TAJEMNICA
BRUCE-PARTINGTON
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 32
W
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1959
ARTUR CONAN DOYLE
TAJEMNICA BRUCE-PARTINGTON
W TRZECIM tygodniu listopada roku 1895 na Londyn spadła gęsta, żółta mgła. Od po-
niedziałku do czwartku z naszych okien Baker Street nie można było dojrzeć nawet zarysów
domów, które wznosiły się naprzeciwko. Pierwszego dnia Holmes opracowywał bibliografię
posiadanych dzieł naukowych, natomiast drugiego i trzeciego poświęcił się całkowicie zaję-
ciu, które ostatnio stało się jego konikiem, a mianowicie muzyce średniowiecza. Lecz już
czwartego dnia, kiedyśmy wstali od śniadania i zobaczyli jak tłusta, ciężka i brunatna zawiesi-
na rozlewa się na szybach i kondensuje w oleiste krople — mój towarzysz, mający żywą i
niecierpliwą naturę, nie mógł dłużej znieść bezbarwnej codzienności. Tłumiąc pulsującą w
nim energię przemierzał niespokojnie gabinet, ogryzając przy tym paznokcie, potrącając me-
ble i zżymając się na bezczynność.
— Nie ma czegoś ciekawego w gazetach, Watsonie? — zapytał.
Wiedziałem, że dla Holmesa coś ciekawego, to informacja kryminalna. Były wiadomo-
ści o rewolucji, o groźbie wojny, o bliskiej zmianie rządu; wszystkie te informacje nie leżały
jednak w kręgu zainteresowań mojego przyjaciela. A to, o czym pisano na tematy kryminalne
było jałowe i pospolite. Holmes westchnął i znowu podjął swoją wędrówkę po pokoju.
— Londyński przestępca to rzeczywiście nudny facet — powiedział zaczepnym tonem
myśliwego, któremu nie podszedł zwierz. — Popatrz przez okno, Watsonie. Widzisz jak wy-
łaniają się nagle postacie, zamajaczą i rozpływają się w tumanie mgły? W taki dzień złodziej
lub morderca mógłby krążyć po Londynie niczym tygrys w dżungli. Nikt by go nie spo-
strzegł. Chyba tylko ofiara na sekundę przed skokiem.
— Było kilka drobnych kradzieży — powiedziałem.
Holmes chrząknął pogardliwie.
— Ta wielka i zamglona scena warta jest lepszych występów — powiedział. — A
jednak mają szczęście mieszkańcy, że to nie ja jestem przestępcą.
— Rzeczywiście — powiedział serdecznie. — Gdybym był Brooksem albo Woodhou-
sem lub też jednym z tych pięćdziesięciu ludzi, którzy mają swoje powody, aby pozbawić
mnie życia, to jak sądzisz, długo bym pociągnął? Jakieś nagłe wezwanie, zasadzka i byłoby
po wszystkim. Całe szczęście, że w krajach łacińskich, gdzie morderstwa są na porządku
dziennym, nie ma mglistych dni. Ale na Jowisza! Nareszcie coś, co przerwie tę śmiertelną
monotonię.
Była to służąca z telegramem. Holmes rozdarł depeszę i wybuchnął śmiechem.
— No, no! Co za historia! — roześmiał się. — Zapowiedział się mój brat, Mycroft.
— Dlaczegożby nie? — zapytałem.
— Dlaczego? To tak jakbyś spotkał tramwaj na wiejskiej miedzy. Mycroft chodzi
utartymi drogami: mieszkanie na Pall Mail, Club Diogenes i biura w Whitehall. To jest jego
szlak. Był u mnie tylko jeden raz. Ciekawe, co też wysadziło go z toru?
— Nic nie pisze?
Holmes podał mi depeszę Mycrofta.
„Muszę się z tobą widzieć w sprawie Cadogana West. Przybędę niezwłocznie.
Mycroft.”
— Cadogan West? — Słyszałem już to nazwisko.
— Nazwisko nic mi nie mówi. Ale ten Mycroft! Prędzej planeta wypadłaby z własnej
orbity. Wiesz, kim jest Mycroft?
Coś tam pamiętałem niejasno z okresu sprawy greckiego tłumacza.
— Mówiłeś, że kierował jakąś małą instytucją rządową.
Holmes zaśmiał się.
— W tamtym czasie nie znałem cię jeszcze tak dobrze, a człowiek musi być dyskretny,
gdy mówi o ważnych sprawach państwowych. Masz rację, sądząc, że Mycroft pracuje dla
brytyjskiego rządu. W pewnym sensie miałbyś również rację twierdząc, że niekiedy Mycroft
sam jest rządem brytyjskim.
— Ależ, mój drogi Holmesie!
— Wiedziałem, że cię zadziwię. Mycroft pobiera czterysta pięćdziesiąt funtów rocznie,
jest niższym urzędnikiem. Nie ma ambicji, nigdy nie dojdzie do zaszczytów ni tytułów, a jest
jednak najbardziej niezastąpionym w naszym kraju człowiekiem.
— Ale w jaki sposób?
— Po prostu. Ma wyjątkową pozycję. Sam i dla siebie stworzył to stanowisko. Czegoś
podobnego nie było i nie będzie. Spośród wszystkich ludzi on jeden cieszy się jasnym i naj-
bardziej uporządkowanym umysłem, umysłem posiadającym ogromną umiejętność groma-
dzenia faktów. Te same umiejętności, które ja obróciłem na wykrywanie przestępstw, on
spożytkował w specjalnym kierunku. Otóż jemu przekazuje się wnioski każdego rządowego
departamentu, on jest centralą zbiorczą i centralą rozdzielczą, która sumuje i bilansuje. Wpra-
wdzie wszyscy inni w departamentach są specjalistami w swoim fachu, ale specjalnością
Mycrofta jest wszechwiedza. Załóżmy, że któryś z ministrów opracowuje jakieś zagadnienie,
do którego potrzebuje informacji o marynarce, Indiach, Kanadzie i problemach walutowych.
Oczywiście mógłby z odnośnych departamentów otrzymać opinie o poszczególnych tema-
tach, lecz tylko Mycroft potrafi wszystkie informacje zebrać razem i od ręki wskazać na
współzależność różnych czynników w danej sprawie. Zaczęto więc używać go niby podręcz-
ny omnibus, aż wreszcie stał się człowiekiem nieodzownym. W wielkim mózgu Mycrofta
wszystko jest skatalogowane i wystarczy sekunda, by wydobyć z odpowiedniej szufladki
odpowiednią informację. Niejeden raz słowo Mycrofta decydowało w sprawach polityki pań-
stwa. On tym żyje i nie myśli o niczym innym. Odprężenie i pewną gimnastykę dla umysłu
znajduje tylko wtedy, gdy się do niego zwracam o poradę w swoich małych problemikach.
Dziś Jowisz zejdzie na ziemię, lecz cóż to może znaczyć? Kim jest Cadogan West i co ma
wspólnego z Mycroftem?
— Mam! — krzyknąłem i porwałem leżący na sofie stos gazet. — Mam go tutaj! Na
pewno go mam! To jest ten młody człowiek, którego zwłoki znaleziono w metro we wtorek
rano.
Holmes zatrzymał fajkę w połowie drogi do warg.
— A to musi być coś poważnego, Watsonie. Śmierć powodująca, że mój brat zmienia
swoje zwyczaje, nie jest zwyczajną śmiercią. Co ma z tym wspólnego? O ile sobie przypomi-
nam, była to historia bez znaczenia. Najprawdopodobniej ów młody człowiek wypadł z po-
ciągu i zabił się. Nie okradziono go, więc nie było żadnych poszlak, aby podejrzewać napad.
Jak sądzisz?
— W czasie śledztwa — powiedziałem — ujawniono wiele nowych faktów i przygląda-
jąc się sprawie bliżej powiedziałbym, iż jest raczej dziwna.
— Sądząc po reakcji mojego brata powiedziałbym, że sprawa jest nawet nadzwyczajna.
— Holmes wtulił się w fotel. — Przedstaw mi szczegóły, Watsonie.
— Nazywał się Artur Cadogan West. Lat dwadzieścia siedem, kawaler, był urzędnikiem
Arsenału w Woolwich.
— Posada rządowa. Teraz rozumiem związek z moim bratem Mycroftem.
— Opuścił Woolwich w poniedziałek w nocy. Ostatnią osobą, która go widziała, była
jego narzeczona, miss Violet Westbury. Około 7.30 wieczorem zostawił ją nagle we mgle.
Nie kłócili się, a ona nie może podać żadnych motywów usprawiedliwiających postępek
Cadogana. Robotnik nazwiskiem Mason znalazł zwłoki w metro, niedaleko stacji Aldgate.
— Kiedy?
— Ciało znaleziono we wtorek o szóstej rano. Leżało daleko od nawierzchni toru, po
lewej stronie idąc na wschód, nieopodal stacji, gdzie tory wybiegają z tunelu. Głowa była
zmiażdżona, co mogło nastąpić tylko na skutek wypadnięcia z wagonu. Tylko w ten sposób
można wytłumaczyć odkrycie ciała na torze. Gdyby ktoś, powiedzmy, przyniósł je z pobli-
skiej ulicy, musiałby przejść przez barierkę, przy której stale dyżuruje konduktor. Ten punkt
jest absolutnie pewny.
— Bardzo dobrze. Sprawa jest dosyć jasna. Ten człowiek żywy lub martwy albo wy-
padł sam, albo został z pociągu wyrzucony. To jest dla mnie jasne. Mów dalej...
— Po torach, gdzie znaleziono ciało, biegną pociągi ze wschodu w kierunku zacho-
dnim. Niektóre obsługują city, pozostałe idą z Willesden i z innych dzielnic podmiejskich.
Niewątpliwie ów młody człowiek jechał późną nocą w zachodnim kierunku. Gdzie wsiadł do
pociągu, tego, niestety, stwierdzić nie można.
— Mógłby o tym powiedzieć bilet.
— W kieszeniach nie znaleziono biletu.
— Nie było biletu? Mój Boże, Watsonie, to rzeczywiście zastanawiające. Z własnego
doświadczenia wiem, że do miejskiej kolei nie można wsiąść bez okazania biletu. Zakładam
więc, że ów młody człowiek miał jednak bilet. Czyżby więc bilet zabrano, aby zatrzeć ślad
stacji, na której wsiadł do pociągu? To jest możliwe. Albo zgubił bilet w wagonie. To jest
również możliwe. Ale to mnie szczególnie zastanawia. Bo o ile dobrze rozumiem, to nie było
żadnych śladów napadu.
— Wyraźnie nie. Oto lista przedmiotów znalezionych przy zwłokach. W portmonetce
znajdowało się dwa funty piętnaście. Miał również książeczkę czekową oddziału banku w
Woolwich — Capital and Counties Bank. Właśnie na podstawie książki czekowej stwierdzo-
no tożsamość zwłok. Były również dwa bilety na wieczorne przedstawienie w krytycznym
dniu, na parter w Woolwich Theatre. Obok tego malutki pakiet dokumentów technicznych.
Holmes wydał okrzyk zadowolenia.
— No, nareszcie mamy co trzeba, Watsonie! Rząd brytyjski — Woolwich. Arsenał —
dokumenty techniczne — mój brat Mycroft i łańcuch się zamyka. Ale, ale... Jeśli się nie mylę,
oto i on we własnej osobie...
Po chwili wprowadzono wysokiego i postawnego Mycrofta Holmesa. Grubociosany, o
masywnej figurze sprawiał wrażenie jakiegoś bezwładu fizycznego, ale na tym niezgrabnym
ciele osadzona była pełna wyrazu głowa; władcze czoło, żywe stalowoczarne oczy, stanowcze
usta; twarz tego człowieka miała tak subtelne rysy, iż zapominało się o zwalistości ciała, a
spostrzegało się jedynie nadzwyczajną inteligencję.
Tuż za nim dreptał nasz stary przyjaciel ze Scotland Yard — Lestrade — szczupły i
oschły. Surowość na obydwu twarzach zwiastowała sprawę poważną. Detektyw bez słowa
podał rękę. Mycroft Holmes wygrzebał się z płaszcza i ciężko opadł na fotel.
— Niezwykle denerwująca historia, Sherlock — powiedział. — Bardzo nie lubię zmie-
niać moich zwyczajów, ale władze nie przyjęły moich zastrzeżeń. W sytuacji, jaka wytworzy-
ła się obecnie w Syjamie, opuszczanie biura jest mi bardzo nie na rękę. Ale sprawa jest
tragiczna. Nigdy nie widziałem premiera tak wyprowadzonego z równowagi. A w Admiralicji
huczy niczym w wywróconym ulu! Czy przeczytałeś wszystko na ten temat?
— Właśnie skończyliśmy. Co to za dokumenty techniczne?
— To jest gwóźdź wszystkiego. Na szczęście nic nie wyszło na jaw. Prasa szalałaby,
gdyby się tak stało. Dokumenty, które ten nieszczęsny młodzieniec miał w kieszeni, dotyczy-
ły łodzi podwodnej Bruce-Partingtona.
Ton Mycrofta Holmesa podkreślał wagę problemu. Sherlock i ja siedzieliśmy wyczeku-
jąco.
— Zapewne słyszałeś o tych planach? Myślę, że słyszeli o nich wszyscy.
— Znam je tylko z nazwy.
— Nie wolno nie doceniać wagi tych dokumentów. Stanowiły one jedną z najbardziej
pilnie strzeżonych tajemnic państwa. Możesz mi wierzyć, że w zasięgu operowania łodzi
podwodnych typu Bruce-Partington jakiekolwiek działania bojowe na morzu są wykluczone.
Przed dwoma laty trzeba było przemycić przez komisje parlamentu bardzo dużą sumę pienię-
dzy, aby po cichu zakupić patent tego wynalazku. Czyniono wszelkie wysiłki, by sprawę
utrzymać w tajemnicy. Nader skomplikowana dokumentacja składa się z trzydziestu oddziel-
nych patentów, a każdy z nich jest niezbędny dla całości budowy. Przechowuje się ją w spec-
jalnie skonstruowanej kasie pancernej, umieszczonej w tajnym biurze arsenału. Drzwi i okna
zostały zabezpieczone przed włamaniem. W żadnym wypadku nie wolno było wynosić doku-
mentów z biura. Nawet sam główny konstruktor Floty, gdyby zechciał je przestudiować,
musiałby się udać do biura w Woolwich. A tymczasem znajdujemy je w kieszeni zmarłego,
młodszego urzędnika Arsenału i to w samym sercu Londynu! Z urzędowego punktu widzenia
to jest po prostu straszne.
— Odzyskaliście te dokumenty?
— Niestety, Sherlock, nie! W tym szkopuł, że nie odzyskaliśmy. Z Woolwich zginęło
dziesięć rysunków, w kieszeni Cadogana Westa znaleziono tylko siedem. Najważniejsze trzy
przepadły, zniknęły, skradziono je. Sherlock, musisz rzucić wszystko! Zostaw te łamigłówki
dla policji śledczej. Masz do rozwiązania problem o charakterze międzynarodowym, problem
życia i śmierci. Dlaczego Cadogan West zabrał dokumenty? Gdzie są brakujące? W jaki spo-
sób zginął? Dlaczego ciało Cadogana znalazło się na torach? I jak można naprawić zło? Jeśli
znajdziesz odpowiedź na wszystkie te pytania, to oddasz naszemu krajowi wielką przysługę.
— Dlaczego sam tego nie chcesz rozwiązać, Mycroft? Widzisz tak samo dobrze jak i ja.
— Możliwe, Sherlock, ale zadanie polega na zbieraniu detali. Przynieś mi wszystkie
detale, a ja nie ruszając się z fotela złożę je i opracuję ekspertyzę. Ganiać tu i tam, brać w
krzyżowy ogień strażników kolejowych, pokładać się na torach z lupą w oku — wybacz — to
nie mój metier. Jesteś jedynym człowiekiem zdolnym wyjaśnić tę sprawę. Jeśli masz ochotę
ujrzeć swoje nazwisko na liście odznaczonych...
Mój przyjaciel uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Ja grywam dla samej gry, Mycroft — odparł. — W tym problemie dostrzegam kilka
interesujących elementów i dlatego zajmę się nim. Poproszę tylko o trochę szczegółów...
— Spisałem na tej kartce najważniejsze fakty wraz z kilkoma adresami, które mogą ci
się przydać. Rzeczywisty nadzór nad dokumentami sprawował Sir Walter James, znany
ekspert rządowy, którego tytuły i odznaczenia — jak ci wiadomo — zajmują w leksykonie
dwie linijki. Osiwiał w służbie, dżentelmen, pożądany gość w najbardziej ekskluzywnych do-
mach, a do tego człowiek, którego patriotyzm jest poza wszelkim podejrzeniem. Jest jednym
z dwóch posiadaczy klucza do kasy pancernej. Mogę dodać, że w poniedziałek w godzinach
służbowych dokumenty na pewno znajdowały się w biurze. Sir James wyjechał o trzeciej do
Londynu zabierając z sobą klucz. Przez cały wieczór bawił w domu admirała Sinclaira na
Barclay Square, a więc w godzinach, kiedy miał miejsce wypadek.
— Czy ten fakt sprawdzono?
— Tak. Brat Sir Jamesa — pułkownik Valentine Walter zeznał, iż Sir James opuścił
Woolwich, a admirał Sinclair, że był w Londynie; wobec powyższego Sir James wypada z
kręgu podejrzanych.
— Kto miał drugi klucz?
— Starszy urzędnik i kreślarz, pan Sidney Johnson. Jest to człowiek lat czterdziestu,
żonaty, z pięciorgiem dzieci. Milczący i mrukliwy, ale ogólnie rzecz biorąc, jeśli chodzi o
służbę państwową, posiada świetną legitymację. Wprawdzie wśród kolegów jest niepopular-
ny, ale jako pracownik — dobry. Według jego własnej relacji, potwierdzonej jedynie przez
żonę, poniedziałkowy wieczór spędził po godzinach pracy w domu, zaś klucz od kasy pancer-
nej cały czas miał na dewizce od zegarka, z którym się nie rozstaje.
