CÓRKA
ŻYRONDY
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 10
W
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958
STANLEY J. WEYMAN *
CÓRKA
ŻYRONDY
W PARYŻU przy ulicy Favart, na drugim piętrze starego domu — w obszernym,
biednie umeblowanym pokoju — siedział jakiś człowiek, i czytał przy świetle kaganka. Była
to późna godzina pięknej nocy lipcowej loku 1794 — drugiego roku Republiki. Dom spał. Do
uszu czytającego ledwie docierał gwar miasta, ściszony porą i odległością. Zagłębiony w swej
pracy, podnosił głowę tylko wtedy, kiedy chciał coś zanotować lub przysunąć bliżej kaganek,
by obciąć kopcący knot. Silniejszy wówczas płomyk wydobywał z cienia jego twarz oświe-
tlając jej ostre i surowe rysy — twarz człowieka, który przekroczył wiek średni i mimo szpa-
kowatych włosów zachował groźny, wzbudzający trwogę wygląd.
Ze ścian na pozór cichego pokoju bił niepokój i jakby powiew niebezpieczeństwa.
Wśród rozrzuconych bezładnie książek stały na podłodze spakowane kufry. Z niskiego łoża
zwisał podróżny płaszcz; na stole, tuż pod ręką pracującego, leżał pistolet, a obok ciężka sza-
bla. Te środki ostrożności nie były bez przyczyny. Pogrążony w lekturze człowiek z drugiego
piętra zmierzał konsekwentnie do wytkniętego celu. Studiował i nauczał, mimo że wokół
niego szalał terror rewolucji, dochodząc w stolicy do szczytowego nasilenia, mimo że werbli
bębnów nie przerywała nawet noc i że dopiero teraz ucichł daleki skrzyp kół powracającego
spod gilotyny wozu śmierci.
Ludziom zobojętniało niebezpieczeństwo grożące im każdego dnia i każdej godziny.
Achille Mirande widział upadek przywódców swego stronnictwa. Na jego oczach zginęli
Petion, Barbaroux, Louvet i Vergniaud — wszyscy, którzy wraz z nim marzyli o szczęśliwej,
wolnej republice. Ich los nie zmienił jednak jego przekonań. Przeżył także zgon swych wro-
gów, tylko jego omijała śmierć. Igranie z nią stało się jego drugą naturą. Turkot wozu śmierci
przejeżdżającego stale obok jego poprzedniego mieszkania przy ulicy St. Honore przestał go
straszyć i niepokoić, przeszkadzał mu jednak w pracy i dlatego przeniósł się do pustego domu
przy cichej ulicy Favart.
Po pewnym czasie Mirande odłożył książkę i wpadł w głęboką zadumę. Kiedy tak
siedział samotny i milczący w cichym pokoju, nikły szmer, który już długo przedtem mogło
usłyszeć wyczulone ucho, zwrócił jego uwagę. Zaskoczony tym niespodziewanym zjawi-
skiem, uniósł się w krześle i rozglądając się wokoło zamruczał: — Chyba szczur? — Nie
spuszczał przy tym wzroku z ciemnego kąta pokoju, skąd, jak sądził, doleciał pierwszy głos.
Nagle szmer powtórzył się znowu i Mirande zerwał się na równe nogi. Jak w bajce o czarach
drgnęły tapety na tylnej ścianie pokoju i jedna z ram zaczęła uchylać się na kształt drzwi.
Kiedy tak patrzył nie dowierzając własnym zmysłom, w mrocznym otworze zjawił się czło-
wiek.
Był to młody mężczyzna średniego wzrostu. Oślepiony światłem i najwidoczniej
wyczerpany czy też osłabiony, przystanął i oparł się o ścianę. Jego niezdrowo pałające oczy i
zapadłe policzki zdradzały, że cierpi na skutek choroby lub głodu. Zakurzona, zmięta odzież i
potargane włosy pogłębiały jeszcze bardziej niesamowitość zjawiska. Przez chwilę patrzyli na
siebie bez słowa, wreszcie z ust obydwu padły nazwiska.
— Pan Mirande — wyszeptał młody człowiek.
— De Bercy! — zawołał starszy.
Przybysz, nie dodawszy ani słowa, podszedł głęboko wzruszony do krzesła i opadł nań
ciężko. Mirande stał z twarzą pałającą wściekłością, z oczyma wlepionymi w tamtego, usiłu-
* Stanley J. Weyman (1855-1920) — pisarz angielski, twórca powieści i nowel historycznych, przypomi-
nających utwory A. Dumasa. (Przyp. red.).
jąc przezwyciężyć skurcz ściskający mu krtań i hamujący głos.
— Ty nędzniku! — krzyknął zbliżywszy się do siedzącego z groźną miną. — Czy nie
dosyć ci tego, że wkradłszy się do mego domu uprowadziłeś moją córkę? Że wciągnąwszy ją
do spisku spowodowałeś jej śmierć i opuściłeś w tej strasznej godzinie? Nie dosyć ci?
Przychodzisz znowu, by dręczyć mnie swym widokiem?
Młody człowiek wzniósł ręce, jakby chciał błagać o litość. Nie mógł mówić. Mirande,
mierząc go bezlitosnym spojrzeniem i przyjmując jego gest za przyznanie się do winy, skrzy-
wił twarz w złym uśmiechu.
— Teraz rozumiem: trafiłem na twoją kryjówkę. Od trzech miesięcy jesteś na liście
podejrzanych. Zdychałeś tu z głodu przez cały ten czas jak szczur w pułapce. Dostaniesz
chleb i wino. Będziesz jadł i pił. Lecz ja za żadne skarby świata taką drogą nie próbowałbym
wykupić się gilotynie.
Mówiąc to podszedł do kredensu i wyjąwszy chleb oraz flaszkę wina postawił je przed
tamtym. De Bercy potrząsnął głową ruchem odmowy, ale jego blade policzki oblał rumieniec
wstydu kryjący żądzę jedzenia. Prysła nagle duma. Rzucił się na chleb z łapczywością na
wpół zagłodzonego człowieka.
— Nie jadłem od trzech dni — usprawiedliwiał się cicho. Wypite wino poczęło szybko
działać. Twarz pijącego zaróżowiła się, a ręce przestały się trząść. — Ukrył mnie tutaj pan
Chareloi. Przed tygodniem usłyszałem hałas i krzyki, a kiedy wyszedłem z ukrycia, zastałem
dom pusty i zaryglowany. Obawiam się, iż Chareloi został aresztowany.
— Został ścięty pięć dni temu — powiedział z brutalną szczerością Mirande.
— Dlaczego? za coż? — zawołał przybysz.
— Jako podejrzany — odrzekł wzruszywszy ramionami starszy.
Bercy usiłował się podnieść z krzesła, opadł jednak z powrotem, ogłuszony tą wiado-
mością.
— Szybko teraz toczą się sprawy — ciągnął Mirande ze zjadliwym uśmiechem. — Od
własnego łóżka pod gilotynę podróż trwa najwyżej trzy dni, a droga jest dobrze wydeptana i
towarzystwo nie najgorsze, o czym przekona się pan sam, panie De Bercy.
— Pan mnie wyda?
— Bez wątpienia — mówił chrapliwym głosem Mirande oparłszy ręce na stole i przy-
sunąwszy siną z wściekłości twarz do twarzy przeciwnika. — Nawet gdybyś był moim wła-
snym synem! Nie oszczędziłeś mi najgorszej krzywdy! Wśliznąłeś się jak wąż do mego domu
i zabrałeś mi dziecko!
— Została moją żoną.
— I cóż z tego? Po tym wielkodusznym akcie wciągnąłeś ją do nikczemnego spisku, a
kiedy ją zdradzono i aresztowano, uciekłeś zostawiając ją na łasce sędziów i losu. Pozwoliłeś,
by umierała opuszczona, i nie spróbowałeś zaryzykować dla jej ocalenia ani jednego włosa ze
swej podłej głowy.
Bercy zerwał się pełen niepohamowanego wzburzenia.
— To kłamstwo! to fałsz!
— To jest prawda! — krzyknął Mirandę i uderzył w stół z taką siłą, że przygasł kaga-
nek i pogrążył obu dyszących nienawiścią ludzi w mroku.
— Stwierdzam, że to jest fałsz — powiedział twardo Bercy. — Przeciwnie, kiedy w
Rheims doszła mnie wiadomość o aresztowaniu Korynny, dosiadłem konia i gnałem do
Paryża wiedząc, że to jest wyścig ze śmiercią. Byłem zdecydowany — na wypadek, gdybym
nie znalazł innej drogi ratunku — zapłacić moją głową za jej życie. Lecz w Meaux spotkałem
pańskiego agenta i...
— ... i wróciłeś do Rheims, by się ukryć ponownie — zawołał Mirande przerwawszy
opowiadanie Bercy'ego — a mnie, ojcu, przesłałeś ohydną wiadomość, że jako ostatni z rodu
nie możesz ryzykować życia dla córki mieszczanina.
— Ode mnie dostał pan taką wiadomość? Ode mnie?
— Tak, od pana, a od kogo? Była to odpowiedź na wieść, jaką zdołałem ci przesłać, że
jeżeli się zgłosisz, komitet bezpieczeństwa zwolni Korynnę. W ten sposób moje starania speł-
zły na niczym. A może zaprzeczysz również, że spotkałeś się z moim posłańcem w zajeździe
Trzech Króli w Meaux?
— Spotkałem go — stwierdził zimno Bercy opanowując się z trudem. — Lecz nie
przesłałem żadnej odpowiedzi, jak również nie otrzymałem od niego tego rodzaju informacji.
Natomiast właśnie on! on powiedział mi, że żona moja poniosła śmierć przed dwoma dniami i
że pan nakazuje mi ratować się za wszelką cenę.
— Poniosła śmierć, piękne wyrażenie — rzekł Mirande ironicznie — poniosła śmierć
cztery dni później — oto jak było, zaś pańskie opowiadanie uważam za kłamstwo i oszustwo.
— To, co panu powiedziałem, jest niezbitą prawdą — odpowiedział Bercy głosem
stanowczym i poważnym, co nie uszło uwagi Mirande'a — tak jak prawdą jest, że kochałem
moją żonę i że w każdej chwili byłbym oddał za nią życie. Przysięgam!
