WENUS Z ILLE
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 20
W
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958
PROSPER MÉRIMÉE
WENUS Z ILLE
SCHODZIŁEM z ostatniego zbocza góry Kanigu i, mimo że słońce już zaszło, rozróż-
niałem na równinie domy miasteczka Ille, do którego zmierzałem.
— Wiecie — rzekłem do Katalończyka, który był moim przewodnikiem od wczoraj —
wiecie pewnie, gdzie mieszka p. de Peyrehorade?
— Czy wiem! — wykrzyknął — znam jego dom jak swój własny; gdyby nie było tak
ciemno, pokazałbym go panu. To najładniejszy dom w Ille. Ma pieniądze, hoho, pan Peyreho-
rade, i żeni syna z jeszcze bogatszą niż on sam.
— I niedługo to małżeństwo? — spytałem.
— Bardzo niedługo; może już skrzypki zamówiono na wesele. Dziś wieczór może,
jutro, pojutrze, czy ja wiem. Ślub będzie w Puygarrig; bo panicz się żeni z panną de Puygar-
rig. Będzie ładne, no!
Miałem polecenie do p. de Peyrehorade od mego przyjaciela p. de P. Był to, powiedzia-
no mi, antykwariusz bardzo uczony i bezgranicznie uprzejmy. Z rozkoszą pokaże mi wszy-
stkie ruiny na dziesięć mil wokoło. Jakoż liczyłem nań, aby zwiedzić okolice Ille, o których
wiedziałem, że obfitują w pomniki starożytne i średniowieczne. To małżeństwo, o którym
dowiadywałem się pierwszy raz, krzyżowało wszystkie moje plany.
Będę tam potrzebny jak pies w kręgielni, powiadałem sobie. Ale oczekiwano mnie; p.
de P. zapowiedział mnie już, wypadało się tedy stawić.
— Załóżmy się, proszę pana — rzekł przewodnik, kiedyśmy już byli na równinie —
załóżmy się o cygaro, że zgadnę, co pan zamierza robić u p. de Peyrehorade.
— Ba! — odparłem podając mu cygaro — to nie tak trudno zgadnąć. O tej godzinie,
kiedy się zrobi sześć mil górskiej drogi, myśli się o jednym: o wieczerzy.
— Tak, ale jutro?... Ot, założyłbym się, że pan przybywa do Ille, aby zobaczyć bożka?
Domyśliłem się tego widząc, jak pan robi portrety świętych w Serrabonie.
— Bożka? co za bożka? — To słowo obudziło moją ciekawość.
— Jakto! nie opowiadano panu w Perpignan, jak to pan de Peyrehorade znalazł bożka w
ziemi?
— Chcecie powiedzieć: posąg kamienny, gliniany?
— Ale nie. Owszem, z miedzi, byłoby z czego narobić kupę groszaków. Waży ci tyle,
co jakiś dzwon kościelny. Znaleźliśmy go pod drzewem oliwnym, bardzo głęboko w ziemi.
— Byliście tedy obecnie przy odkryciu?
— Tak, panie. Przed dwoma tygodniami p. de Peyrehorade powiedział Jaśkowi Coli i
mnie, żeby wykopać stare drzewo oliwne, które zmarzło zeszłego roku; o, paskudny był rok,
wie pan przecież. I oto przy pracy Jasiek, który nie żałował ręki, wrył się łopatą, i słyszę
bim... jak gdyby uderzył w dzwon. „Co to takiego?” — powiadam. Kopiemy ciągle, kopiemy,
i oto pokazuje się czarna ręka, niby ręka umarłego wystająca z ziemi. Mnie strach zbiera. Idę
do naszego pana i powiadam: „Proszę łaski pana, nieboszczyki są pod tą oliwą. Trza wołać
proboszcza.” — „Co za nieboszczyki?” — on mi powiada. Przychodzi i, skoro tylko zobaczył
rękę, woła: „Antyk! antyk!” Myślałby kto, że znalazł skarb. I dalej, łopatą, rękami, ciska się i
odwala nie przymierzając tyle roboty co my oba.
— I cóżeście w końcu znaleźli?
— Dużą czarną kobietę, więcej niż do połowy — uczciwszy uszy, proszę pana — gołą,
całą z miedzi. P. de Peyrehorade powiedział nam, te to bożek z czasów pogańskich... z
czasów Karola Wielkiego czy jak!
— A, domyślam się. Jakaś brązowa Matka Boska, pochodząca ze zniszczonego klaszto-
ru.
— Matka Boska! juści!... Już ja bym ją poznał, gdyby to była Matka Boska. To bożek,
powiadam panu: widać zaraz z miny. Patrzy na człowieka wielkimi białymi ślepiami...
Myślałbyś, że ci w gębę zagląda. Człek musi spuścić oczy, kiedy na nią poziera.
— Białe oczy? Zapewne inkrustowane w brązie. To będzie pewnie jakiś posąg rzymski.
— Rzymski, właśnie! P. de Peyrehorade powiada, że to rzymski. O, widzę, że pan jest
taki sam uczony jak on.
— Jest cała dobrze zachowana?
— Tak, panie, nic jej nie brakuje. To jeszcze piękniejsze i ładniej obrobione niż biust
Ludwika Filipa w merostwie, z gipsu i pomalowany. Ale mimo to gęba u tej boginki nie widzi
mi się. Strasznie złą ma minę... no i jest też zła.
— Zła? Cóż wam złego zrobiła?
— Właściwie nie mnie; ale pan zobaczy. Wzięliśmy się w kupę, aby ją podnieść na
nogi, no i p. de Peyrehorade, który też ciągnął za linę, mimo że ma siły nie więcej od kurczę-
cia, godny człowiek. Z wielkim mozołem ustawiliśmy ją prosto. Podnoszę kawał dachówki,
aby jej podłożyć, kiedy trach! pada na wznak jak długa. Powiadam: „Uwaga!” Nie dość
szybko wszakże, bo Jasiek już nie zdążył cofnąć nogi...
— I zraniła go?
— Złamała mu nogę jak patyk, biedną nogę Jaśkową. Psiakość! Kiedym to ujrzał,
byłem wściekły. Chciałem rozwalić boginkę łopatą, ale p. de Peyrehorade powstrzymał mnie.
Dał pieniędzy Jaśkowi, który z tym wszystkim leży już dwa tygodnie, odkąd mu się to trafiło,
a doktor powiada, że nie będzie nigdy chodził tą nogą tak dobrze jak tamtą. Szkoda chłopca,
to był nasz najlepszy biegacz i po paniczu najpierwszy gracz w piłkę. Dopieroż p. Alfons de
Peyrehorade martwił się, bo Jasiek to była jego partia. Cud był patrzeć, jak sobie podawali
piłki. Paf! paf! Nigdy nie tykały ziemi.
Tak gawędząc, przybyliśmy do Ille i niebawem znalazłem się w obecności p. de Peyre-
horade. Był to mały staruszek, jeszcze krzepki i czerstwy, upudrowany, z czerwonym nosem,
z miną jowialną i żartobliwą. Otwarłszy list pana de P., zaprosił mnie do obficie zastawionego
stołu i przedstawił żonie i synowi jako znakomitego archeologa, który zamierzył wydobyć
Roussillon * z zapomnienia, w jakim je zostawia obojętność uczonych.
Zajadając z apetytem, nic bowiem lepiej nie nastraja do jedzenia jak ożywcze powietrze
górskie, przyglądałem się swoim gospodarzom. Rzekłem już słówko o p. de Peyrehorade;
trzeba mi dodać, że była to wcielona żywość. Mówił, jadł, wstawał, biegł do biblioteki przy-
nosił mi książki, pokazywał sztychy, nalewał pić; ani dwóch minut nie wytrwał w spokoju.
Żona jego, nieco zbyt zażywna, jak większość Katalonek po czterdziestce, wydała mi się
zakamieniałą parafianką, wyłącznie zajętą staraniami gospodarskimi. Mimo że wieczerza była
wystarczająca co najmniej na sześć osób, pobiegła do kuchni, kazała zabić gołąbki, usmażyć
różne przysmaki, otwarła nie wiem ile słoików konfitur. W jednej chwili stół zaroił się od
półmisków i butelek, i byłbym z pewnością umarł z niestrawności, gdybym był bodaj skoszto-
wał wszystkiego, czym mnie częstowano. I przy każdym daniu, którego odmawiałem, nowe
usprawiedliwienia. Lękali się, że będzie mi bardzo niedobrze w Ille. Na prowincji jest tak
mało wygód, a paryżanie są tak wymagający!
Podczas gdy cała rodzina krzątała się i kręciła, p. Alfons de Peyrehorade siedział nieru-
chomo jak kamień. Był to rosły młodzieniec dwudziestosześcioletni, o fizjonomii pięknej i
regularnej, ale pozbawionej wyrazu. Wzrost jego i atletyczne kształty usprawiedliwiały jego
opinię niestrudzonego piłkarza, jakiej zażywał w okolicy. Tego wieczora ubrany był bardzo
wytwornie, ściśle według ryciny z ostatniego numeru Dziennika Mód. Ale wydawał mi się
nieswobodny w swoim ubraniu; był sztywny jak drąg w wysokim aksamitnym kołnierzu i
* Roussillon — prowincja francuska w Pirenejach, na pograniczu Hiszpanii.
obracał się jedynie całym sobą. Ręce jego, grube i ogorzałe, jego krótkie paznokcie, kłóciły
się osobliwie z tym strojem. Były to ręce wieśniaka, sterczące z rękawów dandysa. Zresztą,
mimo że mnie oglądał od stóp do głów z wielką ciekawością, jako paryżanina, odezwał się do
mnie w ciągu wieczora tylko raz, aby się spytać, gdzie kupiłem łańcuszek od zegarka.
— A, ba! mój drogi gościu — rzekł p. de Peyrehorade, gdy wieczerza miała się ku
końcowi — należysz pan do mnie, jesteś pan u mnie. Nie wypuszczę już pana, póki nie zoba-
czysz wszystkiego, co mamy ciekawego w naszych górach. Musisz dobrze poznać nasze
Roussillon i oddać mu sprawiedliwość. Nie domyślasz się nawet, co my ci za rzeczy pokaże-
my. Zabytki fenickie, celtyckie, rzymskie, arabskie, bizantyńskie, zobaczysz pan wszystko, od
cedru do hyzopu. Zaprowadzę pana wszędzie, nie daruję ani jednej cegiełki.
Napad kaszlu przerwał mu na chwilę. Skorzystałem z tego, aby wyrazić moje ubolewa-
nie, że przyczyniam kłopotu w okolicznościach tak doniosłych dla jego rodziny. Gdyby tylko
zechciał mi użyczyć swoich cennych wskazówek co do wycieczek, jakie mi trzeba podjąć,
mógłbym nie trudząc go osobiście...
— A, ma pan na myśli małżeństwo tego chłopca? — przerwał mi. — Drobnostka,
załatwimy to pojutrze. Odprawi pan wesele z nami, w kółku rodzinnym, bo panna młoda jest
w żałobie po ciotce, po której dziedziczy. Zatem żadnej zabawy, żadnego balu... Szkoda...
zobaczyłby pan, jak tańczą nasze Katalonki... Ładne są; może przy szłaby panu ochota iść za
przykładem Alfonsa. Jedno małżeństwo, powiadają, sprowadza drugie... W sobotę, skoro
młodzi się pobiorą, jestem wolny i puszczamy się w drogę. Przepraszam pana, że pana skazu-
ję na nudę prowincjonalnego wesela. Dla paryżanina przesyconego zabawami... i to jeszcze
wesele bez tańców. Bądź co bądź, ujrzysz pan pannę młodą... Powie mi pan, jak się panu
udała... Ale pan jest człowiekiem poważnym i nie patrzysz już na kobiety. Mam panu coś
lepszego do pokazania! Zobaczy pan coś!... Zachowuję panu ładną niespodziankę na jutro.
— Mój Boże — rzekłem — trudno jest mieć w domu skarb, aby sąsiedzi o tym nic nie
wiedzieli. Zdaje mi się, że się domyślam niespodzianki, którą mi pan gotuje. Ale jeżeli to o
pański posąg chodzi, sposób, w jaki mi go opisał mój przewodnik, pobudził żywo mą cieka-
wość i nastroił mnie do podziwu.
— A, mówił panu o bogince, bo oni tak nazywają moją piękną Wenus Tur... ale nie, nic
panu nie powiem. Jutro, w jasny dzień, zobaczy ją pan i powie mi, czy mam rację uważając ją
za arcydzieło. Dalibóg! nie mógł pan przybyć bardziej w porę! Są tam napisy, które ja, biedny
nieuk, tłumaczę na swój sposób... ale uczony z Paryża!... Będzie pan może żartował z mego
wykładu... sporządziłem bowiem memoriał... jak mnie pan widzi... ja, stary antykwariusz z
prowincji, puściłem się... Chcę się dostać pod prasę... Gdyby pan zechciał przeczytać to i
poprawić, mógłbym mieć nadzieję... Na przykład jestem bardzo ciekawy, w jaki sposób prze-
tłumaczy pan ten napis na postumencie: C A V E... Ale nie chcę o nic pana pytać jeszcze. Do
jutra, do jutra! Ani słowa dziś o Wenerze.
— Masz słuszność, mężu — rzekła żona — że dajesz spokój bogince. Nie widzisz, że
przeszkadzasz panu jeść. Et, pan widział w Paryżu ładniejsze posągi niż twój. W Tuileriach
jest ich tuzinami i też z brązu.
— Oto naiwność, święta naiwność prowincji! — przerwał p. de Peyrehorade. — Porów-
nywać cudowny antyk do kulfonów pana Couston!
Jakże sobie poufale
O bogach mówi moja gospodyni!
Czy pan wie, że ona chciała, abym stopił posąg na dzwon do naszego kościoła? Ona
miała być chrzestną matką. Arcydzieło Myrona, panie!
— Arcydzieło! arcydzieło! ładne zrobiła arcydzieło! złamać nogę człowiekowi!
— Kobieto, widzisz? — rzekł p. de Peyrehorade z przekonaniem, wyciągając ku żonie
prawą nogę w pończosze z dzianego jedwabiu — gdyby moja Wenus złamana mi tę nogę, nie
żałowałbym jej.
— Mój Boże, mężu, jak możesz mówić takie rzeczy! Szczęściem, ten człowiek ma się
lepiej... Ale jeszcze nie mogę przemóc na sobie, aby patrzeć na posąg, który płata takie sztuki.
