BIAŁY JACHT
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 34
W
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1959
ANTONI MARCZYŃSKI
BIAŁY JACHT
(Nowela egzotyczna)
PIERWSZY raz widziałem ten zgrabny stateczek koło Colombo na Cejlonie, w czasie
wyścigu jachtów żaglowych. Było to zdarzenie głośne w swoim czasie i wiele z was słyszało
o nim zapewne. Dla przypomnienia streszczę je pokrótce.
Na czoło ścigłej flotylli wysunął się od razu „Giri”, prześliczny jacht należący do syna
maharadży z Jammu, który osobiście go prowadził. Jeszcze tylko pół mili morskiej brakowało
do mety, kiedy, tuż obok niego pojawił się groźny współzawodnik.
— To „Swallow”. Hip! Hip! Hurra! — wiwatowali Anglicy, zebrani licznie na brzegu,
lecz ci, którzy posiadali lornety, zaprzeczyli.
— „Swallow” płynie spory kawał za „Giri”.
— Więc „Quail”?
— Także nie. Ten jacht nie posiada ciemnego szlaku.
— Czekajcie — rzekł ktoś inny. — Za chwilę będę mógł odczytać jego nazwę.
Śnieżnobiały jacht zbliżał się szybko do mety. Tymczasem właściciel najlepszych szkieł
sylabizował litery napisu:
— S...i...r...e...n.
— Jak? „Siren”? Czyj to statek?
Zaszeleściły w rozgorączkowanych dłoniach kartki programów. Nie! Jachtu takiej na-
zwy tam nie było. Ktoś wpadł na pomysł, który stał się momentalnie zgodną opinią większo-
ści widzów.
— Zgłosił się za późno i stanął do zawodów poza konkursem.
Wszystkie spojrzenia przylgnęły do smukłego kadłuba zwycięzcy, który zbliżał się
właśnie do prawego skrzydła olbrzymiej trybuny; niezwykłe podniecenie zapanowało nagle
wśród zebranych.
— Kobieta przy sterze! Wiatr zerwał jej czapkę.
— Patrz, John. „Giri” ją dogania.
— „Swallow” także.
— „Swallow”! „Swallow”! Hip! Hip! Hurra!
— Czy ona umyślnie zwalnia? Co za nonsens!
Wśród niesłychanego rozgorączkowania zebranych trzy jachty minęły metę w jednakim
pędzie. Najpierw „Siren”, a po obu bokach i o dwie długości w tyle „Giri” oraz „Swallow”.
Sprzeczano się zawzięcie, który z tych dwóch otrzyma pierwszą nagrodę wobec tego, że
„Siren” stawała poza konkursem. Jury także nie miało ustalonego zdania.
Tymczasem zaszła rzecz bardzo dziwna. Biały jacht zamiast zatoczyć łuk i zawrócić ku
trybunie, mknął dalej na pełne morze. Dwaj współzawodnicy zawahali się na moment, potem
ruszyli za nim i rozpoczął się nadprogramowy wyścig. Pół godziny później trzy białe plamki
zatarły się w oddali, znikły z oczu zaciekawionym widzom. Gwałtowne opadanie barometru
skłoniło organizatorów sportowej imprezy do wysłania małego parowca w ślady zapalonych
sportsmanów. Parostatek powrócił o zmroku, uciekając przed burzą, jaka rozszalała na nie-
spokojnym Oceanie Indyjskim, lecz jachty „Giri” i „Swallow” nie wróciły nigdy. Przepadły
bez śladu, jak przepadł nieoficjalny zwycięzca w wyścigu — „Siren”...
Ludzie zapominają szybko. Po roku nikt już nie wspominał bohaterów tragicznej
przygody, chyba stary maharadża z Jammu, niepocieszony po stracie jedynaka, chyba piękna
Lucy, lady Darlington, która po zaginięciu męża, sternika nieszczęsnej „Swallow”, także się
jeszcze nie pocieszyła...
Nic tedy dziwnego, że ja, nie związany węzłami pokrewieństwa ani nawet znajomości z
żadną z ofiar tego wydarzenia, zapomniałem również.
Ale kiedy z pokładu „Grotiusa” ujrzałem niespodzianie mijający nas jacht z napisem
„Siren”, kiedy dostrzegłem zgrabną sylwetkę niewieścią przy kole sterowym, zakrzyknąłem
tak głośno, że wielu współpasażerów obrzuciło mnie wzrokiem pełnym zdziwienia... Stanęły
mi przed oczyma zapomniane dawno zawody w Colombo, odżyło wspomnienie tajemniczego
statku, który zjawił się nie wiedzieć skąd ani kiedy i dwóch rywali przed burzą na pełne
morze wywabił.
Miałem teraz przed sobą sprawcę nieszczęścia. Szeleszcząc białymi żaglami, prując fale
wyorane potężnym dziobem „Grotiusa”, wchodził do Tandjong-Priok, ruchliwego portu
Batawii, która dziś zwie się Dżakarta, i błyszczał triumfalnie w blaskach oślepiającego słońca
złotem swych pięciu liter składających się na złowieszcze imię: SIREN...
— Piękny statek — warknął Mr. Abraham Camel, właściciel olbrzymich pono zakła-
dów przemysłowych w Chicago, który odbywał właśnie przedostatni etap swej przejażdżki
dokoła globu. — Kupiłbym go dla córki.
Nasz „Grotius”, ciągnięty na linie przez zasmolony holownik, pozostał rychło w tyle.
Las masztów, gęstwina okrętów handlowych z całego świata i mur brzydkich budynków
portowych przysłoniły nam niebawem śnieżny jacht. Spotkanie z nim ostrzyło moją cieka-
wość do tego stopnia, że znalazłszy sobie miłe mieszkanko w Weltewreden, dzielnicy położo-
nej dość wysoko ponad malaryczną starą Batawią, jeszcze tego samego dnia powróciłem
kolejką do Tandjong-Priok, na później odkładając zwiedzenie miasta.
Szczęście nie dopisało mi jednak. Mimo usilnych poszukiwań „Siren” nie znalazłem
nigdzie i żaden z wszechwiedzących włóczęgów portowych nie umiał udzielić mi pożądanych
informacji. Dopiero w powrotnej drodze do Batawii przyszło mi na myśl, że należało przede
wszystkim zajrzeć do rejestru statków. które zawinęły tego dnia do portu.
Nazajutrz rano zrobił mi Mr. Camel ponętną propozycję.
— Halo, panie Polaku. Czy pański nos filię założył, czy pana moskity tak pocięły —
zaczął z rubaszną poufałością. — Mnie także dały się we znaki... Ale nie z tym przychodzę.
Krakatau dymi! Ano, może sobie pozwolić. Paliwo ma gratis. Ulęgając namowom kilku
rodaków wynająłem mały parowiec i zabieram całą pakę na kilkudniową wycieczkę. Pan
pożegluje ze mną oczywiście, co? O czym ja bym gadał z geologami, czy jak się tam tych
zbieraczy pumeksu nazywa... Więc popłyniemy, hę?...
Przyjąłem zaproszenie. Nie tu miejsce rozpisywać się nad niezapomnianymi wrażenia-
mi, jakie wywarł na mnie widok straszliwego wulkanu, skoro tematem opowiadania ma być
żaglowiec „Siren” i jego niesamowita właścicielka!
W powrotnej drodze zawadziliśmy o Bantam, dawną stolicę szmaragdowej Jawy, dziś
zapomnianą mieścinę. W ośmiu, nie licząc majtków, wsiedliśmy do szalupy i płynęliśmy
wzdłuż brzegu porośniętego aż po linię wody najbujniejszą w świecie roślinnością, tzw.
mangrove. W milczeniu podziwiałem niezrównane piękno podzwrotnikowej przyrody, ziryto-
wany trochę bezmyślnym gadulstwem chicagoskiego przemysłowca. I kiedy całkiem nieocze-
kiwanie posłyszałem echo jakiegoś śpiewu, szarpnąłem lekko dowcipkującego jankesa za
rękaw.
— Przymknij pan buzię, jeśli łaska — rzekłem, czyniąc minę możliwie uprzejmą. —
Ktoś śpiewa. Może jaka Jawajka... Warto posłuchać.
Mr. Camel zamilkł nie tyle z ciekawości, ile zaskoczony moją bezceremonialnością, a
że inni towarzysze wycieczki nie odznaczali się gadulstwem, zapanowała od razu cisza, mą-
cona tylko jednostajnymi pluśnięciami sześciu wioseł. Zbliżaliśmy się do małego półwyspu
okrytego puszystym kobiercem zieleni, ozdobionego na samym cyplu bukietem rosłych palm.
Zbliżaliśmy się zarazem do źródła głosu, do ukrytej na razie przed naszym wzrokiem śpiewa-
czki, gdyż przeczysty sopran, wibrujący całymi gamami kuszących obietnic i tkliwości, pożą-
dania i tęsknoty mógł tylko do kobiety należeć, do kobiety, która łaknęła miłości...
— Słyszałem Sembrich w Metropolitan Opera House, ale... — zaczął znów Mr. Camel,
lecz umilkł oczarowany koloraturową kaskadą tonów, których nowa, silniejsza jeszcze fala
przepłynęła poprzez drgające powietrze. Bez niczyjego rozkazu przestali marynarze wiosło-
wać i zasłuchali się na równi z nami. Nawet marynarze!
— Jazda, chłopcy, w tamtą stronę — wybełkotał Amerykanin.
— Słuchajmy raczej — prosiłem. — Ona może spłoszyć się naszym widokiem. Śpiewa
w tym ustroniu, gdyż nie pragnie słuchaczy.
— Jazda — powiedziałem — do trzystu diabłów!
Mr. Camel wyrwał z zaciśniętych warg cygaro i z pasją cisnął je w wodę. Zaklekotały
wiosła o śruby dulek i wżarły się piórami w spokojną toń morza zrywając z miejsca szalupę.
Głos zamarł mi w krtani, kiedy łódź wychyliła się spoza szmaragdowej bariery mangro-
ve. Przed nami leżała mała zatoczka, a pośrodku jej tkwił znajomy jacht, z opuszczonymi
żaglami, z dziobem zwróconym ku pełnemu morzu. Na pokładzie stała kobieta tyłem do nas
zwrócona i śpiewała. Trzymając się oburącz jakiejś liny, z korpusem naprzód podanym, z
rozwianym włosem — wyglądała tak, jak gdyby miała lada chwila wzlecieć w powietrze,
jakby tylko ręce w tył wyprężone więziły ją na statku.
Spostrzegła nas bardzo późno; prawie przybijaliśmy do jachtu. Przechyliła się przez
burtę. Mogliśmy teraz podziwiać smukłą sylwetkę, obciśniętą w kostium sportowy i jej złote
włosy spływające szeroką wstęgą na lewe ramię i piersi.
— Zaraz się poznamy — odburknął Mr. Camel w odpowiedzi na moją uwagę, że nasza
obcesowość jest co najmniej nietaktem. Skłoniwszy się grzecznie spytał, czy wolno nam
przybić do boku „Siren”. — Zbłądziliśmy trochę. — Tymi słowy rozpoczął litanię naiwnych
łgarstw, które następowały po sobie w oszałamiającym tempie.
— Bardzo proszę — zabrzmiał głosik najsłodszy, jaki kiedykolwiek słyszałem. — Mój
steward zaprowadzi panów do kajut. Ja przebiorę się tymczasem.
— A co?! — parsknął mi w twarz donżuan chicagoski.
Sądząc z zewnętrznego wyglądu jachtu nie byłbym nigdy przypuszczał, że jest taki
pojemny. Choć było nas ośmiu, poruszaliśmy się całkiem swobodnie w kajutach, których było
trzy w środku statku: jadalnia, salonik oraz biblioteka, w której utknąłem dzięki zamiłowaniu
do książek. Okiem znawcy dostrzegłem z daleka białe kruki, jakimi niewielu zbieraczy może
się poszczycić.
Czy to był przypadek, intuicja, czy przeznaczenie — nie wiem. Nie wiem dlaczego z
tylu książek wybrałem tę starą Biblię oprawną w skórę. Mam wrażenie, że nie byłbym w
stanie wybrać innej książki, że działałem pod nieodpartym przymusem wewnętrznym...
— Osiemnaste stulecie — oceniłem trafnie i otworzyłem na chybił trafił, gdzieś w
środku mniej więcej... Przetarłem zdumione oczy. Na szczycie stronicy, ponad tekstem
widniały trzy wiersze wypisane atramentowym ołówkiem:
...i teraz wiem, że zginę, a na mnie skończy się ród Darlingtonów. Żegnaj, Najdroższa
Lucy! Do śmierci pozostał Ci wierny twój małżonek
Reginald
Przeczytałem to kilka razy, wciąż jeszcze oczom nie wierząc, uprzytomniłem sobie
wreszcie, że słowa te muszą być zakończeniem jakiegoś wyznania, testamentu czy listu, że
właściwy wątek treści zdradzą mi poprzednie stronice. Drżącą ręką obróciłem kartę...
— Ładny okaz, prawda? — zabrzmiał znajomy głosik gdzieś blisko.
Podniosłem głowę. Po drugiej stronie stolika stała urocza syrena, której śpiew zwabił
nas tutaj. Jej podłużne, zielone oczy patrzały na mnie z takim wyrazem, jakim kot patrzy na
daremne wysiłki wróbla, któremu przegryzł mięśnie skrzydełka. Jej zielone oczy pieściły
mnie zarazem ciepłym deszczem obiecujących spojrzeń.
— Pani... — bąknąłem zmieszany jak żak.
Zaborczym ruchem położyła na Biblii swe długie alabastrowe palce, zakończone różo-
wymi paznokietkami.
— Odłożymy lekturę na później — przemówiła, a głos jej był śpiewem słowika. —
Zbłąkanym żeglarzom należy się skromny posiłek.
„Skromny posiłek”! To była lukullusowa uczta ten lunch na jachcie „Siren”. Usługiwali
nam Hindusi poruszający się jak nakręcone automaty. Żaden nie przemówił ani słowa. Wina
podano ciężkie. Wyposzczony przez prohibicję Mr. Camel zalał sobie pałę najwcześniej.
— Dokąd? — spytała urocza gospodyni, kiedy porwał flaszkę i chwiejnym krokiem
ruszył ku drzwiom kajuty.
— Chcę to zanieść naszym chłopcom.
— Proszę siedzieć grzecznie. Pamiętałam o pańskich wioślarzach.
Pamiętała rzeczywiście. Świadczyły o tym sprośne okrzyki, wrzawa i niewybredna
piosenka, którą zaintonował nagle chór zachrypłych głosów za oknami kajuty.
— Nie dowiozą nas do Bantam — zaniepokoił się najstarszy z naszego grona, Mr. Pirn,
geolog z Batawii.
— Ja was zawiozę — odparła z uśmiechem.
Drgnąłem nerwowo. Ten uśmiech miał w sobie coś niesamowitego. Stanęły mi przed
oczyma trzy wiersze wypisane energiczną męską ręką na pożółkłej karcie Biblii.
Głośny rechot pijanego jankesa odwrócił moją uwagę od świeżych wspomnień.
— Pięknie dziękuję za grzeczność, ale dam sobie radę bez pani i bez tych zalanych
majtków. Dałem polecenie kapitanowi parowca, aby płynął wzdłuż brzegu, jeśli w ciągu
trzech godzin nie wrócimy do Bantam. Ma to być znak, że postanowiliśmy zatrzymać się
gdzieś... Tak się już umówiłem — zaśmiał się. — A zatem...
— Statek — zameldował Hindus, stając w progu jak zjawa.
— Mumia przemówiła — parsknął Mr. Camel, dławiąc się od śmiechu.
Mimo pewnego zamroczenia umysłu pamiętałem, by obserwować stale piękną sąsiadkę,
i nie uszło mej uwagi, że przygryzła nagle dolną wargę do krwi, że złowrogi blask zamigotał
w jej zwężonych oczach...
Żegnaliśmy się nazbyt długo, jak na tak świeżą znajomość. Traf zrządził, iż na samym
końcu pozostaliśmy my dwaj, to jest Camel i ja...
— Proszę mnie odwiedzić dziś wieczór w Tandjong-Priok.
— Pani wraca także? To razem popłyniemy.
— Nie, Mr. Camel. Mam tu jeszcze coś do załatwienia.
— Przyjmuję zaproszenie, oczywiście. O której godzinie mam się stawić?
— O dziesiątej.
— Zrobione. Żegnaj mi, piękna nimfo — paplał rozgadany przemysłowiec. — Do
widzenia!
— Do widzenia! — powtórzyła z naciskiem. Mnie przytrzymała za rękę: — Przyjdzie
pan?
— Owszem — odparłem machinalnie.
Uczułem ból. Ostre, drapieżne paznokcie wpiły mi się w ciało. Nie! To nie ten ból
odczuwałem. Bolały mnie oczy zmiażdżone siłą jej wzroku, który wdzierał się do mózgu
paraliżując myśli i wolę. Więc głowa mnie bolała, nie oczy, nie ręka...
— Przyjdziesz na pewno?
Nawet nie zauważyłem, że mówiła mi na „ty”.
— Przyjdź pół godziny wcześniej niż ten chicagoski wołobój.
Jak zahipnotyzowany cofałem się ku drzwiom. Na progu dobiegło mnie jeszcze jedno
słowo, jedno obiecujące spojrzenie.
— Nie pożałujesz...
Zdumiała się załoga naszego statku, a Mr. Camel cygaro z mięsistych warg wypuścił,
kiedy przy wjeździe do Tandjong-Priok ujrzeliśmy „Siren” zakotwiczoną przy molo; Hindusi
majstrowali coś przy takielunku, inni szorowali pokład z należytą flegmą.
— Jak to? — wrzasnął jankes. — Wyruszywszy znacznie później prześcignęła parowy
statek? I którędy przesmyknęła się, u licha? Przecież płynęliśmy blisko brzegu i cały czas
byłem na pokładzie!
— Może Jawę okrążyła w międzyczasie — mruknął zabobonny sternik i splunął trzy-
krotnie w stronę dziwnego żaglowca.
Do godziny siódmej wieczorem byłem zdecydowany, że pójdę, że uprzedzę „woło-
bója”, ale potem przyszły refleksje. Znowu przypomniałem sobie zawody w Colombo, tak
tragicznie zakończone i urywek nie przeczytanego listu lorda Darlington...
— Idź!... Poznasz jego tajemnicę — szeptał głos jakiś i zamajaczyła mi nagle twarzy-
czka pięknej Greczynki (w czasie rozmowy dowiedzieliśmy się, że na imię jej Mirtokle i że
ojczyzną jej jest Hellada). Wiec zamajaczył mi jej delikatny profil, prosty nosek, oczy
wielkie, zielone, złote włosy upięte w duży węzeł nisko nad śnieżnobiałym karczkiem, jej
usta purpurowe, w których błyskały raz po raz drapieżne, równe ząbki. Złudzenie było tak
silne, że czułem na ręce dotknięcie jej dłoni aksamitnej, że wchłaniałem w siebie woń jej
włosów i odurzający zapach perfum, którymi była nasycona jej suknia, do tuniki podobna... I
znów te oczy...
Muszę iść, przyrzekłem — monologowałem, ubierając się szybko w biały smoking i
czarne spodnie, co w tropikach stanowi strój wieczorowy.
— Zginiesz jak tamten — ostrzegał inny głos szeptem.
Walczyłem z sobą długo. Dochodziło pół do dziesiątej, kiedy poleciłem przywołać
taksówkę i kazałem się zawieźć do komendy policji.
Wyczekałem się trochę, zanim stanąłem przed nalanym obliczem urzędnika policji
batawskiej. Zaznaczywszy na wstępie, że sprawa jest niezmiernie delikatna i wymagająca
absolutnej dyskrecji, że ostatecznie nie posiadam żadnych konkretnych dowodów winy
Mirtokle... Mirtokle... ach, nie znałem nawet jej nazwiska... opowiedziałem przebieg całego
zajścia, nie zapominając o zawodach w Colombo.
— Colombo... Lord Darlington... — mruczał powolny Holender, grzebiąc uparcie w
zakamarkach pamięci. — Było coś takiego... Czytałem... Hum... To byłby bardzo interesujący
wypadek.
Po półgodzinnej konferencji powróciłem do hotelu. Stosownie do naszego porozumie-
nia miałem grać swą rolę do końca, a resztę pozostawić policji.
