Antologia Zlota podkowa 33 Ostatnia walka toreadora i inne (2)

background image




OSTATNIA WALKA

TOREADORA

I INNE OPOWIADANIA

ZŁOTA PODKOWA 33


WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1959

background image


RYSZARD KŁYŚ

OSTATNIA WALKA TOREADORA

I


Domy po przeciwległej strome Plaza de Toros, jak większość starych budowli w tym

mieście, były białe i podłużne, o płaskich dachach i rozległych balkonach, a pod ich mroczny-
mi arkadami, w gorącym cieniu murów drzemali mulnicy znękani upałem i daleką drogą.
Muły stały w słońcu, znieruchomiałe i porażone spływającym z nieba skwarem, bo uwiązano
je do paru cyprysowych drzew wyrastających pośrodku placu, gdzie była jeszcze fontanna;
tam rozlegał się rześki plusk wody opadającej do kamiennego basenu.

Juan zatrzymał się u wylotu ulicy i znużony przymknął powieki. Światło odbite od bia-

łych budynków raziło go w oczy. Kiedy spojrzał znów, odniósł wrażenie, że całe powietrze
drga przed nim i błyska. Opuścił wzrok ku ziemi i znów ruszył przed siebie, ociężały i powo-
lny. Zbyt wiele wypił koniaku i wina. Czuł, jak krew wali mu w skroniach, a usta wypełnia
nieznośny, mydlany smak. Minął fontannę i kiedy przechodził koło stada mułów stłoczonych
pośrodku placu, uderzyła go w nozdrza słodkawa, a zarazem mdląca woń szałwii i świeżo
skoszonej koniczyny, a potem, gdy podszedł jeszcze bliżej, ostra woń zwierzęcego potu i
rozdeptywanego kopytami łajna.

„Ale praży — pomyślał. — Manolo będzie miał ciężki dzień. Taki skwar może wykoń-

czyć każdego”.

Wszedł na chodnik i przystanął przed wejściem do winiarni. Wyraźnie słyszał gwar gło-

sów i dźwięk naczyń. Owładnęło nim na nowo uczucie niepokoju i podniecenia. „Spostrzegą
mnie — pomyślał z rozpaczą. — Na pewno mnie zauważą. I wtedy wpadnę na dobre”.

Hotel La Barraca, w którym stale wynajmował numer, był starą budowlą pamiętającą

czasy mauretańskich przodków i, aby dostać się do położonych na górze pokojów gościn-
nych, trzeba było przejść przez salę winiarni, a tego bał się najbardziej. W tym mieście znali
go wszyscy. Czekali zresztą na niego, był ich ulubieńcem.

„Jeśli zaczną mnie wypytywać — pomyślał z udręką — co im powiem? Jedni będą

oburzeni, inni wyrażą mi swoje współczucie. Ale nie chcę, aby mnie o cokolwiek pytano. I
nie chcę współczucia”. Pomyślał jeszcze, czyby nie spróbować wyjść od tyłu, przez kuchnię,
ale nigdy tego nie robił i wiedział, że to wzbudziłoby jeszcze większe poruszenie wśród
służby, która natychmiast powiadomi gości. Wówczas nie byłoby końca komentarzom i
najbardziej bzdurnym domysłom. Uznał w końcu, że z dwojga złego lepiej już przejść przez
salę. Bał się zetknięcia z ludźmi, ale jeszcze więcej obawiał się śmieszności.

Odgarnął ręką zwisającą nad drzwiami zasłonę z kolorowych paciorków i wszedł do

ogromnej sali z krużgankami, gwarnej i zadymionej. Nie oglądając się szybko ruszył w stronę
schodów prowadzących na piętro.

Olè! — zawołał ktoś ochryple z sali. — Idzie Juan Antonio de la Vega, najlepszy

matador Andaluzji...

— Do diabła — zaklął Juan.
Ale nie zatrzymał się, tylko szedł ciągle przed siebie. Mężczyźni, siedzący przy

dalszych stołach, podnieśli się z miejsc, aby lepiej mu się przyjrzeć i Juan zawołał wówczas z
udaną wesołością:

Buenas, compadre!
Podniósł do góry dłoń w ceremonialnym geście triumfującego matadora i wtedy dopiero

uświadomił sobie swoją sytuację. Zmieszał się. opuszczając czym prędzej rękę. lecz nagle coś

background image

go chwyciło za gardło. Musiał zacisnąć zęby, aby pokonać w sobie to uczucie dławienia i nie
dać poznać co się z nim działo.

Buenas, matador de Toros! — odkrzyknięto mu chóralnie z sali, a potem z różnych

stron zaczęły padać okrzyki:

— Juanito! Jak się masz?
— Doskonale! — zawołał z tym samym uśmiechem. — Miewam się bardzo dobrze.
— A jak się miewa twoja cogida?
— Świetnie. Czuję się doskonale... Rana zagoiła się zupełnie i znów jestem w formie...
— Byłeś wspaniały przy tym ostatnim byku!
— Tak. Udało mi się go zabić. To był dobry byk.
Dotarł wreszcie do schodów, mokry cały od potu i zdenerwowania.
— Trzymaj się, Juanito.
— Tak. Dziękuję. Będę uważał.
Skinął im jeszcze na pożegnanie dłonią i wszedł na schody. „Och — pomyślał z ulgą —

sądziłem, że będzie gorzej”.

Soledad spała okryta prześcieradłem; w pokoju było duszno mimo opuszczonych na

okna żaluzji z drewnianych listewek. Drzwi prowadzące na balkon też były zasłonięte i w
pokoju panował szary ton półmroku. To przywodziło na myśl porę zmierzchu, tę najbardziej
upragnioną, kiedy już był po corridzie i z dala od ogłuszającego ryku areny. Wtedy Soledad,
tak gwałtowna zawsze i niesforna, stawała się niewolniczo uległa i tkliwa.

Zdjął marynarkę i przepoconą koszulę, rzucił je na wierzch kufra, z którym nie rozsta-

wał się od lat; stanowił on jedyny jego majątek. Fotel przysunął do drzwi i usiadł tuż przy
balkonie, żaluzję uniósł nieco do góry i teraz miał przed sobą pejzaż całego miasta leżącego w
dole, wśród oliwnych gajów i cyprysowych drzew i widział w słońcu kamienisty grzbiet gór
Andaluzji — groźnych i surowych.

„Muszę stąd odejść — pomyślał. — Jak najprędzej”.
Wyciągnął z kieszeni papierosa. Zapalił i znów spoglądał przed siebie. Nagle przypo-

mniał mu się wiersz. Szeptem wywołał go z pamięci:

Chcę tylko jednej ręki...
Chc
ę tylko, jednej ręki...
Aby dotkn
ęła skrzydła mojej śmierci...

— Juanie...
Drgnął, odwrócił głowę i spojrzał na Soledad. Z dołu, gdzie była winiarnia, dobiegł go

jękliwy ton gitar. Wiedział już, że gitary nie ustaną teraz w swym śpiewie aż do następnego
ranka i umilkną ochrypłe i rozstrojone dopiero na czas nowej corridy.

— Dlaczego milczysz? — zapytała Soledad. — Mówiłeś jakiś wiersz, prawda?
— Daj mi wina — powiedział.
„Juan nie będzie dzisiaj walczył” — pomyślała.
Nigdy przed walką nie pił wina ani też suto nie jadał. Twierdził, że bywa potem ocięża-

ły, mało zwinny i to odbiera mu na arenie pewność siebie.

Podniosła się z łóżka i owinęła prześcieradłem, gdyż była naga. Przyniosła dzban wina i

dwa cynowe kubki kupione w Sewilli. Usiadła u jego stóp.

— Już wiem — powiedziała — to była Kasyda o nieosiągalnej ręce.
Juan uśmiechnął się.
— Tak przyznał. — Wiersz Federica.
Wsłuchiwał się w narastający dźwięk gitar. Grali Zorongo, andaluzyjski taniec. Odebrał

jej z rąk kubek i łyknął spory haust.

— Pamiętasz tę Kasydę? — zapytał.

background image

— Wszystko — powiedziała gorąco. — Pamiętam wszystko.
Juan patrzył na nią w zamyśleniu i drobnymi łykami popijał wino. „Wdarłem się w

życie tej dziewczyny, dumnej i samowolnej — pomyślał. — Pokochała mnie. A teraz, kiedy
już wszystko zdawało się być na najlepszej drodze — muszę odejść. Bo nie chcę utracić jej
miłości. Lepiej teraz, kiedy wiem, że mnie kocha i nie potrafi mnie zdradzić. Liczyła się ze
mną, bo byłem mężczyzną i wymagałem posłuszeństwa. Kochała mnie, bo byłem najlepszym
matadorem w Andaluzji. A obecnie? Czymże jestem? Już nigdy nie dadzą mi wyjść na arenę,
a moja cała przyszłość — to sprawa jeszcze kilku lat życia. Po tej ostatniej corridzie już nigdy
nie wyzdrowieję”.

Chcę tylko jednej ręki...
Chc
ę tylko jednej ręki...
Aby dotkn
ęła skrzydła mojej śmierci...

— Kochanie — szepnęła wzruszona. — Dlaczego mówisz o śmierci?
Wsparła na jego kolanach swą głowę, a on siedział z odkrytym torsem, wiotki i szczu-

pły, o pociągłej smagłej twarzy i smutnych oczach.

— To przecież fragment Kasydy.
— Tak. Ale początek jest inny...
Skinął głową. „Byłaś wtedy cudowna — pomyślał. — Miałem wolny dzień i wtedy

poszliśmy w góry. Słońce świeciło jak dzisiaj. Ale trawa rankiem jest wilgotna i miękka, a
powietrze aż dzwoni od grania świerszczy. Tego dnia po raz pierwszy należałaś do mnie, a
także po raz pierwszy powiedziałem ci ten wiersz Federica, bo byłem szczęśliwy”.

Niczego nie chcę, tylko jednej ręki.
Jednej w
ątłej ręki, jeśli to możliwe.

Niczego nie chcę, tylko jednej ręki.
Cho
ćby mnie z nią czekało
Sto nocy bezsennych...

Umilkł.
— Tak — powiedziała tkliwie. — Miałeś ją tego dnia. I nie tylko rękę...
— I sto bezsennych nocy — dodał z uśmiechem.
— Nie. Więcej. Znamy się więcej niż rok.
— Dokładnie osiemnaście miesięcy — powiedział. — Ale pięć miesięcy sypiałem sam.
— Z tobą wystarczy jedna noc, by zapomnieć o wszystkim.
— Chciałbym być z tobą każdej nocy.
— Ale teraz już nie chcesz... — powiedziała żałośnie.
— Nieprawda!
— Kazałeś mi odejść od siebie — rzekła stłumionym i drżącym głosem. — Już mnie

nie kochasz.

— Zawsze będę cię kochał.
— A jednak chcesz, abyśmy się rozstali...
„Lepiej rozstać się teraz — pomyślał. Jeśli kobieta nie może szanować mężczyzny, z

którym żyje, i cenić go, miłość zamiera. Potem rodzi się niechęć i wówczas już nic nie ocali
uczucia. A tak pozostaną przynajmniej wspomnienia, z którymi żyć można jeszcze czas
jakiś“.

— Zawsze będę cię kochał, Soledad.
— Nie! Nie chcę, żebyś kłamał. Odszedłeś przecież ode mnie.

background image

— Bo tak jest lepiej. Nie potrafisz kochać mnie jak dawniej i robisz wszystko, by nieu-

stannie mnie upokarzać.

— Jestem ci wierna...
— Wiesz, że nie mogłabyś mnie zdradzić.
— Nie — przyznała. — Bo cię kocham.
— Nawet gdybyś mnie nie kochała — powiedział. — Wtedy też nie. Wystarczy, że

zgodziłaś się żyć ze mną.

— Zabiłbyś mnie?
Popatrzył na nią. Na jej twarz wyrazistą i bladą, pociągłą i delikatną, o kształtnych

ustach, które tylekroć całował, na jej płowe włosy upięte nad karkiem w gruby węzeł, na oczy
koloru morza z okolic Walencji, na ramiona spadziste i gładkie. Gdy tak siedziała u jego stóp,
widział jej długie zgrabne nogi i zarys drobnych, jędrnych piersi pod cienkim prześcieradłem,
w które się owinęła wychodząc z łóżka, i wówczas pomyślał z przejmującym uczuciem bólu:
„Jesteś piękna. Jesteś bardzo piękna. Będzie mi ogromnie źle bez ciebie”.

— Nie — odrzekł. — Zabić, to byłoby zbyt proste.
— Nigdy cię nie zdradzę.
Odłożył kubek. Ujął w dłonie jej twarz, spojrzał w oczy i mówił:
— Och, Soledad. Gdybyś to zrobiła, pozbawiłbym tę twarz wszelkiego piękna. Uczynił-

bym z niej najbrzydszą twarz świata. Już potem żaden mężczyzna nie zechciałby zbliżyć się
do ciebie.

— Potrafisz być okrutny.
— Tak — przyznał, prostując się w fotelu.
— Zawsze będę ci wierna — odparła.
— Nawet wówczas, gdy się rozstaniemy?
— Nie — powiedziała z wściekłością. — Nie mów mi o rozstaniu. Jeśli do tego dojdzie,

znienawidzę cię. I zrobię wszystko, aby o tobie zapomnieć.

— Nie zapomnisz, Soledad. — Po chwili milczenia poprosił:
— Nalej mi jeszcze wina.
— Nie za dużo?
— Nie.
— Nigdy nie pijesz przed corridą.
— Zgoda — rzekł. — Ale bo też nigdy więcej nie będzie ze mną corridy.
— Rozmawiałeś z Rosalesem? — zapytała.
— Och! — wybuchnął. — Nie wspominaj mi o nim.
— Kochany... A więc rozmawiałeś z nim?
Zawahał się.
— Daj jeszcze wina — powiedział.
Podała mu kubek.
— Pocałuj mnie — rzekła nieoczekiwanie.
Pochylił się ku niej i jeszcze raz ujął w swoje dłonie jej twarz i całował jej usta i oczy.
Uwolnił się delikatnie z jej objęć i sięgnął po kubek z winem, a głos gitar dobiegający z

dołu stał się teraz łagodny i śpiewny i znowu ogarnęło go uczucie smutku, kiedy pomyślał, że
są ze sobą po raz ostatni.

— Przygotowałam ci wszystko, co potrzeba, abyś mógł wziąć udział w corridzie —

powiedziała.

Teraz dopiero zauważył wyłożony na kufrze swój ceremonialny strój matadora, ciężki

od złoceń i haftów, muletę z czerwonego atłasu i w skórzanych pochwach dwie szpady z
albacetyńskiej stali.

Estoy muy barracho — powiedział porywczo. — Muszę się dzisiaj upić!
— Jeśli mamy być z sobą po raz ostatni — rzekła Soledad — lepiej, żebyś się nie upijał.

background image

— Czy zawsze musisz się sprzeciwiać? Zrozum, dzisiaj dla mnie wszystko się kończy...
— Nie wszystko. Juanie — rzekła z rozpaczą. — Jeśli się cokolwiek naprawdę kończy,

to tylko nasza miłość, bo i tak nawet kiedy się rozstaniemy, zawsze będziesz najlepszym
matador de Toros Andaluzji...

Mierde! — zaklął. — Byłem nim, ale już nie jestem.
— Nigdy nie widziałam lepszego od ciebie.
— To było pięć miesięcy temu. Przed ostatnią cogidą. Teraz nikt nie chce ze mną

rozmawiać.

— Co ci powiedział Rosales?
— Nic — odparł.
„Jestem kaleką — pomyślał. — Powiedział mi, że jestem kaleką i że nigdy nie zabiję

już żadnego toro. Powiedział mi także, że nie jestem rzeźnikiem i nie chce jeszcze raz
widzieć, jak byk rozpruwa mi brzuch. Po takiej cogidzie żaden matador nie ma się już czego
spodziewać po sobie. Powiedział mi również, żebym się nie ośmieszał i nie narażał swojej
opinii, bo kalectwo to niezdarność na arenie.

Cambron! Na moim kalectwie zrobił majątek”.
— Dlaczego milczysz?
— Rosales uważa, że już nie potrafię robić tego tak zręcznie jak dawniej.
— Głupiec. Co on może o tym wiedzieć?
— Nic — odrzekł Juan. — Ale jest impresariem.
— Możesz wyjechać z Andaluzji.
— To niczego nie zmieni. Rosales jest wszechwładny i zrobi to, co obiecał, bom go

obraził. Nigdzie nie podpiszą ze mną kontraktu. Naplułem mu w twarz.

— I jak on to przyjął?
— Śmiał się. Ale powiedział, że ze mną już koniec.
Spojrzała na niego zatroskana.
— Chcesz mnie opuścić?
— Jeśli mężczyzna nie potrafi zarobić na utrzymanie kobiety, nie powinien jej mieć. W

tym nędznym kraju wielu mężczyzn nie wie co począć ze sobą. Będę jednym z nich.

— Kochany — powiedziała. — Nic myśl o tym Zarobię na nas dwoje. Znów będę szyła

i zarobię tyle, że starczy dla nas obojga...

— Nie mogłabyś mnie szanować — rzekł. — Mężczyzna utrzymywany przez kobietę

staje się śmieszny. Nie umiałbym prosić o pieniądze na wino i na cygara... Nie. To niemożli-
we.

— W miłości wszystko jest możliwe.
Uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu była tylko gorycz.
Dotknęła ustami jego dłoni i potem położyła na nią swoją twarz, tak że nie mógł cofnąć

ręki.

— Cieszę się — powiedziała. — Och. jakżeż ja się cieszę, że nie udało ci się z Rosale-

sem...

— Będziemy musieli się rozstać.
— Nie dręcz mnie — rzekła. — Kocham cię i nie chcę myśleć o rozstaniu. Przyrzekłeś

mi, że nigdy ode mnie nie odejdziesz.

— Mówiłem prawdę. Nie wiedziałem jednak, że znajdę się kiedyś w takiej sytuacji. Bez

przyszłości i skazany na nędzę. Chory i bezużyteczny...

— Mogłeś to powiedzieć... — rzekła ze złością i uniosła głowę z jego kolan. — Powi-

nieneś to był przewidzieć albo nic mi nie obiecywać.

Uśmiechnął się i dotknął palcami jej włosów.
— Przewidywałem tylko śmierć — powiedział. — Większość matadorów prędzej czy

później ginie od cogidy. I za to im płacą.

background image

— Jestem zadowolona — rzekła — że pokłóciłeś się z Rosalesem.
Nie odpowiedział.
— O czym myślisz? — zapytała Soledad.
— Myślę, że moglibyśmy wyjechać w Sierra de Gredos.
— Naprawdę chcesz ze mną jechać?
— Tak.
— Kiedy?
— Dzisiaj umówiłem się z Manuelem. Powiedzmy jutro.
— I będziesz mnie znów kochał? Nie odejdziesz ode mnie?
— Nie chcę kłamać. Ale jeszcze raz chciałbym pojechać z tobą w Sierra de Gredos.

Tam byliśmy kiedyś szczęśliwi.

Znów przytuliła się do niego i objęła go wpół obiema rękami.
— Juanito — powiedziała z niezwykłą u niej tkliwością — chcę, żebyś mi wierzył.
— Wierzę ci.
— Ale ja pragnę, żebyś znów był ze mną szczęśliwcy.
— Nie rozumiemy się — powiedział znużonym głosem.
Czuł już działanie wina. Coś ciężkiego i lepkiego zarazem kładło mu się na kark i na

czoło, ale kiedy dłonią przesunął po twarzy, poczuł, że jest sucha i chłodna, jakby na dworze
nie było upału.

— Manolo będzie miał ciężki dzień — powiedział i sięgnął po dzban.
— Naleję ci sama. I sobie. Chciałabym się dzisiaj upić. Może wtedy będę mogła o

wszystkim mówić. O wszystkim, co by ci pomogło mnie zrozumieć...

Wypiła do dna jeden kubek, a potem znów napełniła go winem i wypiła; odstawiając go

na ziemię zachwiała się lekko.

— Masz dość?
— Przykro ci, że chcę się upić?
— Wolałbym, abyś była trzeźwa, jeśli już chcesz ze mną rozmawiać.
— Bardzo — rzekła żałośnie. — Chcę bardzo. Ale inaczej nie potrafię. Zawsze bałam

się ciebie. Inaczej wprawdzie niż Finnicela, ale bałam się twojego spojrzenia, twego milcze-
nia, a najwięcej słów, które zawsze mnie raniły.

— Nie musisz nic mówić...
— Nie. Muszę to zrobić, abyś mógł mnie zrozumieć. Dawniej zawsze odchodziłam

pierwsza i żadnemu mężczyźnie nie powiedziałam, że go kocham. Pewnego dnia poznałam
ciebie i to, cośmy przeżyli, było bardzo piękne. Ale z wielkiej obawy o twoją miłość robiłam
ciągle głupstwa, bo zdawało mi się, że mną gardzisz za Finnicela, który nie był wart nawet,
aby go nazwać mężczyzną. Wiem, że bardziej byś mnie cenił, gdybyś mógł szanować Finni-
cela. Ale on bał się ciebie i nie potrafił mnie zatrzymać, kiedyś się zjawił, i zabrał mnie na
jego oczach...

— Nie mów o tym — rzekł Juan. — Nie wspominaj mi o tym zaplutym poganiaczu

mułów...

