OCZY ALCHEMIKA
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 42
WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1959
ROBERT AZDERBALL
OCZY ALCHEMIKA
I
AWIZO o transporcie złotych zegarków przyszło w środę wieczorem i postawiło na
nogi Wydział Kryminalny. Po północy było już po wszystkim. W prosektorium leżały zwłoki
nieznanego mężczyzny, a zegarki zniknęły w tajemniczy sposób. Naczelnik Orlicki usiadł
przy biurku i zamyślił się.
Sylwetka Orlickiego przypominała karykatury jowialnych grubasów. Mała głowa, z
włosami przystrzyżonymi na jeża, osadzona była na karku, który zdawał się wyrastać wprost
z potężnego brzucha. Z tej racji koledzy nazywali go po prostu „Antałkiem”. Naczelnik cenił
w ludziach zmysł obserwacji i zmysł humoru, toteż nigdy nie obrażał się za nadane mu prze-
zwisko.
Kapitan Maciej Orlicki należał do asów służby śledczej. Kilkakrotnie proponowano mu
wyższe stanowisko w Warszawie, ale — jak sam mówił — nic go do stolicy nie ciągnęło. Od
lat tkwił na prowincji. Jego regionalny patriotyzm zyskał mu cichy szacunek i sympatię towa-
rzyszy. Także w Komendzie Głównej lubiano i ceniono Antałka. Najlepiej świadczy o tym
fakt powierzenia mu nadzoru nad ochroną Międzynarodowych Targów Poznańskich.
Laikowi trudno sobie wyobrazić, jaki ciężar spada na człowieka pełniącego tę funkcję.
Niczym ćmy do światła — zjeżdżają do Poznania tuzy przestępczego światka Trzeba ich
śledzić, przewidywać posunięcia i zamiary, uprzedzać czyny. Nie jest to łatwe w mieście, w
którym dworce kipią jak czajnik, wąskie ulice cierpią na rozedmę, a biura meldunkowe notują
„milionowy obrót”.
Już od pierwszej chwili, gdy tylko objął urzędowanie w murowanym baraku u wejścia
na tereny wystawowe, Orlicki miał przeczucie, że wcześniej lub później bomba musi pęknąć.
Ale żeby tak zaraz, na początek, morderstwo i milionowa kradzież... Nie, tego doprawdy nie
przypuszczał.
W korytarzu wisi oświetlony zegar. Gdzieś w dyrekcji kolei państwowych „zegar-
matka” spokojnie odmierza sekundy. Każda z nich, gnana elektrycznym impulsem, biegnie do
dziesiątków tarcz na stacyjkach i stacjach Wielkopolski. Wszędzie dochodzi trzecia nad
ranem.
Naczelnik zgasił lampę. Za oknami coraz ostrzej rysują się kontury pawilonów. Brzask.
O tej porze zmęczenie kładzie się na powieki ciężarem nieprzespanej nocy. Ale w podpartej
pięściami głowie rodzą się myśli niespokojne, spędzają sen i każą po raz setny przetrawiać
każdy szczegół, każdy drobiazg, każdą możliwość.
Wczoraj wieczorem Powszechny Zakład Ubezpieczeń zawiadomił, że w pociągu towa-
rowym dwadzieścia dwa zero osiem znajduje się jeden wagon ze specjalnie cennym ładun-
kiem. Dziesięć skrzynek złotych zegarków szwajcarska firma ubezpieczyła na milionową
sumę. Na granicy państwa wagon otwarto i sprawdzono pieczęcie, wszystko było w najlep-
szym porządku. Mimo tego kierownik urzędu celnego twierdząc, że „sicher ist sicher”,
wpakował do wagonu konwojenta i zaplombował za nim drzwi. I tutaj właśnie zaczyna się
zagadka.
Orlicki wstał, przemierzył pokój drobnymi krokami i zasapany usiadł. Nacisnął czerwo-
ny guzik umocowany na bocznej ściance biurka. Po chwili zameldował się dyżurny podoficer.
— Naczelnik mnie wzywał?
— Tak. Czy jest towarzysz Dawski?
— Widziałem go. Śpi na kozetce w świetlicy. Mam poprosić?
Orlicki milcząco skinął głową. Wszedł Dawski i usiadł w fotelu, po drugiej stronie
biurka. Naczelnik postukiwał palcami o szklaną płytę z planem miasta.
— Opowiedzcie całą historię jeszcze raz. Tylko tak z detalami.
Dawski pomyślał, że Antałek cierpi chyba na zanik pamięci. Wszak relacjonował już
dwukrotnie przebieg wydarzeń i za każdym razem uzupełniał raport własnymi uwagami. Lecz
wieloletnia współpraca z kapitanem Holiczem nauczyła go bez zmrużenia oka znosić rozma-
ite fanaberie szefów. Chrząknął więc tylko i przystąpił do opowiadania po raz trzeci.
— Gdy tylko otrzymałem to zawiadomienie o zegarkach, połączyłem się ze stacją w
Kunowicach. Ustaliłem, że transport przeznaczony jest dla firmy „Marvin” i znajduje się w
składzie pociągu towarowego numer 2208. Miał to być trzeci wagon licząc od parowozu.
Wewnątrz jechał konwojent.
— Nazwisko konwojenta?
— Adam Wenzel, pracownik biura spedycyjnego „Hartwig”.
Orlicki zanotował coś na skrawku papieru.
— Dworzec towarowy w Poznaniu dał mi znać — ciągnął — że pociąg ten ma sto
minut spóźnienia. Oznaczało to, iż przybędzie trochę po północy. Porozumiałem się z
delegaturą Zakładu Ubezpieczeń i z przedstawicielem zagranicznego wystawcy. I tu, i tam
obiecano mi, że przyślą kogoś do komisyjnego odbioru przesyłki. Sam zająłem się rozstawie-
niem posterunków ulicznych. Chciałem mieć absolutną pewność. Zrezygnowałem nawet z
robotników do wyładunku i powierzyłem to zadanie Kępie i Moszeckiemu. To moi najzdol-
niejsi wywiadowcy. W roboczych kombinezonach i czapkach z blachami tragarzy nikt nie
mógłby ich poznać...
Dawski urwał. Bezradnie rozejrzał się po nagich ścianach pokoju i sięgnął do teczki z
notatkami. Kapitan przynaglał:
— Mówcie, mówcie dalej.
— Pociąg przyszedł o godzinie zero, zero, dwie. Właściwy wagon odnaleźliśmy bez
trudu. Miał nalepkę: „Zurych — Poznań. Wolne od cła”. Obejrzeliśmy plombę. Była nienaru-
szona. Otworzyliśmy drzwi. Z wnętrza wyskoczył na peron konwojent. Mógł mieć lat około
czterdziestu pięciu lub nieco mniej. Twarz popielata ze zmęczenia bardzo postarza. Więc, jak
już powiedziałem, konwojent wyskoczył z wagonu i podał cudzoziemcowi list przewozowy.
Szwajcar bardzo dokładnie przeliczył skrzynki i złożył swój podpis na kopii. Zauważyłem
wtedy, iż konwojent ma bliznę biegnącą od lewego ucha w dół aż pod szyję.
— Próbowaliście go legitymować?
— Nie. Nie było takiej potrzeby. On miał powrotny do Kunowic za kilka minut.
Pożegnał się i odszedł.
— Czy nic was nie uderzyło w jego zachowaniu?
— Wtedy nic. Ale teraz, z perspektywy kilku godzin...
— No... — Antałek próbował zachęcić Dawskiego.
— To są takie bardzo osobiste impresje.
— Walcie śmiało. W śledztwie nie ma rzeczy mało ważnych — dodał. Młody oficer
nawet się nie spostrzegł, kiedy zaczął opowiadać rzeczy, których sobie dotychczas wcale nie
uświadamiał.
Więc po pierwsze: oczy. Może to śmieszne; nie pamiętam barwy, ale wiem, że były...
Chyba po prostu zbyt inteligentne, jak na konwojenta. Chociaż, oczywiście, pozory często
mylą. Tylko kiedy zestawić te oczy z rękami...
— Delikatne, co?
— Naczelnik widział?
— Nie. Tylko domyślam się.
— A więc tak. To znaczy, dłoni nie miał takich delikatnych, ale kiedy podawał frachty,
widziałem jego paznokcie. Były pielęgnowane. A robotnicy od Hartwiga na ogół manicure
nie robią... Zachowywał się swobodnie i naturalnie. Jak człowiek o czystym sumieniu.
— A jakiż to macie przepis na wygląd człowieka uczciwego? Ma być gruby czy chudy?
Czesze się do góry czy jest łysy? Gestykuluje czy gada spokojnie?
Dawski speszył się.
— Przecież mówiłem, że to tylko wrażenia. A wy zaraz...
— No, dobrze już, dobrze — Orlicki udobruchał się. — Ja tylko tak. Bo widzicie, w
mojej praktyce spotkałem tylu szubrawców o wyglądzie aniołków, że mógłbym nimi choinkę
ozdobić. Grzebię się w tych brudach jak chirurg w kiszkach, chwilami aż obrzydzenie bierze.
— Pozwolicie, naczelniku, skończę raport.
— Mów, gołąbku, mów — Orlicki zapalił papierosa, puścił kłąb dymu w stronę okna i
zakasłał. Pierwsze promienie słońca wpadły do gabinetu niebieskawą wstęgą.
— Kiedy konwojent odszedł — kontynuował Dawski — moi chłopcy przystąpili do
wyładunku. Skrzynki stały w pięciu rzędach i miały swoją wagę. Chwilę trwało, nim wrzucili
na wóz pierwsze dwie. A właśnie zaraz za nimi Moszecki znalazł trupa. — Trzeba przyznać,
że zachował zimną krew. Wystawił tylko głowę i nie robiąc alarmu, zawołał: „Towarzyszu
chorąży, pozwólcie tu na moment”. Wskoczyłem do wagonu i natychmiast zorientowałem się
w sytuacji. Ślady stóp były już oczywiście zatarte. Kazałem przynieść lampę. Moszecki przy-
świecał, ja szukałem. ale poza tymi wypalonymi zapałkami, pustym pudełkiem i łuską z
pistoletu nie znalazłem niczego. Zamknąłem wagon, przeprosiłem tego pana z firmy
„Marvin” i tego z PZU i zatelefonowałem do was. Resztę znacie sami... Albo, ściślej mówiąc,
reszty na razie nikt nie zna.
Orlicki natychmiast przybył na dworzec. Przy zwłokach znalazł się także lekarz i
fotograf z sekcji techniki śledczej. Pierwszą czynnością Antałka było rozbicie wieka w jednej
ze skrzynek. Wsunął rękę pod szeleszczącą warstwę bibuły i wyciągnął garść pełną... piasku.
„To było do przewidzenia” — mruknął.
Wrażenie było piorunujące. Pod urzędnikiem ubezpieczeniowym ugięły się kolana.
Dawski zbladł. Dwaj wywiadowcy osłupieli i żaden z nich nie mógł wykrztusić słowa. Tylko
cudzoziemiec — Orlickiego uderzyło to natychmiast — nie zdawał się być przejęty odkry-
ciem. Robił wrażenie osoby więcej zaciekawionej niż zaskoczonej. Do diabła, jeśli tajemni-
czy alchemik zmienia złote zegarki w piasek, to najbardziej opanowanemu człowiekowi musi
drgać jakiś muskuł na twarzy. Chyba... No tak, to oczywiste — chyba że jest na to przygo-
towany.
Orlicki chciał Szwajcarowi zadać kilka pytań, ale tamten znał tylko francuski. Musi go
dzisiaj przesłuchać i odszukać, za wszelką cenę odszukać konwojenta o mądrych oczach.
Dawno już zgasła tarcza zegara w korytarzu. Woźni otworzyli bramy, na obszar Targów
wpłynął ludzki potok Tablica rozdzielcza w dyżurce mrugała wszechwiedzącymi źrenicami
zielonych lampek. To posterunki z pawilonów uspokajały sztab: Jesteśmy, czuwamy, wszy-
stko w porządku!
Dawski wyszedł od kapitana obarczony mnóstwem poleceń. Antałek został sam. Dyszał
ciężko, jak po forsowaniu uciążliwej przeszkody. Astma dokuczała mu coraz mocniej. Dawno
już powinien był zasięgnąć porady lekarskiej, ale obawiał się przymusowego urlopu. Za mie-
siąc, dwa pójdę do polikliniki — oszukiwał sam siebie. Ale choroba nie miała tyle cierpliwo-
ści.
Pod ręką leżała paczka giewontów. Pamiętaj, każdy papieros przy twoim stanie zdrowia
to gwóźdź do trumny — ostrzegał go, oczywiście bezskutecznie doktor Bobrych. Poczciwina.
Wyobrażał sobie, że jakiekolwiek myślące stworzenie może istnieć bez nikotyny. A sam
kopcił jak zepsuty parowóz. Swoją drogą, mógłby już zatelefonować. Obiecał.
Doktor Bobrych, docent w Zakładzie Medycyny Sądowej, zatelefonował dopiero
kwadrans po dziewiątej.
— Słuchaj, stary — wołał tubalnym głosem do słuchawki — ten nasz nocny klient jest
już pokrajany. Sekcja niczego nowego nie wniosła. Pocisk przewiercił czaszkę i uszkodził
korę mózgową. Zgon natychmiastowy. Świadectwo przyślę gońcem. A co tam u ciebie?
Orlicki bąknął kilka zdawkowych komunałów i przerwał rozmowę. Po sekcji nie spo-
dziewał się żadnych rewelacji. Teraz trzeba jeszcze zidentyfikować trupa. Chociaż i to było
dla naczelnika jedynie formalnością. Nie ulegało dlań wątpliwości, że są to zwłoki prawdzi-
wego konwojenta i że zabójca, po dokonaniu zbrodni, najspokojniej w świecie opuścił wa-
gon na poznańskim dworcu. Z uznaniem pomyślał o sprycie przeciwnika. „Miał inteligentne
oczy” — zauważył Dawski. Hm, z tego chorążego tęga głowa. Ma dobrą szkołę. Holicz.
Kapitan Holicz z Komendy Głównej był jednym z nielicznych detektywów, przed
którymi Orlicki chylił głowę. Taki talent nie rodzi się na kamieniu — zwykł mówić o warsza-
wskim konkurencie. Trochę mu nawet zazdrościł sukcesów, ale nie przyznawał się do tego
przed nikim, nawet przed sobą samym.
Dawski pracował z Holiczem kilka lat i przejął od swego nauczyciela sporo rutyny, a że
nie brakło mu wrodzonej smykałki, wyrobił sobie w poznańskim Wydziale Kryminalnym
opinię oficera szczególnie predestynowanego do służby śledczej.
Tak. Ale zagadkowa śmierć człowieka w wagonie kolejowym i jeszcze bardziej zagad-
kowe znikniecie zegarków — to były właśnie sprawy godne najtęższych umysłów w milicji.
Orlicki wysunął szufladę biurka. W kopercie spoczywała mosiężna łuska z pocisku
kaliber 7.62. Pistolety tego rozmiaru nosiło przeważnie wojsko. Wszak to popularny radziecki
TT lub polski PW, wzór 33. Nie będzie rzeczą łatwą odnalezienie broni, z której morderca
oddał śmiertelny strzał w głowę konwojenta.
Druga koperta zawierała jeszcze mniej wartościowe trofea: kilka zwęglonych zapałek.
Technik śledczy umieścił je w wacie, aby podczas transportu nie uległy zniszczeniu. No,
doprawdy, trzeba by się urodzić jasnowidzem, by coś odczytać z tych zwęglonych patyczków.
Trzecim przedmiotem znalezionym na miejscu przestępstwa było puste pudełko od
zapałek. Orlicki ujął je ostrożnie przez chusteczkę i położył na czystym arkuszu papieru. Już
przedtem przy pomocy pary jodu usiłował wywołać odciski palców. Pojawiło się wprawdzie
kilkadziesiąt linii papilarnych, ale tak zamazanych, iż żaden ekspert nie podjąłby się klasyfi-
kacji. Uwagę naczelnika zajęło coś całkiem innego. Na odwrocie, zapewne w chwilach bez-
myślnej nudy, właściciel naszkicował jakiś miniaturowy ornament, coś, co przypominało na
pierwszy rzut oka zbiór kwadratów i prostokątnych labiryntów. Takie wzory zachowały się na
starych attyckich amforach i na innych zabytkach kultury helleńskiej.
Morderca i mitologia! Też coś — parsknął. — Fantazja, fantazja cię ponosi, Antałku.
A przecież Dawski powiedział: „On miał inteligentne oczy”. Więc może rzeczywiście
coś w tym jest?
Zadzwonił.
— Weźcie to wszystko — rozkazał dyżurnemu i podsunął mu trzy koperty. — Pudełko
i łuskę dajcie sfotografować, potem spakujcie razem z innymi dowodami. Jutro pchnijcie
łącznika do Warszawy, niech to zawiezie do Zakładu Kryminologii.
— Tak jest. — Mundurowy szurnął nogami. — A tu jest dokument dla naczelnika. Z
KGMO.
Kapitan zerwał papierową banderolę telefonogramu i szybko przeczytał tekst:
Przyjeżdżam w czwartek wieczorem. Przygotować materiały śledcze do zabójstwa
Adama Wenzla. Proszę pamiętać o noclegu. Inspektor Albin Burke.
Tego tylko brakowało: Burke? Orlicki zaklął brzydko. Oczywiście, ciekawszą sprawę
zaraz Warszawa przejmuje. Stara praktyka. Nie lubią, gdy „teren” zbiera laury!
Na głowę autora telefonogramu posypały się gromy. Orlicki zapomniał, że jeszcze
przed niespełna kwadransem gotów był oddać całe śledztwo chociażby Dawskiemu. Ma dość
kłopotów z bieżącą robotą na Targach.
— Halo. dyżurny — zawołał z wściekłością przez uchylone drzwi — zostawcie te graty
u siebie w kasie. Łącznik do Warszawy nie pojedzie!
Chciał teraz wezwać Dawskiego i „wylać” przed nim nagromadzone żale, ale chorąży
pojechał na dworzec. Zapiął więc mundur pod szyję i wyszedł zaczerpnąć świeżego powie-
trza.
Alejki, stoiska i tłum rozgadany, obładowany teczkami i kolorowymi świstkami prospe-
któw, tłum zjadający tony parówek z musztardą i rozrzucający tekturowe podstawki.
Orlicki lubił usiąść gdzieś z boku na ławeczce i obserwować ludzi. Było to takie małe
studium psychologiczne: ta twarz jest chyba twarzą lekarza. Taki chód, rozkołysany w
biodrach, mają prostytutki i marynarze. Te oczy podkreślone ciemną obwódką należą do
górnika...
Antałek chciał wydedukować stan materialny mijających go osób, ich charakter, nawy-
ki, miejsce zamieszkania. Cóż za wspaniałe ćwiczenie spostrzegawczości.
Mężczyzna z teczką pełną prowiantów przyjechał chyba z prowincji. Ludzie obyci wolą
zdać się na obiad w restauracji. A może po prostu brak mu pieniędzy? Nie, ubodzy nie kupują
takich butów i ubrań... Rękawy marynarki błyszczą się na łokciach. Więc to chyba urzędnik.
W klapie nosi odznakę drużyny piłkarskiej „Wisła”. Więc urzędnik gdzieś spod Krakowa. Ma
lat około czterdzieści, interesuje się sportem...
Naczelnik snuł podobne domysły w nieskończoność. Wypracował nawet własną teorię,
według której szufladkował swoje okazy. I mimo że sam był wyznawcą określenia „pozory
mylą” — nie mógł zaprzeczyć, iż pewni ludzie byli mu na pierwszy rzut sympatyczni, inni
mniej, a jeszcze inni wprost odpychali swoim wyglądem. Może właśnie dlatego podczas
śledztwa zawsze odgradzał się od podejrzanych i świadków murem sztucznej obojętności. Bał
się wpływów nieokreślonych, sugerujących coś ostrym łukiem brwi lub łagodnym profilem
nosa. Kiedyś, kilka lat temu, sparzył się na takich właśnie pozorach. Jest to jednak historia
romantyczna i Orlicki skrył ją głęboko nawet przed ciekawością przyjaciół.
Upalne południe zawisło nad głowami przechodniów. Było parno. Wiatr zamarł w
liściach. Powietrze przekształcało się w pył, pot rosił skronie, a ciasny kołnierz munduru
ściskał szyję twardą obręczą. — Antałek opuścił swój punkt obserwacyjny i szukał cienistego
miejsca. W taki skwar człowiek chciałby być ichtiosaurusem taplającym się w błotach
trzeciorzędu lub... właścicielem dobrej łazienki.
Może instynkt, a może tylko chłód kamiennych ścian zwabił oficera do pawilonu ozna-
czonego liczbą dwanaście. Na parterze produkował swe eksponaty przemysł bułgarski, wie-
tnamski i częściowo niemiecki. Na piętrze wystawiały przeważnie firmy zachodnio-europej-
skie. Szampan z piwnic Bordeaux i Nadrenii, lyońskie jedwabie, cuda radiotechniki w stoi-
skach Philipsa, kakao Van Houten'a, lakiery firmy Korral, instrumenty muzyczne i aparaty
precyzyjne...