— Mr. Camel pytał o pana — przywitał mnie portier w hallu. — Irytował się mocno, w
końcu sam odjechał naszym samochodem.
— Dawno temu?
— Punktualnie o pół do dziesiątej, czyli przed siedmioma minutami.
— Do Tandjong-Priot?
— Tak jest.
W porcie nie zastałem już jachtu. W tym samym miejscu, gdzie po południu stał na ko-
twicy, sterczał teraz olbrzymi kadłub holenderskiego okrętu transoceanicznego, „Rembrandt”.
— Nie ma ich, panie inspektorze — rzekłem, poznawszy natychmiast urzędnika policji,
który w towarzystwie kilku wywiadowców wyłonił się spoza budynku celnego.
— Nie wyfruną w powietrze. W pięć minut po pańskich odwiedzinach zamknąłem port
telefonicznie.
— To była godzina?
— Dziewiąta piętnaście... pamiętam dokładnie...
A jednak „Siren” musiała chyba wyfrunąć, gdyż najdokładniejsze poszukiwania nie
dały wyniku. Co gorsza, wzięto mnie za obłąkanego, kiedy okazało się, że „Rembrandt” stoi
w tym samym miejscu od czterech dni, Wobec czego żaden inny statek nie mógł być zakotwi-
czony w tym czasie na jego stanowisku, że dalej w rejestrze statków, jakie port batawski w
ostatnim miesiącu odwiedziły, jacht „Siren” w ogóle nie figuruje, że nikt takiego jachtu nigdy
tu nie widział ani o nim nie słyszał.
Uratowały mnie od nieprzyjemności zgodne zeznania sześciu geologów i załogi paro-
wca, którym zrobiliśmy wycieczkę do Krakatau.
Niemniej jednak chicagoski wołobój, Mr. Abraham Camel, przepadł bez śladu, jak
kamień rzucony w głębiny oceanu i roczne wysiłki najzdolniejszych detektywów nie wyświe-
tliły tej zagadki...
Może przeniknie ją kiedy ktoś z was, skoro spotka biały jacht „Siren” i nie odrzuci
zaproszenia pięknej kusicielki, jak ja to uczyniłem.
Może... Ale lepiej nie próbujcie.
JAN JERZY GROŃSKI
ATOMOWA ŚMIERĆ ATLANTYDY
I
WPRAWDZIE wyprawa w Himalaje, na szczyt Dhaulagiri w 1946 roku nie zakończyła
się sukcesem, lecz jej ostateczny efekt był bardziej sensacyjny niż ewentualne zdobycie
szczytu.
Oto fragment relacji kierownika himalajskiej wyprawy, dra Camare'a:
„...28 maja. Z bazy na lodowcu Maysugi wyruszyliśmy do ostatniego etapu naszej
wspinaczki. Po ośmiu godzinach pokonywania ściany osiągnęliśmy taras, do którego zdołała
tylko dotrzeć wyprawa szwajcarska w 1938 r. Po pierwszej próbie dalszej wspinaczki Reed
osuwa się i łamie rękę. Zakładamy mu tymczasowy opatrunek. Reed prosi, byśmy go tu zosta-
wili.
Wyruszamy w dalszą drogę. Od tego miejsca jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy dotyka-
li tych skał. Po dotarciu do następnego tarasu przekonaliśmy się, ze ściana, którą w tej chwili
mamy do pokonania, a która, kiedy oglądaliśmy ją przez lornetkę z lodowca, wydawała się
możliwa do przebycia, wyglądała jak zewnętrzna płaszczyzna szklanki. To pokrzyżowało
plany. Postanowiliśmy obejść ścianę po gwałtownie zwężającym się tarasie i próbować ją
zdobyć od północnej strony, co zajęło nam dodatkowo ponad pięć godzin.
Po sforsowaniu ściany, szczyt rysował się wyraźnie na tle nieba i wydawało się, że
wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dotknąć.
Błyskawicznie dokonaliśmy obliczeń. Do zdobycia szczytu potrzebowaliśmy jeszcze
trzy godziny. Zmrok zapadał szybko. Do całkowitej ciemności brakowała najwyżej godzina.
Sprawdziliśmy ilość tlenu w zbiornikach. Spojrzeliśmy na siebie. Zrozumieliśmy, że Dhaula-
giri odparł atak ludzi jeszcze i tym razem.
Aby oszczędzić tlenu, który potrzebny był na drogę powrotną, szybko ułożyliśmy się w
śpiworach, starając się zasnąć. Obudziliśmy się skostniali od zimna. Mały taras nie pozwalał
na zrobienie kilku kroków dla rozgrzewki. Przywarci do siebie czekaliśmy aż się dostatecznie
rozwidni.
Bob, wychylając się poza krawędź tarasu, żeby wyszukać miejsce dla wbicia haka,
zawołał:
— Patrz, patrz, co to może być?!
Zająłem jego miejsce i przytrzymywany, głęboko wychyliłem się. Trzy metry pod nami,
na skalnym występie zwisały jakieś białe strzępy. Do drzewca flagi, którą mieliśmy zatknąć
na szczycie Dhaulagiri, przymocowaliśmy hak i w ten sposób udało się zdjąć zauważony
przedmiot. Nie było czasu na oglądanie. Zaczęliśmy schodzić na taras, na którym pozostawi-
liśmy poprzedniego dnia rannego Reeda...”
Tajemniczym przedmiotem, odnalezionym przez wyprawę dra Camare'a, okazał się
balon meteorologiczny używany powszechnie do mierzenia siły wiatru.
Z początku nie uświadamiano sobie ważności odkrycia.
Dopiero ogłoszenie przez prasę ocalałych fragmentów treści notatki, napisanej na
powłoce balonu, wywołało prawdziwą burzę w świecie naukowym.
„…IDUJĘ SIĘ ...EJ WIĘCEJ ...8 ...I ...DY WIE …UDNIE OD STARO ...TN …KLA
...2 … … … ADEM… … — ... BRL ...CY ZGINĘLI A I JA ... NIE … … …TOWA …IN…
…7”.
Przez kilka miesięcy gazety całego świata pełne były domysłów na temat pochodzenia
balonu i autorstwa notatki. Wreszcie sprawa ucichła, nierozwiązana.
Dopiero drobna informacja zamieszczona w początkach 1952 roku na łamach kwartalni-
ka Archeologia świata nieoczekiwanie przypomniała tajemnicę sprzed .sześciu lat. Informacja
dotyczyła nowej wyprawy archeologicznej, którą podjął Instytut Naukowy C.C.B.M. w głąb
Afryki pod kierownictwem znanego etnografa i archeologa — prof. dra A. W. Dherniera.
Końcowy ustęp informacji zawierał wiadomość, że w wyniku rozwiązania tajemnicy napisu
na balonie meteorologicznym znalezionym w Himalajach, wyprawa ta, zdaniem uczonych,
powinna dać odpowiedź na nurtujące ludzkość od setek lat pytanie.
Dla przeciętnego czytelnika treść informacji była równie tajemnicza jak treść napisu na
balonie...
Jednak nie tylko przeciętny człowiek, ale i większość uczonych, z wyjątkiem najbliż-
szego otoczenia prof. A. W. Dherniera nie umiała znaleźć powiązania między planowaną
wyprawą a napisem na balonie...
II
W 1946 roku jedynym człowiekiem, który natrafił na właściwy trop, był właśnie prof.
Dhernier, chociaż publicznie nie zabierał on w tej sprawie głosu. Zdając sobie sprawę z wagi
dokonanego odkrycia, ze względów czysto ambicjonalnych nie chciał się dzielić zdobytą taje-
mnicą z innymi uczonymi przed jej ostatecznym. rozwiązaniem.
Prof. Dhernier był wychowankiem zaginionego w bliżej nieznanych okolicznościach w
1937 roku kierownika katedry archeologii w Sorbonie — prof. dra J. Heinesa.
W 1937 roku prof. Heines zorganizował zakonspirowaną wyprawę w głąb Afryki. Po
roku oficjalny komunikat Instytutu Naukowego C.C.B.M. stwierdził, że mimo usilnej akcji
ratowniczej nie udało się natrafić na ślad zaginionej ekipy prof. Heinesa.
Prof. Dhernier bezpośrednio przed tą tragiczną wyprawą był asystentem prof. Heinesa.
Nie został jednak przez niego wtajemniczony w jej cel. Z zasłyszanych rozmów między pro-
fesorem a uczestnikami wyprawy domyślał się, że wiązano z nią nadzieję na rozszyfrowanie
jednej z wielkich zagadek antycznego świata. Dhernier przeczuwał wielkość zamierzeń swego
profesora i bardzo przeżywał pominięcie go w wyprawie.
Gdy treść napisu na balonie dotarła do rąk Dherniera, zwrócił on uwagę na datę i litery,
które najprawdopodobniej należały do nazwiska autora notatki. Zrodziło się w nim przekona-
nie, że autorem był prof. Heines.
Jednak było to tylko przekonanie — brakowało dowodów.
Aby je zdobyć, Dhernier rozpoczyna działać, zachowując taką samą tajemniczość jak i
jego poprzednik. Pierwsze kroki kieruje do spadkobiercy zaginionego. Spodziewa się bo-
wiem, że wśród zachowanych po profesorze osobistych notatek i książek znajdzie przynaj-
mniej najmniejszą wskazówkę.
Rodzina Heinesa, bezpośredni spadkobiercy, nie potrafiła mu udzielić informacji. Willa,
w której mieszkał i pracował profesor, została sprzedana z całym umeblowaniem jeszcze
przed wojną. Rodzina podzieliła się pieniędzmi, nie troszcząc się o pamiątki po profesorze.
Nie był lubiany. Wskazano jednak Dhernierowi adres osobistej sekretarki Heinesa, która
podobno pieczołowicie zabezpieczyła po zaginionym co się dało.
Staruszka przyjęła Dherniera bez entuzjazmu i dopiero wprowadzenie nastroju wspo-
mnień o Heinesie usposobiło ją przyjaźnie. Zgodziła się, by Dhernier przejrzał przechowy-
wane przez nią pamiątki. A nawet zgodziła się — gdy jej zaproponował — na wypożyczenie
interesujących go notatek, książek pełnych podkreśleń i uwag na marginesach.
Stopniowe zapoznawanie notatek rozczarowywało Dherniera. Zawierały one brudnopi-
sy opublikowanych już prac Heinesa i kilkanaście fotokopii tablic z Wyspy Wielkanocnej,
pokrytych znakami przypominającymi hieroglify.
Kiedy zjawił się znów u staruszki, odnosząc wypożyczone pamiątki, ta zaprosiła go na
herbatę. Dhernier zwierzył się z bezowocności swoich poszukiwań. Zaczął wypytywać, czym
był Heines najbardziej zajęty bezpośrednio przed wyprawą.
— Jak to czym? Cały świat zjeździł. Grzebał się we wszystkich muzeach.
— A nie wie pani, czego szukał profesor?
— Wie pan, dokładnie sobie nie przypominam. Ale zaraz, przechowuję przecież termi-
narz, w którym profesor notował kolejne etapy swojej wędrówki.
Dhernier przerzucał kartki terminarza. Pod datami znajdował: Leningrad, Tokio,
Niolejk, Columbia, Los Angeles...
— Zaraz, zaraz — szeptał Dhernier — Niolejk? Tokio? Leningrad?
I w tym momencie przypomniał sobie o fotokopiach tablic.
— A może te wyjazdy miały jakiś związek z tablicami z Wyspy Wielkanocnej? —
zapytał.
— Z tablicami? Rzeczywiście, przywoził je z każdej wyprawy. Przysyłali mu. Odwie-
dzał go nawet w sprawie tablic ten badacz z Niolejk, który zajmował się ich odczytaniem...
— Przepraszam — Dhernier wstał od stołu i zaczął przeglądać leżące na biurku foto-
kopie.
Zdjęcia wiernie odtwarzały powierzchnie drewnianych tabliczek, pokryte pasami drob-
nych znaków.
— Proszę pani — zwrócił się do staruszki — czyi pani wie, co kryją w sobie te tablice?
Z nich najprawdopodobniej można odczytać zagadkę wyprawy prof. Heinesa. Jak wiem, już
kilku ludzi strawiło bezowocnie życie na odczytywaniu tych tablic. Będę próbował. Nie
wiem, czy się uda.
Przez dwa lata Dhernier próbował je odczytać. Bez, rezultatu. Jeszcze raz wraca do
przetrząsania reszty, archiwum Heinesa. Tydzień wystarcza, żeby odnalazł to, nad czym
ślęczał tyle czasu. Przeglądając skrupulatnie notes profesora zatrzymuje się na pominiętych
uprzednio stronach, zawierających przecież wielowariantowe objaśnienia znaczeń rysunko-
wych znaków.
Były to poszczególne znaki z tablic. Rozpisuje tekst na fiszkach, podstawia znaczenia i
ze zdumieniem odczytuje tekst dialogu Platona pt. Critias, czyli Atlantyda. W miarę odczyty-
wania jego zdumienie wzrasta — znany mu dialog posiada ciąg dalszy, o którego istnieniu nic
nie wiedział.
Odkryta część dialogu nie zawierała żadnych rewelacyjnych faktów. Było to raczej
rozwinięcie myśli zawartych w znanej wersji. Charakterystyczne jednak było, że niektóre
fragmenty w tej części dialogu uzupełnił Platon odsyłaczami do źródeł, z których informację
czerpano. Wymieniane przez Platona nazwiska i tytuły dzieł były Dhernierowi zupełnie nie-
znane.
Tekst został odczytany. Spodziewanej odpowiedzi Dhernier nie uzyskał.
Przypomina sobie jednak, że przecież w notesie Heinesa napotkał na indeks źródeł
notowanych przez Platona. Przegląda indeks. Każda pozycja opatrzona była skrótami składa-
jącymi się z trzech znaków i cyfr, np. V.M.D. — 17.
Dhernier uparcie dąży do rozszyfrowania skrótów. I znów pomaga mu przypadek.
Któregoś dnia szukając słownika we własnej bibliotece, skamieniał — Milon z Denisu! M.D.!
Trudno mu było uwierzyć, że to jest klucz do zagadki. Książkę Milona z Denisu pt.
Księga Machin traktował zawsze jako prekursorską próbę literatury utopijnej. Dhernier przy-
pomina sobie, że książkę tę widział również w archiwum profesora. Rozgorączkowany
popędził tam. Tak! Niektóre paginacje stron w egzemplarzu Heinesa były zakreślone i odpo-
wiadały cyfrom wchodzącym w skład skrótów, naniesionych na indeks. Na zaznaczonych
stronach Księgi Machin podane były te same źródła, na które powołuje się Platon.
Obecnie nie było już wątpliwości, że dzieło Milona z Denisu należy traktować jako
poważne źródło naukowe. Ustalenie tej prawdy rozprostowało ścieżki poszukiwań. Dotąd
bowiem mniemano, iż źródła, na które powoływał się Platon, zginęły ostatecznie wraz ze
zniszczeniem Kartaginy i Biblioteki Aleksandryjskiej.
Tymczasem Milon z Denisu w Księdze Machin podaje:
„Moja Tedegga będzie pierwszą stolicą wszelkiej mądrości, ojcowie umieszczają ją w
odległości dwudziestu dni drogi na południe od Tarukla, zaś w odległości dni trzydziestu od
El-Kebri. Z niej właśnie podążam. Tedeggę muszę odnaleźć pośród ruin, ona będzie pierwszą
stolicą wszelkiej mądrości”.
W dalszym ciągu Księgi Machin następuje bogaty opis jakiegoś alegorycznego państwa.
Analiza opisu pozwalała stwierdzić, że wizja Milona z Denisu oparta była na trzech źródłach.
Pierwszym był współczesny mu świat, który znał z wielu podróży; drugim — historia staro-
żytnego Egiptu; trzecim zaś dzieje jakiegoś nieznanego państwa. I właśnie trzecie źródło spo-
wodowało błąd wielu uczonych, a wśród nich i Dherniera, którzy uważali utwór Milona za
wykwit fantazji.
Jednak obecnie Dhernier inaczej spojrzał na te sprawy.
Co w tym wszystkim zastanawiało? Otóż opisy traktowane jako fantazja pokrywały się
z tym, co Platon w nieznanej części dialogu pisał o Atlantydzie!
W tym kontekście Dhernier zaryzykował przyjęcie hipotezy, że Milon z Denisu opisu-
jąc nieznane państwo musiał opierać się na tych samych źródłach co Platon. Konsekwentnie
wynikało z tego, że materiały te przetrwały aż do czasów Milona. Jeśli tak, to gdzie? Przecież
odpowiedź dawał sam Milon. Tedegga! Dherniera utwierdził w tym szkic, nakreślony ręką
prof. Heinesa na marginesie strony, zawierający opis trasy do Tedeggi. Szkic sporządzony był
ściśle według wskazówek Milona z Denisu. W biografii Milona z Denisu, który żył w IX w.,
było wiadome, iż odbył on kilka odkrywczych podróży po Afryce i podobno miał natrafić na
ślad jakiegoś dawnego traktu handlowego na wysokości 25 równoleżnika.1 I nagle wszystko
stało się oczywiste.
Dhernier mógł teraz uzupełnić tekst z powłoki balonu:
„Znajduję się mniej więcej o osiem dni jazdy wielbłądem na południe od starożytnego
Terukla i o dwanaście dni jazdy wielbłądem od El-Kebri. Wszyscy zginęli, a i ja najprawdo-
podobniej nie zdołam się uratować. Heines. 1937”.
A więc profesor musiał wysłać balon z legendarnego miasta Tedegga! Ono kryje
tajemnice starożytnego świata!
Do 1952 roku profesor A. W. Dhernier przygotowywał wyprawę. Notatka zamieszczo-
na w kwartalniku Archeologia świata była dowodem pomyślnego zakończenia przygotowań.
Dhernier zamieścił notatkę, ponieważ miał pewność, że posiada klucz do rozszyfrowania
zagadki wieków.
III
Jechali przez pustynię. Najokropniejsze były noce. Ogromny żółty księżyc dobywał się
z gęstwy kurzu. Kurz powoli rozpełzał i kłębił się w duszących tumanach.
Poruszali odruchowo szczękami, jakby chcieli rozgryźć ów kurz przenikający do gardła
niby żar. Ludzi ogarniał jakiś półsen. Cuciło ich nagłe pragnienie i chłód. Wtedy wszystkie
objawy zmęczenia wracały ze zdwojoną siłą. Największym marzeniem był odpoczynek.
Krajobraz z pustynnego staje się coraz bardziej górzysty. El-Kebri, które wyprawa
Dherniera minęła uprzedniego dnia, wywarło na uczestnikach silne wrażenie.
„Rozbite wieże, rozwalone warownie, wyłamane kopuły, strzaskane... Ta masa, straszna
swoimi wgłębieniami i wypryskami wyobrażała wszystko to, co było najokropniejsze i
najbardziej tragiczne. Wiatr falami pustynnego piasku tak oszlifował wystające jeszcze kikuty
domów i świątyń, że stały się okrągłe i gładkie. Zmęczona ręka nie znajdowała na nich
oparcia. Tysiąc lat wiatru, który przeszedł przed frontem kamieni. Wielkość życia rozdrobniła
się w ziarenka piasku” — czytamy w dzienniku uczestników. I dalej:
„Labirynt z ruin i piasku na nie kończącej się przestrzeni... Przez ogarniającą mnie
senność patrzyłem na roztopioną słońcem pustynię. Wydawało się, że przed moimi oczyma
przesuwają się srebrzyste gaje, pola pomarańczowe i cytrynowe, a kule owoców, żółte i czer-
wone, połyskują niby tysiące małych słońc, fosforyzując własnym, wewnętrznym światłem,
że rzeki snują się ospale po zboczach odległych wzgórz...”
Wyprawa mijała brzegi jakiejś sekbhy. Wysoko załadowane ciągniki przesuwały swoje
ciemnoniebieskie cienie. Na przedzie w małym łaziku jechał Dhernier.
Piątego dnia kolumna musiała się zatrzymać. Teren, podnoszący się dotąd powoli,
gwałtownie przeszedł w stromiznę przerywaną skalistymi wąwozami. Dalsza droga dla cięż-
kich ciągników stała się niedostępna. Na horyzoncie wyraźnie rysował się masyw olbrzymiej
skały.
Dhernier zadecydował rozbić obóz.
Drugiego dnia o świcie w dalszą drogę wyruszyła tylko część ekipy na silnych i
zręcznych łazikach. U wylotu wąwozu pozostało osiem ciągników wraz z większością ludzi.
