background image

 
 
 
 

OSTATNIA WALKA 

TOREADORA 

I INNE OPOWIADANIA 

 

ZŁOTA PODKOWA 33 

 

 

 

 

 
 

WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1959

 

background image

 
 

RYSZARD KŁYŚ 

 

OSTATNIA WALKA TOREADORA 

 

 
Domy  po  przeciwległej  strome  Plaza  de  Toros,  jak  większość  starych  budowli  w  tym 

mieście, były białe i podłużne, o płaskich dachach i rozległych balkonach, a pod ich mroczny-
mi  arkadami,  w  gorącym  cieniu  murów  drzemali  mulnicy  znękani  upałem  i  daleką  drogą. 
Muły stały w słońcu, znieruchomiałe i porażone spływającym z nieba skwarem, bo uwiązano 
je  do  paru  cyprysowych  drzew  wyrastających  pośrodku  placu,  gdzie  była  jeszcze  fontanna; 
tam rozlegał się rześki plusk wody opadającej do kamiennego basenu. 

Juan zatrzymał się u wylotu ulicy i znużony przymknął powieki. Światło odbite od bia-

łych  budynków  raziło  go  w  oczy.  Kiedy  spojrzał  znów,  odniósł  wrażenie,  że  całe  powietrze 
drga przed nim i błyska. Opuścił wzrok ku ziemi i znów ruszył przed siebie, ociężały i powo-
lny.  Zbyt wiele wypił koniaku i wina. Czuł, jak krew wali mu w skroniach, a usta wypełnia 
nieznośny, mydlany smak. Minął fontannę i kiedy przechodził koło stada mułów stłoczonych 
pośrodku  placu,  uderzyła  go  w  nozdrza  słodkawa,  a  zarazem  mdląca  woń  szałwii  i  świeżo 
skoszonej  koniczyny,  a  potem,  gdy  podszedł  jeszcze  bliżej,  ostra  woń  zwierzęcego  potu  i 
rozdeptywanego kopytami łajna.  

„Ale praży — pomyślał. — Manolo będzie miał ciężki dzień. Taki skwar może wykoń-

czyć każdego”. 

Wszedł na chodnik i przystanął przed wejściem do winiarni. Wyraźnie słyszał gwar gło-

sów i dźwięk naczyń. Owładnęło nim na nowo uczucie niepokoju i podniecenia. „Spostrzegą 
mnie — pomyślał z rozpaczą. — Na pewno mnie zauważą. I wtedy wpadnę na dobre”. 

Hotel  La  Barraca,  w  którym  stale  wynajmował  numer,  był  starą  budowlą  pamiętającą 

czasy  mauretańskich  przodków  i,  aby  dostać  się  do  położonych  na  górze  pokojów  gościn-
nych, trzeba było przejść przez salę winiarni, a tego bał się najbardziej. W tym mieście znali 
go wszyscy. Czekali zresztą na niego, był ich ulubieńcem. 

„Jeśli  zaczną  mnie  wypytywać  —  pomyślał  z  udręką  —  co  im  powiem?  Jedni  będą 

oburzeni,  inni  wyrażą  mi  swoje  współczucie.  Ale  nie  chcę,  aby  mnie  o  cokolwiek  pytano.  I 
nie chcę współczucia”. Pomyślał jeszcze, czyby nie spróbować wyjść od tyłu, przez kuchnię, 
ale  nigdy  tego  nie  robił  i  wiedział,  że  to  wzbudziłoby  jeszcze  większe  poruszenie  wśród 
służby,  która  natychmiast  powiadomi  gości.  Wówczas  nie  byłoby  końca  komentarzom  i 
najbardziej bzdurnym domysłom. Uznał w końcu, że z dwojga złego lepiej już przejść przez 
salę. Bał się zetknięcia z ludźmi, ale jeszcze więcej obawiał się śmieszności. 

Odgarnął  ręką  zwisającą  nad  drzwiami  zasłonę  z  kolorowych  paciorków  i  wszedł  do 

ogromnej sali z krużgankami, gwarnej i zadymionej. Nie oglądając się szybko ruszył w stronę 
schodów prowadzących na piętro. 

—  Olè!  —  zawołał  ktoś  ochryple  z  sali.  —  Idzie  Juan  Antonio  de  la  Vega,  najlepszy 

matador Andaluzji... 

— Do diabła — zaklął Juan. 
Ale  nie  zatrzymał  się,  tylko  szedł  ciągle  przed  siebie.  Mężczyźni,  siedzący  przy 

dalszych stołach, podnieśli się z miejsc, aby lepiej mu się przyjrzeć i Juan zawołał wówczas z 
udaną wesołością: 

— Buenas, compadre! 
Podniósł do góry dłoń w ceremonialnym geście triumfującego matadora i wtedy dopiero 

uświadomił sobie swoją sytuację. Zmieszał się. opuszczając czym prędzej rękę. lecz nagle coś 

background image

go chwyciło za gardło. Musiał zacisnąć zęby, aby pokonać w sobie to uczucie dławienia i nie 
dać poznać co się z nim działo. 

— Buenas, matador de Toros! — odkrzyknięto mu chóralnie z sali, a potem z różnych 

stron zaczęły padać okrzyki: 

— Juanito! Jak się masz? 
— Doskonale! — zawołał z tym samym uśmiechem. — Miewam się bardzo dobrze. 
— A jak się miewa twoja cogida
— Świetnie. Czuję się doskonale... Rana zagoiła się zupełnie i znów jestem w formie... 
— Byłeś wspaniały przy tym ostatnim byku! 
— Tak. Udało mi się go zabić. To był dobry byk. 
Dotarł wreszcie do schodów, mokry cały od potu i zdenerwowania. 
— Trzymaj się, Juanito. 
— Tak. Dziękuję. Będę uważał. 
Skinął im jeszcze na pożegnanie dłonią i wszedł na schody. „Och — pomyślał z ulgą — 

sądziłem, że będzie gorzej”. 

Soledad  spała  okryta  prześcieradłem;  w  pokoju  było  duszno  mimo  opuszczonych  na 

okna  żaluzji  z  drewnianych  listewek.  Drzwi  prowadzące  na  balkon  też  były  zasłonięte  i  w 
pokoju panował szary ton półmroku. To przywodziło na myśl porę zmierzchu, tę najbardziej 
upragnioną, kiedy już był po corridzie i z dala od ogłuszającego ryku areny. Wtedy Soledad,  
tak gwałtowna zawsze i niesforna, stawała się niewolniczo uległa i tkliwa. 

Zdjął marynarkę i przepoconą koszulę, rzucił je na wierzch kufra, z którym nie rozsta-

wał  się  od  lat;  stanowił  on  jedyny  jego  majątek.  Fotel  przysunął  do  drzwi  i  usiadł  tuż  przy 
balkonie, żaluzję uniósł nieco do góry i teraz miał przed sobą pejzaż całego miasta leżącego w 
dole, wśród oliwnych gajów i cyprysowych drzew i widział w słońcu kamienisty grzbiet gór 
Andaluzji — groźnych i surowych. 

„Muszę stąd odejść — pomyślał. — Jak najprędzej”. 
Wyciągnął  z  kieszeni  papierosa.  Zapalił  i  znów  spoglądał  przed  siebie.  Nagle  przypo-

mniał mu się wiersz. Szeptem wywołał go z pamięci: 
 

Chcę tylko jednej ręki... 
Chc
ę tylko, jednej ręki... 
Aby dotkn
ęła skrzydła mojej śmierci... 

 

— Juanie... 
Drgnął, odwrócił głowę i spojrzał na Soledad. Z dołu, gdzie była winiarnia, dobiegł go 

jękliwy ton gitar. Wiedział już, że gitary nie ustaną teraz w swym śpiewie aż do następnego 
ranka i umilkną ochrypłe i rozstrojone dopiero na czas nowej corridy

— Dlaczego milczysz? — zapytała Soledad. — Mówiłeś jakiś wiersz, prawda? 
— Daj mi wina — powiedział. 
„Juan nie będzie dzisiaj walczył” — pomyślała. 
Nigdy przed walką nie pił wina ani też suto nie jadał. Twierdził, że bywa potem ocięża-

ły, mało zwinny i to odbiera mu na arenie pewność siebie. 

Podniosła się z łóżka i owinęła prześcieradłem, gdyż była naga. Przyniosła dzban wina i 

dwa cynowe kubki kupione w Sewilli. Usiadła u jego stóp. 

— Już wiem — powiedziała — to była Kasyda o nieosiągalnej ręce
Juan uśmiechnął się. 
— Tak przyznał. — Wiersz Federica. 
Wsłuchiwał się w narastający dźwięk gitar. Grali Zorongo, andaluzyjski taniec. Odebrał 

jej z rąk kubek i łyknął spory haust. 

— Pamiętasz tę Kasydę? — zapytał. 

background image

— Wszystko — powiedziała gorąco. — Pamiętam wszystko. 
Juan  patrzył  na  nią  w  zamyśleniu  i  drobnymi  łykami  popijał  wino.  „Wdarłem  się  w 

życie tej dziewczyny, dumnej i samowolnej — pomyślał. — Pokochała mnie. A teraz, kiedy 
już wszystko zdawało się być na najlepszej drodze — muszę odejść.  Bo  nie chcę utracić jej 
miłości.  Lepiej  teraz,  kiedy  wiem,  że  mnie  kocha  i  nie  potrafi  mnie  zdradzić.  Liczyła  się  ze 
mną, bo byłem mężczyzną i wymagałem posłuszeństwa. Kochała mnie, bo byłem najlepszym 
matadorem w Andaluzji. A obecnie? Czymże jestem? Już nigdy nie dadzą mi wyjść na arenę, 
a moja cała przyszłość — to sprawa jeszcze kilku lat życia. Po tej ostatniej corridzie już nigdy 
nie wyzdrowieję”. 
 

Chcę tylko jednej ręki... 
Chc
ę tylko jednej ręki... 
Aby dotkn
ęła skrzydła mojej śmierci... 

 

— Kochanie — szepnęła wzruszona. — Dlaczego mówisz o śmierci? 
Wsparła na jego kolanach swą głowę, a on siedział z odkrytym torsem, wiotki i szczu-

pły, o pociągłej smagłej twarzy i smutnych oczach. 

— To przecież fragment Kasydy
— Tak. Ale początek jest inny... 
Skinął  głową.  „Byłaś  wtedy  cudowna  —  pomyślał.  —  Miałem  wolny  dzień  i  wtedy 

poszliśmy  w  góry.  Słońce  świeciło  jak  dzisiaj.  Ale  trawa  rankiem  jest  wilgotna  i  miękka,  a 
powietrze  aż  dzwoni  od  grania  świerszczy.  Tego  dnia  po  raz  pierwszy  należałaś  do  mnie,  a 
także po raz pierwszy powiedziałem ci ten wiersz Federica, bo byłem szczęśliwy”. 
 

Niczego nie chcę, tylko jednej ręki. 
Jednej w
ątłej ręki, jeśli to możliwe. 

 

Niczego nie chcę, tylko jednej ręki. 
Cho
ćby mnie z nią czekało 
Sto nocy bezsennych... 

 

Umilkł. 
— Tak — powiedziała tkliwie. — Miałeś ją tego dnia. I nie tylko rękę... 
— I sto bezsennych nocy — dodał z uśmiechem. 
— Nie. Więcej. Znamy się więcej niż rok. 
— Dokładnie osiemnaście miesięcy — powiedział. — Ale pięć miesięcy sypiałem sam. 
— Z tobą wystarczy jedna noc, by zapomnieć o wszystkim. 
— Chciałbym być z tobą każdej nocy. 
— Ale teraz już nie chcesz... — powiedziała żałośnie. 
— Nieprawda! 
—  Kazałeś  mi  odejść  od  siebie  —  rzekła  stłumionym  i  drżącym  głosem.  —  Już  mnie 

nie kochasz. 

— Zawsze będę cię kochał. 
— A jednak chcesz, abyśmy się rozstali... 
„Lepiej  rozstać  się  teraz  —  pomyślał.  Jeśli  kobieta  nie  może  szanować  mężczyzny,  z 

którym żyje, i cenić go, miłość zamiera. Potem rodzi się niechęć i wówczas już nic nie ocali 
uczucia.  A  tak  pozostaną  przynajmniej  wspomnienia,  z  którymi  żyć  można  jeszcze  czas 
jakiś“. 

— Zawsze będę cię kochał, Soledad. 
— Nie! Nie chcę, żebyś kłamał. Odszedłeś przecież ode mnie. 

background image

— Bo tak jest lepiej. Nie potrafisz kochać mnie jak dawniej i robisz wszystko, by nieu-

stannie mnie upokarzać. 

— Jestem ci wierna... 
— Wiesz, że nie mogłabyś mnie zdradzić. 
— Nie — przyznała. — Bo cię kocham. 
—  Nawet  gdybyś  mnie  nie  kochała  —  powiedział.  —  Wtedy  też  nie.  Wystarczy,  że 

zgodziłaś się żyć ze mną. 

— Zabiłbyś mnie? 
Popatrzył  na  nią.  Na  jej  twarz  wyrazistą  i  bladą,  pociągłą  i  delikatną,  o  kształtnych 

ustach, które tylekroć całował, na jej płowe włosy upięte nad karkiem w gruby węzeł, na oczy 
koloru morza z okolic Walencji, na ramiona spadziste i gładkie. Gdy tak siedziała u jego stóp, 
widział jej długie zgrabne nogi i zarys drobnych, jędrnych piersi pod cienkim prześcieradłem, 
w które się owinęła wychodząc z łóżka, i wówczas pomyślał z przejmującym uczuciem bólu: 
„Jesteś piękna. Jesteś bardzo piękna. Będzie mi ogromnie źle bez ciebie”. 

— Nie — odrzekł. — Zabić, to byłoby zbyt proste. 
— Nigdy cię nie zdradzę. 
Odłożył kubek. Ujął w dłonie jej twarz, spojrzał w oczy i mówił: 
— Och, Soledad. Gdybyś to zrobiła, pozbawiłbym tę twarz wszelkiego piękna. Uczynił-

bym z niej najbrzydszą twarz świata. Już potem żaden mężczyzna nie zechciałby zbliżyć się 
do ciebie. 

— Potrafisz być okrutny. 
— Tak — przyznał, prostując się w fotelu. 
— Zawsze będę ci wierna — odparła. 
— Nawet wówczas, gdy się rozstaniemy? 
— Nie — powiedziała z wściekłością. — Nie mów mi o rozstaniu. Jeśli do tego dojdzie, 

znienawidzę cię. I zrobię wszystko, aby o tobie zapomnieć. 

— Nie zapomnisz, Soledad. — Po chwili milczenia poprosił: 
— Nalej mi jeszcze wina. 
— Nie za dużo? 
— Nie. 
— Nigdy nie pijesz przed corridą. 
— Zgoda — rzekł. — Ale bo też nigdy więcej nie będzie ze mną corridy
— Rozmawiałeś z Rosalesem? — zapytała. 
— Och! — wybuchnął. — Nie wspominaj mi o nim. 
— Kochany... A więc rozmawiałeś z nim? 
Zawahał się. 
— Daj jeszcze wina — powiedział. 
Podała mu kubek. 
— Pocałuj mnie — rzekła nieoczekiwanie. 
Pochylił się ku niej i jeszcze raz ujął w swoje dłonie jej twarz i całował jej usta i oczy. 
Uwolnił się delikatnie z jej objęć i sięgnął po kubek z winem, a głos gitar dobiegający z 

dołu stał się teraz łagodny i śpiewny i znowu ogarnęło go uczucie smutku, kiedy pomyślał, że 
są ze sobą po raz ostatni. 

—  Przygotowałam  ci  wszystko,  co  potrzeba,  abyś  mógł  wziąć  udział  w  corridzie  — 

powiedziała. 

Teraz  dopiero  zauważył  wyłożony  na  kufrze  swój  ceremonialny  strój  matadora,  ciężki 

od  złoceń  i  haftów,  muletę  z  czerwonego  atłasu  i  w  skórzanych  pochwach  dwie  szpady  z 
albacetyńskiej stali. 

— Estoy muy barracho — powiedział porywczo. — Muszę się dzisiaj upić! 
— Jeśli mamy być z sobą po raz ostatni — rzekła Soledad — lepiej, żebyś się nie upijał. 

background image

— Czy zawsze musisz się sprzeciwiać? Zrozum, dzisiaj dla mnie wszystko się kończy... 
— Nie wszystko. Juanie — rzekła z rozpaczą. — Jeśli się cokolwiek naprawdę kończy, 

to  tylko  nasza  miłość,  bo  i  tak  nawet  kiedy  się  rozstaniemy,  zawsze  będziesz  najlepszym 
matador de Toros Andaluzji... 

— Mierde! — zaklął. — Byłem nim, ale już nie jestem. 
— Nigdy nie widziałam lepszego od ciebie. 
—  To  było  pięć  miesięcy  temu.  Przed  ostatnią  cogidą.  Teraz  nikt  nie  chce  ze  mną 

rozmawiać. 

— Co ci powiedział Rosales? 
— Nic — odparł. 
„Jestem  kaleką  —  pomyślał.  —  Powiedział  mi,  że  jestem  kaleką  i  że  nigdy  nie  zabiję 

już  żadnego  toro.  Powiedział  mi  także,  że  nie  jestem  rzeźnikiem  i  nie  chce  jeszcze  raz 
widzieć, jak byk rozpruwa mi brzuch. Po takiej cogidzie żaden matador nie ma się już czego 
spodziewać  po  sobie.  Powiedział  mi  również,  żebym  się  nie  ośmieszał  i  nie  narażał  swojej 
opinii, bo kalectwo to niezdarność na arenie. 

— Cambron! Na moim kalectwie zrobił majątek”. 
— Dlaczego milczysz? 
— Rosales uważa, że już nie potrafię robić tego tak zręcznie jak dawniej. 
— Głupiec. Co on może o tym wiedzieć? 
— Nic — odrzekł Juan. — Ale jest impresariem. 
— Możesz wyjechać z Andaluzji. 
—  To  niczego  nie  zmieni.  Rosales  jest  wszechwładny  i  zrobi  to,  co  obiecał,  bom  go 

obraził. Nigdzie nie podpiszą ze mną kontraktu. Naplułem mu w twarz. 

— I jak on to przyjął? 
— Śmiał się. Ale powiedział, że ze mną już koniec. 
Spojrzała na niego zatroskana. 
— Chcesz mnie opuścić? 
— Jeśli mężczyzna nie potrafi zarobić na utrzymanie kobiety, nie powinien jej mieć. W 

tym nędznym kraju wielu mężczyzn nie wie co począć ze sobą. Będę jednym z nich. 

— Kochany — powiedziała. — Nic myśl o tym Zarobię na nas dwoje. Znów będę szyła 

i zarobię tyle, że starczy dla nas obojga... 

—  Nie  mogłabyś  mnie  szanować  —  rzekł.  —  Mężczyzna  utrzymywany  przez  kobietę 

staje się śmieszny. Nie umiałbym prosić o pieniądze na wino i na cygara... Nie. To niemożli-
we. 

— W miłości wszystko jest możliwe. 
Uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu była tylko gorycz. 
Dotknęła ustami jego dłoni i potem położyła na nią swoją twarz, tak że nie mógł cofnąć 

ręki. 

— Cieszę się — powiedziała. — Och. jakżeż ja się cieszę, że nie udało ci się z Rosale-

sem... 

— Będziemy musieli się rozstać. 
— Nie dręcz mnie — rzekła. — Kocham cię i nie chcę myśleć o rozstaniu. Przyrzekłeś 

mi, że nigdy ode mnie nie odejdziesz. 

— Mówiłem prawdę. Nie wiedziałem jednak, że znajdę się kiedyś w takiej sytuacji. Bez 

przyszłości i skazany na nędzę. Chory i bezużyteczny... 

— Mogłeś to powiedzieć... — rzekła ze złością i uniosła głowę z jego kolan. — Powi-

nieneś to był przewidzieć albo nic mi nie obiecywać. 

Uśmiechnął się i dotknął palcami jej włosów. 
—  Przewidywałem  tylko  śmierć  —  powiedział.  —  Większość  matadorów  prędzej  czy 

później ginie od cogidy. I za to im płacą. 

background image

— Jestem zadowolona — rzekła — że pokłóciłeś się z Rosalesem. 
Nie odpowiedział. 
— O czym myślisz? — zapytała Soledad. 
— Myślę, że moglibyśmy wyjechać w Sierra de Gredos. 
— Naprawdę chcesz ze mną jechać? 
— Tak.  
— Kiedy? 
— Dzisiaj umówiłem się z Manuelem. Powiedzmy jutro. 
— I będziesz mnie znów kochał? Nie odejdziesz ode mnie? 
—  Nie  chcę  kłamać.  Ale  jeszcze  raz  chciałbym  pojechać  z  tobą  w  Sierra  de  Gredos. 

Tam byliśmy kiedyś szczęśliwi. 

Znów przytuliła się do niego i objęła go wpół obiema rękami. 
— Juanito — powiedziała z niezwykłą u niej tkliwością — chcę, żebyś mi wierzył. 
— Wierzę ci. 
— Ale ja pragnę, żebyś znów był ze mną szczęśliwcy. 
— Nie rozumiemy się — powiedział znużonym głosem. 
Czuł  już  działanie  wina.  Coś  ciężkiego  i  lepkiego  zarazem  kładło  mu  się  na  kark  i  na 

czoło, ale kiedy dłonią przesunął po twarzy, poczuł, że jest sucha i chłodna, jakby na dworze 
nie było upału. 

— Manolo będzie miał ciężki dzień — powiedział i sięgnął po dzban. 
—  Naleję  ci  sama.  I  sobie.  Chciałabym  się  dzisiaj  upić.  Może  wtedy  będę  mogła  o 

wszystkim mówić. O wszystkim, co by ci pomogło mnie zrozumieć... 

Wypiła do dna jeden kubek, a potem znów napełniła go winem i wypiła; odstawiając go 

na ziemię zachwiała się lekko. 

— Masz dość? 
— Przykro ci, że chcę się upić? 
— Wolałbym, abyś była trzeźwa, jeśli już chcesz ze mną rozmawiać. 
— Bardzo — rzekła żałośnie. — Chcę bardzo. Ale inaczej nie potrafię. Zawsze bałam 

się ciebie. Inaczej wprawdzie niż Finnicela, ale bałam się twojego spojrzenia, twego milcze-
nia, a najwięcej słów, które zawsze mnie raniły. 

— Nie musisz nic mówić... 
—  Nie.  Muszę  to  zrobić,  abyś  mógł  mnie  zrozumieć.  Dawniej  zawsze  odchodziłam 

pierwsza  i  żadnemu  mężczyźnie  nie  powiedziałam,  że  go  kocham.  Pewnego  dnia  poznałam 
ciebie i to, cośmy przeżyli, było bardzo piękne. Ale z wielkiej obawy o twoją miłość robiłam 
ciągle  głupstwa, bo zdawało mi się, że mną  gardzisz za Finnicela, który nie był wart nawet, 
aby go nazwać mężczyzną. Wiem, że bardziej byś mnie cenił, gdybyś mógł szanować Finni-
cela.  Ale  on  bał  się  ciebie  i  nie  potrafił  mnie  zatrzymać,  kiedyś  się  zjawił,  i  zabrał  mnie  na 
jego oczach... 

—  Nie  mów  o  tym  —  rzekł  Juan.  —  Nie  wspominaj  mi  o  tym  zaplutym  poganiaczu 

mułów... 

