FATALNY SZTYLET
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 41
WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1959
EDEN PHILLIPOTTS
FATALNY SZTYLET
KIEDY za spokojnym czołem kryje się bystro myśl, a oczy patrzą uczciwie i uśmiech
igra w kącikach stanowczych ust, wtedy świadomi jesteśmy, że przed nami stoi pełny czło-
wiek. Otóż takie były rysy Johna Ringrose, inspektora śledczego New Scotland Yardu. Aby
uzupełnić ten obraz, trzeba dodać czarne włosy, dużą szeroką głowę i drobną, lecz mocną i
sprężystą budowę ciała.
Myśli inspektora nie były jednak zaprzątnięte sprawą, dla której odbywał podróż. Palił
fajkę i z wielkim zainteresowaniem studiował tygodnik poświęcony sadownictwu. John
marzył o sadzie, w którym rosłyby grusze, jabłonie, brzoskwinie i śliwy, lecz to było na razie
nieosiągalne. Obecnie znajdował się u progu niezwykłej kariery; niedawno otrzymał awans na
inspektora śledczego.
Pociąg wolno posuwał się przez wiejskie okolice, zatrzymując się nawet na małych
przystankach. Wreszcie konduktor zawołał: „Twambley” — i John Ringrose wstał, złożył
pled, chwycił walizkę i wysiadł. Na peronie stał inspektor policji, obok niego wysoki, jasno-
włosy młodzieniec, ubrany w pumpy z tweedu. Ramiona miał spadziste, był lekko przygar-
biony, a włosy koloru lnu zawijały się ąż na czapkę. Jego niebieskie oczy miały wyraz inteli-
gentny, lecz przygnębiony. Był przystojny według norm konwencjonalnych, ale zdradzał
chwiejny i pobudliwy temperament. Z miejsca można było odgadnąć w nim artystę. Ringrose
podszedł do mężczyzn, przedstawił się i podał rękę policjantowi.
— Czy pan Burrows, inspektor policji? — zapytał. — Jestem John Ringrose ze
Scotland Yard.
— Witamy! — odrzekł tamten. Był to wysoki mężczyzna o siwej brodzie, ciemnobrązo-
wych oczach i rumianych policzkach.
— Myślę, że zje pan coś ze mną — powiedział — opowiem panu wszystko, co z moje-
go punktu widzenia warte jest uwagi. To jest pan Vincent Maydew, siostrzeniec zamordowa-
nej dziedziczki.
John ujął wyciągniętą rękę. Zdumiał się, iż była tak miękka i niewieścia. Zwracał uwagę
na ręce, ponieważ twierdził, iż wiele mówią o charakterze człowieka.
— Raczy pan przyjąć wyrazy najgłębszego współczucia — powiedział. — Musiał to
być straszliwy wstrząs. Zawsze tak bywa w podobnych wypadkach.
Vincent Maydew skinął głową.
— Bardzo panu dziękuję — odrzekł. — Chciałem coś zaproponować. Ponieważ będzie
pan musiał przebywać w Greystone dość często, wydaje mi się, iż będzie najwygodniej, aby
tam się pan zatrzymał. Wioska i zajazd leżą jakieś dwa kilometry od nas. Jeśli zechce pan
pozostać w Greystone, postaramy się, by było panu tam wygodnie.
— Dziękuję panu za troskę, panie Maydew. Może to byłoby wygodne, ale niezupełnie.
Dni są krótkie. Jeśli chodzi o niektóre sprawy, możemy wygrać na mojej obecności w
Greystone. Natomiast w innych sprawach moglibyśmy wiele stracić. Przypuszczam, iż łatwiej
będzie mi pracować z zewnątrz.
Spojrzał na zegarek.
— Wpół do pierwszej — powiedział. — Przeprowadzę rozmowę z panem Burrows i
zjawię się w Greystone o wpół do trzeciej. Wtedy ustalimy co począć.
— Dziękuję — odrzekł młodzieniec. Skinął głową i odszedł do stojącego przed dwo-
rcem motocykla.
Kiedy się oddalił, Burrows powiedział:
— Dzień lub dwa możemy z Greystone poczekać. Według mnie zbrodnię popełniono z
zewnątrz. Nie potrafię jednak udowodnić, dlaczego tak myślę. Nie ma na to najmniejszych
poszlak. Ale chodźmy coś zjeść. Opowiem panu, co wiemy w tej sprawie.
Samochód marki Ford zawiózł ich szybko do Twambley, leżącej milę od stacji.
Twambley-in-the-Mire była typową wioską wschodniego Devonu. Malownicza i senna. Pod
słomianymi strzechami porośniętymi mchem lśniły bielą lub różem ściany chat. Obecnie, w
połowie stycznia, chaty pozbawione były pnących róż i jaśminu. W Twambley królowało
teraz czerwone błoto.
Zostawiwszy samochód na posterunku policji, Burrows zaprowadził gościa jakieś sto
metrów dalej, do zajazdu Green Man. Jedząc twardą baraninę, John słuchał uważnie.
— Panna Mary Maydew — zaczął Burrows — miała siedemdziesiąt jeden lat. Stara
panna o znakomitym zdrowiu. Można powiedzieć, jeden z godnych widzenia obiektów w tej
okolicy, ponieważ żyła w Greystone od czasów, których nikt z żyjących już nie pamięta. Jej
jedyny brat żyje, ale ojciec, Thomas Maydew, były adwokat londyński, pokłócił się z synem i
kiedy Thomas umarł, może jakieś pół wieku temu, zostawił pieniądze i dobra swej córce. Od
tego czasu w Greystone panowała ona.
— Raz czy dwa razy do roku — mówił Burrows — odwiedzał ją jej brat, John Maydew.
Wiadomo było, że utrzymywała go, wyznaczywszy mu jakąś sumę rocznie. Wszystkie te
sprawy rodzinne wyjaśnią panu Vincent Maydew i pan Fosdike, adwokat z Exeter. Greystone
— to duża i stara wiejska posiadłość z okresu Jana I Bez Ziemi. Nie wiem czy to prawda, ale
to nieważne. Panna Maydew mieszkała w lewym skrzydle domu. Kuchnia jest położona z
tyłu, za pokojami mieszkalnymi, duża część budynku jest zamknięta, w tym wielka sala
balowa i koncertowa, biblioteka połączona z muzeum, pokój bilardowy oraz wiele sypialni na
górze.
— Jak na tak duży dom, służby miała niewiele. Jest przede wszystkim Forrester, panna
do towarzystwa. Na tej posadzie siedzi już dobrych parę lat — ładna i powszechnie lubiana
młoda osoba. Łagodziła starcia między panną Maydew a dzierżawcami. Potem mamy Willia-
ma i Annę Jay, to lokaj i jego żona. Poza tym kucharka, wdowa w starszym wieku, siostra je-
dnego z naszych chłopców. Nazywa się Jane Woodhouse. Do służby folwarcznej należą dwaj
ogrodnicy i pomocnik. Jest tam mały ogródek przy zachodnim skrzydle domu i warzywnik.
Drugi ogrodnik jest równocześnie mechanikiem i dogląda agregatu elektrycznego. Mieszka z
żoną i dwojgiem dzieci w małym domku przy bramie wjazdowej. Czeladź pełniła służbę przy
starszej pani i pannie Forrester. Ponieważ nie było pokojówki, więc pani Jay doglądałam
pannę Maydew w nocy, kiedy ta czuła się źle lub czegoś żądała. Lecz to się rzadko zdarzało.
— Co może mi pan powiedzieć o panu Vincencie Maydew? — zapytał inspektor.
— Podróżuje tam i z powrotem. Mieszka w Londynie i mówią, iż pisze książki oraz
zajmuje się sztuką i podobnymi rzeczami. Ostatnio w Greystone bywał dość często; dwie
noce temu, kiedy zaszedł ten fatalny wypadek, był obecny w majątku. Wszystkie szczegóły o
życiu domowym uzyska pan od niego, panny Forrester i od państwa Jay. A jeśli chce pan
bezstronnej informacji o rodzinie i pannie Forrester, to uzyska ją pan od Williama, który pra-
cował dla rodziny Maydew całe swoje życie i pamięta jeszcze ojca panny Maydew. Natomiast
jeśli chodzi o państwo Jay, mogę panu pomóc, ponieważ są oni starymi przyjaciółmi moimi i
mojej żony.
John nie ponaglał Burrowsa. Słuchał opowiadania z wielką uwagą, a poniechawszy
zmagań z kotletami twardymi jak podeszew, zabrał się do smakowitego sera z Cheshire.
— Wydarzenia tej feralnej nocy nikogo z domowników nie zaalarmowały — mówił
dalej Burrows. — Lecz kiedy o siódmej trzydzieści pani Jay przyniosła dziedziczce herbatę,
zastała ją martwą. Pod lewą piersią widniała rana od sztyletu. Jeden straszliwy cios przebił
serce i uśmiercił natychmiast — przynajmniej tak twierdzi doktor Forbes Najpierw ściągnięto
kołdrę, potem wbito sztylet. Nie było śladów walki, nic nie ruszono z miejsca. Okno było
uchylone od góry na pięć centymetrów; ale latem czy zimą okno zawsze było otwarte, a
zasłony odsunięte. Zawsze przed udaniem się na spoczynek, ostatnią czynnością starszej pani
było odsuwanie zasłon.
— Wszystko leżało na swoim miejscu — uzupełnił Burrows — i ani w pokoju, ani w
korytarzu, ani też w całym domu nie było najmniejszego śladu wskazującego, czy i jak intruz
mógł się dostać do pokoju. Nie znaleziono również narzędzia zbrodni. Lekarz przypuszczał,
iż staruszka umarła o północy lub nieco później; kiedy do niej przybył, była już zimna.
Chociaż, z drugiej strony, noc była mroźna, a ona chuda i w dodatku odkryta, więc nie dziwię
się, iż ciało szybko ostygło.
— Za oknem też nie było śladów — ciągnął Burrows — ani jednego draśnięcia na
futrynie czy ścianie przy oknie. Kwiaty rosnące pod oknem nie były naruszone. Sam przepro-
wadzałem badanie i na podstawie wieloletniej praktyki śmiem twierdzić, że nie było tych
małych znaków świadczących o wchodzeniu i wychodzeniu przez okno. Wewnątrz, jak i na
zewnątrz domu, nie znaleźliśmy najmniejszego śladu.
— Dlaczego więc powiedział pan, kiedyśmy się spotkali, że to na pewno robota z
zewnątrz?
— Twierdzę tak dlatego, ponieważ nie mogła to być robota z wewnątrz. Wszyscy
domownicy są ludźmi bez zarzutu. Może pan przyjrzeć się im dokładnie i nie znajdzie pan
wytłumaczenia, dlaczego ktokolwiek z nich miałby zamordować starszą panią. Przynajmniej
ani ja, ani też nikt z tutejszych nic nie dostrzega. Możliwe, że w Greystone czeka na pana
sporo niespodzianek, lecz jeśli chodzi o mnie, twierdzę z całą pewnością, że motyw zbrodni
nie istnieje. Panna Maydew była bardzo bogata i wszyscy w tym domu dzięki niej mieli pracę
i dobre utrzymanie. Jej panna do towarzystwa traci teraz posadę i jeśli Vincent Maydew nie
zatrzyma służby, również Jay wraz z żoną, jak i pani Woodhouse pozbawieni będą bardzo
dobrego miejsca.
— Czy Vincent Maydew dziedziczy?
— Tak mi dano do zrozumienia. Jest tylko on i jego wuj, zaś William Jay wie na pe-
wno, a raczej wiedział, kiedy w rozmowie ze mną, sześć tygodni temu, wspomniał o rodzinie
Maydew, iż dziedzicem będzie młodzieniec, a nie brat starszej pani, John Maydew. Chociaż
teraz wszystko może się przedstawiać inaczej. O tym dowie się pan w toku badań.
— Czy domownicy żyją w zgodzie i pomagają sobie?
— O ile wiem, tak. Nie twierdzę, że Jay lubi pannę Forrester. Nie znam powodów ich
nieporozumień, natomiast odniosłem wrażenie, że Jay był zazdrosny o wpływy panny Forre-
ster na starszą panią. Stary sługa, przyzwyczajony do pierwszeństwa, może się tak czuć, kiedy
ktoś inny zajmuje jego miejsce i staje się osobą konfidencjonalną.
— Tak, rzeczywiście.
— Nie powiedziałbym, że się pokłócili, bo wiem, że żadnej kłótni nie było. Po prostu
William nie mógł pogodzić się z faktem, iż panna Forrester miała władzę nad dziedziczką;
nigdy jednak nie powiedział słowa przeciw młodej kobiecie. Faktem jest natomiast, iż jest ona
w Twambley bardzo lubiana, uczynna w parafii, pełna zrozumienia i dobroci. Piękna i młoda
osoba, niezwykle piękna.
— I nic pan nie znalazł, panie Burrows?
— Nic, zupełnie nic, panie Ringrose. Ni plamki, ani nawet guzika od koszuli. Ktoś
wszedł do pokoju, jednym ciosem zamordował staruszkę i opuścił uśpiony dom. Następnego
ranka wszystkie zamki i zasuwy znaleziono nie tknięte. Morderca uszedł, nie zostawiając naj-
mniejszego śladu.
— I wierzy pan, że mieszkańcy domu nie mieli z morderstwem nic wspólnego?
— Jestem o tym przekonany. Tu właśnie należy szukać motywu zbrodni. Jeśli prawdą
jest, jak to myśli Jay, że Vincent Maydew dziedziczy, wtedy można przypuszczać, iż cieszył-
by się ze śmierci ciotki. Ale nikt przy zdrowych zmysłach nie może nawet przypuścić, że
przyspieszyłby śmierć osoby życzącej mu tak dobrze. Poza tym wystarczy na niego spojrzeć i
porozmawiać z nim. To nie ten gatunek człowieka. Wszyscy inni w tym domu są również
poszkodowani z powodu śmierci panny Maydew.
John Ringrose mówił mało. Zauważył, że przedstawiciel miejscowej władzy argumen-
tował na podstawie niepełnej znajomości faktów. Cała sprawa musiała być wyjaśniona w toku
niekonwencjonalnych badań, a nie na podstawie rzeczowych dowodów.
Z dziwnym przeczuciem i intuicją, z której dobrze go znano, wiedział, iż pan Burrows
był daleki nawet od zalążków myśli prowadzących we właściwym kierunku.
Po upływie godziny John wyjechał do Greystone. Ujrzał duży, niczym nie wyróżniający
się dom, zamieszkany tylko częściowo. Zaczął badania normalną, utartą drogą — od oględzin
zwłok. Przypatrzył się twarzy zamordowanej kobiety leżącej w trumnie. Nawet śmierć nie
potrafiła złagodzić surowego i chłodnego oblicza.
Rozprawa śledcza była wyznaczona na następny dzień. Ringrose rozpoczął wstępne
badania odkładając rozmowy z mieszkańcami na potem, kiedy zgaśnie światło dnia. Teren
zbrodni przedstawiał się jak następuje: z ogromnego, głównego przedsionka wąskie stopnie
prowadziły na pierwsze piętro. Apartament panny Maydew, mieszczący się na samym końcu
zachodniego korytarza, złożony był z sypialni i buduaru. Pozostałe sypialnie, z oknami na
południe, ciągnęły się wzdłuż pierwszego piętra. Inne schody obok narożnika, w którym mie-
szkała zamordowana, prowadziły do kuchni na parterze. Pod sypialnią panny Maydew znaj-
dowała się jadalnia — dość mały pokój, ponieważ nie urządzano tu przyjęć. Większe sale
gościnne były zamknięte.
W noc morderstwa dwie osoby spały na piętrze. Panna Juanita Forrester zajmowała
sypialnię oddaloną o troje drzwi od komnat dziedziczki. Natomiast Vincent Maydew, kiedy
odwiedzał swoją ciotkę, zajmował zawsze ten sam pokój z oknami na wschód, na drugim
końcu głównego korytarza. Od sypialni panny Forrester dzieliło go osiem pustych pokoi.
Służba spała na tyłach domu. Jay wraz z żoną zajmowali północny pokój, a niedaleko była
sypialnia pani Woodhouse.
W porównaniu z całym domem przestrzeń, którą mieszkańcy użytkowali, była śmie-
sznie mała. W budynku, który mógłby z łatwością pomieścić pięćset osób, mieszkało sześć.
Po zbadaniu pokoju, w którym popełniono morderstwo, i buduaru, Ringrose obejrzał
cały dom i poznał pannę Forrester oraz pozostałych domowników. Juanita Forrester, którą
Vincent Maydew przedstawił przy herbacie, po śmierci ojca została bez grosza i zmuszona
była zarabiać na życie. Złożyła wizytę pannie Maydew, która właśnie poszukiwała nowej
panny do towarzystwa i, przypadłszy do gustu surowej starszej pani, otrzymała u niej posadę.
W tej krótkiej rozmowie szczerość dziewczyny, w przeciwieństwie do oczywistego
przygnębienia Vincenta Maydew, zrobiła na detektywie wrażenie. Juanita była bardzo ładną
dziewczyną, odziedziczyła urodę po swej matce, pięknej Hiszpance. Miała drobną, kształtną
figurę i biały owal twarzy; bujne czarne włosy były ułożone nad białym czołem i spięte cza-
rnym grzebieniem z szyldkretu. Oczy zdumiewająco piękne, John nigdy takich nie widział.
Pełne, jędrne wargi i mały prosty nos, dopełniały tę nadzwyczajną urodę. Wyraz twarzy miała
łagodny, choć nie pozbawiony dumy, spojrzenie jasne i pełne spokoju. Nie okazywała smu-
tku, była opanowana, a jednak głęboko przejęta tragicznym wydarzeniem.
— Nie lubiłam panny Maydew — powiedziała głosem spokojnym i bez emfazy — była
zgorzkniała i niedobra, bez krzty ludzkich uczuć. Tyran, który używał swej władzy niespra-
wiedliwie. Dawno bym odeszła, gdyby nie pewne powody, które panu wyjaśni pan Maydew.
Nikt z nią nie był tak długo. Zostałam z osobistych powodów, które nie są tajemnicą.
— Czy nie doszła pani do jakichś wniosków wskazujących na powód zabójstwa? Czy
nie mogłaby pani powiedzieć czegoś, co byłoby mi pomocne? — zapytał Ringrose.
Juanita zaprzeczyła ruchem głowy.
— Rozumiem o co panu chodzi. Odpisywałam na wiele listów panny Maydew, ale nie
znałam jej sekretów, jeśli takie posiadała. Wydaje mi się, że nie miała żadnych. Była otwarta
we wszystkim co robiła, a czasem nawet okrutna. Kochała władzę. Robiłam co mogłam dla
dzierżawców w ich stosunkach z panną Maydew. Obawiam się, iż wielu tych prostych ludzi
nienawidziło jej, ponieważ była bezwzględna i chciwa, ale nie mogę wymienić nikogo, kto
tak bardzo nienawidził, aby ją zabić. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że mieszkańcy
Twambley są uczciwi i praworządni.
— A więc nie ma pani żadnych hipotez?
— Nie, proszę pana. Vincent i ja daremnie staraliśmy się dojść do jakichś wniosków,
tak samo jak pan Burrows i pan Mainprice, sędzia pokoju oraz William Jay. Ale może pomo-
gą panu William i jego żona Anna, znali starszą panią lepiej niż ktokolwiek inny.
— Należy jeszcze zbadać fakty — podjął Vincent Maydew. — Burrows myśli, że to
ktoś spoza domu, ponieważ nie podejrzewa nikogo z domowników. Ale powstaje pytanie, jak
zabójca lub zabójcy weszli do domu, a co ważniejsze, jak stąd wyszli nie zostawiając za sobą
otwartego okna ani drzwi?
Ringrose słuchał z zainteresowaniem. Juanita mówiła logicznie i z rozwagą. Osobiste
przeżycia nie przyćmiły jasności jej umysłu. Wydawała się bardzo zaintrygowana, choć abso-
lutnie nie wzruszona. Natomiast jej jasnowłosy towarzysz nawet nie starał się ukryć swych
uczuć. Ale śmierć ciotki nie była powodem jego niepokoju. Mówił o niej ze współczuciem,
lecz bez żalu. Tajemnicę jego zdenerwowania dopiero należało zbadać. Pierwszą rozmowę
zakończyli przy herbatce i wtedy Ringrose postanowił przenieść się do Greystone. Nie powia-
domił jednak o swej decyzji Maydew, dopóki nie zobaczył się ze służbą domową.
Pan Jay okazał się przeciętnym, małym człowiekiem o tępej i szarej twarzy, białych
wąsach, ostrym, długim nosie i wysokim czole. W zachowaniu był oschły, jak stara panna.
Ludzie mówili, że upodobnił się do swojej pani. Nader służalczy wobec wyższych stanem —
był tyranem dla podwładnych. Okazał się gadatliwy i John odkrył, że w kuchni istnieje ró-
wnie wielkie zainteresowanie mordem jak i w pokojach, a żałość po dziedziczce równie mała.
Katastrofą wydawała się być wstrząśnięta tylko pani Jay, lecz płakała raczej z żalu nad sobą.
Ona to właśnie odkryła zamordowaną. Była to drobna, siwa kobieta, bardzo nerwowa i pozba-
wiona poczucia odpowiedzialności.
William opowiedział swoją historyjkę z namaszczeniem, okrągłymi zdaniami. Na pyta-
nie, czy jego znajomość panny Maydew i jej spraw pozwoliła mu dojść do jakichś konkluzji
lub też do odtworzenia jakiejś koncepcji zabójstwa, zaprzeczył głową.
— Dla mnie to nawet większa zagadka niż dla innych — powiedział pan Jay — właśnie
ze względu na moją znajomość spraw. Tak się złożyło, że Burrows z policji jest moim przyja-
cielem, więc żeśmy razem wszystko gruntownie przedyskutowali. Nie zgadzamy się. Rozu-
mie pan, sercem jestem z nim, ale głową nie.
— Jest więc pan w kłopocie?
— A, tak. Morderstwo, panie detektyw, było dokonane z zewnątrz albo też od we-
wnątrz. To jest jasne. Wszystko wskazuje na to, że nie mogło być popełnione od wewnątrz, a
z drugiej strony wszystko wskazuje na to, że nie mogło też być dokonane z zewnątrz.
— Przypuśćmy więc, że morderca był z zewnątrz, ale miał wspólnika wśród domowni-
ków.