Biedny Jasiek!
— Zraniony przez Wenerę, proszę pana — rzekł p. de Peyrehorade śmiejąc się rubasz-
nie — zraniony przez Wenerę, i hultaj się skarży:
Veneris nec praemia noris.
Któż nie bywał zraniony przez Wenerę?
P. Alfons, który lepiej rozumiał po francusku niż po łacinie, mrugnął okiem z miną
porozumiewawczą i spojrzał na mnie, jak gdyby chcąc zapytać: — A pan, mości paryżaninie,
rozumiesz?
Wieczerza skończyła się. Od godziny już nie jadłem. Byłem zmęczony i nie umiałem
ukryć częstych poziewań, które mi się wymykały. Pani de Peyrehorade spostrzegła to pier-
wsza i zauważyła, że czas na spoczynek. Wówczas zaczęły się nowe przeprosiny za liche
posłanie, jakie mnie czeka. Nie będzie mi tak jak w Paryżu. Na prowincji tak brakuje wygód.
Trzeba być pobłażliwym dla Rusylończyków. Daremnie się zaklinałem, że po spacerze
górskim wiązka słomy byłaby mi rozkosznym łożem; wciąż proszono mnie, abym darował
biednym wieśniakom, jeśli mnie nie podejmują tak, jakby pragnęli. Udałem się wreszcie, w
towarzystwie p. de Peyrehorade, do pokoju, który mi był przeznaczony. Schody, których
górne stopnie były z drzewa, wychodziły na korytarz, skąd wiodły drzwi do kilku pokoi.
— Po prawej — rzekł mój gospodarz — są pokoje, które przeznaczam dla przyszłej
pani Alfonsowej. Pański pokój jest na przeciwnym krańcu korytarza. Rozumie pan — dodał z
miną, którą chciał uczynić filuterną — rozumie pan, że trzeba dać swobodę młodej parze. Pan
na jednym końcu domu, oni na drugim.
Weszliśmy do dostatnio umeblowanego pokoju; pierwszym przedmiotem, który rzucił
mi się w oczy, było łóżko na siedem stóp długie, na sześć stóp szerokie, a tak wysokie, że
trzeba było stołka, aby się na nie wdrapać. Gospodarz mój, pokazawszy mi, gdzie jest dzwo-
nek, i upewniwszy się sam, że cukierniczka jest pełna, flakony z wodą kolońską należycie
ustawione na gotowalni, spytawszy mnie kilka razy, czy mi niczego nie brakuje, pożyczył mi
dobrej nocy i zostawił mnie samego.
Okna były zamknięte. Zanim się zacząłem rozbierać, otworzyłem jedno, aby odetchnąć
chłodnym powietrzem nocy, rozkosznym po długiej wieczerzy. Naprzeciw wznosił się szczyt
Kanigu, cudowny o każdej porze; ale tego wieczora, oświetlony blaskiem księżyca, wydawał
mi się najpiękniejszą górą w świecie. Stałem kilka minut patrząc na jego czarowną sylwetę i
miałem zamknąć okno, kiedy, spuszczając oczy, ujrzałem posąg na piedestale o jakie dwa-
dzieścia sążni od domu. Umieszczony był w rogu żywopłotu oddzielającego mały ogródek od
obszernego i zupełnie gładkiego prostokąta; był to, dowiedziałem się tego później, miejski
plac do gry w piłkę. Teren ten był własnością pana de Peyrehorade, który na usilne nalegania
syna ustąpił go gminie.
Z oddalenia, w którym się znajdowałem, trudno mi było rozpoznać pozycję posągu;
mogłem osądzić jedynie jego wysokość, którą oceniłem na jakie sześć stóp. W tej samej
chwili dwaj urwisze przechodzili przez plac do gry w piłkę, dość blisko żywopłotu, gwiżdżąc
ładną rusylońską melodię: Montagnes regalades. Zatrzymali się, aby popatrzyć na posąg,
jeden z nich nawet zagadnął go głośno. Mówił po katalońsku; ale bawiłem w Roussillon dość
długo, aby mniej więcej zrozumieć.
— A, jesteś, łajdaczko! (Wyrażenie katalońskie brzmiało energiczniej). Jesteś! —
powiadał. — To ty złamałaś nogę Jaśkowi Coll! Gdybyś była moją, ja bym ci kark złamał.
— Ba, czym? — rzekł drugi. — Ona jest z miedzi i tak twarda, że Stefan połamał piłkę
próbując jej nadgryźć. To miedź z czasów pogańskich; twardsza niż nie wiem co.
— Gdybym miał swoje obcęgi (zdaje się, że to był czeladnik ślusarski), zaraz bym jej
wydłubał te wielkie ślepia, tak jak się wyłuskuje migdał ze skorupy. Jest tam za więcej niż za
pięć franków srebra.
Oddalił się o kilka kroków.
— Muszę powiedzieć dobranoc bogince — rzekł starszy zatrzymując się nagle.
Schylił się i prawdopodobnie podniósł kamień. Ujrzałem, że się zamierza, rzuca coś i
natychmiast rozległo się o brąz dźwięczne uderzenie. Równocześnie czeladnik chwycił się za
głowę wydając okrzyk bólu.
— Odrzuciła mi kamień! — zawołał.
I dwaj urwisze zaczęli uciekać, ile nóg starczyło. Jasne było, że kamień odbił się od
metalu i ukarał ladaco za zniewagę wyrządzoną bogince.
Zamknąłem okno śmiejąc się serdecznie.
— Jeszcze jeden wandal ukarany przez Wenerę. Oby wszystkim niszczycielom naszych
starych zabytków mógł kto tak rozłupać głowy!
Z tym pobożnym życzeniem usnąłem.
Był jasny dzień, kiedy się obudziłem. Przy moim łóżku znajdowali się z jednej strony p.
de Peyrehorade w szlafroku, z drugiej służący przysłany przez jego żonę z filiżanką czekola-
dy w ręce.
— Dalej, wstawać, paryżaninie! Oto leniuchy ze stolicy! — powiadał mój gospodarz,
podczas gdy ubierałem się w pośpiechu. — Jest ósma i jeszcze w łóżku! Ja jestem na nogach
od szóstej. Już trzeci raz tu zachodzę; podsunąłem się do drzwi na końcach palców: nikogo,
żadnego znaku życia. To panu zaszkodzi, tak długo spać w pańskim wieku. A moja Wenera,
której pan jeszcze nie widział! Dalej, prędko, niech pan wypije tę filiżankę barcelońskiej
czekolady... Szczera kontrabanda... Czekolada, jakiej nie ma w Paryżu. Nabierz pan sił, skoro
bowiem raz znajdziesz się przy mojej Wenerze, nie będzie cię można od niej oderwać.
W kilka minut byłem gotów, to znaczy wpół ogolony, nie dopięty i poparzony czekola-
dą, którą łykałem wrzącą. Zeszedłem do ogrodu i znalazłem się przed cudownym posągiem.
Była to w istocie Wenera, i przedziwnie piękna. Od góry była naga, tak jak starożytni
zazwyczaj przedstawiali wielkie bóstwa; prawa ręka, podniesiona do wysokości piersi, była
zwrócona do wewnątrz, trzy pierwsze palce wyprostowane, pozostałe dwa lekko zgięte. Dru-
ga ręka, zbliżona do biodra, podtrzymywała draperię okrywającą dolną część ciała. Postawa
posągu przypominała „Gracza w morę”, którego oznaczają, nie wiem czemu, mianem Germa-
nika. Być może artysta chciał przedstawić boginię grającą w morę.
To pewna, że nie podobna oglądać czegoś doskonalszego niż ciało tej Wenery; czegoś
miękkiego, rozkosznego niż jej kształty; wytworniejszego i szlachetniejszego niż fałdy
draperii. Spodziewałem się jakiegoś bizantynizmu; ujrzałem arcydzieło z najlepszej epoki
rzeźbiarstwa. Co mnie zwłaszcza uderzyło, to wyborna prawda kształtów, tak iż można by
mniemać, że są odlane wprost z natury, gdyby natura wydała równie doskonałe wzory.
Włosy, podniesione na czole, robiły wrażenie, że niegdyś były złocone. Głowa, mała
jak u wszystkich prawie posągów greckich, była lekko podana naprzód. Co do twarzy, nigdy
nie zdołam opisać jej dziwnego wyrazu; typ jej nie zbliżał się do żadnego ze starożytnych
posągów, które pamiętam. Nie była to owa spokojna i surowa piękność rzeźbiarzy greckich,
którzy z umysłu dawali wszystkim rysom majestatyczną nieruchomość. Tutaj, przeciwnie,
śledziłem ze zdumieniem wyraźną intencję artysty, aby oddać kaprys graniczący ze złością.
Wszystkie rysy były lekko ściągnięte: oczy nieco skośne, kąciki ust ku górze, nozdrza lekko
wzdęte. Wzgarda, ironia, okrucieństwo malowały się na tej twarzy, mimo to niewiarygodnie
pięknej. W istocie, im dłużej się patrzało na ten cudowny posąg, tym bardziej doświadczało
się przykrego uczucia, że tak cudna piękność może iść w parze z zupełnym brakiem serca.
— Jeżeli pierwowzór kiedykolwiek istniał — rzekłem do p. de Peyrehorade — a
wątpię, aby niebo stworzyło kiedy podobną kobietę, jakże mi żal jej kochanków! Musiała się
lubować w tym, aby ich przywodzić do śmierci z rozpaczy. Jest w jej twarzy coś okrutnego, a
mimo to nie widziałem nic równie pięknego.
— To Wenus sama wpiła się w gardziel ofiary * — wykrzyknął p. de Peyrehorade, rad
z mego zachwytu.
Ten wyraz piekielnej ironii spotęgowany był może kontrastem jej oczu, inkrustowanych
srebrem i bardzo błyszczących, z zielonkawoczarną patyną, jaką czas dał całemu posągowi.
Te błyszczące oczy tworzyły niejaką iluzję, która przypominała rzeczywistość, życie. Przypo-
mniałem sobie to, co opowiadał mój przewodnik, że każdy, kto na nią spojrzy, musi spuścić
oczy. Było to niemal prawdą, i nie mogłem się obronić odruchowi gniewu na samego siebie
za to, że czułem się nieco nieswój wobec tej brązowej figury.
— A teraz, kiedy już wszystko podziwiałeś po szczególe, mój drogi kolego w antykwar-
stwie — rzekł mój gospodarz — otwórzmy, jeśli pozwolisz, konferencję naukową. Co
powiesz o tym napisie, na który jeszcze nie zwróciłeś uwagi?
Wskazał mi podstawę posągu, gdzie wyczytałem te słowa:
CAVE AMANTEM
— Quid dicis, doctissime? — spytał zacierając ręce. — Ciekawym, czy się spotkamy co
do znaczenia tego cave amantem.
— Ba — rzekłem — są dwa znaczenia. Można przetłumaczyć: „Strzeż się tego, który
cię kocha, strzeż się kochanka”. Ale, w tym znaczeniu nie wiem, czy cave amantem byłoby
dobrze po łacinie. Patrząc na diaboliczny wyraz tej damy, sądziłem raczej, że artysta chciał
ostrzec widza przed tą straszliwą pięknością. Przetłumaczyłbym tedy: „Strzeż się, jeżeli ona
cię pokocha”.
— Hm — rzekł p. de Peyrehorade — tak, można by przyjąć to znaczenie; ale niech mi
pan daruje, ja wolę pierwsze tłumaczenie, które rozwinę wszakże. Zna pan kochanka Wenery.
— Jest ich wielu.
— Tak; ale pierwszy — to Wulkan. Czy napis nie miał powiedzieć: „Mimo całej twej
piękności, twej wzgardliwej miny, będziesz miała kochankiem kowala, szpetnego kuterno-
gę?” Głęboka nauka, panie, dla zalotnic.
Nie mogłem się wstrzymać od śmiechu, tak naciągany wydał mi się ten wykład.
— To straszny język, ta łacina ze swoją zwięzłością — zauważyłem, aby nie sprzeci-
wiać się wręcz memu gospodarzowi, i cofnąłem się o kilka kroków, aby lepiej widzieć posąg.
— Chwilę, kolego — rzekł p. de Peyrehorade przytrzymując mnie za rękę — nie
widział pan wszystkiego. Jest jeszcze drugi napis. Wejdź pan na cokół i spójrz na prawe
ramię. — To mówiąc pomagał mi wejść.
Uczepiłem się bez wielkich ceremonii szyi Wenery, z którą zaczynałem się oswajać.
Zajrzałem jej nawet przez chwilę w twarz, i z bliska wydała mi się jeszcze bardziej groźna i
jeszcze piękniejsza. Następnie spostrzegłem, iż na ramieniu znajduje się wyrytych kilka słów
starożytną kursywą, jak mi się zdawało. Mocno wspomagając się binoklami, wysylabizowa-
łem co następuje; przy czym równocześnie p. de Peyrehorade powtarzał każde słowo, w miarę
jak je wymawiałem, przytwierdzając gestem i głosem. Przeczytałem tedy:
VENERI TVRBVL...
EVTYCHES MYRO
IMPERIO FECIT
* Racine, „Fedra”, akt I.
Po tym słowie TVRBVL w pierwszym wierszu zdawało mi się, że jest kilka liter zatar-
tych, ale TVRBVL było zupełnie czytelne.
— Co to może znaczyć? — spytał mój gospodarz promieniejąc i uśmiechając się chy-
trze, sądził bowiem, że nie dam sobie rady z tym TVRBVL.
— Jest to słowo, którego dobrze jeszcze nie rozumiem — rzekłem — reszta jest łatwa.
Eutyches Myro uczynił tę ofiarę Wenerze z jej rozkazu.
— Doskonale. Ale TVRBVL, co pan z tym pocznie? Co to za TVRBVL.
— TVRBVL sprawia mi wiele kłopotu. Na próżno szukam jakiegoś znanego przydom-
ka Wenery, który mógłby mi dopomóc. A co by pan tak powiedział o TVRBVLENTA?
Wenus, która mąci, która niepokoi... Widzi pan, że wciąż jestem pod wrażeniem jej okrutnego
wyrazu. TVRBVLENTA to nie najgorszy przydomek dla Wenery — dodałem skromnie, sam
bowiem nie byłem nazbyt zadowolony z mego wykładu.
