ZMARTWYCHWSTANIE
OFFLANDA
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 50
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1960
ALEKSANDER DUMAS (SYN)
ZMARTWYCHWSTANIE OFFLANDA
Odbywszy ongi podróż do Niemiec, przechadzałem się samotnie całymi godzinami po
uliczkach małego miasta, którego nazwy nie ma potrzeby wymieniać. To małe miasto odegra-
ło zdaje się wielką rolę w historii XV wieku, ale ponieważ historia XV wieku jest mi absolu-
tnie nieznana, nie zamierzam popisywać się tu żadną erudycją. Uważam nawet za wskazane
pouczyć was, kochani czytelnicy, raz na zawsze o powodach tej mojej ignorancji w zakresie
historii; innym razem wyjaśnię wam, dlaczego inne gałęzie wiedzy są mi również nieznane.
Pewnego dnia zawstydziłem się tak bardzo, że nie umiałem wyrazić swej opinii na
temat jakiegoś bardzo ważnego faktu, którego istnienia nawet nie podejrzewałem, iż zaraz
wróciłem do siebie i po drodze kupiłem H i s t o r i ę F r a n c j i, pragnąc zacząć studia od
rodzimych dziejów. Jak się to często zdarza, otworzyłem książkę na chybił-trafił, a przypadek
zrządził, że natrafiłem na Karola IX, który był królem, to znaczy osobą zobowiązaną do
rządzenia i troszczenia się o postęp i szczęście narodu w ciągu pewnego okresu XVI wieku.
Wyczytałem tam, że ten człowiek, całkiem jeszcze młody, zabił przez jedną noc trzynaście
tysięcy ludzi. To mnie tak zmartwiło i tak mi się wydało niesprawiedliwe, że nie chciałem już
uczyć się niczego więcej. Podarowałem tę książkę dziecku, które upewniwszy się, że nie ma
w niej obrazków, zrobiło sobie z historycznych wypadków papierowe ptaszki.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa to dziecko będzie kiedyś wielkim filozofem.
Mieszkałem więc chwilowa w małym miasteczku niemieckim i odbywałem co dzień
długie, samotne spacery. Błądząc tak musiałem uważać, aby nie wyglądać ani na szpicla, ani
na zakochanego, ani na złodziejaszka. Oglądałem więc wystawy sklepowe. Jeden szczególnie
sklepik na mej ulubionej ulicy przyciągał stale uwagę. Była to rupieciarnia, gdzie na kontua-
rze, na półkach, na meblach, w szafach, pod stolami, a nawet na krzesłach stłoczone były
obrazy, broń, zwierciadła, tkaniny, żyrandole, przeróżne instrumenty, porcelana i biżuteria.
Człowiek, który temu patronował, był równie stary jak otaczające go przedmioty. Całymi
dniami pisał albo oglądał szlachetne kamienie, emalie i antyczne kosztowności przez monokl
ze szkła powiększającego, który tak do oka jego przywykł, że trzymał się w nim sam i sam z
niego wypadał, nie tłukąc się.
Niech nikt nie sądzi przypadkiem, że ten człowiek miał długie, białe włosy, był zanie-
dbany i nosił staroświeckie szaty; jego schludność graniczyła z kokieterią. Najdelikatniejsze
figurynki z saskiej i sewrskiej porcelany odkurzane były i czyszczone z drobiazgową syste-
matycznością i najbystrzejsze oko nie znalazłoby na żadnej z nich nawet przez mikroskop ani
cienia pyłku. Myślę, że człowiek ten nocami czyścił swój magazyn. Nosił on perukę żółtawe-
go koloru i nie zapuszczał brody. Oczy jasnoniebieskie, jak fajans z Rouen, twarz pełna i ró-
żowa, a na niej pogodny uśmiech. W kąciku każdego oka wachlarzyk niezliczonych zmar-
szczek, koszula kredowo biała, krawat w białe, zielone i czekoladowe kwadraty, wysoki
kołnierzyk, nankinowa kamizelka, błękitny surdut ze złotymi guzikami. Czy spodnie nosił
długie, czy krótkie? Nieprzenikniona zagadka. Zawsze widziałem tylko jego górną „połowę”.
Pewnego ranka nacisnąłem klamkę i wszedłem. Poprosiłem pana Frasera (takie nazwi-
sko wyczytałem na szyldzie) o pozwolenie zwiedzenia jego magazynu albo raczej muzeum.
Skinął głową i pisał dalej. Nie będę wam nawet wspominał o cudach, jakie ucieszyły me
oczy, powiem wam tylko, że pośród obrazów różnych rodzajów i różnych szkół — ujrzałem
w małej ramce z rzeźbionego drzewa głowę Madonny pięknie wykonaną i przepojoną takim
polotem ducha, jakiego nigdy nie napotkałem nawet u starych malarzy, poza pierwszymi
płótnami Rafaela. Z łatwością można było rozpoznać, że głowa ta została wycięta z wielkiego
obrazu. Uczułem nagle gwałtowne pragnienie posiadania tego malowidła; było to jedno z tych
gwałtownych pożądań artysty, które potrafią w jednej minucie z najuczciwszego człowieka
uczynić złodzieja, nie zdającego sobie nawet sprawy z uczucia, jakiemu uległby ściągając
upragniony przedmiot i wsuwając go do kieszeni. Chyba chociaż raz w życiu odczuliście, jak
ja, nieprzepartą chęć posiadania i to natychmiast rzeczy, o której nie myśleliście wcale, a któ-
ra tak gwałtownie opanowała wasze zmysły, że dla zdobycia jej wszelkie środki wydały się
wam dobre i godziwe.
Gdy spytałem pana Frasera o cenę tego medalionu, spojrzał na mnie z podziwem.
— Pan jest pierwszym człowiekiem, który zainteresował się tym obrazkiem. To jest
arcydzieło — powiedział. — Nikt dotychczas nie zwrócił na niego uwagi. Pan nie jest amato-
rem ani znawcą — ciągnął, oglądając mnie. — Pan jest artystą i powoduje się uczuciem. Ma
pan rację, młody człowieku. Wolę zwykłego mieszczanina, który kupuje oleodruk, bo uważa
go za ładny, niż amatora, który nie kupi Rembrandta, dopóki mu nie udowodnię, że jest
autentyczny. Niech pan weźmie ten medalion. Ofiaruję go panu.
— Ależ...
— Waha się pan? W takim razie kosztuje dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Pierwszy raz widziałem takiego kupca. Zbyt był oryginalny, abym nie usiłował zawrzeć
z nim bliższej znajomości. Wziąłem medalion i zbliżyłem się do kontuaru.
— Ogromnie panu dziękuję — rzekłem. — Przyjmuję pański podarunek, a ponieważ
nie wątpi pan w mój podziw dla tego dzieła, proszę mi powiedzieć, czyje ono jest.
— Jest to dzieło człowieka, którego przeznaczeniem było dokonać przewrotu w sztuce.
— I co się stało z tym człowiekiem?
— O, to bardzo ciekawa historia.
— Niech pan opowie.
— Ma pan czas?
— Mam,
— Niech pan tam usiądzie. Chyba, że woli pan słuchać stojąco albo zjeść ze mną śnia-
danie?
Cóż za niezwykły kupiec!
— Dziękuję, jestem po śniadaniu.
— W takim razie proszę zaczekać.
Zadzwonił.
Weszła gruba służąca, gruba, ale młoda: dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat, o
rudych włosach i białej cerze, typowa Niemka; z tonu, jakim kupiec zwracał się do niej,
można było wnosić, że pełni ona w jego domu podwójną funkcję.
— Podaj mi moją zupę, Gretchen — rzekł do niej.
Gruba dziewczyna nic nie odpowiedziała. W pięć minut później wróciła, niosąc pełny
talerz zawiesistej zupy.
— Niech pan sobie wyobrazi — zaczął mój poczciwiec, przełykając gorący płyn, w
którego oparach twarz jego niknęła chwilami (co za zupa!) — niech pan sobie wyobrazi, że
mniej więcej piętnaście lat temu zostałem wezwany do sąsiedniego domu przez młodego ma-
larza, którego miałem sposobność widzieć kilkakrotnie, lecz którego dzieł nie znałem wcale.
W tym czasie trudniłem się przede wszystkim sprzedażą obrazów.
Ów młody człowiek nazywał się Offland.
Wysokiego wzrostu: pięć stóp i dziesięć cali, chudy jak szkapa, bardzo nieporządnie
ubrany, blady, z wielkimi niebieskimi oczami i czarną, gęstą, falującą czupryną, z podkręco-
nymi wąsami i spiczastą bródką. Ładne zęby, kobiece dłonie i nie schodzący z ust uśmiech,
oto jak wyglądał mój malarz. I, rozumie się, ani grosza przy duszy.
Offland, nie mając rodziny, żyjąc jedynie z pędzla, to znaczy raczej głodując niż żyjąc,
wpadł na pomysł poślubienia dziewczyny bez majątku. Co do jego żony, zapewniam pana, że
była to urocza osóbka, niezbyt duża, pulchniutka, cała białoróżowa, taka, mówię panu, prze-
pióreczka — jak to powiadają — raz na ząb.
Była kuzynką swego męża i według zwyczajów niemieckich od najwcześniejszej mło-
dości z nim zaręczona. Ale zdarzyło się, jak często zdarza się w tym kraju, gdzie natura sama
zdaje się podporządkowywać zwyczajom, że młodzi ludzie pokochali się tak, jakby to oni
sami się odnaleźli, jakby nie byli przeznaczeni sobie wzajemnie przez rodziców. Nawiasem
mówiąc, byłoby może nieźle, gdyby ten zwyczaj przyjął się we Francji. Ale cóż by się wtedy
stało z wodewilami i większością komedii, których tematem jest córka, sprzeciwiająca się
poślubieniu człowieka wybranego przez ojca?
Ta refleksja, wtrącona w tok opowiadania, pochodzi ode mnie, nie od niego. Mówię
uczciwie, nie chcąc go obciążać ani odpowiedzialnością, ani sławą dodatkową. Moje osobiste
obserwacje zresztą tak często wplecione będą w opowieść kupca, że trudno będzie domyślić
się, który z nas dwóch mówi. Na szczęście liczę tutaj na inteligencję mych czytelników, a
szczególnie czytelniczek.
Offland był zatem zaręczony ze swą kuzynką. Wiecie, co to znaczy w Niemczech być
zaręczonym. Narzeczony bierze swą przyszłą pod rękę i idzie z nią w dół lub w górę Renu.
zależnie od tego, gdzie zaręczyli się, w dolnym czy w górnym jego biegu; chodzi tu o wzaje-
mne poznanie charakterów i stwierdzenie, czy sobie odpowiadają. Odpowiadają sobie prawie
zawsze, wróciwszy więc do siebie, pobierają się i usiłują zasilić ojczyznę jak największą ilo-
ścią Niemców, król bowiem, jak mi powiedziano, nadaje złoty medal i dwa tysiące franków
ojcu rodziny, który może wykazać się dwunastoma potomkami męskimi, zdrowymi i silnymi.
Ostatecznie taki sam dobry zawód jak każdy inny.
Wszystkie te dzieci uczą się muzyki i wchłaniają w siebie abstrakcje uczonych i filozo-
fów całego świata. W dwudziestym roku życia mają twarze obrzucone krostami i noszą oku-
lary. Nie trzeba dodawać, że trudność wysłowienia się w połączeniu z permanentnym katarem
wzmagają się z dnia na dzień. Katar jest jedną z charakterystycznych cech niemieckich. Jeżeli
chusteczki zawdzięczają swe istnienie katarom, musi to być pięknie rozwinięty przemysł
rodzimy. Offland miał tę szczególną właściwość, że nie był dotknięty katarem. To była
zresztą jedyna jego cecha ujemna, gdyż niech mnie Bóg broni, abym miał ośmieszać lub
obniżać wartość mego bohatera!
Offland oprócz tego, że pochodził z rycerskiego rodu, posiadał zalety osobiste, które
zawdzięczał naturze, i inne, które zawdzięczał jedynie sobie samemu, jak: odwagę, silną wo-
lę, poczucie humoru, wytrwałość, wykształcenie, talent; słowem, te wszystkie wartości, które
pozwalają człowiekowi zdechnąć z głodu w najszybszym czasie. Dzielny ten chłopiec, który
sam z trudem wegetował, nie miał doszedłszy do odpowiedniego wieku większych zmartwień
jak ożenić się ze swą kuzynką, zostawiając Panu Bogu troskę o wyżywienie jego i żony. Po
odbyciu więc wycieczki za Ren panna Emilia Farett została panią Offlandową.
Nasz malarzyna wynajął pracownię w domu położonym na bezludnej ulicy i wziął się
do odstawiania tych melancholijnych, marzycielskich obrazków, których sekret wyłącznie
Niemcy posiedli. Te wielkie chrześcijańskie postacie, o oczach z szafirów, cerze z mleka, w
koronach ze złota, pereł i rubinów, kroczące prosto przed siebie i niosące w wysmukłych
dłoniach w półotwartą księgę z cyzelowanym fermuarem i różnobarwnymi arabeskami na
kartach z pergaminu. Te majestatyczne Dziewice, wlokące za sobą tren długiego płaszcza ze
śniegu, lazuru lub purpury, na pięknej, zielonej równinie, zalanej blaskiem słońca i usianej
emaliowanymi liliami i stokrotkami, z białym domkiem i dwiema postaciami na dalszym
planie.
Gdy tylko się ożenił, Offland wziął się do malowania tych obrazów, o których marzył
od dawna.
Jeśli się przez dłuższy czas schlebia przyziemnym, wulgarnym gustom publiczności,
wówczas kiedyś, kiedyś, można — już nie zaimponować jej — ale przemycić jakąś myśl
oryginalną. Publiczność czuje instynktowny strach przed indywidualnością, rodzącą się zbyt
nagle. Zawsze gdy jakiś człowiek wznosi się ponad innych, wówczas ci inni maleją, a to jest
rzeczą nad wyraz nieprzyjemną.
Offland potknął się o opór swoich współziomków, ale uparł się i nie ustąpił — w
wyniku czego popadał w coraz to większą nędzę i właśnie wśród tej nędzy maleńkie, różowe
dzieciątko zapukało do wrót życia i trzeba je było otworzyć. Otwarto mu je nawet z radością i
pani Offland zabrała się do karmienia. Sprytna natura przewidziała, że biedni ludzie nie będą
mieli na chleb dla dziatek i dlatego zapewne obdarzyła te dziatki apetytem na mleko kobiece,
a kobiety mlekiem, które nic nie kosztuje. Ta supozycja przypomina wielce inną, pewnego
kaznodziei, który pouczał swych wiernych, że Stwórca w swej dobroci nieskończonej pou-
mieszczał rzeki w sąsiedztwie miast...
Jakkolwiek bądź Offland ubóstwiający swe maleństwo, które nie zawsze mogło zado-
walać się matczynym mlekiem, zmuszony był do pewnych kompromisów, ze szkodą dla swej
sztuki. Trzeba jednak jeść i dać jeść tym, których — czy przez głupotę, czy przez wspania-
łomyślność — zostało się ojcem. Offland porzucił więc chwilowo poetyckie pomysły i zabrał
się do obrazów „produkcyjnych”. Namalował kilka wzruszających obrazków: psy, które ratu-
ją topiące się dzieci, starych wiarusów salutujących ze łzami w oczach posąg wielkiego Fry-
deryka. Te rodzajowe scenki fabrykował po dwie naraz: takie dublety są ideałem mieszcza-
nina wszystkich epok i krajów. Jak ładnie wygląda na przykład lustro w otoczeniu dwóch
obrazków, stanowiących pendant! Ale wszystko ma swój kres, nawet tematy codziennego
użytku: Offland doszedł do tego, że malował kupcom szyldy, a pewnego dnia, za dosyć po-
kaźną kwotę zgodził się wymalować cztery sprośne obrazy na zamówienie pewnego starego
dyplomaty, który dostarczył mu tematów. Wówczas ten szlachetny człowiek, ten czcigodny
ojciec rodziny, ten cnotliwy małżonek, ten prawdziwy artysta zamykał się w swej pracowni
rano lub wchodził do niej ukradkiem w nocy, by wykonać te świństwa, z których zrobiły się
cztery arcydzieła, gdyż sztuka przez to jest piękna, że oczyszcza i uświęca wszystko.
Stary dyplomata, który może, a nawet prawdopodobnie byłby zrobił znacznie większe
zamówienia, umarł nagle na wylew krwi do mózgu. Jego zamiłowania artystyczne tłumaczą
tę śmierć dostatecznie, niemniej nasz malarz popadł przez nią w nędzę.
Z tą chwilą opanowało go kompletne zniechęcenie. Z wolna wysprzedał wszystkie swe
meble, a pewnego ranka nie był w stanie podnieść się z łóżka. Miał wysoką gorączkę, w
domu nie było ani grosza.
Wówczas to posłał po antykwariusza i polecił mu sprzedać za jakąkolwiek cenę rozpo-
częte płótno, przedstawiające Zwiastowanie, na którym jednak jedynie głowa Matki Boskiej
była wykończona.
Nasz antykwariusz dostrzegł od razu w Offlandzie wysokiej miary artystę. Na nieszczę-
ście, jeżeli wierzyć lekarzowi, który się nim opiekował, artysta ten skazany był na śmierć.
Antykwariusz kupił obraz, mimo że nie dokończony i wyciął z niego głowę, którą na-
stępnie mu ofiarował. Potem poszedł do jednego ze swych przyjaciół, jednego z tych mędr-
ców niemieckich, którzy prawdopodobnie wierzą w diabła, nie w tego symbolicznego diabła,
co to ma nas przysmażać na ogniu jak indyczki, jeżeli nie byliśmy grzeczni, lecz w diabła z
krwi i kości, wtrącającego się co chwila w sprawy ludzkie. Ten uczony lekarz, alchemista,
czarnoksiężnik szukający kamienia filozoficznego, nazywał się Lilus.
Pomijam opis jego pracowni, bo wszyscy już ją opisali i przechodzę do samego faktu.
Fraser prosił przyjaciela, by poszedł obejrzeć Offlanda i postarał się uratować go. Na
talencie tego człowieka można zrobić fortunę, trzeba więc, aby on żył, choćby samego diabła
miało się w to wciągnąć. Tymczasem Offland rozpaczał, gdyż czuł, że umiera. Rzucał łzawe
spojrzenie na swą pracownię i na przedmioty, które dawniej całkiem mu obojętne nabierały
teraz w jego oczach ogromnej wartości, przez sam ten fakt jedynie, że miał je porzucić.
Życie jest przyzwyczajeniem, którego człowiek nabiera tak łatwo i szybko, że nie może
pogodzić się z myślą, iz miałby je utracić. Zadaje sobie nawet czasem pytanie, co zrobią
rzeczy najbardziej martwe, które brały udział w jego egzystencji, jak sobie poradzą bez niego,
gdy go już nie będzie. Wydaje mu się, że nawet te przedmioty nie ożywione mają kontakt z
jego opuszczającą go duszą i rozmawia z meblami, przy których setki tysięcy duchów wyzio-
nęło, w niczym przez to nie wpływając na ich (tych mebli) postawę. Co do mnie, uważam, że
w pewnych wypadkach martwe przedmioty wymowniejsze bywają niż ludzie.
Matka, która straciła dziecko — gdyż jeśli mówi się o bólu, to należy wybrać naj-
wznioślejsze porównanie — więc matka, która straciła dziecko, wyleje więcej łez znalazłszy
zabawkę albo część ubrania należącą ongiś do syna niż rozmawiając o nim z przyjacielem i
słuchając jego pocieszeń.
Trzeba przyznać jednak, że największą rozpaczą napełniała Offlanda myśl o pozosta-
wieniu na ziemi żony i syna Co się z nimi stanie? Kto ich przygarnie? Kto ich pokocha?
Komu ich polecić? Z czego będą żyli? Wszystkie te myśli, w połączeniu z żalem artysty,
który mógł, jak Chenier, uderzając się w czoło powiedzieć sobie: — A jednak tu coś było! —
wszystkie te myśli powiększały jeszcze gorączkę, pożerającą umierającego, nie odbierając mu
wszakże przytomności, to znaczy świadomości nieszczęścia zagrażającego jemu i rodzinie.
W takim to stanie Lilus znalazł malarza. Przyprowadził go przyjaciel. Lekarz zażądał,
by go pozostawiono sam na sam z chorym, zbadał go w milczeniu, posłuchał oddechu poło-
żywszy ucho na jego sercu, opukał palcem piersi, jakby chciał się przekonać, czy jest tam
jeszcze życie. Skończywszy badanie, powiedział:
— Młodzieńcze, jest pan poważnie chory.
— Jestem nawet skazany na śmierć, nieprawdaż? — odpowiedział Offland.
— Tak jest.
— Dziękuję, że pan był łaskaw przyjść, aby mi oznajmić tę nowinę.
— Cierpliwości, powiem panu coś więcej.
— Słucham.
— Czy bardzo chciałby pan żyć?
— Och, bardzo?
— W takim razie, niech pan to już mnie pozostawi, a mam wrażenie, że będzie pan żył.
— W jaki sposób?
— Tak, znam może sposób na to, by pan żył; ale do tego trzeba koniecznie, by pan
najpierw umarł.
Offland zbladł.
— Nic nie rozumiem — rzekł ze wzruszeniem.
— Zaraz panu wyjaśnię. Po dziś dzień w medycynie rozpowszechniony jest fałszywy
pogląd, że aby pozwolić żyć choremu, należy go leczyć, gdy on jeszcze żyje. Nonsens! Jak
długo człowiek żyje, organ lub organa dotknięte chorobą są w stanie zapalenia, które uporczy-
wie odrzuca wszelkie środki lecznicze. Mówię oczywiście o chorobach uważanych za śmier-
telne, do uleczenia bowiem innych niedyspozycji wystarczy sama natura. Niech pan doda do
tych trudności, spowodowanych chorobą, przeszkody stwarzane przez chorego. Najmniejsza
nierozwaga z jego strony niweluje w ciągu jednej minuty skuteczność zabiegów nie mówiąc
już o cierpieniach, prawie zawsze niepotrzebnych, na jakie naraża się to biedne ciało, które
często umiera dzięki lekarzowi, podczas gdy bez niego mogłoby zwyciężyć chorobę.
— Moim zdaniem więc — ciągnął — aby chorego utrzymać przy życiu, trzeba zacze-
kać, by umarł. Bo z chwilą śmierci choroba znika, śmierć więc oddaje lekarzowi bezwładne
ciało, niezdolne do oporu, jaki stawiało jeszcze przed kilku minutami. Niech pan pomyśli,
jakie piękne pole do działania ma przed sobą nauka! Na jakie i na ile operacji może sobie
pozwolić, których chory nie przetrzyma! Jak bezpiecznie ręka chirurga może wówczas
otworzyć ciało i w najdelikatniejszych nawet organach szukać przyczyny i siedliska choroby!
Z jaką łatwością może on krajać., wycinać, dodać, jeśli potrzeba, a po skończonej operacji
przelać w ciało żywą krew żyjącego osobnika, by dodać świeżych sił temu, co tak niesłusznie
nazwano trupem!
Offland słuchał chciwie.
— Ale dusza! — zareplikował. — Skąd pan weźmie duszę? Jak pan zmusi Boga, aby
oddał panu duszę, która uleciała już do nieba?
— Hm! Najpierw — odpowiedział Lilus — trzeba by się dowiedzieć, czy rzeczywiście
dusza ulatuje do nieba. Co pan nazywa niebem? Tę błękitną nieskończoność, która w nocy,
przy wietrze północnym ubiera się w gwiazdy, a w dzień pokrywa się chmurami, przygnany-
mi wiatrem zachodnim? To jest naukowe niebo i tam dusza nie idzie. Dusza nie jest jedynie
krążeniem krwi, jak twierdzą niektórzy materialiści. Dusza jest zrobiona z całkiem specjalne-
go tworzywa, ale jest ogólna, nie indywidualna. To tak, jakby ktoś chciał powiedzieć, że czło-
wiek oddycha swoim własnym powietrzem.
— Nic podobnego! — zawołał. — Człowiek oddycha powietrzem, które Bóg stworzył
dla wszystkich, wchłania je tylko na chwilę i zwraca je ogółowi, tyle tylko, że przerabia je po
drodze na kwas węglowy w takiej samej ilości, co wchłonięty przez niego tlen. I tak dalej.
Otóż dusza jest po prostu oddechem wielu lat. Człowiek zwraca ją w swym ostatnim tchnie-
niu ogółowi; ponieważ jednak jest ona pochodzenia boskiego, bardziej jeszcze niewidzialna
niż powietrze, bo jest niepodzielna i nie poddająca się analizie, nie miesza się przeto natych-
miast z ogólną masą. Przebywa przez jakiś czas z duszami, które zamieszkując odnośne ciała
pozostawały z nią w stosunkach. Utrzymuje z nimi kontakt podczas swej gościny na ziemi i
odlatuje dopiero wtedy, gdy widzi, że stała się niepotrzebnym intruzem i że krewni lub
przyjaciele już nie cierpią i nie wspominają tego, kogo stracili. W bólu więc albo i we wspo-
mnieniu tych, którzy byli drodzy zmarłemu, szukać należy duszy. Drogi panie Offland, jest
pan przez kogoś kochany?
— Tak.
— Przez kogo?
— Przez żonę.
— To młoda kobieta?
— Tak.
— Doskonale. Ma pan nadzieję, że będzie pana żałowała?
— Nie wątpię w to.
— Bardzo dobrze! Mój drogi pacjencie, najpierw musi pan umrzeć, to najważniejsze, a
ja zobowiązuję się, że za rok ożywię pana na tyle dni, ile razy żona pańska wymówi imię
pana, począwszy od pierwszej rocznicy pańskiej śmierci. To bardzo proste.
— Tak: ile razy moja żona wymówi moje imię w rok po mej śmierci, tyle dni będę mógł
żyć.
— Właśnie.
— Mogę uprzedzić żonę?
— Naturalnie.
Nadzieja zmartwychwstania w przyszłości na kilka dni zapaliła błyskawicę radości w
źrenicach umierającego. Jakąż radością musi napawać konających chrześcijańskie prześwia-
dczenie, że bezpośrednio po śmierci żyć będą wieczność całą w miłości i szczęściu! A współ-
czuje się męczennikom, którzy umierali z tym właśnie przeświadczeniem!
Offland zawołał żonę i zawiadomił ją o tym, co zostało postanowione między nim a
Lilusem. Biedna kobieta przez cały czas choroby męża żyła w takiej rozpaczy, że całym
sercem i bez zdziwienia przyjęła tę osobliwą nowinę. Rzuciła się do nóg uczonego, ucałowała
jego ręce, a następnie uścisnęła męża tak silnie, że skonał w jej ramionach.
Małżonka wydała okrzyk bólu, lecz prawie zaraz odzyskała nadzieję. Dziwna nadzieja,
którą czerpie się z trumny ze zwłokami drogiej istoty!
Czy sytuacja Offlanda wydaje się wam interesująca? Przyznaję, że — jeśli o mnie cho-
dzi — nie umierałbym z taką ufnością jak on; ale Niemcy, którzy z sentymentalizmu potrafią
zdobyć się na samobójstwo, jak Werter, nie mają nic wspólnego z naszym sceptycyzmem;
tym gorzej dla nich.
Dwadzieścia cztery godziny przed pochowaniem Offlanda doktor Lilus spędził przy
nim, lecząc go według wyłożonej przez siebie metody. Offland został pochowany pod
najpiękniejszym prześcieradłem, jakie było w domu, z poduszką pod głową; trumnę wysłano
miękko, jak należy wysłać ją człowiekowi, który pewnego dnia ma się obudzić. Myślano
nawet przez chwilę o włożeniu do niej materaca, ale to za drogo wypadło. Koszta pogrzebu
pokrył Lilus, a żona zobowiązała się do utrzymywania kwiatów na grobie.
* * *
W rok po opowiedzianych przez nas wypadkach, pewnego niedzielnego poranka, doktor
Lilus udał się na cmentarz, przywitawszy u wejścia dozorcę jak dobrego znajomego.
Poszedł prosto do grobu Offlanda, pokrytego wciąż kwiatami, tak jak w dzień śmierci
malarza, i zawołał go po imieniu.
Po upływie kilku sekund ziemia na całej długości grobu zadrżała pod niewidocznym
prawie pęknięciem, po czym pęknięcie to stało się szersze, aż w końcu ziemia otworzyła się
całkiem i wyłoniła się z niej głowa Offlanda, który machinalnie podniósł się, otwierając oczy
i usta, by odetchnąć powietrzem ziemskim. Usiadł, oparłszy się o poduszkę jak chory w łóż-
ku. Nie wydawał się być tym przebudzeniem zachwycony. Rozejrzał się, a zobaczywszy
Lilusa:
— Po co mnie pan obudził? — spytał, nie poznając go — tak mi było dobrze!