— Bardzo ciekawa myśl i zlikwidowałaby jedną trudność, ale nie drugą. Jeśli pomoc
przyszła z zewnątrz, należałoby przypuszczać, że ktoś z domowników chętnie przyłożyłby
rękę do zamordowania panny Maydew. Sam czyn jest o krok od zamiaru, ponieważ chęć już
jest. Pięć osób mogłoby wpuścić mordercę, wskazać ofiarę i po zabiciu wypuścić przestępcę
bez obudzenia kogokolwiek. Ściśle biorąc, to właściwie cztery osoby, ponieważ mąż i żona to
jedno. Byłoby mi trudno opuścić moją żonę bez obudzenia jej, jak również i mojej żonie
odejść bez obudzenia mnie, bo śpimy w jednym łóżku.
— Ale — ciągnął dalej — popatrzmy na każdego oddzielnie. Pan Vincent Maydew sam
opowie panu o komplikacjach rodzinnych; to nie moja sprawa. Co ja słyszę, czy nie słyszę,
nie wchodźmy głębiej w te kwestie. Jeśli chodzi o pana Vincenta, to można przysięgać, że nie
tylko nie zabiłby ciotki, nawet gdyby mu dokuczyła, ale nie zabiłby nawet muchy. Nie zajmu-
je się sportem, tylko poezją, sztuką i tak dalej. Szczerze mówiąc, troszkę za słodki. Zastano-
wiłby się dwa razy nim zabiłby osę, panie detektyw, a tu starsza pani?
— Potem mamy pannę Juanitę Forrester, jest tu cztery lata. Pół-Hiszpanka od strony
matki, ale nie znam osoby, która by bardziej zjednała sobie ludzi w Greystone i okolicy. Złote
serce, można powiedzieć. Żaden mężczyzna, kobieta czy dziecko nie pokłócili się z tą łago-
dną istotą. Po prostu nie można było się z nią pokłócić — oświadczył pan Jay. — Jak na tak
młodą osobę — bardzo ludzka. Ileż to razy okazywała współczucie mnie i kucharce Jane!
Zmuszona z racji stanowiska przekazywać przykre, kategoryczne lub nieludzkie polecenia
starszej pani, łagodziła ich ostrze. I wszyscy o niej mówią z panem Mainprice, sędzią pokoju
włącznie, że jest zawsze łagodna i wyrozumiała. Przypuszczam, że trzymała się tak długo
tego miejsca ze względu na zarobki i wygodne warunki mieszkaniowe.
- Tak to wygląda — dodał — William. — To eliminuje pannę Forrester, tak samo jak
mnie, moją żonę i Jane. Wszyscy znosiliśmy pannę Maydew, ponieważ. musieliśmy zapraco-
wać na życie. Nie zabija się kaczki, która znosi złote jaja. To wyjaśnia, że nikt z nas nie mógł
tego zrobić ani też nawet pomagać, choćbyśmy byli urodzonymi zbrodniarzami. Ale dokąd to
nas prowadzi? Prosto do faktu, że nikt z domowników nie jest mordercą ani też nie pomógł
mordercy z zewnątrz. Z drugiej strony, kiedy pan Burrows mówi, że to była robota z ze-
wnątrz, to ja przysięgam, że każdy zamek, zasuwa, zawias okienny — były na swoim miej-
scu. Kiedy żona przyniosła tę .straszliwą wiadomość, sam panicz wszystko ze mną obejrzał.
— Obecnie uważa się pana Maydew za pana domu?
— Tak, proszę pana. O ile nam wiadomo, pan Vincent jest panem domu.
— Mam zamiar tu zamieszkać — powiedział Ringrose.
Lokaj i jego żona wyrazili swe zadowolenie. Po czym John pogadał z kucharką, panią
Woodhouse, która, choć rozmowna i uprzejma, nie okazywała szczególnego zainteresowania.
Była to duża, przystojna kobieta, pogodna i dobrze ułożona. Nie miała żadnych własnych
przypuszczeń na temat zbrodni, przejmując się głównie losem swojej pani w życiu pozagro-
bowym.
— Jestem bardzo wierząca — tłumaczyła — i boję się, że tak zatwardziała grzesznica,
jaką była panna Maydew, musiała mieć na tamtym świecie dość przykre przebudzenie. Ale
Bogu dzięki, że tam jest przebaczenie dla wszystkich. Powiedziałabym jednak, że przy ostate-
cznym rozrachunku panna Maydew będzie potrzebowała dużo tego przebaczenia.
W końcu Ringrose oznajmił, że ma zamiar zamieszkać w Greystone, i Vincent Maydew
przyjął jego decyzję bez sprzeciwu. Ze wszystkich ludzi mieszkających w tym domu najbar-
dziej przygnębiony i zakłopotany był jego obecny pan.
Pod koniec dnia John Ringrose z Burrowsem, który po niego przyjechał, wrócili do
Twambley. John oświadczył mu, że jeszcze nie widzi światła. Wypiwszy dwie filiżanki
herbaty opuścił Burrowsa i z walizką w ręku poszedł do Greystone, gdzie zastał już przygoto-
wany pokój.
Obiad zjadł z panną Forrester i Vincentem Maydew. Kiedy mężczyźni zostali sami,
młody człowiek zaprowadził Johna do małego gabineciku i poczęstował go dobrym cygarem.
Mówił jasno, choć trochę nerwowo, nawet z pewnym strachem. Wydawało się, iż niepokój i
zakłopotanie miały swe źródła w utajonych myślach, a nie w tym, co przedstawiał detektywo-
wi.
— Już teraz sytuacja jest jasna — powiedział — dzięki nadzwyczajnemu zbiegowi
okoliczności. Mój wuj, John Maydew, zmarł trzy dni temu śmiercią naturalną. Dowiedziałem
się o tym listownie dopiero dziś rano. Wrócę do tego za chwilę. Tydzień temu z mojej rodziny
żyły trzy osoby. Obecnie zostałem sam. Ciotka darzyła mnie zaufaniem i poważaniem, bo
choć nie ceniła mojej pracy literackiej, uważała mnie za poważnego i zrównoważonego czło-
wieka. Dziedziczyłem po niej. Brat jej otrzymywał od niej tysiąc funtów rocznie i nic więcej.
Miała zamiar wypłacać mu tę sumę przez całe jego życie. Żyli z sobą w przyjaźni. Wuj John
odwiedzał swoją siostrę dwa razy do roku. Był kawalerem i ciotka uważała, że te pieniądze
powinny mu wystarczyć, ponieważ nic nie robił, a ona nienawidziła nierobów, nawet jeśli
byli starzy. Nie wiedziała, że wuj John był lekkomyślnym hulaką.
— Potem przyszły komplikacje — ciągnął dalej. — Pokochałem Juanitę, to znaczy
pannę Forrester, i nie widziałem powodu, dlaczego nie miałbym jej pojąć za żonę, skoro ona
odwzajemniała moją miłość. Ale Juanita uważała — okazało się, iż ma rację — że moja cio-
tka nie zgodzi się na to. Jednakże nie chciałem czekać wiecznie i po tajemnych zaręczynach,
więcej niż rok temu, powiedziałem mojej przyszłej żonie, że nie ma żadnych racjonalnych
podstaw, by odkładać małżeństwo. Kochaliśmy się szczerze, była całym moim życiem. Jej
pozycja społeczna nie miała znaczenia.
— Tydzień temu — mówił Vincent Maydew — oświadczyłem ciotce Mary, iż mam
zamiar poślubić Juanitę, jak tylko znajdzie kogoś na jej miejsce. Efekt był przerażający. Nie
chcę panu powtarzać tej potwornej kłótni. Oskarżono mnie o wszystkie możliwe zbrodnie i
ciotka absolutnie nie chciała uznać zaręczyn. Juanita błagała daremnie. Ciotka oskarżała ją
dość ostro, ale mnie zaatakowała z taką drapieżną i zjadliwą złością, jak to czyniła, kiedy ktoś
opierał jej woli lub zachciankom. Powiedziała mi, że jeśli zabiorę jej Juanitę, to mnie wy-
dziedziczy, po czym urządziła kilka scen, które skończyły się tym, iż Juanita otwarcie stanęła
po mojej stronie. Inaczej nie mogłem postąpić. Ciotka była zdrowa jak rydz i mogła pożyć
jeszcze dziesięć lat. Wyraziłem swoje ubolewanie, ale nie cofnąłem się. Posłała po adwokata,
pana Fosdike z Exeter, i sporządziła nowy testament, zostawiając wszystko swojemu bratu.
— Tego ranka, kiedy znaleziono ją nieżywą, miałem na zawsze opuścić Greystone. A
teraz los zgotował coś zupełnie nieprzewidzianego. Mój wuj nigdy nie dowiedział się, co
ciotka zrobiła dla niego. Kiedy testament został spisany, właściwie on od kilku godzin już nie
żył. Nie było innych spadkobierców. Absolutnie wszystko zapisała bratu, ale jej ostatnia wola
nie może być spełniona, ponieważ wuj umarł przed ciotką. Więc jako najbliższy krewny dzie-
dziczę po niej.
Młodzieniec przestał mówić i westchnął.
— Więcej nic nie mam do powiedzenia. Nie wiem, czy to panu w czymkolwiek pomo-
że.
— Prawdopodobnie tak — odrzekł Ringrose. — W każdym razie jutro, po rozprawie
śledczej, zobaczę się z adwokatem panny Maydew i obejrzę nowy testament. Nigdy nie wia-
domo, skąd padnie światło. Problem prawny jest jasny. Ponieważ John Maydew umarł nim
jego siostra podpisała nowy testament, jego część spadku przechodzi na pozostałych spadko-
bierców. A ponieważ pan twierdzi, że takowych nie ma, cały spadek przypada panu. Zamiar
panny Maydew, by pana wydziedziczyć, spełzł na niczym. Dziękuję panu za to proste wyja-
śnienie, a teraz może mi pan powie, co też pana gryzie? Wiem, że smuci pana ta straszna
sprawa, szczególnie dlatego, że pod koniec stosunki między wami znacznie się popsuły.
Czuję jednak, że jest coś więcej.
Maydew spojrzał na detektywa i zarumienił się, ale szybko się opanował.
— Myli się pan. Nie mam nic innego. Martwi mnie i niepokoi ta straszna tajemnica. Nie
mogę dopuścić, aby chwilowe nieporozumienie zaćmiło pamięć przeszłości. Prawda, ciotka
była surowa i trudna, ale nie miałem powodu, aby jej nienawidzić. Byłem szczerze zmartwio-
ny, że musiałem się jej sprzeciwić.
— Tym lepiej. Rad jestem, żem się pomylił — powiedział. — Myślałem, że pan ukrywa
coś, co wydaje się nie mieć nic wspólnego z tą sprawą. Radziłbym, aby pan tego nie robił.
Często najbardziej niespodziewane i trywialne fakty zawierają ziarno prawdy.
— Rozumiem — odpowiedział Maydew. — Zapewniam pana, jeśli przyjdzie mi na
myśl cokolwiek, co przydałoby się w tej sprawie, powiem panu pierwszemu.
— Pan jest oczywiście w najzupełniejszej zgodzie z poglądami panny Forrester?
— Tak, absolutnie — odrzekł Vincent. — Duszą i sercem jesteśmy jednomyślni.
— Czy może mi pan powiedzieć dokładnie, kiedy i od kogo dowiedział się pan o śmie-
rci wuja?
— Dziś rano otrzymałem list. Wiadomość przyszła z opóźnieniem, bo adwokaci wuja
byli poinformowani o zgonie dwadzieścia cztery godziny po fakcie. O zamordowaniu ciotki
dowiedzieli się już z gazet i z początku nie wiedzieli dokąd pisać. Potem dozorczyni wuja
powiedziała im o mnie, wobec czego napisali do Greystone.
List, o którym mówił, wyjął z portfela i podał detektywowi.
Ringrose rzucił okiem i zwrócił list właścicielowi. Rozmawiali jeszcze pół godziny, po
czym John Ringrose postanowił pójść spać. Był serdeczny, natomiast gospodarz trzymał się z
rezerwą i miał wygląd trochę roztargniony. Odprowadzając gościa do sypialni Maydew wyra-
ził nadzieję, iż pokój będzie wygodny. Zapytał, czy Ringrose zje śniadanie w pokoju, czy też
woli towarzyszyć jemu i Juanicie w jadalni. Ringrose przyjął drugą propozycję.
— Chciałbym zjeść śniadanie z wami — powiedział — i im później, tym lepiej.
— Czy o dziewiątej nie będzie za wcześnie?
— Doskonale — odparł detektyw.
Ringrose wstał o szóstej rano. Nim zjawił się ktokolwiek ze służby, pracował już prze-
szło godzinę w uśpionym i milczącym domu. Górne piętro i miejsce zabójstwa nie intereso-
wały go w ogóle. Szare i chłodne godziny ranka poświęcił zbadaniu pokoi mieszkalnych.
Ponieważ w elektrycznych kandelabrach nie było żarówek, więc otwierał żaluzje i przeprowa-
dzał generalne badanie, które skończyło się na ogromnym pokoju pełnym książek i szklanych
gablotek zawierających dziwny zbiór ciekawostek z całego świata.
Ogromny, zapuszczony pokój tonął w kurzu. Parę stóp nad półkami, wzdłuż wszystkich
ścian, biegła galeryjka; światło padało przez matowe szkło w suficie. Detektyw oglądał gablo-
tki, zdumiony różnorodnością zgromadzonych osobliwości. Nagle zatrzymał się i pochylił
nad gablotką stojącą dokładnie pod samą kopułą. Zafrapował go nie jakiś ciekawy eksponat,
ale brak takowego... Kolekcja była urządzona pieczołowicie. Każdy eksponat miał etykietkę,
niektóre zaopatrzono w obszerne informacje. Tak więc etykietka leżąca na pustym miejscu
natychmiast zwróciła jego uwagę. Coś stąd zniknęło i inspektor bardzo chciał wiedzieć co to
było. Wieko szklanej gablotki ustąpiło z łatwością. John Ringrose wyjął kartkę i uważnie
przeczytał drukowane słowa.
Na pustym dziś miejscu leżał dawniej sztylet opatrzony uwagą: „ongiś własność Księcia
Karola”.
Ringrose położył kartkę z powrotem na miejscu. Zauważył, że broń była przyczepiona
do kartki różową tasiemką i że tasiemka została odcięta. Został tylko kawałeczek. Tym odkry-
ciem detektyw zakończył pierwszy etap badań wewnątrz domu. Już świtało, na wschodzie
nieba zapłonęła czerwień. John wyszedł na taras przez okno ogromnego, nieużywanego salo-
nu. Tak oczywisty dowód rzeczowy budził w nim nieufność. John powiedział sobie, że takie
rzeczy po prostu nie zdarzają się. Podejrzewał sprytną próbę wprowadzenia go w błąd. Ale
skąd ten, kto chciał detektywa wprowadzić w błąd, wiedział, że Ringrose będzie tak dokła-
dnie badać stare eksponaty?
Przy śniadaniu spotkał się z gospodarzem i Juanitą. Ubrana w czerń dziewczyna była
blada, a młody człowiek objawiał większy niepokój niż poprzedniego dnia. Panna Forrester
natomiast nie okazywała roztargnienia. Była szczerze zainteresowana rozprawą śledczą,
naznaczoną na południe. Zadawała detektywowi pytania o sprawy proceduralne.
John uważnie przypatrywał się dziewczynie oraz młodzieńcowi. Wyjątkowy dar wno-
szenia ludzkiego ciepła w stosunki między ludźmi tym razem również przysłużył się detekty-
wowi. Napięcie znikło — i wkrótce zaprzyjaźnił się z Juanitą. John zauważył, że Juanita była
nieco zakłopotana swoim narzeczonym. Żadne z. nich nie ukrywało swych uczuć, kochali się,
lecz choć wypadki zaszłe po tragedii zwiastowały dla Juanity szczęście, dała detektywowi do
zrozumienia, iż nic potrafi wyjaśnić powodów przygnębienia Vincenta Maydew. Była to
tajemnica i John czuł, że gdyby została ujawniona, pomogłaby mu niezmiernie.
Detektyw był przekonany o jednej rzeczy: przestępstwo, jeśli nawet nie popełnione
przez domowników, było jednak dokonane przy pomocy jednego nich. Możliwe, że morderca
przyszedł z zewnątrz, lecz nie zamordował sam. Ringrose był przekonany, iż część prawdy
jest znana jednej z osób, z którą już rozmawiał. Tą osobą mógł być tylko Vincent Maydew.
Po śniadaniu dokładnie obejrzał pierwsze piętro, nie tylko każdy zamieszkały pokój, ale
również te, które od lat stały puste. Wynik badań John zachował dla siebie. Oczywiście
oględziny przeprowadzał sam. Znalazł dwie ciekawe rzeczy: ułamaną deszczułkę z podłogi w
szafie sypialni Juanity Forrester i kawałek różowej tasiemki.
Rozprawa śledcza przeprowadzona w dużym salonie nic nie przyniosła. Detektyw słu-
chał w milczeniu Sędzia śledczy, zdolny i mądry człowiek, przeprowadził sprawę z taktem i
wyrozumieniem. Każdy ze świadków opowiedział własną wersję wydarzeń. Najbardziej inte-
resujące okazało się zeznanie panny Forrester. Otwarcie ujawniła sprawy dotyczące najbliż-
szych osób zmarłej, a mianowicie siebie i narzeczonego, opowiadając o kłótni rodzinnej i o
stanowisku zmarłej do planów siostrzeńca. Powiedziała wszystko o czym Ringrose dowie-
dział się poprzedniego wieczora od Vincenta Maydew. John obserwował, z jak głęboką
uwagą młodzieniec słuchał relacji narzeczonej Okazało się, iż Juanita była bliżej tragedii niż
można było przypuszczać.
— Po tym strasznym starciu pomiędzy panem Maydew i jego ciotką nie mogłam w
ogóle spać — powiedziała Juanita. W noc śmierci panny Maydew wiedziałam, że znowu nie
usnę, ponieważ pan Vincent miał wyjechać następnego dnia. O drugiej nad ranem opuściłam
mój pokój, zapaliłam świecę i zeszłam do biblioteki po jakąś lekturę, która zajęłaby myśli i
zwabiła sen. Znalazłam książkę, po czym opuściłam dużą bibliotekę i weszłam do małego
pokoju służącego za jadalnię. Wzięłam kilka biszkoptów z kredensu i nalałam sobie z karafki
kieliszek portwajnu. Zjadłam biszkopty i wypiłam wino, potem poszłam na górę z książką.
Wtedy to, kiedy korytarzem dotarłam do głównych schodów, wydawało mi się, iż przy naro-
żniku zajmowanym przez pannę Maydew ktoś się porusza. Był to dźwięk jak gdyby leciutko
zamykanych drzwi. Położyłam książkę na stole stojącym naprzeciw schodów i podeszłam do
drzwi pokoju panny Maydew. Panowała zupełna cisza. Wtedy podeszłam do wahadłowych
drzwi po drugiej stronie korytarza, prowadzących do służbowych schodów. Stanęłam u ich
szczytu i nadsłuchiwałam, ale nic nie usłyszałam. Wydawało mi się, że na dole spostrzegłam
blask światła, lecz ponieważ stale trzymałam świecę, nie byłam pewna, czy światło nie
pochodzi od innej. Zgasiłam świecę, lecz światło znikło. Było cicho i ciemno. Stałam kilka
sekund i słuchałam, potem wróciłam z książką do łóżka. Musiałam zasnąć nad książką, bo
kiedy Anna, to znaczy pani Jay, przyszła mnie budzić, śmiała się ze mnie, że zapomniałam
zgasić elektryczne światło. Nie była jeszcze u swojej pani. Mnie zawsze budziła najpierw.
Sędzia śledczy zadał kilka pytań w związku z zeznaniem, ale Juanita nie mogła nic
więcej dodać. Zeznanie należało ocenić negatywnie, gdyż dźwięk i światło były to jedynie
wrażenia, a nie przekonywujące fakty.
Po zakończeniu zeznań Ringrose zauważył oznaki ulgi na twarzy Maydew. On sam
miał mało do powiedzenia. Kiedy dowiedział się o zbrodni, wstał natychmiast, i wraz z
Williamem przeszukał cały dom. Służba powiedziała tylko to, co było już wiadome policji.
Pan Fosdike, adwokat panny Maydew, mówił o nowym testamencie. Przy okazji zgo-
dził się pokazać ten dokument detektywowi Ringrose. Policja powtórzyła twierdzenie, że mo-
rderstwo zostało popełnione przez osobę spoza domu, choć nie było najmniejszego dowodu
na poparcie tej tezy. Służba Greystone żyła z członkami komisariatu w przyjaźni, zaś sędzia
śledczy wskazał, iż nikt z tych osób, poza Vincentem Maydew, nie uzyskałby w wyniku
śmierci Mary Maydew żadnych korzyści. Sam Vincent przyznał, iż w noc morderstwa nie
wiedział o śmierci wuja i uważał, iż stracił wszystko. Ringrose zauważył, iż tym wyznaniem
młodzieniec nie wzbudził podejrzenia ani policji, ani też przysięgłych.
Sprawa została odroczona na dwa tygodnie.
Dopiero następna rozmowa detektywa z gospodarzem przyniosła wreszcie coś interesu-
jącego. To nastąpiło jednak dopiero w nocy.
Po południu Ringrose zajął się domem, ale unikał jego głównych mieszkańców. Trapiły
go wątpliwości z powodu pewnych sprzeczności w dowodach rzeczowych. Dużą część czasu
spędził u państwa Jay, przyjmując zaproszenie na herbatę i słuchając wynurzeń starej służą-
cej. Dla własnych celów poszedł również po raz wtóry do biblioteki-muzeum i odkrył tam
drugi sztylet z kartką mówiącą o historycznej wartości eksponatu. Usunął broń z gablotki,
zawinął w chustkę i wróciwszy do pokoju, w którym leżało ciało umarłej, obejrzał je pono-
wnie.
Już po zmroku opuścił dom i udał się do miejscowego lekarza, doktora Forbes, który na
rozprawie śledczej złożył wyjaśnienia dotyczące przyczyn śmierci dziedziczki.
