WIDZENIE KAROLA XI
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 14
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958
PROSPER MÉRIMÉE
WIDZENIE KAROLA XI
Jest zwyczaj drwić sobie z widzeń i z nadprzyrodzonych zjawisk; niektóre wszelako są
tak poważnie stwierdzone, że gdyby im odmówić wiary, trzeba by dla konsekwencji odrzucić
ryczałtem wszystkie świadectwa historyczne.
Protokół spisany formalnie, opatrzony podpisami czterech wiarogodnych świadków, oto
poręka prawdziwości faktu, który opowiem. Dodam, iż przepowiednia zawarta w tym proto-
kole była znana i powtarzana o wiele wcześniej, nim wypadki zaszłe za naszych dni mogły ją
potwierdzić.
Karol XI, ojciec słynnego Karola XII, był to jeden z najbardziej despotycznych, ale
najrozumniejszych monarchów, jakich miała Szwecja. Ograniczył potworne przywileje szla-
chty, zniósł potęgę Senatu i ustanowił prawa własną powagą; słowem zmienił ustrój kraju,
który przed nim był możnowładczy, i zmusił Stany, aby mu powierzyły pełną władzę. Był to
zresztą człowiek światły, dzielny, bardzo przywiązany do wiary luterskiej, nieugiętego chara-
kteru, zimny, trzeźwy, zupełnie pozbawiony wyobraźni.
Stracił właśnie żonę, Ulrykę Eleonorę. Mimo że jego surowość dla królowej przyspie-
szyła, jak mówią, jej koniec, cenił ją i zdawał się bardziej wzruszony jej śmiercią, niżby się
można było spodziewać po tak oschłym sercu. Od tego wypadku stał się jeszcze bardziej
ponury i milczący niż wprzódy i oddawał się pracy z gorliwością, która dowodziła nieodpartej
potrzeby usunięcia dręczących myśli.
O schyłku jesiennego dnia król siedział w szlafroku i pantoflach naprzeciwko wielkiego
ognia, zapalonego w jego gabinecie w pałacu w Sztokholmie. Miał koło siebie szambelana,
hrabiego Brahe, którego zaszczycał swą łaską, oraz lekarza Baumgartena, który, powiedzmy
nawiasem, lubił odgrywać sceptyka i chciał, aby wątpić we wszystko wyjąwszy medycynę.
Tego wieczora król sprowadził go, aby się poradzić w przedmiocie jakiegoś niedomagania.
Wieczór przeciągał się, a król, wbrew zwyczajowi, nie kwapił się życzyć im dobrej
nocy oraz dać znak, że czas, by go opuścili. Ze spuszczoną głową i oczyma wlepionymi w
żarzącą głownię trwał w głębokim milczeniu, znudzony towarzystwem, ale lękając się, nie
wiadomo czemu, zostać sam. Hrabia Brahe wiedział dobrze, że obecność jego nie jest zbyt
miła królowi, i już kilka razy wyrażał obawy, że Jego Królewska Mość potrzebuje może
spoczynku; gest króla zatrzymywał go w miejscu. Z kolei lekarz napomknął o szkodliwości
długiego czuwania dla zdrowia; ale Karol mruknął przez zęby;
— Zostańcie; nie mam jeszcze ochoty spać.
Wówczas próbowano kolejno rozmaitych przedmiotów rozmowy, które wyczerpywały
się przy drugim lub trzecim zdaniu. Nie ulegało wątpliwości, że Jego Królewska Mość ma
swój zły dzień, a w podobnych okolicznościach położenie dworaka jest bardzo trudne. Hrabia
Brahe podejrzewając, że przyczyną królewskiego smutku jest żal po stracie małżonki, spoglą-
dał jakiś czas na portret królowej wiszący w gabinecie, po czym wykrzyknął z głośnym
westchnieniem:
— Jaki ten portret podobny! To jej wyraz, tak majestatyczny i słodki zarazem.
— Ba — odparł szorstko król, któremu zdawało się, że słyszy wyrzut, ilekroć ktoś
wspomniał przy nim imię królowej. — Ten portret jest zbyt pochlebny. Królowa była brzy-
dka.
Następnie, zmierżony tajemnie własną szorstkością, wstał i zaczął chodzić po pokoju,
aby ukryć wzruszenie, za które się rumienił. Zatrzymał się przed oknem wychodzącym na
dziedziniec. Noc była ciemna, księżyc wchodził zaledwie w pierwszą kwadrę.
Pałac, w którym dziś rezydują królowie szwedzcy, nie był jeszcze skończony; Karol XI,
który rozpoczął jego budowę, mieszkał wówczas w dawnym pałacu, położonym na szczycie
Ritterholm nad jeziorem Moelerskim. Jest to wielki budynek w kształcie podkowy. Gabinet
króla był na końcu jednego skrzydła, prawie naprzeciw zaś znajdowała się wielka sala, w
której zbierały się Stany, gdy miały wysłuchać jakiegoś orędzia Tronu.
Okna tej sali były w tej chwili oświecone żywym blaskiem. Wydało się to królowi
dziwne. Przypuszczał zrazu, że to lokaj jakiś ze świecznikiem. Ale co mógłby robić o tej go-
dzinie w sali, której od dawna nie otwierano?. Przy tym światło było zbyt jarzące, aby miało
pochodzić od jednego świecznika. Można było przypuszczać, że to pożar; ale nie było widać
dymu, szyby nie były spękane, nie było słychać żadnego hałasu; wszystko zwiastowało raczej
iluminację.
Karol patrzał w te okna jakiś czas w milczeniu. Już hrabia Brahe miał ująć za taśmę i
zadzwonić na pazia, aby zbadał przyczynę tej osobliwej jasności, ale król powstrzymał go.
— Pójdę sam — rzekł.
Mówiąc to widocznie zbladł, a fizjonomia jego wyrażała jak gdyby jakiś święty lęk.
Mimo to wyszedł pewnym krokiem; szambelan i lekarz szli za nim, każdy z zapaloną świecą.
Odźwierny, który piastował klucze, już był w łóżku. Baumgarten poszedł go obudzić i
rozkazał mu w imieniu króla otworzyć natychmiast drzwi do sali tronowej. Sługa zdumiał się
tym niezwykłym rozkazem; ubrał się spiesznie i dogonił króla niosąc pęk kluczy. Najpierw
otworzył drzwi do galerii, która służyła niejako za przedpokój sali tronowej. Król wszedł; ale
jakie było jego zdumienie, kiedy ujrzał ściany całkowicie obite kirem!
— Kto kazał tak obić tę salę? — spytał gniewnie.
— Najjaśniejszy Panie, nikt, o ile wiem — odparł zmieszany odźwierny. — Kiedy
sprzątałem tu ostatni raz, sala była wyłożona dębem, jak zawsze... To pewna, że to obicie nie
pochodzi z lamusa Waszej Królewskiej Mości.
Król, idąc spiesznie, przebiegł już dwie trzecie krużganka. Hrabia i odźwierny szli tuż
za nim. Lekarz Baumgarten został nieco w tyle, wahając się między obawą zostania samemu
a lękiem przed następstwami przygody, która zapowiadała się w sposób dość szczególny.
— Niech Wasza Królewska Mość nie idzie dalej! — wykrzyknął odźwierny. — Na mą
duszę, w tym są jakieś czary! O tej porze... od śmierci królowej, Waszej Dostojnej małżonki...
powiadają, że się przechadza w tym krużganku... Niech Bóg nas strzeże.
— Wstrzymaj się, panie! — wołał i hrabia. — Czy nie słyszysz hałasu, jaki dochodzi z
sali tronowej? Kto wie, na jakie niebezpieczeństwo Wasza Królewska Mość się naraża.
— Panie — powiadał Baumgarten, któremu podmuch wiatru zgasił świecę — pozwól
bodaj, abym poszedł po jaki dziesiątek gwardzistów...
— Wchodźmy — rzekł król stanowczym głosem, zatrzymując się przed drzwiami sali
tronowej. — A ty rzekł do odźwiernego — otwieraj prędko te drzwi.
Pchnął je nogą, a hałas ten, powtórzony przez echo sklepień, rozległ się w krużganku
jak wystrzał armatni.
Odźwierny drżał tak, że kołatał kluczem o zamek nie mogąc doń trafić.
— Stary żołnierz i drży — rzekł Karol wzruszając ramionami. — Dalej, hrabio, otwórz
nam te drzwi.
— Panie — odparł hrabia cofając się o krok — niech Wasza Królewska Mość każe mi
iść wprost na paszczę duńskiej albo niemieckiej armaty, usłucham bez wahania; ale ty, panie,
chcesz, abym wyzywał piekło.
Król wyrwał klucze z rąk odźwiernego.
— A więc — rzekł wzgardliwym tonem — ja sam je otworzę. — I zanim ktokolwiek
mógł mu przeszkodzić, otwarł ciężkie dębowe drzwi i wszedł do wielkiej sali wymawiając te
słowa: „W imię Boże”. Jego towarzysze, pchani ciekawością silniejszą niż strach i może
wstydząc się opuścić swego króla, weszli z nim.
Sala tronowa jarzyła się niezliczoną mnogością świec. Czarny kir zajął miejsce
dawnego dywanu, za- haftowanego ludzkimi postaciami. Wzdłuż ścian widniały ustawione po
porządku, jak zawsze, chorągwie niemieckie, duńskie lub moskiewskie, trofea żołnierzy Gu-
stawa Adolfa. W środku można było rozpoznać sztandary szwedzkie, okryte żałobną krepą.
Olbrzymie zgromadzenie zalegało ławki. Cztery Stany królestwa * zasiadały wedle
swej rangi. Wszyscy byli ubrani czarno, a ta mnogość ludzkich twarzy, odcinających się jasno
na ciemnym tle, olśniewała oczy tak, iż z czterech świadków tej niezwykłej sceny żaden nie
mógł rozpoznać w tej ciżbie jakiejś znajomej twarzy. Tak aktor w obliczu mnogiej publi-
czności widzi jedynie mętną masę, w której oczy jego nie mogą rozróżnić ani jednej osoby.
Na wyniosłym tronie, z którego król zwykł był przemawiać do zgromadzenia, ujrzeli
krwawego trupa. przybranego w oznaki monarsze. Po jego prawicy dziecko, stojąc z koroną
na głowie, trzymało berło w ręce; po lewej stary człowiek lub raczej upiór — wspierał się na
tronie. Przybrany był w uroczysty płaszcz, jaki nosili dawni wielkorządcy Szwecji, zanim
Waza uczynił z niej królestwo. Naprzeciwko tronu wiele osób o poważnej i surowej postawie,
odzianych w długie czarne suknie i wyglądających na sędziów, siedziało przy stole, na
którym leżały wielkie księgi i kilka pergaminów. Pomiędzy tronem a ławkami znajdował się
pieniek przybrany czarną krepą; tuż obok leżał topór.
Nikt w tym nadludzkim zgromadzeniu jakby nie zauważył obecności Karola i trzech
towarzyszących mu osób. Skoro weszli, usłyszeli zrazu mętny szmer, w którym ucho niezdo-
lne było rozróżnić poszczególne dźwięki; następnie najstarszy z czarno odzianych sędziów.
który zdawał się pełnić funkcję przewodniczącego, wstał i uderzył trzy razy ręką w otwartą
księgę. Natychmiast uczyniła się głęboka cisza. Kilku młodych ludzi o szlachetnej postaci,
bogato ubranych, z rękami związanymi na grzbiecie, weszło do sali drzwiami na wprost tych,
które właśnie otworzył Karol XI. Szli z podniesioną głową i pewnym spojrzeniem. Za nimi
tęgi człowiek, ubrany w kaftan z brunatnej skóry, trzymał koniec sznura pętającego im ręce.
