TRZY DNI ŚLEDZTWA
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 38
WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1959
MATTEO SARTO
TRZY DNI ŚLEDZTWA
Kiedy przejeżdżałem przez Płac Hiszpański, zauważyłem tłumek ludzi zebrany przed
budynkiem, w którym mieściła się Galleria dell'Attico. Zatrzymałem wóz i przez otwartą
szybę zapytałem jakiegoś mężczyznę o powód zbiegowiska. Zapytany odparł, iż znaleziono
jakiś kuferek, którego nikt nie chce otwierać, gdyż ludzie pamiętają niedawny wypadek znale-
zienia w kuferku zmasakrowanych ludzkich zwłok i teraz wszyscy czekają na policjanta.
Podziękowałem memu informatorowi, wysiadłem z wozu i zbliżyłem się do grupy żywo roz-
mawiających ludzi. Pośrodku koła, jakie utworzyli, leżał mały kufer. Z rozmów prowadzo-
nych wokół mnie dowiedziałem się, że nikt z obecnych nie wie, w jaki sposób znalazł się
kufer na środku chodnika.
Nagle ludzie umilkli i przez tłum przepchnął się policjant. Obok policjanta szedł, a
właściwie włóki się chudy staruszek, uczepiony łokcia „pana władzy”. Twarz staruszka była
zarumieniona, a jej dolna część zwana niekiedy szczęką, poruszała się z przerażającą szybko-
ścią. Policjant stanął nad kuferkiem i nie zajętą ręką uwolnił się od gadatliwego staruszka,
mówiąc: „Dziękuję, już wszystko wiem”, zmarszczył czoło i powiódł wzrokiem po zwróco-
nych w jego kierunku twarzach. Muszę przyznać, że w owym momencie twarz policjanta
bynajmniej nie wyrażała mądrości ani inteligencji.
— Po co tu stoicie? — zwrócił się do tłumu.
Zamiast odpowiedzi ktoś krzyknął:
— Otwórz pan lepiej ten kuferek, a nie wymądrzaj się!
Policjant groźnie chrząknął, poprawił pas i pochylił się nad kuferkiem; podniesione
wieko udostępniło tajemnicę kufra. Jakaś kobieta histerycznie krzyknęła. Mężczyźni milczeli.
Cisza, jaka nastąpiła po okrzyku kobiety, przerwana została chlipaniem staruszka. Śmiech
policjanta był niespodzianką dla wszystkich stojących wokół ludzi.
— To nie jest ludzkie ciało — mówił, śmiejąc się — przecież to masa polana czerwo-
nym lakierem.
Głosy zabrzmiały z podwójną siłą.
— Głupie żarty!
— Gdybym ja takiego dostał w swoje ręce! Żartowniś! Nauczyłbym go szanować
ludzkie nerwy i czas.
Wycofałem się. Wsiadając do auta jeszcze raz popatrzyłem na wrzeszczących ludzi.
Jako prawdziwi Rzymianie musieli dać upust zawiedzionym nadziejom na znalezienie trupa i
jako prawdziwi Rzymianie musieli dać temu wyraz w okrzykach.
Podczas obiadu w restauracji Fossa opowiedziałem siedzącym przy stoliku znajomym o
scenie, której byłem świadkiem. Skwitowali to uśmiechami i powiedzeniami w rodzaju: „Ma
facet poczucie humoru i czas, więc niech się zabawia”.
Wypadki, jakie nastąpiły w ciągu następnych dni, kazały zapomnieć mi o makabry-
cznym żarcie. W tej chwili, przy stawianiu kropki na zakończenie zdania, zdałem sobie spra-
wę, iż zdanie to jest nieścisłe. Przestałem myśleć o tym incydencie jako o makabrycznym ża-
rcie, a powziąłem pewność, że było to mądre posunięcie. Podczas gdy ludzie zaczęli się zbie-
rać wokół kuferka, Galleria dell'Attico została okradziona. Przestępca korzystając z tego, iż
portierzy i ludzie pilnujący obrazów wyszli, by być świadkami otwarcia kuferka, ukradł obraz
wartości ośmiu milionów lirów. Obrazy wiszące wówczas w Gallerii dell'Attico były wypo-
życzone przez jedno z amerykańskich muzeów. Wystawa nosiła tytuł: Krajobraz w sztuce
nowoczesnej; ukradzione płótno było dziełem Cezanne'a. Portierzy po powrocie do budynku
nie zauważyli kradzieży. Nastąpiło to godzinę później. Zaalarmowali urzędników, a ci z kolei
— policję.
Na drugi dzień po kradzieży zjawił się w moim biurze starannie ubrany starszy pan i
upewniwszy się. że Matteo Sarto, detektyw prywatny, to jestem ja we własnej osobie, usiadł
na brzeżku krzesła z miną osoby skromnej i dobrze wychowanej. Na moje pytanie, czym mo-
gę mu służyć, oświadczył, że jest uprawniony do poproszenia mnie o pomoc w odnalezieniu
obrazu skradzionego w dniu wczorajszym. Wszystko to zostało wypowiedziane kwiecistym
stylem i z dramatyczną modulacją głosu.
Zapytałem:
— Ile?
— Pan zapewne myśli o honorarium? — niewinnie zapytał starszy pan.
— Trafnie się pan domyślił.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy lirów — odparł ten uprzejmy człowiek i twarz jego skrzywi-
ła się jak przy piciu kwasu siarkowego.
— Mało! — odpowiedziałem, wpatrując się w guzik jego marynarki.
— Dwieście.
— Zgoda.
— O Boże! — krzyknął starszy pan. — Zapomniałem o jednym!
— O czym? — spytałem bez cienia zainteresowania, patrząc na zegarek.
— Jeżeli policja znajdzie obraz szybciej, wówczas dostanie pan tylko dwadzieścia tysię-
cy.
— Wybaczy pan, ale bardzo się spieszę. Może przyjdzie pan innym razem.
— Czterdzieści.
— Pozwoli pan, że spiszę warunki na pięknym papierze. Czy ma pan ze sobą jakąś
pieczątkę?
— Mam.
Po pięciu minutach umowa w trzech egzemplarzach została podpisana i do mojej
kieszeni powędrował czek opiewający na sumę czterdziestu tysięcy lirów, tytułem zaliczki.
— Czy ma pan jakieś podejrzenia?
— Nie mam żadnych! — z świętym przekonaniem odpowiedział starszy pan.
— W takim razie pożegnam pana, obiecując, że zrobię wszystko, by obraz został odna-
leziony.
Ta czcza formułka wyzwoliła u starszego pana potok elokwencji, uśmiechów i wzdy-
chań. Przez kilkanaście minut stałem z uśmiechem przylepionym do warg naprzeciw starsze-
go pana i wysłuchiwałem jego barokowej przemowy. W końcu, zniecierpliwiony spytałem
go, czy cierpi na astmę. Starszy pan zamilkł, wzniósł oczy w górę i bardzo szybko się poże-
gnał. Po jego wyjściu podniosłem słuchawkę telefonu i nakręciłem numer jednego z moich
licznych znajomych. Gdy z drugiej strony przewodu zabrzmiał głos mojego znajomego,
oświadczyłem, iż o godzinie siódmej wieczorem będę na niego czekać w małej kawiarence na
Piazzale del Pinzie. Znajomy odpowiedział: „będę” — więc odłożyłem słuchawkę.
Zapaliłem papierosa i przez kilkanaście minut siedziałem w zamyśleniu. Efektem mojej
zadumy był telefon, tym razem do znajomego oficera policji.
Umówiłem się z nim na obiad o godzinie pierwszej w restauracji znajdującej się nieda-
leko mego biura. Czas, jaki mnie dzielił od spotkania, wypełniłem rozwiązywaniem zadania
szachowego.
Z oficerem policji spotkałem się w drzwiach restauracji. Podczas obiadu nie wspomina-
łem o interesującej mnie sprawie. Dopiero przy kawie odezwałem się:
— Czytałeś wczoraj w popołudniówkach o kradzieży obrazu?
— Czytałem. Mój kolega dostał tę sprawę.
Skinąłem ze zrozumieniem, acz obojętnie głową.
— Dobry numer, co? — ciągnął dalej mój znajomy.
— Owszem, dosyć pomysłowy. Jestem ciekawy, co się stało z tym manekinem i
kuferkiem.
— Posterunkowy to zabrał. Franco, ten co prowadzi sprawę, nie znalazł na manekinie
ani na kuferku żadnych odcisków, nie licząc odcisków posterunkowego.
— Czyli musi zagrywać w „ciemno” — powiedziałem z miną idioty.
— Niestety, musi — przyznał z rezygnacją oficer słynnej policji rzymskiej.
Po wymienieniu mnóstwa uwag o złej grze Juventus, pogodzie i znajomych kobietach,
oświadczyłem, że chętnie bym oglądnął kadłub i kuferek.
— Jeżeli to cię interesuje, to możemy pojechać i oglądnąć — odpowiedział niewyraźnie
mój rozmówca, z widoczną przyjemnością przeżuwając ser.
Godzinę potem stałem nad manekinem i przyglądałem mu się z wielce skupioną miną.
Coś mi się zdaje, że dla postronnych obserwatorów mina moja musiała być odpowiednikiem
wyrazu twarzy Papuasa patrzącego na maszynę do szycia. Ma się rozumieć, że to są tylko
moje przypuszczenia.
— Czy mogę to sfotografować? —spytałem grzecznie stojącego obok mnie znajomka.
— Fotografuj — wzruszył obojętnie ramionami.
Kiedy żegnaliśmy się, oświadczyłem, iż mam przyjemność zaprosić mojego drogiego
przyjaciela za siedem dni na dobry obiad. Drogi przyjaciel z rozczuleniem skinął głową na
znak zgody. Nie przysiągłbym, że przez moment w jego oczach widziałem odbicie wielu tale-
rzy i półmisków zastawionych jadłem.
Po pożegnaniu uprzejmego oficera przyszło mi na myśl, że warto by wstąpić do pewnej
znajomej pani. Dzięki temu pomysłowi czas dzielący mnie od następnego spotkania przeleciał
bardzo szybko.
Mała kawiarenka na Piazzale del Pinzie była przepełniona. Większość gości stanowili
aktorzy z pobliskiego teatru kukiełek, raczący się kawą przed rozpoczęciem przedstawienia.
Mój znajomy siedział w kąciku pogrążony w lekturze tygodnika „Uva secca”. Gdy mnie
zobaczył, natychmiast zaczął mówić o malarstwie współczesnym i o swoim ostatnim obrazie,
potrząsając zwiniętym w rulon tygodnikiem, jakby to był miecz z okresu wypraw krzyżo-
wych.
Obok naszego stolika siedziała dziewczyna w typie Antonelli Lualdi; gwałtowny mono-
log mojego znajomego widocznie ją zainteresował, gdyż przypatrywała się nam z uśmiechem.
Zrobiłem do niej „oko”; dziewczyna odwróciła głowę nie przestając się uśmiechać; kilkana-
ście sekund później znajomy przestał opowiadać o swoim obrazie, spojrzał na dziewczynę,
przejechał językiem po wargach i powiedział: „Co nowego?”.
Pochyliłem się nad stolikiem i zacząłem go wypytywać o malarzy i rzeźbiarzy rzym-
skich. Mój znajomy był dobrze poinformowany, każde pytanie wyzwalało u niego przynaj-
mniej pięciominutową tyradę, w której porównywał się z każdym gorszym czy lepszym pla-
stykiem. Ma się rozumieć, że z tych porównań wychodził zwycięsko. Wśród nieważnych dla
mnie zdań trafiały się co pewien czas ważniejsze wiadomości, które stenografowałem w note-
sie. Prawdopodobnie był to przypadek, że moje zainteresowanie dla wiadomości szeptanych
mi na ucho przez malarza uleciało w chwili, w której dziewczyna siedząca przy sąsiednim
stoliku podniosła się, by wyjść.
— Rodzynek — szepnąłem.
Wyszedłem za dziewczyną. Muszę przyznać, że dość zręcznie nawiązałem z nią znajo-
mość. Zaprosiłem ją na przejażdżkę samochodem. Dowiedziałem się, że jest studentką litera-
tury włoskiej i na imię ma Rita. Potem przedstawiłem się jej, z czego wynikła rozmowa o
przeprowadzonych przeze mnie sprawach kryminalnych; dziewczyna czytała te opisy w kilku
czasopismach. W chwili gdy rozmawialiśmy o ostatniej książce Carla Levi, auto z minima-
lnym udziałem mojej woli zatrzymało się przed nocnym barem. Wysiedliśmy.
Nazajutrz rano obudziłem się dzięki łagodnemu tarmoszeniu za włosy. Mówiąc prawdę,
nie było to nieprzyjemne.
— Mówiłeś wczoraj, że musisz się rano obudzić! Masz załatwić ważną sprawę, wstań
już, śpiochu!
Przeciągnąłem się, pocałowałem Ritę w szyję i wyskoczyłem z łóżka. Zauważyłem, że
Rita była po kąpieli, jej makijaż był zrobiony starannie, a uśmiech nic nie stracił z wczoraj-
szego uroku. W czasie mojej kąpieli Rita zdążyła zrobić śniadanie, posprzątać dwa pokoje,
przeczytać poranną gazetę i spytać mnie, czy usiądę do śniadania. Nie będę kłamcą, jeżeli
powiem, że ta gospodarska sprawność Rity nieco mnie zaniepokoiła.
Wyszliśmy z mieszkania o godzinie dziesiątej. Rita nie chciała, bym ją podwiózł pod
dom. Umówiliśmy się na wieczór w kawiarence na Piazzale del Pinzie. Pojechałem do mego
biura, gdzie wywołałem wczorajsze zdjęcie manekina podrzuconego wraz z kuferkiem. O go-
dzinie pierwszej minut dwadzieścia zatrzymałem wóz przed wejściem do teatrzyku kukiełek.
Rozmowa przeprowadzona ze scenografem i kierownikiem lalkarni w jednej osobie
pozwoliła mi ograniczyć śledztwo do stosunkowo małej liczby osób. Otóż scenograf, patrząc
na zdjęcie, stwierdził, iż manekin musiał wyjść spod ręki fachowca. Na moją prośbę podał mi
adresy kilku pracowni produkujących podobne rzeczy. Po zapisaniu adresów grzecznie po-
dziękowałem za udzielone informacje i oświadczyłem, że władze podejrzewają, iż to właśnie
z pracowni teatrzyku wyszedł ów manekin. Scenograf zmieszał się, oblał rumieńcem (według
mnie świadczyło to na jego korzyść), po czym począł zaklinać się na wszystkie świętości, że
nic o tym nie wie.
— Ilu ludzi zatrudnia pracownia lalkarska? — spytałem.
— Dziesięciu.
— Chciałbym ich przesłuchać.
— Nigdy nie przypuszczałem, że pan jest z policji.
— Cieszy mnie to — odpowiedziałem, rad, że scenograf nie żąda wylegitymowania się.
Niestety, facet chyba umiał czytać w cudzych myślach.
— Czy mógłby mi pan pokazać jakąś legitymację? — zapytał.
— Owszem.
Pokazałem mu moją licencję.
— Hmm... — mruknął — prywatny detektyw, na to też pan nie wygląda.
— Bardzo mi smutno — odparłem lirycznie, chowając do kieszeni licencję.
— Proszę iść za mną — rzucił scenograf, kierując się ku drzwiom.
Poszedłem posłusznie. Kiedy weszliśmy do pracowni lalkarskiej, ogłuszył nas stuk mło-
tków, śpiewy, gwizdy i awantura prowadzona przez dwie grube kobiety.
— Proszę o ciszę! — krzyknął scenograf. — Ten pan — w tym miejscu wskazał na
mnie — chciałby z państwem zamienić kilka słów.
— Kto z państwa wykonywał w ostatnich tygodniach manekin z masy papierowej?
Nie było odpowiedzi. Popatrzyłem na twarze tych ludzi. Objawiały się na nich najprze-
różniejsze uczucia. Lecz cóż z tego?
— Potrzebne panu części zapasowe? — krzyknął, nie patrząc na mnie, młodzieniec
ubrany w granatowy fartuch.
— Pan coś mówił? — zwróciłem się w jego kierunku.
Nie odwzajemnił mi spojrzenia. Spuścił głowę i powiedział: „Przepraszam”.
— No więc...
— Ja nic takiego nie robiłem — odezwał się młodzieniec.
— A pan? — spytałem nagle małego człowieczka z czarnym wąsikiem.
— Ja nie, ja naa-prawdę nnniiie, jaa tty-tyylllkooo przyle-przylepiam włoos-włoski do
głóóó-weeek lalecz-laleczkom — odpowiedział jąkając się.
— A co panie powiedzą? — spojrzałem w kierunku dwóch grubych kobiet, którym
moje wejście przerwało kłótnię.
— My nic nie wiemy — odrzekły chórem.
— Naprawdę?
— Niech mnie Bóg ukarze, jeżeli coś wiem o jakimś manekinie! — wykrzyknęła jedna
z nich.
— Niech padnę tutaj trupem, jeżeli miałam robić coś takiego, nie robię żadnych robót
poza pracownią! — uzupełniła druga.
— Troszeczkę ciszej, dobrze? — rzuciłem w przestrzeń.
Scenograf spojrzał na mnie z uznaniem. Widocznie miał poważne kłopoty z uciszaniem
tych pań. Po mojej uwadze obie zażywne niewiasty poczerwieniały gwałtownie z hamowane-
go oburzenia.
W podobny sposób pytałem resztę pracowników. Kiedy otrzymałem ostatnią, przeczącą
odpowiedź, skinąłem na scenografa i wyszedłem na korytarz.
— Jakie idą ostatnio przedstawienia? — zagadnąłem go.
Scenograf wyliczył mi kilka tytułów.
— Czy mógłbym zobaczyć lalki do tych przedstawień?
Kierownik lalkami wykonał ruch ramieniem, wskazując mi drogę. Zatrzymaliśmy się
przed obdrapanymi drzwiami.
— Tutaj — rzekł krótko i pchnął drzwi.
Przez kilka minut oglądałem lalki. Kiedy wyszliśmy, odezwałem się nie patrząc na
scenografa:
— Przykro mi, ale muszę panu powiedzieć, że kilka osób z pana pracowni skłamało.
— Na jakiej podstawie pan tak twierdzi?
— Jak pan sobie zapewne przypomina, pytałem się, czy ktoś z obecnych w pracowni
wykonywał manekin z masy papierowej. Nie dałem żadnych objaśnień. Wszyscy zaprzeczyli.
Dwie osoby dodały, że poza pracownią nie wykonują żadnych innych robót. Tymczasem
przekonałem się, że duża liczba lalek została wykonana z masy papierowej. Określenie
„manekin z masy papierowej” można zastosować do większości lalek. A więc?
— To przekonywające, co pan mówi. Tak... Ale dlaczegoby kłamali?
— Załóżmy, że większość pańskich pracowników czyta popołudniówki. Przedwczoraj
we wszystkich popołudniówkach był opis znalezienia tułowia zrobionego z masy papierowej i
pochlapanego czerwonym lakierem mającym imitować krew.
— Ach! rzeczywiście — uderzył się dłonią w czoło.
— Co by pan zrobił na moim miejscu? — zapytałem, bawiąc się ołówkiem.
— Nie wiem... Doprawdy nie wiem — bąknął zażenowany rozmówca.
— Czy ma pan tu jakiś gabinet albo pokój, w którym przyjmuje pan interesantów?
— Mam.
— Czy wie pan, że ktoś posłużył się manekinem w celu odwrócenia uwagi dozorców
pilnujących wystawy?
— Wiem. Czytałem o tym.
— Proszę mi w takim razie towarzyszyć w drodze do pracowni. Chciałbym zamienić z
pańskimi ludźmi jeszcze kilka słów.
— W porządku.
W pracowni po naszym wejściu zapanowała cisza. Dla powiększenia efektu głos mój
był łagodny.
— Czy mógłbym prosić obie panie — wskazałem na dwie grube, skore do kłótni nie-
wiasty — by udały się ze mną na krótką rozmowę?
— Czego pan od nas chce? — spytała jedna z nich, posiadaczka potężnego pieprzyka w
okolicy nosa.
— Za chwilę się panie przekonają — odparłem z galanterią.
Wytarły ręce o fartuchy, popatrzyły na siebie i wstały z miejsc.
Scenograf zaprowadził nas do nieprzytulnego pokoju. Wskazał kobietom i mnie krzesła,
po czym patrząc w okno spytał:
— Czy mam wyjść?
— Nie. Proszę zostać.
— Słuchamy pana — z godnością powiedziała jedna z kobiet; druga kiwnęła głową,
prawdopodobnie na znak, że akceptuje słowa współtowarzyszki.
— Czy panie łączy jakieś pokrewieństwo?
— Jesteśmy siostrami — odpowiedziały jednocześnie.