Tutaj zainstalowano bazę, z której sprzęt i ludzi dowozić miano w przyszłości do Tedeggi.
Trzeciego dnia od momentu przymusowego podzielenia ekipy łaziki dotarły na szczyt
wzniesienia. Przed nimi rozpościerało się przedziwne rumowisko skał i murów. Prof.
Dhernier zdradzał duże podniecenie. Stąd, z tajemniczego grobowca wiedzy, przesłał światu
ostatnią wieść prof. Heines.
Przedsięwziąwszy wszelkie środki bezpieczeństwa, przystąpiono do akcji. Wielodniowe
poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Któregoś dnia prof. Dhernier zwrócił uwagę na
granitową skałę, która zamykała miasto od zachodniej strony. Ściana ta przecięta była szcze-
liną, tworzącą rodzaj korytarza, w którym mogło przejść obok siebie trzech mężczyzn.
Dhernier skompletował ośmioosobową ekipę i na jej czele udał się w głąb szczeliny.
IV
Już dwa dni szli pośród labiryntu olbrzymich, czarnych skał, nie słysząc nic prócz od-
głosu własnych kruków. Korytarz nagle zwęził się, by po kilkudziesięciu metrach raptownie
rozszerzyć się i szerokim lukiem skręcić w lewo.
Jeden z młodych archeologów zauważył, że ściany skały noszą ślady obróbki dokonanej
ludzką ręką.
Zwalisko skał zatarasowało dalszą drogę. Dhernier był pewien, że znalazł się u upra-
gnionego celu. Kamienie tarasujące drogę miały powierzchnię błyszczącą, nieutlenioną.
Katastrofa musiała nastąpić nie więcej jak kilkanaście lat temu.
Usuwanie przeszkody trwało niespodziewanie krótko. Już następnego dnia w południe
odsłoniło się przed nim wąskie i niskie przejście, prowadzące w głąb skalnej ściany.
Znaleźli się w dużej, okrągłej sali o średnicy około 50 stóp i takiej samej wysokości.
Podłoga, wklęsłe, ściany i sufit zrobione były z żyłkowatego jak porfir marmuru.
Ciemnym korytarzykiem weszli do następnej sali. Tu pod ścianami znajdowały się
wykute wnęki, z których każda mieściła w sobie coś w rodzaju szerokiej, kamiennej skrzyni.
Skrzynie te były zamknięte płytami z marmuru. Niektóre płyty były odwalone. Z wnętrza
skrzyń wyglądały grzbiety ksiąg i rulony papirusów. Jedyne światło docierało do tej sali z
wybitego w górze otworu, do którego prowadziły schodki.
Dhernier z docentem Busimenem udali się po schodkach w kierunku otworu ziejącego
światłem. Kończyły się one małym tarasem skalnym, zawieszonym nad przepaścią. Tutaj
znaleźli szkielet profesora Heinesa.
Busimen zwrócił uwagę, że do występu skalnego na tarasie przymocowane były resztki
zbutwiałej liny, której koniec zwisał nad przepaścią. Widocznie towarzysze profesora podjęli
ryzykowną próbę zejścia na dół, sądząc, że w ten sposób uda im się znaleźć wyjście z pułapki.
Jednak to przedsięwzięcie musiało się skończyć tragicznie.
Dhernier polecił, by opróżniono z ksiąg jedną z kamiennych skrzyń i w niej złożono
szczątki profesora Heinesa.
Przystąpiono do pakowania księgozbiorów. Pod jedną z płyt znaleziono dziennik Heine-
sa. Zawierał on opis pracy, domysły na temat przyczyn katastrofy, która odcięła ekspedycję
od świata, próby skatalogowania znajdujących się w salach zbiorów oraz przypuszczenia
profesora na temat ich pochodzenia i sposobu, w jaki tu dotarły. Heines nie umiał wytłuma-
czyć przyczyny obsunięcia się skały. Przypuszczał, że była to celowo przed wiekami zasta-
wiona pułapka na tych, którzy by chcieli wtargnąć do biblioteki.
Z notatek wynikało, że Heines miał pewność, iż księgozbiory te stanowią część dawnej
Biblioteki Kartagińskiej i zostały najprawdopodobniej przeniesione tu przez uciekinierów,
którzy musieli wiedzieć — ze starych rękopisów — o istnieniu Tedeggi...
V
Księgozbiór tedeggański w całości został przewieziony do Europy.
Rozpoczęło się żmudne odczytywanie tekstów. Całością prac kierował profesor Dher-
nier. Wyniki badań przeszły najśmielsze oczekiwania uczonego. Ustalono, że większość prac
jest pochodzenia staroegipskiego i zawiera bogaty materiał historyczny oraz zbiory modlitw
medyczno-magicznych i legend.
Idąc za wskazówkami Heinesa, Dhernier dużo uwagi poświęcił przede wszystkim
jednemu z papirusów. Był to bodajże najstarszy egzemplarz. Odczytanie nastręczyło wiele
trudności, gdyż pisany był hieroglifami z epoki pierwszej dynastii, kiedy system znaków
dopiero się ustalał i napotykano bez przerwy na coraz to nowe nieznane odmiany i nieoczeki-
wane ligatury. Powoli z odczytywanego tekstu wyłaniała się historia i dzieje zagłady jakiegoś
państwa.
Dhernier doszedł do wniosku, że właśnie z tego tekstu korzystali Platon przy pisaniu
Critiasa i Milon przy pisaniu Księgi Machin.
Z treści zapisu wynikało, że Egipt był lennikiem jakiegoś tajemniczego mocarstwa,
znajdującego się za morzem. Papirus głosił:
„Stał się głód w ziemi naszej i zstąpili na ląd z brzucha ryby brodaci przybysze w
długim, czarnym odzieniu. Wszyscy mieli wronie twarze, to znaczy podłużne twarze z orlimi
nosami. W Delcie Nilu, w Delcie Tygrysu i Eufratu uczyli naród, budowali świątynie, pira-
midy, przeprowadzali kanały nawadniające i uczyli sprowadzania deszczu na wyschłe pola. I
głód odwrócił swoje oblicze od ziemi naszej...”
Od tego czasu rozpoczyna się okres panowania nieznanych przybyszów w Egipcie.
Wraz z rozkwitem państwa egipskiego wzrastały żądania tajemniczych władców. Bogactwa
wywozili oni nieznanymi okrętami, które poruszały się po morzu bez żagli.
O ile wiadomo, że okręty tajemniczych przybyszów bez trudu dobijały do Egiptu, to
nigdzie nie ma wzmianki o tym, aby jakiemukolwiek żeglarzowi egipskiemu udało się dotrzeć
do tajemniczej ziemi. Przybyszów otaczano czcią przysługującą bogom i sądzono, że pocho-
dzą z jakiejś świętej krainy. Jedynie faraon Job, na którego nałożono szczególnie wielkie
kontrybucje, zbuntował się i powstał przeciw tajemniczym władcom. Garstka przybyszów
zniszczyła całkowicie wielką armię Joba. Od tego czasu nie zanotowano żadnych prób buntu.
Poddaństwo Egiptu zakończyło się nagle i w tajemniczych okolicznościach. Stało się to
w tym samym czasie, kiedy straszliwy kataklizm nawiedził ziemię. Papirus notuje różne
relacje o tym kataklizmie:
„Niebo połączyło się z ziemią. W ciągu jednego dnia wszystko zginęło. Dzień ten
wytępił wszystko co żyje, nawet góra zanurzyła się w wodzie i woda stała nieruchomo w
ciągu 52 wiosen... Ziemia pociemniała i zaczął padać ponury deszcz — deszcz w dzień i
deszcz w nocy... I rozległ się szum ognia nad głowami... Wówczas ludzie rozpychając się
nawzajem, w rozpaczy rzucili się do ucieczki. Włazili na dachy domów i domy waląc się
zrzucały ich na ziemię, wspinali się na drzewa i drzewa strząsały ich z siebie, chcieli wejść do
jaskiń i jaskinie zamykały się przed nimi… morze wystąpiło z brzegów i cała rozległa równi-
na ciągnąca się bez kresu pokryta została wodą i utopiona. Jedynie góry nie zostały zatopione
i stały się wyspami... Kraj siedmiu wzgórz, ziemia Att była skazana na zagładę. Po dwukro-
tnych silnych wstrząsach znikła nagle w ciągu nocy. Ziemia nieustannie trzęsła się wskutek
sił podziemnych, które podnosiły ją i upuszczały w wielu miejscach tak, że zapadała się. Kraj
oddzielił się jeden od drugiego, a następnie, nie będąc w stanie oprzeć się tym straszliwym
wstrząsom, zapadł się, pociągając za sobą 64 miliony mieszkańców... Potopowi i pożarowi
towarzyszyło niezwykłe zaciemnienie słońca. W ciągu pięciu dni z rzędu nie było w ogóle
światła i ciepły kraj, obfitujący we wspaniałe owoce i jaskrawe ptaki, stał się w ciągu tych
pięciu dni pustynią...”
* * *
Według rękopisu z kataklizmem wiąże się jedno bardzo znamienne wydarzenie, które
miało spowodować szybką odbudowę Egiptu i jego późniejszy wspaniały rozkwit.
„Kiedy słońce wróciło na niebo, pozostali przy życiu mieszkańcy Sais w gruzach swoje-
go miasta znaleźli cielsko wielkiego, twardego ptaka. Leżał martwy, z obłamanymi skrzydła-
mi. Bojaźliwie zbliżyli się do niego. Przekonali się, że ptak żył. Z jego głowy dobiegał głos,
który w słowach, jakimi posługiwali się Władcy, ludzie o wronich twarzach, wzywał pomocy.
Saisanie przełamali lęk i, jak nakazywał im głos, otworzyli drzwi na nosie ptaka. Z wnętrza
wyszedł brodaty mężczyzna w długim, czarnym odzieniu”.
Ludzie przerażeni kataklizmem do ostatnich granic przyjęli starca, tak jakby bóstwo
zstąpiło na ziemię Stał się ich kapłanem, nauczycielem i prawodawcą, Rozproszonych zorga-
nizował w społeczeństwo. Dał im kalendarz, prawa i wprowadził kult słońca. Ożywił ruiny.
Wśród pustyni nauczył zakładać sady i uprawiać pola. Przebywał wśród Egipcjan i mówił, że
chce zmienić kraj na wzór tego, z którego przybył.
Papirusy zawierają wiele z opowieści Tota — tak bowiem kazał się nazywać. Kronikarz
notuje o krainie Tota, która miała być bogatą i żyzną.
„Jej pola i ogrody dawały obfite plony. Żniwa odbywały się tam dwa razy do roku.
Rzeki obfitowały w ryby, a lasy w zwierzynę. Ludność wydobywała z ziemi wszystko to, co
było „twarde i topliwe”. Kraina słynęła z bogatej roślinności. Miasta miały ruchome domy i
ulice. Mieszkańcy posługiwali się mówiącymi maszynami. Potrafili noc zamieniać na dzień.
Krainą rządziło dwunastu kapłanów. Poddani znali jednak tylko jednego imieniem Ata, wład-
cę pól, lasów, wojska, zastępów urzędników i tedeggów, którzy pływali za morza do barba-
rzyńców, mówiąc tam o istnieniu Krainy Bogów i głosząc, iż wszystkie ludy powinny stać się
jej lennikami”.
Przy lekturze papirusu uderza duża nieporadność kronikarza. Nie mógł on widocznie
zrozumieć wszystkiego, o czym mówił Tot. Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów i okre-
śleń dla wiernego oddania treści opowiadań. Z tych względów fragmenty relacji dotyczące
sposobu, w jaki Tot przyleciał do Egiptu w „ptaku”, są zupełnie nieczytelne.
Zakończenie papirusu zawiera opis wielkiej żałoby, w jakiej pogrążył się kraj przez
okres trzech odmian księżyca po śmierci Tota. Ludzie wychodzili z miast na pustynię, którą
poili krwią zwierząt ofiarnych.
Przez cale dni nie przyjmowali pokarmu i wody leżąc na rozpalonym piasku.
Zabalsamowane ciało Tota złożono zgodnie z jego wolą obok szczątków ptaka, w
którym przyleciał do Egiptu, w świątyni piramidzie.
VI
Dhernier coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że zarówno spisana relacja Tota,
jak i poprzednio zapiski egipskich kronikarzy dotyczą historii legendarnej Atlantydy.
Przekraczało to jego najśmielsze oczekiwania z okresu, kiedy postanowił pójść śladami
prof. Heinesa. Dhernier wraz z zespołem współpracowników przygotował obszerną pracę
naukową o historycznych źródłach istnienia Atlantydy. Została ona przyjęta dość sceptycznie
przez świat nauki. Główne zarzuty dotyczyły przede wszystkim tych partii, w których była
mowa o cywilizacji i stopniu rozwoju techniki w Atlantydzie. Twierdzono, że Dhernier dał się
złapać na lep fantazji podekscytowanego wydarzeniami egipskiego kronikarza, który pisał o
okrętach bez żagli i latającym ptaku. Twierdzono, że kataklizm stworzył wystarczająco poda-
tny grunt do powstania najprzedziwniejszych legend.
Rzeczywiście, był to najsłabszy punkt jego pracy. Rozproszyć wątpliwości mogło
jedynie ewentualne odnalezienie grobowca Tota, o którego istnieniu wspominają papirusy.
Nigdzie jednak, nawet w przybliżeniu, nie zostało podane miejsce, w którym grobowiec ten
powinien się znajdować.
Dhernier na razie nie zrażał się. Czekał na zakończenie badań prowadzonych przez
kilka podległych mu grup specjalistycznych, pracujących nad pozostałymi materiałami przy-
wiezionymi z Tedeggi.
Przewidywania jego spełniły się. Busimen, który pracował nad Księgami Jukatańskimi,
natrafił na opis ziemi egipskiej podróżnika — Nithana z Jukaty. Ten w relacji o napotykanych
w Egipcie cudach architektonicznych wymienia również grobowiec Tota, o którym pisze, że
był założycielem i pierwszym kapłanem Słońca starożytnego Egiptu. Nithan umiejscawia
grobowiec Tota w okolicy miasta Sais.
To odkrycie zadecydowało. Dhernier postanowił podjąć nową wyprawę. Tym razem
przy pełnym poparciu Instytutu Archeologii C.C.B.M. udało mu się skompletować zespół do-
skonałych fachowców. Wśród członków wyprawy nie brakowało sceptyków, których jednak,
mimo wątpliwości, zafascynowały dotychczasowe odkrycia Dherniera.
VII
Do Sais, dzięki dobremu przygotowaniu, udało się dotrzeć bardzo szybko. Niedaleko
miasta, w środku równiny, wznosiły się dwie piramidy poświęcone Księżycowi i Słońcu.
Wokoło piramid piętrzyły się stosy ruin. Były to ruiny dawnych świątyń, w których
kapłani czcili ciała niebieskie, świecące w dnie i w nocy. Posługując się akustycznymi son-
dami badano metr po metrze rumowisko i otaczającą je pustynię. W odległości około półtorej
mili na wschód od piramidy Księżyca sondy wykazały, że pod grubą warstwą naniesionego
przez wieki piasku znajduje się duża budowla. Do jej odkopania przystąpiono z przedsięwzię-
ciem wszelkich środków ostrożności. Łatwo byto o uszkodzenie wykopaliska. Pracę prowa-
dzono ręcznie.
Po trzech tygodniach wychylił się płaski, ścięły szczyt. Natychmiast zrobiono zastrzyk z
cementu, aby zapobiec usuwaniu się kamieni. Upłynęło dalsze cztery miesiące, w ciągu któ-
rych, bez mała centymetr po centymetrze, zbliżano się do fundamentów. Wreszcie 14 kwie-
tnia 1957 r. odrzucono ostatnią łopatę piasku.
Przed oczami uczonych stała budowla przypominająca zarysem piramidę. Wejście do
niej znajdowało się od strony piramidy Słońca. Po odwaleniu zamykających głazów ludzie
znaleźli się w korytarzu o wysokości dwu metrów. Prowadził on do kwadratowej niszy. Na jej
środku ujrzeli sarkofag z lśniącego drzewa, pokryty malowidłami i hieroglifami. Jego dolna
część była zamknięta i tworzyła prawidłową, kwadratową podstawę.
Pracowano w zupełnym milczeniu. Zachodziła bowiem obawa, że dźwięk głosu może
wywołać tu, podobnie jak w górach, lawinę i zawalenie się całej budowli lub zniszczenie
jakiegoś fragmentu, z których każdy posiadał — co nie budziło najmniejszej wątpliwości —
nieocenioną wartość historyczną.
Po otwarciu sarkofagu ukazała się postać ludzka, przypominająca posąg z jasnego
brązu. Uwagę wszystkich zwrócił sposób balsamowania ciała. Niczym nie przypominał on
praktykowanego w późniejszym okresie przez Egipcjan. Zastosowano raczej metodę, którą
opisuje Variot w swoim dziele pt. Antropologia galwaniczna. Naskórek pokrywała cienka
warstwa srebra, ta z kolei pokryta była drugą warstwą siarczanu miedzi. Tak więc był to
raczej posąg, a nie mumia. W sarkofagu znajdowały się także srebrne i złote posążki, figurki
ryb i ptaków, metalowe talerze, bransolety itd.
Podczas kiedy uczeni, zaszokowani odkryciem, przeglądali sarkofag i znajdujące się w
nim przedmioty, Dhernier gorączkowo przeszukiwał zakątki niszy, oglądał malowidła, studio-
wał hieroglify. Zdawał sobie sprawę, że nie znaleziono dotychczas tego, co by w jakikolwiek
sposób mogło przyczynić się do wyjaśnienia najważniejszej sprawy.
Obsłuchiwanie ścian i podłogi aparatami Linera nie dało rezultatu. Mur wszędzie był
zwarty i nie wyczuwało się pustki. Dherniera spalała niecierpliwość. Aby się opanować,
wyszedł na zewnątrz. Usiadł w stojącym w pobliżu łaziku.
— Ale sukces, panie profesorze — odezwał się szofer.
— Tak, oczywiście — odparł z roztargnieniem profesor.
— Dzisiaj nikomu chybaby się nie chciało stawiać tak wielkiej budowli — podjął
szofer. — A grób umieścili w samym kącie, w maleńkiej dziurze.
— Co? — Dhernier ocknął się.
— Ano mówię, że to próżna robota. Tu przecież można zmieścić boisko do golfa...
Dhernier nie słuchał już dalszych słów szofera. Z napięciem patrzył na piramidę.
Rzeczywiście wejście do niszy nie znajdowało się pośrodku, a w lewym boku.
Wyskoczył z auta i pobiegł do piramidy. Na progu natknął się na jednego z asystentów.
— Szukałem pana profesora. Niech pan spojrzy co się dzieje z busolą?!
Dhernier bez słowa wyrwał mu ją z rąk.
Niemożliwe! Strzałka busoli, mimo manewrowania, uparcie odchylała się na wschód, w
kierunku ściany, na której wyrzeźbiona była głowa ptaka-fregaty.
— Panowie! — krzyknął Dhernier nie panując nad sobą.
Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.
— Panowie! Panowie... — szeptał wskazując na busolę.
Zrozumieli.
* * *
Całą niszę zabudowano wewnątrz rusztowaniem z drzewa, podpierając stemplami
sklepienie i boczne ściany z wyjątkiem wschodniej. Wykruszając powoli spoidło, jakim były
złączone poszczególne kamienie, zrobiono wąski otwór. Po wyjęciu jednego z kamieni natra-
fiono na próżnię. Szybko poszerzono otwór.
Uczeni przeciskali się jeden za drugim. Dhernier, który wszedł pierwszy, krzyknął:
— Podajcie reflektory!
Trysnął strumień światła.
Ludzie patrzyli skamieniali. W ciszy rozległ się nerwowy szept...
— Rakieta...
* * *
Sais i tereny położone między piramidami — Słońca i Księżyca — zamieniły się w je-
dno wielkie kretowisko. Setki robotników pod kierownictwem naukowców przetrząsały każdą
grudkę ziemi. Wokół tych terenów wyrosło całe miasto, zbudowane z białych plastikowych
domków. Zarządzający tym miasteczkiem naukowców, Arim Korren, w przypływie dobrego
humoru kazał poustawiać tablice, które wyznaczały granice dzielnic. Dla każdej z dzielnic,
zamieszkałej przez poszczególne grupy specjalistów, wymyślił niepozbawione dowcipu i
złośliwości zarazem odpowiednie nazwy. Dzielnicę, w której mieszkał prof. Dhernier nazwał
— „Atlantydka”, a inne: „Garkotłuków”, „Kretów” — itp.
