A
RTHUR
C
ONAN
D
OYLE
D
OLINA TRWOGI
T
YTUŁ ORYGINAŁU
:
„T
HE
V
ALLEY OF
F
EAR
”
PRZEŁOŻYŁ
T
ADEUSZ
E
VERT
C
ZĘŚĆ PIERWSZA
D
RAMAT W
B
IRLSTONE
I
O
STRZEŻENIE
—
Gotów bym myśleć… — zacząłem.
—
A ja już bym myślał — przerwał mi Holmes niecierpliwie.
Uważam się za najłagodniejszego z ludzi na całym świecie, ale przyznaję, że zirytowała
mnie ta ironiczna uwaga.
—
Naprawdę, mój drogi — powiedziałem z przekonaniem — trudno z tobą czasami
wytrzymać!
Holmes był jednak zbyt zajęty własnymi myślami, aby mi odpowiedzieć. Wsparł głowę na
ręku i nie tknąwszy nawet śniadania, wpatrzył się w arkusik papieru, który przed chwilą wyjął z
koperty. Potem wziął kopertę, uniósł do światła i bardzo starannie obejrzał ze wszystkich stron.
— Charakter Porlocka —
rzekł z zadumą. — Nie mylę się, choć tylko dwa razy w życiu
widziałem jego pismo. To „e” z tym szczególnym zakrętasem jest typowe dla niego. Ale
sprawa musi być poważna, jeżeli on to pisał.
Mówił raczej do siebie niż do mnie, ale tak mnie zaciekawił, że zapomniałem o złości.
— Kto to jest ten Porlock? —
zapytałem.
—
Porlock, mój drogi, to pseudonim, po prostu znak rozpoznawczy, za którym kryje się
przebiegły i nieuchwytny jegomość. W poprzednim liście przyznał się szczerze, że to nie jego
prawdziwe nazwisko, i rzucił mi wyzwanie, abym go wytropił w kilkumilionowym mrowisku
tego wielkiego miasta. Porlock to ktoś ważny nie sam przez się, lecz ze względu na człowieka,
z którym jest w kontakcie. Wyobraź sobie rybę–pilota i rekina, szakala żerującego przy lwie…
coś małoznacznego, co jednak w połączeniu z czymś innym staje się straszne. Nie tylko
straszne zresztą, lecz groźne… W najwyższym stopniu groźne. Oto czemu się nim interesuję.
Chyba wspominałem ci o profesorze Moriartym?
—
Słynnym uczonym zbrodniarzu, tak słynnym wśród przestępców, jak…
— Nie zawstydzaj mnie —
błagalnym mruknięciem zaprotestował Holmes.
—
Chciałem powiedzieć: jak nie znanym szerokiej publiczności.
—
Trafiony… trafiony, ani słowa! — wykrzyknął w odpowiedzi. — Niespodziewanie
zdradzasz kąśliwy humor, przed którym, jak widzę, muszę się strzec w przyszłości. Nazywając
jednak profesora Moriarty’ego zbrodniarzem, stajesz się winnym oszczerstwa i na tym właśnie
polega niezwykłość i wielkość tego człowieka. Największy intrygant wszystkich czasów,
organizator każdego łotrostwa, mózg przestępczego świata… mózg, który mógłby dźwignąć na
wyżyny lub doprowadzić do upadku całe narody. To właśnie Moriarty. A jednocześnie jest tak
wolny od podejrzeń… tak bez zarzutu… tak godny podziwu w swych czynach i w skromności,
że mógłby cię zaskarżyć o obelgę, i twoja całoroczna renta poszłaby na odszkodowanie. Czyż
nie jest autorem słynnego dzieła „Dynamika asteroidu”? Dzieła sięgającego takich szczytów
matematyki, że podobno w całej naukowej prasie nie ma nikogo, kto by się podjął jego krytyki?
Czy można oczerniać takiego człowieka? Doktor o nieopanowanym języku i oczerniony
profesor —
oto jakie byłyby wasze role. To geniusz, mój drogi. Ale jeżeli oszczędzą mnie
drobniejsze rybki, jeszcze się z nim policzę.
—
Chciałbym to widzieć! — wyrwało mi się z głębi serca. — Mówiłeś jednak o tym
Porlocku.
—
Tak, tak… ten tak zwany Porlock to jedno z ogniw w łańcuchu i to na samym jego
początku. W dodatku, między nami mówiąc, ze skazą. Jak udało mi się stwierdzić, to jedyne
nadpęknięte ogniwo w całym łańcuchu.
—
Ale moc łańcucha mierzy się tym najsłabszym oczkiem.
—
Słusznie, mój drogi. Stąd Porlock jest aż tak ważny. Pod wpływem jakiejś szczątkowej
inklinacji do praworządności, zachęcony namacalną podnietą w postaci przesłanego mu
czasem skrycie dziesięciofuntowego banknotu, raz czy dwa dostarczył mi bardzo cennej
wiadomości… wiadomości najwyższej wagi, takiej, co zapobiega zbrodni i uprzedza ją,
zamiast służyć zemście. Nie wątpię, że gdybyśmy znali szyfr, doszlibyśmy do wniosku, że i ta
informacja jest podobnego gatunku.
Znów rozpostarł kartkę na swoim talerzu, którego dziś jeszcze nie użył. Wstałem i
pochylony patrzyłem mu przez ramię na następującą, dziwaczną treść listu:
534 K213 127 36 31 4 17 21 41
Douglas 109 293 5 37 Birlstone
26 Birlstone 9 127 171
— No i co z tego wiesz? —
zapytałem. — Najwyraźniej jest to jakaś zaszyfrowana,
tajemnicza wiadomość.
—
Ale co za sens przesyłać zaszyfrowana wiadomość, jeśli szyfr jest nieznany?
— W tym wypadku nie m
a żadnego sensu.
— Czemu mówisz „w tym wypadku”?
—
Bo istnieje wiele szyfrów, które odczytam równie łatwo jak apokryfy w kolumnie
poszukiwania rodzin. Takie naiwne zagadki nie męczą, tylko bawią. Ale to całkiem inna
sprawa. Szyfr oczywiście opiera się na jakiejś stronie z którejś książki. Nic z tego nie odcyfruję,
póki się nie dowiem, o jaką książkę i o którą stronę chodzi.
—
Czym wobec tego wytłumaczyć słowa „Douglas” i „Birlstone”?
—
Jasne: tych słów nie ma na tamtej stronie.
—
Dlaczego więc nie podał tytułu książki?
—
Twój wrodzony spryt, mój drogi, ta charakterystyczna inteligencja, która jest rozkoszą
twoich przyjaciół, z pewnością nie pozwoliłaby ci wpakować szyfru i klucza do niego w tę
samą kopertę. Bo gdyby list dostał się w niepowołane ręce, byłoby po tobie. Tak zaś oba listy
musiałyby w nie trafić, żeby ci się stało coś złego. Zaraz powinna nadejść druga poczta i
zdziwię się mocno, jeżeli nie przyniesie nam następnego listu albo jakiegoś wyjaśnienia, albo
też — książki, do której odnoszą się podane tu liczby.
Słowa Holmesa sprawdziły się już po paru minutach, gdy Billy, chłopiec na posługi,
przyniósł nam oczekiwany list.
— To samo pismo —
zauważył Holmes, otwierając kopertę. — I tym razem jest nawet
podpis —
dorzucił z podnieceniem, rozkładając kartkę. — Widzisz, mój drogi, robimy postępy.
Rzuciwszy okiem na treść, zmarszczył jednak brwi.
—
Do diaska, to fatalne! Boję się, że paskudnie pomyliliśmy się w kalkulacji. Miejmy
przynajmniej nadzieję, że Porlockowi nic się nie stało.
Szanowny Panie Holmes —
czytał. — Umywam ręce od wszystkiego. To zbyt niebezpieczne.
Podejrzewa mnie. Widzę to wyraźnie. Przyszedł zupełnie niespodziewanie, kiedy chcąc wysłać
panu klucz do szyfru, adresowałem tę kopertę. Na szczęście udało mi się ją zakryć. Źle byłoby ze
mną, gdyby ją zobaczył. Widziałem jednak po spojrzeniu, że mnie podejrzewa. Proszę, niech
pan spali szyfrowaną wiadomość, która teraz już się panu nie przyda.
Fred Porlock
Przez chwilę Holmes siedział nieruchomo, miętosząc list w palcach, i zasępiony patrzał w
ogień na kominku.
—
No cóż — powiedział — może to wcale niegroźne. Może tylko świadomość winy. Wie,
że jest zdrajcą, i dlatego zdawało mu się, że wyczytał wyrok w spojrzeniu tamtego.
— Tamtego, to znaczy profesora Moriarty’ego?
—
Ni mniej, ni więcej. Bo jeżeli ktoś z tej bandy mówi „on”, to wiadomo, kogo ma na myśli.
Jest tylko jeden „on” górujący nad nimi wszystkimi.
—
Ale co Moriarty może zrobić?
—
Hm! To nie lada pytanie. Jeżeli masz do czynienia z jednym z najtęższych umysłów w
Europie, wspart
ym wszystkimi ciemnymi mocami, to i możliwości stają się nieograniczone. W
każdym razie nasz przyjaciel Porlock wydaje się śmiertelnie przerażony. Porównaj tylko pismo
na kartce z tym na kopercie, którą adresował, jak sam pisze, przed ową złowieszczą wizytą.
Pierwsze jest wyraźne i zwarte, drugie — nawet trudno odczytać.
—
Po co w ogóle pisał? Czemu nie przyszedł?
—
Przypuszczał, że będę go śledził, co mogłoby się źle dla niego skończyć.
— Tak —
rzekłem. — Masz rację — wziąłem zaszyfrowaną wiadomość i pochyliłem się
nad nią. — Szlag człowieka trafia na myśl, że ma przed sobą jakąś ważną tajemnicę na tym
skrawku papieru i ani rusz nie może jej odcyfrować.
Sherlock Holmes odsunął na bok nie tknięte śniadanie i zapalił swoją intensywnie wonną
fajeczkę — towarzysza najgłębszych medytacji.
—
Zadziwiające! — rzekł, odchylając się w fotelu i patrząc w sufit. — Może coś tu umknęło
temu machiawelskiemu sprytowi. Rozpatrzmy ten problem w świetle logiki. Facet opiera się na
jakiejś książce. Od tego punktu zaczniemy nasze rozumowanie.
— Od niezbyt jasnego.
—
Pomyślmy, czy nie zdołamy go trochę uściślić. Zagadka nie wydaje mi się taka zawiła,
gdy się nad nią zastanawiam. Jakie mamy wskazówki co do tej książki?
—
Żadnych.
—
E, nie. Wcale nie jest tak źle. Szyfr zaczyna się od cyfry 534, prawda? A więc możemy
przyjąć, że 534 jest numerem strony, do której odnosi się szyfr. Mamy zatem do czynienia z
grubą książką i to już nam coś daje. Czy są jeszcze jakieś inne wskazówki co do tego dzieła?
Następnym znakiem jest K2. Co o tym sądzisz, drogi przyjacielu?
—
Z pewnością rozdział drugi.
—
Wątpię. Chyba zgodzisz się ze mną, że skoro nasz informator podał numer strony, nie
potrzebował podawać rozdziału. Poza tym, gdyby strona 534 znajdowała się w drugim
rozdziale, to pierwszy
musiałby być nieprzyzwoicie długi.
— Kolumna! —
krzyknąłem olśniony.
—
Wspaniale! Doprawdy jesteś dziś niezrównany w swej błyskotliwości. Bardzo bym się
więc rozczarował, gdyby to nie była kolumna. Jak widzisz więc, zaczyna się zarysowywać
przed nami grub
a księga, drukowana w dwóch kolumnach, najwyraźniej bardzo długich, skoro,
jak wynika z listu, jedno słowo ma numer dwieście dziewięćdziesiąty trzeci. Czy na tym
wyczerpaliśmy nasze możliwości wnioskowania?
— Chyba tak.
—
O, mój złoty, jesteś niesprawiedliwy dla siebie. Zdobądź się na jeszcze jeden przebłysk
inteligencji. Rusz mózgiem. A więc, gdyby to była jakaś rzadka księga, nasz informator byłby
mi ją przysłał. Tymczasem, gdyby mu nie przeszkodzono, dosłałby mi tylko klucz do szyfru.
Tak przecież pisze. A zatem przypuszczał, że ową księgę znajdę bez trudu. Ma ją i sądzi, że ja
także ją mam. Krótko mówiąc, mój drogi, to księga bardzo pospolita.
—
Rozumujesz zupełnie logicznie.
—
A więc stopniowo zawęziliśmy nasz teren poszukiwań do grubej księgi, drukowanej w
dwóch kolumnach i spotykanej powszechnie.
— Biblia! —
krzyknąłem z tryumfem.
—
Dobrze, bardzo dobrze! Ale jeszcze niezupełnie, pozwól sobie zauważyć. Nawet jeżeli
przyjmiemy, że ja mam Biblię, wątpię bardzo, aby miał ją ktoś z szajki profesora Moriarty’ego.
Poza tym istnieje tyle jej wydań, że trudno przypuszczać, aby nasze dwa egzemplarze zgadzały
się w paginacji. A więc chodzi o książkę bardziej standardową. O taką, w której strony 534
zawsze będą identyczne.
—
Takich jest mało.
—
Słusznie. I to całe szczęście. Musimy się rozejrzeć w standaryzowanych i bardzo
rozpowszechnionych wydawnictwach.
—
Księga adresowa Bradshawa!
—
To nie takie łatwe. Język księgi adresowej jest rzeczowy, lecz skąpy. Trudno by tam było
znaleźć słowa nadające się do przekazania obszerniejszej wiadomości. Musimy wykluczyć
Bradshawa. Słowniki odpadają z tych samych przyczyn. Cóż pozostaje?
— Almanach.
—
Cudownie! Diabelnie bym się pomylił, jeśli tym razem nie trafiłeś w sedno. Almanach.
Zastanówmy się nad Almanachem Whitakera. Jest w każdym domu. Złożony w dwóch
kolumnach, ma odpowiednią liczbę stron. Jego styl, początkowo zwięzły i skąpy, staje się, jak
sobie przypominam, gadatliwy przy końcu. — Wziął Almanach z biurka.
—
Proszę, strona 534, kolumna druga. Porządny kawał druku mówiący zdaje się o handlu i
bogactwach Indii Brytyjskich. Notuj, mój drogi. Słowo trzynaste to „Mahratta”
. Obawiam się,
że to nie bardzo zachęcający początek. Sto dwudzieste siódme — „rząd”, to nareszcie ma jakiś
sens, aczkolwiek nie wydaje się, aby miało jakiś związek z nami i profesorem Moriartym. No,
spróbujmy raz jeszcze. Co ma zrobić „rząd Mahratta”? Niestety, następne słowo to „świńska
szczecina”. Leżymy, mój drogi, na obie łopatki! Koniec.
Mówił żartobliwym tonem,, ale marszczył przy tym raz po raz krzaczaste brwi, co najlepiej
świadczyło o jego głębokim rozczarowaniu i irytacji. Siedziałem bezradny i przygnębiony,
patrzyłem w ogień.
Długą chwilę ciszy przerwał nagle okrzyk Holmesa, który zerwał się i sięgnął po jakąś inną
księgę w żółtej okładce.
—
Płacimy za to, że jesteśmy obaj zbyt nowocześni! — zawołał. — Wybiegamy naprzód i
spotyka nas zwykła w takich razach kara. Mamy dziś 7 stycznia, zajrzeliśmy więc do
tegor
ocznego Almanachu, gdy Porlock prawdopodobnie posłużył się jeszcze starym. Z
pewnością poinformowałby nas o tym w drugim liście, gdyby go napisał. Spójrzmy teraz, co
nam przynosi strona 534. Słowo trzynaste to „uwaga”, zresztą już bardziej obiecujące. Sto
dwudzieste siódme —
„grozi”, a więc: „uwaga, grozi” — oczy mu pałały z podniecenia i
szczupłe, długie palce drżały nerwowo, gdy liczył słowa. „Niebezpieczeństwo”. Ha! Ha!
Cudnie! Pisz, pisz, mój drogi: „uwaga, grozi niebezpieczeństwo… może… nadejść…
niebaw
em”. Teraz mamy imię: „Douglas… bogaty… majątek… teraz w… Birlstone… dwór
Birlstone… pewność… bardzo pilne…” Proszę! Cóż sądzisz o logice i jej owocach? Gdyby w
naszym sklepie z jarzynami można było dostać wieniec laurowy, posłałbym po niego Billa.
Patrzyłem na ten dziwny tekst, który pisałem pod dyktando Holmesa na arkusiku papieru
trzymanym na kolanie.
—
Jakiż dziwaczny, niedołężny sposób wyrażania myśli! — powiedziałem.
—
Nic podobnego, świetnie się wyraził — odparł Holmes. — W jednej kolumnie z
pewnością nie znajdziesz wszystkich potrzebnych słów do przekazania wiadomości, o którą ci
chodzi. Musisz więc zostawić coś domysłowi adresata. Sens jednak jest zupełnie jasny. Coś
grozi jakiemuś tam Douglasowi zamieszkującemu, jak wynika z szyfru, „bogate włości”.
Porlock jest tego pewny, bo nic bliższego do „pewny” niż „pewność” widocznie nie mógł
znaleźć, że sprawa jest niezmiernie pilna. Oto nasz wynik — i trzeba przyznać, że była to
doprawdy mistrzowska analiza.
Holmes potrafił, jak prawdziwy artysta, obiektywnie, dla samej sztuki, cieszyć się
sukcesem, nawet jeżeli odniósł go w dziedzinie, którą uważał za niegodną siebie. Wciąż jeszcze
*
Mahratta —
mieszkaniec Indii środkowych. (Przyp. tłum.)
chichotał radośnie, kiedy drzwi się otworzyły i Billy wprowadził do pokoju inspektora
MacDonalda ze Scotland Yardu.
W tym okre
sie, pod koniec lat osiemdziesiątych, Alec MacDonald był jeszcze daleki od tej
sławy, jaką teraz cieszy się w kraju. Ten młody detektyw zapowiadał się jednak obiecująco na
tle innych detektywów i zdołał się już wyróżnić w kilku powierzonych mu sprawach. Wysoki,
kościsty, robił wrażenie bardzo silnego, a głęboko osadzone, błyszczące oczy i duża czaszka,
nie mniej dobitnie niż spojrzenie rzucane spod krzaczastych brwi, świadczyły o żywej
inteligencji. Z natury spokojny, był niezwykle rzeczowy, a mówił twardym aberdeńskim
akcentem. Holmes dwa razy już dopomógł mu w osiągnięciu sukcesu, poprzestając jedynie na
samej satysfakcji, jaką mu to dało. Z tego to powodu ów Szkot żywił dla niego głęboki
szacunek, wyrażający się w szczerości, z jaką zawsze prosił o radę w trudnych wypadkach.
Mierność nie zna nic wyższego nad siebie, gdy prawdziwy talent natychmiast rozpozna
geniusza. MacDonald zaś był na tyle utalentowany w swoim zawodzie, aby zrozumieć, że
bynajmniej nie sprawi mu to ujmy, jeżeli poprosi o pomoc człowieka, który nie miał sobie
równego w Europie —
tak pod względem zdolności, jak i doświadczenia. Holmes niełatwo się
przyjaźnił, lubił jednak krzepkiego Szkota, toteż uśmiechnął się na jego widok.
— Ranny z pana ptaszek —
rzekł. — Życzę panu jak najlepiej w kłopotach, które pana
dręczą, ale boję się, że szykuje się coś złego.
—
Gdyby pan rzekł „spodziewam się” zamiast „boję się”, byłby pan bliższy prawdy —
odparł inspektor z porozumiewawczym uśmiechem. — Być może mały łyczek czegoś
mocnego odstraszyłby poranny chłód od ciała. Nie, dziękuję panu, nie będę palił. Musiałem się
śpieszyć, bo jak pan sam najlepiej wie, w każdej sprawie najważniejsze są te pierwsze godziny.
Ale… Ale…
Umilkł nagle i osłupiałym ze zdumienia wzrokiem patrzył na kawałek papieru na stole. Był
to arkusz, na którym zapisałem zagadkową informację.
— Douglas! —
wykrztusił wreszcie. — Birlstone! Co to znaczy, panie Holmes? Jakieś
czary! Jakim cudem wpadł pan akurat na nazwisko tego człowieka i na tę miejscowość?
—
To szyfr, który udało mi się odczytać wspólnie z doktorem Watsonem. Ale co… co się
tam stało?
Inspektor wodził zdumionym wzrokiem od Holmesa do mnie.
— To —
rzekł w końcu — że pana Douglasa z Birlstone okrutnie zamordowano
dzisiejszego ranka.
II
R
OZWAŻANIA
S
HERLOCKA
H
OLMESA
Był to jeden z tych dramatycznych momentów, jakby stworzonych dla mojego przyjaciela.
Przesadziłbym mówiąc, że wstrząsnęła nim lub nawet, że go przestraszyła ta okropna
wiadomość. Nie mając ani krzty okrucieństwa w swoim zdumiewającym charakterze,
niewątpliwie od dawna był znieczulony na tego rodzaju niezdrowe podniety. Ale jeżeli nawet
jego zdolność duchowych wzruszeń została stępiona, to rozumowe reakcje były niezwykle
żywe. Dlatego też nie wykazał ani śladu przerażenia, jakie mnie ogarnęło przy tej lakonicznej
infor
macji o morderstwie. Przypominał raczej chemika, który ze spokojem i zaciekawieniem
patrzy na osiadanie kryształów w jakimś nasyconym roztworze.
— To ciekawe! —
rzekł. — Ciekawe!
—
Pan się nie dziwi?
— Ciekawi mnie to, ale nie dziwi, inspektorze. Czemu mia
łoby mnie dziwić? Odebrałem
anonimowe ostrzeżenie z kół, które traktuję bardzo poważnie. Zawiadomiono mnie, że komuś
grozi niebezpieczeństwo. A w godzinę potem dowiaduję się, że to niebezpieczeństwo już się
zmaterializowało i że owa osoba nie żyje. Ciekawi mnie to, ale jak pan słusznie zauważył, nie
dziwi.
W paru słowach opowiedział o liście i zdradził tajemnicę szyfru. Inspektor siedział,
podparłszy rękoma podbródek i ściągnąwszy jasnobrązowe, krzaczaste brwi.
—
Miałem jechać rano do Birlstone — rzekł — i wpadłem tutaj, aby się dowiedzieć, czy pan
nie wybrałby się ze mną. Z pańskim przyjacielem oczywiście. Ale z tego, co słyszę, może tu w
Londynie moglibyśmy coś więcej zdziałać.
—
Nie wydaje mi się — rzekł Holmes.
—
Niech to piorun trzaśnie, panie Holmes! — wykrzyknął inspektor. — Jutro lub pojutrze
gazety rozpiszą się o „tajemniczym morderstwie w Birlstone”, lecz gdzież tu tajemnica, jeżeli
ktoś w Londynie zawczasu zapowiada to morderstwo? Trzeba go tylko aresztować, a reszta już
się wyda.
—
Niewątpliwie, inspektorze. Ale jak pan sobie wyobraża aresztowanie tak zwanego
Porlocka?
MacDonald zaczął obracać w ręku list podany mu przez Holmesa.
—
Wysłany z Camberwell… to nam wiele nie da. Nazwisko, jak pan twierdzi, przybrane.
Diablo mało. Ale czy pan nie mówił, że pan mu posyłał pieniądze?
— Dwukrotnie.
— A jak?
— Na poste restante do Camberwell, w banknotach. —
I nie zainteresował się pan, kto je
odebrał?
— Nie.
Inspektor wydawał się zaskoczony i nawet trochę zgorszony.
— Czemu?
—
Bo zawsze dotrzymuję słowa. Kiedy Porlock po raz pierwszy napisał do mnie,
przyrzekłem, że nie będę go śledził.
—
Myśli pan, że za nim ktoś stoi?
—
Wiem, że tak.
—
Ten profesor, o którym pan już mi wspominał?
— Tak.
MacDonald uśmiechnął się i mrugnął do mnie okiem.
—
Nie będę przed panem ukrywał, panie Holmes, że my w Wydziale Kryminalnym
uważamy, iż pan ma lekkiego bzika na punkcie tego profesora. Interesowałem się nawet
osobiście tą sprawą. To gość ze wszech miar poważny, uczony i wielce utalentowany.
—
Rad jestem, że się pan na nim poznał.
—
Człowieku, jakżebym mógł się nie poznać! Gdy mi pan powiedział, co pan o nim myśli,
postanowiłem do niego pójść. Pogadaliśmy o zaćmieniach. Nawet nie wiem, jak i kiedy —
wyciągnął jakąś latarnię magiczną oraz globus i w mig wszystko jasno wyłożył. Pożyczył mi
nawet książkę, ale nie wstydzę się przyznać, że jest dla mnie za mądra, mimo że chodziłem do
dobrej szkoły w Aberdeen. Byłby niezłym księdzem — z tą pociągłą twarzą, siwą czupryną i
uroczystym tonem. Kiedy przy pożegnaniu położył mi ręce na ramionach, zdawało się, że
błogosławi syna wstępującego w nieczuły, okrutny świat. Holmes zachichotał i zatarł ręce.
— Nadzwyczajne! —
rzekł. — Nadzwyczajne! Niech mi pan powie, drogi przyjacielu: ta
wzruszająca rozmowa odbyła się, jak sądzę, w gabinecie profesora, co?
— Tak.
—
To piękny pokój, nieprawda?
—
Piękny, bardzo ładnie urządzony, istotnie.
—
Siedział pan przed biurkiem?
— Tak.
—
W słońcu, a on w cieniu?
—
To było wieczorem, lecz przypominam sobie, że blask lampy padał na mnie.
—
Jakże inaczej! A czy nie zwrócił pan uwagi na obraz nad głową profesora?
—
Niewiele rzeczy umknie mojej uwagi. Może nauczyłem się tego od pana. Tak, widziałem
ów obraz… młoda kobieta z głową wspartą na rękach i jakby spoglądająca na pana z ukosa.
— To obraz Jana Baptysty Greuze’a.
Inspektor próbował udać zaciekawienie.
— Jan Baptysta Greuze —
ciągnął Holmes stykając dłonie koniuszkami palców i odchylając
się w fotelu — był francuskim malarzem i doszedł do najwyższego rozkwitu między rokiem
1750 i 180
0. Oczywiście myślę o jego malarskiej karierze. Nowoczesna krytyka wyraża się o
nim jeszcze pochlebniej niż jego współcześni.
Po oczach inspektora widać było, że nie słucha.
—
Może lepiej powrócilibyśmy… — zaczął.
— Nic innego nie robimy —
przerwał mu Holmes. Wszystko, co mówię, jak najściślej i
bezpośrednio łączy się z tym, co pan nazywa „tajemnicą Birlstone”. W gruncie rzeczy można
by to nazwać nawet jej sednem.
MacDonald uśmiechnął się blado i rzucił mi błagalne spojrzenie.
—
Za szybko pan myśli jak dla mnie — rzekł, zwracając się do Holmesa. — Opuszcza pan
jakieś jedno czy drugie ogniwo i tracę wątek. Jakiż, u Boga Ojca, związek może mieć zmarły
malarz ze zbrodnią w Birlstone?
—
Detektywowi przyda się każda wiadomość — sentencjonalnie zauważył Holmes. —
Nawet taki trywialny fakt, że w roku 1856 obraz Greuze’a „Dziewczę z jagnięciem” osiągnął
na aukcji u Portalisa cenę ni mniej, ni więcej, tylko czterech tysięcy funtów, może obudzić
pewne refleksje w pańskim umyśle.
Obudził bez wątpienia, bo inspektor nagle zaczął zdradzać zainteresowanie.
—
Chciałbym też panu przypomnieć — ciągnął Holmes — że w odpowiednich
informatorach bez trudu można sprawdzić, jaką pensję pobiera profesor. A mianowicie
siedemset funtów rocznie.
—
No to jak mógł kupić…
—
Ano właśnie. Jak mógł?
— O, to ciekawe —
z zadumą stwierdził inspektor. — Niech pan mówi dalej, lubię pana
słuchać. Naprawdę zadziwiające są te pańskie wywody.
Holmes uśmiechnął się. Szczery podziw zawsze mile łechtał jego ambicję.
Charakterystyczna cecha prawdziwego artysty.
— Dobrze, ale co z Birlstone?
— Mamy czas —
odparł inspektor, spojrzawszy na zegarek. — Dorożka czeka przed
drzwiami. Najdalej w dwadzieścia minut zawiezie nas na stację Wiktoria. Ale w sprawie tego
obrazu… Kiedyś mówił pan, że pan nigdy nie widział profesora Moriarty’ego…?
—
Tak, nigdy go nie widziałem.
—
Więc skąd pan zna wygląd jego mieszkania?
—
To już inna sprawa. Byłem u niego trzy razy. Dwukrotnie pod różnymi pretekstami
czekałem, aż przyjdzie, i wychodziłem, nim się zjawił. Raz… nie powinienem właściwie
przyznawać się do tego przed urzędowym detektywem. Ostatnim razem pozwoliłem sobie
przejrzeć jego papiery… z całkiem niespodziewanym skutkiem.
—
Znalazł pan coś obciążającego?
—
Nic a nic. I to mnie ogromnie zdziwiło. Zna pan już cenę tego obrazu. Można by sądzić,
że profesor to bogacz. Skąd doszedł do takiego majątku? Nie ożenił się, więc i nie wziął
posagu. Jego młodszy brat jest zawiadowcą stacji gdzieś w zachodniej Anglii. Katedra przynosi
siedemset funtów rocznie całego kramu. I z tym wszystkim profesor ma Greuze’a!
—
No więc?
— Wniosek jasny.
—
Myśli pan, że ciągnie duże dochody z podejrzanych źródeł?
—
Tak. Oczywiście nie brak mi innych powodów, aby tak myśleć… Dziesiątki drobnych
niteczek niepostrzeżenie biegną ku środkowi pajęczej sieci, gdzie nieruchomo czai się ten
odrażający stwór. O obrazie Greuze’a wspomniałem tylko dlatego, że pan go sam widział.
—
Dobrze, panie Holmes, przyznaję, że to bardzo ciekawe. Więcej nawet niż ciekawe, bo
zadziwiające. Ale konkretnie biorąc, o co go pan podejrzewa: o fałszerstwo, podrabianie
pieniędzy, włamania? Skąd czerpie te zyski?
—
Czytał pan kiedy o Jonathanie Wildzie?
—
Coś mi się obiło o uszy. To jakiś powieściowy bohater, prawda? Nie wierzę w tych
detektywów z powieści… zawsze im się wszystko udaje i nie wiadomo, jakim cudem.
Natchnienie nimi kieruje, nic więcej.
—
Jonathan Wild nie był ani detektywem, ani bohaterem powieści: był królem zbrodniarzy i
żył w ubiegłym wieku… w 1750 roku czy coś około tego.
— Jak tak, to po co mam o nim w
iedzieć? Ja jestem człowiek praktyczny.
—
Drogi panie, nie może pan zrobić nic bardziej praktycznego w życiu, niż zamknąć się na
trzy miesiące i całkowicie odgrodzony od świata po dwanaście godzin na dobę czytać kroniki
kryminalne. Wszystko się powtarza, nawet profesor Moriarty. Jonathan był szarą eminencją
podziemnego świata Londynu, któremu służył swym genialnym umysłem i niezwykłym
talentem organizacyjnym za piętnaście procent od przestępczych zysków. Nie ma i nic nowego
nie będzie pod słońcem. W obracającym się bez przerwy kole wciąż migają nam te same
szprychy. Powiem panu parę rzeczy o Moriartym, które mogą pana zaciekawić.
—
Słucham z zainteresowaniem.
—
Przypadkiem wiem, kto jest pierwszym ogniwem w tym łańcuchu… łańcuchu z tym
wykolejonym Napoleonem
na jednym końcu oraz setką rozproszonych żołnierzy —
kieszonkowców, szantażystów, szulerów i innych — na drugim. A łączą ich przeróżne
zbrodnie. Jego szefem sztabu jest pułkownik Sebastian Moran, tak samo w cieniu i tak samo
nieuchwytny dla prawa jak on.
Jak pan myśli, ile Moriarty mu płaci?
— Ciekaw jestem.
—
Sześć tysięcy funtów rocznie. Za pomysły. Na amerykańską modłę. O tym wszystkim
dowiedziałem się przypadkiem. Premier tyle nie ma. Teraz widzi pan, jakie zyski ciągnie
Moriarty i na jaką skalę pracuje. I jeszcze coś. Zadałem sobie trud zbadania czeków
wystawianych przez Moriarty’ego… zwykłych, niewinnych czeków, którymi pokrywa
wydatki na dom. Wystawia je na sześć różnych banków. Co to panu mówi?
—
Dziwne. Ale co pan o tym myśli?
—
Że nie chce, aby gadano o jego bogactwie. Żadna żywa dusza nie powinna wiedzieć, ile
ma pieniędzy. Głowę dam za to, że otworzył sobie konta w dwudziestu bankach… że gros
swojej fortuny trzyma za granicą w Banku Niemieckim lub w Credit Lyonnais. Jeżeli będzie
pan mógł kiedyś poświęcić tej sprawie rok czy dwa, radzę zająć się osobą profesora
Moriarty’ego.
Ta rozmowa coraz bardziej pochłaniała inspektora MacDonalda. Zapomniał o bożym
świecie. Ale nagle zbudził się w nim jego praktyczny, szkocki umysł.
— To sprawa niepilna — rzek
ł. — Swoimi ciekawymi opowiastkami zwekslował nas pan na
boczny tor. Z tego, co pan mówił, ważne jest tylko istnienie jakiegoś związku między
profesorem Moriartym i ostatnią zbrodnią. Dowiedział się pan o tym z ostrzeżenia nadesłanego
przez tego Porlocka.
Czy to się nam w ogóle na coś przyda?
—
Pozwoli nam wytworzyć sobie pewien pogląd na motywy zbrodni. Z pańskich słów
wynika, że są one niezrozumiałe lub niejasne. Zakładając więc, że znamy źródło przestępstwa,
mamy też prawo założyć dwa różne jego powody. Po pierwsze, muszę panu powiedzieć, że
profesor Moriarty trzyma swych ludzi żelazną ręką. Wprowadził drakońską dyscyplinę. Zna
jedną jedyną karę: śmierć. Przypuśćmy więc, że zamordowany — ów Douglas, o którego
bliskim już losie wiedział jeden z podkomendnych tego arcyzbrodniarza — w jakiś sposób
zdradził swego szefa. Miał za to ponieść karę, o czym wszyscy inni członkowie szajki powinni
byli wiedzieć dla samego przykładu.
— To jedno przypuszczenie, panie Holmes, a drugie?
—
Że tę zbrodnię inspirował Moriarty w celu zwykłego rabunku. Czy go popełniono?
— Nic o tym nie wiem.
—
Rabunek obalałby pierwszą hipotezę i przemawiałby za drugą. Moriarty mógłby
ukartować zbrodnię za udział w rabunku albo pokierować nią za z góry ustaloną kwotę. Obie
rzeczy są możliwe. Ale jedno czy drugie, czy nawet trzecie — w Birlstone musimy szukać
rozwiązania. Za dobrze znam tego człowieka, abym przypuszczał, że zostawił nam tu jakiś
kompromitujący ślad.
—
No to jedźmy do Birlstone! — wykrzyknął MacDonald, zrywając się z miejsca. — O, do
licha, jest później, niż myślałem. Macie, panowie, najwyżej pięć minut na przygotowanie się do
drogi.
—
Aż za wiele jak dla nas — rzekł Holmes, wstając z fotela, by zdjąć szlafrok i włożyć
marynarkę. — Po drodze opowie pan nam wszystko, co pan wie o tej zbrodni.
To „wszystko” okazało się rozpaczliwie mało, a jednak dość, abyśmy nabrali przekonania,
że oczekująca nas zagadka zasługuje na staranne i umiejętne zbadanie. Sherlock Holmes
promieniał i zacierał kościste ręce, słuchając skąpych, ale jakże znaczących szczegółów
zabójstwa. Mieliśmy za sobą długie i nudne tygodnie bezczynności, a tu nareszcie znalazł się
jakiś odpowiedni cel dla tych niezwykłych uzdolnień Holmesa, które — jak wszystkie rzadkie
dary —
ciążyły posiadaczowi, gdy leżały odłogiem. Ostry jak brzytwa umysł tępiał i rdzewiał
w bezczynności. Teraz, na ten apel bojowy, oczy Holmesa zabłysły żywiej, krew nabiegła mu
do policzków, a całe nerwowe i energiczne oblicze gorzało wewnętrznym światłem. Pochylony
w dorożce uważnie słuchał krótkiej relacji MacDonalda o tym, co nas czeka w Sussex.
MacDonald wyjaśnił, że wie tyle tylko, co wyczytał w pośpiesznie skreślonej notatce,
przywiezionej mu o świcie przez konduktora pociągu dowożącego mleko do miasta. White
Mason, miejscowy detektyw, był przyjacielem MacDonalda, który dzięki temu dowiedział się
o wszystkim szybciej niż w zwykłej drodze urzędowej, kiedy prowincjonalna policja zwraca się
do Scotland Yardu o pomoc. Normalnie stołecznych detektywów wzywają już na zupełnie
zimny ślad.
Drogi inspektorze —
czytał nam MacDonald — oficjalne wezwanie znajdzie pan w
załączonej kopercie. To, co tu piszę, piszę prywatnie. Proszę zatelegrafować, którym pociągiem
przyjedzie pan do Birlstone, to wyjdę na stację lub przyślę kogoś, gdybym był zbyt zajęty. Ta
sprawa
to sensacja. Niech pan nie traci ani chwili i zaraz przyjeżdża. Jeżeli pan może przywieźć
Holmesa, niech go pan zabierze, bo to coś dla niego. Gdyby nie trup, rzekłoby się, że wszystko
zostało obmyślone na teatralny efekt. Mówię panu, że to bomba!
—
Pański przyjaciel zdaje się ma dobrze w głowie — zauważył Holmes.
—
O tak, proszę pana, moim zdaniem White Mason to facet do rzeczy.
— Co pan wie jeszcze?
—
Tyle, że reszty dowiemy się od niego na stacji.
—
Więc na jakiej podstawie sądzi pan, że chodzi o Douglasa i o okrutne morderstwo?
—
Z załączonego urzędowego raportu. Nie mówi się w nim „okrutne”. Tego określenia nie
znamy w oficjalnej terminologii. Raport jednak wymienia nazwisko „John Douglas”. Podaje,
że zmarł on na skutek postrzału z dubeltówki w głowę. Wymienia też godzinę, o której
zawiadomiono policję: tuż przed dwunastą ubiegłej nocy. Precyzuje, że według wszelkiego
prawdopodobieństwa chodzi tu o morderstwo, że nikogo jednak w związku z tym nie
zatrzymano, że sprawa jest nader skomplikowana i niezwykle zawiła. To wszystko, panie
Holmes. Już nic więcej nie wiem.
—
A więc poprzestańmy chwilowo na tym. Nieszczęściem naszego zawodu jest skłonność
do przedwczesnego wysnuwania teorii na podstawie niedostatecznych przesłanek. Na razie
widzę przed sobą tylko dwie pewne rzeczy: genialny mózg w Londynie i trupa w Sussex.
Musimy wykryć, co je łączy.