— Powinnam ci powiedzieć wszystko, wtedy mnie zrozumiesz. Wiele razy zrywałam z 

tobą,  ale  strasznie  się  bałam,  że  już  więcej  nie  przyjdziesz  do  mnie.  Robiłam  źle.  Wiem,  ile 
cię  to  kosztowało,  kiedyś  do  mnie  wracał.  Ale  wtedy  wierzyłam,  że  mnie  kochasz  i  bardzo 
byłam  szczęśliwa,  chociaż  skrywałam  to  przed  tobą.  Nigdy  nie  ulegałam  nikomu  i  żaden 
mężczyzna nie może powiedzieć, że mógł zrobić ze mną co chciał. Ale tobie chcę być posłu-
szna  i  uległa  i  możesz  robić  ze  mną  wszystko.  Możesz  mnie  nawet  bić,  ale  nie  chcę  żebyś 
odchodził, bo moje życie bez ciebie nie będzie miało sensu i lepiej już, żebyś mnie zabił. 

— Przestań — rzekł wzruszony. — Wierzę ci... 
— Nie — odparła. — Musisz wiedzieć wszystko... 
Jeszcze raz napełniła swój kubek. I znów zaczęła mówić tym samym głosem, łagodnym 

background image

i drżącym, pełnym nieskrywanego uczucia. Wiedział już teraz, że mówi prawdę. Nigdy przed-
tem  nie  była  z  nim  tak  szczera  i  jeśli  mu  cokolwiek  przyrzekła,  to  tylko  w  chwilach  osobli-
wych, kiedy dawała unosić się namiętności, ale potem zawsze tego żałowała. Doprowadzało 
go  to  do  rozpaczy  i  nawet  ją  uderzył  nieraz,  bo  wydawało  mu  się,  że  kłamie,  nawet  kiedy 
leżeli spleceni z sobą w uścisku. 

Nie słuchał co mówiła Soledad. Wystarczyło, że .słyszał jej głos i miał tę świadomość, 

że odkrywa się przed nim całkowicie. Ogarnęło go przemożne, zniewalające uczucie tkliwo-
ści i szczęścia, tak wielkie, że aż bolesne — i wtedy zerwał się raptownie z fotela, a Soledad 
umilkła  i  spojrzała  na  niego  ze  strachem,  drobna  i  wątła,  po  dziecięcemu  bezradna,  gdy  tak 
siedziała na ziemi owinięta w prześcieradło. 

— Przepraszam cię, Juanie — rzekła drżącym głosem. — Ja naprawdę nie chciałam cię 

urazić... Jeśli się cieszę, że już nie jesteś toreadorem, to tylko dlatego, że dopiero teraz mogę 
być ciebie naprawdę pewna. 

— Chodź — powiedział. 
Spojrzała na niego niecierpliwie. 
— Chodź — powtórzył niecierpliwie. 
Spoglądała  ciągle  na  niego  z  tym  samym  wyrazem  napięcia  i  niepokoju,  ale  kiedy 

spostrzegła, że odpina swój szeroki pas, nagle zrozumiała i z rozjaśnioną twarzą powiedziała, 
szybko podnosząc się z ziemi. 

— Och, tak Juanie. Tak, już idę. Och, tak. 

 
 
 

II 

 

Obudziły  go dźwięki orkiestry wojskowej przechodzącej przez plac w pobliżu hotelu i 

kiedy niezupełnie jeszcze przytomny leniwie sięgnął ręką, by poszukać dłoni Soledad, natrafił 
na  puste  miejsce  obok  siebie  i  dopiero  wtedy  otworzył  oczy.  Przymknął  je,  bo  rolety  w 
oknach i drzwiach były podniesione i światło uderzyło go w oczy. Słyszał gwar ulicy i orkie-
strę,  która  przechodziła  przez  plac  zmierzając  w  stronę  areny,  a  w  chwilę  potem  rozległ  się 
pierwszy tego dnia łoskot pękającej petardy. Sygnał, że feria zostały rozpoczęte i najdalej za 
dwie godziny odbędzie się pierwsza w tym sezonie corrida

Ogarnęło  go  uczucie  niepokoju  i  podniecenia,  jak  zwykle,  kiedy  był  przed  walką. 

Trwało to tylko moment, bowiem uświadomił sobie natychmiast, że nie dotyczyło to jego ani 
na dzisiaj, ani na najbliższe dni. Słyszał stuk układanych na stole naczyń i metaliczny dźwięk 
sztućców,  a  potem  stłumiony  szept  Chicuela,  który  zwykle  im  usługiwał  tutaj,  bo  jadali  za-
wsze w pokoju chcąc uniknąć ciekawości i natręctwa ludzi. Kiedy usłyszał skrzypienie drzwi 
i kroki odchodzącego kelnera, podniósł się z posłania i sięgnął po spodnie leżące na krześle. 

Soledad posłyszawszy szmer obejrzała się od stołu. 
— Może podać ci obiad do łóżka? — powiedziała. — Nie musisz wstawać... 
— Nie lubię jeść w łóżku. 
Odrzucił prześcieradło, wciągnął spodnie i w kamiennej misce obmył twarz. 
Spostrzegł  na  półmiskach  potrawy,  które  szczególnie  lubił.  Sprawiło  mu  to  przyje-

mność, że Soledad pomyślała o nim. Uśmiechnął się i zapytał: 

— Która godzina? 
— Dochodzi trzecia. 
— Musimy się pośpieszyć — rzekł. — Jestem umówiony na czwartą z Manolem. 
— Zdążymy. Co mam na siebie włożyć? 
— Nie wiesz? 
— Och, Juanito. Chcę ci się podobać i dlatego o to pytam. 

background image

— Weź czarną sukienkę. Tę z tafty. 
— I czerwony szal? 
— Tak. I czerwony szal, i takie same pantofle. 
Ulicę  Puerta  Fuenteovejuna  wypełniał  gwarny  i  ruchliwy  tłum  ludzi,  podążający  w 

stronę  Plaza  de  Toros,  gdzie  nieopodal  hotelu  La  Barraca  znajdowała  się  arena  i  toril  dla 
byków i skąd dochodził nieustający już teraz ani na moment huk petard i głos dwóch orkiestr 
grających  na  przemian  wojskowe  marsze.  Auta  jechały  powoli.  Środkiem  jezdni  szli  ludzie 
spieszący na corridę i nie pomagały klaksony ani przekleństwa taksówkarzy, bo każdy chciał 
być na miejscu pierwszy. 

Juan przystanął przed hotelem i trzymając za rękę Soledad spoglądał chwilę na odświę-

tny,  podniecony  tłum  przewalający  się  przez  plac  i  na  auta  sunące  skrajem  jezdni.  Środek 
placu był wypełniony dziesiątkiem mułów, na których przybyli wieśniacy. Podążył w przeci-
wnym niż wszyscy kierunku. Trzymał mocno Soledad i szedł tuż przy ścianach domów, gdzie 
było  jeszcze  najwięcej  miejsca.  Wkrótce  znaleźli  się  u  wylotu  placu  i  byli  już  blisko  Puerta 
del  Mayor,  gdy  nagle  wybuchła  straszliwa  wrzawa  i  ten  sam  tłum,  idący  im  naprzeciw, 
zawrócił nieoczekiwanie w tył i w ogromnym popłochu rzucił się do ucieczki. 

Przyparci do muru patrzyli zdumieni jak ludzie podnosząc wrzask uciekali z placu, jak 

przewracali się tworząc zatory z ciał, skacząc i depcząc po sobie, a tuż za nimi galopowały z 
przejmującym kwikiem przerażone muły. Zamieszanie stało się jeszcze większe, bo zwierzęta 
wpadały na siebie i na oszalałych ze strachu ludzi. 

— Toros! — zawołała Soledad. — Toro wyrwał się z zagrody. Uciekajmy! 
Juan już go widział. Byk walił środkiem Puerta Fuenteovejuna — ogromny, czarny i w 

przelocie bódł rogami każdego, kto nie zdążył umknąć. Widział jeszcze, jak wziął na rogi ko-
bietę, która przebiegała jezdnię. Przebił ją i jeszcze czas jakiś wlókł ją po ziemi, aż w końcu 
osunęła się pod kopyta. Byk przystanął w tej samej chwili i ponownie usiłował wziąć bezwła-
dne ciało na rogi. Juan patrzał przerażony i uczuł bolesny dreszcz. Jak nikt tutaj zdawał sobie 
sprawę, co rozjuszony i oszalały zwierz potrafi i wówczas zrodziła się w nim nagła decyzja. 
Zatrzyma go! Widział na placu kobiety i dzieci, nie chciał więcej patrzeć na ich śmierć. 

Spojrzał na Soledad i pochwyciwszy z jej ramion czerwony szal bez słowa wybiegł na 

spotkanie. Usłyszał jeszcze rozpaczliwy krzyk dziewczyny, ale nie obejrzał się za siebie, bo 
oto byk spostrzegł już nadbiegającego człowieka i czerwony szal, którym on wymachiwał w 
powietrzu, i uderzywszy racicami o bruk szarżował wprost na niego. 

— Olè! — wrzasnął tłum, widząc nieoczekiwaną interwencję. 
Zapadła  nagle  śmiertelna  cisza.  Słychać  tylko  było  łoskot  racic  bijących  w  galopie  o 

kamienie i spazmatyczny płacz jakiegoś dziecka. Juan zatrzymał się pośrodku placu, nieopo-
dal fontanny i wyciągnął przed siebie rozwinięty szal, a potem, kiedy byk podbiegł już zupeł-
nie  blisko,  opuścił  jeden  koniec  szala  na  ziemię  i  zaczął  uciekać  w  bok,  w  tę  stronę  placu, 
która była już wolna od ludzi i opustoszała. Byk zawrócił gwałtownie w miejscu i z opuszczo-
nym łbem zaszarżował na szal ciągnięty po ziemi. 

Juan biegł w stronę cyprysowych drzew, rosnących pośrodku placu i zdążył w ostatniej 

nieomalże chwili, gdy zdawało się już, że byk lada moment dosięgnie go rogami. W przelo-
cie,  uchwyciwszy  się  ręką  drzewa,  gwałtownie  skręcił  poza  pień,  a  byk  runął  do  przodu 
ocierając się bokiem o jego prawe biodro. 

— Olè! — ryknął tłum. 
Juan  podniósł  głowę  i  odwrócił  się.  Byk  zrobił  gwałtowny  skręt  i  stanął  naprzeciwko 

niego,  wpatrzony  w  szal,  który  Juan  znów  trzymał  rozpostarty  przed  sobą,  i  jeszcze  raz 
okręcił się wokół drzewa, gdy byk galopował na niego. Powtórzył ten manewr po raz trzeci. 
Za wszelką cenę chciał utrzymać go pośrodku placu dotąd, dopóki będą jeszcze na nim jacyś 
ludzie.  Ale  byk  przebiegł  tym  razem  tak  blisko,  że  uderzył  w  rozpędzie  prawym  rogiem  w 
pień i Juan usłyszał taki trzask, jakby drzewo pękało na dwoje. Otrzymał piekielne uderzenie 

background image

w czoło, które na moment go oślepiło. Nie wiedział co to było, odprysk rogu czy kawał dre-
wna odłupanego od konara, lecz uderzenie było bardzo mocne i na jedno oko oślepł zupełnie, 
bo zalewała je krew z rozciętego czoła. Usłyszał ponowny galop i ledwie zdążył uskoczyć w 
bok osłaniając się szalem, ale byk zawadził o niego rogiem i to szarpnięcie, rozdzierające szal 
na dwie części, rzuciło Juana na bruk. 

„To  już  koniec  —  pomyślał  podnosząc  się  z  ziemi.  —  Tym  razem  nie  wyjdę  z  tego 

cało”. 

Otarł rękawem twarz i wówczas spostrzegł, że cały przód koszuli ma ubroczony krwią. 
„Tak zawsze bywa — pomyślał z goryczą. — Zawsze człowiek staje wobec śmierci w 

najmniej spodziewanym momencie. Do diabła z tym. Do diabła z takimi myślami”. 

Obejrzał się za siebie, byk stał w miejscu. Szamotał się i rzucał usiłując strząsnąć z łba 

strzęp szala, który z rogów opadał mu na ślepia. Juan teraz dopiero mógł uważnie przyjrzeć 
się  zwierzęciu.  Poznawał  go.  Wczoraj  oglądał  go  w  torilu.  W  zagrodzie  obok  areny.  To  ten 
sam  byk  ze  stadniny  Bunuela,  który  ubiegłego  roku  zeszedł  z  areny  nie  pokonany,  raniąc 
ciężko  lub  zabijając  po  kolei  trzech  matadorów.  To  dla  niego  specjalnie  sprowadzono  z 
Madrytu  Manola.  Walka  Manola  z  tym  bykiem  miała  stanowić  największą  atrakcję  tegoro-
cznych feria

„Co  za  głupi  los  —  pomyślał.  —  Miałem  spotkać  się  z  Manolem  i  jeśli  do  tego  nie 

dojdzie w ogóle, będzie to zasługą tego toro, którego Manolo miał zabić dzisiaj w corridzie za 
bajońską sumę. Co za los!” 

Byk  uporał  się  wreszcie  ze  strzępem  szala  i  zrzucił  go  na  ziemię,  a  potem  potoczył 

przekrwionymi  ślepiami  wokoło,  aż  spostrzegł  w  końcu  przed  sobą  bezbronnego  człowieka. 
Pochylił niżej łeb i zwarł się cały w sobie, gotując się do ponownego ataku. 

— Uważaj, Vega! — zawołał ktoś z góry przejmującym głosem. 
„Uważam” — pomyślał Juan. 
— Uważaj dobrze! 
„Tak.  Cały  czas  patrzę  —  pomyślał,  nie  opuszczając  wzroku  z  nóg  byka.  —  Uważam 

dobrze. Ale to i tak na nic się nie zda. Ten byk jest cholernie sprytny. Jest cholernie mocny. A 
ja stoję przed nim zupełnie bezbronny. Jak dziecko. I nie wiem, co dalej począć”. 

Krew  przestała  już  płynąć  z  rozciętego  czoła.  Na  rzęsach  potworzyły  się  skrzepy  i 

właściwie  dobrze  widział  tylko  na  jedno  oko.  Powoli,  krok  za  krokiem,  zaczął  cofać  się  ku 
fontannie. Byk, wyczuwając jak gdyby jego zamiary, runął nagle ku wyciągniętej dłoni Juana, 
z której zwisał pozostały kawał szala, i uderzył tak blisko, że tylko zręcznie wykonana veroni-
ca
 ocaliła go przed ostrzem długiego i jak stalowy kolec ostrego rogu. 

— Olè! — wrzasnął tłum i powietrze wypełnił grzmot oklasków. 
Juan podniósł zdumiony głowę i ujrzał wtedy, że wszystkie dachy domów wokół placu i 

ulic z nim sąsiadujących roiły się od ludzi, a na wszystkich balkonach i we wszystkich oknach 
też było ich pełno, a u wylotu ulic zbiegających się w stronę placu stały patrole Guardia Cyvil 
z  karabinami  gotowymi  do  strzału,  lecz  zaraz  za  kordonem,  który  utworzyli,  stał  skupiony 
tłum, żądny widowiska, i ci ludzie oklaskiwali go teraz. 

„Oklaskują moją śmierć — pomyślał. — Ale i tak udało mi się tym razem”. 
Pobiegł w stronę fontanny, a rozpędzony byk zrobił koło i szybko zawrócił w miejscu. 

Znów stali na wprost siebie obaj czujni i skupieni, pilnie nawzajem obserwujący każdy swój 
ruch. 

„Jesteś wspaniały — pomyślał Juan. — I chciałbym ciebie zabić. Chociaż mi za to nie 

płacą”. 

I kiedy to pomyślał, uświadomił sobie naraz, że po raz pierwszy ta walka miała sens i że 

dopiero  dzisiaj  byłoby  sprawiedliwe,  aby  zabił  tego  byka,  bowiem  zagrażał  nie  tylko  jemu 
osobiście. Ciągle jeszcze miał przed oczami tę kobietę wleczoną po ziemi na rogach i chociaż 
nie wiedział dokładnie, ile było ofiar, mógł wyobrazić sobie, ile ich mogło być jeszcze w tym 

background image

zamęcie,  jaki  powstał  w  ulicy  i  na  placu,  kiedy  byk  nacierał  na  umykający  tłum.  Zawsze, 
ilekroć  zabijał  na  arenie,  czuł  się  w  jakiś  sposób  solidarny  ze  zwierzęciem,  bo  ci  wszyscy, 
którzy  obserwowali  walkę,  byli  na  równi  wrodzy  toreadorowi,  jak  i  zwierzęciu,  i  z  równą 
zaciekłością  potrafili  lżyć  byka,  który  unikał  walki,  jak  i  matadora,  który  niedość  zręcznie 
poczynał sobie na arenie. Juanowi nigdy dotąd nie zdarzyło się, aby go lżono, ale wiedział, że 
mogło dojść w końcu do tego, bo dobrze znał tych ludzi. Zwykle czuł się ogromnie samotny 
na arenie i uważał, aby nie narazić się publiczności, która płacąc domagała się dobrego wido-
wiska. Teraz jednak czuł się samotny i na dodatek bezbronny. Po raz pierwszy spoglądał na 
zwierzę z nienawiścią i zabiłby go z wielką przyjemnością, gdyby to było możliwe. Wiedział, 
że jego pragnienia są nie tyle bezsilne, co śmieszne — i to doprowadzało go do rozpaczy. 

„Och,  jakżesz  ja  cię  nienawidzę  —  pomyślał  —  i  czuł  jak  wzbiera  w  nim  złość.  — 

Wiele dałbym za to, aby móc cię zabić”. 

Byk ruszył powoli do przodu. Wyglądał w tej chwili jakby skradał się do swej ofiary. 
„Jesteś  cholernie  sprytny  drań”  —  pomyślał  Juan  i  cofnął  się  kilka  kroków,  a  potem, 

kiedy  byk  ruszył  nań  z  zadartym  ogonem  i  w  pełnym  galopie,  Juan  odwrócił  się  do  niego 
tyłem i począł biec w stronę najbliższego domu, a biegnąc, widział jak stojący w bramie lu-
dzie zatrzaskują ją, co rozzłościło go jeszcze bardziej. Biegł ciągle przed siebie, a byk z każdą 
chwilą był  coraz bliżej i kiedy Juan dopadł białej i rozgrzanej od słońca  ściany, byk pewien 
swej ofiary runął z ogromną siłą. Nad placem podniósł się przejmujący wrzask przerażenia. 

Byk z opuszczonym łbem uderzył na swą ofiarę, celując poniżej pleców, w środek ciała. 

Juan  w  ostatniej  nieomalże  sekundzie  rzucił  się  na  ziemię  i  przekoziołkował  pod  nogami 
walącego się z łoskotem na mur zwierza, który po raz drugi w tym dniu ułamał róg i stał teraz 
ogłuszony  i  rozbity  pod  ścianą  domu,  a  Juan  wśród  entuzjastycznych  wiwatów  zgromadzo-
nych odchodził powoli na środek placu, mokry od potu i zupełnie roztrzęsiony. 

„To było dobre — pomyślał. — Dobrze to obmyśliłem. Jeszcze raz się udało”. 
— Juanito, uważaj! — wołano. 
„Uważam”  —  pomyślał,  ani  na  chwilę  nie  spuszczając  wzroku  z  byka,  który  bardzo 

powoli odwracał się od ściany. 

— Uważaj dobrze na niego! 
„Tak. Dobrze uważam — pomyślał. — Cały czas patrzę na tego toro”. 
— Juanito, Juanito!... 
To  był  głos  Soledad.  Ostrożnie  spojrzał  w  bok  i  wówczas  ujrzał  ją  po  drugiej  stronie 

kamiennej cembrowiny otaczającej fontannę. Była śmiertelnie blada. Najwidoczniej widziała 
wszystko i tylko ona jedna na tym placu mogła zdać sobie sprawę z wagi tego, co uczynił, i z 
niebezpieczeństwa, które mu groziło. Ale kiedy ją ujrzał, ogarnęła go wściekłość, pomimo iż 
uświadamiał sobie, jakie uczucia mogły ją tu przywieść. 

— Idź precz! — zawołał zdławionym głosem. — Odejdź ode mnie, do diabła... 
— Prende — szepnęła. — Kochanie. Wybacz, że tak późno... 
Spostrzegł w jej dłoni obie swoje szpady i muletę z czerwonego atłasu, która w słońcu 

połyskiwała jak zakrzepła krew. 

„Boże! — pomyślał z ulgą. — Oto czego mi teraz trzeba najbardziej”. 
— Rzuć to! — zawołał. — I odejdź precz! 
Zrobiła,  jak  kazał.  Widział  jak  biegła  teraz  przez  plac,  w  stronę  hotelu,  a  rozentuzja-

zmowany tłum ludzi, bezpiecznie siedzący na dachach, wypełniający wszystkie okna i balko-
ny ciągle ryczał i wył, i bił brawo. 

„Pobiegła  do  hotelu  —  pomyślał  wzruszony.  —  To  dobrze.  Kochana.  Cudowna  dzie-

wczyna. Jak odgadła, czego mi najbardziej potrzeba”! 

Byk  ruszył  się  wreszcie  z  miejsca,  ale  szedł  bardzo  powoli  i  ostrożnie,  jakby  przeczu-

wając nową zasadzkę. Juan podniósł z ziemi obie szpady i muletę. Jedną położył na kamien-
nej  cembrowinie,  a  z  drugiej,  ciągle  patrząc  na  byka,  ściągnął  szybko  skórzaną  pochwę,  a 

background image

potem rozwinął muletę. Był jeszcze zmęczony biegiem do muru, dyszał, ale musiał atakować 
teraz i od razu, póki byk nie otrząsnął się jeszcze dostatecznie po tym trzaśnięciu łbem o mur. 
Wybiegł mu więc naprzeciw i podszedł bardzo blisko. 

„Trzeba go dobrze podrażnić — pomyślał — i wtedy, gdy zacznie galopować, uderzyć 

szpadą”. Pomyślał jeszcze, że dobrze byłoby zrzucić z nóg trzewiki, ciężkie, o twardej pode-
szwie,  gdyż  mógł  się  w  nich  łatwo  pośliznąć,  ale  zaraz  zdał  sobie  sprawę,  że  wiele  było 
rzeczy, które powinien był zrobić, lecz w tej sytuacji musiał z nich zrezygnować. 

— Hu! — zawołał i zamiótł przed pyskiem byka muletą. — Hu! Bierz go! 
Byk skoczył do przodu. Wziął na rogi muletę, ale Juan wykonał bardzo zręcznie recorte 

i  zmiótł  płachtą  czarny  i  spocony  jego  grzbiet.  Okręcił  się  w  miejscu  i  znów  ustawił  się  w 
pozycji na wprost. 

Byk trzy razy szarżował i rozgrzewał się bardzo szybko, bo był to najlepszy toro tego-

rocznych feria i nie trzeba było wiele, aby go rozjątrzyć i zmusić do walki. 

Na  placu  panowała  pełna  napięcia  cisza.  Słychać  było  tylko  ciężki  tętent  bijącego 

racicami o bruk rozjuszonego zwierzęcia, jego chrapliwy oddech i ciche okrzyki Juana, który 
ciągle  odwlekał  decydujący  moment  uderzenia  szpadą.  Wiedział  przecież,  że  byk  dysponuje 
ogromną siłą. Nie był osłabiony upływem krwi, tak jak to bywa na arenie po zabiegach pika-
dorów,  ale  i  wtedy  nawet  był  dostatecznie  groźny.  Juan  widział  przecież  wyraźnie  grzbiet 
zwierza okryty bliznami po trzech corridach, z których wyszedł zwycięsko pozostawiając za 
sobą trzech matadorów rzygających krwią w piasek areny. 