Był plac w tym miasteczku. Stał na nim olbrzymi hangar. Znajdowała się w nim rakieta
przeniesiona z piramidy Tota. Dwa razy w miesiącu zbierali się w hangarze mieszkańcy
miasteczka, by wysłuchać sprawozdań z postępu prac poszczególnych grup badawczych.
Spotkania te, mimo naukowego charakteru, miały stać się z czasem nieodłączną cząstką życia
miasteczka. Zbierano się tu nawet w celach towarzyskich, czemu sprzyjała sama atmosfera
spotkań. Kierownicy poszczególnych grup referujący przebieg prac robili to w sposób bezpo-
średni, wprowadzając często elementy gawęd.
Prace naukowe oparte na zbieranych materiałach miały dopiero powstać po zakończeniu
badań. Materiał ów był tak rewelacyjny, że nawet najbardziej trzeźwi i rygorystyczni nauko-
wcy zmuszeni byli do przyjęcia postawy samoobronnej. Polegała ona na traktowaniu wszy-
stkiego, na co tutaj napotykali, z beztroską laików. Był to zresztą jedyny sposób na utrzyma-
nie w ryzach nerwów. Sam moment odkrycia rakiety w grobowcu Tota stał się wystarczają-
cym dowodem w tej mierze.
VIII
Horyzont szarzał. Piasek jakby zaskoczony pierwszymi falami chłodu — zastygł.
Uliczki miasteczka zaroiły się. Wszyscy kierowali swoje kroki do hangaru. Dzisiejszy wie-
czór zapowiadał się atrakcyjnie.
W mijających grupkach rozmawiano, snuto przypuszczenia. Jedni traktowali to z nie-
zwykłą powagą. Ale można było spotkać także i takich, którzy emocjonowali się tym wieczo-
rem jak dobrze zapowiadającym się meczem bokserskim. Zawierano nawet zakłady. Typowa-
no możliwości na zasadzie totalizatora i sportowego.
W hangarze, za stołem stojącym u stóp rakiety, zasiadł w otoczeniu kilku uczonych
prof. Dhernier. Kiedy wnętrze hangaru zapełniło się i ucichły ostatnie słowa, profesor wstał i
wskazując na wysokiego,, szczupłego mężczyznę powiedział:
— Oto profesor Carpone, specjalista od rakiet i podróży kosmicznych. Proszę bardzo.
— Pragnąłbym przedstawić — rozpoczął Carpone — wyniki badań mojego zespołu. Jak
państwo wiedzą, skoncentrowaliśmy głównie swoje zainteresowania na rakiecie Tota. Wyniki
są rewelacyjne. ale jeszcze niepełne. Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości będziemy
mogli powiedzieć znacznie więcej. Sam kadłub rakiety, pokryty nieznanym nam stopem
metalu, jak na swój wiek zachował się doskonale. Zdołaliśmy ustalić wiek rakiety, bagatela
— 10... do 11 tysięcy lat! Ten czas okazał się wystarczający, aby cała znajdująca się we-
wnątrz aparatura znalazła się w trudnym do zidentyfikowania stanie. W niezrozumiały jednak
sposób ocalała z kataklizmu i obroniła się przed niszczycielskim działaniem wieków zainsta-
lowana w rakiecie ultrakamera fotograficzna wraz z filmem utrwalonym na płytach o zagad-
kowej konsystencji. Prawdopodobnie zawdzięczamy to przezornemu Totowi, który kamerę i
film specjalnie zabezpieczył.
— Nie natrafiliśmy na ślady, które by mogły nas naprowadzić na przyczynę skłaniającą
Tota do wystartowania w rakiecie z Atlantydy. Być może Tot uciekał. Zdjęcia zanotowały
olbrzymią detonację, w wyniku której od ziemi — w ślad za Totem — oderwała się ogromna
pięciostopniowa rakieta. Zdjęcia wskazują, że zbliżała się ona z nieprawdopodobną szybko-
ścią do rakiety Tota. Jednak po kilkunastu klatkach rakieta ta wybucha i rozrywa się w
powietrzu. Następne zdjęcia utrwaliły kilka kolejnych wybuchów na ziemi o ogromnej sile.
W tej samej chwili uszkodzona na skutek uderzenia fali powietrznej kamera przestała działać,
a sama rakieta wytrącona z żyra lotu — szczęśliwie, na trudnej do wytłumaczenia zasadzie —
wylądowała w Egipcie.
— Tymczasem Atlantyda przestała istnieć. Termojądrowa reakcja łańcuchowa — 350
milionów stopni Celsjusza — zrobiła swoje. Dlaczego Tot uciekał? Dlaczego wszczęto za
nim pogoń?... Wybaczcie, to nie mój resort. A mówiąc szczerze, nie wiem. Moje osobiste
przypuszczenia opieram na ludzkich, współczesnych nam doświadczeniach.
— Jeśli zaryzykowano pościg rakietami, to musiała to być sprawa państwowej wagi
albo ta najbardziej intymna — taki ludzki drobiażdżek... Sądzę jednak, że na ten temat jeszcze
nieraz będą zabierali głos specjaliści. Teraz przedstawię państwu dane techniczne rakiety
Tota, podam wyniki analiz surowca, z którego została zbudowana, oraz przedstawię schema-
tycznie zasady działania mechanizmów poruszających i urządzeń sterujących...
IX
— Szach i... mat!
— Tym razem udało się panu — powiedział Dhernier.
— No to proszę bardzo, gramy rewanż — roześmiał się Carpone.
Dhernier ustawiając pionki na szachownicy odezwał się pół żartem, pół serio:
— Gdybym wiedział, że wszystko to tak się skończy, wolałbym rozwiązywać zadania
szachowe. Przynajmniej dziś by pan ze mną nie wygrał... Ja, archeolog, specjalista od
potłuczonych dzbanków, włażę w atomową awanturę!
— Usprawiedliwia pana, że jest to awantura starożytna... Zupełnie starożytna.
— Zastanawiam się — rzekł poważniejąc Dhernier — czy my, współcześni, możemy
skorzystać z tej, zdać by się mogło, fantastycznej historii. Czy nasza nauka...
— Gdyby pan nam odkrył te rewelacje cztery, pięć lat temu, byłyby sensacją nie tylko
historii świata antycznego, ale i dla naszych badań. Dzisiaj wiemy już więcej.
— Chce pan przez to powiedzieć, że nie stać nas nawet na... Tota?
* * *
Na drugi dzień, nim jeszcze słońce stanęło nad pustynią, ekipy badaczy znów wyszły do
pracy.
ANDRZEJ ZAN
KTO I DLACZEGO?
I
— WIESZ, Jerzy — przerwałem chwilę milczenia — podziwiam ciebie. Często nie
wiem już, co o tym wszystkim myśleć: czy to tylko jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności, czy
też naprawdę stałeś się aż tak doskonałym detektywem, że nie ma już dla ciebie żadnych
tajemnic. Przecież ta ostatnia seria morderstw, szantaży, włamań, to były wypadki naprawdę
skomplikowane, a mimo to wspaniale rozszyfrowałeś i...
— Ach, mój drogi — Jerzy nie pozwolił mi dokończyć — sam wiesz, jak bardzo
przydała mi się twoja pomoc. To raczej ja powinienem z podziwem patrzeć na ciebie.
Te ostatnie słowa zmieszały mnie. Wiedziałem, że mimo młodego wieku moja praktyka
kryminalistyczna była dość duża, ale jednak nie taka, jaką miał Jerzy. Dlatego też każde jego
zdanie na temat moich zdolności i doświadczenia sprawiało mi raczej przykrość a nie zado-
wolenie.
Jerzy uśmiechnął się serdecznie.
— Głowa do góry, Stef. Zobaczysz, że tobie też się przytrafi taka złota seria.
Nie mogłem się z tym zgodzić. Jerzy zbyt lekko traktował swój niezwykły talent. Tam,
gdzie ja musiałem na długo angażować cały zasób wiadomości, by odkryć niewiele znaczący
szczegół, on w błyskawicznym tempie rozwiązywał całą zagadkę. Chciałem mu właśnie coś
na ten temat odpowiedzieć, ale przeszkodził mi przytłumiony sygnał telefonu dochodzący z
sąsiedniego pokoju. Jerzy spojrzał na zegarek.
— Już wpół do jedenastej — zdziwił się. — Ciekaw jestem, co też mogą chcieć ode
mnie o tak późnej porze? Jak myślisz?
— Gotów jestem założyć się, że to dzwoni oficer dyżurny. Zresztą, zamiast bawić się w
zgadywankę, podnieś po prostu słuchawkę.
Jerzy znikł już za drzwiami pokoju, skąd doszły mnie strzępki urywanej rozmowy. Nie
rozumiałem wszystkich słów, ale po sposobie zadawania przez Jerzego pytań, po jakimś
dziwnym akcencie jego głosu, wnioskowałem, że moje przypuszczenie było trafne. Toteż gdy
Jerzy wrócił, spytałem:
— No cóż, oficer dyżurny, prawda? Dokąd jedziemy?
— Masz rację. Zaraz przyjedzie samochód. Chcesz ze mną jechać?
— Oczywiście! A czy mógłbyś mi powiedzieć, co się stało?
— Opowiem ci podczas jazdy. Teraz trzeba się przygotować.
Gdy po kilku minutach siedzieliśmy wygodnie w milicyjnej „Warszawie”, Jerzy zaspo-
koił moją ciekawość.
— Zamordowano doktora Krzyżowskiego, tego znanego chirurga z ulicy Wyspiańskie-
go. Przed kwadransem telefonowała na posterunek jego żona. Poleciłem, żeby tam natych-
miast pojechał Kubiak i zabezpieczył mieszkanie. To wszystko.
„Warszawa” skręciła gwałtownie w jedną, potem w drugą przecznicę i zatrzymała się
przed ciemnym skąpo oświetlonym budynkiem, oddzielonym od bez pośredniego sąsiedztwa
ulicy wąskim pasem trawnika i metalowym ogrodzeniem. Wyszliśmy z samochodu. Lubicz
przeskoczył zręcznie przez dużą deszczową kałużę i stanął przed uchyloną furtką. Przez
chwilę przyglądał się willi. Na frontową ścianę padał słaby blask światła pobliskiej latarni,
układając się na niej nieregularnymi plamami. Tylko w dwóch oknach było jasno, reszta
tonęła w mroku i ciszy.
— Niezbyt miłe wrażenie — uśmiechnął się Jerzy — oprawa doskonale dopasowana do
zbrodni. Ciemna deszczowa noc, ponury dom i trup. Makabryczne, co?
Drzwi wejściowe były otwarte. Namacałem ręką kontakt i przekręciłem. Byliśmy w
niewielkim hallu, w którym poza szerokimi drewnianymi schodami i drugimi drzwiami nie
było nic więcej. Lubicz spojrzał na nie i ostrożnie nacisnął klamkę. Były zamknięte. Poszli-
śmy schodami w górę. Na pierwszym piętrze zatrzymaliśmy się na widok niklowanej tabli-
czki z nazwiskiem doktora Krzyżowskiego. W mieszkaniu już na nas widocznie czekano,
gdyż na odgłos kroków drzwi się otworzyły i stanął w nich sierżant Kubiak. Przywitaliśmy
się.
— Jak wygląda ta cała historia? — spytał Jerzy, gdy zdejmowaliśmy w przedpokoju
płaszcze.
— Niezbyt wesoło — odparł zapytany — zabito go tak niespodziewanie, że prawdo-
podobnie nie zdążył nawet krzyknąć.
— Jest jeszcze ktoś w mieszkaniu?
— Tak. Jego żona. Zamknęła się w kuchni, płacze i nikogo nie chce wpuścić.
— A lekarz?
— Powinien zaraz przyjechać.
— Gdzie to się stało?
Kubiak wskazał pokój.
— W gabinecie.
Weszliśmy. Pokój urządzony był ze smakiem. W rogu stało piękne, rzeźbione biurko, w
drugim niski stoliczek w otoczeniu klubowych, krytych skórą foteli. Dwie duże szafy biblio-
teczne, których półki uginały się pod ciężarem oprawnych w ciemne płótno książek, drzewo-
ryty na ścianach i duży dywan na środku pokoju. Krzyżowski leżał na boku, obok biurka. Nie
było widać jego twarzy, gdyż zwrócona była w stronę okna i na wpół skryta w puszystym
dywanie. Lubicz już klęczał przy nim i przeprowadzał drobiazgowe oględziny. Wreszcie
wstał i gładząc się w zamyśleniu po włosach, zaczął błądzić wzrokiem po pokoju. Wiedzia-
łem, że nie powinienem mu teraz przeszkadzać, jednak ciekawość zwyciężyła.
— Czym został zabity? — spytałem.
Jerzy machnął niecierpliwie ręką i wolnym krokiem podszedł do ściany. Drzwi prowa-
dzące z sypialni do gabinetu otwierały się w naszą stronę, za nim na wpół zasłonięta stała
mała, orzechowa szafka. Lubicz z zainteresowaniem przyglądał się dużemu metalowemu
przyciskowi do papierów, który leżał na tej szafce. Spojrzał na mnie i powiedział:
— Oto masz narzędzie zbrodni.
Podczas gdy oglądałem przycisk nie dotykając go, Lubicz skrupulatnie badał każdy kąt
pokoju. Szczególnie dużo uwagi poświęcił biurku i w pewnej chwili spytał się, czy nie mam
przy sobie szkła powiększającego. Zawsze nosiłem je z sobą, toteż z radością mu podałem,
ciesząc się, że choć w ten sposób mogę mu się przysłużyć. Jerzy dość długo badał powierz-
chnię biurka i bogato rzeźbione ornamenty. Później usiadł w fotelu i zamyślił się.
Ponieważ sierżant Kubiak gdzieś się zawieruszył, a lekarz jeszcze nie przyjechał,
zainteresowałem się papierami leżącymi na biurku. Sporo kart pocztowych od różnych osób,
których imiona i nazwiska nic mi nie mówiły, zawiadomienia o odczytach i zjazdach, jakieś
zaproszenia... Już chciałem odejść, zniechęcony, gdy zauważyłem wystający spod podstawki
do kałamarza wąziutki skrawek papieru. Wziąłem go do ręki. Był to skrawek gazety z wypi-
sanymi kilkoma cyframi i dwoma literami. Liczba 1910, później litery „NT” i znów liczba
2030. Spojrzałem na Jerzego. Siedział w fotelu z przymkniętymi oczyma.
Nie należało mu przeszkadzać, zresztą w tej chwili Lubicz na pewno by nawet nie zare-
agował. Schowałem przeto karteczkę do kieszeni, obiecując sobie, że pokażę mu ją później.
Na lekki szelest odwróciłem się w stronę jednej z bibliotek i nagle zamarłem z przerażenia.
Koło biblioteki stała kobieta!
Zaprzątnięty swoimi myślami nie wyobrażałem sobie, że ktoś jeszcze może być prócz
nas w pokoju. Mimo całej grozy sytuacji musiałem mieć wygląd dość zabawny, gdyż w
oczach jej dojrzałem przez ułamek sekundy iskierkę drwiny.
Poza mną rozległ się głos:
— Pani pozwoli, że się przedstawię. Jerzy Lubicz, a to porucznik Stefan Borecki.
— Panowie w sprawie tego... — głos jej załamał się na sekundę — tego smutnego
wypadku?
— Tak. Proszę, tu legitymacja... Czy pozwoli pani, że jej zadam kilka pytań?
Kobieta usiadła w fotelu, który przed chwilą zajmował Lubicz.
— Jestem strasznie... — nie dokończyła. W jej oczach ukazały się łzy.
— Kiedy stwierdziła pani ten... wypadek?
— Zaraz po powrocie do domu. Zdejmowałam palto i przez otwarte drzwi zobaczyłam,
że Janek, to znaczy mąż, leży na dywanie.
— Długo była pani poza domem? Przepraszam za niedyskrecję, ale muszę wiedzieć,
gdzie spędziła pani ten czas.
Krzyżowska uśmiechnęła się smutnie.
— Nie mam nic do ukrywania. W każdy piątek chodzę na koncert do Filharmonii.
Wyszłam wpół do siódmej, wróciłam kilka minut po dziesiątej.
— Czy w chwili pani wyjścia na koncert był jeszcze ktoś, poza mężem, w mieszkaniu?
— Tak, syn. I zdaje się, że jeszcze była Krystyna.
— Kto to jest?
— Zajmuje się kuchnią i domem. Pomoc domowa.
— A syn?
— Miał wieczorem koło ósmej wyjechać służbowo. Delegacja. Powinien wrócić jutro
wieczorem, ewentualnie w niedzielę rano.
Siedziałem trochę z boku, tak że widziałem profil pani domu. Podziwiałem ją. Opano-
wała się zupełnie, jej odpowiedzi były krótkie, treściwe, rzeczowe. Była bardzo ładna. Wyglą-
dała najwyżej na trzydzieści pięć lat, a ponieważ z rozmowy wynikło, że ma już dorosłego
syna, musiała dbać o swoją powierzchowność. Siedziała teraz na brzegu fotela, z odrzucony-
mi do tyłu ciemnymi, bujnymi włosami. Dłońmi o wysmukłych palcach objęła kolano i gdyby
nie wielka bladość jej twarzy, nikt nie mógłby przypuszczać, że spotkało ją tak wielkie
nieszczęście. Zapytałem:
— Czy mąż pani oczekiwał kogoś dziś wieczorem?
Zbladła i gwałtownie odwróciła się w moją stronę.
Spojrzałem jej w twarz. Rozszerzone, przerażone oczy zatrzymały się na mojej osobie i
zobaczyłem jak stopniowo wygasa w nich zdumienie i lęk.
— Och, przepraszam, ale pan ma głos taki podobny do mojego syna — wyszeptała.
Uśmiechnąłem się.
— Przepraszam, że tak panią przestraszyłem. Czy mąż pani oczekiwał kogoś dziś
wieczorem?
— Chyba nie — odpowiedziała po chwili — zresztą ciężko mi odpowiedzieć na to
pytanie, gdyż mąż nigdy nie zwierzał się nikomu. Zresztą jego praca ani klienci... wcale mnie
to nie interesowało.
— Jak pani sądzi, czy w dniu dzisiejszym mąż pani mógł mieć przy sobie coś, co by
sprowokowało tę tragedię? Może jakieś pieniądze? Czy sprawdzała pani? Może coś zginęło?
— Sprawy finansowe nie interesowały mnie wcale. Wiem, że mąż zarabiał dużo pienię-
dzy, ale co robił z nimi, gdzie je trzymał, tego nie wiem. Co miesiąc dostawałam od niego
cztery tysiące na dom, dwa na własne wydatki, reszta nic mnie nie obchodziła. Biżuterii nie
miał, gdyż jej nie lubił. Janek był zresztą tak skryty, że nie wiem, co miał, czego nie miał, ile
wydawał i na co.
— A czy pani nie wie, skąd wzięła się ta fotografia?
Lubicz wyciągnął z kieszeni zgnieciony prostokąt papieru i delikatnie wyprostował go
przed oczyma pani Krzyżowskiej. Spojrzałem również, zastanawiając się, gdzie Jerzy znalazł
tę odbitkę. Była to zgnieciona fotografia ładnej, jednopiętrowej willi.
— Nie, nie wiem, pierwszy raz widzę ten dom. Jestem nawet zdziwiona, gdyż Janek
nigdy nie interesował się budownictwem i architekturą.
— A ta rękawiczka?
Patrzyłem na leżącą teraz na kolanach pani Krzyżowskiej zupełnie nową rękawiczkę
skórzaną. Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, widzę ją po raz pierwszy. Zarówno mąż, jak i syn nosili inne, ciemniejsze.
— Hm, to ciekawe. A czy nikt ze znajomych nie ma podobnych?
— Rzadko ktoś do nas przychodzi. Nawet pacjentów mąż od kilku miesięcy przyj-
mował wyłącznie w klinice. Nie wiem, skąd się mogła wziąć.
Zapadła chwila milczenia. Lubicz spojrzał na zegarek.
— Nie będziemy pani dłużej męczyli. Proszę odpocząć. Czy nie będzie nieprzyjemnie
nocować w tym mieszkaniu?