— Wenus mąciwoda! Wenus hałaburda! Ba! czy pan bierze moją Wenerę za Wenus
karczemną? Zgoła nie, drogi panie; to Wenus z najlepszego towarzystwa. Ale ja panu wytłu-
maczę to TVRBVL... W każdym razie proszę, aby pan nie rozgłaszał mego odkrycia przed
wydrukowaniem memoriału... Pan rozumie, że ta zdobycz — to moja chluba... Trzebaż,
byście nam zostawili parę kłosów do zebrania z ziemi, nam, prowincjonalnym nieborakom.
Jesteście tak bogaci, panowie uczeni paryscy!
Z wysokości piedestału, na którym wciąż tkwiłem, przyrzekłem uroczyście, że nigdy
nie popełniłbym tej niegodziwości, aby mu ukraść jego odkrycie.
— TVRBVL... drogi panie — rzekł zbliżając się i zniżając głos z obawy, aby ktoś trzeci
nie dosłyszał — należy czytał TVRBVLNERAE.
— Nic mnie to nie objaśnia.
— Niech pan słucha uważnie. O milę stąd, pod samą górą, znajduje się wioska zwana
Boulternere. Jest to skażone łacińskie słowo TVRBVLNERA. Nic pospolitszego jak takie
przestawienia. Boulternere, proszę pana, było miastem rzymskim. Zawsze to podejrzewałem,
ale nigdy nie miałem dowodu. Oto dowód. Ta Wenus — to było domowe bóstwo miasta
Boulternere, a to słowo Boulternere, którego starożytne pochodzenie właśnie wykazałem,
dowodzi rzeczy o wiele ciekawszej, a mianowicie, że Boulternere, zanim było miastem rzym-
skim, było wprzód miastem fenickim.
Zatrzymał się chwilę, aby odetchnąć i nasycić się moim zdumieniem. Udało mi się
wstrzymać silną chęć do śmiechu.
— W istocie — ciągnął — TVRBVLNERA to czyste słowo fenickie. TVR i SVR to
jeden i ten sam wyraz, nieprawdaż? Otóż SVR — to fenickie miano Tyru; nie potrzebuję panu
przypominać jego znaczenia. BVL — to Baal; Bal, Bel, Bul, lekkie odmiany sposobu wymo-
wy. Co do NERA, z tym mam nieco kłopotu. Skłonny jestem mniemać, dla braku odpowie-
dniego słowa fenickiego, że to pochodzi z greckiego neros: mokry, bagnisty. Byłoby to zatem
słowo mieszane. Aby usprawiedliwić neros, pokażę panu w Boulternere błotniste kałuże
utworzone przez górskie potoki. Z drugiej strony, końcówka NERA mogłaby być przydana
znacznie później na cześć Nery Piwezuwii, żony Tetryka, która może wyświadczyła jaką
łaskę miastu Turbul. Ale, przez wzgląd na kałuże, wolę raczej wywodzić je od neros.
Zażył niuch tabaki z miną wielce zadowoloną.
— Ale dajmy pokój Fenicjanom i wróćmy do napisu. Tłumaczę tedy: Wenerze z
Boulternere Myron poświęca z jej rozkazu ten posąg, swoje dzieło.
Nie ważyłem się krytykować jego etymologii, ale chciałem z kolei dać dowód bystrości
i rzekłem:
— Za pozwoleniem, drogi panie. Myron poświęcił coś, ale nie widzę wcale, aby to miał
być ten posąg.
— Jakto! — wykrzyknął — czyż Myron nie był sławnym rzeźbiarzem greckim? Talent
zachował się widać w rodzinie: to któryś z jego potomków zrobił ten posąg. Nic pewniejsze-
go.
— Ale — odparłem — widzę na ramieniu małą dziurkę. Sądzę, że służyła do umoco-
wania czegoś, na przykład bransoletki, którą ten Myron dał Wenerze jako ofiarę. Myron był
nieszczęśliwym kochankiem. Wenus była nań pogniewana: ułagodził ją ofiarując jej złotą
bransoletę. Uważ pan, iż fecit używa się często w znaczeniu consecravit. To są synonimy.
Pokazałbym panu niejeden tego przykład, gdybym miał pod ręką Grutera albo Oreliusza.
Naturalne jest, że kochanek mógł ujrzeć Wenerę we śnie, mógł sobie wyobrazić, że nakazuje
mu, aby dał złotą bransoletkę jej posągowi. Myron ofiarował jej bransoletkę... Później barba-
rzyńcy albo też jakiś złodziej świętokradca...
— Och! jak to dobrze widać, że pan pisywał romanse! — wykrzyknął mój gospodarz
podając mi rękę, abym zeszedł. — Nie, panie, to jest dzieło ze szkoły Myrona. Niech się pan
tylko przyjrzy tej pracy, a przyzna pan.
Mając za zasadę nie sprzeciwiać się nigdy zbytnio zacietrzewionym antykwariuszom,
spuściłem głowę z miną człowieka przekonanego i rzekłem:
— To cudowny okaz.
— Och, mój Boże — wykrzyknął p. de Peyrehorade — jeszcze jeden rys wandalizmu!
Rzucił ktoś kamieniem w posąg!
Spostrzegł biały ślad nieco ponad piersią Wenery. Zauważyłem podobny ślad na
palcach prawej ręki, które (tak pomyślałem)) kamień potrącił w przelocie lub też kawałek się
odłupał i uderzył rykoszetem w rękę. Opowiedziałem memu gospodarzowi zniewagę, której
byłem świadkiem, i rychłą karę, która po niej nastąpiła. Uśmiał się mocno i porównując czela-
dnika do Diomedesa, życzył mu, aby ujrzał, jak grecki bohater, wszystkich swoich towarzy-
szy zmienionych w białe ptaki.
Dzwon wzywający na śniadanie przerwał tę klasyczną gawędę; tak samo jak w wilię,
trzeba mi było jeść za czterech. Potem przyszli dzierżawcy p. de Peyrehorade; podczas gdy
ojciec udzielał im audiencji, syn pokazał mi koczobryk kupiony w Tuluzie dla narzeczonej,
który podziwiałem, rozumie się samo przez się. Potem wszedłem z nim do stajni, gdzie mnie
trzymał pół godziny wychwalając swoje konie, wyprowadzając mi ich rodowody, opowiada-
jąc, jakie nagrody zdobyły na miejscowych wyścigach. Wreszcie zaczął mi mówić o swej
przyszłej, nawiązując do gniadej klaczy, którą jej przeznaczał.
— Zobaczy ją pan dzisiaj — rzekł. — Nie wiem, czy się panu będzie podobała. Wy,
paryżanie, jesteście wybredni; ale wszyscy, tu i w Perpignan, zachwycają się nią. Co jest
dobre, to że jest bardzo bogata. Ciotka z Prades zostawiła jej cały majątek. O, będę bardzo
szczęśliwy.
Zgorszyło mnie mocno, aby młody człowiek więcej był rozczulony posagiem niż
pięknymi oczami narzeczonej .
— Pan się zna na klejnotach — ciągnął p. Alfons — jak się panu wydaje ta sztuczka?
Oto pierścionek, który dam jej jutro.
Tak mówiąc, zdjął z małego palca duży pierścień zdobny diamentem, utworzony z
dwóch splecionych rąk; aluzja ta wydała mi się niezmiernie poetyczna. Pierścionek był starej
roboty, ale miałem wrażenie, że go przerabiano, aby wprawić diamenty. Wewnątrz czytało się
te słowa: zawsze z tobą.
— Ładny pierścionek — rzekłem — ale te dodane diamenty psują nieco jego charakter.
— O, tak jest o wiele ładniejszy — odparł z uśmiechem. — Jest tu za tysiąc dwieście
franków diamentów. Matka mi go dała. To pierścionek rodzinny, bardzo stary... z czasów
rycerstwa. Służył mojej babce, która go dostała od swojej. Pan Bóg wie, kiedy to robione.
— W Paryżu — rzekłem — jest zwyczaj dawać pierścionek zupełnie prosty, zazwyczaj
złożony z dwóch różnych metali, na przykład złota i platyny. O, ten drugi pierścionek, który
pan ma na palcu, byłby bardzo odpowiedni. Ten ze swymi diamentami i rzeźbionymi dłońmi
jest tak gruby, że nie wszedłby pod rękawiczkę.
— Och, niech sobie moja żona radzi jak umie. Myślę, że i tak będzie rada z niego:
tysiąc dwieście franków na palcu, to miłe. Ten mały pierścionek — dodał patrząc z zadowole-
niem na gładki pierścionek, który miał na ręce — to pewna kobieta w Paryżu dała mi raz, w
Ostatki. Och, jakem ja sobie używał w Paryżu, przed dwoma laty. Tam dopiero można się
zabawić!... — I westchnął z żalem.
Mieliśmy być tego dnia na obiedzie w Puygarrig, u rodziców panny młodej; wsiedliśmy
do powozu i udaliśmy się do zamku, oddalonego od Ille o jakieś półtorej mili. Przedstawiono
mnie i przyjęto jak przyjaciela domu. Nie będę mówił o obiedzie ani o rozmowie, która się
zawiązała, a w której mało brałem udziału. P. Alfons, siedząc koło swej przyszłej, szeptał jej
coś do ucha co kwadrans. Ona nie podnosiła wcale oczu i za każdym razem, kiedy narzeczony
mówił do niej, rumieniła się skromnie, ale odpowiadała bez zakłopotania.
Panna de Puygarrig miała osiemnaście lat; gibka i delikatna jej kibić stanowiła kontrast
z kościstą budową atletycznego oblubieńca. Była nie tylko ładna, ale urocza. Podziwiałem
doskonałą swobodę wszystkich jej odpowiedzi; wyraz dobroci, który nie był wszelako wolny
od lekkiego odcienia złośliwości, przypomniał mi mimo woli Wenus mego gospodarza.
Czyniąc w duchu to porównanie, zastanawiałem się, czy wyższość urody, którą niewątpliwie
należało przyznać posągowi, nie płynęła, w znacznej mierze, z jej tygrysiego wyrazu; energia
bowiem, nawet w złych namiętnościach, budzi w nas zawsze zdumienie i rodzaj mimowolne-
go podziwu.
— Co za szkoda — powiadałem sobie opuszczając Puygarrig — że tak urocza osoba
jest bogata i że posag ściągnął na nią oczy człowieka niegodnego jej.
Za powrotem do Ille, nie bardzo wiedząc, czym zagadnąć panią de Peyrehorade, do
której uważałem za właściwe zwrócić się od czasu do czasu, rzekłem:
— Wy, Rusylończycy, strasznie, widzę, jesteście wolni od przesądów. Jakto, pani wy-
prawia wesele w piątek? W Paryżu bardziej jesteśmy zabobonni; nikt nie odważyłby się żenić
w ten dzień.
— Mój Boże! niech mi pan o tym nie mówi — rzekła. — Gdyby to tylko zależało ode
mnie, z pewnością wybrałabym inny dzień. Ale mąż tak chciał i trzeba mu było ulec. Bądź co
bądź bardzo mnie to gnębi. Gdyby się zdarzyło jakie nieszczęście? Musi być jakaś przyczyna,
inaczej bowiem dlaczego wszyscy tak by się bali piątku?
— Piątek! — wykrzyknął mąż — ale to dzień Wenery! Idealny dzień na weselisko!
Widzisz, drogi kolego, wciąż tylko myślę o swojej Wenerze. Na honor! to na jej intencję
obrałem piątek. Jutro, jeżeli chcesz, przed ślubem, dopełnimy małego obrządku, ofiarujemy
jej dwa gołąbki i kadzidło, jeśli go skąd wytrzasnę.
— Fe, mężu! — przerwała pani de Peyrehorade z najwyższym zgorszeniem. —
Okadzać bożyszcze! To byłoby ohydne! Co by o nas powiedziano w okolicy?
— Przynajmniej — rzekł p. de Peyrehorade — pozwolisz mi włożyć jej na głowę
wieniec z róż i lilii:
Manibus date lilia plenis.
— Widzi pan, drogi panie, Konstytucja jest czczym słowem. Nie mamy wolności
wyznań.
Porządek dnia na dzień następny ułożono w ten sposób: Wszyscy będą gotowi i ubrani
punkt o dziesiątej. Po czekoladzie udamy się powozem do Puygarrig. Ślub cywilny miał się
odbyć w merostwie, a obrzęd religijny w zamkowej kaplicy. Następnie śniadanie. Po śniada-
niu spędzi się czas, jak komu wola, aż do siódmej. O siódmej powrót do Ille, do państwa de
Peyrehorade, gdzie obie strony zasiądą do wieczerzy. Reszta wedle naturalnego porządku.
Nie mogąc tańczyć, wszyscy pragnęli jeść możliwie jak najwięcej.
Od godziny ósmej siedziałem przed Wenerą z ołówkiem w ręce, zaczynając po raz
dwudziesty głowę posągu i nie mogąc chwycić jej wyrazu. P. de Peyrehorade krążył dokoła
mnie, udzielał mi rad, powtarzał swoje fenickie etymologie; potem układał róże bengalskie na
piedestale posągu i tragikomicznym tonem zasyłał do niej modły za parę, która miała żyć pod
jego dachem. Około dziesiątej poszedł do domu, aby pomyśleć o swojej toalecie; równocze-
śnie pojawił się p. Alfons, w obcisłym nowym fraku, w białych rękawiczkach, lakierowanych
trzewikach, rzeźbionych guzikach i z różą w dziurce od klapy.
— Zrobi pan portret mojej żony? — spytał nachylając się nad moim rysunkiem. — Też
jest ładna.
W tej chwili zawiązała się na placu gry w piłkę, o którym wspomniałem, partia, która
natychmiast ściągnęła uwagę p. Alfonsa. Ja także, zmęczony, zwątpiwszy w oddanie tej
szatańskiej twarzy, porzuciłem niebawem rysunek, aby przyglądać się graczom. Było między
nimi kilku mulników hiszpańskich przybyłych w wilię. Byli to Aragończycy i Nawarczycy,
prawie wszystko niewiarygodnie świetni gracze. Toteż Illyjczycy, mimo że zagrzewani obec-
nością i radami p. Alfonsa, ponieśli dość szybką klęskę z ręki przybyszów. Miejscowi widzo-
wie byli zgnębieni. P. Alfons spojrzał na zegarek. Było dopiero wpół do dziesiątej. Matka nie
była jeszcze uczesana. Nie wahał się: zdjął frak, kazał sobie dać kurtkę i wyzwał Hiszpanów.