Ten, który szedł pierwszy i wyglądał na najznaczniejszego z jeńców, zatrzymał się w środku
sali, przed pieńkiem, na który spojrzał z dumną wzgardą W tej samej chwili trupa jak gdyby
przebiegł konwulsyjny dreszcz, a świeża i czerwona krew spłynęła z jego rany. Młody
człowiek ukląkł, poddał głowę, topór błysnął w powietrzu i spadł natychmiast z hałasem.
Strumień krwi trysnął na podwyższenie i zmieszał się z krwią trupa; a głowa, podskoczywszy
kilka razy po zaczerwienionej posadzce, potoczyła się aż do stóp Karola, które ubroczyła
krwią.
Aż do tej chwili zdumienie odejmowało mu mowę; ale na ten straszny widok „język mu
się rozwiązał”; postąpił krok ku podwyższeniu i, zwracając się do postaci przybranej w
płaszcz wielkorządcy, wyrzekł śmiało znane zaklęcie:
— Jeśliś jest od Boga, mów; jeśliś od Złego, zostaw nas w spokoju.
Widmo odparło zwolna i uroczystym tonem;
— Karolu Królu, ta krew popłynie nie za twego panowania... (tu głos stał się mniej
wyraźny), ale w pięć panowań później. Biada, biada, biada krwi Wazów!
Wówczas kształty licznych osób tego zdumiewającego zgromadzenia zaczęły blednąć
stając się niby ubarwione cienie, a w końcu znikły zupełnie; fantastyczne świeczniki zgasły,
świece zaś Karola i jego towarzyszy oświecały jedynie stare dywany, lekko kołysane wia-
trem. Przez jakiś czas jeszcze słychać było dość melodyjny szmer, który jeden ze świadków
porównywał do szmeru liści na wietrze, a inny do dźwięku, jaki wydaje struna harfy, gdy
pęknie w chwili strojenia instrumentu. Wszyscy zgodzili się co do czasu trwania zjawiska,
który oznaczono w przybliżeniu na dziesięć minut.
Czarne draperie, ścięta głowa, strumienie krwi barwiące podłogę, wszystko to znikło
wraz z widmami; jedynie pantofel Karola zachował czerwoną plamę, która sama jedna
wystarczyłaby, aby mu przypomnieć sceny tej nocy, gdyby nie wyryły się aż nazbyt dobrze w
* Szlachta, kler, mieszczaństwo i chłopi (przyp. tłum.)
jego pamięci.
Wróciwszy do swego gabinetu król podyktował sprawozdanie z tego, co widział, dał je
podpisać towarzyszom i podpisał sam. Mimo ostrożności, jakie rozwinięto, aby utaić ten do-
kument przed publicznością, dowiedziano się o nim rychło, nawet za życia Karola XI; istnieje
jeszcze i aż do dziś nikt nie odważył się podać w wątpliwość jego autentyczność. Koniec aktu
godny jest uwagi:
„I jeśli to, co tu podałem — mówi król — nie jest wierną prawdą, wyrzekam się nadziei
lepszego żywota, na który zasłużyłem może przez dobre uczynki, a zwłaszcza przez gorli-
wość, z jaką pracowałem dla dobra mego ludu i dla obrony religii moich przodków.”
A teraz, jeśli kto wspomni śmierć Gustawa III i sąd nad Ankarstroemem, jego mordercą,
znajdzie z pewnością związek między owym wypadkiem a szczegółami tego osobliwego
proroctwa.
Młody człowiek ścięty w obecności Stanów oznaczałby Ankarstroema.
Trup w koronie — to byłby Gustaw II.
Dziecko, jego syn i następca — Gustaw Adolf IV.
Starzec wreszcie — to byłby książę Sudermanii, wuj Gustawa IV, który był regentem
królestwa, a potem królem po złożeniu z tronu bratanka.
Z francuskiego przełożył Tadeusz Boy-Żeleński
EMILE SOUVESTRE *
RZEŹBIARZ Z CZARNEGO LASU
Każdego, kto przemierza Księstwo Badeńskie, musi uderzyć charakter okolicy — łago-
dny, a jednocześnie dziki. Nie ma chyba innej okolicy, gdzieby te sprzeczności były szczęśli-
wiej skojarzone. Wszystko ma swój wyraz i swoją harmonię; rzec by można — olbrzymi
park, w którym Bóg-architekt zgromadził całe piękno, jakie miał do stworzenia.
Szczególniej na skraju Czarnego Lasu krajobraz nabiera wyrazu. Tam doliny rozciąga-
jące się aż do Renu nagle się zwężają i tworzą szczeliny skalne, dające zaledwie przejście
konikom fabrykantów wiśniaku. Doliny te, widziane ze wzgórza, wyglądają jak ogromne
trójkąty, których podstawa dotyka rzeki, a wierzchołki łączy z górą wąska ścieżka.
Trawy tych dolin, zwilżane cieplicami, dorównują zbożom. Zawsze zielone i falujące,
ubarwione są taką ilością kwiecia, jakiej botanik nie byłby w stanie w ciągu dnia zebrać.
Rzekłbyś — dywan z aksamitu i jedwabiu rzucony u stóp lasu. Pokrywa on doliny, wokół
których kręci się tworząc tysiące zielonych spiral. Zatrzymuje się pod najwyższymi szczyta-
mi, ukazującymi gdzieniegdzie przyprószone śniegiem łysiny.
Między dwoma takimi wzgórzami, w głębi wąskiego jaru, gdzie znajdują ujście doliny,
mieszkał przed wieloma laty młodzieniec nazwiskiem Herman Cloffer. Do dnia dzisiejszego
starzy powtarzają często jego dzieje swoim synom. Opowiemy je tutaj nie według sagi mie-
szkańców gór, lecz według relacji burmistrza uzdrowiska Badenwiller, który nam ją podał ze
wszystkimi szczegółami i nauką stąd wynikającą. Kochał on bowiem Hermana od dzieciń-
stwa i wysłuchał jego zwierzeń na łożu śmierci.
Herman był synem nauczyciela. Otrzymał od ojca pewne wiadomości. Znał trochę
łaciny, grał na skrzypcach i mówił dosyć biegle po francusku. Toteż nazywano go w okolicy:
mistrz Cloffer.
* Emile Souvestre (1806—1854) — powieściopisarz i dramaturg francuski. W powieściach był Souvestre
rzecznikiem klas wydziedziczonych. (Przyp. tłum.).
Od dzieciństwa ciosał kozikiem świerczynę, jak to zresztą czynią prawie wszyscy
mieszkańcy gór. Zasmakował w tej pracy i potrafił nawet rzeźbić delikatne zabawki. Podróż
do Bazylei dała mu możność obejrzenia różnych rzeźb gotyckich, co było dla niego jakby
objawieniem. Zrozumiał on wówczas, czym jest sztuka i co cierpliwością można osiągnąć. To
zdecydowało o jego powołaniu. Zaniechał rzeźbienia zabawek, któremu dotąd się poświęcał, i
zaczął ciosać w drzewie wszystko to, co przykuwało jego wzrok. Studiował najdrobniejsze
szczegóły kończąc dzieło, aby zaczynać od nowa, i to tak długo, aż nie dopiął swego. Nie
pozostawiał nic niedokończonego, pracując z całym umiłowaniem dzieła i wyłącznie dla
niego.
Ta sumienna praca zaczęła niebawem dawać wyniki. Jego prace, początkowo niedosko-
nałe i chaotyczne, stały się z czasem bardziej wierne, wyraźne i śmiałe. Trudności wykonania
ustąpiły, powstały natomiast nowe — Herman potrafił nadać formę, lecz jego rzeźbom brako-
wało ruchu; wiedza została nabyta, pozostało jedynie tchnąć życie w dzieło.
Wtedy rozpoczęła się dla młodzieńca walka między twórczym natchnieniem a opierają-
cą się martwą naturą. Jakże ta walka jest radosna, gdy ją uwieńczy powodzenie!
Rzec by można, że drzewo było posłuszne wszystkim fantazjom Hermana; wydawało
się, że sama jego myśl formuje i tworzy z niego rzeźbę. Zajęty wyłącznie swoją pracą i chcąc
ją uczynić jak najbardziej zbliżoną do wyśnionego ideału, zatopił się w niej bez reszty.
Ożywiał ją żądzą twórczą; wyczuwało się natężenie myśli w drżeniu jego ręki. Wszystko, co
tworzył, nie było wynikiem obliczenia lub systemu, lecz wrażenia; rozumiał on sztukę jako
odzwierciedlenie reakcji duszy ludzkiej na dzieła wielkiego twórcy.
Jego prace, których początkowo nie odróżniano od prymitywnych rzeźb pasterzy le-
śnych, zaczęły zwracać uwagę. Zainteresowano się nimi najpierw w Baden, potem w Berlinie,
Wiedniu, Monachium. Handlarz, który zakupił pierwsze rzeźby za pół darmo, przynaglał mło-
dzieńca do sprzedania mu dalszych, obiecując lepszą cenę.
Po śmierci ojca Herman był jedyną podporą matki, toteż cieszył się, że dzięki swej
pracy zapewni jej spokojną starość. Rzeczywiście niespodziewany dobrobyt zawitał do chaty.
Odtąd można było dokupić nieco mebli do wiejskiego gospodarstwa, odświeżyć niedzielne
ubrania i — gdy schodzili się wieczorami sąsiedzi — poczęstować ich czasem ciastem oraz
butelką reńskiego wina. Wówczas Herman brał skrzypce i akompaniował matce, która wdzię-
cznym jeszcze głosem śpiewała stare szwabskie piosenki i ballady Schillera, nauczone przez
męża.
W ten sposób Cloffer dzielił dnie na pracę i spokojne rozrywki, pozostawiając matce
troskę o gospodarstwo. Uwolnił się od kłopotów materialnych, a jego życie stało się ustawi-
czną, płodną medytacją. Nic go nic odrywało od pracy poza przyjemnościami sąsiedztwa i
tkliwością rodziny. Mógł się całkowicie oddawać tajemnym rozkoszom tworzenia i długo ga-
wędzić poufale ze swoim natchnieniem; jemu też poświęcał większość swego czasu i, pochło-
nięty sztuką, nie ocierał się o rzeczywistość codziennego życia.
Pewnego letniego wieczoru siedział przed chatą paląc fajkę z morskiej pianki i uderza-
jąc w struny trzymanych na kolanach skrzypiec. Nagle zza zakrętu wyłonił się jeździec. Był
to obcy człowiek w wieku około czterdziestu lat, elegancją i wyglądem zdradzający kogoś z
wielkiego świata. Zatrzymał się o kilka kroków od chaty Cloffera i rozglądał się dookoła
przykładając do oczu lorgnon. Wreszcie spostrzegł młodzieńca.
— Oto, czego mi było potrzeba! — krzyknął po francusku.
Następnie, zbliżając się ku niemu, wyjąkał ledwo zrozumiałą niemczyzną:
— Czy mógłby mi pan wskazać, gdzie mieszka rzeźbiarz Herman?
— To ja jestem — rzekł Cloffer powstając.
— To pan! — krzyknął nieznajomy. — Wspaniale!
Zsiadł z konia i rzucił wodze służącemu w liberii, który tymczasem nadjechał.
— Szukałem pana, mistrzu — podjął swobodnym tonem. — Jestem Francuzem, co
zapewne pan już spostrzegł, słysząc moją niemczyznę... Poza tym jestem kolekcjonerem.
Widziałem pańskie rzeźby i chciałbym parę zakupić.
Herman poprosił go do chaty.
— Więc tutaj pan pracuje? — spytał Francuz oglądając ze zdziwieniem zadymioną
chatę.
— Przy tym oknie — odpowiedział Cloffer. To mówiąc wskazał nieznajomemu długi
stół. na którym leżało parę wykończonych rzeźb. Pod stołem widać było pociosane pnie
świerkowe; jego nieliczne narzędzia wisiały na ścianie.
— Jak to, nie ma pan innej pracowni?