— Opowiedz nam o Cadoganie West.
— W Arsenale pracował dziesięć lat. Ma reputację człowieka popędliwego, o gorącej
głowie, ale jest prostolinijny i uczciwy. Nie mamy wobec niego żadnych zastrzeżeń. Po
Sidney Johnsonie był drugim człowiekiem w biurze. Z racji pełnionych obowiązków miał
codzienną styczność z planami. Nikt więcej.
— Kto chował tego wieczoru plany?
— Starszy referent, Sidney Johnson.
— Dobrze. Wiemy, kto wziął plany. Znaleziono je faktycznie przy młodszym referencie
Cadoganie West. To mi się wydaje bezsporne.
— Rzeczywiście, Sherlock, ale wiele spraw pozostaje niewyjaśnionych. Po pierwsze:
dlaczego Cadogan je zabrał?
— Przypuszczam, że miały dużą wartość.
— Mógłby za nie z łatwością dostać kilkadziesiąt tysięcy funtów.
— Czy możesz podać jakiś inny motyw poza tym, że Cadogan zabrał plany do Londy-
nu, aby je sprzedać?
— Nie. Nie mogę.
— Wobec powyższego musimy przyjąć to jako hipotezę. Młody West zabrał dokumen-
ty. Aby to zrobić, musiał mieć podrobiony klucz...
— Nawet kilka podrobionych kluczy. Najpierw musiał otworzyć drzwi do budynku
biura, a następnie drzwi wiodące do pokoju.
— Miał wobec tego kilka podrobionych kluczy. Zabrał dokumenty do Londynu, aby
sprzedać sekret. Nie wątpię, iż miał zamiar zwrócić dokumenty następnego dnia, wcześnie
rano, nim spostrzegą brak papierów. Przybywszy ze zdradziecką misją do Londynu znalazł
śmierć.
— Ale w jaki sposób?
— Przypuśćmy, że kiedy wracał już do Woolwich zabito go i wyrzucono z przedziału.
— Przecież Aldgate, gdzie znaleziono zwłoki, leży dość daleko od stacji London
Bridge, gdzie trzeba się przesiąść do Woolwich.
— Wiele przyczyn mogło na to wpłynąć, że Cadogan przejechał London Bridge. Na
przykład ktoś jechał z nim w przedziale i obaj prowadzili absorbującą rozmowę. W wyniku
sprzeczki doszło do gwałtownej sceny, w czasie której Cadogan stracił życie.
Możliwe również, że chcąc opuścić przedział, Cadogan wypadł na tory i poniósł śmierć.
Ten drugi zamknął drzwi. Była gęsta mgła i nic nie było widać.
— Na podstawie tego, co w tej chwili wiemy, lepiej wytłumaczyć nie można. Zastanów
się jednak, Sherlock, ilu jeszcze czynników nie bierzesz pod uwagę. Otóż jako kontrargu-
ment: młody Cadogan zdecydował się zawieźć dokumenty do Londynu. Umawiając się z
agentem obcego wywiadu nie umawiałby się przecież z nikim więcej i w innym miejscu.
Tymczasem Cadogan kupuje dwa bilety do teatru, towarzyszy narzeczonej i w połowie drogi
nagle znika.
— Wybieg — powiedział Lestrade, przysłuchujący się niecierpliwie rozmowie.
— Ale wybieg dosyć osobliwy. Oto moje zastrzeżenie numer jeden. Numer dwa: załóż-
my, że przyjechał do Londynu i spotyka się z agentem. Papiery musi zwrócić skoro świt, w
przeciwnym razie odkryją, że ich brak. Wziął dziesięć. Lecz w kieszeni znaleziono tylko sie-
dem. Co się stało z trzema dokumentami? Na pewno nie oddał ich z własnej nieprzymuszonej
woli. Poza tym, gdzie jest nagroda za zdradę? W kieszeni Cadogana można się było spodzie-
wać pokaźnej sumy.
— Ja nie mam żadnych wątpliwości, dla mnie sprawa jest jasna — powiedział Lestrade.
— Cadogan wziął papiery, aby je sprzedać. Spotyka się z agentem. Nie mogą porozumieć się
co do ceny. Cadogan udaje się do domu, ale agent idzie za nim. W pociągu agent morduje
Cadogana, zabiera najważniejsze dokumenty, a zwłoki wyrzuca z przedziału. To jest odpo-
wiedź na wszystkie pytania.
— To dlaczego nie miał biletu?
— Bilet mógłby wskazać stację kolejową najbliższą domu agenta. Dlatego więc bilet z
kieszeni zabitego zniknął.
— Dobrze, Lestrade, bardzo dobrze — powiedział Holmes. — Twoja teoria trzyma się
kupy, ale jeśli odpowiada prawdzie — to sprawa jest zakończona. Z jednej strony — zdrajca
nie żyje. Z drugiej zaś — plany łodzi podwodnej Bruce-Partingtona i tak są już na konty-
nencie. Co my tu mamy do roboty?
— Działać, Sherlock, działać! — zawołał Mycroft, zrywając się na nogi. — Zdecydo-
wanie protestuję przeciwko takiemu wyjaśnieniu sprawy! Użyj wszystkich środków. Obejrzyj
miejsce zbrodni. Zobacz się z zainteresowanymi ludźmi. Zajrzyj pod podszewkę. W tej chwili
masz jedyną szansę przysłużenia się swojej ojczyźnie!
— Tak. Tak — powiedział Holmes wzruszając ramionami. — Idziemy, Watsonie. A ty,
Lestrade, mógłbyś nam ofiarować godzinę lub dwie? Zaczniemy śledztwo od wizyty na Alga-
te Station. Do widzenia, Mycroft. Przyślę ci przed wieczorem raport, ale ostrzegam z góry:
wiele się nie spodziewaj.
W godzinę później Holmes, ja i Lestrade staliśmy w tym miejscu, gdzie tory metro
wybiegają z tunelu: tuż przed Aldgate Station. Kierownictwo kolei podziemnej reprezentował
z kurtuazją starszy pan o zażywnej twarzy.
— Tutaj leżało ciało tego młodego człowieka — powiedział wskazując miejsce jakieś
trzy stopy od nawierzchni. — Ciało nie mogło spaść z góry, bo jak widzicie, wzdłuż torów idą
szczytowe ściany domów, bez okien. Dlatego też ciało mogło pochodzić tylko z pociągu, zaś
pociąg — o ile można stwierdzić — musiał przejść w poniedziałek około północy.
— Czy szukano w wagonach jakichś śladów walki?
— Nie ma śladów walki, nie znaleziono również biletu.
— Czy nie zawiadomiono o tym, że któreś drzwi wagonu były otwarte?
— Nie było takiego raportu.
— Dziś rano otrzymaliśmy nowe dowody — powiedział Lestrade. — Pasażer przeje-
żdżający przez Aldgate w poniedziałek wieczór oświadczył, iż nim pociąg dojechał do stacji,
słyszał stuk, jak gdyby ktoś wypadł z pociągu. Niczego nie widział, ponieważ była gęsta
mgła. Nie zawiadomił o tym jednak od razu. Ale, cóż to się dzieje z panem Holmesem?
Mój przyjaciel stał z wyrazem napięcia na twarzy i patrzył na nawierzchnię torów
wybiegających łukiem z tunelu. Aldgate jest stacją węzłową pokrytą siecią rozjazdów. Łap-
czywe i zaciekawione spojrzenie Holmesa skierowane było właśnie na krzyżownice torów;
dobrze znałem to charakterystyczne ściągnięcie warg, napięte nozdrza i zmarszczone krzacza-
ste brwi.
— Rozjazdy, rozjazdy... — szepnął Holmes.
— Więc co? Co pan ma na myśli?
— Myślę, że na tej linii nie ma wielkiej ilości rozjazdów?
— Nie, niewiele.
— I ten zakręt... Rozjazdy i zakręt... Na Jowisza, gdyby tylko tak było...!
— Co takiego, panie Holmes? Czy znalazł pan punkt zaczepienia?
— Nie. Nasunęła mi się tylko pewna myśl. Wskazówka, nic więcej. Ale sprawa przy-
biera coraz bardziej interesujący obrót. Nadzwyczajne, nadzwyczajne... A jednak dlaczegoby
tak nie mogło być? Na torze nie widzę śladów krwi...
— Prawie ich nie było.
— Jednak rana była spora?
— Tak, zmiażdżona kość. Nie stwierdzono jednak dużych obrażeń zewnętrznych.
— Należało oczekiwać sporego krwawienia. Czy mógłbym obejrzeć pociąg, w którym
jechał ów pasażer słyszący we mgle łomot upadającego ciała?
— Obawiam się, że nie, panie Holmes. Zestaw wagonów został już zmieniony.
— Zapewniam pana, panie Holmes, iż każdy wagon był pieczołowicie zbadany. Sam
tego dopilnowałem.
Największą słabością mojego przyjaciela była niecierpliwość wobec inteligencji mniej
bystrej niż jego własna.
— Być może — powiedział odwracając się. — Zresztą nie chodziło mi o zbadanie
wagonów. To byłoby wszystko, Watsonie. Nie będziemy pana dalej trudzić, panie Lestrade.
Myślę, że śledztwo zaprowadzi nas teraz do Woolwich.
Na stacji London Bridge Holmes napisał depeszę do brata, którą mi wręczył do nadania.
Brzmiała następująco:
„Widzę w ciemności promyk światła, ale może zgasnąć. Tymczasem przyślij mi gońca i
niech czeka na mój powrót na Baker Street. Przyślij mi również listę z adresami wszystkich
szpiegów obcych wywiadów oraz międzynarodowych agentów, o których wiadomo, że są w
Anglii. Sherlock”.
To powinno nam pomóc — powiedział, gdyśmy zajęli miejsca w pociągu do Woolwich.
— Mamy dług wdzięczności wobec Mycrofta, iż wprowadził nas w całkiem interesującą
sprawę.
Ożywiona twarz Holmesa nadal wyrażała stan wyjątkowego napięcia i zdradzała mi, że
mój przyjaciel odkrył nowe i obiecujące przesłanki, które skierowały jego myśli na inne tory.
Przyjrzyjcie się myśliwskiemu wyżłowi, biegającemu po psiarni z opadłymi uszami, a potem
porównajcie go, gdy zwietrzy trop: napięte mięśnie i błyszczące oczy. Oto zmiana, jaka zaszła
w moim przyjacielu. Jeszcze przed kilkoma godzinami w popielatym szlafroku, pełen rezy-
gnacji obijał się niby zwierz po klatce. Teraz był zupełnie innym człowiekiem.
— Znakomite fakty! — powiedział Holmes. — Co za tępak ze mnie, że od razu tego nie
spostrzegłem!
— A ja niczego dotąd nie widzę.
— Oczywiście, ja też nie widzę wyraźnego ani ostatecznego rozwiązania. Mam jednak
pewną myśl, która może nas daleko zaprowadzić. Ten człowiek spotkał śmierć w zupełnie
innym miejscu, a jego ciało przebywało na dachu wagonu.
— Na dachu wagonu?!
— Dziwne, prawda? Weź tylko pod uwagę fakty: czy to tylko zbieg okoliczności, że
ciało znaleziono właśnie w tym miejscu, gdzie pociąg kołysze się na łuku rozjazdów? Czy to
nie jest akurat ten punkt, w którym możemy się spodziewać, że znajdujący się na dachu roz-
kołysanego pociągu przedmiot tu właśnie spadnie? Na przedmioty znajdujące się wewnątrz
pociągu wstrząs na rozjazdach nie miałby żadnego wpływu. Więc ciało albo spadło z dachu,
albo jest to tylko zbieg okoliczności. Jednakże weź pod uwagę zagadnienie śladów krwi.
Oczywiście, nie mogło być śladów krwi na torach, skoro ciało krwawiło gdzie indziej. Każdy
z tych faktów daje wiele do myślenia. Kumulując je nabierają wagi.
— Dochodzi jeszcze sprawa biletu — zawołałem.
— Oczywiście. Nie potrafiliśmy wyjaśnić braku biletu. A w ten sposób można to wytłu-
maczyć. Wszystko się zazębia.
— Przyjąwszy, że jest tak a nie inaczej pozostajemy jeszcze daleko od wyjaśnienia
tajemnicy śmierci Cadogana Westa. Powiedziałbym nawet, że tajemnica staje się głębsza.
— Możliwe — powiedział Holmes — bardzo możliwe.
Mój przyjaciel zapadł w milczącą zadumę trwającą dopóty, dopóki leniwy pociąg nie
wtoczył się na stację w Woolwich. Tu Holmes wezwał pojazd, po czym z kieszeni wydobył
kartkę Mycrofta.
— Mamy sporą listę odwiedzin na dzisiejsze popołudnie — powiedział. — Wydaje mi
się, że w pierwszym rzędzie powinniśmy złożyć wizytę Sir James Walterowi.
Sławny dygnitarz zajmował wspaniałą willę otoczoną trawnikami ciągnącymi się aż do
samych brzegów Tamizy. Gdy podeszliśmy do willi, przez wibrującą mgłę przedarł się
wodnisty, cienki promyk słońca. Drzwi otworzył lokaj.
— Panowie do Sir Jamesa? — zapytał z powagą. — Sir James zmarł dziś rano.
— Boże! — zawołał zdumiony Holmes — jak to się stało?
— Może panowie raczą wejść i zobaczą się z bratem Sir Jamesa, panem pułkownikiem
Valentine?
— Tak. Uważam, że to jest nawet bardzo wskazane.
Wprowadzono nas do mrocznego salonu, a w chwilę później zjawił się bardzo wysoki i
przystojny mężczyzna, około pięćdziesiątki, z jasną brodą: młodszy brat zmarłego naukowca.
Dzikie spojrzenie, zmierzwione włosy i płonące policzki pułkownika Valentine świadczyły o
nagłości ciosu, jaki spadł na domostwo. O wypadku mówił prawie niezrozumiale i chaoty-
cznie.
— Przyczyną śmierci był ten straszny skandal — powiedział. — Mój brat, Sir James,
był niezwykle honorowym człowiekiem i nie mógł przeżyć tej afery. Złamała mu serce. Tak
dumny był zawsze ze sprawności swego departamentu, że ten cios go zdruzgotał.
Mieliśmy nadzieję, że Sir James da nam jakieś wskazówki pozwalające wyświetlić tę
sprawę.
— Zapewniam panów, że dla niego to wszystko było taką samą zagadką jak dla panów i
dla nas wszystkich. Co wiedział — przekazał policji. Oczywiście nie miał wątpliwości, że
winny był Cadogan West. Reszta była dlań wielką niewiadomą i nie mieściła się w jego
pojęciach.
— Czy pan mógłby rzucić jakiś nowy snop światła na sprawę?
— Nie wiem nic więcej niż to, co czytałem i słyszałem. Nie chciałbym okazać się nie-
grzeczny, ale rozumie pan, panie Holmes, jesteśmy wstrząśnięci i chciałbym pana prosić,
abyśmy mogli szybko skończyć naszą rozmowę.
— Rzeczywiście, wydarzenia przyjęły niespodziewany obrót — powiedział mój przyja-
ciel, gdy wróciliśmy do powozu. — Ciekawe tylko, czy umarł śmiercią naturalną, czy też
biedak popełnił samobójstwo. A jeśli to drugie? Wyrzuty sumienia wobec źle spełnianych
obowiązków? Rozstrzygnięcie tej kwestii musimy zostawić przyszłości. Teraz zajmiemy się
Cadoganem West.
Mały, ale dobrze utrzymany domek na przedmieściach Woolwich zajmowała osamo-
tniona matka. Starsza pani była tak ogłuszona rozpaczą, iż w niczym nie mogła nam pomóc.
Wraz z nią zastaliśmy młodą niewiastę o pobladłej twarzy. Przedstawiła nam się jako panna
Violet Westbury, narzeczona zabitego. Była ostatnią osobą, która widziała żywego Cadogana
w ów fatalny wieczór.
— Nic nie rozumiem, panie Holmes — powiedziała. — Od momentu kiedy dowiedzia-
łam się o wypadku, nie zmrużyłam oka; dzień i noc myślę, myślę, myślę i nie wiem, gdzie jest
prawda. Nie było bardziej patriotycznego, prostolinijnego i rycerskiego człowieka na świecie
niż Artur. Prędzej dałby sobie ręki uciąć niż zdradzić powierzoną mu tajemnicę państwową.
Dla tych, którzy go znali, to wszystko jest absurdalne, niemożliwe i niedorzeczne...
— A fakty, panno Westbury?
— Tak, tak... Przyznaję, ale nie potrafię ich wytłumaczyć.
— Czy Artur Cadogan West potrzebował pieniędzy?
— Nie. Pensję miał dużą i był nie wymagający. Zaoszczędził nawet paręset funtów, bo
na Nowy Rok mieliśmy się pobrać.
— Nie spostrzegła pani jakichś oznak niepokoju? Panno Westbury, prosimy, aby pani
była z nami zupełnie szczera.
Spostrzegawcze oko mojego przyjaciela zanotowało jakąś zmianę w zachowaniu roz-
mówczyni. Zarumieniła się i zawahała.
— Tak. Czułam, że go coś dręczy — powiedziała wreszcie.
— Dawno?
— Jakiś tydzień temu. Był przygnębiony i zmartwiony. Raz przycisnęłam go do muru i
przyznał, że jest coś co dotyczy jego służbowych spraw. „Zbyt poważne, aby zwierzyć się
nawet tobie” — powiedział i już niczego więcej z niego nie wydobyłam.
Holmes spoważniał.
— Proszę mówić dalej. Niech pani mówi dalej, choćby to miało świadczyć przeciwko
niemu. Nie wiadomo dokąd to nas zaprowadzi.
