Antologia Złota podkowa 49 Sarrasine i inne opowiadania

background image




SARRASINE

I INNE OPOWIADANIA

ZŁOTA PODKOWA 49

W


WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1960

background image


HONORÉ BALZAC

SARRASINE

BYŁEM pogrążony w głębokiej zadumie, jaka ogarnia każdego, nawet płochego czło-

wieka, pośród najhuczniejszej zabawy. Północ wybiła na wieży Elysée-Bourbon. Siedząc we
framudze okna, ukryty za fałdami jedwabnej portiery, mogłem do woli przyglądać się ogrodo-
wi pałacu, w którym spędzałem wieczór. Drzewa, na wpół pokryte śniegiem, odcinały się
słabo na szarym tle chmurnego nieba, zaledwie pobielonego księżycem. Oglądane na tle tej
widmowej atmosfery, podobne były nieco do owych upiorów na wpół zawiniętych w swoje
całuny; był to niby olbrzymi obraz słynnego T a ń c a s z k i e l e t ó w. Następnie, obracając
się w inną stronę, mogłem podziwiać taniec żywych! — wspaniały salon o ścianach złotych i
srebrnych, o błyszczących świecznikach jarzących się od świec. Tam kłębiły się, poruszały
najpiękniejsze kobiety Paryża, najbogatsze, najświetniej utytułowane, olśniewające, imponu-
jące, migocące diamentami, z kwiatami na głowie, na piersi, we włosach, usianymi na sukni
lub w girlandach u ich stóp. Lekki dreszcz rozkoszy, lubieżne ruchy, od których drżały koron-
ki, muśliny dokoła ich delikatnych bioder. Parę zbyt żywych spojrzeń przebijało tu i tam, ćmi-
ło światła, ogień diamentów i podsycało jeszcze nazbyt płomienne serca. Widziało się skinie-
nia głowy znaczące dla kochanków, a złowrogie dla mężów. Podniesione głosy graczy przy
każdym nieprzewidzianym obrocie, dźwięk złota mieszały się z muzyką, ze szmerem roz-
mów, aby do reszty oszołomić ten tłum, upojony wszystkim, co może być kuszącego na świe-
cie. Opary perfum i atmosfera powszechnego szału drażniły jeszcze rozigrane wyobraźnie.
Tak więc po prawej ręce miałem posępny i milczący obraz śmierci; po lewej, salonowe ba-
chanalie życia. Tu, natura zimna, martwa, w żałobie; tam ludzie w pełni radości. Ja, na grani-
cy tych obrazów tak różnych, które tysiąc razy powtarzając się na rozmaite sposoby czynią
Paryż miastem najzabawniejszym i najfilozoficzniejszym w świecie, przyrządzałem sobie
moralną sałatkę, na wpół ucieszną, na wpół posępną. Jedną nogą wybijałem takt, drugą —
zdawało mi się — tkwiłem w trumnie. Noga moja w istocie skostniała od zimnego podmuchu
koło okna. Rzecz dość częsta na balu; pół ciała marznie, gdy druga połowa odczuwa wilgotne
ciało salonu.

— Wszak to niedawno, jak pan de Lanty posiada ten pałac?
— Owszem. Będzie już blisko dziesięć lat, jak marszałek de Carigliano mu go sprze-

dał...

— A!
— Ci ludzie muszą posiadać olbrzymi majątek?
— Oczywiście że tak.
— Co za bal! Bezczelny zbytek!
— Czy pan myśli, że są tak bogaci jak Nucingen albo Gondreville?
— Ależ... czy pan tego nie wie?
Wychyliłem głowę i poznałem rozmawiających; byli z tej plejady ciekawych, którzy w

Paryżu zajmują się ustawicznie owymi: Czemu? Jak? Kto to? Co się to stało? Co ona zrobiła?
Zniżyli głos i oddalili się, aby rozmawiać swobodniej na samotnej kanapce. Nigdy plotkarze i
ciekawscy nie mieli bogatszej kopalni. Nikt nie wiedział, z jakich stron pochodzi rodzina de
Lanty, ani z jakiego handlu, z jakiej grabieży, z jakiego rozboju lub jakiego spadku pochodzi
majątek szacowany na wiele milionów. Wszyscy członkowie tej rodziny mówili po włosku,
po francusku, po hiszpańsku, po angielsku i po niemiecku na tyle dobrze, aby pozwolić przy-
puszczać, że musieli długo przebywać w tych rozmaitych krajach. Cyganie? Przemytnicy?

— Gdyby i diabły, powiadali młodzi wyjadacze, przyjmują cudownie.

background image

— Choćby hrabia de Lanty ograbił jakiegoś pohańca, ożeniłbym się z jego córką! —

wykrzyknął jakiś filozof.

Któż by się nie ożenił z Marianiną, dziewczyną szesnastoletnią, której piękność wciela-

ła bajeczne sny wschodnich poematów? Jak córka sułtana w bajce o C z a r o d z i e j s k i e j
l a m p i e, tak ona powinna by nosić zasłonę. Przy śpiewie jej bladły półtalenty wszystkich
Malibran, Sontag, Fodor, u których jedna dominująca zaleta zawsze niweczyła perfekcję cało-
ści, gdy Marianina umiała łączyć w równym stopniu czystość dźwięku, wrażliwość, trafność
gestu i akcentu, duszę i wiedzę, dokładność i uczucie. Dziewczyna ta była ideałem owej taje-
mnej poezji, wspólnego węzła wszystkich sztuk: poezji, uchodzącej zawsze przed tymi, któ-
rzy jej szukają. Słodka i skromna, wykształcona i dowcipna, jeżeli przy kim mogła gasnąć, to
chyba przy matce.

Czy spotkaliście kiedy owe kobiety, których triumfalna piękność urąga zębowi czasu i

które w trzydziestym szóstym roku wydają się pożądańsze niż mogły być piętnaście lat
wprzódy? Twarz ich jest niby namiętna dusza, iskrzy się; każdy jej rys lśni inteligencją; każda
pora posiada swoisty blask, zwłaszcza w świetle. Ich uroczne oczy wabią, odtrącają, mówią
lub milczą; chód ich jest niewinnie wyrafinowany, głos ich rozwija melodyjne bogactwa
najzalotniej słodkich i tkliwych tonów. Pochwała ich, wsparta na porównaniach, głaszcze naj-
drażliwszą próżność. Drgnienie ich brwi, najlżejszy błysk oka, ściągnięcie ust budzą grozę w
tych, którzy w takiej kobiecie złożyli swoje życie i szczęście. Niedoświadczona w miłości,
wrażliwa na słowa, młoda dziewczyna może dać się uwieść, ale — dla tego rodzaju kobiet —
mężczyzna musi umieć, jak pan de Jaucourt, nie krzyczeć, kiedy schowanemu w alkowie po-
kojówka zmiażdży dwa palce drzwiami. Kochać te przemożne syreny, czyż nie znaczy sta-
wiać na kartę swoje życie? I oto może czemu kochamy je tak namiętnie! Taka była hrabina de
Lanty.

Filippo, brat Marianiny, miał — jak siostra — cudowną urodę po matce. Aby wszystko

zawrzeć w jednym słowie, młody ten człowiek był żywym obrazem Antinousa, przy delika-
tniejszych formach. Ale jak te szczupłe i delikatne proporcje cudownie godzą się z młodością,
kiedy oliwkowa cera, energiczne brwi i płomień aksamitnego oka wróżą męskie namiętności i
górne myśli! Jeżeli Filippo żył w sercu wszystkich młodych panien jako mężczyzna, żył
znowuż w pamięci wszystkich matek jako najlepsza partia we Francji.

Uroda, majątek, inteligencja, wdzięk tych dwojga dzieci pochodziły wyłącznie od

matki. Hrabia de Lanty był mały, brzydki i wątły, posępny jak Hiszpan, nudny jak bankier.
Uchodził zresztą za głębokiego polityka, może dlatego, że się śmiał rzadko i że zawsze cyto-
wał Metternicha albo Wellingtona.

Ta tajemnicza rodzina miała cały urok poematu lorda Byrona, którego zawiłości tłuma-

czyła każda osoba wielkiego świata odmiennie; hymn ciemny i wzniosły w każdej strofie.
Dyskrecja, jaką oboje państwo de Lanty zachowywali co do swego pochodzenia, co do swej
przeszłej egzystencji i swoich stosunków w czterech częściach świata, niedługo była w Pary-
żu przedmiotem zdziwienia. Nigdzie może nie urzeczywistnia się lepiej aksjomat Wespazja-
na. Tutaj nawet dukaty splamione krwią i błotem nie zdradzają nic, a wcielają wszystko. Byle
wielki świat znał cyfrę twego majątku, umieści cię między sumami, które ci są równe; nikt nie
żąda pokazania twoich pergaminów, ponieważ każdy wie, jak mało one kosztują. W mieście,
w którym problemy społeczne rozwiązują się za pomocą zrównań algebraicznych, awantur-
nicy mają wszelkie szanse. Gdyby nawet ta rodzina pochodziła z Cyganów, była tak bogata,
tak urocza, że wielki świat mógł doskonale przebaczyć jej drobne sekrety. Ale — na
nieszczęście — zagadkowa historia rodu Lanty stanowiła ustawiczny przedmiot ciekawości,
dość podobny do romansów Anny Radcliffe.

Obserwatorzy — owi ludzie, którym zależy na wiadomości, w jakim magazynie kupuje-

cie świeczniki lub którzy was pytają o cenę komornego, kiedy się im podoba wasz apartament
— uważali, od czasu do czasu, wśród zabaw, koncertów, balów, rautów wydawanych przez

background image

hrabinę obecność dziwnej postaci. Był to mężczyzna. Pierwszy raz kiedy się pojawił w pała-
cu, było to podczas koncertu; rzekłbyś, że go ściągnął do salonu czarodziejski głos Marianiny.

— Od jakiejś chwili zimno mi jest — rzekła do sąsiadki dama siedząca blisko drzwi.
Nieznajomy, który stał obok tej kobiety, odszedł.
— To szczególne! Gorąco mi — rzekła ta kobieta po odejściu nieznajomego. —

Weźmiesz to może za szaleństwo, ale nie mogę się pozbyć myśli, że to mój sąsiad, ten czarno
ubrany pan, który właśnie odszedł, był przyczyną tego zimna.

Niebawem przesada zwyczajna ludziom z wielkiego świata zrodziła i nagromadziła

najpocieszniejsze pomysły, najdziwaczniejsze określenia, najdziksze bajki na temat tajemni-
czej osobistości. Nie będąc — w ścisłym znaczeniu — wampirem, gulem, humunkulusem,
rodzajem Fausta albo leśnego Puka, miał on, zdaniem ludzi zamiłowanych w fantastyczności,
coś ze wszystkich tych uczłowieczonych postaci. Zdarzał się tu i ówdzie jakiś Niemiec, który
brał za rzeczywistość te sprytne żarciki paryskiej plotki. Obcy był po prostu starcem. Wielu z
tych młodych ludzi, nawykłych rozstrzygać co rano przyszłość Europy w paru dowcipnych
powiedzeniach, chciało widzieć w nieznajomym wielkiego zbrodniarza, posiadacza olbrzy-
mich skarbów. Romansopisarze opowiadali życie tego starca i podawali doprawdy ciekawe
szczegóły okropności popełnionych przez niego w czasach, gdy był w służbie księcia Mysory.
Bankierzy, ludzie bardziej pozytywni, komponowali swoją bajkę: — Ba! — powiadali wzru-
szając litościwym ruchem szerokimi ramionami — ten mały staruszek to g ł o w a g e n u-
e ń s k a!

— Proszę pana, jeśli to nie jest niedyskrecją, czy mógłby mi pan wytłumaczyć, co to

pan rozumie pod g ł o w ą g e n u e ń s k ą?

— To człowiek, na którego życiu zahipotekowane są olbrzymie kapitały i od którego

zdrowia zależą z pewnością dochody tej rodziny.

Przypominam sobie, że słyszałem u pani d'Espard magnetyzera, dowodzącego za pomo-

cą bardzo osobliwych historycznych argumentów, że ten starzec włożony za szkło, to słynny
Balsamo, zwany Cagliostrem. Wedle tego nowoczesnego alchemika, awanturnik sycylijski
uniknął śmierci i zabawiał się robieniem złota dla swoich wnuków. Wreszcie poseł de Ferette
twierdził, że poznaje w tej szczególnej osobistości hrabiego de Saint-Germain. Głupstwa te,
mówione dowcipnym tonem, z drwiącą miną, tak znamienną w naszej epoce dla społeczeń-
stwa niedowiarków, podtrzymywały mglistą legendę rodziny de Lanty. Szczególnym zbie-
giem okoliczności członkowie tej rodziny sami usprawiedliwiali domysły świata, odnosząc
się w dość tajemniczy sposób do tego starca, którego życie umykało się niejako wszelkim
dociekaniom.

Ilekroć człowiek ten przekraczał próg apartamentu, który widocznie zajmował w pałacu

Lanty, jego obecność sprawiała zawsze wielkie wrażenie w rodzinie. Rzekłbyś, wydarzenie
wielkiej doniosłości. Filippo, Marianina, pani de Lanty i stary służący mieli wyłączny przy-
wilej pomagać nieznajomemu iść, wstawać, siadać. Każdy czuwał nad jego najlżejszym poru-
szeniem. Zdawałoby się, że to jakaś zaczarowana osoba, od której zależy szczęście, życie lub
mienie wszystkich. Czy to była obawa, czy przywiązanie? Ciekawscy nie mogli stworzyć
żadnej hipotezy, która by im pomogła do rozwiązania tej zagadki. Ukryty całe miesiące w
głębi nieznanego sanktuarium, ten g e n i u s l o c i wyłaniał się nagle jak gdyby ukradkiem,
nieoczekiwany, i zjawiał się w salonach jak owe bajeczne wróżki, które schodziły ze swych
latających smoków, aby mącić uroczystość, na którą ich nie zaproszono. Jedynie najwytra-
wniejsi obserwatorzy mogli odgadnąć niepokój gospodarzy domu, którzy umieli skrywać
swoje uczucia z osobliwą zręcznością. Ale czasami biorąc udział w jakimś kadrylu, zbyt
szczera Marianina rzucała wystraszone spojrzenie na starca, którego wciąż śledziła wzrokiem.
To znów Filippo pomykał, ślizgając się przez tłum, aby go dopaść i stał przy nim tkliwy i
baczny, jak gdyby zetknięcie z ludźmi lub najmniejszy powiew miały złamać tę dziwną
postać. Hrabina starała się zbliżyć do starca, tak aby nie znać było jej intencji; po czym

background image

obejściem i fizjonomią wyrażając tyleż pokory co tkliwości, tyleż uległości co despotyzmu,
mówiła parę słów, którym starzec prawie zawsze był posłuszny: znikał, wyprowadzony, lub
— aby rzec lepiej — wyniesiony przez nią. Jeżeli pani de Lanty nie było w pobliżu, hrabia
używał tysiąca sztuczek, aby się do niego zbliżyć; robiło to wrażenie, że z trudnością zyskuje
posłuch, traktował go jak zepsute dziecko, którego kaprysom matka uległa w obawie dąsów.
Kiedy ktoś niedyskretny pozwolił sobie zagadnąć niebacznie hrabiego de Lanty, zimny ten i
sztywny człowiek zawsze udawał, że nie rozumie. Toteż po wielu usiłowaniach obróconych
w niwecz odpornością całej rodziny, nikt nie próbował już dochodzić tak dobrze strzeżonej
tajemnicy. Szpiegowie z wielkiego świata, ciekawscy i spryciarze, znużeni, doszli w końcu do
tego, że przestali się zajmować tą zagadką.

Ale w tej chwili znajdował się może w tych lśniących salonach jakiś filozof, który

spożywając lody, sorbet lub stawiając na konsoli szklankę po wypitym ponczu, powiadał
sobie: „Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że ci ludzie to hultaje. Ten stary, który się
kryje i pokazuje się jedynie na nowiu, wygląda mi tui opryszka....”

— Albo na bankruta...
— To mniej więcej jedno. Zabić majątek człowieka, to niekiedy gorzej niż zabić jego

samego.

— Panie, ja postawiłem dwadzieścia ludwików, należy mi się czterdzieści.
— Na honor, zostało tylko trzydzieści na stole...
— Ot, widzi pan, jakie tu mieszane towarzystwo. Nie można tu grać.
— To prawda. Ale to już będzie niedługo pół roku, jak nie widzieliśmy Ducha. Czy pan

myśli, że to żywa istota?

— He he! O tyle, o ile...
Te ostatnie słowa wymienili dokoła mnie nieznajomi, którzy odeszli w chwili, gdy w

ostatniej myśli streszczałem moje refleksje koloru białego i czarnego, koloru życia i śmierci.
Moja szalona wyobraźnia, zarówno jak moje oczy, spoglądały kolejno i na zabawę dochodzą-
cą szczytu, i na posępny obraz ogrodu. Nie wiem jak długo dumałem nad tymi dwiema stro-
nami ludzkiego medalu, gdy nagle obudził mnie zdławiony śmiech młodej kobiety. Stanąłem
w zdumieniu na widok, który nastręczył się moim oczom. Przez jeden z najrzadszych kapry-
sów natury, półżałobna myśl, którą toczyłem w mózgu, wyszła zeń, znajdowała się przede
mną ucieleśniona, żywa, wytrysła jak Minerwa z głowy Jowisza, wielka i silna, miała równo-
cześnie sto lat i dwadzieścia dwa lat, była żywa i umarła. Wyrwawszy się ze swego pokoju
jak wariat ze swej celi, starowina wśliznął się zręcznie za szpaler gości słuchających łakomie
głosu Marianiny, która kończyła kawatynę z T a n k r e d a. Zdawało się, że wyszedł spod
ziemi, poruszany jakimś teatralnym mechanizmem. Nieruchomy i posępny, stał chwilę pa-
trząc na tę zabawę, której szmer doszedł może jego uszu. Uwaga jego, niemal somnambuli-
czna, była tak skupiona na rzeczach, iż znajdował się pośród świata nie widząc świata.
Wyrósł bez ceremonii obok jednej z najbardziej czarujących kobiet w Paryżu, młodej i
wykwintnej tancerki, o delikatnych kształtach, z twarzą tak świeżą jak twarz dziecka, białą i
różową, tak delikatną, tak przejrzystą, że spojrzenie mężczyzny powinno by ją przebić, jak
promienie słońca przenikają czysty lód. Stali przede mną, tuż przy sobie, tak ściśnięci, że
nieznajomy ocierał się i o suknię z gazy, i o girlandy kwiatów, i o lekko sfalowane włosy, i o
bujającą szarfę.

Przyprowadziłem tę młodą kobietę na bal do pani de Lanty. Ponieważ była pierwszy raz

w tym domu, darowałem jej ten zdławiony śmiech; ale dałem jej żywo jakiś znak, który zmie-
szał ją i natchnął szacunkiem dla sąsiada. Siadła koło mnie. Starzec nie chciał już opuścić tej
rozkosznej istoty, do której przyczepił się z owym niemym i niewytłumaczonym na pozór
uporem, do jakiego zdolni są ludzie bardzo starzy, podobni w tym do dzieci. Aby usiąść koło
młodej damy, musiał wziąć fotel. W najmniejszym jego ruchu była owa zimna ociężałość,
owo tępe niezdecydowanie, cechujące ruchy paralityka. Usiadł wolno, ostrożnie, mamrocąc

background image

jakieś niezrozumiałe słowa. Jego starczy głos podobny był do szelestu, jaki wydaje kamień
wpadając w studnię. Młoda kobieta uścisnęła żywo moją rękę, jak gdyby się czuła nad brze-
giem przepaści, i zadrżała, kiedy ten człowiek, na którego patrzała, obrócił na nią parę oczu
bez ciepła, parę oczu, którą można było porównać jedynie z matową perłową masą.

— Boję się, rzekła nachylając się do mnie.
— Może pani mówić — odparłem. — On bardzo źle słyszy.
— Więc pan go zna?
— Tak.
Odważyła się wówczas na tyle, aby przyjrzeć się chwilę tej postaci bez nazwy w języku

ludzkim, formie bez materii, istocie bez życia lub życiu bez ruchu. Była pod czarem owej
trwożliwej ciekawości, która popycha kobiety do stwarzania sobie niebezpiecznych wzruszeń,
oglądania tygrysów na łańcuchu, przyglądania się wężom boa, w przerażeniu, że dzieli je od
niego jedynie cienka bariera. Mimo że staruszek miał grzbiet zgięty jak grzbiet wyrobnika,
znać było, że jest normalnego wzrostu. Jego nadzwyczajna chudość, delikatność jego człon-
ków świadczyły, że zawsze musiał być smukły. Miał czarne jedwabne spodnie, które wisiały
na jego wychudłych udach niby opadły żagiel. Anatom rozpoznałby z pewnością znamiona
straszliwego wychudzenia patrząc na cienkie nóżki podtrzymujące to dziwne ciało. Rzekłbyś,
dwie kości złożone na krzyż na grobie. Serce ściskało się uczuciem głębokiego wstrętu do
człowieka, kiedy się oglądało schyłkowe znamiona tej machiny ludzkiej.

Nieznajomy miał białą kamizelkę, staromodnie haftowaną złotem; bielizna była śnież-

nej białości. Żabot z angielskiej koronki nieco zrudziałej, ale której bogactwa pozazdrościłaby
królowa, układał się w żółtawych fałdach na jego piersi; ale na nim koronka ta zdawała się
raczej łachem niż strojem. W żabocie tym diament bez ceny błyszczał niby słońce. Ten anty-
czny zabytek, skarb bogaty i bez smaku, tym lepiej uwydatniał twarz dziwnej istoty. Rama
godna portretu. Czarna twarz była koścista i zapadła. Broda była zapadła, skronie zapadłe;
oczy gubiły się w żółtych oczodołach. Szczęki, wystające wskutek tej nieopisanej chudości,
znaczyły się wklęsłymi jamami na obu policzkach. Nierówności te, mniej lub więcej uwyda-
tnione grą światła, tworzyły dziwne cienie i refleksy, które do reszty odejmowały owej twarzy
cechy ludzkie. Przy tym wiek tak silnię przykleił do kości żółtą i cienką skórę twarzy, że
rysowała się ona wszędzie mnóstwem zmarszczek albo okrężnych jak kręgi wody zmąconej
rzuconym przez dziecko kamieniem, albo gwiaździstych jak pęknięcie szyby, ale zawsze głę-
bokich i tak gęstych jak kartki w książce. Bywają starcy, którzy przedstawiają wstrętniejszy
widok; ale co najbardziej upodobniało do sztucznego tworu tego zjawiającego się w salonie
upiora, to róż i blansz, od których błyszczał. Brwi jego maski nabierały w świetle lamp
połysku, zdradzającego wybornie wykonaną malaturę. Szczęściem dla oczu osmuconych tylo-
ma ruinami, trupia jego czaszka kryła się pod blond peruką, której niezliczone pukle świad-
czyły o niezwykłej pretensji. Zresztą kobieca kokieteria tej fantastycznej osobistości dość
wymownie znaczyła się zwisającymi z uszu złotymi kolczykami, pierścionkami, których
cudowne kamienie błyszczały na kościstych palcach, i łańcuszkiem od zegarka migocącego
jak ogniwa kolii na szyi kobiety. Wreszcie to coś w rodzaju bożka japońskiego miało na
sinawych wargach wiecznie zastygły śmiech, nieubłagany i drwiący niby śmiech trupiej gło-
wy. Milczący, nieruchomy jak posąg, wydzielał piżmowy zapach starych sukien, które spad-
kobiercy jakiejś księżnej wyciągają z szuflady przy sporządzaniu inwentarza. Kiedy starzec
obracał oczy na zebranych, zdawało się, że ruchy tych gałek niezdolnych odbijać blask speł-
niają się mocą niedostrzegalnej mechaniki; kiedy zaś oczy zatrzymywały się, ten, kto na nie
patrzał, wątpił w końcu, czy się poruszyły. Widzieć koło tych szczątków ludzkich młodą
kobietę, której szyja, ramiona i biust były nagie i białe, której pełne i kwitnące pięknością
kształty, której włosy wyrastające z alabastrowego czoła przyzywały miłość, której oczy nie
chłonęły, ale rozlewały światło, której faliste pukle i wonny oddech zdawały się zbyt ciężkie,
zbyt twarde, zbyt mocne dla tego cienia, dla tego człowieka obróconego w proch, och, tak! to

background image

było życie i śmierć, moja myśl, kaprys wyobraźni, chimera do polowy wstrętna, powyżej zaś
cudownie kobieca.