— To nam ułatwia sprawę — rzekłem z uśmiechem.
Usta kobiet wykrzywił grymas.
— Co znaczą te pytania? — obruszyła się niewiasta z pieprzykiem.
— Chcę panie przesłuchać.
— Ten pan jest prywatnym detektywem — dodał scenograf.
— Skąd panie wiedziały, o jaki manekin mi chodzi?
— Normalny, krawiecki — powiedziała jedna z kobiet.
— Bardzo możliwe, nie przeczę.
— To po co nas pan tu wzywał?
— Aby się dowiedzieć, kiedy panie zrobiły z masy papierowej przedmiot, będący imita-
cją tułowia ludzkiego.
— My nic takiego nie robiłyśmy.
— Czy panie lubią czytać gazety?
— Dlaczego się pan o to pyta?
— Czy panie lubią czytać gazety? — ponowiłem pytanie.
Siostry kiwnęły głowami.
— Czy popołudniówki? Może „Freccia”? To dosyć dobry dziennik.
— Nie. Czytamy „Ago”.
— Ja też czytam. Dobra gazeta. Dlaczego jedna z pań powiedziała, że prac w domu nie
wykonuje, gdy ja nic nie wspominałem o pracach poza pracownią?
Nie było odpowiedzi.
— To może w takim razie — ciągnąłem dalej — powiedzą mi panie, czy bardzo się
przestraszyły, gdy w „Ago” przeczytały, że manekin wykonany przez jedną z pań lub przez
obie posłużył pewnym ludziom jako pomoc przy kradzieży obrazu.
— Naturalnie, że...
— Słucham panią.
— Naturalnie, że nie przestraszyłyśmy się, bo nie robiłyśmy tego manekina, przecież
tamten był polany czerwoną farbą, a my nie potrafimy malować.
— Tamten... Wszystko w porządku. Jeżeli panie nie powiedzą dla kogo robiły ten
tułów, będę zmuszony prosić policję o zaaresztowanie obu pań.
— Och, ty idiotko! — wykrzyknęła siostrze do ucha ta z pieprzykiem.
— Czego chcesz ode mnie? — płaczliwie zawołała nazwana idiotką.
— Niczego, ty kretynko!
— Sama jesteś kretynka!
— Proszę się uspokoić — powiedziałem oficjalnie.
— Kretynka! — jeszcze raz wrzasnęła właścicielka pieprzyka.
— Proszę się uspokoić — powtórzyłem dobitnie. — Kłócić się będą panie potem. Dla
kogo robiony był manekin?
— Nie wiemy, jak ten mężczyzna się nazywa.
— A skąd wiedział, gdzie panie mieszkają lub gdzie może panie spotkać?
— Powiedz wszystko, po co mamy się do tego mieszać — odezwała się kobieta, która
nie miała na nosie czarnego wzgórka wielkości guzika od koszuli.
— Sama powiedz, nigdy nie byłam szpiclem!
— Żebyś wiedziała, że powiem.
— Mów. Ale pożałujesz tego.
— To pożałuję. Myślisz, że jak nie będziesz mówić, to on się z tobą ożeni, co?! Żebyś
nawet nie mówiła do końca życia, to i tak ci to nic nie pomoże.
— A co, może ciebie będzie chciał?
— Nie twoja sprawa. Ja mam swój honor! Na nikogo nie lecę.
— Bo nikt cię nie chce!
— Ciebie chcą. Piękność z pieprzem! To Bóg cię tak naznaczył. Nawet wypalić go nie
można, diabelski znak.
— Masz za to! — właścicielka pieprzyka uderzyła swą siostrę z rozmachem w twarz.
— O Boże! — załkała uderzona — ty świnio, za co, pytam się za co?!
— Wiesz za co.
— No to masz — z plaskiem zwróciła siostrze policzek.
— Czekaj, ty mnie jeszcze popamiętasz!
— Niech pan wie wszystko, ona się kocha w barmanie z naprzeciwka. To on kazał
zrobić ten kadłub i powiedział, żeby o tym nikomu nie mówić.
— Przy jakiej ulicy panie mieszkają — spytałem uprzejmie.
— Via Giustiniani 76, a on pracuje pod 83-cim, to jest naprzeciwko.
— W porządku. Są panie wolne. Tylko jeszcze jedna rzecz: nazwisko barmana?
— Pietro Termi.
— Dziękuję. Przepraszam za kłopot.
Kobiety wyszły. Na korytarzu zaczęły się kłócić. Głosy stawały się słabsze; kiedy w
końcu umilkły, scenograf powiedział: „Będą się dalej kłócić w pracowni”. Widziałem, że
chce coś powiedzieć. Postanowiłem mu to ułatwić.
— Czy ma pan coś do powiedzenia? — spytałem.
— Tak... Właściwie nie wiem, czy to wypada.
— Proszę mówić śmiało.
— W jaki sposób — wolno rozpoczął scenograf — wpadł pan na pomysł, żeby tutaj
przyjść?
— Teatr jest dość sławny. To pierwszy punkt. Punkt drugi, to moje przesądy. Uważam,
że należy rozpoczynać jakąś rzecz w miejscu, gdzie kiedyś nastąpił szczęśliwy przypadek. Po
pana minie widzę, że na razie pan nic nie rozumie. Postaram się to panu wytłumaczyć. Wczo-
raj w kawiarence, tuż obok tego teatru, zdarzył mi się miły przypadek. Postanowiłem, że
pracę rozpocznę dzisiaj od Piazzale del Pinzie. To punkt drugi. Punktem trzecim jest moje
szczęście. Nie przypuszczałem, że właśnie w tym teatrzyku spotkam wykonawcę manekina.
Miałem w planie obchód wszystkich podobnych instytucji. Musiałbym na to zużyć masę cza-
su. Na szczęście trafiłem od razu.
— Bardzo dziękuję — odparł z uśmiechem zakłopotania scenograf — ale mam jeszcze
jedno pytanie: Dlaczego pan powiedział, że władze podejrzewają, iż to właśnie z pracowni
naszego teatrzyku wyszedł ten manekin?
— To zagrywka w „ciemno”. W każdej pracowni czy w teatrzyku mówiłbym to samo.
— Teraz rozumiem. Przepraszam, że pytałem.
— Miał pan prawo pytać.
— Zapraszam pana na nasze nowe przedstawienie. Jest wprawdzie dla dzieci, ale
zazwyczaj na takich przedstawieniach świetnie się bawią dorośli.
— Bardzo dziękuję. Przy okazji skorzystam.
— Sądzę, że nasze pracowniczki nie będą mieć żadnych kłopotów.
— Raczej nie. Nie mówię tego na pewno, wszystko jednak wskazuje, że nic nie wie-
działy o planach związanych z manekinem, który zrobiły.
Kierownik lalkarni odprowadził mnie do wyjścia wyrażając nadzieję, iż w niedługim
czasie zobaczymy się na przedstawieniu.
Wsiadłem do wozu i po półgodzinnej jeździe zatrzymałem się na via Giustiniani;
zaparkowałem auto, po czym udałem się do baru, który mieścił się w kamienicy oznaczonej
numerem 83.
Wiedząc z doświadczenia, że w takich wypadkach nie należy się spieszyć, usiadłem
niedaleko lady, za którą kręcił się silnie zbudowany mężczyzna o czerwonej, szerokiej twa-
rzy. W barze znajdowało się około trzydziestu osób; większość z nich przybyła tu na krótki
czas, by zjeść skromny obiad. Można się było tego domyśleć po ich wyglądzie, albowiem
urzędnicy przez sposób zachowania i ubierania są łatwo rozpoznawalni. Oprócz tej grupy za-
jętej jedzeniem, zauważyłem kilku prawdopodobnie stałych bywalców baru, którzy zwracali
się do barmana i kelnerów jak do starych znajomych. Trzech z nich, siedzących przy jednym
stoliku, wydało mi się na wypadek awantury dosyć niebezpiecznymi. Było to dwóch męż-
czyzn mających, na oko, po trzydzieści lat i wysoki, chudy młodzieniec o twarzy pokrytej
krostami,
W pewnej chwili ludzie wyglądający na urzędników podnieśli się z krzeseł; jakiś
mężczyzna z łysiną błyszczącą jak kula bilardowa zawołał przenikliwym, cienkim głosikiem:
„A teraz, panowie, idziemy na zwiedzanie muzeum, proszę się spieszyć, mamy bardzo mało
czasu”. Rozległ się szurgot wielu butów i po kilku minutach wycieczka opuściła bar.
Kiedy ostatni wycieczkowicz wyszedł, pomyślałem nie bez pewnej irytacji o zawodnej
metodzie dedukcji, dzięki której wziąłem wycieczkę za grupę urzędników korzystających z
przerwy obiadowej.
Podniosłem się z krzesła z pogodną twarzą i zbliżyłem się do lady.
— Co ma być? — spytał barman.
— Szklanka wermutu.
Przy nalewaniu wina do szklanki zauważyłem, iż barman pomimo potężnego ciała poru-
sza się lekko i zwinnie.
— Pietro, zagrasz? — zawołał jakiś męski głos.
Wykonałem półobrót i zobaczyłem karty w ręku krostowatego młodzieńca.
— Nie gram — stanowczo odpowiedział mężczyzna zza lady.
— Jak chcesz, mnie wszystko jedno — przesadnie głośno krzyknął młodzieniec i obró-
cił się twarzą do swoich towarzyszy.
— A może ja bym z nimi zagrał? — zwróciłem się do barmana.
Ten popatrzył na mnie taksującym spojrzeniem i przenosząc wzrok na kieliszek, który
właśnie trzymał w ręku, powiedział:
— Jak pan chce. Nic mnie to nie obchodzi.
— Z tego, co pan mówi, domyślam się, że to są cwaniacy — kontynuowałem rozmowę.
— Cwaniacy czy nie cwaniacy, nic mnie to nie obchodzi, ja z nimi grał nie będę —
odparł szybko, prawie nie robiąc przerw między zdaniami.
— Musieli pana ograć — ciągnąłem nie zrażony mętnością odpowiedzi.
— Lubi pan być ciekawy, co?
— Chcę coś wiedzieć o ludziach, z którymi będę grał — odpowiedziałem spokojnie.
— Specjalista? — szeptem zapytał barman.
— Można to i tak nazwać — rzekłem z uśmieszkiem.
— Napije się pan jeszcze wermutu?
— Jeżeli mam grać, to więcej pił nie będę.
— Potrafi ich pan zrobić? — spytał, przybliżając swoją twarz do mojej.
Poczułem jego oddech przesycony alkoholem.
— Wszystko jest do zrobienia na tym świecie — powiedziałem sentencjonalnie.
— Wygrali ode mnie masę forsy. Czekałem na taką okazję. Jeżeli zechce pan zagrać,
dam pół forsy na grę. Potem pan zwróci tylko wkład. Zgoda?
Pomyślałem, że wszystko układa się pomyślnie i że szczęście do przypadków jeszcze
mnie nie opuściło.
— Czy będziemy tutaj grali?
— Można tutaj.
Po tych słowach zapanowało milczenie. Zastanawiałem się, którą możliwość wybrać.
Pierwszą, to znaczy zagrać w karty oszukując tych cwaniaków i przez to samo zyskać zaufa-
nie barmana, czy też, co było drugą możliwością, zacząć wypytywać się barmana o sprawę
manekina. Co przed chwilą wydawało mi się szczęśliwym zbiegiem okoliczności, to jest
możność zaskarbienia sobie zaufania barmana, w owym momencie zastanowienia nie wydało
mi się wcale mądrym pomysłem. Skazywałem się na przejście o wiele dłuższej drogi i, co
gorsze, nie miałem wcale pewności, czy ta droga zaprowadzi mnie do celu.
— Czy jest tu jakiś pokoik, gdzie moglibyśmy porozmawiać przed grą?
— Jest.
— Enrico! — zawołał głośno.
Z drzwi prowadzących do kuchni wybiegł młody chłopak.
— Zastąpisz mnie przez chwilę.
— Tak, szefie — odpowiedział chłopak i wszedł za ladę.
— Idziemy — kiwnął ręką barman.
Weszliśmy w drzwi zasłonięte kotarą. Droga nasza wiodła przez ciemny korytarzyk.
Korzystając z ciemności, wsunąłem rękę pod marynarkę i odbezpieczyłem pistolet. Barman
nagle stanął, usłyszałem jakiś metaliczny dźwięk. Dopiero po chwili zorientowałem się, że
dźwięk wydają klucze. Stojący przede mną mężczyzna długo wśród nich przebierał, w końcu
znalazł poszukiwany kluczyk i otworzył nim drzwi. Oślepiło mnie światło silnej żarówki.
Przetarłem oczy i wszedłem do pokoiku przymykając za sobą drzwi.
— Nie jest pan oszczędny, jeżeli pali pan żarówkę w pustym pokoju.
— Tu, jak pan widzi, nie ma okien, wprawdzie mógłbym otworzyć drzwi do sąsiednie-
go pokoiku, bo tam są okna, ale w pokoju i tak byłoby ciemno. A ja nie lubię wchodzić do
ciemnego pokoju. Ten strach przed ciemnym pokojem pozostał mi jeszcze z dzieciństwa.
— Pan tutaj mieszka?
— Tak. Ale przejdźmy do rzeczy. Co pan chciał powiedzieć?
— Nic szczególnego, panie Termi.
— Skąd pan wie, jak się nazywam? — spytał patrząc mi w oczy.
— To nieważne. Mam do pana interes, a pan ma go do mnie, więc wszystkie inne spra-
wy powinniśmy zostawić na później.
Zauważyłem, że barman zmrużył oczy. Widocznie przeczuwał niebezpieczeństwo. W
pewnym sensie było mi to na rękę. Najspokojniejszy nawet człowiek, od chwili kiedy prze-
czuje niebezpieczeństwo, zaczyna działać z „gorączką niebezpieczeństwa”, polegającą na
chęci uprzedzenia owego niebezpieczeństwa. Reakcje takiego człowieka stają się gwałto-
wniejsze, bardziej krańcowe, a przez to samo wiele mówiące dla kogoś, kto prowadzi śle-
dztwo.
— Słucham. Czego pan chce?
— Chciałem panu powiedzieć, jak się pan ma zachowywać podczas mojej gry.
— No... proszę mówić — twarz barmana przybrała swój dawny wygląd.
— Po pierwsze, musi pan powiedzieć, dlaczego zamówił pan u dwóch miłych kobiet
manekin z masy papierowej, wyobrażający kadłub ludzki.
Zdanie to wypowiedziałem wolno, patrząc przez cały czas na twarz barmana. Fotografia
tej twarzy zrobiona w momencie, gdy pan Termi usłyszał moje pytanie, mogłaby być znako-
mitą karykaturą byka szykującego się do walki.
— Nic nie rozumiem — powiedział Termi, usiłując przybrać obojętną minę.
Pomyślałem, iż natura była bardziej hojna w obdzieleniu barmana zaletami fizycznymi
niż umysłowymi. Nawet dziecko poznałoby, że barman kłamie.
— Czy chce pan kilka lat swego życia spędzić w budynku, którego okna są okratowa-
ne? — spytałem.
Kiedy skończyłem to barokowe zdanie, przypomniał mi się starszy pan, przedstawiciel
galerii i jego kwieciste monologi. Uśmiechnąłem się.
— Z czego się pan śmieje? — warknął Pietro Termi.
— Czy może pan odpowiedzieć na moje pytanie? — rzuciłem, nie zwracając uwagi na
warknięcie barmana.
— To pan może siedzieć. Napastuje pan ludzi w ich mieszkaniach. To jest karalne!
— Niech się pan nie kłopocze o moje losy — pospieszyłem go uspokoić — dam sobie
sam radę.
Barman przygryzł dolną wargę.
— Niech pan mówi — powiedziałem ostro.
— Nie mam nic do powiedzenia.
Mięśnie na twarzy pana Termi stężały. Widoczne były bruzdy biegnące wzdłuż poli-
czków, kończące się w okolicach szczęki.
— Dwie miłe panie, pracowniczki teatrzyku kukiełkowego na Piazzale del Pinzie
zeznały, iż zrobiły na pana zamówienie kadłub z masy papierowej. Wie pan równie dobrze
jak ja, że kadłub ów posłużył jako przynęta dla ciekawskich portierów. Efektem podrzucenia
kadłuba była kradzież obrazu.
— Nic o tym nie wiem — z uporem powtórzył Termi.
— Na czyje zlecenie zamówił pan manekin?
— Nie wiem o żadnym manekinie!
— Niech pan nie będzie idiotą — odezwałem się łagodnie. — Jeżeli pan chce, aby na-
stąpiła konfrontacja z tym paniami, to bardzo proszę. Chciałem tylko pana ostrzec, że odbę-
dzie się ona w miejscu, gdzie urzędują policjanci. Potem nie jest rzeczą łatwą wyjść z takiego
budynku.
— Dobrze, powiem wszystko — rzekł matowym głosem.
Przypatrzyłem mu się uważnie. Twarz barmana zaprzeczała wypowiedzianym przed
chwilą słowom.
— Słucham?
Ciężkie ciało barmana przeleciało nad krzesłem na podobieństwo gumowej piłki. Ten
mężczyzna był świetnie wygimnastykowany. Jego ręka była już przy kontakcie. Wtedy rzuci-
łem flakonem. Termi krzyknął i dłoń jego odleciała od kontaktu. Zrobiłem dwa szybkie kroki.
W mojej dłoni pojawił się pistolet.
— Chciałem ci powiedzieć, że gaszenie światła w tym wypadku było niewłaściwe.
Mów!
Barman ciężko dyszał. Po jego dłoni spływała strużka krwi. Skorupy flakonu leżały na
podłodze.
— Mów! — powtórzyłem.
— Nie mam nic do powiedzenia. Nie rozmawiam z facetami, którzy trzymają mi splu-
wę pod nosem.
— Chowam tę zabawkę. Teraz już nie masz żadnych przeszkód. Możesz mówić.
Barman popatrzył najpierw na swoją skrwawioną dłoń, a później przeniósł wzrok na
moją twarz. Domyśliłem się, że przygotowuje jakąś rozróbę. Pomyślałem, że jeżeli nawet ma
broń, to ja i tak zdążę wcześniej wyjąć pistolet.
— Czekam. Moja cierpliwość niedługo się skończy.
— Dobrze, będę mówił.
Jego prawa dłoń zwinięta w pięść zatoczyła krótki łuk. Zdążyłem odchylić nieco głowę.
Poczułem piekący ból w uchu. Drugi unik był instynktowny. Pięść barmana dosięgła mego
obojczyka. Odskoczyłem. Termi opuścił lewą rękę, a prawą odgiął do tyłu. Wykorzystałem to
i piękny prawy sierpowy wylądował na jego szczęce. Poprawiłem lewym prostym. Pięści
barmana przeleciały koło mojej twarzy. Obaj odskoczyliśmy. Barman niespodziewanie rzucił
się w moim kierunku z wysuniętą naprzód nogą. Chwyciłem ją i pociągnąłem. Termi prze-
wrócił się. Zerwał się błyskawicznie, ale wtedy dosięgnął go mój cios wymierzony w nasadę
nosa. Z jękiem upadł na podłogę.
Zauważyłem w rogu pokoju kran. Podszedłem do niego i zwilżyłem chusteczkę. Po
skropieniu wodą barman odzyskał przytomność.
— Pojedziemy chyba na policję — powiedziałem obojętnie.
Termi z widocznym wysiłkiem obrócił głowę w moim kierunku. Jego twarz wykrzywiał
grymas. Podniósł się ze stęknięciem i usiadł na krześle.
— Zostawiam ci trzy minuty czasu. Namyśl się, czy będziesz mówił. Jeżeli powiesz,
zostaniesz tutaj i nikt nie będzie wiedział, kto był moim informatorem. Przekonałem się, że
nie jesteś tchórzem — przy mówieniu tych słów mój głos stał się cieplejszy — dlatego to nie
będzie sypanie. Jesteś zmuszony do mówienia; grozi ci więzienie i mówiąc prawdę, nie wiem,
czy nie znajdzie się jakiś nerwowy policjant, który uprzyjemni ci życie biciem. Pamiętaj, że
nic mu nie będziesz mógł zrobić. Wiesz, że najbardziej poniżająca jest niemożność oddania
ciosu. Od tej chwili czekam trzy minuty.
Stałem naprzeciw siedzącego mężczyzny i patrzyłem obojętnym wzrokiem na jego
twarz, zastanawiając się, czy moja przemowa odniesie skutek, czy odwoływanie się do
„męskich spraw” coś pomoże. Podczas tego milczenia powziąłem pewność, iż barman na
pewno nie jest ważną figurą w tej grze, lecz wyłącznie ogniwem, bez poznania którego dalsze
śledztwo byłoby niemożliwe.
— Minęły trzy minuty — odezwałem się spoglądając na zegarek.