— Obudziłem cię — oznajmił mu Lilus — ponieważ minął dziś rok od twej śmierci i
masz jeden dzień do przeżycia na ziemi.
— Jeden dzień? — spytał Offland ze zdziwieniem, bo z wolna wracała mu pamięć. —
Tylko jeden! Jakim sposobem?
— Twoja żona wymówiła tylko raz twoje imię, masz więc jeden dzień życia, tyle tylko
mi wiadomo.
— Tylko jeden! — wyszeptał smutnie Offland.
— Znasz kobiety, wiesz jak są zazdrosne i zaborcze: pani Offland boi się prawdopodo-
bnie, że od roku, odkąd umarłeś, nie kochasz jej już. Wymówiła twoje imię raz, a widzisz, że
nie traciła czasu, gdyż dziś dokładnie co do dnia mija rok, jak zostałeś pochowany. Pójdziesz
do niej, zobaczysz ją, upewni się, że ją ciągle kochasz i wówczas sprawi, że żyć będziesz tak
długo, jak sam zechcesz. Tak przynajmniej przypuszczam.
— Możliwe.
— Ubierz się. Przyniosłem ci ubranie, które będzie odpowiedniejsze do przechadzki po
ulicach niż całun grobowy. Jesteś gotów?
— Tak.
— Idź zatem i żegnaj.
— Nie pójdziesz ze mną?
— Nie, mam tu jeszcze coś do załatwienia. Weź tylko tę kartę: to jest pozwolenie wyj-
ścia z cmentarza, ponieważ widać, że jesteś nieboszczykiem, a nieboszczycy nie mogą stąd
wychodzić bez pozwolenia. Powodzenia!
Lilus poszedł w swoją stronę. Offland udał się w swoją. Wychodząc oddał kartę
portierowi.
— Pan Offland — rzekł portier, czytając ją. — Przepustka ważna dwadzieścia cztery
godziny. Niech pan będzie punktualny. Do zobaczenia jutro o dziesiątej rano.
Wszystko to wydawało się naszemu bohaterowi dosyć dziwne, ale ponieważ rzecz
najdziwniejszą, to znaczy swe zmartwychwstanie, miał już za sobą, więc z tymi detalami
oswoił się stosunkowo szybko i w kwadrans później robił wrażenie człowieka, który nigdy
nie umierał.
Skierował swe kroki do domu żony. Powieki miał jeszcze trochę ciężkie, lecz nie był
nawet zdziwiony tym, że znowu żyje. Zresztą myślał wyłącznie o Emilii. Przyszedł pod dom,
zupełnie taki sam, jaki był przed rokiem, a ponieważ był to dom bez odźwiernego, wszedł na
piętro, na którym oboje z żoną mieszkali. Ale że też Emilii nie ma w oknie? Ani na schodach
jej nie spotkał? Zapukał do drzwi.
Otworzyła mu stara kobieta.
Ciało Offlanda przebiegł dreszcz. Czy ta stara kobieta to Emilia? Czyżby pod wpływem
cierpienia tak się postarzała w ciągu roku?
Zarozumialec!
A może umarła, nie doczekawszy się zmartwychwstania męża?
Nonsens, skoro jeszcze dzisiejszego ranka wymówiła jego imię!
— Czego pan sobie życzy? — spytała stara kobieta, obrzucając Offlanda nieżyczliwym
spojrzeniem.
— Pani Offland?
— Nie ma jej tutaj.
— Ale w ubiegłym roku tu mieszkała?
— Zdaje się.
— I co się z nią stało?
— Wyprowadziła się.
— Dokąd?
— A, tego już nie wiem.
— Kiedy się wyprowadziła?
— Po śmierci męża.
— Zaraz po jego śmierci?
— Nie, w trzy miesiące później.
Offland chciał jeszcze zadać kilka pytań, ale stara kobieta dość miała wypytywania i
zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
Co to wszystko miało znaczyć?
Offland uczuł dojmujący ból w sercu. Zeszedł wolno po schodach, a znalazłszy się na
ulicy zadał sobie pytanie, co ma robić dalej.
Patrzył przez chwilę na przechodniów niedzielnych: jedni szli na mszę, inni na przecha-
dzkę, ci spieszyli do swych interesów, tamci do swych przyjemności, słowem, wszyscy mieli
wytyczony kierunek życia, które nie uległo przerwie ani na minutę. Zrozumiał, że z tymi
ludźmi on nie ma już nic wspólnego.
Chciał jednak spróbować wszystkiego, poszedł więc do handlarza obrazów, by od niego
czegoś się dowiedzieć. Sklep zastał zamknięty.
Wówczas przypomniał sobie przyjaciela, przyjaciela z dziecinnych lat, który na pewno
musiał bardzo boleć nad jego śmiercią. Pobiegł do niego, on z pewnością udzieli mu potrze-
bnych informacji.
Młody człowiek był jeszcze w domu.
Offland wy drapał się na piąte piętro, gdzie zajmował pokoik jego dawny kolega, gdyż
wcale nie był bogatszy od niego. Głośno zapukał do drzwi. Przyjaciel, który właśnie wyśpie-
wywał na całe gardło jakąś piosenkę o Renie (to stały temat piosenek niemieckich), otworzył
drzwi, nucąc ostatnie słowa.
Zobaczywszy Offlanda krzyknął i zbladł silnie; lecz zaraz opanował wzruszenie i spytał
gościa, czego sobie życzy.
— Nie poznajesz mnie? — spytał Offland, wyciągając do niego ramiona.
— Nie, proszę pana. Jak godność?
— Ależ... jestem Offland.
— Offland umarł w ubiegłym roku. Właśnie o tej porze grzebaliśmy go. Biedny chło-
piec! Pan jest bardzo do niego podobny, dlatego krzyknąłem na widok takiego podobieństwa,
ale nie może pan być nim, równie jak on nie może być panem, gdyż nie żyje.
— Owszem, to prawda, umarłem, ale doktor Lilus dał mi dzień życia, ponieważ moja
żona...
— Co on gada, ten człowiek? — szepnął dawny przyjaciel.
— Więc poszedłem do Emilii.
— Pan twierdzi, że jest Offlandem?
— Tak.
— Tym, który umarł w ubiegłym roku?
— Tak.
— I który został pochowany?
— Tak.
— Przyjacielu, pan oszalał?!
— Ależ zapewniam cię...
— No, no, dość już tego!
— Na miłość boską, przyjacielu drogi!
I Offland zapłakał.
— O, właśnie! teraz zaczyna się rozczulać! Liczę do trzech: raz, dwa, trzy... zechce
mnie pan opuścić! Umówiłem się w mieście na śniadanie, nie mam czasu.
— Przysięgam ci...
— Do widzenia!
Offland stał chwilę przed zamkniętymi drzwiami: najlepszy kolega-przyjaciel wziął go
za wariata i wyrzucił za drzwi.
Wielkie łzy płynęły z jego oczu, gdy wolno schodził ze schodów na ulicę.
Błądził po mieście godzinę lub dwie nie wiedząc, co zrobić ze swym życiem; patrzył na
domy, na przechodniów, na psy, na bruki, a kiedy o południowej porze ulice znacznie opusto-
szały, powlókł się w kierunku cmentarza, nie miał bowiem odwagi czekać aż do jutra.
Ten człowiek, który przez rok był zmarłym i który uzyskał jeden dzień życia, uważał,
że ten jeden dzień jest zbyt długi i szedł prosić jak o łaskę, by mógł wrócić do ziemi o piętna-
ście godzin wcześniej.
Grabarze, którzy w pobliskiej knajpie podejmowali jednego z kolegów, nie chcieli
opuszczać zabawy.
Offland poprosił o motykę i łopatę i powiedział, że sam sobie wykopie mogiłę i sam się
do niej położy.
Dali mu łopatę i motykę.
Doszedłszy do swego grobu zastał tam Lilusa.
— No, tak! — rzekł mędrzec — oczekiwałem cię: przypuszczałem, że wcześniej
wrócisz.
— Niestety! — westchnął Offland. — Ale czy możesz mi teraz wyjaśnić, jak się to
stało, że moja żona wymówiła moje imię, skoro nie chciała mnie wcale widzieć?
— Musiała wypowiedzieć twoje imię: dziś rano wyszła za mąż. Musiała więc wymienić
imię swego pierwszego męża!
— Słusznie! — zgodził się Offland z rezygnacją. — To, co Bóg robi, dobrze robi i
śmierć jest konieczna.
W pięć minut później Offland spał już snem wiecznym.
Nazajutrz żona przyniosła świeże kwiaty na jego grób.
Ale to były już ostatnie.
Tłumaczyła Halszka Wiśniowska
RAFAŁ MACIEJEWSKI
W JASKINI GUACHARO
I
Objąłem poręcze fotela. Pochylony na bok oparłem ramię o ścianę kabiny. Czułem na
policzku chłodny dotyk szyby. Lecieliśmy między chmurami, strzępy pary opływały samolot.
Chwilami odsłaniały niebo pełne słońca. W dole, po zielonej dżungli pełzały cienie obłoków.
Kątem oka widziałem palce pilota na sterze maszyny. Powinienem usnąć — powtarza-
łem w myśli. Przez szpary w powiekach ukazywała się przednia szyba kabiny. Tonęła w
białej wacie osadzającej na szkle krople wody. Pilot zwracał twarz ku mnie. Otwierał usta.
Cofał spojrzenie. Nie padło żadne słowo. Patrzał w szybę. Wzrokiem przebiegał po skalach
zegarów. Pierwszy raz ci się zdarza — myślałem — spotkać cudzoziemca, którego poznałeś
już z prasy. Ujrzałeś nas pół godziny temu — tych dwóch, którzy teraz śpią w fotelach za
twymi plecami i mnie, siedzącego obok. Samolot tankował benzynę. Spod skrzydła patrzałeś
na trzech mężczyzn. Szli przez płytę lotniska. Ich odbicia pełzały po mokrym betonie. Podali-
śmy ci ręce. Buenos tardes — powiedziałeś — Me llamo Chávez — Chávez jestem. Znałeś
nasze nazwiska, a twarze porównywałeś pewnie ze zdjęciami z gazet. Sam dopilnowałeś
umieszczenia bagażu w Kainie. Usiedliśmy w fotelach. Zapuściłeś motory. Opodal na płycie
stało kilku panów. Unieśli kapelusze, kiedy maszyna drgnęła z miejsca. Adiós! — pomyśla-
łem. Przeleciałeś nisko nad dachami Caracas biorąc kurs ku wschodowi. Teraz idziemy
wyżej. Z lewej strony jest ciemne morze, z prawej zalesione góry. Linię brzegów podkreśla
nitka białej piany...
Otworzyłem oczy. Spojrzał w moją stronę. Uniosłem się nieco, aby wyjrzeć na dół.
— Perdòneme — powiedział pilot. — Przepraszam, czy pan sądzi, że uda się ich urato-
wać?
— Nie wiem na pewno, ale...
Czekał na dalsze słowa. Wyprostowałem nogi. Wlecieliśmy u chmurę. Nagle pocie-
mniało. Wiatr uderzył z boku. Jął szarpać kadłubem. Pilot zajął się sterem. Opuściłem rękę i
spomiędzy foteli podniosłem leżące bezładnie gazety. Wziąłem je na kolana.
„SEMANA DE LA REPUBLICA” — przeczytałem — „TYDZIEŃ REPUBLIKI”.
„Caracas. SEP. Wiadomość o tragicznym wydarzeniu w Canon El Pao obiegła echem
cały świat. Eugenio Estanza, naoczny świadek, odtwarza przebieg wypadków. Estanza był
członkiem grupy, która prowadziła badania nieznanej jaskini w Dolinie El Pao. Speleolodzy
rozbili namioty w głębi ziemi, aby uniknąć codziennego powrotu na powierzchnię. Katastrofa
nastąpiła w nocy. Część stoku górskiego, w którym było wejście do podziemi, obsunęła się,
odcinając speleologów od świata. Estanza pilnował ekwipunku pozostawionego w dolinie.
Usłyszał w nocy grzmot i łoskot. W ostatniej chwili wyskoczył z namiotu. Zdołał uciec przed
lawiną głazów i pniami wyrwanych przez nią drzew. Wstrząs zanotowały sejsmografy w
Crucero. Na alarm Estanzy ruszyły ekipy ratowników”.
Odłożyłem gazetę. Poszukałem numeru z datą dnia następnego. Oto co donoszono pod
ogromnym tytułem „ISTNIEJE SZANSA RATUNKU!”:
„W osiem godzin po wypadku przybyli do El Pao pierwsi ratownicy. Znany speleolog
profesor de Pietri dokonał badania terenu. Oświadczył następnie, że obryw skalny, który
zwalił pokotem partię lasu i zasiał dolinę głazami — nie jest zbyt głęboki. — Jeżeli —
oświadczył de Pietri — zaginieni byli w krytycznym czasie na głębokości co najmniej kilku-
set metrów, prawdopodobnie uszli z życiem. Pozostaje pytanie, czy uda się dokonać przekopu
zanim odcięta ekipa wyczerpie zapas żywności.
Wraz z ratownikami przybyli na miejsce sprawozdawcy prasowi. Zadawali oni szereg
pytań profesorowi Pietri. M. in., czy istnieje groźba uduszenia w jaskini z braku powietrza?
— Nie! — odpowiedział zdecydowanie prof. Pietri. — Ta obawa nie istnieje, bowiem tak
ogromny system chodników jak groty w El Pao komunikuje się z powierzchnią tysiącami
szczelin niedostępnych dla człowieka. Ukryte pod glebą, zasłonięte korzeniami i ściółką
leśną, są dla nas niedostrzegalne, jednakże powietrze cyrkuluje nimi swobodnie.
Jedyny, pozostały na powierzchni członek ekipy, Estanza dokonał obliczenia środków
żywnościowych, jakimi jego zdaniem dysponuje odcięta grupa. Wystarczyłoby tego na dwie-
trzy doby”.
Dalej artykuł mówił o podjętych środkach ratunku. Profesor Pietri objął kierownictwo
akcji.
Gazety zsuwały mi się z kolan. Rzuciłem wzrokiem za okno. Blask słońca leżał na
skrzydle. Kabinę wypełniał głuchy szum silników. Czytałem dalej w „EL MIRÓN”:
„Nieustające od dwudziestu godzin wysiłki ekip ratowniczych nie dały niestety rezulta-
tów. W trzech równolegle prowadzonych przekopach zdołano posunąć się nie więcej niż po
12 metrów, a i to pod ciągłą groźbą zawalenia się chodnika. Rumowisko skalne wciąż osiada.
Obóz ratowników musiano założyć w znacznej odległości od stoku, poza linią zasięgu stacza-
jących się głazów. Ochotnicy budują zapory z pni. A oto fotografie czworga odciętych: LUIS
CARRERA — ROMULO FERNANDEZ — FÉLIPE PAEZ — SILLA FERMIN. — Kobie-
ta! — szepnąłem. — Była w białym kasku ochronnym, z reflektorem na czole. — Jakieś
dawne zdjęcie — pomyślałem — wzięli je od rodziny”.
Ostatni numer „EL MIRÓN” przynosił czarne wieści.
„Tragedia zdaje się wisieć w powietrzu — pisał korespondent. — Po wczorajszym
wieczornym wywiadzie radiowym z sześcioma wybitnymi specjalistami górnictwa i geologii,
cień żałoby padł na cały kraj. Czterej z nich zupełnie zdecydowanie wyrazili swe powątpie-
wanie co do istnienia szans ratunku. Na domiar złego, późną nocą przyszedł meldunek, iż
helikopter przeszukujący teren z powietrza, dla odszukania nowych wejść do jaskini, powrócił
z niczym. Nie wyklucza to istnienia małych otworów ukrytych pod drzewami, niedostrzega-
lnych z góry. Jednakże zanim oddziały wojska badające teren dżungli tyralierami zdołają
cokolwiek odkryć, na »podejrzanym« obszarze blisko 200 km², nim uda się w tym szczęśli-
wym przypadku dostać w głąb ziemi i podjąć marsz w jaskini, upłyną dalsze trzy, cztery
doby”.
Na drugiej kolumnie znalazłem notatkę:
„CARACAS. Z całego świata napływają ochotnicze zgłoszenia pomocy, ofiary pienię-
żne i zapytania o los zaginionych speleologów. W ostatniej chwili po złamaniu numeru
dowiedzieliśmy się, iż gabinet ministrów porozumiewał się w godzinach popołudniowych z
poselstwem w Warszawie. Dalsze szczegóły na ten temat podamy jutro”.
Ująłem w obie dłonie najnowszy numer „EL MIRÓN”. Już na pierwszej stronie, pod
nazwą gazety ujrzałem na zdjęciu nasze twarze. Skąd oni to wzięli? To zdjęcie sprzed roku,
musieli mieć w archiwum... Przeczytałem czerwone litery: „DZIEŃ NOWEJ NADZIEI!
KASZYCKI LECI NA POMOC WRAZ Z TOWARZYSZAMI!”, a niżej: „TRZEJ POLACY
— KASZYCKI, BIELSKI, STRZELECKI PRZYBYWAJĄ DO WENEZUELI!”
Na zdjęciu mieliśmy koszule rozpięte pod szyją. Z tyłu była palma. A więc to Dakar. To
było w zeszłym roku na lotnisku w Dakarze. Powrót z Antarktydy. W labiryncie szczelin lo-
dowcowych zdołaliśmy odszukać zagubioną wyprawę Nowozelandczyków. Świat powtarzał
ze zgrozą, jak żywiąc się surowym mięsem foczym szukaliśmy zaginionych. Czy uda się to
teraz? Kiedyś musi się skończyć pasmo powodzenia. Wczoraj w Warszawie...
II
Zadzwonił telefon. Odczekałem chwilę. Dzwonek nie ustawał. Otworzyłem oczy. Była
szósta rano. Usiadłem, głowę trzymałem w dłoniach. Wreszcie zdołałem uczynić kilka kro-
ków. Ująłem słuchawkę.
— Poselstwo Wenezueli... Czy pan Kaszycki?
* * *
Na podłodze ułożyłem plecak. Był to specjalny wór transportowy z cienkiego brezentu,
podzielony wewnątrz na trzy podłużne komory. Obok wora gromadziłem części ekwipunku.
Prymus benzynowy i komplet naczyń z aluminium, pudełka zapałek sztormowych pakowa-
nych w igielit, nóż traperski o szerokim ostrzu i rękojeści z krążków skóry łosia. Mógł służyć
jako łopatka. Ostrze miało na grzbiecie zęby stanowiące piłę. Był ze mną wszędzie od czasu,
kiedy go dostałem, cztery lata temu. Uczestniczyłem w wyprawie przyrodniczej na północną
Alaskę. Pamiętam puszczę nad Salt River, żar płonących lasów i woń spalenizny. Wpłynęli-
śmy nurtem płytkiego strumienia w środek palącej się puszczy, aby wyprowadzić z pożaru
rodzinę trapera. Wręczył mi potem jedyną rzecz ocaloną — ów nóż.
Przypadek sprawił, że w następnym roku, znowu we trójkę, z alpejskiej ściany Jorasses
znieśliśmy alpinistę ranionego w głowę. Wisiał w urwisku dwadzieścia godzin. Uważano go
za straconego.
Zadymka śnieżna odcięła wszystkie drogi.
Prasa połączyła oba te wypadki. Stały się tak głośne, że od tego czasu już sześciokrotnie
zapraszano nas do udziału w różnych akcjach ratunkowych. Dopisywało nam szczęście...
Pakowałem dalej. Buty na vibramie, cienki śpiwór puchowy. Pomyślałem, że noce na
wyżynie, w lesie subtropikalnym, bywają chłodne. Namiot, latarka, opatrunek połowy, bre-
zentowe spodnie, wiatrówka, kombinezon do jaskini i dziesiątki drobiazgów.
* * *
Pokój wypełnił się ludźmi. Rozmawiałem z posłem. Przybył nas pożegnać. Oparte o
ścianę — stały trzy aqualungi * o błękitnych butlach, nabitych sprężonym powietrzem. Zde-
cydowaliśmy się je zabrać wiedząc, iż w jaskini płynie rzeka. Przysłano nam paszporty. LOT
ofiarował miejsca w samolocie do Kopenhagi. Dalej mieliśmy lecieć SAS-em. Z każdą chwilą
dokładniej widziałem powagę sytuacji. Pierwszy raz ruszaliśmy do akcji nie wiedząc, czy w
ogóle uda się ją rozpocząć. Zawsze można się dostać do serca pustyni, do odległej doliny w
górach, nawet na dno morza — ale do zasypanej groty jest tylko jedna droga: przekop. Raczej
pomogą górnicy albo saperzy, ale my?
W południe lecieliśmy nad Bałtykiem. Po naradzie ułożyłem depeszę:
CARACAS CORREOS DEL ESTE 5365 STOP LECIMY DO KOPENHAGI STOP
PROSIMY SPROWADZIĆ Z NOWEGO ORLEANU PIĘĆSET METRÓW LINY
WSPINACZKOWEJ Z TWORZYWA SZTUCZNEGO STOP PRODUCENT MONSANTO
CHEMICAL COMPANY.
Radiotelegrafista nadał to z pokładu. Odebrał port lotniczy w Kopenhadze i przekazał
kablem do Caracas. Hasło RATUNEK otwierało połączenia. Wkrótce potem ujrzeliśmy da-
chy Kopenhagi.
* Aqualung — nazwa utworzona przez połączenie łacińskiego słowa aqua — woda, z angielskim lung —
płuco. „Wodne płuco” jest aparaturą nurkową „ludzi-żab”.
Samolot opadał. Pochylony na skrzydło przeszedł tuż nad falami. Prostując lot wszedł
nad runway. Dotknął ziemi. Kołował do budynku dworca. Wiatr wydymał czerwono-żółte
rękawy na masztach. Ujrzałem śmigiełka wiatrowskazów i wirującą antenę radaru.
Zbiegliśmy po schodkach na beton. Podeszło dwóch oficerów.
— Przepraszam, czy pan Kaszytsky? — zapytał pierwszy. — Zechciejcie panowie
wybaczyć pośpiech, ale maszyna do New Yorku czeka już pięć minut... — wskazał dłonią ku
runwayowi. — Wstrzymaliśmy odlot.
Na pasie startowym widziałem niebieski kadłub Constellation. Pomruk silników docho-
dził aż tutaj. Owalne okna odbijały słońce. Pośpiech był nam na rękę. Zabrał nas elektryczny
wózek. Piętrzyły się na nim plecaki i skrzynki. Komendant lotniska podniósł dłoń do daszka.
— Powodzenia! — zawołał.
Pędziliśmy naprzód. Kierowca zahamował w cieniu kadłuba, pod otwartą klapą bagaż-
nika. Uderzył nas powiew. Kilku ludzi porwało plecaki. Schodków już nie było. Ogłuszony
rykiem silników wbiegłem po drabince. Zatrzymał mnie okrzyk. Odwróciłem głowę. Z otwar-
tego auta, które w tej chwili dopadło samolotu, wyskoczył młody mężczyzna. Podbiegł do
drabinki. Zadarł głowę wołając do mnie. Nic nie rozumiałem. Zbiegłem kilka szczebli, sko-
czyłem na runway. Przytknął mi usta do ucha.
— Jestem Soerensen! — wołał. — Instytut Atomowy! Usłyszeliśmy w przelocie
panów. Proszę to przyjąć! — wcisnął mi do ręki blaszane pudełko. — Pierwsza na świecie
bateria jądrowa, w środku instrukcja. Niech pan wsiada!
Złapałem puszkę, uścisnąłem mu rękę. Nic nie zdążyłem powiedzieć. Silniki ryknęły
głośniej. W oknach zjawiły się twarze pasażerów. Steward dawał mi znaki. Wpadłem do kabi-
ny. Mechanik zerwał drabinkę. Nim usiadłem w fotelu, maszyna już startowała. Dopinałem
pasy.
Wewnątrz pudła była płaska latarka z napisem ALUX. Przednią ściankę zajmowało
lustro reflektora chronione szkiełkiem z plexi.
„ALUX może świecić dziesięć lat bez przerwy” — czytaliśmy w instrukcji. — „W tym
czasie daje światło o mocy około 3000 watów”.
„ALUX jest odporny na uderzenia i wszelkie warunki klimatyczne. Pracuje zanurzony
w wodzie”.
„ALUX może służyć jako kuchenka lub piecyk. W tym celu trzeba otworzyć tylną
ściankę...”
Zrobiłem to niezwłocznie. Ukazała się płytka z jasnego metalu. Nacisnąłem guzik.
Płytka rozgrzała się do żaru. Nadzwyczajny nabytek. — Spada nam jak z nieba. Kto wie, czy
nie spędzimy kilku dni pod ziemią? W takim razie trzeba by mieć ze sobą wielką ilość baterii.
W mokrym powietrzu szybko wilgotnieją. Dają słabe, żółte światło. Ciężkie lampy akumula-
torowe i karbidowe są całkiem nieprzydatne w terenie, gdzie trzeba się czołgać setki metrów
lub wspinać na progi skalne w bryzgach wodospadu. ALUX rozwiązuje wszystko!
Spaliśmy całą drogę. Samolot uciekał przed nocą.
— Dzień dobry państwu — rozległy się słowa z głośnika.
Otworzyliśmy oczy.
— Pod nami brzeg Ameryki.
Zbliżyłem twarz do szyby. Mgła zakryła morze. Tu i ówdzie były w niej okna, przez
które dostrzegłem jasny brzeg plaży.
— Jest wiadomość dla panów — usłyszałem głos stewardessy. — Nowy York zawiada-
mia, że specjalny samolot oczekuje na panów.
O dziesiątej rano miejscowego czasu Constellation dotknął kołami runwayu. Ledwo
podtoczono schody, już u ich stóp zatrzymał się .otwarty samochód.
— Dowództwo poleciło mi — oświadczył oficer lotnictwa — zająć się zorganizowa-
niem pobytu panów w mieście.
— Nie mieliśmy tego zamiaru — odrzekłem. — Dziękujemy, ale tu mogą się liczyć
nawet godziny. Najchętniej nie przerywalibyśmy podróży...
— Wobec tego — odrzekł — jedźmy wprost na lotnisko wojskowe. Maszyna jest goto-
wa do startu. W samolocie czeka przesyłka z Orleanu. Skrzynka z napisem MONSANTO.
I znów lecieliśmy nad morzem. Niebo było czyste. Widzieliśmy w dole wrzeciona
statków. Wlokły się za nimi smużki kilwaterów. Płynęły na Haiti i Kubę. Morze Karaibskie.
Na kolanach trzymałem mapę. Weszliśmy nad wysepki. Archipelag Los Roques — czytałem.
— Cayo Pirata, Cayo Grande — Wyspa Piratów, Wielka.
Z pokładu j e t a rozmawiałem z Caracas. Pośród cichych trzasków ginęły słowa
ministra. Sądził, iż zatrzymamy się w stolicy po skoku przez Atlantyk. Prosiłem o zgodę na
natychmiastowy dalszy lot.
— Profesor de Pietri — powiedział minister — przedstawi panom w El Par pewne
propozycje...
Pobyt w Caracas trwał dwadzieścia minut. Otrzymaliśmy plik gazet. Kilku panów unio-
sło kapelusze, życząc powodzenia. Znów byliśmy w powietrzu.
III
Zaraz się zacznie — myślałem. — Wierzę w powodzenie. Pamiętam z przeszłości, że
podobne sprawy oglądane z daleka nie rokują nadziei. Korespondenci urabiają opinię pisząc o
„grozie”, „białym piekle” lub „orgii płomieni”. Zbiorowa psychoza udziela się ratownikom.
W wyniku tego zbyt szybko uznaje się niepokonalność żywiołu.
Skrzydło samolotu skłoniło się w głębokim pochyle. Brzeg morski odpłynął do tyłu,
pod kadłub wpełzały wzgórza. Słońce zalśniło w poszyciu płatu. Oślepiło mnie błyskiem.
Pilot podciągnął przed usta mikrofon. Włączył radio. Wołał Cañon El Pao. Przeszedł na
odbiór. Nawiązał łączność. Zapowiedział nasz przylot. Prosił o wyłożenie znaków.
Spojrzałem do tyłu. Bielski spał na odchylonym oparciu. Policzek oparł na dłoni. Na
czoło zsunęła mu się brezentowa czapeczka z podgiętym daszkiem. Obok, w poprzek fotela, z
nogami na poręczy, siedział Strzelecki. Przymrużył oko. Rzucił jakieś słowo. Nie dosłyszałem
w warkocie silnika.