Orlicki wmieszał się w tłum zwiedzających. Od czasu do czasu spotykał któregoś ze
swoich ludzi. Stali lub szli niepozorni, łudząco podobni do przybyszów z całego kraju. Nieśli
swoje zawiniątka, palili papierosy, zachwycali się głośno telewizorem czy centryfugą. Nie
mieli tu łatwej roboty: im to właśnie niejeden amator cudzej własności zawdzięczał stalowe
bransoletki na przegubach rąk.
Zazwyczaj po pracy chętnie zasiadali z Antałkiem w milicyjnej kantynie, opowiadali
dowcipy i dzielili się wrażeniami dnia. Teraz naczelnik szedł w mundurze. Najmniejsze ski-
nienie, drobny uśmiech czy porozumiewawczy gest mógł ich zdemaskować. Mijali się więc
obojętnie, jak ludzie obcy i nieznajomi. W tej grze obowiązywały niezłomne zasady i reguły
nie potwierdzał żaden wyjątek.
Wszystko wskazywało na to, że dzień przejdzie spokojnie, bez poważniejszych wyda-
rzeń. Orlicki już się psychicznie przygotował do powitania gościa ze stolicy. Kilka kroków
przed nim zaczynały się stoiska firm szwajcarskich, a pod szklanym szyldem MARVIN dwie
wiotkie blondyny układały... złote zegarki.
Zwykłe opanowanie opuściło kapitana. Przecież o północy widział skrzynki pełne
piasku. Skąd ta zagadkowa metamorfoza?
W cuda Orlicki nie wierzył. Jeśli coś tajemniczego kryło się w rzeczach na pozór
oczywistych, naczelnik zawsze węszył za tym czyjeś brudne sprawki. I natychmiast sam sobie
zadawał pytanie, kto był zainteresowany? Dla kogo korzyść?
— Dzień dobry pani — przyłożył dwa palce do daszka. — Dawno otrzymaliście te
zegarki?
Dziewczyna delikatnie układała złote cacka we wgłębieniu atłasowej kolebki. Odwróci-
ła głowę.
— Dosłownie przed godziną. Miały nadejść w nocy, ale przywieziono je dopiero teraz,
samochodem. Są spóźnione. To przecież czwarty dzień Targów.
— Tak, rzeczywiście — odparł roztargniony. Myślami był już całkiem gdzie indziej.
Kątem oka dostrzegł wywiadowcę ćmiącego papierosa przy balustradzie. Wyciągnął z kiesze-
ni zużyty bilet tramwajowy i na odwrocie skreślił kilka słów. Uszedł kilka kroków i upuścił
zmięty papierek. Człowiek z niedopałkiem nadepnął jego bilecik ogromnym zabłoconym
buciskiem.
Orlicki szybkim krokiem, tak szybkim, jak mu tylko na to astma pozwoliła, wrócił do
swego gabinetu.
— Dzwonił dyrektor PZU — oznajmił podoficer pełniący służbę telefonisty. — Prosił,
żeby łączyć, gdy tylko naczelnik przyjdzie.
— Dobrze, łączcie.
Rozmowa z Zakładem Ubezpieczeń była drugą rewelacją tego upalnego dnia. Kiero-
wnik delegatury zakomunikował, iż Szwajcarzy nie roszczą sobie żadnych pretensji do
odszkodowania. Stwierdzili po prostu, że nie ponieśli żadnych strat, gdyż w wagonie nigdy
niczego poza piaskiem nie było. Zastosowali jedynie popularny na zachodzie środek zabez-
pieczający: wokół rzekomego transportu zrobili dużo hałasu, a prawdziwy został dostarczony
na miejsce przeznaczenia inną drogą i bez szumu.
Orlicki zacisnął zęby. Psiakrew, że też sam nie wpadł na to genialnie proste rozwiąza-
nie!
Tak, ale trup? Zwłoki zabitego mężczyzny nie i chciały się ani zdematerializować, ani
zamienić w piasek. Leżały w kostnicy, rozpoznane przed godziną jako cielesna powłoka
Adama Wenzla z biura spedycyjnego. C. Hartwig i Ska.
Jeden Wenzel wyszedł na peron i ciesząc się najlepszym zdrowiem zakpił z milicji.
Drugi leży martwy i nic już nigdy nie powie. W ostatecznym rachunku jest o Wenzla za dużo
i o Wenzla za mało.
Na korytarzu rozlegały się kroki interesantów i słychać było ciężkie stąpanie plutonu
wychodzącego na patrol. Naczelnik Orlicki założył ręce na brzuchu. Odgłosy za drzwiami
odpływały coraz dalej, aż wreszcie sen, okradziony ze swych nocnych godzin, skleił powieki
kapitana.
Wskazówki elektrycznego zegara minęły czwartą i piątą. Przed szóstą przyjechał Burke;
zastał Antałka drzemiącego za biurkiem Przyjrzał się jego zmęczonej twarzy i delikatnie klep-
nął go po ramieniu.
— Cóż to, przyjacielu, z Morfeuszem zacząłeś współpracę?
Orlicki zmieszał się. Machinalnie przeciągnął dłonią po szczeciniastej brodzie i ze wsty-
dem skonstatował, że jest nieogolony. W związku z tym widok inspektora peszył go podwój-
nie. Pachniał lawendą, jakby przed chwilą zszedł z fryzjerskiego fotela. Ogorzała cera tryska-
ła zdrowiem. Z całej postaci biła pewność i energia.
Antałek zaczął coś mamrotać na swoje usprawiedliwienie, lecz Burke okazał się wyjąt-
kowo wyrozumiały. Usiedli przy małym stoliczku, pogawędzili. Dopiero po długim wstępie
naczelnik poznańskiego Wydziału „K” zrelacjonował przybyszowi przebieg wydarzeń.
Inspektor wysłuchał uważnie. Potem niedbale rzucił:
— A jaki jest wasz osobisty pogląd na sprawę?
— Mój pogląd? Hm, trudno coś powiedzieć.
— Nie ma żadnych poszlak?
— Są, ale kruche. — Orlicki niechętnie odkrywał swoje karty nawet przed przełożo-
nym. — Należałoby tu wysnuć dwie wersje: albo jest to nieudana afera ubezpieczeniowa...
— Albo?
— Pozwólcie, towarzyszu inspektorze, że tę drugą alternatywę na razie zachowam dla
siebie. Nie chciałbym się ośmieszyć; dotychczasowe przypuszczenia są — powiedziałbym —
prawie absurdalne.
— Umieram z ciekawości.
— Dajcie mi tydzień czasu. Za siedem dni dostanę zabójcę Adama Wenzla. Za siedem
dni.
Burke zmierzył Antałka bacznym spojrzeniem:
— Czy nie jesteście zbyt pewni siebie?
Rzeczywiście: czy te mgliste podejrzenia uprawniają go do składania takich obietnic?
Zawsze gardził zarozumialstwem, a teraz sam wyszedł na pyszałka. Ale cofnąć się było już za
późno. Mimo rzeczowej 111 uprzejmości Burkego, a może właśnie dlatego, nie umiał
wydobyć z siebie ani krzty sympatii dla inspektora.
— Na ogół nie rzucam słów na wiatr — odrzekł.
— Cóż — Burke uniósł się z krzesła — w takim razie nie pozostaje nic innego, jak
wypić za powodzenie. Zostaję do niedzieli. Pomyśleliście o jakimś wyrku dla mnie?
— Jest pokój w hotelu „Bazar”.
— Doskonale.
— Pokój bez łazienki. Teraz wszędzie ogromny tłok. Z trudem dostaliśmy taki.
Burke uśmiechnął się lekceważąco.
— Dwie noce można żyć bez kąpieli. Na froncie człowiek dwa lata się nie kąpał i też
było dobrze.
Burke lubił podkreślać swoją bojową przeszłość. Lewą pierś zdobiły mu baretki kilku
wojskowych odznaczeń. Nie było w tym nic złego, a jednak Antałka to raziło.
— Oczywiście — zauważył, siląc się na uprzejmość. — Zresztą moje mieszkanie jest
do waszej dyspozycji. Żona bardzo lubi gości. Może wpadniecie chociaż na kolację?
— Nie, nie, kochasiu. Mam jeszcze krótką konferencję z komendantem wojewódzkim.
A potem proponuję wam skromny kawalerski wieczór: dwie kawy, dwa likiery, dwie wody
sodowe. No i pogawędka. Zgoda?
Orlicki wstał.
— Bardzo chętnie.
— Gdzie się spotkamy? — Burke odsłonił zegarek. — Powiedzmy o wpół do dziesią-
tej?
— Może tam u was, w „Bazarze”. Na dole jest przyjemny lokal. Gra orkiestra i można
swobodnie rozmawiać.
— Załatwione. Więc o dziesiątej trzydzieści w „Bazarze”.
* * *
Orlickiemu lekarze zabronili pić i w tym jednym jedynym przypadku Antałek całkowi-
cie stosował się do wskazań medycyny. Nie było to dla niego wielkim wyrzeczeniem, gdyż
nigdy nie gustował w alkoholu.
Ale wieczorek z inspektorem nie skończył się na zapowiedzianych dwóch likierach.
Burke, stary frontowiec, umiał pociągać z butelki, a Orlicki chcąc nie chcąc dotrzymywał mu
kroku.
Bywają ludzie, którym po kilku kieliszkach rozwiązuje się język, ale naczelnik do nich
nie należał. Każdy łyk wódki kładł nową tamę milczenia. Wreszcie zaniemówił całkiem i z
trudem chwytając oddech potulnie przytakiwał Burkemu. Potem stało się to najgorsze, czego
nie mógł chyba przewidzieć ani inspektor, ani kapitan: Orlickiego zabrała karetka pogotowia.
— Co za człowiek — pokręcił głową doktor Bobrych, gdy go w nocy zerwano z łóżka.
Szybko zbiegł do samochodu i z mocnym postanowieniem, by przemówić Antałkowi do
słuchu, kazał się wieźć do szpitala.
Stan naczelnika był poważniejszy, niż sądził. — Wprawdzie nic nie zagrażało jego ży-
ciu, ale otłuszczone serce gwałtownie żądało wypoczynku: klasyczny casus astmy sercowej.
Nad Orlickim zawisła groźba: dwumiesięczny urlop zdrowotny.
Nie pomogły żadne wykręty, prośby i błagania. Zarząd szpitala był głuchy na wszelkie
argumenty.
— Twój organizm jest wycieńczony — oświadczył Bobrych. — Musisz jechać do sana-
torium. Myślę, że dobrze ci zrobi Iwonicz. Tak. Miesiąc w Iwoniczu i miesiąc w domu.
— Ależ, Jasiu — oponował — zrozum mnie, ja muszę...
— Niczego nie musisz poza leczeniem.
— A sprawa tego Wenzla? Przecież ciebie też to pasjonuje.
— Słuchaj, Antałku — lekarz odsunął prześcieradło i usiadł na skraju łóżka. — Wiesz,
że cię bardzo lubię?
— Wiem. Chętnie byś mi zajrzał do bebechów. Ponoć lubisz kroić umrzyków.
— Ciebie się żarty trzymają. Ale ja mówię całkiem serio. Granice między tym a tamtym
światem są diabelnie łatwe do przekroczenia. Nikt o tym lepiej od nas, lekarzy, nie wie. Otóż
z całą odpowiedzialnością twierdzę, że taki tryb życia wyprawi cię z tego padołu płaczu w
tempie mocno przyspieszonym. Zrozumiałeś?
Orlicki powiedział: „zrozumiałem”. Wziął nawet kierowanie do sanatorium „Excelsior”
w Iwoniczu, lecz wcale nie był przekonany o konieczności wyjazdu Trudno mu było pogo-
dzić się z myślą, że zostawi ochronę Targów i tę szczególnie pasjonującą sprawę zabójstwa
Wenzla.
Ze względu na — jak to powiedział Dawski — „inteligentny wzrok” przypuszczalnego
mordercy, jak również z powodu pozornej zamiany złota na piasek, Antałek oznaczył tę aferę
kryptonimem: „Oczy Alchemika”. Pod taką też nazwą przeszła ona do historii kryminalistyki
polskiej.
Człowiekiem, który rzeczywiście zmusił naczelnika do skorzystania z urlopu, okazał się
Burke. Bo kiedy nazajutrz Orlicki przyszedł do gabinetu, za swoim biurkiem ujrzał urzędują-
cego w najlepsze majora Grzelę.
— Inspektor kazał mi was zastąpić. Słyszałem, że jedziecie na leczenie.
Antałek po raz pierwszy w życiu czuł się pokonany. Bez słowa zawrócił. W progu
stanął jeszcze na moment, uczynił gest, jakby chciał coś powiedzieć, ale w końcu machnął
tylko ręką. Drzwi zamknęły się nieco głośniej niż zwykle.
Po tygodniu nadeszła widokówka z Beskidu:
Czuję się tutaj jak hipopotam w ZOO. Różne sławy macają mnie, oglądają i prześwie-
tlają. Ciekaw jestem, co też takiego interesującego tkwi w tych moich stu kilogramach ciała.
Na razie, jak to mawiał pewien filozof, „myślę — więc jestem”. Co słychać z „Oczami Alche-
mika”?
Wasz Antałek
Minęło przecież owych siedem dni, w ciągu których „Człowiek o mądrych oczach” lub,
jeśli wolimy — „Człowiek ze szramą” — miał stanąć przed obliczem prokuratora. Na razie
nic nie wskazywało na to, by obietnica kapitana Orlickiego miała się szybko ziścić.
— Cóż za ogromne wyróżnienie spotkało tego bandytę — śmiali się detektywi w
Komendzie Głównej — sam Burke go ściga. Burke zawsze nadzorował mnóstwo dochodzeń.
Miał jasny umysł i swoimi uwagami niejedną sprawę skierował na właściwy tor, ale bardzo
rzadko poświęcał się całkowicie wykryciu jednej zbrodni.
I tym razem nawał bieżącej roboty nie pozwolił mu prowadzić śledztwa. Poprzestał na
ściągnięciu do Warszawy dowodów rzeczowych i protokołów przesłuchań. Laboratorium wy-
konało kilka ekspertyz; potwierdziły one pierwotne wnioski Orlickiego. Łuska została wyrzu-
cona z pistoletu TT, ale charakterystyczny ślad iglicy na spłonce nie był dotychczas w zbio-
rach MO notowany. Tak więc przedstawiała ona, przynajmniej na razie, ślad bardzo znikomy.
Inne ślady nie miały, zdaniem Burkego, żadnej praktycznej wartości.
Pewnego przedpołudnia Burke wezwał Holicza. Kapitan rozszyfrował niedawno bardzo
zawikłane motywy samobójstwa pewnej aktorki i dysponował wolnym czasem.
— Słyszałem, że jest pan bezrobotny — przywitał go inspektor. A ja mam coś ciekawe-
go na warsztacie.
— Mord w Poznaniu?
— Tak. Jak pan to wyniuchał?
— Nie trzeba niuchać. Przecież wszyscy o tym mówią.
Burke zmarszczył brwi.
— Wszyscy? To źle, kapitanie. Takie wróble sejmy bardzo szkodzą sprawie. Ale
trudno. Co się stało, już się nie odstanie. W każdym razie chciałbym skorzystać z pańskiego
talentu. Ministerstwo przynagla, a ja... — wskazał wymownie na stos teczek z aktami — sam
pan widzi...
— Chętnie się tym zajmę — podchwycił skwapliwie Holicz. — Dawno nie miałem oka-
zji podróżować po kraju. A poza tym, co tu dużo mówić, zna mnie pan. Jestem niewolnikiem
mojej pasji. Powącham kawałek afery i umarł w butach. Jak lunatyk.
— To doskonale — Burke zatarł dłonie. — Tylko że tę sprawę poprowadzimy razem.
Burke i Holicz, spółka z nieograniczoną inicjatywą. Przybijamy?
— Przybijamy.
Podali sobie ręce. Inspektor otworzył kasę, wyjął plik dokumentów, łuskę, sześć sczer-
niałych zapałek i puste pudełko. Podsunął wszystko Holiczowi.
— Niewiele tego. W każdym bądź razie mamy rysopis przypuszczalnego sprawcy. O, tu
— przewertował kilka kartek raportu — włosy ciemnoblond, twarz pociągła, nos mały, oczu
nie zauważono, ogólna postawa: średnia. Wiek — około 40 lat. Cechy szczególne — mocno
zaogniona blizna pod lewym uchem... To wszystko.
— Kto ustalał ten portret pamięciowy?
— Antałek. Dzięki zeznaniom świadków.
— Nie polegałbym na tym. Szkoda czasu na wykłady z Bertillona czy Heindla, zna pan
te rzeczy lepiej. Jak bardzo ostrożnie trzeba traktować rozmaite opisy, przekonaliśmy się wie-
lokrotnie. Pamiętam takie doświadczenie w szkole ekspertów śledczych: do sali wykładowej
weszła młoda, przystojna kobieta i zajęła miejsce przy oknie. Profesor Menarski prowadził
właśnie ćwiczenia z psychologii. Mówił bodajże o asocjacyjnej metodzie przesłuchań, ale
wzrok pięćdziesięciu słuchaczy utkwiony był nie w tablicy, lecz w niespodziewanym gościu.
Po kilku minutach kobieta wyszła, a następnego dnia kursantom polecono określić jej wygląd.
I co pan na to? Tylko dwóch potrafiło sporządzić wierny rysopis.
— Jest w tym sporo racji — odparł Burke. — Mam świeżo w pamięci przypadek cyto-
wany przez profesora Locarda, tego z lyońskiej policji. Staruszek pisze o zabójstwie dziew-
czyny podczas jakiegoś koncertu. W toku śledztwa sześciu naocznych świadków składało
zgodne zeznania, twierdząc, że morderca wyjął pistolet z lewej wewnętrznej kieszeni mary-
narki. Ale ujęty na miejscu zbrodni przestępca przyznał, że broń wyjął z prawej wewnętrznej
kieszeni. A on najlepiej chyba wiedział. Locard uzasadnia to zbiorową nieświadomą psycho-
zą. Żaden z nich dokładnie tego momentu nie widział. Stworzyli go dopiero później. Powstał
w ich imaginacji podczas wspólnych rozmów na temat morderstwa i przytoczyli go sędziemu
śledczemu w najlepszej wierze. Stara to prawda, że świadek, który koniecznie chce się przy-
służyć, jest gorszy od milczącego.
— To przecież woda na mój młyn — Holicz postawił łuskę na szkle. — Nie rozumiem
po co...
— Zaraz pan zrozumie, kapitanie. Otóż ja mam coś. co jest dowodem prawdziwości
zeznań naszych wywiadowców. kolejarza. kierowcy ciężarówki i przedstawicieli zagranicznej
firmy.
— Cóż to takiego?
Burke triumfalnie uniósł gruby przedmiot w kartonowej oprawie. Holicz znał tę księgę
doskonale i często korzystał z jej pomocy. Był to album recydywistów.
Inspektor przerzucał karty, aż trafił w miejsce założone paskiem bibuły. Odwrócił
całość, by Holicz mógł wygodnie popatrzeć na fotografię znanego bandyty.
— No?
— Tak. To by się zgadzało.
Twarz opryszka odpowiadała rysopisowi Nawet blizna była na swoim miejscu. Z
krótkiej notatki wynikało. że Alibaba Turkiel — jego prawdziwego imienia i nazwiska nikt
nie znał — był już wielokrotnie zatrzymywany za rozmaite sprawki kolidujące z kodeksem
karnym, ale za każdym razem wyłgiwał się sprawiedliwości. „Podejrzany o kradzież...
Podejrzany o zabójstwo... Podejrzany o nielegalne posiadanie broni” — wspominały notki.
Ale przy każdej figurował dopisek: „zwolniony z braku dowodów winy”.
— Trafiliśmy, co? — Burke nie ukrywał zadowolenia. — To zdjęcie, drogi przyjacielu,
stanowi mój wkład do spółki. Czy jestem dobrym partnerem, kapitanie?
Holicz przytaknął z uznaniem. Podlegał Burkemu od niedawna, ale współpraca układała
się dobrze. Burke miał otwartą głowę, szybko i trafnie reagował. Cechowała go wprawdzie
drobna megalomania, ale była to wada wśród oficerów śledczych tak częsta, że Holicz uzna-
wał ją niemal za nieodłączny atrybut zawodu. Sam zresztą nie był od niej wolny.
Po powrocie do swego gabinetu kapitan zagłębił się w przyniesionych aktach. Bacznie
przestudiował wyniki analiz laboratoryjnych. Obejrzał rysunek na pudełku od zapałek, potem
jeszcze raz łuskę. Zgodnie z poglądem ekspertów pochodziła ona z pocisku tegorocznej
produkcji. Fakt ten wydał mu się szczególnie zastanawiający. Na ogół wszystkie instytucje
wydają swym uzbrojonym pracownikom amunicję starszą, nowa natomiast wędruje do maga-
zynu.
Holicz kazał się połączyć z kwatermistrzostwem Wojska Polskiego. Miał tam przyjacie-
la. Poprosił go o informacje.
— Jak zwykle, masz rację, Stefku — wyjaśnił kolega. — Pociski tegoroczne leżą
jeszcze w zbrojowniach.