— Istnieją wszakże takie małżeństwa i kojarzą się dość często w tym świecie —

rzekłem sobie,

— Czuć go cmentarzem — wykrzyknęła młoda kobieta przerażona, przyciskając się do

mnie, jak gdyby dla zapewnienia sobie mojej opieki, a bezładne jej ruchy świadczyły, że bar-
dzo się boi. — To straszna wizja — dodała. — Niepodobna mi tu zostać dłużej. Jeśli jeszcze
będę nań patrzała, uwierzę, że to sama śmierć przyszła po mnie. Ale czy on żyje?

Dotknęła ręką tej zjawy z ową śmiałością, jaką kobiety czerpią w żywości swoich

pragnień; ale zimny pot uperlił jej pory, skoro tylko bowiem dotknęła starca, usłyszała krzyk
podobny do zgrzytu grzechotki. Ten ostry głos — o ile to był głos — wydarł się z gardła
niemal wyschłego. Następnie po tym krzyku nastąpił żywy kaszelek dziecinny, konwulsyjny i
szczególnie donośny. Na ten głos Marianina, Filippo i pani de Lanty spojrzeli na nas, a spoj-
rzenia ich były niby błyskawice. Młoda kobieta byłaby chciała znaleźć się na dnie Sekwany.
Ujęła moje ramię i pociągnęła mnie do buduaru. Mężczyźni, kobiety, wszyscy uczynili nam
miejsce. Minąwszy apartamenty recepcyjne, weszliśmy do małego półkolistego gabinetu.
Towarzyszka moja rzuciła się na sofę, drżąc z przerażenia, nie wiedząc gdzie się znajduje.

— Pani — rzekłem — pani oszalała.
— Ależ — odparła po chwili milczenia, przez którą podziwiałem ją — czy to moja

wina? Czemu pani de Lanty pozwala błądzić upiorom po swoim pałacu?

— Ech — odparłem — powtarza, pani koncepty głupców. Bierze pani starowinę za

widmo.

— Cicho pan bądź — odparła z ową stanowczością i drwiącą minką, którą kobiety tak

dobrze umieją przybierać, kiedy chcą mieć słuszność. — Co za śliczny buduarek! — wykrzy-
knęła, spoglądając dokoła. — Błękitny atłas cudownie zawsze wygląda na obiciu. Jakie to
świeże! Och! cudny obraz — dodała, podnosząc się i stając przed wspaniale oprawnym
płótnem.

Staliśmy jakiś czas w kontemplacji tego cudu, który zdawał się dziełem jakiegoś nad-

przyrodzonego pędzla. Obraz przedstawiał Adonisa wyciągniętego na lwiej skórze. Lampa
zawieszona w środku buduaru w alabastrowej ampli oświetlała w tej chwili to płótno łago-
dnym blaskiem, który pozwolił nam ogarnąć wszystkie piękności obrazu.

— Czyż istnieje istota tak doskonała? — spytała, oceniwszy nie bez lubego uśmiechu

zadowolenia rozkoszny widok linii, pozę, kolor włosów, słowem — wszystko.

— Za piękny jest na mężczyznę — dodała po egzaminie podobnym temu, jakiemu

poddałaby rywalkę.

Och! jak odczułem wówczas ukłucia owej zazdrości, o której istnieniu pewien poeta na

próżno chciał mnie przekonać! Zazdrości o ryciny, o obrazy, o posągi, na których artyści
przesadzają piękność ludzką pod wpływem zasady, która im każe wszystko idealizować.

— To portret — odparłem. — Stworzył go talent Vienna. Ale ten wielki malarz nigdy

nie widział oryginału i podziw pani będzie może mniej żywy, kiedy się pani dowie, że ten akt
namalowano z posągu kobiety.

— Ale kto to jest?
Zawahałem się.
— Chcę wiedzieć — rzekła żywo.
— Sądzę — rzekłem — że ten Adonis przedstawia... pewnego... krewnego pani de

Lanty.

Patrzałem z bólem, jak ona tonie w kontemplacji tej twarzy. Siadła w milczeniu, ja

siadłem koło niej i wziąłem ją za rękę: nie zauważyła tego! Zapomniany dla portretu!

W tej chwili lekki szmer kroków i szelest sukni kobiecej rozległy się w ciszy.
Ujrzeliśmy młodą Marianinę, jeszcze strojniejszą swoim wyrazem niewinności niż

background image

wdziękiem i świeżością toalety. Szła wolno i prowadziła z macierzyńskim staraniem, z tro-
skliwością córki wystrojonego upiora, który nas wypłoszył z salonu. Prowadziła go, patrząc z
odcieniem niepokoju, jak wolno stawia swoje wątłe nogi. Oboje dotarli z pewnym mozołem
do drzwi ukrytych w obiciu. Marianina zapukała do nich lekko. Natychmiast zjawił się, jakby
czarami, wysoki, chudy człowiek, rodzaj domowego ducha. Nim powierzyła starca temu
tajemniczemu stróżowi, dziewczyna ucałowała z szacunkiem chodzącego trupa, i czysty jej
pocałunek nie był wolny od owej wdzięcznej przymilności, której tajemnicę posiadło niewiele
wybranych kobiet,

— A d d i o, a d d i o! — mówiła najczarowniejszym akcentem swego młodego głosu.
Dodała nawet do ostatniej sylaby tryl cudownie wykonany, ale z cicha, jak gdyby chcąc

dać poetyczny wyraz tkliwości swego serca. Starzec, rażony nagle jakimś wspomnieniem,
pozostał na progu tego tajemnego schronienia. Usłyszeliśmy wówczas, dzięki głębokiej ciszy,
ciężkie westchnienie, które wyszło z jego piersi. Ściągnął najpiękniejszy z pierścionków,
które tkwiły na palcach jego szkieletu, i złożył go na łonie Marianiny. Młoda wariatka zaczęła
się śmiać, wsunęła pierścień przez rękawiczkę na palec i pobiegła żywo do salonu, gdzie
rozległy się w tej chwili dźwięki kontredansa. Spostrzegła nas.

— A, państwo byli tutaj? — rzekła rumieniąc się.
Przyjrzawszy się nam pytająco, pobiegła do swego tancerza z kipiącą beztroską młodo-

ści.

— Co to ma znaczyć? — spytała moja młoda towarzyszka. — Czy to jej mąż? Mam

uczucie, że śnię. Gdzie ja jestem?

— Pani! — odparłem, ty, tak egzaltowana, która rozumiejąc tak dobrze niedostrzegalne

drgnienia wzruszeń, umiesz hodować w sercu mężczyzny najdelikatniejsze uczucia nie kala-
jąc ich, nie łamiąc ich od pierwszej chwili; pani, która masz litość dla cierpień miłosnych i
która z dowcipem paryżanki łączysz namiętną duszę godną Włoch lub Hiszpanii...

Zrozumiała, że słowa moje nabrzmiałe są gorzką ironią, za czym, niby to nie słuchając,

przerwała mi: „Och! pan mnie dociąga do swego gustu. Szczególna tyrania! Chce pan, abym
nie była sobą”.

— Och! ja nic nie chcę — wykrzyknąłem przerażony jej groźną postawą. — Czy przy-

najmniej prawdą jest, że pani lubi słuchać opowieści o silnych namiętnościach zrodzonych w
sercach naszych przez owe czarodziejki Południa?

— Owszem. A więc?
— A więc przyjdę jutro wieczór około dziewiątej do pani i zdradzę pani tę tajemnicę.
— Nie, odparła z dąsem — chcę natychmiast.
— Nie dała mi pani jeszcze prawa usłuchania jej, kiedy pani mówi: „Ja chcę”.
W tej chwili — rzekła z rozpaczliwą kokieterią — mam najgorętszą ochotę poznania tej

tajemnicy. Jutro może nie będę pana słuchała...

Uśmiechnęła się i rozstaliśmy się; ona wciąż równie wyniosła, równie szorstka, ja wciąż

równie śmieszny w tej chwili, co zawsze. Miała ten tupet, że puściła się walca z młodym
adiutantem, a ja zostałem w miejscu, kolejno zagniewany, nadąsany, oczarowany, zakochany,
zazdrosny.

— Do jutra — rzekła, opuszczając bal, do jutra około drugiej.
Nie pójdę, pomyślałem, i rzucam cię. Jesteś kapryśna, niesforna, tysiąc razy może bar-

dziej niż... moja wyobraźnia.

Nazajutrz siedzieliśmy przy dobrym ogniu, w wytwornym saloniku, ona na kozetce, ja

na poduszkach prawie u jej nóg. Ulica była cicha. Lampa rzucała łagodne blaski. Był to jeden
z owych rozkosznych wieczorów, jedna z owych chwil, których nie zapomina się nigdy,
godzin spędzonych w ciszy i pragnieniu, których urok jest później wciąż przedmiotem żalu,
nawet kiedy jesteśmy bardziej szczęśliwi. Kto zdoła zatrzeć żywy obraz pierwszych zabiegów
miłości?

background image

— No — rzekła — słucham.
— Ale bo — rzekłem — ja nie śmiem zacząć. Historia mieści ustępy nieco drażliwe dla

opowiadającego. Jeśli się zapalę zbytnio, zamknie mi pani usta.

— Niech pan mówi.
— Jestem posłuszny.
— Ernest Jan Sarrasine był jedynym synem prokuratora we Franche-Comte — podją-

łem po pauzie. — Ojciec jego zarobił dość uczciwie sześć do ośmiu tysięcy franków renty,
majątek, który niegdyś na prowincji uchodził w jego zawodzie za olbrzymi. Stary Sarrasine,
mając tylko jedno dziecko, nie zaniedbał niczego dla jego wychowania, myślał zrobić zeń
sędziego i żył dosyć długo, aby ujrzeć na stare lata, jak wnuk Mateusza Sarrasine, rolnika z
Saint-Die, zasiada na fotelu z liliami i drzemie na rozprawach ku chwale Trybunału. Ale
niebo nie użyczyło prokuratorowi tego szczęścia. Młody Sarrasine, powierzony zawczasu
jezuitom, okazał się naturą niezwykle burzliwą. Dzieckiem zdradzał temperament artysty.
Uczył się tylko wtedy, kiedy miał ochotę, buntował się często i trwał niekiedy godziny całe
zatopiony w mglistych dumaniach, zajęty to patrzeniem na zabawy kolegów, to uzmysłowie-
niem sobie bohaterów Homera. Kiedy jemu samemu przyszła chętka do zabawy, rzucał się w
nią bez opamiętania. W razie bójki między nim a jakimś kolegą, rzadko kończyło się bez
rozlewu krwi. Jeżeli był słabszy, gryzł. Na przemian apatyczny i żywy, tępy lub nadmiernie
inteligentny, dziwny jego charakter budził lęk zarówno wśród nauczycieli, jak wśród kole-
gów. Zamiast uczyć się gramatyki greckiej, rysował wielebnego ojca, który objaśniał ustęp z
Tucydydesa; szkicował nauczyciela matematyki, prefekta, służących, korektora i zasmarowy-
wał ściany swymi bazgrotami. Zamiast śpiewać na chwałę Pana w kościele, bawił się w
czasie mszy rzeźbieniem ławki: to znów skoro gdzie skradł kawałek drzewa, rzeźbił figurę
jakiejś świętej. Jeśli mu brakło drzewa, kamienia lub ołówka, ucieleśniał swoje myśli za po-
mocą ośrodka chleba. Czy to kopiował figury z obrazów, które stroiły chór, czy improwizo-
wał je, zostawiał zawsze na każdym miejscu zabawne szkice, których wyuzdanie przywodziło
do rozpaczy młodych ojców; złośliwi zaś twierdzili, że starzy jezuici uśmiechali się. W
końcu, jeżeli mamy wierzyć kronice szkolnej, wypędzono go za to, iż czekając swojej kolei
przy konfesjonale w Wielki Piątek wyrzeźbił wielkie polano w kształt Chrystusa. Bezbożność
tego posążka była zbyt wyraźna, aby mogła nie ściągnąć kary na artystę. I miał to zuchwal-
stwo, iż umieścił tę dość cyniczną postać na tabernaculum.

Sarrasine schronił się do Paryża przed groźbą ojcowskiego przekleństwa. Obdarzony

silną wolą, która nie zna przeszkód, poszedł za nakazem swego talentu i wstąpił do pracowni
Bouchardona. Pracował cały dzień, wieczorem zaś żebrał na życie. Bouchardon, zachwycony
postępami i inteligencją młodego artysty, odgadł rychło nędzę, w jakiej znajdował się jego
uczeń; wspomógł go, przywiązał się doń, traktował go jak swoje dziecko. Następnie, skoro
geniusz Sarrasine'a objawił się jednym z owych dzieł, w których przyszły talent zmaga się z
nazbyt jawną młodością, szlachetny Bouchardon próbował wrócić chłopcu łaski starego
prokuratora. Wobec powagi sławnego artysty gniew ojcowski ostygł. Całe Besançon było
dumne, iż wydało przyszłą wielkość. W pierwszym upojeniu, w jakim pogrążyła go pogłaska-
na próżność, skąpy kauzyperda dostarczył synowi środków na to, aby się mógł pokazać w
świecie. Mozolne studia, jakich wymaga rzeźba, poskromiły na długo porywczy charakter i
dziką naturę Sarrasine'a. Bouchardon, przewidując siłę, z jaką namiętność buchnie w tej
młodej duszy, z równie może tęgiego kruszcu jak dusza Michała Anioła, dławił jej energię
ustawiczną pracą. Zdołał utrzymać w pewnych granicach szalony temperament Sarrasine'a
zabraniając mu pracować, podsuwając mu rozrywki wówczas, gdy widział, że go ogarnia
furia jakiegoś pomysłu lub też powierzają mu doniosłe prace w chwili, gdy chłopak gotów był
rzucić się w rozpustę. Ale wobec tej gorącej duszy łagodność była zawsze najpotężniejszą
bronią, jeżeli mistrz zyskał wielki wpływ na swego ucznia, to jedynie tym, iż podsycał jego
wdzięczność swą macierzyńską iście dobrocią. Mając dwadzieścia dwa lata, Sarrasine z

background image

konieczności wydostał się spod zbawiennego wpływu, jaki Bouchardon miał na jego obycza-
je. Diderot ogłosił arcydziełem posąg stworzony przez ucznia Bouchardon. Nie bez głębokie-
go bólu nadworny rzeźbiarz królewski pożegnał odjeżdżającego do Włoch młodzieńca, które-
go z zasady utrzymywał w głębokiej nieświadomości spraw życiowych. Od pół roku
Sarrasine jadał u Bouchardona. Fanatyk swojej sztuki — jak później Canova — wstawał o
świcie, szedł do pracowni, aby ją opuścić o zmierzchu: żył tylko ze swą muzą. Jeżeli szedł do
Komedii Francuskiej, to zaciągnięty tam przez swego mistrza. Czuł się tak zakłopotany u pani
Geoffrin i w wielkim świecie, w który Bouchardon chciał go wprowadzić, że wolał żyć
samotnie odtrącając uciechy tej rozwiązłej epoki. Nie miał innej kochanki prócz rzeźby oraz
Klotyldy, jednej ze sław Opery. A i ta miłostka nie trwała długo.

Sarrasine był dość brzydki, zawsze licho odziany i z natury tak nieokiełzany, tak

nieobliczalny, że znamienita nimfa lękając się jakiej katastrofy wróciła rzeźbiarza sztuce.
Zofia Arnould zrobiła jakiś koncept na ten temat. Zdziwiła się (mówiono), że jej koleżanka
mogła odnieść zwycięstwo nad posągami.

Sarrasine wyjechał do Włoch w r. 1758. W czasie podróży gorąca jego wyobraźnia

rozpłomieniła się jeszcze pod niebem z mosiądzu i na widok wspaniałych pomników, jakimi
usiana jest ta ojczyzna Sztuki. Podziwiał posągi, freski, obrazy i, ożywiony szlachetną emula-
cją, przybył do Rzymu, party żądzą wpisania swego nazwiska między imionami Michała
Anioła i pana Bouchardon. Toteż przez pierwsze dni dzieli swój czas między pracownię a
oglądanie dzieł sztuki, od których roi się w Rzymie. Już dwa tygodnie spędził w ekstazie,
która ogarnia wszystkie młode wyobraźnie na widok królowej ruin, kiedy jednego dnia
wszedł do teatru Argentina, przed którym cisnął się wielki tłum. Spytał o powód tego ścisku.
Odpowiedziano mu dwoma imionami: „Zambinella! Jomelli!”

Wchodzi i siada na parterze, ściśnięty między dwóch a b b a t i pokaźnej tuszy, ale na

szczęście dość blisko sceny. Kurtyna się podnosi. Pierwszy raz w życiu usłyszał tę muzykę,
której Jan Jakub Rousseau tak wymownie sławił mu rozkosze w czasie kolacji u barona
d'Holbach. Duszę młodego rzeźbiarza oczarował, rzec można, cudowny śpiew Jomelliego.
Zmysłowa oryginalność tych włoskich głosów, misternie splecionych z sobą, pogrążyła go w
rozkosznym zachwyceniu. Siedział niemy, bez ruchu, nie czując nawet jak go gniotą dwaj
księżule. Dusza jego przeszła w uszy i w oczy. Miał uczucie, że słucha wszystkimi porami.
Naraz oklaski, od których omal nie zawaliła się sala, powitały zjawienie się primadonny.
Wysunęła się zalotnie na przód sceny i skłoniła się publiczności z nieskończonym wdziękiem.
Światła, entuzjazm tłumu, iluzja sceny, urok toalety, która w epoce owej była dość wyzywa-
jąca, spotęgowały powab tej kobiety. Sarrasine wydawał okrzyki rozkoszy. Podziwiał oto
idealną piękność, której do tej chwili wciąż szukał w naturze, żądając od modelki, często plu-
gawej, doskonałej linii nóg, od innej zarysów piersi, od innej białych ramion, biorąc wreszcie
szyję jakiejś młodej dziewczyny, ręce jakiejś kobiety, gładkie kolano jakiegoś dziecka, nie
znajdując nigdy pod zimnym niebem Paryża upajających tworów starożytnej Grecji. Zambi-
nella ukazała mu najdelikatniejsze zespolenie owych tak gorąco upragnionych rozkosznych
proporcji niewieścich, których rzeźbiarz jest równocześnie najsurowszym i najnamiętniej-
szym sędzią. Wymowne usta, miłosne oczy, cera olśniewającej białości. Do tych szczegółów,
które byłyby oczarowały malarza, dodajcie wszystkie cudy Wener oddane pobożnym dłutem
Greków. Artysta w zapamiętaniu podziwiał niezrównany wdzięk, z jakim ramiona spływały
się z szyją, cudowną krągłość szyi, harmonijne linie brwi, nosa, doskonały owal twarzy,
czystość jej konturów, urok gęstych rzęs wieńczących szerokie i zmysłowe powieki.

To było więcej niż kobieta, to było arcydzieło. Była w tym nieoczekiwanym tworze

miłość zdolna, oczarować wszystkich mężczyzn oraz piękności godne entuzjazmu krytyka.
Sarrasine pożerał oczyma posąg Pigmaliona, który dla niego zstąpił z piedestału. Kiedy
Zambinella zaczęła śpiewać, to był szał. Artystę przebiegał mróz, następnie czuł żar, który
zapłonął nagle w głębiach jego najtajniejszej istoty, tego, co dla braku wyrażenia nazywamy

background image

sercem! Nie klaskał, nie rzekł nic, ale doznawał uczucia szaleństwa, istnego opętania, które
zagarnia nas jedynie w owym wieku, w którym żądza ma coś straszliwego, piekielnego.
Sarrasine chciał rzucić się na scenę i chwycić tę kobietę. Siła jego, ustokrotniona jakąś depre-
sją moralną niepodobną do wytłumaczenia, gdyż te objawy zachodzą w sferze niedostępnej
dla ludzkiej obserwacji, gotowa była trysnąć z bolesną gwałtownością. Widząc go, powie-
działoby się, że to człowiek zimny i tępy. Sława, wiedza, przyszłość, istnienie, laury — wszy-
stko runęło. Być kochanym przez nią albo umrzeć, oto wyrok, jaki Sarrasine wydal na samego
siebie. Był tak zupełnie pijany, że nie widział sali, publiczności, aktorów, nie słyszał już
muzyki. Więcej jeszcze, nie istniała już odległość między nim a Zambinellą, posiadał ją, oczy
jego, wlepione w śpiewaczkę, piły ją. Diaboliczna niemal siła pozwalała mu czuć tchnienie
tego głosu, wdychać wonny puder, którym te włosy były napojone, widzieć płaszczyzny tej
twarzy, liczyć błękitne żyłki barwiące tę atłasową skórę. Wreszcie ten głos, zwinny, świeży, o
srebrnym brzmieniu, gibki jak nitka, którą najlżejszy powiew kształtuje, którą zwija i rozwija,
pędzi i unosi, głos ten przejmował tak żywo jego duszę, że artysta raz po raz wydawał owe
mimowolne krzyki, wyrwane konwulsyjną rozkoszą, zbyt rzadko daną ludzkim namiętno-
ściom. W końcu musiał wyjść z teatru. Drżące nogi zaledwie mogły go unieść. Był złamany,
słaby, jak człowiek nerwowy, którego wypruł jakiś atak straszliwego gniewu. Miał tyle przy-
jemności lub może tyle wycierpiał, że życie jego spłynęło jak woda z naczynia, które ktoś
wywrócił. Czuł w sobie pustkę, unicestwienie podobne do owej niemocy, która tak doprowa-
dza do rozpaczy ludzi wychodzących z ciężkiej choroby. Ogarnięty niewytłumaczonym smu-
tkiem, przysiadł na schodach jakiegoś kościoła. Tam, grzbietem wsparty o kolumnę, pogrążył
się w zadumie mglistej niby sen. Namiętność spiorunowała go. Wróciwszy do domu wpadł w
paroksyzm energii, która zdradza obecność nowego elementu w naszym istnieniu. Szarpany
ową pierwszą gorączką miłości, która tyleż ma z rozkoszy co z bólu, pragnął oszukać swoją
niecierpliwość i swoje szaleństwo rysując Zambinellę z pamięci. Była to niejako zmaterializo-
wana medytacja. Na jednej ćwiartce papieru widniała Zambinella, zimna i spokojna na pozór,
w postawie ulubionej Rafaelowi, Giorgione i wszystkim wielkim malarzom. Na drugiej obra-
cała głowę subtelnie, kończąc tryl i zdając się słuchać samej siebie. Sarrasine naszkicował
swą ukochaną we wszystkich pozach; bez zasłony, siedzącą, stojącą, leżącą, niewinną albo
lubieżną, urzeczywistniając dzięki obłędowi swego ołówka wszystkie bezładne myśli, jakie
nawiedzają naszą wyobraźnię, kiedy silnie myślimy o kochance. Ale jego oszalała myśl szła
dalej niż rysunek. Widział Zambinellę, mówił do niej, błagał ją, wyżywał z nią tysiąc lat życia
i szczęścia, przymierzając ją we wszystkich możliwych sytuacjach, próbując z nią niejako
przyszłości.