Samolot podskakiwał na grudach. Skrzydłem ściął czubek krzewu. Zgasły silniki, objęła
nas cisza. Przez chwilę nie ruszaliśmy się z foteli. Pilot, pochylony do przodu, wyłączał kon-
takty. Rozpiął pasek pod brodą. Zdjął hełm ze słuchawkami i mikrofon z szyi. Wyplątał się z
sieci przewodów. Pchnąłem drzwi kabiny. Opuściłem nogi. Skoczyłem na trawę. Uderzył
mnie zapach kwiatów. Z łąki podnosiła się fala ciepłego powietrza. Zrobiłem krok naprzód.
Spod buta niby rozprysk kropel uleciał wachlarz owadów. Dolinę otaczały zalesione góry.
Słońce zniżało się ku nim. Poza pasmem krzewów widniały dachy namiotów. Smuga dymu
płynęła prosto w niebo.
Zbliżało się ku nam kilka postaci. Cofnąłem się do maszyny. Wszyscy stali już na
ziemi, Strzelecki otwierał klapę bagażnika
Wyjęliśmy plecaki, aqualungi, skrzynkę MONSANTO, ALUX. Jęliśmy wkładać ładu-
nki na plecy. Podbiegł pilot.
— Espere aqui, por favor — proszę zaczekać, zaraz się tym zajmę.
— Muy bien, gracias — uśmiechnąłem się na to.
Chwycił rzemień plecaka, który miałem na sobie.
— Proszę pozwolić — upierał się. — Jest tu dosyć ludzi.
— Gracias — powtórzyłem. — No se — nie wiem, czy pan się orientuje po co tu jeste-
śmy? Noszenie plecaków jest dla nas czymś normalnym.
W tej chwili nadeszła grupka mężczyzn. Patrzyli z ciekawością. Pomyślałem, że siwy
pan w słomkowej panamie to profesor Pietri. Zbliżał się pospiesznie. Uniósł dłonie. Wtem
przystanął zmieszany. Rozejrzał się po nas. Rzekł do idących za nim:
— Co to są za jedni? Kaszycki nie przyleciał?
— Está bien, señor professore — odezwałem się na to. — Wszystko dobrze. Me llamo
Kaszycki. Przybyliśmy zgodnie z zapowiedzią. Proszę nami dysponować.
Postąpił krok naprzód. Uniósł dłoń do kapelusza. Palcem poprawił okulary. Zerwał
panamę z głowy.
— Perdóneme señores! — zawołał. — Como está usted? — Witam was serdecznie! Nie
spałem trzy doby. Proszę wybaczyć, panowie wydali mi się tak młodzi! Jestem nadzwyczaj
uradowany. Nowy duch we mnie wstąpił. Muszę przyznać, że od wczoraj nawet mnie ogarnę-
ło zwątpienie.
Szliśmy ku obozowi. Dłońmi objąłem pasy plecaka. Jakiś sterczący przedmiot wbijał mi
się w plecy. Patrzałem na czubki butów. Między sznurowadła wczepiły mi się źdźbła trawy.
Profesor mówił o przekopach.
— Przepraszam — zmienił temat i zwrócił głowę w stronę przybyłych z nim osób. —
Państwo są dziennikarzami. Veronica Santos z EL MIRON.
Miała ogromne oczy, kryły się pod czarnymi brwiami, rzęsy kładły cień na policzkach.
Czarne włosy dotykały ramion.
— Buenos tardes señorita — odezwał się Strzelecki. — Me llamo...
— Déme esto! — poprosiła. — Proszę mi to dać. — Sięgnęła dłonią do skrzynki, którą
niósł pod pachą. — Pomogę panu!
Rozbiliśmy namioty tuż przy linii krzaków. Nieco dalej był główny obóz. Profesor od-
szedł, zapowiedział powrót na naradę. Moi towarzysze wyładowali plecaki, aby uporządko-
wać bagaż, nim się ściemni. Poszedłem do obozu ratowników. Wypytałem kilku żołnierzy
kręcących się przy polowej kuchni. Zajrzałem do namiotów. Na składanych łóżkach spali
ludzie. Tu i ówdzie leżały kilofy. Czułem zapach karbidu. Wysypany z lamp leżał przy na-
miotach. Nieco z boku stał helikopter. W kabinie o otwartych drzwiczkach ktoś spał, wyciąg-
nięty na fotelach. Umazani gliną, półnadzy górnicy wychodzili z namiotów. Pili wodę.
Czerpali ją z wielkiej beczki. Byli zarośnięci. Ziewali szeroko. Woda cuchnęła chlorem. Nie
było tu rzeki.
Stąpałem po ostrej trawie. Pod nią była spękana czerwona glinka. Głębiej jest wszędzie
wapień — pomyślałem. Słońce znikało za wzgórzami. Dolina stała się szara. Tylko niebo
pozostało jasne. Wiedziałem już, że praca w przekopach odbywa się na trzy zmiany. Równo-
cześnie żołnierze poszukują w lasach nowego wejścia do jaskini.
— Ilu ich jest? — spytałem metysa, który gałęzią akacji mieszał zupę w kotle. Dałem
mu papierosa.
— Bo ja wiem? — powiedział
— No ilu? Pluton, kompania?
— Eh, gdzie tam, señor! Będzie ze dwudziestu.
To są owe tyraliery z komunikatów prasowych! — pomyślałem.
Zjawił się zdyszany profesor Pietri. Usiadł bez słowa na skrzynce. Odłożył kapelusz,
czoło przetarł chustką. Zdjął okulary. Miał podkrążone oczy.
— Señor Kaszycki — zaczął. — Podniósł oczy ku mnie. — W porozumieniu z moimi
władzami, proszę pana o objęcie kierownictwa akcji ratunkowej.
Nie mogę na to przystać — myślałem. — Profesor sądzi, że to tylko grzeczność. Jest
bardzo zmęczony. W ciemności ledwo widzę jaśniejszą plamę jego twarzy. Nie przybyliśmy
tutaj, żeby dozorować pracę w przekopach. Od początku liczyłem na to, że uda nam się pod-
jąć jakieś działanie specjalne... Powiedziałem to wszystko.
Wzgórza stały się czarne. W ciemności jarzyły się podświetlone od wnętrza ściany
namiotów głównego obozu.
— Está bien! — odrzekł profesor. — Zgoda!
— Tej nocy — zakończyłem — zajmiemy się wszystkim. Proszę się położyć.
Odprowadziliśmy go do namiotu.
— Niech pan śpi spokojnie — powiedziałem.
Uścisnął nam dłonie.
— Gracias. Mil gracias! — powtórzył. Znikł w środku.
* * *
— Spróbujcie znaleźć Estanzę — zwróciłem się do towarzyszy. — To ten, który ocalał.
Ja zaraz wrócę.
Uchyliłem klapę namiotu radiowego. Przed odbiornikiem drzemał człowiek. Miał
słuchawki na uszach. Otworzył oczy.
— Proszę, niech pan wejdzie.
— Czy pan może połączyć się z Caracas? — spytałem.
— Ahora? — teraz?
Skinąłem głową.
— Mogę — odrzekł. — O każdej pełnej godzinie mają nasłuch. Jest za pięć dziewiąta.
— Quiero mandar un telegramo — powiedziałem. — Chciałbym nadać wiadomość.
— Muy bueno — podsunął mi blok papieru.
— Napisałem:
PROSZĘ O WŁĄCZENIE DO AKCJI CZTERYSTU ŻOŁNIERZY Z ODDZIAŁÓW
PRZECTWATOMOWYCH WYPOSAŻONYCH W LICZNIKI GEIGERA (WYKRYWA-
CZE PROMIENIOWANIA) STOP OCZEKUJEMY PRZYLOTU O WSCHODZIE SLOÑ-
CA STOP KASZYCKI.
— Niech pan to nada — podsunąłem blok radiotelegrafiście. — Proszę przysłać mi
odpowiedź, gdy tylko nadejdzie.
Strzelecki odnalazł Estanzę śpiącego w którymś z namiotów!
— Pokazała mi go Weronika — powiedział.
Oho... — pomyślałem. Estanza miał zwichrzone włosy, pełne gliny. Pracował w jednym
z przekopów. Zbliżył się do światła przecierając oczy. Powtórzył to, co już wiedziałem. Planu
jaskini nie ma. Ich grupa zaczęła pomiary jako pierwsza, ale wszystkie rysunki są wewnątrz
groty w odciętym obozie. Drugi obóz, na powierzchni, z którego Estanza ledwo uszedł z ży-
ciem, został zniszczony przez lawinę głazów. Jeśli nawet były tam jakieś szkice w papierach
Carrery, kierownika grupy, to przepadły bez śladu. Następnego dnia po wypadku zrewidowa-
no poszarpane namioty nie znajdując ani skrawka papieru. Sam Estanza nie znał jaskini. Jako
najmłodszy pilnował obozu na powierzchni. Nie miał pojęcia o przebiegu chodników pod
ziemią. Co do żywności, była spakowana w czteroosobowe, dzienne racje. Cztery takie pudła
wniesiono do jaskini, a więc w dniu wypadku musiały być jeszcze dwa nie naruszone.
Nie miałem wątpliwości, że speleolodzy stwierdziwszy katastrofę wprowadzili zmniej-
szone porcje. Jeśli podzielili na pół to, co im zostało — dzisiaj, czwartego dnia po wypadku,
zjedli ostatek żywności. Być może chowają coś na jutro. Za trzy doby będzie ich można
jeszcze odratować. O ile nie są ranni, chorzy lub załamani psychicznie.
— Gdzie jest zniszczony obóz? — spytałem Estanzę.
— Tam — wskazał. — U stóp wzgórza.
— Chodźmy!
— A dónde va usted? — spytała Weronika. — Dokąd idziecie? Czy mogę iść z wami?
Szliśmy półtora kilometra. U stóp góry leżały połamane drzewa. Omijałem głazy. Były
upstrzone świeżymi plamami od pęknięć.
— Tutaj! — powiedział Estanza.
Odłamki kamieni były usunięte na bok. W dużym promieniu odtoczono głazy. Szukali
dokładnie.
Rozglądaliśmy się za szczątkami papierów. Weronika przebierała strzępy jedwabiu
namiotowego. Wtem ujrzałem jak podniosła się i uderza dłonią o dłoń, jakby strzepywała z
palców ziemię czy piasek.
— Co to za proszek? — spytałem.
— Nie wiem.
Schyliłem się.
Wymieszany z kamieniami, trawą i szczątkami gałęzi leżał grubą warstwą żółty puder.
Wziąłem szczyptę na język.
— Fluoresceina! — powiedziałem. — Estanza! Barwiliście wodę?
— No, señor, mieliśmy to dopiero zrobić, ale katastrofa...
Bielski i Strzelecki zbliżyli się szybko. Jasne było dla nas znaczenie odkrycia. Estanza
nie pojmował o co chodzi.
— Człowieku! — potrząsnąłem go za ramiona. — Mów wszystko. Strumienie w jaskini
barwi się po to, aby stwierdzić, gdzie wypływają na powierzchnię. Obserwuje się okoliczne
źródła i wywierzyska wodne. Czy są tu jakieś w okolicy?
— Jest jedno tylko — odrzekł. — Kilkanaście kilometrów stąd. W ścianie skalnej jest
otwór, z którego wypływa strumień tworzący Salto Angel *, ten słynny wodospad. Podobno
w zeszłym roku, mnie tutaj nie było, robiono próbę barwienia. Po kilku tygodniach niewielka
ilość farby ukazała się w wodospadzie. Teraz chcieliśmy powtórzyć doświadczenie z większą
ilością fluoresceiny. Carrera twierdził, że to jedyny sposób zbadania przepływu wody. Iść z
jej biegiem w jaskim nie można, płynie szczelinami. Tam, gdzie wypływa, jest otwór wielki
jak brama, tylko wysoko w urwisku.
Spojrzeliśmy na siebie. Salto Angel — pomyślałem — Anielski Wodospad. Usłyszałem
kroki.
— Halo, señor! — wołał żołnierz. Nadbiegł zadyszany. Podał mi depeszę.
— Gracias — powiedziałem.
Donoszono z Caracas, iż o pierwszym brzasku, w Canon El Pao wyląduje oddział
specjalny. Nas już tu nie będzie — pomyślałem.
* * *
Siedziałem w namiocie radiostacji. Łokcie oparłem na stole. O północy miała być
zmiana szychty w przekopach. Słyszałem jak górnicy wychodzą z namiotów. Chciałem obej-
rzeć stan robót. Radiotelegrafista o czerwonych oczach zmieniał lampę w odbiorniku. Nie
spał od sześćdziesięciu godzin.
— Buenos — powiedział ktoś za mną. — Chciał pan obejrzeć przekopy?
Odwróciłem głowę.
— Jestem zmianowym — mówił. — Pettuci. Zaprowadzę pana. — Stał w wejściu do
namiotu, odchylając klapę.
Pettuci — pomyślałem. — W takim razie jest Włochem. Był niski, twarz miał nieco
nalaną. Patrzał ostro spod gęstych brwi. Nosił krótki wąsik.
— Zajdę tu po pana przed samą północą — dodał jeszcze. — To nie jest daleko.
Znikł mi z oczu. Zjawił się Strzelecki. Wywołał mnie na dwór. Odeszliśmy kilkadzie-
siąt kroków na środek polany. Zaczął mówić szeptem. Dziesięć minut temu na skraju obozu
podsłuchał rozmowę dwóch mężczyzn. W przerwie między szychtami chcieli zniszczyć prze-
* Salto Angel — nazwa najwyższego wodospadu na świecie (ok. 967 m) w Wenezueli. W rzeczywistości
tworzy go rzeka płynąca w dżungli, a nie jak w opowiadaniu wypływająca z jaskini.
kop. Jeden z nich, przed zakończeniem zmiany, miał wywołać z przekopu pracującą grupę i
wówczas zrobić coś, czego Strzelecki nie zrozumiał z rozmowy. Zapamiętał często powtarza-
ne słowa: „Molto bene”.
Zastanowiłem się. Po włosku! Czyżby Pettuci?
— Idź do obozu — powiedziałem. — I nie zdradzaj się z niczym. Z całą grupą przyjdź
do przekopu. Powiedz zmianowemu, że nie czekałem na niego.
Ruszyłem do namiotu prasy. Weronika stukała na maszynie.
— Trafi pani po ciemku na miejsce robót? — spytałem.
— Chyba tak — odrzekła zdziwiona.
— Chodźmy szybko! Niech pani prowadzi.
Z dala od namiotów wzrok przywykł do ciemności. Szliśmy wzdłuż linii krzaków.
Łokciem trącałem gałęzie. Czasem pęk liści przemknął mi po twarzy. Słyszałem krzyki
nocnych ptaków i wysoki śpiew świerszczy. Nim doszliśmy na miejsce, wiedziałem wszystko
o górnikach. Byli ochotnikami z rozmaitych kopalń. Weronika, będąc tu od początku, widzia-
ła ich przybycie. Płacono im potrójne gaże bez względu na postęp robót. Byli tu Francuzi i
Niemcy, a także miejscowi Indianie. Pettuci był Włochem.
Pod stopami zachrzęścił gruby żwir. Zamajaczyły ogromne kamienie.
— To już blisko — szepnęła.
Milczeliśmy. Niewiele widziałem. Zatrzymałem Weronikę ruchem ręki. Rozległ się
stłumiony szczęk kilofa. Staliśmy przy otworze chodnika. Nieco dalej były następne dwa.
Posunąwszy się kilka metrów, trafiłem na pień zwalonego drzewa. Był oparty o głazy. Ukryli-
śmy się pod nim. Słyszałem, jak po korze pełzają owady. Zrywały się do lotu. Siadały na
ubraniu. Stuk kilofów brzmiał nieustannie. Ujrzałem blask latarki. Migała poprzez krzaki.
Ktoś szedł kołysząc światłem. Minął nasze ukrycie, spojrzał na zegarek. Stał chwilę dopalając
papierosa. Rzucił go pod nogi. Rozdeptał pęk iskier. Zanurzył się w chodniku.
Po kilku minutach rozległy się głosy. Wyszło siedmiu górników. W blasku karbidówek
widziałem spocone twarze. Zdejmowali kaski. Zapalali papierosy. Sześciu ruszyło do obozu.
Gdy tylko weszli między krzaki, siódmy wrócił do przekopu.
— Teraz prędko! — szepnąłem.
Przebiegliśmy kilka kroków. Przy wylocie chodnika, po obu jego stronach, ciągnęły się
dwa wały kamieni wydobytych ze środka. Wspięliśmy się na górę. Czekałem. Zachrobotały
kroki, ów człowiek, cofając się tyłem, rozciągał za sobą zwoje sznura. Lont?
Wynurzył się z otworu. Odstawił latarkę na ziemię. Dłużej nie czekałem. Skoczyłem na
dół. Pchnięty z tyłu upadł na kamienie. ALUX w dłoni Weroniki zajaśniał jak słońce. Przy-
gniotłem mu plecy kolanem. Wykręciłem ręce. Żyłką nylonową związałem przeguby dłoni i
nogi w kostkach. Odwróciłem go na plecy. Zmrużył oczy przed blaskiem. Był to jeden z
Metysów, Wziąłem latarnię z ręki Weroniki i weszliśmy do studni. Prosty przekop prowadził
dwadzieścia metrów, cały czas w rumowisku. W połowie długości ujrzeliśmy, iż sznur jest
przywiązany do żelaznych klinów podpierających stemple. Wyrwanie klinów musiałoby
spowodować runięcie obudowy. Być może w całym chodniku. Weronika zapaliła papierosa.
Drżały jej palce. Wyszliśmy na zewnątrz. Metys leżał bez ruchu.
— Ile ci tu płacą? — spytałem.
— Osiemdziesiąt — odparł po chwili.
— Za tydzień?
Wzruszył ramionami.
— Dniówka — powiedziała Weronika.
— Osiemdziesiąt bolivarów! — powtórzyłem. — Prawie dwadzieścia dolarów... Ile
dostają normalnie w kopalni? — zwróciłem się do niej.
— Dwadzieścia, dwadzieścia pięć bolivarów.
Teraz całkiem jasne, dlaczego chcieli przedłużyć roboty. Przekop lada chwila mógł
wyprowadzić do otwartego korytarza jaskini Byłby to koniec zarobków...
— Bandyci — szepnęła Weronika.
— Na szczęście nie wszyscy — powiedziałem. — Ci, którzy pracowali tu na ostatniej
zmianie, o niczym nie wiedzą.
Usłyszeliśmy głosy. Metys poruszył się. Ostrzeże wspólnika! — przemknęło mi przez
głowę. Rzuciłem się ku niemu. Zdusiłem za gardło. Drugą ręką rozwarłem mu szczęki i
wepchnąłem chustkę. Dławił się i kaszlał. Puściłem. Odzyskał oddech.
Zwróciłem się ku nadchodzącym. Metys był niewidoczny w cieniu. Przodem szedł
Pettuci. Tuż za nim Strzelecki.
— To pan już tutaj? — zawołał Pettuci.
— Właśnie — odrzekłem. — Proszę się zbliżyć!
Stanął w miejscu. Ponad moim ramieniem starał się wypatrzyć wejście do przekopu.
— Może by pan zechciał — dokończyłem — pociągnąć ten sznurek?
Wskazałem linkę leżącą na ziemi.
Stał jak skamieniały. Powolnym ruchem uniósł dłoń ku górze, do rękojeści noża ster-
czącej za pasem. Ujrzałem, iż twarz poczyna mu czerwienieć. Na czole i szyi wzbierają żyły.
Poruszył wargami, zrobił krok do tyłu.
— Proszę spojrzeć też tutaj! — rzekłem, cofając się.
Ktoś rzucił tam snop światła. Metys odwrócił głowę. Pettuci wlepił oczy w leżącego.
Przeniósł wzrok na mnie. Zadrgała mu szczęka. Na twarz wybiegły czerwone plamy. Tuż za
nim stał Strzelecki. Dalej kilkunastu osłupiałych górników. Ludzie w sąsiednich szybach koń-
czyli robotę. Zaczynali wychodzić. Słyszeliśmy głosy. Któryś śpiewał. Sądziłem, że Pettuci
zechce skoczyć w krzaki i uciec.
— Słuchaj, Pettuci — zacząłem.
Wyszarpnął nóż.
— Déme esto! — wyciągnąłem rękę. — Oddaj!
Skoczył ku mnie. Strzelecki chwycił go za kołnierz. Pas koszuli został mu w palcach.
Błysnął nóż. Uchyliłem się na bok. Dłoń Pettuciego opadła z rozmachem. Chwyciłem go za
przegub. Szarpnąłem ku sobie podstawiając plecy. Ugiąłem nogi. Wpadł na mnie piersią.
Odbiłem go w górę nie puszczając ramienia. Krzyknął krótko. Zatoczył łuk w powietrzu.
Wypuścił nóż z palców. Grzmotnął o kamienie. Ostrze przycisnąłem butem. Natychmiast
skrępowano go. Napiął mięśnie, aby zerwać więzy. Krew trysnęła z przeciętej skóry. Charczał
niezrozumiałe wyrazy.
— Kto był jego zastępcą? — spytałem górników7.
— Ja, señor! — odrzekł młody chłopak w kasku.
— Dobrze — powiedziałem. — Od tej chwili jesteś zmianowym.
Wyjaśniłem górnikom co się stało. Wielu z nich otarło się o kopalnie całego świata.
Żaden nie był skłonny do poświęceń ani ofiar dla kogoś drugiego. Pracowali za dobrą zapłatę.
— No se olvide — powiedziałem. — Nie zapominajcie, że z tamtej strony zawału
czworo ludzi nadsłuchuje pracy kilofów. Co mogą sobie myśleć, kiedy ten dźwięk milknie? A
gdyby wiedzieli o tym co zamierzał Pettuci?
* * *
O pierwszej po północy dostrzegłem, iż niebo na wschodzie poczyna jaśnieć. Być może
tylko księżyc przemykał się za linią wzgórz, nie ukazując tarczy. W namiocie radiostacji spo-
tkałem Bielskiego. Miał już wszystko gotowe. Spakował żywność i nawet sprzęt osobisty mój
i Strzeleckiego. Radiotelegrafista zakończył odbiór depesz. Zwrócił ku nam podkrążone oczy
i powiedział:
— Za pół godziny startują w Caracas. Będą tu w godzinę po świcie. Sześć szybowców
transportowych. Trzystu żołnierzy.
Przez pół godziny rozmawiałem z inżynierem górniczym, Holendrem z pochodzenia.
Wyjaśniłem mu czego i w jaki sposób mają poszukiwać wezwani żołnierze. Do namiotu we-
szła Weronika. Niosła termos z kawą, chleb, paprykę, mięso, owoce.
— Proszę to zjeść, natychmiast — powiedziała.
Nie mieliśmy nic w ustach od dwunastu godzin. Nie jest to wiele, lecz kto wiedział, co
się jeszcze zdarzy w najbliższych dniach?
Na godzinę przed świtem prosiłem o obudzenie profesora Pietri. Zjawił się po kilku
minutach, wypoczęty. Przeprosiłem za wyrwanie go ze snu, nie było jednak innej rady.
Profesor pił kawę. Słuchał sprawozdania. Najpierw wyjawiłem nasze plany związane z wy-
pływem rzeki w Salto Angel.
— Tak — powiedział. — To jest ważne odkrycie, o ile zdołacie dotrzeć do otworu w
ścianie. Co gorsza, obawiam się, że w jaskini będą odcinki korytarzy całkiem zalane wodą.
To niestety jest regułą w systemach podziemnych przepływów.
— To nas nie zatrzyma — odparłem. — Mamy ze sobą aqualungi.
W dalszym ciągu wspomniałem o trzystu żołnierzach, którzy zjawią się niebawem.
— Santa Monica! — wykrzyknął de Pietri. — A na cóż te liczniki Geigera?
— Otóż — wyjaśniłem — speleolodzy polscy stwierdzili, iż w jaskiniach promienio-
wanie radioaktywne jest znacznie silniejsze niż na powierzchni ziemi. W związku z tym, nad
otworami jaskiń unosi się zwykle słup powietrza o wzmożonej radioaktywności. W naszych
górach robiliśmy próby poszukiwania jaskiń z licznikiem Geigera, właśnie tego typu, jakich
używają oddziały przeciwatomowe. Licznik wskazał nam obecność szczelin w miejscach,
gdzie nie podejrzewaliśmy ich istnienia. Po odgarnięciu gałęzi, ściółki leśnej i krzaków
odkrywaliśmy otwory prowadzące do większych grot.
— Nadzwyczajne — szepnął profesor.
Na koniec zacząłem mówić o tym, co było najprzykrzejsze. O wypadku w przekopie.
Widziałem, jak mieni się twarz profesora. Czerwieniał i bladł na przemian. Poprawiał palcem
okulary. Potem zdjął je i zaczął wycierać chusteczką. Zerwał się z miejsca. Chodził po namio-
cie.
— Gdzie ich macie? — zawołał. Wybiegł na dwór.
Kroczyłem za nim między namiotami.
— Niech pan powie — pytał profesor — co mam zrobić? Wysłać ich do Caracas? —
cały świat się dowie... Zataić też nie można!
W otwartą dłoń bił pięścią. Palce przesuwał po brodzie.
— Tu leżą obaj — rzekłem. Potknąłem się o linkę. Uchyliłem klapę namiotu. Wsadzi-
łem głowę. Na środkowym słupie wisiała lampa. Metys leżał na boku, patrząc w stronę prze-
ciwną od wejścia. Szybko zwrócił się ku nam. W żółtym świetle dostrzegłem poruszenie
tylnej ściany namiotu.
Nie ma Pettuciego — przemknęło mi przez głowę. — W tej chwili uciekł, dogonię go w
krzakach. Złapałem dłoń profesora.
— Uciekł — mówiłem szybko. — Jest w pobliżu. Proszę nie robić alarmu. Tłum ludzi
zagłuszy jego kroki.
Wyskoczyłem z namiotu. Obiegłem go dokoła omijając linki. Wstrzymały mnie krzaki
Otulony mrokiem czułem dotknięcia gałązek na twarzy Zatrzymałem oddech Nie było księ-
życa. Dno doliny pochłaniał obłok czerni Otworzyłem usta Żaden szelest nie rozlegał się
wkoło. Byłem gotów do skoku Pettuci gdzieś się tu zaczaił. Leży w trawie lub stoi za krza-
kiem. Od lasu dzieli nas polana porośnięta chaszczami. Będzie chciał ją przebiec. Słyszał
moje kroki...
W trawach śpiewały świerszcze. Milkły wszystkie. Odzywał się znów jeden. Odpowia-
dał mu sąsiad. Potem dalsze owady, ich głosy dobiegały z coraz większej dali. Coś pełzało po
gałęziach krzewów. Drobne muchy czy ćmy siadały mi na twarzy. Coś pełzało po nogawce
spodni. Słyszałem chrobot materiału. Powietrze przepływało z wolna korytem doliny, niosło
smugi zapachów.
Ruszyły się gałęzie. Skoczyłem w tę stronę. Na oślep rzucił się do lasu. Łomotał buta-
mi. Wpadał w zarośla, przebijał ich gęstwę. Zbliżałem się wielkimi susami. Biegłem na ślepo.
Ręce uniosłem do przodu, aby chronić głowę. Uderzałem o liściaste zapory, łamałem opór
gałęzi. Kolce czepiały się ubrania Poraniły mi dłonie. Pettuci był blisko. Padł na nas głębszy
mrok lasu. Golenią uderzyłem o pień leżącego drzewa. Zwaliłem się jak kłoda. Gruby konar
uderzył mnie w żebra. Straciłem oddech. Głową naprzód zsunąłem się ku ziemi pod wilgotne
rośliny. Brak powietrza z wolna ustąpił. Zerwałem się na nogi. Ból uderzonej kości zatrzymał
mnie na miejscu. Usiadłem. Już ledwo słyszałem łomot kroków Pettuciego. Wdzierał się w
głąb lasu. Powiew wiatru zagłuszył inne dźwięki.
Wróciłem kulejąc.
— To pan? — zapytał profesor. Czekał przed namiotem Unosił lampę. Wzrokiem starał
się przebić ciemność. — Jak on zerwał więzy?
Zbadałem wnętrze namiotu. Metys leżał bez ruchu. Krepująca go linka była nie uszko-
dzona. Na pustym miejscu po Pettucim coś wystawało z ziemi. Pochyliłem się z lampą.
