- No i mam do was, towarzyszu, pewną poufną sprawę.
- Ciekawe. Proszę się streszczać, w miarę możliwości.
Przybysz rozpiął kurtkę i wyjął z zanadrza wystukaną na wybornym grubym papierze nominację. Podał ją Persikowowi. Po czym nie czekając na zaproszenie usiadł na obrotowym taborecie.
- Niech pan nie potrąci stołu - powiedział z nienawiścią Persikow.
Przybysz lękliwie obejrzał się na stół. Na jego przeciwległym końcu w wilgotnym ciemnym otworze czyjeś oczy lśniły martwo jak dwa szmaragdy. Wiało od nich mrozem.
Przeczytawszy dokument Persikow zerwał się z taboretu i dopadł telefonu. W kilka sekund później mówił już spiesznie i z najwyższym zdenerwowaniem:
- Wybaczcie... Nie mogę zrozumieć... Jakże to tak? Ja... Bez mojej zgody, bez pytania... Przecież diabli wiedzą, co on narozrabia!
W tym momencie dotknięty do żywego nieznajomy odwrócił się na taborecie.
- Bardzo przepraszam - zaczął - jestem kierow...
Ale Persikow machnął na niego haczykiem i kontynuował:
- Wybaczcie, nie mogę zrozumieć... Ja, wreszcie, kategorycznie protestuję. Nie daję mojej sankcji na doświadczenia z jajkami... Przynajmniej do czasu, dopóki sam nie spróbuję...
W słuchawce coś kwakało i postukiwało i nawet z pewnej odległości można się było zorientować, że pobłażliwy głos w słuchawce rozmawia z małym dzieckiem. Skończyło się na tym, że pąsowy Persikow z trzaskiem odłożył słuchawkę i powiedział obok niej, do ściany:
- Ja umywam ręce.
Wrócił do stołu, sięgnął po papier, przeczytał go raz z góry na dół ponad okularami, potem jeszcze raz z dołu do góry przez okulary i nagle zawył:
- Pankrat!
Pankrat stanął w drzwiach, jakby wyskoczył z zapadni w operze. Persikow spojrzał na niego i szczeknął:
- Wynoś się, Pankrat!
I Pankrat, którego twarz nie zdradziła nawet odrobiny zdziwienia, zniknął.
Następnie Persikow zwrócił się do przybyłego i zaczął mówić:
- Najmocniej przepraszam... Róbcie sobie, co chcecie. To nie moja rzecz. Mnie to zresztą nie interesuje...
Przybysza profesor nie tyle uraził, ile zdumiał.
- Przepraszam - zaczął przybyły - jesteście wszak towarzyszem?...
- Co pan ciągle “towarzyszu” i “towarzyszu”... - posępnie oddudnił Persikow i zamilkł.
- Ładne rzeczy! - odmalowało się na twarzy Rokka.
- Przep...
- A więc proszę, przerwał mu Persikow. - Oto lampa łukowa. Z niej, przesuwając okular, otrzyma pan - Persikow szczęknął pokrywą komory, która przypominała aparat fotograficzny - wiązkę, którą następnie może pan regulować przesuwając obiektyw, oto numer jeden... a tu lustro numer dwa - Persikow zgasił płomień i znów rzucił go na azbestową podłogę komory - na podłodze zaś, w polu padania promienia, może pan sobie rozłożyć co się panu żywnie podoba i robić doświadczenia. Niezmiernie proste, prawda?
Persikow chciał wyrazić ironię i pogardę, ale przybysz tego nie zauważył, uważnie wpatrywał się błyszczącymi oczkami w komorę.
- Uprzedzam tylko - ciągnął Persikow - że nie należy wsuwać rąk w promień, ponieważ, jak zauważyłem, powoduje on hipertrofię naskórka... a czy to zmiany złośliwe, czy nie, tego jeszcze, niestety nie zdążyłem ustalić.
Tu gość zwinnie ukrył dłonie za plecami upuściwszy przy tym skórzaną cyklistówkę i spojrzał na ręce profesora. Przepalone były jodyną, a prawa zabandażowana w nadgarstku.
- A wy, profesorze?
- U Szwabego na Kuznieckim Moście może pan sobie kupić gumowe rękawiczki - odparł z irytacją profesor. - Ja nie mam obowiązku o to się troszczyć.
Tu Persikow spojrzał na swego gościa niczym przez lupę:
- Skąd się pan wziął? W ogóle... dlaczego pan?...
Rokk w końcu strasznie się obraził.
- Bardzo przepra...
- Przecież trzeba przynajmniej wiedzieć, o co chodzi!... Dlaczego pan się uczepił tego promienia?...
- Dlatego, że to sprawa największej, ogromnej wagi...
- Aha. Największej? W takim razie... Pankrat!
A kiedy Pankrat się zjawił:
- Poczekaj, zastanowię się.
I Pankrat pokornie czekał.
- Nie mogę - mówił Persikow - zrozumieć jednej rzeczy: po co ten pośpiech, ta tajemnica?
- Jużeście mnie, profesorze, zbili z pantałyku - odpowiedział Rokk. - Wiecie przecież, że nam kury wyzdychały co do nogi.
- Więc co z tego? - wrzasnął Persikow. - Chce je pan momentalnie wskrzesić, czy jak? I dlaczego akurat za pomocą nie zbadanego jeszcze promienia?
- Towarzyszu profesorze - oświadczył Rokk - słowo daję, że nie wiem, co mam odpowiedzieć. Mówię wam przecież, że musimy odbudować w kraju hodowlę kur, bo za granicą wypisują o nas okropne rzeczy. Tak.
- A niech sobie wypisują...
- No, wiecie... - zagadkowo powiedział Rokk i pokręcił głową.
- Któż to, ciekaw bym wiedzieć, wpadł na pomysł hodowania kur z jajek...
- Ja - odparł Rokk.
- Aha... Ta-ak... A czemuż to, jeśli wolno? Skąd się pan dowiedział o właściwościach promienia?
- Byłem, profesorze, na waszym odczycie.
- Niczego jeszcze z jajkami nie robiłem... Mam dopiero zamiar!
- Jak Boga kocham, uda się! - z nagłym przekonaniem, żarliwie zapewnił Rokk. - Wasz promień jest tak znakomity, że można by hodować nawet słonie, nie tylko kurczęta.
- Wie pan co - powiedział Persikow - pan nie jest zoologiem? Nie? Szkoda... Byłby z pana nader odważny eksperymentator... Tak... ale ryzykuje pan - niepowodzenie... I tylko zabiera pan mój czas...
- Zwrócimy wam komory. Co znaczy...
- Kiedy?
- No, jak tylko wyhoduję pierwszą partię.
- Z jakim przekonaniem pan to mówi! Dobrze. Pankrat!
- Mam ze sobą ludzi - powiedział Rokk - i konwojentów...
Przed wieczorem gabinet Persikowa osierociał... Opustoszały stoły. Ludzie Rokka zabrali wszystkie trzy wielkie komory, pozostawiając profesorowi tylko jego pierwszą, malutką, tę, w której rozpoczynał doświadczenia.
Zapadł lipcowy zmierzch, szarość ogarnęła Instytut, popłynęła korytarzami. Z gabinetu słychać było monotonne kroki - to Persikow nie zapalając światła przemierzał olbrzymi pokój od okna do drzwi... Dziwna rzecz: jakiś niewytłumaczalnie smutny nastrój owładnął tego wieczora wszystkimi, którzy znajdowali się w Instytucie, także zwierzętami. Żaby nie wiadomo dlaczego rozpoczęły wyjątkowo smętny koncert, rechotały złowieszczo, ostrzegawczo. Pankrat zmuszony był polować po korytarzach na węża, który uciekł ze swojej skrzynki, a kiedy go wreszcie zdybał, wąż miał minę, jakby gotów był uciekać gdzie oczy poniosą, byle tylko zwiać z tego miejsca.
O głębokim zmierzchu rozległ się dzwonek z gabinetu Persikowa. Pankrat stanął w progu. I ujrzał obraz straszliwy. Uczony stał samotnie na środku gabinetu i patrzył na stoły. Pankrat odkaszlnął i zamarł.
- Tak, Pankrat - powiedział Persikow i wskazał opustoszały stół.
Pankrat przeraził się. Wydało mu się po ciemku, że profesor ma oczy zapuchnięte od płaczu. To było tak niesłychane, tak straszne...
- Tak jest - płaczliwie odpowiedział Pankrat i pomyślał: Lepiej byś już na mnie nakrzyczał!
- Tak - powtórzył Persikow i wargi mu drgnęły dokładnie tak samo, jak drgają dziecku, któremu ni stąd ni zowąd odebrano ukochaną zabawkę.
- Wiesz, Pankrat, mój drogi - odwracając się do okna ciągnął Persikow - moja żona, która wyprowadziła się przed piętnastoma laty i występowała potem w operetce, teraz, okazuje się, umarła... Taka to historia, kochany... Otrzymałem list...
- Żaby darły się żałośnie i mrok pochłaniał profesora, oto ona... noc... Moskwa... zapalały się gdzieś tam jakieś białe lampy za szybami... Stropiony Pankrat cierpiał, ze strachu prężąc się jak struna...
- Idź już, Pankrat - z trudem wyrzekł profesor i machnął ręką. - Kładź się spać, mój drogi, kładź się, gołąbeczku.
I zapadła noc. Pankrat z gabinetu wybiegł nie wiedzieć czemu na palcach, przybiegł do swojej izdebki, rozgrzebał szmaty w kącie, wydobył spod nich napoczętą flaszkę rosyjskiej gorzałki i jednym haustem łyknął około szklanki. Zagryzł chlebem z solą i oczy mu cokolwiek poweselały.
Późnym wieczorem, już blisko północy, bosy Pankrat siedział na ławce w wątle oświetlonym hallu i mówił do nieodmiennie czuwającego dyżurnego melonika drapiąc się przy tym w pierś pod perkalową koszulą:
- Lepiej by już zabili, jak Bo...
- Naprawdę płakał? - z zainteresowaniem pytał melonik?
- Jak... Bo - zapewniał Pankrat...
- Wielki uczony - przytaknął melonik. - Wiadoma rzecz, żaba żony nie zastąpi.
- Skąd - przytaknął Pankrat.
Potem pomyślał i dodał:
- Myślę ściągnąć tu moją babę... Bo i co ma sama siedzieć we wsi? Tylko że ona tych wszystkich gadów nie znosi...
- Okropne obrzydlistwo, co tu gadać - przytaknął melonik.
Z gabinetu uczonego nie dobiegał żaden dźwięk. Zresztą światło też się tam nie paliło. Nie było jasnej szpary pod drzwiami.
Z całą pewnością nie ma piękniejszej pory roku aniżeli dojrzały sierpień w guberni, powiedzmy smoleńskiej. Lato roku tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego było, jak wiadomo, wyjątkowo piękne, na wiosnę deszcze spadły w samą porę, słońce grzało jak należy, urodzaj był znakomity... Jabłka w byłym majątku Szeremietiewów dojrzewały... Zieleniły się lasy, żółkły kwadraty pól... Na łonie przyrody nawet człowiek staje się lepszy. Tu Aleksander Siemionowicz nie zrobiłby tak nieprzyjemnego wrażenia jak w mieście. Zresztą nie chodził teraz w swoim okropnym trenczu. Twarz miał opaloną na miedź, rozpięta perkalowa koszula ukazywała pierś porośniętą gęstym czarnym włosem, spodnie miał Aleksander Siemionowicz z żaglowego płótna. Jego oczy stały się spokojniejsze, więcej w nich było dobroci.
Aleksander Siemionowicz zbiegł żywo z tarasu pod kolumnami, do jednej z nich przybity był szyld z gwiazdą:
Sowhoz “Czerwony Promień” i pobiegł prosto do półciężarówki, która przywiozła pod konwojem trzy czarne komory.
Przez cały dzień Aleksander Siemionowicz krzątał się wraz ze swymi pomocnikami, ustawiał komory w byłym ogrodzie zimowym, w oranżerii Szeremietiewów... Przed wieczorem wszystko było gotowe. Pod szklanym dachem zapłonęła biała matowa kula, ustawiono na cegłach komory, a mechanik, który przyjechał wraz z nimi, pokręciwszy lśniące śruby i poszczękawszy narzędziami, zapalił na azbestowych dnach czarnych skrzyń tajemniczy czerwony promień.
Aleksander Siemionowicz doglądał wszystkiego, sam właził na drabinę, żeby sprawdzić przewody.
Nazajutrz ta sama ciężarówka wróciła ze stacji kolejowej i wypluła trzy skrzynki ze wspaniałej gładkiej dykty oklejone ze wszystkich boków nalepkami frachtu i - białymi na czarnym tle napisami:
Vorsicht: Eier!
Ostrożnie: Jajka!
- Co tak mało przysłali? - zdziwił się Aleksander Siemionowicz, ale natychmiast zajął się przesyłką, zaczął wypakowywać jajka.
Rozpakowywano skrzynki w tejże oranżerii, a brali w tym udział sam Aleksander Siemionowicz, jego niebywałej tuszy żona Mania, jednooki były ogrodnik byłych Szeremietiewów zajmujący obecnie w sowchozie uniwersalne stanowisko stróża, skazany na zamieszkanie w sowchozie funkcjonariusz bezpieczeństwa i sprzątaczka Dunia. To nie Moskwa i wszystko tutaj odbywało się bardziej po prostu, bardziej rodzinnie, bardziej po przyjacielsku. Aleksander Siemionowicz komenderował i miłośnie spoglądał na skrzynki, które w delikatnym przedwieczornym świetle sączącym się przez szklany dach oranżerii wyglądały jak wytwornie zapakowane upominki. Karabin konwojenta błogo drzemał przy drzwiach, on sam zaś zrywał obcęgami metalowe klamry i taśmy ze skrzyń. Dykta trzeszczała... Wzbijał się kurz. Aleksander Siemionowicz człapiąc sandałami krzątał się wokół skrzynek.
- Ostrożnie, błagam - mówił do funkcjonariusza. - Delikatniej. Nie wiecie, że to jajka?
- To nic - chrypiał gminny bojownik wyważając wieko. - Zaraz...
Tr-r-r i wzbijał się kurz. Jaja były zapakowane komfortowo: pod drewnianym wiekiem znajdowała się warstwa pergaminu, pod nią karton, potem następowała gruba warstwa wiórów, potem trociny i w tych trocinach widać było białe łebki jajek.
- Zagraniczne opakowanie - grzebiąc w trocinach mówił czule Aleksander Siemionowicz. - Nie to co u nas. Mańka, ostrożniej, bo stłuczesz.
- Całkiem żeś ty zgłupiał, Aleksander - odpowiadała żona. - Wielkie mi rzeczy, myślałby kto. Co to ja nigdy jajek nie widziałam? Och!... Jakie duże!
- Zagranica - mówił Aleksander Siemionowicz wykładając jaja na drewniany stół - to nie to co nasze chłopskie jaja... Wszystkie na pewno, psia ich mać, niemieckie bramaputry...
- Pewnie - potakiwał konwojent podziwiając jaja.
- Nie rozumiem tylko, dlaczego są takie brudne - mówił z zadumą Aleksander Siemionowicz... - Mania, doglądaj. Niech rozładowują dalej, a ja idę do telefonu.
I wyruszył do telefonu w biurze sowchozu po drugiej stronie podwórza.
Wieczorem w gabinecie w Instytucie Zoologii zaterkotał telefon. Profesor Persikow zwichrzył czuprynę i podszedł do aparatu.
- No? - zapytał.
- Będzie z wami rozmawiała prowincja - cicho, chrapliwie odezwała się kobiecym głosem słuchawka.
- No, słucham - z obrzydzeniem rzucił Persikow w czarną paszczę słuchawki... Coś w niej szczęknęło, potem oddalony męski głos z niepokojem powiedział w samo ucho:
- Czy myć jajka, profesorze?
- Co takiego? Co! O co pan pyta? - zirytował się Persikow. - Skąd pan mówi?
- Z Nikolskiego, gubernia smoleńska - odpowiedziała słuchawka.
- Nic nie rozumiem. Nie znam żadnego Nikolskiego. Kto mówi?
- Rokk - surowo powiedziała słuchawka.
- Co za Rokk? Ach, rozumiem... to pan... więc o co pan pyta?
- Czy je myć? Przysłali mi z zagranicy transport kurzych jaj...
- No i?
- ... a one takie jakieś uświnione...
- To chyba jakaś pomyłka... Jakże one mogą być “uświnione”, jak pan się wyraził. No, oczywiście, może trochę... no, pomiot przysechł... albo coś jeszcze...
- To nie myć?
- Oczywiście, że nie trzeba... A co, chce pan już ładować jaja do komór?
- Już ładuję. Tak - odpowiedziała słuchawka.
-Hm - chrząknął Persikow.
- To na razie - cmoknęła słuchawka i umilkła.
- “Na razie” - z nienawiścią powtórzył Persikow privat-docentowi Iwanowowi - jak się panu podoba ten typek?
Iwanow się roześmiał.
- To był on? Wyobrażam sobie, co on tam wypiecze z tych jaj.
- T... t... t... - gniewnie zaczął mówić Persikow - wyobraża pan sobie... no, pięknie... bardzo możliwe, że na deuteroplazmę jaja kurzego promień będzie oddziaływał w taki sam sposób jak na plazmę płazów. Bardzo możliwe, że kury mu się wyklują. Ale przecież ani pan, ani ja nie możemy przewidzieć, jakie te kury będą... Może diabła warte. Może będą niejadalne. Czy na przykład mogę zaręczyć, że potrafią ustać na własnych nogach? Może będą miały zbyt łamliwe kości? - Persikow wpadł w zapał, wymachiwał ręką, zaginał palce.
- Święta prawda - zgodził się z nim Iwanow.
- A czy pan może zaręczyć, że te kury będą się rozmnażać? Może ten typek wyhoduje bezpłodne kury? Co z tego, że będą wielkości psa, jeśli na kurczaki trzeba będzie czekać do końca świata?
- Trudno powiedzieć - zgodził się z nim Iwanow.
- Co za nonszalancja! - denerwował się Persikow. - Jaka bezceremonialność! Proszę zwrócić uwagę, że polecono mi instruować tego drania! - Persikow wskazał przyniesiony przez Rokka papier, który jeszcze poniewierał się na stole laboratoryjnym. - A jakże ja mogę go instruować, tego ćwierćinteligenta, skoro sam nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia!
- Czy nie mógł pan odmówić? - zapytał Iwanow.
Persikow spurpurowiał, wziął papier i pokazał go Iwanowowi. Iwanow przeczytał i uśmiechnął się ironicznie.
- Ta-ak... - powiedział znacząco.
- Proszę zwrócić uwagę, że od dwóch miesięcy czekam na realizację mojego zamówienia i ani widu, ani słychu. A jemu momentalnie przysłali jaja i w ogóle otrzymał wszelką możliwą pomoc.
- Nic mu z tego nie wyjdzie, panie profesorze. Skończy się na tym, że po prostu oddadzą nam komory.
- Byle jak najszybciej, przecież oni w ten sposób opóźniają moje eksperymenty.