— O tak, ja tu nie mogę zostać sama. Prześpię się u znajomych.
— Dobrze. Podwieziemy panią samochodem.
Podczas gdy pomagałem pani Krzyżowskiej włożyć płaszcz, Lubicz wydawał ostatnie
polecenia Kubiakowi. Zeszliśmy na dół.
— Dobrze, że mamy samochód, bo znów deszcz pada. Dokąd panią podwieźć? —
spytał Lubicz.
— Ach nie, dziękuję bardzo, ja sama pójdę. To kilka kroków.
— Nie, o tym nie ma mowy. Nie zostawimy pani na ulicy o północy i do tego jeszcze w
takim deszczu! Proszę bardzo — Jerzy otworzył drzwi samochodu.
Pani Krzyżowska wsiadła, choć wydawało mi się, że uczyniła to niechętnie.
— Dokąd mamy panią podwieźć?
— Pan będzie łaskaw na... na Różaną.
Po kilku minutach samochód zatrzymał się przed wskazanym domem. Dopiero po
dłuższym dzwonieniu otworzył nam zaspany dozorca. Ledwie zamknęła się za nią brama i
ucichły kroki, Lubicz gwałt wciągnął mnie do „Warszawy”.
— Z powrotem! Pełny gaz! — rzucił kierowcy.
Reakcja Jerzego była tak szybka i niespodziewana, że spojrzałem na niego zdziwiony.
— Ty myślisz, że ona coś... — zacząłem.
— Tak, ukrywa i to dużo rzeczy! — przerw Lubicz — dlatego musimy się spieszyć!
Prawie biegiem wpadliśmy do mieszkania Krzyżowskich. Jerzy rzucił się do telefonu i
nakręcił szybko numer Komendy.
— Tu kapitan Lubicz. Proszę wewnętrzny 96! ...96? Tak? Tu Lubicz. Proszę notować
wszystkie rozmowy telefoniczne, prowadzone z Różanej numer piętnaście... Tak, bardzo
ważne! Od zaraz. Dziękuję
Powiesił słuchawkę i odetchnął głęboko.
— Wcale bym się nie zdziwił, gdyby pani Krzyżowskiej już nie było na Różanej.
Trzeba było zostawić kogoś przed domem. Zrobiłem błąd i ślad może urwać!
— Jerzy, czy ty naprawdę myślisz, że to ona? — spytałem z niedowierzaniem.
— Chwilowo nic nie myślę, tylko zbieram fakty. Krzyżowska nie chciała iść na Różaną.
Dopiero gdy ją prawie zmusiliśmy do jazdy samochodem, wymieniła tę ulicę. No, ale szkoda
czasu na przypuszczenia. Trzeba dokładnie obejrzeć mieszkanie!
Nie weszliśmy już do gabinetu, gdyż tam urzędowali lekarz i fotograf. Jerzy zajął się
przedpokojem, ja wszedłem do przylegającej do gabinetu sypialni. Nie zdążyłem się jeszcze
dokładnie rozejrzeć, gdy Jerzy przywołał mnie.
— Popatrz tutaj — powiedział. — Co o tym myślisz?
Ukląkłem obok niego, na podłodze. Przy drzwiach do łazienki widniała na jasnej
posadzce ciemna plama wyschłego biota.
— Hm, ciekawe! — mruknąłem, nie wiedząc co powiedzieć — postawił tu ktoś
widocznie buty albo... parasol.
Jerzy przyglądał się plamie z dziwnym wyrazem twarzy. Słyszałem, jak cichutko
powtarzał:
— Buty... buty...
Nagle podniósł głowę i spytał:
— Kiedy zaczął padać deszcz? Nie pamiętasz?
— Zdaje się, że dopiero wieczorem — odpowiedziałem — mniej więcej koło godziny
dziewiątej.
— Trzeba będzie sprawdzić. Od tego może wiele zależeć. No cóż, tu nic więcej nie
znajdziemy. Chodźmy dalej.
W kuchni, sypialni i w trzecim pokoju, należącym prawdopodobnie do syna, zastaliśmy
wzorowy porządek. Panował on zresztą i w pokoju pani Krzyżowskiej. Węszyliśmy tam przez
chwilę, jak dwa wyżły polujące na zwierzynę i już chcieliśmy wrócić do gabinetu, gdy uwagę
moją zwróciła biała plama w doniczce z paprocią. Podszedłem bliżej. Okazało się, że był to
po prostu bilet do Filharmonii.
Podałem go Jerzemu.
— Widzisz, była jednak na koncercie!
Jerzy obejrzał uważnie skrawek papieru i schował go do notesu.
— Tak, widocznie niesłusznie ją podejrzewałem. Trzeba będzie jednak sprawdzić. A
teraz najwyższy czas, by wrócić do domu i trochę się przespać. Już jest druga. Może przeno-
cujesz u mnie?
Chętnie przyjąłem zaproszenie i kiedy znów znaleźliśmy się w mieszkaniu Jerzego,
przypomniałem sobie tajemniczy skrawek gazety, który znalazłem na biurku Krzyżowskiego.
Pokazałem go Lubiczowi.
— Więc nowa zagadka — powiedział. — Sądzę, że ta jednak będzie najłatwiejsza do
rozwiązania. Domyślasz się, co znaczą te cyfry i litery?
— Litery „NT” to prawdopodobnie czyjeś inicjały — zacząłem niepewnie — te ostatnie
cyfry to chyba... godzina 20 minut 30. Ale co znaczy 1910, tego nie wiem.
— Jeżeli odszyfrowałeś dalsze znaki, to pierwsza cyfra...
— To będzie... to będzie, no tak! Data po prostu 19 października — wykrzyknąłem.
— Tak. Dnia 19 października o godz. 20 min. 30 doktor Krzyżowski miał się spotkać z
panem lub panią „NT”. A ponieważ dzień 19 października jest dzisiaj, a właściwie był
wczoraj, więc...
— Więc spotkanie odbyło się i zakończyło niezbyt przyjemnie dla doktora — dokoń-
czyłem.
II
Gdy obudziłem się około godziny dziesiątej, na krześle koło tapczanu leżała karteczka:
„Przyjdź do Krzyżowskich o piątej. Jerzy”.
Byłem zły na siebie, że tak długo spałem. Wiedziałem, że wiele straciłem, gdyż Jerzy
prowadził teraz śledztwo i mógł odkryć sporo interesujących szczegółów. Szybko jednak za-
pomniałem o tym, gdyż miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia. Po śniadaniu pojechałem
do Komendy, skąd wyszedłem dopiero po czwartej. Ponieważ nie było już czasu na solidny
obiad, zaspokoiłem głód w pobliskim barze mlecznym i punktualnie o piątej zapukałem do
mieszkania dra Krzyżowskiego.
Otworzył mi Jerzy. Od razu spostrzegłem, że mu się nie powiodło. Usiedliśmy w gabi-
necie, skąd zabrano już zwłoki.
— Znalazłeś coś nowego?
Jerzy nie od razu odpowiedział. Przez chwilę jeszcze w zamyśleniu obserwował miej-
sce, na którym wczoraj leżał Krzyżowski.
— Wyobraź sobie, że całość zaczyna się coraz bardziej gmatwać. Zasadniczo ślady
prowadzą w trzech kierunkach, do trzech różnych osób, i każdy trop wydaje się być prawdzi-
wy. Ale są znowu drobne fakty, które przeczą wszystkiemu. Naprawdę, takiej zawiłej sprawy
dawno już nie miałem!
— Przesłuchiwałeś Krystynę?
— Tak, przesłuchiwałem — ze złością mruknął Jerzy, a potem dodał — już ją kazałem
zamknąć!
Zerwałem się z fotela.
— Więc masz już dowody?
— Ba, dowody! Mam za dużo dowodów i to mnie gubi. Bo posłuchaj tylko: wszyscy
twierdzą, że Krzyżowski miał bardzo dużo pieniędzy, nikt jednak dokładnie nie wie, ile zara-
biał, ile ewentualnie odkładał i gdzie. Nikt większej sumy u niego nie widział. Dawał żonie
miesięcznie sześć tysięcy. Z tego co dowiedziałem się, sądzę, że musiał zarabiać co najmniej
dwa razy tyle. W żadnym banku ani w PKO nie miał konta. Czyli wniosek, że pieniądze
powinny być w domu. Tu ich też nie ma; albo zabrał je morderca, albo są dobrze schowane.
— Sądzę — przerwałem Jerzemu — że wniosek jest jeden: morderca zabrał pieniądze!
To był główny motyw zbrodni. Nie wierzę w tajemnicze schowki. Zresztą gdyby były gdzieś
schowane, to morderca szukając ich poprzewracałby tu wszystko do góry nogami. Ponieważ
jednak w całym mieszkaniu panował idealny porządek, pieniądze musiały leżeć na tak wido-
cznym miejscu, że morderca od razu je zobaczył. Chyba że...
— Chyba, że motywem zbrodni nie były pieniądze — dokończył za mnie Jerzy — to
chciałeś powiedzieć?
— Tak, masz rację. Ale w takim wypadku twoja teza, że pieniądze znajdują się w
jakiejś skrytce, byłaby prawdziwa!
— Sądzę, że tak.
— Czy masz jakieś dowody?
— Wszystko wskazuje, że tak właśnie musiało być. Krzyżowska wychodzi z domu o
wpół do siódmej. Potwierdziła to Krystyna, która została w mieszkaniu razem z Krzyżowskim
i jego synem. Krystyna zeznała, że syn, Paweł Krzyżowski, wyszedł w kilkanaście minut po
swojej matce, a więc za piętnaście siódma. Krystyna twierdzi dalej, że ponieważ miała je-
szcze sporo pracy, została do ósmej. Według opinii lekarza, doktor został zamordowany koło
godziny dziewiątej, a śmierć nastąpiła na skutek silnego uderzenia w głowę, w okolicy skroni.
A więc albo naprawdę Krystyny nie było w tragicznym momencie, albo ona właśnie zamor-
dowała Krzyżowskiego.
— No, dobrze, wszystko to pięknie wygląda, ale nawet gdyby Krystyna była morder-
czynią, to jakie powody mogły ją skłonić do tego czynu?
Jerzy zapalił papierosa i obserwował niebieskawą smużkę dymu.
— Widzisz, Stef — zaczął — nie mówiłem ci jeszcze, że Krystyna jest niezwykle
piękną kobietą. Kiedy weszła do pokoju, zapomniałem języka w gębie. Zachowywała się jak
wielka dama, czułem się przy niej jak sztubak przed profesorem.
— Dlaczego kazałeś ją aresztować?
— Wiadomość o śmierci doktora nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. Jedno słowo:
„Naprawdę?” — to była cała jej reakcja. Na pytania odpowiadała krótko, rzeczowo, podobnie
jak wczoraj Krzyżowska. Kiedy przyzwyczaiłem się do jej urody i zacząłem się jej dokładniej
przyglądać, zgadnij, co zobaczyłem?
— Nie mam pojęcia.
— Miała piękne ręce, o długich wypielęgnowanych palcach. Wyobraź sobie, że były na
nich całkiem wyraźne ślady podrapania. Ale to jeszcze nie wszystko. Gdy uchylił się jej
trochę kołnierzyk sukni, zobaczyłem też ślady zadrapań. Spytałem ją prosto z mostu, skąd się
wzięły u niej te znaki. Nie odpowiedziała. Prosiłem ją, groziłem, tłumaczyłem, że jeżeli nie
powie prawdy, może mieć wiele przykrości. Uważnie słuchała i nic poza tym. Nie powiedzia-
ła ani jednego słowa. Była dumna, wyniosła nawet wtedy, gdy kazałem ją zatrzymać. Szkoda
mi jej, ale pomyśl sam: ostatnia widziała zamordowanego. I te fatalne ślady na szyi i rękach.
— Więc ty myślisz, że on...
— Tak, uważam, że Krzyżowski podkochiwał się w niej i chciał wykorzystać moment,
kiedy byli sami w mieszkaniu. Ona broniła się, wreszcie pod rękę wpadł jej ten przycisk,
uderzyła — i cała historia.
— To możliwe... Mówiłeś jednak, że znalazłeś jeszcze jakieś poszlaki. Czy one obcią-
żają inne osoby?
— Tak. Odpowiem ci krótko: pani Krzyżowska nie była wczoraj na koncercie w
Filharmonii!
Osłupiałem.
— Dokąd więc poszła? A bilet? Przecież miał wczorajszą datę?
— Bilet kupiła, oddarła połowę, tak jak to czynią bileterzy i podrzuciła w swoim pokoju
na widocznym miejscu, aby nas upewnić, że istotnie poszła na koncert. Udałem się do Filhar-
monii z tym biletem i rozmawiałem z całym personelem. Wszyscy twierdzą, że właśnie w tej
loży krzesło z tym samym numerem co bilet było puste, tak że w czasie przerwy jakiś pan tam
się przesiadł.
— To znaczy, że Krzyżowska mogła wrócić do mieszkania i może sama popełniła
zbrodnię... A ślady błota?
— Ona właśnie mogła je zostawić. Stwierdziłem, że deszcz zaczął padać wczoraj około
godziny ósmej czterdzieści pięć. Co ona mogła robić od wpół do siódmej do, powiedzmy,
ósmej czterdzieści pięć. Otóż rozwiązałem to. Czy pamiętasz, jak wczoraj prosiłem Komendę,
by notowała wszystkie rozmowy telefoniczne prowadzone z domu przy ulicy Różanej?
— Pamiętam. Ona stamtąd dzwoniła?
— Tak, podano mi numery, a właściwie jeden numer, pod który dzwoniono dziś rano
pięć razy z mieszkania doktora Raźmińskiego z ulicy Różanej. Niestety, połączenia nie było,
nikt nie podnosił słuchawki. Aparat telefoniczny, który ma ten numer, znajduje się w mie-
szkaniu niejakiego Romana Zięby, wdowca w wieku lat czterdziestu, o nieustalonym zawo-
dzie, który mieszka na ulicy Wyspiańskiego, o kilka domów dalej!
— Teraz rozumiem — zawołałem — dlaczego Krzyżowska powiedziała, że będzie
nocować u znajomych, którzy niedaleko mieszkają, a z chwilą gdy musiała jechać samocho-
dem nie chcąc się zdradzić przed nami, podała inny adres. No tak, wszystko jest jasne. Ona
jest morderczynią!
— Spokojnie, spokojnie — uśmiechnął się Jerzy. — Krystyna? Może pani Krzyżowska
mając, jak sama twierdziła, skrytego, zajętego tylko swoimi sprawami męża, po prostu znala-
zła kogoś, kto o nią więcej dbał i prowadziła podwójne życie? Żeby ukryć to przed mężem,
oficjalnie chodziła do kina, teatru i na koncerty. I wczoraj zamiast, jak ty twierdzisz, mor-
dować swego męża, spędziła czas o wiele przyjemniej w objęciach kochanka. I cóż ty na to?
Nie odpowiedziałem, gdyż rozumowanie Jerzego było logiczne. Lubicz po chwili podjął
przerwany wątek.
— Najgorsze jest to, że mordercą mogła być jeszcze trzecia osoba. I wszystko przema-
wia właśnie za tym. Nie dziw się tak, Stef, muszę zbadać wszystkie możliwości... Krzyżo-
wskiego mogły zamordować dwie kobiety, które już poznaliśmy. Ale mógł go zamordować
mężczyzna, którego jeszcze nie znany. Wczoraj wieczorem musiał być!
— Racja, przecież znalazłeś w przedpokoju męską rękawiczkę!
— Otóż to. Niestety, znowu mały znak zapytania. Znaleziona rękawiczka jest nowa,
rozumiesz, całkowicie nowa! Najwyżej ktoś miał ją tylko raz na ręku. Nie przewidujesz chyba
takiego zbiegu okoliczności, żeby mężczyzna, który tu przyszedł, miał właśnie nowiusieńkie
rękawiczki i po popełnieniu zbrodni jedną łaskawie zostawił, żebyśmy mogli ją sobie obej-
rzeć.
— Wobec tego... — zacząłem niezdecydowanie.
— Wobec tego — Jerzy nie pozwolił mi dokończyć — rękawiczkę kupiono i specjalnie
podrzucono, żeby całą uwagę skierować w stronę jakiegoś tajemniczego nieznajomego, który
w rzeczywistości nie istnieje!
Nagle przypomniałem sobie oddarty strzęp gazety.
— A te cyfry i inicjały — spytałem — napisane na gazecie?
— Ba, cyfry — mruknął Jerzy — mogła to napisać ta sama osoba, która podrzuciła
rękawiczkę. Zresztą napisane jest tak niewyraźnie, że żaden specjalista chyba nie pozna, czyj
to charakter pisma.
— W takim razie znów obciążasz Krzyżowską. Jeżeli wszystko odbyło się tak, jak
przed chwilą powiedziałeś, to znaczy, że morderstwo obmyślone zostało z całą premedytacją,
na zimno. Krystyna nie wchodzi w rachubę. Jeżeli ona zabiła, to działała impulsywnie, w
obronie własnej czci. A Krzyżowska mogła wszystko przeprowadzić systematycznie, W myśl
planu.
— Mogło tak być. Cóż jednak znaczy ta pognieciona fotografia jakiejś willi?
— Niestety, znowu przeszkoda chwilowo nie do pokonania.
— Co Krystyna mówiła o stosunkach rodzinnych? — zapytałem.
— Tak, starałem się ją delikatnie wybadać, ale to nic ciekawego. Życie podobno
płynęło tu dość monotonnie. Przeważnie nikogo nie było w domu. Doktor był fanatykiem
pracy i nauki, zresztą jego nazwisko cieszyło się wielkim uznaniem w świecie lekarskim. Syn
wracał wieczorem, mówił „dobry wieczór”, jadł kolację i albo czytał książkę, albo coś pisał.
Pani często chodziła do kina, do teatru. Przynajmniej tak mówiła Krystyna. Znajomi nie
przychodzili od wielu miesięcy. Ostatnio odwiedził ich na wiosnę ktoś z dalszej rodziny. To
wszystko.
— No dobrze, ale jaki jest twój dalszy plan działania? Sam rozumiesz, że zebrane
dotychczas dowody nie wystarczają.
— Tak, wiem o tym. Za kilkanaście minut wróci Krzyżowska. Porozmawiam z nią i
będę starał się ją zaskoczyć. Wieczorem powinien przyjechać jej syn. Może od niego dowie-
my się czegoś, co rzuci jakieś światło na całą sprawę. Jutrzejszy dzień wykorzystam na
znalezienie tego nieznanego „NT” — wierzę, że on jednak istnieje. W przeciwnym wypadku
jedna z tych ładnych i miłych kobiet będzie miała mnóstwo przykrości. Jeżeli zaś...
Szczęk otwieranych drzwi. Ktoś wszedł do przedpokoju. Zobaczyłem, jak mięśnie na
twarzy Jerzego napięły się. Dopiero na widok wchodzącej do gabinetu pani Krzyżowskiej
ochłonął i wstając uśmiechnął się i złożył ukłon. Skłoniłem się również. Pani Wanda odpo-
wiedziała nam smutnym uśmiechem. Musiała źle spać tej nocy, gdyż oczy jej były podkrążo-
ne, a na twarzy malowało się zmęczenie. Mimo to była opanowana, spokojna, nawet zbyt
spokojna. W obcisłej ciemnej sukni wyglądała jeszcze młodziej i szczupłej niż wczoraj
wieczorem. Dyskretnie zaznaczone szminką usta dodawały uroku jej bladej twarzy. Jerzy
spostrzegł widocznie, że po prostu nieprzyzwoicie wpatruje się w tę piękną kobietę.
— Czy dziś mogłaby pani złożyć jeszcze inne, dodatkowe zeznania?
— Chętnie podzielę się z panem wszystkim co wiem i będę bardzo rada, jeżeli moje
skromne wyjaśnienia pomogą panom do wykrycia mordercy.
— Kpi sobie z nas — pomyślałem.
Lubicz też musiał dosłyszeć ironię w jej sposobie mówienia, gdyż przygryzł wargi i
oschłym, ostrym tonem spytał:
— Czy łączyło coś pani męża z Krystyną?
Pani Wanda przyjęła to pytanie ze spokojem.
— Z Krystyną? Nie, to chyba pomyłka — wzruszyła ramionami. — Owszem, Krystyna
jest miła, ładna dziewczyna, ale Janek nie interesował się kobietami. Zresztą ona była zawsze
taka skromna i niewinna. że traktowaliśmy ją raczej jak córkę...
