background image

MICHAIŁ BUŁHAKOW

FATALNE JAJA I INNE OPOWIADANIA

background image

WSTĘP

Michał   Bułhakow   (1891-1940),   radziecki   prozaik   i   dramaturg,   z   zawodu   lekarz, 

debiutował   w   1919   roku.   Wcześnie   ujawnił   się   jako   wnikliwy   obserwator   otaczającej 
rzeczywistości w licznych felietonach i opowiadaniach satyrycznych nierzadko zabarwionych 

fantastyką. Niektóre ukazały się w zbiorze “D'javoljada” (1925; tytułowa “Diaboliada” była 
tłumaczona na polski dwukrotnie, po wojnie weszła w skład zbioru “Notatki na mankietach”). 

Rozgłos   przyniosły   mu   powieści:   “Biała   gwardia”   (1925)   i   wydane   pośmiertnie   “Powieść 
teatralna” (1965), “Psie serce” (Paryż 1969) oraz arcydzieło “mistrz i Małgorzata” (pierwodruk 

1966-1967). Za życia ostro krytykowany - w latach trzydziestych pisał przeważnie do szuflady 
-   szersze   uznanie   we   własnej   ojczyźnie   zyskuje   mozolnie   Bułhakow   dopiero   w   ostatnich 

latach.

Niniejszy zbiór zawiera trzy utwory Bułhakowa. “Fatalne jaja” to zjadliwa satyra SF na 

radziecką  biurokrację  w  trzecim   z   kolei  tłumaczeniu   (poprzednie   pióra   Alicji   Sternowej   i 
Edmunda Jezierskiego, ukazały się w 1928 roku). Opowiadanie parodystyczne “Szkarłatna 

Wyspa” przerobił autor na sztukę w 1928 roku (wyd. polskie 1981). Trzeci utwór, “Przygody 
Cziczikowa”, jest groteską w konwencji snu.

background image

FATALNE JAJA

(1925)

background image

ROZDZIAŁ I - PROFESOR PERSIKOW

Dnia   szesnastego   kwietnia   roku   tysiąc   dziewięćset   dwudziestego   ósmego   wieczorem 

profesor zoologii Czwartego Uniwersytetu Państwowego i dyrektor Moskiewskiego Instytutu 
Zoologii Persikow wszedł do swego gabinetu, który mieścił się w rzeczonym Instytucie, na 

ulicy Hercena. Profesor zapalił matową amplę pod sufitem i rozejrzał się.

Za   początek   tej   upiornej   katastrofy   uznać   wypada   ów   właśnie   złowieszczy   wieczór, 

podobnie   jak   za   głównego   tej   katastrofy   sprawcę   należy   uważać   właśnie   profesora 
Włodzimierza Hippatiewicza Persikowa.

Miał on dokładnie pięćdziesiąt osiem lat, wspaniałą, łysą jak tłuczek głowę ze sterczącymi 

po bokach kępkami żółtawych włosów i gładko wygoloną twarz o dolnej wardze wysuniętej ku 

przodowi.   Powyższe   cechy   sprawiały,   że   twarz   profesora   miała   w   sobie   coś   cokolwiek 
kapryśnego. Na czerwonym nosie staroświeckie malutkie binokle w srebrnej oprawie, oczka 

błyszczące,   nieduże,   wysoka   przygarbiona   sylwetka.   Mówił   głosem   skrzypliwym,   cienkim, 
kwaczącym, a wśród innych osobliwości odznaczał się i taką oto: kiedy mówił coś dobitnie i z 

pewnością siebie, haczykowato zaginał wskazujący palec prawej ręki i mrużył oczy. A że z 
pewnością   siebie   mówił   zawsze,   był   bowiem   zaiste   fenomenalnym   erudytą   w   swojej 

dziedzinie,   haczyk   ów   nader   często   zjawiał   się   przed   oczyma   rozmówców   profesora 
Persikowa. Na tematy zaś spoza swojej dziedziny, to jest spoza zoologii, embriologii, botaniki, 

anatomii i geografii, profesor Persikow prawie w ogóle się nie wypowiadał.

Gazet profesor Persikow nie czytywał, do teatru nie chadzał, a żona profesora uciekła od 

niego w roku dziewięćset trzynastym z tenorem opery Zimina zostawiając małżonkowi list 
takiej treści:

“Twoje żaby przyprawiają  mnie o nieznośny dreszcz  obrzydzenia.  Będę przez nie całe 

życie nieszczęśliwa”.

Profesor   nie   ożenił   się   więcej,   dzieci   nie   miał.   Był   bardzo   zapalczywy,   ale   szybko   się 

uspokajał,   lubił   herbatę   z   jeżynami,   mieszkał   na   Preczystience,   w   pięciopokojowym 

mieszkaniu,   w   którym   jeden   pokój   zajmowała   zasuszona   staruszka,   gosposia,   Maria 
Stiepanowna, opiekująca się profesorem jak niańka.

W   dziewięćset   dziewiętnastym   odebrano   profesorowi   trzy   z   jego   pięciu   pokojów. 

Oświadczył wówczas Marii Stiepanownej:

- Jeżeli oni się nie uspokoją, Mario Stiepanowna, to ja wyjeżdżam z kraju.
Niewątpliwie,   gdyby   profesor   zrealizował   ten   plan,   mógłby   bez   najmniejszego   trudu 

otrzymać   katedrę   zoologii   na   dowolnym   uniwersytecie   świata,   był   to   bowiem   doprawdy 

background image

wybitny uczony, a we wszystkich dziedzinach, które pozostają w takim bądź innym związku z 
ziemnowodnymi czy też płazami, w ogóle nikt się z nim nie mógł równać oprócz profesora 

Williama Weckely z Cambridge i profesora Giacomo Beccariego z Rzymu. Czytał profesor w 
czterech językach nie licząc ojczystego, po francusku zaś i po niemiecku mówił równie dobrze 

jak   po   rosyjsku.   Zamiarów   swoich   odnośnie   zagranicy   Persikow   nie   zrealizował,   zaś   rok 
dwudziesty   okazał   się   jeszcze   gorszy   niż   dziewiętnasty.   Zaszły   ważne   wydarzenia   i   to   w 

znacznej ilości. Wielka Nikitska została przemianowana na ulicę Hercena. Następnie zegar 
wprawiony w ścianę domu na rogu Hercena i Mochowej zatrzymał wskazówki na piętnaście 

po   jedenastej   i   wreszcie   w   terrariach   Instytutu   Zoologii   nie   wytrzymując   wszystkich 
perturbacji owego niezapomnianego roku zdechło najpierw osiem wspaniałych egzemplarzy 

rzekotek,   potem   piętnaście   zwykłych   ropuch,   a   wreszcie   unikalny   egzemplarz   ropuchy   z 
Surinamu.

Niebawem   w   ślad   za   ropuchami,   z   których   śmiercią   odszedł   w   niebyt   pierwszy   rząd 

płazów jak najsłuszniej nazwanych bezogonowymi, przeniósł się do wieczności niestrudzony 

stróż Instytutu,  staruszek  Włas,  do płazów bynajmniej się nie zaliczający.  Przyczyna  jego 
śmierci była zresztą identyczna, co w wypadku biednych rzekotek, toteż Persikow określił ją 

natychmiast:

- Brak karmy.

Uczony miał najzupełniejszą rację: Własa należało odżywiać mąką, żaby zaś żyjącymi w 

mące robakami, ale ponieważ zniknęła ta pierwsza, nie było również tych ostatnich. Persikow 

usiłował przestawić pozostałe dwadzieścia egzemplarzy rzekotek na karaluchową dietę, ale i 
karaluchy gdzieś przepadły, manifestując w ten sposób swój wrogi stosunek do komunizmu 

wojennego. Nie było rady, ostatnie egzemplarze również trzeba było wyrzucić do śmietnika na 
podwórzu Instytutu.

Nie sposób opisywać wrażenia, jakie wywarły na Persikowie te zgony, a zwłaszcza śmierć 

ropuchy   z   Surinamu.   Całkowitą   odpowiedzialnością   za   te   zejścia   śmiertelne   Persikow 

obarczył ówczesnego Ludowego Komisarza Oświaty.

Stojąc w czapce, i w kaloszach na korytarzu zamarzającego Instytutu Persikow mówił do 

swego asystenta Iwanowa, nobliwego dżentelmena z płową szpiczastą bródką:

- Toż za to, Piotrze Stepanowiczu, zabić go mało! Co oni wyprawiają? Przecież zrujnują 

Instytut!   Co?   Taki   wspaniały   samiec,   unikalny   egzemplarz   Pipa   Americana,   trzynaście 
centymetrów długości...

Dalej było jeszcze gorzej. Po śmierci Własa, okna w Instytucie przemarzły na wylot, tak że 

kwiecisty   zamróz   osiadł   na   wewnętrznych   powierzchniach   szyb.   Wyzdychały   króliki,   lisy, 

background image

wilki,   ryby   i   wszystkie   węże,   co   do   jednego.   Persikow   całymi   dniami   do   nikogo   się   nie 
odzywał, wreszcie zachorował na zapalenie płuc, ale nie umarł. Kiedy wydobrzał, przychodził 

dwa razy w tygodniu do Instytutu i w okrągłej sali, w której nie wiadomo dlaczego zawsze 
nieodmiennie było pięć stopni mrozu niezależnie od temperatury na dworze, w kaloszach, w 

czapce   z   nausznikami   i   w   szaliku   wydychając   kłęby   białej   pary   wygłaszał   wobec   ośmiu 
słuchaczy kolejny wykład z cyklu “Płazy tropików”. Przez resztę czasu Persikow leżał u siebie 

na Preczystience na kanapie w pokoju wypełnionym pod sufit książkami, pod pledem, kaszlał 
i   wpatrywał   się   w   ognistą   paszczę   piecyka,   w   którym   paliła   złoconymi   krzesłami   Maria 

Stiepanowna, i wspominał ropuchę z Surinamu.

Ale wszystko na tym świecie ma swój kres. Skończył się rok dwudziesty, dobiegł końca 

dwudziesty pierwszy, a w dwudziestym drugim coś jakby ruszyło w przeciwną stronę. Po 
pierwsze na miejscu świętej pamięci Własa pojawił się Pankrat, młody jeszcze, ale rokujący 

wspaniałe   nadzieje   stróż   zoologiczny,   a   w   Instytucie   powolutku   zaczęto   palić.   Latem   zaś 
Persikow przy pomocy Pankrata złapał nad Klaźmą czternaście banalnych żab. W terrarium 

znowu zawrzało życie... W roku dwudziestym trzecim Persikow miał już osiem wykładów 
tygodniowo - trzy w Instytucie i pięć na Uniwersytecie, w dwudziestym czwartym miał ich 

tygodniowo trzynaście nie licząc kursów przygotowawczych, zaś wiosną dwudziestego piątego 
wsławił się tym, że ściął na egzaminie siedemdziesięciu sześciu studentów, a wszystkich na 

płazach.

- Jak to, nie wie pan, czym różnią się płazy od gadów? - pytał Persikow. - To doprawdy 

śmieszne,   młody   człowieku.   Płazy   nie   mają   miedniczek   nerkowych.   Ani   śladu.   Ta-a-ak. 
Wstyd. Jest pan zapewne marksistą?

- Jestem marksistą - więdnąc odpowiadał ścięty.
-   Proszę   zatem   zgłosić   się   na   jesieni   -   mówił   uprzejmie   Persikow   i   raźno   wołał   do 

Pankrata: - Dawać następnego!

Tak   jak   amfibie   ożywają   po   długotrwałej   suszy,   skoro   tylko   spadnie   pierwszy   obfity 

deszcz,   ożył   profesor   Persikow   w   roku   tysiąc   dziewięćset   dwudziestym   szóstym,   gdy 
Zjednoczone Towarzystwo Amerykańsko-Rosyjskie rozpoczynając od rogu zaułku Gazetnego 

i Twerskiej wzniosło w śródmieściu Moskwy piętnaście piętnastopiętrowych wieżowców, na 
przedmieściach zaś trzysta robotniczych domków ośmiorodzinnych i w ten sposób raz na 

zawsze uporało się z owym strasznym i śmiesznym zarazem kryzysem mieszkaniowym, który 
tak dawał się we znaki mieszkańcom Moskwy w latach 1919-1925.

To było w ogóle piękne lato w życiu Persikowa i profesor czasami zacierał ręce z cichym a 

zadowolonym chichotem, kiedy przypominał sobie, jak to się gnieździł z Marią Stiepanowną 

background image

w   dwu   pokojach.   Profesor   odzyskał   obecnie   wszystkie   pięć   pokojów,   roztasował   się, 
rozmieścił pół tysiąca książek, wypchane gady, wykresy, preparaty, na biurku w gabinecie 

zapalił zieloną lampę.

Instytut również trudno było poznać: przemalowano go na kremowo, do pokojów gadów 

doprowadzono   specjalne   wodociągi,   wszystkie   szyby   zastąpiono   szkłem   lustrzanym, 
przysłano pięć nowych mikroskopów, szklane stoły preparacyjne, bezcieniowe lampy po dwa 

tysiące świec, reflektory, gabloty ekspozycyjne.

Persikow ożył i niespodziewanie dowiedział  się o tym cały  świat, gdy w grudniu roku 

dwudziestego   szóstego   ukazała   się   broszura:   “Jeszcze   o   zagadnieniu   rozmnażania   się 
blaszkoskrzydłych vel chitonów”, 126 stron, “Biuletyn Czwartego Uniwersytetu”, a na jesieni 

roku   tysiąc   dziewięćset   dwudziestego   siódmego   -   fundamentalne 
trzystupięćdziesięciostronicowe   dzieło   przełożone   następnie   na   sześć   języków,   w   tym   na 

japoński: “Embriologia pip, czosnkówek i żab”, cena 3 rub., Gosizdat.

Zaś latem tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego zdarzyło się coś niewiarygodnego i 

koszmarnego...

background image

ROZDZIAŁ II - KOLOROWY ZAKRĘTAS

Tak więc profesor zapalił amplę i rozejrzał się po pokoju. Zapalił reflektor na długim stole 

laboratoryjnym, włożył biały fartuch, zadzwonił jakimiś instrumentami na stole...

Spora   część   trzystu   tysięcy   pojazdów   mechanicznych,   które   w   roku   tysiąc   dziewięćset 

dwudziestym ósmym poruszały się po Moskwie, pędziła ulicą Hercena dudniąc po gładkiej 
kostce i co minutę ze zgrzytem i z wyciem z Hercena w Mochową wytaczał się tramwaj linii 

“16”, “22”, “48” albo “53”. Rzucał na lustrzane szyby gabinetu odblask różnobarwnych ogni i 
daleko, wysoko widniał obok ciemnej przysadzistej kopuły cerkwi Zbawiciela mglisty i blady 

sierp miesiąca.

Ale ani on, ani rozgwar  wiosennej Moskwy  w najmniejszym stopniu nie interesowały 

profesora Persikowa. Profesor siedział na obrotowym trójnożnym taborecie i brunatnymi od 
tytoniu   palcami   obracał   pokrętła   doskonałego   zeissowskiego   mikroskopu,   pod   którego 

okularem umieścił zwykły niezabarwiony preparat świeżych ameb. W chwili gdy Persikow 
zmieniał powiększenie z pięciu na dziesięć tysięcy razy, uchyliły się drzwi, ukazała się w nich 

szpiczasta bródka i skórzany fartuch, i asystent zapytał:

- Panie profesorze, uchwyciłem krezkę, czy nie chciałby pan rzucić okiem?

Persikow   żwawo   zsunął   się   z   taboretu   zostawiając   kremalierę   w   pół   obrotu   i   powoli 

obracając w palcach papierosa przeszedł do gabinetu asystenta. Tam, na szklanym stole, na 

wpół uduszona i otępiała z bólu i strachu leżała żaba ukrzyżowana na korkowym statywie, a 
jej przezroczyste galaretowate wnętrzności wyciągnięte były z zakrwawionego brzucha pod 

mikroskop.

- Bardzo ładna - powiedział Persikow i przyłożył oko do okularu mikroskopu.

Zapewne coś nader interesującego można było zobaczyć w krezce żaby, gdzie strumykami 

naczyń   krwionośnych,   widoczne   jak   na   dłoni,   dziarsko   pomykały   żywiutkie   erytrocyty, 

Persikow bowiem zapomniał o swoich amebach i przez półtorej godziny na przemian to on, to 
Iwanow przypadali do szkła mikroskopu. Obaj uczeni przerzucali się przy tym podnieconymi, 

ale niezrozumiałymi dla zwykłych śmiertelników słowami.

Wreszcie Persikow oderwał się od mikroskopu, oświadczył:

- Cóż robić, krzepnie.
Żaba ciężko poruszyła łbem, a w jej gasnących oczach bez trudu można było wyczytać: 

“dranie jesteście i tyle... “

Persikow wstał, rozprostował zdrętwiałe nogi, wrócił do swojego gabinetu, ziewnął, potarł 

palcami   wiecznie   zaczerwienione   powieki,   przysiadł   na   taborecie,   zerknął   w   mikroskop, 

background image

palcami ujął już kremalierę i zamierzał przekręcić zębatkę, ale jej nie przekręcił. Prawe oko 
Persikowa widziało mętnawe białe koło, a w nim blade nieostre ameby, pośrodku koła tkwił 

zaś kolorowy zakrętas, bardzo przypominający damski loczek. Persikow podobnie jak setki 
jego uczniów widywał ten zakrętas wiele razy, ale nikt się nim nie interesował, bo i po co? 

Kolorowa smużka światła przeszkadzała tylko obserwować i wskazywała, że ostrość jest źle 
ustawiona.   Ścierano   ją   więc   bezlitośnie   jednym   obrotem   pokrętła,   pole   rozświetlało   się 

równomiernym   białym   światłem.   Smukłe   palce   zoologa   już   na   dobre   spoczęły   na 
karbowaniach   pokrętła,   kiedy   raptem   drgnęły   i   odskoczyły.   Winne   temu   było   prawe   oko 

Persikowa,   które   nagle   stało   się   czujne,   zdumiało   się,   a   nawet   zatrwożyło.   To   nie   jakieś 
tuzinkowe beztalencie siedziało przy mikroskopie, o nie! Siedział przy nim profesor Persikow! 

Całe jego życie, wszystkie jego myśli skoncentrowały się w prawym oku. Przez pięć minut w 
kamiennej ciszy wyższa istota obserwowała niższą męcząc i wytężając oko nad znajdującym 

się   poza   ogniskową   preparatem.   Wszystko   wokół   milczało.   Pankrat   zasnął   już   w   swoim 
pokoiku w westybulu i raz tylko gdzieś daleko melodyjnie i delikatnie zadzwoniły szyby szaf - 

to Iwanow wychodząc zamykał swój gabinet. Jęknęły za nim drzwi wejściowe. Dopiero potem 
dał się słyszeć głos profesora. Do kogo profesor się zwracał, nie wiadomo.

- Co takiego? Nic nie rozumiem...
Zapóźniona   ciężarówka   przejechała   ulicą   Hercena,   zadrżały   stare   mury   Instytutu. 

Zadzwonił na stole płaski szklany talerzyk z lancetami. Profesor pobladł i osłonił mikroskop 
ramionami - tak matka osłania dzieciątko, któremu zagraża niebezpieczeństwo. Teraz w ogóle 

nie mogło być mowy o tym, by Persikow poruszył pokrętłem, o, nie, profesor bał się obecnie, 
że jakaś postronna siła może usunąć z pola widzenia to, co zobaczył.

Biały ranek był w całej krasie i złota smuga przecinała kremowy fronton Instytutu, kiedy 

profesor podszedł do okna. Drżącymi palcami nacisnął guzik i nieprzenikliwe czarne zasłony 

skryły poranek, a w gabinecie ożyła przemądra uczona noc. Pożółkły i natchniony Persikow 
rozkraczył nogi i wpatrując się załzawionymi oczyma w posadzkę przemówił:

- Ale jakże to tak? Przecież to potworne?... To potworne, panowie! - powtórzył zwracając 

się do ropuch w terrarium, ropuchy wszelako spały i nie udzieliły mu żadnej odpowiedzi.

Milczał przez chwilę, potem podszedł do wyłącznika, podniósł zasłonę, zgasił wszystkie 

światła i spojrzał w okular mikroskopu. Twarz jego wyrażała napięcie, zasępił krzaczaste żółte 

brwi.

-   Uhu,   uhu   -   burknął   -   zniknął.   Rozumiem.   Ro-o-zumiem   -   przeciągnął,   patrząc 

obłąkańczo i w natchnieniu na zgaszoną amplę nad głową - to proste.

Ponownie   opuścił   szeleszczące   zasłony,   ponownie   zapalił   amplę.   Zajrzał   do   ampli, 

background image

wyszczerzył radośnie zęby i jakby drapieżnie.

- Złapię go - powiedział uroczyście i dobitnie, wznosząc do góry palec - złapię. Może i od 

słońca.

Zasłony znów się zrolowały. Słońce wyjrzało już na dobre. Zalało oto mury Instytutu, legło 

ławicą na brukowanej jezdni Hercena. Profesor patrzył w okno, medytował, gdzie też będzie 
słońce w dzień. To odchodził od okna, to się doń zbliżał, podtańcowując nieco, wreszcie legł 

brzuchem na parapecie.

Zabrał   się   do   pracy   ważnej   a   zagadkowej.   Przykrył   mikroskop   szklanym   kloszem.   W 

błękitnawym   płomieniu   palnika   bunsenowskiego   nadtopił   lak   i   przypieczętował   krawędź 
klosza do stołu, na miękkim laku odcisnął własny kciuk. Zgasił gaz, wyszedł i zamknął drzwi 

gabinetu na zatrzask.

Na korytarzu Instytutu panował półmrok. Profesor dotarł do pokoiku Pankrata i długo, 

bezskutecznie   dobijał   się   do   niego.   Wreszcie   dobiegło   zza   drzwi   coś  jakby   warczenie   psa 
łańcuchowego, kaszel i beczenie, i stanął w plamie światła Pankrat w pasiastych gatkach z 

troczkami   zawiązanymi   u   kostek.   Jego   ogłupiałe   oczy   patrzyły   na   uczonego,   ziewał 
przeraźliwie na poły tylko rozbudzony.

- Pankrat - powiedział profesor patrząc nań sponad okularów - wybacz, że cię obudziłem. 

Chodzi o to, przyjacielu, żebyś rano nie wchodził do mojego gabinetu. Zostawiłem tam pracę, 

której nie wolno poruszyć. Jasne?

- U-u-u, ja-ja-jasne - odparł Pankrat, choć nic dla niego nie było jasne. Chwiał się i głośno 

ziewał.

O,   nie,   słuchaj,   obudź   się,   Pankrat   -   mówił   zoolog   i   dał   Pankratowi   w   żebra   parę 

delikatnych kuksańców, które sprawiły, że w oczach stróża pojawił się cień zrozumienia. - 
Zamknąłem gabinet - ciągnął Persikow - i nie trzeba w nim pod moją nieobecność sprzątać. 

Zrozumiałeś?

- Tak jest - wychrypiał Pankrat.

- To pięknie, kładź się spać.
Pankrat odwrócił się, zniknął w drzwiach i natychmiast zwalił się na posłanie, profesor zaś 

zaczął   się   ubierać   w   westybulu.   Włożył   szare   letnie   palto   i   miękki   kapelusz,   potem, 
przypomniawszy sobie to, co widział  pod mikroskopem, wpatrzył się we własne kalosze i 

przez kilka chwil przyglądał się im po raz pierwszy w życiu. Następnie włożył lewy kalosz i 
usiłował nań wcisnąć prawy, ale to mu się nie udało.

- Cóż to za potworny przypadek, że on mnie odwołał - powiedział uczony. - Gdyby nie to, 

nic bym nie zauważył! Ale co z tego wyniknie?... Przecież z tego wyniknie diabli wiedzą co?...

background image

Profesor uśmiechnął się, przyjrzał kaloszom i zdjął lewy, włożył za to prawy. - Mój Boże! 

Przecież nie można sobie nawet wyobrazić wszystkich konsekwencji... - Profesor pogardliwie 

odtrącił lewy kalosz, który denerwował go, ponieważ ani rusz nie chciał wejść na prawy, i 
ruszył do wyjścia w jednym. Tam zgubił chusteczkę do nosa i wyszedł trzasnąwszy ciężkimi 

drzwiami. Na dworze, klepiąc się po bokach, długo szukał po kieszeniach zapałek, wreszcie 
znalazł je i ruszył ulicą z nie zapalonym papierosem w ustach.

Aż do samej cerkwi profesor nie spotkał żywego ducha. Przed świątynią uczony zadarł 

głowę  i długo  nie mógł oderwać  wzroku  od złotego  hełmu.  Słońce  z  rozkoszą   lizało  go z 

jednego boku.

- Dlaczego nie widziałem go nigdy przedtem, co za zbieg okoliczności?... Tfu, idiota. - 

Profesor pochylił się i zamyślił, patrząc na swe nogi, z których tylko jedna mogła się szczycić 
posiadaniem   kalosza.   -   Hm...   co   robić.   Wrócić   do   Pankrata?   Nie,   nie   dobudzę   się   go. 

Wyrzucić to świństwo szkoda. Nie ma rady, trzeba nieść w ręku. - Zdjął kalosz i podniósł go z 
obrzydzeniem.

Z Preczystienki zdezelowanym automobilem wyjechała trójka, dwóch pijaniuteńkich, a na 

ich   kolanach   jaskrawo   umalowana   kobieta   w   jedwabnych   szarawarach,   według   mody   z 

dwudziestego ósmego.

- Ech, ojczulku! - zawołała niskim, ochrypłym głosem. - Gdzieżeś przepił drugi kalosz?

- W “Alcazarze”  widocznie stary  się zaprawił  - zawył  lewy pijak, prawy  wychylił  się z 

automobilu i krzyknął:

- Dziadku, otwarta nocna na Wołchonce? My tam jedziemy!
Profesor   surowo   spojrzał   na   nich   sponad   okularów,   wypuścił   papierosa   z   ust   i 

natychmiast zapomniał o ich istnieniu. Na Bulwarze Preczystienskim rozwarła się słoneczna 
szczelina, zapłonął hełm Zbawiciela. Wyjrzało słońce.

background image

ROZDZIAŁ III - PERSIKOW SCHWYTAŁ

Oto na czym polegał problem. Kiedy profesor przybliżył swe genialne oko do okularu, po 

raz pierwszy w życiu uderzyło go to, że w różnobarwnym zawijasie szczególnie wyrazisty i 
gruby jest jeden promień. Promień ten był jaskrawoczerwony i wysuwał się spośród innych 

jak maleńkie ostrze, no, powiedzmy, wielkości igły.

Trzebaż było nieszczęścia, żeby właśnie ten promień przykuł na parę sekund wprawne oko 

wirtuoza.

W   nim,   to   jest   w   promieniu,   profesor   dostrzegł   coś,   co   było   tysiąckroć   ważniejsze   i 

donioślejsze niż promień, owo nietrwałe dziecię, zrodzone przypadkiem z ruchu lusterka i 
obiektywu   mikroskopu.   Dzięki   temu,   że   asystent   odwołał   profesora,   ameby   przeleżały 

półtorej godziny w zasięgu oddziaływania promienia i oto, co się stało: podczas gdy w całym 
polu   widzenia   ziarniste   ameby   spoczywały   ospale   i   nieruchawo,   w   miejscu,   przez   które 

przechodził ostry czerwony miecz, działy się rzeczy dziwne. W czerwonym pasemku wrzało 
życie. Niepokaźne ameby wyciągając nibynóżki podążały co sił do czerwonego pasma, a w nim 

(jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki) bardzo się ożywiały. Jakaś siła tchnęła w nie 
życie. Pełzły ławą i walczyły ze sobą o miejsce w promieniu. A w promieniu trwało wściekłe, 

bo trudno tu o inne słowo, rozmnażanie się. Przekraczając i obalając wszystkie prawa, które 
Persikow znał jak własne pięć palców, ameby dzieliły się na jego oczach w błyskawicznym 

tempie. Rozpadały się w promieniu na dwie części, a każda w przeciągu dwu sekund stawała 
się nowym rześkim osobnikiem. Osobniki te w ciągu paru chwil osiągały wielkość i dojrzałość 

dorosłej ameby, po to jedynie, by z kolei natychmiast wydać na świat nowe pokolenie. W 
czerwonym   paśmie,   a   potem   i   w   całym   polu   widzenia   zrobiło   się   ciasno,   zaczęła   się 

nieunikniona walka. Nowo narodzone egzemplarze wściekle napadały na siebie, rozdzierały 
się   na   strzępy   i   pożerały.   Pomiędzy   noworodkami   leżały   trupy   poległych   w   walce   o   byt. 

Zwyciężały   osobniki   lepsze   i   silniejsze.   I   prawdę   mówiąc   te   lepsze   były   przerażające.   Po 
pierwsze   rozmiarami   mniej   więcej   dwukrotnie   przewyższały   zwykłą   amebę,   a   po   drugie 

odznaczały   się   jakąś   szczególną   agresywnością  i   żwawością.   Ich   ruchy   były   błyskawiczne, 
nibynóżki   znacznie   dłuższe   niż   normalne,   a   pracowały   tymi   nibynóżkami,   bez   żadnej 

przesady, niczym ośmiornice swymi mackami.

Następnego wieczora profesor, wymizerowany i pobladły, głodny, podtrzymując siły tylko 

grubymi skrętami, obserwował nowe pokolenie ameb, zaś na trzeci dzień zajął się samym 
źródłem fenomenu, to znaczy czerwonym promieniem.

Gaz syczał cichutko w palniku, za oknem znowu szumiał ruch uliczny i zatruty setnym 

background image

papierosem   profesor   z   na   wpół   zamkniętymi   oczyma   odchylił   się   na   oparcie   obrotowego 
fotela.

-  Tak   -  teraz   wszystko   jest  jasne.   Ożywił   je  promień.   Jest  to  nowy,   przez   nikogo  nie 

badany, przez nikogo jeszcze nie odkryty rodzaj promieni. Należy przede wszystkim wyjaśnić, 

czy można go otrzymać tylko ze światła elektrycznego, czy także i słonecznego - mamrotał do 
samego siebie Persikow.

Rzecz   wyjaśniła   się   następnej   nocy.   Persikow   złapał   w   trzech   mikroskopach   trzy 

promienie, przy świetle słonecznym nic nie złapał i wyraził się tak:

- Należy uznać, że w widmie słonecznym go nie ma... hm... no, słowem, należy przyjąć, że 

można go wydobyć tylko ze światła elektrycznego.

Spojrzał   z   zainteresowaniem   na   matową   amplę   pod   sufitem,   zapadł   w   natchnioną 

zadumę,   po   czym   poprosił   do   swego   gabinetu   Iwanowa.   Opowiedział   mu   o   wszystkim   i 

pokazał ameby.

Privat-docent Iwanow był wstrząśnięty, był absolutnie załamany: jakim cudem rzecz tak 

prosta   jak   ten   wąziutki   promień   nie   została,   u   diabła,   zauważona   nigdy   dotąd!   Przez 
kogokolwiek, choćby przez niego, Iwanowa, a to przecież doprawdy potworne! Proszę tylko 

popatrzeć!...

Niech pan popatrzy, profesorze! - mówił Iwanow, z przerażeniem przywierając okiem do 

okularu.  - Co tu się dzieje?! One rosną na moich oczach...  Niech pan spojrzy, niech pan 
spojrzy...

- Obserwuję je już trzeci dzień - odparł natchniony Persikow.
Z   kolei   obaj   uczeni   przeprowadzili   rozmowę,   której   sens   da   się   streścić   następująco: 

privat-docent Iwanow zabierze się do skonstruowania urządzenia z zastosowaniem soczewek 
i   luster,   które   pozwoli   na   powiększenie   owego   promienia   i   wyprowadzenia   go   poza 

mikroskop.   Iwanow   ma   nadzieję,   a   nawet   jest   pewien,   że   to   dziecinnie   proste   zadanie. 
Wyprowadzi promień, profesor może być o to spokojny. Tu wyniknął pewien szkopuł.

- Ja, szanowny kolego, publikując wyniki napiszę, że komory skonstruowane zostały przez 

pana - wtrącił Persikow czując, że tu nie można sobie pozwolić na niedomówienia.

- O, to nieistotne... Zresztą, oczywiście...
I   tak   to   szkopuł   został   usunięty.   Od   tej   chwili   promień   pochłonął   również   Iwanowa. 

Podczas gdy Persikow chudnąc i mizerniejąc przesiadywał całymi dniami i przez połowę nocy 
przy mikroskopie, Iwanow krzątał się po rzęsiście oświetlonym gabinecie fizycznym, ustawiał 

soczewki i lustra. Pomagał mu mechanik.

Na wystosowane przez Komisariat Oświaty zamówienie nadeszły z Niemiec dla Persikowa 

background image

trzy paki pełne luster dwuwypukłych, dwuwklęsłych i jeszcze jakichś wklęsłowypukłych szkieł 
szlifowanych.  Skończyło  się to wszystko  tym, że Iwanow zbudował komorę i rzeczywiście 

wyprowadził   do   niej   czerwony   promień.   I,   trzeba   przyznać,   udało   mu   się   to   zrobić   po 
mistrzowsku: otrzymał promień gruby, ze cztery centymetry średnicy, ostry i silny.

Pierwszego   czerwca   zainstalowano   komorę   w   gabinecie   Persikowa   i   profesor   chciwie 

zabrał   się   do   doświadczeń   z   naświetlanym   skrzekiem   żabim.   Doświadczenia   te   dały 

wstrząsające wyniki. Po dwóch dobach wylęgły się ze skrzeku tysiące kijanek. Ale nie dość na 
tym: przed upływem następnej doby z kijanek wykształciły się dorosłe żaby, tak w dodatku złe 

i żarłoczne, że jedna połowa została natychmiast pożarta przez drugą połowę. Te zaś, które 
pozostały przy życiu, nie przestrzegając przepisanych terminów, niezwłocznie zaczęły składać 

ikrę i po dwóch dniach już bez żadnego promienia dochowały się potomstwa, w dodatku 
niewiarygodnie   licznego.   W   gabinecie   uczonego   dziać   się   zaczęło   diabli   wiedzą   co:   żaby 

rozpełzły się z gabinetu po całym Instytucie, w terrariach, zwyczajnie na podłodze i w ogóle 
we wszystkich zakamarkach kumkały niczym zgrane na bagnach chóry. Pankrat, który i tak 

bał   się   Persikowa   jak   ognia,   teraz   doświadczał   wobec   niego   jednego   tylko   uczucia: 
śmiertelnego   przerażenia.   Po   tygodniu   również   sam   uczony   poczuł,   że   jest   bliski   utraty 

zmysłów. Instytut wypełniała woń eteru i cyjanku potasu, którym o mało co nie otruł się 
Pankrat,   kiedy   w   nieodpowiedniej   chwili   zdjął   maskę   gazową.   Rozmnożone   generacje 

bagienne udało się w końcu wytępić truciznami, gabinety wywietrzono.