Nazajutrz posłał lokaja, aby wynająć na cały sezon lożę tuż przy scenie. Następnie, jak

wszyscy młodzi ludzie obdarzeni bujną wyobraźnią, przecenił trudność swego przedsięwzię-
cia i dał swej namiętności jako pierwszy pokarm — szczęście podziwiania kochanki bez
przeszkód. Ten złoty wiek miłości, w którym rozkoszujemy się własnym uczuciem i w
którym czujemy się niemal szczęśliwi sami przez się, niedługo miał trwać u Sarrasine'a.
Jednakże wypadki zaskoczyły go w chwili, gdy był jeszcze pod urokiem tej wiośnianej halu-
cynacji, równie naiwnej jak rozkosznej. Przez tydzień przeżył całe życie, rano zajęty ugniata-
niem gliny, w której starał się skopiować Zambinellę mimo zasłon, spódnic, sznurówek i
wstążek, które mu ją przesłaniały. Wieczór, wcześnie w swojej loży, sam leżąc na sofie, stwa-
rzał sobie, podobny Turkowi pijanemu opium, szczęście tak płodne, tak bujne, jak sam
pragnął. Oswoił się stopniowo z nazbyt żywym wzruszeniem, o jakie go przyprawiał śpiew
ukochanej; następnie oswoił swoje oczy z jej widokiem; w końcu mógł patrzeć na nią bez
obawy głuchej wściekłości, jaka nim wstrząsała pierwszego dnia. Namiętność jego uspokaja-
jąc się stała się głębsza. Poza tym ten dziki rzeźbiarz-odludek nie znosił, aby koledzy mącili
jego samotność zaludnioną obrazami, strojną rojeniem nadziei i szczęścia. Kochał z całą siłą i
tak naiwnie, że stał się pastwą wszystkich niewinnych skrupułów, jakie nas oblegają, kiedy

background image

kochamy po raz pierwszy. Kiedy sobie uświadamiał, że niebawem trzeba będzie działać,
krzątać się, dowiadywać gdzie mieszka Zambinella, czy ma matkę, wuja, opiekuna, rodzinę,
kiedy myślał wreszcie o sposobach zobaczenia jej, mówienia z nią, czuł, że serce wzdyma mu
się tak silnie od tak śmiałych myśli, że odkładał te zabiegi na jutro, szczęśliwy przez swe
cierpienia fizyczne tyleż co przez swoje rozkosze duchowe.

— Ależ — przerwała mi pani de Rochefide — nie widzę jeszcze ani Marianiny, ani jej

staruszka.

— Widzi go pani ciągle! — wykrzyknąłem zniecierpliwiony jak autor, któremu zepsują

efekt. — Od kilku dni — podjąłem po pauzie — Sarrasine tak pilnie wysiadywał w swojej
loży a oczy jego wyrażały tyle miłości, że jego szał dla śpiewu Zambinelli byłby plotką dla
całego Paryża, gdyby rzeczy się działy w tym mieście; ale we Włoszech, proszę pani, w
teatrze, każdy przeżywa własne wrażenia, własne namiętności z pasją, która wyklucza szpie-
gostwo lornetek. Bądź co bądź zacietrzewienie rzeźbiarza nie mogło długo ujść oczom śpie-
waków i śpiewaczek. Pewnego wieczora Francuz spostrzegł, że się z niego śmiano w kuli-
sach. Trudno zgadnąć, do jakiej by się posunął ostateczności, gdyby Zambinella nie weszła w
tej chwili na scenę. Rzuciła na Sarrasine'a owo wymowne spojrzenie, które często mówi
więcej niżby kobieta chciała. To spojrzenie było całym objawieniem. Kocha go!

Jeżeli to jest tylko kaprys, myślał, już oskarżając swą kochankę o zbyt gorące serce,

jeszcze ona nie wie, pod jaką moc popadnie. Jej kaprys będzie trwał, mam nadzieję, tyle co
moje życie.

W tej chwili trzy lekkie pukania do loży obudziły uwagę artysty. Otworzył. Stara

kobieta weszła tajemniczo.

—Młodzieńcze — rzekła — jeżeli chcesz być szczęśliwy, bądź roztropny, zawiń się w

płaszcz, spuść na oczy wielki kapelusz, następnie około dziesiątej wieczór bądź na ulicy
Corso, przed pałacem Hiszpańskim.

— Będę — rzekł, wkładając dwa ludwiki w pomarszczoną dłoń starej.
Wymknął się z loży, dawszy porozumiewawczy znak Zambinelli, która spuściła trwoż-

liwie rozkoszne powieki, jak kobieta szczęśliwa, że ją nareszcie zrozumiano. Następnie
pobiegł do domu, aby wyszukaną toaletą podnieść swe szanse. Kiedy wychodził z teatru,
nieznajomy jakiś zatrzymał go.

— Uważaj, panie Francuzie — szepnął. — To gra o życie. Kardynał Cicognara jest jej

protektorem, a on nie zna żartów.

Gdyby czart pomieścił między Sarrasine'em a Zambinellą otchłań piekła, w tej chwili

rzeźbiarz byłby ją przebył jednym susem. Podobna rumakom bogów w eposie Homera,
miłość jego przebyła w mgnieniu oka olbrzymie przestrzenie.

— Gdyby śmierć miała mnie czekać na progu, szedłbym jeszcze prędzej — odparł.
— P o v er i n o! — wykrzyknął nieznajomy, znikając.
Mówić o niebezpieczeństwie zakochanemu, czyż to nie znaczy sprzedawać mu roz-

kosz? Nigdy lokaj Sarrasine'a nie widział, aby pan jego tak się stroił. Najpiękniejszą szpadę,
dar Bouchardona, szarfę, którą mu dała Klotylda, surdut naszywany w blaszki, kamizelkę ze
srebrnej lamy, złotą tabakierkę, kosztowne zegarki, wszystko wydobył z kufrów; wystroił się
jak młoda dziewczyna, która spodziewa się spotkać na przechadzce swego pierwszego zalo-
tnika. O oznaczonej godzinie, pijany miłością, kipiący nadzieją, Sarrasine, z twarzą zakrytą
płaszczem, pobiegł na miejsce wyznaczone przez starą. D u e n n a czekała.

— Spóźnił się pan — rzekła. — Pójdź.
Poprowadziła Francuza małymi uliczkami i zatrzymała się przed dość pokaźnym pała-

cykiem. Zapukała. Brama otwarła się. Powiodła Sarrasine'a przez labirynt schodów, korytarzy
i pokoi oświeconych miłym blaskiem księżyca; niebawem przybyła do drzwi, z których przez
szpary przenikało żywe światło i skąd dochodziły radosne śmiechy i głosy. Naraz Sarrasine
stanął olśniony. Na jedno słowo starej wpuszczono go do tego tajemniczego mieszkania.

background image

Ujrzał się w salonie wspaniale oświetlonym, bogato umeblowanym; na środku znajdował się
stół zastawiony obficie, dźwigający przenajświętsze butelki, apetyczne flakony, migocące na
kształt rubinów i diamentów. Poznał śpiewaków i śpiewaczki z teatru, w towarzystwie uro-
czych kobiet, widocznie gotowych rozpocząć ucztę, z którą czekano tylko na niego. Sarrasine
powściągnął uczucie zawodu, nadrabiając miną. Spodziewał się słabo oświetlonego pokoju
kochanki, ona sama koło kominka, zazdrośnik o dwa kroki, śmierć i miłość, zwierzenia wy-
mieniane szeptem, z serca do serca, pocałunki igrające z niebezpieczeństwem, twarze tak bli-
skie, że włosy Zambinelli pieściłyby czoło jego brzemienne pragnieniem, płonące szczęściem.

— Niech żyje szaleństwo! — krzyknął. — S i g n o r i e b e l l e d o n n e, pozwolicie

mi później wziąć rewanż i okazać moją wdzięczność za sposób, w jaki przyjmujecie biednego
rzeźbiarza.

Przyjąwszy dość serdeczne słowa powitania od większości obecnych osób, które znał z

widzenia, starał się zbliżyć do berżerki na której spoczywała Zambinella, niedbale wyciągnię-
ta. Och, jakże mu biło serce, kiedy spostrzegł maleńką nóżkę obutą w owe pantofelki, które,
niech mi to pani pozwoli powiedzieć, dawały niegdyś nóżce kobiecej wyraz tak zalotny, tak
rozkoszny, że nie wiem jak mężczyźni mogli mu się oprzeć. Białe pończochy, doskonale ob-
cisłe, z zielonymi strzałkami, krótkie spódniczki, spiczaste pantofelki na wysokich obcasach z
czasu Ludwika XV przyczyniły się może trochę do zepsucia Europy i kleru.

— Trochę! — rzekła margrabina. Więc pan nic nie czytał?
— Zambinella — odparłem z uśmiechem — bezwstydnie założyła nogę na nogę i koły-

sała dla zabawy tą, która była na wierzchu. Ta poza księżniczki doskonale godziła się z jej
urodą kapryśną i, można rzec, obiecująco miękką. Przebrała się po teatrze; staniczek dobrze
rysował jej smukłą kibić, którą uwydatniały jeszcze robrony i atłasowa suknia haftowana w
błękitne kwiaty. Pierś, której skarby kryła przez zbytek kokieterii koronka, lśniła białością.
Uczesana była mniej więcej tak, jak się czesała pani du Barry; twarz jej zdawała się jeszcze
drobniejsza, a puder podnosił jej cerę. Widzieć ją tak, znaczyło ją ubóstwiać. Uśmiechnęła się
wdzięcznie do rzeźbiarza. Sarrasine, jakkolwiek nierad, że nie może z nią mówić bez świad-
ków, usiadł grzecznie i zaczął rozmowę o muzyce chwaląc jej wspaniały talent; ale głos jego
drżał miłością, obawą i nadzieją.

— Czego się pan obawia? — rzekł Vitagliani, najsłynniejszy śpiewak z trupy. —

Wierzaj, nie potrzebujesz się tu lękać żadnego rywala.

Tenor uśmiechnął się milcząco. Uśmiech ten powtórzył się na wargach wszystkich go-

ści, na których twarzach odbijała się jakaś ukryta złośliwość, niedostrzegalna dla zakochane-
go. Niedyskrecja ta była dla Sarrasine'a niby cios sztyletu w piersi. Może, że obdarzony siłą
charakteru, tak iż nic w świecie nie mogło wpłynąć na jego miłość, nie pomyślał jeszcze, że
Zambinella jest niemal kurtyzaną i że nie może zaznać równocześnie czystych rozkoszy, które
czynią miłość młodej dziewczyny czymś tak słodkim, i płomiennych uniesień, którymi aktor-
ka każe kupować skarby swojej namiętności. Zrozumiał to i pogodził się z losem. Podano
wieczerzę. Sarrasine i Zambinella siedli bez ceremonii przy stole. Do połowy kolacji artyści
zachowali pewną miarę i rzeźbiarz mógł rozmawiać ze śpiewaczką. Wydała mu się dowcipna,
subtelna, ale była bezgranicznie ciemna; zdała mu się też słaba i zabobonna. Delikatność jej
organów przebijała w jej umysłowości. Kiedy Vitagliani otworzył pierwszą butelkę szampa-
na, Sarrasine wyczytał w oczach sąsiadki dość żywy lęk słabego wystrzału korka. Mimowo-
lne drżenie kobiecych nerwów wziął zakochany artysta za oznakę nadzwyczajnej wrażliwo-
ści. Słabość ta oczarowała Francuza. Miłość mężczyzny kryje tyle opiekuńczości. — Moja
siła będzie dla ciebie tarczą! Czyż to zdanie nie jest treścią wszystkich oświadczy miłosnych?

Sarrasine, zbyt namiętny, aby prawić komplementy pięknej Włoszce, był, jak wszyscy

kochankowie, na przemian poważny, roześmiany albo skupiony. Mimo iż zdawał się słuchać
obecnych, nie słyszał ani słowa; cały oddawał się rozkoszy jej bliskości, dotknięcia jej ręki,
obsługiwania jej. Pławił się w tajemnej rozkoszy. Mimo wymowy paru spojrzeń, zdziwiony

background image

był wstrzemięźliwością Zambinelli. Prawda, że pierwsza przycisnęła jego nogę i drażniła go z
filuternością kobiety wolnej i zakochanej, ale naraz słysząc jak Sarrasine opowiada jakiś fakt
świadczący o gwałtowności jego charakteru, przeobraziła się w skromną dzieweczkę. Kiedy
kolacja zmieniła się w orgię, goście, natchnieni winem, zaczęli śpiewać. Następowały po
sobie cudowne duety, kalabryjskie piosenki, hiszpańskie s e g u i d i l l e, neapolitańskie
k a n z o n e t t y. Pijaństwo było we wszystkich oczach, w muzyce, w sercach i głosach.
Buchnęła nagle upajająca żywość, serdeczne wylanie, włoska dobroduszność, zupełnie
niezrozumiała tym, którzy znają jedynie przyjęcia paryskie, rauty londyńskie i wiedeńskie
wieczorynki. Żarty i czułe słówka krzyżowały się niby kule w bitwie, poprzez śmiechy,
klątwy, bluźnierstwa, wezwania Najświętszej Panny lub bambino. Ktoś położył się na sofie i
zasnął. Młoda dziewczyna słuchała oświadczyn, nie widząc, że leje wino na obrus. Pośród
tego zamętu Zambinella, jak gdyby zdjęta grozą, milczała zamyślona. Nie chciała pić, jadła
może nieco za wiele; ale łakomstwo jest, powiadają, wdziękiem kobiety. Podziwiając wstydli-
wość kochanki, Sarrasine zastanawiał się poważnie nad przyszłością.

Chce z pewnością, aby się z nią ożenić, rzekł sobie w duchu.
Za czym oddał się rozkoszom tego związku. Całe życie nie wydawało mu się dość dłu-

gie, aby wyczerpać źródło szczęścia, jakie znajdował w duszy. Vitagliani, jego sąsiad, dole-
wał mu gęsto, tak że koło trzeciej z rana nie będąc zupełnie pijany, Sarrasine uczuł się bez-
bronny wobec swego szału. W chwili uniesienia porwał tę kobietę i uniósł ją do buduaru, ku
którego drzwiom niejeden raz obrócił już oczy. Włoszka była zbrojna w sztylet.

— Jeżeli się zbliżysz, rzekła — będę musiała utopić ci tę broń w sercu. Pogardzałbyś

mną. Zbyt wiele powzięłam szacunku dla ciebie, aby się oddać w ten sposób. Nie chcę stać
się niegodna uczucia, jakim mnie darzysz.

— A! a! — rzekł Sarrasine — zły to sposób gaszenia miłości tym, że się ją podnieca.

Czy jesteś już tak zepsuta, stara sercem, że postępujesz jak młoda kurtyzana, zaostrzająca
wzruszenia, którymi handluje?

— Ależ dziś piątek — odparła przerażona gwałtownością Francuza.
Sarrasine, który nie był dewotem, zaczął się śmiać. Zambinella skoczyła jak młoda kóz-

ka i rzuciła się do jadalni. Kiedy Sarrasine pojawił się goniąc za nią, przywitał go piekielny
śmiech. Ujrzał Zambinellę zemdloną na sofie. Była blada i jakby wyczerpana wysiłkiem,
który uczyniła. Mimo że Sarrasine niewiele umiał po włosku, zrozumiał jak mówiła po cichu
do Vitaglianiego:

— Ależ on mnie zabije!
Dziwna ta scena zmieszała rzeźbiarza. Ochłonął. Stał zrazu nieruchomy, następnie od-

zyskał mowę, siadł koło ukochanej i zapewnił ją o swym szacunku. Znalazł siłę, aby pchnąć
swą namiętność na inne tory, oświadczając się tej kobiecie w sposób najbardziej egzaltowany.
Dla odmalowania swej miłości rozwinął skarby owej czarodziejskiej wymowy, której kobiety
rzadko odmawiają wiary. W chwili gdy pierwszy brzask zaskoczył biesiadników, któraś z
kobiet poddała, aby pojechać do Frascati. Wszyscy przyjęli żywym oklaskiem myśl, aby
spędzi dzień w villa Ludovisi. Vitagliani poszedł wynająć powozy. Sarrasine miał to szczę-
ście, że jechał z Zambinellą w faetonie. Skoro raz wydostali się z Rzymu, wesołość, zdławio-
na na chwilę walką, jaką każdy toczył ze snem, obudziła się nagle. Mężczyźni kobiety, wszy-
scy byli zwyczajni owego szalonego życia, owych nie kończących się uciech, owej bujności
artystów czyniących z życia ustawiczne święto, wybuch śmiechu, bez myśli o jutrze. Jedynie
towarzyszka rzeźbiarza wydawała się przygnębiona.

— Czy chora jesteś? — spytał ją Sarrasine. — Czy wolałabyś wrócić do domu?
— Nie jestem dość silna, aby znosić te wybryki, odparła. Muszę się bardzo oszczędzać,

ale przy panu czuję się tak dobrze Bez pana nie byłabym została na tej wieczerzy; po
nieprzespanej nocy tracę całą świeżość.

— Jesteś taka delikatna — odparł Sarrasine patrząc na drobne rysy uroczej istoty.

background image

— Hulanki niszczą mi głos.
— Teraz, kiedy jesteśmy sami — wykrzyknął artysta — i kiedy nie potrzebujesz się

lękać wybuchów mojej namiętności, powiedz mi, że mnie kochasz.

— Czemu — rzekła — na co? Podobałam się panu. Ale pan jest Francuz i to uczucie

przejdzie panu. Och, pan by mnie nie kochał tak, jak ja bym chciała być kochaną!

— Jak?
— Bez tego, do czego zmierza pospolita miłość, niewinnie. Brzydzę się mężczyznami,

bardziej jeszcze niż nienawidzę kobiet. Świat jest dla mnie pustynią. Jestem przeklętą istotą,
skazaną na to, aby rozumieć szczęście, aby je czuć, aby go pragnąć, i jak tyle innych zmuszo-
na patrzeć jak ono wciąż ucieka ode mnie. Niech pan pamięta, że ja pana nie oszukałam.
Zabraniam ci kochać mnie. Mogę być dla ciebie oddanym przyjacielem, bo podziwiam twoją
siłę i twój charakter. Potrzebuję brata, opiekuna. Bądź tym wszystkim dla mnie, ale niczym
więcej.

— Nic kochać cię! — wykrzyknął Sarrasine, ależ, drogi aniele, jesteś moim życiem,

moim szczęściem!

— Gdybym powiedziała jedno słowo, odepchnąłbyś mnie ze wstrętem.
— Kokietko: nic mnie nie zdoła przerazić. Powiedz mi, że dla ciebie zgubię mą

przyszłość, że za dwa miesiące umrę, że pójdę do piekła za to, że cię raz pocałowałem!

Uściskał ją, mimo wysiłków, jakie czyniła Zambinella, aby uniknąć tego namiętnego

pocałunku.

— Powiedz mi, że jesteś czartem, że chcesz mego majątku, mego nazwiska, całej mojej

sławy! Czy chcesz, abym przestał być rzeźbiarzem? Mów!

— A gdybym ja nie była kobietą? — spytała nieśmiało Zambinella srebrnym i słodkim

głosem.

— Dobry żart! — wykrzyknął Sarrasine. — Myślisz, że można oszukać oko artysty?

Czyż od dziesięciu dni nie pożeram, nie zgłębiam, nie podziwiam twoich uroków? Tylko
kobieta może mieć to krągłe i miękkie ramię, te delikatne linie. Och, ty chcesz pochlebstw!

Uśmiechnęła się smutno i szepnęła: „Nieszczęsna piękność!” Podniosła oczy do nieba.

W tej chwili w spojrzeniu jej odbijał się wstręt tak silny, tak żywy, że Sarrasine zadrżał.

— Panie Francuzie — dodała — niech pan zapomni na zawsze tę chwilę szaleństwa.

Szanuję pana, ale co się tyczy miłości, nie żądaj jej ode mnie; to uczucie nie istnieje w moim
sercu. Ja nie mam serca! — wykrzyknęła, płacząc. — Teatr, w którym mnie pan widział, te
oklaski, ta muzyka, ta sława, na jaką mnie skazano, to moje życie; nie mam innego. Za kilka
godzin będzie pan na mnie patrzał innymi oczami, kobieta, którą kochasz, umrze.

Rzeźbiarz nie odpowiedział. Głucha wściekłość orała mu serce. Potrafił tylko patrzeć na

tę niezwykłą kobietę oczyma, które paliły płomieniem. Ten wątły głos, ta poza, wzięcie, gesty
Zambinelli nacechowane smutkiem, melancholią i zniechęceniem wydobywały w jego duszy
wszystkie skarby miłości. Każde słowo było ostrogą. W tej chwili przybyli do Frascati. Kiedy
artysta podał rękę swojej pani, aby jej pomóc wysiąść, uczuł, że cała drży.

—Co tobie? Zabiłabyś mnie — wykrzyknął, widząc że blednie, gdybyś czuła najlżejszy

ból, którego ja byłbym nawet niewinną przyczyną.

— Wąż! — rzekła, pokazując małego wężyka, który pomykał wzdłuż rowu. — Boję się

tych wstrętnych gadów.

Sarrasine zgniótł nogą głowę węża.
— Jaki pan odważny! — rzekła Zambinella, patrząc z widocznym przerażeniem na

martwego płaza.

— No i co — rzekł artysta z uśmiechem, czy ośmielisz się twierdzić, że nie jesteś

kobietą?

Połączyli się z towarzystwem i przechadzali się po lasach willi Ludovisi, należącej

wówczas do kardynała Cigognara. Ranek ten upłynął zbyt szybko dla zakochanego rzeźbia-

background image

rza, ale wypełniło go mnóstwo wydarzeń, które mu odsłoniły kokieterię, słabość, czułostko-
wość tej miękkiej i wątłej duszy. Była to kobieta z nagłymi napadami lęku, nieumotywowa-
nymi kaprysami, wybuchami przestrachu i odwagi, z kobiecą brawurą i uroczą delikatnością
uczuć. W pewnej chwili zapuszczając się w pole, gromadka wesołych śpiewaków ujrzała z
daleka paru ludzi uzbrojonych od stóp do głów i bynajmniej nie budzących zaufania. Na to
słowo: „To zbójcy” — każdy przyśpieszył kroku, aby się schronić w willi kardynała. W tym
krytycznym momencie Sarrasine spostrzegł po bladości Zambinelli, że nie ma siły iść; wziął
ją w ramiona i niósł jakiś czas biegnąc.

