BROWN Z CALAVERAS
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 16
W
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958
BRET HARTE
BROWN Z CALAVERAS
ROZMOWA w dyliżansie zdążającym do Wingdamu toczyła się spokojnie, bez krzy-
ków. Nie widać było zwykłego dymu z cygar, a nogi pasażerów, zamiast tkwić w oknach
powozu, kryły się gdzieś skromnie we wnętrzu. Wszystko to wskazywało na obecność kobie-
ty. Co więcej, na postojach gromady mężczyzn tłoczyły się do okien wehikułu, z wielką
gorliwością zaglądając do środka, a więc kobieta musiała być urocza. Tak rozumował z nieco
cynicznym uśmieszkiem pan Jack Hamlin, obserwując wszystko ze swego miejsca na górce
dyliżansu. Nie był on wrogiem płci nadobnej, uważał jednak, że jej zdradliwe powaby zbyt
często odciągają męskie serca od równie zwodniczych rozkoszy gry w pokera. Zaś pan Ham-
lin był zawodowym dostawcą tej szlachetnej rozrywki.
Wobec tego, zeskakując zręcznym ruchem ze swego siedzenia, nie rzucił nawet okiem
w kierunku zielonego woalu, powiewającego w okienku, tylko jął się przechadzać tam i z
powrotem kolo pojazdu krokiem statecznym i równym, z charakterystyczną dla swego zawo-
du obojętną powagą, mającą wszelkie zewnętrzne cechy dobrego wychowania. Jego staranny,
gładko opięty ubiór i powściągliwy sposób bycia odbijały jaskrawo od tłumu mężczyzn hała-
śliwych, podnieconych, gestykulujących z prostacką chełpliwością. Nawet Bill Masters ze
swoim uniwersyteckim wykształceniem, malowniczo obdarty, tryskający energią, Bill, który
lubował się w barbarzyńskim świecie przygód i bezprawia, a gębę miał zawsze wypchaną
sucharami — nie wyglądał wcale romantycznie przy tym samotnym rycerzu Fortuny o bladej
twarzy starożytnego Greka, nacechowanej homerycką godnością.
Na okrzyk woźnicy „wszyscy na miejsca” pan Hamlin powrócił do karety. Właśnie
stawiał wytwornie obutą nogę na koło, aby wskoczyć na swe wysokie siedzenie, kiedy z głębi
powozu spojrzały na niego oczy, jak osądził, najpiękniejsze w świecie. Spokojnie cofnął no-
gę, zamienił kilka uprzejmych słów z którymś pasażerem siedzącym wewnątrz karety i, uzy-
skawszy zgodę na zamianę miejsc, równie spokojnie usadowił się w środku. Trzeba przyznać,
że filozoficzne usposobienie pana Hamlina nie psuło mu nigdy szybkości decyzji i działania.
Z przykrością muszę stwierdzić, że wtargnięcie Jacka wywołało lekką konsternację
wśród pasażerów, zwłaszcza tych, którzy starali się zaskarbić sobie łaski pięknej pani. Jeden z
nich pochylił się i szepnął jej do uszka jakieś słowo — najwidoczniej określające w sposób
bezceremonialny zawód intruza. Nie wiadomo jednak, czy pan Hamlin usłyszał ten epitet —
jak również, czy rozpoznał w swym przeciwniku wybitną osobistość z miejscowych sfer
prawniczych, która to osobistość przegrała do niego niedawno parę tysięcy dolarów. W każ-
dym razie jego blada twarz pozostała niewzruszona, a spokojne, uważne oczy prześliznęły się
obojętnie po twarzy dostojnika i spoczęły na przyjemniejszym obiekcie — czyli twarzy jego
sąsiadki.
Przez resztę podróży pan Hamlin trwał nieruchomo, z indiańskim stoicyzmem, odzie-
dziczonym po którejś prababce, aż wreszcie koła powozu zazgrzytały o żwir nadrzeczny koło
brodu Scotta i dyliżans stanął przed frontonem budynku noszącego miano Hotel Międzynaro-
dowy, gdzie oczekiwał na podróżnych smaczny obiad. W powozie powstało lekkie zamiesza-
nie. Wybitny prawnik i pewien członek Kongresu wyskoczyli pierwsi, aby ofiarować damie
swą pomoc przy wysiadaniu. Pułkownik Starbottle z Siskiyou pochwycił jej szal i parasol.
Wśród tego zgiełku rozlicznych objawów rycerskości, który spowodował chwilowy zator,
Jack Hamlin spokojnie otworzył drzwi powozu z p r z e c i w n e j strony, ujął rączkę pani
gestem zdecydowanym i pewnym — co zawsze budzi podziw u płci chwiejnej — i jednym
ruchem przeniósł damę na schodki hotelu. Woźnica, znany cynik, Yuba Bill, parsknął śmie-
chem. Pocztylion zawołał: „niech pan tylko, pułkowniku, dobrze pilnuje tego bagażu” do
pułkownika Starbottle, który z miną ponurą, z parasolem i szalem zamykał orszak triumfalny
pięknej pani, podążający do poczekalni.
Pan Hamlin wszakże nie został na obiedzie; jego koń, już osiodłany, czekał na niego.
Przemknął jak burza przez bród, przez kamienisty pagórek i wkrótce przysłonił go obłok pyłu
na drodze wingdamskiej. Pędził jak człowiek, który pozostawił za sobą nieprzyjemną zjawę.
Mieszkańcy zakurzonych chat przydrożnych patrzyli za nim, osłaniając ręką oczy od słońca, a
rozpoznawszy konia i jeźdźca, dziwili się: „co za diabeł wlazł dziś w Jacka Komańcza” —
gdyż tym indiańskim przezwiskiem oddawali sprawiedliwość awanturniczej karierze pana
Hamlina. Co prawda większa część zainteresowania skupiała się na wierzchowcu Jacka, ale to
było zrozumiałe. W tym surowym świecie koń był ważniejszy od człowieka. Na przykład po
pościgu za znanym przestępcą, Francuzikiem Pete, fantastyczna szybkość jego klaczy w cza-
sie ucieczki przed sprawiedliwością była nierównie szerzej omawiana, jak los, który ostate-
cznie spotkał tego gagatka. Takie to już było społeczeństwo.
Piana pokrywająca boki wierzchowca zwróciła wreszcie uwagę jeźdźca, i to przywróci-
ło mu spokój. Zwolnił biegu i skręcił na boczną drogę. Jechał teraz swobodnym truchtem, wo-
dze wysunęły mu się z rąk, opuszczonych niedbale. Krajobraz zmieniał się stopniowo przy-
bierając charakter bardziej wiejski. Przez nieporosłe sosną i klonem przestrzenie widać było
tu i ówdzie kawałek uprawnego gruntu; winna latorośl garnęła się gdzieś do ściany ganeczku;
w cieniu krzewów różanych kobieta kołysała dziecko. Nieco dalej bosonogie dzieciaki
pluskały się w ocienionej wikliną rzeczce. Pan Hamlin podjechał ku nim i w jakiś magiczny,
sobie tylko wiadomy sposób potrafił, przekomarzając się z nimi, ośmielić je do tego stopnia,
że zaczęły wspinać się po nogach końskich, włazić na siodło i na jeźdźca; w końcu pan
Hamlin zmuszony był udać gniew straszliwy. Rozdzielane na przemian groźne miny, całusy
pożegnalne i miedziaki pozwoliły mu wreszcie umknąć rozbawionej gromadce.
Zjeżdżając coraz głębiej w las, dalej od ludzkich sadyb, pan Hamlin zaczął śpiewać.
Śpiewał dziwnie miękkim i dźwięcznym głosem z przejmującą prostotą i z tak rzewną tkliwo-
ścią, że na pewno pliszki i makolągwy przerywały swe zajęcia, aby go posłuchać. Głos miał
nieuczony, a piosenka była jakimś sentymentalnym głupstwem, zapożyczonym od śpiewaków
murzyńskich, ale było w jego śpiewie coś niewymowne wzruszającego. Naprawdę był to
obraz niezwykły, ten sentymentalny nicpoń z talią kart w kieszeni i rewolwerem u boku,
jadący przez mroczny las z żałosną pieśnią o „mogiłce mojej Nelly”. Przelatujący jastrząb,
czując może w śpiewaku pokrewną duszę rozbójnika, przyjrzał mu się uważnie — i zmuszo-
ny był uznać wyższość człowieka: ptak-drapieżnik śpiewać nie umiał.
Po pewnym czasie pan Hamlin znalazł się ponownie na trakcie. Lasy i wąwozy pozo-
stały w tyle, a ogołocone z drzew pagórki, zwały żwiru i zwalone pniaki znaczyły powrót do
cywilizacji.
Z oddali wyłoniła się wreszcie wieża kościoła — pan Hamlin zbliżał się do domu. Po
chwili podkowy jego konia zadzwoniły o kamienie wąskiej uliczki, gubiącej się u stóp
pagórka w chaotycznej plątaninie rowów, gruzu i kanałów. Zatrzymał się przed pozłacanymi
oknami baru Magnolia i zeskoczywszy z konia wszedł do środka. Przeszedł nie zatrzymując
się przez długą salę restauracji, pchnął drzwi wiodące do ciemnego korytarzyka, w którym
przystanął, i otworzył następne drzwi kluczem. W słabym świetle pokoju widać było meble
eleganckie i kosztowne, jak na miejscowe stosunki, ale noszące ślady bezceremonialnego
obchodzenia się mieszkańców. Na inkrustacji stołu widniały plamy stawianych tam szklanek i
butelek. Hafty na obiciach foteli były zrudziałe i wytarte, a zielony plusz kanapy, na którą
zaraz rzucił się pan Hamlin, zdradzał na jednym końcu częstą obecność butów, pokrytych
czerwoną glinką Wingdamu.
Pan Hamlin w swej klatce nie śpiewał. Leżał cicho i wpatrywał się w jaskrawe malowi-
dło na suficie, przedstawiające młode stworzenie o bujnych kształtach. Przyszło mu na myśl,
że właściwie nigdy nie widział w rzeczywistości tego typu kobiety, a gdyby zobaczył,
prawdopodobnie nie mógłby się w niej zakochać. Może myślał o innym rodzaju piękności?
Nie wiadomo, bo właśnie w tej chwili ktoś zastukał do drzwi pokoju. Nie podnosząc się z
kanapy pan Hamlin pociągnął za sznur, który widocznie odsuwał rygiel przy wejściu, gdyż od
razu drzwi się otworzyły i do wnętrza wszedł mężczyzna.
Przybysz odznaczał się krzepką budową ciała, lecz siły tej nie było w jego twarzy,
przystojnej, ale naznaczonej słabością charakteru i zużytej hulaszczym życiem. Był widocznie
pijany, a na widok Hamlina drgnął i zająknął się zmieszany.
— Myślałem, że Kate tu jest — powiedział.
Pan Hamlin uśmiechnął się tym bezosobowym uśmieszkiem, który widzieli też pasaże-
rowie dyliżansu, i usiadł na kanapie, całkiem już wypoczęty i gotowy do interesu.
— Nie przyjechałeś tu pocztą, Jack? — zapytał gość.
— Nie — odpowiedział Hamlin. — Zostawiłem karetkę przy brodzie. Nie będzie tu
wcześniej, jak za pół godziny. Jak tam twoje sprawy, Brown?
— Cholerny pech. Znowu spłukałem się do nitki — zaczął mężczyzna płaczliwym
tonem, dziwnie nie dopasowanym do jego masywnej postaci. — Czy nie mógłbyś mnie pora-
tować jeszcze setką do jutra? Muszę coś posłać do domu mojej starej, a widzisz — wygrałeś
przecież ode mnie dwadzieścia razy tyle.
Rozumowanie nie było całkiem logiczne, ale Jack nie zareagował na to i podał żądaną
sumę gościowi.
— Ale z tą twoją starą, to już ograna sztuczka — zauważył mimochodem. — Czemu
nie powiesz po prostu, że chcesz spróbować szczęścia w faro? Wiem przecież, że nie jesteś
żonaty.
— Fakt faktem, mój panie — Brown wyprostował się, jakby samo zetknięcie jego dłoni
z garścią złota dodało mu godności — mam żonę, i to cholernie udaną żonę, jeżeli chodzi o
ścisłość. W Stanach. Od trzech lat jej nie widziałem, a od roku nie pisałem do niej. Jak się
interesy ruszą, jak się dokopiemy, to ją tu sprowadzę.
— A Kate? — zagadnął pan Hamlin ze swoim nieprzeniknionym uśmieszkiem.
Pan Brown z Calaveras, nieco zmieszany, usiłował przybrać filuterną minę, co na jego
ogłupiałej od alkoholu twarzy wypadło dziwnie blado, i powiedział:
— Do diabła, Jack, mężczyzna musi mieć trochę swobody, no nie? Ale dość tego! Co
byś powiedział na jedną partyjkę? Nie jestem od tego, żeby podwoić moją secinę.
Jack Hamlin spojrzał z uwagą na swego pełnego złudzeń przyjaciela. Być może zdawał
sobie sprawę, że Brown i tak natychmiast przegra pożyczone pieniądze, a wolał, żeby powę-
drowały raczej do jego własnego kuferka, jak do cudzych. Skinął więc głową i przysunął
krzesło do stołu. W tejże samej chwili ktoś zastukał do drzwi pokoju.