Przyglądałem się temu z uśmiechem, nieco zdziwiony.
— Trzeba bronić honoru kraju — rzekł.
Wówczas wydał mi się naprawdę piękny. Był roznamiętniony. Strój, który zajmował go
tak bardzo przed chwilą, nie istniał dlań już. Kilka minut wprzódy byłby się bał obrócić
głowę, aby nie przekrzywić krawata; obecnie nie myślał ani o utrefionych włosach, ani o
ślicznie uprasowanym żabocie. A narzeczona?... Daję słowo, gdyby to było potrzebne, byłby,
tak sądzę, odłożył ślub. Wzuł pospiesznie sandały, odwinął rękawy i z miną pełną ufności w
siebie stanął na czele pobitej partii, jak Cezar skupiający swoich żołnierzy pod Dyrrachium.
Przeskoczyłem żywopłot i umieściłem się wygodnie w cieniu obrotnicy, w ten sposób, aby
dobrze widzieć obozy.
Wbrew powszechnemu oczekiwaniu, p. Alfons chybił pierwszą piłkę; prawda, iż sunęła
prawie po ziemi, rzucona ze zdumiewającą siłą przez Aragończyka, który wyglądał na głowę
Hiszpanów.
Był to człowiek może czterdziestoletni, suchy, nerwowy, mający sześć stóp wzrostu;
oliwkowa jego skóra miała ton prawie równie ciemny jak brąz Wenery.
P. Alfons rzucił rakietę o ziemię z wściekłością.
— To ten przeklęty pierścionek — wykrzyknął — ściska mi palec; przez niego puści-
łem piłkę zupełnie pewną!
Zdjął, nie bez trudu, diamentowy pierścionek; zbliżyłem się, aby go odebrać, ale on
uprzedził mnie, podbiegł do Wenery, włożył jej pierścionek na czwarty palec i wrócił zająć
miejsce na czele Illyjczyków.
Był blady, ale spokojny i pewny. Od tej chwili nie zrobił ani jednego błędu; Hiszpanów
pobito na głowę. Pięknie było patrzeć na zapał widzów: jedni wydawali okrzyki radości
rzucając czapki w górę; drudzy ściskali mu ręce nazywając go chlubą kraju. Gdyby był odparł
najazd, wątpię, aby go spotkały żywsze i szczersze dziękczynienia. Strapienie pobitych przy-
dawało jeszcze blasku jego zwycięstwu.
— Zagramy jeszcze kiedy, mój zuchu — rzekł do Aragończyka tonem wyższości — ale
dam wam fory.
Byłbym pragnął, aby p. Alfons był skromniejszy, i niemal przykre mi było to upokorze-
nie jego rywala.
Olbrzym hiszpański odczuł głęboko tę zniewagę. Ujrzałem, jak zbladł pod smagłą cerą.
Patrzał z posępną twarzą na swą rakietę zaciskając zęby, po czym zdławionym głosem rzekł z
cicha: Me lo pagards.
Głos p. de Peyrehorade zamącił tryumf syna; gospodarz mój, bardzo zdziwiony, że go
nie widzi celebrującego przy zaprzęganiu nowego koczobryka, zdziwił się jeszcze mocniej,
ujrzawszy go całego w pocie, z rakietą w dłoni. P. Alfons pobiegł do domu, umył sobie twarz
i ręce, włożył z powrotem nowy frak i lakierowane trzewiki, i w pięć minut później jechali-
śmy ostrego kłusa drogą do Puygarrig. Wszyscy miejscowi piłkarze oraz wielu spośród
widzów biegli za nami z okrzykami radości. Tęgie konie, które nas wiozły, zaledwie mogły
utrzymać krok przed tymi nie- zmęczonymi Katalończykami.
Byliśmy już w Puygarrig i orszak miał ruszać do merostwa, kiedy p. Alfons uderzył się
w czoło i szepnął do mnie:
— Cóż za fujara ze mnie! Zapomniałem pierścionka! Jest na palcu Wenery, niechże ją
czarci porwą! Niech pan bodaj nic nie mówi matce. Może się nie spostrzeże.
— Mógłby pan posłać kogoś — rzekłem.
— Ba! mój służący został w Ille. Tutejszym nie ufam. Diamentów za tysiąc dwieście
franków! To by mogło skusić niejednego. Zresztą, co by tu powiedziano na moje roztarg-
nienie? Zanadto by się śmiali ze mnie. Nazywano by mnie mężem posągu... Byleby mi go kto
nie ukradł! Na szczęście ci hultaje boją się boginki. Nie śmieją się do niej zbliżyć na długość
ramienia. Ba! to nic, mam drugi pierścionek.
Obu obrzędów, cywilnego i kościelnego, dopełniono z należytą pompą; panna de
Puygarrig otrzymała pierścionek modystki paryskiej, nie domyślając się, że narzeczony czyni
jej ofiarę z miłosnego upominku. Następnie wszyscy siedli do stołu, jedli, pili, śpiewali
nawet, wszystko bardzo długo. Cierpiałem za młodą oblubienicę w atmosferze rubasznej
wesołości buchającej dokoła niej; mimo to lepiej się trzymała, niż byłbym się spodziewał, a
zakłopotanie jej nie było ani niezdarstwem, ani mizdrzeniem.
Być może, odwaga przychodzi wraz z trudnymi sytuacjami.
Śniadanie skończyło się za łaską bożą o czwartej; mężczyźni poszli się przejść po wspa-
niałym parku lub patrzeć, jak na trawniku przed pałacem tańczą wieśniaczki strojne w
odświętne suknie. W ten sposób zeszło nam kilka godzin. Przez ten czas kobiety cisnęły się
koło panny młodej, która pokazywała im podarki ślubne. Później zmieniła strój, zauważyłem,
że przykryła piękne swoje włosy czepeczkiem i kapeluszem z piórami, kobiety bowiem, skoro
im tylko wolno, czym prędzej wkładają stroje, których zwyczaj broni im, dopóki są pannami.
Była blisko ósma, kiedy się zaczęto wybierać do Ille. Ale wprzód odbyła się patetyczna
scena. Ciotka panny de Puygarrig, która jej zastępowała matkę, kobieta bardzo wiekowa i
bardzo nabożna, nie miała jechać z nami do miasta. Na wyjezdnym wygłosiła do siostrzenicy
wzruszające kazanie o obowiązkach małżeńskich, z którego to kazania wynikły strumienie łez
i uściski bez końca. P. de Peyrehorade porównywał to rozstanie do porwania Sabinek.
Ruszyliśmy wszelako; przez drogę każdy silił się rozbawić pannę młodą i pobudzić ją
do śmiechu, ale na próżno.
W Ille czekała nas wieczerza, i co za wieczerza! Jeżeli rubaszna wesołość ranna raziła
mnie, o wiele bardziej raziły mnie koncepty i dwuznaczniki, których przedmiotem byli zwła-
szcza państwo młodzi. Pan młody, który znikł na chwilę, zanim siadł do stołu, był blady i
lodowato poważny. Pił raz po raz stare wino koljurskie, prawie tak mocne jak wódka. Siedzia-
łem koło niego i czułem się w obowiązku ostrzec go:
— Niech pan uważa! Powiadają, że wino...
Nie wiem już, co za głupstwo mu powiedziałem, aby się dostroić do reszty stołu.
Trącił mnie kolanem i rzekł bardzo cicho:
— Kiedy będą wstawać od stołu, chciałbym powiedzieć panu dwa słowa.
Jego uroczysty ton zdziwił mnie. Przyjrzałem mu się baczniej i zauważyłem szczególną
zmianę jego rysów.
— Czy pan się czuje niezdrów? — spytałem.
— Nie.
I zaczął pić na nowo.
Tymczasem, wśród krzyków i klaskań w dłonie, jedenastoletnie dziecko, które wśliznę-
ło się pod stół, pokazało zebranym ładną białą i różową wstążkę, odwiązaną z kostki panny
młodej. Nazywa się to jej podwiązką. Natychmiast pocięto wstążkę na kawałki i rozdano mło-
dym ludziom, którzy ustroili nią klapy surdutów w myśl starożytnego zwyczaju, przechowy-
wanego jeszcze w niektórych patrycjuszowskich rodzinach. Była to dla panny młodej sposo-
bność zaczerwienienia się po same białka... Ale pomieszanie jej doszło do szczytu, kiedy p.
de Peyrehorade, poprosiwszy o ciszę, odśpiewał mały poemacik po katalońsku, zaimprowizo-
wany, jak powiadał. Oto jego sens, jeżeli dobrze zrozumiałem:
„Cóż to, moi przyjaciele? Od wina, które wypiłem, snadź dwoi mi się w oczach. Są tutaj
dwie Wenery...”
Nowożeniec obrócił nagle głowę z wyrazem przestrachu, który rozśmieszył wszystkich.
„Tak — ciągnął p. de Peyrehorade — są dwie Wenery pod moim dachem. Jedną znala-
złem w ziemi jak truflę; druga, zstąpiwszy z nieba, obdzieliła nas swoją przepaską.”
Chciał powiedzieć: podwiązką.
„Mój synu, wybieraj, którą wolisz: rzymską Wenerę czy katalońską. Hultaj bierze
katalońską, i obrał lepszą cząstkę. Rzymska jest czarna, katalońska jest biała. Rzymska jest
zimna, katalońska rozpłomienia każdego, kto się do niej zbliży...”
Zakończenie to obudziło taki zgiełk, oklaski tak hałaśliwe i tak dźwięczne śmiechy, że
myślałem, iż sufit zawali się nam na głowę. Dokoła stołu były tylko trzy poważne twarze:
państwa młodych i moja. Miałem silny ból głowy, a przy tym, nie wiem czemu, małżeństwo
zasmuca mnie zawsze. Oprócz tego, to małżeństwo brzydziło mnie trochę
Skoro p. wicemer odśpiewał ostatnie strofki — a były one, muszę przyznać, mocno
podkasane — wszyscy przeszli do salonu, aby być świadkami pożegnania panny młodej,
którą miano niebawem odprowadzić do sypialni, była bowiem blisko północ.
P. Alfons pociągnął mnie we framugę ku oknu i rzekł odwracając oczy:
— Będzie pan sobie drwił ze mnie... Ale nie wiem, co mi jest. Jestem urzeczony! niech
mnie czarci porwą!
Pierwszą myślą, jaka mi się nasunęła, było to, iż lęka się jakiegoś nieszczęścia w
rodzaju tych, o których mówią Montaigne * i pani de Sevigne.
„Całe królestwo miłości pełne jest tragicznych historii”... etc.
Sądziłem, że tego rodzaju nieszczęścia zdarzają się jedynie ludziom inteligentnym,
powiadałem sam sobie.
— Za wiele pan pił koljurskiego wina, drogi panie Alfonsie — rzekłem. — Ostrzegałem
pana.
— Tak, może. Ale to coś o wiele okropniejszego.
Głos mu się łamał. Myślałem, że jest zupełnie pijany.
— Pamięta pan mój pierścionek? — ciągnął po chwili milczenia.
— No i co? zabrał go ktoś?
— Nie.
— Zatem ma go pan?
— Nie... ja... nie mogę go ściągnąć z palca tej diablicy Wenery.
— Ba! nie ciągnął pan dość silnie.
— Owszem... ale Wenus... skurczyła palec.
Patrzał na mnie uporczywie błędnym wzrokiem, opierając się o futrynę okna, aby nie
upaść.
— Cóż za bajka! — rzekłem. — Zanadto pan wcisnął pierścień. Jutro zdejmie go pan
obcęgami. Ale niech pan uważa, aby nie zepsuć posągu.
— Nie, mówię panu. Palec Wenery jest skurczony, zgięty; ściska rękę, rozumie pan?...
* Montaigne, „O wyobraźni”, Księga I.
To moja żona, widocznie, skoro jej dałem pierścionek... Nie chce go oddać.
Przeszedł mnie nagły dreszcz, dostałem na chwilę gęsiej skórki. Niebawem jego głębo-
kie westchnienie, od którego zaleciało mnie winem, rozproszyło wszelki nastrój.
„Bydlę — pomyślałem — zupełnie się upił.”
— Pan jest antykwariuszem, proszę pana — dodał oblubieniec miłosiernym tonem —
zna pan się na tych posągach... Jest tam może jakaś sprężynka, jakieś diabelstwo, którego nie
znam... Gdyby pan poszedł zobaczyć?
— Chętnie — odparłem. — Chodź pan ze mną.
— Nie, lepiej aby pan poszedł sam.
Wyszedłem z salonu.
Pogoda odmieniła się podczas kolacji i rozpadał się silny deszcz. Miałem poprosić o
parasol, kiedy powstrzymało mnie zastanowienie. Byłbym doprawdy skończonym głupcem,
rzekłem sobie, aby chodzić sprawdzać to, co mi nagadał człowiek pijany! Może zresztą chciał
mi wypłatać lichego figla, aby dostarczyć uciechy zacnym prowincjonałom; najmniej zaś, co
mi się może trafić, to że przemoknę do kości i załapię tęgi katar.
Od drzwi rzuciłem okiem na posąg ociekający wodą i udałem się do swego pokoju nie
wstępując do salonu. Położyłem się; ale sen nie przychodził. Wszystkie sceny z całego dnia
przewijały mi się w myśli. Myślałem o tej młodej dziewczynie, tak pięknej i czystej, wydanej
na łup opoja i chama. Cóż za wstrętna rzecz, powiadałem sobie, takie małżeństwo z układów!
Mer wdziewa trójkolorową szarfę, ksiądz stułę i oto najgodniejsza dziewczyna pod słońcem
wydana na łup Minotaura! Dwie istoty, które się nie kochają, cóż mogą sobie powiedzieć w
podobnej chwili, którą dwoje kochanków kupiłoby za cenę życia? Czy kobieta może kiedy
pokochać mężczyznę, który raz okazał się brutalem? Pierwsze wrażenia nie zacierają się, i
pewny jestem, że p. Alfons dobrze zapracuje na to, aby go znienawidzieć...
