background image

 
 
 
 

KOKAINA 

I INNE OPOWIADANIA 

 

ZŁOTA PODKOWA 43 

 

 

 

 

 
 

WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1959

 

background image

 
 

LOUIS GUTLE 

 

KOKAINA 

 

 

Przez pokład przemykał się cień. Słabo widoczny w mdłym, migotliwym świetle lamp 

pokładowych,  przykucał  za  zwojami  lin  i  skrzynkami,  wydłużał  się  w  szybkich  skokach  po 
otwartej przestrzeni. Zmierzał ku burcie. Przy burcie, chroniony przed ostrym wiatrem łodzią 
ratunkową, zawieszoną nad pokładem, stal człowiek z karabinem. Patrzył w światła odległej o 
dwie i pół mili Marsylii i klął służbę i wiatr, niosący aż tu kłujący piasek od brzegu, przekli-
nał  deszcz  i  wzburzone  morze.  A  tam,  gdzie  światła,  w  Marsylii  —  dziewczynki,  aperitif, 
jazz, wygodne fotele, łóżko... 

Chrapliwy,  zduszony  jęk  wydarł  się  z  gardła,  karabin  stuknął  o  pokład,  a  na  nim,  jak 

worek piasku, rozłożyło się ciało. Człowiek z karabinem przestał kląć, leżał spokojnie wzdłuż 
burty. Ku Marsylii spoglądały teraz chciwe oczy cienia, który przybrał ludzkie kształty odzia-
ne w szare, więzienne spodnie i trykotową koszulkę. 

Od strony kubryku doleciał jakiś stuk. Człowiek skoczył w światło lampy i gwałtownie 

zamachał  rękami.  Po  pokładzie  zaklaskały  bose,  biegnące  szybko  stopy.  Jeden,  dwa,  trzy, 
cztery skurczone cienie mknęły ku burcie... 

Spuszczana  ku  wodzie  łódź  ratunkowa  uderzała  o  bok  statku,  kołysana  wzmagającym 

się wiatrem i chwiejbą. Każde uderzenie młotem waliło w piersiach, oczy trwożnie przepatry-
wały  pokład,  a  dłonie  pracowały  szybciej.  Wreszcie  dno  łodzi  obiło  się  o  wodę.  Po  linach 
zsunęło się pięć postaci. Dwa ruchy nożem — i łódź, zwolniona z lin, poszła z falą odbitą od 
statku... 
 

* * * 

 

Monsieur Pierre de Mora, prezydent policji miasta Marsylii, zatrzasnął drzwiczki swego 

wozu i nie odpowiadając salutującym mu policjantom wbiegł do gmachu Prezydium Policji. 
Siedzący w hallu poderwali się na baczność, a dyżurny oficer zaczął raport: 

— Monsieur le président... 
De Mora machnął ręką: 
— Daj pan spokój. Daj pan spokój, poruczniku... 
Oficer i policjanci patrzyli za znikającym na zakręcie schodów prezydentem: 
—  Oho!...  Stary  zagoniony,  jak  nigdy.  Nawet  codziennego,  obowiązkowego  dowcipu, 

od którego zaczynał się dzień w Prezydium, nie opowiedział. Coś wisi w powietrzu... 

De  Mora  musiał  być  istotnie  zaaferowany,  skoro  zapomniał  powiedzieć  sekretarce 

„dzień  dobry”.  Mijając  Vivien,  uszczypnął  ją  jednak  w  policzek  pospiesznym,  automaty-
cznym ruchem. Nie byłby paryżaninem, gdyby w najtrudniejszych nawet chwilach nie pamię-
tał o pięknej kobiecie. 

Vivien  pod  dotknięciem  jego  palców  usiłowała  zrobić  minkę  obłudnie  wstydliwą,  ale 

równocześnie całym ciałem prowokowała do dalszych poufałości. Prezydent udał, że tego nie 
dostrzega. 

Pneumatyczne drzwi gabinetu zamknęły się bezszelestnie za de Morą, i ładna, lalkowata 

twarz  Vivien  przybrała  na  powrót  swój  urzędowo-znudzony  wyraz.  Obudził  ją  dzwonek  z 
gabinetu. 

— Nadkomisarza Leblanca. Natychmiast. 

background image

Leblanc  wszedł  do  sekretariatu  krokiem,  jakim  się  wchodzi  do  buduaru  bliskiej  nam 

kobiety.  Mężczyźni  typu  Leblanca  zawsze  chodzą  takim  krokiem,  pewni,  że  ich  zwierzęca 
uroda i siła hipnotyzuje wszystkich. Podszedł do Vivien blisko, bardzo blisko i mocną, owło-
sioną dłonią pogłaskał jej piersi sterczące wyzywająco pod obcisłym sweterkiem. Poddała się 
tej pieszczocie, mrużąc oczy jak kot. Kolanami szukała zbliżenia z jego nogami i odchylona 
w tył przywarła do niego smukłym ciałem. 

— Zmęczysz się — powiedział — a przecież tylu innych czeka... 
Zaśmiała się. 
— Och, starczy dla wszystkich... 
— Proś Boga, bym cię nie złapał, bo wtedy... 
Leblanc zrobił ruch, jakby skręcał komuś kark. 
Vivien z niesmakiem wydęła usta. 
— Panie nadkomisarzu, monsieur le président prosi pana... 
Prezydent wskazał na wygodny fotel i niespokojnie wpatrzył się w nadkomisarza. 
— Jest coś nowego? 
Leblanc wzruszył ramionami:  
— Nocna obława na prostytutki w dzielnicy arabskiej... 
— Pytam, czy jest coś ciekawego? — przerwał niecierpliwie prezydent. 
Leblanc wzruszył lekceważąco ramionami: 
— Pięciu więźniów, żołnierzy Legii Cudzoziemskiej, zbiegło z „Rekina”... 
— No! — zainteresował się de Mora. 
— „Rekin” stał w odległości dwie i pół mili od brzegu, na kotwicy. Uciekli o drugiej w 

nocy — raportował znudzonym głosem Leblanc. — Dwadzieścia minut później ucieczkę spo-
strzeżono. Sprawa, jakich wiele, i nie byłoby w niej nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ścigają-
ce ich motorówki strzelały ślepymi nabojami. Ktoś pozamieniał taśmy z nabojami. Śledztwo 
w  tej  sprawie  trwa.  Przypuszczalnie  mieli  wspólników  wśród  załogi.  Dwóch  uciekinierów 
zastrzelili zresztą policjanci z nadbrzeża, a jeden, ranny, znajduje się w szpitalu. Czekamy aż 
odzyska przytomność... 

Prezydent poruszył się niespokojnie. 
—  Ich  nazwiska?  —  spytał  i  nie  czekając  na  odpowiedź  poszedł  do  okna.  Patrzył  na 

tłum przewalający się ulicą. 

— Nie pamiętam, ale zaraz się dowiem. Można skorzystać z telefonu? 
Podszedł do aparatu stojącego na biurku i połączył się z wydziałem operacyjnym. 
— Jak? Henri Vidal, Maks Deutschmanek, Georg Melba... 
Prezydent  odwrócił  się  od  okna  i  pochylony  w  stronę  aparatu  słuchał  uważnie.  Gdy 

Leblanc skończył rozmowę, de Mora odetchnął. 

— To wszystko? — spytał jeszcze dla pewności. 
—  Na  Place  de  la  République  obrabowano  o  czwartej  nad  ranem  pijanego  marynarza 

amerykańskiego.  Konsul  amerykański  złożył  w  tej  sprawie  skargę.  Przypuszczalnie  była  to 
robota jednego z tych dwóch uciekinierów, których jeszcze nie schwytaliśmy. Na razie... — 
zastrzegł się Leblanc. 

— Na razie? — powtórzył za nim de Mora. — No dobrze, dziękuję panu. Gdyby było 

coś nowego w tej sprawie, proszę mi natychmiast donieść. Może pan odejść... — odwrócił się 
ponownie do okna. 

Leblanc nie wyszedł. Zmarszczył czoło i uważnie wpatrzył się w plecy swego szefa, ale 

niewiele mu to pomogło. Nie rozumiał, o co prezydentowi chodziło, choć wyczuwał, że dzieje 
się  coś  takiego,  o  czym  on,  Leblanc,  nie  wie  i  czego  nie  rozumie.  Jeszcze  nie  rozumie.  Ale 
musi wiedzieć i rozumieć. Musi, bo gdyby nie... Przygryzł wargi. Czy de Mora coś przedsię-
wziął bez niego? Czy się z czymś krył? Może już mu nie ufa? 

— Panie prezydencie — zdobył się na odwagę. — jest może coś... Coś się stało?... Ja... 

background image

— Nie. Nic. Nic się nie stało... — De Mora bębnił palcami o szybę. 
Leblanc stuknął obcasami i wyszedł. 
— Cheri... — zaczepiła go Vivien. 
— Merde! — rzucił jej opryskliwie. — Uważaj na starego. Coś się dzieje. — Trzasnął 

wściekle drzwiami. 

A  de  Mora  ciągle  patrzył  na  ulicę...  Wytworne  amerykańskie  limuzyny  mknęły  po 

jezdni, chodnikami przepływał kolorowy tłum... 

Na  murku  okalającym  posesję,  vis-à-vis  Prezydium,  przysiadł  jakiś  marynarz.  Ziewał, 

po  czym  wyciągnął  z  kieszeni  płachtę  „Times'a”  i zaczął  czytać...  Palce  de  Mory,  wybijając 
rytm  na  szybie,  znieruchomiały.  Popatrzył  na  marynarza  raz  i  drugi,  potem  zamruczał  pod 
nosem: — na razie... 
 
 
 

II 

 

Harry Brand trzeci już dzień przemierzał niezmordowanie Marsylię. Zaglądał do bistro i 

do kafejek, do barów i music-hallów. Szukał człowieka o nazwisku Ercole Prado. Jak dotych-
czas, szukał nadaremnie. Barmani wzruszali obojętnie ramionami: 

—  Prado?  Nie.  Nikt  tu  takiego  nie  zna...  Przyglądali  się  podejrzliwie  pytającemu  i 

radzili  zwrócić  się  do  policji.  Kpili,  wyczuwając,  że  Brand  nie  należy  do  ludzi  żyjących  w 
przyjaźni z policją. Wałęsanie się od świtu do nocy zmęczyło Branda, zwłaszcza że nie mógł 
się wyspać wygodnie. Hoteli unikał z obawy przed policją, korzystał więc z noclegu u przy-
godnie poznanych prostytutek. Ale były to noclegi za drogie na kieszeń Branda, nieomal tak 
drogie jak dobry hotel. Wprawdzie nie korzystał z przysługujących mu praw i ku zdziwieniu 
partnerek nie objawiał normalnych zapałów na widok ich wdzięków, to jednak nie zmniejszy-
ło  obowiązujących  „honorariów”.  Pieniądze  zrabowane  pijanemu  marynarzowi  amerykań-
skiemu topniały nieomal z minuty na minutę. 

Brand  zatrzymał  się  niezdecydowanie  na  środku  ulicy.  Potrącony  kilkakrotnie  przez 

przechodniów, schronił się za kioskiem z papierosami. Kiosk oblepiony był ogłoszeniami. Na 
jednym z nich duże, czarne litery biły w oczy: 

„Poszukiwany jest przestępca zbiegły ze statku „Rekin”... 
Potem następował rysopis i nagroda: 25 tysięcy franków. 
—  „Mało,  Harry,  nisko  cię  cenią”  —  próbował  w  myśli  zażartować,  ale  równocześnie 

zrobiło  mu  się  gorąco,  a  nogi  same  poniosły  go  szybko  naprzód.  Wszedł  do  pierwszego  z 
brzegu baru. 

— Sok pomarańczowy — zamówił. 
Barman zawahał się: 
— Słucham? Monsieur... — wzrokiem wyrażał dezaprobatę. 
— Sok pomarańczowy i dużą whisky — poprawił się Brand. 
Brand  wypił,  wytarł  usta  wierzchem  dłoni  i  nie  licząc,  rzucił  garść  franków  na  ladę. 

Barman zgiął się w ukłonie, a Brand, właściwie bez nadziei, ot tak, z przyzwyczajenia raczej 
zapytał: 

— Zna pan człowieka nazwiskiem Ercole Prado? 
Dłoń barmana zagarniająca pieniądze zatrzymała się na sekundę, potem szybko wrzuci-

ła monety do kieszeni białego fartucha. Barman odwrócił się bez słowa, chwycił jakąś szkla-
nkę z półki i zaczął ją zapamiętale czyścić.  

Brand postał jeszcze chwilę, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, ruszył ku wyjściu. W 

oszklonych  drzwiach  ujrzał  jak  barman  daje  komuś  znaki  głową.  Był  już na  ulicy  i  zastana-
wiał się, czy wrócić i zapytać barmana, co to wszystko znaczy, gdy w drzwiach, które przed 

background image

chwilą opuścił, ukazał się jakiś człowiek. Chłop na schwał, w kaszkiecie na głowie i w jaskra-
wej chustce wokół szyi, wyglądał na typowego łazika marsylskiego. 

— Halo! Camarade, pan szuka Ercole Prado? 
Brand przytaknął. 
— Zdaje się, że go znałem. Czy to pański przyjaciel? 
— Niezupełnie, ale mam dla niego wiadomość od przyjaciela. 
Nieznajomy zastanowił się: 
— Hm... Może panu będzie mógł powiedzieć coś o nim doktor Enrico Molinari. Ulica 

Wolności 22. Niech pan tam idzie. 
 
 
 

III 

 

Rue  de  Liberté  22.  Brand  przyjrzał  się  uważnie  kamienicy.  Była  to  jednopiętrowa 

obszerna willa, z dużym ogrodem od tyłu. Ogród otaczała druciana siatka. Przy drzwiach wej-
ściowych, na wysokości wzroku, znajdowała się tabliczka z nazwiskiem, a pod nią dzwonek. 
Enrico Molinari. Doktor medycyny — przeczytał Brand. 

Nacisnął  kilkakrotnie  dzwonek.  W  drzwiach  pojawiła  się  młoda,  ładna  Mulatka  w 

białym fartuszku i bez słowa zrobiła mu przejście, jak by zaproszenie zupełnie nie było tu po-
trzebne. Nie zdziwił się nawet, bo ostatecznie w domu lekarza służba przywykła z pewnością 
do wizyt nieznanych ludzi. Wszedł. 

— Doktor Enrico Molinari? — spytał Mulatkę, gdy zamykała drzwi. 
Nie odpowiedziała, wskazała tylko ręką w kierunku schodów biegnących w górę. 
— Merci, mademoiselle. Taka śliczna i niemowa. Szkoda... — zażartował. 
Mulatka ukazała w uśmiechu białe, ostre zęby, ale nie raczyła się odezwać. Brand szedł 

powoli  schodami  wyścielonymi  grubym  dywanem  i  oglądał  reprodukcje  obrazów  rozmie-
szczone na ścianach. Na piętrze, na wprost schodów, w drzwiach otwartego pokoju stał jakiś 
mężczyzna. Na widok Branda cofnął się w głąb pozostawiając drzwi otwarte. Brand wszedł. 

— Dzień dobry, chciałbym mówić z doktorem Molinari — zwrócił się do nieznajome-

go. 

Tamten  usiadł  za  dużym  palisandrowym  biurkiem  i  przyglądał  się  uważnie  Brandowi. 

Odezwał się miękkim, wypieszczonym głosem z odrobiną cudzoziemskiego akcentu: 

— Jestem doktor Molinari. W czym mogę panu pomóc? 
— „Południowiec. Chyba homoseksualista” — pomyślał Brand. 
Istotnie, w sylwetce Molinariego było coś zniewieściałego, podobnie jak w jego głosie. 

Ubrany  był  w  wytworny  wieczorowy  garnitur,  w  butonierce  tkwił  jaskrawy  kwiat.  Włosy 
gęste,  czarne,  na  skroniach  mocno  posiwiałe,  twarz  poznaczona  pierwszymi  zmarszczkami; 
doktor miał zapewne około czterdziestki. 

—  Czym  mogę  służyć?  —  powtórzył  Molinari  swym  miękkim  głosem  i  sięgnął  po 

papierosa. 

— Przysyła mnie don Hernandez. José Hernandez z Rio de Janeiro. 
Molinari  zapalił  i  wydawał  się  tak  pochłonięty  tą  czynnością,  jak  by  poza  nią  nic 

ciekawszego nie istniało na świecie. Podsunął papierosy Brandowi i rzucił spoza gęstej osłony 
dymu: 

— Don José Hernandez? Nie. Nie znam takiego. 
—  Polecił  mi  zwrócić  się  do  pana,  w  razie  gdybym  potrzebował  pomocy...  —  Brand 

widział  za  biurkiem  obojętne,  zimne  oczy  i  wiedział  już,  że  tym  razem  również  przegrał. 
Próbował jednak nadal: 

— Poszukuje mnie policja, potrzebuję pańskiej pomocy... 

background image

— Nie znam Hernandeza. Skąd w ogóle przyszło panu na myśl zwrócić się do mnie w 

tej sprawie? 

Molinari przymknął oczy i zdawał się rozkoszować papierosem. 
— Obojętne skąd... Jakiś apasz w barze skierował mnie do pana. 
— Niestety, bardzo żałuję, ale nie jestem w stanie panu pomóc... — Głos Molinariego 

stał się jeszcze słodszy. 

Brand zrozumiał, że nic więcej nie wskóra. Podniósł się z krzesła: 
— Do widzenia. 
Wyszedł z pokoju spiesznie, lecz na schodach zwolnił. Zastanawiał się, czy dobrze zro-

bił, rezygnując tak szybko. Zawrócił ku  górze i  w tej chwili, nad poręczą schodów, mignęła 
mu głowa Molinariego, który musiał mu się przyglądać ukradkiem, a teraz odskoczył gwałto-
wnie. Brand zawrócił i pobiegł schodami w górę, ale nim znalazł się na piętrze, drzwi gabine-
tu, w którym bawił przed chwilą, były już zamknięte. Wisiała na nich tabliczka: „Ordynacja 
skończona”. 

Szarpnął  kilka  razy  za  klamkę.  Poczekał  chwilę,  a  potem,  nie  oglądając  się  więcej, 

zbiegł  do  hallu.  Drzwi  na  ulicę  stały  otworem,  Mulatka  gdzieś  zniknęła.  Wychodząc,  Brand 
miał uczucie, że jest nadal obserwowany. Zrodziła się w nim myśl, że nim się tu zjawił, już o 
nim wiedziano i czekano na niego. Był pewien, iż tym razem trafił na właściwy ślad. 

Ale  jak  sprawić,  by  Molinari  przemówił  i  zgodził  się  pomóc?  —  głowił  się,  krocząc 

ulicą biegnącą w kierunku miasta. Willa Molinariego znajdowała się na przedmieściu Marsy-
lii. W pewnym momencie mignęła obok jakaś znajoma twarz. Nie zwrócił na nią uwagi, ale 
rozglądając  się  przy  przejściu  przez  jezdnię  ujrzał  tę  twarz  powtórnie.  Już  na  chodniku  od-
wrócił się znienacka i poznał — była to twarz apasza z baru. Dostrzegł on widocznie manewr 
Branda, ponieważ stanął przed pierwszą z brzegu wystawą. 

Brand ruszył dalej, ale widział już teraz, że apasz idzie za nim krok w krok. 
Na  jednej  z  ruchliwszych  ulic  Brand  przystanął  i  nieznacznie  obejrzał  się.  Apasz  zró-

wnał się właśnie z dwoma policjantami kroczącymi dostojnie ulicą i najwyraźniej wskazywał 
im Branda, tłumacząc coś przy tym i żywo gestykulując. 

Policjanci  rzucili  się  naprzód.  Brand  nie  miał  jednak  zamiaru  czekać.  Potrącając  prze-

chodniów, puścił się biegiem w boczną ulicę. Wpadł w jakieś nie kończące się ogrody, prze-
sadził jeden mur, potem drugi, ogrodzenie z siatki — i znalazł się w zupełnie obcej dzielnicy. 

Gwizdki  policyjne  dawno  ucichły  poza  nim,  odetchnął  więc  spokojnie.  Drżącą  ze 

zmęczenia ręką zapalił papierosa. 

Cochon.  Merde  —  klął  w  myśli  apasza.  No,  niech  ja  go  tylko  dostanę  w  swoje  ręce! 

Nagle  przyszło  mu  na  myśl,  że  to  była  robota  Molinariego.  Apasz  z  pewnością  był  na  jego 
usługach. On go przecież tam skierował, on uprzedził Molinariego o tej wizycie i również na 
polecenie Molinariego „zakapował” go przed policją?  

Ale  dlaczego?  —  zastanawiał  się  Brand.  —  Albo  mi  nie  ufają  i  boją  się,  że  jestem 

„kapusiem”,  albo  po  prostu  chcieli  mnie  w  ten  sposób  zlikwidować...  Tak  czy  tak,  trzeba 
jeszcze  raz  złożyć  wizytę  miłemu  doktorowi  —  zadecydował.  Ale  tym  razem  nie  będzie  to 
taka grzeczniutka wizytka... 

Namacał w kieszeni rewolwer i ruszył na poszukiwaniem ulicy Wolności... 

 
 
 

IV 

 

Vivien  była  zła.  Czuła  się  zmęczona  po  nieprzespanej  nocy.  Ziewnęła  głęboko  i  prze-

ciągnęła się lubieżnie... 

Tak  dłużej  być  nie  może,  Leblanc  musi  się  zdecydować  —  postanowiła.  —  Ona, 

background image

Vivien, nie ma bowiem zamiaru być po wsze czasy jego kochanką. Tylko jego kochanką. Bo 
ostatecznie, cóż ma z tego? Młodość i uroda przemijają... Jeśli ją tak bardzo pragnie, to niech 
się zdecyduje, a nie... adieu, monsieur le commisaire! 

Obejrzała  się  w  małym  lusterku.  „Dzięki  Bogu,  zmarszczek  po  nieprzespanej  nocy 

jeszcze nie ma. ale są już pierwsze oznaki zmęczenia, a potem... Jednak ten Leblanc to wspa-
niały mężczyzna...” Przeciągnęła się i przegięta w tył pozostała tak z głową na oparciu fotela. 
„No  i  coś  niecoś  o  jego  innych  sprawkach  mogłaby  powiedzieć...  na  przykład  prezydentowi 
policji... Ale to tylko w ostateczności”. 

Wszedł  dyżurny  policjant.  Rzucił  na  biurko  paczkę  listów.  Podniosła  się  niechętnie  i 

zaczęła  je  segregować.  Jeden  z  listów  zatrzymała.  Stempel  z  Paryża.  Pieczęć  Generalnej 
Dyrekcji Policji. Napis: „Poufne”. Ważyła list w dłoni, po czym odłożyła go na bok i sięgnęła 
po słuchawkę: 

— Z nadkomisarzem Leblanc proszę. Monsieur Leblanc? Sekretariat prezydenta. Jest tu 

coś ważnego dla pana. Tak? Dobrze. 

Odłożyła słuchawkę i wzięła powtórnie list do ręki. 
Leblanc szybko się zjawił. Bez słowa podała mu list. Oglądnął go dokładnie, ze wszy-

stkich stron. 

— Dobrze, zwrócę go za dziesięć minut. 
Wyszedł.  Vivien  wyjęła  grzebień  i  zaczęła  czesać  długie,  złote  włosy.  Po  piętnastu 

minutach Leblanc wrócił i rzucił jej list na kolana. Nie przerywając czesania zagadnęła go:  

— No i co? 
— Nic. Nic specjalnego. Dyrekcja zapowiada, że sama zabierze się do likwidacji prze-

mytników kokainy. 

— Tak? 
— Jednego tylko nie rozumiem. Piszą, że mają nadzieję, iż „od tego momentu sprawa 

zacznie się wreszcie posuwać naprzód...” Co to ma znaczyć „od tego momentu?” 

—  Może  myślą  o  przysłanym  liście?  —  Vivien schowała  grzebień  do  torebki  i  wyjęła 

szminkę.  

Leblanc spojrzał na nią pogardliwie. 
— No, prochu to ty nie wymyślisz. 
Vivien wzruszyła ramionami. 
— Oni, moja droga, albo coś przedsięwzięli, z czym kryją się przed nami, z wyjątkiem 

„starego”, albo po prostu chcą nas na swój głupi sposób zdopingować. Uważaj na wszystko, 
co się tu dzieje... 

Z gabinetu prezydenta dał się słyszeć dzwonek. Vivien podniosła się. 
— Niech pani poprosi nadkomisarza Leblanca — polecił de Mora. 
— Właśnie jest teraz w sekretariacie, monsieur le président. I przyszedł list z Dyrekcji, 

poufny. 

De Mora zaprosił Leblanca, by usiadł. Przejrzał spiesznie pismo i wrzucił je do szufla-

dy. 

— Słuchaj, Leblanc, zlikwiduj natychmiast w Sekcji Specjalnej oddział „K”. Generalna 

Dyrekcja chce się zająć kokainistami. 