Odczekał jeszcze chwilę i ustawił się w pobliżu fontanny. Opuścił płachtę wzdłuż ciała, 

a prawą dłoń, w której trzymał szpadę, uniósł na wysokość oczu, a potem wspiął się na palce i 
poddał  całe  ciało  lekko  do  przodu  i  wycelował  starannie,  modląc  się  w  duszy,  aby  uderzyć 
celnie.  I  wymierzył  dobrze.  Bo  kiedy  byk  runął  na  niego  ogromną  i  czarną  górą  sprężonych 
do  skoku  mięśni,  szpada  pogrążyła  się  w  tę  obłą  i  groźną  górę  lekko  i  miękko,  jak  ostrze 
sztyletu wbijanego w soczysty melon. Juan czuł krew spływającą po rękojeści szpady, którą 
wbił całą, aż po sam jelec. Nie mógł jednak powstrzymać ciała rozpędzonego buhaja i odrzu-
cony płaskim uderzeniem rogów potoczył się po ziemi uderzając głową o cembrowinę fontan-
ny. 

„To już koniec — pomyślał. — Jest jeszcze dość silny, aby mnie dobić nim zdechnie”. 
Kierując  się  jednak  podświadomością  raczej  niż  rozumem,  był  bowiem  zamroczony, 

rzucił się całym ciałem w bok i wówczas usłyszał stuk rogów, uderzających o kamienny bruk 
i szukających jego ciała. 

Podniósł się na kolana i znalazł ponownie na wprost nisko pochylonego ku ziemi łba i 

postrzępionych  rogów.  Pochwycił  je  w  obie  ręce.  Słyszał  potworny  ryk  oszalałego  tłumu  i 
chrapliwe stękanie zwierza, który parł wciąż na niego, lecz Juan ostatkiem sił poderwał się z 
ziemi i zwalił całym ciałem na jego kark, a potem poszukał rękojeści szpady. Szarpnął za nią, 
wyciągając  z  rany,  lecz  byk  podrzucił  łbem  tak  mocno,  że  Juan  znów  znalazł  się  na  ziemi  i 
kilka razy przekoziołkował po bruku. Dotkliwie potłuczony i obolały z trudem podnosił się na 
nogi.  Za  plecami  słyszał  ciężki  i  powolny  stukot  racic  zwierza  i  wiedział,  że  musi  powstać, 
jeśli chce uniknąć morderczego pchnięcia w plecy. 

Ostatkiem woli stanął na ziemi i zataczając się zwrócił się twarzą na wprost rogów. Byk 

zdychał:  krew  uchodziła  z  niego  i  z  pluskiem  ściekała  na  bruk,  ale  uparcie,  chociaż  bardzo 
powoli, szedł wciąż do przodu. Juan gwałtownie skręcił w bok i mijając go pchnął w przelo-
cie szpadą po raz drugi i odszedł dopiero wówczas, kiedy byk padł na przednie kolana. 

„Do  diabła  —  pomyślał  leniwie  —  chce  mi  się  pić.  Och,  do  diabła  z  tym  wszystkim. 

Udało mi się jednak go zabić i po raz pierwszy miało to sens”. 

Słyszał  jeszcze  ogromną  wrzawę  i  stukot  biegnących  ku  niemu  ludzi.  Ostatkiem  sił 

dotarł  do  fontanny  i  kiedy  pochylił  się  nad  kamienną  cembrowiną,  aby  zaczerpnąć  w  dłoń 
wody, stracił przytomność. 

background image

 

III 

 

Zapadał zwolna zmierzch i przy murach domów kładły się głębokie cienie. Juan siedział 

w  fotelu  u  otwartego  balkonu  i  spoglądał  na  gwarny  plac  pełen  ludzi,  na  muły  uwiązane  do 
cyprysowych drzew i wsłuchiwał się w dźwięk gitar dobiegający z winiarni. Widział miasto 
w dole, szare i żółknące w ostatnim poblasku słońca. Góry osnuły lekkie opary mgieł i stały 
się one teraz niewidoczne i tak odległe, że kształtem swoim przypominały raczej postrzępione 
i nisko nad horyzontem zwisające obłoki niż skalisty i okryty śniegami grzbiet. 

— Jak się czujesz? — zapytała cicho Soledad. 
— Doskonale — odrzekł. — Czuję się wyśmienicie. 
Położył dłoń na jej głowie i zaczął gładzić ją po włosach. Siedziała na ziemi. Wsparłszy 

się rękoma na jego kolanach poddawała się łagodnej pieszczocie. 

Zapukano gwałtownie do drzwi. 
— Zobacz, kto przychodzi — rzekł Juan. — Jeśli to ktoś obcy, nie wpuszczaj. 
Soledad  podniosła  się  z  ziemi.  Kiedy  otworzyła  drzwi,  usłyszał  gwar  wielu  głosów. 

Ktoś wszedł do pokoju. To był Rosales. 

— Czego chcesz? — zapytał ostro Juan. — Po coś tu przyszedł? 
— Przyszedłem cię odwiedzić — odparł Rosales z uśmiechem — i zapytać o zdrowie. 

A przy okazji pozwoliłem sobie przynieść parę butelek wina i cygara, które zawsze palisz. 

— Nie trzeba mi twoich cygar ani wina. 
— Widzę — rzekł Rosales, ciągle się uśmiechając i wskazał dłonią na piętrzące się  w 

każdym  kącie  paczki,  które  od  kilku  godzin znoszono  do  pokoju.  —  Ale to  nie  przeszkadza 
wcale, abyś przyjął dar także ode mnie. Byłeś dzisiaj wspaniały... 

„Jest podobny do byka — pomyślał Juan patrząc na Rosalesa. — Ma oczy i twarz byka. 

Do diabła, że też nie spostrzegłem tego wcześniej”. 

Soledad zamknęła drzwi na klucz i stanęła obok Juana, skupiona i czujna. 
— Powiedz, czego chcesz naprawdę — rzekł Juan. — I kończmy to czym prędzej. 
— Juanie, nie miałem racji — powiedział pojednawczo Rosales. — Obraziłem ciebie i 

ty  mnie  obraziłeś.  To  bywa  między  mężczyznami.  Ale  nie  miejmy  o  to  do  siebie  żalu.  Jak 
zawsze  jestem  dla  ciebie  pełen  przyjaźni  i  już  zapomniałem  o  tym,  co  zaszło  między  nami. 
Godzę się na twoją propozycję. Jeśli tylko zechcesz, jeszcze dzisiaj podpiszę z tobą kontrakt 
na dziesięć walk w tym sezonie. I dobrze ci zapłacę. 

„Wiem — pomyślał Juan. — Już to sobie obliczyłeś, ile można na mnie zarobić. Gazety 

w całej Hiszpanii, ba, a może nawet w całym świecie, będą pisały o tym wypadku i to ściąg-
nie  tysiące  ludzi  do  aren,  na  których  będę  walczył.  A  jeszcze  w  południe  musiałem  prosić 
bezskutecznie o kontrakt choćby na jedną corridę”. 

— Nie — rzekł z ironią. — Nie, Rosales... Nigdy już więcej nie będzie ze mną corridy

To był ostatni toro, którego chciałem zabić. I zabiłem go. I nie ma o czym mówić. 

— Hombre! — zawołał zaniepokojony Rosales. — Człowieku! Mógłbyś zdobyć ogro-

mną ilość pieniędzy. 

— To nie jest ważne — rzekł Juan. — Pieniądze to nie jest to najważniejsze, co chciał-

bym zdobyć. 

— Mając pieniądze będziesz miał wszystko. 
— Nie. 
— A więc nie? 
— Nie. 
— Może się zastanowisz? 
—  Nie.  Nie  i  nie  —  powiedział  Juan  z  niecierpliwością.  —  Już  mam  to  poza  sobą. 

Powiedziałem nie i skończmy tę rozmowę. 

background image

— Soledad — zwrócił się Rosales do dziewczyny — wpłyń na niego. To, co mówi, jest 

nierozważne i przynosi mu ogromną szkodę. Przez swój upór traci majątek. 

Soledad wzięła Juana za rękę i patrząc na Rosalesa powiedziała: 
— On wie co mówi. Tak będzie, jak on zechce. 
— Jesteście nierozważni. 
— On wie czego chce. 
— Nie — rzekł. — To nierozsądne. Poszaleliście oboje. 
— Tak. Być może. Ale on wie najlepiej. 
Rosales pokiwał głową. 
—  Człowieku  —  powiedział.  —  Więc  dobrze,  powiedz,  ile  chcesz.  Zapłacę  ci  każdą 

sumę. 

Juan zaczął się śmiać i trwało to dość długo nim się naprawdę uspokoił. 
— Soledad, powiedz mu, czego chcę naprawdę. 
— Nie wiem, Juanito — odparła nieśmiało. — I ja tego nie wiem... 
—  Niczego  nie  chcę  —  odrzekł  i  odwrócił  twarz.  Spojrzał  w  tamtą  stronę,  gdzie  w 

południe widać było szklany i ostry kształt oblodzonych szczytów górskich, a potem dodał w 
zamyśleniu: — Niczego nie chcę, chcę tylko jednej ręki. Jednej wątłej ręki, jeśli to możliwe. 
Niczego nie chcę, tylko jednej ręki, choćby mnie z nią czekało sto nocy bezsennych... 

— Nic nie rozumiem — powiedział Rosales. — Albo ty oszalałeś... 
Juan popatrzył na niego uważnie. 
— Naprawdę nic nie rozumiesz? 
— Nie. 
— Posłuchaj więc. 
I zaczął deklamować powoli i wyraźnie dalszy ciąg Kasydy o nieosiągalnej ręce: 

 

Niechby była jak blada lilia z wapna, 
Niechby była jak goł
ąb przywarty do serca,  
Niechby była stró
żem mej samotnej nocy  
I zatrzymała ksi
ężyc na czas mej wędrówki. 

 

Chcę tylko jednej ręki, 
Aby dotkn
ęła skrzydła mojej śmierci. 

 

Umilkł. 
— Rozumiesz teraz? — zapytał po chwili. — To się już stało. Dzisiaj. Czyż mogę więc 

pragnąć czegoś więcej? 

— Nie — odrzekł z udręką Rosales. — Nic nie pojmuję. Albo ten ostatni byk odebrał ci 

rozum. 

— Jest zupełnie zdrów — wyjaśniła czym prędzej Soledad. — Był tutaj lekarz i badał 

go. Jest całkiem zdrów i poza lekkimi potłuczeniami nie odniósł dzisiaj żadnych poważniej-
szych obrażeń. 

—  Więc  dobrze.  Powiedz,  ile  chcesz  naprawdę?  Zapłacę  każdą  sumę.  Człowieku, 

możesz zarobić w krótkim czasie ogromną ilość pieniędzy. 

—  Już  to  słyszałem,  Rosales.  Posłuchaj  lepiej  końca  tej  Kasydy.  To  rzecz  bardzo 

pouczająca. 

I zadeklamował: 

 

Wszystko poza tym mija. 
Zostaje blask bez nazwy, wieczna gwiazda.  
Wszystko poza tym to sm
ętny wiatr, 

background image

Co goni liście pędzące w rozsypce. 

 

Umilkł. 
— A teraz rozumiesz wreszcie? 
— Nie. 
— To jesteś cholernie tępy. I już nigdy nic nie zrozumiesz w życiu. 
— Będziesz pisał wiersze? Co? 
— Kto wie? — zaśmiał się Juan. — To niezła myśl. Można spróbować... 
— Tyś naprawdę zwariował — rzekł Rosales. 
— Och, tak. Zaraz zobaczysz — powiedział, a potem zwrócił się do Soledad: — Moja 

droga, weź nożyczki i nalej nam do szklanek wina. 

Usłuchała i zrobiła to, co jej kazał. 
— Napijesz się z nami, Rosales? 
—  Och,  tak.  Chętnie  — rzekł  grubas  z  uczuciem  ulgi  i z  powracającą  nadzieją.  —  To 

pierwsze rozsądne słowo, jakie dzisiaj od ciebie słyszę. 

— Doskonale — powiedział z ironią Juan, a potem jeszcze raz zwrócił się do Soledad, 

która  stała  z  nożyczkami  w  ręku.  —  A  teraz  obetnij  mi  coletę.  To  będzie ode  mnie  podarek 
dla ciebie. 

Soledad,  jakby  przeczuwając  wszystko,  stała  poza  oparciem  fotela  i  teraz  pochwyciła 

szybko cienki warkoczyk spleciony z tyłu głowy Juana, który nosić mieli prawo tylko czynni 
Matador de Toros i ucięła go tuż przy samej skórze. 

— Człowieku! — jęknął Rosales — coś ty uczynił?...  
— To najsłuszniejsze, co mógłbym teraz zrobić — rzekł już poważnie i bez uśmiechu 

Juan.  —  Wypijmy  wino.  Wznoszę  toast  za  tych  wszystkich,  którzy  samotnie  umierają  na 
arenach.  
 
 
 
 

BOHDAN LEKSZYCKI 

 

ZBRODNIA W SOSNOWCU 

 

Urządzaliśmy  skromne  przyjęcie  z  okazji  sześćdziesięciolecia  urodzin  naszego  wspól-

nego przyjaciela, majora Ryszarda Sławicza, który do niedawna jeszcze pełnił czynną służbę 
w Komendzie Głównej MO. Trudno było uwierzyć, że ten energiczny człowiek — wieloletni 
postrach  świata  przestępców  —  liczy  więcej  niż  pięćdziesiąt  lat.  Co  prawda  bujna  jego 
czupryna i krótko przystrzyżone wąsy były już mocno szpakowate, ale czerstwa, choć trochę 
pobrużdżona twarz, bystre spojrzenie szarych, ukrytych pod nisko nawisłymi brwiami oczu i 
krzepka budowa ciała, zdradzająca wciąż jeszcze niepospolitą siłę fizyczną, zdawały się prze-
czyć  faktowi,  że  ten  wybitny  kryminolog  stanął  już  u  progu  starości,  która  zmusiła  go  do 
przejścia w stan spoczynku. 

— No cóż, koledzy — powiedział solenizant odstawiając niedopitą szklaneczkę wina — 

prawdopodobnie  zdołam  jeszcze  od  czasu  do  czasu  dopomóc  wam  w  tym  i  owym,  ale  głó-
wnym  moim  zajęciem,  jak  zresztą  wszystkich  poważnych  starszych  panów,  będzie  wspomi-
nanie  i  rozpamiętywanie  przeszłości,  która  bodaj  —  mam  pewne  podstawy  tak  mniemać  — 
nie  należała  do  najmniej  ciekawych.  Chcieliście,  bym  wam  opowiedział  coś  ciekawego  z 
dawnych czasów. Dobrze. Przyszła mi dziś właśnie na myśl osobista sprawa mojego kolegi z 
ławy  szkolnej,  Jana  Moleckiego,  sprawa,  która  była  jednym  z  epizodów  mojej  kilkuletniej 
„walki na rozumy” z najdziwaczniejszym chyba zbrodniarzem, jaki kiedykolwiek grasował w 

background image

naszym kraju... 

Byłem  wtedy  trochę  dziennikarzem,  trochę  literałem,  a  trochę  detektywem-amatorem, 

który dostał pokaźną schedę po wuju-architekcie  i mógł sobie pozwolić na ułożenie życia w 
ten  sposób,  jaki  najbardziej  mu  dogadzał.  Mój  ówczesny  przeciwnik,  z  którym  wielokrotnie 
krzyżowałem  szpady,  nazywał  się  Piotr  Małach.  Typek  nie  z  tej  ziemi,  herszt  tajemniczej 
bandy ZZZ, osobliwy złoczyńca... 

Major sięgnął za siebie po leżącą na etażerce grubą kartonową teczkę, opatrzoną napi-

sem „ZZZ” i pełną pożółkłych wycinków z gazet, postrzępionych kartek  maszynopisu i wy-
blakłych fotografii. 
 

* * * 

 

— Pewnego dnia, gdy akurat nie miałem nic ciekawego „na warsztacie”, przeczytałem 

w sosnowieckiej kawiarni „Warszawskiej” następującą notatkę dziennikarską: 
 

„S a m o b ó j s t w o  c z  y  z a b ó j s t w o ?  Wczoraj po południu około godziny 

16.30  mieszkańców  domu  czynszowego  nr  41  przy  ul.  Racławickiej  w  Sosnowcu  zaalarmo-
wał  przeraźliwy  krzyk  kobiecy.  Nadbiegłym  pospiesznie  lokatorom  ukazał  się  wstrząsający 
widok. Oto w pokoju przylegającym do kuchni właścicielki kamienicy, p. Zahorowskiej. leża-
ły  na  podłodze  wśród  zwiędłych  kwiatów  zwłoki  jej  najmłodszej  córki,  Krystyny,  liczącej 
dziewiętnaście lat. Zwłoki znajdowały się już w pierwszym stadium rozkładu. W chwili gdy 
wbiegli lokatorzy, p. Zahorowska stała w osłupieniu nad doczesnymi szczątkami córki, a pó-
źniej — zupełnie złamana — osunęła się na kolana okrywając pocałunkami ciało dziewczyny. 

Jak ustalono, p. Zahorowska przebywała wraz z córką na letnisku w Ojcowie od dnia 25 

czerwca  br.  Śp.  Krystyna  wyjechała  do  Sosnowca  2  sierpnia,  gdyż  tak  przynajmniej  oświa-
dczyła matce — nudziło się jej w uzdrowisku. Miała powrócić nazajutrz, gdy jednak minęło 
pięć dni, a dziewczyna nie wracała, matka, tknięta złym przeczuciem, przyjechała do rodzin-
nego  miasta,  aby  znaleźć  już  tylko  zwłoki  Krystyny,  najwięcej  kochanej  spośród  trzech 
swoich córek.  

Zawiadomiona  policja  zabezpieczyła  ciało  do  czasu  przybycia  komisji  sądowo-lekar-

skiej. 

Na razie trudno ustalić, czy ma się tu do czynienia z samobójstwem, czy z zabójstwem. 

Przypuszczamy, że władze śledcze wyświetlą to w najbliższym czasie”. 
 

Tyle doniósł sprawozdawca kronikarski „Kuriera Zachodniego”. Natomiast w „Expresie 

Zagłębia”,  którego  reporter  z  zamiłowaniem  rozwiązywał  zagadnienia  kryminalne,  oprócz 
suchego stwierdzenia faktu znajdowały się następujące szczegóły: 

„Dom,  w  którym  znaleziono  zwłoki  śp.  Krystyny  Zahorowskiej,  stoi  w  głębi  ogrodu. 

Nie  ma  tu  w  ogóle  drzew,  tylko  kilkanaście  krzewów  jaśminu  i  bzu  oraz  parę  ogromnych 
krzaków zdziczałych róż. Ogród robi wrażenie zaniedbanego i opuszczonego, jakby nie było 
ręki, która by się nim zajmowała. 

Od ulicy do domu prowadzi ścieżka brukowana drobnymi kamieniami. Do mieszkania 

mieszczącego  się  na  pierwszym  piętrze  —  dom  jest  jednopiętrowy  —  wchodzi  się  po  nigdy 
nie  oświetlanych  schodach.  Najpierw  kuchnia,  później  pokój  —  oto  cały  lokal  zajmowany 
przez  rodzinę  Zahorowskich.  Mieszkały  w  nim  zresztą  tylko  matka  i  śp.  Krystyna,  mąż  ich 
bowiem i ojciec przebywał stale poza Sosnowcem, a dwie siostry były już od dawna zamężne. 

Policja  nie  znalazła  w  mieszkaniu  żadnych  śladów.  Najstaranniejsze  badania  daktylo-

skopijne dały również wyniki negatywne. 

Poszukiwania wykazały na klamkach i drzwiach i jedynie odciski palców śp. Krystyny i 

jej  matki.  Drzwi  wejściowe  nie  były  zamknięte  na  klucz,  wedle  oświadczenia  p.  Zahoro-

background image

wskiej. Tkwił on w zamku od wewnątrz. 

Zwłoki leżały na dywanie wśród zupełnie zwiędłych naręczy lewkonii, groszku wonne-

go, rezedy i białych lilii, kwiatów, których w ogrodzie Zahorowskich nie sadzono. 

Były  one  zatem  przyniesione  skądinąd,  co  stwierdzamy  —  dla  pewnych  względów  — 

rozmyślnie,  jakkolwiek  pozornie  wydaje  się  to  nie  mieć  znaczenia  dla  sprawy.  Twarz  śp. 
Krystyny  była  łagodnie  uśmiechnięta  i  nie  nosiła  żadnych  oznak  gwałtownej  śmierci,  która 
najwidoczniej zaskoczyła dziewczynę podczas snu. 

Jest rzeczą pewną, że denatka z jakichkolwiek pobudek popełniła samobójstwo otacza-

jąc się kwiatami o silnej woni. Śmierć wśród kwiatów — choć zazwyczaj mniema się o tym 
inaczej  —  nie  jest  bynajmniej  i  dziś  jeszcze  tak  bardzo  niezwykłym  sposobem  odbierania 
sobie życia. 

W  związku  z  tą  sprawą,  jak  dowiadujemy  się  w  ostatniej  chwili,  aresztowany  został 

znany  na  terenie  Sosnowca  dziennikarz,  Jan  Molecki,  felietonista  „Polonii”.  Z  powodu  spó-
źnionej pory zmuszeni jesteśmy odłożyć do dnia jutrzejszego omówienia zarzutów, jakie poli-
cja wysunęła przeciwko p. Moleckiemu. Wyrażamy jedynie przekonanie, że o zabójstwie nie 
może być mowy”. 

Ostatnie  zdania  notatki  „Expresu  Zagłębia“”  zaskoczyły  mnie  niesłychanie.  Molecki 

aresztowany!  Aresztowany  mój  dawny,  serdeczny  przyjaciel!  I  to  niechybnie  pod  zarzutem 
dokonania zabójstwa, bo jakiż inny mógłby być powód? 

Znając dość dobrze autora owej notatki, Stefczyńskiego, przekonany byłem, że wyrobił 

on  sobie  zupełnie  inne  zdanie  o  sprawie  niż  policja  i  dlatego  tak  kategorycznie  wykluczał 
możliwość zabójstwa 

Co do mnie, byłem najzupełniej pewien nie tego wprawdzie, że Zahorowska popełniła 

samobójstwo, lecz że Molecki bezwzględnie jest niewinny. Znałem go dobrze jako prawego i 
szlachetnego  człowieka  i  już  sama  myśl,  że  mógł  on  popełnić  zbrodnię,  wydawała  mi  się 
absurdalna. 

Policja jednak nie aresztuje zazwyczaj bezpodstawnie. Muszą istnieć przynajmniej po-

szlaki. 

Postanowiłem  bezzwłocznie  zająć  się  tą  sprawą  wyświetlić  ją  i  uwolnić  Moleckiego  z 

aresztu.  Przed  kilku  laty  poróżniłem  się  z  nim  z  własnej  winy  i  dotychczas  nie  potrafiłem 
zdobyć  się  na  przeproszenie  go.  Znajdę  teraz  doskonałą  sposobność  wykazania  mu,  że  ma 
jednak we mnie naprawdę oddanego sobie przyjaciela. 

Nie  tracąc  czasu  podszedłem  do  telefonu  i  poprosiłem  o  połączenie  z  urzędem 

śledczym.  Chciałem  porozmawiać  na  temat  aresztowania  Moleckiego  z  dobrym  swym 
znajomym,  starszym  przodownikiem  policji  kryminalnej,  Wacławikiem,  który  udzieliłby  mi 
potrzebnych wiadomości. Nieraz już informowaliśmy się wzajemnie w różnych sprawach. 

Wacławika nie było jednak w urzędzie. Dyżurny wywiadowca oświadczył mi, że nadej-

dzie za godzinę. Poprosiłem więc, aby połączył mnie z kierownikiem. 