Pytania takie kapitan zadał jeszcze kilku innym rozmówcom: straży bankowej, w wy-
dziale uzbrojenia milicji i Wojsk Ochrony Pogranicza. Odpowiedzi były jednobrzmiące: amu-
nicja tegoroczna nie jest jeszcze w użyciu.
Tak oto pozorny drobiazg urastał do rangi rebusu: jak morderca wszedł w posiadanie
pocisku?
Holicz był pewny, że wykrycie tego stanowiłoby poważny punkt wyjścia dla konkret-
nych poszukiwań. Ale na razie... Kapitan postanowił rozpocząć pracę od miejsca działania
nieznanego przestępcy.
Inspektor uznał za słuszne — i po załatwieniu niezbędnych formalności Stefan Holicz
wsiadł do pierwszej klasy pociągu Warszawa — Kunowice. Był to ekspres relacji między-
narodowej, szybki i wygodny.
Na stacji granicznej detektyw przeprowadził kilka wywiadów bardziej dobrych do
improwizacji reportera aniżeli do mozolnego gromadzenia faktów, zresztą Holicz wielokrot-
nie podkreślał duże pokrewieństwo obu zawodów, polegających na wykrywaniu prawdy.
Zebrawszy potrzebne materiały pomocnicze, kapitan wrócił do Poznania i nad ranem
zjawił się u chorążego Dawskiego. Dawny współpracownik przywitał go z radością.
— No cóż, znowu wsiadamy na jednego konia — ucieszył się.
— Obyśmy go tylko nie zjeździli na śmierć — przestrzegł Holicz i natychmiast żarto-
bliwie dodał: — zresztą w dobrej stajni nie brak rączych rumaków. A więc...
— Bomba w górę — dokończył Dawski i obaj roześmiali się serdecznym, młodzień-
czym śmiechem.
II
Słownik wyrazów obcych określa dziewczęta lekkich obyczajów z łacińska brzmiącą
nazwą prostytutek. Język polski dał im przezwiska pełne regionalnego kolorytu. W Gdańsku i
Szczecinie są to „mewki”, w stolicy — „polonistki”, a w Poznaniu — „glorie”. Wątpliwą
wprawdzie przynoszą one miastu sławę, skoro jednak słownik ulicy zdobył sobie prawo
obywatelstwa nawet w domach pełnych mieszczańskiej pruderii, pozwólmy mu wkroczyć
także na stronice tej opowieści.
Wieczorem, gdy słońce chowa się poza linią horyzontu, „glorie”, wydeptują chodnik
przed kinem „Bałtyk” lub spijają małe kawy w „Magnolii”, „Wielkopolance” czy „Wu-
zecie”.
Oto jedna z nich. Ma dziewiętnaście lat i powłóczyste spojrzenie. Wąskie usta przytknę-
ła zalotnie do kieliszka z winem.
— Jak się nazywasz, mała?
Mężczyzna ma garnitur z cienkiej wełny i buty spiczaste, bez sznurowadeł. Kaleczy
słowa. Cudzoziemiec.
„Gloria” zastanawia się chwilę. Trzeba wymyśleć coś, co brzmi miękko dla obcokrajo-
wca. Coś. co jest ładne i nieoklepane. Wreszcie mówi powoli, pieszczotliwie.
— Kinga.
I zaraz, z cynicznym uśmiechem, dodaje w myślach; Kinga — z domu Baśka Hernisz,
dwukrotnie notowana.
Lecz tego pan zza granicy nie wie. Zresztą, prawdę powiedziawszy, wcale go to nie
interesuje. Jest współwłaścicielem wielkiego przedsiębiorstwa w Szwajcarii. Przyjechał na
Targi. W dzień robi interesy, noc poświęca dla przygód. Ma przecież pieniądze.
Kinga? Bon, może być Kinga. Patrzy na jej jasnokremową garsonkę. Ogarnia go nagłe
pragnienie, by zadawać dziewczynie ból. Męczyć ją. Wolno. Przecież płaci.
Jakże straszna obłuda pod maską twarzy tych dwojga. Ile cynizmu kryje się pod szty-
wnym gorsem szwajcarskiej koszuli, ile brudu pod powłoką jej świeżości i dziewiętnastu lat.
Podała mu ramię i opuszcza u jego boku kawiarnię „Wu-Zet”.
A może niewinna buzia Kingi kryje coś znacznie gorszego?
Idą na dansing do „Magnolii”. Tańczą. Potem do knajpy „Pod Kozią Bródką”. Jest już
późno. Dogasają zabawy w nocnych lokalach. Kierowcy taksówek drzemią w swoich wozach.
Światła samotnych latarni płyną po szynach. Stateczny Poznań dawno już rozścielił pierzyny
w łóżkach. Ciemność zrównała w prawach miłość płatną i miłość, która wędruje od serca do
serca.
Lokal „Pod Kozią Bródką” w oficjalnej nomenklaturze władz podatkowych nosił szyld
„Bar Jadłodajnia E Wiślickiej”. Ale że starą Wiślicką szpecił zarost, jakiego nie powstydziłby
się żaden „początkujący brodacz”, stali bywalcy knajpy nadali jej przedsiębiorstwu bardziej
romantyczną nazwę.
Zgodnie z przepisami drzwi restauracji zamykano punktualnie o jedenastej wieczorem i
zasuwano okiennice. Od tej chwili wstęp dla wtajemniczonych prowadził przez kuchnię. Inni
musieli odejść z kwitkiem od wielkiej żelaznej sztaby z kłódką.
Bar „Pod Kozią Bródką” cieszył się zasłużoną renomą „byczej knajpy” wśród ludzi,
którzy niezbyt chętnie, ale za to w miarę często mieli do czynienia z kodeksem karnym.
Sława ta dotarła także do Komendy Milicji i panią Wiślicką — wraz z całym jej kramem —
wciągnięto do rejestru melin złodziejskich.
Kiedy Dawski po powrocie kapitana Holicza do Warszawy rozpoczął pościg za Alibabą
Turkielem, pomyślał przede wszystkim o spenetrowaniu znanych przestępczych kryjówek.
W długiej litanii adresów barek Wiślickiej zajmował niepoślednie miejsce. Wywiado-
wca Kępa miał go pod swoją opieką. Zjawiał się tam kilka razy w miesiącu, zawsze w
porządnym ciemnym ubraniu i nieskazitelnej koszuli. Podpierał się łokciem przy bufecie i
jednym haustem wypijał setkę wódki. Potem zwracał się do stojących obok i zadawał nie-
zmiennie takie same pytanie: — Zgadnijcie, kogo dziś obrobiłem?
Odpowiedzi sypały się jak z rękawa. Przy którejś tam Kępa oświadczał: — zgadłeś! —
stawiał kolejkę czystki z kronką. Z tego chyba powodu ktoś nazwał go kiedyś „Zgaduj-Zga-
dulą” i pod takim pseudonimem funkcjonariusz milicji został adoptowany przez podziemną
społeczność miasta.
Praca plutonowego Kępy nie należała do łatwych ani bezpiecznych. Jedno nieopatrzne
słowo mogło go zdradzić. A kto nie słyszał nigdy o „dintojrze”, temu trudno przedstawić
grozę złodziejskiego samosądu.
Nie można z całą pewnością twierdzić, iż Kępa nigdy nie odczuwał strachu. Ale należał
do ludzi nie uznających życia bez szczypty ryzyka i posmaku przygody.
Informacje dostarczane przez Kępę należały do szczególnie cennych; niejedna zlikwi-
dowana szajka ma do zawdzięczenia swą klęskę nieopatrznym dysputom „Pod Kozią Bród-
ką”.
Tego wieczoru ściślej mówiąc tej nocy, kiedy Kinga przywiodła swoją zdobycz do
„mamy Wiślickiej”, „Zgaduj-Zgadula” zawzięcie politykował z dziobatym dryblasem;
dryblas był kiedyś wyrocznią w sprawach kradzieży kolejowych, ale podczas okupacji „Bahn-
schutz” postrzelił go w nogę i uniemożliwił dalsze wykonywanie zawodu. Jeszcze teraz, ile-
kroć ktoś mu fundował „emeryturę” — a tak nazywał darmową kolację w barze — gotów był
długo i zapamiętale deklarować swoją nienawiść do faszystów.
Kępa chętnie opłacał tę niewysoką daninę Pozwalała mu ona bez wzbudzenia podejrzeń
ciągnąć rozmówcę za język. Ospowaty bywalec knajpy był przecież chodzącą encyklopedią
ludzi i wydarzeń od czasów Urke Nachalnika do Alibaby Turkiela.
Także teraz, gdy dziewczyna z cudzoziemcem mocno już wstawionym zajęła miejsce
przy bufecie, nocny kompan trącił wywiadowcę łokciem:
— Znasz ją?
— Nie.
— To Baśka Hernisz. Pracuje dla Alibaby. Morowa dziewucha.
Kępa zainteresował się. Nareszcie jakiś ślad. Nie darmo stare wygi mówią: „Szukasz
przestępcy? Znajdź najpierw jego kobietę!”
— Baśka Hernisz — mruknął. — Ach tak, słyszałem kiedyś.
Chciał coś jeszcze dodać, lecz w tej chwili partner dziewczyny zwrócił twarz w kierun-
ku ich stolika. Plutonowy Kępa, ku swemu ogromnemu zdziwieniu, poznał w nim jegomo-
ścia, który tragicznej nocy uczestniczył w odbiorze zegarków jako przedstawiciel zagrani-
cznego wystawcy.
„Dziewczyna zna Człowieka ze szramą. Człowiek ze szramą zabił konwojenta wagonu.
Szwajcar otwierał ten wagon, a teraz przyszedł tu z dziewczyną, która zna Człowieka ze
szramą...” Do licha, wszystkie ogniwa pasują jak ulał, kółko się zamyka... Trzeba natychmiast
przekazać Dawskiemu. A równocześnie nie wolno spuścić z oka tej Hernisz.
Prostytutkę wzięto pod dyskretną, acz baczną obserwację. Niewdzięcznej roli anioła
stróża podjęła się młoda kobieta sierżant z sekcji walki z nierządem. Równocześnie Dawski
osobiście zajął się cudzoziemcem, który tak niespodziewanie znów wpadł w orbitę zaintereso-
wań Wydziału Kryminalnego. Wyciągnięto z lamusa wersję o nieudanej aferze ubezpiecze-
niowej i zeszyto ją naprędce możliwością współdziałania Alibaby Turkiela i jego gangu z
zagranicznym oszustem. Nocna wizyta Szwajcara w barze Wiślickiej, gdzie chłopcy Turkiela
często wpadali na kufel piwa lub kielich czegoś mocniejszego, i to w towarzystwie uczestni-
czki wielu przestępczych kombinacji, zdawała się te przypuszczenia potwierdzać. Cóż jednak
z tego, skoro dzień po zamknięciu stoisk targowych akcjonariusz „Marvina” wyjechał bez
przeszkód do swego kraju, składając uprzednio meldunek, że nieznana mu osobiście kobieta,
imieniem Kinga, okradła go z pieniędzy i złotego zegarka marki „Marvin”. Rysopis owej
Kingi odpowiadał wyglądowi Barbary Hernisz.
Mówią, że od przybytku głowa nie boli. Chorąży Dawski nie mógł tego powiedzieć o
sobie. Zbyt szybko narastały fakty. Podczas nocnego wypoczynku nawiedzały go sny, które
tłumaczył intensywnym wysiłkiem myślowym. Rzadko które przestępstwo tak mu wchodziło
za skórę i tak go potrafiło rozstroić.
Teczka sprawy pęczniała od codziennych meldunków. Każdy krok prostytutki był
śledzony. Z kolei śledztwo zajmowało się każdym, z kim sprytna Baśka utrzymywała bodaj
przelotną znajomość. Ale kiedy liczba osób wchodzących w rachubę przekroczyła sto,
Dawski pojął, że rozmiar akcji przerasta jego możliwości kadrowe.
— Towarzyszu chorąży — strofował go major Janis, kierownik finansówki — ja
doprawdy nie mam węża w kieszeni, ale policzcie sami, jakie to pochłania sumy. Przecież
gospodarzymy społecznym pieniądzem. To zobowiązuje.
— Towarzyszu Dawski — narzekał Grzela, oficer zastępujący Antałka w Wydziale
Kryminalnym — ja tu mam całą masę roboty, a wyście się żywcem zamurowali w jednej
historii i jeszcze mi ludzi blokujecie.
Nawet komendant wojewódzki coś tam przebąkiwał pod nosem, „że dość już tego”, ale
na razie nie wydał żadnego rozkazu. Liczył się chyba trochę ze zdaniem Holicza, który całym
autorytetem swojego nazwiska popierał poczynania młodszego kolegi.
Dawski sam był już skłonny wywiesić białą chorągiew, gdy Kępa przyniósł mu
elektryzującą wiadomość:
— Barbara Hernisz wyjeżdża dziś do Warszawy.
— Jesteście tego pewni?
— Jak dwa razy dwa jest cztery. Słyszałem jej rozmowę z jednym facetem. Zresztą, ta
wywiadowczyni z obyczajówki widziała Baśkę na dworcu. Chyba tam jeszcze jest i kupuje
bilet.
— Jak ubrana?
— Bardzo elegancko. Kostium z popielatej wełny, biała bluzka, buty czarne na wyso-
kim obcasie. Na ręku ma bransoletkę w kształcie węża. Popielata torebka z masy plastycznej.
Jest bez nakrycia głowy.
Chorąży z uznaniem wysłuchał meldunku. Powiedział:
— Skontaktujcie się z komisariatem kolejowym. Niech jeden funkcjonariusz w cywilu
pojedzie za nią. Jeśli wysiądzie w Warszawie, milicjant może wracać. W innym przypadku
ma składać co godzinę raporty.
— Tak jest. Wysłać funkcjonariusza w cywilu za figurantem — powtórzył sprężyście
Kępa i uśmiechnął się od ucha do ucha. — Może teraz coś się ruszy — dodał z nadzieją w
głosie.
Dawski odprowadził go wzrokiem do drzwi. Potem dłuższą chwilę dobijał się w centrali
telefonicznej o połączenie z Komendą Główną. Kiedy wreszcie usłyszał przeciągłe, charakte-
rystyczne dla Holicza „halo”, był już całkowicie spokojny. Wyrecytował:
— Melduje się chorąży Dawski z Wydziału Kryminalnego KWMO Poznań.
— To bardzo ładnie z jego strony. — Rozbawiony głos świadczył, że kapitan jest w
dobrym humorze. — A co chorąży Dawski ciekawego powie?
— Wy z żartami, towarzyszu, a ja z poważną sprawą. Barbara Hernisz zdąża w tej
chwili legnickim pociągiem do Warszawy.
Po drugiej stronie przewodu zapanowała cisza. — Dawski z zadowoleniem skonstato-
wał wrażenie, jakie ta wiadomość wywarła na zwierzchniku.
— Macie jej rysopis? — zapytał po chwili Holicz. Z nagłego przeskoku Holicza do
rzeczowego tonu Dawski wywnioskował, że kapitan wiele sobie po tej podróży obiecuje. Nie
zwlekając opisał mu wygląd dziewczyny i jej ubiór. Podał czas przyjazdu pociągu i zażądał
instrukcji na przyszłość.
— Na razie dziękuję — uciął warszawski rozmówca i nie czekając na żadne szczegóły
odłożył słuchawkę.
Dawski bezradnie wzruszył ramionami.
Tymczasem kapitan Holicz przebiegł dwa piętra w górę i bez pukania wpadł do gabine-
tu inspektora. W kilku słowach zrelacjonował mu sytuację. Uzgodnili dalszy sposób działa-
nia, po czym Holicz wyszedł do domu. Wieczorem, zmieniony nie do poznania, krokiem
znudzonego pasażera przechadzał się pod skośnym dachem dworca zachodniego.
Plan kolejnego aktu w tym sensacyjnym dramacie został dokładnie opracowany. Wszy-
stko odgrywało się jak w teatrze, z tą różnicą, iż reżyser nie znał dalszej akcji sztuki, jeden
aktor spóźniał się na scenę, a osoba grająca aktualnie rolę główną w ogóle nic o tym nie wie-
działa.
Osoba ta, jak nietrudno zgadnąć — Barbara Hernisz, alias Kinga, spokojnie drzemała w
przedziale pierwszej klasy i ani przez myśl jej nie przeszło, że siedzący obok kolejarz nosi w
lewej górnej kieszeni granatowego munduru nie legitymację PKP, lecz zielonkawy dowód
służbowy funkcjonariusza milicji.
Jeśli Holicz liczył na to, iż ktoś — oprócz niego — będzie ją jeszcze oczekiwał na
dworcu, zawiódł się srodze. Dziewczyna w popielatym kostiumie bez zastanowienia minęła
wyjście i szybkim krokiem podążyła ku światłom Ochoty. Nie wypadało nic innego uczynić,
jak tylko pójść za nią.
Pech i szczęście nie kierują się w wyborze żadnymi przesłankami dostępnymi dla
umysłu ludzkiego. Spadają znienacka, jak grom z pogodnego nieba. Nie istnieje dotychczas
instytut, który umiałby przewidzieć któreś z tych zjawisk, a jedyna ich prawidłowość, to
rzekomo fakt, że chodzą seriami.
Tym razem pech objawił się w postaci wolnej taksówki, jedynej w całej okolicy. Nie
trzeba chyba dodawać, że wsiadła do niej Barbara i szybko zniknęła za rogiem najbliższej
przecznicy.
Szczęście natomiast wystąpiło jako szczególna rzadkość w Warszawie: numer rejestra-
cyjny samochodu był jasno oświetlony i Holicz zdążył go zanotować.
Po niespełna godzinie alarm zmobilizował wszystkie piesze i zmotoryzowane patrole w
stolicy. Rozkaz brzmiał: „Za wszelką cenę odnaleźć prywatną taksówkę nr T 72-402”. W
centrali oficer zakreślał na planie spenetrowane kwadraty.
Miasto tętniło swoim zwyczajnym wieczornym życiem. W drukarni „Życia Warszawy”
idą pod kalander ostatnie strony gazety. Speaker rozgłośni Polskiego Radia życzy słuchaczom
dobrej nocy — i uświęconym zwyczajem, zamiast kołysanki częstuje ich hymnem państwo-
wym. Nikt nie wiedział, że w stołecznym garnizonie milicji trwa pogotowie bojowe. Nie
wiedział o tym także właściciel poszukiwanej taksówki. Odstawił wóz do garażu i poszedł
spać.
Kapitan Holicz przechadzał się po pokoju w komendzie i palił papieros za papierosem.
O piątej nad ranem zrozumiał jednak, że trwoni czas bezowocnie. „Za trzy godziny ustalę
nazwisko i adres taksówkarza w biurze rejestracji pojazdów” — pomyślał i ułożywszy się na
wąskiej sofie w dyżurce natychmiast zasnął.
* * *
Ustalono adres właściciela taksówki. Okazało się że pasażerka wysiadła przed hotelem
„Polonia”. Tam też znaleźli ją wywiadowcy. Zajmowała skromny jednoosobowy pokój na
piątym piętrze.
Wszystkie te informacje dotarły na biurko Holicza jeszcze przed dziewiątą. Później, co
trzydzieści minut dźwięczał brzęczyk telefonu i nieznajomy głos meldował do słuchawki: Pije
kawę w „Alhambrze”; kupiła w przedsprzedaży dwa bilety do kina „Palladium” na film „Pan
inspektor przyszedł”. Jeden bilet włożyła do zaadresowanej koperty i wrzuciła ją do skrzynki
pocztowej. Adresata nie zauważono.
Albo:
— Kręci się po sklepach Galluxu w poszukiwaniu perlonowej bielizny.
Do wieczora raporty inwigilujących stanowiły obfity materiał. Mógł on z łatwością
posłużyć do opracowania konspektu powieści „.Jeden dzień w stolicy”. Wysnuć jakieś wątki
dla sprawy — znacznie trudniej.
Wbrew oczekiwaniu Dawskiego i Holicza, Barbara nie zetknęła się z Alibabą ani z
żadną inną wchodzącą w grę osobą. Zachowywała się normalnie; tak normalnie, że było to
prawie podejrzane.
Kapitan zapalił papierosa. Mocny dym zdawał sic wypełniać wszystkie tkanki organi-
zmu. Nikotyna piekła w gardle. Z trudem przełknął gorzką ślinę. Chwilę biegł wzrokiem za
kłębkiem dymu, który zawisł w powietrzu i zamieniał się w cienkie, coraz cieńsze pasemka.
Do pokoju niepostrzeżenie wpełzł mrok. Po dobie pełnej nerwowych przeżyć Holicz
znów poczuł zmęczenie. Przymknął na moment oczy, ale zaraz szeroko je otworzył. Gdy ty-
lko spuszczone powieki odgradzały po od świata zewnętrznego, z najciemniejszych zakamar-
ków mieszkania wyłaniały się „Mądre oczy alchemika” i drwiły zeń szyderczo. Trzeba było
dużego wysiłku woli i dwóch filiżanek brazylijskiej kawy, by otrząsnąć się i zmusić do pracy
umysł.