Leblanc drgnął. 
— Czy oni nam nie ufają? 
De Mora roześmiał się. 
— Mówisz jak dziecko. Ufać, albo nie ufać, można kobiecie. U nas się rozkazuje. Nie 

masz  się  o  co  obrażać.  Nie  jest  tak  źle,  oni  po  prostu  sami  chcą  wydawać  rozkazy  w  tej 
sprawie i sami kierować całą akcją. Instrukcje wkrótce przyślą. 

Leblanc milczał nadal. Wściekłość zeszpeciła jego twarz. De Mora rozumiał go dobrze. 

Ale ostatecznie to samo spotkało także jego, de Morę, chociaż w mniejszym stopniu. 

background image

Leblanc poczuł, że jest mu duszno. Podniósł się z krzesła. 
— To wszystko, szefie? — spytał służbiście. 
—  Tak,  to  wszystko.  —  De  Mora  podał  Leblancowi  rękę,  a  drugą  poklepywał  go  po 

ramieniu. — Głowa do góry, chłopie. Jeszcze wypłyniemy, nie martw się. 

Po wyjściu nadkomisarza, de Mora zebrał z biurka plik gazet i zapowiedział Vivien, że 

jedzie do domu na obiad. Po drodze wstąpił na główną pocztę, by sprawdzić, czy nie ma dla 
niego  jakiegoś  listu  na  poste-restante.  Urzędniczka  poszperała  w  przegródkach  i  wyciągnęła 
małą  błękitną  kopertę,  mocno  uperfumowaną.  Przytknęła  ją  do  swego  kształtnego  noska  i 
zawyrokowała: — Chanel. — Podając list, uśmiechnęła się szelmowsko. 

De Mora odwzajemnił się najmilszym uśmiechem. Otworzył niecierpliwie list. 
Wszystko  w  porządku.  Jestem  na  właściwej  drodze.  Kocham.  Lolita  —  przeczytał,  po 

czym  podarł  go  na  strzępki  i  wrzucił  do  kosza.  Urzędniczka  z  okienka  obserwowała  go  z 
sympatią. 
 
 
 

 

Gdy Harry Brand dotarł do willi Molinariego, zapadał już wieczór i wzdłuż ulic rozbły-

sły lampy. Brand obszedł całą posesję. Ogród mieszczący się poza domem był gęsto zarośnię-
ty drzewami i krzewami. Przekradając się od krzewu do krzewu Brand zbliżał się do willi. W 
pewnej chwili nogi zaplątały się w jakieś pnącza i Brand runął na ziemię. Równocześnie dał 
się  słyszeć  brzęk  tłukącego  się  szkła,  a  ręka  w  przegubie  zapiekła  boleśnie.  Poczuł,  jak  coś 
ciepłego spływa mu do rękawa koszuli. Krew. Wyjął chusteczkę i przewiązał nią ranę. Pod-
niósł się powoli. Znów brzęk tłukącego się szkła. Z oświetlonego okna wilii wyjrzała czyjaś 
głowa. Molinari? Głowa tkwiła chwilę bez ruchu, po czym znikła we wnętrzu pokoju. Brand 
teraz dopiero spostrzegł, że wpakował się na szklarnię, która ciągnęła się na przestrzeni kilku 
metrów. Z rozbitego wnętrza uderzał w nozdrza ciężki, drażniący zapach kwiatów, zmieszany 
z parnym powietrzem. 

Gdzieś w willi stuknęły drzwi i głośno zaszczekał pies. Tego tylko brakowało — zanie-

pokoił się Brand. Wyjął z kieszeni sprężynowy nóż i otworzył ostrze. Pies tymczasem buszo-
wał  po  ogrodzie,  poszczekując  radośnie.  Widocznie  cały  dzień  trzymano  go  w  domu.  Nie 
interesował się okolicą, w której krył się człowiek. 

Drzwi od willi trzasnęły powtórnie. Pies pozostał w ogrodzie. Nagle przestał szczekać. 

Węszył  nosem  podniesionym  do  góry,  a  potem,  wielkimi  susami,  skacząc  poprzez  krzaki, 
popędził  w  kierunku  Branda.  Dopadł  go,  zatrzymał  się  chwilę,  zaszczekał,  ale  widząc,  że 
człowiek leży bez ruchu na ziemi, zbliżył się warcząc wściekle. Im bliżej, tym bulgotanie w 
jego  gardle  stawało  się  coraz  wścieklejsze,  wreszcie  otwarł  szeroko  pysk,  by  ucapić  kłami 
szyję leżącego człowieka. Ten błyskawicznie zamachnął się — i nim pies zdążył zaatakować, 
ostrze  noża  tkwiło  w  jego  szyi  aż  po  nasadę.  Pies  miauknął  niczym  kot,  zadrapał  łapami  po 
ziemi i legł w trawie. 

Brand wyciągnął nóż, wytarł go dokładnie i schował. Potem sprawdził rewolwer, zare-

petował i ruszył ostrożnie dalej, kierując się ku oświetlonemu oknu na piętrze. 

Budynek  był  porośnięty  winnym  pnączem.  Brand  bez  trudu  wspiął  się  po  grubych, 

splątanych gałęziach. Zbliżał się ku oknu. 

Z pokoju dolatywał głos. Był to głos Molinariego, tyle, że mniej słodki i jedwabisty niż 

normalnie. Robił wrażenie podnieconego albo zdenerwowanego. Coś komuś tłumaczył. Słów 
nie można było rozróżnić, ponieważ głowa Branda znajdowała się w zielonym pnączu winnej 
latorośli, a do jego uszu docierały tylko pojedyncze wyrazy. 

Ostrożnie wsadził głowę w kąt framugi. Oślepiło go silne światło, ale po chwili widział 

background image

już  Molinariego.  Siedział  na  biurku  i  rozmawiał  z  kimś  telefonicznie.  Brand  nadstawił  uszu 
Teraz słyszał każde słowo. 

— Nie. Nie sądzę, żeby to był „kapuś”... Kid „wystawił” go na flików. Chłop wiał, aż 

gwizdało... Tak. Pewnie... 

Z drugiej strony przewodu telefonicznego ktoś musiał mówić coś wesołego, bo Molinari 

śmiał się głośno. 

—  Spodziewam  się,  że  tu  wróci.  Och,  nie  ma  obawy,  dam  sobie  radę.  Zresztą  on  nas 

wyraźnie potrzebuje. Co?... Tak... Aha! No, adios, amigo

Chwilę  jeszcze  trzymał  słuchawkę  w  dłoni,  jakby  ją  ważył,  ale  widocznie  zastanawiał 

się tylko nad czymś i słuchawką bawił się zupełnie machinalnie W końcu rzucił ją niedbale na 
widełki. 

Wstał i sięgnął po papierosa. Odwrócony był teraz tyłem do okna. Brand podciągnął się 

szybko  na  rękach  i  usiadł  na  parapecie.  Wyjął  rewolwer,  odbezpieczył  i,  poprawiwszy  się 
wygodnie, czekał. 

Molinari zapalił papierosa i usiadł w fotelu za biurkiem. Nagle drgnęła gwałtownie ręka 

niosąca papieros do ust i zatrzymała się w pół drogi. 

— Dobry wieczór panu doktorowi — przywitał go uprzejmie Brand. 
Molinari milczał. 
—  Cóż  to,  nie  ma  mi  pan  doktor  nic  do  powiedzenia?  Przecież  pan  czekał  na  mnie, 

prawda? — głos Branda nadal był bardzo grzeczny. 

—  Owszem,  ale  miałem  nadzieję,  że  wejdzie  pan  frontowymi  drzwiami,  a  nie  przez 

okno... 

—  Obawiałem  się,  że  znów,  z  pańską  pomocą  mógłbym  się  spotkać  z  policją.  A  tego 

wolałbym uniknąć. Nie lubimy policji, prawda, doktorze Molinari? 

Brand zeskoczył z parapetu i nogą przysunął sobie wygodny fotel. 
Molinari opuścił wzniesione do góry ręce. 
— Uwaga, doktorze! 
— Tylko bez głupstw, amigo... — Molinari odzyskał już spokój. — Nie przyszedł pan 

tu przecież, żeby mnie zabić. Przyszedł pan po pomoc, a martwi nikomu już pomóc nie mogą, 
chyba zaszkodzić. O tak. bardzo zaszkodzić — powtórzył. 

Brand schował rewolwer do kieszeni. 
— Od tego trzeba było zacząć naszą pierwszą rozmowę, doktorze. Nie doszłoby do tej 

nieprzyjemnej sceny i obaj zaoszczędzilibyśmy sobie nerwów. 

Molinari podsunął Brandowi pudełko z papierosami. 
— A więc szuka pan Ercole Prado? Tak? — spytał 
— Właśnie — przytaknął Brand. 
— Ma pan dla niego polecenie od don José Hernandeza? 
— Tak. 
— A skąd pan zna don Joségo? — Molinari rzucił to pytanie ot, tak sobie, ale wpatry-

wał się przy tym uważnie w Branda. 

— Nie sądzę, abym to panu mógł powiedzieć. Już raz wydał mnie pan w ręce policji. A 

przynajmniej próbował... 

—  Mój  panie...  —  głos  Molinariego  stał  się  znów  pieszczotliwy,  jak  przy  pierwszej 

rozmowie. — W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Umówmy się, że to ja właśnie jestem 
człowiekiem, o którego panu chodzi. A przynajmniej, że wiem o nim wszystko. Albo będzie 
pan  odpowiadał  na  moje  pytania,  albo,  niestety...  —  Molinari  rozłożył  ręce  wymownym 
gestem. 

— Niech pan pyta — zgodził się Brand. 
— Skąd pan zna Hernandeza? 
— Pracowaliśmy razem w Rio de Janeiro. Przed rokiem była wpadka. Aresztowano nas. 

background image

Mnie udało się zbiec.  Zanim uciekłem, Hernandez podał mi nazwisko pana Prado. Wiedział 
tylko, że mieszka w Marsylii i że jest z nami związany. Nic poza tym, ponieważ kontaktowali 
się tylko listownie. Zresztą pan z pewnością wie lepiej... 

Molinari, wpatrzony w czubki swych butów, milczał, czekając dalszego ciągu opowie-

ści. 

— No, więc uciekłem... — podjął Brand. — Dostałem się do Europy, ale miałem takie-

go stracha, że nie szukałem pana Prado. Bałem się, że po tej wsypie Interpol zlikwiduje naszą 
siatkę  także  i  tu,  we  Francji.  Zgłosiłem  się  do  Legii  Cudzoziemskiej,  żeby  przeczekać.  Po 
roku uciekłem. Pech chciał, że się nie powiodło, złapali mnie. Dostałem pięć lat ciężkich ro-
bót. Spróbowałem jeszcze raz ucieczki ze statku, którym nas mieli transportować do Gujany, 
no i postanowiłem odszukać pana Ercole Prado. 

Molinari siedział jeszcze chwilę w milczeniu, po czym spytał: 
— A don Hernandez? Czemu z panem nie uciekał? 
— Był ranny. Postrzelili go w nogi. 
— Nie miał pan od niego żadnej wiadomości? 
— Nie. Bałem się pisać do Rio. 
— Zastrzelili go w parę  miesięcy później, gdy próbował ucieczki — powiedział Moli-

nari i przestał patrzeć w czubki swych butów. 

— Szkoda. Dobre było chłopisko, ale kto wie, co nam jest pisane? — mruknął filozofi-

cznie Brand. 

— Tak... No i co pan chce, żebyśmy dla pana zrobili? 
„Żebyśmy  zrobili”,  to  znaczy,  że  siatka  się  utrzymała,  że  pracują  nadal  w  tym  samym 

składzie — przebiegło Brandowi przez myśl. 

Głośno zaś rzekł:  
—  Dajcie  jakąś  robotę.  Dajcie  zarobić,  no  i  kryjcie  mnie  przed  policją.  Jestem  bez 

papierów. 

—  Zobaczymy,  co  się  da  dla  pana  uczynić.  Pan  rozumie,  ja  sam  nie  mogę  decydować 

— tłumaczył uprzejmie Molinari. — Niech pan przyjdzie jutro o piątej po południu... Wziął 
do ręki ciężki, ozdobny przycisk i zaczął się nim bawić. 

—  Trudno.  Jakoś  tę  noc  jeszcze  przemorduję...  —  westchnął  zrezygnowanym  głosem 

Brand. 

— A pieniądze pan ma? — zatroszczył się jeszcze Molinari. 
Wyjął z marynarki plik zwiniętych banknotów Rzucił je na biurko. 
Brand zawahał się. 
— No, niechże pan bierze, później mi pan odda — zachęcił go Molinari. 
Brand schował pieniądze.  
— A więc do jutra, doktorze. Wstał z krzesła i przytknął dłoń do czoła. 
Doktor podniósł się również. Nie przestając się bawić przyciskiem, z wyszukaną grze-

cznością skłonił się swemu gościowi. 

Brand stał już w drzwiach, gdy dosięgnął go cios w tył czaszki. Ugięły się pod nim nogi 

i kiedy próbował uchwycić za klamkę, pomyślał, że przy takich ludziach jak Molinari nigdy 
nie wolno stać tyłem... 

Następny cios powalił go na podłogę. 

 
 
 

VI 

 

W ustach czuł słodkawy posmak eteru, a z tyłu głowy doskwierał tępy ból. Był bardzo 

słaby i ćmiło mu się w oczach. 

background image

— Cholera! Ale mnie urządzili! — zaklął. Próbował się podnieść, najpierw na czwora-

kach, potem trzymając się ręką ściany. Stanął  wreszcie na nogach, ale od razu zakręciło mu 
się w głowie. Oparł się głową o ścianę i zwymiotował. Ulżyło mu trochę i poczuł się znacznie 
lepiej. Zaczął oglądać miejsce, w którym się znajdował. 

Była to jakaś spora hala albo spichlerz. Chyba to ostatnie, bo w jednym z kątów leżało 

ziarno. Wysoko, u sufitu, słaba żarówka rzucała skąpe światło. Jedyne okno, mocno zakrato-
wane, znajdowało się na wysokości około trzech metrów. Musiała już być noc, a w każdym 
razie  późny  wieczór,  gdyż  za  oknem  panowała  ciemność.  Brand  chciał  sprawdzić,  która 
godzina, lecz zegarek stał, a szkiełko było stłuczone. 

Dotknął  kieszeni.  Nic  mu  nie  zabrano,  z  wyjątkiem  noża  i  rewolweru.  I  pieniędzy. 

Zrozumiał teraz hojność Molinariego. Sytuacja nie była przyjemna.  

Zaczął oglądać ściany. Nic w nich jednak nie znalazł, nic, co mogłoby ułatwić ucieczkę. 

Na jednej ze ścian zauważył jakieś napisy. Zapalił zapałkę i odczytał przy jej świetle. 

Santa Maria Jesus — a nieco dalej: — Jak mnie te dranie wykończą, to niech ich piekło 

pochłonie. André Dior

Tym  samym  charakterem  pisma  nagryzmolono  jeszcze  kilkanaście  razy  słowo  „koka-

ina”. 

Brand z cicha zagwizdał. Więc tu załatwiają facetów. Nie pocieszyło  go to, ale zdopi-

ngowało do jeszcze pilniejszych poszukiwań. Drzwi były solidne, okute i nawet nie drgnęły, 
gdy próbował je wysadzić ramieniem. 

Naraz  usłyszał  stłumione  głosy.  Szybko  odskoczył  od  drzwi  i  położył  się  na  dawnym 

miejscu. 

Zazgrzytał klucz, zawiasy ciężko poruszyły się z miejsca i do wnętrza wkroczyło dwóch 

ludzi. Jeden z nich trzymał w ręce rewolwer, a drugi tacę z jedzeniem. 

— No, oberwał aż miło — ten z tacą wskazał nogą leżącego Branda. — Zobacz-no, co 

mu jest. Może poszedł do Bozi na kolację... 

Drugi schował rewolwer, podszedł do Branda, przyklęknął — i w tym momencie głowa 

jego znalazła się w kleszczowym uścisku dwóch ramion. Zrobił w powietrzu salto i gruchnął 
o  podłogę.  Taca  z  jedzeniem,  rzucona  z  rozmachem,  odbiła  się  o  wyciągniętą  w  porę  nogę 
Branda, ale równocześnie Brand poczuł szybki oddech i ręce  gniotące mu szyję. Wymierzył 
cios w podbródek, powtórzył uderzenie lewym sierpowym i ciało przeciwnika osunęło się na 
ziemię. 

Brand zerwał się na nogi, gdy pierwszy z przeciwników wyszarpnął rewolwer z kiesze-

ni.  Brand  kopnął  wyciągającą  się  ku  niemu  dłoń.  Tamten  zaskowyczał  z  bólu,  rewolwer 
odskoczył aż pod otwarte drzwi. 

Brand  rzucił  się  w  ich  kierunku,  porwał  rewolwer  wpadł  w  ciemne  podwórze.  Za  nim 

posypały się strzały. 

Biegł  na  oślep,  potrącając  co  chwilę  jakieś  sprzęty,.  Z  lewej  strony  wznosiło  się  duże 

domostwo.  Widział  szereg  oświetlonych  okien.  Na  huk  wystrzału  niektóre  z  nich  otworzyły 
się. Brand zawahał się sekundę i pomknął w prawo, ale zaledwie zrobił kilka kroków potknął 
się o coś i padł jak długi w wodę. 

Podwórze  przed  domem  zajaśniało  nagle  ostrym  światłem,  z  budynku  wybiegło  kilku 

ludzi. 

Brand  poderwał  się  szybko  i  kulejąc  starał  się  wymknąć  z  kręgu  światła.  Musieli  go 

dostrzec,  bo  usłyszał  kilka  wystrzałów,  kule  przeleciały  nad  głową.  Wpadł  między  krzaki  i 
drzewa i klucząc posuwał się naprzód. Najgorsze, że nie znał okolicy, nie wiedział, gdzie się 
znajduje i dokąd powinien uciekać. 

Znowu  poczuł  osłabienie  spowodowane  ciosem  Molinariego  i  silną  dawką  eteru.  Nogi 

słabły  w  kolanach,  ciało  ogarniało  drżenie.  Zatrzymał  się  i  utrudzonymi  płucami  chwytał 
łakomie powietrze. 

background image

Hałas  za  nim  ustał.  Może  zgubili  ślad?  Nie.  Znowu  usłyszał  głośne  ujadanie  psów  i 

nawoływania. Nagonka szła ku niemu. 

Zarepetował  broń  i  ruszył  w  ciemność.  Na  szczęście  księżyc  wychynął  zza  chmur  i 

oświetlał okolicę. Krzaki wydawały się ciągnąć w nieskończoność. 

Ujadanie psów stało się bliższe. Brand przyśpieszył nieco kroku, ale wiedział, że długo 

nie wytrzyma, że go dopędzą, chyba że zdarzy się cud... 

Poczuł  powiew  chłodnego  wiatru  i  poprzez  ostatnią  warstwę  krzaków  dojrzał  przebły-

skujące morze. Rzucił się na kolana, zanurzył głowę w wodzie i chłodził rozpaloną twarz. 

Szczekanie  psów  poderwała  go  na  nogi.  Zawrócił  w  lewo.  Nie  biegł  już  teraz,  tylko 

szedł.  Był  nieludzko  zmęczony,  oczy  zachodziły  mgłą.  Oddychał  nie  nosem,  ale  połykał 
powietrze ustami, dławił się nim. 

Goniący go dotarli widocznie do morza, bo psi skowyt zmienił nagle kierunek i stał się 

niepokojąco bliski. 

Brand przeklinał swe umęczone, odmawiające posłuszeństwa nogi, próbował je zmusić 

do biegu. Nadaremnie, ugięły się pod nim. Padł w trawę. 

Leżeć, leżeć, odpoczywać!  I oddychać! — Nie miał przez chwilę innych  pragnień, ale 

gdy oszalałe ze zmęczenia serce uspokoiło się trochę, do mózgu wpełzł strach... Strach przed 
śmiercią.  I  Brand  znów  szedł,  zataczając  się,  przeklinając  i  modląc  się  na  przemian.  Nagle 
krzaki się skończyły. Uderzył nieomal nosem o asfalt autostrady. 

Poprzez  zbliżające  się  ujadanie  psów  i  nawoływania  słyszał  wyraźnie  dobiegające  z 

prawej strony warczenie motoru. 

Boże! Szybciej, szybciej! Mierzył rewolwerem w krzaki. 
Szosę  omiotły  z  dala  reflektory  pędzącego  samochodu.  Równocześnie  z  krzaków 

wyskoczył olbrzymi pies, a za nim człowiek. 

Brand strzelił raz i drugi. Człowiek cofnął się w krzaki, a pies pędził wprost na Branda. 

Gdy był już o dwa metry, Brand strzelił po raz trzeci i martwe cielsko potoczyło się do przy-
drożnego rowu. 

Z  krzaków  posypały  się  strzały.  Brand  nie  zważał  już  na  nie.  Wyskoczył  na  środek 

jezdni  i  rozkrzyżował  ramiona.  A  był  czas  po  temu,  ponieważ  samochód  znajdował  się  tuż 
przed nim. Zapiszczały hamulce. Wóz stanął, ocierając się o nogi Branda oślepionego mocny-
mi  reflektorami.  Drzwiczki  wozu  otwarły  się  zapraszająco.  Wchodząc  do  wnętrza,  Brand 
ujrzał jeszcze swych prześladowców wysypujących się z krzaków. 

— Prędzej! Na miłość Bo... — głos zamarł mu w gardle. 
Obok siedział doktor Molinari. 

 
 
 

VII 

 

Punktualnie o godzinie dwudziestej pierwszej Molinari wychodził ze swego „Cadillaca” 

przy Place de la République. 

Dom, przed którym się zatrzymał, był solidnym budynkiem, utrzymanym w secesyjnym 

stylu. Mimo wczesnej godziny ciemny i cichy robił wrażenie opuszczonej rudery na tle jasno 
oświetlonej ulicy. Jedynie na pierwszym piętrze dwa jasne okna spoglądały w miasto jak para 
czujnych oczu. 

Molinari czekał dość długo, nim portier otworzył drzwi. Niski ukłon świadczył, że do-

ktor był tu częstym i w dodatku cenionym gościem. Molinari, nie czekając aż portier oświetli 
korytarz,  wspinał  się  szybko  po  schodach.  Na  pierwszym  piętrze  zapukał  i  wszedł,  usłysza-
wszy przytłumiony, nieartykułowany głos dobiegający z wnętrza pokoju. 

Za dużym stołem siedział starzec o siwej głowie i kościstej, mocno zarysowanej twarzy. 

background image

Chłeptał z głębokiego talerza zupę, maczając w niej bułkę. Mlaskał przy tym głośno i szybko 
jak łakomy psiak. Nie zainteresował się wcale Molinarim. 

Doktor spoglądał z odrazą. Podszedł bliżej i usiadł przy przeciwnym końcu stołu. 
Starzec wrzucił bułkę do zupy i tak gwałtownym ruchem odsunął talerz, że część jego 

zawartości znalazła się na serwecie... 

— Wiesz, Molinari, że nie lubię, kiedy rządzisz się tutaj jak u siebie w domu. U mnie 

tylko mój kot i mój pies mogą siadać bez pozwolenia.  

Mówiąc to patrzył na swego gościa wyblakłymi, złymi oczyma. 
Molinari wstał. 
—  Przepraszam,  pana,  dyrektorze,  ale  nie  chciałem  przeszkadzać.  Posiłek  w  pańskim 

wieku jest sprawą bardzo ważną. Jedną z nielicznych przyjemności... 

— A ty pewnie myślisz, że nie umrzesz? Zaręczam ci, nie dożyjesz tego wieku, co ja, 

Molinari. Na ciebie czeka kula, którą ktoś tam pewnego dnia wreszcie wystrzeli... 

Starzec  ukazał  w  skrzywionej  uśmiechem  twarzy  rząd  białych,  sztucznych  zębów, 

dziwnie kontrastujących z jego pomarszczonymi policzkami i obwisłymi targami. 

— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — odpowiedział sentencją Molinari. — Ale à propos

dyrektorze,  porozumiałem  się  telegraficznie  z  naszym  łącznikiem  w  Rio.  Potwierdził  wszy-
stko,  co  mi  Brand  mówił.  To  jest  istotnie,  a  raczej  był,  nasz  człowiek.  A  co  zadecydowała 
Centrala? 

—  Pan  myśli,  że  Centrala  nie  ma  innych  zmartwień  poza  tym  pańskim  Brandem? 

Zlikwidować  i  spokój  —  starzec  wyciągnął  przed  siebie  chudy,  długi  palec  i  zmrużył  przy 
tym  oko,  jak  by  celował  z  rewolweru.  —  Mógł  się  zwąchać  z  policją.  Mogli  z  niego  zrobić 
„kapusia”... 

—  Nie  sądzę  —  sprzeciwił  się  Molinari.  —  Na  pewno  nie.  Zlikwidować  człowieka 

nietrudno,  ale  znaleźć  właściwego,  tak.  On  się  nam  może  przydać.  Ostatnio  mieliśmy  straty 
dwóch ludzi. Przy rozprowadzaniu towaru mogą być kłopoty. 

—  Więc  dobrze.  O  ile  pan  sprawdził,  że  to  nasz  człowiek,  niech  go  pan  weźmie  do 

grupy Merlana. A gdzie pan trzyma tego swojego Branda? 