W czasie mego monologu, który mocno skracam, słyszałem wiele chodzenia po domu,
drzwi otwierały się i zamykały, powozy odjeżdżały; potem zdawało mi się, że słyszę na scho-
dach lekkie buciki kobiet zdążających w przeciwną stronę korytarza. Był to prawdopodobnie
orszak panny młodej odprowadzający ją do łóżka. Potem ktoś schodził ze schodów. Drzwi od
pokoju oblubieńców zamknęły się. Jakże ta biedna dziewczyna, powiadałem sobie, musi być
pomieszana, spłoszona. Kręciłem się po łóżku bardzo nie w humorze. Kawaler odgrywa głu-
pią rolę w domu, gdzie spełnia się małżeństwo.
Cisza panowała od kilku chwil, kiedy zmąciły ją ciężkie kroki wstępujące na schody.
Drewniane stopnie zatrzeszczały silnie.
— Cóż za parobek! — wykrzyknąłem. — Założę się, że on się przewali na schodach.
Zapadła znów cisza. Wziąłem książkę, aby zmienić bieg myśli. Była to statystyka de-
partamentu, ozdobiona memoriałem p. de Peyrehorade o zabytkach epoki druidów w okręgu
Prades. Usnąłem przy trzeciej stronicy.
Spałem źle i budziłem się kilka razy. Mogła być piąta rano i nie spałem już przeszło od
dwudziestu minut, kiedy zapiał kur. Dniało. Wówczas usłyszałem wyraźnie te same ciężkie
kroki, to samo trzeszczenie schodów, które słyszałem przed uśnięciem. To mi się wydało
szczególne. Ziewając, starałem się odgadnąć, czemu p. Alfons wstaje tak rano. Nie mogłem
znaleźć nic prawdopodobnego. Miałem zamknąć oczy, kiedy moją uwagę pobudził na nowo
szczególny tupot, do którego dołączyły się niebawem odgłosy dzwonków oraz drzwi otwiera-
nych z łoskotem; potem rozróżniłem bezładne krzyki.
„Pijanica musiał gdzieś ogień zażec” — pomyślałem wyskakując z łóżka.
Ubrałem się szybko i wyszedłem na korytarz. Z przeciwnej strony domu wychodziły
krzyki i lamenty i rozdzierający głos górujący nad wszystkim innym: — Mój syn! mój syn!
— Oczywiste było, że p. Alfonsowi zdarzyło się jakieś nieszczęście. Pobiegłem do pokoju
nowożeńców: był pełen ludzi. Pierwsze, co uderzyło moje oczy, to był ów młody człowiek,
wpół ubrany, wyciągnięty w poprzek łóżka, którego drewniana rama była złamana. Był blady,
bez ruchu. Matka krzyczała i płakała tuż przy nim. P. de Peyrehorade krzątał się, nacierał mu
skronie wodą kolońską lub podsuwał sole pod nos. Niestety! syn jego od dawna nie żył. Na
kanapie, w drugim końcu pokoju, panna młoda miotała się w straszliwych konwulsjach.
Wydawała niezrozumiałe krzyki, a dwie silne służące zaledwie mogły ją utrzymać.
— Mój Boże! — wykrzyknąłem — co się stało?
Zbliżyłem się do łóżka i podniosłem ciało nieszczęśliwego młodzieńca; było już szty-
wne i zimne. Ściśnięte zęby i sczerniała twarz wyrażały najokropniejszy lęk. Zdawało się, że
śmierć była gwałtowna, a konanie straszne. Żadnego wszelako śladu krwi na ubraniu. Roz-
chyliłem koszulę i ujrzałem na piersiach sine znamię, które się ciągnęło przez żebra i grzbiet.
Można by rzec, że ścisnęła go żelazna obręcz. Noga moja stąpnęła na coś twardego, co leżało
na dywanie; schyliłem się i ujrzałem pierścień z diamentami.
Pociągnąłem p. de Peyrehorade i jego żonę do ich pokoju; następnie kazałem tam prze-
nieść pannę młodą.
— Macie jeszcze córkę — rzekłem — winni jej jesteście opiekę. — Po czym zostawi-
łem ich samych.
Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że p. Alfons padł ofiarą mordu, którego sprawcy zdo-
łali się zakraść w nocy do pokoju panny młodej. Te obrażenia na piersiach, zwłaszcza okręż-
ny ich przebieg, sprawiały mi wiele kłopotu, gdyż nie mogły pochodzić od kija lub sztaby
żelaznej. Naraz przypomniałem sobie, że słyszałem, iż w Walencji mordercy posługują się
długimi skórzanymi workami, napełnionymi drobnym piaskiem, aby zgładzić człowieka,
którego śmierć im zapłacono. Natychmiast przypomniałem sobie aragońskiego mulnika i jego
pogróżkę; mimo to zaledwie śmiałem pomyśleć, aby mógł szukać tak straszliwej zemsty za
błahy żart.
Chodziłem po domu szukając wszędzie śladów włamania, ale na próżno. Zeszedłem do
ogrodu, aby zobaczyć, czy mordercy mogli dostać się tą stroną; ale nie znalazłem żadnej
pewnej wskazówki. Wczorajszy deszcz tak rozmoczył grunt, że ziemia nie mogłaby zachować
wyraźnego odcisku. Zauważyłem wszelako kilka kroków głęboko wyciśniętych w ziemi;
biegły w dwóch przeciwnych kierunkach, ale na tej samej linii, wychodząc z kąta żywopłotu
przylegającego do placu piłkarskiego i kończąc się u bramy domu. Mogły to być kroki p.
Alfonsa, kiedy poszedł szukać swego pierścienia na palcu posągu. Z drugiej strony, żywopłot
był w tej okolicy mniej gęsty niż gdzie indziej, prawdopodobnie w tym punkcie mordercy
byliby go przebili. Przechodząc tam i z powrotem koło posągu Wenery, zatrzymałem się na
chwilę, aby mu się przyjrzeć. Tym razem, wyznaję, nie mogłem patrzeć bez zgrozy na jej
złośliwie ironiczny wyraz; w głowie pełnej okropnych scen, których byłem świadkiem, wyro-
iłem sobie, że widzę piekielne bóstwo napawające się nieszczęściem, które ugodziło ten dom.
Wróciłem do swego pokoju i zostałem w nim do południa. Wówczas wyszedłem i
spytałem o moich gospodarzy. Uspokoili się nieco. Panna de Puygarrig, chcę rzec: wdowa po
p. Alfonsie, odzyskała przytomność. Mówiła nawet z prokuratorem z Perpignan, wówczas
bawiącym na objeździe w Ille, i urzędnik ten przyjął jej zeznanie. Ściągnął je i ze mnie.
Rzekłem, co wiedziałem, nie kryjąc moich podejrzeń co do aragońskiego mulnika. Kazał go
przytrzymać natychmiast.
— Czy dowiedział się pan czego od pani Alfonsowej? — spytałem prokuratora po
spisaniu i podpisaniu moich zeznań.
— Ta nieszczęśliwa młoda osoba oszalała — rzekł uśmiechając się smutnie. — Oszala-
ła! zupełnie oszalała! Oto co opowiada:
— Była w łóżku, mówi, od kilku minut, zasunąwszy firanki, kiedy drzwi się otwarły i
ktoś wszedł. W tej chwili pani Alfonsowa znajdowała się na kraju łóżka, twarzą obrócona do
ściany. Przekonana, że to mąż, nie ruszyła się. Po chwili łóżko zatrzeszczało, jak gdyby przy-
gniecione olbrzymim ciężarem. Zlękła się bardzo, ale nie śmiała odwrócić głowy. Pięć minut,
dziesięć minut może — nie zdaje sobie sprawy z czasu — upłynęło w ten sposób. Potem
uczyniła mimowolny ruch lub też osoba, która była w łóżku, uczyniła ten ruch, i uczuła
dotknięcie czegoś zimnego jak lód: oto jej wrażenie. Odsunęła się jeszcze bardziej na kraj
łóżka, drżąc na całym ciele. Niebawem drzwi otworzyły się drugi raz i ktoś wszedł mówiąc:
„Dobry wieczór, żonusiu”. Wkrótce potem ktoś zaciągnął firanki. Usłyszała zdławiony krzyk.
Osoba, która była w łóżku obok niej, usiadła na posłaniu, wyciągając (tak się jej zdawało)
ramiona naprzód. Wówczas odwróciła głowę... i ujrzała, powiada, męża swego na kolanach
przy łóżku, z głową na wysokości poduszki, w ramionach jakiegoś zielonkawego olbrzyma,
który go dławił z siłą. Powiada, i powtórzyła mi to dwadzieścia razy, biedna kobieta!...
powiada, że poznała... czy pan zgadnie? Wenus brązową, posąg p. de Peyrehorade... Od czasu
jak ten posąg jest tu w okolicy, wszyscy o nim roją. Ale wracam do opowiadania nieszczęsnej
obłąkanej. Na ten widok straciła przytomność, a prawdopodobnie od kilku chwil straciła
rozum. Nie może w żadnej mierze powiedzieć, jak długo trwało jej omdlenie. Wróciwszy do
siebie, ujrzała widmo lub posąg, jak wciąż utrzymuje, nieruchomy, siedzący z nogami na
łóżku, trzymający bez ruchu w ramionach ciało jej męża. Kur zapiał. Wówczas posąg wstał z
łóżka, porzucił trupa i wyszedł. Pani Alfonsowa szarpnęła za dzwonek i — wie pan resztę.
Przyprowadzono Hiszpana; był spokojny, bronił się z zupełnie zimną krwią i przyto-
mnością umysłu. Nie zapierał się zresztą słów, które słyszałem; ale tłumaczył je, twierdząc, iż
nie chciał powiedzieć nic innego, jeno iż nazajutrz, będąc wypoczęty, pokona w piłkę swego
zwycięzcę. Przypominam sobie, że dodał:
— Aragończyk, Skoro jest obrażony, nie czeka jutra, aby się zemścić. Gdybym przypu-
szczał, że p. Alfons chce mnie zelżyć, byłbym mu na miejscu utopił mój nóż w brzuchu.
Porównano jego trzewiki z odciskami kroków w ogrodzie; trzewiki były o wiele
większe.
Wreszcie oberżysta, u którego ten człowiek mieszkał, utrzymywał, że spędził całą noc
na nacieraniu i kurowaniu jednego z mułów, który mu zachorował.
Poza tym ten Aragończyk był to człowiek o dobrej opinii, bardzo znany w okolicy,
gdzie przybywał co roku dla swego handlu. Wypuszczono go tedy z przeprosinami.
Zapomniałem o zeznaniu służącego, który ostatni widział p. Alfonsa przy życiu. Było to
w chwili, gdy miał iść do żony; p. Alfons zawołał go i spytał z niepokojem, czy nie wie, gdzie
ja jestem. Służący odpowiedział, że mnie nie widział. Wówczas p. Alfons westchnął i zamilkł
na minutę, po czym rzekł: — Ha! widać diabeł go także porwał. Spytałem tego człowieka,
czy p. Alfons miał swój pierścionek z diamentem, kiedy z nim rozmawiał. Służący wahał się
z odpowiedzią; w końcu rzekł, że nie zdaje mu się, ale że zresztą nie zwracał na to żadnej
uwagi.
— Gdyby był miał ten pierścień na palcu — dodał wreszcie po namyśle — byłbym go z
pewnością zauważył, sądziłem bowiem, że go dał młodej pani.
Wypytując tego człowieka, odczułem nieco tego zabobonnego lęku, jaki zeznanie pani
Alfonsowej obudziło w całym domu. Prokurator spoglądał na mnie z uśmiechem, nie nalega-
łem dłużej.
W kilka godzin po pogrzebie p. Alfonsa gotowałem się opuścić Ille. Powóz p. de Peyre-
horade miał mnie zawieźć do Perpignan. Mimo swego osłabienia biedny starzec odprowadził
mnie do bramy ogrodowej. Minęliśmy ogród bez słowa; on wlókł się zaledwie, wsparty na
moim ramieniu. W chwili gdyśmy się mieli rozstać, rzuciłem ostatnie spojrzenie na Wenerę.
Przewidywałem, że mój gospodarz, mimo że nie podzielał lęku i nienawiści, jakie budziła w
jego rodzinie, zechce się pozbyć przedmiotu, który by mu przypominał bez ustanku straszliwe
nieszczęście. Zamiarem moim było namówić go, aby ją pomieścił w muzeum. Wahałem się,
jak poruszyć ten temat, kiedy p. de Peyrehorade obrócił machinalnie głowę w stronę, w której
widział, iż ja mam wzrok wlepiony. Ujrzał posąg i zalał się łzami. Uściskałem go i, nie śmie-
jąc wyrzec słowa, wsiadłem do powozu.
Od swego wyjazdu nie słyszałem, aby jakieś nowe światło rozjaśniło tajemniczą kata-
strofę.
P. de Peyrehorade umarł w kilka miesięcy po synu. W testamencie zapisał mi swoje
rękopisy, które ogłoszę może kiedyś. Nie znalazłem tam memoriału odnoszącego się do
napisów z posągu Wenery.
P. S. Mój przyjaciel p. de P. pisze mi z Perpignan, że posąg już nie istnieje. Po śmierci
męża pierwszym staraniem pani de Peyrehorade było kazać go przetopić na dzwon, i pod tą
nową postacią służy kościołowi w Ille. Ale, dodaje p. de P., zdaje się, że zły los prześladuje
tych, którzy posiadają ów brąz. Od czasu jak ten dzwon dzwoni w Ille, wino zmarzło dwa
razy.
Z francuskiego przełożył Tadeusz Boy-Żeleński
PROSPER MÉRIMÉE
MATEO FALCONE
SKORO ktoś opuści Porto Vecchio i skieruje się ku północnemu zachodowi, ujrzy, jak
grunt wznosi się dosyć bystro, i po trzech godzinach drogi krętą ścieżką, zawaloną wielkimi
złomami skał i niekiedy przeciętą wyrwami, znajdzie się na skraju bardzo rozległych
haszczów. Haszcze — to ojczyzna korsykańskich pasterzy i każdego, kto wejdzie w zatarg z
władzą. Trzeba wiedzieć, że to rolnik korsykański, aby oszczędzić sobie trudu nawożenia
pola, podpala na pewnej przestrzeni las; jeżeli płomień rozszerzy się dalej niż trzeba, to
trudno: zdarzy się, co się zdarzy. Tyle jest pewne, że można się spodziewać dobrego zbioru
obsiewając tę ziemię, użyźnioną popiołami drzew, które na niej rosły. Po zebraniu kłosów —
zostawia się bowiem słomę, którą zbierać byłoby zbyt kłopotliwe — korzenie, pozostałe w
ziemi nie spalone, puszczają z nastaniem wiosny bardzo gęste pędy, które w niewiele lat do-
chodzą wysokości siedmiu lub ośmiu stóp. Te gęste zarośla nazywają się haszczami. Tworzą
je rozmaite rodzaje drzew i krzewów zmieszanych jak Bóg da. Jedynie z siekierą w ręku
człowiek mógłby tamtędy przebrnąć; a bywają haszcze tak gęste i zbite, że nawet muflony *
nie mogą się w nie zapuszczać.