— To Kate — powiedział pan Brown. Pan Hamlin szarpnął za sznurek i drzwi się
otworzyły. Lecz po raz pierwszy w życiu poczuł, że nogi uginają się pod nim z wrażenia, i
gorący rumieniec oblał jego blade policzki. Na progu stała pani, którą uniósł w ramionach z
karetki pocztowej, a Brown, z histerycznym śmiechem, wypuszczając z rąk karty, krzyknął:
— Niech to pioruny, moja stara!
Powiadają, że pani Brown uderzyła w płacz i gorzkie wyrzuty posypały się na głowę
męża. Ja jednak widziałem ją w roku 1857 w Marsville i w to nie wierzę. A Kronika Wing-
damu w następnym tygodniu umieściła pod nagłówkiem „Wzruszające spotkanie” taki oto
opis:
W ubiegłym tygodniu mieszkańcy naszego miasta byli świadkami jednego z tych
pięknych i wzruszających wydarzeń, tak charakterystycznych dla życia kalifornijskiego.
Małżonka jednego z wybitnych pionierów Wingdamu, zbrzydziwszy sobie zgniłą cywilizację i
niegościnny klimat Wschodu, postanowiła podzielić losy swego szlachetnego męża na naszym
Złotym Wybrzeżu. Nie uprzedzając go o swych intencjach, wybrała się sama w tę daleką i
uciążliwą podróż i zawitała do nas w ubiegłym tygodniu. Radość małżonka prędzej można by
sobie wyobrazić, jak opisać. Spotkanie — jak nam donoszą świadkowie — było niewymownie
wzruszające. Mamy nadzieję, że inne żony pójdą w ślady naszego pięknego gościa.
Od tej chwili, nie wiadomo, czy pod dobroczynnym wpływem pani Brown, czy też
dzięki korzystnym spekulacjom, finanse pana Brown polepszały się z każdym dniem. Wyku-
pił on udziały swych wspólników w Towarzystwie Kopalnianym Nip i Tuck za pieniądze,
które, jak twierdzili niektórzy, zostały wygrane w pokera w parę tygodni, po przyjeździe
małżonki lub, jak utrzymywali inni (zgodnie ze słowami pani Brown, że mąż wyrzekł się na
zawsze zielonego stolika), pochodziły od pana Jacka Hamlina. Brown postawił i umeblował
dom, który był zawsze pełen gości dzięki ogólnej sympatii, jaką cieszyła się urocza pani
Brown. Został wybrany do Rady Miejskiej i dawał sute datki na kościół. Pewna ulica Wing-
damu nazwana została jego imieniem.
A jednak, w miarę jak rósł w bogactwa i zaszczyty, Brown chudł, mizerniał i stawał się
coraz to smutniejszy. Wzrastająca popularność jego żony budziła w nim niepokój i rozdraż-
nienie. Stał się niespodziewanie najbardziej zakochanym mężem — i absurdalnie zazdro-
snym. Nie próbował jednak ograniczać towarzyskiej swobody żony od czasu, gdy — jak
szeptano złośliwie — pierwsza próba protestu ściągnęła na jego głowę taką burzę, że ode-
chciało mu się protestów raz na zawsze. Oczywiście większość tego rodzaju plotek puszczały
w obieg miejscowe piękności, których wielbiciele przeszli pod znak wdzięków pani Brown,
jako prawi obywatele tego rycerskiego światka, co to wielbi siłę w mężczyźnie, a urodę w
niewieście. Należy również dodać na jej usprawiedliwienie, że od swego przybycia stała się,
choć nieświadomie, jakby kapłanką mitologicznego kultu, mniej może zaszczytnego dla jej
kobiecości, niż to bywało w starszej, greckiej demokracji. Brown, choć niejasno, zdawał sobie
z tego sprawę. Zresztą jedynym powiernikiem był dlań Jack Hamlin, którego niefortunna
reputacja wykluczała jawną zażyłość z rodziną, wobec czego wizyty jego u państwa Brown
należały do rzadkości.
Pewnego letniego wieczoru w błękitnym świetle księżyca pani Brown spoczywała na
werandzie. Jej ładna, zaróżowiona twarzyczka i duże oczy wyrażały niewinną radość, wywo-
łaną przez kryształowo czysty powiew górskiego wietrzyka, a także przez mniej kryształowe
opary subtelnych pochlebstw oczarowanych towarzyszy. Znajdował się tutaj pułkownik
Starbottle i sędzia Boompointer, a także ostatnia zdobycz — przejezdny turysta. Była więc w
dobrym humorze.
— A cóż pani tam widzi na drodze? — zagadnął z galanterią pułkownik, widząc, że od
dłuższej chwili uwaga pani Brown wydaje się czymś pochłonięta.
— Kurz — odpowiedziała z westchnieniem pani Brown. — Tylko „trzódkę owiec
siostry Anny”.
Pułkownik, którego literackie reminiscencje nie wykraczały poza ostatni numer Kroni-
ki, wyraził opinię bardziej rzeczową:
— To nie owce, ale raczej ktoś na koniu. To będzie chyba siwek Hamlina, panie sędzio?
Ale sędzia nie wiedział; a ponieważ pani Brown osądziła, że chłód wieczorny staje się
zbyt przenikliwy, towarzystwo przeniosło się do saloniku.
Pan Brown rezydował w stajni, dokąd zazwyczaj udawał się po obiedzie. Może chciał w
ten sposób okazać pogardę gościom swej żony, a może, jak wielu ludzi słabego charakteru,
znajdował satysfakcję w poczuciu nieograniczonej władzy nad zwierzętami. Na pewno treno-
wanie kasztanki było mu pociechą w ciężkich chwilach. Pieścił ją i bijał do woli — czego
oczywiście nie mógł robić z panią Brown. Ze swej kryjówki Brown spostrzegł i rozpoznał
najpierw siwego konia, a następnie jego właściciela. Powitanie było serdeczne i wylewne ze
strony gospodarza, nieco powściągliwe ze strony pana Hamlina; jednak na nalegania przyja-
ciela podążył za nim w głąb domu tylnymi schodami. Przez wąski korytarzyk weszli do małe-
go pokoiku z oknem wychodzącym na stajnię. Łóżko, stół, parę krzeseł i kozioł na strzelby i
baty stanowiły całe umeblowanie.
— To jest mój dom, Jacku — powiedział z westchnieniem Brown. Rzucił się na łóżko
wskazując gościowi krzesło. — Jej pokój jest po drugiej stronie sieni. Od sześciu miesięcy nie
żyjemy ze sobą i nie spotykamy się poza posiłkami. Cholerny los dla głowy domu, co? —
dodał z wymuszonym śmiechem. — Ale cieszę się, że cię widzę, cholernie się cieszę —
chwycił niechętną dłoń Jacka i potrząsnął nią serdecznie.
— Tu cię zaciągnąłem, bo widzisz, nie chciało mi się gadać o tym w stajni, choć całe
miasto trąbi o tym. Nie zapalaj świecy. Możemy pogadać przy świetle księżyca. Siądź tu przy
mnie i wywal nogi na okno. Tam w dzbanku jest wódka.
Pan Hamlin nie skorzystał z tego zaproszenia. Brown z Calaveras odwrócił się twarzą
do ściany i ciągnął:
— Żebym ja nie kochał tej baby, Jack. Ale jak ja ją kocham i widzę, co ona wyprawia, i
co dzień to widzę, i nic na to nie mogę poradzić — to mnie dobija, przyjacielu! Ale rad
jestem, że cię widzę, cholernie rad!
Znów w ciemnościach poszukał ręki Jacka i uścisnął ją. Ale Jack wysunął swoją dłoń i
schował ją do kieszeni. Zapytał obojętnie:
— Jak długo to się ciągnie?
— Od dnia jej przyjazdu, odkąd tylko weszła do Magnolii. Byłem osłem wtedy, Jack,
jestem osłem teraz. Ale nie wiedziałem, jak ją kocham, aż do tej chwili. A ona już nie jest ta
sama, co była kiedyś.
Ale to nie wszystko, Jack. Co innego ci chciałem powiedzieć. Już mi się nie rozchodzi o
to, że ona mnie nie kocha. Ani o to, że kręci głowę każdemu, co się nawinie. Co robić —
przegrałem w Magnolii wszystko, co miałem — razem z jej miłością. A kobieta lubi się
podobać i musi mieć jakąś rozrywkę. Ale mnie się wydaje, Jack, że ona się w kimś kocha.
Nie, nie ruszaj się, proszę, siedź spokojnie. Jeżeli ten pistolet ci zawadza, to go wyjmij.
Od sześciu miesięcy widzę, że ona się czuje samotna i nieszczęśliwa. Taka nerwowa i
jakby wystraszona. A czasem spojrzy na mnie, jak gdyby nieśmiało i z litością. I listy do
kogoś pisze. A od tygodnia tak jakby zbierała swoje rzeczy — biżuterię i fatałaszki — i
wiesz, coś mi się zdaje, że chce odejść ode mnie. Ja wszystko zniosę, tylko nie to. Żeby tak
jak złodziej, ukradkiem, uciekała stąd... — Wcisnął twarz w poduszkę i przez długą chwilę
trwała cisza, tylko zegar tykał na kominku. Pan Hamlin zapalił cygaro i zbliżył się do
otwartego okna. Księżyc nie świecił już do pokoju i łóżko wraz z właścicielem zakrył cień. —
Co ja mam robić, Jack? — mówił głos w ciemności.
Odpowiedź, rzucona od okna, była szybka i wyraźna:
— Wyśledź, kto to taki, i zabij go!
— Ależ, Jack!
— On wie, co ryzykuje.
— Ale czy to mi ją wróci?
Jack nie odpowiedział. Odwrócił się od okna i szedł wolno w kierunku drzwi.
— Nie odchodź jeszcze, Jack. Zapal świecę i posiedź przy mnie. Niech mam choć tyle
pociechy.
Jack zawahał się i wreszcie ustąpił. Usiadł przy stole i wyciągnął z kieszeni karty.
Tasował je, patrząc na łóżko: Brown leżał z odwróconą do ściany twarzą. Pan Hamlin przeło-
żył karty, zebrał i rozdał — po jednej karcie, od strony łóżka i dla siebie. Odwrócił karty: po
stronie Browna leżała dwójka; on sam miał króla. Znów przetasował karty i rozdał. Tym
razem Brown dostał damę, Jack czwórkę. Trzecie rozdanie przyniosło mu znów króla,
przeciwnikowi dwójkę.
— Dwa do jednego — powiedział Jack.
— Co takiego, Jack? — zapytał Brown.
— Nic.
Próbował teraz rzucać kości; ale stale wyrzucał dla siebie szóstki, a jedynki dla domnie-
manego przeciwnika; siła przyzwyczajenia czasem miesza szyki.
Tymczasem jakiś magnetyczny wpływ obecności pana Hamlina lub też kojące działanie
trunku, a może wszystko to razem sprawiło, że pan Brown zasnął. Jack Hamlin przysunął
krzesło do okna i patrzył na uśpione miasto, na zarysy domów, miękkie teraz i przyćmione, na
jaskrawe za dnia barwy, złagodzone i uszlachetnione światłem księżyca. Słyszał, jak poprzez
ciszę płynie szmer bulgoczącej w rowach wody i szum sosen za wzgórzem. Potem spojrzał na
niebo i zobaczył spadającą gwiazdę. Druga gwiazda spadła, potem jeszcze jedna. To poddało
panu Hamlinowi pomysł nowej wróżby: „Jeżeli w ciągu piętnastu minut spadnie jeszcze
jedna...” Czekał z zegarkiem w ręku piętnaście minut — i drugie piętnaście. Gwiazda nie
spadła.
Gdy zegar wybił godzinę drugą, Brown spał jeszcze. Pan Hamlin zbliżył się do stołu,
wyjął z kieszeni list i odczytywał go przy migotliwym płomieniu świecy. Było tam tylko
jedno zdanie, napisane kobiecą ręką: „Czekaj z wolantem przy corralu * o trzeciej”.
Śpiący poruszył się niespokojnie i otworzył oczy.
— Jesteś tu, Jack?
— Tak.
— Nie odchodź jeszcze. Wiesz, śniło mi się... śniły mi się dawne czasy. Braliśmy
znowu ślub, Zuzia i ja, a wiesz, kto nam ślub dawał? Ty!
Szuler roześmiał się i usiadł na łóżku z listem w ręku.
— To dobry omen, prawda? — pytał Brown.
— Ja myślę. No, mój stary, mógłbyś tak wstać trochę.
„Stary” na to czułe wezwanie zwlókł się z łóżka z pomocą Jacka.
— Zapalisz?
Brown odruchowo wziął ofiarowane cygaro.
— Ognia?
Jack skręcił list w spiralę, zapalił go i podał ogień towarzyszowi. Trzymał dalej papier,
aż wypalił się do końca. Wtedy wyrzucił tlącą resztkę za okno — przeleciała jak gwiazda
ognista. Jack patrzył, jak opada i gaśnie, potem powrócił do przyjaciela.
— Słuchaj, stary — powiedział, kładąc ręce na ramionach Browna. — Za dziesięć
minut będę na trakcie. Zniknę ci z oczu jak ta iskra i już się więcej nie zobaczymy. Ale zanim
odjadę, przyjmij radę pewnego głupca: Sprzedaj wszystko, co masz, zabieraj żonę i uciekaj z
tego kraju. To nie miejsce dla ciebie i dla niej. Powiedz jej, że musi jechać. Użyj siły, jeżeli
nie będzie chciała. Przestań zawodzić, że ty nie jesteś świętym, a ona aniołem. Bądź mężczy-
zną i postępuj z nią jak z kobietą. Nie bądź takim zamazanym głupcem. No, bywaj!