— Pan komisarz Knoll? — zwróciłem się do tego najwyższego w Sosnowcu dygnitarza 

policji śledczej — Czy nie mógłbym prosić pana o pewien drobiazg? 

— Ależ najchętniej! — rzekł wesoło. — O cóż chodzi? 
— Chciałbym zobaczyć się z redaktorem Moleckim. 
— Ładny drobiazg! — wykrzyknął z dezaprobatą. — Chce pan, abym przed ukończe-

niem  śledztwa  zezwalał  na  widzenie  się  osoby  postronnej  —  detektyw  amator  jest  osobą 
postronną!  —  z  oskarżonym,  na  którym  ciążą  niezbite  dowody  winy  i  to  winy,  za  którą  z 
uwagi  na  premedytację  i  wyjątkowe  wyrafinowanie  oczekuje  go  najwyższy  wymiar  kary? 
Wykluczone! Dziwię się doprawdy, jak może pan wymagać tego ode mnie, doskonale znając 
odnośne przepisy ustawy postępowania karnego. 

Odszedłem  wściekły  od  telefonu.  Bezduszny  formalista!  Mogłem  się  przecież  tego 

spodziewać. Współpraca czynników oficjalnych z amatorami, choćby najbardziej przydatny-

background image

mi dla wymiaru sprawiedliwości, przedstawiała się również opłakanie we wszystkich czasach 
i pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. 

Nie  to  jednak  było  najważniejsze.  „Niezbite  dowody  winy...  Oczekuje  go  najwyższy 

wymiar kary... Wyjątkowe wyrafinowanie”... A więc Moleckiego oczekuje szubienica! 

Aby skrócić wlokący się nieznośnie czas oczekiwania na Wacławika, podążyłem do po-

bliskiego  mieszkania  reportera  Stefczyńskiego.  Warto  go  wybadać.  Postanowiłem  nie  wspo-
minać  o  Moleckim,  aby  stary  reporter  nie  powziął  podejrzenia,  że  sprawa  ta  bardziej  mnie 
interesuje niż inne — rozplątywane przeze mnie z amatorstwa, stałby się bowiem powściągli-
wy w słowach. Niewątpliwie zapomniał już, że kiedyś przyjaźniłem się z Moleckim; niewiele 
go to chyba interesowało. 

Stefczyński siedział w głębokim fotelu trzymając w zębach zgasłą fajkę. Był tak zamy-

ślony, że nie usłyszał skrzypnięcia drzwi. 

— Nasz Sherlock Holmes rozważa oczywiście powody śmierci panny Zahorowskiej — 

rzekłem nie bez odrobiny ironii kładąc mu rękę na ramieniu. 

—  Nie!  —  odparł  wydymając  wydatne  wargi.  -  Sprawa  przesądzona.  Czegóż  można 

więcej chcieć? Jakie były powody samobójstwa? Wiemy to przecież. Myślę o kradzieży klej-
notów u... 

—  Przepraszam  pana  —  przerwałem.  —  Jest  rzeczą  zupełnie  zrozumiałą,  że  musi  pan 

znać tę całą historię nierównie lepiej ode mnie, dopiero bowiem z pańskiego artykułu dowie-
działem się o tym wszystkim, ale... zdaje mi się... 

Udałem zakłopotanie. 
—  Ale?...  —  podchwycił.  —  Proszę,  proszę,  możemy  obszerniej  porozmawiać  na  ten 

temat. 

—  Jak  to  dobrze,  że  ma  pan  dla  mnie  trochę  czasu!  —  Argumenty  pana  są  zawsze 

niezmiernie przekonywające. 

Był  wniebowzięty.  Teraz  powie  mi  wszystko,  co  wie,  oszczędzając  mi  indagowania 

mieszkańców domu nr 41. W zbieraniu informacji był nadzwyczaj sumienny i drobiazgowy. 
Mógłby zrobić karierę jak reporter najwyższej klasy, gdyby nie fakt, że nielogicznie wiązał w 
całość  uzyskane  przez  siebie  dane  zazwyczaj  tak  wnikliwe,  że  mógłby  ich  pozazdrościć 
najlepszy  wywiadowca.  W  lot  chwytał  wszystkie  szczegóły,  które  uchodziły  nieraz  uwagi 
innych, lecz wyprowadzał wnioski budzące zdumienie brakiem logiki. 

— Przede wszystkim rad bym wiedzieć, czego dowiedział się pan od lokatorów. 
—  Nic  szczególnego.  Nikt  z  nich  nie  widział,  aby  ktoś  obcy  wchodził  do  mieszkania 

Zahorowskich  w  dniach  drugiego,  trzeciego  lub  czwartego  sierpnia.  Zwłoki  znaleziono 
siódmego sierpnia po południu, w stanie początkowego rozkładu. Jest to dowodem, że śmierć 
nastąpiła co najmniej przed trzema dniami, czyli najpóźniej czwartego sierpnia. Prawdopodo-
bnie  jednak  nastąpiła  wcześniej,  gdyż  od  początku  miesiąca  panowały  chłody,  więc  proces 
rozkładu następował wolniej. 

—  Sądzi  pan,  że  nikt  nie  mógł  się  dostać  do  mieszkania  nie  będąc  spostrzeżony  przez 

lokatorów? 

Potrząsnął głową. 
— Drzwi wejściowe do sieni zamyka się na klucz, a w ogrodzie spuszcza się wieczorem 

z łańcucha złośliwego wilczura. Niepodobieństwem jest dotrzeć do drzwi, jeżeli uprzednio nie 
otruje  się  psa,  a  psisko  cieszy  się  do  tej  pory  najlepszym  zdrowiem.  Innego  wejścia  nie  ma, 
chyba przez okno albo przez dymnik, ale nie sądzi pan, przypuszczam, aby łatwo było dosta-
wić  drabinę  z  ogrodu  na  pierwsze  piętro,  co?  Primo:  drabiny  w  ogrodzie  nie  ma,  secundo: 
pies,  tertio:  prościej  byłoby  wejść  drzwiami  otwierając  je  wytrychem,  niż  wykrawać  szybę 
stojąc  na  drabinie:  Okno  nie  mogło  być  otwarte,  gdyż  —  jak  już  nadmieniłem  —  panował 
dotkliwy chłód, a Krystyna, według opinii matki, była zmarzluchem. 

— Czy ten dom nie przylega do innego? 

background image

—  Nie.  Otóż  to  właśnie,  że  nie  przylega.  Cóż  dalej?  Aha!  W  dzień  również  nikt  nie 

mógłby  przemknąć  niepostrzeżenie,  gdyż  droga  z  ulicy  wiedzie  przez  cały  ogród  i  znajduje 
się na oczach wszystkich mieszkańców kamieniczki; schody, prowadzące na piętro, skrzypią 
jak nadepnięte wieko trumny, a stare babsztyle z tego domu, jak miałem możność przekonać 
się  na  własnej  skórze,  są  przynajmniej  dziesięciokroć  ciekawsze  od  swej  pramatki  Ewy. 
Ponadto  dwie  lokatorki  z  parteru  pokłóciły  się  pierwszego  —  i  od  rana  do  nocy,  przez  cały 
tydzień na zmianę czatowały  na siebie  w korytarzu, aby  panującym w tej dzielnicy zwycza-
jem  móc  sobie  wzajemnie  pokazać...  odwrotną  stronę  medalu,  co  inne  milutkie  kobiecinki z 
zapałem obserwowały. Jak z tego widać, nikt nie mógł tam wejść. Od razu wiedziałaby o tym 
cała kamienica. 

— Słusznie. A teraz może zechce mnie pan objaśnić, skąd nieboszczka wzięła kwiaty? 
— Bój się pan Boga, to chyba już zupełnie obojętne! Wiadomo, że dziewczyna popełni-

ła samobójstwo, że zapragnęła poetycznie umrzeć wśród kwiatów! 

— Przepraszam bardzo. Sekcja zwłok może przecież wykazać coś wręcz przeciwnego. 

Jakież zresztą motywy samobójstwa? 

— Sekcja! Ale człowieku! Przecież jej twarz, błogo uśmiechnięta... 
—  To,  moim  zdaniem,  niczego  nie  dowodzi.  Śmierć  mogła  być  gwałtowna  albo  też 

zupełnie bezbolesna. Jest wreszcie rzeczą powszechnie znaną, że rysy zmarłych w większości 
wypadków wygładzają się zupełnie w kilkanaście godzin po śmierci. 

Urwałem.  Gniewna  twarz  Stefczyńskiego  wskazywała,  że  stracił  wszelką  ochotę  do 

rozmowy. Postanowiłem naprawić błąd. 

—  Jestem  najmocniej  przekonany,  że  pan  z  łatwością  pobije  mnie  swoją  przejrzystą  i 

jasną argumentacją — rzekłem uprzejmie — lecz chciałbym z panem podyskutować i czegoś 
więcej nauczyć się w ten sposób. 

—  Pytał  pan  o  motywy  samobójstwa  —  rzekł  z ożywieniem.  —  Za  chwilę  dojdziemy 

do tego. Na razie zacznę z innej beczki. Nie wiem, czy śp. Krystyna miała nieprzyjaciół, czy 
nie  miała,  od  razu  bowiem  stało  się  to  dla  mnie  zagadnieniem  nieistotnym.  Ale  pytał  pan, 
skąd pochodzą kwiaty? A więc dostała je od Moleckiego. 

— Od Moleckiego? 
— Tak, od niego. Dziwi to pana? Mnie nie. Wiedziałem już przed kilku miesiącami, że 

nasz  felietonista  kocha  tę  dziewczynę.  Ona,  jak  to  podlotek,  z  początku  ignorowała  go,  aby 
pokazać  koleżankom,  że  kochają  się  w  niej  znani  ludzie,  a  jej  to  wcale  nie  imponuje.  Gdy 
spostrzegła  jednak,  że  nieco  ochłódł  w  swoich  zapałach,  zaczęła  go  kokietować.  Zwykła 
rzecz. A on szalał i — śmiech powiedzieć — pił. Trwało to mniej więcej do połowy stycznia, 
potem jednak Molecki zmienił się nie do poznania. O ile do tego czasu prawie zawsze prze-
siadywał  w  mieszkaniu  albo  u  któregoś  kolegi  od  kieliszka,  z  rzadka  tylko  pokazując  się  w 
restauracjach  i  to  najczęściej  trzeciorzędnych,  o  tyle  później  nie  było  kawiarni,  kabaretu  i 
dansingu,  gdzie  nie  można  by  go  zastać  wieczorem  albo  w  nocy.  Stale  widziało  się  go  w 
towarzystwie wytwornych kobiet i eleganckich młodych ludzi. Śmiał się, sypał jak z rękawa 
dowcipami, ale od alkoholu na ogół stronił. 

— Zmiana w jego trybie życia musiała mieć jakąś przyczynę — wtrąciłem. 
—  Oczywiście!  Rozpił  się  przez  Krystynę,  przez  nią  marnował  zdrowie  i  zdolności. 

Ambicja nakazywała mu wyzwolić się ze zgubnego nałogu, w który popadł wprawdzie przez 
słabość,  przez  brak  równowagi  —  to  prawda,  ale  przecież  z  miłości  do  dziewczyny.  Zapra-
gnął się podźwignąć i potrafił tego dokonać. To dobrze o nim świadczy. 

—  Więc  po  cóż  dał  jej  kwiaty?  Skąd  wiedział,  że  przyjechała,  jeżeli  przestał  się  nią 

interesować? 

—  Musiał  przecież  marzyć  o  odwecie,  o  jakiejś  rekompensacie  za  lekceważenie,  jakie 

mu  okazywała.  Czy  pan  nie  marzyłby  o  zemście?  Starożytni  nie  be  słuszności  twierdzili,  że 
zemsta jest rozkoszą bogów... 

background image

—  Na  Boga,  niechże  pan  wyraża  się  jaśniej!  —  wykrzyknąłem,  z  trudem  panując  nad 

wzburzeniem 

— Stop! Po kolei. Molecki  p o s ł a ł  kwiaty dziewczynie. P o s ł a ł  p r z e z  s w o j ą 

s t a r ą  g o s p o d y n i ę. Babina wręczyła bukiet Krystynie, gdy dziewczyna wychodziła z 
domu.  Działo  się  to  w  furtce  wiodącej  z  ulicy  do  ogrodu.  Dziwnym  zbiegiem  okoliczności 
jedna z lokatorek znała tę gospodynię i nie omieszkała zapytać, kto obdarzył Krystynę kwia-
tami.  Babina  zaspokoiła  jej  ciekawość  Krystyna  wróciła  na  górę  z  kwiatami  i  odtąd  nikt  jej 
już więcej nie widział. Idźmy dalej. Czy przypomina pan sobie, jakie kwiaty znaleziono przy 
zwłokach? 

—  Rezedę,  lilie,  groszek...  —  rzekłem  trochę  niecierpliwie.  —  Sądzę,  że  nie  ma  to 

chyba znaczenia dla sprawy. 

— O, przeciwnie! Rezedę, groszek wonny, lilie — ale pan zapomniał o lewkoniach. 
— Nic z tego nie rozumiem. 
—  Za  chwilę  pan  zrozumie.  Molecki  napisał  przed  pięciu  laty  wyjątkowo  dowcipny 

felieton pod tytułem „Moja mowa kwiatów”. Mowa ta cieszyła się wielkim powodzeniem i do 
dziś  posługują  się  nią  zakochani  w  całym  Zagłębiu.  Otóż  według  niej  lewkonia  oznacza 
„zerwanie”, rezeda — „udaną skromność”, lilia — „głupią wyniosłość”, a groszek — „mam 
cię  już  wyżej  uszu”.  Wszystko  razem  da  się  ująć  charakterystycznym  zdaniem:  J  es  t  e  ś         
g ł u p i o  w y n i o s ł a,  c h o ć  u d a j e s z  s k r o m n o ś ć,  m a m  c i ę  j u ż  w y ż e j    
u  s  z  u    i    d  l  a  t  e  g  o    z    t  o  b  ą    z  r  y  w  a  m.  W  ten  sposób  zemścił  się  Molecki  nie 
przewidując  zresztą,  jaki  piorunujący  skutek  wywrze  jego  „pożegnalny  list”.  Krystyna  była 
niezwykle ambitna: moralny policzek Moleckiego, tak jaskrawo sprzeczny z jego dotychcza-
sowym postępowaniem, musiał wzburzyć ją do głębi. Fakt, że w ogóle przyjęła bukiet zano-
sząc go do mieszkania — łatwo wytłumaczyć. Po prostu nie znała dokładnie symbolicznego 
znaczenia  kwiatów,  weszła  więc  do  mieszkania,  wyjęła  z  szuflady  wycinek  z  „Polonii”  i 
zorientowała się dopiero po przeczytaniu felietonu. Potwierdzają to strzępki owego wycinka, 
znalezione  przeze  mnie  na  podłodze  w  pokoju.  Najwidoczniej,  zrozumiawszy  symboliczny 
sens  bukietu,  w  uniesieniu  gniewu  i  żalu  podarła  felieton.  Policja  nie  zwróciła  na  to  uwagi, 
uważała bowiem, że strzępki jakiejś tam gazety nie mogą wnieść światła do śledztwa... 

— Więc jakiż był, według pana, powód śmierci dziewczyny? 
— Łatwo się tego domyśleć. Miłość! Pierwsza silna miłość dziewczęca. 
— Tak pan sądzi? 
—  Jestem  tego  najzupełniej  pewien  i  mam  na  to  dowody.  W  otwartej  szufladzie,  skąd 

najwidoczniej wyjęła Krystyna ów felieton, znalazła policja zeszłoroczny numer „Polonii”, w 
którym  z  okazji  dziesięciolecia  pracy  dziennikarskiej  Moleckiego  poświęcono  całą  kolumnę 
jego dotychczasowej działalności na polu społecznym oraz umieszczono jego fotografię. Po-
nadto policja znalazła w szufladzie kilka broszur Moleckiego, plik wycinków z jego felietona-
mi  i  bukiecik  zasuszonych  fiołków,  obwiązanych  różową  wstążeczką,  prawdopodobnie  jego 
dar. 

— Listów nie było? 
— Nie. Wiem, że nigdy do siebie nie pisywali, ona bowiem nie życzyła sobie tego. 
— A cóż zrobiła policja z zawartością szuflady?  
—  Włączyła  ją  do  śledztwa  jako  dowód  rzeczowy.  A  teraz  trochę  psychologicznego 

umotywowania  czynu  młodej  dziewczyny.  Była  córką  kotlarza  i  kobiety  o  bardzo  miernej 
opinii,  miała  w  gimnazjum  koleżanki  z  innej  sfery;  siedziały  z  nią  na  ławie  szkolnej  córki 
współwłaścicieli  kopalń  i  wyższych  urzędników,  poznawała  synów  dyrektorów  i  innych 
dygnitarzy, jeżdżących powozami i samochodami, podczas gdy ona musiała chodzić piechotą. 
Rażący  ten  kontrast  sprawił,  że  zwolna  wyradzała  się  w  niej  szalona  ambicja  —  uczucie, 
prawie zawsze przechodzące z czasem w zarozumiałość. Stąd tylko jeden krok do skrajnego 
egoizmu.  Zatracała  kobiecość  w  dość  nieudolnie  prowadzonej  walce  o  lepszą  pozycję  w 

background image

życiu.  Potem  kolejno  opuszczały  ją  najżyczliwsze  koleżanki  zrażone  jej  postępowaniem, 
opuszczali ją młodociani wielbiciele. Nie była pięknością mogącą zaćmić inne. Zostało kilku 
młodzików łasych na jej wdzięki i bynajmniej nie myślących o małżeństwie. 

— Musiała to zrozumieć — ciągnął dalej — i wtedy dopiero zwróciła baczniejszą uwa-

gę na Moleckiego. Był człowiekiem znanym, popularnym, na dobrym stanowisku, inteligent-
nym, o pięknych widokach na przyszłość, kochał ją wreszcie. Jeżeli choć trochę zastanawiała 
się nad tym, a sądzę, że tak było, musiała dojść do przekonania, że w żadnym wypadku, nie 
ona dla niego, lecz on dla niej stanowił karierę. Pojęła to i zaczęła walczyć o niego, o jego mi-
łość. Ale nie mogli znaleźć do siebie drogi: na straży po jednej i drugiej stronie stała ambicja. 
A w walce o jego miłość i ona w końcu pokochała. Dziwnymi drogami chodzą ludzkie uczu-
cia! 

— Czy może pan sobie wyobrazić, co działo się z tą ambitną i zarozumiałą dziewczyną, 

gdy dostała kwiaty? Przemknęło jej przez myśl, że jutro już całe miasto będzie o wszystkim 
wiedziało,  że  dawne  koleżanki  będą  z  niej  drwiły.  Cóż  jej  pozostało?  Postanowiła  umrzeć 
wśród kwiatów, które przekreśliły wszystkie jej plany życiowe. Sądziła przy tym, że znajomi 
będą przypuszczali, iż śmierć jej była przypadkowa, spowodowana działaniem woni kwiatów, 
zgromadzonych w wielkiej ilości. A on, on — do końca swoich dni dręczony będzie nieuko-
jonymi wyrzutami sumienia. 

—  Dziękuję  panu  —  rzekłem  po  chwili  ściskając  mu  dłoń  na  pożegnanie.  —  Bardzo 

dziękuję. 

W przeciwieństwie do tego, czego stary reporter mógł się domyślać z treści moich słów, 

byłem teraz zupełnie pewien, że na Krystynie Zahorowskiej dopuszczono się  n i e s ł y c h a -
n i e  w y r a f i n o w a n e g o  m o r d u. Nie wiedziałem na razie, czym umotywować to 
przekonanie, czułem jednak, że stało się tu coś niesamowicie perfidnego i że misterny gmach 
reporterskiego  śledztwa  zbudowany  jest  na  błędnym  założeniu.  Tym  trudniejsza  była  moja 
rola  obrońcy,  mającego  udowodnić  niewinność  Moleckiego.  Czy  uda  mi  się  dokonać  tego, 
gdy ciążą na nim tak druzgocące poszlaki? 

—  A  widzi  pan,  widzi  pan!  —  zawołał  z  zadowoleniem  Stefczyński.  —  Molecki 

pośrednio winien jest śmierci dziewczyny, lecz o zabójstwie absolutnie nie może być mowy. 
Uwolnię go prędzej niż pan przypuszcza — i będzie to dla nich jeszcze jedną kompromitacją. 

Świtało już. Gdzieś w pobliżu piały koguty. Owiał mnie poranny chłód. Idąc, roztrząsa-

łem  zebrane  szczegóły.  Nie  ulegało  wątpliwości,  że  jeżeli  faktycznie  Krystyna  Zahorowska 
padła ofiarą zbrodni, to dziewczynę zamordował ktoś niezmiernie przebiegły, komu z jakichś 
względów zależało na zgubieniu dziennikarza. Nie mogłem inaczej wytłumaczyć otrzymania 
przez Krystynę kwiatów, rzekomo od Moleckiego, byłem bowiem niemal pewien, że felieto-
nista nie posyłał jej bukietu, choć wszystko zdawało się świadczyć przeciw niemu. 

Gdybym  mógł  zamienić  z  nim  choć  kilku  słów,  znalazłbym  może  od  razu  klucz  do 

rozwiązania zagadki... Ach, ten Knoll! 

Dosłyszałem nagle za sobą odgłos szybkich kroków. 
Mrucząc  głośno  i  gestykulując  żywo  rękami  biegł  mały  człowieczek.  Uśmiechnąłem 

się.  Był  to  dr  Hern,  ekspert  sądowy.  Przebiegł  tuż  obok  nie  zauważywszy  mnie.  Nigdy  do-
tychczas nie widziałem go tak bardzo roztargnionego. 

— Hern! — zawołałem. — Hern! 
Odwrócił się patrząc na mnie niewidzącymi oczami. 
— Cóż u licha! Nie poznajesz mnie? 
Zamrugał szybko powiekami, jakby usilnie starał się sobie coś przypomnieć, i nagle — 

wyglądało to trochę teatralnie — podskoczył w moją stronę z wyciągniętą dłonią. 

— To ty! — zawołał. — Wybacz, byłem tak zamyślony nad sprawą tej Zahorowskiej. 

Nigdy w życiu nie spotkałem się z niczym podobnym. 

— Ty przeprowadzałeś sekcję? Przecież funkcje te należą do Kosteckiego. 

background image

—  Kostecki  na  urlopie,  wróci  dopiero  za  dwa  tygodnie.  Dlatego  właśnie  ta  przeklęta 

sprawa spadła na moje barki. Czuję, że nigdy z tego nie wybrnę i że w ogóle nikomu się to nie 
uda, jeżeli nie przyjdzie z pomocą przypadek. 

— Cóż tam znalazłeś ciekawego? — zapytałem z udaną obojętnością. 
— Czarne plamy! Zupełnie niezwykłe czarne plamy. Jak przy cholerze. A to jednak nie 

cholera. 

— Plamy? 
—  W  żołądku  znalazłem  trochę  treści  pokarmowej,  lecz  ani  śladu  jakiejkolwiek  truci-

zny, na ciele nawet najmniejszego zadrapania. Nie ma również żadnych innych oznak gwałto-
wnej śmierci, oprócz owych przeklętych czarnych plam. 

— Nie rozumiem. 
— Na całym  ciele  rozrzucone są drobne, wielkości grochu,  czarne plamy, podobne do 

tych, jakie znajduje się na zwłokach ludzi zmarłych wskutek ukąszenia niektórych gatunków 
jadowitych węży — zdaje się kobry czy jararaki, a może czarnej mamby, nie pamiętam dokła-
dnie. 

— Czy nie przypuszczasz, że wśród kwiatów mógł się znajdować wąż? Zakrawałoby to 

wprawdzie na kiepski romans kryminalny, ale przecież... 