III
T
RAGEDIA W
B
IRLSTONE
A teraz na chwilę pożegnam czytelników i wycofawszy za kulisy moją skromną osobę,
opiszę wypadki, które poprzedziły nasze wejście na scenę, tak jak dowiedzieliśmy się o nich
później. Tylko w ten sposób czytelnicy zdołają ocenić ludzi zamieszanych w ów dramat i
przedziwną scenerię, w której ich los się dopełnił.
Wieś Birlstone to grupka bardzo starych, półdrewnianych domków na północnej granicy
hrabstwa Sussex. Od wieków nic się tu nie zmieniło i dopiero w ostatnich paru latach
malowniczość i położenie tego zakątka zwróciły uwagę tutejszych zamożnych obywateli,
których wille wyzierają z okolicznych lasów. Ogólnie uważa się tu, że owe lasy to obrzeże
gęstych lasów Weald, które przerzedzając się stopniowo, dochodzą wreszcie aż do północnych
kredowych wzgórz. W samym Birlstone powstało parę sklepów, aby zaspokoić potrzeby
rosnącej liczby mieszkańców, tak że niebawem może ono ze starej wsi stać się nowoczesnym
miasteczkiem. Zresztą poza nim na tym sporym kawałku hrabstwa nie ma żadnego większego
centrum, albowiem Tunbridge Wells —
najbliższe poważniejsze miasto — leży o dwanaście
mil na wschód, już w granicach hrabstwa Kent.
O pół mili od Birlstone, w starym parku, słynnym z olbrzymich wiekowych buków, stoi
antyczny dwór. Część tego szacownego budynku pochodzi jeszcze z okresu wypraw
krzyżowych, kiedy to Hugo de Capus wzniósł warowny gród w samym środku włości
nadanych mu przez Czerwon
ego Króla. Gród ten spłonął w roku 1534, a za panowania króla
Jakuba część jego osmalonych narożników posłużyła do wystawienia ceglanego dworu na
ruinach dawnego feudalnego kasztelu. Ze swoimi szczytami i oknami o romboidalnych
szybkach dwór ten pozostał takim, jakim go zbudowano z początkiem siedemnastego wieku. Z
dwóch fos, które ongiś chroniły jego znacznie bardziej wojowniczego właściciela, zewnętrzna
zdążyła już wyschnąć i służyła tak prozaicznym celom jak ogród warzywny. Wewnętrzna
natomiast pozostała i — szeroka na czterdzieści stóp, choć głęboka zaledwie na parę —
otaczała budynek. Zasilało ją nieduże źródełko, dzięki czemu woda w niej, mimo że mętna,
nigdy nie przypominała stojącej i nie gniła. Okna parteru wznosiły się zaledwie o stopę nad jej
powi
erzchnią. Jedyne wejście do dworu wiodło przez zwodzony most, którego łańcuchy i
kołowrót od dawna zardzewiały i popękały. Ostatni właściciel tego domostwa ze zgoła
niezwykłą energią naprawił to wszystko i teraz most podnoszono co wieczór i opuszczano
rank
iem. Dzięki temu powrotowi do średniowiecznych zwyczajów, teren dworu na noc stawał
się wyspą, co odegrało zasadniczą rolę w tajemnicy, która niebawem miała przykuć uwagę
całej Anglii.
Dwór od lat stał nie zajęty i niebawem już groziło mu rozpadnięcie się w malownicze ruiny,
gdy nabyli go Douglasowie. Ta rodzina składała się tylko z dwojga ludzi. Z Johna Douglasa i
jego żony. Douglas był niezwykłym człowiekiem, zarówno z charakteru, jak i z wyglądu. Lat
około pięćdziesięciu, o wyrobionych, mocnych żuchwach, grubych rysach, siwiejących
wąsach, szczególnie żywym spojrzeniu szarych oczu i żylastej, krzepkiej budowie, wciąż
jeszcze sprawiał wrażenie młodzieńczo krzepkiego i energicznego. Na ogół pogodny i
dobroduszny, był jednak trochę nieokrzesany, co kazało przypuszczać, że obracał się dotąd w
sferach o wiele niższych niż obywatelskie, z którymi teraz przestawał w Sus — sex. Jednakże,
choć traktowany z pewną rezerwą przez bardziej kulturalnych sąsiadów, szybko zdobył sobie
wielką popularność we wsi, bo nie szczędził datków na żadne lokalne cele i chętnie
uczestniczył we wszystkich amatorskich imprezach, które uświetniał swoim
pięknym,(dźwięcznym tenorowym głosem. Wydawał się bardzo bogaty, a majątek zdobył
podobno w kalifornijskich kopalniach złota. Z jego własnych słów i z opowiadań żony jasno
wynikało, że część życia spędził w Ameryce. Niepospolitą odwagą, nieoglądaniem się na żadne
niebezpieczeństwo pogłębił jeszcze to dodatnie wrażenie, jakie wywarł demokratycznymi
manierami i szerokim gestem. Mimo że był złym jeźdźcem, nie opuścił żadnego polowania na
lisy i z determinacją brał najbardziej strome wzniesienia, aby nie okazać się gorszym od
najlepszych. A kiedy wybuchł pożar na plebanii, bez cienia lęku wynosił meble z płonącego
budynku, choć miejscowa straż już zupełnie opuściła ręce. Tak więc w ciągu pięciu lat John
Douglas zdobył sobie powszechne uznanie i szacunek całego Birlstone.
Jego żona też zyskała popularność u tych, którzy ją poznali, jakkolwiek według angielskiego
zwyczaju mało kto i rzadko kiedy odwiedzał obcych, którzy bez żadnych rekomendacji osiedli
w okolicy. Niewiele sobie jednak z tego robiła, bo z usposobienia była raczej odludkiem, i —
sądząc z pozorów — zajmował ją całkowicie mąż i gospodarstwo. Wiedziano, że była Angielką
i że swego obecnego męża poznała w Londynie już jako wdowca. O jakieś dwadzieścia lat
młodsza od niego, była ładna, wysoka, ciemnowłosa, zgrabna, a różnica wieku nie zdawała się
w niczym wpływać na jej małżeńskie pożycie. Jednak ci, którzy znali ich lepiej, mogli czasami
zaobserwować brak całkowitej szczerości w tym stadle. Albo pani Douglas nie chciała mówić o
tym czy owym z dawnego życia męża, albo też — co wydawało się bardziej prawdopodobne —
nie zwierzył się on jej ze wszystkiego. Parę bystrzejszych osób zauważyło również i
komentowało fakt, że pani Douglas zdradzała nieraz dość silne zdenerwowanie i wielki
niepokój, gdy mąż spóźniał się do domu. Na spokojnej wsi, gdzie chętnie nadstawia się ucha na
każdą plotkę, ta nerwowość właścicielki dworu Birlstone musiała rzucać się w oczy, a gdy
zaszły wypadki, które nadały jej specyficzne znaczenie, natychmiast ożyła i urosła do
niezwykłych rozmiarów w ludzkiej pamięci.
Był jeszcze ktoś, kto wprawdzie tylko przelotnie bawił pod dachem tego dworu, lecz czyja
obecność podczas tajemniczych wydarzeń, które zaraz opowiem, rozgłosiła jego nazwisko.
Chodzi o Cecila Jamesa Barkera z Hales Lodge, Hampstead.
Cecil Barker, mężczyzna słusznego wzrostu, wysportowany, był znaną postacią na głównej
ulicy w Birlstone, bo c
zęsto odwiedzał dwór. Tym bardziej zwracał uwagę, że w owym
angielskim otoczeniu uchodził za jedynego przyjaciela Johna Douglasa z jego tajemniczego
okresu życia. Barker bez wątpienia był Anglikiem, ale z rzucanych przez niego półsłówek
wynikało, że poznał Douglasa w Ameryce i że tam się też zaprzyjaźnili. Uchodził za bardzo
bogatego kawalera. Młodszy od Douglasa, mógł mieć najwyżej czterdzieści pięć lat.
Wysokiego wzrostu, szeroki w piersiach, trzymał się prosto. Twarz, typową twarz boksera,
golił gładko. Brwi miał ciemne, gęste, spod których wyglądały czarne oczy o spojrzeniu tak
władczym, że bez pomocy wprawnych w tym rąk torował sobie nimi drogę we wrogiej ciżbie.
Nie jeździł konno, nie polował i od rana do nocy włóczył się po wsi z nieodłączną fajką w
z
ębach. Czasem też jeździł po pięknej okolicy z gospodarzem lub — w razie jego nieobecności
—
z gospodynią. „Porządny facet i nieskąpy — rzekł o nim lokaj Ames — nie chciałbym
jednak wejść mu w drogę”.
Z Douglasem łączyły Barkera kordialne stosunki. Z panią Douglas — niemniej
przyjacielskie, co nieraz jakby irytowało jej męża i co nawet służba dostrzegła. Taka oto była
trzecia osoba —
na prawach najbliższego członka rodziny pod tym dachem — kiedy wydarzyło
się nieszczęście. Jeśli chodzi o innych mieszkańców starego dworu, wystarczy wymienić
spośród licznej służby bardzo sztywnego, czcigodnego i bystrego Amesa oraz panią Allen,
wesołą i pulchną osóbkę, która pomagała pani Douglas w gospodarstwie. Pozostała służba, w
liczbie sześciu osób, nie mogła mieć żadnego związku z wypadkami, które się wydarzyły w
nocy z piątego na szósty stycznia.
O jedenastej czterdzieści pięć zaalarmowano mały miejscowy posterunek policji, którego
szefem był sierżant Wilson. Cecil Barker przybiegł do drzwi i mocno podniecony, gorączkowo
jął szarpać za dzwonek.
—
Straszna tragedia wydarzyła się we dworze. Zamordowano pana Johna Douglasa! —
Tyle zdołał z siebie wykrztusić i bez tchu popędził z powrotem do dworu.
Sierżant wybiegł w parę minut po nim i zjawił się na miejscu zbrodni nieco po dwunastej,
uprzedziwszy jeszcze o tym niezwykłym wydarzeniu swoje władze.
Gdy zjawił się we dworze, zastał most spuszczony, okna oświetlone, a wszystkich
domowników w stanie straszliwego zdenerwowania. Pobladła służba skupiła się w sieni, a
przerażony lokaj, załamując ręce, stał na progu. Tylko Cecil Barker wydawał się panować nad
sobą. Otworzył najbliższe drzwi i skinął na sierżanta. W tej chwili przybył doktor Wood,
zdolny i bystry lekarz ze wsi. We trzech weszli do fatalnego pokoju, a przerażony lokaj podążył
za nimi i zamknął drzwi przed nosem pokojówek, by im oszczędzić straszliwego widoku.
Zamordowany leżał pośrodku pokoju, na wznak, z rozkrzyżowanymi rękami i nogami.
Ubrany był w pąsowy szlafrok wprost na nocną koszulę. Na nogach miał miękkie ranne
pa
ntofle. Doktor ukląkł przy zwłokach i oświetlił je lampą, którą wziął ze stołu. Od jednego
rzutu oka poznał, że tu już nic po nim. Trup był straszliwie zmasakrowany. Na jego piersiach
leżała dziwaczna broń: dubeltówka z lufą uciętą o jakąś stopę od obu spustów. Strzelano z niej
z bardzo bliska i cały ładunek poszedł Douglasowi prosto w twarz, rozsadzając głowę. Spusty
złączono drutem, by obu naraz wypałom nadać jeszcze większą morderczą moc.
Zdenerwowany sierżant Wilson ogromnie się zaniepokoił odpowiedzialnością, która tak nagle
na niego spadła.
—
Nie wolno nic ruszać przed nadejściem władz — rzekł półgłosem, z przerażeniem patrząc
na zdruzgotaną głowę trupa.
—
Nic nie ruszaliśmy — powiedział Cecil Barker. — Własną głową ręczę. Wszystko jest
tak, jak było.
—
Kiedy to się stało? — pytał sierżant, wyciągnąwszy notatnik z kieszeni.
—
Zaraz po wpół do dwunastej. Jeszcze się nie zacząłem rozbierać i siedziałem przy
kominku u siebie w sypialni, kiedy usłyszałem wystrzał. Niegłośny, jakby stłumiony. Zbiegłem
na dół. Wpadłem tu chyba w pół minuty potem.
—
Czy drzwi były otwarte?
—
Tak, otwarte. Biedny Douglas leżał, jak go tu panowie widzicie. Na stole płonęła świeca.
Tę lampę zapaliłem parę minut później.
—
Nie widział pan nikogo?
—
Nie. Słyszałem, że pani Douglas schodzi za mną po schodach, i wybiegłem, aby jej
oszczędzić tego okropnego widoku. Pani Allen, gospodyni, zaraz się nią zaopiekowała. Ames
też już nadbiegł i we dwóch wróciliśmy na miejsce zbrodni.
—
Słyszałem jednak, że most zwodzony podnosi się na noc?
—
Był podniesiony, dopiero ja go spuściłem.
—
Jakże więc morderca zdołał się wydostać? Nie dałby rady. Douglas popełnił chyba
samobójstwo.
—
I myśmy tak myśleli w pierwszej chwili. Ale proszę spojrzeć — Barker odsunął zasłonę.
Wielkie okno o romboidalnych szybkach było szeroko otwarte. — No, i jeszcze to! — zniżył
lampę i ukazał ciemną krwawą plamę, jakby odcisk buta na drewnianym parapecie okna. —
Ktoś tu stąpnął.
—
Uważa pan, że zbrodniarz przebrnął fosę?
— Tak.
—
A więc jeżeli pan nadbiegł w pół minuty po morderstwie, to zabójca akurat brnął przez
wodę.
—
Nie wątpię o tym ani chwili. Że też nie podbiegłem do okna! Ale jak panowie widzicie,
zasłaniały je kotary i nie przyszło mi to na myśl. Potem usłyszałem kroki pani Douglas i nie
mogłem pozwolić, by tu weszła. To byłby dla niej straszny wstrząs.
— Istotnie! —
rzekł doktor, spoglądając na zmasakrowaną głowę w kałuży krwi. — Od
czasu katastrofy kolejowej w Birlstone nie widziałem nic podobnego.
— Dobra —
zauważył sierżant, który z uporem wolno myślącego, acz nie pozbawionego
zdrowego rozsądku wieśniaka, medytował jeszcze nad zagadnieniem otwartego okna. —
Dobra, mówicie panowie, że morderca zbiegł w bród przez fosę, ale jak — powiedzcie mi —
jak się tutaj dostał, jeśli most był podniesiony?
— Hm, oto pytanie —
zauważył Barker.
— O której go podniesiono?
—
Koło szóstej — odparł Ames.
—
Słyszałem, że zawsze zwodzono go o zachodzie słońca — znów zabrał głos sierżant. —
O tej porze roku wypadłoby to o wpół do piątej, a nie o szóstej.
—
Pani Douglas miała gości na herbacie — wyjaśnił Ames. — Mogłem więc podnieść most
dopiero po ich wyjściu. I sam go podnosiłem.
— Ano, skoro tak —
zaczął sierżant — to jeśli ktoś dostał się z zewnątrz, jeśli z zewnątrz,
mówię, to wszedł mostem przed szóstą, gdzieś się tu ukrył i aż do jedenastej czekał na pana
Douglasa.
—
Niewątpliwie. Pan Douglas obchodził cały dom przed pójściem spać, bo chciał sam
sprawdzić, czy wszystkie światła wygaszone. Dlatego też wszedł tutaj. Zabójca czekał i wtedy
go zastrzeli
ł. Potem uciekł oknem, zostawiając narzędzie zbrodni. Tak mi się wydaje, bo nic
innego nie odpowiada faktom.
Sierżant podniósł kartkę, która leżała obok trupa. Widniały na niej naskrobane atramentem
litery D.V., a pod nimi cyfra 341.
— A to co takiego? — z
apytał. Barker przyjrzał się kartce ciekawie.
— Nie wiem —
rzekł — to chyba zostawił morderca.
—
„D.V. 341”, nic z tego nie rozumiem. Sierżant obracał kartkę w grubych paluchach.
—
Co za „D.V”, czyjeś inicjały chyba. A co pan tam znalazł, doktorze?
Był to ciężki młotek. Solidny, rzemieślniczy, leżał na dywaniku przed paleniskiem kominka.
Cecil Barker wskazał na skrzynkę pełną gwoździ z miedzianymi łebkami, która stała na
kominku.
—
Pan Douglas przewieszał wczoraj obrazy — rzekł. — Widziałem go, jak stał na krzesełku
i zawieszał obraz nad kominkiem. Stąd ten młotek.
—
Połóżmy go lepiej tam, gdzie leżał — rzekł sierżant, drapiąc się w skołataną głowę. —
Do tej zagadki trzeba tęgich mózgów. Ci z Londynu muszą się do tego zabrać. — Uniósł w górę
latarkę i wolnym krokiem ruszył dokoła pokoju. — A to co? — Wykrzyknął podniecony,
odsunąwszy jeszcze jedną kotarę. — O której ta kotara została zasunięta?
—
Po zapaleniu światła — rzekł lokaj. — Parę minut po czwartej.
—
Ktoś się tu ukrywał, to widać — zniżył latarkę i oświecił w kącie wyraźne ślady
zabłoconych butów. — Przyznaję, że to potwierdza pańską teorię, panie Barker. Ten człowiek
najwidoczniej dostał się tutaj po czwartej, kiedy pozasłaniano okna, ale przed szóstą, nim
podniesiono most. Wśliznął się do tego, pierwszego z brzegu, pokoju. Nie miał się gdzie w nim
ukryć, więc stanął za kotarami. Chyba jasne. Być może miał jedynie grabież na celu, ale gdy
pan Douglas przypadkiem wpadł na niego, zamordował go i uciekł.
—
Mnie się też tak zdaje — rzekł Barker. — Ale czy nie szkoda czasu? Może byśmy
przetrząsnęli okolice, zanim na dobre nam zwieje?
Sierżant zastanawiał się chwilę.
—
Przed szóstą rano nie odchodzi żaden pociąg, nie ucieknie więc koleją. A jeżeli będzie
szedł drogą w mokrym obuwiu i spodniach, z pewnością ktoś go zauważy. Ja w każdym razie
nie mogę odejść, dopóki mnie nie zmienią. Myślę jednak, że i nikt z państwa nie powinien się
stąd ruszać.
Doktor wziął lampę i zaczął uważnie oglądać zwłoki.
— Co to za znak? —
zapytał po chwili. — Czy może mieć jakiś związek ze zbrodnią?
Prawa ręka trupa, obnażona po łokieć, wystawała z rękawa szlafroka. Na przedramieniu,
mniej więcej w połowie, widniał dziwny brązowy rysunek: trójkąt w kole. Mocno odcinał się
od żółtawego tła skóry.
—
To nie tatuaż — mówił doktor, przyglądając się znakowi przez okulary. — Nigdy nie
widziałem nic podobnego. Ten człowiek był kiedyś napiętnowany, tak jak piętnuje się bydło
rozpalonym żelazem. Cóż to ma znaczyć?
—
Przyznaję, że nie wiem — rzekł Cecil Barker. — Często jednak w ciągu tych dziesięciu
lat widywałem u niego ten znak.
—
I ja też — wtrącił się lokaj. — Nieraz, kiedy pan Douglas zakasał rękawy, uderzał mnie
ten widok. Zastanawiałem się, co to być może.
—
Nie sądzę, aby to miało jakiś związek z morderstwem — rzekł sierżant — jednak jest
bardzo dziwne. Wszystko w tym jest dziwne. A to co za nowość?
Lokaj bowiem wykrzyknął ze zdziwienia i wskazał na wyciągniętą rękę trupa.
—
Zdjęto mu obrączkę! — wyjąkał. — Co?!
—
Tak! Pan stale nosił złotą obrączkę na małym palcu lewej ręki. O, ten pierścionek z
samorodkiem złota zawsze ją przyciskał, a ten w kształcie węża był na trzecim palcu. Oba są,
ale obrączka zniknęła.
— Racja —
rzekł Barker.
—
Mówi pan, że obrączkę nosił pod tamtym pierścionkiem? — zapytał sierżant.
— Stale!
— No to morderca, czy k
to to tam był, najprzód zdjął mu z palca ten pierścionek z
samorodkiem, jak go pan nazywa, potem ściągnął obrączkę i wcisnął z powrotem pierścionek.
—
Ano właśnie.
Wielce czcigodny policjant wiejski potrząsnął głową.
—
Myślę, że im prędzej ci z Londynu zabiorą się do tej sprawy, tym lepiej — rzekł. —
White Mason to sprytny gość. Żadna prowincjonalna sprawa jeszcze nie była dla niego za
trudna. I już pewnie niedługo przyjedzie. Ale coś mi się widzi, że bez tych z Londynu nie damy
rady. Nie wstydzę się przyznać, że dla takich jak ja to za twardy orzech.
IV
M
ROK
Na naglące wezwanie sierżanta Wilsona główny detektyw policji okręgu Sussex przypędził
do Birlstone o trzeciej nad ranem w powoziku zaprzężonym w kłusaka, z którego o mało tchu
nie wyparł. Pociągiem odchodzącym o piątej czterdzieści wysłał swój pierwszy raport do
Scotland Yardu, a o dwunastej w południe czekał na nas na stacji w Birlstone. Był to człowiek
opanowany, spokojny, w luźnym tweedowym garniturze, rumiany, gładko wygolony, dość
tęgi, o grubych, pałąkowatych nogach przybranych w getry. Przypominał drobnego farmera,
gajowego na emeryturze, słowem wszystko, co chcecie — tylko nie wielce obiecującego
specjalistę z prowincjonalnej policji kryminalnej.
—
Mówię panu, że to sensacja! — powtarzał ciągle. — Reporterzy zlecą się tutaj jak muchy
do miodu, niech się tylko dowiedzą. Mam jednak nadzieję, że uporamy się ze wszystkim, nim
nam tu zaczną wtykać nosy w każdy kąt i plątać ślady. Słowo daję, że czegoś takiego nie
pamiętam. Jeśli się nie mylę, to i pan będzie miał czemu się dziwić, panie Holmes. I pan, panie
doktorze Watson, bo lekarze też mają tu coś do powiedzenia. Zamówiłem panom pokoje w
„Westville Arms”. To jedyny tutaj zajazd, ale czysty i porządny. Ten człowiek zajmie się
rzeczami. Proszę panów za mną, jeśli łaska.
Detektyw z Sussex był niezwykle ruchliwym i serdecznie nastrojonym człowiekiem. Po
dziesięciu minutach znaleźliśmy się w naszych pokojach, a po następnych dziesięciu
siedzieliśmy wszyscy w bawialence gospody i słuchaliśmy krótkiej i szybkiej relacji z
wypadków opisanych w poprzednim rozdziale. MacDonald od czasu do czasu rzucał jakąś
aktualną uwagę. Holmes zaś siedział zasłuchany, z miną wniebowziętą i zdumioną, niby jakiś
przyrodnik, który ogląda rzadki i niezwykły kwiat.
— Cudowne! —
rzekł, gdy White Mason skończył. — Nadzwyczajne! Nie przypominam
sobie chyba bardziej zadziwiającego wypadku.
—
Spodziewałem się, że pan tak powie — nie kryjąc zadowolenia rzekł White Mason. —
My tu w Sussex staramy się nadążać za postępem. Opowiedziałem panom, jak sprawy stały do
momentu mojego przyjazdu, kiedy to między trzecią i czwartą przejąłem śledztwo od sierżanta
Wilsona. Mówię panom, że wydusiłem z mojej starej klaczy, co się dało! Ale niepotrzebny był
ten pośpiech, bo jak się okazało, i tak nie mogłem natychmiast niczego przedsięwziąć. Sierżant
Wilson już zebrał wszystkie fakty. Zważyłem je, namyśliłem się nad nimi i chyba dodałem
jeszcze parę.
— Jakich? —
żywo zainteresował się Holmes.
—
Po pierwsze, przy pomocy doktora Wooda dokładnie obejrzałem młotek. Nie dojrzeliśmy
na nim żadnych śladów walki. Przypuszczałem bowiem, proszę panów, że Douglas mógł się
bronić i zdążył jeszcze kropnąć młotkiem mordercę. Ale nie wykryliśmy żadnych plam na
żelazie.
— To niczego nie dowodzi —
zauważył inspektor MacDonald. — Już niejedno morderstwo
popełniono młotkiem, nie zostawiając na nim żadnych śladów.
—
Zgadzam się. To wcale nie świadczy, że młotek nie był użyty. Mógł jednak zostać
splamiony, a to by już nam coś dało. Ale nie było na nim żadnych śladów krwi. Potem
zbadałem dubeltówkę. Posłużono się grubym śrutem, spusty zaś, jak już zauważył sierżant
Wilson, były połączone drutem. Jeżeli się więc pociągnęło za jeden, automatycznie padał strzał
i z drugiej lufy. Sprawca postanowił za żadne skarby nie chybić ofiary. Ucięta strzelba ma
najwyżej dwie stopy długości. Łatwo ją schować pod paltem. Znaku wytwórni brak, lecz w
rowku między lufami widać jeszcze trzy litery Pen, reszta słowa została na uciętym kawałku.
—
Duże P z zakrętasem nad nim, a e i n mniejsze, co? — zapytał Holmes.
—
Zgadza się.
—
Pensylvania Small Arms Company, bardzo znana amerykańska wytwórnia broni —
wyjaśnił Holmes.
White Mason spojrzał na Holmesa wzrokiem, jakim wiejski lekarz patrzy na znanego
londyńskiego specjalistę, który jednym słowem może rozwiać trapiące go wątpliwości.
—
Bardzo ważny szczegół, panie Holmes. Bez wątpienia ma pan rację. To wspaniałe,
wspaniałe! Zna pań na pamięć wszystkie marki broni na całym świecie?
Holmes ruchem ręki przerwał rozmowę na ten temat.
—
Niewątpliwie to amerykańska dubeltówka — ciągnął White Mason. — Chyba gdzieś
czytałem, że w jakiejś części Ameryki ludzie chętnie posługują się uciętymi strzelbami.
Wpadłem już na to, nim wynikła ta sprawa z napisem na broni. Mamy więc wskazówkę, że
człowiek, który wszedł do dworu i zabił Douglasa, był Amerykaninem.
MacDonald potrząsnął głową.
— Wolnego, nie tak szybko —
rzekł. — Nie widzę jeszcze żadnego dowodu na to, ze ktoś
obcy dostał się do domu.
—
A otwarte okno, krew na parapecie, dziwaczna kartka, ślady stóp, ucięta strzelba?
—
Wszystko to można zaaranżować. Douglas był Amerykaninem albo przynajmniej długo
mieszkał w Ameryce. Barker też. Nie potrzeba, wcale dodatkowo importować Amerykanina,
aby to usprawiedliwił.
— Ames, lokaj…
—
Co pan o nim wie? Czy to człowiek pewny?
—
Dziesięć lat służył u sir Charlesa Chandosa… wzór solidności. U Douglasa jest od kupna
majątku, od pięciu lat. Mówi, że nigdy nie widział w domu podobnej strzelby.
—
Bo jest tak spreparowana, żeby ją łatwo było schować. Po to właśnie ucięto lufy.
Zmieściłaby się do każdego pudełka. Skąd więc może zaręczyć, że nie było jej w domu?
—
Dobrze, ale mówi, że jej nie widział.
MacDonald pokiwał swoim upartym szkockim łbem.
—
A jednak wcale nie jestem przekonany, że ktoś obcy wszedł do domu — obstawał przy
swoim. —
Niechże pan zważy — w miarę argumentowania bezwiednie nabierał coraz bardziej
aberdeńskiego akcentu. — Niechże pan zważy, co z tego wyniknie, jeżeli przyjmiemy, że broń
przyniesiono z zewnątrz i że tych wszystkich dziwacznych czynów dokonała obca osoba.
Człowieku, toż to absurd. Nielogiczne. Panie Holmes, niech pan sam osądzi, czy to możliwe.
—
Chciałbym usłyszeć uzasadnienie pańskiego poglądu — odparł Holmes jak najbardziej
urzędowym tonem.
—
Otóż ten facet, jeżeli w ogóle istniał, nie był rabusiem. Historia z obrączką i kartka
wskazują na dokonane z premedytacją morderstwo z osobistych powodów. Świetnie. A więc
do domu dostaje się niepostrzeżenie człowiek po to, by zabić. Wie, jeżeli ma rozum w głowie,
że trudno mu będzie uciec, bo dom jest otoczony wodą. Jakąż broń wybierze? Powiecie
panowie: najcichszą. Wtedy bowiem może liczyć na to, że po zabójstwie wyśliźnie się szybko
przez okno, przebrnie fosę i spokojnie wydostanie się na zewnątrz. To chyba zrozumiałe. Ale
niezrozumiałe jest, czemu wziął najhałaśliwszą broń ze wszystkich, taką, o której wiedział, że
podniesie cały dom na nogi; że gdy jej użyje, ludzie natychmiast zlecą się na miejsce zbrodni i
nakryją go, nim zdąży przejść fosę. Czy to wiarygodne, panie Holmes?
—
Nie ma co, przytoczył pan mocne argumenty — z namysłem odparł Holmes. — Tak, tak,
oczywiście, trzeba by to uzasadnić. Wolno zapytać, panie Mason, czy pan zaraz obejrzał
przeciwległy brzeg fosy? Nie ma tam żadnych śladów wskazujących, że ktoś wychodził z
wody?
—
Nie ma. Ale skąd mogą być, jeżeli brzeg jest wyłożony kamieniem?
—
A więc żadnych śladów, nic?
— Nic.
—
Ha! Czy moglibyśmy pójść teraz na miejsce zbrodni? Może znajdziemy jeszcze jakiś
drobiazg, który nam podsunie nową myśl.
—
Właśnie chciałem to zaproponować, ale uważałem, że przedtem należy wtajemniczyć
panów w szczegóły. Sądzę, że jeśli pan wpadnie na coś ciekawego… — White Mason z
zakłopotaniem patrzył na detektywa–amatora.
—
Pracowałem już z panem Holmesem — odezwał się MacDonald. — Zawsze był lojalny.
— Przynajmniej w mo
im pojęciu — uśmiechnął się Holmes. — Jeśli zajmuję się jakąś
sprawą, to po to, aby pomóc policji i aby sprawiedliwości stało się zadość. A jeżeli
kiedykolwiek doszło do jakiegoś rozdźwięku między nami, to zawsze z winy oficjalnych
czynników. Nigdy ich kos
ztem nie dążyłem do sukcesów. Ale jednocześnie, panie Mason,
rezerwuję sobie prawo chodzenia własnymi drogami i podawania osiągniętych wyników
wtedy, kiedy uznam za stosowne, i w całości, nie fragmentarycznie.
—
Pańska pomoc niewątpliwie przynosi nam tylko zaszczyt. Oczywiście nie będziemy
robili przed panem żadnych tajemnic — kordialnie rzekł White Mason. — Panie doktorze
Watson, prosimy z nami. I na pewno nie omieszka pan kiedyś wspomnieć o nas w swojej
książce, prawda?
Ruszyliśmy staroświecką wiejską uliczką, obrzeżoną przyciętymi wiązami. Doprowadziła
nas do dwóch kamiennych słupów nadgryzionych zębem czasu i omszałych tu i ówdzie. Na ich
szczytach stały bezkształtne już figury, które ongiś przedstawiały wspięte na tylnych łapach
lwy Capusów z Birlstone. Szliśmy teraz jakiś czas krętą aleją wiodącą przez trawnik z dębami,
jakie widuje się tylko w rolniczych częściach Anglii. A potem, za zakrętem, w staromodnym
ogrodzie, spośród równo przyciętych cisów wyłonił się nagle sczerniały, długi, niski, z czasów
króla Jakuba, dwór z ciemnoczerwonej cegły. Kiedy podeszliśmy bliżej, ujrzeliśmy drewniany
zwodzony most i piękną, szeroką fosę z wodą tak spokojną i błyszczącą w zimnym słonecznym
świetle jak żywe srebro. Trzy wieki minęły, a ten dwór ciągle stał: wieki narodzin, powrotów,
kontredansów i pogoni za lisem. Dziwne, że teraz, w tak późnej starości, ponura tajemnica
omroczyła te szacowne mury. A jednak owe dziwacznie spadziste dachy i ich osobliwe szczyty
doskonale nadawały się na schronienie dla ponurej i strasznej tajemnicy. Patrząc na wnęki
okien i ciemny, rozłożysty, wyszlifowany deszczami fronton tego budynku, czułem, że trudno
o lepszą scenę dla podobnej tragedii.
— To to okno —
rzekł White Mason. — Zaraz na prawo od zwodzonego mostu. Pozostało
otwarte, jak ubiegłej nocy.
—
Trochę za wąskie. Mężczyzna się nie przeciśnie.
—
Musiał być szczupły. Nie trzeba pańskiej dedukcji, panie Holmes, żeby wpaść na ten
wniosek. Pan czy ja przeciśniemy się z łatwością.
Holmes stanął nad fosą i spojrzał na przeciwległy brzeg. Potem uważnie przyjrzał się
kamiennemu obrzeżu i trawnikowi za nim.
—
Ja już wszystko obejrzałem — rzekł White Mason. Nic pan nie znajdzie. Ani śladu, że
ktoś wychodził. Zresztą czemu miałby zostawić ślad?
—
Słusznie. Czemu? Czy woda w tej fosie zawsze jest taka mętna?
—
Mniej więcej. Strumień niesie glinę.
—
A czy głęboka?
—
U brzegów na dwie stopy, a pośrodku na trzy najwyżej.
—
Możemy więc sobie darować przypuszczenie, że ten ktoś utonął podczas przechodzenia.
— Dziecko by tu
nie utonęło.
Przeszliśmy most i powitał nas dziwaczny, kościsty, wysuszony mężczyzna, lokaj Ames.
Biedak był blady jak ściana i chwiał się na nogach ze wzruszenia. Miejscowy policjant, wysoki,
służbisty i melancholijny, wciąż trwał na posterunku na miejscu zbrodni. Doktor już odjechał.
—
Czy jest co nowego, sierżancie? — zapytał White Mason.
—
Nic, proszę pana.
—
No, to możecie iść do domu. Już zrobiliście swoje. Przyślemy po was, gdyby zaszła
potrzeba. Lokaj niech lepiej poczeka w sieni. Powiedzcie mu, aby
zawiadomił pana Barkera,
panią Douglas i gospodynię, że będziemy chcieli z nimi pomówić. A teraz, pozwólcie panowie,
że przedstawię wam swój pogląd, który sobie wyrobiłem podczas pierwszego badania, potem
zaś będziecie mogli sformować sobie swój własny.
T
en prowincjonalny specjalista robił na mnie jak najlepsze wrażenie. Logicznie ujmował
wszystkie fakty, rozumował chłodno, jasno i sensownie. Wróżyło mu to karierę. Holmes
słuchał go uważnie, nie zdradzając ani śladu zniecierpliwienia, jakie tak często budzą
wypowiedzi oficjalnych przedstawicieli władzy.
—
Czy to samobójstwo, czy morderstwo? Oto pierwsze pytanie, na które winniśmy sobie
odpowiedzieć. Czy nie mam racji, panowie? Gdyby to miało być samobójstwo, to
musielibyśmy uwierzyć, że denat najprzód zdjął i ukrył obrączkę, potem w szlafroku zszedł
tutaj, naniósł błota w kąt okna dla stworzenia pozorów, że ktoś tam czyhał na niego, otworzył
okno, nakapał krwi…
—
Możemy odrzucić tę hipotezę — przerwał MacDonald.
—
Ja też tak myślę. Samobójstwo nie wchodzi w rachubę. A więc morderstwo. Musimy się
teraz zastanowić, czy popełnił je ktoś z domowników, czy ktoś z zewnątrz.
—
Proszę, niech pan mówi.
—
Obie możliwości trudno sobie wytłumaczyć, a przecież jedną z nich trzeba przyjąć.
Załóżmy więc najprzód, że zabójcą jest jakaś osoba lub osoby spośród domowników. Zwabili
Douglasa tutaj, kiedy już wszyscy się położyli, a nikt jeszcze nie zasnął. Potem zabili go
najdziwaczniejszą i najgłośniejszą ze wszystkich broni, tak aby poruszyć cały dom. Broni tej
nikt z mieszkańców dworu przedtem nie widział. To będzie dobre na początek śledztwa,
prawda?
— Tak, istotnie.
—
Wszyscy też, nie tylko pan Barker, który mówi, że był pierwszy, ale Ames i inni,
twierdzą zgodnie, że przybiegli najwyżej w minutę po wystrzale. Czy powiecie mi panowie, że
zabójca zdążył w tym czasie porobić ślady stóp, otworzyć okno, poznaczyć krwią parapet,
zdjąć trupowi obrączkę z palca i tak dalej? Toż to niemożliwe!
— Bardzo logiczne rozumowanie —
rzekł Holmes. — Gotów jestem zgodzić się z panem.
— Musimy w
ięc wrócić do przypuszczenia, że zabójstwa dokonał ktoś z zewnątrz.
Oczywiście i to założenie nasuwa wiele wątpliwości, ale nie jest niemożliwe. Zabójca dostał się
do domu między godziną 16.30 a i 18… to znaczy o zmroku, lecz nim podniesiono most. We
dworz
e bawił jakiś gość, drzwi były otwarte, bez trudu więc wśliznął się do środka. Mógł to być
zwykły rzezimieszek lub jakiś wróg Douglasa. Zważywszy, że Douglas przez długi czas
przebywał w Ameryce i że broń, którą go zabito, jest amerykańskiego pochodzenia, należy
przypuścić, iż chodzi raczej o zemstę. Wśliznął się do tego pokoju, pierwszego z brzegu, i ukrył
się za kotarą. Przesiedział tam aż do parę minut po jedenastej. W tym czasie do pokoju wszedł
Douglas. Doszło do krótkiej rozmowy, jeżeli w ogóle do niej doszło, bo pani Douglas mówi, że
już w parę minut po rozstaniu z mężem usłyszała strzał.
—
Zresztą widzimy to po świecy — wtrącił Holmes.
—
Tak. Świeca całkiem świeża, wypaliła się najwyżej na pół cala. Douglas postawił ją
pewnie na stole, nim go napadni
ęto, bo inaczej upadłaby razem z nim. To dowód, że nie
zaatakowano go zaraz po wejściu. Kiedy pan Barker przybiegł, zapalono lampę i zgaszono
świecę.
— To jasne.
—
Teraz więc mamy taki obraz: Douglas wchodzi do pokoju. Stawia świecę. Zza kotary
wyskakuje k
toś uzbrojony w tę dubeltówkę. Żąda oddania obrączki, Bóg wie po co. Ale tak
pewnie było. Douglas ustępuje. Potem, albo na chłodno, albo w czasie walki — Douglas
bowiem mógł porwać za młotek, który znaleziono na dywanie — ów człowiek zastrzelił go w
strasz
liwy sposób. Następnie upuścił broń i tę tajemniczą kartkę z napisem „D.V.341”, która
nie wiadomo, co znaczy, uciekł przez okno i przebrnął fosę akurat w momencie, kiedy Cecil
Barker wpadł tu i zobaczył trupa. Co pan o tym sądzi, panie Holmes?
— Bardzo cie
kawe, tylko niezbyt przekonywające.
—
Człowieku, to jedyna możliwa koncepcja! Każda inna hipoteza to już czysty nonsens! —
wykrzyknął MacDonald. — Douglasa ktoś zabił, a mogę panu udowodnić — obojętne, kim był
morderca —
że powinien był to zrobić w inny sposób. Jak mógł pozwolić na odcięcie sobie
odwrotu? Jak mógł użyć broni palnej, kiedy tylko ciche zabójstwo dawało mu szansę ucieczki?
No, panie Holmes, słuchamy. Jeżeli pan kwestionuje teorię pana White’a Masona, to niechże
pan nam wyłoży swój pogląd.