Jeśliś zabił człowieka, idź w haszcze Porto Vecchio, a będziesz tam żył spokojnie, przy
dobrej strzelbie, prochu i kulach; nie zapomnij też brunatnego płaszcza z kapturem, który to
płaszcz służy za kołdrę i materac. Pasterze dadzą ci mleka, sera i kasztanów, i nie będziesz się
potrzebował niczego lękać ze strony władz ani krewnych zmarłego, chyba wówczas, gdy ci
przyjdzie puścić się do miasta po świeży zapas amunicji.
Kiedy bawiłem na Korsyce w r. 18.., Mateo Falcone mieszkał o pół mili od tego
haszczu. Był to człowiek dość bogaty, jak na tamtejsze stosunki; żył uczciwie, tzn. nic nie
robiąc, z dochodów ze swej trzody, którą półdzicy pasterze pędzili na paszę w góry. Kiedy go
ujrzałem, w dwa lata po wypadku, który opowiem, wydał mi się mężczyzną najwyżej
pięćdziesięcioletnim. Wyobraźcie sobie człowieka małego, ale silnego, włosy kędzierzawe i
czarne jak heban, orli nos, cienkie wargi, duże i żywe oczy, cera ciemnobrunatna. Celność
jego strzału uchodziła za coś niezwykłego, nawet w tym kraju, gdzie jest tylu dobrych
strzelców. Tak np. Mateo nigdy nie strzelał do dzikiego barana śrutem, ale na sto dwadzieścia
kroków walił go na ziemię kulą w głowę lub w komorę, do woli. Bronią swoją posługiwał się
równie swobodnie w nocy, jak w dzień; przytaczano mi mianowicie sztukę, która wyda się
* Dzikie barany.
może nie do wiary komuś, kto nie podróżował po Korsyce. Na osiemdziesiąt kroków umie-
szczało się zapaloną świecę poza transparentem papierowym wielkości talerza. Mateo składał
się, po czym gaszono świecę; po upływie minuty, w najzupełniejszej ciemności, strzelał i
przebijał transparent prawie niemylnie.
Przy tak niepospolitym talencie Mateo Falcone zyskał sobie wielką reputację. Uchodził
za równie dobrego przyjaciela, jak niebezpiecznego wroga; uczynny zresztą i miłosierny, żył
w zgodzie ze wszystkimi w całym okręgu Porto Vecchio. Bądź co bądź, opowiadano o nim,
że w Corte, gdzie pojął żonę, pozbył się bardzo energicznie rywala, który uchodził za równie
groźnego w wojnie jak w miłości; pomawiano przynajmniej Matea o pewien strzał z fuzji,
który sprzątnął tego rywala, w czasie gdy się golił przed lusterkiem przy oknie. Po umorzeniu
sprawy Mateo ożenił się. Żona jego Józefa dała mu najpierw trzy córki (o co się wściekał) i
wreszcie syna, któremu dał imię Fortunato; była to nadzieja rodziny, dziedzic nazwiska. Córki
dobrze wyszły za mąż: ojciec mógł liczyć w potrzebie na sztylety i sztućce zięciów. Syn miał
dopiero dziesięć lat, ale już rokował piękne nadzieje.
Pewnego jesiennego dnia Mateo wyszedł wcześnie z żoną odwiedzić któreś ze swoich
stad na polanie w haszczach. Mały Fortunato chciał mu towarzyszyć, ale polana była zbyt
daleko; ojciec tedy odmówił; ujrzymy, czy nie przyszło mu tego żałować.
Upłynęło kilka godzin; mały Fortunato leżał spokojnie wyciągnięty na słońcu, patrząc
na sine góry i myśląc, że w przyszłą niedzielę pójdzie na obiad do miasteczka do wuja swego
kaprala *, kiedy nagle zbudził go z tych dumań wystrzał z fuzji. Wstał i obrócił się w stronę, z
której pochodził huk. Nastąpiły dalsze strzały, w nierównych odstępach, coraz bliższe; wresz-
cie na ścieżce wiodącej z równicy do domu Matea ukazał się człowiek w spiczastej czapce,
takiej jak noszą górale, brodaty, okryty łachmanami; wlókł się z trudem, opierając się na fuzji.
Dostał świeżo postrzał w udo.
Człowiek ten był to bandyta **, który wyszedłszy w nocy, aby kupić prochu w mieście,
wpadł po drodze na zasadzkę korsykańskich woltyżerów. Po zaciętej obronie zdołał ujść
przed pościgiem, odstrzeliwując się od skały do skały. Ale dystans, który zdobył przed żołnie-
rzami, był zbyt nikły, a rana nie pozwalała mu dopaść haszczów, nim go doścignie pogoń.
Zbliżył się do Fortunata i rzekł:
— Tyś jest syn Matea Falcone?
— Tak.
— Ja jestem Gianetto Sanpiero. Ścigają mnie żółte kołnierze ***. Ukryj mnie, bo nie
mogę iść dalej.
— A co powie ojciec, jeśli cię ukryję bez jego pozwolenia?
— Powie, żeś dobrze zrobił.
— Kto wie?
— Ukryj mnie szybko; idą.
— Czekaj, aż ojciec wróci.
— Czekać? do czarta! Będą tu za pięć minut. Dalej, ukryj mnie albo cię zabiję.
Fortunato odparł z najzimniejszą krwią:
— Twoja fuzja wystrzelona, nie masz już nabojów w ładownicy.
— Mam sztylet.
— A czy biegasz tak szybko jak ja?
Dał susa i znalazł się w bezpiecznym oddaleniu.
— Nie jesteś synem Matea Falcone. Więc pozwolisz mnie schwycić pod swoim
* Kapralami zwali się niegdyś wodzowie, których obrały gminy korsykańskie, kiedy powstały przeciw
feudalnym panom. Dziś daje się jeszcze to miano człowiekowi, który dzięki swemu majątkowi, związkom i
stosunkom posiada wpływ — niemal faktyczną władzę — w danym okręgu. Korsykanie dzielą się, z dawnego
zwyczaju, na pięć kast: szlachtę, kaprali, obywateli, plebejuszów i cudzoziemców.
** Słowo to jest tu synonimem proskrybowanego.
*** Uniform woltyżerów (żandarmów) był wówczas brunatny z żółtym kołnierzem.
domem?
Chłopiec zdawał się namyślać.
— Co mi dasz, jeśli cię ukryję? — rzekł zbliżając się.
Bandyta sięgnął do skórzanej torby, którą miał u pasa, i wydobył sztukę pięciofranko-
wą, przeznaczoną zapewne na kupno prochu. Fortunato uśmiechnął się na widok srebrnika,
chwycił go i rzekł do Gianetta:
— Nie bój się nic.
Natychmiast wygrzebał wielką dziurę w kopie siana znajdującej się w pobliżu domu.
Gianetto wkopał się tam, a chłopiec przykrył go w ten sposób, aby mu zostało nieco powie-
trza do oddychania; tak wszelako, aby nie można było przypuszczać, że w sianie kryje się
człowiek. Co więcej, wpadł na istną chytrość dzikiego: przyniósł kotkę wraz z młodymi i
umieścił ją na kopie siana, iżby się zdawało, że nie ruszono jej od dawna. Następnie, widząc
ślady krwi na ścieżce koło domu, przysypał je starannie kurzem; co uczyniwszy, położył się
najspokojniej z powrotem na słońcu. W kilka minut później zjawiło się pod drzwiami Matea
sześciu ludzi w brązowych mundurach z żółtym kołnierzem, pod dowództwem sierżanta.
Sierżant ten był po trosze krewniakiem Falcona. (Wiadomo, że na Korsyce pokrewieństwo
obowiązuje w dalszych stopniach niż gdzie indziej). Nazywał się Teodor Gamba; człowiek
energiczny, postrach bandytów, z których wytropił już niejednego.
— Jak się masz, młody kuzynie — rzekł zbliżając się do Fortunata — ależ urosłeś. Czy
nie przechodził tu człowiek przed chwilą?
— Och, daleko mi jeszcze do twego wzrostu, kuzynie — odparł dzieciak z głupowatą
miną.
— Przyjdzie i to. Ale powiedz mi, czy nie widziałeś przechodzącego tędy człowieka?
— Czy widziałem przechodzącego człowieka?
— Człowieka w czarnej, aksamitnej spiczastej czapce i kaftanie haftowanym żółto i
czerwono?
— Człowieka w spiczastej czapce i kaftanie haftowanym żółto i czerwono?
— Tak, odpowiadaj prędko i nie powtarzaj pytań.
— Dziś rano ksiądz proboszcz przyjeżdżał tędy na koniu. Spytał mnie, jak się ma tatuś;
odpowiedziałem...
— Ej, mały urwisie, za sprytny jesteś. Gadaj prędko, gdzie jest Gianetto, bo jego
szukamy i jestem pewien, że poszedł tą ścieżką.
— Kto to wie?
— Kto wie? Ja wiem, żeś go widział.
— Czy można coś widzieć, kiedy się śpi?
— Nie spałeś, ladaco, strzały obudziły cię.
— Myślisz tedy, kuzynie, że wasze fuzje robią tyle hałasu? Sztuciec tatusia strzela o
wiele głośniej.
— Niechże cię kaduk porwie, przeklęty obwiesiu! Jestem pewien, żeś widział Gianetta.
Możeś go nawet ukrył. Dalej, chłopcy, przetrząście mi dom, czy nie ma tego draba. Kuśtykał
już tylko na jednej nodze, a hycel zbyt szczwany, aby próbować dobić do haszczów kulejąc.
Zresztą ślad krwi urywa się tutaj.
— A co powie tato? — spytał Fortunato drwiąco — co powie, jeśli się dowie, że ktoś
wchodził do domu, gdy jego nie było?
— Ladaco — rzekł sierżant Gamba biorąc go za ucho — czy ty wiesz, że ode mnie
zależy, abyś zaczął inaczej śpiewać?... Jak dostaniesz ze dwadzieścia odlewanych płazem,
powiesz wreszcie.
Fortunato śmiał się wciąż drwiąco.
— Mym ojcem jest Mateo Falcone! — rzekł napuszyście.
— Czy wiesz, mały nicponiu, że mogę cię zabrać z sobą do Corte lub do Bastii?
Zamknę cię w więzieniu, na słomie, z kajdanami na nogach i każę cię zgilotynować, jeśli nie
powiesz, gdzie jest Gianetto Sanpiero.
Chłopiec parsknął śmiechem na tę dziecinną groźbę. Powtórzył:
— Mym ojcem jest Mateo Falcone.
— Sierżancie — rzekł z cicha jeden z woltyżerów — nie szukajmy zwady z Mateem.
Gamba był już zakłopotany. Rozmawiał po cichu z żołnierzami, którzy przetrząsnęli już
dom. Nie była to długa czynność, chata Korsykanina bowiem składała się tylko z jednej kwa-
dratowej izby. Umeblowanie stanowią stół, ławki, skrzynie i sprzęt myśliwski lub gospodar-
ski. Tymczasem mały Fortunato bawił się z kotką, jak gdyby się cieszył złośliwie z kłopotu
woltyżerów i swego krewniaka.
Żołnierz zbliżył się do kupy siana. Ujrzał kotkę, zadał sztych bagnetem w siano, ot tak,
od niechcenia, wzruszając ramionami w poczuciu niedorzeczności tego gestu. Nic nie drgnę-
ło; również twarz dziecka nie zdradzała najlżejszego wzruszenia.
Sierżant i jego gromadka zachodzili w głowę, co robić, i już spoglądali ku równinie, jak
ludzie gotujący się wrócić, skąd przybyli, kiedy dowódca, przekonany, iż groźby nie uczynią
żadnego wrażenia na synu Matea, zamyślił podjąć ostatnią próbę i doświadczyć mocy
pochlebstwa i podarków.
— Kuzyneczku — rzekł — z ciebie, widzę, rozgarnięty chłopczyna. Zajdziesz daleko.
Ale tym razem źle się ze mną bawisz i gdyby nie to, że nie chcę zrobić przykrości memu
krewniakowi Mateo, niech mnie czart porwie, zabrałbym cię z sobą.
— Ba!
— Ale kiedy ojciec wróci, opowiem mu wszystko i za to, żeś kłamał, oćwiczy cię do
krwi.
— Phi!...
— Zobaczysz... Ale... Słuchaj... bądź grzecznym, poczciwym chłopcem, a dam ci coś.
—
Ja, kuzynie, dam ci dobrą radę: mianowicie, jeżeli będziecie dłużej zwlekać,
Gianetto znajdzie się w haszczu, a wówczas trzeba będzie więcej takich chwatów jak ty, aby
go wytropić.
Sierżant dobył z kieszeni srebrny zegarek wartości jakich dziesięciu talarów, a
spostrzegłszy, że na ten widok oczy małego Fortunata zabłysły, rzekł kołysząc zegarkiem na
stalowym łańcuszku:
— Hultaju! chciałbyś mieć taki oto zegarek wiszący na szyi? Przechadzałbyś się po
Porto Vecchio, dumny jak paw; ludzie by cię pytali: „Która godzina?”, a ty byś odpowiadał:
„Spójrzcie na mój zegarek”.
— Jak będę duży, mój wuj, kapral, da mi zegarek.
— Hm, pewnie, ale syn twego wuja już ma... nie taki ładny jak ten, to prawda... A
przecież on młodszy jest od ciebie.
Dzieciak westchnął.
— I cóż, chcesz ten zegarek, chłopaku?
Fortunato, zerkając spod oka na zegarek, podobny był do kota, któremu by ktoś pod-
suwał całe kurczę. Czując, że sobie drwią z niego, nie śmie sięgnąć łapą i od czasu do czasu
odwraca oczy, aby nie ulec pokusie; ale liże raz po raz wargi z miną taką, jakby chciał rzec
swemu panu: „Cóż za okrutne żarty!”.