Kiedy się znalazł w pobliskiej winnicy, postawił swoją panią na ziemi.
— Wytłumacz mi — rzekł — w jaki sposób ta bezmierna słabość, która u każdej innej

kobiety byłaby wstrętna, raziłaby mnie i której najmniejszy objaw wystarczyłby niemal, aby
zgasić moją miłość, w tobie podoba mi się, czaruje mnie? Och, jak ja cię kocham — dodał. —
Wszystkie twoje wady, twoje lęki, twoje miłostki dodają ci jeszcze wdzięku. Czuję, że niena-
widziłbym kobiety silnej, jakiejś Safony, odważnej, pełnej energii, namiętności. O słodka i
wątła istoto, jak mogłabyś być inna?

Ten głos anioła, ten głos tak delikatny byłby nonsensem, gdyby wychodził z innego

ciała niż twoje.

— Nie mogę — rzekła — dać panu żadnej nadziei. Niech pan nie mówi do mnie w ten

sposób, żartowano by z pana. Niepodobna mi zabronić panu wstępu do teatru, ale jeśli mnie
kochasz lub jeśli jesteś rozsądny, nie przyjdziesz więcej. Niech pan mnie posłucha — rzekła
poważnym głosem.

— Och, milcz — rzekł artysta upojony. — Przeszkody podsycają miłość w moim sercu.
Zambinella stała bez ruchu, skromna i pełna wdzięku, ale umilkła, jak gdyby rażona

jakąś złowróżbną myślą. Kiedy trzeba było wracać do Rzymu, wsiadła do berlinki na cztery
osoby, rozkazując z nieubłaganą minką rzeźbiarzowi, aby sam wrócił faetonem. Przez drogę
Sarrasine postanowił wykraść Zambinellę. Cały dzień spędził na snuciu planów, jeden szaleń-
szy niż drugi. O zmierzchu, w chwili gdy wychodził, aby spytać kogo, gdzie się znajduje
willa jego ukochanej, spotkał w progu jednego z kolegów.

— Mój drogi — rzekł mu ów — nasz ambasador prosi cię do siebie na dziś wieczór.

Daje wspaniały koncert: kiedy usłyszysz, że będzie Zambinella...

— Zambinella! — wykrzyknął Sarrasine nieprzytomny na dźwięk tego imienia — ależ

ja szaleję za nią!

— Jak wszyscy — odparł kolega.
— Słuchaj, jeżeli jesteście mymi przyjaciółmi, ty, Vien, Lauterburg i Allegrain, użycz-

cie mi pomocy w zamachu, jaki chcę uczynić po zabawie.

— Nie chodzi o zabicie jakiegoś kardynała ani o...
— Nie, nie — rzekł Sarrasine — nie żądam od was nic, czego uczciwi ludzie nie

mogliby zrobić.

W parę sekund rzeźbiarz przygotował wszystko, aby zapewnić sukces swemu przedsię-

wzięciu. Przybył jeden z ostatnich do ambasadora, ale przybył w podróżnej karecie zaprzężo-
nej w tęgie konie, a powożonej przez jednego z najśmielszych vetturinów w Rzymie.

Pałac ambasadora pełen był ludzi; nie bez trudu rzeźbiarz, nieznany nikomu z obec-

nych, zdołał dotrzeć do salonu w chwili gdy Zambinella śpiewała.

— To z pewnością przez wzgląd na kardynałów, biskupów i opatów, którzy są tutaj —

spytał Sarrasine — ona przebrana jest za mężczyznę, ma siatkę na głowie, włosy w puklach i
szpadę przy boku?

— Ona? Jaka ona? — odparł stary pan, do którego zwrócił się Sarrasine.
— Zambinella.
— Jaka Zambinella? — odparł rzymski książę. — Czy pan żartuje? Skąd pan przyby-

wasz? Czy kiedy występowała kobieta w teatrze w Rzymie? I czy pan nie wie, jakiego

background image

rodzaju istoty grają role kobiece w państwie papieskim? To ja, drogi panie dałem Zambinelli
jego głos. Zapłaciłem wszystko temu ladaco nawet nauczyciela śpiewu. I wiesz pan, tak mało
się poczuwa do wdzięczności za usługę, jaką mu oddałem, że nie chce przestąpić mego progu.
A przecież jeżeli zrobi majątek, mnie będzie go zawdzięczał.

Książę Chigi mógł mówić długo. Sarrasine nie słuchał go Okropna prawda wdarła się w

jego duszę. Był jak gdyby rażony gromem. Stał nieruchomo, z oczyma wlepionymi w rzeko-
mego śpiewaka. Jego płomienne spojrzenie musiało magnetycznie podziałać na Zambinellę,
bo m u s i c o obrócił nagle oczy na Sarrasine'a: w tejże chwili jego niebiański głos zmącił
się. Zadrżał. Mimowolny szmer wyrwał się z ust zebranych. To go zmieszało do reszty; usiadł
i przerwał arię. Kardynał Cicognara, który śledził spod oka kierunek, w jakim pobiegło spoj-
rzenie jego protegowanego, spostrzegł wówczas Francuza, pochylił się do jednego ze swych
duchownych adiutantów i widocznie spytał o nazwisko rzeźbiarza. Uzyskawszy odpowiedź,
przyjrzał się bardzo uważnie artyście i dał rozkaz księdzu, który znikł szybko. Tymczasem
Zambinella, przyszedłszy do siebie, zaczął na nowo arię, którą przerwał tak nagle; ale wyko-
nał ją licho i mimo nalegań wzbraniał się zaśpiewać cokolwiek innego. Pierwszy to raz obja-
wił ową kapryśną tyranię, która później uczyniła go niemniej sławnym niż talent i olbrzymi
majątek — owoc — jak powiadano — zarówno jego głosu, jak urody.

— To kobieta — rzekł głośno Sarrasine, jak gdyby był sam. — Musi się pod tym kryć

jakaś piekielna tajemnica. Kardynał Cicognara oszukuje papieża i cały Rzym!

Natychmiast rzeźbiarz wyszedł z salonu, zebrał przyjaciół i posadził ich na czatach w

dziedzińcu pałacowym. Kiedy Zambinella zyskał pewność, że Sarrasine odszedł, zdawało się,
że odzyskał nieco spokoju. Około północy obszedłszy salony jak człowiek, który szuka
wroga, m u s i c o opuścił zebranie. W chwili gdy przekraczał próg pałacu, pochwycili go
zręcznie Jacyś ludzie, którzy mu zakneblowali usta chustką i przenieśli go do powozu
wynajętego przez Sarrasine'a. Zambinella wtulił się w kąt nie śmiejąc się poruszyć. Widział
przed sobą straszliwą twarz artysty, który zachowywał śmiertelne milczenie. Droga była
krótka. Zambinella, wyniesiony przez Sarrasine'a, znalazł się niebawem w ponurej i nagiej
pracowni. Śpiewak, na wpół martwy, siedział na krześle, nie śmiejąc spojrzeć na posąg
kobiety, w którym poznał swoje rysy. Nie wyrzekł słowa, ale zęby jego szczękały. Sarrasine
przechadzał się wielkimi krokami. Naraz zatrzymał się przed Zambinellą.

— Powiedz mi prawdę — rzekł głuchym i zmienionym głosem. — Jesteś kobietą?

Kardynał Cicognara...

Zambinella padł na kolana i odpowiedział jedynie spuszczeniem głowy.
— Ha! Jesteś kobietą! — wykrzyknął artysta w szale — bo nawet...
Nie dokończył.
— Nie — podjął — nie byłby na tyle nikczemny...
— Och, nie zabijaj mnie — wykrzyknął Zambinella, zalewając się łzami. — Zgodziłem

się zwodzić pana jedynie na prośby moich kolegów, którzy chcieli się pośmiać.

— Pośmiać! — odparł rzeźbiarz głosem, który miał coś piekielnego. — Pośmiać,

pośmiać! Tyś się ważył igrać z uczuciem mężczyzny, ty?

— Och, łaski! — odparł Zambinella.
— Powinien bym cię zgładzić — wykrzyknął Sarrasine — wydobywając szpadę gwał-

townym ruchem. — Ale — podjął z zimną wzgardą — drążąc twe wnętrzności sztyletem, czy
znalazłbym tam uczucie, które bym mógł ugasić, zemstę, którą bym mógł nasycić? Jesteś
niczym. Gdybyś był mężczyzną czy kobietą, zabiłbym cię! Ale...

Sarrasine uczynił gest wzgardy; odwracając głowę, musiał spojrzeć na posąg. I to jest

złudzenie! — wykrzyknął. Po czym odwracając się ku Zambinelli: „Serce kobiety było dla
mnie schronieniem, ojczyzną. Czy masz siostry, które byłyby do ciebie podobne? Nie. A więc
umieraj — wykrzyknął. — Ale nie, będziesz żył. Zostawić ci życie, czyż to nie znaczy skazać
cię na coś gorszego niż śmierć? Nie mojej krwi ani mego istnienia żałuję, ale przyszłości i

background image

szczęścia mego serca. Twoja wątła ręka zwaliła moje szczęście. Jaką nadzieję mogę ci
wydrzeć za wszystkie nadzieje, któreś ty pokalał? Ściągnąłeś mnie aż do siebie. Kochać, być
kochanym! — to są odtąd słowa pozbawione sensu dla mnie, tak jak dla ciebie. Bez ustanku
będę myślał o tej kobiecie urojonej, widząc kobietę rzeczywistą. — Wskazał posąg gestem
rozpaczy. — Zawsze będę miał w pamięci niebiańską harpię, która będzie zatapiać swoje
szpony we wszystkie moje męskie uczucia i która naznaczy wszystkie inne kobiety piętnem
niedoskonałości. Potworze, ty, który nie możesz dać życia niczemu, ogołociłeś mi ziemię ze
wszystkich kobiet!”

Sarrasine usiadł naprzeciw przerażonego śpiewaka. Dwie wielkie łzy wypłynęły z jego

suchych oczu, potoczyły się po jego męskich policzkach i spadły na ziemię. Dwie łzy wście-
kłości, dwie łzy gorzkie i palące.

— Nie ma już miłości! Umarłem dla wszelkiej rozkoszy, dla wszystkich ludzkich wzru-

szeń.

Przy tych słowach chwycił młot i cisnął nim w posąg z tak wściekłą siłą, że chybił.

Sądził, iż zniszczył pomnik swego szaleństwa; wówczas chwycił szpadę i błysnął nią, aby
zabić śpiewaka. Zambinella wydawał rozdzierające krzyki. W tej chwili weszli trzej ludzie i
rzeźbiarz padł przeszyty trzema ciosami sztyletu.

— W imieniu kardynała Cicognara — rzekł jeden z nich.
— To dobrodziejstwo godne chrześcijanina — odparł Francuz oddając ducha.
Posępni wysłannicy oznajmili Zambinelli o niepokoju jego protektora, który czekał u

bramy w zamkniętym powozie, aby go zabrać, skoro tylko będzie wolny.

Ale — rzekła pani de Rochefide — jaki związek między tą historią a staruszkiem,

którego widzieliśmy u państwa de Lanty?

Proszę pani, kardynał Cicognara zabrał posąg Zambinelli i dal go wykonać w marmu-

rze. Znajduje się dzisiaj w muzeum Albani. Tam, w roku 1791, rodzina Lanty odnalazła posąg
i poprosiła Viena, aby go skopiował. Portret, który pani ukazał Zambinellę w dwudziestym
roku, w chwilę po ujrzeniu go stuletnim starcem, posłużył później do Endymiona Girodeta;
mogła też pani rozpoznać jego typ w Adonisie.

— Ale ten czy ta Zambinella...?
— Może być, proszę pani, jedynie wujecznym dziadkiem Marianiny. Pojmuje pani teraz

interes, jaki może mieć pani de Lanty w tym, aby ukryć źródło majątku, który pochodzi...

Przetrwaliśmy chwilę pogrążeni w najgłębszym milczeniu.
— I cóż? — rzekłem.
— Och! — wykrzyknęła wstając i przechadzając się wielkimi krokami po pokoju.

Podeszła, popatrzała na mnie i rzekła zmienionym głosem: — Obrzydził mi pan życie i
miłość na długo. Mimo iż nie tak potwornie, czyż wszystkie uczucia ludzkie nie kończą się
tak samo, okrutnym zawodem? Kiedy jesteśmy matkami, dzieci zabijają nas złym prowadze-
niem lub chłodem. W małżeństwie czeka nas zdrada. Jako kochanki, porzucają nas, opuszcza-
ją. Przyjaźń! Czy istnieje? Jutro zrobiłabym się dewotką, gdybym nie czuła, że potrafię zostać
jak skała niedostępna pośród burz życia. Jeżeli przyszłość chrześcijanina jest również złudze-
niem, przynajmniej pryska ono aż po śmierci. Niech mnie pan zostawi samą.

— Och — rzekłem — pani umie karać.
— Czyż nie mam racji?
— Nie — odparłem, zdobywając się na odwagę. — Kończąc tę historię dość znaną we

Włoszech, mogę pani dać lepsze pojęcie o postępie dzisiejszej cywilizacji. Już się nie fabry-
kuje tych nieszczęśliwych istot.

— Paryż — rzekła — jest krainą bardzo gościnną; przygarnie wszystkich, i majątki

haniebne, i majątki krwawe. Zbrodnia i bezeceństwo mają tu prawo schronienia, jedynie cnota
nie ma tu swoich ołtarzy. Tak, czyste dusze mają ojczyznę w niebie: Nikt mnie nie zna tutaj!
Dumna z tego jestem.

background image

I margrabina zadumała się.

Tłumaczył Tadeusz Boy-Żeleński




JOHN RUSSEL

JIMMIE SKŁAMAŁ

CIEKAWE, że zanim Jennie May odnalazła w Honolulu swego kuzyna, nikt jej przed

nim nie przestrzegł. Co prawda, kiedy tak słynna śpiewaczka jak Jennie May wybiera się na
tournée, wszyscy, z impresariem na czele, cackają się z nią jak z jajkiem. Trzymają w wacie.
Chronią, by — broń Boże — nic jej nie sprawiło przykrości.

Mimo wszystko, po prostu nie chce się wierzyć, by przez tyle lat aż do chwili, gdy

ujrzała go przed gmachem opery — nie słyszała nic o Jimmie Wayverze, A przecież sława
jego, w pełni zresztą zasłużona, rozniosła się od krańca do krańca mórz południowych.

Biedak Jimmie był znany, miał fatalną opinię od Nukahivy aż po Pelevę. W samym

Honolulu był — rzec można — instytucją narodową. Przecież to on, jeden jedyny spośród
żyjących, potrafił przepić starego Chińczyka, barmana od Alexa. — Zgodzi się pan chyba —
można to nazwać sławą!

Nie ulega natomiast wątpliwości, że lądując na Hawajach Jennie May oczyma wyobraź-

ni widziała Jimmie Wayvera takim, jakim znała go przed laty.

Jennie May! Słyszał pan ją chyba? Na pewno siedział pan oczarowany dźwiękiem jej

głosu, wpatrzony w nią jak w nieziemskie zjawisko. Ale któż z nas pojął kiedykolwiek tę
kobietę?

Znaliśmy tylko jej twarz pełną słodyczy i spokoju, czar i wdzięk jej ruchów i wielbili-

śmy urok jej ciała.

Jako „gwiazda”, z punktu widzenia Shenstone'a, jej impresaria, była łatwa do prowa-

dzenia — ale tylko do chwili, kiedy się jej czegoś zachciało. Wtedy nie była już ani miła, ani
uprzejma ani łagodna.

Była samotna. Tą samotnością, na jaką skazana jest, jak sądzą każda istota obdarzona

wielkim talentem. I zupełnie tego nie świadoma. Bez najmniejszej pozy, bez cienia pychy —
nieuniknionej u podrzędniejszych sław. Taka właśnie była Jennie May Samotna, jak olimpij-
ska bogini.

Ale kiedy się uparła! Wszystko jedno, czy chodziło o zmianę w programie koncertu,

czy o meble w hotelowym pokoju, czy — jak się to raz przytrafiło, o sok z pomarańczy na
śniadanie — musiała postawić na swoim. Jeżeli nie — „dmijcie wichry, grzmijcie burze!”...

Mówią, że widziano kiedyś Shenstone'a biegającego w kółko po pokładzie, jak mrówka

po rozżarzonej płycie i dźwigającego całe naręcze okrętowych pledów.

— Do cholery, dajcie mi zielony! Kto ma zielony pled? Niechże ktoś da zielony!

Prędko... prędzej!

A potem ocierając pot z czoła, mówił: — Co za kobieta! Czasami boję się jej. Uoso-

bienie Absolutnie Amoralnej Kobiecości! Fakt. Gdybym nie znalazł zielonego pledu, z zimną
krwią przebiłaby mnie nożem albo — zerwałaby kontrakt! Trząsł się przy tym jak osika.

Tak. Ale mam opowiadać panu o Jennie i o Jimmie.
Tego wieczoru wysiadła z samochodu w bocznej uliczce, przed wejściem dla aktorów,

by przyjąć hołdy i kwiaty od nielicznej grupki wybrańców. A byli to prawdziwi wybrańcy.
Już się o to Shenstone postarał. Może pan być pewien, gruntownie przedtem spenetrował listę

background image

lokalnych znakomitości, ich pozycję socjalną i to zarówno milionerów cukrowych, jak i
członków kongregacji misyjnych.

A przecież pominął jedną osobistość.
Na skraju gromadki stał, rozglądając się nieco niepewnie, jakiś człowiek. Szczupły,

choć o wyraźnie wojskowej prezencji, ładny chłopak z bladą, ascetyczną twarzą i jasnym
wąsem. W słabym świetle płonącej nad wejściem lampy jego wieczorowy strój i połyskująca
biel gorsu wyglądały zupełnie poprawnie, nawet wytwornie. W ręce trzymał wiązankę pol-
nych kwiatów. Wiązanka drżała nieco — tak samo drżał zapewne i ten człowiek.

Wysiadłszy z auta Jennie May przystanęła na chwilę przyglądając się komitetowi powi-

talnemu. Wypatrywała, widzi pan, jednej twarzy, a kiedy ją dostrzegła — krzyknęła. Roztrą-
cając w lewo i w prawo znakomitości popędziła prosto ku niemu.

— Jimmie!...
Och, ten jej głos!
Pochwyciła obie jego dłonie.
— Jak się masz, Jennie? — powiedział. Głos miał dość pewny. — Nie wiedziałem, czy

mnie poznasz.

— Poznałam. — No pewnie, że poznaję, Jimmie.
W głosie tej cudownej kobiety drgały nutki tkliwości.
— Wiedziałam, że jesteś na Hawajach, dowiedziałam się w zeszłym roku... Tak strasz-

nie chciałam cię zobaczyć!

Patrzyli sobie w oczy — przez długą, bezgranicznie długą chwilę. Wreszcie Shenstone

ocknął się. Nim jednak zdążył wymówić słowo — Jennie May zwróciła się do niego.

— To mój kuzyn, James Wayver. Proszę dopilnować, by miał dzisiaj najlepszą lożę. I to

zaraz, proszę...

Impresario mógł tylko skłonić się bezradnie. Ona zaś z promiennym, przeznaczonym

tylko dla Jimmiego uśmiechem, pofrunęła ku wejściu. Na czternaście co najmniej filarów
miejscowej arystokracji, zgromadzonych tu wraz z żonami, choć przodkowie ich dorobili się
ogromnych posiadłości rabując ziemię kanakom — co naturalnym rzeczy porządkiem powin-
no było zapewnić potomkom powszechny szacunek — nie zwróciła uwagi.

Tak, to był koncert! Ci, co tam byli, dziś jeszcze wspominają. Znawcy utrzymują, że

nigdy Jennie May nie śpiewała lepiej.

... Śpiewała tylko dla Jimmie Wayvera.
Tak. Tylko dla niego. Kiedy tłum snobów siedział zasłuchany, wytrzeszczając oczy,

Jennie May śpiewała dla samotnej, ukrytej w cieniu honorowej loży niewidocznej niemal
postaci. Taka zwyczajna postać — taka doskonale konwencjonalna — wyprostowana, trzy-
mająca w ręce bukiet. Lecz jastrzębie oko skandalu wypatrzyło ją i rozpoznało natychmiast.
Rozległy się pełne niedowierzania szepty.

— Patrzcie — tam — Jimmie Wayver!... Patrzcie!
Wie pan przecież, śpiew Jennie May nigdy nie był zwykłym śpiewem. Wdzierał się w

najtajniejsze głębie, chwytał za serce niepojętym czarem, wypełniał dusze dumą, bólem,
tęsknotą, namiętnością...

Nieszczęsny Shenstone zaaranżował jeden ze swych idiotycznych bankietów, na którym

spodziewano się ujrzeć rozszczebiotaną, roześmianą Jennie. Najpierw ściągnął wszystkie fila-
ry. Potem poszedł po gwiazdę. Ale gwiazda znikła... Pognał na ulicę — i w zaułku przed
wejściem dla artystów zobaczył jak wsiada do auta wraz z samotną postacią. Włosy stanęły
mu dęba. Jąkając coś ruszył ku autu.

Jennie May spojrzała nań bez słowa. Ostatecznie Shenstone nie był tępy. Wystarczyło

mu, że dostrzegł w jej oczach — jak w oczach tygrysicy — ostry, zielony błysk. Opanował
się. Powiedział niesłychanie uprzejmie:

— Chciałem tylko przypomnieć pani, że statek odpływa jutro o siódmej rano.

background image

Jennie May nic nie odpowiedziała. Zatrzasnęła drzwiczki i samochód pomknął w

księżycową, hawajską noc.

Długo jechali w milczeniu.
— Powiedz kierowcy, powiedz mu, Jimmie, dokąd ma jechać.
Jim powiedział i pojechali nadmorską aleją. Była to jedna z tych nocy, gdy księżyc wisi

na niebie jak ogromny dojrzały owoc, a małe, kędzierzawe fale srebrzą laguny... I wydaje się,
że księżycowa droga to ta właśnie, której szukałeś przez całe życie, że prowadzi prosto w
szczęście. Proszę mi wierzyć, takie rzeczy zdarzają się nie tylko w operetkach. Proszę
sprawdzić, dopóki nie jest pan jeszcze zbyt stary.

A Jennie i Jimmie nie byli starzy.
Jimmie? Och, jeśli idzie o grzechy — Jimmie był stary. Miał dopiero trzydzieści cztery

lata, niewiele jednak można go było nauczyć. A przecież są ludzie, których serca nie zmienia-
ją się niemal wcale, mimo że przeszły przez piekło. I niech pan pamięta, dwie godziny tylko
dla niego śpiewał o miłości najpiękniejszy głos naszych czasów. A stopień trzeźwości
Jimmiego? Nigdy nie dał się ustalić.

Cóż, może to wydać się naiwne i głupie, lecz świadectwem niech będą słowa wszy-

stkich mężczyzn, którzy ją kochali, i wszystkich kobiet, które ją nienawidziły. Jennie May
była tak skromna i niewinna, jak dziecię w kolebce. A zły i zazdrosny świat próbował uczynić
z tego przedmiot drwin. Ciekawe, prawda?

Na ostrym zakręcie koło Punahou samochód gwałtownie zarzucił, popychając Jennie w

jego ramiona. Nie miała w tych sprawach doświadczenia. Gdy opasał ją ramieniem westchnę-
ła i przytuliła się ufnie. Zaczęli rozmawiać.

O czym? O tym, jak chodzili do szkoły, jak kochali się, jak dobrze im było w małym,

dalekim miasteczku.

