Antologia Złota podkowa 06 Kiedy byłem piratem i inne opowiadania

background image




KIEDY BYŁEM PIRATEM

I INNE OPOWIADANIA

ZŁOTA PODKOWA 6

W


WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1958

background image


BRET HARTE *

KIEDY BYŁEM PIRATEM


— KIEDYŚ, gdy byłem piratem...
Mówiący był starszym dżentelmenem w nienagannym wieczorowym ubraniu, pokój był

wytworny, towarzystwo wysoce szanowne, miejscowość zarazem modna i ekskluzywna, oka-
zją zaś był wykwintny obiad. Trzeba dodać, że mówiący był równocześnie gospodarzem.

Jest rzeczą oczywistą, że w tych warunkach dobre wychowanie nakazywało przyjąć to

oświadczenie z lekkim uśmiechem, który mógł oznaczać wesołe niedowierzanie lub też
uprzejme przyjęcie do wiadomości zwykłego faktu. Istotnie, wydaje mi się, że wszyscy
zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy byli przekonani, że nasz gospodarz, kiedy był piratem -
jeżeli był nim kiedykolwiek — postępował tak, jak tylko potrafi szanujący się pirat, i nigdy
nie pogwałcił kanonów dobrego towarzystwa. Temu przeświadczeniu dała w pewnej mierze
wyraz najmłodsza panna Jones, wykrzyknąwszy:

— O, jak to miło!
— To się działo, oczywiście, przed wielu laty, gdy byłem niemal chłopcem.
Szepnęliśmy wszyscy: „oczywiście” — jak gdyby korsarstwo było naturalnym wyra-

zem młodzieńczej wybujałości.

— Powinienem może wyjaśnić okoliczności, które zaprowadziły mnie na tę drogę.
W tym momencie Legrande, wytworny attache poselstwa patagońskiego, wtrącił po

francusku, że to nie jest konieczne — co już było nadmiarem uprzejmości — po czym jego
sąsiad, Anglik, dodał pospiesznie: — Oui, oui.

— Jest taka książka — ciągnął dalej Legrande ściszonym głosem — kapitana Canot,

Francuza... bardzo interesująca... subtelny, wykształcony człowiek... — ale zamilkł, potrąco-
ny delikatnie łokciem.

— Uciekłem z domu — mówił dalej gospodarz. Przerwał na chwilę, a potem dodał

zwracając się do dwu dystyngowanych cudzoziemców: — Nie wiem, czy zdołam panom wy-
jaśnić, że to jest osobliwa predylekcja Amerykan. U nas opuszczenie domu przez młodszych
synów, wbrew życzeniom rodziny, nie okrywa ich niesławą. Przeciętny Amerykanin widzi
możliwość zdobycia majątku i lepszych warunków p o z a domem. U was dom oznacza
posiadanie dóbr, dziedziczenie zaszczytów i tytułów, pewność, że warunki życia nie ulegną
zmianie. U nas dzieci, które nie oczekują spadku, a którym uda się polepszyć los rodziny,
należą do wyjątków. Czy wyrażam się dość jasno?

Francusko-patagoński attache uznał to za „czarujące i postępowe”. Baron von Putzel

powiedział, że podobny ruch można zaobserwować w Niemczech: wyraził to jednym słowem,
złożonym z siedemnastu sylab. Wicehrabia Piccadilly rzekł do swego sąsiada: — Tak... wie
pan, teraz młodzi synowie, widzi pan, wyjeżdżają do Australii... pan wie, uprawiają ten
ohydny zawód — hodowla bydła czy owiec — pan wie... Ale na Jowisza! te chłopaki...

— Mój ojciec zawsze mnie dobrze traktował — opowiadał gospodarz. — W naszym

domu w Nowej Anglii korzystałem z tych samych swobód, co moi bracia, i podlegałem tym
samym ograniczeniom. Niemniej uciekłem z domu i poszedłem na morze...

— Nie rozumiem. Dokąd? — zapytał Legrande.
— Na morze — szepnął mu szybko po francusku jego sąsiad.

* Bret Harte (1839 — 1902), Jeden z najlepszych nowelistów północnoamerykańskich. Wsławił się

opowiadaniami z życia kalifornijskich poszukiwaczy złota. Amerykańskie „short stories” — pierwotnie
prymitywne, króciutkie opowiadania Humorystyczne i anegdoty — stały się pod piórem Bret Harte'a
doskonałymi artystycznie opowiadaniami, zbliżonymi formą do europejskiej noweli, (przyp. tłum.)

background image

— Niechże pan opowiada o swoim korsarstwie — rzekła panna Jones.
Dystyngowani cudzoziemcy spojrzeli na siebie, a potem na pannę Jones. Obaj pomyśle-

li, że przeciętne młode Amerykanki odznaczają się zimnym okrucieństwem.

— Wsiadłem na pokład liverpoolskiego statku pasażerskiego — ciągnął dalej gospo-

darz.

— Czego? — zapytał Legrande sotto voce * zwracając się do swego sąsiada, który udał,

że nie słyszy.

— Nie potrzebuję mówić, że to były czasy, gdy górowaliśmy nad innymi, jeżeli chodzi

o transport towarów, gdy amerykańskie statki handlowe...

— Co to jest: stat-ki? — zapytał Legrande błagalnym tonem, zwracając się do drugiego

sąsiada.

— ... gdy amerykańskie statki handlowe przewoziły jeszcze większość towarów, a prze-

waga naszej flagi...

W tym momencie Legrande zorientował się, że chodzi o uczucia patriotyczne, i zarea-

gował na nie wybuchem republikańskiego entuzjazmu, kiwając gwałtownie głową. Piccadilly
zrozumiał to również i sądząc, że można będzie podjąć bardziej ogólną dyskusję na temat
wolnego handlu, zaczął mówić ledwie dosłyszalnie do swego sąsiada: — Nadzwyczajna
rzecz... wie pan, wasi amerykańscy mężowie stanu...

— Zdezerterowałem ze statku w Liverpoolu, ponieważ drugi oficer źle się ze mną ob-

chodził. Powierzono mu to stanowisko ze względu na jego fizyczną silę i powszechnie znaną
brutalność. Mówiono mi, że dostał się na statek wprost z więzienia. Drugiego dnia widziałem,
jak bił do nieprzytomności człowieka drągiem do skręcania lin za jakieś drobne uchybianie
przeciwko dyscyplinie. Widziałem go wielokrotnie bijącego i kopiącego chorych ludzi...

— Czy pan czytał Dany „Dwa lata u masztu”? — zapytał Lightbody, nasz nudny literat,

zwracając się do swego sąsiada stonowanym szeptem. — Ach! cóż to za książka! Właśnie o
rzeczach tego rodzaju. Przy tym diabelnie dobrze napisana.

— Wałęsałem się kilka dni po nadbrzeżu, aż mnie zaczepił portugalski marynarz.

Zainteresowawszy się moją historią obiecał zapewnić mi przejazd do Fayal i Lizbony, gdzie
— jak mnie zapewniał — będę mógł łatwiej zdobyć środki, aby powrócić do kraju. Muszę do-
dać, że ten marynarz, który okazał się później człowiekiem pozbawionym wszelkich skrupu-
łów — typowym korsarzem z powieści — był w stosunku do mnie łagodny, uczynny, a
czasem nawet serdeczny. Był wspaniałym marynarzem. Podkreślam to dlatego, że ten naród,
który przez stulecia wydawał zdolnych marynarzy, jest tak często ośmieszany.

— Czy pan czytał ten portugalski przewodnik? — zapytał Lightbody swego sąsiada. —

To niebywale śmieszna rzecz...

— Niechże wielki amerykański pirat mówi dalej albo może zacznie od nowa — powie-

działa panna Jones rzucając znaczące spojrzenie w kierunku Lightbody'ego. Ale jej obawa
została źle zrozumiana przez uprzejmego i lubiącego rzetelną grę Anglika. — Proszę posłu-
chać... chodzi mi o to. proszę państwa, że ci Portugalczycy zawsze nas wyprzedzają, jeżeli
chodzi o odkrycia. Dlatego właśnie, proszą państwa...

— Wsiadłem z nim na pokład brygu, który pozornie miał płynąć do St. Kitts. Zaledwie

opuściliśmy port. zrozumiałem, co to za statek. Nie będę przerażał państwa opowiadaniem
niepotrzebnych szczegółów. Dość powiedzieć, że przeżywałem wszystko to, co tradycja i po-
wieści mówią o życiu korsarzy. Na szczęście, dzięki życzliwości mojego portugalskiego przy-
jaciela, mogłem nie brać czynnego udziału w scenach, których byłem mimowolnym świad-
kiem. Muszę jednak podkreślić jeden fakt. Otóż nasza dyscyplina, nasz esprit du corps **,
jeżeli można się tak wyrazić, były doskonałe. W żadnym dobroczynnym stowarzyszeniu, w
żadnej organizacji strzegącej dobrych obyczajów nie znalazłoby się ludzi tak pełnych poświę-

* sotto voce (wł.) — półgłosem. (Przyp. tłum.).