— Niestety, proszę pana.
Kolekcjoner podniósł lorgnon do oczu.
— To cudowne — szepnął — tworzyć takie arcydzieła w podobnej budzie. Ale, mistrzu
Hermanie... zdaje mi się, że tak pana tutaj nazywają... Panu wszystkiego brak; nie ma pan ani
podniety, ani porady...
— Staram się oddać to, co widzę, tak jak czuję — odpowiedział Cloffer po prostu. —
Oto kozy, rzeźbione z natury, byk i dziecko.
— Zachwycające — przerwał mu nieznajomy, który wziął dwie rzeźby podane mu
przez Hermana. — Co za lekkość, wytworność! Co za wyraz!... Kupuję! Jaka cena?
Herman wymienił ją.
— Zgoda — rzekł Francuz zdziwiony niską ceną. — Czy pan wie, drogi mistrzu, że
poruszyłem niebo i ziemię, aby pana znaleźć? Kupcy sprzedający pańskie rzeźby nie znają
pana nazwiska lub też je ukrywają. Nie mogłem odnaleźć Żyda, który od pana kupuje z
pierwszej ręki. Musiałem zwrócić się o pomoc do naszego ambasadora w Wiedniu, który
zażądał z kolei od policji dokładnych szczegółów. Słowem dowiedziałem się pańskiego
nazwiska i przejeżdżając przez Badenwiller zapragnąłem pana zobaczyć!
Herman się skłonił.
— Nie przypuszcza pan, jaką się pan cieszy sławą w Niemczech — ciągnął nieznajomy.
— Wyrywają sobie pańskie rzeźby. Widziałem niejedną w gabinecie Metternicha. Zapewne
nie zamierza pan tutaj zostać?
— Wybaczy pan — odpowiedział Herman — nie myślę opuszczać lasu.
— Jak to! Chce pan więc zaprzepaścić swoją przyszłość? Niech pan nie zapomina, że
życie pana tutaj będzie wieczną wegetacją.
— Żyję szczęśliwie.
— Szczęśliwie! — powtórzył nieznajomy przyglądając się źle uszytemu odzieniu Clof-
fera. — To dowodzi, że jest pan filozofem, drogi mistrzu! Tutaj nie ma pan nawet pracowni.
Rzeźbić o trzy kroki od pieca, gdzie gotuje się kapusta i wędzona słonina! Tylko wy, Niemcy,
nadajecie się do takiego życia!
— Cóż zyskałbym na zmianie? — zapytał Herman.
— No, jakże! W pierwszym rzędzie sława! Dotąd znane są pańskie dzieła, lecz niezna-
ne jeszcze nazwisko. Musi pan zająć właściwe miejsce, drogi mistrzu, a przede wszystkim
musi pan zdobyć majątek.
— Zdobyć majątek — powtórzył Cloffer zdziwiony. — A to w jaki sposób?
— Ależ na Boga, pańskimi klockami! — krzyknął Francuz. — Pan chyba nie wie, że
nasi artyści żyją obecnie jak panicze. Trzeba korzystać, mistrzu, z postępu obecnego wieku i
przyjechać do Paryża. Zapoznam pana z gronem dziennikarzy, którzy zrobią z pana Michała
Anioła w miniaturze. Przed upływem dwóch lat będzie pan miał lokaja i zaprząg.
— Czy to możliwe?
— Zaręczam! Skoro los nas zetknął, chciałbym, żeby pan z tego skorzystał. Światło nie
może pozostać w ukryciu! Wierzaj mi i przyjedź do Paryża!
— Nic mogę nawet o tym marzyć — szepnął rzeźbiarz kiwając głową.
— Dlaczego?
— Mam tutaj moje przyzwyczajenia, przyjaciół, a przede wszystkim matkę...
— Będzie pan miał czym zastąpić to w Paryżu.
— Nie! Nie!
— Proszę się zastanowić — odpowiedział Francuz, który chcąc przekonać Cloffera sam
siebie przekonywał. — Niech pan zrozumie, że tutaj będzie pan żył jak chłop. Przypomina mi
pan księcia żyjącego w nieświadomości, że gdzie indziej korona na niego czeka. Tę właśnie
koronę chcę panu ofiarować. Żąda się od pana jedynie wyzbycia się starego ubrania, starej
strzechy i obiecuje się panu powodzenie i bogactwo. Mimo że pan jest Niemcem, przypu-
szczam, że lubi pan teatr i szampana. Będzie pan to wszystko miał zamiast dzisiejszego
cienkiego wina. Niech się pan zdecyduje. Zabiorę pana moją kolasą.
Herman chciał odpowiedzieć, lecz nagle drgnął i urwał. Oczy jego spotkały się z ocza-
mi matki. Weszła przed chwilą i przysłuchiwała się rozmowie. Nie rozumiała po francusku,
lecz widząc niecodzienne podniecenie Hermana odgadła okiem matki, że dzieje się coś nad-
zwyczajnego.
— Co mówi nieznajomy? — zapytała po niemiecku.
— Opowiada mi o swoim kraju, matko — odpowiedział Cloffer.
— A może on ci radzi, żebyś tam pojechał?
Herman przytaknął.
— Pamiętaj — rzekła staruszka — że tutaj żyją ludzie, którzy cię kochają.
— Nie zapomnę o tym — odpowiedział Herman.
— A więc? — zapytał Francuz, który na próżno starał się ich zrozumieć.
— Nie chcę opuszczać matki — odpowiedział z powagą Cloffer.
Nieznajomy chciał nalegać, lecz Cloffer odpowiedział gwałtownie i stanowczo:
— Moje postanowienie jest niezłomne. Tej decyzji nic zmienić nie może.
Francuz wzruszył ramionami.
— Jak pan chce, mistrzu, ale pan poświęca swoje powodzenie... — Po czym jeszcze
dodał: — Opuściłem w Badenwiller panie, zbyt zdrożone, aby mi tu mogły towarzyszyć. Za-
kupią wszystkie pańskie rzeźby. Czy nie chciałby pan przywieźć ich osobiście? Zdążylibyśmy
jeszcze na obiad.
Po pewnym wahaniu Cloffer zgodził się.
Gdy wrócił do domu, było już późno. Nieznajomi zatrzymali go w hotelu na obiedzie.
Na pytania matki odpowiadał krótko, tonem pełnym zniecierpliwienia.
Nazajutrz pracował jak zwykle, był jednak smutny i milczący. Łatwo można było
zauważyć, że brakuje mu tej szczerości, która cechowała każdą jego rozmowę. Zamknięty w
sobie jak ranny ptak. nie rozweselał chaty swoją żywotnością i śpiewem. Matka myślała, że
smutek ten minie, i nie zaniedbała niczego aby go rozproszyć.
W młodym rzeźbiarzu zaszła jednak wielka zmiana. Dotąd widywał tylko sąsiadów i
przyjaciół, żył też ich życiem pozbawionym ambicji. Poza pracą jedynym jego pragnieniem
były najprostsze rozrywki, gdyż innych nie znał. Spotkanie z nieznajomym i jego słowa zmie-
niły Hermana całkowicie.
Najpierw słuchał tych opowiadań jak ongiś bajek czarujących jego dziecinną wyobra-
źnię, lecz panie, które spotkał w hotelu, potwierdziły w całej rozciągłości słowa nieznajome-
go. Jedna z nich była nawet tego żywym przykładem. Biedna ongiś, jak teraz Herman,
zawdzięczała swemu głosowi otaczający ją dostatek. Ten dostatek olśnił młodego rzeźbiarza!
Na samą myśl, że i on może to osiągnąć, doznał zawrotu głowy. Na próżno głos rozsą-
dku podszeptywał mu. by się strzegł tych zwodniczych pokus. Wszystkie uśpione dotąd złe
instynkty obudziły się w nim, śpiewając chóralnie jak czarownice w Makbecie: „Będziesz
bogaty! Będziesz sławny!” Herman był bliski poddania się oszałamiającym obietnicom.
To, co go przedtem bawiło, stało mu się obojętne. Obraz Paryża odgradzał go od
obecnego życia jak ponury cień, który zabiera radość korzystania ze słońca. Odtąd nie mógł
się skupić przy pracy; rozpoczynał tysiące szkiców, których nie kończył, odczuwając wszę-
dzie i we wszystkim niesmak.
Te troski odbiły się na jego zdrowiu. Stała gorączka trawiła go. Dotąd matka milczała,
gdy zauważyła jednak, że wpada w apatię gorszą od rozpaczy, przestała się wahać.
— Niech Pan Bóg przebaczy cudzoziemcom ich postępek — rzekła do Hermana. —
Przyszli tutaj jak wąż do raju namawiając cię do skosztowania owocu z drzewa wiedzy... Źle
się stało, synu, ale teraz dłużej zostać tu nie możesz. Jedź, skoro my nie możemy ci dać szczę-
ścia.
Cloffer chciał się temu sprzeciwić wysuwając różne trudności. Staruszka postanowiła
jednak ponieść ofiarę. Przekonywała go z tą pomysłowością daną tylko matkom i z właściwą
kobietom zdolnością do wyrzeczenia się, której my, mężczyźni nie posiadamy. Przygotowa-
nia do podróży ukończono w kilka dni. Matka wyprała bieliznę Hermana, odświeżyła jego
ubrania i dokładała wszelkich starań, aby wyjechawszy jak najdłużej nie odczuł jej braku.
Dała mu większą część oszczędności prosząc go, aby niczego sobie nie odmawiał.
— To, co sobie zostawiam, jest również twoją własnością, jak zresztą wszystko inne —
dodała. — Bądź szczęśliwy, jeżeli to możliwe; niczego innego więcej nie pragnę.
Herman przyjmował te starania z wdzięcznością, ale jednocześnie z radością, którą
matka boleśnie odczuła. Z chwilą gdy zapadła decyzja wyjazdu do Paryża, powróciło mu
zdrowie. Mówił głośniej, śpiewał bez przerwy i pracował z zapałem. Nie chciał przyjechać do
stolicy z pustymi rękami i włożył całe swoje siły w pracę nad rzeźbą przedstawiającą grupę
dzieci; ta rzeźba miała być dowodem jego umiejętności.
Wreszcie nadszedł dzień rozłąki. Rozstanie było rozdzierające. Herman dwukrotnie
odłożył kij podróżny mówiąc, że nie odejdzie. Matka jednak przemogła własny ból, aby mu
dodać odwagi.
Nowa okolica i wędrówka rozproszyły smutek młodzieńca. W miarę oddalania się od
stron ojczystych, gorycz ustępowała ciekawości. Idąc pieszo z sękatym kijem w ręku i z
workiem ze skóry na ramieniu, przyspieszał kroku pytając się co wieczór, jak jeszcze daleko
do Paryża. Choć końca wędrówki nie było widać, nie odczuwał ani zmęczenia, ani nudy.
Niecierpliwość dodawała mu skrzydeł, szedł więc nie zatrzymując się i snując marzenia. Gdy
go mijał elegancki pojazd z rączym koniem, mówił sobie:
— Niedługo i ja będę tak podróżował.
Gdy spostrzegł dom ukryty w gaiku akacjowym, szeptał:
— Jeszcze trochę i będę posiadał też taki domek.
Szedł dalej radośnie i widział siebie w przyszłości właścicielem tego wszystkiego, co
cieszyło jego wzrok i wzbudzało jego pożądanie.
Wreszcie po dwudziestu dniach podróży zobaczył przed sobą niewyraźny masyw zasła-
niający horyzont, nad którym unosiła się chmura dymu. Paryż!
Przy rozstaniu w Badenwiller nieznajomy pozostawił Hermanowi swój adres, prosząc
go, aby skorzystał z niego, gdyby kiedykolwiek odwiedził Paryż. Natychmiast po przybyciu
pospieszył Herman do mieszkania pana de Riol na ulicy Saint-Lazare.