Do Iwanowa Persikow powiedział tak:

- Wie pan, kolego, wpływ promieniowania na deuteroplazmę i w ogóle na komórki jajowe 

jest zdumiewający.

Iwanow, dżentelmen oschły i powściągliwy, przerwał profesorowi niebywałym tonem:
-   Panie   profesorze,   co   tu   rozprawiać   o   nieistotnych   szczegółach,   o   deuteroplazmie? 

Powiedzmy sobie wprost: pan odkrył coś niesłychanego. - Iwanow, najwyraźniej z wielkimi 
oporami, wydusił z siebie: - Profesorze Persikow, odkrył pan promienie życia!

Wątły rumieniec ukazał się na bladych, nie ogolonych policzkach Persikowa.
- No-no-no - wymamrotał.

- Pańskie nazwisko - ciągnął Iwanow - pańskie nazwisko stanie się tak sławne... Kręci mi 

się w głowie. Czy zdaje pan sobie z tego sprawę - ciągnął z emfazą - że bohaterowie Wellsa w 

porównaniu z panem to po prostu dzieci... A ja myślałem, że to bajki... Pamięta pan jego 
“ucztę Bogów”?

- A, to powieść - odparł Persikow.
- O, tak, bardzo znana, na Boga!

background image

-   Wyleciała   mi   z   pamięci   -   odparł   Persikow.   -   Pamiętam,   że   czytałem,   ale   już 

zapomniałem.

- Jak to - nie pamięta pan? Proszę tylko spojrzeć. - Iwanow podniósł za łapę ze szklanego 

stołu niewiarygodnych rozmiarów martwe żabsko o wzdętym brzuchu. - Nawet po śmierci jej 

morda zachowała wyraz furii - to przecież potworne!

background image

ROZDZIAŁ IV - POPADIA DROZDOWA

Bóg   raczy   wiedzieć   dlaczego,   czy   to   z   winy   Iwanowa,   czy   też   dlatego,   że   sensacyjne 

wiadomości   rozprzestrzeniają   się   same,   jak   morowe   powietrze,   dość,   że   w   kipiącej 
gigantycznej Moskwie zaczęto nagle mówić o promieniu i profesorze Persikowie. Co prawda 

jakby   aluzyjnie   i   nader   mgliście.   Wieść   o  cudotwórczym   odkryciu   skakała  po   rozjarzonej 
stolicy niczym niedostrzelony ptak, to znikając, to znów wzbijając się w górę aż do połowy 

lipca,   kiedy   na   stronie   dwudziestej   dziennika   “Izwiestia”   w   rubryce   “Nowości   nauki   i 
techniki”   ukazała   się   krótka   notatka,   w   której   była   mowa   o   promieniu.   W   notatce 

powiedziano   ogólnikowo,   że   znany   uczony   z   Czwartego   Uniwersytetu   wynalazł   promień, 
który niebywale zwiększa aktywność życiową niższych organizmów i że promień ten wymaga 

jeszcze weryfikacji. Nazwisko, rzecz jasna, było przekręcone, wydrukowano: “Pepsikow”.

Iwanow przyniósł gazetę i pokazał Persikowowi wzmiankę.

- “Pepsikow” - krzątając się w gabinecie wokół komory wymamrotał Persikow - skąd te 

świszczypały o wszystkim wiedzą?

Niestety, przekręcone nazwisko nie uchroniło profesora przed dalszymi wydarzeniami i 

wydarzenia te zaczęły się zaraz następnego dnia, z miejsca przewracając do góry nogami całe 

życie Persikowa.

Zapukawszy   uprzednio,   wkroczył   do   gabinetu   Pankrat   i   wręczył   Persikowowi 

arcywytworną atłasową wizytówkę.

- Czeka tamój - dodał Pankrat nieśmiało.

Na wizytówce wydrukowano wykwintnymi literami:
Alfred   Arkadiewicz   Bronski   Współpracownik   moskiewskich   miesięczników   “Czerwony 

Płomień”, “Czerwona Papryka”, “Czerwony Przegląd”, “Czerwony Reflektor” oraz dziennika 
“Czerwona Wieczorna Moskwa”

- Przepędź go do stu diabłów - monotonnie powiedział Persikow i strącił wizytówkę pod 

stół.

Pankrat odwrócił się, wyszedł, a po pięciu minutach powrócił z cierpieniem na obliczu i z 

duplikatem tejże wizytówki.

- Cóż to, żarty sobie ze mnie stroisz? - wyskrzypiał Persikow i zrobił się straszny.
- On mówi, że z giepełu... - blednąc odpowiedział Pankrat.

Persikow jedną ręką złapał się za wizytówkę, tak, że o mało jej nie rozerwał, drugą cisnął 

pincetę na stół. Na wizytówce był dopisek kędzierzawym charakterem pisma: “Bardzo proszę, 

i   przepraszam,   o   udzielenie   mi   trzech   minut,   szanowny   profesorze,   w   doniosłej   sprawie 

background image

prasy” oraz “współpracownik pisma satyrycznego “Czerwona Suka”, wydawnictwa GPU”.

- Zawołaj no go tu - powiedział Persikow i dostał zadyszki.

Zza pleców Pankrata natychmiast wychynął młody człowiek o gładko wygolonej, oleisto 

błyszczącej twarzy. Zdumiewały brwi wiecznie uniesione jak u Chińczyka i agatowe oczka pod 

nimi, ani przez sekundę nie patrzące rozmówcy w oczy. Młody człowiek ubrany był nad wyraz 
nienagannie i modnie. Miał na sobie obcisłą, długą do kolan marynarkę, niezmiernie szerokie 

rozkloszowane   spodnie,   a   na   nogach   niesamowite   pod   względem   szerokości   lakierowane 
półbuty   o   noskach   przypominających   kopyta.   W   dłoniach   dzierżył   laseczkę,   kapelusz   i 

notatnik.

-   Czego   pan   sobie   życzy?   -   zapytał   Persikow   takim   tonem,   że   Pankrat   błyskawicznie 

zniknął za drzwiami. - Powiedziano panu przecież, że jestem zajęty?

Młody człowiek zamiast odpowiedzi skłonił się profesorowi dwakroć, na lewo i na prawo, 

potem jego oczka obiegły gabinet dokoła i młody człowiek natychmiast postawił w notatniku 
znaczek.

- Jestem zajęty - powiedział profesor patrząc ze wstrętem w oczka gościa, nie osiągnął 

jednak żadnego efektu, oczka te były bowiem nieuchwytne.

-   Po   tysiąckroć,   wielce   szanowny   panie   profesorze,   proszę   o   wybaczenie   -   jął   mówić 

wytwornym głosem gość - tego, że wdzieram się do pana i zajmuję jego drogocenny czas, ale 

wieść o pańskim wszechświatowym odkryciu, która obiegła cały świat, każe naszej redakcji 
prosić pana o bliższe wyjaśnienia.

- Co znowu za bliższe wyjaśnienia na cały świat? - piskliwie jęknął Persikow i zżółkł. - Nie 

mam obowiązku udzielania panu wyjaśnień ani niczego takiego... Jestem zajęty... strasznie 

zajęty.

- A nad czym pan pracuje? - przymilnie zapytał młody człowiek i zrobił w notesie drugi 

znaczek.

- Ależ ja... co też pan? Chce pan to drukować?

- Tak - odparł młody człowiek i nagle zaczął coś pospiesznie zapisywać w notatniku.
- Po pierwsze nie mam zamiaru niczego publikować, dopóki nie skończę pracy... zwłaszcza 

w tych pańskich gazetach. Po drugie - skąd pan to wszystko wie?... - I Persikow poczuł nagle, 
że traci kontenans.

- Czy prawdziwa jest wiadomość, że wynalazł pan promień nowego życia?
- Jakiego znowu nowego życia?  - wściekł  się profesor. - Co za bzdury pan wygaduje! 

Promień, nad którym pracuję bynajmniej nie został jeszcze zbadany i w ogóle nic jeszcze nie 
wiadomo! Możliwe, że zwiększa aktywność życiową protoplazmy...

background image

- Ile razy? - pospiesznie zapytał młody człowiek.
Persikow stropił się ostatecznie... Co za typek! Tylko diabli wiedzą co to takiego?

- Co to za filisterskie pytania?... Powiedzmy, dajmy na to, no, tysiąc razy!...
W oczach młodego człowieka błysnęła drapieżna radość.

- Powstają gigantyczne organizmy?
-   Ależ   nic   podobnego!   No,   co   prawda   organizmy,   które   otrzymałem,   są   większe   od 

normalnych... No, mają pewne nowe cechy... Ale przecież najważniejsza tu jest nie wielkość, 
tylko   niewiarygodne   tempo   rozrodu   -   powiedział   na   swoje   nieszczęście   Persikow   i 

natychmiast   wpadł   w   popłoch.   Młody   człowiek   zapisał   całą   stroniczkę,   odwrócił   ją   i 
szybciutko notował dalej.

- Niechże pan nie zapisuje! - kapitulując już i czując, że jest w rękach młodego człowieka, 

wychrypiał Persikow w rozpaczy. - Co pan tam pisze?

- Czy to prawda, że w ciągu dwóch dób można otrzymać ze skrzeku dwa miliony kijanek?
- Z jakiej ilości skrzeku? - wrzasnął Persikow znowu wpadając w furię. - Czy widział pan 

kiedykolwiek ziarno ikry... no, powiedzmy - rzekotki?

- Z pół funta? - zapytał nie zmieszany młody człowiek.

Persikow spurpurowiał.
- Któż tak mierzy? Tfu! Co pan wygaduje? No, pewnie, gdyby wziąć pół funta żabiej ikry... 

wtedy zapewne... do diabła, no, coś koło tego, a może nawet znacznie więcej!

W oczach młodego człowieka zapłonęły brylanty i za jednym zamachem wypełnił kolejną 

stronicę.

- Czy jest prawdą, że stoimy w obliczu ogólnoświatowego przewrotu w hodowli?

- Cóż to za gazeciarskie pytanie! - obruszył się Persikow. - A w ogóle nie udzielam panu 

zezwolenia na pisanie bzdur. Widzę po pańskiej twarzy, że wypisuje pan jakieś paskudztwa!

-   Pańską   fotografię,   profesorze,   błagam   najpokorniej   -   powiedział   młody   człowiek   i 

zatrzasnął notatnik.

- Co? Moją fotografię? Do pańskich piśmideł? Razem z tymi bzdurami, które pan tak 

nawypisywał? Nie, nie, nie... Zresztą jestem zajęty... Pan wybaczy!...

- Choćby starą! Zwrócimy ją panu momentalnie.
- Pankrat! - wrzasnął rozwścieczony profesor.

- Mam zaszczyt pożegnać - powiedział młody człowiek i zniknął.
Zza   drzwi   dało   się   słyszeć   zamiast   Pankrata   dziwne   miarowe   skrzypienie   maszynerii, 

postukiwanie   o   podłogę   i   w   gabinecie   zjawił   się   mężczyzna   niezwykłej   tuszy   w   bluzie   i 
spodniach uszytych z sukna na koce. Jego lewa, mechaniczna noga szczękała i pozgrzytywała, 

background image

w dłoniach trzymał teczkę. Na jego wygolonej, krągłej twarzy o konsystencji żółtawej galarety 
rozlał się życzliwy uśmiech. Złożył profesorowi wojskowy ukłon, po czym wyprostował się, a 

wtedy noga szczęknęła sprężyście. Persikow oniemiał.

- Panie profesorze - miłym, schrypniętym głosem zaczął nieznajomy - proszę wybaczyć 

zwykłemu śmiertelnikowi, że zakłóca pańską samotność.

- Pan jest reporterem? - zapytał Persikow. - Pankrat!!!

- W żadnym razie, panie profesorze - odparł grubas. - Pozwoli pan, że się przedstawię - 

kapitan żeglugi wielkiej i współpracownik gazety “Goniec Przemysłu” przy Radzie Komisarzy 

Ludowych.

- Pankrat!!! - histerycznie  ryknął Persikow i w tejże chwili zabłysło w kącie czerwone 

światełko, łagodnie zadzwonił telefon. - Pankrat! - powtórzył profesor - słucham.

- “Verzeihen Sie, bitte, Herr Professor - zachrypiał telefon po niemiecku - dass ich store. 

Ich bin Mitarbeiter des “Berliner Tageblatts”„...

- Pankrat! - wrzasnął w słuchawkę profesor - “bin momentan sehr beschaftigt und kann 

Sie deshalb jetzt nicht empfangen!... Pankrat!!!

A tymczasem przy głównym wejściu do Instytutu zaczął się urywać dzwonek.

- Koszmarne morderstwo na ulicy Bronnej!!! - zawodziły niesamowite chrapliwe głosy 

skacząc w gęstwie świateł wśród kół i rozbłysków latarń na rozgrzanej czerwcowej jezdni. - 

Koszmarna   epidemia   dziesiątkuje   kury   wdowy   Popadii   Drozdowej   z   jej   podobizną!... 
Koszmarne odkrycie promienia życia profesora Persikowa!!!

Persikowem tak zatrzęsło, że o mało co nie wpadł pod samochód na Mochowej i zaciekle 

porwał gazetę.

- Trzy kopiejki, obywatelu! - wrzasnął  chłopaczek i wciskając się w tłum na trotuarze 

znowu zawył:- “Czerwona Gazeta Wieczorna”, odkrycie promieni iks!!!

Oszołomiony Persikow rozłożył gazetę i przytulił się do latarni. Z lewego rogu drugiej 

kolumny spojrzał na niego z zamazanej ramki łysy mężczyzna o ślepych oczach szaleńca i z 

obwisłą   dolną   szczęką,   płód   malarskiej   wyobraźni   Alfreda   Bronskiego:   “W.   Persikow, 
odkrywca tajemniczego czerwonego promienia” - głosił podpis pod rysunkiem.

Niżej, pod nagłówkiem “Wszechświatowa zagadka”, artykuł zaczynał się od słów:
“Niech pan spocznie”, uprzejmie powiedział do mnie wybitny uczony Persikow...

Pod artykułem widniał podpis “Alfred Bromski (Alonso)”.
Nad dachem uniwersytetu wzbiło się zielonkawe światło, ukazały się na niebie ogniste 

słowa “mówiona gazeta” i tłum natychmiast napłynął w Mochową.

“Niech pan spocznie!!!” - zawył nagle w głośniku na dachu arcyniemiły cienki głos, bardzo 

background image

podobny do powiększonego tysiąckrotnie głosu Alfreda Bronskiego - “uprzejmie powiedział 
do mnie wybitny uczony Persikow! Od dawna pragnąłem zapoznać moskiewski proletariat z 

wynikami mego odkrycia... „

Za   plecami   Persikowa   rozległo   się   ciche   mechaniczne   skrzypienie,   ktoś   pociągnął 

profesora   za   rękaw.   Odwróciwszy   się   profesor   zobaczył   krągłe   żółte   oblicze   właściciela 
mechanicznej nogi. Oczy miał wilgotne od łez, wargi mu drżały.

- Mnie, panie profesorze, nie chciał pan zapoznać z wynikami pańskiego zdumiewającego 

odkrycia - powiedział ze smutkiem i westchnął głęboko. - Przepadło moje półtorej dychy.

Patrzył żałośnie na dach uniwersytetu, gdzie szalał w czarnej czeluści niewidzialny Alfred. 

Nie wiedzieć czemu Persikowowi żal się zrobiło grubasa.

- Ja - wymamrotał, z nienawiścią słuchając słów z nieba - żadnego “Niech pan spocznie” 

mu nie mówiłem! To po prostu łobuz niebywałych rozmiarów! Pan wybaczy, ale doprawdy 

kiedy człowiek pracuje, a tu ktoś włazi raptem... Nie mam, oczywiście, pana na myśli...

- Może mi pan, profesorze, da choć opis pańskiej komory? - uniżenie i boleściwie mówił 

mechaniczny człowiek - przecież teraz jest już panu wszystko jedno...

- Z pół funta skrzeku w ciągu trzech dni wykluwa się takie mnóstwo kijanek, że absolutnie 

nie sposób ich policzyć - grzmiał w głośniku niewidzialny.

- Tu-tu - głucho krzyczały automobile na Mochowej.

- Ho-ho-ho... Patrzcie no, ho-ho-ho - zadzierając głowy szumiał tłum.
- Co za łajdak! Co? - dygocąc z oburzenia kipiał Persikow do mechanicznego człowieka. - 

Jak się panu to podoba? Ja złożę na niego skargę!

- To oburzające! - przytaknął tłuścioch.

Oślepiający fioletowy promień ciął profesora po oczach i wszystko dokoła zapłonęło - słup 

latarni, fragment brukowanej kostką jezdni, żółty mur, zaciekawione twarze.

- To pana, panie profesorze - szepnął z zachwytem tłuścioch i zawisł u rękawa profesora 

niczym kloc. W powietrzu coś zaterkotało.

- A niech ich wszyscy diabli!  - żałośnie wrzasnął  Persikow, wyrywając się z klocem z 

tłumu. - Ej, taksometr. Na Preczystienkę.

Odrapany stareńki samochód, model 1924, zaklekotał przy chodniku i profesor wsiadł do 

kabiny usiłując się odczepić od grubasa.

- Przeszkadza mi pan - syczał i osłaniał się pięściami przed fioletowym światłem.
-   Czytał   pan?!   Czemu   oni   się   tak   wydzierają?...   Na   Małej   Bronnej   zarżnęli   profesora 

Persikowa z dziećmi!... - wołano w tłumie.

- Nie mam żadnych dzieci, sukinsyny! - rozdarł się Persikow i nagle trafił w obiektyw 

background image

czarnego aparatu, który uwiecznił go z profilu z szeroko otwartymi ustami i furią w oczach.

- Krch... tu... krch... ru - wrzasnął taksometr i wbił się w gęstwę.

Grubas siedział już w kabinie i grzał profesorowi bok.

background image

ROZDZIAŁ V - KURZA HISTORIA

W zabitym deskami powiatowym miasteczku, byłym Troicku, obecnie zaś Stiekłowsku, w 

guberni kostromskiej, powiat stiekłowski, na ganek domku przy byłej Soborowej, obecnie zaś 
Personalnej,   wyszła   przewiązana   chustką   kobiecina   w   szarej   sukni   z   perkalowymi 

bukiecikami, wyszła i rozszlochała się. Kobieta ta, wdowa po Drozdowie, byłym soborowym 
protojereju byłego soboru szlochała tak głośno, że niebawem w domku po przeciwnej stronie 

ulicy ukazała się w okienku babska głowa w puchatej chustce i zawołała:

- Co ty, Stiepanowna, znowu?

- Siedemnasta! - zanosząc się płaczem odpowiedziała eks-Drozdowa.
- Ach-żeż-ż-eż - zaskomliła kiwając głową baba w chustce - widziane to rzeczy? Pogniewał 

się pan Bóg, nie inaczej? Zdechła? Nie może być!

- No, patrz, sama popatrz, Matriona - mamrotała popadia sapiąc ciężko i głośno - popatrz 

tylko, co się z nią dzieje!

Stuknęła   szara   przekrzywiona   furtka,   bose   babskie   nogi   zaczłapały   po   garbach   pełnej 

kurzu ulicy i mokra od łez popadia poprowadziła Matrionę pod kurnik.

Trzeba tu powiedzieć, że wdowa po ojcu protojereju Sabatiuszu Drozdowie, który zmarł w 

dwudziestym   szóstym   roku   z   powodu   antyreligijnych   zmartwień,   zamiast   pogrążyć   się   w 
rozpaczy   założyła   imponującą   hodowlę   kur.   Skoro   tylko   wdowi   interes   zaczął   rozkwitać, 

wymierzono popadii taki podatek, że hodowla niewątpliwie wzięłaby w łeb, gdyby nie dobrzy 
ludzie. Dobrzy ludzie pouczyli wdowę, że winna złożyć lokalnym władzom oświadczenie, iż 

zakłada ona, wdowa, spółdzielnię hodowlaną. Członkami spółdzielni zostały sama Drozdowa, 
jej   wierna   służąca   Matrioszka   i   głucha   siostrzenica   protojerejowej.   Podatek   cofnięto   i 

hodowla   kur   rozwinęła   się   do   tego   stopnia,   że   w   roku   dwudziestym   ósmym   chodziło   po 
obstawionym kurnikami piaszczystym wdowim podwóreczku do dwustu pięćdziesięciu kur, 

wśród   których   trafiały   się   nawet   leghorny.   Wdowie   jajka   pojawiały   się   co   niedziela   na 
stiekłowskim bazarze, handlowano wdowimi jajkami w Tambowie, a bywało, że można je było 

zobaczyć nawet na lustrzanych wystawach byłego sklepu “Ser i masło Cziczkina” w Moskwie.

I   oto   siedemnasta   od   rana   bramaputra,   ukochana   czubatka,   chodziła   po   podwórku   i 

wymiotowała. “Er... rr... urł... ho-ho-ho”, wydobywała z siebie czubatka i wznosiła ku słońcu 
smutne oczy, jakby spoglądała na nie po raz ostatni. Przed nosem kury tańczył w prysiudach 

członek spółdzielni pracy Matrioszka z filiżanką wody.

- Złocista moja... cip-cip-cip... napij się wody - błagała Matrioszka i ścigała filiżanką dziób 

czubatki, ale czubatka  pić nie chciała.  Szeroko otwierała dziób, zadzierała do góry głowę. 

background image

Potem zaczęła wymiotować krwią.

- Jezu przenajświętszy! - wrzasnęła zaproszona plasnąwszy się po biodrach. - Co to się 

wyrabia! Sama najczystsza krew. Jeszczem nigdy nie widziała Bóg mi świadkiem, żeby kura 
tak cierpiała na żołądek jak człowiek.

I to były ostatnie słowa towarzyszące biednej czubatce na tamten świat. Fajtnęła nagle na 

bok, bezradnie stuknęła kilkakrotnie dziobem w piasek, zamknęła oczy. Potem przewróciła 

się na grzbiet, zadarła do góry obie łapy i znieruchomiała. “Wylała wodę z filiżanki”, zapłakała 
basem   Matrioszka,   zapłakała   i   sama   popadia   -   przewodniczący   spółdzielni,   sąsiadka   zaś 

pochyliła się do jej ucha i zaszeptała:

-   Stiepanowna,   niech   ja   trupem   padnę,   jeśli   na   twoje   kury   nie   rzucili   uroku!   Kto   to 

widział! Toć takich kurzych chorób w ogóle nie ma! Ktoś czary rzucił na twoje kury!

- Wrogowie! Do grobu mnie wpędzą! - zawołała w niebiosa popadia. - Co ja im zawiniłam?

Słowom   jej   odpowiedział   gromki   koguci   krzyk,   po   czym   z   kurnika   jakoś   tak   bokiem, 

niczym niespokojny pijak z knajpy, wypadł podskubany chudy kogut. Wściekle wytrzeszczył 

oko na kobiety, zadreptał w miejscu, skrzydła rozpostarł jak orzeł, ale nigdzie nie poleciał, 
tylko   pogalopował   wokół   podwórka   jak   przepędzany   na   lonży   koń.   W   połowie   trzeciego 

okrążenia zatrzymał się, zwymiotował, potem zaczął charczeć i chrypieć, ziemię dokoła siebie 
opluł krwią, upadł, łapy wyprężył do słońca jak maszty. Babie wycie zalało podwórze, a z 

kurników odpowiedziały niespokojne pogdakiwania, trzepoty, zamęt.

- No, nie urok? - triumfalnie zapytała sąsiadka. - Wołaj ojca Sergiusza, niech odprawi 

modły.

O szóstej po południu, kiedy ognisty pysk słońca usadowił się nisko, pomiędzy pyskami 

młodych słoneczników, na wybiegu dla kur ojciec Sergiusz, duszpasterz z soborowej parafii, 
odprawiwszy egzorcyzmy wyłaził z epitrachelionu. Zaciekawione głowy ludzi sterczały nad 

sędziwym   parkanem   i   między   deskami.   Boleściwa   popadia   ucałowała   krzyż,   szczodrze 
zmoczyła łzami wystrzępioną kanarkową rublówkę i wręczyła ojcu Sergiuszowi,  na co ten 

wzdychając zauważył coś w stylu: “Oto Stwórca zagniewał się na nas”.

Następnie tłum z ulicy się rozszedł, a ponieważ kury wcześnie chodzą spać, więc nikt 

nawet nie wiedział, że w kurniku sąsiada popadii Drozdowej zdechły trzy na raz kury, a także 
kogut.   Wymiotowały   tak   samo   jak   kury   drozdowskie,   ale   zgony   nastąpiły   w   zamkniętym 

kurniku i po cichu. Kogut zwalił się z grzędy łbem na dół i w takiej pozycji skonał. Co zaś do 
kur wdowy,  to przed nocą  w kurnikach  martwo  było i cicho,  zesztywniałe  ptactwo  leżało 

stertami.

Rankiem miasto wstało jak gromem rażone, historia bowiem przybrała rozmiary dziwne i 

background image

potworne.   Na   ulicy   Personalnej,   w   ostatnim   domku,   w   którym   wynajmował   mieszkanie 
powiatowy  inspektor podatkowy,  w południe zostały  przy życiu tylko  trzy kury, ale i one 

zdechły przed pierwszą. A pod wieczór miasteczko Stiekłowsk huczało i wrzało niczym ul i 
przelatywało po nim groźne słowo “mór”. Nazwisko Drozdowej trafiło na łamy miejscowej 

gazety “Czerwony Bojownik”, znalazło się w artykule zatytułowanym “Czyżby kurza dżuma?”, 
a stamtąd zawędrowało do Moskwy.

Żywot profesora Persikowa nabrał barw dziwacznych, niespokojnych a podniecających. 

Krótko mówiąc - praca w tych warunkach była po prostu niemożliwa. Nazajutrz po tym, jak 

profesor rozstał się z Alfredem Bronskim, zmuszony został do wyłączenia telefonu w swoim 
gabinecie   za   pomocą   zdjęcia   słuchawki,   wieczorem   zaś,   przejeżdżając   tramwajem   przez 

Ochotnyj Riad zobaczył  samego siebie na dachu ogromnej kamienicy z czarnym napisem 
“Gazeta Robotnicza”. On, profesor, zieleniejąc, migocąc i dygocąc wsiadł do taksówki, a za 

nim, uczepiona jego rękawa, pchała się mechaniczna kula w kocu. Profesor na dachu, na 
białym ekranie, osłaniał się pięściami przed snopem fioletowego światła. Następnie wyskoczył 

ognisty   napis:   “Profesor   Persikow   jadąc   autem   udziela   wyjaśnień   naszemu   znakomitemu 
reporterowi, kapitanowi Stiepanowowi”. I rzeczywiście: Wołchonką obok cerkwi Chrystusa 

Zbawiciela przemknął rozdygotany automobil, wewnątrz szamotał się profesor. Miał twarz 
zaszczutego wilka.

- Diabły nie ludzie - wymamrotał przez zęby zoolog i pojechał dalej.
Tegoż dnia wieczorem wróciwszy do siebie na Preczystienkę zoolog otrzymał od gosposi, 

Marii Stiepanowny, siedemnaście karteczek z numerami telefonów ludzi, którzy dzwonili doń 
pod jego nieobecność i wysłuchał słownego oświadczenia Marii Stiepanowny, że ona ma już 

dość.   Profesor   chciał   podrzeć   karteczki,   pohamował   się   jednak,   przy   jednym   z   numerów 
zobaczył bowiem dopisek: “ludowy Komisarz Zdrowia”.

- Co takiego? - szczerze zdumiał się uczony dziwak. - Co im się stało?
Kwadrans po dziesiątej tego wieczora rozległ się dzwonek i profesor zmuszony został do 

odbycia   rozmowy   z   pewnym  olśniewająco   wyposażonym   obywatelem.   Przyjął   go   profesor 
dzięki wizytówce, na której wydrukowane było (bez imienia i nazwiska): “Pełnomocny Szef 

Wydziału Handlu Przedstawicielstw Zagranicznych Republiki RAD”.

-   Niech   go   diabli   wezmą!   -   warknął   Persikow,   cisnął   na   zielone   sukno   lupę   i   jakieś 

wykresy, i powiedział do Marii Stiepanowny:

- Proszę poprosić tutaj do gabinetu, tego całego pełnomocnika.

- Czym mogę służyć? - zapytał Persikow takim tonem, że szefa nieco skręciło. Persikow 

przeniósł okulary z nosa na czoło, potem z powrotem i obejrzał sobie gościa. Ten zaś cały lśnił 

background image

od lakieru i drogich kamieni, zaś w prawym jego oku tkwił monokl. Co za wstrętna morda! nie 
wiadomo dlaczego pomyślał Persikow.

Przybysz zaczął okrężnie, poprosił mianowicie o pozwolenie zapalenia cygara, w związku z 

czym   Persikow   nader   niechętnie   poprosił   go,   żeby   usiadł.   Dalej   gość   wygłosił   obszerne 

przeprosiny z powodu wizyty o tak spóźnionej porze: “ale... pana profesora w dzień w żaden 
sposób   nie  można   złap...   hi-hi...   pardon...  zastać”   (gość,   kiedy   się  śmiał,  pochlipywał   jak 

hiena).

- Owszem, jestem zajęty! - powiedział Persikow tak ostro, że gościa skręciło po raz drugi.

- Tym niemniej pozwoliłem sobie niepokoić znakomitego uczonego: czas to pieniądz, jak 

mówią... czy cygaro nie przeszkadza profesorowi?

- Mur-mur-mur - odparł Persikow. Przyzwolił...
- Profesor wszakże odkrył promień życia?

- Litości, jakiego znowu życia?! To wymysły pismaków! - ożywił się Persikow.
- Ach, nie, hi-hi-che... on doskonale rozumie tę skromność, która stanowi najpiękniejszą 

ozdobę   każdego   prawdziwego   uczonego...   o   czym   tu   mówić...   Dziś   nadeszły   depesze...   W 
stolicach świata, jak to w Warszawie i Rydze, już wiedzą wszystko o promieniu. Nazwisko 

profesora   Persikowa   powtarza   cały   świat.   Cały   świat   śledzi   prace   profesora   Persikowa   z 
zapartym   tchem...   Ale   wszyscy   doskonale   wiedzą   o   tym,   jak   ciężki   jest   los   uczonego   w 

sowieckiej   Rosji.   Entre   nous   soit   dit   (fr.   -   między   nami   mówiąc.)...   Czy   na   pewno 
rozmawiamy w cztery oczy?... Niestety, nie umieją tutaj docenić pracy uczonego, on zatem 

pragnąłby   omówić   z   profesorem...   Pewne   zagraniczne   mocarstwo   proponuje   profesorowi 
Persikowowi absolutnie  bezinteresowną  pomoc w jego badaniach  laboratoryjnych.  Po cóż 

rzucać perły przed wieprze, jak mówi Pismo Święte? Mocarstwo owo wie, jak ciężko było 
profesorowi   w   roku   dziewiętnastym   i   dwudziestym,   podczas   tej   hi-hi...   rewolucji.   No, 

oczywiście, absolutna dyskrecja... profesor zapozna mocarstwo z wynikami badań, mocarstwo 
zaś w zamian za to sfinansuje profesora. Profesor zbudował wszak komorę, otóż interesujące 

byłoby zapoznać się z planami tej komory...

Tu gość wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki paczkę śnieżnobiałych banknotów...

- Zupełny drobiazg, pięć tysięcy rubli, powiedzmy, zadatku, profesor może je otrzymać w 

każdej chwili... pokwitowanie nie jest potrzebne... profesor nawet obraziłby pełnomocnego 

handlowego szefa, gdyby wspomniał o pokwitowaniu...

- Won!!! - ryknął nagle Persikow tak straszliwie, że w salonowym pianinie odezwały się 

najwyższe struny.

Gość zniknął tak doszczętnie, że drżący z wściekłości Persikow w minutę później sam już 

background image

powątpiewał, czy gość był tu w ogóle, czy też tylko on miał halucynacje.

- To jego kalosze?! - wył po chwili Persikow w przedpokoju.

- Ten pan zapomniał - odpowiedziała dygocąc Maria Stiepanowna.
- Wyrzuć je!

- Gdzież ja je wyrzucę! Wróci po nie.
- Oddać je do komitetu domowego. Za pokwitowaniem. Żeby mi tu śladu po nich nie było! 

Do komitetu! Niech zabierają szpiegowskie kalosze!...

Maria  Stiepanowna  żegnając się znakiem  krzyża  zabrała  wspaniałe  skórzane  kalosze  i 

wyniosła je na kuchenne schody. Tam chwilę postała za drzwiami, po czym schowała kalosze 
w komórce.

- Oddałaś? - szalał Persikow.
- Oddałam.

- Pokwitowanie!
- Tak jest, panie profesorze. Tylko że przewodniczący niepiśmienny!...

- W tej. Chwili. Ma. Mi. Tu. Być. Pokwitowanie. Niech za niego podpisze któryś piśmienny 

sukinsyn!

Maria Stiepanowna tylko pokręciła głową, wyszła i po kwadransie wróciła z karteczką:
“Przyjęto na składowanie od prof. Persikowa 1 (słownie jedna) pakalo, Kolesow”.

- A to co takiego?
- Żeton.

Żeton   Persikow   brutalnie   podeptał,   pokwitowanie   zaś   schował   pod   suszkę.   Następnie 

myśl jakowaś omroczyła strome czoło. Dopadł telefonu, połączył się z Pankratem w Instytucie 

i zapytał go: “Czy wszystko aby w porządku?” Pankrat ryczał w słuchawkę coś, z czego można 
było wywnioskować, że jego zdaniem wszystko w porządku. Ale Persikow tylko na chwilę się 

uspokoił. Mroczniejąc złapał za telefon i nagadał do słuchawki coś takiego:

-   Dajcie   mi   tę,   jakże   jej   tam,   Łubiankę.   Merci...   Kogo   tam   od   was   powinienem 

zawiadomić... Przyłażą tu do mnie jakieś podejrzane indywidua w kaloszach, tak... Profesor 
Czwartego Uniwersytetu Persikow...