W ciężkich bólach rodził się plan dalszej akcji. Myśl kapitana raz po raz wymykała się
spod kontroli i odbywała dalekie wędrówki do Poznania, do Kunowic, czy po prostu do spraw
tak błahych w tej chwili, jak twórczość Johna Priestleya. Działało tu zresztą silne prawo
asocjacji. Rzecz najbardziej intrygującą i właściwie jedyny punkt zaczepienia stanowiło
wysłanie biletu na „Pana inspektora”. Był to sygnał czy zwykła towarzyska przysługa? Czyje
nazwisko widnieje na kopercie wrzuconej do skrzynki pocztowej? Czy Barbara rzeczywiście
ma coś wspólnego z tragiczną śmiercią Wenzla i z aferą złotego skarbu?
Tak. Tylko odpowiedź na to pytanie może posunąć sprawę o krok naprzód.
Wielu ludzi kocha wygodę myślenia i splot rozmaitych wydarzeń najchętniej tłumaczy
mianem przypadku. Przypadek nie wymaga analizy i pozwala beztrosko lekceważyć własne
błędy. Na stworzeniu pozorów przypadku oparł kapitan Holicz swoje zamiary na dzień
następny.
Kilka minut przed piątą Barbara zmierzała do kina. Kolejka po bilety wydłużyła się aż
na róg Złotej i Marszałkowskiej. Porządku pilnował wzmocniony patrol milicji. I właśnie
teraz wszystko odbyło się jak w pokazowym filmie. Osiemnastoletni dryblas w przykrótkiej
marynareczce i krótko obciętych włosach podbiegi do dziewczyny i jednym mocnym szarp-
nięciem wydarł jej spod pachy torebkę i puścił się pędem w dół ulicy. Nim zdążyła krzyknąć,
dwóch milicjantów z pałkami ruszyło za nim. Po chwili złodziej i pogoń zniknęli za odrapa-
nym narożnikiem banku.
— Niech pani się uspokoi — pocieszał ją trzeci funkcjonariusz milicji, który wyrósł
nagle w pobliżu i ujął ją delikatnie za ramię. — Tego gagatka złapiemy. Odzyska pani swoją
własność. W śródmieściu nie będzie mógł umknąć. A teraz przejdziemy do komisariatu,
muszę spisać protokół.
Sierżant i Barbara Hernisz skierowali się do pobliskiej czynszówki, gdzie na pierwszym
piętrze znajdował się typowy wielkomiejski komisariat MO.
Tymczasem pościg za rabusiem skończył się triumfem umundurowanych stróżów
porządku publicznego. Na jednym z licznych podwórek złodziej został ujęty i wraz z łupem
odstawiony do karetki więziennej. Ale gdy tylko samochód ruszył z miejsca, siedzący
wewnątrz mężczyzna przyjaźnie uśmiechał się do łobuza:
— Świetnie to rozegrałeś.
— Bałem się tylko, żeby mnie zbyt szybko nie złapali. Na dłuższe dystanse jestem do
niczego. Ledwo dyszę. Bierzcie torebkę.
Mężczyzna wyciągnął rękę, odebrał od dryblasa jego „złodziejski łup” i szybko prze-
trząsnął zawartość plastikowej torebki. Bilet do kina był wetknięty między dwa banknoty.
Karetka zatrzymała się.
Jeden z konwojentów mruknął:
— Za trzy piąta.
— Już wysiadam. — Mężczyzna zapiął marynarkę. — A wy grajcie komedię do końca.
Ze wszystkimi szczegółami. Wrócę po siódmej, oddam bilet i dopiero wtedy skończycie
pisanie zeznań. Zrozumiano? I
— Tak jest, panie kapitanie.
Bezprawny posiadacz biletu otworzył drzwiczki i wyskoczył na ulicę. Po przeciwnej
stronie jezdni, zakotwiczony między ciężarówką a wozem konnym, czekał popielaty Chevro-
let. Mężczyzna z karetki zajął w nim miejsce. Silnik cicho szumiał pod maską. Kierowca
gwałtownie puścił sprzęgło i wóz szarpnął, wciskając pasażera w oparcie.
Był jeszcze czas, by w małym prostokącie lusterka zbadać wygląd twarzy. Niewidoczne
plastry pod brodą wygładziły zmarszczki i odjęły Holiczowi kilka lat trudnego życia. Zręczne
pociągnięcie kredką zmieniło kształt brwi i nadało całemu obliczu inny wyraz. Kapitan
uśmiechnął się z zadowoleniem.
W sali kinowej pogasły już światła. Bileterka z lampką wskazała mu jego krzesło.
Usiadł. Na ekranie przewijały się sekwencje dodatku sportowego. Mocna smuga oświetlo-
nych pyłków pędziła nad głowami widzów, niosąc z kabiny operatora sylwetki sędziów i
zawodników, pejzaże, wnętrza, ruch, cienie i biel.
Kapitan Holicz ostrożnie zerknął w prawo. Jego sąsiad spokojnie chrupał czekoladki.
Na kolanach miał zwinięty prochowiec i teczkę. Od czasu do czasu szeptał jakieś uwagi
kobiecie siedzącej o krzesło dalej.
Nie. Ten człowiek nie wchodził chyba w rachubę.
Po lewej ręce kapitan miał już ciekawsze sąsiedztwo. Przede wszystkim, mimo upału,
mężczyzna nosił szalik. I to wysoko, akurat w tym miejscu, gdzie rzekomy zabójca Wenzla, a
także słynny Alibaba Turkiel mieli bliznę.
Holicz czuł, jak fala ciepła przepływa mu po całym ciele. Powoli włożył rękę do kiesze-
ni. Rozluźnił zaczep automatycznych kajdanków; wystarczy teraz jeden szybki zwrot ramie-
niem — i widz z krzesła numer 156 będzie unieszkodliwiony. Stalowe obrączki chwycą za
przegub.
Sekundy wlokły się. Kapitan wyczuwał baczny wzrok sąsiada. Ale inspektor Burke
ostrzegał: „Uważaj, w razie pomyłki może być skandal. To nie rok czterdziesty dziewiąty”.
To ostrzeżenie nie pozwalało mu na lekkomyślny krok, ale Holicz obawiał się również
strzelaniny w ciemnym i przepełnionym kinie. Tak źle — i tak niedobrze!
Dodatek sportowy i kronika dobiegały końca. Ale do zakończenia całego seansu miał
jeszcze półtorej godziny. Dosyć czasu, by na zimno skalkulować wszystkie z a i p r z e c i w.
Zagadka musi być wyjaśniona, a właściwy moment zdawał się tylko czekać na decyzję.
III
Na wprost kina „Palladium” mieści się ciemna cukierenka. Pachnie w niej lurowatą
mokką i słodkimi ingrediencjami piernikowych ciast. Klientów bywa tu niewielu. Dwie zatę-
chłe salki bardziej przypominają poczekalnię dworcową niż lokal, nawet — jak to lojalnie
przyznaje szyld — trzeciej kategorii.
Przed piątą do kawiarenki wszedł gość. Usiadł przy oknie; przez zakurzoną siatkę
firanki widać było kolejkę do kasy.
— Dla pana? — odezwała się bufetowa.
— Kawę.
Gość przytknął filiżankę do ust i skrzywił się.
— Telefon czynny? — spytał, wskazując automat na ścianie.
— Czynny.
Poszperał w kieszeniach. Znalazł niklową monetę i położył ją przed sobą, na szklanym
blacie stolika. Kątem oka zerknął na ulicę, gdzie rozgrywał się epilog złodziejskiego zamachu
na torebkę Barbary.
Po twarzy nieznajomego przemknął ironiczny uśmieszek. Dopił kawę.
— Jeden likier — bąknął pod nosem.
Bufetowa spojrzała przyjaźniej. Kieliszek miętówki natychmiast znalazł się przed
klientem, który jednym haustem połknął jego zawartość. Obtarł sobie usta serwetką i zmiął ją
w kulkę. Bez pośpiechu sięgnął do kamizelki. Na krótkiej dewizce umieszczony był płaski
zegarek. Upewniwszy się, że czas jest odpowiedni, wstał i nakręcił tarczę automatu. Usta
przysunął do szyjki mikrotelefonu i zasłonił ją dłonią, tak, by nikt nie mógł słyszeć rozmowy.
— Halo, czy to kino „Palladium”?
— Tak. Słucham.
— Proszę pana — rozmówca zniżył głos niemal do szeptu — tu mówi kapitan Holicz z
Wydziału Kryminalnego Komendy Głównej MO. W piętnastym rzędzie, krzesło 157, siedzi
jeden z oficerów milicji. Rozumie pan.
— Tak, tak. Słucham uważnie.
— Proszę go natychmiast przywołać do telefonu. To niezwykle pilna sprawa.
— Już biegnę.
Po drugiej stronie przewodu rozległ się chrobot odkładanej słuchawki. W kilka sekund
później trzasnęły gdzieś drzwi: kierownik kina wyszedł ze swego kantorka.
Mężczyzna przy telefonie cierpliwie czekał. Mijały sekundy długie jak wieczność.
Wreszcie dobiegł go zdyszany głos wezwanej osoby:
— Holicz. Kto mówi?
Płaski zegarek w kamizelce wskazywał piątą piętnaście. Z bramy kinoteatru wybiegł
człowiek w białym szaliku. Rozglądnął się nerwowo i nagle uspokojony skierował się ku
Marszałkowskiej.
Głos pytał coraz natarczywiej:
— Halo! Do diabła, kto mówi?
Kawiarniany klient odwiesił słuchawkę.
— Ile płacę?
— Osiemnaście dwadzieścia.
— Proszę.
Dwudziestozłotowy banknot spoczął na ladzie. Gość nie czekał na resztę. Wyszedł. Za
rogiem znikała sylwetka pana w jedwabnym szaliku. Gość przyspieszy! kroku. Po chwili szli
jeden za drugim przez ruchliwe ulice śródmieścia. Śledzony miał wzrok ściganego zwierzę-
cia. Śledzący wiedział, że zdobycz nie wymknie się z sideł.
Alibaba Turkiel był jednym z tych przestępców, którzy posiadają szósty zmysł, ostrze-
gający ich przed nadciągającą burzą. Trudno analizować istotę tego zjawiska, skoro nie da się
ono w żaden racjonalny sposób pojąć i wytłumaczyć. Dość, że idąc na spotkanie z Barbarą,
musiał przełamać niczym nieuzasadnione wahania. Potem, gdy zamiast dziewczyny ujrzał w
swoim sąsiedztwie detektywa — a Turkiel wyczuwał tajniaków przez skórę — ogarnęła go
gwałtowna chęć ucieczki. I nagle, niczym cud nad Marną, otwarła się przed nim droga odwro-
tu: kierownik kina hałaśliwym szeptem odwołał detektywa do telefonu; Alibaba został bez
opieki i natychmiast z tej okazji skorzystał.
Teraz wracał do domu, lecz ścigała go obawa niebezpieczeństwa. Największy niepokój
budziły w nim zawsze rzeczy, których nie mógł zrozumieć. Jaki fortel pozwolił milicji odkryć
sposób porozumiewania się członków gangu? Gdzie znikła Baśka? Dlaczego pozwolono mu
uciec?
Oglądnął się podejrzliwie. Przechodnie mijali go obojętnie. Na przystanku kierowca
trolejbusu reperował pantograf. Koło budki z gazetami stała grupa rozbawionych młodzień-
ców. Ćmili papierosy. Niby spokój.
„Do licha! A jednak coś tu jest nie w porządku!”
Instynkt Alibaby i tym razem okazał się nieomylny. Po powrocie do domu usłyszał
brzęk dzwonka.
Basia? — przemknęło mu przez myśl. Poszedł otworzyć. Czynił to machinalnie, może
dlatego, że sam się zasugerował własnym przypuszczeniem. — Wprawdzie raz na zawsze
zabronił jej przychodzenia tutaj, lecz teraz skłonny był zapomnieć o prawach konspiracji. Nic
mu tak nie koi wyczerpanych nerwów, jak kobieta.
Przekręcił klucz w zamku. Z klatki schodowej wśliznął się człowiek z palcem na ustach.
Turkiel cofnął się zdezorientowany — i właśnie ten moment zadecydował o jego śmierci. W
ręku nieznajomego mignął pistolet. Iglica uderzyła w spłonkę. Tłumik zgasił huk wystrzału.
Mięśnie zwiotczały, ciało runęło na dywan.
Morderca bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. Starannie wytarł klamkę. Chwilę uważ-
nie nasłuchiwał. Nic nie zakłócało przedwieczornej ciszy. W mieszkaniu został Alibaba.
Leżał twarzą do ziemi, nie oddychał. Człowiek, który strzelił, spokojnie opuścił klatkę scho-
dową i wmieszał się w tłum przechodniów.
* * *
Kapitan Holicz wpadł do gabinetu Burkego niemal w ataku furii. Dał się wystrychnąć
na dudka! Postąpił jak patentowany osioł! Nigdy sobie tego nie daruje!
Inspektor przerwał mu rzeczowo:
— Nie ma ludzi nieomylnych. Opowiedzcie wszystko po kolei.
I Holicz przystąpił do relacjonowania wydarzeń ostatniej godziny. Burke wysłuchał
raportu, wstał zza biurka i klepnął go protekcjonalnie po ramieniu.
— Co ma wisieć, nie utonie. Puścimy teraz Hernisz, ona nas zaprowadzi do tego
gagatka. Przecież muszą się w końcu spotkać.
— Niby tak.
— Jeśli otrzymam wasze zezwolenie, weźmiemy się do tego razem. W jedności siła, jak
mówią słonie tratując mrówkę.
— Zgoda. — Holicz rozchmurzył się. — Tonący brzytwy się chwyta. Pójdę do komisa-
riatu i oddam jej torebkę z biletem. Jest nie przedarły. Wy czekajcie na ulicy. Będziemy ją
śledzić systemem łańcuszkowym: kawałek wy, kawałek ja.
Burke zadzwonił na sekretarkę. Weszła z teczką korespondencji.
— Nie teraz. Nie mam czasu. Wychodzę z kapitanem Holiczem, dziś już nie wracam.
— A poczta? Dopiero inspektor przyszedł i już wychodzi. Są pilne listy, parę radiogra-
mów i biuletyn.
— Poślijcie mi to do domu — westchnął.
— Salomonowy wyrok — zaśmiał się Holicz. Głupią porażkę w kinie odrobi wykry-
ciem sprawcy, który wywabił go z seansu. Musiał to być tęgi nieprzyjaciel, skoro tak szybko
odkrył karty milicji w tej partii z poznańską prostytutką.
Jak wyżły w pogoni za zającem — szli chwilę później tropem Barbary. Przewidywania
ich spełniły się to do joty. Po odzyskaniu torebki dziewczyna sprawdziła jej zawartość. Bilet
wrócił na swoje miejsce między dwa czerwone banknoty. Holicz nie bez uznania spostrzegł,
że dziewczyna skrupulatnie zbadała kupon kontrolny. Nietknięty papierek rozwiał jej podej-
rzenia. Złożyła swój podpis w miejscu wskazanym przez protokołującego oficera i pożegna-
wszy się z uprzejmym dyżurnym, ruszyła prosto do mieszkania Alibaby.
Wiedziała, że szef nie lubi takich odwiedzin. Ale wiedziała także, jak go w razie potrze-
by rozbroić. Był stanowczy, lecz prawie zawsze ulegał niepohamowanej namiętności.
Mimo tej pewności przed drzwiami jego mieszkania zawahała się. Nacisnęła dzwonek;
odpowiedział jej niezdecydowanym brzęknięciem.
Na dole zaskrzypiała brama. Czyjeś kroki pięły się w górę.
Zadzwoniła po raz wtóry. Mocniej.
Kroki były coraz bliżej.
Wewnątrz mieszkania panowało milczenie. Czuła bicie własnego tętna.
— Pani do kogo?
Tubalny głos należał do człowieka, którego nigdy dotychczas nie widziała.
Drugi mężczyzna stał kilka schodów niżej, wspierał się łokciem o parapet okna.
Inspektor powtórzył pytanie. Milczała. W jej źrenicach przyczaił się niepokój.
— Chyba do Turkiela — podsunął Holicz i zbliżył, się do niej.
Skinęła głową.
— Tak. A panowie?
— My też.
— Proszę dzwonić.
Znów przycisnęła guzik we framudze. Nikt nie spieszył otworzyć.
— Może nie ma go w domu?
— Musi być — odparła. — O tej porze nigdy nie wychodzi.
Zmieszała się. Popatrzyła na Holicza i Burkego; na twarzy jej odmalował się przestrach.
Czego oni chcą?
— A jednak nikogo tam nie ma — powiedział kapitan.
— Wobec tego... — wzruszyła bezradnie ramionami.
— Wobec tego otworzymy sobie sami — oświadczył niespodziewanie Burke i wyciąg-
nął z kieszeni pęk precyzyjnych wytrychów. Schylił się nad zamkiem i chwilę grzebał
miedzianą blaszką między zębami patentowego „zuhaltu”. Odcisnął wzór i dobrał wytrych o
podobnym układzie garbów.
— Proszę, kobiety mają pierwszeństwo.
Wietrzyła jakiś podstęp. Holicz zarepetował swego Waltera. Chciała zejść na dół, ale
kapitan ścisnął ją za ramię.
— Tylko bez kawałów. Idzie pani naprzód. Jesteśmy z milicji i nie znamy się na
żartach.
Nie miała odwagi zaprotestować. Uchyliła drzwi, weszła do przedpokoju i dotknęła
stopą czegoś miękkiego. Panował już mrok. Musiała się schylić, by usunąć niespodziewaną
przeszkodę. Namacała bezwładne ciało i nagle wstrząsnął nią histeryczny krzyk:
— Jezus Maria, tam leży trup!
Holicz i Burke niemal równocześnie skoczyli do przodu. Kapitan wpadł do mieszkania
pierwszy. Przekręcił kontakt. Zawieszona w brudnej umbrze żarówka ledwie rozjaśniła
wnętrze.
Barbara ujęła rękę zabitego.
— Nie ruszać! — huknął kapitan.
Cofnęła się pod ścianę. Burke zamknął drzwi na korytarz, przekroczył ciało i wszedł z
hallu do garsoniery Turkiela. Zapalił tam trójramienny żyrandol. Teraz w przedpokoju zrobiło
się jaśniej. Zwłoki leżały na kokosowym chodniku. Krew wsiąkła w czerwień dywanu. Mogło
się wydawać, że tło stanowi naturalną dekorację do „sceny z dreszczykiem”.
Inspektor obejrzał trupa. Przede wszystkim odsłonił mu szyję. Od ucha w dół biegła
szrama.
— Nie ulega wątpliwości, to on — stwierdził.
— Niestety, umarli milczą.
— W każdym razie sprawiedliwości stało się zadość — oznajmił patetycznie Burke. —
Zabójca Adama Wenzla sam został zabity.
— Sprawiedliwość nie wymierzona przez prawo rzadko bywa sprawiedliwa — zauwa-
żył kapitan. — Dlatego przede wszystkim widzę tu nową zbrodnię. Naszym obowiązkiem jest
znaleźć sprawcę.
— Oczywiście. — Burke skwapliwie przytaknął detektywowi. — Chciałem tylko
powiedzieć, że spadnie nam z głowy sprawa poznańskich zegarków.
Kapitan Holicz milczał. W jego pojęciu zagadka „Oczu Alchemika” zaczynała się
dopiero rozwijać. Drugi trup w sprawie, i to akurat pięć przed dwunastą. Czy będą jeszcze
jakieś ofiary? Kto następny? Areszt prewencyjny dla Barbary mógłby ją uchronić od niebez-
piecznej przygody.
Tok myśli inspektora biegł widocznie innym torem. Powiedział:
— Pani nie będziemy chyba zatrzymywać.
— Raczej tak — zaoponował Holicz. — Pragnąłbym ją jeszcze dziś przesłuchać.
Oczywiście, jeśli nie macie innych zamierzeń.
— Ależ, skądże znowu. Zostawiam wam wolną rękę. Na mnie czeka w domu stos
korespondencji. Pójdę już. Przy okazji skieruję tutaj technika i dwóch ludzi z kompanii
konwojowej. Odprowadzą panią na nocleg.
Podał Holiczowi rękę i wyszedł. Po kwadransie milicjanci zabrali Barbarę. Tylko na
technika śledczego i lekarza musiał czekać godzinę. Nie miał im tego za złe. Był zadowolony,
że nikt mu nie przeszkadza w swobodnym myszkowaniu.
Oględziny miejsca przestępstwa pozwoliły mu odtworzyć przebieg wypadków. Łuska
zdawała się wskazywać, że i tym razem strzał padł z pistoletu TT.
I tym razem? — Holicz zdumiał się. Zupełnie podświadomie łączył zabójcę Turkiela z
tamtą sprawą. Czy to miało sens? Blizna na szyi zdawała się potwierdzać dotychczasową
hipotezę: Alibaba zamordował dozorcę transportu. Ale co, u licha, miał z tym wszystkim
wspólnego obecny zabójca zabójcy?
Holicz klęknął i przystąpił do systematycznego przeszukiwania kieszeni ofiary. W
jednej z nich znalazł kopertę pełną biletów kinowych. Nie ulegało wątpliwości, że są to ślady
ostatnich spotkań z członkami bandy.
Koperta i łuska powędrowały do marynarki kapitana. W ślad za tym jako następne
trofea znalazły się w posiadaniu detektywa strzępki przestrzelonego materiału. Strzał padł z
bliska, niektóre włókna osmolone były prochem.