W cz
asie tej długiej rozmowy Holmes siedział, nie opuszczając z niej żadnego słowa, i
czujnie obserwował wszystko. Co chwila rzucał spojrzenie bystrych oczu to na prawo, to na
lewo, a jego czoło poryły zmarszczki.
—
Chciałbym zebrać jeszcze parę faktów, zanim wysunę własną teorię — rzekł, klękając
przy trupie. —
O, to naprawdę straszliwa rana. Czy można by przywołać na chwilę lokaja…
Panie Ames, mówiono mi, że pan często widywał ten niezwykły znak — wypalony trójkąt w
kole — na przedramieniu pana Douglasa?
— Ta
k, często, proszę pana.
—
Nigdy nie obiło się panu o uszy, skąd to piętno?
—
Nie, proszę pana.
—
Musiało bardzo boleć, kiedy je wypalano, bo niewątpliwie jest wypalone. A teraz widzę,
panie Ames, mały plasterek na podbródku nieboszczyka. Nie wie pan, czy był tam za życia
Douglasa?
—
Tak. Wczoraj rano mój pan zaciął się przy goleniu.
—
Czy często się zacinał?
—
Pierwszy raz od bardzo dawna, proszę pana.
—
Bardzo interesujące! — rzekł Holmes. — Może to być czysty przypadek, ale może też
dowodzić pewnej nerwowości, co wskazywałoby na jakieś przeczucie niebezpieczeństwa. Czy
pan wczoraj nie zauważył nic dziwnego w postępowaniu pana Douglasa, panie Ames?
—
Uderzyło mnie, że był trochę niespokojny i podniecony.
—
Hm, więc ten napad mógł być spodziewany. Zdaje się, że się trochę posuwamy naprzód,
prawda? A może pan wolałby wypytywać pana Amesa, panie Mac?
— Nie, pan to zrobi lepiej.
—
Dobrze, przejdźmy więc do tej kartki „D.V. 341”. To najzwyklejszy kartonik. Czy macie
taki w domu?
— Chyba nie.
Holmes
szybkimi krokami przemierzył pokój, podszedł do biurka i z obu kałamarzy kapnął
po kropli atramentu na bibułę.
— Tego nie pisano w tym pokoju —
rzekł. — To jest czarny atrament, a tamten
czerwonawy. Kartkę pisano tępą stalówką, te zaś są ostre. Tak, z całą pewnością kartkę
napisano gdzie indziej. Czy pan, panie Ames, rozumie, co ona znaczy?
—
Nie, proszę pana. Zupełnie nie rozumiem.
—
A co pan sądzi, panie Mac?
—
Nasuwa to myśl o jakiejś tajnej organizacji. Znak na ramieniu potwierdzałby to
przypuszczenie.
—
Zgadzam się z tym — odezwał się White Mason.
—
Dobrze. Wyjdźmy więc z tego założenia i zobaczmy, czy nam się wszystko zgodzi.
Któryś z członków tego stowarzyszenia dostał się do domu, zaczaił się na Douglasa, o mało mu
nie odstrzelił głowy i uciekł przez fosę, zostawiwszy kartkę obok trupa. Pozostali członkowie
stowarzyszenia dowiedzieliby się z gazet o dokonanej zemście. Dotąd wszystko jakoś się
trzyma kupy. Ale czemu wybrano właśnie ten rodzaj strzelby?
— Tak, czemu?
—
Jak wytłumaczyć sprawę obrączki?
— Istotnie.
—
1 czemu nie aresztowano jeszcze zbrodniarza? Jest już po drugiej. Na pewno każdy
policjant w promieniu czterdziestu mil wypatruje jakiegoś mokrego faceta.
—
Oczywiście, panie Holmes.
—
A więc, jeżeli zabójca nie ma tu gdzieś w pobliżu kryjówki albo nie dysponował
ubraniem na zmianę, to chybaby go już złapano. A jednak go nie złapano. — Holmes podszedł
do okna i przez powiększające szkło przyjrzał się krwawej plamie na parapecie. —
Niezawodnie to odcisk buta. Jest szeroki, rozklapany, wygląda jakby go zostawił ktoś, kto
cierpi na platfus. Dziwne, bo jeżeli w ogóle można się dopatrzyć śladu stopy w tym
zabłoconym kącie, to ten ślad powinien być znacznie foremniejszy. A jednak jest bardzo
niewyraźny. Zaraz, co to tam leży pod tym bocznym stolikiem?
— Hantle pana Douglasa —
odparł Ames.
—
Hantle… widzę tylko jedną. Gdzie druga?
—
Nie wiem, proszę pana. Może była tylko jedna. Nie widziałem ich już od paru miesięcy.
— Hantle… tylko jedna… —
zaczął Holmes poważnym tonem, ale przerwało mu ostre
pukanie d
o drzwi. Uchylono je po chwili i do pokoju zajrzał wysoki, ogorzały, gładko ogolony
mężczyzna o inteligentnym obliczu. Od razu domyśliłem się, że to Cecil Barker, o którym nam
opowiadano. Władczym spojrzeniem pytająco przesunął po naszych twarzach.
— Przep
raszam, że przerywam panom naradę — rzekł — ale przynoszę ostatnią nowinę.
— Aresztowano kogo?
—
Niestety nie. Ale znaleziono rower mordercy. Porzucił go. Niech panowie zobaczą. Leży
o jakieś sto jardów od wejścia.
W alei ujrzeliśmy kilku stajennych i gapiów przyglądających się rowerowi, który
wyciągnięto z ukrycia w kępie krzaków. Był to już dobrze wysłużony Rudge–Whitworth,
ochlapany błotem jak po długiej drodze. Miał torebkę z narzędziami, płaskim kluczem i
oliwiarką, ale żadnego znaku, który by wskazywał na właściciela.
—
Byłby bardzo cenną wskazówką dla policji — rzekł inspektor — gdyby był rejestrowany
i miał numer. Dziękujmy jednak Bogu i za to. Jeżeli nie wiemy bowiem, dokąd zbrodniarz
uciekł, może się dowiemy przynajmniej, skąd przyjechał. Ale czemu, u licha, ten drab porzucił
rower? I jak uciekł bez niego? Nie widać tu żadnego światełka w tym mroku.
—
Nie widać? — z zadumą powtórzył mój przyjaciel. — Czyżby!?
V
A
KTORZY DRAMATU
Czy chcieliby panowie coś jeszcze zobaczyć na miejscu zbrodni? — zapytał White Mason,
kiedy wróciliśmy do domu.
— Na razie nie —
rzekł inspektor, a Holmes przytaknął ruchem głowy.
—
To może życzą sobie panowie przesłuchać mieszkańców dworu? Przejdziemy chyba do
jadalni, panie Ames. Proszę, niech pan zeznaje pierwszy.
Zeznania
lokaja były proste, jasne i wiarygodne. Na służbę wstąpił pięć lat temu, kiedy
Douglas przybył do Birlstone. Jego zdaniem Douglas był bogatym człowiekiem, a majątku
dorobił się w Ameryce. Był dobrym panem, grzecznym i wyrozumiałym, choć niezupełnie
takim,
do jakich Ames przywykł. Nie można jednak mieć wszystkiego. Nigdy się niczego nie
lękał. Ames nawet nie znał odważniejszego człowieka. Kazał podnosić zwodzony most co
wieczór, bo taki zwyczaj panował w tym starym dworze, a on cenił tradycje. Rzadko kiedy
wyjeżdżał do Londynu lub opuszczał Birlstone, ale w przeddzień tragicznej śmierci czynił
zakupy w Tunbridge Wells. Tego dnia Ames zauważył u niego pewien niepokój: był
podniecony, niecierpliwił się, co było całkiem niezwykłym zjawiskiem. W wieczór zabójstwa
Ames jeszcze się nie położył, układał srebro w kredensowym pokoju, kiedy zadzwoniono
gwałtownie. Wystrzału nie słyszał, ale nie mógłby nawet słyszeć, bo pokój kredensowy i
kuchnia są z tyłu domu, odgrodzone długim korytarzem i wieloma parami drzwi. Gospodyni
wyszła od siebie zaniepokojona gorączkowym dzwonieniem. Razem udali się do frontowych
pokojów. Już u stóp schodów ujrzeli schodzącą na dół panią Douglas. Nie, nie śpieszyła się…
Nie wydało mu się też, żeby była zdenerwowana. Kiedy zeszła, z gabinetu wybiegł pan Barker.
Zatrzymał ją i błagał, aby zawróciła. „Na miłość boską, niech pani wraca do siebie! —
krzyczał. — Biedny Jack nie żyje! Nic tu po pani. Niech pani wraca, na miłość boską!”
Po chwili perswazji pani Douglas wróciła do swojego pokoju. Nie płakała. Nie wydała
żadnego okrzyku. Pani Allen, gospodyni, poprowadziła ją na górę i została przy niej w sypialni.
Ames zaś i pan Barker poszli do gabinetu, gdzie wszystko zastali tak, jak zobaczyła to policja.
Świeca już była zgaszona, ale lampa się paliła. Wyjrzeli przez okno, noc jednak była ciemna —
nic nie widzieli ani nie słyszeli. Potem wybiegli do sieni i Ames za pomocą kołowrotu opuścił
most. Wtedy pan Barker pobiegł po policję.
Tak w głównym zarysie wyglądały zeznania lokaja.
Relacja gospodyni, pa
ni Allen, właściwie była potwierdzeniem relacji lokaja. Gospodyni
zajmowała pokój położony trochę bliżej frontowych pokojów niż bufetowy, w którym krzątał
się Ames. Szykowała się do snu, kiedy usłyszała głośne i natarczywe dzwonienie. Była
głuchawa, być może dlatego nie doszedł jej huk wystrzału. W każdym razie od niej do gabinetu
jest dość daleko. Przypomina sobie jakieś stuknięcie, jakby ktoś drzwiami trzasnął. Ale to było
dużo wcześniej… przynajmniej na pół godziny przed tym dzwonkiem. Kiedy Ames pobiegł do
pokoju, pośpieszyła za nim. Widziała, jak pan Barker bardzo blady i zdenerwowany wyszedł z
gabinetu. Zastąpił drogę pani Douglas, która schodziła ze schodów. Błagał, aby wróciła do
siebie. Coś mu odparła, czego jednak pani Allen nie dosłyszała.
„Niech
ją pani zabierze do sypialni! I niech pani przy niej zostanie!” — polecił jej pan
Barker. Zaprowadziła więc swoją panią do sypialni i starała się ją pocieszyć, jak mogła. Pani
Douglas była szalenie podniecona. Trzęsła się jak w gorączce, ale już nie próbowała zejść na
dół. Siedziała przed płonącym kominkiem, ukrywszy twarz w dłoniach. Pani Allen czuwała
przy niej większą część nocy. Reszta służby wcześnie pokładła się spać i dopiero zbudziło ją
przybycie policji. Mają sypialnie na odległych tyłach domu i zapewne nic nie słyszeli.
Tyle powiedziała gospodyni i w krzyżowym ogniu pytań dodała do tego jedynie lamenty i
parę okrzyków zdziwienia.
Po pani Allen składał zeznania Cecil Barker. W sprawie wypadków ubiegłej nocy niewiele
mógł dodać do tego, co już uprzednio zeznał. Osobiście był przekonany, że morderca uciekł
przez okno. Krwawy ślad, jego zdaniem, dowodził tego nieodparcie. Zresztą skoro most był
podniesiony, nie było innej drogi. Nie umiał wytłumaczyć, co się stało z zabójcą, albo czemu
nie skorzystał z roweru, jeśli to był jego rower. Ten człowiek nie mógł przecież utonąć w fosie,
która w najgłębszym miejscu miała trzy stopy, nie więcej.
On sam wyrobił już sobie zdanie o tym morderstwie. Douglas miał skrytą naturę. W jego
życiu były rozdziały, o których nigdy nie wspominał. W bardzo młodym wieku wyemigrował z
Irlandii do Ameryki. Poszczęściło mu się tam. Barkera poznał w Kalifornii, gdzie do spółki
kopali złoto w miejscowości zwanej Benito Canyon. Szło im wspaniale, gdy nagle Douglas
sprzedał swój udział i wyjechał do Anglii. W tym czasie był wdowcem. Barker też niebawem
sprzedał swoją część kopalni i osiedlił się w Londynie. Tak przyszło do odnowienia dawnej
znajomości. Douglas sprawiał wrażenie, jakby się czegoś bał, toteż Barker tej obawie przed
jakimś niebezpieczeństwem, wiszącym mu nad głową, zawsze przypisywał jego nagły wyjazd
z Kalifornii i zamieszkanie w cichym i ustronnym zakątku Anglii. Sądził, że jakieś tajne
stowarzyszenie, jakaś nieubłagana organizacja depcze Douglasowi po piętach i że nie spocznie,
póki się z nim nie rozprawi. Przypuszczał tak na podstawie pewnych słów Douglasa, choć ten
mu nic nie mówił ani o jakie stowarzyszenie chodzi, ani czym mu się naraził. Uważa też, że
litery na kartce wiążą się właśnie z tym tajnym stowarzyszeniem.
—
Jak długo byli panowie razem w Kalifornii? — zapytał inspektor MacDonald.
—
Pięć lat.
—
I mówi pan, że Douglas był kawalerem?
— Wdowcem.
—
Czy nie wie pan, skąd pochodziła jego pierwsza żona?
—
Nie, coś kiedyś mówił, że była Szwedką. I widziałem też jej portret. Bardzo piękna.
Umarła na tyfus, na rok przed naszym poznaniem się.
—
Czy nie wie pan czasem, gdzie przedtem Douglas bawił w Ameryce?
—
Często wspominał Chicago. Świetnie znał to miasto i nawet tam pracował. Nieraz
opowiadał o zagłębiu węglowym i stalowym. Wiele podróżował za młodu.
—
Czy zajmował się polityką? Czy to tajemne stowarzyszenie ma coś z nią wspólnego?
—
Nie. Polityka nic go nie obchodziła.
—
Nie sądzi pan, że to mogła być jakaś przestępcza organizacja?
—
Nigdy w życiu! Douglas był najuczciwszym człowiekiem, jakiego znałem.
—
A czy w czasie pobytu w Kalifornii nie zauważył pan czegoś dziwnego w jego trybie
życia?
—
Najchętniej siedział w górach i pracował w naszej kopalni. Jak mógł, unikał innych ludzi
i to właśnie wzbudziło moje podejrzenie, że ktoś na niego nastaje. A kiedy nagle i
niespodziewanie wyniósł się do Europy, nabrałem pewności, że tak jest. Musiał chyba dostać
jakieś ostrzeżenie. Przez tydzień po jego wyjeździe pytało o niego z pół tuzina osób.
—
Cóż to byli za ludzie?
—
Draby, z którymi lepiej żyć w zgodzie. Przychodzili do kopalni i dopytywali się o
Douglasa. Mówiłem, że wyjechał do Europy, ale dokładnie nie wiem dokąd. Łatwo było
poznać, że mają go na oku.
— Czy to byli Amerykanie, Kalifornijczycy?
— Amerykanie nie
wątpliwie. Czy Kalifornijczycy — trudno mi powiedzieć. Ale z
pewnością nie górnicy. Nie wiem, kim byli, lecz cieszyłem się na widok ich pleców.
—
I to było sześć lat temu?
— Prawie siedem.
—
Wtedy już od pięciu lat byliście panowie w Kalifornii, więc jest to jakaś historia
przynajmniej sprzed jedenastu lat. — Tak.
—
Z tego wynika, że chodzi tu o jakąś wielką nienawiść, jeżeli przetrwała tyle czasu, i to z
taką mocą. I musiała wyniknąć z nie lada powodu.
—
Wydaje mi się, że omroczyła mu całe życie. Nigdy nie mógł o niej zapomnieć.
—
Czy nie sądzi pan jednak, że gdy człowiekowi coś grozi i on o tym wie, to powinien się
zwrócić do policji o pomoc?
—
Może przed tym niebezpieczeństwem nikt nie mógłby go ustrzec. Trzeba panu wiedzieć,
że Douglas nigdy nie chodził bez broni. Stale nosił rewolwer w kieszeni. Tym razem jednak
pech chciał, że był w szlafroku i zostawił rewolwer w sypialni. Chyba czuł się bezpieczny, bo
most był podniesiony.
—
Chciałbym jeszcze powrócić do sprawy dat — rzekł MacDonald. — Douglas wyjechał z
Kalifornii przed sześciu laty, a pan zaraz następnego roku, tak?
— Tak.
—
A zatem musiał pan przyjechać do Anglii mniej więcej w czasie, kiedy on się żenił,
albowiem ożenił się pięć lat temu.
—
Przyjechałem na miesiąc przed ślubem i byłem jego drużbą.
—
Czy znał pan panią Douglas, gdy była panną?
—
Nie, nie znałem. Dziesięć lat spędziłem poza Anglią.
—
A potem często się pan z nią widywał?
Barker surowym wzrokiem spojrzał na detektywa.
—
Często potem widywałem się z nim — odparł. — Jeżeli widywałem się z nią, to dlatego,
że trudno odwiedzać męża i nie widywać żony. Jeżeli pan przypuszcza, że istnieje jakiś
związek…
—
Nic nie przypuszczam, panie Barker. Moim obowiązkiem jest pytać o wszystko, co może
naprowadzić nas na ślad zbrodni. Ale nie chciałem pana niczym obrazić.
—
Niektóre pytania są obraźliwe — gniewnie rzekł Barker.
—
Nam chodzi tylko o fakty. W naszym interesie, w interesie nas wszystkich leży, aby
wyjaśnić najdrobniejsze szczegóły. Czy Douglasa nie denerwowała pańska przyjaźń z jego
żoną?
Barke
r pobladł i zacisnął pięści.
—
Pan nie ma prawa zadawać mi takich pytań! — wykrzyknął. — Co to ma do śledztwa?
—
Proszę mi odpowiedzieć na to pytanie.
— Odmawiam odpowiedzi.
—
Może pan nie odpowiadać, ale musi pan zrozumieć, że sama odmowa już jest
odpowie
dzią, bo gdyby pan nie miał nic do ukrycia, to by pan odpowiedział.
Barker zadumał się i przez chwilę stał zasępiony, mocno zmarszczywszy czarne, grube brwi.
A potem spojrzał na nas i uśmiechnął się.
—
No cóż, panowie spełniacie tylko swój obowiązek i mimo wszystko powinienem panom
w tym pomóc. Proszę tylko, nie męczcie pani Douglas. Dość już się na nią zwaliło. Muszę
panom powiedzieć, że poczciwy Douglas miał tylko jedną wadę: był cholernie zazdrosny.
Lubił mnie… trudno bardziej lubić przyjaciela. I był przywiązany do żony. Lubił moje
towarzystwo i często po mnie posyłał. Ale gdy spostrzegł, że za długo rozmawiam z jego żoną
lub gdy wydało mu się, że łączy nas jakaś sympatia, stawał się zazdrosny, szał go ogarniał i
plótł, co mu ślina na język przyniosła. Dlatego nieraz już przysięgałem sobie, że przestanę u
niego bywać, ale pisał takie błagalne listy, że trudno mu było odmówić. I proszę panów, niech
tu skonam, jeżeli pani Douglas nie była najbardziej kochającą, najwierniejszą żoną… a mogę
też powiedzieć, że nie miał lojalniejszego ode mnie przyjaciela.
Mówił z ferworem i głębokim przekonaniem, jednak inspektor MacDonald nie dał się
odwieść od tematu.
—
Wie pan, że zabitemu zdjęto z palca obrączkę?
—
Tak wygląda.
—
Co pan ma na myśli, mówiąc, że „tak wygląda”? Przecież to fakt.
Barker speszył się i widocznie nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
—
Mówiąc „tak wygląda” sądziłem, że mógł przecież sam ją zdjąć.
—
Obojętne, czy mu ją zdjęto, czy sam ją zdjął, ale fakt, że jej nie ma na palcu, każe
przypuszczać, iż to zabójstwo ma jakiś związek z małżeństwem.
Barker wzruszył barczystymi ramionami.
—
Nie wiem, dlaczego każe to panu przypuszczać… rzekł — ale jeżeli pan sądzi, że w jakiś
sposób rzuca to cień na panią Douglas… — oczy mu zabłysły, lecz po chwili zapanował nad
wzburzeniem —
to jest pan na złym tropie. To wszystko.
—
Nie mam na razie żadnych pytań do pana — chłodno zauważył MacDonald.
—
Jeszcze chwilkę — wtrącił się Sherlock Holmes. — Czy kiedy pan wszedł do pokoju,
paliła się tylko świeca na stole?
— Tak,
tylko świeca.
—
I przy jej świetle zobaczył pan tę straszną scenę?
— Tak.
—
I zaraz zadzwonił pan na służbę?
— Tak.
— Przybiegli szybko?
— Po minucie chyba.
—
A jednak kiedy przybiegli, świeczka już była zgaszona i paliła się lampa. To bardzo
osobliwe.
Barker znów wydawał się zmieszany.
— Dlaczego osobliwe? —
rzekł po chwili. — Świeca rzucała mdłe światło, toteż od razu
pomyślałem, że warto zapalić lampę. A że stała na stole, więc ją zapaliłem.
—
I zdmuchnął pan świecę?
—
Oczywiście.
Holmes nie stawiał już dalszych pytań i Barker, obdarzywszy nas kolejno uważnym
spojrzeniem, nawet z lekka wyzywającym, jak mi się zdawało, odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Inspektor MacDonald kartką przez służącego zawiadomił panią Douglas, że zaraz zjawi się
u niej, aby ją przesłuchać. Odpowiedziała jednak, że zejdzie do jadalni. Teraz weszła, wysoka i
bardzo ładna. W wieku około lat trzydziestu, poważna i niezwykle spokojna, ani nie
zrozpaczona, ani nie tragiczna, jak ją sobie wyobrażałem. Prawda, że twarz miała bladą i
wyk
rzywioną bólem, jak po wielkim wstrząsie, jednak niczym nie zdradzała niepokoju, a jej
kształtna ręka, którą oparła o brzeg stołu, była tak pewna jak moja. Smutnym, błagalnym,
dziwnie badawczym spojrzeniem wodziła od jednego z nas do drugiego, aż nagle to spojrzenie
znalazło wyraz w pytaniu:
—
Czy panowie już coś wykryli?
Może mi się tylko zdawało, ale w tych słowach wyczułem nie nadzieję, lecz utajony lęk.
—
Nie zaniedbaliśmy niczego — odparł inspektor. — Może pani być pewna, że zrobimy
wszystko, co w naszej mocy.
—
Proszę nie żałować pieniędzy — odparła martwym, równym głosem. — Pragnęłabym,
aby panowie nie szczędzili wysiłków.
—
Czy mogłaby nam pani coś powiedzieć, co rzuciłoby trochę światła na tę tragiczną
sprawę?
—
Nie sądzę, ale powiem panom wszystko, co wiem.
—
Pan Barker mówił nam, że pani nie widziała… to znaczy, że pani nie wchodziła do
pokoju, w którym wydarzyła się ta tragedia…
—
Nie, nie wchodziłam. Pan Barker zatrzymał mnie na schodach. Błagał, abym wróciła do
sypialni.
—
Tak jest. Usłyszała pani wystrzał i zaraz zeszła pani na dół.
—
Narzuciłam szlafrok i zeszłam.
—
W jaki czas po usłyszeniu wystrzału zatrzymał panią na schodach pan Barker?
—
Najwyżej w parę minut. W takich chwilach człowiek nie zdaje sobie sprawy z upływu
czasu. Błagał, żebym nie wchodziła. Zapewniał, że na nic się tam nie przydam. A potem pani
Allen zaprowadziła mnie na górę.
Wszystko to było jak jakiś koszmarny sen.
—
Czy mogłaby nam pani powiedzieć, jak długo mąż bawił na dole, nim pani usłyszała
strzał?
—
Nie, nie potrafię. Nawet nie wiem, kiedy wyszedł z ubieralni. Co wieczór obchodził dom
z obawy przed zaprószeniem ognia. To była jedyna rzecz, której się obawiał.
—
O to mi właśnie chodzi. Pani poznała swojego męża dopiero w Anglii, prawda?
—
Tak, pobraliśmy się pięć lat temu.
—
Czy mówił pani kiedyś o czymś, co wydarzyło się w Ameryce i co grozi mu poważnymi
konsekwencjami?
Pani Douglas zastanowiła się chwilę, nim odpowiedziała.
— Tak —
rzekła w końcu. — Stale czułam, że wisi nad nim jakieś niebezpieczeństwo. Ale
nie
chciał ze mną o tym mówić. Nie z braku zaufania; kochaliśmy się bardzo i ufaliśmy sobie
nawzajem, lecz dlatego, by mi oszczędzić niepokoju. Bał się, że będę ciągle nad tym
rozmyślała, i wolał milczeć.
—
Więc skąd pani wiedziała?
Przelotny uśmiech rozjaśnił oblicze pani Douglas.
—
Czyż mężczyzna może długo zachować tajemnicę przed domyślnością kochającej go
kobiety? Dowiadywałam się różnymi drogami. Stąd, że nie chciał mówić o pewnych
wydarzeniach ze swojego pobytu w Ameryce; z wielu przedsiębranych ostrożności; ze słów,
które mu się nieopatrznie wymykały; z nieufnego spojrzenia, jakim obrzucał obcych ludzi.
Byłam pewna, że ma potężnych wrogów, że sądzi, iż go wytropili, i że stąd ta jego wieczna
czujność. Tak byłam pewna, że zawsze strach mnie ogarniał, gdy się spóźniał do domu.
—
Czy mogę zapytać — odezwał się Holmes — jakie to słowa zwróciły pani uwagę?
— „Dolina Trwogi” —
odparła. — Tak odpowiadał na moje pytania. „Byłem w Dolinie
Trwogi. I jeszcze się z niej nie wyrwałem”. — „Czy nigdy się nie wyrwiesz z Doliny Trwogi?”
—
pytałam, gdy był bardziej zasępiony niż zwykle. „Czasami zdaje mi się, że nigdy” — mówił.
—
Z pewnością pytała pani, co to jest ta Dolina Trwogi?
—
Tak. Ale wtedy marszczył brwi i potrząsał głową. „Dość, że już jedno z nas żyje w jej
cieniu” —
odpowiadał. „Niech Bóg broni, by ów cień padł i na ciebie”. To była prawdziwa
dolina, w której kiedyś żył i gdzie spotkało go coś strasznego. Tego jestem pewna, ale nic
więcej nie umiem powiedzieć.
—
Czy nigdy nie wymieniał żadnych nazwisk?
— Owszem
. Trzy lata temu bredził po wypadku na polowaniu. Pamiętam, że wtedy jedno
nazwisko nie schodziło mu z ust. Wymawiał je z gniewem i nawet z pewnego rodzaju
przerażeniem. „McGinty, brat McGinty” — powtarzał. Gdy ozdrowiał, zapytałam, kto to jest
ten McGinty
i czyim był bratem. „Dzięki Bogu, nie moim” — odrzekł ze śmiechem i już nic
więcej nie powiedział. Między Doliną Trwogi a tym człowiekiem jest jakaś łączność.
—
I jeszcze coś — rzekł inspektor MacDonald. — Pana Douglasa poznała pani w
londyńskim pensjonacie i w jakiś czas potem zaręczyła się pani z nim, prawda? Czy to była
miłość romantyczna, tajemnicza?
—
Tak, to była romantyczna miłość. Miłość i romantyzm zawsze idą w parze. Ale nie było
w niej nic tajemniczego.
—
Pan Douglas nie miał rywala?
— Nie, nie
byłam z nikim związana.
—
Pani pewnie słyszała, że z ręki pani nieboszczyka męża zniknęła obrączka. Czy to pani
nic nie mówi? Przypuśćmy, że jakiś dawny wróg wyśledził pani męża i zamordował go, po co
jednak zabrał mu obrączkę?
Przysiągłbym, że dostrzegłem lekki, ledwie uchwytny uśmiech na jej ustach.
—
Nie wiem, naprawdę nie umiem tego wyjaśnić. To ogromnie dziwne.
—
Nie będziemy już dłużej pani zatrzymywać. Bardzo nam przykro, że musieliśmy panią
niepokoić w takiej chwili — rzekł inspektor. — Z pewnością wyłonią się jeszcze jakieś
kwestie, ale zwrócimy się z nimi do pani później.
Pani Douglas wstała i zauważyłem, że znów obrzuciła nas tym dziwnym pytającym
spojrzeniem. „Jakie wrażenie wywarły na was moje zeznania?” — równie dobrze mogłaby
zapytać. Potem lekko kiwnęła nam głową i wyszła z pokoju.
—
To piękna kobieta, bardzo piękna — z namysłem rzekł MacDonald, gdy drzwi się za nią
zamknęły. Ten Barker z pewnością od dawna już tu siedzi. Może się podobać kobietom. Sam
mówi, że Douglas był zazdrosny, i kto wie, czy nie lepiej niż inni zna powody tej zazdrości. No,
a potem ta obrączka. Tego nie można pominąć. Zabójca, który ściąga obrączkę z palca ofiary…
Co pan o tym myśli, panie Holmes?
Holmes, podparłszy głowę rękami, zatonął w zadumie.
N
agle wstał i zadzwonił.
— Gdzie jest pan Barker? —
zapytał, gdy wszedł Ames.
—
Zaraz zobaczę, proszę pana.
Wrócił po chwili z wiadomością, że Barker jest w ogrodzie.
—
Czy pan pamięta, co pan Barker miał na nogach ubiegłej nocy, kiedy pan wbiegł do
gabinetu? —
zapytał go Holmes.
—
Tak, proszę pana. Był w rannych pantoflach. Przyniosłem mu buty, gdy szedł po policję.
—
Gdzie teraz są te pantofle?
—
Stoją jeszcze pod krzesłem w sieni.
—
Dziękuję. Ważne jest, byśmy potrafili odróżnić ślady pana Barkera od śladów kogoś
obcego.
—
Rozumiem, proszę pana. Pozwolę sobie jeszcze zauważyć, że pantofle pana Barkera były
okrwawione… jak i moje zresztą.
—
To zupełnie naturalne, zważywszy stan pokoju, w którym dokonano morderstwa.
Dziękuję panu. Zadzwonimy, gdybyśmy jeszcze czegoś potrzebowali.
W parę chwil potem znów byliśmy w gabinecie. Holmes przyniósł z sieni pantofle Barkera.
Tak jak Ames mówił, obie podeszwy były okrwawione.
— Dziwne —
mruczał Holmes, stojąc przy oknie i uważnie oglądając pantofle. — Bardzo
dziwne, istotnie!
Jednym z tych swoich raptownych, kocich ruchów przyłożył pantofel do krwawego śladu na
parapecie okna. Pasował doskonale. Wtedy Holmes bez słowa uśmiechnął się do swoich
kolegów.
Inspektor tak się przejął, że aż się zmienił na twarzy. Jego szkocki akcent zabrzmiał, jakby
kto kijem wodził po sztachetach.
—
Człowieku! — wykrzyknął. — Toż to jasne. Barker sam odcisnął ten ślad. Żaden but nie
jest aż tak szeroki. Pamiętam, powiedział pan, że to platfus. Teraz mamy wytłumaczenie. Ale o
co tu chodzi, panie Holmes… o co chodzi?
— Tak, o co chodzi… —
z namysłem powtórzył mój przyjaciel.
White Mason zachichotał i zatarł pulchne dłonie z iście zawodową satysfakcją.
—
A mówiłem, że to sensacja! — wykrzyknął. — I rzeczywiście sensacja!
VI
P
IERWSZY PR
OMYK ŚWIATŁA
Trzej detektywi mieli jeszcze sporo do zbadania, postanowiłem więc wrócić do naszej
skromnej siedziby w oberży. Przedtem jednak chciałem się przejść po otaczającym dwór,
interesującym, starym ogrodzie. Opasywały go wiekowe cisy strzyżone w dziwaczne kształty.
Między nimi rozpościerał się trawnik z antycznym słonecznym zegarem na środku. Wszystko
razem działało tak kojąco, że wydawało mi się, iż znajdę tu wytchnienie dla moich napiętych
nerwów. W tej spokojnej atmosferze można było zupełnie zapomnieć o mrocznym gabinecie z
rozkrzyżowanym, okrwawionym trupem na podłodze albo uważać to tylko za fantastyczny,
koszmarny sen. A jednak kiedy się tak przechadzałem, pojąc duszę ożywczym balsamem,
wydarzyło się coś dziwnego, co przypomniało mi o niedawnej tragedii i wywarło na mnie
niezwykle przykre wrażenie.
Wspomniałem już, że malowniczo przycięte cisy opasywały ogród. W najdalszym kącie
drzewa gęstniały, przechodząc w żywopłot. Po jego drugiej stronie, zakryta przed wzrokiem
kogoś nadchodzącego od dworu, stała kamienna ławka. Zbliżając się do niej, usłyszałem jakąś
rozmowę: uwagi rzucane męskim basowym głosem i cichy kobiecy śmiech. Po chwili
wyszedłem zza żywopłotu i ujrzałem panią Douglas i Barkera, nim jeszcze zdążyli mnie
dostrzec. Uderzył mnie wygląd pani Douglas. W jadalni była tragicznie opanowana i poważna,
teraz zaś nie zdradzała najmniejszego smutku. Oczy płonęły jej radością życia, a na ustach
wciąż jeszcze drgał uśmiech, wywołany jakąś uwagą rozmówcy. On zaś splótł dłonie, wsparł
się rękami na kolanach i siedział pochylony w przód. Odwrócił ku niej śmiałą, przystojną twarz
i uśmiechem odpowiedział na jej uśmiech. Ujrzawszy mnie, w mgnieniu oka — lecz o to
mgnienie za późno — przybrali dawne poważne oblicza. Szybko wymienili parę słów między
so
bą, po czym Barker wstał i ruszył ku mnie.
— Przepraszam pana —
rzekł — czy mam przyjemność z doktorem Watsonem?
Skłoniłem się z chłodem, który — jak sądzę — wyraźnie zdradził, co o nich myślę.
—
Przypuszczaliśmy, że to pan, bo pańska przyjaźń z panem Sherlockiem Holmesem jest
ogólnie znana. Czy nie chciałby pan zamienić paru słów z panią Douglas?
Szedłem za nim z kwaśną miną. Zbyt wyraźnie widziałem jeszcze zmasakrowane zwłoki
rozciągnięte na podłodze. Tu zaś, za żywopłotem ogrodu, który należał do tego nieszczęśnika,
jego żona i serdeczny przyjaciel śmiali się beztrosko. Z największą rezerwą przywitałem panią
Douglas. W jadalni głęboko jej współczułem w cierpieniu. Teraz obojętnym spojrzeniem
odpowiedziałem na jej błagalny wzrok.
—
Obawiam się, że pan uważa mnie za bezduszną i nieczułą — powiedziała.
Wzruszyłem ramionami.
— To nie moja sprawa —
odparłem.
—
Może jednak któregoś dnia pomyśli pan inaczej. Gdyby pan tylko wiedział…
—
Po co doktor Watson miałby wiedzieć — szybko przerwał jej Barker. — Sam przyznał,
że go to nie obchodzi.
—
Tak jest. Jeśli więc państwo pozwolą, podejmę swój spacer.
—
Chwileczkę, panie doktorze! — błagalnym tonem wykrzyknęła pani Douglas. — Na
jedno pytanie może mi pan odpowiedzieć, tak jak nikt inny na świecie, a ta odpowiedź będzie
miała dla mnie kolosalną wagę. Pan najlepiej wie, jakie stosunki łączą pana Holmesa z policją.
Powiedzmy, że dowie się o czymś pod sekretem, czy będzie musiał powiedzieć to
detektywom?
— Tak, tak —
z zapałem wtrącił Barker. — Czy działa na własną rękę, czy wspólnie z nimi?
—
Nie wiem doprawdy, czy mam prawo mówić na ten temat.
—
Proszę pana, błagam, niech pan powie. Zapewniam, że pan nam pomoże… Ogromnie mi
pan pomoże tą wskazówką.
Mówiła tak szczerze, że na chwilę zapomniałem o jej płochości i uległem prośbie.
—
Sherlock Holmes jest zupełnie niezależnym detektywem — wyjaśniłem. — Robi, co
chce, i postępuje zgodnie z własnym sumieniem. Obowiązuje go jednak pewna lojalność w
stosunku do kolegów —
zawodowców, którzy zajmują się tą sprawą. Nie ukryje więc przed
nimi niczego, co by pomogło oddać przestępcę w ręce sprawiedliwości. Tyle tylko mogę
powiedzieć i najlepiej będzie, jeśli z dalszymi pytaniami zwrócicie się państwo wprost do pana
Holmesa.
Z tymi słowami uchyliłem kapelusza i ruszyłem w swoją drogę, zostawiając tę parę na
ławeczce ukrytej za żywopłotem. Skręcając znów za róg, zobaczyłem, że wciąż żywo o czymś
dyskutują, a że jednocześnie spoglądali za mną, domyśliłem się, że o naszej rozmowie.
—
Nie chcę żadnych ich zwierzeń — rzekł Holmes, kiedy zdałem mu relację z tej rozmowy.
Całe popołudnie zeszło mu we dworze na naradach z dwoma kolegami. Na naszą kwaterę
wrócił dopiero koło piątej i z wilczym apetytem zasiadł do herbaty, którą dla niego zamówiłem.
—
Żadnych zwierzeń, mój drogi, bo diabelnie komplikują sprawę, gdy dochodzi do
aresztowania pod zarzutem spisku i morderstwa.
—
Sądzisz, że na to się zanosi?
Holmes był w jednym ze swoich dobrotliwych i pogodnych nastrojów.
—
Drogi przyjacielu, po spałaszowaniu tego czwartego jajka gotów będę wtajemniczyć cię
w sytuację. Nie powiem, że zgłębiliśmy tajemnicę, o nie, ale kiedy znajdziemy brakującą
hantlę…
—
Hantlę?
—
Na Boga, czyżbyś naprawdę nie rozumiał, że wszystko obraca się koło tej brakującej
hantli? No, nie martw się, bo między nami mówiąc, zdaje mi się, że ani inspektor MacDonald,
ani ten wspaniały miejscowy specjalista nie pojęli całej wagi wspomnianego faktu. Hantla, mój
drogi! Pomyśl o atlecie z jedną tylko hantlą. Wyobraź sobie jednostronny rozwój mięśni…
nieuniknione skrzywienie kręgosłupa… Straszne, mój drogi, straszne!
Żując grzankę, z pełnymi ustami, filuternym wzrokiem przyglądał się mojemu zmieszaniu.
Sam jego wspaniały apetyt wskazywał na to, że był już na właściwym tropie. Doskonale
pamiętam dnie, kiedy z jeszcze bardziej zaostrzonymi, ascetycznymi rysami, zaciekle głowiąc
się nad jakimś zawiłym problemem i poświęcając mu całą uwagę, nawet nie pomyślał o
jedzeniu. Wreszcie zapalił fajeczkę i siedząc przed kominkiem starej oberży, mówił wolno,
trochę chaotycznie, jak ktoś, kto po prostu głośno myśli.
—
Kłamstwo, mój drogi… jedno wielkie, oczywiste, bezczelne kłamstwo nie do przyjęcia.
Oto z czym spotkaliśmy się już na samym wstępie. Od tego się zaczyna. Całe opowiadanie
Barkera to czyste łgarstwo. Ale opracowane w porozumieniu z panią Douglas. A zatem ona też
kłamie. Łżą oboje, i to w ścisłym porozumieniu. Teraz więc zagadnienie sprowadza się do
pytania: po co kłamią i jak wygląda prawda, którą wszelkimi siłami usiłują ukryć? Spróbujmy
więc, mój drogi, wspólnymi siłami przejrzeć to kłamstwo i dogrzebać się prawdy.