— Na fermie Monterouge. 
— Zgłosi się pan do mnie za parę dni, dostanę dla niego nowe papiery i paszport. Niech 

go pan zakwateruje u madame Verdoux. Będziemy go przynajmniej mieli na oku. 

—  To  nigdy  nie  zaszkodzi  —  potwierdził  Molinari.  —  Wobec  tego  żegnam  pana, 

dyrektorze Rastignac — skłonił się przesadnie starcowi. 

— Ej, Molinari! Ten Brand musi być chyba diablo ładnym chłopcem, skoro tak za nim 

latasz? Co? 

Molinari skrzywił się niechętnie: 
— Nie myślałem o tym. Skąd takie przypuszczenia w pańskim wieku? — chciał Rasti-

gnaca dotknąć, wyprowadzić z równowagi. 

— Mnie, w moim wieku, nie grozi przynajmniej, że zginę przez baby. Tobie też. W tym 

jednym jesteśmy podobni. Ale... ginie się również przez mężczyzn... Pamiętaj. 

Molinari nie odezwał się więcej. Wyszedł. Na ulicy odetchnął głęboko. Mruknął: 
— Stary truposz! Niech go... 
Zapuścił  motor  i  pomknął  do  miasta.  Gdy  się  wydostał  ze  śródmieścia,  dodał  gazu, 

przejechał szybko przez przedmieście, minął peryferie i wydostał się na wygodną autostradę 
biegnącą w kierunku Lazurowego Wybrzeża. Wskazówka szybkościomierza przekroczyła se-
tkę i ciągle jeszcze pięła się w górę. Molinari zapomniał o wszystkim, pęd wozu podniecał go. 

Nagle usłyszał kilka strzałów. Czyste powietrze niosło je wyraźnie z oddali. Kiedy stały 

się wyraźniejsze, zwolnił i reflektorami omiatał szosę. W ich świetle ujrzał człowieka stojące-
go na środku autostrady, z szeroko rozkrzyżowanymi ramionami. Rozpoznał, że znajduje się 
w pobliżu fermy Monterouge, nie zdziwił się więc zbytnio,  gdy człowiekiem tym okazał się 

background image

Brand. 

Gdy Brand znalazł się już w wozie, Molinari zgasił motor. 
—  Eh,  Brand!  Co  też  pan  wyprawia?  Nic  złego  nie  chcemy  panu  przecież  zrobić. 

Mówiłem, że sam nie mogę decydować i muszę się w pańskiej sprawie porozumieć z Centra-
lą... 

Brand nie mógł jeszcze przyjść do siebie po morderczym biegu i bezsilny leżał na mięk-

kim oparciu siedzenia. Milczał. 

—  Po  co  ta  cała  heca  ze  strzelaniem?  Można  tęgo  oberwać.  Nie  mógł  pan  na  mnie 

poczekać?  

Ludzie  z  psami  widząc,  iż  wóz  wygasił  motor,  wybiegli  na  autostradę  i  otoczyli  go 

kołem. Było ich czterech. Każdy trzymał rewolwer. 

Molinari wychylił się przez okno. 
— Co to? Do swoich chcecie strzelać? Robert? Uspokój-no chłopaków! — krzyknął w 

kierunku najbliżej stojącego draba. 

— Ach, to pan doktor! — ucieszył się drab. — Całe szczęście, bo mogły być „jatki”... 

— zachichotał. — A ptaszek wpadł jak w sieci... — znów zachichotał. 

— To jest nasz człowiek. Zaszło małe nieporozumienie, ot co... — powiedział wymija-

jąco Molinari. 

—  Nasz  człowiek?  —  Twarz  draba  wyrażała  szczere  zmartwienie.  —  Znaczy  się,  nie 

można mu ukręcić karku? Ma chłop szczęście. A co nam Sally zmarnował, to zmarnował... — 
wskazał na ogromnego psa, którego wyciągnęli właśnie na autostradę trzej pozostali ludzie. 

— Brand, pan jest specjalistą w uśmiercaniu psów. To już drugi... — zażartował Moli-

nari. 

— A pan od ludzi, tylko że mnie się lepiej udaje... 
Molinari uznał to za doskonały dowcip. Śmiał się długo i serdecznie. 
Brand przyglądał się ludziom, którzy jeszcze przed chwilą chcieli go zabić, a teraz, jak 

się okazało, stali się „kumplami po fachu”. — Ciemniaki — pomyślał. — Ot, w sam raz do 
takiej roboty jak strzelanie do ludzi... 

Molinari przywołał ruchem ręki Roberta. 
— Zabierz swoich i wracajcie na farmę. Zameldujesz papie Bébé, że byłem i zabrałem 

ze sobą tego tu... — wskazał na Branda. — Cześć. 

Ruszył z miejsca pełnym gazem. 
— I dokąd teraz, doktorze? — zagadnął go Brand. 
— Znów do mnie. Wszystkie drogi prowadzą do Molinariego. 
— Czy i tym razem będę musiał wychodzić przy użyciu siły? — zakpił Brand. 
—  Nie.  Tym  razem  nie.  Przysięgam  —  głos  Molinariego  znowu  nabierał  akcentów 

miękkości i słodyczy. 
 
 
 

VIII 

 

— Café-Bar „Cochon” — polecił Brand szoferowi. 
Taksówkarz  gwizdnął przeciągle. Wóz ruszył i potoczył się powoli ulicą. Jego właści-

ciel był najwidoczniej towarzyskim człowiekiem, bo zagadnął: 

— Pan turysta, co? 
— Dlaczego? 
— Bo w „Cochon” można się równie dobrze zabawić, co dobrze oberwać. Istny jarmark 

sensacji. 

— Może właśnie o to chodzi... 

background image

Brand  przypomniał  sobie  wskazówki  Molinariego:  „W  Café-Bar  spyta  pan  o  Merlana. 

On już będzie wiedział wszystko, co potrzeba”. 

Neonowe  światło  zapalało  się  i  gasło.  Nad  literami  „Cochon”  unosiła  się  jakby  w 

powietrzu figlarna świnka. Też z neonu. Przed wejściem stały dwie nowoczesne limuzyny. 

Maleńka  salka-hall,  z  szatnią  oraz  kioskiem  z  papierosami,  pod  ścianą  potężnych 

rozmiarów „wykidajło”. Obejrzał niechętnie wchodzącego. Ocena wypadła widocznie nie naj-
lepiej, albowiem drągal odwrócił głowę z miną, jak by cierpiał za wszystkie grzechy świata. 

Z toalety wyszła wytworna pani. 
Drągal poderwał się, a jego obleśna gęba rozkwitł» radosnym uśmiechem. 
Pani otarła się o Branda. Poczuł w nozdrzach mocny, zmysłowy zapach ambry... 
Automatycznie  podążył  za  nią.  Gdy  znalazł  się  za  drzwiami  prowadzącymi  na  salę, 

piękna  pani  zniknęła  za  gęstą  zasłoną  z  cekinów,  zwisającą  od  sufitu  aż  do  ziemi.  Rozsunął 
cekiny w momencie, gdy jakiś „matros” z hiszpańskim wąsikiem próbował uchwycić piękną 
nieznajomą za rękę. Szarpnęła się. Napastnik objął ją wpół. Jego dwaj kompani, stojący obok, 
zarykiwali się ze śmiechu. 

Trzasnęła dłonią w roześmiane wąsiki. 
Marynarz zaklął: 
— Porca Madonna! — i zamierzył się pięścią. 
Brand uchwycił tę pięść i wykręcił wraz z całą ręką, aż napastnik zawył z bólu. Równo-

cześnie otrzymał cios w tył głowy. Nie oglądając się, kopnął silnie. Trafił widocznie dobrze, 
bo  usłyszał  tylko  stęknięcie.  Ale  już  atakował  go  drugi  z  kompanów  marynarza,  Brand  wy-
puścił z uchwytu wykręconą rękę i „bykiem” uderzył nadbiegającego. Gdy ten załamał się w 
pasie,  poprawił  silnym  ciosem  prawej  ręki...  Ostatni  z  napastników  zamiótł  ciałem  kawałek 
parkietu. 

Wtedy  wkroczył  „wykidajło”.  Pozbierał  marynarzy  jak  niemowlęta  i  po  kolei,  jednym 

ruchem ręki, wyrzucał ich za drzwi. 

Brand obejrzał się za nieznajomą. 
Stała pod ścianą rozcierając obolałą rękę. Śmiało podeszła do Branda. 
— Dziękuję panu. Bardzo panu dziękuję... — podała mu dłoń. 
Uścisnął ją delikatnie. 
— Boli? 
— Nie. Już nie... — Podniosła głowę, gdyż Brand był od niej wyższy i uśmiechnęła się. 
— Sama nie wiem, co by się stało, gdyby nie pan. 
Wzięła Branda pod ramię. 
— Jestem w towarzystwie przyjaciół. W pogoni za egzotyką, za mocnymi wrażeniami, 

przywędrowaliśmy tutaj — wyjaśniała, prowadząc go w głąb sali. — Lubię zresztą tę budę i 
bywam tu czasami... 

Przy zajętych stolikach siedziało kilkunastu marynarzy z jaskrawo umalowanymi towa-

rzyszkami, o twarzach nie pozostawiających wątpliwości co do ich procederu. Incydent, któ-
rego byli świadkami, niewiele ich widać wzruszył, bo w ogóle nie zwracali uwagi na Branda 
ani na jego towarzyszkę. 

— Napije się pan? Należy się nam przecież po tej awanturze coś mocnego, prawda? 
Brand spoglądał ponad jej głową. 
Spotkał się nagle z parą  bacznie obserwujących  go oczu. Należały  one do dziewczyny 

stojącej za barem. Łokciami wspierała się o ladę, podtrzymując podbródek splecionymi ręka-
mi.  Miała  jasne,  krótko  obcięte  włosy,  uczesane  w  grzywkę  i  duże,  kontrastujące  z  kolorem 
włosów czarne oczy. Kiedy je zmrużyła stały się zaczepne, złośliwe. 

— Więc napijemy się? — powtórzyła nieznajoma, 
— Obawiam się, że ten wieczór nie należy do mnie — w głosie Branda brzmiał żal. — 

Mam tutaj pewne sprawy do załatwienia... — wytłumaczył. 

background image

— Kobieta? 
— Jak najbardziej nie. Nie sądzę, aby dziś, jutro i przez wiele następnych dni... mogła 

mi się podobać inna kobieta. 

— No, jeśli tak... Ale proszę, niech pan do mnie zadzwoni. Nazywam się Marborouge. 

Viola Marborouge. Proszę zapamiętać. W Marsylii wszyscy mnie znają. — Podała mu rękę. 
— Zobowiązuję pana... 

— Nie zapomnę. 
Brand skierował się do baru. Usiadł na jednym z krzeseł. 
— Martini
Dziewczyna obojętnie przyjęła zamówienie. Teraz, gdy Brand był przy niej, wydawało 

się, że go nie dostrzega. Podała mu kieliszek. 

— Zna pani Merlana? — spytał. 
— Dlaczego? 
— Chciałbym z nim mówić. Mam do niego interes. 
— Nie ma go jeszcze... 
— Poczekam. 
Wzruszyła ramionami i oparła się o ścianę między kontuarem a półką z butelkami. 
Brand  pił  właśnie  swój  cocktail,  gdy  na  salę  wtargnęła  gromada  policjantów.  Obława. 

Kilka osób siedzących przy stolikach poderwało się na nogi. 

—  Stać!  Stać!  Wszyscy  pozostają  na  swoich  miejscach!  —  rozkazywał  krępy  oficer, 

stojący przed grupą policjantów. 

Ktoś nagle wyłączył światło. 
Salę zaległa ciemność, tylko w pobliżu baru, u sufitu wisiał jaskrawo płonący żyrandol. 
Brand porwał z baru butelkę i cisnął ją z rozmachem. Szkło z żyrandola posypało się na 

podłogę.  Teraz  było  zupełnie  ciemno.  Na  parkiecie  krzyczała  jakaś  dziewczyna.  Od  strony 
wejścia dały się słyszeć policyjne gwizdki. Podniósł się wielki wrzask, z ciemności dolatywał 
trzask łamanych krzeseł, pękła gdzieś szyba...  

Brand jednym susem przesadził bar i rzucił się we wnękę, poza którą jaśniało światło. 

Wpadł do kuchni i stanął niezdecydowany. 

Dziewczyna z baru zjawiła się za nim jak cień, chwyciła go za rękę. 
— Tędy! 
Po  krętych  schodach  wydostali  się  na  dach  —  był  w  kształcie  tarasu  —  przebiegli  po 

nim i przez otwarty właz opuścili się znowu w dół. Znaleźli się w długim korytarzu, na końcu 
którego dziewczyna zatrzymała się. Otworzyła drzwi. 

Z bardzo daleka dolatywał ich jeszcze gwar, ale powoli cichł. 
— Niech pan wejdzie — zaprosiła. 
Usiadł na stojącym przy oknie tapczanie i szybko oddychał. 
— Do diabla! Czy do końca życia będę tylko uciekał? — zaklął w myśli. 
— Tu pan jest bezpieczny... 
Stała jeszcze ciągle przy drzwiach przyglądając się Brandowi. 
— Dlaczego pan uciekał przed flikami? 
— Bo ich kocham tak mocno, że się aż boję tej miłości — zakpił. 
— Jak piękną panią w barze? — oczy jej miały taki sam wyraz, jak wtedy, gdy tańczył 

z Violą. 

— Nie trzeba za wiele pytać — odpowiedział niegrzecznie. 
— Dobrze. Jak pan chce. Niech pan tu zostanie. Merlana przyprowadzę, gdy przyjdzie. 

Papierosy są tam — wskazała na nocny stolik. — Może pan posłuchać radia. No, pójdę zoba-
czyć, co się tam dzieje... 

Brand siedział chwilę w zamyśleniu, ale tak był zmęczony po przygodach ostatnich dni, 

że nie wiedział nawet, kiedy się zdrzemnął. 

background image

Obudziło go delikatne trącanie w ramię. Podniósł się szybko. 
— Merlan — dziewczyna z baru wskazała na siedzącego za stołem mężczyznę. 
— Brand. Przysyła mnie Molinari. 
Merlan wstał, wyciągnął do Branda mocną, żylastą rękę. 
— Wiem. Będziesz pracował w mojej grupie. Lubię klawych chłopów, ale nie lubię za 

morowych i za mądrych... 

Brand  widział przed sobą cwaniacką, ale i inteligentną, nie pozbawioną męskiej urody 

twarz. Spryciarzem był na pewno. Jego mocna postać nie mieściła się w przyciasnym, tande-
tnie eleganckim garniturku, krawat pod szyją był rozwiązany... 

— Dobra jest. O mnie możesz być spokojny — zapewnił Merlana. 
—  Wiera  —  Merlan  zwrócił  się  do  dziewczyny.  —  Zawołaj  Jojo,  Billa,  Małego  i 

Maksa.  I  daj  nam  coś  do  picia...  —  To  jest  moja  dziewczyna  —  powiedział  znacząco.  — 
Łakomy  kąsek,  ale  niech  ci  się  nie  chce  próbować  —  ton  jego  głosu  z  przyjemnego  stał  się 
wrogi. 

— Nie ma obawy, on ma swoją hrabinę... — wtrąciła drwiąco dziewczyna. 

 
 
 

IX 

 

Ciężarówka  zatrzymała  się  na  podwórzu  fermy  Monterouge.  Z  jej  wnętrza,  nakrytego 

brezentem,  wyskakiwali  pojedynczo:  Jojo,  Bill,  Mały  i  Maks.  Z  szoferki  wyszli  Merlan  z 
Brandem. 

W pełnym słońcu ferma wydała się Brandowi rajskim przybytkiem. Budynek mieszka-

lny był sporym dworkiem. Rozpoznał również spichlerz, w którym go więziono. 

Mimo wczesnej godziny panowała tu cisza, którą zmąciło nagle głośne szczekanie psa. 

Sadził w podskokach ku przybyłym, za nim zaś podążał człowiek. Pies dopadł do Merlana i 
zaczął się łasić, wesoło merdając ogonem. Merlan pogłaskał go po kudłatym łbie. 

— Czołem, Robert — przywitał nadchodzącego, w którym Brand rozpoznał jednego ze 

swych niedawnych strażników. 

— No, co jest z wami, u diabła? — niecierpliwił się Merlan. 
— A co ma być? Robimy od rana w polu, w inspektach — wyjaśnił Robert. — A, to ty? 

— poznał Branda. — Psa mi zmarnował — narzekał, witając wszystkich po kolei. 

Chłopaki Merlana usiedli na skrzynkach zalegających podwórze i wystawiali twarze do 

słońca. 

— Gdzie papa Bébé? Nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny — złościł się Merlan. 
— Nie pyskuj, bo kury wystraszysz i nieść się przestaną. 
Od strony domu nadchodził stary, dobrodusznie wyglądający człowiek, w dużym słom-

kowym kapeluszu. 

— Nareszcie! — zawołał Merlan. — Gdzie towar? 
—  Przed  magazynem.  Wszystko  gotowe,  możecie  zaraz  ruszać.  —  Papa  Bébé  patrzył 

na Branda. — To ten nowy? 

— Tak. Idziemy, wiara — zakomenderował Merlan. 
Niechętnie ruszyli za papą Bébé. Przeszli przez podwórze, minęli spichlerz i zatrzymali 

się przed ogromną szopą. W otwartych wrotach stały dwie ciężarówki. Merlan wspiął się na 
jedną i zajrzał do środka, potem zaglądnął do drugiej. 

— O key
— Kto z kim, szefie? — zapytał Jojo.  
— Ty z Małym i Brandem. Ja z Maksem i Billem. Wsiadać. 
Jojo skinął na Branda. Weszli do szoferki. Z tyłu, pod brezent, pakował się Mały. Jojo 

background image

zapuścił motor, czekał jednak, aż Merlan ruszy. Wreszcie pojechali. 

Brand był zawiedziony. Obiecywał sobie zbadać, co kryje ferma Monterouge, a tymcza-

sem, ledwie zdążył rzucić na nią okiem, musiał stąd wyjeżdżać. 

— Co wieziemy? — zagadnął swego towarzysza? 
— Marcepany! — Jojo skrzywił się nieprzyjemnie, 
Brand wyczuwał, że Jojo nie lubi go od pierwszej chwili. Jechali w milczeniu. Godziny 

mijały. Autostrada biegła wzdłuż wybrzeża morskiego, to się zbliżając, to znów oddalając. Na 
obiad zatrzymali się w przydrożnej gospodzie. 

Brand  zjadł  pierwszy  i  zluzował  Małego,  pilnującego  ciężarówek.  Gdy  został  sam, 

zajrzał pod brezent... Główki kapusty i pęki jarzyn. Pod nimi kilka skrzynek... 

— Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... — liczył głośno, 
Każda z nich mogła mieć, na oko, po pięćdziesiąt kilogramów. Oglądnął je dokładnie. 

Ot, takie sobie, zwykłe skrzynki, jakich pełno było na fermie. Z napisem: „Pomidory”. 

— Zgubiłeś tu coś? Nie? Może rodzinny brylant? — szydził Jojo unosząc płachtę breze-

ntu. 

Brand zmieszał się. 
— Lubię wiedzieć, na czym jadę... 
— A ja — z kim jadę. 
Zmierzchało już, gdy wydostali się z autostrady na boczny szlak, który zawiódł ich nad 

morski brzeg. 

Zatrzymali się przed samotnie stojącym domem na wydmach. Wydawał, się opuszczo-

ny. Lecz po chwili, na sygnał klaksonu, wyszedł z domku mężczyzna. Nie mówiąc ani słowa, 
otworzył drzwi szopy służącej widocznie za garaż. Wprowadzili wozy do środka. 

— Jak tam, chłopcy? Płyniemy dziś? — zapytał, gdy już wysiedli. 
— Naturalnie — odpowiedział Merlan. — Przygotuj wszystko, Jasper. 
—  Tylko  żeby  tak  nie  huśtało  jak  ostatnim  razem  —  na  samo  wspomnienie  Małemu 

wydłużyła się pulchna twarzyczka. — Mój żołądek tego nie znosi. 

— E, dziś jest cicho. Nie powinno kołysać — pocieszył go człowiek nazwany Jasperem. 

— No, chodźcie do domu. 

— Zjedli kolację i położyli się spać. Było już ciemno, gdy Jasper ich obudził. 
—  Zobacz,  Merlan.  Jasno  jak  w  dzień.  Ani  chmurki  na  niebie,  a  księżyc  w  pełni  — 

wskazał ręką na okno. 

Merlan wyszedł przed dom. Kiedy wrócił, minę miał zafrasowaną. 
— Cholera! Nic z tego! W taką noc nie możemy płynąć. Za duże ryzyko. 
Spali aż do południa. Resztę dnia przemarudzili, pomagając Jasperowi naprawiać sieci i 

pływając.  Gdy  nadeszła  noc,  na  morzu  kłębiły  się  wysokie  bałwany,  a  wiatr  targał  sieciami 
rozwieszonymi wokół domu. 

Merlan poweselał, lecz Mały zbladł i zgarbił się. 
— Mały, zostaniesz przy wozach — ulitował się Merlan. 
Otworzyli drzwi szopy. Merlan podszedł do wozów i odczepił z pomocą Billa obydwa 

koła zapasowe. Maks przyświecał im lampką elektryczną. 

Zabrali  wszystkie  cztery  koła  i  znieśli  na  molo  wybiegające  kilkadziesiąt  metrów  w 

morze. Był to raczej drewniany pomost, wznoszący się nisko nad wodą, tak, że fale przewala-
ły się przezeń bez trudu. 

Niedaleko od brzegu, przy pomoście, kołysał się na linie spory kuter. Weszli na pokład 

Merlan  wydobył  z  kabiny  cztery  maszynowe  pistolety  marki  „Sten”  i  rozdał  je  ludziom. 
Ręczny karabin maszynowy troskliwie ustawił na rufie. 

— Złamcie kark — życzył im Mały, gdy odbijali od pomostu. 
Jasper prowadził kuter na pełne morze. 

 

background image

* * * 

 

W trzy godziny później, po prawej burcie Brand ujrzał liczne światła. Jakieś miasto. Ale 

Jasper  wykręcił  ster  w  przeciwną  stronę  i  wkrótce  światła  zniknęły.  Po  chwili  sternik  wyłą-
czył motor. Kuter stanął ze spuszczoną kotwicą i kolebał się na fali. Od strony dzioba, w odle-
głości kilkuset może metrów, zamigotało nagle światło i zgasło. Znów zabłysło i zaczęło zata-
czać regularne koła, jak by je prowadziła niewidzialna ręka. 

Merlan  chwycił  reflektor  i  dawał  identyczne  znaki.  Jasper  podniósł  kotwicę  i  zapuścił 

motor. 

Kuter  szybko  zbliżał  się  do  tajemnego  światła.  Brand  rozpoznał  wątłą  linię  brzegu. 

Jasper powtórnie wyłączył motor. Reflektor w dłoni Merlana palił się bez przerwy. 

Z  ciemności  wychynęła  ku  nim  łódź.  Cicho  grał  jej  motor.  Dobiła  nieomal  do  burty 

kutra. 

— Czołem, makaroniarze! — przywitał ją Merlan. 
— Czołem, apasze! — odpowiedział głos z łodzi. 
Gdy znaleźli się burta w burtę, Brand ujrzał w łodzi trzech mężczyzn. Dwóch trzymało 

na kolanach pistolety. 

— Ile dziś macie? — spytał jeden z nich. 
— Tyle, co zawsze. 
— Dobra. 
— Bierzcie. Ładujemy — rozkazał Merlan. 
Przerzucili szybko koła na pokład łodzi.  
— Jak tam u was, spokój? — dopytywał się Merlan. 
— Spokój, ale policja portowa węszy. Uważajcie. 
— Cześć! Zapuszczaj, Jasper! 
Ruszyli.  Łódź  pozostała  za  nimi.  Byli  już  prawie  na  pełnym  morzu,  gdy  uderzyły  w 

nich jasne snopy reflektorów. 

— Uwaga! Policja! — krzyknął Jasper. 
— Sygnalizują, żeby się zatrzymać! — zawołał Jasper, puszczając równocześnie motor 

na największe obroty. Odległość między nim a łodzią celników szybko się zwiększała. 

Zagwizdało im nad głowami i równocześnie usłyszeli huk. 
Merlan przyłożył się do swego karabinu i posłał ku reflektorom serię. 
Jojo,  Bill  i  Maks  ułożyli  się  wygodnie  za  burtą  i  kropili  do  celników,  Brand  strzelał 

również. 

Musieli  trafić,  bo  jeden  z  reflektorów  zgasł.  Ale  drugi  zahaczył  swym  ramieniem  o 

kuter  i  zaraz  posypał  się  grad  świszczących  paciorków.  Wszystkie  przeszły  górą.  Poprawka 
była  już  jednak  lepsza.  Trzepnęło  ich  zdrowo  po  burcie,  aż  drzazgi  poleciały.  Trzecia  seria 
spłoszyła  Jaspera.  Położył  się  za  burtą,  porzucając  ster.  Kutrem  zakręciło  jak  na  karuzeli. 
Maks skoczył do steru. Znów seria. Maks krzyknął i chwycił się za prawą rękę. Uklęknął. 