— Powinnam ci powiedzieć wszystko, wtedy mnie zrozumiesz. Wiele razy zrywałam z

tobą, ale strasznie się bałam, że już więcej nie przyjdziesz do mnie. Robiłam źle. Wiem, ile
cię to kosztowało, kiedyś do mnie wracał. Ale wtedy wierzyłam, że mnie kochasz i bardzo
byłam szczęśliwa, chociaż skrywałam to przed tobą. Nigdy nie ulegałam nikomu i żaden
mężczyzna nie może powiedzieć, że mógł zrobić ze mną co chciał. Ale tobie chcę być posłu-
szna i uległa i możesz robić ze mną wszystko. Możesz mnie nawet bić, ale nie chcę żebyś
odchodził, bo moje życie bez ciebie nie będzie miało sensu i lepiej już, żebyś mnie zabił.

— Przestań — rzekł wzruszony. — Wierzę ci...
— Nie — odparła. — Musisz wiedzieć wszystko...
Jeszcze raz napełniła swój kubek. I znów zaczęła mówić tym samym głosem, łagodnym

background image

i drżącym, pełnym nieskrywanego uczucia. Wiedział już teraz, że mówi prawdę. Nigdy przed-
tem nie była z nim tak szczera i jeśli mu cokolwiek przyrzekła, to tylko w chwilach osobli-
wych, kiedy dawała unosić się namiętności, ale potem zawsze tego żałowała. Doprowadzało
go to do rozpaczy i nawet ją uderzył nieraz, bo wydawało mu się, że kłamie, nawet kiedy
leżeli spleceni z sobą w uścisku.

Nie słuchał co mówiła Soledad. Wystarczyło, że .słyszał jej głos i miał tę świadomość,

że odkrywa się przed nim całkowicie. Ogarnęło go przemożne, zniewalające uczucie tkliwo-
ści i szczęścia, tak wielkie, że aż bolesne — i wtedy zerwał się raptownie z fotela, a Soledad
umilkła i spojrzała na niego ze strachem, drobna i wątła, po dziecięcemu bezradna, gdy tak
siedziała na ziemi owinięta w prześcieradło.

— Przepraszam cię, Juanie — rzekła drżącym głosem. — Ja naprawdę nie chciałam cię

urazić... Jeśli się cieszę, że już nie jesteś toreadorem, to tylko dlatego, że dopiero teraz mogę
być ciebie naprawdę pewna.

— Chodź — powiedział.
Spojrzała na niego niecierpliwie.
— Chodź — powtórzył niecierpliwie.
Spoglądała ciągle na niego z tym samym wyrazem napięcia i niepokoju, ale kiedy

spostrzegła, że odpina swój szeroki pas, nagle zrozumiała i z rozjaśnioną twarzą powiedziała,
szybko podnosząc się z ziemi.

— Och, tak Juanie. Tak, już idę. Och, tak.



II

Obudziły go dźwięki orkiestry wojskowej przechodzącej przez plac w pobliżu hotelu i

kiedy niezupełnie jeszcze przytomny leniwie sięgnął ręką, by poszukać dłoni Soledad, natrafił
na puste miejsce obok siebie i dopiero wtedy otworzył oczy. Przymknął je, bo rolety w
oknach i drzwiach były podniesione i światło uderzyło go w oczy. Słyszał gwar ulicy i orkie-
strę, która przechodziła przez plac zmierzając w stronę areny, a w chwilę potem rozległ się
pierwszy tego dnia łoskot pękającej petardy. Sygnał, że feria zostały rozpoczęte i najdalej za
dwie godziny odbędzie się pierwsza w tym sezonie corrida.

Ogarnęło go uczucie niepokoju i podniecenia, jak zwykle, kiedy był przed walką.

Trwało to tylko moment, bowiem uświadomił sobie natychmiast, że nie dotyczyło to jego ani
na dzisiaj, ani na najbliższe dni. Słyszał stuk układanych na stole naczyń i metaliczny dźwięk
sztućców, a potem stłumiony szept Chicuela, który zwykle im usługiwał tutaj, bo jadali za-
wsze w pokoju chcąc uniknąć ciekawości i natręctwa ludzi. Kiedy usłyszał skrzypienie drzwi
i kroki odchodzącego kelnera, podniósł się z posłania i sięgnął po spodnie leżące na krześle.

Soledad posłyszawszy szmer obejrzała się od stołu.
— Może podać ci obiad do łóżka? — powiedziała. — Nie musisz wstawać...
— Nie lubię jeść w łóżku.
Odrzucił prześcieradło, wciągnął spodnie i w kamiennej misce obmył twarz.
Spostrzegł na półmiskach potrawy, które szczególnie lubił. Sprawiło mu to przyje-

mność, że Soledad pomyślała o nim. Uśmiechnął się i zapytał:

— Która godzina?
— Dochodzi trzecia.
— Musimy się pośpieszyć — rzekł. — Jestem umówiony na czwartą z Manolem.
— Zdążymy. Co mam na siebie włożyć?
— Nie wiesz?
— Och, Juanito. Chcę ci się podobać i dlatego o to pytam.

background image

— Weź czarną sukienkę. Tę z tafty.
— I czerwony szal?
— Tak. I czerwony szal, i takie same pantofle.
Ulicę Puerta Fuenteovejuna wypełniał gwarny i ruchliwy tłum ludzi, podążający w

stronę Plaza de Toros, gdzie nieopodal hotelu La Barraca znajdowała się arena i toril dla
byków i skąd dochodził nieustający już teraz ani na moment huk petard i głos dwóch orkiestr
grających na przemian wojskowe marsze. Auta jechały powoli. Środkiem jezdni szli ludzie
spieszący na corridę i nie pomagały klaksony ani przekleństwa taksówkarzy, bo każdy chciał
być na miejscu pierwszy.

Juan przystanął przed hotelem i trzymając za rękę Soledad spoglądał chwilę na odświę-

tny, podniecony tłum przewalający się przez plac i na auta sunące skrajem jezdni. Środek
placu był wypełniony dziesiątkiem mułów, na których przybyli wieśniacy. Podążył w przeci-
wnym niż wszyscy kierunku. Trzymał mocno Soledad i szedł tuż przy ścianach domów, gdzie
było jeszcze najwięcej miejsca. Wkrótce znaleźli się u wylotu placu i byli już blisko Puerta
del Mayor, gdy nagle wybuchła straszliwa wrzawa i ten sam tłum, idący im naprzeciw,
zawrócił nieoczekiwanie w tył i w ogromnym popłochu rzucił się do ucieczki.

Przyparci do muru patrzyli zdumieni jak ludzie podnosząc wrzask uciekali z placu, jak

przewracali się tworząc zatory z ciał, skacząc i depcząc po sobie, a tuż za nimi galopowały z
przejmującym kwikiem przerażone muły. Zamieszanie stało się jeszcze większe, bo zwierzęta
wpadały na siebie i na oszalałych ze strachu ludzi.

Toros! — zawołała Soledad. — Toro wyrwał się z zagrody. Uciekajmy!
Juan już go widział. Byk walił środkiem Puerta Fuenteovejuna — ogromny, czarny i w

przelocie bódł rogami każdego, kto nie zdążył umknąć. Widział jeszcze, jak wziął na rogi ko-
bietę, która przebiegała jezdnię. Przebił ją i jeszcze czas jakiś wlókł ją po ziemi, aż w końcu
osunęła się pod kopyta. Byk przystanął w tej samej chwili i ponownie usiłował wziąć bezwła-
dne ciało na rogi. Juan patrzał przerażony i uczuł bolesny dreszcz. Jak nikt tutaj zdawał sobie
sprawę, co rozjuszony i oszalały zwierz potrafi i wówczas zrodziła się w nim nagła decyzja.
Zatrzyma go! Widział na placu kobiety i dzieci, nie chciał więcej patrzeć na ich śmierć.

Spojrzał na Soledad i pochwyciwszy z jej ramion czerwony szal bez słowa wybiegł na

spotkanie. Usłyszał jeszcze rozpaczliwy krzyk dziewczyny, ale nie obejrzał się za siebie, bo
oto byk spostrzegł już nadbiegającego człowieka i czerwony szal, którym on wymachiwał w
powietrzu, i uderzywszy racicami o bruk szarżował wprost na niego.

Olè! — wrzasnął tłum, widząc nieoczekiwaną interwencję.
Zapadła nagle śmiertelna cisza. Słychać tylko było łoskot racic bijących w galopie o

kamienie i spazmatyczny płacz jakiegoś dziecka. Juan zatrzymał się pośrodku placu, nieopo-
dal fontanny i wyciągnął przed siebie rozwinięty szal, a potem, kiedy byk podbiegł już zupeł-
nie blisko, opuścił jeden koniec szala na ziemię i zaczął uciekać w bok, w tę stronę placu,
która była już wolna od ludzi i opustoszała. Byk zawrócił gwałtownie w miejscu i z opuszczo-
nym łbem zaszarżował na szal ciągnięty po ziemi.

Juan biegł w stronę cyprysowych drzew, rosnących pośrodku placu i zdążył w ostatniej

nieomalże chwili, gdy zdawało się już, że byk lada moment dosięgnie go rogami. W przelo-
cie, uchwyciwszy się ręką drzewa, gwałtownie skręcił poza pień, a byk runął do przodu
ocierając się bokiem o jego prawe biodro.

Olè! — ryknął tłum.
Juan podniósł głowę i odwrócił się. Byk zrobił gwałtowny skręt i stanął naprzeciwko

niego, wpatrzony w szal, który Juan znów trzymał rozpostarty przed sobą, i jeszcze raz
okręcił się wokół drzewa, gdy byk galopował na niego. Powtórzył ten manewr po raz trzeci.
Za wszelką cenę chciał utrzymać go pośrodku placu dotąd, dopóki będą jeszcze na nim jacyś
ludzie. Ale byk przebiegł tym razem tak blisko, że uderzył w rozpędzie prawym rogiem w
pień i Juan usłyszał taki trzask, jakby drzewo pękało na dwoje. Otrzymał piekielne uderzenie

background image

w czoło, które na moment go oślepiło. Nie wiedział co to było, odprysk rogu czy kawał dre-
wna odłupanego od konara, lecz uderzenie było bardzo mocne i na jedno oko oślepł zupełnie,
bo zalewała je krew z rozciętego czoła. Usłyszał ponowny galop i ledwie zdążył uskoczyć w
bok osłaniając się szalem, ale byk zawadził o niego rogiem i to szarpnięcie, rozdzierające szal
na dwie części, rzuciło Juana na bruk.

„To już koniec — pomyślał podnosząc się z ziemi. — Tym razem nie wyjdę z tego

cało”.

Otarł rękawem twarz i wówczas spostrzegł, że cały przód koszuli ma ubroczony krwią.
„Tak zawsze bywa — pomyślał z goryczą. — Zawsze człowiek staje wobec śmierci w

najmniej spodziewanym momencie. Do diabła z tym. Do diabła z takimi myślami”.

Obejrzał się za siebie, byk stał w miejscu. Szamotał się i rzucał usiłując strząsnąć z łba

strzęp szala, który z rogów opadał mu na ślepia. Juan teraz dopiero mógł uważnie przyjrzeć
się zwierzęciu. Poznawał go. Wczoraj oglądał go w torilu. W zagrodzie obok areny. To ten
sam byk ze stadniny Bunuela, który ubiegłego roku zeszedł z areny nie pokonany, raniąc
ciężko lub zabijając po kolei trzech matadorów. To dla niego specjalnie sprowadzono z
Madrytu Manola. Walka Manola z tym bykiem miała stanowić największą atrakcję tegoro-
cznych feria.

„Co za głupi los — pomyślał. — Miałem spotkać się z Manolem i jeśli do tego nie

dojdzie w ogóle, będzie to zasługą tego toro, którego Manolo miał zabić dzisiaj w corridzie za
bajońską sumę. Co za los!”

Byk uporał się wreszcie ze strzępem szala i zrzucił go na ziemię, a potem potoczył

przekrwionymi ślepiami wokoło, aż spostrzegł w końcu przed sobą bezbronnego człowieka.
Pochylił niżej łeb i zwarł się cały w sobie, gotując się do ponownego ataku.

— Uważaj, Vega! — zawołał ktoś z góry przejmującym głosem.
„Uważam” — pomyślał Juan.
— Uważaj dobrze!
„Tak. Cały czas patrzę — pomyślał, nie opuszczając wzroku z nóg byka. — Uważam

dobrze. Ale to i tak na nic się nie zda. Ten byk jest cholernie sprytny. Jest cholernie mocny. A
ja stoję przed nim zupełnie bezbronny. Jak dziecko. I nie wiem, co dalej począć”.

Krew przestała już płynąć z rozciętego czoła. Na rzęsach potworzyły się skrzepy i

właściwie dobrze widział tylko na jedno oko. Powoli, krok za krokiem, zaczął cofać się ku
fontannie. Byk, wyczuwając jak gdyby jego zamiary, runął nagle ku wyciągniętej dłoni Juana,
z której zwisał pozostały kawał szala, i uderzył tak blisko, że tylko zręcznie wykonana veroni-
ca
ocaliła go przed ostrzem długiego i jak stalowy kolec ostrego rogu.

Olè! — wrzasnął tłum i powietrze wypełnił grzmot oklasków.
Juan podniósł zdumiony głowę i ujrzał wtedy, że wszystkie dachy domów wokół placu i

ulic z nim sąsiadujących roiły się od ludzi, a na wszystkich balkonach i we wszystkich oknach
też było ich pełno, a u wylotu ulic zbiegających się w stronę placu stały patrole Guardia Cyvil
z karabinami gotowymi do strzału, lecz zaraz za kordonem, który utworzyli, stał skupiony
tłum, żądny widowiska, i ci ludzie oklaskiwali go teraz.

„Oklaskują moją śmierć — pomyślał. — Ale i tak udało mi się tym razem”.
Pobiegł w stronę fontanny, a rozpędzony byk zrobił koło i szybko zawrócił w miejscu.

Znów stali na wprost siebie obaj czujni i skupieni, pilnie nawzajem obserwujący każdy swój
ruch.

„Jesteś wspaniały — pomyślał Juan. — I chciałbym ciebie zabić. Chociaż mi za to nie

płacą”.

I kiedy to pomyślał, uświadomił sobie naraz, że po raz pierwszy ta walka miała sens i że

dopiero dzisiaj byłoby sprawiedliwe, aby zabił tego byka, bowiem zagrażał nie tylko jemu
osobiście. Ciągle jeszcze miał przed oczami tę kobietę wleczoną po ziemi na rogach i chociaż
nie wiedział dokładnie, ile było ofiar, mógł wyobrazić sobie, ile ich mogło być jeszcze w tym

background image

zamęcie, jaki powstał w ulicy i na placu, kiedy byk nacierał na umykający tłum. Zawsze,
ilekroć zabijał na arenie, czuł się w jakiś sposób solidarny ze zwierzęciem, bo ci wszyscy,
którzy obserwowali walkę, byli na równi wrodzy toreadorowi, jak i zwierzęciu, i z równą
zaciekłością potrafili lżyć byka, który unikał walki, jak i matadora, który niedość zręcznie
poczynał sobie na arenie. Juanowi nigdy dotąd nie zdarzyło się, aby go lżono, ale wiedział, że
mogło dojść w końcu do tego, bo dobrze znał tych ludzi. Zwykle czuł się ogromnie samotny
na arenie i uważał, aby nie narazić się publiczności, która płacąc domagała się dobrego wido-
wiska. Teraz jednak czuł się samotny i na dodatek bezbronny. Po raz pierwszy spoglądał na
zwierzę z nienawiścią i zabiłby go z wielką przyjemnością, gdyby to było możliwe. Wiedział,
że jego pragnienia są nie tyle bezsilne, co śmieszne — i to doprowadzało go do rozpaczy.

„Och, jakżesz ja cię nienawidzę — pomyślał — i czuł jak wzbiera w nim złość. —

Wiele dałbym za to, aby móc cię zabić”.

Byk ruszył powoli do przodu. Wyglądał w tej chwili jakby skradał się do swej ofiary.
„Jesteś cholernie sprytny drań” — pomyślał Juan i cofnął się kilka kroków, a potem,

kiedy byk ruszył nań z zadartym ogonem i w pełnym galopie, Juan odwrócił się do niego
tyłem i począł biec w stronę najbliższego domu, a biegnąc, widział jak stojący w bramie lu-
dzie zatrzaskują ją, co rozzłościło go jeszcze bardziej. Biegł ciągle przed siebie, a byk z każdą
chwilą był coraz bliżej i kiedy Juan dopadł białej i rozgrzanej od słońca ściany, byk pewien
swej ofiary runął z ogromną siłą. Nad placem podniósł się przejmujący wrzask przerażenia.

Byk z opuszczonym łbem uderzył na swą ofiarę, celując poniżej pleców, w środek ciała.

Juan w ostatniej nieomalże sekundzie rzucił się na ziemię i przekoziołkował pod nogami
walącego się z łoskotem na mur zwierza, który po raz drugi w tym dniu ułamał róg i stał teraz
ogłuszony i rozbity pod ścianą domu, a Juan wśród entuzjastycznych wiwatów zgromadzo-
nych odchodził powoli na środek placu, mokry od potu i zupełnie roztrzęsiony.

„To było dobre — pomyślał. — Dobrze to obmyśliłem. Jeszcze raz się udało”.
— Juanito, uważaj! — wołano.
„Uważam” — pomyślał, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z byka, który bardzo

powoli odwracał się od ściany.

— Uważaj dobrze na niego!
„Tak. Dobrze uważam — pomyślał. — Cały czas patrzę na tego toro”.
— Juanito, Juanito!...
To był głos Soledad. Ostrożnie spojrzał w bok i wówczas ujrzał ją po drugiej stronie

kamiennej cembrowiny otaczającej fontannę. Była śmiertelnie blada. Najwidoczniej widziała
wszystko i tylko ona jedna na tym placu mogła zdać sobie sprawę z wagi tego, co uczynił, i z
niebezpieczeństwa, które mu groziło. Ale kiedy ją ujrzał, ogarnęła go wściekłość, pomimo iż
uświadamiał sobie, jakie uczucia mogły ją tu przywieść.

— Idź precz! — zawołał zdławionym głosem. — Odejdź ode mnie, do diabła...
Prende — szepnęła. — Kochanie. Wybacz, że tak późno...
Spostrzegł w jej dłoni obie swoje szpady i muletę z czerwonego atłasu, która w słońcu

połyskiwała jak zakrzepła krew.

„Boże! — pomyślał z ulgą. — Oto czego mi teraz trzeba najbardziej”.
— Rzuć to! — zawołał. — I odejdź precz!
Zrobiła, jak kazał. Widział jak biegła teraz przez plac, w stronę hotelu, a rozentuzja-

zmowany tłum ludzi, bezpiecznie siedzący na dachach, wypełniający wszystkie okna i balko-
ny ciągle ryczał i wył, i bił brawo.

„Pobiegła do hotelu — pomyślał wzruszony. — To dobrze. Kochana. Cudowna dzie-

wczyna. Jak odgadła, czego mi najbardziej potrzeba”!

Byk ruszył się wreszcie z miejsca, ale szedł bardzo powoli i ostrożnie, jakby przeczu-

wając nową zasadzkę. Juan podniósł z ziemi obie szpady i muletę. Jedną położył na kamien-
nej cembrowinie, a z drugiej, ciągle patrząc na byka, ściągnął szybko skórzaną pochwę, a

background image

potem rozwinął muletę. Był jeszcze zmęczony biegiem do muru, dyszał, ale musiał atakować
teraz i od razu, póki byk nie otrząsnął się jeszcze dostatecznie po tym trzaśnięciu łbem o mur.
Wybiegł mu więc naprzeciw i podszedł bardzo blisko.

„Trzeba go dobrze podrażnić — pomyślał — i wtedy, gdy zacznie galopować, uderzyć

szpadą”. Pomyślał jeszcze, że dobrze byłoby zrzucić z nóg trzewiki, ciężkie, o twardej pode-
szwie, gdyż mógł się w nich łatwo pośliznąć, ale zaraz zdał sobie sprawę, że wiele było
rzeczy, które powinien był zrobić, lecz w tej sytuacji musiał z nich zrezygnować.

— Hu! — zawołał i zamiótł przed pyskiem byka muletą. — Hu! Bierz go!
Byk skoczył do przodu. Wziął na rogi muletę, ale Juan wykonał bardzo zręcznie recorte

i zmiótł płachtą czarny i spocony jego grzbiet. Okręcił się w miejscu i znów ustawił się w
pozycji na wprost.

Byk trzy razy szarżował i rozgrzewał się bardzo szybko, bo był to najlepszy toro tego-

rocznych feria i nie trzeba było wiele, aby go rozjątrzyć i zmusić do walki.

Na placu panowała pełna napięcia cisza. Słychać było tylko ciężki tętent bijącego

racicami o bruk rozjuszonego zwierzęcia, jego chrapliwy oddech i ciche okrzyki Juana, który
ciągle odwlekał decydujący moment uderzenia szpadą. Wiedział przecież, że byk dysponuje
ogromną siłą. Nie był osłabiony upływem krwi, tak jak to bywa na arenie po zabiegach pika-
dorów, ale i wtedy nawet był dostatecznie groźny. Juan widział przecież wyraźnie grzbiet
zwierza okryty bliznami po trzech corridach, z których wyszedł zwycięsko pozostawiając za
sobą trzech matadorów rzygających krwią w piasek areny.

