KOKAINA
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 43
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1959
LOUIS GUTLE
KOKAINA
I
Przez pokład przemykał się cień. Słabo widoczny w mdłym, migotliwym świetle lamp
pokładowych, przykucał za zwojami lin i skrzynkami, wydłużał się w szybkich skokach po
otwartej przestrzeni. Zmierzał ku burcie. Przy burcie, chroniony przed ostrym wiatrem łodzią
ratunkową, zawieszoną nad pokładem, stal człowiek z karabinem. Patrzył w światła odległej o
dwie i pół mili Marsylii i klął służbę i wiatr, niosący aż tu kłujący piasek od brzegu, przekli-
nał deszcz i wzburzone morze. A tam, gdzie światła, w Marsylii — dziewczynki, aperitif,
jazz, wygodne fotele, łóżko...
Chrapliwy, zduszony jęk wydarł się z gardła, karabin stuknął o pokład, a na nim, jak
worek piasku, rozłożyło się ciało. Człowiek z karabinem przestał kląć, leżał spokojnie wzdłuż
burty. Ku Marsylii spoglądały teraz chciwe oczy cienia, który przybrał ludzkie kształty odzia-
ne w szare, więzienne spodnie i trykotową koszulkę.
Od strony kubryku doleciał jakiś stuk. Człowiek skoczył w światło lampy i gwałtownie
zamachał rękami. Po pokładzie zaklaskały bose, biegnące szybko stopy. Jeden, dwa, trzy,
cztery skurczone cienie mknęły ku burcie...
Spuszczana ku wodzie łódź ratunkowa uderzała o bok statku, kołysana wzmagającym
się wiatrem i chwiejbą. Każde uderzenie młotem waliło w piersiach, oczy trwożnie przepatry-
wały pokład, a dłonie pracowały szybciej. Wreszcie dno łodzi obiło się o wodę. Po linach
zsunęło się pięć postaci. Dwa ruchy nożem — i łódź, zwolniona z lin, poszła z falą odbitą od
statku...
* * *
Monsieur Pierre de Mora, prezydent policji miasta Marsylii, zatrzasnął drzwiczki swego
wozu i nie odpowiadając salutującym mu policjantom wbiegł do gmachu Prezydium Policji.
Siedzący w hallu poderwali się na baczność, a dyżurny oficer zaczął raport:
— Monsieur le président...
De Mora machnął ręką:
— Daj pan spokój. Daj pan spokój, poruczniku...
Oficer i policjanci patrzyli za znikającym na zakręcie schodów prezydentem:
— Oho!... Stary zagoniony, jak nigdy. Nawet codziennego, obowiązkowego dowcipu,
od którego zaczynał się dzień w Prezydium, nie opowiedział. Coś wisi w powietrzu...
De Mora musiał być istotnie zaaferowany, skoro zapomniał powiedzieć sekretarce
„dzień dobry”. Mijając Vivien, uszczypnął ją jednak w policzek pospiesznym, automaty-
cznym ruchem. Nie byłby paryżaninem, gdyby w najtrudniejszych nawet chwilach nie pamię-
tał o pięknej kobiecie.
Vivien pod dotknięciem jego palców usiłowała zrobić minkę obłudnie wstydliwą, ale
równocześnie całym ciałem prowokowała do dalszych poufałości. Prezydent udał, że tego nie
dostrzega.
Pneumatyczne drzwi gabinetu zamknęły się bezszelestnie za de Morą, i ładna, lalkowata
twarz Vivien przybrała na powrót swój urzędowo-znudzony wyraz. Obudził ją dzwonek z
gabinetu.
— Nadkomisarza Leblanca. Natychmiast.
Leblanc wszedł do sekretariatu krokiem, jakim się wchodzi do buduaru bliskiej nam
kobiety. Mężczyźni typu Leblanca zawsze chodzą takim krokiem, pewni, że ich zwierzęca
uroda i siła hipnotyzuje wszystkich. Podszedł do Vivien blisko, bardzo blisko i mocną, owło-
sioną dłonią pogłaskał jej piersi sterczące wyzywająco pod obcisłym sweterkiem. Poddała się
tej pieszczocie, mrużąc oczy jak kot. Kolanami szukała zbliżenia z jego nogami i odchylona
w tył przywarła do niego smukłym ciałem.
— Zmęczysz się — powiedział — a przecież tylu innych czeka...
Zaśmiała się.
— Och, starczy dla wszystkich...
— Proś Boga, bym cię nie złapał, bo wtedy...
Leblanc zrobił ruch, jakby skręcał komuś kark.
Vivien z niesmakiem wydęła usta.
— Panie nadkomisarzu, monsieur le président prosi pana...
Prezydent wskazał na wygodny fotel i niespokojnie wpatrzył się w nadkomisarza.
— Jest coś nowego?
Leblanc wzruszył ramionami:
— Nocna obława na prostytutki w dzielnicy arabskiej...
— Pytam, czy jest coś ciekawego? — przerwał niecierpliwie prezydent.
Leblanc wzruszył lekceważąco ramionami:
— Pięciu więźniów, żołnierzy Legii Cudzoziemskiej, zbiegło z „Rekina”...
— No! — zainteresował się de Mora.
— „Rekin” stał w odległości dwie i pół mili od brzegu, na kotwicy. Uciekli o drugiej w
nocy — raportował znudzonym głosem Leblanc. — Dwadzieścia minut później ucieczkę spo-
strzeżono. Sprawa, jakich wiele, i nie byłoby w niej nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ścigają-
ce ich motorówki strzelały ślepymi nabojami. Ktoś pozamieniał taśmy z nabojami. Śledztwo
w tej sprawie trwa. Przypuszczalnie mieli wspólników wśród załogi. Dwóch uciekinierów
zastrzelili zresztą policjanci z nadbrzeża, a jeden, ranny, znajduje się w szpitalu. Czekamy aż
odzyska przytomność...
Prezydent poruszył się niespokojnie.
— Ich nazwiska? — spytał i nie czekając na odpowiedź poszedł do okna. Patrzył na
tłum przewalający się ulicą.
— Nie pamiętam, ale zaraz się dowiem. Można skorzystać z telefonu?
Podszedł do aparatu stojącego na biurku i połączył się z wydziałem operacyjnym.
— Jak? Henri Vidal, Maks Deutschmanek, Georg Melba...
Prezydent odwrócił się od okna i pochylony w stronę aparatu słuchał uważnie. Gdy
Leblanc skończył rozmowę, de Mora odetchnął.
— To wszystko? — spytał jeszcze dla pewności.
— Na Place de la République obrabowano o czwartej nad ranem pijanego marynarza
amerykańskiego. Konsul amerykański złożył w tej sprawie skargę. Przypuszczalnie była to
robota jednego z tych dwóch uciekinierów, których jeszcze nie schwytaliśmy. Na razie... —
zastrzegł się Leblanc.
— Na razie? — powtórzył za nim de Mora. — No dobrze, dziękuję panu. Gdyby było
coś nowego w tej sprawie, proszę mi natychmiast donieść. Może pan odejść... — odwrócił się
ponownie do okna.
Leblanc nie wyszedł. Zmarszczył czoło i uważnie wpatrzył się w plecy swego szefa, ale
niewiele mu to pomogło. Nie rozumiał, o co prezydentowi chodziło, choć wyczuwał, że dzieje
się coś takiego, o czym on, Leblanc, nie wie i czego nie rozumie. Jeszcze nie rozumie. Ale
musi wiedzieć i rozumieć. Musi, bo gdyby nie... Przygryzł wargi. Czy de Mora coś przedsię-
wziął bez niego? Czy się z czymś krył? Może już mu nie ufa?
— Panie prezydencie — zdobył się na odwagę. — jest może coś... Coś się stało?... Ja...
— Nie. Nic. Nic się nie stało... — De Mora bębnił palcami o szybę.
Leblanc stuknął obcasami i wyszedł.
— Cheri... — zaczepiła go Vivien.
— Merde! — rzucił jej opryskliwie. — Uważaj na starego. Coś się dzieje. — Trzasnął
wściekle drzwiami.
A de Mora ciągle patrzył na ulicę... Wytworne amerykańskie limuzyny mknęły po
jezdni, chodnikami przepływał kolorowy tłum...
Na murku okalającym posesję, vis-à-vis Prezydium, przysiadł jakiś marynarz. Ziewał,
po czym wyciągnął z kieszeni płachtę „Times'a” i zaczął czytać... Palce de Mory, wybijając
rytm na szybie, znieruchomiały. Popatrzył na marynarza raz i drugi, potem zamruczał pod
nosem: — na razie...
II
Harry Brand trzeci już dzień przemierzał niezmordowanie Marsylię. Zaglądał do bistro i
do kafejek, do barów i music-hallów. Szukał człowieka o nazwisku Ercole Prado. Jak dotych-
czas, szukał nadaremnie. Barmani wzruszali obojętnie ramionami:
— Prado? Nie. Nikt tu takiego nie zna... Przyglądali się podejrzliwie pytającemu i
radzili zwrócić się do policji. Kpili, wyczuwając, że Brand nie należy do ludzi żyjących w
przyjaźni z policją. Wałęsanie się od świtu do nocy zmęczyło Branda, zwłaszcza że nie mógł
się wyspać wygodnie. Hoteli unikał z obawy przed policją, korzystał więc z noclegu u przy-
godnie poznanych prostytutek. Ale były to noclegi za drogie na kieszeń Branda, nieomal tak
drogie jak dobry hotel. Wprawdzie nie korzystał z przysługujących mu praw i ku zdziwieniu
partnerek nie objawiał normalnych zapałów na widok ich wdzięków, to jednak nie zmniejszy-
ło obowiązujących „honorariów”. Pieniądze zrabowane pijanemu marynarzowi amerykań-
skiemu topniały nieomal z minuty na minutę.
Brand zatrzymał się niezdecydowanie na środku ulicy. Potrącony kilkakrotnie przez
przechodniów, schronił się za kioskiem z papierosami. Kiosk oblepiony był ogłoszeniami. Na
jednym z nich duże, czarne litery biły w oczy:
„Poszukiwany jest przestępca zbiegły ze statku „Rekin”...
Potem następował rysopis i nagroda: 25 tysięcy franków.
— „Mało, Harry, nisko cię cenią” — próbował w myśli zażartować, ale równocześnie
zrobiło mu się gorąco, a nogi same poniosły go szybko naprzód. Wszedł do pierwszego z
brzegu baru.
— Sok pomarańczowy — zamówił.
Barman zawahał się:
— Słucham? Monsieur... — wzrokiem wyrażał dezaprobatę.
— Sok pomarańczowy i dużą whisky — poprawił się Brand.
Brand wypił, wytarł usta wierzchem dłoni i nie licząc, rzucił garść franków na ladę.
Barman zgiął się w ukłonie, a Brand, właściwie bez nadziei, ot tak, z przyzwyczajenia raczej
zapytał:
— Zna pan człowieka nazwiskiem Ercole Prado?
Dłoń barmana zagarniająca pieniądze zatrzymała się na sekundę, potem szybko wrzuci-
ła monety do kieszeni białego fartucha. Barman odwrócił się bez słowa, chwycił jakąś szkla-
nkę z półki i zaczął ją zapamiętale czyścić.
Brand postał jeszcze chwilę, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, ruszył ku wyjściu. W
oszklonych drzwiach ujrzał jak barman daje komuś znaki głową. Był już na ulicy i zastana-
wiał się, czy wrócić i zapytać barmana, co to wszystko znaczy, gdy w drzwiach, które przed
chwilą opuścił, ukazał się jakiś człowiek. Chłop na schwał, w kaszkiecie na głowie i w jaskra-
wej chustce wokół szyi, wyglądał na typowego łazika marsylskiego.
— Halo! Camarade, pan szuka Ercole Prado?
Brand przytaknął.
— Zdaje się, że go znałem. Czy to pański przyjaciel?
— Niezupełnie, ale mam dla niego wiadomość od przyjaciela.
Nieznajomy zastanowił się:
— Hm... Może panu będzie mógł powiedzieć coś o nim doktor Enrico Molinari. Ulica
Wolności 22. Niech pan tam idzie.
III
Rue de Liberté 22. Brand przyjrzał się uważnie kamienicy. Była to jednopiętrowa
obszerna willa, z dużym ogrodem od tyłu. Ogród otaczała druciana siatka. Przy drzwiach wej-
ściowych, na wysokości wzroku, znajdowała się tabliczka z nazwiskiem, a pod nią dzwonek.
Enrico Molinari. Doktor medycyny — przeczytał Brand.
Nacisnął kilkakrotnie dzwonek. W drzwiach pojawiła się młoda, ładna Mulatka w
białym fartuszku i bez słowa zrobiła mu przejście, jak by zaproszenie zupełnie nie było tu po-
trzebne. Nie zdziwił się nawet, bo ostatecznie w domu lekarza służba przywykła z pewnością
do wizyt nieznanych ludzi. Wszedł.
— Doktor Enrico Molinari? — spytał Mulatkę, gdy zamykała drzwi.
Nie odpowiedziała, wskazała tylko ręką w kierunku schodów biegnących w górę.
— Merci, mademoiselle. Taka śliczna i niemowa. Szkoda... — zażartował.
Mulatka ukazała w uśmiechu białe, ostre zęby, ale nie raczyła się odezwać. Brand szedł
powoli schodami wyścielonymi grubym dywanem i oglądał reprodukcje obrazów rozmie-
szczone na ścianach. Na piętrze, na wprost schodów, w drzwiach otwartego pokoju stał jakiś
mężczyzna. Na widok Branda cofnął się w głąb pozostawiając drzwi otwarte. Brand wszedł.
— Dzień dobry, chciałbym mówić z doktorem Molinari — zwrócił się do nieznajome-
go.
Tamten usiadł za dużym palisandrowym biurkiem i przyglądał się uważnie Brandowi.
Odezwał się miękkim, wypieszczonym głosem z odrobiną cudzoziemskiego akcentu:
— Jestem doktor Molinari. W czym mogę panu pomóc?
— „Południowiec. Chyba homoseksualista” — pomyślał Brand.
Istotnie, w sylwetce Molinariego było coś zniewieściałego, podobnie jak w jego głosie.
Ubrany był w wytworny wieczorowy garnitur, w butonierce tkwił jaskrawy kwiat. Włosy
gęste, czarne, na skroniach mocno posiwiałe, twarz poznaczona pierwszymi zmarszczkami;
doktor miał zapewne około czterdziestki.
— Czym mogę służyć? — powtórzył Molinari swym miękkim głosem i sięgnął po
papierosa.
— Przysyła mnie don Hernandez. José Hernandez z Rio de Janeiro.
Molinari zapalił i wydawał się tak pochłonięty tą czynnością, jak by poza nią nic
ciekawszego nie istniało na świecie. Podsunął papierosy Brandowi i rzucił spoza gęstej osłony
dymu:
— Don José Hernandez? Nie. Nie znam takiego.
— Polecił mi zwrócić się do pana, w razie gdybym potrzebował pomocy... — Brand
widział za biurkiem obojętne, zimne oczy i wiedział już, że tym razem również przegrał.
Próbował jednak nadal:
— Poszukuje mnie policja, potrzebuję pańskiej pomocy...
— Nie znam Hernandeza. Skąd w ogóle przyszło panu na myśl zwrócić się do mnie w
tej sprawie?
Molinari przymknął oczy i zdawał się rozkoszować papierosem.
— Obojętne skąd... Jakiś apasz w barze skierował mnie do pana.
— Niestety, bardzo żałuję, ale nie jestem w stanie panu pomóc... — Głos Molinariego
stał się jeszcze słodszy.
Brand zrozumiał, że nic więcej nie wskóra. Podniósł się z krzesła:
— Do widzenia.
Wyszedł z pokoju spiesznie, lecz na schodach zwolnił. Zastanawiał się, czy dobrze zro-
bił, rezygnując tak szybko. Zawrócił ku górze i w tej chwili, nad poręczą schodów, mignęła
mu głowa Molinariego, który musiał mu się przyglądać ukradkiem, a teraz odskoczył gwałto-
wnie. Brand zawrócił i pobiegł schodami w górę, ale nim znalazł się na piętrze, drzwi gabine-
tu, w którym bawił przed chwilą, były już zamknięte. Wisiała na nich tabliczka: „Ordynacja
skończona”.
Szarpnął kilka razy za klamkę. Poczekał chwilę, a potem, nie oglądając się więcej,
zbiegł do hallu. Drzwi na ulicę stały otworem, Mulatka gdzieś zniknęła. Wychodząc, Brand
miał uczucie, że jest nadal obserwowany. Zrodziła się w nim myśl, że nim się tu zjawił, już o
nim wiedziano i czekano na niego. Był pewien, iż tym razem trafił na właściwy ślad.
Ale jak sprawić, by Molinari przemówił i zgodził się pomóc? — głowił się, krocząc
ulicą biegnącą w kierunku miasta. Willa Molinariego znajdowała się na przedmieściu Marsy-
lii. W pewnym momencie mignęła obok jakaś znajoma twarz. Nie zwrócił na nią uwagi, ale
rozglądając się przy przejściu przez jezdnię ujrzał tę twarz powtórnie. Już na chodniku od-
wrócił się znienacka i poznał — była to twarz apasza z baru. Dostrzegł on widocznie manewr
Branda, ponieważ stanął przed pierwszą z brzegu wystawą.
Brand ruszył dalej, ale widział już teraz, że apasz idzie za nim krok w krok.
Na jednej z ruchliwszych ulic Brand przystanął i nieznacznie obejrzał się. Apasz zró-
wnał się właśnie z dwoma policjantami kroczącymi dostojnie ulicą i najwyraźniej wskazywał
im Branda, tłumacząc coś przy tym i żywo gestykulując.
Policjanci rzucili się naprzód. Brand nie miał jednak zamiaru czekać. Potrącając prze-
chodniów, puścił się biegiem w boczną ulicę. Wpadł w jakieś nie kończące się ogrody, prze-
sadził jeden mur, potem drugi, ogrodzenie z siatki — i znalazł się w zupełnie obcej dzielnicy.
Gwizdki policyjne dawno ucichły poza nim, odetchnął więc spokojnie. Drżącą ze
zmęczenia ręką zapalił papierosa.
Cochon. Merde — klął w myśli apasza. No, niech ja go tylko dostanę w swoje ręce!
Nagle przyszło mu na myśl, że to była robota Molinariego. Apasz z pewnością był na jego
usługach. On go przecież tam skierował, on uprzedził Molinariego o tej wizycie i również na
polecenie Molinariego „zakapował” go przed policją?
Ale dlaczego? — zastanawiał się Brand. — Albo mi nie ufają i boją się, że jestem
„kapusiem”, albo po prostu chcieli mnie w ten sposób zlikwidować... Tak czy tak, trzeba
jeszcze raz złożyć wizytę miłemu doktorowi — zadecydował. Ale tym razem nie będzie to
taka grzeczniutka wizytka...
Namacał w kieszeni rewolwer i ruszył na poszukiwaniem ulicy Wolności...
IV
Vivien była zła. Czuła się zmęczona po nieprzespanej nocy. Ziewnęła głęboko i prze-
ciągnęła się lubieżnie...
Tak dłużej być nie może, Leblanc musi się zdecydować — postanowiła. — Ona,
Vivien, nie ma bowiem zamiaru być po wsze czasy jego kochanką. Tylko jego kochanką. Bo
ostatecznie, cóż ma z tego? Młodość i uroda przemijają... Jeśli ją tak bardzo pragnie, to niech
się zdecyduje, a nie... adieu, monsieur le commisaire!
Obejrzała się w małym lusterku. „Dzięki Bogu, zmarszczek po nieprzespanej nocy
jeszcze nie ma. ale są już pierwsze oznaki zmęczenia, a potem... Jednak ten Leblanc to wspa-
niały mężczyzna...” Przeciągnęła się i przegięta w tył pozostała tak z głową na oparciu fotela.
„No i coś niecoś o jego innych sprawkach mogłaby powiedzieć... na przykład prezydentowi
policji... Ale to tylko w ostateczności”.
Wszedł dyżurny policjant. Rzucił na biurko paczkę listów. Podniosła się niechętnie i
zaczęła je segregować. Jeden z listów zatrzymała. Stempel z Paryża. Pieczęć Generalnej
Dyrekcji Policji. Napis: „Poufne”. Ważyła list w dłoni, po czym odłożyła go na bok i sięgnęła
po słuchawkę:
— Z nadkomisarzem Leblanc proszę. Monsieur Leblanc? Sekretariat prezydenta. Jest tu
coś ważnego dla pana. Tak? Dobrze.
Odłożyła słuchawkę i wzięła powtórnie list do ręki.
Leblanc szybko się zjawił. Bez słowa podała mu list. Oglądnął go dokładnie, ze wszy-
stkich stron.
— Dobrze, zwrócę go za dziesięć minut.
Wyszedł. Vivien wyjęła grzebień i zaczęła czesać długie, złote włosy. Po piętnastu
minutach Leblanc wrócił i rzucił jej list na kolana. Nie przerywając czesania zagadnęła go:
— No i co?
— Nic. Nic specjalnego. Dyrekcja zapowiada, że sama zabierze się do likwidacji prze-
mytników kokainy.
— Tak?
— Jednego tylko nie rozumiem. Piszą, że mają nadzieję, iż „od tego momentu sprawa
zacznie się wreszcie posuwać naprzód...” Co to ma znaczyć „od tego momentu?”
— Może myślą o przysłanym liście? — Vivien schowała grzebień do torebki i wyjęła
szminkę.
Leblanc spojrzał na nią pogardliwie.
— No, prochu to ty nie wymyślisz.
Vivien wzruszyła ramionami.
— Oni, moja droga, albo coś przedsięwzięli, z czym kryją się przed nami, z wyjątkiem
„starego”, albo po prostu chcą nas na swój głupi sposób zdopingować. Uważaj na wszystko,
co się tu dzieje...
Z gabinetu prezydenta dał się słyszeć dzwonek. Vivien podniosła się.
— Niech pani poprosi nadkomisarza Leblanca — polecił de Mora.
— Właśnie jest teraz w sekretariacie, monsieur le président. I przyszedł list z Dyrekcji,
poufny.
De Mora zaprosił Leblanca, by usiadł. Przejrzał spiesznie pismo i wrzucił je do szufla-
dy.
— Słuchaj, Leblanc, zlikwiduj natychmiast w Sekcji Specjalnej oddział „K”. Generalna
Dyrekcja chce się zająć kokainistami.
Leblanc drgnął.
— Czy oni nam nie ufają?
De Mora roześmiał się.
— Mówisz jak dziecko. Ufać, albo nie ufać, można kobiecie. U nas się rozkazuje. Nie
masz się o co obrażać. Nie jest tak źle, oni po prostu sami chcą wydawać rozkazy w tej
sprawie i sami kierować całą akcją. Instrukcje wkrótce przyślą.