Ringrose wrócił do Greystone na obiad. Vincent Maydew był przy stole jeszcze bardziej
milczący niż poprzedniej nocy. Jadł mało, ale pił dość dużo. Było widoczne, iż Juanita jest
zaniepokojona jego zachowaniem i że chce rozmówić się z detektywem na osobności. Po
obiedzie detektyw próbował stworzyć okazję do rozmowy z Juanitą, ale spostrzegł się w porę,
iż Vincent Maydew zauważył ten manewr. Narzeczony dziewczyny uniemożliwił rozmowę z
detektywem.
Tłumacząc, iż musi natychmiast rozmówić się z Ringrose, pociągnął go do małego salo-
niku. Kiedy podano kawę i likiery, Maydew przekręcił klucz w drzwiach i począł nerwowo
mówić. Od czasu do czasu wycierał chustką twarz, bardzo bladą i spoconą po alkoholu.
— Panie Ringrose — powiedział Maydew — tego nie zniosę dłużej. Mam panu coś do
powiedzenia i chcę panu uczynić pewną propozycję. Nie martwię się o siebie, lecz o kogoś
innego. Dlatego też chcę zaproponować panu coś bardzo korzystnego. Niech się pan nie
obraża, błagam, aby pan wysłuchał mnie bez uprzedzeń! Kiedy pan zrozumie moją sytuację,
pańskie ludzkie uczucia nie pozwolą panu gniewać się na mnie lub na kogokolwiek innego.
Nie mam prawa prosić pana o poświęcenie własnych przekonań i może pan całkowicie zigno-
rować moje propozycje. Wiem jednak, iż jest pan zbyt szlachetny, aby mnie nie zrozumieć, i
za przenikliwy, by nie spostrzec, że wstawiam się za kimś...
Przerwał na chwilę, lecz Ringrose nie powiedział słowa.
Wtedy Maydew przyznał się do morderstwa.
— Zabiłem ciotkę w momencie zupełnej aberracji umysłowej. Stało się, i teraz muszę
ponieść wszystkie konsekwencje. Pozostaje jedna ważna rzecz: nalegam, aby rozwój sytuacji
spoczął w pana rękach. Rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć, panie Ringrose?
Detektyw patrzył na niego w milczeniu i po chwili powiedział:
— Myślę, że tak. Jednak może wyjaśni pan sprawę dokładniej.
— W kilku słowach: poddałem się przemijającej, irracjonalnej fali nienawiści do staru-
szki, która mnie tak źle potraktowała. Czując, iż świat byłby lepszy bez niej, usunąłem ją.
Jakiś diabeł mnie podkusił. Podjudzony gniewem, popełniłem zbrodnię tchórzliwą i szatań-
ską, przekonany, iż czyniąc źle, chciałem, aby było dobrze. Rozumie pan ironię tej sytuacji,
kiedy dowiedziałem się, iż mój wuj nie żyje? Zbrodnię popełniłem w pośpiechu, jednak przy-
gotowałem ją bezbłędnie i uważałem, iż odkrycie przestępcy będzie niemożliwe. Teraz sądzę
inaczej. Wiem, iż odkryłby pan prawdę, wobec czego przyznaję się do winy, aby panu
zaoszczędzić trudu.
Ringrose uśmiechnął się.
— Mówi pan, iż sam zabił staruszkę? Czy może pan to udowodnić? — zapytał.
Maydew wstał, podszedł do małego biurka, otworzył je, po czym dotknął niewidoczną
sprężynę, która otworzyła tajną szufladę. W skrytce leżało coś zawiniętego w papier. Maydew
podał zawiniątko detektywowi.
— Tym sztyletem zabiłem Mary Maydew — powiedział cicho. — Wziąłem go z
muzeum, z kolekcji mojego dziadka. Sztylet ten był podobno własnością księcia Karola.
Miałem zamiar zwrócić go na miejsce Gdyby pan obejrzał środkową gablotkę w bibliotece
zobaczyłby pan etykietkę, od której go odczepiłem.
Ringrose obejrzał broń. Rękojeść była z inkrustowanego srebra, głowica z ogromnego
skrzącego „cairngormu”, kamienia barwy złota, a pochodzącego ze szkockiej miejscowości o
tej samej nazwie. Na klindze z błękitnej stali była zaschnięta krew.
— W bardzo krótkim czasie dowiódłby mi pan winę — mówił cicho przestępca. —
Szybko zorientowałem się, iż moje urojone bezpieczeństwo było zagrożone. Świadomość
takiego czynu dla przestępcy jest tak straszna, iż przyznałbym się do winy w dwadzieścia
cztery godziny po zbrodni, lub też zgładził siebie, gdyby nie wzgląd na inną osobę. Sytuacja
moja jest straszliwie skomplikowana przez kogoś innego. Mógłbym uciec od cierpień przez
własną śmierć — wyrzuty sumienia skończyłyby się wraz z życiem. Lecz z moim życiem
kończy się również inny cenny i niewinny żywot. Prawda o zbrodni z pewnością zabiłaby
Juanitę. Nieważne to, że ja bym ją stracił, ale że jej życie byłoby zrujnowane, gdyby prawda
wyszła na jaw. Tak więc niewinny cierpi więcej niż winny. Pan rozumie, że życie stało się dla
mnie udręką, a nie radością. Położyłbym kres temu wszystkiemu, gdyby nie myśl o jej
cierpieniu. Tylko ze względu na nią ujawniam przed panem prawdę i składam swoje życie w
pańskie ręce.
— I co dalej? — zapytał detektyw.
— Jest to sprawa etyki... Że uczciwi cierpią za nieuczciwych — jest powiedzeniem
banalnym. Wielu niewinnych cierpi kary, na które nie zasłużyło. Dlatego teraz moją jedyną
myślą, jedynym postanowieniem jest, aby uchronić innych od konsekwencji mojej zbrodni.
To się da zrobić z łatwością we wszystkich wypadkach, poza jednym. Służba i tak nic nie
traci: otrzyma pieniądze i odpowiednie emerytury, lecz w wypadku, gdyby prawda została
ujawniona, to na Juanitę spada kara gorsza niż wyrok śmierci. Zwracam się do pana tylko ze
względu na nią. Niech mi pan wierzy: życie, nawet z nią, musi teraz stać się bez porównania
okrutniejsze niż szybka i miłosierna śmierć. Tylko ze względu na nią błagam o życie, ponie-
waż prawda zabiłaby ją i okryła wstydem. Przy temperamencie Juanity moja zbrodnia sprawi-
łaby jej niewypowiedziane wprost cierpienia. Mogłaby nawet postradać zmysły, albo, co go-
rsze, targnęłaby się na własne życie nie mogąc znieść tale potwornej sytuacji. Panie Ringrose,
wolę raczej żyć, niż pozwolić, by ona wypiła ten kielich goryczy.
Detektyw słuchał z uwagą, notując w pamięci każde słowo i każdy gest.
— Prosi pan, abym nie zdradził pańskiej tajemnicy i rozgrzeszył go z tej zbrodni?
— Z tych względów, o których mówiłem panu. Dla mojej nieszczęsnej dziewczyny!
Nie prosiłbym o nic dla siebie. Nie chcę żyć. Pan wie, że mówię prawdę. Chcę tylko czynić
dobrze, a życie Juanity jest o tysiąc razy cenniejsze od mojego. Jestem gotów żyć, aby ona nie
zginęła. Sprawiedliwość, która stoi ponad prawem ludzkim, woła w imię Juanity; błagam, aby
mnie pan wysłuchał. Chciałbym pana przekonać co do etycznej strony zagadnienia, panie
Ringrose. Działa pan na innej płaszczyźnie i nie wątpię, że wywiązuje się pan z obowiązku
bez względu na następstwa. Ale nie jest pan tylko maszyną, jest pan człowiekiem. Poznałem
pana dość dobrze i wiem, iż człowieczeństwo dla pana dużo znaczy.
— Zgoda. Lecz obowiązek często staje w niezgodzie ze skłonnościami — odpowiedział
Ringrose zapalając drugie cygaro. Powiedzmy, że ja tej sprawy nie rozwiążę. Może być, że
postępuję po ludzku, co można lub też nie można usprawiedliwić czysto moralnymi pobudka-
mi. Niemniej jednak postępuję nieuczciwie wobec siebie i swoich pracodawców. To jeszcze
nie wszystko. Niepowodzenie w sprawie, która się dość szybko wyjaśniła, ma o wiele wię-
ksze znaczenie, aniżeli wątpliwa nadzieja, iż postąpiłem prawidłowo udając niepowodzenie.
Znaczy to, iż kara za pańską zbrodnię jest wymierzona również we mnie. Tam, gdzie powi-
nienem osiągnąć sukces, spotyka mnie niepowodzenie. Z premedytacją dopuszczam do posta-
wienia sobie czarnej kreski w Komendzie Głównej. Swoją promocję na inspektora śledczego
świętuję bardzo nieudolną pracą. Taka interpretacja prawdopodobnie nie wpadła panu do
głowy, co?
— Owszem. Myślałem o tym od samego początku. Potrafię wyobrazić sobie, jak pan na
to patrzy z zawodowego punktu widzenia. Gdyby pan był innego rodzaju człowiekiem, wie-
działbym, że sprawa jest beznadziejna, lecz pan okazał serce i ludzkie współczucie. Właśnie
chciałbym o tym mówić. Pan zgadza się, że dla dobra niewinnych zbrodnia nie może być
ukryta. Pan wie, że ukrywanie zbrodni nie przyniesie szczęścia zbrodniarzowi. Dobre i złe
strony takiego postępowania nie eliminują się wzajemnie, a stawiają nas raczej w wątpliwej
sytuacji. Wszystko wskazuje na to, iż ukrywanie zbrodni jest najwyższą sprawiedliwością i
największym dobrem dla niewinnych. Tylko pańska decyzja może zaważyć. Zaryzykował-
bym twierdzenie, iż zło wyrządzone pańskiej reputacji, że niesprawiedliwość wyrządzoną
panu przez ukrywanie zbrodni, można potraktować jako sprawę interesu.
Ringrose pokiwał głową.
— To kwestia punktu widzenia — powiedział.
— Jedna sprawa mało znaczy w pańskiej karierze — z rosnącą w głosie nadzieją
argumentował Maydew. — Wszyscy wiedzą, że jest pan niezwykle zdolnym człowiekiem i
prawdopodobnie następną zagadkę rozwiąże pan szybko, a to jedno niepowodzenie pójdzie w
niepamięć. Jestem przekonany, iż to niepowodzenie nie może wyrządzić panu szkody, chyba,
że w pana własnym mniemaniu o sobie. Nie uważam więc za ujmę na honorze, jeżeli zapro-
ponuję panu pieniądze. To nie jest egoistyczna umowa. Moja zbrodnia nie przestanie mnie
prześladować, ale nawet sprawiedliwość sądowa powinna najpierw zatroszczyć się o los nie-
winnych, nim zajmie się niszczeniem winnych. Jestem bardzo bogatym człowiekiem. Wiem,
iż honor i sprawiedliwość jest po pańskiej stronie. Dziękowałbym Bogu, gdyby pan w zamian
za swoje straty przyjął pieniądze.
John Ringrose milczał. Puszczał dym z cygara nie zdejmując oczu z zakrwawionego
noża, który leżał przed nim na stole. Maydew wstał i począł nerwowo przechadzać się po
pokoju.
— Niech pan siada i zapali cygaro — powiedział detektyw. — To, co pan powiedział,
jest bardzo ciekawe i wiele znaczy. Szanuję pańskie zaufanie do mnie i przyznaję panu rację
w kwestii etycznej. Lecz co pan myśli o mojej sytuacji? Jakie odszkodowanie, sądzi pan,
można uczciwie ofiarować za skazę na opinii?
— Zostawiam to panu, panie Ringrose!
— Mówią, ze każdy człowiek ma swoją cenę. Należy zważyć korzyść z trwałego
powiększenia dochodu i deprecjację opinii zawodowej.
— Deprecjacja jest przejściowa. Bardzo proszę, niech pan nie mówi o tym, że pan ma
własną cenę, panie Ringrose. Nie mógłbym pana kupić, wiem doskonale! Pozostaje jedno
pytanie: czy życie Juanity może pana przekonać? Robię panu bardzo rozsądną propozycję,
bez ujmy dla pańskich zasad, ani też, powiedziałbym, dla swoich.
Pan Maydew wstał i podszedł do biurka, z którego wyjął książeczkę czekową. W tym
momencie detektyw uśmiechnął się dobrodusznie. Kiedy Maydew wrócił, twarz detektywa
znów miała wyraz poważny.
— Załatwiłem z panem Fosdike — powiedział Maydew — że będę czerpał z kapitału
według własnego uznania. Wydaje mi się jednak, że tak trudna transakcja powinna być prze-
prowadzona z całą ostrożnością.
— Oczywiście. Nie ma pośpiechu. Są różne sposoby przeprowadzenia takich spraw.
Czek będzie tylko dowodem zaufania. Ja oczywiście nie będę go wymieniał. Może mi pan tę
sumę spłacać później, w inny sposób, na przykład obligacjami zagranicznymi wypłacanymi
na okaziciela lub też takimi, które można przepisać. Ten czek będzie tylko gwarancją.
Pan Maydew wziął pióro do ręki.
— Może pan wobec tego wymieni sumę?
— Powiedzmy dziesięć tysięcy?
Twarz młodego człowieka promieniała wdzięcznością, której nie był w stanie ukryć.
Wydawało się, iż zelżał ciężar jego cierpień, choć przed chwilą zaklinał się, że to nie nastąpi
nigdy.
— Nie! — powiedział — nie, dziesięć tysięcy. Dwadzieścia tysięcy, panie Ringrose!
— Pan jest bardzo hojny.
— Jestem tylko sprawiedliwy. Obym nigdy nie wypisywał czeku z większym uczuciem
zobowiązania niż teraz.
Maydew wydarł czek i położył go na stole.
— Jestem w pańskich rękach — powiedział — jak również los osoby, która jest mi
droższa niż moje życie.
— Rozumiem pana doskonale. Niech się pan już nie martwi o nią ani o siebie. Wasza
przyszłość jest jasna, panie Maydew. Jednak musimy pomyśleć o teraźniejszości, choćby
tylko ze względu na mnie. Pozostaje jeszcze kilka drobnych szczegółów. Musimy ukryć ślady
z uwagi na tych, którzy prawdopodobnie nie docenią naszego postępowania opartego na tak
wysoce etycznych przesłankach. Pańskie zadanie jest łatwe. Ja zajmę się sprawą, oczywiście
bez rezultatu, zaglądając wszędzie, śledząc, szukając i tak dalej. Chciałbym zwrócić uwagę,
że dowód o ogromnym znaczeniu, który pan mi podarował, musi wrócić na swoje miejsce,
aby nie być dłużej dowodem. Więcej niczego od pana nie żądam. Proszę dokładnie oczyścić
sztylet i jeszcze dzisiejszej nocy, kiedy już wszyscy zasną, włożyć go do środkowej gablotki,
z której pan go wyjął.
Detektyw wziął czek i schował do kieszeni.
— Życzę panu dobrej nocy, panie Maydew. Niech pan śpi spokojnie.
— Będę spał, jak nie spałem od wielu nocy — odpowiedział Maydew, serdecznie
ściskając dłoń detektywa. Spostrzegł się jednak, że zbyt wyraźnie okazuje swoją radość, więc
posmutniał.
— Cierpię nadal — oświadczył — ale fakt, że moją przyszłą żonę uchroniłem od zgry-
zoty, jest dla mnie wielką ulgą.
— Czas jest najlepszym lekarzem — powiedział Ringrose oschle.
Vincent Maydew schował sztylet i zadzwonił po alkohol. W pół godziny później męż-
czyźni rozstali się Maydew miał jeszcze robotę. Kiedy został sam, w swoim pokoju, oczyścił
sztylet wodą i mydłem i o drugiej nad ranem odniósł go na miejsce. Zrobi to niedbale, nie
zwracając uwagi na szczegóły. Sztylet przywiązał do etykiety brązowym sznurkiem.
Choć nie był zbyt religijny, przed zaśnięciem spędził dwadzieścia minut na klęczkach.
Jednakże zapowiedź dobrej nocy nie spełniła się. Już świtało, kiedy umęczony umysł pozwo-
lił mu zasnąć.
Następnego dnia Ringrose spędził kilka godził w Exeter postępując tak, jak gdyby roz-
mowa z młodym Maydew w ogóle nie miała miejsca. Widocznie chciał się dowiedzieć wię-
cej, aniżeli Vincent Maydew i jego narzeczona mogli mu powiedzieć. Poprosił starego adwo-
kata rodziny Maydew, aby podał wszystkie szczegóły dotyczące spisania nowego testamentu
— To strasznie zacięta klientka — powiedział par Fosdike. Był to rosły, łysy mężczy-
zna o gładko ogolonych, zwisających policzkach. — Chociaż ją rozumiałem, jednak wobec
niej byłem bezsilny. Ludzie popędliwi są na ogół dość rzeczowi pomiędzy wybuchami gnie-
wu i skłonni w momentach rozwagi naprawić to, co nabroili, kiedy „wyszli z siebie”. Panna
Maydew natomiast była wybuchowa i uparta. W gniewie potrafiła zrobić wiele złego i upiera-
ła się przy swoim. Nadmiar dumy. Bezsensowna próżność, często spotykana u mężczyzn, a
rzadko u kobiet, popychała ją do trzymania się uparcie swych decyzji. I nic nie potrafiło nią
wstrząsnąć.
Chwaliła się, że nigdy w życiu nie musiała nikogo przepraszać — mówił adwokat. —
Dlatego więc, gdyby żyła, nowy testament pozostałby bez zmian. Spisałem go na jej życzenie.
Być może, iż spisałaby inny testament później, zostawiając spadek nie bratu, a komu innemu,
ale nie przebaczyłaby Vincentowi Maydew ani nie przywróciłaby go do stanowiska dziedzica.
Vincent przeciwstawił się jej, a takim nie wybaczała nigdy.
— Pan przygotował testament i pojechał do niej? — zapytał Ringrose.
— Tak jest. Gdybym w najdrobniejszej sprawie nie postąpił zgodnie z jej życzeniami,
straciłbym pieczę nad dużym majątkiem. Zabranie Greystone z mojej firmy, bez jakiegoko-
lwiek uprzedzenia, to był jej styl. Gdyby to raz zrobiła, żadne argumenty nie skłoniłyby ją, by
przywrócić mi opiekę nad sprawami Greystone.
— Nie było żadnych tajnych klauzul w sprawie testamentu?
— Nie. Powiedziała siostrzeńcowi, aby wybierał między nią a jej panną do towarzy-
stwa, dając mu dwanaście godzin do namysłu. W złości potrafiła wytrwać dłużej niż ktoko-
lwiek. Na ogół jest to wyczerpujące dla normalnego człowieka, ale pannę Maydew gniew roz-
palał do białości, bez wyniszczania jej energii. Testament, jak pan widzi, jest bardzo krótki.
Nim podpisała, przypomniałem jej o różnych zapisach i zobowiązaniach — życzeniach jej
ojca, które były uwzględnione w jej poprzednim testamencie. Odpowiedziała tylko, że te
rzeczy mogą czekać, zresztą można to zawsze załatwić w kodycylach, czyli w dopisie.
— Dźwięk jej głosu — mówił adwokat — przypominał wschodni wiatr, wiejący przez
otwarte okiennice. „Życie nie jest zbyt pewne, powiedziała. — Nie zasnę spokojnie, dopóki ta
sprawa nie będzie załatwiona, a mój siostrzeniec Vincent Maydew nie stanie się świadomy
swego położenia!” Oto jej słowa. W przyszłości miała zamiar przemyśleć kilka mniej
ważnych punktów zawartych w poprzednim testamencie, którego nie czytała od wielu lat. Ale
chciała jak najprędzej wymierzyć cios w Vincenta Maydew. Uspokoiła się dopiero wtedy,
kiedy spadkobiercą uczyniła brata. Jak panu wiadomo, jej brat umarł przed nią a właściwie
już nie żył, kiedy podpisywała testament. Tak więc sprawa, którą chciała przeprowadzić, nie
została w zasadzie przeprowadzona i Vincent Maydew szczęśliwie otrzymał należny mu
spadek.
— Kto to jest Alfred Warner? — zapytał John Ringrose, patrząc na dokument.
— Urzędnik z mojego biura. Pojechał z dokumentem, kiedy wszystko było już ustalone.
On i William Jay poświadczyli podpis panny Maydew.
— Czy poprzedni testament został zniszczony?
— Nie! Nawet specjalnie prosiła, abym testament przechował, ponieważ w przyszłości
chciała go przejrzeć. Między innymi testament zawierał zlecenia przekazane przez jej ojca w
sprawie rozbudowy posiadłości oraz inne mniej ważne punkty. Przyszły spadkobierca miał
wykonać te życzenia.
— Tak — powiedział Ringrose. — A teraz testament ten przechodzi w ręce Vincenta
Maydew. Ma obowiązek spełnienia tych warunków. Czy pozwól pan spojrzeć na ten testa-
ment?
— Ależ oczywiście! Myślę, że on nie ma nic wspólnego ze zbrodnią.
— Przeciwnie, mam powody, aby sądzić, że ma wiele wspólnego.
Przez pół godziny detektyw studiował uważnie testament. Bez słowa zwrócił dokument
i sięgnął po karafkę z sherry.
— Spotkamy się jeszcze, panie Fosdike — powiedział Ringrose. — Mam szczerą
nadzieję, że do tego czasu posunę się znacznie naprzód i odkryję motywy zbrodni. Dziękuję
panu. Pomógł mi pan więcej niż pan przypuszcza.
— Byłbym wielce rad — oświadczył adwokat. — Przyznaję, że dla mnie sprawa nie
jest jasna. Ale śmiem twierdzić, że jeśli tak chce przeznaczenie, to prawdopodobnie odkryje
pan zbrodniarza poza Greystone.
— Panie Fosdike, zbrodnia to nie sztuka magiczna, która wydaje się działać na przekór
prawom przyrody, jak gdyby siły nadprzyrodzone zakłóciły porządek rzeczywistości. Policja
nie daje się zwyciężyć lub też zaszachować teoriom metafizycznym. Twierdzimy, że nie ma
rzeczy niemożliwych, są tylko nie odkryte dowody, klucze do tajemnicy. Tych szukamy
uporczywie i niezmordowanie. Gdy nam się mimo to nie udaje odkryć żadnych dowodów, to
tajemniczy magik wymyka się, aby raz jeszcze pokazać swoją sztuczkę. Czasami udaje się
nam schwycić go dopiero za drugim lub trzecim razem. W tym wypadku jestem prawie
pewny, iż odkryję zarówno sztuczkę jak i sztukmistrza.