Bądź co bądź, sierżant Gamba wyglądał na człowieka, który podaje zegarek z poważną
intencją. Fortunato nie wysunął ręki, ale rzekł z gorzkim uśmiechem:
— Czemu sobie drwicie ze mnie?
— Jak mi Bóg miły, nie drwię. Powiedz tylko, gdzie jest Gianetto, a zegarek jest twój.
Fortunato uśmiechnął się z niedowierzaniem i wlepił czarne oczy w oczy sierżanta,
starając się w nich wyczytać, ile wiary może przywiązywać do tych słów.
— Niech stracę swoje epolety — wykrzyknął sierżant — jeśli ci nie dam zegarka pod
tym warunkiem! Koledzy są świadkami; nie mogę się zaprzeć.
Mówiąc, zbliżał wciąż zegarek tak, że dotykał nim bladego policzka chłopca. Twarz
Fortunata jawiła ciężką walkę, jaką toczyła w jego duszy chciwość z poszanowaniem praw
gościnności. Naga pierś wzdymała się z siłą, jak gdyby się dusił. Tymczasem zegarek bujał
się, kręcił, niekiedy trącał go w koniec nosa. Wreszcie pomału prawa ręka chłopca podniosła
się ku zegarkowi: końce palców dotknęły go; już cały spoczął w jego dłoni, podczas gdy
sierżant nie wypuszczał jeszcze łańcuszka... Cyferblat był lekko błękitny, koperta świeżo
wyczyszczona... w słońcu zdawała się cała z ognia... pokusa była wielka.
Równocześnie Fortunato podniósł lewą rękę i wskazał wielkim palcem, za siebie, stóg
siana, o który się opierał. Sierżant zrozumiał natychmiast. Puścił łańcuszek: Fortunato uczuł
się wyłącznym właścicielem zegarka. Zerwał się ze zwinnością młodego sarniuka i oddalił się
o jakie dziesięć kroków od siana, które woltyżerowie jęli natychmiast rozrzucać.
Niebawem siano zaczęło się ruszać, wyłonił się zeń zakrwawiony człowiek ze sztyletem
w ręku; ale kiedy usiłował wstać, zakrzepła rana nie pozwoliła mu utrzymać się na nogach.
Upadł. Sierżant rzucił się nań i wyrwał mu sztylet. Natychmiast skrępowali go mocno, mimo
oporu. Gianetto, leżąc na ziemi związany jak pęk drzewa, zwrócił głowę w stronę Fortunata,
który się zbliżył.
— ...synu! — rzekł z większą wzgardą niż gniewem.
Chłopiec rzucił mu sztukę srebra, którą odeń otrzymał, czując, że już na nią nie zasługu-
je; ale jeniec nie raczył zwrócić uwagi na ten gest. Z zimną krwią rzekł do sierżanta:
— Mój drogi Gamba, nie mogę iść; będziecie musieli zanieść mnie do miasta.
— Biegłeś przed chwilą niczym sarna — odparł okrutny zwycięzca — ale bądź spo-
kojny; jestem taki rad, żem cię dostał, że niósłbym cię milę na własnym grzbiecie bez zmę-
czenia. Zresztą, mój kamracie, sporządzimy ci nosze z gałęzi i z twojej burki; a w Crespoli
znajdziemy konie.
— Dobrze — rzekł jeniec — wymośćcie tylko nosze słomą, abym leżał wygodnie.
Gdy woltyżerowie zajęci byli jedni sporządzaniem noszy z gałęzi kasztana, drudzy
opatrywaniem rany Gianetta, nagle na zakręcie ścieżki wiodącej do haszczów ukazali się
Mateo Falcone i jego żona. Kobieta szła uginając się pod ciężarem olbrzymiego worka
kasztanów, podczas gdy mąż niósł się swobodnie, mając w ręku jedynie fuzję, drugą zaś na
ramieniu; niegodne bowiem jest mężczyzny nosić inny ciężar niż swoją broń.
Na widok żołnierzy pierwszą myślą Matea było, że przyszli go uwięzić. Skąd to
przypuszczenie? Czyżby Mateo miał na pieńku z sądami? Nie. Cieszył się dobrą reputacją;
ale był Korsykaninem i góralem, a mało jest korsykańskich górali, którzy, przetrząsnąwszy
swą pamięć, nie znaleźliby jakiegoś grzeszku, ot, strzału z fuzji, pchnięcia sztyletem i podo-
bnych drobiazgów. Mateo, bardziej niż kto inny, miał sumienie czyste; więcej niż od dziesię-
ciu lat nie złożył się z fuzji do człowieka; mimo to, jak człowiek ostrożny, zajął pozycję
sposobną do obrony, gdyby się okazała potrzeba.
— Żono — rzekł do Józefy — połóż worek i bądź gotowa.
Usłuchała natychmiast. Oddał jej fuzję, którą miał na ramieniu i która mogła mu
zawadzać. Nabił tę, którą miał w ręce, i zaczął iść wolno w stronę domu, trzymając się drzew
przydrożnych, tak aby przy najmniejszym nieprzyjacielskim kroku schować się za najgrubszy
pień, skąd mógłby strzelać z ukrycia. Żona szła za nim krok w krok, trzymając zapasową
fuzję i ładownicę. Zadaniem dobrej gospodyni, w razie walki, jest nabijać strzelbę męża.
Z drugiej strony sierżant był mocno zakłopotany widząc, jak Mateo zbliża się noga za
nogą, trzymając strzelbę w pogotowiu i palec na cynglu.
„Gdyby przypadkiem — pomyślał — Mateo był krewnym Gianetta lub jego przyjacie-
lem, ładunek jego dwóch strzelb doszedłby dwóch z nas tak pewnie, jak list nadany na
poczcie. No, a gdyby, mimo krewieństwa, mnie wziął za cel!...”
W tej niepewności powziął postanowienie bardzo śmiałe: mianowicie podszedł sam w
stronę Matea, aby mu opowiedzieć sprawę, zagadując go jak starego znajomego; ale krótka
przestrzeń, która go dzieliła od Matea, wydała mu się straszliwie długa.
— Hej tam, stary kamracie — krzyczał — jak się miewasz, mój zuchu? To ja, Gamba,
twój krewniak.
Nie odpowiadając ani słowa Mateo zatrzymał się i, w miarę jak tamten mówił, podnosił
zwolna lufę, tak że zwrócona była ku niebu, w chwili gdy sierżant znalazł się koło niego.
— Dzień dobry, bracie — rzekł sierżant podając mu rękę. — Dawno cię już nie widzia-
łem.
— Dzień dobry, bracie.
— Wstąpiłem, aby ci powiedzieć dzień dobry po drodze, i kuzynce Józi także. Zgonili-
śmy się dziś tęgo; ale nie żałuję trudu, chwyciliśmy bowiem nie lada zdobycz. Nakryliśmy
Gianetta Sanpiero.
— Bogu niech będzie chwała! — krzyknęła Józefa. — Skradł nam w zeszłym tygodniu
mleczną kozę.
Wykrzyk ten ucieszył Gambę.
— Biedaczysko — rzekł Mateo — musiał być głodny.
— Hultaj bronił się jak lew — ciągnął sierżant nieco stropiony. — Zabił mi jednego
woltyżera, a na dobitkę strzaskał jeszcze ramię kapralowi Chardon; ale to niewielka szkoda,
to tylko Francuz... Później schował się tak dobrze, że diabeł nie byłby go odszukał. Gdyby nie
poczciwy Fortunato, nie znalazłbym go nigdy.
— Fortunato! — wykrzyknął Mateo.
— Fortunato! — powtórzyła Józefa.
— Tak, Gianetto skrył się w kopie siana, ale kuzynek zdradził mi ten figiel. Opowiem
to jego wujowi kapralowi, aby mu przesłał jaki ładny upominek za fatygę. A jego imię i twoje
znajdą się w raporcie, który wyślę do prezydenta trybunału.
— Przekleństwo! — syknął z cicha Mateo.
Zbliżył się do oddziału żołnierzy. Gianetto spoczywał już na noszach, gotów do drogi.
Ujrzawszy Matea w towarzystwie Gamby uśmiechnął się szczególnym uśmiechem; po czym,
obracając się w stronę domu, splunął na próg mówiąc:
— Dom zdrajcy!
Jedynie człowiek gotów na śmierć mógł się odważyć na słowo „zdrajca” skierowane do
Matea Falcone. Tęgi cios sztyletu, którego nie trzeba by powtarzać, zapłaciłby w innym wy-
padku bezzwłocznie zniewagę. Jednakże Mateo ujął się tylko za czoło, jak człowiek zgnębio-
ny.
Na widok ojca Fortunato wszedł do domu. Zjawił się niebawem z dzieżką mleka, którą
ze spuszczonymi oczyma podał bandycie.
— Z dala ode mnie! — krzyknął Gianetto piorunującym głosem.
Następnie, zwracając się do jednego z woltyżerów — Kolego, daj mi się napić — rzekł.
Żołnierz podał mu manierkę i bandyta wypił wodę podaną przez człowieka, z którym
dopiero co walili do siebie z fuzji. Następnie poprosił, aby mu związano ręce na piersiach
zamiast na grzbiecie.
— Lubię — rzekł — leżeć sobie wygodnie.
Uczyniono mu zadość, po czym sierżant dał znak do drogi, pozdrowił Matea, który nie
odpowiedział, i ruszył spiesznym krokiem ku równinie.
Upłynęło z jakie dziesięć minut, nim Mateo otworzył usta. Dziecko spoglądało niespo-
kojnym okiem to na matkę, to na ojca, który, wsparty na strzelbie, patrzał nań z wyrazem
skupionego gniewu.
— Dobrze zaczynasz! — rzekł wreszcie Mateo głosem spokojnym, ale przerażającym
dla kogoś, kto go znał.
— Ojcze! — krzyknął dzieciak podbiegając ze łzami w oczach i chcąc mu się rzucić do
stóp.
Ale Mateo krzyknął:
— Precz ode mnie!
Dziecko zatrzymało się szlochając o kilka kroków od ojca.
Józefa zbliżyła się. Spostrzegła łańcuszek, którego koniec wystawał zza koszuli Fortu-
nata.
— Kto ci dał ten zegarek? — spytała surowo.
— Krewniak nasz, sierżant.
Falcone chwycił zegarek i, rzucając go z siłą o kamień, roztrzaskał w drobne kawałki.
— Żono — rzekł — czy to moje dziecko?
Ciemne policzki Józefy zabarwiły się kolorem cegły.
— Co ty mówisz, Mateo? Wiesz ty, do kogo mówisz?
— Zatem ten chłopak jest pierwszym z rodu, który dopuścił się zdrady.
Szlochania i jęki Fortunata zdwoiły się, podczas gdy Falcone wciąż w nim zatapiał
swoje rysie oczy. Wreszcie uderzył kolbą o ziemię, po czym zarzucił strzelbę z powrotem na
ramię i ruszył w haszcze wołając na Fortunata, aby szedł za nim. Dziecko usłuchało.
Józefa pobiegła za mężem i chwyciła go za rękę:
— To twój syn — rzekła drżącym głosem wlepiając swe czarne oczy w oczy męża, jak
gdyby chcąc wyczytać, co się dzieje w jego duszy.
— Zostaw mnie — odparł Mateo — jestem jego ojcem.
Józefa uściskała syna i wróciła płacząc do chaty. Padła na kolana przed obrazem
Dziewicy i zaczęła się żarliwie modlić. Tymczasem Falcone uszedł jakie dwieście kroków
ścieżką i zatrzymał się aż w małym wąwozie. Zmacał ziemię kolbą i stwierdził, że jest miękka
i łatwa do kopania. Miejsce wydało mu się sposobne dla jego zamiarów.
— Fortunata, idź do tego wielkiego kamienia.
Dziecko zrobiło, co kazał, po czym klękło.
— Zmów pacierz.
— Ojcze, ojcze, nie zabijaj mnie!
— Zmów pacierz — powtórzył Mateo straszliwym głosem.
Dziecko bełkocąc i szlochając odmówiło Ojcze nasz i Wierzę. Ojciec silnym głosem
odpowiadał: Amen! po każdej modlitwie. — Czy to wszystkie pacierze, które umiesz?
— Ojcze, umiem jeszcze Zdrowaś i litanię, której mnie ciotka nauczyła.
— Długa jest, ale niech będzie.
Dziecko dokończyło gasnącym głosem litanię.
— Skończyłeś?
— Och, ojcze, łaski, daruj mi! Już tego nie zrobię! Tak będę prosił wuja kaprala, że
darują Gianettowi!
Mówił jeszcze; Mateo odwiódł kurek i zmierzył doń mówiąc:
— Niech ci Bóg odpuści!
Chłopiec uczynił rozpaczliwy ruch, aby się podnieść i objąć kolana ojca, ale nie zdążył.
Mateo dał ognia i Fortunata padł martwy.
Nie spojrzawszy na trupa Mateo skierował się do domu po łopatę, aby pogrzebać syna.
Ledwie uczynił kilka kroków, spotkał Józefę, która nadbiegła przestraszona strzałem.
— Coś uczynił? — krzyknęła.
— Sprawiedliwość.
— Gdzie on jest?
— W wąwozie. Pogrzebię go. Umarł po chrześcijańsku; dam za niego odprawić mszę.
Poślij do mego zięcia Teodora Bianchi, aby się sprowadził do nas.
Z francuskiego przełożył Tadeusz Boy-Żeleński
O. HENRY
BŁ
ĄD TECHNICZNY
NIGDY nie interesowałem się krwawą wendetą. Uważam ją za bardziej przeceniony
obyczaj naszego kraju niż boks i tydzień miodowy. Mimo to chciałbym opowiedzieć, jeśli
wolno, o waśni, która rozegrała się na terytorium indiańskim, a w której ja odgrywałem rolę
szefa prasowego, sekundanta i zgoła niewinnego obserwatora w jednej osobie.
Gościłem u Sama Durkee, gdzie zabawiałem się spadaniem z kucyków i drażnieniem
wilczych paszczy z bezpiecznej odległości dwóch mil. Sam był dwudziestopięcioletnim
młodzieńcem, słynął zaś z tego, że często wracał sam jeden po ciemku do domu, co prawda
wbrew swojej woli.