Dotknąłem rękojeści noża Wyrwałem ostrze z ziemi. Do stalowej klingi przywarły grudki
gliny. Osypywały się jedna po drugiej. Metal miał drobne szczerby i plamy. Rękojeść była z
rybiej kości. Odczytałem wyrzeźbiony napis: INESSA. Ten sam nóż wytraciłem mu podczas
bójki. Zapomniałem o nim. Ktoś go podniósł i zakradł się tutaj. Pettuci ma widać wspólników
jeszcze nie odkrytych. Trudno będzie ich złowić w tej gromadzie. Tylko dlaczego Pettuci nie
wziął noża z sobą? Inessa to miasto na Sycylii. Pettuci, być może, pochodzi stamtąd.
Nóż był wbity w ziemię aż po samą rękojeść. Wenezuela pełna jest przybyszów ze
świata. Są to często ludzie, którzy aż do śmierci zachowują zwyczaje swego kraju. Na Sycylii
wbicie noża na czyimś gruncie oznacza obietnicę zemsty i walkę na śmierć i życie. Od tej
chwili zawisła nad nami groźba.
* * *
— Świta — powiedziała Weronika.
Nad wzgórzami niebo powlokło się szarością. Wkrótce poróżowiało i nagle jasne
promienie strzeliły nad horyzont. Ukazały się pasma wełnistych obłoków rozciągniętych na
niebie. Przenieśliśmy bagaż do helikoptera. Profesor uścisnął nam dłonie.
— Powodzenia! — szepnął kilkakrotnie.
Wsiadłem do maszyny. Ujrzałem wzrok Strzeleckiego utkwiony w twarzy Weroniki.
Trzymała kwitnącą gałązkę sagrado. Pilot zapuścił motor. Powiew jął targać włosy. Położył
trawę. Ogłuszył nas warkot. Wtem Bielski wskazał palcem niebo. Spoza grzbietu góry zamy-
kającej Cañon El Pao wychynęły ciemne plamki samolotów. Zatrzasnąłem drzwiczki.
Dotknąłem ramienia pilota.
IV
Obóz znikał nam z oczu. Dołem przepływała dżungla. Słońce ukryte za górami było
wciąż niewidzialne. Silnik płoszył ptaki, grywały się z gęstwiny. Wielkie papugi szyły cze-
rwienią półmrok lasu. W oddaleniu słup dymu bił kolumną w niebo. Żołnierze! — przyszło
mi do głowy. Wkrótce dostaną posiłki. Lecieliśmy nad płaskowyżem okrytym szczelnie
dżunglą. Na horyzoncie falowały wzgórza. Z ich grzbietów wyrastały nagie turnie. Ale wprost
przed nami biegła płaszczyzna zieleni. Jej daleka krawędź roztapiała się w niebie. Przykuł nas
ten widok. Zdawało się, że to krawędź świata. Poza dżunglą obciętą jak nożem był już tylko
ocean powietrza. Zbliżaliśmy się szybko do owej krawędzi. Pod kadłubem przemknęła korona
wielkiego drzewa, ciemny krąg polanki, pień rozbity piorunem.
Helikopter wystrzelił w pustkę. Wokół było niebo. W dole otchłań. Chwyciliśmy porę-
cze. Setki metrów pod nami, rozmazaną dalą majaczyła plamista ziemia. Z głębiny, niby dym
wielkich ognisk, wznosiła się smugami para.
— Ściana wodospadu! — zawołał pilot. — Salto Angel! Jeszcze go nie widać.
Obrócił maszynę. Przed wypukłą szybą zjawiło się urwisko. Był to nagi mur skalny
opadający pionem. Nakrywał go wełnisty piasek dżungli. Sponad niego wyskoczyliśmy tak
nagle w pustkę. Wapienne płyty, ogromne, zrysowane zygzakami szczelin, waliły się pionem
w otchłań. Helikopter zawisł przed nimi równie drobny jak brzęcząca muszka.
— Cuánto? — spytał Bielski, kierując palec w stronę dna doliny.
Pilot przycisnął ster kolanem. Podniósł palce obu dłoni. Tylko kciuk był zagięty.
— Dziewięćset?
Pilot skinął głową. Zbliżyliśmy się do ściany. Przez lornetkę dojrzałem żółte smugi
zacieków. Woda deszczowa wymyła w płytach równoległe bruzdy, jak ślady wielkich grabi.
W skrzyżowaniach szczelin czerniały liczne otwory. Wyrosły w nich kępy krzaków. Tu i
ówdzie zwisały pnącza. Pióropusze trawy utkwiły wzdłuż skalnych gzymsów i listewek.
— Dondé está el salto? — spytałem pilota. — Gdzie wodospad?
— Patrz, tam! — zawołał Bielski. Trzymał mnie za ramię.
Dostrzegłem łukowo sklepiony otwór. Wypływała z niego rzeka. Podniosłem szkła do
oczu. Woda przelewając się zza skalnego progu leciała w przepaść. Rozbita oporem powie-
trza, zamieniona w ulewę grubych kropel, rozpraszała się dalej na pył wodny, który obłokiem
spływał coraz niżej. Podmuchy wiatru zwiewały go na skałę. Jasny słup wodospadu sięgał
dna doliny. Tam, od stóp skały, cienka jak niteczka odpełzała rzeka.
— Ahora espere aqui! — Zatrzymał się teraz! — krzyknąłem.
Otwór leżał naprzeciw kabiny. Poranne światło nie sięgało głęboko. To, co widzę —
myślałem — nie jest pocieszające. Woda płynie całą szerokością tunelu. Na zewnątrz też brak
miejsca, gdzie mógłby stanąć człowiek. Ale od otworu biegnie pozioma rysa, która doprowa-
dza do występu skały tworzącego balkon czy półkę. Porastają go trawy wiszące nad przepa-
ścią. Wskazałem palcem półkę, powiodłem nim wzdłuż rysy do otworu jaskini. Skinęli gło-
wami. Nie było innej drogi. Pozostawało pytanie, jak dostać się na ścianę.
— Ile metrów średnicy — krzyknąłem do ucha pilota — ma wirnik?
Podniosłem oczy ku łopatom śmigła. Tworzyły krąg nad nami.
— Czternaście!
Połowa, to siedem — pomyślałem. — Półka ma trzy, cztery metry w najszerszym
miejscu. Nie ma mowy o lądowaniu. Spróbujemy inaczej...
— Na dół! — krzyknąłem.
Pilot przymknął gaz. Ucichł warkot. Usłyszeliśmy gwiżdżący poszum łopat. Urwisko
rozmazane w wielobarwne smugi uciekało ku górze. Ruda ziemia zbliżała się szybko. Ponad
korytem rzeki była rozległa płaśnia nie objęta lasem. Stały na niej pojedyncze drzewa. Rumo-
wisko głazów opadłych ze ściany porastały chaszcze. Maszyna dotknęła ziemi. Wirnik prze-
stał się obracać. Wyskoczyłem z kabiny. Zadarliśmy głowy.
Ściana sięgała nieba. Nie było jej końca. Miało się wrażenie, że ogromny topór przerą-
bał tu glob ziemski odrywając połowę. Otwór jaskini skryło oddalenie. Rozpylone na mgłę
strugi wodospadu snuły się wzdłuż ściany. Słońce wschodząc za naszymi plecami oświetliło
najwyższy pas wapieni. Zajaśniał jaskrawą bielą. Pod wapieniami, do samego dołu, w ukośnie
nachylonych warstwach leżały czerwone porfiry. Pod nogami mieliśmy ich odłamki mieniące
się blaszkami kryształów.
Zbiegliśmy kilka metrów do koryta rzeki. Usiadłem na kamieniu. Słyszałem bulgot
wody. Z góry dobiegały dźwięki metalicznych uderzeń. Pilot pozostał przy helikopterze.
Szybko zgodziliśmy się co do sposobu działania.
— Zaczynajmy — powiedział Bielski. — Później słońce tak rozgrzeje ścianę, że nie
będzie można dotknąć skały. Chodź! — zwrócił się do Strzeleckiego. — Przygotujemy sprzęt.
Wspięli się na skarpę i znikli mi z oczu Wyjąłem notes Opisałem co chcemy przedsię-
wziąć. Na odwrocie podałem informację, jaki sprzęt i żywność zabieramy do groty. Prosiłem,
aby nie szukano nas przed upływem dwóch tygodni. Prosiłem, aby otwór jaskini był pod stałą
obserwacją. Wystrzelimy czerwoną rakietę, jeśli powrócimy sami, zaś różnobarwne w razie
powodzenia akcji. List zaadresowałem do profesora de Pietri. Na osobnej kartce przeznaczo-
nej dla pilota opisałem sposób zdjęcia nas ze skały. Wprawdzie wytłumaczę mu to ustnie —
pomyślałem — ale przez kilka dni mógłby zapomnieć o jakimś szczególe. Schowałem
ołówek. Klęcząc oparłem ręce na kamieniach i schyliłem głowę. Dotknąłem ustami wody.
Wypiłem kilka łyków. Widziałem jak na dnie prąd toczy kamyki. Wstałem wycierając usta.
Na wysokim brzegu ukazali się moi towarzysze. Zbiegli do mnie. Spojrzałem na twarze.
— Co się stało? —- spytałem.
Pilot odmówił startu. Oświadczył, że gotów jest na wiele rzeczy, ale w tym, co zamie-
rzamy zrobić, nie weźmie udziału. Nie chce rozbić maszyny i spaść z kilkuset metrów.
Nie ma się co dziwić. Sam widok urwiska działa odstraszająco. Wodospad wysokości
kilometra... Poza tym może niezbyt dokładnie pojął ich tłumaczenia. Zrozumiał tylko tyle, że
my wysiądziemy, a on w pustej maszynie, samotnie wisząc przed obliczem śmiertelnego
urwiska, będzie musiał wykonywać jakieś akrobacje. Wystarczy wówczas musnąć skałę
czubkiem wirnika.
Jeśli o to mu chodzi, zdołam go przekonać, Nie ma czasu na zmianę pilota.
— Spróbuję z nim pomówić — odezwałem się. — Ale powinien sądzić, że nie wiem o
odmowie, bo gotów się uprzeć. Wróćcie na skarpę, jakby mnie tu nie było. Wyjdę z innej
strony.
Oddaliłem się znacznie pod osłoną brzegu. Wszedłem na kolanach pod wiszące krzaki i
ruszyłem ukosem między drzewa. Zza pni ujrzałem pilota. Stał z nogą na kole. Łokieć wsparł
o kolano. Palił papierosa. W drugiej dłoni trzymał klucz francuski. Uderzał nim w czubek
buta. Teraz nie wie co zrobić — pomyślałem. — Przez chwilę będzie niepewny czy dobrze
uczynił. Potem powie sobie, że miał rację, wreszcie zacznie żałować. Obejrzał się ku tamtym.
Leżeli na trawie. Wyszedłem z lasu z rękami w kieszeniach. Gwizdałem przez zęby.
Dostrzegł mnie. Zaciągnął się dymem.
— Był pan nad Orinoco? — spytałem.
Skinął głową, wypuścił dym ustami.
— Podobno trzy czwarte dorzecza jest niedostępne? — spojrzałem pytająco.
— Tak — odrzekł zaciągając się.
— Tam są łowcy ludzi?
Zaprzeczył głową. Po chwili powiedział;
— Nie, to nad jeziorem Maracaibo.
— Słyszałem, że strzelają zatrutymi strzałami?
— Owszem.
— Niech pan to weźmie — podałem mu kartkę. — Proszę doręczyć profesorowi Pietri.
Teraz niech pan posłucha, jak chcemy się dostać do groty.
Mówiłem bez przerwy, nie mógł dojść do słowa. Przypuszczałem, że moi towarzysze
przedstawili rzecz nazbyt groźnie. Wyjąłem kartkę i zacząłem rysować: helikopter, urwisko z
półką. Kątem oka dostrzegłem, że patrzył na rysunek. Wreszcie kiwnął głową. Przedstawia-
łem wszystko, jak gdybym myślał wyłącznie o bezpieczeństwie pilota i maszyny, uprzedzając
wszelkie jego możliwe obawy, a potem bez żadnej przerwy powiedziałem, że prawdziwe tru-
dności czekają dopiero we wnętrzu groty i kto wie, czy wyjdziemy z nich cało. Wspomniałem
o brnięciu w nurtach czarnej podziemnej rzeki i o czołganiu się błotnistymi kanałami w
zupełnej ciemności, podczas kiedy on będzie miał gwiazdy i słońce nad głową. Na koniec
mnie samemu, prawem przeciwieństwa, to skalne urwisko sterczące nad nami, rozjarzone
teraz ciepłym blaskiem wydało się najmilszym miejscem na ziemi. Spytałem, czy maszyna
jest gotowa do lotu i zanim otworzył usta, powiedziałem: to dobrze.
— A teraz, niech pan posłucha, jak nas zabrać ze skały, kiedy wrócimy już z rozbitka-
mi. — Mówiłem przez chwilę. Zadał kilka pytań, oświadczył, że rozumie.
— Dla pamięci opisałem to panu — zakończyłem. — Proszę schować tę kartkę.
Zresztą, jako pilot ma pan więcej doświadczenia. Zdajemy się na pana.
— Zrobi się — zadeptał papierosa. — Kiedy odlot?
— Zaraz — odrzekłem.
* * *
Byliśmy w powietrzu. Dżungla w dole, kamieniste pagórki spłaszczyły się i zmalały.
Dolinę okrywał półmrok, wyżej był świetlisty przestwór odcięty promieniami słońca. Copter
wspinał się przez warstwy cienia ku jasnemu sklepieniu. W poprzek skalnej ściany biegła
granica szarości i blasku. Nagle od mrocznych płyt oderwał się skrawek cienia. Pełzał wprost
do góry po oświetlonych porfirach. Zlewał się z mrokiem szczelin. Sunął po białawych bli-
znach zostawionych przez obrywy. Kabinę zalało światło. Zmrużyliśmy oczy. Między siedze-
niami leżał zwój linki MONSANTO. Była niewiele grubsza od zwykłego sznurka. Ale można
by na niej zawiesić cały helikopter. Na jej końcu zrobiłem trzy pętle. Dwie wsunąłem na uda,
trzecią pod ramiona. Obejmowały mnie jak szelki spadochronu. Rudy odblask, który wypeł-
niał kabinę, stał się nagle biały. Copter był naprzeciw wapiennych warstw urwiska. Przestał
się już wznosić. O sto metrów niżej została owa półeczka pokryta trawami.
Bielski podważył palcami zatrzaski w podłodze kabiny. Wyjął kwadratową klapę.
Usiadłem na jej brzegu opuszczając nogi. Wziąłem młotek, alpejski z przewleczonym przez
drzewce rzemieniem. Włożyłem go na szyję. Na linkę przepasującą piersi założyłem kilka
karabinków *. Wisiały na nich stalowe haki różnych rozmiarów. Strzelecki założył linę na
uchwyty w ścianach kabiny.
— Możesz schodzić — powiedział.
Oparłem się na łokciach o brzegi otworu. Opuściłem nogi. Dłońmi ująłem grubą blachę.
Z wolna wyprostowałem ręce. Uczułem opór liny. Już wisiałem w trzech pętlach. Nad sobą
miałem wypukłe czerwone blachy kadłuba. Biegły po nich sznureczki nitów. W ciemnym
kwadracie włazu dostrzegłem dwie twarze.
— Na dół! — zawołałem.
Powiew wirnika zaczął targać mi włosy. Lina wysuwała się gładko z kadłuba maszyny,
który — zdawało mi się — odpływa ku górze. Wisiałem siedemset metrów nad ziemią. Kryła
się jeszcze przed słońcem, ale tutaj świeciło z całą mocą. Na wapiennych płytach widziałem
sylwetkę maszyny. Lina nie rzucała cienia. Pod cieniem kadłuba kołysał się mój własny.
Byłem coraz niżej. Helikopter zmalał. Całą uwagę zwróciłem na ścianę. Była odległa o pięć-
dziesiąt metrów. Zbliżałem się do poziomu półki. W chwili, kiedy cień butów dotknął kępy
trawy, podniosłem dłonie. Przestali mnie opuszczać. Od półki biegła ciemna rysa do otworu
groty. Słyszałem szum wodospadu. Terkot helikoptera wydawał się daleki. Obiema dłońmi
wskazałem przed siebie, w stronę skały. Uczułem opór powietrza, napinanie się liny. Lecieli-
śmy w stronę skały.
Rzuciłem spojrzenie w górę. Copter wyprzedzał mnie nieco. Zostawałem w tyle na
* Karabinek — stalowy, owalny pierścień z automatycznym zamkiem. Stanowi część wyposażenia
alpinistycznego. Służy np. do łączenia liny ubezpieczającej alpinistów z kółkiem haka wbitego w szczelinę.
ukośnej linie. Pilot zahamował. Stumetrowej długości wahadłem leciałem do przodu. Nadbie-
gały powierzchnie wapieni, listki pnących roślin, liszaje porostów.
Obiema dłońmi chwyciłem linę, nogi wystawiłem naprzód. Stopami uderzyłem w ścia-
nę nieco poniżej półki. Uderzenie byłe tak silne, jakbym zeskoczył na ziemię z wysokości
kilku metrów. Ochroniły mnie buty na podeszwach z vibramu. Odrzucony — poleciałem do
tyłu. Obcasem strąciłem kamień. Spadał z jękliwym furkotem.
Zawisłem nad przepaścią, oddalałem się od ściany. Pęd zmalał. Wahnięcie do przodu
jęło mnie zbliżać do półki. Rzuciłem się na jej krawędź. Palcami zaczepiłem nierówności ska-
ły. Lina lekko szarpnęła. Nie dałem się ściągnąć. Wczołgałem się głębiej. Leżałem na brzu-
chu. Buty sterczały za krawędzią półki. Wymyty przez deszcze wapień podobny był do
marmuru. W kolistych zagłębieniach tkwiło nieco ziemi oplecionej korzeniami trawy. Półkę
od ściany dzieliło płaskie pęknięcie. Wsunąłem w nie jeden z haków. Palcami wcisnąłem do
połowy, dalej biłem młotkiem.
W miarę jak się zagłębiał, dźwięk uderzeń był wyższy i bardziej tępy. Kilka razy ude-
rzyłem o skałę. Strzeliły iskry. Rozeszła się woń ozonu. Hak wszedł aż po kółko. Założyłem
na nie karabinek. Do karabinka przywiązałem siebie. Wbiłem drugi hak i przypiąłem do niego
linę zwisającą z helikoptera. Uwolniłem nogi i tułów z pętli. Byłem teraz niezależny, Heliko-
pter nie mógł mnie ściągnąć z półki. Usiadłem twarzą do przepaści, i teraz, kiedy nie widzia-
łem ściany piętrzącej się z tyłu, powróciło wrażenie zagubienia pośrodku nieba. Dałem znaki
dłońmi. Od kadłuba oddzielił się pakunek. Szybko opadał. Przyciągałem linę. Układałem ją
luźnymi zwojami. Plecak kołysał się lekko, zdołałem go przyciągnąć. Ułożyłem go bezpie-
cznie, odpiąłem od liny. W drugim rzucie nadeszły dwa wory, potem aqualungi. Wreszcie
ukazał się Bielski. Po chwili był na półce.
Strzelecki przywiązał koniec liny do fotela pilota. Zwisała luźno, ogromnym łukiem, do
balkonu. Założył „klucz zjazdowy” — linę pod lewe udo, ukosem przez pierś na prawe ramię
i w dół po plecach. Wysunął się przez otwór w podłodze i zjeżdżał na dół pod własnym
ciężarem. Lewą ręką trzymał linę na plecach. Regulował nią szybkość. Przyciągnięty do półki
wspiął się na nią bez trudu. Pilot obserwował nasze poruszenia przez szybę w podłodze.
Równocześnie uważał, aby nie zbliżyć się zbytnio do skały. Na dany sygnał odczepił linę
Świsnęła w locie. Końcem chlasnęła o ścianę. Wciągnęliśmy ja do siebie. Helikopter był
wolny. Oddalił się. Balansował przed nami. Machaliśmy dłońmi. Przez okienko wysunęła się
pięść pilota z zadartym do góry kciukiem. Opadał do stóp skały. W kręgu śmigieł zabłysło
słońce. Na ciemną ziemię spływał srebrny krążek.
Zostaliśmy sami. Szumiał wodospad. Po płytach buszowały ptaki. Ze skraju dżungli
opadały liście, czasem źdźbło trawy wyrwane przez ptaka. Bielski wbijał haki. Każdy z nas
przypiął się do osobnego.
Teraz wylądował — myślałem — wyjdzie z maszyny, zapali papierosa Podniesie lorne-
tkę do oczu. Położy się na trawie i będzie patrzał na trzy muchy uczepione ściany. Gdy zni-
kniemy mu z oczu, wsiądzie do maszyny i wróci do obozu. — Wysadziłem ich — powie — w
samym środku ściany. Niewielu pilotów zdobyłoby się na takie ryzyko. Na szczęście nie było
wiatru...
— Wyciągaj jedzenie — powiedział Bielski. — Jest w moim plecaku.
Odpiąłem klapę. W aluminiowym pudle były płaty boczku. Strzelecki wyjmował
kamienie spod siebie Rzucał je w przepaść. Trzech ludzi i wory zajmowały całą powierzchnię
balkonu. Bielski ustawił ALUX między kolanami. Włączył ogrzewanie. Na płaską menażkę
wrzucił płaty boczku. Szperałem w plecaku. Znalazłem trzy pomarańcze i wielką czekoladę z
napisem VAN HOUTEN.
— Skąd się to wzięło? — spytałem.
— To od Weroniki — odrzekł Strzelecki. Odwrócił oczy
Ponad balkonem przemknęło kilka ptaków nie większych od wróbli. Uczepiły się skały.
Biegły po niej do góry. Trzepały skrzydłami. Miały czerwone podgardla i lśniące granatem
grzbiety. Chwytały owady.
Aż do horyzontu biegły faliste wzgórza. Okrywała je dżungla. Słońce już oświetliło co
najwyższe drzewa. Jak daleko spojrzeć i dalej, za widnokręgiem, skryte krzywizną ziemi
leżało dorzecze Orinoco. Tylko czółnami zapuszczał się tam człowiek. Na brzegach rzek stały
z rzadka wioski Indian. Ale wnętrze kraju było zupełnie nieznane. Z puszczy wyrastały nagie
płaskowyże, których nie tknęła nigdy stopa ludzka. O tej porze jaguary kończyły nocne łowy.
Las wypełniał się małpim gwarem i skrzeczeniem papug.
Boczek zaczął skwierczeć. Pryskał kropelkami. Na brzegach stał się złoty. Przepiekane
płatki jęły się zwijać. Wznosiły się z nich smużki pary. Na dłoni rozkroiłem owoc papryki.
Wyciąłem miąższ nadziany pestkami. Rzuciłem go przed siebie. Spadł siedemset metrów.
Purpurową skórkę, gładką jak lakier, pociąłem w kostki. Wsypałem je na boczek.
Była szósta rano. Strzelecki kończył przygotowania do dalszego marszu. Teraz on miał
iść pierwszy. Na boczek wkroiliśmy kilka pomidorów. Puściły sok, który zmieszał się z
tłuszczem.
— No, już dosyć smażenia — powiedział Strzelecki. — Dajcie jeść i w drogę.
Ponad nogami Bielskiego sięgnęliśmy do naczynia. Boczek był gorący. Chleba nie kroi-
łem. Był miękki i pulchny. Łamaliśmy go palcami na duże kawały. Z duszonych pomidorów
niesionych do ust na widelcu kapał sok na kolana Bielskiego. Potem zjedliśmy pomarańcze.
Łupiny schowałem. Od tej chwili wszystko było żywnością.
— Teraz mnie trzymaj — powiedział Strzelecki. Wstał brzęcząc hakami uczepionymi u
pasa. Obwiązał się końcem liny. Poziome pęknięcie, które biegło do otworu groty, okazało się
dość szerokie, aby wsunąć weń stopę. Gorzej było z chwytami dla dłoni. Strzelecki wodził
palcami po ścianie szukając jakichś zagłębień lub występów. Z balkonem łączyła go lina.
Sunęła przez karabinek przypięty do haka. Drugi jej koniec obejmował mi plecy. Trzymałem
go oburącz zostawiając tyle luzu, aby Strzelecki mógł uczynić krok naprzód. W razie upadku
zawisłby na linie. Na wysokości ramion znalazł szereg otworów, jakie powstają w wapieniu
przez wypłukiwanie miększego materiału. Wkładał do nich palce. Postępował drobnymi kro-
kami. Oddalał się od półki. Wbił nowy hak do pierwszej spotkanej szczeliny. Założył nań
karabinek, zapiął go na linie. Posuwał się dalej. Za mymi plecami Bielski robił kuchenne
porządki. Z doliny wraz z podnoszącą się falą ciepła nadchodził zapach olejku. Wydzielały go
liście pnącej rośliny uczepionej skały. Dostrzegłem grzbiet wielkiego ptaka. Szybował na
rozpiętych skrzydłach. Znowu dźwięczał młotek. Lina biegła od haka do haka tworząc poręcz,
po której następni mieli przejść bez trudu.
— Tu już jest łatwiej! — zawołał Strzelecki.
Dolny brzeg pęknięcia wysuwał się tam przed górny tworząc naturalną ścieżkę.
U stóp Salto Angel wiła się wstążka rzeki rozbielona pianą. Zwolnione oddaleniem
nurty zdawały się tkwić w miejscu jak pasemko zastygłej lawy. Gdzieś tam pośród krzaków
stał helikopter. Pilot, ze szkłami przy oczach, rozcierał obolały kark.
— Jestem przy otworze! — zawołał Strzelecki.
Z balkonu nie mogliśmy dojrzeć jaskini. Ukrywała ją wnęka. Również wpływ wody był
niewidoczny. Dopiero o sto metrów niżej, spoza wybrzuszenia ściany tryskały białe warko-
cze. Strzelecki znikł nam z oczu. Po długim czekaniu nadbiegły trzy szarpnięcia liny. Znaczy-
ło to, że jest w środku groty i koniec liny umocował do haka.
Powrócił mokry do piersi.
— Zwycięstwo! — powiedział siadając na półce. — Podniósł nogi, aby wylać wodę z
butów. Spodnie parowały.
— Jak tam? — spytał Bielski.
— Ogromna dziura, jak tunel metra, idzie w głąb skały. Nie wchodziłem daleko...
Była już ósma. Dwanaście godzin temu przybyliśmy na miejsce wypadku. Ruszyliśmy
teraz z worami na plecach. Ciężar odchylał ku przepaści. Sunąłem z policzkiem przy ścianie.
Była już gorąca. Miejscami parzyła dłonie. Ukazał się otwór. Był to tunel, w którym dwa
pociągi mogłyby się minąć z zupełną swobodą. Całą jego szerokością płynęła woda. Wypada-
ła z gardzieli i rzucała się w przepaść łukiem nie dotykającym ściany. Spadała dziesiątkiem
słupów, które falowały i wiły się nieustannie. Z powierzchni strug wodnych odszczepiały się
bryzgi. Niżej wszystko było już rzęsistym deszczem lecącym kroplami. Opór powietrza roz-
wiewał je płasko, zwijał w welony, rozpyla! na mgiełkę coraz bledszą. Na samym dnie Salto
Angel białawy tuman przesłaniał ziemię.
Wsunąłem nogę w nurty wodospadu. Zdołałem utrzymać napór prądu. Stopę oparłem
na progu, przez który przelewała się woda. Dostawiłem do niej drugą nogę. Woda spiętrzyła
się do pasa otaczając mnie wieńcem piany. Bryzgi dosięgały twarzy. Doznałem uczucia, że
lada chwila nogi zostaną oderwane od podłoża, a ja upadnę na brzuch i w mgnieniu oka będę
wyrzucony na zewnątrz. Trzymając się liny postępowałem w głąb jaskini. Światło dzienne
sięgało daleko. Sklepienie odbijało hałasy wody. Dźwięczały spotęgowane pluski fal. Rzeka
spływała korytem gładkim jak betonowe. Ściany ponad wodą były spękane i pełne szczelin.
Po trzydziestu metrach z wody wychynęła skalna płyta. Było tu już mroczno. Wyjęliśmy
ALUX. Snop reflektora padł na mokre ściany. Korytarz biegł dalej. Szliśmy po owej płycie,
potem po żwirowej łasze. Tunel rozszerzał się. Po stu metrach byliśmy pewni, że nie skończy
się prędko. Zdjęliśmy plecaki, aby wrócić po resztę sprzętu. Z dala widzieliśmy jasną plamę
otworu. Wpadały przezeń snopy światła. Na smolistym nurcie kołysały się płatki słonecznego
blasku. Odbite, pełgały szybkimi światłami po stropie tunelu.