— Muszę się jeszcze chwilę zastanowić.
— To jest niemożliwe. Odpowiadaj.
— Kazano mi zamówić kadłub...
— Kto?
— Przyszli raz na wino dwaj faceci. Popiłem z nimi, na drugi dzień przyszli znowu,
widocznie im się moja knajpa podobała. Pewnego dnia, gdy byłem trochę zalany, powiedzia-
łem im, że mam kłopoty z dwiema starymi babami, które chcą się ze mną żenić. Są szpetne,
co?
Pominąłem to zapytanie milczeniem.
— I tak się im skarżyłem — ciągnął dalej Termi wpatrzony w jakiś punkt na ścianie —
i powiedziałem, że obie baby ani nie są ładne, ani nie mają pieniędzy. Powiedziałem wtedy,
że po co mam się żenić z babą co jest szpetna, nie ma forsy a tylko pracuje w jakimś teatrzyku
kukiełek. Oni powiedzieli, że mam rację i że byłbym największym osłem, gdybym się z
którąś z nich ożenił. Potem piliśmy aż do wieczora i gadaliśmy o innych rzeczach.
Właściciel knajpy zrobił przerwę, oblizał językiem wargi i ostrożnie macając swoją
twarz zauważył:
— Ale dostałem, niech to szlag trafi.
— Słucham dalej — oświadczyłem zimno.
— Czy ma pan papierosa?
Podałem mu papierosy i zapalniczkę. Wyjął jednego z paczki, zapalił. Zaciągnął się z
przyjemnością. Przez chwilę twarz jego miała błogi wyraz, zmącony nagle grymasem bólu.
— Nie można się nawet skrzywić, wszystko mnie boli. A dlaczego pan nie pali?
— Później zapalę. Proszę mówić.
Termi wręczył mi z powrotem papierosy i zapalniczkę, potem przeniósł wzrok na trzy-
many przez siebie papieros. Byłem nieomal pewien, że zastanawia się, czy papierosy nie są
czymś zatrute. Wśród ludzi jego pokroju bardzo często krążą legendy na temat zatrutych pa-
pierosów. Gdyby był inteligentniejszy, domyśliłby się, że nie mam żadnego celu, by go usy-
piać czy truć przed złożeniem zeznań. Jakby na potwierdzenie moich myśli, Termi zapytał:
— Dlaczego pan nie pali? Czy to przypadkowo nie są „perfumowane” papierosy?
Słowo „perfumowane” wypowiedział z naciskiem i ze znaczącym chrząknięciem.
— Nie chcesz, to nie pal. Nikt cię nie zmusza. I dość tego gadania. Masz mówić.
— To chyba go nie wyrzucę — rzekł rozciągając samogłoski i patrząc na papierosa; po
czym podniósł go zdecydowanym ruchem do ust i zaciągnął się.
Uśmiech rozszerzył mi wargi. Wiedziałem, że tak będzie. Przez danie barmanowi wy-
boru: „pal albo nie pal”, podrażniłem „męską” dumę. Żeby okazać się facetem odważnym —
był nim zresztą — zaciągnął się papierosem. W ten sposób, gdyby papieros był zatruty, osiąg-
nąłbym łatwo mój cel; myśli te wywołały na mojej twarzy uśmiech. W chwili kiedy się
uśmiechnąłem, na twarzy restauratora i barmana w jednej osobie zjawił się wyraz podejrzli-
wości. Jego reakcje psychiczne były tak łatwe do odgadnięcia, że zastanowiłem się, czy taki
człowiek będzie miał jakieś wiadomości, które okażą się przydatne w dalszym śledztwie. Nie
jest wykluczone, iż jacyś faceci posłużyli się nim jako narzędziem i Termi nic o owych face-
tach nie wie. Najbliższe chwile miały przynieść rozwiązanie.
— Słucham.
— I raz przyszedł jeden z nich i powiedział, żebym zamówił taki manekin, dał mi nawet
rysunek, jak ten manekin ma wyglądać, i powiedział, że już więcej nie przyjdzie i żebym
odniósł to świństwo do jednego domu i żebym nic nikomu o tym nie mówił.
— Ile za to dostałeś?
— Cztery tysiące lirów.
— Tanio.
— Cóż robić. Robiłem to dla przyjaciół. Wszystkie pieniądze dałem tym babom.
— Pod jaki adres miałeś odnieść manekin?
— Nie przypominam sobie...
— Chcesz, abym ci przypomniał?
— Zaraz... gdzie to było? Nie mogę sobie przypomnieć.
— Jeżeli jeszcze raz powiesz coś takiego, to wtedy...
— Już wiem! Już wiem.
— Mów.
— Via Rosa 32. To jest na drugim piętrze.
— Co jest i kto?
— Oni się nazywają... tak mi mówili... zaraz... aha! już wiem. Oni się nazywają, to
znaczy jeden się tak nazywa: Martoni.
Zapisałem te dane w notesie.
— Czy oni jeszcze tutaj przychodzą?
— Nie.
— Czy byli wtedy w mieszkaniu, gdy przyniosłeś kadłub?
— Byli. Wypiliśmy nawet cztery butelki wina.
— Dlaczego nie chciałeś powiedzieć tego od razu? — spytałem, z góry wiedząc, jaką
otrzymam odpowiedź.
— Powiedziałem im, że nikomu o tym nie szepnę. Później przeczytałem o całej
grandzie w gazetach i zobaczyłem ten manekin, więc powiedziałem do siebie: „Pietro, masz
trzymać język za zębami”.
— Idziemy. Jeżeli piśniesz komuś słówko o naszej rozmowie, to później możesz tego
żałować. Co do siebie, mogę cię zapewnić, że będę dyskretny. Kapujesz?
— Tak — mruknął Termi pocierając delikatnie opuchnięty nos.
— I jeszcze jedno: Czy ci panowie mają telefon?
— Nie wiem.
Po wyrazie twarzy mego rozmówcy poznałem, iż nie kłamie. Kiedy wychodziliśmy z
pokoju, Termi usłużnie zapalił zapalniczkę, by oświetlić mi drogę w ciemnym korytarzyku.
Idąc za nim pomyślałem, że właściwie czuję do niego sympatię, ale nigdy bym go nie zaanga-
żował jako swojego pomocnika.
Pożegnaliśmy się przy barze. Chłopiec, który zastępował barmana za ladą, zrobił dosyć
głupią minę na widok opuchniętej twarzy swojego szefa.
— Zmykaj, Enrico — zwrócił się do niego restaurator.
Chłopiec wzruszył ramionami i pobiegł do kuchni, i zapewne po to, by jak najszybciej
podzielić się nowiną o zapuchniętej twarzy barmana.
— Proszę nie mieć do mnie pretensji, panie Termi — powiedziałem żegnając się — pan
sam rozpoczął awanturę. Przy okazji wpadnę kiedyś do pana na wino.
To przejście na pan mile zaskoczyło barmana. Poznałem po jego twarzy, że chce powie-
dzieć coś miłego. I nie omyliłem się. Barman nachylił się i cicho powiedział:
— Pan nic a nic nie wygląda na glinę. Niechby więcej było takich policjantów. Proszę
kiedyś do mnie wpaść.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Kiedy byłem już przy drzwiach, usłyszałem za sobą męski
głos. To krostowaty młodzieniec zachęcał barmana do gry w karty.
Zapłaciłem za parking, po czym usiadłem w wozie zastanawiając się nad dalszymi
etapami śledztwa. Kiedy ułożyłem sobie plan, nacisnąłem starter. Wóz ruszył i przez następne
piętnaście minut jechałem ulicami Rzymu, by zatrzymać się przed wejściem do dobrej
restauracji, w której zjadłem nieco spóźniony obiad.
O godzinie szesnastej minut dwadzieścia zjawiłem się na drugim piętrze kamienicy
stojącej przy via Rosa 32 i zapukałem do ciemno politurowanych drzwi. Po chwili pukania
zauważyłem dopiero czerwony guziczek dzwonka wystający z futryny. Nacisnąłem go i drzwi
po kilkunastu sekundach otworzyła korpulentna niewiasta, której twarz ozdobiona była
czarnym wąsikiem.
— Proszę wejść — odezwała się rozkazującym tonem i jakby dla dodania powagi
swoim słowom zatoczyła półkole swoim potężnym ramieniem.
Zostałem wprowadzony do saloniku urządzonego według mody panującej przed pięć-
dziesięciu laty. Tym samym rozkazującym ruchem kobieta wskazała mi krzesełko. Usiadłem
na nim nie domyślając się, że zwykły drewniany przedmiot może kryć tyle zasadzek. Kiedy
oparłem się o poręcz, w moje plecy weszły jakieś kanciaste przedmioty. Nie jestem pewien
czy nie wydawało mi się, iż zostałem przez jakiś ostry przedmiot przebity na wylot. Krzesło
na poręczach miało małe rzeźby przedstawiające dokładnie kwiat róży. Bardzo lubię te kwia-
ty, pod warunkiem, że nie są one zrobione z drzewa i przez to samo nie mają płatków ostrych
jak noże oraz że nie wchodzą one pod łopatki. Moje plecy odskoczyły od poręczy. Usiadłem
wyprostowany niczym mumia faraona, chrząknąłem, chciałem przemówić. Nic z tego jednak
nie wyszło. Kobieta w trosce o moje zdrowie wyrzekła to pełne samarytanizmu zdanie:
— Ależ proszę usiąść wygodnie, proszę się nie krępować. Przyszedł pan przecież
załatwiać interes, a nie składać wizytę starej ciotce, po której spodziewa się pan odziedziczyć
spadek.
Myślę, iż po usłyszeniu tych słów mina moja nie musiała być najmądrzejsza. Dlaczego
ta miła pani w szlafroku w bardzo kolorowe kwiaty zachęca mnie do wbijania sobie w plecy
drewnianych płatków róży i w dodatku mówi jeszcze o jakimś interesie?
— Nie chce mnie pan posłuchać, ach! Jak ja strasznie lubię dobrze wychowanych ludzi,
którzy potrafią siedzieć prosto i patrzeć w oczy damom — powiedziała dama, widząc, że w
dalszym ciągu zachowuję faraońską postawę.
— Może pomówimy o interesie — zaproponowałem.
— Ma się rozumieć, że pomówimy... Ma się rozumieć. Na ile godzin czy dni potrzebne
panu?
— Co?
— Jak to co? Mieszkanie! — popatrzyła na mnie nieufnie
— Na jeden dzień.
— Kto pana do mnie skierował?
— Martoni.
— Bardzo miły mężczyzna, naprawdę bardzo miły. Co się z nim teraz dzieje?
— Dziękuję w jego imieniu. Chyba jest wszystko w porządku.
— Dosyć długo go nie widziałam.
— A kiedy on tu był po raz ostatni?
— Dawno... Przed tygodniem.
— Nie przyszedłem tutaj wynajmować mieszkania. Prowadzę śledztwo w pewnej spra-
wie. Proszę o adres pana Martoniego.
— Boże! Pan jest z policji, ja zawsze żyję w zgodzie z policją. Ma się rozumieć, że po-
dam panu adres, nigdy nie miałam żadnych przykrości ze strony policji. Tak! Odkąd żyję na
świecie, nie miałam żadnych przykrości ze strony policji, żeby pan wiedział, że nie miałam!
On mieszka na via Maggio... zaraz, nie pamiętam który numer, muszę zajrzeć do notesu.
Wyjęła z szufladki stołu notesik, chwilę go kartkowała, a potem podała mi go, mówiąc:
— Proszę, tu jest jego adres.
Drobne, okrągłe litery układały się w napis: „Martoni, bardzo miły, mieszka przy via
Maggio 85 m. 8”. Przepisałem adres do swego notesu i pożegnałem rozmowną panią mówiąc
jej, iż ma duży dar konwersacji. Dama się uśmiechnęła pokazując garnitur sztucznych zębów i
w dowód wdzięczności odprowadziła mnie do drzwi.
Po półgodzinnej jeździe przez Rzym zatrzymałem wóz przed domem, w którym pra-
wdopodobnie miał mieszkać Martoni. Zadzwoniłem domieszkania numer osiem. Otworzył mi
drzwi mężczyzna z kilkudniowym zarostem na twarzy i na moje zapytanie o pana Martoniego
oświadczył, iż ten wyprowadził się przed czterema dniami, i że pytało już o niego kilku ludzi,
i że on ma dość tych wszystkich wizyt, i jeżeli przyjdzie jeszcze ktoś z zapytaniem, co się
dzieje z Martonim, to on tego kogoś zrzuci ze schodów. Na to ja grzecznie, lecz stanowczo
wsadziłem but między drzwi i oznajmiłem, iż byłoby pożądane, aby odbyła się między nami
mała konferencyjka. Gość zniewolony moim łagodnym głosem spytał, czy mam ochotę do-
stać w mordę.
W odpowiedzi krótkiej, lecz dosadnej, wyraziłem nadzieję, że to by mu się nie opłaciło
z kilku względów. Po czym tonem wyjaśnienia dodałem, iż tyle razy przez nas wspomniany
pan Martoni jest podejrzany o popełnienie pewnego przestępstwa. — Wobec czego pańskie
zachowanie kwalifikuje się jako pomaganie przestępcy. Na to zarośnięty facet odpowiedział,
że nie podejrzewał poprzedniego lokatora o żyłkę przestępczą i wobec takiego stanu rzeczy
on, Carlo Nestra, prosi mnie do swego mieszkania, przypuszczając, iż ja zapomnę o przykrym
incydencie.
Usiedliśmy w wygodnych fotelach i pan Nestra zaczął:
— Widziałem pana Martoniego przy przeprowadzce. Właściwie nie była to przeprowa-
dzka. Wyniósł dwie walizy i nic więcej. Jest to brunet średniego wzrostu, ale jak pan wie,
brunetów we Włoszech jest dość duża Nic więcej nie mogę panu powiedzieć. — W tym
miejscu pan Nestra zrobił przerwę, zmarszczył czoło i ciągnął dalej:
— Chociaż mam pewną myśl, która powinna pana zainteresować. Wczoraj była tu
pewna dziewczyna. Zrobiła mi awanturę, jakbym ja był temu winien, że poprzedni lokator nie
zostawił jej żadnej wiadomości. Dziewczyna zostawiła mi numer swego telefonu na wypadek
jakiejś wiadomości o panu Martonim. Mam go tutaj i jeżeli pan chce, mogę go panu dać.
Dziewczynka jest całkiem miła.
— Dziękuję panu za pomoc, chętnie z niej skorzystam — odparłem — miałbym tylko
jeszcze maleńką prośbę. Czy mógłby mi pan okazać swoje dokumenty?
— Pan podejrzewa, iż to zapewne ja nazywam się Martoni? Ha, ha, to zabawne! Proszę,
oto moje papiery.
— Dziękuje i przepraszam — powiedziałem po przejrzeniu dokumentów.
— Proszę, to jest ten numer. Może pan do niej zadzwonić — mój rozmówca wręczył mi
skrawek papieru.
— Czy mógłby pan do niej zadzwonić i zaprosić ją na małą pogawędkę?
— To może być dosyć zabawne. Już dzwonię.
Nestra wyszedł do przedpokoju zostawiając drzwi otwarte, tak bym mógł słyszeć całą
rozmowę. Po chwili usłyszałem jego głos.
— Mam dla pani pewną wiadomość. Proszę natychmiast przyjeżdżać! Co? Nie, przez
telefon nie mogę. Za ile? Pół godziny. W porządku.
Przez pół godziny rozmawialiśmy o muzyce dodekafonicznej. Carlo Nestra w toku
rozmowy zdążył powiedzieć, iż jest kompozytorem jazzowym, który coraz częściej odczuwa
ciągotki do komponowania muzyki poważnej.
— Właściwie to nie można mówić o jakiejś przepaści dzielącej jazz od muzyki powa-
żnej. Dzisiaj następuje wymiana; wiele elementów muzyki poważnej przyjmuje jazz i odwro-
tnie — mówił kompozytor trąc dużą, silną ręką nieogoloną brodę.
Byliśmy akurat w trakcie dyskusji o „Symfonii Kwiatów”, gdy u drzwi rozległ się
dzwonek. Nestra poszedł otworzyć. Wszedł do pokoju z młodą dziewczyną ubraną w obcisłe
czarne spodnie i zamszową kurteczkę. Popatrzyła na mnie zdziwiona, lecz opanowując się
podeszła z wyciągniętą dłonią. Przedstawiliśmy się sobie, a właściwie bąknęliśmy jakieś
samogłoski, zrozumiałe jedynie dla wypowiadającego je.
— Słucham pana — powiedziała dziewczyna siadając w fotelu i zapalając papierosa.
— Widzi pani — rozpoczął Nestra zacierając dłonie — ten pan, który tu siedzi, mógłby
coś pani powiedzieć, pod warunkiem, iż najpierw pani udzieli mu kilku informacji.
— Co ja jeszcze mogę o tym łajdaku powiedzieć — wybuchnęła dziewczyna —
najpierw dawał mi swoje zdjęcia z czułymi podpisami, a potem zniknął zostawiając mnie
razem z przeklętą mamusią, która co wieczór pyta się, kiedy ten bałwan się ze mną ożeni.
— Mam dla pani propozycję — odezwałem się — pani da mi zdjęcie Martoniego, a ja
postaram się go znaleźć w przeciągu kilku dni.
— Prywatny detektyw?
— Zgadła pani. Ma się rozumieć, że nic od pani za to nie wezmę. Robię to dla mego
przyjaciela — tu wskazałem na kompozytora — który opowiadał mi o pani kłopotach i szcze-
rze pani współczuł.
— Niepotrzebne mi współczucie. Jestem tylko zła. Zgadzam się na to. Jestem tu na sku-
terze, mogę pana podwieźć pod swój dom i dam jedno ze zdjęć. Nie jestem wcale zmartwio-
na, jestem tylko zła — powtórzyła — i nagle jej usta skrzywiły się, a w oczach pojawiły się
łzy.
— Wszystko będzie dobrze — rzekł kompozytor podchodząc do fortepianu.
Po chwili oboje słuchaliśmy songu śpiewanego i granego przez muzyka. Dziewczyna
wytarła chusteczką oczy i spytała:
— Jedzie pan?
— Pojadę, ale autem. Czeka na dole.
— Tylko niech mnie pan nie zgubi z oczu. Do widzenia panu, panie Carlo, może kiedyś
do pana wpadnę.
— Do widzenia! Bardzo się będę cieszył.
— Do widzenia, panie Nestra — powiedziałem przy drzwiach.
Kompozytor pokiwał mi ręką i uśmiechnął się przyjaźnie. I potem, nie wiem na czyją
cześć, zagrał i zaśpiewał nowy song.
Dziewczyna ubrała kask i wsiadła na skuter. Jechałem za nią i muszę przyznać, że jazda
jej była wspaniała. To się rzadko zdarza u kobiet. W pewnej chwili zatrzymała się przed
nowoczesną kamienicą, poczekała aż się zbliżę i krzyknęła: „Proszę chwilę poczekać”. Po
kilku minutach wybiegła z bramy trzymając w ręku zdjęcie.
— Niech pan zapisze mój adres i numer telefonu. Jeżeli się pan czegoś dowie, proszę
zatelefonować. Powodzenia. Jak się pan nazywa?
— To nieważne — odpowiedziałem ruszając.
Był już czas na spotkanie z Ritą. W drodze myślałem nad dalszym postępowaniem.
Przypuszczałem, iż facet zatrze ślady. Przez to, że otrzymałem zdjęcie, moje szanse wzrosły.
Natrafiłem na pierwszy błąd faceta. Pamiętając o maksymie, iż jeden błąd musi wywołać
inne, jechałem na spotkanie raczej w dobrym humorze. Mówiąc prawdę, cieszyłem się z tej
randki jak sztubak.
Kawiarenka na Piazzale del Pinzie była tak samo jak w dniu wczorajszym przepełniona.
Spojrzałem na zegarek. Przyjechałem o dziewięć minut za wcześnie. Zamówiłem mały scotch
i zacząłem się jeszcze raz zastanawiać nad dotychczasowym śledztwem. Zdjęcie, które spo-
czywało w wewnętrznej kieszeni mojej marynarki, przedstawiało dla mnie dużą wartość;
wraz ze zniknięciem nieznanego mi bliżej Martoniego stawało się jedynym efektem śledztwa
i ogniwem zastępującym jakiegoś człowieka, który mógłby mi udzielić wiadomości o pra-
wdopodobnym przestępcy. Postanowiłem zadzwonić do znajomego oficera policji, następnie
spotkać się z nim, aby wspólnie sprawdzić, czy człowiek noszący nazwisko Martoni zareje-
strowany jest w zdjęciotece przestępców. Wypiłem scotch i kiedy odstawiłem kieliszek,
zobaczyłem wchodzącą Ritę.
— Miałam przykrości w domu — poskarżyła się po przywitaniu.