Odczekał jeszcze chwilę i ustawił się w pobliżu fontanny. Opuścił płachtę wzdłuż ciała,

a prawą dłoń, w której trzymał szpadę, uniósł na wysokość oczu, a potem wspiął się na palce i
poddał całe ciało lekko do przodu i wycelował starannie, modląc się w duszy, aby uderzyć
celnie. I wymierzył dobrze. Bo kiedy byk runął na niego ogromną i czarną górą sprężonych
do skoku mięśni, szpada pogrążyła się w tę obłą i groźną górę lekko i miękko, jak ostrze
sztyletu wbijanego w soczysty melon. Juan czuł krew spływającą po rękojeści szpady, którą
wbił całą, aż po sam jelec. Nie mógł jednak powstrzymać ciała rozpędzonego buhaja i odrzu-
cony płaskim uderzeniem rogów potoczył się po ziemi uderzając głową o cembrowinę fontan-
ny.

„To już koniec — pomyślał. — Jest jeszcze dość silny, aby mnie dobić nim zdechnie”.
Kierując się jednak podświadomością raczej niż rozumem, był bowiem zamroczony,

rzucił się całym ciałem w bok i wówczas usłyszał stuk rogów, uderzających o kamienny bruk
i szukających jego ciała.

Podniósł się na kolana i znalazł ponownie na wprost nisko pochylonego ku ziemi łba i

postrzępionych rogów. Pochwycił je w obie ręce. Słyszał potworny ryk oszalałego tłumu i
chrapliwe stękanie zwierza, który parł wciąż na niego, lecz Juan ostatkiem sił poderwał się z
ziemi i zwalił całym ciałem na jego kark, a potem poszukał rękojeści szpady. Szarpnął za nią,
wyciągając z rany, lecz byk podrzucił łbem tak mocno, że Juan znów znalazł się na ziemi i
kilka razy przekoziołkował po bruku. Dotkliwie potłuczony i obolały z trudem podnosił się na
nogi. Za plecami słyszał ciężki i powolny stukot racic zwierza i wiedział, że musi powstać,
jeśli chce uniknąć morderczego pchnięcia w plecy.

Ostatkiem woli stanął na ziemi i zataczając się zwrócił się twarzą na wprost rogów. Byk

zdychał: krew uchodziła z niego i z pluskiem ściekała na bruk, ale uparcie, chociaż bardzo
powoli, szedł wciąż do przodu. Juan gwałtownie skręcił w bok i mijając go pchnął w przelo-
cie szpadą po raz drugi i odszedł dopiero wówczas, kiedy byk padł na przednie kolana.

„Do diabła — pomyślał leniwie — chce mi się pić. Och, do diabła z tym wszystkim.

Udało mi się jednak go zabić i po raz pierwszy miało to sens”.

Słyszał jeszcze ogromną wrzawę i stukot biegnących ku niemu ludzi. Ostatkiem sił

dotarł do fontanny i kiedy pochylił się nad kamienną cembrowiną, aby zaczerpnąć w dłoń
wody, stracił przytomność.

background image

III

Zapadał zwolna zmierzch i przy murach domów kładły się głębokie cienie. Juan siedział

w fotelu u otwartego balkonu i spoglądał na gwarny plac pełen ludzi, na muły uwiązane do
cyprysowych drzew i wsłuchiwał się w dźwięk gitar dobiegający z winiarni. Widział miasto
w dole, szare i żółknące w ostatnim poblasku słońca. Góry osnuły lekkie opary mgieł i stały
się one teraz niewidoczne i tak odległe, że kształtem swoim przypominały raczej postrzępione
i nisko nad horyzontem zwisające obłoki niż skalisty i okryty śniegami grzbiet.

— Jak się czujesz? — zapytała cicho Soledad.
— Doskonale — odrzekł. — Czuję się wyśmienicie.
Położył dłoń na jej głowie i zaczął gładzić ją po włosach. Siedziała na ziemi. Wsparłszy

się rękoma na jego kolanach poddawała się łagodnej pieszczocie.

Zapukano gwałtownie do drzwi.
— Zobacz, kto przychodzi — rzekł Juan. — Jeśli to ktoś obcy, nie wpuszczaj.
Soledad podniosła się z ziemi. Kiedy otworzyła drzwi, usłyszał gwar wielu głosów.

Ktoś wszedł do pokoju. To był Rosales.

— Czego chcesz? — zapytał ostro Juan. — Po coś tu przyszedł?
— Przyszedłem cię odwiedzić — odparł Rosales z uśmiechem — i zapytać o zdrowie.

A przy okazji pozwoliłem sobie przynieść parę butelek wina i cygara, które zawsze palisz.

— Nie trzeba mi twoich cygar ani wina.
— Widzę — rzekł Rosales, ciągle się uśmiechając i wskazał dłonią na piętrzące się w

każdym kącie paczki, które od kilku godzin znoszono do pokoju. — Ale to nie przeszkadza
wcale, abyś przyjął dar także ode mnie. Byłeś dzisiaj wspaniały...

„Jest podobny do byka — pomyślał Juan patrząc na Rosalesa. — Ma oczy i twarz byka.

Do diabła, że też nie spostrzegłem tego wcześniej”.

Soledad zamknęła drzwi na klucz i stanęła obok Juana, skupiona i czujna.
— Powiedz, czego chcesz naprawdę — rzekł Juan. — I kończmy to czym prędzej.
— Juanie, nie miałem racji — powiedział pojednawczo Rosales. — Obraziłem ciebie i

ty mnie obraziłeś. To bywa między mężczyznami. Ale nie miejmy o to do siebie żalu. Jak
zawsze jestem dla ciebie pełen przyjaźni i już zapomniałem o tym, co zaszło między nami.
Godzę się na twoją propozycję. Jeśli tylko zechcesz, jeszcze dzisiaj podpiszę z tobą kontrakt
na dziesięć walk w tym sezonie. I dobrze ci zapłacę.

„Wiem — pomyślał Juan. — Już to sobie obliczyłeś, ile można na mnie zarobić. Gazety

w całej Hiszpanii, ba, a może nawet w całym świecie, będą pisały o tym wypadku i to ściąg-
nie tysiące ludzi do aren, na których będę walczył. A jeszcze w południe musiałem prosić
bezskutecznie o kontrakt choćby na jedną corridę”.

— Nie — rzekł z ironią. — Nie, Rosales... Nigdy już więcej nie będzie ze mną corridy.

To był ostatni toro, którego chciałem zabić. I zabiłem go. I nie ma o czym mówić.

Hombre! — zawołał zaniepokojony Rosales. — Człowieku! Mógłbyś zdobyć ogro-

mną ilość pieniędzy.

— To nie jest ważne — rzekł Juan. — Pieniądze to nie jest to najważniejsze, co chciał-

bym zdobyć.

— Mając pieniądze będziesz miał wszystko.
— Nie.
— A więc nie?
— Nie.
— Może się zastanowisz?
— Nie. Nie i nie — powiedział Juan z niecierpliwością. — Już mam to poza sobą.

Powiedziałem nie i skończmy tę rozmowę.

background image

— Soledad — zwrócił się Rosales do dziewczyny — wpłyń na niego. To, co mówi, jest

nierozważne i przynosi mu ogromną szkodę. Przez swój upór traci majątek.

Soledad wzięła Juana za rękę i patrząc na Rosalesa powiedziała:
— On wie co mówi. Tak będzie, jak on zechce.
— Jesteście nierozważni.
— On wie czego chce.
— Nie — rzekł. — To nierozsądne. Poszaleliście oboje.
— Tak. Być może. Ale on wie najlepiej.
Rosales pokiwał głową.
— Człowieku — powiedział. — Więc dobrze, powiedz, ile chcesz. Zapłacę ci każdą

sumę.

Juan zaczął się śmiać i trwało to dość długo nim się naprawdę uspokoił.
— Soledad, powiedz mu, czego chcę naprawdę.
— Nie wiem, Juanito — odparła nieśmiało. — I ja tego nie wiem...
— Niczego nie chcę — odrzekł i odwrócił twarz. Spojrzał w tamtą stronę, gdzie w

południe widać było szklany i ostry kształt oblodzonych szczytów górskich, a potem dodał w
zamyśleniu: — Niczego nie chcę, chcę tylko jednej ręki. Jednej wątłej ręki, jeśli to możliwe.
Niczego nie chcę, tylko jednej ręki, choćby mnie z nią czekało sto nocy bezsennych...

— Nic nie rozumiem — powiedział Rosales. — Albo ty oszalałeś...
Juan popatrzył na niego uważnie.
— Naprawdę nic nie rozumiesz?
— Nie.
— Posłuchaj więc.
I zaczął deklamować powoli i wyraźnie dalszy ciąg Kasydy o nieosiągalnej ręce:

Niechby była jak blada lilia z wapna,
Niechby była jak goł
ąb przywarty do serca,
Niechby była stró
żem mej samotnej nocy
I zatrzymała ksi
ężyc na czas mej wędrówki.

Chcę tylko jednej ręki,
Aby dotkn
ęła skrzydła mojej śmierci.

Umilkł.
— Rozumiesz teraz? — zapytał po chwili. — To się już stało. Dzisiaj. Czyż mogę więc

pragnąć czegoś więcej?

— Nie — odrzekł z udręką Rosales. — Nic nie pojmuję. Albo ten ostatni byk odebrał ci

rozum.

— Jest zupełnie zdrów — wyjaśniła czym prędzej Soledad. — Był tutaj lekarz i badał

go. Jest całkiem zdrów i poza lekkimi potłuczeniami nie odniósł dzisiaj żadnych poważniej-
szych obrażeń.

— Więc dobrze. Powiedz, ile chcesz naprawdę? Zapłacę każdą sumę. Człowieku,

możesz zarobić w krótkim czasie ogromną ilość pieniędzy.

— Już to słyszałem, Rosales. Posłuchaj lepiej końca tej Kasydy. To rzecz bardzo

pouczająca.

I zadeklamował:

Wszystko poza tym mija.
Zostaje blask bez nazwy, wieczna gwiazda.
Wszystko poza tym to sm
ętny wiatr,

background image

Co goni liście pędzące w rozsypce.

Umilkł.
— A teraz rozumiesz wreszcie?
— Nie.
— To jesteś cholernie tępy. I już nigdy nic nie zrozumiesz w życiu.
— Będziesz pisał wiersze? Co?
— Kto wie? — zaśmiał się Juan. — To niezła myśl. Można spróbować...
— Tyś naprawdę zwariował — rzekł Rosales.
— Och, tak. Zaraz zobaczysz — powiedział, a potem zwrócił się do Soledad: — Moja

droga, weź nożyczki i nalej nam do szklanek wina.

Usłuchała i zrobiła to, co jej kazał.
— Napijesz się z nami, Rosales?
— Och, tak. Chętnie — rzekł grubas z uczuciem ulgi i z powracającą nadzieją. — To

pierwsze rozsądne słowo, jakie dzisiaj od ciebie słyszę.

— Doskonale — powiedział z ironią Juan, a potem jeszcze raz zwrócił się do Soledad,

która stała z nożyczkami w ręku. — A teraz obetnij mi coletę. To będzie ode mnie podarek
dla ciebie.

Soledad, jakby przeczuwając wszystko, stała poza oparciem fotela i teraz pochwyciła

szybko cienki warkoczyk spleciony z tyłu głowy Juana, który nosić mieli prawo tylko czynni
Matador de Toros i ucięła go tuż przy samej skórze.

— Człowieku! — jęknął Rosales — coś ty uczynił?...
— To najsłuszniejsze, co mógłbym teraz zrobić — rzekł już poważnie i bez uśmiechu

Juan. — Wypijmy wino. Wznoszę toast za tych wszystkich, którzy samotnie umierają na
arenach.



BOHDAN LEKSZYCKI

ZBRODNIA W SOSNOWCU

Urządzaliśmy skromne przyjęcie z okazji sześćdziesięciolecia urodzin naszego wspól-

nego przyjaciela, majora Ryszarda Sławicza, który do niedawna jeszcze pełnił czynną służbę
w Komendzie Głównej MO. Trudno było uwierzyć, że ten energiczny człowiek — wieloletni
postrach świata przestępców — liczy więcej niż pięćdziesiąt lat. Co prawda bujna jego
czupryna i krótko przystrzyżone wąsy były już mocno szpakowate, ale czerstwa, choć trochę
pobrużdżona twarz, bystre spojrzenie szarych, ukrytych pod nisko nawisłymi brwiami oczu i
krzepka budowa ciała, zdradzająca wciąż jeszcze niepospolitą siłę fizyczną, zdawały się prze-
czyć faktowi, że ten wybitny kryminolog stanął już u progu starości, która zmusiła go do
przejścia w stan spoczynku.

— No cóż, koledzy — powiedział solenizant odstawiając niedopitą szklaneczkę wina —

prawdopodobnie zdołam jeszcze od czasu do czasu dopomóc wam w tym i owym, ale głó-
wnym moim zajęciem, jak zresztą wszystkich poważnych starszych panów, będzie wspomi-
nanie i rozpamiętywanie przeszłości, która bodaj — mam pewne podstawy tak mniemać —
nie należała do najmniej ciekawych. Chcieliście, bym wam opowiedział coś ciekawego z
dawnych czasów. Dobrze. Przyszła mi dziś właśnie na myśl osobista sprawa mojego kolegi z
ławy szkolnej, Jana Moleckiego, sprawa, która była jednym z epizodów mojej kilkuletniej
„walki na rozumy” z najdziwaczniejszym chyba zbrodniarzem, jaki kiedykolwiek grasował w

background image

naszym kraju...

Byłem wtedy trochę dziennikarzem, trochę literałem, a trochę detektywem-amatorem,

który dostał pokaźną schedę po wuju-architekcie i mógł sobie pozwolić na ułożenie życia w
ten sposób, jaki najbardziej mu dogadzał. Mój ówczesny przeciwnik, z którym wielokrotnie
krzyżowałem szpady, nazywał się Piotr Małach. Typek nie z tej ziemi, herszt tajemniczej
bandy ZZZ, osobliwy złoczyńca...

Major sięgnął za siebie po leżącą na etażerce grubą kartonową teczkę, opatrzoną napi-

sem „ZZZ” i pełną pożółkłych wycinków z gazet, postrzępionych kartek maszynopisu i wy-
blakłych fotografii.

* * *

— Pewnego dnia, gdy akurat nie miałem nic ciekawego „na warsztacie”, przeczytałem

w sosnowieckiej kawiarni „Warszawskiej” następującą notatkę dziennikarską:

„S a m o b ó j s t w o c z y z a b ó j s t w o ? Wczoraj po południu około godziny

16.30 mieszkańców domu czynszowego nr 41 przy ul. Racławickiej w Sosnowcu zaalarmo-
wał przeraźliwy krzyk kobiecy. Nadbiegłym pospiesznie lokatorom ukazał się wstrząsający
widok. Oto w pokoju przylegającym do kuchni właścicielki kamienicy, p. Zahorowskiej. leża-
ły na podłodze wśród zwiędłych kwiatów zwłoki jej najmłodszej córki, Krystyny, liczącej
dziewiętnaście lat. Zwłoki znajdowały się już w pierwszym stadium rozkładu. W chwili gdy
wbiegli lokatorzy, p. Zahorowska stała w osłupieniu nad doczesnymi szczątkami córki, a pó-
źniej — zupełnie złamana — osunęła się na kolana okrywając pocałunkami ciało dziewczyny.

Jak ustalono, p. Zahorowska przebywała wraz z córką na letnisku w Ojcowie od dnia 25

czerwca br. Śp. Krystyna wyjechała do Sosnowca 2 sierpnia, gdyż tak przynajmniej oświa-
dczyła matce — nudziło się jej w uzdrowisku. Miała powrócić nazajutrz, gdy jednak minęło
pięć dni, a dziewczyna nie wracała, matka, tknięta złym przeczuciem, przyjechała do rodzin-
nego miasta, aby znaleźć już tylko zwłoki Krystyny, najwięcej kochanej spośród trzech
swoich córek.

Zawiadomiona policja zabezpieczyła ciało do czasu przybycia komisji sądowo-lekar-

skiej.

Na razie trudno ustalić, czy ma się tu do czynienia z samobójstwem, czy z zabójstwem.

Przypuszczamy, że władze śledcze wyświetlą to w najbliższym czasie”.

Tyle doniósł sprawozdawca kronikarski „Kuriera Zachodniego”. Natomiast w „Expresie

Zagłębia”, którego reporter z zamiłowaniem rozwiązywał zagadnienia kryminalne, oprócz
suchego stwierdzenia faktu znajdowały się następujące szczegóły:

„Dom, w którym znaleziono zwłoki śp. Krystyny Zahorowskiej, stoi w głębi ogrodu.

Nie ma tu w ogóle drzew, tylko kilkanaście krzewów jaśminu i bzu oraz parę ogromnych
krzaków zdziczałych róż. Ogród robi wrażenie zaniedbanego i opuszczonego, jakby nie było
ręki, która by się nim zajmowała.

Od ulicy do domu prowadzi ścieżka brukowana drobnymi kamieniami. Do mieszkania

mieszczącego się na pierwszym piętrze — dom jest jednopiętrowy — wchodzi się po nigdy
nie oświetlanych schodach. Najpierw kuchnia, później pokój — oto cały lokal zajmowany
przez rodzinę Zahorowskich. Mieszkały w nim zresztą tylko matka i śp. Krystyna, mąż ich
bowiem i ojciec przebywał stale poza Sosnowcem, a dwie siostry były już od dawna zamężne.

Policja nie znalazła w mieszkaniu żadnych śladów. Najstaranniejsze badania daktylo-

skopijne dały również wyniki negatywne.

Poszukiwania wykazały na klamkach i drzwiach i jedynie odciski palców śp. Krystyny i

jej matki. Drzwi wejściowe nie były zamknięte na klucz, wedle oświadczenia p. Zahoro-

background image

wskiej. Tkwił on w zamku od wewnątrz.

Zwłoki leżały na dywanie wśród zupełnie zwiędłych naręczy lewkonii, groszku wonne-

go, rezedy i białych lilii, kwiatów, których w ogrodzie Zahorowskich nie sadzono.

Były one zatem przyniesione skądinąd, co stwierdzamy — dla pewnych względów —

rozmyślnie, jakkolwiek pozornie wydaje się to nie mieć znaczenia dla sprawy. Twarz śp.
Krystyny była łagodnie uśmiechnięta i nie nosiła żadnych oznak gwałtownej śmierci, która
najwidoczniej zaskoczyła dziewczynę podczas snu.

Jest rzeczą pewną, że denatka z jakichkolwiek pobudek popełniła samobójstwo otacza-

jąc się kwiatami o silnej woni. Śmierć wśród kwiatów — choć zazwyczaj mniema się o tym
inaczej — nie jest bynajmniej i dziś jeszcze tak bardzo niezwykłym sposobem odbierania
sobie życia.

W związku z tą sprawą, jak dowiadujemy się w ostatniej chwili, aresztowany został

znany na terenie Sosnowca dziennikarz, Jan Molecki, felietonista „Polonii”. Z powodu spó-
źnionej pory zmuszeni jesteśmy odłożyć do dnia jutrzejszego omówienia zarzutów, jakie poli-
cja wysunęła przeciwko p. Moleckiemu. Wyrażamy jedynie przekonanie, że o zabójstwie nie
może być mowy”.

Ostatnie zdania notatki „Expresu Zagłębia“” zaskoczyły mnie niesłychanie. Molecki

aresztowany! Aresztowany mój dawny, serdeczny przyjaciel! I to niechybnie pod zarzutem
dokonania zabójstwa, bo jakiż inny mógłby być powód?

Znając dość dobrze autora owej notatki, Stefczyńskiego, przekonany byłem, że wyrobił

on sobie zupełnie inne zdanie o sprawie niż policja i dlatego tak kategorycznie wykluczał
możliwość zabójstwa

Co do mnie, byłem najzupełniej pewien nie tego wprawdzie, że Zahorowska popełniła

samobójstwo, lecz że Molecki bezwzględnie jest niewinny. Znałem go dobrze jako prawego i
szlachetnego człowieka i już sama myśl, że mógł on popełnić zbrodnię, wydawała mi się
absurdalna.

Policja jednak nie aresztuje zazwyczaj bezpodstawnie. Muszą istnieć przynajmniej po-

szlaki.

Postanowiłem bezzwłocznie zająć się tą sprawą wyświetlić ją i uwolnić Moleckiego z

aresztu. Przed kilku laty poróżniłem się z nim z własnej winy i dotychczas nie potrafiłem
zdobyć się na przeproszenie go. Znajdę teraz doskonałą sposobność wykazania mu, że ma
jednak we mnie naprawdę oddanego sobie przyjaciela.

Nie tracąc czasu podszedłem do telefonu i poprosiłem o połączenie z urzędem

śledczym. Chciałem porozmawiać na temat aresztowania Moleckiego z dobrym swym
znajomym, starszym przodownikiem policji kryminalnej, Wacławikiem, który udzieliłby mi
potrzebnych wiadomości. Nieraz już informowaliśmy się wzajemnie w różnych sprawach.

Wacławika nie było jednak w urzędzie. Dyżurny wywiadowca oświadczył mi, że nadej-

dzie za godzinę. Poprosiłem więc, aby połączył mnie z kierownikiem.