** Wyrażenie to (fr.) odpowiada w przybliżeniu polskiemu: duch solidarności. (Przyp. tłum.)

background image

cenia, tak uczciwie lojalnych względem zamierzonego szlachetnego celu, jak my — w reali-
zowaniu naszych występnych zamiarów. Jednostka była zawsze podporządkowana celowi.
Gdy nasz kapitan zastrzelił pewnego dnia młodszego oficera...

— To przypomina mi... czy państwo czytali o tym morderstwie w Georgii? — zaczął

Lightbody. — Wydaje mi się, że pisano o tym we wszystkich gazetach... Och, przepraszam...

— ... za to tylko, że przerywał mu rozmowę z drugim oficerem — ciągnął spokojnie

nasz gospodarz — załoga aprobowała ten czyn, choć był nazbyt surowy i kapitan niepotrze-
bnie wpadł w ostateczność... James, proszę nalać szampana panu Lightbody.

Przerwał na chwilę, ale tym razem nawet żywy Legrande siedział w milczeniu.
— To, o czym chcę państwu opowiedzieć, zdarzyło się na Morzu Karaibskim. Pewnej

nocy popłynęliśmy w kierunku Wysp Leeward; jedna z tych wysp służyła nam za miejsce
wszelkich spotkań. Mój portugalski przyjaciel, który znał te okolice dokładnie i w którego
doświadczeniu i zręczności pokładano nieograniczone zaufanie, pilotował nasz statek do
miejsca zakotwiczenia. Okoliczności te utkwiły mi tym silniej w pamięci, że kilka dni przed-
tem Portugalczyk zapewniał mnie, iż niedługo będę mógł z honorem wycofać się z korsar-
skiego życia i wrócić do ojczystego kraju. Ze statku wysłano szalupę w celu porozumienia się
z naszymi przyjaciółmi na wyspie, którzy zaopatrywali nas w żywność i udzielali nam infor-
macji. Załoga szalupy składała się z ośmiu ludzi pod dowództwem pierwszego oficera —
dziwnego, purytańskiego marynarza z Nowej Anglii, jeżeli w ogóle można użyć takich słów
na określenie pirata o wielkiej odwadze, doświadczeniu i fizycznej sile. Mój portugalski przy-
jaciel, który nas pilotował, wymógł na tamtych, aby mi pozwolono jechać z nimi w charakte-
rze sternika. Pojmujecie chyba, jak bardzo pragnąłem zobaczyć...

— Z pewnością! Oczywiście! Ależ to jasne! — rozległy się głosy wokół stołu.
— Dwóch zaufanych ludzi wysłano na ląd udzieliwszy im przedtem wskazówek. My

zaś zatrzymaliśmy się na wprost niskiego, pełnego palm wybrzeża. Marynarze siedzieli
wsparłszy się na wiosłach, bacząc jedynie na to, aby łódź zwrócona była dziobem do fali. Ja i
oficer siedzieliśmy na rufie, wyglądając sygnału z brzegu. Była bezksiężycowa, chmurna noc.
Nigdy przedtem nie widziałem w tropika tak silnie fosforyzującego morza. Świetliste grzywy
fal i pióropusze bladego ognia wznosiły się przed nami jak duchy, opadały, uderzały o naszą
łódź długimi, błyszczącymi, falistymi ogonami, załamywały się na brzegu w srebrzyste
półksiężyce albo rzucały blaski na czarne skały przylądka. Całe ogromne morze świeciło i
migotało niby drugi firmament, na tle którego postacie naszych ludzi, siedzących tyłem do
nas, rysowały się ciemnymi konturami. Ponure regularne rysy naszego pierwszego oficera,
siedzącego obok mnie, były lekko oświetlone. Nie było słychać nic prócz szmeru fal
uderzających o poszycie kadłuba naszej łodzi i cichej rozmowy marynarzy. Obserwowałem
brzeg. Gdy spojrzałem na świetlisty obszar wodny, spostrzegłem jakiś ciemny punkt poru-
szający się na wodzie. Kiedy się zbliżył, zobaczyłem przy fosforyzującym świetle, które nas
otaczało — długie, rozpuszczone włosy i jaśniejące ramiona kobiety płynącej ku nam...
Legrande, pan naprawdę nic nie pije. Lightbody, czy nie smakuje panu burgund? Przecież
lubił go pan...

Zamilkł, lecz nikt się nie odezwał.
— O czym to ja mówiłem? Ach, tak... A więc zobaczyłem tę kobietę, a kiedy zwróciłem

się do pierwszego oficera, aby mu o tym powiedzieć, wyczułem natychmiast instynktownie,
że on ją również spostrzegł. Od tego momentu aż do chwili zakończenia naszego dramatu
byłem tylko widzem.

Kobieta płynęła z wdziękiem, pięknie... Zauważyłem w tym dziwnym, niesamowicie

fosforyzującym świetle, które załamywało się na jej ramionach, gdy wznosiły się i opadały
przy każdym uderzeniu cudownie kształtnych rąk, że była dojrzałą, doskonale zbudowaną
kobietą. Pamiętam również, że gdy dotarła do naszej łodzi i wsparłszy się małą rączką o jej
brzeg szeptem nazwała oficera po imienia — pomyślałem, że ona jest... kobietą tego samego

background image

gatunku, co on. że jest... jego naturalną żoną... Ale czy ja państwa nie nudzę?

Kilka osób potrząsnęło głowami gwałtownie, przecząco. Najmłodsza i — przykro użyć

tego słowa — n a j s t a r s z a panna Jones zawołały razem gorąco: — Niechże pan mówi
dalej, prosimy!

— Powiedziała mu w kilku urywanych słowach, że go zdradzono; że dwaj marynarze

wysłani na ląd znajdują się w rękach władz; że zorganizowano już ekspedycję w celu po-
chwycenia statku; że musimy natychmiast uciekać i że zdrajcą jest — mój przyjaciel, Portu-
galczyk Fernandez.

Oficer podniósł do ust ociekającą wodą małą brązową rączkę kobiety i wyszeptał jej do

ucha kilka niezrozumiałych słów. Widziałem, jak obrzuciła spojrzeniem pełnym niewysło-
wionej miłości i szczęścia jego ponurą twarz... i popłynęła. Zniknęła pod wodą jak kaczka i
dopiero po chwili ujrzałem jej kształtną głowę wynurzającą się w odległości kilkudziesięciu
sążni.

Odważyłem się podnieść oczy na twarz oficera; była zimna i obojętna. Spojrzałem na

załogę: rozmawiali szeptem, zwróceni do nas plecami, zupełnie nieświadomi sceny, która się
rozegrała na rufie. Jeszcze chwilę trwało milczenie, a potem oficer powiedział spokojnie, lecz
wyraźnie:

„Fernandez!”
„Słucham!”
„Weź wiosło i chodź tu na rufę!”
Fernandez przeszedł na rufę potykając się o ludzi, którzy — pochłonięci rozmową —

niemal tego nie zauważyli.

„Spróbuj tu zgruntować dno”.
Portugalczyk przechylił się przez rufę i zanurzył wiosło aż po uchwyt w fosforyzującą

wodę. Ale nie dotknął dna; prąd targnął wiosłem i wyniósł je z powrotem na powierzchnię.

„Jeszcze raz!” — rzekł oficer rozkazująco — jeszcze raz! Spróbuj tam! Czego się

boisz? Potrzymam cię”.

Fernandez przechylił się ponownie przez rufę zanurzając w wodzie wiosło i część swej

nagiej brązowej ręki. W tej chwili oficer pochwycił go ze straszliwą siłą za łokcie i zepchnął
wraz z wiosłem, głową na dół, do wody. Ten czyn — jakkolwiek dokonany z rozmysłem —
był tak nagły, że skazany nie wydał głosu, a rufa szalupy tylko na moment zanurzyła się
głębiej w wodzie. W tej strasznej chwili jeden z marynarzy, przysłuchujących się swawolnym
anegdotom kamrata, roześmiał się lekko... James, podaj Vichy panu Lightbody. Z odrobiną
koniaku będzie panu z pewnością smakował.

A więc dalej... Na wodzie ukazało się kilka baniek. Kiedy oficer schwycił Portugalczy-

ka za łokcie, miałem wrażenie, że Fernandez jest dziwnie bierny, dopóki nie spostrzegłem, że
oficer zamknął mocno kolana zdrajcy między swymi kolanami. Po chwili — wówczas wyda-
wało mi się to wiekiem — uścisk oficera zelżał; ciało Fernandeza — ciężka, bezwładna masa
— zsunęło się bezszelestnie do wody. Ocean przyjął je cicho i spokojnie do swych głębin...
Oficer odwrócił się do ludzi nie raczywszy na mnie spojrzeć.