Wyrwał się z chwytających go ramion i pomknął po schodach co tchu. Pod stajnią
złapał za kołnierz zaspanego sługę i pchnął go na ścianę.
— Osiodłaj mi konia w tej sekundzie, bo cię...
Dokończenie było zbyteczne. Przerażony człowiek wyjąkał:
— Pani mówiła, że pan weźmie wolanta...
— Do diabła z wolantem!
Koń został osiodłany w tempie tak błyskawicznym, jak tylko mogły podołać trzęsące
się ręce ogłupiałego chłopaka.
— Czy coś się stało, proszę pana? — zapytał jeszcze. Jak wszyscy tacy ludzie, pełen był
podziwu dla kawalerskiej fantazji swego ognistego pana i przejmował się jego losem jak
własnym.
* Corral (hiszp.) — zagroda, okólnik. (Przyp. tłum.).
— Z drogi!
Tamten usunął się. Jack jednym susem znalazł się na siodle i z przekleństwem wypadł
na drogę. Po chwili zaspane oczy parobka widziały tylko umykający obłok kurzu, za którym
zdawała się gonić spadająca gwiazda, znacząc swój bieg ognistym szlakiem.
A nad ranem mieszkańcy domu przy dalekiej rogatce Wingdamu usłyszeli głos śpiewa-
ka, niosący się od pól, czysty i dźwięczny jak głos skowronka. Ci, co spali jeszcze, poruszyli
się na swych twardych posłaniach i śnić poczęli o miłości, młodości, o dawno zapomnianych
dniach szczęścia. A mężczyźni o surowych twarzach, niecierpliwi poszukiwacze złota, którzy
rozpoczęli już swój znojny dzień, przerywali pracę i wsparci na kilofach słuchali romanty-
cznego włóczęgi, znikającego powoli w różowym brzasku wschodzącego dnia.
Z angielskiego przełożyła Bronisława Bałutowa
(Ze zbioru opowiadań Bret Harte'a pt. „Trzech włóczęgów z Trinidad”, Czytelnik, Warszawa 1955).
EDGAR ALLAN POE
METZENGERSTEIN
GROZA i przerażenie lęgły się na świecie przez wszystkie czasy. Po cóż więc nadmie-
niać, kiedy zaszło zdarzenie, o którym zamierzam opowiedzieć? Dość wspomnieć, iż w okre-
sie owym istniała w środkowych Węgrzech rozpowszechniona, acz skryta wiara w doktrynę
metempsychozy *. O doktrynie samej — to jest o jej nieprawdziwości czy też prawdopodo-
bieństwie — zamilczę. Jednakowoż zapewniam, iż w znacznej mierze niedowiarstwo nasze
(jak powiada La Bruyère o wszystkich naszych niedolach) płynie stąd, że nie my sami jeste-
śmy niedowiarkami.
Były atoli w owych wierzeniach węgierskich pewne szczegóły, które trąciły mocno
niedorzecznością. Węgrzy różnili się bowiem nader istotnie od swych mistrzów ze Wschodu.
Na przykład dusza — powiada jeden z nich (przytaczam słowa bystrego i uzdolnionego
paryżanina) — ne demeure qu'une seule fois dans un corps sensible: au reste — un cheval, un
chien, un homme même, n'est que la ressemblance peu tangible de ces animaux **.
Między rodami Berlifitzingów i Metzengersteinów istniała waśń odwieczna. Nie było
jeszcze przykładu, by dwa tak dostojne rody zawzięły się wzajem na siebie z równie śmier-
telną zaciekłością. Źródło owej wrogości kryło się rzekomo w słowach starożytnej przepowie-
dni: „Runie straszliwie wyniosłe miano, gdy doczesność Metzengersteinów, jako jeździec na
swym rumaku, weźmie górę nad nieśmiertelnością Berlifitzingów”.
To pewna, że słowa te miały nader skąpe znaczenie lub nie miały go wcale. Istniały
jednakowoż bardziej pospolite powody — i nie tak starodawnego pochodzenia — które były
niemniej brzemienne w następstwa. Wielmoże ci sąsiadowali ze sobą i od dawna prześcigali
się wzajem w piastowaniu różnych zyskownych urzędów. Wiadomo, że bliscy sąsiedzi rzadko
bywają przyjaciółmi, a mieszkańcy zamku Berlifitzing mogli spoglądać ze swej wyniosłej
twierdzy wprost w okna pałacu Metzengersteinów. Na domiar ta więcej już niż feudalna
okazałość nie przyczyniała się bynajmniej do złagodzenia gniewu Berlifitzingów, którzy nie
* Metempsychoza — doktryna utrzymująca, że dusza po śmierci ciała przechodzi w ciało innych ludzi
lub zwierząt. (Przyp. tłum.).
** …dusza raz tylko przebywa w ciele dostrzegalnym dla zmysłów — zresztą koń, pies nawet człowiek
jest tylko mało uchwytnym obrazem tych stworzeń. (Przyp. tłum.).
dorównywali swym wrogom ani starożytnością pochodzenia, ani dostatkami. Cóż więc
dziwnego, że słowa owej przepowiedni, acz niedorzeczne, mogły przecież podtrzymywać i
rozniecać waśń dwu rodów, skłonnych już do zwady na każdy poszept dziedzicznej zawiści?
Przepowiednia zdawała się wieścić — jeśli w ogóle wieściła cokolwiek — ostateczny triumf i
tak już możniejszego rodu, co oczywiście było dostatecznym powodem, by z goryczą i niena-
wiścią mówili o niej słabsi i nie tak rozpanoszeni sąsiedzi.
Wilhelm hrabia Berlifitzing, mimo dostojnego pochodzenia, był w okresie niniejszego
opowiadania niedołężnym, zidiociałym starcem, który zresztą nie zasługiwałby najzupełniej
na wzmiankę, gdyby nie jego nieokiełznana, zadawniona, osobista nienawiść do wrogiego
rodu i gdyby nie namiętne zamiłowanie do koni i łowów, które posuwało się tak daleko, iż ani
wiek, ani osłabienie, ani zniedołężnienie umysłu nie mogły go powstrzymać od codziennego
udziału w trudach myśliwskich.
Natomiast Fryderyk baron Metzengerstein nie był jeszcze pełnoletni. Ojciec jego, mini-
ster G., zmarł młodo; wkrótce podążyła za nim matka, baronowa Maria. Młody Fryderyk miał
podówczas lat osiemnaście. W mieście lat osiemnaście znaczy niewiele; ale na odludziu — i
to tak wspaniałym odludziu, jak ta włość odwieczna — ruchy zegarowego wahadła głębsze
mają znaczenie.
Skutkiem pewnych zarządzeń administracyjnych młody baron po śmierci ojca wszedł
niezwłocznie w posiadanie swych rozległych majętności. Takie dobra nieczęsto dostawały się
w puściźnie szlachcie węgierskiej. Zamków miał co niemiara, zaś wśród nich najokazalszy i
największy był pałac Metzengerstein. Włości jego nigdy dokładnej nie miały granicy, ale
największy park liczył piętnaście staj obwodu.
Dziedzic był taki młody, charakter jego tak dobrze znany, a mienie tak ogromne, iż
niewiele pozostawało wątpliwości co do jego przyszłego postępowania. Jakoż w przeciągu
trzech dni zachowaniem się swoim przewyższył samego Heroda i zadziwił nawet najgoręt-
szych swych wielbicieli. Plugawe orgie, jaskrawe wiarołomstwa, niesłychane okrucieństwa
— dały rychło drżącym jego wasalom do zrozumienia, iż ani służalcza uległość z ich strony,
ani też skrupuły sumienia z jego strony nie będą chroniły ich odtąd przed wyuzdanymi szpo-
nami tego młodocianego Kaliguli. Czwartego dnia w nocy spostrzeżono, że stajnie zamku
Berlifitzing stoją w płomieniach, a opinia sąsiedzka zapisała zgodnie tę zbrodnię podpalenia
na potworną już listę występków i rozbojów barona.
Podczas zamieszania spowodowanego tym wypadkiem młody magnat, na pozór pogrą-
żony w zadumie, siedział w przestronnej i odludnej komnacie, która mieściła się na piętrze
rodowego pałacu Metzengersteinów. Drogocenne, acz spłowiałe opony, co posępnie zwiesza-
ły się ze ścian, przedstawiały majestatyczne kształty mnóstwa znakomitych pradziadów. Tu
biskupi w gronostajowych szatach i pontyfikalni dostojnicy, siedząc swobodnie w obecności
samodzierżcy i władcy, zakładali veto przeciw zachciankom doczesnego króla lub za pomocą
fiat * papieskiej wszechwładzy poskramiali buntownicze berło odwiecznego Wroga ludzko-
ści. Tam ponure, ogromne postacie książąt Metzengersteinów — kiedy ich ciężkie bojowe
rumaki depcą zwłoki poległych nieprzyjaciół — swym wojowniczym wyglądem wstrząsały
nawet najsilniejsze nerwy; zaś ówdzie pieściwe, łabędzie zjawy niewieście z minionych
czasów przy dźwiękach urojonej muzyki w nierzeczywistym pląsały tańcu.
Kiedy baron tak słuchał lub udawał, że słucha stopniowo wzmagającego się zgiełku w
stajniach Berlifitzingów, lub też może obmyślał nowy i jeszcze zuchwalszy wybryk swej
samowoli — oczy jego bezwiednie zwróciły się na olbrzymie kształty nienaturalnej maści
rumaka, którego przedstawiono na jednej z opon jako własność saraceńskiego przodka
wrogiego mu rodu. Koń stał na przedzie, nieruchomy i posągowy, zaś dalej, w głębi obrazu,
pokonany jego jeździec ginął od rapieru jednego z Metzengersteinów.
* fiat (łac.) — niech się stanie. (Przyp. tłum.).
Usta Fryderyka przybrały złowrogi wyraz, gdy zdał sobie sprawę, ku czemu podążyły
nieświadome jego spojrzenia. Mimo to nie odwrócił wzroku. Żadną natomiast miarą nie mógł
pojąć przygnębiającej trwogi, co niby całun padła na jego zmysły. Z trudnością udało się mu
pogodzić swe senne i bezładne odczuwania z niezawodnym przeświadczeniem, że jednak
czuwa i nie śpi. Im dłużej patrzył, tym zawrotniejszy stawał się czar, tym bardziej niemożliwe
zdawało mu się, by mógł wyzwolić swe oczy spod zaklęcia owego gobelinu. Wtem zgiełk w
oddali wzmógł się nagle ogłuszająco, więc jakby z przymusem obejrzał się na czerwoną łunę,
co padała od płonących stajen na okna komnaty.
Trwało to tylko okamgnienie i znów jego spojrzenie padło odruchowo na ścianę. Ku
niewysłowionemu jego osłupieniu i przerażeniu łeb gigantycznego rumaka zdołał tymczasem
zmienić pozycję. Kark zwierzęcia, pochylony przedtem jakby z żalem nad sponiewieranymi
zwłokami rycerza, wyprostował się teraz w całej długości. Oczy, dotychczas niewidoczne,
rozgorzały ogniście, nabierając ludzkiego, energicznego wyrazu; zaś otwarty pysk snadź
podrażnionego konia pozwalał dojrzeć jego obmierzłe trupie zęby.
Młody magnat zdrętwiał z przerażenia i chwiejnym krokiem postąpił ku drzwiom.
Kiedy je otworzył, snop czerwonej poświaty wtargnął w głąb komnaty i odbił się jasną plamą
na powiewnych oponach. Zawahawszy się przez chwilę na progu, wzdrygnął się widząc, że
owa świetlana plama dokładnie wypełniła miejsce i kontury nieubłaganego i zwycięskiego
zabójcy Saracena-Berlifitzinga.
By ulżyć swemu strapionemu duchowi, wybiegł baron na wolne powietrze. U głównej
bramy pałacu spotkał trzech stajennych. Z wielkim trudem i wprost z narażeniem życia
powstrzymywali na wodzy olbrzymiego płomiennej maści rumaka, co w dzikich dębił się
podrzutach.
— Czyj to koń? Skąd go wzięliście? — zapytał młodzieniec głuchym, posępnym gło-
sem, zauważywszy niezwłocznie, iż ów tajemniczy biegun na oponie komnaty był najdokła-
dniejszą podobizną wspinającego się przed nim zwierzęcia.
— To wasza własność, panie — odparł któryś ze stajennych — przynajmniej nikt inny
o niego się nie upomina. Schwytaliśmy go, gdy zapieniony i parskający wściekłością wybiegł
z płonących stajni zamku Berlifitzing. Przypuszczając, że należy do zagranicznej stadniny
starego hrabiego, odprowadziliśmy go z powrotem. Ale żaden z koniuszych nie przyznał się
tam do tego potwora, co jest dziwne, gdyż znać po nim, że ledwie wydostał się z płomieni.
— Przy tym ma wyraźnie wypalone na czole litery W. V. B. — przerwał drugi stajenny.
— Myślałem, że to początkowe litery nazwiska Wilhelm von Berlifitzing, ale cała służba
zamkowa utrzymuje, że nic o nim nie wie i nigdy go przedtem nie widziała.