— Pan komisarz Knoll? — zwróciłem się do tego najwyższego w Sosnowcu dygnitarza

policji śledczej — Czy nie mógłbym prosić pana o pewien drobiazg?

— Ależ najchętniej! — rzekł wesoło. — O cóż chodzi?
— Chciałbym zobaczyć się z redaktorem Moleckim.
— Ładny drobiazg! — wykrzyknął z dezaprobatą. — Chce pan, abym przed ukończe-

niem śledztwa zezwalał na widzenie się osoby postronnej — detektyw amator jest osobą
postronną! — z oskarżonym, na którym ciążą niezbite dowody winy i to winy, za którą z
uwagi na premedytację i wyjątkowe wyrafinowanie oczekuje go najwyższy wymiar kary?
Wykluczone! Dziwię się doprawdy, jak może pan wymagać tego ode mnie, doskonale znając
odnośne przepisy ustawy postępowania karnego.

Odszedłem wściekły od telefonu. Bezduszny formalista! Mogłem się przecież tego

spodziewać. Współpraca czynników oficjalnych z amatorami, choćby najbardziej przydatny-

background image

mi dla wymiaru sprawiedliwości, przedstawiała się również opłakanie we wszystkich czasach
i pod wszystkimi szerokościami geograficznymi.

Nie to jednak było najważniejsze. „Niezbite dowody winy... Oczekuje go najwyższy

wymiar kary... Wyjątkowe wyrafinowanie”... A więc Moleckiego oczekuje szubienica!

Aby skrócić wlokący się nieznośnie czas oczekiwania na Wacławika, podążyłem do po-

bliskiego mieszkania reportera Stefczyńskiego. Warto go wybadać. Postanowiłem nie wspo-
minać o Moleckim, aby stary reporter nie powziął podejrzenia, że sprawa ta bardziej mnie
interesuje niż inne — rozplątywane przeze mnie z amatorstwa, stałby się bowiem powściągli-
wy w słowach. Niewątpliwie zapomniał już, że kiedyś przyjaźniłem się z Moleckim; niewiele
go to chyba interesowało.

Stefczyński siedział w głębokim fotelu trzymając w zębach zgasłą fajkę. Był tak zamy-

ślony, że nie usłyszał skrzypnięcia drzwi.

— Nasz Sherlock Holmes rozważa oczywiście powody śmierci panny Zahorowskiej —

rzekłem nie bez odrobiny ironii kładąc mu rękę na ramieniu.

— Nie! — odparł wydymając wydatne wargi. - Sprawa przesądzona. Czegóż można

więcej chcieć? Jakie były powody samobójstwa? Wiemy to przecież. Myślę o kradzieży klej-
notów u...

— Przepraszam pana — przerwałem. — Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że musi pan

znać tę całą historię nierównie lepiej ode mnie, dopiero bowiem z pańskiego artykułu dowie-
działem się o tym wszystkim, ale... zdaje mi się...

Udałem zakłopotanie.
— Ale?... — podchwycił. — Proszę, proszę, możemy obszerniej porozmawiać na ten

temat.

— Jak to dobrze, że ma pan dla mnie trochę czasu! — Argumenty pana są zawsze

niezmiernie przekonywające.

Był wniebowzięty. Teraz powie mi wszystko, co wie, oszczędzając mi indagowania

mieszkańców domu nr 41. W zbieraniu informacji był nadzwyczaj sumienny i drobiazgowy.
Mógłby zrobić karierę jak reporter najwyższej klasy, gdyby nie fakt, że nielogicznie wiązał w
całość uzyskane przez siebie dane zazwyczaj tak wnikliwe, że mógłby ich pozazdrościć
najlepszy wywiadowca. W lot chwytał wszystkie szczegóły, które uchodziły nieraz uwagi
innych, lecz wyprowadzał wnioski budzące zdumienie brakiem logiki.

— Przede wszystkim rad bym wiedzieć, czego dowiedział się pan od lokatorów.
— Nic szczególnego. Nikt z nich nie widział, aby ktoś obcy wchodził do mieszkania

Zahorowskich w dniach drugiego, trzeciego lub czwartego sierpnia. Zwłoki znaleziono
siódmego sierpnia po południu, w stanie początkowego rozkładu. Jest to dowodem, że śmierć
nastąpiła co najmniej przed trzema dniami, czyli najpóźniej czwartego sierpnia. Prawdopodo-
bnie jednak nastąpiła wcześniej, gdyż od początku miesiąca panowały chłody, więc proces
rozkładu następował wolniej.

— Sądzi pan, że nikt nie mógł się dostać do mieszkania nie będąc spostrzeżony przez

lokatorów?

Potrząsnął głową.
— Drzwi wejściowe do sieni zamyka się na klucz, a w ogrodzie spuszcza się wieczorem

z łańcucha złośliwego wilczura. Niepodobieństwem jest dotrzeć do drzwi, jeżeli uprzednio nie
otruje się psa, a psisko cieszy się do tej pory najlepszym zdrowiem. Innego wejścia nie ma,
chyba przez okno albo przez dymnik, ale nie sądzi pan, przypuszczam, aby łatwo było dosta-
wić drabinę z ogrodu na pierwsze piętro, co? Primo: drabiny w ogrodzie nie ma, secundo:
pies, tertio: prościej byłoby wejść drzwiami otwierając je wytrychem, niż wykrawać szybę
stojąc na drabinie: Okno nie mogło być otwarte, gdyż — jak już nadmieniłem — panował
dotkliwy chłód, a Krystyna, według opinii matki, była zmarzluchem.

— Czy ten dom nie przylega do innego?

background image

— Nie. Otóż to właśnie, że nie przylega. Cóż dalej? Aha! W dzień również nikt nie

mógłby przemknąć niepostrzeżenie, gdyż droga z ulicy wiedzie przez cały ogród i znajduje
się na oczach wszystkich mieszkańców kamieniczki; schody, prowadzące na piętro, skrzypią
jak nadepnięte wieko trumny, a stare babsztyle z tego domu, jak miałem możność przekonać
się na własnej skórze, są przynajmniej dziesięciokroć ciekawsze od swej pramatki Ewy.
Ponadto dwie lokatorki z parteru pokłóciły się pierwszego — i od rana do nocy, przez cały
tydzień na zmianę czatowały na siebie w korytarzu, aby panującym w tej dzielnicy zwycza-
jem móc sobie wzajemnie pokazać... odwrotną stronę medalu, co inne milutkie kobiecinki z
zapałem obserwowały. Jak z tego widać, nikt nie mógł tam wejść. Od razu wiedziałaby o tym
cała kamienica.

— Słusznie. A teraz może zechce mnie pan objaśnić, skąd nieboszczka wzięła kwiaty?
— Bój się pan Boga, to chyba już zupełnie obojętne! Wiadomo, że dziewczyna popełni-

ła samobójstwo, że zapragnęła poetycznie umrzeć wśród kwiatów!

— Przepraszam bardzo. Sekcja zwłok może przecież wykazać coś wręcz przeciwnego.

Jakież zresztą motywy samobójstwa?

— Sekcja! Ale człowieku! Przecież jej twarz, błogo uśmiechnięta...
— To, moim zdaniem, niczego nie dowodzi. Śmierć mogła być gwałtowna albo też

zupełnie bezbolesna. Jest wreszcie rzeczą powszechnie znaną, że rysy zmarłych w większości
wypadków wygładzają się zupełnie w kilkanaście godzin po śmierci.

Urwałem. Gniewna twarz Stefczyńskiego wskazywała, że stracił wszelką ochotę do

rozmowy. Postanowiłem naprawić błąd.

— Jestem najmocniej przekonany, że pan z łatwością pobije mnie swoją przejrzystą i

jasną argumentacją — rzekłem uprzejmie — lecz chciałbym z panem podyskutować i czegoś
więcej nauczyć się w ten sposób.

— Pytał pan o motywy samobójstwa — rzekł z ożywieniem. — Za chwilę dojdziemy

do tego. Na razie zacznę z innej beczki. Nie wiem, czy śp. Krystyna miała nieprzyjaciół, czy
nie miała, od razu bowiem stało się to dla mnie zagadnieniem nieistotnym. Ale pytał pan,
skąd pochodzą kwiaty? A więc dostała je od Moleckiego.

— Od Moleckiego?
— Tak, od niego. Dziwi to pana? Mnie nie. Wiedziałem już przed kilku miesiącami, że

nasz felietonista kocha tę dziewczynę. Ona, jak to podlotek, z początku ignorowała go, aby
pokazać koleżankom, że kochają się w niej znani ludzie, a jej to wcale nie imponuje. Gdy
spostrzegła jednak, że nieco ochłódł w swoich zapałach, zaczęła go kokietować. Zwykła
rzecz. A on szalał i — śmiech powiedzieć — pił. Trwało to mniej więcej do połowy stycznia,
potem jednak Molecki zmienił się nie do poznania. O ile do tego czasu prawie zawsze prze-
siadywał w mieszkaniu albo u któregoś kolegi od kieliszka, z rzadka tylko pokazując się w
restauracjach i to najczęściej trzeciorzędnych, o tyle później nie było kawiarni, kabaretu i
dansingu, gdzie nie można by go zastać wieczorem albo w nocy. Stale widziało się go w
towarzystwie wytwornych kobiet i eleganckich młodych ludzi. Śmiał się, sypał jak z rękawa
dowcipami, ale od alkoholu na ogół stronił.

— Zmiana w jego trybie życia musiała mieć jakąś przyczynę — wtrąciłem.
— Oczywiście! Rozpił się przez Krystynę, przez nią marnował zdrowie i zdolności.

Ambicja nakazywała mu wyzwolić się ze zgubnego nałogu, w który popadł wprawdzie przez
słabość, przez brak równowagi — to prawda, ale przecież z miłości do dziewczyny. Zapra-
gnął się podźwignąć i potrafił tego dokonać. To dobrze o nim świadczy.

— Więc po cóż dał jej kwiaty? Skąd wiedział, że przyjechała, jeżeli przestał się nią

interesować?

— Musiał przecież marzyć o odwecie, o jakiejś rekompensacie za lekceważenie, jakie

mu okazywała. Czy pan nie marzyłby o zemście? Starożytni nie be słuszności twierdzili, że
zemsta jest rozkoszą bogów...

background image

— Na Boga, niechże pan wyraża się jaśniej! — wykrzyknąłem, z trudem panując nad

wzburzeniem

— Stop! Po kolei. Molecki p o s ł a ł kwiaty dziewczynie. P o s ł a ł p r z e z s w o j ą

s t a r ą g o s p o d y n i ę. Babina wręczyła bukiet Krystynie, gdy dziewczyna wychodziła z
domu. Działo się to w furtce wiodącej z ulicy do ogrodu. Dziwnym zbiegiem okoliczności
jedna z lokatorek znała tę gospodynię i nie omieszkała zapytać, kto obdarzył Krystynę kwia-
tami. Babina zaspokoiła jej ciekawość Krystyna wróciła na górę z kwiatami i odtąd nikt jej
już więcej nie widział. Idźmy dalej. Czy przypomina pan sobie, jakie kwiaty znaleziono przy
zwłokach?

— Rezedę, lilie, groszek... — rzekłem trochę niecierpliwie. — Sądzę, że nie ma to

chyba znaczenia dla sprawy.

— O, przeciwnie! Rezedę, groszek wonny, lilie — ale pan zapomniał o lewkoniach.
— Nic z tego nie rozumiem.
— Za chwilę pan zrozumie. Molecki napisał przed pięciu laty wyjątkowo dowcipny

felieton pod tytułem „Moja mowa kwiatów”. Mowa ta cieszyła się wielkim powodzeniem i do
dziś posługują się nią zakochani w całym Zagłębiu. Otóż według niej lewkonia oznacza
„zerwanie”, rezeda — „udaną skromność”, lilia — „głupią wyniosłość”, a groszek — „mam
cię już wyżej uszu”. Wszystko razem da się ująć charakterystycznym zdaniem: J es t e ś
g ł u p i o w y n i o s ł a, c h o ć u d a j e s z s k r o m n o ś ć, m a m c i ę j u ż w y ż e j
u s z u i d l a t e g o z t o b ą z r y w a m. W ten sposób zemścił się Molecki nie
przewidując zresztą, jaki piorunujący skutek wywrze jego „pożegnalny list”. Krystyna była
niezwykle ambitna: moralny policzek Moleckiego, tak jaskrawo sprzeczny z jego dotychcza-
sowym postępowaniem, musiał wzburzyć ją do głębi. Fakt, że w ogóle przyjęła bukiet zano-
sząc go do mieszkania — łatwo wytłumaczyć. Po prostu nie znała dokładnie symbolicznego
znaczenia kwiatów, weszła więc do mieszkania, wyjęła z szuflady wycinek z „Polonii” i
zorientowała się dopiero po przeczytaniu felietonu. Potwierdzają to strzępki owego wycinka,
znalezione przeze mnie na podłodze w pokoju. Najwidoczniej, zrozumiawszy symboliczny
sens bukietu, w uniesieniu gniewu i żalu podarła felieton. Policja nie zwróciła na to uwagi,
uważała bowiem, że strzępki jakiejś tam gazety nie mogą wnieść światła do śledztwa...

— Więc jakiż był, według pana, powód śmierci dziewczyny?
— Łatwo się tego domyśleć. Miłość! Pierwsza silna miłość dziewczęca.
— Tak pan sądzi?
— Jestem tego najzupełniej pewien i mam na to dowody. W otwartej szufladzie, skąd

najwidoczniej wyjęła Krystyna ów felieton, znalazła policja zeszłoroczny numer „Polonii”, w
którym z okazji dziesięciolecia pracy dziennikarskiej Moleckiego poświęcono całą kolumnę
jego dotychczasowej działalności na polu społecznym oraz umieszczono jego fotografię. Po-
nadto policja znalazła w szufladzie kilka broszur Moleckiego, plik wycinków z jego felietona-
mi i bukiecik zasuszonych fiołków, obwiązanych różową wstążeczką, prawdopodobnie jego
dar.

— Listów nie było?
— Nie. Wiem, że nigdy do siebie nie pisywali, ona bowiem nie życzyła sobie tego.
— A cóż zrobiła policja z zawartością szuflady?
— Włączyła ją do śledztwa jako dowód rzeczowy. A teraz trochę psychologicznego

umotywowania czynu młodej dziewczyny. Była córką kotlarza i kobiety o bardzo miernej
opinii, miała w gimnazjum koleżanki z innej sfery; siedziały z nią na ławie szkolnej córki
współwłaścicieli kopalń i wyższych urzędników, poznawała synów dyrektorów i innych
dygnitarzy, jeżdżących powozami i samochodami, podczas gdy ona musiała chodzić piechotą.
Rażący ten kontrast sprawił, że zwolna wyradzała się w niej szalona ambicja — uczucie,
prawie zawsze przechodzące z czasem w zarozumiałość. Stąd tylko jeden krok do skrajnego
egoizmu. Zatracała kobiecość w dość nieudolnie prowadzonej walce o lepszą pozycję w

background image

życiu. Potem kolejno opuszczały ją najżyczliwsze koleżanki zrażone jej postępowaniem,
opuszczali ją młodociani wielbiciele. Nie była pięknością mogącą zaćmić inne. Zostało kilku
młodzików łasych na jej wdzięki i bynajmniej nie myślących o małżeństwie.

— Musiała to zrozumieć — ciągnął dalej — i wtedy dopiero zwróciła baczniejszą uwa-

gę na Moleckiego. Był człowiekiem znanym, popularnym, na dobrym stanowisku, inteligent-
nym, o pięknych widokach na przyszłość, kochał ją wreszcie. Jeżeli choć trochę zastanawiała
się nad tym, a sądzę, że tak było, musiała dojść do przekonania, że w żadnym wypadku, nie
ona dla niego, lecz on dla niej stanowił karierę. Pojęła to i zaczęła walczyć o niego, o jego mi-
łość. Ale nie mogli znaleźć do siebie drogi: na straży po jednej i drugiej stronie stała ambicja.
A w walce o jego miłość i ona w końcu pokochała. Dziwnymi drogami chodzą ludzkie uczu-
cia!

— Czy może pan sobie wyobrazić, co działo się z tą ambitną i zarozumiałą dziewczyną,

gdy dostała kwiaty? Przemknęło jej przez myśl, że jutro już całe miasto będzie o wszystkim
wiedziało, że dawne koleżanki będą z niej drwiły. Cóż jej pozostało? Postanowiła umrzeć
wśród kwiatów, które przekreśliły wszystkie jej plany życiowe. Sądziła przy tym, że znajomi
będą przypuszczali, iż śmierć jej była przypadkowa, spowodowana działaniem woni kwiatów,
zgromadzonych w wielkiej ilości. A on, on — do końca swoich dni dręczony będzie nieuko-
jonymi wyrzutami sumienia.

— Dziękuję panu — rzekłem po chwili ściskając mu dłoń na pożegnanie. — Bardzo

dziękuję.

W przeciwieństwie do tego, czego stary reporter mógł się domyślać z treści moich słów,

byłem teraz zupełnie pewien, że na Krystynie Zahorowskiej dopuszczono się n i e s ł y c h a -
n i e w y r a f i n o w a n e g o m o r d u. Nie wiedziałem na razie, czym umotywować to
przekonanie, czułem jednak, że stało się tu coś niesamowicie perfidnego i że misterny gmach
reporterskiego śledztwa zbudowany jest na błędnym założeniu. Tym trudniejsza była moja
rola obrońcy, mającego udowodnić niewinność Moleckiego. Czy uda mi się dokonać tego,
gdy ciążą na nim tak druzgocące poszlaki?

— A widzi pan, widzi pan! — zawołał z zadowoleniem Stefczyński. — Molecki

pośrednio winien jest śmierci dziewczyny, lecz o zabójstwie absolutnie nie może być mowy.
Uwolnię go prędzej niż pan przypuszcza — i będzie to dla nich jeszcze jedną kompromitacją.

Świtało już. Gdzieś w pobliżu piały koguty. Owiał mnie poranny chłód. Idąc, roztrząsa-

łem zebrane szczegóły. Nie ulegało wątpliwości, że jeżeli faktycznie Krystyna Zahorowska
padła ofiarą zbrodni, to dziewczynę zamordował ktoś niezmiernie przebiegły, komu z jakichś
względów zależało na zgubieniu dziennikarza. Nie mogłem inaczej wytłumaczyć otrzymania
przez Krystynę kwiatów, rzekomo od Moleckiego, byłem bowiem niemal pewien, że felieto-
nista nie posyłał jej bukietu, choć wszystko zdawało się świadczyć przeciw niemu.

Gdybym mógł zamienić z nim choć kilku słów, znalazłbym może od razu klucz do

rozwiązania zagadki... Ach, ten Knoll!

Dosłyszałem nagle za sobą odgłos szybkich kroków.
Mrucząc głośno i gestykulując żywo rękami biegł mały człowieczek. Uśmiechnąłem

się. Był to dr Hern, ekspert sądowy. Przebiegł tuż obok nie zauważywszy mnie. Nigdy do-
tychczas nie widziałem go tak bardzo roztargnionego.

— Hern! — zawołałem. — Hern!
Odwrócił się patrząc na mnie niewidzącymi oczami.
— Cóż u licha! Nie poznajesz mnie?
Zamrugał szybko powiekami, jakby usilnie starał się sobie coś przypomnieć, i nagle —

wyglądało to trochę teatralnie — podskoczył w moją stronę z wyciągniętą dłonią.

— To ty! — zawołał. — Wybacz, byłem tak zamyślony nad sprawą tej Zahorowskiej.

Nigdy w życiu nie spotkałem się z niczym podobnym.

— Ty przeprowadzałeś sekcję? Przecież funkcje te należą do Kosteckiego.

background image

— Kostecki na urlopie, wróci dopiero za dwa tygodnie. Dlatego właśnie ta przeklęta

sprawa spadła na moje barki. Czuję, że nigdy z tego nie wybrnę i że w ogóle nikomu się to nie
uda, jeżeli nie przyjdzie z pomocą przypadek.

— Cóż tam znalazłeś ciekawego? — zapytałem z udaną obojętnością.
— Czarne plamy! Zupełnie niezwykłe czarne plamy. Jak przy cholerze. A to jednak nie

cholera.

— Plamy?
— W żołądku znalazłem trochę treści pokarmowej, lecz ani śladu jakiejkolwiek truci-

zny, na ciele nawet najmniejszego zadrapania. Nie ma również żadnych innych oznak gwałto-
wnej śmierci, oprócz owych przeklętych czarnych plam.

— Nie rozumiem.
— Na całym ciele rozrzucone są drobne, wielkości grochu, czarne plamy, podobne do

tych, jakie znajduje się na zwłokach ludzi zmarłych wskutek ukąszenia niektórych gatunków
jadowitych węży — zdaje się kobry czy jararaki, a może czarnej mamby, nie pamiętam dokła-
dnie.

— Czy nie przypuszczasz, że wśród kwiatów mógł się znajdować wąż? Zakrawałoby to

wprawdzie na kiepski romans kryminalny, ale przecież...

— Wykluczone! Na ciele, powtarzam z całym naciskiem, nie znalazłem najmniejszego

nawet zadraśnięcia skóry, choć centymetr po centymetrze badałem przy pomocy lupy.

— A zatem?
— Nic, absolutnie nic! Jedna wielka zagadka. Mogę sobie tym razem naprawdę powin-

szować niebywałego sukcesu: wiem po sekcji akurat tyle, ile przed sekcją... I pomyśleć, że
właśnie na mnie musiał spaść ten rebus!