„Wiosła!”
Ludzie ustawili wiosła pionowo.
„Wiosła w dół!”
Plusnęła woda i koncentryczne linie płynnego srebra otoczyły łódź.
„Wiosła w przód!”
„Razem!”
To wszystko, proszę państwa. Zdołaliśmy uciec na czas... Wiem, że znudziłem was

okropnie, co? Ach, chcecie wiedzieć, co się stało z kobietą... Niestety, nie wiem... Ja sam...
opuściłem ich w Hawanie... Co?... James, sole trzeźwiące znajdziesz z pewnością w moim
biurku. Panowie, obawiam się, że trzymaliśmy panie za długo.

background image

Ale już wszyscy wstawali i opuszczali pokój. Tylko jedna osoba ociągała się — naj-

młodsza panna Jones.

— To była kapitalna historia — powiedziała stanąwszy obok gospodarza ze zwykłą

śmiałością, lecz z wyrazem szczególnej powagi. — Czy pan wie, że przed chwilą ciarki prze-
szły mi po plecach. Naprawdę, pan powinien pisać dla czasopism.

Nasz gospodarz spojrzał na jej ładną, śmiałą twarz. Potem powiedział sotto voce:
— Już to robię.

Przełożyła z angielskiego Zofia Krajewska




ARNOLD BENNETT *

ŚMIERĆ, OGIEŃ I ŻYCIE

PAN CURTENTY leżał w łóżku w ciemności zimowego poranka i rozmyślał nad

okropną niesprawiedliwością losu. Pan Curtenty był człowiekiem godnym szacunku. Nigdy
nie uczynił nic złego, miał zupełnie czyste sumienie. Przez sześćdziesiąt lat życia jego
godność i honor nie były nigdy narażone na szwank. Mógł patrzeć ludziom prosto w oczy i
tak właśnie czynił. Z natury był bardzo dumny i niezależny, a długie doświadczenie pogłębiło
te cechy. Wszyscy tytułowali go panem. Pewnego razu stracił posadę, gdyż jego chleboda-
wca, zwracając się do niego, nie używał słowa „pan”. Oczywiście pan Curtenty nie był
głupcem i nie przyznał się, że mu o to chodzi, ale pomijanie słowa „pan” wprowadziło go w
stan rozdrażnienia, po czym nastąpiła sprzeczka z powodu jakiegoś drobiazgu. Otrzymał
nowe zajęcie, ale na nieszczęście stracił je wskutek śmierci nowego chlebodawcy.

Od czasu tej klęski — a było to przeszło rok temu — nie miał pracy, a więc i zarobków.

Wydawało się, że społeczeństwo żywi do niego pretensję o to, że ma sześćdziesiąt lat. Fakt,
że nie posiadał żadnego szczególnego zawodu, przemawiał także przeciwko niemu. Dotych-
czas był dozorcą nocnym, portierem, kontrolerem, inspektorem. Zajęcia te oznaczały próżno-
wanie z godnością. Niewątpliwie te zajęcia zrodziły w panu Curtenty poczucie wyższości
wobec ludzi, którzy istotnie coś robili.

Tego poczucia wyższości nie umiał jakoś ukryć — nawet wobec męża swej córki, który

w skrytości oburzał się na to. Jim Crowther był młodym górnikiem mieszkającym w Long-
shaw. W pojęcia pana Curtenty żona Jima, Harriet, wyszła za mąż poniżej swego stanu. Z
każdym tygodniem rosła jego niechęć do Jima i Harriet, gdyż udzielali mu pomocy material-
nej. W swym miłosierdziu nie byli tak gruboskórni, aby mu wprost dawać pieniądze. Taka
niezręczność spowodowałaby wieczysty rozbrat między dwiema generacjami. Pan Curtenty
oficjalnie nie wiedział o jakiejkolwiek pomocy. Ale zdarzało się nieodmiennie, że pan
Curtenty nie miał ani szylinga, pani Curtenty zaś miała kilkanaście szylingów, które dawała
mu jakby usprawiedliwiając się. Pan Curtenty był na tyle dyplomatą, że nigdy nie pytał, od
kogo dostała pieniądze.

I tak upłynęło — niepewnie i niezadowalająco — dwanaście chudych miesięcy.
Ale teraz pan Curtenty przeżywał kryzys, gdyż jego żona powiedziała mu, że Harriet

* Arnold Bennett (1867 — 1931) — świetny pisarz angielski, autor licznych powieści, w których życie

angielskich warstw średnich przedstawione jest przejmująco prawdziwie. Ogromną zaletą jego utworów jest
świetny rysunek charakterów i głęboki humanizm w charakterystyce postaci. Najlepsze powieści Bennetta to —
„Anna z pięciu Miast”, „Wspomnienia starych kobiet”, „Karciarz”, „Clayhanger” „Zaułek Riceymana”. Bennett
jest również autorem kilku sztuk scenicznych i wielu wnikliwych krytyk literackich. (Przyp. tłum.)

background image

powiedziała jej, że Jim powiedział Harriet, że pani Curtenty, jeżeli tylko zechce, mogłaby
zamieszkać z Crowtherami w Longshaw — i pan Curtenty również. Stopniowo dawano panu
Curtenty do zrozumienia że albo zgodzi się na to upokorzenie — albo umrze z głodu. Lecz
pan Curtenty był dumny i poprzysiągł sobie, że nie ustąpi. Nie mógł żadną miarą wyobrazić
sobie siebie jako bezradnego biedaka na łasce zięcia. Powiedział żonie o swej decyzji, ale
odrzekła, że jeżeli on nie zechce pójść, to ona pójdzie. Ach! Zrozumiał, że zamierzali go
zmusić do uległości. Jak gdyby ktokolwiek potrafił go zmusić do uległości!

Przed dwoma dniami, w środę, pan Curtenty dowiedział się, że pani Curtenty przepro-

wadzi się do Longshaw pod koniec tygodnia, w sobotę. Dziś był piątek. Ostateczna katastrofa
przybierała już realne kształty.

Do uszu pana Curtenty doszły teraz odgłosy: puffpuff... puffpuff... — pierwsze niere-

gularne odgłosy sapania maszyn w farbiarni Clayhangera. To był jego budzik — nie posiadał
zegara ani zegarka. Była siódma godzina. Pan Curtenty wyśliznął się z łóżka i zaczął się z
namysłem ubierać. Ubrał się częściowo w ciemności. Potem zapalił świece i kawałkiem czer-
nidła i starą zużytą szczotką delikatnie wyczyścił swoje buty — a raczej liche fragmenty tego,
co z nich pozostało.

Nędzny mały pokój, ale to przecież cały dom pana Curtenty! Kiedyś wynajmował

osobny dom i mógł przechodzić z pokoju do pokoju, i iść na górę, i zejść na dół, i być ciągle
w swoim domu... Nieliczne żałobne i szczątki umeblowania, łącznie z małym piecykiem
naftowym, na którym jego żona gotowała tak zwane posiłki! Niegdyś miała cały duży piec
kuchenny!

Na starej cynowej tacy było jeszcze tyle chleba, sosu z pieczeni i kawałków wędzonej

ryby, ile powinno było starczyć do następnego dnia. Ale od jutra — taki rozkaz wyszedł z
Longshaw — nic będzie już zasiłków. I co dalej? Wiedział, że jego żona zastanawia się i
Harriet zastanawia się, i Jim zastanawia się, co ten uparty, skryty stary człowiek zrobi... co się
stanie. Ale tylko on wiedział, co się stanie.

Kiedy zasznurował buty przy świetle świecy i uczesał się, zgasił świecę i w ciemności

dokończył toalety. Ale już nadchodził świt; ziemia obracała się jak zwykle i w Bursley nastał
brzask. Pan Curtenty zapiął swą zielonkawą kurtkę, okręcił szyję, na której nie było kołnie-
rzyka, staromodną wełnianą chustką, włożył czapkę i wyszedł na Woodisun Lane.

Wiedział, że przyjdzie za wcześnie. Zwykle przychodził za wcześnie. Kroczył żywo,

lecz z godnością dokoła Duck Square. Przejechał olbrzymi tramwaj, naładowany ludźmi,
którzy mieli pracę i spieszyli do niej. Pan Curtenty tupał nogami o chodnik i zacierał ręce, bo
styczniowe poranki są zawsze wilgotne i zimne w Pięciu Miastach. Jednakże robiąc to udawał
z godnością, że nie jest mu zimno. W końcu spostrzegł listonosza, wrócił do frontowych
drzwi domku, w którym zajmował jeden pokój, i z majestatyczną miną przywitał listonosza
na progu.

— Dzień dobry — powiedział uprzejmie listonosz.
— Dzień dobry — rzekł dostojnie pan Curtenty i wziął z rąk listonosza małą żółtą

urzędową kopertę. W zaciszu klatki schodowej otworzył kopertę. Zawierała upoważnienie na
pobranie sumy dwóch szylingów z pocztowej kasy oszczędnościowej. Potem pan Curtenty
wyciągnął z kieszeni na piersi żółtawą książeczkę bankową, która wskazywała, że miał na
swym koncie dwadzieścia funtów, starannie włożył do książeczki kwit na podjęcie pieniędzy i
z powrotem włożył ją do kieszeni.