— To szczególne — odezwał się młody baron w zamyśleniu, jakby nie zdając sobie
sprawy ze znaczenia swych słów. — Dziwny to, jak mówicie, koń — osobliwy koń, chociaż
macie słuszność, że jest niepewny i narowisty. Niechże on będzie mój — dodał po chwili —
taki jeździec jak Fryderyk von Metzengerstein zdoła okiełznać nawet diabła ze stajni Berli-
fitzingów.
— Mylicie się panie, ten koń, jak już powiedzieliśmy, nie jest ze stajni hrabiego. Gdyby
tak było, to za dobrze znamy nasze obowiązki, byśmy odważyli się przyprowadzić go przed
oblicze waszej dostojnej osoby.
— Dobrze mówisz — odparł baron twardo. W tej chwili nadbiegł z pałacu pokojowy z
wypiekami na twarzy i szepnął swemu panu do ucha, że część opony z komnaty, którą
wymienił, nagle znikła; podał przy tym różne drobiazgowe szczegóły; opowiadał to wszakże
tak cichym głosem, iż stajenni nie zdołali zaspokoić swej podnieconej ciekawości.
Podczas tej rozmowy młodym ich dziedzicem najróżnorodniejsze miotały wrażenia.
Wszakże rychło odzyskał spokój i miał na twarzy wyraz złowrogiej stanowczości, gdy wyda-
wał nieodwołalny rozkaz, by ową komnatę natychmiast zamknięto i klucz oddano mu do rąk.
— Czy wasza miłość wie już o żałosnej śmierci tego starego myśliwego, Berlifitzinga?
— spytał barona któryś z jego wasali po odejściu pokojowca, gdy potworny rumak, którego
magnat przyjął za swą własność, ze zdwojoną wściekłością stawał dęba i rzucał się po
szerokiej alei, prowadzącej od pałacu do stajen Metzengersteinów.
— Nie! — rzekł baron zwracając się nagle do mówiącego — powiadasz waść, że
umarł?
— Tak jest, wasza miłość, i myślę, że ta nowina nie jest zbyt przykra dla dostojnego
waszego rodu.
Przelotny uśmiech błysnął na twarzy słuchającego.
— Jakże to się stało? — zapytał.
— Zapędził się nierozważnie, chcąc ocalić bodaj część swej ulubionej stadniny myśli-
wskiej, i sam przy tym zginął marnie w płomieniach.
— I-sto-tnie? — wycedził baron, jakby zwolna i stopniowo uświadamiał sobie prawdę
jakiejś osobliwej myśli.
— Tak jest — powtórzył wasal.
— To okropne — rzekł młodzieniec obojętnie i podążył spokojnie do pałacu.
Od tej chwili w postępowaniu młodego hulaszczego barona, Fryderyka von Metzenger-
stein, zaszła wyraźna zmiana. To pewna, że zachowanie się jego zawiodło wszelkie oczekiwa-
nia i rozczarowało niejedną zapobiegliwą mamę, gdyż jego zwyczaje i nawyki w wyższym
jeszcze stopniu niż poprzednio jęły się różnić od przyjętych przez sąsiednią arystokrację. Nie
widywano go nigdy poza granicami jego włości i wśród wielkiego mrowia ludzkiego był on
zupełnie samotny — o ile się pominie owego tajemniczego, narowistego, ognistej maści
rumaka, na którym odtąd stale jeździł i który — nie wiadomo z jakiego powodu — sam jeden
mógł chełpić się mianem jego przyjaciela.
Zdarzało się jednak niekiedy, że otrzymywał zaproszenia od sąsiadów: „Czyby pan
baron nie zaszczycił naszego zebrania swą obecnością?”, „Czyby pan baron nie wziął udziału
w polowaniu na dzika?”. „Metzengerstein nie poluje”, „Metzengerstein nie bywa” — brzmia-
ły wyniosłe i lakoniczne odpowiedzi.
Tych ciągłych zniewag nie mogli znieść butni wielmoże. Zaproszenia stawały się rzad-
sze i nie takie serdeczne; w końcu ustały zupełnie. Opowiadano, że wdowa po nieszczęsnym
hrabim Berlifitzingu miała kiedyś wyrazić życzenie: „Bodajby baron wtedy był u siebie w
domu, kiedy tam być nie zechce, skoro gardzi towarzystwem sobie równych; i bodajby wtedy
jechał na koniu, kiedy jechać konno nie zechce, skoro woli towarzystwo konia”. Oczywiście
był to tylko niemądry odruch rodowej niechęci i dowodził jedynie, do jakiego stopnia bywają
niedorzeczne nasze powiedzenia, gdy pragniemy wyrazić je zbyt dobitnie.
Byli jednakże tacy poczciwcy, którzy zmianę w postępkach młodego magnata przypisy-
wali synowskiemu żalowi po przedwczesnym zgonie rodziców, zapominając o niesłychanych
szkaradzieństwach, jakich dopuszczał się przez krótki czas bezpośrednio po ich stracie. Inni
posądzali go o zbyt wygórowane pojmowanie swej godności i dostojeństwa. Jeszcze inni
(wśród których wypadałoby może wymienić lekarza domowego) składali wszystko na choro-
bliwą melancholię i słabość dziedziczną, zaś między pospólstwem krążyły mętne i jeszcze
bardziej niezwykłe pogłoski.
Nie podobna zaprzeczyć, iż graniczące już ze zwyrodnieniem przywiązanie barona do
świeżo zdobytego wierzchowca — przywiązanie, które jakby wzmagało się jeszcze po
każdym nowym objawie dzikich i demonicznych instynktów zwierzęcia — przedzierzgnęło
się w końcu, zdaniem wszystkich rozsądnych ludzi, w ohydną i nienaturalną namiętność. W
słonecznej pełni południa czy wśród głuszy nocnej, w zdrowiu czy w chorobie, czasu burzy
czy czasu pogody młody Metzengerstein zdawał się nie schodzić z grzbietu olbrzymiego
rumaka, którego nieuskromione zuchwalstwo licowało tak dobrze z jego własnym usposobie-
niem.
Istniały ponadto okoliczności, które w zestawieniu z późniejszymi wypadkami dawały
jakąś nieziemską i złowieszczą miarę dziwactwa jeźdźca i przymiotów rumaka. Zmierzono
raz dokładnie długość jednego skoku i przekonano się, że przewyższała ona niesłychanie
wszelkie najśmielsze i najbardziej nieprawdopodobne przewidywania. Przy tym baron nie
miał osobnego miana dla tego zwierzęcia, jakkolwiek inne konie z jego stadniny nosiły odpo-
wiednie przezwania. Stajnia owego wierzchowca znajdowała się w pewnej odległości od
innych i kiedy trzeba było podać mu paszę albo spełnić inne czynności, nikt oprócz jego pana
nie śmiał podjąć się tego, lękając się nawet przestąpić ogrodzenie, które ją otaczało. Zauwa-
żono również, że trzem stajennym, którzy schwytali tego ogiera, gdy uciekał z pożaru w
Berlifitzing, udało się wprawdzie okiełznać go przy pomocy arkanu i łańcuszkowego wędzi-
dła, ale żaden z nich nie umiał na pewno powiedzieć, czy podczas tej niebezpiecznej walki
lub kiedykolwiek później zdołał istotnie położyć rękę na ciele zwierzęcia. Przejawy wyjątko-
wej zmyślności tego szlachetnego i ognistego rumaka nie mogły jednak dawać powodu do
jakichś nierozsądnych przypuszczeń, ale zdarzały się wypadki, które narzucały się przemocą
uwadze ludzi najobojętniejszych i najbardziej sceptycznych. Opowiadano, że gapiąca się ciż-
ba usuwała się przed nim z trwogą, gdy w dziwnie dobitny i groźny sposób poczynał dawać
znaki uderzając kopytem — lub że młody Metzengerstein bladł i cofał się z drżeniem przed
nagłym i przenikliwym wyrazem jego myślących i jakby ludzkich oczu.
Wśród orszaku barona nie było atoli nikogo, kto by wątpił o nadzwyczajnym przywią-
zaniu młodego magnata do wierzchowca mającego tak świetne zalety; jedynym może wyjąt-
kiem był niepozorny i poczwarny paź, którego ułomność rzucała się wszystkim w oczy i
którego zdanie nie miało najmniejszego znaczenia. Był on do tego stopnia bezczelny, iż utrzy-
mywał (jeżeli w ogóle warto wspominać o jego konceptach), że jego pan nie wskakiwał nigdy
na siodło bez niepojętego i niemal niedostrzegalnego drżenia i że za każdym razem, kiedy
powracał ze swych zwyczajnych i długotrwałych wycieczek, miał na licach wyraz triumfują-
cej złości.
Pewnej burzliwej nocy Metzengerstein, obudziwszy się z ciężkiego snu, wybiegł jak
opętaniec ze swego pokoju i z gorączkowym pośpiechem okiełznawszy konia podążył pędem
w ostępy leśne. Była to rzecz tak zwyczajna, iż nie zwróciła szczególniejszej uwagi, nato-
miast powrotu jego oczekiwali niektórzy domownicy z ogromnym niepokojem, gdyż w kilka
godzin po jego wyjeździe wyniosłe i wspaniałe zabudowania pałacu Metzengersteinów jęły z
trzaskiem rozpadać się aż do posad w gruz i perzynę pod wpływem gęstych, rozfalowanych
odmętów nieuskromionego ognia.
Zanim się spostrzeżono, pożar poczynił już takie straszliwe postępy, że wszelkie wysił-
ki zmierzające do ocalenia chociażby części budynków okazały się daremne i osłupiali sąsie-
dzi tłoczyli się bezczynnie dokoła, trwając w milczeniu lub obojętnym podziwie. Ale wnet
nowe i okropne zjawisko przykuło uwagę ciżby i okazało się, że uczucia tłumu wzbierają
nieporównanie silniej w obliczu ludzkiej zagłady aniżeli przy najbardziej przerażających
widowiskach nie ożywionej materii.
W długiej alei, wysadzonej starymi dębami, co wiodła z boru do głównej bramy pałacu
Metzengersteinów, ukazał się rumak z rozczochranym jeźdźcem na siodle, pędzący z chyżo-
ścią istnego demona burzy.
Znać było, że jeździec nie miał już władzy nad tym biegiem. Przerażenie na jego twarzy
i kurczowy wysiłek całego ciała świadczył o nadludzkich zapasach, ale zbolałe jego usta raz
tylko drgnęły urwanym okrzykiem i zaciskały się coraz mocniej, nieme ze zgrozy. Po chwili
tętent podków szczęknął twardo i donośnie wśród szumu wichrów i ryku płomieni; w oka-
mgnieniu, przesadziwszy jednym susem rów forteczny i bramę wjazdową, wpadł rumak na
chwiejące się schody pałacu i znikł wraz ze swym jeźdźcem w chaotycznym zamęcie ognia.
Natychmiast uśmierzyła się wściekłość burzy i z nagła nastała głucha cisza. Białe pło-
mienie wciąż jeszcze spowijały budowlę na podobieństwo całunu i, szerząc się wśród spokoj-
nego powietrza, łuną nieziemskiego jarzyły się światła, zaś obłok dymu, co zawisł ciężko nad
zgliszczami, przybrał najwyraźniej kształty olbrzymiego konia.
Z angielskiego przełożył Stanisław Wyrzykowski.
(Ze zbioru: „Opowiadania” E. A. Poe, Czytelnik, Warszawa 1956).
JAROSŁAW POTOCKI
WŁÓCZ
ĘGA ZNAD KARIBU CREEK
ZAPADAŁ zmierzch. Noc powoli ogarniała alaskańską puszczę. Lekki wiaterek niósł
szelest gaworzących liści, nad knieją wstydliwie wychylał się złocisty sierp księżyca.
Zalegające ciemności rozświetlał migotliwy płomień palącego się ogniska, wokół które-
go krzątało się dwóch mężczyzn, a w kręgu jego ciepła leżał rozciągnięty pies. To Lee i Earl
— dwaj bracia, poszukiwacze złota, rozbili właśnie nocne obozowisko.
Było to dawno temu — latem 1933 roku. Bracia mieli za sobą długą, pięciodniową
podróż w górę rzeki Unuk, podróż utrudnioną bystrym prądem i licznymi porohami, które
nieraz należało obchodzić, dźwigając canoe * na własnych barkach. Okolica była dzika, nie-
dostępna, broniona urwistymi górami, niebezpiecznymi wirami rzecznymi, wodospadami. O
tym odludziu krążyły z dawien dawna tajemnicze legendy o bogatych żyłach złota, o
porzuconych licznych mogiłach Indian, których duchy broniły dostępu do tego Eldorado.
Krążyły wieści o groźnych grizzly ** i o zdradliwej toni rzecznej, która pochłonęła więcej
ofiar ludzkich, niż ich zginęło od pazurów niedźwiedzi. Okolica była mało znana — jedynie
paru Indian, gdyby chciało, mogłoby coś niecoś o niej powiedzieć — i dzięki tej tajemni-
czości bardziej jeszcze obu braci pociągała.
Piątego dnia tej męczącej podróży opuścili nurt rzeczny i wpłynęli na wody Karibu
Creek, by po paru milach wyciągnąć canoe na brzeg i zażyć tak zasłużonego spoczynku.
Lee przygotowywał sobie posłanie z gałązek świerkowych, na które rzucił swój śpiwór.