Mirande podniósł ręce i przycisnąwszy nimi czoło stał przez chwilę w zamyśleniu,
patrząc na swojego zięcia. W jego oczach pojawił się nowy wyraz — wyraz trwogi.
— Czy potrafiłby pan poznać tego posłańca? — zapytał po dłuższej chwili.
— Raczej nie. Zażądał umówionego hasła, po czym rozmawialiśmy parę minut w zu-
pełnym mroku, gdyż noc była ciemna i z oddali padało jedynie słabe światło ulicznej latarni.
— Jak pan sądzi: czy on poznałby pana?
— Nie wiem.
Mirande zamyślił się i przemierzył kilkakrotnie pokój ciężkim krokiem. Na twarzy jego
malowały się kolejno — zaduma, podejrzliwość i niepewność. Wreszcie stanął przed Bercym.
— Niech pan uważa — mówił utkwiwszy ostre spojrzenie w oczach młodego człowie-
ka, jakby usiłował coś z nich wyczytać — jest rzeczą możliwą, że to, co pan mówił, odpowia-
da prawdzie i że niesłusznie uważałem pana za tchórza. Jeżeli tak jest, może pan liczyć na
mój sprawiedliwy sąd. Zanim więc pana oddam w ręce Komitetu, który nie będzie się z
panem bawił, muszę wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Dokąd to nie nastąpi, pozostanie pan
tutaj.
— Pięknie pan to powiedział, nie wziął pan tylko pod uwagę jednej ewentualności — że
ja nie chcę nic panu zawdzięczać.
— Ma pan wspaniałe wyjście — rzekł zimno Mirande — pójdziemy na najbliższy
posterunek gwardii, gdzie poinformuję dowódcę, kim pan jest. Bogiem a prawdą! — będzie
to najkrótsza droga do zakończenia tej sprawy.
De Bercy zawahał się. Był naprawdę szczery, gdy mówił, że nie chce nic zawdzięczać
teściowi, wiedział jednak, że każde inne wyjście oznaczało śmierć.
— Dobrze, zostanę tutaj — powiedział z wyraźną niechęcią — wszystko mi jedno; lecz
cokolwiek się stanie, kłamał pański zausznik, nie ja.
— Zobaczymy — odrzekł spokojnie Mirande. — Poza tym jest jeszcze jedna sprawa,
którą chciałbym omówić. Pan ma wśród kobiet opinię zdobywcy. Moja córka Klara, która
wówczas, kiedy pan bywał u mnie, uczyła się w szkole, wróciła do domu. Proszę, by pan jak
najrzadziej zbliżał się do niej. Niestety... — ciągnął z gorzkim uśmiechem — jest tak podobna
do starszej siostry, iż obawiam się, że mogłaby ulec tym samym metodom, które zwyciężyły
tamtą i sprowadziły z drogi obowiązku.
— Wstydź się pan! — zawołał oburzony Bercy — wstydź się! Kalasz nie mnie, lecz
pamięć twojej zmarłej córki. Sądzisz, że ją kochałem dla jej majątku i że jakakolwiek inna
kobieta, nie posiadająca jej duszy, mogłaby mi ją zastąpić?
— Dziwne to wszystko — mruknął Mirandę wzruszając ramionami. — Bądź co bądź
ostrzegłem pana.
Bercy spojrzał na niego ostro, lecz nie rzekł już ani słowa. Starszy nie kryjąc zadowole-
nia, jakie sprawiła mu przyjęcie warunków przez młodszego, przerwał rozmowę i wskazał
gościowi, który miał zamiar cofnąć się do swej poprzedniej kryjówki, miejsce do spania.
Światło zgasło i ci dwaj tak przed chwilą wrogo do siebie usposobieni mężczyźni spoczęli
prawie obok siebie. Spokój nocy pozwolił im zastanowić się w skupieniu nad własnym
przeznaczeniem, które z niewiadomych przyczyn skuło ich wzajemnie i wiodło dalej razem,
wbrew ich woli i chęci.
Bercy zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie narażał się ojciec jego żony
udzielając mu schronienia. Mirande, jeden z nielicznych jeszcze żyjących żyrondystów, mają-
cy wielu przyjaciół i wpływy, był z natury rzeczy człowiekiem podejrzanym dla Robes-
pierre'a, który stał u szczytu władzy i strzegł jej pełen nieufności i podejrzliwości. Wystarczy-
ło najmniejsze oskarżenie, niebaczne słówko rywala, by się znaleźć razem z wieloma innymi
— na drodze prowadzącej pod gilotynę.
Nad ranem Bercy chciał wrócić do swej kryjówki, spotkał się jednak z odmową i z uwa-
gą, że może zaufać gospodarzowi, że wszelkie zmiany, które nastąpią, będą podyktowane
jedynie względami bezpieczeństwa. Kiedy Bercy upierał się przy swoim zamiarze, nie tyle z
obawy o siebie, ile o Mirande'a, ten przerwał dyskusję, otwarł szerokie drzwi i wskazał mu
drogę. Zanim młody zorientował się, stał już na progu drugiego pokoju, również skąpo
umeblowanego, lecz jakże różniącego się od tego, który opuścili. Trzy wysokie okna były
otwarte, przez uchylone żaluzje padał potok słonecznego światła na lśniącą posadzkę. Mały
stół, przygotowany do śniadania, błyszczał kryształami i ozdobną porcelaną. W dużym wazo-
nie stały świeże kwiaty. W zaciemnionej części pokoju, na wygodnych fotelach, leżały pasma
jedwabnej przędzy i na wpół ukończone rękawiczki — ślady obecności kobiety. Widok tych
rzeczy, powietrze przesycone zapachem poranka i atmosfera pokoju wywołały w sercu
Bercy'ego uczucie bólu i rozpaczy. To wszystko było dla niego stracone bezpowrotnie. Już
nigdy szczęście nie będzie udziałem jego życia. Lecz obróciwszy się zapomniał o wszystkim.
Przed nim w pełnym świetle słońca stała młoda dziewczyna. Mimo uprzedzenia Mirande'a
zatrzymał się jak rażony piorunem. Oczy wyszły mu z orbit, skurcz ścisnął szczęki, a cały
pokój zawirował. Podobieństwo między dziewczyną a jego zmarłą żoną było tak wielkie, tak
zaskakujące, tak niewiarygodne, że nie panując nad sobą wyciągnął ramiona i wyszlochał:
— Korynno!
Dziewczyna, której urody nie zmniejszały ślady niedawnej choroby, milczała, lecz
nagły widok mężczyzny jak również wyszeptane imię zrobiły na niej głębokie wrażenie.
Silny rumieniec pokrywający jej blade policzki znikł na głos ojca. Mirande szedł tuż za
Bercym, ton jego głosu był gniewny i ostrzegający.
— Obywatelu Perrot — rzekł surowo — oto moja córka Klara. Tutaj wasze miejsce,
usiądźcie, proszę.
Bercy usiadł bez słowa i bezwiednie. Głowa mu gorzała i drżały ręce. Nie widział nic
prócz dziewczyny tak zadziwiająco przypominającej mu żonę. Siedziała na wprost niego, po
przeciwnej stronie stołu, okazując pewną nieśmiałość czy bojaźń, a chociaż zapanowała już
nad sobą, to jednak spuszczała oczy i żywsze kolory powlekały raz po raz jej twarz. Na
próżno ojciec rzucał ostre spojrzenia i na nią, i na niego. Bercy patrzył jak zaczarowany na
białą postać siedzącą między nim a słońcem, którego złote promienie okalały jej głowę i prze-
nikały jej ciemne włosy drgającym blaskiem.
Stopniowo czar pryskał. Powoli uwidoczniały się różnice między twarzą Klary i
Korynny. Dziewczyna miała rysy mocniejsze, twardsze, jej wzrok był bardziej przenikliwy;
Korynna nie potrafiłaby tak patrzyć. Rzucając od czasu do czasu oczyma na postać siedzącą
przed nim zaczął jeść, a raczej udawać, że je. Był szczęśliwy, kiedy gospodarz wstając od
stołu wyzwolił go z tej przykrej sytuacji.
— Pan wybaczy — rzekł Mirande spozierając na zegar — winienem być o tej godzinie
u pana Carnota. Całe mieszkanie jest do pańskiej dyspozycji. Jeżeli pan ma ochotę czytać,
proszę zwrócić się do córki, która wskaże panu bibliotekę. W każdym jednak wypadku proszę
pamiętać o naszej umowie.
Powiedziawszy to gospodarz, ku zdumieniu gościa, opuścił pokój pozostawiając ich
samych. W pierwszej chwili Bercy, zaskoczony i zmieszany, wlepił wzrok w podłogę. Zdążył
jednak zauważyć porozumiewawcze spojrzenie, jakie odchodzący ojciec zamienił z córką.
Czuł, że ciągle jeszcze uważany jest za niegodnego zaufania, i tym bardziej nie mógł zrozu-
mieć, dlaczego pozostawiono go z nią w pustym domu.
Ukradkiem spojrzał na dziewczynę, która podeszła do okna i usiadłszy w fotelu zaczęła
tkać rękawiczki I znowu jej postawa, figura, pochylenie głowy łudząco przypomniały mu
żonę. Urzeczony tym, zbliżył się do niej.
— Przepraszam — wyszeptał w końcu — pani jest bardzo podobna do swej siostry.
Dziewczyna spojrzała nań ostro, a jej twarz wykrzywił grymas niechęci. Nie odpowie-
działa.
Czuł, że powinien odejść, lecz nie mógł wyzwolić się spod jej uroku i pozostał.
— Obawiam się, że pani chorowała i wciąż jeszcze czuje się źle? — rzekł po dłuższej
przerwie.
— Ma pan rację — odpowiedziała krótko — czas jest straszny i nieliczni tylko ocaleją,
ale może szczęśliwsi są ci, którzy umarli nie wiedząc nic o hańbie, jaka okryła ich najbliż-
szych.
Bercy drgnął jak uderzony. Nieprawdopodobna w swej ohydzie myśl przeszyła mu
mózg.
— Na miłość boską! Niech mi pani powie szybko, błagam o to, czy oni mojej żonie, a
pani siostrze powiedzieli, że ja odmówiłem pomocy...?