Brand odłożył „Stena” i poczołgał się do rannego. 
— Strzelaj, głupcze! Sam sobie dam radę — wrzasnął na niego Maks. 
Brand posłusznie chwycił za broń. Znów wystrzelił cały magazynek. Obok Merlan rąbał 

serię za serią. Policjanci, odstraszeni mocnym ogniem, trzymali się ciągle tej samej odległo-
ści. 

— Bierz ster! Bierz ster! — krzyczał Merlan w kierunku leżącego Jaspera. 
Jasper podniósł się i ujął ster. Kuter wziął kurs i na pełnym gazie gnał naprzód. 
Łódź policyjna zniknęła za wznoszącą się falą. 
Nad  ranem  dobili  do  drewnianego  pomostu.  Jasper  odpłynął  z  kutrem,  ukrywał  go 

widocznie przed niepowołanymi spojrzeniami. 

Merlan  wraz  z  towarzyszami  poszli  w  kierunku  domu,  który  wydał  im  się  oazą  na 

background image

pustym, tak byli spragnieni odpoczynku. Gdy weszli na podwórze, otoczył ich nagle kordon 
wyrosłych jak spod ziemi policjantów. 

Na schodach wiodących do budynku stał nadkomisarz Leblanc. 
— Ręce do góry! Poddajcie się! — zakomenderował. 

 
 
 

 

Leblanc rozumiał dobrze, co znaczy popaść w niełaskę i stracić zaufanie. Wiedział, że 

jest to pierwszą oznaką staczania się w dół. A on przecież chciał piąć się w górę. Był ambitny 
i  nie  zamierzał  kończyć  swej  kariery  w  stopniu  nadkomisarza.  Postanowił  zatem  działać  na 
własną rękę. 

Przedsięwzięcie ryzykowne — myślał. Można stracić mundur albo i głowę... Ma jednak 

pewne  atuty  w  ręku,  które  powstrzymają  gang  przemytników  przed  zlikwidowaniem  jego 
osoby. Trzeba więc te atuty wygrać. A jeśli się nie uda? Trudno! Gra warta świeczki. Nie ma 
zresztą tak wiele dróg do wyboru. Ta jest wprawdzie najryzykowniejsza, ale za to najbardziej 
obiecująca. 

Leblanc siedział od kilku dni w swym gabinecie i czekał.  
Vivien  odczuwała  jego  niepokój.  Kobiecy  instynkt  mówił  jej,  że  z  Leblancem  coś  się 

dzieje. Był dziwnie małomówny, zimny i bardziej opryskliwy niż zawsze. Nie miał najmniej-
szej  ochoty  na  spotkanie,  unikał  jej  pieszczot,  a  na  wyraźne  propozycje  wzruszał  niechętnie 
ramionami. 

W pojęciu Vivien oznaczało to tylko jedno: inna kobieta. 
Ale Vivien nie zamierzała rezygnować ze swych praw. O, nie. Toteż gdy w pliku listów 

znalazła  maleńki,  pachnący  liścik  z  nazwiskiem  Leblanca,  Vivien  nie  wahała  się  ani  chwili. 
Liścik powędrował do jej szuflady. Zabrała go ze sobą do domu. Otworzyła. 

Czwartek wieczorem. Wybrzeże włoskie, tam gdzie zwykle. Czekam. J. 
Była  wściekła.  Chciała  biec  do  de  Mory,  opowiedzieć  mu  wszystko,  wydrapać  oczy 

Leblancowi i tej jego „wydrze”... Ale wiedziała, że tego nie zrobi. Rozpłakała się z bezsilnej 
złości. 

Listu nie chciała oddać. Nosiła go przy sobie, w torebce. 
Leblanc zaś czekał i dzień w dzień wypytywał, czy jest poczta dla niego. Otrzymywane 

listy przerzucał niecierpliwie i miął je. 

Był już piątek, gdy po południu wychodząc z Prezydium zajrzał do sekretariatu. 
— Czy nic dla mnie nie ma? 
Vivien miała tego dość. Postanowiła sprawę wyjaśnić. 
— A na co czekasz? 
— List. Bardzo ważny list. Ważny dla nas obojga — wyjaśnił niecierpliwie. 
— Od kobiety? 
Zniecierpliwił się. 
—  Chodzi  o  sprawy  naprawdę  ważne.  Gdy  tylko  coś  nadejdzie,  zawiadom  mnie 

natychmiast. 

— Więc nie od kobiety? 
— O Boże! Naturalnie, że nie! 
— Więc masz ten swój list... 
Rozerwał kopertę. 
— Do diabła! Kiedy to dostałaś? — rzucił się wściekle ku Vivien. 
Zmieszała się. 
— Mów! 

background image

— Trzy dni temu... 
—  Idiotka! Wiesz, co zrobiłaś? — Zamierzył się, jak by ją chciał uderzyć, ale w osta-

tniej chwili opamiętał się i wybiegł klnąc głośno. 

W godzinę później z gmachu Prezydium Policji wyjechał wóz osobowy, uwożąc Lebla-

nca  w  towarzystwie  trzech  funkcjonariuszy.  Za  nimi,  na  motocyklach,  pędziła  drużyna  poli-
cjantów. 

Vivien była przerażona. Rozumiała teraz, że popełniła jakieś wielkie głupstwo i bała się 

Leblanca. Bała się jego gniewu. 

— Cóż to? Śliczna buzia smutna? 
Nie  zauważyła  nawet  wejścia  de  Mory.  Pogłaskał  ją  po  policzku.  Chętnie  trzepnęłaby 

go po łapie, ale uśmiechnęła się tylko przymilnie, z wysiłkiem. 

— Już przeszło. 
— Pięknie. Poprosi pani wobec tego nadkomisarza Leblanca. 
— Właśnie przed chwilą wyjechał. Chyba na jakąś akcję, bo zabrał ze sobą kilku ludzi. 
—  Tak?  —  De  Mora  wydawał  się  zadowolony.  —  Świetnie.  Pójdziemy  wobec  tego  i 

my popracować... 

Vivien zauważyła, iż wachlował się pachnącym perfumami listem.  

 
 
 

XI 

 

Gdy  zeszli  z  drewnianego  pomostu,  Brand  powlókł  się  w  kierunku  domu.  Pozostał  w 

tyle, gdy tamci wchodzili już na podwórze. 

Głos Leblanca: — „Ręce do góry, poddajcie się!” — osadził go w miejscu. 
Uskoczył za róg budynku. Żaden z policjantów nie zauważył. Sekundę zastanawiał się, 

co czynić. Potem ruszył biegiem na tył domu. 

Nagle zatrzymał się jak wryty. 
Pod  ścianą  stał  wóz  policyjny  i  kilka  motocykli.  Strzegł  ich  jeden  z  policjantów.  Nie 

zauważył Branda, pochłonięty tym, co działo się na podwórzu. 

Brand cofnął się. 
Leblanc tymczasem załatwił się z aresztowanymi. Wprowadzono ich do wnętrza domu, 

podwórze opustoszało. 

Policjant  pilnujący  pojazdów  odwrócił  się  twarzą  do  Branda.  Ziewnął  kilkakrotnie  i 

zaczął się przechadzać tam i z powrotem. Po chwili usiadł na stopniu samochodu. 

Brand  poczekał  trochę,  ale  policjant  nie  ruszał  się  z  miejsca.  Może  drzemał?  Brand, 

czołgając się, skradał się ku niemu. Policjant siedział z zamkniętymi oczami. Nie spał jednak, 
pogwizdywał z cicha. 

Przykucnął za tylnym kołem i zaczął drapać paznokciami w karoserię wozu. 
Policjant poruszył się. Wziął kamień i rzucił. 
— Sakramenckie myszy! — zaklął. 
Brand  postukał  ręką.  Policjant  podniósł  się  niechętnie.  Gdy  stanął  przy  bagażniku,  z 

dołu uchwyciły go dwie mocne dłonie, zdusiły szyję. Zacharczał krótko i zwalił się na ziemię. 

Brand porwał pierwszy z brzegu motor i biegł z nim kilkadziesiąt metrów. Wskoczył na 

siodełko.  

Od strony domu posypały się strzały. 
Motor  gnał  polną  drogą,  podskakując  na  wykrotach.  Ale  dopiero  gdy  się  wydostał  na 

autostradę, Brand wypuścił go na pełny gaz. Bał się jednak ryzykować i dotarłszy do miejsca, 
w którym autostrada wpadała w las, zahamował. Wprowadził pojazd głęboko w krzaki, ukrył 
go starannie, a sam ułożył się w wysokich paprociach i zasnął. 

background image

Było  już  dobrze  pod  wieczór,  gdy  się  obudził.  Dokuczał  mu  głód.  Znalazł  w  kieszeni 

tabliczkę  czekolady.  Gdy  się  już  całkiem  ściemniło,  wyciągnął  motor  z  ukrycia  i  ruszył  w 
dalszą drogę. 

O  drugiej  w  nocy  dotarł  w  okolicę  fermy  Monterouge.  Zapamiętał  drogę  i  trafił  tu 

łatwo. Na kilkaset metrów przed fermą ukrył motor w rowie i ruszył dalej pieszo. Przekradał 
się  uważnie,  od  drzewa  do  drzewa  i  wykorzystywał  każde  wzniesienie  terenu.  Nie  wiedział, 
czy  fermę  stale  strzeżono,  a  nie  miał  ochoty  na  spotkanie  z  Robertem  czy  którymś  z  jego 
ludzi. 

Dotarł  wreszcie  do  fermy.  Gdy  stał  pod  ścianą  domu,  wyskoczył  ku  niemu  pies. 

Szczeknął krótko. 

— Sally! Sally! — zawołał Brand z cicha. 
Pies  zarył  się  nogami  w  ziemię.  Zamerdał  ogonem  i  zaczął  się  łasić.  Brand  pogłaskał 

duży łeb. Pies z zadowolenia liznął głaszczącą go rękę i pognał dalej. 

Brand  ze  zdziwieniem  stwierdził,  że  jedno  z  okien  oszklonej  werandy  jest  otwarte.  Z 

werandy wszedł do przestronnego hallu. Zaświecił latarkę. Z lewej strony wznosiły się szero-
kie schody. Na środku stał stół i kilka krzeseł.  Z  prawej strony  wejście prowadziło na kory-
tarz. Brand ruszył w tym kierunku. Nad drzwiami przytwierdzona była wywieszka z napisem: 
„Biuro”. Po obu stronach niewielkiego korytarzyka znajdowało się dwoje drzwi. Nad jednymi 
z nich umieszczono napis: „Kancelaria”, Brand zatrzymał się. Nacisnął klamkę, ale drzwi nie 
ustąpiły.  Wyjął  z  kieszeni  kawałek  zakrzywionego  drutu,  pogrzebał  nim  w  zamku.  Poruszył 
znów klamką. Pokój był otwarty. 

Pod  ścianami  stały  półki  z  segregatorami.  Na  środku  znajdowało  się  biurko  zarzucone 

papierami,  w  rogu,  obok  okna  kasa.  Brand  otworzył  szufladę  biurka.  Wyciągnął  z  niej  plik 
kwitów i sporych rozmiarów księgę. Kwity zawierały rachunki za jarzyny. Wystawcami były 
różne firmy marsylskie. Księga zaś okazała się rejestrem klientów. Brand przerzucił kilkana-
ście stron. 

Znalazł  również  rachunki  za  towary  zakupione  przez  fermę.  Oglądał  je,  ale  i  tu  się 

zawiódł... 

...Reperacja auta ciężarowego w firmie „Transport”... 
...Zakup skrzynek w Zakładach Drzewnych Plancet et Co... 
...Wulkanizacja dętek... 
...Zakup ośmiu nowych opon marki „Semper” w Domu Towarowym „Pour Vous”... 
Podszedł do kasy. Postukał w nią, przyświecił z bliska lampką. 
— Szukasz tego swojego klejnotu, co? 
Brand szarpnął się do tyłu. 
W drzwiach, trzymając w jednej ręce elektryczną lampkę, w drugiej rewolwer, stał Jojo. 
— I co? Znalazłeś, hrabio? — szydził. 
Brand z trudem przełknął ślinę. 
—  Sacré...  —  zaklął.  —  Rzeczywiście,  ładnieś  mnie  nakrył.  Chciałem  staremu  Bébé 

ulżyć nieco w dźwiganiu gotówki. Ot tak, przy sposobności, jak tu już wlazłem... — starał się 
sprawę zbagatelizować. 

— No... No... — Jojo uśmiechnął się chytrze, pokręcił głową z niedowierzaniem. 
—  Ja,  widzisz  —  tłumaczył  się  Brand  —  byłem  kiedyś  dobrym  kasiarzem  i  jak  na 

swojej drodze spotkam kasę, to nie mogę jej bez pogłaskania ominąć. 

— Powiesz to Merlanowi — Jojo nie spuszczał lufy rewolweru. 
— Nie wygłupiaj się. Co tu robisz o tej porze? — zaatakował Brand. 
Jojo zmieszał się. 
— Pewnie szukasz cioci? 
— Słyszałem, że ktoś buszuje po kancelarii. 
—  Mnie  to  mówisz?  Mysz  by  się  nawet  nie  spłoszyła,  jak  ja  „urzęduję”.  Radzę  ci 

background image

trzymać gębę! na kłódkę, bo i sam możesz oberwać. 

— Ty wszarzu! — Jojo się wściekał, ale schował rewolwer. 
Brand wiedział, że sprawę wygrał. Usiadł na biurku. 
— Powiedz mi, jakim cudem urwałeś się policajom? 
— Potrzymali nas trochę, zrewidowali i musieli w końcu puścić. Nic przecież nie znale-

źli. Towar był już u Włochów. Wróciliśmy z maleńkiej wycieczki morskiej. Pływać kutrem 
każdemu wolno... 

— A Jasper z bronią i amunicją? 
— Usłyszał jak strzelali do ciebie i zniknął. Dlatego tak długo nas trzymali. 
— Więc nic nie znaleźli? 
— Nic. Mieli pecha. Spóźnili się o jeden dzień. 
— Gdzie reszta wiary? 
— Śpią. 
Brand zeskoczył z biurka. 
— Idziemy, Jojo. Ja wyjdę tak, jak tu przyszedłem. Muszę przecież zapukać z pompą do 

drzwi. A ty milcz.  
 
 
 

XII 

 

Meldunek o zaskoczeniu grupy Merlana przekazano do Centrali. 
Niejasne były okoliczności, w jakich policja zdekonspirowała Nadmorską Bazę. Wyglą-

dało to na poufny donos do władz. Czyżby ktoś z grupy był „kapusiem”? Może Brand? 

Nic  dziwnego,  że  ludzie  Merlana  humory  mieli  zwarzone.  Czekali,  co  postanowi 

Centrala i jakie dyspozycje wyda szef. 

Najbardziej gryzł się Merlan. Patrzył spode łba na Branda i klął w duchu tych, którzy go 

tutaj przysłali. Dla niego nie ulegało wątpliwości, że szpiclem był Brand. Działać jednak na 
własną rękę Merlan nie mógł, od tego była Centrala. 

Brand wyczuwał otaczającą go nieufność, robił więc dobrą minę do złej gry i udawał, że 

mało  go  to  wzrusza.  Początkowo  zastanawiał  się,  czy  nie  dać  drapaka,  ale  potem  zrezygno-
wał. Co będzie, to będzie. 

W „Pension M-me Verdoux”, gdzie Brand zamieszkał, ulokowana była prawie cała gru-

pa Merlana, z wyjątkiem Jojo. Na wprost drzwi Branda znajdował się pokój Wiery. Spotykał 
ją też często na korytarzu, powabną, odzianą w powiewne szlafroki, za każdym razem w in-
nym kolorze. Musiała ich mieć mnóstwo. Wiera uśmiechała się do Branda, ale nie próbowała 
wszczynać  rozmowy.  Przechodziła  powolnym  krokiem  zmysłowej  kotki,  nie  starając  się 
ukrywać swych długich nóg, ukazujących się w połach rozchylającego się szlafroka. 

Leżąc  w  swym  pokoju  na  łóżku  usłyszał  pukanie.  Nim  zdążył  powiedzieć  proszę,  w 

drzwiach  stanęła  Wiera.  Weszła,  ale  nie  zamykała  drzwi,  dłonią  przytrzymując  klamkę.  W 
drugiej ręce trzymała papierosa i podnosiła go powoli do ust. 

— Może mi pan dać ognia? — Jej oczy miały taki sam wyraz jak pierwszego wieczoru, 

w barze. 

Brand podniósł się, nie odrywając od niej wzroku. Szlafrok, nie przytrzymywany ręką, 

rozchylał się ukazując kolana Wiery. 

Podsunął  zapalniczkę.  Nachyliła  się,  by  zapalić.  W  wycięciu  szlafroka  ujrzał  jej  małe, 

prężne piersi. 

Rzucił zapalniczkę o ziemię i chwycił ją w ramiona. Przycisnął usta do jej ust. Przytu-

liła się do niego mocno, na sekundę — i nagle odepchnęła od siebie jego twarz. 

Na korytarzu rozległy się kroki. 

background image

Brand puścił ją. Cofnęła się, przygładzając dłonią zburzone włosy. 
— Maurice, pan Brand ma do ciebie ważną sprawę — zwróciła się do Merlana. On to 

bowiem  nadchodził  korytarzem.  Popatrzyła  jeszcze  na  Branda,  uśmiechnęła  się  ironicznie  i 
poszła do swego pokoju. 

Merlan zatrzymał się w drzwiach pokoju Branda. 
— Czego chcesz? — patrzył spode łba. 
— Słuchaj, Merlan — starał się mówić spokojnie — chciałem zadzwonić do mojej dzie-

wczyny. 

Oczy Merlana zwęziły się złowrogo. Milczał. 
— Mogę się z nią chyba zobaczyć, nie? Celibatu wam nie ślubowałem — rzucił zacze-

pnie. —  I nie wygłupiajcie się z tymi waszymi  podejrzeniami. Jak bym  was zasypał, dawno 
by mnie tu nie było... 

Ten ostatni argument trafił do Merlana. 
— Idź do tej swojej dziewczyny. Pewnie, nikt ci tego nie zabrania. A jak jesteś „kapu-

siem”, to cię i tak żadna siła nie uratuje... 

— Po co ta mowa? — Brand wzruszył ramionami. 
—  I  wytrzyj  sobie  usta  ze  szminki.  Mówiłem  ci,  że  mojego  nie  wolno  próbować.  — 

Głos Merlana stał się znów wrogi. — Niech ci wystarczy własny kąsek. Pamiętaj.  

Wykręcił się na pięcie. Stuknęły za nim drzwi do pokoju Wiery. W chwilę potem Brand 

usłyszał uderzenia i z pokoju Wiery doleciał go jej krzyk. 

Na parterze znajdowała się portiernia, zawsze pusta. Tu mieścił się też telefon, z które-

go wszyscy korzystali. Brand poszperał w książce telefonicznej i bez trudu znalazł nazwisko 
Violi Marborouge. Zadzwonił. Po chwili jakiś męski głos zapytał, czego sobie życzy. 

— Chciałem mówić z panią Marborouge. 
— Kto prosi? 
— Proszę powiedzieć, że znajomy z baru „Cochon”. 
— Dobrze. Pan będzie łaskaw poczekać. 
Po chwili Brand usłyszał w słuchawce miły, kobiecy głos. 
— Więc to pan? Mój wybawca? 
— Tak, to ja... Zgodnie z umową dzwonię do pani. 
— O, tak oficjalnie? — Głos Violi wydał się Brandowi rozbawiony. 
— Nie wiem przecież, czy z nastroju w „Cochon” pozostało coś w pani — tłumaczył. 
—  Naturalnie.  Pan  przecież  jest  zasadniczą  częścią  tego  nastroju.  Pamiętam  nawet,  że 

mamy sobie wiele do powiedzenia... 

— Ja również pamiętam, tylko wydaje mi się, że przez telefon trudno o tym mówić. 
—  Bardzo  mi  przykro,  ale  dziś  nie  będziemy  się  mogli  zobaczyć.  —  Głos  Violi  robił 

wrażenie  szczerze  zmartwionego.  —  Przypłynął  mój  jacht  „Berenice”  i  podejmuję  na  nim 
gości. Takich różnych nieciekawych staruszków. Ale proszę mi zostawić numer swojego tele-
fonu. Sama zadzwonię w najbliższych dniach. 

— Pension M-me Verdoux
— O key. A więc, do zobaczenia. 
Brand rzucił słuchawkę na widełki. Był zły. 
—  Nic  z  tych  pięknych  planów?  Tak?  —  W  hallu  siedziała  Wiera  i  kołysząc  stopą 

odzianą w lekki pantofelek, kpiła najwyraźniej. 

— Bardzo to panią martwi? Bo mnie nie. 
— Nie? Naprawdę nie? Więc po co pan do niej dzwonił? 
— Za bardzo interesuje się pani innymi. Potem Merlan panią karci... 
Zerwała się z krzesła. 
— Milcz! Nie pana sprawa! — odwróciła się i pobiegła schodami w górę. 
Brandowi  wydawało  się,  że  w  oczach  miała  łzy  Poszedł  za  nią.  Na  korytarzu  postał 

background image

chwilę, zanim otworzył drzwi do swego pokoju. Położył się na łóżku i wziął do ręki plik ga-
zet. Przerzucał je bez zainteresowania. Natrafił na rubrykę: „Wiadomości Portowe”... Czytał. 

„Wczoraj przybył do Marsylii statek handlowy z Rio de Janeiro. Posiadaczy samocho-

dów zainteresuje wiadomość, iż przywiózł on na swym pokładzie, między innymi towarami, 
doskonałe,  plastikowo-gumowe  opony  brazylijskie  marki  „Semper”.  Opony  te  sprowadził 
marsylski dom towarowy „Pour Vous”. 

Opony  marki  „Semper”?  —  Te  same  opony  kupuje  przecież  ferma  Monterouge. 

Widział kilka rachunków z ostatniego miesiąca. Nie przyszło mu wówczas na myśl, że co naj-
mniej dziwne jest, iż w tak krótkim czasie jedna ferma zakupuje tyle opon. W tych oponach 
przemycali z Merlanem „towar”... 
 
 
 

XIII 

 

Strażnik chodził zmęczonym krokiem człowieka, który ma wszystkiego dosyć. Olbrzy-

mi  budynek  domu  towarowego  „Pour  Vous”,  którego  strzegł,  pogrążony  był  w  ciemności. 
Jedynie neonowe napisy zapalały się i gasły co kilka sekund. 

Zegar  na  pobliskim  kościele  wybił  drugą  godzinę.  Strażnik  oparł  się  o  filar  przed  głó-

wnym wejściem i wyciągnął papierosa. Nagle usłyszał trzask szyby i brzęk szkła. Coś działo 
się za rogiem budynku. 

Ruszył  tam  szybko,  wyciągając  z  kabury  pistolet.  Ulica  była  jednak  pusta.  Strażnik 

oglądał  dokładnie  wystawowe  szyby.  Podniósł  głowę  do  góry  i  dopiero  wtedy  dostrzegł,  że 
szkło pochodziło ze stłuczonej latarni ulicznej. 

W  tym  czasie  z  domu  mieszczącego  się  po  drugiej  stronie  ulicy  wyszedł  człowiek  w 

nisko  nasadzonym  kaszkiecie.  Ręce  trzymał  w  kieszeniach  spodni.  Szedł  zataczając  się,  ale 
dość szybko. Minął strażnika. Skręcił w główną ulicę i posuwał się tuż pod ścianą domu to-
warowego. Zatrzymał się i oparł rękami o mur, jak by mu się zrobiło niedobrze. Obejrzał się 
na wszystkie strony. Potem przykucnął i szybko wsunął się w otwór prowadzący do piwnic. 

Upadł  na  węgiel.  Podniósł  się  i  zapalił  ręczną  latarkę.  Piwnicę  zalegały  stosy  skrzyń  i 

skrzynek różnej wielkości. Człowiek ruszył naprzód. Wymijał ostrożnie nagromadzone sprzę-
ty, starając się nie spowodować najmniejszego hałasu. Wreszcie znalazł drzwi. Z kieszeni wy-
ciągnął kilka wytrychów. Pogmerał w zamku, otworzył. Wszedł i zamknął drzwi za sobą. 

Światło lampki ukazywało długi, piwniczny korytarz. Kończył on się schodami, które 

prowadziły do drugich drzwi. I te otworzył wytrychem. 

Stał  teraz  na  parterze  domu  towarowego.  Z  olbrzymiego  hallu  mnóstwo  drzwi  prowa-

dziło do poszczególnych działów sprzedaży. Nie interesował się nimi. 

Zdecydowanym  krokiem  człowieka  obznajmionego  z  rozkładem  budynku  ruszył  na 

górę. Dział towarów gumowych znajdował się na drugim piętrze. Tu właśnie zatrzymał się. 

Światło  lampki  ślizgało  się  po  półkach  pełnych  przeróżnych  wyrobów.  Włamywacz 

kroczył od stoiska do stoiska. Wreszcie znalazł. 