Leblanc milczał nadal. Wściekłość zeszpeciła jego twarz. De Mora rozumiał go dobrze.
Ale ostatecznie to samo spotkało także jego, de Morę, chociaż w mniejszym stopniu.
Leblanc poczuł, że jest mu duszno. Podniósł się z krzesła.
— To wszystko, szefie? — spytał służbiście.
— Tak, to wszystko. — De Mora podał Leblancowi rękę, a drugą poklepywał go po
ramieniu. — Głowa do góry, chłopie. Jeszcze wypłyniemy, nie martw się.
Po wyjściu nadkomisarza, de Mora zebrał z biurka plik gazet i zapowiedział Vivien, że
jedzie do domu na obiad. Po drodze wstąpił na główną pocztę, by sprawdzić, czy nie ma dla
niego jakiegoś listu na poste-restante. Urzędniczka poszperała w przegródkach i wyciągnęła
małą błękitną kopertę, mocno uperfumowaną. Przytknęła ją do swego kształtnego noska i
zawyrokowała: — Chanel. — Podając list, uśmiechnęła się szelmowsko.
De Mora odwzajemnił się najmilszym uśmiechem. Otworzył niecierpliwie list.
Wszystko w porządku. Jestem na właściwej drodze. Kocham. Lolita — przeczytał, po
czym podarł go na strzępki i wrzucił do kosza. Urzędniczka z okienka obserwowała go z
sympatią.
V
Gdy Harry Brand dotarł do willi Molinariego, zapadał już wieczór i wzdłuż ulic rozbły-
sły lampy. Brand obszedł całą posesję. Ogród mieszczący się poza domem był gęsto zarośnię-
ty drzewami i krzewami. Przekradając się od krzewu do krzewu Brand zbliżał się do willi. W
pewnej chwili nogi zaplątały się w jakieś pnącza i Brand runął na ziemię. Równocześnie dał
się słyszeć brzęk tłukącego się szkła, a ręka w przegubie zapiekła boleśnie. Poczuł, jak coś
ciepłego spływa mu do rękawa koszuli. Krew. Wyjął chusteczkę i przewiązał nią ranę. Pod-
niósł się powoli. Znów brzęk tłukącego się szkła. Z oświetlonego okna wilii wyjrzała czyjaś
głowa. Molinari? Głowa tkwiła chwilę bez ruchu, po czym znikła we wnętrzu pokoju. Brand
teraz dopiero spostrzegł, że wpakował się na szklarnię, która ciągnęła się na przestrzeni kilku
metrów. Z rozbitego wnętrza uderzał w nozdrza ciężki, drażniący zapach kwiatów, zmieszany
z parnym powietrzem.
Gdzieś w willi stuknęły drzwi i głośno zaszczekał pies. Tego tylko brakowało — zanie-
pokoił się Brand. Wyjął z kieszeni sprężynowy nóż i otworzył ostrze. Pies tymczasem buszo-
wał po ogrodzie, poszczekując radośnie. Widocznie cały dzień trzymano go w domu. Nie
interesował się okolicą, w której krył się człowiek.
Drzwi od willi trzasnęły powtórnie. Pies pozostał w ogrodzie. Nagle przestał szczekać.
Węszył nosem podniesionym do góry, a potem, wielkimi susami, skacząc poprzez krzaki,
popędził w kierunku Branda. Dopadł go, zatrzymał się chwilę, zaszczekał, ale widząc, że
człowiek leży bez ruchu na ziemi, zbliżył się warcząc wściekle. Im bliżej, tym bulgotanie w
jego gardle stawało się coraz wścieklejsze, wreszcie otwarł szeroko pysk, by ucapić kłami
szyję leżącego człowieka. Ten błyskawicznie zamachnął się — i nim pies zdążył zaatakować,
ostrze noża tkwiło w jego szyi aż po nasadę. Pies miauknął niczym kot, zadrapał łapami po
ziemi i legł w trawie.
Brand wyciągnął nóż, wytarł go dokładnie i schował. Potem sprawdził rewolwer, zare-
petował i ruszył ostrożnie dalej, kierując się ku oświetlonemu oknu na piętrze.
Budynek był porośnięty winnym pnączem. Brand bez trudu wspiął się po grubych,
splątanych gałęziach. Zbliżał się ku oknu.
Z pokoju dolatywał głos. Był to głos Molinariego, tyle, że mniej słodki i jedwabisty niż
normalnie. Robił wrażenie podnieconego albo zdenerwowanego. Coś komuś tłumaczył. Słów
nie można było rozróżnić, ponieważ głowa Branda znajdowała się w zielonym pnączu winnej
latorośli, a do jego uszu docierały tylko pojedyncze wyrazy.
Ostrożnie wsadził głowę w kąt framugi. Oślepiło go silne światło, ale po chwili widział
już Molinariego. Siedział na biurku i rozmawiał z kimś telefonicznie. Brand nadstawił uszu
Teraz słyszał każde słowo.
— Nie. Nie sądzę, żeby to był „kapuś”... Kid „wystawił” go na flików. Chłop wiał, aż
gwizdało... Tak. Pewnie...
Z drugiej strony przewodu telefonicznego ktoś musiał mówić coś wesołego, bo Molinari
śmiał się głośno.
— Spodziewam się, że tu wróci. Och, nie ma obawy, dam sobie radę. Zresztą on nas
wyraźnie potrzebuje. Co?... Tak... Aha! No, adios, amigo.
Chwilę jeszcze trzymał słuchawkę w dłoni, jakby ją ważył, ale widocznie zastanawiał
się tylko nad czymś i słuchawką bawił się zupełnie machinalnie W końcu rzucił ją niedbale na
widełki.
Wstał i sięgnął po papierosa. Odwrócony był teraz tyłem do okna. Brand podciągnął się
szybko na rękach i usiadł na parapecie. Wyjął rewolwer, odbezpieczył i, poprawiwszy się
wygodnie, czekał.
Molinari zapalił papierosa i usiadł w fotelu za biurkiem. Nagle drgnęła gwałtownie ręka
niosąca papieros do ust i zatrzymała się w pół drogi.
— Dobry wieczór panu doktorowi — przywitał go uprzejmie Brand.
Molinari milczał.
— Cóż to, nie ma mi pan doktor nic do powiedzenia? Przecież pan czekał na mnie,
prawda? — głos Branda nadal był bardzo grzeczny.
— Owszem, ale miałem nadzieję, że wejdzie pan frontowymi drzwiami, a nie przez
okno...
— Obawiałem się, że znów, z pańską pomocą mógłbym się spotkać z policją. A tego
wolałbym uniknąć. Nie lubimy policji, prawda, doktorze Molinari?
Brand zeskoczył z parapetu i nogą przysunął sobie wygodny fotel.
Molinari opuścił wzniesione do góry ręce.
— Uwaga, doktorze!
— Tylko bez głupstw, amigo... — Molinari odzyskał już spokój. — Nie przyszedł pan
tu przecież, żeby mnie zabić. Przyszedł pan po pomoc, a martwi nikomu już pomóc nie mogą,
chyba zaszkodzić. O tak. bardzo zaszkodzić — powtórzył.
Brand schował rewolwer do kieszeni.
— Od tego trzeba było zacząć naszą pierwszą rozmowę, doktorze. Nie doszłoby do tej
nieprzyjemnej sceny i obaj zaoszczędzilibyśmy sobie nerwów.
Molinari podsunął Brandowi pudełko z papierosami.
— A więc szuka pan Ercole Prado? Tak? — spytał
— Właśnie — przytaknął Brand.
— Ma pan dla niego polecenie od don José Hernandeza?
— Tak.
— A skąd pan zna don Joségo? — Molinari rzucił to pytanie ot, tak sobie, ale wpatry-
wał się przy tym uważnie w Branda.
— Nie sądzę, abym to panu mógł powiedzieć. Już raz wydał mnie pan w ręce policji. A
przynajmniej próbował...
— Mój panie... — głos Molinariego stał się znów pieszczotliwy, jak przy pierwszej
rozmowie. — W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Umówmy się, że to ja właśnie jestem
człowiekiem, o którego panu chodzi. A przynajmniej, że wiem o nim wszystko. Albo będzie
pan odpowiadał na moje pytania, albo, niestety... — Molinari rozłożył ręce wymownym
gestem.
— Niech pan pyta — zgodził się Brand.
— Skąd pan zna Hernandeza?
— Pracowaliśmy razem w Rio de Janeiro. Przed rokiem była wpadka. Aresztowano nas.
Mnie udało się zbiec. Zanim uciekłem, Hernandez podał mi nazwisko pana Prado. Wiedział
tylko, że mieszka w Marsylii i że jest z nami związany. Nic poza tym, ponieważ kontaktowali
się tylko listownie. Zresztą pan z pewnością wie lepiej...
Molinari, wpatrzony w czubki swych butów, milczał, czekając dalszego ciągu opowie-
ści.
— No, więc uciekłem... — podjął Brand. — Dostałem się do Europy, ale miałem takie-
go stracha, że nie szukałem pana Prado. Bałem się, że po tej wsypie Interpol zlikwiduje naszą
siatkę także i tu, we Francji. Zgłosiłem się do Legii Cudzoziemskiej, żeby przeczekać. Po
roku uciekłem. Pech chciał, że się nie powiodło, złapali mnie. Dostałem pięć lat ciężkich ro-
bót. Spróbowałem jeszcze raz ucieczki ze statku, którym nas mieli transportować do Gujany,
no i postanowiłem odszukać pana Ercole Prado.
Molinari siedział jeszcze chwilę w milczeniu, po czym spytał:
— A don Hernandez? Czemu z panem nie uciekał?
— Był ranny. Postrzelili go w nogi.
— Nie miał pan od niego żadnej wiadomości?
— Nie. Bałem się pisać do Rio.
— Zastrzelili go w parę miesięcy później, gdy próbował ucieczki — powiedział Moli-
nari i przestał patrzeć w czubki swych butów.
— Szkoda. Dobre było chłopisko, ale kto wie, co nam jest pisane? — mruknął filozofi-
cznie Brand.
— Tak... No i co pan chce, żebyśmy dla pana zrobili?
„Żebyśmy zrobili”, to znaczy, że siatka się utrzymała, że pracują nadal w tym samym
składzie — przebiegło Brandowi przez myśl.
Głośno zaś rzekł:
— Dajcie jakąś robotę. Dajcie zarobić, no i kryjcie mnie przed policją. Jestem bez
papierów.
— Zobaczymy, co się da dla pana uczynić. Pan rozumie, ja sam nie mogę decydować
— tłumaczył uprzejmie Molinari. — Niech pan przyjdzie jutro o piątej po południu... Wziął
do ręki ciężki, ozdobny przycisk i zaczął się nim bawić.
— Trudno. Jakoś tę noc jeszcze przemorduję... — westchnął zrezygnowanym głosem
Brand.
— A pieniądze pan ma? — zatroszczył się jeszcze Molinari.
Wyjął z marynarki plik zwiniętych banknotów Rzucił je na biurko.
Brand zawahał się.
— No, niechże pan bierze, później mi pan odda — zachęcił go Molinari.
Brand schował pieniądze.
— A więc do jutra, doktorze. Wstał z krzesła i przytknął dłoń do czoła.
Doktor podniósł się również. Nie przestając się bawić przyciskiem, z wyszukaną grze-
cznością skłonił się swemu gościowi.
Brand stał już w drzwiach, gdy dosięgnął go cios w tył czaszki. Ugięły się pod nim nogi
i kiedy próbował uchwycić za klamkę, pomyślał, że przy takich ludziach jak Molinari nigdy
nie wolno stać tyłem...
Następny cios powalił go na podłogę.
VI
W ustach czuł słodkawy posmak eteru, a z tyłu głowy doskwierał tępy ból. Był bardzo
słaby i ćmiło mu się w oczach.
— Cholera! Ale mnie urządzili! — zaklął. Próbował się podnieść, najpierw na czwora-
kach, potem trzymając się ręką ściany. Stanął wreszcie na nogach, ale od razu zakręciło mu
się w głowie. Oparł się głową o ścianę i zwymiotował. Ulżyło mu trochę i poczuł się znacznie
lepiej. Zaczął oglądać miejsce, w którym się znajdował.
Była to jakaś spora hala albo spichlerz. Chyba to ostatnie, bo w jednym z kątów leżało
ziarno. Wysoko, u sufitu, słaba żarówka rzucała skąpe światło. Jedyne okno, mocno zakrato-
wane, znajdowało się na wysokości około trzech metrów. Musiała już być noc, a w każdym
razie późny wieczór, gdyż za oknem panowała ciemność. Brand chciał sprawdzić, która
godzina, lecz zegarek stał, a szkiełko było stłuczone.
Dotknął kieszeni. Nic mu nie zabrano, z wyjątkiem noża i rewolweru. I pieniędzy.
Zrozumiał teraz hojność Molinariego. Sytuacja nie była przyjemna.
Zaczął oglądać ściany. Nic w nich jednak nie znalazł, nic, co mogłoby ułatwić ucieczkę.
Na jednej ze ścian zauważył jakieś napisy. Zapalił zapałkę i odczytał przy jej świetle.
Santa Maria Jesus — a nieco dalej: — Jak mnie te dranie wykończą, to niech ich piekło
pochłonie. André Dior.
Tym samym charakterem pisma nagryzmolono jeszcze kilkanaście razy słowo „koka-
ina”.
Brand z cicha zagwizdał. Więc tu załatwiają facetów. Nie pocieszyło go to, ale zdopi-
ngowało do jeszcze pilniejszych poszukiwań. Drzwi były solidne, okute i nawet nie drgnęły,
gdy próbował je wysadzić ramieniem.
Naraz usłyszał stłumione głosy. Szybko odskoczył od drzwi i położył się na dawnym
miejscu.
Zazgrzytał klucz, zawiasy ciężko poruszyły się z miejsca i do wnętrza wkroczyło dwóch
ludzi. Jeden z nich trzymał w ręce rewolwer, a drugi tacę z jedzeniem.
— No, oberwał aż miło — ten z tacą wskazał nogą leżącego Branda. — Zobacz-no, co
mu jest. Może poszedł do Bozi na kolację...
Drugi schował rewolwer, podszedł do Branda, przyklęknął — i w tym momencie głowa
jego znalazła się w kleszczowym uścisku dwóch ramion. Zrobił w powietrzu salto i gruchnął
o podłogę. Taca z jedzeniem, rzucona z rozmachem, odbiła się o wyciągniętą w porę nogę
Branda, ale równocześnie Brand poczuł szybki oddech i ręce gniotące mu szyję. Wymierzył
cios w podbródek, powtórzył uderzenie lewym sierpowym i ciało przeciwnika osunęło się na
ziemię.
Brand zerwał się na nogi, gdy pierwszy z przeciwników wyszarpnął rewolwer z kiesze-
ni. Brand kopnął wyciągającą się ku niemu dłoń. Tamten zaskowyczał z bólu, rewolwer
odskoczył aż pod otwarte drzwi.
Brand rzucił się w ich kierunku, porwał rewolwer wpadł w ciemne podwórze. Za nim
posypały się strzały.
Biegł na oślep, potrącając co chwilę jakieś sprzęty,. Z lewej strony wznosiło się duże
domostwo. Widział szereg oświetlonych okien. Na huk wystrzału niektóre z nich otworzyły
się. Brand zawahał się sekundę i pomknął w prawo, ale zaledwie zrobił kilka kroków potknął
się o coś i padł jak długi w wodę.
Podwórze przed domem zajaśniało nagle ostrym światłem, z budynku wybiegło kilku
ludzi.
Brand poderwał się szybko i kulejąc starał się wymknąć z kręgu światła. Musieli go
dostrzec, bo usłyszał kilka wystrzałów, kule przeleciały nad głową. Wpadł między krzaki i
drzewa i klucząc posuwał się naprzód. Najgorsze, że nie znał okolicy, nie wiedział, gdzie się
znajduje i dokąd powinien uciekać.
Znowu poczuł osłabienie spowodowane ciosem Molinariego i silną dawką eteru. Nogi
słabły w kolanach, ciało ogarniało drżenie. Zatrzymał się i utrudzonymi płucami chwytał
łakomie powietrze.
Hałas za nim ustał. Może zgubili ślad? Nie. Znowu usłyszał głośne ujadanie psów i
nawoływania. Nagonka szła ku niemu.
Zarepetował broń i ruszył w ciemność. Na szczęście księżyc wychynął zza chmur i
oświetlał okolicę. Krzaki wydawały się ciągnąć w nieskończoność.
Ujadanie psów stało się bliższe. Brand przyśpieszył nieco kroku, ale wiedział, że długo
nie wytrzyma, że go dopędzą, chyba że zdarzy się cud...
Poczuł powiew chłodnego wiatru i poprzez ostatnią warstwę krzaków dojrzał przebły-
skujące morze. Rzucił się na kolana, zanurzył głowę w wodzie i chłodził rozpaloną twarz.
Szczekanie psów poderwała go na nogi. Zawrócił w lewo. Nie biegł już teraz, tylko
szedł. Był nieludzko zmęczony, oczy zachodziły mgłą. Oddychał nie nosem, ale połykał
powietrze ustami, dławił się nim.
Goniący go dotarli widocznie do morza, bo psi skowyt zmienił nagle kierunek i stał się
niepokojąco bliski.
Brand przeklinał swe umęczone, odmawiające posłuszeństwa nogi, próbował je zmusić
do biegu. Nadaremnie, ugięły się pod nim. Padł w trawę.
Leżeć, leżeć, odpoczywać! I oddychać! — Nie miał przez chwilę innych pragnień, ale
gdy oszalałe ze zmęczenia serce uspokoiło się trochę, do mózgu wpełzł strach... Strach przed
śmiercią. I Brand znów szedł, zataczając się, przeklinając i modląc się na przemian. Nagle
krzaki się skończyły. Uderzył nieomal nosem o asfalt autostrady.
Poprzez zbliżające się ujadanie psów i nawoływania słyszał wyraźnie dobiegające z
prawej strony warczenie motoru.
Boże! Szybciej, szybciej! Mierzył rewolwerem w krzaki.
Szosę omiotły z dala reflektory pędzącego samochodu. Równocześnie z krzaków
wyskoczył olbrzymi pies, a za nim człowiek.
Brand strzelił raz i drugi. Człowiek cofnął się w krzaki, a pies pędził wprost na Branda.
Gdy był już o dwa metry, Brand strzelił po raz trzeci i martwe cielsko potoczyło się do przy-
drożnego rowu.
Z krzaków posypały się strzały. Brand nie zważał już na nie. Wyskoczył na środek
jezdni i rozkrzyżował ramiona. A był czas po temu, ponieważ samochód znajdował się tuż
przed nim. Zapiszczały hamulce. Wóz stanął, ocierając się o nogi Branda oślepionego mocny-
mi reflektorami. Drzwiczki wozu otwarły się zapraszająco. Wchodząc do wnętrza, Brand
ujrzał jeszcze swych prześladowców wysypujących się z krzaków.
— Prędzej! Na miłość Bo... — głos zamarł mu w gardle.
Obok siedział doktor Molinari.
VII
Punktualnie o godzinie dwudziestej pierwszej Molinari wychodził ze swego „Cadillaca”
przy Place de la République.
Dom, przed którym się zatrzymał, był solidnym budynkiem, utrzymanym w secesyjnym
stylu. Mimo wczesnej godziny ciemny i cichy robił wrażenie opuszczonej rudery na tle jasno
oświetlonej ulicy. Jedynie na pierwszym piętrze dwa jasne okna spoglądały w miasto jak para
czujnych oczu.
Molinari czekał dość długo, nim portier otworzył drzwi. Niski ukłon świadczył, że do-
ktor był tu częstym i w dodatku cenionym gościem. Molinari, nie czekając aż portier oświetli
korytarz, wspinał się szybko po schodach. Na pierwszym piętrze zapukał i wszedł, usłysza-
wszy przytłumiony, nieartykułowany głos dobiegający z wnętrza pokoju.
Za dużym stołem siedział starzec o siwej głowie i kościstej, mocno zarysowanej twarzy.
Chłeptał z głębokiego talerza zupę, maczając w niej bułkę. Mlaskał przy tym głośno i szybko
jak łakomy psiak. Nie zainteresował się wcale Molinarim.
Doktor spoglądał z odrazą. Podszedł bliżej i usiadł przy przeciwnym końcu stołu.
Starzec wrzucił bułkę do zupy i tak gwałtownym ruchem odsunął talerz, że część jego
zawartości znalazła się na serwecie...
— Wiesz, Molinari, że nie lubię, kiedy rządzisz się tutaj jak u siebie w domu. U mnie
tylko mój kot i mój pies mogą siadać bez pozwolenia.
Mówiąc to patrzył na swego gościa wyblakłymi, złymi oczyma.
Molinari wstał.
— Przepraszam, pana, dyrektorze, ale nie chciałem przeszkadzać. Posiłek w pańskim
wieku jest sprawą bardzo ważną. Jedną z nielicznych przyjemności...
— A ty pewnie myślisz, że nie umrzesz? Zaręczam ci, nie dożyjesz tego wieku, co ja,
Molinari. Na ciebie czeka kula, którą ktoś tam pewnego dnia wreszcie wystrzeli...
Starzec ukazał w skrzywionej uśmiechem twarzy rząd białych, sztucznych zębów,
dziwnie kontrastujących z jego pomarszczonymi policzkami i obwisłymi targami.
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — odpowiedział sentencją Molinari. — Ale à propos,
dyrektorze, porozumiałem się telegraficznie z naszym łącznikiem w Rio. Potwierdził wszy-
stko, co mi Brand mówił. To jest istotnie, a raczej był, nasz człowiek. A co zadecydowała
Centrala?
— Pan myśli, że Centrala nie ma innych zmartwień poza tym pańskim Brandem?
Zlikwidować i spokój — starzec wyciągnął przed siebie chudy, długi palec i zmrużył przy
tym oko, jak by celował z rewolweru. — Mógł się zwąchać z policją. Mogli z niego zrobić
„kapusia”...
— Nie sądzę — sprzeciwił się Molinari. — Na pewno nie. Zlikwidować człowieka
nietrudno, ale znaleźć właściwego, tak. On się nam może przydać. Ostatnio mieliśmy straty
dwóch ludzi. Przy rozprowadzaniu towaru mogą być kłopoty.
— Więc dobrze. O ile pan sprawdził, że to nasz człowiek, niech go pan weźmie do
grupy Merlana. A gdzie pan trzyma tego swojego Branda?
— Na fermie Monterouge.
— Zgłosi się pan do mnie za parę dni, dostanę dla niego nowe papiery i paszport. Niech
go pan zakwateruje u madame Verdoux. Będziemy go przynajmniej mieli na oku.