— Czy przewiduje pan, że śledztwo długo potrwa?
— Nie. Przypuszczam, że zakończę sprawę w ciągu tygodnia lub dziesięciu dni. Nato-
miast gdyby mi się do tego czasu nie udało, prawdopodobnie nie uda mi się to w ogóle.
Detektyw pożegnał się z adwokatem i w samotności zjadł drugie śniadanie. Przypadko-
wy obserwator nie dostrzegłby w jego twarzy niepokoju ani troski. Dobry apetyt, jako też
uśmiech wskazywałyby raczej na pogodę ducha. Po śniadaniu Ringrose odwiedził katedrę.
Tegoż dnia Vincent Maydew wyjechał do Londynu, aby załatwić sprawy związane z
pogrzebem wuja.
Dwa dni później miał się odbyć pogrzeb Mary Maydew. Jednakże tego wieczoru inspe-
ktor Ringrose był bardzo zajęty w Greystone. Sprawy przynaglały go, ponieważ Juanita For-
rester chciała rozmówić się z detektywem nim narzeczony wróci, zaś William Jay napomknął,
że ma coś ważnego do zakomunikowania.
Juanita poprosiła, by Ringrose dotrzymał jej towarzystwa przy herbacie.
— Widziałam Vincenta dziś rano — powiedziała detektywowi — po pana wyjeździe do
Exeter. Pojechał motocyklem, swoją ulubioną drogą przez Salisbury Plain. Bardzo się ma-
rtwię, panie Ringrose. Nie rozumiem, dlaczego on tak bardzo przejmuje się tą straszną spra-
wą. Nie dziwi mnie, że dręczy się tym, bo jest bardzo wrażliwy, ale tłumaczyłem mu, że nic
już na to nie poradzi i że na pewno nie spowodował tej tragedii. Poza tym raczej zyska na tym
niż straci — ale tego oczywiście nie mogę mu powiedzieć. Pomyślałby, że jestem niepowa-
żna, okrutna i bez serca. Może tak jest w rzeczywistości? Bo kiedy pomyślę sobie, z jaką
pasją panna Maydew rzuciła się na niego i jak zrobiła wszystko, aby nie dopuścić go do
korzystania z majątku, który mu się prawnie należał, to nie potrafię być przybita żałobą.
Udawanie byłoby zwykłym oszustwem. Vincent natomiast jest tym przybity. Ta zbrodnia
wpłynęła na niego w dziwny sposób. Dziś rano było to bardziej widoczne niż kiedykolwiek.
— Jak to się objawiało?
— Coś mu się stało. Zaszła w nim charakterystyczna zmiana. Stał się jakiś obcy, nieo-
becny. Patrzył przeze mnie, a nie na mnie. Nie powiedziałabym, iż stał się chłodny — nie
zmienił się wobec mnie. Raczej po prostu jest inny... Właściwie zmienił się nawet w stosunku
do mnie. Tylko jakiś mocny wstrząs mógł wywołać te zmiany. Jestem tego pewna, ponieważ
znam Vincenta bardzo dobrze.
— Czy nic pani nie powiedział?
— Nie! Od przewodu śledczego nie mówi o śmierci ciotki. Lecz obecna sytuacja, która
powinna była zmusić go do skupienia myśli i energicznego działania, raczej popycha go do
obojętności. Chce uciec od tego wszystkiego. Mówił tak, jakby nie miał zamiaru wracać na
pogrzeb ciotki. W jego słowach brzmiało coś prawie niepoczytalnego. Powiedział, że może
„złamie kark na Salisbury Plain i tak zgaśnie ostatni potomek rodu”. Przeraziłam się, bo
mówił tak, jak gdyby to było najlepsze wyjście dla nas wszystkich. Czy były wypadki, gdzie
podobne przeżycia spowodowały pomieszanie zmysłów?
— Nigdy, panno Forrester! Musi w tym być coś, czego pani nie rozumie.
— Czy pan zaobserwował coś niezwykłego?
— Skoro pani pyta, mogę szczerze powiedzieć, że tak. Nie wątpię, że pan Vincent May-
dew jest tak wielce zaabsorbowany nie bez przyczyny. Zwierzył mi się z niektórych rzeczy i
niech mi pan wierzy, że nie zawiodę jego zaufania. Przypuszczam, że uspokoiłem go co do
różnych drobiazgów.
— Może uspokoi się, gdy pan znajdzie mordercę — odpowiedziała. — Wiem jedno,
bardzo mu zależy na wyjaśnieniu tajemniczej śmierci panny Maydew.
— Nie możemy się tak szybko poddawać. Zapewniam panią, że zrobię wszystko co w
mej mocy, aby rozwiązać tę zagadkę, choć w tej chwili nie jest to takie łatwe.
Juanita zmieniła nagle temat rozmowy.
— Dziś zauważyłam dziwną rzecz w szafie w mojej sypialni — powiedziała. —
Wyciągałam suknie z szafy, by jedną z nich pofarbować na czarno, i zauważyłam na podłodze
białą pręgę. W podłodze szafy wyłamano drzazgę długości kilku cali. Wydawało mi się to
dziwne, więc zbadałam deskę i odkryłam, iż jest obluźniona. Wyjęłam ją z łatwością i znala-
złam pod nią pustą dziurę. Może to nic nie znaczy, ale wydaje mi się, że ktoś zrobił to specja-
lnie. W każdym razie chciałam panu o tym powiedzieć. Może pan to zrobił, kiedy rewidował
mój pokój?
— Nie — odpowiedział Ringrose. — Ja tego nie zrobiłem. Ale znalazłem skrytkę, o
której pani mówi. Ktoś, podważając krótką deskę w podłodze, odłamał kawałeczek starego
drzewa zostawiając świeży odprysk. Pod deską, jak pani wie, znajduje się skrytka.
— Czy myśli pan, że skrytka była zrobiona specjalnie?
— Nie, dziura pod deską już była.
— Czy znalazł pan coś w skrytce?
— Nic szczególnego. Tylko kawałeczek różowej tasiemki.
— Czy może mi ją pan pokazać?
Ringrose natychmiast wyciągnął z kieszeni portfel i podał Juanicie tasiemkę.
— Jest stara i zabrudzona — powiedziała. — Mogła tam leżeć sto lat.
— Może. Ale ja raczej łączę ją ze sprawą morderstwa.
— To niesłychane, panie Ringrose! W jaki sposób?
— Pośrednio. Jest to dowód odosobniony i w tej chwili bez znaczenia. Sprawy krymi-
nalne, panno Forrester, często są jak krzyżówki. Człowiek męczy się, stara się słowo dopaso-
wać do okienek i do definicji, wszystko daremnie! Potem, kiedy znalazło się inne słowa,
nagle to brakujące słowo zjawia się samo. Podobnie jest z tym kawałkiem przybrudzonej
różowej tasiemki. Może nic nie znaczyć i nie mieć nic wspólnego ze sprawą morderstwa, ale
może również mieć duże znaczenie. Jest oczywiste, iż w pani szafie ktoś próbował zrobić
skrytkę. Gdyby nie odłamana drzazga, nikt z nas tego by nie spostrzegł. To bardzo dziwne z
tym odłamkiem. Dużo dałbym, aby go znaleźć.
— Nawet go nie szukałam.
— Ja szukałem, ale daremnie. Wracając do pana Maydew, jeśli można pani poradzić,
niech się pani nic zraża, gdyby on zachowywał się dziwnie. Proszę go traktować normalnie.
Jest on, jak pani sama twierdzi, wyjątkowo wrażliwy, artysta, którego nerwowy .system jest
bardziej czuły niż u zwykłego człowieka. Najbardziej pomoże mu pani, jeśli zignoruje jego
dziwactwa i nieodpowiedzialne słowa. Po jakimś czasie pan Maydew wróci do równowagi. I
byłoby lepiej, gdyby pani nie mówiła jemu ani też innym o skrytce w podłodze. Proszę to
sobie zapamiętać.
Juanita podziękowała detektywowi za radę. Była miła i dobra. Ringrose chętnie się z nią
zgadzał, a co więcej, podzielał powszechnie przyjętą opinię o pannie Forrester. Po rozstaniu
się z Juanitą John Ringrose najspokojniej siedział w kuchni z panią Jay, paląc fajkę i słucha-
jąc jej opinii o zbrodni. Jane Woodhouse nie okazywała zainteresowania. Natomiast pani Jay
była wciąż wstrząśnięta.
— Brakuje jej, choć nas popędzała i nie dawała chwili spokoju — przyznała Anna. —
Jeszcze dziś rano powiedziałam to samo panu Maydew. Myślę, że on mnie zrozumiał. „Tak
— powiedział — będzie ci jej brak, Anno, tak samo jak więźniom łańcuchów, kiedy są rozku-
ci”.
— Niewątpliwie, bardzo dobre porównanie, szanowna pani — rzekł Ringrose.
Wtedy dowiedział się, że William chciałby z nim pomówić. Detektyw wypalił więc
fajkę i poszedł do lokaja, który czyścił właśnie srebro w kredensie.
Jay był przejęty dziwnym, drobnym odkryciem.
— To może nic nie znaczy — powiedział — albo też znaczy bardzo dużo. My, prości
ludzie, nie potrafimy powiedzieć co jest potrzebne, a co nie jest potrzebne. A sprawa wygląda
tak: panie Ringrose, czy pan rzucił okiem na bibliotekę?
— Tak, William. Obejrzałem wszystko dość dokładnie.
— Tego się też spodziewałem. Pan zapewne zauważył w gablotkach parę ładnych noży-
ków?
— Nawet się nimi specjalnie zainteresowałem. Są tam ciekawe sztylety: dwa szkockie i
kilka wschodnich. Pan rozumie, dlaczego się nimi zainteresowałem? Ponieważ doszedłem do
wniosku, lekarz też jest tego zdania, że prawie każdy z tych sztyletów mógł być użyty do
zabójstwa.
— Ach, Boże! — A ja chciałem panu właśnie powiedzieć o jednym z noży, o szkockim
sztylecie! Niewątpliwie, pan widzi to, co jest ukryte przede mną, ale ja, proszę pana, widzę
coś w tym sztylecie, czego nawet pan nie zauważył.
— Doskonale, William! Powiedzcie, co takiego?
— Tylko to. Nie chcę, broń Boże, twierdzić, że jestem specjalistą od tej kolekcji. Panna
Maydew dbała o książki i zbiór ojca tyle co o złamany guzik, ale jednak dbała o czystość. Co
miesiąc musiałem sprzątać bibliotekę, odkurzałem książki i pucowałem szklane gablotki tak.
że zaznajomiłem się dość dobrze z kolekcją, bardziej niż z książkami. Środkową gablotkę
znam bardzo dobrze, ponieważ w niej mój poprzedni pracodawca złożył najcenniejsze okazy.
Daję za to głowę, że szkocki sztylet był przywiązany do etykietki różową tasiemką. Nazywa
się „sztylet Księcia Karola”, panie Ringrose. Nie wiem. czy ktokolwiek może poświadczyć,
że mówię prawdę, ale ja jestem gotów przysiąc.
— No i co z tego, William?
— Mianowicie to, że od czasu popełnienia zbrodni sztylet jest przyczepiony kawałkiem
zwykłego sznurka. Sztylet musiał być wyjęty z gablotki bez mojej wiedzy, a teraz jest tam z
powrotem. Tylko, że różowa tasiemka znikła, a na jej miejscu jest zwykły sznurek.
Ringrose okazał zainteresowanie.
— To na pewno coś znaczy — powiedział. — Pokażcie mi sztylet. Czy może mi pan
dokładnie opisać różową tasiemkę?
— W gablotce są takie same — odpowiedział stary lokaj. — Dużo eksponatów jest
poprzyczepianych taką samą tasiemką.
Pan Jay zapalił lampę i jęknął przy tym.
— Coś mi jest w ramię — tłumaczył. — Zrobił mi się wrzód...
— Jak to się stało? — zapytał Ringrose. Miał ten dziwny zwyczaj nieprzepuszczania
najbłahszego powiedzenia, jeśli pochodziło od interesującej go osoby.
— Nie mogę panu więcej powiedzieć niżby panu powiedział nieboszczyk. Jakieś dwa
tygodnie temu obudziłem się z bólem. Obejrzałem, wyglądało jak ukąszenie od pchły. Potem
pogorszyło się i żona robi mi teraz okłady.
— Musi pan uważać. Ukąszenie często powoduje zatrucie. Powinien pan pójść do leka-
rza.
— Pewno pójdę — odrzekł Jay.
Ringrose wziął od niego lampę i razem poszli do biblioteki. Otworzyli bez trudu
gablotkę. Sztylet spoczął w ręku detektywa. Ringrose ujął sztylet za ostrze i obejrzał różowe
tasiemki na innych eksponatach.
— Czy może mi pan powiedzieć, skąd ten sznurek może pochodzić? — zapytał
Williama. Ale ten nie wiedział.
— Nie. Nie widzę w nim nic niezwykłego.
— Czy ktoś zauważy, jeśli ja wezmę ten sztylet? — zapytał Ringrose.
— Raczej nie Nikt nie zagląda do tych gablotek.
— Mogą być odciski palców — oświadczył Ringrose. — Dlatego nie wziąłem go za
rękojeść. Dziękuję, William. A teraz chodźmy stąd. Proszę ani słowa na ten temat — nikomu!
Wyszli. Detektyw poszedł do swojego pokoju, pokazując się w jadalni dopiero w czasie
obiadu na zaproszenie panny Forrester. Podawał William. Rozmowa dotyczyła przyszłości i
ogólnych tematów. Juanita zainteresowała się wrzodem lokaja i powtórzyła radę detektywa.
Nalegała nawet, aby nie odkładał tego dłużej. Po obiedzie pan Jay założył grube palto i
wyszedł z domu.
Następnego ranka lokaj oświadczył, że czuje się już lepiej, bo doktor Forbes przeciął
guz.
Vincent Maydew wrócił do domu w ciągu dnia. Rozmowa obydwu mężczyzn przyjęła
dość niezwykły obrót.
Podczas obiadu Ringrose oznajmił, iż wkrótce ma zamiar opuścić Greystone. Po obie-
dzie obydwaj mężczyźni weszli do małego gabinetu. Juanita była z nimi. Została tylko pół
godziny, po czym ucałowała swego narzeczonego. Kiedy mówiła mu „dobranoc”, detektyw
zauważył, że twarz młodzieńca zachmurzyła się. Panna Forrester również to spostrzegła i
podając rękę detektywowi powiedziała:
— Niech go pan pocieszy, panie Ringrose. Ja, niestety, nie potrafię tego zrobić.
Detektyw uśmiechnął się, zaś Vincent Maydew patrzył przed siebie bez ruchu.
— Postaram się — obiecał Ringrose. Kiedy wyszła, zamknął za nią drzwi i wrócił na
fotel.
— Proszę podrzucić do ognia — powiedział Ringrose. — Mamy sporo do omówienia,
przyjacielu.
Ringrose zapalił cygaro i począł obserwować melancholijnego młodzieńca z wyrazem
rozbawienia i szczerej sympatii.
Maydew przemówił pierwszy.
— W muzeum nie ma sztyletu. Coś mnie tknęło, aby obejrzeć go jeszcze raz tuż przed
obiadem. Poszedłem do biblioteki po książkę — powiedziałem, że po książkę — i przy okazji
zajrzałem do gablotki. Zobaczyłem, że została tylko kartka.
Ringrose kiwnął głową.
— Ja go wziąłem — powiedział.
— Ale dlaczego?
—Jest mi potrzebny. Chcę go zatrzymać jako eksponat w mojej prywatnej kolekcji.
Powie pan, że już utrzymałem wystarczająco dużo. Dwadzieścia tysięcy funtów, panie May-
dew, to bardzo dużo, ale chciałbym również otrzymać sztylet Księcia Karola. Przypuszczam,
że panu nie będzie potrzebny.
Maydew aż się cofnął.
— Ależ proszę bardzo — odpowiedział. — Tylko proszę opuścić nas jak najprędzej.
— Dziękuję panu. Taki jest mój zamiar, ale chcę dziś jeszcze wyjaśnić kilka punktów.
— Czy chodzi o pieniądze? Za miesiąc lub dwa przekażę panu obligację na okaziciela,
na całą sumę.
— Doskonale. Ale przed tym chcę panu powiedzieć o pewnej drobnej komplikacji.
Wydaje mi się, że wiem, kto naprawdę zabił pannę Maydew.
Vincent był porażony. Na minutę odjęło mu mowę, mógł tylko patrzeć przed siebie w
niemej rozpaczy. Detektyw nie pozwolił mu zbyt długo cierpieć. Wstał, nalał dużą whisky
dodając do niej tylko trochę wody sodowej i rozkazał:
— Proszę pić i słuchać! Tą osobą nie była panna Forrester. Ona jest tak samo niewinna,
jak pan, przyjacielu.
Vincent zrobił się trupio blady, zesztywniał i o mało nie zemdlał. Ale łyknął whisky i
odprężył się. Serce zabiło mu gwałtownie, łzy napłynęły do oczu. Ringrose widząc, że najgo-
rsze minęło, poklepał go po kamieniu i powiedział kilka słów pocieszenia. Sam również był
wzruszony, oczy zaciągnęły się lekką mgiełką. Zapadła cisza. Maydew odzyskał równowagę i
począł spoglądać w stronę drzwi.
Ringrose przemówił.
— Wiem, co pan chce zrobić, młody człowieku. Chce pan pobiec do niej, paść u jej stóp
i prosząc o przebaczenie wołać, że jest pan niegodny tak dobrej dziewczyny. Taką scenę,
niestety, może pan zagrać tylko w swojej wyobraźni, lecz nigdy w rzeczywistości. Proszę o
chwilę uwagi. Proszę siedzieć spokojnie, zapalić papierosa i wierzyć, że nie grozi już panu
żadne niebezpieczeństwo. Najpierw musi pan mnie wysłuchać, potem ja pana wysłucham, a
po wszystkim będzie pan mógł iść spać.
— Jeśli chodzi o panną Forrester — mówił John — to musiała dość dużo przeżyć.
Stanęła pod ciężkim oskarżeniem. Ale Bogu dzięki, jej niewinność uchroniła ją od niepokoju
o siebie. Każdy inny zastanowiłby się nad pańskim przygnębieniem, prawdę mówiąc, Juanita
też się tym dręczyła. Ale nie wiedziała, że to z jej powodu i nie wolno jej o tym kiedykolwiek
powiedzieć. Proszę o tym pamiętać. No, o niej później, a teraz zaczynamy.
Ringrose odłożyć cygaro.
Widział, iż Maydew był skupiony i że uważnie słucha słów detektywa.
— Kiedy pan mi powiedział, że zabił pannę Maydew — zaczął Ringrose — powiedział
mi pan więcej niż pan sądzi. Nie ma pan najmniejszego pojęcia o psycholog i kryminalnej, jak
większość pisarzy, którzy wymyślają „kryminały”. Nie dostrzegł pan cech własnego charakte-
ru, które ja już zdążyłem zaobserwować. Przypatrywałem się panu długo przed pańskim
wyznaniem. Pan nigdy nie będzie mordercą, panie Maydew! Może pan mi wierzyć. W tym
kierunku nie ma pan talentu. William miał rację, mówiąc, iż pan nie zabiłby nawet osy, a co
dopiero staruszkę. Poza tym jest pan bardzo inteligentny, jest pan intelektualistą i nie tylko, że
nie dałby się pan ponieść ślepej pasji, ale nie popełniłby pan morderstwa, intelektualista
słowiański czy łaciński — tak. Ale nie anglosaski. Nasi uczeni są mocni w piórze, ale nie w
czynach Poza tym jest pan z gruntu uczciwy. Kłamał pan źle i absurdalnie. Gdybym podej-
rzewał pana przedtem, musiałbym pana uniewinnić po takim wyznaniu.
— Po dwóch minutach wiedziałem, że pan nie zabił i że zrobił to ktoś inny. A co pan
zrobił dalej? Ze słów pana wynikało, że pan wiedział, kto był zabójcą. Widziałem, jak
straszliwie pan się bał i domyśliłem się kogo pan podejrzewa. Jest tylko jedna osoba na
świecie, która mogła spowodować tyle zamieszania w pańskiej głowie. Tylko dla tej jednej
osoby był pan gotów wziąć na swoje barki tak ogromną zbrodnię i nawet się do niej przyznać.
— Miłość — mówił detektyw — oślepia wobec wad, ale nie wobec zalet. A pana zaśle-
piła nawet w tak oczywistej sprawie, jak niewinność pańskiej narzeczonej. Znaczyło to, że
musiał pan mieć bardzo ważne dowody, które przeważyły szalę lat oddania i miłości. Później
musi mi pan to wszystko opowiedzieć. Zostanie to naszą tajemnicą. W imię prawa konieczne
jest jednak, abym poznał pańską tajemnicę do końca.
— Dowody — mówił dalej Ringrose — które zmusiły pana do zapanowania nad ser-
cem, musiały być wstrząsające, ponieważ zniekształciły rzeczywistość. Nie wątpię, iż taki był
cel zamierzony przez kogoś innego. Zna pan Juanitę Forrester lepiej niż ktokolwiek. Wiedział
pan i wszyscy wiedzieli o jej wyjątkowych walorach i jej dobrym sercu, o jej szlachetności, o
jej współczuciu dla nieszczęśliwych i poniżonych. Mówią o tym wszyscy, od sędziego pokoju
do czyścibuta. Poza tym znał pan jej najskrytsze myśli i zdobył pan jej zaufanie i uwielbienie.
Niczego przed panem nie ukrywała, jednak pan jeden był przekonany, że ona właśnie jest
morderczynią. To bardzo ciekawe. Jest to dowód na to, że — jak powiedziałem poprzednio —
miłość oślepia nawet wobec zalet. Ponieważ miłość — podobnie jak sumienie, czyni nas
tchórzliwymi, panie Maydew!
Ringrose przerwał na chwilę. Kiedy Maydew chciał coś powiedzieć, nakazał ręką
milczenie.
— Proszę o chwilę cierpliwości. Pierwszy akt dobiega końca — powiedział detektyw.