— Niestety, nie mam już nic więcej do powiedzenia. Raz czy dwa spostrzegłam, że
Artur jest gotów coś wyznać. Pewnego wieczoru mówił o znaczeniu tej tajemnicy i przypo-
minam sobie, że powiedział, iż szpiedzy zapłaciliby bardzo dużo, aby ją posiąść.
Twarz mojego przyjaciela spoważniała jeszcze bardziej.
— Czy jeszcze coś?
— Powiedział, że zaniedbaliśmy pewne sprawy i że zdrajcy byłoby nader łatwo zdobyć
plany.
— Dawno poczynił te uwagi?
— Nie tak dawno...
— Teraz, panno Westbury, może opowie nam pani, jak to było w ten ostatni wieczór.
— Mieliśmy iść do teatru. Była gęsta mgła, więc nie można było jechać żadnym pojaz-
dem. Poszliśmy więc pieszo, a droga wypadła nam akurat koło biura Artura. Nagle Artur
zniknął mi we mgle.
— Bez jednego słowa?
— Coś tam krzyknął, ale nie zrozumiałam. Czekałam, ale on nie wrócił. Wtedy zabra-
łam się do domu. Następnego dnia, zaraz po otwarciu biura przyszli pytać o Artura. Około
dwunastej w południe usłyszeliśmy tę straszną wiadomość. Ach, panie Holmes. Gdyby pan
mógł uratować jego honor. To tyle dla niego znaczyło!
Holmes smutnie potrząsnął głową.
— Chodźmy, Watsonie — powiedział — nie tędy droga. Następna stacja — biuro, skąd
zabrano dokumenty.
— Od początku widziałem sprawę Cadogana West na czarno, ale po naszych badaniach
widzę ją jeszcze czarniejszą — oświadczył, kiedy ruszyliśmy. — Motywem przestępstwa jest
jego ślub. Oczywiście potrzebował pieniędzy. Zamysł powstał dawniej, skoro o tym mówił.
Wspominając dziewczynie o planach uczynił ją nieomal współwinną zdrady. To wszystko jest
straszne.
— Ależ, Holmes. Nie jest tu bez znaczenia charakter chłopca. A poza tym, dlaczego
miałby zostawić dziewczynę na ulicy i pobiec, aby popełnić przestępstwo?
— Oczywiście, przyznaję, że istnieją zastrzeżenia. Muszą one jednak być tak mocne,
aby obalić groźne zarzuty.
Mr. Sidney Johnson spotkał nas w biurze i przyjął z szacunkiem, z jakim zazwyczaj
witano wizytówkę mojego przyjaciela. Był to człowiek w średnim wieku, suchy, szorstki, w
okularach, miał zapadłe policzki i pod wpływem nerwowego napięcia rozlatane ręce
— Bardzo źle, bardzo źle, panie Holmes. Słyszał pan o śmierci szefa?
— Wracamy właśnie z jego domu.
— Biuro jest zdezorganizowane. Szef nie żyje, Cadogan West nie żyje, papiery skra-
dziono. I pomyśleć, że kiedyśmy zamykali drzwi w poniedziałek wieczorem, byliśmy takim
samym urzędem państwowym jak i inne. Boże, aż strach pomyśleć, że West zrobił taką rzecz.
— Czy pan jest przekonany o jego winie?
— Nie widzę innego wytłumaczenia. A jednak wierzyłbym mu tak jak sobie samemu.
— O której godzinie zamknięto biuro w poniedziałek?
— O piątej.
— Pan zamykał biuro?
— Zawsze wychodzę ostatni.
— Gdzie były wtedy plany?
— W kasie. Sam je tam położyłem.
— Czy tego budynku pilnuje strażnik?
— Tak. Ale pilnuje również innych biur Arsenału. Jest to stary żołnierz, człowiek
godny zaufania. Niczego nie zauważył. Co prawda, była bardzo gęsta mgła.
— Powiedzmy, że Cadogan West chciałby wejść do gmachu po godzinach służbowych;
aby się dostać do dokumentów, musiałby mieć trzy klucze, prawda?
— Tak. Klucz do drzwi zewnętrznych, klucz do biura i klucz do kasy.
— Klucze ma Sir James Walter i pan?
— Ja nie mam kluczy do drzwi, tylko do kasy.
— Czy Sir James był bardzo pedantyczny?
— Tak, wydaje mi się, że był. Wiem, że jeśli chodzi o te trzy klucze, to trzymał je na
jednym kółku. Często je widziałem.
— A kółko z kluczami zawsze zabierał do Londynu, prawda?
— Tak mówił.
— A swojego klucza nigdy pan w biurze nie zostawiał?
— Nigdy.
— Wobec powyższego, jeśli winowajcą jest West, to musiał mieć duplikat kluczy. Przy
zwłokach jednak kluczy nie znaleziono. Jeszcze jedna sprawa: gdyby urzędnik z tego biura
chciał plany sprzedać, czy nie prościej by mu było zrobić kopie niż zabierać oryginały?
— Trzeba mieć sporo wiedzy technicznej, aby sporządzić czytelne kopie.
— Przypuszczam, że Sir James, pan i West taką wiedzę posiadaliście?
— Oczywiście, że tak, ale proszę pana, panie Holmes, aby mnie w te sprawy nie
mieszano. Po co mamy spekulować, skoro oryginały planów znaleziono przy Cadoganie?
— Widzi pan, to trochę dziwne, że West ryzykował kradzież, skoro z równym powo-
dzeniem mógł spokojnie sporządzić kopie.
— Przyznaję, że dziwne, ale jednak to zrobił.
— Każda rozmowa w tej sprawie ujawnia coś niejasnego. Dobrze. Teraz pójdźmy dalej.
Brakuje trzech dokumentów. O ile wiem, są to najważniejsze części planu łodzi podwodnej.
— Tak jest.
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że ten, kto ma te trzy dokumenty, a nie posiada
pozostałych siedmiu, mógłby zbudować łódź podwodną typu Bruce-Partingtona?
— W tym sensie złożyłem raport w Admiralicji. Dzisiaj jednak ponownie przejrzałem
rysunki i nie jestem tego pewien. Na jednym z rysunków, który został zwrócony, znajdują się
podwójne tłoki z automatycznymi zaworami. Tak długo, dopóki obcy nie dokonają tego wy-
nalazku, nie będą mogli zbudować okrętu podwodnego. Oczywiście, mogą szybko pokonać
trudności.
— Ale najważniejsze są te trzy brakujące rysunki?
— Niewątpliwie.
— Obecnie, rzecz jasna za pańską zgodą, chciałbym przejść się po terenie. Nie mam w
tej chwili do pana innych spraw.
Holmes obejrzał zamek kasy, drzwi wiodące do pokoju i w końcu żelazne żaluzje w
oknach. Jego zainteresowanie wzmogło się dopiero wtedy, kiedyśmy znaleźli się przed
domem na trawniku. Pod oknem rósł krzew wawrzynu. Kilka gałązek nosiło ślady złamań.
Holmes obejrzał je przez lupę, po czym spojrzał na niewyraźne ślady na ziemi. Wreszcie
poprosił starszego referenta, aby zamknął żaluzje i pokazał mi, że żaluzje nie przylegają do
siebie, nie są szczelne, tak że ktoś stojący na podwórku mógłby obserwować co się dzieje w
pokoju.
— Te trzy dni spóźnienia zatarły jednak ślady. Mogą coś znaczyć albo i nic. Tak,
Watsonie, wydaje mi się, że Woolwich w niczym nam już więcej nie pomoże. Zebraliśmy
tutaj mały plon. Zobaczmy, czy nie uda nam się zebrać więcej w Londynie.
A jednak do naszych zbiorów dorzuciliśmy jeszcze jeden snopek. Kasjer ze stacji w
Woolwich, znający Cadogana West z widzenia, z całą pewnością twierdził, iż widział go w
ten krytyczny poniedziałek. Według informacji kasjera, Cadogan odjechał o 8.15 londyńskim
pociągiem do London Bridge. Był sam i wykupił jeden bilet trzeciej klasy. Kasjera uderzyło
zdenerwowanie i niepokój Cadogana. Był tak roztrzęsiony, mówił kasjer, iż nie potrafił
zebrać reszty, i on, kasjer, musiał mu pomóc. Badając rozkład jazdy doszliśmy do wniosku, iż
pociąg o 8.15 był jedynym, jaki mógł złapać Cadogan West opuściwszy o 7.30 swoją narze-
czoną.
— Odtwórzmy bieg wypadków, Watsonie — powiedział Holmes po półgodzinnym
milczeniu. — Nie przypominam sobie, abyśmy w naszych wspólnych dochodzeniach spotkali
się z tak trudną sprawą. Każdy krok naprzód przysparza nam nowe przeszkody do pokonania.
A jednak zrobiliśmy już znaczny potęp.
—Wynik naszych rozmów w Woolwich jeszcze bardziej obciążył Cadogana West.
Ślady pod oknem mogłyby się przyczynić do polepszenia opinii o Cadoganie. Bo załóżmy: do
Cadogana zgłosił się agent obcego wywiadu. Zgodnie z umową Cadoganowi nie wolno było
pisnąć słowa, lecz świadomość dokonanej zdrady doprowadziła go do takich myśli, jakie
przekazał narzeczonej. Bardzo dobrze. Idźmy dalej: udając się z narzeczoną do teatru spo-
strzega we mgle tego samego agenta, który zmierza w kierunku urzędu. Cadogan był pory-
wczy i szybki w decyzjach. Poczucie obowiązku okazało się silniejsze. Poszedł za człowie-
kiem, zbliżył się do okna i zobaczył jak tamten rabuje dokumenty. Rusza więc w trop za zło-
dziejem. W ten sposób usuwamy zastrzeżenie, iż nie zabierano by oryginałów, skoro można
sporządzić kopie. Obcy musiał wziąć oryginały. Do tego miejsca wszystko się zgadza.
— Co dalej?
— Po tym niestety są niejasności. Można sobie wyobrazić, iż pierwszym działaniem
młodego Cadogana West powinno być wszczęcie alarmu i schwytanie nędznika. Dlaczego
tego nie zrobił? A może dokumenty zabrał jego osobisty przełożony? Taka sytuacja tłumaczy-
łaby zachowanie Cadogana. Albo też szef Cadogana umknął, zaś West ruszył natychmiast do
Londynu, aby go zaskoczyć w mieszkaniu? Oczywiście, zakładając, że West wiedział, gdzie
szef mieszka. Musiało go to wszystko dotknąć do żywego, skoro zostawił we mgle dziewczy-
nę nie próbując się z nią nawet skomunikować. Tu urywa się nasz trop i powstaje duża
przepaść pomiędzy dwoma hipotezami a zwłokami Cadogana leżącymi na dachu miejskiego
pociągu z siedmioma dokumentami w kieszeni. Instynkt jednak podpowiada mi, że teraz
trzeba zacząć z drugiego końca. Jeśli Mycroft przygotował nam listę z adresami — być może
zdołamy wyłuskać szpiega i ruszyć dwoma tropami zamiast jednym.
I rzeczywiście, na Baker Street oczekiwał nas krótki list, dostarczony przez specjalnego
urzędnika.
Holmes zerknął na pismo i wręczył je mnie.
„Jest tu wiele śmiecia, a niewielu takich, którzy zajmują się grubszymi sprawami. Pod
uwagę można wziąć jedynie następujące osoby: Adolf Meyer, 13 Great George Street, West-
minster; Louis La Rothiere, Campden Mansions, Notting Hill; Hugo Oberstein, 13 Caulfield
Gardens Kensington. Ten ostatni — jak nam wiadomo — był w poniedziałek w mieście, a
obecnie zanotowano, iż opuścił Londyn. Cieszę się, iż ujrzałeś promyk. Gabinet z dużym nie-
pokojem oczekuje twojego ostatecznego raportu. Z najwyższej siedziby nadeszły listy pona-
glające. Cała siła Państwa, jeśli będziesz potrzebował, stoi za tobą. Mycroft.”
— Obawiam się — uśmiechnął się Holmes — że „ni szlachecki stan, ani sam król pan,
w tej sprawie nic nie pomogą nam”. Holmes rozpostarł dużą mapę Londynu i pochylił się nad
nią. — Tak, tak, nareszcie sprawy przyjmują dobry obrót — powiedział z satysfakcją. —
Wierzę głęboko, Watsonie, że powiedzie się nam mimo wszystko — klepnął mnie w plecy z
nagłym wybuchem śmiechu. — Teraz wychodzę. Na zwiady. Ale bez mojego biografa i
wiernego towarzysza nie podejmę niczego poważnego. Zastań tu, a z pewnością zobaczysz
mnie za godzinę lub dwie. Jeśli czas będzie ci się dłużył, weź pióro, papier i zaczynaj opo-
wieść o tym jak uratowaliśmy królestwo.
Pogoda Holmesa udzieliła się i mnie. Wiedziałem, że bez istotnych powodów do rado-
ści nie odstąpiłby nigdy od surowego sposobu bycia. Jednak pełen niepokoju czekałem na
powrót Holmesa przez ten długi listopadowy wieczór. Wreszcie, tuż przed dziewiątą, zjawił
się goniec z pismem:
„Spożywam obiad w restauracji Goldoniego, Gloucester Road, Kensington. Przybądź
natychmiast. Przynieś latarkę, łom, dłuto i pistolet. S. H.”
Nie ma co, piękne wyposażenie dla szanującego się obywatela kroczącego ciemnymi i
zamglonymi ulicami! Ułożyłem wszystko w kieszeniach płaszcza i pojechałem pod wskazany
adres.
Mój przyjaciel siedział przy stoliku, obok wejścia do barwnej, włoskiej restauracji.
— Jadłeś coś? Napij się ze mną kawy i curacao. Spróbuj cygaro wyrobu gospodarza.
Nie jest tak trujące jak się można spodziewać. Narzędzia masz?
— Są w płaszczu.
— Świetnie. Pozwól, iż krótko opowiem ci, czego dokonałem, oraz dam wskazówki, co
trzeba robić dalej. Rozumiesz już chyba, że ciało młodego człowieka zostało położone na
dachu wagonu. Zrozumiałem to w momencie, gdy ustaliłem, iż ciało spadło z dachu, a nie
wypadło z wagonu.
— A może zostało zrzucone z mostu?
— To wykluczone. Jeśli dobrze obejrzysz dachy wagonów, zobaczysz, że są lekko wy-
pukłe i że nie mają balustradki. Wobec powyższego możemy z pewnością twierdzić, iż młody
Cadogan West został na dachu położony.
— Ale w jaki sposób?
— Na to musieliśmy odpowiedzieć. Jest tylko jeden możliwy sposób. Jak ci wiadomo,
kolejka podziemna w kilku punktach na West End przebiega odkrytą przestrzenią. Przypo-
mniało mi się, że kiedy jechałem kolejką, nad głową widziałem okna domów. Teraz załóżmy,
że pociąg zatrzymuje się pod takimi oknami. Czy byłoby trudno ułożyć ciało na dachu?
— Wielce nieprawdopodobne.
— Musimy przyjąć stary aksjomat: skoro wszystkie inne możliwości zawodzą, cokol-
wiek pozostaje, wszystko jedno jak bardzo nieprawdopodobne, musi być prawdziwe. W tym
wypadku zawiodły wszystkie inne możliwości. Kiedy doszedłem do tego, że główny agent
wywiadu, który właśnie opuścił Londyn, mieszka w jednym z domów graniczących z metrem,
byłem tak zadowolony, iż nawet ciebie zdumiała moja nagła beztroska.
— Ach, to było to?
— Tak. Właśnie o to chodziło. Moim celem stał się Mr. Oberstein z Caulfield Gardens
13. Dochodzenie rozpocząłem od stacji Gloucester Road, skąd usłużny urzędnik kolejowy
przeszedł się ze mną wzdłuż torów. Dzięki przechadzce stwierdziłem, że okna w szczytowych
ścianach domów Caulfield Gardens wychodzą na tory, z którymi krzyżuje się linia kolei nor-
malnej. Wobec powyższego pociągi metra zatrzymują się często na kilka minut właśnie pod
oknami domów, aby przepuścić pociąg dalekobieżny.
— Znakomicie, Holmes! Mamy sprawę w ręku.
— Jeszcze nie, jeszcze nie, Watsonie. Posunęliśmy się wprawdzie naprzód, ale cel jest
jeszcze daleko. Obejrzawszy tyły Caulfield Gardens zwiedziłem domy od frontu i stwierdzi-
łem, że ptaszek rzeczywiście wyfrunął. Jest to dość spory dom i o ile mogłem się zoriento-
wać, pokoje na górnych piętrach stoją puste. Oberstein mieszkał wraz ze służącym, który był
prawdopodobnie zaufanym współpracownikiem. Musimy jednak pamiętać, że Oberstein wy-
jechał na kontynent bynajmniej nie z zamiarem ucieczki, lecz celem przekazania zdobyczy;
nie miał powodu bać się nakazu aresztowania, a myśl o tym, iż ktoś nieproszony odwiedzi go
pod nieobecność gospodarza nie przyszła mu nawet do głowy. A to jest dokładnie to, co ma-
my zamiar zrobić.
— Czy nie lepiej uzyskać legalny nakaz rewizji?
— Na takich dowodach?
— A co właściwie mamy zamiar uzyskać?
— Czy wiesz, jakie ciekawe rzeczy możemy znaleźć w korespondencji Obersteina?
— To mi się nie podoba, Holmes.
— Mój drogi, ty będziesz czuwał na ulicy. Przestępstwem zajmę się ja. Nie bądźmy
drobiazgowi. Pomyśl o piśmie Mycrofta, o Admiralicji, o gabinecie, o tej wysoko postawionej
osobie czekającej na wiadomość. Jesteśmy zobowiązani, żeby tak postąpić.
Podniosłem się w odpowiedzi.
— Masz rację, Holmes. Jesteśmy zobowiązani.
Holmes poderwał się i uścisnął mi dłoń.
— Wiedziałem, że w ostateczności nie wycofasz się — powiedział. Przez moment
ujrzałem w jego oczach coś, co było bliskie czułości. W sekundę później był jak zwykle
władczy i rzeczowy.