Skąd wiem, że kłamią? Stąd, że to jest niezręczne łgarstwo, które po prostu nie może być
prawdą. Zważ bowiem tylko. Zgodnie z ich opowiadaniem morderca po dokonaniu zbrodni nie
miał nawet minuty na zdjęcie z palca swojej ofiary obrączki, do tego jeszcze przyciśniętej
pierścionkiem, na włożenie go z powrotem na palec — czego by z pewnością nie robił — i na
zostawienie obok trupa tajemniczej karteczki. Przecież to niemożliwe. Mógłbyś powiedzieć —
za wysoko jednak cenię na to twój rozum — że obrączkę zdjęto mu przed zabójstwem. Fakt, iż
świeca jest ledwie nadpalona, wskazuje, że ci dwaj ludzie nie rozmawiali długo. Czy Douglas, z
tego, co słyszeliśmy o jego kolosalnej odwadze, wygląda na człowieka, który oddałby obrączkę
na p
ierwsze wezwanie, i czy w ogóle byłby skłonny ją oddać? Nie, nie, drogi przyjacielu.
Zabójca przez dłuższy czas znajdował się sam na sam ze swoją ofiarą przy zapalonej lampie. O
tym ani chwili nie wątpię. Ale śmierć nastąpiła widocznie na skutek postrzału z dubeltówki.
Zatem i wystrzał musiał paść o wiele wcześniej, niż nam mówią. To zupełnie pewne. Stoimy
wobec tego przed rozmyślnym spiskiem dwojga ludzi, którzy słyszeli strzał, przed zmową
Barkera i pani Douglas. Jeżeli na ukoronowanie tego dodam jeszcze, że jak dowiodłem, ślad na
parapecie został celowo zrobiony przez Barkera, by zmylić policję, przyznasz chyba, że w tej
całej sprawie odgrywa on bardzo podejrzaną rolę.
Teraz powinniśmy zadać sobie pytanie, o której godzinie właściwie zamordowano
Douglasa.
Na pewno nie przed wpół do jedenastej, bo do tego czasu służba kręciła się po domu.
Za kwadrans jedenasta wszyscy poszli spać, oprócz Amesa, który był w pokoju bufetowym. Po
twoim wyjściu zrobiłem kilka prób i stwierdziłem, że przy wszystkich drzwiach zamkniętych
żaden hałas, który mógłby zrobić Douglas, nie dotarłby do bufetowego. Inaczej jednak sprawa
wygląda z pokojem gospodyni. Nie jest tak oddalony i stamtąd podniesiony głos docierał do
moich uszu. Huk broni palnej, przy wystrzale oddanym z małej odległości, jak to niewątpliwie
było w tym wypadku, z reguły jest stłumiony. Nie był głośny, ale w nocnej ciszy musiał dotrzeć
do pokoju pani Allen. Powiedziała nam wprawdzie, że jest głuchawa, niemniej jednak
przyznała, że na pół godziny przed ogólnym alarmem doszło ją coś jak trzaśniecie drzwiami. A
te pół godziny cofa nas do za kwadrans jedenasta. Nie wątpię, że to, co słyszała, było
wystrzałem, toteż właśnie tę godzinę przyjmuję za istotną godzinę zbrodni. Skoro tak, to
musimy wyjaśnić, co Barker z panią Douglas — zakładając, że nie oni są mordercami — mogli
robić od za kwadrans jedenasta, gdy ściągnął ich na dół huk wystrzału, do kwadrans po
jedenastej, kiedy gwałtowne dzwonienie zaalarmowało służbę. Co robili i czemu od razu nie
podnieśli całego domu na nogi? Oto pytanie, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć, bo
wtedy z pewnością znacznie posuniemy się naprzód.
— Jestem pewien —
powiedziałem — że między tą parą istnieje jakieś porozumienie. To
musi być bezduszna istota, jeżeli może śmiać się z jakiegoś żartu w parę godzin po
zamordowaniu jej męża.
—
Słusznie. Nawet w swej własnej relacji z tego, co zaszło, nie wygląda na wzór żony. Jak
wiesz, mój drogi, nie jestem wielbicielem kobiet w ogóle, ale doświadczenie uczy mnie, że
mało która żona dałaby się odwieść od trupa męża czyimś naleganiom. Gdybym się kiedy
ożenił, z pewnością potrafiłbym obudzić w swojej żonie tyle uczucia do siebie, że nie
pozwoliłaby się uprowadzić gospodyni od moich zwłok leżących o parę kroków dalej. Kiepsko
to zostało wyreżyserowane, albowiem nawet zupełnie nie wyrobionego detektywa musi
uderzyć w tym wszystkim brak zwykłych kobiecych łez. Już samo to wystarcza, abym
podejrzewał jakiś spisek.
—
Sądzisz więc, że Douglasa zamordowała jego żona i Barker?
—
Doprawdy, przerażasz mnie bezpośredniością swoich pytań — odparł Holmes, grożąc mi
fajką. — Strzelasz nimi we mnie jak z karabinu. Gdybyś mnie zapytał, czy pani Douglas i
Barker znają prawdę i czy wspólnie ją ukrywają, mógłbym ci odpowiedzieć bez ogródek: jasne,
że tak. Ale to twoje zabójcze przypuszczenie budzi już pewne wątpliwości. Rozważmy je więc
spokojnie.
Załóżmy, że tych dwoje łączy grzeszna miłość i że postanowili uwolnić się od człowieka,
który im stoi na drodze. To jest tylko luźne przypuszczenie, którego nie potwierdziło ani
d
yskretne badanie służby, ani żadne inne informacje. Odwrotnie, wiele rzeczy wskazuje na to,
że Douglasowie byli bardzo kochającym się małżeństwem.
—
To z pewnością blaga — powiedziałem, przypomniawszy sobie piękną roześmianą
twarzyczkę, niedawno widzianą w ogrodzie.
—
Dobrze, ale przynajmniej robili takie wrażenie. Mimo wszystko załóżmy, że ta grzeszna
para była niezwykle przebiegła, że potrafiła zwieść wszystkich i uplanowała morderstwo męża,
który im zawadzał. A tak się złożyło, że jakieś niebezpieczeństwo na niego czyhało…
—
To oni tak twierdzą.
Holmes zamyślił się.
—
Rozumiem, mój drogi. Według twojej teorii ta para kłamie od początku do końca.
Uważasz, że Douglasowi nigdy nic nie groziło, że nie istniało żadne tajne stowarzyszenie,
żadna Dolina Trwogi czy jakiś tam brat McGinty. Cóż, to dobre uogólnienie. Zobaczymy, do
czego nas doprowadzi. A więc wymyślili tę całą historię, by ukryć zbrodnię. Chcąc jej nadać
jeszcze większe prawdopodobieństwo, podrzucili w parku rower na dowód istnienia w tej całej
historii kogoś obcego, z zewnątrz. Ślad na parapecie miał to samo zadanie. A także i kartka przy
trupie, napisana pewnie w domu. Wszystko to pasuje do twojej hipotezy. Ale teraz natykamy
się na paskudnie kanciasty klocek, który ani rusz nie da się wsadzić w tę łamigłówkę. Czemu ze
wszystkich możliwych broni wybrali uciętą strzelbę, i to w dodatku z amerykańskiej fabryki?
Skąd pewność, że huk wystrzału nie ściągnie kogoś, zanim się zdążą ukryć? Tylko dziwnym
trafem pani Allen nie zainteresowa
ła się bliżej tym trzaśnięciem drzwiami. Po cóż, mój złoty, ta
grzeszna para robiłaby to wszystko?
—
Przyznaję, że tego nie potrafię wytłumaczyć.
—
I znów: jeżeli żona z kochankiem chcą zamordować rogacza męża, to po co ściągaliby na
siebie uwagę przez zdjęcie mu z palca obrączki? Czy uważasz to za prawdopodobne?
— Nie, bynajmniej.
—
No, a jeżeli pomyślisz o ukrytym rowerze, czy ten podstęp wyda ci się rozsądny?
Przecież największy tępak wśród detektywów od razu powie, że to zawracanie głowy, bo żaden
zbrod
niarz nie porzuci roweru, który mu „ułatwia ucieczkę.
—
Nie znajduję wytłumaczenia.
—
A jednak nie powinno być takiej kombinacji wypadków, dla której umysł ludzki nie
potrafiłby znaleźć wytłumaczenia. Pozwolisz, że po prostu dla wprawy, nie sprzeczając się, że
mam rację, pokuszę się o rozwiązanie zagadki. Zaznaczam, że to tylko czysta fantazja, ale jakże
często fantazja jest matką prawdy.
Załóżmy, że w życiu Douglasa była jakaś brzemienna w skutki, hańbiąca tajemnica. Wtedy
logiczne będzie, że zamordował go ktoś — powiedzmy jakiś mściciel — z zewnątrz. Ten
mściciel z powodów, których, przyznaję, nie mogę się domyślić, zdjął zabitemu obrączkę z
palca. Wspomniana wendeta może się datować jeszcze z czasów pierwszego małżeństwa
Douglasa i z nią też może się łączyć owo zdjęcie obrączki. Barker i pani Douglas wpadli do
pokoju, nim jeszcze mściciel zdążył umknąć. Przekonał ich, że gdyby go aresztowano,
wyszedłby na jaw jakiś obrzydliwy skandal. Uwierzyli i pozwolili mu uciec. W tym celu
pewnie opuścili i podnieśli most, co nie wywołuje hałasu. Zbrodniarz ulotnił się, z jakichś
powodów przypuszczając, że łatwiej mu się to uda piechotą niż na rowerze. Oto czemu ukrył
rower tak, aby go odnaleziono, gdy już będzie dość daleko. To wszystko jeszcze jest możliwe,
prawda?
—
Owszem, możliwe — zauważyłem z pewną rezerwą.
—
Pamiętajmy, że bez względu na to, co się tam stało, stało się coś niezwykłego. Jedźmy
dalej: owa para niekoniecznie kochanków —
po ucieczce mordercy zdała sobie sprawę, że
mimo woli znalazła się w sytuacji, w której trudno jej będzie udowodnić, że nie popełniła tej
zbrodni lub że nie przyłożyła do niej ręki. Zareagowali więc szybko, ale niezręcznie. Barker
odcisnął swój okrwawiony pantofel na parapecie, aby zasugerować policji, którędy uciekł
zbrodniarz. Oboje
najwidoczniej usłyszeli strzał, toteż narobili hałasu, tak jak trzeba, ale w
dobre pół godziny później.
—
Jak chcesz tego dowieść?
—
Jeżeli zabójcą był ktoś obcy, to go pewnie złapią. To byłby najlepszy dowód ze
wszystkich. Ale jeżeli nie… nie wyczerpaliśmy jeszcze naszych naukowych możliwości.
Myślę, że jeden wieczór spędzony samotnie na miejscu zbrodni bardzo mi pomoże.
—
Wieczór spędzony samotnie!
—
Zamierzam pójść tam zaraz. Umówiłem się już z czcigodnym Amesem, który wcale nie
jest przyjaźnie usposobiony do Barkera. Zasiądę w owym gabinecie i zobaczymy, czy jego
atmosfera nie natchnie mnie jakąś myślą. Wierzę w genius loci. Uśmiechasz się, drogi
przyjacielu? No, więc przekonamy się. Zobaczymy, zobaczymy. Ale, ale, czy przypadkiem nie
wziąłeś swojego wielkiego parasola?
—
Wziąłem.
—
Pożyczę go od ciebie, jeśli można.
—
Ależ oczywiście… tylko że to żadna broń! Jeżeli ci coś grozi…
—
Nic poważnego, bo inaczej prosiłbym cię, abyś mi towarzyszył. Wezmę jednak ten
parasol. Czekam jeszcze tylko na powrót naszy
ch kolegów z Tunbridge Wells, gdzie starają się
odszukać właściciela roweru.
Inspektor MacDonald i White Mason wrócili dopiero przed wieczorem i promieniejąc z
radości, oznajmili o wielkim postępie w naszym śledztwie.
—
Człowieku! Przyznaję, że nie wierzyłem, aby tę zbrodnię popełnił ktoś spoza domu —
mówił MacDonald. — Ale teraz trudno mi się przy tym upierać. Zidentyfikowaliśmy
właściciela roweru, wiemy, jak wygląda, a tym samym znacznie przybliżyliśmy się do celu.
—
To mi się wydaje początkiem końca — odparł Holmes. — Winszuję panom z całego
serca.
—
Wyszedłem z faktu, że Douglas był jakiś niespokojny już poprzedniego dnia, po
powrocie z Tunbridge Wells. A więc tam zdał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa.
Z drugiej strony jasne było, że jeżeli ktoś przyjechał na rowerze, to najprawdopodobniej z
Tunbridge Wells. Zabraliśmy rower i pokazaliśmy go tam w hotelu. Kierownik „Eagle
Commercial” od razu poznał, że rower należy do człowieka nazwiskiem Hargrave, który dwa
dni temu zatrzymał się u nich. Za cały bagaż miał ten rower i małą walizeczkę. Mówił, że
przyjeżdża z Londynu, ale nie podał adresu. Walizka była londyńskiego pochodzenia, tak jak i
jej zawartość, ale gość bez wątpienia był Amerykaninem.
—
Świetnie, świetnie — wesoło stwierdził Holmes. — Odwaliliście panowie kawał roboty,
gdy ja siedziałem tutaj, snując z moim przyjacielem najrozmaitsze teorie. Cudowna nauczka, że
nie należy bujać w obłokach.
— Tak, tak, panie Holmes —
nie bez satysfakcji zauważył inspektor.
—
To wszystko zgadza się doskonale z twoimi przypuszczeniami — zauważyłem.
—
Zgadza się albo i nie. Posłuchajmy jednak do końca. Panie Mac, czy nie było tam nic, co
by nam pozwoliło zidentyfikować tego człowieka?
—
Tak mało, że niewątpliwie bał się zdradzić jakimś szczegółem. Ani papierów, ani listów,
ani nawet znaków na ubraniu. Na nocnym stoliku zostawił rozłożoną mapę okolicy. Wczoraj po
śniadaniu wyjechał z hotelu na rowerze i odtąd ślad po nim zaginął.
—
To mnie właśnie niepokoi, panie Holmes — odezwał się White Mason. — Ten facet
po
winien był wrócić i pozostać w hotelu w roli spokojnego turysty, jeżeli oczywiście nie chciał
budzić podejrzeń i wywoływać hałasu koło swojej osoby. W tym stanie rzeczy jednak musiał
wiedzieć, że dyrektor hotelu da znać policji o jego zniknięciu i że to natychmiast zostanie
skojarzone z morderstwem.
—
Tak można by sądzić. Ale przynajmniej, jak dotychczas, okazał się dość mądry, skoro go
jeszcze nie ujęto. Czy macie panowie jego rysopis.
MacDonald zajrzał do swojego notatnika.
—
Zanotowałem, co mi w hotelu potrafili powiedzieć. Nie przyglądali mu się zbyt uważnie,
jednak zeznania portiera, urzędnika i służącej zgadzają się w pewnych szczegółach. A więc był
to mężczyzna około pięćdziesiątki, wysoki na mniej więcej pięć stóp i dziewięć cali,
szpakowaty, z siwym wąsikiem i orlim nosem, o obliczu dzikim i odpychającym, jak to zgodnie
określają.
—
Cóż, gdyby nie ten wyraz twarzy, byłby to niemal rysopis Douglasa — rzekł Holmes. —
Ten też ma po pięćdziesiątce, jest szpakowaty i nosi siwawy wąsik. Nawet wzrost się zgadza.
Macie panowie jeszcze co?
—
Ubrany był w gruby, szary dwurzędowy garnitur, krótkie, piaskowe palto i cyklistówkę.
—
A jak ze strzelbą?
—
Nie ma nawet dwóch stóp. Łatwo zmieści się do walizki. Mógł też bez trudu nosić ją pod
paltem.
—
Jakże się to panu układa w całość?
—
Zaraz to wyjaśnię — rzekł MacDonald — a kiedy złapiemy tego człowieka (może pan
być pewny, że już w pięć minut po zebraniu tych informacji przetelegrafowałem wszędzie jego
rysopis), będziemy mogli wprowadzić pewną korektę. Ale nawet tak jak teraz sprawa stoi,
zrobiliśmy olbrzymi krok naprzód. Wiemy więc, że pewien Amerykanin nazwiskiem Hargrave
dwa dni temu przybył do Tunbridge Wells z walizką i rowerem. W walizce miał uciętą
dwururkę, sprowadził go zatem oczywisty zamiar morderstwa. Wczoraj rano wyjechał
rowerem, ukrywszy broń pod paltem. Nikt go tutaj nie widział, ale nie potrzebował przejeżdżać
przez wieś, żeby się dostać do bramy parku, na szosie zaś nie brak rowerzystów.
Prawdopodobnie od razu ukrył rower w laurowych krzakach, gdzie go znaleziono, i pewnie
sam tam przesiedział, nie spuszczając dworu z oka i czekając na wyjście Douglasa. Dubeltówka
to broń nie nadająca się do użycia wewnątrz domu, ale on chciał z niej skorzystać na powietrzu.
W tym wypadku byłaby bardzo dogodna, trudno bowiem z niej chybić, a huk wystrzału nie
zwróciłby niczyjej uwagi w okolicy, gdzie ludzie często polują.
— Tak, to bardzo logiczne —
zauważył Holmes.
—
Douglas jednak się nie zjawił. Cóż więc miał robić zabójca? O zmroku zostawił rower i
zbliżył się do domu. Most był spuszczony, a wokoło — żywego ducha. Skorzystał z tego,
obmyśliwszy sobie jakieś wytłumaczenie na wypadek, gdyby go ktoś zatrzymał. Nie spotkał
jednak nikogo. Wśliznął się do pierwszego lepszego pokoju i ukrył za kotarą. Stamtąd
zobaczył, jak podnoszono most, i zrozumiał, że jedyna droga odwrotu wiedzie teraz przez fosę.
Czekał aż do kwadrans po jedenastej, kiedy to Douglas w czasie swego wieczornego obchodu
wszedł do gabinetu. Zastrzelił go wtedy i uciekł, tak jak zamierzał. Zdawał sobie sprawę, że
służba hotelowa rozpozna rower i że to się zwróci przeciwko niemu. Zostawił go więc w
krzakach i w ten czy inny sposób dostał się do Londynu lub do jakiejś kryjówki, którą sobie z
góry upatrzył. No, i co pan na to, panie Holmes?
—
Cóż, panie Mac, to bardzo logiczne, ma nawet ręce i nogi. Taką pan sobie wykoncypował
wersję, ja natomiast uważam, że morderstwo popełniono o pół godziny wcześniej, niż nam
mówią, że pani Douglas i Barker działają w porozumieniu, aby coś ukryć, że pomogli
zbrodniarzowi w ucieczce albo przynajmniej weszli do gabinetu, nim uciekł, i że sfabrykowali
dowody, mające świadczyć, iż umknął oknem, gdy według wszelkiego prawdopodobieństwa
sami opuścili mu most. Tak przynajmniej ja widzę pierwszą część tej historii.
Obaj detektywi z niedowierzaniem potrząsnęli głowami.
—
W takim razie brnęlibyśmy z jednej tajemnicy w drugą — zauważył inspektor.
—
I pod pewnym względem w jeszcze gorszą — dorzucił White Mason. — Pani Douglas
nigdy nie była w Ameryce. Cóż więc mogłoby ją łączyć z tym Amerykaninem mordercą, by go
miała ukrywać?
—
Przyznaję, że są to sprawy jeszcze niejasne — rzekł Holmes. — Chcę więc dziś w nocy
osobiście przeprowadzić małe śledztwo, które, kto wie, czy nie okaże się korzystne w naszej
wspólnej sprawie.
—
Czy możemy panu w czymś pomóc?
—
Nie, nie, dziękuję! Wystarczy mi ciemność i parasol doktora Watsona. Mam skromne
wymagania. Ames zaś, wierny Ames, będzie dla mnie pobłażliwy. Cały tok mojego
rozumowania niezmiennie sprowadza się do jednej, zasadniczej kwestii: czemu mężczyzna,
chcąc utrzymać się w formie, posługuje się tak dziwnym narzędziem jak pojedyncza hantla?
Ze swej samotnej wyprawy Holmes wrócił bardzo późno. Mieliśmy wspólny, dwuosobowy
pokój, bo ten był najlepszy w naszej wiejskiej gospodzie. Wejście Holmesa zbudziło mnie z
pierwszego snu.
— No i co —
zapytałem — wykryłeś coś?
Stał nade mną w milczeniu, ze świecą w ręku. Po chwili jego szczupła, wysoka postać
pochyliła się nad moim łóżkiem.
— Powiedz —
szepnął — czy nie boisz się spać w jednym pokoju z półgłówkiem, z
człowiekiem cierpiącym na rozmiękczenie mózgu, z idiotą, co postradał rozum?
—
Ani trochę — odparłem zdumiony.
—
To bardzo szczęśliwie — rzekł i już ani słowem nie odezwał się aż do rana.
VII
R
OZWIĄZANIE
Nazajutrz po śniadaniu spotkaliśmy się z inspektorem Mac — Donaldem i z White’em
Masonem, którzy w małej bawialence gospody naradzali się nad czymś z miejscowym
sierżantem policji. Na stole przed nimi piętrzyła się góra depesz i listów, które pilnie sortowali
i rejestrowali. Trzy
leżały odłożone na bok.
—
Ciągle szukacie panowie zaginionego rowerzysty? — pogodnie zapytał Holmes. — Cóż
meldują o tym brutalu?
MacDonald z posępną miną wskazał na stos korespondencji.
—
Donoszą o nim z Leicester, Nottingham, Southampton, Derby, East Ham, Richmond i z
czternastu innych miejscowości. W trzech — East Ham, Leicester i Liverpool — rozpoznano
go bezapelacyjnie i aresztowano. Cała Anglia pełna jest zbiegów w piaskowych paltach.
—
A niechże to! — ze współczuciem wykrzyknął Holmes.
—
Posłuchajcie, panowie. Z całą powagą chciałbym wam udzielić pewnej rady. Zabierając
się do tej sprawy razem z panami, postawiłem warunek, że nie zdradzę się z żadnym
połowicznym wnioskiem, że będę szedł własną drogą, dopóki nie przekonam się o swojej racji.
Dlatego też nie powiem panom, do jakich rezultatów doszedłem. Z drugiej strony jednak
zobowiązałem się do lojalnego postępowania, toteż uważam, że źle bym zrobił, pozwalając
panom niepotrzebnie marnować czas i energię. Przychodzę więc dziś rano, by panom coś
doradzić, a moją radę można zamknąć w trzech słowach: dajcie temu spokój.
MacDonald i White Mason ze zdumieniem patrzyli na swojego słynnego kolegę.
—
Uważa pan, że to beznadziejna sprawa? — wykrzyknął wreszcie inspektor.
—
Uważam, że wasza sprawa jest beznadziejna. Ale nie uważam, abyśmy nie mogli dojść
prawdy.
—
Dobrze, lecz rowerzysta… Toż to nie wymysł. Znamy jego wygląd, jest ta walizka,
rower… Facet musi gdzieś być. Czemu nie mielibyśmy go złapać?
—
Tak, oczywiście musi gdzieś być i oczywiście musimy go złapać, ale nie traćcie panowie
energii na Liverpool czy East Ham. Myślę, że złapiemy go znacznie bliżej.
—
Pan coś ukrywa. To nieładnie, panie Holmes — inspektor był wyraźnie zły.
—
Pan przecież zna moją metodę pracy. Ale postaram się nie przedłużać tajemnicy. Chcę
tylko w pewien sposób sprawdzić swoje wiadomości, co zrobię bardzo szybko. Potem —
kłaniam się pięknie i wracam do domu, a panowie wykorzystajcie moje wyniki, jak chcecie.
Zrobię tak, bo zbyt wiele jestem wam winien. W całej swojej praktyce nie pamiętam bowiem
sprawy ciekawszej i bardziej oryginalnej.
—
Nic nie rozumiem. Wczoraj wieczorem rozmawialiśmy z panem po powrocie z
Tunbridge Wells i na ogół zgadzał się pan z nami. Co się potem stało, że pan tak radykalnie
z
mienił zdanie?
—
Odpowiem, skoro mnie pan pyta: jak panów uprzedzałem, wczoraj w nocy spędziłem
parę godzin we dworze.
— I co?
—
Na razie mogę panom odpowiedzieć tylko bardzo ogólnikowo. Nawiasem mówiąc,
przeczytałem krótki, lecz jasny i ciekawy opis starego dworu. Za skromną kwotę jednego pensa
można nabyć tę broszurę w miejscowym sklepie z tytoniem. — Z tymi słowami Holmes
wyciągnął z kieszeni małą książeczkę z dość prymitywnym szkicem starego budynku. —
Człowiek nabiera smaku do śledztwa, mój drogi inspektorze, jeżeli nasiąknie historyczną
atmosferą otoczenia. Niech się pan tak nie złości, bo zapewniam pana, że nawet równie skąpy
opis jak ten potrafi przenieść nas wyobraźnią w przeszłość. Zaraz panu dowiodę: …Wzniesiony
w piątym roku panowania króla Jakuba I na miejscu o wiele starszego budynku, dwór w
Birlstone jest jednym z najpiękniejszych okazów otoczonych fosą rezydencji z owej epoki, jakie
dotrwały do naszych czasów…
— Niech pan z nas nie robi wariatów, panie Holmes!
— Sza, sza! Panie Mac! Po raz pie
rwszy widzę u pana taki brak opanowania. Skoro to pana
denerwuje, nie będę czytał. Ale gdy powiem, że w tej broszurce znajdzie pan opis zajęcia
dworu w roku 1644 przez jakiegoś pułkownika działającego z ramienia Parlamentu, wzmiankę
o ukrywaniu się przez parę dni w okresie wojny domowej w jego murach króla Karola i w
końcu o tym, że bawił tam Jerzy II, przyzna pan, że ów stary budynek pod wieloma względami
jest bardzo interesujący.
—
Wierzę, panie Holmes, ale co to nas obchodzi!
—
Nie obchodzi? Naprawdę? Odrobinę szerszy horyzont, drogi inspektorze, to rzecz
podstawowa w naszym zawodzie. Oddziaływanie na siebie pomysłów i pośrednie
wykorzystywanie wiadomości to rzecz czasami godna uwagi. Z pewnością wybaczy pan te
słowa komuś, kto będąc zwykłym sobie znawcą kryminalistyki, jest jednak starszy od pana i
może nawet bardziej doświadczony.
—
Chętnie to przyznam — szczerze rzekł inspektor. — W pełni zasłużył pan na sławę, a
jednak zawsze dochodzi pan do swoich wyników —
powiedziałbym — jakoś zza węgła.
— Dobrze wi
ęc. Dajmy spokój przeszłości i wróćmy do teraźniejszości. Jak już
powiedziałem, wczoraj w nocy byłem we dworze. Nie widziałem się ani z Barkerem, ani z
panią Douglas. Po co miałbym ich fatygować? Z przyjemnością jednak wysłuchałem
wiadomości, że pani Douglas bynajmniej nie rozpacza i że z wielkim apetytem zjadła
znakomity obiad. Wybrałem się specjalnie do poczciwego Amesa. Wymieniliśmy kilka
uprzejmych słów i w rezultacie, bez uciekania się do niczyjej zgody, pozwolił mi spędzić
samemu jakiś czas w gabinecie.
— Jak to! Z tym trupem?! —
wykrzyknąłem.
—
Nie, nie, już go zabrano. Podobno za pańskim zezwoleniem, panie Mac. Pokój wygląda
zupełnie normalnie i spędziłem w nim bardzo pouczający kwadrans.
— Po co?
—
Nie będę robił tajemnicy z tak prostej sprawy: szukałem brakującej hantli. W mojej
ocenie tego wypadku zajmuje ona poczesne miejsce. I znalazłem ją wreszcie.
— Gdzie?
—
Aha, wchodzimy na nieznany teren. Pozwólcie mi, panowie, posunąć się odrobinę dalej,
o krok, a obiecuję podzielić się wszystkimi moimi wiadomościami.
—
Cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak przystać na pańskie warunki — rzekł inspektor. —
Ale jeżeli pan nam mówi, abyśmy zaniechali sprawy… Czemu, u licha, mielibyśmy jej
zaniechać?
—
Z tego prostego powodu, drogi inspektorze, że panowie nie wiecie, czego szukacie.
— Szukamy mordercy pana Johna Douglasa z Birlstone.
—
Oczywiście. Słusznie. Alę nie szukajcie tajemniczego rowerzysty. Zapewniam panów, że
to nic nie da.
—
Więc co pan nam radzi robić?
—
Powiem panom, jeżeli to zrobicie.
—
Cóż, muszę przyznać, że mimo pańskich dziwacznych metod zawsze miał pan rację.
Zrobię, jak pan poradzi.
— A pan, panie Mason?
Prowincjonalny detektyw bezradnie patrzał to na jednego, to na drugiego rozmówcę.
Holmes i jego metody były mu zupełnie obce. — To, co dobre dla inspektora, dobre i dla mnie
—
powiedział wreszcie.
— Znakomicie! —
rzekł Holmes. — A więc zalecam panom mały, przyjemny spacer po
okolicy. Mówiono mi, że z Birlstone Ridge roztacza się piękny widok na Weald. Pyszne drugie
śniadanie z pewnością dostaniecie panowie w jakiejś oberży, choć nieznajomość tutejszych
stron nie pozwala mi panom żadnej rekomendować. Wieczorem zmęczeni, lecz zadowoleni…
—
Człowieku, to już przechodzi wszelkie granice! — wykrzyknął MacDonald, zrywając się
z miejsca.
—
No to spędźcie ten dzień, jak wam się podoba. Holmes dobrotliwie poklepał go po
ramieniu. —
Róbcie, co chcecie, idźcie, gdzie chcecie, ale koniecznie zobaczcie się ze mną
przed wieczorem… ale to koniecznie, panie Mac.
—
To już brzmi trochę sensowniej.
—
Rady są doskonałe, ale nie nalegam, zależy mi tylko na tym, abyście panowie byli na
miejscu, kiedy was będę potrzebował. A teraz, nim się rozstaniemy, chciałbym, aby pan napisał
do Barkera.
— Co?
—
Podyktuję panu, jeśli pan pozwoli. Można już? Szanowny Panie, przyszło mi na myśl, że
powinniśmy spuścić wodę z fosy, bo może uda nam się znaleźć coś…
—
Nigdy w życiu, już to zbadałem.
—
Sza, łaskawy panie, niech pan robi, o co proszę.
—
Dobrze, jedźmy dalej.
—
…znaleźć coś, co nam dopomoże w śledztwie. Wydałem już potrzebne zarządzenia i
robotnicy od jutra rana zaczną odwracać bieg strumyka… — Niemożliwe!
—
…odwracać bieg strumyka. Uważałem więc, że należy pana o tym uprzedzić zawczasu.
Teraz jeszcze podpis. Niech pan to wyśle przez posłańca tak koło czwartej. I o tej też godzinie
spotkamy się tu w pokoju. A teraz możemy robić, co nam się żywnie podoba, albowiem
zapewniam pana, że na tych kilka godzin musimy przerwać śledztwo.
Wieczór nadchodził, kiedy zebraliśmy się znowu. Holmes był bardzo poważny i skupiony,
ja nie mogłem ukryć ciekawości, a obaj detektywi — niedowierzania i gniewu.
—
A więc — zaczął Holmes uroczyście — zapraszam panów na wspólną próbę, po czym
będziecie mogli powiedzieć, czy moje obserwacje potwierdzają wniosek, do którego
doszedłem. Wieczór jest chłodny, ubierzcie się więc ciepło, bo nie wiem, jak długo będziemy
poza domem. Musimy znaleźć się na miejscu, nim mrok zapadnie, toteż jeżeli panowie
pozwolą, wyruszymy zaraz. — Poszliśmy skrajem parku i przez dziurę w ogrodzeniu
dostaliśmy się na jego teren. W gęstniejących ciemnościach zawiódł nas Holmes do kępy
krzaków niemal na wprost wejścia do dworu i zwodzonego mostu, którego jeszcze nie
podniesiono. Tu przykucnął za laurowymi krzakami, a my poszliśmy za jego przykładem.
—
No i co mamy robić? — zirytowanym tonem zapytał MacDonald.
—
Zdobyć się na cierpliwość i wystrzegać się hałasu.
—
Po cośmy tu przyszli? Naprawdę już dość tej tajemniczości.
Holmes roześmiał się.
—
Doktor Watson twierdzi, że lubuję się w dramatycznych sytuacjach — rzekł. — Istotnie
mam w sobie żyłkę artysty, która dopomina się o dobrze wyreżyserowane przedstawienie.
Zapewniam pana, że nasz zawód byłby czasem bardzo ponury i bezbarwny, gdybyśmy go nie
przyozdobili malowniczą dekoracją w celu uświetnienia odnoszonych przez nas sukcesów.
Brutalne oskarżenia, gruboskórne kładzenie ręki na ramieniu… cóż można zrobić z takiego
finału? Ale błyskotliwy wywód, subtelna pułapka, rozsądne przewidywanie, tryumfalne
urzeczywistnienie najśmielszej teorii… czyż nie stanowią dumy i usprawiedliwienia naszego
powołania? Czyż ta chwila nie napawa pana rozkosznym dreszczem? Czyż nie czuje się pan jak
myśliwy? Co by się stało z tym dreszczem, gdybym był tak suchy i lakoniczny jak rozkład
jazdy? Proszę tylko o odrobinę cierpliwości, a zrozumie pan wszystko.
—
Dobrze, ale mam nadzieję, że ta duma i usprawiedliwienie nadejdą, nim pomrzemy z
chłodu — z komiczną rezygnacją oznajmił inspektor.
Mieliśmy słuszny powód, aby się przyłączyć do tego życzenia, bo czatowaliśmy długo i w
przykrych warunkach. Z wolna posępna fasada starego dworu zapadała w coraz gęstszy mrok.
Od fosy ciągnęło wilgotnym, przejmującym do szpiku kości chłodem, który nas zmuszał do
szczękania zębami. Nad wejściem do dworu paliła się samotna lampa, a w feralnym gabinecie
płonęła równo kula światła. Poza tym było ciemno i cicho.
—
Długo jeszcze? — zapytał nagle inspektor. — I na co właściwie czekamy?
—
Ja również nie mam najmniejszego pojęcia, jak długo to potrwa — cierpko odrzekł
Holmes. —
Oczywiście, że byłoby wygodniej dla nas, gdyby przestępcy poruszali się z
regularnością pociągów. A jeśli panu chodzi o to, na co czekamy… to na to…
Gdy wypowiadał te słowa, przed jasnym światłem w gabinecie przesunął się jakiś cień.
Krzaki laurowe, za którymi przykucnęliśmy, rosły akurat na wprost tego okna, mniej więcej o
sto stóp od niego. Nagle okno otworzyło się z piskiem zawiasów i dojrzeliśmy mglisty zarys
męskiej głowy i ramion wychylających się w mrok. Przez kilka minut człowiek ten wyglądał
ukradkiem, jakby się chciał przekonać, czy go nikt nie podpatruje. A potem pochylił się w
przód i w głuchej ciszy usłyszeliśmy lekki plusk wody. Zdawało się, że czymś w niej miesza. I
nagle zaczął ciągnąć, niby rybak złowioną rybę, jakiś wielki, okrągły przedmiot, który
wciągany przez okno, przysłonił blask lampy.
— Teraz! —
krzyknął Holmes — za mną, panowie! Zerwaliśmy się i na zesztywniałych
nogach pobiegliśmy za moim przyjacielem, on zaś w jednym z tych nagłych przypływów
energii, które w razie potrzeby potrafiły zeń zrobić najbardziej czynnego i najsilniejszego
człowieka, jakiego znałem, pędził co tchu przez most i dopadłszy wejścia, począł gwałtownie
dzwonić. Zgrzytnęły zasuwy i zdumiony Ames stanął w drzwiach. Holmes, nie tracąc czasu,
odepchnął go na bok i wpadł do pokoju, w którym widzieliśmy z naszej zasadzki tajemniczego
mężczyznę.
Świetlna kula była naftową lampą stojącą na stole. Barker trzymał ją teraz w wyciągniętej ku
nam ręce. Blask padał na jego surową, stanowczą, gładko wygoloną twarz i groźnie
spoglądające oczy.
—
Co to ma znaczyć, u diabła?! — ryknął. — Czego tu panowie szukacie?
Holmes szybko rozejrzał się po gabinecie, a potem skoczył do ociekającego wodą,
owiązanego sznurkami tłumoka, który leżał ciśnięty pod biurko.
—
Właśnie tego szukamy, panie Barker. Tego tłumoka obciążonego jedną hantlą, który pan
tylko co wyciągnął z dna fosy.
Barker ze zdumioną miną patrzał na Holmesa.
—
Jakim cudem, u licha, dowiedział się pan o jego istnieniu? — zapytał.
—
Po prostu dlatego, że ja go tam umieściłem.
—
Pan go umieścił!? Pan!
—
Może powinienem był powiedzieć „umieściłem z powrotem” — poprawił się Holmes. —
Chyba pan pamięta, inspektorze MacDonald, że uderzył mnie brak tej hantli. Zwróciłem panu
na to uwagę, ale pod presją innych faktów nie miał pan czasu zastanowić się nad tym, co z
pewnością naprowadziłoby pana na właściwy tok rozumowania. W wypadkach, kiedy woda
jest tuż, a stwierdzamy brak jakiegoś ciężaru, można słusznie założyć, iż coś zostało zatopione.
Rzecz warta była sprawdzenia, wczorajszej nocy więc z pomocą Amesa, który mnie wpuścił do
gabinetu, i zagiętej rączki parasola, pożyczonego od doktora Watsona, wyłowiłem ten tłumok i
przejrzałem jego zawartość. Niesłychanie ważne było jednak, abyśmy z całą pewnością ustalili,
kto go zatopił w fosie. Udało się to dzięki podstępowi z tym listem, który zapowiadał jej
osuszenie jutro rano. Jasne było, że ten, kto tłumok zatopił, postara się wyciągnąć go dziś
jeszcze i oczywiście o zmroku. Mamy aż czterech świadków na dowód, że z tej okazji
skorzystał pan Barker, i sądzę, iż zechce on teraz udzielić nam wyjaśnień.
Położył na stole mokry tłumok i rozwiązał opasujący go sznur. Wyciągnął ze środka hantlę,
którą cisnął w kąt. Następnie wyjął z tłumoka parę butów — „amerykańskie, jak panowie
widzą” — zauważył, wskazując na czubki. Potem wydobył na stół długi, śmiercionośny nóż w
pochwie i wreszcie —
kłąb odzieży składający się z bielizny, skarpetek, szarego tweedowego
ubrania i krótkiego, piaskowego płaszcza.
—
Ubranie najzwyklejsze w świecie — rzekł — jedynie płaszcz jest bardzo oryginalny.
Ostrożnie rozpostarł go pod światło i długim, szczupłym palcem jął wskazywać:
—
Tu, jak panowie widzicie, mamy wewnętrzną wydłużoną kieszeń, tak aby się w niej
zmieściła ucięta dubeltówka. Znak firmy krawieckiej przy kołnierzu: „Neale, Vermissa, USA”.