Nie jesteście z pewnością zdziwieni. Roztropny człowiek musi mieć coś w pogotowiu

na wypadek nagłej potrzeby. Pan Curtenty trzymał w rezerwie te dwadzieścia funtów przez
cały rok niedostatków i upokorzeń. Kłamał przez rok i więcej niż przez rok. Bez względu na
to, jak straszne jest nasze położenie, zawsze możemy sobie wyobrazić siebie w jeszcze gor-
szej sytuacji. Te dwadzieścia funtów były tarczą ochronną przeciw możliwemu pogorszeniu, a
obawa przed pogorszeniem sytuacji dręczyła go czterdzieści lat. Te pieniądze były ostatnią

background image

ucieczką i ochroną jego niezależności.

— Gdzieżeś był? — zapytała go żona obudziwszy się, gdy powrócił do domu.
— Chciałem zaczerpnąć powietrza — odpowiedział pan Curtenty.

* * *

Wieczorem, około wpół do ósmej, pan; Curtenty leżała w łóżku (dla rozgrzewki), a pan

Curtenty siedział w jednym z dwóch foteli, w ciemności. Poszurgawszy nogami, przy czym
fotel skrzypiał na gołych deskach podłogi, pan Curtenty nagle wstał i ruszył ku drzwiom,
gdzie na wieszaku wisiały jego czapka i szalik. Małżonkowie zjedli przedtem przekąskę i dwa
nędzne dania; rybę zjedli w całości, ale nie wszystek chleb; pozostało też trochę herbaty na
śniadanie. Pan Curtenty wyszedł raz, po południu i wówczas zainkasował owe dwa szylingi.
Nie wiedział, czy w tym czasie jego żona wychodziła również. Niemal że z sobą nie rozma-
wiali, nie tyle z powodu wzajemnej niechęci, ile raczej z przyzwyczajenia. Nie padło ani
jedno słowo na temat następnego dnia. A gdy pan Curtenty szukał po omacku drzwi, pani
Curtenty zapytała tylko:

— Dokąd idziesz?
Odpowiedział:
— Idę się przejść.
Wyszedł nie spojrzawszy na towarzyszkę swego życia. Gdyby nawet był spojrzał, nie

byłby jej dostrzegł w ciemności. Jednakże powinien był zapalić ostatni kawałek świecy na
kilka sekund i spojrzeć na nią, bo to była chwila pożegnania po trzydziestu latach współżycia.
Lecz sentymentalne wzruszenia przygasły w nim, zmrożone niepowodzeniem, dumą, niedo-
statkiem, skrytością, tajonym gniewem na los i przeświadczeniem o słuszności własnego
postępowania. Więc poszedł. Wiedział, że żona zaśnie i będzie spała. Na Woodisun Lane noc
była słotna i błotnista. Nie zamierzał początkowo odwiedzić Biblioteki Ludowej w Domu im.
Wedgwooda, ale postanowił zachować ostrożność i pójść tam. Czul się jak u siebie w domu w
ciepłym schronisku dla bezrobotnych u Wedgwooda. Z lubością wciągał nosem okropny,
duszny, wilgotny zapach Biblioteki Ludowej. Po załatwieniu zwykłych formalności otrzymał
encyklopedię medyczną i położywszy gruby tom na pulpicie zaczął przewracać kartki.

Jego umysł był jasny. Pan Curtenty panował nad nim, nad każdą jego cząsteczką. Prze-

nigdy nie przeprowadzi się do domu swego zięcia. Jego żona niech idzie; pójdzie z pewnością
i będzie szczęśliwa albo przynajmniej zadowolona. Dwadzieścia funtów (mniej dwa szylingi),
których strzegł z myślą o jakiejś ostateczności, byłyby bezużyteczne, bo wyczerpałyby się
zbyt szybko. Mógłby jeszcze żyć pewien czas z tych dwudziestu funtów, ale gdyby tak uczy-
nił, wówczas jego rodzina dowiedziałaby się, że ma ukryty skarb, a on nie zniósłby tego
ujawnienia; to by go zbyt mocno upokorzyło. Ponadto, gdy wyda te dwadzieścia funtów — co
potem? Ten sam dręczący, nierozwiązalny problem, co teraz. Nie! Miał tego dość, była tylko
jedna odpowiedź na pytanie „Być albo nie być”.

Quain mówił najwyraźniej: „Rozpuszczalne cyjanki, szczególnie cyjanek potasu, uży-

wane przez fotografów i galwanizatorów, są zwykłymi artykułami sprzedażnymi. Powodują
one śmierć w tym samym stopniu, co i sam kwas. Śmiertelna dawka kwasu pruskiego jest
równoważnikiem jednego grana * bezwodnego kwasu”.

Czyż mogło być coś prostszego? Czytał to już przedtem, ale chciał sobie jeszcze utrwa-

lić w pamięci i w ten sposób uniknąć możliwości pomyłki. Powstrzymał się od dalszego czy-
tania o skutkach zatrucia; czytał to również poprzednio; było to raczej denerwujące i sensa-
cyjne.

Zamknął okazały tom i z godnością wręczył go poprzez ladę młodej osobie w wełnia-

* gran (po angielsku grain) jest równoważnikiem 0,06g. (Przyp. tłum.).

background image

nym swetrze, która tam pełniła służbę. Kiedy spokojnie schodził po schodach, nikt nie byłby
odgadł, że tego wieczora wyłączył się uroczyście spośród ludzi swego miasta.

Ruszył ku St. Luke's Square do Critchlowa, najstarszego aptekarza w Bursley. Ale sklep

Critchlowa był zamknięty. To okropne, że apteka była zamknięta tego właśnie wieczora.
Zegar u Halla na placu naprzeciwko wskazywał za sześć ósmą i Critchlow nie miał prawa
zamknąć przed ósmą. Sklep był jednakże zamknięty.

Pan Curtenty przesunął tę sprawę celowo na jak najpóźniejszą porę, gdyż chciał

dokonać swego śmiertelnego dzieła w samotności nocnej; ile teraz pomyślał. że jego subtelne
kalkulacje mogą zawieść.

Była jeszcze apteka Saltera na rynku, na drodze do pustego boiska za ratuszem, gdzie

miał umrzeć. Doszedł do rogu ulicy i skręcił w prawo ku rynkowi. Sądził, że Salter zamyka
dopiero o dziewiątej. Apteka była otwarta, więc wszedł do środka. Sklep był pusty; za ladą i
przed ladą nie było nikogo.

Zakład Saltera był nowym sklepem w Bursley. Elegancki, młody dżentelmen, sam pan

Salter, wynurzył się z wnętrza sklepu, przesunął się wzdłuż lady i spojrzał pytająco na pana
Curtenty, któremu w dziwny sposób zaschło w gardle, a język przy kleił się do podniebienia.

— Proszę o kwas Scheelego *.
Pan Salter wlepił oczy w pana Curtenty, a pan Curtenty, wyzwany tym wzrokiem,

ożywił się i obrzucił go takim samym spojrzeniem.

— Do fotografii?
Pan Curtenty skinął głową:
— Tak
— Pół kwarty?
— Tak. To wystarczy.
— Proszę złożyć podpis w książce zakupu trucizn.
— Tak.
Pan Salter pokręcił się za ladą i w zadziwiająco krótkim czasie naklejał na zakorkowaną

już butelkę pomarańczową etykietę przeznaczoną dla trucizn. Następnie zawinął butelkę w
kawałek papieru i już miał ją wręczyć panu Curtenty, gdy jakaś wytworna dama wkroczyła do
sklepu. Pan Salter zwrócił się ku niej skwapliwie i z pełnym powagi uszanowaniem, uczyni-
wszy niedbały gest przepraszający w kierunku pana Curtenty.

Ale pan Curtenty pochwycił butelkę i trzymał ją zwycięsko. To już nie była zwykła

butelka, zawinięta w papier — to był poświęcony flakon, magiczny, wszechpotężny, potęż-
niejszy niż człowiek i niż Bóg.

— Szyling i dwa pensy — mruknął pan Salter w przerwie między dwoma uniżonymi

zwrotami, skierowanymi do damy.

— Szyling i dwa pensy! — krzyknął pan Curtenty rzucając florena **, którego trzymał

w pogotowiu w głębi kieszeni. — Szyling i dwa pensy! Dlaczego? Powinno kosztować
najwyżej dziesięć i pół pensa.

— Jednak szyling i dwa pensy — powiedział pan Salter spokojnie.
— Nie dam — warknął pan Curtenty stanowczym tonem i rzuciwszy butelkę na

gumową podstawkę przeznaczoną na monety, wyszedł ze sklepu z wściekłością, lecz dostoj-
nie, nie troszcząc się o czterdziestu Salterów i czterdzieści wielkich dam.