Na widok Cloffera nieznajomy krzyknął zdziwiony:
— Pan tutaj, mistrzu! Czy na pańską dolinę runęła góra? Czy drwale spalili pańską
chatę? Czy też może jest pan zbiegiem politycznym?
— Moja chata stoi nadal na swoim miejscu, a książę nie ma wierniejszego poddanego
ode mnie — odpowiedział z uśmiechem Herman.
— Przybył więc pan dobrowolnie?
— Tak jest, dobrowolnie!
— Kto dokonał tego cudu?
— Pańskie słowa.
Paryżanin spoglądał ze zdziwieniem na młodego Niemca, który opowiedział mu o
wszystkim, co się zdarzyło.
— Wobec tego — zaczął dalej de Riol — przybył pan do Paryża, aby się dorobić?
— Przybyłem, aby mnie poznano!
— To właśnie chciałem powiedzieć. Pomożemy panu.
— Liczę na pańskie rady i poparcie.
— I nie myli się pan, ale przede wszystkim chcę pana zapoznać z naszymi sławnymi
artystami. Jutro będę ich gościł u siebie; niech pan przyjdzie na obiad i przyniesie parę rzeźb.
— Dobrze.
— Do jutra więc, ale proszę przyjść później, gdyż my zasiadamy do obiadu, gdy wy w
Niemczech spożywacie kolację.
— Do jutra więc o siódmej godzinie.
— Dobrze.
Rozstali się podając sobie ręce.
Herman spędził część dnia w poszukiwaniu mieszkania. Zwiedził następnie ogrody
publiczne, podziwiając rzeźby i zatrzymując się w zachwycie przed pomnikami.
Nazajutrz zjawił się o umówionej godzinie u pana de Riol. Zastał go w otoczeniu kilku-
nastu młodych ludzi, którym został przedstawiony.
Przyniósł rzeźbę grupy dzieci — rzeźba ta wzbudziła ogólny zachwyt. Jeden z malarzy
widział w niej równocześnie Benvenuta * i du Goujona,** pewien rzeźbiarz porównywał
Hermana z Domeniquinem.*** obecny zaś na przyjęciu dziennikarz uścisnął mu rękę zape-
wniając, że nazajutrz wspomni o nim w gazecie nazywając go Canovą Czarnego Lasu.
Zasiedli do stołu, a rozmowa toczyła się wyłącznie o malarstwie i rzeźbie. Herman był
szczególnie zdziwiony tym, co słyszał. Wszyscy skarżyli się na upadek sztuki i zły gust publi-
czności, która zmuszała ich do kroczenia po niewłaściwej drodze. Jeżeli poprzednicy byli tak
sławni, a oni tak maluczcy, to powodem tego była według nich epoka, z którą się liczyć
trzeba. Obecnie geniusz jest niezrozumiały i talentu rozwinąć nie można! Wszyscy powtarzali
to chórem, ze smutkiem w głosie, wypróżniając wysokie kieliszki szampana:
— Sztuka zamiera, sztuka już umarła!
Jedni oskarżali cywilizację, inni rząd konstytucyjny i prasę.
— Jedynie siebie samych oszczędzają — powiedział półgłosem dziennikarz pochylając
się ku Hermanowi. — Nie zastanawiają się nad tym, że gust publiczności kształtuje się na
podstawie tego, co mu się daje, i jeżeli jest on spaczony, sobie samym muszą przypisać winę.
Oni powinni kształcić i prowadzić społeczeństwo. Czy pan myśli, że ci krasomówcy są
gorliwymi miłośnikami sztuki? Żaden z nich nie chciałby być Correggiem,**** gdyby miał
pracować i umierać tak jak ten wiejski malarz. Nie żyją dla sztuki ani ze sztuką — to właśnie
ją zabija! My wszyscy mamy więcej próżności i ambicji aniżeli entuzjazmu i nie szukamy
piękna, lecz tylko korzyści.
Po obiedzie wrócono do salonu, gdzie ponownie oglądano i chwalono rzeźbę Hermana,
wszyscy jednak wyrażali żal. że młody rzeźbiarz nie wybrał innego tematu. Dzieci nie były
już w modzie. Istniały dwie czy trzy udane rzeźby przedstawiające dzieci, które wyczerpywa-
ły jednak cały temat. Obecnie największymi względami cieszyła się tematyka średniowiecza i
radzono Hermanowi, aby wyrzeźbił kilka scen zapożyczonych ze starych ballad swego kraju.
— Dziwi to pana zapewne? — podjął dziennikarz z uśmiechem.
— Rzeczywiście — powiedział Cloffer — myślałem dotąd, że doskonałość stanowi o
* Benvenuto Cellini (1500—1571) — sławny wioski rzeźbiarz i złotnik. (Przyp. tłum.)
** Jean Goujon (1510—1568) — rzeźbiarz i architekt francuski. (Przyp. tłum.)
*** Domenico Zampieri (1584—1641), zwany il Domeniquino — znany malarz włoski (Przyp. tłum.)
**** Antonio Allegri (1494—1534), zwany Correggio od miasta, w którym się urodził — włoski malarz,
założyciel szkoły lombardzkiej. (Przyp. tłum.)
wartości dzieła.
— To są zapatrywania Czarnego Lasu, kochany mistrzu, my tutaj jesteśmy bardziej
postępowi. Nie wartość artystyczna, lecz handlowa czyni dzieło wartościowym. Dziesięć lat
temu jeden z artystów zdobył rozgłos namalowawszy obraz przedstawiający mały kapelusz na
skale w kształcie serca. Obraz był śmieszny, ale odpowiadał ówczesnym zainteresowaniom.
Niczego więcej nie żądamy.
— Zatem nie należy już studiować sztuki, lecz kaprysy publiczności?
— Dobrze pan to ujął. mistrzu. Malarze, rzeźbiarze i literaci są tylko handlarzami
nowości. Jeżeli moda się przyjmie, robią wówczas fortunę, w przeciwnym wypadku szukają
czegoś nowego.
— Ach! Ja to sobie inaczej wyobrażałem — szepnął Herman.
Wrócił do hotelu zniechęcony.
Tymczasem pan de Riol dotrzymał obietnicy. Wprowadził młodego Niemca do towa-
rzystwa, zaznajomił go z kolekcjonerami i handlarzami, od których Herman otrzymał liczne
zamówienia. Nigdy nie był tak bogaty. Bogactwo to przypłacił jednak wolnością. Wskazano
mu tematykę narzucając program. Był to dla niego rodzaj bolesnej i nieznanej dotąd tortury.
Dotychczas kierował się wyłącznie odruchami fantazji, oddając dłutem wrażenia chwili. Two-
rzył tak jak myślał, jak widział i nie szukał w pracy niczego innego, jak tylko radości wierne-
go oddania wewnętrznych przeżyć. Podobny wolnemu ptakowi, przyzwyczaił się do swobo-
dnego latania po niebie, aż tu naraz zostawiono mu określony i wąski krąg. Skończyły się
fantazje, oddanie się sztuce — i w końcu znikła radość. Natchnienie ustąpiło miejsca narzuco-
nemu programowi i po raz pierwszy spostrzegł, że praca może dawać niesmak.
Pewnego poranka, gdy Cloffer był zajęty wykańczaniem zamówionej statuetki, wszedł
dziennikarz, którego miesiąc temu poznał u de Riola.
Karol Duvert przyniósł gazetę z obiecanym artykułem.
— Nie wiem, czy pan będzie z niego zadowolony, ale artykuł zrobił sensację.
— Ciekaw jestem, co pan mógł napisać o mnie, biednym przykrawaczu świerków —
odpowiedział Herman otwierając gazetę.
— Mam nadzieję, że pana dobrze „ustawiłem“ — zauważył Duvert.
— Nie wyobrażam sobie, jakim sposobem.
— Niech pan czyta.
Cloffer zbliżył się do okna i zaczął przeglądać artykuł. Było to studium pełne fantazji.
Pod pretekstem analizy talentu nieznanego artysty przedstawiono jego życie jako powieść
pełną nadzwyczajnych przygód, równie nieznanych Hermanowi, jak i publiczności. Karol
Duvert zauważył zdziwienie młodego Niemca.
— Byłem tego pewien! — wykrzyknął ze śmiechem. — Oto biografia, mistrzu, której
pan się nie spodziewał. Zrobiłem z pana bohatera w rodzaju Hoffmanna. *
— Rzeczywiście — powiedział urażony Herman — ale nie widzę powodu...
— Powód, wielki człowieku, to ludzka głupota, która lubi tylko bajki. Życie artysty nie
odbiegające od życia zwykłego śmiertelnika nie wzbudzi ciekawości. Trzeba umieć opowie-
dzieć swoje dzieje. Gdybym zaczynał karierę, widzi pan, podałbym się raczej za jakiegoś
Kaspra Hausera ** albo dzikusa z Orinoco aniżeli za syna mojego ojca. Niech pan sobie przy-
pomni sławę Paganiniego. *** Z tego tłumu, który go otaczał, jedna trzecia zaledwie przy-
chodziła, żeby go usłyszeć, reszta widziała w nim człowieka, którego dziwaczne awantury
były tematem felietonów i którego geniusz, jak mówiono, pochodził od szatana.
* Ernst Teodor Amadeusz Hoffmann — niemiecki poeta, muzyk i malarz, znany z fantastycznych
opowieści. Miał bardzo bujne życie. (Przyp. tłum.)
** Kaspar Hauser — zagadkowy znajda, rzekomo książęcego pochodzenia, zamordowany w r. 1833.
Jego losy stały się tematem wielu książek. (Przyp. tłum.)
*** Piccolo Paganini (1782—1840) — genialny skrzypek włoski. (Przyp. tłum.)
— A więc kłamstwo jest pierwszym warunkiem sławy — odpowiedział Herman ze
zdziwieniem.
— Nie sławy, lecz rozgłosu, mistrzu! Sława nie potrzebuje tego całego hałasu, gdyż,
jako poszukiwaczka, wyciąga wielkiego człowieka z jego ciemnego kąta, a nawet z grobu.
Gdyby ona przeszła któregoś dnia przez Czarny Las, może jutro, może za sto lat, zapisałaby
pańskie nazwisko na swych wielkich tablicach. Tutaj natomiast chodzi jedynie o powodzenie
i majątek. My tworzymy sztukę tak, jak się robi interesy, a pierwszym warunkiem powodze-
nia jest posiadanie szyldu ściągającego klientów. Niebawem odczuje pan skutki mojego
artykułu.
W tym momencie wszedł portier hotelowy meldując, że pan Lorieux chciałby się zoba-
czyć z młodym rzeźbiarzem.
— Lorieux! — wykrzyknął Duvert. — A co, nie mówiłem? Przeczytał pewnie mój
artykuł i przyszedł z zamówieniem.
— Tak pan sądzi?
— Jestem tego pewien. Trzymaj się pan dobrze, mistrzu. Im drożej zapłaci, tym
bardziej uwierzy w pański talent.
Wprowadzono kupca. Istotnie przyszedł z zamówieniami na rzeźby. Dziwił go jednak
widok mebli i skromnego pokoju, w którym pracował młody rzeźbiarz. Obejrzał niechętnie
figurki, które Herman mu pokazał. Duvert to spostrzegł.
— Zły jestem, mistrzu, że pokazuje pan to wszystko w tym pokoju — rzekł do Herma-
na. — Światło jest nieodpowiednie, co uniemożliwia ocenę delikatności rzeźby. Gdyby pan
zechciał przejść do pracowni...
— Aha, to mistrz ma pracownię? — zapytał kupiec.
— Przygotowują mu ją, dlatego też zastał go pan obozującego w tej psiej budzie. W
niedługim czasie posiadać będzie najpiękniejszą pracownię rzeźbiarską w Paryżu. Prawdziwa
galeria włoska z widokiem na ogród. Trzy tysiące franków czynszu. Nasi artyści żyją obecnie
na stopie wielkopańskiej.