- To właśnie jest najsmutniejsze. Ja mam wszystko gotowe.
- Dostał pan skafandry?
- Tak, dzisiaj.
Persikow nieco się uspokoił i ożywił.
- Uhu... myślę, że zrobimy tak. Drzwi sali można będzie zamknąć na stałe, otworzymy za to okno...
- Oczywiście - przytaknął Iwanow.
- Trzy hełmy?
- Tak. Trzy.
- Więc tak... Zatem pan, ja i jeszcze któryś ze studentów. Damy mu trzeci hełm.
- Może Grynmut.
- To ten, który teraz zajmuje się u pana salamandrami?... Hm... niczego sobie... chociaż, przepraszam, na wiosnę nie potrafił mi powiedzieć, jak jest zbudowany pęcherz pławny u nagozębych - pamiętliwie dorzucił Persikow.
- Nie, on się nada... To dobry student. - Iwanow wziął w obronę Grynmuta.
- Trudno, czeka nas nie przespana noc - ciągnął Persikow. - Tylko, wie pan, kolego, proszę jeszcze sprawdzić gaz, bo wie pan, po nich wszystkiego można się spodziewać. Przyślą jakieś świństwo...
- Nie, nie - zamachał rękami Iwanow - wczoraj sprawdzałem. Trzeba im oddać sprawiedliwość, panie profesorze, to doskonały gaz.
- Na czym pan go wypróbowywał?
- Na zwyczajnych żabach. Wystarczy puścić go trochę, a zdychają natychmiast. Ach, jest jeszcze jedna sprawa... Proszę napisać pisemko do GPU, żeby nam przysłali elektryczny rewolwer.
- Ależ ja się nie potrafię z nim obchodzić...
- Biorę to na siebie - odpowiedział Iwanow. - Strzelaliśmy z tego nad Klaźmą, dla zabawy... mieszkał tam obok mnie jeden gepista... To wspaniała broń. Nadzwyczajna... Strzela bezgłośnie, kładzie trupem na sto kroków. Strzelaliśmy do wron... Moim zdaniem moglibyśmy się obejść nawet bez gazu.
- Hm... - to interesujący pomysł... Bardzo interesujący. - Persikow poszedł do kąta, podniósł słuchawkę i kwaknął...
- Proszę mi dać tę, no, jak jej tam... Łubiankę...
Panowały upały nie do wytrzymania. Wyraźnie widać było, jak przelewa się nad polami tłusty, przezroczysty skwar. Noce nastały cudowne, zwodnicze, zielone. Świecił księżyc i byłą posiadłość Szeremietiewów czynił tak piękną, że trudno to opisać. Pałac-sowchoz świecił się, jakby był z cukru, w parku drżały cienie, stawy zaś stały się dwubarwne, ławica księżycowej poświaty, a na połowie mrok bez dna. W księżycowym świetle można było bez trudu czytać “Izwiestia”, wyjąwszy dział szachowy, składany drobniutkim nonparelem. Ale w takie noce nikt “Izwiestii”, rzecz jasna nie czytał... Sprzątaczka Dunia znalazła się jakimś trafem w zaroślach za sowchozem i tamże, dziwnym zbiegiem okoliczności, znalazł się rudowąsy kierowca rozklekotanej półciężarówki. Co tam robili - nie wiadomo. Skryli się w niepewnym cieniu wiązu, wprost na rozścielonym skórzanym płaszczu szofera. W kuchni paliła się żarówka, jedli tam kolację dwaj ogrodnicy, a madame Rokk w białej kapocie siedziała pod kolumnami tarasu i marzyła, wpatrzona w rzadkiej urody księżyc.
O dziesiątej wieczorem, kiedy ucichły ostatnie głosy, w leżącej za sowchozem wsi Koncowka rozbrzmiały w idyllicznym pejzażu cudnie tkliwe dźwięki fletu. Pióro tego nie opisze, jak bardzo pasowały, tu nad tymi zagajami i byłymi kolumnami pałacu Szeremietiewów. Pastelowa Liza z “Damy Pikowej” zmieszała swój sopran w duecie z namiętnym altem Pauliny i wzniosła się na księżycowe wyżyny niczym widmo starego, a przecież tak bezbrzeżnie miłego, rozczulającego do łez reżimu.
Już wieczór zapadł... Już wieczór zapadł... - grał wśród westchnień i fiorytur flet.
Zarośla zamarły, a zwodnicza jak leśna rusałka Dunia słuchała tego duetu tuląc policzek do chropawego, rudego i mężnego policzka kierowcy.
- Fajnie podgrywa, sukinsyn - powiedział szofer obejmując mężnym ramieniem talię Duni.
Na flecie grał osobiście kierownik sowchozu Aleksander Siemionowicz Rokk, a grał, należy mu przyznać, doskonale. Rzecz w tym, że flet to była niegdyś specjalność Aleksandra Siemionowicza. Aż do roku tysiąc dziewięćset siedemnastego grał w znanym zespole instrumentalnym maestro Pietuchowa, który co wieczór wypełniał harmonią dźwięków foyer przytulnego kinoteatru “Czarowny Fantom” w mieście Jekaterynosław. Ale wielki rok tysiąc dziewięćset siedemnasty, który odmienił losy tak wielu ludzi, także i Aleksandra Siemionowicza skierował na nową drogę. Aleksander Siemionowicz opuścił “Czarowny Fantom” oraz zakurzoną gwiaździstą satynę w foyer i puścił się na szerokie wody wojny i rewolucji, zamieniając flet na morderczy mauzer. Fale miotały nim długo, wyrzucając go to na Krymie, to w Moskwie, to w Turkiestanie, a nawet we Władywostoku. Trzeba było właśnie rewolucji, by w całej krasie objawić światu Aleksandra Siemionowicza. Okazało się, że to człowiek niewątpliwie wielkiego kalibru, i że nie dla niego foyer “Czarownego Fantomu”. Nie wdając się w nużące szczegóły powiedzmy, że rok miniony, tysiąc dziewięćset dwudziesty siódmy, oraz początek roku dwudziestego ósmego zastały Aleksandra Siemionowicza w Turkiestanie, gdzie, po pierwsze, redagował wielki dziennik, a po drugie, jako lokalny członek najwyższej komisji gospodarczej, wsławił się zdumiewającymi wynikami w dziedzinie nawodnienia Turkiestanu. W dwudziestym ósmym Rokk przybył do Moskwy i znalazł tu całkowicie zasłużony odpoczynek. Najwyższa komisja organizacji, której legitymację chlubnie nosił w kieszeni ów staroświecki prowincjusz, oceniła go właściwie i powierzyła mu stanowisko spokojne a zaszczytne. Niestety! Niestety! Na nieszczęście Republiki ruchliwy umysł Aleksandra Siemionowicza bynajmniej nie przygasł, w Moskwie Rokk usłyszał o wynalazku Persikowa i w pokojach umeblowanych “Czerwony Paryż” na ulicy Twerskiej zrodziła się w jego mózgu idea zrekonstruowania w ciągu miesiąca za pomocą promienia Persikowa pogłowia kur w Republice. W Komisji Hodowli Zwierzęcej wysłuchano Rokka uważnie, udzielono mu poparcia i tak to Rokk z grubym papierem zjawił się u dziwaka-zoologa.
Koncert nad szklanymi wodami, zaroślami i parkiem miał się już ku końcowi, kiedy nagle stało się coś, co przerwało go przedwcześnie. A mianowicie psy w Koncowce, które ze względu na spóźnioną porę dawno już powinny były udać się na spoczynek, podniosły znienacka niewiarygodny wprost jazgot, który stopniowo przeszedł w zbiorowe nieznośne wycie. Wycie to narastało, podniosło się nad polami i nagle zawtórował mu milionogłosy skrzekliwy koncert żab rechocących na stawach. Wszystko to było tak okropne, że przez chwilę wydało się nawet, iż prysł tajemny czar niezrównanej nocy.
Aleksander Siemionowicz odłożył flet i wyszedł na werandę.
- Mańka. Słyszysz? Przeklęte kundle... Jak myślisz, dlaczego się tak wściekły?
- Skąd mam wiedzieć? - patrząc na księżyc odpowiedziała Mania.
- Wiesz co, Mańka, chodź, popatrzymy na jajeczka - zaproponował Aleksander Siemionowicz.
- Jak Boga kocham, tyś już całkiem zwariował z tymi twoimi jajkami i kurami. Lepiej trochę byś odpoczął.
- Nie, Mańka, chodźmy.
W oranżerii paliła się jasna lampa. Nadeszła i Dunia z pałającymi policzkami i błyszczącymi oczyma. Aleksander Siemionowicz ostrożnie odsunął szybę i wszyscy zajrzeli do komory. Na białej azbestowej podłodze leżały w równiutkich rządkach cętkowane jaskrawoczerwone jajka, w komorach było cicho... a lampa na górze - piętnaście tysięcy świec - syczała cicho...
- Uch, co ja za kurczęta wyhoduję! - mówił z entuzjazmem Aleksander Siemionowicz zaglądając do komur to z boku, przez szczeliny kontrolne, to z góry przez otwory wentylacyjne. - Zobaczycie... Co? Może nie wyhoduję?
- A wiecie - uśmiechając się powiedziała Dunia - w Koncowce chłopi mówią, żeście Antychryst. Powiadają, że te jaja to diabelskie. Grzech w maszynie wysiadywać. Chcieli was zabić.
Aleksander Siemionowicz drgnął i odwrócił się do żony. Twarz mu pożółkła.
- No, co wy na to? Co za ludzie! Co z takimi można zrobić? Co? Mańka, trzeba im będzie zorganizować zebranie... Jutro wydzwonię pracowników z powiatu. Sam do nich przemówię. Trzeba tu będzie w ogóle trochę popracować... Co za diabelska dziura...
- Ciemnota - mówił funkcjonariusz bezpieczeństwa, który ulokował się na szynelu przy drzwiach oranżerii.
Dzień następny upamiętnił się wydarzeniami koszmarnymi a niewytłumaczalnymi. Rano o świcie w zaroślach, które zazwyczaj witały wschód słońca niemilknącym potężnym świergotem ptaków, panowała głucha cisza. Zwrócili na to uwagę dosłownie wszyscy. Jak przed burzą. Ale o żadnej burzy nie mogło nawet być mowy. Rozmowy w sowchozie przybrały charakter dziwny i dla Aleksandra Siemionowicza dwuznaczny, zwłaszcza dlatego, że od dziadka zwanego Kozim Wolem, znanego w Koncowce wichrzyciela i mędrka, dowiedziano się, iż jakoby wszystkie ptaki zgromadziły się w stada i o świcie odleciały z Szeremietiewa gdzieś na północ, co było po prostu głupie. Aleksander Siemionowicz bardzo się tym zdenerwował i zmarnował cały dzień na uzyskanie połączenia z miastem Graczowka. Obiecano tam Aleksandrowi Siemionowiczowi przysłać za dwa dni prelegentów z dwoma tematami - sytuacja międzynarodowa i problem “Dobrokuru”.
Wieczorem także nie obyło się bez niespodzianek. Jeśli rano zamilkły zagajniki, wykazując naocznie jak podejrzana i niemiła jest taka cisza wśród drzew, jeśli w południe wyniosły się dokądś wróble z sowchozowego podwórza, pod wieczór zamilkły stawy w Szeremietiewie. Było to doprawdy zdumiewające, bowiem wszyscy w promieniu czterdziestu wiorst [1,067 km. ] doskonale znali słynny rechot szeremietiewowskich żab. Teraz zaś żaby jakby wymarły. Znad stawu nie dobiegało ani kumknięcie, łopiany trwały w milczeniu. Trzeba przyznać, że Aleksander Siemionowicz do reszty stracił kontenans. O wydarzeniach tych zaczęto mówić, a mówiono o nich w sposób jak najbardziej nieprzyjemny, to znaczy za plecami Aleksandra Siemionowicza.
- To rzeczywiście bardzo dziwne - powiedział ten ostatni przy obiedzie do żony. - Nie mogę zrozumieć, dlaczego te ptaki nagle odleciały.
- Skąd mam wiedzieć? - odpowiedziała Mania. - Może uciekły od tego twojego promienia?
- Jesteś, Mańka, najzwyklejsza idiotka - rzucając łyżkę odparł Aleksander Siemionowicz. - Całkiem jak ci chłopi. Co tu ma do rzeczy promień?
- A tego to ja już nie wiem. Daj mi święty spokój.
Wieczorem czekała wszystkich trzecia niespodzianka - znowu zawyły psy w Koncowce, i to jak! Nad wysrebrzonymi przez księżyc polami trwał nieustanny skowyt, wściekłe rozpaczliwe ujadanie.
Tę przykrość osłodziła po trosze Aleksandrowi Siemionowiczowi następna, miła tym razem, niespodzianka w oranżerii. Z komór dobiegał nieustanny stuk w czerwonych jajach. Puk... puk... puk... puk... stukało to w jednym, to w drugim, to w trzecim jajku.
Stukot w jajkach był dla Aleksandra Siemionowicza stukotem triumfalnym. Z miejsca poszły w niepamięć dziwne wydarzenia w zagajniku i na stawach. W oranżerii zgromadzili się wszyscy: Mania i Dunia, i stróż, i funkcjonariusz, który pozostawił swój karabin przy drzwiach.
- No i co? Co wy na to? - triumfalnie pytał Aleksander Siemionowicz. Wszyscy ciekawie nadstawiali uszu pod drzwiczkami pierwszej komory. - To kurczaczki tak stukają, dziobkami - ciągnął promieniejący Aleksander Siemionowicz. - No i co, nie dochowam się kurcząt? Nie, kochani. - I w nadmiarze uczuć poklepał po ramieniu funkcjonariusza bezpieczeństwa. - Wylęgną się takie, że oko wam zbieleje! Teraz nie spuszczać mi z nich oka - dodał surowo. - Jak tylko zaczną się wykluwać, wołać mnie zaraz.
- Dobrze - odpowiedzieli chórem stróż, Dunia i funkcjonariusz.
Stuku... puku... stuku... puku... wrzało to w jednym, to w drugim jajku z pierwszej komory. Rzeczywiście, obraz budzącego się w cienkiej, prześwitującej skorupce nowego życia był tak interesujący, że całe towarzystwo długo jeszcze siedziało na przewróconych pustych skrzynkach patrząc, jak w tajemniczym migotliwym świetle dojrzewają malinowe jajka. Rozeszli się do łóżek dość późno, kiedy nad sowchozem i nad okolicznymi polami rozlała się już zielonkawa noc. Była to noc tajemnicza, a nawet rzec by można, straszna, zapewne dlatego, że absolutną ciszę zakłócało wybuchające co chwilę bez powodu arcysmutne a dręczące wycie psów w Koncowce. Dlaczego tak szalały te przeklęte kundle - nie wiadomo.
Rano Aleksandra Siemionowicza spotkała nieprzyjemność. Funkcjonariusz był zupełnie załamany, przykładał dłonie do serca, przysięgał na wszystkie świętości, że ani na moment nie zmrużył oka, ale niczego nie zauważył.
- Niepojęta historia - zapewniał. - To nie moja wina, towarzyszu Rokk.
- Dziękuję wam z duszy serca - sztorcował go Aleksander Siemionowicz. - Co wy sobie myślicie, towarzyszu? Po co was przysłali? Pilnować. Więc mi powiedzcie, gdzie one są? Wykluły się, tak czy nie? A więc uciekły. To znaczy, żeście sobie gdzieś poszli, a drzwi pozostały otwarte. Żeby mi się te kurczęta znalazły!
- Nie mam co ich szukać. Co, to ja nie znam swojej roboty? - obraził się wreszcie zbrojny dozór. - Czego się mnie niepotrzebnie czepiacie, towarzyszu Rokk?
- Więc gdzie się podziały?
- Skąd mam wiedzieć? - wściekł się wreszcie funkcjonariusz. - Albo to mogę je upilnować? Po co mnie tu przysłali? Komór pilnować, żeby ich nikt nie gwizdnął, no to pilnuję. Stoją wasze komory, jak stały. A łapać wszystkich kurcząt nie mam obowiązku. Kto może wiedzieć, jakie się wam kurczęta wykluły, może i na rowerze ich nie dogoni?
Aleksander Siemionowicz trochę się stropił, coś tam jeszcze poburczał i pogrążył się w zdumieniu. To była rzeczywiście bardzo dziwna historia. W pierwszej komorze, którą załadowano najwcześniej, dwa jajka znajdujące się tuż przy podstawie promienia były stłuczone. Jedno z nich nawet odtoczyło się na bok. Skorupka leżała na azbestowej podłodze w zasięgu promienia.
- Diabli wiedzą - mruczał Aleksander Siemionowicz. - Okna pozamykane, przez dach przecież nie wyleciały?
Zadarł głowę i popatrzył w górę, tam, gdzie w szklanym dachu ziało kilka sporych dziur.
- Co też wy, Aleksandrze Siemionowiczu - niezmiernie zdumiała się Dunia. - Gdzieżby tam kurczęta latały! Są tu gdzieś... cip... cip... cip... - zawołała i zaczęła zaglądać w różne kąty oranżerii, gdzie stały zakurzone donice, jakieś deski i rupiecie. Ale żadne kurczaki znikąd się nie odzywały.
Przez dwie godziny wszyscy pracownicy w komplecie biegali po sowchozowym podwórzu szukając sprytnych kurcząt, ale nigdzie żadnego nie znaleźli. Dzień upływał niezmiernie nerwowo. Ochrona komór została dodatkowo wzmocniona przez stróża, któremu przykazano jak najsurowiej, by co piętnaście minut zaglądał do komór przez okienka i w razie czego - od razu wołał Aleksandra Siemionowicza. Naburmuszony funkcjonariusz siedział przy drzwiach, karabin trzymał między kolanami. Aleksander Siemionowicz był tak zaaferowany, że obiad zjadł dopiero o drugiej. Po obiedzie przespał się godzinkę w cienistym chłodku na byłej otomanie Szeremietiewa, napił się sowchozowego kwasu chlebowego, poszedł do oranżerii i upewnił się, że teraz wszystko jest tam w najzupełniejszym porządku. Staruszek stróż leżał na brzuchu na rogoży i mrugając spoglądał w kontrolne okienko komory numer 1. Funkcjonariusz czuwał, nie odstępował drzwi ani na krok.
Ale były również i nowiny: jajka w najpóźniej załadowanej trzeciej komorze zaczęły pomlaskiwać i cmokać, jakby tam, w środku, ktoś pochlipywał.
- Uch, dochodzą, powiedział Aleksander Siemionowicz. - Ani słowa, dochodzą, teraz to widzę. Widziałeś? - zwrócił się do stróża.
- Pewnie, każdy by zobaczył - odparł ten kręcąc głową, tonem wyjątkowo dwuznacznym.