Ludzie mijający go słyszeli i widzieli, jak pan Curtenty rzucał chaotyczne słowa i

mruczał coś do siebie. Zauważył z oburzeniem, że go obserwują, i odszedł w kierunku Han-
bridge. Postanowienie zrealizowania powziętego zamiaru było mocniejsze niż kiedykolwiek,
ale był równie mocno zdecydowany nie dać się okpić.

* K. W. Scheele — szwedzki chemik (1742-1786), wykrył m. in. kwas pruski. (Przyp. tłum.).
** floren (po angielsku florin) — dwa szylingi. Szyling ma dwadzieścia pensów. (Przyp. tłum.).

background image

* * *


Woodisun Lane jest jedną z ulic prowadzących z Bursley do Hanbridge. Rzeczywiście,

z rynku w Bursley jest to najkrótsza i najstarsza droga, ale i najgorsza, bo spadzista i o złej
nawierzchni. Jednakże pan Curtenty wybrał tę drogę, bo stąd mógł rzucić spojrzenie na swój
dom i sprawdzić, czy pani Curtenty marnuje ostatni kawałek świecy. Ale nie. W oknie nie
było światła. Dziwna rzecz — ale oszczędność pani Curtenty rozczarowała go, bo pragnął
jeszcze jakiegoś zmartwienia, pragnął, aby tuziny krzywd godziły w jego pierś, jak strzały w
pierś świętego Sebastiana.

Musiał się zadowolić urazą do pana Saltera, który przez swą chciwość zmusił go do

tego, że on, zrozpaczony człowiek, musi iść w taką wilgotną noc pieszo do Hanbridge.

Niemal na szczycie wzgórza, koło Bleakbridge, Woodisun Lane łączy się z główną

ulicą, Trafalgar Road. Nieco dalej znajduje się boisko piłki nożnej, a potem jest zaułek, gdzie
od wieków stała niewielka wytwórnia wyrobów glinianych — jedna mała fabryczka zastępo-
wała tu drugą od czasu Plantagenetów *. Młody Eddie Colclough kazał niedawno zburzyć
małą fabryczkę i wykańczał tu nowy eksperymentalny zakład, gdzie miały być wypróbowane
różne nowoczesne metody ekonomiczne.

Gdy pan Curtenty przechodził koło budynku nowej fabryki, zwietrzył swoim nosem

dozorcy nocnego jakiś zapach — tak jak tygrys wietrzy z daleka krew. Pan Curtenty zamienił
się cały w węch, zapomniawszy o swych troskach i o swym zamiarze. Można powiedzieć, że
pan Curtenty nie miał fachu, ale że miał zawód — to się okazało niezbicie w tym momencie
węszenia. Zwietrzył najgroźniejszego wroga dozorcy nocnego — dym, wskazujący na ogień.

Spojrzał na fasadę, której górne okna nie były jeszcze oszklone, nie dostrzegł jednak

nigdzie smug dymu. Lecz wierzył swojemu nosowi. Jakkolwiek wrota wielkiej głównej
bramy nie były jeszcze osadzone na swych miejscach, to jednak brama była mocno zabita
deskami i pan Curtenty nie mógł przez nią wejść. Obiegł budynek dokoła i wspiął się na płot
z chropowatych desek; był na tyłach fabryki, mniej pilnie strzeżonej tutaj niż budynek
frontowy. Za chwilę znalazł się na czworobocznym dziedzińcu. Jego nos nie kłamał — pan
Curtenty zobaczył dym wydobywający się ukradkowo, złowróżbnie z okna na pierwszym
piętrze. Dostrzegł również wątły płomień wewnątrz.

Ożywił się nadzwyczajnie. Wygórowana cena kwasu Scheelego była teraz niczym. Był

w stanie zawodowego podniecenia. Czuł się szczęśliwy wśród nieszczęścia i pożaru.
Wiedział, co trzeba czynić najpierw i co trzeba czynić potem, i nie zwlekał ani chwili. W
ułamku minuty był z powrotem na Trafalgar Road. Spotkać tylko policjanta, policjanta, który
by się zajął tą sprawą! Ale nie było policjanta.

Na rogu małego placu, w pobliżu żółtego kościoła, paliła się czerwona lampka.

Oczywiście. To gabinet doktora Ackeringtona. Pan Curtenty, zapominając o swej godności, a
jednak zachowując ją w pewnej mierze, podbiegł do domu i gwałtownie zadzwonił. Dzwonił
trzykrotnie ze wzrastającą siłą.

Otwarto drzwi.
— Co się panu tak spieszy? — powiedziała szorstko gruba służąca w średnim wieku, w

czepku i fartuchu, gdy tylko upewniła się, że pan Curtenty nie należy do klasy rządzącej.

— Czy macie tu telefon? — zapytał sztywno, tonem żądania.
— A jeżeli mamy? I tak pan z niego nie skorzysta.
— Któż chce korzystać? Proszę powiedzieć swemu panu lub pani, że nowa fabryka

pana Colclougha pali się; niech zawezwą straż ogniową. — I pobiegł.

Gdy się znalazł znowu na dziedzińcu fabryki, dostrzegł w mroku coś, co wyglądało jak

* Plantagenet — przydomek domu Anjou, który panował w Anglii w latach 1154-1399. (Przyp. tłum.).

background image

góra piasku. Namacał ręką. To był rzeczywiście piasek. Pochwyciwszy jedno z licznych
wiader porzuconych przez murarzy, napełnił je piaskiem, poszukał schodów, znalazł je i za-
czął ostrożnie wstępować na górę. Prowadzony w ciemności przez swój nos, minął korytarz i
wszedł do dużego zadymionego pokoju, oświetlonego przez ogień.

Drewniane dyle zaczęły już trzeszczeć. Piaskiem stłumił ich żar. Ale było za mało

piasku. Zszedł więc na dół z pustym wiadrem, wspiął się ponownie na schody, upadł, zranił
się w kostkę, klął, utykał; znowu przyniósł piasku i znowu wszedł na górę. Po trzech takich
wyprawach stłumił ogień i stał w ciemności Ale przedtem widział dostatecznie dużo, aby zro-
zumieć, jak powstał pożar. Zwykła rzecz. Niedbalstwo robotników. Wypoczywali tu pewnie i
napalili w piecu nie mającym paleniska, gdzie ogień tlił się tylko, a potem nie wygasili go
wychodząc. Kilka żarzących się węgli spadło na deskę opartą o obramowanie kominka,
cierpliwie zaatakowało jej podstawę — powolna praca, ale w rezultacie skuteczna; deska,
pozbawiona oparcia, upadła na bok, na stos innych desek Gdyby mury nie ociekały wilgocią,
cały budynek byłby teraz kupą gruzów.

Skończywszy swoją pracę pan Curtenty utykając przeszedł przez inne korytarze i poko-

je, aż zobaczył światła lamp na Trafalgar Road przez jedno z nie oszklonych okien. Wyjrzał,
sam niewidzialny. Tłum ludzi, mały, ale ciągle powiększający się, przyglądał się tępo fasa-
dzie fabryki. Nie dostrzegali niczego interesującego; nie objawiali chęci uczynienia czego-
kolwiek; gapili się tylko w słabej nadziei, że będą świadkami jakiejś strasznej katastrofy. Pan
Curtenty patrzył ciągle, dumny, cierpliwy, niewidzialny, pełen pogardy dla tłumu.

Oczekiwanie tłumu stojącego w błocie zostało wkrótce wynagrodzone dzięki podnie-

cającemu przybyciu samochodu pełnego ludzi. Siedzieli w nim: pan Colclough, jego nowoza-
ślubiona małżonka i przyjaciele. Doktora Ackeringtona nie było w domu, ale pani Ackering-
ton zatelefonowała nie tylko do straży ogniowej, ale i do Eddiego, który mieszkał w Cauldon,
między Hanbridge i Oldcastle. Państwo Colclough podejmowali obiadem dwóch panów i
jedną damę, a ponieważ wszyscy byli młodzi i żądni przygód, więc natychmiast postanowili
wstać od stołu i razem udać się na miejsce zapowiedzianego pożaru.

Widząc ich i zgadując, że pan Colclough znajduje się między nimi, pan Curtenty zszedł

na dół, czując silny ból w kostce. Na dziedzińcu znalazł się twarzą w twarz z panem
Colclough, jego małżonką i ich gośćmi.

— Gdzie się pali7 — rzucił gwałtownie oszołomiony pan Colclough. Doznał ogromnej

ulgi, nie widząc nigdzie ognia, a równocześnie — rzecz dziwna — czuł się tym zaniepo-
kojony.

— Już się nie pali, zgasiłem ogień — odrzekł pan Curtenty zimno, wyzywająco.
— Kimże, do diabła, pan jest? — krzyknął pan Colclough, który był nieco porywczy i

napastliwy.