— To nigdy nie zaszkodzi — potwierdził Molinari. — Wobec tego żegnam pana,
dyrektorze Rastignac — skłonił się przesadnie starcowi.
— Ej, Molinari! Ten Brand musi być chyba diablo ładnym chłopcem, skoro tak za nim
latasz? Co?
Molinari skrzywił się niechętnie:
— Nie myślałem o tym. Skąd takie przypuszczenia w pańskim wieku? — chciał Rasti-
gnaca dotknąć, wyprowadzić z równowagi.
— Mnie, w moim wieku, nie grozi przynajmniej, że zginę przez baby. Tobie też. W tym
jednym jesteśmy podobni. Ale... ginie się również przez mężczyzn... Pamiętaj.
Molinari nie odezwał się więcej. Wyszedł. Na ulicy odetchnął głęboko. Mruknął:
— Stary truposz! Niech go...
Zapuścił motor i pomknął do miasta. Gdy się wydostał ze śródmieścia, dodał gazu,
przejechał szybko przez przedmieście, minął peryferie i wydostał się na wygodną autostradę
biegnącą w kierunku Lazurowego Wybrzeża. Wskazówka szybkościomierza przekroczyła se-
tkę i ciągle jeszcze pięła się w górę. Molinari zapomniał o wszystkim, pęd wozu podniecał go.
Nagle usłyszał kilka strzałów. Czyste powietrze niosło je wyraźnie z oddali. Kiedy stały
się wyraźniejsze, zwolnił i reflektorami omiatał szosę. W ich świetle ujrzał człowieka stojące-
go na środku autostrady, z szeroko rozkrzyżowanymi ramionami. Rozpoznał, że znajduje się
w pobliżu fermy Monterouge, nie zdziwił się więc zbytnio, gdy człowiekiem tym okazał się
Brand.
Gdy Brand znalazł się już w wozie, Molinari zgasił motor.
— Eh, Brand! Co też pan wyprawia? Nic złego nie chcemy panu przecież zrobić.
Mówiłem, że sam nie mogę decydować i muszę się w pańskiej sprawie porozumieć z Centra-
lą...
Brand nie mógł jeszcze przyjść do siebie po morderczym biegu i bezsilny leżał na mięk-
kim oparciu siedzenia. Milczał.
— Po co ta cała heca ze strzelaniem? Można tęgo oberwać. Nie mógł pan na mnie
poczekać?
Ludzie z psami widząc, iż wóz wygasił motor, wybiegli na autostradę i otoczyli go
kołem. Było ich czterech. Każdy trzymał rewolwer.
Molinari wychylił się przez okno.
— Co to? Do swoich chcecie strzelać? Robert? Uspokój-no chłopaków! — krzyknął w
kierunku najbliżej stojącego draba.
— Ach, to pan doktor! — ucieszył się drab. — Całe szczęście, bo mogły być „jatki”...
— zachichotał. — A ptaszek wpadł jak w sieci... — znów zachichotał.
— To jest nasz człowiek. Zaszło małe nieporozumienie, ot co... — powiedział wymija-
jąco Molinari.
— Nasz człowiek? — Twarz draba wyrażała szczere zmartwienie. — Znaczy się, nie
można mu ukręcić karku? Ma chłop szczęście. A co nam Sally zmarnował, to zmarnował... —
wskazał na ogromnego psa, którego wyciągnęli właśnie na autostradę trzej pozostali ludzie.
— Brand, pan jest specjalistą w uśmiercaniu psów. To już drugi... — zażartował Moli-
nari.
— A pan od ludzi, tylko że mnie się lepiej udaje...
Molinari uznał to za doskonały dowcip. Śmiał się długo i serdecznie.
Brand przyglądał się ludziom, którzy jeszcze przed chwilą chcieli go zabić, a teraz, jak
się okazało, stali się „kumplami po fachu”. — Ciemniaki — pomyślał. — Ot, w sam raz do
takiej roboty jak strzelanie do ludzi...
Molinari przywołał ruchem ręki Roberta.
— Zabierz swoich i wracajcie na farmę. Zameldujesz papie Bébé, że byłem i zabrałem
ze sobą tego tu... — wskazał na Branda. — Cześć.
Ruszył z miejsca pełnym gazem.
— I dokąd teraz, doktorze? — zagadnął go Brand.
— Znów do mnie. Wszystkie drogi prowadzą do Molinariego.
— Czy i tym razem będę musiał wychodzić przy użyciu siły? — zakpił Brand.
— Nie. Tym razem nie. Przysięgam — głos Molinariego znowu nabierał akcentów
miękkości i słodyczy.
VIII
— Café-Bar „Cochon” — polecił Brand szoferowi.
Taksówkarz gwizdnął przeciągle. Wóz ruszył i potoczył się powoli ulicą. Jego właści-
ciel był najwidoczniej towarzyskim człowiekiem, bo zagadnął:
— Pan turysta, co?
— Dlaczego?
— Bo w „Cochon” można się równie dobrze zabawić, co dobrze oberwać. Istny jarmark
sensacji.
— Może właśnie o to chodzi...
Brand przypomniał sobie wskazówki Molinariego: „W Café-Bar spyta pan o Merlana.
On już będzie wiedział wszystko, co potrzeba”.
Neonowe światło zapalało się i gasło. Nad literami „Cochon” unosiła się jakby w
powietrzu figlarna świnka. Też z neonu. Przed wejściem stały dwie nowoczesne limuzyny.
Maleńka salka-hall, z szatnią oraz kioskiem z papierosami, pod ścianą potężnych
rozmiarów „wykidajło”. Obejrzał niechętnie wchodzącego. Ocena wypadła widocznie nie naj-
lepiej, albowiem drągal odwrócił głowę z miną, jak by cierpiał za wszystkie grzechy świata.
Z toalety wyszła wytworna pani.
Drągal poderwał się, a jego obleśna gęba rozkwitł» radosnym uśmiechem.
Pani otarła się o Branda. Poczuł w nozdrzach mocny, zmysłowy zapach ambry...
Automatycznie podążył za nią. Gdy znalazł się za drzwiami prowadzącymi na salę,
piękna pani zniknęła za gęstą zasłoną z cekinów, zwisającą od sufitu aż do ziemi. Rozsunął
cekiny w momencie, gdy jakiś „matros” z hiszpańskim wąsikiem próbował uchwycić piękną
nieznajomą za rękę. Szarpnęła się. Napastnik objął ją wpół. Jego dwaj kompani, stojący obok,
zarykiwali się ze śmiechu.
Trzasnęła dłonią w roześmiane wąsiki.
Marynarz zaklął:
— Porca Madonna! — i zamierzył się pięścią.
Brand uchwycił tę pięść i wykręcił wraz z całą ręką, aż napastnik zawył z bólu. Równo-
cześnie otrzymał cios w tył głowy. Nie oglądając się, kopnął silnie. Trafił widocznie dobrze,
bo usłyszał tylko stęknięcie. Ale już atakował go drugi z kompanów marynarza, Brand wy-
puścił z uchwytu wykręconą rękę i „bykiem” uderzył nadbiegającego. Gdy ten załamał się w
pasie, poprawił silnym ciosem prawej ręki... Ostatni z napastników zamiótł ciałem kawałek
parkietu.
Wtedy wkroczył „wykidajło”. Pozbierał marynarzy jak niemowlęta i po kolei, jednym
ruchem ręki, wyrzucał ich za drzwi.
Brand obejrzał się za nieznajomą.
Stała pod ścianą rozcierając obolałą rękę. Śmiało podeszła do Branda.
— Dziękuję panu. Bardzo panu dziękuję... — podała mu dłoń.
Uścisnął ją delikatnie.
— Boli?
— Nie. Już nie... — Podniosła głowę, gdyż Brand był od niej wyższy i uśmiechnęła się.
— Sama nie wiem, co by się stało, gdyby nie pan.
Wzięła Branda pod ramię.
— Jestem w towarzystwie przyjaciół. W pogoni za egzotyką, za mocnymi wrażeniami,
przywędrowaliśmy tutaj — wyjaśniała, prowadząc go w głąb sali. — Lubię zresztą tę budę i
bywam tu czasami...
Przy zajętych stolikach siedziało kilkunastu marynarzy z jaskrawo umalowanymi towa-
rzyszkami, o twarzach nie pozostawiających wątpliwości co do ich procederu. Incydent, któ-
rego byli świadkami, niewiele ich widać wzruszył, bo w ogóle nie zwracali uwagi na Branda
ani na jego towarzyszkę.
— Napije się pan? Należy się nam przecież po tej awanturze coś mocnego, prawda?
Brand spoglądał ponad jej głową.
Spotkał się nagle z parą bacznie obserwujących go oczu. Należały one do dziewczyny
stojącej za barem. Łokciami wspierała się o ladę, podtrzymując podbródek splecionymi ręka-
mi. Miała jasne, krótko obcięte włosy, uczesane w grzywkę i duże, kontrastujące z kolorem
włosów czarne oczy. Kiedy je zmrużyła stały się zaczepne, złośliwe.
— Więc napijemy się? — powtórzyła nieznajoma,
— Obawiam się, że ten wieczór nie należy do mnie — w głosie Branda brzmiał żal. —
Mam tutaj pewne sprawy do załatwienia... — wytłumaczył.
— Kobieta?
— Jak najbardziej nie. Nie sądzę, aby dziś, jutro i przez wiele następnych dni... mogła
mi się podobać inna kobieta.
— No, jeśli tak... Ale proszę, niech pan do mnie zadzwoni. Nazywam się Marborouge.
Viola Marborouge. Proszę zapamiętać. W Marsylii wszyscy mnie znają. — Podała mu rękę.
— Zobowiązuję pana...
— Nie zapomnę.
Brand skierował się do baru. Usiadł na jednym z krzeseł.
— Martini.
Dziewczyna obojętnie przyjęła zamówienie. Teraz, gdy Brand był przy niej, wydawało
się, że go nie dostrzega. Podała mu kieliszek.
— Zna pani Merlana? — spytał.
— Dlaczego?
— Chciałbym z nim mówić. Mam do niego interes.
— Nie ma go jeszcze...
— Poczekam.
Wzruszyła ramionami i oparła się o ścianę między kontuarem a półką z butelkami.
Brand pił właśnie swój cocktail, gdy na salę wtargnęła gromada policjantów. Obława.
Kilka osób siedzących przy stolikach poderwało się na nogi.
— Stać! Stać! Wszyscy pozostają na swoich miejscach! — rozkazywał krępy oficer,
stojący przed grupą policjantów.
Ktoś nagle wyłączył światło.
Salę zaległa ciemność, tylko w pobliżu baru, u sufitu wisiał jaskrawo płonący żyrandol.
Brand porwał z baru butelkę i cisnął ją z rozmachem. Szkło z żyrandola posypało się na
podłogę. Teraz było zupełnie ciemno. Na parkiecie krzyczała jakaś dziewczyna. Od strony
wejścia dały się słyszeć policyjne gwizdki. Podniósł się wielki wrzask, z ciemności dolatywał
trzask łamanych krzeseł, pękła gdzieś szyba...
Brand jednym susem przesadził bar i rzucił się we wnękę, poza którą jaśniało światło.
Wpadł do kuchni i stanął niezdecydowany.
Dziewczyna z baru zjawiła się za nim jak cień, chwyciła go za rękę.
— Tędy!
Po krętych schodach wydostali się na dach — był w kształcie tarasu — przebiegli po
nim i przez otwarty właz opuścili się znowu w dół. Znaleźli się w długim korytarzu, na końcu
którego dziewczyna zatrzymała się. Otworzyła drzwi.
Z bardzo daleka dolatywał ich jeszcze gwar, ale powoli cichł.
— Niech pan wejdzie — zaprosiła.
Usiadł na stojącym przy oknie tapczanie i szybko oddychał.
— Do diabla! Czy do końca życia będę tylko uciekał? — zaklął w myśli.
— Tu pan jest bezpieczny...
Stała jeszcze ciągle przy drzwiach przyglądając się Brandowi.
— Dlaczego pan uciekał przed flikami?
— Bo ich kocham tak mocno, że się aż boję tej miłości — zakpił.
— Jak piękną panią w barze? — oczy jej miały taki sam wyraz, jak wtedy, gdy tańczył
z Violą.
— Nie trzeba za wiele pytać — odpowiedział niegrzecznie.
— Dobrze. Jak pan chce. Niech pan tu zostanie. Merlana przyprowadzę, gdy przyjdzie.
Papierosy są tam — wskazała na nocny stolik. — Może pan posłuchać radia. No, pójdę zoba-
czyć, co się tam dzieje...
Brand siedział chwilę w zamyśleniu, ale tak był zmęczony po przygodach ostatnich dni,
że nie wiedział nawet, kiedy się zdrzemnął.
Obudziło go delikatne trącanie w ramię. Podniósł się szybko.
— Merlan — dziewczyna z baru wskazała na siedzącego za stołem mężczyznę.
— Brand. Przysyła mnie Molinari.
Merlan wstał, wyciągnął do Branda mocną, żylastą rękę.
— Wiem. Będziesz pracował w mojej grupie. Lubię klawych chłopów, ale nie lubię za
morowych i za mądrych...
Brand widział przed sobą cwaniacką, ale i inteligentną, nie pozbawioną męskiej urody
twarz. Spryciarzem był na pewno. Jego mocna postać nie mieściła się w przyciasnym, tande-
tnie eleganckim garniturku, krawat pod szyją był rozwiązany...
— Dobra jest. O mnie możesz być spokojny — zapewnił Merlana.
— Wiera — Merlan zwrócił się do dziewczyny. — Zawołaj Jojo, Billa, Małego i
Maksa. I daj nam coś do picia... — To jest moja dziewczyna — powiedział znacząco. —
Łakomy kąsek, ale niech ci się nie chce próbować — ton jego głosu z przyjemnego stał się
wrogi.
— Nie ma obawy, on ma swoją hrabinę... — wtrąciła drwiąco dziewczyna.
IX
Ciężarówka zatrzymała się na podwórzu fermy Monterouge. Z jej wnętrza, nakrytego
brezentem, wyskakiwali pojedynczo: Jojo, Bill, Mały i Maks. Z szoferki wyszli Merlan z
Brandem.
W pełnym słońcu ferma wydała się Brandowi rajskim przybytkiem. Budynek mieszka-
lny był sporym dworkiem. Rozpoznał również spichlerz, w którym go więziono.
Mimo wczesnej godziny panowała tu cisza, którą zmąciło nagle głośne szczekanie psa.
Sadził w podskokach ku przybyłym, za nim zaś podążał człowiek. Pies dopadł do Merlana i
zaczął się łasić, wesoło merdając ogonem. Merlan pogłaskał go po kudłatym łbie.
— Czołem, Robert — przywitał nadchodzącego, w którym Brand rozpoznał jednego ze
swych niedawnych strażników.
— No, co jest z wami, u diabła? — niecierpliwił się Merlan.
— A co ma być? Robimy od rana w polu, w inspektach — wyjaśnił Robert. — A, to ty?
— poznał Branda. — Psa mi zmarnował — narzekał, witając wszystkich po kolei.
Chłopaki Merlana usiedli na skrzynkach zalegających podwórze i wystawiali twarze do
słońca.
— Gdzie papa Bébé? Nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny — złościł się Merlan.
— Nie pyskuj, bo kury wystraszysz i nieść się przestaną.
Od strony domu nadchodził stary, dobrodusznie wyglądający człowiek, w dużym słom-
kowym kapeluszu.
— Nareszcie! — zawołał Merlan. — Gdzie towar?
— Przed magazynem. Wszystko gotowe, możecie zaraz ruszać. — Papa Bébé patrzył
na Branda. — To ten nowy?
— Tak. Idziemy, wiara — zakomenderował Merlan.
Niechętnie ruszyli za papą Bébé. Przeszli przez podwórze, minęli spichlerz i zatrzymali
się przed ogromną szopą. W otwartych wrotach stały dwie ciężarówki. Merlan wspiął się na
jedną i zajrzał do środka, potem zaglądnął do drugiej.
— O key.
— Kto z kim, szefie? — zapytał Jojo.
— Ty z Małym i Brandem. Ja z Maksem i Billem. Wsiadać.
Jojo skinął na Branda. Weszli do szoferki. Z tyłu, pod brezent, pakował się Mały. Jojo
zapuścił motor, czekał jednak, aż Merlan ruszy. Wreszcie pojechali.
Brand był zawiedziony. Obiecywał sobie zbadać, co kryje ferma Monterouge, a tymcza-
sem, ledwie zdążył rzucić na nią okiem, musiał stąd wyjeżdżać.
— Co wieziemy? — zagadnął swego towarzysza?
— Marcepany! — Jojo skrzywił się nieprzyjemnie,
Brand wyczuwał, że Jojo nie lubi go od pierwszej chwili. Jechali w milczeniu. Godziny
mijały. Autostrada biegła wzdłuż wybrzeża morskiego, to się zbliżając, to znów oddalając. Na
obiad zatrzymali się w przydrożnej gospodzie.
Brand zjadł pierwszy i zluzował Małego, pilnującego ciężarówek. Gdy został sam,
zajrzał pod brezent... Główki kapusty i pęki jarzyn. Pod nimi kilka skrzynek...
— Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... — liczył głośno,
Każda z nich mogła mieć, na oko, po pięćdziesiąt kilogramów. Oglądnął je dokładnie.
Ot, takie sobie, zwykłe skrzynki, jakich pełno było na fermie. Z napisem: „Pomidory”.
— Zgubiłeś tu coś? Nie? Może rodzinny brylant? — szydził Jojo unosząc płachtę breze-
ntu.
Brand zmieszał się.
— Lubię wiedzieć, na czym jadę...
— A ja — z kim jadę.
Zmierzchało już, gdy wydostali się z autostrady na boczny szlak, który zawiódł ich nad
morski brzeg.
Zatrzymali się przed samotnie stojącym domem na wydmach. Wydawał, się opuszczo-
ny. Lecz po chwili, na sygnał klaksonu, wyszedł z domku mężczyzna. Nie mówiąc ani słowa,
otworzył drzwi szopy służącej widocznie za garaż. Wprowadzili wozy do środka.
— Jak tam, chłopcy? Płyniemy dziś? — zapytał, gdy już wysiedli.
— Naturalnie — odpowiedział Merlan. — Przygotuj wszystko, Jasper.
— Tylko żeby tak nie huśtało jak ostatnim razem — na samo wspomnienie Małemu
wydłużyła się pulchna twarzyczka. — Mój żołądek tego nie znosi.
— E, dziś jest cicho. Nie powinno kołysać — pocieszył go człowiek nazwany Jasperem.
— No, chodźcie do domu.
— Zjedli kolację i położyli się spać. Było już ciemno, gdy Jasper ich obudził.
— Zobacz, Merlan. Jasno jak w dzień. Ani chmurki na niebie, a księżyc w pełni —
wskazał ręką na okno.
Merlan wyszedł przed dom. Kiedy wrócił, minę miał zafrasowaną.
— Cholera! Nic z tego! W taką noc nie możemy płynąć. Za duże ryzyko.
Spali aż do południa. Resztę dnia przemarudzili, pomagając Jasperowi naprawiać sieci i
pływając. Gdy nadeszła noc, na morzu kłębiły się wysokie bałwany, a wiatr targał sieciami
rozwieszonymi wokół domu.
Merlan poweselał, lecz Mały zbladł i zgarbił się.
— Mały, zostaniesz przy wozach — ulitował się Merlan.
Otworzyli drzwi szopy. Merlan podszedł do wozów i odczepił z pomocą Billa obydwa
koła zapasowe. Maks przyświecał im lampką elektryczną.
Zabrali wszystkie cztery koła i znieśli na molo wybiegające kilkadziesiąt metrów w
morze. Był to raczej drewniany pomost, wznoszący się nisko nad wodą, tak, że fale przewala-
ły się przezeń bez trudu.
Niedaleko od brzegu, przy pomoście, kołysał się na linie spory kuter. Weszli na pokład
Merlan wydobył z kabiny cztery maszynowe pistolety marki „Sten” i rozdał je ludziom.
Ręczny karabin maszynowy troskliwie ustawił na rufie.
— Złamcie kark — życzył im Mały, gdy odbijali od pomostu.
Jasper prowadził kuter na pełne morze.
* * *
W trzy godziny później, po prawej burcie Brand ujrzał liczne światła. Jakieś miasto. Ale
Jasper wykręcił ster w przeciwną stronę i wkrótce światła zniknęły. Po chwili sternik wyłą-
czył motor. Kuter stanął ze spuszczoną kotwicą i kolebał się na fali. Od strony dzioba, w odle-
głości kilkuset może metrów, zamigotało nagle światło i zgasło. Znów zabłysło i zaczęło zata-
czać regularne koła, jak by je prowadziła niewidzialna ręka.
Merlan chwycił reflektor i dawał identyczne znaki. Jasper podniósł kotwicę i zapuścił
motor.
Kuter szybko zbliżał się do tajemnego światła. Brand rozpoznał wątłą linię brzegu.
Jasper powtórnie wyłączył motor. Reflektor w dłoni Merlana palił się bez przerwy.
Z ciemności wychynęła ku nim łódź. Cicho grał jej motor. Dobiła nieomal do burty
kutra.
— Czołem, makaroniarze! — przywitał ją Merlan.
— Czołem, apasze! — odpowiedział głos z łodzi.
Gdy znaleźli się burta w burtę, Brand ujrzał w łodzi trzech mężczyzn. Dwóch trzymało
na kolanach pistolety.
— Ile dziś macie? — spytał jeden z nich.
— Tyle, co zawsze.
— Dobra.
— Bierzcie. Ładujemy — rozkazał Merlan.
Przerzucili szybko koła na pokład łodzi.
— Jak tam u was, spokój? — dopytywał się Merlan.
— Spokój, ale policja portowa węszy. Uważajcie.
— Cześć! Zapuszczaj, Jasper!
Ruszyli. Łódź pozostała za nimi. Byli już prawie na pełnym morzu, gdy uderzyły w
nich jasne snopy reflektorów.
— Uwaga! Policja! — krzyknął Jasper.
— Sygnalizują, żeby się zatrzymać! — zawołał Jasper, puszczając równocześnie motor
na największe obroty. Odległość między nim a łodzią celników szybko się zwiększała.
Zagwizdało im nad głowami i równocześnie usłyszeli huk.
Merlan przyłożył się do swego karabinu i posłał ku reflektorom serię.
Jojo, Bill i Maks ułożyli się wygodnie za burtą i kropili do celników, Brand strzelał
również.