Ktoś wyrafinowany skrzywiłby się... — Pamiętasz, jak wracaliśmy z wieczorku i pies

nas napadł? Tak się wystraszyłam! A tyś był taki dzielny.

— Nic podobnego. Po prostu bałem się uciekać. Strasznie bałem się, Jennie, byś nie

poznała, że się boję — przyznał się Jimmie.

— A potem... — wyszeptała.
— Pamiętam. Ugryzła cię pszczoła. I płakałaś. A ja cię pocałowałem, Jennie!
— Tak. A te-teraz te-też płaczę!
Płakała. On także. Wie pan, w tej chwili Jimmie Wayver był równie skromny i niewin-

ny jak ona. Mogło się zdawać, że całą dzielącą ich otchłań lat przeżyli w tej jednej chwili.

Życie na naszej wyspie zawsze było nieco fantastyczne i pełne subtelnej ironii. Znając

cel, do którego dotarli — lubię myśleć o tej ich nocnej przejażdżce. Bo niech pan pomyśli:
oto zbrukane, zdruzgotane przez los, pogardzane szczątki Jimmie Wayvera, oto przy nim
niepokalany, niebiański geniusz, niezrównana Jennie May; mkną przytuleni, pod gwiazdami
hawajskiego nieba, pogrążeni w cudownym złudzeniu!

Jechali długo. Do Punch Bowl, gdzie świat wyglądał jak zamieć chmurnych szczytów i

srebrzystego morza. Do Diamond Head, gdzie owiewały ich dmące od Chin wiatry. Patrzyli
na blask zatoki Waikiki, na Nuuanu, mknęli poprzez dziką, starodawną siedzibę bogów —
dolinę Waolani, gdzie zamiast ofiarnych maczug uderzają dziś kije golfowe.

Gdy nadszedł wreszcie czas powrotu — Jimmie oprzytomniał. Począł bąkać coś o

gwiazdach, o tym, że patrząc w nie zawsze będzie myślał o niej — takie sobie słowa zwykłe
dla każdego mężczyzny. Gdy zamilkł, Jennie May wyszeptała:

— To nie musi się skończyć Jimmie... Pojedziesz ze mną.
Jimmie zmrużył oczy.
— Pojadę?
— Najzwyczajniej. Dziś rano... Statkiem! Czy mogłeś choć chwilę przypuszczać, że

pozwolę ci — teraz — znów — odejść? Jesteś mój, a ja — twoja! Tak było zawsze, tak

background image

będzie zawsze!

Jimmie Wayver ocknął się. Czarowny był urok tej nocy — ale skąd Jennie mogła

wiedzieć o jego straszliwych powikłaniach życiowych? Próbował mówić o tym.

— Nie wiesz, co zrobiłem — wyjąkał.
— Nie dbam o to — odparła Jennie May.
Jim nie należał do ludzi wesołych. Teraz jednak roześmiał się. Nagle urwał. Po chwili

począł mówić znowu, lecz tym razem przychodziło mu to z trudnością. Jechali wybrzeżem.
Świtało. Jimmie tłumaczył. Usiłował przekonywać. Usiłował urywanie opowiedzieć, kim stał
się. Mówił jak do dziecka...

— Więc co z tego? — zapytała Jennie May.
— Nawet gdyby to było możliwe — nie, nie... Nie rozumiesz!
— Rozumiem wszystko — powiedziała z prostotą. — Nic nie może nas rozłączyć.

Pojmujesz? Nic!

Patrzyła mu w oczy. Nie była wyzywająca ani pokorna. Była tylko małą, nieustraszoną

Jennie May.

Oczy miała wilgotne, jej ręka ściskała jego dłoń.
— Kochany, kochany, cóż może się liczyć? Pieniądze? Mam więcej niż trzeba. Małżeń-

stwo? Myślisz, że zależy mi na tym? Gdybyś nie mógł czy nie chciał — nie dbam o to!

Wspaniale to powiedziała i szczerze.
— To niemożliwe! — szepnął.
Uśmiechnęła się.
— Nic na to nie poradzisz, Jimmie. Dlaczego tak mówisz?
I, wie pan, było to najzupełniej możliwe. Miała słuszność i Jimmie wiedział o tym. Nic

nie stało na przeszkodzie, by Jimmie Wayver wyjechał z Jennie May. Każde jej życzenie było
dla świata rozkazem. Nie obchodziły jej niczyje dąsy.

Świtało. Statek czekał.
Możliwe? Wydawało się nieuniknione, zapisane w górze. Co tu gadać o szklance wody

na pustyni czy o brzytwie dla tonącego! Dla kogoś w sytuacji Jimmiego taki cudowny traf
może wydarzyć się raz tylko. Niech pan pomyśli. Znów cały szeroki świat leżał u jego stóp. U
stóp wzgardzonego, zapomnianego straceńca. Niech pan pomyśli, co to dla niego znaczyło.
Jedyna szansa nowego życia. Nowego startu do nowej przygody. I to jakiej przygody! Oszała-
miający jej smak czuł przecież na wargach!

Nie wiem, oczywiście, co myślał i jak rozumował Jimmie. Pewne jest jednak, że myślał

o niej i o sobie. Gdy szczęśliwa Jennie May tuliła się do niego — on myślał.

— Każ jechać do portu — wyszeptała. — Powiedz, niech zawraca i niech się nie spie-

szy.

Jimmie patrzył na nią przez chwilę — przez długą, bezgranicznie długą chwilę. Po

chwili roześmiał się. Po raz drugi tej nocy. A potem postąpił w sposób, który wedle mnie
można nazwać bohaterskim. Nachylił się i powiedział coś do kierowcy.

Samochód skręcił ku morzu i pomknął przedmiejskimi zaułkami. Zatrzymał się w wą-

skiej uliczce zarosłej płomiennymi hibiscusami i seledynową winoroślą. Za uchyloną furtką
widniał kryty strzechą domek. Jimmie Wayver z niejaką godnością wyswobodził się z objęć
Jennie i wysiadł z auta.

— Maria! — krzyknął w stronę domku. — O-hej, Mario!
Odpowiedziało mu wesołe:
— O-hej Jimmie! Czego chcesz?
W aucie siedziała skamieniała Jennie May. Policzki jej zabarwił rumieniec, w oczach

pojawił się ostry, zielony błysk Intuicja musiała ostrzec ją, że coś nadchodzi, choć nie mogła
wiedzieć co to będzie. A Jimmie stał obok i czekał. Nie był nawet tak bardzo pijany.

Jasne światło poranka ukazywało go bezlitośnie — wciąż jeszcze przystojnego, o

background image

ascetycznej, nieco zmęczonej całonocną jazdą i jakby czymś zawstydzonej twarzy.

Odziany był w pomięte, wyplamione, podarte ubranie — zamiast krawatu zwisał czarny

strzępek. Biały gors, jak się okazało z tektury, utracił całą wytworność.

— Chodź na chwilę, Mario!
— Dasz ty mi spokój, leniu, łaziku, nicponiu — brzmiała uprzejma odpowiedź. —

Czekaj, już idę... T a l o f a!

I ukazała się Maria.
Kto? Tak. Maria — ta hoża, tęga, dobroduszna Samoanka, praczka — która tak praco-

wicie pierze naszą bieliznę i ceruje skarpetki. Maria — dwieście pięćdziesiąt funtów pełno-
krwistej, polinezyjskiej beztroski i hojności, i wesołości. Brała właśnie prysznic na werandzie,
polewała się wodą z konewki — i wyszła jak stała, okryta tylko ręcznikiem — przesłonięta
liśćmi winorośli — uśmiechnięta, wilgotna...

— T a l o f a — powitała gości.
Jimmie był opanowany. Skłonił się kolejno obu paniom. Uczynił to z niezwykłą

wytwornością. Gdyż, widzi pan, jeśli nocy tej oboje wiele doświadczyli — jeśli Jennie May
skłaniała się raczej ku prymitywowi — Jimmie Wayver przeżył swą własną przemianę. Stał
się znów, na swój sposób, dżentelmenem.

— Panno May — rzekł — pozwoli pani przedstawić sobie moją żonę.
Uczynił jedyną rzecz — tę jedną oczywistą, niewątpliwą rzecz, która mogła ją po-

wstrzymać, odepchnąć. Gdyby zrobił co innego — „dmijcie wichry, grzmijcie burze”. Gdyby
zrobił co innego...

Ale teraz — spojrzenie Jennie piekło go, po prostu paliło. Zatrzaśnięte drzwiczki auta

strzeliły jak z pistoletu.

— Do portu! — krzyknęła Jennie May.
Jimmie stał chwilę bez ruchu. Patrzył za nią. W ręce wciąż jeszcze trzymał bukiecik

polnych kwiatów — teraz już zwiędłych. Myślę, że ręka ta drżała. Wiem, że drżała, gdy upu-
ścił kwiaty i przetarł czoło takim samym ruchem, jakim robił to w podobnych wypadkach
Shenstone. Wiem, że drżała, gdyż drżała i wtedy, kiedy Jimmie wspominał tę chwilę.

Potem odwrócił się. Uśmiechnął się do tłustej, wychylającej się spośród winorośli

samoańskiej rusałki.

— W porządku, Mario — rzekł krótko. — Powiedz mężowi, że dziś nie potrzebuję go

— dojdę do domu o własnych siłach.

Tłumaczył Henryk Józefowicz




LUCJAN LEGUT

MORDERCA NIE BĘDZIE UKARANY

I

ZBUDZIŁ się spocony. Śniło mu się coś koszmarnego, nie pamiętał jednak co. Naciąg-

nął kołdrę na głowę i przyczajony w sobie, łowił szmery dolatujące z pokoju...

Po chwili odrzucił kołdrę i spojrzał w okno. Olbrzymi kasztan szamotał się z wichurą.

Poza nim przemykały szybko obłoki, poganiane porywistymi podmuchami. Zbiera się na
burzę — pomyślał. — I stąd to przykre uczucie.

Przeciągnął się, już rozbudzony i uspokojony. Ziewnął.

background image

Dzwonek? O tej porze? Czyżby śnił jeszcze?
Przeciągły, jazgotliwy dźwięk dolatywał z przedpokoju.
Druga — stwierdził, spoglądając na fosforyzowaną tarczę zegarka. Niechętnie zwlókł

się z tapczanu i poczłapał ku drzwiom Nim je otworzył, przekręcił kontakt, lecz szklana kula
wisząca u sufitu nie rozbłysła światłem.

Wyłączyli. Pewnie z powodu burzy.
Po omacku przebrnął przez przedpokój, klnąc świdrujący ucho głos dzwonka. Chwycił

za łańcuch u drzwi, nie otworzył jednak, lecz przytknął oko do „judasza”. Na klatce schodo-
wej było zupełnie ciemno i nie mógł nic dojrzeć.

— Kto tam? — krzyknął.
Dzwonek umilkł i przedpokój wypełniła cisza. Zza drzwi doleciał szept:
— Niech pan otworzy! Prędzej!
Z głosu przebijało wyraźne przerażenie.
— Kto to? — dopytywał się i nie otwierał, wspomniawszy naraz różne historie o

napadach.

— To Ja! Ochocka! Sąsiadka! Błagam, niech pan otworzy! — Głos nabrał płaczliwych

akcentów. Równocześnie dłoń proszącej szarpnęła gwałtownie za klamkę.

— Ochocka? — przypomniał sobie jakąś dziewczynę, wysoką i chyba młodą.
Odsuwał szybko łańcuch. Drzwi, pchnięte z przeciwnej strony, stuknęły go w głowę.
— Och! — W oczach ujrzał miliony gwiazd.
— Co się stało? — dopytywała się szeptem dziewczyna, patrząc na jego skuloną sylwe-

tkę.

— Drzwi! Uderzyłem się, jak wszyscy dia...
Poczuł na swych włosach jej dłoń, przesuwającą się ku bolącemu miejscu. Wyprostował

się gwałtownie, odtrącając jej dłoń.

— Co to ma znaczyć? Co się stało? Po co mnie pani budzi?
Wczepiła się palcami w jego ramię, poczuł na swym ciele ostre paznokcie.
— Boję się... Coś strasznego... w moim pokoju... — Była przerażona.
— Co? Pewnie babskie histerie! — usiłował zbagatelizować sprawę i uspokoić dziew-

czynę.

— Nie! O! Słyszy pan?
Od strony schodów, gdzieś o piętro niżej, doleciał stuk, jakby się ktoś potknął albo

upadł. Rozbłysła zapałka.

— Widzi pan?
Dziewczyna uchwyciła go znów za ramię. Nim zdążył przechylić się przez poręcz

ogradzającą schody, zapałka zgasła. Miał tego wszystkiego dość. Porwał parasol oparty o
wieszak i trzymając się drugą ręką poręczy, potoczył się w ciemności po schodach. Mało nóg
nie połamał, ale nie myślał o tym, wyczuwając niebezpieczeństwo. Ktoś uciekał przed nim.
Słyszał wyraźnie przyspieszony oddech. Zamachnął się parasolem. Trafił! Tamten stęknął
tylko i pośliznął się. W sekundę potem, splecieni w uścisku, toczyli się po schodach, aż za-
trzymali się na podeście. Ogłuszeni, leżeli chwilę bez ruchu. Tamten poderwał się pierwszy.
Chciał uciekać, ale ręce ścigającego trzymały go kurczowo za nogę. Wpił się w nie zębami...

— O rany! Na pomoc!
— Co? Co na pomoc? To... to pan doktor? Z drugiego?
Uciekający klapną! teraz ciężko na schody.
— A ja! Z drugiego! Pewnie pan Józef? Nasz dozorca? - upewniał się nazwany dokto-

rem.

— Pewnie, któż by inny, Ale bo co też panu doktorowi przyszło do głowy... — żalił się

dozorca, rozcierając guza na czole.

— Tak? Ciekawe, gdzie się to Józef zakrada po nocy!

background image

— Matko Boska! To pan doktor na mnie leci w ciemności bije mnie po łbie, potem nogi

łamie i jeszcze ruga!

Dozorca był wyraźnie obrażony, mówił płaczliwym głosem. Doktor nie dawał jeszcze

za wygraną:

— A czemu pan chodzi po ciemku?
— Bo korki diabli wzięli. Zdało mi się, że ktosik dzwoni, tom wyszedł i myślałem, że

złodzieje się dobierają do mecenasa z pierwszego. Pan mecenas wyjechał z panią na wczasy.

— I mnie pan wziął za złodzieja i dlatego pan uciekał? — dokończył za niego doktor,

nie mając cierpliwości czekać na drobiazgowe wyjaśnienia.

— Ano! Ale też pan doktor ma ciężką łapę, za przeproszeniem — pojękiwał.
Doktor teraz dopiero poczuł, że i jego bolą wszystkie kości. Wraz z bólem pojawiła się

wściekłość. Nie wiedział w pierwszej chwili, na kim ją wyładować. W tym momencie na
schodach rozbłysło słabe światło. To dziewczyna schodziła trzymając w jednej ręce świeczkę,
w drugiej zaś łopatkę od węgli. Zatrzymała się o krok przed doktorem siedzącym na scho-
dach. Patrzyła na obu mężczyzn. Światło świeczki migotało.

— To i panienka tu jest? — dozorca popatrzył na doktora zmrużywszy jedno oko i

pokiwał głową ze zrozumieniem.

— No i co pani na to?
— Przyniosłam łopatkę — wyciągnęła rękę ku doktorowi.
— Tak? Mam iść może po węgle?
— Ach! Nie! Myślałam, że się panu przyda. — Tłumaczyła nieporadnie, trzymając

łopatkę w wyciągniętej ręce.

— Święty Józefie! Patronie mój! — dozorca zasłonił się rękami, jakby się broniąc przed

ciosem.

— Tą łopatką przydałoby się nakłaść do czyjejś głowy rozumu.
Doktor był zadowolony z siebie. Nareszcie powiedział co myśli o tej zwariowanej

dziewczynie. Niech ma za swoje!

Dozorca również się podniósł.
— Dobranoc panience! I panu doktorowi! — odszedł mrucząc coś pod nosem.
— Dobranoc szanownej pani! — Doktor wsadził ręce do kieszeni bluzki i z podniesioną

głową minął dziewczynę. Szła za nim. Chciał wejść do swego mieszkania, lecz zatrzymał go
błagalny głos:

— Proszę pana! Panie doktorze... Bardzo przepraszam... mnie jest tak przykro...
— Głupstwo!
— Ale to... z tamtym... to jest prawda. Ja się boję, u mnie w pokoju...
— Moja panno! To, że pani lubi histeryzować, to jest pani prywatną sprawą, ale że pani

wciąga w niepoważne historie poważnych ludzi...

— Ależ... ja... Proszę mi wierzyć... — próbowała się tłumaczyć. Wyciągnęła z kieszeni

szlafroczka rękę ściskającą kartkę papieru i podała ją doktorowi. Rozwinął ją i z trudem
czytał krzywo ponaklejane litery, powycinane z gazety:

Jeżeli pani do 10-go lipca nie złoży w oznaczonym miejscu

20 tysięcy złotych, spotka panią coś złego!

Banda Czarnej Ręki

— Otrzymałam ten list wczoraj — tłumaczyła szybko. Pocztą. Nie brałam go poważnie.

Ale dzisiaj wieczorem zauważyłam jakieś podejrzane osoby, gdy wracałam do domu. Potem
ktoś usiłował otworzyć drzwi do mego mieszkania. A w nocy obudziły mnie odgłosy, jakby
ktoś chciał otworzyć okno od zewnątrz. Zerwałam się z łóżka i przybiegłam do pana z prośbą
o pomoc.

background image

— No, niechże się pani uspokoi. Trzeba było od razu kartkę pokazać.
— Kiedy? Przecież pan zaraz pobiegł z parasolem...
— Chodźmy do pani pokoju.
Pokoik panny Ochockiej był oświetlony kolorową lampką. Doktor zatrzymał się w

drzwiach i nieufnie badał nieznaną sobie atmosferę.

Oglądnął okno i stwierdził, że zasuwka jest częściowo wyłamana. Ktoś widocznie

mocował się z oknem od wewnątrz. Ślady na framudze i na parapecie były wyraźne.

— Jak mógł się dostać po murze na drugie piętro? — zdziwił się.
Dziewczyna wychyliła się przez okno i patrzyła w ciemność.
— Proszę, niech pan patrzy!
Zbliżył się i nachylił nad nią. Zrobiła mu trochę miejsca i biorąc za rękę, wepchnęła w

dłoń kawał grubego sznura.

— I co pan na to?
Doktor gwizdnął przeciągle. Zreflektował się jednak natychmiast:
— Przepraszam.
Dziewczyna, wciśnięta we framugę okna, patrzyła na niego wyczekująco. Oddychała

szybko. Głęboko wycięty dekolt szlafroka rozchylił się; oczy doktora umknęły w bok. Wyco-
fał się na środek pokoju. Tu czuł się pewniej i bezpieczniej. Założył ręce na plecach.

— Dostaje pani list z pogróżkami. Ktoś nieznajomy usiłuje się do pani włamać.

Oczywiste przestępstwo. Sprawa dojrzała, by zameldować ją milicji.

— Bardzo trafne spostrzeżenia!
Doktor spojrzał podejrzliwie, gdyż wydało mu się, że Ochocka kpi.
— Pójdę zadzwonić od siebie, u pani nie ma telefonu.
— Błagam pana, nie! — podbiegła i położyła mu dłonie na ramionach. — Pan wie, jak

jest z milicją. Przyjadą, narobią ruchu. Po co? Tylko kłopot potem i wszyscy się dopytują.
Jutro rano sama tam pójdę.

— Jak pani sobie życzy.
— Ale mam prośbę. Wielką prośbę...
— Słucham.
— Niech pan u mnie zostanie. Do rana. Bo ja się boję... Proszę, bardzo proszę...
Błagała nie tylko głosem, ale i spojrzeniem, i dłońmi, którymi głaskała doktora po

ramionach.

Czuł się w tej pozycji niewygodnie i niepewnie: nie rozumiał, co się z nim teraz dzieje.

Tym bardziej zaś nie wiedział jak się zachować.

— Lepiej zadzwonię. Przecież nie mogę tu siedzieć nie ubrany.
— Może się pan ubrać i przyjść. Siądzie pan sobie w fotelu, o tu... — pokazała dłonią

wygodny, klubowy fotel. — Przecież już prawie świta...

— Dobrze — zgodził się. — Pójdę się ubrać.
Gdy znalazł się w swoim pokoju, zaklął. Noc w fotelu... Rano trzeba iść na klinikę.
Wrócił do pokoju Ochockiej. Do przeznaczonego dla niego fotela przysunęła drugi

fotel, dla siebie.

Usiadł i wyciągnął przed siebie nogi, by ją zmusić do odsunięcia się. Spojrzała na nie-

go, wzrok jej wyrażał tylko troskliwość o jego osobę. Usiłował nawiązać rozmowę, ale ogar-
niająca go senność plątała mu język. Próbował się otrząsnąć, lecz w końcu dał za wygraną i
usnął.

Śniło mu się, że napastuje go rój kobiet. On się przed nimi broni, lecz one są bliżej,

coraz bliżej. Ich twarze zlały się nagle w jedną znajomą twarz. Ochocka! Całuje go! On ją
odpycha... I w tym momencie obudził się. Nad nim stała Ochocka.

— Ładny z pana obrońca! — żartowała. — Gdyby złoczyńcy chcieli mnie porwać,

nawet nie słyszałabym wywalania drzwi tak głośno pan chrapał...

background image

Doktor spojrzał na zegarek.
— Pięć po ósmej. — Poderwał się przerażony. Profesor przychodzi o ósmej.
— Niech pan poczeka, zrobię śniadanie.
— Dziękuję! Nie mam czasu! Do widzenia! — krzyknął już od drzwi. Wpadł do swego

pokoju, porwał teczkę i pomknął po schodach w dół. Na ulicy rozglądał się za taksówką.
Dojrzał jedną. Podniósł w górę rękę. Szofer podjechał i doktor chciał już wsiadać, lecz kiero-
wca, przypatrzywszy mu się uważnie, poklepał się tylko ręką po czole i ruszył dalej.

Wskoczył do przejeżdżającego tramwaju. Pomogły mu czyjeś litościwe ręce. Gdy zna-

lazł się we wnętrzu wozu, przywitano go, wesołym śmiechem.

— A skądże to? — zapytał go jakiś człowiek w roboczym kombinezonie.
— Prosto z nieba — zażartował doktor.
— To widać!
Wóz trząsł się od śmiechu. Wraz z wszystkimi śmiał się i doktor. Nocne, niesamowite

przeżycia wydały mu się zupełnie nierealne. Doznał wielkiego odprężenia i czuł się przez to
lekko i radośnie.

Przebiegł przez korytarze kliniki i zatrzymał się dopiero w sekretariacie.
— Pani Jadziu, czy profesor pytał o mnie?
— P... pan do... doktor Mirski? — sekretarka była czymś zaskoczona.
— Pewnie, że Mirski, a nie Święty Mikołaj — denerwował się głośno.
— Tak? Pan profesor czeka — panna Jadzia zachichotała.
— Co u diabła!
Wszedł profesor Bachmatowicz. Popatrzył uważnie na Mirskiego.
— Dzień dobry, panie profesorze. Ja właśnie...
— Właśnie widzę. Wraca pan pewnie z karnawału? Jakże się pan bawił?
— Z karnawału?
— Panno Jadziu, niech pani pożyczy doktorowi lusterka! — profesor odwrócił się i

wszedł do gabinetu.