Słuchawka nagle gwałtownie przerwała rozmowę. Persikow ochłonął mrucząc przez zęby 

jakieś rynsztokowe wyrazy.

- Będzie pan pił herbatę? - zaglądając do gabinetu nieśmiało zasięgnęła informacji Maria 

Stiepanowna.

- Nie będę pił żadnej herbaty...  mur-mur-mur i niech ich diabli  porwą...  Wściekli  się 

wszyscy czy co?

background image

Dokładnie   w   dziesięć   minut   później   profesor   podejmował   w   gabinecie   nowych   gości. 

Jeden   z   nich,   sympatyczny,   krąglutki   i   niezmiernie   ugrzeczniony,   był   w   skromnym 

wojskowym trenczu i w bryczesach. Na nosie niczym kryształowy motyl siedziały mu binokle. 
W ogóle robił wrażenie anioła w lakierowanych butach z cholewami. Drugi, niski, strasznie 

ponury - był po cywilnemu, ale garnitur najwyraźniej go krępował. Trzeci gość zachował się 
dość   szczególnie,   nie   wszedł   bowiem   do   gabinetu   profesora,   tylko   został   w   ciemnym 

przedpokoju. Jednocześnie oświetlony i przeszyty smugami tytoniowego dymu gabinet był 
dlań   doskonale   widoczny.   Na   nosie   tego   trzeciego,   który   również   był   w   cywilu,   tkwiły 

przydymione binokle.

Dwaj w gabinecie doszczętnie zamęczyli Persikowa oglądaniem wizytówki, wypytywaniem 

o pięć tysięcy i zmuszaniem go do opisywania powierzchowności gościa.

- A diabli go wiedzą - dudnił Persikow - no, ohydna fizjognomia. Degenerat.

- Nie miał aby szklanego oka? - ochryple zapytał malutki.
- A diabli go wiedzą. Zresztą nie, szklanego nie miał, biegały mu oczy.

-   Rubinsztajn?   -   pytająco   i   cicho   zwrócił   się   anioł   do   malutkiego   cywila.   Ten   jednak 

ponuro, przecząco pokręcił głową.

- Rubinsztajn nie da bez pokwitowania, mowy nie ma - burknął - to nie Rubinsztajna 

robota. To jakaś grubsza ryba.

Historia   z   kaloszami   spowodowała   wybuch   najwyższego   zainteresowania   przybyłych. 

Anioł połączywszy się z administracją domu uronił do słuchawki zaledwie kilka słów: “GPU 

wzywa   niezwłocznie   sekretarza   komitetu   domowego   Kolesowa   do   mieszkania   profesora 
Persikowa z kaloszami” i pobladły Kolesow natychmiast zjawił się w gabinecie z kaloszami w 

dłoni.

- Wasieńka! - cichutko zawołał anioł tego, który siedział w przedpokoju. Tamten wstał 

ospale   i   powlókł   się   do   gabinetu   niczym   rozkręcony   mechanizm.   Przydymione   szkła 
całkowicie pochłonęły mu oczy.

- No? - zapytał lakonicznie i sennie.
- Kalosze.

Dymne oczy prześlizgnęły się po kaloszach i Persikowowi wydało się, że bokiem zza szkieł 

błysnęły   przez   sekundę   nie   senne   bynajmniej,   ale   przeciwnie,   zdumiewająco   przenikliwe 

źrenice. Momentalnie jednak zgasły.

- No, Wasieńka?

Ten, którego nazwano Wasieńką, odparł przywiędłym głosem.
- No, po co te no? Kalosze Pelenżkowskiego.

background image

Komitet   z   miejsca   został   pozbawiony   daru   profesora   Persikowa.   Kalosze   zniknęły   w 

papierze gazetowym. Niezmiernie uradowany anioł w trenczu wstał i jął ściskać profesorowi 

dłoń, wygłosił nawet niewielkie przemówienie, które dałoby się streścić następująco: przynosi 
to   profesorowi   zaszczyt...   Profesor   może   być   spokojny...   Nikt   go   już   więcej   nie   będzie 

niepokoił, ani w Instytucie, ani w domu... zostaną przedsięwzięte stosowne środki, komorom 
profesora nic absolutnie nie zagraża...

-   A   nie   moglibyście   tak   rozstrzelać   reporterów?   -   patrząc   sponad   okularów   zapytał 

Persikow.

To   pytanie   niebywale   rozweseliło   gości.   Nie   tylko   posępny   malutki,   ale   nawet 

przydymiony w przedpokoju się uśmiechnął. Anioł iskrząc się i promieniejąc wyjaśnił, że to 

się nie da zrobić.

- A co to za kanalia była u mnie?

Tu wszyscy przestali się uśmiechać i anioł odpowiedział wymijająco, że taki sobie drobny 

aferzysta,   nie   warto   się   nim   przejmować...   niemniej   on   jak   najbardziej   stanowczo   prosi 

obywatela profesora o zachowanie wydarzeń dzisiejszego wieczora w absolutnej tajemnicy, po 
czym goście wyszli.

Persikow wrócił do gabinetu, do swych wykresów, ale i tak nie udało mu się popracować. 

Telefon   wyrzucił   z   siebie   płomienisty   krążek   i   kobiecy   głos   zaproponował   profesorowi 

siedmiopokojowe   mieszkanie,   w   razie   gdyby   chciał   się   ożenić   z   pociągającą   i   namiętną 
wdową. Persikow zawył w słuchawkę:

- Radziłbym pani leczyć się u profesora Rossolimo...
I rozległ się następny dzwonek.

Teraz   Persikow   oklapł   nieco,   ponieważ   dzwoniła   z   Kremla   dość   znana   osobistość; 

osobistość wypytywała  Persikowa  o jego pracę i wyraziła  chęć odwiedzenia  laboratorium. 

Skończywszy   rozmowę   Persikow   otarł   czoło   i   zdjął   słuchawkę   z   widełek.  Wówczas   piętro 
wyżej zagrzmiały przeraźliwe trąby i rozległy się szlochy walkirii, radioodbiornik dyrektora 

Zjednoczenia Sukiennictwa odbierał koncert wagnerowski z Teatru Wielkiego. Persikow przy 
akompaniamencie spadającego z sufitu wycia i łoskotu oświadczył Marii Stiepanownej, że 

wytoczy   dyrektorowi   proces,   że   rozwali   mu   radio,   że   wyjedzie   z   Moskwy   do   wszystkich 
diabłów, skoro najoczywiściej postanowiono się go stąd pozbyć. Stłukł lupę i położył się w 

gabinecie   na   kozetce,   gdzie   też   zasnął   przy   nadlatujących   z   Teatru   Wielkiego   tkliwych 
pasażach znakomitego pianisty.

Niespodzianki trwały także nazajutrz. Przyjechawszy tramwajem do Instytutu Persikow 

zastał przed wejściem nie znanego sobie obywatela w modnym zielonym meloniku. Obywatel 

background image

ów bacznie przyjrzał się Persikowowi, ale nie zadawał mu żadnych pytań, więc profesor jakoś 
to zniósł. Aliści w hallu Instytutu  oprócz zdetonowanego Pankrata podniósł się na widok 

Persikowa następny melonik, który pozdrowił go uprzejmie.

- Dzień dobry, obywatelu profesorze.

-   O   co   chodzi?   -   straszliwym   głosem   zapytał   Persikow   zdzierając   z   siebie   palto   przy 

pomocy   Pankrata.   Ale   melonik   szybko   Persikowa   udobruchał,   niezmiernie   czule 

naszeptawszy, iż profesor doprawdy niepotrzebnie się denerwuje. On, melonik, po to tu jest, 
żeby uchronić profesora od wszelkich bezceremonialnych wizyt... Profesor może być spokojny 

nie tylko o drzwi gabinetu, ale nawet i o okna. Po czym nieznajomy odchylił na moment klapę 
marynarki i pokazał profesorowi jakiś znaczek.

- Hm... widzę, że nie jecie chleba za darmo - wymruczał Persikow i dodał naiwnie: - A co 

pan będzie tu jadł?

Melonik uśmiechnął się w odpowiedzi i wyjaśnił, że będzie zmieniany.
Następne trzy dni przeszły wspaniale. Dwukrotnie składano profesorowi wizyty z Kremla, 

raz przyszli studenci, którzy zdawali u Persikowa egzamin. Oblali zresztą wszyscy i widać było 
po ich twarzach, że teraz już Persikow budzi w nich lęk doprawdy zabobonny.

- Niech pan zostanie konduktorem! Pan się nie może zajmować zoologią - grzmiało z 

gabinetu.

- Srogi? - pytał Pankrata melonik.
- U, nie daj Boże! - odpowiedział Pankrat. - Jak nawet który zda, to wychodzi z gabinetu 

biedaczyna, na miękkich nogach. Siódme poty na niego biją. I z miejsca - do knajpy.

Wśród tych wszystkich zajęć profesor nie zauważył, jak minęły trzy doby, na czwarty dzień 

jednak sprowadzono go na ziemię, a sprawił to cienki, piskliwy głos z ulicy.

- Panie profesorze! - zawołał ów głos zza otwartego okna gabinetu od ulicy Hercena. Głos 

miał szczęście - Persikowa ostatnie dni bardzo zmęczyły. W owej chwili odpoczywał akurat w 
fotelu i patrzył ospale w przestrzeń zaczerwienionymi oczyma. Już nie mógł dłużej. Przeto 

nawet   z   niejakim   zaciekawieniem   wyjrzał   przez   okno   i   na   trotuarze   zobaczył   Alfreda 
Bronskiego. Profesor od razu poznał utytułowanego posiadacza wizytówki po dziwacznym 

kapeluszu i po notesie. Bronski ukłonił mu się czule i z uszanowaniem.

- Ach, to pan? - zapytał profesor. Nie miał dość sił na to, by się rozgniewać, a nawet 

zaciekawiło   go,   co   będzie   dalej.   Za   osłoną   okna   czuł   się   zabezpieczony   przed   Alfredem. 
Niestrudzony melonik na ulicy niezwłocznie zwrócił ucho ku Bronskiemu. Na twarzy tego 

ostatniego wykwitł rozczulający uśmiech.

- Dwie minutki, drogi profesorze - wytężając z chodnika głos przemówił Bronski. - Tylko 

background image

jedno pytanko i to ściśle zoologiczne. Czy wolno mi je zadać?

- Niech pan zadaje - lakonicznie i ironicznie odparł Persikow i pomyślał: A jednak ten 

szubrawiec ma w sobie coś amerykańskiego.

- Co pan powie a propos kur, drogi profesorze? - zwinąwszy dłonie w trąbkę krzyknął 

Bronski.

Persikow   zdumiał   się.   Przysiadł   na   parapecie,   potem   wstał,   nacisnął   guzik   i   zawołał 

wskazując palcem okno:

- Pankrat, wpuść tego z trotuaru.

Kiedy Bronski pojawił się w gabinecie, Persikow posunął się w swojej uprzejmości tak 

daleko, że szczeknął:

- Niech pan siada!
I Bronski z zachwyconym uśmiechem usiadł na obrotowym taborecie.

- Jeśli wolno wiedzieć - odezwał się Persikow - pan pisze tam, w tych pańskich gazetach?
- Tak jest - z uszanowaniem odpowiedział Alfred.

- Nie rozumiem zatem, jak pan może pisać, skoro pan nawet mówić po rosyjsku nie umie. 

Co to za “dwie minutki” i co to za “a propos kur”? Pan z pewnością chciał powiedzieć “Na 

temat kur”?

Bronski roześmiał się wodniście i z uszanowaniem:

- Walenty Pietrowicz poprawia.
- Któż to taki, ten Walenty Pietrowicz?

- Redaktor stylistyczny.
- No, dobrze. Zresztą nie jestem filologiem. Zostawmy w spokoju pańskiego Pietrowicza. 

Czego mianowicie chciałby się pan dowiedzieć na temat kur?

- W ogóle, wszystkiego, co pan wie, profesorze.

Tu Bronski uzbroił się w ołówek. Iskry triumfu błysnęły w oczach Persikowa.
- Niepotrzebnie się pan do mnie fatygował, nie jestem ornitologiem. Najsłuszniej by pan 

postąpił zwracając się do Jemieliana Iwanowicza Portugałowa z Pierwszego Uniwersytetu. 
Moja wiedza jest bardzo ograniczona...

Bronski uśmiechając się z zachwytem dawał  do zrozumienia, że docenił żart drogiego 

profesora... “żart - ograniczona!” - skrobnął w notatniku.

- Zresztą, skoro to pana interesuje, proszę bardzo. Kury albo grzebieniaste... ptaki z rzędu 

kuraków, czyli grzebiących. Należą do kurowatych, rodzina bażantów... - głośno zaczął mówić 

Persikow patrząc nie na Bronskiego już, ale gdzieś w przestrzeń, gdzie domyślać się należało 
tysiąca słuchaczy... - Galliformes... Phasianidae. Są to ptaki odznaczające się mięsno-skórnym 

background image

grzebieniem   i   dwiema   łopatkowymi   naroślami   pod   dolną   szczęką...   hm...   chociaż   zresztą 
może   być   i   jedna   na   środku   podbródka...   No,   cóż   by   tu   jeszcze.   Skrzydła   krótkie   i 

wyokrąglone...   Ogon   średniej   długości,   cokolwiek   schodkowaty,   a   nawet,   rzekłbym, 
daszkowaty,   środkowe   pióra   wygięte   sierpowato...   Pankrat!...   Przynieś   z   gabinetu   modeli 

model numer siedemset pięć, przekrój poprzeczny koguta... to zresztą pana nie zainteresuje... 
Pankrat, nie przynoś tego modelu... Powtarzam, nie jestem specjalistą, proszę się zwrócić do 

Portugałowa. No, cóż, osobiście znam sześć gatunków kur żyjących w stanie dzikim... hm... 
Portugałow zna więcej... w Indiach i na archipelagu malajskim. Na przykład kur bankiwa, 

inaczej   kazintu,   Gallus   gallus,   żyje   u   podnóża   Himalajów,   w   całych   Indiach,   w   Assamie, 
Birmie... Kogut widłoogoniasty, czyli Gallus varius - na Lombok, na Sumbawie i na wyspie 

Flores. Na Jawie  natomiast trafia się cudowny kur Gallus Eneus, w Indiach południowo-
wschodnich polecam panu z czystym sumieniem niezmiernie pięknego kura Sonneratha... 

Pokażę go panu potem na rysunku. Jeżeli chodzi o Cejlon, to spotykamy tam kura Stanleya, 
który nie zachował się nigdzie indziej.

Bronski siedział z wytrzeszczonymi oczyma i notował.
- Czego jeszcze chciałby się pan dowiedzieć?

- Chciałbym się dowiedzieć czegoś o chorobach kur - cichuteńko szepnął Alfred.
- Hm, nie moja to specjalność...  proszę zapytać  Portugałowa...  No, płazińce,  przywry, 

świeżbowiec, ptaszyniec kurzy, pchły, wesz kurza, czyli pierzojad, tasiemiec, kurza cholera, 
błonnicze zapalenie śluzówki... pneumonomikoza, gruźlica, strupień, czyli parchy... mało to 

jest   chorób?...   -   iskry   tańczyły   w   źrenicach   Persikowa   -   blekotem,   nowotwory,   angielska 
choroba, żółtaczka, reumatyzm, grzybek Achorion Schonleini... bardzo interesująca choroba. 

Na grzebieniach osobników, które na nią zapadły, występują malutkie plamki podobne do 
pleśni...

Bronski otarł pot z czoła kolorową chustką do nosa.
- A jaka jest zdaniem pana profesora, przyczyna obecnej katastrofy?

- Jakiej katastrofy?
- Jak to, czyżby pan nie czytał, profesorze? - zdumiał się Bronski i wyjął z teczki wymięty 

dziennik “Izwiestia”.

- Nie czytuję gazet - odparł Persikow i naburmuszył się.

- Ale dlaczego, profesorze? - serdecznie zapytał Alfred.
- A dlatego, że gazety piszą jakieś bzdury - wypalił bez zastanowienia Persikow.

- Ależ profesorze... - łagodnie wyszeptał Bronski i rozprostował dziennik.
- Co takiego? - zapytał Persikow i nawet wstał. Teraz iskry zaczęły tańczyć w źrenicach 

background image

Bronskiego.   Ostrym,   wylakierowanym   paznokciem   podkreślił   niewiarygodnie   wielki   tytuł 
przez wszystkie szpalty gazety: “Pomór kur w Republice”.

- Co? - przesuwając na czoło okulary zapytał Persikow...
Rozdział VI - Moskwa w czerwcu roku 1928

Jarzyła się, światła tańczyły, gasły, by zapłonąć na nowo. Na Placu Teatralnym wirowały 

białe latarnie autobusów i zielone światła tramwajów; nad byłym sklepem z konfekcją Mur i 

Marylis, nad dziewiątym, nadbudowanym piętrem podskakiwała różnokolorowa elektryczna 
kobieta litera  po literze wyrzucając różnokolorowe słowa: Kredyt Robotniczy.  Na skwerze 

naprzeciwko Teatru Wielkiego, gdzie po zmierzchu strzela w niebo różnokolorowa fontanna, 
tłoczyła się i huczała ciżba. Znad Teatru Wielkiego zaś dudnił gigantofon:

- Antykurze szczepienia w Instytucie Weterynarii w Lefortowie dały doskonałe rezultaty. 

Ilość kurzych zejść śmiertelnych w dniu dzisiejszym zmniejszyła się dwukrotnie...

Następnie gigantofon zmienił tembr, coś w nim ryczało, wybuchało i gasła nad teatrem 

zielona łuna, a gigantofon skarżył się basem:

- Powołana została nadzwyczajna komisja do walki z kurzą zarazą, w której skład weszli 

Ludowy   Komisarz   Zdrowia,   Ludowy   Komisarz   Rolnictwa,   kierownik   Wydziału   Hodowli 

towarzysz Ptacha-porosiuk, profesorzy Persikow i Portugałow... oraz towarzysz Rabinowicz!... 
Nowe próby interwencji... - chichotał i łkał niczym szakal gigantofon, - w związku z kurzą 

zarazą!

Teatralny   Przejazd,   Nieglinnyj   i   Łubianka   jaśniały   białymi   i   fioletowymi   pasmami, 

rozbryzgiwały   promienie,   wyły   klaksonami,   dusiły   gęstym   kurzem.   Ciżba   tłoczyła   się   pod 
murami,   przed   wielkimi   płachtami   obwieszczeń   oświetlonych   jaskrawoczerwonymi 

reflektorami:

“Pod   najsurowszą   odpowiedzialnością   karną   zabrania   się   ludności   spożywania   mięsa 

kurzego oraz jaj. Sprzedawcom prywatnym za próbę handlu wyż. wym. na bazarach grozi sąd 
oraz   konfiskata   całego   mienia.   Wszyscy   obywatele   będący   w   posiadaniu   jaj   winni 

niezwłocznie przekazać je dzielnicowym komendom milicji”.

Na dachu Gazety Robotniczej na ekranie widniała niebotyczna sterta kur, a zielonkawi 

migoczący strażacy pospiesznie polewali je naftą z węży strażackich. Potem przebiegały po 
ekranie czerwone fale, puchł i strzępił się martwy dym, pełzł jak lawina, wyskakiwały ogniste 

wyrazy: “Palenie kurzych zwłok na Chodynce”.

Wśród wściekle gorejących witryn sklepów otwartych do trzeciej nad ranem z dwiema 

przerwami, obiadową i kolacyjną, ziały ślepymi oczodołami zamknięte na głucho wystawy 
pod szyldami: “Handel jajami”. “Gwarantowana jakość”. Niezmiernie często, wyprzedzając z 

background image

trwożnym   wyciem   ociężałe   autobusy,   przemykały   obok   milicjantów   syczące   samochody   z 
napisem: “moskiewski Wydział Zdrowia”. “Pogotowie Ratunkowe”.

- Znowu się ktoś nażarł śmierdzących jaj - szeptano w tłumie.
Na Pietrowskich Liniach jaśniała zielonymi i pomarańczowymi lampami słynna na cały 

świat   restauracja   “Empire”,   a   w   niej,   na   stolikach,   obok   przenośnych   telefonów,   leżały 
zaplamione   likierami   kartoniki:   “Zgodnie   ze   specjalnym   zarządzeniem   omletów   nie 

podajemy. Otrzymaliśmy świeży transport ostryg”.

W “Ermitage'u”,  gdzie smętnie jaśniały  paciorki  chińskich  lampionów wśród martwej, 

zduszonej zieleni, na oślepiająco rozjarzonej estradzie kupleciści Szrams i Karamanczikow 
śpiewali kuplety, twór spółki poetyckiej Ardot i Argujew.

“Ach, mamo, cóż ja pocznę bez jaj, bez jaj, bez jaj? “ - i stepowali ogłuszająco.
Teatr   imienia   nieodżałowanej   pamięci   Wsiewołoda   Meyerholda,   który,   jak   wiadomo, 

zginął podczas prób nowej inscenizacji Puszkinowskiego “Borysa Godunowa”, kiedy to urwały 
się trapezy z gołymi bojarami, wyrzucił w ciemność kolorowy obrotowy szyld zapowiadający 

sztukę   pisarza   Erendorga   “Kur   mór”   w   inscenizacji   i   reżyserii   ucznia   Meyerholda, 
zasłużonego   reżysera   Republiki   Kuchtermana.   Obok,   w   “Akwarium”,   tęczując   światłami 

reklam   i   łyskając   damską   półgolizną,   w   zieleni   estrady,   wśród   burzliwych   barw   szedł 
faktomontaż   pisarza   Leniwiewa   “Kurza   twarz”.   Twerską   zaś   ulicą,   z   latarenkami   po   obu 

stronach pysków szły szeregiem cyrkowe osiołki, dźwigając na plecach olśniewające plakaty: 
“W teatrze Korsz wraca na afisz “Kogut” Rostanda”.

Małoletni gazeciarze darli się i wyli wśród zgiełku kół i silników:
-   Koszmarne   odkrycie   w   podziemiu!   Polska   przygotowuje   się   do   koszmarnej   wojny!! 

Koszmarne doświadczenia profesora Persikowa!!!

W cyrku byłego Nikitina na mile pachnącej nawozem tłustej brunatnej arenie trupioblady 

klown Bom mówił do wydętego kraciastą puchliną Bima!

- Ja wiem, dlaczego ty jesteś taki smutny!

- Dlaczego? - piskliwie zapytywał Bim.
- Zakopałeś jaja w ziemi, a milicjanci z piętnastki je znaleźli!

- Ha-ha-ha-ha - śmiał się cyrk tak, że aż w żyłach radośnie i tęsknie zastygała krew, a pod 

leciwą kopułą kołysały się trapezy i pajęczyny.

- Hop! - przeraźliwie krzyczeli klowni i wbiegał spasiony biały koń niosąc na grzbiecie 

kobietę cudnej urody, długonogą, w malinowym trykocie.

Nie patrząc na nikogo i nikogo nie widząc, nie zważając na poszturchiwania i ciche a czułe 

propozycje   prostytutek,   kroczył   przez   Moskwę   natchniony   i   samotny,   uwieńczony 

background image

nieoczekiwaną   sławą   Persikow;   kroczył   ku   świetlistemu   zegarowi   koło   maneżu.   Tu,   nie 
patrząc   przed   siebie,   pogrążony   w   myślach   zderzył   się   z   dziwacznym,   staroświeckim 

jegomościem, arcyboleśnie uderzywszy przy tym palcami o drewnianą kaburę pistoletu, który 
zwisał tamtemu u pasa.

- Ach, do diabła! - pisnął Persikow - przepraszam.
- To ja przepraszam - nieprzyjemnym głosem odpowiedział mężczyzna i jakoś się wreszcie 

rozczepili   w   ludzkiej   kaszy.   Profesor   kierując   się   w   stronę   Preczystienki   natychmiast   o 
zdarzeniu zapomniał.

background image

ROZDZIAŁ VII - ROKK

Nie wiadomo, czy rzeczywiście tak dobre były szczepionki z Lefortowa, tak niezawodne 

samarskie   oddziały   ochrony,   tak   skuteczne   drakońskie   środki,   które   zastosowano   wobec 
dostawców   jaj   w   Kałudze   i   w   Woroneżu,   czy   też   tak   efektywnie   pracowała   Moskiewska 

Komisja   Nadzwyczajna   -   dość,   że   doskonale   wiadomo,   iż   w   dwa   tygodnie   po   ostatnim 
spotkaniu Persikowa z Alfredem kurza sytuacja w Związku Republik została opanowana. Tu i 

ówdzie   na   podwórkach   powiatowych   mieścin   poniewierało   się   osierocone   kurze   pierze 
powodując   łzawienie,   a   w   szpitalach   ostatni   spośród   żarłoków   powracali   do   zdrowia   po 

krwawej biegunce połączonej z wymiotami. Na szczęście w całej republice zmarło nie więcej 
niż   tysiąc   osób.   Do   większych   niepokojów   również   nie   doszło.   Objawił   się   co   prawda   w 

Wołokołamsku   prorok,   który   wieścił,   że   sprawcą   kurzej   zarazy   jest   nie   kto   inny   tylko 
komisarze, ale nie odniósł szczególniejszego sukcesu. Na wołokołamskim bazarze pobito paru 

milicjantów konfiskujących kury babom, a także wytłuczono szyby w lokalnym urzędzie poczt 
i telegrafu. Na szczęście roztropne władze wołokołamskie zastosowały odpowiednie środki, 

skutkiem których, po pierwsze, ustała działalność proroka, a po drugie, oszklono okna na 
poczcie.

Mór dotarł na północy do Archangielska i do Stiumkinowego Przysiółka, a tam zatrzymał 

się sam z siebie z tej prostej przyczyny, że dalej posuwać się już nie mógł - po Morzu Białym 

kury, jak wiadomo, nie pływają. Zatrzymał się również i we Władywostoku, dalej bowiem był 
ocean. Na dalekim południu zaginął i wygasł gdzieś w wypalonych pustkowiach Ordubadu, 

Dżulfy   i   Karabułaku,   na   Zachodzie   zaś   w   zdumiewający   sposób   zatrzymał   się   akurat   na 
granicy   polskiej   i   rumuńskiej.   Klimat   był   tam   inny   czy   co,   a   może   zrobił   swoje   kordon 

sanitarny ustawiony przez sąsiedzkie rządy, tak czy owak jest faktem, że zaraza dalej się nie 
posunęła. Prasa zagraniczna chciwie i hałaśliwie omawiała niebywały w historii pomór, a rząd 

republik   radzieckich   bez   zbytecznego   szumu   pracował   bez   najmniejszej   przerwy. 
Nadzwyczajna Komisja do Walki z Kurzą Zarazą przemianowana została na Nadzwyczajną 

Komisję do Spraw Renesansu i Dalszego Rozwoju Hodowli Kur w Republice i uzupełniono ją 
o   jeszcze   jedną   trójkę   specjalną   w   składzie   szesnastu   towarzyszy.   Powołano   do   życia 

“Dobrokur”, którego honorowymi wiceprzewodniczącymi zostali Persikow i Portugałow. W 
dziennikach  pod ich  zdjęciami  ukazały  się tytuły:  “masowe  zakupy jaj  za granicą”  i “Pan 

Hughes   usiłuje   sabotować   kampanię   jajeczną”.   Cała   Moskwa   zaczytywała   się   zjadliwym 
felietonem redaktora  Koleczkina,  kończącym  się słowami: “Niech  pan, panie Hughes,  nie 

sięga po nasze jaja - ma pan własne!”

background image

Profesor Persikow w ciągu ostatnich trzech tygodni zaharował się całkiem i opadł z sił. 

Kurze   wydarzenia   wytrąciły   go   z   normalnego   trybu   pracy   i   obarczyły   podwójnie.   Całe 

popołudnia i wieczory spędzał teraz na posiedzeniach kurzych komisji, a od czasu do czasu 
musiał   też   znosić   długotrwałe   rozmowy   to   z   Alfredem   Bronskim,   to   z   mechanicznym 

grubasem.   Musiał   wraz   z   profesorem   Portugałowem,   privat-docentem   Iwanowem,   oraz 
Bornhardtem   robić   sekcje   i   preparować   wycinki   poszukując   śmiercionośnych   bakterii,   a 

nawet w trzy wieczory napisać na chybcika broszurę: “O zmianach w wątrobie dotkniętych 
zarazą kur”. Prace w kurzej dziedzinie Persikow prowadził bez szczególnego zapału, co zresztą 

nietrudno zrozumieć - myślał o czymś zupełnie innym, ważnym i fundamentalnym, o tym 
mianowicie, od czego oderwała go kurza katastrofa, to znaczy o czerwonych promieniach. 

Rujnując swe i tak już nadwątlone zdrowie nie sypiał, nie dojadał, byle nie stracić czasu, 
niekiedy w ogóle nie wracał na Preczystienkę tylko przesypiał się na ceratowej kanapce w 

kącie   gabinetu   w   Instytucie   i   noc   w   noc   do   białego   rana   krzątał   się   wokół   komory   i 
mikroskopu.

Pod koniec lipca trochę zelżało. Zajęcia przemianowanej komisji potoczyły się normalną 

koleją i Persikow wrócił do zaniedbywanej pracy. Mikroskopy zostały załadowane nowymi 

preparatami, w komorze w bajecznym tempie dojrzewała naświetlana ikra rybia i żabi skrzek. 
Z Królewca przywieziono aeroplanem specjalnie zamówione szkła i w ostatnich dniach lipca 

doglądani   przez   Iwanowa   mechanicy   zbudowali   dwie   duże   komory,   w   których   promień 
osiągał   u   wylotu   szerokość   pudełka   papierosów,   a   na   przeciwległej   ściance   -   aż   metra. 

Persikow   wesoło   zatarł   ręce   i   zaczął   przygotowania   do   jakichś   tajemniczych   a   zawiłych 
doświadczeń. Przede wszystkim połączył się z Ludowym Komisarzem Oświaty i słuchawka 

wykwakała   mu   mnóstwo   uprzejmości   oraz   wszechstronną   pomoc,   a   następnie   Persikow 
również telefonicznie zażądał towarzysza Ptachy-porosiuka, kierownika Wydziału Hodowli z 

Najwyższej   Komisji.   Ptacha   odniósł   się   do   Persikowa   z   jak   najżyczliwszą   uwagą.   Szło   o 
zrealizowanie za granicą wielkiego zamówienia dla profesora Persikowa. Ptacha powiedział 

do słuchawki,  że  natychmiast depeszuje do Berlina  i do Nowego Jorku.  Po tej  rozmowie 
Kreml zainteresował się, jak profesorowi idzie praca i dostojny, łaskawy głos zapytał,  czy 

Persikowowi nie jest potrzebny automobil.

- Nie, dziękuję. Wolę jeździć tramwajem - odpowiedział Persikow.

- Ależ dlaczego? - zapytał tajemniczy głos i uśmiechnął się pobłażliwie.
W ogóle wszyscy rozmawiali z Persikowem bądź pełni uszanowania i zalęknienia, bądź z 

życzliwym uśmiechem, jaki się ma dla małego, cóż, że wyrośniętego dziecka.

-   Tramwaj   jest   szybszy   -   odpowiedział   Persikow,   na   co   dźwięczny   bas   w   słuchawce 

background image

odpowiedział:

- No, jak sobie chcecie.

Minął jeszcze tydzień, Persikow, coraz dalszy myślami od schodzącej na drugi plan kurzej 

problematyki   całkowicie   pogrążył   się   w   studiach   nad   promieniami.   Pod   wpływem   nie 

przespanych nocy i przemęczenia głowa profesora stała się jasna, jak gdyby przezroczysta i 
lekka.   Czerwone   kręgi   nie   znikały   mu   teraz   z   powiek   i   niemal   wszystkie   noce   Persikow 

spędzał   w   Instytucie.   Raz   tylko   opuścił   zoologiczne   sanktuarium,   by   w   ogromnej   sali 
Centralnej Komisji do Spraw Poprawy Bytu Uczonych na Preczystience wygłosić odczyt o 

swoim   promieniu   i   o   jego   oddziaływaniu   na   komórki   jajowe.   Był   to   gigantyczny   triumf 
zoologa-dziwaka.   Od   oklasków   w  sali   kolumnowej   coś   się   osypywało,   spadało   z   sufitu,   a 

brzęczące lampy łukowe zalewały światłem czarne smokingi “Cekapebeuistów” i białe suknie 
dam. Na estradzie obok mówcy siedziało szarzejąc na półmisku na szklanym stole wilgotne 

żabsko wielkości kocura i ciężko dyszało. Na estradę rzucono karteczki. Siedem z nich były to 
liściki miłosne, te Persikow podarł. Przewodniczący  CKPBU siłą wyciągnął  go na estradę. 

Persikow kłaniał się poirytowany, dłonie miał wilgotne od potu, czarny krawat, siedział mu 
nie pod brodą, ale za lewym uchem. W mgiełce przed nim pływały setki żółtych twarzy i 

białych   gorsów,   i   nagle   mignęła   i   znikła   za   którąś   białą   kolumną   żółta   kabura   pistoletu. 
Persikow zauważył ją kątem oka i zaraz o niej zapomniał. Ale kiedy schodził po odczycie do 

wyjścia   po   malinowym   chodniku   zaściełającym   schody,   nagle   zasłabł.   Coś   czarnego 
przesłoniło   na   moment   rozjażony   żyrandol   w   hallu   i   Persikowowi   zrobiło   się   niedobrze, 

zemdliło go...

Wydało mu się, że czuje swąd, że ścieka mu po szyi lepka i gorąca krew... I profesor drżącą 

ręką uchwycił się poręczy.

- Źle się pan czuje, profesorze? - zaatakowały go zewsząd zaniepokojone głosy.

- Nie, nie - wracając do siebie odparł Persikow - jestem po prostu przemęczony... tak... 

Poproszę o szklankę wody.

Był   bardzo   słoneczny   dzień   sierpniowy.   Przeszkadzał   profesorowi,   więc   zasłony   były 

opuszczone. Tylko jeden reflektor na przegubowym ramieniu rzucał snop ostrego światła na 

zawalony   instrumentami   i   szklanymi   naczyniami   szklany   stół.   Odchyliwszy   oparcie 
obrotowego fotela znużony Persikow palił papierosa i poprzez obłok dymu patrzył martwym 

ze  zmęczenia,  ale   przecież   rozradowanym  wzrokiem   w uchylone   drzwiczki   komory,   gdzie 
nieruchomy   snop   czerwonych   promieni   podgrzewał   nieco   i   tak   już   duszne   i   nieświeże 

powietrze w gabinecie.