Aleksander Siemionowicz chwilkę posiedział przy komorach, ale nic się w jego obecności nie wykluło, wstał więc, przeciągnął się i oświadczył, że nigdzie z majątku nie będzie się ruszać, pójdzie tylko wykąpać się w stawie, więc żeby go w razie czego natychmiast zawołali. Wstąpił do pałacu, do sypialni, gdzie stały dwa wąskie łóżka sprężynowe ze zmiętoszoną pościelą, a na podłodze leżała sterta zielonych jabłek i kopczyk prosa przygotowanego dla przyszłych kurczątek, zabrał włochaty ręcznik, a po namyśle i flet - żeby sobie w wolnej chwili pograć nieco nad zwierciadlaną tonią. Dziarsko wybiegł z pałacu, przeciął sowchozowe podwórze i wierzbową aleją podążył nad staw. Szedł Rokk szparko, wymachiwał ręcznikiem, flet trzymał pod pachą. Niebo sączyło skwar poprzez gałęzie wierzb i umęczone ciało marzyło o wodzie. Po prawej stronie Rokka zaczęły się kępy łopianów, splunął w nie, kiedy przechodził. I oto z głębi szerokolistnej gęstwiny dobiegł szelest, jakby ktoś wlókł belkę. Aleksander Siemionowicz poczuł w sercu przez moment nieprzyjemne kłucie, odwrócił głowę w kierunku łopuchów i popatrzył zdziwiony. Już od dwóch dni staw milczał jak wymarły. Szelest ucichł, nad łopianami widać było taflę wody i szary dach pawilonu kąpielowego. Wystrzeliło przed Aleksandrem Siemionowiczem parę koników polnych. Chciał już skręcić na drewniany pomost, kiedy nagle powtórzył się szelest w głębi zieleni, a do tego szelestu dołączył się krótki syk, jakby parowóz wypuścił jednocześnie smar i parę. Aleksander Siemionowicz czujnie wpatrzył się w zwartą ścianę chwastów.
- Aleksander - rozległ się w tym momencie głos żony Rokka i jej biała bluzka mignęła-zniknęła - znów mignęła w maliniaku. - Poczekaj, ja też idę się kąpać.
Żona spieszyła nad staw, ale wpatrzony w łopuchy Alksander Siemionowicz nic jej nie odpowiedział. Szarawa i oliwkowa belka zaczęła się unosić z gęstwiny do góry, rosła w oczach. Upstrzona była - tak się przynajmniej wydało Aleksandrowi Siemionowiczowi - jakimiś mokrymi, żółtawymi plamami. Wyciągała się, zwijała i rozwijała, aż wyciągnęła się tak wysoko, że przerosła niską rosochatą wierzbę... Potem wierzchołek belki nadłamał się, nieco nachylił, i nad Aleksandrem Siemionowiczem znalazło się coś, co przypominało rozmiarami moskiewski słup telegraficzny. Ale to coś było trzykrotnie grubsze i znacznie ładniejsze od słupa, bo pokryte tatuażem łuski. Nic jeszcze nie pojmując, ale już martwiejąc, Aleksander Siemionowicz spojrzał na czubek przerażającego słupa i jego serce na parę sekund przestało bić. Wydało mu się, że nagle w środku sierpniowego dnia chwycił mróz, przed oczyma zaś zrobiło mu się tak mrocznie, jakby patrzył na słońce przez płócienne spodnie.
Na górnym końcu belki znajdowała się głowa. Była płaska, zaostrzona i ozdobiona okrągłą żółtą plamą na oliwkowym tle. Pozbawione powiek, otwarte, lodowate wąskie oczy tkwiły na wierzchu tego łba, a w oczach tych migotała zgoła niespotykana wściekłość. Łeb zamachnął się, jakby chciał dziobnąć powietrze, cały słup zaś cofnął się w łopiany, pozostały tylko ślepia i ślepia te bez mrugnięcia wpatrywały się w Aleksandra Siemionowicza. Ten zaś, pokryty lepkim potem, wyrzekł cztery słowa, zupełnie niewiarygodne, a wywołane obłędnym przerażeniem. Tak nadzwyczajne były te oczy między liśćmi.
- Co za głupie dowcipy...
Potem przypomnieli mu się fakirzy... tak... tak... Indie... pleciony koszyk... obrazek... Zaklinacze.
Łeb znów się uniósł, zaczął się wyłaniać z łopianów również tułów. Aleksander Siemionowicz podniósł flet do ust, pisnął ochryple i co sekundę tracąc oddech zagrał walca z “Eugeniusza Oniegina”. Oczy w zieleni natychmiast zapłonęły nienawiścią do tej opery.
- Zwariowałeś, że grasz w taki upał? - dobiegł wesoły głos Mani i Aleksander Siemionowicz kątem oka dostrzegł białą plamę.
Po czym przeraźliwy pisk przeszył cały sowchoz, rozrósł się i uleciał, walc zaś zaczął podskakiwać jak przetrącony. Głowa w zieleni wystrzeliła do przodu, oczy opuściły Aleksandra Siemionowicza zostawiając jego duszy czas na pokutę. Wąż mniej więcej piętnastoarszynowy, [arszyn=71 cm] grubości człowieka, wyskoczył z łopianów jak sprężyna. Trysnęła z alei smuga kurzu, urwał się walc. Wąż strzelił obok kierownika sowchozu prościutko tam, gdzie na drodze widniała biała bluzeczka. Rokk widział to dokładnie. Mania zrobiła się żółtobiała, a jej długie włosy uniosły się na pół arszyna nad głowę, jakby były z drutu. Wąż w oczach Rokka na moment otworzył paszczę, z której wystrzeliło coś, co przypominało widelec, chwycił zębami za ramię osiadającą w kurzu Manię i uniósł ją na dobry arszyn nad ziemię. Mania powtórzyła wówczas swój przejmujący przedśmiertny wrzask. Wąż zwinął się w pięciosążniową [sążeń=3 arszyny] śrubę, jego ogon wzbił słup kurzu, wąż zaczął Manię dusić. Ta więcej nie wydała już z siebie ani dźwięku, Rokk słyszał jedynie trzask pękających kości. Wysoko nad ziemią mignęła głowa Mani, czule przytulona do policzka węża. Z ust Mani chlusnęła krew, machnęła złamana ręka, spod paznokci trysnęły małe krwawe fontanny. Wąż nieprawdopodobnie rozwarł paszczę, jednym ruchem nasunął łeb na głowę Mani i zaczął naciągać się na nią jak rękawiczka na palec. Wąż ział we wszystkie strony tak gorącym oddechem, że Rokk aż poczuł na twarzy żar, a ogon węża o mało co nie zmiótł go z drogi w tumanie gryzącego kurzu. To właśnie wtedy Rokk osiwiał. Najpierw lewa, a potem prawa połowa jego czarnej jak but głowy pokryła się srebrem. Wśród śmiertelnych mdłości oderwał się wreszcie od alei i nie widząc nic ani nikogo rzucił się do ucieczki ogłuszając dzikim rykiem okolice...
Agent GPU na stacji Dugino, Szczukin, był człowiekiem niezmiernie odważnym. Z zadumą powiedział do swego towarzysza, rudego Połajtisa:
- No cóż, pojedziemy. Co? Dawaj motocykl. - Potem milczał przez chwilę, aż dodał, zwracając się do siedzącego na ławce mężczyzny: - A flet odłóżcie.
Ale trzęsący się na ławce w lokalu duginskiego GPU siwy mężczyzna nie odłożył fletu, tylko zapłakał, zaskomlał. Szczukin i Połajtis zrozumieli wtedy, że flet trzeba mu wyjąć z rąk. Palce kurczowo trzymały instrument. Szczukin, który odznaczał się ogromną, niemal cyrkową siłą, zaczął odginać palec po palcu, póki nie odgiął tak wszystkich. Wtedy wreszcie odłożyli flet na stół.
Działo się to wczesnym słonecznym rankiem następnego dnia po śmierci Mani.
- Pojedziecie z nami - powiedział Szczukin, zwracając się do Aleksandra Siemionowicza. - Pokażecie nam, gdzie i co. - Ale Rokk odsunął się od niego z przerażeniem i zasłonił twarz rękami, jakby zobaczył upiora.
- Trzeba pokazać - surowo dorzucił Połajtis.
- Nie, daj mu spokój. Widzisz przecież, że jest nieprzytomny.
- Wyślijcie mnie do Moskwy - poprosił płacząc Aleksander Siemionowicz.
- To w ogóle nie chcecie wrócić do sowchozu?
Ale Rokk zamiast odpowiedzi zasłonił się rękami i z jego oczu popłynęło przerażenie.
- No, dobra - zdecydował Szczukin. - Rzeczywiście nie dalibyście rady... Widzę. Zaraz będzie ekspres, możecie nim jechać.
Następnie, gdy stacyjny stróż poił Aleksandra Siemionowicza wodą, a ten dzwonił zębami o wyszczerbioną niebieską filiżankę, Szczukin odbył z Połajtisem naradę. Połajtis był zdania, że nic takiego w ogóle się nie zdarzyło, a Rokk po prostu jest chory psychicznie i miał takie przerażające halucynacje. Szczukin natomiast skłaniał się ku poglądowi, że z Graczowki, w której występował właśnie cyrk, mógł uciec boa dusiciel. Rokk słysząc ich powątpiewające szepty wstał. Trochę już przyszedł do siebie i wyciągając ramiona niczym biblijny prorok powiedział:
- Słuchajcie! Słuchajcie! Dlaczego mi nie wierzycie? Tak było. Gdzie moja biedna żona?
Szczukin zrobił się poważny i milczący, i niezwłocznie nadał do Graczowki jakąś depeszę. Trzeci agent na polecenie Szczukina miał od tej chwili nie odstępować Aleksandra Siemionowicza i towarzyszyć mu do Moskwy. Natomiast Szczukin i Połajtis rozpoczęli przygotowania do wyprawy. Mieli tylko jeden elektryczny rewolwer, ale i to już było całkiem nieźle. Pięćdziesięciostrzałowy, typ 1927, duma francuskiej techniki na usługach walki na bliski dystans, bił zaledwie na sto kroków, ale za to wytwarzał pole o średnicy dwóch metrów i w tym polu zabijał wszystko, co żywe. Bardzo trudno było z niego chybić. Szczukin wziął lśniącą elektryczną zabawkę, Połajtis zwyczajny zaś, dwudziestopięciostrzałowy automat, zabrał magazynki i w chłodzie, po porannej rosie, pomknęli na motocyklu do sowchozu. Dwadzieścia dzielących stację od sowchozu wiorst motocykl przeterkotał w kwadrans (Rokk szedł przez całą noc, co chwilę w atakach śmiertelnego przerażenia kryjąc się w przydrożnej trawie), a kiedy słońce zaczęło silniej przygrzewać, zobaczyli na pagórku, pod którym wiła się rzeczka Topiel, cukrowy pałac z kolumnadą wśród zieleni. Dokoła panowała głucha cisza. Tuż przed wjazdem do sowchozu agenci wyprzedzili jadącego furmanką wieśniaka. Wlókł się powoli, wóz miał wyładowany jakimiś workami i niebawem został daleko w tyle. Motocykl przejechał przez most i Połajtis zatrąbił... żeby przywołać kogokolwiek. Ale nikt się nigdzie nie odezwał, jeżeli nie liczyć dalekich oszalałych kundli w Koncowce. Motocykl zwalniając zajechał przed bramę z pozieleniałymi lwami. Pokryci kurzem agenci w żółtych getrach zeskoczyli z siodełek, zamykanym na kłódkę łańcuchem przypięli wehikuł do kraty w bramie i weszli na podwórze. Cisza panowała zdumiewająca.
- Hej, jest tu kto? - głośno zawołał Szczukin.
Ale nikt nie odpowiedział na jego bas. Agenci obeszli podwórze dookoła, dziwiąc się coraz bardziej. Połajtis spochmurniał. Szczukin spoważniał i coraz bardziej nasępiał jasne brwi. Zajrzeli przez zamknięte okno do kuchni i zobaczyli, że nikogo tam nie ma, za to cała podłoga usłana jest białymi skorupami naczyń.
- Wiesz, że coś się tu u nich rzeczywiście musiało stać. Teraz to widzę. Katastrofa - powiedział Połajtis.
- Hej, jest tam kto? Hej! - krzyczał Szczukin, ale odpowiadało mu tylko echo spod sufitu kuchni.
- Diabli ich wiedzą! - burczał Połajtis. - Przecież nie mógł ich wszystkich pożreć na raz. Chyba że pouciekali. Chodźmy do środka.
Drzwi pałacu z kolumnadą stały otwarte na oścież, w środku nie było żywej duszy. Agenci nawet poszli na poddasze, pukali do wszystkich drzwi i otwierali je, ale dosłownie nic im to nie dało i przez pusty taras znowu wyszli na podwórze.
- Obejdźmy dookoła. Do oranżerii - polecił Szczukin. - Przeszukamy wszystko, a potem można będzie przedzwonić.
Ceglaną alejką, omijając klomby, agenci przeszli na tylne podwórze, przecięli je i zobaczyli pobłyskujące szkła oranżerii.
- Poczekaj no - szeptem powiedział Szczukin i odpiął od pasa rewolwer.
Połajtis zesztywniał i zdjął automat. Z oranżerii, a także skądś spoza niej dobiegał dziwaczny, bardzo donośny dźwięk. Brzmiało to tak, jakby gdzieś niedaleko sapał parowóz. Zau-zau... s-s-s-s-s... - syczała oranżeria...
- Tylko ostrożnie - szepnął Szczukin i starając się nie stukać obcasami agenci przesunęli się do szklanej ściany i zajrzeli do środka.
Połajtis natychmiast odskoczył, twarz mu pobladła. Szczukin otworzył usta i zamarł z rewolwerem w dłoni.
Cała oranżeria ruszała się jak robaczywa kasza. Zwijając się w kłębki, rozwijając, sycząc i rozprostowując, kręcąc i chwiejąc głowami pełzały po podłodze oranżerii ogromne węże. Potłuczone skorupy jaj poniewierały się na ziemi, chrzęściły pod cielskami. W górze blado płonęła lampa elektryczna ogromnej mocy, oświetlała całe wnętrze oranżerii upiornym filmowym światłem. Na podłodze stały trzy ciemne skrzynie podobne do ogromnych aparatów fotograficznych, dwie z nich przesunięte i przechylone, zgasły, w trzeciej płonęła niewielka ciemnomalinowa plama. Węże najrozmaitszych rozmiarów pełzały po przewodach, wspinały się po ramach okiennych, wyłaziły przez dziury w dachu. Nawet na lampie wisiała absolutnie czarna plamista kilkuarszynowa żmija i łeb jej chwiał się pod lampą niczym wahadło. Brzęczały w tym syku jakieś grzechotki, ciągnęło z oranżerii dziwną zgnilizną, jak od stojącego stawu. Agenci zdążyli jeszcze zauważyć stosy białych jajek w zakurzonych kątach i dziwacznego gigantycznego ptaka leżącego nieruchomo przy komorach, a przy drzwiach, obok karabinu, trupa szaro ubranego mężczyzny.
- Wracamy! - krzyknął Szczukin i zaczął się cofać, lewą ręką odsuwając Połajtisa, w prawej zaś podnosząc rewolwer. Zdążył wystrzelić dziewięć razy, dziewięć razy z sykiem wzlatywała przed oranżerią zielonkawa błyskawica. Syk wzmógł się przerażająco i w odpowiedzi na strzelaninę Szczukina w całej oranżerii zaczął się wściekły ruch, spłaszczone łby ukazały się we wszystkich otworach. Błyskawica natychmiast zaczęła skakać po całym sowchozie, odbłyski biegały po ścianach. Czach-czach-czach-tach - strzelał wycofując się tyłem Połajtis. Ale za plecami dał się słyszeć dziwny czworonogi szelest i Połajtis nagle okropnie krzyknął i upadł na plecy. Zielonobrunatny stwór na wykręconych do przodu łapach, z wielkim szpiczastym pyskiem, z grzebieniastym ogonem, stwór podobny do gigantycznej jaszczurki wytoczył się zza węgła szopy, z furią wgryzł się w nogę Połajtisa i obalił go na ziemię.
- Pomóż mi - krzyknął Połajtis i w tejże chwili jego lewa ręka znalazła się w paszczy potwora, chrupnęło. Daremnie usiłując podnieść prawą rękę, agent wlókł automat po ziemi. Szczukin odwrócił się nieprzytomnie. Zdążył raz wystrzelić, ale mierzył zanadto w bok, bał się, że zabije kolegę. Drugi raz wystrzelił w stronę oranżerii, bo stamtąd, spomiędzy niewielkich zielonych łbów wysunął się nagle łeb ogromny, oliwkowy, i gad wyprysnął wprost na Szczukina. Zabił olbrzymiego węża tym wystrzałem i znów, skacząc bezradnie dokoła Połajtisa, już półżywego w paszczy krokodyla, usiłował wypatrzyć miejsce, w które mógłby strzelić tak, by zabić straszliwego gada nie rażąc przy tym agenta. Wreszcie mu się to udało. Z lufy elektrycznego rewolweru po dwakroć buchnął błysk, rozświetlił wszystko wokół zielonkawym blaskiem, krokodyl podskoczył, wyprężył się i wypuściwszy Połajtisa znieruchomiał. Połajtisowi krew chlustała z rękawa, buchała z ust, agent podpierając się zdrowym prawym ramieniem wlókł za sobą zmiażdżoną nogę. Oczy mu gasły.
- Szczukin... uciekaj - jęknął zachłystując się.
Szczukin parokrotnie wystrzelił w kierunku oranżerii, poleciało parę szyb. Ale olbrzymia sprężyna, oliwkowa, zwinna, wyprysnęła z tyłu, z pienicznego okienka, pięciosążniowe cielsko przesmyknęło przez podwórze i w okamgnieniu okręciło się wokół nóg Szczukina. Agent upadł, lśniący rewolwer odskoczył w bok. Szczukin krzyknął potężnie, potem zabrakło mu tchu, potem sploty skryły go całego oprócz głowy. Jeden pierścień przejechał po głowie i zdarł z niej skalp, coś trzasnęło. Od tej chwili nie zagrzmiał w sowchozie ani jeden wystrzał. Wszystko zagłuszył jadowity metaliczny syk. I wtórując temu syczeniu wiatr przyniósł z bardzo daleka, z Koncowki, wycie. Tylko że teraz już nie można było się połapać, kto wyje - psy czy ludzie.
W nocnej redakcji dziennika “Izwiestia” gorzały lampy i gruby redaktor dyżurny łamał na ołowianym stole drugą kolumnę z depeszami “Z życia republik”. Wpadła mu w oko jedna szpalta, wpatrzył się w nią przez binokle, zachichotał, zwołał korektorów, metrampaża, pokazał ją wszystkim. Na wąskim pasku tandetnego papieru wydrukowane było co następuje:
“Graczowka, gubernia smoleńska. W powiecie pojawiła się kura wielkości kobyły, która wierzga jak koń. Zamiast ogona ma burżuazyjne damskie pióra”.
Zecerzy zaśmiewali się do rozpuku.
- Za moich czasów - obleśnie chichocząc mówił redaktor dyżurny - kiedy pracowałem u Wani Sytina w “Ruskim Słowie”, pili tak, że widywali słonie. To w porządku. Ale teraz widocznie w modę wchodzą strusie.
Zecerzy śmiali się.
- Rzeczywiście struś - odezwał się metrampaż. - Gdzie to wstawimy, panie redaktorze?