— Sądzisz, że to samobójstwo czy też zabójstwo?
— Przypuszczałem, że ktoś wydatnie dopomógł dziewczynie w przeniesieniu się na

tamten świat. Prawdę rzekłszy, do tej chwili nie opuszcza mnie to podejrzenie. Ale uzasadnić
tego nie potrafię.

Rozstałem się z Hernem nie mogąc opędzić się myśli, że sprawa Moleckiego przedsta-

wia się zdecydowanie źle. Tym bardziej należało uzyskać widzenie z nim... Ale w jaki spo-
sób? Jeżeli kierownik urzędu śledczego odmówił, kto wie czy uda mi się uzyskać zezwolenie
od sędziego śledczego lub prokuratora? Trzeba spróbować, ale jest jeszcze inna możliwość.
Poproszę spółkę adwokacką Kalewski i Milner, aby zajęła się przygotowaniem obrony Mole-
ckiego i wybadaniem go przy sposobności. Jako adwokaci mogli zrobić to bez trudu.

Wstąpiłem do urzędu pocztowego i z rozmównicy połączyłem się z mieszkaniem

Kalewskiego. Mecenas wstawał bardzo wcześnie, nie obawiałem się więc, że przerwę mu sen.
Łączyły mnie z nim zresztą przyjazne stosunki od wielu lat, co dawało mi pewne przywileje.
Po chwili usłyszałem w słuchawce jego wesoły głos:

— Halo! Kto zacz o tak dziecinnej godzinie?
— Sławicz — rzekłem. — Znasz oczywiście tę ponurą historię z Moleckim i Krystyną

Zahorowską?

— Znam i przyznaję bez bicia, że zaciekawia mnie niezmiernie. Coś tu nie klapuje albo

jestem kalosz.

— Bardzo nie klapuje. Chciałbym, staruszku, abyś zajął się obroną Moleckiego. To mój

przyjaciel od wielu lat i znam go o tyle dobrze, że jestem absolutnie pewien jego niewinności.

— Hm...
— Nie chodzi mi o to, abyś bronił go na rozprawie głównej, prawdopodobnie bowiem

nie dojdzie do niej. Policja musi uzupełnić dochodzenie, co potrwa dłuższy czas. Mam
nadzieję wykazać jego niewinność jeszcze przed rozprawą.

— Więc co mam robić, Holmesie?
— Gdy zgłosisz gotowość podjęcia się jego obrony, będziesz mógł odwiedzić go w wię-

background image

zieniu i dowiedzieć się, czy ma coś do powiedzenia w związku z zabójstwem dziewczyny.

— I mam cię powiadomić o wyniku rozmowy?
— Sam do ciebie zatelefonuję, bo nie łatwo będzie mnie złapać.
— Podejrzewasz kogoś?
— Mniej więcej.
Roześmiał się cicho.
— Nie chcesz jeszcze powiedzieć? No nic, jestem cierpliwy.
— Cenna zaleta. Kiedy mam zadzwonić?
— Po południu, wieczorem, kiedy ci dogodniej. Po trzeciej nie wyjdę już dziś z domu.

Powodzenia, tropicielu.

* * *

O godzinie dziewiątej rano Wacławika znowu nie było w urzędzie śledczym.
— Poszedł chyba na śniadanie — rzekł jeden z wywiadowców, siedzących w kancelarii.
Wiedziałem, że starszy przodownik jada swój poranny posiłek w restauracji Rómasa, w

pobliżu dworca kolejowego.

Siedział tam rzeczywiście przy filiżance kawy, spożywszy zwykłą porcję swej ulubionej

jajecznicy z kiełbasą. Gryzł nerwowo wykałaczkę.

— Serwus, stary! — powitałem go.
— Aa... serwus, serwus! — zawołał zmieniając wyraz twarzy. — Cóż to, na jednego?

Rzadki gość u Rómcia...

— Zgadliście. Przychodzę do was.
Położył palec na ustach.
— Wiem, o co wam chodzi, ale tu nie będziemy o tym rozmawiali.
Rzucił zapłatę kręcącemu się po sali kelnerowi i poprowadził mnie tylnym wyjściem.
— Niepewna knajpa — mruknął. — Zbierają się tu przyjezdne szumowiny i dlatego

przychodzę czasem, aby dowiedzieć się tego i owego, gdy sznaps rozwiąże języki.

Dlaczego mówi mi takie rzeczy, o których wiem od dawna? Jakby w odpowiedzi

uśmiechnął się z lekką ironią:

— Sprawa Zahorowskiej? Sądzę, że śledztwo pierwiastkowe znacie, po cóż bowiem

odwiedzalibyście tego nudziarza Stefczyńskiego?

Spojrzałem z zainteresowaniem na jego obleśną gębę.
— Och, widzę, że byliście wczoraj bardzo zamyśleni. Przechodziłem właśnie obok

domu, gdzie mieszka Stefczyński, i zauważyłem, że weszliście w bramę. Resztę domyśliłem
się bez wielkiego trudu. Bo chyba nie składaliście kurtuazyjnej wizyty Rudej Zośce na facja-
cie?

— Ciekawy jest protokół przesłuchania świadków — mówił. — Mam go w swoim

pokoju. Jeżeli chcecie...

Siedziba wydziału śledczego w Sosnowcu nie należała do sympatycznych, a pokój Wa-

cławika — nie wiadomo dlaczego — wywierał wrażenie wręcz przygniatające. Przejrzałem
akta śledztwa. Protokół przesłuchania świadków przytoczę dosłownie.

Świadek J a n i n a B r a n e k, dozorczyni.
„Śp. córkę naszej gospodyni znałam od urodzenia. Wychowywała się na moich oczach.

Gdy była jeszcze bardzo małym dzieckiem, przepadali za nią wszyscy lokatorzy. Dobre było,
uczynne, wesołe dziecko. Ale w parę lat później, gdy chodziła już do szkoły, przestaliśmy ją
lubić. Coś się w niej odmieniło. Stała się milcząca, skryta, do nikogo słowa nie powiedziała,
mierzyła nas wszystkich dumnym spojrzeniem. Nie było się tam czego tak pysznić. Wiado-
mo, matka jej święta nie była i mężczyzn często gęsto u siebie gościła, gdy mąż wyjeżdżał za

background image

robotą. Później to się zmieniło, gdy dzieci podorastały, ale ludzie nie zapomnieli.

Lata szły, szły, córka gospodyni wyrosła na urodziwą dziewczynę, jeno jeszcze więcej

była odęta. Czasem widziałam jak płakała w altance, nie wiedzieć czemu. Aż tu w tym
miesiącu, siódmego, krzyk się zrobił w mieszkaniu gospodyni. Lecę ja na górę z lokatorami i
dech mi zatkało. Krystyna leży nieżywa na podłodze, a matka jej całuje ją po rękach i krzyczy
zmiłowania boskiego. Ledwo co gospodyni przyjechała z letniska. Widziałam dopiero co jak
szła.

„Przyszła policja: ciąga nas wszystkich na badanie, niby co wiemy w tej sprawie. Ano,

powiedziałam, co wiem, chociaż Bogać mi, nic z tego nie rozumiem. Wieczorem, drugiego
tego miesiąca, przyjechała z letniska Krystyna i zaraz zamknęła się w mieszkaniu. Pewno
poszła spać. Na drugi dzień koło południa wyszła z domu, ubrana do wyjścia. Czy była gdzie
— nie wiem, bom za nią nie patrzyła. Od czasu przyjazdu Krystyny z letniska nie widziałam
nikogo obcego ani w ogrodzie, ani w domu. Dopiero przy zwłokach zebrało się trochę
obcych, ale ich zaraz policja przepędziła. Więcej nic nie powiem, bo nie wiem”.

Świadek M a t y l d a Z a h o r o w s k a, matka denatki.
„Zmarła moja córka oświadczyła mi wczesnym rankiem 2 b.m., że nudzi się w Ojcowie

i że chce pojechać do Sosnowca na dzień lub dwa. Nie sprzeciwiałam się temu widząc, że jest
silnie zdenerwowana, co nie zdarzało się już od kilku miesięcy. W takich razach często do-
chodziło dawniej między nami do sprzeczek, których starałam się unikać. W czasie rozmowy
zauważyłam, że córka trzyma w ręku jakiś list. — Od kogo to? — spytałam. — Od koleżanki
— odparła blednąc. — Pokaż. — Sądzę, że już wyrosłam z krótkich sukienek — rzuciła z
gniewem — i że nikt moich listów nie potrzebuje czytać.

„Mówiąc to schowała list do torebki, a w kilkanaście minut później wsiadła do fury

miejscowego wieśniaka i odjechała, prawdopodobnie w stronę stacji kolejowej.

Minęły dwa dni. Krystyna nie wracała. Nie niepokoiłam się tym myśląc, że zatrzymały

ją siostry, gdy jednak minął dzień trzeci i czwarty, zaczęły dręczyć mnie złe przeczucia.
Szóstego dnia postanowiłam jechać do Sosnowca. W drodze ze stacji wstąpiłam do córek
pytając o Krystynę. Oświadczyły, że nie widziały jej od chwili wyjazdu. Na pół przytomna
pobiegłam do mieszkania i — znalazłam już tylko zimne zwłoki Krystyny. Drzwi wejściowe
zastałam nie zamknięte na klucz.

Tyle tylko pamiętam, ale uczucie matki mówi mi, że Krystyna nie popełniła samobój-

stwa. Jestem pewna, że zgładził ją ten, kto pisał do niej list”.

Świadek H e n r y k S t u d z i k, lokator, z zawodu maszynista drukarski.
„O śmierci panny Zahorowskiej wiem tylko ze słyszenia. Mam służbę na noc, w dzień

śpię. Nic podejrzanego nie zauważyłem. Nieboszczkę widziałem w tym czasie. Było to tak.
Trzeciego bieżącego miesiąca w południe, dokładnie pamiętam, siedziałem dla ochłody w
otwartych drzwiach swego mieszkania, akurat naprzeciw drzwi do mieszkania gospodyni i
widziałem jak panna Zahorowska wchodziła do siebie niosąc wielki pęk kwiatów. W jakiś
czas później usłyszałem w mieszkaniu gospodyni łoskot, jakby coś upadło, ale nie zwróciłem
na to specjalnej uwagi. Upłynęło zaledwie kilka minut, gdy zaczęło mnie coś dusić za gardło.
Nie mogę tego dokładnie określić. Nie brakowało mi powietrza, czułem jednak, że tracę przy-
tomność. Ponieważ od dłuższego czasu cierpię na astmę, sądziłem, że to jakiś nowy atak i
zerwałem się czym prędzej, aby położyć się na łóżku, gdyż to mi zwykle pomagało. Jakoż i
tym razem przykre uczucie dławienia szybko przeszło.

„Na pierwszym przesłuchaniu nie mówiłem o tym policji, bo o to nie pytano. Myślałem

zresztą, że taki drobiazg nie może mieć dla sprawy żadnego znaczenia”.

Świadek L u c y n a S t u d z i k, lokatorka, żona maszynisty drukarskiego.

background image

„Nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie. Córki gospodyni w ogóle w tym czasie nie

widziałam. A co do owej duszności, to było tak. Trzeciego czy czwartego b.m. — dobrze nie
pamiętam, mąż mój siedzący na progu kuchni wbiegł do mieszkania mówiąc: Dusi mnie zno-
wu! W tej samej chwili i ja doznałam uczucia, podobnego do tego, które przeraziło mnie trzy
lata temu podczas operacji ślepej kiszki, kiedy zakładano mi na twarz maskę z chloroformem.
Podbiegłam zaraz do okna i otwarłam je. Było to na pewno z gorąca, bo w kuchni piekłam
wtedy ciasto i silnie napaliłam w piecu. U męża mógł to być atak astmy, na którą choruje od
dawna, ja jednak jestem zupełnie zdrowa”.

Świadek A g a t a K os i ń s k a, lokatorka, przekupka.
„Chyba że powiem, skąd te kwiaty, które dostała panna Krystyna, bo nic innego nie

wiem. Z ciekawości pytałam kobieciny, co je przyniosła, od kogo one są. Takie były ładne, że
myślałam sobie: a może to od jakiego kawalera?... Przepraszam, ale kobieta zawsze jest
ciekawa. Markotno mi się jeno zrobiło, jak usłyszałam, że to z kwiaciarni. Panna Krystyna
zamówiła je poprzedniego dnia. W której kwiaciarni, nie wiem, bo jak zamówione, to już
nieciekawe.

A ta kobiecina — to posługaczka z tej kwiaciarni. Nie przypominam sobie jak wygląda:

zdaje się, jeszcze nie stara, ale chudzina jakaś, bo odzież na niej obszarpana się wydawała.
Pannę Krystynę widziałam wtedy tylko przez krótką chwilę. Przedtem nie, potem też nie.
Wywiadowcom mówiłam co innego, bo grozili mi biciem”.

Z trudem ukryłem zdziwienie. Dlaczego Agata Kosińska zmieniła swoje pierwotne

oświadczenie? Czyżby istotnie dyktowano jej, co ma mówić? Było to niewiarogodne: policja
nie miała jeszcze wówczas skrystalizowanego poglądu na sprawę — słusznego czy niesłu-
sznego — aby usiłowała naginać zeznania świadków w dogodnym dla siebie kierunku.

W aktach nie znalazłem już nic nowego; zeznania innych świadków zgadzały się z

informacjami Stefczyńskiego. Również poprzednie zeznania Studzików, Matyldy Zahoro-
wskiej, Agaty Kosińskiej i Janiny Branek szły po tej samej linii. Ktoś z policji śledczej, może
sam Knoll, powziął jednak pewne podejrzenia i szukał dla nich potwierdzenia. Stąd powtórne
przesłuchanie mieszkańców domu nr 41 noszące wyraźne cechy poszukiwań już w zdecydo-
wanym kierunku. Tylko ta Agata Kosińska...

Gdy wyszliśmy z urzędu, Wacławik ujął mnie pod ramię.
— Teraz, gdy znacie już wyniki śledztwa, wyjaśnię wam, w jaki sposób doszliśmy, że

Krystyna Zahorowska padła ofiarą zbrodni i jak wykryliśmy, kto jest mordercą. Prawdopodo-
bnie i wy wyrobiliście sobie pewne przekonanie, toteż raz jeszcze sprawdzimy, czyja metoda
jest lepsza.

— Chętnie, będzie to niewątpliwie ciekawe — mruknąłem.
— A więc od początku. Jeżeli nikt obcy nie mógł się dostać w krytycznym czasie do

mieszkania Zahorowskich, a na ciele zmarłej dziewczyny nie ma oznak gwałtownej śmierci,
prócz kilkudziesięciu drobnych czarnych plamek, których nie można kategorycznie uważać za
skutek zatrucia, logiczne rozwiązanie byłoby: dziewczyna zmarła wśród kwiatów; odurzająca
ich woń sparaliżowała funkcje jej serca. Prawda? I na tym wówczas byłby koniec, a śledztwo
trzeba by umorzyć. Ale wiemy więcej.

— Zwróćcie uwagę na zeznanie Studzików. Przypomnijcie sobie: najpierw głuchy

łoskot, który może być także odgłosem upadku zemdlonego ciała ludzkiego na podłogę. W
kilka minut później mężczyzna siedzący na progu, naprzeciw mieszkania denatki, oddzielony
od jej drzwi korytarzem szerokości dwu i pół metra, omal nie traci przytomności; ratuje go od
tego pospieszna ucieczka w głąb mieszkania. Wreszcie kobieta przebywająca w kuchni sąsia-
dującej z korytarzem odczuwa omdlałość w nieco mniejszym stopniu i uwalnia się od tego
przykrego uczucia wpuszczeniem przez okno świeżego powietrza i — siłą rzeczy, skoro

background image

drzwi na korytarz były otwarte — wywołaniem przeciągu. Jest czym oddychać, lecz czuje się
bliską utratę przytomności, jak przy zastosowaniu chloroformu.

— Czy nie nasuwa to przypuszczenia — zapytał — że podobne objawy w takich okoli-

cznościach może wywołać tylko jakiś odurzający gaz? A teraz wyobraźmy sobie, że gaz ten
jest nie tylko odurzający, lecz także — trujący. Wtedy, gdyby znajdował się w mieszkaniu
Zahorowskich, oszołomiłby Krystynę, powalił ją na podłogę i — przy dłuższym działaniu po-
zbawił życia tym pewniej, że drzwi i okna były pozamykane, jak wykazało śledztwo pierwia-
stkowe. Jednak poprzez szpary w drzwiach część gazu mogła dostać się na korytarz, a stam-
tąd do kuchni Studzików.

— Jedno było dla mnie z początku niezrozumiałe — ciągnął spokojnie Wacławik — w

jaki sposób gaz znalazł się w mieszkaniu, w którym przez cały dzień przebywała denatka.
Przecież na zejście ze schodów, dojście do furtki, odebranie kwiatów i powrót na górę trzeba
kilku minut. Nikt przez ten czas nie mógł dostać się do mieszkania, tym bardziej, że na progu
siedział Studzik, a inni świadkowie wyraźnie stwierdzili, iż tego dnia nie wchodził do domu
nikt obcy. Lecz później doszedłem do przekonania, że gaz w stanie skroplonym znajdował się
w kwiatach, które panna Zahorowska otrzymała od Moleckiego i sama przyniosła do swego
mieszkania. Agata Kosińska pierwotnie zeznała prawdę, później jednak skłamała, aby wykrę-
cić Moleckiego, z którym musi ją coś łączyć. Wyświetlimy to w najbliższych dniach, co
przyjdzie nam tym łatwiej, że aresztowaliśmy gospodynię Moleckiego, która zaprzeczyła,
jakoby odnosiła kwiaty. Gdy przyciśniemy te baby do muru — na pewno wszystko wyśpie-
wają. Na razie pozostawiliśmy Kosińską na wolności, aby móc obserwować, co będzie robić i
z kim się komunikować.

— Dobrze, przypuśćmy, że macie słuszność. Czy można jednak tak beztrosko oblać

kwiaty skroplonym gazem i nie troszcząc się, kiedy powróci on do stanu lotnego, wręczyć
bukiet posłańczyni?

— A jeżeli gaz ten jest tak dobrze zbadany, że można zupełnie dokładnie obliczyć czas,

potrzebny na przemianę z płynu w ciało lotne?

— Słusznie, lecz skąd ten gaz do Moleckiego. Powiecie, że wykradł go skądś, jednak w

takim wypadku nie mógłby znać wszystkich właściwości trucizny, aż do dokładnych wyli-
czeń włącznie.

— Prawdopodobnie otrzymał skroplony gaz od któregoś ze znajomych chemików, nie

grzeszących zbytnimi skrupułami. Wyświetli to dalsze śledztwo.

— A jeżeli nie wyświetli?
— Wtedy obejdzie się bez tego, bo to kwestia drugorzędna.
— Co zatem uważacie za pierwszorzędną?
— Orzeczenie ekspertyzy, że istotnie nastąpiło zatrucie gazem.
— Ekspertyza może jednak nie wykazać tego.
— Ech, mówicie to, w co sami nie wierzycie. Jakież może być inne rozwiązanie

zagadki, czarnych plam, jeżeli nie jest to skutek ukąszenia węża?

— O to właśnie chodzi Nie macie konkretnych dowodów i usiłujecie nagiąć okoliczno-

ści do waszej teorii. Lecz gdyby nawet było tak, jak przypuszczacie, biegli mogą nie wydać
kategorycznego orzeczenia, że użyto gazu trującego.

— Może tutejsi — nie, ale uczynią to niechybnie warszawscy, na przykład profesor

Grzywo-Dąbrowski, którego sąd zapewne wezwie.

— Może, niechybnie, prawdopodobnie, wyświetli w przyszłości — oto wasze dowody,

oto wasze pewniki! — wybuchnąłem. — Nic ściśle pewnego, same domniemania. I na tej
podstawie więzicie człowieka, który może się okazać zupełnie niewinny!

— Może się okazać, a jest — to wielka różnica, kochasiu. Powiadacie, że nie mamy

dowodów! A fakt, że nienawidził dziewczyny za okazywanie mu lekceważenia — to nic? A
fakt, że wysłał jej kwiaty, po których otrzymaniu zmarła — to domniemanie? A fakt, że nie

background image

miała żadnych innych wrogów — to także domniemanie? Czekajcie cierpliwie, a zobaczycie,
że sam przyzna się do winy. Gdy ujrzy zwłoki na stole sekcyjnym, gdy trochę posmakuje
więzienia, gdy przedstawi mu się dowody...

— Ukazanie gnijących zwłok człowiekowi kochającemu nad wszystko tę, z której pozo-

stały już tylko odrażające szczątki, może istotnie stać się doskonałym podłożem do wmówie-
nia w niego winy! — rzuciłem pogardliwie. — Czy postępowanie takie jest etyczne według
was?

— Jestem funkcjonariuszem policji kryminalnej, a nie nauczycielem etyki — odparł

sucho. — Pozwoliliście sobie jednak zarzucić mi, że chcę wmawiać w kogoś winę i dlatego
uważam naszą rozmowę za skończoną. Żegnam.

Odszedł sapiąc z oburzenia, ja zaś zbyt byłem podniecony, by go zatrzymywać. A

właściwie nie miałem racji, przodownik bowiem spełniał tylko swój obowiązek służbowy i w
najmniejszej mierze nie był obowiązany wierzyć w prawość Moleckiego.