— Mamy przed sobą co najmniej pół mili drogi, ale nie ma się co spieszyć. Przejdźmy
się — powiedział. — Błagam cię, tylko nie upuść instrumentów. Gdyby cię aresztowano,
wytworzyłaby się nader skomplikowana sytuacja.
Caulfield Gardens składa się z nieciekawych domów o fasadach wypełnionych kolu-
mnami i portykami, znakomitych produktów z pierwszej połowy epoki wiktoriańskiej na
londyńskim West End. W najbliższym domu musiała odbywać się jakaś zabawa dziecięca,
bowiem słychać było gwar młodych głosów, a wśród nocy pobrzękiwało pianino. Na ulicach
wciąż wisiała mgła i okrywała nas przyjaznym płaszczem. Holmes zapalił „ślepą lampę” i
oświetlił masywne drzwi.
— Twardy orzech — powiedział. — Nie tylko zamknięte na klucz, ale i zaryglowane.
Łatwiej pójdzie nam przez piwnicę. Gdyby się zjawił jakiś gorliwy policjant, można się skryć
w bramie. Podaj mi rękę, Watsonie. Potem pomogę tobie.
W sekundę później byliśmy we wnęce piwnicznej. Zaledwie zniknęliśmy w cieniu,
usłyszeliśmy we mgle, tuż nad nami, kroki policjanta. Kiedy miękkie stąpanie ucichło,
Holmes zabrał się do roboty przy zewnętrznych drzwiach. Widziałem jak kucnął i wyprężył
się, aż w pewnej chwili drzwi odskoczyły z wielkim trzaskiem. Wskoczyliśmy w ciemny
korytarz zamykając drzwi za sobą. Holmes prowadził mnie po krętych, nagich stopniach.
Mała plama żółtego światła legła na niskim oknie.
— To tu, Watsonie, chyba to okno — powiedział i otworzył je. Potem dał się słyszeć
niski i przenikliwy szum, który powoli rósł, aż przeszedł w głośny grzmot przelatującego w
ciemnościach pociągu. Holmes przesunął lampę wzdłuż parapetu. Leżała tu gruba warstwa
sadzy z przechodzących lokomotyw, lecz czarna powierzchnia była miejscami zamazana i
wytarta.
— Można dojrzeć, gdzie położyli ciało. Hola! Watsonie, a cóż to takiego? Bez wątpie-
nia — oto ślad krwi! — pokazał nikłą plamę na framudze okna. — Krew jest także na płycie
stopnia, popatrz. A zatem obraz jest pełny. Poczekamy aż przystanie tu pociąg.
Nie czekaliśmy długo. Następny pociąg wypadł z łoskotem z tunelu, zwolnił i z piskiem
hamulców zatrzymał się tuż pod nami. Od parapetu okna do dachu wagonu nie było nawet
czterech stóp. Holmes cicho zamknął okno.
— Dotąd jesteśmy rozgrzeszeni — powiedział. — Co o tym sądzisz, Watsonie?
— Genialne! Nigdy nie udało ci się tak szybko wpaść na trop.
—Nie zgadzam się z tobą. Od momentu wykoncypowania, że ciało znajdowało się na
dachu, co nie było rzeczą zawiłą, wszystko pozostałe jest tylko następstwem tamtego. Gdyby
w tej aferze nie chodziło o tak poważne sprawy, do tego miejsca rzecz byłaby prosta. Przed
nami jednak są jeszcze duże trudności. Możliwe, że znajdziemy tu coś, co będzie nam pomo-
cne.
Kuchennymi schodami dostaliśmy się na górę, do pokojów na pierwszym piętrze. Pier-
wszy pokój, surowo umeblowana jadalnia, nie zawierał niczego ciekawego. Drugi, sypialnia,
też nic. Ostatni pokój wydał się nam bardziej obiecujący i mój przyjaciel zabrał się do syste-
matycznej rewizji. Zawalona książkami i gazetami komnata najwidoczniej służyła za gabinet.
Holmes szybko, ale metodycznie przerzucał zawartość szuflad i szaf. Twarz Holmesa wyraża-
ła dezaprobatę. Następna godzina również nie przyniosła spodziewanych rezultatów.
— Chytry lis, zatarł ślady — powiedział Holmes. — Nie zostawił nic takiego, co mo-
głoby go zdemaskować. Kompromitująca korespondencja najwidoczniej uległa zniszczeniu
albo została usunięta. Tu jednak leży nasza ostatnia szansa.
Na biurku stała mała blaszana skarbonka. Holmes dłutkiem podważył zamek. Wewnątrz
spoczywało kilka zwitków papieru pokrytych zestawieniami i cyframi, lecz bez słowa wyja-
śnienia czego dotyczą. Jedynie powtarzające się określenia: „ciśnienie wody” i „ciśnienie na
cal kwadratowy” mogłyby wskazywać na jakiś związek cyfr z łodzią podwodną. Holmes nie-
cierpliwie odrzucił zwitki na bok. Pozostała jeszcze koperta zawierająca wycinki gazetowe.
Holmes wytrząsnął wycinki na stół i po jego łapczywym spojrzeniu zrozumiałem, iż nadzieje
nabrały rumieńców.
— Cóż to takiego, Watsonie? No? Co to takiego? Inseraty z działu ogłoszeń. Sądząc z
gatunku papieru i rodzaju czcionki powiedziałbym, że wycinki pochodzą z Daily Telegraph, z
rubryki „Różne”. Prawa szpalta od góry. Nie ma daty, ale można je ułożyć. Ten wycinek musi
być pierwszy:
„Wiadomości oczekiwałem wcześniej. Warunki przyjęto. Napisz, szerzej na adres
wskazany w karcie. PIERROT”.
— Następnie mamy:
„Zbyt skomplikowane, aby opisać. Muszę mieć pełny raport. Rzecz czeka na ciebie,
wystarczy dostarczyć materiał PIERROT”.
— I dalszy:
„Sprawa pili. Muszę wycofać ofertę, jeśli umowa nie będzie zrealizowana. Termin
spotkania wyznacz listownie. Potwierdzę ogłoszeniem. PIERROT”.
— I ostatni:
„Poniedziałek wieczór po dziewiątej. Pukać dwa razy. Tylko my. Nie bądź podejrzliwy.
Wypłata gotówką po dostarczeniu materiału. PIERROT”.
— A więc, Watsonie, mamy pełny obraz sprawy. Gdybyśmy tylko znali odbiorcę! —
Holmes zamyślił i zastukał palcami po stole. Wreszcie zerwał się na równe nogi.
— A jednak! Możliwe, że to wcale nie będzie takie trudne. Tutaj nie ma nic więcej do
roboty, Watsonie. Sądzę, że teraz możemy pojechać do redakcji Daily Telegraph i pomyślnie
zakończyć dzień pracy.
* * *
Następnego dnia, po śniadaniu, na umówione spotkanie przyszli Mycroft, Holmes i
Lestrade. Sherlock Holmes opowiedział im o naszych wczorajszych poczynaniach. Funkcjo-
nariusz policji, gdy usłyszał o dokonanym włamaniu, pokiwał tylko głową.
—Niestety nam tego robić nie wolno — powiedział Lestrade. — Nic dziwnego, że ma
pan takie świetne wyniki. Ale pewnego dnia posunie się pan troszeczkę za daleko i wraz z
pańskim przyjacielem będziecie mieć kłopoty.
— Dla Anglii, domu ojczystego i sztuki, co, Watsonie? Męczennicy za sprawę narodu.
A co ty o tym myślisz, Mycroft?
— Świetnie, znakomicie, Sherlock! Do czego to jednak prowadzi?
Holmes wziął ze stołu Daily Telegraph.
— Widziałeś w dzisiejszym numerze ogłoszenie PIERROTA?
— Co, jeszcze jedno?
— Tak, czytaj:
„Dziś w nocy. Ta sama godzina. To samo miejsce. Pukać dwa razy. Wyjątkowo ważne.
Zagrożony. PIERROT”.
— Święty Jerzy! — zawołał Lestrade. — Jeśli odpowie, to go mamy.
— Tak też sobie pomyślałem, dając to ogłoszenie. Gdybyście panowie okazali mi
uprzejmość i pofatygowali się około ósmej wieczorem na Caulfield Gardens, możliwe, iż
zbliżymy się do rozwiązania zagadki.
* * *
Jedną z najwspanialszych cech charakteru Sherlocka Holmesa była umiejętność prze-
chodzenia od zajęć ważkich do drugorzędnych. Czynił tak zawsze, gdy dochodził do wniosku,
iż nie może dalej efektywnie pracować. Pamiętam, że tego dnia Holmes pogrążył się w pracy
nad monografią o menuetach polyfonicznych Lassusa. Ponieważ ja nie miałem takich umieję-
tności przestawiania się, w rezultacie dzień wlókł się w nieskończoność. Sprawa państwowej
wagi, wyczekiwanie najwyższych czynników, wreszcie charakter imprezy, którą mieliśmy
przedsięwziąć — to wszystko działało mi na nerwy. Odetchnąłem z ulgą, gdy po lekkiej kola-
cji ruszyliśmy na wyprawę. Zgodnie z umową, przed stacją Gloucester Road spotkaliśmy się z
Mycroftem i Lestrade. Wprawdzie drzwi do piwnicy w domu Obersteina stały jeszcze otwo-
rem, musiałem jednak otworzyć drzwi frontowe, bowiem Mycroft kategorycznie i z oburze-
niem odmówił przełażenia przez żelazną kratę piwnicznego włazu. O dziewiątej siedzieliśmy
już w gabinecie i cierpliwie oczekiwaliśmy naszego człowieka.
Minęła godzina, potem druga. Wybicie godziny jedenastej na kościelnej wieży wydało
nam się żałobną pieśnią naszych nadziei. Mycroft z Lestradem wiercili się niecierpliwie i co
pół minuty spoglądali na zegarki. Holmes siedział cicho i spokojnie, z wpółprzymkniętymi
powiekami, ale każdy jego zmysł czyhał w napięciu. Nagle podniósł głowę do góry.
— Idzie — powiedział.
Ledwie uchwytne skradanie się za drzwiami. Teraz powtórzyło się. Potem usłyszeliśmy
szuranie, a następnie dwa stuknięcia kołatką w drzwi. Holmes wstał dając nam znak, byśmy
pozostali na miejscach. Lampa gazowa była jedynym jasnym punktem w hallu Holmes otwo-
rzył drzwi i gdy ciemna postać prześliznęła się obok niego, zamknął i zaryglował drzwi do
mieszkania.
— Tędy — usłyszeliśmy głos Holmesa, a w chwilę potem ujrzeliśmy postać mężczy-
zny. Holmes szedł tuż za nim i kiedy mężczyzna z okrzykiem zaskoczenia i lęku odwrócił się,
Holmes chwycił go za kołnierz i wepchnął do pokoju. Nim nasz jeniec odzyskał równowagę,
Holmes zamknął drzwi do pokoju i oparł się o nie plecami. Mężczyzna spojrzał ze złością,
zatrząsł się i runął bez zmysłów na ziemię. Kapelusz z szerokim rondem spadł mu z głowy.
Szal okrywający twarz zsunął się i ujrzeliśmy długą jasną brodę i miękkie, ale przystojne rysy
pułkownika Valentina Waltera.
Holmes aż gwizdnął ze zdumienia.
— Tym razem, Watsonie, możesz mnie nazw osłem — powiedział. — Nie na tego
ptaszka polowałem.
— Kto to taki? — zapytał z zainteresowaniem Mycroft.
— Młodszy brat zmarłego szefa departamentu floty podwodnej Sir Jamesa Waltera.
Tak, tak, teraz widzę cały pasjans. Wraca do przytomności. Sądzę, iż najlepiej będzie, jeśli
przesłucham go osobiście.
Zanieśliśmy bezwładne ciało na sofę. Po czym nasz więzień usiadł, rozejrzał się z
przerażeniem na twarzy i otarł czoło ręką jak ktoś, kto nie wierzy swoim zmysłom.
— Co to ma znaczyć? — zapytał. — Przyszedłem aby odwiedzić pana Obersteina.
— Wszystko jest najzupełniej jasne, pułkowniku Walter — powiedział Holmes. —
Przechodzi wszelkie moje pojęcie, jak angielski dżentelmen mógł tak postąpić. Cała pańska
korespondencja z Obersteinem jest w naszym posiadaniu i wiemy, jakie stosunki łączyły
panów. Znane są nam również okoliczności związane ze śmiercią młodego Cadogana Westa.
Jeśli chce pan w naszych oczach zyskać odrobinę uznania radziłbym okazać skruchę i przy-
znać się do winy, ponieważ pozostało kilka niewyjaśnionych szczegółów o których możemy
się dowiedzieć tylko z pana ust,
Osobnik jęknął i ukrył twarz w dłoniach. Czekaliśmy, ale on milczał.
— Zapewniam pana — powiedział Holmes — najistotniejsze elementy afery są nam
dobrze znane. Wiemy, że potrzebował pan pieniędzy; że wziął pan odcisk kluczy, które były
w posiadaniu pańskiego brata, że nawiązał pan kontakt listowny z Obersteinem, który odpo-
wiadał na pana listy w formie ogłoszeń na łamach Daily Telegraph. Wiemy, że w poniedzia-
łek w nocy, w czasie mgły, był pan w urzędzie. Widział pana i śledził Cadogan West, który
prawdopodobnie miał już wcześniej swoje powody, aby pana podejrzewać. Zaobserwował
pańską kradzież, ale nie wszczął alarmu, ponieważ mógł przypuszczać, iż zabiera pan doku-
menty dla brata w Londynie. Jako dobry obywatel porzucił swoje osobiste sprawy i krok w
krok szedł za panem we mgle aż dotarł do tego domu. Tu usiłował interweniować i wtedy to
się stało, pułkowniku Walter, że do zdrady dodał pan jeszcze potworniejsze przestępstwo —
mord!
— Ja tego nie zrobiłem! Ja go nie zabiłem! Klnę się przed Bogiem, że tego nie zrobi-
łem! — zawołał zgnębiony więzień.
— Proszę nam powiedzieć: jak zginął Cadogan West nim położył go pan na dachu
kolejowego wagonu?
— Będę mówił. Przyrzekam, że będę mówił. Wszystko inne zrobiłem, przyznaję się.
Było tak, jak pan powiedział. Musiałem spłacić dług zaciągnięty na spekulacje giełdowe.
Strasznie potrzebowałem pieniędzy. Oberstein zaproponował mi pięć tysięcy funtów. Zrobi-
łem to, aby ratować się od ruiny. Ale jeśli chodzi o morderstwo, to jestem tak niewinny jak
pan.
— Wobec tego, jak to się stało?
— West podejrzewał mnie od dawna i śledził mnie tak jak pan to opisał. Nie zauważy-
łem tego do momentu przyjścia pod dom Obersteina. Była gęsta mgła na trzy jardy nie było
nic widać. Zapukałem trzykrotnie i drzwi otworzył Oberstein. Wtedy podbiegł ów młody
człowiek i zażądał wyjaśnienia, co mamy zamiar uczynić z dokumentami. Oberstein miał
krótką pałkę gumową, nosił ją zawsze przy sobie. Kiedy West wdarł się za nami do domu,
Oberstein uderzył go po głowie. Uderzenie było śmiertelne. Zmarł po pięciu minutach. Leżał
w hallu. Nie wiedzieliśmy co z nim zrobić. Wówczas Oberstein wpadł na pomysł z pociąga-
mi, które zatrzymywały się pod oknami domu. Najpierw jednak przejrzał dokumenty, które
mu przyniosłem. Powiedział, że trzy z nich są mu potrzebne i że musi je zatrzymać. — „Nie
może ich pan zatrzymać — powiedziałem. — Jeśli ich nie zwrócę, w Woolwich wybuchnie
straszliwa awantura”. — „Muszę je zatrzymać — oświadczył — są tak skomplikowane, iż jest
niemożliwością, abym w tak krótkim czasie sporządził kopie”.
— „Wobec tego muszą być zwrócone dziś wieczorem wszystkie” — powiedziałem.
Oberstein chwilę się zastanowił, a potem oświadczył, iż znalazł wyjście. — ,,Trzy zatrzy-
mam, pozostałe wpakujemy w kieszeń tego młodzieńca. Skoro tylko znajdą ciało całą sprawę
przypiszą jemu”. Nie widziałem innego lepszego wyjścia i postąpiliśmy wedle propozycji
Obersteina. Czatowaliśmy przy oknie pół godziny aż zatrzymał się pociąg. Mgła była tak
gęsta, iż nie było widać na krok. Nie mieliśmy więc żadnych przeszkód w opuszczeniu ciała
Westa na pociąg. Jeśli chodzi o mnie, to byłoby wszystko.
— A pański brat?
— Milczał, chociaż raz przyłapał mnie ze swoimi kluczami i przypuszczam, iż również
mnie podejrzewał. Wyczytałem to z jego oczu. Jak pan wie, wypadek go całkowicie załamał.
W pokoju zapanowało milczenie. Przerwał je dopiero Mycroft.
— Czy nie widzi pan dróg częściowej naprawy? Ulżyłby pan swojemu sumieniu i
możliwe, iż zmniejszyłby pan sobie karę.
— Cóż ja mogę naprawić?
— Gdzie jest Oberstein z dokumentami?
— Nie wiem.
— Czy nie podał panu adresu?
— Powiedział, że listy należy adresować na Hotel de Louvre w Paryżu.
— Wobec tego w pańskiej mocy leży możliwość naprawy — powiedział Sherlock
Holmes.
— Zrobię wszystko, co mogę. Nie żywię do niego sentymentu. Był przyczyną mojej
ruiny i upadku.
— Tu jest papier i pióro. Proszę siadać przy biurku i pisać, co panu podyktuję. Proszę
zaadresować kopertę na znany adres. Dobrze. A teraz list:
„Szanowny Panie.