- Coś ty z byka spadł? - odparł redaktor dyżurny. - Dziwię się, że sekretarz to przepuścił. Ktoś się zdrowo spił.
- Świętowali, to jasne - przytaknęli składacze i metrampaż zabrał ze stołu notatkę o strusiu.
Dlatego też “Izwiestia” przyniosły nazajutrz, jak zazwyczaj, masę pasjonujących informacji, ale bez najmniejszej nawet aluzji do strusia z Graczowki. Privat-docent Iwanow, który regularnie czytywał “Izwiestia”, w swoim gabinecie złożył numer, ziewnął, powiedział: “Nudy na pudy” i włożył biały fartuch. Niebawem zapłonęły w jego gabinecie palniki, rozkumkały się żaby. Natomiast w gabinecie profesora Persikowa panowało zamieszanie. Wystraszony Pankrat stał na baczność.
- Tak jest... Wedle rozkazu - mówił.
Persikow wręczył mu zapieczętowany lakiem pakiet i powiedział:
- Pojedziesz prosto do Wydziału Handlu do tego całego kierownika Ptachy i powiesz mu wprost, że jest świnia. Powiedz, że ja, profesor Persikow, tak właśnie powiedziałem. I oddasz mu tę kopertę.
Ładna historia... pomyślał pobladły Pankrat i zniknął wraz z pakietem.
Persikow szalał.
- Diabli wiedzą, co się dzieje - jęczał spacerując po gabinecie i zacierając dłonie w rękawiczkach. - Oni kpią sobie ze mnie i z zoologii. Wiozą całe wagony tych przeklętych kurzych jaj, a ja od dwóch miesięcy nie mogę się doprosić o najniezbędniejsze rzeczy. Jakby do Ameryki było daleko! Wieczny rozgardiasz, wieczny bałagan - zaczął wyliczać na palcach: połów... no, dziesięć dni najwyżej, no dobrze, piętnaście. no dobrze, dwadzieścia plus przelot - dwa dni, z Londynu do Berlina dzień... Z Berlina do nas sześć godzin... Nieopisany skandal...
Z furią rzucił się na telefon, zadzwonił dokądś.
Wszystko w jego gabinecie było przygotowane do jakichś tajemniczych i niezmiernie niebezpiecznych doświadczeń, leżały nacięte pasy papieru do zaklejenia drzwi, leżały hełmy do nurkowania z gumowymi wężami i parę lśniących jak rtęć metalowych butli z etykietką “Dobrochim. Nie dotykać” i z trupią czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami.
Trzeba było co najmniej trzech godzin, by profesor się uspokoił i przystąpił do mniej ważnych zajęć. Tak też uczynił. Pracował w Instytucie do jedenastej wieczór, nie miał więc pojęcia, co się dzieje za kremowymi murami. Nie dotarła doń ani idiotyczna plotka o jakichś wężach, która rozeszła się po całej Moskwie, ani dziwna depesza z dziennika popołudniowego. Docent Iwanow poszedł do Teatru Artystycznego na “Fiodora Iwanowicza” i profesorowi nie miał kto zakomunikować nowiny.
Persikow około północy przyjechał na Preczystienkę i położył się spać przeczytawszy jeszcze do poduszki jakiś angielski artykuł w otrzymanym właśnie z Londynu miesięczniku “Nowiny Zoologii”. Profesor spał i spała cała kotłująca się do późnej nocy Moskwa, nie spał tylko wielki szary gmach w podwórzu na Twerskiej, rozdygotany od straszliwego huku maszyn rotacyjnych “Izwiestii”. W gabinecie redaktora dyżurnego panował niewiarygodny rozgardiasz i bałagan. Zupełnie oszalały redaktor miał czerwone oczy, miotał się nie wiedząc co robić i posyłał wszystkich do diabła. Metrampaż chodził za nim krok w krok i mówił zionąc alkoholem:
- Wielkie rzeczy, Iwanie Bonifatiewiczu, nie ma nieszczęścia, niech jutro rano wydadzą dodatek nadzwyczajny. Przecież nie będziemy zatrzymywać maszyn.
Zecerzy nie poszli do domów, tylko snuli się stadami, zbijali w gromadki, czytali nadchodzące teraz regularnie co kwadrans depesze. Były one coraz to dziwniejsze, coraz potworniejsze. Kapelusz Alfreda Bronskiego przemykał się w oślepiającym różowym świetle, które zalewało drukarnię, to tu, to tam ukazywał się skrzypiąc i kulejąc mechaniczny grubas. Trzaskały drzwi od strony bramy, przez całą noc schodzili się reporterzy. Nieustannie rozmawiano przez wszystkich dwanaście telefonów drukarni, lokalna centralka niemal automatycznie odpowiadała na wszystkie brzęczyki “zajęte”, “zajęte”, a w centrali przed niestrudzonymi telefonistkami śpiewały sygnałówki... Zecerzy obstąpili mechanicznego grubasa, a kapitan żeglugi wielkiej mówił:
- Trzeba będzie wysłać aeroplany z gazem.
- Bez tego ani rusz - odpowiadali linotypiści - do czego to podobne! - Potem przelatywały w powietrzu straszliwe rynsztokowe wyzwiska i czyjś piskliwy głos krzyczał:
- Tego Persikowa trzeba by rozstrzelać.
- Co chcesz od Persikowa? - odpowiadano z tłumu. - Rozstrzelać trzeba przede wszystkim tego sukinsyna z sowchozu.
- Trzeba było postawić wartowników - wykrzykiwał ktoś.
- A może to w ogóle nie jajka.
Cały dom huczał i dygotał wstrząsany walcami maszyn rotacyjnych i odnosiło się wrażenie, że niepokaźny szary budynek ogarnął elektryczny pożar.
Wstający dzień nie ugasił tego pożaru. Przeciwnie, wzmógł go tylko, choć światła elektryczne już zgasły. Motocykl za motocyklem wjeżdżał na asfaltowane podwórze, automobil za automobilem. Cała Moskwa już wstała i białe płachty gazet obsiadły ją jak ptaki. Zadrukowane arkusze szeleściły we wszystkich dłoniach i już przed jedenastą rano gazeciarzom zabrakło towaru, choć “Izwiestia” miały w tym miesiącu półtoramilionowy nakład. Profesor Persikow wyjechał z Preczystienki autobusem i przybył do Instytutu. Tam czekała na niego niespodzianka. W hallu stały precyzyjnie opięte taśmą metalową drewniane skrzynki w liczbie trzech, oklejone były zagranicznymi nalepkami w języku niemieckim, nad którymi królował rosyjski napis kredą: “Ostrożnie - jaja”.
Profesora ogarnęła burzliwa radość.
- Nareszcie! - zawołał. - Pankrat, otwieraj natychmiast te skrzynki, tylko ostrożnie, żeby nic nie potłuc. Do mnie do gabinetu.
Pankrat niezwłocznie wykonał polecenie i w kwadrans później w zaścielonym trocinami i strzępami papieru gabinecie profesora rozszalał się profesorski głos.
- Co to ma być, kpią sobie ze mnie, czy co? - wył profesor potrząsając pięścią i obracając jajko w dłoni. - To jakieś bydlę, ten Ptacha. Nie pozwolę robić z siebie pośmiewiska? Co to jest, Pankrat?
- Jajka - odpowiedział Pankrat boleściwie.
- Kurze, rozumiesz, kurze, niech ich diabli! Po jakiego diabła mi kurze jaja? Niech je poślą temu draniowi do jego sowchozu.
Persikow rzucił się do telefonu, ale zadzwonić nie zdążył.
- Panie profesorze! Panie profesorze! - zagrzmiał na korytarzu Instytutu głos Iwanowa.
Persikow oderwał się od telefonu, a Pankrat śmignął w bok, żeby zrobić privat-docentowi przejście. Iwanow wbiegł do gabinetu nie zdejmując wbrew swym dżentelmeńskim obyczajom szarego kapelusza, który zsunął mu się na tył głowy. W ręku trzymał gazetę.
- Wie pan, profesorze, co się stało? - wykrzykiwał i przed nosem Persikowa machnął arkuszem z napisem “Dodatek nadzwyczajny”. Pośrodku arkusza widniał wyrazisty kolorowy obrazek.
- Niech pan lepiej posłucha, co oni wyrabiają - nie słuchając go zawołał ze swej strony Persikow. - Postanowili mnie zaskoczyć kurzymi jajami! Ten Ptacha to kompletny idiota, niech pan popatrzy!
Iwanow całkiem oszalał. Z przerażeniem spojrzał na otwarte skrzynki, potem na gazetę, potem jego oczy nieomal wyskoczyły z orbit.
- Więc to tak - mamrotał tracąc oddech - teraz rozumiem. Nie, panie profesorze, niech pan tylko spojrzy... - Błyskawicznie rozłożył gazetę i drżącym palcem wskazał Persikowowi kolorowy obrazek. Na obrazku niczym straszliwy szlauch strażacki wił się wśród dziwacznej rozmazanej zieleni oliwkowy wąż w żółte plamy. Sfotografowano go z góry, z awionetki, która ostrożnie prześlizgnęła się nad nim. - Co to jest pańskim zdaniem?
Persikow przesunął okulary na czoło, potem znów zsunął je na oczy, przyjrzał się ilustracji i powiedział niezmiernie zdumiony:
- Co u licha: To... to przecież anakonda, dusiciel wodny...
Iwanow zdjął kapelusz, opadł na krzesło i wybijając pięścią po stole każde słowo, powiedział:
- Panie profesorze, to jest anakonda z guberni smoleńskiej. Coś potwornego. Rozumie pan, ten drań zamiast kur wyhodował węże i niech pan sobie wyobrazi, że one rozmnożyły się równie fenomenalnie jak żaby!
- Co takiego? - powiedział Persikow i jego twarz zrobiła się bura... - Pan żartuje... Jakim cudem? Skąd?
Iwanow na moment oniemiał, potem odzyskał dar mowy, wskazał palcem otwartą skrzynkę, w której wśród żółtych trocin jaśniały białe skorupki, i powiedział:
- A stąd.
- Co-ooo?! - zawył Persikow. Zaczynał kojarzyć.
Iwanow z absolutnym przekonaniem machnął zaciśniętymi pięściami i wrzasnął:
- Może pan być pewny. Zamówione przez pana jaja węży i strusiów przesłali do sowchozu, a kurze, pomyłkowo, panu.
- Boże wielki... Boże wielki... - powtórzył Persikow i zieleniejąc na twarzy, powoli siadał na obrotowym taborecie.
Pankrat całkiem zgłupiał przy drzwiach, pobladł i oniemiał. Iwanow zerwał się, złapał gazetę i ostrym paznokciem podkreśliwszy stosowne miejsce, wrzasnął profesorowi w ucho:
- No, teraz będą mieli wesołą zabawę!... Doprawdy nie wyobrażam sobie, co teraz będzie. Proszę tylko spojrzeć - i wykrzyczał pierwszy z brzegu akapit ze zmiętoszonej płachty... - Węże wędrują gromadnie w kierunku Możajska... składając po drodze niewiarygodne ilości jaj. Zauważono jaja w powiecie duchowskim... Pojawiły się krokodyle i strusie. Jednostki do zadań specjalnych i oddziały GPU położyły kres panice, która wybuchła w Wiaźmie po podpaleniu lasów podmiejskich. Pożar powstrzymał pochód gadów...
Persikow różnokolorowy, a teraz zsiniały do śmiertelnej bladości, o oczach szaleńca wstał z taboretu i zaczął krzyczeć poprzez zadyszkę:
- Anakonda... anakonda... dusiciel wodny! Boże wielki!
Ani Iwanow, ani Pankrat nigdy jeszcze nie widzieli profesora w takim stanie.
Profesor jednym ruchem zdarł z siebie krawat, oberwał guziki koszuli, spurpurowiał straszliwie i apoplektycznie, a następnie chwiejnym krokiem wybiegł z pokoju, oczy miał tępe, szkliste. Pod kamienne sklepienia Instytutu wzleciał krzyk.
- Anakonda... anakonda... - zagrzmiało echo.
- Łap profesora! - wrzasnął Iwanow do Pankrata, który z przerażeniem zatańczył w miejscu. - Wody... to udar.
Płonęła w Moskwie oszalała elektryczna noc. Paliły się wszystkie światła i w żadnym mieszkaniu nie było takiego miejsca, w którym nie jaśniałaby lampa ze zdjętym abażurem. W żadnym mieszkaniu czteromilionowej Moskwy nie spał nikt prócz nierozumnych dzieci. Ludzie w mieszkaniach pili i jedli byle co i byle jak, wykrzykiwali coś i co chwilę wykrzywione twarze wyglądały z okien wszystkich pięter, kierując spojrzenia w poprzecinane reflektorami niebo. Na niebie bez przerwy błyskały białe ognie, blade stożki topniejącego światła opadały na Moskwę, niknęły, gasły. Trwał w niebie nieustanny basowy huk aeroplanów. Szczególnie strasznie było na Twerskiej-Jamskiej. Na Dworzec Aleksandrowski co dziesięć minut przyjeżdżały pociągi zestawione jak popadło z wagonów towarowych, osobowych, salonek, a nawet z cystern oblepionych oszalałymi ludźmi, Twerską-Jamską pędziła gęsta ludzka kasza, ludzie tłoczyli się w autobusach, na dachach tramwajów, tratowali się nawzajem, wpadali pod koła. Na dworcu co chwila wybuchała terkotliwa trwożna strzelanina nad głowami tłumu - to jednostki wojskowe próbowały opanować panikę szaleńców, którzy biegli nasypami kolejowymi z guberni smoleńskiej w stronę Moskwy. Na dworcu jedna po drugiej z cichym wściekłym jękiem sypały się szyby i wyły wszystkie lokomotywy. Wszystkie ulice zasłane były porzuconymi, zdeptanymi afiszami, te same afisze patrzyły z murów w palącym malinowym świetle reflektorów. Nikt ich nie czytał, wszyscy znali je już na pamięć. Afisze ogłaszały w Moskwie stan wyjątkowy. Zawierały też ostrzeżenia przed paniką i komunikat, że do guberni smoleńskiej jadą transport za transportem uzbrojone w gazy jednostki Armii Czerwonej. Obwieszczenia te nie mogły jednak uspokoić wyjącej nocy. W mieszkaniach leciały z rąk i tłukły się talerze i wazony, ludzie biegali potrącając meble, rozpakowywali i pakowali jakieś tobołki i walizy w daremnej nadziei, że uda się im przedrzeć na Plac Kałanczewski, na Jarosławski lub Nikołajewski Dworzec. Niestety, wszystkie dworce, z których można było odjechać na północ lub na wschód, otoczone były zwartymi kordonami piechoty - kołysząc i brzęcząc zaczepami ogromne ciężarówki wyładowane skrzyniami, na których siedzieli czerwonoarmiści w szpiczastych budionnówkach, najeżone ze wszystkich stron bagnetami, wywoziły zapasy złotych monet z podziemia Ludowego Komisariatu Finansów oraz olbrzymie skrzynie z napisami: “Ostrożnie. Galeria Tretiakowska”. Ciężarówki warczały i pędziły po całej Moskwie.
Bardzo daleko drżała na niebie łuna pożaru i słychać było rozkołysujące gęstą czerń sierpnia niemilknące armaty.
Nad ranem ulicami bezsennej Moskwy, która przez całą noc nie zgasiła ani jednego światła, w górę ulicy Twerskiej przeszedł wielotysięczny, łomocący kopytami po bruku wąż Armii Konnej, zamiatał wszystko, co mu stanęło na drodze, co wciskało się do bram i wygniatając szyby tuliło do wystaw sklepowych. Na szarych plecach podrygiwały końce malinowych baszłyków, [kaptur z filcu lub grubej tkaniny] ostrza pik dźgały niebo. Szeregi parły naprzód, wrzynały się w rozchlustaną kipiel szaleństwa, i na ich widok miotający się wyjący tłum jakby ożył. Tłumy na chodnikach zawyły powitalnie, z nadzieją.
- Niech żyje Armia Konna! - krzyczały zapamiętałe głosy kobiece.
- Niech żyje! - odpowiadały męskie.
- Zatratują!... tratują... - wyli gdzieś.
- Ratunku! - krzyczano z trotuaru.
Poleciały z trotuarów między szeregi pudełka papierosów, srebrne monety, zegarki, jakieś kobiety wybiegały na jezdnię i ryzykując połamanie kości biegły po bokach szyku czepiając się strzemion i całując je. Poprzez nieustanny tupot kopyt dobiegały z rzadka komendy plutonowych:
- Skrócić wodze!
Gdzieś śpiewano wesoło, rubasznie, w migotliwym świetle reklam spoglądały z koni twarze w załamanych na ucho malinowych czapkach. Co chwila przerywając szeregi jezdnych o nie osłoniętych twarzach jechały - również konno - dziwne postacie w dziwnych czarczafach, z których wybiegały gumowe rury; postacie te miały na plecach przytroczone pasami metalowe butle. Za nimi sunęły olbrzymie samochody-cysterny wyposażone jak wozy strażackie w długie węże i ciężkie, miażdżące bruk tanki na gąsienicach, szczelnie opancerzone, o świecących wąskich otworach strzelniczych. Urywały się szeregi jezdnych i jechały chronione szarymi pancerzami auta ze sterczącymi szarymi rurami, z białymi trupimi główkami wymalowanymi po bokach i z napisami “Gaz”, “Dobrochim”.
- Obrońcie, bracia! - wył tłum z chodników. - Bijcie gada! Ratujcie Moskwę!
- Mać... mać... biegło po szeregach. Całe paczki papierosów fruwały w oświetlonym nocnym powietrzu i z końskich grzbietów szczerzyły się na oszalałych ludzi białe zęby. Rozlewał się po szeregach głuchy, a chwytający za serce śpiew:
“Ni król, ni klecha, pan ni kat.
Od gadów się wyzwolim sami...”
Gromkie huczące “hurra” wybuchały nad całą tą kaszą, rozeszła się bowiem pogłoska, że na czele owych szeregów jedzie w takim samym malinowym baszłyku, jakie mają wszyscy inni jeźdźcy, postarzały i posiwiały dowódca tego konnego giganta, który przed dziesięcioma laty stał się postacią legendarną. Tłum wył, wzlatywał w niebiosa grzmot: “Hurra... Hurra” i to nieco uspokajało skołatane serca...