Pogładziłem ją po ręce.
— Rodzice... Wiesz sam, jak bywa. Muszę wypić coś silniejszego.
— Dwa razy scotch — zawołałem do przechodzącego kelnera.
— Czy ciągle jeszcze będziesz miała przykrości? Czy nie można temu jakoś zaradzić?
— Już się ubezpieczyłam. Powiedziałam, że wyjeżdżam na trzy dni do koleżanki. Nie
gniewasz się?
— Za co?
— Za to — odpowiedziała składając usta w ryjek — że będę przez trzy dni ci przeszka-
dzać.
Roześmialiśmy się.
— Dużo dzisiaj pracowałeś? — spytała tonem b a r d z o dorosłej osoby.
— Strasznie dużo — odrzekłem płaczliwie.
— Kolację jadłeś? — indagowała naśladując głos matki wypytującej syna.
— Jeszcze nie. mamusiu.
— Niedługo będziesz jadł.
Kelner przyniósł dwa kieliszki napełnione żółtawym płynem.
— Co dzisiaj robiłeś?
— Prowadziłem pewną sprawę.
— Jaką?
— Tajemnica. Nie mogę powiedzieć ani słóweczka.
— Jak chcesz. Wcale nie jestem ciekawa.
Długo jeszcze rozmawialiśmy w ten sposób. Naśladowaliśmy dzieci i dorosłych, zwie-
rzęta i ptaki, a chwilami nie mówiliśmy nic, tylko patrzyliśmy na siebie i wówczas uśmiech
rozciągał nasze wargi.
Następnego dnia o godzinie jedenastej wyszedłem z mieszkania, udałem się do garażu i
wyprowadziłem wóz. Po uzupełnieniu zapasu benzyny pojechałem do znajomego oficera
policji. Przeglądanie zdjęcioteki zaczęliśmy o godzinie dwunastej i, mimo że trwało ono przez
dwie godziny, nie znaleźliśmy fotografii Martoniego.
Obiad zjadłem w domu. Posiłek smakował mi tak bardzo, że przy deserze zacząłem
przypominać sobie ceremonie ślubne wszystkich moich żonatych przyjaciół.
O godzinie piątej znalazłem się w moim biurze, gdzie zrobiłem kilka odbitek zdjęcia
Martoniego.
Do domu zatelefonowałem około godziny szóstej. Usłyszałem głos Rity i czułem się
szczęśliwy. Po wyschnięciu odbitek zatelefonowałem do jednego z moich współpracowników
i umówiłem się z nim na godzinę ósmą w cocktail-barze na Piazza della Stazione.
Andrea, mój współpracownik, znał twarze prawie wszystkich przestępców w Rzymie.
Chciałem mu pokazać fotografię Martoniego, spodziewając się, iż może będzie coś wiedział o
tym osobniku.
Kiedy wszedłem do baru, zobaczyłem mego przyjaciela siedzącego na stołku barowym.
Na kontuarze baru stały przed nim trzy wypróżnione kieliszki. Po zamówieniu szklanki soku
pomarańczowego opowiedziałem mu o całej sprawie.
— Pokaż to zdjęcie — poprosił po wypiciu czwartego kieliszka.
Wyciągnąłem z kieszeni jedną z odbitek.
— Jasne, że go znam! — i zwracając się do barmana: — Jeszcze raz to samo.
— Co o nim wiesz?
— A jak mi zabraknie forsy, to postawisz nowy kieliszek?
— Nie zadawaj idiotycznych pytań.
— To płotka. Nie ma na swoim koncie żadnej poważniejszej roboty. Według mnie do
żadnej większej rozróby się nie nadaje. Jakieś malutkie szantażyki na starszych paniach,
sprzedaże szkiełek wieśniakom jako brylancików — to tak; ale nic poważniejszego, za to ci
ręczę... Tak, to nie jest facet do dużej roboty.
— Czy wiesz, gdzie on się obraca?
— W tej chwili jest godzina ósma piętnaście. Prawdopodobnie będzie u taty Byka... to
taka knajpa.
— Pojedziesz ze mną?
— Jasne. Muszę być twoim przewodnikiem.
Uregulowaliśmy rachunek i wyszliśmy z baru na plac tonący w szaroniebieskim powie-
trzu rzymskiego wieczoru.
Po piętnastominutowej, wolnej z powodu mnóstwa pojazdów jeździe, stanęliśmy przed
knajpką, której wejście oświetlone było czerwonym neonem przedstawiającym rozszalałego
byka.
W knajpce panował hałas. Grupa mężczyzn stłoczona wokół telewizora oglądała mecz
bokserski i głośno komentowała każdą walkę. Również goście siedzący przy stolikach nie
milczeli ani nie mówili szeptem.
— Jest. Siedzi tam, w kącie, z chudym rudzielcem — szepnął Andrea.
— Zawołaj go.
— Dobrze. Ale musimy go gdzieś wyciągnąć.
— Czy to konieczne?
— Nie. Tylko tutaj jest trochę za dużo ludzi.
— Najpierw go przyprowadź. Potem zobaczymy...
Po chwili, do stolika przy którym usiadłem, zbliżył się Andrea trzymając pod rękę tak
dobrze znanego mi ze zdjęć pana Martoniego.
— Poznajcie się — rzekł mój współpracownik.
Z miłym uśmiechem wymieniłem jakieś wymyślone nazwisko.
— Siadamy — zadecydował Andrea. — Czego się napijecie?
— Ja kawy.
— Ja też.
— W porządku. Halo, kelner, trzy kawy. A teraz, czy pamiętasz Giovanni, że jesteś mi
coś winien?
— Pamiętam — odparł Martoni — czego znowu chcesz?
— Drobnostka. Nic ważnego. Będziesz odpowiadał na pytania mego przyjaciela. Albo
zadzwonię do instytucji, która trudni się wykrywaniem brzydkich sprawek.
— Po co tyle mówisz. Nie widzisz, ile jest ludzi w tej budzie? O co chodzi?
— Zna pan niejakiego Termi?
— Znam. Stary cwaniak.
— Czy przychodził pan do jego knajpy z jakimś towarzyszem?
— Nie.
— Czy pan coś studiował?
— Studiowałem, ale nie skończyłem... historię sztuki — dodał po małej przerwie.
— Czy dawał pan Termiemu jakieś polecenia? Na przykład jakiś zakup albo coś
podobnego.
— Nie.
— Panowie zapalą? — spytał mój współpracownik częstując nas papierosami.
Wzięliśmy papierosy.
— Słuchaj, Andrea, czy jeszcze długo będę musiał tak odpowiadać?
— Dopóki się memu przyjacielowi nie znudzi.
Martoni popatrzył na nas mrużąc oczy, lecz nic nie powiedział.
— Jeżelibym zaryzykował przypuszczenie, iż pan kazał udać się barmanowi do dwóch
kobiet w celu zamówienia manekina z masy papierowej, to pan by zaprzeczył czy nie?
— Zaprzeczyłbym — odparł Martoni.
— A dlaczego zmienił pan mieszkanie? — spytałem obojętnie strzepując popiół z
papierosa.
— Nie podobało mi się.
— Czy pańscy znajomi twierdzą, iż jest pan dużym cwaniakiem?
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Dlaczego zmienił pan mieszkanie? — spytałem powtórnie.
— Była jedna sikorka, która chciała wychodzić za mąż. Za często mnie odwiedzała.
Znudziło mi się to, więc nawiałem.
— Przy jakiej ulicy mieszka ta pani?
Martoni wymienił ulicę, przy której mieszkała ofiarodawczyni zdjęcia.
— Więc twierdzi pan stanowczo, że nic pan nie wie o żadnej kukle?
— Nic nie wiem.
— Czym w takim razie wytłumaczy pan fakt, iż Termi powiedział mi, że na pana zlece-
nie zamówił u dwóch kobiet manekin z masy papierowej? Wie pan z dzienników popołudnio-
wych, że ów manekin posłużył jako przynęta przy kradzieży obrazu Cezanne'a.
— Termi nie mógł czegoś podobnego powiedzieć — zawołał z oburzeniem Martoni.
— Służę panom. Trzy kawy? — powiedział mi nad uchem kelner
— Tak, dziękujemy.
— Sądzę, że najlepiej będzie pojechać do knajpy i pogadać z Termim.
— Proszę bardzo — odparł Martoni parząc sobie usta kawą.
— Nie spiesz się — z naganą w głosie pouczył go Andrea — możesz na tym przegrać.
— Wiem, co mówię. Termi to stary cwaniak. Jeżeli mu to do czegoś potrzebne, to
potrafi nakłamać na własnego brata. Lepiej by było, żeby został w teatrze.
— W jakim teatrze? — zapytałem szybko.
— Był kiedyś aktorem. Potem zrobił jakieś świństwo i wyleciał.
— Termi aktorem? — spytałem, a w słowach tych zabrzmiało niedowierzanie.
— Dlaczego to pana tak dziwi?
— Wcale mnie nie dziwi. Kończymy kawę i jedziemy. Andrea, popraw portfel.
Słowa: „Andrea, popraw portfel” były między nami sygnałem, iż należy się przygoto-
wać do jakiejś rozróby bądź to przez zwiększenie uwagi, bądź też przez wyciągnięcie broni.
— Zrobi się, szefie — odpowiedział — i na dowód dobrego humoru pogłaskał filiżankę
z kawą.
— Ale co za świnia z niego — mruczał Martoni dopijając kawę.
— Idziemy, panowie — zadecydowałem. — Kelner, płacić.
Po kilkunastu minutach jazdy zatrzymaliśmy się przy via Giustiniani. Pierwszy wysiadł
z wozu Andrea, potem Martoni, a na końcu ja.
— Nie ma go — stwierdził Martoni po wejściu do baru.
Za kontuarem stał chłopiec. Zbliżyłem się do niego i spytałem:
— Gdzie szef?
— W mieszkaniu.
Kiwnąłem głową w kierunku moich towarzyszy i pchnąłem drzwi prowadzące do mie-
szkania. W milczeniu przeszliśmy ciemny korytarzyk. Nim zdążyłem zapukać, drzwi otwo-
rzyły się same. Na progu stanął Termi.
— A, to pan. Proszę wejść.
Weszliśmy w trójkę i stanęliśmy przed Termim.
— Co pan mówił? — gniewnie zaczął Martoni.
Uciszyłem go ruchem ręki.
— Kłamał pan, panie Termi. Obecny tu pan Martoni nigdy z panem o żadnym maneki-
nie nie rozmawiał.
— To on kłamie. Jest złodziejem i szantażystą. Jemu nie można wierzyć — z zupełnie
spokojną miną odpowiedział restaurator.
Po usłyszeniu spokojnej odpowiedzi Termiego nabrałem pewności, iż barman, jak to się
wyraził Martoni, jest wielkim cwaniakiem. Poczułem nawet złość na siebie, że dałem się tak
zwieść podczas poprzedniej wizyty. Świetnie grane scenki brałem za naturalne reakcje nie-
zbyt rozgarniętego faceta. Wraz ze złością poczułem coś w rodzaju podziwu dla umiejętności
aktorskich restauratora, jego wyczucia psychiki i umiejętności wcielenia się w graną przez
siebie postać.
— Czy mam cię tutaj zatłuc? — krzyczał rozwścieczony Martoni. — Myślisz, że uda ci
się mnie wrobić? Jak śmiesz? Ty świnio!
— Niech się pan uspokoi — powiedziałem sucho — krzyk tu nic nie pomoże.
— Więc powtarza pan — zwróciłem się do Termiego — że pan Martoni prosił pana o
zamówienie manekina?
— Tak — zabrzmiało jak wystrzał.
— Wspominał pan, że z panem Martonim był jeszcze jakiś mężczyzna. Kto to był?
— Nie wiem. Prawdopodobnie jakiś kolega Martoniego.
Termi zachowywał się jak najlepszy gracz. Odpowiadał spokojnie, rzeczowo, na jego
twarzy nie było widać zdenerwowania.
— Czy odnosił pan manekin do mieszkania pana Martoniego?
— Tak. Mówiłem panu o tym.
— Czy to było jego prywatne mieszkanie?
— Nie wiem. Kazał, a właściwie prosił mnie, bym mu odniósł ten kadłub.
— Czy on sam otworzył panu drzwi?
— Tak. W mieszkaniu był jeden z jego kolegów. Ten, o którym wspominałem.
— Kłamstwo! — ryknął Martoni.
— Czy był pan kiedyś aktorem?
— Owszem, byłem. Ale co to ma do rzeczy?
— Ma dość dużo. Jeżeli nazywa pan pana Martoniego złodziejem i szantażystą, to
dlaczego pan mu pomagał?
— Dostarczenie manekina z masy papierowej nie jest karalne. Znam prawo swego
kraju.
— Czy zna pan jakiegoś artystę malarza? — spytałem prawie wesoło.
— Bardzo możliwe, że znam. W tej chwili sobie nie przypominam.
— Czy ma pan jakieś przypuszczenia, do czego mógł posłużyć manekin panu Martonie-
mu?
— Nie miałem i nie mam.
— Dlaczego pan wierzy tej świni? — zwrócił się do mnie Martoni.
— Uspokój się, szef wie co robi — powiedział do niego Andrea, wyciągając z kieszeni
płaską flaszkę z koniakiem — lepiej się napij.
— Czy używał pan mieszkania przy via Rosa 32? — zapytałem Martoniego pijącego w
tej chwili koniak.
— Tak, używałem — odpowiedział po przełknięciu łyku koniaku — wie pan, czasem
się nie chce, by ktoś znał prawdziwy adres, więc korzysta się wtedy z wypożyczanych mie-
szkań.
Po usłyszeniu tych słów Termi się uśmiechnął.
— Czy to potwierdza moje zeznania? — zapytał.
— Niestety, nie. Bardzo mi przykro — odpowiedziałem łagodnie, lecz stanowczo.
— Jest pan uparty — odparł Termi wzruszając ramionami.
— Nie. Po prostu odpowiedź pana Martoniego nie świadczy o pańskiej prawdomówno-
ści. Teraz mam do pana małą prośbę. Będzie pan stał nieruchomo, a ja przeprowadzę małą
rewizję.
— Ma pan upoważnienie?
— Nie. Muszę przeprowadzić rewizję bez upoważnienia.
— Nie pozwalam! — krzyknął Termi.
— Przykro mi, ale wobec tych kłamstw jestem zmuszony przeszukać to miłe mieszka-
nko.
— Zawołam ludzi! Tu jest mój dom!
— Andrea, wytłumacz temu panu...
Mój współpracownik spokojnym gestem odebrał butelkę Martoniemu, schował ją do
kieszeni i w jego ręce pojawił się pistolet.
— Schowam tę zabawkę, ale niech pan nie robi głupstw. Nie sądzi pan chyba, że pań-
skie pięści są silniejsze od naszych — zwrócił się do restauratora.
Ten nic nie odpowiedział.
Rozpocząłem przeszukiwanie mieszkania. W szafie nic nie znalazłem. Poszukiwania w
biurku dały też dość mierne rezultaty. Zatrzymałem jedynie kalendarz terminowy, którego
kartki pokryte były zapiskami. Komoda zawierała same rupiecie — jak stare lalki, gazety,
opakowania z zagranicznych papierosów, kolorowe ołówki, zdjęcia z dzieciństwa oraz inne
podobne przedmioty. Otworzyłem następnie drzwi szafki wmontowanej w ścianę. Górne pół-
ki szafy były puste, jedynie na dolnej spoczywała metalowa kaseta.
Spróbowałem ją otworzyć, niestety, była zamknięta.
— Poproszę o kluczyk — zwróciłem się do restauratora.
— Nie mam.
— Trudno — powiedziałem ze smutkiem wyprostowując się.
Nagle przyskoczyłem do Termiego, uchwyciłem go za prawą rękę sposobem znanym
mi z walki japońskiej i restaurator znalazł się na podłodze, nie mogąc wykonać najmniejszego
ruchu rękoma. Prawe ramię było trzymane przeze mnie, a lewe zostało przygniecione ciałem
restauratora podczas upadku. Nie mógł go wyciągnąć, gdyż przytrzymując prawą rękę Ter-
miego, przytrzymywałem jednocześnie całe ciało. Najmniejszy ruch przyprawiłby go o ból,
silniejszy zaś o złamanie ręki. Wolną lewą ręką obmacałem kieszenie barmana. W jednej z
nich wyczułem jakiś duży przedmiot. Wsadziłem do kieszeni dłoń i wyciągnąłem pęk kluczy.
Gwałtownie puściłem ramię byłego aktora i podszedłem do otwartej szafy, na dnie której spo-
czywała kaseta. Przeglądając klucze zauważyłem, że Andrea zrobił dwa kroki i stanął przed
Termim w odległości około metra. Uśmiechnąłem się, gdyż ubawiła mnie ta przezorność.
Muszę dodać, iż twarz Martoniego rozjaśnił błogi uśmiech satysfakcji. Spojrzałem na otwór
zamka w kasecie i wybrałem klucz przypominający swym kształtem szkielet jaszczurki.
Nadawał się. Na samym wierzchu leżała książeczka czekowa. Odłożyłem ją na bok. Przerzu-
ciłem szybko papiery i banknoty zalegające kasetę i zainteresowałem się dopiero rachunkiem
na milion lirów. Rachunek został wystawiony przez człowieka nazywającego się Domenico
Contini. Wyjąłem zrealizowany rachunek z kasety, natomiast książeczkę czekową i pieniądze
wsadziłem na powrót do wnętrza. Przekręciłem klucz w zamku i uśmiechająca się oddałem
pęk kluczy właścicielowi.
— Domenico Contini, o ile mnie pamięć nie myli, jest właścicielem antykwariatu. Czy
mógłby mi pan powiedzieć, za co wypłacił panu milion lirów?
Na próżno czekałem. Odpowiedzi nie było.
— Milion lirów to jest około tysiąc pięćset dolarów. Takiej sumy nie daje się za głu-
pstwa. A więc?
I tym razem nie było odpowiedzi.
— Milczenie to też metoda, szefie — odezwał się Andrea.
— Ma się rozumieć. Tylko że nie najmądrzejsza.
— Zaskarżę pana do sądu — warknął Termi.
— Dobrze, cwaniak, skarż — wyręczył mnie w odpowiedzi mój współpracownik.
— Andrea, przypilnujesz pana Termi, a ja na chwilę wyjdę. Nie powinno to trwać
długo. Za godzinę prawdopodobnie będę z powrotem.
— Dobrze, szefie.
— Idziemy, panie Martoni.
Przeszliśmy przez ciemny korytarzyk i po otworzeniu drzwi zostaliśmy na chwilę ośle-
pieni jasnym światłem.
— Zatelefonuję — poinformowałem Martoniego.
Podszedłem do telefonu i zacząłem wertować książkę telefoniczną. Pod „C” znalazłem
poszukiwane nazwisko. „Contini Domenico, antykwariusz via del Borgo 48”. Zapisałem
domowy adres antykwariusza. Wiedziałem o tym, gdyż niejednokrotnie przechodziłem obok
antykwariatu przy via Palestro. Odwiedziny w sklepie nie dałyby rezultatu ze względu na
spóźnioną porę.
— Idziemy — rzuciłem w stronę Martoniego.
— Miał pan przecież telefonować.
— Zrezygnowałem.
Wsiedliśmy do auta. Skierowałem wóz w ulicę wiodącą na via del Borgo. Po kilkuna-
stominutowej jeździe zatrzymałem samochód przed bramą oznaczoną numerem 48.
Na pierwszym piętrze spostrzegłem metalową płytkę z wytrawionym napisem: Domeni-
co Contini. Zadzwoniłem. Otworzył nam starszy pan o siwej fryzurze, ubrany w czarny szla-
frok z purpurowymi wypustkami.
— Czy pan Domenico Contini? — spytałem.
— Tak. Czym mogę panom służyć?
— Przychodzimy w imieniu pana Termi.
— Proszę wejść.
Antykwariusz wprowadził nas do pokoju umeblowanego w stylu Drugiego Cesarstwa i
zaprosił do zajęcia miejsc.
— Słucham panów.
— Przyszliśmy po obraz dostarczony panu przez Termiego.
Po wypowiedzeniu tych słów zdałem sobie sprawę, iż moje zagranie jest nadzwyczaj
ryzykowne.
— Czy panowie się czegoś napiją? — spytał Contini nerwowo gładząc podbródek.
— Dziękujemy. Nie — odpowiedziałem.
— Czy panowie są przyjaciółmi pana Termiego?
— Można to i tak nazwać.
— Skąd się panowie dowiedzieli o tym obrazie?
— Od Termiego.
Antykwariusz ze zdziwieniem podniósł brwi.
— Niech pana to nie dziwi. Był to rezultat śledztwa.
Domenico Contini zbladł.
— Czy obraz pochodził z nielegalnego źródła? — zapytał.