— A my jesteśmy ich bankierami — zauważył kupiec z głośnym śmiechem.
— Niech pan raczej powie, że ich chwilowymi wierzycielami czy też pełnomocnika-
mi... Ich dzieła przechodzące przez wasze ręce wzbogacają was. Ale przepraszam... Mistrzu,
wie pan przecież, że czekają na pana, proszę więc szybko załatwić sprawę z panem Lorieux.
Wszystko to było powiedziane tak swobodnym i pewnym siebie tonem, że Cloffer
zaniemówił. Kupiec natomiast, usłyszawszy te słowa, zmienił zupełnie sposób bycia i czym
prędzej złożył Hermanowi zamówienia, które zostały przyjęte, po czym wyszedł z oznakami
wielkiej uprzejmości.
Ledwie kupiec opuścił pokój, Duvert opadł na krzesło zanosząc się od śmiechu.
— Na Boga! Co oznaczają te żarty i co mu pan nagadał? — zapytał Cloffer.
— To nie są żarty — odpowiedział dziennikarz — bo skoro pan nie posiada jeszcze
pracowni, o której mówiłem, musi ją pan mieć!
— Jakto?
— Czy nie zauważył pan, jakie wrażenie zrobił pokój i jego umeblowanie na tym
uczciwym kupcu? Widząc pana skromne mieszkanie zdecydowany był cofnąć zamówienie.
— Ale pal diabli mieszkanie, skoro widział rzeźby!
— Mój Boże, mistrzu, jest pan zanadto Niemcem. Czy nie rozumie pan? Aby ocenić
dzieło, trzeba mieć więcej wiedzy i gustu od tego człowieka. Pana Lorieux nie obchodzi
talent, on chce jedynie wziętego rzeźbiarza, aby móc dobrze sprzedać jego prace, a bogactwo
artysty jest najlepszym dowodem jego powodzenia. Zapomina pan stale, że pan nie jest już w
Czarnym Lesie, gdzie pan mógł tworzyć wedle własnej fantazji. Jest pan teraz w Paryżu i
musi pan pracować według gustu innych.
— Niestety! Ma pan rację — powiedział z westchnieniem Cloffer.
— Należy z tego wyciągnąć naukę — podjął Duvert. — Nie może pan nadal żyć w
osamotnieniu. Trzeba, aby widziano pana w wielkim świecie. Jeden wieczór spędzony w
pewnych salonach zrobi więcej dla pańskiego rozgłosu aniżeli kilka arcydzieł.
— Zatem nie wystarczy utrata swobodnej twórczości, muszę również zrezygnować z
dotychczasowego życia? — zapytał Herman.
— Trzeba dopiąć swego — podjął Duvert — chwila jest dogodna. Odtąd powinna
panem kierować jedna myśl i jeden cel: muszą o panu mówić!
Cloffer starał się postępować według rad Duverta i niebawem przekonał się o ich
słuszności. W ciągu paru miesięcy jego sława wzrosła nadspodziewanie, a ceny jego rzeźb
odpowiednio się podniosły.
Artykuł Duverta przyjęto za notatkę biograficzną, powtarzano wszędzie nazwisko mło-
dego Niemca opowiadając o jego przygodach miłosnych. W teatrze pokazywano go sobie z
daleka i podawano szczegóły dotyczące jego wypowiedzi i przyzwyczajeń.
Herman poddał się tej wygodnej fali mody, która niosła go bez jego współudziału.
Wszystkie instynkty pychy, dotąd uśpione, budziły się powoli. Mówiono tak głośno o jego
geniuszu, że wreszcie uwierzył w niego i przyjmował ogólne uwielbienie jako należny mu
hołd.
Niestety, jego powodzenie rozpaliło — jak to zwykle bywa — gwałtowne uczucia
zazdrości. Jak dotąd, znał tylko uroki powodzenia; niebawem miał doznać goryczy.
Wroga mu gazeta rozpoczęła atak krytykując jego dzieła. Rzeźbom paryskim brakowało
tej naiwności, która czyniła jego poprzednie prace tak wartościowymi. Skrępowany w tworze-
niu, skazany na szybkie zarobkowanie i stale odrywany przez obowiązki życia wielkomiej-
skiego, pracował w pośpiechu i bez zamiłowania. Wypominano mu to z obłudnym żalem.
Wskazywano na wszystkie błędy jego pośpiesznie robionych rzeźb, piętnując je jako wytwór
chciwości.
Te oskarżenia zraniły serce Hermana. Jego przeciwnicy dowiedzieli się o tym i wzna-
wiali je co miesiąc, co tydzień, co dzień. W pewnych gazetach znajdował młody rzeźbiarz
złośliwe żarty, szkalujące jego nazwisko. Przypisywano mu śmieszne wypowiedzi i postępo-
wanie; wystawiano jego osobę na pośmiewisko publiczności.
Herman, wyprowadzony tym prześladowaniem z równowagi, chciał się zemścić. Duvert
sprzeciwił się temu wywodząc, że to jest drugie oblicze powodzenia. Dlaczego przeciwnicy
nie mieliby użyć tych samych sposobów do ośmieszenia Hermana, których przyjaciele jego
użyli do zjednania mu rozgłosu? Był to nieunikniony skutek sławy.
Zwyczaje rzucające artystę i jego dzieła na pastwę krytyce były Hermanowi zbyt obce,
aby mógł przyjąć takie słowa pociechy. Wyczuwał zresztą w złośliwych żartach, którymi go
prześladowano, oskarżenia przesadne, lecz słuszne. Zazdrość uczyniła jego wrogów przenikli-
wymi, uderzali więc dokładnie w schorzałe miejsce jego serca.
Cloffer bronił się przez pewien czas bezskutecznie przed atakami tych złośliwych
komarów, które go zewsząd kąsały. Daremnie starał się nie myśleć o prześladowaniu, którego
był celem. Dusza jego, przyzwyczajona do spokoju, była zbyt głęboko zraniona. Popadł w
głęboki smutek i zachorował tak ciężko, że groziła mu śmierć. Trzeba było całej wiedzy le-
karskiej i kilku miesięcy rekonwalescencji, aby wyzdrowiał. De Riol namówił go do podróży
do Włoch, która przywróciła mu dawne zdrowie.
Powrócił więc pełen sił, a długa przymusowa bezczynność wzbudziła w nim gwałtowną
chęć do pracy. Skoro jednak zjawił się u kupców, ci udawali, że go nie poznają. W między-
czasie bowiem przyjechał z Florencji pewien ceramik, który potrafił skierować na siebie całą
uwagę.
Herman zwierzył się panu Duvert z tej zmiany. Dziennikarz wzruszył ramionami.
— Cóż pan chce, mistrzu, powodzenie porównać można do fortuny. Trzeba je chwytać
w lot. Sześć miesięcy nieobecności wystarczy, aby zapomniano o człowieku. Źle pan zrobił,
że pan wyjechał.
— Zdrowie tego wymagało.
— Wzięty artysta nie ma prawa chorować. Życie obecne jest walką o miejsce i kto-
kolwiek opuszcza szeregi choćby na godzinę, zastaje miejsce zajęte.
— Czy mogę je odzyskać?
Duvert potrząsnął przecząco głową.
— Pańska osoba i nazwisko są znane. Pańskie dzieła przestały być atrakcyjne. Odtąd
nie może pan liczyć na to zainteresowanie, które w świecie daje powodzenie. Mówi się już o
panu jak o umarłym.
— Ależ to okropne! — krzyknął Herman. — Wystarczył rok, aby mi odebrano...
— ...to, co jeden rok panu dał — dokończył Duvert. — Nie ma się czemu dziwić,
powodzenie odeszło, tak jak przyszło.
— Co mam więc z sobą począć?
— Niech pan szuka, drogi mistrzu! Może pan zostać poetą, malarzem lub aktorem.
Będzie to przeobrażenie i możliwe, że zainteresowanie publiczności wróci.
Herman wyszedł bez odpowiedzi. Nie chciał uwierzyć w usłyszane słowa. Niestety, w
niedługim czasie przekonał się o ich słuszności.
Przyzwyczajony do zawrotnej sławy, musiał ponownie przejść przez wszystkie upoko-
rzenia początkującego. Narażał się na odmowy, od których się odzwyczaił, i wreszcie musiał
się pogodzić z bólem i wstydem zapomnienia.
Te przejścia przekraczały jego siły. Walczył przez pewien czas, aż wreszcie pewnego
dnia, doznawszy boleśniejszej niż zwykle odmowy, pobiegł do pracowni i kazał zawołać
kupca; wszystko mu sprzedał, spłacił długi i sięgając po sękaty kij, zawieszony jak trofeum
nad drzwiami, szepnął:
— Dość tego upokorzenia, wracajmy do lasu!
Wyszedł z Paryża przez tę samą rogatkę, którą przekroczył przed czterema laty.
Rozwiały się niestety wszystkie jego ówczesne nadzieje. Przyszedł szczęśliwy, młody i silny.
Wracał zrozpaczony, postarzały i śmiertelnie zraniony.
Ciężka była to droga dla Hermana. Rozpieszczony życiem paryskim, odzwyczaił się od
długich spacerów w słońcu. Nie posiadał już tej radosnej energii, która chętnie się wyładowu-
je na świeżym powietrzu, i niejednokrotnie musiał się zatrzymywać, aby odpocząć. Skorzy-
stał z takiego odpoczynku, aby zawiadomić matkę o swoim powrocie.
Można sobie wyobrazić radość matki po otrzymaniu tego listu, który dostarczono jej na
kilka godzin przed przyjściem Hermana! Lecz radość jej znikła na widok zmian, jakie zaszły
w wyglądzie syna. Poznała łatwo po bladości twarzy i smutnym, roztargnionym spojrzeniu, że
wszystkie jego marzenia zawiodły i że powrót jego spowodowany jest raczej rozpaczą aniżeli
miłością. Nie zadała mu jednak żadnego pytania. Rzucił się w ramiona matki i krzyknął:
— Oto jestem, matko, i nie opuszczę cię już nigdy!
Ten okrzyk jej wystarczył. Odtąd starała się, aby jej syn mógł odzyskać pogodę ducha.
Urządziła mu w chacie osobny pokój zgromadziwszy tam wszystkie przedmioty, które lubił.
Zapraszała starych przyjaciół, a młode dziewczęta z sąsiedztwa spędzały wieczory przy jej
kominku. W ten sposób każdy dzień stawał się w jej domu świętem, lecz Herman tego nie
spostrzegł. Cóż to wszystko znaczyło wobec tego życia, które poznał. Ciągle słyszał zgiełk
eleganckiego świata, w którym ongiś rozbrzmiewało jego nazwisko. Porównywał obecny
marazm, w którym się ponownie znalazł, z blaskiem, jaki go do niedawna otaczał. Dusza jego
straciła prostotę i spokój. Rozczarowany zwodniczymi przyjemnościami wielkiego świata, nie
mógł już powrócić do zwykłych radości życia rodzinnego.
Matka spostrzegła wreszcie, że wszelkie jej wysiłki były bezskuteczne. Herman stawał
się z każdym dniem coraz smutniejszy i bardziej cierpiący. W niedługim czasie choroba tak
się posunęła, że nie mógł opuszczać pokoju. Biedna, przerażona matka pobiegła po lekarza.
Lekarz zbadał młodego rzeźbiarza, zalecił mu odpoczynek i odszedł. Matka Hermana
pobiegła za nim.
— Nic mi pan nie mówi — szepnęła patrząc na doktora z trwogą.
Lekarz był zakłopotany.
— Zaklinam pana, proszę mi powiedzieć prawdę — ciągnęła zrozpaczona matka.
— Prawdę? — wyjąkał doktór.
— Ja jej żądam!
— A więc idę po pastora!
Staruszka krzyknęła i opadła na kolana.