Na ladzie leżały po cztery sztuki, jedna na drugiej, opony samochodowe. Przyświecił i 

odczytał duże litery wyciśnięte w gumie: „Semper”. Wziął pierwszą z brzegu, oglądnął dokła-
dnie. Nic ciekawego jednak j nie dostrzegł. W drugiej i trzeciej także. Postał chwilę, jakby się 
namyślając, po czym ruszył w kierunku pierwszego piętra. 

Wszedł  w  część  budynku,  w  której  mieściły  się  biura.  Gdy  lampka  ukazała  mu  napis 

„Generalny  Dyrektor”,  użył  znowu  wytrycha.  Przez  pokój  sekretarki  dostał  się  do  wnętrza 
wytwornie  urządzonego  gabinetu.  W  kącie  dostrzegł  sporych  rozmiarów  skrzynię.  Podniósł 
przykrywające  ją  wieko.  W  skrzyni  leżały  opony  samochodowe.  Kiedy  spróbował  jedną  z 
nich  wziąć  do  ręki,  zauważył,  że  znajdowała  się  w  niej  dętka.  Czymś  chyba  musiała  być 

background image

wypełniona, ponieważ koło było zbyt ciężkie. Wyjął nóż i nakłuł  nim  dętkę.  Obawiał  się,  by 
zbyt  głośno nie trzasnęła. Obawa okazała się zbyteczna. Pchnął nożem mocniej.  Znowu nic. 
Poszukał  dziury  palcem  i  natrafił  na  coś  sypkiego,  miałkiego  jak  cukier.  Podniósł  palec, 
przyjrzał mu się dokładnie. 

W skrzyni znajdowały się jeszcze cztery opony. Również pełne. Włamywacz oglądał je 

po kolei, potem skrzynię przykrył, ustawił, jak stała poprzednio, i przysiadł na rogu biurka. 

Odpoczywał chwilę spoglądając ku pancernej kasie. 
Z  kieszeni  obszernej  kurtki  wyjął  przyrządy  do  rozcinania  metali  i  podszedł  do  kasy. 

Zaczął ją obmacywać rękami. 

Nagle, gdy dotknął drzwiczek, do uszu jego doleciał dźwięk dzwonków dochodzących 

gdzieś z głębi budynku. 

Elektryczne zabezpieczenie — przeleciało mu przez myśl. 
Wrzucił  swój  złodziejski  sprzęt  do  kieszeni  i  szybko  pobiegł  w  kierunku  drzwi.  Były 

zamknięte. Sięgnął po wytrych, lecz z drugiej strony rozległy się głosy. Namyślał się ułamek 
sekundy,  nim  skoczył  w  kierunku  okna.  Szybko  je  otworzył.  Piętro  niżej  zobaczył  balkon 
biegnący  wzdłuż  ściany  budynku.  Zawahał  się,  ale  głosy  stawały  się  wyraźniejsze.  Skoczył 
jak kot. Chwilę leżał bez ruchu, nim poderwał go strzał z góry. Trzasnął ręką w jakąś szybę i 
przedostał się do środka. 

Cały  budynek  zalało  światło.  Włamywacz  biegnąc,  zahaczył  ramieniem  o  wystającą 

gablotkę.  Upadła  na  podłogę  i  wysypały  się  z  niej  złote  bransolety.  Zawrócił,  chwycił  kilka 
sztuk. Wydostawszy się na schody, ujrzał na dole, w hallu, mundury policjantów. Na wprost 
schodów  znajdowało  się  wejście  do  windy.  Zatrzasnął  drzwiczki,  nacisnął  guzik  i  kilka 
sekund później był już na piątym piętrze. Poprzez strych wydostał się na dach. Podpełznął na 
jego krawędź. 

Budynek  przylegający  do  domu  towarowego  miał  o  jedno  piętro  mniej.  Skoczył  bez 

chwili wahania. Upadł. Starał się zaczepić palcami o grzbiety dachówek, ale siła upadku była 
zbyt  wielka.  Zaczął  się  zsuwać  ku  krawędzi  dachu.  Dachówki  wymykały  mu  się  z  otartych 
dłoni.  Na  szczęście,  w  ostatniej  niemal  chwili  zaparł  się  nogami  o  rynnę  biegnącą  wzdłuż 
okapu.  

Zatrzymał się i leżał bez ruchu, ciężko oddychając. Potem dotarł do komina i stamtąd, 

na czworakach, dostał się na sąsiedni dach. Dwa następne domy miały również dachy na tym 
samym poziomie. 
 
 
 

XIV 

 

Brand  obudził  się  późno.  Odczuwał  głód,  Więc  —  choć  niechętnie  —  wygramolił  się 

jednak z łóżka i ubrał. Miał już wychodzić, gdy ktoś zapukał. 

— Proszę. 
Weszła  Wiera;  wyglądała  na  zakłopotaną.  Ręce  trzymała  w  kieszeniach  obcisłej  sukni 

uwydatniającej zgrabną figurkę. Przypatrywała się w milczeniu Brandowi. 

— Co pan robił dziś w nocy? 
— Spałem. A jeszcze wcześniej leżałem na tarasie. W pokoju było gorąco i duszno. 
Opuściła głowę. 
— Mogę nawet powiedzieć, o której godzinie przyszedł do pani Merlan i o której wy-

szedł. 

— Też coś! — żachnęła się. 
—  Tak.  Dlatego  właśnie  wyszedłem  na  taras.  Nie  chciałem  słuchać  waszych  we-

stchnień. To mi działa na nerwy. 

background image

— Dlaczego pan jest niedelikatny? Myślałam, że pan jest inny niż oni... 
Brand  zdumiał  się.  Sądził,  że  swym  zachowaniem  sprowokuje  ją  do  awantury,  a  tym-

czasem wywołał żal i łzy... 

—  Przepraszam,  nie  chciałem  pani  urazić.  Ale,  do  diabła,  dlaczego  mam  być  inny?... 

Czy nie mogę być zazdrosny o kobietę? 

Odwróciła się i chwyciła za klamkę. 
— Niech pan uważa. Oni panu nie ufają... 
Zjadł w barze śniadanie, kupił gazety i wrócił do domu. Na schodach minął się z Jojo. 

Brand miał dobry humor, więc pozdrowił go jowialnie: 

— Czołem, małpiarzu! 
Jojo  skrzywił  się  i  przyśpieszył  kroku.  Minął  Branda  w  milczeniu.  Na  podeście  scho-

dów przystanął i patrzył za znikającym w korytarzu Brandem. 

Brand  skracał  sobie  drogę  przeglądaniem  gazet.  Na  pierwszej  stronie  „Petit  Journal” 

widniał duży nagłówek: 

„Zuchwały napad na dom towarowy »Pour Vous«. Złodziej zrabował biżuterię i zbiegł 

przez dach...” 

Wszedł  do  pokoju.  Chciał  usiąść  na  krześle,  gdy  zauważył,  że  drzwi  szafy  są  szeroko 

otwarte, a jego garderoba leży porozrzucana bezładnie. 

Sięgnął ręką do nocnego stolika. Otworzył szufladę i gwizdnął przeciągle. Zastanawiał 

się przez chwilę, kto to mógł zrobić. 

Wybiegł z pokoju. Ze schodów wiodących do hallu spostrzegł siedzących na dole przy 

stoliku Molinariego i Mariana. Obok stał Jojo. 

Zwolnił kroku. Schodził powoli i uśmiechał się. 
— Witam doktora. Czy ktoś u nas może chory? 
— Nie, ale może ktoś tu umrzeć za chwilę — odezwał się Jojo. 
— Owszem. Nawet wyglądasz na umrzyka — odpalił Brand. 
— Ty „kapusiu”! — syknął Jojo. 
— Sam jesteś „kapusiem”! 
— A co robiłeś... 
Więcej Jojo nie zdołał powiedzieć. Pięść Branda wylądowała na jego brodzie. Wywró-

cił się, uderzając głową o oparcie krzesła. 

Molinari i Merlan zerwali się ze swych miejsc, ale Brand stał spokojnie, nie przejawia-

jąc ochoty do dalszej bijatyki. 

— Tak robię z każdym, kto na mnie szczeka — odezwał się cichym głosem. 
Jojo leżał bez ruchu. 
Podeszli do niego. Brand schylił się, rozpiął Jojowi koszulę i zdrętwiał... 
Do łańcuszka zawieszonego na szyi Jojo miał przymocowaną odznakę Tajnej Policji. 
Merlan odepchnął Branda. Schylił się, wziął odznakę w rękę. Długo się jej przyglądał. 
— No, tak... — przemówił wreszcie. 
Molinari był zdumiony. 
—  Coś  podobnego...  Coś  podobnego  —  mamrotał.  —  Nasłał  go  z  pewnością...  —  W 

porę się opamiętał, by przemilczeć nazwisko. 

Merlan obszukał dokładnie kieszenie Joja. Z jednej z nich wyciągnął trzy złote branso-

letki. 

— No, tak... — powtórzył jeszcze raz. — Chłopyś tym razem wpadł. 
Brand mruknął: 
— Bransoletki z domu towarowego... Znaczek policyjny... To znaczy, że Jojo... 
Merlan wstał i otrzepał ręce. 
— Ty! Ani słowa! — zwrócił się do Branda. — Uciekaj do siebie. 
Brand, wspinając się po schodach, zobaczył jeszcze, jak Molinari chlusta wodą w twarz 

background image

Jojo. 
 
 
 

XV 

 

De Mora miał fatalny humor. Nic zresztą dziwnego, bowiem wypadki toczyły się wpra-

wdzie  szybko,  ale  nie  tak,  jak  by  sobie  prezydent  życzył.  A  więc  najpierw  ta  nieszczęsna 
kradzież w domu towarowym ,,Pour Vous”. Złodziej zbiegł i wszelki ślad po nim zaginął. 

Funkcjonariusze  policji  po  dwudziestu  czterech  godzinach  poszukiwań  nie  natrafili  na 

żaden ślad. 

Dyrektor  domu  towarowego,  monsieur  Rastignac,  zgryźliwy  stary  ramol,  wściekał  się. 

Przeklinał de Morę i nie szczędził złośliwych przytyków. Telefonował do Prezydium co pół 
godziny i obrzucał całą  policję obelgami za ślamazarność i nieudolność.  Krzyczał w słucha-
wkę, że on, Rastignac, nie zamierza płacić wysokich podatków po to, aby utrzymywać groma-
dę darmozjadów i niedorajdów w mundurach. 

De  Mora  gryzł  wargi  w  bezsilnej  wściekłości,  zapewniając  Rastignaca,  że  złodziei  na 

pewno złapią. Trzeba jednak cierpliwości... Dyrektor Rastignac rzucał słuchawkę i na tym się 
rozmowy urywały. 

Druga sprawa, która również podenerwowała de Morę, to zamordowanie przez niezna-

nych sprawców agenta policyjnego z Sekcji Specjalnej. Trupa znaleziono na ulicy nad ranem 
następnego dnia po włamaniu do domu towarowego. 

Prezydent  czekał  niecierpliwie  na  Leblanca,  który  w  tym  gorącym,  kłopotliwym  dniu, 

spóźniał  się  niefrasobliwie.  Co  jakiś  czas  pytał  sekretarkę,  czy  nadkomisarz  już  przyszedł, 
lecz Vivien niezmiennie odpowiadała: 

— Nie. Jeszcze nie, monsieur le président
Wreszcie  zjawił  się  Leblanc.  Od  czasu  nieudanej  obławy  na  przemytników  unikał  nie 

tylko  Vivien,  ale  wszystkich.  Bał  się  i  czekał,  jakie  następstwa  przyniesie  jego  ryzykowny 
krok. I klął w duchu niepotrzebne ryzyko. 

— De Mora cię szuka — odezwała się nieśmiało Vivien. 
Milcząc przeszedł przez sekretariat do gabinetu prezydenta. 
— Nareszcie! — De Mora krążył niecierpliwie po pokoju. Jego głos drżał od hamowa-

nej złości. 

— Co się stało, panie prezydencie? — spytał potulnie Leblanc. 
— Pan się jeszcze pyta, co? Ten stary indyk Rastignac żyć mi nie daje. Dzwoni i dzwo-

ni. Muszę sam wysłuchiwać jego gdakania, a ostatecznie, kto jest szefem Wydziału Operacyj-
nego? Pan czy ja? 

— Rastignac? Już ja go uspokoję. Niech pan mnie to zostawi... 
—  Wie  pan  coś  o  nim?  —  De  Mora  zatrzymał  się  w  swej  szybkiej  wędrówce  i  z 

zainteresowaniem spojrzał na Leblanca. 

— Nic, co by mogło zainteresować policję. —  Leblanc zreflektował się, iż powiedział 

trochę za wiele i starał się sprawę zbagatelizować. 

De Mora, wyczerpany nerwowo, opadł na fotel. 
— Przed godziną doniesiono mi o zamordowaniu naszego agenta — informował Lebla-

nca.  —  Mówiłem  przecież,  by  zlikwidować  oddział  „K”,  jak  sobie  tego  życzyła  Generalna 
Dyrekcja. Ale ty zawsze swoje. Masz teraz. Gratuluję. 

— Czy to André Luison? — zaniepokoił się Leblanc. 
— Zdaje się, że tak. 
Leblanc  wybiegł  z  gabinetu.  De  Mora  patrzył  za  nim  zdumiony.  Nie  przypuszczał,  iż 

śmierć jednego agenta potrafi wyprowadzić z równowagi nadkomisarza.  Może  Leblanc wie 

background image

więcej? 

Leblanc przebiegł przez sekretariat nie zwracając uwagi Vivien. 
Gdy znalazł się w swym gabinecie, chwycił słuchawkę telefoniczną i nakręcił numer. Z 

przeciwległej  strony  przewodu  nikt  nie  podchodził  do  aparatu.  W  drugim  aparacie  stojącym 
na biurku zabrzęczał dzwonek. Leblanc podniósł słuchawkę: 

— Halo, słucham. 
—  Czy  nadkomisarz  Leblanc?  —  Głos  w  słuchawce  był  stłamszony,  jak  by  mówiący 

celowo go zmieniał. 

Leblanc skurczył się. Twarz zbladła mu mocno. Znał ten głos... 
— Tak, to ja... — musiał przełknąć ślinę, słowa nie chciały przejść przez gardło. 
— Słuchaj uważnie, Leblanc — głos stał się nieprzyjemnie ostry. — Naraziłeś się nam 

dwukrotnie. Raz, ta twoja obława w Nadmorskiej Bazie, drugi raz, utrzymując swego agenta 
w grupie Merlana. 

Leblanc  nacisnął  guziczek  znajdujący  się  obok  telefonu.  Po  sekundzie  do  gabinetu 

wszedł  policjant.  Leblanc  napisał  kilka  słów  na  kartce  papieru  i  podał  ją  policjantowi.  Ten 
wycofał się na palcach. 

— Przez ciebie musieliśmy zlikwidować Nadmorską Bazę. No i twego agenta również. 
W słuchawce zachrobotało i głos ciągnął dalej:  
—  Słuchaj-no,  Leblanc.  jeśli  będziesz  się  nadal  wygłupiać,  czeka  cię  podobny  koniec. 

To jest pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Pamiętaj. 

— Ależ... Zrozumcie... — Leblanc chciał przedłużyć rozmowę. 
Rozmawiający wyłączył się. Do gabinetu wsunął się policjant i podał kartkę Leblanco-

wi. 

—  Możesz  mówić.  Wyłączyli  się  —  Leblanc  rzucił  ze  złością  słuchawkę.  —  Spod 

jakiego numeru dzwonili? — patrzył z nadzieją na policjanta. 

— „Dzika rozmowa”. Podłączyli się do sieci. 
Leblanc wskazał mu drzwi. Policjant wyszedł. 
Z ulicy, przez otwarte okno, dolatywał głos gazeciarza wykrzykującego tytuły poranne-

go wydania: 

„Tajemniczy mord agenta policjiiii... Zmasakrowane zwłoki znale......” 
Leblanc obtarł ręką spocone czoło...  

 
 
 

XVI 

 

Na dziedzińcu fermy Monterouge czekały, jak zwykle, dwie gotowe do drogi ciężarów-

ki. Kręcił się przy nich papa Bébé, spoglądając niecierpliwie na zegarek. Na beczce wywróco-
nej  dnem  przysiadł  Robert.  Rad  z  okazji  do  leniuchowania,  wygwizdywał  beztrosko  ostatni 
przebój, lansowany przez Radio Monte Carlo. 

—  Przestań!  Od  tego  gwizdania  taki  wiatr  się  robi,  że  mi  zęby  dzwonią  —  złościł  się 

papa Bébé. 

— Wy, szefie, nie znacie się na muzyce... 
Spoza  zakrętu  wyjechała  ciężarówka.  Prowadzący  ją  kierowca  naciskał  z  fantazją 

klakson. Donośny, beczący głos sygnału nieprzyjemnie świdrował w uszach papy. Kierowca 
zahamował  gwałtownie  na  dziedzińcu.  Wóz  stanął.  Z  jego  wnętrza  wyskoczyli:  Brand,  Bill, 
Maks i Mały. Z szoferki wyszedł Merlan. 

—  Czyś  ty  chłopie  oszalał?  —  krzyknął  papa  Bébé.  —  Przez  ciebie  moje  kury  już  się 

nieść przestały, a teraz dostaną ze strachu rozwolnienia! 

Chłopaki Merlana rechotali radośnie. 

background image

— A gdzież to Jojo? — zatroskał się Robert. 
Mały zmrużył swoje świńskie oczka, złożył ręce niczym do modlitwy i zrobił minę, jak 

by miał za chwilę powędrować do nieba. 

— U Bozi. Był „kapuś”, nie ma „kapusia”. 
Robert patrzył z otwartymi ustami, nie rozumiejąc czy też nie mogąc uwierzyć. Merlan 

dał sygnał do wsiadania. 

W jednym wozie ulokował się Brand z Małym,  w drugim Merlan z Billem i Maksem. 

Ruszyli. Ich droga wiodła dzisiaj do Paryża. 

Jechali  szybko  wygodną  autostradą.  Brand  prowadził  wóz.  Małemu  nie  zamykała  się 

buzia. Paplał bez przerwy.  

— Mówię ci, brachu, kiedyś, jak już będę bogaty, założę sobie taką fermę jak Montero-

uge. Ale to będzie kurza ferma — zwierzał się Brandowi. — Nie ma przyjemniejszego zajęcia 
jak macanie kur... Możesz to robić do późnej starości. 

— Kiedy zamierzasz być bogatym? — zagadnął go Brand. 
— Hm... Z Centrali przyrzekli nam podwyżkę. Merlan mówił. 
— Wszystko zależy pewnie od „szefa”? — pytał dalej Brand. 
— Ano... 
— Nie wiesz czasem, kto jest naszym „szefem”? 
Mały poskrobał się po nosie. Skrzywił swoją pyzatą buzię grzecznego aniołka. 
— Wolę nie wiedzieć. Nie chcę powędrować tam, gdzie Jojo... 
— Pewnie, kto by chciał — zgodził się Brand. 
Nim dojechali do Paryża, odpoczywali dwa razy. 
Podróż przebiegła spokojnie, bez niespodzianek. Przed miastem Merlan zatrzymał swój 

wóz, by poinformować Branda i Małego, co mają robić, gdyby się zgubili w Paryżu. 

— W tym ruchu wszystko może się zdarzyć. Pilnujcie się mnie, a w razie czego walcie 

prosto  na  ulicę  Lafayette  numer  105.  Sklep  z  towarami  mieszanymi,  właściciel  Jean  Piquet. 
Jean Piquet — powtórzył. — Pamiętajcie. 

Ruszyli  dalej.  Jazda  w  mieście  stawała  się  coraz  trudniejsza.  Pilnowali  się  wprawdzie 

wzajemnie, to umykając czerwonym sygnałom, to znów przystając. Manewry te nie mogły się 
jednak  udawać  w  nieskończoność,  ponieważ  przed  nimi  i  za  nimi  rozlewała  się  istna  rzeka 
pojazdów. 

Na  jednym  ze  skrzyżowań  wóz  Merlana  zniknął  Brandowi  z  oczu.  Dojrzał  go  wpra-

wdzie zaraz, ale było już za późno. Musiał jechać dalej, o zawróceniu nie było mowy. 

— Co narobiłeś? Zgubiliśmy się! — denerwował się Mały. 
Brand  odwrócił  głowę.  Chciał  uspokoić  Małego  i  w  tej  chwili  wóz  stuknął  mocno  o 

jakąś  przeszkodę.  Latarnia.  Brand  skręcił  kierownicę  i  wóz,  wyrzucony  na  chodnik,  uderzył 
błotnikami o szybę wystawową. Szkło posypało się na ziemię. Ze sklepu wybiegł właściciel. 
Podniósł  ręce  do  góry  i  na  głowę  Branda  posypał  się  stek  przekleństw.  Momentalnie  zebrał 
się tłum gapiów. Otoczyli wóz. Przez ciasny krąg przepychał się policjant w pelerynce... 

Mały,  na  widok  munduru,  wyskoczył  z  szoferki  i  zniknął  w  tłumie.  Brand  zaś,  na 

skinienie „władzy”, pokazał dokumenty. Poszkodowany nie przestawał obrzucać Branda wy-
myślnymi epitetami. Policjant spisywał protokół. 

—  Niech  się  pan  nie  denerwuje  —  uspokajał  sklepikarza.  —  Szofer  musi  zapłacić  za 

wybitą szybę. Jak sam nie zapłaci, to zapłaci firma, w której pracuje. 

— A kto zapłaci za jajecznicę ze szczypiorkiem? — wrzasnął poszkodowany, wskazu-

jąc na rozrzuconą jarzynę zmieszaną z porozbijanymi jajami. 

— Też on... — zapewnił policjant, oddając dokumenty Brandowi. — Ruszajcie dalej. A 

drugim razem prawo jazdy zostanie już u nas. Na zawsze. 

Brand posuwał się pewnie ulicami. Widać było, że zna miasto. Merlan zdziwiłby się, że 

droga, którą Brand obrał, jest tak bardzo okrężna. Brand jednak wiedział, co robi. 

background image

Zatrzymał wóz przy małej, niepozornej uliczce. Uderzył kilka razy w drewnianą bramę. 

Po chwili czyjaś niewidzialna ręka otworzyła ją od wewnątrz. 

Gdy Brand wyjechał na ulicę, z wozu jego zniknęły dwa zapasowe koła. 
Przy ulicy Lafayette, pod numerem 105, czekali na niego z niepokojem. Mały wzbudził 

panikę wiadomością o aresztowaniu Branda. Zastanawiali się już, czy nie uciekać do Marsy-
lii.  Merlan  opamiętał  się  pierwszy.  Rozumując  spokojnie  doszedł  do  wniosku,  że  nawet  w 
wypadku aresztowania Branda policja nic kompromitującego przy nim nie znajdzie. W samo-
chodzie też. Postanowili więc czekać. 

Na widok Branda twarze im się rozjaśniły. 
— Wszystko w porządku? — zapytał Merlan. 
— Dlaczegoby nie? — zdziwił się Brand. — Niepotrzebnie uciekałeś. Fliki mogły coś 

podejrzewać, gdyby widzieli, że zwiałeś — powiedział z wymówką do Małego. 

Merlan  z  Billem  wyszli  przed  dom.  Brand  nie  zdążył  jeszcze  usiąść,  gdy  wybiegł 

Merlan. 

— Ty! Gdzie zapasowe koła? 
—  Nie  ma!  Rozumiesz?  Nie  ma!  —  Merlan  złapał  się  za  głowę  i  krzyczał.  —  Coś  z 

nimi zrobił? Ty draniu!  Mów, bo cię... — charczał niemal z wściekłości, wyciągając ręce w 
kierunku Branda. 

Brand zerwał się z krzesła. 
— Nie ma? Oszalałeś? 
— Nie ma. A niech cię! — klął Merlan. — No czekaj, zapłacisz za to, szef ci nie daruje. 

Skórę z ciebie zedrze. Tyle forsy! Tyle forsy! — jęczał. 

— Musieli ukraść, kiedy policjant spisywał protokół. W Paryżu jest dosyć cwaniaków. 

A to łakoma rzecz... 

Widział jednak, że mu nie wierzą. 
— Wracamy — powiedział Merlan. — Brand jedzie ze mną. Żeby się czasem chłopa-

czkowi nie zechciało nas pożegnać. I pamiętaj, bez głupstw.  

Wyjął rewolwer i odbezpieczył. 

 

* * * 

 

W  Café-Bar  „Cochon”  nieliczne  pary  tańczyły  na  parkiecie  w  rytmie  be-hop.  Kilka 

prostytutek przeplatało szepty głośnymi chichotami, pragnąc zwabić grupkę marynarzy popi-
jających leniwie whisky and soda

Wiera,  stojąc  za  barem,  ziewała  ukradkiem.  Udzielał  się  jej  nastrój  nudy  panujący  w 

lokalu. Najchętniej pobiegłaby do domu. Może on... 

Cekiny zasłaniające wejście rozsunęła męska dłoń. To był Brand. 
Wiera  drgnęła  jak  człowiek  przyłapany  na  gorącym  uczynku.  Zarumieniła  się  nawet. 

Machinalnie podniosła rękę do włosów. Poprawiła je kokieteryjnym ruchem. 