Wyszliśmy na zewnątrz. Na ścianie rozpalonej już niemal do żaru, podniósł się z ubrań
obłok pary. Do jednego z haków na półce przywiązałem plastikowy woreczek z rakietnicą i
paczką naboi. Miały tu czekać na nasz powrót, podobnie jak poręcz linowa. Pot zalewał nam
oczy. Zdawało się, że pełzamy po blasze rozpalonego pieca. Nie było czym oddychać.
Do szumu wody wmieszał się terkot. Odwróciłem głowę. Helikopter z wolna przepły-
wał za nami. Nabierając wysokości piął się na Salto Angel. Z okienka powiała chustka.
Rzeka płynęła meandrami od ściany do ściany. W wielu miejscach wchodziliśmy do
wody. Zanurzeni do pasa przecinaliśmy zakola. Odcinkami szło się przez płycizny po ogła-
dzonych płytach ledwo zakrytych nurtem. Tunel zmieniał kierunek. W stropie widniały
kopułki wypłukane ciśnieniem wody. Okresami, widać, płynęła całym przekrojem korytarza.
Mam nadzieję — pomyślałem — że nie będzie deszczu. Tropikalna ulewa mogłaby nas zgu-
bić. Woda z dżungli w ciągu paru godzin spłynie szczelinami do jaskini. Wiele chodników
wypełni się całkiem mętną deszczówką. Wtedy nawet aqualungi nic nam nie pomogą.
Podnieśliśmy głowy. Reflektor omiatał rozległą komorę. Płaskie dno zaległy skorupy
kalcytu. Wkroczyliśmy na nie idąc ku środkowi. Ujrzałem owalne jezioro, z którego wypły-
wała rzeka. Koniec? — pomyślałem.
— Wygląda to na syfon — odezwał się Bielski.
Na powierzchni jeziora tworzyły się prądy, jakby woda wypływała tu z głębi pod
znacznym ciśnieniem.
Szukaliśmy dalszego biegu korytarza. Ściany sali kryły wiele szczelin. Szperaliśmy
wszędzie. Na brzuchu wczołgiwałem się do ciasnych otworów, tak daleko, dopóki nie utknęły
ramiona. Zapalałem zapałki, aby po drganiu płomienia znaleźć przewiew. Mogło to wskazać
połączenie z dalszą częścią groty. Ale wszystkie odnogi zdawały się być ślepe. Strzelecki
wspiął się do otworu widniejącego pod stropem. Wisiał dziesięć metrów nad nami w ogro-
mnym rozkroku. Zaświecił ALUX-em w czarną dziurę.
— Nic nie ma — powiedział. — Zalepiona gliną.
Bielski wsunął się głową naprzód w korytarzyk o kształcie rury. Znikł w nim z nogami.
Ze środka dochodził tylko szelest materiału trącego o skałę i szybki oddech. Zduszony szept z
głębi oznajmił:
— Kończy się. Zapłynięte kalcytem.
Wychodził tyłem. Ujrzałem stopy. Mocował się z ciasnotą. Butami próbował zahaczyć
o występy Chwyciłem go za kostki i zdołałem wywlec. Twarz miał umazaną gliną. Pozlepia-
ne włosy spadały mu na czoło.
— No i co? — powiedział. — Tylko to zostało...
Spojrzeliśmy w stronę jeziora. W owalnym zagłębieniu czarna woda krążyła leniwie
niby smoła w kotle.
Rozłożyłem na płachcie sprzęt nurkowy — maski, manometry, klucze do butli, głębo-
kościomierze. Obok, oparte o plecaki, stały aqualungi. Każdy składał się z dwóch butli stalo-
wych. Wypełniało je sprężone powietrze. Nad butlami błyszczały okrągłe niklowe puszki
zaworów. Bielski zdjął ubranie. Schylił się i na stopy wsunął kauczukowe płetwy. Podniosłem
butle. Były przypięte do szelek. Bielski włożył je na ramiona. Zatrzasnął sprzączki. Na prze-
gubie dłoni zapiął gumowy pasek głębokościomierza. Od puszki zaworu biegły rury oddecho-
we. Obejmowały szyję i spadały na piersi, gdzie łączył je ustnik. Bielski wziął go w zęby,
odetchnął głęboko. Powietrze zaszumiało w rurach. Podałem maskę. Włożył ją na czoło. Na
brzuchu zapiął pas z ciężarkami z ołowiu. Do szelek umocował linkę sygnałową. Ująłem ją w
dłonie. Bielski zrobił krok naprzód, usiadł na brzegu jeziorka, zanurzył w nim nogi. Maskę
zdjął z czoła i ochlapał ją wodą, aby szkło nie potniało. Próbował stanąć na dnie. Zanurzył się
z głową. Wychynął, wypluł ustnik.
— Głęboko — powiedział. — Ściany gładkie, nie ma na czym stanąć. Podajcie refle-
ktor.
Podałem mu ALUX. Odepchnął się nogami, odpłynął na środek. Głową rzucił się na
dół. Zatrzepotał mokrymi płetwami i znikł w toni. Woda była czysta jak kryształ, ale jej
sfalowana i ruchliwa powierzchnia odbijała światło. Wzrok nie przenikał do środka. Linka
sunęła mi przez palce. Na jeziorku, raz po raz pękał rój bąbli powietrza wydychanych przez
nurka. Wyczułem szarpnięcie. Jedno, drugie, trzecie — liczyłem w myśli. — Czwarte, piąte.
Jąłem ściągać linkę. Bielski wyskoczył jak korek. Płynąc do brzegu wypluł ustnik, maskę
zsunął z czoła.
— Studnia — powiedział. — Nie dotarłem do dna. Byłem na piętnastu metrach. Woda
płynie do góry. Nurkuje się przeciw prądowi. Powtarzam próbę.
Zanurzył się. Patrzałem na zegarek — 10, 20, S0 sekund. Strzelecki zawołał:
— Powietrze nie wypływa!
Może to oznaczać — myślałem — że nurek nie oddycha. Ale linka jest spokojna. Ża-
dnych szarpnięć ani szamotania się wskazujących na wypadek. Gdzie się podziewa powietrze
z wydechu? Wtem trysnęły bańki. Linka zwisła luźno. Płynął w górę. Wychynął tuż przy
brzegu. Zadarł kciuk nad głową. Wygramolił się, usiadł.
— Trzydzieści metrów — mówił. — U dołu studnia się rozszerza. Trafiłem na kamie-
nie. Przy dnie jest owalna brama. Za nią znalazłem drugą studnię wiodącą do góry. Razem
tworzą syfon. Linka tarła o jego przegięcie. Nie mogłem płynąć dalej.
— Dobrze — powiedziałem. — Płynę teraz z tobą. Wkładam aparat.
— Linka — odezwał się Bielski — nie jest nawet potrzebna. Prąd wody sam wynosi do
góry, jeśli przestać pracować płetwami. Przy tym w ścianach nie ma żadnych szczelin czy
odgałęzień. Niepodobna zabłądzić.
Maskę wsunąłem na oczy. Zagryzłem ustnik zębami. Odetchnąłem. Powietrze w
butlach — pomyślałem — przywiezione jest z Polski. Dałem nurka równocześnie z Bielskim.
Czułem przez chwilę jak płetwy biją powietrze. Zaraz potem chwyciły wodę i wkręciły się w
nią rybim ruchem pchając mnie do dołu. Bielski płynął pierwszy z ALUX-em na piersiach.
Widziałem jego czarną sylwetkę wiosłującą nogami. Studnia była ogromna. Koliste ściany,
niby kręgi betonu wymyte w żebra, opadały pionem topiąc się w ciemności. Ręce złożyłem na
piersiach, aby zmniejszyć opór. Płynęliśmy przeciw prądowi. Łykałem ślinę, aby wyrównać
ciśnienie w uszach. Po każdym wydechu powietrze rwało się bańkami z puszki zaworu i
bulgocąc jękliwie odpływało ku górze. Spojrzałem w białą tarczę na przegubie dłoni. W spira-
lnej rurce od cyfry do cyfry sunęło czerwone pasemko — 8, 10, 15 metrów. Wzrastał ucisk w
uszach. Twarde kleszcze obejmowały ciało.
Na dwudziestu metrach ściany studni jęły się rozszerzać. Tworzyły salę w kształcie
dzwonu. Dojrzałem kamienie. Między nimi kryły się ciemne dziury. Dotknąłem palcami
głazu. Bielski sunął nad rumowiskiem w stronę skalnej bramy. Płynąłem w jego ślady. Łuk
wapienny miał nie więcej jak półtora metra wysokości Zaraz za nim zjawiały się koliste ścia-
ny drugiego ramienia syfonu Badaliśmy je wzrokiem trzymając się kamieni. Prąd spychał nas
do tyłu. Bielski wyciągnął rękę. Wskazywał zagłębienie na dnie.
Nic nie widziałem. Ciężko wiosłując nogami podpłynąłem bliżej. Między kamieniami
leżał półmetrowy odmieniec jaskiniowy *. Miękkim ciałem o jaszczurczych kształtach szar-
pała woda. Miał białawy kolor moczonego mięsa. W miejscu oczu widniały zarośnięte fałdy
skóry. Żył w wiecznej ciemności. Stracił także barwy. Może to nowy gatunek, nieznany
nauce? Tutaj zginie. Prąd wypchnie go ze studni i poniesie rzeką wodospadu. Musiał się tu
dostać z głębi jaskini, gdzie są spokojniejsze wody.
Bielski płynął do góry, poprzedzany kolumną światła. Korytarz biegł ukośnie. Czułem
spadek ciśnienia. Pęcherze powietrza wyprzedzały nas szybując do stropu. Połyskiwały sre-
brem pękając na coraz drobniejsze banieczki. Czerwona kreska manometru cofała się do zera.
Do ust wcisnęło mi się trochę wody. Ujrzałem nad głową lustrzaną taflę. Błyszczała jak pole-
rowany metal odbijając nasze postacie. Pędziły nam na spotkanie. Pierwszy Bielski uderzył
głową o lustro powietrza, rozbił je i połamał. Byliśmy po drugiej stronie syfonu. Uderzył nas
szum wodospadu. W płytkiej wodzie można było stanąć. Podnieśliśmy maski. Odgarnąłem
włosy, z których strugi spływały na czoło i oczy. Przed nami zjawił się dalszy ciąg tunelu.
Rzeka huczała kaskadami. Ubieliła ją piana. Brnęliśmy przeciw prądowi ze stopnia na sto-
pień. Po stu metrach mc nie zapowiadało końca jaskini.
— Możemy dalej nie sprawdzać. Przeprawmy się ze sprzętem — powiedziałem.
Woda wtłoczyła nas do syfonu i niosła ukośnym chodnikiem. Minęliśmy skalną bramę
Zawadziłem brzuchem o kamienie, odbiłem stopami i w kilkanaście sekund byłem już na
wierzchu.
— Rozbieraj się! — mówiłem Strzeleckiemu. — Jest droga.
Pakowałem wory. Wszystkie rzeczy wewnątrz były w plastikowych pokrowcach. Nie
mogły się zamoczyć. Ale też zawarte w nich powietrze nie pozwalało zanurzyć się plecakom
Wyłamaliśmy z podłoża kilka skorup kalcytu. Posłużyły jako balast.
Napisałem list do profesora Pietri. Dodałem szkic syfonu. Złożona kartka została w
suchym miejscu przyciśnięta kamieniem.
Zanurzaliśmy się kolejno, każdy niosąc przed sobą plecak. Wciągały nas swoim cięża-
rem. Uciekały z nich sznureczki baniek. Na dnie wlokłem plecak po kamieniach na drugą
stronę bramy. Odrzuciłem tam balast kalcytowy i plecak jak balon wyrwał się do góry. Pogo-
niłem za nim. Uderzył w ukośne sklepienie. Popychany ręką wynurzył się z syfonu.
Hałaśliwe kaskady nie pozwalały rozmawiać. Zadzieraliśmy nogi wspinając się ze
stopnia na stopień. Brodziliśmy po kolana, czasem głębiej. Reflektor wyławiał z ciemności
wciąż nowe uskoki. Po czterystu metrach minęliśmy ostatni. Oddalił się szum kaskad. Woda
płynęła spokojnie. Obejmowały ją błotniste brzegi. Pod warstwą błota leżał piasek. Szliśmy
szybko chlupocąc wodą na przeprawach, tam gdzie zakole strumienia przegradzało drogę,
idziemy już godzinę — pomyślałem. — Tunel prowadzi do serca góry. Łuk sklepienia wyglą-
da na dzieło ludzkie.
Mijaliśmy wyloty bocznych korytarzy. Budowało się kopce z kamieni wskazujące kie-
* Odmieniec jaskiniowy — plaż ziemnowodny posiadający płuca i skrzela. Znany z jaskiń Jugosławii.
runek powrotu. Strop uciekł ku górze, rozbiegały się ściany. Wyprzedzały nas echa stąpań
Szeroka ulica pod bezgwiezdnym niebem. — Myślałem — jaskinia — olbrzym. Od głównego
ciągu rozbiegają się chodniki Tworzą labirynt. Otwory w stropie prowadzą na wyższe piętra
Mogą być dwa, trzy, cztery poziomy chodników związanych stumetrowymi kominami. Nie
zdołamy tego przeszukać. Zresztą nie ma potrzeby. Główny ciąg jaskini jest tylko jeden. To
właśnie ta rzeka, nad którą gdzieś tam w mroku jest obóz rozbitków...
— Wiecie, ile idziemy? — spytał Bielski. — Od kaskad trzy i pół godziny. Na godzinę
robimy około czterech kilometrów. Od syfonu jest już osiemnaście.
— Zróbmy postój — zaproponowałem. — Dochodzi piąta po południu.
Rzeka płynęła pod skałą. Resztę korytarza pokrywał czysty piasek. Przyniosłem wodę
w menażce. Gotowaliśmy herbatę. Gryzłem suchary. Potem był makaron. Strzelecki wkruszył
do niego kostkę pemikanu. Doprawił catchup'em. Ubrania wyschły nam na ciele. Zdjęliśmy
tylko buty. Kapała z nich woda. Włożyłem sweter. Rzuciłem płachtę na piasek. Leżeliśmy z
plecakami pod głową. Zgasiłem lampę. Przez chwilę biegały przed oczami jasne punkty.
Patrzałem w ciemność. Słuchałem pracującej wody. Pojedyncze krople spełzały po ścianach.
Strumień chlupotał o brzegi. Toczył dnem ziarna piasku. Powietrze było wilgotne. Podnio-
słem do oczu zegarek. Jarzyły się cyferki. Nie mogę usnąć — myślałem. Zaciskałem powieki.
Po raz pierwszy jesteśmy sami. Tylu ludzi pytało, czy widzimy szanse ratunku. Mogłem ich
tylko pocieszać. Sam nie myślę o tym. Cóż tu można przewidzieć. Pierwsze zawalisko skalne
zatrzyma nasz pochód. Kto zaręczy, że tamci nie zginęli podczas trzęsienia? Oddziały
specjalne od rana są w akcji. Może zdołali już wejść do jaskini? Strzelecki oddycha głośno.
Bielski chyba nie śpi. Nie słyszę oddechu. Leży obok na piasku.
Zbudziłem się o dziesiątej. Na świecie zapadał wieczór. Tu było niezmiennie czarno.
Zapaliłem lampę. Zwinęliśmy biwak. Po kilkuset krokach zjawiła się przeszkoda. Rumowisko
głazów przecinało tunel. Spod nich wysączała się rzeka. Zawalisko było stare. Zapłynął je już
kalcyt. Tworzył okapy, z których zwisały sople stalaktytów. Dołem droga była zamknięta.
Próbowałem znaleźć przejście pod stropem. Przewiązany liną wznosiłem się szybko. Jako
chwyty służyły mi krótkie, grube stalagmity. Powlekała je ruda barwa. Na znacznej wysoko-
ści dotarłem do stropu. Ujrzałem liczne otwory. Płynął nimi przewiew. Były jednak zbyt małe
dla człowieka. Zaledwie zdołałem wetknąć głowę i rękę z ALUX-em. Ukazał się olbrzymi
komin uchodzący wprost w górę.
To z niego wypadły głazy tworząc stożek.
— Spróbuję wykuć przejście! — zawołałem. — Odsuńcie się na bok, polecą kamienie!
Jąłem walić młotem w gruby słupek, który powstał przez połączenie się stalagmitu ze
stalaktytem. Niemal zaraz pękła zewnętrzna warstwa zabarwiona tlenkami żelaza. Dźwięczą-
ce skorupy toczyły się po urwisku. Sam rdzeń był mocniejszy. Tworzyły go jasne kryształy.
Uderzenia odbijały się echem w wysokiej komorze. Pękł wreszcie z trzaskiem. Obkułem
kikuty i zdołałem przepchnąć się na drugą stronę. Ujrzałem szczelinę. Ruszyłem prosto ku
niej. Jej kierunek był zgodny z dotychczasowym przebiegiem korytarza. Przechodząc pod
kominem rzuciłem do góry snop światła. Roztopił się w mroku pod sklepieniem. Idąc szczeli-
ną napotkałem otwór. Usłyszałem szmer wody. Strąciłem tam kamień. Po milczącym locie
chlusnął o wodę. Jestem na wyższym piętrze jaskini — zastanawiałem się. — Przez ten otwór
możemy zjechać do wody i iść dalej jej biegiem. Można też próbować marszu szczeliną.
— Jest droga! — zawołałem. — Wchodźcie do mnie.
Wciągałem plecaki na linie. Jeden z nich nie chciał się zmieścić w otworze. Rozkułem
go młotkiem. Obok ułożyłem piramidkę z kamieni. Wybraliśmy drogę szczeliną. Zrazu była
wąska. Po stu krokach idący przodem Bielski zawołał:
— Tu jest szerzej!
Stanęliśmy jak wryci. Słowa rozpłynęły się w jakiejś ogromnej przestrzeni. Szeleszczą-
cy pogłos okrążał niewidzialną pustkę. Podniosłem lampę. Podziemne Salto Angel — pomy-
ślałem. Tkwiliśmy na krawędzi gigantycznej sali, na brzegu urwiska. Trzy piętra nad nami
rozlewała się toń jeziora. Reflektor nie dosięgał przeciwległej ściany. Podnieśliśmy oczy.
Zwisały tam nieprzebrane roje białych jak mleko stalaktytów. Zdawało się, że to ostrza
mieczy. Wprost nad nami połać stropu obrosły smukłe rurki „makaronów”. Jedna przy drugiej
proste laski szklistego kalcytu. Na ich końcach błyszczały krople. „Zamarły deszcz” —
myślałem. — Zatrzymany w locie.
Rozległ się szelest skrzydeł. Ciemny ptak leciał wprost na nas. Zakręcił gwałtownie.
Poczuliśmy ruch powietrza.
— Guacharo! — zawołałem.
Ukazał się drugi. Gołębim lotem okrążyły salę. Zerwało się ich więcej. Szum wypełnił
pustkę.
— Tu są! — krzyknął Bielski.
Wzdłuż ściany biegła skalna galeria W snopie reflektora zabłysły zielone lusterka oczu.
Ptaki zwracały się ku światłu. Leżały w płytkich zagłębieniach. Jęły się odzywać cienkim: tik!
tik! Były wielkości kury. Na grzbiecie brunatnorude, upstrzone białymi plamami w czarnych
pierścieniach. Miały żółte głowy i długie, kukułcze ogony. Z obu stron dzioba wyrastały
wąsy.
— Nie boją się — powiedział Strzelecki.
Ale ptaki nie miały siły wzlecieć. Wiele z nich leżało bez życia. Inne z trudem podno-
siły głowy. Tylko parę zdołało unieść się w powietrze. Guacharo dzień spędzają w jaskini.
Nocą wylatują do dżungli. Żywią się owocami. Od pięciu dni nic nie jadły. To znaczy... —
pomyślałem — że nie ma wyjścia z jaskini oprócz tego, którym my przyszliśmy tutaj. A i to
jest zalane przez wodę. Guacharo w ciemności orientują się jak nietoperze łowiąc odbicia fal
ultradźwiękowych. Jeśli one nie znalazły żadnej dziury, to co tu mówić o ludziach.
Wkroczyliśmy na galerię między ptaki. Odzywały się z cicha. Niektóre rozpostarły
skrzydła jakby coś nakrywając. Kamienie trącane nogami spadały trzy piętra. Uderzały o wo-
dę. Nie było widać końca galerii. Zdarzają się sale — myślałem — o kilometrowej długości.
Usłyszałem tąpnięcie. Skorupa kalcytu drgnęła mi pod stopami. Rzuciłem się w stronę
ściany. Ale wór był zbyt ciężki. Zanim uchwyciłem słupek stalagmitu, nogi straciły oparcie
Brzuchem uderzyłem o krawędź obrywu. Odrzucony do tyłu spadałem w jezioro. Ciężar
plecaka obrócił mnie głową na dół. W jednej chwili pas galerii z dwoma sylwetkami moich
towarzyszy uciekł do góry. Nabrałem powietrza. Zacisnąłem szczęki. Łydkami grzmotnąłem
o wodę. Plecy ochronił worek. Chłodna woda ścisnęła mnie kleszczami. Ucisk wzrastał.
Zjawił się ból w uszach. Plecak ciągnął na dno. Ile metrów? — przemknęło mi przez głowę.
Wyrwałem prawe ramię. Zgubiłem ALUX. Lewą rękę plecak przycisnął do kamieni. Ból i
szum w głowie odbierał mi przytomność. Spomiędzy zębów wyrywały się bańki powietrza.
Czułem noże w płucach. Uwolniłem rękę, rzuciłem się do góry. Powietrze uciekało nosem i
ustami Wyskoczyłem z toni. Leżąc na piecach płynąłem do brzegu. Ciężko łapałem powie-
trze. Nic nie słyszałem prócz szumu. Gdzieś w górze błysnęło światło.
— Płynę! — krzyknąłem. — Wszystko dobrze!
Woda zalała usta. Kropla wpadła do krtani. Zacząłem się krztusić. Głową uderzyłem o
skałę Próbowałem wspinać się na nią. Gładki wapień nie dawał nawet zaczepienia palcom
Zanurzyłem się z głową. Wychynąwszy wiodłem na oślep palcami po niedostępnym murze.
Łykałem wodę, nie mogłem normalnie oddychać.
— Płyń wzdłuż ściany! — usłyszałem.
Tysiączne echa wypełniły salę. Rzuciłem się na plecy wiosłując całą siłą ramion. Nade
mną migotały żarówki latarek. Świecili mi z galerii. Skurcze krtani, w której wciąż tkwiła
woda, odbierały oddech. W zamachu trzepnąłem dłonią o kamienie. Plecy utknęły w żwirze.
Wypełznąłem po nim z wody.
— Jest na brzegu! — zawołał Bielski.
Leżałem na brzuchu. Czoło oparłem o ramię. Wykrztusiłem wodę. Oddech się uspokoił.
Czułem spływanie strużek wody po szyi i czole. Ustawał ból w uszach. Pomyślałem, że trzeba
podsunąć się wyżej. Nogi mam jeszcze w wodzie. Lecz w tej chwili rozległ się chrzęst żwiru.
Poderwałem głowę. Leżałem na niewielkim cyplu wysuwającym się z otworu w ścianie.
Wyszedł z niego człowiek. Schylił się nad wodą. Niósł lampę karbidową. Ja sam byłem w
cieniu. Odwrócony bokiem zanurzył jakieś naczynie w jeziorze. Nic nie zawołałem. Światło
padło na twarz tamtego. Kobieta! Leżę o dwa kroki za nią. Jeśli coś powiem nagle, przestra-
szy się śmiertelnie Najpierw niech usłyszy tamtych na galerii! Wstała i niosąc pełne naczynie
ruszyła z powrotem. Na górze panowała cisza Wyjmują drabinkę z plecaka — pomyślałem.
Ich latarki były zbyt słabe, aby rozjaśnić salę. Kobieta znikła w otworze. Słyszałem, jak pod
jej stopami obsuwa się skarpa. Już nie widziałem światła. Znikło za zakrętem. Zerwałem się.
Skoczyłem za nią.
— Señorita! — krzyknąłem. — Señorita Fermin!
Wsłuchałem się w ciemność. Po chwili milczenia blaszane naczynie brzęknęło o
kamień. Po omacku rzuciłem się naprzód. Szybkie kroki biegły ku mnie. Ukazało się światło.
Stanęła jak wryta.
— O Dios! — zawołała.
— Como esta usted? — spytałem. — Jak się pani ma?
Rzuciła lampę. Skoczyła ku mnie i objąwszy za szyję zaczęła ściskać i całować pośród
niezrozumiałych okrzyków.
— No, już wszystko dobrze... — mówiłem. — Zamoczy się pani, jestem cały mokry!
Jak pani towarzysze? Żyją wszyscy?
Skinęła głową. Opadły jej ręce. Chwyciłem ją, aby nie upadła. Usiadła na piasku oparta
o ścianę. Podniosłem leżącą lampę. Zrobiło się jaśniej. Dziewczyna przymknęła oczy. Czołem
dotknęła kolan. Jest tylko osłabiona — pomyślałem. — Zaraz przyjdzie do siebie. To osłabie-
nie z głodu i nagłej radości.
Przez ciemny otwór wiodący do sali z jeziorem słyszałem dźwięki młotka wbijającego
haki. Nie mieli pojęcia, co się tutaj stało. Skoczyłem na żwirowy cypel. Zatrzymałem się w
wodzie.
— Hej tam! Galeria! — krzyczałem.
Ustało kucie młotka.
— Spotkałem dziewczynę! Są tu wszyscy!
Milczeli przez chwilę, a potem usłyszałem szczęknięcie skały i ogromny głaz zepchnię-
ty z galerii zaświstał w powietrzu i runął w jezioro. Bryzgi skoczyły do stropu. Fala chlusnęła
o brzegi. Łoskot wypełnił jaskinię. Zanim przebrzmiał, niby wycie syren rozległo się przeni-
kliwe gwizdanie na palcach. Włożyłem brudny kciuk między zęby. Gwizdałem razem z nimi.
To jeszcze nie koniec — przemknęło mi przez głowę. — Trzeba się stąd wydostać.
— Bielski, zabieraj apteczkę! — wołałem do góry. — I schodź szybko na dół!
Wróciłem do dziewczyny. Już było jej lepiej. Podniosła głowę, otworzyła oczy. Chciała
się podnieść. Nie pozwoliłem na to.
— Zaraz przyjdzie lekarz.
— Ale tamci... — wskazała głową w głąb jaskini — nic jeszcze nie wiedzą.
— Pójdziemy do nich razem — powiedziałem. — Kilka minut nie zmienia sytuacji.
Szczeble drabinki rzuconej z galerii zaklekotały jak seria wystrzałów. Koniec chlapnął o
wodę. Już schodzili na dół. Jeden krok dzielił drabinkę od cypla.
— Jak się pani czuje? — zapytał Bielski.
Wyjął coraminę, dał jej kilka kropel. Spojrzałem na zegarek. Pierwsza po północy!
Piętnaście godzin temu weszliśmy do groty.
— Mogę się już podnieść — powiedziała dziewczyna.
Trzymając ją pod ramiona szliśmy do obozu. Wąski korytarz zakręcał kilka razy. Ujrze-
liśmy płomyk lampy.
— Eugenio! Luis! — zawołała dziewczyna.
Wypadli z namiotów. Przez pierwsze minuty byli zdolni wymówić tylko pojedyncze
słowa. Dziesiątki razy ściskali nam ręce, klepali po plecach, obejmowali za szyję. Potem
zaczęli sypać pytaniami. Czy zaraz ruszymy? Jaka droga? Czy ktoś idzie za nami trzema?
Carrera, kierownik wyprawy był wysoki i szczupły. Fernandez był niższy. To on
najgwałtowniej wyrażał swoją radość. Twarz miał umazaną w glinie. Zaschła mu we włosach.
Zresztą wszyscy mieli skorupę gliny na kombinezonach. Błyszczały im oczy głęboko wpa-
dnięte. Widziałem drżenie palców. Gdzie jest trzeci? — myślałem nie chcąc jeszcze się pytać.
— Czyżby zginął?
Na koniec Bielski przerwał powitania. Kazał im się położyć. Jak przedtem dziewczyna,
tak i teraz obaj mężczyźni nagle osłabli. Byli wyczerpani głodem. Ostatni posiłek zjedli dzie-
sięć godzin temu. Ale od pięciu dni jadali raz dziennie.
Na środku płaskiej sali stały dwa namioty. Obok na kamieniach leżały naczynia kuchen-
ne i przybory miernicze. Paliwo do prymusów skończyło się dawno. Tylko karbidu mieli pod
dostatkiem.