Teraz, gdy zniknął już na zakręcie ulicy, wyrzucałem sobie, że nie zapytałem go, w jaki

sposób bronił się Molecki. Było już za późno, a może dowiedziałbym się czegoś, co skiero-
wałoby mnie na właściwy ślad. Młodość! Ileż to razy temperament właściwy mojemu wieko-
wi stawał w poprzek niełatwej pracy śledczej.

Im więcej jednak piętrzyło się przede mną trudności, tym usilniej postanawiałem wy-

kryć właściwego sprawcę czy sprawców mordu. Nie przeczuwałem, że niebezpieczeństwo
śledzenia mordercy jest tak groźne i że tak rychło stanę z nim oko w oko.

* * *

Mieszkałem na dalekim przedmieściu i musiałem przejść przez długi szereg krętych i

ciemnych uliczek. Paliły się tu z rzadka nędzne latarnie łukowe, słabo rozświetlające mroki.
Promienie księżyca od czasu do czasu przedostawały się zza chmur oblewając seledynowym
światłem ponure mury na wpół rozwalonych ruder.

Zazwyczaj przechodziłem tędy bez najmniejszej obawy, jakkolwiek bowiem zaułki te

zamieszkałe były przez najgorszego rodzaju szumowiny, a policja zaglądała tu wyłącznie w
czasie obław na złodziei i sutenerów, to jednak przywykłem do odbywania tej drogi późną
nocą, a przy tym zaopatrzony byłem w doskonały rewolwer, którego niezawodność nieraz już
miałem okazję wypróbować.

Idąc, wciąż rozmyślałem nad sprawą Moleckiego. Dlaczego ani Stefczyński, ani Wacła-

wik nie mówili nic o liście, który Krystyna otrzymała w Ojcowie? Widocznie nie zdołano go
odnaleźć. List ten z wszelką pewnością wzywał ją do Sosnowca i pisany był najprawdopodo-
bniej przez mordercę, jak to podejrzewała matka dziewczyny. Co się z nim stało? Zapewne
zniszczył go zbrodniarz, ale nie można traktować tego jako pewnik.

Byłem już blisko domu, gdy spostrzegłem jaskrawe światło dobywające się z wielkiej

kałuży pośrodku źle zabrukowanej uliczki. Zaciekawiony, pochyliłem się nad bajorem, nim
jednak zdołałem dojść, jaka była przyczyna wydzielania się światła, poczułem, że spada mi na
głowę wilgotna płachta. Jednocześnie kilka par rąk uniosło mnie do góry. Stało się to tak
nagle, że nie miałem czasu pomyśleć o obronie. Napastnicy nieśli mnie w ciągu kilkunastu
sekund po jakichś schodach, po czym zepchnęli w głęboki dół. Usłyszałem nad sobą łoskot,
potem zgrzyt i — zaległa cisza.

Zerwałem z głowy cuchnącą szmatę i powstałem, omal nie jęcząc z bólu, potłukłem się

bowiem dotkliwie. Dokoła panowała nieprzenikniona ciemność. Obmacałem gorączkowo kie-
szenie szukając zapałek: nic mi nie zabrano. Był portfel i rewolwer, papierosy i notes, scyzo-
ryk i klucze. Tylko zapałek nie mogłem odszukać. Na szczęście, gdy traciłem już nadzieję,
znalazłem je w kieszonce kamizelki. Zapaliłem jedną i rozejrzałem się.

Wilgotna, o silnie porysowanych i zrujnowanych ścianach piwnica, bez okien i drzwi,

background image

powierzchni mniej więcej dziesięciu metrów kwadratowych, wysokości około trzech metrów.
Nad głową ujrzałem rodzaj klapy drewnianej: jedyne wyjście...

Rzuciłem na ziemię zapałkę parzącą mi już palce. Sprawcy mojego uwięzienia byli bez

wątpienia bezpośrednio zainteresowani w sprawie zabójstwa Krystyny Zahorowskiej. W jaki
sposób dowiedzieli się, że przeprowadzam śledztwo na własną rękę — trudno dojść, niemniej
był to jedynie logiczny powód napadu, gdyż od dłuższego już czasu nie zajmowałem się
rozwiązywaniem żadnych zagadek kryminalnych — oprócz jednej jedynej. Lecz o tej jednej
właśnie — nikt nie mógł wiedzieć, chyba... Nie, to wykluczone. Mordercy dziewczyny znali
widać dobrze moją żyłkę detektywa i wiedzieli o łączącej mnie z Moleckim przyjaźni, skoro...
Dlaczego jednak nie użyli noża lub kuli? Skutek byłby bez porównania szybszy i pewniejszy.
A może nie zamierzają mnie uśmiercać, lecz potrzymać w zamknięciu, dopóki nie zdołają
zatrzeć śladów?

Zakląłem szpetnie. Cokolwiek by nie zamierzali, sytuacja wydawała się zupełnie bezna-

dziejna: nory tej nie zdołam opuścić, jeżeli o n i nie będą tego chcieli. Gdy wyciągnąłem w
górę rękę, jedyne wyjście znajdowało się o pół metra nad końcami moich palców i na dobitek
było silnie zaryglowane od zewnątrz. Choćby istniała możliwość dostania się w jakiś sposób
do sklepienia, nie mogłem marzyć o ucieczce nie mając narzędzi do przepiłowania mocnej
zasuwy. W lochu znajdowały się tylko przegniłe wióry i mała, spróchniała beczka.

Tym razem dostałem się w taką pułapkę, że całe moje dość duże już doświadczenie

wydawało się niewarte funta kłaków. Światło odbite w kałuży było po prostu kieszonkową
latarką elektryczną, głęboko wstawioną w błoto! Złoczyńcy liczyli na moją głupią ciekawość i
nie omylili się: wpadłem w potrzask.

Zdumiewało mnie, dlaczego nie odebrano mi rewolweru. Zapomnieli o nim czy też chcą

zmusić mnie do popełnienia samobójstwa? A może wrzucili mnie tu i odeszli nie troszcząc się
więcej o mnie? Było im zapewne wszystko jedno, w jaki sposób przeniosę się do wieczności,
gdyż dobrze wiedzieli, że żywy stąd nie wyjdę.

Nagle usłyszałem nad sobą głuchy łoskot, jakby osuwały się skądś kamienie. Nie trudno

było odgadnąć przyczynę huku: złoczyńcy zasypywali wyjście z piwnicy gruzem ze zrujno-
wanych ścian domostwa. Byli zbyt ostrożni — i bez tych troskliwych zabiegów nie mógłbym
wymknąć się z piwnicy. Gdybym jednak znał w owej chwili prawdziwą przyczynę huku —
groza zjeżyłaby mi włosy na głowie: byłem przecież o włos od śmierci i to j a k i e j śmie-
rci...

Niemniej, o ile dotychczas mogłem mieć jakiekolwiek wątpliwości co do ich zamiarów

wobec mnie — złudzenia te rozwiały się teraz zupełnie. Lecz w tej właśnie chwili, gdy zrozu-
miałem, że skazano mnie na śmierć, całkowicie odzyskałem spokój i postanowiłem walczyć
do ostatka o życie, choć walka ta wydawała się zupełnie beznadziejna. Po zawaleniu klapy
wejściowej nabrałem pewności, że dom ten jest jedną z owych nie zamieszkałych i każdej
chwili grożących zawaleniem ruder, których tak wiele znajdowało się w tej dzielnicy. Na
pomoc z zewnątrz nie mogłem więc liczyć.

Obszedłem po omacku ściany swego więzienia, łudząc się zwodniczą nadzieją, że są

może do tego stopnia osłabione, iż będę mógł wywalić otwór bez pomocy narzędzi. Tłukłem
pięściami w mury; tu i ówdzie odpadały kawały zawilgłego wapna i skruszałej ze starości
cegły, lecz ściany zdawały się drwić z moich ciosów.

Zrezygnowany usiadłem pod murem, była to chwila najgłębszej depresji. Począłem

liczyć dni dzielące mnie od śmierci. Cztery, pięć; najdotkliwsze cierpienia, później coraz
większe osłabienie... A zatem dziesięć do dwunastu dni i zgon.

Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl. Niemożliwe, aby piwnica miała tylko jedno

wejście, od góry, bo w takim razie powietrze miałoby tu utrudniony dostęp, a tymczasem
atmosfera była wcale znośna i zupełnie nie piwniczna. Musi gdzieś tu być jakaś szczelina
prowadząca na zewnątrz.

background image

Jakby dla potwierdzenia mego przypuszczenia poczułem na karku lekki, ledwo wyczu-

walny powiew. Podobnego uczucia doznaje się, gdy przysunie się palce do dziurki w
drzwiach wiodących na dwór.

Zerwałem się i zapaliłem zapałkę. Na wysokości metra od ziemi widoczna była w ścia-

nie głęboka szczelina, z której sączyła się dołem woda, zapewne deszczowa. Pęknięcie miało
około 30 centymetrów długości. Przysunąwszy do niego rękę, poczułem wyraźnie dopływ
chłodnego powietrza.

Napełniło mnie to otuchą; mógłbym skorzystać z osłabienia muru, prawdopodobnie

niezbyt grubego, rozszerzyć szczelinę i wydostać się na wolność. Lecz jak tego dokonać nie
mając ani łomu, ani oskarda, ani nawet siekiery? Mój niewielki scyzoryk był zbyt słabym
narzędziem, by mógł służyć do tego celu. Po kilku próbach złamałem oba ostrza i korkociąg.
Zniechęcony, odrzuciłem bezużyteczny już przedmiot i usiłowałem gołymi rękami wyrywać
cegły. Okazało się to, oczywiście, daremnym wysiłkiem.

Wtedy przypomniałem sobie beczką w kącie piwnicy. Ma ona zapewne obręcze; jeżeli

nie są jeszcze zupełnie zżarte przez rdzę, można by je połamać i użyć jako bardzo wprawdzie
prymitywne, lecz dość mocne dłuto.

Podszedłem po omacku do beczki i bez wysiłku zdjąłem z niej trzy grube obręcze —

wbrew przewidywaniom — niezbyt zardzewiałe. Oparłszy jedną z nich o kolano, zgiąłem ją i
złamałem. Uzyskałem w ten sposób kilka dość długich kawałków. Z zapałem przystąpiłem do
pracy: usuwałem najpierw wapno dokoła każdej cegły, a potem kruszyłem samą cegłę.

Mimo znacznego osłabienia materiałów, z których zbudowana była ściana, otwór roz-

szerzał się niezmiernie powoli. Utrudniała mi robotę ciemność i po kilku godzinach omdlały
mi ręce. Usiadłem, aby odpocząć, i nie zdałem sobie sprawy, kiedy zasnąłem kamiennym
snem.

Po przebudzeniu nie mogłem się zrazu zorientować, gdzie jestem. Dopiero po chwili

przypomniałem sobie przeżytą przygodę. Obejrzałem się — omal nie krzyknąłem z radości:
przez rozszerzoną przeze mnie szczelinę przedostawało się jasne światło dnia. Otwór był już
tak duży, że można by przesunąć sporą pomarańczę.

Pełen otuchy zabrałem się znowu do pracy. Po kilku minutach mogłem już przez otwór

przesunąć ręce. Teraz zadanie było o wiele łatwiejsze. Wyrywałem cegłę po cegle i niebawem
droga na wolność stała otworem.

Zanim jednak opuściłem moje więzienie, rozejrzałem się uważnie. Przede mną rozcią-

gało się małe, błotniste podwóreczko graniczące z polami. Z jednej strony przylegała do niego
ślepa ściana jakiegoś domu. Widząc, że nie ma w pobliżu nikogo, wyszedłem na zewnątrz i
odetchnąłem pełną piersią. Byłem ocalony.

Rudera, która omal nie stała się moim grobem, było to stare, na pół rozwalone piętrowe

domisko, ze zrujnowanym dachem i zabitymi na głucho oknami. Z podwórza wiodły do wnę-
trza drzwi przegniłe już i wyłamane od dołu.

Trzymając palec na cynglu rewolweru pchnąłem je i wszedłem. Na mój widok pierzchły

dwa ogromne szczury harcujące po korytarzu obwieszonym płachtami zakurzonych pajęczyn
i zasypanym grubą warstwą tynku.

Wnioskując z położenia, tu właśnie powinna się znajdować klapa zamykająca otwór

piwnicy. Nie myliłem się: zasypana była zwałem gruzów. Spojrzałem mimo woli w górę i
roześmiałem się. To, co wczoraj wziąłem za zbytek troskliwości opryszków o moją skromną
osobę, było objawem zupełnie naturalnym: po prostu zawaliło się na niewielkiej przestrzeni
sklepienie korytarza zasypując wyjście. Gdy jednak spojrzałem na przeciwległą ścianę,
poczułem wzdłuż krzyża zimny dreszcz. Na przestrzeni kilku metrów mur był pęknięty w
dziwaczny zygzak i tak pochylony, że najmniejsze poruszenie mogło spowodować jego
runięcie. Olbrzymi ciężar przebiłby niewątpliwie zmurszałe sklepienie piwnicy i przygniótł
mnie. Któż wie, czy nie konałbym długie godziny pod rumowiskiem...

background image

Cofając się ostrożnie dostrzegłem na odpadłym tynku kilka błotnistych śladów, z któ-

rych jeden przeraził mnie. Był to odcisk stopy szczególnego kształtu: całkowity obcas i duże,
zupełnie foremne odbicie litery C — zamiast odbicia podeszwy.

Ślady takie pozostawiał celowo jako swoistego rodzaju bilet wizytowy pewien człowiek

o tak ohydnej powierzchowności, że mógł się przyśnić jak złowrogi koszmar. Był to garbaty
karzeł, Piotr Małach, najbardziej nieuchwytny i najgroźniejszy podówczas złoczyńca w Za-
głębiu Dąbrowskim, herszt niebezpiecznej szajki przestępców, od dawna podejrzewanej przez
policję o kontakty z międzynarodowymi kryminalistami. W tajnych archiwach policyjnych
szajka ta figurowała pod kryptonimem ZZZ.

A więc to tak! A więc to Małach! Ale jakie mogły być motywy zabójstwa? W czym

przeszkadzała szajce kochająca się para: młoda dziewczyna i dowcipny felietonista?

* * *

Piotr Małach... Któż nie słyszał wówczas o tej legendarnej już dziś niemal postaci zło-

czyńcy, będącym postrachem całego zagłębia węglowego? Krążyło o nim tysiące opowiadań
powtarzanych szeptem w zaciszach domów. Otoczony był taką tajemniczością, że wielu ludzi
wątpiło w jego istnienie; inni opowiadali o nim ze zgrozą drżąc z zabobonnej trwogi. Był —
zwłaszcza dla prostego ludu — ucieleśnieniem niesłychanej przebiegłości i odwagi, graniczą-
cej z szaleństwem.

Przekonałem się, że opinia ta wcale nie była przesadzona. Małacha cechowało wyrafi-

nowane okrucieństwo, właściwe wielu kalekom, wyciskające specyficzne piętno na wszy-
stkich jego poczynaniach. Ludzi, stojących w poprzek jego zamiarom, prześladował z nieu-
błaganą zaciętością nie pomijając żadnej sposobności, gdy mógł im zadać decydujący cios.
Jeżeli postanowił zgładzić kogoś — nigdy nie odstąpił od swego zamiaru. A przy tym wszy-
stkim odznaczał się wisielczym humorem, który nie opuszczał go w najcięższych sytuacjach
życiowych.

Szczęście mi sprzyjało: lunął rzęsisty deszcz. Mogłem niepostrzeżenie wymknąć się z

rudery i przebiec polami do mieszkania. Dawało mi to pewną szansę zmylenia czujności
Małacha i uniknięcia groźnego niebezpieczeństwa.

Zbyt dobrze znałem jego metody, aby móc przypuszczać, że nie będzie nadal nastawał

na moje życie, gdy dowie się, iż wymknąłem się z pułapki. Dopóki jest pewien, że znajdę
śmierć w lochu bez wyjścia, mam nad nim przewagę, inaczej — sto przeciw jednemu, że nie
ujdę cało.

Małach miał mnóstwo popleczników i otoczony był zbyt wielkim nimbem grozy, by

ktokolwiek z nich — choćby wrogo do niego usposobiony — ośmielił się go wydać. W walce
z takim przeciwnikiem miałem zaledwie jedną szansę na sto, a cały aparat sądowniczy i poli-
cyjny nie zapewniłby mi bezpieczeństwa.

Nie miałem wyboru. Amator-kryminolog Ryszard Sławicz musi na dłuższy czas zni-

knąć z powierzchni ziemi. Rolę jego spełniać będzie człowiek o zupełnie innym nazwisku i w
niczym do niego niepodobny.

Znalazłszy się nareszcie w mieszkaniu poleciłem swemu staremu Sylwestrowi zamknąć

starannie drzwi wejściowe.

— Ktokolwiek będzie pytał o mnie, odpowiedz, że nie widziałeś mnie już od dwóch dni

— dodałem.

— Rozumiem, monsieur — odrzekł. — Znikamy. Oui!
Przejrzałem drobne ogłoszenia w miejscowych pismach, po czym otwarłem drzwi do

maleńkiego, narożnego pokoiku bez okien, w którym przechowywałem przybory niezbędne
przy tropieniu przestępców.

— Siadaj, Sylwa, i zapal fajkę.

background image

Sylwestra Czarnika uważałem raczej za przyjaciela i powiernika niż za służącego. Słu-

żył u mnie już sześć lat i pozyskał moje całkowite zaufanie. O moich planach wiedział zwykle
tylko on jeden i nieraz już był mi pomocny w ich realizowaniu. Był to stary wiarus; uciekłszy
z domu, z Suwałk, w osiemnastym roku życia, przesłużył piętnaście lat we francuskiej Legii
Cudzoziemskiej walcząc w Algerii, Tunisie, Maroku i na Madagaskarze. Odznaczony wielo-
ma orderami, między innymi słynną „Marchez ou Crêvez”, ze skórą podziurawioną jak sito,
wrócił wreszcie do rodzinnego miasta. Nie zastawszy już przy życiu nikogo z rodziny, wyje-
chał do Mińszczyzny, gdzie pracował przez rok jako gajowy. Tam zetknąłem się z nim po raz
pierwszy. Stary wiarus polubił mnie i odtąd tłukł się ze mną po szerokim świecie.

Siedział teraz w milczeniu i spoglądał na mnie figlarnie, dymiąc z fajki w sposób zupe-

łnie niewiarogodny. Z ust jego wydobywały się ogromne cuchnące kłęby i niebawem pokoik
przybrał wygląd wędzarni.

— Słuchaj, Sylwa — rzekłem — muszę zniknąć z horyzontu na dłuższy czas.
— Rozumiem — odparł nie wyjmując cybucha z ust. — Ba!
Opowiedziałem mu pokrótce przygody ubiegłej nocy wtajemniczając go w sprawę

zabójstwa Krystyny Zahorowskiej.

Sposępniał.
— Piotr Małach! Wolałbym mieć na karku pięć dziesiątków rozwścieczonych Rifenów.

Oui!

Zamyślił się, zabawnie poruszając krzaczastymi brwiami; oznaczało to głębokie skupie-

nie.

Monsieur! — zawołał nagle. — Muł ze mnie patentowany, parszywy muł z Ahag-

garu! Pan nic nie jadł od wczorajszego południa, a ja... Stara głowa, ach!

Po chwili przyniósł butelkę porteru, pół smażonej kaczki, talerz pokrajanej szynki i

kilka bułek.

Widok jedzenia przypomniał mi dotkliwy głód, jaki odczuwałem. Niemal w mgnieniu

oka opróżniłem naczynia.

— Czeka cię robota, Sylwa — rzekłem zapalając papierosa. — Musisz spakować w

walizy trochę bielizny i wszystko, co zawiera skrytka. Potem załadujesz to do taksówki, poje-
dziesz na dworzec i przekażesz bagaż do najbliższej stacji na imię Stanisława Pileckiego, sam
zaś wrócisz okrężną drogą i inną taksówką do mieszkania, zgolisz swoje wspaniałe wąsiska i
zabójczą brodę, ufarbujesz włosy na czarno, założysz rogowe okulary, po czym przebierzesz
się w ubranie nr 6, czapkę nr 2 i palto nr 4. Tak ucharakteryzowany, pojedziesz pociągiem do
owej stacji, odbierzesz bagaż, weźmiesz samochód i wrócisz do Sosnowca. Zatrzymasz się na
Rudnej 19 i tu zapytasz, czy nie wynajął dziś pokoju umeblowanego pan Henryk Stoner.
Gdyby zaprzeczono, ponowisz pytanie w domu przy ulicy Ciepłej 5. Prawdopodobnie jednak
wynajmę lokal przy Rudnej, nie zważając na cenę. Zaniesiesz walizki do nowego locum i rola
twoja będzie na razie skończona. Co do mnie, przedzierzgnę się w postać lepiej gwarantującą
całość mojej skóry.

Sylwester skinął głową wykrzywiając w szczególny sposób twarz, co miało oznaczać

najwyższy stopień zadowolenia.