Już znacznie później, po przybyciu technika i lekarza sądowego, kapitan spenetrował
pokój Turkiela. Stał w nim szeroki tapczan, szafa biblioteczna wykorzystywana jako bieli-
źniarka, stół, kilka krzeseł i fotel pod przenośną lampką. W oparciu fotela bez trudu wykrył
obszerną skrytkę. Mieściła ona księgę rachunkową. Figurowały w niej ogromne sumy,
zaszyfrowane wśród skrótów i pseudonimów. Ciekawy przyczynek do historii stołecznego
podziemia. Lecz nie tego szukał kapitan Holicz.
Po meblach przyszła kolej na podłogę. Każda klepka dębowego parkietu została dokła-
dnie opukana. — Niestety, bezskutecznie.
Za oknami noc przejęła władzę nad miastem. Doktor już wrócił do swoich domowych
pieleszy. Technik stal w drzwiach i cierpliwie przypatrywał się żmudnej pracy starszego
kolegi.
A Holicz nie ustawał w prowadzeniu drobiazgowej rewizji. Wyznaczył sobie cel i
przysiągł, że nie opuści tego mieszkania, póki go nie osiągnie.
W dossier Alibaby Turkiela wszystkie wzmianki dotyczyły nielegalnego posiadania
broni — i tę broń Holicz postanowił odnaleźć. Jego upór został uwieńczony powodzeniem. Po
kilku godzinach monotonnych poszukiwań trafił na główną skrytkę. Mieściła się ona w
pustym bojlerze, zawieszonym nad wanną w łazience. Owinięty w płótno spoczywał tam
potężny amerykański Webley e Scott, kaliber 11,5, rzadko spotykany na kontynencie europej-
skim.
Jeżeli to była jedyna broń Alibaby — wówczas jego pośmiertne alibi nie ulegało wątpli-
wości. Adam Wenzel zginął od pocisku kaliber 7,62.
Holicz otarł rękawem czoło. Nowa komplikacja.
— No — westchnął bardziej do siebie niż do technika — idziemy spać. Jutro czeka nas
jeszcze sporo pracy.
— Chyba dzisiaj — skorygował podoficer i wskazał kapitanowi zegarek. Dochodziła
trzecia nad ranem.
* * *
Pod szkłem soczewek, powiększone kilkaset razy, stały dwie łuski z TT. Pierwsza nosiła
numer archiwalny poznańskiej milicji; została znaleziona na miejscu tragicznej śmierci
Adama Wenzla. Drugą przyniósł Holicz z mieszkania Alibaby Turkiela.
— Zobacz sam — mruknął kapitan i wymownym gestem przywołał laboranta z działu
identyfikacji broni palnej.
Starszy mężczyzna nałożył okulary.
— Absolutnie żadnego podobieństwa — stwierdził.
— I ja nie widzę cech zbieżnych. Ale ten fakt nie pasuje mi do teorii.
— Tym gorzej dla faktów — zażartował ekspert.
— Obawiam się, że masz rację — przyznał całkiem serio detektyw. Zabrał łuski i
wyszedł. Idąc długim korytarzem ponurej budowli mamrotał coś pod nosem.
Nieudana próba z łuskami nie zniechęciła Holicza. Usiadł przy biurku, łyknął trochę
wystygłej już kawy i z nową energią rzucił się na kopertę z biletami. Porozkładał je najpierw
według nazwy kin, potem według dat i seansów. Tak go pochłonęła ta czynność, że nie do-
strzegł nawet wejścia inspektora. Burke zbliżył się na palcach i milcząco obserwował kapita-
na, który z lupą w ręce odczytywał zamazane datowniki. Wreszcie przerwał mu:
— Co to za łup?
Holicz podniósł wzrok.
— Mam tu rewelację.
— W tych śmieciach?
— Zgadliście. Czy pamiętacie, kiedy nastąpił mord w wagonie z zegarkami?
— Jeśli się nie mylę, było to w środę, dwudziestego trzeciego.
— Tak; a ściślej mówiąc, w nocy z środy na czwartek. A w tych godzinach... Zresztą,
proszę, spójrzcie sami. — Holicz ujął pincetą jeden bilet i wskazał go szefowi. — Napisane tu
jak byk: „Praga, seans trzeci”. Wystarczy teraz spojrzeć do jakiejkolwiek warszawskiej
gazety, by stwierdzić, że trzeci seans w tym kinie trwa od siódmej do dziewiątej. Jeśli więc
Turkiel był na seansie, nie mógł równocześnie jechać pociągiem towarowym z Kunowic do
Poznania.
Burke zamyślił się. Atuty miały swoją wagę i musiały trafiać do przekonania. Powie-
dział jednak:
— Ale jaką mamy gwarancję, że naprawdę był w kinie? Mógł kogoś podstawić, mógł
wreszcie sam oderwać kupon kontrolny lub w ogóle z biletu nie korzystać.
Oczywiście, trzeba i taką okoliczność wziąć pod uwagę. Lecz w jakim celu? Turkiel był
przestępcą wyrafinowanym. Najlepszy dowód, iż nigdy niczego nie zdołaliśmy mu udowo-
dnić. Ludzie jego pokroju nie robią rzeczy zbędnych. Spróbuję wywołać na tym bilecie odci-
ski palców. Niewielka szansa, ale... Cóż, spróbować można. Jeśli znajdziemy na tym świstku
fragment jego linii papilarnych, zyskamy jedną poszlakę więcej.
— Ziarnko do ziarnka...
— Tak właśnie myślę, inspektorze.
Burke uśmiechnął się przyjaźnie. Życzył Holiczowi powodzenia w realizacji jego
zamierzeń i wrócił do swej obitej materacami wartowni, na trzecim piętrze.
Kapitan został sam. Oto „dowody rzeczowe” — pomyślał. Kilka starych biletów, dwie
łuski, mgławicowy rysopis, pudełko od zapałek...
Pudełko od zapałek. Chwilę obracał je w ręku. Takich pudełek wyprodukowano milio-
ny.
Rysopis. Mój Boże, tylu ludzi ma podobne rysy. I tylu innych nie potrafi określić
wyglądu bliźniego.
Łuski. Tak, to było już coś konkretnego. Ale w konfrontacji z faktami i z mnóstwem
poszlak łuski krzyżowały dotychczasowe koncepcje.
Prześlizgiwał się wzrokiem po przedmiotach rozłożonych symetrycznie między kałama-
rzem a przyciskiem do listów. Jeszcze raz delikatnie dotknął mosiężne koszulki gilz i znów
ujął pudełko. Rysunek nakreślony na nim uparcie mu coś przypominał. Nagle zerwał się z
krzesła. Odkrycie było oszałamiające: te krzyżyki i trójkąty — nie, nie mógł się mylić — jota
w jotę odpowiadały wzorzystej tkaninie, zawieszonej nad tapczanem w jego własnym mie-
szkaniu!
Była to ręcznie wykonana narzuta. Kupił ją przed dwoma laty w sklepie z antykami na
Nowym Świecie; sprzedawca zapewniał, że to cenny okaz białostockiej sztuki ludowej.
Trzeba kuć żelazo póki gorące. Holicz zebrał wszystkie drobiazgi do pudła i zamknął je
w kasie. W błyskawicznym tempie przejrzał bieżącą korespondencję, opatrzył ją uwagami
pełnymi wykrzykników i znaków zapytania; po czym klnąc biurokrację i wszelkie zbędne
papierki udał się do swego antykwariusza. Lecz, niestety, ani sprzedawca, ani kierownik nie
umieli powiedzieć, skąd się owa makatka u nich wzięła.
— To tak dawno temu, sam pan chyba rozumie — usprawiedliwiał się sklepowy.
Holiczowi nie pozostawało nic innego, jak podziękować za dobre chęci i wyjść. Niepo-
wodzenie oblało go kubłem zimnej wody i dopiero teraz, na ulicy, zaczął trzeźwo oceniać
fakty.
Skwar był nieznośny. Kapitan znalazł schronienie pod parasolem ulicznej kawiarenki.
Zamówił lody. Panienka w nylonowym fartuszku podała mu czarkę waniliowej mazi. Łykał ją
automatycznie; myśl jego błądziła wokół dziwnego zbiegu okoliczności. — Dlaczego nigdy
dotychczas nie zauważyłem tego podobieństwa? — zastanawiał się i skupiwszy cały wysiłek
na rozważaniu wszelkich za i przeciw, sam sobie dał odpowiedź: — Po prostu dlatego, że na
pudełku musiał być przedtem jakiś inny rysunek!
Czy można w takich sprawach ufać pamięci?
Kapitan Holicz był zwolennikiem metody pedantów: — „Sicher ist sicher, powiedział
Manlicher i zrobił bezpiecznik!”
* * *
Późnym wieczorem Barbara opuściła budynek milicyjnego aresztu i skierowała się w
stronę śródmieścia.
Wypuszczono ją tak niespodziewanie, jak nagle i niespodziewanie została zatrzymana.
Jeszcze przed niespełna godziną przesłuchiwał ją detektyw prowadzący śledztwo w sprawie
zgonu Turkiela. Uparcie wypytywał o jakieś makatki i narzuty, a gdy ze szczerym zdumie-
niem wyjaśniła, że zupełnie nie ma o tym pojęcia, przerwał rozmowę zaskakującą propozycją:
— Jest już bardzo późno; woli pani teraz wyjść od nas, czy też dopiero jutro rano?
Oczywiście wolała natychmiast. Ku jej radosnemu zdumieniu detektyw wypełnił blan-
kiet przepustki, odprowadził ją do bramy i pożegnał konwencjonalnym „dobrej nocy”.
Noc była rzeczywiście dobra. Przygodnie poznany mężczyzna okazał się hojnym adora-
torem. Miał własne mieszkanie na Saskiej Kępie. Jakiś inżynier elektryk. Pamiętała z lekcji
fizyki: „przez wzajemne pocieranie stosownie dobranych ciał, jedno z nich ładuje się doda-
tnio, a drugie ujemnie”. Wkładając do torebki banknoty rzuciła mu tę sentencję. Miał poczu-
cie humoru; śmiał się długo i serdecznie.
Znacznie „mniej do śmiechu” było taksówkarzowi, który za kierownicą popielatego
samochodu czuwał przed domem wesołego inżyniera. Godziny mijały powoli i nic nie rozpra-
szało nudy odległej dzielnicy.
— Tylko mi nie zaśnij — napominał go Holicz. — Miej oczy otwarte.
— Spokojna czaszka — zapewniał chełpliwie. Ale teraz, wparty w miękkie oparcie
siedzenia, z przerażeniem liczył godziny dzielące go od świtu.
Barbara nie należała do „wczesnych ptaszków”. Zwłaszcza po nocy spędzonej w celi,
wygodny tapczan i kołdra mile pachnąca krochmalem stanowiła pokusę nie do przezwycięże-
nia. Dopiero późnym przedpołudniem wybiegła na ulicę. Spostrzegła samochód z kraciastym
pasem wokół nadwozia: taksówka. Uznała to za dobry omen.
Kierowca otworzył drzwiczki.
— Wolny?
— Żonaty. Ale zdradzam.
Parsknęła śmiechem. Rozpierał ją nadmiar wesołości, próbowała go wyładować w
pogawędce z szoferem. Miała dzisiaj swój dobry dzień. „Turkiel zamordowany. Może to
nawet lepiej. Jestem kobietą niezależną”.
Wóz przeskoczył Wisłę; sunął teraz w potoku innych samochodów na wiadukcie.
Taksówkarz zagadnął przez ramię:
— Dokąd jedziemy?
— Do biblioteki, na Koszykową — odparła.
Niewiele brakowało, a gwizdnąłby z wrażenia. Intelektualistka, psiakrew! Po nocy
spędzonej z facetem, jedzie poczytać Nanę. Posłusznie jednak skręcił w lewo i dużym łukiem
przez plac Trzech Krzyży wcisnął się w Mokotowską. Na rogu Koszykowej kazała przysta-
nąć. Stąd do biblioteki miała już tylko kilka kroków. Krzyżowało to nieco jego plany. Zrobił
jednak dobrą minę do złej gry. Przyjął dwudziestozłotówkę, wydał resztę zgodnie ze wska-
zaniem licznika i szarmancko podziękował. Potem odprowadził ją spojrzeniem aż pod bramę.
Gdy zniknęła wewnątrz odrapanego gmachu, sięgnął pod tablicę czołową i zdjął z wieszadła
ukrytą słuchawkę. Włączył radiotelefon i lakonicznym meldunkiem podsumował kilkunasto-
godzinną pracę.
Dyżurny w centrali selektora przysunął mikrofon bliżej ust:
— Możecie odstawić samochód i iść spać. Poczekajcie tylko, aż do biblioteki wejdzie
mężczyzna z czarną teczką i laską. Zrozumiano?
— Zrozumiano — westchnął wywiadowca i wyłączył baterię. Usadowił się wygodnie i
jął bacznie obserwować odcinek ulicy.
Człowiek wyposażony w umowne rekwizyty nie dał na siebie długo czekać. Nadszedł
spokojnym krokiem, przed wejściem do biblioteki rozejrzał się i podążył w ślad za Barbarą.
Znalazł ją na piętrze, w czytelni. Siedziała przy stole i znudzonym wzrokiem błądziła po
kartkach niewielkiej książeczki.
Minęło zaledwie kilka minut, gdy dziewczyna podniosła się z miejsca i zwróciła książ-
kę bibliotekarzowi.
— Przepraszam — zwrócił się do mężczyzny za pulpitem — jaki tytuł zwróciła ta pani?
Bibliotekarz odprawił go niechętnym gestem i wskazał tabliczkę z napisem CISZA.
Wówczas przybysz z czarną teczką uznał za konieczne odkryć swe incognito.
— Jestem z Wydziału Kryminalnego — szepnął i podsunął pracownikowi lektorium
swoją ciemnozieloną legitymację inspektora służby wywiadowczej.
— Ach, tak. — Bibliotekarz pochylił się ku niemu i zajrzał w dokument. — Rzeczy-
wiście — stwierdził. — To był numer 2356. Sofista Platona.
Inspektor wziął książkę i wyszedł.
Tegoż samego dnia rozprawa wielkiego filozofa wzbogaciła zbiór eksponatów w pokoju
kapitana Holicza. Kapitan ani przez moment nie sądził, by prostytutka, choćby „taka z
lepszych sfer”, interesowała się dyskusją Teajteta i Gościa. Jeśli jednak specjalnie jeździła do
biblioteki, musiała w tym mieć jakiś ukryty cel. Ale jaki?
Holicz dokładnie przewertował książeczkę. Na wewnętrznej stronie okładki znajdowała
się malutka liczba: „240 D”. Teraz wystarczyło odnaleźć część dialogu oznaczonego tym
symbolem, by wśród druku znaleźć rząd liczb wpisanych cieniutkim ołówkiem.
A więc szyfr.
Przepisał cyferki na arkusz białego papieru.
Na parterze znajdowała się sekcja tajnopisów. Siedzieli tam fachowcy od atramentów
sympatycznych, świec chemicznych, od szyfrów i innych sekretnych sposobów porozumie-
wania się. Większość z nich miała za sobą staż pracy w kontrwywiadzie; koledzy z innych
wydziałów nadali im żartobliwe przezwisko „Badaczy Pisma Świętego”.
Magister Art cieszył się opinią wyjątkowo zdolnego specjalisty. Wezwany do Holicza
szybko przebiegł wzrokiem po zapisanej kartce i oświadczył:
— Szyfr strzelecki. Bardzo prosty. Trzeba tylko wiedzieć w jakim języku.
— Po polsku.
— Jest pan tego pewien, kapitanie?
Holicz zawahał się.
— Według moich przypuszczeń, autorka nie zna żadnego obcego języka.
— Ach, więc to pisała kobieta?
— Tak. Barbara Hernisz. Figurantka w sprawie o dwa zabójstwa.
— Mówi pan: Barbara?
Kapitan przytaknął.
Ekspert położył karteczkę na szklanej płytce. Odczytał głośno:
— 15, 20, 27, 16, 15, 16. 15 — 40, 15, 16, 27, 45, 49 — 16, 15, 39, 16, 15, 39, 15.
— Hm. Niezbyt wiele można z tego pojąć — mruknął sceptycznie kapitan. — Osobi-
ście wolałbym już chińszczyznę.
— A ja nie — zareplikował magister. — Właściwie jestem już w domu. Proszę: trzeba
tylko zorientować się w zgrupowaniach spółgłosek i samogłosek, a klucz do szyfru okaże się
zwykłym wytrychem. Ostatnie liczby są zapewne podpisem. Zresztą, świetnie się zgadza.
Wziął pióro i napisał:
16 15 39 16 15 39 15
B A R B A R A
— Fantastyczne! — wykrzyknął detektyw.
— Po prostu trochę wprawy — skorygował skromnie Art. — Teraz wiemy już, że każde
„B” to 16, każde „A” to 15, a każde „R” — to 39. W pierwszym słowie tekstu mamy koń-
cówkę: 16, 15, 16, 15. A więc: baba.
— Alibaba — wtrącił Holicz. — To przydomek jednej z głównych postaci.
— Widzi pan, pomału dojdziemy do sedna.
Pochylił się nad płytką, wpisywał różne litery, czasem znów je zmazywał i zastępował
innymi. Po niespełna trzech kwadransach Holicz otrzymał rozszyfrowaną wiadomość:
„Alibaba zabity. Barbara”.
Treść listu nie stanowiła dlań rewelacji. Ale sam fakt, że Barbara chciała tę wiadomość
komuś przekazać, miał duże znaczenie. Natychmiast polecił odnieść książkę do biblioteki.
Równocześnie za cienkim przepierzeniem z dykty rozsiadł się wywiadowca i zaopatrzywszy
się w większy zapas cierpliwości postanowił czekać na następnego czytelnika Sofisty.
Zastawione sidła wkrótce przyniosły obfity plon. Znany i poszukiwany rzezimieszek
Kostka, jeden z członków szajki Alibaby Turkiela, pierwszy połknął haczyk. Był tak zasko-
czony wieścią o śmierci szefa, że nawet nie stawiał oporu, gdy funkcjonariusz milicji skuwał
mu ręce kajdankami.
Wkrótce potem do „kotła” wpadli inni pomocnicy bandyty. Holicz przesłuchiwał ich
wielokrotnie i chociaż każdemu z nich bez trudu udowodnił popełnienie rozmaitych prze-
stępstw, nie potrafił znaleźć żadnych powiązań ani ze sprawą mordu w pociągu, ani z tajemni-
czym uśmierceniem ich bossa.
Szybkie rozgromienie groźnej bandy przyniosło kapitanowi rozgłos zarówno w
Wydziale Kryminalnym, jak i w świecie zbrodni. Ale wszystkie pochwały i nagrody przyjmo-
wał jedynie niechętnym ruchem ramion. Niektórzy kładli to na karb jego skromności, inni
widzieli w tym dowód pychy. „Woda sodowa” — mówili i znacząco pokazywali na głowę. W
rzeczywistości jednak ani jedni, ani drudzy nie mieli racji. Holicz naprawdę nie był zadowo-
lony. Sprawa Wenzla, sprawa Turkiela, sprawa niezbadanych sztuczek z rysunkiem na pudeł-
ku od zapałek — nurtowały go bezustannie i całkowicie pochłaniały jego uwagę. W końcu
uznał za konieczne porozumieć się z naczelnikiem Orlickim.
Zapomniany przez wszystkich Antałek odbywał przymusową kurację w Iwoniczu. Nikt
go tu nie odwiedzał, mało kto pisał i właściwie jedyną rozrywkę stanowiły partyjki bridge'a w
sanatoryjnym westybulu. Toteż mile zaskoczyła go wiadomość o przyjeździe niespodziewa-
nego gościa z Warszawy. A gdy przybysz okazał się Holiczem, radość naczelnika wzrosła bez
granic. Wylewnie ściskał mu dłonie.
— Jak się masz, stary druhu — huczał swoim tubalnym basem. — Czyżby ciebie także
skazano na pobyt w tej uroczej dziurze?
Kapitan uśmiechnął się tajemniczo.
— Wszystko zaraz wyjaśnię. Masz tu jakieś odpowiednie locum?
— Naturalnie. Pójdziemy na spacer do lasu. Tutejsze jodły są cholernie dyskretne.
Ujął kapitana pod ramię i zaprowadził go ścieżką na zbocze pobliskiego wzgórza. Usie-
dli na trawie. Holicz poczęstował Antałka solidną porcją plotek. Dopiero gdy wyczerpał się
róg z nowinkami, kapitan zapytał Orlickiego, czy pamięta krzyżyki i trójkąty wyrysowane na
pudełku od zapałek.
— Jakie krzyżyki, jakie trójkąty? Co ty wygadujesz? — Naczelnik wybuchnął niekła-
manym zdziwieniem. — Przecież tam był całkiem inny wzór.
— Jaki? Pamiętasz?
— Czekaj. To było coś z mitologii czy z historii greckiej. Aha, już wiem: Meander.
— Meander?
— No tak. Taka linia...
— Wiem, wiem — przerwał Holicz — linia załamująca się pod kątem prostym.
Meander, jak rzeka Maiandros.
— No właśnie — Antałek odetchnął z ulgą. — A ty coś o trójkątach.