Brand zmierzał w kierunku baru. 
— Dzień dobry, maleńka. 
— Dlaczego „maleńka?” 
—  I  pani  się  pyta  dlaczego?  Dla  mnie  będzie  pani  zawsze...  To  zresztą  moja  rzecz, 

czym pani dla mnie będzie. Proszę dwa martini

Nalewając  cocktail,  patrzyła  Brandowi  w  oczy.  Płyn  wylał  się  z  przepełnionego  kieli-

szka. 

— Oo! Zakochana? — żartował, przechylając głowę i ściszając głos. 
Zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Chwyciła szmatkę i wycierała rozlany alkohol. 
— Wypijmy — zaproponował Brand. 
Uśmiechnęła się, odzyskiwała pewność siebie. 

background image

— A za co wypijemy? — zapytała, mrużąc prowokująco oczy. 
Nie zdążył odpowiedzieć. 
— Tu sobie aniołki gruchają — rozległ się znajomy głos. 
Brand odwrócił się. Obok stał Merlan. 
— Pewnie pijecie moje zdrowie? — szydził. 
— Napij się z nami — zaprosił Brand.  
— Za kradzione nie piję. 
Merlan odsunął gwałtownie kieliszek, aż alkohol chlapnął na kontuar. 
— Mógłbyś trochę uważać — powiedziała Wiera. 
— Tak? A po nim wycierasz! Ty... suko! 
— Cham! — Wiera pobladła. Gniew zniekształcił jej twarz. 
— Ty... 
Merlan zawisł nad barem. Gruba pręga przecinała mu czoło. Podniósł rękę i uderzył. 
Wiera krzyknęła. Uderzył ją po raz drugi. 
Brand zaklął. Doskoczył do Merlana i uchwycił go za kark. Tamten szarpnął się gwał-

townie  i  wydostał  z  uchwytu,  kopiąc  przeciwnika  w  kolano.  Brand  zgiął  się  z  bólu.  W  tej 
sekundzie otrzymał cios w szczękę, który rzucił go na podłogę. 

Gdy  oprzytomniał,  klęczała  nad  nim  Wiera.  Wycierała  mu  twarz  mokrym  ręcznikiem. 

W jej oczach błyszczały łzy. 

Podniósł się. Dotknął obolałej brody. Z boku przyglądał mu się Merlan. 
— Masz, gówniarzu. Żebyś się na drugi raz nie bawił w rycerza. Mówiłem ci, od moje-

go wara. 

Brand odwrócił się tyłem. Wiera wyszła do baru. Znajdowali się w kuchni, dokąd prze-

niesiono nieprzytomnego Branda. 

— Czekaj, hrabio. To dopiero zadatek. Resztę „wypłaci” ci jutro sam szef... — Merlan 

ruszył za Wierą. 

Brand  powlókł  się  do  domu.  Pełen  złych  przeczuć,  położył  się  do  łóżka.  Próbował 

czytać, ale daremnie. Zgasił więc światło i leżał w ciemności. 

Nie wiedział, ile czasu upłynęło, gdy otworzyły się drzwi. Podniósł się na łokciach, go-

tów do odparcia ataku. Ujrzał Wierę. Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. Bez słowa 
podeszła do Branda. Uklękła przy łóżku, przytuliła rozpalony policzek do jego dłoni. Ujął jej 
głowę w swe ręce. Delikatnie oswobodziła się. Pogłaskała jego obolałą twarz, pocałowała w 
miejsce, gdzie był ślad po uderzeniu... 

Przyciągnął ją do siebie. Oswobodziła się i zrzuciła z siebie szlafrok. Nie miała na sobie 

nic więcej. 
 

* * * 

 

Brand  ocknął  się  z  głębokiego  snu.  Przeciągnął  się  leniwie.  Delikatny  zapach  perfum 

przypominał mu Wierę. 

Przed wyjściem z pokoju przeglądnął się w lusterku. Skrzywił się na widok siniaka na 

brodzie, ale z reszty był zadowolony. 

W  korytarzu  zatrzymał  się.  Patrzył  w  kierunku  drzwi,  poza  którymi  mieszkała  Wiera. 

Zastanawiał  się,  czy  zapukać.  Z  kłopotu  wybawiła  go  ona  sama.  Szła  od  strony  schodów. 
Pośpieszył ku niej, wyciągając ramiona do uścisku. Wywinęła się sprytnie. 

— Telefon do pana w portierni — głos jej miał nieprzyjemne brzmienie. 
— Poczeka. Nic ważnego. — Starał się ją objąć. 
— Niech pan trzyma ręce przy sobie. Hrabina na nie czeka. 
Pobiegł do hallu. Słuchawka leżała na stoliku. Podniósł ją. 
— Halo? Mówi Brand. 

background image

— Dzień dobry panu. Viola Marborouge. Dzwonię zgodnie z przyrzeczeniem. Możemy 

się wieczorem zobaczyć — mówiła szybko, suchym i oficjalnym tonem. 

— Dlaczego tak oficjalnie? 
—  Przepraszam  pana,  ale  mam  trochę  kłopotów  —  tłumaczyła,  starając  się  równocze-

śnie nadać swemu głosowi cieplejszą barwę. 

— Bardzo mi przykro... 
— I ta dziewczyna odbierająca telefon... Jest źle wychowana. Zdenerwowała mnie. Kto 

to jest? 

— Barmanka z baru „Cochon”. 
— Wobec tego nie dziwię się. A więc czekam dzisiaj o godzinie dziewiątej wieczorem. 

Willa „Moreno”, osiedle Belle Vue numer 95. Proszę powtórzyć. 

— Willa „Moreno”, osiedle Belle Vue numer 95. 
— Do zobaczenia. 
Odłożył  słuchawkę.  W  drzwiach  portierni  stała  Wiera.  Słyszała  zapewne  wszystko,  co 

Brand mówił do telefonu, ale wydawało się, iż ją to nie wzrusza. Nawijała kosmyk włosów na 
palec. 

—  Chciałam  panu  powiedzieć...  że  to,  co  zdarzyło  się  dzisiejszej  nocy,  to  zemsta  na 

Merlanie. 

— Taaak? 
—  Po  prostu  zemsta,  nic  więcej.  I  niech  panu  nie  chodzą  po  głowie  jakieś  myśli...  — 

zawahała się — o miłości czy inne głupstwa. Kocham tylko Merlana. 

Zapadł  już  zmrok,  gdy  zjawił  się  w  willi  „Moreno”.  Drzwi  otworzyła  madame  Viola. 

Miała na sobie obcisłą czarną suknię, zapiętą wysoko pod szyją. 

—  Witam  pana!  Bardzo  się  cieszę.  Nareszcie  pan  przyszedł  —  starała  się  być  serde-

czna, ale Brand wyczuwał w jej głosie jakąś fałszywą nutę. — Chodźmy do saloniku. 

— Ślicznie pani mieszka — Brand podziwiał wytworne wnętrze. 
— Proszę, niech pan usiądzie. Tutaj pan powie mi wszystko. Wszystko! — powtórzyła 

dobitnie. 

— Ręce do góry! 
Brand  zerwał  się  z  fotela.  Podniósł  posłusznie  ręce.  Poczuł  na  nich  ucisk  metalowych 

„bransolet”. Dwaj policjanci popychając go prowadzili w kierunku wyjścia. Madame Marbo-
rouge, uśmiechając się szła za nimi. 

— Więc to tak... — pomyślał Brand. 

 

Drugą  już  dobę  siedział  Brand  w  zamknięciu.  Pomieszczenie,  w  jakim  się  znajdował, 

było zwykłą okrętową kabiną. Niezmiernie go to zdziwiło. Pamiętał, iż po wyprowadzeniu go 
z  willi  policjanci  wepchnęli  go  do  samochodu  i  tam  ktoś  trzeci  położył  mu  na  twarzy  kłąb 
waty skropionej chloroformem. 

Przez te dwa dni jakiś potężny drab kilka razy zaglądał do kabiny, przynosząc Brandowi 

posiłek. Za każdym razem zamykał troskliwie drzwi na klucz i zasuwy. 

A więc Brand był znów więźniem. Tylko czyim? Przypuszczał, że stało się to na rozkaz 

,,szefa”. Nareszcie dowie się, kto jest tym tajemniczym osobnikiem. Ale co z tym wszystkim 
ma wspólnego madame Marborouge? Tego nie mógł zrozumieć. Chyba że... 

Drzwi otworzyły się. Stojący za nimi drab skinął na Branda rewolwerem. 
— Chodź. 
Wyszedł. Znajdował się teraz w wąskim korytarzyku. 
Drab pchnął go lufą rewolweru w plecy. 
— Naprzód! 
Uszli kilkanaście kroków. 
— Stój! 

background image

Drab zapukał w drzwi po prawej stronie. 
— Wejść — odezwał się przytłumiony głos. 
Drab otworzył drzwi i pchnął w nie więźnia. 
Na  wygodnym  tapczanie,  wpół  leżąc,  wpół  siedząc,  spoczywała  Viola  Marborouge. 

Miała na sobie szlafrok o krzyczących barwach, mocno wydekoltowany. 

Zaczynał rozumieć. 
—  Nasze  spotkanie  musimy  kontynuować  niestety  tutaj,  ponieważ  obawiam  się,  że  w 

mojej willi mógłby nam ktoś przeszkodzić. A tak bardzo zależało mi na spotkaniu z panem... 

Mówiła  pieszczotliwie  delektując  się  każdym  słowem.  Długimi  palcami  lewej  ręki 

głaskała kołnierz jedwabnego szlafroka. Drugą rękę wyciągnęła do Branda. 

Zbliżył się na krok, wziął jej rękę w swoje dłonie. 
— Niech pan przy mnie usiądzie — poprosiła. 
Spełnił jej życzenie. Podciągnęła kolana pod brodę i zamyśliła się. 
— Jak pan przypuszcza, czego ja chcę od pana? 
Spojrzała  mu  uważnie  w  oczy.  Wyczytała  w  nich  zapewne  inną  odpowiedź,  niż  sobie 

życzyła, ponieważ odwróciła głowę i zaczęła oglądać jaskrawo umalowane paznokcie. 

—  Co  pan  zrobił  z  zapasowymi  kołami?  —  pytanie  zadała  zupełnie  innym  tonem.  W 

głosie nie było już czułości. 

— Z jakimi kołami? — Brand udawał zaskoczonego. 
— Dość zabawy. Nie sądzi pan chyba, iż z taką kobietą jak ja, można żartować wtedy, 

gdy nie ma ona na to ochoty? 

— Więc pani jest naszym szefem? Nie potrafię się bać. Jest pani zbyt piękna. 
Ściągnęła brwi. 
— Komplementów słucham tylko prywatnie. Teraz zaś... 
Nie zdążyła nic więcej powiedzieć, ponieważ Brand objął ją mocno i pocałował w usta. 
Powoli, z satysfakcją, pociągnęła ostrymi paznokciami po jego twarzy. 
Odskoczył. Zamknął na moment powieki, by ukryć wściekłość. 
—  Dziękuję  —  wyciągnął  z  kieszeni  chusteczkę  i  przyłożył  ją  do  krwawiącego  poli-

czka. 

— Więc ma pan dowód, że nie żartuję. Harry, niech pan nie będzie dzieciakiem i powie, 

gdzie pan ukrył te koła? A może je pan już sprzedał? 

Pokręcił przecząco głową. 
— Skradli. Wie pani zresztą, jak to było, z raportu Merlana. 
— Nie wierzę. Brand, ma pan wielkie szczęście. Gdyby nie fakt, iż jestem wobec pana 

zobowiązana za obronę w „Cochon” i gdyby nie drugi fakt... — ściszyła głos — że mi się pan 
podoba, dzisiejszy dzień byłby ostatnim w pana życiu. 

Milczał. Odsunęła rękę,  którą przytrzymywał chusteczkę przy policzku i poduszeczka-

mi palców pieszczotliwie pogłaskała zadrapania. 

— Muszę się dowiedzieć, gdzie pan ukrył koła. Bo nie wyjdzie pan stąd. 
Ktoś zapukał. Viola Marborouge podniosła się niechętnie. 
Wszedł  człowiek  w  marynarskim  ubraniu.  Zbliżył  się  do  Violi  i  mówił  coś  szeptem. 

Brand zrozumiał tylko jedno słowo: Molinari. 

Wiadomość  przyniesiona  przez  marynarza  musiała  być  niewesoła,  ponieważ  Viola 

Marborouge wyglądała na zdenerwowaną. 

— Niech go pan zabierze — rozkazała, wskazując na Branda. — Wracam na ląd... 

 
 
 
 
 

background image

 

XVII 

 

De  Mora  zapytał  urzędniczkę  w  okienku,  czy  jest  dla  niego  list.  Pokiwała  przecząco 

kształtną  główką,  uśmiechając  się  porozumiewawczo.  Znała  bowiem  de  Morę  z  jego  dość 
częstych  odwiedzin.  Widząc  zwarzoną  minę  nieszczęśliwego  kochanka  —  jak  sądziła  — 
starała się go pocieszyć. 

— Proszę się nie martwić. Ona z pewnością napisze. Kocha pana przecież... 
Podziękował jej uśmiechem. Wyszedł spiesznie z gmachu poczty, wsiadł do samochodu 

i  pojechał  do  Prezydium.  Policjanci  na  skrzyżowaniach  ulic  wyciągali  służbowe  notesy, 
pragnąc  ukarać  niesfornego  kierowcę  za  nadmierną  szybkość.  Rzuciwszy  jednak  okiem  na 
tablicę rejestracyjną wozu, stawali na baczność, salutując. 

Przechodząc przez sekretariat, de Mora polecił Vivien: 
— Leblanca. Natychmiast. 
Nadkomisarz, wchodząc do gabinetu szefa, miał  minę złodzieja przyłapanego na  gorą-

cym uczynku. 

— Słucham, panie prezydencie. 
— Leblanc. Weź dwa wozy i paru ludzi. 
— Dokąd jedziemy? 
— Dowie się pan we właściwym czasie. 
Już w samochodzie prezydent polecił kierowcy: 
— Ulica Wolności 22. 
Leblanc podskoczył na siedzeniu. 
— Co panu jest? — spojrzał na niego bystro de Mora. 
— Nic. To tylko wóz... tak gwałtownie szarpnął... 
Prezydent wzruszył ramionami. On nic nie odczuł. 
Przed willą Molinariego samochody zatrzymały się. 
Policjanci  wyskakiwali  z  nich  jeszcze  w  biegu  i  przesadzając  ogrodzenie,  otaczali 

pierścieniem budynek. 

De  Mora  wraz  z  Leblancem  podeszli  do  wejścia.  Nadkomisarz  zadzwonił.  Otworzyła 

im młoda Mulatka. Patrzyła podejrzliwie, przytrzymując drzwi. 

— Policja. — Prezydent ukazał dziewczynie znaczek. — Pan Molinari w domu? 
Mulatka  pchnęła  gwałtownie  drzwi.  De  Mora  zdążył  jeszcze  wsunąć  w  szparę  but. 

Mulatka krzyknęła przejmująco. Odepchnął ją i wpadł do hallu wraz z Leblancem. 

Na podeście schodów mignęła czyjaś postać. 
—  Stój!  —  De  Mora  wyjął  rewolwer  z  kieszeni  płaszcza.  Głowa  zniknęła.  Na  górze 

trzasnęły drzwi. 

Pobiegli schodami na piętro. 
W  tym  samym  momencie  z  drugiej  strony  domu  otwarto  okno  wychodzące  na  ogród. 

Na  parapecie  stanął  mężczyzna.  Rozglądnął  się.  Nie  dostrzegając  jednak  nic  podejrzanego, 
skoczył. Wpadł wprost w ręce dwóch policjantów ukrytych za drzewami. Próbował wyszarp-
nąć  rewolwer  ukryty  za  paskiem.  Ostrzegawczy  strzał  nad  głową  zmusił  go  do  podniesienia 
rąk. 

Od frontu budynku zbliżał się prezydent z nadkomisarzem. Leblanc trzymał kajdanki. 
—  Molinari.  Aresztuję  pana  w  imieniu  prawa  —  wygłosił  sakramentalną  formułkę, 

zakładając Molinariemu „bransolety”. 

Zawrócili na ulicę. Prezydent wszedł jeszcze do wnętrza domu. Urzędowali już w nim 

policjanci. Mulatka wodziła za nimi wystraszonymi oczyma. 

— Dokładna rewizja — rozkazał prezydent dowodzącemu oficerowi. 
Nagle z ulicy dobiegły ich odgłosy strzałów. 

background image

De Mora wybiegł z willi. Kilkadziesiąt kroków dalej ujrzał grupkę policjantów pochylo-

nych nad jezdnią. Obok stał Leblanc z rewolwerem w dłoni. 

Prezydent zaniepokoił się. 
— Co się stało? 
Leblanc spuścił głowę. Wyglądał na zmieszanego. 
— Zastrzeliłem Molinariego... 
— Co? — wrzasnął de Mora. 
— Uciekał. Goniliśmy  go, ale szanse były małe.  Wyciągnąłem rewolwer — tłumaczył 

bezradnie nadkomisarz. — Nie chciał stanąć no i... — wskazał bezradnie na ciało Molinarie-
go. 

— Idiota! Kretyn! — pienił się prezydent. — Jak on mógł uciekać, skoro miał kajdanki 

na rękach? 

— Zrzucił je... Widocznie były złe albo niedokładnie zamknięte. 
— Leblanc, pan za to odpowie. Molinari — to była jedyna nić, która mogła nas zapro-

wadzić do kłębka w sprawie przemytu kokainy. Chyba że rewizja coś przyniesie. Niech pan w 
każdym bądź razie prosi Boga, aby tak było.  

De Mora ruszył z powrotem w kierunku willi. 
Leblanc zaś, nie czekając dłużej, wsiadł w samochód i pojechał do Prezydium. W swo-

im gabinecie usiadł ciężko. Namyślał się chwilę, po czym ujął słuchawkę telefoniczną. Nakrę-
cił numer. Gdy w słuchawce odezwał się głos, poprosił: 

— Z dyrektorem Rastignac. 

 

* * * 

 

Od dwóch dni Wiera nie miała wiadomości o Brandzie. Początkowo sądziła, iż znajduje 

się u tej „dziewki” Marborouge — jak ją w myśli nazywała. — Wmawiała sobie, że ją to nie-
wiele obchodzi. Ale w nocy płakała. Przypominały jej się słowa Merlana: — „Czekaj, Brand. 
Szef z ciebie skórę zedrze”. 

Wszedł Merlan. Chciał ją pocałować na przywitanie. Odepchnęła go. 
— Tylko się nie stawiaj! 
— Maurice, jeśli mnie nie zostawisz w spokoju, znajdziesz kiedyś w swoim brzuchu tę 

zabawkę... — z kieszeni sukni wyciągnęła mały sztylet i mignęła nim przed oczyma mężczy-
zny. 

— Nie groź. Był tu już taki jeden cwaniak i załatwili go. Na zawsze.  
— Mówisz o... — Wiera zacięła się na sekundę. — o Brandzie. 
— Naturalnie. Wezwali go do szefa dwa dni temu, wieczorem. I ślad po nim zaginął — 

wyjaśniał z satysfakcją Merlan. 

Wiera nie słuchała go. Naraz w tym chaosie przypomniała sobie twarz Violi Marboro-

uge. 

Chwyciła  płaszcz  i  wybiegła  z  pokoju.  Na  ulicy  zatrzymała  taksówkę  i  rozdygotanym 

głosem poleciła: 

— Osiedle Belle Vue. Willa „Moreno”. 
Ruszyli.  Taksówka  mknęła  szybko.  Wiera  była  półprzytomna  z  emocji.  Ocknęła  się 

dopiero na głos szofera. 

— To tutaj... 
Zadzwoniła do drzwi willi. Otworzyła jej Viola Marborouge. 
Widząc wzburzoną dziewczynę, Viola cofnęła się bezwiednie do  wnętrza krok za kro-

kiem. Oparła się wreszcie o stolik. 

— Co pani zrobiła z Brandem? — krzyknęła Wiera.  
Viola Marborouge momentalnie odzyskała spokój. Bała się tylko wariatów. 

background image

—  Nie  powinno  to  panią  obchodzić  —  przemówiła  opanowanym  głosem.  —  Jakim 

prawem pani pyta? 

Usiadła w wyplatanym foteliku. Sięgnęła po papierosa i zapaliła. 
— Jakim prawem? Ponieważ Brand jest dla mnie tym, czym dla pani nigdy nie będzie. 
Viola Marborouge zaśmiała się. Śmiała się coraz głośniej, histerycznie. Była to reakcja 

po poprzednim napięciu. 

— Co pani z nim zrobiła? Zabiła go pani? 
— W każdym razie nie zobaczy go pani więcej. I radzę, wybij sobie go z głowy. 
— Tak? Więc jeszcze dzisiaj złożę skargę na policji, że pani jest szefem Centrali. 
Viola Marborouge trzymała w ręce rewolwer, Wiera wyciągnęła sztylet. Nie patrząc na 

lufę zbliżała się powoli do stolika. 

— Stój! Strzelam — lufa rewolweru podniosła się ostrzegawczo. 
Wiera  rzuciła  się  do  przodu.  Huknął  strzał  i  równocześnie  ostrze  sztyletu  utkwiło  w 

piersi Violi Marborouge. Jej ciało osunęło się na podłogę. 

Wiera  podniosła  dłoń  do  twarzy.  Po  ręce  spływał  strumień  krwi.  Zrobiło  jej  się  słabo. 

Ostatkiem sił podeszła do telefonu stojącego w hallu. Ujęła słuchawkę. 

— Z prezydentem policji, proszę... Mówię z willi „Moreno”. Osiedle Belle Vue... Zabi-

łam Violę Marlborough... Ona była szefem bandy przemytni... 

Słuchawka wypadła z omdlałej ręki... 

 

* * * 

 

Dzwonek. Vivien podniosła niechętnie słuchawkę. 
— Z kim? Z prezydentem policji? 
Kobiecy  głos w słuchawce był słaby, bardzo daleki. Przełączyła rozmowę do  gabinetu 

szefa, ale nie odkładała słuchawki. Zgodnie z poleceniem Leblanca podsłuchiwała wszystkie 
rozmowy prowadzone przez prezydenta. 

Słowa,  które  obecnie  słyszała,  wywołały  w  niej  panikę.  Siedziała  jak  sparaliżowana. 

Zaledwie  zdążyła  odłożyć  słuchawkę,  gdy  de  Mora  jak  burza  wypadł  ze  swego  gabinetu. 
Przebiegł przez sekretariat i zniknął za drzwiami. Przez nie domknięte drzwi Vivien słyszała 
jak ze schodów wołał: 

— Oficer dyżurny! Do mnie! 
Chwyciła za słuchawkę. Dzwoniła kilkakrotnie, nim znalazła Leblanca w bibliotece. 
— Maurice, przyjdź natychmiast. Ważna sprawa — mówiła urywanym ze zdenerwowa-

nia głosem. 

— Zostaw mnie. Mam dość wszystkiego. 
— Zrozum, Maurice, że stało się coś okropnego. 
— Idę. 
Niespokojnie wysłuchał relacji Vivien. Ogarniało go przerażenie. 
— Nie odchodź stąd — rozkazał Vivien. 
Ruszył do swego gabinetu i zatelefonował do Rastignaca. 
— Daj mi pan wreszcie spokój! — denerwował się Rastignac, poznając głos Leblanca. 
— Dyrektorze, zrozum pan! Klapa na całej linii. Zdemaskowano szefa Centrali. 
— Co? 
— Przed kilkunastu minutami jakaś dziewczyna zabiła Violę Marborouge. 
Leblanc słyszał ciężkie sapanie Rastignaca. 
— Więc? 
— Niech się pan natychmiast uda na jacht „Berenice”. Likwidujemy siatkę. 

 

* * * 

background image

 

De  Mora  wchodził  w  asyście  policjantów  do  willi  „Moreno”.  W  hallu,  obok  telefonu, 

leżała  młoda  dziewczyna.  W  ręce  trzymała  słuchawkę  telefoniczną.  De  Mora  stwierdził,  że 
dziewczyna żyje. Nieco  dalej, za stolikiem, znajdowało się ciało drugiej kobiety. Poniżej jej 
lewej piersi tkwił wbity aż po rękojeść sztylet. W skurczonej dłoni zaciskała rewolwer. Była 
martwa. 

Po chwili przed willę zajechała karetka pogotowia. Lekarz opatrzył dziewczynę i zabrał 

ją do szpitala. Trupem zajęli się inspektor śledczy i policyjny fotograf. 

De  Mora  zarządził  szczegółową  rewizję.  Wydał  odpowiednie  polecenia  inspektorowi  i 

odjechał do Prezydium. W sekretariacie szlochała Vivien. Leblanc uciekł, pozostawiając ją na 
łasce losu. 

— Co się tu dzieje? 
Vivien odjęła chusteczkę od oczu. Patrzyła na prezydenta ważąc coś w myśli. 
— No? — zachęcał ją de Mora. 
Zdecydowała się. 
— Nadkomisarz Leblanc uciekł. 
— Jak to uciekł? 
— On współpracował z przemytnikami. Gdy się dowiedział, że zabito szefa, uciekł... 
Zaniosła się szlochem. 
De Mora załamał ręce, po czym iście teatralnym gestem uniósł je do góry. Tak zastał go 

dyżurny oficer. Przyniósł list adresowany do prezydenta. 