W związku z naszą transakcją, niewątpliwie zauważył pan brak bardzo istotnego detalu.
Otóż posiadam kopię konieczną do kompletu. Zdobycie rysunku sprawiło mi dodatkowy
kłopot i wobec tego czuję się zmuszony prosić pana o przesłanie dodatkowo pięciuset funtów.
Nie chciałbym tego zawierzyć poczcie; przyjmę tylko złoto lub banknoty. Wybrałbym się do
pana za granicę, lecz w obecnym momencie mój wyjazd z kraju zwróciłby uwagę. W związku
z powyższym oczekuję pana w palarni Hotelu Charing Cross, w sobotę w południe. Proszę
pamiętać, iż przyjmę tylko banknoty brytyjskie lub złoto”.
— Dobrze. Byłbym wielce zdziwiony, gdyby to nie przyciągnęło naszego osobnika.
I przyjechał.
To, że Oberstein, usiłując osiągnąć cel swego życia, zjawił się w zastawionej nań pułap-
ce, a następnie został pochłonięty na piętnaście lat przez brytyjskie więzienie — przeszło już
do historii, do tych sekretnych dziejów narodu, które są bardziej tajemnicze i interesujące niż
te, które notują oficjalne kroniki. W walizach Obersteina znaleziono plany Bruce-Partington,
które zamierzał zlicytować w sferach morskich Europy.
Pułkownik Walter zmarł w więzieniu, w dwa lata po wyroku. Holmes natomiast wrócił
do chorałów polyfonicznych Lassusa. Fachowcy orzekli, iż holmesowska monografia chora-
łów stanowi ostatnie słowo w dziedzinie muzykologii. W parę tygodni później dowiedziałem
się przypadkowo, iż mój przyjaciel spędził dzień w pałacu królewskim w Windsor, skąd po-
wrócił z piękną szmaragdową spinką do krawatu. Kiedy go zapytałem, czy kupił ją, odparł, iż
spinka stanowi prezent od pewnej wysokiej a łaskawej damy, dla której miał zaszczyt spełnić
pewne polecenie. Nie dodał ani słowa więcej; jestem jednak pewny, iż mógłbym powiedzieć
jak brzmi świetne nazwisko owej damy. Nie wątpię, iż ta spinka na zawsze związała się w
pamięci Holmesa z tajemnicą planów Bruce-Partingtona.
Tłumaczyła Krystyna Cękalska
ALEKSANDER OLSZAKOWSKI
BŁ
ĘKITNY EKSPRES
MALOWNICZO położony peron dworca kolejowego Henday, w południowej Francji,
przepełniony był tłumem wzburzonych ludzi. Słychać było płacz, przekleństwa i złorzeczenia.
Gwar głosów ludzkich przerywały co chwila dzwonki alarmowe, gwizdki i ciężkie sapanie
lokomotyw poruszających się dostojnie i leniwie na bocznych torach. Główny tor był wolny i
lśnił szynami w jaskrawym słońcu. W oddali majaczyły potężne masywy górskie Pirenejów.
W przeciwnym kierunku tor ginął na zakręcie wśród pól i lasów. Przed dworcem na małym
placyku stały zbite w jedną lśniącą masę samochody i autobusy, motocykle i rowery. Nikt
jednak nie pilnował maszyn. Wszyscy znajdowali się na peronie.
Przez skłębiony tłum ludzi przedzierał się z trudem dyżurny ruchu, wołając:
— Panie naczelniku! Panie naczelniku!
— Jestem! odkrzyknął ktoś w oddali i naczelnik stacji wyłonił się z tłumu.
— Telefonują z Paryża, że wystartowały stamtąd cztery samoloty z ministrem kolei i
delegatami rodzin, których członkowie jadą „Błękitnym ekspresem”. Za kwadrans mają być u
nas na lotnisku.
— Proszę natychmiast wysłać na lotnisko samochody i autobusy!
— Tak jest, panie naczelniku! — krzyknął dyżurny salutując, po czym pobiegł ku
wyjściu. Tłum rozstąpił się przed nim i na chwilę zapanowało milczenie.
— Cóż pomoże minister kolei? — odezwał się ktoś z tłumu.
— Nie wiem — naczelnik stacji wzruszył ramionami. — Może powstał jakiś nowy plan
ratowania „Błękitnego ekspresu”?
— Jedyny ratunek polega na tym, żeby mu zabrakło paliwa. Wówczas stanie — rzekł
ktoś inny.
— Mieliśmy meldunki, że szybkość spada. Obecni wynosi 100 km na godzinę.
— Słaba pociecha. Z taką szybkością i pod takim ciężarem most w górach runie w prze-
paść.
— Zostały już wydane dyspozycje wzmocnienia mostu. Czterystu ludzi pracuje przy
nim, ale... — naczelnik umilkł patrząc z zasępioną twarzą na tłum obstępujący go dokoła, po
czym opuścił wzrok ku ziemi. — Szczerze mówiąc, nie mamy pewności, czy most wytrzyma.
Dotychczas dozwolona szybkość na moście nie przekraczała 20 km na godzinę.
Rozległy się okrzyki rozpaczy.
— Na miłość boską! Ratujcie! Tam jest moja córka! Ma szesnaście lat! — krzyczała
jakaś siwa kobieta.
— Zatrzymajcie ekspres! Tam są moje dzieci! — Wołała inna z płaczem.
— Uspokójcie się! — usiłował przekrzyczeć tłum naczelnik stacji. — Robimy wszy-
stko, aby ekspres zatrzymać.
Nagle podbiegł dyżurny ruchu.
— Panie naczelniku!
Tłum uciszył się.
— Nadeszły meldunki, że „Błękitny ekspres” przejechał stację Merney. Trzy osoby
usiłowały wyskoczyć...
— I...?
— Poniosły śmierć... — cicho dokończył dyżurny.
Tylko najbliżej stojący w tłumie słyszeli tę wiadomość. Zanim jednak zdążyli powtó-
rzyć ją innym, na peronie zjawiło się dwóch policjantów w pelerynkach.
— Panie naczelniku! — wołali — nadjechały auta z lotniska!
Naczelnik stacji ruszył ku wyjściu, ale w tym momencie wbiegł na peron wytwornie
ubrany mężczyzna, którego otaczała grupa ludzi. Był to minister kolei. Przybyli wtopili się w
tłum zajmujący cały peron dworca. Minister kiwnięciem głowy powitał salutującego nacze-
lnika i rzucił krótkie pytanie:
—Tor wolny?
— Wolny, panie ministrze.
— W jakiej odległości znajduje się most?
— Dwanaście kilometrów od nas.
Minister zwrócił się do towarzyszącego mu jakiegoś mężczyzny z teczką w ręku.
— I cóż pan na to, panie inżynierze?
— Odległość stanowczo za mała, panie ministrze — odparł zapytany po chwili namy-
słu.
— A więc?
— Gdyby „Błękitny ekspres” miał mniejszą szybkość, wtedy oliwa rozlana po szynach
z pewnością zatrzymałaby koła.
Minister rozejrzał się bezradnie.
— Panie inżynierze! Każda minuta decyduje o szansach uratowania pasażerów ekspre-
su. Należy wszystko zrobić bez względu na przewidywany rezultat.
— Moim obowiązkiem jest uprzedzić, że to nie zapobiegnie katastrofie na moście.
— Przeklęty most! Znikąd ratunku!
Słowa ministra podchwycił tłum. Zewsząd odezwały się okrzyki:
— Panie ministrze!
— Ratunku!
— Tam nasze dzieci!
— Matki!
— Żony!
Dyżurny ruchu wpadł w tłum wołając:
— Panie naczelniku! Nadeszły nowe meldunki!
Naczelnik podniósł rękę do góry.
— Cisza! Proszę państwa o spokój!
Tłum zamarł w oczekiwaniu. Dyżurny ruchu meldował :
— Telefonują, że „Błękitny ekspres” minął stacji Riosson. Podróżni wyrzucili na peron
kilkanaście walizek z garderobą i kosztownościami oraz paczkę listów.
Tłum wybuchnął wrzawą:
— To do nas listy!
— Ostatnie!
— Podać adresatów!
— Odczytać!
— Jeanette! Jeanette!
— Mamo! mamusiu!
Minister podniesionym głosem usiłował przekrzyczeć tłum.
— Proszę państwa! Chwilę spokoju! Jeżeli chcecie aby odczytane były listy, zachowaj-
cie ciszę. Panie naczelniku! Proszę zażądać, aby telefonicznie podano natychmiast treść li-
stów!
Tłum uciszył się. Naczelnik zniknął w drzwiach dyżurki stacyjnej. Jakaś kobieta za-
chwiała się i osunęli na ziemię. Dwóch obok stojących mężczyzn chwyciło ją na ręce i wynio-
sło z tłumu.
Tymczasem w drzwiach dyżurki stanął telefonista ze słuchawkami na uszach i mikrofo-
nem w ręku.
Zapanowała cisza, słychać było tylko słabe sapanie lokomotyw i oddalone gwizdki.
Telefonista przymknął oczy i zaczął powtarzać wyraźnym głosem:
„Madame Pauline Vautein. Najdroższa mamo! Wiemy od godziny, co nam grozi. Wszy-
scy naokoło mnie płaczą. Ja nie, bo tatuś jest przecież inżynierem na kolei i na pewno coś
obmyśli. A gdyby... coś nie udało się, to... pamiętaj, że cię bardzo kocham! Twoja Jeanette.”
„Madame Sophie Jardin. Maleństwo moje! Będę próbował w ostatniej chwili wysko-
czyć. Może się uda. W pociągu zrobiło się piekło. Jakiś oficer popełnił w moich oczach samo-
bójstwo. Nie wytrzymał nerwowo. Wszyscy wiemy o moście, który się zawali, kiedy nań
wjedziemy. To ludzi załamuje. Ja będę walczył do ostatka. Jak wtedy — pamiętasz? — w
obozie u Niemców. Bądź zdrowa i mężna. Twój mąż Paweł”.
Coś jakby jęk lub westchnienie przeleciało przez tłum i zamarło. W megafonach
stacyjnych nastała cisza, którą przerwał znowu głos telefonisty:
„Monsieur I,ouvet. Paris. Drogi Mój! Wyrzucam walizkę i kosztowności. Może uczciwe
ręce doręczą ci ten list i rzeczy. Mnie się już nie przydadzą. Jest ciężko w tym zamęcie i stra-
chu. Chciałabym, abyś był przy mnie, ale wolę, abyś żył. Nie boję się umrzeć, ale boję się
chwili, kiedy będziemy razem z pociągiem lecieć w przepaść. Most runie na pewno. Tak mó-
wią wszyscy. Konduktor naszego wagonu zamknął się w toalecie i śpiewa. Podobno zwario-
wał ze strachu. Ale ja się nie boję... tylko mi tak żal życia i ciebie. Kocham cię nade wszy-
stko. Twoja Małgorzata”.
Głos telefonisty dziwnie zachrypł. Coraz bardziej zamazywały się słowa.
„Monsieur Guillet. Henday. Tatusiu kochany! Będziemy przejeżdżać koło ciebie i
pociąg się nie zatrzyma, tylko pojedzie dalej na most i tam ma być katastrofa. Tatusiu! Ratuj
nas! Ratuj nas!”
Megafony ustokrotniły nagły płacz telefonisty, który mu przeszkodził w dalszym
odczytywaniu listów. W tłumie rozległy się okrzyki i jęki. Płacz stał się powszechny.
Rozpychając ludzi wpadł na peron dyżurny ruchu wołając:
— Panie naczelniku! Telefonują, że „Błękitny ekspres” minął stację Pireau. Wyrzucono
znów kilka walizek!
— Stację Pireau? To znaczy, że za pół godziny tu będzie!
Jakiś gruby, starszy jegomość zaczął wykrzykiwać:
— Milion franków nagrody dam temu, kto zatrzyma pociąg!
Młoda dziewczyna w chusteczce na głowie wyszła z tłumu wołając:
— Chodźmy na most! Pomożemy robotnikom!
Na te słowa wysoki młodzieniec w berecie ruszył naprzód z okrzykiem:
— Chodźmy! Własnymi rękoma przytrzymamy filary!
Tłum runął za młodą parą, aczkolwiek każdy zdawał sobie sprawę, że ten sposób ratun-
ku był prawie beznadziejny. Siły ludzkie nie wystarczały, aby podeprzeć wątłe, drewniane
filary pod mostem, przez który z największą ostrożnością przejeżdżały pociągi. Błyskawiczna
szybkość ekspresu, który z nieznanej nikomu przyczyny nie zatrzymał się na żadnej stacji,
uniemożliwiała wszelki ratunek. Tłum jednak, którego większość stanowili członkowie rodzin
pasażerów ekspresu, poszedł za głosem rozpaczy. Szeroka ludzka fala zalała tor zmierzając w
kierunku mostu.
Wtem powstało zamieszanie. Jakiś olbrzymi, siwy robotnik przedzierał się przez tłum i
wołał grzmiącym głosem:
— Stójcie! Zatrzymajcie się! Gdzie jest naczelnik?
W oczekiwaniu na jakąś nową wiadomość o „Błękitnym ekspresie” tłum stanął i uciszył
się. Wszystkie spojrzenia zawisły na ustach robotnika, który zbliżywszy się do naczelnika
rzekł dobitnym głosem:
— Ja zatrzymam pociąg.
Jęk przeleciał przez tłum i zamarł w śmiertelnej ciszy. Stojący obok naczelnika minister
zawołał:
— Kto pan jest?
Robotnik spojrzał na dygnitarza obojętnym wzrokiem i milczał. Wówczas naczelnik
stacji pośpieszył z objaśnieniem:
— To jest Paweł Grenier, maszynista, panie ministrze.
— Jak? Paweł Grenier? Maszynista? I co pan chce zrobić? — zwrócił się minister do
przybysza.
Grenier milczał w dalszym ciągu. Naczelnik sądząc, że obecność ministra onieśmiela-
maszynistę, zachęcił go:
— Mówcie, Grenier. To jest pan minister kolei. W tej chwili on tu decyduje.
Robotnik, na którym oświadczenie naczelnika nie zrobiło żadnego wrażenia, kiwnął
dobrodusznie głową, mówiąc:
— Dobrze. Proszę o wydanie „Gwiazdy Wschodu”.
— Co? „Gwiazdy Wschodu”? Nie rozumiem! — zawołał oszołomiony minister.
Naczelnik znowu pośpieszył z objaśnieniem:
— To jest lokomotywa, która stoi u nas w depôt, panie ministrze. Jak wykazały próby
jazdy, jest najszybsza na świecie.
— Najszybsza? Dlaczego stoi w depôt? Uszkodzona? — pytał minister coraz bardziej
zdumiony i zaskoczony.
Naczelnik stacji uśmiechnął się lekko.
— Jest w doskonałym stanie, panie ministrze.
— Panie Grenier! Co pan chce zrobić z „Gwiazdą Wschodu”?
— Chcę uratować ludzi z „Błękitnego ekspresu”.
— W jaki sposób?
Grenier odpowiedział powoli:
— Od mostu Pireau do mostu w górach idą dwa równoległe tory. Jednym z nich jedzie
„Błękitny ekspres”. Drugim ja pojadę!
— Naprzeciw? I co dalej?
— Naprzeciw, a potem z powrotem. Razem z ekspresem. Dorównam mu w biegu. A
gdy nasze parowozy będą obok siebie, przeskoczę na ekspres i zatrzymam pociąg.
Minister zwrócił się do naczelnego inżyniera.
— Czy ten człowiek ma szanse?
— Ma, panie ministrze, ale... zdaje się, że zanim się w kotle rozpali, „Błękitny ekspres”
tu będzie!
Grenier odparł spokojnie:
— Lokomotywa jest na chodzie.
— Przetaczano nią wagony — dodał naczelnik stacji — każdej chwili może wyruszyć.
Minister odrzucił w tył głowę i uroczystym krokiem podszedł do maszynisty.
— Panie Grenier! Trzech ludzi zginęło przy próbach zahamowania pociągu!
— Wiem o tym — brzmiała odpowiedź.
— Nie obawia się pan?
— Gwiżdżę na to!
Ruszył wielkimi krokami w kierunku torów kolejowych.
Sapanie parowozu stawało się coraz bliższe i co: głośniejsze. Po chwili wzdłuż peronu
przesunęła się ogromna lokomotywa z czerwonym napisem na ścianie kotła: „Gwiazda
Wschodu”. Na tendrze telefonista gorączkowo ładował łopatą węgiel do paleniska. W okien-
ku maszynisty widniała skupiona twarz Greniera. Ruchy masywnych tłoków na kołach stawa-
ły się coraz szybsze i „Gwiazda Wschodu” zniknęła na zakręcie wśród lasów.
Minister zwrócił się do naczelnego inżyniera:
— Jak pan sądzi? Uda mu się?
— Skok z lokomotywy na lokomotywę może udać się przy osiągnięciu jednakowej
szybkości — odparł po chwili namysłu inżynier. — Uważam jednak, panie ministrze, że dy-
sponujemy zbyt małą ilością czasu i zbyt małą odległością. Chociaż.... „Gwiazda Wschodu”
jest istotnie potężną maszyną. Kto wie? Byleby Grenier nie rozbił się w czasie skoku.
— Hm, taak... — bąknął minister, po czym zwrócił się do naczelnika. — Kim on jest,
panie naczelniku?
— Grenier? Ma za sobą 28 lat nienagannej służby na parowozach.
Wtem na peron wpadł zadyszany dyżurny ruchu wołając drżącym głosem:
— Panie naczelniku! „Błękitny ekspres” zbliża się!
Wśród tłumu rozległy się głosy służby kolejowej:
— Odsunąć się od toru! Tor wolny! Tor wolny!
Tłum cofnął się i zamarł w oczekiwaniu. W oddali słychać było łoskot pędzącego
pociągu. Z każdą sekundą łoskot wzmagał się i potężniał. Szyby na dworcu zaczęły dzwonić.