Instytut był skąpo oświetlony. Docierały tu tylko poszczególne, niejasne i przygłuszone odgłosy wydarzeń. Raz buchnęła wachlarzykiem salwa pod świetlistym zegarem koło maneży: to rozstrzelano na miejscu maruderów, którzy usiłowali obrabować mieszkanie na Wołchonce. Ruch samochodowy na tej ulicy był niewielki, wszystko bowiem koncentrowało się wokół dworców. W gabinecie profesora paliła się tylko jedna przyciemniona lampa, krąg jej światła padał na stół, Persikow siedział w milczeniu z głową wspartą na rękach. Kołysał się wokół niego słoisty dym. Zgasł promień w skrzynce. Żaby w terrariach milczały, spały już. Profesor nie pracował ani nie czytał. Z boku, pod lewym łokciem Persikowa, leżała gazeta popołudniowa z depeszami, które donosiły, że cały Smoleńsk się pali, a artyleria kwadrat po kwadracie ostrzeliwuje lasy możajskie, niszcząc złoża jaj krokodylich zalegające we wszystkich podmokłych parowach. Donoszono, że eskadra aeroplanów nad Wiaźmą działała z dużym powodzeniem i zagazowała niemal cały powiat, ale ofiary w ludziach są tam niezliczone, ponieważ mieszkańcy, zamiast opuszczać kolejno powiaty w ramach planowej ewakuacji, miotają się z powodu paniki na oślep, nie zorganizowanymi gromadami, uciekają na własne ryzyko gdzie oczy poniosą. Donoszono, że Samodzielna Kaukaska Dywizja Kawalerii na kierunku możajskim odniosła imponujące zwycięstwo w starciu ze stadami strusi, wybiła je wszystkie i zniszczyła ogromne ilości strusich jaj. Dywizja miała przy tym bardzo nieznaczne straty własne. Opublikowano oświadczenie rządu, zapowiadające całkowitą ewakuację stolicy w razie, gdyby nie udało się powstrzymać gadów w odległości dwustu wiorst od miasta. Urzędnicy i robotnicy powinni zachować całkowity spokój. Rząd podejmie najdrastyczniejsze kroki, by nie dopuścić do powtórzenia się tragedii smoleńskiej, gdzie w rezultacie paniki wywołanej nieoczekiwanym atakiem kilku tysięcy grzechotników miasto zaczęło się palić w tych wszystkich punktach, w których pozostawili ogień pod kuchnią bezładnie uciekający mieszkańcy. Donoszono, że Moskwa dysponuje zapasami żywności co najmniej na pół roku oraz że powołana przy głównodowodzącym rada podejmuje energiczne kroki celem opancerzenia mieszkań, co pozwoli prowadzić walkę z gadami na ulicach stolicy, gdyby Armia Czerwona, aeroplany i eskadry nie zdołały powstrzymać inwazji gadów.
Profesor nie czytał tego wszystkiego, szklistymi oczyma patrzył przed siebie, palił. Prócz niego były w Instytucie tylko dwie osoby - Pankrat i zalewająca się co chwilę łzami gosposia Maria Stiepanowna. Maria Stiepanowna nie spała już trzecią noc z rzędu, spędzała te noce w gabinecie profesora, który za nic nie chciał się rozstać z wygasłą, ale jedyną, jaka mu została, skrzynką. Maria Stiepanowna ułożyła się teraz na ceratowej kanapce w ciemnym kącie i milczała, pogrążona w bolesnych rozmyślaniach: patrzyła, jak w trójnogu nad palnikiem bunsenowskim gotuje się czajnik na herbatę dla profesora. Instytut trwał w milczeniu i wszystko stało się bardzo nagle.
Z ulicy dały się słyszeć raptem przenikliwe krzyki, tak pełne nienawiści, że Maria Stiepanowna poderwała się i także krzyknęła. Na ulicy zamigotały latarnie, dobiegł z hallu głos Pankrata. Profesor źle znosił te hałasy. Na chwilę uniósł głowę, wymamrotał: “Patrzcie no, jak się wściekają... cóż ja teraz mogę zrobić” i znowu popadł w odrętwienie. Nie dano mu jednak trwać w nim długo. Straszliwie zagrzmiały dwuskrzydłowe kute drzwi Instytutu prowadzące na ulicę Hercena, zatrzęsły się mury gmachu... Potem pękła gruba zwierciadlana szyba w sąsiednim gabinecie. Zadzwoniło, posypało się szkło w gabinecie profesora, szary brukowiec wskoczył przez okno, rozbił szklany stół. Podskoczyły żaby w terrariach, podniosły wrzask. Poderwała się i zapiszczała Maria Stiepanowna. Dopadła profesora, chwyciła go za ręce i zawołała:
- Niech pan ucieka, panie profesorze, niech pan ucieka! Profesor wstał z obrotowego krzesła, wyprostował się, haczykowato zagiął palec, jego oczy na moment odzyskały dawny żywy blask, przypominał teraz dawnego natchnionego Persikowa.
- Nigdzie się stąd nie ruszę - powiedział. - To po prostu głupie. Latają jak szaleni... A jeżeli cała Moskwa straciła rozum, to dokąd mam uciekać? I, bardzo proszę, niech pani przestanie krzyczeć. Co ja mam z tym wspólnego? Pankrat! - zawołał i nacisnął guzik.
Chciał zapewne, żeby Pankrat położył kres całemu temu harmidrowi, którego profesor zawsze tak nie znosił. Ale Pankrat nic tu już nie mógł pomóc. Skończyło się na tym, że puściły drzwi Instytutu i z daleka dobiegły klaśnięcia wystrzałów, a potem cały masywny gmach wypełnił się bieganiną, krzykami, brzękiem tłuczonych szyb. Maria Stiepanowna wczepiła się w rękaw profesora, gdzieś ciągnęła Persikowa, ten wyrwał się jednak, wyprostował i w całej okazałości, w białym fartuchu, tak jak stał wyszedł na korytarz.
- No? - zapytał? Drzwi otworzyły się na oścież i pierwszą rzeczą, jaka się w nich ukazała, były plecy wojskowego z malinowym szewronem i z gwiazdą na lewym rękawie. Odsuwał się tyłem od drzwi, na które napierał rozwścieczony tłum, strzelał z rewolweru. Potem rzucił się do ucieczki, a mijając Persikowa krzyknął do niego:
- Profesorze, niech pan ucieka, ja już nic nie mogę zrobić.
Odpowiedział jego słowom pisk Marii Stiepanowny. Wojskowy przemknął obok stojącego niczym biały posąg Persikowa i zniknął w mroku pokrętnych korytarzy z drugiej strony. Ludzie wypadali z drzwi, wyli:
- Bij go! Zabij...
- Zbrodniarz...
- To ty wypuściłeś gady!
Wykrzywione twarze, porozdzierane suknie podrygiwały na korytarzach, ktoś wystrzelił. Zamigotały kije i laski. Persikow cofnął się nieco, zagrodził sobą drzwi do gabinetu, w którym klęczała na podłodze śmiertelnie przerażona Maria Stiepanowna, rozpostarłszy ramiona jak ukrzyżowana... nie chciał wpuścić tłumu i krzyczał z rozdrażnieniem:
- To czyste szaleństwo... Jak dzikie zwierzęta. Czego tu chcecie? - Zawył: - Won stąd! - i zakończył frazę ostrym i wszystkim tak dobrze znanym okrzykiem: - Pankrat, wyrzuć ich za drzwi!
Ale Pankrat nikogo już za drzwi wyrzucić nie mógł. Z rozbitą głową, zdeptany i rozdarty na strzępy leżał Pankrat nieruchomo w hallu i coraz to nowe tłumy przebiegały obok niego nie zwracając uwagi na strzelaninę milicji z ulicy.
Niski mężczyzna na krzywych małpich nogach, w rozdartej marynarce, w rozdartym i przekrzywionym półkoszulku, wyprzedził innych, dopadł do Persikowa i rozciął mu głowę straszliwym ciosem laski. Persikow zatoczył się, zaczął się chylić na bok, jego ostatnim słowem było:
- Pankrat... Pankrat...
Bogu ducha winną Marię Stiepanowną zabito i rozszarpano w gabinecie, komorę, w której zgasł już promień, rozniesiono na strzępy, rozniesiono na strzępy terraria, wytłuczono i zdeptano ogłupiałe żaby, rozbito reflektory i w godzinę później Instytut płonął, wokół poniewierały się trupy, opodal trwał kordon ludzi uzbrojonych w elektryczne rewolwery, stały samochody strażackie, czerpały wodę z hydrantów i wlewały ją we wszystkie okna Instytutu, z których strzelały huczące języki ognia.
W nocy z dziewiętnastego na dwudziesty sierpnia roku tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego chwycił nagle mróz, mróz niesłychany, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętali. Chwycił i trzymał dwa dni osiągając minus osiemnaście. Rozjuszona Moskwa szczelnie pozamykała drzwi i okna. I dopiero pod koniec trzeciej doby zrozumiała ludność stolicy, że mróz ocalił i ją, i owe nieogarnione przestrzenie, którymi Moskwa władała, i na które spadła straszliwa klęska dwudziestego ósmego roku. Pod Możajskiem Armia Konna, której straty sięgały trzech czwartych stanu, traciła już impet, a eskadry gazowe nie zdołały powstrzymać marszu ohydnych gadów, które półkolem parły na Moskwę z trzech kierunków, od zachodu, południowego zachodu i południa.
Pokonał je mróz; obrzydliwe zgraje nie przetrzymały dwóch dób osiemnastostopniowego mrozu i w trzeciej dekadzie sierpnia, kiedy się ociepliło i po chłodach pozostała tylko wilgoć, plucha, mokra mgła i zwarzone liście na drzewach, nie było już z kim walczyć. Klęska minęła. Lasy, pola, bezkresne trzęsawiska usłane były jeszcze różnobarwnymi jajami, pokrytymi niekiedy dziwacznym, nietutejszym, niespotykanym ornamentem, który zaginiony bez wieści Rokk uznał za brud, ale jajka te były już absolutnie niegroźne. Jaja umarły, zarodki w nich były martwe.
Bezkresne przestrzenie ziemi długo jeszcze pokrywały nieprzeliczone i gnijące zwłoki krokodyli i węży powołanych do życia przez zagadkowy promień zrodzony w genialnych oczach na ulicy Hercena. Nietrwałe płody gorących, tropikalnych moczarów zginęły w ciągu dwóch dni pozostawiając po sobie na terenie trzech guberni straszliwy smród, rozkład i trupie jady.
Długo jeszcze trwały epidemie spowodowane rozkładem ludzkich trupów i gadziej padliny, długo jeszcze krążyło wojsko, ale nie było już wyposażone w gazy, tylko w sprzęt saperski, cysterny z naftą i strażackie węże; oczyszczało ziemię. Oczyściło ją wreszcie i na wiosnę roku tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego wszystko się skończyło.
I na wiosnę roku tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego znów zatańczyła, rozgorzała, zawirowała światłami Moskwa, znów po staremu szumiały potoki pojazdów mechanicznych i nad czapą świątyni Zbawiciela wisiał jak na nitce sierp księżyca, zaś na miejscu jednopiętrowego budynku Instytutu, spalonego w sierpniu dwudziestego ósmego roku, wzniesiono nowy pałac zoologiczny, królował w tym pałacu privat-docent Iwanow, ale nie było już Persikowa. Nikt już nie mógł zobaczyć jego haczykowato a przekonująco zagiętego palca, nikt już nie usłyszał więcej skrzypliwego kwaczącego głosu. O promieniu i o katastrofie z dwudziestego ósmego roku długo jeszcze mówił i pisał cały świat, z czasem jednak imię profesora Włodzimierza Hippatiewicza Persikowa osnuło się mgłą i zgasło, podobnie jak zgasł i sam odkryty przez profesora pewnej kwietniowej nocy czerwony promień. Nigdy już potem nie udało się otrzymać owego promienia, choć wytworny dżentelmen, obecnie profesor zwyczajny Piotr Stiepanowicz Iwanow, od czasu do czasu ponawiał próby. Pierwszą komorę zniszczył rozjuszony tłum owej nocy, kiedy zginął Persikow. Trzy pozostałe spłonęły w nikolskim sowchozie “Czerwony Promień” podczas pierwszego starcia eskadry z gadami, a próby rekonstrukcji komór nie powiodły się. Mimo usilnych starań Iwanowa nie udało się odtworzyć tak niby prostej kombinacji soczewek i luster. Widocznie oprócz wiedzy było do tego potrzebne coś szczególnego, coś, czym na całym świecie obdarzony był tylko jeden jedyny człowiek - nieżyjący już profesor Włodzimierz Hippatiewicz Persikow.
Przełożyli Irena Lewandowska
i Witodl Dąbrowski
Powieść tow. Juliusza Verne'a
z francuskiego na ezopowy
przełożył Michał A. Bułhakow (1924)
Wśród fal oceanu, który jeszcze za niepamiętnych czasów, z uwagi na częste burze i sztormy, nazwano Spokojnym, leżała na szerokości geograficznej 45, olbrzymia bezludna wyspa, zamieszkana przez sławne, spokrewnione ze sobą plemiona: dzikusów czerwonych, czarnuchów białych oraz czarnuchów o bliżej nie określonym kolorze skóry. Tym ostatnim żeglarze, nie wiedzieć czemu, nadali miano zażartych.
Gdy lord Glenarvan na pokładzie słynnego statku “Nadzieja” zbliżył się po raz pierwszy do tej wyspy, stwierdził, iż panują tu stosunki dość oryginalne: mimo że dzikusów czerwonych było dziesięciokrotnie więcej niż wszystkich czarnuchów - tych białych i tych zażartych razem wziętych - rządziły wyspą wyłącznie pozostające w mniejszości czarnuchy. Na tronie, w cieniu palmy, zasiadał pan i władca wyspy, król Sizi-Buzi w kosztownej tiarze z rybich ości i puszek po sardynkach. Obok władcy siedział arcykapłan wraz z dowódcą wojska, nieustraszonym Rikki-Tikki-Tawi.
Dzikusy były w tym czasie zajęte uprawą pól, rybołówstwem i zbieraniem żółwich jaj.
Lord Glenarvan zaczął od tego, od czego zwykł zaczynać wszędzie, gdziekolwiek stanęła jego noga, a mianowicie zatknął na szczycie góry sztandar i oznajmił: “Ten wyspa... być teraz mój”.
Wynikło małe qui pro quo. Dzikusy nie obeznane z żadnym językiem oprócz rodzimego, zrobiły ze sztandaru portki. Wówczas lord zabrał się do wymierzania im kar cielesnych pod palmami, a gdy wychłostał już wszystkich, rozpoczął pertraktacje z wodzem Sizi-Buzi, po których zrozumiał, że wyspa należy do wodza i że “flaga niepotrzebny”.
Jak się okazało, wyspa została odkryta już dwukrotnie. Pierwsi było Niemcy, po nich jacyś inni, co to jedli żaby. Dla udokumentowania swych słów Sizi-Buzi zademonstrował puszki po sardynkach, po czym napomknął słodkim głosem, że “woda ognista bardzo smaczny być, o tak!”
- Wywąchali, sukinsyny! - burknął lord po angielsku i poklepawszy Sizi-Buzi po ramieniu, pozwolił mu łaskawie uważać się nadal za władcę wyspy.
Następnie odbyła się wymiana towarowa. Marynarze wyładowali z pokładu “Nadziei” szklane paciorki, zepsute sardynki, sacharynę oraz wodę ognistą. Dzikusy zaś, ogarnięte burzliwym entuzjazmem, zgromadziły na brzegu bobrowe skóry, kość słoniową, ryby, żółwie jaja i perły.
Sizi-Buzi wodę ognistą zatrzymał dla siebie, sardynki też, paciorki też i tylko sacharynę oddał dzikusom.
Ustalono poprawne stosunki między obu stronami. Statki wchodziły do zatoki, zrzucały na brzeg angielskie skarby i zabierały tubylczy szmelc. Na wyspie zadomowił się korespondent gazety “New York Times” w białych spodniach i z fajką. Korespondent natychmiast złapał tropikalną rzeżączkę.
W podręcznikach geografii nowo odkryta wyspa zaczęła figurować jako L'ile des Sauvages (Wyspa Dzikich).
Tak więc życie na wyspie weszło w fazę niesłychanego rozkwitu. Arcykapłan, głównodowodzący oraz sam Sizi-Buzi dosłownie kąpali się w wodzie ognistej. Z twarzy Sizi-Buzi zniknęły zmarszczki - zaokrągliła się wyraźnie i błyszczała jak lakierowana. Oddział białych czarnuchów, przyozdobiony w korale, tkwił przed namiotem wodza połyskując lasem dzid.
Załogi mijających wyspę statków często słyszały dobiegające z brzegu okrzyki:
- Niech żyje wielki Sizi-Buzi, nasz władca! Niech żyje arcykapłan! Hurra!
To krzyczały czarnuchy, a te zażarte najgłośniej.
Gromada dzikusów odpowiadała wymownym milczeniem. Nie otrzymując ognistych przydziałów i pracując do upadłego, wspomniane dzikusy przebywały w stanie swoistej apatii graniczącej z tłumioną niechęcią. A że wśród dzikusów, podobnie jak wśród wszystkich innych ludzi, zdarzają się podżegacze, bywało też tak, iż zaczynały ich nurtować buntownicze myśli:
- Jakżeż to tak, ludzie dobrzy? Przecie to nie po bożemu! Woda ognista - im (czyli czarnuchom), korale - im, a nam co, figę z sacharyną? A jak pracować - to my?!
Wskutek takich nastrojów czerwone dzikusy naraziły się na grube nieprzyjemności. Sizi-Buzi, słysząc o zamętach, wysłał do plebejuszowskich wigwamów oddział karny, który w jednej chwili uśmierzył bunt.
Wychłostane dzikusy kłaniały się w pas i zapewniały:
- Sami więcej nie będziemy i dzieciom zabronimy!
W ten to sposób znowu nastały promienne czasy.
Wigwamy Sizi-Buzi i arcykapłana mieściły się w najlepszej części wyspy, u podnóża wygasłego trzysta lat temu wulkanu.
Pewnej nocy wulkan zbudził się całkiem nieoczekiwanie i sejsmografy w Pułkowie oraz Greenwich odnotowały jakieś złowrogie idiotyzmy.
Z wulkanu wydobył się dym, za nim płomień, potem posypały się kamienie i na końcu, jak wrzątek z samowaru, popłynęła rozżarzona lawa.
Nad ranem, w miejscu gdzie stały królewskie wigwamy, było czyściuteńko. Dzikusy stwierdziły, że zostały bez wodza i bez arcykapłana, z samym tylko głównodowodzącym wojska.
W pierwszej chwili dzikusy stanęły niczym ogłuszone gromem, w tłumie nawet przelały się łzy, ale już w następnej chwili w głowach zarówno dzikusów, jak i ocalałych czarnuchów z głównodowodzącym na czele zrodziła się myśl: “Co z nami będzie dalej?”
Myśl owa pociągnęła za sobą szemrania - najpierw niewyraźne, potem coraz głośniejsze - i nie wiadomo, co mogłoby z tego wyniknąć, gdyby nie całkiem zdumiewające zjawisko.
Otóż nad tłumem, przypominającym pole maków urozmaicone nielicznymi białymi plamami, wyrosła nagle pijacka gęba o latających oczkach. Stanąwszy na beczce, objawił się ludowi w całej swej okazałości znany na całej wyspie pijaczyna i nierób, osławiony Kiri-kuki.
Dzikusy po raz drugi zamarły niczym porażone gromem, a przyczyną takiego stanu rzeczy był zdumiewający wygląd Kiri-kuki. Wszyscy - od dzieci do starców - zwykli widywać tego osobnika obijającego się albo nad zatoką, gdzie wyładowywano ogniste wspaniałości, albo w pobliżu wigwamu wodza, i wszyscy doskonale wiedzieli, że Kiri-kuki to najprawdziwszy okaz czarnucha zażartego. A teraz ten sam Kiri ukazał się oczom oszołomionych wyspiarzy pomalowany od stóp do głów w barwy wojenne plebejuszowskiej czerwieni. Najbardziej doświadczone oko nie byłoby w stanie odróżnić tego spryciarza i oszusta od zwykłego dzikusa!