— Otóż z tego, co pan mówił, wiedziałem, że pan jest niewinny, ale że uważał pan za winną
swoją narzeczoną. Miałem ochotę z miejsca zdemaskować pańskie kłamstwa, ale praca jest
pracą. Ponadto pomyślałem, że pańskie obawy mogą okazać się prawdziwe. Nie byłem
jeszcze zupełnie przekonany, że pan się mylił. Dlatego więc udawałem, że idę na układ z
panem i dlatego przyjąłem łapówkę. Umówiliśmy się, że dla pozorów będę nadal pracować,
po czym rzucę ręcznik na ring i poddam się.
— Wielce interesującym i wprost zadziwiającym faktem w tym wszystkim jest to —
ciągnął detektyw — że rzeczywiście mogłem skapitulować, gdyby nie pańskie próby zatuszo-
wania tej sprawy. Były one bardzo pouczające. Usłuchałem pana, poza małym wyjątkiem.
Nie udawałem, że pracuję, pracowałem naprawdę i wkrótce przyszedłem do przekonania, iż
pańskie obawy były fałszywe. Tak, to chciałem ci powiedzieć, chłopcze. Najtrudniej jest
trzymać język za zębami w takich wypadkach. Pozwoliłem więc, by pan został w błędnym
mniemaniu, że dziewczyna, którą pan kocha, jest mordercą.
— Ale będę z panem szczery —dodał Ringrose. — Nie mogłem panu zaufać. Lepiej, że
pan pocierpiał trochę i że Juanita zastanawiała się nad tym. Jej to nie zaszkodziło. Ja
natomiast musiałem skupić całą uwagę na kimś, kto obchodził mnie o wiele więcej niż wy —
mianowicie na sprawcy zbrodni. Nie wolno go było spłoszyć.
— Wielkie nieba! Czy pan wiedział kto?
— Nie. Tylko przypuszczałem. Po wizycie u adwokata, pana Fosdike, zacząłem być
prawie pewny. Teraz chciałbym, aby mi pan pomógł.
— Ale jak?
— Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego pan był tak bardzo przekonany o tym. iż to
narzeczona pana zabiła pannę Maydew? Uważam tę informację za bardzo ważną. Proszę się
zastanowić! I proszę opowiedzieć szczerze i dokładnie.
Vincent Maydew pomyślał chwilę, po czym powiedział:
— Bardzo źle się spisałem.
— Nie tak znów za bardzo.
— Fakty są następujące: kiedy ciotka Mary wyjawiła zamiary wydziedziczenia mnie,
Juanita i ja siedzieliśmy jak myszy pod miotłą z nadzieją, że ciotka uspokoi się i zmieni zda-
nie. Ale ona nigdy nie zmieniała swojego zdania, a rozsądek nigdy nie był jej mocną stroną.
Posłała więc po pana Fosdike i w wieczór poprzedzający jej śmierć powiedziała nam, że
spisała nowy testament, w którym swojego brata uczyniła jedynym spadkobiercą.
— Kiedy ciotka poszła spać i nim sam poszedłem na górę, aby się przygotować do
wczesnego wyjazdu, rankiem, Juanita po raz pierwszy w życiu dała upust złości. Zawołała, że
starsza pani to potwór pozbawiony ludzkich uczuć. Przypuszczam, że wybuch spowodowało
jej głębokie poczucie sprawiedliwości, a nie oburzenie z mego powodu czy też własny zawód.
Wymyślała pannie Maydew i oznajmiła, że opuści ją natychmiast, aby nigdy już jej więcej nie
oglądać. Postanowiła wyjechać ze mną. Powiedziała, że jestem podły, ponieważ chciałem
nakłonić ją do pozostania przy ciotce. Nie kłóciliśmy się, była to raczej wymian zdań.
Wierzyłem, że rzecz zrobiona w gniewie może być kiedyś odwołana. Ale nie wolno nam było
tak postępować, by uniemożliwić zmianę zdania ciotki. W końcu Juanita dała się przekonać.
Zgodziła się zostać i czekać na następstwa. Potem poszła spać.
— Chwileczkę — powiedział Ringrose. — Powiedział pan, że pannę Forrester spotkał
także „własny zawód”. Czy to znaczy, że w poprzednim testamencie panna Maydew zapisała
jej pokaźną sumę, a w nowym pominęła ją zupełnie?
— Tak. Przy obiedzie, kiedy ciotka powiedziała nam co zrobiła, specjalnie podkreśliła
fakt, że Juanita nie otrzyma obiecanego spadku. Nie znam sumy i nie zna jej Juanita. Jednak-
że miała powody przypuszczać, ż wynosiło to dość dużo.
— Dziesięć tysięcy funtów — powiedział Ringrose.
— Tak? — Prawdopodobnie nie mam racji, mówiąc o zawodzie osobistym, ponieważ
tego wieczoru moja dziewczyna na pewno nie myślała o sobie. Myślała tylko o niesprawiedli-
wości i wielkiej krzywdzie wyrządzonej mnie po tylu latach wytrwałości i cierpliwości i
względach okazanych mojej ciotce...
— Starałem się — mówił młodzieniec — zjednać sobie staruszkę i tysiącami sposobów
próbowałem sprawiać jej przyjemność. Mówią, że każdy artysta ma w sobie coś z kobiety. W
każdym razie myślałem, że rozumiem ciotkę Mary, jej trudny charakter, jak i jej zalety. Kiedy
nastąpiło zderzenie między nami, Juanita pamiętała to wszystko i dlatego rozzłościła się.
Poszła spać zła, naprawdę zła. Wie pan — jej hiszpańska krew i głębokie poczucie sprawie-
dliwości...
— Co było dalej? — mówił Vincent — Juanita poszła spać, ja również. Nie mogłem
zasnąć. Byłem bardzo zdenerwowany klęską. Przewracałem się z boku na bok, godzina po
godzinie, na próżno szukając w myśli racjonalnego i inteligentnego sposobu wybrnięcia z
sytuacji. Około drugiej nad ranem wydawało mi się, że słyszę w pasażu hałas. Wstałem i
wyjrzałem — zobaczyłem Juanitę wchodzącą do swojego pokoju ze świecą w jednym ręku i
czymś, czego nie zobaczyłem w drugim. Pomyślałem, że ona też nie może spać i byłbym do
niej podszedł, ale cofnąłem się do pokoju. Żałuję, że nie zrobiłem tego. Zaoszczędziłbym
sobie wiele godzin rozpaczy.
— Zapomniałbym o tym incydencie po wstrząsie na wiadomość o śmierci ciotki, ale
Juanita powiedziała mi wiele godzin później dokładnie to samo, co zeznawała przed sędzią
śledczym. Mianowicie że zeszła po książkę, zjadła coś i wypiła. Wracając, wydawało się jej,
że słyszy hałas obok drzwi panny Maydew. Juanita na wiadomość o odkryciu zbrodni zacho-
wywała się dziwnie, przynajmniej mnie się tak wydawało. Była spokojna i obojętna, a to było
niepodobne do niej. Nie okazała ani smutku, ani zaskoczenia. Czułem, że ona również kryje
w sobie przerażenie, jak gdyby jej także przyszło na myśl, że ja jestem odpowiedzialny za tę
tragedię. W każdym razie unikała mnie niewątpliwie dlatego, bo uważała, że wolę być w
takiej chwili sam. Zresztą byłem rozdrażniony i pełen niejasnych obaw.
— Przy pierwszej okazji — ciągnął Maydew — kiedy wyszła z domu, coś mnie podku-
siło, aby wejść do pokoju Juanity i przejrzeć sypialnię tak samo, jak to wkrótce miała zrobić
policja. W pokoju nie znalazłem nic, co by wzbudzało podejrzenie. Za to w szafie znalazłem
dowód czegoś — ułamek starego drzewa — rzecz, która łatwo wpadała w oko, panie Ringro-
se. Przy bliższym badaniu odkryłem, że jedna z desek w podłodze była usuwana. Wyjąłem ją
bez trudu — była to stara, solidna deska, metrowej długości. Pod nią, zwinięty w kłębek, leżał
cienki, biały materiał. Wyciągnąłem go. Na podłogę upadł „sztylet Księcia Karola”. W ręku
trzymałem nocną koszulę Juanity. Prawy rękaw był poplamiony krwią.
Vincent przerwał na chwilę.
— Wydawało mi się, że prawdę o śmierci ciotki znałem całe wieki. Ale głównie myśla-
łem o Juanicie. Siedziałem na podłodze i patrzyłem na pokrwawiony sztylet i koszulę. Tłuma-
czyłem sobie, że moja narzeczona chyba nie była przy zdrowych zmysłach, kiedy popełniła
ten czyn i schowała dowody, a potem o wszystkim zapomniała. Wykoncypowałem całą
teorię, a myśli moje przesuwały się tak szybko, jak we śnie. Wytaczałem zawiłe argumenty,
wszystkie idące w tym samym kierunku. I, jak mi się wydawało, po godzinach ocknąłem się.
Dziwiło mnie nawet, że nikt mnie tu nie znalazł. W rzeczywistości upłynęło nie więcej niż
pięć minut.
— Włożyłem deskę na miejsce i zabrałem dowody zbrodni do swego pokoju. W nocy,
kiedy wszyscy ułożyli się do snu, zostałem sam w gabinecie. Wtedy spaliłem koszulę do
ostatniej nitki, a sztylet schowałem w biurku. Udowodniłem już sobie do reszty, że jakiś
dziwny atawistyczny odruch popchnął Juanitę do tego czynu, na skutek wyrządzonej mi krzy-
wdy. Przypuszczałem, że w transie uczyniła to, co przodkowie jej matki zawsze aprobowali
albo nawet sami robili. Wzięła sztylet z muzeum, o którym sobie przypomniała. Przypuszcza-
łem, że widziałem ją, kiedy stamtąd wracała, i że w parę godzin później nieświadomie
popełniła zbrodnię, schowała dowody i wreszcie usnęła. Wstała myśląc, że jej się to śniło —
jeśli to w ogóle pozostało w jej pamięci.
— Pan chyba rozumie — tłumaczył Vincent — tylko miłość moja do niej natchnęła
mnie do wymyślenia czegoś podobnego. Następnego dnia, obserwując Juanitę doszedłem do
wniosku, że nic nie pamięta. Nie mogłem jej powiedzieć tego, co wiedziałem, ponieważ
nalegałaby, aby oświadczyć to publicznie. Postanowiłem milczeć. Ale jedną rzecz odkładałem
zbyt długo. Przede wszystkim trzeba było natychmiast oczyścić sztylet i zwrócić go tam, skąd
był wzięty.
— Ale przyszedł list z wiadomością o śmierci wuja Johna i natychmiast zrozumiałem,
że nowy testament był nieważny. Potem, zaraz po śniadaniu, przyjechał inspektor policji
Burrows i poprosił, abym pojechał z nim na spotkanie pana i abym pana zaprosił do Grey-
stone. Uważał to za wskazane. Detektyw to ostatnia osoba, jaką chciałem widzieć tu, w domu,
ale nie śmiałem się sprzeciwiać. Przed wyjazdem na stację nie miałem okazji, by pójść do
biblioteki w tajemnicy przed innymi. Poszedłem po motor, spotkałem pana i zaprosiłem do
Greystone. Nie przypuszczałem, że pan przyjmie zaproszenie.
— Jednakowoż miałem zamiar położyć sztylet w gablotce. Tej nocy chciałem zabrać
kartkę, aby niczego nie brakowało. Chciałem tam pójść, kiedy już wszyscy spali, po północy.
Sądziłem, że usunąć kartę było równie bezpiecznie, jak zwrócić sztylet do gablotki. Ale
zasnąłem i spałem jak zabity. Obudziłem się dopiero o świcie. Natychmiast wyruszyłem po
kartkę, ale za późno! Pan był wcześniej w muzeum. Niezauważony przez pana, widziałem,
jak pan się nachyla nad gablotką, aby przeczytać kartę pozbawioną eksponatu. Usunąłem się,
aby pan nie zauważył, iż widziałem co pan robił.
— Resztę mogę sobie powiedzieć — powiedział detektyw.
— Nikt nie wie, jak przeżyłem następne dwadzieścia cztery godziny — odrzekł May-
dew. — Cierpiałem katusze, ponieważ wiedziałem z pewnością, że mając taki dowód w ręku,
dojdzie pan do sedna sprawy. Byłem pewny, że prędzej czy później Juanita będzie zgubiona.
To nie był rozsądek, ale strach, ponieważ nie miał pan rzeczywistego dowodu. Nerwy moje
nie wytrzymały! Zdecydowałem, żeby wziąć winę na siebie i usunąć panu grunt spod nóg
przez przyznanie się do morderstwa. Myślałem, że w ten sposób zabezpieczę Juanitę, nie
zastanawiając się wcale, że z pańskiego punktu widzenia ten plan może wydawać się szalony.
Ale pan nie powiedział mi o tym i nie otworzył mi oczu.
— My to nazywamy podwójnym krzyżem, panie Maydew. Pan chciał mnie wprowadzić
w błąd, a ja wprowadziłem pana.
— To już nieważne — odrzekł młodzieniec — ale myślałem wtedy, że pan dał się
złapać na pieniądze. Przepraszam pana za to, ale na Boga, pan zapracował na te pieniądze!
Detektyw uśmiechnął się.
— Teraz może pan pozwoli, że ja coś powiem — powiedział. — Może nie mam dużej
wyobraźni, ale potrafię zrozumieć, w jak ciemnym zaułku pan się znalazł. Rozumował pan
bardzo dobrze. Będąc literatem i po trochu poetą, postąpił pan tak, jak można było się spo-
dziewać. Nie jest pan aktorem, panie Maydew, i jak już mówiłem, pańska bajeczka sama się
zdemaskowała. Wiedziałem, o co panu chodziło — i to ułatwiło mi sprawę. Jasne było, iż
podejrzewał pan o ten czyn własną narzeczoną. Ja musiałem tylko sprawdzić, czy pan miał
rację, czy nie. Stwierdziłem, że pan się mylił. To tylko sprawa intuicji. Niebezpieczna rzecz
— intuicja — jeśli przeciwstawia się ją racjonalnemu myśleniu. Natomiast stosowana w
odpowiednim miejscu — bywa nawet konieczna.
— Głównym zadaniem było — mówił Ringrose — by dowiedzieć się, czy panna
Forrester miała powód do zabicia swojej pani. Czy panna Forrester zyskała coś przez to?
Gdybyście wiedzieli — ona i pan — o śmierci Johna Maydew przed morderstwem, wtedy
byłoby jasne, że dzięki zabójstwu zyskacie bardzo dużo. Ale żadne z was nie słyszało. Wobec
tego gdyby Juanita zabiła swoją panią, straciłaby wszelką szansę naprawienia istniejącego
stanu rzeczy. Taka rzecz mogła być dokonana tylko przez człowieka o bardzo specyficznym
typie psychicznym. Świadczyłoby to o rozkiełznanych, nieopanowanych namiętnościach i o
żądzy natychmiastowej zemsty za każdą cenę. Panna Forrester nie poddałaby się takim uczu-
ciom. Jej zachowanie było zgodne z wymogami sytuacji. Nie udawała czegoś, czego nie czu-
ła. Ciągle była sobą.
— Poza normalnym zupełnie strachem, spowodowanym samym wydarzeniem, jedynym
powodem do zdenerwowania było pańskie zachowanie. Znała pana dobrze i nie mogła zrozu-
mieć, dlaczego pan się tym tak przejął, tym bardziej, że dowiedział się pan o ważności
dawnego testamentu, ponieważ wuj zmarł, nim nowy testament został spisany. To ją gnębiło,
powiedziała mi o tym. Potem odkryła obluźnioną deskę w swojej szafie, którą mi pokazała.
Sam to odkryłem wcześniej i pokazałem jej kawałeczek różowej tasiemki, którą znalazłem w
skrytce. Okazało się, że tasiemka pochodziła z karty w muzeum. Mając w ręku pozostałe
dowody przeoczył ją pan.
— Byłem pewny, że Juanita nic nie wie. To jest taka dziewczyna, w której pięknych
oczach widać kim ona jest i co myśli. Zabić staruszkę z zemsty? To ponad jej możliwości.
Nawet gdyby urodziła się Borgią.
— Co dalej? — zapytał detektyw. — To, że ktoś niewiadomy zadał sobie dużo trudu,
by zepchnąć zbrodnię na pannę Juanitę. Wiedziałem od razu, gdzie pan znalazł sztylet. Nie
wiedziałem tylko, nim pan mi nie powiedział dzisiaj, dlaczego pan go szukał i dlaczego
podejrzewał pan Juanitę. Sztylet był tak schowany, aby go można łatwo znaleźć. Nie pan, ale
ci inni, którzy przybędą do Greystone. Policja. Drzazga była celowo oderwana od deski, aby
zwrócić uwagę szukających. Inaczej nikt by nie przypatrzył się podłodze w szafie. Wtedy
dopiero cała sprawa zaczęła mnie bawić.
— Jeśli pan pozwoli — dodał Ringrose — przerwę w tym miejscu. Pierwszy akt jest
skończony. Jutro będziemy oglądali akt drugi. Powiedział mi pan kilka rzeczy, które powinny
mi pomóc w paru istotnych punktach. Muszę umiejscowić pańskie informacje w odpowie-
dnich lukach i przekonać się, czy wspierają, czy też wywracają moją teorię. Mam nadzieję, że
nie. Myślę, że nie! Proszę, by pan zachował spokój i nie wstydził się swoich kłamstw ani też
obawiał się o przyszłość. Mogę mieć rację, ale też mogę się mylić. Jutro, po pogrzebie, przy
odrobinie szczęścia drugi i trzeci akt zostanie odegrany do końca.
Ringrose podał rękę młodzieńcowi. Vincent Maydew serdecznie pożegnał się z detekty-
wem.
* * *
Następnego dnia odbył się pogrzeb panny Maydew. Tłum, zwabiony raczej ciekawością
niż szacunkiem dla umarłej, tłoczył się na małym wiejskim cmentarzyku. Kiedy nadarza się
okazja oglądania trumny zabitego, ani daleka droga, ani żadne trudności nie odstraszą ludzi.
Vincent, Juanita i cała służba Greystone byli na pogrzebie. Inspektor policji Burrows i poste-
runkowi mieli pełne ręce roboty, aby utrzymać porządek i ciszę.
Ringrose został w domu, by przeprowadzić pewne badania, które mu nasunęły ostatnie
słowa Maydew i jego własna dedukcja. Przez przeszło godzinę, poza stróżem w kuchni i dete-
ktywem, nie było w Greystone nikogo. Ringrose sam zaproponował, że zostanie, i obiecał
Vincentowi pilnować domu.
Detektyw chciał pracować w absolutnej tajemnicy, bez świadków, dlatego też w pięć
minut po odjeździe ostatniego powozu poszedł do kuchni i poprosił pomocnika ogrodnika,
żeby zaniósł na pocztę telegram. Młody człowiek nie zaoponował, ponieważ wiedział, że tu
rozkazywał Ringrose. Nawet był zadowolony, że mógł opuścić pusty dom, i wrócił dopiero
po trzech kwadransach.
Gdy wszyscy wrócili z pogrzebu, Ringrose wyruszył do Twambley na długą rozmowę z
inspektorem Burrows. Kiedy wrócił, pogawędził ze służbą o pogrzebie, po czym poszukał
Vincenta i Juanitę. Służba była w dobrym nastroju, w całym domu zapanowała weselsza
atmosfera.
Ringrose zjadł obiad z młodą parą. Pomimo smutnego obrządku, który odbył się tego
dnia, Vincent Maydew był w pogodniejszym nastroju. Wspomniał o sprawach wuja, o
których uprzednio nie mówił. John Maydew umarł nagle, na skutek fizycznych niedomagań
spowodowanych brakiem wstrzemięźliwości. Jego lekarz nie był zaskoczony natychmiastową
śmiercią wuja Vincenta. Sprawy umarłego były w porządku, poza długami, które siostrzeniec
z miejsca spłacił. Pogrzeb miał się odbyć w dwa dni później i Vincent postanowił wziąć w
nim udział.
Wieczorem, po obiedzie, Ringrose i Maydew udali się do małego gabinetu. Po upływie
pół godziny detektyw poprosił Juanitę, aby ich zostawiła samych.
— Nie chciałbym was rozłączyć — powiedział — ale wyjeżdżam jutro rano, a teraz
muszę poważnie rozmówić się z panem Maydew. Radzę pani iść spać, panno Forrester.
Juanita ucałowała Vincenta, który otworzył jej drzwi. Wracając na miejsce, Maydew
wyraził ubolewanie z powodu tak rychłego wyjazdu gościa.
— To znaczy, że pańska teoria zawaliła się, panie Ringrose — powiedział. — Do
wczoraj nie mogłem znieść widoku pańskiej osoby. Teraz wszystko się zmieniło. Proszę mi
obiecać, że zostanie pan moim przyjacielem.
— Bardzo chętnie — odrzekł detektyw serdecznie. — Ale jeszcze nie odjechałem, a
moja teoria wcale się nie zawaliła. Nim wyjadę, nastąpi jeszcze kilka zaskakujących rzeczy.
Musi się pan przegotować na ciężką noc. Niestety, nie mam innego wyjścia.
Spojrzał na zegarek.
— Doktor Forbes przyjedzie za jakieś dziesięć minut. W międzyczasie możemy konty-
nuować opowiadanie od miejsca, gdzie przerwaliśmy wczoraj. Dużo rzeczy się wydarzyło od
tego czasu.
— Doktor Forbes? Czy pan posłał po niego? — zapytał Maydew.
— Tak. Wkrótce będzie komuś potrzebny.
— Juanicie?
— Ach, nie! Mam nadzieję, że panna Forrester będzie spała spokojnie. Myślę, że tak
będzie, ponieważ ulżył jej pan ogromnie wracając do normalnego, wesołego nastroju. Teraz
proszę słuchać uważnie. Wczoraj wieczór omówiliśmy tylko sprawę pana i pańskiej narzeczo-
nej. Poza państwem zostały w tym domu jeszcze trzy osoby, które mogą być podejrzane o tę
zbrodnię. Wszystkie trzy mówiły o pannie Forrester ze szczerym oddaniem. No, więc — cóż
można powiedzieć o tej trójce pracującej w Greystone od wielu lat? Sam sobie zadałem takie
pytanie.