Ktoś zapukał do drzwi.

background image

- Tak - powiedział Persikow. Drzwi skrzypnęły łagodnie, wszedł Pankrat. Wyprężył się jak 

struna i blednąc ze strachu w obliczu bóstwa powiedział co następuje:

- Rokk, panie profesorze, do pana przyszedł.
Coś w rodzaju uśmiechu zjawiło się na policzkach uczonego. Zmrużył oczy i rzekł:

- To ciekawe. Ale jestem zajęty.
- Mówi, że ma rządowy papier z Kremla.

- Rok (los, fatum ) z papierem? Rzadkie połączenie - wyrzekł Persikow i dodał: - Ano, daj 

no go tutaj!

- Wedle rozkazu - odpowiedział Pankrat i jakby go zdmuchnęło.
Po   chwili   drzwi   skrzypnęły   znowu   i   ktoś   stanął   w   progu.   Persikow   zgrzytnął   śrubą   i 

sponad   okularów   spojrzał   przez   ramię   na   przybyłego.   Persikow   daleki   był   od   realnej 
rzeczywistości, świat go nie interesował, ale w tym wypadku nawet jemu rzuciła się w oczy 

główna   i   zasadnicza   cecha   przybysza.   Przybysz   był   dziwacznie   staromodny.   W   tysiąc 
dziewięćset   dziewiętnastym   ten   człowiek   byłby   jak  najbardziej  na   miejscu   na   stołecznych 

ulicach, byłby do zniesienia i w dwudziestym czwartym, a ściślej w jego początkach, ale w 
dwudziestym ósmym sprawiał wrażenie niezwykłe. Podczas gdy nawet najbardziej zacofany 

oddział   proletariatu   -   piekarze   -   chodził   w   marynarkach,   podczas   gdy   w   Moskwie   do 
rzadkości  należał   trencz,  staromodny  ubiór  zarzucony  ostatecznie   pod  koniec roku  tysiąc 

dziewięćset dwudziestego czwartego,  przybyły miał na sobie skórzaną  kurtkę z wyłogami, 
zielone spodnie, na nogach owijacze i sztylpy, na biodrze zaś, w obłupanej żółtej kaburze 

olbrzymi pistolet mauzer starego typu. Twarz przybyłego wywarła na Persikowie takie samo 
wrażenie,   jakie   wywierała   na  wszystkich  -   wyjątkowo   niesympatyczne   wrażenie.   Malutkie 

oczka spoglądały na świat ze zdumieniem, ale i z góry, a w krótkich nogach i platfusowych 
stopach   było   coś   bezceremonialnego.   Twarz   wygolona   do   siności.   Persikow   z   miejsca   się 

nachmurzył. Nieubłaganie zgrzytnął śrubą i patrząc na przybysza już nie sponad szkieł, ale 
przez szkła, powiedział:

- Przyniósł pan papier? Gdzież on jest?
Gość najwyraźniej był oszołomiony tym, co zobaczył. W zasadzie nie zwykł się peszyć, 

teraz   jednakże   był   stropiony.   Sądząc   po   wyrazie   oczu   gościa,   wstrząsnęła   nim   przede 
wszystkim   sięgająca   sufitu   dwunastopółkowa   szafa   pełna   książek.   Następnie,   oczywiście, 

komory, w których niczym w piekle płonął malinowy, spęczniały w szkłach promień. Sam 
Persikow w półmroku obok ostrej igły promienia wypadającego z reflektora był wystarczająco 

niesamowity i majestatyczny w swoim obrotowym fotelu. Przybysz zapatrzył się nań, w jego 
oczach najwyraźniej tańczyły iskierki zmieszanego z pewnością siebie uszanowania, papieru 

background image

żadnego nie podał, powiedział natomiast:

- Jestem Aleksander Siemionowicz Rokk!

- Tak? Więc co z tego?
- Otrzymałem  nominację na kierownika wzorcowego sowchozu “Czerwony Promień” - 

wyjaśnił przybyły.

- No i co?

- No i mam do was, towarzyszu, pewną poufną sprawę.
- Ciekawe. Proszę się streszczać, w miarę możliwości.

Przybysz rozpiął kurtkę  i wyjął  z zanadrza  wystukaną  na wybornym grubym papierze 

nominację. Podał ją Persikowowi. Po czym nie czekając na zaproszenie usiadł na obrotowym 

taborecie.

- Niech pan nie potrąci stołu - powiedział z nienawiścią Persikow.

Przybysz lękliwie obejrzał się na stół. Na jego przeciwległym końcu w wilgotnym ciemnym 

otworze czyjeś oczy lśniły martwo jak dwa szmaragdy. Wiało od nich mrozem.

Przeczytawszy   dokument   Persikow   zerwał   się   z   taboretu   i   dopadł   telefonu.   W   kilka 

sekund później mówił już spiesznie i z najwyższym zdenerwowaniem:

- Wybaczcie... Nie mogę zrozumieć... Jakże to tak? Ja... Bez mojej zgody, bez pytania... 

Przecież diabli wiedzą, co on narozrabia!

W tym momencie dotknięty do żywego nieznajomy odwrócił się na taborecie.
- Bardzo przepraszam - zaczął - jestem kierow...

Ale Persikow machnął na niego haczykiem i kontynuował:
- Wybaczcie, nie mogę zrozumieć... Ja, wreszcie, kategorycznie protestuję. Nie daję mojej 

sankcji na doświadczenia z jajkami... Przynajmniej do czasu, dopóki sam nie spróbuję...

W   słuchawce   coś   kwakało   i   postukiwało   i   nawet   z   pewnej   odległości   można   się   było 

zorientować, że pobłażliwy głos w słuchawce rozmawia z małym dzieckiem. Skończyło się na 
tym, że pąsowy Persikow z trzaskiem odłożył słuchawkę i powiedział obok niej, do ściany:

- Ja umywam ręce.
Wrócił  do stołu,  sięgnął po papier,  przeczytał  go raz  z  góry na  dół  ponad okularami, 

potem jeszcze raz z dołu do góry przez okulary i nagle zawył:

- Pankrat!

Pankrat stanął w drzwiach, jakby wyskoczył z zapadni w operze. Persikow spojrzał na 

niego i szczeknął:

- Wynoś się, Pankrat!
I Pankrat, którego twarz nie zdradziła nawet odrobiny zdziwienia, zniknął.

background image

Następnie Persikow zwrócił się do przybyłego i zaczął mówić:
- Najmocniej przepraszam... Róbcie sobie, co chcecie. To nie moja rzecz. Mnie to zresztą 

nie interesuje...

Przybysza profesor nie tyle uraził, ile zdumiał.

- Przepraszam - zaczął przybyły - jesteście wszak towarzyszem?...
- Co pan ciągle “towarzyszu” i “towarzyszu”... - posępnie oddudnił Persikow i zamilkł.

- Ładne rzeczy! - odmalowało się na twarzy Rokka.
- Przep...

- A więc proszę, przerwał mu Persikow. - Oto lampa łukowa. Z niej, przesuwając okular, 

otrzyma pan - Persikow szczęknął pokrywą komory, która przypominała aparat fotograficzny 

- wiązkę, którą następnie może pan regulować przesuwając obiektyw, oto numer jeden... a tu 
lustro numer dwa - Persikow zgasił płomień i znów rzucił go na azbestową podłogę komory - 

na podłodze zaś, w polu padania promienia, może pan sobie rozłożyć co się panu żywnie 
podoba i robić doświadczenia. Niezmiernie proste, prawda?

Persikow   chciał   wyrazić   ironię   i   pogardę,   ale   przybysz   tego   nie   zauważył,   uważnie 

wpatrywał się błyszczącymi oczkami w komorę.

- Uprzedzam tylko - ciągnął Persikow - że nie należy wsuwać rąk w promień, ponieważ, 

jak zauważyłem, powoduje on hipertrofię naskórka... a czy to zmiany złośliwe, czy nie, tego 

jeszcze, niestety nie zdążyłem ustalić.

Tu gość zwinnie ukrył  dłonie za plecami upuściwszy  przy tym skórzaną  cyklistówkę  i 

spojrzał na ręce profesora. Przepalone były jodyną, a prawa zabandażowana w nadgarstku.

- A wy, profesorze?

- U Szwabego na Kuznieckim Moście może pan sobie kupić gumowe rękawiczki - odparł z 

irytacją profesor. - Ja nie mam obowiązku o to się troszczyć.

Tu Persikow spojrzał na swego gościa niczym przez lupę:
- Skąd się pan wziął? W ogóle... dlaczego pan?...

Rokk w końcu strasznie się obraził.
- Bardzo przepra...

- Przecież  trzeba  przynajmniej  wiedzieć,   o co  chodzi!...  Dlaczego   pan się  uczepił  tego 

promienia?...

- Dlatego, że to sprawa największej, ogromnej wagi...
- Aha. Największej? W takim razie... Pankrat!

A kiedy Pankrat się zjawił:
- Poczekaj, zastanowię się.

background image

I Pankrat pokornie czekał.
- Nie mogę - mówił Persikow - zrozumieć jednej rzeczy: po co ten pośpiech, ta tajemnica?

- Jużeście mnie, profesorze, zbili z pantałyku - odpowiedział Rokk. - Wiecie przecież, że 

nam kury wyzdychały co do nogi.

- Więc co z tego? - wrzasnął Persikow. - Chce je pan momentalnie wskrzesić, czy jak? I 

dlaczego akurat za pomocą nie zbadanego jeszcze promienia?

-   Towarzyszu   profesorze   -   oświadczył   Rokk   -   słowo   daję,   że   nie   wiem,   co   mam 

odpowiedzieć.   Mówię   wam   przecież,   że   musimy   odbudować   w   kraju   hodowlę   kur,   bo   za 

granicą wypisują o nas okropne rzeczy. Tak.

- A niech sobie wypisują...

- No, wiecie... - zagadkowo powiedział Rokk i pokręcił głową.
- Któż to, ciekaw bym wiedzieć, wpadł na pomysł hodowania kur z jajek...

- Ja - odparł Rokk.
-   Aha...   Ta-ak...   A  czemuż   to,   jeśli   wolno?   Skąd   się   pan  dowiedział   o  właściwościach 

promienia?

- Byłem, profesorze, na waszym odczycie.

- Niczego jeszcze z jajkami nie robiłem... Mam dopiero zamiar!
- Jak Boga kocham, uda się! - z nagłym przekonaniem, żarliwie zapewnił Rokk. - Wasz 

promień jest tak znakomity, że można by hodować nawet słonie, nie tylko kurczęta.

- Wie pan co - powiedział Persikow - pan nie jest zoologiem? Nie? Szkoda... Byłby z pana 

nader odważny eksperymentator... Tak... ale ryzykuje pan - niepowodzenie... I tylko zabiera 
pan mój czas...

- Zwrócimy wam komory. Co znaczy...
- Kiedy?

- No, jak tylko wyhoduję pierwszą partię.
- Z jakim przekonaniem pan to mówi! Dobrze. Pankrat!

- Mam ze sobą ludzi - powiedział Rokk - i konwojentów...
Przed wieczorem gabinet Persikowa osierociał... Opustoszały stoły. Ludzie Rokka zabrali 

wszystkie trzy wielkie komory, pozostawiając profesorowi tylko jego pierwszą, malutką, tę, w 
której rozpoczynał doświadczenia.

Zapadł lipcowy zmierzch, szarość ogarnęła Instytut, popłynęła korytarzami. Z gabinetu 

słychać było monotonne kroki - to Persikow nie zapalając światła przemierzał olbrzymi pokój 

od okna do drzwi...  Dziwna  rzecz: jakiś niewytłumaczalnie  smutny nastrój owładnął  tego 
wieczora   wszystkimi,   którzy   znajdowali   się   w   Instytucie,   także   zwierzętami.   Żaby   nie 

background image

wiadomo   dlaczego   rozpoczęły   wyjątkowo   smętny   koncert,   rechotały   złowieszczo, 
ostrzegawczo. Pankrat zmuszony był polować po korytarzach na węża, który uciekł ze swojej 

skrzynki,  a kiedy go wreszcie  zdybał,  wąż  miał  minę, jakby gotów był uciekać gdzie oczy 
poniosą, byle tylko zwiać z tego miejsca.

O głębokim zmierzchu rozległ się dzwonek z gabinetu Persikowa. Pankrat stanął w progu. 

I ujrzał obraz straszliwy. Uczony stał samotnie na środku gabinetu i patrzył na stoły. Pankrat 

odkaszlnął i zamarł.

- Tak, Pankrat - powiedział Persikow i wskazał opustoszały stół.

Pankrat przeraził się. Wydało mu się po ciemku, że profesor ma oczy zapuchnięte od 

płaczu. To było tak niesłychane, tak straszne...

- Tak jest - płaczliwie odpowiedział Pankrat i pomyślał: Lepiej byś już na mnie nakrzyczał!
- Tak - powtórzył Persikow i wargi mu drgnęły dokładnie tak samo, jak drgają dziecku, 

któremu ni stąd ni zowąd odebrano ukochaną zabawkę.

- Wiesz, Pankrat, mój drogi - odwracając się do okna ciągnął Persikow - moja żona, która 

wyprowadziła się przed piętnastoma laty i występowała potem w operetce, teraz, okazuje się, 
umarła... Taka to historia, kochany... Otrzymałem list...

- Żaby darły się żałośnie i mrok pochłaniał profesora, oto ona... noc... Moskwa... zapalały 

się gdzieś tam jakieś białe lampy za szybami... Stropiony Pankrat cierpiał, ze strachu prężąc 

się jak struna...

- Idź już, Pankrat - z trudem wyrzekł profesor i machnął ręką. - Kładź się spać, mój drogi, 

kładź się, gołąbeczku.

I zapadła noc. Pankrat z gabinetu wybiegł nie wiedzieć czemu na palcach, przybiegł do 

swojej izdebki, rozgrzebał szmaty w kącie, wydobył spod nich napoczętą flaszkę rosyjskiej 
gorzałki i jednym haustem łyknął około szklanki. Zagryzł chlebem z solą i oczy mu cokolwiek 

poweselały.

Późnym   wieczorem,   już   blisko   północy,   bosy   Pankrat   siedział   na   ławce   w   wątle 

oświetlonym hallu i mówił do nieodmiennie czuwającego dyżurnego melonika drapiąc się 
przy tym w pierś pod perkalową koszulą:

- Lepiej by już zabili, jak Bo...
- Naprawdę płakał? - z zainteresowaniem pytał melonik?

- Jak... Bo - zapewniał Pankrat...
- Wielki uczony - przytaknął melonik. - Wiadoma rzecz, żaba żony nie zastąpi.

- Skąd - przytaknął Pankrat.
Potem pomyślał i dodał:

background image

- Myślę ściągnąć tu moją babę... Bo i co ma sama siedzieć we wsi? Tylko że ona tych 

wszystkich gadów nie znosi...

- Okropne obrzydlistwo, co tu gadać - przytaknął melonik.
Z gabinetu uczonego nie dobiegał żaden dźwięk. Zresztą światło też się tam nie paliło. Nie 

było jasnej szpary pod drzwiami.

background image

ROZDZIAŁ VIII - WYDARZENIA W SOWCHOZIE

Z   całą   pewnością   nie   ma   piękniejszej   pory   roku   aniżeli   dojrzały   sierpień   w   guberni, 

powiedzmy   smoleńskiej.   Lato   roku   tysiąc   dziewięćset   dwudziestego   ósmego   było,   jak 
wiadomo, wyjątkowo piękne, na wiosnę deszcze spadły w samą porę, słońce grzało jak należy, 

urodzaj był znakomity... Jabłka w byłym majątku Szeremietiewów dojrzewały... Zieleniły się 
lasy, żółkły kwadraty pól... Na łonie przyrody nawet człowiek staje się lepszy. Tu Aleksander 

Siemionowicz nie zrobiłby tak nieprzyjemnego wrażenia jak w mieście. Zresztą nie chodził 
teraz w swoim okropnym trenczu. Twarz miał opaloną na miedź, rozpięta perkalowa koszula 

ukazywała pierś porośniętą gęstym czarnym włosem, spodnie miał Aleksander Siemionowicz 
z żaglowego płótna. Jego oczy stały się spokojniejsze, więcej w nich było dobroci.

Aleksander Siemionowicz zbiegł żywo z tarasu pod kolumnami, do jednej z nich przybity 

był szyld z gwiazdą:

Sowhoz “Czerwony  Promień”  i pobiegł  prosto do półciężarówki,  która  przywiozła  pod 

konwojem trzy czarne komory.

Przez   cały   dzień   Aleksander   Siemionowicz   krzątał   się   wraz   ze   swymi   pomocnikami, 

ustawiał   komory   w   byłym   ogrodzie   zimowym,   w   oranżerii   Szeremietiewów...   Przed 

wieczorem   wszystko   było   gotowe.   Pod   szklanym   dachem   zapłonęła   biała   matowa   kula, 
ustawiono na cegłach komory, a mechanik, który przyjechał wraz z nimi, pokręciwszy lśniące 

śruby   i   poszczękawszy   narzędziami,   zapalił   na   azbestowych   dnach   czarnych   skrzyń 
tajemniczy czerwony promień.

Aleksander Siemionowicz doglądał wszystkiego, sam właził na drabinę, żeby sprawdzić 

przewody.

Nazajutrz   ta   sama   ciężarówka   wróciła   ze   stacji   kolejowej   i   wypluła   trzy   skrzynki   ze 

wspaniałej gładkiej dykty oklejone ze wszystkich boków nalepkami frachtu  i - białymi na 

czarnym tle napisami:

Vorsicht: Eier!

Ostrożnie: Jajka!
- Co tak mało przysłali? - zdziwił się Aleksander Siemionowicz, ale natychmiast zajął się 

przesyłką, zaczął wypakowywać jajka.

Rozpakowywano   skrzynki   w   tejże   oranżerii,   a   brali   w   tym   udział   sam   Aleksander 

Siemionowicz,   jego   niebywałej   tuszy   żona   Mania,   jednooki   były   ogrodnik   byłych 
Szeremietiewów zajmujący obecnie w sowchozie uniwersalne stanowisko stróża, skazany na 

zamieszkanie   w   sowchozie   funkcjonariusz   bezpieczeństwa   i   sprzątaczka   Dunia.   To   nie 

background image

Moskwa i wszystko tutaj odbywało się bardziej po prostu, bardziej rodzinnie, bardziej po 
przyjacielsku.   Aleksander   Siemionowicz   komenderował   i   miłośnie   spoglądał   na   skrzynki, 

które   w   delikatnym   przedwieczornym   świetle   sączącym   się   przez   szklany   dach   oranżerii 
wyglądały   jak   wytwornie   zapakowane   upominki.   Karabin   konwojenta   błogo   drzemał   przy 

drzwiach,   on   sam   zaś   zrywał   obcęgami   metalowe   klamry   i   taśmy   ze   skrzyń.   Dykta 
trzeszczała... Wzbijał się kurz. Aleksander Siemionowicz człapiąc sandałami krzątał się wokół 

skrzynek.

- Ostrożnie, błagam - mówił do funkcjonariusza. - Delikatniej. Nie wiecie, że to jajka?

- To nic - chrypiał gminny bojownik wyważając wieko. - Zaraz...
Tr-r-r i wzbijał się kurz. Jaja były zapakowane komfortowo: pod drewnianym wiekiem 

znajdowała   się   warstwa   pergaminu,   pod   nią   karton,   potem   następowała   gruba   warstwa 
wiórów, potem trociny i w tych trocinach widać było białe łebki jajek.

- Zagraniczne opakowanie - grzebiąc w trocinach mówił czule Aleksander Siemionowicz. - 

Nie to co u nas. Mańka, ostrożniej, bo stłuczesz.

- Całkiem żeś ty zgłupiał, Aleksander - odpowiadała żona. - Wielkie mi rzeczy, myślałby 

kto. Co to ja nigdy jajek nie widziałam? Och!... Jakie duże!

- Zagranica - mówił Aleksander Siemionowicz wykładając jaja na drewniany stół - to nie 

to co nasze chłopskie jaja... Wszystkie na pewno, psia ich mać, niemieckie bramaputry...

- Pewnie - potakiwał konwojent podziwiając jaja.
-   Nie   rozumiem   tylko,   dlaczego   są   takie   brudne   -   mówił   z   zadumą   Aleksander 

Siemionowicz... - Mania, doglądaj. Niech rozładowują dalej, a ja idę do telefonu.

I wyruszył do telefonu w biurze sowchozu po drugiej stronie podwórza.

Wieczorem   w   gabinecie   w   Instytucie   Zoologii   zaterkotał   telefon.   Profesor   Persikow 

zwichrzył czuprynę i podszedł do aparatu.

- No? - zapytał.
- Będzie z wami rozmawiała prowincja - cicho, chrapliwie odezwała się kobiecym głosem 

słuchawka.

- No, słucham - z obrzydzeniem rzucił Persikow w czarną paszczę słuchawki... Coś w niej 

szczęknęło, potem oddalony męski głos z niepokojem powiedział w samo ucho:

- Czy myć jajka, profesorze?

- Co takiego? Co! O co pan pyta? - zirytował się Persikow. - Skąd pan mówi?
- Z Nikolskiego, gubernia smoleńska - odpowiedziała słuchawka.

- Nic nie rozumiem. Nie znam żadnego Nikolskiego. Kto mówi?
- Rokk - surowo powiedziała słuchawka.

background image

- Co za Rokk? Ach, rozumiem... to pan... więc o co pan pyta?
- Czy je myć? Przysłali mi z zagranicy transport kurzych jaj...

- No i?
- ... a one takie jakieś uświnione...

- To chyba jakaś pomyłka... Jakże one mogą być “uświnione”, jak pan się wyraził. No, 

oczywiście, może trochę... no, pomiot przysechł... albo coś jeszcze...

- To nie myć?
- Oczywiście, że nie trzeba... A co, chce pan już ładować jaja do komór?

- Już ładuję. Tak - odpowiedziała słuchawka.
-Hm - chrząknął Persikow.

- To na razie - cmoknęła słuchawka i umilkła.
- “Na razie” - z nienawiścią powtórzył Persikow privat-docentowi Iwanowowi - jak się 

panu podoba ten typek?

Iwanow się roześmiał.

- To był on? Wyobrażam sobie, co on tam wypiecze z tych jaj.
- T... t... t... - gniewnie zaczął mówić Persikow - wyobraża pan sobie... no, pięknie... bardzo 

możliwe, że na deuteroplazmę jaja kurzego promień będzie oddziaływał w taki sam sposób 
jak na plazmę płazów. Bardzo możliwe, że kury mu się wyklują. Ale przecież ani pan, ani ja 

nie możemy przewidzieć, jakie te kury będą... Może diabła warte. Może będą niejadalne. Czy 
na przykład mogę zaręczyć, że potrafią ustać na własnych nogach? Może będą miały zbyt 

łamliwe kości? - Persikow wpadł w zapał, wymachiwał ręką, zaginał palce.

- Święta prawda - zgodził się z nim Iwanow.

- A czy pan może zaręczyć, że te kury będą się rozmnażać? Może ten typek wyhoduje 

bezpłodne kury? Co z tego, że będą wielkości psa, jeśli na kurczaki trzeba będzie czekać do 

końca świata?

- Trudno powiedzieć - zgodził się z nim Iwanow.

-   Co   za   nonszalancja!   -   denerwował   się   Persikow.   -   Jaka   bezceremonialność!   Proszę 

zwrócić  uwagę,   że   polecono   mi   instruować   tego   drania!  -   Persikow   wskazał   przyniesiony 

przez Rokka papier, który jeszcze poniewierał się na stole laboratoryjnym. - A jakże ja mogę 
go instruować, tego ćwierćinteligenta, skoro sam nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia!

- Czy nie mógł pan odmówić? - zapytał Iwanow.
Persikow   spurpurowiał,   wziął   papier   i   pokazał   go   Iwanowowi.   Iwanow   przeczytał   i 

uśmiechnął się ironicznie.

- Ta-ak... - powiedział znacząco.

background image

- Proszę zwrócić uwagę, że od dwóch miesięcy czekam na realizację mojego zamówienia i 

ani widu, ani słychu. A jemu momentalnie przysłali jaja i w ogóle otrzymał wszelką możliwą 

pomoc.

- Nic mu z tego nie wyjdzie, panie profesorze. Skończy się na tym, że po prostu oddadzą 

nam komory.

- Byle jak najszybciej, przecież oni w ten sposób opóźniają moje eksperymenty.

- To właśnie jest najsmutniejsze. Ja mam wszystko gotowe.
- Dostał pan skafandry?

- Tak, dzisiaj.
Persikow nieco się uspokoił i ożywił.

- Uhu... myślę, że zrobimy tak. Drzwi sali można będzie zamknąć na stałe, otworzymy za 

to okno...

- Oczywiście - przytaknął Iwanow.
- Trzy hełmy?

- Tak. Trzy.
- Więc tak... Zatem pan, ja i jeszcze któryś ze studentów. Damy mu trzeci hełm.

- Może Grynmut.
- To ten, który teraz zajmuje się u pana salamandrami?... Hm... niczego sobie... chociaż, 

przepraszam, na wiosnę nie potrafił mi powiedzieć, jak jest zbudowany pęcherz pławny u 
nagozębych - pamiętliwie dorzucił Persikow.

- Nie, on się nada... To dobry student. - Iwanow wziął w obronę Grynmuta.
- Trudno, czeka nas nie przespana noc - ciągnął Persikow. - Tylko, wie pan, kolego, proszę 

jeszcze sprawdzić gaz, bo wie pan, po nich wszystkiego można się spodziewać. Przyślą jakieś 
świństwo...

-   Nie,   nie   -   zamachał   rękami   Iwanow   -   wczoraj   sprawdzałem.   Trzeba   im   oddać 

sprawiedliwość, panie profesorze, to doskonały gaz.

- Na czym pan go wypróbowywał?
- Na zwyczajnych żabach. Wystarczy puścić go trochę, a zdychają natychmiast. Ach, jest 

jeszcze   jedna   sprawa...   Proszę   napisać   pisemko   do   GPU,   żeby   nam   przysłali   elektryczny 
rewolwer.

- Ależ ja się nie potrafię z nim obchodzić...
-   Biorę   to   na   siebie   -   odpowiedział   Iwanow.   -   Strzelaliśmy   z   tego   nad   Klaźmą,   dla 

zabawy... mieszkał tam obok mnie jeden gepista... To wspaniała broń. Nadzwyczajna... Strzela 
bezgłośnie,   kładzie   trupem   na   sto   kroków.   Strzelaliśmy   do   wron...   Moim   zdaniem 

background image

moglibyśmy się obejść nawet bez gazu.

-   Hm...   -   to   interesujący   pomysł...   Bardzo   interesujący.   -   Persikow   poszedł   do   kąta, 

podniósł słuchawkę i kwaknął...

- Proszę mi dać tę, no, jak jej tam... Łubiankę...

Panowały upały nie do wytrzymania. Wyraźnie widać było, jak przelewa się nad polami 

tłusty, przezroczysty skwar. Noce nastały cudowne, zwodnicze, zielone. Świecił księżyc i byłą 

posiadłość Szeremietiewów czynił tak piękną, że trudno to opisać. Pałac-sowchoz świecił się, 
jakby był z cukru, w parku drżały cienie, stawy zaś stały się dwubarwne, ławica księżycowej 

poświaty, a na połowie mrok bez dna. W księżycowym świetle można było bez trudu czytać 
“Izwiestia”, wyjąwszy dział szachowy, składany drobniutkim nonparelem. Ale w takie noce 

nikt   “Izwiestii”,   rzecz   jasna   nie   czytał...   Sprzątaczka   Dunia   znalazła   się   jakimś   trafem   w 
zaroślach   za   sowchozem   i   tamże,   dziwnym   zbiegiem   okoliczności,   znalazł   się   rudowąsy 

kierowca rozklekotanej półciężarówki. Co tam robili - nie wiadomo. Skryli się w niepewnym 
cieniu   wiązu,   wprost   na   rozścielonym   skórzanym   płaszczu   szofera.   W   kuchni   paliła   się 

żarówka, jedli tam kolację dwaj ogrodnicy, a madame Rokk w białej kapocie siedziała pod 
kolumnami tarasu i marzyła, wpatrzona w rzadkiej urody księżyc.

O   dziesiątej   wieczorem,   kiedy   ucichły   ostatnie   głosy,   w   leżącej   za   sowchozem   wsi 

Koncowka   rozbrzmiały   w   idyllicznym   pejzażu   cudnie   tkliwe   dźwięki   fletu.   Pióro   tego   nie 

opisze,   jak   bardzo   pasowały,   tu   nad   tymi   zagajami   i   byłymi   kolumnami   pałacu 
Szeremietiewów.   Pastelowa   Liza   z   “Damy   Pikowej”   zmieszała   swój   sopran   w   duecie   z 

namiętnym altem  Pauliny  i wzniosła  się na księżycowe  wyżyny niczym  widmo starego,  a 
przecież tak bezbrzeżnie miłego, rozczulającego do łez reżimu.

Już wieczór zapadł... Już wieczór zapadł... - grał wśród westchnień i fiorytur flet.
Zarośla zamarły, a zwodnicza jak leśna rusałka Dunia słuchała tego duetu tuląc policzek 

do chropawego, rudego i mężnego policzka kierowcy.

-   Fajnie   podgrywa,   sukinsyn   -   powiedział   szofer   obejmując   mężnym   ramieniem   talię 

Duni.

Na   flecie   grał   osobiście   kierownik   sowchozu   Aleksander   Siemionowicz   Rokk,   a   grał, 

należy mu przyznać, doskonale. Rzecz w tym, że flet to była niegdyś specjalność Aleksandra 
Siemionowicza.   Aż   do   roku   tysiąc   dziewięćset   siedemnastego   grał   w   znanym   zespole 

instrumentalnym maestro Pietuchowa, który co wieczór wypełniał harmonią dźwięków foyer 
przytulnego kinoteatru “Czarowny Fantom” w mieście Jekaterynosław. Ale wielki rok tysiąc 

dziewięćset   siedemnasty,   który   odmienił   losy   tak   wielu   ludzi,   także   i   Aleksandra 
Siemionowicza   skierował   na   nową   drogę.   Aleksander   Siemionowicz   opuścił   “Czarowny 

background image

Fantom” oraz zakurzoną gwiaździstą satynę w foyer i puścił się na szerokie wody wojny i 
rewolucji, zamieniając flet na morderczy mauzer. Fale miotały nim długo, wyrzucając go to na 

Krymie, to w Moskwie, to w Turkiestanie, a nawet we Władywostoku. Trzeba było właśnie 
rewolucji,  by w całej  krasie  objawić światu  Aleksandra Siemionowicza.  Okazało  się, że to 

człowiek niewątpliwie wielkiego kalibru, i że nie dla niego foyer “Czarownego Fantomu”. Nie 
wdając się w nużące  szczegóły powiedzmy, że rok miniony, tysiąc dziewięćset dwudziesty 

siódmy,   oraz   początek   roku   dwudziestego   ósmego   zastały   Aleksandra   Siemionowicza   w 
Turkiestanie, gdzie, po pierwsze, redagował wielki dziennik, a po drugie, jako lokalny członek 

najwyższej   komisji   gospodarczej,   wsławił   się   zdumiewającymi   wynikami   w   dziedzinie 
nawodnienia   Turkiestanu.   W  dwudziestym   ósmym   Rokk   przybył  do  Moskwy  i   znalazł   tu 

całkowicie zasłużony odpoczynek. Najwyższa komisja organizacji, której legitymację chlubnie 
nosił   w   kieszeni   ów   staroświecki   prowincjusz,   oceniła   go   właściwie   i   powierzyła   mu 

stanowisko  spokojne  a   zaszczytne.  Niestety!   Niestety!  Na   nieszczęście  Republiki   ruchliwy 
umysł   Aleksandra   Siemionowicza   bynajmniej   nie   przygasł,   w   Moskwie   Rokk   usłyszał   o 

wynalazku   Persikowa   i   w   pokojach   umeblowanych   “Czerwony   Paryż”   na   ulicy   Twerskiej 
zrodziła się w jego mózgu idea zrekonstruowania w ciągu miesiąca za pomocą promienia 

Persikowa   pogłowia   kur   w   Republice.   W   Komisji   Hodowli   Zwierzęcej   wysłuchano   Rokka 
uważnie,  udzielono mu poparcia  i  tak  to Rokk  z grubym papierem zjawił  się u dziwaka-

zoologa.

Koncert nad szklanymi wodami, zaroślami i parkiem miał się już ku końcowi, kiedy nagle 

stało się coś, co przerwało go przedwcześnie. A mianowicie psy w Koncowce, które ze względu 
na   spóźnioną   porę   dawno   już   powinny   były   udać   się   na   spoczynek,   podniosły   znienacka 

niewiarygodny wprost jazgot, który stopniowo przeszedł w zbiorowe nieznośne wycie. Wycie 
to   narastało,   podniosło   się   nad   polami   i   nagle   zawtórował   mu   milionogłosy   skrzekliwy 

koncert żab rechocących na stawach. Wszystko to było tak okropne, że przez chwilę wydało 
się nawet, iż prysł tajemny czar niezrównanej nocy.

Aleksander Siemionowicz odłożył flet i wyszedł na werandę.
- Mańka. Słyszysz? Przeklęte kundle... Jak myślisz, dlaczego się tak wściekły?

- Skąd mam wiedzieć? - patrząc na księżyc odpowiedziała Mania.
-   Wiesz   co,   Mańka,   chodź,   popatrzymy   na   jajeczka   -   zaproponował   Aleksander 

Siemionowicz.

- Jak Boga kocham, tyś już całkiem zwariował z tymi twoimi jajkami i kurami. Lepiej 

trochę byś odpoczął.

- Nie, Mańka, chodźmy.

background image

W   oranżerii   paliła   się   jasna   lampa.   Nadeszła   i   Dunia   z   pałającymi   policzkami   i 

błyszczącymi oczyma. Aleksander Siemionowicz ostrożnie odsunął szybę i wszyscy zajrzeli do 

komory.   Na   białej   azbestowej   podłodze   leżały   w   równiutkich   rządkach   cętkowane 
jaskrawoczerwone jajka, w komorach było cicho... a lampa na górze - piętnaście tysięcy świec 

- syczała cicho...

- Uch, co ja za  kurczęta  wyhoduję! - mówił z entuzjazmem Aleksander Siemionowicz 

zaglądając   do   komur   to   z   boku,   przez   szczeliny   kontrolne,   to   z   góry   przez   otwory 
wentylacyjne. - Zobaczycie... Co? Może nie wyhoduję?