Spędziłem pracowite popołudnie w bibliotece i rozszerzyłem swoją wiedzę o wiadomość, że
Vermissa to kwitnące małe miasteczko w górze jednej z bardziej znanych dolin w Stanach
Zjednoczonych, bogatej w węgiel i żelazo. Przypominam sobie, panie Barker, że jakieś
zagłębie węglowe łączył pan z pierwszą żoną pana Douglasa. I nie mylę się chyba, wnioskując,
że litery „D.V.” na kartce zostawionej przy trupie mogą oznaczać „Dolina Vermissy” czyli
dolina, z której wyszli mściciele. Być może jest to ta właśnie Dolina Trwogi, o której
słyszeliśmy, ale zdaje się, że teraz już bym tylko przeszkadzał panu, panie Barker, w udzielaniu
nam wyjaśnień.
Warto było zobaczyć wyrazistą twarz Barkera podczas tego wykładu słynnego detektywa.
Kolejno malowały się na niej — gniew, zdumienie, konsternacja i wahanie. W końcu poszukał
ratunku w cierpkiej ironii.
—
Pan już tyle wie, panie Holmes, że może niech pan sam opowie — szydził.
—
Z pewnością, panie Barker, mógłbym powiedzieć znacznie więcej, ale w pańskich ustach
to zabrzmi naturalniej.
—
Pan tak sądzi? Doprawdy? A więc mogę najwyżej powiedzieć, że to nie jest moja
tajemnica, jeżeli w ogóle jest tajemnicą, i że ja jej nie wydam.
— Skoro pan stoi na tym stanowisku —
spokojnie oznajmił inspektor — to będziemy mieli
pana na oku do czasu nadejścia nakazu aresztowania.
—
Możecie sobie panowie robić, co wam się podoba — wyzywającym tonem rzucił Barker.
Zdawało się, że na tym utknęliśmy ostatecznie, bo dość było spojrzeć na jego uparte oblicze,
aby zrozumieć, że nie ma takiej siły ani mąk, które by go zmusiły do mówienia. Jednakże
kobiecy głos wyprowadził nas z tej ślepej zdawałoby się uliczki. Pani Douglas, która
niepostrzeżenie stanęła w uchylonych drzwiach i przysłuchiwała się wszystkiemu, teraz weszła
do pokoju.
— D
osyć już zrobiłeś dla nas, Cecylu — rzekła. — Tak czy owak, zrobiłeś dosyć.
—
Dosyć i nawet więcej niż dosyć — poważnie stwierdził Holmes. — Mam dla pani wiele
życzliwości, toteż usilnie proszę o wykazanie wiary w zdrowy rozum naszych sądów i o
całkowite zaufanie do policji. Może zawiniłem, nie usłuchawszy pani prośby przekazanej mi
przez mojego przyjaciela doktora Watsona, ale wówczas miałem powody, by przypuszczać, że
pani jest zamieszana w tę zbrodnię. Teraz wiem, że tak nie jest. Wiele rzeczy pozostaje jednak
wciąż niejasnych i dlatego dobrze byłoby poprosić pana Douglasa, aby nam opowiedział swoją
historię.
Przy tych słowach pani Douglas krzyknęła ze zdumienia. Ja i obaj detektywi również nie
mogliśmy powstrzymać okrzyku, widząc, że z ciemnego kąta, niby wprost ze ściany, wyłania
się i idzie ku nam jakiś mężczyzna. Pani Douglas odwróciła się i w mgnieniu oka zarzuciła mu
ramiona na szyję. Barker schwycił go za wyciągniętą rękę.
—
Tak będzie lepiej, Jack — rzekła pani Douglas. — Z pewnością tak będzie lepiej.
—
Oczywiście, panie Douglas — rzekł Holmes. — Tak będzie lepiej dla pana.
Mężczyzna stał i patrzył na nas spod zmrużonych powiek, jak ktoś, kto z ciemności wyszedł
na światło. Miał niepospolitą twarz, śmiałe, szare oczy, gęste, krótko przycięte, siwawe wąsiki,
kwadratową, wystającą brodę i usta składające się do uśmiechu. Przyjrzał nam się dobrze, a
potem, ku memu zdumieniu, podszedł do mnie i podał mi zwitek papieru.
—
Słyszałem o panu — powiedział z przyjemnym dla ucha akcentem na pół angielskim, na
pół amerykańskim. — Pan jest kronikarzem tego towarzystwa. Mówię panu, doktorze, i
stawiam na to ostatniego dolara, że nigdy jeszcze nie miał pan w rękach takiej historii jak ta.
Może pan ją opisać, jak pan chce, ale to czysta prawda i musi się ludziom spodobać. Dwa dni
siedziałem zamknięty i spisałem to wszystko przy świetle dziennym — kiedy w ogóle jakieś
światło dochodziło do tej łapki na szczury. Czytajcie sobie na zdrowie — pan i pańscy
czytelnicy. To historia Doliny Trwogi.
— Stare dzieje, panie Douglas —
spokojnie zauważył Holmes — my zaś chcielibyśmy
usłyszeć o tych nowych.
— Zgoda —
odparł Douglas — ale czy mogę przy tym zapalić? Dziękuję panu, panie
Holmes. Pan sam pali, o ile dobrze wiem, więc zrozumie pan, co to znaczy siedzieć w
zamknięciu z paczką tytoniu w kieszeni i bać się zapalić, żeby dym człowieka nie zdradził. —
Oparł się o kominek i zaciągnął cygarem, które Holmes mu podał. Wiele o panu słyszałem, lecz
nie przypuszczałem, że nasze drogi się zejdą. Z pewnością jeszcze przed zapoznaniem się z tym
—
wskazał ręką podane mi papiery — przyzna pan, że zawdzięcza mi pan coś całkiem
wyjątkowego.
Inspektor MacDonald patrzył na tę nową postać z ogromnym zdziwieniem.
—
To przechodzi ludzkie pojęcie! — wykrzyknął wreszcie. — Jeżeli pan jest Johnem
Douglasem z Birlstone, nad którego zabójstwem od dwóch dni łamiemy sobie głowę, to skądże
się pan tu wziął, u licha, wyskoczył pan niby diabeł z pudełka!
— Ach, panie Mac —
rzekł Holmes, grożąc mu palcem. Nie czytał pan w przewodniku
wzmianki o ukrywa
niu się króla Karola. W tamtych czasach ludzie nie poprzestawali na byle
jakich kryjówkach… które mogą być przecież po wielekroć używane. Przewidziałem, że
znajdziemy pana Douglasa pod tym dachem.
—
Jak długo grał pan z nami w tę ciuciubabkę, panie Holmes? — gniewnie zapytał
inspektor. —
Jak długo pozwolił nam pan marnować czas na poszukiwania, o których pan
wiedział, że są absurdalne?
—
Ani chwili, drogi inspektorze. Dopiero wczoraj w nocy wyrobiłem sobie jasny pogląd na
tę sprawę. A że dopiero dziś wieczór mógłbym się przekonać, czy mam rację, zaproponowałem
obu panom małą przechadzkę po okolicy. Przyzna pan, że nic więcej nie mogłem zrobić. Kiedy
znalazłem ubranie zatopione w fosie, od razu zrozumiałem, że zwłoki znalezione w gabinecie
nie mogą być zwłokami Johna Douglasa i że musi to być ów rowerzysta z Tunbridge Wells.
Tylko to jedno było możliwe. Należało więc ustalić, gdzie jest pan Douglas, a wszystko
wskazywało, że z pomocą żony i przyjaciela ukrył się w domu, który posiadał dogodną
kryjówkę, i że czeka, aż się wszystko uspokoi, aby ostatecznie uciec.
—
Wnioskował pan prawie bezbłędnie — z aprobatą przyznał Douglas. — Chciałem
kiwnąć wasze brytyjskie prawo, bo nie wiedziałem, jak będę odpowiadał za swój czyn, a z
drugiej strony pragnąłem ostatecznie zamydlić oczy tym tropiącym mnie psom. Zrozumcie,
panowie, że od początku do końca nie potrzebuję się za nic rumienić i że nie zrobiłem też nic,
czego bym nie mógł zrobić po raz drugi. Sami jednak się przekonacie, kiedy wam opowiem
historię mojego życia. Nie potrzebuje mnie pan uprzedzać, panie inspektorze, że to, co powiem,
może być wykorzystane przeciwko mnie. Za prawdę dam sobie łeb uciąć.
Nie będę zaczynał od początku. Wszystko znajdziecie panowie tam — znów wskazał na
zwitek papieru w moich rękach. — To dziwaczna historia. A sprowadza się do tego, że są
ludzie, którzy mają powody, by mnie nienawidzić, i daliby ostatniego dolara, żeby mnie dostać
w swoje łapy. Dopóki oni żyją, nie ma dla mnie bezpiecznego miejsca na świecie. Gonili za
mną z Chicago do Kalifornii, wyszczuli mnie z Ameryki, ale kiedy ożeniłem się i osiadłem w
tym cichym kącie, sądziłem, że będę miał spokój do końca życia. Żonie nigdy nic nie mówiłem.
Po co miałbym ją wtajemniczać? Nie zaznałaby chwili spokoju i żyłaby pod wiecznym
strachem.
Wiem jednak, że czegoś się domyślała; mogło mi się przecież czasem wymknąć
jakieś niebaczne słowo… jednak dopiero wczoraj, już po zobaczeniu się z panami, poznała całą
prawdę. Powiedziała panom, co wiedziała, i Barker też, bo w nocy, kiedy się to stało, nie było
czasu na wyjaśnienia. Teraz już wie wszystko i mądrzej bym zrobił, gdybym ją wcześniej
wtajemniczył. Ale to nie było łatwe, najdroższa… — na chwilę ujął jej rękę w swoją dłoń — a
chciałem jak najlepiej.
A więc, moi panowie, w przeddzień tych wypadków wybrałem się do Tunbridge Wells i tam
nagle dostrzegłem na ulicy pewnego człowieka. Zobaczyłem go tylko w przelocie, lecz moje
wyrobione oko od razu go poznało. To był mój najgorszy wróg, ktoś, kto mnie tropił przez te
lata niby głodny wilk — karibu. Zrozumiałem, że niebezpieczeństwo nadchodzi, i po powrocie
do domu poczyniłem odpowiednie kroki. Przypuszczałem, że nic mi się nie stanie. Przecież
moje szczęście było kiedyś przysłowiowe w całej Ameryce Północnej. Ciągle wierzyłem, że
mnie nie opuściło.
Naza
jutrz pilnowałem się przez cały dzień, nie wychodziłem do parku. I dobrze —
zastrzeliłby mnie z tej swojej fuzji, nim zdążyłbym się złożyć do niego. Gdy most podniesiono
—
zawsze czułem się spokojniejszy wieczorem po podniesieniu mostu — zapomniałem o
wszy
stkim. Nie wyobrażałem sobie, że się dostanie do środka i zaczai na mnie. Ale kiedy
wieczorem, już w szlafroku, obchodząc jak zwykle dom, przekroczyłem próg gabinetu,
poczułem, że coś mi grozi. Myślę, że jeżeli człowiek spotkał się w życiu z wieloma
niebez
pieczeństwami — jak ja na przykład — to wyrabia mu się niby szósty zmysł, który
zawsze daje znak ostrzegawczy. Wyraźnie dostrzegłem ten znak, choć nie wiedziałem, skąd się
wziął. A potem od razu zrozumiałem, bo pod kotarą dostrzegłem czubek buta.
Mogłem zdmuchnąć świecę, którą trzymałem w ręku, ale przez otwarte drzwi wpadało
światło lampy z sieni. Postawiłem więc świecę i skoczyłem po młotek, który zostawiłem na
kominku. W tej samej chwili tamten człowiek rzucił się na mnie. Zobaczyłem błysk noża, więc
na
chybił trafił trzasnąłem napastnika młotkiem. Musiał dostać, bo nóż z brzękiem upadł na
podłogę, a on jak węgorz wśliznął się za stół i błyskawicznie wyciągnął strzelbę spod palta.
Słyszałem, że odwodzi kurki, ale zdążyłem złapać za lufy, nim wypalił. Trzymałem mocno.
Parę chwil wydzieraliśmy sobie broń. Ten, który by ją wypuścił, zginąłby niechybnie. Mój
przeciwnik wprawdzie trzymał ją dość mocno, ale przez mgnienie oka — zbyt nisko. Może to
ja pociągnąłem za spust. A może broń sama wypaliła w czasie walki. Dość, że dostał prosto w
twarz z obu luf. Stałem więc i patrzyłem na to, co ongiś było Tedem Baldwinem. Poznałem go
w mieście i później, kiedy się rzucił na mnie, lecz teraz rodzona matka by go nie poznała. Takie
widoki to dla mnie nie pierwszyzna, ale n
iedobrze mi się zrobiło.
Stałem bez sił, oparty o stół, kiedy wpadł Barker. Słyszałem, że żona nadchodzi. Podbiegłem
więc do drzwi, żeby ją zatrzymać; to nie był widok dla kobiety. Obiecałem, że za chwilę
przyjdę do niej. Powiedziałem słówko czy dwa Barkerowi — pojął wszystko od pierwszego
spojrzenia —
i czekaliśmy aż się ludzie zlecą. Ale nikt nie nadchodził. Zrozumieliśmy, że nie
słyszeli wystrzału i że tylko my wiemy, co się stało.
I wtedy wpadłem na ów pomysł. Olśnił mnie swoją genialnością. Rękaw trupa zadarł się
nieco, odsłaniając wypalony znak loży na przedramieniu. Spójrzcie panowie.
Człowiek, którego nazywaliśmy Douglasem, podciągnął mankiet koszuli i pokazał nam
brązowy trójkąt w kole, taki sam, jaki widzieliśmy niedawno na zwłokach.
—
To podsunęło mi pewną myśl. Zdawało mi się, że obejmuję wszystko jednym rzutem
oka. Taki sam wzrost i włosy, prawie taka sama budowa. Biedak, z twarzy nikt by go już nie
poznał! Zniosłem na dół swoje rzeczy i przebrałem się w kwadrans. We dwóch z Barkerem
ustroiliśmy zwłoki w szlafrok. Leżały tak, jak je panowie zobaczyli. Ubranie związaliśmy w
tłumok, który obciążyłem tym, co mi wpadło pod rękę, i zatopiłem w fosie. Kartka, którą Ted
zamierzał położyć przy moich zwłokach, została przy jego ciele. Wcisnęliśmy mu moje
p
ierścionki na palce, ale kiedy przyszło do obrączki — wyciągnął ku nam muskularną rękę —
widzicie panowie, nie dałem rady. Nie zdejmowałem jej od dnia ślubu i trzeba by ją teraz
przepiłować. Nie wiem, czy zgodziłbym się z nią rozstać, ale nawet gdyby, to i tak bym nie
mógł. Musieliśmy zatem dać temu spokój, bo trzeba było pomyśleć o własnej skórze.
Przyniosłem jednak kawałek plasterka i nalepiłem go trupowi w tym samym miejscu, w którym
sam go ostatnio nosiłem. I tu się pan naciął, panie Holmes, choć pan taki mądry, bo gdyby pan
zdjął plaster, przekonałby się pan, że skóra pod nim jest cała i zdrowa.
Tak więc to wyglądało. Gdybym na jakiś czas zdołał się ukryć, a potem gdzieś umknąć,
dokąd by i żona przyjechała, moglibyśmy do końca naszych dni żyć spokojnie i bezpiecznie. Ci
ludzie ścigaliby mnie do śmierci.
Ale gdyby przeczytali w gazetach, że Baldwin dopadł mnie nareszcie — skończyłyby się
moje kłopoty. Nie miałem czasu na tłumaczenie wszystkiego Barkerowi i żonie, ale dość
wiedzieli, aby mi pomóc. Znałem tę skrytkę. Ames też o niej wiedział, lecz jakoś jej nie
powiązał z całą historią. Ukryłem się tam, a Barker załatwił resztę.
Sami panowie możecie sobie chyba odpowiedzieć na pytanie, co zrobił. Otworzył okno i
odcisnął ślad buta na parapecie, aby stworzyć pozory, że zbrodniarz uciekł tamtędy. Nie
uważam tego za genialny pomysł, ale cóż miał zrobić, skoro most był podniesiony. Potem,
kiedy już wszystko było gotowe, zadzwonił gwałtownie. Dalsze wypadki już panowie znacie i
możecie robić, co wam się podoba. Przysięgam jednak, że opowiedziałem wam całą prawdę i
szczerą prawdę! Chciałbym, żebyście mi tylko wyjaśnili, jak wyglądam w oczach angielskiego
prawa.
Zapadła cisza, którą przerwał dopiero Sherlock Holmes.
— Angielskie prawo w zasadzie jest sprawiedliwe. Wy
rok będzie taki, na jaki pan zasłużył.
Może mi pan jednak powie, skąd ten człowiek wiedział, że pan tu mieszka, jak się dostać do
dworu i gdzie na pana czyhać?
— Tego nie wiem.
Holmes był bardzo poważny i blady.
—
Obawiam się, że ta historia jeszcze nie jest skończona — rzekł. — Mogą pana czekać o
wiele groźniejsze niebezpieczeństwa niż angielska sprawiedliwość, a nawet niż pańscy
wrogowie z Ameryki. Lękam się o pana. Niech pan posłucha mojej rady i bardzo się strzeże.
A teraz, moi cierpliwi czytelnicy, proszę was, przenieście się razem ze mną na jakiś czas
daleko od Sussex i dworu w Birlstone, a także od owego roku pańskiego, w którym odbyliśmy
tę pełną wrażeń podróż, zakończoną dziwną historią człowieka znanego jako John Douglas.
Chcę, żebyście się w czasie cofnęli o jakieś dwadzieścia lat, a w przestrzeni odjechali o kilka
tysięcy kilometrów na zachód, bym mógł ukazać wam niezwykłą i straszną historię, tak
niezwykłą i straszną, że trudno nawet w nią uwierzyć, choć ją wiernie opowiem. Nie myślcie,
że zaczynam drugą opowieść, nie skończywszy pierwszej. W miarę czytania przekonacie się,
że tak nie jest. A kiedy już szczegółowo opiszę te odległe wydarzenia i odsłoni się przed wami
dawna tajemnica, spotkamy się raz jeszcze w owym mieszkaniu na Baker Street, gdzie te
wypadki, jak wiele innych, znajdą swój finał.
C
ZĘŚĆ DRUGA
Z
ŁOCZYŃCY
I
C
ZELADNIK
Był 4 lutego 1875 roku. W wąwozach gór Gilmerton leżał głęboki śnieg, bo zima była
surowa. Pług parowy oczyścił jednak tor, toteż nocny pociąg, łączący długi rząd górniczych i
hutniczych osad, ciężko sapiąc i dysząc, wolno pełzł w górę stromego spadku, z równinnego
Stagville do Vermissy, głównego miasta u szczytu doliny o tejże nazwie. Stąd tor schodził już
w dół ku Barton’s Crossing, Hełmdale i do czysto rolniczego okręgu Merton. Była to
jednotorowa linia, lecz na każdej bocznicy, a naliczyłoby się ich sporo, stały szeregi wagonów
z węglem i rudą. Świadczyły one o olbrzymim, ukrytym w łonie ziemi bogactwie, które
ściągnęło tutaj twardych, zahartowanych ludzi i tchnęło bujne życie w ten zapadły kąt Ameryki
Północnej.
Bo rzeczywiście był zapadły. Pierwszym pionierom, którzy przebyli tę dolinę, nawet przez
myśl nie przeszło, że najpiękniejsze prerie i najbardziej soczyste pastwiska nie były nic warte
wobec tej ponurej krainy mrocznych skał i gęstych lasów. Nagie, poszarpane i ośnieżone
szczyty piętrzyły się ponad ciemnymi, często nieprzebytymi lasami na stokach gór, między
którymi wiła się w dole kręta, długa dolina. Po niej wolno piął się teraz krótki pociąg.
W pierwszym, osobowym wagonie, długim, odrapanym i nędznym, z dwudziestoma lub
najwyżej trzydziestoma pasażerami, właśnie zapalono naftowe lampy. Wśród podróżnych
przeważali robotnicy, którzy po całodziennej ciężkiej pracy w dolinie powracali do domu.
Przynajmniej w jednej trzeciej —
sądząc po brudnych twarzach i specjalnych lampkach — byli
to górnicy. Siedzieli w osobnej grupce, kurzyli tytoń i rozmawiali półszeptem, od czasu do
czasu rzucając spojrzenie na dwóch ludzi w przeciwległym kącie wagonu. Jak wynikało z
mundurów i przypiętych znaków, byli to policjanci. Reszta pasażerów składała się z kilku
robotnic i paru mężczyzn, zapewne miejscowych sklepikarzy. Prócz tego był tam jeszcze jakiś
młodzieniec, samotnie siedzący w kącie. Nim się właśnie bliżej zajmiemy. Przyjrzyjcie mu się
dobrze, bo wart tego.
Zdrowy, średniego wzrostu, mógł mieć najwyżej koło trzydziestki. Oczy miał duże, szare,
sprytne i wesołe. Od czasu do czasu błyskały ciekawie spod okularów, gdy rozglądał się po
współpasażerach. Łatwo było zgadnąć, że jest towarzyski, bezpośredni i prosty, gotów
zaprzyjaźnić się z całym światem. Każdy od razu dostrzegał, że lgnął do ludzi, lubił pogadać, że
umysł miał bystry, a usposobienie — wesołe. Jednak gdyby mu się kto przyjrzał bliżej,
zobaczyłby, że jego szczęka zdradza stanowczość, a wąskie, zaciśnięte usta — zawziętość.
Było to ostrzeżenie, że za pozorną pustotą kryje się coś głębszego i że ten miły, młody
Irlandczyk o ciemnoblond włosach wyciśnie jakieś piętno, złe czy dobre, na każdym
środowisku, w które się dostanie. Po daremnych próbach nawiązania rozmowy z najbliżej
siedzącym górnikiem, zbyty krótkim burknięciem, młodzieniec zdecydował się na niemiłe mu
milczenie i posępnie zaczął patrzeć przez okno na uciekający w tył krajobraz. Nie był to
krzepiący widok. Na zboczach gór, w gęstniejącym mroku pulsowały krwawe rozbłyski
hutniczych pieców. Hałdy szlaki i stosy popiołu majaczyły po obu stronach toru, a ponad nimi
czerniały wyloty górniczych szybów. Tu i tam przy linii kolejowej można było dostrzec małe
skupiska nędznych, drewnianych domeczków. Ich okna zaczynały się już odcinać blaskiem
świateł od otaczających je ciemności. Na często spotykanych stacyjkach tłumy czarnolicych
mieszkańców owych domostw czekały na pociąg. Górniczy okrąg Vermissy z pewnością nie
był świątynią lenistwa i kultury. Wszędzie widziało się oznaki zaciętej walki o byt, ciężkiej
fizycznej pracy oraz ludzi prostych, silnych, którzy się nią trudnili.
Młody podróżny patrzył na ten ponury kraj z zaciekawieniem połączonym z wyraźną
niechęcią, z czego wynikało, że był to dla niego całkiem nowy widok. Od czasu do czasu
wyciągał z kieszeni gruby list, zaglądał do niego i coś sobie notował na marginesach. W
pewnym momencie z bocznej kieszeni marynarki wydobył przedmiot, o którego posiadanie
trudno by posądzić tak miłego młodzieńca. Był to rewolwer dużego kalibru. Gdy go trochę
odwrócił do światła, błysnęły miedziane łuski w bębenku, a zatem broń była nabita. Po chwili
szybko wsunął rewolwer do kieszeni, ale siedzący obok robotnik zdążył go zauważyć.
— Oho, przyjacielu —
rzekł. — Widzę, żeś się dobrze uzbroił i przygotował.
Młodzieniec uśmiechnął się zaambarasowany.
— Tak —
odparł. — Czasem bywał nam potrzebny, tam, skąd przybywam.
—
A skąd to?
— Ostatnio z Chicago.
— Po
raz pierwszy jesteś w tych stronach?
— Tak.
—
Tu też się przyda — zawyrokował robotnik.
— Doprawdy? —
wyraźnie zainteresował się młodzieniec.
—
To nie słyszałeś, co się tu dzieje?
—
Nic niepokojącego.
—
Jak to? Myślałem, że o niczym innym się nie mówi w całym kraju. Niebawem już
usłyszysz. Po coś tu przyjechał?
—
Mówiono mi, że tu łatwo o pracę dla chętnych.
—
Należysz do Związku?
—
Oczywiście.
—
No to dostaniesz pracę. A masz przyjaciół i znajomków?
—
Nie, ale łatwo ich sobie zdobędę.
—
Jakże to?
—
Należę do Pradawnego Zakonu Braci Wolnych, a w każdym mieście jest przecież jakaś
loża. Gdzie zaś loża, tam i przyjaciele.
Ta uwaga wywarła szczególne wrażenie na robotniku. Podejrzliwie rozejrzał się wkoło, czy
ich kto nie słyszy. Górnicy jednak wciąż szeptali ze sobą, a policjanci drzemali. Wtedy
przysiadł się bliżej do młodzieńca i wyciągnął doń rękę.
—
Podaj mi swoją — rzekł.
Zamienili znaczący uścisk.
—
Widzę, że nie kłamiesz. Ale sprawdzić nie zawadzi. Przyłożył prawą rękę do prawej
brwi, na co młodzieniec natychmiast dotknął lewą ręką lewej brwi.
—
Ciemne noce są przykre — rzekł robotnik.
—
Tak, zwłaszcza dla obcych w podróży — odparł Irlandczyk.
—
Dobrze. Wystarczy. Jestem brat Scanlan, loża 341, Dolina Vermissy. Rad cię tu widzę,
bracie.
—
Dziękuję. A ja jestem brat John McMurdo, loża 29, Chicago. Naszym mistrzem jest J. H.
Scott. Cieszę się, że już na samym wstępie spotkałem brata.
—
Pełno tu nas. W całych Stanach nie znajdziesz bardziej kwitnącej loży niż nasza w
Dolinie Vermissy. Tacy jak ty j
ednak bardzo nam się tu przydadzą. Ale że też podobny zuch, i
to ze Związku, nie znalazł pracy w Chicago?
—
Pracy mi nie brakło.
—
To czemuś wyjechał?
McMurdo wskazał głową policjantów i uśmiechnął się.
—
Myślę, że oni też chcieliby się dowiedzieć.
Scanlan
uśmiechnął się życzliwie.
—
Coś poważnego? — szepnął. — 1 to bardzo.
— Rabunek?
—
Żeby tylko.
— Morderstwo?
—
Za wcześnie jeszcze na taką rozmowę — rzekł McMurdo z miną człowieka, który czuje,
że niepotrzebnie się wygadał. — Wolałem opuścić Chicago i niech ci to wystarczy, przyjacielu.
Jakim prawem pytasz o te rzeczy?
Jego szare oczy gniewnie i groźnie błysnęły zza okularów.
—
Dobra już, dobra. Nie złość się. Choćbyś tam nie wiem co miał na sumieniu, nasi chłopcy
przyjmą cię z otwartymi rękami. Dokąd jedziesz?
— Do Vermissy.
—
To wysiądziesz na trzecim przystanku. Gdzie się zatrzymasz?
McMurdo wyjął kopertę i przysunął ją do wątłego płomyka lampy.
— Tu jest adres: Jakub Shafter, Sheridan Street. To pensjonat zalecony mi przez znajomego
z Chicago.
— Nie znam
. Ale Vermissa to nie moje podwórko. Mieszkam w Hobson’s Patch i właśnie
tam dojeżdżamy. Posłuchaj, dam ci jeszcze małą radę na pożegnanie: gdybyś miał jakie kłopoty
w Vermissie, idź prosto do Domu Związkowego i zobacz się z McGintym. Jest mistrzem
miejsco
wej loży i bez jego wiedzy nic się tu nie dzieje. No, to bywaj. Może któregoś wieczoru
spotkamy się na zebraniu loży. Ale pamiętaj, co ci powiedziałem: gdybyś miał jakie kłopoty,
wal zaraz do McGinty’ego.
Scanlan wysiadł, a McMurdo pozostał sam ze swoimi myślami. Noc już zapadła i płomienie
z gęsto rozsianych pieców hutniczych raz po raz z hukiem strzelały w górę, rozdzierając mrok.
Na ich groźnym tle jakieś ciemne postacie, niby korowody maszyn, chyliły się i prostowały,
kręciły się i obracały w rytm bezustannego gwaru i łoskotu.
—
Piekło chyba tak wygląda — rozległ się czyjś głos.
McMurdo odwrócił się i zobaczył, że jeden z policjantów patrzy teraz w ognistą przestrzeń
za oknem.
—
Jeśli już o to chodzi — rzekł jego towarzysz — myślę, że piekło musi być do tego
podobne. Nie sądzę, aby były w nim gorsze diabły niż te, których nazwiska możemy wymienić.
Zdaje mi się, że pan jest przyjezdny, młodzieńcze?
— No to co? —
cierpko zapytał McMurdo.
—
A to, mój panie, że doradzałbym ostrożność w doborze przyjaciół. Na pańskim miejscu
nie szukałbym znajomości z Mike’iem Scanlanem i jego bandą.
—
Co pana obchodzi, z kim się przyjaźnię? — ryknął McMurdo tak groźnie, że wszyscy w
wagonie zwrócili głowy ku niemu, aby nic nie stracić z szykującej się awantury.
— Czy pytam
o radę? A może pan mnie bierze za dziecko, które na każdym kroku
potrzebuje opieki? Niech się pan nie odzywa, póki nie zapytam, a długo pan na to poczeka.
Zwrócił twarz ku policjantom i wyszczerzył zęby niby warczący pies.
Ich zaś, dobrodusznych i niezdarnych poczciwców, zaskoczyła niezwykła zapalczywość, z
jaką odrzucił tę radę.
—
Nie ma o co się gniewać — odezwał się jeden z nich. — Radziliśmy z życzliwości, bo
przecież pan wcale nie ukrywa, że pan tu obcy.
— Jestem tu obcy, ale wy i tacy jak wy nie jest
eście mi obcy — z furią w głosie krzyczał
McMurdo. —
Wszyscyście jednacy, tu czy gdzie indziej. Zawsze nieproszeni pchacie się z
radami.
—
Oho! Zdaje się, że niedługo będziemy czekali na bliższą znajomość — z uśmiechem
zauważył jeden z policjantów. — Jeśli się nie mylę, to ładny z ciebie ptaszek, bratku.
—
I mnie się też tak zdaje — rzekł drugi. — Pewnie niebawem znów się spotkamy.
—
Myślicie, że się was boję! — wrzasnął McMurdo. — Nazywam się McMurdo, słyszycie?
I znajdziecie mnie u Jakuba Shaftera na Sher
idan Street w Vermissie. Nie myślę się ukrywać.
Każdemu z was i o każdej porze mogę spojrzeć prosto w oczy. Zapamiętajcie to sobie, ale
dobrze!
Górnicy pomrukiem zadowolenia i sympatii powitali tę nieustraszoną postawę przybysza, a
policjanci wzruszyli tyl
ko ramionami i zaczęli rozmawiać ze sobą. W kilka minut potem pociąg
wtoczył się na mroczną stację i wszyscy zaczęli wychodzić, bo Vermissa była największą stacją
na tej linii. McMurdo chwycił swoją walizeczkę i już chciał ruszyć w rozpościerający się przed
nim mrok, kiedy zaczepił go jeden z górników.
—
Słowo daję, potrafisz rozmawiać z łapsami — powiedział z bogobojnym zachwytem. —
Warto było tego posłuchać. Daj, to ci poniosę walizkę i wskażę, jak iść. Mam po drodze.
A gdy zeszli z peronu, inni górnicy p
ożegnali ich chóralnym życzeniem dobrej nocy.
Wojowniczy McMurdo już stał się kimś, nim zdążył mocno postawić nogę w Vermissie.
Cała dolina budziła lęk i odrazę, ale to jej centralne miasteczko działało jeszcze bardziej
deprymująco. Dolina miała przynajmniej jakąś posępną wielkość bijącą z gigantycznych ogni i
chmur dymu, potęga przemysłu i człowieka wyrażała się w monumentach usypisk, które
wzniósł obok swoich olbrzymich wykopów. Ale miasto przedstawiało istny obraz nędzy i
rozpaczy. Na głównej ulicy koła pojazdów rozmiesiły śnieg w brudne, wilgotne, wstrętne
błocko i wyżłobiły głębokie koleiny. Chodniki były wąskie i dziurawe. Liczne lampy gazowe
stały tylko po to, aby oświetlać długi szereg zapuszczonych i brudnych drewnianych domków z
werandami wychodzącymi na ulicę. Bliżej ku środkowi miasta scenę tę rozjaśniały dodatkowo
witryny sklepów, a przede wszystkim blask idący od zbiorowiska knajp i domów gry, w
których górnicy przepuszczali swoje ciężko zapracowane, ale wysokie zarobki.
—
Oto Dom Związkowy — rzekł przewodnik młodego Irlandczyka, wskazując na jedną z
knajp urastającą niemal do godności hotelu. — Tu rządzi Jack McGinty.
—
Co to za człowiek? — zapytał McMurdo.
—
Jak to? Nigdy nie słyszałeś, o Szefie?
—
Jak mogłem słyszeć, przecież wiesz, że jestem tu obcy?
—
Myślałem, że znają go w całym Związku. Gazety dość często o nim pisały.
— Z jakiej racji?
— No… —
górnik ściszył głos — z powodu tych afer.
— Jakich znowu afer?
—
Wielki Boże, człowieku, ale z ciebie cudak, pozwól sobie rzec bez obrazy. Tu zdarzają
się tylko jedne afery, o innych nie usłyszysz. Chodzi o złoczyńców.
—
Zdaje mi się, że coś mi o nich opowiadano w Chicago. Banda morderców, prawda?
—
Cicho, na miłość boską! — wykrzyknął górnik, przystając z przerażenia i ze zdumieniem
patrząc na swojego towarzysza. — Człowieku, niedługo pochodzisz po świecie, jeżeli w ten
sposób będziesz gadał na środku ulicy. Wielu już pożegnało się z życiem za mniejsze rzeczy.
—
Cóż, nic o nich nie wiem. Tyle tylko, co czytałem.
—
Nie mówię, że nie czytałeś prawdy — górnik rozejrzał się niespokojnie, wpatrując się w
ciemność, jak by tam czyhało jakieś niebezpieczeństwo. — Jeżeli zabijanie jest morderstwem,
to tego tu nie brak, lecz w związku z tym nie wolno ci nawet szepnąć nazwiska McGinty’ego,
bo wszystko
mu powtórzą, a on nie jest z tych, co by to puścili płazem. Oto i dom, którego
szukasz… o, ten z dala od ulicy. Stary Jakub Shafter to najuczciwszy z tutejszych ludzi.
—
Dziękuję — rzekł McMurdo i uścisnąwszy dłoń górnikowi, z walizeczką w ręku
poczłapał dróżką, która wiodła ku wskazanemu domowi. Stanąwszy przed drzwiami, zastukał
mocno. Otworzył mu natychmiast ktoś, kogo się najmniej spodziewał ujrzeć.
Była to dziewczyna młoda i niezwykle ładna. W typie Szwedki, jasna blondynka, a jej
czarne oczy pikantnie
kontrastowały z tymi włosami. Zdumiona, lecz mile zaskoczona — co
nawet wywołało rumieniec na jej bladych policzkach — patrzała teraz na obcego człowieka.
Jemu zaś, gdy tak stała w smudze światła padającego z otwartych drzwi, wydało się, że nigdy
jeszcze
nie widział cudniejszego obrazu, jeszcze bardziej pociągającego przez kontrast z
ponurym i surowym otoczeniem. Piękny fiołek kwitnący na tych czarnych hałdach górniczych
nie mógłby obudzić większego zdumienia. McMurdo był tak oczarowany, że zastygł w
milcz
eniu, które dopiero ona przerwała.
—
Myślałam, że to ojciec — powiedziała z miłym szwedzkim akcentem. — Przyszedł pan
do niego? Jest w mieście, ale powinien zaraz wrócić.
McMurdo patrzał na nią z niemym podziwem, aż wreszcie zmieszana spuściła wzrok przed
tak pewnym siebie przybyszem.
— Nie, panienko —
rzekł wreszcie. — Wcale mi nie zależy na szybkim zobaczeniu się z
pani ojcem. Polecono mi jednak ten dom, gdybym szukał mieszkania. Miałem nadzieję, że mi
się u was spodoba, a teraz jestem tego pewien.
—
Prędko się pan decyduje — zauważyła z uśmiechem.
—
Tylko ślepy by się nie zdecydował — odparł bez namysłu. Śmiechem odpowiedziała na
ten komplement.
—
Proszę, niech pan wejdzie — rzekła. — Nazywam się Ettie Shafter. Moja matka nie żyje
i ja prowadzę gospodarstwo. Proszę siąść w bawialni przy kominku i zaczekać na ojca. Ale oto
i on. Będzie pan mógł zaraz omówić warunki. Ścieżką szedł ociężały, starszy już mężczyzna.
McMurdo w paru słowach powiedział, o co chodzi. Pewien człowiek nazwiskiem Murphy dał
mu ten adr
es w Chicago. Sam miał go od kogoś innego. Shafter nie robił trudności, Mc Murdo
zaś nie targował się i od razu przystał na podane warunki. Pieniędzy zdaje się miał dosyć. Za
dwanaście dolarów płatnych z góry dostał pokój z pełnym utrzymaniem. W taki to sposób
McMurdo —
według własnych słów zbieg przed prawem — znalazł przytułek pod dachem
Shafterów, co dało zaczątek długiemu cyklowi ponurych wydarzeń, które zakończyły się
dopiero w dalekim kraju.
II
M
ISTRZ
McMurdo należał do ludzi, którzy prędko zdobywają popularność. W każdym otoczeniu od
razu przekonywano się o tym. W ciągu tygodnia stał się najważniejszym lokatorem u
Shafterów. Tych lokatorów było z dziesięciu, poczciwych sztygarów lub zwykłych subiektów
sklepowych, pod żadnym względem nie dorównujących młodemu Irlandczykowi. Wieczorem,
kiedy zbierali się razem, jego żarty były najdowcipniejsze, jego rozmowy najbardziej
inteligentne, a śpiew — najładniejszy. Był urodzonym bratem łatą, tak promieniującym
wesołością, że nikt nie potrafił się jej oprzeć.
A
jednak raz po raz miewał napady szalonego gniewu, czego dał dowód w pociągu. Budziły
one jednak respekt w otoczeniu i nawet lęk. Również dla prawa i jego przedstawicieli zdradzał
głęboką pogardę, czym zachwycał jednych, a przerażał innych współlokatorów.
Od pierwszej chwili swym nie skrywanym zachwytem dał dowód, że zadurzył się w pięknej
i wdzięcznej córce Shaftera. Nie należał do wstydliwych wielbicieli. Już drugiego dnia wyznał
jej miłość i odtąd powtarzał to stale i uparcie, nie oglądając się na odpowiedź.
—
Ktoś inny! — wykrzykiwał. — Tym gorzej dla niego! Niech się strzeże! Miałbym dla
kogoś zrezygnować z jedynego szczęścia w życiu i z największego marzenia! Może pani sobie
powtarzać to „nie”, Ettie! Przyjdzie kiedyś dzień, kiedy powie pani „tak”. Jestem młody, mogę
czekać.