Musieli trafić, bo jeden z reflektorów zgasł. Ale drugi zahaczył swym ramieniem o
kuter i zaraz posypał się grad świszczących paciorków. Wszystkie przeszły górą. Poprawka
była już jednak lepsza. Trzepnęło ich zdrowo po burcie, aż drzazgi poleciały. Trzecia seria
spłoszyła Jaspera. Położył się za burtą, porzucając ster. Kutrem zakręciło jak na karuzeli.
Maks skoczył do steru. Znów seria. Maks krzyknął i chwycił się za prawą rękę. Uklęknął.
Brand odłożył „Stena” i poczołgał się do rannego.
— Strzelaj, głupcze! Sam sobie dam radę — wrzasnął na niego Maks.
Brand posłusznie chwycił za broń. Znów wystrzelił cały magazynek. Obok Merlan rąbał
serię za serią. Policjanci, odstraszeni mocnym ogniem, trzymali się ciągle tej samej odległo-
ści.
— Bierz ster! Bierz ster! — krzyczał Merlan w kierunku leżącego Jaspera.
Jasper podniósł się i ujął ster. Kuter wziął kurs i na pełnym gazie gnał naprzód.
Łódź policyjna zniknęła za wznoszącą się falą.
Nad ranem dobili do drewnianego pomostu. Jasper odpłynął z kutrem, ukrywał go
widocznie przed niepowołanymi spojrzeniami.
Merlan wraz z towarzyszami poszli w kierunku domu, który wydał im się oazą na
pustym, tak byli spragnieni odpoczynku. Gdy weszli na podwórze, otoczył ich nagle kordon
wyrosłych jak spod ziemi policjantów.
Na schodach wiodących do budynku stał nadkomisarz Leblanc.
— Ręce do góry! Poddajcie się! — zakomenderował.
X
Leblanc rozumiał dobrze, co znaczy popaść w niełaskę i stracić zaufanie. Wiedział, że
jest to pierwszą oznaką staczania się w dół. A on przecież chciał piąć się w górę. Był ambitny
i nie zamierzał kończyć swej kariery w stopniu nadkomisarza. Postanowił zatem działać na
własną rękę.
Przedsięwzięcie ryzykowne — myślał. Można stracić mundur albo i głowę... Ma jednak
pewne atuty w ręku, które powstrzymają gang przemytników przed zlikwidowaniem jego
osoby. Trzeba więc te atuty wygrać. A jeśli się nie uda? Trudno! Gra warta świeczki. Nie ma
zresztą tak wiele dróg do wyboru. Ta jest wprawdzie najryzykowniejsza, ale za to najbardziej
obiecująca.
Leblanc siedział od kilku dni w swym gabinecie i czekał.
Vivien odczuwała jego niepokój. Kobiecy instynkt mówił jej, że z Leblancem coś się
dzieje. Był dziwnie małomówny, zimny i bardziej opryskliwy niż zawsze. Nie miał najmniej-
szej ochoty na spotkanie, unikał jej pieszczot, a na wyraźne propozycje wzruszał niechętnie
ramionami.
W pojęciu Vivien oznaczało to tylko jedno: inna kobieta.
Ale Vivien nie zamierzała rezygnować ze swych praw. O, nie. Toteż gdy w pliku listów
znalazła maleńki, pachnący liścik z nazwiskiem Leblanca, Vivien nie wahała się ani chwili.
Liścik powędrował do jej szuflady. Zabrała go ze sobą do domu. Otworzyła.
Czwartek wieczorem. Wybrzeże włoskie, tam gdzie zwykle. Czekam. J.
Była wściekła. Chciała biec do de Mory, opowiedzieć mu wszystko, wydrapać oczy
Leblancowi i tej jego „wydrze”... Ale wiedziała, że tego nie zrobi. Rozpłakała się z bezsilnej
złości.
Listu nie chciała oddać. Nosiła go przy sobie, w torebce.
Leblanc zaś czekał i dzień w dzień wypytywał, czy jest poczta dla niego. Otrzymywane
listy przerzucał niecierpliwie i miął je.
Był już piątek, gdy po południu wychodząc z Prezydium zajrzał do sekretariatu.
— Czy nic dla mnie nie ma?
Vivien miała tego dość. Postanowiła sprawę wyjaśnić.
— A na co czekasz?
— List. Bardzo ważny list. Ważny dla nas obojga — wyjaśnił niecierpliwie.
— Od kobiety?
Zniecierpliwił się.
— Chodzi o sprawy naprawdę ważne. Gdy tylko coś nadejdzie, zawiadom mnie
natychmiast.
— Więc nie od kobiety?
— O Boże! Naturalnie, że nie!
— Więc masz ten swój list...
Rozerwał kopertę.
— Do diabła! Kiedy to dostałaś? — rzucił się wściekle ku Vivien.
Zmieszała się.
— Mów!
— Trzy dni temu...
— Idiotka! Wiesz, co zrobiłaś? — Zamierzył się, jak by ją chciał uderzyć, ale w osta-
tniej chwili opamiętał się i wybiegł klnąc głośno.
W godzinę później z gmachu Prezydium Policji wyjechał wóz osobowy, uwożąc Lebla-
nca w towarzystwie trzech funkcjonariuszy. Za nimi, na motocyklach, pędziła drużyna poli-
cjantów.
Vivien była przerażona. Rozumiała teraz, że popełniła jakieś wielkie głupstwo i bała się
Leblanca. Bała się jego gniewu.
— Cóż to? Śliczna buzia smutna?
Nie zauważyła nawet wejścia de Mory. Pogłaskał ją po policzku. Chętnie trzepnęłaby
go po łapie, ale uśmiechnęła się tylko przymilnie, z wysiłkiem.
— Już przeszło.
— Pięknie. Poprosi pani wobec tego nadkomisarza Leblanca.
— Właśnie przed chwilą wyjechał. Chyba na jakąś akcję, bo zabrał ze sobą kilku ludzi.
— Tak? — De Mora wydawał się zadowolony. — Świetnie. Pójdziemy wobec tego i
my popracować...
Vivien zauważyła, iż wachlował się pachnącym perfumami listem.
XI
Gdy zeszli z drewnianego pomostu, Brand powlókł się w kierunku domu. Pozostał w
tyle, gdy tamci wchodzili już na podwórze.
Głos Leblanca: — „Ręce do góry, poddajcie się!” — osadził go w miejscu.
Uskoczył za róg budynku. Żaden z policjantów nie zauważył. Sekundę zastanawiał się,
co czynić. Potem ruszył biegiem na tył domu.
Nagle zatrzymał się jak wryty.
Pod ścianą stał wóz policyjny i kilka motocykli. Strzegł ich jeden z policjantów. Nie
zauważył Branda, pochłonięty tym, co działo się na podwórzu.
Brand cofnął się.
Leblanc tymczasem załatwił się z aresztowanymi. Wprowadzono ich do wnętrza domu,
podwórze opustoszało.
Policjant pilnujący pojazdów odwrócił się twarzą do Branda. Ziewnął kilkakrotnie i
zaczął się przechadzać tam i z powrotem. Po chwili usiadł na stopniu samochodu.
Brand poczekał trochę, ale policjant nie ruszał się z miejsca. Może drzemał? Brand,
czołgając się, skradał się ku niemu. Policjant siedział z zamkniętymi oczami. Nie spał jednak,
pogwizdywał z cicha.
Przykucnął za tylnym kołem i zaczął drapać paznokciami w karoserię wozu.
Policjant poruszył się. Wziął kamień i rzucił.
— Sakramenckie myszy! — zaklął.
Brand postukał ręką. Policjant podniósł się niechętnie. Gdy stanął przy bagażniku, z
dołu uchwyciły go dwie mocne dłonie, zdusiły szyję. Zacharczał krótko i zwalił się na ziemię.
Brand porwał pierwszy z brzegu motor i biegł z nim kilkadziesiąt metrów. Wskoczył na
siodełko.
Od strony domu posypały się strzały.
Motor gnał polną drogą, podskakując na wykrotach. Ale dopiero gdy się wydostał na
autostradę, Brand wypuścił go na pełny gaz. Bał się jednak ryzykować i dotarłszy do miejsca,
w którym autostrada wpadała w las, zahamował. Wprowadził pojazd głęboko w krzaki, ukrył
go starannie, a sam ułożył się w wysokich paprociach i zasnął.
Było już dobrze pod wieczór, gdy się obudził. Dokuczał mu głód. Znalazł w kieszeni
tabliczkę czekolady. Gdy się już całkiem ściemniło, wyciągnął motor z ukrycia i ruszył w
dalszą drogę.
O drugiej w nocy dotarł w okolicę fermy Monterouge. Zapamiętał drogę i trafił tu
łatwo. Na kilkaset metrów przed fermą ukrył motor w rowie i ruszył dalej pieszo. Przekradał
się uważnie, od drzewa do drzewa i wykorzystywał każde wzniesienie terenu. Nie wiedział,
czy fermę stale strzeżono, a nie miał ochoty na spotkanie z Robertem czy którymś z jego
ludzi.
Dotarł wreszcie do fermy. Gdy stał pod ścianą domu, wyskoczył ku niemu pies.
Szczeknął krótko.
— Sally! Sally! — zawołał Brand z cicha.
Pies zarył się nogami w ziemię. Zamerdał ogonem i zaczął się łasić. Brand pogłaskał
duży łeb. Pies z zadowolenia liznął głaszczącą go rękę i pognał dalej.
Brand ze zdziwieniem stwierdził, że jedno z okien oszklonej werandy jest otwarte. Z
werandy wszedł do przestronnego hallu. Zaświecił latarkę. Z lewej strony wznosiły się szero-
kie schody. Na środku stał stół i kilka krzeseł. Z prawej strony wejście prowadziło na kory-
tarz. Brand ruszył w tym kierunku. Nad drzwiami przytwierdzona była wywieszka z napisem:
„Biuro”. Po obu stronach niewielkiego korytarzyka znajdowało się dwoje drzwi. Nad jednymi
z nich umieszczono napis: „Kancelaria”, Brand zatrzymał się. Nacisnął klamkę, ale drzwi nie
ustąpiły. Wyjął z kieszeni kawałek zakrzywionego drutu, pogrzebał nim w zamku. Poruszył
znów klamką. Pokój był otwarty.
Pod ścianami stały półki z segregatorami. Na środku znajdowało się biurko zarzucone
papierami, w rogu, obok okna kasa. Brand otworzył szufladę biurka. Wyciągnął z niej plik
kwitów i sporych rozmiarów księgę. Kwity zawierały rachunki za jarzyny. Wystawcami były
różne firmy marsylskie. Księga zaś okazała się rejestrem klientów. Brand przerzucił kilkana-
ście stron.
Znalazł również rachunki za towary zakupione przez fermę. Oglądał je, ale i tu się
zawiódł...
...Reperacja auta ciężarowego w firmie „Transport”...
...Zakup skrzynek w Zakładach Drzewnych Plancet et Co...
...Wulkanizacja dętek...
...Zakup ośmiu nowych opon marki „Semper” w Domu Towarowym „Pour Vous”...
Podszedł do kasy. Postukał w nią, przyświecił z bliska lampką.
— Szukasz tego swojego klejnotu, co?
Brand szarpnął się do tyłu.
W drzwiach, trzymając w jednej ręce elektryczną lampkę, w drugiej rewolwer, stał Jojo.
— I co? Znalazłeś, hrabio? — szydził.
Brand z trudem przełknął ślinę.
— Sacré... — zaklął. — Rzeczywiście, ładnieś mnie nakrył. Chciałem staremu Bébé
ulżyć nieco w dźwiganiu gotówki. Ot tak, przy sposobności, jak tu już wlazłem... — starał się
sprawę zbagatelizować.
— No... No... — Jojo uśmiechnął się chytrze, pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Ja, widzisz — tłumaczył się Brand — byłem kiedyś dobrym kasiarzem i jak na
swojej drodze spotkam kasę, to nie mogę jej bez pogłaskania ominąć.
— Powiesz to Merlanowi — Jojo nie spuszczał lufy rewolweru.
— Nie wygłupiaj się. Co tu robisz o tej porze? — zaatakował Brand.
Jojo zmieszał się.
— Pewnie szukasz cioci?
— Słyszałem, że ktoś buszuje po kancelarii.
— Mnie to mówisz? Mysz by się nawet nie spłoszyła, jak ja „urzęduję”. Radzę ci
trzymać gębę! na kłódkę, bo i sam możesz oberwać.
— Ty wszarzu! — Jojo się wściekał, ale schował rewolwer.
Brand wiedział, że sprawę wygrał. Usiadł na biurku.
— Powiedz mi, jakim cudem urwałeś się policajom?
— Potrzymali nas trochę, zrewidowali i musieli w końcu puścić. Nic przecież nie znale-
źli. Towar był już u Włochów. Wróciliśmy z maleńkiej wycieczki morskiej. Pływać kutrem
każdemu wolno...
— A Jasper z bronią i amunicją?
— Usłyszał jak strzelali do ciebie i zniknął. Dlatego tak długo nas trzymali.
— Więc nic nie znaleźli?
— Nic. Mieli pecha. Spóźnili się o jeden dzień.
— Gdzie reszta wiary?
— Śpią.
Brand zeskoczył z biurka.
— Idziemy, Jojo. Ja wyjdę tak, jak tu przyszedłem. Muszę przecież zapukać z pompą do
drzwi. A ty milcz.
XII
Meldunek o zaskoczeniu grupy Merlana przekazano do Centrali.
Niejasne były okoliczności, w jakich policja zdekonspirowała Nadmorską Bazę. Wyglą-
dało to na poufny donos do władz. Czyżby ktoś z grupy był „kapusiem”? Może Brand?
Nic dziwnego, że ludzie Merlana humory mieli zwarzone. Czekali, co postanowi
Centrala i jakie dyspozycje wyda szef.
Najbardziej gryzł się Merlan. Patrzył spode łba na Branda i klął w duchu tych, którzy go
tutaj przysłali. Dla niego nie ulegało wątpliwości, że szpiclem był Brand. Działać jednak na
własną rękę Merlan nie mógł, od tego była Centrala.
Brand wyczuwał otaczającą go nieufność, robił więc dobrą minę do złej gry i udawał, że
mało go to wzrusza. Początkowo zastanawiał się, czy nie dać drapaka, ale potem zrezygno-
wał. Co będzie, to będzie.
W „Pension M-me Verdoux”, gdzie Brand zamieszkał, ulokowana była prawie cała gru-
pa Merlana, z wyjątkiem Jojo. Na wprost drzwi Branda znajdował się pokój Wiery. Spotykał
ją też często na korytarzu, powabną, odzianą w powiewne szlafroki, za każdym razem w in-
nym kolorze. Musiała ich mieć mnóstwo. Wiera uśmiechała się do Branda, ale nie próbowała
wszczynać rozmowy. Przechodziła powolnym krokiem zmysłowej kotki, nie starając się
ukrywać swych długich nóg, ukazujących się w połach rozchylającego się szlafroka.
Leżąc w swym pokoju na łóżku usłyszał pukanie. Nim zdążył powiedzieć proszę, w
drzwiach stanęła Wiera. Weszła, ale nie zamykała drzwi, dłonią przytrzymując klamkę. W
drugiej ręce trzymała papierosa i podnosiła go powoli do ust.
— Może mi pan dać ognia? — Jej oczy miały taki sam wyraz jak pierwszego wieczoru,
w barze.
Brand podniósł się, nie odrywając od niej wzroku. Szlafrok, nie przytrzymywany ręką,
rozchylał się ukazując kolana Wiery.
Podsunął zapalniczkę. Nachyliła się, by zapalić. W wycięciu szlafroka ujrzał jej małe,
prężne piersi.
Rzucił zapalniczkę o ziemię i chwycił ją w ramiona. Przycisnął usta do jej ust. Przytu-
liła się do niego mocno, na sekundę — i nagle odepchnęła od siebie jego twarz.
Na korytarzu rozległy się kroki.
Brand puścił ją. Cofnęła się, przygładzając dłonią zburzone włosy.
— Maurice, pan Brand ma do ciebie ważną sprawę — zwróciła się do Merlana. On to
bowiem nadchodził korytarzem. Popatrzyła jeszcze na Branda, uśmiechnęła się ironicznie i
poszła do swego pokoju.
Merlan zatrzymał się w drzwiach pokoju Branda.
— Czego chcesz? — patrzył spode łba.
— Słuchaj, Merlan — starał się mówić spokojnie — chciałem zadzwonić do mojej dzie-
wczyny.
Oczy Merlana zwęziły się złowrogo. Milczał.
— Mogę się z nią chyba zobaczyć, nie? Celibatu wam nie ślubowałem — rzucił zacze-
pnie. — I nie wygłupiajcie się z tymi waszymi podejrzeniami. Jak bym was zasypał, dawno
by mnie tu nie było...
Ten ostatni argument trafił do Merlana.
— Idź do tej swojej dziewczyny. Pewnie, nikt ci tego nie zabrania. A jak jesteś „kapu-
siem”, to cię i tak żadna siła nie uratuje...
— Po co ta mowa? — Brand wzruszył ramionami.
— I wytrzyj sobie usta ze szminki. Mówiłem ci, że mojego nie wolno próbować. —
Głos Merlana stał się znów wrogi. — Niech ci wystarczy własny kąsek. Pamiętaj.
Wykręcił się na pięcie. Stuknęły za nim drzwi do pokoju Wiery. W chwilę potem Brand
usłyszał uderzenia i z pokoju Wiery doleciał go jej krzyk.
Na parterze znajdowała się portiernia, zawsze pusta. Tu mieścił się też telefon, z które-
go wszyscy korzystali. Brand poszperał w książce telefonicznej i bez trudu znalazł nazwisko
Violi Marborouge. Zadzwonił. Po chwili jakiś męski głos zapytał, czego sobie życzy.
— Chciałem mówić z panią Marborouge.
— Kto prosi?
— Proszę powiedzieć, że znajomy z baru „Cochon”.
— Dobrze. Pan będzie łaskaw poczekać.
Po chwili Brand usłyszał w słuchawce miły, kobiecy głos.
— Więc to pan? Mój wybawca?
— Tak, to ja... Zgodnie z umową dzwonię do pani.
— O, tak oficjalnie? — Głos Violi wydał się Brandowi rozbawiony.
— Nie wiem przecież, czy z nastroju w „Cochon” pozostało coś w pani — tłumaczył.
— Naturalnie. Pan przecież jest zasadniczą częścią tego nastroju. Pamiętam nawet, że
mamy sobie wiele do powiedzenia...
— Ja również pamiętam, tylko wydaje mi się, że przez telefon trudno o tym mówić.
— Bardzo mi przykro, ale dziś nie będziemy się mogli zobaczyć. — Głos Violi robił
wrażenie szczerze zmartwionego. — Przypłynął mój jacht „Berenice” i podejmuję na nim
gości. Takich różnych nieciekawych staruszków. Ale proszę mi zostawić numer swojego tele-
fonu. Sama zadzwonię w najbliższych dniach.
— Pension M-me Verdoux.
— O key. A więc, do zobaczenia.
Brand rzucił słuchawkę na widełki. Był zły.
— Nic z tych pięknych planów? Tak? — W hallu siedziała Wiera i kołysząc stopą
odzianą w lekki pantofelek, kpiła najwyraźniej.
— Bardzo to panią martwi? Bo mnie nie.
— Nie? Naprawdę nie? Więc po co pan do niej dzwonił?
— Za bardzo interesuje się pani innymi. Potem Merlan panią karci...
Zerwała się z krzesła.
— Milcz! Nie pana sprawa! — odwróciła się i pobiegła schodami w górę.
Brandowi wydawało się, że w oczach miała łzy Poszedł za nią. Na korytarzu postał
chwilę, zanim otworzył drzwi do swego pokoju. Położył się na łóżku i wziął do ręki plik ga-
zet. Przerzucał je bez zainteresowania. Natrafił na rubrykę: „Wiadomości Portowe”... Czytał.
„Wczoraj przybył do Marsylii statek handlowy z Rio de Janeiro. Posiadaczy samocho-
dów zainteresuje wiadomość, iż przywiózł on na swym pokładzie, między innymi towarami,
doskonałe, plastikowo-gumowe opony brazylijskie marki „Semper”. Opony te sprowadził
marsylski dom towarowy „Pour Vous”.
Opony marki „Semper”? — Te same opony kupuje przecież ferma Monterouge.
Widział kilka rachunków z ostatniego miesiąca. Nie przyszło mu wówczas na myśl, że co naj-
mniej dziwne jest, iż w tak krótkim czasie jedna ferma zakupuje tyle opon. W tych oponach
przemycali z Merlanem „towar”...
XIII
Strażnik chodził zmęczonym krokiem człowieka, który ma wszystkiego dosyć. Olbrzy-
mi budynek domu towarowego „Pour Vous”, którego strzegł, pogrążony był w ciemności.
Jedynie neonowe napisy zapalały się i gasły co kilka sekund.
Zegar na pobliskim kościele wybił drugą godzinę. Strażnik oparł się o filar przed głó-
wnym wejściem i wyciągnął papierosa. Nagle usłyszał trzask szyby i brzęk szkła. Coś działo
się za rogiem budynku.
Ruszył tam szybko, wyciągając z kabury pistolet. Ulica była jednak pusta. Strażnik
oglądał dokładnie wystawowe szyby. Podniósł głowę do góry i dopiero wtedy dostrzegł, że
szkło pochodziło ze stłuczonej latarni ulicznej.
W tym czasie z domu mieszczącego się po drugiej stronie ulicy wyszedł człowiek w
nisko nasadzonym kaszkiecie. Ręce trzymał w kieszeniach spodni. Szedł zataczając się, ale
dość szybko. Minął strażnika. Skręcił w główną ulicę i posuwał się tuż pod ścianą domu to-
warowego. Zatrzymał się i oparł rękami o mur, jak by mu się zrobiło niedobrze. Obejrzał się
na wszystkie strony. Potem przykucnął i szybko wsunął się w otwór prowadzący do piwnic.
Upadł na węgiel. Podniósł się i zapalił ręczną latarkę. Piwnicę zalegały stosy skrzyń i
skrzynek różnej wielkości. Człowiek ruszył naprzód. Wymijał ostrożnie nagromadzone sprzę-
ty, starając się nie spowodować najmniejszego hałasu. Wreszcie znalazł drzwi. Z kieszeni wy-
ciągnął kilka wytrychów. Pogmerał w zamku, otworzył. Wszedł i zamknął drzwi za sobą.
Światło lampki ukazywało długi, piwniczny korytarz. Kończył on się schodami, które
prowadziły do drugich drzwi. I te otworzył wytrychem.
Stał teraz na parterze domu towarowego. Z olbrzymiego hallu mnóstwo drzwi prowa-
dziło do poszczególnych działów sprzedaży. Nie interesował się nimi.
Zdecydowanym krokiem człowieka obznajmionego z rozkładem budynku ruszył na
górę. Dział towarów gumowych znajdował się na drugim piętrze. Tu właśnie zatrzymał się.