Holicz pochylił głowę. A więc nie omylił się. Czyjaś ręka wymieniła pudełko. Lecz, na
miłość boską, po co to uczyniła? Przecież nie stanowiło ono żadnej poważniejszej poszlaki. A
może było inaczej? Może błądził dotychczas po omacku? Może szedł całkiem fałszywą
drogą?
— Muszę tę sprawę przekonsultować z Burkem — odezwał się głośno. — Ktoś miał
dostęp do moich szpargałów; to już nie bagatela. Chyba, że obaj się mylimy.
— Wykluczone — żachnął się Orlicki. — Mam doskonałą pamięć wzrokową. A ponad-
to, jeśli chcesz, możemy mieć niezawodny sprawdzian.
— Czyżby?
— Ech, ty wieczny sceptyku. Sobie nie dowierzasz i mnie nie wierzysz. Ale przekona
cię fotografia.
Orlicki wstał, strzepnął pył ze spodni i zaczął powoli schodzić ku zabudowaniom
uzdrowiska. Holicz chcąc nie chcąc ruszył za nim. Naczelnik ciągnął:
— Nim wysłałem łuskę i inne drobiazgi do Centralnego Laboratorium, kazałem wszy-
stko sfotografować. Odbitki leżą w pracowni mojego technika śledczego albo nawet w szufla-
dzie u Dawskiego. Każ je przysłać.
Najcenniejszy podarunek nie mógłby kapitana Holicza uradować bardziej od tej wspa-
niałej informacji.
— Człowiecze! — zawołał z niekłamanym entuzjazmem. — Toż to prawdziwy skarb!
— No i konkretny dowód w ręce. W razie czego... — dorzucił Orlicki i urwał w pół
zdania. Holicz zerknął na niego spod oka. Antałek miał twarz skupioną; niedopowiedziana
myśl mocno go przygnębiła. Kapitan chrząknął znacząco:
— Tak... W razie czego mam dowód w ręce. Przykry dowód; w dobrze strzeżonym
budynku, w moim własnym gabinecie, przeciwnik swobodnie myszkuje i wymienia dowód
rzeczowy.
Tylko nieliczna grupa ludzi miała dostęp do pokoju Holicza. Kogo obarczyć posądze-
niem, równie ciężkim dla podejrzanego jak i dla osoby podejrzewającej?
— A może zamiana nastąpiła w czasie transportu z Poznania do Warszawy? — Antałek
usiłował rozproszyć smutne przypuszczenia detektywa, lecz, prawdę mówiąc, sam nie bardzo
w to, wierzył.
— Może — zgodził się Holicz i dodał również bez przekonania — to nawet całkiem
prawdopodobne.
Oficerowie spojrzeli na siebie i spuścili wzrok zawstydzeni tym niepotrzebnym okłamy-
waniem się.
Kapitan Holicz wracał do domu wieczornym pociągiem. W przedziale sleepingu
panowała duszna ciemność. Koła stukały miarowo na wiązaniach szyn.
Leżąc na wznak, z oczyma utkwionymi w jeden niewidoczny punkt, Holicz przetrawiał
spostrzeżenia ostatniej doby. Nie mógł zasnąć. Zapalił lampkę; porcelanowa umbra zajaśniała
wewnętrznym światłem. Sięgnął po książkę i ślizgał spojrzeniem po równych rządkach druku.
Dopiero gdy przewrócił kilkadziesiąt kartek, skonstatował, że nie ma pojęcia o treści przeczy-
tanych stron. Umysł wyjałowiony nadmiernym wysiłkiem nie apercepował nowych wrażeń.
Do Warszawy pociąg przybył punktualnie. Kapitan postanowił wstąpić najpierw do
Komendy. Jakiś wewnętrzny niepokój prześladował go od chwili, gdy Orlicki potwierdził
przypuszczenie zamiany pudełka z zapałek. To stało się w Komendzie.
Taksówka dowiozła go pod gmach milicji. Służbę wartowniczą pełnił znajomy kapral;
pozdrowił kapitana życzliwym uśmiechem i rzucił kilka gorzkich uwag o wczesnym wstawa-
niu. Holicz przystanął, wyciągnął ku niemu papierośnicę.
Holicz także zapalił. Odzyskał już równowagę i skierował się do swego pokoju. Drzwi
nie były zamknięte na klucz. Uchylił je. Przez szparę dostrzegł sprzątaczkę. Miotłę oparła o
ścianę, sama zaś z uwagą studiowała jakąś karteczkę. Zakaszlał. Spłoszona odwróciła się ku
niemu. Zauważył, że arkusik w jej ręku jest pokryty tekstem szyfru Barbary Hernisz.
— Co pani tu robi?! — zapytał.
— Nic. Sprzątam, psze pana — odparła i ramię z kompromitującym papierem machi-
nalnie skierowała za siebie. Była zmieszana.
W tej chwili zadzwonił telefon.
IV
„Mały Julek” strzelił palcami:
— Cztery czyste, pani Wiślicka!
„Pod Kozią Bródką” było już pusto. Brzask zaglądał przez szpary w okiennicach i
zmącił światło brudnej lampy.
Wczoraj przed północą Baśka przywiozła informację o zamordowaniu Alibaby. Wśród
nocy nadeszła wiadomość o licznych aresztowaniach. Ktoś „kąpał”. „Mały Julek”, prawa ręka
Turkiela w sprawach kasiarskich, indywiduum równie inteligentne co tajemnicze, zaprosił do
swego stołu najbliższych przyjaciół bossa: ospowatego dryblasa, specjalistę od kradzieży
kolejowych i „operatora”, zwanego też „Mekką”.
Pseudonim ten wywodził się od dwóch liter: M i K — mokra robota. Bo też „Operator”
nie gardził żadnym środkiem „komunikacyjnym”, służącym do przenoszenia ludzi z tego na
tamten świat.
Przy stoliku „Małego Julka” znalazł się również „Zgaduj-Zgadula”. Namawiał towarzy-
stwo do picia, sam także nie wylewał za kołnierz. Właścicielka baru krzątała się wokół
butelek.
Alkohol szybko rozwiązuje języki. Tajemnicza śmierć herszta stała się tematem gorącej
dyskusji. Mężczyźni, zagubieni w gąszczu przypuszczeń, stawiali najbardziej fantastyczne
hipotezy. „Zgaduj-Zgadula” szukał w nich rzeczowego wątku; wszak rano, już jako wywiado-
wca Kępa z Miejskiej Komendy MO, będzie musiał zdać swoim przełożonym dokładny
raport. Szczególnie Dawski interesował się każdym, najdrobniejszym nawet wydarzeniem w
knajpie „Pod Kozią Bródką”.
Kępa znał źródło tej dociekliwej wnikliwości chorążego. Dawskiego łączyło z kapita-
nem Holiczem w warszawskiej centrali coś więcej niż zwykły stosunek służbowy. Łączyła go
przyjaźń, zawarta i zacieśniona podczas wieloletniej współpracy. A Holicz wciąż jeszcze
grzebał się w sprawie Wenzla.
Notatki relacjonujące sytuację w barze pani Wiślickiej były skąpe i suche. Wprawdzie
dotychczas nikt nie zarzucał mu rozrzutności, ale wódka była droga, zaś bez okazywania
„lekkiej ręki” nie mógłby się obracać w światku cwaniaków i złodziei. Dewiza „lekko przy-
szło, lekko poszło” niepodzielnie panowała wśród ludzi, którzy nigdy nie mieli pewności, czy
dzień następny pozwoli im na skorzystanie ze zrabowanego mienia.
Także ostatnia noc niewiele wzbogaciła zasób posiadanych wiadomości. Wczesnym
rankiem „Zgaduj-Zgadula” zaraportował Dawskiemu:
— Julek z Operatorem postanowili utworzyć grupę „D”. Jest to skrót od słowa
„Dintojra”. Grupa „D” zajmie się wyśledzeniem zabójstwa Alibaby Turkiela, a osobę winną
popełnienia mordu postawi przed trybunał sądu złodziejskiego. No, ale skoro nawet nasza
Komenda Główna nic tam nie umiała zdziałać...
— Komenda Główna — żachnął się Dawski. — Co tam Komenda Główna! Nawet
gdyby zjedli tysiąc rozumów, nie będą mieli jednej setnej takiego rozeznania, jak kilku dobrze
zorientowanych opryszków. Słuchajcie, Kępa — chorąży przybrał wyraz śmiertelnej powagi
— wiecie, że nie znoszę patosu. Mam przed sobą wielką szansę do wygrania.
— Lubię wszystkie szanse: wielkie i małe.
— Zaraz wyłożę wam mój plan. Jest prosty jak najprostsze działanie matematyczne.
Kępa uśmiechnął się:
— Z rachunków zawsze miałem dwóję.
— Nie wolno wam teraz spuścić z oka „Małego Julka” — ciągnął nie zrażony Dawski.
— Oni pójdą tropem morderstwa Alibaby, a my z kolei śladem tropicieli. Jeśli wszystko
ułoży się dobrze, wyciągniemy kasztany z ognia cudzymi, można powiedzieć — fachowymi
rękami.
— Hm, gra warta świeczki.
— Człowieku! Gra warta jest miliona świeczek. Teraz już tylko od was zależy, jak
daleko zajdziemy. A w Warszawie otworzą oczy, co?
W Warszawie... Dawski mówiąc to, machinalnie spojrzał na aparat telefoniczny.
Obowiązek nakazywał mu bezzwłocznie zakomunikować Holiczowi o swoich posunięciach.
Ale niespodzianka z zapowiedzią traci wartość. Kilka, może kilkanaście dni zwłoki nie odgry-
wa przecież żadnej roli. Natomiast jakże zasadniczo może się w tym czasie zmienić treść
meldunku... I chorąży Dawski widzi się już w roli ucznia, który chociaż raz dał prztyczka w
nos swojemu nauczycielowi.
Są i wyrzuty sumienia. Regulamin? Każdy przepis ma jakąś furtkę. Nie. Nie o regula-
min Dawskiemu chodzi, lecz o zwykłą koleżeńską lojalność. Może informacja o powstaniu i
składzie grupy „D” ułatwiłaby Holiczowi dalsze śledztwo?
Chorąży zdaje sobie sprawę, że każdy drobiazg w tej aferze ma duże znaczenie. Sięga
po słuchawkę telefonu, zamawia Warszawę. Słyszy najpierw altowy głos panienki w między-
miastowej, potem brzęczyk aparatu w pokoju kapitana. Uświadamia sobie nagle, że jest
dopiero szósta rano, pora najlepszego snu, i w tej samej chwili dobiega go znajome zawołanie
Holicza:
— Haalo, słucham!
Kapitan wysłuchał raportu nie odzywając się ani słowem. Rozmowę zakończył
oschłym, zdawkowym podziękowaniem. Odłożył słuchawkę. Zwrócił się teraz do sprzątaczki,
która wciąż jeszcze stała pośrodku gabinetu, zapłoniona i zmieszana.
— Skąd pani wzięła ten papierek?
— Z kosza.
Wyjął jej z ręki arkusz z rozszyfrowanym liścikiem Basi. Był przedarty na pół i zmięty.
Właśnie w takim stanie wrzucił go do śmieci przed swoim wyjazdem.
— Kto pani kazał szperać w koszu?
— Nikt.
— Jak to nikt? Chyba pani nie zechce we mnie wmówić, że interesuje się zawartością
kosza dla celów osobistych lub zgoła naukowych.
— Nie, ja tylko tak, z ciekawości.
— Niebezpieczna ciekawość.
— Przecież wiem — broniła się — że wszystkie ważniejsze dokumenty panowie ofice-
rowie chowają w kasie pancernej albo po prostu palą. Jak czasem coś zostaje na wierzchu, to
chyba nic tajnego. A ja lubię poczytać takie różne rzeczy o zbrodniarzach.
Może mu się tylko zdawało, a może naprawdę w rysach jej odnalazł inteligencję nie
licującą z wyglądem prostej kobieciny.
Jestem chyba przewrażliwiony — skonstatował i usiadł w fotelu, za biurkiem. Sprząta-
czka opuściła pokój.
Przez otwarte okno płynęła fala czystego powietrza. Holicz podparł głowę pięściami i
chłonął świeżość pogodnego ranka. W promieniach słońca pyłki kurzu osiadały na meblach
srebrzystą powłoką. Widok ten nasunął mu pewną myśl. Energicznie zerwał się z miejsca,
wyciągnął pęk kluczy i jednym z nich otwarł skrytkę w ścianie. Z kwadratowego otworu
wydobył rozpylacz i puszkę prawie bezbarwnego proszku. Po kilku minutach biurko i szafa
pancerna pokryte były warstwą niewidzialnej substancji. Preparat ten stanowił mieszaninę
fosforu, argentoratu i innych chemikaliów posiadających zdolność fluoryzowania. Wystarczy-
ło teraz dotknąć mebli, by pod działaniem promieni ultrafioletowych ujawniły się dokładnie
utrwalone i świecące ślady linii papilarnych.
Zastawiwszy tę pułapkę na niepożądanych gości, kapitan Holicz wyszedł ze swego
pokoju. W sekretariacie podpułkownika Burke zostawił karteczkę informującą, że zmęczony
całonocną podróżą wypoczywa w domu. Piętnaście przed ósmą opuścił gmach Komendy.
Holicz zajmował skromne mieszkanie w blokach na Mokotowie, z dala od hałaśliwego
śródmieścia. Był to jego azyl. Trzeba się było urodzić pod szczęśliwą gwiazdą, aby znaleźć
taką towarzyszkę życia, jaką była żona kapitana. Pozbawiona wszystkich złych przywar
kobiety widującej swojego męża częściej na fotografii niż w rzeczywistości, potrafiła stwo-
rzyć z dwóch niewielkich pokoików miejsce, w którym Holicz znajdował spokój i wypoczy-
nek. Nie zadawała mu zbędnych pytań, nie dręczyła zazdrością, a gdy wyrażała swoje
niezadowolenie, czyniła to zawsze z taktem i umiarem.
* * *
Holicz budząc się, skonstatował ze zdumieniem, że jest już późne popołudnie.
— Czy było coś dla mnie? — zapytał żony.
— Łącznik przywiózł pilną przesyłkę z Poznania — odparła. Dzwonił także Burke. Nie
kazał cię budzić; mówił tylko, że będzie dziś wieczorem w domu i prosił, abyś wpadł na kilka
minut.
Kapitan zainteresował się przede wszystkim pakiecikiem od Dawskiego. Złamał pieczę-
cie. Z koperty wysunęły się zamówione fotografie: zdjęcia łuski oraz pudełka od zapałek.
Jeden rzut oka na rysunek potwierdził dotychczasowe podejrzenia. Obiektyw utrwalił pismo
Meandra! Pudełko w biurku zakreślone było trójkątami. Zamiana dokonana w jego pokoju
połączona była z kolosalnym ryzykiem. Jeżeli przestępca lub jego wspólnik mimo wszystko
ważył się na taki czyn, musiała to być dla niego sprawa gardłowa.
Pudełko od zapałek. Zwykły prostopadłościan z osikowego drzewa. Z jednej strony
wizerunek pędzącego jelenia — znak firmowy czechowickiej fabryki. Po drugiej — tajemni-
cza bazgranina. Zwykły martwy przedmiot. Trzeba go ożywić, zmusić do mówienia; trzeba
wydobyć zeń sekret ponurej zbrodni w wagonie kolejowym.
Holicz wpatrywał się w błyszczący kartonik fotografii. Umysł jego pracował intensy-
wnie: Gdzie umiejscowić ten nowy, niewątpliwie istotny dowód rzeczowy?
Z kuchni dobiegał brzęk naczyń i rozpraszał uwagę. Gdzieś u sąsiadów radioodbiornik
łowił w eterze niesamowity głos Ymy Sumac. Na podwórze zajechała ciężarówka z węglem.
W oknie przeciwległej kamienicy młoda matka usypiała swoje maleństwo. Pod abażurem
lampy natrętnie bzykała mucha.
Wszystkie te fakty dopiero teraz dotarły do świadomości Holicza. Odłożył zdjęcie
pudełka, które przez godzinę fascynowało go hipnotyzującymi właściwościami kilku prostych
kresek. Z kolei sięgnął do portfelu. Miał tam makrofotografię różnych łusek. Położył ją na
stoliku obok nadesłanej z Poznania.
— Ewo, podaj mi moją lupę — mruknął.
Holiczowa odłożyła książkę, przeszła do drugiego pokoju i z toaletki wydobyła szkło
powiększające. Kapitan przyłożył soczewkę do oka. Ślady iglicy na spłonce i zadrapania
pazura wyciągu były teraz niezwykle wyraźne. Różniły się od śladów na łusce z biurka w
Komendzie, ale, o dziwo, miały identyczne cechy z łuską znalezioną w mieszkaniu Turkiela.
Sprawa niespodziewanie nabrała nowych aspektów. Teraz nie ulegało już wątpliwości,
że strzały do Wenzla i do Alibaby oddane zostały z jednej broni. Śledztwo musiało wkroczyć
na nowe tory. Ale na jakie?
— Miałeś pójść do Burkego — odezwała się nagle żona.
Podniósł głowę. Stała w drzwiach, lekko oparta o futrynę. „Tak mało poświęcam jej
czasu” — pomyślał.
— Może zostanę dziś w domu.
— Przecież wiem, że musisz tam być.
— Musisz! Musisz! Co, do diabła. Wcale nie muszę. Obowiązuje mnie ośmiogodzinny
dzień pracy. Jestem urzędnikiem, czy nie? Która godzina?
— Szósta.
— No widzisz. Według przepisów służbowych od szesnastej jestem prywatną osobą i
nic mnie nie obchodzi ani praca, ani polityka, ani nawet minister spraw wewnętrznych.
Jestem Stefanem Holiczem, twoim mężem i wolnym obywatelem tego kraju, rozumiesz?
— Czy wolny obywatel wróci na kolację?
— Tak. Ty zawsze postawisz na swoim. Wyganiasz mnie z domu.
— Uśmiechnęła się.
— Trudno — powiedział. — Kolację zjem u Burkego.
Zamknęła za nim drzwi. Wyłączyła kuchenkę gazową i podeszła do okna. Z wysokości
czwartego piętra sylwetka Holicza była drobna jak zabawka dla dzieci. Szedł raźnym krokiem
do pobliskiego postoju taksówek. Skinął na niebieskiego „Plymouta”, wsiadł i rzucił kiero-
wcy:
— Komenda Główna MO!
Inspektor Burke mieszkał w pobliżu placu Zbawiciela, w milicyjnych blokach na
Jaworzyńskiej. Ale kapitana ciągnęło najpierw do gabinetu w Oddziale Kryminalnym.
Sekretarka zostawiła mu do przejrzenia bieżącą korespondencję. Były to jakieś mało
ważne listy i ponaglenia Prokuratury w sprawie zabójstwa Alibaby Turkiela. Przeczytał je i
zmiął w garści. Potem zasłonił okno ciężką pluszową kotarą. Ze skrytki pod akwarelowym
„landszaftem” wydobył lampę kwarcową, wetknął wtyczkę przewodu do kontaktu. Prąd zasy-
czał, lampa rozbłysła cienkim, fioletowym drganiem. Oczy uzbrojone w przydymione szkła
pomału oswajały się z ciemnością. Pokój tonął w mroku, z trudem można było rozróżnić
kontury poszczególnych sprzętów.
Holicz skierował lustro lampy na biurko, posuwał się wolno wzdłuż ścian, aż dotarł do
wielkiej żelaznej szafy w kącie. Na ciemnej płycie z niezwykłą wyrazistością świeciły ślady
rąk. Kapitan ustawił lampę na stoliku z telefonami tak, by promienie padały na szorstką
powierzchnię metalu. Utrwalenie widocznych teraz linii papilarnych byłoby w normalnych
warunkach niemożliwe. Dopiero promienie o długości poniżej 4000 Aengström'ów stwarzały
warunki odpowiednie do fotografowania. Z cichym trzaskiem otwarła się i zamknęła miga-
wka aparatu. Holicz gwałtownym ruchem odsunął kotarę. Do pokoju wtargnęło światło i
zakończyło misterium z niewidzialną bronią detektywa.
Obecnie poszła w ruch flanelowa ściereczka. Kapitan Holicz dokładnie usunął resztki
rozpylonej substancji, otworzył szafę i zajrzał do wnętrza. Na półkach panował idealny
porządek, nic nie wskazywało na to, by grasował tu jakiś intruz. Ale Holicz pamiętał dokła-
dnie, że plik biletów kinowych leżał pod zszywką raportów, teraz zaś przeniósł się na górę.
Także segregator z tajną korespondencją miał w ręce ktoś obcy. Jego grzbiet był teraz idealnie
zrównany z pozostałymi, a przecież rano Holicz umyślnie wysunął go o centymetr.
Tylko osoba posiadająca zapasowy komplet kluczy mogła szybko i bez uszkodzenia
zamków otwierać jego szafę. Wiedział, że takie podwójne egzemplarze istnieją, że są złożone
w zalakowanych kopertach i pieczołowicie przechowywane w skarbcu. Przywłaszczenie tych
kluczy nie należało do rzeczy łatwych, ale w ciągu swej wieloletniej praktyki oficera śled-
czego przestał się dziwić czemukolwiek. Postanowił jednak tajemniczemu właścicielowi du-
plikatów pozostawić mały prezencik. Ułożywszy na widocznym miejscu pudełko od zapałek,
łuski oraz ich fotografie, napisał:
„Zostałeś zdemaskowany. Oto dowody. Przyznaj się sam”.