Wiedziałem, że zagranie się udało.
— Proszę nie udawać naiwnego. Wie pan bardzo dobrze, że taki obraz nie kosztuje
milion lirów, lecz o wiele więcej. I skąd nagle się znalazł w rękach Termiego? Powinno pana
zainteresować tajemnicze zniknięcie tego właśnie obrazu z galerii. Chyba, że nie czytuje pan
gazet...
— Czy mam iść z panami?
— Nie, to zbyteczne. Przyszliśmy po obraz.
— Czy panowie nie wiedzą, iż zapłaciłem za ten obraz milion lirów?
— Wiemy, wspominałem przed chwilą nawet o tym.
— Kto mi zwróci pieniądze?
— Termi.
— Jest pan tego pewny?
— Jestem pewny. Jeżeli będzie się wzdragał przed oddaniem, pomoże mu wówczas
policja.
Antykwariusz skrzywił się.
— Kim panowie są?
— Prowadzę śledztwo poruczone mi przez galerię.
— Czy jest pan policjantem?
— Nie. Jestem detektywem prywatnym.
— Ile galeria panu piąci?
— Dwieście tysięcy za odnalezienie obrazu.
— Dam pół miliona — rzekł antykwariusz oglądając paznokcie.
— Nie przyjmuję oferty.
— Jak pan chce... A więc ile?
— Nic. Nie zapominam o tym, że klient mi zaufał.
— Niech pan nie będzie dzieckiem.
— Nie jestem. Poproszę o wydanie obrazu.
— A jeżelibym oświadczył, iż nie posiadam obrazu?
— Przeciw panu byłyby zeznania Termiego.
— Czy sprawa będzie utrzymana w dyskrecji?
— Nie wiem. Prawdopodobnie nie.
— W takim razie...
— Musi pan bezwarunkowo oddać obraz — przerwałem mu — nie jest wykluczone, iż
sprawa zostanie zatajona. Zastrzegam, iż nie jest to pewne.
— Proszę chwilę poczekać, przejdę do następnego pokoju.
— Dobrze.
Contini wyszedł i nie było go przez kilka minut. Wrócił z obrazem Cezanne'a.
— Proszę mi dać pokwitowanie i pokazać legitymację.
Wyjąłem swoją licencję i wieczne pióro. Antykwariusz po oglądnięciu licencji oddał mi
ją wraz z kartką papieru.
— Proszę napisać pokwitowanie.
Po kilku minutach, byłem gotów. Na papierze, który przedarłem na dwie części, zostały
wypisane dwa identyczne teksty. Wraz z antykwariuszem na obydwu pokwitowaniach złoży-
liśmy swoje podpisy.
— Jeżeli są możliwości zatuszowania tej sprawy, prosiłbym o poinformowanie mnie —
powiedział antykwariusz wstając z krzesła.
W tej chwili rozległ się dzwonek.
— Przepraszam na chwilę, ktoś do mnie przyszedł. Proszę łaskawie poczekać.
Skinęliśmy głowami. Antykwariusz wyszedł. Nie było go około minuty.
— Ręce do góry! — rozległ się za mną głos.
Podniosłem ręce do góry i obejrzałem się. Przy drzwiach stał nieznany mi mężczyzna
trzymając w dłoni pistolet. Obok niego stał Contini i uśmiechał się lekko kącikami ust.
— Niech pan nie postępuje niemądrze. Sprawa jest za błaha, by używać takich środków.
Może pan mieć grube nieprzyjemności.
— Dla mnie wcale nie jest błaha. To może uśmiercić moją firmę. Rozumie pan?
— Rozumiem. Dlatego zatelefonował pan po obrońcę.
— Tak. Dlatego właśnie zatelefonowałem.
— Ta pukawka ma tłumik — chrypliwym głosem- powiedział mężczyzna z pistoletem.
— I co z tego? — zapytał Martoni.
Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. Zabrałem go ze sobą, nie będąc pewien, czy nie
jest on przyjacielem Termiego. Teraz stał z podniesionymi w górę ramionami i zdobył się na
odwagę, mimo iż sprawa w tej chwili nie dotyczyła go bezpośrednio.
— Nie bądź taki cwaniak. Dobrze ci radzę — odpowiedział nieznajomy.
— Czego pan chce dokonać w ten sposób? — zwróciłem się do antykwariusza — czy
chce pan nas tu zatrzymać, czy nastraszyć? Powtarzam, pańskie postępowanie jest nierozsą-
dne.
— Napisze mi pan oświadczenie, iż był pan jednym z facetów sprzedających mi obraz.
— Spuszczam ręce — powiedziałem do antykwariusza i stojącego obok niego mężczy-
zny.
Po wypowiedzeniu tych słów natychmiast to uczyniłem. Tak samo postąpił Martoni.
— Ręce do góry! — wrzasnął gość trzymający pistolet.
Martoni spojrzał na niego, odwrócił wzrok i nieznacznie postąpił jeden krok. Kiedy
tylko zauważyłem ten manewr, zacząłem mówić głośno i szybko.
— Jakie mam napisać oświadczenie? Niech mi pan wytłumaczy, na czym ma polegać
jego sens. Nie rozumiem tego. Co panu przyjdzie z zapisanego kawałka papieru? Przecież to
idiotyzm.
— Ręce do góry! — powtórnie krzyknął obrońca antykwariusza.
Martoni przesunął lewą stopę o kilkanaście centymetrów.
— Po co ta zabawa? Pański antykwariat i tak nie cieszy się najlepszą opinią. Niech pan
powie swojemu przyjacielowi, iż należy schować tę zabawkę. — Z ust moich wyskakiwały
zdania z szybkością strzałów karabinu maszynowego.
— Napisze pan to oświadczenie. Proszę teraz odnieść ręce do góry!
— Nie podniosę. Ale bardzo pana proszę, aby poprosił pan swojego przyjaciela o
schowanie broni. Pistolet może nieraz sam wypalić — paplałem uśmiechając się głupkowato.
— Niech pan im powie, że mają podnieść ręce do góry. Ze mną nie ma żartów! —
zwrócił się nieznajomy do antykwariusza.
Martoni przysunął prawą stopę do lewej.
— Dlaczego pana przyjaciel jest taki nerwowy? Przecież to nietakt rozkazywać
gościom, by trzymali ramiona w górze. Wie pan chyba, że to strasznie niewygodna pozycja.
Powinien się pan okazać człowiekiem kulturalnym. Szybciej podpiszę oświadczenie mając
pewność, iż zadaję się z człowiekiem dobrze wychowanym — szczebiotałem patrząc anty-
kwariuszowi w oczy.
Stopy Martoniego przesunęły się o następnych kilkanaście centymetrów.
— Czy jest pan gotów podpisać oświadczenie? — spytał oficjalnie Contini.
— Ma się rozumieć, ale najpierw muszę się zapoznać z jego treścią — odpowiedziałem
zerkając dyskretnie na obuwie Martoniego.
Stopy posuwały się wolno. W pewnej chwili znikły z pola mego widzenia. Usłyszałem
trzask, a potem hałas, jaki wydaje metalowy przedmiot w zetknięciu się z podłogą. Potem
rozległo się głuche uderzenie, po którym nastąpił odgłos upadającego ciała. W polu mego
widzenia zjawiła się głowa mężczyzny, który niedawno jeszcze trzymał w ręku pistolet.
Obecnie głowa znajdowała się na podłodze, z nosa mężczyzny ciekła krew. Muszę przyznać,
że dość szybko w mojej ręce pojawiła się pukawka.
— Ręce do góry! panie Contini — powiedziałem wesoło.
Antykwariusz podniósł do góry ramiona. Podszedłem do niego i obmacałem jego szla-
frok. Nie wyczułem broni.
— Może pan opuścić.. Teraz pan zapłaci za tę drakę trzysta tysięcy lirów.
— Jak to...
— Czterysta tysięcy! Jeszcze jedno zbędne zdanie, a dopłaci pan następne sto tysięcy.
— Pieniądze mam w następnym pokoju.
— Proszę się udać z panem po pieniądze — zwróciłem się do Martoniego — ja nato-
miast przypilnuję tego ptaszka.
Po kilku minutach mężczyźni wrócili. Antykwariusz trzymał w ręce plik banknotów.
Wręczył mi je. Przeliczyłem je i dwieście tysięcy wręczyłem Martoniemu. Ten uśmiechnął się
i okrągłym gestem umieścił banknoty w kieszeni.
— Pana obrońca powinien niedługo odzyskać przytomność. Proszę go od nas pozdro-
wić — pożegnałem kurtuazyjnie antykwariusza.
W aucie, podczas jazdy w kierunku baru Termiego, zakomunikowałem Martoniemu
warunki, na jakich mógłby zostać moim pomocnikiem. Martoni zgodził się na wszystkie
warunki i tym samym przybył mi jeszcze jeden pomocnik.
— Tylko niech szef nie zgubi tego obrazu — przestrzegł mnie nowy pomocnik.
— Nie ma obawy — uspokoiłem go — jutro odnoszę go do galerii.
— Jesteście w końcu — przywitał nas Andrea — dosyć tu było nudno.
— Mamy obraz, panie Termi, niech pan wypłaca swemu dozorcy dwieście tysięcy
lirów. Tylko szybko. I niech się pan nie trudzi opowiadaniem szczegółów kradzieży. To była
dosyć partacka robota.
Termi bez szemrania zastosował się do moich wskazówek. Po wypłaceniu przez barma-
na pieniędzy mojemu współpracownikowi, spytałem:
— Jedno mnie ciekawi, panie Termi. Dlaczego pan wymienił nazwisko Martoniego.
Mógł pan przecież wymienić jakieś fikcyjne i wtedy śledztwo stanęłoby na martwym punkcie.
— Byłem za bardzo zaskoczony. Nie spodziewałem się, że sprawa wyjdzie na wierzch.
Przez zaskoczenie powiedziałem pierwsze nazwisko, które podała mi pamięć. Potem dorobi-
łem do niego historyjkę. Pan uwierzył i to był mój błąd. Za sugestywnie to opowiedziałem.
Pan uwierzył, że Martoni sprzątnął ten obraz. Ale pan go delikatnie trzyma w rękach —
powiedział z lekkim uśmiechem — mówię naturalnie o obrazie — dodał po chwili przerwy.
— Nie chcę go zgubić — odpowiedziałem składając usta w ryjek, jak to robiła Rita.
Restaurator i były aktor w jednej osobie popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
* * *
Następnego dnia odniosłem obraz do galerii. Odmówiłem wszelkich wyjaśnień co do
sposobów, w jaki go zdobyłem. Otrzymałem należną mi sumę.
Wspomnienie historii, którą tu opisałem, wywołuje u mnie uśmiech zadowolenia nie ze
względu na rozwiązanie zagadki, lecz z powodu ścisłego związku jej z Ritą. Gdyby nie było
sprawy ukradzionego obrazu, nie posiadałbym obecnie żony o imieniu Rita, nie czułbym się
tak zadowolony przebywając w domu i ominęłoby mnie tysiąc innych radości, których spraw-
czynią jest moja żona.
Tłumaczył Ireneusz Iredyński
OSCAR WILDING
TAJEMNICA LUCYNKI
Już od pięciu tygodni w cichym miasteczku powiatowym A. panowało ogólne podnie-
cenie. Od czasu, kiedy to rankiem trzynastego lutego znaleziono pannę Lucynkę zamordowa-
ną w jej własnym pokoju, tematem rozmów całego miasteczka było pytanie: Kto? Dlaczego
zabił? Śmierć Lucynki — tak nazywano piękną bufetową hotelu „Pod Niedźwiedziem” —
była przez pięć tygodni tajemnicą.
Jak zwykle w małych miasteczkach znaleźli się złośliwi plotkarze, a raczej plotkarki,
które posądzały Lucynkę — jej nazwiska nie znano — o zbyt swobodny tryb życia. Krzy-
wdzące domysły były jednak bezpodstawne, nikt nie mógł podać jednego chociażby faktu po-
twierdzającego te złośliwe plotki Żaden z młodych ludzi, którzy natychmiast z pojawieniem
się Lucynki rozpoczęli uporczywą rywalizację o jej względy, nie mógł pochwalić się nawet
cieniem sukcesu. Wobec tego miasteczko wytłumaczyło sobie rezerwę Lucynki tym, że pię-
kna bufetowa ma zamiar zostać właścicielką hotelu „Pod Niedźwiedziem”.
Takie domysły nie były pozbawione realnych podstaw. Właściciel hotelu owdowiał
przecież przed kilku miesiącami. Nie było więc wykluczone, że po upływie żałoby Lucynka
zostanie właścicielką hotelu. „Pod Niedźwiedziem” potrzebna była kobieca ręka, a wyjątkowa
piękność panny Lucynki, jej przytomność umysłu, bystrość odpowiedzi nacechowanych
pogodnym dowcipem szybko wysunęły ją w hotelu na pierwszy plan.
Do czasu pojawienia się Lucynki „Pod Niedźwiedziem” nikt nie pamiętał tak wesołego
i beztroskiego nastroju, tak miłych i gwarnych wieczorów. Nie martwiło to specjalnie gospo-
darza hotelu, że damy z miasteczka niezbyt chętnie przebywały w jego restauracji. Kobiety i
tak nie spożywały zbyt dużo w lokalach. Stopniowo wszystko jakoś się ułożyło. Panna Lucy-
nka była osobą, która — na przekór wszystkim złośliwym plotkom świętoszków — potrafiła
wyrobić sobie należne jej stanowisko.
Naraz wszystko to się urwało. Nieznany sprawca wystrzałem z rewolweru zamordował
Lucynkę w jej własnym pokoju. Z pewnych zupełnie zrozumiałych względów właściciel
hotelu nie życzył sobie, by Lucynka korzystała z pokoju służbowego. Wynajął więc dla niej
osobny pokoik w sąsiednim domu, należącym do matki jego zmarłej żony. Gospodyni Lucy-
nki była zupełnie głucha. Nikogo też nie dziwił fakt, że nie słyszała wcale strzału i nie mogła
nic konkretnego powiedzieć o towarzyszących mu okolicznościach.
Od pięciu tygodni policja i prokuratura miały ręce pełne roboty. Mimo olbrzymich
wysiłków nie udało się natrafić na jakikolwiek ślad, który by mógł naprowadzić na sprawcę
zabójstwa. Morderca nie pozostawił po sobie najmniejszego śladu. Nie znaleziono żadnych
odcisków palców, jakichś chusteczek do nosa, karteczek, guzików od ubrania lub innych
przedmiotów, które by pozwoliły ustalić płeć mordercy, skąd pochodził ani — kim był.
Snuto więc najbardziej nieprawdopodobne domysły. Gdy policja przesłuchała już wszy-
stkich stałych bywalców hotelu „Pod Niedźwiedziem” i skoro nawet przesłuchano osobistości
z towarzystwa, urzędników starostwa, właściciela sąsiednich dóbr — wszyscy doszli ostate-
cznie do wniosku, że zabójcą nie mógł być mężczyzna i że raczej należałoby sprawcy szukać
wśród kobiet. Motywem zabójstwa mogła być zazdrość lub chęć usunięcia rywalki.
Ale i te domysły trafiały w próżnię. Przypuszczano wreszcie, że zabójcą nie mógł być
stały mieszkaniec A., lecz że przyjechał on z miejsca poprzedniego pobytu panny Lucynki,
gdzie niewątpliwie, podobnie jak tutaj, poczyniła duże spustoszenia w sercach męskich. Ta
hipoteza również nie znalazła podstawy w wynikach śledztwa.
Bezradny prokurator wszedł w kontakt z dyrekcją policji w Berlinie, skąd przysłano
najzdolniejszego wówczas detektywa stolicy. Był nim pan von Schwanvlies. Osoba jego
swego czasu zyskała znaczny rozgłos w arystokratycznych i wojskowych kołach Berlina.
Von Schwanvlies, jako zdolny i dobrze zapowiadający się oficer kawalerii, nagle prosi
o dymisję i z zamiłowania przechodzi do służby śledczej w policji. W pracy tej okazał dużą
wiedzę i wielkie zdolności, dzięki czemu osiągnął poważne sukcesy. W dotychczasowej swej
karierze jako oficer śledczy rozwiązał z zadziwiającą bystrością najbardziej powikłane i taje-
mnicze wypadki. Lecz w sprawie panny Lucynki nie miał widocznie szczęścia i był bezradny.
Całe miasteczko czekało na wyniki jego pracy. W końcu, z pewnego rodzaju satysfa-
kcją, pocieszano się jedynie myślą, że specjaliści z Berlina nie są bynajmniej lepsi od miej-
scowych fachowców. Mała to była jednak pociecha. Pan von Schwanvlies wychodził ze
siebie, by tylko zbadać tajemnicę pokoju panny Lucynki. Czuł na sobie ciekawe z początku i
wyczekujące, a w końcu ironiczne spojrzenia mieszkańców miasteczka. Mimo ogromnego
wysiłku i wykazania dużego doświadczenia, po czterech tygodniach pracy postanowił zanie-
chać dalszych bezcelowych dochodzeń i z niczym wrócić do Berlina.
W przeddzień wyjazdu, zupełnie zrezygnowany, w ponurym nastroju siedział w sali
restauracyjnej hotelu „Pod Niedźwiedziem” nad szklanką pilznera. Lokal ten obecnie w
niczym nie przypominał dawnych dobrych czasów, kiedy to za bufetem królowała panna Lu-
cynka, a wesołe towarzystwo bawiło się zwykle do późnych godzin wieczornych. Teraz tylko
kilku starych bywalców grało w skata, przy dwóch stolikach „odchodziły” szachy. Pozostałe
stoliki były prawie niezajęte.
Detektyw rozglądał się z roztargnieniem po obecnych, gdy do sali wszedł szybko młody
przystojny blondyn. Panu von Schwanvlies zdawało się, że kiedyś twarz tę już widział. Młody
mężczyzna spostrzegł siedzącego, stanął przed nim zdumiony i wyciągając rękę, zawołał:
— Ach to ty, Schwanvlies! Dawno cię nie widziałem.
— Dzień dobry, kochany Bodenegg. Szczerze się cieszę z tego spotkania. Ale co ty tu
robisz?
— To ja powinienem zadać ci takie pytanie, bracie — odparł von Bodenegg — przecież
przed rokiem przeniesiono mnie tu służbowo.
— Co też ty mówisz! Jak to się jednak stało, żeśmy się dotychczas nie spotkali?
— Byłem na urlopie, kochany Schwanvlies — wyjaśnił von Bodenegg. — Pozwolisz?
To mówiąc młody człowiek zawiesił kapelusz i płaszcz na najbliższym wieszaku, po
czym przysiadł się do swego dawnego kolegi pułkowego.
— Jedno duże, panie starszy! No tak, Schwanvlies, cóż to chciałem powiedzieć. Hm!
dostałem cztery tygodnie urlopu. Ostatnio miałem dużo roboty, bracie! Byłem mocno prze-
pracowany.
— Musiałeś bezpośrednio przed moim przyjazdem rozpocząć urlop — podtrzymał
rozmowę von Schwanvlies — gdyż dziś właśnie upływają cztery tygodnie, od chwili kiedy
przyjechałem do tej zakazanej dziury.
— Cóż ci się tu właściwie tak strasznie nie podoba? — uśmiechnął się von Bodenegg.
— Ja urządziłem się tu zupełnie znośnie. Lecz powiedz-no, co cię u nas wbrew twej woli
zatrzymuje? Prócz tego widzę, że jesteś po cywilnemu. Wybacz, że cię o to zapytam. A więc
już nie jesteś...
— Nie — przerwał z uśmiechem von Schwanvlies — dobrowolnie poprosiłem o dymi-
sję i dla własnej satysfakcji, rzekomo posiadając talent, zostałem detektywem. Tak i to w do-
datku posiadając tylko rzekomy talent. Ale tutaj paskudnie się zbłaźniłem. Od czterech tygo-
dni szukam mordercy panny Lucynki i nie mogę go ani rusz znaleźć. Całe miasto śmieje mi
się w oczy, że osławiony specjalista, sprowadzony z Berlina, mimo całego swego sprytu nie
potrafi rozwikłać tego wypadku. Ale dajmy temu spokój, dobrze? Cieszę się, że cię spotka-
łem, dość się już denerwowałem. Chciałbym się oderwać od tej przykrej sprawy i porozma-
wiać z tobą o naszych wesołych dawnych czasach, wspólnie przeżytych. A może masz ochotę
na partyjkę bilardu? Dobrze się składa, że w hotelu mają dwa doskonałe stoły bilardowe... Ty
pewnie co wieczór urzędujesz tu przy bilardzie?
— No, raczej tak — odpowiedział von Bodenegg. — Są to jedyne dwa bilardy, jakie
posiadamy w mieście. Dzisiaj wprawdzie dopiero co wróciłem z dłuższej podróży i czuję się
trochę znużony, lecz żeby ci zrobić przyjemność, chętnie zagram.