Oui!
Charakteryzacja zajęła mi sporo czasu. Zgoliłem bródkę i wąsy, utleniłem włosy i ufry-

zowałem je, pojaśniłem brwi i rzęsy, po czym silnie przyciemniwszy skórę twarzy, rąk i szyi
przylepiłem do policzków plaster gorczycowy, aby wywołać pryszcze. Przebrałem się następ-
nie w szare ubranie, popielaty krawat i trzewiki z brązowej, wycinanej skóry. Zdarłszy
następnie plaster, założyłem zielone okulary i przejrzałem się w lustrze.

Detektyw-amator Ryszard Sławicz przestał istnieć. W lustrze odbijała się postać pana

Henryka Stonera, komiwojażera anglo-polskiej firmy „Import”, handlującej towarami kolo-
nialnymi. Legitymacja służbowa, spoczywająca w kieszeni, mogła w stosownej chwili po-

background image

twierdzić jego tożsamość.

Pan Henryk Stoner skłoniwszy się Sylwestrowi sobie tylko właściwym ruchem, elasty-

cznym krokiem wyszedł z mieszkania otoczony kłębami dymu z fajki nr 9.

W klatce schodowej i na podwórzu nie było nikogo, ale za to w bramie przeciwległej

kamienicy stał niedbale oparty o odrzwia jakiś niechlujnie odziany osobnik w zsuniętej na tył
głowy cyklistówce i z papierosem w zębach; ręce jego głęboko tkwiły w kieszeniach wysza-
rzałych spodni, a wzrok z doskonale udaną obojętnością przesuwał się zwolna tu i tam. Więc
jednak!

Komiwojażer ruszył w górę ulicy, ale wystawa narożnego sklepu spożywczego zwróciła

widać jego uwagę, zatrzymał się bowiem na chwilę i jednym okiem podziwiając piramidkę
puszek z konserwami, drugim zerknął ostrożnie w bok. Niechlujny drab nie ruszał się z miej-
sca. Wydawało się, że przemiana Sławicza w Stonera nie obudziła jego podejrzeń.

* * *

Lokalik przy Rudnej wynająłem bez trudu. Gospodarz, właściciel słabo prosperującego

sklepiku spożywczego, zażądał stosunkowo niskiego czynszu, a mieszkanie podobało mi się.
Mieściło się na parterze; okna, okratowane i opatrzone okiennicami, wychodziły na podwórze
przylegające do podmiejskich łąk, co z pewnych względów było mi na rękę. Z korytarza, skąd
wiodły drzwi na ulicę i na podwórze, wchodziło się do maleńkiej kuchenki, a następnie do
obszernego pokoju, dostatnio umeblowanego.

Miałem więc nową bazę wypadową, według określenia Sylwestra, w której mogłem

czuć się o wiele bezpieczniej niż w dawnym mieszkaniu. Stary wiarus z wrodzonym sobie
sprytem zdążył już rozpowiedzieć sąsiadom, że firma „Import” powierzyła mi stanowisko
kierownika swego oddziału w Katowicach, wolę jednak zamieszkiwać w Sosnowcu, gdyż
oddział szukać będzie rynków zbytu przede wszystkim na terenie Zagłębia Dąbrowskiego.

Wieczorem, gdy położyłem się już do łóżka, obmyśliłem plan działania na dzień

następny. Doszedłem do przekonania, że poszukiwanie listu w Ojcowie jest bezcelowe, jeżeli
bowiem — w co nie mogłem już wątpić — w morderstwie maczał ręce Małach, niewątpliwie
postarał się o usunięcie kompromitującego papieru, o ile miał on jakąkolwiek wartość dowo-
dową. W przeciwnym razie niewiele wywnioskowałbym z listu, najniepotrzebniej tracąc
cenny czas. Przyszedł mi natomiast do głowy inny pomysł, który mógł się wprawdzie nie
udać, lecz gdyby się powiódł, dałby mi w ręce klucz do całkowitego rozwiązania „sprawy
Krystyny”. Postanowiłem mianowicie skorzystać z łatwowierności Agaty Kosińskiej, która
opowiedziała Stefczyńskiemu i policji, że Molecki przesłał kwiaty pannie Zahorowskiej,
naiwnie zeznając w dwa dni później wobec kierownika urzędu śledczego, że bukiet pochodził
z kwiaciarni i ułożony był na zamówienie zmarłej dziewczyny, jakby policja nie potrafiła tego
sprawdzić. Po głębszym zastanowieniu nabrałem pewności, że pierwsze zeznanie przekupki
było w jej mniemaniu prawdziwe, drugie zaś świadomie kłamliwe. Uważałem Agatę Kosiń-
ską za bezwolne i tępe narzędzie Małacha, zupełnie nie orientujące się w sytuacji.

Byłem pewien, że karzeł chciał wprowadzić w śledztwo policyjne jak największy chaos

i rozbieżność, aby postawić sędziego śledczego w położeniu bez wyjścia, a policję wywieść
na manowce przynajmniej na krótki okres czasu. Należało to do ulubionych „kawałów” Mała-
cha, od których nigdy nie mógł się powstrzymać.

Jedyną poszlaką naprawdę obciążającą dziennikarza było zeznanie Kosińskiej. Gdyby

nie ono, nic nie znaczyłoby znalezienie w szufladzie Krystyny skrzętnie przechowywanych
utworów Moleckiego i pochlebnych artykułów na temat jego działalności i żadnej wartości
dowodowej nie przedstawiałoby domniemanie, że znienawidził dziewczynę. Zadanie prze-
kupki było jedynym punktem zaczepienia dla Wacławika i jego kolegów, cofnięcie zaś tego
zeznania mogło niewiele znaczyć dla policji. Musiało jednak stać się źródłem poważnych

background image

wątpliwości dla sędziego śledczego i prokuratora, policji bowiem dodało to tylko bodźca do
gorliwego poszukiwania nie istniejących wspólników Moleckiego jako rzekomego zbrodnia-
rza, prokurator zaś i sędzia śledczy musieli mieć dowody, że Kosińska jest wspólniczką Mole-
ckiego, inaczej bowiem nie mieli podstawy zatrzymać dziennikarza w więzieniu. A Małach w
swojej kryjówce zacierał ręce z uciechy, że raz jeszcze wystrychnął na dudków przedstawi-
cieli wymiaru sprawiedliwości, którym zawsze okazywał pogardę za ich nieudolność i koru-
pcję.

Przekonany byłem, że Kosińska nie wiedziała nic więcej prócz tego, że Molecki p r z y-

s ł a ł k w i a t y K r y s t y n i e p r z e z s w o j ą g o s p o d y n i ę. Oświadczyła to jej
r z e k o m a g o s p o d y n i, a w r z e c z y w i s t o ś c i w y s ł a n n i c z k a M a ł a-
c h a. Kobieta ta upodobniła się do gospodyni Moleckiego, a może tylko podała się za nią,
skoro gospodyni „autentyczna” utrzymywała, że nigdy nie zanosiła kwiatów Krystynie.

Policja aresztowała prawdziwą gospodynię; było to zupełnie zrozumiałe, chciano bo-

wiem zrobić z niej pomocnicę rzekomego winowajcy, a nie świadka, który od razu obaliłby
koncepcję, że mordercą jest felietonista. Urząd śledczy miał teraz aż trzech „winowajców”:
Moleckiego, jego gospodynię i... Agatę Kosińską, z której policja nic nie wydobędzie, gdyż
nie wie ona o niczym. Gdy przycisną ją do muru, jak wyraził się Wacławik, potwierdzi ona
jedynie swoje pierwotne zeznanie i nie powie nic więcej w sprawie Moleckiego, zezna nato-
miast, że poprzednie oświadczenie odwołała wskutek pogróżek szajki. I wtedy Molecki stanie
się w oczach policji wspólnikiem niebezpiecznej szajki przestępców, a w oczach sądu go-
dnym najwyższego wymiaru kary.

Dlaczego Małach mścił się na Moleckim w tak wyrafinowany sposób? Odpowiedź nie

była zbyt trudna. Dziennikarz wielokrotnie nawoływał w prasie, aby nareszcie zlikwidować
szajkę, a chcąc przeciwdziałać psychozie ludności spychał osobę Małacha do poziomu naj-
zwyklejszych ordynarnych rzezimieszków i ośmieszał go przy każdej sposobności. Wiedzia-
łem skądinąd, że garbatego herszta ZZZ cechowała nienormalna pycha; pragnął on, aby
uważano go raczej za wcielenie zła, za demona zbrodni niż za zwykłego opryszka. Artykuły
Moleckiego mogły być dla mentalności Małacha zupełnie dostatecznym powodem okrutnej
zemsty.

Hipoteza policji, że Krystynę pozbawiono życia gazem trującym, nie była nieprawdopo-

dobna. Jakkolwiek ZZZ grasowała głównie na terenie Zagłębia węglowego, pozostawała w
bliskich stosunkach z szajkami operującymi nie tylko w całej Polsce, lecz również w
Niemczech i Czechosłowacji. Wszystkie lepiej zorganizowane bandy wiązały się i wiążą po
dziś dzień umowami, aby wzajemnie udzielać sobie pomocy i przede wszystkim wymieniać
łupy celem łatwiejszego i bezpieczniejszego spieniężania ich w innych krajach. Jedna z
zagranicznych szajek mogła dostarczyć Małachowi trującego gazu, skradzionego lub nawet
wyprodukowanego przez jakieś laboratorium chemiczne, uzależnione od niej w ten czy inny
sposób. Nie mogłem wykluczyć takiej możliwości, było bowiem publiczną tajemnicą, że
nawet ZZZ miała swoich ludzi wszędzie tam, gdzie było to jej potrzebne: w straży granicznej
i w policji, w prokuraturze i w sądownictwie, w kolejnictwie i w przemyśle.

Ponieważ Kosińska była jeszcze na wolności, postanowiłem zniweczyć przebiegłe

plany Małacha i jednocześnie zwrócić na niego uwagę policji. Jeżeli plan ten powiedzie się,
zdobędę zarazem dowód, że przekupka nie jest wtajemniczona w sprawy ZZZ. Będzie to
potwierdzeniem mojej hipotezy i wtedy pozostanie mi zebranie dowodów obciążających
Małacha, a rehabilitujących Moleckiego.

Wczesnym rankiem następnego dnia wyłuszczyłem ten plan Sylwestrowi. Stary wiarus

musiał krótko przyciąć ufarbowane na czarno włosy, odrzucić okulary i przebrać się w zwy-
kłe ubranie robotnicze. W godzinę później Sylwester, a właściwie Karol Sroka, wyszedł z
domu, aby porozmawiać z Kosińską, ja zaś ruszyłem w stronę śródmieścia, by zobaczyć się z
adwokatem Kalewskim, do którego nie zdążyłem wczoraj zatelefonować.

background image

Nim doszedłem do domu, w którym mieszkał Kalewski, spostrzegłem nagle, że z jednej

z przecznic głównej arterii południowo-zachodniej dzielnicy miasta wychodzi — on sam. Co
tu robił? Ach, prawda, gdzieś tu, na terenie Starego Sosnowca, mieszka jego staruszka-matka,
prosta kobiecina, która za nic nie chciała przeprowadzić się do syna, wydawało się jej
bowiem — takie to były czasy — że obecność jej w mieszkaniu wziętego adwokata może być
przeszkodą w karierze uwielbianego jedynaka.

— Moje uszanowanie panu mecenasowi — rzekłem z szacunkiem kłaniając się przesa-

dnie nisko.

Spojrzał na mnie obojętnie i machinalnie uchylił kapelusza przypuszczając zapewne, że

jestem jednym z dawnych jego klientów.

— Coś taki ważny, Witoldzie? — rzekłem, gdy mijał mnie. — Przestajesz już pozna-

wać starych przyjaciół?

— Do diabła! — mruknął przystając. — Upił się pan?
— Nie upijam się z zasady, powinieneś o tym wiedzieć. No jakże, widziałeś się z

Moleckim?

Twarz adwokata wyrażała bezgraniczne zdumienie. Długą chwilę przyglądał mi się

badawczo, wreszcie roześmiał się z przymusem.

— Niechże cię! — wykrzyknął. — Majster! Mógłbym dzień w dzień przechodzić obok

ciebie przez okrągły rok i nigdy bym się nie domyślił, że to ty. Ale do rzeczy. Dobrze, że się
spotykamy. Byłem właśnie u matki, bo staruszka trochę niedomaga. Molecki zwolniony,
wiesz już o tym?

— Zwolniony?!
— A więc nie wiedziałeś. Rozmawiałem z prokuratorem okręgowym, Bułgarowskim.

Jak chyba wiesz, jestem z nim zaprzyjaźniony, a jednak nie powiedział mi wszystkiego. Był
wyraźnie zakłopotany. W każdym razie Moleckiego zwolniono, gdyż okazało się że: po
pierwsze — nie posyłał kwiatów Zahorowskiej, co zgodnie tym razem zeznały jego gospody-
ni, lokatorka Zahorowskich — Kosińska — oraz niejaka Kobołowa, którą zatrzymano na
targu rozmawiającą z Kosińską; po drugie — kwiaty wręczyła Zahorowskiej owa Kobołowa,
która przyznała się, że z polecenia — uwaga, Ryszardzie! — Małacha, odegrała rolę
gospodyni Moleckiego; po trzecie — policja wyszperała świadka, który widział Kobołową
skręcającą z Nowopogońskiej na Racławicką z olbrzymim bukietem kwiatów; po czwarte —
w ciągu krytycznych trzech dni stanowiących absolutnie nie przekraczalny okres, w którym
można było wysłać bukiet, Molecki przebywał w Warszawie, delegowany przez swoją reda-
kcję; po piąte — do prokuratury zgłosiła się koleżanka Zahorowskiej, córka sędziego pokoju,
zeznając, że drugiego sierpnia wieczorem spotkała Krystynę na ulicy 3-go Maja i dowiedziała
się od niej, że ślub jej z Moleckim ma odbyć się jesienią i że przyjechała z Ojcowa do
Sosnowca, ponieważ otrzymała list od dyrekcji szpitala na Lepiankach, zawiadamiający, że
Molecki jest ciężko chory i prosi, aby zobaczyła się z nim jak najprędzej. Kiedy zgłosiła się w
szpitalu, oświadczono jej, że nie wiedzą nic o żadnym Moleckim i że dyrekcja nie wysyłała
do niej listu, a podpis naczelnego lekarza na blankiecie szpitalnym jest sfałszowany.

— Fiu... — gwizdnąłem. — Więc jednak moje podejrzenia były słuszne. A jak bronił

się Molecki?

— Zeznania jego zgadzają się we wszystkich punktach z zeznaniami świadków. Jedyną

sprzecznością było drugie zeznanie Kosińskiej, które zresztą odwołała; uważała ona Koboło-
wą za faktyczną gospodynię Moleckiego i na tym policja zbudowała oskarżenie. Ostateczny
cios tej koncepcji zadało zeznanie Witkowskiej, potwierdzone przez Moleckiego: ślub jego z
Zahorowską rzeczywiście miał odbyć się jesienią. Czyż zabija się kobietę, którą kochało się
całe lata i którą ma się wreszcie poślubić? Prokurator zarządził powtórne przesłuchanie matki
i sióstr zmarłej; zeznały, że wprawdzie Krystyna nie zwierzała się im ze swego projektowane-
go zamążpójścia, lecz domyślały się, że wszystko jest na najlepszej drodze, gdy bowiem

background image

składały jej trzynastego marca życzenia imieninowe i napomknęły o małżeństwie, dziewczyna
zarumieniła się, uśmiechnęła miłe, szepnęła „może” i była rozpromieniona.

— A ekspertyza medyczna? Czy potwierdziło się przypuszczenie, że Zaborowska zgła-

dzona została przy pomocy gazu trującego?

— Tak. Bułgarowski zwołał całą komisję lekarską. Ostatecznie wydano orzeczenie, że

zgon spowodowany został paraliżem serca, wywołanym przez nieznany nauce gaz trujący, w
którego skład wchodziły cyjanowodór i chlor. Mikrochemik Korycki stwierdził w płucach
zmarłej obecność związków cyjanowych; w innych organach związków tych nie wykryto.

— Wspomniałeś, że Bułgarowski był zakłopotany. Dlaczego? Czy dlatego, że zmuszo-

ny był wydać nakaz zwolnienia Moleckiego?

— Może, ale odniosłem wrażenie, że wyraźnie coś przemilcza. Może jakaś wysoka

szyszka interweniowała w tej sprawie? Molecki mógł mieć przecież duże „chody”.

Och, mecenasie — pomyślałem — jakże byłbyś zdziwiony, gdybyś dowiedział się kto

przyczynił się do zwolnienia twego niedoszłego klienta!

Po paru minutach pożegnałem się z Kalewskim i ruszyłem w stronę mojego nowego

mieszkania. Postanowiłem zlikwidować je dziś jeszcze i przenieść się z powrotem na stare
śmieci.

Ale tego dnia oczekiwała mnie jeszcze jedna niespodzianka.
W bramie, niedbale oparty o odrzwia, tak samo jak poprzedniego dnia naprzeciw domu,

który potajemnie — jak mi się zdawało — opuściłem, stał ten sam niechlujnie odziany oso-
bnik, z papierosem w zębach i tak samo jak wczoraj wodził powoli wzrokiem tu i tam.

Zdawał się mnie nie dostrzegać, gdy jednak znalazłem się tuż obok niego, dotknął

palcem daszka czapki i rzekł obojętnie:

— Pan Sławicz, prawda? Szef polecił doręczyć panu ten liścik.
Wetknął mi w rękę niebieską, zaklejoną kopertę, bez adresu. Znów dotknął palcem

daszka i odszedł leniwym krokiem nie oglądając się za siebie.

Wszedłem do mieszkania, rzuciłem kopertę na stół i opadłem ciężko na fotel. Czułem

się jak obity pasem przedszkolak.

Sylwester spojrzał na mnie z ukosa i zaczął udawać, że pilnie czegoś poszukuje w

szufladzie staroświeckiej komody.

Upłynęło dobrych kilka minut, nim zdecydowałem się sięgnąć po kopertę i zapoznać z

treścią listu.

Wielce mi miły Panie Ryszardzie!

Jestem najmocniej przekonany, że teoretycznie rozwiązał Pan już „Sprawę Krystyny” —

przynajmniej do tego punktu, do którego rozwiązanie to w ogóle jest obecnie możliwe.

Tak, „Sprawa Krystyny” od początku do końca przeprowadzona była przeze mnie i ten

m ę d r z e c Molecki akurat tyle ma z tym wspólnego, co ja w organizowaniu obecnej rewo-
lucji w Meksyku.

Cokolwiek nie myślałby Pan o tym, nie zwróciłbym nawet uwagi na pisaninę tego w i e-

l k i e g o c z ł o w i e k a, który usiłował obrażać mnie w swojej gazetce, na ogół bowiem
szczekanie kundelków ró
żnej maści nie dosięga mnie, jednakże poczuli się tym dotknięci liczni
moi współtowarzysze, tote
ż postanowiłem dać im pewną satysfakcję. Ten o l b r z y m d u-
c h o w y odegrał jedynie tak
ą rolę, jaką mu wyznaczyłem wobec policji, to jest po prostu
tarczy strzelniczej, do której pukali
ślepymi nabojami, nie zdając sobie sprawy, że robią tylko
nieszkodliwe dziury w powietrzu.

To ja ściągnąłem sfingowanym listem Krystynę z Ojcowa do Sosnowca, to ja posłałem

jej naręcze kwiatów przez swoją posłańczynię, a Kosińska m u s i a ł a zawsze tak zeznawać,
jak jej polecałem.

background image

W chwili gdy Pan czyta ten list, pański głupi przyjaciel od kilkunastu godzin znajduje

się już na wolności, przesłałem bowiem odpowiednie oświadczenie szefowi prokuratury, a on
dobrze wie,
że nie zwykłem bawić się w mydlenie oczu. Przesłałem mu poza tym próbkę
truj
ącego gazu, z propozycją, aby zaaplikował ją któremuś ze swoich serdecznych przyjaciół.
Dla innych celów próbka si
ę nie nadaje, gdyż oficjalna nauka nie osiągnęła jeszcze takiego
poziomu, aby móc produkowa
ć tego rodzaju gaz, choć jego skład chemiczny jest zupełnie
prosty.

A teraz sprawa między nami dwoma, drogi Panie Ryszardzie. Musiałem zamknąć Pana

w piwnicy, abyś nie spłatał mi jakiegoś figielka tej nocy. Rano mógł Pan już sobie pójść i
poszedł pan. Teraz rozumiemy, dlaczego pozostawiłem tam mój
ślad?

Molecki otrzymał należytą nauczkę za swoją przemądrzałość i wcale mi nie zależy, aby

zawiązano mu sznurowy krawat, a życie żadnej kobiety nie ma aż takiego znaczenia, aby
trzeba si
ę zastanawiać nad jego przerwaniem. Rehabilitując go, zrobiłem to przede wszystkim
dla. Pana, miły Panie Ryszardzie, aby
ś nie zgrywał się dłużej jak operetkowy detektyw tą
swoj
ą charakteryzacją, mogącą może wyprowadzić w pole wszystkich innych, ale na pewno
nie ni
żej podpisanego, który — o ile się nie mylę — potrafi to robić troszeczkę lepiej niż Pan.

Pański Piotr Małach

P. S. Mam zamiar opuścić w tych dniach Sosnowiec i przypuszczam, że po przysłudze,

jaką Panu wyświadczyłem likwidując po pańskiej myśli „Sprawę Krystyny”, nie zechce mi
Pan w tym przeszkadza
ć.