Światło lampki ślizgało się po półkach pełnych przeróżnych wyrobów. Włamywacz
kroczył od stoiska do stoiska. Wreszcie znalazł.
Na ladzie leżały po cztery sztuki, jedna na drugiej, opony samochodowe. Przyświecił i
odczytał duże litery wyciśnięte w gumie: „Semper”. Wziął pierwszą z brzegu, oglądnął dokła-
dnie. Nic ciekawego jednak j nie dostrzegł. W drugiej i trzeciej także. Postał chwilę, jakby się
namyślając, po czym ruszył w kierunku pierwszego piętra.
Wszedł w część budynku, w której mieściły się biura. Gdy lampka ukazała mu napis
„Generalny Dyrektor”, użył znowu wytrycha. Przez pokój sekretarki dostał się do wnętrza
wytwornie urządzonego gabinetu. W kącie dostrzegł sporych rozmiarów skrzynię. Podniósł
przykrywające ją wieko. W skrzyni leżały opony samochodowe. Kiedy spróbował jedną z
nich wziąć do ręki, zauważył, że znajdowała się w niej dętka. Czymś chyba musiała być
wypełniona, ponieważ koło było zbyt ciężkie. Wyjął nóż i nakłuł nim dętkę. Obawiał się, by
zbyt głośno nie trzasnęła. Obawa okazała się zbyteczna. Pchnął nożem mocniej. Znowu nic.
Poszukał dziury palcem i natrafił na coś sypkiego, miałkiego jak cukier. Podniósł palec,
przyjrzał mu się dokładnie.
W skrzyni znajdowały się jeszcze cztery opony. Również pełne. Włamywacz oglądał je
po kolei, potem skrzynię przykrył, ustawił, jak stała poprzednio, i przysiadł na rogu biurka.
Odpoczywał chwilę spoglądając ku pancernej kasie.
Z kieszeni obszernej kurtki wyjął przyrządy do rozcinania metali i podszedł do kasy.
Zaczął ją obmacywać rękami.
Nagle, gdy dotknął drzwiczek, do uszu jego doleciał dźwięk dzwonków dochodzących
gdzieś z głębi budynku.
Elektryczne zabezpieczenie — przeleciało mu przez myśl.
Wrzucił swój złodziejski sprzęt do kieszeni i szybko pobiegł w kierunku drzwi. Były
zamknięte. Sięgnął po wytrych, lecz z drugiej strony rozległy się głosy. Namyślał się ułamek
sekundy, nim skoczył w kierunku okna. Szybko je otworzył. Piętro niżej zobaczył balkon
biegnący wzdłuż ściany budynku. Zawahał się, ale głosy stawały się wyraźniejsze. Skoczył
jak kot. Chwilę leżał bez ruchu, nim poderwał go strzał z góry. Trzasnął ręką w jakąś szybę i
przedostał się do środka.
Cały budynek zalało światło. Włamywacz biegnąc, zahaczył ramieniem o wystającą
gablotkę. Upadła na podłogę i wysypały się z niej złote bransolety. Zawrócił, chwycił kilka
sztuk. Wydostawszy się na schody, ujrzał na dole, w hallu, mundury policjantów. Na wprost
schodów znajdowało się wejście do windy. Zatrzasnął drzwiczki, nacisnął guzik i kilka
sekund później był już na piątym piętrze. Poprzez strych wydostał się na dach. Podpełznął na
jego krawędź.
Budynek przylegający do domu towarowego miał o jedno piętro mniej. Skoczył bez
chwili wahania. Upadł. Starał się zaczepić palcami o grzbiety dachówek, ale siła upadku była
zbyt wielka. Zaczął się zsuwać ku krawędzi dachu. Dachówki wymykały mu się z otartych
dłoni. Na szczęście, w ostatniej niemal chwili zaparł się nogami o rynnę biegnącą wzdłuż
okapu.
Zatrzymał się i leżał bez ruchu, ciężko oddychając. Potem dotarł do komina i stamtąd,
na czworakach, dostał się na sąsiedni dach. Dwa następne domy miały również dachy na tym
samym poziomie.
XIV
Brand obudził się późno. Odczuwał głód, Więc — choć niechętnie — wygramolił się
jednak z łóżka i ubrał. Miał już wychodzić, gdy ktoś zapukał.
— Proszę.
Weszła Wiera; wyglądała na zakłopotaną. Ręce trzymała w kieszeniach obcisłej sukni
uwydatniającej zgrabną figurkę. Przypatrywała się w milczeniu Brandowi.
— Co pan robił dziś w nocy?
— Spałem. A jeszcze wcześniej leżałem na tarasie. W pokoju było gorąco i duszno.
Opuściła głowę.
— Mogę nawet powiedzieć, o której godzinie przyszedł do pani Merlan i o której wy-
szedł.
— Też coś! — żachnęła się.
— Tak. Dlatego właśnie wyszedłem na taras. Nie chciałem słuchać waszych we-
stchnień. To mi działa na nerwy.
— Dlaczego pan jest niedelikatny? Myślałam, że pan jest inny niż oni...
Brand zdumiał się. Sądził, że swym zachowaniem sprowokuje ją do awantury, a tym-
czasem wywołał żal i łzy...
— Przepraszam, nie chciałem pani urazić. Ale, do diabła, dlaczego mam być inny?...
Czy nie mogę być zazdrosny o kobietę?
Odwróciła się i chwyciła za klamkę.
— Niech pan uważa. Oni panu nie ufają...
Zjadł w barze śniadanie, kupił gazety i wrócił do domu. Na schodach minął się z Jojo.
Brand miał dobry humor, więc pozdrowił go jowialnie:
— Czołem, małpiarzu!
Jojo skrzywił się i przyśpieszył kroku. Minął Branda w milczeniu. Na podeście scho-
dów przystanął i patrzył za znikającym w korytarzu Brandem.
Brand skracał sobie drogę przeglądaniem gazet. Na pierwszej stronie „Petit Journal”
widniał duży nagłówek:
„Zuchwały napad na dom towarowy »Pour Vous«. Złodziej zrabował biżuterię i zbiegł
przez dach...”
Wszedł do pokoju. Chciał usiąść na krześle, gdy zauważył, że drzwi szafy są szeroko
otwarte, a jego garderoba leży porozrzucana bezładnie.
Sięgnął ręką do nocnego stolika. Otworzył szufladę i gwizdnął przeciągle. Zastanawiał
się przez chwilę, kto to mógł zrobić.
Wybiegł z pokoju. Ze schodów wiodących do hallu spostrzegł siedzących na dole przy
stoliku Molinariego i Mariana. Obok stał Jojo.
Zwolnił kroku. Schodził powoli i uśmiechał się.
— Witam doktora. Czy ktoś u nas może chory?
— Nie, ale może ktoś tu umrzeć za chwilę — odezwał się Jojo.
— Owszem. Nawet wyglądasz na umrzyka — odpalił Brand.
— Ty „kapusiu”! — syknął Jojo.
— Sam jesteś „kapusiem”!
— A co robiłeś...
Więcej Jojo nie zdołał powiedzieć. Pięść Branda wylądowała na jego brodzie. Wywró-
cił się, uderzając głową o oparcie krzesła.
Molinari i Merlan zerwali się ze swych miejsc, ale Brand stał spokojnie, nie przejawia-
jąc ochoty do dalszej bijatyki.
— Tak robię z każdym, kto na mnie szczeka — odezwał się cichym głosem.
Jojo leżał bez ruchu.
Podeszli do niego. Brand schylił się, rozpiął Jojowi koszulę i zdrętwiał...
Do łańcuszka zawieszonego na szyi Jojo miał przymocowaną odznakę Tajnej Policji.
Merlan odepchnął Branda. Schylił się, wziął odznakę w rękę. Długo się jej przyglądał.
— No, tak... — przemówił wreszcie.
Molinari był zdumiony.
— Coś podobnego... Coś podobnego — mamrotał. — Nasłał go z pewnością... — W
porę się opamiętał, by przemilczeć nazwisko.
Merlan obszukał dokładnie kieszenie Joja. Z jednej z nich wyciągnął trzy złote branso-
letki.
— No, tak... — powtórzył jeszcze raz. — Chłopyś tym razem wpadł.
Brand mruknął:
— Bransoletki z domu towarowego... Znaczek policyjny... To znaczy, że Jojo...
Merlan wstał i otrzepał ręce.
— Ty! Ani słowa! — zwrócił się do Branda. — Uciekaj do siebie.
Brand, wspinając się po schodach, zobaczył jeszcze, jak Molinari chlusta wodą w twarz
Jojo.
XV
De Mora miał fatalny humor. Nic zresztą dziwnego, bowiem wypadki toczyły się wpra-
wdzie szybko, ale nie tak, jak by sobie prezydent życzył. A więc najpierw ta nieszczęsna
kradzież w domu towarowym ,,Pour Vous”. Złodziej zbiegł i wszelki ślad po nim zaginął.
Funkcjonariusze policji po dwudziestu czterech godzinach poszukiwań nie natrafili na
żaden ślad.
Dyrektor domu towarowego, monsieur Rastignac, zgryźliwy stary ramol, wściekał się.
Przeklinał de Morę i nie szczędził złośliwych przytyków. Telefonował do Prezydium co pół
godziny i obrzucał całą policję obelgami za ślamazarność i nieudolność. Krzyczał w słucha-
wkę, że on, Rastignac, nie zamierza płacić wysokich podatków po to, aby utrzymywać groma-
dę darmozjadów i niedorajdów w mundurach.
De Mora gryzł wargi w bezsilnej wściekłości, zapewniając Rastignaca, że złodziei na
pewno złapią. Trzeba jednak cierpliwości... Dyrektor Rastignac rzucał słuchawkę i na tym się
rozmowy urywały.
Druga sprawa, która również podenerwowała de Morę, to zamordowanie przez niezna-
nych sprawców agenta policyjnego z Sekcji Specjalnej. Trupa znaleziono na ulicy nad ranem
następnego dnia po włamaniu do domu towarowego.
Prezydent czekał niecierpliwie na Leblanca, który w tym gorącym, kłopotliwym dniu,
spóźniał się niefrasobliwie. Co jakiś czas pytał sekretarkę, czy nadkomisarz już przyszedł,
lecz Vivien niezmiennie odpowiadała:
— Nie. Jeszcze nie, monsieur le président.
Wreszcie zjawił się Leblanc. Od czasu nieudanej obławy na przemytników unikał nie
tylko Vivien, ale wszystkich. Bał się i czekał, jakie następstwa przyniesie jego ryzykowny
krok. I klął w duchu niepotrzebne ryzyko.
— De Mora cię szuka — odezwała się nieśmiało Vivien.
Milcząc przeszedł przez sekretariat do gabinetu prezydenta.
— Nareszcie! — De Mora krążył niecierpliwie po pokoju. Jego głos drżał od hamowa-
nej złości.
— Co się stało, panie prezydencie? — spytał potulnie Leblanc.
— Pan się jeszcze pyta, co? Ten stary indyk Rastignac żyć mi nie daje. Dzwoni i dzwo-
ni. Muszę sam wysłuchiwać jego gdakania, a ostatecznie, kto jest szefem Wydziału Operacyj-
nego? Pan czy ja?
— Rastignac? Już ja go uspokoję. Niech pan mnie to zostawi...
— Wie pan coś o nim? — De Mora zatrzymał się w swej szybkiej wędrówce i z
zainteresowaniem spojrzał na Leblanca.
— Nic, co by mogło zainteresować policję. — Leblanc zreflektował się, iż powiedział
trochę za wiele i starał się sprawę zbagatelizować.
De Mora, wyczerpany nerwowo, opadł na fotel.
— Przed godziną doniesiono mi o zamordowaniu naszego agenta — informował Lebla-
nca. — Mówiłem przecież, by zlikwidować oddział „K”, jak sobie tego życzyła Generalna
Dyrekcja. Ale ty zawsze swoje. Masz teraz. Gratuluję.
— Czy to André Luison? — zaniepokoił się Leblanc.
— Zdaje się, że tak.
Leblanc wybiegł z gabinetu. De Mora patrzył za nim zdumiony. Nie przypuszczał, iż
śmierć jednego agenta potrafi wyprowadzić z równowagi nadkomisarza. Może Leblanc wie
więcej?
Leblanc przebiegł przez sekretariat nie zwracając uwagi Vivien.
Gdy znalazł się w swym gabinecie, chwycił słuchawkę telefoniczną i nakręcił numer. Z
przeciwległej strony przewodu nikt nie podchodził do aparatu. W drugim aparacie stojącym
na biurku zabrzęczał dzwonek. Leblanc podniósł słuchawkę:
— Halo, słucham.
— Czy nadkomisarz Leblanc? — Głos w słuchawce był stłamszony, jak by mówiący
celowo go zmieniał.
Leblanc skurczył się. Twarz zbladła mu mocno. Znał ten głos...
— Tak, to ja... — musiał przełknąć ślinę, słowa nie chciały przejść przez gardło.
— Słuchaj uważnie, Leblanc — głos stał się nieprzyjemnie ostry. — Naraziłeś się nam
dwukrotnie. Raz, ta twoja obława w Nadmorskiej Bazie, drugi raz, utrzymując swego agenta
w grupie Merlana.
Leblanc nacisnął guziczek znajdujący się obok telefonu. Po sekundzie do gabinetu
wszedł policjant. Leblanc napisał kilka słów na kartce papieru i podał ją policjantowi. Ten
wycofał się na palcach.
— Przez ciebie musieliśmy zlikwidować Nadmorską Bazę. No i twego agenta również.
W słuchawce zachrobotało i głos ciągnął dalej:
— Słuchaj-no, Leblanc. jeśli będziesz się nadal wygłupiać, czeka cię podobny koniec.
To jest pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Pamiętaj.
— Ależ... Zrozumcie... — Leblanc chciał przedłużyć rozmowę.
Rozmawiający wyłączył się. Do gabinetu wsunął się policjant i podał kartkę Leblanco-
wi.
— Możesz mówić. Wyłączyli się — Leblanc rzucił ze złością słuchawkę. — Spod
jakiego numeru dzwonili? — patrzył z nadzieją na policjanta.
— „Dzika rozmowa”. Podłączyli się do sieci.
Leblanc wskazał mu drzwi. Policjant wyszedł.
Z ulicy, przez otwarte okno, dolatywał głos gazeciarza wykrzykującego tytuły poranne-
go wydania:
„Tajemniczy mord agenta policjiiii... Zmasakrowane zwłoki znale......”
Leblanc obtarł ręką spocone czoło...
XVI
Na dziedzińcu fermy Monterouge czekały, jak zwykle, dwie gotowe do drogi ciężarów-
ki. Kręcił się przy nich papa Bébé, spoglądając niecierpliwie na zegarek. Na beczce wywróco-
nej dnem przysiadł Robert. Rad z okazji do leniuchowania, wygwizdywał beztrosko ostatni
przebój, lansowany przez Radio Monte Carlo.
— Przestań! Od tego gwizdania taki wiatr się robi, że mi zęby dzwonią — złościł się
papa Bébé.
— Wy, szefie, nie znacie się na muzyce...
Spoza zakrętu wyjechała ciężarówka. Prowadzący ją kierowca naciskał z fantazją
klakson. Donośny, beczący głos sygnału nieprzyjemnie świdrował w uszach papy. Kierowca
zahamował gwałtownie na dziedzińcu. Wóz stanął. Z jego wnętrza wyskoczyli: Brand, Bill,
Maks i Mały. Z szoferki wyszedł Merlan.
— Czyś ty chłopie oszalał? — krzyknął papa Bébé. — Przez ciebie moje kury już się
nieść przestały, a teraz dostaną ze strachu rozwolnienia!
Chłopaki Merlana rechotali radośnie.
— A gdzież to Jojo? — zatroskał się Robert.
Mały zmrużył swoje świńskie oczka, złożył ręce niczym do modlitwy i zrobił minę, jak
by miał za chwilę powędrować do nieba.
— U Bozi. Był „kapuś”, nie ma „kapusia”.
Robert patrzył z otwartymi ustami, nie rozumiejąc czy też nie mogąc uwierzyć. Merlan
dał sygnał do wsiadania.
W jednym wozie ulokował się Brand z Małym, w drugim Merlan z Billem i Maksem.
Ruszyli. Ich droga wiodła dzisiaj do Paryża.
Jechali szybko wygodną autostradą. Brand prowadził wóz. Małemu nie zamykała się
buzia. Paplał bez przerwy.
— Mówię ci, brachu, kiedyś, jak już będę bogaty, założę sobie taką fermę jak Montero-
uge. Ale to będzie kurza ferma — zwierzał się Brandowi. — Nie ma przyjemniejszego zajęcia
jak macanie kur... Możesz to robić do późnej starości.
— Kiedy zamierzasz być bogatym? — zagadnął go Brand.
— Hm... Z Centrali przyrzekli nam podwyżkę. Merlan mówił.
— Wszystko zależy pewnie od „szefa”? — pytał dalej Brand.
— Ano...
— Nie wiesz czasem, kto jest naszym „szefem”?
Mały poskrobał się po nosie. Skrzywił swoją pyzatą buzię grzecznego aniołka.
— Wolę nie wiedzieć. Nie chcę powędrować tam, gdzie Jojo...
— Pewnie, kto by chciał — zgodził się Brand.
Nim dojechali do Paryża, odpoczywali dwa razy.
Podróż przebiegła spokojnie, bez niespodzianek. Przed miastem Merlan zatrzymał swój
wóz, by poinformować Branda i Małego, co mają robić, gdyby się zgubili w Paryżu.
— W tym ruchu wszystko może się zdarzyć. Pilnujcie się mnie, a w razie czego walcie
prosto na ulicę Lafayette numer 105. Sklep z towarami mieszanymi, właściciel Jean Piquet.
Jean Piquet — powtórzył. — Pamiętajcie.
Ruszyli dalej. Jazda w mieście stawała się coraz trudniejsza. Pilnowali się wprawdzie
wzajemnie, to umykając czerwonym sygnałom, to znów przystając. Manewry te nie mogły się
jednak udawać w nieskończoność, ponieważ przed nimi i za nimi rozlewała się istna rzeka
pojazdów.
Na jednym ze skrzyżowań wóz Merlana zniknął Brandowi z oczu. Dojrzał go wpra-
wdzie zaraz, ale było już za późno. Musiał jechać dalej, o zawróceniu nie było mowy.
— Co narobiłeś? Zgubiliśmy się! — denerwował się Mały.
Brand odwrócił głowę. Chciał uspokoić Małego i w tej chwili wóz stuknął mocno o
jakąś przeszkodę. Latarnia. Brand skręcił kierownicę i wóz, wyrzucony na chodnik, uderzył
błotnikami o szybę wystawową. Szkło posypało się na ziemię. Ze sklepu wybiegł właściciel.
Podniósł ręce do góry i na głowę Branda posypał się stek przekleństw. Momentalnie zebrał
się tłum gapiów. Otoczyli wóz. Przez ciasny krąg przepychał się policjant w pelerynce...
Mały, na widok munduru, wyskoczył z szoferki i zniknął w tłumie. Brand zaś, na
skinienie „władzy”, pokazał dokumenty. Poszkodowany nie przestawał obrzucać Branda wy-
myślnymi epitetami. Policjant spisywał protokół.
— Niech się pan nie denerwuje — uspokajał sklepikarza. — Szofer musi zapłacić za
wybitą szybę. Jak sam nie zapłaci, to zapłaci firma, w której pracuje.
— A kto zapłaci za jajecznicę ze szczypiorkiem? — wrzasnął poszkodowany, wskazu-
jąc na rozrzuconą jarzynę zmieszaną z porozbijanymi jajami.
— Też on... — zapewnił policjant, oddając dokumenty Brandowi. — Ruszajcie dalej. A
drugim razem prawo jazdy zostanie już u nas. Na zawsze.
Brand posuwał się pewnie ulicami. Widać było, że zna miasto. Merlan zdziwiłby się, że
droga, którą Brand obrał, jest tak bardzo okrężna. Brand jednak wiedział, co robi.
Zatrzymał wóz przy małej, niepozornej uliczce. Uderzył kilka razy w drewnianą bramę.
Po chwili czyjaś niewidzialna ręka otworzyła ją od wewnątrz.
Gdy Brand wyjechał na ulicę, z wozu jego zniknęły dwa zapasowe koła.
Przy ulicy Lafayette, pod numerem 105, czekali na niego z niepokojem. Mały wzbudził
panikę wiadomością o aresztowaniu Branda. Zastanawiali się już, czy nie uciekać do Marsy-
lii. Merlan opamiętał się pierwszy. Rozumując spokojnie doszedł do wniosku, że nawet w
wypadku aresztowania Branda policja nic kompromitującego przy nim nie znajdzie. W samo-
chodzie też. Postanowili więc czekać.
Na widok Branda twarze im się rozjaśniły.
— Wszystko w porządku? — zapytał Merlan.
— Dlaczegoby nie? — zdziwił się Brand. — Niepotrzebnie uciekałeś. Fliki mogły coś
podejrzewać, gdyby widzieli, że zwiałeś — powiedział z wymówką do Małego.
Merlan z Billem wyszli przed dom. Brand nie zdążył jeszcze usiąść, gdy wybiegł
Merlan.
— Ty! Gdzie zapasowe koła?
— Nie ma! Rozumiesz? Nie ma! — Merlan złapał się za głowę i krzyczał. — Coś z
nimi zrobił? Ty draniu! Mów, bo cię... — charczał niemal z wściekłości, wyciągając ręce w
kierunku Branda.
Brand zerwał się z krzesła.
— Nie ma? Oszalałeś?
— Nie ma. A niech cię! — klął Merlan. — No czekaj, zapłacisz za to, szef ci nie daruje.
Skórę z ciebie zedrze. Tyle forsy! Tyle forsy! — jęczał.
— Musieli ukraść, kiedy policjant spisywał protokół. W Paryżu jest dosyć cwaniaków.
A to łakoma rzecz...
Widział jednak, że mu nie wierzą.
— Wracamy — powiedział Merlan. — Brand jedzie ze mną. Żeby się czasem chłopa-
czkowi nie zechciało nas pożegnać. I pamiętaj, bez głupstw.
Wyjął rewolwer i odbezpieczył.
* * *
W Café-Bar „Cochon” nieliczne pary tańczyły na parkiecie w rytmie be-hop. Kilka
prostytutek przeplatało szepty głośnymi chichotami, pragnąc zwabić grupkę marynarzy popi-
jających leniwie whisky and soda.
Wiera, stojąc za barem, ziewała ukradkiem. Udzielał się jej nastrój nudy panujący w
lokalu. Najchętniej pobiegłaby do domu. Może on...
Cekiny zasłaniające wejście rozsunęła męska dłoń. To był Brand.