— W takim razie chodźmy. Jestem w takim nastroju, że partyjka bilardu doskonale mi
zrobi. Jest to gra, która odwraca uwagę od innych spraw i przez jakiś czas całkowicie abso-
rbuje i uspokaja.
Obaj przeszli do położonej obok eleganckiej sali bilardowej, wyłożonej wokół ciemną
dębową boazerią. Panu von Bodenegg podano jego własny kij bilardowy. Gra się rozpoczęła.
Rozmawiali o obojętnych sprawach, od czasu do czasu słychać było stuk zderzających się kul.
— Cóż to się dzieje z moją kredą — odezwał się w pewnej chwili pan von Bodenegg.
— Znowu jest w niej kamyczek! — i wyjąwszy z kieszeni mały scyzoryk uparcie dłubał nim
w kredzie.
— Ach, ty masz swoją własną kredę? Dopiero teraz spostrzegłem — odezwał się von
Schwanvlies — i nagle, przerywając grę, dodał:
— Niebieska kreda — jak widzę.
— Tak — odezwał się von Bodenegg, manipulując nadal scyzorykiem w kredzie. — Tu
w hotelu nie potrafili zdobyć się na to, by postarać się o niebieską kredę, mają tylko białą.
Może to jakiś przesąd, ale ja osobiście uważam, że niebieska kreda jest zdecydowanie lepsza.
Czy teraz na mnie kolej?
— Tak. Twoja kula jest tam, na środku stołu.
Panu von Schwanvliesowi gra zupełnie nie szła. Karambole zupełnie nie wychodziły,
tracił kulę za kulą. W końcu zadecydował:
— Muszę zapalić cygaro! Może wtedy gra pójdzie lepiej. Pożycz mi swego scyzoryka,
tu nigdzie nie mają ucinacza do cygar.
— Proszę! Von Bodenegg wyjął swój scyzoryk z kieszeni i podał przyjacielowi. Ten
odwrócił się do niego tyłem, by obciąć cygaro. Zanim jednak to zrobił, wytarł starannie chu-
steczką do nosa niebieskie od kredy bilardowej ostrze noża.
Jednak nawet cygaro nie potrafiło von Schwanvliesa uwolnić od złej passy i tracił
uderzenie za uderzeniem.
— Rzeczywiście jesteś, bracie, nie w formie — zauważył von Bodenegg.
— Ta historia jednak wyprowadziła mnie z równowagi — odpowiedział von Schwan-
vlies. — Dotychczas jako detektyw nie zawiodłem. Jest to pierwszy wypadek, do którego nie
dorosłem. To może mi bardzo zaszkodzić u moich przełożonych. A poza tym co ty, jako
tutejszy, myślisz o całej tej historii z panną Lucynką? Może byśmy wrócili na dużą salę,
wypili po kufelku i pogwarzyli o tym wypadku?
— Z przyjemnością, ale chyba jutro, bracie — odparł von Bodenegg. — Dzisiaj muszę
cię już pożegnać, gdyż jak ci poprzednio wspomniałem, jestem trochę zmęczony podróżą.
Tego wieczora von Schwanvlies długo jeszcze siedział w swoim pokoju i nie kładł się
spać. Z małego pudełeczka, znalezionego w pokoju zamordowanej, w którym przechowywał
drobiazgi, wyjął chusteczkę do nosa i rozpostarł ją ostrożnie na stole. Tak! Nie mylił się. Na
chusteczce widać było nieznaczną plamkę, która pod szkłem powiększającym wyglądała tak,
jak gdyby ktoś trzymając chusteczkę w ręce między dużym i wskazującym palcem czyścił nią
jakiś wąski przedmiot, na przykład ostrze scyzoryka. Poprzednio na to nie zwracał uwagi i
dopiero gdy w rękach von Bodenegga ujrzał niebieską kredę do kijów bilardowych, przypo-
mniał sobie ten właśnie ślad na chusteczce do nosa. Rozłożył więc obok chusteczka Lucynki
własną chusteczkę do nosa, o którą wytarł scyzoryk von Bodenegga. Kolor obydwu plam i ich
wielkość były identyczne.
Von Schwanvlies jako detektyw był również specjalistą chemikiem. Rozpoczął więc
dokładne badania śladów na obydwu chusteczkach i przesiedział nad tym do północy. W koń-
cu nabrał bezwzględnej pewności, że obydwie plamy pochodzą z tej samej niebieskiej kredy
do bilardu.
Po zakończeniu tych badań nadal nie mógł zasnąć. Długo jeszcze walczył z myślami,
zanim zdecydował się jak postąpić. Za oknami już szarzało, gdy powziął ostateczną decyzję w
tej sprawie. Wówczas dopiero mógł usnąć.
Przez cały następny dzień von Schwanvlies nie opuszczał swego pokoju w hotelu. Nie
chciał się spotkać w restauracji hotelowej z przyjacielem. Na próżno ten ostatni czekał na nie-
go do późnych godzin wieczornych.
Gdy von Bodenegg około godziny dziesiątej wieczorem wrócił do swego mieszkania,
które wynajmował od wdowy po emerytowanym naczelniku poczty, rozległo się pukanie.
Widocznie jeszcze przed zamknięciem bramy ktoś wszedł do domu. Jego gospodyni dawno
już spała. Sam von Bodenegg otworzył więc drzwi. Przed nim, w ubraniu robotnika, stał obcy
mężczyzna z potężną brodą.
— Czego chcecie? — zapytał gospodarz.
— Wpuść mnie tylko do środka, bracie — odparł nieznajomy.
Był to dobrze von Bodeneggowi znany głos von Schwanvliesa.
Przybyły wszedł do środka, a gospodarz, trochę j zdziwiony i zaniepokojony, cofnął się
aż do stołu.
— Jutro wyjeżdżam — zaczął von Schwanvlies — przyszedłem więc się z tobą poże-
gnać. Wyobraź sobie, że przecież w końcu znalazłem mordercę Lucynki.
— No! Co też ty mówisz -— zawołał von Bodenegg. — Ach! Gratuluję ci sukcesu.
— Dziękuję — odparł spokojnie von Schwanvlies — znalazłem go na minutę przed
dwunastą, lecz nie jestem jeszcze pewny, czy mam go aresztować dziś wieczór, czy też
odczekać do jutra rana.
Von Bodenegg ciężko usiadł na krześle. Przybyły stał nad nim, a jego przenikliwe spoj-
rzenie spoczęło na przyjacielu. Oczy siedzącego zaszły mgłą i przygasły. Nagle opuścił go
spokój i pewność siebie; pot wystąpił na czoło i począł powoli spływać po twarzy.
— Pomyśl tylko, jaki dziwny zbieg okoliczności, ale stare przysłowie nie kłamie:
„Zdrajca nie śpi” — nawet gdy jest nim kawałek niebieskiej kredy bilardowej.
Von Bodenegg drżąc na całym ciele gwałtownie się poderwał. Detektyw zmusił go, by
usiadł na krześle. Stojąc nad nim spokojnie położył ręce na jego ramionach.
— Przy zabitej znaleziono chusteczkę do nosa z małą plamką. Nikt na to dotychczas nie
zwrócił uwagi. Gdy wczoraj zobaczyłem w twoich rękach niebieską kredę do bilardu,
zorientowałem się natychmiast, skąd pochodzi ślad na znalezionej przy zmarłej chusteczce do
nosa. W hotelu „Pod Niedźwiedziem” używają do bilardu tylko białej kredy. Dlatego nie
mogłem wcześniej zagadki tej rozwiązać. A teraz powiedz mi, dlaczego to zrobiłeś?
— Ach, po cóż to wszystko — szepnął zgaszonym głosem von Bodenegg — miłość,
zazdrość, szał, zwątpienie. Myśl o tym co chcesz. Zabójstwo jest dla was, z policji, tylko
zabójstwem.
— A skąd ten ślad na chusteczce zmarłej?
— Wiesz, że nawet nie wiem, to wygląda dość dziwnie. Poczekaj, już sobie przypomi-
nam, tak. Rozmawiałem z nią zupełnie swobodnie i po przyjacielsku. W czasie pogawędki
wzięła pomarańczę ze stołu pytając, czy nie mam scyzoryka, gdyż inaczej musiałaby iść do
kuchni po nóż.
— A ty miałeś przy sobie nabity rewolwer, więc poszedłeś do niej, by ją zabić.
Von Bodenegg uczynił rękoma ruch, jak gdyby chciał się przed czymś zasłonić lub
odepchnąć jakiś koszmar.
— Zostaw mnie... Ja chciałem... zresztą o tym powiem sędziemu śledczemu... teraz
kończ sprawę szybko. Zawołaj swoich policjantów, ażeby mnie aresztowali. Zapewne przy-
prowadziłeś ich ze sobą.
— Nikogo nie brałem ze sobą — odparł detektyw. — Powiem coś więcej, nikomu nie
meldowałem o wynikach moich ostatnich dochodzeń. Nie mam też zamiaru składać o nich
nikomu raportu — wtrącił podkreślając dobitnie każde słowo. — To znaczy — dodał po
chwili — nie złożę raportu do jutra rana. Dlatego też zjawiłem się tutaj w przebraniu, nikt
poza tobą nie będzie wiedział, że tu w ogóle byłem.
Słaby uśmiech zawitał na pobladłych ustach von Bodenegga.
— Dziękuję ci — szepnął cicho i wyciągnął rękę i do przyjaciela.
W chwili gdy ręce obydwu przyjaciół spotkały się ze sobą, długie i wyjątkowo przejmu-
jące spojrzenie von Schwanvliesa spoczęło na gospodarzu.
— Zdajesz sobie sprawę, że ucieczka jest niemożliwa.
— Wiem o tym — brzmiała odpowiedź — i dlatego jeszcze raz ci dziękuję.
Na drugi dzień rano von Schwanvlies oświadczył prokuratorowi, że nie był w stanie
niczego dowieść w sprawie śmierci panny Lucynki i dlatego też zaprzestaje śledztwa, gdyż
sprawa jest beznadziejna.
Obywatele miasteczka A. szybko zapomnieli o śmierci Lucynki, gdyż właśnie opinię
publiczną zelektryzowała nowa wiadomość. Rankiem znaleziono zwłoki von Bodenegga w
jego własnym pokoju. Pozbawił się życia wystrzałem z rewolweru. Nikt nie znał powodów
tego kroku.
Tłumaczył Mieczysław Bielski
JAMES HOGG
MARY BURNET
Wypadki, o których opowiem, zdarzyły się w domu pasterza owiec, leżącym w odle-
głości około stu mil od jeziora Św. Maria. Ponieważ w pobliżu żyją jeszcze potomkowie
jednej z rodzin, o których będzie mowa, uważam za stosowne zmienić nazwiska bohaterów
opowiadania.
John Allanson, syn farmera w Inverlawn, był przystojnym, lekkomyślnym i wesołym
młodzieńcem. Kochliwy i żądny przygód, należał do tych ludzi, o których trudno powiedzieć,
że baliby się spotkać oko w oko z kobietą, wrogiem lub diabłem. Wśród wielu różnych miło-
stek starał się również o względy Mary Burnet z Kirkstyle, najpiękniejszej i najniewinniejszej
dziewczyny, jaka kiedykolwiek żyła w tej zapadłej głuszy. Dziewczyna kochała go, ale bała
się go równocześnie. Dlatego też spotykając się z nim chętnie w licznym gronie rówieśników
unikała spotkań we dwoje, chociaż wiele razy o to zabiegał. Pewnego dnia, korzystając z
okazji, że byli razem na nabożeństwie, chłopiec prosił dziewczynę o spotkanie. Błagał tak
gorąco, składał tyle miłosnych przysiąg, że w końcu przekonał umiłowaną; powiedziała, iż
może przyjdzie.
Na miejsce spotkania wybrali maleńką zieloną polankę tuż nad jeziorem, dobrze znaną
rybakom i autorowi tej starej opowieści. Mieli się zaś spotkać o godzinie, w której Orion
rzuca swój pierwszy złoty błysk wschodząc zza najwyższego wzgórza. Allanson przyszedł
wcześniej i patrzył na niego z taką niecierpliwością, że najmniejszą gwiazdkę rodzącą się na
południowym wschodzie brał za upragniony znak Oriona. Wreszcie zabłysnął on w całej swej
piękności. Chłopiec czując każde uderzenie serca wlepił oczy w ścieżkę wijącą się między
wrzosami, na której miała się ukazać Mary Burnet. Ale chociaż Orion wzniósł się nad szczyt
wzgórza na pięć swoich wielkości, dziewczyna nie przychodziła.
Młody Allanson czuł całą gorycz zawodu i wówczas — jak mówi opowieść — powstała
w jego sercu zdradziecka myśl — zapragnął, by złe moce przywlekły doń dziewczynę wbrew
jej woli. Trzykrotnie powtórzył to zaklęcie kładąc w nie całą moc i ból zawiedzionej miłości.
Wtem spojrzał na stok wzgórza i zobaczył Mary Burnet biegnącą w szalonym pośpiechu na
umówione miejsce spotkania. Chłopca ogarnęła głęboka radość i, jak później wielokrotnie
przysięgał, wpadł w stan tak wielkiego podniecenia, że nic nie zapamiętał z pierwszych chwil
spotkania poza tym, że Mary nie powiedziała słowa ani dobrego, ani złego. W pewnej chwili
poczęła drżeć i szlochać. Nie pomogły jego uspokajania. Dziewczyna krzyknąwszy przeraźli-
wym głosem zerwała się i rzuciła się do ucieczki.
Tę część jeziora, jak już mówiłem, otaczają urwiste, niedostępne skały. W czasie
wielkich posuszy woda opadając odsłania ich podnóża i cofając się na jard zostawia wolną
przestrzeń, zasypaną kamieniami i odłamkami zwietrzałych skał. Przez tak powstały wąski i
dziki brzeg z trudem mogą przejść rybacy — i to tylko przy jasnym świetle dnia. Tam pobie-
gła z szybkością sarny Mary, chociaż dookoła leżała głęboka ciemność. Allanson biegł za nią
krzycząc z całych sił:
— Mary! Mary! Stój... stój, najdroższa, i nie uciekaj ode mnie. Odprowadzę cię do
domu lub dokądkolwiek zechcesz. Stój!
Lecz Mary nie zatrzymała się. Pędziła dalej, aż dobiegła do miejsca, gdzie jedna ze skał
zagradza ścieżkę i nie ma wokół niej obejścia. Widząc, że tutaj chłopiec może ją dogonić,
krzyknęła ponownie i wskoczyła do jeziora. Plusk wody zabrzmiał kochankowi w uszach jak
jęk dzwonu pogrzebowego. Opanowała go w miejsce namiętności — groza. Dojrzał dzie-
wczynę płynącą w kierunku najgłębszej części jeziora. Po chwili zaczęła tonąć i znikła pod
zwierciadłem wody nie wydawszy krzyku. Lecz nim się to stało, Allanson, zrzuciwszy
odzież, wskoczył do jeziora. Płynął ku temu miejscu, gdzie w mroku zniknął mu z oczu obraz
dziewczyny. Nie dojrzał jednak i nie znalazł niczego. Nie było śladów spienionej wody. Nie
słyszał oddechu płynącej. Nic nie wskazywało miejsca, w którym przepadła jego ukochana.
Pod brzemieniem tego przerażającego wypadku chłopiec doszedł do przekonania, że nie
potrafi żyć bez niej. Postanowił więc nurkować aż do dna jeziora i albo ją odnaleźć i wydo-
być, albo umrzeć w jej ramionach. Przez mózg przebiegła mu smutna myśl, że znaleźliby ich
razem na brzegu jeziora. Ale nie odszukał dziewczyny. Bez tchu i z rozpaczą w sercu wrócił
na brzeg, przeszukał go dokładnie, aż wreszcie ociekając wodą i na wpół nagi pobiegł do do-
mu jej ojca z nieszczęsną nowiną. Rodzina starego pasterza udała się już na spoczynek. Myśl,
że trzeba ich budzić, by wysłuchali tragicznej wieści, napawała chłopca lękiem. Musiał ich
jednak obudzić. Podszedł więc do małego okienka, przy którym stało łóżko gospodarza, i
zawołał zgnębionym głosem:
— Andrew! Andrew Burnet! Nie śpicie?
— Prawdę mówiąc, albo śpię, albo zasypiam. Cóż to za gwałt zmusza cię do wrzasków
po nocy? Andrew Burnet, Andrew Burnet...
— Nie śpicie?
— Żono, czy ja śpię? Jeżeli nie śpię, powiedz to temu włóczędze. Może uwierzy, bo
mnie widać nie ufa.
— Nie żartujcie dzisiaj, Andrew. Przyniosłem wam bowiem najbardziej nieszczęsną,
najbardziej posępną wiadomość, z jaką można stanąć u progu zacnych ludzi.
— Chyba u okna — zawołał gospodarz i wygrzebawszy się z łóżka podszedł do drzwi.
— Niech Bóg nas weźmie w opiekę. Wchodź do domu, człowieku, kimkolwiek jesteś.
Wchodź i mów prawdę w oczy, łatwiej będziemy mogli ją rozpoznać. Jeżeli to, co przynosisz,
jest podobne do twego głosu, to nie niesiesz nic dobrego. Czyżby rozbójnicy zabrali nasze
dobro?
— Gorzej, niestety. Tysiąckroć gorzej. Wasza córka... ukochana, droga i jedyna córka...
Mary...
— Co się stało z Mary? — krzyknął ojciec.
— Co się stało z Mary? — zawołała drżąc z trwogi matka i trzęsącymi się rękami zapa-
liła świece.
Widok na wpół nagiego i ociekającego wodą sąsiada, w którego oczach malował się lęk
i groza, zmroził im serca. Milczeli. Słowa zamarły im w krtani.
Ciszę przerwał chłopiec.
— Mary nie żyje! Wasz i mój skarb zginął. Leży na dnie wodnego grobu. Ja jestem
tym, który ją zamordował.
— Oszalałeś, Johnie Allanson — przerwał mu gwałtownie starzec. — Bredzisz jak
obłąkany. Nawet taki niecnota jak ty nie miałby serca, by zabić moje drogie dziecko. Zmy-
ślasz. Bogu dzięki... zmyślasz. Widzę to po twych oczach i po zachowaniu. Wielkie nieba...
lepiej, że jesteś obłąkany. Lecz ty się opamiętasz... Co ja mówię, co ja mówię? — powtarzał
Burnet usiłując opanować się. — Żono, my wszyscy stracimy za chwilę zmysły. Prowadź nas
do łoża córki.
Z sercem ściśniętym trwogą szła stara Jean Linton do izby córki. Tuż za nią postępowali
obaj mężczyźni. Niewielki pokój Mary mieścił się w najdalszym końcu długiego, wąskiego
budynku. Kiedy tam weszli, pierwsze ich spojrzenie padło na niewyraźny zarys postaci leżą-
cej na łóżku. Prześcieradło okrywało jej głowę. Na pokrywie małej komody, stojącej obok
łóżka, leżała odzież Mary, jak zawsze schludnie ułożona. Na ten widok nadzieja zabłysła na
twarzach rodziców. Lecz w sercu Allansona rozpacz zwiększyła się jeszcze. Ojciec zawołał
imię córki. Nie odpowiedziała. Słychać było tylko cichy szloch. Ktoś płakał. Wówczas sta-
rzec zdecydowanym ruchem zerwał zasłonę z jej twarzy.
Trudno uwierzyć — na łożu spoczywała Mary Burnet tonąca we łzach. Widok trzech na
wpół nagich i trupio bladych osób nie wywarł na niej żadnego wrażenia. Allanson ciężko
oddychając patrzył i nie wierzył własnym oczom. Dotknął jej sukni, potem przerzucił całą
leżącą odzież, lecz wszystko było suche, całe i czyste, bez najmniejszego śladu, który by
potwierdzał fakt utonięcia Mary w jeziorze.
Allanson był złamany tajemniczym przeżyciem; czuł się jak człowiek, który dotknął
nieznanych spraw, przekraczających możliwość ludzkiego zrozumienia. Jednakowoż
pewność, że Mary, aczkolwiek pogrążona w rozpaczy, znajduje się wśród żyjących, napełniła
go mimo wszystko radością. Ukląkł więc przy łóżku i prosił o pozwolenie ucałowania jej ręki.
Dziewczyna odtrąciła go ze wzgardą, mówiąc dobitnie:
— Jesteś złym człowiekiem, Johnie Allanson. Proszę cię, zejdź z moich oczu. Cierpie-
nia, które przeżyłam tej nocy, były ponad siły człowieka. A spadły one na mnie za twoją
przyczyną. Zaklinam cię w imię Jedynego, przeciwko któremu zgrzeszyłeś, odejdź.