Trudno mu się było oprzeć przy tym jego obrotnym irlandzkim języku i ujmujących, miłych
manierach. Otaczał go też urok romantycznych przeżyć i tajemniczości, co zawsze robi
wrażenie na kobietach i budzi ich miłość. Dużo opowiadał o cudnych dolinach hrabstwa
Monagham, z którego pochodził, o dalekiej, wspaniałej wyspie, o pagórkach i zielonych
łąkach, które widziane w wyobraźni na tle tej posępnej krainy śniegu, wydawały się jeszcze
piękniejsze. Znał też dobrze życie miast na północy Stanów — na przykład Detroit, osad drwali
w Michigan, Buffalo i wreszcie Chicago, gdzie pracował w tartaku. A przy tym jakiś
romantyzm, jakieś aluzje do historii, która przytrafiła mu się w tym wielkim mieście, historii
tak dziwnej i tajemniczej, iż nie można było nawet o niej mówić. Z zadumą opowiadał o
nagłym wyjeździe, zerwaniu wszystkich więzów, o ucieczce w obce strony, zakończonej
przybyciem do tej rozpaczliwie smutnej doliny. Ettie słuchała go, a jej czarne oczy aż
błyszczały ze współczucia i sympatii — tych dwóch uczuć, które tak szybko i naturalnie
potrafią przerodzić się w miłość.
McMurdo znalazł sobie „na razie posadę księgowego, bo był człowiekiem wykształconym.
To zajęcie prawie przez cały dzień trzymało go poza domem, toteż nie miał czasu ani okazji, by
zameldować się u mistrza loży Pradawnego Zakonu Braci Wolnych. Wytknął mu to Mikę
Scanlan, spotkany w pociągu współbrat, który go odwiedził pewnego wieczoru. Niski,
nerwowy, o ostrych rysach i czarnych oczach, Scanlan rad odnowił znajomość z McMurdo. Po
jednej czy dwóch szklankach whisky nawiązał do celu swojej wizyty.
—
Słuchaj no — rzekł. — Przypomniał mi się twój adres i pozwoliłem sobie przyjść.
Dziwne, żeś jeszcze nie był u mistrza. Czemuś nie poszedł do Szefa?
—
Szukałem pracy. Nie miałem czasu.
—
Dla Szefa musisz mieć czas, nawet gdybyś nie miał na nic innego. Co ty sobie myślisz, u
licha!? Nie być w Domu Związku, nie zarejestrować się zaraz pierwszego dnia po przyjeździe!
Jeżeli nie chcesz go sobie zrazić… nie, nie, krótko mówiąc — musisz to zrobić!
McMurdo zdziwił się naiwnie:
—
Od dwóch lat jestem już wolnomularzem, ale nie słyszałem, aby to była taka pilna
sprawa.
—
Może w Chicago!
— Dobrze, ale to ten sam zakon.
—
Naprawdę? — Scanlan przyglądał mu się długo i uważnie. W jego spojrzeniu było coś
ponurego.
— No a jak?
—
Pomówimy o tym za miesiąc. Słyszałem, że miałeś starcie z policjantami po moim
wyjściu z pociągu.
—
Skąd wiesz?
—
Takie rzeczy u nas się rozchodzą… na złe albo na dobre, ale się rozchodzą.
—
No więc powiedziałem tym łajdakom, co o nich myślę.
—
Słowo daję, przypadniesz do serca Szefowi.
— Co? To i on nienawidzi policji?
Scanlan wybuchnął śmiechem.
—
Idź i zobacz się z nim — rzekł na pożegnanie. — Ciebie znienawidzi, nie policję, jeśli nie
pójdziesz. Posłuchaj przyjacielskiej rady i idź zaraz!
Tak się złożyło, że tegoż wieczora McMurdo miał jeszcze jedną, bardziej naglącą rozmowę
w tej samej sprawie. Być może jego nadskakiwanie Ettie stało się bardziej widoczne albo
dotarło nareszcie do świadomości ospale myślącego Szweda, właściciela pensjonatu. Dość, że
skinął palcem na młodzieńca i wywoławszy go do prywatnego pokoju, bez ogródek przystąpił
do rzeczy:
—
Zdaje się — rzekł — że pan się zaleca do mojej Ettie. Czyżbym się mylił?
—
Nie, nie myli się pan — odparł McMurdo.
— N
o to dowiedz się pan, że to ci się na nic nie zda. Już cię ktoś wyprzedził.
—
Mówiła mi o tym.
—
To możesz być pewien, że nie skłamała. Ale czy powiedziała, kto to taki?
—
Nie. Pytałem, nie chciała jednak powiedzieć.
—
A to dopiero dzierlatka! Może nie chciała pana nastraszyć.
—
Nastraszyć! Mnie! — W mgnieniu oka wybuchnął McMurdo.
—
Ano tak, mój przyjacielu! Nie potrzebujesz się pan wstydzić tego lęku. Toć chodzi o
Teddy’ego Baldwina.
—
A któż to, u licha?
—
Jeden z szefów tych złoczyńców.
—
Złoczyńców! Już mi o nich mówiono. Złoczyńcy tu, złoczyńcy tam, a zawsze tylko
szeptem! Czego się ich boicie? Kimże oni są?
Poczciwy Szwed mimo woli zniżył głos, jak każdy, kto mówił o tym okropnym
stowarzyszeniu.
—
Złoczyńcy — rzekł — to Pradawny Zakon Braci Wolnych.
McMurdo oniemiał.
— Jak to!? —
zawołał po chwili — przecież należę do tego zakonu.
—
Pan? Nigdy bym cię przez próg nie przepuścił, gdybym wiedział… nawet za sto dolarów
tygodniowo.
—
A cóż to złego ten zakon? Ma na celu miłosierdzie i koleżeństwo. Tak głosi statut.
—
Może gdzie indziej, ale nie tu!
—
Czymże jest tu?
—
Bandą morderców, ot czym jest.
McMurdo roześmiał się niedowierzająco.
— Jak pan tego dowiedzie? —
zapytał.
—
Jak dowiodę! A te pięćdziesiąt morderstw to nie dowód? Co pan powiesz na Milmana i
van Shorsta. I na rodzinę Nicholsona, na starego Hyama i małego Billy, Jamesa? Dowieść! Czy
w tej dolinie jest bodaj jeden człowiek — mężczyzna lub kobieta — który by tego nie wiedział?
—
Niech pan posłucha! — z naciskiem rzekł McMurdo. — Albo pan cofnie, co pan
powiedział, albo pan to uzasadni. Jedno lub drugie, bo nie ruszę się z pokoju. Jakże by pan
postąpił na moim miejscu. Jestem obcy w mieście, należę do stowarzyszenia, o którym wiem,
że jest zupełnie niewinną organizacja. Znajdzie ją pan wszędzie jak Stany długie i szerokie i
zawsze —
niewinną. A teraz, kiedy chcę do niej tu przystąpić, mówi mi pan, że jest ona bandą
morderców. Myślę, że powinien mnie pan albo przeprosić, albo wytłumaczyć się przede mną.
—
Mogę tylko powiedzieć to, co wie cały świat. Szefowie jednej organizacji są też szefami
drugiej. Gdy się z tą zadrze, tamta się zemści. Aż za często mogliśmy to sprawdzić.
—
Babskie gadanie, nic więcej. Niech mi pan tego dowiedzie! — upierał się McMurdo.
—
Sam pan się przekonasz, jak tu dłużej pomieszkasz. Ale zapomniałem, że jesteś jednym z
nich. Niebawem staniesz się do nich podobny. Nie mogę dłużej trzymać pana pod moim
dachem. Dość już, że taki jeden kręci się koło Ettie i że boję się go wyrzucić za drzwi. Miałbym
tr
zymać jeszcze drugiego? Nie, mój panie, na jutro znajdź już pan sobie inny nocleg!
Tak więc McMurdo spotkała podwójna kara: wypędzono go z wygodnej kwatery i
odmówiono mu ręki ukochanej dziewczyny.
Tegoż jeszcze wieczoru, kiedy ją zastał samą w bawialni, zwierzył się ze swych zmartwień.
—
Pani ojciec, Ettie, wymówił mi mieszkanie — rzekł. — Nic bym sobie z tego nie robił,
gdyby szło tylko o pokój. Ale przysięgam, że choć znamy się dopiero od tygodnia, nie mogę już
żyć bez pani.
— Cicho, cicho! Niech pan tak nie mówi! —
odparła. — Czyż nie powiedziałam, że zjawił
się pan za późno? Mam już innego starającego i choć nie obiecywałam zaraz za niego wyjść,
nie mogę wyjść za nikogo innego.
—
Załóżmy, Ettie, że to ja byłbym tym pierwszym, czy mógłbym wtedy mieć nadzieję?
Ukryła twarz w dłoniach.
—
Ach, czemu pan nie był pierwszy! — załkała. McMurdo w mgnieniu oka padł przed nią
na kolana.
—
Ettie, błagam cię, zgódź się! — wykrzyknął. — Czy chcesz zrujnować życie sobie i mnie
tamtą obietnicą? Usłuchaj głosu własnego serca, kochanie! To o wiele silniejszy argument niźli
słowo dane wtedy, kiedy jeszcze nie wiedziałaś, co mówisz.
Ujął jej białą dłoń w swoje mocne, ogorzałe ręce.
—
Zgódź się być moją, a zobaczysz, że we dwójkę oprzemy się każdej groźbie.
— Ale wyjedziemy, dobrze?
— Nie, zostaniemy.
— Och, nie, Jack! —
zarzuciła mu ramiona na szyję. — Nie tu. Czy nie możesz mnie stąd
zabrać?
Widać było, że McMurdo walczy ze sobą, ale po chwili twarz jego stężała na granit.
—
Nie, najdroższa, tutaj — odparł. — Nie oddam cię nikomu, nawet gdybym miał cały
świat przeciwko sobie. Właśnie tutaj, nigdzie indziej!
—
Dlaczego nie mielibyśmy wyjechać razem!?
—
Nie, Ettie, nie mogę wyjechać.
— Ale czemu?
—
Nie śmiałbym spojrzeć ludziom w oczy, wiedząc, że pozwoliłem się wypędzić. A zresztą
czego mamy się bać? Czyż nie jesteśmy wolnymi ludźmi w wolnym kraju? Jeżeli się kochamy,
to któż się odważy stanąć między nami.
—
Nie rozumiesz, nie wiesz. Jesteś tu jeszcze za krótko. Nie znasz tego Baldwina. Nie znasz
McGinty’ego i jego złoczyńców.
—
Tak, nie znam ich, nie boję się ich i nie wierzę w to, co o nich opowiadają! — odparł
McMurdo. —
Miewałem już do czynienia z gorszymi ludźmi i nie ja się ich bałem, tylko
zawsze oni mnie. Czegóż tu się bać! Jeżeli ci ludzie, jak twój ojciec mówi, popełniają tu w te’]
dolinie jedną zbrodnię za drugą i jeżeli wszyscy ich znają, jak to się dzieje, że żaden jeszcze nie
stanął przed sądem? Wytłumacz mi, Ettie?
—
Bo żaden człowiek nie chce zeznawać przeciwko nim. Nie wyżyłby nawet miesiąca. A
także dlatego, że zawsze mają fałszywych świadków, którzy przysięgną, że oskarżony w czasie
zbrodni był gdzieś o setki mil dalej. Ale Jack, musiałeś o tym czytać! Chyba w całych Stanach
nie znajdzie się gazety, która by o tym nie pisała.
—
Tak, czytałem coś niecoś, racja, ale myślałem, że to takie sobie bajeczki. Może ci ludzie
kierują się jakimiś powodami. Może zbłądzili i teraz już nie mają odwrotu.
—
Och, nie mów tak! On też tak mówi, ten drugi.
—
Baldwin… tak mówi, naprawdę?
—
1 dlatego się nim brzydzę. Teraz już mogę powiedzieć ci prawdę. Nienawidzę go z całego
serca, ale i boję się go. Ze względu na siebie, lecz przede wszystkim ze względu na ojca. Wiem,
że gdybym odważyła się zdradzić ze swoim uczuciem wstrętu, ściągnęłabym na niego wielkie
nieszczęście. Oto czemu zbyłam Baldwina na pół serio daną obietnicą. Prawdę mówiąc, to była
nasza jedyna nadzieja. Ale gdybyś się zgodził uciec, zabralibyśmy ojca i moglibyśmy żyć
spokojnie gdzieś daleko od władzy tych złych ludzi.
Na twarzy McMurdo znów widać było walkę i znów mu rysy skamieniały.
—
Włos ci z głowy nie spadnie… ani tobie, ani ojcu. A co do tych złych ludzi, kto wie, czy
nie przekonasz się w końcu, że jestem gorszy od najgorszego z nich wszystkich.
—
Nie, nie, zawsze będę w ciebie wierzyła. Roześmiał się gorzko.
—
Boże, mój Boże, jak mało o mnie wiesz! Twoja niewinna duszyczka nawet nie
przeczuwa, co się dzieje w mojej duszy. Ale kto to?
Drzwi otworzyły się nagle i do pokoju wszedł niedbałym krokiem jakiś młodzieniec z
arcypewną siebie miną. Był przystojny, zuchowaty, mniej więcej w wieku Jacka McMurdo i
nawet podobny do niego z budowy. Spod czarnego filcowego kapelusza z szerokim rondem,
którego nawet nie pofatygował się zdjąć, wyzierało groźne oblicze o orlim nosie. Złym,
nienawistnym i władczym okiem spojrzał na parę siedzącą przed kominkiem.
Ettie zerwała się zmieszana i zaniepokojona.
—
Cieszę się, że pana widzę, panie Baldwin — rzekła. Przyszedł pan wcześniej niż
myślałam. Proszę, niech pan siada.
Baldwin nie ruszył się z miejsca i ująwszy się pod boki, patrzał na McMurdo.
— Co to za jeden? —
rzucił.
—
To mój znajomy… nasz nowy lokator. Panie McMurdo, pozwoli pan sobie przedstawić
pana Baldwina.
Obaj młodzi ludzie sztywno skłonili się sobie.
—
Panna Ettie z pewnością powiedziała panu, co nas łączy? — rzekł Baldwin.
—
Zdawało mi się, że nic.
—
Zdawało się panu? Teraz przestanie się panu zdawać. Niechże się pan dowie ode mnie, że
to moja narzeczona. W tak piękny wieczór lepiej pan zrobi, idąc na spacer.
—
Dziękuję za radę, ale nie mam ochoty na przechadzkę.
— Nie ma pan? —
dzikie oczy Baldwina płonęły gniewem.
—
A może pan ma ochotę na bitkę, panie nowy lokatorze?
—
Zgadł pan! — krzyknął McMurdo, zrywając się z miejsca. — Nigdy jeszcze nie
słyszałem milszej propozycji.
—
Na miłość boską, Jack, na miłość boską! — wykrzyknęła biedna, śmiertelnie przerażona
Ettie. —
Och, Jack, on ci zrobi coś złego!
—
Aa! Więc jesteście na ty! — z groźbą w głosie rzekł Baldwin. — Do tego już doszło
między wami, co?
—
Och, Ted, pohamuj się… uspokój! Przez wzgląd na mnie, jeżeli mnie kochasz, Ted, bądź
wspaniałomyślny i litościwy!
—
Myślę, Ettie, że gdybyś nas zostawiła samych, załatwilibyśmy sprawę między sobą —
spokojnie rzekł McMurdo. — A może — ciągnął, zwracając się do Baldwina — poszlibyśmy
się przejść. Wieczór jest ładny, a o parę domów dalej mamy otwarty plac.
—
Poradzę sobie z tobą, nie brudząc rąk — odparł wróg. — Pożałujesz, bratku, dnia, kiedyś
postawił nogę w tym domu.
—
Po co odkładać, mam czas teraz! — krzyknął McMurdo.
—
Mnie zostaw wybór czasu, już ja znajdę odpowiednią chwilę. Spójrz! — nagłym ruchem
zakasał rękaw i pokazał na przedramieniu jakby wypalony dziwny znak: trójkąt w kole. —
Wiesz ty, co to jest?
—
Nie wiem i nie chcę wiedzieć!
—
Ale się dowiesz. Obiecuję ci to solennie, mój panie. I nie zdążysz się wiele postarzeć do
tego czasu. Panna Ettie może ci coś powiedzieć na ten temat. A co do ciebie, Ettie, to się jeszcze
na kolanach do mnie przyczołgasz. Słyszysz? Na kolanach! Wtedy cię ukarzę. Zasialiście i —
przysięgam — zbierzecie plon!
Patrzył na nich z wściekłością, a potem obrócił się na pięcie i wyszedł. Za chwilę trzasnęły
za nim drzwi wejściowe.
McMurdo i Ettie przez kilka sekund stali w milczeniu, aż wreszcie przerażona Ettie rzuciła
mu się na szyję.
—
Och, jakiś ty dzielny! Jednak to wszystko na nic. Musisz uciekać! Jeszcze dziś… jeszcze
dziś w nocy! To twój jedyny ratunek. On cię zabije. Wyczytałam to w jego okrutnym
spojrzeniu. Cóż możesz poradzić, kiedy jest ich wielu i mają za sobą McGinty’ego i potęgę
całej loży?
McMurdo uwolnił się z jej objęć, pocałował ją i lekko pchnął na krzesło.
—
Spokojnie, kochanie, spokojnie! Nie kłopocz się i nie bój się o mnie. Sam jestem
masonem. Przed chwilą powiedziałem o tym twojemu ojcu. Być może, nie jestem lepszy od
nich, nie rób więc ze mnie świętego. Może nawet też znienawidzisz mnie po tym, co ci
powiedziałem.
—
Nienawidzić ciebie? Nigdy w życiu! Słyszałam, że mason to coś niedobrego jedynie
tutaj, czemu więc miałabym cię źle sądzić? Ale jeżeli jesteś masonem, to biegnij zaraz do
McGinty’ego, żeby go przyjaźnie do siebie usposobić. Pośpiesz się, pośpiesz, Jack! Musisz
ubiec tamtych, nim się do ciebie zabiorą.
—
Tak też myślałem — odparł McMurdo. — Pójdę tam zaraz i skończę z tą sprawą. Możesz
powiedzieć ojcu, że tę noc jeszcze tu prześpię, ale jutro rano znajdę już sobie inną kwaterę.
W barze knajpy McGinty’ego było tłoczno jak zwykle, albowiem tu najchętniej zbierały się
najgorsze męty miasta. Sam McGinty cieszył się popularnością ze względu na jowialne,
gburowate usposobienie, za którym ukrywało się zresztą coś znacznie głębszego. Pomijając
jednak tę popularność, sam lęk, w którym utrzymywał nie tylko całe miasto i
trzydziestomilową dolinę, lecz nawet osady za obrzeżającymi ją górami, wystarczał do
zapełnienia jego baru, bo nikt nie chciał mu się narazić.
Mimo tych tajemniczych mocy, z których —
jak niosła fama — zdawał się korzystać w tak
bezwzględny sposób, McGinty dzierżył jeszcze wysokie stanowiska. Był radcą miejskim i
pełnomocnikiem do spraw drogowych, wybranym na te urzędy głosami szumowin, które z
kolei spodziewały się od niego za to jakiejś rekompensaty. Ludność płaciła wysokie podatki, o
roboty publiczne nikt nie dbał, łapownictwo kwitło w najlepsze, a uczciwych obywateli
szantażowano i zmuszano do milczenia pod groźbą straszliwych represji. W ten to sposób z
roku na
rok brylantowe szpilki w krawacie McGinty’ego coraz bardziej rzucały się w oczy,
złoty łańcuszek na coraz wspanialszej kamizelce wciąż przybierał na wadze, a knajpa rozrastała
się i niewiele już brakowało, by zajęła cały jeden bok rynku.
McMurdo pchnął wahadłowe drzwi. W kłębach dymu tytoniowego i w oparach alkoholu jął
się przepychać przez tłum mężczyzn. Bar był jaskrawo oświetlony, a blask lamp, odbitych w
wielkich lustrach, oprawnych w ciężkie, złocone ramy, wiszących na każdej ścianie, potęgował
jeszcz
e wrażenie oślepiającej jasności. Barmani uwijali się z zakasanymi rękawami i nie mieli
chwili spoczynku. Bez przerwy mieszali napitki dla ludzi tłoczących się przed ladą — długą,
szeroką i obitą blachą. W jednym jej końcu, niedbale o nią oparty, z cygarem sterczącym z
kącika ust, stał wysoki, barczysty, krzepko zbudowany mężczyzna, z pewnością nikt inny —
tylko sam McGinty. Był to prawdziwy olbrzym, czarnowłosy, zarośnięty aż po oczy, z
kruczoczarną czupryną opadającą na kołnierz. Smagły niby Włoch, oczy miał czarne jak węgle,
co w połączeniu z lekkim zezem nadawało im jakiś zły wyraz. Ale poza tym wszystko w nim —
regularne rysy, kształtna budowa, szczere, proste maniery — w zupełności odpowiadały tej
postaci poczciwca, którą przybrał. Oto, rzekłbyś, z kościami dobry chłop, o złotym sercu, choć
szorstkim języku. Dopiero pod spojrzeniem czarnych oczu, głębokich i bezlitosnych, ciarki
człowiekowi chodziły po grzbiecie, bo czuł, że stanął twarzą w twarz z ucieleśnieniem zła
wspartego mocą, odwagą i chytrością, co czyniło je po tysiąckroć straszniejszym.
Przyjrzawszy mu się dokładnie, McMurdo jak zwykle bez ceremonii utorował sobie
łokciami drogę do lady i przepchnął się przez grupkę lizusów zwartym kołem otaczających
wszechpotężnego Szefa i przypodchlebnie rechoczących przy każdym jego najniewinniejszym
nawet żarcie. Na zwrócone ku sobie przenikliwe spojrzenie czarnych, groźnych oczu śmiało
odpowiedział nieustraszonym spojrzeniem szarych oczu, rzuconym spod okularów.
—
Nie przypominam sobie pana, młodzieńcze — rzekł McGinty.
—
Bo dopiero niedawno przyjechałem, panie McGinty.
—
Ale już dość dawno, by tytułować ludzi tak, jak im się to należy.
—
Chłopcze, stoisz przed radcą McGintym — odezwał się jeden z ludzi w tej grupie.
—
Przepraszam, panie radco. Nie znam się na tutejszych zwyczajach. Mówiono mi jednak,
abym się z panem zobaczył.
—
No więc mnie pan widzi. Takiego, jakim jestem. I cóż pan o mnie myśli?
—
Trudno sobie wyrobić zdanie od pierwszego spojrzenia, ale jeżeli pańskie serce jest tak
wielkie jak ciało, a dusza pięknością nie ustępuje twarzy, to nic więcej nie trzeba — odparł
McMurdo.
—
Widzę, że macie iście irlandzki, obrotny język, mój panie! — wykrzyknął McGinty,
wahając się, czy uderzyć w żartobliwy ton, czy też zachować powagę stosowną do swojej
godności. — A zatem, łaskawco, podobam ci się, co?
—
Z pewnością.
—
I powiedziano ci, żebyś się ze mną zobaczył?
— Tak, powiedziano.
—
Kto ci powiedział?
—
Brat Scanlan z loży 341, Dolina Vermissy. Piję za pańskie zdrowie, panie radco, i za
naszą bliższą znajomość. Przyłożył do ust szklaneczkę, którą mu podsunięto, i wychylając jej
zawartość, lekko uniósł w górę mały palec. McGinty, który pilnie obserwował każdy jego ruch,
uniósł grube czarne brwi.
—
A więc tak? — rzekł. — Cóż, musimy to zbadać szczegółowo, panie…
— McMurdo.
—
Szczegółowo, panie McMurdo. Bo w tych stronach nie wierzymy ludziom tak łatwo. Ani
im, ani ich słowom. Chodźmy na chwilę do pokoiku za barem.
Za barem było małe pomieszczenie z rzędami beczek pod każdą ze ścian. McGinty starannie
zamknął drzwi, siadł na jednej z tych beczek i z namysłem żując koniuszek cygara, uważnie
przyglądał się młodzieńcowi swoim niepokojącym wzrokiem. Przez kilka minut siedział w
zupełnym milczeniu.
McMurdo pogodnie zniósł to badanie, trzymając jedną rękę w kieszeni, a drugą kręcąc
jasnego wąsa. Aż nagle McGinty pochylił się i gwałtownym ruchem wydobył groźnie
wyglądający rewolwer.
—
Spójrz no tu, ty wesołku — rzekł. — Gdybym przypuszczał, że szykujesz nam jakiś
kawał, już byś stąd nie wyszedł.
— Doprawdy, w dziwny s
posób mistrz loży wita nowego brata — odparł McMurdo nie bez
dumy w głosie.
—
Tego właśnie masz dowieść, że jesteś bratem — odparł McGinty. — A niech cię Bóg
strzeże, jeżeli nie zdołasz. Gdzie otrzymałeś wtajemniczenie?
—
W loży 29, w Chicago.
— Kiedy.
— 14 czerwca 1872 roku.
— Kto jest tam mistrzem?
— James H. Scott.
—
Kto rządzi okręgiem?
—
Bartłomiej Wilson.
— Hm, odpowiadasz pewnie. A co tu robisz?
—
Pracuję, tak samo jak pan, tylko w gorszym fachu.
—
Widzę, że na wszystko masz gotową odpowiedź.
— Tak,
zawsze byłem obrotny w języku.
— A w pracy?
—
Ci, co mnie znają, nigdy o tym nie wątpili.
—
Cóż, sprawdzimy, coś powiedział, szybciej, niż się spodziewasz. Czy ci już tu mówiono o
loży?
—
Mówiono, że trzeba być nie lada zuchem, by zostać bratem.
—
Słusznie, panie McMurdo. Czemu żeś się wyniósł z Chicago?
— Akurat panu powiem!
McGinty szeroko otworzył oczy. Nie był przyzwyczajony do takich odpowiedzi i to go
rozbawiło.
—
Czemuż nie chcesz mi powiedzieć?
—
Bo żaden brat nie powinien kłamać drugiemu.
—
A zatem prawda jest aż tak zła?
—
Może pan sobie myśleć, co pan chce.
—
Więc jakże, łaskawco? Uważasz, że ja, mistrz, wprowadzę do loży człowieka o nie
znanej mi przeszłości?
McMurdo wydawał się zaskoczony, ale po chwili wyciągnął z wewnętrznej kieszeni
zniszczony wycinek z gazety.
— A nie wsypie mnie pan? —
zapytał.
—
Jeżeli jeszcze raz powiesz coś takiego, zdzielę cię w pysk — wybuchnął McGinty.
— Przepraszam, panie radco —
ulegle tłumaczył się McMurdo. — Ma pan rację. Palnąłem
bez namysłu. Wiem, że mogę panu zaufać. Niech pan przeczyta.
McGinty rzucił okiem na relację z zabójstwa Jonasa Pinto, którego zastrzelono w pierwszym
tygodniu stycznia 1874 roku w „Lake Saloon” przy Market Street w Chicago.
— Twoja sprawka? —
zapytał, zwracając wycinek.
McMurdo ski
nął głową.
—
Czemuś go zastrzelił?
—
Pomagałem Wujkowi Samowi wyrabiać dolary. Może moje nie były z tak fajnego złota
jak jego, ale nie ustępowały im wyglądem i kosztowały znacznie taniej. Ten Pinto je spławiał…
—
Co robił?
—
No, puszczał w obieg. A potem oznajmił, że mnie wyda. Może zresztą i wydał. Nie
czekałem na dowody. Zastrzeliłem go i zwiałem do tego górniczego okręgu.
— Dlaczego do górniczego?
—
Bo czytałem, że tu ludzie nie są tacy drażliwi w tego rodzaju sprawach.
McGinty roześmiał się.
— Najprzód
byłeś fałszerzem, potem mordercą, a teraz przyjechałeś chłopcze tutaj, myśląc,
że cię powitamy z otwartymi rękami, co?
—
Mniej więcej — odparł McMurdo.
—
Widzi mi się, że daleko zajdziesz. Powiedzże, człowieku, czy potrafisz robić jeszcze
swoje dolary?
McMurdo wyciągnął kilka monet z kieszeni.
—
Te nigdy nie widziały mennicy w Waszyngtonie — rzekł.
— Nie opowiadaj! —
McGinty oglądał monety przy świetle, trzymając je w olbrzymiej,
owłosionej jak u goryla ręce. — Nie widzę żadnej różnicy! No, no, bardzo się tu nam przydasz
w naszej loży. Potrzeba nam takich ludzi z kreskami na sumieniu, aby jakoś lądować. Prędko by
nas zniszczono, gdybyśmy nie potrafili kropić tych, co nas chcą kropić.
—
Myślę, że potrafię kropić nie gorzej od innych braci.
—
Zdaje się, że nerwy masz mocne. Nawet nie drgnąłeś, kiedy zmierzyłem do ciebie.
—
Bo mnie nic nie groziło.
— A komu?
— Panu, panie radco —
McMurdo wyciągnął z kieszeni rewolwer z odwiedzionym
kurkiem. —
Przez cały czas mierzyłem w pana. Z pewnością wypaliłbym o ułamek sekundy
wcześniej.
McGinty poczerwieniał z gniewu, ale po chwili wybuchnął głośnym śmiechem.
—
Słowo daję! — rzekł. — Takiego zucha tośmy tu od lat nie widzieli. Sądzę, że loża będzie
kiedyś dumna z ciebie, bracie. Czego tu znów chcesz, u licha? — krzyknął do barmana, który
uchylił drzwi. — Czy nie mogę z nikim spokojnie pomówić przez parę minut, żeby mi nie
przeszkadzano?
— Przepraszam, panie radco —
rzekł speszony barman. — Ale pan Ted Baldwin mówi, że
musi się zaraz z panem zobaczyć.
Niepotrzebnie z
resztą się tłumaczył, bo sponad jego ramienia wyjrzała okrutna, zastygła w
gniewie twarz Baldwina, który nagle odepchnął go, wszedł do pokoiku i zamknął drzwi.
—
A więc — rzekł z wściekłością, spoglądając na McMurdo — przybiegłeś tu pierwszy?
Panie radco,
chcę panu szepnąć słówko o tym człowieku.
— Mów zaraz, tu, przy mnie! —
wykrzyknął McMurdo.
—
Powiem, kiedy będę chciał i jak będę chciał.
— Spokojnie, spokojnie! —
rozkazał McGinty, wstając z beczki. — Nie tym tonem. To nasz
nowy brat i nie możesz go witać w ten sposób — mówił do Baldwina. — Trzymaj ręce przy
sobie i pogódź się z nim.
—
Nigdy w życiu! — wrzasnął rozjuszony Baldwin.
—
Zaproponowałem, żebyśmy się bili, jeżeli czuje się pokrzywdzony — wyjaśnił
McMurdo. —
Gotów jestem walczyć na pięści, a jeżeli mu tego mało, niech sam powie, jak
chce się bić. A teraz proszę nas rozsądzić, panie radco. Jako mistrz loży.
—
O cóż więc poszło?
—
O dziewczynę. Wolno jej wybierać, kogo chce.
— Wolno? —
krzyknął Baldwin.
—
Wolno między dwoma braćmi loży — zawyrokował McGinty.
—
Taka jest pańska decyzja? — zapytał Ted Baldwin.
— Tak, taka jest moja decyzja —
z gniewnym spojrzeniem odparł McGinty. — Czy chcesz
ją kwestionować?
—
A więc odstępuje pan człowieka, który przez pięć lat był wierny jak pies, dla chłystka
widzi
anego po raz pierwszy? Nie jest pan mistrzem na wieczne czasy i przysięgam, że przy
najbliższych wyborach…
McGinty skoczył nań jak tygrys. Zacisnął mu dłonie na gardle i przewrócił na jedną z
beczek. W porywie nieprzytomnej złości byłby życie z niego wycisnął, gdyby McMurdo się nie
wtrącił.
—
Panie radco, niech się pan pohamuje! — wołał, odciągając go od ofiary.
McGinty puścił Baldwina, który przerażony, u kresu sił, gorączkowo łapiąc oddech jak ktoś,
komu śmierć zajrzała w oczy, siadł na beczce. Na tej, na którą go przed chwilą obalono.
—
Dawno ci się to należało, Ted, i teraz dostałeś za swoje — mówił McGinty, a jego
potężna pierś unosiła się i opadała przy każdym słowie. — Możeś myślał, że kiedy dojdzie do
wyborów, wskoczysz na moje miejsce? Loża o tym zadecyduje. Ale dopóki ja jestem mistrzem,
nikt nie odważy się buntować przeciwko mnie lub moim rządom.
— Nie mam nic przeciwko panu —
wymamrotał Baldwin, macając się po gardle.
—
No to dobrze, już dobrze — odparł McGinty, przybrawszy nagle jowialny ton. — Znów
jesteśmy przyjaciółmi i zapijemy naszą zgodę. — Zdjął z półki butelkę szampana i wykręcił z
niej korek.
—
Posłuchajcie teraz, co powiem — ciągnął, napełniając trzy szklaneczki. — Toastem loży
załagodzimy kłótnię. Koniec waszych nieporozumień. Z lewą ręką na grdyce pytam cię, Ted,
jakaż to krzywda cię spotkała?
—
Ciemne chmury nawisły.
—
Ale się rozproszą na zawsze.
—
Przysięgam na to.
Wypili szampana i tę samą formułę powtórzyli między sobą Baldwin i McMurdo.
— No! —
wykrzyknął McGinty, zacierając ręce — koniec z gniewem. Gdybyście o tym
zapomnieli, loża się wami zajmie, a ma ciężką rękę, jak brat Baldwin wie, a ty, bracie
McMurdo, prędko się przekonasz, jeżeli szukasz guza.
—
Przysięgam, że nie będę szukał — odparł McMurdo i wyciągnął rękę do Baldwina. —
Szybko wybucham i szybko zapominam. Przypisuję to mojej gorącej irlandzkiej krwi. Ale już
mi przeszło i nie żywię złości.
Baldwin pod groźnym spojrzeniem straszliwego Szefa przyjął podaną mu rękę. Ale po jego
mrocznej twarzy widać było, że słowa McMurdo nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia.
McGinty klepnął jednego i drugiego po ramieniu.
— Sza, sza —
rzekł. — Te kobiety, te kobiety! — Pomyśleć tylko, że jakaś tam spódniczka
mogła poróżnić moich dwóch chłopców. A to ci pech! Dziewczyna sama musi wybrać, bo
mistrz, dzięki Bogu, nie może wtrącać się w takie sprawy. Dość mam kłopotu bez bab. Bracie
Murdo, wejdziesz do loży 341. Rządzimy się tu innymi prawami niż w Chicago. Zebranie loży
odbędzie się w sobotę wieczór i wtedy na wieczne czasy wyzwolimy cię w Dolinie Vermissy.
III
L
OŻA
341,
V
ERMISSA
Nazajutrz, po dniu bogatym w tak denerwujące wydarzenia, McMurdo wyprowadził się od
Jakuba Shaftera i zamieszkał u wdowy MacNamara, na odległym przedmieściu. Scanlan, jego
znajomy z pociągu, wkrótce potem przeniósł się do Vermissy i odtąd mieszkali razem. Byli
jedynymi lokatorami wdowy, prostodusznej Irlandki, która się w nic nie wtrącała; mogli więc
mówić i robić, co im się żywnie podobało — rzecz nad wyraz pożądana dla ludzi, co mają
wspólne tajemnice. Shafter
zmiękł na tyle, że pozwolił McMurdo jadać u siebie, dzięki czemu
mógł się nadal widywać z Ettie. Toteż łączące ich węzły nie tylko nie osłabły, ale jeszcze się
zacieśniły w miarę upływu tygodni. W swojej sypialni na nowym mieszkaniu McMurdo z
zupełnym poczuciem bezpieczeństwa zabrał się do bicia dolarów, a wielu braci z loży
odwiedzało go pod straszliwą przysięgą zachowania tajemnicy, każdy zaś, wychodząc, unosił
w kieszeni parę sztuk fałszywych monet, tak wiernie skopiowanych, że nigdy nie było
najmniejsze
j trudności czy ryzyka z puszczeniem ich w obieg. Nikt z braci nie mógł zrozumieć,
czemu McMurdo, będąc tak wspaniałym artystą, para się jeszcze pracą. Pytany odpowiadał, że
pracuje dla zamydlenia oczu policji, bo gdyby żył bez widocznych źródeł dochodu, ściągnąłby
na siebie uwagę. Pewien policjant już wpadł na jego trop, ale dziwnym trafem wyszło to
młodemu Irlandczykowi bardziej na dobre niż na złe. Po pierwszej bytności w barze
McGinty’ego zaglądał on tam prawie co wieczór, aby bliżej poznać się z „chłopcami”, jak
dobrodusznie sami się nazywali członkowie bandy terroryzującej całą okolicę. Zuchowatością i
śmiałym językiem od razu pozyskał sobie ich sympatię, a szybkość i umiejętność, z jaką
rozprawiał się ze swoimi przeciwnikami w barze podczas najgorętszych zwad i utarczek,
zjednała mu szacunek tych brutali. Wspomniany jednak incydent z policjantem jeszcze bardziej
podniósł jego wagę w ich oczach.
Pewnego wieczoru w czasie największego tłoku drzwi się otworzyły i do baru wszedł
człowiek w niebieskim, skromnym mundurze i spiczastej czapce Policji Kopalnianej. Była to
specjalna organizacja, stworzona przez właścicieli kopalń i linii kolejowych do pomocy
zwykłej policji, zupełnie bezradnej wobec zorganizowanej szajki opryszków, nie dającej
ludziom żyć. Wejście to wywołało poruszenie na sali. Niejeden ciekawym okiem spojrzał na
przybyłego, ale w Stanach stosunki między policją a przestępcami układają się dość
dziwacznie. McGinty, za ladą, wcale się nie zdziwił, kiedy inspektor wmieszał się w tłum
gości.
— Jedna
whisky, tu przy ladzie, bo ziąb na dworze — rzekł inspektor. — Chyba widzimy się
po raz pierwszy, panie radco?
— Pan tu jest nowy, kapitanie?
—
Zgadł pan. Spodziewamy się po panu i po innych znaczniejszych w mieście obywatelach,
że pomożecie nam w utrzymaniu porządku i w przestrzeganiu prawa. Nazywam się Marvin…
kapitan Marvin z Kopalnianej.
—
Lepiej dalibyśmy sobie radę bez pana, kapitanie — chłodno odparł McGinty. — Mamy
własną policję w mieście i nie potrzebujemy importowanych towarów. Czymże pan jest, jeśli
nie płatnym narzędziem kapitalistów, wynajętym przez nich do bicia i zabijania biedniejszych
współobywateli?
— Nie mówmy o tym —
pogodnie odrzekł kapitan. — Myślę, że wszyscy, choć patrzymy na
to inaczej, na swój sposób spełniamy nasz obowiązek. — Wychylił szklaneczkę i odwrócił się
do wyjścia, kiedy wzrok jego padł na Jacka McMurdo, który zasępiony i ponury stał tuż obok.
—
Kogóż ja widzę! — wykrzyknął, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. — Stary
znajomy!
McMurdo odsunął się gwałtownie.
—
Nigdy nie byłem pańskim przyjacielem, pańskim ani żadnego innego przeklętego łapsa
—
rzekł.
— Znajomy to nie zawsze przyjaciel —
uśmiechnął się Marvin. — Nie zaprzeczy pan
chyba, że mówię do Jacka McMurdo z Chicago?
McMurdo wzruszył ramionami.
— Nie zaprze
czę — odparł. — Myśli pan, że się wstydzę swego nazwiska?
—
Miałby pan powody.
— O czym pan mówi, u licha? —
ryknął młodzieniec, zaciskając pięści.
—
No, no, Jack, to nie ze mną! Przed przyjazdem do tej dziury służyłem w policji w Chicago
i doskonale znam
tamtejszych gagatków. Wystarczy mi tylko spojrzeć.
Twarz McMurdo wydłużyła się.
— Nie jest pan chyba kapitanem Marvinem z chicagowskiej centrali? —
wykrzyknął.