— Wykluczone! Na ciele, powtarzam z całym naciskiem, nie znalazłem najmniejszego 

nawet zadraśnięcia skóry, choć centymetr po centymetrze badałem przy pomocy lupy. 

— A zatem? 
— Nic, absolutnie nic! Jedna wielka zagadka. Mogę sobie tym razem naprawdę powin-

szować  niebywałego  sukcesu:  wiem  po  sekcji  akurat  tyle,  ile  przed  sekcją...  I  pomyśleć,  że 
właśnie na mnie musiał spaść ten rebus! 

— Sądzisz, że to samobójstwo czy też zabójstwo? 
—  Przypuszczałem,  że  ktoś  wydatnie  dopomógł  dziewczynie  w  przeniesieniu  się  na 

tamten świat. Prawdę rzekłszy, do tej chwili nie opuszcza mnie to podejrzenie. Ale uzasadnić 
tego nie potrafię. 

Rozstałem się z Hernem nie mogąc opędzić się myśli, że sprawa Moleckiego przedsta-

wia  się  zdecydowanie  źle.  Tym  bardziej  należało  uzyskać  widzenie  z  nim...  Ale  w  jaki  spo-
sób? Jeżeli kierownik urzędu śledczego odmówił, kto wie czy uda mi się uzyskać zezwolenie 
od  sędziego  śledczego  lub  prokuratora?  Trzeba  spróbować,  ale  jest  jeszcze  inna  możliwość. 
Poproszę spółkę adwokacką Kalewski i Milner, aby zajęła się przygotowaniem obrony Mole-
ckiego i wybadaniem go przy sposobności. Jako adwokaci mogli zrobić to bez trudu. 

Wstąpiłem  do  urzędu  pocztowego  i  z  rozmównicy  połączyłem  się  z  mieszkaniem 

Kalewskiego. Mecenas wstawał bardzo wcześnie, nie obawiałem się więc, że przerwę mu sen. 
Łączyły mnie z nim zresztą przyjazne stosunki od wielu lat, co dawało mi pewne przywileje. 
Po chwili usłyszałem w słuchawce jego wesoły głos: 

— Halo! Kto zacz o tak dziecinnej godzinie? 
— Sławicz — rzekłem. — Znasz oczywiście tę ponurą historię z Moleckim i Krystyną 

Zahorowską? 

— Znam i przyznaję bez bicia, że zaciekawia mnie niezmiernie. Coś tu nie klapuje albo 

jestem kalosz. 

— Bardzo nie klapuje. Chciałbym, staruszku, abyś zajął się obroną Moleckiego. To mój 

przyjaciel od wielu lat i znam go o tyle dobrze, że jestem absolutnie pewien jego niewinności. 

— Hm... 
— Nie chodzi mi o to, abyś bronił go na rozprawie głównej, prawdopodobnie bowiem 

nie  dojdzie  do  niej.  Policja  musi  uzupełnić  dochodzenie,  co  potrwa  dłuższy  czas.  Mam 
nadzieję wykazać jego niewinność jeszcze przed rozprawą. 

— Więc co mam robić, Holmesie? 
— Gdy zgłosisz gotowość podjęcia się jego obrony, będziesz mógł odwiedzić go w wię-

background image

zieniu i dowiedzieć się, czy ma coś do powiedzenia w związku z zabójstwem dziewczyny. 

— I mam cię powiadomić o wyniku rozmowy? 
— Sam do ciebie zatelefonuję, bo nie łatwo będzie mnie złapać. 
— Podejrzewasz kogoś?  
— Mniej więcej. 
Roześmiał się cicho. 
— Nie chcesz jeszcze powiedzieć? No nic, jestem cierpliwy. 
— Cenna zaleta. Kiedy mam zadzwonić? 
— Po południu, wieczorem, kiedy ci dogodniej. Po trzeciej nie wyjdę już dziś z domu. 

Powodzenia, tropicielu. 
 

* * * 

 

O godzinie dziewiątej rano Wacławika znowu nie było w urzędzie śledczym. 
— Poszedł chyba na śniadanie — rzekł jeden z wywiadowców, siedzących w kancelarii. 
Wiedziałem, że starszy przodownik jada swój poranny posiłek w restauracji Rómasa, w 

pobliżu dworca kolejowego. 

Siedział tam rzeczywiście przy filiżance kawy, spożywszy zwykłą porcję swej ulubionej 

jajecznicy z kiełbasą. Gryzł nerwowo wykałaczkę. 

— Serwus, stary! — powitałem go. 
— Aa... serwus, serwus! — zawołał zmieniając  wyraz twarzy. — Cóż to, na jednego? 

Rzadki gość u Rómcia... 

— Zgadliście. Przychodzę do was. 
Położył palec na ustach. 
— Wiem, o co wam chodzi, ale tu nie będziemy o tym rozmawiali. 
Rzucił zapłatę kręcącemu się po sali kelnerowi i poprowadził mnie tylnym wyjściem. 
—  Niepewna  knajpa  —  mruknął.  —  Zbierają  się  tu  przyjezdne  szumowiny  i  dlatego 

przychodzę czasem, aby dowiedzieć się tego i owego, gdy sznaps rozwiąże języki. 

Dlaczego  mówi  mi  takie  rzeczy,  o  których  wiem  od  dawna?  Jakby  w  odpowiedzi 

uśmiechnął się z lekką ironią: 

—  Sprawa  Zahorowskiej?  Sądzę,  że  śledztwo  pierwiastkowe  znacie,  po  cóż  bowiem 

odwiedzalibyście tego nudziarza Stefczyńskiego? 

Spojrzałem z zainteresowaniem na jego obleśną gębę. 
—  Och,  widzę,  że  byliście  wczoraj  bardzo  zamyśleni.  Przechodziłem  właśnie  obok 

domu, gdzie mieszka Stefczyński, i zauważyłem, że weszliście w bramę. Resztę domyśliłem 
się bez wielkiego trudu. Bo chyba nie składaliście kurtuazyjnej wizyty Rudej Zośce na facja-
cie? 

—  Ciekawy  jest  protokół  przesłuchania  świadków  —  mówił.  —  Mam  go  w  swoim 

pokoju. Jeżeli chcecie... 

Siedziba wydziału śledczego w Sosnowcu nie należała do sympatycznych, a pokój Wa-

cławika  —  nie  wiadomo  dlaczego  —  wywierał  wrażenie  wręcz  przygniatające.  Przejrzałem 
akta śledztwa. Protokół przesłuchania świadków przytoczę dosłownie. 
 

Świadek  J a n i n a  B r a n e k, dozorczyni. 
„Śp. córkę naszej gospodyni znałam od urodzenia. Wychowywała się na moich oczach. 

Gdy była jeszcze bardzo małym dzieckiem, przepadali za nią wszyscy lokatorzy. Dobre było, 
uczynne, wesołe dziecko. Ale w parę lat później, gdy chodziła już do szkoły, przestaliśmy ją 
lubić. Coś się w niej odmieniło. Stała się milcząca, skryta, do nikogo słowa nie powiedziała, 
mierzyła  nas  wszystkich  dumnym  spojrzeniem.  Nie  było  się  tam  czego  tak  pysznić.  Wiado-
mo, matka jej święta nie była i mężczyzn często gęsto u siebie gościła, gdy mąż wyjeżdżał za 

background image

robotą. Później to się zmieniło, gdy dzieci podorastały, ale ludzie nie zapomnieli. 

Lata szły, szły, córka gospodyni wyrosła na urodziwą dziewczynę, jeno jeszcze więcej 

była  odęta.  Czasem  widziałam  jak  płakała  w  altance,  nie  wiedzieć  czemu.  Aż  tu  w  tym 
miesiącu, siódmego, krzyk się zrobił w mieszkaniu gospodyni. Lecę ja na górę z lokatorami i 
dech mi zatkało. Krystyna leży nieżywa na podłodze, a matka jej całuje ją po rękach i krzyczy 
zmiłowania boskiego. Ledwo co gospodyni przyjechała z letniska. Widziałam dopiero co jak 
szła. 

„Przyszła policja: ciąga nas wszystkich na badanie, niby co wiemy w tej sprawie. Ano, 

powiedziałam,  co  wiem,  chociaż  Bogać  mi,  nic  z  tego  nie  rozumiem.  Wieczorem,  drugiego 
tego  miesiąca,  przyjechała  z  letniska  Krystyna  i  zaraz  zamknęła  się  w  mieszkaniu.  Pewno 
poszła spać. Na drugi dzień koło południa wyszła z domu, ubrana do wyjścia. Czy była gdzie 
— nie wiem, bom za nią nie patrzyła. Od czasu przyjazdu Krystyny z letniska nie widziałam 
nikogo  obcego  ani  w  ogrodzie,  ani  w  domu.  Dopiero  przy  zwłokach  zebrało  się  trochę 
obcych, ale ich zaraz policja przepędziła. Więcej nic nie powiem, bo nie wiem”. 
 

Świadek  M a t y l d a  Z a h o r o w s k a, matka denatki. 
„Zmarła moja córka oświadczyła mi wczesnym rankiem 2 b.m., że nudzi się w Ojcowie 

i że chce pojechać do Sosnowca na dzień lub dwa. Nie sprzeciwiałam się temu widząc, że jest 
silnie  zdenerwowana,  co  nie  zdarzało  się  już  od  kilku  miesięcy.  W  takich  razach  często  do-
chodziło dawniej między nami do sprzeczek, których starałam się unikać. W czasie rozmowy 
zauważyłam, że córka trzyma w ręku jakiś list. — Od kogo to? — spytałam. — Od koleżanki 
—  odparła  blednąc.  —  Pokaż.  —  Sądzę,  że  już  wyrosłam  z  krótkich  sukienek  —  rzuciła  z 
gniewem — i że nikt moich listów nie potrzebuje czytać. 

„Mówiąc  to  schowała  list  do  torebki,  a  w  kilkanaście  minut  później  wsiadła  do  fury 

miejscowego wieśniaka i odjechała, prawdopodobnie w stronę stacji kolejowej. 

Minęły dwa dni. Krystyna nie wracała. Nie niepokoiłam się tym myśląc, że zatrzymały 

ją  siostry,  gdy  jednak  minął  dzień  trzeci  i  czwarty,  zaczęły  dręczyć  mnie  złe  przeczucia. 
Szóstego  dnia  postanowiłam  jechać  do  Sosnowca.  W  drodze  ze  stacji  wstąpiłam  do  córek 
pytając  o  Krystynę.  Oświadczyły,  że  nie  widziały  jej  od  chwili  wyjazdu.  Na  pół  przytomna 
pobiegłam do mieszkania i — znalazłam już tylko zimne zwłoki Krystyny. Drzwi wejściowe 
zastałam nie zamknięte na klucz. 

Tyle  tylko  pamiętam,  ale  uczucie  matki  mówi  mi,  że  Krystyna  nie  popełniła  samobój-

stwa. Jestem pewna, że zgładził ją ten, kto pisał do niej list”. 
 

Świadek  H e n r y k  S t u d z i k, lokator, z zawodu maszynista drukarski. 
„O śmierci panny Zahorowskiej wiem tylko ze słyszenia. Mam służbę na noc, w dzień 

śpię. Nic podejrzanego nie zauważyłem. Nieboszczkę widziałem w tym czasie. Było to tak. 
Trzeciego  bieżącego  miesiąca  w  południe,  dokładnie  pamiętam,  siedziałem  dla  ochłody  w 
otwartych  drzwiach  swego  mieszkania,  akurat  naprzeciw  drzwi  do  mieszkania  gospodyni  i 
widziałem  jak  panna  Zahorowska  wchodziła  do  siebie  niosąc  wielki  pęk  kwiatów.  W  jakiś 
czas później usłyszałem w mieszkaniu gospodyni łoskot, jakby coś upadło, ale nie zwróciłem 
na to specjalnej uwagi. Upłynęło zaledwie kilka minut, gdy zaczęło mnie coś dusić za gardło. 
Nie mogę tego dokładnie określić. Nie brakowało mi powietrza, czułem jednak, że tracę przy-
tomność.  Ponieważ  od  dłuższego  czasu  cierpię  na  astmę,  sądziłem,  że  to  jakiś  nowy  atak  i 
zerwałem się czym prędzej, aby położyć się na łóżku, gdyż to mi zwykle pomagało. Jakoż i 
tym razem przykre uczucie dławienia szybko przeszło. 

„Na pierwszym przesłuchaniu nie mówiłem o tym policji, bo o to nie pytano. Myślałem 

zresztą, że taki drobiazg nie może mieć dla sprawy żadnego znaczenia”. 
 

Świadek  L u c y n a  S t u d z i k, lokatorka, żona maszynisty drukarskiego. 

background image

„Nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie. Córki gospodyni w ogóle w tym czasie nie 

widziałam. A co do owej duszności, to było tak. Trzeciego czy czwartego b.m. — dobrze nie 
pamiętam, mąż mój siedzący na progu kuchni wbiegł do mieszkania mówiąc: Dusi mnie zno-
wu! W tej samej chwili i ja doznałam uczucia, podobnego do tego, które przeraziło mnie trzy 
lata temu podczas operacji ślepej kiszki, kiedy zakładano mi na twarz maskę z chloroformem. 
Podbiegłam  zaraz  do  okna  i  otwarłam  je.  Było  to  na  pewno  z  gorąca,  bo  w  kuchni  piekłam 
wtedy ciasto i silnie napaliłam w piecu. U męża mógł to być atak astmy, na którą choruje od 
dawna, ja jednak jestem zupełnie zdrowa”. 
 

Świadek  A g a t a  K os i ń s k a, lokatorka, przekupka. 
„Chyba  że  powiem,  skąd  te  kwiaty,  które  dostała  panna  Krystyna,  bo  nic  innego  nie 

wiem. Z ciekawości pytałam kobieciny, co je przyniosła, od kogo one są. Takie były ładne, że 
myślałam  sobie:  a  może  to  od  jakiego  kawalera?...  Przepraszam,  ale  kobieta  zawsze  jest 
ciekawa.  Markotno  mi  się  jeno  zrobiło,  jak  usłyszałam,  że  to  z  kwiaciarni.  Panna  Krystyna 
zamówiła  je  poprzedniego  dnia.  W  której  kwiaciarni,  nie  wiem,  bo  jak  zamówione,  to  już 
nieciekawe. 

A ta kobiecina — to posługaczka z tej kwiaciarni. Nie przypominam sobie jak wygląda: 

zdaje  się,  jeszcze  nie  stara,  ale  chudzina  jakaś,  bo  odzież  na  niej  obszarpana  się  wydawała. 
Pannę  Krystynę  widziałam  wtedy  tylko  przez  krótką  chwilę.  Przedtem  nie,  potem  też  nie. 
Wywiadowcom mówiłam co innego, bo grozili mi biciem”. 
 

Z  trudem  ukryłem  zdziwienie.  Dlaczego  Agata  Kosińska  zmieniła  swoje  pierwotne 

oświadczenie? Czyżby istotnie dyktowano jej, co ma mówić? Było to niewiarogodne: policja 
nie  miała  jeszcze  wówczas  skrystalizowanego  poglądu  na  sprawę  —  słusznego  czy  niesłu-
sznego — aby usiłowała naginać zeznania świadków w dogodnym dla siebie kierunku. 

W  aktach  nie  znalazłem  już  nic  nowego;  zeznania  innych  świadków  zgadzały  się  z 

informacjami  Stefczyńskiego.  Również  poprzednie  zeznania  Studzików,  Matyldy  Zahoro-
wskiej, Agaty Kosińskiej i Janiny Branek szły po tej samej linii. Ktoś z policji śledczej, może 
sam Knoll, powziął jednak pewne podejrzenia i szukał dla nich potwierdzenia. Stąd powtórne 
przesłuchanie mieszkańców domu nr 41 noszące wyraźne cechy poszukiwań już w zdecydo-
wanym kierunku. Tylko ta Agata Kosińska... 

Gdy wyszliśmy z urzędu, Wacławik ujął mnie pod ramię. 
— Teraz, gdy znacie już wyniki śledztwa, wyjaśnię wam, w jaki sposób doszliśmy, że 

Krystyna Zahorowska padła ofiarą zbrodni i jak wykryliśmy, kto jest mordercą. Prawdopodo-
bnie i wy wyrobiliście sobie pewne przekonanie, toteż raz jeszcze sprawdzimy, czyja metoda 
jest lepsza. 

— Chętnie, będzie to niewątpliwie ciekawe — mruknąłem. 
—  A  więc  od  początku.  Jeżeli  nikt  obcy  nie  mógł  się  dostać  w  krytycznym  czasie  do 

mieszkania Zahorowskich, a na ciele zmarłej dziewczyny nie ma oznak gwałtownej śmierci, 
prócz kilkudziesięciu drobnych czarnych plamek, których nie można kategorycznie uważać za 
skutek zatrucia, logiczne rozwiązanie byłoby: dziewczyna zmarła wśród kwiatów; odurzająca 
ich woń sparaliżowała funkcje jej serca. Prawda? I na tym wówczas byłby koniec, a śledztwo 
trzeba by umorzyć. Ale wiemy więcej. 

—  Zwróćcie  uwagę  na  zeznanie  Studzików.  Przypomnijcie  sobie:  najpierw  głuchy 

łoskot,  który  może  być  także  odgłosem  upadku  zemdlonego  ciała  ludzkiego  na  podłogę.  W 
kilka minut później mężczyzna siedzący na progu, naprzeciw mieszkania denatki, oddzielony 
od jej drzwi korytarzem szerokości dwu i pół metra, omal nie traci przytomności; ratuje go od 
tego pospieszna ucieczka w głąb mieszkania. Wreszcie kobieta przebywająca w kuchni sąsia-
dującej  z  korytarzem  odczuwa  omdlałość  w  nieco  mniejszym  stopniu  i  uwalnia  się  od  tego 
przykrego  uczucia  wpuszczeniem  przez  okno  świeżego  powietrza  i  —  siłą  rzeczy,  skoro 

background image

drzwi na korytarz były otwarte — wywołaniem przeciągu. Jest czym oddychać, lecz czuje się 
bliską utratę przytomności, jak przy zastosowaniu chloroformu. 

— Czy nie nasuwa to przypuszczenia — zapytał — że podobne objawy w takich okoli-

cznościach może wywołać tylko jakiś odurzający gaz? A teraz wyobraźmy sobie, że gaz ten 
jest  nie  tylko  odurzający,  lecz  także  —  trujący.  Wtedy,  gdyby  znajdował  się  w  mieszkaniu 
Zahorowskich, oszołomiłby Krystynę, powalił ją na podłogę i — przy dłuższym działaniu po-
zbawił życia tym pewniej, że drzwi i okna były pozamykane, jak wykazało śledztwo pierwia-
stkowe. Jednak poprzez szpary w drzwiach część gazu mogła dostać się na korytarz, a stam-
tąd do kuchni Studzików. 

— Jedno było dla mnie z początku niezrozumiałe — ciągnął spokojnie Wacławik — w 

jaki  sposób  gaz  znalazł  się  w  mieszkaniu,  w  którym  przez  cały  dzień  przebywała  denatka. 
Przecież na zejście ze schodów, dojście do furtki, odebranie kwiatów i powrót na górę trzeba 
kilku minut. Nikt przez ten czas nie mógł dostać się do mieszkania, tym bardziej, że na progu 
siedział Studzik, a inni świadkowie wyraźnie stwierdzili, iż tego dnia nie wchodził do domu 
nikt obcy. Lecz później doszedłem do przekonania, że gaz w stanie skroplonym znajdował się 
w kwiatach, które panna Zahorowska otrzymała  od Moleckiego i sama przyniosła do swego 
mieszkania. Agata Kosińska pierwotnie zeznała prawdę, później jednak skłamała, aby wykrę-
cić  Moleckiego,  z  którym  musi  ją  coś  łączyć.  Wyświetlimy  to  w  najbliższych  dniach,  co 
przyjdzie  nam  tym  łatwiej,  że  aresztowaliśmy  gospodynię  Moleckiego,  która  zaprzeczyła, 
jakoby  odnosiła kwiaty.  Gdy  przyciśniemy te baby do muru — na pewno wszystko wyśpie-
wają. Na razie pozostawiliśmy Kosińską na wolności, aby móc obserwować, co będzie robić i 
z kim się komunikować. 

—  Dobrze,  przypuśćmy,  że  macie  słuszność.  Czy  można  jednak  tak  beztrosko  oblać 

kwiaty  skroplonym  gazem  i  nie  troszcząc  się,  kiedy  powróci  on  do  stanu  lotnego,  wręczyć 
bukiet posłańczyni? 

— A jeżeli gaz ten jest tak dobrze zbadany, że można zupełnie dokładnie obliczyć czas, 

potrzebny na przemianę z płynu w ciało lotne? 

— Słusznie, lecz skąd ten gaz do Moleckiego. Powiecie, że wykradł go skądś, jednak w 

takim  wypadku  nie  mógłby  znać  wszystkich  właściwości  trucizny,  aż  do  dokładnych  wyli-
czeń włącznie. 

—  Prawdopodobnie  otrzymał  skroplony  gaz  od  któregoś  ze  znajomych  chemików,  nie 

grzeszących zbytnimi skrupułami. Wyświetli to dalsze śledztwo. 

— A jeżeli nie wyświetli? 
— Wtedy obejdzie się bez tego, bo to kwestia drugorzędna. 
— Co zatem uważacie za pierwszorzędną? 
— Orzeczenie ekspertyzy, że istotnie nastąpiło zatrucie gazem. 
— Ekspertyza może jednak nie wykazać tego. 
—  Ech,  mówicie  to,  w  co  sami  nie  wierzycie.  Jakież  może  być  inne  rozwiązanie 

zagadki, czarnych plam, jeżeli nie jest to skutek ukąszenia węża? 

— O to właśnie chodzi Nie macie konkretnych dowodów i usiłujecie nagiąć okoliczno-

ści do waszej teorii. Lecz gdyby nawet było tak, jak przypuszczacie, biegli mogą nie wydać 
kategorycznego orzeczenia, że użyto gazu trującego. 

—  Może  tutejsi  —  nie,  ale  uczynią  to  niechybnie  warszawscy,  na  przykład  profesor 

Grzywo-Dąbrowski, którego sąd zapewne wezwie. 

— Może, niechybnie, prawdopodobnie, wyświetli w przyszłości — oto wasze dowody, 

oto  wasze  pewniki!  —  wybuchnąłem.  —  Nic  ściśle  pewnego,  same  domniemania.  I  na  tej 
podstawie więzicie człowieka, który może się okazać zupełnie niewinny! 

—  Może  się  okazać,  a  jest  —  to  wielka  różnica,  kochasiu.  Powiadacie,  że  nie  mamy 

dowodów! A fakt, że nienawidził dziewczyny za okazywanie mu lekceważenia — to nic? A 
fakt, że wysłał jej kwiaty, po których otrzymaniu zmarła — to domniemanie? A fakt, że nie 

background image

miała żadnych innych wrogów — to także domniemanie? Czekajcie cierpliwie, a zobaczycie, 
że  sam  przyzna  się  do  winy.  Gdy  ujrzy  zwłoki  na  stole  sekcyjnym,  gdy  trochę  posmakuje 
więzienia, gdy przedstawi mu się dowody... 

— Ukazanie gnijących zwłok człowiekowi kochającemu nad wszystko tę, z której pozo-

stały już tylko odrażające szczątki, może istotnie stać się doskonałym podłożem do wmówie-
nia w niego winy! — rzuciłem pogardliwie. —  Czy postępowanie takie  jest etyczne według 
was? 

—  Jestem  funkcjonariuszem  policji  kryminalnej,  a  nie  nauczycielem  etyki  —  odparł 

sucho. — Pozwoliliście sobie jednak zarzucić mi, że chcę wmawiać w kogoś winę i dlatego 
uważam naszą rozmowę za skończoną. Żegnam. 