-   A   wiecie   -   uśmiechając   się   powiedziała   Dunia   -   w   Koncowce   chłopi   mówią,   żeście 

Antychryst. Powiadają, że te jaja to diabelskie. Grzech w maszynie wysiadywać. Chcieli was 

zabić.

Aleksander Siemionowicz drgnął i odwrócił się do żony. Twarz mu pożółkła.

- No, co wy na to? Co za ludzie! Co z takimi można zrobić? Co? Mańka, trzeba im będzie 

zorganizować zebranie... Jutro wydzwonię pracowników z powiatu. Sam do nich przemówię. 

Trzeba tu będzie w ogóle trochę popracować... Co za diabelska dziura...

- Ciemnota - mówił funkcjonariusz bezpieczeństwa, który ulokował się na szynelu przy 

drzwiach oranżerii.

Dzień następny upamiętnił się wydarzeniami koszmarnymi a niewytłumaczalnymi. Rano 

o   świcie   w   zaroślach,   które   zazwyczaj   witały   wschód   słońca   niemilknącym   potężnym 
świergotem ptaków, panowała głucha cisza. Zwrócili na to uwagę dosłownie wszyscy. Jak 

przed burzą. Ale o żadnej burzy nie mogło nawet być mowy. Rozmowy w sowchozie przybrały 
charakter   dziwny   i   dla   Aleksandra   Siemionowicza   dwuznaczny,   zwłaszcza   dlatego,   że   od 

dziadka zwanego Kozim Wolem, znanego w Koncowce wichrzyciela i mędrka, dowiedziano 
się, iż jakoby wszystkie ptaki zgromadziły się w stada i o świcie odleciały z Szeremietiewa 

gdzieś   na   północ,   co   było   po   prostu   głupie.   Aleksander   Siemionowicz   bardzo   się   tym 
zdenerwował   i   zmarnował   cały   dzień   na   uzyskanie   połączenia   z   miastem   Graczowka. 

Obiecano  tam  Aleksandrowi   Siemionowiczowi  przysłać  za  dwa   dni  prelegentów z  dwoma 
tematami - sytuacja międzynarodowa i problem “Dobrokuru”.

Wieczorem także nie obyło się bez niespodzianek. Jeśli rano zamilkły zagajniki, wykazując 

naocznie jak podejrzana i niemiła jest taka cisza wśród drzew, jeśli w południe wyniosły się 

dokądś wróble z sowchozowego podwórza, pod wieczór  zamilkły  stawy w Szeremietiewie. 
Było to doprawdy zdumiewające, bowiem wszyscy w promieniu czterdziestu wiorst [1,067 

km. ] doskonale znali słynny rechot szeremietiewowskich żab. Teraz zaś żaby jakby wymarły. 
Znad stawu nie dobiegało ani kumknięcie, łopiany trwały w milczeniu. Trzeba przyznać, że 

background image

Aleksander Siemionowicz do reszty stracił kontenans. O wydarzeniach tych zaczęto mówić, a 
mówiono o nich w sposób jak najbardziej nieprzyjemny, to znaczy za plecami Aleksandra 

Siemionowicza.

- To rzeczywiście bardzo dziwne - powiedział ten ostatni przy obiedzie do żony. - Nie 

mogę zrozumieć, dlaczego te ptaki nagle odleciały.

- Skąd mam wiedzieć? - odpowiedziała Mania. - Może uciekły od tego twojego promienia?

- Jesteś, Mańka, najzwyklejsza idiotka - rzucając łyżkę odparł Aleksander Siemionowicz. - 

Całkiem jak ci chłopi. Co tu ma do rzeczy promień?

- A tego to ja już nie wiem. Daj mi święty spokój.
Wieczorem czekała wszystkich trzecia niespodzianka - znowu zawyły psy w Koncowce, i to 

jak! Nad wysrebrzonymi przez księżyc polami trwał nieustanny skowyt, wściekłe rozpaczliwe 
ujadanie.

Tę   przykrość   osłodziła   po   trosze   Aleksandrowi   Siemionowiczowi   następna,   miła   tym 

razem, niespodzianka w oranżerii. Z komór dobiegał nieustanny stuk w czerwonych jajach. 

Puk... puk... puk... puk... stukało to w jednym, to w drugim, to w trzecim jajku.

Stukot w jajkach  był dla Aleksandra Siemionowicza  stukotem triumfalnym.  Z miejsca 

poszły w niepamięć dziwne wydarzenia w zagajniku i na stawach. W oranżerii zgromadzili się 
wszyscy:   Mania   i   Dunia,   i   stróż,   i   funkcjonariusz,   który   pozostawił   swój   karabin   przy 

drzwiach.

- No i co? Co wy na to? - triumfalnie pytał Aleksander Siemionowicz. Wszyscy ciekawie 

nadstawiali uszu pod drzwiczkami pierwszej komory. - To kurczaczki tak stukają, dziobkami - 
ciągnął promieniejący Aleksander Siemionowicz. - No i co, nie dochowam się kurcząt? Nie, 

kochani.   -   I  w  nadmiarze   uczuć   poklepał   po   ramieniu   funkcjonariusza   bezpieczeństwa.   - 
Wylęgną się takie, że oko wam zbieleje! Teraz nie spuszczać mi z nich oka - dodał surowo. - 

Jak tylko zaczną się wykluwać, wołać mnie zaraz.

- Dobrze - odpowiedzieli chórem stróż, Dunia i funkcjonariusz.

Stuku...   puku...   stuku...   puku...   wrzało   to   w   jednym,   to   w   drugim   jajku   z   pierwszej 

komory. Rzeczywiście, obraz budzącego się w cienkiej, prześwitującej skorupce nowego życia 

był tak interesujący, że całe towarzystwo długo jeszcze siedziało na przewróconych pustych 
skrzynkach   patrząc,   jak   w   tajemniczym   migotliwym   świetle   dojrzewają   malinowe   jajka. 

Rozeszli się do łóżek dość późno, kiedy nad sowchozem i nad okolicznymi polami rozlała się 
już   zielonkawa   noc.   Była   to   noc   tajemnicza,   a   nawet   rzec   by   można,   straszna,   zapewne 

dlatego,   że   absolutną   ciszę   zakłócało   wybuchające   co   chwilę   bez   powodu   arcysmutne   a 
dręczące wycie psów w Koncowce. Dlaczego tak szalały te przeklęte kundle - nie wiadomo.

background image

Rano Aleksandra Siemionowicza spotkała nieprzyjemność. Funkcjonariusz był zupełnie 

załamany, przykładał dłonie do serca, przysięgał na wszystkie świętości, że ani na moment nie 

zmrużył oka, ale niczego nie zauważył.

- Niepojęta historia - zapewniał. - To nie moja wina, towarzyszu Rokk.

- Dziękuję wam z duszy serca - sztorcował go Aleksander Siemionowicz. - Co wy sobie 

myślicie,   towarzyszu?   Po   co   was   przysłali?   Pilnować.   Więc   mi   powiedzcie,   gdzie   one   są? 

Wykluły   się,   tak   czy   nie?   A   więc   uciekły.   To   znaczy,   żeście   sobie   gdzieś   poszli,   a   drzwi 
pozostały otwarte. Żeby mi się te kurczęta znalazły!

- Nie mam co ich szukać. Co, to ja nie znam swojej roboty? - obraził się wreszcie zbrojny 

dozór. - Czego się mnie niepotrzebnie czepiacie, towarzyszu Rokk?

- Więc gdzie się podziały?
- Skąd mam wiedzieć? - wściekł się wreszcie funkcjonariusz. - Albo to mogę je upilnować? 

Po co mnie tu przysłali? Komór pilnować, żeby ich nikt nie gwizdnął, no to pilnuję. Stoją 
wasze komory, jak stały. A łapać wszystkich kurcząt nie mam obowiązku. Kto może wiedzieć, 

jakie się wam kurczęta wykluły, może i na rowerze ich nie dogoni?

Aleksander Siemionowicz trochę się stropił, coś tam jeszcze poburczał i pogrążył się w 

zdumieniu.   To   była   rzeczywiście   bardzo   dziwna   historia.   W   pierwszej   komorze,   którą 
załadowano   najwcześniej,   dwa   jajka   znajdujące   się   tuż   przy   podstawie   promienia   były 

stłuczone. Jedno z nich nawet odtoczyło się na bok. Skorupka leżała na azbestowej podłodze 
w zasięgu promienia.

-  Diabli   wiedzą  -  mruczał  Aleksander   Siemionowicz.   -  Okna   pozamykane,  przez  dach 

przecież nie wyleciały?

Zadarł głowę i popatrzył w górę, tam, gdzie w szklanym dachu ziało kilka sporych dziur.
- Co też wy, Aleksandrze Siemionowiczu - niezmiernie zdumiała się Dunia. - Gdzieżby tam 

kurczęta latały! Są tu gdzieś... cip... cip... cip... - zawołała i zaczęła zaglądać w różne kąty 
oranżerii, gdzie stały zakurzone donice, jakieś deski i rupiecie. Ale żadne kurczaki znikąd się 

nie odzywały.

Przez dwie godziny wszyscy pracownicy w komplecie biegali po sowchozowym podwórzu 

szukając   sprytnych   kurcząt,   ale   nigdzie   żadnego   nie   znaleźli.   Dzień   upływał   niezmiernie 
nerwowo. Ochrona komór została dodatkowo wzmocniona przez stróża, któremu przykazano 

jak najsurowiej, by co piętnaście minut zaglądał do komór przez okienka i w razie czego - od 
razu wołał Aleksandra Siemionowicza. Naburmuszony funkcjonariusz siedział przy drzwiach, 

karabin trzymał między kolanami. Aleksander Siemionowicz był tak zaaferowany, że obiad 
zjadł   dopiero   o   drugiej.   Po   obiedzie   przespał   się   godzinkę   w   cienistym   chłodku   na   byłej 

background image

otomanie Szeremietiewa, napił się sowchozowego kwasu chlebowego, poszedł do oranżerii i 
upewnił się, że teraz wszystko jest tam w najzupełniejszym porządku. Staruszek stróż leżał na 

brzuchu   na   rogoży   i   mrugając   spoglądał   w   kontrolne   okienko   komory   numer   1. 
Funkcjonariusz czuwał, nie odstępował drzwi ani na krok.

Ale   były   również   i   nowiny:   jajka   w   najpóźniej   załadowanej   trzeciej   komorze   zaczęły 

pomlaskiwać i cmokać, jakby tam, w środku, ktoś pochlipywał.

- Uch, dochodzą, powiedział Aleksander Siemionowicz. - Ani słowa, dochodzą, teraz to 

widzę. Widziałeś? - zwrócił się do stróża.

- Pewnie, każdy by zobaczył - odparł ten kręcąc głową, tonem wyjątkowo dwuznacznym.
Aleksander Siemionowicz chwilkę posiedział przy komorach, ale nic się w jego obecności 

nie wykluło,  wstał  więc,  przeciągnął  się i oświadczył,  że nigdzie z majątku  nie będzie się 
ruszać, pójdzie tylko wykąpać się w stawie, więc żeby go w razie czego natychmiast zawołali. 

Wstąpił  do pałacu,  do sypialni,   gdzie stały  dwa  wąskie  łóżka  sprężynowe  ze  zmiętoszoną 
pościelą, a na podłodze leżała sterta zielonych jabłek i kopczyk prosa przygotowanego dla 

przyszłych kurczątek, zabrał włochaty ręcznik, a po namyśle i flet - żeby sobie w wolnej chwili 
pograć   nieco   nad   zwierciadlaną   tonią.   Dziarsko   wybiegł   z   pałacu,   przeciął   sowchozowe 

podwórze i wierzbową aleją podążył nad staw. Szedł Rokk szparko, wymachiwał ręcznikiem, 
flet trzymał pod pachą. Niebo sączyło skwar poprzez gałęzie wierzb i umęczone ciało marzyło 

o   wodzie.   Po   prawej   stronie   Rokka   zaczęły   się   kępy   łopianów,   splunął   w   nie,   kiedy 
przechodził.   I   oto   z   głębi   szerokolistnej   gęstwiny   dobiegł   szelest,   jakby   ktoś   wlókł   belkę. 

Aleksander Siemionowicz poczuł w sercu przez moment nieprzyjemne kłucie, odwrócił głowę 
w kierunku łopuchów i popatrzył zdziwiony. Już od dwóch dni staw milczał jak wymarły. 

Szelest   ucichł,   nad   łopianami   widać   było   taflę   wody   i   szary   dach   pawilonu   kąpielowego. 
Wystrzeliło przed Aleksandrem Siemionowiczem parę koników polnych. Chciał już skręcić na 

drewniany   pomost,   kiedy   nagle   powtórzył   się   szelest   w   głębi   zieleni,   a   do   tego   szelestu 
dołączył   się   krótki   syk,   jakby   parowóz   wypuścił   jednocześnie   smar   i   parę.   Aleksander 

Siemionowicz czujnie wpatrzył się w zwartą ścianę chwastów.

- Aleksander - rozległ się w tym momencie głos żony Rokka i jej biała bluzka mignęła-

zniknęła - znów mignęła w maliniaku. - Poczekaj, ja też idę się kąpać.

Żona spieszyła nad staw, ale wpatrzony w łopuchy Alksander Siemionowicz nic jej nie 

odpowiedział. Szarawa i oliwkowa belka zaczęła się unosić z gęstwiny do góry, rosła w oczach. 
Upstrzona   była   -   tak   się   przynajmniej   wydało   Aleksandrowi   Siemionowiczowi   -   jakimiś 

mokrymi,   żółtawymi   plamami.   Wyciągała   się,   zwijała   i   rozwijała,   aż   wyciągnęła   się   tak 
wysoko, że przerosła niską rosochatą wierzbę... Potem wierzchołek belki nadłamał się, nieco 

background image

nachylił, i nad Aleksandrem Siemionowiczem znalazło się coś, co przypominało rozmiarami 
moskiewski słup telegraficzny. Ale to coś było trzykrotnie grubsze i znacznie ładniejsze od 

słupa, bo pokryte tatuażem łuski. Nic jeszcze nie pojmując, ale już martwiejąc, Aleksander 
Siemionowicz spojrzał na czubek przerażającego słupa i jego serce na parę sekund przestało 

bić. Wydało mu się, że nagle w środku sierpniowego dnia chwycił mróz, przed oczyma zaś 
zrobiło mu się tak mrocznie, jakby patrzył na słońce przez płócienne spodnie.

Na górnym końcu belki znajdowała się głowa. Była płaska, zaostrzona i ozdobiona okrągłą 

żółtą plamą na oliwkowym tle. Pozbawione powiek, otwarte, lodowate wąskie oczy tkwiły na 

wierzchu tego łba, a w oczach tych migotała zgoła niespotykana wściekłość. Łeb zamachnął 
się, jakby chciał dziobnąć powietrze, cały słup zaś cofnął się w łopiany, pozostały tylko ślepia i 

ślepia   te   bez   mrugnięcia   wpatrywały   się   w   Aleksandra   Siemionowicza.   Ten   zaś,   pokryty 
lepkim   potem,   wyrzekł   cztery   słowa,   zupełnie   niewiarygodne,   a   wywołane   obłędnym 

przerażeniem. Tak nadzwyczajne były te oczy między liśćmi.

- Co za głupie dowcipy...

Potem   przypomnieli   mu   się   fakirzy...   tak...   tak...   Indie...   pleciony   koszyk...   obrazek... 

Zaklinacze.

Łeb   znów   się   uniósł,   zaczął   się   wyłaniać   z   łopianów   również   tułów.   Aleksander 

Siemionowicz podniósł flet do ust, pisnął ochryple i co sekundę tracąc oddech zagrał walca z 

“Eugeniusza Oniegina”. Oczy w zieleni natychmiast zapłonęły nienawiścią do tej opery.

-   Zwariowałeś,   że   grasz   w   taki   upał?   -   dobiegł   wesoły   głos   Mani   i   Aleksander 

Siemionowicz kątem oka dostrzegł białą plamę.

Po   czym   przeraźliwy   pisk   przeszył   cały   sowchoz,   rozrósł   się   i   uleciał,   walc   zaś   zaczął 

podskakiwać   jak   przetrącony.   Głowa   w   zieleni   wystrzeliła   do   przodu,   oczy   opuściły 
Aleksandra   Siemionowicza   zostawiając   jego   duszy   czas   na   pokutę.   Wąż   mniej   więcej 

piętnastoarszynowy, [arszyn=71 cm] grubości człowieka, wyskoczył z łopianów jak sprężyna. 
Trysnęła   z   alei   smuga   kurzu,   urwał   się   walc.   Wąż   strzelił   obok   kierownika   sowchozu 

prościutko tam, gdzie na drodze widniała biała bluzeczka. Rokk widział to dokładnie. Mania 
zrobiła się żółtobiała, a jej długie włosy uniosły się na pół arszyna nad głowę, jakby były z 

drutu.   Wąż   w   oczach   Rokka   na   moment   otworzył   paszczę,   z   której   wystrzeliło   coś,   co 
przypominało widelec,  chwycił  zębami  za  ramię osiadającą  w kurzu Manię i uniósł ją na 

dobry   arszyn   nad   ziemię.   Mania   powtórzyła   wówczas   swój   przejmujący   przedśmiertny 
wrzask.   Wąż   zwinął   się   w  pięciosążniową   [sążeń=3   arszyny]   śrubę,   jego   ogon   wzbił   słup 

kurzu, wąż zaczął Manię dusić. Ta więcej nie wydała już z siebie ani dźwięku, Rokk słyszał 
jedynie trzask pękających kości. Wysoko nad ziemią mignęła głowa Mani, czule przytulona do 

background image

policzka węża. Z ust Mani chlusnęła krew, machnęła złamana ręka, spod paznokci trysnęły 
małe krwawe fontanny. Wąż nieprawdopodobnie rozwarł paszczę, jednym ruchem nasunął 

łeb na głowę Mani i zaczął naciągać się na nią jak rękawiczka na palec. Wąż ział we wszystkie 
strony tak gorącym oddechem, że Rokk aż poczuł na twarzy żar, a ogon węża o mało co nie 

zmiótł go z drogi w tumanie gryzącego kurzu. To właśnie wtedy Rokk osiwiał. Najpierw lewa, 
a potem prawa połowa jego czarnej jak but głowy pokryła się srebrem. Wśród śmiertelnych 

mdłości   oderwał   się   wreszcie   od   alei   i   nie   widząc   nic   ani   nikogo   rzucił   się   do   ucieczki 
ogłuszając dzikim rykiem okolice...

background image

ROZDZIAŁ IX - ŻYWA KASZA

Agent   GPU   na   stacji   Dugino,   Szczukin,   był   człowiekiem   niezmiernie   odważnym.   Z 

zadumą powiedział do swego towarzysza, rudego Połajtisa:

-   No   cóż,   pojedziemy.   Co?   Dawaj   motocykl.   -   Potem   milczał   przez   chwilę,   aż   dodał, 

zwracając się do siedzącego na ławce mężczyzny: - A flet odłóżcie.

Ale trzęsący się na ławce w lokalu duginskiego GPU siwy mężczyzna nie odłożył fletu, 

tylko zapłakał, zaskomlał. Szczukin i Połajtis zrozumieli wtedy, że flet trzeba mu wyjąć z rąk. 
Palce kurczowo trzymały instrument. Szczukin, który odznaczał się ogromną, niemal cyrkową 

siłą, zaczął odginać palec po palcu, póki nie odgiął tak wszystkich. Wtedy wreszcie odłożyli 
flet na stół.

Działo się to wczesnym słonecznym rankiem następnego dnia po śmierci Mani.
- Pojedziecie z nami - powiedział Szczukin, zwracając się do Aleksandra Siemionowicza. - 

Pokażecie nam, gdzie i co. - Ale Rokk odsunął się od niego z przerażeniem i zasłonił twarz 
rękami, jakby zobaczył upiora.

- Trzeba pokazać - surowo dorzucił Połajtis.
- Nie, daj mu spokój. Widzisz przecież, że jest nieprzytomny.

- Wyślijcie mnie do Moskwy - poprosił płacząc Aleksander Siemionowicz.
- To w ogóle nie chcecie wrócić do sowchozu?

Ale Rokk zamiast odpowiedzi zasłonił się rękami i z jego oczu popłynęło przerażenie.
- No, dobra - zdecydował Szczukin. - Rzeczywiście nie dalibyście rady... Widzę. Zaraz 

będzie ekspres, możecie nim jechać.

Następnie, gdy stacyjny stróż poił Aleksandra Siemionowicza wodą, a ten dzwonił zębami 

o wyszczerbioną niebieską filiżankę, Szczukin odbył z Połajtisem naradę. Połajtis był zdania, 
że nic takiego w ogóle się nie zdarzyło, a Rokk po prostu jest chory psychicznie i miał takie 

przerażające halucynacje. Szczukin natomiast skłaniał się ku poglądowi, że z Graczowki, w 
której występował właśnie cyrk, mógł uciec boa dusiciel. Rokk słysząc ich powątpiewające 

szepty wstał. Trochę już przyszedł do siebie i wyciągając ramiona niczym biblijny prorok 
powiedział:

- Słuchajcie! Słuchajcie! Dlaczego mi nie wierzycie? Tak było. Gdzie moja biedna żona?
Szczukin zrobił się poważny i milczący, i niezwłocznie nadał do Graczowki jakąś depeszę. 

Trzeci   agent   na   polecenie   Szczukina   miał   od   tej   chwili   nie   odstępować   Aleksandra 
Siemionowicza   i   towarzyszyć   mu   do   Moskwy.   Natomiast   Szczukin   i   Połajtis   rozpoczęli 

przygotowania do wyprawy. Mieli tylko jeden elektryczny rewolwer, ale i to już było całkiem 

background image

nieźle. Pięćdziesięciostrzałowy,  typ 1927, duma francuskiej  techniki na usługach  walki  na 
bliski dystans, bił zaledwie na sto kroków, ale za to wytwarzał pole o średnicy dwóch metrów i 

w tym polu zabijał wszystko, co żywe. Bardzo trudno było z niego chybić. Szczukin wziął 
lśniącą   elektryczną   zabawkę,   Połajtis   zwyczajny   zaś,   dwudziestopięciostrzałowy   automat, 

zabrał   magazynki   i   w chłodzie,   po   porannej   rosie,   pomknęli   na   motocyklu   do  sowchozu. 
Dwadzieścia dzielących stację od sowchozu wiorst motocykl przeterkotał w kwadrans (Rokk 

szedł przez całą noc, co chwilę w atakach śmiertelnego przerażenia kryjąc się w przydrożnej 
trawie), a kiedy słońce zaczęło silniej przygrzewać, zobaczyli na pagórku, pod którym wiła się 

rzeczka Topiel, cukrowy pałac z kolumnadą wśród zieleni. Dokoła panowała głucha cisza. Tuż 
przed   wjazdem   do   sowchozu   agenci   wyprzedzili   jadącego   furmanką   wieśniaka.   Wlókł   się 

powoli, wóz miał wyładowany jakimiś workami i niebawem został daleko w tyle. Motocykl 
przejechał przez most i Połajtis zatrąbił... żeby przywołać kogokolwiek. Ale nikt się nigdzie nie 

odezwał,   jeżeli   nie   liczyć   dalekich   oszalałych   kundli   w   Koncowce.   Motocykl   zwalniając 
zajechał   przed   bramę   z   pozieleniałymi   lwami.   Pokryci   kurzem   agenci   w   żółtych   getrach 

zeskoczyli z siodełek, zamykanym na kłódkę łańcuchem przypięli wehikuł do kraty w bramie i 
weszli na podwórze. Cisza panowała zdumiewająca.

- Hej, jest tu kto? - głośno zawołał Szczukin.
Ale nikt nie odpowiedział na jego bas. Agenci obeszli podwórze dookoła, dziwiąc się coraz 

bardziej. Połajtis spochmurniał.  Szczukin spoważniał i coraz  bardziej  nasępiał jasne brwi. 
Zajrzeli przez zamknięte okno do kuchni i zobaczyli, że nikogo tam nie ma, za to cała podłoga 

usłana jest białymi skorupami naczyń.

-   Wiesz,   że   coś   się   tu   u   nich   rzeczywiście   musiało   stać.   Teraz   to   widzę.   Katastrofa   - 

powiedział Połajtis.

- Hej, jest tam kto? Hej! - krzyczał Szczukin, ale odpowiadało mu tylko echo spod sufitu 

kuchni.

- Diabli ich wiedzą! - burczał Połajtis. - Przecież nie mógł ich wszystkich pożreć na raz. 

Chyba że pouciekali. Chodźmy do środka.

Drzwi pałacu z kolumnadą stały otwarte na oścież, w środku nie było żywej duszy. Agenci 

nawet poszli na poddasze, pukali do wszystkich drzwi i otwierali je, ale dosłownie nic im to 
nie dało i przez pusty taras znowu wyszli na podwórze.

- Obejdźmy dookoła. Do oranżerii - polecił Szczukin. - Przeszukamy wszystko, a potem 

można będzie przedzwonić.

Ceglaną alejką, omijając klomby, agenci przeszli na tylne podwórze, przecięli je i zobaczyli 

pobłyskujące szkła oranżerii.

background image

- Poczekaj no - szeptem powiedział Szczukin i odpiął od pasa rewolwer.
Połajtis   zesztywniał   i   zdjął   automat.   Z   oranżerii,   a   także   skądś   spoza   niej   dobiegał 

dziwaczny, bardzo donośny dźwięk. Brzmiało to tak, jakby gdzieś niedaleko sapał parowóz. 
Zau-zau... s-s-s-s-s... - syczała oranżeria...

- Tylko ostrożnie - szepnął Szczukin i starając się nie stukać obcasami agenci przesunęli 

się do szklanej ściany i zajrzeli do środka.

Połajtis natychmiast odskoczył,  twarz  mu pobladła.  Szczukin  otworzył  usta  i zamarł  z 

rewolwerem w dłoni.

Cała oranżeria ruszała się jak robaczywa kasza. Zwijając się w kłębki, rozwijając, sycząc i 

rozprostowując,   kręcąc   i   chwiejąc   głowami   pełzały   po   podłodze   oranżerii   ogromne   węże. 

Potłuczone skorupy jaj poniewierały się na ziemi, chrzęściły pod cielskami. W górze blado 
płonęła   lampa   elektryczna   ogromnej   mocy,   oświetlała   całe   wnętrze   oranżerii   upiornym 

filmowym   światłem.   Na   podłodze   stały   trzy   ciemne   skrzynie   podobne   do   ogromnych 
aparatów fotograficznych, dwie z nich przesunięte i przechylone, zgasły, w trzeciej płonęła 

niewielka ciemnomalinowa plama. Węże najrozmaitszych rozmiarów pełzały po przewodach, 
wspinały się po ramach okiennych, wyłaziły przez dziury w dachu. Nawet na lampie wisiała 

absolutnie   czarna   plamista   kilkuarszynowa   żmija   i   łeb   jej   chwiał   się   pod   lampą   niczym 
wahadło. Brzęczały w tym syku jakieś grzechotki, ciągnęło z oranżerii dziwną zgnilizną, jak od 

stojącego stawu. Agenci zdążyli jeszcze zauważyć stosy białych jajek w zakurzonych kątach i 
dziwacznego   gigantycznego   ptaka   leżącego   nieruchomo   przy   komorach,   a   przy   drzwiach, 

obok karabinu, trupa szaro ubranego mężczyzny.

- Wracamy! - krzyknął Szczukin i zaczął się cofać, lewą ręką odsuwając Połajtisa, w prawej 

zaś podnosząc rewolwer. Zdążył wystrzelić dziewięć razy, dziewięć razy z sykiem wzlatywała 
przed   oranżerią   zielonkawa   błyskawica.   Syk   wzmógł   się   przerażająco   i   w   odpowiedzi   na 

strzelaninę Szczukina w całej oranżerii zaczął się wściekły ruch, spłaszczone łby ukazały się 
we   wszystkich   otworach.   Błyskawica   natychmiast   zaczęła   skakać   po   całym   sowchozie, 

odbłyski biegały po ścianach. Czach-czach-czach-tach - strzelał wycofując się tyłem Połajtis. 
Ale za plecami dał się słyszeć dziwny czworonogi szelest i Połajtis nagle okropnie krzyknął i 

upadł   na   plecy.   Zielonobrunatny   stwór   na   wykręconych   do   przodu   łapach,   z   wielkim 
szpiczastym pyskiem, z grzebieniastym ogonem, stwór podobny do gigantycznej jaszczurki 

wytoczył się zza węgła szopy, z furią wgryzł się w nogę Połajtisa i obalił go na ziemię.

- Pomóż mi - krzyknął  Połajtis  i w tejże chwili  jego lewa  ręka znalazła  się w paszczy 

potwora, chrupnęło. Daremnie usiłując podnieść prawą rękę, agent wlókł automat po ziemi. 
Szczukin odwrócił się nieprzytomnie. Zdążył raz wystrzelić, ale mierzył zanadto w bok, bał 

background image

się,   że   zabije   kolegę.   Drugi   raz   wystrzelił   w   stronę   oranżerii,   bo   stamtąd,   spomiędzy 
niewielkich zielonych łbów wysunął się nagle łeb ogromny, oliwkowy, i gad wyprysnął wprost 

na   Szczukina.   Zabił   olbrzymiego   węża   tym   wystrzałem   i   znów,   skacząc   bezradnie   dokoła 
Połajtisa, już półżywego w paszczy krokodyla, usiłował wypatrzyć miejsce, w które mógłby 

strzelić tak, by zabić straszliwego gada nie rażąc przy tym agenta. Wreszcie mu się to udało. Z 
lufy   elektrycznego   rewolweru   po   dwakroć   buchnął   błysk,   rozświetlił   wszystko   wokół 

zielonkawym   blaskiem,   krokodyl   podskoczył,   wyprężył   się   i   wypuściwszy   Połajtisa 
znieruchomiał.   Połajtisowi   krew   chlustała   z   rękawa,   buchała   z   ust,   agent   podpierając   się 

zdrowym prawym ramieniem wlókł za sobą zmiażdżoną nogę. Oczy mu gasły.

- Szczukin... uciekaj - jęknął zachłystując się.

Szczukin parokrotnie wystrzelił w kierunku oranżerii, poleciało parę szyb. Ale olbrzymia 

sprężyna, oliwkowa, zwinna, wyprysnęła z tyłu, z pienicznego okienka, pięciosążniowe cielsko 

przesmyknęło   przez   podwórze   i   w   okamgnieniu   okręciło   się   wokół   nóg   Szczukina.   Agent 
upadł, lśniący rewolwer odskoczył w bok. Szczukin krzyknął potężnie, potem zabrakło mu 

tchu, potem sploty skryły go całego oprócz głowy. Jeden pierścień przejechał po głowie i zdarł 
z   niej   skalp,   coś   trzasnęło.   Od   tej   chwili   nie   zagrzmiał   w   sowchozie   ani   jeden   wystrzał. 

Wszystko   zagłuszył   jadowity   metaliczny   syk.   I   wtórując   temu   syczeniu   wiatr   przyniósł   z 
bardzo daleka, z Koncowki, wycie. Tylko że teraz już nie można było się połapać, kto wyje - 

psy czy ludzie.

background image

ROZDZIAŁ X - KATASTROFA

W nocnej redakcji dziennika “Izwiestia” gorzały lampy i gruby redaktor dyżurny łamał na 

ołowianym stole drugą kolumnę z depeszami “Z życia republik”. Wpadła mu w oko jedna 
szpalta,   wpatrzył   się   w   nią   przez   binokle,   zachichotał,   zwołał   korektorów,   metrampaża, 

pokazał ją wszystkim. Na wąskim pasku tandetnego papieru wydrukowane było co następuje:

“Graczowka, gubernia smoleńska. W powiecie pojawiła się kura wielkości kobyły, która 

wierzga jak koń. Zamiast ogona ma burżuazyjne damskie pióra”.

Zecerzy zaśmiewali się do rozpuku.

- Za moich czasów - obleśnie chichocząc mówił redaktor dyżurny - kiedy pracowałem u 

Wani   Sytina   w   “Ruskim   Słowie”,   pili   tak,   że   widywali   słonie.   To   w   porządku.   Ale   teraz 

widocznie w modę wchodzą strusie.

Zecerzy śmiali się.

- Rzeczywiście struś - odezwał się metrampaż. - Gdzie to wstawimy, panie redaktorze?
- Coś ty z byka spadł? - odparł redaktor dyżurny. - Dziwię się, że sekretarz to przepuścił. 

Ktoś się zdrowo spił.

-   Świętowali,   to   jasne   -   przytaknęli   składacze   i   metrampaż   zabrał   ze   stołu   notatkę   o 

strusiu.

Dlatego   też   “Izwiestia”   przyniosły   nazajutrz,   jak   zazwyczaj,   masę   pasjonujących 

informacji, ale bez najmniejszej nawet aluzji do strusia z Graczowki. Privat-docent Iwanow, 
który regularnie czytywał “Izwiestia”, w swoim gabinecie złożył numer, ziewnął, powiedział: 

“Nudy   na   pudy”   i   włożył   biały   fartuch.   Niebawem   zapłonęły   w   jego   gabinecie   palniki, 
rozkumkały   się   żaby.   Natomiast   w   gabinecie   profesora   Persikowa   panowało   zamieszanie. 

Wystraszony Pankrat stał na baczność.

- Tak jest... Wedle rozkazu - mówił.

Persikow wręczył mu zapieczętowany lakiem pakiet i powiedział:
- Pojedziesz prosto do Wydziału Handlu do tego całego kierownika Ptachy i powiesz mu 

wprost, że jest świnia. Powiedz, że ja, profesor Persikow, tak właśnie powiedziałem. I oddasz 
mu tę kopertę.

Ładna historia... pomyślał pobladły Pankrat i zniknął wraz z pakietem.
Persikow szalał.

-   Diabli   wiedzą,   co   się   dzieje   -   jęczał   spacerując   po   gabinecie   i   zacierając   dłonie   w 

rękawiczkach.  - Oni kpią  sobie ze mnie i z zoologii.  Wiozą całe  wagony tych przeklętych 

kurzych jaj, a ja od dwóch miesięcy nie mogę się doprosić o najniezbędniejsze rzeczy. Jakby 

background image

do Ameryki było daleko! Wieczny rozgardiasz, wieczny bałagan - zaczął wyliczać na palcach: 
połów... no, dziesięć dni najwyżej, no dobrze, piętnaście. no dobrze, dwadzieścia plus przelot - 

dwa dni, z Londynu do Berlina dzień... Z Berlina do nas sześć godzin... Nieopisany skandal...