Zupełnie przybity, miotany sprzecznymi uczuciami i zaskoczony zjawiskami, które nie
mieściły się w normalnym porządku tego świata, Allanson stał bez ruchu, z opuszczonymi
rękami, jak martwy posąg, z twarzą podobną do twarzy umarłych. Starzy wyprowadzili go z
pokoju córki i rozniecili ogień, by go osuszyć Pełni nieodpartej ciekawości, zadawali mu
różne pytania, ale nie usłyszeli nic prócz bezładnych okrzyków: „Boże w niebiosach, co to ma
znaczyć?” lub: „To wszystko ręka złego, jestem w jego mocy”.
Widząc, że chłopiec niewiele im powie, zaczęli sami snuć przypuszczenia. Jean twier-
dziła, że żyjąca w jeziorze syrena, przyjąwszy postać Mary, wypłynęła usiłując chłopaka
zwabić i zniszczyć. Andrew Burnet podniósł rękę na wysokość czoła i gestykulując żywo
zaczął mówić tonem człowieka przekonanego o swej wyższości w takich sprawach:
— Dobra żono! To, co powiedziałaś, nie świadczy o tym, żebyś znała się na tych
rzeczach. Inne siły tu działały, a nie syreny, które o niczym nie myślą, jak tylko o psotach.
Syreny nie są duchami, ale zwyczajnymi stworzeniami, złośliwymi z natury. Czyż takie
kreatury z rybimi ogonami mogłyby mieć wpływ na nasze dziecko i uczynić je szczęśliwe
albo nieszczęśliwe? Albo czy potrafiłyby wykraść jej rzeczy? Nie, nie, Jean Linton. Nie w
tym rzecz. To coś, z czym miał do czynienia biedny John, to był duch. Zły czy dobry, trudno
powiedzieć.
Rozważania gospodarza przerwał atak drgawek, których dostał chłopak. Były tak silne,
że strach było patrzeć, a gwałtowność ich zdawała się zagrażać jego życiu. Jean pobiegła po
leczniczy kordiał, przy czym mówiła do siebie: — Wielki z niego grzesznik, ale toć przecież
młodzik, jeśli wyżyje, może się poprawi. — Wiedziona ludzkim współczuciem, zmusiła go
do przełknięcia dwóch pełnych łyżek kordiału. Potem Andrew uzbroiwszy się w tęgą laskę
zabrał i odprowadził swego drżącego i niesamowitego gościa do jego domu, nie szczędząc mu
na pożegnanie życzliwych porad.
— Ja ci powiem, co z tobą jest, Johnie Allanson. Byłeś bliski zatracenia i albo unikniesz
zguby, albo postradasz rozum. Posłuchaj rady starego człowieka i nigdy już nie łaź po nocy i
nie próbuj mamić córek uczciwych ludzi, inaczej może cię spotkać coś jeszcze gorszego.
Następnego ranka Mary ubrała się piękniej niż zazwyczaj, ale na jej urodziwej twarzy
wyryty był głęboki smutek. Od czasu do czasu łzy napływały jej do oczu. Nie mówiła jednak
nic. Nie śmiała się ani nie narzekała, co zauważyła matka, obserwując córkę z troskliwym
współczuciem. Około godziny dziewiątej rano Mary zabrawszy grabie poszła na łąkę ojca,
leżącą po wschodniej stronie jeziora, by grabić siano. Ojciec i brat mieli się przyłączyć do niej
po powrocie z owczego pastwiska. Kiedy stary Andrew wstąpił po drodze do domu, zaraz, jak
to było do przewidzenia, rozpoczął rozmowę z żoną na temat wypadków, które miały miejsce
ostatniej nocy. W trakcie pogawędki zadał jej pytanie:
— Niech Bóg zachowa nas w swej opiece, lecz czy nie wydaje ci się, że słowa, które
wypowiedziało nasze dziecko do młodego Johna Allansona, były jednak nadnaturalne?
— Nie, mężu. Mówiło, jak przystoi pobożnej dziewczynie.
— Nie jestem tego pewien, Jean Linton. Moja dobra kobieto, Jean Linton, nie jestem
tego pewien. Jej słowa napełniły moje serce rozterką. Gdybyśmy nawet chcieli zapłacić
naszym życiem, to i tak nie dowiemy się, czy to było za sprawą nieba, czy piekła.
— Och. Andrew, jak możesz tak mówić? Jak możesz wątpić, że nie stało się to z woli
nieba?
— A czy ona sama nie mogła tego wyraźnie powiedzieć? Wtedy wszystko byłoby jasne.
Zamiast mówić po prostu, czy musiała używać takich słów, jak: „Zaklinam cię w imię Jedy-
nego, przeciwko któremu zgrzeszyłeś, odejdź”. Przyznaję, że przeraża mnie myśl o jej sło-
wach, Jean. Czy nie powiedziała o cierpieniach ponad siły człowiecze? Czy nie chciała w ten
sposób zaznaczyć, że jest kimś więcej niż śmiertelną istotą? Jean Linton! Jean Linton, co
powiesz wówczas, gdy okaże się, że nasza córka rzeczywiście utonęła, a tylko duch jej wrócił
do domu na tę noc i dzisiejszy dzień?
— Pohamuj swój język, Andrew. Nie łam mego serca. Wierzymy w niebiosa i nigdy ich
łaska nie opuszczała nas. Nigdy też złe siły nie nawiedziły domu naszego.
— Niechaj będzie i tak, Jean. Zapomnijmy o złych przywidzeniach, a zaufajmy dobru
— zakończył Andrew i poszedł wraz z synem Aleksandrem na łąkę, by pomagać ukochanej
Mary.
Kiedy Burnet minął zakręt i dojrzał łąkę, odezwał się do syna:
— Chyba John Allanson łowi ryby na jeziorze, skoro Mary tak mało zrobiła?
— Zależy jej na nim jak na wczorajszym deszczu — odpowiedział Aleksander, —
Jeszcze dużo wody upłynie, nim ją ktoś zaciągnie pod kościelne wrota.
Stary Burnet westchnął ciężko i głęboko, spod samego serca, i nic już nie mówiąc udał
się na łąkę. Upłynęło trzy godziny od czasu, kiedy Mary wyszła z domu. Zwykle układała
dwanaście wiązek na godzinę, tymczasem dzisiaj było gotowych tylko siedem, przy czym
ostatnia nie była zakończona. Leżały na niej grabie Mary; na rękojeści były nacięte litery M i
B. Ale dziewczyny nie było. Aleksander sądząc, że schowała się dla żartów, biegał wykrzy-
kując żartobliwe wyzwiska od jednej kopy siana do drugiej, ale chociaż rozrzucił je wszy-
stkie, nie pomijając grubszych pokosów, siostry nie znalazł. Ponieważ sypiał stale w oborze,
nic nie wiedział o wypadkach, które zaszły ostatniej nocy, a tak rodzice jak i Allanson nie
chcieli go wtajemniczać w te sprawy, nie mógł więc teraz pojąć gwałtownego niepokoju ojca.
Kiedy rozpoczęli pracę, stary Andrew niewiele robił, raczej rozglądał się po ścieżkach,
lecz nigdzie nie zobaczył wracającej Mary. W końcu nałożył kubrak i ruszył do domu, by
podzielić się swą troską z żoną. Nim poszedł, nakazał synowi popytać się we wszystkich
chatach i szałasach, czy ktoś nie widział gdzieś Mary.
Gdy Andrew wszedł do domu i powiedział żonie, że Mary przepadła, boleść matki nie
miała granic. Siedząc obok siebie oboje gorzko płakali, wciąż powtarzając, że to zrządzenie
Opatrzności jest zbyt okrutne i zbyt niepojęte, by je mogli zrozumieć. Jean prosiła męża, by
ukląkł natychmiast i błagał gorąco Boga o zwrócenie im córki. Andrew odmówił, tłumacząc
jej, że nie może stanąć u stóp Najwyższego z duszą przepełnioną nienawiścią do Johna Allan-
sona.
— Jeżeli ten rozpustnik odmówi prośbom skrzywdzonych rodziców — dodał — poczu-
je, jak ciężkie jest ramię zhańbionego ojca.
Potem udał się wprost do Inverlawn, aczkolwiek nie przypuszczał, że spotka młodego
Allansona w domu. Kiedy znalazł się na miejscu, zastał ku swemu zdziwieniu chłopca leżą-
cego w ciężkiej gorączce i nieustannie majaczącego o czarach, duchach i Mary. Szaleństwo
Johna dochodziło do takiego natężenia, że skoro Andrew przekroczył próg chaty, trzech
mężczyzn nie mogło utrzymać młodzieńca na łożu. Jego rodzice mówili, iż syn ich albo został
zaczarowany, albo nawiedzony przez złego ducha. Cała rodzina Allansonów była w wielkiej
rozpaczy. Poczciwy, stary pasterz, zobaczywszy ich zmartwienie, ukrył swoje nieszczęście w
sercu i wrócił niepocieszony do domu, by w gronie najbliższych spędzić noc pełną posępnego
smutku.
Wrócił także Aleksander z poszukiwań, które nie dały wyniku. Nikt nie widział jego
siostry z wyjątkiem pewnej starej kobiety o słabowitym umyśle, która twierdziła, że Mary
przejechała obok niej w powozie razem z młodym Johnem Allansonem w kierunku Birkhill
Path. Chłopiec zapytał ją, jak wyglądał ten powóz, gdyż nigdy w tych stronach nie widywano
powozów. Odpowiedziała mu, że gościńcem nieraz jadą powozy, lecz tylko w jedną stronę,
gdyż nigdy nie wracają. Słowa te przypomniały brednie chorej wyobraźni i trudno było brać
je pod uwagę. Kiedy jednak nie znaleziono żadnych śladów Mary, stary Andrew poszedł do
staruszki, by wypytać ją ponownie. Był to stracony trud. Stara odpowiadała tak zawile, że
trudno ją było zrozumieć.
Piękna Mary Burnet przepadła. Wyszła z rodzinnego domu w środę o godzinie dziewią-
tej rano dnia 17 września, ubrana w białą bluzkę i zielony czepek. Tak widziano ją ostatni raz.
Jej zachowanie się owego ranka wskazywało na to, że nim opuściła dom, gnębiły ją jakieś złe
przeczucia.
Mary z Kirkstyle zaginęła. Fakt ten i związane z nim tajemnicze okoliczności stały się
sensacją całej okolicy. Powtarzano sobie długą balladę, która opiewała tę tragedię. Podobno
skomponował ją kapelan kościoła znad jeziora Św. Maria. Mówiono mi o niej, lecz nie sły-
szałem jej ani śpiewanej, ani recytowanej. Tylko refren doszedł do moich uszu:
I Mary Burnet, cudna dziewczyna,
Przepadła w falach jeziora.
Żyjącemu bohaterowi tego wstrząsającego dramatu nie oszczędzono żadnej formy
obmowy i potępienia. Jeżeli nawet zasłużył na nie w pewnym stopniu, to spowodowało ono
bez wątpienia pogorszenie jego stanu zdrowia. Wszyscy, którzy sprawę znali, zgadzali się, że
prawdziwa Mary Burnet utonęła w jeziorze, natomiast ta, którą widziano w łóżku leżącą we
łzach i cierpiącą, ta, która zniknęła następnego dnia, była zaczarowanym złym duchem.
Wskazywały na to chociażby takie fakty, że na skutek tajemnych praw nie zamieniła z nikim
z rodziny ani jednego słowa i nie brała udziału w żadnym posiłku.
Ojciec i matka nie wiedzieli, co o tym myśleć i żyli jakby w ciężkim śnie. Wszystko, co
należało kiedyś do Mary, przechowywali jak najświętsze relikwie, nad którymi stara matka
niejedną uroniła łzę. Każda część odzieży przypominała im ukochaną dziewczynę.
Andrew mawiał często:
— Utrata drogiego i dorosłego dziecka jest ciężkim doświadczeniem, ale utrata w takich
warunkach jest ciosem, który ciężko znieść prostemu człowiekowi.
Wiele smutnych dni spędził stary Andrew nad brzegami jeziora, szukając gorliwie
jakiegoś skrawka ubrania należącego do Mary; a chociaż drżał na samą myśl, że może coś
znaleźć, wciąż szukał. Zgromadził sporo kosteczek należących do młodych jagniąt lub innych
ssaków, a może i ryb, w nadziei, że złoży z nich część dłoni lub stopy zaginionej córki.
Chował je pieczołowicie w małym woreczku, by przy okazji pokazać lekarzom.
Młody Allanson powrócił wreszcie do zdrowia. Słabość znikła nagle po wielu dniach
gorączki, groźnych ataków obłędu i szaleństwa. I jego choroba, i niespodziewane wyzdrowie-
nie nie mieściły się w ludzkiej wyobraźni. O Mary Burnet zapomniał. Stał się większym grze-
sznikiem niż był dawniej. Nie było uczynku, którego by nie popełnił, jeżeli sądził, że pomoże
mu w osiągnięciu bezecnych celów. Niechętnie patrzyli na niego okoliczni pasterze i rolnicy.
Zanoszono po cichu modły o ochronę przed jego postępkami, jak gdyby był uosobieniem
szatana lub szatanem samym. Nie wróżono mu nic dobrego.
W rok po zaginięciu Mary Burnet, w połowie października, w pewien piątkowy, pogo-
dny poranek, kiedy to dzień jest coraz krótszy a noc ciemniejsza i dłuższa, John Allanson z
Inverlawn — jak zapisano w kronikach — udał się na wielki jarmark do miejscowości zwanej
Moffat w Annandale, aby zgodzić służącą. Charakter jego bowiem był tak powszechnie zna-
ny, iż żadna młoda kobieta z najbliższej okolicy me chciała służyć w domu jego ojca. Dlatego
udał się na jarmark aż do odległego Moffat, by tam zgodzić najładniejszą dziewczynę ze
wszystkich, które spotka, i uwieść ją, nim jeszcze dotrą do domu. Nie jest to domniemane
oskarżenie, gdyż w plan swój wtajemniczył Dawida Welcha z Cariferan, który pojechał z nim
na jarmark i, jak się okazało, długo się na ten temat rozwodził, a nawet chełpił. Lecz dzie-
wczęta z Annandale miały opiekuna, o którym ani oni, ani one nic nie wiedziały.
Allanson długo rozglądał się po targowisku, aż w końcu wzrok jego zatrzymał się na
dziewczynie, której — co nie trudno było zauważyć — żadna z obecnych nie dorównywała
wdziękiem i urodą. Dziewczyna ubrana była w zieloną suknię i przypominała świeżo
rozkwitłą różę. Pan Welch milcząc obserwował Johna. Ten odciągnął na bok dziewczynę.
— Jesteś wolna, piękna panienko?
— Tak, panie.
— Zgodziłabyś się do mnie?
— Mimo wszystko — tak. Lecz jeżeli pójdę do ciebie, to tylko na długo.
— Słusznie. Im dłużej, tym lepiej. Jakie są twoje warunki?
— Żądam przede wszystkim zapłaty sercem, a obsługiwać w Inverlawn mogę tylko
jedną osobę.
— Zgoda. Tą osobą będę ja. Lecz powiedz, co wiesz o Inverlawn?
— Wiem dużo.
— Czekaj, na Boga. Znam twoją twarz tak dobrze, jak i moją. a może nawet lepiej.
Mów, proszę cię, jak się nazywasz.
— Cicho, cicho — szepnęła tajemniczo dziewczyna, podnosząc ostrzegawczo rękę do
góry. — Cicho, lepiej nie mówić tutaj o mym nazwisku.
— Zdumiewasz mnie — odrzekł Aliansom. — Co znaczą twoje słowa? Zaklinam cię na
wszystko, powiedz, jak się zwiesz?
— Mary Burnet — westchnęła cicho i przesłoniła jednocześnie twarz zielonym welo-
nem.
Gdyby młody Allanson zobaczył przed sobą śmierć, nie byłby bardziej zdumiony i
przerażony. Zbladł jak trup, opadła mu dolna szczęka, i tak osłupiał, jak człowiek nieprzyto-
mny.
Welch. który przez cały czas nie spuszczał z niego wzroku, dostrzegł ten stan, podszedł
bliżej i zawołał:
— Allanson, panie Allanson, co u diabla dzieje się z panem? Czyżby zaczarowała cię ta
dziewczyna i zamieniła w posąg?
Allanson usiłował przemówić, lecz nie mógł wydać głosu, z jego gardła wydobył się
niezrozumiały skowyt. Welch widząc, że przyjaciel jest bliski omdlenia, zaprowadził go do
gospody, gdzie John przyszedł wprawdzie do siebie, lecz nie udzielił mu, a może nie chciał
udzielić żadnych informacji. Wówczas Dawid Welch postanowił zobaczyć jeszcze raz dzie-
wczynę w zielonym stroju. W tym celu wmusił w Allansona sporą dawkę trunku, a następnie
zaczął go namawiać do ponowienia próby porozumienia się z dziewczyną. Poszli więc na
targowisko, by ją znaleźć. Chociaż przeszukali wszystkie ulice i place, dziewczyny w zielonej
sukni nie spotkali. Przepadła. Zniknęła w tłumie wówczas, kiedy zdradziła swoje nazwisko, a
Welch, chociaż nie spuszczał z niej oczu, nie potrafił określić nawet kierunku, w którym
odeszła.
Allanson, który robił wrażenie człowieka przerażonego i osłupiałego, widząc, że
nieznajomej nie ma nigdzie, poczuł się raźniej i ponownie zainteresował się targiem. Wkrótce
spotkał jeszcze ładniejszą kobietę od poprzedniej. W białej jak śnieg sukni, obszytej zielony-
mi wstążkami, wyglądała jak zjawisko. Gdy pokazał ją Dawidowi Welchowi, ten orzekł, że w
całym swoim życiu nie widział tak ładnej dziewczyny. Allanson postanowił zaangażować ją
za wszelką cenę. Odwołał ją na bok i zapytał, jak to było w zwyczaju:
— Czy jesteś wolna, urocza dziewczyno?
— Tak. panie.
— Zgodziłabyś się do mnie?
— Myślę, że tak.
— Na jakich warunkach? Chodź i śmiało powiedz, gdyż nie mam zamiaru żartować i
stawiam sprawę poważnie.
— Żądam zapłaty jedynie w naturze. Nie zgodzę się na inne warunki. Ale wpierw
powiedz mi, jak się mają ludzie w Inverlawn?
Allanson wstrzymał oddech, a dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Z trudem wyjąkał:
— Dziękuję, wszyscy mają się dobrze.
— A twoi starzy sąsiedzi? — ciągnęła dalej dziewczyna. — Żyją jeszcze? Jak im się
wiedzie?
— Tak... tak... dobrze im jest — stękał Allanson. — Pragnąłbym jednak wiedzieć, kto i
dlaczego tak wypytuje się o nich.
— Dlaczego? — odrzekła oburzona dziewczyna. — Czyżbyś tak szybko zapomniał o
Mary Burnet z Kirkstyle?
Allanson zachwiał się, jakby trafiony kulą w samo serce. Piękne zjawisko znikło w
tłumie, zostawiając zdumionego i zaskoczonego wielbiciela, który stał jak kamienny posąg i
zapewne byłby upadł, gdyby nie pomoc czujnego przyjaciela, pana Dawida Welcha. Trzy-
krotnie tego dnia próbował nająć dziewczynę i po trzykroć otrzymał taką samą odpowiedź i
usłyszał takie samo nazwisko.
Kiedy po raz pierwszy słuchałem tej opowieści, mówiono mi, że młody Allanson
siedmiokrotnie próbował zgodzić służącą i siedem razy usłyszał imię Mary. Myślę, że jest w
tym trochę przesady. Nie wierzę, by zdążył podjąć siedem prób, chociażby dlatego, że po
każdej z nich musiał się otrząsnąć z rzuconych nań czarów. A leczył się tylko trunkiem i to
bardzo silnym, gdyż słaby nie pomagał. Właśnie gdy pokrzepiwszy się wyszedł z gospody,
zjawiła się na targowicy wyjątkowa piękność, która zwróciła uwagę wszystkich obecnych.
Była nią wytworna dama, jadąca w błyszczącym powozie z dwoma lokajami na przedzie
powozu i z dwoma z tyłu, odzianymi w zielone liberie, suto ozdobione złotem. Nigdy jeszcze
na targu w Moffat nie widziano tak wspaniałej osoby, która swym blaskiem przypominała
meteor. Wśród tłumu rozeszła się wieść, że jest to pani Elżbieta Douglas, najstarsza córka
Earla of Morton, który rezydował chwilowo w Auchincastle, leżącym niedaleko Moffat. Lady
Douglas uchodziła w owe czasy za najpiękniejszą kobietę całej Szkocji.