Odszedł  sapiąc  z  oburzenia,  ja  zaś  zbyt  byłem  podniecony,  by  go  zatrzymywać.  A 

właściwie nie miałem racji, przodownik bowiem spełniał tylko swój obowiązek służbowy i w 
najmniejszej mierze nie był obowiązany wierzyć w prawość Moleckiego. 

Teraz, gdy zniknął już na zakręcie ulicy, wyrzucałem sobie, że nie zapytałem go, w jaki 

sposób bronił się Molecki. Było już za późno, a może dowiedziałbym się czegoś, co skiero-
wałoby mnie na właściwy ślad. Młodość! Ileż to razy temperament właściwy mojemu wieko-
wi stawał w poprzek niełatwej pracy śledczej. 

Im  więcej  jednak  piętrzyło  się  przede  mną  trudności,  tym  usilniej  postanawiałem  wy-

kryć  właściwego  sprawcę  czy  sprawców  mordu.  Nie  przeczuwałem,  że  niebezpieczeństwo 
śledzenia mordercy jest tak groźne i że tak rychło stanę z nim oko w oko. 
 

* * * 

 

Mieszkałem  na  dalekim  przedmieściu  i  musiałem  przejść  przez  długi  szereg  krętych  i 

ciemnych uliczek. Paliły się tu z rzadka nędzne latarnie łukowe, słabo  rozświetlające mroki. 
Promienie księżyca od czasu do czasu przedostawały się zza chmur oblewając seledynowym 
światłem ponure mury na wpół rozwalonych ruder. 

Zazwyczaj  przechodziłem  tędy  bez  najmniejszej  obawy,  jakkolwiek  bowiem  zaułki  te 

zamieszkałe  były  przez  najgorszego  rodzaju  szumowiny,  a  policja  zaglądała  tu  wyłącznie  w 
czasie  obław  na  złodziei  i  sutenerów,  to  jednak  przywykłem  do  odbywania  tej  drogi  późną 
nocą, a przy tym zaopatrzony byłem w doskonały rewolwer, którego niezawodność nieraz już 
miałem okazję wypróbować. 

Idąc, wciąż rozmyślałem nad sprawą Moleckiego. Dlaczego ani Stefczyński, ani Wacła-

wik nie mówili nic o liście, który Krystyna otrzymała w Ojcowie? Widocznie nie zdołano go 
odnaleźć. List ten z wszelką pewnością wzywał ją do Sosnowca i pisany był najprawdopodo-
bniej  przez  mordercę,  jak  to  podejrzewała  matka  dziewczyny.  Co  się  z  nim  stało?  Zapewne 
zniszczył go zbrodniarz, ale nie można traktować tego jako pewnik. 

Byłem  już  blisko  domu,  gdy  spostrzegłem  jaskrawe  światło  dobywające  się  z  wielkiej 

kałuży  pośrodku  źle  zabrukowanej  uliczki.  Zaciekawiony,  pochyliłem  się  nad  bajorem,  nim 
jednak zdołałem dojść, jaka była przyczyna wydzielania się światła, poczułem, że spada mi na 
głowę  wilgotna  płachta.  Jednocześnie  kilka  par  rąk  uniosło  mnie  do  góry.  Stało  się  to  tak 
nagle,  że  nie  miałem  czasu  pomyśleć  o  obronie.  Napastnicy  nieśli  mnie  w  ciągu  kilkunastu 
sekund po jakichś schodach, po czym zepchnęli w głęboki dół. Usłyszałem nad sobą łoskot, 
potem zgrzyt i — zaległa cisza. 

Zerwałem z głowy cuchnącą szmatę i powstałem, omal nie jęcząc z bólu, potłukłem się 

bowiem dotkliwie. Dokoła panowała nieprzenikniona ciemność. Obmacałem gorączkowo kie-
szenie szukając zapałek: nic mi nie zabrano. Był portfel i rewolwer, papierosy i notes, scyzo-
ryk  i  klucze.  Tylko  zapałek  nie  mogłem  odszukać.  Na  szczęście,  gdy  traciłem  już  nadzieję, 
znalazłem je w kieszonce kamizelki. Zapaliłem jedną i rozejrzałem się. 

Wilgotna,  o  silnie  porysowanych  i  zrujnowanych  ścianach  piwnica,  bez  okien  i  drzwi, 

background image

powierzchni mniej więcej dziesięciu metrów kwadratowych, wysokości około trzech metrów. 
Nad głową ujrzałem rodzaj klapy drewnianej: jedyne wyjście... 

Rzuciłem na ziemię zapałkę parzącą mi już palce. Sprawcy mojego uwięzienia byli bez 

wątpienia bezpośrednio zainteresowani w sprawie zabójstwa Krystyny Zahorowskiej. W jaki 
sposób dowiedzieli się, że przeprowadzam śledztwo na własną rękę — trudno dojść, niemniej 
był  to  jedynie  logiczny  powód  napadu,  gdyż  od  dłuższego  już  czasu  nie  zajmowałem  się 
rozwiązywaniem żadnych zagadek kryminalnych — oprócz jednej jedynej. Lecz o tej jednej 
właśnie — nikt nie mógł wiedzieć, chyba... Nie, to wykluczone. Mordercy dziewczyny znali 
widać dobrze moją żyłkę detektywa i wiedzieli o łączącej mnie z Moleckim przyjaźni, skoro... 
Dlaczego jednak nie użyli noża lub kuli? Skutek byłby bez porównania szybszy i pewniejszy. 
A  może  nie  zamierzają  mnie  uśmiercać,  lecz  potrzymać  w  zamknięciu,  dopóki  nie  zdołają 
zatrzeć śladów? 

Zakląłem szpetnie. Cokolwiek by nie zamierzali, sytuacja wydawała się zupełnie bezna-

dziejna: nory tej nie zdołam opuścić, jeżeli  o n i  nie będą tego chcieli. Gdy wyciągnąłem w 
górę rękę, jedyne wyjście znajdowało się o pół metra nad końcami moich palców i na dobitek 
było silnie zaryglowane od zewnątrz. Choćby istniała możliwość dostania się w jakiś sposób 
do  sklepienia,  nie  mogłem  marzyć  o  ucieczce  nie  mając  narzędzi  do  przepiłowania  mocnej 
zasuwy. W lochu znajdowały się tylko przegniłe wióry i mała, spróchniała beczka. 

Tym  razem  dostałem  się  w  taką  pułapkę,  że  całe  moje  dość  duże  już  doświadczenie 

wydawało  się  niewarte  funta  kłaków.  Światło  odbite  w  kałuży  było  po  prostu  kieszonkową 
latarką elektryczną, głęboko wstawioną w błoto! Złoczyńcy liczyli na moją głupią ciekawość i 
nie omylili się: wpadłem w potrzask. 

Zdumiewało mnie, dlaczego nie odebrano mi rewolweru. Zapomnieli o nim czy też chcą 

zmusić mnie do popełnienia samobójstwa? A może wrzucili mnie tu i odeszli nie troszcząc się 
więcej o mnie? Było im zapewne wszystko jedno, w jaki sposób przeniosę się do wieczności, 
gdyż dobrze wiedzieli, że żywy stąd nie wyjdę. 

Nagle usłyszałem nad sobą głuchy łoskot, jakby osuwały się skądś kamienie. Nie trudno 

było  odgadnąć  przyczynę  huku:  złoczyńcy  zasypywali  wyjście  z  piwnicy  gruzem  ze  zrujno-
wanych ścian domostwa. Byli zbyt ostrożni — i bez tych troskliwych zabiegów nie mógłbym 
wymknąć  się  z  piwnicy.  Gdybym  jednak  znał  w  owej  chwili  prawdziwą  przyczynę  huku  — 
groza zjeżyłaby mi włosy na głowie: byłem przecież o włos od śmierci i to  j a k i e j  śmie-
rci... 

Niemniej, o ile dotychczas mogłem mieć jakiekolwiek wątpliwości co do ich zamiarów 

wobec mnie — złudzenia te rozwiały się teraz zupełnie. Lecz w tej właśnie chwili, gdy zrozu-
miałem, że skazano mnie na śmierć, całkowicie  odzyskałem spokój i postanowiłem walczyć 
do  ostatka  o  życie,  choć  walka  ta  wydawała  się  zupełnie  beznadziejna.  Po  zawaleniu  klapy 
wejściowej  nabrałem  pewności,  że  dom  ten  jest  jedną  z  owych  nie  zamieszkałych  i  każdej 
chwili  grożących  zawaleniem  ruder,  których  tak  wiele  znajdowało  się  w  tej  dzielnicy.  Na 
pomoc z zewnątrz nie mogłem więc liczyć. 

Obszedłem  po  omacku  ściany  swego  więzienia,  łudząc  się  zwodniczą  nadzieją,  że  są 

może do tego stopnia osłabione, iż będę mógł wywalić otwór bez pomocy narzędzi. Tłukłem 
pięściami  w  mury;  tu  i  ówdzie  odpadały  kawały  zawilgłego  wapna  i  skruszałej  ze  starości 
cegły, lecz ściany zdawały się drwić z moich ciosów. 

Zrezygnowany  usiadłem  pod  murem,  była  to  chwila  najgłębszej  depresji.  Począłem 

liczyć  dni  dzielące  mnie  od  śmierci.  Cztery,  pięć;  najdotkliwsze  cierpienia,  później  coraz 
większe osłabienie... A zatem dziesięć do dwunastu dni i zgon. 

Nagle  przyszła  mi  do  głowy  pewna  myśl.  Niemożliwe,  aby  piwnica  miała  tylko  jedno 

wejście,  od  góry,  bo  w  takim  razie  powietrze  miałoby  tu  utrudniony  dostęp,  a  tymczasem 
atmosfera  była  wcale  znośna  i  zupełnie  nie  piwniczna.  Musi  gdzieś  tu  być  jakaś  szczelina 
prowadząca na zewnątrz. 

background image

Jakby dla potwierdzenia mego przypuszczenia poczułem na karku lekki, ledwo wyczu-

walny  powiew.  Podobnego  uczucia  doznaje  się,  gdy  przysunie  się  palce  do  dziurki  w 
drzwiach wiodących na dwór. 

Zerwałem się i zapaliłem zapałkę. Na wysokości metra od ziemi widoczna była w ścia-

nie głęboka szczelina, z której sączyła się dołem woda, zapewne deszczowa. Pęknięcie miało 
około  30  centymetrów  długości.  Przysunąwszy  do  niego  rękę,  poczułem  wyraźnie  dopływ 
chłodnego powietrza. 

Napełniło  mnie  to  otuchą;  mógłbym  skorzystać  z  osłabienia  muru,  prawdopodobnie 

niezbyt grubego, rozszerzyć szczelinę i wydostać się na wolność. Lecz jak tego dokonać nie 
mając  ani  łomu,  ani  oskarda,  ani  nawet  siekiery?  Mój  niewielki  scyzoryk  był  zbyt  słabym 
narzędziem, by mógł służyć do tego celu. Po kilku próbach złamałem oba ostrza i korkociąg. 
Zniechęcony, odrzuciłem bezużyteczny  już przedmiot i usiłowałem  gołymi rękami wyrywać 
cegły. Okazało się to, oczywiście, daremnym wysiłkiem.  

Wtedy przypomniałem sobie beczką w kącie piwnicy. Ma ona zapewne obręcze; jeżeli 

nie są jeszcze zupełnie zżarte przez rdzę, można by je połamać i użyć jako bardzo wprawdzie 
prymitywne, lecz dość mocne dłuto. 

Podszedłem  po  omacku  do  beczki  i  bez  wysiłku  zdjąłem  z  niej  trzy  grube  obręcze  — 

wbrew przewidywaniom — niezbyt zardzewiałe. Oparłszy jedną z nich o kolano, zgiąłem ją i 
złamałem. Uzyskałem w ten sposób kilka dość długich kawałków. Z zapałem przystąpiłem do 
pracy: usuwałem najpierw wapno dokoła każdej cegły, a potem kruszyłem samą cegłę. 

Mimo  znacznego  osłabienia  materiałów,  z  których  zbudowana  była  ściana,  otwór  roz-

szerzał się niezmiernie powoli. Utrudniała mi robotę ciemność i po kilku godzinach omdlały 
mi  ręce.  Usiadłem,  aby  odpocząć,  i  nie  zdałem  sobie  sprawy,  kiedy  zasnąłem  kamiennym 
snem. 

Po  przebudzeniu  nie  mogłem  się  zrazu  zorientować,  gdzie  jestem.  Dopiero  po  chwili 

przypomniałem  sobie  przeżytą  przygodę.  Obejrzałem  się  —  omal  nie  krzyknąłem  z  radości: 
przez rozszerzoną przeze mnie szczelinę przedostawało się jasne światło dnia. Otwór był już 
tak duży, że można by przesunąć sporą pomarańczę. 

Pełen otuchy zabrałem się znowu do pracy. Po kilku minutach mogłem już przez otwór 

przesunąć ręce. Teraz zadanie było o wiele łatwiejsze. Wyrywałem cegłę po cegle i niebawem 
droga na wolność stała otworem. 

Zanim jednak opuściłem moje więzienie,  rozejrzałem się uważnie. Przede mną  rozcią-

gało się małe, błotniste podwóreczko graniczące z polami. Z jednej strony przylegała do niego 
ślepa ściana jakiegoś domu. Widząc, że nie ma w pobliżu nikogo, wyszedłem na zewnątrz i 
odetchnąłem pełną piersią. Byłem ocalony. 

Rudera, która omal nie stała się moim grobem, było to stare, na pół rozwalone piętrowe 

domisko, ze zrujnowanym dachem i zabitymi na głucho oknami. Z podwórza wiodły do wnę-
trza drzwi przegniłe już i wyłamane od dołu. 

Trzymając palec na cynglu rewolweru pchnąłem je i wszedłem. Na mój widok pierzchły 

dwa ogromne szczury harcujące po korytarzu obwieszonym płachtami zakurzonych pajęczyn 
i zasypanym grubą warstwą tynku. 

Wnioskując  z  położenia,  tu  właśnie  powinna  się  znajdować  klapa  zamykająca  otwór 

piwnicy.  Nie  myliłem  się:  zasypana  była  zwałem  gruzów.  Spojrzałem  mimo  woli  w  górę  i 
roześmiałem się. To, co wczoraj wziąłem za zbytek troskliwości opryszków o moją skromną 
osobę,  było  objawem  zupełnie  naturalnym:  po  prostu  zawaliło  się  na  niewielkiej  przestrzeni 
sklepienie  korytarza  zasypując  wyjście.  Gdy  jednak  spojrzałem  na  przeciwległą  ścianę, 
poczułem  wzdłuż  krzyża  zimny  dreszcz.  Na  przestrzeni  kilku  metrów  mur  był  pęknięty  w 
dziwaczny  zygzak  i  tak  pochylony,  że  najmniejsze  poruszenie  mogło  spowodować  jego 
runięcie.  Olbrzymi  ciężar  przebiłby  niewątpliwie  zmurszałe  sklepienie  piwnicy  i  przygniótł 
mnie. Któż wie, czy nie konałbym długie godziny pod rumowiskiem... 

background image

Cofając  się  ostrożnie  dostrzegłem  na  odpadłym  tynku  kilka  błotnistych  śladów,  z  któ-

rych jeden przeraził mnie. Był to odcisk stopy szczególnego kształtu: całkowity obcas i duże, 
zupełnie foremne odbicie litery C — zamiast odbicia podeszwy. 

Ślady takie pozostawiał celowo jako swoistego rodzaju bilet wizytowy pewien człowiek 

o tak ohydnej powierzchowności, że mógł się przyśnić jak złowrogi koszmar. Był to garbaty 
karzeł,  Piotr  Małach,  najbardziej  nieuchwytny  i  najgroźniejszy  podówczas  złoczyńca  w  Za-
głębiu Dąbrowskim, herszt niebezpiecznej szajki przestępców, od dawna podejrzewanej przez 
policję  o  kontakty  z  międzynarodowymi  kryminalistami.  W  tajnych  archiwach  policyjnych 
szajka ta figurowała pod kryptonimem ZZZ. 

A  więc  to  tak!  A  więc  to  Małach!  Ale  jakie  mogły  być  motywy  zabójstwa?  W  czym 

przeszkadzała szajce kochająca się para: młoda dziewczyna i dowcipny felietonista? 
 

* * * 

 

Piotr Małach... Któż nie słyszał wówczas o tej legendarnej już dziś niemal postaci zło-

czyńcy, będącym postrachem całego zagłębia węglowego? Krążyło o nim tysiące opowiadań 
powtarzanych szeptem w zaciszach domów. Otoczony był taką tajemniczością, że wielu ludzi 
wątpiło w jego istnienie; inni opowiadali o nim ze zgrozą drżąc z zabobonnej trwogi. Był — 
zwłaszcza dla prostego ludu — ucieleśnieniem niesłychanej przebiegłości i odwagi, graniczą-
cej z szaleństwem. 

Przekonałem się, że opinia ta wcale nie była przesadzona. Małacha  cechowało wyrafi-

nowane  okrucieństwo,  właściwe  wielu  kalekom,  wyciskające  specyficzne  piętno  na  wszy-
stkich  jego  poczynaniach.  Ludzi,  stojących  w  poprzek  jego  zamiarom,  prześladował  z  nieu-
błaganą  zaciętością  nie  pomijając  żadnej  sposobności,  gdy  mógł  im  zadać  decydujący  cios. 
Jeżeli postanowił zgładzić kogoś — nigdy nie odstąpił od swego zamiaru. A przy tym wszy-
stkim odznaczał się wisielczym humorem, który nie opuszczał go w najcięższych sytuacjach 
życiowych. 

Szczęście  mi  sprzyjało:  lunął  rzęsisty  deszcz.  Mogłem  niepostrzeżenie  wymknąć  się  z 

rudery  i  przebiec  polami  do  mieszkania.  Dawało  mi  to  pewną  szansę  zmylenia  czujności 
Małacha i uniknięcia groźnego niebezpieczeństwa. 

Zbyt dobrze znałem jego metody, aby móc przypuszczać, że nie będzie nadal nastawał 

na  moje  życie,  gdy  dowie  się,  iż  wymknąłem  się  z  pułapki.  Dopóki  jest  pewien,  że  znajdę 
śmierć w lochu bez wyjścia, mam nad nim przewagę, inaczej — sto przeciw jednemu, że nie 
ujdę cało. 

Małach  miał  mnóstwo  popleczników  i  otoczony  był  zbyt  wielkim  nimbem  grozy,  by 

ktokolwiek z nich — choćby wrogo do niego usposobiony — ośmielił się go wydać. W walce 
z takim przeciwnikiem miałem zaledwie jedną szansę na sto, a cały aparat sądowniczy i poli-
cyjny nie zapewniłby mi bezpieczeństwa. 

Nie  miałem  wyboru.  Amator-kryminolog  Ryszard  Sławicz  musi  na  dłuższy  czas  zni-

knąć z powierzchni ziemi. Rolę jego spełniać będzie człowiek o zupełnie innym nazwisku i w 
niczym do niego niepodobny. 

Znalazłszy się nareszcie w mieszkaniu poleciłem swemu staremu Sylwestrowi zamknąć 

starannie drzwi wejściowe. 

— Ktokolwiek będzie pytał o mnie, odpowiedz, że nie widziałeś mnie już od dwóch dni 

— dodałem. 

— Rozumiem, monsieur — odrzekł. — Znikamy. Oui! 
Przejrzałem  drobne  ogłoszenia  w  miejscowych  pismach,  po  czym  otwarłem  drzwi  do 

maleńkiego,  narożnego  pokoiku  bez  okien,  w  którym  przechowywałem  przybory  niezbędne 
przy tropieniu przestępców. 

— Siadaj, Sylwa, i zapal fajkę. 

background image

Sylwestra Czarnika uważałem raczej za przyjaciela i powiernika niż za służącego. Słu-

żył u mnie już sześć lat i pozyskał moje całkowite zaufanie. O moich planach wiedział zwykle 
tylko on jeden i nieraz już był mi pomocny w ich realizowaniu. Był to stary wiarus; uciekłszy 
z domu, z Suwałk, w osiemnastym roku życia, przesłużył piętnaście lat we francuskiej Legii 
Cudzoziemskiej walcząc w Algerii, Tunisie, Maroku i na Madagaskarze. Odznaczony wielo-
ma orderami, między innymi słynną „Marchez ou Crêvez”, ze skórą podziurawioną jak sito, 
wrócił wreszcie do rodzinnego miasta. Nie zastawszy już przy życiu nikogo z rodziny, wyje-
chał do Mińszczyzny, gdzie pracował przez rok jako gajowy. Tam zetknąłem się z nim po raz 
pierwszy. Stary wiarus polubił mnie i odtąd tłukł się ze mną po szerokim świecie. 

Siedział teraz w milczeniu i spoglądał na mnie figlarnie, dymiąc z fajki w sposób zupe-

łnie niewiarogodny. Z ust jego wydobywały się ogromne cuchnące kłęby i niebawem pokoik 
przybrał wygląd wędzarni. 

— Słuchaj, Sylwa — rzekłem — muszę zniknąć z horyzontu na dłuższy czas. 
— Rozumiem — odparł nie wyjmując cybucha z ust. — Ba! 
Opowiedziałem  mu  pokrótce  przygody  ubiegłej  nocy  wtajemniczając  go  w  sprawę 

zabójstwa Krystyny Zahorowskiej. 

Sposępniał. 
— Piotr Małach! Wolałbym mieć na karku pięć dziesiątków rozwścieczonych Rifenów. 

Oui! 

Zamyślił się, zabawnie poruszając krzaczastymi brwiami; oznaczało to głębokie skupie-

nie. 

—  Monsieur!  —  zawołał  nagle.  —  Muł  ze  mnie  patentowany,  parszywy  muł  z  Ahag-

garu! Pan nic nie jadł od wczorajszego południa, a ja... Stara głowa, ach! 

Po  chwili  przyniósł  butelkę  porteru,  pół  smażonej  kaczki,  talerz  pokrajanej  szynki  i 

kilka bułek. 

Widok  jedzenia  przypomniał  mi  dotkliwy  głód,  jaki  odczuwałem.  Niemal  w  mgnieniu 

oka opróżniłem naczynia. 

—  Czeka  cię  robota,  Sylwa  —  rzekłem  zapalając  papierosa.  —  Musisz  spakować  w 

walizy trochę bielizny i wszystko, co zawiera skrytka. Potem załadujesz to do taksówki, poje-
dziesz na dworzec i przekażesz bagaż do najbliższej stacji na imię Stanisława Pileckiego, sam 
zaś wrócisz okrężną drogą i inną taksówką do mieszkania, zgolisz swoje wspaniałe wąsiska i 
zabójczą brodę, ufarbujesz włosy na czarno, założysz rogowe okulary, po czym przebierzesz 
się w ubranie nr 6, czapkę nr 2 i palto nr 4. Tak ucharakteryzowany, pojedziesz pociągiem do 
owej stacji, odbierzesz bagaż, weźmiesz samochód i wrócisz do Sosnowca. Zatrzymasz się na 
Rudnej  19  i  tu  zapytasz,  czy  nie  wynajął  dziś  pokoju  umeblowanego  pan  Henryk  Stoner. 
Gdyby zaprzeczono, ponowisz pytanie w domu przy ulicy Ciepłej 5. Prawdopodobnie jednak 
wynajmę lokal przy Rudnej, nie zważając na cenę. Zaniesiesz walizki do nowego locum i rola 
twoja będzie na razie skończona. Co do mnie, przedzierzgnę się w postać lepiej gwarantującą 
całość mojej skóry. 