Jak burza wpadł na peron „Błękitny ekspres”. Stuk wagonowych kół pędzących w oszalałym
tempie wypełnił grzmotem cały budynek i porywisty prąd powietrza uderzył w twarze
najbliżej stojących. W ciągu sekundy „Błękitny ekspres” zniknął z oczu. Nastała martwa
cisza, którą przerwał czyjś zdławiony okrzyk:
— Grenier! Tam, na zakręcie!
Tłum zafalował i znowu zamarł w oczekiwaniu. Naczelnik stacji wybiegł na krawężnik
peronu, wyprężył się i zasalutował. Za jego przykładem mężczyźni obnażyli głowy. Budynek
zadrżał od grzmotu kół lokomotywy, mignął czerwony napis, buchnęło gorącą falą powietrze
i „Gwiazda Wschodu” przemknęła lotem błyskawicy.
Minister rozejrzał się bezradnie i usiadł na jakimś kuferku obcierając chusteczką spoco-
ne nagle czoło. Naczelny inżynier usiłował drżącymi rękoma zapalić papierosa. Salutujący
naczelnik stacji wyprężył się jeszcze bardziej.
Ciszę przerwał dobiegający z daleka potężny łoskot.
Most runął.
Niezmąconą ciszę przerwało oddalone sapanie parowozu. Wkrótce zagłuszył je stuk
wielu kół wagonowych i z roześmianego słońcem masywu gór wyłonił się powoli „Błękitny
ekspres”.
— Jeanette! Jeanette!
— Luizo!
— Dzieci moje!
— Kochanie! Gdzie jesteś?
— Mamo! Mamusiu! Mamo!
Zgrzytnęły hamulce. Pasażerowie zaczęli wysiadać porywani setkami ramion uszczę-
śliwionego tłumu.
Do siedzącego na kuferku ministra przedarł się przez tłum naczelnik stacji prowadząc
pod rękę Greniera, który uśmiechał się łagodnie i jakby w zakłopotaniu. Naczelnik miał twarz
mokrą od łez i rzekł wzruszonym, łamiącym się głosem:
— Panie ministrze!
Minister podniósł się z godnością.
— Panie Grenier! Wysokie odznaczenie, jakie nada rząd za twój bohaterski czyn...
Widząc zaś skrwawione ręce robotnika, zamilkł na chwilę stropiony, po czym wykrzy-
knął:
— Pan jest ranny?
— Głupstwo! — odparł dobrodusznie Grenier — zdarłem sobie skórę z obu rąk, przy
skoku.
— Dlaczego „Błękitny ekspres” nie zatrzymał się nigdzie? Co się stało z maszynistą i
palaczem?
— Pokrajali się nożami. Leżą nieprzytomni z upływu krwi. Dla porachunków osobi-
stych mogli rozbić cały pociąg.
Z tłumu wybiegło dwoje dzieci rzucając się w objęcia Greniera.
Minister ocknął się ze zdumienia i rzekł:
— Panie Grenier! Pozwoli pan, że order...
Olbrzym przerwał mu łagodnie.
— Nie trzeba...
— Więc jakiej chce pan nagrody?! — wykrzyknął minister.
— Nagrody? — Grenier podniósł nań oczy błyszczące radością. — Ja jestem już
nagrodzony.
To mówiąc przygarnął do swej szerokiej piersi dwoje tulących się dzieci.
BOGDAN LEKSZYCKI
SZKARŁATNA IGLICA
CHELSEA, londyńska dzielnica na lewym brzeg Tamizy, tonęła w gęstej, żółtawej
mgle. Już w promieniu wyciągniętego ramienia napotykały oczy jakby nieprzenikniony mur,
poza którym nie było widać nic. Ustał wszelki ruch kołowy, a nieliczni przechodnie wlekli się
noga za nogą przesuwając ręce — jak ślepcy — po murach mijanych kamienic.
Państwo Crafford, oboje w nieszczególnych humorach z uwagi na brak licznych zazwy-
czaj o tej porze dnia klientów, oglądali w swym zasobnym sklepie korzennym ogromny obraz
przyniesiony na sprzedaż przez maleńkiego, zbiedzonego staruszka. Zastanawiali się, jakim
cudem ten stary, wycieńczony człowiek zdołał przytaskać w czasie podobnie nieprzeniknionej
mgły taki ciężar i dlaczego przydźwigał go akurat właśnie tu?
— Przydałby się do naszego salonu, nad otomanę — szepnęła mrs Crafford. — Co o
tym sądzisz Oliverze?
— Ba! — wieloznacząco odrzekł kupiec i skrzywił się z wyraźną dezaprobatą.
— Ma piękne, złocone ramy, jakby umyślnie dostosowane do naszego umeblowania.
— I jest bardzo ponury, o wiele za ponury, powiedziałbym.
— Cóż z tego? Za to niezmiernie oryginalny! Nigdy jeszcze nie widziałam malowidła,
które wywierałoby na mnie tak silne wrażenie.
— Hm! Ty się chyba lepiej znasz na tym, Kate. Co do mnie... Cóż, jestem przecież
zupełnym profanem, jeśli chodzi o sztukę i nie mam, jak wiesz, żadnych ambicji w tym
kierunku.
Poczerniałe ze starości malowidło nie było opatrzone podpisem swego twórcy, ale na
pewno nie należał on do bezimiennej rzeszy tuzinkowych malarzy, sprzedających swoje
obrazy w cenie od szylinga do półtora gwinei za sztukę, zależnie od stopnia zainteresowania
kupującego.
Z płótna wiała niepojęta groza, choć treść obrazu na pozór tego nie usprawiedliwiała.
Był to pejzaż marynistyczny: wzburzone morze, oblegające samotną skałę, wynurzającą z
głębin swe brunatne, poszarpane i spękane cielsko. Ciężkie, ołowiane niebo zwisało tuż nad
ostrą iglicą skały i zdawało się sprzymierzać przeciw niej z rozszalałymi falami. Wysoko, w
chmurach, złocił się wężyk piorunu, którego grot wymierzony był w iglicę. Wszystkie
żywioły sprzysięgły się przeciw samotnej grudce skruszałego kamienia, aby roznieść ją w
kawały, rozbić w proch i pogrążyć w odmętach.
— Co oznacza ten obraz? — zapytała mrs. Crafford.
— Kiedyś, przed wielu laty, na wystawie w Southwark zatytułowany był: P r z e z n a-
c z e n i e — odrzekł staruszek bezbarwnym głosem. — Może dlatego... Zawahał się, gorliwie
wycierając przybrudzoną chusteczką załzawione oczy.
— Mów pan śmiało — zachęcał kupiec.
— Może dlatego, mister, że obraz ten posiada pewną niezwykłą właściwość. Oto skała
zmienia barwę z brunatnej na szkarłatną, gdy w rodzinie posiadacza malowidła ma zdarzyć
się jakieś nieszczęście. Ściślej: gdy w rodzinie ma ktoś umrzeć. Obraz przepowiada śmierć z
tak bezwzględną trafnością, jakby rzeczywiście symbolizował nieubłagane przeznaczenie...
— Co za głupstwa! — oburzyła się mrs. Crafford wzruszając pełnymi ramionami. —
Czy pan chodzi do kościoła?
— Chodzę, mistress — szepnął zmieszany staruszek. — Co prawda niezbyt regularnie,
ale...
— To właśnie jest powodem, że wierzy pan w takie brednie. Gdyby pan częściej, przy-
najmniej w każdą niedzielę uczęszczał do kościoła i uważnie słuchał kazań naszego niezró-
wnanego mr Thetwaya, na pewno dusza pańska dostąpiłaby łaski poznania odwiecznych
prawd.
— Ciekawym, czy i panu przepowiedział obraz nieszczęście? — zapytał mr. Crafford z
dobrotliwą ironią, kryjąc uśmiech pod krótko przystrzyżonym wąsem.
— Niestety, przepowiedział. I dlatego wierzę w niepojętą moc tego malowidła. Dlatego
właśnie, nie z innego powodu.
— Cóż panu przepowiedział, jeśli wolno zapytać?
— Na parę godzin przed tragiczną śmiercią mojej żony, mister, skała przybrała tak
jaskrawo szkarłatną barwę, że zdawała się płonąć. I proszę mi wierzyć, że od tej pory straci-
łem na zawsze połowę własnej duszy...
Ból dźwięczący w głosie staruszka wzruszył mrs Crafford. Zamrugała szybko powieka-
mi, których rzęsy musiały kiedyś zwracać powszechną uwagę londyńskich młodzieńców swą
niezwykłą długością.
— Na pewno był to tylko zbieg okoliczności, nic więcej — rzekła łagodnie. — Sądzę,
że nie zdarzyły się panu inne nieszczęścia, które potwierdziłyby pańskie mniemanie o niepo-
kojącej właściwości obrazu.
— Nie, nie zdarzyło się, mistress. Eve była jedyną istotą, jaką posiadałem na tym
przesmutnym świecie.
— I teraz pragnie pan sprzedać obraz, który tak trafnie przepowiedział panu jej śmierć...
— Jestem już stary i niewiele pozostaje mi życia. Nie chciałbym, ażeby po mojej śmier-
ci malowidło wydarte zostało z ram i uległo zniszczeniu. A łatwo mogłoby się to zdarzyć,
gdyby dostało się w niewłaściwe ręce.
— Na ileż pan ocenia swoją własność? — zapytała mrs. Crafford, której próżność, wła-
ściwa większości ludzi, mile połechtana została słowami staruszka, choć szczególna intona-
cja, z jaką były one wypowiedziane skłaniała raczej do zastanowienia.
— Pięć funtów, mistress. Tyle właśnie...
— Sądzę, że możemy zapłacić tę sumę, Oliverze, jak myślisz? Co ,,tyle właśnie”? —
zwróciła się do staruszka.
— Jeżeli pragniesz koniecznie nabyć ten obraz, Kate...
— Ucieszy się nim nasz drogi Jack, zobaczysz! Wiesz, jak on lubi widoki morza,
szczególnie wzburzonego.
— Tyle właśnie będzie kosztował mój skromny pogrzeb, mistress.
— P a ń s k i pogrzeb? Ale pan... pan jest chyba... z trudem powstrzymała się od
nakreślenia na czole kółka. Biedny staruszek! Chyba trochę zbzikował po stracie swojej Eve...
Posępne płótno, symbolizujące przeznaczenie, zawisło tegoż wieczora w salonie pań-
stwa Crafford, doskonale harmonizując swymi złoconymi ramami z umeblowaniem tego
zbytkownie, choć może niezbyt gustownie urządzonego pokoju.
* * *
W pół roku później — było to skwarne lato — kupiec ze swą małżonką w radosnym
nastroju spożywali lunch. Mieli poważne powody do zadowolenia: nie tylko obroty tego dnia
w sklepie były niebywale wysokie, ale ponadto udało się im niezwykle korzystnie nabyć
znaczną partię towarów kolonialnych. Zysk sto na sto! Takie okazje nie zdarzają się co dzień.
Mr. Crafford ocierał właśnie usta serwetką, gdy nagle z przyległego salonu dobiegł ich
uszu cichy syk, przypominający prychnięcie rozdrażnionego kota.
— Skąd tu wzięło się jakieś obrzydłe kocisko? — zawołała mrs. Crafford wybiegając z
pokoju.
— Co tam, Kate? — zapytał kupiec tłumiąc śmiech, wiedział bowiem, że małżonka
czuje nieuzasadnione uprzedzenie do kotów, którego on wcale nie podzielał. Przeciwnie, lubił
te puszyste, przyjemnie mruczące stworzenia, choć zresztą nigdy nie próbował nakłonić żony,
aby zgodziła się przyjąć do domu jedno z nich.
— Chodź, zobacz sam...
Już od progu spostrzegł, że samotna iglica na obrazie płonie intensywnym szkarłatem.
Zdawała się żarzyć jak kawał rozpalonego metalu i rozświecać całą powierzchnię malowidła,
które przybrało rdzawe zabarwienie jak niebo przed gwałtowną burzą gradów
— To jakaś chemiczna sztuczka... — rzekła z przekonaniem mrs. Crafford. — Nic
innego.
— Chyba nie spotka nas nieszczęście, Kate? — zażartował mąż odpinając nieznacznie
ostatni guzik kamizelki, uciskającej go dotkliwie.
— Ach, nie myślę nawet o tym! Ciekawi mnie jednak, na czym naprawdę polega ta
nagła zmiana zabarwienia i to dziwaczne syczenie. Bo że to tylko sztuczka, nie mam żadnych
wątpliwości.
Iglica tymczasem przygasała i po chwili przybrała zwykły kolor. Małżonkowie powró-
cili do swych codziennych zajęć i zapomnieli o obrazie, ruch bowiem w sklepie bardziej
jeszcze wzrósł po przerwie południowej.
Wieczorem w domu kupca zapanowała żałoba: nadeszła depesza z kancelarii pułkowej,
że jedyny ich syn, ukochany Jack, przypadkowo zginął na manewrach wskutek przedwcze-
snego wybuchu granatu zaczepnego.
— Starzec mówił prawdę... — szlochał złamany cierpieniem ojciec. — A tak beztrosko
żartowaliśmy z jego słów...
— Obraz?... Och, nie, nie, Oliverze! Nie mów tak. Nam, chrześcijanom, nie wolno wie-
rzyć w takie rzeczy. Przypomnij sobie nauki wielebnego Thetwaya. Cóż obraz? To tylko
zbieg okoliczności, nic więcej. Kochany, najdroższy Jacku, dlaczego odszedłeś od swoich
starych rodziców? Czyż nie lepiej byłoby, aby raczej twoja biedna matka, nikomu niepotrze-
bna...
Reszta słów mrs. Crafford utonęła w rozpaczliwym łkaniu.
* * *
Mijały dnie, tygodnie, miesiące. Życie w starej kamieniczce na Chelsea znowu płynęło
zwykłym, utartym torem. Mr. Crafford przesiadywał w sklepie, jego żona częściej krzątała się
po domu, w handlu bowiem panował zastój.
Późną wietrzną i dżdżystą jesienią przebudził małżonków wśród nocy ten sam cichy
syk, który usłyszeli niegdyś w czasie lunchu. Mrs. Crafford spostrzegła z zaniepokojeniem, że
iglica wyobrażona na starym malowidle plonie w ciemności pokoju jak szkarłatny neon,
rzucając złowróżbne refleksy na meble i tapety.
Małżonkowie bezsennie oczekiwali świtu, wzajemnie kryjąc przed sobą trwogę, która w
nich nurtowała. Mimo woli przypominali sobie tragiczną wieść otrzymaną po pierwszym
rozbłyśnięciu iglicy.
I oto o szarym, zamglonym brzasku posłaniec doręczył im depeszę, zawiadamiającą o
zgonie matki Mr. Crafforda, którą oboje niezmiernie kochali za jej niezmąconą pogodę i
dobroć. Staruszka odwzajemniała ich uczucia, nie robiąc żadnej różnicy między swym synem
a jego żoną, jak to często się zdarza innym matkom. Mieszkała w maleńkiej farmie w jednej z
podlondyńskich wsi, nie chcąc opuszczać domu, w którym długie lata szczęśliwie spędziła z
mężem i w którym wychowała swoich dwu synów. Wraz starą Brygidą, która wypiastowała
obu jej chłopców, hodowały rasowy drób i uprawiały niewielki warzywnik. I oto odeszła.
Od tego czasu małżonkowie z trwogą spoglądali na złowróżbny obraz. Mrs. Crafford,
której wrażliwe sumienie — pod wpływem krasomówczych kazań pastora, mr. Thetwaya
wyrzucało poddawanie się przesądom, codziennie przy sprzątaniu skrupulatnie oglądała ze
wszystkich stron malowidło, daremnie usiłując poznać jego tajemnicę.
* * *
Któregoś wieczora rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Pora była już późna,
małżonkowie więc, zamierzający właśnie udać się na spoczynek, spojrzeli na siebie ze zdzi-
wieniem. Któż by to mógł być? Może posłaniec z depeszą... Czyż znowu jakaś tragiczna
wiadomość? Ale chyba nie, bo skalna iglica...
Mr. Crafford zajrzał z pewnym wahaniem do salonu, a upewniwszy się z niezmierną
ulgą, że obraz nie zmienił barwy, pospieszył, aby otworzyć spóźnionemu gościowi.
Na korytarzu stał jakiś mężczyzna w szarym prochowcu. Twarz jego wydała się kupco-
wi dziwnie znajoma, nie mógł sobie jednak przypomnieć, gdzie i kiedy ją widział. Otwierał
już usta, aby rzucić pytanie: Czym mogę panu służyć, mister?” gdy smutny uśmiech, wypły-
wający na zwiędłe wargi przybysza, uświadomił mu, kim jest nieznajomy.
— Jimmy, to ty?! — wykrzyknął. — Och, Boże, jak bardzo się zmieniłeś! Chodźże,
chodźże. Ty chyba musisz być poważnie chory...
Jim Crafford, jedyny brat kupca, rzeczywiście był chory. Ucałował drżące ręce bratowej
i z głębokim smutkiem spojrzawszy w jej pociemniałe oczy dowlókł się do fotela i bezsilnie
opadł na siedzenie.
— Przyjechałem pożegnać się z wami, kochani...— rzekł z wysiłkiem. Głos jego,
dawniej dźwięczny i zdradzający niewyczerpane siły życiowe, był cichy i bezbarwny. — Już
nigdy więcej nie zobaczymy się...
— Nie mów tak, Jimmy, na Boga! — zawołała mrs. Crafford. — Nie wolno ci tak mó-
wić, słyszysz? — W głosie jej dźwięczała taka rozpacz, że mąż spojrzał na nią zaskoczony.
„Więc jednak kocha go nadal” — pomyślał. — „Kochała go zawsze, cały czas, pozosta-
ła wierna swojej miłości przez tyle długich lat...” Serce ścisnęło mu się z żalu, że to nie on,
Oliver, posiada jej uczucia, że nie posiadał ich właściwie nigdy...