De  Mora  obejrzał  kopertę.  Znajdował  się  na  niej  nadruk  dowództwa  portu.  Wyciągnął 

ze środka kartkę. Przeczytał i wybiegł z gabinetu. 
 
 
 

XVIII 

 

Brand wyłamał nogę z jedynego taboretu, jaki znajdował się w kabinie. Z siatki znajdu-

jącej się w pryczy powyciągał druty. Ukrył jedno i drugie pod pryczą. Gdy skończył, zapukał 
mocno w drzwi. 

Zjawił  się  drab  z  rewolwerem  w  garści.  Brand  poprosił  go  o  wodę.  Tamten,  mrucząc 

niechętnie,  odszedł.  Po  chwili  zjawił  się  niosąc  dzbanek.  Stanął  w  drzwiach  kabiny.  Brand 
zrobił przerażoną minę i wskazywał palcem w kierunku korytarza. Drab f obejrzał się — i w 
tym momencie otrzymał cios w głowę. Jak kłoda zwalił się w przejściu. Brand wciągnął go za 
nogi do kabiny. Zakneblował usta ręcznikiem, ręce i nogi związał drutem. 

Uzbrojony  w  rewolwer,  wymknął  się  z  kabiny.  Zamknął  drzwi  na  zasuwę  i  ruszył 

powoli w stronę widniejącego w oddali luku. 

Był  w  połowie  drogi,  gdy  w  otworze  wejściowym  dostrzegł  nogi  schodzących  ludzi. 

Chwycił pierwszą z brzegu klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Znalazł się w kabinie. Z prze-
rażeniem stwierdził, że przy stole ktoś siedzi. Podniósł rewolwer. Siedzący nie poruszył się. 
Spał. Brand rękojeścią rewolweru uderzył śpiącego w tył czaszki. Potem związał go i zakne-
blował mu usta. 

Do przyległej kabiny weszło kilka osób. Brand słyszał wyraźnie ich głosy. 
— Więc mówisz, Leblanc, że szef zabity? 
— Tak. Prezydent tam pojechał. Ja dłużej nie  czekałem i zgodnie z poleceniem Rasti-

gnaca zjawiłem się tutaj. 

— Niech to piekło pochłonie! — denerwował się trzeci głos, drżący i ochrypły. Należał 

widocznie do starego człowieka. 

— Nie ma wyjścia. Musimy wiać — odezwał się pierwszy. 

background image

Brand odczuł lekkie drżenie przebiegające przez pokład. Widocznie jacht ruszył z miej-

sca. Silniki, postukujące rytmicznie, zwiększały obroty. 

Ostrożnie  wyjrzał  na  korytarz.  Wyszedł  i  skierował  się  w  stronę  luku.  Przy  samych 

schodach natknął się na kabinę telegrafisty. 

Nacisnął klamkę. 
— Ręce do góry! 
Telegrafista wykonał rozkaz. Nie rozumiał, co się stało. 
— Bierz aparat i nadaj telegram. Podyktuję. I nie próbuj nic kręcić, bo kula w łeb. Mnie 

jest wszystko jedno. 

Telegrafista pochylił się nad aparatem.  
Do  Dowództwa  Portu.  Na  jachcie  „Berenice”  znajduje  się...  —  dyktował  Brand  — 

banda przemytników kokainy

Stuk urwał się. Brand dotknął lufą karku telegrafisty. 
— Dalej! 
Aparat znów zaczął stukać. 
Zawiadomić natychmiast prezydenta policji
Brand  skończył  dyktować.  Jednym  ruchem  ręki  zrzucił  sprzęt  radiotelegraficzny  na 

ziemię. Rozglądał się po kabinie. Pod ścianą stała olbrzymia szafa. 

Otworzył ją, wyrzucił kopnięciem wypełniające ją kłęby drutów instalacyjnych. 
— Właź! 
Telegrafista nie próbował się opierać. 
Brand zamknął za nim drzwi szafy na klucz, a sam usiadł na krześle. Po piętnastu minu-

tach wyszedł z kabiny. Śmiało otworzył drzwi następnej, w której znajdowało się trzech ludzi. 

Rozmawiali dalej. Niechętnie spojrzeli na intruza, przypuszczając, iż jest to ktoś z zało-

gi. Dopiero lufa rewolweru zelektryzowała ich. 

— Co to ma znaczyć? — zapytał najstarszy z nich, siwy już zupełnie człowiek. 
— To znaczy, że dziadzio powinien unieść grzecznie łapki do góry. I panowie też. 
— Ależ... 
Drzwi otworzyły się cicho i silny cios w głowę powalił Branda na ziemię. Nad nim stał 

drab, trzymając w ręce nogę od taboretu... 

Z pokładu po schodkach biegł ktoś szybko. Zadyszany głos krzyczał z daleka: 
— Dwa okręty wojenne... odcięły nam wyjście... z portu. Sygnalizują: „Poddajcie się”. 

 

* * * 

 

W gabinecie prezydenta, przy małym stoliku, siedzieli de Mora i Brand. De Mora pod-

sunął Brandowi pudełko z cygarami, po czym sam zapalił. 

—  A  więc  nareszcie  możemy  pana  „zdekonspirować”.  Pozwoli  pan,  kapitanie  André 

Moreau, złożyć sobie serdeczne gratulacje z powodu udanej akcji. 

André Moreau zrobił skromną minę. 
— To nie tylko moja zasługa, panie prezydencie. 
—  Kapitanie,  tylko  bez  fałszywej  skromności.  Niech  mi  pan  lepiej  wyjaśni  niektóre 

momenty tej sprawy, gdyż nie wszystko rozumiem. 

— Chętnie. Zacznę więc od momentu wykrycia gangu przemytników kokainy w Rio de 

Janeiro.  Otóż,  rok  temu,  Interpol  wpadł  tam  na  trop  międzynarodowej  szajki  przemytników. 
Aresztowano niejakiego don José Hernandeza oraz jego pomocnika, Harry Branda. Niewiele 
udało się od nich wydostać, ponieważ Hernandez był tylko łącznikiem między siatką w Bra-
zylii a Francją. Utrzymywał jedynie kontakt z Ercole Prado w Marsylii, który był łącznikiem 
gangu marsylskiego. Niewiele również dowiedział się Interpol o siatce przemytników w Rio, 
ponieważ  organizacja  ich  opierała  się  na  systemie  łączników,  z  których  każdy  miał  tylko 

background image

ograniczoną  ilość  ludzi.  Podobnie  zresztą  była  zorganizowana  siatka  w  Marsylii.  Chwycono 
się podstępu pozwalając uciec Harry Brandowi, by go po jakimś czasie cichutko aresztować. I 
wówczas do akcji użyto mnie. 

Zostałem  Harry  Brandem,  eks-przemytnikiem,  którego  poszukuje  Interpol.  W  ścisłej 

tajemnicy,  w  porozumieniu  z  Generalną  Dyrekcją  Policji,  panem,  panie  prezydencie,  oraz 
Dowództwem Legii Cudzoziemskiej, sfingowano moje aresztowanie — uwięzienie na „Reki-
nie”. 

Tu  zaczynają  się  komplikacje,  ponieważ  wraz  ze  mną  znalazło  się  tam  czterech  pra-

wdziwych więźniów, i uciekając, musiałem ich zabrać ze sobą. Na szczęście wszystko skoń-
czyło się dobrze. Jak było umówione, następnego dnia zjawiłem się pod pańskimi oknami. 

Ruszyłem na poszukiwanie Ercole Prado. Trafiłem po kilku dniach na jego ślad. Nazy-

wał się doktor Molinari. Zmienił bowiem nazwisko i miejsce zamieszkania po „wpadce” don 
Hernandeza.  Molinari  chciał  się  przekonać,  czy  faktycznie  jestem  zbiegiem  i  nasłał  na  mnie 
policjantów.  Potem  mnie  unieszkodliwił,  przewiózł  na  fermę  Monterouge  i  porozumiał  się 
telegraficznie,  za  pomocą  specjalnego  szyfru,  z  łącznikiem  w  Rio.  Odpowiedź  była  pozyty-
wna, więc centrala przemytników marsylskich zgodziła się przyjąć mnie do siatki. 

W ten sposób dostałem się do gangu Merlana. Teraz już łatwo odkryłem, iż bazą prze-

mytników  jest  ferma  Monterouge,  skąd  wywożono  „towar”  znajdujący  się  w  zapasowych 
oponach samochodowych. 

Pierwsza  wyprawa,  w  czasie  której  dostawialiśmy  kokainę  do  Włoch,  mogła  się  dla 

mnie  zakończyć  tragicznie.  Nadkomisarz  Leblanc,  który  współpracował  z  bandą,  przypu-
szczał,  iż  polecenia  Generalnej  Dyrekcji,  odsuwając  go  od  „rozpracowywania”  przemytni-
ków, oznaczają podejrzenia co do jego lojalności. Postanowił ratować swą karierę. Przez swe-
go  agenta,  będącego  od  dawna  członkiem  grupy  Merlana,  dowiedział  się  o  zamierzonej  wy-
prawie do Bazy Nadmorskiej. Z winy Vivien dowiedział się o tym za późno. Gdy aresztował 
przemytników, kokaina znajdowała się już u Włochów. Zwolnił więc aresztowanych. Zresztą 
nawet w wypadku zatrzymania towaru umożliwiłby im ucieczkę. Nie mógł bowiem zadzierać 
z Centralą w obawie o własną skórę. 

Mnie  udało  się  uciec.  Na  fermie  Monterouge,  grzebiąc  w  papierach  papy  Bébé,  wpa-

dłem na pewien ślad, który potwierdziła następnego dnia notatka prasowa. Kokainę przywo-
żono z Rio, w oponach samochodowych. Odbiorcą był dom towarowy „Pour Vous”. Udałem 
się tam w nocy i przekonałem, iż domysły moje są słuszne. 

W  czasie  ucieczki  przed  policją  zabrałem  kilka  złotych  bransolet,  by  uśpić  czujność 

Centrali. Bransolety schowałem w mieszkaniu, w szufladzie, skąd skradł je Jojo. To potwier-
dziło  moje  domysły,  iż  Jojo  mnie  śledzi.  Nie  przypuszczałem  jednak,  że  jest  on  agentem 
policji, zaufanym człowiekiem Leblanca. 

Zdekonspirowanie  Jojo  uratowało  mnie  przed  niechybną  śmiercią  i  umożliwiło  mi 

dalszą akcję, ponieważ gang przestał mnie podejrzewać. 

Teraz nie pozostało nic innego, jak dowiedzieć się, kto jest szefem bandy. Nie było to 

łatwe,  gdyż  wiedzieli  o  tym  tylko  Rastignac  i  komendant  Straży  Celnej,  będący  również 
członkiem Centrali. Użyłem więc podstępu. 

W czasie kolejnej wyprawy do Paryża „zgubiłem” się Merlanowi. Umyślnie spowodo-

wałem katastrofę, by ściągnąć policję. Mały, jak przypuszczałem, stchórzył na widok mundu-
rów i uciekł. Ja zaś, zostawszy sam, podrzuciłem zapasowe koła do agenta Interpolu. 

Następnego dnia wezwano mnie przed oblicze szefa. Nie wiedziałem, iż jest nim Viola 

Marborouge. 

Wychodząc z domu, na wszelki wypadek nadałem dla pana list, w którym, jak pan wie, 

prosiłem o natychmiastowe aresztowanie Molinariego, gdybym nie dał o sobie znaku życia w 
ciągu czterdziestu ośmiu godzin. 

Zostałem  więźniem  Violi  Marborouge,  a  pan  tymczasem  aresztował  Molinariego. 

background image

Leblanc celowo założył mu źle kajdanki, by go sprowokować do ucieczki. Zastrzelił go, oba-
wiając się, że Molinari zacznie „sypać”. 

— Potem Leblanc dał znać Rastignacowi. Ten zaś zawiadomił Violę Marborouge, która 

spiesznie powróciła do swej willi, by zatrzeć ewentualne ślady. Tu zginęła z ręki Wiery Felix. 

Brand  zamyślił  się  na  moment.  Musiały  to  być  jednak  przyjemne  myśli,  ponieważ  się 

uśmiechał. Po chwili mówił dalej: 

— Resztę pan zna. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko podziękować, iż zjawił 

się pan na jachcie w samą porę. Gdyby nie pan, wykończyliby mnie z pewnością. 

Obaj mężczyźni powstali ze swych miejsc i uścisnęli sobie dłonie. 
André  Moreau  opuścił  gmach  Prezydium  Policji.  Wstąpił  do  najbliższej  kwiaciarni  i 

zamówił olbrzymi bukiet czerwonych róż. 
 

* * * 

 

Wiera  leżała  w  łóżku.  Lewe  ramię  miała  obandażowane.  Była  bardzo  blada,  ale  czuła 

się już dobrze. Obok, na krześle siedział kapitan André Moreau. 

— Bardzo się cieszę, że przyszedł pan do mnie. I dziękuję za kwiaty... 
Jej twarzyczka zarumieniła się. Podniosła swe piękne oczy i wpatrywała się w Moreau. 
—  Czytałam  wszystko  w  gazetach...  Więc  pan...  A  ja  myślałam...  Sądziłam,  że  pan 

mnie choć trochę... 

Ujął jej dłoń w swe ręce. 
— Źle myślałaś... Nie trochę, lecz bardzo... Kochana...  

 
 
 
 

JOLANTA SKOWROŃSKA 

 

PRÓG CZASU 

 

W całym mieście zgasło światło. Jeszcze jedna awaria. Była godzina jedenasta. Zapali-

łam  świecę.  W  ciszy,  jaka  zapanowała  nagle  po  automatycznym  wyłączeniu  radia,  tykanie 
zegara stało się głośne i natrętne. 

Tak  to  już  zresztą  jest,  że  zegary  i  zegarki  nie  są  przez  nas  przeważnie  słyszane,  tak 

samo jak nie dostrzegamy rzeczy ważniejszej od wszystkich innych spraw — przemijania. A 
monotonny,  niezmordowany  rytm  zegarka,  to  przecież  głos  czasu.  Idziemy  w  nim  tak,  jak 
byśmy szli ulicą, z tą jedynie różnicą, że możemy iść tylko naprzód, przed siebie. 

Czy rzeczywiście idzie się w czasie tylko naprzód? Czy nigdy nikt nie cofnął się w czas 

leżący poza nami? 

W  całym  mieście  zgasło  światło.  Odsunęłam  zasłonę  wiszącą  u  uchylonych  drzwi 

balkonu. Oślepiła mnie ciemność. 

— Czy tylko teraźniejszość jest naszą jedyną rzeczywistością? — spytała nagle Joanna. 
Joanna,  młoda,  zdolna  malarka,  zajmowała  się  wieloma  rzeczami,  ale  interesowała  się 

wyłącznie żywymi, codziennymi sprawami swego otoczenia. Przed kilku miesiącami przeżyła 
jednak tragiczny cios. A po takich przeżyciach ludzie nieraz zaczynają myśleć o rzeczach, o 
których nie myśleli przedtem nigdy. 

—  To  wcale  nie  jest  takie  proste  —  mówiła  żywo  Joanna.  —  Słyszysz  ten  zegarek? 

Prawda, jak rzadko słyszy się zegarki? Widzisz — między wczoraj a jutro leży dzień dzisiej-
szy, który jest progiem dzielącym przeszłość od przyszłości. 

Przygasła.  Usiadła  na  tapczanie.  Oparła  łokcie  na  kolanach  i  ująwszy  twarz  w  dłonie 

background image

mówiła dalej cicho i z przerwami. 

—  Chcę  ci  coś  powiedzieć...  Właściwie  zwierzyć  ci  się  z  pewnych  moich  przeżyć,  o 

których nikomu jeszcze nie mówiłam. 

— Słucham, kochanie — rzekłam siadając obok niej. Czułam się dosyć niezręcznie, jak 

zawsze,  gdy  ktoś  bliski  zwierza  swe  zgryzoty.  Najłatwiej  wysłuchują  i  najwylewniej  pocie-
szają  ci,  którzy  są  po  prostu  jedynie  ciekawi  cudzych  intymnych  spraw.  Jest  bez  wątpienia 
pierwiastek sadyzmu w chciwym przysłuchiwaniu się słowom cudzego bólu. Gdy los mnie do 
tego  zmusza,  słucham  niezbyt  chętnie  i  każde  słowo  pocieszenia  wydaje  mi  się  zbyt  niezrę-
czne. Bo cóż pomoże komuś dobre słowo przyjaciela? 

Sądziłam  bowiem  cały  czas,  że  Joanna  pragnie  mówić  o  tej  niedawnej  bezsensownej 

śmierci, że chce przede mną zrzucić z siebie choć cząstkę przytłaczającej ją teraz samotności. 

Joanna spojrzała na mnie badawczo, spokojnie. 
—  Nie  dziw  się  zbytnio  temu,  co  usłyszysz.  I  nie  myśl,  że  zwariowałam.  Byłam  u 

neurologa.  Podobno  jestem  normalna  i  odpowiedzialna  za  swoje  czyny,  a  więc  chyba  i  za 
myśli. 

—  Otóż,  jak  wiesz,  moja  ciotka,  rodzona  siostra  mojej  matki,  wiele  jeszcze  lat  przed 

wojną  poznała  na  jakimś  balu  w  Warszawie  pewnego  Francuza,  swego  późniejszego  męża. 
Jako oficer, wówczas jeszcze w czynnej służbie, zajmował on jakieś stanowisko w attachacie 
wojskowym francuskiej ambasady. Po ślubie wyjechała z nim do Francji, gdzie już pozostali 
na  stałe.  Za  okupacji  niemieckiej,  w  tym  samym  roku,  w  którym  straciłam  rodziców,  zginął 
również wuj, który mimo swego dość podeszłego wieku brał udział w francuskim ruchu opo-
ru. Po wojnie ciotka chciała koniecznie, żebym przyjechała do niej na stałe. Pragnęłam bardzo 
pojechać  na  jakiś  czas  do  Francji,  ale  nie  udało  mi  się  załatwić  paszportu.  Przez  wiele  lat 
ciotka przysyłała mi paczki, choć nigdy nie prosiłam o nie. 

— Jest tak zamożna, że tego na pewno nie odczuła. 
—  Nie  o  to  chodzi.  Widzisz,  ja  jedna  pozostałam  jej  z  rodziny.  Uważała  się  za  moją 

drugą  matkę.  Wreszcie  na  wiosnę  tego  roku  załatwiłam  sobie  paszport.  Tomek  pochłonięty 
był  całkowicie  pracą  nad  budową  nowego  osiedla,  tak  że  chociaż  paszport  miał  załatwiony, 
postanowił, że przyjdzie dopiero po ostatecznym ukończeniu projektu. Pamiętasz naszą wspó-
lną kolację przed moim wyjazdem? 

Skinęłam głową w milczeniu. 
—  Tomek  odwiózł  mnie  na  lotnisko...  Ale  odbiegłam  od  tego,  co  najważniejsze...  To 

było chyba jeszcze ze trzy miesiące przed wyjazdem... Jeszcze w zimie. Późnym wieczorem. 
Byłam sama w domu. Tomek gdzieś wyjechał. Leżałam na tapczanie. Nie chciało mi się czy-
tać.  Było  dosyć  cicho.  Słyszałam  regularny  rytm  zegarka.  Przymknęłam  oczy  i  zobaczyłam 
nagle  biały  dom  czy  pałacyk,  stojący  wśród  wysokich,  ośnieżonych  drzew  w  ciemnościach 
nocy... 

— Jak to zobaczyłaś? — przerwałam. — Śniło ci się? 
—  Nie.  Nic  mi  się  nie  śniło,  bowiem  nie  spałam.  Otworzyłam  nawet  oczy,  żeby  się 

przekonać Patrzyłam na ścianę, a widziałam tak, jak to czasami „widzi się” swoje wspomnie-
nia — park czy ogród w nocy, wysokie, stare drzewa i biały dom, a raczej bardzo stary pała-
cyk. Do wejścia prowadziło kilka szerokich stopni. Drzwi były wielkie,  z ciemnego drzewa. 
Wiedziałam,  nie  widząc,  że  są  to  bardzo  stare,  masywne,  suto  rzeźbione  odrzwia.  Pałacyk 
kończył się po obu stronach czymś w rodzaju dwóch niezbyt wysokich, szerokich wieży. 

—  Musiałaś  widzieć  taki  obraz  na  fotografii  lub  na  filmie  —  wtrąciłam  zaciekawiona 

jej opowiadaniem. 

—  Wiem  na  pewno,  że nie  widziałam  go  nigdy  —  odparła  stanowczo.  —  Ale  gotowa 

jestem  nawet  zgodzić  się  z  tym,  że  widziałam  może  istotnie  gdzieś  coś  podobnego  i  że  ten 
obraz z niewiadomych powodów przetrwał w mojej podświadomości. Ale to nie jest ważne. 

— Otóż — głos jej zmienił się nieco, mówiła zupełnie cicho, jak człowiek zwierzający 

background image

się  z  trudem  z  tajemnicy  —  wszystkie  okna  tego  domu  były  ciemne.  Tylko  u  góry  w 
najwyższym  oknie  prawej  wieży  świeciło  się  światło.  I  wiesz  co...?  —  popatrzyła  na  mnie 
chwilę w milczeniu bezradnym wzrokiem. — Tam ktoś był. 

— Gdzie? W tej wieży? 
— Tak. Nie wiedziałam kto, ale wiedziałam, czułam, że tam tej nocy ktoś czuwa, ktoś 

na  coś  czeka.  Ktoś...  jakiś  człowiek  czeka  na  coś  lub  na  kogoś  tak  bardzo,  jak  to  jest  tylko 
możliwe. I odnosiłam wrażenie, że... tej nocy przynajmniej nie doczeka się. 

Świeca zaskwierczała znowu zalewając się potokiem gorącej stearyny. Przycięłam knot. 

Obrzydliwy swąd rozszedł się po pokoju. Milczałam. 

—  To  było  pierwszej  nocy.  Trwało  to  krótko  i  przeszło.  Mogłam  sobie  co  prawda  ten 

obraz przypomnieć, ale jako blade wspomnienie.  A przez chwilę widziałam go tak, jak bym 
sama stała w tym parku. 

Na  drugi  dzień  wieczorem,  gdy  położyłam  się  spać,  obraz  wrócił.  Ale  tym  razem 

zobaczyłam na tle blado oświetlonego okna jakąś sylwetkę. Nie widziałam wyraźnie postaci, 
ale  czułam,  że  czyjeś  oczy  wpatrują  się  w  ciemną  noc  za  oknem.  Że  człowiek  czuwający  w 
pokoju  tej  wieży  czeka.  Ciągle  czeka.  W  pewnym  momencie  uczułam  ciekawość.  Pomyśla-
łam, czy mogę zobaczyć twarz tego człowieka.  I sądzę, że zobaczyłabym, tylko zlękłam się. 
Właściwie  nie  to,  że  się  zlękłam,  ale  uczułam,  że  nie  powinnam  tego  widzieć,  że  wówczas 
stanie  się  ze  mną  coś  nieodwracalnego.  Obraz  przestał  mnie  prześladować.  Postanowiłam 
nigdy o nim nie myśleć. Ale prawie każdego dnia późnym wieczorem ogarniał mnie niepokój. 
Robiłam wówczas wszystko, by nie móc o tym myśleć. Na miesiąc przed moim wyjazdem do 
Francji... pewnego późnego wieczoru, chyba o jedenastej, gdy znowu byłam sama, pojawił mi 
się znowu tak, jak przed zamkniętymi oczyma zjawiają się wspomnienia, które widzisz — ten 
sam  obraz.  Obraz  białego  pałacyku,  stojącego  nocą  wśród  wysokich  drzew  starego  parku. 
Wszystkie  okna  były  ciemne.  W  prawej  wieży  świeciło  się.  Człowiek,  a  raczej  sylwetka 
człowieka stała przy oknie wpatrując się w ciemność. Wiedziałam już na pewno, że ten czło-
wiek czeka. Ogromnie, niecierpliwie czeka. 

— Na co? — wtrąciłam wreszcie niezręcznie i za głośno. 
Popatrzyła na mnie poważnie, badawczo. 
— Na mnie — odparła spokojnie. 
Stojąca na stoliku lampa zapaliła się nagle. Z radia popłynął wesoły jazgot jazzu. Wyłą-

czyłam odbiornik i zgasiłam świecę. 

—  Interesująca  wizja  literacka!  —  powiedziałam  przesuwając  lampę,  łagodne  zazwy-

czaj światło spod abażura raziło oczy po dłuższym siedzeniu przy świeczce. 

— Nie rozumiesz mnie. Ciągle mnie nie rozumiesz! Wiem, że to niełatwe — zauważyła 

sucho  Joanna.  —  Zrozum  mnie  —  głos  jej  nabrał  żywych,  przekonywających  tonów.  —  Tu 
nie chodzi o jakąś wizję literacką czy malarską.  Na przykład siedzisz, piszesz coś i wyobra-
żasz sobie, jak powinien wyglądać taki  czy inny obraz, taka lub inna scena powieści, dom, 
ogród, postacie. 