— Stało się coś ważnego w tym domu i William, który podawał do stołu, cieszył się
zaufaniem, wiedział także o kłótni i o jej konsekwencjach. Jego żona i kucharka dowiedziały
się o wszystkie od niego. Był nawet jednym ze świadków przy podpisywaniu nowego testa-
mentu. Choć skory do gadania. William był jednak bardzo wstrzemięźliwy, kiedy rozmawia-
łem z nim na ten temat. Wiedział co było w testamencie, ponieważ powiedziała mu panna
Maydew. Oczywiście testamentu nie czytał. Poświadczył tylko podpis starszej pani. Na moje
pytanie, czy wie. że panna Forrester jest wymieniona w nowym testamencie, odpowiedział, że
nie ma o tym pojęcia. Mógł tylko powiedzieć, że panna Maydew pana wydziedziczyła.
— Miałem zamiar pojechać do pana Fosdike, aby obejrzeć obydwa testamenty. Byłem u
niego dwa dni temu i odkryłem coś bardzo ciekawego. Powiedział mi pan, że panna Forrester
była uwzględniona w poprzednim testamencie. Wczoraj wieczorem powiedziałem panu, ile
miała otrzymać. Dziesięć tysięcy funtów. Ale inni mieli również otrzymać udział w spadku.
Między innymi...
Ringrose przerwał, ponieważ William otworzył drzwi i oznajmił przybycie doktora For-
besa. Lekarz wszedł do pokoju, otrzepał śnieg z palta i zapytał, dlaczego go wezwano. Ale nie
otrzymał odpowiedzi. Maydew poprosił Williama o wódkę i syfon z wodą sodową. Kiedy ten
podał i wyszedł, obydwaj pozostali mężczyźni zwrócili się do detektywa.
— Sprawa przedstawia się następująco, panie doktorze — powiedział Ringrose. —
Słabe serce jest słabym sercem, a dziś wieczorem to słabe serce będzie poddane ostremu
wstrząsowi, dokładnie o dziesiątej trzydzieści — to jest za pół godziny. Wstrząs będzie ogro-
mny. Jestem osobą w miarę litościwą, uważałem więc za wskazane, aby pan był na miejscu i
dlatego zostawiłem panu karteczkę. Teraz pan pozwoli, że dokończę to, co zacząłem opowia-
dać panu Maydew. Widzę, że przyniósł pan swoją torbę, panie doktorze.
— Tak jest, panie Ringrose — odrzekł Forbes.
— Dziękuję panu. Opowiadałem panu Maydew o poprzednim testamencie jego ciotki.
Z polecenia ojca zostawiała coś w spadku kilku starszym osobom. Te, które otrzymały już
swoją część, były wykluczone w dopisku do testamentu. Pozostało czterech spadkobierców,
łącznie z panną Forrester. W nowym testamencie wszystkie cztery osoby zostały pominięte.
Wielce interesującą była po pierwsze: wysokość sum zapisanych, po drugie fakt, że spadko-
biercy wiedzieli, iż wszystko utracili. William i jego żona Anna mieli otrzymać łącznie pięć
tysięcy funtów; kucharka, pani Woodhouse — tysiąc funtów.
— Skąd pan wie, że wiedzieli o tym? — zapytał Maydew.
— William był wezwany jako świadek podpisu spadkodawcy. Wiedział, że według po-
przedniego testamentu wraz z żoną ma odziedziczyć pięć tysięcy funtów, ponieważ powie-
dział to pannie Forrester bardzo dawno temu. Teraz będąc świadkiem przy spisywaniu nowe-
go testamentu, dowiedział się, że nic nie odziedziczy. Testament był tak krótki, że mógł go z
łatwością przeczytać, kiedy składał swój podpis. Jestem przekonany, że przeczytał każde sło-
wo. W jaki sposób mógł William zareagować na taki cios? W obecności osób wyżej posta-
wionych nigdy nie tracił panowania nad sobą. Dowiedziałem się, że za kulisami folgował
sobie i rządził żelazną ręką. Ponieważ ma słabe serce, w domu obowiązywało niepisane pra-
wo, iż nie wolno mu się sprzeciwiać. Nawet musiałem zwrócić mu uwagę, aby zachował się
uprzejmie. Ma złe oczy.
— Potem — mówił Ringrose — zaczęły się dziać różne rzeczy i moja teoria znalazła
podstawy w faktach. W takiej sprawie jak ta, detektyw powinien wejść w skórę osoby podej-
rzanej i spojrzeć na sytuację z jej punktu widzenia. William na przykład, który pędził spokoj-
ny żywot, mógł maczać palce w tej aferze. Co myślał i czuł? Jak przedstawiały się sprawy w
jego mniemaniu? Przecież diabelnie uważał, aby powiedzieć o pannie Forrester tylko to, co
było najoczywistszą prawdą. Rozgrzeszył zarówno ją, jak i swego nowego pana. Dalej, w
logiczny i rozsądny sposób uniewinnił swoją małżonkę i kucharkę, jak również i siebie.
— Załóżmy teoretycznie, że w gwałtownej napaści furii zabił staruszkę, aby się zemścić
na niej za to. iż jednym pociągnięciem pióra pozbawiła go spadku. Co zrobił dalej? Przy
pierwszej okazji, po popełnieniu zbrodni, najwidoczniej podrzucił w pokoju panny Forrester
broń i inne dowody. To świadczy o ostrożności. Musiał przygotować skrytkę w szafie i mu-
siał znaleźć na to czas. Nic łatwiejszego. Znalazł okazję, kiedy kucharka i żona były na dole,
a panna Forrester wyszła. Na godzinę zaszedł do jej pokoju. Nie wiemy jeszcze, czy koszulę
poplamił krwią przed, czy też po morderstwie. Myślę, że po morderstwie.
— W każdym razie jest faktem, że nazajutrz po morderstwie nadarzyło się mnóstwo
okazji, by niepostrzeżenie wśliznąć się do pokoju panny Juanity i podrzucić jej dowody
rzeczowe. Tu mam właśnie pytanie do pana, panie doktorze. Co w tej chwili dolega panu Jay?
— Ma dużą cystę na lewym przedramieniu.
— Czy może pan powiedzieć, co spowodowało cystę?
— Teraz nie. Prawdopodobnie jakieś zakażenie.
— Czy mogło ją spowodować na przykład głębokie cięcie?
— Tak, jeśli rana potem zaropiała.
— Wobec tego możemy iść dalej. Jestem Williamem — ciągnął Ringrose. — Zabiłem
pannę Maydew i ukryłem obciążające dowody tak, żeby policja mogła je znaleźć, choć pozo-
rnie wyglądałoby na to, iż były nader starannie schowane. I co dalej? Ja. jako William, dowia-
duję się, że detektyw najwidoczniej nie odkrył skrytki ze sfałszowanymi dowodami, potem,
że dowody te znikły. Jestem na razie w kłopocie. Lecz nagle wszystko się wyjaśnia. Znajduję
sztylet w muzeum. To dla mnie staje się niezbitym dowodem, że nie John Ringrose go odkrył,
ale ktoś inny. William jest tą zagadką zafrapowany. ale jest również bezsilny, nie może nic po
sobie pokazać. Okazał się bardzo sprytny. Zwrócił moją uwagę na „sztylet Księcia Karola” i
na nowy sznurek, którym był przywiązany. Nie mógł nic więcej zrobić. Od tego momentu
żyje nadzieją, że wprowadził mnie na fałszywy trop. Cieszy się, że wyjeżdżam jutro, bez osią-
gnięcia czegokolwiek.
— Jay! — zawołał Maydew rozwierając ze zdumienia oczy.
— Tak, bardzo pomysłowy człowiek. Pod zasłoną rezerwy krył w sobie wiecznie
gotującą się wściekłość, którą los, niestety, wyswobodził. Prawdopodobnie zabił staruszkę z
zemsty. Może jej to nawet powiedział, nim wymierzył cios? Lecz plan, by rzucić podejrzenie
na pannę Forrester, świadczy o czymś więcej niż o gniewie i nienawiści spowodowanej
okrutnym zawodem. Bo w głębi jest on bardzo złym człowiekiem. Potrafię wybaczyć czło-
wiekowi, który stawia własne życie jako stawkę za luksus popełnienia zbrodni, ale nie mogę
wybaczyć człowiekowi, który zachowując się tak, jak zachował się William, chce w dodatku
zabić kosztem niewinnej kobiety!
— Rozwiązałem zagadkę, panie Maydew, dzięki koszuli nocnej. Nie wie pan, w jaki
sposób? Otóż William przygotował skrytkę w pokoju panny Forrester niewątpliwie wcześniej.
Co miał zamiar tam umieścić? Oczywiście sztylet i kawałek różowej tasiemki. Lecz po
morderstwie zrodził się jeszcze jeden pomysł. Koszula nocna! Dlaczego?
— Wyobraziłem sobie — wyjaśniał detektyw — w jaki sposób pan Jay popełnił mor-
derstwo. Załatwił to szybko. Wstał cichutko, zamordował i w pięć minut był już z powrotem.
Ale co się stało? Krew. Rękaw od pidżamy był czerwony od krwi. To nasunęło mu pomysł.
Kiedy pan mi powiedział o koszuli i prawym rękawie poplamionym krwią, pomyślałem o
pidżamie Williama. Mogła być spalona, tak samo jak koszula, albo też nie. Przypomniało mi
się, że pidżama nie była spalona. Kiedy wszyscy pojechali na pogrzeb i dom był pusty, znala-
złem tę pidżamę. Gdzie? W koszyku do cerowania pani Jay. Widziałem, jak naprawiała żakiet
od pidżamy. Powiedziała mi, że William miał wypadek przypadkowo, spalił rękaw od pidża-
my.
— Nie wątpię, że William jej to powiedział. Po tej historii z koszulą wiedziałem, że Jay
odetnie prawy rękaw i przypali końce. Pasowało. Znów nosi pidżamę z zacerowanym pra-
wym rękawem. Jeszcze jeden szczególik. W służbowej kurtce Williama znalazłem odłamek
drzewa. Nie w kieszeni. Jay włożył odłamek do kieszeni, kiedy oderwał go z deski. Prawdo-
podobnie był bardzo zdumiony, kiedy nie mógł go znaleźć, chcąc zniszczyć ten dowód. A
dlaczego nie mógł go znaleźć? Ponieważ drzazga wypadła przez dziurkę w podszewce i
utknęła w szwie, u dołu kieszeni.
— Jay założył na pogrzeb swoje najlepsze ubranie. Kurtka służbowa wisiała na haku, za
drzwiami jego pokoju. Szperając w dolnej kieszeni — mówił Ringrose — pod podszewką
wyczułem coś twardego i w pół minuty trzymałem drzazgę w ręku. Rzeczy często wślizgują
się za podszewkę. Wiem o tym doskonale. Tak więc Jay zabił pannę Maydew z zemsty za to,
iż wykluczyła go ze spadku. Pan Fosdike twierdzi, że później miała zamiar zrobić zapis dla
niego i jego żony. Dość pomysłowe morderstwo w swoim rodzaju. Jay miał nawet kilka
dobrych tricków. Najbardziej mistrzowskie z jego posunięć było to, iż tak serdecznie mówił o
pannie Forrester. Nie poddał się pokusie, aby podrzucić choć słówko podejrzenia lub wątpli-
wości. Przypuszczam, że Burrows z policjantem są już przy drzwiach.
Kiedy Vincent wyjaśniał sprawę lekarzowi, w pasażu dał się słyszeć stłumiony krzyk.
Mężczyźni zerwali się na nogi. W sekundę później Jane Woodhouse wpadła do pokoju.
— Policja! — zawołała. — Pan Burrows i mój szwagier przyszli i zaaresztowali Willia-
ma. I on zwalił się i zemdlał, a Anna po prostu zwariowała!
— Pańska torba, doktorze — powiedział Ringrose.
Wszyscy pospieszyli do kuchni.
Policjanci starali się przywrócić Williama do przytomności. Doktor Forbes stwierdził,
że mały człowieczek był już poza zasięgiem prawa i medycyny.
Kiedy Jay usłyszał niespodziewanie, że jest aresztowany, zerwał się z krzesła i upadł
rażony apopleksją. Doktor Forbes musiał udzielić pomocy wdowie.
Ku zadowoleniu detektywa, już po godzinie Anna Jay mogła dodać kilka szczegółów w
sprawie okoliczności związanych ze śmiercią męża. Wiedziała, że ma nieczyste sumienie. Z
wielu gorzkich wypowiedzi i przekleństw Williama wywnioskowała, że był wplątany w
zbrodnię. Jay dożył momentu, kiedy zrozumiał, że morderstwo popełnił daremnie i że jego
spadek był zabezpieczony. Zapytana o ranę męża, powiedziała:
— Powiedział mi, że nóż spadł z półki i zranił go.
Ringrose zrozumiał znaczenie tego wypadku. Wiedział, że William sam zadał sobie
ranę.
— Musiał zdobyć krew, aby splamić nią rękaw koszuli, którą wziął z szuflady panny
Forrester — wyjaśnił lekarzowi detektyw. Zaciął się i to głęboko. Potem rana nie chciała się
zagoić.
* * *
John Ringrose opuścił Twambley następnego dnia. Przed wyjazdem zamienił jeszcze
kilka słów z Vincentem Maydew.
— Wrócę jeszcze na rozprawę śledczą — powiedział. — Ale mam do pana prośbę, aby
pan ani słowem nie zdradził się przed panną Forrester z pańskich ciężkich przeżyć. Fakty
musi poznać, ale broń Boże, aby się kiedykolwiek dowiedziała o wnioskach, które sprawiły
panu tyle cierpień. Może pan wytłumaczyć swój ponury nastrój odkryciem, że ktoś przeciwko
niej knuje — i nic więcej.
— Może mi pan zaufać. Wolałbym umrzeć. Nigdy nie usłyszy słowa na ten temat. A
pan? Jakże ja się panu odwdzięczę.
— Nie ma potrzeby. Jeszcze tylko pozwolę sobie wziąć jedno cygaro na drogę. Niech
mi pan wierzy, że nigdy nie byłem tak zadowolony z rozwiązania zagadki. A tu jest pański
czek.
Wręczył czek Vincentowi, który nie chciał go przyjąć.
— Ależ niech pan przynajmniej to zatrzyma! Chętnie bym powiększył sumę dwukro-
tnie. Ocalił pan dwie osoby.
Ringrose uśmiechnął się, zwinął czek, podszedł do kominka i wsadził w ogień. Po czym
zapalił nim cygaro.
Tłumaczyła Krystyna Cękalska
H. BALZAC
FACINO CANE
MIESZKAŁEM wówczas przy małej ulicy, której z pewnością nie znacie, przy ulicy de
Lesdisguières: zaczyna się przy ulicy Św. Antoniego na wprost studni, w pobliżu placu
Bastylii, a wychodzi na ulicę de la Cerisaie. Żądza wiedzy wtrąciła mnie na poddasze, gdzie
pracowałem w nocy, dzień zaś spędzałem w sąsiedniej bibliotece. Żyłem oszczędnie, przyją-
łem tryb klasztorny, jedyny dla ludzi pracy. Kiedy było ładnie, przechadzałem się trochę po
bulwarze Bourdon. Jedna jedyna namiętność odrywała mnie od moich studiów; czyż i to nie
było również studium? — chodziłem obserwować obyczaje przedmieścia, jego mieszkańców
i ich charaktery. Równie nędznie odziany jak robotnicy, obojętny na formy, nie budziłem ich
nieufności. Mogłem się swobodnie mieszać w ich gromadki, patrzeć jak dobijają targów i jak
się kłócą z chwilą ukończenia pracy. Obserwacja taka stała się u mnie już intuicyjna, wnikała
w duszę nie zaniedbując ciała; lub raczej tak dobrze chwytała szczegóły zewnętrzne, że szła
natychmiast poza nie; dawała mi zdolność życia życiem osobnika, który był jej przedmiotem,
pozwalając mi wcielić się weń, jak derwisz z Tysiąca i jednej nocy przybiera ciało i duszę
osób, nad którymi wymówi zaklęcie.
Kiedy między jedenastą a dwunastą w nocy spotkałem robotnika i jego żonę wracają-
cych z Ambigu-Comique, bawiło mnie iść za nimi od bulwaru Pont-aux-choux aż do bulwaru
Beaumarchais. Poczciwi ludzie, pogadawszy najpierw o sztuce, którą oglądali, przechodzili
od słowa do słowa do swoich spraw; matka ciągnęła dziecko za rękę nie słuchając ani jego
skarg, ani pytań; małżonkowie liczyli pieniądze, które mieli otrzymać jutro, wydawali je na
dwadzieścia sposobów. Zaczynały się szczegóły gospodarskie, utyskiwania na drożyznę
kartofli albo na długą zimę i podrożenie torfu, drobiazgowe obliczanie rachunku piekarza,
wreszcie sprzeczki, które stawały się coraz ostrzejsze i w których każde z małżonków zdra-
dzało swoją naturę charakterystycznymi zwrotami. Słuchając tych ludzi, mogłem wcielić się
w ich życie, czułem ich łachy na grzbiecie, szedłem z nogami w ich dziurawych butach: ich
pragnienia, ich potrzeby, wszystko przechodziło w moją duszę lub też moja dusza przecho-
dziła w nich. Był to niby sen na jawie. Oburzałem się wraz z nimi na pracodawców, którzy
ich tyranizowali, lub na złych klientów, którzy kazali im chodzić po kilka razy daremnie po
zapłatę. Porzucać swoje nawyki, stawać się innym człowiekiem przez napięcie władz duszy,
uprawiać tę grę wedle ochoty, to była moja rozrywka. Czemu zawdzięczam ten dar? Czy to
jasnowidzenie? Czy to jedna z owych własności, których nadużywanie wiodłoby do szaleń-
stwa? Nigdy nie dochodziłem źródeł tej władzy: posiadam ją i posługuję się nią, oto wszy-
stko. Wiedzieć tylko, że od owego czasu rozłożyłem składniki różnorodnej masy, zwanej lu-
dem, że zanalizowałem ją tak, iż mogłem ocenić jej przymioty i wady. Wiedziałem już, na co
mogłoby się zdać to przedmieście, to seminarium rewolucji, które mieści bohaterów, wyna-
lazców, mędrców, łajdaków, zbrodniarzy, cnoty i przywary, wszystko zduszone nędzą, zdła-
wione potrzebą, utopione w winie, strawione wódką. Nie zdołalibyście sobie wyobrazić, ile
nieznanych przygód, ile zapomnianych dramatów w tym mieście boleści! Ile okropnych i
pięknych rzeczy' Wyobraźnia nigdy nie dorówna prawdzie, która się tam chowa i której nikt
nie może odkryć; trzeba zejść zbyt nisko, aby oglądać te cudowne sceny, tragiczne lub komi-
czne, arcydzieła zrodzone przez przypadek. Nie wiem, jakim cudem zamilczałem tak długo
historię, którą wam opowiem; stanowi ona jedną z owych ciekawych powiastek pozostałych
w worku, z którego pamięć wyciąga ją kapryśnie niby numery loterii. Mam wiele innych,
równie osobliwych jak ta i równie zagrzebanych; ale przyjdzie na nie kolej, zaręczam.
Jednego dnia, moja posługaczka, żona robotnika, przyszła mnie prosić, abym zaszczycił
swoją obecnością wesele jej siostry. Aby wam uzmysłowić, czym mogło być to wesele,
muszę powiedzieć, że płaciłem dwa franki miesięcznie tej biednej istocie, która przychodziła
co rano posłać mi łóżko, oczyścić ubranie, trzewiki, zamieść pokój i przyrządzić śniadanie;
resztę dnia kręciła korbą przy jakiejś maszynie i zarabiała tym ciężkim rzemiosłem pół franka
dziennie. Mąż jej, stolarz, zarabiał cztery franki. Że jednak to małżeństwo miało czworo dzie-
ci, zaledwie starczyło im na kawałek chleba. Nie zdarzyło mi się spotkać rzetelniejszych ludzi
niż ten człowiek i jego żona. Kiedy opuściłem tę dzielnicę, pięć lat pani Vaillant przychodziła
winszować mi imienin, przynosząc bukiet i pomarańcze, ona, która nie miała grosza oszczę-
dności. Nędza zbliżyła nas. Nigdy nie mogłem jej dać więcej niż dziesięć franków, które czę-
sto musiałem pożyczać w tym celu. To może wytłumaczyć moją obietnicę przybycia na wese-
le; spodziewałem się wykąpać w radości tych biednych ludzi.
Uczta, bal, wszystko to odbywało się u winiarza przy ulicy de Charenton, na pierwszym
piętrze, w wielkim pokoju oświetlonym lampami z cynowymi reflektorami, obitym zabrudzo-
ną tapetą do wysokości stołów. Pod ścianą znajdowały się drewniane ławki. W tym pokoju
osiemdziesiąt osób odświętnie wystrojonych, z bukietami i wstążkami, z rozpłomienionymi
twarzami tańczyło tak, jakby miał być koniec świata. Nowożeńcy ściskali się ku powszechne-
mu zadowoleniu, rozlegały się hehe! haha! jowialne, ale doprawdy mniej nieskromne niż nie-
śmiałe oczkowania dobrze wychowanych panien. Ze wszystkich parowała jakaś gruba radość,
która miała coś dziwnie udzielającego się.
Ale ani fizjonomia gości, ani wesele, ani nic z tego świata nie ma związku z moją histo-
rią. Zapamiętajcie jedynie osobliwość ramy. Wyobraźcie sobie plugawy sklep pomalowany
czerwono, poczujcie zapach wina, usłyszcie wycia tej radości, wrośnijcie dobrze w to przed-
mieście, w ciżbę tych robotników, starców i tych biednych kobiet oddających się rozkoszy
jednej nocy.
Orkiestra składała się z trzech ślepców z Instytutu dla Ociemniałych: skrzypce, klarnet i
flet. Wszystkich trzech zgodzono ryczałtem, siedem franków za noc. Za tę cenę, rzecz prosta,
nie mogli dać ani Rossiniego, ani Beethovena; grali co chcieli i co mogli, nikt nie robił im
wymówek; urocza delikatność! Muzyka ich uderzała tak brutalnie w bębenki, że objąwszy
wzrokiem zgromadzenie, popatrzałem na to trio ślepców i od razu, widząc ich uniform, uczu-
łem się skłonny do pobłażliwości. Artyści ci usadowili się we framudze; trzeba było podejść
blisko nich, aby rozróżnić ich fizjonomię. Nie dotarłem tam od razu; ale kiedy się zbliżyłem,
nie wiem czemu, wszystko się skończyło; wesele i muzyka znikły, ciekawość moja doszła do
najwyższego napięcia, dusza moja bowiem przeszła w ciało klarnecisty. Skrzypek i flecista
mieli twarze pospolite, ot typowa fizjonomia ślepców, pełna skupienia, uważna i poważna; ale
twarz klarnecisty była jednym z tych zjawisk, które przykuwają artystę i filozofa.