Earl pitrasił jakąś traperską potrawę w garnku zawieszonym nad ogniskiem, a pies drzemał
rozkosznie w jego cieple. Bracia — stare leśne wygi, jak wszyscy traperzy — czuli się niesa-
mowicie na tym leśnym pustkowiu. Oczami wyobraźni widzieli migające widma, zdawało im
się, że po kniei krążą zjawy dawno zmarłych Indian. Lee jakby z obrzydzeniem splunął w
ognisko i w tej samej chwili poderwał się z posłania, Earl zastygł w bezruchu, dzierżąc łyżkę
w ręku, a czujny pies Kenai podrzucił do góry łeb, nadstawił uszu i wpatrując się w mrok
drzemiącej puszczy — chwytał wiatr.
Bracia wstrzymali oddech i w pełnym napięcia oczekiwaniu usiłowali przedrzeć się
wzrokiem poprzez zasłonę ciemności. Słyszeli jedynie trzask płonących głowni, głuchy
grzmot rzeki przewalającej się wąską gardzielą kanionu i szum bliskiego potoku.
Pies stanął ze zjeżoną na grzbiecie sierścią, spoglądając to na Lee, to na Earla.
— Co to było? — spytali obaj jednocześnie. To „coś” było odległe i niewyraźne, ale
obaj szlakowi wyjadacze, zżyci latami z knieją, wiedzieli, że usłyszany obcy i niesamowity
głos nie był zwykłym w puszczy dźwiękiem. Czyżby rzeczywiście duchy?... Tfu!... Roztrzą-
sali możliwe źródła: rosomaki? wilk? — za niski ton; łoś? — za długi; dziki człowiek? —
takich w dwudziestym wieku nie ma; niedźwiedź?...
To „coś” odezwało się ponownie; długi, głęboki jęk konającego stworzenia. Pies zarea-
* canoe (ang.) — czółno (Przyp. red.).
** grizzly (ang.) — bury niedźwiedź północno-amerykański. (Przyp. red.).
gował gardłowym warczeniem, bracia wzrokiem odszukali karabiny oparte o sąsiednie drze-
wo. Tym razem brzmienie było głośniejsze, jakby bliższe... A może to jedynie złudzenie
spowodowane napiętymi do ostateczności nerwami czy też czujnym wsłuchiwaniem się w
odgłosy puszczy? Był to jęk, niesłychanie bolesny, śmiertelny, przechodzący w długie
stękanie, zakończone jakby spazmatycznym płaczem. Ten dźwięk płynący spod mrocznego
sklepienia lasu tu, na tym dzikim odludziu, zmroził krew w ich żyłach i sprawił, że dwaj
poszukiwacze ujęli w spracowane garście broń, życząc sobie w duchu, by jak najprędzej
nastał świt.
I oto uszu ich dobiegł ten sam jęk, głośniejszy, bliższy. Bracia sprawdzili broń i
dorzucili naręcze chrustu i drzew do ogniska, które zabłysło snopem pomarańczowych iskier.
I znów cisza przejmująca i złowroga, tylko ogień trzaskał głośniej i głośniejszy zdawał się
szum pobliskiego potoku. Nagle straszny jęk dobiegł ich uszu, i to z nieco innego kierunku;
zrozumieli, że to „coś” poruszało się, a może i zbliżało do nich.
Kiedy głośno zastanawiali się nad pochodzeniem tego potępieńczego jęku, przypomnie-
li sobie, że jakieś dziesięć lat temu pewien traper zaginął był w tej okolicy w nader zresztą
tajemniczych, nie wyjaśnionych okolicznościach.
Tak, było to w 1923 roku. Jack Frobisher ruszył w górę rzeki Unuk na parotygodniową
traperkę i mimo rad ludzi doświadczonych poszedł samotnie. Kiedy w określonym terminie
nie powrócił, czterech myśliwych wyruszyło na jego poszukiwanie.
Znajdowali jego porzucone obozowiska — wzdłuż rzeki, jak i nad Karibu Creek — ale
po samym Frobisherze wszelki ślad zaginął. Nikt go już więcej nie widział — przepadł jak
kamień w wodzie.
Na samo wspomnienie tego zdarzenia poczuli się dziwnie nieswojo, boć każdy leśny
człowiek jest wielce przesądny. Woleliby mieć do czynienia z największym, ale realnym
niebezpieczeństwem niż z siłami nadprzyrodzonymi. Jakże pragnęli, by to „coś” ukazało się
nareszcie w świetlistym kręgu ogniska. Nie przypuszczali wówczas, że te straszliwe jęki będą
ich dręczyć przez trzy letnie sezony.
Jedynie Kenai nie wyczuwał nic tajemniczego w tym nerwy szarpiącym jęku. Wielki
pies z rasy Malemutów tylko od czasu do czasu odwracał uwagę od kipiącego na ogniu garn-
ka, skąd rozchodziły się zapachy drażniące tak mile podniebienie, by warknięciem wyrazić
niezadowolenie. Swym czułym powonieniem zwęszył, skąd pochodzą te nieludzkie jęki, ale
póki ich sprawca trzymał się z dala od obozu — wszystko było w porządku. Znacznie więcej
interesowała go zawartość garnka, bo wiedział, że Lee zawsze dzielił z nim swój posiłek.
Obaj bracia doszli w końcu do zgodnego wniosku, że tylko niedźwiedź mógł wydawać
te okropne jęki. Byli pewni, że w promieniu wielu dziesiątków mil innych ludzi poza nimi nie
było, a wiedzieli, że niedźwiedzie w okresie godowym lub też ciężko ranne wydajną ryki
rozchodzące się głośnym echem po kniei. Okolice rzeki Unuk znane były ze swoich wielkich
niedźwiedzi grizzly, a olbrzymie ślady wzdłuż rzeki i potoku świadczyły o tym, że to właśnie
kraina tych mocarzy puszczy. Choć bracia nie przejmowali się ich obecnością wiedząc, że w
normalnym usposobieniu nie są one zbyt groźne, to jednak odczuwali przed nimi pewien
respekt. Jasne jednak było, że okaz włóczący się w pobliżu obozu różnił się czymś od swoich
pobratymców. Należało być czujnym i ostrożnym. Ich obóz nie był pewnym schronieniem,
toteż myśl ułożenia się do snu, ot, tak, przy ognisku, była mocno niepokojąca; popłynąć zaś w
nocy czółnem — równałoby się samobójstwu. Nie było więc wyboru i bracia postanowili
oczekiwać nadejścia świtu na miejscu.
Wolno wlokły się nocne godziny; zamilkły nieludzkie jęki i cisza panowała zupełna,
toteż stopniowo ogarniało braci znużenie; wreszcie zaszyli się w swoje śpiwory, polegając na
czujności wiernego Kenai, który by ich ostrzegł w razie niebezpieczeństwa.
Zbudzili się w świetle pełnego dnia — najwidoczniej reszta nocy zeszła spokojnie. Po
śniadaniu zagłębili się w puszczę chcąc zbadać ślady nocnego włóczęgi. Knieja poprzecinana
była gęstą siecią tropów, a na brzegach potoku, którego wody były ulubionym tarliskiem
łososi, walały się pozostałości pożartych przez niedźwiedzie ryb. Ciszę przerywał jedynie
bulgot potoku i odległy szum wodospadów zasilanych topniejącym na górskich szczytach
śniegiem.
Mimo usilnych poszukiwań nie odnaleźli śladów farby wzdłuż tropów ani miejsca,
gdzie mogła się odbyć walka dwóch niedźwiedzi. Chociaż tropy były świeże i wskazywały,
że niektóre okazy były wyjątkowo wielkie, nie znaleźli też nic nienaturalnego w tym leśnym
sanktuarium. A że nie byli łowcami niedźwiedzi — szukali złota — chcieli żyć i pozwolić żyć
nawet niedźwiedziom.
Złotodajne okolice oddalone były jeszcze o dalszych parę dni ciężkiej drogi — długich
mozolnych dni jazdy „na pych” w górę rzeki Unuk, a potem marszu aż do Wolverine Creek.
Potok Rosomaka wpada do rzeki Unuk dziesięciokilometrowym kanionem. Tam wody z
topniejących lodowców kłębią się i przewalają zbałwanioną masą żółtawej piany poprzez
wąską skalistą gardziel o ścianach blisko trzydziestometrowej wysokości.
Jedyna droga pozwalająca ominąć kanion biegnie niedźwiedzim szlakiem przez skalne
urwisko, wśród gęstwiny krzewów olchowych; toteż przejście tym szlakiem z ciężkim ładun-
kiem na plecach, gdy każdy fałszywy krok grozi runięciem w przepaść, nie jest bynajmniej
łatwe.
Po szczęśliwym przebyciu tej niebezpiecznej drogi bracia znaleźli się w kotlinie, gdzie
dość spokojne wody potoku Rosomaka wpadały w gardziel wąwozu. Tu znaleźli parę zaro-
śniętych mogił i opuszczony szałas z wyrytym na drzwiach nazwiskiem: John Tibbet i datą
1905. Odszukali również stare znaki rozpoznawcze działek odkrywczych, jednakże nazwisk
dawnych właścicieli nie udało im się odczytać, bo były zżarte działaniem śniegów i
deszczów. Na jednym tylko słupie rozpoznawczym z trudnością odcyfrowali datę — 1881.
Jakie się tu kryły tajemnice, kim byli ci dawni poszukiwacze, ile tu wydobyto złota i ile po-
grzebano nie spełnionych marzeń? Ci ludzie z pewnością nieraz spotkali się z niedźwiedzia-
mi, które nigdy przedtem nie widziały człowieka.
Idąc któregoś dnia wzdłuż potoku, Lee i Earl spostrzegli na przeciwnym brzegu dużego
grizzly. I niedźwiedź ich zauważył, bo momentalnie z głośnym rykiem zaatakował. W tym
miejscu potok był tak głęboki i wartki, że żaden człowiek nie byłby zdolny przejść go w bród;
mimo to niedźwiedź nie zawahał się ani chwili i skoczył w nurt. Widząc, że grizzly sforsuje
potok, Lee otworzył ogień; na tak bliską odległość każdy strzał był celny, ale niedźwiedź nie
zwalniając płynął prosto na nich, do szału doprowadzony widokiem sprawców jego bólu. W
chwili kiedy gramolił się na spadzisty brzeg, tuż u ich nóg, nowa kula trafiła go w łopatkę.
Jeszcze pazurami kurczowo chwytał się brzegu, kiedy Lee ostatnią kulą strzaskał mu kręgo-
słup. Potem odrzucił na bok bezużyteczny już karabin i wystrzelił cały bębenek swego
rewolweru; niedźwiedź z dzikim rykiem osunął się w bystry nurt, który uniósł trupa w swej
kipieli.
Bracia gratulowali sobie, że nie zetknęli się z tą bestią na szlaku, tam, wśród olchowej
gęstwiny — wynik spotkania mógł był być dla nich tragiczny.
Mijały dni poszukiwań za złotym kruszcem — badania doliny aż do podnóża lodowca,
który był początkiem potoku Rosomaka, i zboczy panujących nad lodowcem, gdzie brak było
jakiejkolwiek roślinności. Zmuszało to braci do schodzenia w doliny w poszukiwaniu konie-
cznego opału. To był dziki, wymarły świat, świat iglicowych turni, wiecznych śniegów i
potężnych lodowców, okolice — oprócz doliny — nie tknięte ludzką stopą.
W kilka tygodni później byli już w drodze powrotnej. Doszedłszy do miejsca, gdzie
zabezpieczyli swoje canoe, z ulgą zrzucili z pleców ciężki ładunek, by z rozkoszą rozciągnąć
się na pokrytej igliwiem ziemi i dać wytchnienie utrudzonym członkom. Już tylko spuścić
czółno na wodę i spływać spokojnie z prądem, mając pełną swobodę podziwiania piękna
krajobrazu. Po krótkim odpoczynku Lee wstał i poczłapał w stronę ukrytego w gąszczach
czółna.
— Do diabła! — wrzasnął. — Chodź no tu i przyjrzyj się temu!
Earl zerwał się na nogi jakby poderwany sprężyną i podbiegł do brata; to, co zobaczył,
zaparło mu dech w piersiach. Z boku czółna szczerzyła się duża dziura, z wioseł pozostały
drzazgi, a drągi pychowe połamane były na kawałki. Bliższe oględziny ujawniły ślady
niedźwiedzich kęsów. Przeklęty niedźwiedź!
Nim Lee i Earl mogli wyruszyć w dalszą drogę, czekała ich żmudna naprawa czółna,
przy czym z narzędzi mieli tylko siekiery, a jako materiał — drzewo na pniu. W końcu jednak
załatali dziurę, wystrugali nowe wiosła, wyciosali i wygładzili nowe drągi pychowe.
Spływ w dół rzeki był dla nich fraszką, miłym odpoczynkiem po minionych trudach, a
kiedy mijali Karibu Creek, nie mogli nie powrócić myślami do tych makabrycznych jęków,
które ich tu prześladowały. Bez dalszych już przygód dotarli do domu w osadzie Unuk, nad
zatoką Unuk u wybrzeży Oceanu Spokojnego.
Następnego lata znów wyruszyli w górę rzeki, kierując się ku potokowi Rosomaka.
Znów musieli walczyć z bystrym prądem i — tak jak ubiegłego roku — obozowali nad poto-
kiem Karibu.
Kiedy rozbijali obóz, tematem ich rozmów były jęki leśnego włóczęgi. Rozważali
możliwość odnalezienia któregoś dnia jego kości bielejących w haszczach północnej puszczy,
ale złudne nadzieje odszukania butwiejących gnatów szybko się rozwiały. Gdy tylko noc
zapadła, dobiegł ich z drugiej strony potoku niski, niewyraźny jeszcze, dreszcz wzbudzający
jęk. Tajemnicze pojękiwanie to zbliżało się, to znów oddalało, aż wreszcie umilkło. Najwido-
czniej sprawca tych jęków był nieszkodliwy, bo odchodził pozostawiając ich w spokoju.