— Jestem pan Curtenty — powiedział pan Curtenty — a jeżeli pójdzie pan na górę,

pokażę panu coś.

Pod wpływem jego tonu pan Colclough zamilkł, a równocześnie zbudziło się w nim

podejrzenie, że jakieś niejasne matactwa kryją się za sprawą pożaru.

— Proszę zapalić zapałkę — rozkazał pan Colclough na ciemnych schodach przeszuka-

wszy bez skutku swoje kieszenie.

— Nie palę — rzekł ponuro pan Curtenty.
Jednakże jeden z panów miał kieszonkową latarkę elektryczną. Sześć osób stało teraz w

pokoju, który był sceną pożaru, i słuchało opisu wielkiego wydarzenia.

Promień elektrycznej lampy oświetlił okopconą dymem twarz pana Curtenty. Pozostali

— wytworni panowie i dwie młode, piękne kobiety — znajdowali się w cieniu. Opowieść
pana Curtenty była nienaganna; wzbudziła podziw, niechętny z początku ze strony Eddiego
Colclougha, ale spontaniczny ze strony pozostałych osób, szczególnie kobiet.

— A więc, dobrze... tu jest coś dla pana... — rzeki pan Colclough i wręczył panu

background image

Curtenty suwerena *.

— Dziękuję.
— Musiał pan brać udział w gaszeniu pożarów? — powiedział pan Colclough uśmie-

chając się ciepło.

Pan Curtenty z godnością ofiarował zebranym część swego życiorysu.
— A gdzie pan teraz pracuje? — zapytał pan Colclough.
— Nigdzie, nie mam pracy.
Pan Colclough zamilkł.
— Proszę powtórzyć swoje nazwisko — odezwał się po chwili.
— Pan Curtenty.
— A więc, uważaj, Curtenty — rzekł pan Colclough i znowu umilkł, jakby ociągając

się.

Tym razem pan Curtenty nie sarknął na niedbałe, szorstkie pominięcie słowa „pan”;

miał już doświadczenie.

— Uważaj, Curtenty. Nie nająłem jeszcze dozorcy. Czy chcesz pracować?
Pan Curtenty został na miejscu zaangażowany.
Wyszedł nagle z pokoju. Inni pospieszyli za nim. Kieszonkowa lampka oświetlała jego

plecy. Jego uszy funkcjonowały równie dobrze jak jego nos. Dotarł do jednego z frontowych
nie oszklonych okien i wysunął głowę. Przyjechała straż ogniowa w wielkim podnieceniu, z
hałasem i błyskami mosiężnych hełmów. Wspaniały wysiłek ze strony straży ogniowej w
Bursley — czterdzieści minut!

Pan Curtenty krzyczał z wściekłością, pogardliwie, do strażaków:
— Już się nie pali! Wynoście się z waszą maszyną do polewania! Koniec! Mówię wam!
Potem odwrócił się twarzą do lampy.
— Kochany! — zawołała młoda pani Colclough i pod wpływem wdzięczności za wielki

czyn, a także pod wpływem młodzieńczego sentymentalizmu — w całej swej krasie i wyrafi-
nowanej elegancji zarzuciła pokryte pierścieniami ręce na szyję starego człowieka i ucałowała
jego umorusaną twarz.

* * *

Na Duck Square jest lokal otwarty do późna w nocy i wspaniale oświetlony pośród

otaczających go ciemności. Pan Curtenty wszedł do tego lokalu i wyciągnąwszy z kieszeni
florena kupił dwie obfite porcje najwykwintniejszej smażonej ryby. Kupił także świecę, choć
tu zwykle świec nie sprzedawano, od biało ubranej właścicielki, która dodała mu jeszcze kilka
zapałek. Potem kupił w restauracji hotelowej, którą już właśnie zamykano, butelkę piwa.
Otworzywszy drzwi domku na Woodisun Lane własnym kluczem, zdjął buty na dole, zapalił
światło i ruszył na górę. obładowany, do swego jednopokojowego mieszkania.

Pani Curtenty spała mocno; płomień świecy nie obudził jej. Jego serce biło mocno.

Boski zapach smażonej ryby sprawił, że pani Curtenty śniła cudowne sny, a potem obudziła
się. Zobaczyła pana Curtenty pochylonego nad jej łóżkiem, ze świecą w ręce.

— Wstawaj, babo — powiedział pan Curtenty tonem tak zadziwiająco nowym i miłym,

że pani Curtenty nie mogła się ruszyć.

— Jimmy — rzekła z nadzieją — więc jutro jedziemy do Harriet?
— Ja nie!
—-Ale ja tak — powiedziała smutno. — Oni chcą tego. Ach, chłopcze, ja jadę... jadę...

— Westchnęła.

— Dostałem pracę — wykrzyknął. — Wstań i połóż tę oto rybę na półmisku.

* suweren (po angielsku sovereign) — dwadzieścia szylingów. (Przyp. tłum.).

background image

Uniosła się na łokciach i ucałowała go. Czuł się zmuszony, dla formy, okazać zniecierp-

liwienie.

— Ech — zamruczał — rozrzucasz stearynę po całym łóżku.
Mimo to okrył troskliwie kołdrą odkryte ramiona i plecy swej żony.

Przełożyła z angielskiego Zofia Krajewska




STANLEY J. WEYMAN *

WYROK JOANNY

NA bagnistych wrzosowiskach, za szarą wioską Carhaix, leżącą w zachodniej Bretanii,

stał dom z surowego kamienia. Stary i zaniedbany, podkreślał nędzę okolicy, pustej i bez-
barwnej mimo potoków światła, którymi słońce zalewało pola w pewien sierpniowy dzień
1793 roku. Z niskich drzwi tego domu wyszedł człowiek i przysłoniwszy dłonią oczy patrzył
na wijącą się ścieżkę, której szlak urozmaicał jednostajność krajobrazu. Był to wysoki, chudy
mężczyzna z lisią twarzą o tchórzliwym spojrzeniu. Długo wodził wzrokiem po ścieżce, aż
zauważył ze złośliwym zadowoleniem postać kobiety zbliżającej się ku niemu. Pochylona do
przodu, ciągnęła załadowane zbożem sanki, ledwie widoczne spod snopów.

Kiedy podeszła bliżej, smukła, opalona słońcem, przypominała raczej dziewczynę,

która jeszcze nie wyrosła z dziecięcych lat. Z odsłoniętą głową, z gołymi nogami w ciężkich
drewnianych sabotach, wtuliła głowę między ramiona, a jej twarz przybrała wyraz obojętny.
Raz tylko, jeden jedyny raz, kiedy mężczyzna nie patrzył na nią, w jej oczach zapalił się ukry-
ty lęk; a później, kiedy stanęła przed nim z piersią dyszącą od wysiłku, gdyby był spojrzał
uważniej, byłby zauważył, jak pod cienką spódnica drżą jej silne uda.

Lecz mężczyzna nie zauważył niczego; zły i zniecierpliwiony, krzyknął:
— Gdzie się włóczyłaś, leniu?
Kobieta tłumaczyła swą powolność upałem.
— Gorące słońce jest winne! — wrzeszczał. — Słońce? a nie Joanna, co? Nie twoje

lenistwo? Niech Bóg mi wybaczy, że wziąłem za żonę kobietę, którą męczy słońce. Czyż nie
byłbym zrobił mądrzej, gdybym cię był zostawił temu nicponiowi Bounat?... Ale czekaj, ten
Piotr Bounat przypomniał mi nowinę, którą chowam dla ciebie.

Kiedy to mówił, na jego twarzy rozlał się uśmiech pełen złośliwej satysfakcji, tym wię-

kszej, że kobieta usłyszawszy wymienione imię przystanęła. Nic jednak nie odpowiedziała,
lecz gwałtownie wciągnęła sanie do drugich drzwi budynku.

— Pośpiesz się! pośpiesz! — wołał za nią — jedzenie czeka... i niespodzianka także.
Dom składał się z dwóch izb, rozdzielonych drewnianym przepierzeniem nie sięgają-

cym głowy. Jedna służyła za kuchnię, druga była stodołą i spichlerzem.

— Nie leń się! — krzyczał w dalszym ciągu wszedłszy do kuchni, skąd widział jej

głowę to zjawiającą się, to niknącą za przegrodą w murze, w miarę jak układała snopy.

Po chwili weszła stukając drewnianymi sabotami. Grube krople potu ściekające z jej

czoła świadczyły o niesłuszności jego wymówek. Siadła w milczeniu, unikając wzroku męża,
który nie zwracał na to uwagi. Dla niego była to rzecz zwyczajna. Niczego bardziej nie lubił,
jak wywoływać trwogę.