Wiedział, że jego żona jako młoda dziewczyna gorąco kochała Jima. Nigdy się z tym
nie kryła. On jednak zawsze był wobec niej uprzejmy, obojętny: kobiety nie odgrywały
żadnej roli w jego życiu, które bez reszty poświęcił nauce. Jima pasjonowała jedynie fizyka, a
szczególnie najmłodsza jej i najbardziej obiecująca latorośl — atomistyka. Po ukończeniu stu-
diów, które pochłonęły całą część jego schedy po ojcu, Jim wyjechał do jakiejś małej miej-
scowości w pobliżu Birmingham, gdzie otrzymał korzystną posadę przy budowie cyklotronu i
tam już pozostał, niestrudzenie pogłębiając dalej swoją wiedzę. Do Londynu nie przyjeżdżał
nigdy; nie był nawet na pogrzebie matki, choć kochał ją bardzo. Listy od niego przychodziły
niezmiernie rzadko i odznaczały się niezmienną lakonicznością. I teraz zjawił się niespodzia-
nie — szary, wychudły, wyniszczony i niewątpliwie poważnie chory...
— Co ci właściwie jest, Jimmy? — zapytał kładąc rękę na ramieniu brata.
— Tak zwana choroba popromieniowa — odrzekł bezdźwięcznie fizyk. — To skutki
działania promieni gamma. Zbyt wielką ilość rentgenów wchłonęło moje ciało, abym mógł
dłużej pożyć niż kilka miesięcy. Wypadły mi już niemal wszystkie zęby — otwarł usta
demonstrując bezzębne, sinawe szczęki. — Poza tym — złośliwa anemia. Pakują we mnie
olbrzymie dawki witamin i antybiotyków, przetaczają krew, ale doskonale zdaję sobie spra-
wę, że wszystko to na nic.
Mrs. Crafford przypadła z jękiem do jego stóp. Już nie dbała o utrzymanie pozorów,
było jej wszystko jedno, co pomyśli o tym mąż. Nie jest zresztą chyba tak ograniczonym
głupcem, aby nie domyślał się, że tylko dla jego łudzącego podobieństwa do brata zgodziła
się wyjść za niego za mąż.
— Ty nie umrzesz, Jimmy! — Będziesz żył! Musisz żyć!
Fizyk potrząsnął głową i położył wychudłą dłoń na puszystych włosach bratowej, które
nic jeszcze nie straciły ze swego dawnego uroku.
— Przebacz. Kate, i ty, Oliverze... Przebaczcie oboje, że w tak egoistyczny sposób
zakłócam wasze spokojne i zrównoważone życie, ale to pierwszy i ostatni raz. Musiałem
pożegnać się z wami przed wyruszeniem w drogę, z której już nie ma powrotu, której kresem
jest tylko nicość i mrok. Raz jeszcze proszę cię o przebaczenie, mój bracie, ale muszę to
wypowiedzieć. Widzisz, ja wiedziałem, że Kate mnie kocha i wiem, że miłość jej do mnie nie
wygasła i dziś. Gdy zrozumiałem, że nie ma już dla mnie ratunku, poczułem głęboki żal, że to
nie ja jestem mężem Kate, że może moje życie byłoby pełniejsze, gdyby... Cóż, każdy czło-
wiek wybiera sobie swój los, ale jakikolwiek nie wybrałby — zawsze u kresu życia będzie
miał wątpliwości, czy wybrał trafnie...
Urwał dla zaczerpnięcia głębszego haustu powietrza.
Mrs. Crafford klęczała nieruchomo u jego nóg tuląc w dłoniach zapłakaną twarz. Jej
mąż chodził po pokoju tam i z powrotem, z boleśnie ściągniętymi brwiami. Doznawał bardzo
skomplikowanych uczuć, w których nie umiał się zorientować.
— Nie, Jimmy, nie mam żalu do ciebie ani do Kate — rzekł wreszcie przystając przed
bratem. — Jestem tylko zwykłym kupcem o niewielkim wykształceniu, ale wiem przecież, że
są uczucia silniejsze od człowieka, uczucia, które mogą przesłonić cały świat. Pozostaje tylko
kwestią, czy takie uczucia czynią człowieka szczęśliwym, czy też napełniają go goryczą, bo
przecież wszystko co ludzkie zawsze jest niedoskonałe i niepełne. Zawsze!
Mrs. Crafford opuściła ręce i spojrzała w twarz męża wyrażającą głęboką rozterkę.
Takiego Olivera dotychczas nie znała. Czy to ten sam jej małżonek, dla którego zdawało się
nic nie istnieć poza handlem i wygodami domowego ogniska? Więc i on myślał, może nie
tymi kategoriami co Jimmy, ale jednak myślał...
A fizyk powstał nagle z fotela i wymijając wciąż jeszcze klęczącą bratową wszedł do
salonu. Przez otwarte drzwi pokoju, w którym mr. Crafford zapomniał zgasić światło, do-
strzegł obraz i teraz stał przed nim głęboko zadumany.
— Szczególne malowidło — rzekł wreszcie. — Cóż za napięcie grozy! Ten malarz był
geniuszem...
Usłyszawszy o osobliwej własności starego płótna, potrząsnął głową.
— Nie sądzę, ażeby miało to coś wspólnego z chemią, Kate. Raczej z fizyką, z elektro-
encefalografią. Istnieją wprawdzie substancje chemiczne zmieniające swoje zabarwienie pod
wpływem zmian w nasileniu światła, ciepła czy stopnia wilgotności powietrza, ale tu przecież
czynniki te nie wchodzą w rachubę. Nie, przypuszczam, że chodzi tu o coś nierównie bardziej
interesującego — o siłę myśli ludzkiej, szczególnie intensywnej w chwili konania, chociażby
nawet człowiek umierał bez przytomności. Gdzież kierują się ostatnie myśli konającego?
Myślę, że do ludzi najbardziej kochanych, których nie zobaczy się już nigdy więcej...
— Ale cóż, na litość Boga, ma z tym wspólnego iglica?
— Może jest odbiornikiem fał myślowych? Kto to wie... W elektroencefalografii zaczy-
namy dopiero raczkować.
* * *
I raz jeszcze w domu państwa Crafford rozbłysła upiorna iglica. .Stało się to w kilkana-
ście miesięcy po śmierci matki mr. Crafford, tuż przed powrotem małżonków z wizyty u
sąsiadów, wesołych i gościnnych państwa Thomasów.
Na widok przygasającego już szkarłatnego blasku, mrs. Crafford krzyknęła rozpaczli-
wie:
— Jimmy nie żyje!
Wieczorem wiedzieli już na pewno, że fizyk umarł. Depesza dyrekcji cyklotronu spod
Birmingham nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
* * *
— A więc jesteśmy już sami, zupełnie sami, Oliverze... — szepnęła żałośnie mrs.
Crafford, stając w drzwiach salonu. Postarzała jej twarz mogła budzić najgłębsze współczu-
cie. — Straciliśmy wszystkich, których kochaliśmy i obraz nie przepowie już nam żadnego
nieszczęścia... Powiedz mi, dlaczego mr. Thetway zaprzecza tak oczywistym faktom? Tak
bardzo, tak głęboko zawsze wierzyłam w nieomylną prawdę jego nauk i oto teraz...
— Nie wiem, Kate, dlaczego pastor jest niepoprawnym ignorantem, to wszakże wiem,
że nie ścierpię tego obrazu w naszym domu ani dnia dłużej — rzekł stanowczo kupiec.
— Ależ dlaczego, Oliverze? — zdumiała się kobieta. — Przecież...
— Pomyśl, że jest nas jeszcze dwoje. Czy chciałabyś, aby pewnego dnia znowu zapło-
nęła ta straszliwa iglica zwiastując ci moją śmierć? Czyż nie oczekiwałabyś z niepokojem
tego momentu? Przecież już tylko ja ci pozostałem, Kate — podkreślił z pewną goryczą. —
Nie potrafiłbym znieść myśli, że w każdej chwili to upiorne malowidło może rozbłysnąć
szkarłatem i... Nie, nie! Po stokroć wolę nic nie wiedzieć! Nie mógłbym spać spokojnie, nie
mógłbym przełknąć łyżki strawy, lękałbym się zajrzeć do salonu, gdy powracam wieczorem
ze sklepu. Nie chcę dłużej widzieć tego obrazu!
— Masz słuszność, Oliverze... Co z nim zrobimy?
— Sprzedam obraz mr. Smithowi, dam mu go darmo wreszcie, jeżeli nie zechce kupić.
— Sprzedaj... Może tak będzie lepiej.
Spojrzała na męża i w sercu jej obudziło się jakieś cieplejsze uczucie dla tego dobrego i
— mimo wszystko — kochającego ją człowieka.
* * *
Nazajutrz obraz zawisł wśród innych malowideł w mrocznej antykwami mr. Smitha.
Niedługo czekał na nabywcę: w kilka dni później kupił go za wysoką kwotę jakiś nieznany
antykwariuszowi cudzoziemiec, wyglądający na zeuropeizowanego Hindusa.
— Choć może był to Indonezyjczyk albo Burmańczyk? Kto by tam rozpoznał tych bru-
natnych diabłów! — mówił wzruszając chudymi ramionami mr. Smith. — Jedno mnie tylko
trochę zastanowiło. Ten brunatniak stał przed obrazem i wpatrywał się w niego jak sroka w
kość, coś tam mrucząc po ichniemu. Co otwarł oczy — skała na obrazie zaczynała czerwono
świecić, co przymknął powieki — skała gasła. Jakiś magik, fakir czy co? Oni takie rzeczy
podobno potrafią. Nic mnie to zresztą nie obchodzi, ale warto było popatrzeć.
I z błogim uśmiechom zadowolenia wciągnął w olbrzymi nos porcję tabaki.
KONRAD DOBERSCHUTZ
ESPERANTA
NOWELA FANTASTYCZNA
PRZEWODY krzyżowały się w różnych kierunkach, tworząc nad białą plamą łoża mi-
sterną sieć. Rozwarta paszcza reaktora rzucała ultrafioletowe światło na nagą postać. Olbrzy-
mie kondensatory, stojące w rogu sali, pracowały bez przerwy sygnalizując wzrost energii.
Doktor Rosario spojrzał powtórnie na skalę. Za przejrzystą cykloidową ścianą komory stała w
bezruchu grupa lekarzy. Strzałka sygnalizatora drgała bez przerwy, nie przekraczając jednak
jałowego pola „0”. Wzrok lekarza ześliznął się powoli po żółtym przewodzie, aż wstrzymał
się na piersi leżącego mężczyzny. Między drugim a trzecim żebrem, gdzieś w okolicy serca
przewód się kończył. Różowe pasma leukoplastru zalepiały szczelnie otwór, przez który prze-
pływały nieustannie strumienie energii.
Impulsator krwi nie pracował już, czerwony wskaźnik stał nieruchomo na linii „4,2” nie
przepuszczając więcej życiodajnego płynu.
Już od kilku godzin skóra leżącego zaczęła lekko różowieć. Wolno, bardzo wolno
znikały szare plamy na udach i piersi. Równocześnie na prawej łydce i wzdłuż szyi wystąpiły
obrzmienia. Doktor Rosario włączył eliminator natężenia, ściągając przy tym z czoła mega-
ton. Przesuwając ręką wzdłuż obrzmienia łydki mówił coś powoli i dobitnie. Mała, czarna
Tarcza magnetonu wchłaniała najdrobniejszy dźwięk.
* * *
Sala telewizyjna na dwudziestym trzecim piętrze Akademii Zdrowia zapełniona była
tego dnia do ostatniego miejsca. Pierwsze rzędy zajęli najwybitniejsi chirurdzy Esperanty,
wśród których odznaczał się długą zwichrzoną brodą doktor Ontario. Wszyscy w napięciu
patrzyli w płótno telewizora. Ręka Rosario wskazywał właśnie obrzmienie łydki. Eliminator
pracował. Powoli obrzmienie ustępowało. Z ekranu płynął spokojny, opanowany głos lekarza.
Teraz należało włączyć neur-atom, czyli atomowy kondensator wstrząsów — i długoletnie
badania Akademii wokół teorii Rosario będą sprawdzone w praktyce.
Chirurg sprawdził jeszcze raz działanie neur-atomu. W cykloidowym cylindrze przebie-
gły wzdłuż błękitne iskry. Tak, teraz można. Czuł, że to, co teraz zapowie przez megaton,
może go pogrążyć w rozpaczy. Siły nagle zaczęły go opuszczać. Tyle lat obrony własnej
teorii i naraz, kiedy jest o krok od ujawnienia tajemnicy śmierci, kiedy wystarczy tylko wy-
ciągnąć rękę — znużenie przytłacza go i ciąży u nóg i rąk.
Wszystko to trwa sekundę. Czarny hebel opada. Iskry krzyżują się nad leżącym ciałem,
które jednak pozostaje nieruchome. Jeszcze raz do góry — i nagle w dół. Zdaje się, że w tym
ruchu lekarz zamknął całą nadzieję. Czy Ontario go zrozumie?
Nagle ciało drgnęło. Pod zaróżowionym naskórkiem zaczyna pulsować krew. Znowu
hebel do góry i raptem w dół. Syk iskier, trzask rozładowanej elektryczności i naraz... tak, tak,
to nie złudzenie. Pierś leżącego niedostrzegalnie unosi się i opada...
Iskry nikną. Lekarz przypada do nagiej piersi. W stetoskopie odzywa się teraz dalekie,
lecz regularne bicie serca.
* * *
W monotonny szmer deszczu wdziera się głucho dudnienie. Jaskrawe błyski rozdzierają
co chwilę ciemną jak atrament noc. Dudnienie na moment niknie i równocześnie wysoki
metaliczny dźwięk rozsadza ciemności. Wreszcie wszystko cichnie. Pozostaje tylko szmer
spływającego po ścianie deszczu. Ale i ten rozpływa się powoli w lepkiej przestrzeni.
Ciemność ustępuje szarym plamom, które wirują z zawrotny szybkością. Plamy nabierają
kolorów. Od ciemnego fioletu poprzez niebieskie, zielone, pomarańczowe. Krążą już z
mniejszą szybkością, aż raptem giną w powietrzu. Znowu ten plusk deszczu, a równocześnie
ucisk w okolicy serca. Ciężkie powieki otwierają się wolno.
Człowiek unosi głowę. Plusk dochodzi gdzieś z tyłu. Głowa obraca się wolno, ciężka,
senna, lecz w tej chwili wzrok dostrzega białe postacie. Lekarze stoją nieruchomo jak rzeźbio-
ne figury. Człowiek siada na łóżku, rozgląda się zdziwiony po otaczających go twarzach jak
obudzony z głębokiego snu. Co tak szumi w głowie? Czemu oni tak badawczo patrzą?
Jeden z lekarzy, ten z rozwichrzoną brodą, podchodzi do niego. Co to wszystko ma zna-
czyć i gdzie on się w ogóle znajduje? Czyżby wypadek? Jakim językiem mówi do niego ten
dziwny człowiek... Ni to hiszpański, ni to... zaraz, zaraz, przecież to Esperanto, tak, tak, ale co
to wszystko ma znaczyć? Ach, jaki straszny ból. Lekarz pochyla się nad nim. Wargi mu drżą.
— Witaj nam obywatelu z tamtego wieku.
— Z tamtego wieku? Z tamtego wieku? — Człowiek stara się zebrać myśli. Co za okro-
pny ból w czaszce. Ręka opada. Dziwna ręka. Niby jego, a nie jego. Jakby zamiast ramion
wkręconą miał protezę. Co znaczą te nacięcia na przegubach? Jeszcze raz wzrok zatacza
półkole. Dziwny pokój. Cały ze szkła. Dziwne obrazy. Dziwni ci ludzie. Czemu stoją tak
nieruchomo? Zaraz, zaraz, gdzie już tak na niego patrzono? Aha, wtedy też leżał... Tak,
właśnie w tej pozycji... Ale co to wtedy było...
Nagle człowiek zrywa się jak oszalały, aż ból pęcznieje w czaszce.
— Ja umarłem! — krzyczy — ja umar...
Krzyk zamiera. Człowiek opada bezsilnie. Lekarze pochylają się nad nim. Doktor
Rosario przykłada ucho do piersi.
* * *
Tański czekał zniecierpliwiony. Ontario już od godziny powinien znajdować się u
niego. Czyżby go znowu zatrzymali w Akademii? Podszedł do telemagnetonu, nastawił tarczę
na falę 248,3. Na płótnie ukazała się twarz lekarza. Z mikrogłośnika popłynął śpiewny akcent
Esperanty.
— Przepraszam, Richard, ale jestem jeszcze zajęty. Za godzinę będę wolny. Chciałem
właśnie dać ci znać, żebyś czekał na mnie.
— Wiesz, lepiej spotkamy się nad Urwistą.
— Dobrze, niech będzie nad Urwistą, za godzinę. Zwiedzimy Słoneczną Stację...
Płótno zgasło. Tański zapalił papierosa. Poprzez szerokie balkonowe drzwi wyszedł na
zalany słońcem taras. Nisko, u podnóża tej góry-willi huczało morze. Skłębione bałwany biły
wściekle o skały. Gdzieś już widział podobny obraz. Aha, to było na Rozewiu, jeszcze
wówczas, kiedy żył tym „pierwszym życiem” na Wielkim Lądzie.
Skrzywił się. Teraz żyje po raz drugi. Wówczas umarł. Kiedy to było? Przeszło 60 lat
temu... To był 1956 rok.
Pamięta pochylone głowy kolegów-marynarzy, chyboczącą się kajutę. Płynęli wówczas
wokół Afryki. A potem to już zwykła ceremonia. Owinięto go z pewnością w żaglowe płótno
i z życia jego pozostała tylko zwięzła notatka pierwszego oficera, że na którymś tam stopniu
szerokości geograficznej pożegnano na zawsze bosmana Ryszarda Tańskiego. Tak zwykle
było.