Wiera drgnęła jak człowiek przyłapany na gorącym uczynku. Zarumieniła się nawet.
Machinalnie podniosła rękę do włosów. Poprawiła je kokieteryjnym ruchem.
Brand zmierzał w kierunku baru.
— Dzień dobry, maleńka.
— Dlaczego „maleńka?”
— I pani się pyta dlaczego? Dla mnie będzie pani zawsze... To zresztą moja rzecz,
czym pani dla mnie będzie. Proszę dwa martini.
Nalewając cocktail, patrzyła Brandowi w oczy. Płyn wylał się z przepełnionego kieli-
szka.
— Oo! Zakochana? — żartował, przechylając głowę i ściszając głos.
Zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Chwyciła szmatkę i wycierała rozlany alkohol.
— Wypijmy — zaproponował Brand.
Uśmiechnęła się, odzyskiwała pewność siebie.
— A za co wypijemy? — zapytała, mrużąc prowokująco oczy.
Nie zdążył odpowiedzieć.
— Tu sobie aniołki gruchają — rozległ się znajomy głos.
Brand odwrócił się. Obok stał Merlan.
— Pewnie pijecie moje zdrowie? — szydził.
— Napij się z nami — zaprosił Brand.
— Za kradzione nie piję.
Merlan odsunął gwałtownie kieliszek, aż alkohol chlapnął na kontuar.
— Mógłbyś trochę uważać — powiedziała Wiera.
— Tak? A po nim wycierasz! Ty... suko!
— Cham! — Wiera pobladła. Gniew zniekształcił jej twarz.
— Ty...
Merlan zawisł nad barem. Gruba pręga przecinała mu czoło. Podniósł rękę i uderzył.
Wiera krzyknęła. Uderzył ją po raz drugi.
Brand zaklął. Doskoczył do Merlana i uchwycił go za kark. Tamten szarpnął się gwał-
townie i wydostał z uchwytu, kopiąc przeciwnika w kolano. Brand zgiął się z bólu. W tej
sekundzie otrzymał cios w szczękę, który rzucił go na podłogę.
Gdy oprzytomniał, klęczała nad nim Wiera. Wycierała mu twarz mokrym ręcznikiem.
W jej oczach błyszczały łzy.
Podniósł się. Dotknął obolałej brody. Z boku przyglądał mu się Merlan.
— Masz, gówniarzu. Żebyś się na drugi raz nie bawił w rycerza. Mówiłem ci, od moje-
go wara.
Brand odwrócił się tyłem. Wiera wyszła do baru. Znajdowali się w kuchni, dokąd prze-
niesiono nieprzytomnego Branda.
— Czekaj, hrabio. To dopiero zadatek. Resztę „wypłaci” ci jutro sam szef... — Merlan
ruszył za Wierą.
Brand powlókł się do domu. Pełen złych przeczuć, położył się do łóżka. Próbował
czytać, ale daremnie. Zgasił więc światło i leżał w ciemności.
Nie wiedział, ile czasu upłynęło, gdy otworzyły się drzwi. Podniósł się na łokciach, go-
tów do odparcia ataku. Ujrzał Wierę. Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. Bez słowa
podeszła do Branda. Uklękła przy łóżku, przytuliła rozpalony policzek do jego dłoni. Ujął jej
głowę w swe ręce. Delikatnie oswobodziła się. Pogłaskała jego obolałą twarz, pocałowała w
miejsce, gdzie był ślad po uderzeniu...
Przyciągnął ją do siebie. Oswobodziła się i zrzuciła z siebie szlafrok. Nie miała na sobie
nic więcej.
* * *
Brand ocknął się z głębokiego snu. Przeciągnął się leniwie. Delikatny zapach perfum
przypominał mu Wierę.
Przed wyjściem z pokoju przeglądnął się w lusterku. Skrzywił się na widok siniaka na
brodzie, ale z reszty był zadowolony.
W korytarzu zatrzymał się. Patrzył w kierunku drzwi, poza którymi mieszkała Wiera.
Zastanawiał się, czy zapukać. Z kłopotu wybawiła go ona sama. Szła od strony schodów.
Pośpieszył ku niej, wyciągając ramiona do uścisku. Wywinęła się sprytnie.
— Telefon do pana w portierni — głos jej miał nieprzyjemne brzmienie.
— Poczeka. Nic ważnego. — Starał się ją objąć.
— Niech pan trzyma ręce przy sobie. Hrabina na nie czeka.
Pobiegł do hallu. Słuchawka leżała na stoliku. Podniósł ją.
— Halo? Mówi Brand.
— Dzień dobry panu. Viola Marborouge. Dzwonię zgodnie z przyrzeczeniem. Możemy
się wieczorem zobaczyć — mówiła szybko, suchym i oficjalnym tonem.
— Dlaczego tak oficjalnie?
— Przepraszam pana, ale mam trochę kłopotów — tłumaczyła, starając się równocze-
śnie nadać swemu głosowi cieplejszą barwę.
— Bardzo mi przykro...
— I ta dziewczyna odbierająca telefon... Jest źle wychowana. Zdenerwowała mnie. Kto
to jest?
— Barmanka z baru „Cochon”.
— Wobec tego nie dziwię się. A więc czekam dzisiaj o godzinie dziewiątej wieczorem.
Willa „Moreno”, osiedle Belle Vue numer 95. Proszę powtórzyć.
— Willa „Moreno”, osiedle Belle Vue numer 95.
— Do zobaczenia.
Odłożył słuchawkę. W drzwiach portierni stała Wiera. Słyszała zapewne wszystko, co
Brand mówił do telefonu, ale wydawało się, iż ją to nie wzrusza. Nawijała kosmyk włosów na
palec.
— Chciałam panu powiedzieć... że to, co zdarzyło się dzisiejszej nocy, to zemsta na
Merlanie.
— Taaak?
— Po prostu zemsta, nic więcej. I niech panu nie chodzą po głowie jakieś myśli... —
zawahała się — o miłości czy inne głupstwa. Kocham tylko Merlana.
Zapadł już zmrok, gdy zjawił się w willi „Moreno”. Drzwi otworzyła madame Viola.
Miała na sobie obcisłą czarną suknię, zapiętą wysoko pod szyją.
— Witam pana! Bardzo się cieszę. Nareszcie pan przyszedł — starała się być serde-
czna, ale Brand wyczuwał w jej głosie jakąś fałszywą nutę. — Chodźmy do saloniku.
— Ślicznie pani mieszka — Brand podziwiał wytworne wnętrze.
— Proszę, niech pan usiądzie. Tutaj pan powie mi wszystko. Wszystko! — powtórzyła
dobitnie.
— Ręce do góry!
Brand zerwał się z fotela. Podniósł posłusznie ręce. Poczuł na nich ucisk metalowych
„bransolet”. Dwaj policjanci popychając go prowadzili w kierunku wyjścia. Madame Marbo-
rouge, uśmiechając się szła za nimi.
— Więc to tak... — pomyślał Brand.
Drugą już dobę siedział Brand w zamknięciu. Pomieszczenie, w jakim się znajdował,
było zwykłą okrętową kabiną. Niezmiernie go to zdziwiło. Pamiętał, iż po wyprowadzeniu go
z willi policjanci wepchnęli go do samochodu i tam ktoś trzeci położył mu na twarzy kłąb
waty skropionej chloroformem.
Przez te dwa dni jakiś potężny drab kilka razy zaglądał do kabiny, przynosząc Brandowi
posiłek. Za każdym razem zamykał troskliwie drzwi na klucz i zasuwy.
A więc Brand był znów więźniem. Tylko czyim? Przypuszczał, że stało się to na rozkaz
,,szefa”. Nareszcie dowie się, kto jest tym tajemniczym osobnikiem. Ale co z tym wszystkim
ma wspólnego madame Marborouge? Tego nie mógł zrozumieć. Chyba że...
Drzwi otworzyły się. Stojący za nimi drab skinął na Branda rewolwerem.
— Chodź.
Wyszedł. Znajdował się teraz w wąskim korytarzyku.
Drab pchnął go lufą rewolweru w plecy.
— Naprzód!
Uszli kilkanaście kroków.
— Stój!
Drab zapukał w drzwi po prawej stronie.
— Wejść — odezwał się przytłumiony głos.
Drab otworzył drzwi i pchnął w nie więźnia.
Na wygodnym tapczanie, wpół leżąc, wpół siedząc, spoczywała Viola Marborouge.
Miała na sobie szlafrok o krzyczących barwach, mocno wydekoltowany.
Zaczynał rozumieć.
— Nasze spotkanie musimy kontynuować niestety tutaj, ponieważ obawiam się, że w
mojej willi mógłby nam ktoś przeszkodzić. A tak bardzo zależało mi na spotkaniu z panem...
Mówiła pieszczotliwie delektując się każdym słowem. Długimi palcami lewej ręki
głaskała kołnierz jedwabnego szlafroka. Drugą rękę wyciągnęła do Branda.
Zbliżył się na krok, wziął jej rękę w swoje dłonie.
— Niech pan przy mnie usiądzie — poprosiła.
Spełnił jej życzenie. Podciągnęła kolana pod brodę i zamyśliła się.
— Jak pan przypuszcza, czego ja chcę od pana?
Spojrzała mu uważnie w oczy. Wyczytała w nich zapewne inną odpowiedź, niż sobie
życzyła, ponieważ odwróciła głowę i zaczęła oglądać jaskrawo umalowane paznokcie.
— Co pan zrobił z zapasowymi kołami? — pytanie zadała zupełnie innym tonem. W
głosie nie było już czułości.
— Z jakimi kołami? — Brand udawał zaskoczonego.
— Dość zabawy. Nie sądzi pan chyba, iż z taką kobietą jak ja, można żartować wtedy,
gdy nie ma ona na to ochoty?
— Więc pani jest naszym szefem? Nie potrafię się bać. Jest pani zbyt piękna.
Ściągnęła brwi.
— Komplementów słucham tylko prywatnie. Teraz zaś...
Nie zdążyła nic więcej powiedzieć, ponieważ Brand objął ją mocno i pocałował w usta.
Powoli, z satysfakcją, pociągnęła ostrymi paznokciami po jego twarzy.
Odskoczył. Zamknął na moment powieki, by ukryć wściekłość.
— Dziękuję — wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przyłożył ją do krwawiącego poli-
czka.
— Więc ma pan dowód, że nie żartuję. Harry, niech pan nie będzie dzieciakiem i powie,
gdzie pan ukrył te koła? A może je pan już sprzedał?
Pokręcił przecząco głową.
— Skradli. Wie pani zresztą, jak to było, z raportu Merlana.
— Nie wierzę. Brand, ma pan wielkie szczęście. Gdyby nie fakt, iż jestem wobec pana
zobowiązana za obronę w „Cochon” i gdyby nie drugi fakt... — ściszyła głos — że mi się pan
podoba, dzisiejszy dzień byłby ostatnim w pana życiu.
Milczał. Odsunęła rękę, którą przytrzymywał chusteczkę przy policzku i poduszeczka-
mi palców pieszczotliwie pogłaskała zadrapania.
— Muszę się dowiedzieć, gdzie pan ukrył koła. Bo nie wyjdzie pan stąd.
Ktoś zapukał. Viola Marborouge podniosła się niechętnie.
Wszedł człowiek w marynarskim ubraniu. Zbliżył się do Violi i mówił coś szeptem.
Brand zrozumiał tylko jedno słowo: Molinari.
Wiadomość przyniesiona przez marynarza musiała być niewesoła, ponieważ Viola
Marborouge wyglądała na zdenerwowaną.
— Niech go pan zabierze — rozkazała, wskazując na Branda. — Wracam na ląd...
XVII
De Mora zapytał urzędniczkę w okienku, czy jest dla niego list. Pokiwała przecząco
kształtną główką, uśmiechając się porozumiewawczo. Znała bowiem de Morę z jego dość
częstych odwiedzin. Widząc zwarzoną minę nieszczęśliwego kochanka — jak sądziła —
starała się go pocieszyć.
— Proszę się nie martwić. Ona z pewnością napisze. Kocha pana przecież...
Podziękował jej uśmiechem. Wyszedł spiesznie z gmachu poczty, wsiadł do samochodu
i pojechał do Prezydium. Policjanci na skrzyżowaniach ulic wyciągali służbowe notesy,
pragnąc ukarać niesfornego kierowcę za nadmierną szybkość. Rzuciwszy jednak okiem na
tablicę rejestracyjną wozu, stawali na baczność, salutując.
Przechodząc przez sekretariat, de Mora polecił Vivien:
— Leblanca. Natychmiast.
Nadkomisarz, wchodząc do gabinetu szefa, miał minę złodzieja przyłapanego na gorą-
cym uczynku.
— Słucham, panie prezydencie.
— Leblanc. Weź dwa wozy i paru ludzi.
— Dokąd jedziemy?
— Dowie się pan we właściwym czasie.
Już w samochodzie prezydent polecił kierowcy:
— Ulica Wolności 22.
Leblanc podskoczył na siedzeniu.
— Co panu jest? — spojrzał na niego bystro de Mora.
— Nic. To tylko wóz... tak gwałtownie szarpnął...
Prezydent wzruszył ramionami. On nic nie odczuł.
Przed willą Molinariego samochody zatrzymały się.
Policjanci wyskakiwali z nich jeszcze w biegu i przesadzając ogrodzenie, otaczali
pierścieniem budynek.
De Mora wraz z Leblancem podeszli do wejścia. Nadkomisarz zadzwonił. Otworzyła
im młoda Mulatka. Patrzyła podejrzliwie, przytrzymując drzwi.
— Policja. — Prezydent ukazał dziewczynie znaczek. — Pan Molinari w domu?
Mulatka pchnęła gwałtownie drzwi. De Mora zdążył jeszcze wsunąć w szparę but.
Mulatka krzyknęła przejmująco. Odepchnął ją i wpadł do hallu wraz z Leblancem.
Na podeście schodów mignęła czyjaś postać.
— Stój! — De Mora wyjął rewolwer z kieszeni płaszcza. Głowa zniknęła. Na górze
trzasnęły drzwi.
Pobiegli schodami na piętro.
W tym samym momencie z drugiej strony domu otwarto okno wychodzące na ogród.
Na parapecie stanął mężczyzna. Rozglądnął się. Nie dostrzegając jednak nic podejrzanego,
skoczył. Wpadł wprost w ręce dwóch policjantów ukrytych za drzewami. Próbował wyszarp-
nąć rewolwer ukryty za paskiem. Ostrzegawczy strzał nad głową zmusił go do podniesienia
rąk.
Od frontu budynku zbliżał się prezydent z nadkomisarzem. Leblanc trzymał kajdanki.
— Molinari. Aresztuję pana w imieniu prawa — wygłosił sakramentalną formułkę,
zakładając Molinariemu „bransolety”.
Zawrócili na ulicę. Prezydent wszedł jeszcze do wnętrza domu. Urzędowali już w nim
policjanci. Mulatka wodziła za nimi wystraszonymi oczyma.
— Dokładna rewizja — rozkazał prezydent dowodzącemu oficerowi.
Nagle z ulicy dobiegły ich odgłosy strzałów.
De Mora wybiegł z willi. Kilkadziesiąt kroków dalej ujrzał grupkę policjantów pochylo-
nych nad jezdnią. Obok stał Leblanc z rewolwerem w dłoni.
Prezydent zaniepokoił się.
— Co się stało?
Leblanc spuścił głowę. Wyglądał na zmieszanego.
— Zastrzeliłem Molinariego...
— Co? — wrzasnął de Mora.
— Uciekał. Goniliśmy go, ale szanse były małe. Wyciągnąłem rewolwer — tłumaczył
bezradnie nadkomisarz. — Nie chciał stanąć no i... — wskazał bezradnie na ciało Molinarie-
go.
— Idiota! Kretyn! — pienił się prezydent. — Jak on mógł uciekać, skoro miał kajdanki
na rękach?
— Zrzucił je... Widocznie były złe albo niedokładnie zamknięte.
— Leblanc, pan za to odpowie. Molinari — to była jedyna nić, która mogła nas zapro-
wadzić do kłębka w sprawie przemytu kokainy. Chyba że rewizja coś przyniesie. Niech pan w
każdym bądź razie prosi Boga, aby tak było.
De Mora ruszył z powrotem w kierunku willi.
Leblanc zaś, nie czekając dłużej, wsiadł w samochód i pojechał do Prezydium. W swo-
im gabinecie usiadł ciężko. Namyślał się chwilę, po czym ujął słuchawkę telefoniczną. Nakrę-
cił numer. Gdy w słuchawce odezwał się głos, poprosił:
— Z dyrektorem Rastignac.
* * *
Od dwóch dni Wiera nie miała wiadomości o Brandzie. Początkowo sądziła, iż znajduje
się u tej „dziewki” Marborouge — jak ją w myśli nazywała. — Wmawiała sobie, że ją to nie-
wiele obchodzi. Ale w nocy płakała. Przypominały jej się słowa Merlana: — „Czekaj, Brand.
Szef z ciebie skórę zedrze”.
Wszedł Merlan. Chciał ją pocałować na przywitanie. Odepchnęła go.
— Tylko się nie stawiaj!
— Maurice, jeśli mnie nie zostawisz w spokoju, znajdziesz kiedyś w swoim brzuchu tę
zabawkę... — z kieszeni sukni wyciągnęła mały sztylet i mignęła nim przed oczyma mężczy-
zny.
— Nie groź. Był tu już taki jeden cwaniak i załatwili go. Na zawsze.
— Mówisz o... — Wiera zacięła się na sekundę. — o Brandzie.
— Naturalnie. Wezwali go do szefa dwa dni temu, wieczorem. I ślad po nim zaginął —
wyjaśniał z satysfakcją Merlan.
Wiera nie słuchała go. Naraz w tym chaosie przypomniała sobie twarz Violi Marboro-
uge.
Chwyciła płaszcz i wybiegła z pokoju. Na ulicy zatrzymała taksówkę i rozdygotanym
głosem poleciła:
— Osiedle Belle Vue. Willa „Moreno”.
Ruszyli. Taksówka mknęła szybko. Wiera była półprzytomna z emocji. Ocknęła się
dopiero na głos szofera.
— To tutaj...
Zadzwoniła do drzwi willi. Otworzyła jej Viola Marborouge.
Widząc wzburzoną dziewczynę, Viola cofnęła się bezwiednie do wnętrza krok za kro-
kiem. Oparła się wreszcie o stolik.
— Co pani zrobiła z Brandem? — krzyknęła Wiera.
Viola Marborouge momentalnie odzyskała spokój. Bała się tylko wariatów.
— Nie powinno to panią obchodzić — przemówiła opanowanym głosem. — Jakim
prawem pani pyta?
Usiadła w wyplatanym foteliku. Sięgnęła po papierosa i zapaliła.
— Jakim prawem? Ponieważ Brand jest dla mnie tym, czym dla pani nigdy nie będzie.
Viola Marborouge zaśmiała się. Śmiała się coraz głośniej, histerycznie. Była to reakcja
po poprzednim napięciu.
— Co pani z nim zrobiła? Zabiła go pani?
— W każdym razie nie zobaczy go pani więcej. I radzę, wybij sobie go z głowy.
— Tak? Więc jeszcze dzisiaj złożę skargę na policji, że pani jest szefem Centrali.
Viola Marborouge trzymała w ręce rewolwer, Wiera wyciągnęła sztylet. Nie patrząc na
lufę zbliżała się powoli do stolika.
— Stój! Strzelam — lufa rewolweru podniosła się ostrzegawczo.
Wiera rzuciła się do przodu. Huknął strzał i równocześnie ostrze sztyletu utkwiło w
piersi Violi Marborouge. Jej ciało osunęło się na podłogę.
Wiera podniosła dłoń do twarzy. Po ręce spływał strumień krwi. Zrobiło jej się słabo.
Ostatkiem sił podeszła do telefonu stojącego w hallu. Ujęła słuchawkę.
— Z prezydentem policji, proszę... Mówię z willi „Moreno”. Osiedle Belle Vue... Zabi-
łam Violę Marlborough... Ona była szefem bandy przemytni...
Słuchawka wypadła z omdlałej ręki...
* * *
Dzwonek. Vivien podniosła niechętnie słuchawkę.
— Z kim? Z prezydentem policji?
Kobiecy głos w słuchawce był słaby, bardzo daleki. Przełączyła rozmowę do gabinetu
szefa, ale nie odkładała słuchawki. Zgodnie z poleceniem Leblanca podsłuchiwała wszystkie
rozmowy prowadzone przez prezydenta.
Słowa, które obecnie słyszała, wywołały w niej panikę. Siedziała jak sparaliżowana.
Zaledwie zdążyła odłożyć słuchawkę, gdy de Mora jak burza wypadł ze swego gabinetu.
Przebiegł przez sekretariat i zniknął za drzwiami. Przez nie domknięte drzwi Vivien słyszała
jak ze schodów wołał:
— Oficer dyżurny! Do mnie!
Chwyciła za słuchawkę. Dzwoniła kilkakrotnie, nim znalazła Leblanca w bibliotece.
— Maurice, przyjdź natychmiast. Ważna sprawa — mówiła urywanym ze zdenerwowa-
nia głosem.
— Zostaw mnie. Mam dość wszystkiego.
— Zrozum, Maurice, że stało się coś okropnego.
— Idę.
Niespokojnie wysłuchał relacji Vivien. Ogarniało go przerażenie.
— Nie odchodź stąd — rozkazał Vivien.
Ruszył do swego gabinetu i zatelefonował do Rastignaca.
— Daj mi pan wreszcie spokój! — denerwował się Rastignac, poznając głos Leblanca.
— Dyrektorze, zrozum pan! Klapa na całej linii. Zdemaskowano szefa Centrali.
— Co?
— Przed kilkunastu minutami jakaś dziewczyna zabiła Violę Marborouge.
Leblanc słyszał ciężkie sapanie Rastignaca.
— Więc?
— Niech się pan natychmiast uda na jacht „Berenice”. Likwidujemy siatkę.
* * *
De Mora wchodził w asyście policjantów do willi „Moreno”. W hallu, obok telefonu,
leżała młoda dziewczyna. W ręce trzymała słuchawkę telefoniczną. De Mora stwierdził, że
dziewczyna żyje. Nieco dalej, za stolikiem, znajdowało się ciało drugiej kobiety. Poniżej jej
lewej piersi tkwił wbity aż po rękojeść sztylet. W skurczonej dłoni zaciskała rewolwer. Była
martwa.
Po chwili przed willę zajechała karetka pogotowia. Lekarz opatrzył dziewczynę i zabrał
ją do szpitala. Trupem zajęli się inspektor śledczy i policyjny fotograf.