— No cóż, Joanno? — zakpił — czekasz niecierpliwie na nowinę, co?
Ręka, którą podniosła dzban cydru, stanowiącego razem z czarnym chlebem i cebulą

cały jej posiłek, lekko zadrżała.

background image

— Tak, Michale.
— Żyrondyści przegrali, moja droga, i rozbiegli się jak zające po całym kraju. Oto

wiadomość. Wśród nich jest twój Piotr, o ile go już ktoś nie zatłukł, jak przypuszczam. Jeżeli
nie, to chciałbym go spotkać w tych stronach.

— Dlaczego? — zapytała podnosząc głowę. Szare jej oczy błysnęły ostro.
— Dlaczego? — powtórzył śmiejąc się szyderczo. — Ponieważ on wart jest dla mnie

pięć pełnych koron. Pięć koron obiecano mi za każdego złapanego żyrondystę. Rozumiesz,
moje dziecko? Pięć pełnych koron. Takiej sumy nie zarabia się u nas co dzień.

W tym okresie rewolucja francuska osiągnęła swój szczyt. Bardziej umiarkowane stron-

nictwo republikanów — noszące nazwę żyrondystów — zostało rozbite przez jakobinów, któ-
rzy opanowali Paryż. Pobici usiłowali podburzyć prowincję i uderzyć na stolicę, organizując
główny punkt oporu w Caen, niedaleko granic Bretanii. Ponowna klęska ściągnęłaby na ich
głowy zemstę jakobinów, którzy traktowali ich na równi z rojalistami. W sierpniu rozpoczął
się okres bezwzględnego terroru. Gorący powiew rewolucji dotarł i do najuboższych ludzi,
siedzących nad swym razowcem w zapomnianych pustkowiach, i postawił przed tymi
nieprzebranymi tysiącami groźne pytanie: Za kim pójdziecie?

Kobieta milczała, tylko na jej twarzy zjawił się znany mu wyraz pogardliwej obojętno-

ści, za który nienawidził jej, za który bił ją i maltretował.

— Pięć koron — syczał. — Mój Boże, pięć koron to olbrzymie pieniądze. — Nagle

zerwał się z przeraźliwym wrzaskiem: — Co to jest?

Cały czas siedział tyłem do komory. Teraz zwrócił się twarzą do przepierzenia i stał

trzęsąc się ze strachu. W słomie coś się ruszało i szeleściło. — Co to jest? — krzyknął pono-
wnie, trzymając się rękami stołu.

Joanna zerwała się również i porwawszy stołek zamierzyła się na coś, czego nie widzia-

ła, a co było gdzieś nisko przy samej ziemi.

— Co to było? — zapytał cofając się w głąb izby.
— Szczur — odpowiedziała.
— Gdzie? gdzie on jest? — pytał gorączkowo, pochwyciwszy swoje krzesło. W tym

momencie duży szczur wyskoczył zza przepierzenia i przemknąwszy się między jego nogami
znikł w dziurze pod ścianą. Michał rzucił krzesłem i nie trafił. — To jednak był szczur —
powiedział takim tonem, jakby spodziewał się czegoś innego.

— Bogu dzięki — wyszeptała Joanna i opadła na stołek zupełnie wyczerpana.
Michał spojrzał na nią zaskoczony.
— Co ci jest? Poraziło cię słońce?
Opalona jej twarz pobladła, lecz oczy były spokojne i obojętne.
— Nic, nic mi nie jest.
Nie usiedli już przy stole. Wyszli razem przed dom. Kobieta poszła w kierunku ścierni-

ska, a on pozostał przy drzwiach obserwując ją bacznie.

Kiedy zauważył, że Joanna obejrzała się kilkakrotnie, przemknęła mu przez głowę

myśl: kto spłoszył szczura?

Nie ruszył się jednak; stał w dalszym ciągu i patrzył za nią tak długo, aż zniknęła za

krawędzią urwiska. Wówczas podkradł się cicho pod drzwi stodoły i uchylił je bezszelestnie.
Dłuższą chwilę oswajał oczy z panującą wewnątrz ciemnością. Promienie słońca wpadające
przez stary łupkowy dach oświetlały jeden kąt pomieszczenia. Skierował tam wzrok przesu-
wając go wolno ku środkowi. Wreszcie znalazł to, o czym myślał. Na pół ukryty w słomie
leżał młody człowiek pogrążony w głębokim śnie, podobnym do omdlenia, w jakie wpada się
po całkowitym wyczerpaniu fizycznym. Jego twarz, chociaż blada i podrapana, była urodzi-
wa. Gęste włosy zwilżone potem oblepiły wysokie czoło. Odzież była w strzępach. Nogi miał
owinięte szmatami z bluzy, której nie starczyło na całe stopy, wystawały więc z brudnych
gałganów poobijane i zakrwawione. Michał patrzył na to z nieukrywanym zadowoleniem, w

background image

końcu wycofał się cicho i zamknął ostrożnie drzwi. — Pięć koron — powtarzał z lubością
mrużąc oczy przed blaskiem słońca. — Ha, ha, pięć całych koron.

Obejrzawszy się podejrzliwie i nie widząc nigdzie żony ruszył po krótkim wahaniu

ścieżką wiodącą do Carhaix. Wrodzona przebiegłość podyktowała mu krok powolny i obojęt-
ny, jak gdyby przed chwilą nic się nie stało.

Kiedy odszedł, wrzosowiska wokół domu leżały ciche i puste. Trzykrotnie Joanna przy-

woziła snopy, bawiąc za każdym razem w stodole nie dłużej, niż tego wymagała jej praca.
Nieobecność męża nie wzbudziła w niej żadnych podejrzeń, gdyż wieczory spędzał przeważ-
nie we wsi. Słońce opadało coraz niżej; spoza najwyżej położonego pagórka wrzosowisk
wychylił się księżyc i rósł, wielki i srebrny, na tle różowego nieba. Dwa światła położyły się
na ziemi, kiedy Joanna spotkała się z mężem na progu domu. Wymienili parę nic nie znaczą-
cych zdań, po czym zapadła niechętna cisza. Kobieta przyniosła chleb, postawiła na stole
dzban cydru, po czym zdjęła z komina duży czarny garnek, który cały dzień wisiał nad
ogniem, i nalała do dwu misek gorącej zupy. Michał obserwował jej spokojne ruchy i ogar-
niała go wściekłość. Kiedy wezwała go do stołu, podszedł do drzwi, zaryglował je i wyciąg-
nął z kąta duży topór.

Kobieta patrzyła za nim ze zdziwieniem, które zamieniło się w lęk. Słońce zaszło i cały

dom pogrążył się w mroku. Była zdana na łaskę męża, a gdyby nawet był w domu ktoś, kto
by chciał stanąć po jej stronie, to w tej chwili wszelka pomoc byłaby niemożliwa. Spojrzała
wprost w oczy męża dyszącego tryumfem i nienawiścią.

— Na cóż ci siekiera?
— Na szczura.
— Na szczura? — powtórzyła jak echo, a serce zamarło jej w piersiach.
— Tak.
— Nie wystarczy stołek? — wyszeptała.
— Na takiego szczura nie — odpowiedział z dwuznacznym uśmiechem. — Jeżeli

sądziłaś, że dam się wyprowadzić w pole, moje dziecko, to się pomyliłaś — ciągnął dalej,
próbując palcami ostrze siekiery. — Zaraz nadejdzie mer z łapką na niego — zakończył
wskazując ręką na przepierzenie. Joanna zrozumiała, że odkrył tajemnicę.

— Tam jest Piotr — wykrztusiła rumieniąc się i blednąc na przemian.
— Czyż nie wiem? Zgrabnie to wszystko zrobiłaś, zgrabnie. Dawno się tak nie napraco-

wałaś.

— Wydasz go?
— Wydam, do diabła! — wrzasnął dotknięty do żywego jej naiwnością. — Nie rozu-

miesz, że dostanę za niego pięć koron? Zgłupiałaś do szczętu? Pięć koron bez żadnego ryzy-
ka.

Gdyby ten zamiar podyktowany był zazdrością, pasją zdradzonego męża, chęcią

zemsty, gniewem lub nienawiścią, to Joanna — aczkolwiek nie czuła się winna — może
potrafiłaby to zrozumieć; lecz kiedy pojęła, że chodzi mu tylko o pieniądze, ogarnął ją niepo-
hamowany gniew. Postanowiła walczyć.

Stanęła przed mm i patrząc z pogardą powiedziała:
— Ostrzegę go.
— Na darmo — odrzekł i przeciągnął dłonią po lśniącym ostrzu siekiery.
— Ostrzegę go — powtórzyła biegnąc do drzwi — zanim przyjdą, zdąży uciec.
— Drzwi są zamknięte.
— Daj mi klucz! — dyszała — daj klucz natychmiast! — Skoczyła do niego i prostując

się na całą wysokość, wyciągnęła rękę takim ruchem, że zerwał się i cofnął za stół podnosząc
w górę siekierę.