Pastor przyszedł następnego dnia pod pozorem zamówienia pewnych rzeźb. Herman
jednak uśmiechnął się smutnie. Czując pogorszenie zrozumiał, co sprowadziło duchownego.
Otworzył mu duszę i zwierzył mu się z tego. co tu opowiedzieliśmy. Gdy skończył, pastor
chciał go pocieszyć, ale Herman mu przerwał:
— Rana jest zaleczona — rzekł z przejęciem. — U progu śmierci zrozumiałem prawdę.
Wszystko, co się stało, było słuszne. Chciałem zamienić nadziemskie piękno sztuki na wygo-
dy, bogactwa i próżność rozgłosu. Poświęciłem moje uczucia i moje spokojne szczęście dla
ambitnych zachcianek. Wcześniej czy później musiałem ponieść karę za moje błędy. Oby one
były nauką dla innych! Jeśliby ktoś, uwiedziony zwodnymi pokusami, chciał opuścić nasze
doliny dla życia wielkomiejskiego, proszę mu opowiedzieć moje życie. Proszę mu powie-
dzieć, jak drogo się płaci za powodzenie, które nie czyni człowieka ani szczęśliwym, ani
lepszym. Proszę nakłaniać go, aby kształcił serce i umysł nie dla korzyści, ale dla sztuki, gdyż
radość na tej ziemi należy do prostych ludzi.
Z francuskiego przełożył Piotr Michałowski
VILLIERS DE L’ISLE-ADAM
PRZYGODA TSE-I-LA
Na północ od Tonkinu, daleko w głąb lądu, prowincja Kuang-Si, bogata w złote pola ry-
żowe, rozpościera aż do centralnych księstw Państwa Środka swe miasta o zadartych dachach,
z panującymi jeszcze tu i ówdzie obyczajami na poły tatarskimi.
W tej dzielnicy imperium pogodna doktryna Lao-Tse nie zgasiła jeszcze żywych wie-
rzeń w Pussahy, rodzaj ludowych bóstw opiekuńczych Chin. Dzięki fanatyzmowi miejsco-
wych bonzów zabobony chińskie, nawet w wyższych sferach, fermentują tutaj silniej niż w
prowincjach mniej oddalonych od Pei-Tsinu (Pekinu); różnią się one od wierzeń mandżur-
skich tym, że dopuszczają interwencję bezpośrednią „bogów” w sprawach kraju.
Przedostatnim wicekrólem tej olbrzymiej podległej cesarzowi krainy był gubernator
Tsze-Tang, który zostawił po sobie pamięć bystrego, skąpego i okrutnego despoty. Oto jakie-
mu przemyślnemu sekretowi zawdzięczał ów władca, iż uniknąwszy po tysiąckroć zemsty,
dokonał dni swych w spokoju, otoczony nienawiścią swego ludu, z którego wrzącym gnie-
wem, łaknącym jego krwi, igrał do samego końca bez troski ni trwogi.
Pewnego razu — może na jakieś dziesięć lat przed swoją śmiercią — w letnie południe,
tak upalne, iż od żaru mora stawów stawała się szkliwem, liście pękały na drzewach, pył
drożny mżył metalicznym blaskiem, a deszcz płomieni lał się na miriady obszernych, wyso-
kich kiosków o trzech piętrach, które łącząc się kapryśnie w zygzaki ulic. tworzą stolicę Nan-
Tszang, podobnie jak każde wielkie miasto Państwa Niebieskiego — w takie południe Tsze-
Tang, siedząc w najchłodniejszej sali swego pałacu na czarnym siedzisku, inkrustowanym
kwiatami z masy perłowej na pnączach z jasnego złota, wsparł się na łokciu, z podbródkiem
w dłoni, z berłem na kolanach.
Za jego tronem wznosił się kolosalny posąg tajemniczego bóstwa Fo. Na stopniach
czuwała straż w łuskowych zbrojach z czarnej skóry, z dzidą, łukiem lub długim toporem w
garści. Po prawicy stał ulubiony kat wachlując władcę.
Oczy Tsze-Tanga błądziły po tłumie mandarynów, książąt krwi i dygnitarzy dworskich.
Wszystkie czoła były nie do odgadnienia. Król czując, że jest nienawidzony, otoczony wycze-
kującymi okazji mordercami, pełen niejasnych podejrzeń przyglądał się każdej grupie, w
której rozmawiano półgłosem. Nie wiedząc, kogo zgładzić, dziwiąc się co chwila, że sam
jeszcze żyje, dumał, milczący i złowrogi.
Jedna z kotar rozsunęła się przepuszczając oficera, wiodącego za warkocz młodego nie-
znajomego o dużych jasnych oczach i pięknym obliczu. Młodzieniec miał na sobie jedwabną
suknię ognistej barwy, z pasem przetykanym srebrem. Padł plackiem przed Tsze-Tangiem.
Na pytające spojrzenie króla — Synu Nieba — odpowiedział oficer — ten młody
człowiek oświadczył, że jest jeno niskiego urodzenia obywatelem miasta i zwie się Tse-I-La.
Jednakowoż gardząc powolną śmiercią gotów jest dowieść, że wysłany został w misji do
ciebie przez nieśmiertelnych Pussahów.
— Mów — rzekł Tsze-Tang.
Tse-I-La powstał.
— Panie — zaczął spokojnym głosem — wiem, co mnie czeka, jeśli nie dotrzymam
słowa. Tej nocy, w śnie straszliwym, Pussahy okazały mi łaskę nawiedzenia i uczyniły mi dar
z tajemnicy olśniewającej rozum ludzki. Jeśli raczysz jej wysłuchać, poznasz, że zaprawdę nie
jest ona ludzkiego pochodzenia, gdyż samo usłyszenie jej zbudzi w twej istocie nowe pojmo-
wanie rzeczy. Jej posiadanie udzieli ci natychmiast tajemniczego daru czytania — z zamknię-
tymi oczyma, w przestrzeni, jaka dzieli źrenice od powiek — nakreślonych krwią imion tych
wszystkich, którzy mogliby spiskować przeciw twej władzy lub twemu życiu, w tym właśnie
momencie, gdy w umyśle ich poczynałby się taki zamiar. Będziesz przeto odtąd na zawsze
zabezpieczony przed wszelką zgubną niespodzianką i doczekasz starości w spokoju, w pełni
twej władzy. Ja, Tse-I-La, klnę się tutaj na Fo, którego wizerunek rzuca na nas swój cień, iż
magiczna własność tej tajemnicy jest istotnie taka, jaką ci głoszę.
Na tę zdumiewającą przemowę zadrżało całe zgromadzenie i cisza zapanowała w nim
grobowa. Bezładna trwoga mąciła zwykłą niewzruszoność tych twarzy. Wszystkie spojrzenia
skupiły się na młodym nieznajomym, który stał nieustraszony, stwierdzając tym, iż jest
posiadaczem i wysłańcem boskich czarów. Wielu, usiłując daremnie uśmiechać się, lecz nie
śmiąc spojrzeć jeden na drugiego, bladło mimo woli pod wpływem pewności siebie Tse-I-La.
Tsze-Tang obserwował dokoła siebie to kompromitujące zmieszanie. Wreszcie jeden z ksią-
żąt, zapewne, by ukryć swój niepokój, zawołał:
— Co nam ze słów szaleńca, pijanego oparami opium.
Wtedy mandaryni uspokoiwszy się zauważyli:
— Pussahy dają natchnienie jeno sędziwym bonzom pustyni.
A jeden z ministrów ozwał się:
— Naszą to jest rzeczą zbadać uprzednio i zdecydować, czy tajemnica, którą temu
młodzieńcowi rzekomo powierzono, warta jest, by ją przedłożyć wysokiej mądrości króla.
Rozdrażnieni zaś dworzanie dorzucili:
— A on sam... być może, jest on właśnie jednym z tych, których sztylet, by ugodzić
Pana naszego, czyha tylko na moment, gdy wzrok roztargniony...
— Uwięzić go!
Tsze-Tang wyciągnął nad głową Tse-I-La swe berło z jaspisu, na którym błyszczały
święte wyrazy.
— Mów dalej — rzekł niewzruszony.
Tse-I-La zaczął mówić znów, trzepocząc dokoła policzków trzymanym końcami palców
wachlarzykiem ze zrzynków hebanu:
— Gdyby jakakolwiek tortura mogła skłonić Tse-I-La do zdradzenia jego wielkiej
tajemnicy przez wyjawienie jej komukolwiek, prócz samego króla, świadczę się Pussahami,
którzy nas słuchają, niewidzialni, że nie wybraliby mnie oni przenigdy na swego tłumacza. O,
książęta, nie, nie paliłem opium, nie mam oblicza szaleńca, nie mam przy sobie żadnej broni.
A tylko... ot, co dodam: jeśli wystawiam się na ewentualność powolnej śmierci, to dlatego, że
taki sekret wart również — gdy okaże się prawdziwy — godnej jego nagrody. Ty sam, o
królu, osądzisz wtedy w swej sprawiedliwości, czy godzien jest ceny, jakiej za niego od ciebie
żądam. Jeśli naraz, na sam dźwięk słów, które go objawią, uczujesz w sobie, pod zamknięty-
mi powiekami, dar jego żywej cechy i cud, jaki sprawił, iż bogowie uczynili mnie wysoko
urodzonym przez objawienie mi w błyskawicznym tchnieniu swych tajemnic — dasz mi Li-
Tien-Se, twą córę promienną, książęcą oznakę mandaryna i pięćdziesiąt tysięcy liangów złota.
— Przy wymawianiu słów: „liangów złota” leciuchny rumieniec oblał policzki Tse-I-La,
pokrył go jednak szybko ruchami wachlarza.
Żądanie tak hojnej nagrody wywołało złośliwy uśmiech dworaków i zapaliło gniewem
podejrzliwe serce króla, budząc w nim jego dumę i skąpstwo. Okrutny uśmiech wypełzł na
jego wargi; patrzał na młodzieńca, który bez trwogi dodał:
— Oczekuję od ciebie. Panie, przysięgi królewskiej na Fo, bóstwo tajemnicze, mszczą-
ce się na krzywoprzysięzcach, iż zgadzasz się, zależnie od tego, czy sekret mój uznasz za rze-
czywistość, czy za chimerę, dać mi tę nagrodę lub zadać mi śmierć, jaką ci się żywnie podo-
ba.
Tsze-Tang powstał z karła:
— Zaprzysiężone — rzekł — idź za mną.
W parę chwil potem — pod sklepieniami oświetlonymi lampą, zawieszoną nad jego
śliczną głową — Tse-I-La, przywiązany cienkimi sznurami do słupa, patrzał w milczeniu na
króla Tsze-Tanga, którego wyniosła postać widniała w cieniu o trzy kroki przed nim. Król stał
oparty plecami o żelazne drzwi lochu, prawą rękę oparł o łeb metalowego smoka, wyłaniają-
cego się z muru, o jednym oku, jakby wpatrującym się w Tse-I-La. Zielona suknia Tsze-
Tanga rzucała jasne smugi, naszyjnik z drogich kamieni migotał tysiącem ogni, jedynie głowa
jego, przewyższająca czarny dysk lampy, tonęła w mroku.
W głębinie ziemi nikt nie mógł ich słyszeć.
— Słucham — rzekł Tsze-Tang.
— Królu — rzecze Tse-I-La — jestem uczniem czarującego poety, Li-Tai-Pe. Bogowie
dali mi geniusz, jak tobie dali władzę; dodali mi jeszcze ubóstwo, by pogłębić moje myśli.