Kiri-kuki stojąc na beczce zatoczył się raz i drugi, po czym otworzył szeroką gębę i wrzasnął na całe gardło, a jego epokową mowę natychmiast utrwalił w swym notesie reporterskim natchniony korespondent gazety “New York Times”.
- Ogłaszam, że wolna z nas wiara! Wam wszystkim składam dzięki!
Żaden, ale to żaden z tłumnie zebranych dzikusów nie zrozumiał, dlaczego Kiri-kuki składa im dzięki i za co. Zatem cała gromada odpowiedziała mu zdumionym wrzaskiem:
- Hurra!!!
Przez kilka minut buszowało nad wyspą to donośne “hurra”, po czym przerwał je nowy okrzyk Kiri-kuki:
- A tera, chłopy, przysięgać!
Zachwycone dzikusy zawyły:
- Komu-u-u?
Na to Kiri-kuki odpowiedział piskliwie:
- Mnie-e!
Tym razem dzikusów zatkało. Ale paraliż nie trwał długo. Głównodowodzący wydał głośny okrzyk: “Ach, kanalia, trafił w dziesiątkę!” - i pierwszy zgłosił akces do podrzucania Kiri-kuki w górę.
Przez całą noc na wyspie, grając odblaskami w niebie, płonęły wesołe ogniska i wokół nich tańczyły dzikusy, pijane z nadmiaru szczęścia i wody ognistej, której butelki otwierał dla nich własnoręcznie łebski Kiri-kuki.
Przepływające w pobliżu statki wysyłały w eter błyskawiczne radiogramy i zamierzały dla porządku ostrzelać wyspę, ale już wkrótce cały cywilizowany świat został uspokojony depeszą korespondenta z “Timesa”:
“tutejsze matoły obchodzą święto ludowe zwane bajram kropka ten oszust jest genialny”.
Następnie wydarzenia potoczyły się z szybkością zaiste nadprzyrodzoną. Chcąc dogodzić dzikusom, Kiri już pierwszego dnia ogłosił, że wyspa przybiera miano Szkarłatnej dla uczczenia ich barw plemiennych. Niestety, obojętnych na sławę dzikusów to wcale nie ucieszyło, czarnuchów zaś zdenerwowało. Następnego dnia, chcąc dogodzić czarnuchom, Kiri mianował Rikki-Tikki głównodowodzącym. Niestety, czarnuchom nie dogodził, ponieważ głównodowodzącym pragnął zostać każdy z nich, dzikusów natomiast rozzłościł. Po czym, by dogodzić tym razem samemu sobie, Kiri-kuki zaopatrzył się we wspaniałe nakrycie głowy ze strzępiastej puszki po szprotach, przypominające do złudzenia koronę nieboszczyka Sizi-Buzi. W ten sposób nie dogodził nikomu i rozzłościł wszystkich, ponieważ czarnuchy sądziły, że każdy z nich jest godzien takiej korony, dzikusy zaś, zdemoralizowane nadużywaniem wody ognistej, były w ogóle przeciwne koronie, która zbyt dotkliwie przypominała im, że stosunkowo niedawno zostały przez władcę wychłostane.
Ostatnie przedsięwzięcie Kiri-kuki dotyczyło wody ognistej - i wówczas przegrał na całej linii. Ogłosił bowiem, że wodę ognistą będzie dzielił równo między wszystkich, i przyrzeczenia nie dotrzymał. Sprawa była bardzo prosta. Chcąc rozdawać wszystkim, trzeba mieć dużo. A skąd wziąć dużo? W zamian za wodę ognistą Kiri upłynnił cały zbiór kukurydzy, ale wody ognistej nie zdobył tyle, ile trzeba, tymczasem zarówno czarnuchom, jak i dzikusom tak burczało w brzuchach z głodu, że zaczęli dawać wyraz oburzeniu.
Pewnego pięknego dnia, w porze upału, gdy Kiri swym zwyczajem wylegiwał się w swym wigwamie, do naczelnika Rikki-Tikki przyszedł jakiś dzikus, którego fizys świadczyła wyraźnie o wichrzycielskich skłonnościach. W momencie jego ukazania się, Rikki popijał właśnie wodę ognistą pochrupując w przerwach między łykami dobrze przyrumienionym kawałkiem prosięcia.
- Czego chcesz, czerwona gębo? - zapytał oschle ponury dowódca.
Dzikus puścił komplement mimo uszu i przeszedł od razu do meritum sprawy.
- Jakżeż to, cóż to się dzieje? - zrzędził. - Wódka wasza, prosiaki wasze... A my? Znowu dawne porządki czy co?
- Ach, tak, prosiaka ci się zachciewa! - powstrzymując złość powiedział dowódca.
- A jak? Co to, dzikus nie człowiek? - odparł zuchwale gość przybierając bezczelną postawę.
Rikki wziął prosiaka za chrupiącą nóżkę, zamachnął się i wyrżnął dzikusa w zęby z taką siłą, że z prosiaka trysnął tłuszcz, a z warg dzikusa - krew. W oczach przybysza zakręciły się łzy przemieszane z gradem zielonych iskier.
- Wynocha!!! - zamknął dyskusję dowódca.
Nikt nie wie, co takiego uczynił ów dzikus, powróciwszy do domu, dobrze wiadomo natomiast, że już pod koniec dnia na wyspie huczało jak w ulu. Tejże nocy załoga fregaty “Chancellor”, przepływającej w pobliżu wyspy, widziała dwie łuny w południowej Zatoce Błękitnego Spokoju. W świat poleciała niepokojąca wiadomość:
“Na wyspie ognie matoły znowu świętują kropka Hatteras”.
Szanowny kapitan Hatteras dopuścił się błędu: rzeczywiście na wyspie płonęły ognie, ale nie świadczyło to bynajmniej o świętowaniu. Po prostu płonęły wigwamy dzikusów podpalone przez oddział karny z rozkazu dowódcy - Rikki-Tikki.
Nad ranem słupy płomieni zamieniły się w słupy dymu, przy czym było ich już nie dwa, lecz dziewięć. Przed nadejściem nocy dym zamienił się znowu w rosochate łapy płomieni (szesnaście sztuk).
Świat był poważnie zaniepokojony; gazety w Paryżu, Londynie, Rzymie, Nowym Jorku, Berlinie i innych miastach wybiły nagłówek: “Co się stało na wyspie?”
Wreszcie nadeszła depesza od korespondenta “New York Timesa”. Jej treść okazała się zdumiewająca.
“Od pięciu dni płoną wigwamy czarnuchów kropka tłumy dzikusów (dalej nieczytelne) oszust Kiri ucie (nieczytelne)”.
A nazajutrz oszołomiła świat następna depesza nadana już nie z wyspy, lecz z pewnego portu w Europie:
“dickus utshinil colosalni rebellion kropka vispa plonie vibuhla jouma same trupi kropka proshe zolitchke pieńset kropka korespondent”.
O świcie patrol na europejskim brzegu zaalarmował:
- Na horyzoncie okręty!
Lord Glenarvan wyszedł z lunetą i długo obserwował czarne punkty.
- Nie rozumiem - powiedział ów dżentelmen - czarnuchy w pirogach?
- Do stu tysięcy piorunów! - zawołał Michał Ardan ciskając zeissowską lornetkę. - Stawiam waszyngtońskiego dolara przeciwko dziurawemu banknotowi z 1923 roku o wartości jednego miliona, że to czarnuchy!
- Całkiem możliwe - potwierdził Paganel.
- Co to ma znaczyć? - zapytał lord, zdziwiony po raz pierwszy w życiu.
Zamiast odpowiedzi czarnuchy po zejściu na ląd tylko jęczały. Ich wygląd śmiało można było określić jako przerażający. A kiedy przybysze trochę odsapnęli, wyjaśniło się co następuje. Otóż dzikusów są krocie. Cholerni podżegacze zamącili tym kretynom w głowach. Wysuwają żądanie: wytępić wszystkich czarnuchów. Rikki wysłał oddział karny, ale dzikusy wybiły oddział w pień. Ten łajdak Kiri-kuki pierwszy zwiał pirogą. Tutaj są resztki oddziału karnego z Rikki-Tikki na czele. Uciekać maleńko do lorda, rozumieć?
- Do stu tysięcy diabłów! - zagrzmiał Ardan. - Te dzikusy zamierzają zostać w Europie! Comprenez-vous?
- Ale kto wam dawać jeść? - przeraził się Glenarvan. - Nie, wy jechać na powrót...
- Ależ, wasze jaśniepaństwo, nie możemy tam wrócić - płakały czarnuchy. - Te dzikusy pozabijają nas bez pardonu. A po drugie, wigwamy nasze popalili już do reszty. Gdyby tak dla przykładu wojsko jakie wysłać, może by się dało uspokoić tych sukinsynów...
- Thank you - odparł z ironią lord wskazując depeszę korespondenta. - Wy tam mieć dżuma. I am jeszcze nie wariat. Jedna mój marynarz droższa być niż cały wasz parszywy wyspa. Yes.
- Tak jest, wasza wielebność - zgodziły się czarnuchy - wiadomo, żeśmy nic niewarci. A i z dżumą to prawda, pan z gazety dobrze napisał. Kosi ta zaraza i kosi. I znowuż głód...
- Ta-ak - powiedział w zadumie lord. - Okay. Ja pomyśleć. - A potem rozkazał: - Kwarantanna!
Słów brak, żeby opisać, co przeszły czarnuchy w gościnie u lorda. Zaczęło się od tego, że wykąpano ich w lizolu, po czym trzymano za ogrodzeniem, jak osły. Karmiono oszczędnie, w sam raz tak, żeby z głodu nie pomarli. A ponieważ przy takiej metodzie odżywiania trudno ustalić ścisłą normę, to jedna czwarta czarnuchów mimo wszystko oddała Bogu ducha.
Wreszcie, po przetrzymaniu swych gości w kwarantannie, lord wyprawił ich do pracy w kamieniołomach. Tam zapewniono im nadzór, a nadzorcy mieli harapy uwite z byczych żył...
Wszystkie statki otrzymały rozkaz: omijać wyspę w promieniu strzału armatniego. Tak też czyniono. Nocami widać było słabą, dogorywającą łunę, w dzień wyspa tliła się czarnym dymem. Nad błękitem fal płynął smród rozkładających się trupów.
- Już po wyspie - mówili marynarze patrząc przez lornetki na zdradliwą zieleń lądu.
Czarnuchy, które na lordowym wikcie wyglądały niczym blade cienie, obijając się po kamieniołomach powtarzały ze złośliwą satysfakcją:
- Dobrze im tak, szubrawcom. Niech pozdychają, pies im mordę lizał. A jak wszyscy zdechną, wrócimy tam cichcem i wyspa będzie nasza. I niech tylko trafi nam w ręce ten łajdak Kiri-kuki - rozprujemy mu własnoręcznie brzuch.
Lord zachowywał niewzruszone milczenie.
Wyrzuciła ją fala na brzeg europejski. Butelkę otworzono w obecności lorda, z zachowaniem wszelkich lizolowych ostrożności. W środku był świstek papieru zabazgrany niewątpliwie ręką jakiegoś dzikusa. Tłumacz odczytał te kulfony i przedłożył lordowi dokument następującej treści:
“Przymieramy głodem. Dzieci małe zdychają (napisane było: zdechajom). Znowuż ta dżuma. Ludzie my czy nie ludzie? Chlebka nam przyślijcie. Kochające dzikusy”.
Rikki-Tikki zzieleniał.
- Wasza lordowska łaskawość! Za nic w świecie! Niech pozdychają! Buntów im się zachciewa, a potem ktoś ma ich żywić?!...
- Nie mam taki zamiar - odparł lord lodowatym tonem i zdzielił Rikki-Tikki pejczem w ucho, żeby nie pchał się z doradzaniem.
- W gruncie rzeczy to świństwo - wycedził przez zęby Michał Ardan. - Można by im wysłać przynajmniej trochę kukurydzy.
- Dziękuję za radę, monsieur - skwitował go oschle Glenarvan. - Chciałbym tylko wiedzieć, kto będzie płacił za kukurydzę. I bez tego ta banda czarnuchów zżarła diabli wiedzą ile. Głupich rad nie potrzebuję.
- Ach, tak! - rzekł Ardan mrużąc oczy. - W takim razie, sir proszę wyznaczyć godzinę i miejsce pojedynku. I daję słowo honoru, że z odległości dwudziestu metrów trafię w waszą lordowską mość równie dobrze jak w katedrę Notre Dame.
- Nie zazdroszczę szanownemu panu, jeśli znajdzie się pan w odległości dwudziestu metrów ode mnie - odparł lord. - Nie zazdroszczę, ponieważ pańska waga zwiększy się o wagę kuli, którą wpakuję łaskawcy, wedle jego wyboru, w prawe albo lewe oko.
- Phileas Fogg był sekundantem lorda, Paganel - Ardana. Zarówno Ardan jak i lord wyszli z pojedynku cało i zdrowo. Lord w Ardana nie trafił, trafił natomiast w jednego z czarnuchów przyczajonych z ciekawości pod krzakiem. Kula weszła czarnuchowi w nasadę nosa i wyszła przez kark. Zgon nastąpił w momencie, gdy kula znalazła się w połowie drogi, czyli w samym środku mózgu. Ardan i Glenarvan, uścisnąwszy sobie dłonie, rozeszli się każdy w swoją stronę.
Ale na tym nie koniec przygody z butelką. Tejże nocy pięćdziesięciu czarnuchów uciekło w pirogach z europejskiego lądu zostawiając lordowi bezczelną wiadomość:
“Dziękujemy za lizol i za bycze żyły. Mamy nadzieję, że kiedyś powyrywamy nadzorcom nogi. Wracamy na naszą wyspę. Z dzikusami jakoś dojdziemy do ładu. Lepiej zdechnąć w domu od zarazy niż tutaj od waszego śmierdzącego mięsa. Uszanowanie”.
Uciekinierzy porwali ze sobą lunetę, zdezelowany karabin maszynowy, sto puszek skondensowanego mleka, sześć błyszczących klamek od drzwi, dziesięć rewolwerów i dwie białe kobiety.
Lord wychłostał wszystkich pozostałych czarnuchów i obliczył w swym notesie wartość skradzionych przedmiotów.
Minęło sześć lat. Odcięta od świata martwa wyspa została zapomniana. Marynarze ze statków podziwiali niekiedy przez lunety obfitą zieleń jej brzegów, skały, i pieniące się fale przypływu. Nic poza tym.
Zakładano, że powinno upłynąć siedem lat, by znikły pozostałości epidemii i wyspa przestała być niebezpieczna. Z końcem siódmego roku planowano wyprawę w celu powtórnego zaludnienia wyspy przez goszczących u lorda czarnuchów. Na razie czarnuchy, chude jak szkielety, słaniały się po kamieniołomach.
I oto z początkiem siódmego roku cały cywilizowany świat został wstrząśnięty. Stacje radiowe w Ameryce, Anglii i Francji odebrały zaskakującą depeszę:
“ skończyła się zaraza kropka jesteśmy żywi i zdrowi czego i wam życzymy kropka uszanowanie”.
Rano prasa całego świata zaprezentowała czytelnikom olbrzymie tytuły:
“Wyspa przemówiła!!!” “Zagadkowy komunikat!!!” “Czarnuchy żyją!!!”
- Na barchanowe pantalony mojej babci! - ryknął Michał Ardan. - Nadzwyczajne! Najbardziej zdumiewające jest nie to, że przeżyli, ale to, że nadsyłają depesze! Skąd wytrzasnęli radio - chyba sam diabeł sprawił im stację nadawczą?!
Lord Glenarvan przyjął nowinę z zadumą, natomiast czarnuchy z kamieniołomów były kompletnie załamane. Rikki-Tikki jęcząc błagał lorda:
- Wystrzelać ich teraz, wasza przewielebność, nic tylko wysłać wojsko i wystrzelać! Przecież cóż to się dzieje? Wyspa jest nasza, do nas należy! Ileż my tu mamy sterczeć?
- Będę zobaczyć - odpowiedział lord.
Pewnego pięknego majowego dnia nad morzem stanął spiralą dym i wkrótce okręt pod dowództwem kapitana Hatterasa, wysłany przez lorda Glenarvana, przycumował do brzegu. Marynarze, stłoszeni wokół burt okrętu, patrzyli z zaciekawieniem na wyspę. Oczom ich ukazał się następujący widok: w zatoce spokojnie drzemała woda, a tuż przy brzegu, otoczona gromadką nowych dopiero co skleconych łodzi tubylczych stała jakaś nieznana barka. Tajemnica depeszy radiowej wyjaśniła się natychmiast - w oddali, nad szmaragdowym lasem tropikalnym, wznosił się maszt nadzwyczaj pokracznej stacji nadawczej.
- Do stu tysięcy piorunów! - wrzasnął kapitan. - Nie inaczej, jak tutejsze półgłówki same zmontowały to szkaradzieństwo!
Marynarze, patrząc na pokraczny owoc tubylczej twórczości, wesoło rechotali.
Z okrętu spuszczono na wodę szalupę i kapitan w towarzystwie kilku marynarzy wysiadł na brzeg.
Pierwszą rzeczą, jaka zaskoczyła odważnych przybyszów, było niebywałe mnóstwo dzikusów. Hatterasa obstąpili nie tylko dorośli, ale także cały tłum młodzieży. Skraj brzegu obsiadła girlanda tłuściutkich dzieciaków, które łowiły ryby, zwiesiwszy nogi w błękitną wodę.
- Niech mnie diabli porwą, jeśli ta dżuma nie wyszła im na zdrowie! - zawołał Hatteras. - Mają takie gęby, jakby odżywiano ich wyłącznie papką z płatków owsianych w najlepszym gatunku! Ciekawe... Zobaczymy dalej...
Dalej zdumiała go właśnie owa stara barka przyczajona w zatoce. Wystarczył jeden rzut doświadczonego oka, by przekonać się, że barka pochodzi z europejskiej stoczni.
- Coś mi się to nie podoba - wycedził Hatteras przez zęby. - Jeśli tylko nie skradli sami tego trupa, to chciałbym wiedzieć, co za kanalia grasowała tu w czasie kwarantanny? TA barka wygląda mi na niemiecką...
Zapytał więc zwracając się do dzikusów:
- Hej, wy, czerwone pyski! Skąd gwizdnęliście barkę?
Dzikusy odpowiedziały filuternym uśmiechem, pokazując zęby jak perły.
- Nie raczycie odpowiadać? Dobrze, zaraz pomogę wam przemówić - powiedział kapitan chmurząc czoło.
Z tymi słowy ruszył w stronę barki, ale dzikusy zagrodziły drogę kapitanowi i jego marynarzom.
- Precz! - wrzasnął Hatteras i wprawnym ruchem sięgnął do tylnej kieszeni.