Sylwester  skinął  głową  wykrzywiając  w  szczególny  sposób  twarz,  co  miało  oznaczać 

najwyższy stopień zadowolenia. 

 — Oui! 
Charakteryzacja zajęła mi sporo czasu. Zgoliłem bródkę i wąsy, utleniłem włosy i ufry-

zowałem je, pojaśniłem brwi i rzęsy, po czym silnie przyciemniwszy skórę twarzy, rąk i szyi 
przylepiłem do policzków plaster gorczycowy, aby wywołać pryszcze. Przebrałem się następ-
nie  w  szare  ubranie,  popielaty  krawat  i  trzewiki  z  brązowej,  wycinanej  skóry.  Zdarłszy 
następnie plaster, założyłem zielone okulary i przejrzałem się w lustrze. 

Detektyw-amator  Ryszard  Sławicz  przestał  istnieć.  W  lustrze  odbijała  się  postać  pana 

Henryka  Stonera,  komiwojażera  anglo-polskiej  firmy  „Import”,  handlującej  towarami  kolo-
nialnymi.  Legitymacja  służbowa,  spoczywająca  w  kieszeni,  mogła  w  stosownej  chwili  po-

background image

twierdzić jego tożsamość. 

Pan Henryk Stoner skłoniwszy się Sylwestrowi sobie tylko właściwym ruchem, elasty-

cznym krokiem wyszedł z mieszkania otoczony kłębami dymu z fajki nr 9. 

W  klatce  schodowej  i  na  podwórzu  nie  było  nikogo,  ale  za  to  w  bramie  przeciwległej 

kamienicy stał niedbale oparty o odrzwia jakiś niechlujnie odziany osobnik w zsuniętej na tył 
głowy cyklistówce i z papierosem w zębach; ręce jego głęboko tkwiły w kieszeniach wysza-
rzałych spodni, a wzrok z doskonale udaną obojętnością przesuwał się zwolna tu i tam. Więc 
jednak! 

Komiwojażer ruszył w górę ulicy, ale wystawa narożnego sklepu spożywczego zwróciła 

widać  jego  uwagę,  zatrzymał  się  bowiem  na  chwilę  i  jednym  okiem  podziwiając  piramidkę 
puszek z konserwami, drugim zerknął ostrożnie w bok. Niechlujny drab nie ruszał się z miej-
sca. Wydawało się, że przemiana Sławicza w Stonera nie obudziła jego podejrzeń. 
 

* * * 

 

Lokalik przy Rudnej wynająłem bez trudu. Gospodarz, właściciel słabo prosperującego 

sklepiku spożywczego, zażądał stosunkowo niskiego czynszu, a mieszkanie podobało mi się. 
Mieściło się na parterze; okna, okratowane i opatrzone okiennicami, wychodziły na podwórze 
przylegające do podmiejskich łąk, co z pewnych względów było mi na rękę. Z korytarza, skąd 
wiodły  drzwi  na  ulicę  i  na  podwórze,  wchodziło  się  do  maleńkiej  kuchenki,  a  następnie  do 
obszernego pokoju, dostatnio umeblowanego. 

Miałem  więc  nową  bazę  wypadową,  według  określenia  Sylwestra,  w  której  mogłem 

czuć  się  o  wiele  bezpieczniej  niż  w  dawnym  mieszkaniu.  Stary  wiarus  z  wrodzonym  sobie 
sprytem  zdążył  już  rozpowiedzieć  sąsiadom,  że  firma  „Import”  powierzyła  mi  stanowisko 
kierownika  swego  oddziału  w  Katowicach,  wolę  jednak  zamieszkiwać  w  Sosnowcu,  gdyż 
oddział szukać będzie rynków zbytu przede wszystkim na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. 

Wieczorem,  gdy  położyłem  się  już  do  łóżka,  obmyśliłem  plan  działania  na  dzień 

następny. Doszedłem do przekonania, że poszukiwanie listu w Ojcowie jest bezcelowe, jeżeli 
bowiem — w co nie mogłem już wątpić — w morderstwie maczał ręce Małach, niewątpliwie 
postarał się o usunięcie kompromitującego papieru, o ile miał on jakąkolwiek wartość dowo-
dową.  W  przeciwnym  razie  niewiele  wywnioskowałbym  z  listu,  najniepotrzebniej  tracąc 
cenny  czas.  Przyszedł  mi  natomiast  do  głowy  inny  pomysł,  który  mógł  się  wprawdzie  nie 
udać,  lecz  gdyby  się  powiódł,  dałby  mi  w  ręce  klucz  do  całkowitego  rozwiązania  „sprawy 
Krystyny”.  Postanowiłem  mianowicie  skorzystać  z  łatwowierności  Agaty  Kosińskiej,  która 
opowiedziała  Stefczyńskiemu  i  policji,  że  Molecki  przesłał  kwiaty  pannie  Zahorowskiej, 
naiwnie zeznając w dwa dni później wobec kierownika urzędu śledczego, że bukiet pochodził 
z kwiaciarni i ułożony był na zamówienie zmarłej dziewczyny, jakby policja nie potrafiła tego 
sprawdzić.  Po  głębszym  zastanowieniu  nabrałem  pewności,  że  pierwsze  zeznanie  przekupki 
było w jej mniemaniu prawdziwe, drugie zaś świadomie kłamliwe. Uważałem Agatę  Kosiń-
ską za bezwolne i tępe narzędzie Małacha, zupełnie nie orientujące się w sytuacji. 

Byłem pewien, że karzeł chciał wprowadzić w śledztwo policyjne jak największy chaos 

i  rozbieżność,  aby  postawić  sędziego  śledczego  w  położeniu  bez  wyjścia,  a  policję  wywieść 
na manowce przynajmniej na krótki okres czasu. Należało to do ulubionych „kawałów” Mała-
cha, od których nigdy nie mógł się powstrzymać. 

Jedyną  poszlaką  naprawdę  obciążającą  dziennikarza  było  zeznanie  Kosińskiej.  Gdyby 

nie  ono,  nic  nie  znaczyłoby  znalezienie  w  szufladzie  Krystyny  skrzętnie  przechowywanych 
utworów  Moleckiego  i  pochlebnych  artykułów  na  temat  jego  działalności  i  żadnej  wartości 
dowodowej  nie  przedstawiałoby  domniemanie,  że  znienawidził  dziewczynę.  Zadanie  prze-
kupki było jedynym punktem zaczepienia dla Wacławika i jego kolegów, cofnięcie zaś tego 
zeznania  mogło  niewiele  znaczyć  dla  policji.  Musiało  jednak  stać  się  źródłem  poważnych 

background image

wątpliwości dla sędziego śledczego i prokuratora, policji bowiem dodało to tylko bodźca do 
gorliwego poszukiwania nie istniejących wspólników Moleckiego jako rzekomego zbrodnia-
rza, prokurator zaś i sędzia śledczy musieli mieć dowody, że Kosińska jest wspólniczką Mole-
ckiego, inaczej bowiem nie mieli podstawy zatrzymać dziennikarza w więzieniu. A Małach w 
swojej  kryjówce  zacierał  ręce  z  uciechy,  że  raz  jeszcze  wystrychnął  na  dudków  przedstawi-
cieli wymiaru sprawiedliwości, którym zawsze okazywał pogardę za ich nieudolność i koru-
pcję. 

Przekonany byłem, że Kosińska nie wiedziała nic więcej prócz tego, że Molecki p r z y- 

s ł a ł  k w i a t y K r y s t y n i e  p r z e z  s w o j ą  g o s p o d y n i ę. Oświadczyła to jej        
r z e k o m a  g o s p o d y n i,  a  w  r z e c z y w i s t o ś c i  w y s ł a n n i c z k a  M a ł a-      
c  h  a.  Kobieta  ta  upodobniła  się  do  gospodyni  Moleckiego,  a  może  tylko  podała  się  za  nią, 
skoro gospodyni „autentyczna” utrzymywała, że nigdy nie zanosiła kwiatów Krystynie. 

Policja  aresztowała  prawdziwą  gospodynię;  było  to  zupełnie  zrozumiałe,  chciano  bo-

wiem  zrobić  z  niej  pomocnicę  rzekomego  winowajcy,  a  nie  świadka,  który  od  razu  obaliłby 
koncepcję,  że  mordercą  jest  felietonista.  Urząd  śledczy  miał  teraz  aż  trzech  „winowajców”: 
Moleckiego,  jego  gospodynię  i...  Agatę  Kosińską,  z  której  policja  nic  nie  wydobędzie,  gdyż 
nie wie ona o  niczym. Gdy przycisną ją do muru, jak wyraził się Wacławik, potwierdzi ona 
jedynie swoje pierwotne zeznanie i nie powie nic więcej w sprawie Moleckiego, zezna nato-
miast, że poprzednie oświadczenie odwołała wskutek pogróżek szajki. I wtedy Molecki stanie 
się  w  oczach  policji  wspólnikiem  niebezpiecznej  szajki  przestępców,  a  w  oczach  sądu  go-
dnym najwyższego wymiaru kary. 

Dlaczego Małach mścił się na Moleckim w tak wyrafinowany sposób? Odpowiedź nie 

była  zbyt  trudna.  Dziennikarz  wielokrotnie  nawoływał  w  prasie,  aby  nareszcie  zlikwidować 
szajkę,  a  chcąc  przeciwdziałać  psychozie  ludności  spychał  osobę  Małacha  do  poziomu  naj-
zwyklejszych ordynarnych rzezimieszków i ośmieszał go przy każdej sposobności. Wiedzia-
łem  skądinąd,  że  garbatego  herszta  ZZZ  cechowała  nienormalna  pycha;  pragnął  on,  aby 
uważano go raczej za wcielenie zła, za demona zbrodni niż za zwykłego opryszka. Artykuły 
Moleckiego  mogły  być  dla  mentalności  Małacha  zupełnie  dostatecznym  powodem  okrutnej 
zemsty. 

Hipoteza policji, że Krystynę pozbawiono życia gazem trującym, nie była nieprawdopo-

dobna.  Jakkolwiek  ZZZ  grasowała  głównie  na  terenie  Zagłębia  węglowego,  pozostawała  w 
bliskich  stosunkach  z  szajkami  operującymi  nie  tylko  w  całej  Polsce,  lecz  również  w 
Niemczech  i  Czechosłowacji.  Wszystkie  lepiej  zorganizowane  bandy  wiązały  się  i  wiążą  po 
dziś  dzień  umowami,  aby  wzajemnie  udzielać  sobie  pomocy  i  przede  wszystkim  wymieniać 
łupy  celem  łatwiejszego  i  bezpieczniejszego  spieniężania  ich  w  innych  krajach.  Jedna  z 
zagranicznych  szajek  mogła  dostarczyć  Małachowi  trującego  gazu,  skradzionego  lub  nawet 
wyprodukowanego przez jakieś laboratorium chemiczne, uzależnione od niej w ten czy inny 
sposób.  Nie  mogłem  wykluczyć  takiej  możliwości,  było  bowiem  publiczną  tajemnicą,  że 
nawet ZZZ miała swoich ludzi wszędzie tam, gdzie było to jej potrzebne: w straży granicznej 
i w policji, w prokuraturze i w sądownictwie, w kolejnictwie i w przemyśle. 

Ponieważ  Kosińska  była  jeszcze  na  wolności,  postanowiłem  zniweczyć  przebiegłe 

plany Małacha i jednocześnie zwrócić na niego uwagę policji. Jeżeli plan ten powiedzie się, 
zdobędę  zarazem  dowód,  że  przekupka  nie  jest  wtajemniczona  w  sprawy  ZZZ.  Będzie  to 
potwierdzeniem  mojej  hipotezy  i  wtedy  pozostanie  mi  zebranie  dowodów  obciążających 
Małacha, a rehabilitujących Moleckiego. 

Wczesnym rankiem następnego dnia wyłuszczyłem ten plan Sylwestrowi. Stary wiarus 

musiał krótko przyciąć ufarbowane na czarno włosy, odrzucić okulary i przebrać się w zwy-
kłe  ubranie  robotnicze.  W  godzinę  później  Sylwester,  a  właściwie  Karol  Sroka,  wyszedł  z 
domu, aby porozmawiać z Kosińską, ja zaś ruszyłem w stronę śródmieścia, by zobaczyć się z 
adwokatem Kalewskim, do którego nie zdążyłem wczoraj zatelefonować. 

background image

Nim doszedłem do domu, w którym mieszkał Kalewski, spostrzegłem nagle, że z jednej 

z przecznic głównej arterii południowo-zachodniej dzielnicy miasta wychodzi — on sam. Co 
tu robił? Ach, prawda, gdzieś tu, na terenie Starego Sosnowca, mieszka jego staruszka-matka, 
prosta  kobiecina,  która  za  nic  nie  chciała  przeprowadzić  się  do  syna,  wydawało  się  jej 
bowiem — takie to były czasy — że obecność jej w mieszkaniu wziętego adwokata może być 
przeszkodą w karierze uwielbianego jedynaka. 

— Moje uszanowanie panu mecenasowi — rzekłem z szacunkiem kłaniając się przesa-

dnie nisko. 

Spojrzał na mnie obojętnie i machinalnie uchylił kapelusza przypuszczając zapewne, że 

jestem jednym z dawnych jego klientów. 

—  Coś  taki  ważny,  Witoldzie?  —  rzekłem,  gdy  mijał  mnie.  —  Przestajesz  już  pozna-

wać starych przyjaciół? 

— Do diabła! — mruknął przystając. — Upił się pan? 
—  Nie  upijam  się  z  zasady,  powinieneś  o  tym  wiedzieć.  No  jakże,  widziałeś  się  z 

Moleckim? 

Twarz  adwokata  wyrażała  bezgraniczne  zdumienie.  Długą  chwilę  przyglądał  mi  się 

badawczo, wreszcie roześmiał się z przymusem. 

— Niechże cię! — wykrzyknął. — Majster! Mógłbym dzień w dzień przechodzić obok 

ciebie przez okrągły rok i nigdy bym się nie domyślił, że to ty. Ale do rzeczy. Dobrze, że się 
spotykamy.  Byłem  właśnie  u  matki,  bo  staruszka  trochę  niedomaga.  Molecki  zwolniony, 
wiesz już o tym? 

— Zwolniony?! 
—  A  więc  nie  wiedziałeś.  Rozmawiałem  z  prokuratorem  okręgowym,  Bułgarowskim. 

Jak chyba wiesz, jestem z nim zaprzyjaźniony, a jednak nie powiedział mi wszystkiego. Był 
wyraźnie  zakłopotany.  W  każdym  razie  Moleckiego  zwolniono,  gdyż  okazało  się  że:  po 
pierwsze — nie posyłał kwiatów Zahorowskiej, co zgodnie tym razem zeznały jego gospody-
ni,  lokatorka  Zahorowskich  —  Kosińska  —  oraz  niejaka  Kobołowa,  którą  zatrzymano  na 
targu rozmawiającą z Kosińską; po drugie — kwiaty wręczyła Zahorowskiej owa Kobołowa, 
która  przyznała  się,  że  z  polecenia  —  uwaga,  Ryszardzie!  —  Małacha,  odegrała  rolę 
gospodyni  Moleckiego;  po  trzecie  —  policja  wyszperała  świadka,  który  widział  Kobołową 
skręcającą z Nowopogońskiej na Racławicką z olbrzymim bukietem kwiatów; po czwarte — 
w  ciągu  krytycznych  trzech  dni  stanowiących  absolutnie  nie  przekraczalny  okres,  w  którym 
można było wysłać bukiet, Molecki przebywał w Warszawie, delegowany przez swoją reda-
kcję; po piąte — do prokuratury zgłosiła się koleżanka Zahorowskiej, córka sędziego pokoju, 
zeznając, że drugiego sierpnia wieczorem spotkała Krystynę na ulicy 3-go Maja i dowiedziała 
się  od  niej,  że  ślub  jej  z  Moleckim  ma  odbyć  się  jesienią  i  że  przyjechała  z  Ojcowa  do 
Sosnowca,  ponieważ  otrzymała  list  od  dyrekcji  szpitala  na  Lepiankach,  zawiadamiający,  że 
Molecki jest ciężko chory i prosi, aby zobaczyła się z nim jak najprędzej. Kiedy zgłosiła się w 
szpitalu, oświadczono jej, że nie wiedzą nic o żadnym Moleckim i że dyrekcja nie wysyłała 
do niej listu, a podpis naczelnego lekarza na blankiecie szpitalnym jest sfałszowany. 

—  Fiu...  —  gwizdnąłem.  —  Więc  jednak  moje  podejrzenia  były  słuszne.  A  jak  bronił 

się Molecki? 

— Zeznania jego zgadzają się we wszystkich punktach z zeznaniami świadków. Jedyną 

sprzecznością było drugie zeznanie Kosińskiej, które zresztą odwołała; uważała ona Koboło-
wą za  faktyczną  gospodynię Moleckiego i na tym policja zbudowała oskarżenie. Ostateczny 
cios tej koncepcji zadało zeznanie Witkowskiej, potwierdzone przez Moleckiego: ślub jego z 
Zahorowską rzeczywiście miał odbyć się jesienią. Czyż zabija się kobietę, którą kochało się 
całe lata i którą ma się wreszcie poślubić? Prokurator zarządził powtórne przesłuchanie matki 
i sióstr zmarłej; zeznały, że wprawdzie Krystyna nie zwierzała się im ze swego projektowane-
go  zamążpójścia,  lecz  domyślały  się,  że  wszystko  jest  na  najlepszej  drodze,  gdy  bowiem 

background image

składały jej trzynastego marca życzenia imieninowe i napomknęły o małżeństwie, dziewczyna 
zarumieniła się, uśmiechnęła miłe, szepnęła „może” i była rozpromieniona. 

— A ekspertyza medyczna? Czy potwierdziło się przypuszczenie, że Zaborowska zgła-

dzona została przy pomocy gazu trującego? 

— Tak. Bułgarowski zwołał całą komisję lekarską. Ostatecznie wydano orzeczenie, że 

zgon spowodowany został paraliżem serca, wywołanym przez nieznany nauce gaz trujący, w 
którego  skład  wchodziły  cyjanowodór  i  chlor.  Mikrochemik  Korycki  stwierdził  w  płucach 
zmarłej obecność związków cyjanowych; w innych organach związków tych nie wykryto. 

— Wspomniałeś, że Bułgarowski był zakłopotany. Dlaczego? Czy dlatego, że zmuszo-

ny był wydać nakaz zwolnienia Moleckiego? 

—  Może,  ale  odniosłem  wrażenie,  że  wyraźnie  coś  przemilcza.  Może  jakaś  wysoka 

szyszka interweniowała w tej sprawie? Molecki mógł mieć przecież duże „chody”. 

Och, mecenasie — pomyślałem — jakże byłbyś  zdziwiony, gdybyś dowiedział się kto 

przyczynił się do zwolnienia twego niedoszłego klienta! 

Po  paru  minutach  pożegnałem  się  z  Kalewskim  i  ruszyłem  w  stronę  mojego  nowego 

mieszkania.  Postanowiłem  zlikwidować  je  dziś  jeszcze  i  przenieść  się  z  powrotem  na  stare 
śmieci. 

Ale tego dnia oczekiwała mnie jeszcze jedna niespodzianka. 
W bramie, niedbale oparty o odrzwia, tak samo jak poprzedniego dnia naprzeciw domu, 

który potajemnie — jak  mi się zdawało — opuściłem, stał ten sam niechlujnie odziany oso-
bnik, z papierosem w zębach i tak samo jak wczoraj wodził powoli wzrokiem tu i tam. 

Zdawał  się  mnie  nie  dostrzegać,  gdy  jednak  znalazłem  się  tuż  obok  niego,  dotknął 

palcem daszka czapki i rzekł obojętnie: 

— Pan Sławicz, prawda? Szef polecił doręczyć panu ten liścik. 
Wetknął  mi  w  rękę  niebieską,  zaklejoną  kopertę,  bez  adresu.  Znów  dotknął  palcem 

daszka i odszedł leniwym krokiem nie oglądając się za siebie. 

Wszedłem  do  mieszkania,  rzuciłem  kopertę  na  stół  i  opadłem  ciężko  na  fotel.  Czułem 

się jak obity pasem przedszkolak. 

Sylwester  spojrzał  na  mnie  z  ukosa  i  zaczął  udawać,  że  pilnie  czegoś  poszukuje  w 

szufladzie staroświeckiej komody. 

Upłynęło dobrych kilka minut, nim zdecydowałem się sięgnąć po kopertę i zapoznać z 

treścią listu. 
 

Wielce mi miły Panie Ryszardzie! 

 

Jestem najmocniej przekonany, że teoretycznie rozwiązał Pan już „Sprawę Krystyny” — 

przynajmniej do tego punktu, do którego rozwiązanie to w ogóle jest obecnie możliwe. 

Tak, „Sprawa Krystyny” od początku do końca przeprowadzona była przeze mnie i ten 

ę d r z e c  Molecki akurat tyle ma z tym wspólnego, co ja w organizowaniu obecnej rewo-
lucji w Meksyku. 

Cokolwiek nie myślałby Pan o tym, nie zwróciłbym nawet uwagi na pisaninę tego w i e- 

l k i e g o  c z ł o w i e k a,  który usiłował obrażać mnie w swojej gazetce, na ogół bowiem 
szczekanie kundelków ró
żnej maści nie dosięga mnie, jednakże poczuli się tym dotknięci liczni 
moi współtowarzysze, tote
ż postanowiłem dać im pewną satysfakcję. Ten  o l b r z y m  d u-    
c  h  o  w  y    odegrał  jedynie  tak
ą  rolę,  jaką  mu  wyznaczyłem  wobec  policji,  to  jest  po  prostu 
tarczy strzelniczej, do której pukali 
ślepymi nabojami, nie zdając sobie sprawy, że robią tylko 
nieszkodliwe dziury w powietrzu. 

To ja ściągnąłem sfingowanym listem Krystynę z Ojcowa do Sosnowca, to ja posłałem 

jej naręcze kwiatów przez swoją posłańczynię, a Kosińska  m u s i a ł a  zawsze tak zeznawać
jak jej polecałem. 

background image

W  chwili  gdy  Pan  czyta  ten  list,  pański  głupi  przyjaciel  od  kilkunastu  godzin  znajduje 

się już na wolności, przesłałem bowiem odpowiednie oświadczenie szefowi prokuratury, a on 
dobrze  wie,  
że  nie  zwykłem  bawić  się  w  mydlenie  oczu.  Przesłałem  mu  poza  tym  próbkę 
truj
ącego gazu, z propozycją, aby zaaplikował ją któremuś ze swoich serdecznych przyjaciół. 
Dla  innych  celów  próbka  si
ę  nie  nadaje,  gdyż  oficjalna  nauka  nie  osiągnęła  jeszcze  takiego 
poziomu,  aby  móc  produkowa
ć  tego  rodzaju  gaz,  choć  jego  skład  chemiczny  jest  zupełnie 
prosty. 

A teraz sprawa między nami dwoma, drogi Panie Ryszardzie. Musiałem zamknąć Pana 

w  piwnicy,  abyś  nie  spłatał  mi  jakiegoś  figielka  tej  nocy.  Rano  mógł  Pan  już  sobie  pójść  i 
poszedł pan. Teraz rozumiemy, dlaczego pozostawiłem tam mój 
ślad? 

Molecki otrzymał należytą nauczkę za swoją przemądrzałość i wcale mi nie zależy, aby 

zawiązano  mu  sznurowy  krawat,  a  życie  żadnej  kobiety  nie  ma  aż  takiego  znaczenia,  aby 
trzeba si
ę zastanawiać nad jego przerwaniem. Rehabilitując go, zrobiłem to przede wszystkim 
dla.  Pana,  miły  Panie  Ryszardzie,  aby
ś  nie  zgrywał  się  dłużej  jak  operetkowy  detektyw  tą 
swoj
ą  charakteryzacją,  mogącą  może  wyprowadzić  w  pole  wszystkich  innych,  ale  na  pewno 
nie ni
żej podpisanego, który — o ile się nie mylę — potrafi to robić troszeczkę lepiej niż Pan. 
 