Sekretarka usłużnie podała Mirskiemu damskie lusterko. Spojrzał...
Z lusterka spoglądała na niego komiczna twarz, ozdabiały ją domalowane sadzą wąsy i

bródka. Teraz pojął, co miał oznaczać gest szofera taksówki i radość pasażerów tramwaju.

Ale kto?
Wstał. „Niech pan zostanie, tak się boję...” — wspominał słowa Ochockiej. — Oto

jeszcze jedna nauczka, by unikać kobiet. Ale ja jej pokażę!

Panna Jadzia śmiała się znowu.
Mirski wybiegł, trzaskając drzwiami.



II

Przeskakiwał po dwa stopnie, byle szybciej znaleźć się na drugim piętrze.
Tak mnie ośmieszyć! Mnie! Asystenta znanej powagi naukowej! — zżymał się.
Najchętniej widział się w roli oprawcy, drącego z winnej pasy skóry i sypiącego w to

miejsce sól. Przed drzwiami Ochockiej zatrzymał się i długo chwytał powietrze. Chciał wkro-
czyć do pokoju jak bezlitosny, ale sprawiedliwy mściciel.

Zadzwonił. Cisza. Nacisnął dzwonek ponownie. Znowu cisza... Pewnie się boi —

pomyślał. — Wie, że ze mną nie ma żartów!

— No! Otwierać tam! Uderzył pięścią w drzwi. Przyłożył ucho...
Złapał za klamkę i szarpnął mocno. Drzwi były otwarte. Pchnął je i stanął w progu. Z

wnętrza mieszkania nic dochodził najmniejszy odgłos. Coś się musiało stać...

background image

— Hej! Jest tam kto? — huknął na cały głos.
Odpowiedziała mu cisza. Wszedł ostrożnie, nie zamykając drzwi. Podszedł na palcach

do łazienki.

— Pusta...
To samo w pokoju. Co jednak rzucało się od razu w oczy, to nieład. Jeden fotel był

wywrócony. Serweta wraz z popielniczką leżały na podłodze. Pod drzwiami walały się skoru-
py rozbitego wazonu. Ktoś tu walczył. Ktoś się bronił...

Przypomniał sobie lęk Ochockiej. List, który mu pokazała.
— Więc to jednak prawda... — wyszeptał — i naraz złość, którą do niej żywił, uleciała.
Wyglądało na to, że dziewczyna broniła się, nim ją uprowadzono.
W przedpokoju rozległy się czyjeś kroki.
— Stój! Ręce do góry! — wrzasnął.
Gwałtownie trzasnęły drzwi. Rzucił się w ich kierunku. Nim je otworzył z automaty-

cznego zatrzasku i wybiegł na korytarz, nikogo już nie było. Przechylił się przez poręcz
schodów. Jakaś postać mignęła mu na dole. Puścił się za nią pędem, w pogoń. Skacząc z
ostatniego stopnia, wpadł wprost w ramiona dozorcy.

— A co to, pan doktor leci do straży pożarnej, czy jak? — dopytywał się pan Józef,

przytrzymując w objęciach Mirskiego.

Doktor uwolnił się szybko z niemiłego uścisku.
— Nie widział pan tu kogoś uciekającego, panie Józefie?
— Uciekającego? Eee... któż by tu znowu uciekał. Pan doktor to taki podejrzliwy... —

dozorca poskrobał się w głowę, przytrzymując drugą ręką czapkę. Rzucał przy tym spojrzenia
na wszystkie strony, niczym spłoszony szczur.

Mirski chciał go wyminąć.
— A któż to znowu miał uciekać według pana doktora? — starał się zatrzymać Mirskie-

go.

Doktor pobiegł do bramy. Dozorca poczłapał za nim. Ulica była pełna przechodniów.
Dozorca zlustrował dokładnie najbliższych przechodniów i zwrócił się do doktora.
— A, pan doktor to zaraz w gorącej wodzie kąpany. Uciekał! Kto by tam uciekał i po

co? — gderał, ale uważnie przy tym wiercił doktora oczyma.

W Mirskim obudziła się nagle podejrzliwość. Coś mu się w dozorcy nie podobało. Był

niemal pewien, że musi on coś wiedzieć.

— Więc pan Józef nikogo nie widział? — zagadnął niby obojętnie.
— Widział, nie widział... Różnych ludzi się widzi przez dzień... A kogo by pan doktor

chciał, żebym widział?

— Eee, nic już! Nic — Mirski zawrócił i skierował się ku stróżówce.
Dozorca podskoczy! jak oparzony. Zagrodził doktorowi drogę.
— Pan doktor do mnie? To po co będziemy szli do izby? Zaduch tam taki... Tu możemy

porozmawiać — odpychał prawie Mirskiego, byle dalej od drzwi swego mieszkania.

Ach taaak... — przemknęło Mirskiemu przez myśl. Głośno zaś odezwał się:
— Ktoś urwał kłódkę od drzwi wiodących na strych.
— Matko Boska! Złodzieje! Ani chybi! To ja tam lecę!
Dozorca zakręcił się w miejscu jak fryga. Spojrzał dziwnie na Mirskiego, zawrócił i

zamknął drzwi mieszkania na klucz. Ruszył schodami na górę.

Doktor tylko na to czekał. Wybiegł szybko na podwórko. Tak, nie mylił się. Okno od

pokoju dozorcy było otwarte. Obejrzał się. Ani żywej duszy. Cisza. Tylko z piętra dolatywał
chrypliwy sopranik, zawodzący piosenkę o miłości. Mirski podszedł do okna, uchwycił ręka-
mi parapet, podciągnął się. Skoczył do środka. Przykucnął jak kot na czterech łapach i nasłu-
chiwał. Sopranik z piętra opiewał właśnie śmierć dziewczyny „co się rzuciła w morskie
fale”... Uspokojony, zaczął się rozglądać po pokoju...

background image

Stół. Nie dojedzone resztki. W kącie jakieś brudne bety... Podszedł. Kopnął je. I wtedy

ujrzał między stołem a szafą wielki worek. Rozchylił go i zmartwiał ze zgrozy. Nogi się pod
nim ugięły...

Pod drzwiami zaszurały kroki, w zamku zgrzytał klucz. Mirski podbiegł do okna. Serce

waliło mu jak młotem. Wszedł na parapet, opuścił się na podwórze. I wbiegł w bramę — by
zetknąć się oko w oko z dozorcą, który na odgłos kroków cofnął się od drzwi.

— To pan doktor tu jeszcze? — z całej jego postaci przebijał niepokój, choć widać

było, iż stara się go ukryć.

— Spieszę się! — Mirski potrafił tylko tyle wykrztusić Wymijał z daleka dozorcę,

gotów w każdej chwili do odparcia niespodzianego ataku. Zresztą to przecież dzień jeszcze.
Mogę wołać o pomoc... — dodał sobie otuchy. Kierował się spiesznie ku wyjściu.

— A z tą kłódką — to też nie tak, jak pan doktor mówił. Jest przecież cała, w porządku.

Co też to panu doktorowi nie chodzi po głowie?

Dozorca odprowadził Mirskiego uważnym spojrzeniem. Gdy ten zniknął za bramą, pod-

biegł szybko i, wychyliwszy głowę, patrzył w ślad za znikającą sylwetką. Upewniwszy się, że
doktor poszedł, pospiesznie zawrócił do swego mieszkania.


III

Porucznik Boroń nudził się. Dyżur w komisariacie to niezbyt ciekawe zajęcie. Jakiś pi-

jak, jakiś chuligan, a w przerwach czytanie gazet — oto „atrakcje” dyżuru. Przeglądał właśnie
tygodnik „Film”.

Na moment zafrapował go biust Marylin Monroe. Westchnął. Pukanie do drzwi przypo-

mniało mu o rzeczywistości. Przykrył biust „Życiem Warszawy” i przybrał urzędowy wyraz
twarzy.

— Wejść!
W otwartych drzwiach stanął kapral Mleczko. Stuknął obcasami.
— Obywatelu poruczniku! Zgłosił się jakiś bliżej mi nieznany obywatel. Z nazwiska

doktor Mirski. Mówi, że w ważnej sprawie — zameldował.

— Dobrze.
Porucznik był zrezygnowany. Pewnie znowu jakaś kłótnia w kamienicy albo inna bzdu-

ra. W sam raz dla dzielnicowego.

— Dzień dobry, poruczniku.
Przed Boroniem stał sympatyczny mężczyzna. Może trzydziestoletni, ale o zmęczonej

twarzy. Tarł nerwowo dłoń o dłoń.

— Proszę, niech pan siada! — porucznik wskazał krzesło po przeciwnej stronie biurka.
Mirski usiadł, ujął dłońmi skronie. Milczał, jakby zbierając myśli. Porucznik nie naglił.

Miał zwyczaj nigdy przedwcześnie nie pytać.

Mirski wahał się. Teraz, gdy siedział na wprost przedstawiciela władzy, opanowanego i

spokojnego, ogarnęły go wątpliwości, czy to, co widział u dozorcy, nie było przywidzeniem.
Może jakieś chorobliwe rojenia? Zimny wzrok oficera sprawiał, że nie chciałby za nic się
zblamować, wygłupić. Ale przecież nie! To, co widział, było niezaprzeczalnym faktem! Porą-
bane ludzkie ciało!

Zdecydował się.
— Panie poruczniku. W naszej kamienicy, ulica Ogrodowa czternaście, zamordowano

człowieka, kobietę! — wyrzucił jednym tchem. Spodziewał się jakiegoś pytania. Nie docze-
kał się jednak.

Nie wierzy mi! — pomyślał i na poparcie swych słów, dodał:

background image

— Widziałem jej ciało. Porąbane i schowane w worku. U dozorcy. W jego mieszkaniu.
Porucznik Boroń miał już wiele do czynienia z różnego rodzaju mistyfikacjami, fałszy-

wymi zeznaniami, chorobliwą fantazją. Ale ten człowiek wydał mu się rozsądny, choć trochę
narwany i roztargniony.

— A pan gdzie pracuje, doktorze? — spytał.
— Gdzie pracuję? — Mirski powtórzył pytanie, nie mogąc się doszukać związku mię-

dzy nim a tym, co mówił przed chwilą. — U profesora Bachmatowicza. W klinice neurologi-
cznej.

Porucznik nacisnął dzwonek. W drzwiach pojawił się kapral Mleczko.
— Wóz! Natychmiast! — zadysponował Boroń.
Gdy ruszyli, porucznik poprosił Mirskiego o dalsze szczegóły.
— Kim była zamordowana? Kiedy doktor widział ją ostatni raz?
Mirski opowiedział dokładnie historię z listem i nocną przygodą, nie wspominając

oczywiście o figlu panny Ochockiej. Zakończył uwagą, że według niego dozorca był człon-
kiem bandy „Czarnej Ręki”.

Porucznik nie zaprzeczał, choć miał poważne wątpliwości. Bo niby dlaczego żądano

okupu właśnie od Ochockiej? Skąd taka dziewczyna miałaby wziąć dwadzieścia tysięcy zło-
tych. Zresztą jeśli się pragnie wyłudzić okup, to się zaraz nie morduje. A porąbać człowieka
w biały dzień — też niełatwo.

Wóz zatrzymał się przed domem na Ogrodowej. Boroń i Mirski wyszli z auta. Dozorca

stał oparty o bramę. Na widok milicyjnego munduru zrobił ruch, jakby chciał umknąć.
Rozmyślił się jednak i przybrał gapiowaty wyraz twarzy.

— Dzień dobry, panie Józefie — przywitał go Boroń.
— A skąd to pan porucznik wie, że mnie Józef na imię? — zdziwił się dozorca.
Boroń wiedział od Mirskiego. Powiedział jednak:
— My wszystko wiemy, panie Józefie! Chcieliśmy z panem porozmawiać. Poprosi pan

nas chyba do mieszkania? — Dozorca niechętnie wszedł do sieni. Oni za nim.

— Niech pan się nie odzywa! — półgłosem pouczył porucznik Mirskiego.
Pierwsze, co niezmiernie zdziwiło doktora, gdy znaleźli się w pokoju dozorcy, to brak

worka w kącie.

Porucznik obszedł izbę, powiódł wzrokiem po ścianach i usiadł na krześle, przy stole.
Dozorca obserwował go spod przymkniętych powiek. Odetchnął, gdy porucznik zakoń-

czył oglądanie pokoju.

— No, widzi pan porucznik, że u mnie nic nie ma. Daremna była fatyga — w głosie

jego brzmiał cichy triumf.

— Nie ma? A co miało być, panie Józefie? Skąd pan wie, że my u pana czegoś szuka-

my? — porucznik pytał, ot tak sobie, niby od niechcenia.

Dozorca zmieszał się.
— Niby nie wiem, ale... Jak milicja, to czegoś szukacie?
— No, nie zawsze. Nie zawsze, ale jak pan już wie, że szukamy u pana tego worka...

Gdzie on jest? — porucznik uważnie wpatrzył się w twarz dozorcy. On zaś, udając niepo-
miernie zdziwionego, załamał ręce:

— Jezusie Święty! Jaki worek? To pewnie znowu pan doktor? — zwrócił się z wymów-

ką do Mirskiego. — Bo pan doktor od wczoraj ma jakieś przywidzenia... Najpierw mnie
łupnął parasolem, potem znowu, że kłódka na strychu urwana, a kłódka jest cała... No i jakże
tak? Pan doktor chce mnie do kreminału wsadzić? I za co? Mnie, niewinnego — zaczął siąkać
nosem, wyciągając wielką chustkę z kieszeni.

— Dlaczego zaraz do kryminału? Więc w tym worku było coś takiego, za co pan Józef

mógłby iść do kryminału? — tym razem porucznik udał wielkie zdziwienie.

— Matko Boska! Kto mówi, że tam było coś takiego?

background image

Dozorca uniósł ręce do góry, jakby niebo przywoływał na świadka.
— No, to znaczy, że jednak worek tu był! Sam pan teraz przyznał, panie Józefie! —

porucznik wstał. Dozorca milczał chwilę z otwartymi ustami, po czym wrzasnął:

— Nie było! Nie było żadnego worka! A chcecie krzywdzić niewinnego, krzywdźcie!

Więcej nic nie będę mówił!

Drżącymi rękami wyciągnął papierosa. Nie mógł jednak zapalić zapałki, tak był poru-

szony. Porucznik podał mu zapalniczkę.

— Gdzie stał worek? — spytał Mirskiego.
— Tutaj — doktor wskazał kąt między stołem a szafą. Porucznik badał dokładnie

podłogę. Zauważył na niej rdzawe plamy. Zeskrobał je scyzorykiem i delikatnie schował
wiórka do pudełeczka.

— Idziemy! Panie Józefie, niech się pan ubiera — zwrócił się do dozorcy.
— Znaczy się, jestem aresztowany? — Józef przełknął ślinę i niespokojnie wpatrzył się

w porucznika.

— Na razie tak. Chyba że powiecie, gdzie jest ten worek.
Dozorca hardo podniósł głowę.
— A pan doktor za moją krzywdę jeszcze odcierpi! — pogroził Mirskiemu pięścią.
— Nie groźcie nikomu, bo to tylko wam zaszkodzi — upomniał go porucznik. —

Zabierzcie go — zwrócił się do kaprala, czekającego w sieni. Sam zaś, z doktorem, poszedł
na drugie piętro. Drzwi do mieszkania Ochockiej były zamknięte. Mirski dokładnie pamiętał,
że ich nie zamykał.

— Zostawiłem je otwarte, goniąc kogoś, kto się tu zakradał...
Boroń wyjął z kieszeni wytrych, pokręcił nim w zamku, otworzył drzwi.
Pokój był posprzątany. Popielniczka na miejscu, obrus też. Fotele przy stoliczku. Tylko

zasuwka przy oknie była nadal wygięta, a popielniczka pęknięta przez pół. W koszu porucz-
nik znalazł skorupy potłuczonego wazonu i zmiętą kartkę z naklejonymi literami.

— To ten sam list! Od bandy „Czarnej Ręki”!
Boroń uważnie przeczytał, poszperał jeszcze, zajrzał do szafy, potem do łazienki, skąd

przyniósł zwój grubego sznura.

— Czy to nie ten sam wisiał w oknie? — spytał doktora.
Mirski obejrzał dokładnie.
— Bardzo możliwe. Czy to takie ważne?
Wychodząc, porucznik zatrzasnął drzwi.
— Niech pan uważa, co się tu dzieje. Będziemy z panem w kontakcie. Do widzenia.
Mirski był zawiedziony. Nie tak sobie wyobrażał śledztwo.

* * *

W przedpokoju na parkiecie leżał list. „Panie Mirku” — czytał doktor. — Mirku? Nikt

go tak nie nazywał.

„Wyobrażam sobie, jak bardzo gniewa się pan na mnie. Jest mi z tego powodu bardzo

przykro. Jestem złą i głupią dziewczyną, że tak brzydko odwdzięczyłam się panu, za jego
dobre serce”.

„Panie doktorze! — czytał dalej. — Piszę do pana w okropnym nastroju. Mam złe prze-

czucia! Gdyby stało się coś złego, to proszę pamiętać o mnie. Zdradzę panu tajemnicę: bandy-
ci kazali złożyć pieniądze we wsi Koprzywnicy. Wysiada się na trzecim przystanku kolejo-
wym za miastem (w stronę Świdra). Potem trzeba iść wzdłuż toru kolejowego, aż do zakrętu i
500 kroków w prawo. Tam, w zagajniku, znajduje się opuszczona chałupa i w niej polecono
mi złożyć pieniądze. Tylko błagam, niech pan o tym nie mówi milicji. Bandyci mogliby mi
zrobić coś złego”.

background image

Przypomniał sobie poćwiartowane ciało...
List kończył się zwrotem:
„Ja pana...”
Poniżej znajdował się czerwony znak. Jakby ślad odciśniętych ust i podpis: Magda.
I co dalej? Właściwie milicji można list pokazać. Biednej Magdzie nic już przecież nie

zaszkodzi... Dumał dłuższą chwilę. Wreszcie postanowił: — Sam zajmę się rozwikłaniem tej
sprawy.

Postanowił działać natychmiast. Wyciągnął z szuflady stary nóż z korkociągiem.

Naostrzył go w łazience o brzeg wanny i schował do kieszeni. Do drugiej kieszeni wpakował
lekarski skalpel i, tak uzbrojony, wyszedł z domu. Skierował się wprost na dworzec. Miał
szczęście. Pociąg do Świdra odchodził za dziesięć minut. Wysiadł w Koprzywnicy i ruszył
wzdłuż toru. Szedł powoli, gdyż pomimo późnego popołudnia upał doskwierał mocno.
Zatrzymał się dopiero, gdy w odległości kilkudziesięciu kroków przed nim pojawił się za
górką spory zagajnik.

A nuż ta chata jest siedzibą bandytów? — myślał trwożnie, ale zaraz się uspokoił. Tak

blisko wsi? Znalazł ścieżkę i dotarł nią na polankę, na której znajdowała się chata, a raczej jej
ruiny. Jedna ze ścian zupełnie się rozleciała. Mirskiemu widok ten dodał otuchy. Tutaj ludzie
mieszkać nie mogą! Zawahał się jednak. Wejść? W tym momencie coś trzasnęło w chacie.
Spadła chyba jakaś belka. Ktoś głośno zaklął i w rozbitej ścianie ukazała się twarz w czarnej
masce.

Mirski wyszarpnął z kieszeni nóż. Z głębi chaty ktoś wyskoczył, miał także maskę na

twarzy.

Doktor nie czekał, lecz zrobił nagły zwrot i pognał na oślep, poprzez krzaki. Biegł, nie

czując gałęzi siekających mu twarz i szarpiących ubranie. Czuł zbliżającą się pogoń. Prześla-
dowcy byli szybsi od niego. Rwał więc naprzód, a strach przyprawił mu skrzydła. Przesadził
jakiś strumyk. Nogi uwięzły mu w przybrzeżnym bagnie. Wyciągnął je z trudem, ale jeden
but pozostał w mule. Pognał dalej w skarpetce.

— Stój! Stój! Bo strzelam! — doleciał go z tyłu głos.
Nie zatrzymał się jednak i, choć płuca odmawiały posłuszeństwa, biegł i biegł. Wydało

mu się, że za chwilę padnie ze zmęczenia. Nareszcie tor kolejowy! I, o cudzie — na zakręcie
ostatnie wagony pociągu towarowego!

Mirski zdążył uchwycić stopień ostatniego wagonu. Czepiając się rozpaczliwie deski,

wciągnął się na stopień, a potem wszedł na środek odkrytej lory. Spojrzał w stronę zagajnika.
Prześladowcy znajdowali się o jakieś pięćdziesiąt metrów od toru. Wymachiwali rękami,
grozili.

Był uratowany.



IV

Ciemno już było zupełnie, gdy Mirski dotarł do domu. Starając się iść jak najciszej,

przemknął przez sień i po schodach wbiegł na drugie piętro. Z uczuciem wielkiej ulgi rzucił w
przedpokoju zabłocony but, który niósł w ręce. Drugi został w bagnie.

Kilka godzin przesiedział pod miastem, bo chociaż lato w pełni, nie mógł się zdecydo-

wać na wędrówkę po ulicach boso. Nieczęsto widuje się ludzi chodzących bez butów, tym
bardziej zaś, gdy są asystentami sławnych profesorów. Dopiero gdy zmrok zapadł, ruszył do
domu.

Z głębokim westchnieniem wyciągnął się na tapczanie. Był głodny, jednak zmęczenie

wzięło górę i zdrzemnął się. Spał kilkanaście minut i równie gwałtownie, jak usnął, obudził

background image

się.

Co dalej? Najlepiej zawiadomić porucznika. Tak, to jest najrozsądniejsze wyjście —

zadecydował. Miał już dość przygód. Wspomnienie doznanego strachu i ucieczka zniechęciły
go do dalszych poszukiwań.

Bo ostatecznie, po cóż jest milicja? Płacą im, więc niech się starają — usprawiedliwiał

swe postępowanie, choć odczuwał niezadowolenie z dopiero co podjętej decyzji. Odwlekał
więc moment zawiadomienia milicji. Lecz w końcu trzeba było jednak podejść do telefonu.
Miał to właśnie uczynić, gdy odezwał się telefon.

— Halo! Mirski. Słucham.
— Tu posterunek milicji. Mamy do pana, panie doktorze, pewną sprawę. W związku ze

zniknięciem panny Ochockiej. Chcielibyśmy z panem porozmawiać.

— Zaraz? Czy nie można by przez telefon?
— Nie! Nie! — glos w słuchawce nabrał teraz mocy. — Musi pan zaraz przyjechać.

Przyślemy po pana wóz.

— No, dobrze — zgodził się Mirski. — Mam zresztą dla was ciekawe wiadomości.
— A nikomu ich pan nie podawał? — zaniepokoił się rozmówca.
— Nie. Czy to porucznik Boroń? — spytał Mirski.
— Tak. No więc wóz będzie czekać.
Mirski zmienił marynarkę. Ta, w której uciekał, nosiła zbyt wyraźne ślady przedzierania

się przez krzaki.

Przed bramą stało auto. Czekał przy nim jakiś mężczyzna w cywilu.
— Doktor Mirski?
— Tak.
— Ja od porucznika Boronia — otworzył drzwiczki wozu i zrobił zapraszający gest

ręką.