Z furią rzucił się na telefon, zadzwonił dokądś.

Wszystko   w   jego   gabinecie   było   przygotowane   do   jakichś   tajemniczych   i   niezmiernie 

niebezpiecznych doświadczeń, leżały nacięte pasy papieru do zaklejenia drzwi, leżały hełmy 

do nurkowania z gumowymi wężami i parę lśniących jak rtęć metalowych butli z etykietką 
“Dobrochim. Nie dotykać” i z trupią czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami.

Trzeba było co najmniej trzech  godzin, by profesor się uspokoił i przystąpił do mniej 

ważnych zajęć. Tak też uczynił. Pracował w Instytucie do jedenastej wieczór, nie miał więc 

pojęcia, co się dzieje za kremowymi murami. Nie dotarła doń ani idiotyczna plotka o jakichś 
wężach,   która   rozeszła   się   po   całej   Moskwie,   ani   dziwna   depesza   z   dziennika 

popołudniowego. Docent Iwanow poszedł do Teatru Artystycznego na “Fiodora Iwanowicza” i 
profesorowi nie miał kto zakomunikować nowiny.

Persikow   około   północy   przyjechał   na   Preczystienkę   i   położył   się   spać   przeczytawszy 

jeszcze do poduszki jakiś angielski artykuł w otrzymanym właśnie z Londynu miesięczniku 

“Nowiny Zoologii”. Profesor spał i spała cała kotłująca się do późnej nocy Moskwa, nie spał 
tylko   wielki   szary   gmach   w   podwórzu   na   Twerskiej,   rozdygotany   od   straszliwego   huku 

maszyn rotacyjnych “Izwiestii”.  W gabinecie redaktora dyżurnego panował niewiarygodny 
rozgardiasz i bałagan. Zupełnie oszalały redaktor miał czerwone oczy, miotał się nie wiedząc 

co robić i posyłał wszystkich do diabła. Metrampaż chodził za nim krok w krok i mówił zionąc 
alkoholem:

- Wielkie rzeczy, Iwanie Bonifatiewiczu, nie ma nieszczęścia, niech jutro rano wydadzą 

dodatek nadzwyczajny. Przecież nie będziemy zatrzymywać maszyn.

Zecerzy   nie   poszli   do   domów,   tylko   snuli   się   stadami,   zbijali   w   gromadki,   czytali 

nadchodzące   teraz   regularnie   co   kwadrans   depesze.   Były   one   coraz   to   dziwniejsze,   coraz 

potworniejsze. Kapelusz Alfreda Bronskiego przemykał się w oślepiającym różowym świetle, 
które zalewało drukarnię, to tu, to tam ukazywał się skrzypiąc i kulejąc mechaniczny grubas. 

Trzaskały   drzwi   od   strony   bramy,   przez   całą   noc   schodzili   się   reporterzy.   Nieustannie 
rozmawiano   przez   wszystkich   dwanaście   telefonów   drukarni,   lokalna   centralka   niemal 

automatycznie   odpowiadała   na   wszystkie   brzęczyki   “zajęte”,   “zajęte”,   a   w   centrali   przed 
niestrudzonymi   telefonistkami   śpiewały   sygnałówki...   Zecerzy   obstąpili   mechanicznego 

grubasa, a kapitan żeglugi wielkiej mówił:

- Trzeba będzie wysłać aeroplany z gazem.

background image

- Bez tego ani rusz - odpowiadali linotypiści - do czego to podobne! - Potem przelatywały 

w powietrzu straszliwe rynsztokowe wyzwiska i czyjś piskliwy głos krzyczał:

- Tego Persikowa trzeba by rozstrzelać.
- Co chcesz od Persikowa? - odpowiadano z tłumu. - Rozstrzelać trzeba przede wszystkim 

tego sukinsyna z sowchozu.

- Trzeba było postawić wartowników - wykrzykiwał ktoś.

- A może to w ogóle nie jajka.
Cały   dom   huczał   i   dygotał   wstrząsany   walcami   maszyn   rotacyjnych   i   odnosiło   się 

wrażenie, że niepokaźny szary budynek ogarnął elektryczny pożar.

Wstający   dzień   nie   ugasił   tego   pożaru.   Przeciwnie,   wzmógł   go   tylko,   choć   światła 

elektryczne   już   zgasły.   Motocykl   za   motocyklem   wjeżdżał   na   asfaltowane   podwórze, 
automobil za automobilem. Cała Moskwa już wstała i białe płachty gazet obsiadły ją jak ptaki. 

Zadrukowane   arkusze   szeleściły   we   wszystkich   dłoniach   i   już   przed   jedenastą   rano 
gazeciarzom   zabrakło   towaru,   choć   “Izwiestia”   miały   w   tym   miesiącu   półtoramilionowy 

nakład. Profesor Persikow wyjechał z Preczystienki autobusem i przybył do Instytutu. Tam 
czekała na niego niespodzianka. W hallu stały precyzyjnie opięte taśmą metalową drewniane 

skrzynki w liczbie trzech, oklejone były zagranicznymi nalepkami w języku niemieckim, nad 
którymi królował rosyjski napis kredą: “Ostrożnie - jaja”.

Profesora ogarnęła burzliwa radość.
- Nareszcie! - zawołał. - Pankrat, otwieraj natychmiast te skrzynki, tylko ostrożnie, żeby 

nic nie potłuc. Do mnie do gabinetu.

Pankrat niezwłocznie wykonał polecenie i w kwadrans później w zaścielonym trocinami i 

strzępami papieru gabinecie profesora rozszalał się profesorski głos.

- Co to ma być, kpią sobie ze mnie, czy co? - wył profesor potrząsając pięścią i obracając 

jajko w dłoni. - To jakieś bydlę, ten Ptacha. Nie pozwolę robić z siebie pośmiewiska? Co to 
jest, Pankrat?

- Jajka - odpowiedział Pankrat boleściwie.
- Kurze, rozumiesz, kurze, niech ich diabli! Po jakiego diabła mi kurze jaja? Niech je poślą 

temu draniowi do jego sowchozu.

Persikow rzucił się do telefonu, ale zadzwonić nie zdążył.

- Panie profesorze! Panie profesorze! - zagrzmiał na korytarzu Instytutu głos Iwanowa.
Persikow oderwał się od telefonu, a Pankrat śmignął w bok, żeby zrobić privat-docentowi 

przejście.   Iwanow   wbiegł   do   gabinetu   nie   zdejmując   wbrew   swym   dżentelmeńskim 
obyczajom szarego kapelusza, który zsunął mu się na tył głowy. W ręku trzymał gazetę.

background image

- Wie pan, profesorze,  co się stało? - wykrzykiwał  i przed nosem Persikowa  machnął 

arkuszem z napisem “Dodatek nadzwyczajny”. Pośrodku arkusza widniał wyrazisty kolorowy 

obrazek.

- Niech pan lepiej posłucha, co oni wyrabiają - nie słuchając go zawołał ze swej strony 

Persikow. - Postanowili  mnie zaskoczyć kurzymi jajami! Ten Ptacha  to kompletny  idiota, 
niech pan popatrzy!

Iwanow całkiem oszalał. Z przerażeniem spojrzał na otwarte skrzynki, potem na gazetę, 

potem jego oczy nieomal wyskoczyły z orbit.

- Więc to tak - mamrotał tracąc oddech - teraz rozumiem. Nie, panie profesorze, niech 

pan tylko spojrzy... - Błyskawicznie rozłożył gazetę i drżącym palcem wskazał Persikowowi 

kolorowy obrazek. Na obrazku niczym straszliwy szlauch strażacki wił się wśród dziwacznej 
rozmazanej zieleni oliwkowy wąż w żółte plamy. Sfotografowano go z góry, z awionetki, która 

ostrożnie prześlizgnęła się nad nim. - Co to jest pańskim zdaniem?

Persikow przesunął okulary na czoło, potem znów zsunął je na oczy, przyjrzał się ilustracji 

i powiedział niezmiernie zdumiony:

- Co u licha: To... to przecież anakonda, dusiciel wodny...

Iwanow   zdjął   kapelusz,   opadł   na   krzesło   i   wybijając   pięścią   po   stole   każde   słowo, 

powiedział:

- Panie profesorze, to jest anakonda z guberni smoleńskiej. Coś potwornego. Rozumie 

pan, ten drań zamiast kur wyhodował węże i niech pan sobie wyobrazi, że one rozmnożyły się 

równie fenomenalnie jak żaby!

- Co takiego? - powiedział Persikow i jego twarz zrobiła się bura... - Pan żartuje... Jakim 

cudem? Skąd?

Iwanow   na   moment   oniemiał,   potem   odzyskał   dar   mowy,   wskazał   palcem   otwartą 

skrzynkę, w której wśród żółtych trocin jaśniały białe skorupki, i powiedział:

- A stąd.

- Co-ooo?! - zawył Persikow. Zaczynał kojarzyć.
Iwanow z absolutnym przekonaniem machnął zaciśniętymi pięściami i wrzasnął:

- Może pan być pewny. Zamówione przez pana jaja węży i strusiów przesłali do sowchozu, 

a kurze, pomyłkowo, panu.

- Boże wielki... Boże wielki... - powtórzył Persikow i zieleniejąc na twarzy, powoli siadał na 

obrotowym taborecie.

Pankrat całkiem zgłupiał przy drzwiach, pobladł i oniemiał. Iwanow zerwał się, złapał 

gazetę i ostrym paznokciem podkreśliwszy stosowne miejsce, wrzasnął profesorowi w ucho:

background image

- No, teraz będą mieli wesołą zabawę!... Doprawdy nie wyobrażam sobie, co teraz będzie. 

Proszę tylko spojrzeć - i wykrzyczał pierwszy z brzegu akapit ze zmiętoszonej płachty... - Węże 

wędrują   gromadnie   w  kierunku   Możajska...   składając   po  drodze  niewiarygodne   ilości   jaj. 
Zauważono   jaja   w  powiecie   duchowskim...   Pojawiły   się   krokodyle  i   strusie.   Jednostki   do 

zadań   specjalnych   i   oddziały   GPU   położyły   kres   panice,   która   wybuchła   w   Wiaźmie   po 
podpaleniu lasów podmiejskich. Pożar powstrzymał pochód gadów...

Persikow różnokolorowy, a teraz zsiniały do śmiertelnej bladości, o oczach szaleńca wstał 

z taboretu i zaczął krzyczeć poprzez zadyszkę:

- Anakonda... anakonda... dusiciel wodny! Boże wielki!
Ani Iwanow, ani Pankrat nigdy jeszcze nie widzieli profesora w takim stanie.

Profesor   jednym   ruchem   zdarł   z   siebie   krawat,   oberwał   guziki   koszuli,   spurpurowiał 

straszliwie i apoplektycznie, a następnie chwiejnym krokiem wybiegł z pokoju, oczy miał tępe, 

szkliste. Pod kamienne sklepienia Instytutu wzleciał krzyk.

- Anakonda... anakonda... - zagrzmiało echo.

-   Łap   profesora!   -   wrzasnął   Iwanow   do   Pankrata,   który   z   przerażeniem   zatańczył   w 

miejscu. - Wody... to udar.

background image

ROZDZIAŁ XI - BÓJ I ŚMIERĆ

Płonęła   w  Moskwie   oszalała  elektryczna   noc.   Paliły   się   wszystkie   światła   i   w  żadnym 

mieszkaniu nie było takiego miejsca, w którym nie jaśniałaby lampa ze zdjętym abażurem. W 
żadnym   mieszkaniu   czteromilionowej   Moskwy   nie   spał   nikt   prócz   nierozumnych   dzieci. 

Ludzie w mieszkaniach pili i jedli byle co i byle jak, wykrzykiwali coś i co chwilę wykrzywione 
twarze wyglądały z okien wszystkich pięter, kierując spojrzenia w poprzecinane reflektorami 

niebo. Na niebie bez przerwy błyskały białe ognie, blade stożki topniejącego światła opadały 
na Moskwę, niknęły, gasły. Trwał w niebie nieustanny basowy huk aeroplanów. Szczególnie 

strasznie   było   na   Twerskiej-Jamskiej.   Na   Dworzec   Aleksandrowski   co   dziesięć   minut 
przyjeżdżały pociągi zestawione jak popadło z wagonów towarowych, osobowych, salonek, a 

nawet z cystern oblepionych oszalałymi ludźmi, Twerską-Jamską pędziła gęsta ludzka kasza, 
ludzie tłoczyli się w autobusach, na dachach tramwajów, tratowali się nawzajem, wpadali pod 

koła. Na dworcu co chwila wybuchała terkotliwa trwożna strzelanina nad głowami tłumu - to 
jednostki   wojskowe   próbowały   opanować   panikę   szaleńców,   którzy   biegli   nasypami 

kolejowymi z guberni smoleńskiej w stronę Moskwy. Na dworcu jedna po drugiej z cichym 
wściekłym jękiem sypały się szyby i wyły wszystkie lokomotywy. Wszystkie ulice zasłane były 

porzuconymi, zdeptanymi afiszami, te same afisze patrzyły z murów w palącym malinowym 
świetle reflektorów. Nikt ich nie czytał, wszyscy znali je już na pamięć. Afisze ogłaszały w 

Moskwie stan wyjątkowy. Zawierały też ostrzeżenia przed paniką i komunikat, że do guberni 
smoleńskiej   jadą   transport   za   transportem   uzbrojone   w   gazy   jednostki   Armii   Czerwonej. 

Obwieszczenia te nie mogły jednak uspokoić wyjącej nocy. W mieszkaniach leciały z rąk i 
tłukły się talerze i wazony, ludzie biegali potrącając meble, rozpakowywali i pakowali jakieś 

tobołki   i   walizy   w   daremnej   nadziei,   że   uda   się   im   przedrzeć   na   Plac   Kałanczewski,   na 
Jarosławski  lub Nikołajewski  Dworzec.  Niestety,  wszystkie  dworce,  z  których można było 

odjechać na północ lub na wschód, otoczone były zwartymi kordonami piechoty - kołysząc i 
brzęcząc   zaczepami   ogromne   ciężarówki   wyładowane   skrzyniami,   na   których   siedzieli 

czerwonoarmiści w szpiczastych budionnówkach, najeżone ze wszystkich stron bagnetami, 
wywoziły zapasy złotych monet z podziemia Ludowego Komisariatu Finansów oraz olbrzymie 

skrzynie  z  napisami:  “Ostrożnie.   Galeria   Tretiakowska”.  Ciężarówki  warczały   i pędziły  po 
całej Moskwie.

Bardzo   daleko   drżała   na   niebie   łuna   pożaru   i   słychać   było   rozkołysujące   gęstą   czerń 

sierpnia niemilknące armaty.

Nad   ranem   ulicami   bezsennej   Moskwy,   która   przez   całą   noc   nie   zgasiła   ani   jednego 

background image

światła, w górę ulicy Twerskiej przeszedł wielotysięczny, łomocący kopytami po bruku wąż 
Armii   Konnej,   zamiatał   wszystko,   co   mu   stanęło   na   drodze,   co   wciskało   się   do   bram   i 

wygniatając   szyby   tuliło   do   wystaw   sklepowych.   Na   szarych   plecach   podrygiwały   końce 
malinowych baszłyków, [kaptur z filcu lub grubej tkaniny] ostrza pik dźgały niebo. Szeregi 

parły naprzód, wrzynały się w rozchlustaną kipiel szaleństwa, i na ich widok miotający się 
wyjący tłum jakby ożył. Tłumy na chodnikach zawyły powitalnie, z nadzieją.

- Niech żyje Armia Konna! - krzyczały zapamiętałe głosy kobiece.
- Niech żyje! - odpowiadały męskie.

- Zatratują!... tratują... - wyli gdzieś.
- Ratunku! - krzyczano z trotuaru.

Poleciały z trotuarów między szeregi pudełka papierosów, srebrne monety, zegarki, jakieś 

kobiety wybiegały na jezdnię i ryzykując połamanie kości biegły po bokach szyku czepiając się 

strzemion   i   całując   je.   Poprzez   nieustanny   tupot   kopyt   dobiegały   z   rzadka   komendy 
plutonowych:

- Skrócić wodze!
Gdzieś   śpiewano   wesoło,   rubasznie,   w   migotliwym   świetle   reklam   spoglądały   z   koni 

twarze w załamanych na ucho malinowych czapkach. Co chwila przerywając szeregi jezdnych 
o   nie   osłoniętych   twarzach   jechały   -   również   konno   -   dziwne   postacie   w   dziwnych 

czarczafach, z których wybiegały gumowe rury; postacie te miały na plecach przytroczone 
pasami metalowe butle. Za nimi sunęły olbrzymie samochody-cysterny wyposażone jak wozy 

strażackie   w   długie   węże   i   ciężkie,   miażdżące   bruk   tanki   na   gąsienicach,   szczelnie 
opancerzone, o świecących wąskich otworach strzelniczych. Urywały się szeregi jezdnych i 

jechały chronione szarymi pancerzami auta ze sterczącymi szarymi rurami, z białymi trupimi 
główkami wymalowanymi po bokach i z napisami “Gaz”, “Dobrochim”.

- Obrońcie, bracia! - wył tłum z chodników. - Bijcie gada! Ratujcie Moskwę!
-   Mać...   mać...   biegło   po   szeregach.   Całe   paczki   papierosów   fruwały   w   oświetlonym 

nocnym   powietrzu   i   z   końskich   grzbietów   szczerzyły   się   na   oszalałych   ludzi   białe   zęby. 
Rozlewał się po szeregach głuchy, a chwytający za serce śpiew:

“Ni król, ni klecha, pan ni kat.
Od gadów się wyzwolim sami...”

Gromkie huczące “hurra” wybuchały nad całą tą kaszą, rozeszła się bowiem pogłoska, że 

na czele owych szeregów jedzie w takim samym malinowym baszłyku, jakie mają wszyscy inni 

jeźdźcy, postarzały i posiwiały dowódca tego konnego giganta, który przed dziesięcioma laty 
stał się postacią legendarną. Tłum wył, wzlatywał w niebiosa grzmot: “Hurra... Hurra” i to 

background image

nieco uspokajało skołatane serca...

Instytut był skąpo oświetlony. Docierały tu tylko poszczególne, niejasne i przygłuszone 

odgłosy wydarzeń. Raz buchnęła wachlarzykiem salwa pod świetlistym zegarem koło maneży: 
to   rozstrzelano   na   miejscu   maruderów,   którzy   usiłowali   obrabować   mieszkanie   na 

Wołchonce. Ruch samochodowy na tej ulicy był niewielki, wszystko bowiem koncentrowało 
się wokół dworców. W gabinecie profesora paliła się tylko jedna przyciemniona lampa, krąg 

jej światła padał na stół, Persikow siedział w milczeniu z głową wspartą na rękach. Kołysał się 
wokół niego słoisty dym. Zgasł promień w skrzynce. Żaby w terrariach milczały, spały już. 

Profesor nie pracował ani nie czytał. Z boku, pod lewym łokciem Persikowa, leżała gazeta 
popołudniowa z depeszami, które donosiły, że cały Smoleńsk się pali, a artyleria kwadrat po 

kwadracie   ostrzeliwuje   lasy   możajskie,   niszcząc   złoża   jaj   krokodylich   zalegające   we 
wszystkich podmokłych parowach. Donoszono, że eskadra aeroplanów nad Wiaźmą działała z 

dużym   powodzeniem   i   zagazowała   niemal   cały   powiat,   ale   ofiary   w   ludziach   są   tam 
niezliczone, ponieważ mieszkańcy, zamiast opuszczać kolejno powiaty w ramach planowej 

ewakuacji, miotają się z powodu paniki na oślep, nie zorganizowanymi gromadami, uciekają 
na   własne   ryzyko   gdzie   oczy   poniosą.   Donoszono,   że   Samodzielna   Kaukaska   Dywizja 

Kawalerii   na   kierunku   możajskim   odniosła   imponujące   zwycięstwo   w   starciu   ze   stadami 
strusi, wybiła je wszystkie i zniszczyła ogromne ilości strusich jaj. Dywizja miała przy tym 

bardzo   nieznaczne   straty   własne.   Opublikowano   oświadczenie   rządu,   zapowiadające 
całkowitą ewakuację stolicy w razie, gdyby nie udało się powstrzymać gadów w odległości 

dwustu wiorst od miasta. Urzędnicy i robotnicy powinni zachować całkowity spokój. Rząd 
podejmie najdrastyczniejsze kroki, by nie dopuścić do powtórzenia się tragedii smoleńskiej, 

gdzie w rezultacie paniki wywołanej nieoczekiwanym atakiem kilku tysięcy grzechotników 
miasto zaczęło się palić w tych wszystkich punktach, w których pozostawili ogień pod kuchnią 

bezładnie uciekający mieszkańcy. Donoszono, że Moskwa dysponuje zapasami żywności co 
najmniej na pół roku oraz że powołana przy głównodowodzącym rada podejmuje energiczne 

kroki celem opancerzenia mieszkań, co pozwoli prowadzić walkę z gadami na ulicach stolicy, 
gdyby Armia Czerwona, aeroplany i eskadry nie zdołały powstrzymać inwazji gadów.

Profesor nie czytał tego wszystkiego, szklistymi oczyma patrzył przed siebie, palił. Prócz 

niego były w Instytucie tylko dwie osoby - Pankrat i zalewająca się co chwilę łzami gosposia 

Maria Stiepanowna. Maria Stiepanowna nie spała już trzecią noc z rzędu, spędzała te noce w 
gabinecie profesora, który za nic nie chciał się rozstać z wygasłą, ale jedyną, jaka mu została, 

skrzynką.   Maria   Stiepanowna   ułożyła   się   teraz  na   ceratowej  kanapce   w  ciemnym   kącie   i 
milczała,   pogrążona   w   bolesnych   rozmyślaniach:   patrzyła,   jak   w   trójnogu   nad   palnikiem 

background image

bunsenowskim   gotuje   się   czajnik   na   herbatę   dla   profesora.   Instytut   trwał   w   milczeniu   i 
wszystko stało się bardzo nagle.

Z   ulicy   dały   się   słyszeć   raptem   przenikliwe   krzyki,   tak   pełne   nienawiści,   że   Maria 

Stiepanowna poderwała się i także krzyknęła. Na ulicy zamigotały latarnie, dobiegł z hallu 

głos Pankrata. Profesor źle znosił te hałasy. Na chwilę uniósł głowę, wymamrotał: “Patrzcie 
no, jak się wściekają... cóż ja teraz mogę zrobić” i znowu popadł w odrętwienie. Nie dano mu 

jednak   trwać   w   nim   długo.   Straszliwie   zagrzmiały   dwuskrzydłowe   kute   drzwi   Instytutu 
prowadzące na ulicę Hercena, zatrzęsły się mury gmachu... Potem pękła gruba zwierciadlana 

szyba w sąsiednim gabinecie. Zadzwoniło, posypało się szkło w gabinecie profesora, szary 
brukowiec wskoczył przez okno, rozbił szklany stół. Podskoczyły żaby w terrariach, podniosły 

wrzask. Poderwała się i zapiszczała Maria Stiepanowna. Dopadła profesora, chwyciła go za 
ręce i zawołała:

- Niech pan ucieka,  panie profesorze, niech  pan ucieka!  Profesor wstał  z obrotowego 

krzesła, wyprostował się, haczykowato zagiął palec, jego oczy na moment odzyskały dawny 

żywy blask, przypominał teraz dawnego natchnionego Persikowa.

- Nigdzie się stąd nie ruszę - powiedział. - To po prostu głupie. Latają jak szaleni... A jeżeli 

cała Moskwa straciła rozum, to dokąd mam uciekać? I, bardzo proszę, niech pani przestanie 
krzyczeć. Co ja mam z tym wspólnego? Pankrat! - zawołał i nacisnął guzik.

Chciał zapewne, żeby Pankrat położył kres całemu temu harmidrowi, którego profesor 

zawsze tak nie znosił. Ale Pankrat nic tu już nie mógł pomóc. Skończyło się na tym, że puściły 

drzwi  Instytutu  i  z  daleka   dobiegły  klaśnięcia  wystrzałów,  a  potem  cały   masywny  gmach 
wypełnił się bieganiną, krzykami, brzękiem tłuczonych szyb. Maria Stiepanowna wczepiła się 

w rękaw profesora, gdzieś ciągnęła Persikowa, ten wyrwał się jednak, wyprostował i w całej 
okazałości, w białym fartuchu, tak jak stał wyszedł na korytarz.

- No? - zapytał? Drzwi otworzyły się na oścież i pierwszą rzeczą, jaka się w nich ukazała, 

były plecy wojskowego z malinowym szewronem i z gwiazdą na lewym rękawie. Odsuwał się 

tyłem od drzwi, na które napierał rozwścieczony tłum, strzelał z rewolweru. Potem rzucił się 
do ucieczki, a mijając Persikowa krzyknął do niego:

- Profesorze, niech pan ucieka, ja już nic nie mogę zrobić.
Odpowiedział jego słowom pisk Marii Stiepanowny. Wojskowy przemknął obok stojącego 

niczym   biały   posąg   Persikowa   i   zniknął   w  mroku   pokrętnych   korytarzy   z   drugiej   strony. 
Ludzie wypadali z drzwi, wyli:

- Bij go! Zabij...
- Zbrodniarz...

background image

- To ty wypuściłeś gady!
Wykrzywione twarze, porozdzierane suknie podrygiwały na korytarzach, ktoś wystrzelił. 

Zamigotały kije i laski. Persikow cofnął się nieco, zagrodził sobą drzwi do gabinetu, w którym 
klęczała na podłodze śmiertelnie przerażona Maria Stiepanowna, rozpostarłszy ramiona jak 

ukrzyżowana... nie chciał wpuścić tłumu i krzyczał z rozdrażnieniem:

- To czyste szaleństwo... Jak dzikie zwierzęta. Czego tu chcecie? - Zawył: - Won stąd! - i 

zakończył frazę ostrym i wszystkim tak dobrze znanym okrzykiem: - Pankrat, wyrzuć ich za 
drzwi!

Ale Pankrat nikogo już za drzwi wyrzucić nie mógł. Z rozbitą głową, zdeptany i rozdarty 

na strzępy leżał Pankrat nieruchomo w hallu i coraz to nowe tłumy przebiegały obok niego nie 

zwracając uwagi na strzelaninę milicji z ulicy.

Niski mężczyzna  na krzywych  małpich nogach, w rozdartej marynarce,  w rozdartym i 

przekrzywionym półkoszulku, wyprzedził innych, dopadł do Persikowa i rozciął mu głowę 
straszliwym   ciosem   laski.   Persikow   zatoczył   się,   zaczął   się   chylić   na   bok,   jego   ostatnim 

słowem było:

- Pankrat... Pankrat...

Bogu ducha winną Marię Stiepanowną zabito i rozszarpano w gabinecie, komorę, w której 

zgasł   już   promień,   rozniesiono   na   strzępy,   rozniesiono   na   strzępy   terraria,   wytłuczono   i 

zdeptano   ogłupiałe   żaby,   rozbito   reflektory   i   w   godzinę   później   Instytut   płonął,   wokół 
poniewierały się trupy, opodal trwał kordon ludzi uzbrojonych w elektryczne rewolwery, stały 

samochody strażackie, czerpały wodę z hydrantów i wlewały ją we wszystkie okna Instytutu, z 
których strzelały huczące języki ognia.

background image

ROZDZIAŁ XII - MROŹNY DEUS EX MACHINA

W nocy z dziewiętnastego na dwudziesty sierpnia roku tysiąc dziewięćset dwudziestego 

ósmego chwycił nagle mróz, mróz niesłychany, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętali. Chwycił 
i trzymał dwa dni osiągając minus osiemnaście. Rozjuszona Moskwa szczelnie pozamykała 

drzwi i okna. I dopiero pod koniec trzeciej doby zrozumiała ludność stolicy, że mróz ocalił i ją, 
i owe nieogarnione przestrzenie, którymi Moskwa władała, i na które spadła straszliwa klęska 

dwudziestego   ósmego   roku.   Pod   Możajskiem   Armia   Konna,   której   straty   sięgały   trzech 
czwartych   stanu,   traciła   już   impet,   a   eskadry   gazowe   nie   zdołały   powstrzymać   marszu 

ohydnych   gadów,   które   półkolem   parły   na   Moskwę   z   trzech   kierunków,   od   zachodu, 
południowego zachodu i południa.

Pokonał je mróz; obrzydliwe zgraje nie przetrzymały dwóch dób osiemnastostopniowego 

mrozu i w trzeciej dekadzie sierpnia, kiedy się ociepliło i po chłodach pozostała tylko wilgoć, 

plucha, mokra mgła i zwarzone liście na drzewach, nie było już z kim walczyć. Klęska minęła. 
Lasy,   pola,   bezkresne   trzęsawiska   usłane   były   jeszcze   różnobarwnymi   jajami,   pokrytymi 

niekiedy dziwacznym, nietutejszym, niespotykanym ornamentem, który zaginiony bez wieści 
Rokk uznał za brud, ale jajka te były już absolutnie niegroźne. Jaja umarły, zarodki w nich 

były martwe.

Bezkresne   przestrzenie   ziemi   długo   jeszcze   pokrywały   nieprzeliczone   i   gnijące   zwłoki 

krokodyli   i   węży   powołanych   do   życia   przez   zagadkowy   promień   zrodzony   w   genialnych 
oczach na ulicy Hercena. Nietrwałe płody gorących, tropikalnych moczarów zginęły w ciągu 

dwóch dni pozostawiając po sobie na terenie trzech guberni straszliwy smród, rozkład i trupie 
jady.

Długo   jeszcze   trwały   epidemie   spowodowane   rozkładem   ludzkich   trupów   i   gadziej 

padliny, długo jeszcze krążyło wojsko, ale nie było już wyposażone w gazy, tylko w sprzęt 

saperski, cysterny z naftą i strażackie węże; oczyszczało ziemię. Oczyściło ją wreszcie i na 
wiosnę roku tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego wszystko się skończyło.

I   na   wiosnę   roku   tysiąc   dziewięćset   dwudziestego   dziewiątego   znów   zatańczyła, 

rozgorzała,   zawirowała   światłami   Moskwa,   znów   po   staremu   szumiały   potoki   pojazdów 

mechanicznych i nad czapą  świątyni  Zbawiciela  wisiał  jak na nitce sierp księżyca,  zaś na 
miejscu   jednopiętrowego   budynku   Instytutu,   spalonego   w   sierpniu   dwudziestego   ósmego 

roku, wzniesiono nowy pałac zoologiczny, królował w tym pałacu privat-docent Iwanow, ale 
nie   było   już   Persikowa.   Nikt   już   nie   mógł   zobaczyć   jego   haczykowato   a   przekonująco 

zagiętego palca, nikt już nie usłyszał więcej skrzypliwego kwaczącego głosu. O promieniu i o 

background image

katastrofie  z  dwudziestego  ósmego roku  długo jeszcze  mówił  i  pisał   cały  świat,   z czasem 
jednak   imię   profesora   Włodzimierza   Hippatiewicza   Persikowa   osnuło   się   mgłą   i   zgasło, 

podobnie   jak   zgasł   i   sam   odkryty   przez   profesora   pewnej   kwietniowej   nocy   czerwony 
promień.   Nigdy   już   potem   nie   udało   się   otrzymać   owego   promienia,   choć   wytworny 

dżentelmen,   obecnie   profesor   zwyczajny   Piotr   Stiepanowicz   Iwanow,   od   czasu   do   czasu 
ponawiał   próby.   Pierwszą   komorę   zniszczył   rozjuszony   tłum   owej   nocy,   kiedy   zginął 

Persikow.   Trzy   pozostałe   spłonęły   w   nikolskim   sowchozie   “Czerwony   Promień”   podczas 
pierwszego starcia eskadry z gadami, a próby rekonstrukcji komór nie powiodły się. Mimo 

usilnych starań Iwanowa nie udało się odtworzyć tak niby prostej kombinacji soczewek  i 
luster. Widocznie oprócz wiedzy było do tego potrzebne coś szczególnego, coś, czym na całym 

świecie   obdarzony   był   tylko   jeden   jedyny   człowiek   -   nieżyjący   już   profesor   Włodzimierz 
Hippatiewicz Persikow.

Przełożyli Irena Lewandowska
i Witodl Dąbrowski

background image

SZKARŁATNA WYSPA

Powieść tow. Juliusza Verne'a

z francuskiego na ezopowy

przełożył Michał A. Bułhakow (1924)

background image

CZĘŚĆ I - WYBUCH WULKANU

ROZDZIAŁ 1 - HISTORIA Z GEOGRAFIĄ

Wśród   fal   oceanu,   który   jeszcze   za   niepamiętnych   czasów,   z   uwagi   na   częste   burze   i 

sztormy,   nazwano   Spokojnym,   leżała   na   szerokości   geograficznej   45,   olbrzymia   bezludna 

wyspa, zamieszkana przez sławne, spokrewnione ze sobą plemiona: dzikusów czerwonych, 
czarnuchów białych oraz czarnuchów o bliżej nie określonym kolorze skóry. Tym ostatnim 

żeglarze, nie wiedzieć czemu, nadali miano zażartych.

Gdy lord Glenarvan na pokładzie słynnego statku “Nadzieja” zbliżył się po raz pierwszy do 

tej wyspy, stwierdził, iż panują tu stosunki dość oryginalne: mimo że dzikusów czerwonych 
było dziesięciokrotnie więcej niż wszystkich czarnuchów - tych białych i tych zażartych razem 

wziętych - rządziły wyspą wyłącznie pozostające w mniejszości czarnuchy. Na tronie, w cieniu 
palmy, zasiadał pan i władca wyspy, król Sizi-Buzi w kosztownej tiarze z rybich ości i puszek 

po sardynkach. Obok władcy siedział arcykapłan wraz z dowódcą wojska, nieustraszonym 
Rikki-Tikki-Tawi.

Dzikusy były w tym czasie zajęte uprawą pól, rybołówstwem i zbieraniem żółwich jaj.
Lord Glenarvan zaczął od tego, od czego zwykł zaczynać wszędzie, gdziekolwiek stanęła 

jego noga, a mianowicie zatknął na szczycie góry sztandar i oznajmił: “Ten wyspa... być teraz 
mój”.