Pański Piotr Małach 

 

P. S. Mam zamiar opuścić w tych dniach Sosnowiec i przypuszczam, że po przysłudze, 

jaką  Panu  wyświadczyłem  likwidując  po  pańskiej  myśli  „Sprawę  Krystyny”,  nie  zechce  mi 
Pan w tym przeszkadza
ć

Małach 

 

Rzuciłem  list  na  stół  i  wybuchnąłem  niepowstrzymanym  śmiechem.  To  był  cały 

Małach! Nic dodać, nic ująć.  
 
 
 
 

ANTONI MARCZYŃSKI 

 

PERŁY 

(nowela egzotyczna) 

 
Od zakotwiczonego parowca odbiła duża łódź i mknęła żwawo w stronę kanału, który 

dawna burza wyrwała w atolu, w koralowym pierścieniu wyspy. 

— Może on? Dżim? — wyszeptała Mafra. 
Machnęła ręką. Czy warto łudzić się jeszcze po tylu zawodach? Zaiste nie! A przecież, 

choć  minęło  długich  piętnaście  lat,  nie  zapomniała  o  nim  i  wierzyła  święcie,  że  wróci.  Tak 
przyrzekł  na  odjezdnym.  Więc  skoro  na  błękicie  nieba  zamajaczył  szary  dymek  lub  kiedy 
biały  żagiel  pojawił  się  w  oddali  na  szafirowym  tle  morza,  spieszyła  na  szczyt  niewielkiego 
wzniesienia, by lepiej dojrzeć, a potem szła do przystani po nowe bolesne rozczarowanie, po 
nowy zawód i wracała do chaty poskarżyć się palmom. Wypłakawszy się, rozpamiętywała po 
raz setny dzieje swej jedynej miłości... 

Znalazła go na brzegu wśród kilkunastu martwych ciał. On jeden przy życiu pozostał z 

całej załogi szkunera, który rozszalałe fale Pacyfiku rozbiły w drzazgi na koralowych falach. 
Twarz  miał  zalaną  krwią,  lecz  żył.  Zaniosła  go  na  rękach  do  swej  chaty  pokrytej  liśćmi, 
pielęgnowała jak brata, póki nie wyzdrowiał zupełnie. Tylko pozioma blizna pozostała mu na 
czole jako pamiątka po uderzeniu masztem, złamanym wichurą. 

background image

W owym czasie statki rzadko odwiedzały Vavao. Nie zwiedziano się jeszcze o istnieniu 

bogatego  złoża  perłowców  w  lagunie,  a  po  ryby,  banany  czy  kokosowe  włókno  nikt  się  nie 
kwapił. Dżim zrozumiał więc natychmiast, że przyjdzie mu spędzić długie tygodnie, miesiące, 
może  lata  nawet  na  atolu  i  łatwo  pogodził  się  z  losem,  Źle  mu  zresztą  nie  było  w  chacie 
Mafry.  Przywiązała  się  doń,  jak  tylko  czarna  kobieta  do  białego  mężczyzny  przywiązać  się 
może, obsługiwała go, pieściła, dogadzała i żyli z sobą jak zgodne małżeństwo. Razem łatali 
dach chaty, nadwerężonej po każdej burzy, razem rwali banany, znosili kokosy, chwytali ryby 
lub wyruszali do szklistej laguny na połów pereł. 

Aż w rok później wielki kuter zawitał do Vavao. Dżim szalał z radości. Szybko pobiegł 

do przystani. Kapitan kutra chętnie przystał na zabranie nowego pasażera, który płacił perła-
mi.  Bo  Dżim  posiadał  teraz  znaczny  majątek.  Pamiętał  jednak  o  tym,  że  gdyby  nie  oddana 
Mafra, nie zdobyłby ani jednej perły i już by nie żył od dawna; Mafra ocaliła go dwukrotnie. 
Raz tam, na wybrzeżu, drugim razem rozpruła brzuch rekina, który już, już zmierzał w stronę 
nieostrożnego poławiacza. Wrócił więc do niej i spędzili razem ostatnią noc. 

— Przyjadę wkrótce do ciebie — szeptał, oszołomiony jej pieszczotami. 
O świcie, kiedy pakował swój skromny tobołek, podarowała mu wszystkie perły, jakie 

posiadała. 

—  Weź  je!  —  rzekła,  siłą  wstrzymując  łkanie.  —  Może  tobie  szczęście  przyniosą,  bo 

mnie... — urwała i jak szalona wybiegła z. chaty. Oparta o pień olbrzymiej palmy spoglądała 
długo, długo dopóki żagiel kutra nie rozpłynął się w oddali... 
 

* * * 

 

Mafra uczuła dziwny niepokój w sercu. Łódź gnana sześcioma wiosłami sunęła szparko 

do brzegu. Gołym okiem można już było odróżnić sylwetki poszczególnych osób. Na pierw-
szych trzech ławeczkach siedziało parami sześciu majtków. Dwie biało ubrane kobiety i jakiś 
przysadkowaty mężczyzna obstąpili sternika, wypytując go o coś zapewne, bo często wskazy-
wali na atol. 

Drugi mężczyzna, chudy, wysoki stał w środku. Wyniosłą postawą górował nad wszy-

stkimi  i  patrzał  uparcie  w  kierunku  wzniesienia,  na  którym  stała  chata  Mafry.  Ręce  miał 
skrzyżowane na piersiach i ten drobny szczegół najbardziej zelektryzował biedną wyspiarkę. 
To był ulubiony gest Dżima. Tak zawsze ręce zakładał, ilekroć szedł w zadumie wzdłuż wy-
brzeży atolu, ilekroć zapatrzył się w dal. Sylwetka tego mężczyzny dziwnie tamtego przypo-
minała... 

Sprzeczne uczucia miotały sercem wyspiarki. Na samą myśl, że to może być Dżim, czu-

ła, że nogi się pod nią uginają z radosnego wzruszenia, lecz zarazem gorąco pragnęła nowego 
zawodu. Wiele zmieniło się przez te piętnaście lat i dzisiejsza Mafra to już nie ta sama smu-
kła, ładna dziewczyna, która kochanka gorącymi uściskami żegnała. Och, nie ta sama! 

I patrząc tępo na zbliżającą się łódkę snuła swe smutne wspomnienia... 
W  rok  po  odjeździe  Dżima  ostre  jak  brzytwy  zęby  morskiego  korsarza  ucięły  jej  lewą 

stopę. Wyratowano ją cudem z paszczy żarłacza i nie umarła dzięki znachorowi, lecz osłabie-
nie wywołane upływem krwi przykuło ją na długo do barłogu. Opuszczona przez wszystkich, 
samotna, rozpamiętywała dzieje swej miłości, drżała na myśl, że Dżim,  gdy powróci, wzga-
rdzi  kaleką  i  trapiła  się  z  czego  będzie  żyła,  gdy  sterta  gnijących  owoców  skończy  się. 
Skończyła się wkrótce. Do chaty zajrzał głód. 

Pewnego  popołudnia  Mafra  drgnęła  i  zastygła  w  radosnym  oczekiwaniu.  Gdzieś  w 

pobliżu rozległy się ciężkie stąpania. To musiał być biały człowiek, gdyż krajowcy nie noszą 
obuwia.  Drzwi  pchnięte  silną  ręką  rozwarły  się  na  oścież.  Mafra  opadła  na  posłanie.  To  nie 
był Dżim. Nad nią stał jakiś gruby majtek. Czy  zwabiło go tu malownicze położenie odoso-
bnionej chaty, otoczonej pierścieniem krzewów bananowych, czy przywiódł go jaki niegodzi-

background image

wy krajowiec? Nie wiadomo. Dość, że szybko ocenił wspaniałą budowę ciała leżącej kobiety 
i piękno jej świeżej, choć zmizerniałej twarzyczki. Krzyk nie zdał się na nic. Osłabiona raną, 
wycieńczona głodem, wyspiarka łatwo uległa silnemu napastnikowi. 

Nazajutrz przyniósł jej rybę, kilka bananów i odtąd odwiedzał ją co dnia, a odjeżdżając 

przekazał swą ofiarę innym poławiaczom. Chata wśród krzewów bananowych widziała wielu 
gości, ale Mafra starzała się i brzydła szybko, odkąd zaraziła się straszną chorobą. W końcu 
nogi  jej  stały  się  jak  pnie  palm,  piersi  zwisły  nad  brzuchem  wzdętym  niby  bęben,  twarz 
spuchła straszliwie, a ramiona, te krągłe, toczone ramiona, które jak dwa gibkie węże oplatały 
niegdyś ciało Dżima, zgrubiały jak konary i pokryły się wrzodami. 

—  Trąd!  —  mówili  dawni  adoratorzy,  okrążając  zapowietrzoną  chatę  z  daleka,  choć 

któryś z nich musiał przywlec tu chorobę. 

—  Trąd!  —  powtarzali  wyspiarze  i  mierzyli  z  łuków  w  Mafrę,  gdy  zbliżała  się  do 

wioski,  żebrząc  o  zmiłowanie.  Rzucano  jej  wzgardliwie  kilka  stęchłych  kokosów,  których 
miąższ ssała z apetytem... 

Czyż nie lepiej więc, by Dżim nie wrócił nigdy na piękny atol Vavao?  

 

* * * 

 

— Brrr! Co za wstrętny potwór! — zabrzmiało gdzieś blisko. 
Mafra drgnęła. Odwróciła się szybko. Przed nią stały dwie biało ubrane ladies. Z obrzy-

dzeniem spoglądały na wyspiarkę, głośno wyrażając swój wstręt. Potem zwróciły się do zasa-
panego grubaska, który usiłował na próżno dotrzymać im kroku. 

—  Mr.  Holley,  proszę  spojrzeć  tutaj  —  mówiła  szybko  młodsza.  —  Dużo  już  widzia-

łam, ale takiego hipopotama w ludzkiej skórze! 

—  Śliczny  okaz!  —  odparł  przysadkowaty  jegomość.  —  Nie  radzę  się  jednak  zbliżać, 

bo to podobno bardzo zaraźliwa choroba. 

Obie niewiasty cofnęły się pośpiesznie, Wypytując o nazwę  choroby,  która  z  człowieka 

potrafiła zrobić takie monstrum. 

— Trąd — brzmiała odpowiedź. 
Młodsza wyjęła z pokrowca mały aparat fotograficzny. 
— Wiesz, Maud? Mam pomysł. Zrobię zdjęcie do mego albumu. 
Mr. Holley chichotał. 
— A może to mężczyzna? 
Panienka przyjrzała się wyspiarce uważnie, potem oświadczyła stanowczo: 
— To kobieta. 
—  Bluźnisz,  darling  —  rzekła  druga  pani,  przykładając  lorgnon  do  oczu.  —  To  jest 

przede wszystkim potwór... Yes... A shocking monster! 

Mafra  czuła, że policzki palą ją żywym ogniem. W ciągu pożycia z Dżimem, a potem 

przez  stykanie  się  z  marynarzami  poznała  język  angielski  i  rozumiała  każde  słowo.  Szyder-
stwo odczuła jak smagnięcie batem. Chciała uciec, lecz nie mogła. Jakaś  siła przykuła ją do 
miejsca,  a  spojrzenia  zbolałych  oczu  kierowały  się  w  stronę  brzegu,  gdzie  wysoki,  chudy 
mężczyzna wydawał rozkazy sternikowi łodzi. 

Nagle zachwiała się. Całym ciężarem swego olbrzymiego ciała opadła na pochyły pień 

palmy Szczupły mężczyzna odwrócił się twarzą ku kobietom. Jego wysokie czoło przecinała 
pozioma  blizna.  To  był  Dżim!...  Dżim,  na  pewno!  Nie  zmienił  się  prawie  wcale  przez  te 
piętnaście lat, kiedy ona z młodej, uroczej dziewczyny stała się... oh, a shocking monster! Tak 
ją przecież nazwały białe kobiety. 

Skurczyła  się  i  przylepiła  do  drzewa.  Dżim  pozbył  się  łatwo  roztrajkotanych  towarzy-

szek. Szedł szybko w jej stronę 

— Słuchajcie, kobieto — zagadnął z przyjaznym uśmiechem — czy to jest chata Mafry 

background image

Przytaknęła skinieniem  głowy, nie mogąc wykrztusić słowa z zaschłej krtani. Pożerała 

wzrokiem dawnego kochanka, cieszyła się jego pięknym ubiorem, wchłaniała w siebie każdą 
przez niego wypowiedzianą sylabę jak najsłodszą muzykę. Modliła się doń oczami. Jaki do-
bry, poczciwy, wierny! Nie zapomniał imienia, jej nie zapomniał i przybył dla niej... dla niej! 

— A gdzie jest obecnie Mafra? Chciałbym ją zobaczyć. 
Muskuły potwornie zgrubiałych ramion naprężyły się tak silnie, że kilka zasklepionych 

po  wierzchu  wrzodów  pękło  i  ropa  się  wylała.  Pod  spuchniętymi  powiekami  zaszkliły  się 
dwie duże, słone łzy. Rozdęte wargi drgnęły. Z gardła wydobył się niski, chropowaty głos: 

— Mafra... umarła... dawno... bardzo... dawno. 
—  Umarła  —  powtórzył  w  zamyśleniu.  —  To  szkoda  —  dodał  jeszcze  i  nawrócił  ku 

czekającym  kobietom,  które  tymczasem  odeszły  kilka  kroków.  Zakomunikował  im  wiado-
mość o śmierci wyspiarki. 
 

* * * 

 

— To była bardzo dobra dziewczyna — mówił. — Dwa razy ocaliła mi życie, a prawdę 

rzekłszy, mój dzisiejszy majątek także jej zawdzięczam. Perły, jakie mi na odjezdnym ofiaro-
wała, przedstawiały olbrzymią wartość. Twój naszyjnik, Maud, pochodzi z tej wyspy. 

Piękna  pani  ujęła  w  delikatne  paluszki  dolny  kraj  naszyjnika  i  wydęła  ukarminowane 

wargi. Rzekła: 

— Mogłeś lepsze zostawić. W tych wstydzę się już chodzić. Na bal nie ubrałabym ich 

za żadną cenę. 

Dżim objął łagodnie kibić żony. 
— Nie kłopocz się, darling. Będą lepsze. Bogu dzięki, interesy idą dobrze... Ale wtedy 

nie mogłem inaczej postąpić. Musiałem spieniężyć najładniejsze okazy, by zdobyć kapitał do 
obrotu...  Czy  uwierzycie,  moi  drodzy,  że  to  już  piętnaście  lat  minęło,  jak  stąd  odjechałem? 
Piętnaście lat! A mnie się zdaje, jakby to było wczoraj. Pamiętam doskonale chwilę odjazdu. 
Mafra  wcisnęła  mi  do  ręki  wielki  kokos  wypełniony  prześlicznymi  perłami.  „Weź  je!”  — 
powiedziała. „Może tobie szczęście przyniosą”. 

I przyniosły ci, przyjacielu. Masz firmę, dom, jacht i żonę jak się patrzy. 
— Mafra tu stała, kiedy  odjeżdżałem — mówił Dżim rozmarzony  wspomnieniami. — 

Powiewała liściem palmowym i... 

—  He  he  he!  —  zarechotał  rubaszny  grubasek.  —  Coś  ci  ta  Mafra  utknęła  dziwnie  w 

pamięci. No, no... Moja w tym głowa, że ci pani Maud uszu natrze! 

Pani  Maud  wzruszyła  ramionami  na  znak,  że  taka  kobieta  jak  ona  nie  może  być 

zazdrosna o jakąś tam dzikuskę. Nie omieszkała jednak ukłuć męża maleńką szpileczką. 

— Tylko jeśli ta twoja Mafra była tak nadobna jak that shocking monster, to gratuluję 

„dobrego” gustu. 

Cała  czwórka,  rozśmieszona  dowcipem,  obejrzała  się  na  wyspiarkę,  która  łowiła  chci-

wie każde słowo rozmowy. Dżim chichotał najgłośniej. 

—  Ta  rzeczywiście  nie  jest  apetyczna  —  rzekł  wreszcie.  Potem  spojrzał  na  zegarek  i 

dodał: — No, moi drodzy, pora wracać. 

— Co? Już? — Najgłośniej protestowała młoda właścicielka aparatu fotograficznego. A 

kiedy Dżim oświadczył, że barometr szybko spada i że kapitan radzi oddalić się co prędzej od 
zdradliwych raf, zanim burza wybuchnie, zawołała: 

— Więc właśnie tu jest najbezpieczniej... Tu pozostańmy! 
— Dobrze, dobrze — potakiwał Mr. Holley, ujmując podlotka pod ramię. — Na statku 

będziesz miała sposobność przekonać kapitana jachtu o słuszności swej koncepcji. Ale tym-
czasem chodźmy. 

— Obym nie była złym prorokiem — przekomarzała się jeszcze. 

background image

Pięć  minut  później  łódź  odbiła  od  brzegu.  Dżim  stanął  znów  z  rękami  założonymi  na 

piersiach,  po  swojemu.  Wzrokiem  badał  kierunek  posuwania  się  małych  obłoczków,  które 
wykwitły nagle w pobliżu złotej tarczy słońca. Jeszcze raz obejrzał się poza siebie i obrzucił 
malejącą chatę Mafry, gdzie spędził jeden rok życia. Mafra widziała doskonale, że się obrócił. 
Była mu za to wdzięczna niewymownie i puściła w niepamięć śmiech z jej obecnego wyglą-
du. 

— Przecież nie wiedział, że to ja — pomyślała pobłażliwie. 

 

* * * 

 

Pierwszy szkwał minął szybko, ale koło dziewiątej wieczór prawdziwe piekło rozszala-

ło na oceanie. Gwałtowna ulewa przebiła z łatwością dawno nienaprawiany dach i całe wiadra 
wody wylały się na Mafrę. Sufit przypominał rzadkie sito. 

Potem przyszła kolej na popisy wichru. Targana  wściekłymi podmuchami drżała chata 

w  posadach.  Tylko  silna  bariera  palmowych  pni  powstrzymała  ją  na  miejscu  i  ocaliła  od 
zdmuchnięcia.  Rozległy,  lecz  niski  atol  wstrząsał  się  za  każdym  uderzeniem  gór  wodnych. 
Dziw, że kruche koralowe fundamenty wytrzymały ten nocny atak. Potworne bałwany pędziły 
na  wyścigi  z  wichrem,  załamywały  się  z  piekielnym  rykiem  na  niskim  dnie  przybrzeżnym, 
tryskały milionem gejzerów, biły w brzeg, wskakiwały nań, biegły dalej niszcząc wszystko po 
drodze, aż zmęczone trudem konały tuż u stóp chaty, liżąc pnie drzew. Świst wichru, ryk fal, 
nieustanny grzmot piorunów, trzask łamiących się palm, żałosne jęki wydrążonych wewnątrz 
bambusów — zlały się w jakąś niesamowitą symfonię zniszczenia. 

Mafra  pojęła,  że  lada  chwila  zginie.  To  przeświadczenie  radowało  ją.  Po  cóż  pędzić 

nadal  takie  życie?  Czego  ma  jeszcze  oczekiwać,  skoro  dzisiaj  widziała  Dżima  i  przekonała 
się, że o niej pamiętał?... Więc zginąć!... Jak najprędzej zginąć i nie cierpieć więcej! 

Lecz śmierć złośliwie omija tego, kto jej nagle zapragnie dla siebie, lecz przedwcześnie 

i  znienacka  nawiedza  tych,  którzy  upojeni  szczęściem  lub  oszołomieni  urokami  życia  zapo-
mnieli o możliwości swej śmierci. 

Nastał pogodny ranek. Mafra wypchnęła z wysiłkiem swe opuchłe cielsko przez rozchy-

lone, rozchybotane drzwi chaty. Atol przedstawiał żałosny widok. Większość domków zmyło 
w  lagunę.  Piętrzyły  się  tam  gruzy  rybackich  lepianek,  szczątki  strzaskanych  czółen,  korony 
złamanych  palm,  kawałki  desek.  stosy  strzęsionych  kokosów  i  ciała  tych,  których  zmyło  w 
wodę. Pozostali przy życiu krążyli dokoła, wyławiając topielców. 

Mafra zawróciła w pół drogi. Tam jej, zarażonej, iść nie wolno. Poszła więc w tę stronę, 

gdzie ocean najczęściej wyrzucał szczątki rozbitych okrętów, gdzie niegdyś, przed laty, znala-
zła Dżima. Tam zwykle chodziła. 

Nagłe  drgnęła.  Wydało  się  jej,  że  spostrzega  koło  Rafy  Rekinów  jakiś  wielki,  biały 

przedmiot. Po dobrej godzinie marszu wzdłuż wybrzeża rozpoznała kształty owego przedmio-
tu. Był to kadłub małego parowca. Statek leżał na lewym boku. prawie pogrążony w wodzie. 
Bałwany, spowodowane martwą falą po wczorajszej burzy, uderzały go gdzie popadło i bry-
zgały nań pianą. 

Mafra zapomniała o swym kalectwie, o potwornej tuszy. Potykała się, przewracała, lecz 

biegła wytrwale. Już z daleka ujrzała dwa ciała wyrzucone na płaski brzeg. Dwa ciała splecio-
ne w śmiertelnym uścisku. 

— Dżim! — krzyknęła rozpaczliwie. — Mój Dżim! 
Dolną  część  twarzy  miał  zupełnie zmiażdżoną,  ale  poznała  go  natychmiast  po  szramie 

na czole. Był zimny. Nie żył od dawna zapewne, lecz wciąż jeszcze obejmował oburącz swą 
martwą  małżonkę.  Piękna  suknia  urodziwej  Maud  była  w  strzępach,  ondulowane  wczoraj 
włosy  pozlepiane  krwią,  pozłacane  pantofelki  puściły  farbę  i  rozlazły  się  w  wodzie.  Jedna 
tylko ozdoba pozostała nienaruszona: sznur pereł na białej jak alabaster szyi. 

background image

Mafra  rozplotła  zaciśnięte  palce  mężczyzny.  Sapiąc  z  natężenia  odciągnęła  na  bok 

nieżywą kobietę. Pogroziła jej pięścią, wielką niby bochen chleba.  

— Wara ci! — mruknęła. — Teraz on mój. Tylko mój! 
Położyła  się  obok  i  grubymi  wargami  całowała  zniekształconą  twarz  Dżima.  Nagle 

wzrok jej padł na naszyjnik. Przyczołgała się do ciała rywalki, uniosła jej głowę i zdjęła sznur 
pereł.  To  były  te  same  perły,  które  niegdyś  jemu  ofiarowała.  Słyszała  przecież  dobrze  całą 
wczorajszą rozmowę. 

—  One  ci  także  szczęścia  nie  przyniosły,  biedaku  —  wyszeptała,  wybuchając  serde-

cznym płaczem. — Niech już innych nie zwodzą. 

Podeszła na krawędź skalistego w tym miejscu brzegu. Przerwała sznurek i w skłębiony 

wir wodny posypały się jak groch białe, aksamitne perły. Perły — i łzy Mafry.  

 

 
 
 
 
 

SPIS TREŚCI 

 
 
 

Ostatnia walka toreadora   (Ryszard Kłyś)   

 

 

 

02 

 

Zbrodnia w Sosnowcu   (Bohdan Lekszycki)  

 

 

 

15 

 

Perły   (Antoni Marczyński)   

 

 

 

 

 

36