—
Tym samym poczciwym Tedem Marvinem, do usług. Nie zapomnieliśmy tam zabójstwa
Jonasa Pinto.
—
Ja go nie zabiłem.
—
Naprawdę? To zupełnie wiarygodne, obiektywne stwierdzenie. Cóż, jego śmierć przyszła
w samą porę dla pana, bo inaczej odpowiadałby pan za fałszowanie pieniędzy. Ale zapomnijmy
o tym, albowiem między nami mówiąc — zdaje się, że popełniam teraz wykroczenie — nie
zdołano zgromadzić dowodów przeciwko panu. Może więc pan wracać do Chicago.
— Tu mi dobrze.
—
Wyświadczam panu przysługę, a pan się odął i nie raczy mi nawet podziękować,
—
Sądzę, że kierował się pan dobrymi zamiarami i wypada mi podziękować — odparł
McMurdo niezbyt uprzejmie.
—
Póki pan czegoś nie przeskrobie, będę trzymał język za zębami. A niech tylko zobaczę, że
znów pan zadarł z prawem, to już inna historia! No, dobranoc panu… dobranoc, radco!
Opuścił bar, jednak zdążył zrobić z McMurdo lokalnego bohatera.
Już przedtem szeptano sobie o jego chicagowskich czynach, lecz on zbywał uśmiechem
wszystkie pytania, jak ktoś, kto nie chce się stroić w cudze piórka. Ale teraz pogłoski zyskały
oficjalne potwierdzenie. Stali bywalcy baru
okrążyli go, by z uznaniem uścisnąć mu rękę.
Odtąd był już kimś. Mógł pić i miał mocną głowę, lecz tego wieczoru tak go ogólnie fetowano,
że z pewnością spędziłby noc pod ladą, gdyby jego wierny druh Scanlan, który na szczęście też
tam był, nie odprowadził go do domu.
W sobotni wieczór wprowadzono McMurdo do loży. Przypuszczał, że tym razem obejdzie
się bez zwykłych ceremonii, skoro odebrał już wtajemniczenia w Chicago. Ale w Vermissie
obowiązywał szczególny rytuał, z którego bracia byli bardzo dumni i któremu musiał się
poddać każdy wstępujący do loży. Zebranie odbyło się w obszernej, służącej tym celom sali
Domu Związkowego. Do miejscowej loży należało sześćdziesięciu braci, jednakże bynajmniej
nie była to cała potęga tej organizacji, albowiem w dolinie istniały jeszcze inne, liczne loże, a
poza obrzeżającymi Vermissę łańcuchami gór po obu stronach, były jeszcze inne.
Wypożyczały one sobie ludzi do jakiejś poważniejszej roboty, tak że zbrodni dokonywali
zawsze osobnicy nie znani w tych stronach. Ogółem zakon liczył co najmniej pięciuset
członków, rozsianych po całym zagłębiu.
Tego wieczoru bracia zasiedli przy długim stole w pustawej sali. Z boku stał inny stół suto
zastawiony butelkami i szklankami. Niektórzy z zebranych łakomie zwracali już ku niemu
oczy. McGinty, w czarnej aksamitnej czapeczce na zmierzwionej kruczej czuprynie i w
purpurowej stulę wokół szyi, co czyniło go podobnym do księdza odprawiającego jakiś
diabelski ceremoniał, siedział na prezydialnym miejscu. Po prawej i lewej ręce miał starszyznę
loży. Wśród nich rzucała się w oczy okrutna i przystojna twarz Teda Baldwina. Każdy
przepasany był szarfą lub nosił medalion na znak swej godności. Przeważnie byli to ludzie już
dojrzali; reszta członków loży składała się z młodzieży w wieku lat osiemnastu, dwudziestu —
zręcznych i zdecydowanych wykonawców każdego rozkazu swych przełożonych. Wśród
starszyzny widziało się też ludzi o krwiożerczym wyglądzie, za którym musiała się kryć podła i
nędzna dusza. Ale patrząc na tych zwykłych szeregowych członków, trudno było uwierzyć, że
w istocie rzeczy są groźną bandą morderców, młodzieńcami już tak zdeprawowanymi, że
potrafią się chlubić swoją zręcznością w popełnionych przestępstwach i z najgłębszą czcią
patrzyć na człowieka, o którym wiadomo było, że dokonał — jak to nazywali — „mokrej
roboty”. Uważali, iż spełniają coś wielce rycerskiego i odważnego, ochotniczo występując
przeciwko komuś, kto nigdy nie zrobił im nic złego i kogo w większości wypadków wcale nie
znali. A po zbrodni kłócili się, kto z nich zadał decydujący cios, i zabawiali się nawzajem
opowiadaniem o krzykach nieszczęsnej ofiary i jej przedśmiertnych drgawkach. Początkowo
okrywali tajemnicą swoje poczynania, ale teraz nie krępowali się już niczym, bo bezustanne
porażki sprawiedliwości przekonały ich, że z jednej strony nikt nie odważy się świadczyć
przeciwko nim, z drugiej —
że mają niezliczoną ilość wiernych świadków, na których mogą
polegać. Korzystali też z obfitego skarbca i angażowali sobie najlepszych w Stanach
adwokatów. Przez długie lata działalności tej bandy nie zapadł ani jeden skazujący wyrok na jej
członka, toteż jedyne niebezpieczeństwo groziło ze strony ofiary. Zaskoczona przez
przeważające siły mogła jednak wyrządzić — i zdarzało się, że wyrządzała — krzywdę
napadającym.
McMurdo zos
tał uprzedzony, że czeka go ciężka próba, ale nikt mu nie zdradził, na czym
będzie polegała. Dwóch napuszonych braci uroczyście wprowadziło go do bocznego pokoju.
Poprzez drewnianą ściankę słyszał gwar rozmów zebranych obok osób. Raz czy dwa obiło mu
się o uszy własne nazwisko. Wiedział więc, że dyskutują nad jego kandydaturą. A potem do
pokoju wszedł strażnik loży z zielono — złotą szarfą przez piersi.
—
Mistrz kazał go związać, nałożyć mu opaskę na oczy i wprowadzić — rzekł.
We trzech zdjęli mu marynarkę, zakasali prawy rękaw i skrępowali mocno powyżej łokci.
Wreszcie wcisnęli głęboko na oczy gruby, szczelny czarny kaptur, tak że nic już nie widział. W
takim stanie wprowadzili go do sali. Dusił się w nakryciu, pod którym było ciemno jak w nocy.
Słyszał stłumiony gwar wokół siebie, a potem doleciało go jakby z daleka rzucone pytanie
McGinty’ego.
—
Johnie McMurdo, czy jesteś członkiem Pradawnego Zakonu Braci Wolnych?
Skłonił się lekko.
—
Czy twoja loża to loża 29 w Chicago?
Skłonił się znów.
—
Przykre są ciemne noce — usłyszał.
—
Tak, dla obcych w podróży — odparł.
—
Chmury są ciemne.
— Tak, burza nadchodzi.
— Bracia, czy wam to wystarcza? —
zapytał mistrz zebranych.
Odpowiedział mu przychylny pomruk.
—
Wiemy, bracie, z twych znaków i kontrznaków, że istotnie jesteś jednym z naszych —
rzekł McGinty. — Ty jednak musisz wiedzieć, że w tym hrabstwie jak i w innych okolicznych
mamy szczególny rytuał oraz specjalne, własne cele, które wymagają mocnych ludzi. Czy
gotów jesteś poddać się próbom?
— Tak.
—
Czy jesteś śmiałego serca?
— Tak.
—
Więc postąp krok na dowód.
W tej chwili McMurdo poczuł, że przyłożono mu do oczu dwa ostrza, które niemal wpiły mu
się w gałki. Najmniejszy krok w przód groził utratą wzroku. Niemniej jednak zebrał się w sobie
i śmiało zrobił krok naprzód, a ostrza cofnęły się jednocześnie. Przychylnym szeptem powitano
jego odwagę.
—
Jest śmiałego serca — stwierdził daleki głos. — Czy potrafisz znieść ból?
— Nie gorzej od innych.
— Poddajcie go próbie.
McMurdo ledwie zdołał powstrzymać jęk, bo straszliwy ból przeszył mu ramię. O mały
włos nie zemdlał, ale zagryzł wargi i z całej siły zacisnął pięści.
—
Głupstwo — rzekł — zniosę więcej.
Tym razem rozległy się głośne brawa. Nigdy jeszcze nikt dzielniej nie przystępował do tego
bractwa. Klepa
no go po ramieniu i zerwano mu kaptur z głowy. Stał teraz, mrużąc oczy, i
uśmiechając się, przyjmował gratulacje braci.
—
Jeszcze ostatnie słówko, bracie McMurdo — odezwał się McGinty. — Złożyłeś już
przysięgę na tajemnicę i wierność i wiesz, że złamanie przysięgi natychmiast i nieubłaganie
ukarzemy śmiercią, czy tak?
— Tak —
odparł McMurdo.
—
I zgadzasz się teraz we wszystkim podlegać woli mistrza?
— Tak.
—
A więc w imieniu loży 341, Vermissa, dopuszczam cię do przywilejów jej członka i do
obrad. Bracie Sc
anlan, podaj butelki na stół, wypijemy zdrowie naszego zacnego brata.
Przyniesiono marynarkę McMurdo, ale nim ją włożył, spojrzał na swoje prawe ramię, które
mu wciąż mocno dokuczało. Ujrzał na nim głęboko wyciśnięty znak: wyraźny trójkąt w kole,
jeszcze czerwony i piekący po odjęciu rozpalonego żelaza. Kilku sąsiadów podciągnęło rękawy
i pokazało mu takie same znaki przynależności do loży.
—
Wszyscyśmy przez to przeszli — rzekł któryś — ale żaden aż tak dzielnie.
— To jeszcze nic — odpar
ł. Niemniej jednak ramię bolało go i paliło.
Kiedy już rozdano napoje, jak zawsze po ceremonii przyjęcia adepta, zajęto się dalej
sprawami loży. McMurdo, przywykły do prozaicznego trybu zebrań w Chicago, chłonął każde
słowo z zainteresowaniem o wiele większym, niż okazywał.
—
Pierwsza sprawa porządku dziennego — zaczął McGinty — to list, który tu zaraz
odczytam, od okręgowego mistrza Windle, Merton, loża 249. Oto co nam pisze:
Szanowny Panie,
Musimy unieszkodliwić Andrew Rae z firmy Rae i Sturmash, właściciela pobliskiej kopalni
węgla. Pamięta pan zapewne, że pańska loża winna nam rewanż za usługę wyświadczoną przez
naszych dwóch braci, gdy ubiegłej jesieni szło o pewnego policjanta. Proszę więc, aby pan
zechciał skierować dwóch braci ze swej loży do naszego skarbnika Higginsa, którego adres pan
zna. Zajmie się on nimi i wskaże, kiedy i gdzie mają tę sprawę załatwić.
Pański wierny brat
J. W. Windle O.M.P.Z.B.W.
—
Windle nigdy nie odmawiał nam ludzi, gdy trzeba było, toteż i my nie możemy mu teraz
odmówić. — McGinty umilkł na chwilę i powiódł po obecnych mętnym spojrzeniem
złowrogich oczu. — Kto się zgłasza na ochotnika?
Wielu młodych mężczyzn uniosło w górę ręce. Mistrz przyglądał się temu z uśmiechem
zadowolenia na twarzy.
—
A więc ty, Tygrysie Cormac. Jeżeli będziesz tak samo zręczny jak poprzednim razem,
dobrze wywiążesz się z zadania. I ty, Wilson.
— Nie mam rewolweru —
odparł młodzieniaszek, jeszcze nawet nie dwudziestoletni.
—
To twój pierwszy występ, co? No cóż, kiedyś musisz przejść krwawy chrzest. Będzie to
wspaniały początek. A co do broni, to tam na ciebie czeka. Nie mylę się z pewnością.
Wystarczy, jeżeli się zgłosicie w poniedziałek. Po powrocie wyprawimy wam godne przyjęcie.
—
Dostaniemy jakąś nagrodę? — zapytał Cormac, krępy, ciemnolicy, o brutalnej twarzy
młodzieniec, którego dzikość zyskała mu miano Tygrysa.
—
Jaka tam nagroda! Robicie to dla samego honoru. Może zresztą znajdzie się dla was parę
dolarów na dnie skrzyni.
—
A co gość zawinił? — zapytał Wilson.
—
Za młodyś na takie pytanie. Już go tam osądzono. To nie nasz interes. My tylko musimy
wykonać za nich robotę, tak jak oni wykonaliby za nas. Skoro już o tym mowa, dwaj bracia z
loży w Merton przybywają do nas w przyszłym tygodniu w podobnym celu.
— Którzy to? —
zapytał ktoś.
— Wierzcie mi,
że rozsądniej jest nie wiedzieć, bo jeśli nic nie wiecie, nie możecie też
świadczyć i unikniecie kłopotu. Są to jednak chłopcy, którzy potrafią się wziąć do rzeczy.
—
Czas najwyższy! — wykrzyknął Ted Baldwin. — Ludzie zaczęli tu już podnosić głowę.
Nie da
lej jak w ubiegłym tygodniu sztygar Blaker zwolnił trzech naszych braci. Od dawna już
mu się to należy.
—
Co mu się należy? — szeptem zapytał McMurdo sąsiada.
—
Porcja grubego śrutu! — wykrzyknął zapytany, wybuchając głośnym śmiechem. — No i
co myślisz, bracie, o naszych metodach?
—
Bardzo mi się podobają — odparł McMurdo. — W sam raz dla tęgich zuchów.
Ta odpowiedź przypadła do gustu sąsiadom, którzy przyjęli ją brawami.
—
Co się tam dzieje? — z drugiego końca stołu zapytał kruczowłosy mistrz.
— Nowy brat
mówi, że podobają mu się nasze metody. McMurdo wstał.
—
Chciałbym prosić, ubóstwiany mistrzu, abym i ja, kiedy zajdzie potrzeba, dostąpił honoru
przysłużenia się loży.
Znów gorąco przyklaśnięto tym słowom. Wszyscy zrozumieli, że nowa gwiazda ukazała się
na
horyzoncie. Niektórzy starsi bracia uważali jednak, że to trochę za szybki postęp.
—
Postawiłbym wniosek — odezwał się więc sekretarz loży, Harraway, starszy mężczyzna
z sępią twarzą i szpakowatą brodą, siedzący tuż przy mistrzu — aby brat McMurdo pohamował
swoje zapędy, póki loża sama nie postanowi go użyć.
—
Oczywiście tylko to miałem na myśli. Czekam na rozkazy — odparł McMurdo.
— Przyjdzie i twoja kolej —
rzekł mistrz. — Wiemy już, że jesteś, bracie, chętny, i
wierzymy, że się dobrze spiszesz, gdy zajdzie potrzeba. Dziś mamy tu coś niewielkiego do
załatwienia. Będziesz mógł wziąć w tym udział, jeśli chcesz.
—
Wolałbym poczekać na jakąś grubszą robotę.
—
Jedno drugiemu nie przeszkadza. Możesz pójść i dzisiaj. Przekonasz się przynajmniej, o
co walczymy. J
eszcze wrócę do tej sprawy. A tymczasem… — zajrzał do porządku dziennego
—
mamy tu parę punktów do rozpatrzenia. Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć od
skarbnika, jak wyglądają nasze finanse. Chodzi o pensję dla wdowy Carnaway. Jej mąż zginął
w służbie loży, toteż pamiętać o wdowie powinniśmy.
—
Jim zginął od kuli w ubiegłym miesiącu, kiedy usiłowaliśmy zabić Chestera Wilcoxa z
Marley Creek —
poinformował sąsiad McMurdo.
—
Na razie pieniędzy mamy dosyć — rzekł skarbnik. — Przedsiębiorstwa nie skąpią nam
forsy. Firma Max Linder & Co zapłaciła pięćset dolarów, byleby ją zostawić w spokoju. Bracia
Walker nadesłali setkę, ale na własną odpowiedzialność zwróciłem im te pieniądze i zażądałem
pięciuset dolarów. Jeśli nie usłuchają do środy, windy gotowe im stanąć. W ubiegłym roku
musieliśmy tam spalić kruszarkę, by wreszcie nabrali rozumu. Zachodni oddział Towarzystwa
Węglowego też wniósł swój roczny wkład. Starczy nam na wszystkie wydatki.
— A co z Archie Swindonem? —
zapytał ktoś z braci. — Sprzedał swoje przedsiębiorstwo i
wyniósł się. Stary drań zostawił list, w którym pisze, że woli zamiatać ulice w Nowym Jorku i
być wolny, niż mieć dużą kopalnię i zależeć od bandy szantażystów. Jego szczęście, że zwiał,
nim ten list do nas doszedł! Myślę, że już nie odważy się tu pokazać.
Jakiś starszy mężczyzna bez zarostu, z miłą twarzą i szczerym, otwartym czołem podniósł
się z miejsca przy drugim końcu stołu.
— Bracie skarbniku —
rzekł — czy wolno spytać, kto kupił całą posiadłość tego człowieka,
którego wykurzyliśmy z Doliny?
—
Proszę bardzo, bracie Morris. Nabyło ją Towarzystwo Kolejowe State and Merton.
—
A kto kupił kopalnie Todmana i Lee, z tychże powodów wystawione na sprzedaż w
ubiegłym roku?
— To samo towarzystwo.
—
Dobrze. Czy i ono też przejęło zakłady Mansona, Shumana, Van Dehera i Atwooda,
niedawno opuszczone przez właścicieli?
—
Tamte nabyło Zachodnie Towarzystwo Górnicze Gilmerton.
— Bracie Morris —
wtrącił się mistrz — nie rozumiem, co nas obchodzi nowy nabywca,
jeżeli nie może zabrać stąd tych kopalni i zakładów.
—
Przy całym szacunku dla pana, ubóstwiany mistrzu, uważam, że to nas jednak bardzo
obchodzi. Już od lat dziesięciu jesteśmy świadkami tego samego zjawiska. Stopniowo
wypędzamy stąd drobnych przedsiębiorców. Z jakim skutkiem? Na ich miejsce wchodzą
wielkie towarzystwa, takie jak kolejowe i hutniczo–
stalowe, których dyrekcje znajdują się w
Nowym Jorku lub w Filadelfii i nic sobie nie robią z naszych pogróżek. Możemy sprzątnąć ich
lokalnych dyrektorów, ale na te posady przyjdą inni, i co z tego? Kujemy tylko broń przeciwko
sobie. Drobni przedsiębiorcy nic nam nie zrobią. Nie mają ani takich pieniędzy, ani takich
możliwości. Dopóki nie przyciskamy ich zanadto, pozostaną w naszej mocy. Ale gdy te wielkie
towarzystwa przekonają się, że odbieramy im część zysków, nie pożałują trudu i pieniędzy,
wyśledzą nas i postawią przed sąd.
Ogólnym poruszeniem i wymianą ponurych spojrzeń powitano tę wróżbę. Ci ludzie byli tak
potężni i bezkarni, że nawet im przez myśl nie przeszło, iż może ich dosięgnąć ręka
sprawiedliwości. A jednak na te słowa najśmielsi z nich zadrżeli.
—
Radziłbym więc — ciągnął Morris — żebyśmy tak nie gnębili drobnych
przedsiębiorców. Tego dnia, kiedy wypędzimy ich wszystkich, załamie się nasza potęga.
Przykra prawda zawsze w oczy kole
, toteż gdy mówca usiadł, zaraz rozległy się gniewne
okrzyki. McGinty wstał z groźnie zmarszczonym czołem.
— Bracie Morris —
rzekł. — Ty zawsze kraczesz. Dopóki trzymamy się razem, nie ma
takiej siły w Stanach, która by nas złamała. Czy już nie dowiedliśmy tego przed sądami? Myślę,
że wielkie przedsiębiorstwa będą wolały płacić, jak to już niejedno z nich robi, niźli walczyć. A
teraz, bracia —
zdjął swoją czarna aksamitną czapeczkę i stułę — zamykam posiedzenie loży,
bo wyczerpaliśmy nasz porządek dzienny, prócz jednej jeszcze drobnej sprawy, o której
wspomnę przy rozstaniu. Napijmy się teraz po bratersku i zaśpiewajmy.
Dziwna jest natura ludzka. Tych, dla których morderstwo było rzeczą codzienną i którzy raz
po raz, nie oglądając się na rozpacz żony i bezradnych dzieci, zabijali ojców rodzin albo ludzi,
którzy osobiście nie zrobili im nic złego, do łez wzruszały patetyczne i ckliwe piosenki.
McMurdo miał piękny tenorowy głos i gdyby już przedtem nie zdobył sobie przychylności
braci z loży, zdobyłby ją teraz, rozczuliwszy ich piosenkami: „Czekam u brodu, Mary” i „Nad
brzegami wód”. Od razu, od pierwszego wieczoru, w którym został przyjęty do loży, zyskał
sobie olbrzymią popularność wśród jej członków i wkroczył na drogę wiodącą do zaszczytów i
wysokich godno
ści. Ale trzeba było wykazać się jeszcze innymi kwalifikacjami poza
koleżeńskością, by stać się pełnowartościowym wolnomularzem, a wykazał się nimi tejże
jeszcze nocy. Wypito niejedną kolejkę whisky, nastroje dojrzały do złych czynów, ludzie
nabrali animus
zu i wtedy mistrz wstał i raz jeszcze zwrócił się do nich:
—
Chłopcy — rzekł — mamy tu w mieście człowieka, któremu trzeba dać dobrą nauczkę i
to będzie wasze zadanie. Mówię o Jakubie Stangerze z „Heralda”. Widzieliście, jak znów
rozwarł pysk przeciwko nam.
Słowa powitano przychylnym pomrukiem. Padło też wiele przekleństw. McGinty wydobył
wycinek gazety z kieszeni i przeczytał:
Praworządność i Porządek! — oto jak zaczyna. — Panowanie terroru w zagłębiu węglowo
—
hutniczym. Dwanaście lat upłynęło od pierwszych zabójstw, które dowiodły istnienia
zbrodniczej organizacji w naszym środowisku. Od tego dnia zbrodnie się nie kończą, a teraz
osiągnęły już takie rozmiary, że przynosimy hańbę cywilizowanemu światu. Czy po to nasz
wspaniały kraj udziela przytułku różnym cudzoziemcom, którzy chronią się u nas przed
despotyzmem panującym w Europie? Czy po to, aby stali się oni gnębicielami tych, którzy ich
przygarnęli, i aby terror i bezprawie zapanowały pod osłoną fałd gwiaździstego sztandaru
wolności: terror i bezprawie, o których czytalibyśmy z przerażeniem, gdyby panoszyły się w
najbardziej przegniłej europejskiej monarchii? Znamy tych ludzi. Ich organizacja jest jawna i
także znana ogółowi. Jak długo więc będziemy to jeszcze znosili? Czy mamy zawsze żyć…
—
Chyba dość już wam przeczytałem tych bzdur! — krzyknął mistrz, rzucając wycinek na
stół. — Oto co ów człowiek pisze o nas. Pytam, jaką karę mu wymierzyć!
—
Zabić! — odezwało się kilkadziesiąt głosów.
—
Protestuję! — odezwał się brat Morris, człowiek o odkrytym czole i gładkim obliczu. —
Mówię wam, bracia, że zbyt ciężką ręką rządzimy w tej dolinie i że przyjdzie taka chwila, kiedy
wszyscy złączą się przeciwko nam. Jakub Stanger to człowiek stary, szanowany w mieście i
całym okręgu. Jego gazeta broni wszystkiego co prawe i uczciwe w tej dolinie. Jeżeli go
zabijemy, wywołamy poruszenie w całych Stanach, które musi doprowadzić do naszej zguby.
—
W jakiż to sposób doprowadzi do zguby, panie Tchórzem Podszyty? — wykrzyknął
McGinty. —
Przy pomocy policji? Przecież jedna jej połowa jest na naszej pensji, a druga
trzęsie się ze strachu przed nami. A może przez sąd i sędziów? Czyśmy już tego nie
doświadczyli? I co z tego wynikło?
—
Jest jeszcze sędzia Lincz, który może wdać się w sprawę — odparł brat Morris.
Gniewnym pomrukiem
przyjęto te słowa.
—
Wystarczy mi tylko palcem kiwnąć — zawołał McGinty — a dwustu ludzi zjawi się tu i
zrobi porządek w mieście. — Potem, podnosząc głos i gniewnie marszcząc czarne brwi, ciągnął
dalej: —
Posłuchaj, bracie Morris, od dawna już mam cię na oku. Sam masz zajęcze serce i
odbierasz ducha innym. Zły to będzie dzień dla ciebie, gdy twoje nazwisko wpiszemy w
porządek dzienny, myślę zaś, że czas, bym je tam umieścił.
Morris pobladł jak ściana, kolana się pod nim ugięły i padł na krzesło. Drżącą ręką uniósł
szklankę do ust, wypił jej zawartość i dopiero potem odpowiedział.
—
Przepraszam, ubóstwiany mistrzu, ciebie i każdego z braci, jeśli powiedziałem coś
więcej, niż należało. Jestem wiernym i oddanym członkiem loży, wszyscy to wiecie, i tylko
obawa o
jej los skłoniła mnie do tych słów pełnych troski. Bardziej jednak dowierzam
pańskiemu rozumowi, mistrzu, niż swojemu, toteż obiecuję uroczyście, że się to już więcej nie
powtórzy.
Zaciśnięte gniewnie szczęki mistrza zelżały, gdy słuchał tych pokornych przeprosin. —
Dobrze, bracie Morris. Sam żałowałbym, gdyby trzeba było dać ci nauczkę. Ale tak długo, jak
długo ja jestem mistrzem, nasza loża będzie zjednoczona w słowach i czynach. A teraz, chłopcy
—
mówił dalej, rozglądając się po zebranych — powiem wam, że gdyby Stanger dostał to, na
co zasłużył, to ściągnęlibyśmy na siebie za duży kłopot. Dziennikarze są solidarni, toteż każda
gazeta podniosłaby krzyk, żądając interwencji policji i wojska. Sądzę jednak, że potraficie dać
mu surowe ostrzeżenie. Bracie Baldwin, czy chcesz się tym zająć?
—
Oczywiście! — z zapałem odparł młody człowiek.
— Ilu ludzi potrzeba?
—
Z sześciu i dwóch do pilnowania drzwi. Między innymi pójdziesz ty, Gower, i ty, Manse,
ty, Scanlan, i dwóch Willabych.
—
Obiecałem bratu nowicjuszowi, że też pójdzie — wtrącił się mistrz.
Ted Baldwin rzucił młodemu Irlandczykowi spojrzenie, które zdradzało, że ani zapomniał,
ani przebaczył.
—
Może iść, jeżeli chce — odparł gniewnie. — To już dosyć. A im wcześniej pójdziemy,
tym lepiej.
Z krzykiem, poklep
ywaniem się po plecach i z pijackimi śpiewami zebrani wreszcie się
rozeszli. W barze pełno jeszcze było pijaków i sporo braci wmieszało się w ich tłum. Mała
grupka wybranych do napaści ruszyła chodnikiem parami, aby nie zwracać na siebie uwagi.
Nocny chłód dotkliwie dawał się we znaki, a na mroźnym, wygwieżdżonym niebie jasno
świecił sierp księżyca. Banda mścicieli zebrała się na podwórzu na wprost wysokiego budynku.
Między jego jasno oświetlonymi oknami widać było złoty napis „Vermissa Herald”, a ze
środka dobiegał stukot maszyny drukarskiej.
—
Uważaj no — zwrócił się Baldwin do McMurdo — staniesz na dole przy drzwiach i
będziesz pilnował, aby nam kto nie odciął odwrotu. Artur Willaby zostanie z tobą. Reszta
pójdzie za mną. Nie bójcie się, chłopcy, mamy dość świadków, którzy stwierdzą, że o tej porze
byliśmy w barze związkowym.
Dochodziła północ. Na ulicy nie było nikogo prócz paru pijaków wracających do domu.
Przeszli więc na drugą stronę i pchnęli drzwi redakcji. Baldwin ze swoimi ludźmi wbiegł na
schody.
McMurdo i Willaby zostali na dole. Nagle na górze powstał jakiś rwetes; ktoś wzywał
ratunku, słychać było stuk przewracanych krzeseł i tupot nóg. Niebawem na podest wybiegł
mocno szpakowaty mężczyzna. Złapano go jednak, nim zdążył dopaść schodów. Jego okulary
stoczyły się do nóg McMurdo. Coś głucho upadło, ktoś jęknął przeraźliwie. Mężczyzna leżał
powalony na brzuchu, okładano go kijami. Wykręcał się, jak mógł, od tych razów, zwijając się
z bólu pod nimi. Po chwili oprawcy opamiętali się i tylko Baldwin, z okrutną twarzą,
wykrzywioną diabelskim uśmiechem, tłukł go dalej, celując w głowę, którą bity daremnie
usiłował osłonić rękami. Krew zbroczyła jego siwe włosy. Baldwin zaś, wciąż pochylony nad
nim, krótkimi, strasznymi ciosami walił tam, gdzie tylko dojrzał kawałek odsłoniętego ciała.
McMurdo wbiegł na schody i odepchnął go gwałtownie.
— Zabijesz! —
krzyknął — przestań!
Baldwin spojrzał na niego zdumiony.
—
Idź do diabła! — wrzasnął. — Jakim prawem się wtrącasz… Ty, nowicjusz… Odejdź!
Groźnie wzniósł kij, ale McMurdo w tej samej chwili wydobył rewolwer z kieszeni.
—
Sam odejdź! — krzyknął z kolei. — Tylko mnie rusz, a wpakuję ci kulę w łeb. Mistrz nie
pozwolił zabijać tego człowieka, a ty go zatłuczesz.
—
Ma rację — rzekł jeden z bandy.
—
Pośpieszcie się, u licha! — krzyknął Willaby z dołu. — Światła już się pozapalały w
oknach i za parę minut całe miasto będziemy mieli na karku.
Istotnie, z ulicy dobiegały już krzyki, a na dole w sieni drukarze i zecerzy zaczęli się zbierać
i zagrzewać do walki. Zbrodniarze porzucili więc swoją bezwładną, nieruchomą ofiarę na
podeście schodów, zbiegli na dół i szybko ruszyli ulicą. Po dojściu do Domu Związkowego
niektórzy wmieszali się w tłum ludzi w barze McGinty’ego, szeptem, od brata do brata
przekazując mu wiadomość o spełnionym rozkazie. Inni, a wśród nich McMurdo, prysnęli w
boczne uliczki i myląc ślad, wrócili do domów.
IV
D
OLINA
T
RWOGI
Nazajutrz rano, po przebudzeniu, niejedno przypomniało McMurdo o wczorajszym
przystąpieniu do loży. Męczył go ból głowy po wypitych trunkach, a oparzona ręka była gorąca
i spuchnięta. Dzięki finansowej niezależności nie krępował się godzinami pracy, toteż zjadł
śniadanie i został w domu. Cały ranek zszedł mu na pisaniu obszernego listu do przyjaciela.
Potem wziął do ręki „Vermissa Herald”. W specjalnej kolumnie, złożonej w ostatniej chwili,
przeczytał: „Napaść na redakcję «Heralda». Wydawca poważnie poturbowany”. Było to
krótkie sprawozdanie z wydarzeń, które zresztą znał lepiej od piszącego. Artykuł kończył się
takim stwierdzeniem: Spra
wą zajęła się policja, należy jednak wątpić, czy jej wysiłki dadzą
lepsze wyniki niż wszystkie poprzednie. Niektórych napastników rozpoznano, można się więc
spodziewać, że tym razem dojdzie do wyroku. Chyba nie trzeba mówić, że napaść została
zorganizowana
przez tę niecną bandę, która od tak dawna terroryzuje nasze społeczeństwo i
wobec której «Herald» zajmuje nieprzejednane stanowisko. Przyjaciół redaktora Stangera z
pewnością ucieszy wiadomość, że życiu jego nie zagraża niebezpieczeństwo, choć został
brut
alnie pobity i odniósł ciężkie rany w głowę.
Była tam też wiadomość, że straż z Policji Kopalnianej, zbrojna w winchestery, będzie odtąd
pilnowała redakcji „Heralda”. McMurdo odłożył gazetę i zapalał właśnie fajkę ręką dygocącą
jeszcze po wczorajszych wybr
ykach, gdy do drzwi zapukano i gospodyni przyniosła mu list,
wręczony jej przed chwilą przez jakiegoś chłopca. List był anonimowy, a oto jego treść:
Chciałbym z panem pomówić, ale nie u pana w domu. Będę czekał w parku Miller Hill obok
masztu. Jeżeli pan zaraz tam przyjdzie, powiem panu coś ważnego, zarówno dla pana, jak i dla
mnie.
Niezmiernie zdziwiony McMurdo dwukrotnie odczytał ten krótki liścik. Nie mógł sobie
bowiem wyobrazić, co oznacza, ani kto go napisał. Gdyby charakter pisma był kobiecy,
przypu
szczałby, że może chodzi o jakąś awanturkę z rodzaju tych, z którymi był już obyty. Ale
pisał to mężczyzna i w dodatku — wykształcony. W końcu więc po pewnym wahaniu
zdecydował się pójść.
Miller Hill był to zaniedbany park w centrum miasta. Latem dość uczęszczany, pusty jednak
w zimie. Ze wzgórka roztaczał się widok nie tylko na całe ponure i rozległe miasto, lecz także
na krętą dolinę, rozsiane w niej kopalnie i huty, które czarnymi plamami odcinały się od bieli
śniegu, oraz na zalesione i ośnieżone łańcuchy gór po jej brzegach. McMurdo, wspinając się
ścieżynką wśród żywopłotów, dotarł wreszcie do opuszczonej teraz restauracji, ośrodka
wszystkich letnich zabaw. Obok niej stał maszt, teraz bez powiewającej flagi, a przy nim czekał
jakiś człowiek w kapeluszu naciśniętym głęboko na czoło i z podniesionym kołnierzem palta.
Kiedy się obrócił, McMurdo poznał brata Morrisa, tego, który poprzedniej nocy ściągnął na
siebie gniew mistrza. Po wymianie zwykłych znaków przywitali się.
—
Chciałem z panem pomówić — rzekł Morris z lekkim wahaniem, które wskazywało, że
chodziło o jakąś delikatną sprawę. — To ładnie, że pan przyszedł.
—
Czemu się pan nie podpisał?
—
Ostrożność nie zaszkodzi. W takich czasach nigdy nie wiadomo, na co się człowiek
naraża. Komu można wierzyć, a komu nie.
—
Braciom z loży chyba można wierzyć?
— Nie, nie zawsze —
żywo zaoponował Morris. — Wszystko, co mówimy, a nawet
pomyślimy, zaraz dociera do McGinty’ego.
— Mój panie —
krótko uciął McMurdo — dopiero wczoraj, jak pan wie, przysiągłem
lojalność wobec mistrza. Czy żąda pan, abym złamał słowo?
—
Jeżeli takie jest pańskie stanowisko — ze smutkiem odparł Morris — wypada mi tylko
żałować, że pana fatygowałem. Źle się dzieje, gdy dwóch ludzi nie może podzielić się myślami.
McMurdo, który bacznie przyg
lądał się swemu rozmówcy, zmiękł trochę.
—
Cóż, powiedziałem, co myślę — rzekł. — Wie pan, że od niedawna tu jestem i nie
orientuję się jeszcze w stosunkach. Nie zabieram więc głosu i słucham, co mi pan chce
powiedzieć.
—
Żeby wyśpiewać McGinty’emu? — z goryczą zapytał Morris.
— Jest pan niesprawiedliwy! —
wykrzyknął McMurdo. — Jeśli o mnie chodzi, jestem
lojalnym członkiem loży i oświadczam to panu uroczyście. Byłbym jednak ostatnim draniem,
gdybym doniósł o tym, co mi pan powie w zaufaniu. Będę milczał, ale niech pan nie liczy ani na
moją pomoc, ani na moją sympatię.
—
Wyzbyłem się już złudzeń na ten temat. Kto wie, czy przez to, co mówię, nie składam
mego życia w pańskie ręce, lecz choć pan jest złym człowiekiem — wczoraj wydało mi się
jednak, że pan tylko usiłuje być gorszym od najgorszego — jest pan tu kimś nowym, toteż
sumienie nie zdążyło jeszcze w panu stwardnieć w tym samym stopniu co w innych. Oto czemu
chciałem z panem pomówić.
—
Więc słucham.
—
Ale jeżeli pan mnie zdradzi, to niech pana Bóg skarze!
—
Powiedziałem już, że nie zdradzę.
—
Pytam zatem, czy wstępując do wolnomularzy w Chicago i zaprzysięgając miłosierdzie i
wierność, pomyślał pan, że doprowadzi to pana kiedyś do zbrodni?
—
Jeżeli to nazywać zbrodnią… — odparł McMurdo.
—
Nazywać zbrodnią! — głos Morrisa zadrżał z hamowanej pasji. — Mało pan jeszcze
widział, jeżeli pan to nazywa inaczej. Czy nie było zbrodnią pobicie do krwi starego i siwego
człowieka, który mógłby być pańskim ojcem? Jakże to nazwać, jeśli nie zbrodnią?
— Niektórzy na
zwaliby wojną. Wojną między dwiema grupami, w której każda bije
najlepiej, jak umie.
—
Spodziewał się pan tego, przystępując do wolnomularzy w Chicago?
—
Nie, muszę przyznać, że nie.
—
Ani ja, przystępując do nich w Filadelfii. Było to po prostu towarzystwo dobroczynności
i miejsce spotkań jego członków.
A potem dowiedziałem się o tej dolinie — niech będzie przeklęta ta chwila! — i
przyjechałem tutaj, aby sobie poprawić warunki. Mój Boże, poprawić warunki! Żonę i troje
dzieci zabrałem ze sobą. Założyłem sklep bławatny na Market Street i dobrze mi się wiodło.
Dowiedziano się jednak, że jestem masonem, i musiałem przystać do tutejszej loży, tak jak pan
wczoraj. Na przedramieniu noszę to hańbiące piętno, ale po stokroć gorszy wstyd pali mi serce.
Przekonałem się, że muszę słuchać rozkazów najgorszego z nędzników i że uwikłano mnie w
zbrodnię. Cóż mogłem zrobić? Każdą próbę wpłynięcia na tych ludzi poczytywano mi za
zdradę, tak jak chociażby zeszłej nocy. Nie mogę stąd uciec, bo nie mam nic poza tym sklepem.
Jeżeli wystąpię z loży, zabiją mnie, a Bóg jeden wie, jaki los spotka moją żonę i dzieci. To
straszne, straszne! —
ukrył twarz w dłoniach i załkał gwałtownie.
McMurdo wzruszył ramionami.
—
Pan jest za miękki do tej roboty — rzekł. — To nie dla takich jak pan.
—
Byłem wierzący i miałem sumienie, ale oni uczynili ze mnie zbrodniarza. Wyznaczyli mi
pewne zadanie. Wiedziałem, co mnie czeka, jeżeli się od niego uchylę. Może się zląkłem. Może
stchórzyłem na myśl o mojej kochanej żonie i dzieciach. Tak czy owak — poszedłem. To
wspomnienie będzie mnie prześladować do końca życia. Dom stał samotnie, o jakieś
dwadzieścia mil stąd, za tymi tam górami. Kazali mi pilnować wejścia, jak panu dziś w nocy.