— Paez jest chory — przypomniał sobie Carrera. — Leży w namiocie, ma histopla-
smosis. Jest wciąż nieprzytomny, gorączkuje od dwóch dni.
Histoplasmosis wywołuje wirus żyjący w glince niektórych jaskiń. Wysoka gorączka
może trwać tygodniami Chorzy często giną z wycieńczenia. W szpitalu odżywia się ich sztu-
cznie. Tutaj nie było o tym mowy. Jeśli natychmiast nie ruszymy, chłopak umrze. Co gorsza,
inni mogą też zachorować.
VI
Otworzyłem oczy. Słyszałem oddechy kilku osób. Leżałem na boku. Dogasał płomień
karbidówki Na palniku powstał nalot sadzy. Żarzył się czerwienią. Nic więcej nie widziałem
Wokół było ciemno. Znałem już tę salę. Dno z miękkiego piasku. Sterczały z niego stalagmity
niby pieńki po ściętym młodniku. Na każdym było wgłębienie. Padały w nie krople. U stropu
i na pochyłych ścianach zawisły kalcytowe girlandy.
Poruszył się Bielski.
— Nie śpisz? — szepnął. — Odwinął rękaw swetra. — Dochodzi południe. Zaraz trze-
ba ich budzić...
Milczeliśmy dalej. Już dwanaście godzin — myślałem — jesteśmy w tej komorze.
Wenezuelczycy — sto sześćdziesiąt osiem. Jeszcze dwie, trzy doby i byliby straceni. Niezwy-
kły przypadek sprawił, że dotarliśmy do nich. Powrót może być ciężki, gdyby się przedłużał,
osłabną znowu. Bielski odkrył, że Carrera nie zjadał swoich porcji. Oddawał część towarzy-
szom. Nic nie wiedzą o tym...
Patrzyłem na płomień. Był żółty, pochylony na bok. Gaz wychodził ukośnie, jedną
dziurką w zatkanym palniku. Chwilami gwizdał cienkim tonem.
Kilka godzin temu zbudziło mnie stąpanie. Uchyliłem powieki. Bielski wstawał z
posłania. Z plecaków wyjął owoce, wszystkie, jakie znalazł. Wypchał nimi kieszenie. Oddalił
się z małą latarką. Zniknął w korytarzu. Guacharo! — pomyślałem. — Kolonia ginących
ptaków. Nie mogą już latać. Nadsłuchują w ciemności szeptów wody.
Przed pójściem na spoczynek wyłowiłem utopiony plecak.
Odszukałem też ALUX. Jego światło wskazało mi kierunek nurkowania. Dno jeziora
zaścielały głazy. Utworzyły sieć szczelin. Otworami mógłby przepłynąć człowiek. Kamienne
iglice sterczały ku górze. Gdyby woda była płytka, mój upadek z galerii zakończyłby się
inaczej... Do pasa plecaka umocowałem linkę. Spod kamienia wyszarpnąłem ALUX. Bez
maski niewiele widziałem. Przywiązując linkę trącałem nogami ostre krawędzie. Wróciłem na
cypel. Wywlekliśmy plecak. Wylały się zeń kwarty wody. Na galerii załopotały skrzydła.
Jeden z ptaków okrążył salę. Zniżył się ku wodzie. Powrócił do stada.
Wewnątrz lampy rozległo się ciurkanie wody. Płomień opadł. Przez chwilę był tak
mały, że drgnięcie powietrza musiałoby go zgasić. Zwiększył się znowu. Rozżarzył czarną
narośl sadzy.
— Jeszcze pięć minut — powiedział Bielski.
Potem wyruszymy — pomyślałem. — Wenezuelczycy jedli już trzy razy. Po zastrzy-
kach Bielskiego usnęli jak zabici. Musieliśmy budzić ich i karmić. Zjadali nieprzytomnie,
usypiali dalej. Chory Paez uspokoił się znacznie. Umyliśmy go ciepłą wodą. Płonął gorączką.
Miał wciąż koło czterdziestu. Otwierał pałające oczy. Nic nimi nie widział. Ale oddech miał
lżejszy Przestał też się rzucać. Przełknął trochę soku z cytryny. Wargi miał spękane do żywe-
go mięsa.
Strzelecki znalazł w głębi sali drewnianą drabinę. Speleolodzy wnieśli ją tutaj ubiegłego
roku. Drągi porosły pleśnią. Nitki zwisały pękami. Przypominały siwe brody. Pod spodem
było zdrowe drewno. Zrobiliśmy nosze z drągów i płótna namiotu...
Bielski usiadł. Słyszałem, jak drapie się w głowę. Zaczął wkładać buty. Przymrużyłem
oczy. Pod powiekami zjawił się obraz zawaliska.
Nie ma szansy — pomyślałem — aby je przekopać. Byłem tam ze Strzeleckim. Carrera
opisał drogę. Kilkadziesiąt metrów zdołaliśmy się czołgać pod głazami. Wenezuelczycy wy-
grzebali ciasną norę. Wszystko było ruchome. Pod dotknięciem palców sypało się na głowę.
Leżeliśmy w przodzie nasłuchując. Nie dotarł do nas żaden dźwięk kilofów. Tylko tu i ów-
dzie ze szmerem posypał się skalny rumosz, szczęknął kamień.
W bocznym korytarzu spotkałem ślady drugiego przekopu. Rozpadlinę zatykał przynie-
siony przez wodę żwir zmieszany z gliną. Sączyła się z niego woda. Znalazłem porzucone
łyżki i łopatkę. Miała złamane drzewce. W glince tkwił kawał skały. Łyżkami nie mogli go
usunąć. A gdyby nawet, to i tak niewiele więcej zdołaliby wykopać. Nie mieli siły.
Zaszeleścił piasek. Bielski był już ubrany. Budził Carrerę. Jąłem wkładać buty. Popra-
wiliśmy lampy. Strzelecki przyniósł wodę. Gotował ją w czajniku Wenezuelczyków. Otwo-
rzyłem puszkę z Lemon Juice. Wlałem sok do wody. Dosypałem cukru. Obudzeni pili to z
wolna, dmuchając. Potem dostali grysik. Fernandez zerwał etykietę z puszki mleka. Schował
na pamiątkę.
— Opowiedz mi teraz — zwróciłem się do Carrery — cały przebieg wypadku.
Podniósł oczy. Miał jedzenie w ustach.
— W nocy — powiedział — w nocy byliśmy w tej sali, w obozie. — Pochylił się nad
menażką. — Wszyscy spali — ciągnął. — Nagle zbudziło mnie drgnięcie powietrza. Leżałem
bez ruchu. Nie byłem pewny co się stało. Lecz w tej chwili nadbiegła druga fala. Nie był to
jakiś powiew czy podmuch. Ustał zaledwie zdążywszy strzepnąć płótnem namiotu. Obok
leżał Fernandez. Zerwał się w ciemności. Zapalił latarkę. Widziałem, jak chwyta się dłońmi
za głowę. Wołał coś do mnie, ale w pierwszej chwili nic nie słyszałem.
Menażkę opuścił na kolana. Łyżką wyskrobywał resztki. Przypominał sobie.
— Była czwarta rano — odezwał się Fernandez. — Na świecie wzeszło już słońce.
Najgorsze przypuszczenia przemknęły mi przez głowę. Wyskoczyłem z namiotu. Za mną
zjawił się Carrera. Szum w uszach mijał. Mogliśmy rozmawiać. Ale ból bębenków trwał
jeszcze parę godzin. Spojrzeliśmy w górę. Strop był cały. Jak zawsze wisiały na nim pęki
stalaktytów.
— Potem — zaczął znów mówić Carrera — znaleźliśmy na piasku kilka połamanych.
Strącił je wstrząs powietrza.
Zdumiewające — pomyślałem — wstrząs masywu górskiego tak ograniczony, że tam
spowodował obsunięcie się zbocza, a w tej części jaskini nie spadły nawet nacieki...
Podniosłem oczy. Wprost nad nami zwisały stalaktyty grubości ramienia. Miały końce
zbiegające się w ostrza.
Silla odłożyła łyżkę. Siedząc podkurczyła nogi. Objęła kolana rękami.
— Wtedy — powiedziała — wyszłam boso z namiotu i zobaczyłam jak stali rozgląda-
jąc się w koło. Był zupełny spokój, wstrząs się nie powtórzył. Tylko z mroku dobiegł nas
gwar ptasi. Guacharo krążyły w korytarzach. Nikt nie śmiał wypowiedzieć myśli kłębiących
się w głowie. Carrera z Paezem pobiegli w stronę wyjścia. Czekałam z Fernandezem. Włoży-
liśmy buty. Po godzinie wrócili tamci...
Wiem co było dalej pomyślałem. — Stali przed zwałem kamieni, który jeszcze osiadał.
Okruchy piargu sypały się ze szczelin. Mieli łopatkę saperską, próbowali się przebijać. Z
początku było to łatwe — dalej niemożliwe. Znaleźli boczny korytarz. Był zatkany gliną
przerośniętą kalcytem. Sądząc z kierunku zbliżał się do powierzchni. Połamali tu łyżki skro-
biąc twardą skorupę. Pracowali leżąc pod niskim okapem. Ubrania nasiąkały wodą. Pozdzie-
rali paznokcie i skórę z palców. Wówczas zachorował Paez. Skończyła się żywność. Chodzili
nasłuchiwać, czy za rumowiskiem odcinającym wyjście nie zabrzmi stukot kilofów. Podczas
pracy, przy świetle, nie myśleli wiele. Dopiero kiedy pogasiwszy lampy kładli się na spoczy-
nek, stawało im przed oczami całe położenie. Wpatrywali się w ciemność widząc twarze
osób, które z drugiej strony czekają ich powrotu. Zaczynali wierzyć, że zostaną w jaskini.
Ktoś kiedyś znajdzie ciała...
VII
Ostatnią czynnością w obozie było napisanie listu. Zaadresowałem go do tych, którzy
być może po naszym odejściu dostaną się tu inną drogą. Podałem godzinę i datę. Naszkicowa-
łem drogę do syfonu. Opisałem stan zdrowia Paeza.
Zeszliśmy nad jezioro. Po drabince wspiąłem się na galerię. Za mną szedł Strzelecki.
Trzykrotnie zrzucał linę, aby ubezpieczać wejście Fernandeza, Carrery, Silii. Prowadziłem ich
dalej galerią pośród ptaków, aż do owej przekutej dziury. Tam znów obwiązani liną schodzi-
liśmy na poziom rzeki w głównym korytarzu. Wszyscy troje czekali na nas. Wróciłem do
drabinki. Na żwirowym cyplu nad jeziorem Bielski przygotował nosze. Z wierzchu Paez był
zasznurowany. Wciągnęliśmy go z łatwością i ponieśli galerią. Otwór był za wąski. Młotkiem
odkułem naciek kalcytowy. Bielski i Strzelecki przeszli na drugą stronę. Ubezpieczałem obu
równocześnie, na dwóch linach biegnących mi przez plecy. Schodzili po pochyłej ścianie.
Dźwigali nosze na pętlach zarzuconych na szyje. Potem spuściłem plecaki. Do ostatniego
schowałem zwój drabinki.
Opuszczałem galerię. Za mną zwierała się ciemność. Jaskinię ogarniała cisza. W dole
było milczące jezioro. W górze nieruchomy „kamienny deszcz” stalaktytów.
Guacharo były bardziej ożywione niż przy pierwszym spotkaniu. Na skale widziałem
resztki skórek z owoców. Ten i ów z ptaków dziobał coś przed sobą. Mam jeszcze rodzynki
— przyszło mi do głowy. Otworzyłem plecak. Zdarłem celofan z prasowanej kostki.
Skruszyłem ją w palcach. Rozsypałem rodzynki w kilku miejscach. Ptaki zaczęły je zbierać.
Mrok okrył galerię.
O trzeciej po południu zaczęliśmy marsz tunelem rzeki. Ustały rozmowy. Wyprzedzał
nas chlupot wody. Na piersi przypiąłem ALUX. Reflektor kołysał się miarowo. Wyławiał z
ciemności owalne sklepienia i brunatne ściany. Powlekała je błonka gliny. Dźwigałem nosze
z chorym. Z tyłu niósł je Bielski. Wychodząc z wody wkraczałem na piaszczyste łachy.
Widziałem na nich ślady wczorajszego marszu. Byliśmy mokrzy do pasa. W butach przele-
wała się woda. Za nami szli Wenezuelczycy. Na końcu Strzelecki.
Rozmyślałem o tym, czy wszystko będzie gotowe do zdjęcia nas ze ściany. Żywności
było dosyć, aby czekać nawet tydzień, ale chory musiał natychmiast znaleźć się w szpitalu.
Poza tym obawiałem się nieco wrażenia, jakie wywrze na naszych towarzyszach widok Salto
Angel. Chory dyszał ciężko. Na głębokich brodach drągi noszy podnosiliśmy na barki.
Opierali się temu chcąc nam pomóc, ale woleliśmy mieć pewność, że dojdą do otworu.
Co godzinę robiliśmy krótki postój. Siadaliśmy na piasku. Bielski badał chorego.
Próbował go poić. Paez krztusił się płynem. Czasem łykał nieco. Był wciąż nieprzytomny.
Uratowani dostawali słodkie suchary, na które Strzelecki wyciskał z tuby mleko skondenso-
wane z miodem. Po trzech godzinach marszu zrobiliśmy dłuższy odpoczynek. Gotowaliśmy
obiad. ALUX służył jako kuchnia.
— Czy to można gdzieś kupić? — spytała Silla.
Opowiedziałem wydarzenie w Kopenhadze.
— Jak to? — zawołała. — Jesteście z Danii?
— Nie. Z Warszawy — powiedział Strzelecki.
Nie mogli uwierzyć. Sądzili, że mieszkamy w ich kraju. Nikt nikomu się nie przedsta-
wiał. Zmyliła ich nasza znajomość języka. W Wenezueli mieszkają przybysze z całego świa-
ta.
— Słuchaj — rzekła Silla zwracając się do Bielskiego. — ciebie gdzieś widziałam..
Wiem! Pearl Island! Zatopione miasto! Były zdjęcia w gazetach. Czy ty jesteś Bell...sky?
Nasze incognito zostało odkryte. Nastąpiły nowe podziękowania. Aby z tym już skoń-
czyć, zwróciłem się do Carrery:
— Na powierzchni ratuje was czterystu ludzi, cały świat słucha radia czekając wieści z
jaskini.
Złapał się za głowę.
— To nie wszystko — ciągnąłem — kiedy rozejdzie się wiadomość, że wyszliście
żywi, przez parę tygodni będą nadchodziły listy i prezenty od mnóstwa obcych ludzi.
W trzy godziny potem złowiłem uchem szmer wodospadu. Kaskady dawały znać o
sobie. Wlekliśmy się noga za nogą. Wenezuelczycy byli już wyczerpani. Nie wiedzieli, że
drogę zamyka syfon. Milczeliśmy umyślnie. Świadomość odcięcia przez wodę mogła odebrać
im połowę energii. Maszerowali sądząc, iż lada moment ujrzą światło dzienne.
Szum kaskad stał się wyraźny. Tutaj — pomyślałem — trzeba się zatrzymać. Muszą
odpocząć. Przy syfonie hałas wody jest tak nieznośny, że nikt nie zmruży oka.
— Stop! — powiedziałem. — Tu ostatni obóz pod ziemią.
Schyliłem się, by postawić nosze. Zwaliłem plecak z ramion. Byłem głodny.
O północy Bielski szarpnął mnie za ramię. Zbudziłem się natychmiast.
— Paez odzyskał przytomność!
Zerwałem się. Paez leżał spokojnie. Ciężkie powieki spadały mu na oczy. Nieruchome
palce trzymał na kocu. Oddychał ustami. Był wciąż rozpalony. Nic nie próbował mówić.
Uniosłem mu głowę. Łykał płyn wlewany przez Bielskiego do gardła. Wkrótce potem zaczął
znów majaczyć. Przebierał palcami. Nie budząc pozostałej trójki ujęliśmy nosze, aby je prze-
nieść przez kaskady. Okryliśmy Paeza folią. Bryzgi ochlapywały nam twarze. Niezmiernie
wolno schodziliśmy ze skalnych stopni. Aby ochronić nosze i nie dopuścić do potknięcia się,
siadałem na krawędzi każdego progu do piersi zanurzony w pianie i stopami szukałem oparcia
niżej. Z kolei siadał Bielski. Zupełnie przemoczeni dotarliśmy do syfonu. Przy chorym został
Bielski.
Zawróciłem po resztę ludzi. Strzelecki rozdawał już śniadanie. Spakowałem wory do
przeprawy podwodnej. Wkrótce potem znaleźliśmy się wszyscy na dole. Wenezuelczycy ze
zdumieniem spojrzeli na butle aqualungów. Oświadczyłem, iż pewien odcinek korytarza trze-
ba pokonać pod wodą. Bez dalszych wyjaśnień, widząc największe wahanie u Fernandeza,
poleciłem mu ściągnąć buty. Zanim to zrobił, byłem już całkiem rozebrany. Podobnie Strzele-
cki. Fernandez miał płynąć w ubraniu. Nie potrzebował swobody ruchów. Wzięliśmy go mię-
dzy siebie.
— Nigdy nie nurkowałem... — powiedział.
Strzelecki podał mu aqualung. Zapięliśmy mu pas z ciężarkami. Wsunął maskę na oczy.
Wprowadziliśmy go do wody. Nie stawiał oporu. O nic już nie pytał. Za naszym przykładem
włożył ustnik w zęby. Nie miał czasu bać się. Silla i Carrera wybuchnęli śmiechem.
— Cały czas masz leżeć nieruchomo — powiedziałem. — My cię przeciągniemy. Gdy
poczujesz ból w uszach, łykaj ślinę.
Na próbę wciągnął kilka haustów powietrza. Czując swobodę oddechu położył się na
wodzie. Zapaliłem ALUX. Chwyciliśmy go za ramiona. Zanurzyliśmy twarze. Ukazała się
skalna rura. W jednej chwili byliśmy w jej wnętrzu.
Z całej siły pracowałem płetwami. Fernandeza trzymałem oburącz za ramię i za przegub
dłoni. Nie mógł nam się wyrwać. Prąd wody niósł nas szybko na dół. Z aqualunga Fernandeza
ulatywały gęste roje baniek. Oddycha trochę za szybko — pomyślałem. — Ale co się dziwić.
Dojrzałem kamienie. Przemknęliśmy nad nimi pod łukiem bramy. Prąd rzucił nas do góry.
Stojąc pionowo wznosiliśmy się jak pospieszną windą. Teraz już nam nic nie grozi — pomy-
ślałem. Pękło lustro wody, krople spłynęły po maskach. Kilka ruchów płetwami i byliśmy na
brzegu. Fernandez pozbył się aqualunga.
— Formidable! — powiedział.
Patrzał potem jak odpływamy na środek jeziorka. Czarna woda bulgotała szybkimi
prądami. Ujrzał nasze wzniesione w powietrze płetwy. Wśliznęły się pod wodę. Został sam.
Na dno spłynęliśmy bez trudu obciążeni dodatkowym aparatem. Najtrudniej było minąć
przegięcie. Prądy mieszały się tam. Tworzyły wiry spychające na boki lub podrywające do
stropu.
Silla była już gotowa do drogi. Podczas kiedy wkładała aqualung, leżeliśmy uspokajając
oddech. Druga przeprawa odbyła się równie gładko. Płynąc z Carrerą przeżyliśmy nieco emo-
cji. Po spokojnym starcie, na samym dnie syfonu, dostała mu się woda do maski. Nie ma to
żadnego związku z oddychaniem. Przestraszył się jednak. Szarpnął rękami. Nie zdołał ich
wyrwać. Oddychając szybciej, wciągał wodę razem z powietrzem. Łykał ją całymi haustami.
Zaczął się rzucać. Przyspieszyliśmy ruchy. Na płetwach czułem taki opór wody, jakby zmie-
niła się w smołę. Zacisnęliśmy palce na jego ramieniu. Miał potem czerwone pręgi. Poczułem
ból mięśni grzbietu. Przenosił się na wyprężone uda i łydki. Nam samym zaczęło brakować
oddechu przy wzmożonym wysiłku. Otoczyła nas chmura baniek tryskających z zaworów.
Wyskoczyliśmy z toni. Carrera rzucił się na brzeg. Wykaszlał wodę, jaką miał w tchawicy.
Wkrótce przyszedł do siebie.
Wróciliśmy po chorego. Otrzymał zastrzyk wzmacniający serce. Ubranego w aqualung
położyliśmy na wodzie. Palcami zaciskałem mu wargi na ustniku. Oddychał instynktownie z
zanurzoną twarzą. Zagłębialiśmy się powoli. Dostrzegłem, iż Paez odruchowo przełyka ślinę.
Za drugie ramię trzymał go Bielski. Do pasa miał przytroczoną apteczkę. Po wypłynięciu z
syfonu zbadał natychmiast Paeza. Serce było w porządku. Nieznacznie tylko przyspieszyło
pracę. Uspokojony wchodziłem do wody. Po raz dziewiąty w tym dniu przepłynąłem syfon.
Strzelecki przygotował plecaki do transportu. Obciążone kamieniami tonęły natychmiast. Za
nimi poszły nosze. Ładunki stoczyły się na dno. Tam odrzuciliśmy balast, aby mogły wypły-
nąć.
Sznurowałem buty. Jaskinia została za syfonem. Żaden promień światła nie rozjaśniał
jej mroku. Otulone nocą strumienie, milczące jeziora. Na ich dnie blade odmieńce. Jedynym
dźwiękiem w pustce wielkich komór jest chrobot wody i szelest skrzydeł ostatniego guacharo.
Za chwilę — myślałem — ujrzę koniec tunelu. Plama szarego światła. Z bliska oślepi mnie
słońce. Zabłysną krople wodospadu. Z doliny przypłynie terkot helikoptera. Widzę twarze
górników, profesora de Pietri, Weroniki. Tytuły gazet i zdjęcia w kronikach. Twarze dzienni-
karzy łowiących puste dla nich słowa, z których ułożą swoje reportaże: SALTO ANGEL —
BALKON GROZY — ZAGADKI PODZIEMNEJ RZEKI — TRAGEDIA GUACHARO —
LABIRYNT PRZYRODY ... Ogarnie nas to wszystko na długie tygodnie. Lada chwila skoń-
czą się godziny samotnego pochodu w głębi ziemi. Życie przestanie zależeć od jasności my-
śli, od szybkości decyzji i od siły ramienia.
VIII
Była szósta rano. Blask słońca wpadał do jaskini. Stałem po pas w wodzie. Otaczał
mnie wieniec piany. Nurt wypychał na zewnątrz. Ponad progiem wodnym widziałem ciemne
dno doliny i przestwór podzielony promieniami. W dole o siedemset metrów niżej snuły się
opary. Powiew wiatru przyniósł zapach dżungli. W pobliżu tarczy słońca niebo traciło kolor i
stawało się białe. Mrużyłem oczy.
Z otworu jaskini wyszedłem na urwisko. Obejmowałem dłońmi linę poręczową. Wi-
działem skalny brzeżek wiodący do balkonu. Owinięty w plastik leżał tam pistolet rakietowy
z nabojami. Jest zbyt jasno — pomyślałem. — Nie będzie widać błysku. Trzeba użyć poci-
sków dymnych. Woda spływająca ze mnie rozlała się ciemnymi plamami na skale. Szybko
parowała. Postąpiłem naprzód. Gorące smagnięcie przebiegło mi po łydce. Ukąszenie węża?!
Materiał był wyrwany. Nitki osmalone. Krew płynęła po skórze. Rzuciłem w bok głowę.
Twarde uderzenie odłupało kawał wapienia. Strzeliły odpryski. Poprzez szum wodospadu
złowiłem huk karabinu. Skoczyłem do tyłu. Zabrzmiał gwizd kuli. Odbiła się płazem. Kryjąc
się w jaskini dojrzałem, jak następny pocisk trafił w brzeg otworu. Uniósł się biały dymek.
Pozostała blizna.
Pettuci! — myślałem. — Nie tylko, że nie zginął w lesie, ale ściga nas zemstą. Wrócił z
karabinem. Dwieście metrów nad nami leży na występie skały. Pod sobą ma całe urwisko.
Nie zdołamy wychylić głowy z jaskini.
— Co tam? — zawołał Strzelecki. — Dlaczego wracasz?
Brnąłem przeciw prądowi. Woda zmywała ranę. Ustało pieczenie. U stóp skały —
myślałem — w ogóle nie słychać strzałów. A jeżeli nawet, to pomyślą, że ktoś poluje w głębi
lasu. Dla helikoptera bezpieczniej jest nie startować. Pettuci gotów go zestrzelić. Mógłbym
zaczekać nocy i wtedy dostać się na balkon, aby dać sygnał o naszym powrocie. Ale w nocy
nie zdejmą nas z urwiska. Jeśli na domiar złego będzie księżyc, Pettuci na tle jasnej skały
postrzeli mnie jak w samo południe. Zresztą Paez nie może czekać. Jeszcze dzisiaj musi być
w szpitalu. Wenezuelczycy nie mogą o niczym wiedzieć. Niech sądzą, że wszystko idzie nor-
malnie.
Przywiązany liną dotarłem aż na próg wodospadu. W samym środku nurtu zgiąłem
kolana. Wystawała mi głowa. Parcie wody napięło linę. Była podobna do stalowego drutu.
Nabrałem powietrza. Zanurzyłem się cały. Upadłem na dno. Przygniotła mnie woda. Brzu-
chem szorowałem po śliskim wapieniu. Ogłuszony rykiem i zgnieciony ciężarem wody, zdo-
łałem pomyśleć, że jeśli teraz zerwie się lina, wyskoczę jak z katapulty i wraz z wodospadem
polecę siedemset metrów. Po kilku sekundach opuszczany na linie, przewinąłem się za próg i
zawisłem na ścianie. Nad głową przewalało się wodne sklepienie. Zataczając łuk opadało
nieprzejrzystą ścianą. Byłem za nią niewidoczny. Pojedyncze strugi lały mi się na głowę i
ramiona. Mogłem tu już oddychać i otworzyć oczy. Szarpiąc linkę sygnałową poleciłem
opuścić się niżej. Zdołałem oprzeć stopy. Wyjrzałem na ścianę. Byłem dobrze skryty pośród
chmary bryzgów. Widziałem na tle nieba górny brzeg urwiska. Przewieszały się nad nim
konary dżungli. Pnącza zwisały w przepaść. Gdzieś pod nimi leży Pettuci — myślałem.
Podałem do groty ostatni sygnał. Odwiązałem liny. Od miejsca, gdzie stałem, biegła po
ścianie do góry w lewo ukośna szczelina. Wcisnąłem się do niej. Ukryła mnie zupełnie. Czo-
łgałem się na łokciach i czubkach butów skrajem urwiska. Dotarłem do skalnego komina.
Była to pionowa bruzda przecinająca ścianę. Trzy jej boki stanowił wapień, czwarty —
powietrze.
Woda deszczowa ogładziła wnętrze. Teraz było suche. Nie znalazłem chwytów dla dło-
ni. Zaparłem się nogami o ścianę. Plecy wbiłem w przeciwną. Tak rozpięty wisiałem nad cze-
luścią komina. Małymi krokami przestawiałem wyżej vibramowe podeszwy. Potem ruchami
łopatek podsuwałem plecy. Metr za metrem zyskiwałem wysokość. Zrywał się powiew i prąd
powietrza płynął kominem unosząc wyschnięte trawy. Gdy ustawał, z góry sypała się pokru-
szona ziemia. Czarny proszek osiadał mi na dłoniach i wpadał za kołnierz. Słońce wybiegło
ponad płaskie obłoki zgromadzone na wschodzie. Nic nie wstrzymywało biegu promieni.
Padały na otwartą ścianę. Ale ubranie, zamiast wysychać na mnie, nasiąkało potem. Skórę
okryły krople. Z czoła i skroni spływały strużkami. Zalepiały mi oczy. Wycierałem twarz rę-
kawem. Czułem swędzenie skóry. Wciągałem ustami suche powietrze. Fale gorąca przynosiły
woń skalnego czosnku. Rósł gdzieś tam w górze czy na dole. Ostry zapach odbierał mi
oddech. Znalazłem krzaczek uczepiony szczeliny. Pogryzłem liście, łodygę i korzeń. Były
pozbawione wilgoci. Wyplułem suche jak trociny.
Komin stał się szerszy. Zmieniłem pozycję. Stanąłem rozkrokiem. Rozkrzyżowałem
ręce. Dłonie i stopy wbijałem w przeciwległe ściany, jak gdyby chcąc je rozepchnąć. Jeżeli
będzie jeszcze szerzej — myślałem — nie dostanę ścian stopami. Nie zrobię szpagatu. Już w
tej chwili czuję ból w stawach biodrowych. Podsuwałem lewą stopę, prawą, potem ręce.