Mirski zgiął się, by dostać się do wnętrza, gdy nagle w ułamku sekundy przez głowę

przebiegło mu podejrzenie, że chyba coś tu nie jest w porządku. Przy kierownicy również
siedział cywil, a wnętrze wozu nie przypominało tego, którym jechał z porucznikiem. Chciał
się cofnąć, lecz człowiek stojący przy drzwiczkach wpychał go na siłę do środka. Z wozu
wyciągnęły się czyjeś ręce i schwyciły go mocno za kark. Próbował się zaprzeć nogami, lecz
uchwyt był tak silny, że rzucił nim na poduszki siedzenia.

— Na pomoc! — krzyknął, lecz w tej sekundzie w usta wepchnięto mu knebel, a w

nosie poczuł słodkawy zapach chloroformu.

* * *

O tej mniej więcej porze został zwolniony dozorca. Boroniowi nic się nie udało wyciąg-

nąć.

— Nijakiego worka u mnie nie było! — powtarzał nieustannie dozorca.
Porucznik pozwolił mu iść do domu. Wysłał za nim wywiadowcę.
Dozorca, po opuszczeniu budynku milicji, oglądnął się, czy nikt go nie śledzi, a potem

żwawym krokiem pomaszerował do miasta. Wywiadowca, korzystając z ulicznego ruchu,
szedł krok w krok. Gdy przecinali na ukos mały plac, zza zakrętu wypadł wóz. Wywiadowca
uskoczył w ostatniej chwili, lecz auto trąciło go błotnikiem. Upadł na jezdnię, oszołomiony.
Kierowca nawet się nie zatrzymał, pomknął dalej. Wywiadowca nie podnosił się. Zebrało się
przy nim kilka osób, radzili, czy wezwać pogotowie. Poszkodowany wstał po chwili sam.
Otrzepując ubranie szukał wzrokiem dozorcy. Ale ani śladu po nim nie było. Pospieszył więc
do najbliższego telefonu i zameldował porucznikowi.

— Obywatelu poruczniku! Dozorca się „urwał”.
— Co? — porucznik zaklął.

background image

— Najechał na mnie jakiś drań! Potrącił, straciłem na chwilę przytomność, a ten tym-

czasem zwiał — tłumaczył wywiadowca.

— A nic wam się nie stało? Skąd dzwonicie?
— Na szczęście nic. Potłukłem się tylko.
— Wobec tego idźcie do domu. Sam sobie poradzę.
Nieco później milicyjny wóz zatrzymał się przy ulicy Ogrodowej. Wysiadł z niego

porucznik Boroń i skierował się wprost do mieszkania dozorcy. Drzwi były jednak zamknięte.
Mimo kilkakrotnego stukania we wnętrzu nikt się nie odzywał.

Udał się na drugie piętro, do doktora. Naciskał kilkakrotnie dzwonek, lecz i w mieszka-

niu Mirskiego panowała cisza. Odepchnął palcem blachę skrzynki na listy i spojrzał do środ-
ka. Dostrzegł, iż drzwi z przedpokoju były otwarte. W pokoju świeciło się światło. Zastukał
więc pięścią i nacisnął kilkakrotnie klamkę. Potem zaś nie namyślając się dłużej, otworzył
drzwi wytrychem i wszedł. Zapalił światło w przedpokoju. Obejrzał dokładnie zabłocony but.
Drugiego mimo skrupulatnych poszukiwań nie mógł znaleźć.

Popatrzył na podartą marynarkę wiszącą na krześle. Zdjął ją, oglądnął. Wywrócił

kieszenie. Nóż. Skalpel. List.

„Panie Mirku! Wyobrażam sobie, jak bardzo gniewa się pan na mnie”...
Przeczytał uważnie do końca. Potem jeszcze raz. Zamyślił się. Zadecydował coś wido-

cznie, bo wyszedł z mieszkania Mirskiego. Nie odchodził jednak daleko. Zatrzymał się po
drugiej stronie klatki schodowej, przy drzwiach Ochockiej. Otworzył je wytrychem i wszedł.

Pokój wyglądał tak samo. Boroń wziął do ręki popielniczkę ze stołu. Leżał w niej

niedopałek papierosa. Ale przy pierwszych odwiedzinach popielniczka była pusta...

Wrócił do pokoju Mirskiego. Zadzwonił na komisariat:
— Przyślijcie dwóch ludzi na Ogrodową czternaście drugie piętro — zażądał.
Gdy zjawili się milicjanci, polecił jednemu zostać w mieszkaniu Ochockiej, drugiemu

zaś u Mirskiego. Sam powrócił na komisariat. Zadzwonił do Komendy Wojewódzkiej, z
prośbą o wysłanie kablogramów do wszystkich podmiejskich placówek leżących na linii kole-
jowej do Świdra. Treść kablogramu miała być następująca:

„Zatrzymać młodą dziewczynę, jasną blondynkę, o nazwisku Magdalena Ochocka.

Ukrywa się prawdopodobnie w Koprzywnicy. Ustalić miejsce pobytu doktora Ludomira
Mirskiego. Wysoki. Szczupły. O gapiowatej twarzy. Brunet”.

Uśmiechnął się w duchu, pomyślawszy sobie, że Mirski byłby zapewne niezadowolony

ze swego „portretu”.

Wszedł dyżurny milicjant.
— Obywatelu poruczniku! Melduję, że przynieśli wynik z laboratorium.
— Dawać!
Odebrał z rąk milicjanta kopertę. Wyjął z niej kartkę papieru i przeczytał.
— Słuchajcie! — zwrócił się do służbowego. — Wyślijcie natychmiast kogoś na

Ogrodową czternaście. Niech przyprowadzą dozorcę. Ale bez niego nie wracać, pamiętajcie! I
żeby znów nie zwiał!

* * *

Dozorca maszerował szybko ulicą Ogrodową. Minął chyłkiem dom pod numerem 14,

przechodząc na drugą stronę ulicy. Miał widocznie powody, by się kryć, gdyż omijał miejsca
jasno oświetlone i przemykał się pod murami domów. Skręcił w jakąś przecznicę, potem w
drugą i na moment zniknął w ciemnym zaułku. Kroki jego jednak bębniły po bruku. Urwały
się nagle przed niskim parterowym domkiem. Dozorca zlustrował uważnie okolicę — o ile
pozwalały na to ciemności — i uspokojony, zastukał w okno.

— Kto tam? — odezwał się z wnętrza zaspany głos.

background image

— Ja! Józef!
Zasuwka szczęknęła i okno uchyliło się na tyle, by dwie głowy mogły się zbliżyć do

siebie.

— Co jest?
— Masz worek? — dozorca zniżył głos niemal do szeptu.
— A jest, jest... Chcesz odebrać?
— Coś ty! Teraz? Po nocy?
— No, to czemu spać nie dajesz?
— Milicja mnie trzymała! Cały dzień. Chciałem, żebyś go dobrze schował...
— Milicja? — w głosie niewidocznego osobnika brzmiało przerażenie. — Nie chcę

mieć z nimi nic do czynienia! Zabieraj sobie swój worek, zaraz!

— Nie masz się czego bać, nic się nie dowiedzieli. Ja nie z tych — uspokajał dozorca.

— Jutro go zabiorę. Zarobić nie chcesz?

— No, dobra! Ale pamiętaj, jutro rano!
Okno trzasnęło i na ulicy zapanowała cisza. Dozorca zawrócił, szedł w kierunku domu.

Z uczuciem ulgi wkroczył w bramę.

Na widok munduru, którego posiadacz przechadzał się miarowym krokiem, nogi wrosły

mu w ziemię, lecz szybko zaczął uciekać. Milicjant puścił się w pogoń. Wypadli na ulicę.
Dozorca biegł w kierunku ogródków działkowych.

— Stój! Stój! Stój, bo strzelam! — milicjant odpinał w biegu kaburę.
Dozorca przyspieszył. Huknął strzał. Milicjant mierzył w niebo, ale już pierwszy wy-

strzał poplątał uciekającemu nogi. Zatrzymał się, przerażony, jęcząc:

— Jezusie święty! Jezusie święty...
Ze skutymi rękami wkraczał Józef w bramę swego domu. Milicjant zadzwonił z mie-

szkania Mirskiego na komisariat. Przysłanym wozem dostawił zatrzymanego przed oblicze
porucznika Boronia.

— A! Jest pan nareszcie! — ucieszył się porucznik.
Dozorca zdążył się opamiętać. Wiedział przecież, że milicja nic kompromitującego nie

znalazła, nabrał więc pewności i żalił się porucznikowi:

— Jakże to tak, panie oficerze! Gonią mnie w nocy. Strzelają do mnie. Nic przecie

złego nie zrobiłem. Poskarżę się wyższej władzy, jest jeszcze w Polsce sprawiedliwość!

— Naturalnie, że jest! — zgodził się porucznik — i dlatego zatrzymano pana. I dlatego

znalazł się pan u nas...

Dozorca patrzył wzrokiem skrzywdzonego dziecka.
— No, więc jak, panie Józefie? Powie mi pan nareszcie, co było w tym worku?
— Nie było nijakiego...
Porucznik machnął ręką:
— Dość! Nie chce mi pan powiedzieć, więc ja panu powiem.
Zbliżył się do dozorcy i osłaniając mu ucho ręką, wyszeptał
jedno słowo. Dozorca zbladł i ciężko opadł na stojące obok krzesło.
— Dowiem się teraz reszty?
— Nie wiem! Nic nie wiem! Jak Boga kocham! — bił się w piersi dozorca.



V

Mirski obudził się. Nie wiedział, jak długo spał. Dzień cały czy tylko godzinę? Gdy go

porwano, było już ciemno i teraz jest ciemno. Poruszył się i stwierdził, że nogi i ręce ma
związane.

background image

Leżał na słomie, przy jakiejś drewnianej ściance, która zupełnie przesłaniała mu widok.

Próbował przewrócić się na drugi bok. Daremnie. Ruchy uniemożliwiały zwały słomy. Prze-
śladowcy rzucili go widocznie w jakąś dziurę w stodole albo na strychu. Było tu niewygodnie
i duszno. Zaczął się więc wiercić, by choć głowę wypchnąć ponad słomę — wpadł jeszcze
głębiej w dziurę. Plecami opierał się teraz o ściankę z desek. Coś go boleśnie ukłuło w rękę.
Chcąc się odsunąć, przejechał związaną dłonią po czymś ostrym. Dotknął palcami. Gwóźdź!

Ucieszył się. Zaczął trzeć sznur o wystające ostrze. Szarpał wiązania niecierpliwie, nie

zważając, że rani dłonie. Wydało mu się, że jeden ze sznurów pękł. Natężył mocno ramiona,
raz i drugi. Krew uderzyła mu do głowy.

Ręce miał wolne. Odrzucił więzy i odgarnął słomę. Wdychał teraz chłodne i świeże

powietrze. Odpoczął i zabrał się do od- wiązywania nóg.

Masował chwilę zdrętwiałe stopy, gdyż sznury utrudniły dopływ krwi. Wstał i, zapada-

jąc się w słomę, ruszył przed siebie. Okazało się, że leżał w sąsieku. Zeskoczył na klepisko i
kierując się po omacku dotarł do szerokich wrót. Były zamknięte. Z wewnątrz dochodziły
jakieś głosy. Wycofał się więc i wszedł ponownie w słomę. Brodząc w niej, dostał się aż pod
dach.

Gonty nie były szczelne, udało się je łatwo rozsunąć. Wychylił głowę, ramiona — i po

chwili siedział już na dachu stodoły. Patrzył w gwiazdy i serce biło mu radośnie. Trzeba było
jednak zejść na dół. Uchwycił się gontów, lecz dłonie obsunęły się i spadł w dół. Pacnął w
coś grząskiego i mokrego, aż wkoło trysnęła fontanna. Gnojówka.

Wygramolił się z trudem. W nosie wiercił nieprzyjemny zapach. Położył się więc w

trawie wilgotnej od rosy i tarzał się, by zmyć z siebie cuchnącą ciecz. Od strony zabudowań
doleciało szczekanie psa.

Ruszył w ciemność.
Uszedł kilkaset kroków, gdy dojrzał z dala światło. Skierował się wprost na nie. Nie był

już jednak na tyle lekkomyślny, by bez zbadania sytuacji pokazywać się nieznanym ludziom.

Światło okazało się dużą latarnią, stojącą na ziemi. Obok niej siedziało na kłodzie

dwóch mężczyzn.

Mirski podczołgał się bliżej i ukryty za krzewem chwytał strzępki zdań:
— Trzeba dziś zabić! Nie ma co dłużej czekać!
Mówiący trzymał na kolanach siekierę, której ostrze lśniło w świetle lampy.
Drugi poskrobał się w głowę.
— Ano, trzeba! Tylko czy to nie za dużo?
— Boisz się?
— Pewnie.
— Chodźmy!
Podnieśli się i zabrali lampę. Jej światło ukazało w pobliżu coś w rodzaju szopy. Skrzy-

pnęły drzwi i głosy umilkły.

Mirski podkradł się pod ścianę. Szedł wzdłuż niej, macając rękami. Trafił na spory

otwór. Wsadził weń głowę i w tym momencie cofnął się gwałtownie, gdyż z wnętrza doleciał
przeraźliwy, nieludzki krzyk.

Chciał uciekać, pędzić przed siebie na oślep, lecz jak zahipnotyzowany zbliżył się znów

do otworu w ścianie. W pierwszej chwili oślepiło go światło lampy, a potem ujrzał jednego z
mężczyzn, trzymającego skrwawiony nóż, drugi zaś klęczał nad zabitą ofiarą. Mirski zamknął
oczy. Zrobiło mu się słabo. Człowiek z nożem pociągnął nosem:

— Co tak cuchnie? Gnój?
— To z tego PGR-eru!
Zaczęli się śmiać. Mirski wycofał się. Oparł się o ścianę. Chciał się choć trochę opano-

wać. Z ciemności znów doleciało szczekanie psa. Zbliżało się szybko. Mirski ruszył chwiej-
nym krokiem. Nie myślał nawet dokąd idzie. W miarę jednak jak szczekanie stawało się coraz

background image

wyraźniejsze, jego krok stawał się szybszy i pewniejszy. Wreszcie zaczął biec. Pies też.
Wkrótce musiało dojść do niemiłego spotkania.

Doktor rozglądał się rozpaczliwie za jakimś kijem, lecz w ciemności niewiele mógł

dojrzeć. Pies zaś był tuż, tuż... Szczeknął jeszcze raz, krótko, i skoczył uciekającemu na ple-
cy. Mirski upadł. Zasłonił szyję rękami 1 czekał, aż kły bestii wgryzą się w ciało. Poczuł na
twarzy coś ciepłego. Zmartwiał. Lecz co to? Liźnięcie mokrym, psim jęzorem? Tak! Potem
drugie i trzecie.

Mirski otworzył oczy. Nad nim stał olbrzymi owczarek z wysuniętym jęzorem i wesoło

merdał ogonem, zapraszając do dalszej zabawy. Doktor usiadł, objął psa za szyję, tarmosił za
kudły i pieszczotliwie powtarzał:

— Śliczna psinka... Piękna psinka, kochana psinka...
Pies odpowiadał radosnym skowytem. Mirski podniósł się. Pies podskakiwał, tańczył,

potem ruszył naprzód oglądając się, czy nowy przyjaciel podąży za nim. Doktor pozwolił się
prowadzić.

Doszli do jakichś domostw o nikle oświetlonych oknach. Jeden budynek, największy,

był zupełnie wygaszony. W tę właśnie stronę skierował się pies. Zza chmury wyjrzał księżyc i
Mirski stanął jak wryty...

Tak, to przecież tutaj był więziony. O, tu jest nawet ta przeklęta gnojówka i stodoła —

zaklął. Chciał się cofnąć, lecz pies zaszczekał głośno. Gdzieś otwarły się drzwi i zabuczał
donośny glos:

— Medor! Medor!
Pies zniknął w ciemności, a Mirski ruszył szybko wzdłuż budynku, obszedł go od frontu

i zatrzymał się za rogiem, przed jasno oświetlonym oknem. Uchwycił się parapetu, podciąg-
nął do góry, zajrzał do środka i po raz drugi zmartwiał...

Na zasłanym łóżku leżała Magda Ochocka. Czytała książkę. Nie było jednak czasu na

zastanawianie się, gdyż po żwirze, którym wysypana była alejka okalająca dom, chrzęściły
kroki.

Mirski zastukał w szybę. Magda podniosła głowę. Zastukał jeszcze raz. Odłożyła

książkę i podeszła do okna. Otwarła je...

— Magda! To ja!
— Kto? To... to pan? Mirek?
— Tak! Ja! Szybko! Ktoś idzie! — I Mirski, nie czekając na zaproszenie, usiadł na

parapecie, a potem wskoczył do pokoju. Zamknął okno.

Magda patrzyła zdumiona. Milczała. On też. Nie mógł uwierzyć, że ona żyje.
— A ja myślałem, że pani... że pani nie... no... — nie mógł wykrztusić strasznego

słowa.

— Że ja nie żyję — dokończyła za niego. — I martwił się pan bardzo?
— Naturalnie... każdy by się martwił...
— Pani Magdo! Musimy stąd uciekać. Czy oni panią tutaj uwięzili?
— Tak. Od chwili, gdy mnie porwali.
— Wobec tego, uciekamy! Na pewno poszli mnie szukać. Szybko!
Otworzył ostrożnie okno. Zgasił światło, wyjrzał na dwór. Cisza. Skoczył śmiało. Na

moment przykucnął pod ścianą i nasłuchiwał.

— W porządku! Teraz pani! — wyciągnął ramiona ku górze, w stronę Magdy.
Mirskiemu wydawało się, że dziewczyna przytuliła się zbyt silnie. Przez sekundę zapo-

mniał gdzie się znajdują.

Wziął ją za rękę i ruszył pierwszy. Czuł małą, ciepłą dłoń w swojej — i nie wiedział,

czy serce bije mu tak szybko z obawy przed prześladowcami, czy też z innego powodu.
Westchnął.

— Co się stało? — Magda przysunęła się bliżej.

background image

— Nic.
Wyszli na asfaltową szosę. Zza chmur wyjrzał księżyc i oświecił drogę.
— Musimy zejść w pola, bo tu nas mogą zobaczyć — zadecydował Mirski.
Zgodziła się bez słowa. Szli więc polami, po bezdrożach, zapadając się w jakieś dziury i

brodząc po rosie. W pewnym momencie Mirski potknął się i upadł, pociągając za sobą
Magdę. Chciał się natychmiast podnieść, by jej pomóc, lecz ona ujęła jego głowę w swe dło-
nie i pocałowała w usta. Zakręciło mu się w głowie i leżał zdumiony, prawie nieprzytomny.

— Co to ma znaczyć? — zdenerwował się.
— Chciałam panu podziękować za ocalenie.
— W ten sposób?
— A w jaki sposób może dziękować biedna, samotna dziewczyna?
— To jednak nie jest właściwa forma!
Oślepiło ich nagle światło ręcznego reflektora. Zbliżyło się dwóch milicjantów.
— Nareszcie! — ucieszył się Mirski.
— Jak się nazywacie, obywatelko? — dopytywał się jeden z milicjantów!
— Ochocka!
— Was właśnie szukamy. Jesteście aresztowana.
Magda zadrżała. W jej oczach pojawiły się łzy. Mirski osłupiał.
— Kochany, wszystko ci zaraz wyjaśnię — zaczęła, lecz milicjant przerwał jej natych-

miast:

— Ani słowa! Aresztowany nie ma prawa z nikim rozmawiać. A wy, kto, obywatelu?
— Doktor Mirski.
— Jest i instrukcja co do was, obywatelu. Macie się zgłosić na posterunek.
— Dobrze. Idę z wami.
— Nie możecie, prowadzimy więźnia! — zaprotestował milicjant. — No, ostatecznie

możecie iść kilka kroków za nami — przyzwolił po namyśle. — Po nocy samemu nieprzyje-
mnie.

* * *


Porucznik Boroń patrzył na Magdę. Była śliczna, mimo przygnębienia bijącego z całej

jej postaci.

— No, co pani ma do powiedzenia? — zapytał surowo.
Magda opuściła głowę.
— Ja... Nic — wyszeptała.
— Nic?
Porucznik nacisnął dzwonek. Mleczko czekał posłusznie na rozkazy.
— Przyprowadzić tych dwóch — polecił oficer.
Do pokoju weszło dwóch młodych ludzi w kraciastych koszulach. Wyglądali na mocno

przestraszonych. Stali, spoglądając niepewnie to na porucznika, to na Ochocką.

— Zna ich pani? — spytał Boroń.
— Naturalnie, to moi koledzy.
Kraciaste koszule gestykulowały gwałtownie.
— Magda! Przyznaj się. Wszystko powiedzieliśmy — zawołał jeden z chłopców.
— To przecież nie ma sensu — dorzucił drugi.
— Wyprowadzić — porucznik skinął na Mleczkę.
Znów byli sami w pokoju. Magda zdecydowała się.
— Powiem, panie poruczniku. To jest tylko moja wina i ja odpowiadam za porwanie

doktora Mirskiego. I za wszystko!

Umilkła. Boroń też milczał.

background image

— Postanowiłam porwać doktora i wymyśliłam całą historię z listem od bandy „Czarnej

Ręki” i z uprowadzeniem mnie. Potem podrzuciłam Mirskiemu list, naprowadzając go na ślad
w Koprzywnicy i prosząc, by nie zawiadamiał milicji. Ale doktor zajrzał do naszego mieszka-
nia i stwierdziwszy, że zostałam porwana, zgłosił to na milicji. Mój list znalazł za późno i to
było moje pierwsze potknięcie. Drugie nastąpiło po przyjeździe Mirskiego do Koprzywnicy.
Udało mu się uciec. Tego również nie przewidziałam. Zaszła wtedy konieczność uprowadze-
nia go, zanim się porozumie z milicją i zdradzi jej miejsce naszego pobytu. Dlatego wywabili-
śmy go podstępem z mieszkania i uprowadzili. Andrzej i Zbyszek — ci właśnie koledzy —
przywieźli go do Koprzywnicy i ukryli w słomie, w stodole. Ja tam na nich czekałam. W
Koprzywnicy, w PG-erze, ojciec Andrzeja jest kierownikiem i dlatego tam zrobiliśmy bazę. I
wszystko byłoby porządku. Ale doktor uciekł ze stodoły i popsuł sprawę...

— Popsuł? Czy liczyła pani na duży okup? — zainteresował się porucznik.
— O! Na bardzo duży — Magda uśmiechnęła się. — Bo widzi pan, panie poruczniku...

Doktor Mirski to bardzo miły człowiek, ale trochę fajtłapa.

Boroń łatwo się z tym zgodził.
— Więc postanowiłam zrobić z niego prawdziwego mężczyznę — zniżyła trochę głos.

— Bo on mi się podoba i już od roku go kocham, ale nie zwracał na mnie uwagi. Dlatego go
porwałam... Potem miałam go uwolnić z rąk „bandytów”, a on wtedy na pewno by się zako-
chał.

Magda zaczerwieniła się.
— Ale on wszystko popsuł...
— Nie zakochał się? — zakpił porucznik.
— To już wszystko...
Boroń chrząknął i wyprostował się.
— Czy pani wie, że dopuściła się poważnego przestępstwa? Za to grozi kilka lat więzie-

nia. I to pani nie ujdzie płazem — wycelował w nią palcem i groził nim. Magda zbladła.