— Mam podstawy, żeby twierdzić, że mąż pani patrzył na Krystynę nie jak na córkę,
ale jak na kobietę! Dlatego też zadałem pani takie pytanie.
— Nie myślę, żeby to było możliwe. Po tym wszystkim, co dla Krystyny zrobiliśmy,
nie ośmieliłaby się nadużywać mojej dobroci. Na tyle ją znam.
— Toteż wcale nie twierdzę, że Krystyna była kochanką doktora. Jednak sądzę, że on
wielokrotnie dawał jej do zrozumienia, i to nawet „namacalnie”, że chętnie by ją widział w tej
roli.
Reakcja pani Krzyżowskiej była zastanawiająca. Żadnego oburzenia, żadnego płaczu,
po prostu nic.
— Hm, może i pan ma rację. Przykro mi tylko, że tak się zawiodłam na Krystynie.
— A jak pani sądzi, czy Krystyna mogła popełnić jakąś... powiedzmy... jakąś rzecz,
niezgodną z prawem i sumieniem porządnego człowieka?
— O nie, na pewno nie. Ona ma dobry charakter.
— Czy uwierzy pani w to, jeśli powiem, że Krystyna zabiła pani męża?
— Aaa! — krzyknęła pani Krzyżowska, zrywając się z fotela — Krystyna? Janka? Za
co? Co on jej zrobił?! Nie, to niemożliwe!
— Nie chcę obrażać pamięci pani męża, musiał się on jednak zachowywać tak... jakby
to powiedzieć... agresywnie, że Krystyna broniąc się przed nim uderzyła go przyciskiem.
Pani Wanda chwilę stała bez ruchu. Na jej twarzy tylko na ułamek sekundy pojawiło się
zaskoczenie i niedowierzanie.
Zerknąłem na Jerzego. Był wściekły. Rozumiałem go doskonale. Miał bardzo dobry,
prawy charakter, czułe serce i nie mógł pogodzić się z myślą, że istnieją na świecie ludzie,
którzy tracąc nagle kogoś najbliższego, kogoś, z kim przeżyli wiele szczęśliwych dni, tak
obojętnie, spokojnie, na zimno mogą się z tym pogodzić. I o ile jeszcze wczoraj wieczorem
był zachwycony panią Krzyżowską, jej urodą i opanowaniem — teraz minęło to wszystko
bezpowrotnie. Wiedziałem, że Jerzy nienawidzi jej w tej chwili i że w dalszym ciągu śledztwa
będzie dla niej bezlitosny i nie pozwoli sobie na żadne odstępstwo od linii wytyczonej przez
prawo.
Cisza, która zapanowała, była ciszą przed burzą. Atmosferę pełną napięcia wyczuła
widocznie i pani Krzyżowska, gdyż poruszyła się niespokojnie i spojrzała na nas, chcąc coś
powiedzieć. Lubicz ją ubiegł. Podszedł do niej wolnym krokiem.
— Od kiedy jest pani kochanką Romana Zięby?
Krzyżowską zbladła.
— Romka?! — wyszeptała. Zorientowała się jednak momentalnie, że zdradziła się i
chcąc widocznie ratować sytuację, wybuchnęła:
— Jak pan śmie! Wypraszam sobie!
Była dobrą aktorką. Rola obrażonej, zagniewanej kobiety wypadła doskonale.
Po co ona to wszystko robi? — przemknęło mi przez myśl — czyżby Lubicz był na
właściwym tropie? Czy to możliwe, że ona sama zabiła swojego męża?!
Lubicz oczekiwał widocznie, że Krzyżowska właśnie tak zareaguje a nie inaczej, gdyż
nie zwracając wcale uwagi na jej teatralną pozę, tym samym tonem głosu pytał dalej:
— Czy może mi pani na to pytanie odpowiedzieć? Nie mam wcale zamiaru pani
obrażać, muszę jednak wiedzieć wszystko i w tym mi pani musi dopomóc!
Wanda wyczuła widocznie, że Lubicz wie o niej dość dużo. Opuściła głowę, a policzki
jej pokryły się rumieńcem. Nie odpowiedziała jednak.
— Jeżeli nie usłyszę od pani całej prawdy — ciągnął bezlitośnie Lubicz — będę musiał
zastosować inne środki, bardziej przykre. Będę musiał panią aresztować pod zarzutem mor-
derstwa!
Ostatnie zdanie, specjalnie zaakcentowane, musiało zrobić na niej duże wrażenie, gdyż
przyciskając ręce do piersi, jak człowiek, któremu brakuje tchu, wyszeptała :
— Nie, to niemożliwe! Ja tego nie zrobiłam. To nieprawda...
— Ale wie pani, kto to zrobił i dlaczego? Prawda?
— Nie, nie wiem, nie wiem! Możliwe, że moje zachowanie jest podejrzane, ale to nie ja
zabiłam Janka. Przysięgam!
O ile do tej pory widziałem w niej dobrze grającą aktorkę, to chyba teraz mówiła
prawdę. Ciekaw byłem tylko, w jaki sposób wytłumaczy swoją nieobecność na koncercie.
— Rozumiem, że nie łatwo jest pani odpowiadać na pytania, które poruszają tak delika-
tne sprawy — w głosie Jerzego można było odczuć pewną ironię — ale my, kryminolodzy,
jesteśmy jak lekarze; celem naszym jest poznanie prawdy, rozumie pani, nagiej prawdy i
dlatego właśnie musimy poznać najskrytsze myśli i czasami wywlekać drażliwe sprawy... I
dlatego chcę, aby mi pani odpowiedziała na moje pierwsze pytanie oraz na wiele innych.
Słucham!
Pani Krzyżowska wiedziała, że przegrywa ten pojedynek. Chwilę jeszcze milczała,
później podniosła głowę i cicho powiedziała:
— Nie zabiłam Janka... Odpowiem na wszystkie pańskie pytania, tylko... — urwała i
spojrzała na mnie.
Zrozumiałem. Wstydziła się i nie chciała, by jakiś świadek asystował przy tej rozmo-
wie. Nie zdawała sobie sprawy, że i tak będzie musiała podpisać później swoje zeznania. Aby
jej jednak nie peszyć, wstałem i skierowałem się w stronę drzwi sypialni. Byłem jednak
ciekaw tego, co powie pani Krzyżowska. Wykorzystując to, że siedziała tyłem do drzwi,
szczęknąłem nimi głośno, nie zamykając ich jednak i zostawiając wąską szparę. Stanąłem
przy futrynie.
W pokoju dość długo panowała niczym nie zmącona cisza. Wreszcie usłyszałem przy-
tłumiony głos Krzyżowskiej.
— Nigdy nie kochałam Janka. Gdy wychodziłam za niego, miałam osiemnaście lat i
sądziłam, że uczucie, które we mnie wzbudził, jest miłością. Niestety, pomyliłam się. Zresztą
i on mało czasu mi poświęcał, gdyż bardziej zajęty był pracą zawodową niż żoną i domem...
Dlatego też gdy spotkałam mężczyznę, który zaczął okazywać mi zainteresowanie i otaczał
mnie troskliwością i serdecznością, pokochałam go.
— To był właśnie pan Roman Zięba, tak? — doszło mnie pytanie Lubicza.
— Tak, to on.
— Od jak dawna pani go zna?
— Trzy lata.
— A przedtem?
Znów w pokoju zapanowała cisza. Wreszcie rozległ się ostry, podniesiony glos kobiecy:
— To nie należy do sprawy! Nie jest pan zbyt delikatnym mężczyzną.
— Przepraszam. Wracając do tematu, koncerty i przedstawienia teatralne były tylko
fikcją, prawda?
— Tak.
— Spędzała pani ten czas z panem Ziębą?
— Tak.
— Czy w dniu wczorajszym było to samo?
— Tak.
— Czy mąż pani o tym wiedział?
— W ostatnim czasie prawdopodobnie zaczął się czegoś domyślać.
— I nic nie mówił?
— Nie mógł. Była przecież Krystyna...
Znów zapanowała chwila ciszy. Ostatnie zdanie wprawiło mnie w zdumienie. A więc
pani domu zdradzała męża i żeby zabezpieczyć się przed ewentualnymi awanturami i wyrzu-
tami z jego strony, podsunęła mu młodą i piękną pokojówkę wiedząc, że wcześniej czy
później zwróci na nią uwagę.
W pokoju ktoś się poruszył i zaraz potem usłyszałem głos Jerzego.
— Rozumiem. Bardzo dowcipnie to pani urządziła. Dlaczego jednak nie starała się pani
o rozwód?
Nie otrzymał widocznie odpowiedzi, gdyż znów dobiegł mnie jego głos.
— A Krystyna? Co o niej może pani powiedzieć?
— Krystyna jest córką mojej zmarłej przyjaciółki. Gdy po śmierci matki znalazła się w
ciężkiej sytuacji, chciałam jej pomóc materialnie. Ona jednak była zbyt dumna — aby przyj-
mować od kogoś pomoc, nic w zamian nie dając. Gdy odrzuciła moją propozycję, podsunę-
łam jej myśl, że mogłaby mi pomagać w prowadzeniu domu. Zgodziła się na tę propozycję.
Nie ma zresztą zbyt dużo pracy, gdyż stołujemy się na mieście.
— A co porabia pani syn? O ile pamiętam, ma na imię Paweł?
— Tak, Paweł. Zdał maturę w ubiegłym roku, a ponieważ nie dostał się na wyższą
uczelnię, zaczął chwilowo pracować. Wczoraj wyjechał służbowo i wróci dzisiaj wieczorem
albo jutro rano.
— Jaki był wzajemny stosunek Pawła i ojca?
— Sądzę, że Janek kochał Pawła, ale niezbyt często okazywał swoje uczucia. Nie
pamiętam, aby były kiedyś między nimi jakieś zgrzyty.
— A czy Paweł nie odczuwał braku pieniędzy?
— O, sądzę, że nie. On nie pali, nie pije i zarabia około półtora tysiąca złotych
miesięcznie. Dostaje jeszcze ode mnie na obiady.
— Jak pani sądzi, czy śmierć ojca będzie dla Pawła ciężkim ciosem?
— O, tak, na pewno! Paweł jest do nas bardzo przywiązany.
— To chyba byłoby wszystko. Może pani ma jakieś pytanie?
Pani Krzyżowska widocznie zastanawiała się, gdyż dopiero po chwili usłyszałem jej
głos.
— W jaki sposób dowiedział się pan o istnieniu Romana, przepraszam, pana Zięby? Nie
kazał chyba pan mnie śledzić, zresztą nie byłam dzisiaj u niego.
Rozległ się śmiech Jerzego.
— Pani wybaczy, ale nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. My, detektywi, mamy
swoje metody do wykrywania spraw, które wydają się nie do wykrycia. Jeżeli to wszystko,
bardzo pani dziękuję. Będziemy musieli jeszcze przez kilka dni przebywać w tym mieszka-
niu, dla dobra sprawy...
Odskoczyłem od drzwi. Gdy pani Krzyżowska przechodziła przez sypialnię, stałem już
przy oknie z obojętnym wyrazem twarzy.
Jerzy przywołał mnie do gabinetu.
— No cóż, wiesz chyba wszystko — powiedział cicho. — Swoją drogą, nie sądziłem,
że jesteś taki ciekawy.
— To wcale nie ciekawość — sprostowałem — to po prostu konieczność zawodowa.
Zresztą sam mnie tego uczyłeś.
III
Kiedy znaleźliśmy się w gabinecie znowu sami, dochodziła już godzina ósma.
Usiedliśmy w fotelach i każdy z nas zastanawiał się nad tym, co niedawno usłyszał. Ponieważ
wiedziałem, że na rozmowę z Jerzym przez co najmniej pół godziny nie można liczyć, gdyż
pogrążył się w zadumie, począłem sam zestawiać fakty i snuć domysły. Mimo że cień oskar-
żenia padał na Wandę i Krystynę, nie chciało mi się wierzyć, aby to mogła zrobić kobieta.
Byłem przekonany, że tajemnicze litery „NT”, znalezione przeze mnie na skrawku gazety, są
kluczem do rozwiązania zagadki.
Sygnał telefonu dochodzący z przedpokoju przerwał mi dalsze rozmyślania. Spojrzałem
na Jerzego. Widocznie nie dosłyszał dzwonka, gdyż siedział dalej w niezmienionej pozycji.
Wobec tego przeszedłem do przedpokoju i podniosłem słuchawkę.
— Halo!
— Czy to ty, Pawełku? — usłyszałem miły, dziewczęcy głosik i zanim zdążyłem
zaprotestować, mówiono dalej: — Ach, jak się cieszę, że już przyjechałeś! No i cóż, spóźniłeś
się wczoraj czy nie?
— Przepraszam bardzo — przerwałem — to pomyłka. Pan Paweł jeszcze nie wrócił.
— Aaa! — w słuchawce zabrzmiała wyraźna nutka rozczarowania. — To zadzwonię
jutro. Przepraszam.
Zanim zdążyłem zapytać kto dzwoni i o co chodzi, dziewczyna położyła słuchawkę.
Wzruszyłem ramionami i wróciłem do gabinetu.
— Kto dzwonił? — mruknął Jerzy.
— Sądzę, że to było jakieś ładne, miłe dziewczę — odpowiedziałem. — Głos mój ją
zmylił i sądząc, że rozmawia z Pawiem, pytała — czy wczoraj się spóźniłem.
— Gdzie się spóźniłeś?
— Nic więcej nie powiedziała, gdyż sprostowałem pomyłkę, a wtedy ona zaraz
odłożyła słuchawkę.
Jerzy spojrzał na mnie.
— Nie popełniłbyś żadnego ciężkiego grzechu — zawyrokował — gdybyś jeszcze
przez kilka minut udawał Pawła. Może dowiedzielibyśmy się czegoś, co by nas mogło zainte-
resować. Prawda?
— Masz rację, postąpiłem niezbyt mądrze.
— Nic się nie stało. Ale chyba nie ma sensu dłużej czekać? Jak uważasz, może lepiej
będzie, gdy jutro tu wrócimy i porozmawiamy z młodym Krzyżowskim?
— Doskonale. Chodźmy do domu.
* * *
Lubiłem niedzielne przedpołudnia. Odtrącałem wtedy wszystkie troski minionego tygo-
dnia i starałem się żyć inaczej, niczym spokojny i stateczny obywatel. Porządkowałem biblio-
tekę i fotografie i pisałem pamiętnik. Opisywałem w nim szczegółowo wszystkie pasjonujące
mnie zagadki z dziedziny przestępczości, z którymi zetknęliśmy się z Jerzym i które bądź to
on sam, bądź wspólnie rozwikłaliśmy.
Niestety, ta niedziela była inna niż wszystkie dotychczasowe. Ledwie zdążyłem zjeść
skromne śniadanie, gdy zatelefonował Jerzy.
— Czy o jedenastej będziesz miał czas? — zapytał.
— Oczywiście.
— Doskonale. Wpadnij więc do mnie o wpół do jedenastej. Mam ciekawą wiadomość.
Dobrze?
— Tak.
* * *
Punktualnie o dziesiątej minut trzydzieści przekroczyłem próg mieszkania Jerzego.
— Nie spałeś chyba wcale tej nocy? — zdziwiłem się, widząc jego bladą twarz i
podkrążone oczy.
— Masz rację. Ale za to odkryłem coś, co warte jest dużo więcej niż kilka godzin snu.
Odwiedzimy dzisiaj kogoś.
— Czy to ma coś wspólnego z zabiciem Krzyżowskiego?
— Tak. Sądzę, że dziś znajdziemy brakujące ogniwo.
— Dokąd idziemy? Do kogo?
— Bardzo proszę, nie pytaj mnie teraz o nic. Może się mylę i dlatego nie chciałbym
ciebie sugerować. Jeżeli mam rację, później wszystko szczegółowo wyjaśnię. Dobrze?
Po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się przed okazałą, kilkupiętrową kamienicą.
Weszliśmy na drugie piętro i Jerzy wskazał ręką na metalową tabliczkę, widniejącą na
drzwiach z prawej strony.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział naciskając dzwonek.
Wyryte na tabliczce imię i nazwisko ,,Tadeusz Nachowski” nic mi nie mówiło. Gdy
drzwi się otworzyły, znaleźliśmy się w obszernym przedpokoju, witani wylewnie przez męż-
czyznę w okularach, będącego — sądząc z wyglądu — już grubo po czterdziestce.
Wygląda na prywatnego kupca, który chce zrobić jakiś dobry interes! — pomyślałem,
obserwując gospodarza, który usadowił nas w gabinecie w miękkich fotelach, poczęstował
dobrymi, zagranicznymi papierosami i zapewnił nas, że jest mu bardzo miło i bardzo przyje-
mnie.
Czułem się niezbyt pewnie nie wiedząc o co w tej całej sprawie chodzi, tym bardziej, że
ów przyjemny pan okazał się gadułą i nie dopuszczał nas wcale do głosu.
Jerzy przeprosił go, że tak późno wczoraj telefonował i że dzisiaj, w niedzielę, ośmiela
się go niepokoić.
— Ach, drobnostka, nic nie szkodzi — zaprotestował rozmowny gospodarz — będzie
mi przyjemnie, jeżeli uda mi się panom pomóc.
Ponieważ w dalszym ciągu nie wiedziałem o co chodzi, posłałem w odpowiedzi miły
uśmiech.
— Telefonowałem do pana już w piątek wieczorem, po ósmej — ciągnął tymczasem
Jerzy — ale niestety, powiedziano mi, że wyszedł pan w jakiejś pilnej sprawie. Dlatego dzwo-
niłem wczoraj wieczorem.
— Tak, zgadza się — przez twarz naszego gospodarza przemknął cień niezadowolenia
— nie było mnie w piątek wieczorem. Załatwiałem pewną sprawę. Ale za to — uśmiechnął
się promiennie — jestem dzisiaj do dyspozycji.
— Chodzi mi — Jerzy odwzajemnił się uśmiechem — o jakąś ładną, przytulną willę.
Czy mógłby pan czymś takim służyć?
— Naturalnie, naturalnie! Zaraz panom coś pokażę. A może w międzyczasie papiero-
ska? Ależ proszę bardzo, naprawdę są dobre, to belgijskie, wspaniały tytoń. Gdzież to się
zapodział mój notes? Aha, jest. Hm, tak... przytulna willa. Kramarska, Nawrot, Krakowska,
nie, to raczej nie, zbyt obszerne. Mam! Numer 49, chwileczkę, chwileczkę.
Przyglądaliśmy się tymczasem, jak gospodarz wyciągnął z szuflady biurka gruby album
i przewrócił w nim kilkanaście stron.
— Tak sądzę, że to będzie panom odpowiadało.
Podał nam fotografię ładnej, piętrowej willi, otoczonej ogródkiem. Jerzy patrzył na nią
przez chwilę.
— Tak, bardzo ładna chałupka. Ale wie pan, nie w moim guście. Może ma pan coś
innego?
— Zasadniczo mogę panom pokazać jeszcze jeden bardzo przyjemny domek, tylko
sprawa z nim o tyle się komplikuje, że mam już poważnego reflektanta...
— To nic, to nic, przecież pan rozumie, że tu chodzi o interes — przerwał mu Jerzy —
nawet najpoważniejszy reflektant może w ostatniej chwili się rozmyślić, prawda? A nam się
śpieszy i z miejsca dobijamy targu.
— No dobrze, dobrze, będę tylko musiał poszukać drugiej odbitki, bo jedna mi się
gdzieś zapodziała. To ten domek, nie to, nie to. Jest, proszę bardzo!
Patrzyłem na fotografię i czułem, jak krew ucieka mi z twarzy. Przed nami leżała
identyczna odbitka, taka sama jak ta, którą Lubicz pokazał pani Krzyżowskiej.
W pokoju zapanowało milczenie. Spoglądałem na fotografię nic nie rozumiejąc. Jerzy
wziął ją ostrożnie w palce, jakby bał się, że ją zniszczy.
— Tak — powiedział — to mi się podoba.
Pośrednik był wyraźnie niezdecydowany. Tarł przez chwilę w zakłopotaniu czoło, nie
wiedząc co począć.
— No cóż? — zagadnął go Jerzy — sprzeda ją pan? Widzi pan, nawet nie pytam o ilość
pokoi, o ich rozkład, o ulicę ani o cenę. Może, jeżeli chce pan być w porządku, skomunikuje
się pan w jakiś sposób z tym pierwszym reflektantem? Może on zrezygnuje?