Bolały mnie przeguby wpieranych w skałę dłoni. Wystarczy — myślałem — żeby jedna stopa
wymknęła się z oparcia... Polecę w mgnieniu oka. Kilkanaście pięter na dno komina, na po-
chyloną półeczkę i odbity od niej, wyrzucony na zewnątrz, siedemset metrów do stóp skały.
Słońce padło na ziemię. Obszar dżungli zabarwił się zielenią. Ogromne pola piargów pod
urwiskiem jaśniały pstrokato czerwienią porfirów i bielą gruzu wapiennego. Odpoczywałem
wspierając się plecami o tylną ścianę komina. Patrzałem w stronę słońca. Pot zalepiał mi
oczy. Z góry poczynała sypać się ziemia. Ruszałem dalej.
Głową dotknąłem okapu. Podniosłem twarz. Komin był zatkany głazem. Blok wapienia
wklinował się między ściany. Jeżeli nie zdołam wejść na niego, będę musiał się cofnąć. Nie
wiem, czy potrafię dotrzeć pod wodospad... Wysunąłem się na zewnątrz komina. Próbowałem
zajrzeć ponad okap. Zarzuciłem rękę na wierzch głazu. Był pełen nierówności. Zaczepiłem
palce. Odchylony głęboko do tyłu, wisiałem nad skręconą w dole cienką nitką rzeki.
Przeniosłem na okap drugą rękę. Zdołałem się nań wciągnąć do połowy piersi. Nogi straciły
oparcie. Zakołysały się w powietrzu. Wisząc na palcach prawej dłoni, lewą szukałem wyżej
chwytu. Złapałem jakiś występ. Kamień zadrżał. Zacisnąłem szczęki. Zesztywniały mi mię-
śnie. Lecę! — błysnęło w głowie. Głaz skłonił się ku przepaści. Zastygł w nowym położeniu.
Wdarłem się na okap.
Byłem na dnie lejowatej szczerby wyrwanej w krawędzi urwiska. Ściany wznosiły się
uskokami. Porastały je krzaki. Ciemny wał zieleni otaczał szczerbę u góry. Z konarów opada-
ły liany. Czepiały się ich drobne pnącza. Widziałem wiszące liściaste kożuchy. Powrócił mi
normalny oddech. Ustało drżenie palców. Wspinałem się przez krzaki. Nożem rozcinałem
plątaninę łodyg. Łamałem butami gałęzie. Skalne galerie, półki i balkony piętrzyły się bez
końca. Za koszulą miałem pełno liści. Ręce i nogi pokłute kolcami. Nasiona powczepiane we
włosy. Po rozgrzanych skałach biegały jaszczurki. Hałasowały w liściach i pękach ostrej tra-
wy. Jest ósma rano — pomyślałem. — Godzinę temu opuściłem grotę. Pettuciego znajdę lada
chwila. Być może w południe dotrę do helikoptera.
Stanąłem pod drzewami. Gałęzie zakryły mnie przed słońcem. Wytrzepałem liście zza
koszuli. Siedziałem na ziemi. Teren był nierówny, pełen wykrotów i pagórków. Od strony
urwiska, poprzez liście wpadały promienie słońca. W głębi dżungla była mroczna. Słyszałem
łopot skrzydeł. Niewidzialne ptaki skrzeczały w gęstwinie. Pójdę wnętrzem lasu — układałem
w myśli. — Pettuci leży gdzieś na skraju zwrócony głową ku przepaści. Z palcem na spuście
broni obserwuje grotę. Może sądzi, iż ranił mnie ciężko. Czeka na następnych. Od godziny
nikt się nie ukazał. Znużony czyhaniem powinien usnąć... Zbliżę się od tyłu. Jeśli przypad-
kiem nie odwróci głowy, podejdę bezszelestnie.
Badałem teren przed sobą. Skradałem się od drzewa do drzewa. Ukryty za pniami prze-
patrywałem wszystkie krzaki, kępy traw i spiętrzenia głazów na brzegu urwiska. Wybierałem
dalszy odcinek drogi. Stopą odsuwałem patyki, schylałem się pod girlandy pnączy. Las jest
pełen szelestów — myślałem. — Szmery nie zwracają uwagi. Ale trzask łamanej gałązki,
choćby bardzo cichy, rozlega się jak strzał na alarm. Przyszło mi do głowy, że Pettuci mógł
zejść poniżej krawędzi ściany, na jakiś taras czy półkę. W takim razie minąłbym go nie do-
strzegając. Trzeba posuwać się samym brzegiem — postanowiłem — i zaglądać w przepaść.
Zbliżyłem się do granicy zarośli. Wysunąłem głowę spod liści. Ujrzałem Pettuciego.
Nie dalej niż o dwadzieścia metrów stał z karabinem pod pachą, zwrócony do mnie bokiem.
Miał szeroki kapelusz na głowie. Koszulę rozpiął aż do pasa. Był w skórzanych sztylpach
obejmujących łydki. Na pasie miał ładownicę. W tym miejscu występ skalny wysuwał się w
stronę przepaści niby bastion forteczny. Pettuci stał na środku w płytkiej trawie. Nad nim
rozpinały się konary ogromnego drzewa. Nie patrzał nawet w stronę groty. Wzrok utkwił w
przestrzeni. Słońce wzniosło się wysoko odbarwiając błękit. Niebo stało się rozżarzoną do
białości czaszą. Pettuci podnosił dłoń do czoła. Przecierał je odpychając kapelusz na tył
głowy. Nad horyzontem roztopionym w niebie stały kłębki cumulusów. Białymi kolumnami
znaczyły bieg Orinoco, rzeki zagubionej w dżungli. Powietrze drga tam nad plażami. Na
ławicach piasku miałkiego jak mąka śpią kajmany.
Cofnąłem się w zarośla. Wytarłem dłońmi twarz i szyję. Grube krople ściekały mi z
palców. Zamknąłem oczy. Pod powiekami pływały czerwone światełka. Gdy je otworzyłem,
czarne płatki przesłoniły obraz dżungli. Wejdę na drzewo — postanowiłem. Trzeba szybko
działać, zanim upał odbierze mi resztę siły. Po wiszącym moście dostanę się na platan, pod
którym stoi Pettuci.
Podniosłem ręce. Uchwyciłem gałąź. Wspiąłem się po konarach. Pień był nazbyt gruby,
aby go objąć. W odległości kilkunastu metrów od ziemi przestałem się wznosić. Ruszyłem
wzdłuż konaru. Mogłem iść po nim stojąc. Dłońmi trzymałem się wiszących z góry gałęzi. W
miarę oddalania się od pnia, wzrastała gęstwa liści. Zdołałem ją rozgarnąć. Wystawiłem gło-
wę.
W potokach blasku ujrzałem powierzchnię dżungli jak sfalowane morze. Kopuły drzew
połączone łukami pnączy. Od miejsca, gdzie stałem, wiązki grubych lian biegły na sąsiednie
drzewo. Za tamtym wznosiła się korona platanu. Pełzałem po lianach. Z wierzchu obrastała je
pajęcza sieć drobniejszych pnączy. Łodyżki bluszczy i powojów zbiły się w jeden kożuch.
Były usiane kwiatami. Owady krążyły nad wiszącą łąką. Słyszałem ptaki skrzeczące w
gałęziach pode mną. Czasem łopot skrzydeł wyrywał się ponad drzewa. Czerwienią i szafirem
błyskały papugi.
Zanurzyłem się w koronie drzewa. Dotarłem w cieniu do pnia i obszedłszy go w koło,
wczołgałem się po drugiej stronie na pomost z pnączy. Dotarłem do platanu. Jąłem schodzić z
gałęzi na gałąź. Czasem spod dłoni osypał mi się okruch kory. Spadło kilka liści. To nie zwró-
ci jego uwagi — myślałem. W morzu zieleni żerują stada ptaków. Odłupują korę, chwytają
owady. Niemal stale sypią się na dół chitynowe łuski, kawałki gałązek, płatki kwiatów.
Stanąłem na najniższym konarze. Opuściłem się na kolana. Położyłem na brzuchu.
Rozgarniałem gałęzie, aby odszukać Pettuciego. Wtem zapadła cisza. Umilkły ptaki. Tylko z
dala dochodziły wrzaski papug. Ale cały platan i sąsiednie drzewa ogarnęło milczenie. Ustały
trzaski odłupywanej kory i chrzęst pancerzy owadzich zgniatanych dziobami. Zabrzmiał fur-
kot skrzydeł. Bez jednego okrzyku ptaki odlatywały w głąb lasu. Zamarłem w bezruchu. Coś
dostrzegły — myślałem. — To nie chodzi o mnie. Od pół godziny wspinałem się po drzewach
i nie zwróciły na to uwagi. Poprzez liście jąłem badać ziemię. Dostrzegłem żółtawą plamę.
Przesunęła się naprzód. Schyliłem głowę.
— Jaguar! — szepnąłem.
Kot wyciągnął się przy ziemi. Bezszelestnie stąpał poprzez trawy. Grube futro przele-
wało się na barkach. Widziałem falowanie mozaiki czarnych wieloboków. Wyprężył ogon.
Przypadł w trawie. Grzbiet wygiął w kabłąk, nogi wziął pod siebie. Skoczy! Odepchnąłem
gałąź. Pettuci stał twarzą do urwiska. Wycierał twarz rękawem. Jaguar schylał i podnosił gło-
wę. Podsunął się naprzód. Przywarł pyskiem do ziemi.
— Pettuci! — krzyknąłem. — Uwaga!
Jak rażony prądem zwrócił się do tyłu. Spadł mu kapelusz. Karabin poderwał do biodra.
Jaguar skoczył. Zabrzmiał chrapliwy pomruk i huk strzału. Pettuci upadł na plecy. Jaguar
zwalił się na niego i potoczył parę metrów. Leżał na boku drąc ziemię pazurami. Zeskoczy-
łem z drzewa. Dopadłem karabinu. zarepetowałem. Wyskoczyła łuska. Jaguar podniósł się na
przednie łapy. Rycząc kołysał łbem w lewo i prawo. Wziąłem go na muszkę. Docisnąłem
spust. Iglica spadła. Pusty magazynek! Rzuciłem się do Pettuciego. Z torebki na pasie wyrwa-
łem garść naboi. Jaguar sunął ku mnie. Powłóczył tylną łapą. Cofałem się tyłem otwierając
zamek. Widziałem rozdziawioną paszczę, zmarszczony nos i skurczone czarne wargi ukazu-
jące szereg zębów. Porykiwał krótko, przekręcając łeb na bok. Plecami uderzyłem o drzewo.
Nabój wymknął mi się z palców. Jąłem wciskać do komory następny. Było już za późno.
Jaguar rozwarł łapy, uniósł się i rzucił na mnie. Wypuściłem naboje. Głowę zasłoniłem pozio-
mo trzymanym karabinem. Wbiłem go do paszczy kota. Przygniótł mnie całym ciężarem do
drzewa. Obsunął się niżej. Szczęki zwarł na karabinie. Usłyszałem zgrzyt zębów na stali i
pękanie kości. Pyskiem uderzył mnie w piersi. Z nozdrzy i dziąseł płynęły mu potoki śluzu.
Ogarniał mnie smród padliny. Łapami przeciskał mi boki. Puściłem karabin i zza pasa, spod
łapy zwierzęcia, wyrwałem nóż. Wbiłem go z boku między żebra. Jaguar ryknął głucho.
Wypuścił z zębów karabin. Obsunął się na ziemię. Znieruchomiał.
Strzępki sadzy ulatywały mi przed oczyma. Mokre włosy przylgnęły do czaszki. Pot
spływał wzdłuż nosa. Czułem jego słoność na wargach, piekł wokół oczu. Wydobyłem buty
spod głowy zwierzęcia. Wsunąłem nóż do pochwy. Uczyniłem kilka kroków. Oddychałem
ostrożnie, bolały mnie pogniecione żebra. Schyliłem się nad Pettucim. Oddychał. Znalazłem
pod krzakiem ciepły popiół ogniska, patelnię, torbę z żywnością i skórzany bukłak z wodą.
Wylałem mu na głowę. Otworzył oczy. Patrzał na mnie. Nagle usiadł. Chciał złapać karabin.
— Daj już spokój — powiedziałem.
Ująłem go za przeguby i skrzyżowałem na plecach. Związałem sznurkiem. Nie miał ża-
dnej rany. Odebrałem mu resztę naboi i wsypałem do kieszeni. Spod cielska jaguara wywlo-
kłem karabin. Nabiłem sześcioma pociskami. Pettuciego ująłem pod ramiona i postawiłem na
nogi.
— Ruszaj! — powiedziałem.
Cofnęliśmy się do lasu. Wnętrze nie było gęste. Teren opadał nieustannie. Schodziliśmy
z płaskowyżu. Zadzierałem głowę. Szukałem słońca między liśćmi. Starałem się maszerować
stale wzdłuż urwiska. W pierwszym dostępnym miejscu — myślałem — zejdziemy pod
ścianę i zawrócimy u jej stóp do rzeki. Pettuci słaniał się i opierał o drzewo. Padł na kolana.
Przyłożyłem mu lufę do pleców. Podniósł się i poszedł. Przestał zwalniać kroku. Uratowało
mnie drzewo — myślałem. — Jaguar rzucił się na mnie i objął pień łapami. Pazurami darł
korę. Stok opadał wciąż stromiej. Zbiegaliśmy długimi wąwozami, po zwierzęcych ścieżkach.
Las zgęstniał, stał się wilgotny. Skręciliśmy w stronę urwiska. Po chwili stałem na krawędzi
ściany. Nie miała tu więcej nad pięćdziesiąt metrów. Porfirowe płyty zaledwie sterczały
ponad wierzchołkami dżungli. Pierwszym żlebem, jaki się nadarzył, zeszliśmy na dno.
— Możesz odpocząć — powiedziałem.
Pettuci ukląkł, zwalił się na bok. W oddali ujrzałem mur Salto Angel sięgający nieba.
Ruszyliśmy ku niemu. Dżunglę zaścielały głazy. Między nimi leżał rumosz skalny, okryty
roślinnością.
Las rzedniał. Porfirowa ściana wyrastała wciąż wyżej. Tuż pod nią zalegały ziemię
nagie piargi. Na ich skraju ułożyły się drobne rośliny. Gęstwa lasu cofnęła się spod zasięgu
padających głazów. Usłyszałem szum rzeki. Zbiegliśmy ku wodzie. Odłożyłem karabin.
Wszedłem w nurt po kolana. Dłońmi ochlapywałem głowę. Pettuci zanurzył się do pasa i
pochylony nad nurtem pił wielkimi łykami. Przebrnęliśmy na drugą stronę. Wchodziłem
pierwszy na skarpę. Butami wybijałem stopnie. Znaleźliśmy się na wysokim brzegu. Przez
krzaki dojrzałem dach namiotu i czerwień helikoptera.
— Ruszaj! — powiedziałem Pettuciemu.
Kroczyłem za nim patrząc w górę. Smuga wodospadu przecinała ścianę. Skalna brama
była ciemną plamką.
Z namiotu wypadła Weronika. Uniosłem karabin, strzeliłem w powietrze.
— Pilot gotów? spytałem. — Ruszamy!
IX
Otworzyłem klapę w podłodze kabiny. Przez otwór opuściłem linę. Owinięty kluczem
zjazdowym zawisłem w powietrzu. Nad głową miałem czerwone blachy kadłuba. Biegły po
nich szeregami czerwone łebki nitów. Zsuwałem się coraz niżej. Powiew targał mi włosy.
Wisiałem przed skalną ścianą. Dwóch ludzi posuwało się po niej w stronę balkonu. Między
nimi, na drągu, w hamaku z płótna leżał Paez. Wahadło rzuciło mnie na balkon. Złapałem się
haka. Patrzałem jak nadchodzą. Bielski i Strzelecki wsunęli się pomiędzy skałę a napiętą linę
poręczową. Na ramionach zawiesili pętle. Do nich umocowali drąg z hamakiem. Złożyli
Paeza na balkonie. Przywiązałem hamak do liny. Dałem znak pilotowi. Helikopter porwał Pa-
eza w powietrze. Nosze odbiegały w przestrzeń. Nim wahnięcie rzuciło je o skały, helikopter
był już daleko. Opadał z terkotem.
Carrera, Silla i Fernandez dotąd czekali w głębi groty. Wychynęli na światło dzienne.
Prowadziłem Carrerę. Ujrzałem jego wychudłe policzki. Miał kręgi pod oczami i pożółkłą
skórę. Błoto zaschło mu we włosach. Oblepiało szyję. Nic się nie odzywał. Szedł za mną jak
automat. Odpoczywał zamykając oczy. Posuwał się tyłem do przepaści. Lgnął do skały. Na
balkonie zachwiał się i ukląkł. Oparłem go o ścianę. Nadszedł Strzelecki z Sillą i Bielski z
Fernandezem.
Powrócił helikopter. Przesunął się nad nami i wzniósł wyżej. Pod kadłubem wisiała
nitka liny z pakunkiem na końcu. Pilot powtórzył manewr: leciał w stronę skały, zatrzymał
maszynę, wahadło liny pobiegło ku nam. Chwyciliśmy pęk szelek spadochronowych. Ubrali-
śmy w nie Wenezuelczyków. Zostali przypięci do liny. Podnieśliśmy ich na nogi i ustawili
twarzami do środka.
— Zamknijcie oczy — powiedział Bielski.
Dałem znak dłońmi. Silla krzyknęła. Stracili grunt pod nogami. Porwani w powietrze
huśtali się nad dnem doliny.
* * *
— Las nie był gęsty — opowiedział żołnierz w kilka godzin później. — Szedłem wśród
wykrotów. Mech obrósł wielkie głazy. Grzęzłem w nim do kolan. Było dużo okrytych kwiata-
mi. W wielu miejscach pnącza zwisały z drzew na ziemię. Przekraczałem zwalone drzewo.
Wszystko było wilgotne. Przemókł mundur. Przed sobą trzymałem antenę wykrywczą. Zbli-
żałem ją do każdej dziury. Teren był nierówny, pocięty siecią wąwozów. Miejscami trafiałem
na okrągłe leje. Dno miały płaskie jak kratery. Stała na nim woda. W błocie widziałem ślady
zwierząt. Na stokach lejów spod kożucha zieleni wyglądały wapienne skałki. Zbliżało się
południe. Szedłem już od rana. Byłem na skrzydle tyraliery. Melgar szedł krawędzią leja. Ja
zbiegłem aż na dno. Mijałem kępę kolczastych krzewów, kiedy licznik skoczył do góry. Nie
byłem jeszcze pewny. Nożem wyciąłem gałęzie. Dostałem się w sam środek. Znalazłem
dziurę. Leżały w niej patyki i gnijące liście.
Przybiegł oficer. Odwaliliśmy głazy. Ukazała się studnia. Kamienie spadały do niej parę
sekund. Opuścili mnie na dół. Było pięćdziesiąt metrów. Dno zasłane gliną. Woda wyżłobiła
w niej głębokie bruzdy. Wszystkie zbiegały się do rumowiska kamieni. Pomyślałem, że musi
tam być otwór, którym woda ucieka głębiej. Przewiew płynął do góry. Z powierzchni opuścili
Melgera z kilofem. Po godzinie roboty odwaliliśmy wszystko aż do litej skały. Była w niej
płaska szpara. Człowiek by się nie zmieścił.
Na sznurze opuściliśmy lampę. Leżąc na brzuchu patrzałem jak zjeżdża. Nagle zoba-
czyłem drugie światło. Było to odbicie. Po czterdziestu metrach rozległ się plusk wody.
Lampa zgasła.. Wyciągnęliśmy mokrą. Krótkofalówką wezwali profesora Pietri. Przyleciał
helikopterem. Profesor zbadał dziurę i wrócił do obozu sprowadzić górników. Mieli rozkuć
przejście.
Wojsko poszło dalej. Zostało tylko paru ludzi. Zapadł wieczór. Paliliśmy ogień. Nagle
ze studni wyleciały ptaki. Były wielkie jak kury. Całe stado przepadło w dżungli.
Rano przylecieli górnicy. W południe przyszła wiadomość z Salto Angel, że wyszliście
z groty.
* * *
Wchodziliśmy po schodach, Zaskoczyły silniki. Hałas głuszył słowa. Profesor Pietri
unosił kapelusz. Powiew targał mu włosy. Wysunął się z grupki osób. Ponad płaskim dachem
AEROPORTU CARACAS widniały dalekie wzgórza. Słońce opadało ku nim. Błyszczała
płyta lotniska. Widziałem twarze Silli Fermin, Luisa Carrery, Romulo Fernandeza. Pobiegłem
spojrzeniem za wzrokiem Strzeleckiego. Tuż za profesorem Pietri stała Weronika.
Pod pachą ściskałem rulon gazet. Wielkie fotografie, czerwone tytuły:
PAEZ BĘDZIE ZDROWY! — ŻELAZNY ORGANIZM — OŚWIADCZYŁ BIELSKI
— ZWYCIĘZCY CUEVA DE GUACHARO W STOLICY — POLACY ODMÓWILI
PRZYJĘCIA NAGRODY — BANKIET W VILLA GORCE — ZNÓW CISZA NA SALTO
ANGEL.
TEODORA BANASIOWA
W TRUMNIE
Nie podłożyli mi nawet garści słomy; chcieli — widocznie — aby twarde deski podłogi
spichrza nie dały zasnąć memu obolałemu ciału, aby zmuszały do nieustannych, męczących
rozmyślań.
Franka, moją „ofiarę”, położyli wyżej na dwu deskach wspartych o zasieki spichrza,
złożyli mu ręce na krzyż, przykryli prześcieradłem przyniesionym przez żonę gajowego.
Za ścianą chrobotały heble, zgrzytała piła, stukały młotki i szemrały słowa cichej
rozmowy. To gajowy z Mańkiem i Cześkiem szykowali trumnę.
Może dwie? — pomyślałem gorzko — ale, dziwne, bez strachu. Trumnę dadzą tylko
Frankowi, ja znajdę ostatnie leże byle gdzie, w wykrocie dębu albo pod leśnym krzakiem. To
pewne. Zawsze wiedziałem; że tak się skończy, nie miałem żadnych planów na przyszłość,
tylko walka... do wiadomego końca. Już dwa lata temu, gdy mnie odbili z transportu do
Oświęcimia, gdy dali pięknego Visa, wiedziałem, że koniec drogi jest jeden. Ale dlaczego
tak? Dlaczego z dala od swoich? Nie w walce?
Poczułem wielki gniew. Nie na okoliczności, nie na winnych — tylko na siebie, za
ogarniającą mnie falę buntu; jakże lekko mi było z poprzednią rezygnacją.
No i co? Jeśli nawet rozluźnisz więzy? Jak wydostaniesz się z zamkniętego spichrza?
Może pomoże któryś z towarzyszy? Który?
I znów obojętne stało się wszystko, ważna była tylko odpowiedź na pytanie: który z
nich jest tym drugim? Który strzelił do mnie? Gdyby mi chcieli odpowiedzieć na to jedno py-
tanie, wiedziałbym wszystko! Strzelić mógł przecież tylko wspólnik Franka, a więc — także
zdrajca i wróg.
A jeśli nie? Jeżeli to był tylko zwykły i przecież naturalny odruch oburzenia? A kto
podbił rękę tamtemu? Ten może by od razu uwierzył?
Ale nikt nie chciał wierzyć, nikt nie chciał słuchać. Ze zgrozą i oburzeniem patrzyli na
mnie, leżącego w śmiertelnym znużeniu przy ciele zadławionego towarzysza. Dlaczego nie
zastanowili się bodaj nad takim dziwnym faktem, że to mój krzyk, a nie Franka, przyzwał ich
na pomoc?
Spętali mnie i nie dali dojść do słowa.
— Będziesz tłumaczył się przed Komendantem — powiedzieli. Niczego bardziej nie
pragnąłem, ale i nie wierzyłem, że żywy dojadę do Komendanta. Wspólnik Franka nie
pozwoli na to. To pewne.
Wniesiono trumnę, ustawiono na podłodze spichrza i na posłaniu z wiórów ułożono
ciało Franka.
— Nawojowałeś się, bracie — westchnął Czesiek.
Odwróciłem się twarzą do nich, chciałem zajrzeć im w oczy, ale odwracali głowy z
niechęcią i odrazą. Gdy ustawili się do modlitwy za zmarłego, odwrócili się do mnie plecami.
Potem wyszli.
— Prześpijcie się kilka godzin. Ruszymy około drugiej, jak księżyc wzejdzie — powie-
dział Żbik już za progiem.
A więc Żbik objął po mnie komendę? Oczywiście, równy rangą i najstarszy wiekiem.
Zamknęli skobel i zdaje się nawet nie postawili warty przy drzwiach. Jeden wartownik
chodził po podwórzu i dokoła zabudowań. Zmieniali się często, pewnie co pół godziny.
Pierwszy wartował Maniek. Poznałem go po nieustannie pomurukiwanym „Sercu w plecaku”.
Zawołałem do niego. Prosiłem o wodę. Chciałem mu szepnąć kilka słów, jemu chyba mo-
głem. Już chyba on, Żyd, który wymknął się niemal w przeddzień likwidacji getta, nie mógł
mieć nic wspólnego z Niemcami?
Maniek usłyszał moje wołanie, zadreptał w miejscu spłoszony i niepewny, ale zaraz
potem odbiegł szybko i już nie zbliżał się w stronę spichrza aż do końca warty. Zapadła noc.
Wielkie brytany gajowego, niepokojone obecnością wartownika na podwórzu, warczały od
czasu do czasu i szczękały łańcuchami, W lesie, za gajówką śpiewał słowik. To mnie rozkle-
iło. Pomyślałem, że nigdy jeszcze nie słyszałem słowika we dwoje... z dziewczyną. Dopiero
we dwoje — ze śmiercią.
— Myśl o ratunku, idioto, a nie o słowiku — skarciłem siebie głośno. — Ale o jakim
ratunku? Co możesz wymyśleć mądrzejszego, niż czekać tutaj jak związany baran na rzeźni-
ka?
Zęby już sięgały do sznura na piersi. Przecież to Felek, rzeźnik w cywilu, oplątał mnie
jak baleron, jednym długim kawałkiem linki! Wystarczyło raz przegryźć!
Przez długie minuty, a może godziny, bo chyba czterech wartowników zmieniło się w
tym czasie, żułem gruby postronek. Mdliło mnie — głównie z obrzydzenia, linka była prze-
siąknięta błotem i gnojem, widocznie na niej wiązano krowy na pastwisku. Wreszcie pozosta-
ło kilka włókien; naprężyłem się i zerwałem je szarpnięciem ramion, wyplątałem ręce, potem
— resztę ciała. Usiadłem, próbowałem rozmasować nogi, ale ręce jeszcze bardziej potrzebo-
wały masażu, były jak z gumy. Udało mi się jednak stanąć na nogi. Po chwili wspiąłem się na
deski zasieka koło okienka, wyciągnąłem rękę ku kracie — i stoczyłem się na owies. Podnio-
słem się i byłbym znów upadł, ale zatoczywszy się poczułem pod ręką oparcie. Była to tru-
mna Franka. Dotąd starałem się nie dostrzegać jej, omijałem ją spojrzeniami. Ale nagle przy-
szło olśnienie.
Jeżeli położę go na moim miejscu... mogą w pierwszej chwili nie poznać; włosy, ubra-
nie, wzrost... podobne. Pomyślą, żem umarł ze strachu i wycieńczenia. Jeśli się zorientują...
może zdołam wytłumaczyć... — myślałem gorączkowo, jednocześnie podważając wieko
trumny. Zdjąłem je i odstawiłem na bok. Teraz począłem powoli wyciągać z trumny ciało
Franka. Ciężki był. Nie był olbrzymem, ale przeszło dobę nie miałem nic w ustach, a ponadto
wiele sił zżarła mi walka stoczona z nim poprzedniej nocy i co najmniej dwadzieścia godzin
bezwładnego leżenia.
Rzęziłem tak głośno, że gdyby wartownik podszedł bliżej, musiałby mnie usłyszeć. W
końcu udało mi się ułożyć Franka pod ścianą. Odpocząłem chwilę i z wielkim trudem obra-
cając ciało oplątałem je linką, potem ułożyłem wieko w poprzek trumny i wsunąłem się do
niej.