Ale nikt z dzikusów cofać się nie zamierzał. Hatteras wraz ze swymi marynarzami znalazł się w zwartym pierścieniu tubylców. Kapitanowi spąsowiała szyja. Dostrzegł w tłumie jednego z białych czarnuchów, którzy uciekli swego czasu z kamieniołomów.
- Kogo widzę! Stary znajomy! - zawołał Hatteras. - Teraz rozumiem, skąd te bunty! Ano zbliż się tu, łajdaku!
Ale łajdakowi ani się śniło; tak też oznajmił:
- Nie pójdę!
Kapitan rozejrzał się z wściekłością; teraz jego szyja przybrała kolor fioletowy, stanowiąc wspaniały kontrast z białym otokiem hełmu tropikalnego. Rzecz w tym, że zauważył w rękach wielu dzikusów karabiny, zanadto przypominające broń niemiecką, w dłoni zaś bezczelnego czarnucha - skradzione lordowi parabellum. Twarze majtków, zazwyczaj dziarskie, nabrały powagi i zszarzały. Kapitan spojrzał w piekący błękit nieba, potem w stronę redy, gdzie kołysał się na falach jego okręt. Pozostający na pokładzie marynarze - białe plamki na masztach - spokojnie obserwowali brzeg. Kapitan Hatteras umiał wziąć się w garść. Jego kark przybrał stopniowo normalny odcień, co świadczyło, że tym razem udar kapitanowi nie grozi.
- Proszę mnie przepuścić, wracam na pokład - powiedział uprzejmie ochrypłym głosem.
Dzikusy zrobiły mu miejsce i kapitan eskortowany przez swych marynarzy odpłynął od brzegu. W godzinę później zgrzytnęły łańcuchy kotwic i nim zdążyła upłynąć następna godzina, po okręcie pozostał tylko malutki dymek na lśniącym błękicie horyzontu.
W barakach, gdzie mieszkały czarnuchy, działy się niestworzone rzeczy. Czarnuchy, wydając z siebie okrzyki bojowe, zdawało się, że postradały zmysły. Tego dnia zaserwowano im pełne wiadra tłustego, złocistego rosołu. Zamiast łachmanów czarnuchom wydano wspaniałe perkalowe portki i dowolne ilości farby do bojowego tatuażu. Przy barakach widniały ustawione w kozły nowiuteńkie karabiny, obok karabinów - kulomioty i inna broń szybkostrzelna.
Rikki-Tikki-Tawi wyglądał najbardziej imponująco. Lśniły pierścienie w jego nozdrzach, mieniły się barwami powiewające nad głową pióra. Gęba świeciła mu się jak popowi przed Wielkanocą. Powtarzał w kółko jak obłąkany:
- Dobra wasza, dobra wasza. Tera zaśpiewacie, gołąbeczki. Niech tylko dopłyniemy, już ja wam pokażę...
Robił przy tym taki gest, jak gdyby zamierzał wydrapać komuś oczy.
- Równaj szeregi! Baczność! Hurra! - darł się goniąc wzdłuż szeregu ociężałych po wielkim żarciu czarnuchów.
Trzy pancerniki w porcie zaczęły przyjmować na pokłady bataliony czarnuchów. I wówczas miało miejsce nieoczekiwane zdarzenie. Przed szeregiem czarnuchów ukazał się jakiś obszarpany, wynędzniały osobnik ostrzyżony na jeża. Oszołomione czarnuchy rozpoznały w tej nędznej kreaturze oszusta Kiri-kuki, błąkającego się dotąd nie wiadomo gdzie.
Miał czelność wystąpić naprzód i z przymilnym uśmieszkiem zwrócić się do dowódcy:
- Cóż to, bracie, zapomniałeś o mnie? Przecież też jestem wasz. Też czarny. Weźcie mnie ze sobą na wyspę. Może przydam się na coś...
Nie zdążył dokończyć: dowódca zzieleniał na twarzy i wyciągnął zza pasa szeroki ostry nóż.
- Wasza łaskawość - powiedział do lorda, z trudem poruszając trzęsącymi się wargami - ten tutaj... no, ten... to akurat Kiri-kuki, przez niego cały ten bałagan... Wasza miłość pozwoli, że własnymi rękami poderżnę mu gardziołko?
- O yes, z mili chęci - odpowiedział dobrodusznie lord. - Ale już, statek czekać.
Kiri-kuki zdążył tylko raz pisnąć, gdy Rikki po mistrzowsku przeciął mu gardło od ucha do ucha.
Następnie wyszli naprzód lord Glenarvan z Michałem Ardanem i lord wygłosił mowę pożegnalną:
- Jechać, dzikus walczyć. I am pomagać, ze statek strzelać. You potem płacić.
Niczym perła lśniła wyspa w oślepiających promieniach dnia. Statki zbliżyły się do brzegu i uzbrojone wojsko czarnuchów zeszło na ląd. Rikki, płonąc niecierpliwością w przeczuciu walki, wyskoczył pierwszy i potrząsając szablą rozkazał:
- Za mną, zuchy!
I zuchy podążyły za nim.
Przebieg wypadków był następujący: na żyznych polach wyspy przywitała nieproszonych gości olbrzymia armia dzikusów. Były ich takie krocie, że zielona wyspa w mgnieniu oka zabarwiła się na czerwono. Parły jak chmara ze wszystkich stron i nad czerwonym oceanem głów, niczym włosie na szczotce do zębów, jeżyła się szczecina bagnetów i kopii. Gdzieniegdzie, wtrącone w czerwony tłum, pędziły w charakterze dowódców oddziałów te same czarnuchy, co swojego czasu zwiały z kamieniołomów. Wspomniane czarnuchy nosiły teraz barwy wojenne dzikusów; potrząsały rewolwerami i wyraz ich twarzy mówił, że nie mają nic do stracenia. Z gardła wyrywały się bojowe rozkazy:
- Bagnety na broń!
Dzikusy wtórowały takim wrzaskiem, że stygła w żyłach krew:
- Bij sukinsynów!!
Gdy zderzyły się szeregi walczących, nie było najmniejszych wątpliwości, że armia Rikki-Tikki jest zaledwie białą plamą, wyspą w falującym czerwonym oceanie. Plama rozlała się i otoczyła dzikusów od flank.
- Na rogi szatana! - zawołał z pokładu okrętu flagowego Michał Ardan. - Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego!
- Wspomóc ich ogniem! - rozkazał lord Glenarvan odrywając od oczu lunetę.
Kapitan Hatteras wspomógł. Buchnęła czternastocalówka i pocisk, nie osiągnąwszy celu, wybuchł akurat na styku między dzikusami i czarnuchami. Dwudziestu pięciu czarnuchów i czterdziestu dzikusów rozniosło w strzępy. Drugi pocisk zebrał plon jeszcze większy: pięćdziesięciu czarnuchów i stu trzydziestu dzikusów. Trzeciego pocisku nie wysłano, albowiem lord Glenarvan, obserwujący atak artyleryjski przez lunetę, schwycił kapitana Hatterasa za gardło i odciągnął od armaty wołając:
- Niech pana szlag trafi, przerwać to natychmiast! Walicie przecież prosto w czarnuchów!
W szeregach czarnuchów, po dwóch strzałach Hatterasa, wybuchła nieprawdopodobna panika. Armia zawyła i drgnęła.
Wył nawet Rikki-Tikki, wokół którego wytworzył się szalony wir. Z wiru wyłoniła się nagle wykrzywiona gęba jednego z szeregowych czarnuchów. Czarnuch z pianą na ustach podskoczył do osłupiałego dowódcy i wychrypiał:
- Co-o?! Mało ci, żeś nas zataszczył w kamieniołomy i gnębił tam przez siedem lat!! Teraz znowu zaczynasz? Wciągasz w pułapkę? Żebyśmy z przodu oberwali od dzikusów, a z tyłu - pociskiem w kark? A-a-!!!
Błyskawicznie wyszarpnął nóż i pełnym natchnienia ruchem wbił go w pierś Rikki-Tikki, mierząc z nadzwyczajną dokładnością między piąte a szóste żebro po lewej stronie.
- Ratun... - jęknął dowódca... -... ku... - dokończył już na tamtym świecie, przed tronem Wszechmogącego.
- Hurra-a! - wrzasnęły dzikusy.
- Składajmy broń! Hura! Pojednajmy się, bracia! - wyły ogłupiałe czarnuchy, porwane buszującym potokiem niezliczonej dzikusowej braci.
- Hurra-ra!! - odpowiedziały dzikusy.
I wszystko zmieszało się na wyspie w jednym niewiarygodnym galimatiasie.
- Do siedmiuset wrzodów i ciężkiej febry! - zawołał Michał Ardan przywierając oczami do zeissowskich szkieł lornetki. - Niech zawisnę na stryczku, jeśli ci wariaci nie zawarli przymierza! Proszę spojrzeć sir! Padają sobie w objęcia!
- Widzę - odrzekł lord grobowym głosem. - Ciekaw jestem, kto nam teraz wynagrodzi wszystkie wydatki związane z żywieniem tej hołoty w kamieniołomach?
- Ach, niechże pan da spokój, sir - powiedział serdecznie Ardan - możemy nie spodziewać się żadnej nagrody poza febrą tropikalną. Jednym słowem, radzę panu, żebyśmy czym prędzej podnieśli kotwice. Uwaga!! - krzyknął nagle i przykucnął, a lord kucnął machinalnie obok niego. Zdążyli w porę: nad ich głowami, niczym szalony podmuch wiatru, przemknęła błyszcząca chmura strzał i kul wysłanych przez czarnuchów.
- Wlepić im! - wrzasnął lord do kapitana.
Kapitan wlepił - ale nieudolnie.
Pocisk wybuchł wysoko w powietrzu. Zjednoczona armia dzikusów i czarnuchów odpowiedziała na to następną chmurą strzał, która przemknęła tym razem niżej, i lord ujrzał na własne oczy, jak siedmiu zbroczonych krwią marynarzy padło w przedśmiertnych konwulsjach.
- Do diabła z całą tą wyprawą! - krzyknął przewidujący Ardan. - Gazu, sir! Strzały mają zatrute! Gazu, jeśli nie chce pan przywieźć dżumy do Europy!
- Przyłożyć im na pożegnanie! - wychrypiał lord.
Znany partacz - kapitan Hatteras - wysłał na pożegnanie jeszcze jeden pocisk, który poleciał w ogóle nie wiadomo gdzie, po czym okręty podniosły kotwice. Trzecia chmura strzał, już niegroźna, osiadła na morskich falach.
W pół godziny później pancerne olbrzymy oddaliły się prując oceaniczne fale i zasnuwając dymem horyzont. W spienionym wirze za rufą przewracały się wyrzucone za burtę trupy siedmiu zabitych marynarzy.
Wyspę powlekała mgiełka, w której tonął powoli szmaragdowy, opromieniony słońcem brzeg.
W nocy tropikalne niebo nad Szkarłatną Wyspą rozjarzyła płomienna łuna i okręty nadały piorunującą wiadomość, którą odebrały wszystkie stacje:
“wyspa świętuje bajram na niesłychaną skalę kropka te diabły chleją wódkę kokosową”.
Następnie wieża Eiffla rozbłysła snopem zielonych błyskawic, które przyniosły meldunek aż nazbyt bezczelny:
“lord glenarvan michał ardan
obchodząc nasze wspólne święto mamy zaszczyt oznajmić iż panowie mogą nas pocało (nieczytelne) w (nieczytelne) kropka”.
z poważaniem
czarnuchy i dzikusy kropka
- Przerwać odbiór! - ryknął Ardan.
Wieża umilkła. Zgasły zielone błyskawice. Co było dalej - nikt nie wie.
Przełożyła Ałła Sarachanowa
poemat w dwóch częściach
z prologiem i epilogiem (1922)
- “Uważaj, uważaj, durniu! - wołał Cziczikow do Selifana.
- Jak cię zdzielę pałaszem, to zobaczysz! - wołał pędzący naprzeciw feldjeger z wąsami długimi na arszyn. - Nie widzisz państwowego pojazdu, do wszystkich diabłów?!”
(Gogol)
... Jakiś dziwaczny sen. Śni mi się, że diabeł żartowniś otworzył drzwi do państwa cieni. A nad drzwiami migoce wieczna lampka z napisem: “martwe dusze”. I zaczął się ruch w krainie zmarłych, i popełzły zeń cienie jeden za drugim, bez końca.
Maniłow w niedźwiedzim futrze, Nozdriow w cudzym zaprzęgu, Dzerżymorda na strażackiej pompie, Selifan, Pietruszka, Fietinja...
A na ostatku ruszył on sam, Paweł Ianowicz Cziczikow. W swej słynnej bryczce.
I pociągnęła cała ta hałastra na Radziecką Ruś. I zdarzyły się na Rusi owej przedziwne zdarzenia. A jakie - zostanie wymienione szczegółowo poniżej...
Przesiadłszy się w Moskwie z bryczki do samochodu, Cziczikow pędził po moskiewskich wertepach. Pędził i przeklinał Gogola na czym świat stoi:
- Żeby mu, diablemu synowi, powyskakiwały pod oczami pęcherze! I to takie jak kopy siana! Splamił, zaszargał mi reputację, tak że nosa wysunąć nie można. Przecież jeśli się dowiedzą, żem Cziczikow, to wyrzucą mnie w diabły! I dobrze, jak tylko wyrzucą, bo mogę, nie daj Boże, i na Łubiance posiedzieć. A wszystko przez tego Gogola, żeby mu tak, draniowi, z mamusią i tatusiem...
I snując takie oto refleksje wjechał w bramę tego samego hotelu, z którego wyjechał przed stu laty.
Wszystko tu było jak dawniej. Ze szpar wyzierały karaluchy i nawet bodaj ich przybyło. Ale były też zmiany. Na przykład zamiast szyldu z napisem “hotel” wisiał plakat z napisem: “Państwowy Dom Noclegowy nr... “ A już brud i smród był taki, że sam Gogol by osłupiał.
- Pokój proszę!
- Skierowanie proszę!
Ale genialny Paweł Iwanowicz nie zmieszał się ani na chwilę.
- Kierownika!
R-raz! - i już jest kierownik. A to stary znajomy. Nijaki Łysy Pimien, ten sam, który kiedyś władał “Akulinką”, a teraz otworzył na Twerskiej rosyjską kawiarnię z niemieckimi atrakcjami, balsamami i, oczywiście, prostytutkami. Gość i kierownik uściskali się, cmoknęli, poszeptali i wszystko zostało załatwione w mig, bez żadnego skierowania. Przegryzł więc Paweł Iwanowicz co nieco i popędził załatwiać sobie pracę.
Był wszędzie - i wszędzie gdzie był, oczarował wszystkich składaniem pełnych gracji ukłonów i cechującą go zawsze niesłychaną erudycją.
- Proszę wypełnić ankietę.
Dali mu płachtę długości arszyna, w niej sto najbardziej podchwytliwych pytań: skąd, gdzie i po co?...
Nie minęło pięć minut, a już Paweł Iwanowicz wypełnił ankietę, jak długa i szeroka. Tylko kiedy ją podawał, zadrżała mu ręka.
Ta-ak, pomyślał, teraz przeczytają, jaki to ze mnie brylant, i...
I nie stało się absolutnie nic.
Po pierwsze, ankiety nikt nie przeczytał, a po drugie - trafiła do panienki rejestratorki, która zrobiła z nią to co zwykle: zamiast do pism przychodzących, wpisała do wychodzących, a potem gdzieś wsadziła, tak że ankieta przepadła jak kamień w wodzie.
Cziczikow uśmiechnął się pod wąsem i zaczął pracować.
A potem wszystko szło, im dalej, tym lepiej. Cziczikow rozejrzał się i stwierdził, że wszędzie siedzą sami znajomi. Pobiegł do urzędu, w którym wydawano przydziały, i usłyszał:
- Znam was, skąpiradła jedne! Weźmiecie kota, obedrzecie ze skóry i dacie na przydział! A ja chcę, żebyście mi dali baraniny z kaszą. A tych waszych przydziałowych żab i zgniłych śledzi do ust nie wezmę, choćbyście je cukrem posypali!
Patrzy - a to Sobakiewicz.
Ten, jak tylko przyjechał, natychmiast zażądał deputatu. I dostał, jeszcze jak! Wtedy siadł, zjadł i poprosił o dokładkę. Dołożyli. Mało! Wtedy dali mu jeszcze jeden deputat, miał zwyczajny, dostał specjalny. Mało! Dali zastrzeżony. Zeżarł i zażądał jeszcze. I awanturę zrobił! Nawymyślał wszystkim od faryzeuszy, nakrzyczał, że oszust siedzi na oszuście i oszustem pogania i że jest tylko jeden porządny człowiek - referent, a i ten, prawdę mówiąc, świnia!
Dostał akademicki.
Cziczikow zobaczył, jak Sobakiewicz żongluje deputatami, i momentalnie zaczął działać. Zapędził Sobakiewicza w kozi róg. Dostał deputat dla siebie, dla nie istniejącej żony z dzieckiem, dla Selifana i Pietruszki, dla faceta, o którym opowiadał Betriszczewowi, i dla matki staruszki, której dawno nie było na świecie. I wszystkie - akademickie. Tak że musiano mu wozić jedzenie ciężarówką.
Uporawszy się w ten sposób z problemem zaopatrzenia, ruszył do innych urzędów.
Pędząc kiedyś samochodem przez Kuźniecki Most, spotkał Nozdriowa. Ten oznajmił z miejsca, że sprzedał już i dewizkę i zegarek. Rzeczywiście - nie miał na sobie ani jednego, ani drugiego. Ale nie dawał za wygraną. Opowiedział, że poszczęściło mu się na loterii: wygrał pół funta oleju, szkło do lampy naftowej i zelówki do dziecinnych bucików, ale zaraz potem mu się nie poszczęściło i musiał, cholera, dołożyć jeszcze własne sześćset milionów. Opowiedział, jak zaproponował Wniesztorgowi, że dostarczy dla zagranicy partię prawdziwych kaukaskich kindżałów. I dostarczył. I zarobiłby na tym masę pieniędzy, gdyby nie świnie Anglicy, którzy zauważyli na kindżałach napis: “mistrz Sawielij Sybiriakow”, i wszystko odrzucili. Zaciągnął Cziczikowa do swojego pokoju i napoił wspaniałym koniakiem, ponoć prosto z Francji, w którym jednak czuło się samogon w całej jego okazałości. Ostatecznie dołgał się aż do zapewnień, że dano mu w przydziale osiemset arszynów materiału, błękitne auto ze złotą tapicerką i nakaz na mieszkanie w pałacyku z kolumnami.
Kiedy zaś jego zięć, Miżujew, wyraził wątpliwość, Nozdriow nawymyślał mu nie od Sofronów, lecz zgoła od parszywców.
Jednym słowem, znudził się Cziczikowowi tak, że ten nie wiedział, jak od niego uciec.
Ale Nozdriowowskie opowieści nasunęły mu myśl, że i sam mógłby się zająć handlem zagranicznym.