Karteczkę dołączył do pozostałych przedmiotów i zamknął ciężkie drzwi szafy. Oczy-
wiście ani przez sekundę nie sądził, by tych kilka słów mogło przestępcę naprawdę zmusić do
wyjawienia wszystkich zbrodni. Znał jednak mentalność ludzką, wiedział, że „na złodzieju
czapka gore”. Adresat karteczki nie może jej przyjąć obojętnie. Odkrycie części atutów
Holicza musi go wyprowadzić z równowagi. A człowiek zdenerwowany z reguły popełnia
błędy. Strach jest autorem nieobliczalnych posunięć. Na te posunięcia liczył kapitan.
Uporawszy się z całą tą robotą, zdyszany, lecz zadowolony, usiadł w fotelu, by trochę
odsapnąć. Zapalił papierosa. Położył na kolanach precyzyjną kamerę Linhofa i wezwał dyżur-
nego laboranta.
— Niech pan weźmie ten aparat — polecił mu. — Wewnątrz znajduje się panchroma-
tyczna klisza. Zdjęcie robione było w świetle promieni nadfioletowych. Proszę wykonać dwie
znormalizowane odbitki.
— Tak jest. Rozumiem: klisza panchromatyczna, promienie UV. Na kiedy potrzebne
fotogramy?
— Na jutro rano. Tylko... — Kapitan zawahał się przez moment. — Widzi pan, nikt nie
powinien o tej pracy wiedzieć.
— Przecież znam swoje obowiązki — obruszył się fototechnik. — Pracuję w milicji od
pięciu lat, a język mam krótki i zawsze za zębami.
— Nie chciałem pana obrazić. Tylko, że tym razem sytuacja wymaga szczególnej
ostrożności. Nawet pańscy koledzy z laboratorium nie powinni tego wiedzieć. I nie należy tej
pracy wciągać do książki zamówień.
— Tego mi nie wolno robić.
— Dobrze. Więc proszę ją odnotować dopiero po wykonaniu odbitek.
Fotolaborant skinął głową. Wziął aparat i obrzuciwszy Holicza zdziwionym spojrze-
niem, wrócił do swojej pracowni. W chwilę później kapitan także opuścił gabinet.
U Burkego gościło akurat kilku znajomych. Inspektor podejmował ich kawą i wódką.
Kiedy zjawił się Holicz, Burke zaprowadził go do sypialni. Było to jedyne miejsce, w którym
mogli swobodnie pogawędzić.
— Opowiedzcie, co słychać nowego?
— Prokurator przysyła monity — prychnął Holicz.
— Nie przejmujcie się. Jego także ponaglają. Prasa rozbębniła tę historię i zarzuca nam
nieudolność. Ministerstwo naciska, Generalna Prokuratura naciska, więc silą rzeczy musi być
trochę pisaniny.
— Czy naczelnik Orlicki wniósł coś istotnego do śledztwa?
Holicz spoważniał.
— Tak. Są nowe, bardzo istotne fakty. Ponadto osobiście dokonałem fascynującego
odkrycia.
— Gdzie?
— We własnym gabinecie.
Inspektor uniósł brwi.
— Jak to mam rozumieć?
Holicz nie odpowiadał. Nawet przed szefem wydziału, któremu zwierzał się ze wszy-
stkich gnębiących go wątpliwości, nie chciało mu przejść przez gardło straszne podejrzenie.
Burke cierpliwie czekał. Holicz bezwiednie rozglądał się po skromnie, lecz gustownie
urządzonej sypialni. Pamiętał, że nad tapczanem wisiał kiedyś piękny kowarski kilim. Teraz
ściana odbijała pustym, wypłowiałym prostokątem. Na czole kapitana pojawiła się głęboka
pionowa bruzda. Olśniewająca, zupełnie fantastyczna, a jednak ogromnie prawdopodobna
myśl rozjaśniła mu umysł. Powiedział:
— Przyłapałem dzisiaj sprzątaczkę na szperaniu w moich dokumentach. Podejrzewam,
że zabójca Wenzla i Turkiela ma wspólnika w milicji. Ktoś zamienił mi niektóre dowody
rzeczowe. Proponuję natychmiast ściągnąć do Warszawy kapitana Orlickiego i chorążego
Dawskiego. Jutro po południu moglibyśmy wspólnie omówić posiadane przeze mnie poszla-
ki.
Burke zerknął na Holicza pobłażliwie, trochę tak, jak się patrzy na chorego z wysoką
temperaturą.
— Jeśli to konieczne — przystał — zwołujcie naradę. Dawski przyleci samolotem, po
Antałka pchniemy samochód. Upoważniam was do wydania odpowiednich zarządzeń.
— Dziękuję.
— Nie ma za co. Przecież wiem, że jesteście uparci jak kozioł. No, a na upór nie ma
lekarstwa. Trzeba ustąpić. Może rzeczywiście razem osiągniemy lepsze wyniki. Macie już
jakiś plan?
— Tak. Jutro zreferuję dokładnie.
Orlicki i Dawski stawili się punktualnie.
Konferencja odbyła się w pokoju szefa wydziału. Głos zabrał Holicz:
—Poszczególne warianty śledztwa są obecnym dobrze znane. Ostatnio udało się doda-
tkowo stwierdzić, że przestępca, który zamordował Adama Wenzla, ma na swoim sumieniu
również śmierć Turkiela... Ten przestępca, a może tylko jego wspólnik, znajduje się w tym
gmachu i porusza się w budynku Komendy z dużą swobodą.
— Ja też tak myślę — powiedział Antałek. — Ale kto to jest?
— Jeszcze nie umiem powiedzieć, kto to jest — odparł Holicz. — Jeszcze nie wiem
dokładnie, w jakim charakterze zasiądzie na ławie oskarżonych. Ale jutro o ósmej rano będę
miał jego nazwisko. Towarzyszu inspektorze — zwrócił się do Burkego — czy macie do
mnie zaufanie?
— Bezgraniczne.
— Pragnąłbym porozmawiać z wami w cztery oczy.
Antałek i Dawski unieśli się z krzeseł i lekko urażeni wyszli na korytarz. Od progu
chorąży zakomunikował :
— Poczekamy w świetlicy. Gdybyśmy byli potrzebni, proszę nas zawołać.
Holicz skinął im przy jaźnie głową. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, zaczął mówić
szeptem:
— Przygotowałem niezawodną zasadzkę. Za pół godziny rozpoczynają się na strzelnicy
obowiązkowe zawody oficerów. Moi ludzie, a przede wszystkim Dawski i Antałek, zaintere-
sują się odstrzelonymi łuskami. Może przypasujemy je do którejś z naszych. Oczywiście,
sami także weźmiemy udział w zawodach, to usunie wszelkie możliwe podejrzenia.
— Pomysł dobry, lecz stuprocentowej pewności nie ma. Po pierwsze: zabójca może być
nieobecny...
— To nam pozwoli na eliminację.
— Po drugie — ciągnął Burkę — zabójca może korzystać z innej broni. I po trzecie:
może mamy do czynienia tylko z jakimś wspólnikiem.
— Argumentacja całkowicie słuszna — przyznał kapitan — toteż zawody strzeleckie
traktuję wyłącznie jako dowód pomocniczy. Czas pracuje dla mnie. Niezależnie od wyników
tej spartakiady, jutro o ósmej założę przestępcy kajdanki. Wiecie, że nigdy nie rzucam słów
na wiatr.
— Wiem. Ale przed ujawnieniem winnego, przemyślcie sobie wszystko. Sprawa jest
wyjątkowo drażliwa. Łatwo kogoś oczernić, trudniej zmyć plamę.
— Mimo wszystko jutro o ósmej prawda zostanie podana do publicznej wiadomości.
Zawiadomiłem już nawet reporterów stołecznej prasy. To będzie bomba. Mam na to zgodę
szefa Komendy Głównej.
— Powtarzam jeszcze raz: bądźcie ostrożni.
— Będę ostrożny, lecz w innym tego słowa znaczeniu. Nowe ważne dowody schowa-
łem w kasie. Dziś w nocy uzyskam pewną wiadomość i od tego momentu stanę się śmiertel-
nie niebezpieczny dla mordercy. Być może, zechce mnie zgładzić... Nie mam przy sobie
broni. Czy możecie pożyczyć swoją?
— Ależ oczywiście — inspektor wyjął z kieszeni oksydowaną belgijkę. — Weźcie. Jest
bardzo celna.
Holicz sprawdził zabezpieczenie i wsunął pistolet do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Obojętnym ruchem przygładził fałdy materiału.
— Może zaprosimy teraz Orlickiego i Dawskiego, Trzeba ich wtajemniczyć w plan
działania.
Burke bąknął przyzwalająco. Dwaj oficerowie wrócili do pokoju obrad, a po krótkiej
konsultacji wszyscy razem udali się na strzelnicę. Zawody były już w toku, pracownicy kwa-
termistrzostwa skrzętnie segregowali łuski. Holicz otrzymał je później, ułożone w kopertach.
Wsunął paczkę do teczki.
* * *
Kapitan Holicz nie pojechał do domu. W centrum miasta zwolnił wóz i razem z
Dawskim udał się do Komendy. Całą drogę przebył w milczeniu. Chorąży także się nie
odzywał. Dopiero gdy znaleźli się w pokoju, kapitan wskazał pluszową kotarę i rzekł:
— Tutaj wyznaczyłem ci posterunek na dzisiejszą noc. Masz pistolet?
— Mam.
— Staniesz za tą zasłoną. — Holicz ujął storę i zręcznym ruchem rozdarł ją w szwie.
Przytknął oko do szczeliny, po czym zadowolony zatarł ręce.
— Doskonale. Widać stąd całą ścianę. Spróbuj.
Dawski ukrył się w fałdach pluszu, spojrzał i potwierdził:
— Widoczność pierwszorzędna. Na kogo mam czekać?
— Na mordercę Wenzla i Turkiela.
— Coo?!
— A tak. — Holicz oznajmił to spokojnie, jak rzecz samą przez się zrozumiałą. —
Przestępca przyjdzie tutaj, by odebrać z kasy dowody oskarżenia.
— Kto mu każe tak właśnie postąpić?
— Logika.
— Chylę czoło przed rozumem. A wasze życie, kapitanie?
— Nad moim życiem czuwać będzie Orlicki z sierżantem Kropidło. Obaj są pewni,
mają gołębie serca i sokole oczy. Mam zaufanie do ich sprytu.
— A kto tutaj przyjdzie?
— Nie chciałbym uprzedzać faktów. W każdym razie osoba tu zdolna jest wprawić cię
w stan osłupienia. Nie daj się sprowokować, nie daj się ponieść nerwom. Przestępca gra va
banque. Ta noc decyduje o jego dalszym istnieniu. On nie ma już nic do stracenia; do
wygrania ma wolność. Będzie bezwzględny. Pilnuj się. Musisz go zaszachować w chwili, gdy
odwrócony do ciebie plecami otworzy szafę. Orlicki zaczai się w innym miejscu, nie będziesz
sam.
— Czy wolno mi strzelać?
— Sądzę, że to nie będzie potrzebne. Wewnątrz szafy umieściłem granat z gazem łza-
wiącym. Otwarcie drzwiczek uruchamia zapalnik. Gaz go oślepi. Wykorzystaj ten moment.
Na biurku leżą bransoletki; weź je.
Chorąży sięgnął po parę amerykańskich kajdanków, sprawdził działanie zatrzasku.
— Są w porządku.
— Świetnie. No, trzymaj się — podał Dawskiemu rękę.
* * *
Konferencja prasowa w Komendzie Głównej rozpoczęła się z półgodzinnym opóźnie-
niem. Oddział Kryminalny przyrzekł reporterom prawdziwą sensację.
Przy długim stole, nakrytym sukienną narzutą zielonego koloru, zajęli miejsca dzienni-
karze, prokurator nadzorujący śledztwo i wyżsi oficerowie MO. Na samym końcu, między
Dawskim a Holiczem, siedział inspektor Burke.
— Dosyć długo nie potrafiłem uderzyć we właściwy klawisz — relacjonował sprawę
kapitan Holicz. — Ton poddał mi sam przestępca. Chciał być nadgorliwie ostrożny i pośliznął
się. Już w momencie, gdy ktoś mnie niespodziewanie wywołał z kina, zacząłem precyzować
moje podejrzenie. Cel tego wywołania mógł być tylko jeden.
— Chodziło o to, by pan nie poznał Turkiela — wtrącił domyślnie sprawozdawca
„Expressu”.
— Tak. Ale komu mogło na tym zależeć? Oczywiście komuś, kto nie chciał, by doszło
do aresztowania. Na Turkielu ciążyło w tym czasie podejrzenie, że to on zabił Adama Wen-
zla, konwojenta firmy C. Hartwig. Póki Turkiel był na wolności, wersja ta nie mogła upaść i...
równocześnie zapewniała prawdziwemu mordercy bezkarność. Kiedy mimo wszystko
trafiłem na ślad Alibaby, przestępca nie zawahał się przed popełnieniem następnej zbrodni.
Myślał, że umarli milczą. Jak się jednak okazało — nie zawsze! Dowody zebrane przeze mnie
wykazały pełne alibi zabitego.
— Tylko bardzo skromny krąg osób był wtajemniczony we wszystkie posunięcia. Tylko
dwie lub trzy osoby wiedziały, w którym jestem kinie i na jakim krześle siedzę. Taka sytuacja
musiała zaostrzyć moją czujność i przestępca doskonale o tym wiedział.
— Czy znał pan już wówczas jego nazwisko?
— Tak. Wiedziałem już, kto wsiadł do wagonu z przesyłką firmy „Marvin”, zabił
Wenzla i wysiadł w Poznaniu, ucharakteryzowany na Alibabę Turkiela. Lecz nie skompleto-
wałem jeszcze wtedy dostatecznej ilości dowodów. Zresztą, absolutną pewność zyskałem
znacznie później, już po stwierdzeniu wymiany pudełka i łuski. Opowiedziałem państwu o
rysunku, jaki znajdował się na odwrocie tego pudełka?
— Tak. Był to Meander.
— Zgadza się. Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego przestępca obawiał się, że wła-
śnie ten wzór może mnie naprowadzić na ślad... Pojąłem to dopiero przedwczoraj, gdy
zostałem zaproszony do domu inspektora, szefa mojej sekcji śledczej. Ze ściany w sypialni
znikł ulubiony dywanik gospodarza. Był to ręcznie tkany kilim, obrębiony szerokim pasmem
— Meandrem. Usunięcie tego dywanu, który utkwił mi tak dobrze w pamięci, utwierdziło
mnie w przekonaniu, że przestępcą jest właśnie Albin Burke... Drugi dowód: jego palce były
odbite na mojej kasie.
Przez stół przeleciał cichy szmer. Wszystkie spojrzenia skierowały się w stronę inspe-
ktora. Niektórzy dopiero teraz spostrzegli, że przeguby jego rąk złączone są metalowymi
pierścieniami.
— Sami panowie rozumiecie — kontynuował Holicz — że dla przekonania władz
musiałem zdobyć niezbite dowody. Najlepiej byłoby złapać Burkego na gorącym uczynku.
Inscenizując spartakiadę strzelecką odwróciłem jego uwagę od niezwykle istotnej rzeczy:
pozbawiłem go, pod pretekstem pożyczki, broni służbowej. Potem opowiedziałem mu o
nowych dowodach w kasie. Przyszedł po nie w nocy i tam złapali go Orlicki i Dawski. Musiał
połknąć ten haczyk. Liczyłem na to, że nie posiadając innego pistoletu, przyjdzie w nocy z
ową kompromitującą „tetetką”, którą zgładził Wenzla i Turkiela. No i nie omyliłem się.
— A jak mamy rozumieć sprawę Barbary Hernisz i tej poznańskiej meliny?
— Jest jeszcze ogniwo całkiem odrębnej zagadki. Przyjaciele Alibaby Turkiela postano-
wili odnaleźć zabójcę ich bossa na własną rękę. I trafili także na ślad Burkego — ale jak,
jeszcze nie wiemy, zresztą trwa w tej sprawie odrębne śledztwo. Być może raport naszego
wywiadowcy, Kępy, który szedł ich tropem, wyjaśni tę sprawę do końca. W każdym razie
jeszcze sporo wody upłynie, nim powiemy o tym ostatnie słowo. Liczymy jednak na pomoc
byłego inspektora.
HONORIUSZ BALZAC
PORONIENIE
PEWNEGO wieczora — rozpoczął opowiadanie doktor Bianchon — miałem się poło-
żyć, zmęczony owymi straszliwymi kursami, które my, biedni lekarze, w pierwszych czasach
naszej praktyki robimy pieszo, prawie dla miłości bożej, kiedy moja stara służąca oznajmiła
mi, że jakaś dama pragnie ze mną mówić. Skinąłem głową; w chwilę potem nieznajoma zna-
lazła się w moim gabinecie. Wskazałem jej fotel przy kominku, sam zaś usiadłem naprzeci-
wko, przyglądając się jej z ową badawczą ciekawością, właściwą ludziom naszego rzemiosła,
kiedy kochają wiedzę. Nie pamiętam, abym w życiu spotkał kobietę, która by na mnie
uczyniła równie silne wrażenie. Była młoda, skromnie ubrana, niezbyt ładna, ale wspaniale
zbudowana. Kibić bardzo wcięta, olśniewająca cera, czarne, bardzo obfite włosy. Była to
twarz kobiety z Południa, oddychająca namiętnością, o rysach niezbyt regularnych, ale peł-
nych wdzięku; w tej chwili jednak oczy jej wyrażały smutek, który gasił ich blask.
Patrzała na mnie z niepokojem, w słowach jej i gestach było jakieś wahanie, które mnie
bardzo intrygowało. Gdy już miała wreszcie zadać gwałt swej wstydliwości, oczekiwałem
jednego z owych pospolitych wyznań, do których my, lekarze, jesteśmy przyzwyczajeni, ale
które zawsze są męką dla pacjentów. Naraz, wstając nagle, rzekła:
— Panie doktorze, zbyteczne jest opowiadać panu, jaki traf powiadomił mnie o jego
nazwisku i talentach.
Po akcencie poznałem Marsylijkę.
— Jestem — ciągnęła dalej — od trzech miesięcy żoną pana de..., majora grenadierów
Gwardii. Jest to człowiek gwałtowny, zazdrosny jak tygrys. Od sześciu miesięcy jestem w
ciąży...
Wymawiając te słowa szeptem, zaledwie mogła powstrzymać nerwowy skurcz krtani.
— Należę, mówiła dalej, do jednej z pierwszych rodzin w Marsylii; matką moją jest
pani de...
— Rozumiecie państwo, rzekł doktor, przerywając i spoglądając dokoła, że nie mogę
wymienić nazwisk.
—Nie mam jeszcze osiemnastu lat, ciągnęła; byłam zaręczona od dwóch lat z moim
kuzynem, młodym człowiekiem bogatym i pełnym uroku, ale pochodzącym z rodziny kupiec-
kiej, rodziny mojej matki... Kochaliśmy się bardzo... Przed ośmiu miesiącami, hrabia de...,
mój obecny mąż, przybył do Marsylii, jest bratankiem dawnej księżnej de..., faworytem
cesarza, ma przed sobą najświetniejszą karierę wojskową; wszystko to oczarowało mego ojca.
Mimo że wiedział o naszej miłości, postanowiono małżeństwo moje z hrabią. Ta nielojalność
poróżniła dwie rodziny. Ojciec mój, obawiając się marsylijskiej porywczości, lękał się jakie-
goś nieszczęścia; wolał załatwić rzecz w Paryżu, gdzie mieszkała rodzina hrabiego. Wyjecha-
liśmy.
— Na drugim noclegu, około północy, obudził mnie głos mego kuzyna; ujrzałam jego
twarz przy swojej... Łóżko, w którym spali moi rodzice, było o trzy kroki, nic go nie po-
wstrzymało. Gdyby ojciec się obudził, byłby go zastrzelił na miejscu. Kochałam go... Po cóż
mówić więcej.
Spuściła oczy i westchnęła. Często słyszałem rzężenia wychodzące z piersi konających,
ale przyznaję, że to westchnienie kobiece, ten przeszywający ból skojarzony z rezygnacją, ten
lęk spowodowany chwilą rozkoszy, której wspomnienie zdawało się błyszczeć w oczach
młodej Marsylijki, zahartowały mnie w tej jednej chwili na najwyższe objawy cierpienia. Są
dni, w których słyszę jeszcze to westchnienie; zawsze rodzi we mnie jakiś dreszcz, gdy sobie
je uprzytomnię.
— Za trzy dni — podjęła — mój mąż wraca z Niemiec. Nie podobna mi będzie przed
nim ukryć stanu, w jakim się znajduję; zabije mnie, proszę pana; ani się zawaha. Przechodzę
piekło...
Wyrzekła te słowa z przerażającym spokojem.
— Adolfa trzymają rodzice bardzo krótko: zaledwie dają mu tyle, ile mu trzeba na
utrzymanie. Matka moja nie rozporządza swoim majątkiem; co się mnie tyczy, nie posiadam
nic. Mimo to, we troje zebraliśmy cztery tysiące franków. Oto są — rzekła, dobywając zza
gorsu banknoty i podając mi je.