Ponieważ było sucho, bracia rozłożyli swoje śpiwory na ziemi, pod okapem świerko-
wych gałęzi i szybko pogrążyli się w sen. Późno w nocy Lee zbudził się; jego wyostrzone
zmysły wyczuły obecność czegoś nieznanego, czegoś groźnego. Otwarłszy oczy wpatrywał
się w mrok nocy i słuchał w napięciu; po chwili zdał sobie sprawę, że niewielka przestrzeń
między dwoma drzewami — przed chwilą pusta — wypełniła się czymś. Nie ruszając się,
tamując oddech, wodził Lee wzrokiem po zarysach tej ciemnej plamy. Była tuż przy nim...
górowała nad nim... Wolnym ruchem sięgnął po karabin leżący u boku... W tej samej chwili
zakotłowało się, zawrzało i coś wielkiego, potwornie wielkiego parsknęło mu w twarz. Kenai
rzucił się głośno szczekając, słychać było ciężki tupot, trzask łamanego podszycia, dzikie
warknięcia, ryki, wściekłe ujadanie, kłapanie zębów o zęby. Wrzeszcząc wygrzebali się obaj
mężczyźni ze swoich śpiworów i dla odpędzenia nocnej zjawy posłali w las parę kul.
Kiedy zapanował wreszcie spokój i bracia ochłonęli z wrażenia, podsycili ognisko i
nastawili kociołek z kawą. Senność ich opuściła i resztę nocy przesiedzieli komentując
przeżyte chwile. Rankiem Lee zauważył, że podczas nocnego zamieszania niedźwiedź prze-
walił się przez jego posłanie.
Tej jesieni, w powrotnej drodze z wyprawy po złote runo, ponownie obozowali nad
potokiem Karibu. Zastanawiali się, czy „Stękający Starzec” — tak bowiem przezwali tego
niesamowitego leśnego włóczęgę — kręci się w pobliżu i czy znów usłyszą jego nocną
serenadę.
Nadeszła pora spoczynku, a wraz z nią nadzieja na spokojną noc. Ale wiadomo —
nadzieja to matka głupich. Około północy znane przeklęte jęki rozległy się w puszczy, budząc
utrudzonych mężczyzn. Zdawało się, że niedźwiedź wędruje w ich stronę idąc brzegiem
potoku. Chwile ciszy przerywała nowa seria jęków, za każdym razem z innego miejsca. Nagle
niedźwiedź, widać, przystanął, bo postękiwania rozlegały się raz za razem, za każdym chyba
oddechem. Widocznie ucztował i jedząc stękał. Po pewnym czasie począł się oddalać; jęki
cichły i zaległa głucha cisza.
O świcie bracia postanowili dokładnie zbadać okolicę. Po brzegach potoku walały się
łososie zgniecione łapami żerujących niedźwiedzi, ale na ubitych szlakach niedźwiedzich
pojedyncze tropy były trudne do rozpoznania; owszem, znać było parę wyjątkowo wielkich
śladów, ale czy pozostawił je Stękający Starzec — nie mogli wiedzieć. I tak, idąc niedźwie-
dzim szlakiem, doszli bracia do miejsca, gdzie mech i ziemia wydarta pazurami odsłaniały
kawałek skały. Doświadczeni poszukiwacze stwierdzili, że był to kwarc. Oczyszczając dalej
skałę przekonali się, że przypadkiem trafili na żyłę kruszcową; czym prędzej zawrócili do
obozu po konieczny sprzęt z zamiarem dokładniejszych oględzin tego miejsca. Kiedy wracali
z powrotem, niedaleko miejsca dokonanego odkrycia Kenai znienacka skoczył w gąszcze
rosnące tuż przy szlaku... i nagle uszu ich dobiegły nieomylne odgłosy walki z niedźwie-
dziem.
Słyszeli groźne warczenie, skowyt, szczękanie kłów, trzask łamanego podszycia, koły-
sanie się krzaków, ale mimo że walka toczyła się zaledwie o kilka kroków od nich, żaden z
braci nie dojrzał niedźwiedzia. Słyszeli tylko te same straszne jęki — był to znowu Stękający
Starzec.
Nigdy przedtem nie spotkali się z nim na tak bliską odległość, a jednak pozostał
niewidoczny. Gdzież on mógł być, kiedy przechodzili tędy tak niedawno? Może oczekiwał
ich czając się przy szlaku? Zbadane tropy pozwoliły stwierdzić jego nie spotykaną wielkość,
więc jeżeli rzeczywiście czatował na nich, to świadomość tego nie była zbyt przyjemna.
Wobec późnej pory — bo już cienie wydłużały się coraz bardziej, zapowiadając szybkie
nadejście zmierzchu — bracia powrócili do obozu, gdzie czuli się bezpieczniejsi w świetle
płonącego ogniska. Rychło i Kenai nadbiegł zdrów i cały.
Ich następne spotkanie ze Stękającym Starcem nastąpiło w ciągu lata 1935 roku, kiedy
obaj bracia i ich wspólnik, Jack Latimer, udawali się ku źródłom potoku Rosomaka, gdzie
mieli swoje działki odkrywcze. Jak corocznie, przerwali tę ciężką podróż, by odpocząć nad
potokiem Karibu.
Lee i Jack udali się zaraz na miejsce odnalezionej żyły kruszcowej, podczas gdy Earl
czółnem popłynął do ujścia potoku. Earl nie zamierzał zapuszczać się daleko, pozostawił więc
karabin w czółnie, by w najbliższym sąsiedztwie zbadać skaliste podłoże gruntu. Szedł
wąskim szlakiem między gęstymi haszczami, porastającymi brzegi rzeki Unuk. Nagle z
gąszczów dobiegło go głośne chrapnięcie — przeraźliwie blisko!... Earl zdrętwiał na samą
myśl, że jego jedyną bronią w tej krytycznej chwili jest małokalibrowy, jednostrzałowy
sztucerek, którego używał polując na pardwy.
To chrapnięcie równało się wypowiedzeniu wojny, zapowiadało walkę i zamieszanie.
Sytuacja wielce nieprzyjemna. Earl dokładnie widział, jak kołyszą się krzaki w miejscach,
gdzie przedzierał się idący na niego niedźwiedź. O, znów chrapnięcie! Chwila ciszy i ten
potępieńczy jęk! Nie było wątpliwości — był to Stękający Starzec, jeden z największych i
najzłośliwszych grizzly w okolicach rzeki Unuk. I ten niedźwiedź szedł wprost na niego,
człowieka właściwie bezbronnego. Cierpła skóra, serce waliło niczym młot.
Zarośla były tak gęste, że Earl jedynie na udeptanym szlaku niedźwiedzim mógł
widzieć na odległość dwóch do trzech metrów. Jakże żałował, że nie było przy nim wiernego
Kenai — teraz, w tej groźnej chwili, kiedy linia falujących krzaków zbliżała się nieuchronnie,
zdradzając sunącego grizzly.
Chwytając się jedynego środka obrony, Earl strzelił w kierunku poruszających się
zarośli. Niedźwiedź przystanął — jęknął. Earl uchodził już szlakiem ładując broń. Stękający
Starzec znów ruszył naprzód, przedzierając się gęstwiną wzdłuż szlaku. Nowy strzał —
niedźwiedź stanął. I tak kierowali się ku rzece; Earl cofał się ładując na przemian broń i
strzelając — ale tak, by nie trafić bestii. Kulka sztucera mogła jedynie sprowokować atak,
którego należało uniknąć.
Krzaki falowały gwałtownie w odległości paru metrów od wycofującego się w pośpie-
chu Earla; po każdym strzale niedźwiedź przystawał, a potem ruszał znowu, chrapiąc,
charcząc i jęcząc. Ach, te straszne jęki! A tu naboje już na wyczerpaniu.
Nareszcie rzeka! Earl biegiem puścił się w kierunku czółna, przeskakując większe
kamienie, rozrzucone na żwirowatej łasze. Dobiegł zziajany i podniecony do zbawczego
czółna, pewną ręką uchwycił karabin i, gotów stawić czoła atakującemu niedźwiedziowi,
czekał... Ale Stękający Starzec nie pokazał się. Podszedł gęstwiną do skraju puszczy, gdzie
przez blisko pół godziny buszował po haszczach jęcząc nieprzerwanie.
Earl wsiadł do czółna i odpłynął do obozu. Cześć tajemnicy została już wyjaśniona.
Stękający Starzec — był to grizzly z krwi i kości, i to wyjątkowo wielki. Nie był nieszkodli-
wy, jak ongiś bracia sądzili. Byli już pewni, że próbował wciągnąć ich w zasadzkę tego dnia,
kiedy się czaił tuż przy szlaku. Wówczas... gdyby nie Kenai... A dziś? Z całą agresywnością
szedł śladem uzbrojonego człowieka.
Ale czemuż się włóczył przeważnie po nocy? Dlaczego tak unikał ukazania się? I
dlaczego tak potwornie stękał? Siedząc wokół obozowego ogniska, rozważali te pytania w
ciągu długich nocnych godzin — pytania, na które nie znaleźli odpowiedzi.
Tego roku późno wracali znad potoku Rosomaka — pod koniec października. Od pięciu
tygodni mróz szczypał ich twarze i ścinał lodem przybrzeżne wody. Szczyty górskie bieliły
się śniegiem, a kiedy wpłynęli na rzekę Unuk, dął mroźny, porywisty wiatr i kłębiła się
zamieć śnieżna.
Mimo przykrej już pogody trójka wspólników nie wracała jeszcze na zimowe leże do
osady. Wobec wzmożonej aktywności poszukiwaczy złota w okolicach Unuk, postanowili
zainteresować się dokładniej odkrytą żyłą kruszcową w górze potoku Karibu i poświęcić jej
nieco pracy.
Przybywszy na miejsce dawnych obozowisk, ustawili namiot i ruszyli do swojej odkry-
wki. Już na początku szlaku stwierdzili, że wobec wielkiej liczby łososi ściągnęły tu nie-
dźwiedzie z całej chyba okolicy. Tylu krzyżujących się tropów, śladów pozostawionych przez
żerujące na rybach grizzly, żaden z nich w życiu nie widział. Jasne było, że jeśli mieli tu
pozostać i pracować nad odkrywką, musieli wybudować szałas.
O zmierzchu, zadowoleni z postępów budowy, ułożyli się do snu, ale nie było im dane
odpocząć tej nocy, bo Stękający Starzec odwiedził ich znowu.
Wierny swemu przyzwyczajeniu, czekał, aż usną, nim rozpoczął swoją szarpiącą nerwy
serenadę. Bestia za każdą wizytą stawała się coraz śmielsza. Cienkie brezentowe ścianki
namiotu nie były żadnym zabezpieczeniem, a niedźwiedzie westchnienia i jęki stawały się
coraz głośniejsze, coraz bliższe.
Lee, Earl i Jack przygotowani byli jednak na ewentualne odwiedziny. Nagromadzili
duży zapas suchego drzewa i niebawem przekonali się, jak dobrze być przewidującym, gdyż
tym razem Stękający Starzec wlazł niemal w obręb obozowiska. Raz za razem Kenai odpę-
dzał go i tylko nawoływanie Lee powstrzymywało psa od dalszego ścigania intruza, który
uporczywie powracał na sam skraj oświetlonego ogniskiem koła. Mężczyźni siedzieli z bronią
gotową do strzału, na zmianę dorzucając suszu do ognia. Chwilami zdawało im się, że go wi-
dzą, ale cienie były złudne — nie chcieli strzelać na tak bliską odległość nie mając pewności,
że strzał będzie śmiertelny.
Wreszcie Stękający Starzec powędrował w głąb puszczy; bolesne jęki cichły zwolna, aż
w końcu zamarły.
Podnieceni poszukiwacze stracili ochotę do snu. Skoro świt zabrali się z zapałem do
dalszej pracy nad ukończeniem budowy szałasu. Żaden z nich nie życzył sobie drugiej podo-
bnej nocy.
Szałas nie był piękny w swej linii ani obszerny, ale przed wieczorem był już gotów —
cztery ściany z grubych kloców, pokryte takimże dachem, z dziurą w ścianie, zamiast drzwi,
przez którą człowiek mógł się wczołgać do środka, ale niedźwiedź nigdy.
Teraz mimo wszystkich niedźwiedzi, na czele ze Stękającym Starcem, który jęczał
potępieńczo po nocach, praca nad odkrywką postępowała raźno naprzód. Ale rzadko oddalali
się w pojedynkę, a broń była zawsze w pogotowiu.
Wkrótce ukończyli wszystkie wstępne roboty, a że zima była za pasem, postanowili nie
zwlekając wracać do domu. Przed opuszczeniem obozu Earl zdecydował, że dla pewności
należałoby oznaczyć działkę odkrywczą słupkami rozpoznawczymi. Był to zwyczaj pocho-
dzący jeszcze z okresu gorączki złota; a choć w okolicy, gdzie poszukiwacze znali się nawza-
jem, nie było to konieczne, to jednak wobec możliwości napływu obcych przybyszów ten
środek ostrożności był właściwie rozsądny.
Biorąc do ręki karabin i przywołując Kenai, Earl poszedł po raz ostatni do odkrywki.