De Mora zarządził szczegółową rewizję. Wydał odpowiednie polecenia inspektorowi i
odjechał do Prezydium. W sekretariacie szlochała Vivien. Leblanc uciekł, pozostawiając ją na
łasce losu.
— Co się tu dzieje?
Vivien odjęła chusteczkę od oczu. Patrzyła na prezydenta ważąc coś w myśli.
— No? — zachęcał ją de Mora.
Zdecydowała się.
— Nadkomisarz Leblanc uciekł.
— Jak to uciekł?
— On współpracował z przemytnikami. Gdy się dowiedział, że zabito szefa, uciekł...
Zaniosła się szlochem.
De Mora załamał ręce, po czym iście teatralnym gestem uniósł je do góry. Tak zastał go
dyżurny oficer. Przyniósł list adresowany do prezydenta.
De Mora obejrzał kopertę. Znajdował się na niej nadruk dowództwa portu. Wyciągnął
ze środka kartkę. Przeczytał i wybiegł z gabinetu.
XVIII
Brand wyłamał nogę z jedynego taboretu, jaki znajdował się w kabinie. Z siatki znajdu-
jącej się w pryczy powyciągał druty. Ukrył jedno i drugie pod pryczą. Gdy skończył, zapukał
mocno w drzwi.
Zjawił się drab z rewolwerem w garści. Brand poprosił go o wodę. Tamten, mrucząc
niechętnie, odszedł. Po chwili zjawił się niosąc dzbanek. Stanął w drzwiach kabiny. Brand
zrobił przerażoną minę i wskazywał palcem w kierunku korytarza. Drab f obejrzał się — i w
tym momencie otrzymał cios w głowę. Jak kłoda zwalił się w przejściu. Brand wciągnął go za
nogi do kabiny. Zakneblował usta ręcznikiem, ręce i nogi związał drutem.
Uzbrojony w rewolwer, wymknął się z kabiny. Zamknął drzwi na zasuwę i ruszył
powoli w stronę widniejącego w oddali luku.
Był w połowie drogi, gdy w otworze wejściowym dostrzegł nogi schodzących ludzi.
Chwycił pierwszą z brzegu klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Znalazł się w kabinie. Z prze-
rażeniem stwierdził, że przy stole ktoś siedzi. Podniósł rewolwer. Siedzący nie poruszył się.
Spał. Brand rękojeścią rewolweru uderzył śpiącego w tył czaszki. Potem związał go i zakne-
blował mu usta.
Do przyległej kabiny weszło kilka osób. Brand słyszał wyraźnie ich głosy.
— Więc mówisz, Leblanc, że szef zabity?
— Tak. Prezydent tam pojechał. Ja dłużej nie czekałem i zgodnie z poleceniem Rasti-
gnaca zjawiłem się tutaj.
— Niech to piekło pochłonie! — denerwował się trzeci głos, drżący i ochrypły. Należał
widocznie do starego człowieka.
— Nie ma wyjścia. Musimy wiać — odezwał się pierwszy.
Brand odczuł lekkie drżenie przebiegające przez pokład. Widocznie jacht ruszył z miej-
sca. Silniki, postukujące rytmicznie, zwiększały obroty.
Ostrożnie wyjrzał na korytarz. Wyszedł i skierował się w stronę luku. Przy samych
schodach natknął się na kabinę telegrafisty.
Nacisnął klamkę.
— Ręce do góry!
Telegrafista wykonał rozkaz. Nie rozumiał, co się stało.
— Bierz aparat i nadaj telegram. Podyktuję. I nie próbuj nic kręcić, bo kula w łeb. Mnie
jest wszystko jedno.
Telegrafista pochylił się nad aparatem.
Do Dowództwa Portu. Na jachcie „Berenice” znajduje się... — dyktował Brand —
banda przemytników kokainy.
Stuk urwał się. Brand dotknął lufą karku telegrafisty.
— Dalej!
Aparat znów zaczął stukać.
Zawiadomić natychmiast prezydenta policji.
Brand skończył dyktować. Jednym ruchem ręki zrzucił sprzęt radiotelegraficzny na
ziemię. Rozglądał się po kabinie. Pod ścianą stała olbrzymia szafa.
Otworzył ją, wyrzucił kopnięciem wypełniające ją kłęby drutów instalacyjnych.
— Właź!
Telegrafista nie próbował się opierać.
Brand zamknął za nim drzwi szafy na klucz, a sam usiadł na krześle. Po piętnastu minu-
tach wyszedł z kabiny. Śmiało otworzył drzwi następnej, w której znajdowało się trzech ludzi.
Rozmawiali dalej. Niechętnie spojrzeli na intruza, przypuszczając, iż jest to ktoś z zało-
gi. Dopiero lufa rewolweru zelektryzowała ich.
— Co to ma znaczyć? — zapytał najstarszy z nich, siwy już zupełnie człowiek.
— To znaczy, że dziadzio powinien unieść grzecznie łapki do góry. I panowie też.
— Ależ...
Drzwi otworzyły się cicho i silny cios w głowę powalił Branda na ziemię. Nad nim stał
drab, trzymając w ręce nogę od taboretu...
Z pokładu po schodkach biegł ktoś szybko. Zadyszany głos krzyczał z daleka:
— Dwa okręty wojenne... odcięły nam wyjście... z portu. Sygnalizują: „Poddajcie się”.
* * *
W gabinecie prezydenta, przy małym stoliku, siedzieli de Mora i Brand. De Mora pod-
sunął Brandowi pudełko z cygarami, po czym sam zapalił.
— A więc nareszcie możemy pana „zdekonspirować”. Pozwoli pan, kapitanie André
Moreau, złożyć sobie serdeczne gratulacje z powodu udanej akcji.
André Moreau zrobił skromną minę.
— To nie tylko moja zasługa, panie prezydencie.
— Kapitanie, tylko bez fałszywej skromności. Niech mi pan lepiej wyjaśni niektóre
momenty tej sprawy, gdyż nie wszystko rozumiem.
— Chętnie. Zacznę więc od momentu wykrycia gangu przemytników kokainy w Rio de
Janeiro. Otóż, rok temu, Interpol wpadł tam na trop międzynarodowej szajki przemytników.
Aresztowano niejakiego don José Hernandeza oraz jego pomocnika, Harry Branda. Niewiele
udało się od nich wydostać, ponieważ Hernandez był tylko łącznikiem między siatką w Bra-
zylii a Francją. Utrzymywał jedynie kontakt z Ercole Prado w Marsylii, który był łącznikiem
gangu marsylskiego. Niewiele również dowiedział się Interpol o siatce przemytników w Rio,
ponieważ organizacja ich opierała się na systemie łączników, z których każdy miał tylko
ograniczoną ilość ludzi. Podobnie zresztą była zorganizowana siatka w Marsylii. Chwycono
się podstępu pozwalając uciec Harry Brandowi, by go po jakimś czasie cichutko aresztować. I
wówczas do akcji użyto mnie.
Zostałem Harry Brandem, eks-przemytnikiem, którego poszukuje Interpol. W ścisłej
tajemnicy, w porozumieniu z Generalną Dyrekcją Policji, panem, panie prezydencie, oraz
Dowództwem Legii Cudzoziemskiej, sfingowano moje aresztowanie — uwięzienie na „Reki-
nie”.
Tu zaczynają się komplikacje, ponieważ wraz ze mną znalazło się tam czterech pra-
wdziwych więźniów, i uciekając, musiałem ich zabrać ze sobą. Na szczęście wszystko skoń-
czyło się dobrze. Jak było umówione, następnego dnia zjawiłem się pod pańskimi oknami.
Ruszyłem na poszukiwanie Ercole Prado. Trafiłem po kilku dniach na jego ślad. Nazy-
wał się doktor Molinari. Zmienił bowiem nazwisko i miejsce zamieszkania po „wpadce” don
Hernandeza. Molinari chciał się przekonać, czy faktycznie jestem zbiegiem i nasłał na mnie
policjantów. Potem mnie unieszkodliwił, przewiózł na fermę Monterouge i porozumiał się
telegraficznie, za pomocą specjalnego szyfru, z łącznikiem w Rio. Odpowiedź była pozyty-
wna, więc centrala przemytników marsylskich zgodziła się przyjąć mnie do siatki.
W ten sposób dostałem się do gangu Merlana. Teraz już łatwo odkryłem, iż bazą prze-
mytników jest ferma Monterouge, skąd wywożono „towar” znajdujący się w zapasowych
oponach samochodowych.
Pierwsza wyprawa, w czasie której dostawialiśmy kokainę do Włoch, mogła się dla
mnie zakończyć tragicznie. Nadkomisarz Leblanc, który współpracował z bandą, przypu-
szczał, iż polecenia Generalnej Dyrekcji, odsuwając go od „rozpracowywania” przemytni-
ków, oznaczają podejrzenia co do jego lojalności. Postanowił ratować swą karierę. Przez swe-
go agenta, będącego od dawna członkiem grupy Merlana, dowiedział się o zamierzonej wy-
prawie do Bazy Nadmorskiej. Z winy Vivien dowiedział się o tym za późno. Gdy aresztował
przemytników, kokaina znajdowała się już u Włochów. Zwolnił więc aresztowanych. Zresztą
nawet w wypadku zatrzymania towaru umożliwiłby im ucieczkę. Nie mógł bowiem zadzierać
z Centralą w obawie o własną skórę.
Mnie udało się uciec. Na fermie Monterouge, grzebiąc w papierach papy Bébé, wpa-
dłem na pewien ślad, który potwierdziła następnego dnia notatka prasowa. Kokainę przywo-
żono z Rio, w oponach samochodowych. Odbiorcą był dom towarowy „Pour Vous”. Udałem
się tam w nocy i przekonałem, iż domysły moje są słuszne.
W czasie ucieczki przed policją zabrałem kilka złotych bransolet, by uśpić czujność
Centrali. Bransolety schowałem w mieszkaniu, w szufladzie, skąd skradł je Jojo. To potwier-
dziło moje domysły, iż Jojo mnie śledzi. Nie przypuszczałem jednak, że jest on agentem
policji, zaufanym człowiekiem Leblanca.
Zdekonspirowanie Jojo uratowało mnie przed niechybną śmiercią i umożliwiło mi
dalszą akcję, ponieważ gang przestał mnie podejrzewać.
Teraz nie pozostało nic innego, jak dowiedzieć się, kto jest szefem bandy. Nie było to
łatwe, gdyż wiedzieli o tym tylko Rastignac i komendant Straży Celnej, będący również
członkiem Centrali. Użyłem więc podstępu.
W czasie kolejnej wyprawy do Paryża „zgubiłem” się Merlanowi. Umyślnie spowodo-
wałem katastrofę, by ściągnąć policję. Mały, jak przypuszczałem, stchórzył na widok mundu-
rów i uciekł. Ja zaś, zostawszy sam, podrzuciłem zapasowe koła do agenta Interpolu.
Następnego dnia wezwano mnie przed oblicze szefa. Nie wiedziałem, iż jest nim Viola
Marborouge.
Wychodząc z domu, na wszelki wypadek nadałem dla pana list, w którym, jak pan wie,
prosiłem o natychmiastowe aresztowanie Molinariego, gdybym nie dał o sobie znaku życia w
ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Zostałem więźniem Violi Marborouge, a pan tymczasem aresztował Molinariego.
Leblanc celowo założył mu źle kajdanki, by go sprowokować do ucieczki. Zastrzelił go, oba-
wiając się, że Molinari zacznie „sypać”.
— Potem Leblanc dał znać Rastignacowi. Ten zaś zawiadomił Violę Marborouge, która
spiesznie powróciła do swej willi, by zatrzeć ewentualne ślady. Tu zginęła z ręki Wiery Felix.
Brand zamyślił się na moment. Musiały to być jednak przyjemne myśli, ponieważ się
uśmiechał. Po chwili mówił dalej:
— Resztę pan zna. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko podziękować, iż zjawił
się pan na jachcie w samą porę. Gdyby nie pan, wykończyliby mnie z pewnością.
Obaj mężczyźni powstali ze swych miejsc i uścisnęli sobie dłonie.
André Moreau opuścił gmach Prezydium Policji. Wstąpił do najbliższej kwiaciarni i
zamówił olbrzymi bukiet czerwonych róż.
* * *
Wiera leżała w łóżku. Lewe ramię miała obandażowane. Była bardzo blada, ale czuła
się już dobrze. Obok, na krześle siedział kapitan André Moreau.
— Bardzo się cieszę, że przyszedł pan do mnie. I dziękuję za kwiaty...
Jej twarzyczka zarumieniła się. Podniosła swe piękne oczy i wpatrywała się w Moreau.
— Czytałam wszystko w gazetach... Więc pan... A ja myślałam... Sądziłam, że pan
mnie choć trochę...
Ujął jej dłoń w swe ręce.
— Źle myślałaś... Nie trochę, lecz bardzo... Kochana...
JOLANTA SKOWROŃSKA
PRÓG CZASU
W całym mieście zgasło światło. Jeszcze jedna awaria. Była godzina jedenasta. Zapali-
łam świecę. W ciszy, jaka zapanowała nagle po automatycznym wyłączeniu radia, tykanie
zegara stało się głośne i natrętne.
Tak to już zresztą jest, że zegary i zegarki nie są przez nas przeważnie słyszane, tak
samo jak nie dostrzegamy rzeczy ważniejszej od wszystkich innych spraw — przemijania. A
monotonny, niezmordowany rytm zegarka, to przecież głos czasu. Idziemy w nim tak, jak
byśmy szli ulicą, z tą jedynie różnicą, że możemy iść tylko naprzód, przed siebie.
Czy rzeczywiście idzie się w czasie tylko naprzód? Czy nigdy nikt nie cofnął się w czas
leżący poza nami?
W całym mieście zgasło światło. Odsunęłam zasłonę wiszącą u uchylonych drzwi
balkonu. Oślepiła mnie ciemność.
— Czy tylko teraźniejszość jest naszą jedyną rzeczywistością? — spytała nagle Joanna.
Joanna, młoda, zdolna malarka, zajmowała się wieloma rzeczami, ale interesowała się
wyłącznie żywymi, codziennymi sprawami swego otoczenia. Przed kilku miesiącami przeżyła
jednak tragiczny cios. A po takich przeżyciach ludzie nieraz zaczynają myśleć o rzeczach, o
których nie myśleli przedtem nigdy.
— To wcale nie jest takie proste — mówiła żywo Joanna. — Słyszysz ten zegarek?
Prawda, jak rzadko słyszy się zegarki? Widzisz — między wczoraj a jutro leży dzień dzisiej-
szy, który jest progiem dzielącym przeszłość od przyszłości.
Przygasła. Usiadła na tapczanie. Oparła łokcie na kolanach i ująwszy twarz w dłonie
mówiła dalej cicho i z przerwami.
— Chcę ci coś powiedzieć... Właściwie zwierzyć ci się z pewnych moich przeżyć, o
których nikomu jeszcze nie mówiłam.
— Słucham, kochanie — rzekłam siadając obok niej. Czułam się dosyć niezręcznie, jak
zawsze, gdy ktoś bliski zwierza swe zgryzoty. Najłatwiej wysłuchują i najwylewniej pocie-
szają ci, którzy są po prostu jedynie ciekawi cudzych intymnych spraw. Jest bez wątpienia
pierwiastek sadyzmu w chciwym przysłuchiwaniu się słowom cudzego bólu. Gdy los mnie do
tego zmusza, słucham niezbyt chętnie i każde słowo pocieszenia wydaje mi się zbyt niezrę-
czne. Bo cóż pomoże komuś dobre słowo przyjaciela?
Sądziłam bowiem cały czas, że Joanna pragnie mówić o tej niedawnej bezsensownej
śmierci, że chce przede mną zrzucić z siebie choć cząstkę przytłaczającej ją teraz samotności.
Joanna spojrzała na mnie badawczo, spokojnie.
— Nie dziw się zbytnio temu, co usłyszysz. I nie myśl, że zwariowałam. Byłam u
neurologa. Podobno jestem normalna i odpowiedzialna za swoje czyny, a więc chyba i za
myśli.
— Otóż, jak wiesz, moja ciotka, rodzona siostra mojej matki, wiele jeszcze lat przed
wojną poznała na jakimś balu w Warszawie pewnego Francuza, swego późniejszego męża.
Jako oficer, wówczas jeszcze w czynnej służbie, zajmował on jakieś stanowisko w attachacie
wojskowym francuskiej ambasady. Po ślubie wyjechała z nim do Francji, gdzie już pozostali
na stałe. Za okupacji niemieckiej, w tym samym roku, w którym straciłam rodziców, zginął
również wuj, który mimo swego dość podeszłego wieku brał udział w francuskim ruchu opo-
ru. Po wojnie ciotka chciała koniecznie, żebym przyjechała do niej na stałe. Pragnęłam bardzo
pojechać na jakiś czas do Francji, ale nie udało mi się załatwić paszportu. Przez wiele lat
ciotka przysyłała mi paczki, choć nigdy nie prosiłam o nie.
— Jest tak zamożna, że tego na pewno nie odczuła.
— Nie o to chodzi. Widzisz, ja jedna pozostałam jej z rodziny. Uważała się za moją
drugą matkę. Wreszcie na wiosnę tego roku załatwiłam sobie paszport. Tomek pochłonięty
był całkowicie pracą nad budową nowego osiedla, tak że chociaż paszport miał załatwiony,
postanowił, że przyjdzie dopiero po ostatecznym ukończeniu projektu. Pamiętasz naszą wspó-
lną kolację przed moim wyjazdem?
Skinęłam głową w milczeniu.
— Tomek odwiózł mnie na lotnisko... Ale odbiegłam od tego, co najważniejsze... To
było chyba jeszcze ze trzy miesiące przed wyjazdem... Jeszcze w zimie. Późnym wieczorem.
Byłam sama w domu. Tomek gdzieś wyjechał. Leżałam na tapczanie. Nie chciało mi się czy-
tać. Było dosyć cicho. Słyszałam regularny rytm zegarka. Przymknęłam oczy i zobaczyłam
nagle biały dom czy pałacyk, stojący wśród wysokich, ośnieżonych drzew w ciemnościach
nocy...
— Jak to zobaczyłaś? — przerwałam. — Śniło ci się?
— Nie. Nic mi się nie śniło, bowiem nie spałam. Otworzyłam nawet oczy, żeby się
przekonać Patrzyłam na ścianę, a widziałam tak, jak to czasami „widzi się” swoje wspomnie-
nia — park czy ogród w nocy, wysokie, stare drzewa i biały dom, a raczej bardzo stary pała-
cyk. Do wejścia prowadziło kilka szerokich stopni. Drzwi były wielkie, z ciemnego drzewa.
Wiedziałam, nie widząc, że są to bardzo stare, masywne, suto rzeźbione odrzwia. Pałacyk
kończył się po obu stronach czymś w rodzaju dwóch niezbyt wysokich, szerokich wieży.
— Musiałaś widzieć taki obraz na fotografii lub na filmie — wtrąciłam zaciekawiona
jej opowiadaniem.
— Wiem na pewno, że nie widziałam go nigdy — odparła stanowczo. — Ale gotowa
jestem nawet zgodzić się z tym, że widziałam może istotnie gdzieś coś podobnego i że ten
obraz z niewiadomych powodów przetrwał w mojej podświadomości. Ale to nie jest ważne.
— Otóż — głos jej zmienił się nieco, mówiła zupełnie cicho, jak człowiek zwierzający
się z trudem z tajemnicy — wszystkie okna tego domu były ciemne. Tylko u góry w
najwyższym oknie prawej wieży świeciło się światło. I wiesz co...? — popatrzyła na mnie
chwilę w milczeniu bezradnym wzrokiem. — Tam ktoś był.
— Gdzie? W tej wieży?
— Tak. Nie wiedziałam kto, ale wiedziałam, czułam, że tam tej nocy ktoś czuwa, ktoś
na coś czeka. Ktoś... jakiś człowiek czeka na coś lub na kogoś tak bardzo, jak to jest tylko
możliwe. I odnosiłam wrażenie, że... tej nocy przynajmniej nie doczeka się.
Świeca zaskwierczała znowu zalewając się potokiem gorącej stearyny. Przycięłam knot.
Obrzydliwy swąd rozszedł się po pokoju. Milczałam.
— To było pierwszej nocy. Trwało to krótko i przeszło. Mogłam sobie co prawda ten
obraz przypomnieć, ale jako blade wspomnienie. A przez chwilę widziałam go tak, jak bym
sama stała w tym parku.
Na drugi dzień wieczorem, gdy położyłam się spać, obraz wrócił. Ale tym razem
zobaczyłam na tle blado oświetlonego okna jakąś sylwetkę. Nie widziałam wyraźnie postaci,
ale czułam, że czyjeś oczy wpatrują się w ciemną noc za oknem. Że człowiek czuwający w
pokoju tej wieży czeka. Ciągle czeka. W pewnym momencie uczułam ciekawość. Pomyśla-
łam, czy mogę zobaczyć twarz tego człowieka. I sądzę, że zobaczyłabym, tylko zlękłam się.
Właściwie nie to, że się zlękłam, ale uczułam, że nie powinnam tego widzieć, że wówczas
stanie się ze mną coś nieodwracalnego. Obraz przestał mnie prześladować. Postanowiłam
nigdy o nim nie myśleć. Ale prawie każdego dnia późnym wieczorem ogarniał mnie niepokój.
Robiłam wówczas wszystko, by nie móc o tym myśleć. Na miesiąc przed moim wyjazdem do
Francji... pewnego późnego wieczoru, chyba o jedenastej, gdy znowu byłam sama, pojawił mi
się znowu tak, jak przed zamkniętymi oczyma zjawiają się wspomnienia, które widzisz — ten
sam obraz. Obraz białego pałacyku, stojącego nocą wśród wysokich drzew starego parku.
Wszystkie okna były ciemne. W prawej wieży świeciło się. Człowiek, a raczej sylwetka
człowieka stała przy oknie wpatrując się w ciemność. Wiedziałam już na pewno, że ten czło-
wiek czeka. Ogromnie, niecierpliwie czeka.
— Na co? — wtrąciłam wreszcie niezręcznie i za głośno.
Popatrzyła na mnie poważnie, badawczo.
— Na mnie — odparła spokojnie.
Stojąca na stoliku lampa zapaliła się nagle. Z radia popłynął wesoły jazgot jazzu. Wyłą-
czyłam odbiornik i zgasiłam świecę.
— Interesująca wizja literacka! — powiedziałam przesuwając lampę, łagodne zazwy-
czaj światło spod abażura raziło oczy po dłuższym siedzeniu przy świeczce.
— Nie rozumiesz mnie. Ciągle mnie nie rozumiesz! Wiem, że to niełatwe — zauważyła
sucho Joanna. — Zrozum mnie — głos jej nabrał żywych, przekonywających tonów. — Tu
nie chodzi o jakąś wizję literacką czy malarską. Na przykład siedzisz, piszesz coś i wyobra-
żasz sobie, jak powinien wyglądać taki czy inny obraz, taka lub inna scena powieści, dom,
ogród, postacie.