Wynikło małe qui pro quo. Dzikusy nie obeznane z żadnym językiem oprócz rodzimego, 

zrobiły ze sztandaru portki. Wówczas lord zabrał się do wymierzania im kar cielesnych pod 

palmami, a gdy wychłostał  już wszystkich,  rozpoczął  pertraktacje  z wodzem Sizi-Buzi,  po 
których zrozumiał, że wyspa należy do wodza i że “flaga niepotrzebny”.

Jak się okazało, wyspa została odkryta już dwukrotnie. Pierwsi było Niemcy, po nich jacyś 

inni, co to jedli żaby. Dla udokumentowania swych słów Sizi-Buzi zademonstrował puszki po 

sardynkach, po czym napomknął słodkim głosem, że “woda ognista bardzo smaczny być, o 
tak!”

- Wywąchali, sukinsyny! - burknął lord po angielsku i poklepawszy Sizi-Buzi po ramieniu, 

pozwolił mu łaskawie uważać się nadal za władcę wyspy.

Następnie   odbyła   się   wymiana   towarowa.   Marynarze   wyładowali   z   pokładu   “Nadziei” 

szklane   paciorki,   zepsute   sardynki,   sacharynę   oraz   wodę   ognistą.   Dzikusy   zaś,   ogarnięte 

burzliwym entuzjazmem, zgromadziły na brzegu bobrowe skóry, kość słoniową, ryby, żółwie 
jaja i perły.

Sizi-Buzi wodę ognistą zatrzymał dla siebie, sardynki też, paciorki też i tylko sacharynę 

background image

oddał dzikusom.

Ustalono poprawne stosunki między obu stronami. Statki wchodziły do zatoki, zrzucały 

na   brzeg   angielskie   skarby   i   zabierały   tubylczy   szmelc.   Na   wyspie   zadomowił   się 
korespondent   gazety   “New   York   Times”   w   białych   spodniach   i   z   fajką.   Korespondent 

natychmiast złapał tropikalną rzeżączkę.

W podręcznikach geografii nowo odkryta wyspa zaczęła figurować jako L'ile des Sauvages 

(Wyspa Dzikich).

ROZDZIAŁ 2 - SIZI-BUZI PIJE WODĘ OGNISTĄ

Tak   więc   życie   na   wyspie   weszło   w   fazę   niesłychanego   rozkwitu.   Arcykapłan, 

głównodowodzący oraz sam Sizi-Buzi dosłownie kąpali się w wodzie ognistej. Z twarzy Sizi-

Buzi   zniknęły   zmarszczki   -  zaokrągliła   się   wyraźnie   i  błyszczała   jak  lakierowana.   Oddział 
białych czarnuchów, przyozdobiony w korale, tkwił przed namiotem wodza połyskując lasem 

dzid.

Załogi mijających wyspę statków często słyszały dobiegające z brzegu okrzyki:

- Niech żyje wielki Sizi-Buzi, nasz władca! Niech żyje arcykapłan! Hurra!
To krzyczały czarnuchy, a te zażarte najgłośniej.

Gromada   dzikusów   odpowiadała   wymownym   milczeniem.   Nie   otrzymując   ognistych 

przydziałów i pracując do upadłego, wspomniane dzikusy przebywały w stanie swoistej apatii 

graniczącej   z   tłumioną   niechęcią.   A   że   wśród   dzikusów,   podobnie   jak   wśród   wszystkich 
innych ludzi, zdarzają się podżegacze, bywało też tak, iż zaczynały ich nurtować buntownicze 

myśli:

-   Jakżeż   to   tak,   ludzie   dobrzy?   Przecie   to   nie   po   bożemu!   Woda   ognista   -   im   (czyli 

czarnuchom), korale - im, a nam co, figę z sacharyną? A jak pracować - to my?!

Wskutek takich nastrojów czerwone dzikusy naraziły się na grube nieprzyjemności. Sizi-

Buzi,   słysząc   o   zamętach,   wysłał   do   plebejuszowskich   wigwamów   oddział   karny,   który   w 
jednej chwili uśmierzył bunt.

Wychłostane dzikusy kłaniały się w pas i zapewniały:
- Sami więcej nie będziemy i dzieciom zabronimy!

W ten to sposób znowu nastały promienne czasy.

ROZDZIAŁ 3 - KATASTROFA

Wigwamy   Sizi-Buzi   i   arcykapłana   mieściły   się   w   najlepszej   części   wyspy,   u   podnóża 

wygasłego trzysta lat temu wulkanu.

Pewnej nocy wulkan zbudził się całkiem nieoczekiwanie i sejsmografy w Pułkowie oraz 

background image

Greenwich odnotowały jakieś złowrogie idiotyzmy.

Z wulkanu wydobył się dym, za nim płomień, potem posypały się kamienie i na końcu, jak 

wrzątek z samowaru, popłynęła rozżarzona lawa.

Nad   ranem,   w   miejscu   gdzie   stały   królewskie   wigwamy,   było   czyściuteńko.   Dzikusy 

stwierdziły,   że   zostały   bez   wodza   i   bez   arcykapłana,   z   samym   tylko   głównodowodzącym 
wojska.

ROZDZIAŁ 4 - GENIALNY KIRI-KUKI.

W pierwszej chwili dzikusy stanęły niczym ogłuszone gromem, w tłumie nawet przelały 

się łzy, ale już w następnej chwili w głowach zarówno dzikusów, jak i ocalałych czarnuchów z 
głównodowodzącym na czele zrodziła się myśl: “Co z nami będzie dalej?”

Myśl owa pociągnęła za sobą szemrania - najpierw niewyraźne, potem coraz głośniejsze - i 

nie wiadomo, co mogłoby z tego wyniknąć, gdyby nie całkiem zdumiewające zjawisko.

Otóż   nad   tłumem,   przypominającym   pole   maków   urozmaicone   nielicznymi   białymi 

plamami, wyrosła nagle pijacka gęba o latających oczkach. Stanąwszy na beczce, objawił się 

ludowi w całej swej okazałości znany na całej wyspie pijaczyna i nierób, osławiony Kiri-kuki.

Dzikusy po raz drugi zamarły niczym porażone gromem, a przyczyną takiego stanu rzeczy 

był zdumiewający wygląd Kiri-kuki. Wszyscy - od dzieci do starców - zwykli widywać tego 
osobnika obijającego się albo nad zatoką, gdzie wyładowywano ogniste wspaniałości, albo w 

pobliżu wigwamu wodza, i wszyscy doskonale wiedzieli, że Kiri-kuki to najprawdziwszy okaz 
czarnucha   zażartego.   A   teraz   ten   sam   Kiri   ukazał   się   oczom   oszołomionych   wyspiarzy 

pomalowany   od   stóp   do   głów   w   barwy   wojenne   plebejuszowskiej   czerwieni.   Najbardziej 
doświadczone   oko   nie   byłoby   w   stanie   odróżnić   tego   spryciarza   i   oszusta   od   zwykłego 

dzikusa!

Kiri-kuki   stojąc   na   beczce   zatoczył   się   raz   i   drugi,   po   czym   otworzył   szeroką   gębę   i 

wrzasnął   na   całe   gardło,   a   jego   epokową   mowę   natychmiast   utrwalił   w   swym   notesie 
reporterskim natchniony korespondent gazety “New York Times”.

- Ogłaszam, że wolna z nas wiara! Wam wszystkim składam dzięki!
Żaden,   ale   to   żaden   z   tłumnie   zebranych   dzikusów   nie   zrozumiał,   dlaczego   Kiri-kuki 

składa im dzięki i za co. Zatem cała gromada odpowiedziała mu zdumionym wrzaskiem:

- Hurra!!!

Przez kilka minut buszowało nad wyspą to donośne “hurra”, po czym przerwał je nowy 

okrzyk Kiri-kuki:

- A tera, chłopy, przysięgać!
Zachwycone dzikusy zawyły:

background image

- Komu-u-u?
Na to Kiri-kuki odpowiedział piskliwie:

- Mnie-e!
Tym razem dzikusów zatkało. Ale paraliż nie trwał długo. Głównodowodzący wydał głośny 

okrzyk: “Ach, kanalia, trafił w dziesiątkę!” - i pierwszy zgłosił akces do podrzucania Kiri-kuki 
w górę.

Przez całą noc na wyspie, grając odblaskami w niebie, płonęły wesołe ogniska i wokół nich 

tańczyły dzikusy, pijane z nadmiaru szczęścia i wody ognistej, której butelki otwierał dla nich 

własnoręcznie łebski Kiri-kuki.

Przepływające w pobliżu statki wysyłały w eter błyskawiczne radiogramy i zamierzały dla 

porządku ostrzelać wyspę, ale już wkrótce cały cywilizowany świat został uspokojony depeszą 
korespondenta z “Timesa”:

“tutejsze matoły obchodzą święto ludowe zwane bajram kropka ten oszust jest genialny”.

ROZDZIAŁ 5 - REBELLION

Następnie wydarzenia potoczyły się z szybkością zaiste nadprzyrodzoną. Chcąc dogodzić 

dzikusom,   Kiri   już   pierwszego   dnia   ogłosił,   że   wyspa   przybiera   miano   Szkarłatnej   dla 

uczczenia   ich   barw   plemiennych.   Niestety,   obojętnych   na   sławę   dzikusów   to   wcale   nie 
ucieszyło, czarnuchów zaś zdenerwowało. Następnego dnia, chcąc dogodzić czarnuchom, Kiri 

mianował   Rikki-Tikki   głównodowodzącym.   Niestety,   czarnuchom   nie   dogodził,   ponieważ 
głównodowodzącym pragnął zostać każdy z nich, dzikusów natomiast rozzłościł. Po czym, by 

dogodzić tym razem samemu sobie, Kiri-kuki zaopatrzył się we wspaniałe nakrycie głowy ze 
strzępiastej puszki po szprotach, przypominające do złudzenia koronę nieboszczyka Sizi-Buzi. 

W ten sposób nie dogodził nikomu i rozzłościł wszystkich, ponieważ czarnuchy sądziły, że 
każdy z nich jest godzien takiej korony, dzikusy zaś, zdemoralizowane nadużywaniem wody 

ognistej,   były   w   ogóle   przeciwne   koronie,   która   zbyt   dotkliwie   przypominała   im,   że 
stosunkowo niedawno zostały przez władcę wychłostane.

Ostatnie przedsięwzięcie Kiri-kuki dotyczyło wody ognistej - i wówczas przegrał na całej 

linii. Ogłosił bowiem, że wodę ognistą będzie dzielił równo między wszystkich, i przyrzeczenia 

nie dotrzymał. Sprawa była bardzo prosta. Chcąc rozdawać wszystkim, trzeba mieć dużo. A 
skąd wziąć dużo? W zamian za wodę ognistą Kiri upłynnił cały zbiór kukurydzy, ale wody 

ognistej   nie   zdobył   tyle,   ile   trzeba,   tymczasem   zarówno   czarnuchom,   jak   i   dzikusom   tak 
burczało w brzuchach z głodu, że zaczęli dawać wyraz oburzeniu.

Pewnego pięknego dnia, w porze upału, gdy Kiri swym zwyczajem wylegiwał się w swym 

wigwamie,   do   naczelnika   Rikki-Tikki   przyszedł   jakiś   dzikus,   którego   fizys   świadczyła 

background image

wyraźnie   o  wichrzycielskich   skłonnościach.   W   momencie   jego   ukazania   się,   Rikki   popijał 
właśnie   wodę   ognistą   pochrupując   w  przerwach   między   łykami   dobrze   przyrumienionym 

kawałkiem prosięcia.

- Czego chcesz, czerwona gębo? - zapytał oschle ponury dowódca.

Dzikus puścił komplement mimo uszu i przeszedł od razu do meritum sprawy.
- Jakżeż to, cóż to się dzieje? - zrzędził. - Wódka wasza, prosiaki wasze... A my? Znowu 

dawne porządki czy co?

- Ach, tak, prosiaka ci się zachciewa! - powstrzymując złość powiedział dowódca.

-   A   jak?   Co   to,   dzikus   nie   człowiek?   -   odparł   zuchwale   gość   przybierając   bezczelną 

postawę.

Rikki wziął prosiaka za chrupiącą nóżkę, zamachnął się i wyrżnął dzikusa w zęby z taką 

siłą, że z prosiaka trysnął tłuszcz, a z warg dzikusa - krew. W oczach przybysza zakręciły się 

łzy przemieszane z gradem zielonych iskier.

- Wynocha!!! - zamknął dyskusję dowódca.

Nikt   nie   wie,   co   takiego   uczynił   ów   dzikus,   powróciwszy   do   domu,   dobrze   wiadomo 

natomiast, że już pod koniec dnia na wyspie huczało jak w ulu. Tejże nocy załoga fregaty 

“Chancellor”,   przepływającej   w   pobliżu   wyspy,   widziała   dwie   łuny   w   południowej   Zatoce 
Błękitnego Spokoju. W świat poleciała niepokojąca wiadomość:

“Na wyspie ognie matoły znowu świętują kropka Hatteras”.
Szanowny kapitan Hatteras dopuścił się błędu: rzeczywiście na wyspie płonęły ognie, ale 

nie   świadczyło   to   bynajmniej   o   świętowaniu.   Po   prostu   płonęły   wigwamy   dzikusów 
podpalone przez oddział karny z rozkazu dowódcy - Rikki-Tikki.

Nad ranem słupy płomieni zamieniły się w słupy dymu, przy czym było ich już nie dwa, 

lecz dziewięć. Przed nadejściem nocy dym zamienił się znowu w rosochate łapy płomieni 

(szesnaście sztuk).

Świat był poważnie zaniepokojony; gazety w Paryżu, Londynie, Rzymie, Nowym Jorku, 

Berlinie i innych miastach wybiły nagłówek: “Co się stało na wyspie?”

Wreszcie nadeszła depesza od korespondenta “New York Timesa”. Jej treść okazała się 

zdumiewająca.

“Od pięciu dni płoną wigwamy czarnuchów kropka tłumy dzikusów (dalej nieczytelne) 

oszust Kiri ucie (nieczytelne)”.

A nazajutrz oszołomiła świat następna depesza nadana już nie z wyspy, lecz z pewnego 

portu w Europie:

“dickus utshinil colosalni rebellion kropka vispa plonie vibuhla jouma same trupi kropka 

background image

proshe zolitchke pieńset kropka korespondent”.

background image

CZĘŚĆ II - WYSPA W PŁOMIENIACH

ROZDZIAŁ 1 - TAJEMNICZE PIROGI

O świcie patrol na europejskim brzegu zaalarmował:
- Na horyzoncie okręty!

Lord Glenarvan wyszedł z lunetą i długo obserwował czarne punkty.
- Nie rozumiem - powiedział ów dżentelmen - czarnuchy w pirogach?

-   Do   stu   tysięcy   piorunów!   -   zawołał   Michał   Ardan   ciskając   zeissowską   lornetkę.   - 

Stawiam waszyngtońskiego dolara przeciwko dziurawemu banknotowi z 1923 roku o wartości 

jednego miliona, że to czarnuchy!

- Całkiem możliwe - potwierdził Paganel.

- Co to ma znaczyć? - zapytał lord, zdziwiony po raz pierwszy w życiu.
Zamiast odpowiedzi czarnuchy po zejściu na ląd tylko jęczały. Ich wygląd śmiało można 

było   określić   jako   przerażający.   A   kiedy   przybysze   trochę   odsapnęli,   wyjaśniło   się   co 
następuje. Otóż dzikusów są krocie. Cholerni podżegacze zamącili tym kretynom w głowach. 

Wysuwają żądanie: wytępić wszystkich czarnuchów. Rikki wysłał oddział karny, ale dzikusy 
wybiły oddział w pień. Ten łajdak Kiri-kuki pierwszy zwiał pirogą. Tutaj są resztki oddziału 

karnego z Rikki-Tikki na czele. Uciekać maleńko do lorda, rozumieć?

- Do stu tysięcy diabłów! - zagrzmiał Ardan. - Te dzikusy zamierzają zostać w Europie! 

Comprenez-vous?

- Ale kto wam dawać jeść? - przeraził się Glenarvan. - Nie, wy jechać na powrót...

- Ależ, wasze jaśniepaństwo, nie możemy tam wrócić - płakały czarnuchy. - Te dzikusy 

pozabijają nas bez pardonu. A po drugie, wigwamy nasze popalili już do reszty. Gdyby tak dla 

przykładu wojsko jakie wysłać, może by się dało uspokoić tych sukinsynów...

- Thank you - odparł z ironią lord wskazując depeszę korespondenta. - Wy tam mieć 

dżuma. I am jeszcze nie wariat. Jedna mój marynarz droższa być niż cały wasz parszywy 
wyspa. Yes.

- Tak jest, wasza wielebność - zgodziły się czarnuchy - wiadomo, żeśmy nic niewarci. A i z 

dżumą to prawda, pan z gazety dobrze napisał. Kosi ta zaraza i kosi. I znowuż głód...

-   Ta-ak   -   powiedział   w   zadumie   lord.   -   Okay.   Ja   pomyśleć.   -   A   potem   rozkazał:   - 

Kwarantanna!

ROZDZIAŁ 2 - CZARNA ROZPACZ.

Słów brak, żeby opisać, co przeszły czarnuchy w gościnie u lorda. Zaczęło się od tego, że 

background image

wykąpano ich w lizolu, po czym trzymano za ogrodzeniem, jak osły. Karmiono oszczędnie, w 
sam raz tak, żeby z głodu nie pomarli. A ponieważ przy takiej metodzie odżywiania trudno 

ustalić ścisłą normę, to jedna czwarta czarnuchów mimo wszystko oddała Bogu ducha.

Wreszcie, po przetrzymaniu swych gości w kwarantannie, lord wyprawił ich do pracy w 

kamieniołomach. Tam zapewniono im nadzór, a nadzorcy mieli harapy uwite z byczych żył...

ROZDZIAŁ 3 - MARTWA WYSPA

Wszystkie statki otrzymały rozkaz: omijać wyspę w promieniu strzału armatniego. Tak też 

czyniono.   Nocami   widać   było   słabą,   dogorywającą   łunę,  w   dzień   wyspa  tliła   się   czarnym 

dymem. Nad błękitem fal płynął smród rozkładających się trupów.

- Już po wyspie - mówili marynarze patrząc przez lornetki na zdradliwą zieleń lądu.

Czarnuchy,   które   na   lordowym   wikcie   wyglądały   niczym   blade   cienie,   obijając   się   po 

kamieniołomach powtarzały ze złośliwą satysfakcją:

-  Dobrze   im  tak,   szubrawcom.   Niech   pozdychają,  pies  im   mordę   lizał.   A  jak   wszyscy 

zdechną, wrócimy tam cichcem i wyspa będzie nasza. I niech tylko trafi nam w ręce ten łajdak 

Kiri-kuki - rozprujemy mu własnoręcznie brzuch.

Lord zachowywał niewzruszone milczenie.

ROZDZIAŁ 4 - ZALAKOWANA BUTELKA.

Wyrzuciła   ją   fala   na   brzeg   europejski.   Butelkę   otworzono   w   obecności   lorda,   z 

zachowaniem wszelkich lizolowych ostrożności. W środku był świstek papieru zabazgrany 
niewątpliwie   ręką   jakiegoś   dzikusa.   Tłumacz   odczytał   te   kulfony   i   przedłożył   lordowi 

dokument następującej treści:

“Przymieramy   głodem.   Dzieci   małe   zdychają   (napisane   było:   zdechajom).   Znowuż   ta 

dżuma. Ludzie my czy nie ludzie? Chlebka nam przyślijcie. Kochające dzikusy”.

Rikki-Tikki zzieleniał.

-   Wasza   lordowska   łaskawość!   Za   nic   w   świecie!   Niech   pozdychają!   Buntów   im   się 

zachciewa, a potem ktoś ma ich żywić?!...

- Nie mam taki zamiar - odparł lord lodowatym tonem i zdzielił Rikki-Tikki pejczem w 

ucho, żeby nie pchał się z doradzaniem.

- W gruncie rzeczy to świństwo - wycedził przez zęby Michał Ardan. - Można by im wysłać 

przynajmniej trochę kukurydzy.

- Dziękuję za radę, monsieur - skwitował go oschle Glenarvan. - Chciałbym tylko wiedzieć, 

kto   będzie  płacił   za  kukurydzę.   I  bez   tego   ta   banda  czarnuchów   zżarła   diabli   wiedzą   ile. 

Głupich rad nie potrzebuję.

background image

- Ach, tak! - rzekł Ardan mrużąc oczy. - W takim razie, sir proszę wyznaczyć godzinę i 

miejsce pojedynku. I daję słowo honoru, że z odległości dwudziestu metrów trafię w waszą 

lordowską mość równie dobrze jak w katedrę Notre Dame.

-   Nie   zazdroszczę   szanownemu   panu,   jeśli   znajdzie   się   pan   w   odległości   dwudziestu 

metrów ode mnie - odparł lord. - Nie zazdroszczę, ponieważ pańska waga zwiększy się o wagę 
kuli, którą wpakuję łaskawcy, wedle jego wyboru, w prawe albo lewe oko.

- Phileas Fogg był sekundantem lorda, Paganel - Ardana. Zarówno Ardan jak i lord wyszli 

z pojedynku cało i zdrowo. Lord w Ardana nie trafił, trafił natomiast w jednego z czarnuchów 

przyczajonych z ciekawości pod krzakiem. Kula weszła czarnuchowi w nasadę nosa i wyszła 
przez kark. Zgon nastąpił w momencie, gdy kula znalazła się w połowie drogi, czyli w samym 

środku   mózgu.   Ardan   i   Glenarvan,   uścisnąwszy   sobie   dłonie,   rozeszli   się   każdy   w   swoją 
stronę.

Ale na tym nie koniec przygody z butelką. Tejże nocy pięćdziesięciu czarnuchów uciekło w 

pirogach z europejskiego lądu zostawiając lordowi bezczelną wiadomość:

“Dziękujemy za lizol i za bycze żyły. Mamy nadzieję, że kiedyś powyrywamy nadzorcom 

nogi. Wracamy na naszą wyspę. Z dzikusami jakoś dojdziemy do ładu. Lepiej zdechnąć w 

domu od zarazy niż tutaj od waszego śmierdzącego mięsa. Uszanowanie”.

Uciekinierzy   porwali   ze   sobą   lunetę,   zdezelowany   karabin   maszynowy,   sto   puszek 

skondensowanego mleka, sześć błyszczących klamek od drzwi, dziesięć rewolwerów i dwie 
białe kobiety.

Lord wychłostał wszystkich pozostałych czarnuchów i obliczył w swym notesie wartość 

skradzionych przedmiotów.

background image

CZĘŚĆ III - SZKARŁATNA WYSPA

ROZDZIAŁ I - ZASKAKUJĄCA DEPESZA

Minęło sześć lat.  Odcięta od świata  martwa  wyspa została  zapomniana. Marynarze ze 

statków podziwiali niekiedy przez lunety obfitą zieleń jej brzegów, skały, i pieniące się fale 

przypływu. Nic poza tym.

Zakładano,   że   powinno   upłynąć   siedem   lat,   by   znikły   pozostałości   epidemii   i   wyspa 

przestała   być   niebezpieczna.   Z   końcem   siódmego   roku   planowano   wyprawę   w   celu 
powtórnego zaludnienia wyspy przez goszczących u lorda czarnuchów. Na razie czarnuchy, 

chude jak szkielety, słaniały się po kamieniołomach.

I oto z początkiem  siódmego roku cały  cywilizowany  świat został  wstrząśnięty.  Stacje 

radiowe w Ameryce, Anglii i Francji odebrały zaskakującą depeszę:

“   skończyła   się   zaraza   kropka   jesteśmy   żywi   i   zdrowi   czego   i   wam   życzymy   kropka 

uszanowanie”.

Rano prasa całego świata zaprezentowała czytelnikom olbrzymie tytuły:

“Wyspa przemówiła!!!” “Zagadkowy komunikat!!!” “Czarnuchy żyją!!!”
-   Na   barchanowe   pantalony   mojej   babci!   -   ryknął   Michał   Ardan.   -   Nadzwyczajne! 

Najbardziej   zdumiewające   jest   nie   to,   że   przeżyli,   ale   to,   że   nadsyłają   depesze!   Skąd 
wytrzasnęli radio - chyba sam diabeł sprawił im stację nadawczą?!

Lord Glenarvan przyjął nowinę z zadumą, natomiast czarnuchy z kamieniołomów były 

kompletnie załamane. Rikki-Tikki jęcząc błagał lorda:

-   Wystrzelać   ich   teraz,   wasza   przewielebność,   nic   tylko   wysłać   wojsko   i   wystrzelać! 

Przecież cóż to się dzieje? Wyspa jest nasza, do nas należy! Ileż my tu mamy sterczeć?

- Będę zobaczyć - odpowiedział lord.

ROZDZIAŁ 2 - KAPITAN HATTERAS I ZAGADKOWA BARKA

Pewnego pięknego majowego dnia nad morzem stanął spiralą dym i wkrótce okręt pod 

dowództwem kapitana Hatterasa, wysłany przez lorda Glenarvana, przycumował do brzegu. 

Marynarze,   stłoszeni   wokół   burt   okrętu,   patrzyli   z   zaciekawieniem   na   wyspę.   Oczom   ich 
ukazał się następujący widok: w zatoce spokojnie drzemała woda, a tuż przy brzegu, otoczona 

gromadką   nowych   dopiero   co   skleconych   łodzi   tubylczych   stała   jakaś   nieznana   barka. 
Tajemnica depeszy radiowej wyjaśniła się natychmiast - w oddali, nad szmaragdowym lasem 

tropikalnym, wznosił się maszt nadzwyczaj pokracznej stacji nadawczej.

- Do stu tysięcy piorunów! - wrzasnął kapitan. - Nie inaczej, jak tutejsze półgłówki same 

background image

zmontowały to szkaradzieństwo!

Marynarze, patrząc na pokraczny owoc tubylczej twórczości, wesoło rechotali.

Z okrętu spuszczono na wodę szalupę i kapitan w towarzystwie kilku marynarzy wysiadł 

na brzeg.

Pierwszą   rzeczą,   jaka   zaskoczyła   odważnych   przybyszów,   było   niebywałe   mnóstwo 

dzikusów. Hatterasa obstąpili nie tylko dorośli, ale także cały tłum młodzieży. Skraj brzegu 

obsiadła girlanda tłuściutkich dzieciaków, które łowiły ryby, zwiesiwszy nogi w błękitną wodę.

- Niech mnie diabli porwą, jeśli ta dżuma nie wyszła im na zdrowie! - zawołał Hatteras. - 

Mają takie gęby, jakby odżywiano ich wyłącznie papką z płatków owsianych w najlepszym 
gatunku! Ciekawe... Zobaczymy dalej...

Dalej zdumiała go właśnie owa stara barka przyczajona w zatoce. Wystarczył jeden rzut 

doświadczonego oka, by przekonać się, że barka pochodzi z europejskiej stoczni.

- Coś mi się to nie podoba - wycedził Hatteras przez zęby. - Jeśli tylko nie skradli sami 

tego trupa, to chciałbym wiedzieć, co za kanalia  grasowała tu w czasie  kwarantanny? TA 

barka wygląda mi na niemiecką...

Zapytał więc zwracając się do dzikusów:

- Hej, wy, czerwone pyski! Skąd gwizdnęliście barkę?
Dzikusy odpowiedziały filuternym uśmiechem, pokazując zęby jak perły.

- Nie raczycie odpowiadać? Dobrze, zaraz pomogę wam przemówić - powiedział kapitan 

chmurząc czoło.

Z   tymi   słowy   ruszył   w   stronę   barki,   ale   dzikusy   zagrodziły   drogę   kapitanowi   i   jego 

marynarzom.

- Precz! - wrzasnął Hatteras i wprawnym ruchem sięgnął do tylnej kieszeni.
Ale nikt z dzikusów cofać się nie zamierzał. Hatteras wraz ze swymi marynarzami znalazł 

się w zwartym pierścieniu tubylców. Kapitanowi spąsowiała szyja. Dostrzegł w tłumie jednego 
z białych czarnuchów, którzy uciekli swego czasu z kamieniołomów.

- Kogo widzę! Stary znajomy! - zawołał Hatteras. - Teraz rozumiem, skąd te bunty! Ano 

zbliż się tu, łajdaku!

Ale łajdakowi ani się śniło; tak też oznajmił:
- Nie pójdę!

Kapitan rozejrzał się z wściekłością; teraz jego szyja przybrała kolor fioletowy, stanowiąc 

wspaniały kontrast z białym otokiem hełmu tropikalnego. Rzecz w tym, że zauważył w rękach 

wielu dzikusów karabiny, zanadto przypominające broń niemiecką, w dłoni zaś bezczelnego 
czarnucha - skradzione lordowi parabellum. Twarze majtków, zazwyczaj dziarskie, nabrały 

background image

powagi   i   zszarzały.   Kapitan   spojrzał   w   piekący   błękit   nieba,   potem   w   stronę   redy,   gdzie 
kołysał   się   na   falach   jego   okręt.   Pozostający   na   pokładzie   marynarze   -   białe   plamki   na 

masztach - spokojnie obserwowali brzeg. Kapitan Hatteras umiał wziąć się w garść. Jego kark 
przybrał stopniowo normalny odcień, co świadczyło, że tym razem udar kapitanowi nie grozi.

- Proszę mnie przepuścić, wracam na pokład - powiedział uprzejmie ochrypłym głosem.
Dzikusy zrobiły mu miejsce i kapitan eskortowany przez swych marynarzy odpłynął od 

brzegu.   W   godzinę   później   zgrzytnęły   łańcuchy   kotwic   i   nim   zdążyła   upłynąć   następna 
godzina, po okręcie pozostał tylko malutki dymek na lśniącym błękicie horyzontu.

ROZDZIAŁ 3 - NIEZWYCIĘŻONA ARMADA

W   barakach,   gdzie   mieszkały   czarnuchy,   działy   się   niestworzone   rzeczy.   Czarnuchy, 

wydając z siebie okrzyki bojowe, zdawało się, że postradały zmysły. Tego dnia zaserwowano 
im   pełne   wiadra   tłustego,   złocistego   rosołu.   Zamiast   łachmanów   czarnuchom   wydano 

wspaniałe   perkalowe   portki   i   dowolne   ilości   farby   do   bojowego   tatuażu.   Przy   barakach 
widniały ustawione w kozły nowiuteńkie karabiny, obok karabinów - kulomioty i inna broń 

szybkostrzelna.

Rikki-Tikki-Tawi wyglądał najbardziej imponująco. Lśniły pierścienie w jego nozdrzach, 

mieniły się barwami powiewające nad głową pióra. Gęba świeciła mu się jak popowi przed 
Wielkanocą. Powtarzał w kółko jak obłąkany:

- Dobra wasza, dobra wasza. Tera zaśpiewacie, gołąbeczki. Niech tylko dopłyniemy, już ja 

wam pokażę...

Robił przy tym taki gest, jak gdyby zamierzał wydrapać komuś oczy.
- Równaj szeregi! Baczność! Hurra! - darł się goniąc wzdłuż szeregu ociężałych po wielkim 

żarciu czarnuchów.

Trzy   pancerniki   w   porcie   zaczęły   przyjmować   na   pokłady   bataliony   czarnuchów.   I 

wówczas   miało   miejsce   nieoczekiwane   zdarzenie.   Przed   szeregiem   czarnuchów   ukazał   się 
jakiś   obszarpany,   wynędzniały   osobnik   ostrzyżony   na   jeża.   Oszołomione   czarnuchy 

rozpoznały  w tej nędznej kreaturze  oszusta Kiri-kuki, błąkającego  się dotąd  nie wiadomo 
gdzie.

Miał czelność wystąpić naprzód i z przymilnym uśmieszkiem zwrócić się do dowódcy:
- Cóż to, bracie, zapomniałeś o mnie? Przecież też jestem wasz. Też czarny. Weźcie mnie 

ze sobą na wyspę. Może przydam się na coś...

Nie zdążył dokończyć: dowódca zzieleniał na twarzy i wyciągnął zza pasa szeroki ostry 

nóż.

- Wasza łaskawość - powiedział do lorda, z trudem poruszając trzęsącymi się wargami - 

background image

ten tutaj... no, ten... to akurat Kiri-kuki, przez niego cały ten bałagan... Wasza miłość pozwoli, 
że własnymi rękami poderżnę mu gardziołko?

- O yes, z mili chęci - odpowiedział dobrodusznie lord. - Ale już, statek czekać.
Kiri-kuki zdążył tylko raz pisnąć, gdy Rikki po mistrzowsku przeciął mu gardło od ucha do 

ucha.

Następnie  wyszli  naprzód  lord Glenarvan   z Michałem   Ardanem  i  lord wygłosił  mowę 

pożegnalną:

- Jechać, dzikus walczyć. I am pomagać, ze statek strzelać. You potem płacić.

ROZDZIAŁ 4 - NIEOCZEKIWANY FINAŁ

Niczym perła lśniła wyspa w oślepiających promieniach dnia. Statki zbliżyły się do brzegu 

i uzbrojone wojsko czarnuchów zeszło na ląd. Rikki, płonąc niecierpliwością w przeczuciu 
walki, wyskoczył pierwszy i potrząsając szablą rozkazał:

- Za mną, zuchy!
I zuchy podążyły za nim.

Przebieg wypadków był następujący: na żyznych polach wyspy przywitała nieproszonych 

gości olbrzymia armia dzikusów. Były ich takie krocie, że zielona wyspa w mgnieniu oka 

zabarwiła się na czerwono. Parły jak chmara ze wszystkich stron i nad czerwonym oceanem 
głów,   niczym   włosie   na   szczotce   do   zębów,   jeżyła   się   szczecina   bagnetów   i   kopii. 

Gdzieniegdzie, wtrącone w czerwony tłum, pędziły w charakterze dowódców oddziałów te 
same czarnuchy, co swojego czasu zwiały z kamieniołomów. Wspomniane czarnuchy nosiły 

teraz barwy wojenne dzikusów; potrząsały rewolwerami i wyraz ich twarzy mówił, że nie mają 
nic do stracenia. Z gardła wyrywały się bojowe rozkazy:

- Bagnety na broń!
Dzikusy wtórowały takim wrzaskiem, że stygła w żyłach krew:

- Bij sukinsynów!!
Gdy zderzyły się szeregi walczących, nie było najmniejszych wątpliwości, że armia Rikki-

Tikki jest zaledwie białą plamą, wyspą w falującym czerwonym oceanie. Plama rozlała się i 
otoczyła dzikusów od flank.

- Na rogi szatana! - zawołał z pokładu okrętu flagowego Michał Ardan. - Nigdy w życiu nie 

widziałem czegoś podobnego!