Wyobraźcie sobie gipsową maskę Danta, oświetloną blaskiem kinkietu i uwieńczoną
lasem srebrnobiałych włosów. Gorzki i bolesny wyraz tej wspaniałej głowy spotęgowany był
ślepotą, martwe oczy odżywały myślą, strzelał z nich jakiś palący blask, zrodzony z jednego
nieustannego pragnienia, energicznie wypisanego na sklepionym czole, pooranym zmarszcz-
kami podobnymi do pęknięć starego muru. Ten starzec dmuchał na ślepo, nie zwracając ża-
dnej uwagi na takt ani na melodię; palce jego podnosiły się i opuszczały, poruszały machina-
lnie stare klawisze. Nie żałował sobie kiksów; tancerze nie uważali tego, tak samo jak dwaj
towarzysze mego Włocha: uparłem się bowiem, aby to był Włoch, i był Włoch. Coś wielkie-
go i despotycznego widniało w tym starym Homerze, który krył w sobie jakąś skazaną na
zapomnienie Odyseję. Była w nim wielkość tak rzeczywista, że górowała nad jego upodle-
niem; siła ducha tak żywa, że górowała nad ubóstwem. Żadnej z potężnych namiętności, które
wiodą człowieka do dobrego jak do złego, które zeń czynią zbrodniarza albo bohatera, nie
brakowało tej szlachetnie rzeźbionej twarzy, bladej jak bywa u Włochów, ze szpakowatymi
brwiami. Brwi te rzucały cień na głębokie bruzdy; budziły lęk, że się ujrzy w nich blask
myśli, tak jak człowiek się obawia, aby w otworze groty nie pojawiło się paru zbójców
zbrojnych w pochodnie i sztylety. Był lew w tej klatce z ciała, lew, którego wściekłość zużyła
się daremnie na żelaznych kratach. Pożar rozpaczy zgasł w swoich popiołach, lawa ostygła,
ale bruzdy, wstrząśnienia, resztka dymu świadczyły o gwałtowności wybuchu, o spustosze-
niach ognia. Myśli te, obudzone na widok tego człowieka, były równie gorące w mojej duszy,
jak były zimne na jego twarzy.
Między każdym kontredansem skrzypek i flet, poważnie zajęci szklanką i butelką, za-
wieszali instrument na guziku zrudziałego surduta, sięgali ręką do małego stoliczka pomie-
szczonego pod oknem, gdzie znajdowała się ich kantyna, i ofiarowywali Włochowi pełną
szklankę, której nie mógł wziąć sam, stół bowiem znajdował się za jego krzesłem. Za każdym
razem klarnecista dziękował im przyjaznym skinieniem. Ruchy ich miały tę precyzję, która
zawsze zdumiewa u ślepców, dając złudzenie że widzą. Zbliżyłem się, aby się im przysłu-
chać: ale kiedy byłem blisko, zauważyli mnie, nie uczuli zapewne we mnie robotnika i zami-
lkli.
— Skąd wy jesteście, wy co gracie na klarnecie?
— Z Wenecji, — odparł ślepy z lekkim akcentem włoskim.
— Czyście się urodzili ślepi, czy też oślepliście z...
— Z przypadku — odparł żywo — przeklęta jaskra.
— Wenecja to piękne miasto; zawsze miałem ochotę tam pojechać.
Fizjonomia starca ożywiła się, zmarszczki jego drgnęły, zdawał się silnie wzruszony.
— Gdybym ja tam z panem pojechał, nie straciłby pan swego czasu — rzekł.
— Nie mówcie mu o Wenecji, — rzekł do mnie skrzypek, — bo nasz doża zacznie
swoje sztuki, a trzeba wiedzieć, że jaśnie książę ma już dwie butelki w żondołku!
— No jazda, ojcze Canard, rzekł flecista.
Wszyscy trzej zaczęli grać, ale przez czas trwania czterech kontredansów, Wenecjanin
węszył mnie niejako, odgadywał moje niezwykłe zainteresowanie jego osobą. Fizjonomia
jego straciła martwy wyraz smutku; jakaś nadzieja rozjaśniła wszystkie jego rysy, wśliznęła
się niby błękitny płomień w jego zmarszczki. Uśmiechnął się i wytarł sobie czoło, to harde i
straszliwe czoło; wreszcie stał się wesoły, jak człowiek, którego podłechtano w tkliwy punkt.
— Ile macie lat? — spytałem.
— Osiemdziesiąt dwa!
— Od jak dawna jesteście ślepi?
— Będzie niedługo pięćdziesiąt lat, odparł z akcentem świadczącym, że żale jego
tyczyły się nie tylko straty wzroku, ale jakiejś wielkiej władzy, z której go wyzuto.
— Czemu nazywają was dożą? — spytałem.
— Et, żarty — rzekł — jestem patrycjuszem weneckim i byłbym został dożą jak każdy
inny.
— Jakże się pan nazywa?
— Tutaj, ojciec Canet. Nigdy mego nazwiska nie umieli inaczej wpisać w regestry; ale
po włosku to Marco Facino Cane, książę Varese.
— Jak to, pan pochodzi od owego sławnego kondotiera Facino Cane, którego łupy
przeszły na książąt Mediolanu?
— E vero, odparł. W owym czasie, aby nie być zabitym przez Viscontich, syn Canego
schronił się do Wenecji i wpisał się do Złotej Księgi. Ale nie ma już Canego, tak samo jak nie
ma Księgi!
Uczynił gest przerażający swym wygasłym patriotyzmem i wstrętem do rzeczy ziem-
skich.
— Ale, skoro pan był senatorem weneckim, musiał pan być bogaty; w jaki sposób mógł
pan postradać majątek?
Na to pytanie podniósł głowę, jak gdyby po to, aby mi się przypatrzyć ruchem istotnie
tragicznym, i odpowiedział: „Nieszczęście!”
Nie myślał już o piciu, odsunął szklankę wina, którą mu w tej chwili podawał stary
flecista, po czym spuścił głowę. Te szczegóły mogły jedynie podsycić mą ciekawość. W cza-
sie kontredansa, którego odegrały te trzy automaty, patrzałem na starego weneckiego szla-
chcica z uczuciami, jakie pożerają dwudziestoletniego młodzieńca. Widziałem Wenecję i
Adriatyk, widziałem ją w ruinach na tej zrujnowanej twarzy. Przechadzałem się po tym
mieście, tak drogim jego mieszkańcom; wędrowałem od Rialto do Wielkiego Kanału, od riva
Schiavoni do Lido, wracałem do katedry tak oryginalnej i wspaniałej, patrzałem na okna Casa
d'Oro, z których każde ma inny ornament; oglądałem stare pałace tak bogate w marmury;
słowem, wszystkie te cuda, z którymi uczony sympatyzuje tym więcej, iż barwi je wedle
ochoty i nie depoetyzuje swoich marzeń obrazem rzeczywistości.
Odtwarzałem sobie bieg życia tego potomka największego z kondotierów, szukając w
nim śladów jego nieszczęść oraz przyczyn tego głębokiego fizycznego i moralnego upadku,
który jeszcze dodawał piękności iskrom dumy i szlachetności zbudzonym w tej chwili. Myśli
nasze spotykały się z pewnością, sądzę bowiem, że ślepota czyni wrażliwość ducha o wiele
czulszą, nie pozwalając uwadze rozpraszać się na zewnętrzne przedmioty.
Niedługo czekałem na dowód naszej wzajemnej sympatii. Facino Cane przestał grać,
wstał, podszedł do mnie i rzekł: „Wyjdźmy”. Słowo to podziałało na mnie jak tusz elektry-
czny. Podałem mu ramię i wyszliśmy.
Kiedyśmy się znaleźli na ulicy, rzeki:
— Czy chce mnie pan zabrać z sobą do Wenecji, zawieźć mnie tam, czy chce mi pan
zawierzyć? Będzie pan bogatszy niż dziesięciu najbogatszych bankierów Amsterdamu lub
Londynu, bogatszy niż Rotszyldy, bogaty jak Krezus.
Pomyślałem, że to wariat; ale była w jego głosie potęga, której się poddałem. Dałem się
prowadzić; zawiódł mnie do fos Bastylii, tak jak gdyby miał oczy. Usiadł na kamieniu w
miejscu bardzo samotnym, gdzie później zbudowano most, którym kanał Saint-Martin łączy
się z Sekwaną. Usiadłem na drugim kamieniu naprzeciw tego starca, którego białe włosy
błyszczały jak srebrne nici w blasku księżyca. Cisza, którą zaledwie mącił dochodzący nas
gwar bulwarów, czysta noc, wszystko czyniło z tej sceny coś istotnie fantastycznego.
— Mówi pan młodemu człowiekowi o milionach i sądzisz, że wahałby się znieść tysiąc
mąk, aby je zdobyć? Czy pan sobie nie żartuje ze mnie?
— Niech umrę bez spowiedzi, rzekł gwałtownie, jeżeli to, co panu powiem, nie jest
prawdą. Miałem dwadzieścia lat, jak pan dzisiaj; byłem bogaty, byłem piękny, szlachetnie
urodzony i zacząłem od pierwszego z szaleństw — od miłości. Kochałem tak, jak już nie
umieją kochać, do tego stopnia, aby się ukryć w kufrze i narażać się, że mnie tam zasztyle-
tują, nie dostawszy w zamian nic poza obietnicą pocałunku. Umrzeć dla niej zdawało mi się
życiem.
„W roku 1760 durzyłem się w niejakiej Venderamini, kobiecie osiemnastoletniej, żonie
niejakiego Sagredo, jednego z najbogatszych senatorów, kochającego swą żonę do szaleń-
stwa. Moja kochanka i ja byliśmy niewinni jak dwa cherubiny, kiedy sposo nas zastał roz-
prawiających o miłości; byłem bez broni, chybił mnie, skoczyłem nań, udusiłem go własnymi
rękami skręcając mu kark jak kurczakowi. Chciałem uciec z Bianką, nie chciała iść za mną.
Oto kobiety! Uciekłem sam, skazano mnie, dobra wzięto w sekwestr na rzecz spadkobierców,
ale zabrałem moje diamenty, pięć zwiniętych obrazów Tycjana i wszystko moje złoto.
Udałem się do Mediolanu, gdzie mnie nie niepokojono: moja sprawa nie obchodziła rząd.
„Mała uwaga zanim powiem resztę — rzekł po pauzie. Czy zachcenia kobiece wpły-
wają na dziecko, podczas gdy matka nosi je w łonie lub w chwili poczęcia — nie wiem; ale to
fakt, że moja matka miała pasję do złota w czasie swojej ciąży. Ja mam na punkcie złota
manię, której zadowolenie jest tak niezbędne do mego życia, że w żadnej doli nie byłem
nigdy bez złota przy sobie; mam istny szał złota; kiedy byłem młody, zawsze nosiłem klej-
noty i zawsze miałem przy sobie dwieście lub trzysta dukatów”.
To mówiąc, wydobył z kieszeni dwa dukaty i pokazał mi je.
„Czuję złoto. Mimo że ślepy, zatrzymuję się przed sklepami jubilerów. Ta namiętność
mnie zgubiła; zostałem graczem, aby się bawić złotem. Nie byłem oszustem, padłem ofiarą
oszustów, zrujnowałem się. Kiedy nie miałem już nic, ogarnęła mnie żądza zobaczenia
Bianki; wróciłem potajemnie do Wenecji, byłem szczęśliwy pół roku, ukryty przez nią, ży-
wiony przez nią. Byłbym z rozkoszą tak zakończył życie. Do Bianki zalecał się prowedytor;
odgadł rywala, we Włoszech czuje się takie rzeczy: szpiegował nas, zaszedł nas w łóżku,
podły! Domyśla się pan, jak gwałtowna była walka: nie zabiłem go, zraniłem go ciężko.
Ta przygoda zniszczyła moje szczęście. Od tego dnia nigdy nie ujrzałem już Bianki.
Zaznałem wszystkich rozkoszy, żyłem na dworze Ludwika XV wśród najsławniejszych ko-
biet, nigdzie nie odnalazłem uroków, wdzięku, czułości mojej drogiej Wenecjanki. Prowedy-
tor miał ludzi, wezwał ich, otoczono pałac, wdarto się do środka: broniłem się, aby umrzeć w
oczach Bianki, która pomagała mi zabić prowedytora. Niegdyś ta kobieta nie chciała uciec ze
mną; ale po sześciu miesiącach szczęścia pragnęła podzielić moją śmierć i otrzymała kilka
ciosów. Schwycono mnie w wielki płaszcz, który zarzucono mi na głowę, zawinięto mnie,
ciśnięto w gondolę i zawieziono do lochu w podziemiach. Miałem dwadzieścia dwa lata,
trzymałem tak mocno ułamek mojej szpady, że, aby go wydrzeć, trzeba by mi było odciąć
rękę! Szczególnym trafem lub raczej natchniony myślą samozachowawczą, ukryłem ten
kawałek żelaza w kącie, jak gdyby mógł mi się przydać. Leczono mnie. Żadna z ran nie była
śmiertelna.
W dwudziestym drugim roku człowiek wygrzebie się ze wszystkiego. Miałem umrzeć
ścięty, udałem chorobę, aby zyskać na czasie. Sądziłem, że znajduję się w kaźni sąsiadującej
z kanałem; zamiarem moim było wymknąć się, przebijając mur i przepływając kanał wpław
na ryzyko utonięcia. Oto na jakiej kombinacji wspierała się moja nadzieja. Za każdym razem,
kiedy dozorca przynosił mi jeść, czytałem wskazówki wypisane na ścianie: do pałacu, do ka-
nału, do podziemi. Wyroiłem w końcu plan, którego sens niewiele mnie obchodził, ale który
da się wytłumaczyć obecnym stanem pałacu książęcego, wciąż nieukończonego.
Z instynktem zbudzonym żądzą odzyskania wolności, macając końcem palca powierz-
chnię kamienia, zdołałem wreszcie odczytać arabski napis, którym autor tej pracy uprzedzał
swoich następców, że ochwiał dwa kamienie tuż przy ziemi i wyżłobił jedenaście stóp kory-
tarza.
Aby prowadzić dalej jego dzieło, trzeba było wysypywać na podłogę kaźni ułamki
kamienia i cementu wykruszone przy drążeniu. Gdyby nawet stróżów lub inkwizytorów nie
uspokajała budowa gmachu, który wymagał jedynie dozoru z zewnątrz, położenie lochu, do
którego schodziło się po kilku stopniach, pozwalało podnosić stopniowo grunt tak, aby się
strażnicy nie spostrzegli. Olbrzymia ta praca była daremna, przynajmniej dla tego, który ją
rozpoczął; niedokończenie jej bowiem świadczyło o śmierci nieznajomego. Aby jego poświę-
cenie nie poszło na marne, trzeba było, aby jeniec umiał po arabsku; przypadkowo studiowa-
łem języki wschodnie w klasztorze armeńskim. Kilka słów wypisanych za kamieniem mówiło
o losie tego nieszczęśnika; zginął jako ofiara swych olbrzymich bogactw, które obudziły
pożądliwość Wenecji i które też zagarnęła.
Trzeba mi było miesiąca, aby osiągnąć jakiś rezultat. Podczas gdy pracowałem i w
chwilach, gdy miażdżyło mnie zmęczenie, słyszałem dźwięk złota, widziałem złoto przed
sobą. olśniewały mnie diamenty! Och, czekaj pan. Jednej nocy stępiona stal trafiła na drzewo.
Zaostrzyłem koniec szpady i zrobiłem dziurę w tym drzewie. Aby móc pracować, pełzałem
jak wąż na brzuchu, rozbierałem się do naga, aby się ryć jak kret, wysuwając ręce naprzód.
Na dwie doby przed dniem, w którym miałem stanąć przed mymi sędziami, w nocy, spróbo-
wałem uczynić ostatni wysiłek; przebiłem drzewo, żelazo nie napotkało nic poza nim. Niech
pan osądzi moje zdumienie, kiedy przyłożyłem oczy do dziury! Znajdowałem się we wnęce
piwnicy, gdzie słabe światło pozwalało mi dostrzec kupę złota. Doża i jeden z Rady
Dziesięciu byli w piwnicy; słyszałem ich głosy, rozmowa ich pouczyła mnie, że tutaj znajduje
się tajny skarb Republiki, dary dożów oraz rezerwy łupu nazwanego groszem Wenecji i
chowanym z wojennych zdobyczy.
Byłem ocalony! Kiedy przybył dozorca, namówiłem go, aby mi pomógł do ucieczki i
aby uciekł ze mną unosząc wszystko, co zdołamy zabrać. Nie było się co wahać; zgodził się.
Statek odpływał właśnie na Wschód, obmyśliliśmy wszystko; Bianka zgodziła się na plan,
który dyktowałem memu wspólnikowi.
W ciągu jednej nocy rozszerzyliśmy dziurę i weszliśmy do tajemnego skarbca Wenecji.
Co za noc! Widziałem cztery beczki pełne złota. W sąsiedniej sali srebro leżało w dwóch
kupach, między którymi była przestrzeń wolna na tyle, aby móc minąć pokój, gdzie pod
ścianą znajdował się zwał monet na pięć stóp wysoki.
„Myślałem, że dozorca oszaleje; śpiewał, skakał, śmiał się, tarzał się w złocie; zagro-
ziłem mu, że go uduszę, jeśli będzie tracił czas lub narobi hałasu. W radości swojej nie dojrzał
zrazu stołu, gdzie znajdowały się diamenty. Zabrałem się do nich dość zręcznie, aby napełnić
kurtkę i kieszenie u spodni. Mój Boże! nie wziąłem ani trzeciej części. Pod tym stołem
znajdowały się sztaby złota.
Namówiłem mego towarzysza, aby napełnił złotem tyle worków, ile zdołamy unieść,
zwracając mu uwagę, że to jest jedyny sposób, aby nas nie odkryto na obczyźnie. Perły,
diamenty, klejnoty zdradziłyby nas — rzekłem. Mimo całej naszej chciwości nie mogliśmy
wziąć więcej niż dwa tysiące funtów złota, co wymagało sześciu wypraw z więzienia do
gondoli. Strażnika u bramy przekupiliśmy dziesięcioma funtami złota. Co się tyczy dwóch
gondolierów, ci sądzili, że pracują w służbie Republiki. O świcie odjechaliśmy. Skorośmy się
znaleźli na pełnym morzu, kiedy sobie przypomniałem tę noc, kiedy sobie uprzytomniłem
moje przeżycia i ogarnąłem myślą ten olbrzymi skarbiec, w którym, wedle mego szacunku,
zostawiłem trzydzieści milionów w srebrze, dwadzieścia milionów w złocie i nie wiadomo ile
milionów w diamentach, perłach i rubinach, uczułem jakiś dreszcz szaleństwa. Dostałem
gorączki złota.
Kazaliśmy się wysadzić na ląd w Smyrnie i puściliśmy się natychmiast do Francji.
Kiedyśmy wsiadali na statek francuski, Bóg mi wyświadczył tę łaskę, że mnie uwolnił od
mego wspólnika. W tej chwili nie myślałem o całej doniosłości tego zrządzenia, z którego
cieszyłem się wielce. Byliśmy tak wyczerpani nerwowo, żeśmy trwali w osłupieniu, nic nie
mówiąc do siebie, czekając z wybuchami naszej radości, aż będziemy zupełnie bezpieczni.
Nic dziwnego, że temu hultajowi zawróciło się w głowie. Zobaczy pan, jak mnie Bóg skarał.
Uczułem się spokojny dopiero wówczas, gdy sprzedałem dwie trzecie moich diamen-
tów w Londynie i w Amsterdamie oraz zmieniłem złoty piach na obliga handlowe. Pięć lat
ukrywałem się w Madrycie; następnie, w roku 1770, przybyłem do Paryża pod hiszpańskim
nazwiskiem i żyłem tam jak król. Bianka nie żyła. W pełni moich rozkoszy, kiedy się cieszy-
łem majątkiem sześciu milionów, nawiedziła mnie ślepota. Jestem pewny, że ta ślepota była
następstwem mojej kaźni, mojego rycia się w kamieniu, o ile w ogóle mój dar widzenia złota
nie mieścił w sobie wybujałości wzroku, która mnie skazywała na jego utratę.
W tej chwili kochałem pewną kobietę, z którą zamierzałem połączyć mój los. Zdradzi-
łem jej tajemnicę mego nazwiska; rodzina jej była bardzo potężna, spodziewałem się wszy-
stkiego po łasce, jaką mnie darzył Ludwik XV. Położyłem zaufanie w tej kobiecie, która była
przyjaciółką pani du Barry; poradziła mi, abym zasięgnął rady sławnego okulisty z Londynu;
ale po kilku miesiącach pobytu w tym mieście, kobieta ta opuściła mnie w Hyde-Parku,
obłupiła mnie z całego majątku, nie zostawiając mi żadnych środków. Zmuszony kryć nazwi-
sko, które wydawało mnie na pomstę Wenecji, nie mogłem wzywać niczyjej pomocy, lękałem
się Wenecji. Bezsilność tę wyzyskali szpiedzy, których ta kobieta nasadziła na mnie.
Oszczędzę panu opowieści przygód godnych Gil-Blasa. Przyszła wasza rewolucja.
Zmuszono mnie do wstąpienia do Instytutu dla Ociemniałych, gdzie mnie wtrąciła ta kobieta,
przetrzymawszy mnie wprzód dwa lata w Bicetre jako wariata. Nie mogłem jej zabić; nie
miałem oczu, byłem za biedny, aby kupić sobie ramię. Gdybym, zanim straciłem Benedetta
Carpi, mego dozorcę, wypytał się go o położenie owego lochu, byłbym mógł odszukać skar-
biec i wrócić do Wenecji, kiedy Napoleon zniweczył Republikę.