Ja sobie niczego nie wyobrażałam. Ja niczego sobie nie potrzebowałam i nie chciałam
wyobrażać. Zobaczyłam tamtego wieczoru ten dom, to światło w prawej wieży. Wyczułam
tego człowieka i jego oczekiwanie. I ten obraz powrócił, narzucał mi się sam wbrew mojej
woli i mojemu „chceniu”.
— A więc — zawahałam się, starannie dobierając słowa. — Powiedz mi, co ty sama o
tym sądzisz?
— Co ja o tym sądzę? — Wzruszyła ramionami. — Absolutnie nic. No, bo cóż o tym
można sądzić? Nic, nic, absolutnie nic. Usiłowałam sobie z początku przypomnieć, czy nie
czytałam o tym w jakiejś starej powieści. Wiesz, chwilami nawiedzało mnie pragnienie, żeby
rozgryźć tę zagadkę. Nie miałam przecież żadnych niewyżytych uczuć czy pragnień. Nie
czekałam na uczucie czy też na jakiegoś człowieka. Miałam Tomka i miłość, i przyjaźń, i
swoją pracę. Zdawało mi się jednak, że jeżeli zamiast odpędzić od siebie ten obraz, ja sama
— no, nie wiem doprawdy jak to nazwać — powiedzmy, wczuję się weń, wpatrzę, to zrozu-
miem wówczas, dlaczego mnie to nawiedza.
— I spróbowałaś?
— Nie.
— Dlaczego?
— Widzisz — przychodził wówczas, nie, nie strach, ale jakieś zdenerwowanie, jakiś
bardzo silny niepokój, że wówczas stanie się dla mnie coś nieodwołalnego, z początku myśla-
łam, że mogę w takiej chwili zwariować, ale to jednak nie to, chyba nie o to mi chodziło.
— A kiedy wyjechałaś do Francji? — Czy tam... również?
Uśmiechnęła się dziwnie. Sięgnęła do pudełka z papierosami i zapaliła. Wstała i space-
rując powoli po pokoju ciągnęła dalej.
— Otóż właśnie to... Wyjechałam sama. Tomka spodziewałam się tam najwcześniej za
dwa tygodnie. Ciotka czekała na mnie w Paryżu. Ma tam mieszkanie, ale większą część roku
spędza obecnie na wsi. Wuj był człowiekiem jak na nasze stosunki bardzo zamożnym. W śro-
dkowej Francji pozostawił ciotce taka małą posiadłość. Kiedyś jego rodzina miała tam podo-
bno spore majątki. Utracili je bardzo dawno. Jeszcze ojciec wuja założył tam na resztówce
wzorową farmę, wina, sery, coś takiego, nie znam się na tym.
W pobliżu pozostał mu jedynie niewielki piękny park z bardzo już starym domem
rodzinnym. Po dziesięciu dniach spędzonych w Paryżu pojechałyśmy tam.
Pojechałyśmy autem. Kiedy przyjechałyśmy na miejsce, było już ciemno. Niezbyt długą
aleją wśród wysokich starych drzew zajechałyśmy przed dom, a raczej pałacyk.
Rozumiesz? To był ten dom. Miał dwie niewysokie wieże po bokach. Tylko tyle, że
część okien była jeszcze oświetlona, ale w prawej wieży paliło się blade światło. Zgasło
zresztą, jak tylko wysiadłyśmy z wozu.
Popatrzyłam na Joannę z niedowierzaniem, po czym przeniosłam spojrzenie na ścianę,
by uniknąć jej wzroku.
— Powiedziałaś o tym ciotce?
— Nie. Po wejściu do hallu zwróciłam uwagę, że ciotka dosyć ostro zapytała swoją
gospodynię, kto i po co chodził teraz na wieżę. Tamta odparła, że jej mąż, który jest tam
ogrodnikiem, posłyszał — jak twierdzi — jakiś hałas na wieży i dlatego poszedł sprawdzić.
Po kolacji wbrew przewidywaniom zasnęłam natychmiast. Sypialnie były na piętrze, po
drugiej stronie.
Na drugi dzień ciotka pokazała mi wszystko, co tylko było tam godne widzenia. A więc
sam stary dom, wiele antycznych mebli, obrazy, portrety i drobiazgi przechowywane przez
pokolenia dziesiątki, a nawet setki lat z zadziwiającą pieczołowitością. Później przyszła kolej
na park i na rodzinne grobowce, na małym, bardzo starym cmentarzyku. Ale przedtem były-
śmy na wieży.
W ogóle trzeba sobie wyobrazić tę atmosferę... Do tej pory nie wyobrażałam sobie, że
są nie tak znowu bardzo daleko od nas takie ciche zakątki, w których czas jakby zupełnie się
zatrzymał.
Świat mojej ciotki w odziedziczonym po mężu pałacyku nie był zaiste naszym światem
z drugiej połowy dwudziestego wieku.
Siedziałyśmy po śniadaniu w jej buduarku. Stylowe antyki na kruchych nóżkach wysła-
ne spłowiałym, cudem chyba trzymającym się kupy jedwabiem. Zegar dwuwiekowy, który
nie tylko chodził, ale bił i grał. Miniatury, portrety, opowieści. Czułam się jak w muzeum. Po
zwiedzeniu całego domu (przy czym każdy pokój miał jakąś tam swoją historię) poszłyśmy
na prawą wieżę. Wśród grubych, bardzo grubych murów kamienne schody. Nie umiem ci
powiedzieć, w jakim nastroju szłam po tych schodach w górę.
— Z tą wieżą związana jest szczególna historia! — mówiła ciotka idąc bardzo powoli
po niewygodnej, kamiennej spirali. — Przeszło dwieście lat temu jeden z przodków rodziny
mego męża, człowiek podobno wielkiego umysłu i mocnego charakteru, zrobił w niej swoją
pracownię...
— Czyżby pisał łub malował? — spytałam, gdy przystanęłyśmy przy owalnym małym
okienku w murze, by przez chwilę odpocząć. Patrzyłam na ciemne kamienne schody wiodące
na górę. Od ścian szedł chłód właściwy tylko grubym murom bardzo starych budowli.
— Jedno i drugie, a jeszcze ponadto zajmował się z zamiłowaniem alchemią. Tu, na
tym piętrze była jego pracownia alchemiczna.
W pustym pokoju rzucało się w oczy jedynie wielkie palenisko kominka i dwa ogro-
mne, ciężkie stoły.
— Całe urządzenie zostało zniszczone przez służbę podczas rewolucji. Szukali tu wido-
cznie złota czy skarbów... — Ciotka wzruszyła ramionami.
— Podczas której rewolucji?
— Jak to której? Podczas wielkiej rewolucji francuskiej — odparła ciotka tonem zdzi-
wienia. — Ale chodźmy dalej.
Na następnym piętrze mieścił się jego księgozbiór. Większa jego część ocalała po dziś
dzień. Jest tam nadal, jak również meble i urządzenie jego gabinetu na górze.
Biblioteka sprawiałaby wrażenie muzeum, gdyby nie fakt, że prócz wzorowej czystości
stały tu świeżo cięte kwiaty, a w kilku lichtarzach widniały świeże świece. Na małym stoliku
leżała otwarta grzbietem do góry stara księga w grubej oprawie.
— Widzisz tę książkę? — wskazała mi ją ciotka. — Leży już tak ponad dwieście lat...
— Siadaj, odpoczniemy — rzekła ciotka z uśmiechem. — Otóż w roku 1750 ów daleki
przodek mego męża zniknął.
— Jak to zniknął? Nie umarł, tylko zniknął?
— Otóż to... Był to w ogóle podobno człowiek dosyć niezwykły. Pamiętasz chyba ten
okres historii? Bogata szlachta francuska, a szczególnie młodzi, przystojni, wykształceni męż-
czyźni nie zaszywali się wówczas na wsi, tylko szukali szczęścia i sławy na dworze, w Pary-
żu, w służbie u króla czy książąt. Tymczasem on mieszkał przeważnie tutaj. Do Paryża jeździł
jedynie po zakup ksiąg lub kontakty z uczonymi i z magami. Przechowała się do dziś pamięć
tego, że dużo pisał, że pracował całymi nocami nad jakimś dziełem, ale o tym, co to miało
być takiego, nikt już nie wie.
Otóż pewnego letniego wieczoru 1750 roku poszedł po kolacji do tej wieży i tyle go
widziano. Nikt nie wiedział, co się z nim mogło stać. Nikt go nie widział wychodzącego.
Faktem jest, że znikł na zawsze. Ciekawe jest to, że jednocześnie znikło pisane przez niego
dzieło, a kilka dni przedtem zniszczył jedyny swój portret.
Tego rana, kiedy służący przyszedł szukać go na wieży, ta książka leżała w tym miej-
scu. Na górze w jego gabinecie, w którym pisał, a często i nocował — leżało na biurku kilka
kart papieru. Wierzchnia kartka pokreślona była poziomo kreślonymi ósemkami i jakimiś
zygzakami. Świeca wypalona tylko do połowy.
— I nigdy nie doszła o nim żadna wiadomość ani nie znaleziono jego ciała?
— Nigdy — odparła ciotka wstając. — Zresztą według wierzeń jego współczesnych, on
nigdzie nie poszedł. Oprócz zniszczonej pracowni alchemicznej wszystko tu wygląda po dziś
dzień tak, jak tamtej nocy. Legenda i tradycja kazała utrzymywać te pokoje tak, jak by były
nadal zamieszkane, nie ruszając w nich niczego i nie pozwalając, by zamieszkał tu ktoś inny.
Ta tradycja jest tak silna, że nawet gdy ja i Gaston mieszkaliśmy w Paryżu, wiedziałam, że
moja stara gospodyni sama dopilnuje tu porządku — mówiąc to ciotka pchnęła silnie stare
drzwi na ostatnim piętrze.
Obszerny pokój z alkową. Zaciągnięta do połowy suta kotara przysłaniała stojące w
alkowie obszerne łoże. Nieco w bok od okna biureczko, przy nim antyczny fotelik. Na biure-
czku świeże kwiaty w kruchym, starym wazoniku, kilka grubych zżółkłych kart papieru.
Wierzchnia karta cała pokreślona przez kogoś, co myśląc intensywnie o jakiejś sprawie kreśli
bezwiednie po papierze. Dwa koła złączone w ósemki, poziomo, coś przypominającego znak
nieskończoności, elipsy, spirale, koła. Kilka zżółkłych gęsich piór, sczerniałych od inkaustu i
starości na porcelanowej podstawce kałamarza. Ale kałamarz napełniony po brzegi dwudzie-
stowiecznym atramentem. Woskowe, nowe świece w starych lichtarzach. Na ścianie osiemna-
stowieczny sielankowy pejzaż. Przy kominku dwa foteliki, dywan. W karafce na stoliczku
świeża woda.
— Tradycja kazała traktować go jako żywego, ponieważ nikt nie był świadkiem jego
śmierci ani jego zniknięcia — mówiła dalej ciotka. Ze swoimi wysoko upiętymi, siwymi wło-
sami wyglądała sama jak jakaś osiemnastowieczna mieszkanka tego domu. — Wśród grobów
rodzinnych jego grobowiec jest pusty. Widnieje na nim tylko data jego urodzin. Rodzina me-
go męża, całe pokolenia, nawet służba podtrzymywały tę tradycję. Kiedy z kolei przejmiesz
ten dom po mojej śmierci, musisz i ty tego przestrzegać. Nie wymaga to zresztą specjalnych
starań czy wysiłku.
Stałam przy oknie w stanie całkowitego otępienia. Słowa ciotki dochodziły mnie wyra-
źnie, ale jakby z daleka.
To okno. To samo okno Kwiaty, atrament. Tradycja?
Wiara w obecność człowieka, który musiał przecież już dawno rozsypać się w proch,
stawała się niesamowicie realna dzięki ludziom, którzy nalewali atrament do starego kałama-
rza, odkurzali zżółkłe papiery i księgi, napełniali świeżą wodą karafkę.
— Słyszałam już kilka opowieści o różnych rodzinnych duchach — rzekłam w końcu
otrząsając się z odrętwienia i zapalając papierosa. — Ale ta jest szczególnie interesująca przez
tradycję, która przetrwała tyle czasu i każe dzisiaj obcym już zupełnie ludziom tak dbać o te
pokoje. Dziwi mnie jedynie — dodałam z odrobiną ironii — że zarówno rodzina, jak i służba
nie obawiali się tu przychodzić, do mieszkania... ducha.
— Jakiego ducha? — Moja ciotka była wyraźnie zgorszona. — Przecież ja ci o niczym
takim nie mówiłam. Czy uważasz, że tu ludzie są tak naiwni? Zresztą gdyby nawet i wierzyli
w takie rzeczy, to jakżeż może być duchem ktoś, kto nie umarł?
Dziesiątki kpiących słów cisnęły mi się na usta. Postanowiłam jednak nie wdawać się w
jałowe spory. Jeżeli można twierdzić o człowieku, który zniknął przed dwustu laty, że nie
umarł — no, to na to rzeczywiście nie ma już chyba argumentów. Anglicy w epoce bliskich
podróży międzyplanetarnych pielęgnują starannie tradycje królewskiego dworu. Mieszkańcy
tego domu, oczywiście w skali odpowiednio mniejszej, chcieli pielęgnować swoją tradycję i
wierzyć w swoją legendę. Wolno im. Uważałam zawsze, że każdemu wolno wierzyć w to, co
mu się żywnie podoba. Oczywiście, jeżeli nie szkodzi to w niczym jego bliźnim.
— Nikt tu zresztą nie przychodzi; jedynie sprząta się pokój i to zawsze z rana. Tak jak
On sobie kiedyś tego życzył. Zabraniał bowiem kategorycznie przychodzić nawet swemu
zaufanemu służącemu wtedy, kiedy tu wieczorami pracował — dodała ciotka kierując się do
drzwi.
Po południu zwiedziłyśmy cmentarz.
— To jest właśnie Jego grobowiec. Oczywiście — pusty — wskazała mi ciotka wymo-
wny napis.
Wśród licznych bardzo starych grobów rodzinnych jeden wyróżniał się tym, że widniała
na nim tylko data urodzin:
Né 1718
Wieczorem tego dnia spacerowałam sama po parku. Odeszłam dosyć daleko aleją, by
popatrzeć na dom. W kilku oknach w części środkowej paliło się jasne światło. Tylko okna
wieży były ciemne. Na drugi dzień przyszedł telegram od Tomka, że przyjeżdża w piątek, to
jest za trzy dni. W dwa dni później, kiedy wybierałyśmy się po niego do Paryża, przyszła
tamta depesza. Ze zniekształconego tekstu zrozumiałam jednak, że został zabity w katastrofie
samochodowej...
Joanna zamilkła na chwilę. Było już bardzo późno. Zegarek tykał szybko i wyraźnie.
— Odleciałam tego dnia, w którym on miał przyjechać. Resztę wiesz... Ciotka prosiła
mnie, żebym po pogrzebie wróciła do niej. Dawniej zresztą malarze i pisarze różnego kalibru
i z różnych stron ciągnęli przecież do swojej Mekki, do Paryża. Na studia nad sztuką, no i
chyba nad życiem. Zbyt byłam ogłuszona śmiercią Tomka. Nie myślałam nawet o wyjeździe
do tej pory.
— Ale pojedziesz chyba?
Uśmiechnęła się smutnie i dziwnie. Jej blada, zmęczona twarz wydała mi się obca.
— Wczoraj dostałam oficjalne zawiadomienie o tym, że moja ciotka zmarła nagle na
angina pectoris i że uczyniła mnie w braku krewnych zmarłego wuja jedyną swoją spadko-
bierczynią. Jest tego zdaje się dosyć sporo. Żal mi jej. Była zupełnie osamotniona w swoich
ostatnich chwilach. Żal mi jej tym bardziej, że ja bym tak czy tak powróciła...
* * *
Niedługo po tej rozmowie Joanna wyjechała do Francji. Obiecała wkrótce napisać i
zapowiadała, że wróci najdalej za dwa miesiące.
Pierwszy list dostałam po upływie dwóch tygodni.
„Nie przyjadę chyba tak szybko — pisała drobnym, równym pismem. — Po wielu
miesiącach osiągnęłam nareszcie spokój. Jest mi tu bardzo dobrze. Nie wyjeżdżam nawet do
Paryża, o którym marzyłam całe życie. Ciotka (co za kochana staruszka) przed śmiercią urzą-
dziła mi pracownię w wieży po lewej stronie domu. Kazała zburzyć sufit między drugim a
trzecim piętrem i zbudować szklane ściany i dach. Tyle trudu, pracy i pieniędzy po to, żebym
miała gdzie malować swoje kicze. Przebywam tu bardzo często. Na pierwszym piętrze przez
drzwi do środkowej części domu mam wygodne połączenie. A przez leżące w amfiladzie po-
koje pierwszego piętra wychodzi się prosto na nie używane drzwi w wieży po prawej stronie.
Kiedy przyjedziesz do mnie w lecie, a sądzę, że nie odmówisz — oczywiście na mój koszt —
zobaczysz, jak tu teraz jest u mnie.
Wieczorem lub nocą, gdy siedzę w pracowni, przez szklany dach i ściany widać wierz-
chołki drzew i niebo. Na wprost zaś, ponad dachem środkowej części domu najwyższe okno
prawej wieży”.
Następny list nadszedł dopiero po upływie miesiąca i był jeszcze mniej konkretny.
Wynikało z niego, że Joanna nie rusza się nigdzie z owej miejscowości.
„...Trochę pracuję — pisała Joanna — ale nie bardzo mi idzie. Wieczorami, gdy popa-
trzę na wprost, widzę ciemne okna prawej wieży. Ogarnia mnie wówczas ogromna chęć, by
otworzyć drzwi prowadzące do wnętrza domu, przejść przez puste i ciemne o tej porze pokoje
pierwszego piętra i przez drzwi w ścianie jednej z nie używanych do dziś sypialni, przejść
tam... do pustej pracowni alchemika, potem krętymi schodami, wśród grubych murów przez
bibliotekę do gabinetu. Powstrzymuję się jednak, bowiem nie byłoby to zbyt rozsądne.
Teraz jednak muszę zaczekać, aż zapali się światło. Nigdy nie wiedziałam, jak bardzo
ciężko jest czekać.”
Na list odpisałam natychmiast, prosząc ją, by wyjechała do Paryża lub wróciła tu, do
nas. Napisałam drugi i trzeci — bez odpowiedzi. Dopiero w zimie przyszedł ostatni list od
Joanny.
„Moja Kochana! Wyobrażam sobie twoje przerażenie. Myślisz pewne, że już dawno
zwariowałam. I ja bym tak sądziła — dawniej — ale dziś nie mam odwagi twierdzić z niezbi-
tą pewnością, który ze stanów, w jakich znajduje się człowiek, jest tym najnormalniejszym.
Sądzę, że jest to bardzo względne, tak samo jak tyle innych spraw.
Pamiętasz naszą rozmowę u ciebie, gdy otrzymałam wiadomość o śmierci ciotki? Ty
twierdziłaś, że nawet ktoś, kto tkwi sparaliżowany przez całe życie w łóżku, idzie stale
naprzód w czasie. Ja zaś mówiłam, że tkwimy w miejscu, na progu teraźniejszości. Znając
tylko jedno zejście z niego, które równa się śmierci, a więc jest dla nas pozbawione sensu.
Ale powiedziałam ci również, że jeżeli konkretne jest dziś, które przedziela jutro i
wczoraj, to konkretny jest nie tylko próg, ale i to, co jest poza nim w obie strony. I że oprócz
przejścia w przyszłość jest i to drugie.
Mogę ci dziś napisać, że jest tak, jak myślałam...”
Spokojnym, równym pismem napisała Joanna również i dalsze słowa, które czytałam ze
zdumieniem i niepokojem.
„...Przedwczoraj późnym wieczorem byłam w swojej pracowni. Szklany dach stwarzał
złudzenie, że ciemne niebo wisi nisko nad, głową. W dole była tylko równa, jawna biel śnie-
gu. Wydawało mi się, że nie wytrzymam już dłużej oczekiwania. Stałam tak blisko szyby, że
czułam jej chłodny dotyk na czole. Patrzyłam uporczywie w ciemne okno prawej wieży. I
nagle zobaczyłam słaby płomyczek, który pozapalał wszystkie świece. Okno świeciło jasno.
Szczęście ma tysiące znaczeń dla tysięcy ludzi. Ale to było właśnie szczęście. Wiedzia-
łam, że za tą szybą ktoś czeka. I ja czekałam na tę chwilę, by zbiec na pierwsze piętro, przejść
szybko przez amfiladę pokoi środkowej części domu i przez boczne drzwi w ścianie wejść do
prawej wieży.
Pytałam kiedyś siebie naiwnie, czy tylko teraźniejszość jest naszą jedyną rzeczywisto-
ścią. Przecież już rzeczywistość — bardzo zresztą niezręczne słowo — każdego z nas jest
czymś odmiennym. I ludzie, i planety są z tych samych atomów, ale przecież każdy jest
całkowicie inny.
Daruj mi, to nie są rzeczy, które można komuś wyłożyć jak tabliczkę mnożenia. Ona
jest jedna i niezmienna. Muszę kończyć. Może wytłumaczy ci coś, to, że piszę list przy biurku
na ostatnim piętrze prawej wieży. Jestem szczęśliwa. I chyba najlepiej zakończę ten list
życząc ci również przede wszystkim szczęścia...”
Nie mogę powiedzieć, bym odkładając jej list zgadzała się z tym życzeniem. Nie wyda-
jąc sądu o reszcie, w tym jednym zgadzam się z Joanną niewątpliwie — że szczęście w jej i
moim pojęciu ma na pewno zupełnie odmienne znaczenie. Sądzę, że rozumiecie mnie,
bowiem nasze wrażenia przy czytaniu listów Joanny muszą być dosyć podobne.
O liście tym zresztą nie usiłuję sądzić niczego. Wierzę jednak w szczęście Joanny. Już
samo pojęcie tego słowa jest niemniejszą zagadką od tych, o których mówi nam stale wie-
czny, jednakowy i za szybki rytm naszych zegarków.
Słyszę go teraz bardzo wyraźnie. Jest cicho, sennie. Dym z papierosa leniwie snuje się
w nagrzanym powietrzu. Zegarek tyka głośno, równo i szybko.
— Słyszycie? Chyba nie wydaje mi się, że jednak idzie za szybko?
SPIS TREŚCI
Kokaina (Louis Gutle)
02
Próg czasu (Jolanta Skowrońska)
41