Wszyscy wierzyli, że widzą córkę Earla of Morton. Kiedy zajechała do gospody John-
stona, wyszedł naprzeciwko niej nieznany dżentelmen w zielonym stroju i zdjąwszy kapelusz
pomógł jej wysiąść z powozu. Olbrzymi tłum gapił się na damę, lecz nikt nie był tak poru-
szony jak Allanson. Stał nieruchomy, w niewypowiedzianym zdumieniu, gdyż nigdy nie
przypuszczał, by mogło istnieć na ziemi, w raju, a nawet w marzeniach tego rodzaju zjawisko.
Nie trudno więc zrozumieć zdumienie tłumu i Allansona, kiedy ta cudownie piękna osoba
wezwała skinieniem ręki Allansona. Nie wierzył własnym oczom Dama wezwała go pono-
wnie. Uśmiech pełen czaru zaigrał na jej wargach. Allanson zerwał kapelusz i pośpieszył do
nieznajomej. Bez śladu wahania przyjęła jego ramię i razem przekroczyli próg gospody.
Dopiero teraz doszło do świadomości Johna, że został specjalnie wyróżniony przez
najpiękniejszą kobietę Szkocji, lady Elżbietę Douglas. Tak zrozumieli ten wypadek i inni,
zastanawiali się jednak, kim był ten młody farmer, skoro zabiegała o jego względy taka
wielka pani. Zaznaczyć tutaj należy, że dzięki dyskrecji pana Welcha nikt na targu nie znał
nazwiska Allansona.
Pierwszą rzeczą, którą uczyniła piękna dama, było zapytanie skierowane do Johna na
temat jego zdrowia. Allanson podziękował jej, odpowiadając z całą uprzejmością i grzeczno-
ścią, w której był mistrzem. Już po jej spojrzeniach zorientował się, że dama jest w nim na
zabój zakochana. Było mu tak lekko na sercu, że omal nie wzbił się w powietrze. Następnie
piękna pani zainteresowała się zdrowiem jego rodziców.
— Wpadłaś, biedna dziewczyno — pomyślał Allanson, ale jednocześnie doszedł do
przekonania, że miłości tego rodzaju damy nie należy odrzucać. Podziękował więc wyszuka-
nie za jej troskliwość i zaczął pytać o zdrowie jej rodziny. Potok jego wymowy przerwała mu
pytaniem, czy ją poznaje.
— Oczywiście — odpowiedział John, który rzeczywiście pamiętał jej twarz, nie mógł
sobie jednak przypomnieć, gdzie i w jakich okolicznościach widział ją ostatni raz. Wreszcie
urocza rozmówczyni zapytała go o los i powodzenie starych Burnetów.
Serce Allansona zamieniło się w bryłę lodu. Opadł na krzesło niezdolny się poruszyć.
Dopiero dzięki jej tkliwym słowom wróciła mu przytomność i odwaga.
— Co? — zawołał — więc to ciągle ty? To ty bawiłaś się cały dzień ze mną, płatając mi
figle, które mogły mnie doprowadzić do obłędu?
— Nie tak to łatwo uporać się z miłością, drogi Johnie. Domyślasz się chyba, że zdoby-
łam w życiu fortunę i powodzenie, lecz mimo to moja miłość do ciebie nie wygasła. Wybacz,
że chwyciłam się takich sposobów, chciałam jednak wypróbować twoje uczucie i przekonać
się, jakie wrażenie zrobi na tobie widok mojej osoby.
— Dałem chyba dowód wierności, jeżeli w każdej osobie widziałem tylko ciebie — od-
powiedział John. — Skoro spotkaliśmy się ponownie, niełatwo się rozstaniemy. Resztę mego
życia poświęcę tobie. Powiedz mi, gdzie obecnie mieszkasz.
— Niedaleko stąd. Byłabym prawdziwie szczęśliwa, gdybym mogła jeszcze dziś zoba-
czyć cię w moim domu, lecz niestety, mój mąż jest nieobecny, wyjechał w dalekie kraje.
— To nie jest żadna przeszkoda — krzyknął ochoczo Allanson.
Po wielu pozornych wzdraganiach zgodziła się wreszcie na spotkanie proponując, że
zostawi jednego służącego na przewodnika. John odmówił uważając, że nikt nie powinien być
świadkiem ani jego przybycia do niej, ani też odejścia. Wreszcie ustąpiła. Dokładnie opisała
miejsce i drogę do swego domu, tak, by mógł trafić bez żadnych kłopotów. Następnie zajęła
miejsce w powozie i odjechała.
Allanson był pełen radości. Skrzydła szczęścia urosły mu u ramion. Odszukał swego
przyjaciela, Dawida Welcha, i podzielił się z nim wesołymi nowinami, nie mówiąc mu tylko,
kim jest owa dama, tak że Dawid był przekonany, że John rozmawiał z Elżbietą Douglas.
Welch uparł się, że będzie towarzyszył Allansonowi, i nie odstąpił go, póki nie doszli do
miejsca, skąd był widoczny potężny zamek. Mimo sprzeciwów Johna czekał do chwili, kiedy
ten otworzył bramę i zniknął na podwórzu wspaniałej budowli, której okna świeciły tak
licznie jak gwiazdy na niebie.
Młody Allanson przyrzekł swoim rodzicom, że powróci z jarmarku zaraz następnego
dnia, tak, by mógł zdążyć na ranny posiłek. Nie przybył jednak ani tego, ani następnego dnia.
Kiedy nie wrócił i na trzeci dzień, stary ojciec osiodłał konia i udał się do Moffat, by odszu-
kać syna. Po drodze wstąpił do Cariferan, gdzie chciał wypytać o Johna pana Welcha. Ten był
zaskoczony wiadomością, że jego młodego przyjaciela nie ma jeszcze w domu. Uspokajał
jednak starego Allansona zapewnieniami, że John czuł się doskonale. Odradzał nawet dalszą
podróż. W pewnej jednak chwili powiedział staremu o miłosnej przygodzie jego syna z córką
Earla of Morton. Wyjawił również, że John udał się na schadzkę do zamku i że on, Dawid
Welch, towarzyszył mu do bram pałacu. Widział, jak młody Allanson wszedł do środka, i
przypuszcza, że musiał tam być dobrze przyjęty, skoro tak długo nie wraca.
Dawid Welch widząc, że opowiedziane nowiny przeraziły starego, zmienił zdanie i
postanowił towarzyszyć mu w dalszej podróży jako ten, który ostatni widział jego syna, i to w
chwili, kiedy ten przekraczał progi zamku W Moffat zastali przed gospodą konia Johna,
uwiązanego w tym samym miejscu, gdzie zostawił go John wieczorem, po powrocie z targu.
Karczmarz nie dodał nic nowego. Ostatni raz widział Johna w towarzystwie lady Douglas.
Starzec ruszył do Auchincastle, zabierając ze sobą Welcha. Nim dojechali do zamku,
Dawid przysięgał, że jadą źle, że nie znajdą tam Johna, bo zamek, do którego udał się John,
znajduje się w innej okolicy. Mimo tych uwag pojechali dalej. Kiedy dotarli do zamku i
zostali przyjęci przez Earla of Morton, ten wysłuchał opowieści starca, chociaż uważał ją za
wymysł chorego mózgu. Posłał po córkę i zażądał od niej usprawiedliwienia się ze sprawy
schadzki, jak i z faktu ściągnięcia Johna do zamku, gdzie widoczniej jest schowany.
Córka wysłuchała w zdumieniu słów ojca, lecz widząc utkwiony w siebie pełen troski
wzrok nieznanego starca, zrozumiała, że jest świadkiem tragicznej pomyłki i chcąc pomóc,
zażądała bliższych wyjaśnień. Nie były potrzebne, gdyż pan Welch oświadczył staremu
Allansonowi, że lady Elżbieta nie jest tą damą, z którą syn umówił się na schadzkę. Tamtą
pamiętał tak dobrze, że poznałby ją wśród tysiąca innych. I nie do tego zamku odprowadził
Johna, i wszystko tu jest inne niż było tam, gdzie się rozstali.
— Chodźcie za mną. Jestem tutaj wprawdzie obcy lecz zaprowadzę was na właściwe
miejsce.
Wsiedli na konie i pojechali drogą, którą z Moffat wybrał Welch. Po ujechaniu kilku
mil, na skrzyżowaniu, skąd pod ostrym kątem prowadził wąski gościniec, Dawid krzyknął:
— Teraz wiem, że jedziemy dobrze. W tym miejscu zatrzymaliśmy się i John kazał mi
zawracać. Odmówiłem mu i odprowadziłem go do tego wysokiego drzewa. Jest tam ścieżka,
na której stałem, kiedy on doszedł do okazałej bramy. Zaraz zobaczymy zamek.
Kiedy minęli to drzewo i weszli na ścieżkę, Welch zaniemówił — nie było tam ani
pałacu, ani bramy. Natomiast tuż u ich stóp leżała głęboka przepaść, w której kipiało bagno
wyrzucając ze swego dna strumień czarnej, syczącej wody.
— Cóż to znaczy? — zawołał stary Allanson. — Przecież tutaj nie ma żadnego zamku i
nie widać śladu ludzkich siedzib.
Welch długo nie mówił. Stał i patrzył skamieniały na ten odrażający i pełen grozy
widok.
— Tylko ten, który stworzył duszę człowieczą i wszelkie życie na ziemi i w niebiesiech,
może rzec, co się stało. Zaszliśmy w krainę czarów, jesteśmy w mocy sił niepojętych dla czło-
wieka. Tutaj, w tym miejscu, rozstałem się z waszym synem. Tam, gdzie obecnie jest brzeg
przepaści, widziałem go wchodzącego na podwórzec. To wszystko przechodzi ludzkie poję-
cie.
Podeszli nad sam brzeg rozpadliny. Dawid Welch zaprowadził starca w miejsce, gdzie
widział otwierającą się bramę. Znaleźli tam tylko ślady stóp. Zeszli niżej i daleko, głębiej,
dostrzegli rozdarte zwłoki młodego Allansona.
W taki tajemniczy sposób zginął dziki i niepohamowany w swych zapędach grzesznik,
Allanson młodszy.
Wśród licznych legend i bajek opowiadających o tym strasznym wypadku brak wiado-
mości o losie Mary Burnet. Jej rzekome ukazanie się na targu w Moffat było raczej wytwo-
rem fantazji. Istnieje tylko jedna stara opowieść, która przeniosła w nasze czasy dalszą histo-
rię Mary Burnet, jeszcze bardziej tajemniczą niż to, coście słyszeli.
Rocznicę dnia, w którym zaginęła Mary, obchodzili jej sędziwi rodzice jako dni żałoby
— dni smutku, postu i rozpamiętywań. Przyszło i przeszło siedem lat. Zbliżała się siódma
rocznica. W wilię tego dnia wieczorem stary Andrew, idąc wzdłuż kamiennego brzegu jeziora
i szukając jak zwykle śladów swej zaginionej córki, napotkał starego człowieka, który jak
gdyby czekał na niego. Mały, o pomarszczonej twarzy, nie bardzo podobnej do ludzkiej, za-
chowywał się i mówił jak normalny człowiek. Pozdrowił Burneta uprzejmie i zapytał, czego
nad wodą szuka. Starzec odpowiedział, że szuka tego, czego pewnie nigdy nie znajdzie.
— Jak brzmi twe nazwisko, zacny pasterzu? — rzekł obcy nie zważając na niechętną
odpowiedź Burneta. — Wydaje mi się, że wiem coś niecoś o tobie i że prawdopodobnie dla
ciebie niosę wiadomość.
— Niestety, moje imię już dla nikogo nic nie znaczy. Dlaczego ty miałbyś mnie szukać?
— Czy to ty miałeś kiedyś piękną córkę imieniem Mary?
— Jest to pytanie, które krwawi mi serce, człowieku. Lecz jeżeli szukasz prawdy, to
wiedz, miałem ongiś ukochaną córkę tego imienia.
— Cóż się z nią stało?
Andrew pokiwał głową, odwrócił się i odszedł od obcego z sercem wypełnionym żalem
i niepokojem. Idąc samym brzegiem jeziora patrzył uważnie na każdy biały kamień, na każdy
okruch skalny. Z jego postawy, ruchów i oczu biła głęboka rezygnacja. Nieznajomy szedł za
nim krok w krok.
— Starcze, widzę, że żyjesz przygnieciony ciężarem wielkiego smutku. Nie godzi się to
ani z rozumem, ani z wiarą.
— Nie będę się usprawiedliwiał — rzekł Burnet patrząc podejrzliwie na karła. — Są
sprawy, na które nie pomoże rozum, w których nie ulży wiara. A zresztą miłość ojca do
dziecka usprawiedliwia i grzechy.
— Czy nie powiesz mi, co stało się z twoją córką?
— Zapytaj niebiosa o jej duszę, a grób o jej ciało. Zapytaj tego, w którego ręce złoży-
łem jej los od dziecka. Tylko on jeden wie, co się z nią stało. Ja nie wiem nic.
— Jak dawno ją straciłeś?
— Jutro upłynie siedem lat.
— Widać, że dobrze zapamiętałeś datę. Obchodzisz ją zapewne w żałobie?
— Tak. W żałobie również zejdę do grobu. Była jedyną moją córką i największą miło-
ścią. Cóż ty możesz wiedzieć o moim dziecku? Gdybyś ją znał, wiedziałbyś, że nie była
podobna do innych dziewcząt. Była pełna wdzięku i niewinności. Była jak kwiat wśród nas,
prostych ludzi.
— Czy chciałbyś ją zobaczyć?
Burnet zatrzymał się gwałtownie i stanął twarzą w twarz z nieznajomym.
— Zobaczyć ją? — krzyknął. — Czy ja chciałbym ją widzieć? O to pytasz?
— Tak, A znasz ten przedmiot? Poznajesz go?
Andrew spojrzał na mały przedmiot leżący na dłoni karła i wybuchnął płaczem. Nie był
to jednak płacz rozpaczy, był to płacz radości. Pochwyciwszy ów przedmiot w ręce, całował
go i krzyczał urywanymi zdaniami:
— Tak... tak... starcze... poznaję go. To jest złota moneta z trzema otworami. Darowa-
łem ją Mary na jej osiemnaste urodziny, razem z piękną suknią. Powiedziała wówczas, ta
mała droga dziewczyna, że zachowa ją na wieki jako pamiątkę po ojcu. Boże drogi! Mów,
człowieku, gdzie ona jest. Wśród żywych czy wśród umarłych?
— Żyje i cieszy się zdrowiem — powiedział obcy. — Jest szczęśliwsza, piękniejsza i
radośniejsza niż była między wami. Jeżeli tak bardzo pragniesz ją widzieć, to możesz zoba-
czyć ją jutro wieczorem w Moffat. Tamtędy będzie przejeżdżać. Ponieważ niewiele ma czasu,
wysłała mnie z tym znakiem do ciebie i z wiadomością, że możesz się spotkać z nią i ucało-
wać ostatni raz przed twą śmiercią.
— Więc zobaczę Mary w Moffat! Pójdź ze mną, stary człowieku, którego niech wyna-
grodzą niebiosa. Chodź do mnie, niech cię ugoszczę tak, jak to potrafi stary pasterz. Chodź i
nie zwlekaj. Później pójdziemy pieszo do Moffat razem z moją staruszką żoną. Chodź, błogo-
sławiony gościu.
— Nie wolno mi zatrzymywać się nigdzie ani też korzystać z twej gościny, pasterzu.
Nie potrzeba dodawać do mej nagrody waszych podziękowań i traktamentu. Muszę spieszyć
do tej, która mnie wysłała. Nie mam czasu, by jeść twój chleb i pić twe trunki. Spiesz się i ty.
Czas upływa, bacz, byś go nie stracił.
— O jakiej porze będzie Mary w Moffat? — zapytał stary Burnet zrzucając na ziemię
pled, by szybciej mógł dobiec do domu.
— Dokładnie wówczas, kiedy cień Holy Cross padnie wprost na wschód — zawołał
karzeł i ruszył w swoją drogę.
Kiedy stara Jean Linton zobaczyła męża biegnącego bez pledu i z szeroko rozpiętą
koszulą, była przekonana że stracił zmysły. Wybiegła więc zatrwożona do furtki z lamentem.
— Boże, miej nas w opiece. Czyś ty oszalał, Burnet? Co się stało?
— Otwieraj bramę, żono. Nie rozum straciłem, ale czas mogę stracić.
— Widzę to, widzę. Stań jednak i powiedz, gdzie tak spieszysz? Nie wiem jednak, czyś
rozumu nie postradał.
— Nie, nie, Jean Linton. Ale muszę jak najszybciej udać się do Moffat.
— Na miłość boską, biedaku, jakżesz ty pójdziesz do Moffat? Czego ty tam chcesz
szukać? Zapomniałeś, że jutro mamy żałobę?
— Otwieraj bramę, staruszko, i nie wspominaj mi o smutnej rocznicy. Będziemy ją
obchodzić jutro w Moffat. Ty pójdziesz także. I co ty na to?
— Burnet, Andrew Burnet, opamiętaj się.
— Przestań się gapić. Pospiesz się i dawaj mi odświętną odzież, Jean Linton. Kobieto,
czy słyszysz? Rusz się i wdziewaj odświętne szaty. Jedwabny szal. Spiesz się, bo nie zdążysz
na jutro. Nie patrz tak na mnie. Nie lękaj się. Jutro w Moffat spotkamy Mary,
— Och, Andrew, jak możesz igrać z moim starym, słabym sercem?
— Boże, wybacz jej. Czy kiedykolwiek igrałem z twymi uczuciami? — krzyknął Bur-
net ze łzami w oczach. — To, co mówię, jest szczerą prawdą. Nasza najdroższa córka spotka
się z nami jutro w Moffat. Będziemy mogli ją zobaczyć, uścisnąć i pobłogosławić ostatni raz
przed śmiercią.
Obfite łzy popłynęły z oczu matki i spływając po zmarszczonych policzkach spadały na
ziemię. Uklękła i podniosła ramiona ku niebu. Potem zerwała się i poczęła nieprzytomnie biec
w kierunku Moffat. Dopiero mąż ją powstrzymał i odprowadził do domu, by mogli jak naj-
szybciej przygotować się do drogi.
Kirkstyle, leżące w odległości dwadzieścia mil od Moffat, opuścili we wtorek wieczo-
rem 16 września. Noc spędzili w miejscowości Turnbery Shiel, a do Moffat przybyli w połu-
dnie. Reszta dnia była dla staruszków najcięższa. Chodził bez celu od jednej drogi do drugiej
dumając, którą z nich przyjedzie Mary. Byli i na tych, które wiodą z południa, i na tych
idących z północy, ciągle bacząc na cień Holy Cross. Kiedy ten padł na wschód, zatrzymali
się na głównym placu i rozglądali się na wszystkie strony.
Po długiej chwili na drodze wiodącej z Dumfries, w odległości pół mili od miasta, zoba-
czyli żebraczkę idącą z dwojgiem tulących się do niej dzieci; daleko za nią szedł stary żebrak.
Staruszkowie skierowali oczy na idących. Burnetowi wydawało się, że w żebraku rozpoznaje
karła. Zapatrzyli się tak na ubogich, że nie zauważyli mijającego ich powozu. Tylko stary
Andrew, słysząc stuk kół i tętent końskich kopyt, mruknął do siebie: „marność nad marno-
ściami“ — i dalej patrzył z Jean Linton na zbliżających się nędzarzy.
— Czyż ona nie przypomina mej drogiej żony? — myślał Burnet. — Wszystko jedno,
niech będzie jak najbardziej uboga, zawsze znajdzie się miejsce i dla niej, i dla nich przy
moim ognisku.
Kiedy tak rozważał z sercem przepełnionym litością, ktoś objął mu kolana. Spojrzał
zaskoczony na dół i zobaczył Mary, która w pięknym stroju klęczała u jego stóp. Andrew
krzyknął i porwał w ramiona córkę. Jean Linton wyciągnęła ręce, lecz nie miała odwagi
dotknąć tak strojnej córki. Dopiero kiedy ta odwróciła się do niej, matka przycisnęła ją do
piersi Była to scena pełna wzruszenia. Znaleźli więc ukochaną Mary, tak dawno zaginioną.
Obejmowali ją i całowali. Byli szczęśliwi jak nikt z żyjących. A później zabrała ich Mary do
hotelu, gdzie poznali jej dwóch synów. Spędzili cały wieczór razem. Mary obdarowała ich
pięknymi prezentami i opuściła o północy, kiedy zapadli w głęboki i szczęśliwy sen. Wów-
czas wsiadła do powozu i odjechała. Czy ktokolwiek widział ją później w Szkocji — nie
wiem. Rodzice jej spędzili resztę swego żywota w szczęściu, ciesząc się jej powodzeniem.
Tłumaczył Romuald Pitera
SPIS TREŚCI
Trzy dni śledztwa (Matteo Sarto)
02
Tajemnica Lucynki (Oscar Wilding)
26
Mary Burnet (James Hogg)
30