Wyrzucono go prawdopodobnie gdzieś między 40 a 50 stopniem szerokości, a więc
wyspa ta musi się znajdować gdzieś na tej wysokości. Rosario mówił, że fale wyrzuciły go na
brzeg Esperanty. Od tego czasu przeszedł w „ręce” lekarza. Przez 60 lat wstrzykiwano mu
nitrocurol, cudowny środek doktora Ontario. Dzięki niemu, choć martwy, zachował niezni-
szczony organizm. A potem to już tylko te pochylone postacie lekarzy. Dziwne — tutaj czas
jakby zatrzymał się w miejscu. Jest tu dopiero pół roku, to znaczy żyje dopiero od sześciu
miesięcy, a wydaje się, jakby cały wiek tutaj przeżył. Czyż znowu ciągnąć go będą na konsul-
tacje? Jest jeszcze ciągle osłabiony.
Dziwne, że ukrywają przed nim, gdzie się znajduje. Czy mają kontakty z Wielkim
Lądem? Ze słów Picario wynikało, że nie. Ontario zwierzył mu się nawet wczoraj: „zapomnij
o Wielkim Lądzie. Stąd jeszcze nikomu nie udało się wydostać. Zresztą nikt tego jeszcze nie
próbował”.
Tański poddał twarz działaniu słońca. Czy oni znowu wywołają deszcz? Przydałby się.
Właściwie jest tu całkiem przyjemnie. I jaki wzorowy porządek. Żeby nie tęsknota za
Rozewiem, za bielejącymi w słońcu wydmami, wśród których spędził dzieciństwo... Ciekawe,
czy stoi jeszcze chata Franka Kubały. Sześćdziesiąt lat. Ileż tam musiało zajść zmian? Może
Rozewie jest dziś wielkim miastem? Ciężko było się przyznać, ale tęsknota za Wielkim
Lądem była tak silna od pierwszych chwil jego „drugiego życia”, że odtąd żył tylko nadzieją
powrotu. Ani Ontario, ani Rosario nie potrafili wyzwolić go z tej nostalgii.
Ciekawe, czy tamci z Wielkiego Lądu wiedzą o wyspie. O ich dziwnych mieszkańcach,
których każde imię kończy się melodyjnym: „rio”.
I znowu jak w ciągu tych sześciu miesięcy spojrzały na niego oczy, w których przeglą-
dać się zdawał szmaragd Bałtyku spod Rozewia. Annario. Czuł przyspieszone bicie serca. Co
Rosario myślał, przedstawiając go córce? Przedstawił go: oto „człowiek wyrwany śmierci”.
„Człowiek wyrwany śmierci” czyż nie trafniej by było: „człowiek przywrócony życiu”?
Znowu te oczy oszałamiające, śpiewny akcent, który tak głęboko zapadł mu w serce. Czy to
wszystko ma sens?
Rosario był zdolnym lekarzem, ale kiepskim psychologiem — i nie wiedział, że oboje
polubili się, kiedy jeszcze leżał w szpitalu Cichej Przystani. Annario — imię za którym kryło
się tyle przyjacielskiego uczucia i serdeczności. To właśnie ona podsycała w nim nadzieję
powrotu. Bał się o tym powiedzieć Rosario. Lekarz tyle serca mu okazał, że byłoby
niewdzięcznością wspomnieć o opuszczeniu wyspy. Wielka Rada nie zgodziłaby się na to.
Zresztą jego życie nie należało właściwie do niego, lecz do Rosario, do Wielkiej Rady...
Spojrzał na zegarek. Już czas pojechać nad Urwistą.
* * *
Nad Urwistą czekał już z niecierpliwością Ontario.
— Dzisiaj zwiedzimy Słoneczną Stację, powiedział. — Zobaczysz sztuczne słońce. Już
wiesz, że nie jesteśmy zdani na kaprysy pogody. Sami ją regulujemy.
Szli w górę szeroką szosą, wzdłuż której przemykały bezszelestnie dziwaczne pojazdy,
podobne do .samochodów z Wielkiego Lądu. Jakaś grupa młodych Esperian przejechała,
śpiewając wesołą piosenkę. Ontario wziął go pod rękę.
— To już nowe pokolenie — wyjaśnił, wskazując przejeżdżających.
Tański czas jakiś milczał, lecz wreszcie ciekawość zwyciężyła.
— Słuchaj, Ontario — przystanął — jestem już tutaj pół roku, i jeszcze wciąż nic o was
nie wiem. Skąd wzięliście się na tej dziwacznej wyspie? Czy rzeczywiście nikt z was nie
myśli o jej opuszczeniu?
Lekarz uśmiechnął się zagadkowo, Tański ciągnął dalej. Ruszyli właśnie pod górę.
— Czy przedstawiłeś moją prośbę Wielkiej Radzie? A może chcecie mnie tu więzić do
końca życia?
W połowie drogi między Bramą Starego Świata a Przedsionkiem Meduzy skręcili w
prawo i już pięli się wygodnymi, acz stromymi stopniami. Wreszcie występ skalny skończył
się i przed Tańskim wyrosła nagle potężna stożkowata baszta, na której szerokim szczycie
zawisło, jak potworny dysk — olbrzymie lśniące koło. U podnóża stała grupa wartowników
uzbrojonych w broń podobną do rewolwerów o długiej lufie.
Widząc Ontario pozdrowili go.
Lekarz oparł rękę na ramieniu Tańskiego.
— Richard, musisz zapomnieć o powrocie na Wielki Ląd. Wielka Rada nie zgadza się.
Widzisz, o nas nikt nie wie na Wielkim Lądzie. Nawet nie wiedzą o istnieniu naszej wyspy.
My tu żyjemy sami dla siebie, spokojni, z dala od waszego świata. Skądżeśmy się wzięli?
— Jesteśmy produktem uczonych — zaśmiał się. — Tak, kilkadziesiąt lat temu trzy
potężne mocarstwa Wielkiego Lądu wypędziły ze swych granic kilku uczonych fizyków i
chemików. Naukowcy, w tajemnicy przed rządami swych państw, pracowali wspólnie nad
wykorzystaniem energii jądrowej dla celów wojennych. Wykrycie spisku wywołało na całym
Wielkim Lądzie niebywałą sensację i oburzenie. Mocarstwa przepędziły naukowców, którzy
po długiej tułaczce odkryli tę oto wyspę i nazwali ją Esperanta. Ostatni uczony Belario
(prawdziwych nazwisk niestety nie dowiedzieliśmy się) umarł trzy lata temu. Ale dzieła ich
przetrwały. To oni stworzyli nam Słoneczną Stację, Stację Fal Radioaktywnych, to oni dali
początek takim sławom jak: Rosario, Picario, Suenario...
— Kiedy uczeni tu przybyli, wyspa podobno liczyła 800 tubylców, ludzi spokojnych, o
śpiewnym akcencie. Obecnie Esperanta liczy sześć tysięcy mieszkańców. Tubylcy rządzą się
sami, zostawiliśmy im całkowitą swobodę. Całą politykę my prowadzimy. Oni pracują na
roli, zajmują się rzemiosłem, uczą się, łowią ryby w obrębie czterech kilometrów od lądu — a
my dbamy o resztę, by kultura Wielkiego Lądu nie zniszczyła naszej kultury i nie zamąciła
spokoju Esperanty. To jest nasz testament.
Tański uśmiechnął się pobłażliwie.
— Słuchaj, ale to są mrzonki, żebyście mogli przetrwać nie zauważeni. Przecież ktoś
wreszcie natrafi na was, jeśli w ogóle nie wiedzą już o waszym istnieniu. Sam twierdziłeś, że
wyspa ma ponad 10 tysięcy kilometrów kwadratowych. Wreszcie jakiś statek odkryje ją.
— Nie, nie odkryją nas, a jeśli odkryją, tym gorzej dla nich. Widzisz, słusznie powie-
działoś, że nic o nas nie wiesz. Jeszcze nie znasz całego misternego mechanizmu tej wyspy.
Kiedy odbędziesz kwarantannę...
— Jak długo? — przerwał Tański.
— Cztery lata. Po czterech latach będziesz wiedział znacznie więcej. Kto wie, czy nie
zasiądziesz sam w Wielkiej Radzie.
Stali już dłuższą chwilę na skalnym występie, pod nimi szalało rozhukane morze.
Ontario wskazał palcem na wysunięty cypel, wijący się półkolisto niby obronne ramię.
— Widzisz, to jest Przystań Śmierci. Przypatrz się dobrze, a dojrzysz kilka statków,
stoją nieruchomo przy lewym brzegu.
Tański zauważył je już w drodze na Słoneczną Przystań.
— Ten pierwszy, z tamtej strony, to Szwed. Zawitał do nas rok temu — zaśmiał się
gorzko — przyholowaliśmy go do Przystani Śmierci. Tamte dwa...
— A załoga? — przerwał Tański.
Ontario wzruszył ramionami.
— Cóż, załoga już nie żyła. Przez statek przeszła śmierć. Od tego dnia nikt z Esperian
nie był jeszcze na nim.
— Toście ich po prostu zlikwidowali!
— Sami się zlikwidowali. Widzisz, wyspa nasza otoczona jest niewidzialnym polem
radioaktywnym, szerokości pół kilometra i nikt nie może żywy przedostać się do nas ani też
stąd wydostać na zewnątrz. U podnóża Wysokiej Skały mieści się Stacja Fal Radioakty-
wnych.
— No dobrze, ale pole to może się przecież przesunąć na skutek działań atmosfery-
cznych?
— Otóż to. Pole utrzymuje w miejscu nasze sztuczne słońce. A my sami regulujemy
także pogodę. Chodź, zobaczysz...
Zbliżyli się do stóp szerokiej baszty. Stała tu grupa uzbrojonych wartowników. Wąska
winda zawiozła ich na sam szczyt stacji. Tu czekał na nich jakiś człowiek. Lekarz zamienił z
nim kilka słów i za chwilę wpuszczono ich do olbrzymiej sali. Przez jej środek przechodziła
wąska luneta. Tamten człowiek podszedł do niej, zaczął manipulować i naraz cała sala zaczę-
ła się obracać ruchem rotacyjnym. Nad olbrzymimi kondensatorami zapaliły się czerwone
światełka.
— Widzisz, jeśli nie ma słonecznej pogody — wypożyczamy ją z naszych kondensato-
rów, w których w ciągu upałów magazynujemy nadmiar cieplnej energii. W ten sposób
regulujemy pogodę. Czy nie zauważyłeś, że u nas pogoda jest raczej wyrównana? Nie ma
nadmiernych upałów, ale też przez cały rok nie ma zimy. Pracujemy właśnie nad wyelimino-
waniem nocy nad Esperantą, ale to jeszcze żmudna praca. Widziałeś nasze pojazdy? To są
heliosauty, porusza je energia słoneczna. Ze Stacji Słonecznej część energii przekazujemy
stacjom przydrożnym, skąd heliosauty pobierają już energię bezpośrednio. Energia tej Stacji
potrzebna nam jest także dla celów obronnych. W tej soczewce możemy skoncentrować dwa
miliardy volt. Rozumiesz co to znaczy? Część tej energii pozwala nam na utrzymanie w
określonym miejscu fal radioaktywnych, wytwarzanych przez Stację u podnóża Wysokiej
Skały. O, widzisz, tym przyrządem regulujemy utrzymanie fal. Tu, na strefometrze masz
dokładną wysokość i szerokość pola oraz odległość od brzegu. Wystarczy przesunąć hebel tej
rączki, a pole zmieni kierunek, ale tylko w obrębie morza, bo ten tu oto przyrząd zabezpiecza
przed przesunięciem fal na wyspę.
— Kiedy potrzebny jest deszcz — ciągnął dalej lekarz — potrafimy go wywołać. W tej
komorze wytwarza się burze przez sztuczne rozładowanie elektryczności... Richard, sądzę,
żeś się pożegnał z myślą opuszczenia nas, co?
Tański drgnął.
— Nic mnie nie ciągnie do Wielkiego Lądu — skłamał szybko.
— To pięknie, to pięknie — lekarz poklepał go po plecach. — Widzisz, oni ciebie
jeszcze potrzebują. Teoria Rosario wywołała zwrotny punkt w dziejach Esperanty. Obecnie
cała Akademia pracuje nad powszechnym stosowaniem regeneracji. Ty stałeś się jakby pio-
nierem nowego życia...
Szli szeroką szosą do miasta, mijały ich grupy Esperian. Wszyscy mieli na sobie
barwne, tęczowe stroje. Tański szedł jak lunatyk. Słoneczna Stacja obsługiwana była przez
jednego człowieka. Tutaj byłoby łatwiej się dostać niż do Wielkiej Skały. Zrodziła się
błyskawiczna decyzja: ucieknie. Ucieknie za wszelką cenę. Pomówi z Annario. Ona musi mu
pomóc.
Tego wieczora wstąpił do Rosario. Annario powitała go w ogrodzie. Chwila była korzy-
stna. Tański zwyczajem tubylców ujął jej oba ramiona.
— Annario, muszę z tobą pomówić.
Dziewczyna zauważyła jego drżenie.
— Richard, co z tobą...
Uśmiechnął się boleśnie. Poszli w głąb ogrodu, gdzie na tle ciemnych, półkolistych
krzewów tryskały fontanny. Tański usiadł. Annario przysunęła się do niego i łowiła każde
słowo.
* * *
Tański posuwał się zboczem. Księżyc oświetlał teraz wschodnią stronę wzgórza. Nie
było obawy, aby go ujrzano. Liczył, że Annario powinna za godzinę wejść do baszty. Czy
przepuszczą ją? Od tego zawisło jego życie.
Na lewo rozciągało się długie ramię Przystani Śmierci, a więc tutaj gdzieś, tak... Tuż u
brzegu kołysała się smukła łódź. Serce zabiło przyspieszonym tętnem. Czyżby to wszystko
miało się tak szczęśliwie zakończyć?
Zanurzył wiosła. Gdzieś od strony miasta jakiś tubylec zaśmiał się beztrosko i śpiewnie.
To obudziło w nim czujność. Łódź bezszelestnie odbiła od brzegu. A może jednak wrócić?
Pozostać na Esperancie? Co mu tu brakuje? Annario...
Na jej wspomnienie ogarnął go smutek. Dzielna, wspaniała dziewczyna. Żeby tylko
wpuszczono ją do baszty. Ale to jeszcze nie wszystko. Trzeba dojść do strefometru. Czy
dobrze jej wyjaśnił działanie? Co będzie, jeśli się pomyli?
Wypływał już z zatoki. Fale biły teraz gwałtowniej; czarny półkolisty masyw brzegu
oddalał się coraz bardziej. Spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia minut Annario wejdzie do
baszty. Zanim przemierzy kilkadziesiąt stopni, zanim odwróci uwagę kierownika Stacji —
może upłynąć dalsze dziesięć minut, a więc dokładnie za pół godziny powinien znajdować się
na linii fal radioaktywnych. Annario zrobi wszystko, by skierować fale na wschodni brzeg
morza...
To wszystko jest jednak bezsensowne. Przed kim właściwie uciekał? Fale biją coraz
wścieklej. Łódź tańczy po grzywiastych łbach, które rzucają nią jak piłką. Ale marynarskie
dłonie zaciskają się twardo na wiosłach.
— A jeśli Annario... Nie — stara się odepchnąć podejrzenie — Annario nie zdradzi...
Jeszcze osiem minut i dziewczyna znajdzie się w baszcie. A jeśli wartownicy jej nie
przepuszczą? Przepuszczą, przepuszczą — uspokaja siebie.
Jeszcze sześć minut, jeszcze cztery... Kiedyż wreszcie zrówna się z lewym zboczem
wyspy na tej wysokości, gdzie działają fale radioaktywne?
Jeszcze dwie minuty, jeszcze jedna...
Już, już, ma teraz Esperantę w całej okazałości przed sobą. Gdzieś tu, w pobliżu czyha
śmierć. W tej chwili Annario rozmawia ze strażnikami. Strażnik robi zdziwiony wyraz twa-
rzy, mierzy ją znudzonym wzrokiem, po czym kiwa ręką. Annario wchodzi na stopnie. A jeśli
wyda mu się coś podejrzane? Podejdzie do magnetofonu...
A więc to wszystko ma trwać dziesięć minut. Ciekawe, czy Annario zapali światło. Nie
powinna.
Czemu trwa tak długo! Już, już! Nie, lepiej zaczekać chwilę, a nuż jeszcze się nie udało.
Z daleka na moment bije silny strumień światła. Tański rzuca się w łodzi jak oszalały.
Wargi poruszają się bezdźwięcznie. Chwyta wiosła. Żegnaj, Annario.
* * *
Pierwszy oficer motoroatomowca „Lewiatan” przykłada ponownie szkła do oczu.
Rzeczywiście na fali kołysze się wątła łódź. Jakiś człowiek pochyla się do przodu i do tyłu.
Pierwszy oficer oddaje szkła kapitanowi.
— Tak jest, panie kapitanie. Zaraz dam rozkaz spuszczenia szalupy.
Za chwilę sześciu marynarzy pruje fale w kierunku samotnego żeglarza. Rozbitek jest
półprzytomny i marynarze przenoszą go do szalupy. Nie upływa dwadzieścia minut, i na
okręcie ukazuje się twarz rozbitka. Podtrzymuje go dwóch drągali.
Z rozbitka nie można nic wydobyć. Ma gorączkę i powtarza w kółko niezrozumiałe
słowo: Esperanta... Annario... Ontario... Gdynia...
Kapitan zorientował się — i decyduje w obcym języku: wysadzimy go po drodze w
Polsce, w Gdyni. Na dźwięk wyrazu „Polska” rozbitek podrywa się — Gdynia... Rozewie...
Polska — powtarza. Oficerowie wychodzą wzruszając ramionami.
SPIS TRE
ŚCI
Tajemnica Bruce-Partington (Artur Conan Doyle)
02
Błękitny ekspres (Aleksander Olszakowski)
19
Szkarłatna iglica (Bogdan Lekszycki)
24
Esperanta (Konrad Doberschütz)
30