Tam wybrał niewielkie drzewko i ściął je na wysokości metra od ziemi, obciosał boki pnia, by
nadać mu kształt kwadratowy, i wygładził. Klęcząc na ziemi zaczął ryć nożem nazwisko i
datę; karabin stał oparty o sąsiednie drzewo, a pies leżąc obserwował szlak.
Nagle z groźnym warknięciem, szczerząc kły, z sierścią zjeżoną niczym szczotka, Kenai
wichrem przeleciał koło Earla, który poderwawszy głowę z przerażeniem zobaczył wypadają-
cego z gęstwiny ogromnego, jednookiego niedźwiedzia o rozwartej paszczy, skrzywionej
jakimś potwornym grymasem. Kenai szalonym susem rzucił mu się do gardła. Niedźwiedź
przystanął na chwilę, by machnięciem łapy odrzucić od siebie dzielnego psa, który zataczając
w powietrzu łuk padł w niedalekie krzaki. Te sekundy pozwoliły Earlowi stanąć na nogi,
jednym ruchem chwycić broń, obrócić się i z biodra strzelić w chwili, kiedy lufa była zale-
dwie o kilkanaście centymetrów od masywnej łopatki zwierza.
Po strzale Earl odskoczył, olbrzymia masa charcząc przewaliła się tuż koło niego, by
runąć na całą swą długość. Od upadku zadudniła ziemia, a niedźwiedź wydał z siebie długi,
głośny, jękliwy płacz. Był to Stękający Starzec.
Nim Earl zdążył strzelić po raz drugi, niedźwiedź wstał i charcząc z furią zwrócił się w
stronę swego prześladowcy; ten posłał drugą kulę w gruby kark, która znów zwaliła kolosa na
ziemię barwiąc ją krwią. Ale grizzly kurczowo trzymał się życia, nie chciał ginąć. Zerwał się
rycząc z bólu i usiłował obrócić się w kierunku Earla. A jemu ostatnia kula została w
magazynie, Kenai nie wchodził w grę, toteż ta kula ostatnia musiała zadać śmierć.
Grizzly, krztusząc się ochryple, stał zwrócony bokiem w stronę Earla. Celując za ucho
wystrzelił Earl w momencie, kiedy Kenai, żywy i zdrów, skokiem wylądował na grzbiecie
niedźwiedzia, który osunął się bezwładnie ze strasznym przedśmiertnym jękiem.
Pies zapamiętale szarpał zwierza; Earl stał jak wrośnięty w ziemię, na drżących jeszcze
nogach, z bezużytecznym już karabinem w garści. Jęczący włóczęga znad Karibu Creek
konał...
Kiedy Stękający Starzec wydał ostatnie tchnienie, Earl podszedł, by obejrzeć z bliska
najszkaradniejszy okaz zwierzęcia, jaki kiedykolwiek dane mu było oglądać. Potworna masz-
kara była niemal goła, bo skórę grubości podeszwy pokrywał tylko gdzieniegdzie rzadki włos.
Olbrzymi niekształtny łeb świecił jednym okiem — w miejscu drugiego widoczna była tylko
straszna blizna. W przekrzywionej szczęce brakowało wielu zębów, pozostałe były połamane
lub nadpsute. Sam widok tego martwego odrażającego potwora wywoływał lęk.
Earl jedynie pobieżnie obejrzał niedźwiedzia. Mdły zapach świeżej krwi unosił się w
powietrzu, nie było to więc bezpieczne miejsca dla człowieka mającego w ręku bezużyteczną
broń. Wołając psa Earl ruszył do obozu. Kenai odchodził niechętnie; mścił się nad trupem,
szarpał go i targał, aż wreszcie posłuszny wołaniu poszedł w ślady swego pana; stawał
jeszcze, oglądał się, warczał jakby rzucając niedźwiedziowi wyzwanie.
Po lekkiej przekąsce cała trójka poszukiwaczy powróciła dla dokonania dokładnych
oględzin Stękającego Starca, który prześladował ich przez trzy lata. Patrząc na potwora o
zdeformowanym, zeszpeconym blizną łbie i przenosząc wzrok tam, skąd rozpoczęła się
szarża, doszli zgodnie do wniosku, że grizzly ten był łowcą ludzi, mordercą, który rozmyślnie
chciał podejść Earla — szedł tak cicho, że nawet pies go nie słyszał. Zadrżeli na myśl o
niebezpieczeństwie, na jakie się narażali, uważając go za nieszkodliwego niedźwiedzia.
Cała trójka z trudnością zdołała przewalić go na bok. Na łopatce odnaleźli wlot
pierwszej kuli, druga siedziała w karku. Skóra żadnej nie miała wartości, postanowili więc
zabrać ze sobą tylko czaszkę jako curiosum i prawą łapę jako dowód rozmiarów kolosa.
Jack wziął się do oprawiania głowy swym myśliwskim nożem, ale skóra na karku była
tak gruba, twarda i mocna, że w końcu musiał użyć siekiery. Dopiero kiedy ściągnęli skórę z
czaszki, wyjaśniła się reszta tajemnic związanych ze Stękającym Starcem. Stwierdzili też, że
ostatnia kula — ta śmiertelna — przeszyła mózg.
W miarę oczyszczania czaszki z mięsa i chrząstek przyczyna wrogiego stosunku
Stękającego Starca do ludzi stawała się jasna. Część prawej strony czaszki, łącznie z kością
nadoczodołową, była odstrzelona strzałem na sztych wiele lat wstecz. Inna kula, ze strzału
bocznego, utkwiła powyżej prawego oka, jeszcze inna zadrasnęła podstawę czaszki. Ale
najbardziej zadziwiająca była szczęka. Prawy stos szczękowy był całkowicie zgruchotany i
choć rana z zewnątrz zagoiła się zupełnie, to jednak kości szczękowe były odgięte, przez co
nie stykały się.
W czaszce znaleźli dwie kule kalibru. 33, a w chrząstce pod szczęką trzy kule rewolwe-
rowe kalibru. 38. Właśnie Frobisher, który w tak tajemniczych okolicznościach przepadł
dwanaście lat temu, posiadał broń tego kalibru. Wyprawa, która go poszukiwała wzdłuż rzeki
Unuk, idąc śladami jego obozowych popiołów dotarła nad potok Karibu, gdzie wszelki ślad
po nim zaginął. Uprzytamniając sobie pozycję, w jakiej człowiek musiał się znajdować, by
ulokować trzy kule pod szczęką niedźwiedzia, łatwo pojąć, jak tragiczny był koniec Frobi-
shera.
Następnego lata Jack odnalazł część kręgosłupa Stękającego Starca i stwierdził, że w
pewnym okresie swego życia bestia miała strzaskany krzyż — cztery kręgi zrosły się z
dwoma strzaskanymi żebrami w jedną twardą masę kostną. Przednia łapa tego potwora
mierzyła trzydzieści centymetrów, czaszka zaś czterdzieści i pół centymetra długości i
dwadzieścia siedem centymetrów szerokości.
Czaszkę tę, wystawioną w muzeum w Ketchikan na Alasce, oglądałem z bliska i
wierzyć mi się nie chciało, by zwierz mógł wyżyć dwanaście lat po tylu niemal śmiertelnych
ranach, a w szczególności z taką potrzaskaną szczęką.
Nic też dziwnego, że Stękający Starzec nienawidził człowieka; nic też dziwnego, że tak
potępieńczo jęczał.
JAROSŁAW POTOCKI
WIERNY DRUH Z DESZCZOWEJ PRZEŁ
ĘCZY
YUKON był pięknym psem. Należał do tej tak cenionej na dalekiej północy rasy
Huskich znad rzeki McKenzie, rasy psów pociągowych wsławionej na równi z rasą Male-
mutów w okresie gorączki złota, opiewanej przez Jacka Londona i Olivera Curwooda oraz
poetę Alaski i Kanady — Roberta Service'a.
Yukon był emerytowanym już przodownikiem zaprzęgu psów Toma Fletchera — tylko
dlatego, że biedak był głuchy jak pień. Fakt ten jednak nie przeszkodził mu w uratowaniu
swego pana od strasznego kalectwa, a może nawet od niechybnej śmierci pod pazurami
alaskańskiego brunatnego niedźwiedzia.
Yukon miał piękne sterczące uszy — cecha nadająca piętno czujności i zawadiactwa
rasowym psom dalekiej północy. Kiedyś uszy te były najczulsze na szlaku. Ale psu nie po-
trzeba uszu, kiedy bystrym wzrokiem może wypatrzyć niedźwiedzia lub wyczuć go węchem,
bo gorzka woń tego zwierzęcia, przykra niczym smród padliny, drażni wyostrzony zmysł
powonienia. A gdyby nawet pies był nie tylko głuchy, ale ślepy i pozbawiony węchu, to jakiś
wrodzony szósty zmysł przestrzegłby go o obecności groźnego wroga.
Tom był wściekły, gdyż spóźnił się z ustawianiem swojej linii sideł. Minął już pierwszy
tydzień grudnia i zdawało się, że wszystkie moce natury sprzysięgły się przeciw niemu, by
mu utrudnić robotę.
Zapadał wczesny zimowy zmierzch, kiedy dotarł do jednego ze swoich szałasów pobu-
dowanych na linii sideł, by z przerażeniem stwierdzić, że grasował w nim niedźwiedź.
Śladów jego bytności było pełno: potłuczone okno, część dachu zerwana, połamana prycza i
śpiwór porwany w strzępy; mały blaszany traperski piecyk spłaszczony mocarną łapą
niedźwiedzią, puszki konserw podziurawione kęsami, a ich zawartość — fasola, ryż i mąka
— rozsypane po całej podłodze. Nieproszony gość nie pozostawił nawet jednej puszki nie
tkniętej, która mogłaby służyć Tomowi za garnek do gotowania kawy. To było szczytem
niedźwiedziej bezczelności.
Tom szpetnie zaklął, a psy głucho warknęły widząc olbrzymie tropy niedźwiedzia tak
wyraźnie odbite w śniegu. Rzeczywiście, nie było najmniejszej wątpliwości — to brunatny
niedźwiedź był sprawcą szkody. Yukon dokładnie obwąchał tropy, przy czym na grzbiecie
zjeżyła mu się sierść, i warknął groźnie jakby rzucając niewidzialnemu wrogowi wyzwanie.
Po chwili cicho zaskomlał wyrażając może w ten sposób Tomowi swoje psie współczucie.
— Tak, Yukonie — rzekł Tom kładąc rękę na głowie wiernego stworzenia — przeklęty
brunatny niedźwiedź! A spójrz no na ten bałagan, zejdzie mi chyba cały dzień, zanim dopro-
wadzę budę do porządku i jako tako załatam tę dziurę w dachu.
Duże poczciwe psisko usunęło łeb spod ręki pana, by delikatnie uchwycić ją zębami i
leciutko przytrzymać w pysku. Była to najczulsza pieszczota Yukona.
— Tam, do licha, chciałbym tego wandala poczęstować kulą, ale sądzę, że zaległ już w
gawrze na okres zimy; ślady wcale nie są świeże.
Pies puścił trzymaną rękę, powęszył ślady i zawarczał przeciągle, potem ruszył tropami
zwierza, oglądając się, czy aby pan jego podąża za nim.
— Nie, mój poczciwy Yukonie, nie mogę iść za nim o tej późnej godzinie. Już prawie
ciemno, a poza tym niedźwiedź na pewno zapadł w sen zimowy, założyłbym się o to!
Przecież nie znajdzie żeru o tej porze roku.
Yukon nie mógł słyszeć głosu Toma, ale jakimś niesamowitym instynktem zawsze
rozumiał, co mówił jego pan. Siadł więc na zadzie i przyglądał się, jak Tom wyprzęga psy i
przywiązuje na noc do drzew. A Yukon dobrze pamiętał, że swego czasu był chlubą zaprzęgu
psów z Deszczowej Przełęczy.
Podziwiali go ludzie, ale pieszczoty i smakołyki rozdawane przez myśliwych i rybaków
odwiedzających domek traperski nad jeziorem Pontilla nie zawróciły mu w głowie. A prze-
cież niejeden pierwszorzędny pies pociągowy stał się przez podobne postępowanie bezuży-
teczny na szlaku.
Dawniej Yukon był dumny, kiedy wkładał łeb w obrożę zaprzęgu i utrzymywał sforę
szybkich długonogich Husky w ryzach psiej dyscypliny. Pełen powagi, jak na przodownika
przystało, wstrzymywał się od szarpania, skomlenia i wyrywania się do przedwczesnego
biegu, ale z chwilą kiedy padała komenda: Mush! wypuszczająca zaprzęg na szlak, muskuły
Yukona rozkręcały się niczym stalowe sprężyny, wyrzucając go do przodu — i pociągał za
sobą resztę zaprzęgu, zgraję jak gdyby goniących go psów.
Dawniej był dumny, że przewodzi tej sforze, był dumny, kiedy na komendę: Gee! lub
Haw! skręcał niezwłocznie w prawo lub lewo.
Trzeba bowiem wiedzieć, że wartość użytkowa zaprzęgu psów zależy wyłącznie od
przodownika, gdyż poganiacz nie ma żadnej kontroli nad całością i musi polegać jedynie na
posłuszeństwie, jakie mu okazuje przodownik. Niech prowodyrem będzie pies nie słuchający
rozkazów, to poganiacz nigdy nie opanuje swego zaprzęgu.