W dalszych okolicach stanu mieszkała rodzina nazwiskiem Tatum. Opowiadano mi, że
Durkee'owie i Tatumowie od lat żyli z sobą w waśni. Wielu członków obu rodzin gryzło już
ziemię, a należało się spodziewać, że jeszcze wielu będzie gryźć: wciąż bowiem narastało
młode pokolenie, a ziemi nie ubywało. Opowiadano mi, że walczono uczciwie, że nie czyha-
no na wroga w zbożu i nie celowano w skrzyżowanie szelek na plecach nieprzyjaciela —
poniekąd dlatego, że nie było tam zboża i że nie noszono szelek. Nie wyrządzano też nigdy
krzywdy małoletnim i kobietom. W owych czasach — jak i zresztą obecnie — kobietom nic
nie groziło.
Sam Durkee miał dziewczynę (gdybym „żywił nadzieję”, że sprzedam tę opowieść
jakiemuś literackiemu magazynowi, napisałbym: „Sam Durkee był szczęśliwym oblubieńcem
swej bogdanki”). Nazywała się Ellen Baynes. Oboje byli bardzo sobie oddani i darzyli się
całkowitym zaufaniem. Była dosyć ładna i miała piękne warkocze. Przedstawił mnie pannie,
co nie pomniejszyło jej miłości do niego; sądziłem przeto, że uczucie jej jest niezachwiane.
Miss Baynes mieszkała w Kingfisher, o dwadzieścia mil od naszej farmy, Sam galopo-
wał między obu miejscowościami.
Pewnego dnia przybył do Kingfisher młodzieniec bez zarostu, o dosyć drobnej postaci i
prawidłowych rysach twarzy. Poinformował się o interesach, a zwłaszcza o nazwiskach
mieszkańców. Twierdził, że pochodzi z Muscogee, na co zresztą wyglądał ze swoimi żółtymi
butami i elegancką czwórką cugowych koni. Spotkałem go któregoś dnia, gdy jechał na
pocztę. Przedstawił mi się jako Teery Travers, co się wydało mniej pewne.
W owym czasie było wiele pracy na farmie. Mój przyjaciel Sam był zanadto zajęty, aby
często zaglądać do miasta. Toteż ja — niezdatny do niczego i na ogół małomówny gość —
musiałem go wyręczać i przywozić drobiazgi, karty pocztowe, beczki z mąką, tytoń i — listy
od Ellen.
Pewnego razu, gdy pojechałem do miasta po sześć tuzinów gilz i po parę kół do wozu,
spotkałem rzekomego Teery Traversa w towarzystwie Ellen Baynes. Paradowali w jednokon-
ce, o ile można paradować w czarnym, kleistym błocie głównej ulicy. Wiedziałem, że wiado-
mość ta nie będzie balsamem dla duszy Sama: przeto pominąłem ją milczeniem przy zdawa-
niu sprawy z miejskich plotek. Lecz nazajutrz po południu przyjechał pewien nieskończenie
długi ekscowboy, nazwiskiem Simmons, dawny przyjaciel Sama, który w Kingfisher miał
sklep z paszą. Ukręcił pół tuzina papierosów, zanim rozwiązał mu się język. Przemówił
wreszcie tymi słowy:
— Ty, Samie, słyszałeś o fircyku, który nazwał się Tereferycz Treberi i przez dwa
tygodnie zatruwał klimat Kingfisher. Czy wiesz, kto to był? Ben Tatum z Creek Nation, syn
starego Jonathana Tatum, którego zastrzelił twój stryj w lutym zeszłego roku. A słyszałeś, co
on zrobił dziś rano? Zastrzelił twego brata Leslie — zastrzelił go w sądzie.
Zdawało mi się, że Sam go nie zrozumiał. Zerwał bowiem gałązkę, począł ją gryźć z
poważną miną i rzekł:
— Doprawdy? Zabił Leslie?
— A jakże — odparł Simmons. — I zrobił coś więcej. Uciekł z twoją dziewczyną, z
Ellen Baynes. Pomyślałem sobie od razu, że cię to zainteresuje, dlatego przyjechałem, aby cię
zawiadomić.
— Bardzo ci jestem zobowiązany, Jim — odpowiedział Sam wyjmując z ust pogryzioną
gałązkę. — Tak, cieszy mnie bardzo, że przyjechałeś. Naprawdę, cieszy mnie to.
— Dobra, miarkuję, że czas wrócić. Chłopak, którego zostawiłem w sklepie, nie
odróżnia owsa od siana. Strzelił w plecy.
— Strzelił w plecy?
— Tak, w chwili gdy Leslie przywiązywał swego konia.
— Jestem ci bardzo wdzięczny, Jim.
— Pomyślałem sobie, że wolałbym o tym wiedzieć jak najwcześniej.
— Czy wejdziesz na filiżankę kawy, Jim?
— Nie, nie mogę; muszę wrócić do sklepu.
— I powiadasz, że...
— Tak, Samie. Wszyscy widzieli, jak odjeżdżali powozem. Mieli duży bagaż, coś jakby
kufry! On powoził zaprzęgiem przywiezionym z Muscogee. Trudno ich będzie dogonić.
— I w jakim...?
— Nie wiem dokładnie; zdaje się, że drogą na Guthree; ale nie wiadomo, gdzie zboczą,
wiesz przecie.
— Pysznie, Jim; jestem ci bardzo wdzięczny.
— Pokaż się niebawem, Samie.
Simmons skręcił jeszcze jednego papierosa i spiął kucyka ostrogami. Nie odjechawszy
dwudziestu metrów, ściągnął uzdę i nie odwracając się zawołał:
— Nie potrzebujesz pomocy, że tak powiem?
— Tak sobie od razu pomyślałem, dobra, do zobaczenia.
Sam wyciągnął scyzoryk o kościanej rękojeści, otworzył go i zeskrobał kawał błota z
lewego buta. Pomyślałem sobie, że zamierza zaprzysiąc wendetę na brzeszczot albo wyrecy-
tować „Przekleństwo Cygańskie”. Taki rytuał obowiązywał bowiem, nim przystępowano do
wykonania wendety. Ta jednak ma przebieg zupełnie inny. Wystawiona na scenie zostałaby
niechybnie wygwizdana.
— Chciałbym wiedzieć — rzekł Sam z zamyślonym wyrazem twarzy — czy kucharz
ma jeszcze w garnku zimną fasolę.
Zawołał Walsha, czarnego kucharza, i kazał mu odgrzać fasolę i przyrządzić mocną
kawę. Po czym przeszliśmy do pokoju Sama, w którym sypiał i miał swoją broń, psy i siodła
ulubionych wierzchowców. Wyjął z szafy bibliotecznej trzy czy cztery sześciostrzałowe
pistolety i zaczął je dokładnie oglądać, gwiżdżąc jednocześnie „Skargę cowboya”. Po chwili
polecił osiodłać dwa najlepsze konie i trzymać je w pogotowiu.
Wiedziałem, że w tych sprawach istnieje pod pewnym względem delikatna, ale
bezwzględnie obowiązująca etykieta. W obecności mściciela nie wolno wymówić słowa
„wendeta”, ani w jakikolwiek inny sposób o niej napomknąć. Jest to mniej przyzwoite niż na
przykład oświadczenie bogatej ciotce, że ma brodawkę na karku. Dowiedziałem się później,
że istnieje jeszcze jedno niepisane prawo, ale zdaje się, że tylko u nas, na Zachodzie.
Brakowało dwóch godzin do wieczerzy, ale już po dwudziestu minutach siedzieliśmy
nad odgrzaną fasolą, gorącą kawą i zimną cielęciną.
— Nic tak nie smakuje jak dobra kolacja przed długą jazdą — rzekł Sam. — Niech pan
wsuwa.
Zaczęło mi się to nie podobać.
— W jakim celu kazał pan osiodłać dwa konie? — zapytałem.
— Raz, dwa, raz, dwa — odpowiedział Sam. — Umiesz pan chyba rachować, niepraw-
daż?
Matematyka Sama spowodowała, że przez chwilę byłem jak zamroczony. Nawet mu w
głowie nie powstało, że mogę nie chcieć „dotrzymywać mu towarzystwa” na „szlaku zemsty i
kary”. Nie było rady. Zabrałem się do fasoli.
Po godzinie ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy pod sobą wierzchowce kentuckyjskiej rasy,
tuczone soczystą trawą Far Westu. Koniki Bena Tatum były może bardziej szparkie, a poza
tym wyprzedziły nas o dobry szmat drogi; ale gdyby dzielny Ben słyszał równomierny tętent
naszych biegunów, zrodzonych w samym mateczniku wendety, odczułby zapewne, jak odwet
zbliża się nieuchronnie śladem jego zaprzęgu.
Tymczasem jednak Ben Tatum szukał ratunku w ucieczce — w ucieczce na bezpieczne
terytorium popleczników i przyjaciół.
Podczas jazdy Sam mówił o widokach na deszcz, o cenach mięsa i o szklanej harmonij-
ce. Można by było pomyśleć, że nigdy nie miał brata ani przyjaciółki, ani wroga. Znałem
wiadomy paragraf kodeksu wendety, ale nie miałem jeszcze dostatecznej praktyki, więc z
lekka przesadziłem, opowiadając mu kilka zabawnych anegdot. Sam, owszem, śmiał się we
właściwym miejscu, ale wyłącznie ustami. Gdy spojrzałem na te usta, odeszła mnie dalsza
ochota do dowcipów. Po raz pierwszy zobaczyliśmy ich w Guthree. Znużeni i głodni wpadli-
śmy do małej oberży skleconej z żółtych sosnowych bierwion. W przeciwnym kącie siedzieli
nasi zbiegowie. Pochyleni nad talerzami, od czasu do czasu zerkali na nas niespokojnie.
Dziewczyna miała na sobie brązową suknię z połyskującego jedwabiu, z plisowaną
spódnicą — z tych, które, zdaje się, noszą nazwę „harmonii” — z koronkowym żabotem i
mankietami. Gęsta brązowa woalka zasłaniała jej twarz aż do nosa, spadając z dużego słom-
kowego kapelusza, ozdobionego piórem. Mężczyzna był ubrany w ciemny garnitur i miał
krótko strzyżone włosy. Wyglądał dosyć pospolicie.
Tam więc siedzą oni — morderca i kobieta, którą nam ukradł, tu zaś siedzimy my —
mściciel, za którym stoi kodeks wendety, i sekundant, który to opisuje.
Raz jeden zbudził się w sercu świadka mroczny instynkt mordercy. Na jedną chwilę
przystał do walczących — słowami...
— Na co pan czeka, Samie? — zapytałem szeptem. — Załatw się z nim natychmiast.
Sam westchnął melancholijnie:
— Pan tego nie rozumie, ale on to rozumie. Mr. Tenderfoot, tu między białymi panuje
zwyczaj, że nie wolno strzelać do mężczyzny, który znajduje się w towarzystwie kobiety. O
ile mi wiadomo, nikt nigdy nie wykroczył przeciw tej zasadzie. Nie wolno i basta! Trzeba go
zdybać albo wśród mężczyzn, albo — samotnego. On wie o tym. My wszyscy o tym wiemy.
Taak, więc to jest Mr. Ben Tatum! Taki fircyk! Teraz trzeba go od niej odciągnąć, zanim stąd
ruszą, a wtedy zobaczymy!
Po kolacji para zbiegów szybko znikła. Chociaż Sam przez pół nocy obserwował przed-
sionek, schody i korytarz — uciekinierzy ulotnili się w tajemniczy sposób. Zawoalowana
dama w brązowej sukni, zgrabny młodzieniec w krótko strzyżonych włosach i powóz z
doskonałym zaprzęgiem znikli jak kamfora.
Historia tego pościgu jest zbyt monotonna, aby ją tu opowiedzieć w całej rozciągłości.
Jeszcze raz dogoniliśmy ich, tym razem na trakcie. Dzieliła nas odległość niespełna dwudzie-
stu metrów. Odwracali się i spoglądali na nas, nie przerywając jazdy i nawet batem nie okła-
dając koni. Ben Tatum zdawał sobie sprawę z położenia. Wiedział, że ostatnim jego ratun-
kiem jest kodeks. Gdybyśmy go spotkali bez towarzyszki, sprawa byłaby w mig załatwiona;
ale miał przy boku żywy amulet, który zatrzymywał palce na kurku. Według wszelkiego
prawdopodobieństwa Ben Tatum nie zaliczał się do plemienia tchórzów. Jak z tego wynika,
kobiety przy każdej sposobności przewlekają zatargi między mężczyznami zamiast przyspie-
szać rozwiązanie. Ale czynią to bezwiednie. Nie myślą o kodeksach.
Po przebyciu dalszych pięciu mil dotarliśmy do miasta. Konie prześladowców i prześla-
dowanych były zziajane i głodne. Był tu tylko jeden zajazd, który ofiarował bezpieczeństwo
ludziom, a odpoczynek koniom. Toteż spotkaliśmy się znowu we czworo w jadalni, przy
dźwiękach dzwonu, tak groźnego i wielkiego, że już dawno przedziurawił powałę. Pokój był
mniejszy niż w Guthree.
Jedząc jabłka w cieście zauważyłem, że Sam ze szczególną uwagą patrzy na stół, przy
którym siedzi nasza zwierzyna. Dziewczyna nosiła tę samą brązową suknię z koronkowym
kołnierzem i mankietami oraz woalkę spadającą na twarz. Mężczyzna nachylił nad talerzem
nisko zwieszoną głowę.
— Istnieje prawo — brzmiały słowa Sama, skierowane do niego czy do mnie — które
nie pozwala zabijać mężczyzny w towarzystwie kobiety; ale, do pioruna, przecież nie ma
takiego prawa, które by nie pozwoliło zabić kobiety w towarzystwie mężczyzny!
I zanim zmysł mój zdążył wyciągnąć z tego wniosek, Sam wyciągnął pistolet i sześcio-
ma kulami przeszył ciało okryte brązową suknią z koronkowym żabotem i mankietami.
Młoda osoba w ubraniu podróżnym położyła głowę na rękach skrzyżowanych na stole,
a tymczasem obcy ludzie podnosili z podłogi Bena Tatuma, Bena Tatuma w kobiecym prze-
braniu, które pozwoliło mojemu przyjacielowi obejść techniczne wymagania kodeksu wende-
ty.
Z angielskiego przełożył Aleksander Wat
SPIS TRE
ŚCI
Wenus z Ille (Prosper Mérimée)
02
Mateo Falcone (Prosper Mérimée)
17
Błąd techniczny (O. Henry)
24