Tak też zrobił. Znowu wypełnił ankietę, zaczął działać i zademonstrował całą skalę swoich możliwości. Przepędzał przez granicę stada baranów w podwójnych futrach, między którymi utykał brabanckie koronki, a brylanty przewoził w kołach, dyszlach, uszach i diabli wiedzą jakich jeszcze miejscach.
I w krótkim czasie zgromadził prawie pięćset miliardów.
Nie dał jednak za wygraną. Wystosował do kogo należy podanie o wydzierżawienie mu pewnej firmy i nie szczędząc tęczowych barw przedstawił wielkie korzyści, jakie to przyniesie państwu.
W urzędzie rozdziawiono usta od ucha do ucha - istotnie, korzyści zapowiadały się fantastyczne. Poprosili o wskazanie przedsiębiorstwa. Ależ oczywiście! Mieściło się na Twerskim bulwarze, akurat naprzeciw klasztoru Męki Pańskiej, i nosiło nazwę: “Pampusz na Twerbulu”. [pomnik Puszkina] Zwrócono się gdzie należy z zapytaniem, czy coś takiego rzeczywiście istnieje. Odpowiedź brzmiała: owszem, cała Moskwa o tym wie. Znakomicie.
- Proszę sporządzić kosztorys.
Cziczikow miał już kosztorys za pazuchą.
Wydzierżawiono.
Cziczikow nie tracąc czasu popędził gdzie trzeba.
- Proszę o zaliczkę.
- Proszę sporządzić wykaz. W trzech egzemplarzach z odpowiednimi podpisami i pieczątkami.
Nie minęły dwie godziny, jak wykaz już był. Według wszelkich reguł. Pieczęci - jak gwiazd na niebie. I podpisy jak się patrzy.
- Za dyrektora - Nieuważaj-koryto, za sekretarza - Kuwszynnoje Ryło, za przewodniczącego komisji cen i opłat - Jelizawieta Worobiej.
- Zgadza się. Oto zlecenie wypłaty.
Kasjer ujrzawszy sumę, aż jęknął.
Cziczikow złożył podpis i wywiózł pieniądze trzema dorożkami.
A potem pomknął do następnego urzędu.
- Proszę o pożyczkę.
- Proszę pokazać towary.
- Bądźcie uprzejmi wysłać przedstawiciela.
- Dawać przedstawiciela!
Zgiń, przepadnij, znowu znajomy: Jemielian Rotoziej.
Cziczikow zabrał go ze sobą. Zawiózł do pierwszego lepszego magazynu i pokazuje. Patrzy Jemielian i widzi: towarów bez liku.
- Ta-ak... I to wszystko pana?
- Wszystko.
- Jeśli tak - powiada Jemielian - to proszę przyjąć moje gratulacje. Z pana to już nie milioner, tylko trylioner.
A Nozdriow, który też się do nich przyczepił, zaczął dolewać oliwy do ognia:
- Widzisz tę ciężarówkę z butami? Tę, co wjeżdża do bramy? To jego buty.
Potem, ogarnięty zapałem, wyciągnął Jemieliana na ulicę i zaczął pokazywać:
- Widzisz te sklepy? Wszystko jego. Cała tamta strona ulicy. TA też. Widzisz tramwaj? Jego. A latarnie? Też jego. Widzisz? Widzisz?
I kręci nim we wszystkie strony, aż Jemielian zaczął błagać:
- Wierzę! Widzę!... Tylko mnie już puść.
Wtedy wrócili do urzędu.
Tam pytają Jemieliana:
- No i co?
Ten tylko ręką machnął.
- Nie da się tego opisać!
- No, skoro się nie da, to wydać mu n +1 miliardów.
Dalsza kariera Cziczikowa przebiegała w zawrotnym tempie. W głowie się nie mieści, co wyrabiał. Stworzył Zjednoczenie do Wyrobu Żelaza z Drewnianych Wiórów i, oczywiście, dostał natychmiast pożyczkę. Został udziałowcem ogromnej spółdzielni i nakarmił całą Moskwę kiełbasą z padliny. Kiedy dziedziczka Koroboczka, usłyszawszy, że w Moswie “wszystko da się załatwić”, przyjechała nabyć nieruchomość, Cziczikow skumał się z Zamuchryszkinem i Utieszytielnym i sprzedał jej Maneż, naprzeciw Uniwersytetu. Zawarł umowę na elektryfikację miasta położonego tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, po czym wszedłszy w kontakt z byłym horodniczym, postawił płot i powbijał tyczki, żeby to pachniało jakimś planem, a potem oświadczył, że pieniądze zrabowały mu bandy kapitana Kopiejkina. Jednym słowem, wyprawiał istne cuda.
I po Moskwie poszły słuchy, że Cziczikow jest trylionerem. Różne instytucje zaczęły go sobie wyrywać jako eksperta. Już wynajął za pięć miliardów pięciopokojowe mieszkanie, już jadał obiady i kolacje w “Empire”...
Aż nastąpił krach.
Wszystko było jak w Gogolowskiej przepowiedni: zgubił Cziczikowa Nozdriow, a wykończyła Koroboczka. Bez złych zamiarów, po prostu po pijanemu, Nozdriow wygadał się na wyścigach i o drewnianych wiórach i o wydzierżawieniu nie istniejącego przedsiębiorstwa, a podsumował to wszystko stwierdzeniem, że Cziczikow jest kanciarzem i że należałoby go rozstrzelać.
Słuchacze się przejęli i wiadomość pobiegła jak iskra.
W dodatku głupia Koroboczka przyszła do urzędu z zapytaniem, kiedy wolno jej będzie otworzyć w Maneżu piekarnię. Daremnie przekonywano ją, że to budynek państwowy i że nie można ani go kupić, ani niczego w nim otwierać. Babina nie rozumiała.
Tymczasem mówiono o Cziczikowie coraz gorzej. Zaczęto zachodzić w głowę, co to za typ i skąd się wziął. Rozeszły się plotki, jedna gorsza i dziwniejsza od drugiej. Do serc wkradł się niepokój. Rozdzwoniły się telefony, zaczęły narady... Komisja budowlana naradzała się z komisją kontrolną, komisja kontrolna z Żyłotdiełem, Żyłotdieł z Narkomzdrawem, Narkomzdraw z Gławkustpromem, Gławkustprom z Narkomprosem, Narkomprost z Proletkultem - itd., itd., itp.
Zabrano się za Nozdriowa. Oczywiście był to błąd. Wszyscy wiedzieli, że to łgarz i że nie można wierzyć żadnemu jego słowu. A jednak go wezwano. I odpowiedział na wszystkie pytania.
Stwierdził, że Cziczikow rzeczywiście wziął w dzierżawę nie istniejące przedsiębiorstwo i że on, Nozdriow, nie widzi powodu, dla którego miałby nie wziąć, skoro biorą wszyscy. Na pytanie, czy ów Cziczikow nie jest przypadkiem białogwardyjskim szpiegiem, odpowiedział, że jest i że niedawno chciano go nawet rozstrzelać, ale z jakichś tam powodów nie rozstrzelano. Na pytanie, czy tenże Cziczikow nie fałszuje przypadkiem pieniędzy, odpowiedział, że owszem, i opowiedział nawet o jego niezwykłej przebiegłości. Otóż dowiedziawszy się, że rząd ma zamiar puścić w obieg nowe banknoty, Cziczikow wynajął pod Moskwą mieszkanie i wydrukował tam fałszywe banknoty na sumę 18 miliardów rubli, w dodatku na dwa dni przed emisją prawdziwych. A kiedy milicja wpadła i opieczętowała mieszkanie - w ciągu jednej nocy pomieszał fałszywe banknoty z prawdziwymi, tak że potem sam diabeł nie mógłby rozpoznać, które są które. Na pytanie, czy to prawda, że Cziczikow wymienił swoje miliardy na brylanty, żeby uciec z nimi za granicę odpowiedział, że tak i że on sam zgodził się pomagać i uczestniczyć w tej sprawie, bo bez niego nic by nie wyszło.
Po wysłuchaniu Nozdriowa wszyscy zmarkotnieli. Najwyraźniej nie można było stwierdzić, kim jest Cziczikow. I nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby nie pewien człowiek, który wprawdzie - jak i inni - nigdy nie miał w ręku Gogola, miał natomiast szczyptę zdrowego rozsądku.
I w pewnym momencie zawołał:
- A wiecie, kim jest ten Cziczikow?
A kiedy wszyscy chórem krzyknęli: “No?”, rzekł grobowym głosem:
- Kanciarzem.
Dopiero wtedy wszystkich olśniło. Zaczęli szukać ankiety. Nie ma. W rejestrze pism przychodzących. Nie ma. W szafie. Nie ma. Pytają rejestratorki. “A ja skąd mam wiedzieć? U Iwana Grigorycza!”
Pobiegli do Iwana Grigorycza:
- Gdzie jest?
- Nie moja rzecz. Spytajcie sekretarza - itd., itp.
Aż tu raptem w koszu z niepotrzebnymi papierami - jest!
Zaczęli czytać i osłupieli.
Imię? Paweł. Imię ojca? Iwan. Nazwisko? Cziczikow. Zawód? Postać z Gogola. Co robił przed rewolucją? Skupował martwe dusze. Stosunek do służby wojskowej? Ni to, ni owo, diabli wiedzą co. Przynależność partyjna. Sympatyk (a czyj - nie wiadomo). Czy był sądzony? Dziarski zygzak. Adres? Z bramy w podwórko, drugie piętro, na prawo; spytać w biurze adresowym sztabsoficerową Podtoczynę - już ona będzie wiedziała.
Własnoręczny podpis? Umoczyć pióro.
Przeczytali i skamienieli.
Wezwali instruktora Bobczyńskiego.
- Wal na Twerski, do tej wydzierżawionej firmy. I zajrzyj na to podwórko, gdzie są jego towary. Może coś się wyjaśni.
Bobczyński wraca. Oczy ma okrągłe jak spodki.
- Niesłychana historia!
- No?!
- Ani śladu firmy. Dał adres pomnika Puszkina, a towary nie są jego, tylko “Ary”.
Tu wszyscy zawrzeszczeli wniebogłosy:
- Matko przenajświętsza! A to ci dopiero! A my mu daliśmy miliardy! Trzeba go łapać póki czas!
I zaczęli łapać.
Palec na guzik:
- Wezwać gońca!
Drzwi się otwarły i stanął w nich Pietruszka. Dawno już odszedł od Cziczikowa i pracował w urzędzie jako goniec.
- Proszę wziąć tę kopertę i natychmiast ruszać.
- TA jest - powiedział Pietruszka. Natychmiast wziął, natychmiast wyruszył i natychmiast wszystko zgubił.
Dzwonek - do garażu, do Selifana!
- Natychmiast auto.
- Sie robi.
Selifan drgnął, okrył motor ciepłymi spodniami, włożył kurtkę, wskoczył na siedzenie, gwizdnął, zatrąbił i pomknął.
Któryż Rosjanin nie lubi szybkiej jazdy?
Selifan też ją lubił, toteż przy wjeździe w Łubiankę musiał wybierać między tramwajem a oszkloną sklepową witryną. W ciągu ułamka sekundy Selifan wybrał to drugie, ominął tramwaj i z okrzykiem: “Ratunku!” wleciał jak wicher przez wystawę do sklepu.
Wtedy nawet Tientietnikow, zarządzający wszystkimi Selifanami i Pietruszkami, stracił cierpliwość:
- Wyrzucić obu na zbity pysk!
Wyrzucili. Skierowali na giełdę pracy. Stamtąd na miejsce Pietruszki, skierowano Pluszkinowskiego Proszkę, a na miejsce Selifana - Grigorija Dojeżdżaj-nie-Dojedziesz. A tymczasem sprawa nabierała rozmachu.
- Gdzie podanie o zaliczkę?
- Oto ono.
- Wezwać tu Nieuważaja-koryto.
Okazało się, że wezwać nie sposób. Przed dwoma miesiącami Nieuważaja usunięto z partii. A z Moskwy usunął się sam, bo nie miał w niej absolutnie nic do roboty.
- A Kuwszynnoje Ryło?
Wyjechał w siną dal instruować instancje gubernialne.
Wtedy wzięto się za Jelizawietę Worobiej. BA, kiedy takiej osoby nie ma! Jest wprawdzie maszynistka Jelizawieta, ale nie Worobiej. Jest asystent zastępcy młodszego referenta, zamzawpodotdieł Worobiej, ale nie Jelizawieta.
Uczepiono się maszynistki.
- Więc to pani?
- Nic podobnego! Dlaczego właśnie ja? Tam jest Jelizawieta, a ja jestem Elżbieta. Zupełnie inaczej...
I buch w płacz. Zostawiono ją w spokoju.
A tymczasem, póki zajmowano się Jelizawietą Worobiej, prawnik Samoswistow powiadomił cichaczem Cziczikowa, że jego sprawy śmierdzą, i Cziczikow, rzecz jasna, przepadł bez śladu.
Próżno posyłano auto pod podany adres; na drugim piętrze z prawej nie było żadnego biura, tylko zaniedbana i zrujnowana stołówka. Do przyjezdnych wyszła sprzątaczka Fietinja i powiedziała:
- Nima nikogo.
Co prawda obok tyle że nie z prawej, lecz z lewej strony, było biuro adresowe, ale nie siedziała w nim żadna sztabsoficerowa, tylko jakaś Podstioga Sidorowna. I nie znała nie tylko adresu Cziczikowa, ale nawet własnego.
Wtedy wszyscy popadli w rozpacz. Sprawa tak się zagmatwała, że sam diabeł by się w niej nie rozeznał. Wióry pomieszały się z pseudodzierżawą, brabanckie koronki z elektryfikacją, a transakcja Koroboczki - z brylantami. Nozdriow okazał się wspólnikiem; zamieszany był też sympatyk Jemielian Rotoziej i bezpartyjny złodziej Antoszka, a poza tym wybuchł nagle skandal wokół deputatów Sobakiewicza. I sypnęło się ze wszystkich stron!
Samoswistow urabiał sobie ręce po łokcie; doczepił jeszcze do tej sprawy jakieś grzebanie po kufrach i jakieś podrobione delegacje służbowe (tylko w to jedno wmieszanych było koło pięćdziesięciu tysięcy osób) - i tak dalej, i temu podobne. Jednym słowem, zaczęło się diabli wiedzą co. Ci, którym miliardy sprzątnięto sprzed nosa, i ci, którzy mieli je znaleźć, miotali się w panice zdając sobie sprawę z jednego tylko, bezspornego faktu:
- Miliardy były i miliardów nie ma.
Wreszcie wstał jakiś chłopek-roztropek i powiedział:
- Przyjdzie nam widać powołać komisję śledczą. Inaczej nie da rady.
I w tym momencie (we śnie wszystko się zdarza), niby deus ex machina, zjawiłem się ja i powiedziałem:
- Zlećcie tę sprawę mnie.
Zdumienie.
- A pan... ee... da radę?
A ja na to:
- Bądźcie spokojni.
Wahanie. Potem - postanowienie. Czerwonym atramentem:
- Zlecić.
Wtedy zacząłem działać (w życiu nie miałem przyjemniejszego snu!).
Ze wszystkich stron zjechało się do mnie trzydzieści pięć tysięcy motocyklistów:
- Może czegoś potrzeba?
A ja im na to:
- Nie potrzeba niczego. Zajmujcie się swoimi sprawami. Poradzę sobie sam. Sam jeden.
Nabrałem powietrza w płuca i ryknąłem, aż szyby zabrzęczały:
- Dawać mi tu Liapkina-Tiapkina! Natychmiast. Telefonicznie.
- Telefonicznie nie da rady... Telefon zepsuty.
- Ach, tak? Zepsuty? Kabel się urwał, co? W takim razie, żeby nie dyndał bez potrzeby - powiesić na nim tego, kto to powiedział!!!
Rany boskie, co się wtedy zaczęło!
- Ależ towarzyszu! Litości... Co też wy... Już, już! Jedną chwileczkę! Hej, tam, dawać tu monterów! I przewód!! Zaraz będzie zrobione...
Raz, dwa - naprawili i połączyli.
A ja nabrałem rozpędu:
- Tiapkin? Ty łajdaku! Liapkin? Brać tego drania! Dawać mi listę! Że co? Nie gotowa? Ma być gotowa za pięć minut, bo inaczej wy będziecie na liście zmarłych! A to kto? Rejestratorka? Żona Maniłowa? Na zbity pysk! Maszynistka Ulinka Betriszczewa? Na zbity pysk! Sobakiewicz? Brać go! Ten łajdak Murofiejkin pracuje u was? A szuler Utieszytielny? Brać go! I tego, co go przyjął! Łapać! I tego też! I tamtego! I owego! Fietinję - precz! Poetę Triapiczkina, Selifana i Pietruszkę - do rejestracji! Nozdriowa do lochu... W tej chwili! W tej sekundzie! Kto podpisał wykaz? Dawać tu tę kanalię! Wyciągnąć z morskiego dna!
Strach padł na całe piekło...
- Ależ to diabeł! Skąd takiego wzięli?
A ja na to:
- Cziczikowa do mnie!
- Nnn... nie można znaleźć. U... ukrywa się...
- Ach, tak? Ukrywa się? Świetnie! Pójdziecie siedzieć zamiast niego!
- Lito...
- Milczeć!
- Chwileczkę! Sekundkę! Już, już! Proszę zaczekać, szukają...
I po krótkiej chwili - znaleźli!
Daremnie Cziczikow padał mi do nóg, daremnie rwał na sobie marynarkę i wyrywał włosy; daremnie zaklinał się, że ma matkę inwalidkę.
- Matkę?! - ryczałem. - Matkę?... A gdzie miliardy? Gdzie społeczne pieniądze? Ty złodzieju! Rozciąć temu łajdakowi brzuch! W brzuchu ma brylanty!
Rozcięli. Rzeczywiście - są.
- To wszystko?
- Wszystko.
- Kamień na szyję - i do przerębli!
Zrobiło się spokojnie i przyzwoicie.
Mówię przez telefon:
- W porządku.
Słyszę w odpowiedzi:
- Dzięki. Każda pańska prośba będzie spełniona.
Aż podskoczyłem przy telefonie. I o mało nie wyrzuciłem z siebie wszystkiego, co mnie już od dawna gnębiło:
“Spodnie... Funt cukru... Żarówka dwadzieścia pięć wat... “
Ale wtedy przypomniałem sobie, że porządny pisarz winien być bezinteresowny. Ochłonąłem i wymamrotałem w słuchawkę:
- Tylko dzieła Gogola w twardej oprawie. Bo właśnie te dzieła sprzedałem niedawno na tandecie...
I... ryms! I już leży na moim stole lśniący pozłotką Gogol.
Strasznie się ucieszyłem na widok Mikołaja Wasiliewicza, który nieraz dodawał mi otuchy w ponure, bezsenne noce.
Tak bardzo, że aż wrzasnąłem:
- Hurra!!!
... oczywiście, obudziłem się. A tu pustka: ani Cziczikowa, ani Nozdriowa, ani, co najważniejsze, Gogola...
He, he, he, pomyślałem sobie i zacząłem się ubierać, i znowu życie roztoczyło przede mną swe powszednie wdzięki.
Przełożył Andrzej Drawicz