— Że pan uchylił się od spełnienia swej powinności? — odpowiedziała wolno, a
ciemne jej oczy straciły swój dotychczasowy wyraz, jak gdyby znowu patrzyły na jakiś
przeszły straszny obraz. — Tak, nie oszczędzono jej i tej wiadomości. Kobieta prawdopodo-
bnie nie uczyniłaby tego, to byłoby sprzeczne z jej naturą, lecz mężczyźni są okrutni. I nie
wiem, czy pan mnie zrozumie — ale świadomość tego stanu rzeczy uczyniła jej śmierć
łatwiejszą.
Bercy zakrył twarz rękami i przeszedł w najdalszy róg pokoju. Jego ramiona drgały od
zduszonego łkania. Nie mógł się opanować. Zawiodły go — odwaga, duma i siła. Myśl, że
jego młoda żona, która kochała go i ufała mu bezgranicznie, żona, z którą żył zaledwie kilka
miesięcy, umierała w przekonaniu, iż jest nikczemnym tchórzem — ta myśl była potworna.
Tym potworniejsza, że błąd ten nie będzie, nie może być nigdy naprawiony. Nigdy! I ona już
nie dowie się prawdy.
Poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie i to go przywołało do przytomności. Odwrócił
się. Klara stała przed nim podając mu kielich wina. Usta miała zaciśnięte, ale jej twarz była
pogodniejsza i oczy mniej srogie.
— Proszę pić, pan nic nie jadł. Jest pan przecież osłabiony.
Bercy opanował się z wysiłkiem i przyjął kielich, dziewczyna zaś podeszła do stołu i
wziąwszy bułkę podała mu ją szybko. Kiedy wracała na swoje miejsce pod oknem, ktoś
niespodziewanie otworzył drzwi. Bercy zobaczył obcego człowieka na progu.
Patrzyli na siebie w milczeniu, podczas gdy Klara obserwowała ich bacznie i przenikli-
wie. Przybysz, szczupły, gibki brunet o niespokojnych oczach, wyższy od Bercy'ego, był w
jego wieku. Obrzucił obcego spojrzeniem, w którym było tyleż niechęci, ile w oczach tamte-
go, i nie kryjąc zaskoczenia powiedział :
— Sądziłem, że zastanę panią samą. — Zmarszczył przy tym brwi z wyraźną naganą,
patrząc wciąż podejrzliwie na Bercy'ego.
— Ten pan jest przyjacielem mego ojca i zatrzymał się u nas, panie Baudouin.
Wyjaśnienie to nie zadowoliło widocznie przybysza, bo jego oczy nie straciły wyrazu
surowości.
— Przybył pan z prowincji? — zapytał.
— Jestem od kilku miesięcy w Paryżu — zbył go krótko Bercy.
Baudouin spuścił oczy i wziąwszy ze stołu książkę przewracał bezmyślnie kartki.
Chwilę krępującej ciszy przerwał głos Klary, pełen źle ukrytej niecierpliwości:
— Przyniósł pan jakieś wiadomości od ojca?
— Niestety, nie widziałem go jeszcze dzisiaj.
Dziewczyna, zirytowana odpowiedzią i ponurym tonem młodego człowieka, wybuchnę-
ła gwałtownie:
— Byłoby o wiele lepiej, gdyby pan towarzyszył ojcu. Jest teraz u Carnota i może pana
potrzebować.
Widać było, że Baudouin nie ma ochoty posłuchać rozkazu, w końcu jednak zdecydo-
wał się i złożywszy przesadnie niski ukłon wyszedł.
Bercy pomyślał, że będzie lepiej, jeżeli uczyni to samo, i w ślad za tamtym opuścił po-
kój. Idąc do swojej kryjówki, zatrzymał się w sypialni, w której spędził noc, usiadł w głębo-
kim fotelu i zapadł w melancholijne rozpamiętywanie. Samo już wyjątkowe podobieństwo
Klary do Korynny wystarczało, by wywołać tęsknotę i bolesne wspomnienia, a żal był tym
bardziej gorzki, że towarzyszyła mu świadomość, iż Korynna umierała przekonana o jego
tchórzostwie i zdradzie.
Powrót Mirande'a wieczorem wprawdzie nie złagodził jego smutku, ale zmusił go do
myślenia o innych sprawach. Obiad minął w podobnym nastroju jak śniadanie. Gospodarz
bąknął parę okolicznościowych zdań, młodzi siedzieli milcząc. Bercy nie potrafił odwrócić
oczu od dziewczyny i chociaż nie widział na jej twarzy niedawnego wyrazu niechęci, jaką
wywołał swym zjawieniem się, siedział cichy i nieszczęśliwy. Jej blada twarz przypominała o
śmierci, która nawiedziła ten dom, wywoływała przeszłość i torturowała go wspomnieniami.
Przeszedł tydzień. Zwolna narastała w nim jakaś nieokreślona wrogość w stosunku do
Klary. Przeklinał niebo za to, że dziewczyna tak bardzo przypomina siostrę. Jej piękność
uważał za świętokradztwo.
Tymczasem Mirande zajęty był sprawami publicznymi. Nie były to sprawy lekkie,
skoro wzrok jego stawał się coraz surowszy, a zmarszczki na czole coraz głębsze. Było rzeczą
jasną, że burza, która rozpętała się nad Paryżem i porywała w swój wir tyle domów, nie
przejdzie nad nimi bez śladu. Bercy nie opuszczał domu, spędzał czas na czytaniu. Klara wy-
chodziła bardzo rzadko. W czasie długich dni lipca, kiedy słońce zalewało potokami światła
mieszkanie na drugim piętrze, a ćwierkające wróble zaglądały do otwartych okien — spotyka-
li się mimo woli. Bardzo często zjawiał się tu Baudouin, jakby umyślnie pragnął przeszkodzić
ich spotkaniom.
Postępowanie Baudouina wydało się Bercy'emu podejrzane. Obserwując go bacznie,
natrafił pewnego dnia na dziwną scenę. Kiedy siedział w pokoju Mirande, usłyszał podniesio-
ny głos mężczyzny przemawiającego do kogoś gniewnym tonem. Odłożył książkę nasłuchu-
jąc. To nie był Mirande. Zdziwiony wstał i wyszedł na korytarz prowadzący do następnego
pokoju, skąd dobiegała go rozmowa. Drzwi były lekko uchylone. Wszelkie skrupuły, jakie
miał, znikły, kiedy zrozumiał, że krzyczącym gwałtownie był Baudouin, a osobą, do której
mówił — Klara. Bercy ukrył się za drzwiami i słuchał.
— Co ja uzyskałem dotychczas? — mówił Baudouin. — Nic! albo tyle co nic, Bóg mi
świadkiem Czy usłyszałem od pani kiedykolwiek coś poza wezwaniem do spełnienia zwy-
kłych posług, do zaspokojenia kaprysów, do oczekiwania na pani zlecenia? Do noszenia,
biegania... kiedy dla innych były piękne spojrzenia i słodki uśmiech. Powiedzmy, że to
wystarczało mi dawniej i że nie wymagam niczego innego dziś, że jestem szczęśliwy, gdy
mogę służyć czekać i mieć nadzieję. Lecz nie zgodzę się, by ktokolwiek wchodził między nas
dwoje. Nigdy! Nigdy!
— Pan nic nie rozumie, panie Baudouin — odpowiedziała gwałtownie dziewczyna.
— Nie rozumiem? — krzyknął Baudouin. — Może kiedyś nie rozumiałem, ale nie dziś.
Dziś wiem o wiele więcej i będzie dobrze, jeżeli pani to zrozumie.
— Proszę mnie nie dręczyć — rzekła uspokajająco Klara, zaskoczona pogróżką ukrytą
w jego słowach.
— Mam więc patrzyć, jak pani zabawia się z tym obcym? Nie! Dość już długo byłem
cierpliwy. Koniec! Myślę, że lepiej zrobiłem mówiąc o tym, niż gdybym milczał, czcigodna
panienko.
Nacisk, jaki Baudouin położył na ostatnie zdanie niejasne dla podsłuchującego, spowo-
dował, że Bercy przysunął się bliżej do drzwi. Czuł, że słowa Baudouina zawierały jakąś
obelgę.
Dziewczyna zamilkła. Zachęcony tym napastnik stawał się coraz bardziej agresywny.
— Zmieniły się czasy, proszę pani. Ostatni miesiąc przyniósł wiele zmian. Oderwana
od codziennego życia, nie zdaje sobie pani sprawy z tego, co zaszło. Ojciec pani również
pozostał daleko w tyle. Być może, że się mylę, ale jestem głęboko przekonany, że w krótkim
czasie będzie pani potrzebowała silniejszej opieki niż opieka pani ojca.
— Dopóki on żyje, nie potrzebuję nikogo — wtrąciła Klara.
Baudouin roześmiał się sucho.
— Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Niechże pani wreszcie zrozumie, że
mogą zajść okoliczności, w których będzie pani zdana na moją pomoc; radzę więc pani nie
drażnić mnie.
— Panie Baudouin — przerwała nagle dziewczyna zmienionym głosem, a Bercy uzmy-
słowił sobie w tej chwili wyraz jej twarzy i oczu. — Pan nigdy nie pozwalał sobie na tego
rodzaju rozmowę ze mną. Pan się zmienił.
— Takie czasy. Ci, którzy słuchali, będą rozkazywać.
— Zobaczymy.
— Zobaczymy! — krzyknął Bercy, który nie mógł już dłużej wytrzymać i otwarłszy
szeroko drzwi wpadł do pokoju, czerwony z gniewu. Sekretarz Mirande'a cofnął się parę
kroków. Dziewczyna zobaczywszy wchodzącego wyszeptała parę słów podzięki i wyciągnęła
ręce, jak gdyby chciała je zarzucić mu na ramiona; zawstydzona jednak własnym ruchem,
cofnęła się również, spuszczając oczy.
— Nie, łaskawco — ciągnął ostro Bercy — myślałeś, że masz do czynienia z samotną
kobietą, którą możesz bezkarnie terroryzować. Słyszałem wszystko i wszystko powtórzę sło-
wo w słowo panu Mirande który będzie wiedział, jak z tobą postąpić.