Jednak, mimo mej ślepoty, jedźmy do Wenecji! Odnajdę bramę więzienia, ujrzę złoto
przez mury, wyczuję je pod wodą, w której jest zagrzebane, wobec wypadków bowiem, które
obaliły Wenecję, tajemnica tego skarbu musiała umrzeć z Venderaminem, bratem Bianki,
dożą, który — miałem tę nadzieję — byłby mnie pojednał z Radą Dziesięciu. Przesłałem
memoriał Pierwszemu Konsulowi, proponowałem podział cesarzowi austriackiemu, wszyscy
potraktowali mnie jak wariata! Chodź pan, jedźmy do Wenecji, jedźmy jako żebracy, wróci-
my milionerami; odkupimy moje dobra i będziesz moim spadkobiercą, będziesz księciem
Varese”.
Oszołomiony tym zwierzeniem, które w mojej wyobraźni przybierało rozmiary poema-
tu, na widok tej siwej głowy, w obliczu czarnej wody w fosach Bastylii — wody śpiącej jak w
kanałach Wenecji — nie odpowiedziałem. Facino Cane uznał zapewne, że osądziłem go tak
jak inni, ze wzgardliwą litością: uczynił gest, który wyraził całą filozofię rozpaczy.
To opowiadanie przeniosło go może w szczęsne dni, do Wenecji; chwycił klarnet i za-
grał melancholijnie piosenkę wenecką, barkarolę, w której odnalazł swój dawny talent, talent
zakochanego patrycjusza. To było coś jak Super flumina Babylonis. Oczy moje napełniły się
łzami. Jeżeli jakiś zapóźniony przechodzień mijał bulwar Bourdon, bez wątpienia zatrzymał
się, by posłuchać tej ostatniej modlitwy wygnańca, ostatniego żalu straconego nazwiska, z
którym łączyło się wspomnienie Bianki. Ale złoto wzięło niebawem górę i złowroga namię-
tność zgasiła ten błysk młodości.
— Ten skarbiec, rzekł, widzę ciągle, na jawie i we śnie: krążę w nim, diamenty bły-
szczą, nie jestem tak ślepy jak pan sądzi: złoto i diamenty rozświetlają moją noc, noc ostatnie-
go Facino Cane, bo mój tytuł przechodzi na Memmich. Mój Boże! kara mordercy zaczęła się
bardzo wcześnie! Ave Maria...
Odmówił kilka modlitw, których nie słyszałem.
— Pojedziemy do Wenecji, zawołałem, kiedy wstał.
— Znalazłem więc człowieka, wykrzyknął z płonącą twarzą.
Odprowadziłem go pod ramię; uścisnął mi rękę u bramy przytułku, w chwili gdy kilka
osób z wesela wracało śpiewając na całe gardło.
— Jedziemy jutro? — rzekł starzec.
— Skoro tylko będziemy mieli trochę pieniędzy.
— Ależ możemy iść pieszo, będę żebrał jałmużny... Jestem silny, a człowiek jest mło-
dy, kiedy widzi złoto przed sobą.
Facino Cane umarł owej zimy, przechorowawszy dwa miesiące. Biedny człowiek miał
katar płuc.
Przełożył Tadeusz Żeleński (Boy)
GRAZIA DELEDDA
UBRANIE WDOWCA
JECHALI nie śpiesząc się, ponieważ zdrowie panny młodej, spoczywającej na wozie
ciągnionym przez parę małych, czarnych wołów, wymagało troskliwych względów.
Natomiast małżonek był pięknym, mocno zbudowanym chłopcem, czerwieniącym się z
byle jakiego powodu; krew w takich chwilach przepływała mu falą przez czoło, kryjąc się w
krętych, zakurzonych włosach. Gdy jednak czerwienił się w ten sposób — jednakowo z gnie-
wu, jak z uciechy — wtedy robił się jeszcze piękniejszy, a czarne, żywe oczy błyszczały jak u
dziecka. Z dziecka miał też uśmiech odkrywający rząd nieskazitelnych zębów, zamkniętych
jak pierścień z kości słoniowej.
Żona przy nim wyglądała prawie jak staruszka, ale i w niej było coś z dziecka; twarz
miała drobną, opaloną, niebieskawe powieki ciężkie, leniwe w podnoszeniu i w opadaniu na
wielkich, zadumanych oczach. Gdy oczy te patrzyły dokoła zdziwione, jakby w pragnieniu
nagromadzenia rzeczy najpiękniejszych, wtedy napełniały się światłem i jaśniała cała odmło-
dzona twarz.
Może dlatego młody mężczyzna pieszo prowadząc wóz, ze względu na łagodzenie
wstrząsów — nachylał się często, zagadując:
— Giula, spójrz na mnie, Giula, dlaczego nic nie mówisz? Śpiąca jesteś?
Giula wolno podnosiła powieki i podejmowali przerwaną rozmowę, ale powtarzanie
znanych już rzeczy męczyło ją, opuszczała zatem powieki i poddawała się ciężkiemu kołysa-
niu wozu. Prawda, chciało jej się spać, miała wrażenie, że jest w kołysce lub łodzi.
Dla ochrony przed marcowym — silnym już — słońcem, rozciągnięto między dwoma
drążkami prześcieradło. Wóz sunący chwiejnie po drodze pokrytej szutrem, poprzez gęstą
zieleń półdzikiego. płaskowzgórza miał istotnie pewne podobieństwo z łodzią wolno niesioną
przez fale. Złudzenie to było spotęgowane idealnym kręgiem horyzontu, na który wiatr od
wschodu wypędzał srebrne chmurki. Gdy wiatr ustawał, wszystko wracało do spokoju, a wte-
dy kamienie i zarośla, zarośla i kamienie ustępowały sobie miejsca.
Teren nieznacznie się podnosił. U szczytu drogi ukazał się na tle pędzących obłoczków
czarny, nieruchomy punkt. Wiatr stawał się coraz cieplejszy i coraz bardziej pachniał. Kobieta
usiadła, mocno wdychając czyste powietrze gór, atmosferę młodości i miłości.
— Giula, Giula, jak się czujemy teraz? Uśmiechnij się. Chce ci się jeszcze spać?
Jesteśmy w połowie drogi. Babcia zaczyna rozpalać ogień i sypie ziarno do miski, za nasze
szczęście, Giula, jesteśmy w połowie drogi. Oto nuraga * Mesu Caminu.
Ale Giula opuściła powieki, a także i mężczyzna się zasępił.
W pewnej chwili jakby zamierzał coś powiedzieć, ale tylko potrząsnął głową i zacze-
rwienił się, wpatrzony w czarny punkt, który szybko rósł, i jednym z murów zdawał się zamy-
kać drogę. Powoli i kobieta odwróciwszy głowę zaczęła patrzeć w górę. Oboje myśleli o tym
samym, każde z nich chciało ukryć twarz, aby nie zdradzić myśli. Poczuli coś jakby brak
tchu, jak gdyby droga była naprawdę zabarykadowana i jakby nie można było iść naprzód.
Tu na górze, w nuradze, znaleziono przed rokiem nagie, zniekształcone zwłoki bogate-
go gospodarza, wdowca, który chciał Giulę pojąć za żonę. W tym czasie Giula była silną
dziewczyną. Jako sierota wychowała swoich pięciu braciszków i dawała sobie radę z przesia-
niem trzech hektolitrów mąki jęczmiennej i wypieczeniem z niej chleba. Sąsiadujący z nią
wdowiec potrzebował kobiety, która by piekła chleb dla jego czeladzi i pilnowała domu,
* Nuraga, w narzeczu sardyńskim nuraghe — przedhistoryczna budowla na Sardynii.
potrzebował jednym słowem wiernej i niezbyt kosztownej służącej. Giula nadawała się w sam
raz na taką żonę.
Po śmierci wdowca, który się o nią starał, Giula poszła z dwoma braćmi na służbę do
Nuoro, do innego bogatego pana; ten jednakże nie był wdowcem, a przeciwnie, miał piękną
żonę, która się spodziewała w pięćdziesiątym roku życia dziesiątego dziecka. Łącznie z Giulą
i jej braćmi gospodarz trzymał ośmioro czeladzi, która ledwo podołała strzeżeniu owczych
stad, świń, koni i sadów.
Dom był niezwykle hałaśliwy. Z początku zdawało się Giuli, że się znalazła na pełnym
morzu. Stukała kołyska, hałasowały żarna, dzieci spotykając Giulę na swej drodze popychały
ją to tu, to tam i tylko w nocy twardy sen odgradzał ją od hałasu. Potem gospodyni wyzna-
czyła jej inne zajęcie i jednostajność tej pracy odosobniła ją nieco. Dniem i nocą przesiewała
mąkę i wypiekała chleb dla czeladzi.
W jesieni słyszano ją jak śpiewała przy wtórze jednostajnego szmeru przesiewanej
mąki. Była to zawsze jedna i ta sama zwrotka piosenki tak monotonnej, że osiołek obracający
żarna zatrzymywał się i zasypiał. Aby go zbudzić, inna służąca, zajęta kołyską w głębi ku-
chni, wystawiała głowę i wykrzykiwała inną zwrotkę w odpowiedzi na pierwszą Giuli. Wtedy
Giula, budząc się z półsnu. podnosiła ze zdumieniem powieki w twarzy białej od mąki.
Próbując przypomnieć sobie dalsze zwrotki, śpiewała:
Wyszły gwiazdki i świecą,
Ty do okna ślicznotko
Wyjdź i wychyl się nieco,
Bym całować mógł słodko.
Ale osiołek stanął i zasypiał, zatem druga służąca ryknęła co sił:
Wilk podąża w tę stronę,
Wielka bestia kudłata,
Niech kto piękną ma żonę,
Gra na trąbie tratata.
Zresztą w tym domu nie było kiedy śpiewać ani we dnie, ani nocą. W nocy rozchodził
się daleko zapach pieczonego chleba wraz z jednostajnym kołataniem łopaty w piecu i z
paplaniem kobiet wyrabiających z zajadłością szare, jęczmienne bochenki. Giula je wsadzała
do pieca. Pobladła i wychudła. Mąka bez przerwy wdychiwana drąży i zżera płuca, a żar
rozpalonego pieca — żar równy i nieubłagany, bijąc w twarz i piersi kobiety siedzącej na
ziemi z wyciągniętą łopatką do walki z ciastem, które puchnie, tętni i ucieka jak coś żywego
— taki żar pali i wysysa krew; pali i wysysa tym bardziej, jeżeli kobietę trawi jeszcze inny
ogień, od wewnątrz, i jeżeli ma jakieś osobiste przeciwności do zwalczenia.
Senna i rozgorączkowana wpatrywała się Giula w głąb pieca, od długich, niesfornych
bochenków chleba wyraźniej widząc kamienie płaskowzgórza, czerwonawe w blasku tragi-
cznego zachodu słońca. W miejsce czeluści pieca widziała usiany gruzem dół nuragi, gdzie
znaleziono nagiego, zniekształconego trupa wdowca.
W ten sposób z dnia na dzień traciła siły, dopóki pewnego rana inny, były starający się,
przysłał z gór jej brata z zapytaniem, czyby go jeszcze chciała. Nie był bogaty jak wdowiec
ten jej nowy, a zarazem dawny starający. Przygarnęła go jako sierotę pewna staruszka, którą
nazywał babcią. Mieszkał w górach, pasł kozy; ale w jego chacie nie było dużo roboty, nie
miał bowiem ani czeladzi, ani koni; tam, w górach, mogłaby Giula odpocząć, oddychać
rodzinnym czystym powietrzem i wrócić do zdrowia.
Ona powiedziała „nie”; ale bracia — ci dwaj pasterze na służbie u jej pana i trzej inni
pracujący tu i ówdzie po świecie — zeszli się pewnego dnia u niej, aby ją namówić na przy-
jęcie konkurenta. Otoczyli siostrę i wszyscy wpatrywali się w nią tak samo jak wówczas, gdy
jako dzieci czekali, by im wydzieliła ich skąpe racje chleba, lub gdy prosili o wodę lub inne
rzeczy konieczne do życia. Wtedy powiedziała: „tak”.
Młody pasterz przyszedł ze swych gór i wzięli ślub; teraz wiózł ją do domu wozem
wyścielonym trawą i paprocią. Pradawnym zwyczajem ubrano woły w wieńce z barwnika,
które kołysały się na szyjach sennych zwierząt w takt ich powolnych ruchów, zaś na końce
rogów nabito pomarańcze. Po opowiedzeniu sobie różnych rzeczy o mieszkańcach wioski, o
swoich chlebodawcach, o jej braciach, którzy tak pięknie przystroili weselny wóz, młodzi
małżonkowie umilkli patrząc w stronę nuragi czerniejącej u szczytu drogi.
* * *
Pod nuragą zatrzymali się na popas. Był to najwyższy punkt płaskowzgórza z wido-
kiem na morze. Miejsce było ponure, usiane odłamkami skał i wietrzejących ruin, spustoszo-
ne — zdawało się — walką olbrzymów. A jednak wszyscy przechodząc zatrzymywali się w
tym miejscu, zwłaszcza wtedy, gdy mocno przygrzewało słońce, ponieważ cień nuragi w
okolicy pozbawionej drzew zapraszał do odpoczynku. Młodzi małżonkowie nie odstąpili od
utartego zwyczaju.
Mężczyzna poweselał, wrócił do dziecinnej, trochę rozhukanej swobody sprzed lat,
dobrze Giuli znanej. Twarz miał ognistoczerwoną, oczy chwilami czułe, a czasem okrutne,
jak oczy dokazującego chłopca. Mówił bardzo głośno, ale jego głos gubił się połykany przez
wielką dookolną ciszę, która zdumiewała Giulę, mającą jeszcze w głowie brzęczenie i hałasy
domu chlebodawcy.
Coś pierwotnego było w atmosferze odludzia, coś, co sprawiało, że w górze wieś, a w
dole miasto, gospodarze i słudzy, bogaci i biedni wszystko znikło i nawet prawa ludzkie prze-
stały istnieć.
Giula zeszła z wozu i otrzepała spódnice. Była drobna, ale mimo chudości zgrabna, a
kiedy zdjęła chustkę, ukazała się biała szyja z delikatnymi żyłkami i ciężkie warkocze spada-
jące na plecy. Włosy miała blond, od pieca lekko rudawe. Mężczyzna spojrzał i czerwona fala
przepłynęła mu przez twarz.
— Giula — powiedział ściągając z wozu worek — pamiętasz?
Spojrzeli sobie z uśmiechem w oczy i to była najszczęśliwsza chwila w tym pierwszym
dniu po ślubie.
— Teraz przygotujemy ucztę — oznajmił wyjmując z worka zapasy.
Usiedli na ziemi między kępkami złotożółtych świętojańskich kwiatów i jedli.
Od czasu do czasu brał jej rękę i ściskał, pokazując lśniące zęby w szerokim uśmiechu.
Zmuszał ją do picia, a potem całował w usta, by je osuszyć z wina, które jej nie smakowało.
— Teraz wypadałoby zaśpiewać, ale z kim? Skąd wziąć gości, Giulo?
Wstał i rozejrzał się, aby się upewnić, że byli sami. Giula widziała go z dołu, był wyso-
ki na tle błękitu i wciąż miała wrażenie, że śni. Przypomniały się jej piosenki śpiewane przy
wtórze szmeru mąki i w hałasie żaren, kiedy towarzyszka wyrywała ją z półsnu.
— Śpiewać, ale z kim? — powtórzył. — Sieroce to nasze wesele, Giulo, czyż nie?
Usiadł znowu przy niej i po dziecinnemu położył głowę na jej kolanach. Widziała go
teraz z góry. Serce tłukło się w niej mocno, tym mocniej, im silniej mężczyzna ściskał jej
rękę, im częściej podnosił głowę, by jej spojrzeć w oczy. Bicie serca przeszło w dzikie łomo-
tanie podobne do tętentu koni, które zbliżały się pędem, były tuż, musiały ją stratować.
A on przyciągnąwszy głowę ukochanej do swej twarzy zaczął mówić szeptem, jakby
chciał się zwierzyć z jakiejś tajemnicy.
— Pamiętasz, Giulo, nasz pierwszy pocałunek? To było tutaj, pamiętasz? Ty miałaś
piętnaście lat, ja szesnaście. Twój ojciec trzymał tu swoje stado i my przyszliśmy na strzyżę.
Przypominasz sobie, ptaszeczku? Był także on, wasz sąsiad, który jeszcze nie był wdowcem i
nie myślał o tobie... Dlaczego mnie nie chcesz pocałować? Dlaczego się odwracasz? Czy
myślisz jeszcze o nim?
Giula już nie odwracała głowy; z zamkniętymi oczyma padła na wznak. Twarz powle-
kła się niebieskawą bladością, oczodoły pogłębiły się i pociemniały.
— Giula, Giula — zawołał przerażony, podnosząc się i ją dźwigając na rękach. —
Giula, spójrz na mnie.
Uśmiechnęła się do niego, ale płakała. Wtedy on na powrót przemienił się w chłopca
sprzed dziesięciu lat; żartował, ciągnął ją za warkocze, liczył palce u jej rąk, udając, że jej
odbiera pierścionek. Zaczął znowu mówić o ludziach z wioski, o babci oczekującej ich z
kawą, o tym, że pewna kobieta wbiła sobie w głowę, że go ożeni ze starą, kulawą dziewczyną,
właścicielką czterdziestu krów i kilku uli.
— Ale moim ulem jesteś ty, ty, Giulo. Twoje to pszczoły mnie pokłuły. Za to ileż mio-
du, ptaszku mój... Spójrz na mnie, Giulo, nie gniewasz się już?
Ona nie odpowiedziała patrząc mu głęboko w oczy. Twarz jej znowu pobladła, potem
poróżowiała od jego pocałunków. Była w tej chwili tak samo piękna jak przed dziesięciu laty.
On ukląkł, wziął ją troskliwie w ramiona i zaniósł do ruin nuragi, aby ją ukryć także i przed
samotnością, i ciszą otoczenia.
* * *
Giula wydawała się martwa, martwa ze szczęścia i wzruszenia. Była słaba, tak słaba, że
pozostał jej tylko głos, aby o coś zapytać.
— Cosma, serce moje, teraz jesteśmy mężem i żoną, teraz, kiedy mnie wziąłeś, możesz
mi wszystko wyznać — powiedziała opuszczając głowę na jego ramię. — To ty go zabiłeś?...
Powiedz. Jesteśmy już jak jedno ciało i nie mogłabym zdradzić twojej tajemnicy. Powiedz. W
głębi serca, ja wiem.
Podniósł jej głowę i jeszcze patrzyli sobie w oczy. Jej wzrok wyrażał trwogę, nadzieję i
błagalną prośbę. Wołał o pomoc jak wzywa pomocy ktoś, kto się usuwa w przepaść, wiedząc,
że ratunek jest niemożliwy.
Czuł, że się gubi, ale i jego pociągnęła przepaść.
— Tak — powiedział wreszcie i zamknął oczy.
Nie krzyknęła, nie poruszyła się.
— Cosma, serce moje, słuchaj mnie. Dlaczego zdarłeś z niego ubranie, dlaczego go
jeszcze potem zmasakrowałeś ?
— Dlatego, że to on mnie chciał obrabować, że on mnie chciał okaleczyć, odbierając mi
ciebie. Także i ty mnie obrabowałaś, i ty mnie zraniłaś, opuszczając mnie dlatego, że byłem
biedny, a on bogaty... Oto dlaczego...
— A jego ubranie? Gdzie jest?
— Ukryłem je w starym murze nuragi. Tu — odwrócił się wskazując owo miejsce, a
kiedy wrócił wzrokiem do niej, spostrzegł z przerażeniem, że jej twarz znowu pokryła się siną
bladością, podniesione powieki znieruchomiały, zaś źrenice uciekły w górę, jakby szukając
miejsca, by się ukryć.
— Giula! Giula!
I znowu porwał ją w ramiona, wyniósł z nuragi i ułożył ostrożnie na trawie między
świętojańskimi kwiatami. Przycisnął palcami jej powieki, zdjęty trwogą na widok tych bia-
łych oczu, nie patrzących już na nic na ziemi.
Nie płakał ani nie krzyczał, ale nie mógł się zdobyć na ułożenie jej z powrotem na
wozie i zabranie jej — tak jak była w stroju panny młodej — do wsi. Pozostał na miejscu
przez cały dzień. Zachód słońca powlókł czerwienią zarośla i kamienie. Potem zniknął także
cień nuragi i wszystko dokoła zmarłej pociemniało. Widział ją jeszcze siedząc obok na tra-
wie, patrzył na rozluźnione warkocze, w które wplątały się kwiaty, na ręce zmęczone i smutne
od nadmiernej pracy. Pomyślał, że po tylu przepracowanych nocach usnęła wreszcie.
— Dlaczegoś go chciała? Czy był ciebie godniejszy niż ja? — pytał zmarłą; myślał też
o starej babci czekającej z kawą i ciastkami, i że teraz będzie musiała uszyć mu żałobne
ubranie.
Poczuł, że rosa opadła, i pomyślał, że mogłaby zaszkodzić biednej Giuli. Dźwignął ją
ostatni raz i ułożywszy na wozie zakrył prześcieradłem jak skrzydłem. Z wołów pozdejmował
wieńce i wraz z pomarańczami położył obok zmarłej kobiety. Potem na zwierzęta nałożył
jarzmo, ale wciąż jeszcze nie mógł się zdecydować na powrót.
Zapadł wieczór. Nad nuragą zawisł księżyc, mężczyzna zobaczył pod sobą swój czarny
cień. Teraz i on sam był wdowcem, ale bez majątku, bez służby, bez dzieci. Nie potrzebował
drugiej żony; mógłby jednakże starej babci oszczędzić trochę trudu. I nie bardzo zdając sobie
sprawę z tego co robi, wrócił do nuragi i odszukał w szczelinie muru ubranie zabitego
wdowca. Włożywszy je do worka umieścił tobół u stóp zmarłej żony. Przy wstrząsach wozu
wydęty worek wykonywał w świetle księżyca ruchy, jakby wewnątrz było żywe jagnię. W
głębi duszy mężczyzna był przekonany, że wszystko to, co się stało w tym dniu, stało się z
woli Boga, który karał go w ten sposób za popełnioną zbrodnię. Bóg natchnął go myślą
ukrycia ubrania w tym miejscu, aby je mógł wziąć i włożyć na grzbiet jako znak kary.
* * *
Ubranie zostało na nim rozpoznane, on sam ujęty i po przesłuchaniu skazany.
Tłumaczyła Maria Orzechowska
SPIS TREŚCI
Fatalny sztylet (Eden Phillipotts)
02
Facino cane (H. Balzac)
29
Ubranie wdowca (Grazia Deledda)
36