Małach

Rzuciłem list na stół i wybuchnąłem niepowstrzymanym śmiechem. To był cały

Małach! Nic dodać, nic ująć.



ANTONI MARCZYŃSKI

PERŁY

(nowela egzotyczna)


Od zakotwiczonego parowca odbiła duża łódź i mknęła żwawo w stronę kanału, który

dawna burza wyrwała w atolu, w koralowym pierścieniu wyspy.

— Może on? Dżim? — wyszeptała Mafra.
Machnęła ręką. Czy warto łudzić się jeszcze po tylu zawodach? Zaiste nie! A przecież,

choć minęło długich piętnaście lat, nie zapomniała o nim i wierzyła święcie, że wróci. Tak
przyrzekł na odjezdnym. Więc skoro na błękicie nieba zamajaczył szary dymek lub kiedy
biały żagiel pojawił się w oddali na szafirowym tle morza, spieszyła na szczyt niewielkiego
wzniesienia, by lepiej dojrzeć, a potem szła do przystani po nowe bolesne rozczarowanie, po
nowy zawód i wracała do chaty poskarżyć się palmom. Wypłakawszy się, rozpamiętywała po
raz setny dzieje swej jedynej miłości...

Znalazła go na brzegu wśród kilkunastu martwych ciał. On jeden przy życiu pozostał z

całej załogi szkunera, który rozszalałe fale Pacyfiku rozbiły w drzazgi na koralowych falach.
Twarz miał zalaną krwią, lecz żył. Zaniosła go na rękach do swej chaty pokrytej liśćmi,
pielęgnowała jak brata, póki nie wyzdrowiał zupełnie. Tylko pozioma blizna pozostała mu na
czole jako pamiątka po uderzeniu masztem, złamanym wichurą.

background image

W owym czasie statki rzadko odwiedzały Vavao. Nie zwiedziano się jeszcze o istnieniu

bogatego złoża perłowców w lagunie, a po ryby, banany czy kokosowe włókno nikt się nie
kwapił. Dżim zrozumiał więc natychmiast, że przyjdzie mu spędzić długie tygodnie, miesiące,
może lata nawet na atolu i łatwo pogodził się z losem, Źle mu zresztą nie było w chacie
Mafry. Przywiązała się doń, jak tylko czarna kobieta do białego mężczyzny przywiązać się
może, obsługiwała go, pieściła, dogadzała i żyli z sobą jak zgodne małżeństwo. Razem łatali
dach chaty, nadwerężonej po każdej burzy, razem rwali banany, znosili kokosy, chwytali ryby
lub wyruszali do szklistej laguny na połów pereł.

Aż w rok później wielki kuter zawitał do Vavao. Dżim szalał z radości. Szybko pobiegł

do przystani. Kapitan kutra chętnie przystał na zabranie nowego pasażera, który płacił perła-
mi. Bo Dżim posiadał teraz znaczny majątek. Pamiętał jednak o tym, że gdyby nie oddana
Mafra, nie zdobyłby ani jednej perły i już by nie żył od dawna; Mafra ocaliła go dwukrotnie.
Raz tam, na wybrzeżu, drugim razem rozpruła brzuch rekina, który już, już zmierzał w stronę
nieostrożnego poławiacza. Wrócił więc do niej i spędzili razem ostatnią noc.

— Przyjadę wkrótce do ciebie — szeptał, oszołomiony jej pieszczotami.
O świcie, kiedy pakował swój skromny tobołek, podarowała mu wszystkie perły, jakie

posiadała.

— Weź je! — rzekła, siłą wstrzymując łkanie. — Może tobie szczęście przyniosą, bo

mnie... — urwała i jak szalona wybiegła z. chaty. Oparta o pień olbrzymiej palmy spoglądała
długo, długo dopóki żagiel kutra nie rozpłynął się w oddali...

* * *

Mafra uczuła dziwny niepokój w sercu. Łódź gnana sześcioma wiosłami sunęła szparko

do brzegu. Gołym okiem można już było odróżnić sylwetki poszczególnych osób. Na pierw-
szych trzech ławeczkach siedziało parami sześciu majtków. Dwie biało ubrane kobiety i jakiś
przysadkowaty mężczyzna obstąpili sternika, wypytując go o coś zapewne, bo często wskazy-
wali na atol.

Drugi mężczyzna, chudy, wysoki stał w środku. Wyniosłą postawą górował nad wszy-

stkimi i patrzał uparcie w kierunku wzniesienia, na którym stała chata Mafry. Ręce miał
skrzyżowane na piersiach i ten drobny szczegół najbardziej zelektryzował biedną wyspiarkę.
To był ulubiony gest Dżima. Tak zawsze ręce zakładał, ilekroć szedł w zadumie wzdłuż wy-
brzeży atolu, ilekroć zapatrzył się w dal. Sylwetka tego mężczyzny dziwnie tamtego przypo-
minała...

Sprzeczne uczucia miotały sercem wyspiarki. Na samą myśl, że to może być Dżim, czu-

ła, że nogi się pod nią uginają z radosnego wzruszenia, lecz zarazem gorąco pragnęła nowego
zawodu. Wiele zmieniło się przez te piętnaście lat i dzisiejsza Mafra to już nie ta sama smu-
kła, ładna dziewczyna, która kochanka gorącymi uściskami żegnała. Och, nie ta sama!

I patrząc tępo na zbliżającą się łódkę snuła swe smutne wspomnienia...
W rok po odjeździe Dżima ostre jak brzytwy zęby morskiego korsarza ucięły jej lewą

stopę. Wyratowano ją cudem z paszczy żarłacza i nie umarła dzięki znachorowi, lecz osłabie-
nie wywołane upływem krwi przykuło ją na długo do barłogu. Opuszczona przez wszystkich,
samotna, rozpamiętywała dzieje swej miłości, drżała na myśl, że Dżim, gdy powróci, wzga-
rdzi kaleką i trapiła się z czego będzie żyła, gdy sterta gnijących owoców skończy się.
Skończyła się wkrótce. Do chaty zajrzał głód.

Pewnego popołudnia Mafra drgnęła i zastygła w radosnym oczekiwaniu. Gdzieś w

pobliżu rozległy się ciężkie stąpania. To musiał być biały człowiek, gdyż krajowcy nie noszą
obuwia. Drzwi pchnięte silną ręką rozwarły się na oścież. Mafra opadła na posłanie. To nie
był Dżim. Nad nią stał jakiś gruby majtek. Czy zwabiło go tu malownicze położenie odoso-
bnionej chaty, otoczonej pierścieniem krzewów bananowych, czy przywiódł go jaki niegodzi-

background image

wy krajowiec? Nie wiadomo. Dość, że szybko ocenił wspaniałą budowę ciała leżącej kobiety
i piękno jej świeżej, choć zmizerniałej twarzyczki. Krzyk nie zdał się na nic. Osłabiona raną,
wycieńczona głodem, wyspiarka łatwo uległa silnemu napastnikowi.

Nazajutrz przyniósł jej rybę, kilka bananów i odtąd odwiedzał ją co dnia, a odjeżdżając

przekazał swą ofiarę innym poławiaczom. Chata wśród krzewów bananowych widziała wielu
gości, ale Mafra starzała się i brzydła szybko, odkąd zaraziła się straszną chorobą. W końcu
nogi jej stały się jak pnie palm, piersi zwisły nad brzuchem wzdętym niby bęben, twarz
spuchła straszliwie, a ramiona, te krągłe, toczone ramiona, które jak dwa gibkie węże oplatały
niegdyś ciało Dżima, zgrubiały jak konary i pokryły się wrzodami.

— Trąd! — mówili dawni adoratorzy, okrążając zapowietrzoną chatę z daleka, choć

któryś z nich musiał przywlec tu chorobę.

— Trąd! — powtarzali wyspiarze i mierzyli z łuków w Mafrę, gdy zbliżała się do

wioski, żebrząc o zmiłowanie. Rzucano jej wzgardliwie kilka stęchłych kokosów, których
miąższ ssała z apetytem...

Czyż nie lepiej więc, by Dżim nie wrócił nigdy na piękny atol Vavao?

* * *

— Brrr! Co za wstrętny potwór! — zabrzmiało gdzieś blisko.
Mafra drgnęła. Odwróciła się szybko. Przed nią stały dwie biało ubrane ladies. Z obrzy-

dzeniem spoglądały na wyspiarkę, głośno wyrażając swój wstręt. Potem zwróciły się do zasa-
panego grubaska, który usiłował na próżno dotrzymać im kroku.

— Mr. Holley, proszę spojrzeć tutaj — mówiła szybko młodsza. — Dużo już widzia-

łam, ale takiego hipopotama w ludzkiej skórze!

— Śliczny okaz! — odparł przysadkowaty jegomość. — Nie radzę się jednak zbliżać,

bo to podobno bardzo zaraźliwa choroba.

Obie niewiasty cofnęły się pośpiesznie, Wypytując o nazwę choroby, która z człowieka

potrafiła zrobić takie monstrum.

— Trąd — brzmiała odpowiedź.
Młodsza wyjęła z pokrowca mały aparat fotograficzny.
— Wiesz, Maud? Mam pomysł. Zrobię zdjęcie do mego albumu.
Mr. Holley chichotał.
— A może to mężczyzna?
Panienka przyjrzała się wyspiarce uważnie, potem oświadczyła stanowczo:
— To kobieta.
— Bluźnisz, darling — rzekła druga pani, przykładając lorgnon do oczu. — To jest

przede wszystkim potwór... Yes... A shocking monster!

Mafra czuła, że policzki palą ją żywym ogniem. W ciągu pożycia z Dżimem, a potem

przez stykanie się z marynarzami poznała język angielski i rozumiała każde słowo. Szyder-
stwo odczuła jak smagnięcie batem. Chciała uciec, lecz nie mogła. Jakaś siła przykuła ją do
miejsca, a spojrzenia zbolałych oczu kierowały się w stronę brzegu, gdzie wysoki, chudy
mężczyzna wydawał rozkazy sternikowi łodzi.

Nagle zachwiała się. Całym ciężarem swego olbrzymiego ciała opadła na pochyły pień

palmy Szczupły mężczyzna odwrócił się twarzą ku kobietom. Jego wysokie czoło przecinała
pozioma blizna. To był Dżim!... Dżim, na pewno! Nie zmienił się prawie wcale przez te
piętnaście lat, kiedy ona z młodej, uroczej dziewczyny stała się... oh, a shocking monster! Tak
ją przecież nazwały białe kobiety.

Skurczyła się i przylepiła do drzewa. Dżim pozbył się łatwo roztrajkotanych towarzy-

szek. Szedł szybko w jej stronę

— Słuchajcie, kobieto — zagadnął z przyjaznym uśmiechem — czy to jest chata Mafry

background image

Przytaknęła skinieniem głowy, nie mogąc wykrztusić słowa z zaschłej krtani. Pożerała

wzrokiem dawnego kochanka, cieszyła się jego pięknym ubiorem, wchłaniała w siebie każdą
przez niego wypowiedzianą sylabę jak najsłodszą muzykę. Modliła się doń oczami. Jaki do-
bry, poczciwy, wierny! Nie zapomniał imienia, jej nie zapomniał i przybył dla niej... dla niej!

— A gdzie jest obecnie Mafra? Chciałbym ją zobaczyć.
Muskuły potwornie zgrubiałych ramion naprężyły się tak silnie, że kilka zasklepionych

po wierzchu wrzodów pękło i ropa się wylała. Pod spuchniętymi powiekami zaszkliły się
dwie duże, słone łzy. Rozdęte wargi drgnęły. Z gardła wydobył się niski, chropowaty głos:

— Mafra... umarła... dawno... bardzo... dawno.
— Umarła — powtórzył w zamyśleniu. — To szkoda — dodał jeszcze i nawrócił ku

czekającym kobietom, które tymczasem odeszły kilka kroków. Zakomunikował im wiado-
mość o śmierci wyspiarki.

* * *

— To była bardzo dobra dziewczyna — mówił. — Dwa razy ocaliła mi życie, a prawdę

rzekłszy, mój dzisiejszy majątek także jej zawdzięczam. Perły, jakie mi na odjezdnym ofiaro-
wała, przedstawiały olbrzymią wartość. Twój naszyjnik, Maud, pochodzi z tej wyspy.

Piękna pani ujęła w delikatne paluszki dolny kraj naszyjnika i wydęła ukarminowane

wargi. Rzekła:

— Mogłeś lepsze zostawić. W tych wstydzę się już chodzić. Na bal nie ubrałabym ich

za żadną cenę.

Dżim objął łagodnie kibić żony.
— Nie kłopocz się, darling. Będą lepsze. Bogu dzięki, interesy idą dobrze... Ale wtedy

nie mogłem inaczej postąpić. Musiałem spieniężyć najładniejsze okazy, by zdobyć kapitał do
obrotu... Czy uwierzycie, moi drodzy, że to już piętnaście lat minęło, jak stąd odjechałem?
Piętnaście lat! A mnie się zdaje, jakby to było wczoraj. Pamiętam doskonale chwilę odjazdu.
Mafra wcisnęła mi do ręki wielki kokos wypełniony prześlicznymi perłami. „Weź je!” —
powiedziała. „Może tobie szczęście przyniosą”.

I przyniosły ci, przyjacielu. Masz firmę, dom, jacht i żonę jak się patrzy.
— Mafra tu stała, kiedy odjeżdżałem — mówił Dżim rozmarzony wspomnieniami. —

Powiewała liściem palmowym i...

— He he he! — zarechotał rubaszny grubasek. — Coś ci ta Mafra utknęła dziwnie w

pamięci. No, no... Moja w tym głowa, że ci pani Maud uszu natrze!

Pani Maud wzruszyła ramionami na znak, że taka kobieta jak ona nie może być

zazdrosna o jakąś tam dzikuskę. Nie omieszkała jednak ukłuć męża maleńką szpileczką.

— Tylko jeśli ta twoja Mafra była tak nadobna jak that shocking monster, to gratuluję

„dobrego” gustu.

Cała czwórka, rozśmieszona dowcipem, obejrzała się na wyspiarkę, która łowiła chci-

wie każde słowo rozmowy. Dżim chichotał najgłośniej.

— Ta rzeczywiście nie jest apetyczna — rzekł wreszcie. Potem spojrzał na zegarek i

dodał: — No, moi drodzy, pora wracać.

— Co? Już? — Najgłośniej protestowała młoda właścicielka aparatu fotograficznego. A

kiedy Dżim oświadczył, że barometr szybko spada i że kapitan radzi oddalić się co prędzej od
zdradliwych raf, zanim burza wybuchnie, zawołała:

— Więc właśnie tu jest najbezpieczniej... Tu pozostańmy!
— Dobrze, dobrze — potakiwał Mr. Holley, ujmując podlotka pod ramię. — Na statku

będziesz miała sposobność przekonać kapitana jachtu o słuszności swej koncepcji. Ale tym-
czasem chodźmy.

— Obym nie była złym prorokiem — przekomarzała się jeszcze.

background image

Pięć minut później łódź odbiła od brzegu. Dżim stanął znów z rękami założonymi na

piersiach, po swojemu. Wzrokiem badał kierunek posuwania się małych obłoczków, które
wykwitły nagle w pobliżu złotej tarczy słońca. Jeszcze raz obejrzał się poza siebie i obrzucił
malejącą chatę Mafry, gdzie spędził jeden rok życia. Mafra widziała doskonale, że się obrócił.
Była mu za to wdzięczna niewymownie i puściła w niepamięć śmiech z jej obecnego wyglą-
du.

— Przecież nie wiedział, że to ja — pomyślała pobłażliwie.

* * *

Pierwszy szkwał minął szybko, ale koło dziewiątej wieczór prawdziwe piekło rozszala-

ło na oceanie. Gwałtowna ulewa przebiła z łatwością dawno nienaprawiany dach i całe wiadra
wody wylały się na Mafrę. Sufit przypominał rzadkie sito.

Potem przyszła kolej na popisy wichru. Targana wściekłymi podmuchami drżała chata

w posadach. Tylko silna bariera palmowych pni powstrzymała ją na miejscu i ocaliła od
zdmuchnięcia. Rozległy, lecz niski atol wstrząsał się za każdym uderzeniem gór wodnych.
Dziw, że kruche koralowe fundamenty wytrzymały ten nocny atak. Potworne bałwany pędziły
na wyścigi z wichrem, załamywały się z piekielnym rykiem na niskim dnie przybrzeżnym,
tryskały milionem gejzerów, biły w brzeg, wskakiwały nań, biegły dalej niszcząc wszystko po
drodze, aż zmęczone trudem konały tuż u stóp chaty, liżąc pnie drzew. Świst wichru, ryk fal,
nieustanny grzmot piorunów, trzask łamiących się palm, żałosne jęki wydrążonych wewnątrz
bambusów — zlały się w jakąś niesamowitą symfonię zniszczenia.

Mafra pojęła, że lada chwila zginie. To przeświadczenie radowało ją. Po cóż pędzić

nadal takie życie? Czego ma jeszcze oczekiwać, skoro dzisiaj widziała Dżima i przekonała
się, że o niej pamiętał?... Więc zginąć!... Jak najprędzej zginąć i nie cierpieć więcej!

Lecz śmierć złośliwie omija tego, kto jej nagle zapragnie dla siebie, lecz przedwcześnie

i znienacka nawiedza tych, którzy upojeni szczęściem lub oszołomieni urokami życia zapo-
mnieli o możliwości swej śmierci.

Nastał pogodny ranek. Mafra wypchnęła z wysiłkiem swe opuchłe cielsko przez rozchy-

lone, rozchybotane drzwi chaty. Atol przedstawiał żałosny widok. Większość domków zmyło
w lagunę. Piętrzyły się tam gruzy rybackich lepianek, szczątki strzaskanych czółen, korony
złamanych palm, kawałki desek. stosy strzęsionych kokosów i ciała tych, których zmyło w
wodę. Pozostali przy życiu krążyli dokoła, wyławiając topielców.

Mafra zawróciła w pół drogi. Tam jej, zarażonej, iść nie wolno. Poszła więc w tę stronę,

gdzie ocean najczęściej wyrzucał szczątki rozbitych okrętów, gdzie niegdyś, przed laty, znala-
zła Dżima. Tam zwykle chodziła.

Nagłe drgnęła. Wydało się jej, że spostrzega koło Rafy Rekinów jakiś wielki, biały

przedmiot. Po dobrej godzinie marszu wzdłuż wybrzeża rozpoznała kształty owego przedmio-
tu. Był to kadłub małego parowca. Statek leżał na lewym boku. prawie pogrążony w wodzie.
Bałwany, spowodowane martwą falą po wczorajszej burzy, uderzały go gdzie popadło i bry-
zgały nań pianą.

Mafra zapomniała o swym kalectwie, o potwornej tuszy. Potykała się, przewracała, lecz

biegła wytrwale. Już z daleka ujrzała dwa ciała wyrzucone na płaski brzeg. Dwa ciała splecio-
ne w śmiertelnym uścisku.

— Dżim! — krzyknęła rozpaczliwie. — Mój Dżim!
Dolną część twarzy miał zupełnie zmiażdżoną, ale poznała go natychmiast po szramie

na czole. Był zimny. Nie żył od dawna zapewne, lecz wciąż jeszcze obejmował oburącz swą
martwą małżonkę. Piękna suknia urodziwej Maud była w strzępach, ondulowane wczoraj
włosy pozlepiane krwią, pozłacane pantofelki puściły farbę i rozlazły się w wodzie. Jedna
tylko ozdoba pozostała nienaruszona: sznur pereł na białej jak alabaster szyi.

background image

Mafra rozplotła zaciśnięte palce mężczyzny. Sapiąc z natężenia odciągnęła na bok

nieżywą kobietę. Pogroziła jej pięścią, wielką niby bochen chleba.

— Wara ci! — mruknęła. — Teraz on mój. Tylko mój!
Położyła się obok i grubymi wargami całowała zniekształconą twarz Dżima. Nagle

wzrok jej padł na naszyjnik. Przyczołgała się do ciała rywalki, uniosła jej głowę i zdjęła sznur
pereł. To były te same perły, które niegdyś jemu ofiarowała. Słyszała przecież dobrze całą
wczorajszą rozmowę.

— One ci także szczęścia nie przyniosły, biedaku — wyszeptała, wybuchając serde-

cznym płaczem. — Niech już innych nie zwodzą.

Podeszła na krawędź skalistego w tym miejscu brzegu. Przerwała sznurek i w skłębiony

wir wodny posypały się jak groch białe, aksamitne perły. Perły — i łzy Mafry.





SPIS TREŚCI



Ostatnia walka toreadora (Ryszard Kłyś)

02

Zbrodnia w Sosnowcu (Bohdan Lekszycki)

15

Perły (Antoni Marczyński)

36


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 23 Wynalazek profesora Brenka i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 32 Tajemnica Bruce Partington i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 30 Lekarz czy morderca i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 06 Kiedy byłem piratem i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 14 Widzenie Karola XI i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 41 Fatalny sztylet i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 16 Brown z Calaveras i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 49 Sarrasine i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 34 Biały jacht i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 50 Zmartwychwstanie Offlanda i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 43 Kokaina i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 20 Wenus z Ille i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 25 Piraje lubią zapach krwi i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 24 Vanina Vanini i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 42 Oczy alchemika i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 10 Córka Żyrondy i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 46 Marynarz z Amsterdamu i inne opowiadania

więcej podobnych podstron