Bercy spodziewał się, że jego wystąpienie przywoła sekretarza do rozsądku. Pomylił się
jednak. Baudouin, zmieszany początkowo i zdumiony, opanował się szybko i przypatrując się
Bercy'emu spod przymrużonych powiek, wycedził wolno:
— A któż pan jest? Jak przypuszczam, jeszcze jeden z bandy Carnota... Jeżeli tak, to
wystarczy...
— Wystarczy jedno, ty psie, że wyjdziesz natychmiast z pokoju.
— Dziękuję — rzekł lekceważąco sekretarz i dodał: — Lepszy żywy pies niż zdechły
lew.
Powiedziawszy to opuścił wolno pokój nie okazując wcale niepokoju.
Kiedy zatrzasnął drzwi, w pokoju zapanowała krępująca cisza. Bercy z ponurą twarzą
oparł się o stół i słuchał, jak cichły oddalające się kroki Baudouina. Dziewczyna stała w
najdalszym rogu z odwróconą twarzą. W końcu Bercy spojrzał na nią kilkakrotnie i rzekł
głosem wzburzonym:
— Mam wrażenie, że ten człowiek zamierza zdradę,
— Lękam się tego także — odpowiedziała szeptem nie odwracając głowy.
— Czy mogę powiedzieć o tym pani ojcu?
— Proszę... Tak będzie najlepiej.
Długi czas nie spuszczał z niej oczu, lecz dziewczyna w dalszym ciągu stała bez ruchu.
Skłonił się i wyszedł. Ukrywszy się w swoim pokoju, zamknął drzwi i stanąwszy na środku
zamyślił się głęboko. Nie myślał ani o Baudouinie, ani o niebezpieczeństwie, które może
groziło z jego strony domowi; w wyobraźni widział twarz dziewczyny, taką, jaka była, kiedy
wpadł do pokoju. Myślał o jej oczach pełnych wdzięczności i zaufania, o tym geście, który
uczyniła oddając mu się w opiekę. Odtwarzał całą tę scenę w pamięci czując, że płonie mu
czoło i drżą ręce. Doznawał na przemian uczucia trwogi i wstydu. Kiedy usłyszał kroki
Mirande'a przerwał zadumę, wybiegł do hallu i poprosił go do siebie.
— Panie Mirande, mam dwie sprawy do omówienia z panem.
Republikanin podniósł na niego przenikliwe spojrzenie oczu, w których nie było widać
zdziwienia, i zapytał flegmatycznie:
— O cóż chodzi?
— Człowiek nazwiskiem Baudouin zachował się tak ordynarnie w stosunku do pańskiej
córki, że musiałem wkroczyć.
— Bardzo źle.
— Być może, że cieszy się on pańskim zaufaniem, lecz sposób, w jaki traktował pannę
Klarę, dowiódł aż nadto, że na takie zaufanie nie zasłużył. Według mnie to jest niebezpieczny
człowiek.
— Czy się odgrażał? — zapytał gospodarz z lekką trwogą w głosie.
— Tak.
— Czy wymienił jakiekolwiek nazwiska? — badał dalej Mirande patrząc niecierpliwie
na swój zegarek.
— Tak, wymienił Carnota.
— Ach! — krzyknął gospodarz i cofnął się gwałtownie do tyłu, jak gdyby miał zamiar
wybiec z domu i wrócić tam, skąd przybył. Zatrzymał się jednak i po chwili namysłu zapytał:
— Czy ma pan jeszcze coś do powiedzenia?
— Mam — zawołał Bercy głosem wzburzonym. Widać było, że pragnie mówić o
jakiejś sprawie wielkiej wagi.
— Panie Mirande, muszę natychmiast opuścić pański dom. Może to pańska wina, że
pozwolił mi pan przebywać z nią sam na sam, może to skutek mojej słabej woli — ale dalej
żyć tutaj nie mogę. Wstydzę się i nienawidzę samego siebie, lecz nie potrafię dłużej z nią
przebywać, by nie ulec temu, czemu mi ulec nie wolno. Czy pan mnie rozumie? — Kiedy to
mówił, twarz miał białą. — Nie jej uroda jest tego przyczyną, lecz to ogromne podobieństwo
do mojej żony. Sama myśl o tym, że to ona jest moją żoną, wydaje m, się zdradą zmarłej i
dlatego nie mogę pozostać tutaj.
Zamilkł. Mirande odchrząknął i rzekł:
— Dziwne. Czy mówił pan o tym Klarze?
— Niech Bóg zachowa.
— Więc nie mów pan w dalszym ciągu — zadecydował gospodarz. — W tej chwili
opuszczenie domu jest wykluczone. Nieszczęście stoi przed progiem. Jesteśmy otoczeni.
Ledwie wychyli się pan z bramy, a już zostanie aresztowany. Poza tym — dodał po głębokim
zastanowieniu — jeżeli pan ocenił słusznie Baudouina, w co teraz nie wątpię, to i mnie grozi
niebezpieczeństwo. Czy chce pan opuścić tonący okręt?
— Muszę odejść — wyszeptał Bercy.
— Co? — zawołał ze zdumieniem w głosie i w oczach żyrondysta — pan, młody
człowiek, pan nie potrafi wziąć się w karby, opanować? Zastanów się pan, może dzisiaj, a
może jutro pójdę tą samą drogą, którą już poszły tysiące ludzi... pod gilotynę, a wtedy moja
córka zostanie sama. Bez opieki, bezradna. Do kogo mam się zwrócić, by był jej bratem?
Kogo mam prócz pana? Czy i teraz odmawiasz?
— Sądzę, że najwyższy już czas, by przestał mnie pan podejrzewać o rzeczy niskie.
— Kiedy pan przybył do mnie tydzień temu, panie Bercy, nie przewidywałem ani
obecnego kryzysu, ani tego rodzaju niebezpieczeństwa. Gdybym był przewidywał, być może,
postąpiłbym inaczej. Ale czyż pan nie rozumie, że właśnie teraz, w obliczu niebezpieczeń-
stwa, będę mógł pana najlepiej wypróbować. Może samo niebo zesłało na pana tę pokutę.
Więc jak będzie ostatecznie?
— Zostaję — rzekł Bercy, poruszony nowym uczuciem, które owładnęło jego sercem
— zostaję i zrobię wszystko, czego pan zażąda.
Mirande uśmiechnął się. Szybko jednak uśmiech znikł z jego twarzy, ustępując miejsca
ponuremu zamyśleniu. Zmarszczki na czole pogłębiły się. Po chwili wyszedł z pokoju.
Młody człowiek pozostał sam, pełen wątpliwości i niepokoju. Zapominając o wszy-
stkim innym, dumał nad losem i przeznaczeniem. Więc od dzisiaj Klara ma być jego siostrą?
Ale czy tylko siostrą? Czy potrafi być panem swych uczuć? Znał na tyle swoje słabości, że
sam uznał za rzecz konieczną unikać dziewczyny.
Przez następne trzy dni nie rozmawiał z Klarą ani razu. Dziewczyna, zajęta domowymi
robotami, jak gdyby nie orientowała się w nowej sytuacji. Dobry obserwator zauważyłby
jednak, że tak nie jest, że i w niej coś się zmieniło. Kiedy była sama w pokoju, nuciła stare
piosenki o miłości i szczęściu. Oczy, nakryte zwykle powiekami, świeciły wtedy jasno i rado-
śnie. Jej policzki wypełniły się, nabrały rumieńców, a cała postać jakby wyrosła, wyprostowa-
ła się. Jeżeli teraz milkła i wpadała w zadumę, to raczej na skutek niepewnej sytuacji ogólnej
aniżeli z przyczyn osobistych.
Trzeciego dnia wieczorem pan Mirande, który cały dzień spędził poza domem, wrócił
później niż zwykle. Młodzi siedzieli — każde w swoim pokoju. W krokach ojca idącego po
schodach było coś tak złowróżbnego, że wybiegli mu naprzeciw. Zachodzące słońce oświetli-
ło jego twarz, pełną chłodu i surowości. Czekali na niego w ciszy. Nie zauważył ich. Kiedy
ich wreszcie spostrzegł, stawiając nogę na ostatnim stopniu, wskazał na swój pokój i powie-
dział z trudem:
— Idźcie tam, dzieci.
Bercy poszedł. Dziewczyna spłonęła i poczęła drżeć, poszła jednak również. Postępo-
wanie Mirande'a było dziwne. Wszedłszy za nimi, zaryglował drzwi, następnie uczynił to
samo z oknami. Patrzyli na niego bez słowa, wreszcie Bercy zapytał:
— Co się stało?
— Godzinę temu podpisano rozkaz aresztowania mnie i mojej rodziny — odpowiedział
ojciec wyglądając ostrożnie przez żaluzje. — Ach! są już tutaj.
— Kto?
— Baudouin i trzej oficerowie. Brama jest zaryglowana. Zyskamy więc na czasie.
— Po co? — rzekł spokojnie Bercy, zaskoczony zachowaniem żyrondysty, gdyż jaki-
kolwiek opór ze strony aresztowanych był w owych czasach zjawiskiem niezwykle rzadkim i
bezcelowym. Tego pokroju ludzie, co Mirande, odważni, oddani swojej idei, raczej popełnili-
by samobójstwo niż odmówili posłuszeństwa prawu.
Tymczasem Mirande postanowił widocznie postąpić inaczej. Nie zwracał uwagi na
niezadowolenie, jakie ukazało się na twarzach młodych. Milczał obserwując ulicę. Kiedy
usłyszał stukot ciężkich kroków, przyciągnął córkę do siebie. Za drzwiami słychać było kilka
głosów. Wreszcie padło wezwanie: — W imieniu prawa! — Nie odpowiedział nikt. Stali
blisko siebie. Biała twarz dziewczyny jaśniała wyraźnie w narastającym mroku pokoju. Bercy
stojący tuż obok słyszał bicie jej serca.
— Co robić? — zapytał.
— Nic. Czekać i milczeć — odrzekł Mirande. — Oni dobrze wiedzą, że jesteśmy w
domu; jeżeli nie odpowiemy na wezwanie, długo będą się zastanawiać, nim zaatakują. Każda
chwila zwłoki jest dla nas bezcenna.