Toteż dziękowałem im co dnia za tyle łaski i żyłem spokojnie, bez pragnień — gdy oto
pewnego wieczoru, na najwyższym tarasie twego pałacu, nad ogrodami w srebrzystej toni
miesiąca ujrzałem córkę twoją, Li-Tien-Se; wietrzyk nocny słał pod jej stopy zapachy różno-
barwnych kwiatów wielkich drzew. Od owej nocy pędzel mój przestał kreślić znaki pisma i
czuję w sobie, że i ona również marzy o światłości, jaką mnie przeszyła... Wyczerpany
tęsknotą, przenosząc najokrutniejszą śmierć nad mękę istnienia z dala od niej, zapragnąłem
bohaterskim rzutem boskiej prawie przebiegłości wznieść się, ja, przechodzień, aż do niej,
twej córy, o królu!
Tsze-Tang zapewne pod wpływem niecierpliwości, nacisnął wielkim palcem oko smo-
ka. Przed oczyma Tse-I-La cicho rozwarły się dwuskrzydłe drzwi, pozwalając mu widzieć
wnętrze sąsiedniego lochu.
Trzech ludzi w skórzanym odzieniu stało obok ogniska, w którym rozżarzały się żelaza
do tortur. Ze stropu zwisał mocny sznur jedwabny, rozchodzący się w cienkie plecionki, pod
nim błyszczała mała stalowa klatka, okrągła, z otworem kolistym.
To, co widział Tse-I-La, było narzędziem okropnej śmierci. Strasznie poranioną rozpa-
lonym żelazem ofiarę wieszano w powietrzu na tym sznurze za kiść ręki, a wielki palec
drugiej ręki związywano z tyłu z wielkim palcem przeciwnej nogi. Wtedy przymocowywano
jej ową klatkę dokoła głowy i, przytwierdziwszy ją postronkami do barków, zamykano,
wpuściwszy do niej uprzednio dwa wielkie wygłodzone szczury. Oprawca wprawiał skazańca
w ruch wahadłowy i oddalał się zostawiając go w ciemnościach; zjawiał się dopiero na trzeci
dzień.
Na ten widok, którego okropność przerażała zazwyczaj nawet na wszystko przygotowa-
nych, Tse-I-La rzekł zimno:
— Zapominasz, że nikt prócz ciebie nie powinien mnie słyszeć.
Drzwi się zawarły.
— Twój sekret? — zagrzmiał Tsze-Tang.
— Mój sekret, tyranie — to to, że moja śmierć pociągnęłaby za sobą twoją, dziś
jeszcze! — rzekł Tse-I-La z błyskiem geniuszu w oczach. — Moja śmierć7 Toć jej właśnie
spodziewają się, czyż nie rozumiesz tego? Tam na górze ci, którzy ze drżeniem oczekują
twego powrotu... Czyż ona nie byłaby wyznaniem nicości moich obietnic? Co za radość dla
nich śmiać się po cichu, w głębi swych serc morderczych, z twej zawiedzionej łatwowierno-
ści! Jakżeby moja śmierć nie miała być sygnałem twej zguby?... Pewni bezkarności, wściekli,
żeś ich nabawił trwogi, jakżeby wobec ciebie, osłabionego w ich oczach poronioną nadzieją,
mieli wahać się dłużej w swej nienawiści? Wołaj swych oprawców! Będę pomszczony! Lecz
widzę teraz: już ty sam czujesz dobrze, że jeśli dasz mi zginąć, twoje własne życie będzie
kwestią godzin, i że dzieci twe, poduszone według zwyczaju, pójdą za tobą... i że Li-Tien-Se,
córka twoja, kwiat upojenia, stanie się pastwą twych zabójców.
Ach! gdybyś ty był mądrym władcą!... Przypuśćmy, że za chwilę, z czołem jakby
obciążonym przepowiedzianą tajemniczą władzą widzenia, otoczony strażą, z ręką na mym
ramieniu, powrócisz do swej sali tronowej i tam, oblókłszy mnie własnoręcznie w suknie
książęce, każesz przywieść słodką Li-Tien-Se, twoją córkę, a moją duszę, i zaręczywszy nas
rozkażesz swym skarbnikom wyliczyć mi oficjalnie pięćdziesiąt tysięcy liangów w złocie:
przysięgam ci, że na ten widok wszyscy ci dworacy, którzy teraz w mroku trzymają w pogo-
towiu sztylety przeciw tobie, padną przed tobą plackiem, drżąc i błędnie tocząc przerażonymi
oczyma, i że na przyszłość żaden nie ośmieli się dopuścić do głowy myśli tobie wrogiej.
Zastanów się przeto! Słyniesz jako człowiek rozumny i zimny, jako przenikliwy mąż stanu,
więc niemożliwe byłoby, aby czcza chimera mogła naraz przeobrazić frasobliwy wyraz twego
oblicza w spokój kamienny, zwycięski, niewzruszony!... Jakże to, znają cię jako okrutnika —
a ty zostawiasz mnie przy życiu? Wiedzą, żeś szalbierz — a ty dochowujesz mi swej przy-
sięgi? Znana jest twa chciwość — a ty obdarzasz mnie tak szczodrze złotem? Wiadoma jest
próżność twa jako ojca — a ty dajesz mi swą córkę za jedno słowo, mnie, nieznanemu prze-
chodniowi? Jakaż wątpliwość ostoi się wobec takich faktów?... Na czym chcesz, żeby pole-
gała tajemnica tchnięta przez stare bóstwa naszego Nieba, jeśli nie na powszechnym przeko-
naniu, że ją posiadasz?... Chodziło tylko o to, żeby ją stworzyć! Ja to uczyniłem! Reszta
zależy od ciebie. Dotrzymałem słowa... Bądź spokojny, określiłem ilość liangów złota i go-
dność, którą gardzę, jedynie po to, by wspaniałością zapłaty wydartej twej słynnej niesumien-
ności dać twemu otoczeniu ocenić straszliwy walor mej zmyślonej tajemnicy.
Królu Tsze-Tang, ja, Tse-I-La, który przywiązany z twego rozkazu do tego słupa
wielbię w obliczu okropnej śmierci chwałę mego mistrza, dostojnego Li-Tai-Pe o świetlanych
myślach — oświadczam ci, co zaprawdę nakazuje ci mądrość. Wracajmy ze wzniesionym
czołem, powiadam ci, z promiennym czołem! Okaż łaskę serca nawiedzonego przez Niebo.
Gorze ci być nadal obcym miłosierdziu! Niech z twego rozkazu zajaśnieją iluminacje
świąteczne, na radość ludowi, na cześć Fo (który natchnął mnie tym boskim podstępem). Ja
zniknę jutro. Pójdę żyć z wybranką serca mego w jakiej prowincji szczęsnej i dalekiej dzięki
zbawczym liangom złota. Mniemam, iż diamentowego guza mandarynów, który za chwilę
otrzymam z twej szczodrobliwości, z tylu oznakami rzekomej dumy, nigdy nosić nie będę;
inne żywię ambicje: wierzę jedynie w myśli harmonijne i głębokie, które przeżyją królów i
królestwa. Co mnie, królowi w ich państwie nieśmiertelnym, po waszej książęcej godności?
Przekonałeś się chyba, iż bogowie obdarzyli mnie sercem hartownym i rozumem równym
rozumowi twego otoczenia? Przeto mogę pewniej niż który z twych dostojników rozjarzyć
radość w oczach młodej kobiety. Zapytaj Li-Tien-Se, moje ukochanie! Jestem pewny, iż spoj-
rzawszy w moje oczy powie ci to samo. Ty zaś pod osłoną opiekuńczego przesądu będziesz
panował spokojnie, a jeśli otworzysz swe oczy na światło sprawiedliwości, będziesz mógł
zmienić trwogę na miłość dokoła twego umocnionego tronu. W tym tkwi tajemnica królów
godnych istnienia! Innej nie mam ci do wyjawienia... Zważ, wybierz i ogłoś wyrok! Ja skoń-
czyłem!
Tse-I-La zamilkł.
Tsze-Tang, nieruchomy, zdawał się rozmyślać czas pewien. Jego wielki milczący cień
wydłużał się na drzwiach żelaznych. Niebawem podszedł do młodzieńca i kładąc mu ręce na
ramionach wpatrzył się w niego uparcie, w głąb jego oczu, jakby osaczony tysiącem nieokre-
ślonych uczuć.
Wreszcie dobył szabli i rozciął więzy Tse-I-La, po czym zarzucając mu na szyję swój
naszyjnik królewski: — Pójdź — rzekł.
Wyszedł po schodach z ciemnicy i oparł rękę na drzwiach wiodących do światła i
wolności.
Tse-I-La, którego triumf miłości i niespodziewanej fortuny olśniewały nieco, przyglądał
się nowemu darowi króla.
— Co, jeszcze i te klejnoty? — zdumiał się. — Któż to cię oczerniał? To więcej niż
przyrzeczone bogactwo!... Co król chce zapłacić tym naszyjnikiem?
— Twe obelgi — z pogardą odparł Tsze-Tang rozwierając drzwi na słońce.
Z francuskiego przełożył Wacław Rogowicz
VILLIERS DE L’ISLE-ADAM
DUKE OF PORTLAND
Przed paru laty, po swym powrocie ze Wschodu, Ryszard książę Portlandu, młody lord,
niegdyś głośny na całą Anglię ze swych uczt nocnych, zwycięskich folblutów, mistrzostwa w
walce na pięści, polowań na lisy, zamków, bajecznej fortuny, awanturniczych podróży i
przygód miłosnych — raptownie zniknął.
Jeden jedyny raz, pewnego wieczoru, widziano jego odwieczną pozłocistą karocę, jak
pędziła z zapuszczonymi firankami, potrójnym galopem, otoczona hajdukami z pochodniami
przez Hyde Park. A potem — zamknięcie się, równie nagłe jak dziwne; książę usunął się do
swego rodzinnego zamku, stał się samotnym mieszkańcem tego potężnego warownego zam-
czyska, zbudowanego przed wiekami pośród ponurych ogrodów i zadrzewionych polan, na
cyplu Portlandu.
Tam za całe sąsiedztwo miał czerwony ogień, oświetlający o każdej porze, poprzez
mgłę, ciężkie statki, kołyszące się na pełnym morzu i krzyżujące na widnokręgu smugi swych
dymów.
Rodzaj ścieżki wiodącej spadzisto ku morzu, kręta droga, wykuta w skalnej opoce,
obramowana na całej długości dzikimi chojarami, rozwiera na dole swą ciężką złoconą kratę
na piasek plaży wynurzającej się z wody w godzinach odpływu.
Za panowania Henryka VI wyłoniło z siebie legendy to obronne zamczysko, pełne
bogactw feudalnych, widnych przy świetle przepuszczanym przez witraże.
Na murach łączących siedem baszt czuwają do dziś dnia jeszcze w każdym załamie
blanków — tu grupa łuczników, ówdzie jakiś rycerz kamienny, wykuci czasu wojen krzyżo-
wych w postawach walczących. *
Nocą te posągi, których oblicza, teraz zatarte przez nawalne deszcze i niepogody
kilkuset zim. mają wyraz po wielekroć zmieniony retuszem piorunów — przedstawiają widok
niesamowity, wywołujący z łatwością wizje nasycone zabobonem. I kiedy fale spiętrzone
przez nawałnicę w wielokształtne masy walą w ciemnościach o przylądek Portlandu, wyobra-
źnia zbłąkanego przechodnia, spieszącego wybrzeżem — wspomagana zwłaszcza przez blade
płomienie miesiąca, lane na te cienie granitowe — może śnić w obliczu tego kasztelu o ja-
kimś odwiecznym ataku hordy złych duchów, odpieranych przez bohaterską załogę zbrojnych
widm-obrońców.
Co znaczyło to odosobnienie się angielskiego magnata bez troski? Uległ jakiemuś na-
padowi spleenu? On — to serce z natury tak żywe i wesołe! Niepodobieństwo!... Jakiś wpływ
tajemniczy, przywieziony z podróży na Wschód? Być może... Zaniepokojono się na dworze
tym zniknięciem. Przybył z Westminsteru wysłaniec królowej do niewidzialnego lorda.