Swego czasu Yukon był przodownikiem, dla którego słowo pana było prawem, sam zaś
rządził zaprzęgiem jak tyran. Pies, który nie wywiązywał się odpowiednio ze swej pociągo-
wej roboty, objawiał lenistwo albo też powodował zamęt, niezwłocznie miał do czynienia z
ostrymi kłami Yukona. Jego reakcje były szybkie i skuteczne.
Po latach wiernej służby Yukon zaczął ignorować komendy dawane na szlaku. Toma
intrygował wielce ten fakt, a że nie należał do ludzi karzących psa za nieposłuszeństwo bez
uprzedniego zbadania przyczyny, znosił cierpliwie spowodowane tym trudności i kłopoty.
Dopiero po pewnym czasie zrozumiał, że stary wierny ulubieniec ogłuchł i nie mógł już
słyszeć rozkazów.
Tom był w rozpaczy, kiedy po raz pierwszy od lat zmuszony był pozostawić starego
druha w domu wraz ze szczeniakami i zająć się wyszkoleniem nowego przodownika dla
swego zaprzęgu. A Yukon?... Yukon był niepocieszony, kiedy jego pan i reszta sfory, której
tak długo przewodził, wyruszyli na szlak bez niego. Wył bez przerwy cały dzień i noc, wył
żałośnie, tęsknie, a towarzysze Toma nie byli w stanie go uspokoić. Chcąc go pocieszyć wzię-
li psa do mieszkania, by leżał sobie na rozciągniętej przed kominkiem skórze, ale wszystkie
ich zabiegi nie odniosły skutku. Biedak skowyczał i piszczał. We śnie skomlił cichutko, a
kiedy nastał dzień, wydał radosny skowyt, jak zawsze, gdy miał wyruszyć na szlak. Na ten
widok zahartowani w bólu, twardzi jak granit traperzy smutno kiwali głowami litując się nad
dolą Yukona.
Żaden z „chłopów z kwaśnego ciasta” * nie widział, kiedy i jak Yukon wymknął się z
chaty i biegiem ruszył na szlak śladem zaprzęgu. U schyłku zimowego dnia dopędził Toma na
jego drugim nocnym postoju. Tom czule objął wierne zwierzę tuląc je mocno do szerokiej
piersi i dwie wstydliwe łzy zakręciły mu się w oczach. Był twardym chłopem, ale serce miał
miękkie.
— Dobrze, stary druhu, już nigdy nie pozostawię cię w domu, będziesz nadal przewo-
dził zaprzęgowi biegnąc sobie swobodnie na przedzie, choć o mnie powiedzą, żem zbzikował
do reszty.
Tom nie wiedział jeszcze wówczas, że nastanie czas, kiedy będzie błogosławił obecność
psa, wiernego towarzysza i przyjaciela na szlakach bezludnej Alaski.
W ciągu nocy doprowadził teraz do ładu zniszczony szałas, by rankiem wyruszyć w
dalszą drogę i ukończyć rozstawianie paści.
Po pierwszym ostrym rannym biegu psy przeszły w wyciągnięty kłus, by po godzinie
nagle, bez słowa zachęty, ruszyć szaleńczym biegiem. Tom szybkim ruchem włączył hamulec
u sań, łamiąc sobie jednocześnie głowę nad przyczyną tego nagłego szusu.
— Może kujot lub ryś, a może łoś? — rzucił głośno w stronę zaprzęgu, który nagle
przystanął. To nowy przodownik, nie przyzwyczajony jeszcze do konieczności utrzymania
zaprzęgu w wyciągniętej jak struna linii, stanął i dopuścił do tego, że psy zbiły się w bezładną
kupę, plącząc się w głównej pociągowej linie i skręcając szleje.
Tom wrzasnął na psy, winny zamieszania przodownik skoczył do przodu, pociągając
tym samym część psów, którym udało się wywikłać z tej plątaniny. Po chwili zaprzęg stanął
w ordynku z poskręcanymi tylko szlejami. Tom podszedł do psów, wyrównał uprząż i w
trakcie roboty zauważył ogromne tropy niedźwiedzia, przecinające szlak, a będące powodem
całego zamieszania.
Yukon, który biegł truchtem na przedzie, zawrócił raptem w stronę Toma warcząc i
szczerząc kły. — Fiu — gwizdnął przez zęby Tom — znowu ten przeklęty niedźwiedź włazi
mi w paradę, a jego tropy są tak świeże, że niemal ciepłe; ciekawe, dlaczego bestia nie zaległa
jeszcze w gawrze.
* Określenie: chłop z kwaśnego ciasta — oznacza w gwarze kanadyjskich traperów doświadczonego,
dzielnego człowieka. (Przyp. red.).
Yukon spoglądał w stronę niedalekiego potoku i węszył górnym wiatrem, Tom bacznie
przypatrywał się psu. — No tak, piesku, dałeś mi odpowiedź. Teraz przypominam sobie, co
mi mówił jeden z przewodników, że zabili łosia w dolince koło strumienia, i założyłbym się,
że stary miś obżera się resztkami jego szkieletu.
Yukon otarł się o nogę swego pana, reszta psów skomlała niespokojnie. Tom, jakby
pobudzony przez psa do czynu, wyciągając z sań stary karabin spoglądając nań z dość powąt-
piewającą miną. — Nigdy nie próbowałem tego grata — mruczał trochę do siebie, a trochę do
psa. — Dostałem go od tego faceta razem z całym urządzeniem obozowym, które od niego
kupiłem. Nie spodziewałem się spotkać z niedźwiedziem o tej porze roku, ale klnę się na
duchy mych przodków, że wolałbym mieć w ręku mój stary karabin, a nie tę przedpotopową
pukawkę.
Uwiązał zaprzęg do drzewa, by nie mieć z jego strony niespodzianek z chwilą, kiedy
pójdzie w las za niedźwiedziem. — Muszę dostać tego diabła — mruknął biorąc do ręki broń
— w przeciwnym razie nawarzy mi szkody, ile razy dorwie się do moich zapasów; obejdę się
bez takich wydatków.
Tymczasem Yukon wesoło machnął puszystym ogonem i ruszył śladem niedźwiedzia
oglądając się raz za razem.
— Żal mi ciebie, stary — zawołał Tom, ruchem ręki przywołując psa do nogi; posłu-
szny wezwaniu Yukon zawrócił. — Muszę ciebie również uwiązać, mój drogi; jesteś tak
głuchy, biedaku, że nigdy nie słyszałbyś mego wołania, a nie chcę, by cię bestia pokaleczyła.
Yukon posmutniał, opuścił łeb i ogon, a Tom wydobył z kieszeni kawał sznura i
założywszy psu obrożę zaprowadził go przed zaprzęg. Tu kazał mu się położyć i końcem
sznura przewiązał drzewo. Ten fortel chwycił; poczciwe psisko leżało spokojnie, może zda-
wało mu się, że znów czuwa nad swą ukochaną sforą Huskich.
Tom oddalał się śladami niedźwiedzia. Wkrótce zagłębił się w niewielki wąwóz,
ciągnący się równolegle do wysokich brzegów potoku i tu natknął się na niedźwiedzia
ucztującego przy resztkach zabitego łosia. W tym tak krytycznym momencie poczuł pod
kolanem mocne szturchnięcie i usłyszał ciche skomlenie. Odwrócił się na pięcie i ujrzał
Yukona stojącego tuż przy nim z urwanym sznurem wiszącym u obroży. Widać pies prze-
gryzł go niemal w mgnieniu oka. Tom był wyraźnie zirytowany. Przeklęty pies, zdradzi ich
obecność! Czyżby durny kundel nie wiedział, że niedźwiedzie mają słuch?
Nowe skomlenie Yukona zagłuszone zostało mocnym uderzeniem rękawicy po pysku.
W tej samej chwili zrozumiał Tom, że Yukon jeszcze nie zauważył brunatnego potwora,
szybko więc podniósł broń do ramienia, wycelował i pociągnął za spust... Zamiast huku
wystrzału... klapnięcie iglicy. Tego tylko brakowało!... Niewypał! Tom soczyście przeklinał
siebie, że wcześniej tej broni nie wypróbował.
Niedźwiedź podniósł ogromny łeb i spoglądał w ich kierunku. Tom w lot pojął, że
bezpieczniej będzie wyrwać się czym prędzej z tej opresji, toteż chyłkiem cofał się do tyłu.
Niedźwiedź słyszał jednak i widział, co się dzieje, potoczył się więc jak kula w stronę niefor-
tunnego myśliwego, by przepędzić nie proszonych gości ze swojego terenu. Był to ostatni
jego żer w tym śniegiem zasypanym świecie i niedźwiedź gotów był bronić swej śpiżarni za
wszelką cenę; przecież nie zalegnie w gawrze, dopóki nie pożre reszty padliny i ani pies, ani
dwunożny stwór nie będzie jej z nim dzielił. On tym intruzom pokaże!
Tom przystanął i strzelił z biodra... znów tylko klapnięcie, pewnie iglica za krótka. Cóż
było robić? Wziął nogi za pas i dał potężnego susa w kierunku jakiegoś drzewa, którego
najniższa gałąź znajdowała się na wysokości około trzech metrów. Ale byłby przegrał wyścig
o życie, gdyby nie Yukon, który w tej samej chwili rzucił się na spotkanie atakującego
niedźwiedzia i tym odwrócił jego uwagę od człowieka. Po paru sekundach niedźwiedź ze
zdwojoną furią puścił się za Tomem, ale wierny Yukon zatoczył półkole i zatopił ostre kły w
kosmatym zadzie.
Tymczasem Tom usiłował dosięgnąć zbawczego konara. Niedźwiedź znów zatrzymał
się, by strząsnąć z siebie natrętnego psa, ale Yukon był szybszy od niedźwiedzich pazurów i
uniknął ich morderczego uderzenia. Bestia znów ruszyła w kierunku człowieka, lecz Yukon
ponownie wszczepił się w szeroki zad. Niedźwiedź był już tak blisko człowieka, że przestał
zajmować się kąśliwym psem. Parł do przodu wlokąc psa za sobą, postawił drabinę * i prze-
dnią łapą machnął pod samą gałęzią, na której Tom bezpiecznie już siedział.
Ostre kły Yukona musiały przegryźć mocną i grubą skórę niedźwiedzia, bo zwierzę z
rykiem przypadło do ziemi chcąc zmiażdżyć tą nieznośną pijawkę, ale Yukona już nie było w
miejscu, gdzie potężna, wielkości szynki łapa wyrżnęła w śnieg. Olbrzym ganiał doskakują-
cego co rusz psa tam i z powrotem, trzykrotnie odbiegli blisko dwieście metrów od drzewa, a
kiedy niedźwiedź zawracał pod drzewo, zawracał i pies rwąc zębami boki i zad niedźwiedzia.
Tom trząsł się z zimna na zbawczej gałęzi i mruczał do siebie: — Uderzyłem biedaka za
to, że skomlał, a to on powinien był mnie ugryźć; jeśli będzie choć trochę pokiereszowany po
tej walce, to zasłużyłem na to, by mnie ktoś skopał porządnie.
Z zadowoleniem i z wielką ulgą stwierdził, że pies ma pewną przewagę nad niedźwie-
dziem; skorupa śnieżna unosiła jego ciężar, podczas gdy kolos grzązł w głębokim śniegu.
Dzięki tej okoliczności pies zawsze zdążył w porę uskoczyć, a Yukon pod tym względem
posiadał jakiś wręcz niesamowity instynkt.
Tom przeszło godzinę tkwił bezsilny na drzewie, podczas kiedy pod nim rozgrywała się
nierówna walka czworonożnego Dawida z czworonożnym Goliatem. Kiedy po raz czwarty
niedźwiedź pogonił za psem, ten po paru minutach wrócił pod drzewo sam, siadł dygocąc z
podniecenia i nieufnie spoglądał w stronę, gdzie zniknął niedźwiedź.
Tom zlazł z drzewa i serdecznym ruchem objął psa., który z oddaniem lizał go po
twarzy, spozierając jednocześnie przez ramię swego pana, czy aby wróg nie wraca.
— Mało brakowało, a byłoby już po mnie, tyś mi, stary przyjacielu, uratował życie! —
odezwał się Tom.
A pies, choć głuchy, oczami wchłaniał słowa swego ukochanego pana.
Mimo że otaczała ich zupełna pustka, Tom wytarł ukradkiem jakąś podejrzaną wilgoć
gromadzącą się w kącikach oczu i dziwny uśmiech zakwitł na jego ustach. On, „chłop z
kwaśnego ciasta”, zahartowany, twardy, który był świadkiem wielu tragedii, który już nie raz
spoglądał śmierci w oczy — płakał tuląc w ramionach głuchego psa!
Kiedy powrócili do zaprzęgu, psy skoczyły na nogi ujadając radośnie. Jeden z nich
pochwycił Yukona za puszystą sierść na karku, jakby zapraszał go do zabawy.
— Kundle, spokój! — krzyknął Tom. — Jeżeli kiedykolwiek któryś z was dorówna
Yukonowi nie tylko zaletami na szlaku, ale wiernością, oddaniem i poświęceniem, to wów-
czas będzie miał prawo do psiej radości i dumy.
* Postawić drabinę: stanąć na tylnych łapach. (Przyp. aut.).
SPIS TRE
ŚCI
Brown z Calaveras (Bret Harte)
02
Metzengerstein (Edgar Allan Poe)
08
Włóczęga znad Karibu Creek (Jarosław Potocki)
13
Wierny druh z Deszczowej Przełęczy (Jarosław Potocki)
20