Bercy wzruszył ramionami, lecz ucichł. Minuty płynęły, a jednej z trzech osób obec-
nych w pokoju wydawało się, że to wieki upływają. Nadszedł wreszcie ślusarz wezwany
przez oficera. Pusty dom wypełniły echa uderzeń ciężkiego młota przy jednych i drugich
drzwiach.
Zamek pękł. Drzwi rozleciały się z trzaskiem i w progu ukazali się trzej ludzie z obna-
żoną bronią. Oficer idący na czele stanął i obejrzał się obojętnie dokoła. Kiedy wzrok jego
padł na grupę stojącą przy oknie, zapytał:
— Obywatel Achille Mirande? Tak? Jestem upoważniony przez Komitet do aresztowa-
nia pana, pana córki oraz waszego gościa, którym prawdopodobnie jest obywatel znajdujący
się tutaj?
— Tak jest — odpowiedział cicho Mirande. — Pozwoli pan, że pokażę panu, gdzie są
moje dokumenty, gdyż prawdopodobnie zażąda pan ich również?
— Tak jest. Myślę jednak, że ukrył je pan dobrze przed rewizją? — zakpił oficer.
— Oszczędzę panu Mirande kłopotu — zawołał ktoś z tyłu. — Już dawno położyłem
rękę na tych dokumentach.
— Ani na chwilę nie wątpiłem w to, panie Baudouin — zauważył spokojnie żyrondysta.
— Myślę, że i to, co się tu w tej chwili dzieje, zawdzięczam również panu.
Wyraz tryumfu, ale i wstydu malował się w oczach sekretarza, kiedy wysunął się przed
żołnierzy.
— Panie Mirande, nie może pan zaprzeczyć, że kilkakrotnie ostrzegałem pana. Wolał
pan jednak iść swoją drogą. — Kiedy to mówił, unikał pogardliwego wzroku Klary wspierają-
cej się na ramieniu ojca.
— Ja pójdę swoją, a pan swoją drogą — rzekł Mirande — drogą Judasza. Jeżeli jednak,
przyjacielu, masz zamiar zrobić karierę, to wiedz, że nie należy podcinać gałęzi, na której się
siedzi. A teraz uważaj na to, co ci powiem, a co zaboli cię głęboko. Czy ty wiesz, kto to jest?
— mówiąc to gospodarz wskazał na Bercy'ego stojącego z założonymi rękami i spoglądają-
cego lekceważąco na przybyszów.
— Spiskowiec dybiący na całość Republiki — to wszystko, co o nim wiem — syknął
Baudouin.
— To mało wiesz o moim zięciu, kochasiu.
— Bercy?! — wrzasnął sekretarz. — Fałsz! Wczoraj jeszcze mówiono mi, że jest w
Nancy.
— Źle cię informowano, ptaszku. Źle. To jest ten człowiek, którego spotkałeś w Meux i
którego skrzywdziłeś nikczemnym kłamstwem. Ośmieliłeś się powiedzieć, że poświęcił życie
żony, by ratować siebie, że wyrzekł się jej.
— Mówiłem prawdę — upierał się Baudouin patrząc z nienawiścią na Bercy'ego,
— Kłamiesz! — krzyknął groźnie Mirande. — Czy mam szukać innych dowodów? Czy
nie wystarczy mi ta chwila? Komu mam wierzyć — zdrajcy, który mnie dzisiaj wydał, czy
temu, kto pozostał przy mnie w nieszczęściu?
— Bo nie mógł uciec — odpowiedział sekretarz Twarz miał siną, a czoło okryte potem.
Mirande miał rację. Zadał mu cios śmiertelny
— Milcz! Wypróbowałem go tak, jak się próbuje w ogniu złoto. Popatrz na mnie, Bercy
— zawołał Mirande i wziął rękę zięcia w swoje dłonie. — Przyjacielu! okłamałem cię! Moja
córka nie zmarła. Ocaliłem ją dzięki wpływom, jakie wówczas posiadałem. Lecz mając takie
informacje od tego łotra zmusiłem ją do wyrzeczenia się ciebie i do przybrania innego imie-
nia.
Cisza zapanowała w pokoju.
— Więc ona żyje — wyszeptał Bercy, a oczy jego otwarły się szeroko. Nagle wyrwał
dłoń z rąk Mirande'a i schwyciwszy go za ramiona, potrząsnął nim z straszną siłą.
— Gdzie ona jest?! — krzyczał dziko — mów! Mów, co się z nią dzieje? Gdzie ona
jest?
— Jest za tobą.
Bercy obrócił się. Za nim stała Klara.
— Klara?
Dziewczyna stała ze spuszczonymi oczyma. Jej ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała.
Kiedy usłyszała swoje imię wymówione przez niego, otwarła oczy pełne miłości i łez.
— Jestem Korynna — powiedziała prosto. I głosem drżącym, który wbił się jak sztylet
w serce zdrajcy, wyszeptała: — Honoriuszu, mój drogi mężu, wybacz mi, że zwątpiłam w
ciebie i że wyparłam się ciebie.
Bercy nie mógł wypowiedzieć słowa, otworzył tylko szeroko ramiona, a ona padła w
nie z twarzą zalaną łzami. Ojciec podszedł do okna, by ukryć wzruszenie. Oficerowie przysło-
nili oczy. Baudouin stał z boku z twarzą pełną nienawiści.
Czas płynął. Żołnierze wyzwolili się wreszcie spod czaru tej strasznej, ale i pięknej
sceny.
— No, cóż, panie Mirande, sztuka się kończy. Czas na kurtynę. Następne akty będą
mniej piękne, jak sądzę Ale ten najlepiej się śmieje, kto się śmieje ostatni! — zawołał
Baudouin.
— To prawda — rzekł zimno gospodarz stojąc wciąż przy oknie i spoglądając tylko od
czasu do czasu na obecnych.
— W przeciągu trzech dni znajdziecie się w jednym worku, drodzy przyjaciele —
ciągnął ze złośliwym uśmiechem Baudouin. — Pański miodowy miesiąc, panie Bercy, będzie
znowu za krótki. Obawiam się, że i fryzura, jaką dla pani przygotuje kat, nie znajdzie w pani
oczach uznania.
— Milcz! — krzyknął żyrondysta, a w jego głosie zabrzmiał nowy ton. — Milcz, psie!
— zawołał ponownie, odchodząc od okna wyprostowany i groźny.
— Milcz i pilnuj własnej głowy! Czy nakaz aresztowania, który przynieśliście, nosi
podpis Robespierre'a?
— Tak jest — odpowiedział oficer.
— Robespierre upadł. W ciągu tych dziesięciu minut, które minęły, został aresztowany i
osadzony w więzieniu.
— Bredzisz! — zawołał oficer.
Bercy i Korynna rozwarli ramiona, a żołnierze otoczyli Mirande'a.
— Nie bredzę — odrzekł żyrondysta stając na środku pokoju. — Mówię szczerą
prawdę. Spójrzcie na te trzy palące się świece w oknie tamtego domu. One są hasłem, że
dokonano aresztowania. Idźcie, jeżeli mi nie wierzycie, i zapytajcie się... Zresztą już nie
trzeba. Słuchajcie! słuchajcie! — Ruchem nakazującym podniósł rękę w górę. Wszyscy stali
w milczeniu. Milczały i nasłuchiwały również ulice. Po chwili przez całe miasto przeszedł
zrazu szmer, a później huk, jaki wydaje wzburzony ocean. Tylko jedną twarz w pokoju
powlekła śmiertelna bladość.
* * *
Jak skończył życie Baudouin — nie wie nikt. Historię Korynny i Bercy'ego poznaliśmy
dzięki tradycji, która istnieje wśród ich potomków nad Loarą. Opowiada się o nich często w
cieniu orzechowych drzew, kiedy wieczory letnie są długie i ciepłe.
Z angielskiego przełożył i skrócił Romuald Pitera
JOHN GALSWORTHY
MŁYNARZ Z DEE
MAC CREEDY był człowiekiem godnym szacunku, ale we wsi nie uważano go za
swojego.
Mimo że nic nie można mu było zarzucić, mimo że miał dobrą pracę u Manorów jako
przewoźnik i że, jak sam mówił w czasie wieczornych pogwarek w szynku, nie dał się nabrać
na miesięczny zarobek bez prawa do dodatkowych sześciopensówek — mimo to traktowano
go jak obcego.
Te dodatkowe sześciopensówki to były opłaty, jakich żądał za przewóz każdej osoby
nie należącej do rodziny Manorów. W czasie wspomnianych rozmów głosił również zasadę,
że bogaci myślą tylko o ograniczeniu praw ubogich. Takie stanowisko winno mu było zdobyć
popularność, a jednak na podstawie nieokreślonych i niezrozumiałych praw wieś trzymała go
z daleka. Nikt nie słyszał, by Mac Creedy protestował przeciwko tego rodzaju nie mówione-
mu i nie pisanemu wyrokowi, ale też nikt nie wiedział, czy on w ogóle zdawał sobie sprawę z
takiego stanu rzeczy. W ciche wieczory można go było widzieć siedzącego na promie w tym
miejscu, gdzie pokryta wysokim lasem skała zwisała nad jeziorem. Siedział dumając, jakby
rozmyślał nad jakimiś tylko jemu znanymi sprawami. Czasami śpiewał. Śpiewał zawsze jedną
i tę samą pieśń: „Młynarz z Dee”. Wykrzywiał przy tym śmiesznie wąskie usta, ukryte pod
siwiejącymi wąsami. U Manorów, którzy mieszkali na wzgórzu, słyszano często tę monoton-
ną melodię, kiedy nocą płynął w dół rzeki do swego domu.
Nikt nie wiedział naprawdę, skąd przybył. Jedni wymieniali Irlandię, inni stworzyli
teorię o pochodzeniu szkockim. A był nawet taki, o bujniejszej imaginacji, który uważał go za
Islandczyka. Ta tajemnica była jątrzącą raną na ciele wsi — wsi o białych domkach z
wiecznie ciągnącymi się z kominów smugami falującego dymu, rozbrzmiewającej twardą
północną mową. Sprawy pieniężne Mac Creedy'ego również były zagadką; czy miał dużo
pieniędzy, czy też mało — trudno było odgadnąć.