Podczas gdy uprzejmy gospodarz wyszedł do innego pokoju, skąd miał telefonować,
Jerzy z uśmiechem spojrzał na mnie.
— Czy teraz już wszystko rozumiesz?
Przyznałem się ze wstydem, że jeszcze nie wiem o co chodzi. Czy Krzyżowski chciał
kupić dom i został zabity w czasie sprzeczki o cenę? To było możliwe. Nie mogłem się dłużej
zastanawiać, gdyż wrócił do pokoju pan Nachowski. Zdziwiłem się. Był dziwnie zmieniony,
ba, nawet przerażony.
— Uzyskał pan zgodę od tamtego? — spytał Jerzy patrząc mu badawczo w twarz.
— Nie wiem, co mam o tym myśleć — zaczął mówić coraz bardziej zmieszany —
wyobraźcie sobie panowie... Powiedziano mi, że mój klient nie żyje. Po prostu nie żyje.
Wtedy zrozumiałem. Ta zmięta fotografia w mieszkaniu doktora Krzyżowskiego,
gazeta z tajemniczymi cyframi i literami, „NT” stojący przed nami człowiek? Tak! Przed sobą
miałem nieznanego „NT”, czyli po prostu Nachowskiego Tadeusza!
— Dlaczego się pan martwi — zawołał Jerzy. — Czy pan sądzi, że będziemy żyli
wiecznie? Trudno, każdego wcześniej czy później taki sam koniec czeka... Więc już nic nie
stoi na przeszkodzie, byśmy kupili tę willę, prawda?
Nachowski zwolna przychodził do siebie.
— Ma pan rację — przyznał — niepotrzebnie tak się zmartwiłem. Ale pomyśl pan,
jeszcze w piątek. przedwczoraj z nim rozmawiałem, a tu nagle, fiuuut... i na tamtym świecie!
No, no, no!
— A kto to taki?
— Dobry chirurg, ba mało... wspaniały! Mógł jeszcze śmiało pożyć ze dwadzieścia lat.
Ale cóż, był trochę wybuchowy i widocznie serduszko nie wytrzymało. Prawdę mówiąc,
szkoda go.
— No tak. szkoda. Wracając jednak do kupna tej willi, dojdziemy do porozumienia czy
nie? Chyba już nie ma pan teraz żadnych skrupułów? Prawda?
— Tak, możemy dobić targu. Sądzę jednak, że chcielibyście panowie najpierw ją
obejrzeć?
— Z wielką przyjemnością. A ponieważ jest to dla nas dość pilna sprawa, chętnie
byśmy to mogli zrobić jeszcze dzisiaj. Dysponuje pan czasem?
— Tak. Zdaje się, że najlepiej będzie, jeżeli pojedziemy tam zaraz, jeszcze przed
obiadem. To nie jest daleko i uważam, że za godzinkę załatwimy wszystko.
— Doskonale.
Wstaliśmy i z zadowolonymi minami udaliśmy się do przedpokoju. Jerzy poradził
Nachowskiemu, by wziął rękawiczki, ponieważ jest stosunkowo chłodno. Okazało się, że
pośrednik zgubił w ostatnich dniach jedną z niedawno kupionych rękawiczek i nie zdążył
jeszcze zaopatrzyć się w nowe. Słysząc to, nie zdziwiłem się wcale, gdy Jerzy rzucił kierowcy
taksówki:
— Komenda Miejska!
Za to pan Nachowski robił wrażenie bardzo zdziwionego.
IV
— Wykrycie tego tajemniczego „NT” nie było wcale trudne — tłumaczył mi Jerzy, gdy
następnego dnia jedliśmy razem obiad. — Zebrałem tylko wszystkie fakty w logiczną całość.
Jako pewnik przyjąłem to, że doktor Krzyżowski dysponował dość poważną gotówką. Jedno-
cześnie znajdujemy w jego gabinecie pomiętą fotografię ładnej willi. Nasuwa się od razu
pewne przypuszczenie: zamordowany zapewne chciał po prostu kupić jakaś nieruchomość.
Jeżeli tak, to od kogo? Na biurku doktora leży gazeta, na marginesie której jest tajemniczy
dopisek: kilka cyfr i dwie litery. Ustaliliśmy już wcześniej, że prawdopodobnie doktor w dniu
19 października o godzinie 20,30 miał się spotkać z kimś, kogo oznaczył inicjałami „NT”.
Wyglądało to tak, jak gdyby doktor rozmawiał telefonicznie z osobnikiem „NT” i po
umówieniu się z nim, na pierwszym lepszym skrawku papieru, który wpadł mu w ręce,
zanotował czas spotkania.
— W mieszkaniu państwa Krzyżowskich, jak sam zresztą widziałeś, panował idealny
porządek. Tymczasem w gabinecie leżała na podłodze ta pognieciona fotografia. Gdyby
leżała, powiedzmy, od rana, to Krystyna sprzątając mieszkanie zabrałaby ją z pewnością. Tak
się jednak nie stało, a więc chyba fotografię zniszczono później, prawdopodobnie w czasie
targowania się o cenę. Rozmowa ta musiała się skończyć jakąś kłótnią, o czym świadczy
wspomniana już fotografia oraz zapomniana rękawiczka. Jeżeli ktoś opuszcza czyjeś
mieszkanie w normalnym nastroju, to jest rzeczą wątpliwą, aby mógł nie zauważyć, że brak
mu rękawiczki. Jeżeli jednak ten ktoś wychodzi zły, zagniewany (możliwe nawet, że dalszy
ciąg kłótni był prowadzony w przedpokoju) — wtedy łatwo o czymś zapomnieć. Prawda?
— Oczywiście. To jest zupełnie zrozumiałe — odpowiedziałem, odsuwając opróżniony
talerz. — Jak jednak wykryłeś, że „NT” to jest właśnie Nachowski?
— Z chwilą, gdy uprzytomniłem sobie, że doktor umówił się z jakimś ,,NT” na piątko-
wy wieczór, prawdopodobnie w celu kupna willi, wziąłem po prostu z Komendy prowadzony
na bieżąco wykaz wszystkich osób, trudniących się pośrednictwem w handlu nieruchomości i
już po kilku minutach znalazłem jedyne zresztą odpowiadające mi imię i nazwisko Tadeusza
Nachowskiego. Ponieważ z adnotacji w wykazie dowiedziałem się, że jest to jeden z
najsolidniejszych pośredników, byłem pewien, że odkryłem wszystko. Doktor Krzyżowski
nie prowadziłby pertraktacji z byle kim. To wszystko.
— Nie wiem, co o nim myślisz, ale mnie się wydaje, że Nachowski przez cały czas
zachowywał się naturalnie.
— I dlatego znowu utknąłem na martwym punkcie. Sam zresztą widzisz, że ślady pro-
wadzą w kierunku trzech zupełnie różnych osób. Pierwsza Krystyna. Krzyżowski wyraźnie
się do niej zalecał, zgodnie zresztą z intencją jego żony. Świeże ślady zadrapań świadczą
wyraźnie o tym i nasuwają przypuszczenie, że Krystyna, broniąc się przed doktorem, mogła
uciec się do jedynej broni, która wpadła jej w rękę, to znaczy do ciężkiego, metalowego
przycisku.
— Sądzisz, że kobieta mogłaby zadać tak silny cios?
— Oględziny lekarskie wykazały, że Krzyżowskiemu zadano dwa uderzenia w skroń.
Uważam, że Krystyna doprowadzona do rozpaczy myślą, że lada chwila zostanie zwyciężona,
mogła uderzyć tak silnie.
— Krystyna jednak do niczego się nie przyznaje, prawda?
— Tak. Jej zeznania są krótkie: — „Nie zabiłam doktora”. — I to wszystko. Rozumie
się, że w takiej sytuacji musiałem zastosować areszt tymczasowy. A sprawa pani Krzyżo-
wskiej? Dzisiaj rano rozmawiałem z jej synem Pawłem, który wrócił wczoraj z podróży
służbowej. Jest to miły, spokojny, opanowany chłopak, od którego dowiedziałem się mnóstwa
ważnych szczegółów. Atmosfera w domu, według jego słów, nie była wcale taka spokojna,
jak zeznawały jego matka i Krystyna. Wybuchały częste awantury między rodzicami i to
gwałtowne. Powodem ich było przede wszystkim to, że pani Krzyżowska chciała otrzymać
rozwód, a doktor oświadczył, że się na to nigdy nie zgodzi.
— Fiuuu!... — gwizdnąłem — w takim świetle cała historia zaczyna zupełnie inaczej
wyglądać!
— Otóż to. Pani Krzyżowska ma kochanka, chce przeprowadzić rozwód, ale jednocze-
śnie widzi, że mąż jej nigdy się na to nie zgodzi. W takiej sytuacji, przy jej charakterze, mogła
wyreżyserować całą historię. Mogła przecież dowiedzieć się, że doktor ma umówione spotka-
nie z jakimś panem, kupiła bilet na koncert, wróciła do domu i zabiła męża, wiedząc, że
podejrzenia powinny spaść na tego nieznajomego. Następnie spokojnie wyszła z domu i
wróciła dopiero o tej godzinie, o której się wraca z koncertu.
— No dobrze. Ale co może znaczyć plamka błota z charakterystycznym, odciśniętym
śladem?
— Ustaliłem, że deszcz zaczął padać około godziny ósmej minut czterdzieści, a więc
już po przyjściu Tadeusza Nachowskiego do doktora. Gdy pani Krzyżowska wracała do
mieszkania, deszcz musiał już padać. Kiedy weszła do mieszkania, usłyszała kłótnię w
gabinecie męża. Stanęła za drzwiami łazienki, będąc w ten sposób niewidoczna i przeczekała
tam aż do chwili wyjścia Nachowskiego. W tym czasie od obcasa odpadł ten kawałek błota.
— Czy jesteś pewien, że ten charakterystyczny ślad na plamie błota pochodzi z jej
pantofli?
— Nie, niestety. Sprawdziłem wszystkie pary jej butów i żaden nie ma w tym miejscu
tego wystającego gwoździka.
— W takim razie pani Krzyżowska nie mogła schować się za tymi drzwiami — i
wygląda na to, że nie brała udziału w morderstwie. Prawda?
— Tu jest właśnie słaby punkt. Nieszczęsne błoto niestety nie pasuje do całości. Bo
nawet, gdy przyjmiemy, że obie kobiety z morderstwem nie mają nic wspólnego i że jest ono
dziełem Nachowskiego, to rozumiesz, że ta plama znów nie ma sensu. Nachowski zeznaje, że
przyszedł do doktora punktualnie o wpół do dziewiątej. Rozmowa toczyła się na temat willi i
w chwili ustalania ceny zaczęła się kłótnia. Nachowski zażądał podobno dwustu tysięcy,
podczas gdy Krzyżowski dawał tylko sto pięćdziesiąt. Nachowski twierdzi dalej, że doktor
obraził go używając kilku wulgarnych wyrazów, a więc pośrednik zdenerwowany do najwyż-
szego stopnia wybiegł z mieszkania gubiąc rękawiczkę. Stało się to kilka minut po dziewiątej.
Do morderstwa oczywiście nie przyznaje się. W każdym razie jest to człowiek, który, jak się
wydaje, ostatni rozmawiał z doktorem tego krytycznego dnia. Ciężko mu będzie obronić się
przed zarzutem morderstwa.
— A co z pieniędzmi? Czy doktor miał je w mieszkaniu?
— Nachowski mówi, że Krzyżowski miał je na biurku, w żółtej ceratowej teczce. Pod
koniec kłótni wrzucił teczkę do szuflady biurka.
— A czy przeprowadziłeś rewizję u Nachowskiego?
— Tak, wczoraj wieczorem. Nic obciążającego nie znalazłem.
Po wyjściu z restauracji skierowaliśmy się do pobliskiego parku i po kilku minutach
wolno kroczyliśmy wąskimi alejkami, brodząc wśród opadłych liści. Nagle zaświtała mi
pewna myśl.
— Wiesz co, Jerzy — powiedziałem — listę osób podejrzanych o morderstwo można
będzie chyba ograniczyć do dwóch. Krystyna wyszła przed przyjściem Nachowskiego. Ponie-
waż po upływie pół godziny Krzyżowski jeszcze żył, przeto Krystyna zostaje automatycznie
wyeliminowana. Ona nie mogła zabić doktora, bo po jej wyjściu on jeszcze żył.
— Oczywiście! Do takiego samego wniosku doszedłem — uśmiechnął się Jerzy — ale
Nachowski twierdzi, że choć drzwi otwierał mu doktor, jednak odniósł wrażenie, że w kuchni
na pewno ktoś był. Paliło się tam światło.
— Czyli Nachowski podsuwa myśl, że w mieszkaniu prócz niego i doktora była jeszcze
osoba trzecia i cały dramat rozegrał się dopiero po wyjściu pośrednika, tak?
— Można tak przypuszczać. Krystyna mogła zostać dłużej w mieszkaniu, a doktor
zaczął się do niej umizgiwać dopiero po wyjściu Nachowskiego. W związku z tym Krystyna
musi pozostać w kręgu podejrzanych.
Rozmowa urwała się. Szliśmy obok siebie w milczeniu.
— Wiesz, kto idzie w naszą stronę? — zagadnął Jerzy.
Podniosłem głowę. Na końcu alejki zarysowała się postać smukłego, młodego mężczy-
zny; szedł wolnym krokiem w naszym kierunku.
— To jest właśnie młody Krzyżowski. Dobrze, że go spotykamy, chciałem zadać mu
jeszcze kilka pytań — wyjaśnił Jerzy.
Młody człowiek zbliżył się do nas, ukłonił się Jerzemu.
Przywitaliśmy się.
— Jeżeli ma pan chwilę czasu — zaproponował Jerzy — to usiądźmy na tej ławeczce.
Chciałbym zapytać o kilka szczegółów.
— Chętnie — odpowiedział Paweł Krzyżowski — prosiłbym jednak bardzo, aby to nie
trwało długo, gdyż umówiłem się...
— Rozumiem, rozumiem —» uśmiechnął się Jerzy — to tylko kilka minut.
Usiedliśmy.
— Czy pan widział kiedyś u swojego ojca jakąś większą sumę pieniędzy i czy pan wie,
gdzie ojciec schował pieniądze? — padło pierwsze pytanie.
— Niestety — odpowiedział Paweł — ojciec był bardzo skryty i nie przypominam
sobie, abym u niego widział więcej pieniędzy niż cztery, pięć tysięcy złotych. Jeżeli miał
grubszą gotówkę, to chyba trzymał w jakimś banku, ale nie w domu.
— Jak się zachowywał pański ojciec w stosunku do Krystyny?
Paweł spuścił głowę.
— Krystyna podobała się ojcu.
— Czy doktor miał jakichś osobistych wrogów?
— Sądzę, że tak. W ostatnich latach bardzo się zmienił, był opryskliwy, czasami gburo-
waty. Z lada powodu wszczynał awantury. Takim postępowaniem wiele osób zraził do siebie.
— Czy matka pańska często chodziła do teatru lub na koncerty? Chodziła sama czy z
ojcem?
— Matka była wielbicielką teatru i wielką melomanką. O ile pamiętam, zawsze chodzi-
ła sama.
— Tak, to się zgadza. Ja jednak myślę — Lubicz końcem buta rysował na miękkiej
ziemi jakieś wzory — że pieniądze są w mieszkaniu. Jutro rano będę musiał przeprowadzić
jeszcze jedną bardzo dokładną rewizję. Ten gabinet ma jednak jakąś tajemnicę... Może jutro
nam się poszczęści.
Po kilku minutach milczenia młody Krzyżowski przeprosił nas i odszedł.
— Do diabła! — mruknął Jerzy — zdaje się, że wszystko jest jasne, a tu nic się nie chce
trzymać całości.
— A może — wtrąciłem — w grę wchodzi jeszcze inna osoba, o której na razie nic nie
wiemy? Może mamy do czynienia z normalnym włamaniem, które przypadkowo zakończyło
się morderstwem?
— Jaki ja jestem głupi, jaki głupi — wymamrotał Jerzy. — Przecież to takie proste!
— Jurek, o czym ty mówisz?
— Stef, czy ty tego nie rozumiesz? Błądzimy jak w labiryncie, a to przecież takie
proste!
— Nie rozumiem.
— To nie. Dziś już wszystko się wyjaśni. Chodźmy teraz szybko, bo może być za
późno.
Wybiegliśmy z parku i pierwszą taksówką pojechaliśmy do Krzyżowskich.
Jerzy zadzwonił do mieszkania. Widziałem z jakim napięciem patrzył, kto będzie otwie-
rał drzwi. Gdy ukazała się twarz Kubiaka, uśmiechnął się i cicho spytał:
— Czy jest jeszcze ktoś w mieszkaniu?
— Nie, nikogo nie ma, kapitanie — odpowiedział Kubiak — pani Krzyżowska wyszła
przed dwoma godzinami, a jej syn jeszcze nie wrócił.
— To dobrze, bardzo dobrze!
Wpadł do gabinetu, my za nim. Rozejrzał się wkoło i wzrok jego spoczął na większej z
dwóch stojących tu szaf bibliotecznych.
— Tak, ta będzie dobra — zadecydował i otworzył środkową część szafy. — Doskona-
le, że ma te zasłony w środku! A teraz precz z tymi półkami i książkami, ale tak je schowaj-
cie, żeby trudno było je znaleźć.
Nie pytaliśmy więcej o nic, tylko wzięliśmy się do roboty. Szafa była ogromna, a w
samej środkowej części było sześć wyjmowanych pólek, zastawionych książkami. Nie było
rzeczą prostą ulokować ten cały kram tak, żeby nie zwracał niczyjej uwagi. Jednak po godzi-
nie uporaliśmy się z tym.
Lubicz spojrzał z zadowoleniem na opróżnione wnętrze biblioteki, wskoczył z łatwością
do środka, zamknął za sobą oszklone drzwi i zaciągnął zasłonkę. Gdyby ktoś teraz wszedł do
pokoju, nie przypuszczałby, że za szklaną ścianą i kawałkiem ciemnego materiału jest ukryty
człowiek. Jerzy wyszedł z szafy.
— Doskonale! — zawyrokował — jest tam jeszcze miejsce na dwóch mężczyzn.
Zostaniesz, Stef, ze mną. A wy, sierżancie, pójdziecie do Komendy i będziecie czekali na mój
telefon. Sądzę, że do rana wszystko się wyjaśni.
Kubiak wyszedł. Zgasiliśmy światła w całym mieszkaniu i usiedliśmy w gabinecie, cze-
kając na otwarcie drzwi wejściowych. Siedzieliśmy w milczeniu może godzinę, może dwie.
Wreszcie usłyszeliśmy niecierpliwie oczekiwany dźwięk otwieranego zamka. Ukryliśmy się
w bibliotece. Słyszeliśmy przytłumione skrzypnięcie drzwi, potem czyjeś kroki. Wreszcie
przez zasłonę zobaczyliśmy smugę światła, która wdarła się do biblioteki przez na wpół przy-
mknięte drzwi prowadzące do sypialni.
— Wróciła chyba Krzyżowska — szepnął Jerzy.
Ścisnąłem mu rękę na znak, że rozumiem, a w duszy kląłem na czym świat stoi, gdyż w
szafie, mimo że było w niej sporo miejsca, zaczynało się robić duszno.
Tło za zasłoną gwałtownie pojaśniało. Ktoś zapalił światło w gabinecie. Przez zostawio-
ne umyślnie wąskie szparki zobaczyliśmy panią Krzyżowską. Rozejrzała się po pokoju,
zdziwiona widocznie, że nigdzie nie widać sierżanta Kubiaka. Wyszła na chwilę, może po to,
by sprawdzić w innych pomieszczeniach, czy pozostała sama w mieszkaniu. Jej nieobecność
w gabinecie trwała około dziesięciu minut. Po powrocie zatrzymała się na środku pokoju i
dość długo badała wzrokiem wszystkie jego kąty.
— Co ona robi? — szepnąłem.
Wzruszenie ramion było całą odpowiedzią. Pani Krzyżowska podeszła tymczasem do
biurka i otworzyła szufladę. Widzieliśmy, jak szybkimi ruchami przerzuca papiery. To samo
zrobiła z drugą i trzecią, szufladą.