— Panie poruczniku! Przecież ja... nie chciałam... W jej oczach pojawiły się łzy. —

Zabiję się chyba z rozpaczy... — dokończyła cichutko.

— Jest wyjście — powiedział Boroń. — Zostanie pani żoną doktora Mirskiego. Sprawa

o porwanie wtedy upadnie. Sądzę, że doktor wycofa oskarżenie przeciwko własnej żonie.
Zgoda?

— Tylko czy on.... zechce?
— To już pani sprawa. W przeciwnym wypadku grozi więzienie — Boroń starał się

ukryć uśmiech.

— Wobec tego będzie musiał — próbowała żartować.
— Sprawa ta zresztą dotyczy jeszcze czego innego. Nielegalnego uboju i pokątnego

handlu mięsem. Dzięki wam wpadliśmy na trop nielegalnej rzeźni. Właśnie w Koprzywnicy.
Odkrył ją przez przypadek doktor Mirski.

Magda zdziwiła się.
— Gdy doktor szukał panią w mieszkaniu, do kamienicy przyszedł handlarz z mięsem.

Zostawił worek z towarem u dozorcy, a sam poszedł szukać klientów. Trafił również do pani
drzwi, a Mirski sądząc, że to któryś z przestępców, krzyknął: „Stój! Ręce do góry!” Handlarz
myśląc, że ma do czynienia z milicją, uciekł. Doktor znalazł worek z mięsem u dozorcy i
wziął je za ciało porąbanego człowieka. Zgłosił się na milicję. Potem, po ucieczce ze stodoły,
trafił na melinę, gdzie handlarze dokonywali ubojów. Okazało się zresztą, że biją same chore
sztuki. Ale naiwny doktor był pewien, że trafił na miejsce, gdzie bandyci mordują swe ofiary i
gdzie również panią zabili...

Magda zaczęła się śmiać.
— Ja zresztą nie wierzyłem od początku ani w pani porwanie, ani tym bardziej w zabi-

cie.

background image

— Wiedział pan, że to nieprawda?
— Naturalnie. Jakim to cudem przestępca dostaje się do mieszkania na drugim piętrze,

po sznurze? Któż mu ten sznur zawiesił? Tym bardziej, skoro sznur służy do wieszania bieli-
zny w łazience. Sama go pani do okna przywiązała. Oznaczało to, iż wymyśliła pani historię z
listem. Potem uprzątnięcie mieszkania po „porwaniu”. Który z przestępców wracałby i bawił
się w coś takiego? No i wreszcie list do Mirskiego, naprowadzający go na ślad „bandy” w
Koprzywnicy. To już było szyte grubymi nićmi. Sprawa z mięsem również szybko się wyja-
śniła. Ślady krwi, które zeskrobałem z podłogi, okazały się w laboratorium krwią wieprzka.
Dozorca zresztą przyparty do muru przyznał się do wszystkiego. To cała historia.

Porucznik podniósł się z krzesła.
— Jest pani wolna, tylko nie radzę reżyserować podobnych przygód, bo może być źle!
Odprowadził Magdę do drzwi. Miał je otworzyć, gdy dziewczyna objęła go nagle za

szyję i pocałowała w policzek. Za chwilę znalazła się na korytarzu. Patrzył na nią zdumiony.
Ona zaś podbiegła do Mirskiego — który nerwowym krokiem chodził po korytarzu — i
objąwszy go, pocałowała w usta.

— Taka jestem szczęśliwa... — szepnęła, tuląc się do niego.
Mirski zesztywniał.
— Moja panno! — zaczął oficjalnie. — Całuje mnie pani przy oficerze milicji! Czy to

musi być właśnie tutaj?

— Kochany! — Magda spojrzała w stronę porucznika.
Boroń zatrzasnął drzwi. Zaklął pod nosem. Podszedł do biurka, usiadł i wziął do ręki

„Film”.

— Jednak ta Marylin jest całkiem, całkiem... — stwierdził.




MARK TWAIN

U NIAGARY


WODOSPAD Niagary jest bardzo przyjemnym punktem zebrań towarzyskich. Hotele

są urządzone z komfortem, a ceny bynajmniej niewygórowane. W całym kraju nie znajdziesz
dogodniejszych miejsc do rybołówstwa. Czyżby mogły być gdzie lepsze? W innych okolicach
znajdują się rozmaite zagłębienia, jedne lepsze od drugich, lecz u Niagary wszystkie miejsca
są jednakowo dobre. Ryby nigdy tu nie chwytają przynęty, toteż możesz pięć mil przejść
spokojnie wzdłuż, w celu łapania ryb, z tym głębokim przeświadczeniem, że chęci twoje
jednako będą uwieńczone niepomyślnym skutkiem. Korzyści, wynikające z takiego stanu
rzeczy, jeszcze nie są znane publiczności.

W porze letniej powietrze bywa tu chłodne, a przechadzki lądem i wodą zazwyczaj

przyjemne i nie nużące.

W celu zwiedzenia wodospadów Niagary przebywamy około mili z biegiem rzeki i pła-

cimy drobną kwotę za przywilej spoglądania na spadek z punktu najwyższego. Tunel kolejo-
wy przeciągnięty po takiej wyniosłości równie piękny przedstawiałby widok, gdyby pod nim
płynęła rzeka z pianą i szumem.

Możecie zejść na dół po schodach liczących sto pięćdziesiąt stopni, a gdy tego dokona-

cie, zapytacie, dlaczego właściwie krok ten popełniliście; będzie to jednak za późno.

Przewodnik, w sposób ścinający krew w żyłach, zacznie wam opowiadać o małym

parowcu „Dziewica mgieł”, który przebywszy pełne niebezpieczeństwa wiry złamał naprzód
jedno koło, które zginęło w spienionych falach, a potem drugie; wskaże wam również punkt,

background image

w którym komin spadł z pokładu; opowie też wam, w jaki sposób on sam ocalił swe życie,
spełniwszy przy tym czyn trudny do wiary, mianowicie przepłynąwszy siedemnaście mil w
sześciu minutach, czy też sześć mil w siedemnastu minutach; doprawdy zapomniałem, która z
tych kombinacji jest właściwsza.

W każdym razie było to coś niepospolitego. To samo warto już było opłaty za wejście,

by usłyszeć opowiadanie przewodnika, który przy mnie powtarzał je dziewięciu partiom tury-
stów, lecz za każdym razem bez najmniejszych zmian w tekście.

Następnie przejdziecie po moście wiszącym, mając dwie smutne alternatywy do wybo-

ru: z jednej strony upadek do rzeki z wysokości dwustu stóp lub też możność przejechania
głów waszych przez pociąg kolei żelaznej. Zarówno jedna jak i druga możliwość, brana od-
dzielnie, już jest nieprzyjemna, jednak obie razem wzięte sprawiają, że podróżny czuje się tu
bardzo nieszczęśliwy.

Na wybrzeżu kanadyjskim posuwacie się parowcem wśród szeregu fotografów, którzy

uzbrojeni w aparaty czatują, aby was umieścić z całą pretensjonalnością zaraz na pierwszym
planie obrazu, razem z waszym pożałowania godnym ambulansem i poważnie sunącą istotą,
złożoną ze szkieletu pokrytego skórą, a nazywaną tu koniem, przy tym za tło stanowiące
plany drugorzędne posłuży wodospad. Spotykacie tu dość ludzi, którzy z trudną do opisania i
wrodzoną nikczemnością tolerują, a nawet wspierają tego rodzaju zbrodnie.

Codziennie ujrzeć można w rękach tych fotografów podobizny papy i mamy, Jasia i

Kasi lub też cioci i wuja, a wszyscy co do jednego uśmiechnięci, w pozach z góry przygoto-
wanych.

Sterczą oni wszyscy na tle zmniejszonego, stosownie do ich wymagań, obrazu majesta-

tycznego, którego stróżami opiekuńczymi są: blaski tęczy, głosy grzmotu, mającego wyniosłe
czoło zasnute chmurami. Figury mierne i tuzinkowe podnoszą się, zasłaniając plecami wodo-
spad pełen grozy, uroku i potęgi, wodospad, który panował tu w epoce dawnej, zapomnianej,
zanim masa mizernych płazów z czasem ośmieliła się dopełnić jego braki własnymi posta-
ciami.

Przetrwa on długie wieki, liczne dziesiątki wieków, w ciągu których ludzie zamienią się

w prochy. Nie byłoby to, co prawda, zbyt wielkim wykroczeniem, gdybyśmy za tło do obrazu
użyli wodospadu, pod warunkiem, aby nasza skromna figurka odgrywała rolę drobnego „szta-
fażu”, wymagałoby to jednak nadludzkiego zaparcia się siebie, co znowu nie jest dane zwy-
kłym śmiertelnikom.

Gdy już obejrzeliście wodospad tryskający tumanami pyłu wodnego z tym przeświad-

czeniem, że obowiązkom turysty stało się zadość, winniście powrócić po nowym moście
wiszącym do miejsca, w którym znajduje się jaskinia z windą.

Tu, naśladując wszystkich, zdjąłem odzież, zamiast której przywdziałem płaszcz

nieprzemakalny i takież obuwie.

Przewodnik ubrany tak samo prowadził nas po schodach kręconych, które zdawały się

nie mieć końca; skończyły się jednak, chociaż nic nowego nie zobaczyliśmy ani nam to nie
sprawiało przyjemności. Znaleźliśmy się dość daleko od szczytu wodospadu, lecz i dość
wysoko nad powierzchnią rzeki.

Teraz puściliśmy się po wąskich kładkach, a cienkie i długie poręcze drewniane zabez-

pieczały nas od upadku w wodę. Poręczy takiej trzymałem się oburącz uparcie.

Stąd droga stawała się coraz bardziej stroma, kładki coraz węższe, a piana wodospadu

obsypywała nas gęstymi kłębami, które nas wkrótce oślepiły.

Entuzjazm nasz do cudów przyrody ostygł i posuwaliśmy się, macając rękami przed

sobą.

Teraz zerwał się szalony wicher, który miał widocznie cny zamiar strącenia nas z kładki

i przerzucenia do potoku poza skałami. Zauważyłem, że budzi się we mnie gorąca chęć
powrotu do domu; było to życzenie spóźnione. Staliśmy prawie tuż pod olbrzymią ścianą

background image

wodną, a rozmowa z powodu nadzwyczajnego szumu stała się niemożliwa.

W tejże chwili nasz przewodnik ulotnił się poza tym potopem, ja zaś podążyłem za nim

zupełnie ogłuszony grzmotami, smagany wichrem i porwany ulewą, która urządziła mi kąpiel.

Nigdy bym nie dał wiary, że na świecie mogą się znajdować podobne masy wody! Od

razu zrobiło się ciemno! Podobnego ryku, szumu, wycia wichrów borykających się z sobą
nigdy jeszcze uszy moje nie słyszały!

Opuściłem głowę i zdawało mi się, że cały Ocean Atlantycki w całej swej okazałości

runął mi na plecy. Doznawałem wrażenia, jak gdyby świat cały miał się zawalić. Przypatry-
wać się czemukolwiek było niemożliwe; do tego stopnia prąd wody spadał mocno i szybko.

Podniosłem głowę i otworzyłem usta, a większa część wodospadu wypełniła moje gar-

dło. Całe szczęście, że nie miałem w sobie innych otworów; w tym wypadku byłbym zgubio-
ny.

W tejże chwili zrobiłem odkrycie, że mostek się kończy i że chcąc się posuwać dalej,

będziemy zmuszeni stawiać stopy na powierzchni skały, śliskiej i spadzistej. Nigdy w życiu
nie znajdowałem się w takim strachu.

W końcu minąwszy tę miłą przestrzeń, powitaliśmy jasny dzień i zatrzymaliśmy się w

miejscu odpowiednim, mogąc nasycać wzrok widokiem poszarpanego, wrzącego i pieniącego
się obszaru wodnego; skoro przekonałem się o rozmiarach tej masy i szybkości jej spadku,
począłem żałować, że dałem namówić się do tej wycieczki.

Człowiek „czerwonoskóry” zawsze był moim ulubieńcem. Najchętniej czytam jego

dzieje, legendy i powieści na tle jego życia. Chętnie wczytuję się w opisy jego przenikliwości
wrodzonej, jego zamiłowania do życia w dziewiczych lasach i puszczach; zachwycam się,
gdy piszą o jego szlachetnym, po dziś dzień nie zmienionym charakterze, o pełnej pięknych
przenośni mowie, jaką się posługuje, o malowniczej odzieży i uzbrojeniu.

Obecność nad Niagarą sklepów przepełnionych wyrobami indyjskimi z pereł, zadziwia-

jącymi zabawkami dziecinnymi, przedstawiającymi kształty ludzkie, z bronią powtykaną w
rozmaite otwory ciała, umyślnie na ten cel wywiercone — wywołała we mnie szczere wzru-
szenie.

Jedna ze sprzedawczyń w sklepie opowiadała mi, że wielkie zapasy przedmiotów, które

oglądam, są osobliwościami indiańskimi, wyrabianymi przez ludność zamieszkałą w znacznej
liczbie w okolicach wodospadu, że są to ludzie przyjemni w pożyciu i że spotkanie i porozu-
mienie się z nimi nie grozi żadnym zgoła niebezpieczeństwem.

I rzeczywiście, podszedłszy do mostu, wiodącego na wyspę Luna, spotkałem jednego z

tych szlachetnych synów boru; siedział pod drzewem, zajęty usilnie wyszywaniem woreczka
siatkowego ze szklanych paciorków. Miał na głowie kapelusz z wielkimi skrzydłami, a w
ustach krótką czarną fajeczkę. Jaka szkoda, że zetknięcie z naszą prozaiczną cywilizacją
zaciera własności malownicze Indianina. Stanowiły one prawdziwą ozdobę jego życia, kiedy
jeszcze w oddali od nas bawił w obozie swych przodków.

Zagadnąłem spotkany zabytek dawnych czasów następującymi słowami:
— Czy Wawhu-Wang-Wang, syn Wak-a Waki, czuje się szczęśliwy? Czy wielki

„Piorun plamisty” nie wzdycha do sławy wojennej lub czy serce jego bije spokojnie? Czy
potężny „sachem” łaknie krwi wrogów swoich, czy też wystarcza mu wyrabianie woreczków
ozdobionych paciorkami dla niegodnych bladych twarzy? Odpowiedz, wodzu, godny czci i
poszanowania!

Zabytek odparł:
— Jestem autentycznym Dennisem Haliganem, którego wziąłeś za marnego Indianina,

ty gęgająca, paplająca podobizno szatana. Wynoś się!

Srodze upokorzony oddaliłem się.
W chwilę potem w pobliżu wieży Terapina spotkałem słodką i łagodną córę odwie-

cznych mieszkańców tych okolic, siedzącą na ławce w otoczeniu swoich pięknych towarów,

background image

które wystawiała na sprzedaż. Właśnie była zajęta rzeźbieniem w drzewie wodza, który
zdradzał wielkie podobieństwo rodzinne do wieszadła na rzeczy i świdrowała mu otwór na
przestrzał w boku dla umieszczenia w tym miejscu łuku.

Wahałem się pewien czas, po czym przemówiłem:
— Czy „Śmiejąca się ryba jeziora” czuje się samotna? Czy roni łzy na myśl o wyga-

słym ognisku w wigwamie znakomitych przodków swoich? Czy duch jej smutny szybuje po
stepach zielonych, po których stąpał dzielny „Pogromca piorunów”? Czemuż to moja córka
milczy? Czy jest wrogo usposobiona dla bladej twarzy?

Dziewica odparła:
— Hola, jakim prawem ośmielasz się mnie, zwącą się Biddy Malone, obrażać stekiem

podobnych przezwisk? Wynoś się stąd, albo przesunę twą nędzną osobę przez ten wodospad.
Ty podobizno rakarza!

I w tym wypadku zastosowałem się do jej propozycji: wyniosłem się.
Niech diabli porwą wszystkich Indian, pomyślałem. Opowiadano mi, że są cisi, tymcza-

sem jeśli mam sądzić z pozorów, miałbym prawo utrzymywać, że wszyscy są wcale wojowni-
czo usposobieni.

Raz jeszcze usiłowałem zawiązać z nimi braterskie stosunki i stanowczo miało to być

próbą ostateczną.

Spotkałem cały ich obóz, rozłożony w cieniu olbrzymiego drzewa. Trudzili się właśnie

wyrabianiem mokasynów.

Zbliżyłem się i odezwałem w sposób możliwie najbardziej przyjacielski:
— Szlachetni ludzie czerwoni, dzielni „sachemowie”! Blada twarz z kraju zachodzące-

go słońca bije wam pokłony. Ty dobroczynna „Bestio woniejąca”, ty „Łykaczu gór, ty
„Szczekający gromie”, ty „Wielki kogucie z szklanym okiem” — blada twarz, przybyła z
tamtej strony wielkich wód, kłania się wam wszystkim razem i każdemu z osobna. Gra w
karty oraz rujnująca elegancja, połączona z wydatkami na mydło, opróżniły wasze woreczki:
wyuczyliście się rzeczy, o których przodkowie wasi nie mieli wyobrażenia. Chcielibyście
odgrywać rolę panów, a to rujnuje! Przedstawiając fakty fałszywe i to nie przez złe serce, lecz
z głupoty, straciliście kredyt u tych, którzy was dzisiaj trzymają za upierzone czupryny.
Zaopatrujecie się w wodę ognistą w tej myśli, iż kto się upił, jest szczęśliwy; zabijacie rodzi-
ny swoje tomahawkami; wasze dawne malownicze stroje marnieją i butwieją w skrzyniach i
oto w jasnym świetle wieku dziewiętnastego przedstawiacie się światu jako błazny, wstyd i
hańba wam! Na przodków waszych! Miejcież względy dla pamięci ich szczytnych czynów.
Uprzytomnijcie sobie Ukasa i Wupdedudelda! Miejcież litość dla pamięci waszych genial-
nych przodków słynnych wodzów, jak „Czerwony żakiet” lub „Śnieg suszony”!

— Upiec go!
— Utopić!
— Zrobić z niego marmoladę!
Z szybkością, czyniącą im zaszczyt, obstąpili mnie dla wykonania jednej z zaprojekto-

wanych operacji. W mgnieniu oka puścili przede mną młynka z pałek, kułaków, koszyków i
mokasynów. Wszystkie te przedmioty z szybkością gromu spadały na moje ciało i dosięgały
miejsc najrozmaitszych. Potem całe plemię zwaliło mi się na kark.

Zdarli z mego ciała połowę sukien; gnietli mi ramiona i nogi, jakby ugniatali szereg

bułek; zadali mi w głowę cios tak mocny, że ciemię zrobiło się wklęsłe jak głęboki talerz i
mogło służyć doskonale zamiast dzieży do zsiadłego mleka.

Dla uwieńczenia wreszcie szeregu niegodziwości, połączonych ze zniewagą, wrzucili

mnie do Niagary.

W odległości dziewięćdziesięciu do stu stóp od wierzchołka uczepiłem się strzępami

mojej kamizelki o wystający odłamek skały; nie mogąc uwolnić się z uwięzi, zacząłem tonąć.
Wpadłem wreszcie w wodę i zanurzyłem się w najgłębszym miejscu wodospadu, którego

background image

wzburzone bałwany unosiły się wysoko nad moją głową; przed moimi oczami zawirował
istny chaos piany. Rzecz oczywista, wpadłem w topiel. Zrobiłem dwadzieścia cztery obroty
wirowe, goniąc za jakąś gałęzią, tuż-tuż mając ją chwycić. Każda podobna podróż okólna
wynosiła pół mili, za każdym zaś z tych dwudziestu czterech obrotów powracałem do brzegu,
lecz przy chwytaniu gałązki chybiałem na grubość włosa.

Nareszcie zbliżył się jakiś człowiek, usiadł nad brzegiem, wsadził w usta fajkę, zapalił

zapałkę i nie przestając podczas tej czynności zerkać na mnie jednym okiem, drugim mierzył
zapałkę, zasłaniając ją ręką od wiatru.

Gdy przepływałem, już nie wiem po raz który koło niego, zwrócił się do mnie:
— Czy nie mógłbym pana prosić o ogień?
— Z całą przyjemnością — rzekłem — mam zapałki w kamizelce, ale bądź pan łaskaw

dopomóc mi stąd wydostać się.

— Za żadne skarby w świecie!
Przepływając znowu koło niego rzekłem:
— Wybacz pan impertynencką ciekawość człowiekowi, który za chwilę utonie, ale czy

nie raczyłbyś mi pan wytłumaczyć swego oryginalnego postępowania?

— Pańskie życzenia — odparł — są dla mnie rozkazem. Jestem dozorcą zwłok. Nie

potrzebujesz się pan tak .spieszyć. Z przyjemnością zaczekam, aż się pan udławisz wodą. W
każdym razie prosiłbym o zapałkę.

— Zajmij pan moje miejsce — wystąpiłem z. propozycją — ja zaś pójdę i przyniosę

panu ognia.

Nie trafiło mu to do przekonania. Brak zaufania z jego strony wpłynął na oziębienie

mojej dla niego sympatii. Od tej chwili znienawidziłem go. Dałem sobie słowo, że w razie
pójścia na dno pokieruję sprawą w taki sposób, że zwłoki moje wyłowi nie on, lecz jego
konkurent z przeciwnego brzegu.

Wreszcie idący drogą policjant aresztował mnie na tej zasadzie, że podnosząc głos przy

wzywaniu pomocy zakłócałem spokój publiczny. Sędzia skazał mnie na karę pieniężną, ale
grosza nie miałem przy sobie. Boć przecież pieniądze moje znajdowały się w spodniach, które
mi zabrali Indianie.

Bądź co bądź ocaliłem życie. Wprawdzie położenie moje jest arcykrytyczne, ale w każ-

dym razie tyle wygrałem, że znajduję się na świecie. Ciało moje jest podobne do befsztyku
zbitego, dokładniejszych jednak objaśnień co do mego zdrowia wyjawić nie mogę, doktor
bowiem nie skończył jeszcze oględzin i nie sporządził protokołu. Na razie jest on zdania, że
zaledwo szesnaście ran grozi mi utratą zdrowia, pozostałe zalicza do lżejszych.

* * *

Gdy wreszcie powróciłem do zdrowia, zapytałem:
— Mój konsyliarzu, jakże straszliwie dzikie jest plemię Indian, trudniące się u wodo-

spadu Niagary nawlekaniem paciorków i spieniężaniem ich. Z jakich właściwie puszcz
pochodzą ci kanibale?

— Z Irlandii, mój synu!

Tłumaczył Merwin





background image



SPIS TREŚCI



Sarrasine (Honoré Balzac)

02

Jimie skłamał {John Russel)

19

Morderca nie będzie ukarany (Lucjan Legut)

23

U Niagary (Mark Twain)

40




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Złota podkowa 43 Kokaina i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 23 Wynalazek profesora Brenka i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 32 Tajemnica Bruce Partington i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 41 Fatalny sztylet i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 16 Brown z Calaveras i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 34 Biały jacht i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 50 Zmartwychwstanie Offlanda i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 20 Wenus z Ille i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 30 Lekarz czy morderca i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 06 Kiedy byłem piratem i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 14 Widzenie Karola XI i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 25 Piraje lubią zapach krwi i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 24 Vanina Vanini i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 42 Oczy alchemika i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 10 Córka Żyrondy i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 46 Marynarz z Amsterdamu i inne opowiadania
Antologia Zlota podkowa 33 Ostatnia walka toreadora i inne (2)

więcej podobnych podstron