Wczesną wiosną poprosił o urlop i przepadł na cały miesiąc. Wrócił z żoną, młodą
anemiczną dziewczyną, mówiącą południowym akcentem. Było to urocze, stworzenie ta żona
Mac Creedy'ego, bardzo cicha i uległa; ta jej uległość była może nieświadoma, a może kryła
się w tym jakaś świadoma ironia. W majowe poranki widać było jej smukłą postać, tak szczu-
płą, iż wydawało się, że każdej chwili złamie się w talii, jak wieszała w ogrodzie bieliznę lub
pochylała się nad grządkami jarzyn, podczas gdy Mac Creedy obserwował ją z miną posiada-
cza, siedząc w drzwiach domu. Być może, że jej obecność by ta dla niego symbolem zwycię-
stwa nad samotnością, a może widział w niej tylko jeszcze jedno źródło dochodu. Jako żona
Mac Creedy'ego i kobieta z południa nie miała przyjaciółek; zresztą mąż nie pozwolił jej
zawierać znajomości.
W czasie jego nieobecności ona prowadziła prom, a po wyjściu pasażerów siedziała bez
ruchu, pochylona nad wiosłami i zapatrzona w odchodzących tak długo, póki nie umilkł
ostatni odgłos ich kroków. Wówczas wracała wolno z powrotem przez ciemnosrebrzysty nurt
wody i przybiwszy do brzegu stała, przysłaniając oczy dłonią. Mac Creedy wieczorami dalej
odwiedzał szynk. O żonie nie mówił nigdy, natomiast każdego, kto o nią pytał, mierzył ostro
wyzywającym spojrzeniem. Wyglądało to tak, jakby wszystkich mieszkańców wsi podejrze-
wał o zamiar odebrania mu jej. Ten sam instynkt, który zmuszał go do chowaniu pieniędzy w
pończosze, grał swoją rolę i w jego stosunku do żony. Nie dostał nic od nikogo, więc też
niech nikt nie interesuje się jego własnością.
Dojrzało obfite lato i przeszło; nadciągnęła jesień. Rzekę pokryły kolorowe liście, nad
wsią zawisły mokre mgły i dym. Mac Creedy mówił coraz mniej i coraz rzadziej przychodził
do szynku. A kiedy przyszedł. odejmował niedopity kufel od ust i opuszczał gospodę, jakby
gdzieś czegoś zapomniał. Ludzie mówili, że pani Mac Creedy wygląda na nieszczęśliwą.
Ostatnio przestała chodzić w niedzielę do kościoła. On nie chodził tam nigdy.
Pewnego dnia rozeszła się po wsi wiadomość, że zaniemogła matka pani Mac Creedy, a
ona wyjechała by ją pielęgnować. Od tego czasu nikt jej już nie widział w ogrodzie pod skałą.
Weszło w zwyczaj pytanie Mac Creedy'ego o zdrowie teściowej, tym bardziej, że doprowa-
dzało go to do pasji. Obracał w takich wypadkach głowę i wiosłując z całych sił, krzyczał: —
Zdrowa! zdrowa! Już jej lepiej! — Chcąc uniknąć tych drażliwych pytań przestał chodzić do
gospody; za to wieczorami, kiedy odbicia drzew ginęły w ciemniejącej wodzie, można go
było widzieć zapatrzonego w łódź, która stała przycumowana na głębokim zakolu, leżącym
poniżej jego domu. Nie śpiewał już swej ulubionej pieśni, a ludzie ni stąd ni zowąd orzekli, że
— stracił żonę. Pierwszy raz, odkąd zamieszkał tutaj, otoczył go cień ludzkiej sympatii, która
stawała się coraz cieplejsza. Pewnego wczesnego ranka strażnik, który miał zadawnione
porachunki z Mac Creedym, po godzinie cierpliwych poszukiwań wydobył zwłoki pani Mac
Creedy z dna zakola. Była zaszyta w worek obciążony kamieniami, a twarz miała czarną.
Oskarżono Mac Creedy'ego, który milczał i płakał. Aresztowano go.
Na rozprawie nie rzekł ani słowa. Uznano go za winowajcę. Wyszło również na jaw,
wśród wielu innych spraw, także i to, że pani Mac Creedy dawno już straciła matkę.
Kiedy oczekiwał na powieszenie, poprosił o spowiednika. Oto co mu powiedział:
— Ojcze! Nie jestem ciekaw tego, co ty mi chcesz powiedzieć; będziesz miał dość
czasu na gadanie po mojej śmierci. A to, co ja powiem, nie jest przeznaczone ani dla ciebie,
ani dla kogokolwiek. Wezwałem cię, bo mi nudno i bądź co bądź jest to dla mnie rozrywką
zobaczyć inną twarz aniżeli twarze tych ponurych strażników. Nie myśl, iż choć przez chwilę
przypuszczam, że wy jesteście lepsi ode mnie... Cała rzecz w tym, że ja to zrobiłem. No i cóż?
To moja rzecz. Teraz mam z tym spokój... Człowieku! Czy ty sądzisz, że potrafiłbym zacho-
wać swoją niezależność, gdybym na moment uwierzył w miłość bliźnich? Nikt tam nie miał
dla mnie dobrego słowa, ani bogaci, ani reszta — banda głupców! A wiesz, dlaczego? Tylko
dlatego, że byłem niezależny. Będą ci mówić, że byłem odludkiem — powiedzą to ze złośli-
wości. A dlaczego byłem odludkiem? Bo wiedziałem, że mnie nienawidzą. Czy należało im
cokolwiek dać, skoro wiedziałem, że tylko czekają, by mi odebrać wszystko Powiedzą, że nie
dbałem o żonę. Kłamstwo!... Księże! ona była wszystkim dla mnie!... Tak jak to jest prawdą,
że stoję przed tobą i mówię do ciebie, tak i to jest prawdą, że nawet gdybym nie uczynił tego,
co uczyniłem, i tak bym ją stracił. Wiedziałem o tym przez całą jesień. Nie należę do tych,
którzy boją się spojrzeć prawdzie w oczy; mnie nikt nie weźmie na gładkie słowa. Jak sądzisz
— czy gdybyś miał diament, nie wolałbyś go sam rzucić w morze niż dopuścić do tego, aby
go ukradziono? Wolałbyś? Tak?... Ona już nie żyje i ja też niedługo oddam życie. Nie waż się
myśleć o niej źle. Ona nigdy nie zgrzeszyła, nie miała na to czasu. Nie chciałbym byście
szargali jej opinię wówczas, kiedy mnie już nie będzie i kiedy nie potrafię jej bronić. Było
jednak coś, co mogło każdej chwili nadejść, co ona mogła zrobić, rozumiesz? Musiałem ją
stracić... A teraz powiem ci, jak do tego doszło.
Było to pod koniec października. Pewnego ranka powiedziałem jej: „Jenny, będziesz
dziś przewozić, jadę do miasta po ubranie. Uważaj, by się nikt nie przemknął bez zapłacenia
ci sześciu pensów”. Odpowiedziała: „Dobrze”. Zawinąłem kawałek chleba z mięsem w papier
i kazałem się przewieźć na drugą stronę. Szedłem drogą tak długo, aby miała czas przepłynąć
z powrotem; wtedy zawróciłem i podszedłem cicho nad wodę. Siedziała tam, gdzie ją zosta-
wiłem. Cały plan wziął w łeb. Przystąpiłem do niej i powiedziałem tak, jak gdybym tylko po
to zawrócił: „Jenny, pilnuj opłat”. — „Dobrze, Mac Creedy” — odrzekła i popłynęła dalej.
Wróciłem na drogę, a później ukryłem się w krzakach niedaleko brzegu i przesiedziałem,
patrząc na wodę, cały dzień... Szedłeś kiedy tropem królika? — Widziałem, że przywiozła
cztery osoby i od wszystkich pobrała opłatę. Dopiero późnym wieczorem przyszedł tam
człowiek. Człowiek czy szatan? Ten sam. którego później często widziałem; przyszedł i
krzyknął: „Prom!” — Żona zeszła. Widziałem, jak wsiadła do łodzi, widać było wszystko jak
na dłoni. Widziałem, że rozmawiali i że uścisnął jej ręce, kiedy opuszczał łódź. To było
wszystko. Nic więcej.
Poszedł. Przeczekałem do nocy. Wyszedłem z ukrycia i zawołałem o łódź. Żona przy-
płynęła zaraz i przewiozła mnie pod dom. Pierwszą rzeczą, którą uczyniłem, to było przejrze-
nie szuflady z pieniędzmi. Na wierzchu leżały cztery sześciopensówki.
— O, Jenny, miałaś cztery przejazdy?
— Tak, cztery.
— Na pewno?
— Na pewno.
Widziałeś kiedy oczy królika, który napotka lisa?
Gdy spytałem ją, kogo przewoziła, wymieniła cztery osoby. O piątej nie wspomniała
Wiedziałem, że ją straciłem. Poszła spać, a ja zostałem przy ogniu. Myślałem tylko o jednym:
czy można im ją oddać? Czy mam pozwolić na to, by mi ją odebrano? Miłość przepadła.
„Mogła zapomnieć o piątej osobie — dumałem — lecz gdzie jest sześciopensówka i dlaczego
ma takie oczy?”
Tak, księże. Są w życiu rzeczy, nad którymi nie można przejść obojętnie.
„Nie — powiedziałem sam do siebie — albo już się zmówiła z nim, albo zmówi się lada
dzień, albo też ma jego sześć pensów”. Czułem się tak, jakby ktoś zwalił na mnie olbrzymi
ciężar... Jeżeli ma jego sześciopensówkę, to też nie można nad tym przejść bez słowa. Muszę
dodać, że moja żona była kobietą posłuszną i nie miała żadnych tajemnic. Nie było naj-
mniejszej wątpliwości, że jeżeli zataiła sprawę tej sześciopensówki, to uczyniła to tylko z
bardzo ważnych powodów.
Nie należę do tych naiwnych, którzy sądzą, że sakrament małżeństwa jest nietykalny.
Jestem wolnomyślny. Tak jak ja myślę, myślą niemal wszyscy. Nawet ci, którzy mają naj-
mniej okazji. Nie chciałbym, byście po mojej śmierci psuli mi opinię jakimiś głupimi opowia-
daniami, ale kto dziś szanuje małżeństwo?