— Stój! — krzyknął patrząc ponuro. — Jeżeli obudzisz go, to i tak go nie ocalisz. Czy

ciągle nie pojmujesz, że to jest pięć koron? Głupia! On jest wart pięć całych koron... Słyszysz,

background image

kobieto? Na ratunek za późno. Oni nadchodzą.

Zza drzwi doszedł ich odgłos kroków. Michał zwrócił się do wyjścia. Widząc, że prze-

pada ostatnia szansa ratunku, Joanna rzuciła się na niego. Przez chwilę mocowali się w
milczeniu, lecz chociaż walczyła jak dziki kot, uległa. Odepchnął ją pod komin i wywijając
siekierą cofał się do drzwi.

— Ty czarownico! — syczał nie spuszczając z niej oczu, gdyż mimo wszystko bał się

jej. — Zasłużyłaś na więzienie razem z nim, ty żmijo. Nie ujdziesz mi teraz; kiedy zechcę,
poślę cię tam.

Joanna, opierając się rękami o ścianę, podniosła się z ziemi; jej blada twarz świeciła w

mroku izby. Ludzie, którzy otoczyli dom, dobijali się do drzwi. W niecierpliwy pomruk ich
nawoływań wmieszał się szczęk broni.

— Chwileczkę, chwileczkę, już otwieram! — krzyczał Michał usiłując przekręcić klucz

w zamku. Stał zwrócony bokiem do drzwi patrząc wciąż na Joannę.

— On jest w słomie, panie merze, ten przeklęty żyrondysta. Weźmiecie go bez kłopo-

tów, moja w tym głowa. Lecz wpierw płaćcie pięć koron! Pięć koron, słyszy pan, panie
merze?

Klucz zazgrzytał w zamku. W otwartych z rozmachem drzwiach stanęli ludzie, których

nie dojrzał zwrócony ciągle twarzą do żony. Ku jego zdziwieniu jakiś nieznany mu głos
zapytał:

— Pięć koron, przyjacielu? Za cóż to chciałbyś dostać pięć koron?
Był tak zaślepiony chciwością, że nie podejrzewał niczego, jak tylko to, że chcą mu

odebrać jego łup. Myśl o tym pozbawiła go resztki rozsądku.

— Za co? — pienił się — za co? Za żyrondystę.
Kiedy odwrócił się podnosząc do góry siekierę, zobaczył zupełnie obcych ludzi. Kilku

weszło do izby, inni stali przed domem zdejmując z ramion broń. Było coś tak groźnego w
ich wyglądzie, że zamilkł, opuścił siekierę i cofając się wyjąkał:

— Nie widzę mera wśród was. Gdzie jest pan mer, proszę wielmożnych panów?
Cisza zaległa izbę. Jeden z przybyłych zaryglował drzwi. Michał Tellier spoglądał na

nich czując, że serce podchodzi mu do gardła. Najwyższy z nich, ten, który pierwszy
przekroczył próg i który prawdopodobnie był dowódcą, spojrzał na niego badawczo i zapytał
spokojnie:

— Gdzież jest ten żyrondysta?
— Należy mi się pięć koron za niego — zamruczał niepewnie Tellier.
— Ach, tak? Andrzeju — powiedział komendant do jednego z towarzyszy — skrzesz

ognia.

Zapadła znowu cisza. Po chwili słaby płomyk światła rozproszył ciemności i odbił się

od szabel i pistoletów jedenastu mężczyzn odzianych w długie płaszcze. Michał zadrżał.
Pierwszy raz w życiu widział tych ludzi. Byli zabłoceni, zdrożeni i przesiąknięci tą specyfi-
czną wonią, jakiej nabywają ludzie spędzający dni i noce pod gołym niebem, w lesie lub w
stogach siana, lecz na ich surowych twarzach malowała się wyniosła godność.

Strach wyostrzył mu zmysły tak, że nic nie uchodziło jego uwagi; widział więc każdy

ruch przybyszów, błyski w oczach dowódcy, siwą głowę i olbrzymie barki krzeszącego ogień
i pojawiający się lub niknący cień przepierzenia.

— Więc tutaj ukryto żyrondystę? — zapytał dowódca.
— Tak, lecz bez mojej wiedzy. To żona ukryła go w słomie.
— A wy zawiadomiliście władze? — pytał dalej dowódca powstrzymując ruchem dłoni

swych towarzyszy, którzy otoczyli Telliera.

— Inaczej nie bylibyście tutaj — odpowiedział Michał próbując się uśmiechnąć, ale ten

niezdarny, podobny do grymasu uśmiech zamarł mu na twarzy, gdy usłyszał niewiarogodne
słowa:

background image

— I bez tego bylibyśmy przyszli; my także jesteśmy żyrondystami.
— Wy?
— My, co do jednego, tak jak nas widzisz.
W tej chwili oczy wszystkich zwróciły się w stronę przepierzenia. Zza ciemnych desek

wysunęła się głowa, a później ramiona młodego człowieka, tego samego, którego Michał
chciał zgubić za pięć koron.

— Jesteście wszyscy i cali? — krzyknął.
— Wszyscy, Piotrze — odpowiedział dowódca i zwrócił się do Telliera: — A teraz

dowiedz się, że człowiek, którego chciałeś wydać, jest naszym przewodnikiem. Mów, co
masz — jeżeli w ogóle cokolwiek masz — na swoją obronę. Broń się, aczkolwiek nie zasłu-
gujesz na litość, podła gadzino, ty, który chciałeś sprzedać życie człowieka za parę sztuk
srebra.

Pod Tellierem ugięły się nogi; zimny pot zrosił mu czoło. Głos, który słyszał, był gło-

sem sądu — sądu, od którego już nie ma odwołania. W oczach otaczających go ludzi czytał
potępienie i śmierć.

Z kąta izby dobiegł go płacz żony, który wzmógł się na widok Piotra. Ten płacz

natchnął go wątłą nadzieją ratunku; wyprostował się i wskazując ręką na Piotra powiedział:

— To jest kochanek mej żony.
— Łżesz! — krzyknął Piotr. — To prawda, że kiedyś kochałem ją, ale to było przed-

tem, zanim jej ojciec sprzedał ją tobie za pieniądze. Nie wierzcie mu! On kłamie! Przysię-
gam!

Szmer oburzenia rozszedł się po izbie, lecz dowódca uciszył zebranych i zapytał głosem

poważnym:

— Obywatele. Co mam uczynić z tym człowiekiem7
— Nie godzien życia! — brzmiała jednogłośna odpowiedź.
Tellier padł na kolana usiłując objąć nogi dowódcy Strach skurczył mu krtań, z której

dobywał się głos podobny do skowytu psa. Sędzia odtrącił go butem i zwrócił się do Piotra:

— A ty co powiesz?
— Nie godzien życia.
— A ty? — z kolei zapytał Joannę, której twarz była pełna grozy.
— Nie godzien śmierci.
Po tych słowach zapadła taka cisza, że słychać było szelest słomy poruszanej wiatrem i

przyspieszony oddech leżącego na podłodze Telliera

— Ona jedna osądziła go sprawiedliwie, nie godzien jest śmierci, niech żyje. Lecz

pamiętaj, jeżeli wspomnisz o tym, co tutaj zaszło, lub kiedykolwiek znieważysz żonę, od
której życie otrzymałeś, wówczas dosięgną cię nasze ręce i ukarzą. Wstań.

Tellier podniósł się i oparł o ścianę bez słowa. Konwulsyjny dreszcz wstrząsał jego

ciałem.

Po chwili uzbrojeni ludzie opuścili dom, przez który przeszła burza namiętności

ludzkich — od chciwości aż do miłosierdzia. Przy gasnącym ogniu stali Joanna i Michał
pogrążeni w zadumie. Ilekroć oczy jego spotkały się z jej wzrokiem, opuszczał je, myśląc o
tych, którzy odeszli. Ale kiedy Joanna wyszła i zamknęła za sobą drzwi zostawiając go same-
go, załamał ręce i wyjęczał:

— Pięć koron, pięć koron przepadło.

Przełożył z angielskiego Romuald Pitera




background image


SPIS TREŚCI


Kiedy byłem piratem (Bret Harte)

02

Śmierć, ogień i życie (Arnold Bennett)

06

Wyrok Joanny (Stanley J. Weyman)

13





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 23 Wynalazek profesora Brenka i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 32 Tajemnica Bruce Partington i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 30 Lekarz czy morderca i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 14 Widzenie Karola XI i inne opowiadania
Antologia Zlota podkowa 33 Ostatnia walka toreadora i inne (2)
Antologia Złota podkowa 41 Fatalny sztylet i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 16 Brown z Calaveras i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 49 Sarrasine i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 34 Biały jacht i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 50 Zmartwychwstanie Offlanda i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 43 Kokaina i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 20 Wenus z Ille i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 25 Piraje lubią zapach krwi i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 24 Vanina Vanini i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 42 Oczy alchemika i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 10 Córka Żyrondy i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 46 Marynarz z Amsterdamu i inne opowiadania

więcej podobnych podstron