Długo szarpałem się z ciężkim wiekiem, zanim zamknąłem je za sobą. Niemal natych-
miast, jak w dobrze wyreżyserowanej sztuce, drzwi spichrza otworzyły się powoli, ktoś
wszedł na palcach, szybko przebiegł w róg spichrza — i rozległy się dwa potężne, głuche
uderzenia. Trzask łamanej czaszki, krótkie szydercze parsknięcie, kroki, skrzyp drzwi, szczęk
skobla i znów cisza. Więc to moja śmierć przebiegła przez spichrz? — zdążyłem jeszcze
pomyśleć i straciłem przytomność.
Obudziły mnie dopiero wyboje leśnej drogi.
Nie odkryli niczego — pomyślałem z ulgą.
Przez byle jak sklecone deski trumny przepływało dosyć powietrza i przenikało księży-
cowe światło. Słyszałem skrzypienie wozu, stukanie kół o wykroty, człapanie koni, nawet od-
głosy nocnego życia lasu. Tylko ludzie milczeli. Żałowałem, że nie słyszałem, jak zareagowa-
li na „moją” śmierć, na widok „mojego” zmasakrowanego ciała.
Jechaliśmy długo. Już dawno nikłe smużki księżycowego światła ustąpiły miejsca pro-
mieniom słońca, które przenikały do trumny nie tylko przez liczne szpary, ale i przez smolne
słoje i sęki. Patrzyłem na tę grę smug świetlnych jak na obraz. Byłem przecież kiedyś —
bardzo dawno (czy to możliwe, aby zaledwie cztery lata temu?) — studentem Akademii
Sztuk Pięknych. Takim obrazem „zastrzeliłbym” całą modernę, nazwałbym go: „Spojrzenie
na słońce z wnętrza trumny”.
Zachichotałem nerwowo.
— Co mówisz? — usłyszałem głos gajowego.
Zdrętwiałem! Zdradziłem się!
— Nic! Ja myślałem, że to ty — odpowiedział głos Wilka od strony nóg. — Chyba się
przesiądę do ciebie — dorzucił i po chwili gramolił się na przednie siedzenie.
— A co? Śmierdzi? — zapytał gajowy.
— Zaczyna...
— I przez trumnę?
— Mnie się zdaje, że to... Stach.
— Co? Stach? — wmieszał się jakiś głos z boku (chyba Orzeł)?
— Zdaje mi się, że Stach zaczyna się psuć.
— Czerwiec — mruknął gajowy.
— To dziwne. Po kilku godzinach? Franek już drugi dzień i nic...
— Bo rzuciliście go byle jak, jak psa — wmieszał się nagle Maniek, w jego głosie
wyczułem ogromny żal. — A ja teraz już wiem, jakby był winien, to by go nie zabili. I to tak!
Mruknęli coś niepewnie i zamilkli, ale już się przestraszyłem, żeby który nie zaczął się
zastanawiać nad tym, dlaczego świeży trup psuje się prędzej niż dwudniowy.
Gdzieś na przedzie wszczął się ruch, prawie wszyscy pobiegli w tamtą stronę, wóz
stanął. Starałem się w zgiełku zdyszanych głosów wyłowić jakąś wiadomość, ale na próżno.
Zdołałem się tylko zorientować, że drogę zastąpił nam goniec z jakąś ważną wiadomością.
Ale jaką? Leżałem w napięciu i wsłuchiwałem się w głosy; teraz już tylko dwa: jeden uparty,
natarczywy, drugi Żbika, wahający się, niepewny, zdezorientowany.
Te długie targi przerwał gajowy, wdrapał się na wóz, opadł na siedzenie i zapytał:
— To jak? Jechać dalej? Czy nawracać?
Żbik podszedł do wozu i oparł się ciężko o drabinę tuż koło mojej głowy.
— Nie wiem, nie wiem, nie wiem... — powtórzył kilka razy szeptem.
Ktoś przyszedł za nim:
— Masz wyraźny rozkaz — powiedział.
Przez chwilę nie mogłem rozpoznać tego głosu, to chyba ten nowy z oddziału Marka.
— Ale nie słyszałeś, co mówił gajowy? — Żbik odpowiedział Nowemu. — W Majda-
nie są Niemcy!
— I niemało ich! — dorzucił gajowy. — A nie wyglądało, jakby się mieli wyprowa-
dzać.
— Komendant mógł o tym nie wiedzieć. I jak tu ryzykować z takimi ważnymi zrzuta-
mi? — Żbik w żaden sposób nie mógł powziąć decyzji.
— Rozkaz jest rozkazem! — upierał się przybysz.
— A głowa, głowa! — odezwał się nagle Maniek, gdzieś blisko.
— Żeby to tylko od mojej głowy zależało, nie jechałbym na Majdan — westchnął Żbik.
— Ale głowa Komendanta — zaczął znów goniec i nagle urwał. Dlaczego? Jakby na
czyjś rozkaz, znak. Czyj? — myślałem. — Dlaczego tak nastaje na wykonanie rozkazu, skoro
zaistniały nowe okoliczności? Dlaczego Komendant wydał taki dziwny rozkaz? Po co wieźć
na Majdan amunicję, krótkofalówkę i inne zrzuty, które są najpotrzebniejsze w obozie? Czy
rozkaz jest na piśmie? Na miejscu Żbika nie wykonałbym tego rozkazu. Głos Nowego był
głosem źle granego jasełkowego diabła, syczała w nim wrogość. Czy Żbik tego nie słyszy,
czy nie chce słyszeć? Gdybym mógł unieść wieko trumny i odezwać się, umiałbym przekonać
Żbika. Ten poznański chłop, wysiedlony przez Niemców w czterdziestym roku, nie może być
zdrajcą! Jemu można zaufać!
— Może skręcić trochę, podjechać w stronę Majdanu, a z brzegu lasu wysłać jednego
na zwiady — odezwał się Włodek.
Rada wydała się Żbikowi logiczna.
— Chyba tak zrobimy.
— Jak chcecie — mruknął gajowy. — Mnie tam wszystko jedno.
— Po mojemu... zaczął nieśmiało Maniek. Ten inteligentny chłopak nie mógł się
jeszcze uleczyć z poczucia niższości, w które wtrącił go rasizm niemiecki i zawsze odzywał
się niepewnie i tylko w nieuniknionym wypadku.
— Co po twojemu? — Włodek chciał go speszyć, ale Maniek ciągnął dalej:
— Trzeba się dobrze namyśleć...
— To nie narada! Nie mamy prawa roztrząsać rozkazów, tylko je wykonywać — upie-
rał się Włodek.
W jego głosie, jak w głosie Nowego, usłyszałem gniew, zdenerwowanie i wrogość.
— Po pierwsze — ciągnął Maniek, zachęcony widocznie przez Żbika — ale znów mu
przerwano, tym rasem gajowy:
— Tak czy tak? Bo mi gzy konie zjedzą!
— Czesiek i Antek, umaić konie gałązkami i opędzać bąki, a ty mów dalej, Maniek —
powiedział Żbik.
— Po pierwsze: — czy rozkaz był do Stacha? — Maniek zawiesił głos, czekał na odpo-
wiedź.
Z boku odezwało się niechętne, potwierdzające mruknięcia.
— Po drugie, Komendant nie wie, co u nas zaszło i gdyby wiedział, jakie mu „prezenty”
wieziemy, kazałby je natychmiast wieźć do siebie.
Rada została przyjęta przez Żbika westchnieniem wyraźnej ulgi. Znów wmieszał się
Włodek:
— Jedno nie ma nic do drugiego. Te, jak je ten Moniek cynicznie nazywa „prezenty”,
możemy razem z furą i dwoma ludźmi posłać Komendantowi, a sami przeładować zrzuty na
plecy i wykonać wyraźny rozkaz.
— Można by i tak... — wahał się Żbik.
Nastała chwila milczenia. Maniek na pewno speszył się wyraźną drwiną Włodka, inni
byli widocznie zmęczeni wyprawą i nadmiarem tragicznych przeżyć i woleli nie brać na
siebie współodpowiedzialności za decyzję.
— No, to jak? — wpadł w kłopotliwe milczenie głos gajowego. Żbik westchnął i puścił
drabinkę wozu, ale w tej chwili Maniek, który pewnie z twarzy wyczytał rozkaz, zanim został
wypowiedziany, powiedział z naciskiem:
— Komendant na pewno zechce mieć nas wszystkich przy śledztwie, a szczególnie
tego, kto zabił Stacha.
— Masz rację! Jedziemy do obozu! Przyspieszcie teraz! — Żbik już się nie wahał, nie
chciał nawet słuchać dalszych przedkładań Nowego i Włodka.
— Dajcie mi już spokój! Wytłumaczę się Komendantowi!
— To do widzenia! — Nowy z trudem powstrzymywał gniew i zawód.
— Nie wracasz z nami?
— Ja zawsze wykonuję rozkazy — powiedział uszczypliwie, ale Żbik nie zrozumiał
albo udał, że nie rozumie.
— To jedź z Bogiem — powiedział dobrodusznie. — Wierzchem za półtorej godziny
będziesz w Majdanie.
Jechaliśmy dalej. Pełna wystających korzeni, ledwie przetarta leśna droga nie pozwoliła
na przyspieszenie. Upał nawet tu, pod cieniem leśnych drzew, stawał się nie do zniesienia.
Rozpoczęły się potworne męczarnie pragnienia i głodu. Głowa mi pękała, wszystkie smugi
światła zlały się w moich oczach purpurową mgłą.
Gdy przystanęli przy leśnym źródle, poili konie i nabierali krynicznej wody do manie-
rek, moja dotąd napięta wola rozprzęgła się zupełnie.
Niech będzie, co będzie! — podniosłem ramiona, aby zepchnąć z siebie wieko trumny i
błagać o kroplę wody, ale słabość nie pozwoliła mi na taki wysiłek. Zbawcza słabość —
pomyślałem, gdy wróciła mi świadomość. — Nie dostałbym wody, a w tym zaskoczeniu
wróg oprzytomniałby pierwszy i posłał mi kulę, teraz by sobie nie dał podbić ręki, teraz to dla
niego kwestia życia i śmierci. Od źródła do obozu już tylko cztery kilometry, najwyżej
godzina. Wytrzymam!
Nagle poczułem, że nie wytrzymam; nie wytrzyma moje serce. Poczęło kołatać jak tłoki
w psującym się motorze. To koniec! Rana w trzydziestym dziewiątym, rok konspiracji, rok
Pawiaka, dwa lata partyzantki, mordercza walka z Frankiem, trzydzieści kilka godzin bez
wody i pokarmu... Serce kurczyło się coraz słabiej. Próbowałem liczyć, ale już nie słyszałem.
Czerwona mgła rozjaśniła się, rozpłynęła, w trumnie zrobiło się jasno. Ciało przestało boleć.
O, jaka dobroczynna lekkość!
Ale właśnie ta lekkość przeraziła mnie. Przecież to śmierć! Zebrałem całą resztę gasną-
cych sił i postanowiłem krzyknąć, bez względu na następstwa. Nie zdołałem...
A jednak — to znów było tylko omdlenie. Ucieszyłem się jak dziecko pierwszym bły-
skiem wracającej świadomości. Potem dopiero uprzytomniłem sobie, że nie jadę; w trumnie
panują nieprzeniknione ciemności i potworny zaduch, obrzydliwy, trupi.
Już noc? A więc byłem nieprzytomny tyle godzin, do ciemnej nocy? Może to już...
grób? Nie, w grobie nie miałbym już czym oddychać. I ten trupi zaduch... przecież nie pocho-
wano mnie razem z Frankiem!
Poruszyłem rękoma i nogami, były miękkie jak z waty, ale posłuszne mojej woli.
Obróciłem się plecami do góry i podważyłem wieko. Otworzyłem usta, ale przez szparę
wtargnęła nowa fala trupiego zaduchu i pozbawiła mnie reszty sił. Opadające wieko przygnio-
tło wsunięte w szparę palce i to wróciło mi przytomność.
Całego wieka nie udźwignę — pomyślałem. — Muszę uchylić z jednej strony i wyleźć.
Wyleźć natychmiast! Nie jestem w ziemi, bo wtedy nie uchyliłbym wieka, więc taka ciemna
noc... jak przedwczoraj... gdyby nie błysk latarki... byłbym stracił Franka z oczu.
Podważyłem wieko trumny z jednej strony i w szparę wsunąłem ramię. Odpoczywałem
chwilę i znów naprężyłem mięśnie. Przełożone na zewnątrz kolano zaszeleściło na słomie, a
potem oparło się o drabinkę wasążka.
Jeszcze jestem na wozie — stwierdziłem i rozpaczliwym skurczem ciała wydobyłem się
z trumny.
Wieko opadło jak drzwi na zawiasach; chwilę leżałem twarzą w dół, wyciągnięty mię-
dzy trumną a drabinką wozu. Był jeszcze jasny, upalny dzień, tylko wóz przykryto ochron-
nym brezentem i stosem gałęzi, stąd ta ciemność i zaduch.
Podciągnąłem się na łokciach, uchyliłem brezent i rozejrzałem się. Byłem w obozie.
Przyjechaliśmy widocznie niedawno, bo cały nasz oddział — jeszcze w bojowym rynsztunku
— siedział przed ziemianką Komendanta.
Wszyscy trzej oficerowie uważnie przysłuchiwali się słowom Żbika. Wolni od służby
partyzanci siedzieli i stali dokoła, z napięciem wpatrywali się w przybyłych.
Gdybym tu nawet zaczął tańczyć, nikt by mnie na pewno nie zauważył — pomyślałem.
— Chyba warta, ale warta chodzi dalej.
Mimo to zsunąłem się z wozu ostrożnie, w stronę dyszla, pod końskie brzuchy, pociąg-
nąłem za sobą dużą gałąź i pod jej osłoną przepełznąłem kilka kroków w stronę bliskiego
krzaku leszczyny. Tu nie dochodził już trupi zaduch, mech był chłodny i wilgotny.
Od obozowej studni szedł gajowy z wiadrami wody dla koni. Odsunąłem się w głąb
leszczynowej kępy i przykryty gałęzią, przytulony do mchu odpoczywałem i myślałem, co
mam teraz uczynić? Podnieść się i podejść do nich? Uwierzą? Nakarmią i napoją? A jeśli nie?
Jeśli pomyślą, że to ja zmasakrowałem trupa Franka do niepoznania, jeśli... I jak wtedy zde-
maskuję wspólnika Franka? Muszę także wiedzieć, czy Komendant naprawdę wysłał do nas
Nowego.
Rozmyślania moje przerwał widok, który mi kazał zapomnieć o wszystkim: jagody!
Szarpnąłem się ku kępie jagód i ledwie zamaskowany gałęzią szarpałem oburącz wilgo-
tne, czarne owoce, żułem je razem z liśćmi! W kępie pod sosenką odkryłem rodzinę doro-
dnych borowików, pochłonąłem je w mgnieniu oka, wygrzebałem z ziemi ledwie wiążące się
na grzybni kulki, syciły lepiej niż jagody i szybciej. O kilka kroków dalej dopadłem kolonię
złotych kurek i te pochłonąłem w mgnieniu oka, omal przy tym nie wpadłem w oczy wartują-
cemu z tej strony obozu Hance. Cofnąłem się pod bliski krzak jałowca i obserwowałem
Hankę.
Tak, jemu mógłbym zaufać. Ten Ślązak, uciekinier z niemieckiego wojska, który przed
dwoma laty stanął na brzegu lasu z pistoletem maszynowym i imieniem swojej dziewczyny
zamiast nazwiska, przekonał mnie nieraz w ciągu tych dwóch lat, że jest godzien zaufania.
Ale teraz jest wartownikiem, nie wolno mu dopuścić do siebie nikogo! Nie. Trzeba by
jakoś do Mańka. Tylko on może mi pomóc w zdemaskowaniu tego drugiego. I Żbik, Żbik jest
zbyt prostoduszny, mało pojętny... Tylko Maniek! Ale jak? Czekać nocy?
Hanka odszedł w las wyznaczonym mu odcinkiem, a ja znów podpełznąłem w stronę
polany, pod krzak leszczyny. Właśnie Komendant odwrócił się do grupy żołnierzy i wydał im
jakieś polecenie. Rozbiegli się na chwilę i wkrótce szli w stronę wozu z łopatami w rękach.
— Pogrzeb — mruknąłem.
Widziałem jak odwracali głowy i wstrzymywali oddechy ściągając z wozu ciało Franka.
— Przeszukać go? — krzyknął Trawa w stronę Komendanta. Żbik uprzedził odpo-
wiedź.
— Zabraliśmy mu wszystko. Zawiniątko z jego rzeczami jest w plecaku Mańka.
— Toście źle szukali! — Trawa począł z kieszeni zabitego wyciągać różne osobiste
drobiazgi, miał w tym widocznie nie byle jaką wprawę. Może prawdziwa była gadka o tym,
że Trawa był znanym warszawskim doliniarzem? Zręczne jego palce przemknęły wzdłuż
wszystkich szwów Frankowego ubrania i nagle zatrzymały się na kołnierzu kanadyjki:
— O, i tu coś jest! — zawołał.
— To... to... niemożliwe! — wyjąkał wreszcie poczciwy Żbik. — Ja sam zabrałem mu
wszystko, gdy jeszcze żył! — zamilkł i przerażonym spojrzeniem liczył przedmioty wydoby-
wane z kieszeni zabitego. Tymczasem Trawa nie bawiąc się pruciem, wyciął nożem kawałek
kołnierza kanadyjki, wydobył z niego złożony skrawek bibułki i podał Komendantowi. Ten
rzucił okiem na kartkę i pobladł:
— Znam ten szyfr — powiedział po chwili. — Obejrzyjcie to, chłopcy, tak wygląda
zaszyfrowana legitymacja esesmańska.
— To niemożliwe! — wyprysnął gdzieś z tyłu zrozpaczony głos Mańka. — Nigdy w to
nie uwierzę! Stach miałby być esesmanem? Ten, kto go zabił, podrzucił mu to wszystko!
— I zdążył zaszyć? — powiedział ktoś.
— Nic nie miał! Wszystko zabraliśmy! — powtarzał swoje Żbik. — Jak to możliwe?
Przepatrywałem oczyma wszystkie twarze; teraz, tak! Tylko teraz mogę rozpoznać wro-
ga. Jest! To on! Nie myliłem się. Jakże różniła się jego twarz od wszystkich zaaferowanych,
przejętych żołnierskich twarzy. Oni też byli wstrząśnięci, ale jakże inaczej! Oni nic nie rozu-
mieli, gdy on nagle zrozumiał wszystko i gdy wszyscy tłoczyli się do przodu, on jeden —
trupio blady — cofał się. Ucieka? Nie, brał głębokie oddechy, sięgnął nawet do manierki z
wodą, pociągnął kilka łyków, przychodził do siebie, ułożył twarz w maskę troski i bólu i prze-
pchnął się do Komendanta.
— Już teraz chyba wszystko jasne — powiedział.
Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.
— Stach i Nowy byli wspólnikami. Stach zabił Franka, który pewnie nakrył go przy
zdradzie.
— Skąd wiesz? — szarpnął się ku niemu Maniek. — Ja Stacha już znam od...
Zakrzyczeli go, nawet Komendant przerwał mu ostro:
— Nie przerywaj! — a do Włodka: — Mów dalej.
— Stachowi się nie udało skierować zrzutów do Niemców, więc Nowy przyjechał do
nas ze sfingowanym rozkazem i tylko mądrość Żbika uratowała nas i zrzuty od wpadnięcia w
ręce wroga.
Spojrzenia przeniosły się na Żbika.
— To... po prawdzie... Maniek mnie przekonał — wyjaśnił poczciwy poznaniak.
— A tyś tak gardłował za jazdą na Majdan, a teraz wszystko na Stacha! — nie wytrzy-
mał Maniek.
— Ja myślałem, że rozkaz... Omyliłem się, dokuczyłem ci przy tym, przepraszam. —
Włodek spuścił oczy i wzdychał.
— Ale to nam jeszcze nie wyjaśnia, za co Stach zabił Franka, kto zabił Stacha i kto mu
z powrotem podrzucił drobiazgi? — Komendant wodził oczyma po twarzach żołnierzy.
— Drobiazgi Stacha są w moim plecaku! — Maniek szarpnąć rzemienie i wyjął z
plecaka zawiniątko, położył je na ziemi i rozwinął. Wszyscy patrzyli w milczeniu na mój
żołnierski majątek, byli zupełnie skonsternowani.
— Czy wiecie przynajmniej, o której Stach został zabity? — napytał wreszcie Komen-
dant
— Jakeśmy odjeżdżali, o drugiej w nocy, już był zimny — zameldował Żbik.
— Czym?
— Moją siekierą, leżała potem na pniaku. Nawet krwi na niej nie było, tylko włosy —
odezwał się gajowy.
— Warta? — Komendant patrzył na Żbika.
— Jeden chodził, zmieniali się co pół godziny, ludzie byli pomęczeni. I tam czujne psy,
jakby co... — Żbik jąkał się pod badawczym spojrzeniem Komendanta.
— Czy spichrz był zamknięty?
— Tylko na skobel... Stach był związany, a Franek w trumnie...
— U mnie nawet nie ma kłódki — dorzucił gajowy. — Lepsze dobre psy.
— Kto i w jakiej kolejności trzymał wartę?
— Ja byłem ostatni — Włodek uprzedził Żbika, który zabierał się do skrupulatnego
wyliczenia wartowników.
— A ja pierwszy — krzyknął Maniek. — Na mojej zmianie jeszcze był żywy, zawołał
do mnie! Prosił o wodę. A ja... ja nawet nie podszedłem do drzwi! Nawet kropli wody! Bo
rozkaz! Bo każdy z nas był ogłupiały, jakby pałką w łeb! A on był niewinny! — w głosie
Mańka drżała rozpacz. — Jakby był winny, to by go nie zabili!
— Za dużo mówisz! — skarcił go Komendant i spostrzegłem z przerażeniem podej-
rzliwe spojrzenia, jakie kilku żołnierzy posłało Mańkowi. W takich warunkach byle co może
wywołać nieufność.
Za to Włodek stał pośród nich, już spokojny i opanowany. Stał poza podejrzeniem,
przecież ostatni miał wartę. Ciało „moje” nie ostygło w pół godziny. A dla mnie był to ostatni
dowód jego winy. Teraz już wiedziałem, co mam uczynić. Czekać, aż Włodek zniknie z pola
widzenia, wtedy zbliżyć się do Komendanta i opowiedzieć wszystko.
Tymczasem opadłem z powrotem na miękki mech i odpoczywałem. Poderwał mnie
niemal natychmiast krzyk zmieszanych głosów. Spojrzałem w stronę wozu i ujrzałem dziesią-
tki zdumionych oczu i otwartych w okrzyku ust — nad otwartą trumną.
— Po co otworzyli? Czy to Włodek podszepnął im tę myśl? Może miał nadzieję, że
udusiłem się w trumnie? Ale — nie! Otworzenie trumny nie leżało w jego interesie Poszu-
kałem go wzrokiem i... nie znalazłem nad trumną! Przepychał się z tyłu grupy, wyrywał się z
niej. Dla niego moja nieobecność w trumnie była wyrokiem. Przypuszczał pewnie, że osłabio-
ny wlokę się lasem do obozu i lada chwila stanę przed Komendantem. W innych warunkach
może by nie uciekał, został, przeczył wszystkiemu, ale teraz nie wiedział, czy nie poznałem
go po głosie, gdy mordował w nocy... Był pewnie wstrząśnięty śmiercią towarzysza, opuściła
go zimna krew, zachowywał się głupio i sam się zdradzał, wystarczy tylko zwrócić na niego
uwagę, pokazać palcem, nie dopuścić do ucieczki.
Widziałem to wszystko, otwierałem usta do krzyku, ale głos nie wychodził z mojej
krtani. Poruszałem ustami i chwytałem powietrze jak ryba — bezsilny i niemy. Chciałem
podbiec, pokazać się — i znów to samo, nogi dreptały w miejscu, nie panowałem nad nimi.
Patrzyłem za nim, wbiegł na chwilę do jednej z ziemianek, a teraz skradał się do koni,
jeśli uda mu się dosiąść któregoś — ucieknie! Ucieknie i nowe nieszczęście sprowadzi na
nasze oddziały. Wie o nich tak wiele.
— Ucieknie! — szeptałem bezgłośnie i nagle porwała mnie rozpacz. Krzyknąłem:
— Ucieknie!!
W jednej chwili wszyscy byli przy mnie, podnosili, szarpali.
— Stach! Stach! — krzyczeli bezładnie.
— Maniek... tam... patrz... Włodek ucieka! — wyszeptałem ostatnim tchem i zemdla-
łem.
Za chwilę, która była dla mnie mgnieniem oka, a później okazała się całą dobą, ujrza-
łem nachyloną nade mną twarz naszego obozowego lekarza i obok twarz Mańka.
— Maniek! To Włodek zdrajca! Pędźcie za nim! Chwytajcie! Ucieknie!
— Nie bój się, nie Ucieknie! Mamy go! — Maniek powtarzał mi te słowa niepewny,
czy je słyszę i czy docierają do mojej świadomości. — Mamy go! A ty żyjesz, żyjesz, żyjesz!
— szeptał takim głosem, że zaśmiałem się.
— Czy to takie dziwne?
— O, bracie, nawet nie wiesz, jak dziwne — wyręczył Mańka lekarz. — Już ja kazałem
Franka zakopać bez trumny, żeby została dla ciebie. Stoi przed ziemianką.
Wszedł Komendant.
— Przytomny? — Przysiadł na brzegu pryczy i nachylił się nade mną. — Będę mówił,
a ty potakuj lub przecz.
— Mogę sam opowiedzieć — szepnąłem, ale widocznie Komendant lepiej znał moje
możliwości, bo tylko uśmiechnął się do mnie.
— Przychwyciłeś Franka na zdradzie? Sygnalizował?
— Włodek się przyznał? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
— Nie, przeczy wszystkiemu, ale legitymację esesmańską miał w kaburze pistoletu.
Czy zanim nakryłeś Franka, zauważyłeś, że się z kimś porozumiewał?
— Tak, ale było ciemno.
— Przypuszczam. Nie rozpoznałeś. Poszedłeś za Frankiem?
Skinąłem głową.
— Sygnalizował latarką. Do kogo? Wiecie? — szepnąłem.
— Wiedział, że zrzuty mają spaść o dwadzieścia kilometrów na zachód od sygnałów...
— I chciał je skierować na Majdan? — uzmysłowiłem sobie mapę naszych terenów i
tak przejąłem się szatańskim planem, że aż usiadłem.
Komendant łagodnie, ale stanowczo popchnął mnie na posłanie.
— Spokojnie. Odpowiadaj tylko na pytania. Rzuciłeś się na niego i wzywałeś pomocy?
— Dopiero, jak wyjął nóż... z początku chciałem go tylko obezwładnić... nic nie rozu-
miałem... Czy już wiecie, kto strzelił do mnie?
— Strzelił? — zdziwił się Komendant.
— To Włodek, jak zobaczył Franka martwego, strzelił do Stacha, ale podbiłem mu rękę
— wyjaśnił Maniek.
— Zachowaliście się bardzo przytomnie — pochwalił go Komendant.
— Nie tylko wtedy — szepnąłem.
— Ale wody... nie chciałem ci dać... wyrzucał sobie ciągle Maniek i zakłopotany
patrzył mi w oczy.
— Ja bym ci może też nie dał... w takiej chwili — uspokoiłem go.
— Tak, wszystko jasne — zakończył Komendant i wstał. — Śpij, synu — powiedział.
— Dostaniesz swój oddział. Mamy moc roboty, front się zbliża.
* * *
Po tygodniu przyszedłem do siebie i otrzymałem pierwsze zadanie. Trudne i niebezpie-
czne. Przez skrzynkę kontaktową, którą nam Włodek wydał, utrzymywaliśmy nadal kontakt z
Niemcami. Nie muszę chyba mówić, jaki pożytek mieli Niemcy z otrzymywanych przez nas
wiadomości. Teraz miałem osobiście, jako Włodek — o którego zdemaskowaniu Niemcy nie
wiedzieli — skontaktować się z łącznikiem i otrzymać nowe rozkazy.
I tym razem szczęście nam dopisało, wracaliśmy do obozu z czterema jeńcami, wśród
których był Nowy.
Ale — to już dalsza historia i ze sprawą trumny łączyła ją tylko osoba Nowego.
A trumna?
Nie dali jej chłopcy ani Włodkowi, ani Frankowi, ani Nowemu. Jeszcze przez trzy
miesiące naszego pobytu w obozie, stojąc w ziemiance Żbika, służyła jako skrzynia na rzeczy
i wygodna szeroka ława.
SPIS TREŚCI
Zmartwychwstanie Offlanda (Aleksander Dumas - syn)
02
W jaskini Guacharo (Rafał Maciejewski)
11
W trumnie (Teodora Banasiowa)
44