O jednym się tylko myśli: jak je rozbić i jak ją uwieść. Nie byłem dłużny tym ludziom
pensa, nie byłem im winien żadnej przysługi, w szczególności jemu, a jednak chcieli mi ją
odebrać i zostawić mnie nago. Tak samo skradliby każdą pensówkę z mej własnej kieszeni,
gdybym im na to pozwolił. Pytam się: czy mogłem zgodzić się na to? Czy mogłem sam, z
własnej woli powrócić do mej poprzedniej samotności? „Nie! — powiedziałem do siebie —
pilnujcie swego. Ja będę strzegł mojej własności”. Wstałem i spojrzałem na nią. Spała.
Wyobraziłem sobie jej twarz pełną uśmiechów — takich, jakie miała dla mnie, ale skiero-
wanych do niego, gdy będzie szła z nim do nich, do wsi., by ze mnie szydzić. „Mac Creedy!
— pomyślałem — musisz coś zrobić, inaczej sam dopomożesz im do kradzieży”. — Lecz co
miałem zrobić? Jestem człowiekiem, który widzi rzeczy na wylot i wie, co jest słuszne. Tutaj
tylko jedno wyjście było mądre. Księże? Płakałem, kiedy przydusiłem jej głowę poduszką.
Nie broniła się, była zawsze posłuszną kobietą. Zaszyłem jej zwłoki do worka myśląc: „Tak
czyni Mac Creedy”. Trudno mi rzec, czy żałowałem tego, co się stało. Ludzkie natury nie są
proste. Później zaczęło się to, co mnie zgubiło. Nie potrafiłem oderwać się od tego miejsca.
Bo jeżeli masz gdzieś ukryty skarb, krążysz wokół niego wciąż i gdziekolwiek pójdziesz,
czujesz jego brak — i powracasz.
* * *
Rano w dniu egzekucji Mac Creedy zjadł obfite śniadanie i nawet próbował zaśpiewać
swą ulubioną piosenkę:
Ja? Ja nie dbam o nikogo —
A o mnie czy dba kto?
Z angielskiego przełożył Romuald Pitera.
CLIFFORD BAX
MORDERSTWO W HOLYROOD
Z WYJĄTKIEM Kleopatry nie było chyba w historii kobiet, które by tak fascynowały
poetów i dramaturgów, jak dwie współcześnie żyjące wielkie rywalki — Maria, królowa
Szkocji * i Elżbieta, królowa Anglii. ** Chociaż wielu ludzi sądzi, nie bez racji, że Elżbieta
była bardziej godna szacunku, to jednak nikt nie wątpi, że Maria posiadała więcej uroku.
Maria miała trzech mężów. Pierwszym był delfin francuski, późniejszy król Francji,
zmarły w bardzo młodym wieku. Potem poślubiła lorda Darnleya, który — podobnie jak i ona
— pretendował do korony angielskiej. Wreszcie jej trzecim mężem był lord Bothwell.
Panuje powszechne mniemanie, że Maria była obdarzona niezwykłym temperamentem,
lecz bliżsi prawdy są chyba ci, którzy sądzą, że była raczej kobietą chłodną, bez temperamen-
tu. Posiadała niezwykły urok i wywierała jakiś magiczny wpływ na mężczyzn, są jednak
kobiety, które czarują niemal wszystkich, lecz nie umieją rozeznać się ani we własnych uczu-
ciach, ani w uczuciach, jakie budzą. Takie kobiety źle wybierają swych mężczyzn i błądzą
ciągle — tak jak to czyniła Maria — nie umiejąc odróżnić łotrów od bohaterów.
* * *
Maria przebywała od dzieciństwa na kulturalnym dworze francuskim, gdzie panował
niebywały przepych i gdzie wszystko tchnęło poezją. Dziewczynka, na wpół Szkotka, na
wpół Francuzka, pobierała lekcje pisania sonetów od sławnego poety Ronsarda. Ale pod
powłoką tej świetności kryły się tam często najniższe żądze, intrygi i zamaskowane zbrodnie.
Gdy król-chłopiec, jej małżonek, zmarł, Maria nie chciała się zadowolić splendorem
życia eks-królowej. lecz zwróciła myśl ku swemu królestwu w Szkocji, Opuściła je mając
sześć lat. Jej ojciec zmarł, gdy Maria była maleńkim dzieckiem, i od tego czasu sprawował
rządy w Szkocji przyrodni brat Marii, lord Moray. Niełatwe to było zresztą zadanie trzymać
w karbach buntowniczych baronów i godzić skłóconych szkockich wielmożów.
Wyjeżdżając do Szkocji myślała Maria nie tylko o tym, że będzie grała tam pierwsze
skrzypce, a nie drugie — jak to było we Francji po śmierci jej pierwszego męża. Maria rościła
pretensje do tronu angielskiego na wypadek, gdyby królowa Elżbieta zmarła bezpotomnie. Te
perspektywy skłoniły prawdopodobnie Marię do pogodzenia się z życiem w zimnym, wilgo-
tnym klimacie Szkocji.
Oczywiście Maria zabrała z sobą cały orszak dam dworu, żołnierzy i przyjemnych kom-
* Maria Stuart (1542-1597), żona delfina francuskiego, późniejszego Franciszka II. Po śmierci męża
panowała w Szkocji, gdzie stała się protektorką katolicyzmu. Rościła sobie prawo do tronu angielskiego. Gdy
kalwiniści szkoccy podnieśli powstanie i zmusili Marię do abdykacji na rzecz jej małoletniego syna (później-
szego Jakuba I), Maria uciekła do Anglii. Królowa angielska, Elżbieta I, kazała ją uwięzić i w r. 1587 ściąć na
szafocie. (Przyp. tłum.).
** Elżbieta I (1533-1603), córka Henryka VIII i Anny Boleyn. Za jej panowania Anglia, po zwycięstwie
nad „Wielką Armadą” hiszpańską, stała się potęgą morską i handlową. Zwycięstwo to otworzyło Anglii drogę do
panowania nad koloniami. Historia uznała Elżbietę za władczynię o prawdziwym geniuszu politycznym. (Przyp.
tłum.).
panów. Wśród tego orszaku znajdował się lord Bothwell, którego wybujałe ambicje przyczy-
niły się w dużym stopniu do zrujnowania jej kariery, oraz włoski śpiewak i lutnista, David
Rizzio (lub Riccio — jak go niektórzy nazywają), prywatny sekretarz królowej.
To właśnie on — David Rizzio — jest bohaterem niniejszego opowiadania.
* * *
Trzeba sobie uprzytomnić fakt, że ówczesna pozycja Marii była świetna, wyjątkowa.
Maria była wdową po królu francuskim i królową Szkocji; istniało prawdopodobieństwo, że
będzie kiedyś panowała nad dwoma królestwami — i to w ścisłym przymierzu z trzecim
królestwem, Francją. Poza tym Maria posiadała nieprzeciętne zalety fizyczne: była wysoka,
piękna, młoda, pełna niezwykłego powabu. Czarowała ludzi odwagą i zdobywała sobie przy-
jaciół wielkodusznością. Czyż istniała kiedykolwiek kobieta., której losy zapowiadałyby się
tak świetnie?
Być może, że Rizzio nie zginąłby tak tragicznie, gdyby Maria Stuart nie poślubiła, w
roku 1565, młodego, pustego zarozumialca, lorda Darnleya. Swinburne * przypuszcza, że
Maria, która — jak się wydaje — nie znała się na ludziach, zakochała się w Darnleyu. Nie
jest jednak wykluczone, że i względy polityczne odegrały tu pewną rolę. Darnley, podobnie
jak i jego małżonka, rościł sobie prawo do tronu angielskiego, toteż Maria zaślubiając go
sądziła może, że to małżeństwo podniesie jej szanse uzyskania korony angielskiej. A było o
co walczyć, bo Anglia zakładała wówczas podwaliny pod swe przyszłe olbrzymie imperium.
Małżeństwo Marii z Darnleyem, który bez pozwolenia Elżbiety opuścił jej dwór, rozją-
trzyło angielską królowę. Stosunki między Szkocją i Anglią pogorszyły się jeszcze, gdy w
roku 1566 Maria urodziła syna. przyszłego Jakuba I. Ciągłe zamieszki wśród wojowniczych
baronów szkockich były także źródłem nieustannych kłopotów i wewnętrznych waśni.
W tym czasie sławny John Knox, ** oburzony na to, że władzę w Anglii i Szkocji
sprawują kobiety, napisał swe „Głosy trąb”, w których piorunował przeciw „potwornym rzą-
dom kobiet”. Zresztą Robert Louis Stevenson twierdzi, że ten „starotestamentowy” człowiek
był bardzo czuły na wdzięki płci, którą zwalczał.
Stosunki między małżonkami także nie układały się nazbyt pomyślnie. Maria poznała
wkrótce po ślubie charakter Darnleya i zaczęła nim pogardzać.
Nic dziwnego, że w takich warunkach szukała odprężenia i rozrywki wśród tych,
których przywiozła z sobą z Francji. Jeżeli Szkocja wydawała się Marii zimna i szara, to jakże
musiała wyglądać w oczach Włocha, Davida Rizzio. Podówczas Włochy górowały nawet nad
Francją w dziedzinie nauki, sztuki, wykwintnych manier i świetnego życia. Jest rzeczą praw-
dopodobną, że ten włoski wygnaniec był pod urokiem pięknej królowej i nie tylko dla kariery
przybył na dwór szkocki. Nie wiadomo, czy Rizzio był kochankiem Marii. Andrew Lang,
historyk i znawca tego okresu, przypuszcza, że nie doszło do zbliżenia między nimi, gdyż
nawet późniejsi oskarżyciele Marii nie napomykali nigdy o cudzołóstwie.
Jeżeli Maria, subtelna i wykształcona, rozczarowała się szybko do Darnleya, to i on czuł
się oszukany, gdyż Maria nie chciała dzielić z nim rządów w Szkocji. To skłoniło go do szu-
kania sprzymierzeńców wśród baronów, z których pomocą pragnął zdobyć władzę królewską.