Jerzy zbliżył usta do mojego ucha.
— Szuka pieniędzy — powiedział. — Boję się, że zacznie przetrząsać bibliotekę...
Nic nie odpowiedziałem. Byłem zlany potem, gdyż w szafie zrobiło się duszno. Gdyby
przed czasem skończyła się nasza przygoda, byłbym bardzo zadowolony.
Krzyżowska nic nie znalazła w biurku. Następny obiekt, którym się zainteresowała,
była sąsiednia szafa. Ponieważ stała tuż koło naszej, przy tej samej ścianie, straciliśmy
możność prowadzenia dalszych obserwacji.
Dopisało nam szczęście nim podeszła do naszej szafy. W pewnej chwili usłyszeliśmy
głośny odgłos zamykanych drzwi. Przyłożyłem oko do szpary i zobaczyłem, że pani Krzyżo-
wska szybko usiadła w fotelu i sięgnęła po jakąś książkę. Coś ją spłoszyło.
Po chwili do gabinetu wszedł Paweł Krzyżowski.
— Dobry wieczór, mamo — powiedział. — Co? Czyżby nasi kochani opiekunowie
wreszcie raczyli nas opuścić?
— Tak. Sama się zdziwiłam, kiedy zastałam mieszkanie puste.
— No, najwyższy czas. Nie wiem, mamo, jak się czułaś w ich obecności, ale mnie
trochę działali na nerwy.
Paweł usiadł w drugim fotelu. Rozmowa toczyła się na temat pogrzebu, który miał
odbyć się nazajutrz. Po chwili Krzyżowski spojrzał na zegarek i ziewnął.
— Już dochodzi jedenasta. Jestem tak zmęczony, że idę spać. I tobie, mamo, radzę
zrobić to samo. Dobranoc.
Ucałował panią Krzyżowską w czoło, jeszcze raz ziewnął i wyszedł. Pani Wanda
siedziała przez chwilę nieruchomo, następnie... Ciarki przeszły mi po plecach! Spojrzała na
naszą bibliotekę i wolno wstała z fotela.
Jerzy ścisnął mnie za rękę.
— Kompromitacja! — wyszeptał — i czułem, jak cofa się w głąb szafy. Staliśmy tak
dość długo, wciśnięci w tylną ścianę i patrzyliśmy na jaśniejące przed nami prostokąciki
szybek biblioteki, czekając, kiedy się otworzą drzwi...
Czas mijał. Spojrzałem przez szparę i zdążyłem tylko zobaczyć, jak pani Krzyżowska
opuszczając pokój przekręcała kontakt. Zapanowała ciemność. Obok usłyszałem ciche
westchnienie ulgi.
Przez pół godziny panował jeszcze hałas w mieszkaniu. Dochodziły nas kolejne dźwięki
radia, szczęk talerzy, plusk wody w łazience. Wreszcie zapanowała cisza.
Jerzy ostrożnie uchylił drzwi biblioteki, by wpuścić trochę świeżego powietrza i do
połowy odsunął zasłonki. Dzięki temu mogliśmy lepiej obserwować tonący w półmroku
pokój. Przed nami, na tle okna, rysowała się bryła biurka, na którego powierzchni załamywały
się odblaski ulicznej latarni. Mimo świadomości zupełnego bezpieczeństwa czułem się nie-
zbyt dobrze. Od tego spowitego półmrokiem pokoju wiało czymś niesamowitym.
Pod wpływem tej atmosfery zacząłem odtwarzać w wyobraźni scenę morderstwa dokto-
ra. Widziałem go wyraźnie, jak stoi koło biurka, zamyślony, z opuszczoną głową... Nagle
pojawia się koło niego jakaś postać, której kontury są ledwo dostrzegalne. Podnosi ramię i
uderza doktora dwakroć w głowę. Doktor pada. Postać pochyla się nad nim i wreszcie wolno,
wolniutko przesuwa się w stronę biurka.
Uczułem mocne ściśnięcie ręki. Chciałem zapytać Jerzego o co chodzi, ale nagle do-
strzegłem na tle okna niewyraźny kształt... Złudzenie, że to senne marzenie, a nie rzeczy-
wistość, szybko pierzchło, gdyż ręka Jerzego coraz silniej ściskała moją, a tajemnicza postać
ostrożnie, coraz niżej pochylała się nad biurkiem.
Minęło kilkanaście sekund, gdy od strony biurka dobiegł nas cichy trzask. Drzwi szafy
centymetr po centymetrze zaczęły się otwierać. Przy samej szafie leżał na podłodze dywan,
liczyłem więc, że Jerzemu uda się wyjść niepostrzeżenie. Niestety! Jakaś deseczka w biblio-
tece zaskrzypiała przeraźliwie. Zamarliśmy w bezruchu. Tajemnicza postać dosłyszała ten
hałas również i wyprostowała się nagle.
Gdy wyskakiwaliśmy z biblioteki, słyszałem szczęk odbezpieczanego pistoletu Jerzego.
Dwa susy i kontakt... Jest! Światło zalało gabinet. Patrzyłem ze zdumieniem na odchylony
blat biurka i na leżącą w otworzonej w ten sposób skrytce żółtą, wypchaną teczkę. Patrzyłem
na wykrzywioną przerażeniem twarz stojącej przy biurku postaci, na wznoszące się do góry
ręce.
V
— Widzisz, Stef — zaczął Jerzy — często spotykałem się z wypadkiem, gdzie mister-
nie splecioną siatkę podejrzeń i dowodów niszczył jeden nic nie znaczący — zdawałoby się
— szczegół. Kiedy teraz odtwarzam sobie całą historię, wiem, że mordercę znaleźliśmy
dzięki przypadkowi…
— Jak to rozumiesz?
— Czy pamiętasz, jak siedzieliśmy w parku na ławce i rozmawialiśmy z Pawłem? Czy
pamiętasz, jak się potem zachowywałem? Otóż gdy Paweł odchodził, zobaczyłem na ziemi
odciśnięty ślad, taki sam, jaki odbił się na tej grudce błota w przedpokoju. I wtedy zrozumia-
łem wszystko. Zgodzisz się ze mną, że to był tylko szczęśliwy przypadek.
— No, możliwe... ale...
— Czy pamiętasz, jak przestraszyła się pani Krzyżowska, kiedy usłyszała twój głos?
Jest on tak podobny do głosu jej syna, że w pierwszej chwili nie mogła go odróżnić.
— I cóż z tego?
— Odbierałeś telefon w sobotę wieczorem, po mojej rozmowie z panią Krzyżowską,
prawda? Czy przypominasz sobie dokładnie przeprowadzoną wtedy rozmowę?
— Raczej tak. Jakaś pani myśląc, że rozmawia z Pawłem ucieszyła się, że wróciłem i
pytała, czy się wczoraj spóźniłem. Ale gdzie, co, jak — tego nie wiem. I to chyba wszystko.
Czy ten drobiazg dopomógł ci do rozwiązania zagadki?
— Tak. Ale bezpośrednio po rozmowie nie wyciągnąłem właściwych wniosków i zro-
zumiałem ten błąd dopiero w parku. Bo pomyśl tylko: jakieś dziewczę sądząc, że rozmawia z
Pawłem, pyta się, czy się wczoraj spóźnił. Wczoraj, to znaczy w dniu morderstwa, rozu-
miesz? Paweł miał jechać pociągiem o dwudziestej minut czterdzieści pięć, ale zbyt dużo
czasu stracił wspólnie z tą dziewczyną; zdaje się, że nazywa się Maria; pobiegł na dworzec,
ale pociąg uciekł mu sprzed nosa. Cóż miał robić? Wrócił do domu. padał wtedy deszcz. Gdy
otworzył drzwi, a było to gdzieś około dziewiątej pięć, usłyszał odgłosy kłótni w gabinecie
ojca, Krzyżowski i Nachowski byli tak zacietrzewieni, że nie dotarł do nich dźwięk otwiera-
nych drzwi. I co teraz? Paweł widzi na biurku teczkę wypchaną pieniędzmi. Słyszy kłótnię.
Chowa się za drzwi od łazienki. Dlaczego to zrobił, czy już miał jakiś plan, powiedzmy —
samej kradzieży, czy zrobił to po prostu odruchowo? — tego nie umiał wyjaśnić. Gdy Nacho-
wski wybiegł, Paweł zobaczył, że ojciec chowa teczkę do skrytki w biurku, którą dokładnie
obejrzałeś. Wtedy zdecydował się. Kiedy ojciec zgasił światło i znikł w sąsiednim pokoju,
Paweł ostrożnie wszedł do gabinetu i zaczął manipulować przy biurku. I wtedy właśnie
wszedł ojciec. Zobaczył, że przy biurku stoi jakiś mężczyzna. Rzucił się na niego i złapał go
za szyję. Paweł odruchowo chwycił metalowy przycisk i uderzył. To był ten fatalny cios
zadany z dużą siłą, podwojoną przez strach i wstyd.
— Paweł mówi — ciągnął Jerzy — że wtedy dopiero zrozumiał, iż podniósł rękę na
ojca. Zapalił światło. Niestety, było już po wszystkim. Do jego rozpaczy doszło jeszcze
przerażenie, gdy uświadomił sobie, jaka kara go czeka. Zniszczona kariera, złamane życie,
kompromitacja, więzienie... Dlatego szukając ratunku, pomyślał, że przecież brak świadków i
że on ma doskonałe alibi — podróż służbową. I nikt nie może mu udowodnić, że to właśnie
on popełnił zbrodnię. Wyszedł i odjechał następnym pociągiem o dwudziestej drugiej dwa-
dzieścia, a w drodze miał dość czasu, by ochłonąć i rozważyć wszystko na zimno.
— Dlaczego Paweł nie zabrał pieniędzy od razu. tylko przyszedł po nie wieczorem? I
skąd wiedziałeś, że tak się stanie?
Pieniędzy nie mógł początkowo ruszać, gdyż w wypadku rewizji, z którą musiał się
liczyć, byłby to dowód dostatecznie obciążający. W parku, w rozmowie z nim, powiedziałem,
że następnego dnia przeprowadzę szczegółową rewizję. Wtedy zrozumiał, że jeżeli nie zdąży
do rana schować pieniędzy, to je straci. W dzień nie próbował ich wyjmować, gdyż w
mieszkaniu był Kubiak oraz pani Krzyżowska. Jedyną i ostatnią możliwość stwarzała noc.
— I gdyby nie ten fatalny dla niego telefon oraz przypadek w parku, nie znalazłbyś
mordercy.
— Być może, że niewinne osoby musiałyby odpowiadać za cudzą zbrodnię. Żal mi
Pawła, ale cieszę się, że Wanda Krzyżowska i Krystyna są uniewinnione. A po zaintereso-
waniu, które szczególnie tej drugiej okazywałeś, sądzę, że jesteś tego samego zdania nieza-
leżnie od spraw służbowych...
Jerzy nie odpowiedział. Siedział w swojej ulubionej pozycji, z zamkniętymi oczyma i
tylko uśmiechnął się zagadkowo.
WŁADYSŁAW KISIELEWSKI
ULICA
STAŁ oparty o ścianę i patrzył na promień słońca wkradający się do celi, przez szparę
w drewnianej zasłonie okna. Już drugi rok mijał od dnia uwięzienia. Za co właściwie — sam
dobrze nie wiedział. Bo przecież nikogo nie zabił ani nie obrabował. Czyż więc aż tak
wielkim przestępstwem było iść ze strajkującymi pod siedzibę rządu? Chciał tylko żyć i nic
więcej.
Był młody i silny i bardziej dotkliwie niż inni odczuwał zamknięcie w ciasnych murach.
Dusił się w nich i tęsknił za wolnością. Tęsknił za nią tak silnie, jak tęskni za lotem orzeł,
któremu podcięto skrzydła. Bywały tygodnie, w ciągu których siedział nieruchomy jak posąg,
zobojętniały na wszystko. Lecz bywały i takie, w których dostawał dzikich ataków furii, tłukł
głową o ściany i wył.
Lekarz więzienny uznał go za symulanta.
I tak minęły dwa lata.
Pewnego dnia został przeniesiony do zbiorowej celi. Siedziało już tam siedmiu niezna-
nych mu więźniów. Wieczorem, gdy wszyscy udali się na spoczynek, do celi weszło kilku
strażników z karabinierami.
— To ci?
— Tak!
— Zabierać się!
Wyprowadzono ich na dziedziniec i wepchnięto do karetki więziennej. Po chwili samo-
chód ruszył. Vayq przylgnął ustami do kraty okienka i z rozkoszą wchłaniał w płuca chłodne,
nocne powietrze. Jechali długo. Dokąd — tego nikt z więźniów nie wiedział. Wreszcie samo-
chód stanął.
— Wysiadać! — krzyknął karabinier otwierając drzwiczki.
Każdemu z więźniów, który stanął na stopniach karetki, zakładano kajdanki, a potem
uprowadzano w ciemności rozpraszane jedynie słabą smugą postojowego światła samochodu.
Podchodząc do drzwiczek Vayq spojrzał przed siebie. Na tle ciemnego nieba dojrzał wierz-
chołki drzew, a do uszu jego dobiegł jękliwy szum lasu. Przez głowę więźnia przemknęły się
desperackie myśli.
— Prędzej! — krzyknął karabinier.
Vayq stanął na stopniu wyciągając przed siebie zaciśnięte dłonie, a gdy karabinier
pochylił się ku niemu, silnym pchnięciem w piersi obalił go na ziemię. Zanim stojący obok
strażnik zdążył się odwrócić, Vayq przesadził rów i zniknął w gąszczu. Zabrzmiały przekleń-
stwa, padło kilka strzałów.
Vayq pędził jak szalony. Wpadał w ciemnościach na drzewa, przewracał się na nierów-
nościach gruntu, wstawał i biegł dalej.
Wreszcie ucichł odgłos pogoni. Zbieg nasłuchiwał chwilę, a potem zwalił się na ziemię
oddychając ciężko. Gdy nieco wypoczął, podniósł się i poszedł dalej. O świcie dotarł do skra-
ju lasu. Wyjrzał ostrożnie z zarośli. Poza rozciągającym się przed nim wielkim, pustym polem
widać było budynki. Wycofał się w głąb lasu i ukrył w zaroślach. O zmierzchu ruszył dalej.
Po trzech dniach błądzenia, półprzytomny z głodu i zmęczenia, dowlókł się późną nocą
do pierwszych domów swego rodzinnego miasta i zapukał w okna mieszkania jednego z
kolegów.
— Szukają cię wszędzie! — usłyszał na powitanie. — Na razie musisz się tu ukryć, a
później pomyślimy o jakimś bezpieczniejszym schronieniu.
— To na dziś i na jutro, ale co będzie dalej? Bo do więzienia nie wrócę. Wolę raczej
zginąć.
— Nie martw się. Ucieczką swoją uratowałeś życie siedmiu naszych towarzyszy.
Dlatego wyprawimy cię stąd. Chcesz jechać do Hiszpanii?
— Czy ja wiem? — odrzekł Vayq ponuro. — A może ja, po tym pobycie w więzieniu,
już jestem do niczego?
Kolega zaśmiał się i przyjacielsko klepnął go po ramieniu.
Następnego dnia, wieczorem, Vayq przebrał się w ubranie kolegi i opuścił mieszkanie.
Przygodną ciężarówką pojechał do śródmieścia. Tam, w umówionym sklepiku otrzymał
kartkę z adresem. Przeczytał ją i zniszczył, a potem ruszył dalej mijając grupy przechodniów,
przystających przed jasno oświetlonymi wystawami sklepów.
Nagle drgnął, czując, że ktoś uporczywie wpatruje się w niego. Przystanął przed szybą
wystawową i spojrzał za siebie. Parę kroków za nim szedł jakiś podejrzany osobnik w cywil-
nym ubraniu.
„Agent”! — przemknęło przez głowę Vayqa i na moment stracił panowanie nad sobą.
Otrząsnął się po chwili i ruszył dalej. Szedł spokojnym krokiem i nagle, chcąc zgubić śledzą-
cego go człowieka, skręcił w boczną ulicę.
Przebiegając przez jezdnię dostrzegł, że śledzący go agent podbiega do przechodzącego
ulicą policjanta. Widząc to wbiegł do pierwszej z brzegu bramy. Powietrzem zatargały
przeraźliwe gwizdki.
Uciekinier przebiegł przez podwórze, przesadził parkan i znalazł się w jakiejś nieznanej
mu uliczce. Rozejrzał się i mimo woli zatrzymał wzrok na świeżo naklejonym plakacie. Był
to list gończy z jego fotografią.
Oddalił się szybko z tego miejsca, lecz zanim dotarł do skrzyżowania ulic, dostrzegł
silny patrol idący w jego stronę. Cofnął się i wszedł w słabo oświetlony zaułek, po którym
snuły się jak cienie dziewczęta uliczne.
— A może zaczepić którą i przemknąć się przez obławę udając zakochaną parkę? —
pomyślał.
Po chwili podszedł do szczupłej, na uboczu stojącej dziewczyny. Słysząc za sobą szelest
kroków dziewczyna obejrzała się. Migotliwy blask latarni oświetlił jej twarz i Vayq zadrżał.
Przed nim stała Reri. Jego pierwsza miłość, jedyna dziewczyna, którą kochał. Reri, o
której nic nie wiedział od chwili aresztowania i o której myślał w długie, bezsenne noce.
— Reri! Ty jesteś Reri? — wyszeptał po chwili, nie wierząc własnym oczom.
— Vayq! Żyjesz?! — zdumiała się dziewczyna i chwyciwszy jego dłonie zaczęła je
całować.
A Vayq stał oniemiały z bólu, nie wiedząc co powiedzieć. Wreszcie wykrztusił z
trudem:
— Nie trzeba, Reri... Nie trzeba. Rozumiem, wszystko rozumiem. Biedna moja Reri!
Nawet nie słyszał jej rozpaczliwych wyjaśnień.
— Przebacz mi, Vayq!... Ja musiałam. Gdy ciebie uwięziono, wezwał mnie do siebie
dyrektor fabryki... A potem...
Reszta słów zaginęła w przejmującym szlochu.
Zresztą słowa były zbyteczne. Osunął się na latarnię, a przed zamglonymi bólem oczy-
ma przesunęła się jak filmowa taśma wizja dalekich wspomnień. Ujrzał w nich ją i siebie, ich
pierwsze spotkanie, spacery pod fabryką...
Zagubił się w wspomnieniach, a gdy oprzytomniał, ból ustąpił miejsca napływowi
rozpaczliwej wściekłości. Zacisnął dłoń na chłodnej kolbie rewolweru i wyszarpnąwszy go z
kieszeni odwrócił się w stronę stojącego na skrzyżowaniu policjanta.
— Opamiętaj się!
Odwrócił się i spojrzawszy w jej oczy szepnął:
— Reri! My tutaj, na tym świecie, nie znajdziemy szczęścia. I lepiej będzie, jeżeli
zginiemy oboje!
Cofnęła się wybuchając płaczem.
— Ja nie mogę! Bo widzisz, Vayq, ja mam dziecko, które poza mną nie ma nikogo na
świecie...
Dłoń Vayqa kurczowo ściskająca kolbę rewolweru opadła bezwładnie.
— My oboje jesteśmy — mówiła — jesteśmy skazani na życie... Żegnaj, Vayq, modląc
się będę myślała o tobie!
— Żegnaj — powtórzył.
I w tej właśnie chwili zrozumieli całą głębię najstraszliwszego słowa w ludzkiej mowie.
Krótkiego słowa — „nigdy”.
Bowiem nigdy już nie mieli się spotkać.
* * *
Smukła sylwetka Reri zniknęła w mroku ulicy.
Vayq chciał zawołać: — Nie odchodź, zostań, Reri! — stłumił ten okrzyk rozumiejąc,
że przecież jego wołanie nic już zmienić nie może.
— Skończone, wszystko skończone — szepnął.
Żołnierze, którzy go otoczyli, stanęli zdziwieni widokiem dorosłego mężczyzny, który
płakał jak dziecko.
— Ale się spiło bydlę — mruknął dowódca patrolu.
Poszli dalej.
Vayq został sam i stał jeszcze długo na pustej, mrocznej ulicy.
SPIS TREŚCI
Biały jacht (Antoni Marczyński)
02
Atomowa śmierć Atlantydy (Jan Jerzy Groński)
07
Kto i dlaczego? (Andrzej Zan)
18
Ulica (Władysław Kisielewski)
39