— Więc co?... — spytałem.
— Więc — odparła jakby zdziwiona moim pytaniem — przychodzę błagać pana o
ocalenie honoru dwóch rodzin, życia trojga osób i życia mojej matki, kosztem mego nieszczę-
snego dziecięcia...
— Nie kończ pani — rzekłem chłodno.
Wziąłem z półki kodeks.
— Niech pani patrzy — rzekłem wskazując stronicę, której z pewnością nie przeczyta-
ła: — wysłałaby mnie pani na rusztowanie. Podsuwa mi pani zbrodnię, którą prawo karze
śmiercią; a panią samą skazano by na karę straszliwszą może od mojej... Ale gdyby nawet
Sprawiedliwość nie była tak surowa, nie podjąłbym się takiej operacji; jest prawie zawsze
podwójnym morderstwem, bo rzadkie jest; aby matka nie zginęła także. Może pani znaleźć
lepszą radę... Czemu nie miałaby pani uciec?... Niech pani jedzie za granicę.
— Byłabym zhańbiona.
Nalegała jeszcze chwilę, ale miękko, z głuchym akcentem rozpaczy. Wyprawiłem ją...
Na trzeci dzień, koło ósmej wieczór, wróciła. Widząc ją w progu gabinetu, uczyniłem
wymowny ruch głową; ale ona rzuciła się tak żywo do moich kolan, że nie mogłem jej
powstrzymać.
— Proszę — krzyknęła — oto dziesięć tysięcy franków!
— Proszę pani — odparłem — sto tysięcy, milion nawet nie skłoniłyby mnie do zbro-
dni. Gdybym nawet przyrzekł pani pomóc przez słabość, później, w momencie działania,
odzyskałbym rozum i chybiłbym słowu. Proszę, niech pani wyjdzie.
Podniosła się, usiadła i zalała się łzami.
— Zginęłam... — wykrzyknęła. — Mąż wraca jutro.
Popadła w odrętwienie; po czym po kilku minutach milczenia spojrzała na mnie
błagalnie. Odwróciłem oczy. Wówczas rzekła:
— Żegnam pana!...
I znikła.
Ten okropny poemat melancholii prześladował mnie cały dzień... Miałem wciąż przed
oczyma tę bladą kobietę, wciąż czytałem myśli wypisane w jej ostatnim spojrzeniu. Wieczo-
rem, w chwili gdy miałem się położyć, stara kobieta w łachmanach, cuchnąca błotem
ulicznym, oddała mi list skreślony na zatłuszczonym i pożółkłym kawałku papieru; pismo
zaledwie było czytelne. Było coś. okropnego w tej posyłce i w tej posłance.
„Zmasakrował mnie niezręczny felczer w podejrzanym domu, bo tylko tam znalazłam
litość; jestem zgubiona. Straszliwy krwotok był następstwem tego aktu rozpaczy. Jestem pod
nazwiskiem pani Lebrun w hotelu Pikardzkim przy ulicy de Seine. Złe się stało. Czy będzie
pan miał odwagę odwiedzić mnie i przekonać się, czy jest dla mnie jakaś nadzieja ocalenia.
Czy łaskawiej wysłucha pan umierającej?...”
Zimny dreszcz przebiegł mi krzyże. Rzuciłem list w ogień, położyłem się, ale nie
mogłem spać, powtarzałem raz po raz niemal mechanicznie: — Och, nieszczęśliwa!
Nazajutrz, odbywszy wszystkie wizyty, zaszedłem wiedziony jakimś magnetyzmem aż
do hotelu, który mi wskazała. Pod pozorem, że szukam kogoś, czyjego adresu nie znam
dokładnie, zasięgnąłem ostrożnie wiadomości. Odźwierny rzekł:
— Nie, proszę pana, nie mamy nikogo tego nazwiska. Wczoraj przybyła młoda kobieta,
ale nie zostanie tu długo... Umarła dziś koło południa...
Wyszedłem śpiesznie, unosząc w sercu wiekuiste wspomnienie smutku i grozy. Rzadko
zdarzy mi się ujrzeć kondukt ciągnący samotnie, bez rodziny, przez ulice Paryża, abym nie
pomyślał o tej przygodzie, i za każdym razem odnajduję w niej nowy temat do refleksji. Jest
to cały dramat rozegrany między pięcioma osobami; nieznane ich losy układają mi się na
tysiąc sposobów, zaprzątają mnie całe godziny...
Długo trwaliśmy w milczeniu. Lekarz opowiedział tę historię tonem tak przejmującym,
gesty jego były tak wymowne, akcenty tak żywe, że widzieliśmy kolejno i ofiarę, i kondukt
nędzarzy, prowadzony przez „łapiduchów”, jadący truchtem w stronę cmentarza...
Tłumaczył Tadeusz Żeleński (Boy)
GUSTAV SANDGREN
ANNA
LARS wychodził właśnie z obory. Zauważył, że przechodzę przez ścieżkę pokrytą
żwirem, prowadzącą do parku. Dał brodą znak, bym się zatrzymał. Zaczekałem.
— Wiesz, że dziś wieczór w Ekhagen jest potańcówka? — zapytał.
— Czyżby? — wymknęło mi się. Tak, ale tańczyć.. Jestem za stary na tańce.
— Jak to? — rzekł Lars. Ty? Za stary? A poza tym zorganizowałem buteleczkę.
Lars nie próbował ukrywać swego głębokiego przekonania, że zachwycony ulegnę
natychmiast.
— Jest jeszcze pełna? — spytałem.
— Oczywiście; nie odkorkowałem jej.
— Powinieneś był wybrać kogo innego — rzekłem. — Pójdę pod jednym warunkiem,
że nie piśniesz ani słowa — nikomu. Tylko nas dwóch może wiedzieć.
— Nie martw się — powiedział Lars.
Doszedłem z nim do obory i obserwowałem, jak tam znikł. Krowy, ustawione w dwa
rzędy, żuły. Oddychałem ciepłym, słodkawym zapachem, a poruszające się krowie szczęki
wydawały jak gdyby stłumiony pomruk dwudziestu małych młynów. Lars wziął do ręki
miotłę i oczyścił dwa ścieki biegnące po obu stronach przejścia, potem uruchomił maszynę do
dojenia dostosowując rurki do wymion pierwszych z brzegu krów. Maszyna ssała równo-
miernym rytmem, jak zmechanizowane fantastyczne cielę, o wielu gardzielach. Jej serce,
umieszczone na poprzeczce, pompowało statecznie. Pomyślałem nagle o tej Baran, o której
mówią ludowe baśnie. Miała być mała, czarna, podobna do kłębka wełny, podkradała mleko
wszystkim krowom, należącym do stada unosząc je do swej pani. Jednakże krowy bardzo
lubiły maszynę do dojenia.
— Więc dobrze, spotkamy się dziś wieczór, oświadczyłem Larsowi.
Podniósł rękę i uśmiechnął się do mnie szeroko.
— Będę gotów około 20.30. Cześć!
Za budynkiem przygasał blask słońca. Stare wiązy rozpostarły swe szumiące gałęzie
nad szczytem starego domu. Kiedy dotknąłem drzwi werandy chcąc je otworzyć, kawałek źle
umocowanej szyby wypadł z łatanego kwadratu i roztłukł się z brzękiem o ziemię.
Gdyby ktoś słuchał nie poruszając się, mógłby dosłyszeć zgrzyty i chrupanie w ścia-
nach, podłogach i dachu domostwa.
Przy drzwiach odwróciłem się i spojrzałem w dół zbocza, w stronę domu dzierżawcy.
Jakaś dziewczyna zdejmowała suknię ze sznura, rozciągniętego między dwiema śliwami.
Dojrzałem ją następnie przez szybę wewnątrz domu, prasowała suknie śpiewając. Niewąt-
pliwie i ona wybierała się na bal. Poczułem ukłucie w sercu — chciałem być Larsem lub
kimkolwiek z chatki wyrobników.
Obaj z Larsem wyruszyliśmy w drogę. Lars miał na sobie niebieski kombinezon i
śmieszny, okrągły kapelusz. Nie braliśmy rowerów. Lars znał skrót przez pola; ścieżka pro-
wadziła wzdłuż rowów.
— Głupotą jest ciągnąć rower, jeżeli później trzeba odprowadzić jakąś dziewczynę —
rzekł Lars profesorskim tonem. — Już to znam. Z chwilą gdy się chce ją objąć wpół, rower
się ślizga.
— Wiadomo...
Butelka w jego wewnętrznej kieszeni robiła wrażenie solidnego garbu. Być może ze
względu na nią poszliśmy na skrót. W pół drogi od Ekhagen usiedliśmy pod świerkami, koło
wielkiego kamienia.
— Szlag to trafił! — powiedział Lars. — Zapomniałem korkociągu. Masz może?
— Nie.
— Jeżeli wepchniemy korek przy pomocy drewienka, trzeba będzie wypić wszystko.
— No to co — powiedziałem, aby mu zaimponować. — Sądziłem, że potrafisz pociąg-
nąć, a nie tylko kosztować.
— Zobaczymy, ile też tego jest! — rzucił Lars. — W każdym razie wypadałoby trochę
zostawić.
W trawie między nami leżała jasnozielona butelka. Odbijało się w niej zachodzące
słońce: żółte gwiazdy błysły w jej głębi, kiedy wziąłem ją do ręki.
— Daj patyk — powiedziałem.
— Czekaj — odparł Lars. Wiesz, że chcę tańczyć.
— Jest korek — stwierdziłem wyciągając z kieszeni paczuszkę gumy do żucia. —
Zrobimy korek z tej gumy.
— Niezła myśl — podchwycił Lars.
Pomyślałem o dziewczynie, która prasowała suknię. Może nie miała innej do tańca? Był
słodki wieczór czerwcowy. Zapach siana unosił się jeszcze nad polami; od czasu do czasu
zaświergotał gdzieś ptak, poza tym cisza.
— Przyjrzyj się, jak będę tańczył za chwilę — powiedział Lars odkładając butelkę.
Błogie drżenie przeniknęło go od stóp do głowy, zauważyłem to.
— W porządku — rzekłem. Już dawno sam nie tańczyłem.
— Jak nazywa się dziewczyna z domu dzierżawcy?
— Anna — odparł Lars.
Podnieśliśmy się i poszliśmy dalej do lokalu, gdzie tańczono. Lars zrobił kilka przy-
długich kroków, zanim odzyskał równowagę w pozycji pionowej. Schowaliśmy butelkę pod
jeżyny rosnące w rowie.
Estrada do tańca była nowa. Nie miała daszku, a deski ze świeżego drzewa lśniły
jeszcze żółtością. Komitet balowy, jeżeli takowy kiedykolwiek istniał, posypał deski talkiem.
Akordeonista siedział na swym małym podwyższeniu; z lubością dotykał błyszczących
guziczków, nachylał się i nasłuchiwał uważnie. Usiedliśmy za dębem i czekaliśmy. Pary
napływały ze wszystkich stron, niekiedy w grupkach po pięć lub sześć.
Wszyscy zjawiali się jak gdyby przypadkowo, jak gdyby nigdy nie mieli zamiaru
przyjść i dopiero wezwanie akordeonu pomogło im do nagłej decyzji. Najmłodsze dziewczęta
przyszły najwcześniej, nie potrafiły czekać; stojąc wzdłuż balustrady, zaśmiewały się, wpół
przerażone, wpół bezczelne, pobudzane przez młodą krew. Oto zaczynały się ich lata
taneczne. Miały tańczyć, tańczyć po jasnych nocach — aż do zmęczenia oczu i wyczerpania
serc. Miały tańczyć aż do dnia, w którym poczują się zbyt ociężałe. Wówczas skończy się
taniec, ale zostanie lepianka, kuchnia, a w miejsce tańca — wytrwała mrówcza praca przy
kuchni wyrobnika.
— Zaiste, jestem dziś w formie — powiedział Lars. — Widzisz tę dziewuszkę tam, w
żółtej sukni? Przypatrz się tylko, jak będę z nią tańczył.
— Oczywiście — odparłem. — Ale oto i dziewczyna z domu dzierżawcy, nieprawda?
Przyszła w odprasowanej sukni, nowych pończochach i białych bucikach. Oddawała
ukłony na prawo i lewo i potrząsała włosami jak młodociane, niewypierzone kurczę. Także i
ona podeszła do balustrady i zaczęła żartować. Bal się zaczynał. Akordeonista nachylił się,
splunął, poprawił pasy i zagrał fokstrota. Grał prymitywnie, ale trzymał rytm.
Dziewczęta rzuciły się na estradę i tańczyły między sobą. Kilku młodych ludzi podciąg-
nęło pasy, poprawiło czapki lub kapelusze i posunęło do dziewcząt, które jednak mierzyły ich
wzrokiem niechętnym.
— Teraz patrz na mnie — odezwał się Lars. I wstał nieco chwiejąc się. — Zobaczysz
jak się tańczy w moich okolicach!
Obserwowałem go. Posunął wprost do dziewcząt; dochodząc jednak zmienił kierunek i
wszczął głośną rozmowę z jakimś młodym człowiekiem pod drzwiami. Pozostał tam do
końca tańca.
— Spóźniłem się do tej — powiedział Lars stojąc koło mnie. — Spotkałem gościa,
któremu miałem coś do powiedzenia. Widzisz dzieweczkę o czarnych włosach, w czerwonym
berecie? Ją właśnie poproszę najbliższym razem.
— Tak jest, uderzaj — odpowiedziałem ciągle w rozmarzeniu. — Uderzaj, Lars.
Dziewczyna z domu dzierżawców zwróciła twarz w moją stronę. Teraz nie była już
daleko. Była piękna. Była rozgorączkowana, czekała niecierpliwie. To ona śpiewała prasując
suknię.
— Jak się nazywa — zapytałem Larsa w przejściu — ta z domu dzierżawców?
— Anna — powiedział Lars.
— Ach tak, Anna.
Wstałem. Lars patrzył zdziwiony.
— Będziesz tańczył? — zapytał.
— Tak, uważaj, teraz zobaczysz coś. Przyjrzyj się nam, Annie i mnie.
Akordeonista zaczął walca. Szedłem jak we śnie, dostrzegłem, jak dziewczęta zastygły
w oczekiwaniu: zobaczyłem małą, zdziwioną buzię Anny i szybki błysk jej oczu. Zatańczy-
liśmy. Usiłowałem znaleźć wspólny krok, ale nie od razu się udało.
Była tak młoda i lekka jak powiew. Później poszło lepiej. Była miła i pełna dobrych
chęci. Myślałem o niej, o tej, która prasowała sukienkę śpiewając w kuchni dzierżawcy,
podczas gdy wieczór barwił się błękitem.
— Dziękuję — powiedziałem na zakończenie — dziękuję. I jej ręka spoczęła w mojej.
— Dziękuję — powiedziała uszczęśliwiona.
A może inni sądzili, że jest zbyt młoda? Bez wątpienia, tylko ja widziałem, jak praso-
wała suknię. Dla innych była tylko dziewczątkiem od dzierżawcy, które znalazło się koło
balowej estrady.
— Te, chodź tu na chwilę do tyłu — powiedział Lars, gdy doń wróciłem. Jeszcze się
męczył z butelką.
— Słuchaj — wepchnąłem do środka również tę gumę do żucia. — Przyjrzyj się, jak
poproszę tę czarną.
Jeszcze raz podszedł do dziewcząt, rozpłomieniony, zwinnym krokiem. Mimo to, raz
jeszcze zboczył, zatoczył koło, a gdy wreszcie wydawało się, że jest gotów zdecydować się,
akordeon przestał grać. Wrócił do mnie.
— Ten akordeonista odstawia ważniaka — powiedział. — W momencie gdy chcę
tańczyć, zatrzymuje się. Dam mu w mordę.
— Nie rób tego, powiedziałem — on jest chyba tak głupi, że nigdy nie zrozumie.
— Ale mu się należy raz w mordę.
— Spróbuj jeszcze raz — powiedziałem, popychając go łagodnie ku dziewczętom, gdy
akordeon zagrał na nowo. Poszedł pogadać z dziewczyną o czarnych włosach. Śmiał się i
mówił podniesionym głosem, i podczas gdy mówił, inny młody człowiek zbliżył się, poprosił
dziewczynę do tańca i oboje zostawi Larsa bez słowa. Lars wrócił do mnie.
— Widziałeś go? Widziałeś to bydlę, które się podsunęło i świsnęło mi dziewczynę, z
którą chciałem tańczyć?
— Owszem — odpowiedziałem.
— Z pewnością należy mu się raz w mordę — oświadczył Lars.
Ponownie poprosiłem Annę. Znowu grano walca. Wypytywałem Annę o Larsa. Zaśmia-
ła się. Lars nie umie tańczyć — wyjaśniła. Nigdy się nie uczył.
Wieczór mijał, siedziałem wygodnie przy pniu dębu i spoglądałem w górę między gałę-
zie. Było przyjemnie i ciepło. Wkrótce miał się zacząć nowy dzień.
— Chce pan zatańczyć? — szepnął ktoś nieśmiało. Była to mała Anna. Grano ostatnie-
go walca, prosiły panie.
Anna pamiętała o mnie, była uprzejma. Zatańczyliśmy, a potem ruszyliśmy razem
ścieżką wzdłuż rowów.
— Czy pani mnie już widziała kiedyś? — zapytałem.
— Tak, pan mieszka na fermie.
Szliśmy razem. Czułem się uspokojony i pełen ufności. Warto było żyć nawet dla córki
dzierżawcy, można było mieć nadzieję, na wieczory i noce jak obecna. Zdjąłem kapelusz jak
przed bóstwem i zapytałem:
— Co zamierzasz zrobić z twoim życiem, Anno?
— Ja? — zapytała zmieszana. Spojrzała na mnie. Wysokie trawy w fosie sięgały nam
do pasa i osypywały nas ziarenkami.
— Ja? — powtórzyła — co zamierzam z nim zrobić?
— Usiądźmy i pogadajmy — zaproponowałem.
— Nie, nie śmiem.
Była już tak rozważna, tak dobrze znała życie. Brzmiało to jak wyuczona lekcja. A ja
gadałem moje zwykłe głupstwa i próbowałem narzucić swój dziwny sposób patrzenia. Życie?
Oczywiście, moja mała Anna nie podzielała mojego poglądu na życie. Śpiewała prasując
sukienkę. To było dla niej życiem, otwarte okna, zapach pól i akordeon w oddali...
Żadnej z tych zatroskanych myśli mieszkańca miast.
— Widziałem jak prasowałaś sukienkę — powiedziałem trzymając kapelusz w ręku. —
Był to chyba najpiękniejszy widok, jaki mi się przydarzył od długiego czasu, i nie potrafię
wytłumaczyć, dlaczego tak odczuwam.
— Nie mam innej — stwierdziła. — Trzeba było wyprasować.
Zaśmiała się lekko. Czuć było chyba ode mnie wódkę, sądziła, że z tego powodu mówi-
łem takie niedorzeczności. Bez wątpienia miała rację. Byłem jednak zadowolony z wysokiej
trawy, z Anny, z poranka, który nam zaszedł drogę, świeży i biały, niczym nakrochmalone
prześcieradła.
Pożegnaliśmy się w miejscu, gdzie rozwidlała się główna droga do fermy. Podając mi
swą drobną rączkę, uśmiechnęła się.
Nie od razu wróciłem do siebie. Szedłem w milczeniu wzdłuż szpaleru śliw, aż
zobaczyłem jej okno. Było otwarte, firanki tańczyły na wietrze. Anna otwierała właśnie stare
drzwi i weszła do środka. Teraz przechodzi na palcach przez kuchnię, myślałem, teraz wdy-
cha woń przypalonego tłuszczu, zapach ciał innych dzieci, czuje, jak ubrania ojca przesiąkły
odrażającą wonią nawozu. Oto już jest w swoim pokoju: może wychyli się przez okno. zanim
się położy.
Nagle spostrzegłem Larsa na podwórzu. Żwir trzeszczał pod jego butami; podszedł do
okna Anny. Widziałem jej głowę, rozmawiała z nim. Zanurzyła łagodnie rękę w jego wło-
sach. Lars oparł się oburącz o framugę okna i chwycił Annę za ręce. Tym razem Lars nie
próbował okrężnej drogi. Wdrapywał się po kamiennym podmurowaniu i usiłował wspiąć się
na okno. Drobne białe ramiona stawiały opór. Później zaprzestały oporu. Lars wgramolił się
do pokoju. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, była jego wielka, szeroka stopa na tle trzepocą-
cych się białych firanek.
Usiłowałem odtworzyć w sobie melancholię, pustkę, która ogarnia zawsze mężczyznę,
gdy jest świadkiem cudzych pocałunków, ale nie mogłem. Patrzyłem na niebo znieruchomiałe
wśród starych wiązów i pomyślałem: śpiewała, prasując sukienkę.
Pierwszy skowronek uniósł się w niebo na kształt dzwoneczka wiszącego na niewi-
dzialnej nitce.
Nowela przedrukowana z „Widnokręgów”, rok 1955, nr 10 (52).
SPIS TREŚCI
Oczy alchemika (Robert Azderball)
02
Poronienie (Honoriusz Balzac)
36
Anna (Gustav Sandgren)
38