Darnley wiedział, że Szkoci nienawidzą Rizzia jako cudzoziemca, parweniusza i
faworyta królowej. Spotykając go często u Marii, śpiewającego jej włoskie pieśni lub nawet
obiadującego z nią i jej damami dworu, zaczął podejrzewać, że Maria zdradza go ze swym
* Algernon Charles Swinburne (1837-1809), sławny poeta angielski, autor wierszy lirycznych, poema-
tów, ballad, dramatów i szkiców krytycznych. Napisał wielką trylogię o Marii Stuart („Chastelard”, „Bothwell” i
„Mary Stuart”. — Przyp. red.).
** John Knox (1505-1572), szerzył reformację, wywołał powstanie w Szkocji, i wprowadził kościół
prezbiterialny. Działał w kierunku detronizacji Marii Stuart. (Przyp. tłum.).
sekretarzem. To podejrzenie wystarczyło, by Darnley — zarozumiały i przesadnie czuły na
punkcie swego honoru — zaczął tym energiczniej intrygować przeciwko królowej.
A tymczasem Maria nie oszczędzała swego obrażonego małżonka. Ponieważ Darnley
spędzał coraz częściej czas na polowaniach i zabawach w Fife i rzadko uczestniczył w zebra-
niach Rady Królewskiej, oznajmiła mu Maria, że jego obecność na zebraniach nie jest potrze-
bna. Że zaś jego podpis, jako księcia-małżonka, potrzebny był na różnych dokumentach,
kazała królowa sporządzić żelazny stempel, na którym widniał skopiowany podpis Darnleya.
To wszystko doprowadziło go do wściekłości, podniecanej jeszcze przez schlebiających
mu kompanów i grupę sprzymierzonych z nim baronów. Darnley nie cieszył się dobrą opinią,
ale baronowie chcieli wyzyskać dogodną sytuację dla zrealizowania swych własnych zamie-
rzeń.
Namawiano go, by walczył o uzyskanie należnej mu władzy i nie tolerował cudzołó-
stwa swej żony z brudnym przybłędą z Mediolanu. Darnley zaczął teraz patronować prote-
stanckim baronom, a czynił to przede wszystkim dlatego, że Maria była katoliczką.
Zawiązał się spisek w celu zamordowania Rizzia.
W poufnym liście do lorda Leicestera, faworyta Elżbiety, ambasador angielski
Randolph pisał 13 lutego 1566 roku: „Wiem, że są tu knowania między ojcem i synem, * aby
zdobyć władzę wbrew jej woli. Wiem, że gdy to nastąpi, David za zgodą króla zostanie
zamordowany. Do moich uszu doszły też znacznie gorsze i boleśniejsze wieści — że tam
intrygują nawet przeciw jej osobie”.
Darnley wiedział, że jego plany są niebezpieczne. Zwerbował sobie — zgodnie z jego
własnymi słowami — „lordów, baronów, szlachciców, dzierżawców kupców i rzemieślników,
aby nas wspierali w tym niebezpiecznym przedsięwzięciu. A jeżeli się tak zdarzy, że pewne
ważne osobistości będą chciały przeciwstawić się naszym zamierzeniom, należy je zabić”.
Darnley miał tu na myśli przede wszystkim lorda Bothwella. Zresztą nic dziwnego, że oba-
wiał się go, gdyż Bothwell, chociaż był czasem nieobliczalny, nie bał się nikogo. Był przy
tym znakomitym szermierzem i jednym z najbardziej oddanych stronników królowej.
Spiskowcy podpisali swój pakt w pierwszych dniach marca 1566 roku.
Gdyby Maria była wpadła na trop sprzysiężenia, byłaby znalazła powód, aby wysłać
Rizzia z jakimś poleceniem do Francji. Ale ani ona, ani Rizzio nie podejrzewali niczego.
Włoch był nielubiany, gdyż miał wpływ na rozdawanie urzędów, jak również przydzielanie
lub odbieranie włości, ale mając za sobą królowe lekceważył swych wrogów.
Darnley dowiedział się, że dziewiątego marca Maria urządza przyjęcie dla Artura
Erskine, gubernatora Holyrood, hrabiny Argyle i jeszcze kilku innych osób Rizzio był
również zaproszony. Kolacja miała się odbyć w niewielkim pokoju w pałacu Holyrood —
pokoju, który teraz każdy zwiedzający może obejrzeć.
Mając już poza sobą sprawy państwowe tego dnia, Maria pragnęła zapomnieć o wszy-
stkich kłopotach w miłym towarzystwie oddanych jej ludzi.
Można sobie wyobrazić, że zebrani rozmawiali po francusku, że Rizzio przyniósł swą
lutnię i śpiewał francuskie lub włoskie pieśni. Mimo brzydkiej pogody królowa i jej goście
byli prawdopodobnie zadowoleni, a może nawet weseli.
* * *
Nagle zebrani przerwali rozmowę... W przyległej sali rozległy się kroki kilkunastu
osób... Drzwi rozwarły się z trzaskiem i do pokoju wbiegł Darnley, a za nim lord Ruthven,
Morton, Andrew Ker i kilku innych. Królowa pochwyciła spojrzenie, jakim przybyli obrzucili
jej sekretarza, i stanąwszy przed Darnleyem i jego kompanami zażądała, aby opuścili pokój.
* Lennoxem (ojcem Darnleya) i Darnleyem. (Przyp. tłum.).
Włoch zrozumiał również, że niebezpieczeństwo grozi nie królowej, lecz jemu.
Rizzia rozzuchwaliła łaska królowej, ale z natury nie odznaczał się odwagą. Był przy
tym człowiekiem niewielkiego wzrostu i nie znał sztuki szermierczej.
W tej strasznej chwili Rizzio nie próbował się bronić. Czepiał się sukien królowej i u
niej szukał ratunku. Ale Darnley pochwycił Marię w ramiona, Ker stał przy niej z pistoletem
w ręce, pozostali zaś rzucili się na Włocha i zamordowali go na oczach królowej.
Podczas tej ohydnej sceny Bothwell i jego dwaj towarzysze, nieobecni początkowo w
pokoju, nadbiegli z wyciągniętymi mieczami sądząc, że dokonano zamachu na królowę.
Usiłowali przeszkodzić dokonaniu zbrodni, ale napastnicy mieli przewagę liczebną i ode-
pchnęli ich bez trudu.
* * *
Wieść o zbrodni rozeszła się szybko i dotarła do wszystkich dworów europejskich
Królowa zarządziła śledztwo, na którym Darnley zdradził swych wspólników wypierając się
udziału w spisku. Twierdził, że sam był przerażony zbrodnią i że przekraczając próg komnaty
nic nie wiedział o zamiarach łotrów. Gdy Maria potem, po zamordowaniu Darnleya, tolero-
wała morderców, uważano w tych czasach krwawych porachunków, że jest usprawiedliwiona.
Zamordowanie Rizzia miało skomplikowane skutki. Większość spośród tych, którzy
zobowiązali się pomagać Darnleyowi, uciekła do Anglii. Dowiedziawszy się, że Darnley nie
tylko ich opuścił, ale pokazał na śledztwie podpisany przez nich dokument, jemu z kolei
poprzysięgli zemstę. Można niemal powiedzieć, że wówczas ..wszyscy byli przeciw
wszystkim z wyjątkiem Bothwella i jego dwóch przyjaciół. Huntleya i Atholla, którzy wiernie
trzymali stronę królowej.
Kiedy Maria wraz z mężem udała się do Dunbar, Darnley „wyjąkał ze skruchą kilka
słów na temat świeżego grobu Rizzia”. Troszczył się również o Marię. która spodziewając się
dziecka z trudnością utrzymywała się na koniu. Urodziła syna (wspomnianego już Jakuba I)
19 czerwca 1566 roku, ale ani Darnley, ani jego ojciec Lennox nie byli tym faktem zachwyce-
ni. Urodzenie następcy tronu przekreślało szanse zdobycia korony, bo tylko na wypadek
śmierci Marii i jej dziecka Darnley mógł zostać królem. Przezorna Maria uwiozła syna do
Stirling, gdzie został ochrzczony z wielką pompą według obrządku katolickiego. Łatwo odga-
dnąć, dlaczego Darnley, chociaż był w zamku, nie asystował przy ceremonii chrztu. Królowa
Elżbieta, która zgodziła się być matką chrzestną dziecka, przysłała w prezencie chrzcielnicę z
emaliowanego złota.
* * *
Krążyły pogłoski, że Darnley zamierza porwać dziecko, ukoronować je i rządzić w
charakterze regenta. Byłoby to oczywiście bezpieczniejsze niż zabicie dziecka. Nie jest wy-
kluczone, że tak było naprawdę, bo Darnley, zawiedziony w swych rachubach i znienawidzo-
ny przez Marię, roił różne szalone projekty. Zamierzał na przykład uciec ze Szkocji i zająć
Scarborough lub wyspy Scilly. Sądził, że mając łatwy dostęp do morza nawiąże korzystne
kontakty z obcymi krajami.
Tymczasem intrygi będące następstwem śmierci Rizzia nie ustawały. Jest rzeczą pewną,
że wśród tych wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób związani byli z Darnleyem, nie miał
on ani jednego przyjaciela. Wprost przeciwnie, wszyscy życzyli mu jak najgorszego losu.
Tym życzeniom stało się wkrótce zadość.
Pewnego dnia. gdy Darnley leżał chory w samotnym domku myśliwskim niedaleko
Edynburga, mając przy sobie tylko niewielką świtę, wysadzono domek w powietrze za
pomocą podłożonego ładunku prochu. I Darnley, i jego ludzie zginęli.
Historycy zastanawiają się, czy Maria wiedziała o tej sprawie, w której główną rolę
odegrał niewątpliwie Bothwell. Fakty świadczą raczej przeciwko niej, bo — jak mówi Swin-
burne — ,,albo wiedziała o tym, albo była zupełnie głupia”. A Swinburne, którego fascyno-
wała postać Marii, uważał ją za jedną z najinteligentniejszych kobiet.
Z angielskiego przełożyła i skróciła Zofia Krajewska
SPIS TREŚCI
Córka Żyrondy (Stanley J. Weyman)
02
Młynarz z Dee (John Galsworthy)
13
Morderstwo w Holyrood (Clifford Bax)
16