Ja sobie niczego nie wyobrażałam. Ja niczego sobie nie potrzebowałam  i nie chciałam 

wyobrażać.  Zobaczyłam  tamtego  wieczoru  ten  dom,  to  światło  w  prawej  wieży.  Wyczułam 
tego  człowieka  i  jego  oczekiwanie.  I  ten  obraz  powrócił,  narzucał  mi  się  sam  wbrew  mojej 
woli i mojemu „chceniu”. 

— A więc — zawahałam się, starannie dobierając słowa. — Powiedz mi, co ty sama o 

tym sądzisz? 

— Co ja o tym sądzę? — Wzruszyła ramionami. — Absolutnie nic. No, bo cóż o tym 

można  sądzić?  Nic,  nic,  absolutnie  nic.  Usiłowałam  sobie  z  początku  przypomnieć,  czy  nie 
czytałam o tym w jakiejś starej powieści. Wiesz, chwilami nawiedzało mnie pragnienie, żeby 
rozgryźć  tę  zagadkę.  Nie  miałam  przecież  żadnych  niewyżytych  uczuć  czy  pragnień.  Nie 
czekałam  na  uczucie  czy  też  na  jakiegoś  człowieka.  Miałam  Tomka  i  miłość,  i  przyjaźń,  i 

background image

swoją pracę.  Zdawało mi się jednak, że jeżeli zamiast odpędzić od siebie ten obraz, ja sama 
— no, nie wiem doprawdy jak to nazwać — powiedzmy, wczuję się weń, wpatrzę, to zrozu-
miem wówczas, dlaczego mnie to nawiedza. 

— I spróbowałaś? 
— Nie. 
— Dlaczego? 
—  Widzisz  —  przychodził  wówczas,  nie,  nie  strach,  ale  jakieś  zdenerwowanie,  jakiś 

bardzo silny niepokój, że wówczas stanie się dla mnie coś nieodwołalnego, z początku myśla-
łam, że mogę w takiej chwili zwariować, ale to jednak nie to, chyba nie o to mi chodziło.  

— A kiedy wyjechałaś do Francji? — Czy tam... również? 
Uśmiechnęła się dziwnie. Sięgnęła do pudełka z papierosami i zapaliła. Wstała i space-

rując powoli po pokoju ciągnęła dalej. 

— Otóż właśnie to... Wyjechałam sama. Tomka spodziewałam się tam najwcześniej za 

dwa tygodnie. Ciotka czekała na mnie w Paryżu. Ma tam mieszkanie, ale większą część roku 
spędza obecnie na wsi. Wuj był człowiekiem jak na nasze stosunki bardzo zamożnym. W śro-
dkowej Francji pozostawił ciotce taka małą posiadłość. Kiedyś jego rodzina miała tam podo-
bno  spore  majątki.  Utracili  je  bardzo  dawno.  Jeszcze  ojciec  wuja  założył  tam  na  resztówce 
wzorową farmę, wina, sery, coś takiego, nie znam się na tym. 

W  pobliżu  pozostał  mu  jedynie  niewielki  piękny  park  z  bardzo  już  starym  domem 

rodzinnym. Po dziesięciu dniach spędzonych w Paryżu pojechałyśmy tam. 

Pojechałyśmy autem. Kiedy przyjechałyśmy na miejsce, było już ciemno. Niezbyt długą 

aleją wśród wysokich starych drzew zajechałyśmy przed dom, a raczej pałacyk. 

Rozumiesz?  To  był  ten  dom.  Miał  dwie  niewysokie  wieże  po  bokach.  Tylko  tyle,  że 

część  okien  była  jeszcze  oświetlona,  ale  w  prawej  wieży  paliło  się  blade  światło.  Zgasło 
zresztą, jak tylko wysiadłyśmy z wozu. 

Popatrzyłam na Joannę z niedowierzaniem, po czym przeniosłam spojrzenie na ścianę, 

by uniknąć jej wzroku. 

— Powiedziałaś o tym ciotce? 
—  Nie.  Po  wejściu  do  hallu  zwróciłam  uwagę,  że  ciotka  dosyć  ostro  zapytała  swoją 

gospodynię,  kto  i  po  co  chodził  teraz  na  wieżę.  Tamta  odparła,  że  jej  mąż,  który  jest  tam 
ogrodnikiem,  posłyszał  —  jak  twierdzi  —  jakiś hałas  na  wieży  i  dlatego  poszedł  sprawdzić. 
Po  kolacji  wbrew  przewidywaniom  zasnęłam  natychmiast.  Sypialnie  były  na  piętrze,  po 
drugiej stronie. 

Na drugi dzień ciotka pokazała mi wszystko, co tylko było tam godne widzenia. A więc 

sam  stary  dom,  wiele  antycznych  mebli,  obrazy,  portrety  i  drobiazgi  przechowywane  przez 
pokolenia dziesiątki, a nawet setki lat z zadziwiającą pieczołowitością. Później przyszła kolej 
na park i na rodzinne grobowce, na małym, bardzo starym cmentarzyku. Ale przedtem były-
śmy na wieży. 

W ogóle trzeba sobie wyobrazić tę atmosferę... Do tej pory nie wyobrażałam sobie, że 

są nie tak znowu bardzo daleko od nas takie ciche zakątki, w których czas jakby zupełnie się 
zatrzymał. 

Świat mojej ciotki w odziedziczonym po mężu pałacyku nie był zaiste naszym światem 

z drugiej połowy dwudziestego wieku. 

Siedziałyśmy po śniadaniu w jej buduarku. Stylowe antyki na kruchych nóżkach wysła-

ne  spłowiałym,  cudem  chyba  trzymającym  się  kupy  jedwabiem.  Zegar  dwuwiekowy,  który 
nie tylko chodził, ale bił i grał. Miniatury, portrety, opowieści. Czułam się jak w muzeum. Po 
zwiedzeniu  całego  domu  (przy  czym  każdy  pokój  miał  jakąś  tam  swoją  historię)  poszłyśmy 
na  prawą  wieżę.  Wśród  grubych,  bardzo  grubych  murów  kamienne  schody.  Nie  umiem  ci 
powiedzieć, w jakim nastroju szłam po tych schodach w górę. 

— Z tą  wieżą związana  jest szczególna historia!  — mówiła ciotka idąc bardzo powoli 

background image

po niewygodnej, kamiennej spirali. — Przeszło dwieście lat temu jeden z przodków rodziny 
mego męża, człowiek podobno wielkiego umysłu i mocnego charakteru, zrobił w niej swoją 
pracownię... 

— Czyżby pisał łub malował? — spytałam, gdy przystanęłyśmy przy owalnym małym 

okienku w murze, by przez chwilę odpocząć. Patrzyłam na ciemne kamienne schody wiodące 
na górę. Od ścian szedł chłód właściwy tylko grubym murom bardzo starych budowli. 

—  Jedno  i  drugie,  a  jeszcze  ponadto  zajmował  się  z  zamiłowaniem  alchemią.  Tu,  na 

tym piętrze była jego pracownia alchemiczna. 

W  pustym  pokoju  rzucało  się  w  oczy  jedynie  wielkie  palenisko  kominka  i  dwa  ogro-

mne, ciężkie stoły. 

— Całe urządzenie zostało zniszczone przez służbę podczas rewolucji. Szukali tu wido-

cznie złota czy skarbów... — Ciotka wzruszyła ramionami. 

— Podczas której rewolucji? 
— Jak to której? Podczas wielkiej rewolucji francuskiej — odparła ciotka tonem zdzi-

wienia. — Ale chodźmy dalej. 

Na następnym piętrze mieścił się jego księgozbiór. Większa jego część ocalała po dziś 

dzień. Jest tam nadal, jak również meble i urządzenie jego gabinetu na górze. 

Biblioteka sprawiałaby wrażenie muzeum, gdyby nie fakt, że prócz wzorowej czystości 

stały tu świeżo cięte kwiaty, a w kilku lichtarzach widniały świeże świece. Na małym stoliku 
leżała otwarta grzbietem do góry stara księga w grubej oprawie. 

— Widzisz tę książkę? — wskazała mi ją ciotka. — Leży już tak ponad dwieście lat... 
— Siadaj, odpoczniemy — rzekła ciotka z uśmiechem. — Otóż w roku 1750 ów daleki 

przodek mego męża zniknął. 

— Jak to zniknął? Nie umarł, tylko zniknął? 
— Otóż to... Był to w ogóle podobno człowiek  dosyć niezwykły. Pamiętasz chyba ten 

okres historii? Bogata szlachta francuska, a szczególnie młodzi, przystojni, wykształceni męż-
czyźni nie zaszywali się wówczas na wsi, tylko szukali szczęścia i sławy na dworze, w Pary-
żu, w służbie u króla czy książąt. Tymczasem on mieszkał przeważnie tutaj. Do Paryża jeździł 
jedynie po zakup ksiąg lub kontakty z uczonymi i z magami. Przechowała się do dziś pamięć 
tego,  że  dużo  pisał,  że  pracował  całymi  nocami  nad  jakimś  dziełem,  ale  o  tym,  co  to  miało 
być takiego, nikt już nie wie. 

Otóż  pewnego  letniego  wieczoru  1750  roku  poszedł  po  kolacji  do  tej  wieży  i  tyle  go 

widziano.  Nikt  nie  wiedział,  co  się  z  nim  mogło  stać.  Nikt  go  nie  widział  wychodzącego. 
Faktem  jest,  że  znikł  na  zawsze.  Ciekawe  jest  to,  że  jednocześnie  znikło  pisane  przez  niego 
dzieło, a kilka dni przedtem zniszczył jedyny swój portret. 

Tego  rana, kiedy służący  przyszedł szukać go na wieży, ta książka leżała w tym miej-

scu. Na górze w jego gabinecie, w którym pisał, a często i nocował — leżało na biurku kilka 
kart  papieru.  Wierzchnia  kartka  pokreślona  była  poziomo  kreślonymi  ósemkami  i  jakimiś 
zygzakami. Świeca wypalona tylko do połowy. 

— I nigdy nie doszła o nim żadna wiadomość ani nie znaleziono jego ciała? 
— Nigdy — odparła ciotka wstając. — Zresztą według wierzeń jego współczesnych, on 

nigdzie nie poszedł. Oprócz zniszczonej pracowni alchemicznej wszystko tu wygląda po dziś 
dzień tak, jak tamtej nocy.  Legenda i tradycja kazała utrzymywać te pokoje tak, jak by były 
nadal zamieszkane, nie ruszając w nich niczego i nie pozwalając, by zamieszkał tu ktoś inny. 
Ta  tradycja  jest  tak  silna,  że  nawet  gdy  ja  i  Gaston  mieszkaliśmy  w  Paryżu,  wiedziałam,  że 
moja  stara  gospodyni  sama  dopilnuje  tu  porządku  —  mówiąc  to  ciotka  pchnęła  silnie  stare 
drzwi na ostatnim piętrze.  

Obszerny  pokój  z  alkową.  Zaciągnięta  do  połowy  suta  kotara  przysłaniała  stojące  w 

alkowie obszerne łoże. Nieco w bok od okna biureczko, przy nim antyczny fotelik. Na biure-
czku  świeże  kwiaty  w  kruchym,  starym  wazoniku,  kilka  grubych  zżółkłych  kart  papieru. 

background image

Wierzchnia karta cała pokreślona przez kogoś, co myśląc intensywnie o jakiejś sprawie kreśli 
bezwiednie po papierze. Dwa koła złączone w ósemki, poziomo, coś przypominającego znak 
nieskończoności, elipsy, spirale, koła. Kilka zżółkłych gęsich piór, sczerniałych od inkaustu i 
starości na porcelanowej podstawce kałamarza. Ale kałamarz napełniony po brzegi dwudzie-
stowiecznym atramentem. Woskowe, nowe świece w starych lichtarzach. Na ścianie osiemna-
stowieczny  sielankowy  pejzaż.  Przy  kominku  dwa  foteliki,  dywan.  W  karafce  na  stoliczku 
świeża woda. 

—  Tradycja  kazała  traktować  go  jako  żywego,  ponieważ  nikt  nie  był  świadkiem  jego 

śmierci ani jego zniknięcia — mówiła dalej ciotka. Ze swoimi wysoko upiętymi, siwymi wło-
sami wyglądała sama jak jakaś osiemnastowieczna mieszkanka tego domu. — Wśród grobów 
rodzinnych jego grobowiec jest pusty. Widnieje na nim tylko data jego urodzin. Rodzina me-
go męża, całe pokolenia, nawet służba podtrzymywały  tę tradycję. Kiedy z kolei przejmiesz 
ten dom po mojej śmierci, musisz i ty tego przestrzegać. Nie wymaga to zresztą specjalnych 
starań czy wysiłku. 

Stałam przy oknie w stanie całkowitego otępienia. Słowa ciotki dochodziły mnie wyra-

źnie, ale jakby z daleka. 

To okno. To samo okno Kwiaty, atrament. Tradycja? 
Wiara  w  obecność  człowieka,  który  musiał  przecież  już  dawno  rozsypać  się  w  proch, 

stawała się niesamowicie realna dzięki ludziom, którzy nalewali atrament do starego kałama-
rza, odkurzali zżółkłe papiery i księgi, napełniali świeżą wodą karafkę. 

—  Słyszałam  już  kilka  opowieści  o  różnych  rodzinnych  duchach  —  rzekłam  w  końcu 

otrząsając się z odrętwienia i zapalając papierosa. — Ale ta jest szczególnie interesująca przez 
tradycję, która przetrwała tyle czasu i każe dzisiaj obcym już zupełnie ludziom tak dbać o te 
pokoje. Dziwi mnie jedynie — dodałam z odrobiną ironii — że zarówno rodzina, jak i służba 
nie obawiali się tu przychodzić, do mieszkania... ducha. 

— Jakiego ducha? — Moja ciotka była wyraźnie zgorszona. — Przecież ja ci o niczym 

takim nie mówiłam. Czy uważasz, że tu ludzie są tak naiwni? Zresztą gdyby nawet i wierzyli 
w takie rzeczy, to jakżeż może być duchem ktoś, kto nie umarł? 

Dziesiątki kpiących słów cisnęły mi się na usta. Postanowiłam jednak nie wdawać się w 

jałowe  spory.  Jeżeli  można  twierdzić  o  człowieku,  który  zniknął  przed  dwustu  laty,  że  nie 
umarł — no, to na to rzeczywiście nie ma już chyba argumentów. Anglicy w epoce bliskich 
podróży  międzyplanetarnych  pielęgnują  starannie  tradycje  królewskiego  dworu.  Mieszkańcy 
tego domu, oczywiście  w skali odpowiednio mniejszej, chcieli pielęgnować swoją tradycję i 
wierzyć w swoją legendę. Wolno im. Uważałam zawsze, że każdemu wolno wierzyć w to, co 
mu się żywnie podoba. Oczywiście, jeżeli nie szkodzi to w niczym jego bliźnim. 

— Nikt tu zresztą nie przychodzi; jedynie sprząta się pokój i to zawsze z rana. Tak jak 

On  sobie  kiedyś  tego  życzył.  Zabraniał  bowiem  kategorycznie  przychodzić  nawet  swemu 
zaufanemu służącemu wtedy, kiedy tu wieczorami pracował — dodała ciotka kierując się do 
drzwi. 

Po południu zwiedziłyśmy cmentarz. 
— To jest właśnie Jego grobowiec. Oczywiście — pusty — wskazała mi ciotka wymo-

wny napis. 

Wśród licznych bardzo starych grobów rodzinnych jeden wyróżniał się tym, że widniała 

na nim tylko data urodzin: 

Né 1718 
Wieczorem  tego  dnia  spacerowałam  sama  po  parku.  Odeszłam  dosyć  daleko  aleją,  by 

popatrzeć  na  dom.  W  kilku  oknach  w  części  środkowej  paliło  się  jasne  światło.  Tylko  okna 
wieży były ciemne. Na drugi dzień przyszedł telegram od Tomka, że przyjeżdża w piątek, to 
jest  za  trzy  dni.  W  dwa  dni  później,  kiedy  wybierałyśmy  się  po  niego  do  Paryża,  przyszła 
tamta depesza. Ze zniekształconego tekstu zrozumiałam jednak, że został zabity w katastrofie 

background image

samochodowej... 

Joanna zamilkła na chwilę. Było już bardzo późno. Zegarek tykał szybko i wyraźnie. 
—  Odleciałam  tego  dnia,  w  którym  on  miał  przyjechać.  Resztę  wiesz...  Ciotka  prosiła 

mnie, żebym po pogrzebie wróciła do niej. Dawniej zresztą malarze i pisarze różnego kalibru 
i  z  różnych  stron  ciągnęli  przecież  do  swojej  Mekki,  do  Paryża.  Na  studia  nad  sztuką,  no  i 
chyba nad życiem. Zbyt byłam ogłuszona śmiercią Tomka. Nie myślałam nawet o wyjeździe 
do tej pory. 

— Ale pojedziesz chyba? 
Uśmiechnęła się smutnie i dziwnie. Jej blada, zmęczona twarz wydała mi się obca. 
—  Wczoraj  dostałam  oficjalne  zawiadomienie  o  tym,  że  moja  ciotka  zmarła  nagle  na 

angina  pectoris  i  że  uczyniła  mnie  w  braku  krewnych  zmarłego  wuja  jedyną  swoją  spadko-
bierczynią. Jest tego zdaje się dosyć sporo. Żal mi jej. Była zupełnie osamotniona w swoich 
ostatnich chwilach. Żal mi jej tym bardziej, że ja bym tak czy tak powróciła... 
 

* * * 

 

Niedługo  po  tej  rozmowie  Joanna  wyjechała  do  Francji.  Obiecała  wkrótce  napisać  i 

zapowiadała, że wróci najdalej za dwa miesiące. 

Pierwszy list dostałam po upływie dwóch tygodni. 
„Nie  przyjadę  chyba  tak  szybko  —  pisała  drobnym,  równym  pismem.  —  Po  wielu 

miesiącach osiągnęłam nareszcie spokój. Jest mi tu bardzo dobrze. Nie wyjeżdżam nawet do 
Paryża, o którym marzyłam całe życie. Ciotka (co za kochana staruszka) przed śmiercią urzą-
dziła  mi  pracownię  w  wieży  po  lewej  stronie  domu.  Kazała  zburzyć  sufit  między  drugim  a 
trzecim piętrem i zbudować szklane ściany i dach. Tyle trudu, pracy i pieniędzy po to, żebym 
miała gdzie malować swoje kicze. Przebywam tu bardzo często. Na pierwszym piętrze przez 
drzwi do środkowej części domu mam wygodne połączenie. A przez leżące w amfiladzie po-
koje pierwszego piętra wychodzi się prosto na nie używane drzwi w wieży po prawej stronie. 
Kiedy przyjedziesz do mnie w lecie, a sądzę, że nie odmówisz — oczywiście na mój koszt — 
zobaczysz, jak tu teraz jest u mnie. 

Wieczorem lub nocą, gdy siedzę w pracowni, przez szklany dach i ściany widać wierz-

chołki drzew i niebo. Na wprost zaś, ponad dachem środkowej części domu najwyższe okno 
prawej wieży”. 

Następny  list  nadszedł  dopiero  po  upływie  miesiąca  i  był  jeszcze  mniej  konkretny. 

Wynikało z niego, że Joanna nie rusza się nigdzie z owej miejscowości. 

„...Trochę pracuję — pisała Joanna — ale nie bardzo mi idzie. Wieczorami, gdy popa-

trzę na wprost, widzę ciemne okna prawej wieży. Ogarnia mnie wówczas ogromna  chęć, by 
otworzyć drzwi prowadzące do wnętrza domu, przejść przez puste i ciemne o tej porze pokoje 
pierwszego  piętra  i  przez  drzwi  w  ścianie  jednej  z  nie  używanych  do  dziś  sypialni,  przejść 
tam... do pustej pracowni alchemika, potem krętymi schodami, wśród  grubych murów przez 
bibliotekę do gabinetu. Powstrzymuję się jednak, bowiem nie byłoby to zbyt rozsądne. 

Teraz  jednak  muszę  zaczekać,  aż  zapali  się  światło.  Nigdy  nie  wiedziałam,  jak  bardzo 

ciężko jest czekać.” 

Na  list  odpisałam  natychmiast,  prosząc  ją,  by  wyjechała  do  Paryża  lub  wróciła  tu,  do 

nas.  Napisałam  drugi  i  trzeci  —  bez  odpowiedzi.  Dopiero  w  zimie  przyszedł  ostatni  list  od 
Joanny. 

„Moja  Kochana!  Wyobrażam  sobie  twoje  przerażenie.  Myślisz  pewne,  że  już  dawno 

zwariowałam. I ja bym tak sądziła — dawniej — ale dziś nie mam odwagi twierdzić z niezbi-
tą  pewnością,  który  ze  stanów,  w  jakich  znajduje  się  człowiek,  jest  tym  najnormalniejszym. 
Sądzę, że jest to bardzo względne, tak samo jak tyle innych spraw. 

Pamiętasz  naszą  rozmowę  u  ciebie,  gdy  otrzymałam  wiadomość  o  śmierci  ciotki?  Ty 

background image

twierdziłaś,  że  nawet  ktoś,  kto  tkwi  sparaliżowany  przez  całe  życie  w  łóżku,  idzie  stale 
naprzód  w  czasie.  Ja  zaś  mówiłam,  że  tkwimy  w  miejscu,  na  progu  teraźniejszości.  Znając 
tylko jedno zejście z niego, które równa się śmierci, a więc jest dla nas pozbawione sensu. 

Ale  powiedziałam  ci  również,  że  jeżeli  konkretne  jest  dziś,  które  przedziela  jutro  i 

wczoraj, to konkretny jest nie tylko próg, ale i to, co jest poza nim w obie strony. I że oprócz 
przejścia w przyszłość jest i to drugie. 

Mogę ci dziś napisać, że jest tak, jak myślałam...”  
Spokojnym, równym pismem napisała Joanna również i dalsze słowa, które czytałam ze 

zdumieniem i niepokojem. 

„...Przedwczoraj późnym wieczorem byłam w swojej pracowni. Szklany dach stwarzał 

złudzenie, że ciemne niebo wisi nisko nad, głową. W dole była tylko równa, jawna biel śnie-
gu. Wydawało mi się, że nie wytrzymam już dłużej oczekiwania. Stałam tak blisko szyby, że 
czułam  jej  chłodny  dotyk  na  czole.  Patrzyłam  uporczywie  w  ciemne  okno  prawej  wieży.  I 
nagle zobaczyłam słaby płomyczek, który pozapalał wszystkie świece. Okno świeciło jasno. 

Szczęście ma tysiące znaczeń dla tysięcy ludzi. Ale to było właśnie szczęście. Wiedzia-

łam, że za tą szybą ktoś czeka. I ja czekałam na tę chwilę, by zbiec na pierwsze piętro, przejść 
szybko przez amfiladę pokoi środkowej części domu i przez boczne drzwi w ścianie wejść do 
prawej wieży. 

Pytałam  kiedyś  siebie  naiwnie,  czy  tylko  teraźniejszość  jest  naszą  jedyną  rzeczywisto-

ścią.  Przecież  już  rzeczywistość  —  bardzo  zresztą  niezręczne  słowo  —  każdego  z  nas  jest 
czymś  odmiennym.  I  ludzie,  i  planety  są  z  tych  samych  atomów,  ale  przecież  każdy  jest 
całkowicie inny. 

Daruj  mi,  to  nie  są  rzeczy,  które  można  komuś  wyłożyć  jak  tabliczkę  mnożenia.  Ona 

jest jedna i niezmienna. Muszę kończyć. Może wytłumaczy ci coś, to, że piszę list przy biurku 
na  ostatnim  piętrze  prawej  wieży.  Jestem  szczęśliwa.  I  chyba  najlepiej  zakończę  ten  list 
życząc ci również przede wszystkim szczęścia...” 

Nie mogę powiedzieć, bym odkładając jej list zgadzała się z tym życzeniem. Nie wyda-

jąc sądu o reszcie, w tym jednym zgadzam się z Joanną niewątpliwie — że szczęście w jej i 
moim  pojęciu  ma  na  pewno  zupełnie  odmienne  znaczenie.  Sądzę,  że  rozumiecie  mnie, 
bowiem nasze wrażenia przy czytaniu listów Joanny muszą być dosyć podobne. 

O liście tym zresztą nie usiłuję sądzić niczego. Wierzę jednak w szczęście Joanny. Już 

samo  pojęcie  tego  słowa  jest  niemniejszą  zagadką  od  tych,  o  których  mówi  nam  stale  wie-
czny, jednakowy i za szybki rytm naszych zegarków. 

Słyszę go teraz bardzo wyraźnie. Jest cicho, sennie. Dym z papierosa leniwie snuje się 

w nagrzanym powietrzu. Zegarek tyka głośno, równo i szybko. 

— Słyszycie? Chyba nie wydaje mi się, że jednak idzie za szybko? 
 

 
 
 
 
 

SPIS TREŚCI 

 
 

Kokaina   (Louis Gutle) 

 

 

 

 

 

 

02 

 

Próg czasu   (Jolanta Skowrońska)   

 

 

 

 

41