- Wspomóc ich ogniem! - rozkazał lord Glenarvan odrywając od oczu lunetę.
Kapitan Hatteras wspomógł. Buchnęła czternastocalówka i pocisk, nie osiągnąwszy celu, 

wybuchł akurat na styku między dzikusami i czarnuchami. Dwudziestu pięciu czarnuchów i 
czterdziestu   dzikusów   rozniosło   w   strzępy.   Drugi   pocisk   zebrał   plon   jeszcze   większy: 

background image

pięćdziesięciu   czarnuchów   i   stu   trzydziestu   dzikusów.   Trzeciego   pocisku   nie   wysłano, 
albowiem   lord   Glenarvan,   obserwujący   atak   artyleryjski   przez   lunetę,   schwycił   kapitana 

Hatterasa za gardło i odciągnął od armaty wołając:

- Niech pana szlag trafi, przerwać to natychmiast! Walicie przecież prosto w czarnuchów!

W szeregach czarnuchów, po dwóch strzałach Hatterasa, wybuchła nieprawdopodobna 

panika. Armia zawyła i drgnęła.

Wył nawet Rikki-Tikki, wokół którego wytworzył się szalony wir. Z wiru wyłoniła się nagle 

wykrzywiona   gęba   jednego   z   szeregowych   czarnuchów.   Czarnuch   z   pianą   na   ustach 

podskoczył do osłupiałego dowódcy i wychrypiał:

- Co-o?! Mało ci, żeś nas zataszczył w kamieniołomy i gnębił tam przez siedem lat!! Teraz 

znowu zaczynasz? Wciągasz w pułapkę? Żebyśmy z przodu oberwali od dzikusów, a z tyłu - 
pociskiem w kark? A-a-!!!

Błyskawicznie wyszarpnął nóż i pełnym natchnienia ruchem wbił go w pierś Rikki-Tikki, 

mierząc z nadzwyczajną dokładnością między piąte a szóste żebro po lewej stronie.

- Ratun... - jęknął dowódca... -... ku... - dokończył już na tamtym świecie, przed tronem 

Wszechmogącego.

- Hurra-a! - wrzasnęły dzikusy.
- Składajmy broń! Hura! Pojednajmy się, bracia! - wyły ogłupiałe czarnuchy, porwane 

buszującym potokiem niezliczonej dzikusowej braci.

- Hurra-ra!! - odpowiedziały dzikusy.

I wszystko zmieszało się na wyspie w jednym niewiarygodnym galimatiasie.
- Do siedmiuset wrzodów i ciężkiej febry! - zawołał Michał Ardan przywierając oczami do 

zeissowskich   szkieł   lornetki.   -   Niech   zawisnę   na   stryczku,   jeśli   ci   wariaci   nie   zawarli 
przymierza! Proszę spojrzeć sir! Padają sobie w objęcia!

- Widzę - odrzekł lord grobowym głosem. - Ciekaw jestem, kto nam teraz wynagrodzi 

wszystkie wydatki związane z żywieniem tej hołoty w kamieniołomach?

- Ach, niechże pan da spokój, sir - powiedział serdecznie Ardan - możemy nie spodziewać 

się   żadnej   nagrody   poza   febrą   tropikalną.   Jednym   słowem,   radzę   panu,   żebyśmy   czym 

prędzej podnieśli kotwice. Uwaga!! - krzyknął nagle i przykucnął, a lord kucnął machinalnie 
obok niego. Zdążyli w porę: nad ich głowami, niczym szalony podmuch wiatru, przemknęła 

błyszcząca chmura strzał i kul wysłanych przez czarnuchów.

- Wlepić im! - wrzasnął lord do kapitana.

Kapitan wlepił - ale nieudolnie.
Pocisk   wybuchł   wysoko   w   powietrzu.   Zjednoczona   armia   dzikusów   i   czarnuchów 

background image

odpowiedziała na to następną chmurą strzał, która przemknęła tym razem niżej, i lord ujrzał 
na   własne   oczy,   jak   siedmiu   zbroczonych   krwią   marynarzy   padło   w   przedśmiertnych 

konwulsjach.

- Do diabła z całą tą wyprawą! - krzyknął przewidujący Ardan. - Gazu, sir! Strzały mają 

zatrute! Gazu, jeśli nie chce pan przywieźć dżumy do Europy!

- Przyłożyć im na pożegnanie! - wychrypiał lord.

Znany   partacz   -   kapitan   Hatteras   -   wysłał   na   pożegnanie   jeszcze   jeden   pocisk,   który 

poleciał w ogóle nie wiadomo gdzie, po czym okręty podniosły kotwice. Trzecia chmura strzał, 

już niegroźna, osiadła na morskich falach.

W pół godziny później pancerne olbrzymy oddaliły się prując oceaniczne fale i zasnuwając 

dymem horyzont. W spienionym wirze  za rufą przewracały  się wyrzucone  za burtę trupy 
siedmiu zabitych marynarzy.

Wyspę powlekała mgiełka, w której tonął powoli szmaragdowy, opromieniony słońcem 

brzeg.

ROZDZIAŁ 5 - KOŃCOWY SYGNAŁ

W nocy tropikalne niebo nad Szkarłatną Wyspą rozjarzyła płomienna łuna i okręty nadały 

piorunującą wiadomość, którą odebrały wszystkie stacje:

“wyspa świętuje bajram na niesłychaną skalę kropka te diabły chleją wódkę kokosową”.

Następnie wieża Eiffla rozbłysła snopem zielonych błyskawic, które przyniosły meldunek 

aż nazbyt bezczelny:

“lord glenarvan michał ardan 
obchodząc nasze wspólne święto mamy zaszczyt oznajmić iż panowie mogą nas pocało 

(nieczytelne) w (nieczytelne) kropka”.

z poważaniem

czarnuchy i dzikusy kropka
- Przerwać odbiór! - ryknął Ardan.

Wieża umilkła. Zgasły zielone błyskawice. Co było dalej - nikt nie wie.
Przełożyła Ałła Sarachanowa

background image

PRZYGODY CZICZIKOWA

poemat w dwóch częściach

z prologiem i epilogiem (1922)

- “Uważaj, uważaj, durniu! - wołał Cziczikow do Selifana.
- Jak cię zdzielę pałaszem, to zobaczysz! - wołał pędzący naprzeciw feldjeger z wąsami  

długimi na arszyn. - Nie widzisz państwowego pojazdu, do wszystkich diabłów?!”

(Gogol)

background image

PROLOG

... Jakiś dziwaczny sen. Śni mi się, że diabeł żartowniś otworzył drzwi do państwa cieni. A 

nad drzwiami migoce wieczna lampka z napisem: “martwe dusze”. I zaczął się ruch w krainie 
zmarłych, i popełzły zeń cienie jeden za drugim, bez końca.

Maniłow   w   niedźwiedzim   futrze,   Nozdriow   w   cudzym   zaprzęgu,   Dzerżymorda   na 

strażackiej pompie, Selifan, Pietruszka, Fietinja...

A na ostatku ruszył on sam, Paweł Ianowicz Cziczikow. W swej słynnej bryczce.
I pociągnęła cała ta hałastra na Radziecką Ruś. I zdarzyły się na Rusi owej przedziwne 

zdarzenia. A jakie - zostanie wymienione szczegółowo poniżej...

I

Przesiadłszy się w Moskwie z bryczki do samochodu, Cziczikow pędził po moskiewskich 

wertepach. Pędził i przeklinał Gogola na czym świat stoi:

- Żeby mu, diablemu synowi, powyskakiwały pod oczami pęcherze! I to takie jak kopy 

siana! Splamił,  zaszargał  mi reputację,  tak że nosa wysunąć nie można. Przecież  jeśli się 

dowiedzą, żem Cziczikow, to wyrzucą mnie w diabły! I dobrze, jak tylko wyrzucą, bo mogę, 
nie daj Boże, i na Łubiance posiedzieć. A wszystko przez tego Gogola, żeby mu tak, draniowi, 

z mamusią i tatusiem...

I snując takie oto refleksje wjechał w bramę tego samego hotelu, z którego wyjechał przed 

stu laty.

Wszystko tu było jak dawniej. Ze szpar wyzierały karaluchy i nawet bodaj ich przybyło. 

Ale były też zmiany. Na przykład zamiast szyldu z napisem “hotel” wisiał plakat z napisem: 
“Państwowy Dom Noclegowy nr... “ A już brud i smród był taki, że sam Gogol by osłupiał.

- Pokój proszę!
- Skierowanie proszę!

Ale genialny Paweł Iwanowicz nie zmieszał się ani na chwilę.
- Kierownika!

R-raz! - i już jest kierownik. A to stary znajomy. Nijaki Łysy Pimien, ten sam, który kiedyś 

władał   “Akulinką”,   a   teraz   otworzył   na   Twerskiej   rosyjską   kawiarnię   z   niemieckimi 

atrakcjami, balsamami i, oczywiście, prostytutkami. Gość i kierownik uściskali się, cmoknęli, 
poszeptali   i  wszystko   zostało  załatwione   w  mig,   bez   żadnego  skierowania.   Przegryzł   więc 

Paweł Iwanowicz co nieco i popędził załatwiać sobie pracę.

II

Był   wszędzie   -   i   wszędzie   gdzie   był,   oczarował   wszystkich   składaniem   pełnych   gracji 

background image

ukłonów i cechującą go zawsze niesłychaną erudycją.

- Proszę wypełnić ankietę.

Dali mu płachtę długości arszyna, w niej sto najbardziej podchwytliwych pytań: skąd, 

gdzie i po co?...

Nie minęło pięć minut, a już Paweł Iwanowicz wypełnił ankietę, jak długa i szeroka. Tylko 

kiedy ją podawał, zadrżała mu ręka.

Ta-ak, pomyślał, teraz przeczytają, jaki to ze mnie brylant, i...
I nie stało się absolutnie nic.

Po pierwsze, ankiety nikt nie przeczytał, a po drugie - trafiła do panienki rejestratorki, 

która zrobiła z nią to co zwykle: zamiast do pism przychodzących, wpisała do wychodzących, 

a potem gdzieś wsadziła, tak że ankieta przepadła jak kamień w wodzie.

Cziczikow uśmiechnął się pod wąsem i zaczął pracować.

III

A   potem   wszystko   szło,   im   dalej,   tym   lepiej.   Cziczikow   rozejrzał   się   i   stwierdził,   że 

wszędzie siedzą sami znajomi. Pobiegł do urzędu, w którym wydawano przydziały, i usłyszał:

- Znam was, skąpiradła jedne! Weźmiecie kota, obedrzecie ze skóry i dacie na przydział! A 

ja chcę, żebyście mi dali baraniny z kaszą. A tych waszych przydziałowych żab i zgniłych śledzi 
do ust nie wezmę, choćbyście je cukrem posypali!

Patrzy - a to Sobakiewicz.
Ten, jak tylko przyjechał, natychmiast zażądał deputatu. I dostał, jeszcze jak! Wtedy siadł, 

zjadł   i   poprosił   o   dokładkę.   Dołożyli.   Mało!   Wtedy   dali   mu   jeszcze   jeden   deputat,   miał 
zwyczajny,   dostał   specjalny.   Mało!   Dali   zastrzeżony.   Zeżarł   i   zażądał   jeszcze.   I   awanturę 

zrobił!   Nawymyślał   wszystkim   od   faryzeuszy,   nakrzyczał,   że   oszust   siedzi   na   oszuście   i 
oszustem pogania i że jest tylko jeden porządny człowiek - referent, a i ten, prawdę mówiąc, 

świnia!

Dostał akademicki.

Cziczikow zobaczył, jak Sobakiewicz żongluje deputatami, i momentalnie zaczął działać. 

Zapędził   Sobakiewicza   w   kozi   róg.   Dostał   deputat   dla   siebie,   dla   nie   istniejącej   żony   z 

dzieckiem, dla Selifana i Pietruszki, dla faceta,  o którym opowiadał  Betriszczewowi,  i dla 
matki staruszki, której dawno nie było na świecie. I wszystkie - akademickie. Tak że musiano 

mu wozić jedzenie ciężarówką.

Uporawszy się w ten sposób z problemem zaopatrzenia, ruszył do innych urzędów.

Pędząc kiedyś samochodem przez Kuźniecki Most, spotkał Nozdriowa. Ten oznajmił z 

miejsca, że sprzedał już i dewizkę i zegarek. Rzeczywiście - nie miał na sobie ani jednego, ani 

background image

drugiego. Ale nie dawał za wygraną. Opowiedział, że poszczęściło mu się na loterii: wygrał pół 
funta oleju, szkło do lampy naftowej i zelówki do dziecinnych bucików, ale zaraz potem mu 

się nie poszczęściło i musiał, cholera, dołożyć jeszcze własne sześćset milionów. Opowiedział, 
jak zaproponował Wniesztorgowi, że dostarczy dla zagranicy partię prawdziwych kaukaskich 

kindżałów. I dostarczył. I zarobiłby na tym masę pieniędzy, gdyby nie świnie Anglicy, którzy 
zauważyli na kindżałach napis: “mistrz Sawielij Sybiriakow”, i wszystko odrzucili. Zaciągnął 

Cziczikowa do swojego pokoju i napoił wspaniałym koniakiem, ponoć prosto z Francji, w 
którym   jednak   czuło   się   samogon   w   całej   jego   okazałości.   Ostatecznie   dołgał   się   aż   do 

zapewnień, że dano mu w przydziale osiemset arszynów materiału, błękitne auto ze złotą 
tapicerką i nakaz na mieszkanie w pałacyku z kolumnami.

Kiedy   zaś   jego   zięć,   Miżujew,   wyraził   wątpliwość,   Nozdriow   nawymyślał   mu   nie   od 

Sofronów, lecz zgoła od parszywców.

Jednym słowem, znudził się Cziczikowowi tak, że ten nie wiedział, jak od niego uciec.
Ale Nozdriowowskie opowieści nasunęły mu myśl, że i sam mógłby się zająć handlem 

zagranicznym.

IV

Tak też zrobił. Znowu wypełnił ankietę, zaczął działać i zademonstrował całą skalę swoich 

możliwości. Przepędzał przez granicę stada baranów w podwójnych futrach, między którymi 

utykał brabanckie koronki, a brylanty przewoził w kołach, dyszlach, uszach i diabli wiedzą 
jakich jeszcze miejscach.

I w krótkim czasie zgromadził prawie pięćset miliardów.
Nie dał jednak za wygraną. Wystosował do kogo należy podanie o wydzierżawienie mu 

pewnej firmy i nie szczędząc tęczowych barw przedstawił wielkie korzyści, jakie to przyniesie 
państwu.

W   urzędzie   rozdziawiono   usta   od   ucha   do   ucha   -   istotnie,   korzyści   zapowiadały   się 

fantastyczne.   Poprosili   o   wskazanie   przedsiębiorstwa.   Ależ   oczywiście!   Mieściło   się   na 

Twerskim bulwarze, akurat naprzeciw klasztoru Męki Pańskiej, i nosiło nazwę: “Pampusz na 
Twerbulu”.   [pomnik   Puszkina]   Zwrócono   się   gdzie   należy   z   zapytaniem,   czy   coś   takiego 

rzeczywiście istnieje. Odpowiedź brzmiała: owszem, cała Moskwa o tym wie. Znakomicie.

- Proszę sporządzić kosztorys.

Cziczikow miał już kosztorys za pazuchą.
Wydzierżawiono.

Cziczikow nie tracąc czasu popędził gdzie trzeba.
- Proszę o zaliczkę.

background image

-   Proszę   sporządzić   wykaz.   W   trzech   egzemplarzach   z   odpowiednimi   podpisami   i 

pieczątkami.

Nie minęły dwie godziny, jak wykaz już był. Według wszelkich reguł. Pieczęci - jak gwiazd 

na niebie. I podpisy jak się patrzy.

-   Za   dyrektora   -   Nieuważaj-koryto,   za   sekretarza   -   Kuwszynnoje   Ryło,   za 

przewodniczącego komisji cen i opłat - Jelizawieta Worobiej.

- Zgadza się. Oto zlecenie wypłaty.
Kasjer ujrzawszy sumę, aż jęknął.

Cziczikow złożył podpis i wywiózł pieniądze trzema dorożkami.
A potem pomknął do następnego urzędu.

- Proszę o pożyczkę.
- Proszę pokazać towary.

- Bądźcie uprzejmi wysłać przedstawiciela.
- Dawać przedstawiciela!

Zgiń, przepadnij, znowu znajomy: Jemielian Rotoziej.
Cziczikow zabrał go ze sobą. Zawiózł do pierwszego lepszego magazynu i pokazuje. Patrzy 

Jemielian i widzi: towarów bez liku.

- Ta-ak... I to wszystko pana?

- Wszystko.
- Jeśli tak - powiada Jemielian - to proszę przyjąć moje gratulacje. Z pana to już nie 

milioner, tylko trylioner.

A Nozdriow, który też się do nich przyczepił, zaczął dolewać oliwy do ognia:

- Widzisz tę ciężarówkę z butami? Tę, co wjeżdża do bramy? To jego buty.
Potem, ogarnięty zapałem, wyciągnął Jemieliana na ulicę i zaczął pokazywać:

- Widzisz te sklepy? Wszystko jego. Cała tamta strona ulicy. TA też. Widzisz tramwaj? 

Jego. A latarnie? Też jego. Widzisz? Widzisz?

I kręci nim we wszystkie strony, aż Jemielian zaczął błagać:
- Wierzę! Widzę!... Tylko mnie już puść.

Wtedy wrócili do urzędu.
Tam pytają Jemieliana:

- No i co?
Ten tylko ręką machnął.

- Nie da się tego opisać!
- No, skoro się nie da, to wydać mu n +1 miliardów.

background image

V

Dalsza kariera Cziczikowa przebiegała w zawrotnym tempie. W głowie się nie mieści, co 

wyrabiał.   Stworzył   Zjednoczenie   do  Wyrobu   Żelaza   z  Drewnianych   Wiórów  i,   oczywiście, 
dostał   natychmiast   pożyczkę.   Został   udziałowcem   ogromnej   spółdzielni   i   nakarmił   całą 

Moskwę   kiełbasą   z   padliny.   Kiedy   dziedziczka   Koroboczka,   usłyszawszy,   że   w   Moswie 
“wszystko   da   się   załatwić”,   przyjechała   nabyć   nieruchomość,   Cziczikow   skumał   się   z 

Zamuchryszkinem i Utieszytielnym i sprzedał  jej Maneż,  naprzeciw Uniwersytetu.  Zawarł 
umowę   na   elektryfikację   miasta   położonego   tam,   gdzie   diabeł   mówi   dobranoc,   po   czym 

wszedłszy w kontakt z byłym horodniczym, postawił płot i powbijał tyczki, żeby to pachniało 
jakimś planem, a potem oświadczył, że pieniądze zrabowały mu bandy kapitana Kopiejkina. 

Jednym słowem, wyprawiał istne cuda.

I po Moskwie poszły słuchy, że Cziczikow jest trylionerem. Różne instytucje zaczęły go 

sobie wyrywać jako eksperta. Już wynajął za pięć miliardów pięciopokojowe mieszkanie, już 
jadał obiady i kolacje w “Empire”...

VI

Aż nastąpił krach.

Wszystko   było   jak   w   Gogolowskiej   przepowiedni:   zgubił   Cziczikowa   Nozdriow,   a 

wykończyła Koroboczka. Bez złych zamiarów, po prostu po pijanemu, Nozdriow wygadał się 

na wyścigach i o drewnianych wiórach i o wydzierżawieniu nie istniejącego przedsiębiorstwa, 
a podsumował to wszystko stwierdzeniem, że Cziczikow jest kanciarzem i że należałoby go 

rozstrzelać.

Słuchacze się przejęli i wiadomość pobiegła jak iskra.

W dodatku głupia Koroboczka przyszła do urzędu z zapytaniem, kiedy wolno jej będzie 

otworzyć w Maneżu piekarnię. Daremnie przekonywano ją, że to budynek państwowy i że nie 

można ani go kupić, ani niczego w nim otwierać. Babina nie rozumiała.

Tymczasem mówiono o Cziczikowie coraz gorzej. Zaczęto zachodzić w głowę, co to za typ i 

skąd się wziął. Rozeszły się plotki, jedna gorsza i dziwniejsza od drugiej. Do serc wkradł się 
niepokój.   Rozdzwoniły   się   telefony,   zaczęły   narady...   Komisja   budowlana   naradzała   się   z 

komisją   kontrolną,   komisja   kontrolna   z   Żyłotdiełem,   Żyłotdieł   z   Narkomzdrawem, 
Narkomzdraw   z   Gławkustpromem,   Gławkustprom   z   Narkomprosem,   Narkomprost   z 

Proletkultem - itd., itd., itp.

Zabrano się za Nozdriowa. Oczywiście był to błąd. Wszyscy wiedzieli, że to łgarz i że nie 

można   wierzyć   żadnemu   jego  słowu.   A  jednak   go  wezwano.   I   odpowiedział   na  wszystkie 

background image

pytania.

Stwierdził, że Cziczikow rzeczywiście wziął w dzierżawę nie istniejące przedsiębiorstwo i 

że on, Nozdriow, nie widzi powodu, dla którego miałby nie wziąć, skoro biorą wszyscy. Na 
pytanie, czy ów Cziczikow nie jest przypadkiem białogwardyjskim szpiegiem, odpowiedział, 

że   jest   i   że   niedawno   chciano   go   nawet   rozstrzelać,   ale   z   jakichś   tam   powodów   nie 
rozstrzelano.   Na   pytanie,   czy   tenże   Cziczikow   nie   fałszuje   przypadkiem   pieniędzy, 

odpowiedział,   że   owszem,   i   opowiedział   nawet   o   jego   niezwykłej   przebiegłości.   Otóż 
dowiedziawszy się, że rząd ma zamiar puścić w obieg nowe banknoty, Cziczikow wynajął pod 

Moskwą mieszkanie i wydrukował tam fałszywe banknoty na sumę 18 miliardów rubli, w 
dodatku   na   dwa   dni   przed   emisją   prawdziwych.   A   kiedy   milicja   wpadła   i   opieczętowała 

mieszkanie - w ciągu jednej nocy pomieszał fałszywe banknoty z prawdziwymi, tak że potem 
sam diabeł nie mógłby rozpoznać, które są które. Na pytanie, czy to prawda, że Cziczikow 

wymienił swoje miliardy na brylanty, żeby uciec z nimi za granicę odpowiedział, że tak i że on 
sam zgodził się pomagać i uczestniczyć w tej sprawie, bo bez niego nic by nie wyszło.

Po   wysłuchaniu   Nozdriowa   wszyscy   zmarkotnieli.   Najwyraźniej   nie   można   było 

stwierdzić, kim jest Cziczikow. I nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby nie pewien 

człowiek, który wprawdzie - jak i inni - nigdy nie miał w ręku Gogola, miał natomiast szczyptę 
zdrowego rozsądku.

I w pewnym momencie zawołał:
- A wiecie, kim jest ten Cziczikow?

A kiedy wszyscy chórem krzyknęli: “No?”, rzekł grobowym głosem:
- Kanciarzem.

VII

Dopiero   wtedy   wszystkich   olśniło.   Zaczęli   szukać   ankiety.   Nie   ma.   W   rejestrze   pism 

przychodzących. Nie ma. W szafie. Nie ma. Pytają rejestratorki. “A ja skąd mam wiedzieć? U 
Iwana Grigorycza!”

Pobiegli do Iwana Grigorycza:
- Gdzie jest?

- Nie moja rzecz. Spytajcie sekretarza - itd., itp.
Aż tu raptem w koszu z niepotrzebnymi papierami - jest!

Zaczęli czytać i osłupieli.
Imię? Paweł. Imię ojca? Iwan. Nazwisko? Cziczikow. Zawód? Postać z Gogola. Co robił 

przed rewolucją? Skupował martwe dusze. Stosunek do służby wojskowej? Ni to, ni owo, 
diabli wiedzą co. Przynależność partyjna. Sympatyk (a czyj - nie wiadomo). Czy był sądzony? 

background image

Dziarski  zygzak.   Adres?   Z  bramy  w  podwórko,   drugie  piętro,   na   prawo;  spytać   w biurze 
adresowym sztabsoficerową Podtoczynę - już ona będzie wiedziała.

Własnoręczny podpis? Umoczyć pióro.
Przeczytali i skamienieli.

Wezwali instruktora Bobczyńskiego.
- Wal na Twerski, do tej wydzierżawionej firmy. I zajrzyj na to podwórko, gdzie są jego 

towary. Może coś się wyjaśni.

Bobczyński wraca. Oczy ma okrągłe jak spodki.

- Niesłychana historia!
- No?!

- Ani śladu firmy. Dał adres pomnika Puszkina, a towary nie są jego, tylko “Ary”.
Tu wszyscy zawrzeszczeli wniebogłosy:

- Matko przenajświętsza! A to ci dopiero! A my mu daliśmy miliardy! Trzeba go łapać póki 

czas!

I zaczęli łapać.

VIII

Palec na guzik:
- Wezwać gońca!

Drzwi się otwarły i stanął w nich Pietruszka. Dawno już odszedł od Cziczikowa i pracował 

w urzędzie jako goniec.

- Proszę wziąć tę kopertę i natychmiast ruszać.
- TA jest - powiedział Pietruszka. Natychmiast wziął, natychmiast wyruszył i natychmiast 

wszystko zgubił.

Dzwonek - do garażu, do Selifana!

- Natychmiast auto.
- Sie robi.

Selifan drgnął, okrył motor ciepłymi spodniami, włożył kurtkę, wskoczył na siedzenie, 

gwizdnął, zatrąbił i pomknął.

Któryż Rosjanin nie lubi szybkiej jazdy?
Selifan też ją lubił, toteż przy wjeździe w Łubiankę musiał wybierać między tramwajem a 

oszkloną   sklepową   witryną.   W   ciągu   ułamka   sekundy   Selifan   wybrał   to   drugie,   ominął 
tramwaj i z okrzykiem: “Ratunku!” wleciał jak wicher przez wystawę do sklepu.

Wtedy nawet Tientietnikow, zarządzający wszystkimi Selifanami i Pietruszkami, stracił 

cierpliwość:

background image

- Wyrzucić obu na zbity pysk!
Wyrzucili.   Skierowali   na   giełdę   pracy.   Stamtąd   na   miejsce   Pietruszki,   skierowano 

Pluszkinowskiego   Proszkę,   a   na   miejsce   Selifana   -   Grigorija   Dojeżdżaj-nie-Dojedziesz.   A 
tymczasem sprawa nabierała rozmachu.

- Gdzie podanie o zaliczkę?
- Oto ono.

- Wezwać tu Nieuważaja-koryto.
Okazało   się,   że   wezwać   nie   sposób.   Przed   dwoma   miesiącami   Nieuważaja   usunięto   z 

partii. A z Moskwy usunął się sam, bo nie miał w niej absolutnie nic do roboty.

- A Kuwszynnoje Ryło?

Wyjechał w siną dal instruować instancje gubernialne.
Wtedy wzięto się za Jelizawietę Worobiej. BA, kiedy takiej osoby nie ma! Jest wprawdzie 

maszynistka   Jelizawieta,   ale   nie   Worobiej.   Jest   asystent   zastępcy   młodszego   referenta, 
zamzawpodotdieł Worobiej, ale nie Jelizawieta.

Uczepiono się maszynistki.
- Więc to pani?

- Nic podobnego! Dlaczego właśnie ja? Tam jest Jelizawieta, a ja jestem Elżbieta. Zupełnie 

inaczej...

I buch w płacz. Zostawiono ją w spokoju.
A   tymczasem,   póki   zajmowano   się   Jelizawietą   Worobiej,   prawnik   Samoswistow 

powiadomił   cichaczem   Cziczikowa,   że   jego   sprawy   śmierdzą,   i   Cziczikow,   rzecz   jasna, 
przepadł bez śladu.

Próżno posyłano auto pod podany adres; na drugim piętrze z prawej nie było żadnego 

biura, tylko zaniedbana i zrujnowana stołówka. Do przyjezdnych wyszła sprzątaczka Fietinja i 

powiedziała:

- Nima nikogo.

Co prawda obok tyle że nie z prawej, lecz z lewej strony, było biuro adresowe, ale nie 

siedziała w nim żadna sztabsoficerowa, tylko jakaś Podstioga Sidorowna. I nie znała nie tylko 

adresu Cziczikowa, ale nawet własnego.

IX

Wtedy wszyscy popadli w rozpacz. Sprawa tak się zagmatwała, że sam diabeł by się w niej 

nie rozeznał. Wióry pomieszały się z pseudodzierżawą, brabanckie koronki z elektryfikacją, a 

transakcja Koroboczki - z brylantami. Nozdriow okazał się wspólnikiem; zamieszany był też 
sympatyk   Jemielian   Rotoziej   i   bezpartyjny   złodziej   Antoszka,   a   poza   tym   wybuchł   nagle 

background image

skandal wokół deputatów Sobakiewicza. I sypnęło się ze wszystkich stron!

Samoswistow urabiał sobie ręce po łokcie; doczepił jeszcze do tej sprawy jakieś grzebanie 

po kufrach i jakieś podrobione delegacje służbowe (tylko w to jedno wmieszanych było koło 
pięćdziesięciu tysięcy osób) - i tak dalej, i temu podobne. Jednym słowem, zaczęło się diabli 

wiedzą co. Ci, którym miliardy sprzątnięto sprzed nosa, i ci, którzy mieli je znaleźć, miotali się 
w panice zdając sobie sprawę z jednego tylko, bezspornego faktu:

- Miliardy były i miliardów nie ma.
Wreszcie wstał jakiś chłopek-roztropek i powiedział:

- Przyjdzie nam widać powołać komisję śledczą. Inaczej nie da rady.

X

I w tym momencie (we śnie wszystko się zdarza), niby deus ex machina, zjawiłem się ja i 

powiedziałem:

- Zlećcie tę sprawę mnie.
Zdumienie.

- A pan... ee... da radę?
A ja na to:

- Bądźcie spokojni.
Wahanie. Potem - postanowienie. Czerwonym atramentem:

- Zlecić.
Wtedy zacząłem działać (w życiu nie miałem przyjemniejszego snu!).

Ze wszystkich stron zjechało się do mnie trzydzieści pięć tysięcy motocyklistów:
- Może czegoś potrzeba?

A ja im na to:
- Nie potrzeba niczego. Zajmujcie się swoimi sprawami. Poradzę sobie sam. Sam jeden.

Nabrałem powietrza w płuca i ryknąłem, aż szyby zabrzęczały:
- Dawać mi tu Liapkina-Tiapkina! Natychmiast. Telefonicznie.

- Telefonicznie nie da rady... Telefon zepsuty.
- Ach, tak? Zepsuty? Kabel się urwał, co? W takim razie, żeby nie dyndał bez potrzeby - 

powiesić na nim tego, kto to powiedział!!!

Rany boskie, co się wtedy zaczęło!

- Ależ towarzyszu! Litości... Co też wy... Już, już! Jedną chwileczkę! Hej, tam, dawać tu 

monterów! I przewód!! Zaraz będzie zrobione...

Raz, dwa - naprawili i połączyli.
A ja nabrałem rozpędu:

background image

- Tiapkin? Ty łajdaku! Liapkin? Brać tego drania! Dawać mi listę! Że co? Nie gotowa? Ma 

być gotowa za pięć minut, bo inaczej wy będziecie na liście zmarłych! A to kto? Rejestratorka? 

Żona   Maniłowa?   Na   zbity   pysk!   Maszynistka   Ulinka   Betriszczewa?   Na   zbity   pysk! 
Sobakiewicz? Brać go! Ten łajdak Murofiejkin pracuje u was? A szuler Utieszytielny? Brać go! 

I   tego,   co   go   przyjął!   Łapać!   I   tego   też!   I   tamtego!   I   owego!   Fietinję   -   precz!   Poetę 
Triapiczkina, Selifana i Pietruszkę - do rejestracji! Nozdriowa do lochu... W tej chwili! W tej 

sekundzie! Kto podpisał wykaz? Dawać tu tę kanalię! Wyciągnąć z morskiego dna!

Strach padł na całe piekło...

- Ależ to diabeł! Skąd takiego wzięli?
A ja na to:

- Cziczikowa do mnie!
- Nnn... nie można znaleźć. U... ukrywa się...

- Ach, tak? Ukrywa się? Świetnie! Pójdziecie siedzieć zamiast niego!
- Lito...

- Milczeć!
- Chwileczkę! Sekundkę! Już, już! Proszę zaczekać, szukają...

I po krótkiej chwili - znaleźli!
Daremnie   Cziczikow   padał   mi   do   nóg,   daremnie   rwał   na   sobie   marynarkę   i   wyrywał 

włosy; daremnie zaklinał się, że ma matkę inwalidkę.

-   Matkę?!   -   ryczałem.   -   Matkę?...   A   gdzie   miliardy?   Gdzie   społeczne   pieniądze?   Ty 

złodzieju! Rozciąć temu łajdakowi brzuch! W brzuchu ma brylanty!

Rozcięli. Rzeczywiście - są.

- To wszystko?
- Wszystko.

- Kamień na szyję - i do przerębli!
Zrobiło się spokojnie i przyzwoicie.

Mówię przez telefon:
- W porządku.

Słyszę w odpowiedzi:
- Dzięki. Każda pańska prośba będzie spełniona.

Aż podskoczyłem przy telefonie. I o mało nie wyrzuciłem z siebie wszystkiego, co mnie już 

od dawna gnębiło:

“Spodnie... Funt cukru... Żarówka dwadzieścia pięć wat... “
Ale   wtedy   przypomniałem   sobie,   że   porządny   pisarz   winien   być   bezinteresowny. 

background image

Ochłonąłem i wymamrotałem w słuchawkę:

- Tylko dzieła Gogola w twardej oprawie. Bo właśnie te dzieła sprzedałem niedawno na 

tandecie...

I... ryms! I już leży na moim stole lśniący pozłotką Gogol.

Strasznie się ucieszyłem na widok Mikołaja Wasiliewicza, który nieraz dodawał mi otuchy 

w ponure, bezsenne noce.

Tak bardzo, że aż wrzasnąłem:
- Hurra!!!

EPILOG

...   oczywiście,   obudziłem   się.   A   tu   pustka:   ani   Cziczikowa,   ani   Nozdriowa,   ani,   co 

najważniejsze, Gogola...

He, he, he, pomyślałem sobie i zacząłem się ubierać, i znowu życie roztoczyło przede mną 

swe powszednie wdzięki.

Przełożył Andrzej Drawicz