Tego wieczoru królowa Wiktoria, wsparta na ręku obok kandelabru, dała o niezwykle
późnej porze posłuchanie. Przy niej na taborecie z kości słoniowej siedziała młoda lektorka.
Miss Helena H.
Dziewczę, otworzywszy pismo książęce, przebiegło krótką treść listu błękitnymi oczy-
ma, świetlistymi od uśmiechów niebios. Naraz bez słowa, z zamkniętymi powiekami, wręczy-
ło go Jej Królewskiej Mości.
Królowa tedy przeczytała sama, w milczeniu.
Przy pierwszych słowach na twarzy jej, zazwyczaj zimnej, odbiło się wielkie, smutne
zdumienie. Nawet drgnęła, po czym nic nie mówiąc zbliżyła papier do zapalonych świec.
Opuszczając na posadzkę pożerany przez ogień list: — Panowie — rzekła do tych panów,
którzy znajdowali się w pobliżu — nie zobaczycie więcej naszego drogiego księcia Portlandu.
Nie może nadal zasiadać w parlamencie. Zwalniamy go od tego przywilejem wywołanym
koniecznością. Niech jego tajemnica będzie ściśle dochowana! Nie troszczcie się nadal o jego
osobę i niechaj nikt z jego gości nie stara się nigdy zwracać doń słowem.
Po czym, odprawiając gestem starego kuriera zamkowego — Powtórzysz księciu
Portlandu, coś widział i słyszał przed chwilą — dodała rzuciwszy okiem na czarne popioły
listu. Z tymi tajemniczymi słowy Jej Królewska Mość powstała, by oddalić się do swych
apartamentów. Wszelako na widok swej lektorki, nieruchomej i jakby uśpionej, z policzkiem
opartym na młodym białym ramieniu, leżącym na purpurowej morze stołu, królowa, jeszcze
pod wrażeniem wiadomości, zwróciła się do niej łagodnie:
— Idziesz za nami, Heleno?
A że młoda dziewczyna trwała wciąż w tej pozycji, zakrzątnięto się koło niej. Nie zdra-
dzając żadną bladością swego wzruszenia — jakże zblednąć lilii? — zemdlała.
W rok po słowach wypowiedzianych przez Jej Królewską Mość, w burzliwą noc jesien-
ną, okręty przepływające o parę mil od przylądka Portlandu ujrzały zamek iluminowany.
Och! to nie była pierwsza z zabaw nocnych, wydawanych co sezon przez nieobecnego
lorda. I mówiono o tych festynach szeroko, gdyż ich ponura ekscentryczność graniczyła z
fantastycznością, wobec tego, że książę nie brał w nich udziału.
Przyjęcia te odbywały się nie w apartamentach zamkowych. Nikt tam nie miał wstępu;
* Zamek Northumberland odpowiada daleko lepiej temu opisowi niż zamek Portland. Czyż trzeba
dodawać, że choć osnowa i większość szczegółów tej historii są autentyczne, autor musiał zmodyfikować nieco
nawet samu osobę księcia Portlandu — skoro opisuje tę historię tak, jakby powinna była się rozegrać. (Przyp.
aut.)
wydawało się, że lord Ryszard zamieszkujący samotnie wieżycę zamku zapomniał o nich.
Zaraz po powrocie kazał pokryć olbrzymimi zwierciadłami weneckimi ściany i sklepienia
obszernych podziemi tej siedziby. Podłoga wyłożona była teraz marmurem i olśniewającą
mozaiką. Materie, tkane w jednej sztuce, rozdzielone frędzlami, grodziły amfiladę czarodziej-
skich sal, gdzie pod rzucającymi skry złotymi słupami, pełnymi świateł, jawiło się ich urzą-
dzenie: wschodnie meble, haftowane w drogocenne arabeski, wśród roślinności podzwrotni-
kowej, fontann wonnych w porfirowych misach i pięknych posągów.
Tam, na przyjacielskie zaproszenie pana na zamku Portland, ubolewającego, iż wciąż
jest nieobecny, zbierał się świetny tłum, cała elita arystokratycznej młodzieży Anglii, najgło-
śniejsi artyści i najponętniejsze płoche piękności gentry. Lorda Ryszarda reprezentował jeden
z dawnych przyjaciół. I rozpoczynała się wtedy noc po książęcemu swobodna. Jeden tylko
fotel młodego lorda, na honorowym miejscu biesiady, widniał pusty, i książęca tarcza herbo-
wa, wieńcząca oparcie, była zawsze osłonięta długą żałobną krepą. Spojrzenia, podniecone
niebawem trunkiem lub rozkoszą, odwracały się chętnie ku wdzięczniejszym obecnościom.
A o północy głuchły pod ziemią w Portlandzie, w rozkosznych salach, wśród odurzają-
cych zapachów kwiatów egzotycznych, wybuchy śmiechu, pocałunki, brzęk kryształów,
bachiczne śpiewy i muzyka.
Lecz gdyby ktoś z gości powstał był o tej porze od stołu i dla orzeźwienia się morskim
powietrzem wyszedł z zamku, byłby ujrzał, być może, w mroku na wybrzeżu, poprzez szturm
potępieńczych wichrów, bijących z otwartego morza, widok zdolny zmącić jego dobry
humor, przynajmniej na resztę nocy.
Istotnie, często o tej właśnie porze w zakrętach alei schodzącej ku oceanowi dżentelmen
owinięty w płaszcz, z twarzą okrytą maską z czarnej materii, przylegającą do okrągłego
kaptura, zasłaniającego całą głowę, kroczył, z ognikiem cygara w ręce obciągniętej w długą
rękawiczkę, ku plaży. Jakby w jakiejś fantasmagorii w staroświeckim guście, dwóch siwo-
włosych służących poprzedzało go, dwóch innych szło za nim o kilka kroków, wznosząc
dymiące czerwone pochodnie.
Przed nimi szło dziecko, również w żałobnej liberii, i paź ten uderzał raz na minutę
krótko w dzwonek, ostrzegając z daleka, by ustępowano z drogi temu przechodniowi. Wygląd
tego małego orszaku pozostawiał wrażenie tak mrożące, jak kondukt skazańca.
Przed tym człowiekiem rozwierały się sztachety nad brzegiem morza; eskorta pozosta-
wiała go samego i wtedy podchodził do samych fal. Tam. jakby zatracony w rozpacznej zadu-
mie, upajając się pustką bezkresu, trwał w milczeniu, podobny do kamiennych widm na mu-
rach zamkowych, pod wichrem, deszczem i błyskawicami, w obliczu ryczącego oceanu. Po
godzinie tej kontemplacji posępna postać, wciąż oświetlana pochodniami i poprzedzana
biciem we dzwon, kierowała się ku wieżycy kasztelu ścieżka wykutą w skale, którą schodziła
nad morze. I nieraz, chwiejąc się w powrotnej drodze, czepiała się twardych głazów opoki.
Rankiem dnia poprzedzającego ten festyn jesienny młoda lektorka królowej, wciąż w
grubej żałobie od chwili pierwszej wieści, modliła się w kaplicy prywatnej Jej Królewskiej
Mości, gdy doręczono jej kartkę napisaną przez jednego z sekretarzy księcia.
Zawierała tylko te dwa słowa, odczytane ze drżeniem: „Dziś wieczorem”.
Dlatego to około północy jedna z szalup królewskich zawinęła do Portlandu. Młodzień-
cza postać kobieca w ciemnym płaszczu wyszła z niej na ląd, sama jedna. Postać ta, rozejrza-
wszy się po tonącym w mroku wybrzeżu, pospieszyła biegnąc ku blaskom pochodni w stronę,
skąd wiatr przynosił głos dzwonka.
Na piasku, wsparty o głaz, od czasu do czasu wstrząsany drgawkami agonii, człowiek z
tajemniczą maską leżał rozciągnięty w swym płaszczu.
— O nieszczęsny! — wybuchnęło łkaniem, kryjąc twarz, młode dziewczę, znalazłszy
się z obnażoną głową obok niego.
— Żegnaj, żegnaj — odpowiedział.
W oddali słychać było pieśni i śmiechy dobywające się z podziemi feudalnej siedziby,
której iluminacja w odbiciu kołysała się na falach.
— Jesteś wolna... — dodał opuszczając głowę na kamień.
— Jesteś wyswobodzony! — odparła biała przybyła wznosząc ku niebu usianemu
gwiazdami mały krzyż złoty przed oczyma tego, który już nie mógł mówić.
Po długiej ciszy, gdy ona trwała w tej postawie przed nim, nieruchoma, z zamkniętymi
oczyma: — Do zobaczenia, Heleno — szepnął z głębokim westchnieniem.
Kiedy po godzinie oczekiwania słudzy podeszli, zobaczyli młodą dziewczynę na klęcz-
kach na piasku, modlącą się obok ich pana.
— Książę Portlandu zakończył życie — rzekła.
I wspierając się na ramieniu jednego z tych starców, powróciła do szalupy, która ją
przywiozła.
W trzy dni potem można było czytać w Dzienniku Dworskim wiadomość następującą:
„Miss Helena H., narzeczona księcia Portlandu, przyjąwszy wyznanie katolickie, wstą-
piła w dniu wczorajszym do klasztoru karmelitanek w L.”
Cóż to więc była za tajemnica, która kwitnącego zdrowiem lorda do grobu wtrąciła?
Pewnego dnia, w czasie swych dalekich podróży po Wschodzie, oddaliwszy się od swej
karawany w okolicach Antiochii, młody książę w rozmowie z miejscowymi przewodnikami
usłyszał o żebraku omijanym z przerażeniem i żyjącym samotnie wśród ruin.
Przyszło mu do głowy odwiedzić tego człowieka, gdyż nikt nie wymknie się swemu
przeznaczeniu. Owóż ten Łazarz grobowy był tu na ziemi ostatnim depozytariuszem wielkie-
go starożytnego trądu, suchego trądu, na który nie ma środka, choroby nieuleczalnej, z której
jeno Bóg mógł ongi uzdrowić legendarnego Hioba.
Portland sam jeden, mimo błagania oszalałych ze strachu przewodników, odważył się
stawić czoło zarazie w pieczarze, gdzie dogorywał ten parias ludzkości.
Już na miejscu, przez junakierię wysokiego rodu szlachcica, nieustraszony do szaleń-
stwa, dając garść złota temu konającemu nędzarzowi, blady wielki pan zechciał koniecznie
uścisnąć mu dłoń.
W jednej chwili jakaś mgła przesłoniła mu oczy.
Wieczorem, czując się zgubionym, opuścił miasto i kraj i przy pierwszych objawach
choroby wsiadł na statek, aby powrócić do swego zamku i tam usiłować wyleczyć się lub
umrzeć.
Lecz wobec gwałtownych spustoszeń w organizmie, jakie ujawniły się w czasie podró-
ży morskiej, książę ujrzał jasno, że nie może żywić innej nadziei okrom nadziei rychłego
zgonu.
Stało się! Żegnaj, młodości, świetności starego nazwiska, miłująca narzeczono, poto-
mności rodu! Zegnajcie, siły, rozkosze, nieobliczalna fortuno, urodo, przyszłości! Wszystkie
nadzieje zapadły w przepaść we wklęsłości dłoni straszliwej. Lord został dziedzicem żebraka.
Sekunda brawury — jeden gest, zbyt szlachetny — i cała ta promienna egzystencja stała się
łupem rozpaczliwej śmierci.
Tak zginął książę Ryszard Portland, ostatni trędowaty na ziemi.
Z francuskiego przełożył Wacław Rogowicz
SPIS TREŚCI
Widzenie Karola XI (Prosper Mérimée)
02
Rzeźbiarz z Czarnego Lasu (Emile Souvestre)
05
Przygoda Tse-I-La (Villiers de l'Lsle-Adam)
15
Duke of Portland (Villiers de l'Lsle-Adam)
19