Nie ufali mi. Weszli do środka. Kiedy wyszli, ręce mieli zakrwawione aż po napięstki. A gdy
odchodziliśmy, słyszałem płacz dziecka za drzwiami. To był pięcioletni chłopczyk, któremu
ojca zamordowano na jego oczach. Mało nie zemdlałem z przerażenia, ale musiałem się
uśmiechać i udawać odważnego, bo doskonale wiedziałem, że jeżeli tego nie zrobię, ci oprawcy
gotowi przyjść do mnie, a wtedy mój Fred będzie płakał po ojcu. Tak więc zostałem mordercą
—
współwinnym morderstwa i człowiekiem straconym dla świata. Jestem dobrym katolikiem,
lecz ksiądz nie chciał ze mną mówić, gdy się dowiedział, że należę do złoczyńców. Kościół
mnie nawet odtrącił. Oto co mnie spotkało. A teraz widzę, że pan wszedł na tę samą drogę, i
pytam: do czego to doprowadzi? Czy chce pan zostać bezdusznym mordercą, a jeżeli nie, to co
zrobić, żeby z tym skończyć?
— Co pan zamierza? —
ostro rzucił McMurdo. — Czy denuncjować?
—
Niech mnie Bóg strzeże! — wykrzyknął Morris. — Samą myśl o tym przypłaciłbym
życiem.
—
To dobrze. Zdaje mi się, że jest pan słabym człowiekiem i że robi pan z igły widły.
— Ja! Zobaczymy, co pa
n powie po dłuższym pobycie tutaj. Niech pan spojrzy na dolinę;
niech się pan przyjrzy tym chmurom dymu nad nią. Mówię panu, że zbrodnia o wiele cięższą
chmurą przytłacza jej mieszkańców. To Dolina Trwogi… Dolina Śmierci. Strach, śmiertelny
strach od rana
do nocy gości tu w sercach ludzi. Sam się pan o tym przekonasz, młodzieńcze,
poczekaj tylko trochę.
—
Dobrze, powiem panu, co myślę, kiedy się przekonam — beztrosko odparł McMurdo. —
Jasne tylko, że to nie jest miejsce dla pana, i im prędzej sprzeda pan sklep — nawet gdyby
dawano dychę za dolara jego wartości — tym lepiej dla pana. Ja nikomu słowa nie powiem z
tego, co słyszałem, ale gdybym podejrzewał zdradę…
—
Nie, nie, nie jestem zdrajcą! — błagalnie krzyknął Morris.
—
Poprzestańmy na tym. Zapamiętam sobie, co mi pan powiedział, i może kiedyś jeszcze
do tego powrócę. Sądzę, że pańskie pobudki były szlachetne. A teraz wracam do domu.
—
Jeszcze słowo — zatrzymał go Morris. — Mogli nas widzieć razem. Kto wie, czy nie
zechcą się przekonać, o czym mówiliśmy.
—
Tak, to słuszne.
—
Umówmy się więc, że proponowałem panu posadę subiekta w moim sklepie.
—
A ja się nie zgodziłem i nikomu nic do tego. No, to do widzenia, bracie Morris, i życzę
jaśniejszej przyszłości.
Tegoż jeszcze popołudnia, kiedy McMurdo siedział, paląc u siebie w pokoju, zatopiony w
myślach, drzwi otworzyły się raptownie i ukazała się w nich olbrzymia postać Szefa
McGinty’ego. Po zwykłej wymianie masońskich powitań McGinty siadł naprzeciwko
McMurdo i wbił w niego twardy, badawczy wzrok. Spotkał się jednak z nieustępliwym
spojrzeniem.
—
Bracie McMurdo, nieczęsto składam wizyty — rzekł wreszcie. — Zbyt dużo czasu
zajmuje mi odbieranie ich. Ale tym razem zrobiłem wyjątek i wpadłem, by się z tobą zobaczyć
w twoim domu.
— Zaszczyt to dla mnie, panie radco —
szczerym tonem odparł McMurdo, wyjmując z
kredensu butelkę whisky. — Prawdziwy zaszczyt, którego się nie spodziewałem.
—
Jakże twoje ramię?
McMurdo zmarszczył się boleśnie.
—
Daje znać o sobie — odparł. — Ale to warte bólu.
— Tak, warte dla tych, którzy
są lojalni, pomocni loży i wytrwają do końca. O czym
rozmawialiście z bratem Morrisem dziś rano w parku?
Całe szczęście, że McMurdo miał gotową odpowiedź, bo pytanie padło całkiem znienacka.
Wybuchnął śmiechem.
—
Morris nie wie, że mogę zarobić na życie, nie wychodząc z pokoju. I nie dowie się tego,
bo zanadto ufa takim jak ja. Ale to porządny facet. Zdawało mu się, że u mnie krucho, i
zaproponował mi pracę w swoim sklepie bławatnym.
—
Ach tak, więc o to chodziło?
— Tak, o to.
—
I odmówiłeś?
—
Oczywiście. Czyż przez cztery godziny dziennie, nie wysuwając nosa z sypialni, nie
zarobię dziesięć razy tyle?
—
Racja, ale na twoim miejscu, bracie, nie zadawałbym się z Morrisem.
— Dlaczego?
—
Choćby dlatego, że ja tak mówię. Większości ludzi w tych stronach to wystarczy.
—
Może większości, ale nie mnie, panie radco — śmiało odparł McMurdo. — Jeżeli jest pan
choć trochę psychologiem, powinien pan to wiedzieć.
Czarny olbrzym patrzył nań przez chwilę, a jego potężna łapa zacisnęła się na szklance, jak
by chciał nią rzucić w głowę rozmówcy. A potem wybuchnął swym charakterystycznym
nieszczerym, hałaśliwym śmiechem.
—
Cudaczny z ciebie człowiek, nie ma co — rzekł. — Dobrze jednak. Powiem, jeżeli chcesz
wiedzieć. Czy Morris nie mówił nic złego o loży?
— Nie.
— A o mnie?
—
Też nie.
—
To dlatego, że ci nie dowierza. Ale w głębi serca jest nielojalnym bratem. Wiemy o tym i
nie spuszczamy go z oka. Czekamy tylko na odpowiednią chwilę, aby mu udzielić nauczki.
Zdaje się jednak, że to już niedługo nastąpi. W naszym stadzie nie ma miejsca na parszywą
owcę. Gdybyś więc utrzymywał stosunki z kimś niepewnym, moglibyśmy o tobie to samo
pomyśleć. Rozumiesz?
—
Nie ma mowy, abym się z nim zaprzyjaźnił, bo go nie lubię — odparł McMurdo. — A
gdy chodzi o moją nielojalność, to ktoś inny już by tego nie powtórzył.
—
Nie będziemy o tym mówić — zawyrokował McGinty, wysączywszy szklankę do dna.
—
Przyszedłem, żeby ci rzec słówko na czasie i żeby cię ostrzec.
—
Ciekawe, skąd się pan jednak dowiedział o mojej rozmowie z Morrisem.
McGinty roześmiał się.
—
To mój obowiązek wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w mieście — odparł. — Dobrze,
byś o tym, bracie, pamiętał. Ale na mnie już czas, powiem jeszcze…
Przerwano mu te pożegnalne słowa nagle i w całkiem niespodziewany sposób. Drzwi
otwarły się z trzaskiem i stanęli w nich trzej groźnie wyglądający policjanci. McMurdo zerwał
się i już wydobywał rewolwer z kieszeni, ale dostrzegł wycelowane w siebie winchestery. Do
pokoju wkroczył mężczyzna z sześciostrzałowym rewolwerem w ręku. Był to kapitan Marvin,
o
ngiś z policji w Chicago, a teraz z Policji Kopalnianej. Nieznacznie uśmiechając się, pokiwał
głową.
—
Wiedziałem, że się pan wkopie w jakąś kabałę, panie oszuście McMurdo z Chicago —
rzekł. — Nie może pan żyć bez tego, co? Bierz pan kapelusz i chodź z nami!
—
Sądzę, że pan za to odpowie, kapitanie Marvin — wtrącił się McGinty. — Kimże pan
jest, chciałbym wiedzieć, że się pan w ten sposób wdziera do mieszkania i napada na
porządnych, uczciwych ludzi?
—
To nie pańska sprawa, panie radco — odrzekł kapitan. — Przyszliśmy nie po pana, tylko
po McMurdo. Pan zaś powinien nam pomóc, a nie przeszkadzać w naszych obowiązkach.
—
Chodzi o mojego przyjaciela, za którego całkowicie odpowiadam.
—
Tak coś wygląda, że niebawem już będzie pan musiał odpowiadać za siebie. Ten
McMurdo to był ładny ptaszek, jeszcze nim tu zjechał. I taki pozostał. Trzymajcie go na muszce
—
rzucił policjantom. — Obszukam mu kieszenie.
— Oto mój rewolwer —
spokojnie rzekł McMurdo. — Gdybyśmy byli tylko we dwóch,
kapitanie, nie wziąłby mnie pan tak łatwo.
— Gdzie pan ma nakaz aresztowania? —
znów wtrącił się McGinty. — Słowo daję, z takimi
ludźmi w policji jak pan człowiek już nie wie, gdzie żyje! Czy pod rosyjskim caratem, czy w
Dolinie Vermissy! To panu nie ujdzie płazem, kapitanie, przekona się pan. Słowo daję.
—
Każdy robi to, co uważa za swój obowiązek, panie radco. My spełniamy naszą
powinność.
—
O co mnie posądzacie? — zapytał McMurdo.
—
O udział w pobiciu starego redaktora Stangera w jego biurze. A to wcale nie pańska
zasługa, że nie posądzamy pana o morderstwo.
—
Jeżeli nic więcej nie macie mu do zarzucenia — wykrzyknął McGinty, wybuchając
śmiechem — to szkoda waszej fatygi. Puśćcie go zaraz. Był u mnie w barze i grał w pokera aż
do północy. Mamy na to świadków.
—
To nie nasza sprawa. Wyjaśni się jutro w sądzie. A tymczasem niech pan idzie z nami,
panie McMurdo. I grzecznie, jeśli pan nie chce dostać kolbą po łbie. Bez kawałów, panie
McGinty, uprzedzam, że nie zniosę żadnego oporu. — Mówił z miną tak zdecydowaną i
stanowczą, że zarówno McMurdo, jak i McGinty zrezygnowali z protestów. Ten ostatni
wykorzystał jeszcze sprzyjającą chwilę, aby szeptem zamienić kilka słów z aresztowanym.
— A co… z tamtym? —
gestem wskazał, że chodzi mu o prasę do bicia dolarów.
— Nie ma obawy —
odszepnął McMurdo, który bezpiecznie ukrył ją pod podłogą.
— No, to do widzenia —
rzekł głośno McGinty, wymieniając uścisk dłoni z McMurdo. —
Idę zaraz do adwokata Reilly’ego i zajmę się twoją obroną. Ręczę, że nic ci nie zrobią.
—
Nie dałbym za to złamanego grosza — rzekł kapitan i zwrócił się do policjantów. —
Pilnujcie mi więźnia, a gdyby próbował uciec, zastrzelcie go bez pardonu. Ja tymczasem
przeszukam pokój.
Jak powiedział, tak zrobił, najwidoczniej jednak nie znalazł ukrytej prasy. A kiedy zszedł,
poprowadził McMurdo do komendy policji. Zmrok już zapadł, wiatr przejmował do żywego,
pusto więc było na ulicach. Znalazło się jednak kilku gapiów, którzy poszli za nimi i —
ośmieleni ciemnością — ubliżali więźniowi.
—
Zlinczować przeklętego złoczyńcę! — krzyczeli. — Zlinczować! — Śmieli się i drwili,
gdy policjanci wepchnęli McMurdo do aresztu. Musiał jeszcze złożyć zeznania przed
dyżurnym inspektorem, nim go zamknięto w ogólnej celi. Zastał tu już Baldwina i trzech
innych uczestników wczorajszej napaści na Stangera. Aresztowano ich po południu i czekali na
jutrzejszą rozprawę. Ale nawet i do tej fortecy sprawiedliwości sięgnęło długie ramię
wolnomularzy. Późno w nocy strażnik, który przyniósł wiązkę słomy na posłanie, wyciągnął z
niej dwie butelki whisky, parę szklanek i talię kart. Noc więc minęła im wesoło, bez
najmniejszego lęku o jutrzejszą rozprawę.
I nie mieli się też czego bać, jak się okazało. Sędzia nie mógł zawyrokować o ich winie na
podstawie zeznań i przekazać sprawy do rozpatrzenia wyższej instancji. Zecerzy bowiem i
dziennikarze musieli przyznać, że w sieni było ciemno, że sami byli niezwykle zdenerwowani,
wobec czego nie mogą z całą pewnością twierdzić, że napadu dokonali oskarżeni, choć tak im
się wydaje. W ogniu krzyżowych pytań zręcznego adwokata, którego zaangażował McGinty,
jeszcze bardziej zaplątali się w zeznaniach. Poszkodowany zaś, zaskoczony znienacka,
zapamiętał tylko, iż pierwszy człowiek, który go uderzył, nosił wąsy. Dodał jeszcze, że
napastnicy z pewnością należą do wolnomularzy, bo nikt inny nie miałby powodu go
nienawidzić i że od dawna otrzymywał pogróżki z tytułu swych szczerych artykułów. Z drugiej
strony, na podstawie zgodnych i pewnych zeznań sześciu świadków, między nimi i radcy
McGinty’ego, ustalono niezbicie, że oskarżeni bez przerwy grali w karty w Domu
Związkowym, jeszcze nawet w godzinę po napadzie. Nie trzeba więc chyba mówić, że sąd
zwolnił ich od winy i kary z czymś w rodzaju przeprosin za posądzenie i fatygę oraz z lekkim
wyrzutem pod adresem kapitana Marvina i policji za zbytnią gorliwość.
Publiczność, wśród której McMurdo dojrzał wiele znajomych twarzy, głośnym wyrazem
zadowolenia powitała ów wyrok. Członkowie loży śmiali się i kiwali rękami ku oskarżonym.
Ale byli też ludzie, którzy z zaciśniętymi gniewnie ustami i w ponurym milczeniu patrzyli na
wylewający się z sali tłum. Jeden z nich, niski, ciemnobrody, w tych śmiałych słowach wyraził
myśli swoje i swoich kolegów, gdy niedawni aresztanci przechodzili koło niego: — Przeklęci
zbrodniarze! Jeszcze was dostaniemy!
V
N
AJCZARNIEJSZA GODZINA
Jeżeli było jeszcze coś, co mogło podnieść popularność McMurdo wśród bractwa
wolnomularzy —
to jego aresztowanie i uniewinnienie. W historii loży nie znano wypadku, aby
nowicjusz w noc przyjęcia spełnił czyn, za który stanąłby przed sądem. McMurdo miał już
opinię brata łaty, wesołego kompana do kieliszka, a nade wszystko rezoluta, który nie zniesie
najmniejszej obelgi nawet ze strony wszechmocnego Szefa. Ale prócz tego zdołał on jakoś
zaszczepić wszystkim braciom przekonanie, że nikt lepiej od niego nie potrafi obmyślić i
wykonać krwawej zbrodni. „To facet od mokrej roboty”, mówiła do siebie starszyzna i czekali
na okazję, by go odpowiednio użyć. McGinty miał dosyć powolnych sobie narzędzi w ręku,
orientował się jednak, że ten człowiek jest najzręczniejszy ze wszystkich. Czuł się jak ktoś, kto
trzyma śmigłego ogara na smyczy. Nie brakło mu gończaków do mniejszej roboty, ale
wiedział, że kiedyś i jego wypuści na odpowiednią ofiarę. Kilku członków loży, między nimi i
Ted Baldwin, kosym okiem patrzyli na ten szybki awans przybysza i znienawidzili go nawet za
to, ale woleli trzymać się z daleka od niego, bo był gotów zarówno do bitki, jak i do zabawy.
Ale zyskując sobie względy braci, McMurdo tracił je gdzie indziej, i to tam, gdzie były dlań
po stokroć ważniejsze. Stary Shafter nie chciał go znać i zabronił mu wstępu do swojego domu.
Ettie za bardzo go kochała, by z nim zerwać, zdawała sobie jednak sprawę, że małżeństwo z
człowiekiem uważanym za zbrodniarza nic dobrego jej nie przyniesie. Toteż pewnego ranka,
po nie przespanej nocy, postanowiła zobaczyć się z McMurdo, może nawet po raz ostatni, i
wszelkimi siłami — perswazją i prośbą — spróbować wydobyć go spod wpływu złych ludzi.
Udała się do niego do domu, o co ją już nieraz prosił, i weszła wprost do bawialni. McMurdo
siedział przy stole odwrócony plecami do drzwi i coś pisał. Wtedy strzelił jej do głowy
dziewczęcy płochy pomysł — miała przecież dopiero dziewiętnasty rok. Nie słyszał, jak
weszła, podkradła się więc niepostrzeżenie na palcach i położyła mu dłoń na ramieniu.
Spodziewała się, że go zaskoczy, co się jej w pełni udało. Ale teraz z kolei on ją zaskoczył.
Zerwał się jak tygrys, lewą ręką porwał i zmiął list, który pisał, prawą zaś chwycił Ettie za
gardło. Chwilę przyglądał się jej w osłupieniu, a potem wściekły gniew — tak wściekły, że
cofnęła się, drżąc, jak przed czymś okropnym, czego jeszcze w swym spokojnym życiu nie
zaznała — przeszedł w radość i zdziwienie.
— To ty! —
zawołał, pocierając czoło. — I pomyśleć, że przyszłaś do mnie, a ja nie mogłem
nic lepszego zrobić, niż złapać cię za gardło! Chodź, kochanie — wyciągnął do niej ramiona —
niech cię przeproszę.
Ale ona wciąż jeszcze była pod wrażeniem tego strachu i winy, które wyczytała przed
chwilą w jego twarzy. Kobiecy instynkt powiedział jej wyraźnie, że nie chodzi tu o zwykły
przestrach człowieka zaskoczonego. Wina — tak, to było to — wina i przerażenie.
—
Co ci się stało, Jack?! — wykrzyknęła. — Czemu się tak przestraszyłeś? Och, gdybyś
miał czyste sumienie, nie patrzałbyś na mnie w ten sposób.
—
Bo widzisz, myślałem całkiem o czym innym i kiedy podeszłaś cichutko na tych cudnych
nóżkach…
—
Nie, nie, to coś więcej — zaczęła go nagle podejrzewać. — Pokaż mi ten list, który
pisałeś.
—
Nie mogę, Ettie.
Teraz już nabrała pewności.
—
A więc jakaś inna kobieta! — powiedziała. — Czuję to. Bo czemu nie chcesz pokazać mi
listu. Może żona? Skąd mam wiedzieć, czy nie jesteś żonaty… ty, zupełnie tu obcy, którego
nikt z nas nie zna.
—
Nie jestem żonaty. Przysięgam ci, Ettie. Jesteś dla mnie jedyną kobietą na świecie.
Przysięgam na mękę Jezusa. — Tak pobladł ze wzruszenia, że musiała mu uwierzyć.
—
Więc czemu nie chcesz mi pokazać listu? — wykrzyknęła.
— Powiem ci, kochanie —
odparł. — Jestem związany przysięgą i nie złamię jej, tak jak za
nic w świecie nie złamałbym danego ci słowa, nie złamię tego przyrzeczenia. To sprawa loży i
nawet tobie nie mogę jej zdradzić. A jeżeli przeraziłem się, że mi ktoś położył rękę na ramieniu,
to zrozum, myślałem, że to ręka detektywa.
Czuła, że mówi prawdę. Objął ją, przycisnął do siebie i pocałunkami rozwiał obawy i
podejrzenia.
—
Siądź tu przy mnie. Kiepski to tron dla takiej królowej, ale najlepszy, jakim dysponuje
twój biedny kochanek. Spodziewam się jednak, że przyjdzie taki dzień, kiedy znajdę
godniejszy ciebie. Już po troskach, prawda?
—
Jak może być po troskach, Jack, kiedy wiem, że jesteś zbrodniarzem wśród
zbrodniarzy… kiedy lada dzień mogę usłyszeć, że sądzą cię za morderstwo? „McMurdo, ten
złoczyńca”, oto, jak wyraził się o tobie wczoraj jeden z naszych lokatorów. Czułam się, jakby
mi kto nóż wbił w serce.
—
Przykre słowo nie kij, kości nie łamie.
—
Ale było prawdziwe.
—
Kochanie, nie jest tak źle, jak ci się zdaje. Jesteśmy tylko nieborakami, na swój sposób
walczącymi o nasze prawa.
Ettie zarzuciła mu ramiona na szyję.
—
Jack, błagam cię, zejdź z tej drogi. Po to tu dziś przyszłam! Błagam cię na kolanach, daj
temu spokój.
Uniósł ją z klęczek i przycisnął do piersi.
—
Kochanie, nie wiesz, o co prosisz. Jakże mógłbym dać spokój, nie łamiąc przysięgi i nie
opuszczając moich towarzyszy? Gdybyś wiedziała wszystko, nigdy byś o to nie prosiła. A
zresztą, jak bym nawet mógł? Nie sądzisz chyba, że loża wypuściłaby kogoś, kto zna jej
tajemnice.
—
Myślałam już o tym. Ułożyłam sobie plan. Ojciec ma trochę zaoszczędzonych pieniędzy.
Zbrzydła mu już ta dolina, gdzie strach zatruwa nam życie. Gotów jest wyjechać. Uciekniemy
razem do Filadelfii lub do Nowego Jorku, w jakieś bezpieczne miejsce. McMurdo roześmiał
się.
—
Loża ma długie ramię. Myślisz, że nie sięgnie stąd do Filadelfii lub do Nowego Jorku?
—
A więc na zachód, do Anglii czy do Szwecji, do kraju mojego ojca. Wszędzie, byle dalej
od tej Doliny Trwogi.
McMurdo przypomniał sobie starego brata Morrisa.
—
Po raz drugi słyszę już tę nazwę — rzekł. — Istotnie, niektórym z was jakiś cień zdaje się
omraczać życie.
—
Zaciemnia nam każdą chwilę. Przypuszczasz, że Ted Baldwin zapomniał? Jak myślisz,
gdyby nie strach przed tobą, co by nas spotkało? Szkoda, że nie widzisz jego nienawistnych,
pożądliwych oczu, kiedy patrzy na mnie.
—
Już ja go nauczę lepszych manier! Niech tylko to zobaczę. Posłuchaj jednak, moje
maleństwo. Nie mogę stąd wyjechać. Nie mogę. Zrozum to raz i na zawsze. Ale jeżeli
pozostawisz mi wolną rękę, spróbuję znaleźć jakiś sposób, aby się wycofać z honorem.
— W takich sprawach nie ma honoru.
—
Tak ci się tylko zdaje. Ale jeżeli dasz mi sześć miesięcy czasu, postaram się z tego tak
wydostać, abym mógł śmiało spojrzeć ludziom w oczy. — Ettie roześmiała się radośnie. —
Sześć miesięcy, obiecujesz?
—
No, może siedem lub osiem, ale najdalej za rok rozstaniemy się z tą doliną.
Nic ponad to nie udało się Ettie uzyskać, a jednak to już było coś. Dalekie światełko
rozjaśniało ponurą przyszłość. Wróciła do domu z lżejszym sercem niż kiedykolwiek, od chwili
gdy ten młody Irlandczyk wszedł w jej życie.
McMurdo mógłby sądzić, że będąc członkiem organizacji wolnomularzy, wie o wszystkim,
co się w niej dzieje. Szybko jednak odkrył, że ta organizacja nie sprowadzała się tylko do jednej
loży; że była znacznie rozleglejsza i bardziej skomplikowana w strukturze. Nawet Szef
McGinty nie orientował się w pewnych sprawach, albowiem w Hobson’s Patch, o parę stacji
bliżej, mieszkał delegat okręgowy, sprawujący władzę nad paroma różnymi lożami, którymi
zresztą rządził bardzo despotycznie. McMurdo widział go tylko raz w życiu. Był to drobny,
przebiegły siwy mężczyzna, przypominający szczura. Zawsze się skradał i zawsze patrzył spod
oka. Nazywał się Evans Pott i nawet wszechmocny Szef z Vermissy brzydził się nim i bał się
go, tak jak olbrzym D
anton bał się pewnie słabowitego, lecz groźnego Robespierre’a.
Któregoś dnia McGinty kartką z załączonym liścikiem Evansa Potta zawiadomił Scanlana,
mieszkającego razem z McMurdo, że Evans przysyła dwóch dzielnych ludzi, Lawlera i
Andrewsa, w celu załatwienia pewnej sprawy w okolicy. Ze względu na jej dobro nie można
było zdradzić, o co właściwie chodzi. Evans Pott zapytywał, czy mistrz może zapewnić im
odpowiednie lokum i opiekę aż do czasu działania. McGinty zaś pisał, że w Domu
Związkowym od razu każdego zauważą, i dlatego prosi Scanlana i McMurdo, aby na parę dni
przyjęli pod swój dach obu przybyszów.
Zjawili się jeszcze tego wieczoru, każdy z walizeczką. Lawler był starszym już
człowiekiem, małomównym, sprytnym, zamkniętym w sobie, ubranym w stary czarny żakiet,
który wraz z miękkim filcowym kapeluszem i kosmatą, mocno szpakowatą brodą nadawał mu
wygląd wędrownego kaznodziei. Jego towarzysz Andrews, prawie jeszcze wyrostek, o twarzy
pogodnej, szczerej i usposobieniu wesołym, przypominał chłopca na wakacjach, radującego się
każdą ich chwilą. Obaj nie pili i pod każdym względem zachowywali się jak wzorowi
obywatele, z tym jednak wyjątkiem, że byli mordercami, którzy nieraz dali dowody, iż potrafią
być sprawnym narzędziem w rękach tego zbrodniczego towarzystwa. Lawler dokonał już
czternastu morderstw, Andrews zaś — trzech. Jak stwierdził McMurdo, chętnie wracali do
swoich dawniejszych sprawek, o których opowiadali z wstydliwą dumą ludzi, co
bezinteresownie i altruistycznie spełnili swój obowiązek wobec społeczności.
Ale gdy chodziło o czekające ich zadanie — byli bardzo powściągliwi.
—
Wybrali nas, bo ani ja, ani ten młodzieniaszek nie pijemy — wyjaśnił Lawler. — Mogą
więc być pewni, że się nie wygadamy. Nie bierzcie nam za złe naszego milczenia, ale taki
mamy
rozkaz delegata okręgowego.
— No tak, wszyscy jedziemy na tym samym wózku —
przytaknął Scanlan, gdy rozmawiali
we czterech przy kolacji.
—
Słusznie, toteż do morowej śmierci możemy gadać o zabójstwie Charlie’ego Williamsa
lub Simona Birda i o wszystkim, c
o było. Ale dopóki się z tą sprawą nie załatwimy, trzymamy
gębę na kłódkę.
—
Mamy tu przynajmniej z tuzin takich, którym mógłbym coś zarzucić — rzekł McMurdo i
zaklął. — Chyba nie chodzi tym razem o Jacka Knoxa czy Ironhilla? Dużo dałbym za to, by
zobaczyć, że dostali za swoje.
— Nie. To nie o nich chodzi.
—
To może o Hermana Straussa?
— I nie o niego.
—
No cóż, jeżeli nie możecie powiedzieć, to nie będziemy nalegać. Chciałbym jednak
wiedzieć.
Lawler uśmiechnął się i potrząsnął głową. Nie dał się pociągnąć za język.
Mimo widocznej rezerwy swych gości Scanlan i McMurdo postanowili asystować przy tym,
co nazywali „zabawą”. Toteż gdy o świcie McMurdo usłyszał, że przybysze schodzą ze
schodów, zbudził Scanlana i obaj ubrali się błyskawicznie. A kiedy już byli gotowi, przekonali
się, że tamci wymknęli się z domu, zostawiając drzwi otwarte. Było jeszcze ciemno, lecz w
świetle latarń dostrzegli dwie oddalające się postacie. Cichaczem poszli więc za nimi, a głęboki
śnieg tłumił ich kroki.
Dom, w którym mieszkali, sta
ł na przedmieściu, toteż niebawem znaleźli się na
skrzyżowaniu dróg za rogatkami. Tu czekało już trzech ludzi, z którymi Lawler i Andrews
wdali się w krótką i żywą rozmowę. Po czym wszyscy ruszyli razem. Najwidoczniej chodziło o
jakąś poważniejszą robotę, wymagającą udziału większej ilości uczestników. Od miejsca
spotkania owej piątki odchodziło wiele ścieżek do różnych kopalń. Spiskowcy wybrali tę, która
wiodła do Crew Hill, dużego przedsiębiorstwa, rządzonego silną ręką nieustraszonego i
energicznego Josi
aha H. Dunna rodem z Nowej Anglii. Człowiek ten, mimo terroru panującego
w dolinie, potrafił utrzymać u siebie porządek i dyscyplinę.
Dzień już wstawał i górnicy w grupkach i pojedynczo szli do pracy czerniejącą na śniegu
ścieżynką.
McMurdo i Scanlan wmies
zali się między nich, nie spuszczając z oka tej piątki, którą
śledzili.
Gęsta mgła unosiła się nad ziemią i nagle z jej środka wytrysnął przeciągły ryk syreny —
znak, że za dziesięć minut klatki pójdą w dół i zacznie się codzienna praca.
Kiedy Scanlan i Mc
Murdo doszli na otwarty plac koło szybu, czekała tam już z setka
górników przytupujących i chuchających w ręce, bo mróz kąsał dotkliwie. Piątka obcych
skupiła się w cieniu budynku maszyny wyciągowej. Scanlan i McMurdo wdrapali się na kupę
żużlu, z której mogli obserwować całą scenę. Zobaczyli inżyniera kopalni, potężnego,
brodatego Szkota nazwiskiem Menzies, wychodzącego z maszynowni i gwizdkiem
nakazującego opuszczenie klatek. W tej samej chwili wysoki, niezgrabny, młody mężczyzna,
zarządca kopalni, wygolony i poważny, szybkim krokiem podszedł do nadszybia. O parę
kroków od siebie dostrzegł milczącą i nieruchomą grupkę ludzi, którzy nasunęli na oczy
kapelusze i podnieśli kołnierze palt, by zakryć twarze. Na chwilę przeczucie bliskiej śmierci
lodowatą dłonią ścisnęło mu serce. Ale otrząsnął się zaraz i w obliczu intruzów pamiętał już
tylko o obowiązku.
—
Coście za jedni? — zapytał i ruszył ku nim. Czego tu szukacie? — Nie odpowiedzieli,
tylko Andrews wystąpił naprzód i strzelił mu w brzuch. Stu górników stało bez ruchu, jakby
tkniętych nagłym paraliżem. Zarządca kopalni chwycił się za brzuch i przegiął się w pół.
Powlókł się jeszcze parę kroków, ale gdy drugi zamachowiec strzelił, runął na bok między
dwoma kupami żużlu, kopiąc i drapiąc śnieg. Na ten widok Menzies ryknął przeraźliwie i
schwyciwszy jakąś żelazną sztabę, skoczył na morderców. Dostał jednak dwie kule w twarz i
padł martwy. Niektórzy górnicy chcieli biec z pomocą, rozległy się okrzyki współczucia i
gniewu, ale gdy obcy zaczęli strzelać im nad głowami, rozproszyli się i rozbiegli, a niektórzy
jak szaleni zaczęli uciekać do domów. Kiedy zaś paru najśmielszych znów się zebrało i wróciło
do kopalni, zabójcy znikli już w porannej mgle. Nikt nie mógłby zidentyfikować tych
zbrodniarzy, którzy na oczach set
ki widzów popełnili podwójne morderstwo. Scanlan i
McMurdo ruszyli ku domowi. Scanlan był nieco przygnębiony, albowiem to pierwsze
morderstwo, które widział na własne oczy, wydało mu się o wiele mniej zabawne, niż się
spodziewał. Przez całą drogę do miasta towarzyszył im płacz i lament żony zabitego. McMurdo
był milczący i zajęty własnymi myślami. Nie zdradzał jednak zrozumienia dla uczuć swojego
kompana.
—
Cóż, to jak na wojnie — powtórzył. — Bo i czymże to jest, jeśli nie wojną między
naszymi dwoma obozami? Bijemy, jak potrafimy, najcelniej.
Tego wieczora w lokalu loży w Domu Związkowym pito na umór. Fetowano nie tylko
zabójstwo zarządcy i inżyniera kopalni Crew Hill, które już teraz stawiało ją w szeregu innych
szantażowanych i sterroryzowanych przedsiębiorstw w Dolinie Vermissy, ale także święcono
inny tryumf odniesiony dość daleko — tym razem przez członków miejscowej loży. Okazało
się, że delegat okręgowy, przysyłając swoich pięciu ludzi w celu dokonania zamachu w
Vermissie, zażądał w zamian przysłania w tajemnicy trzech ludzi do zabicia Williama Halesa
ze Stake Royal, bardzo znanego i niezwykle popularnego właściciela kopalni w okręgu
Gilmerton. Człowiek ten nie miał ani jednego wroga na całym świecie i uważany był za wzór
pracodawcy. Nie pobłażał jednak leniuchom i z tego względu wydalił kilku pijaków i
nierobów, którzy należeli do wszechpotężnej organizacji. Nie uląkł się też klepsydr
przybijanych mu do drzwi, tak więc w wolnym, cywilizowanym kraju spotkała go za to śmierć.
Wyrok wykonano zgodnie z pos
tanowieniem. Grupie morderców przewodził Ted Baldwin,
który teraz rozsiadł się wygodnie na honorowym miejscu obok mistrza. Jego opuchnięta twarz i
szklane, przekrwione oczy świadczyły o nie przespanej i pijackiej nocy. Wraz z dwoma swoimi
towarzyszami spędził ją w górach. Wszyscy trzej włosy mieli zwichrzone, a twarze wyblakłe.
Jednak żaden bohater powracający ze straconej placówki nie cieszyłby się tak entuzjastycznym
przyjęciem kolegów. Wśród wybuchów śmiechu i okrzyków zadowolenia opowiadano sobie i
powt
arzano ich czyny. Zaczaiwszy się o zmroku na stromym szczycie, gdzie koń musiał
przejść w stępa, czekali na Halesa, który powracał do domu. W obawie przed mrozem biedak
tak się otulił w futra, że nawet nie mógł wyciągnąć broni. Wywlekli go więc z sań i zastrzelili
paroma strzałami. Żaden z nich nie znał tego człowieka, ale w każdym zabójstwie kryje się
dramat, oni zaś udowodnili złoczyńcom z Gilmerton, że na ludziach z Vermissy można
polegać. Nieszczęśliwym trafem jakiś mężczyzna z żoną nadjechał, gdy jeszcze strzelali do
leżącej nieruchomo ofiary. Byli to jednak nieszkodliwi ludzie, nie mający nic wspólnego z
kopalniami, toteż surowo rozkazano im, żeby się stąd zabrali póki czas, i nikomu nic nie
mówili, jeżeli nie chcą napytać sobie biedy. Okrwawione ciało pozostało na drodze jako
ostrzeżenie dla podobnie zatwardziałych pracodawców, a trzej szlachetni mściciele odeszli co
prędzej w góry, gdzie gęsty las schodzi w dół, pod same hutnicze piece i kupy żużlu.
To był wielki dzień złoczyńców. Jeszcze bardziej mroczny, jeszcze gęściejszy cień padł na
dolinę. Ale jak mądry wódz czeka na chwilę zwycięstwa, by zdwoić wysiłki i nie pozwolić
wrogowi na zebranie sił po klęsce, tak Szef McGinty, z namysłem spozierając na pole walki
przed sobą, obmyślał już nowy atak na swoich przeciwników. Tej jeszcze nocy, kiedy pijacka
kompania zaczęła się rozchodzić, ujął McMurdo pod ramię i zaprowadził do pokoiku za barem,
gdzie odbyła się ich pierwsza rozmowa.
—
Posłuchaj, chłopcze — rzekł. — Nareszcie mam robotę godną ciebie. I samodzielną.
— To prawdziwy zaszczyt dla mnie —
odparł McMurdo.
—
Dostaniesz dwóch ludzi do pomocy, Mandersa i Reilly’ego. Są już zawiadomieni.
Widzisz, dopiero gdy skończymy z Chesterem Wilcoxem, ostatecznie zapanujemy nad tą
doliną, a ty zasłużysz sobie na wdzięczność loży i całego zagłębia, jeżeli go zgładzisz.
—
Postaram się. Kto to taki i gdzie go znajdę? McGinty wyjął z kąta ust swoje nieodstępne,
na pół zżute, na pół wypalone cygaro i wyrwawszy kartkę z notesu, naszkicował na niej plan
terenu.
—
Wilcox to główny majster Iron Dyke Company. Wzorowy obywatel i dawny sierżant,
chorąży z tamtej wojny. Siwy, z ciałem porytym bliznami. Dwa razy już próbowaliśmy dobrać
się do niego i daremnie. Jim Carnaway przypłacił to życiem. Teraz ty się do niego zabierzesz.
Mieszka w tym samotnym domu na skrzyżowaniu przy Iron Dyke, o tak, jak tu widzisz na tym
szkicu. W pobliżu nie ma żadnego innego domostwa. W dzień dostęp jest tu trudny. Wilcox ma
broń, strzela zaś, nie pytając — i celnie. Ale w nocy to co innego. Mieszka z żoną, trojgiem
dzieci i służącą. Innej rady nie ma: oni wszyscy albo nikt. Gdybyś zdołał podłożyć ładunek
prochu z lontem pod drzwi…
—
Co ten człowiek zrobił?
—
Czy nie powiedziałem, że zabił Jima Carnawaya?
— A za co?
—
Cóż to ciebie obchodzi, u licha? Carnaway włóczył się w nocy pod jego domem i on go
zastrzelił. To powinno wystarczyć nam obu, tobie i mnie. Masz tylko wykonać zadanie.
—
Są tam jeszcze dwie kobiety i dzieci. Czy też mają zginąć?
—
Oczywiście, bo jakże dasz radę inaczej?
—
To gorsza sprawa. Te stworzenia przecież nic nie zawiniły!
— Co to za gadanie?! Odmawiasz?
—
Zaraz, zaraz, panie radco. Czy powiedziałem lub zrobiłem kiedy coś takiego, aby mnie
pan zaraz posądzał o nieposłuszeństwo wobec mistrza mojej loży? Pan decyduje, co słuszne, a
co nie.
— A zatem wykonasz zadanie?
—
Oczywiście.
— Kiedy?
—
Niech mi pan da jedną noc lub dwie, abym sobie obejrzał dom i ułożył plan. A wtedy….
— Dobrze —
odparł McGinty, podając mu rękę. Rób, jak uważasz. Będzie to wielki dzień w
historii
naszej loży, kiedy nam zameldujesz o jego śmierci. Pamiętaj, że chodzi o ostatni cios,
po którym wszyscy padną na kolana.
McMurdo długo i szczegółowo rozmyślał nad tak nagle poruczonym mu zadaniem. Dom, w
którym mieszkał Chester Wilcox, stał na odludziu o jakieś pięć mil dalej, w przyległej dolinie.
Jeszcze tej nocy McMurdo wyruszył sam, aby przygotować zamach. Wrócił już za dnia.
Nazajutrz rozmówił się ze swoimi dwoma pomocnikami. Obaj, Manders i Reilly, byli młodzi,
bezwzględni i tak palili się do tej roboty, jakby chodziło o polowanie na rogacza. Na drugą noc
spotkali się wszyscy trzej za miastem, uzbrojeni, a jeden z nich dźwigał worek napchany
prochem używanym w kamieniołomach. Dopiero o drugiej w nocy dotarli do samotnego domu.
Chmury szarpane wiatrem
szybko przesuwały się po tarczy księżyca tuż przed pełnią.
Zamachowcy wiedzieli, że muszą wystrzegać się psów, toteż szli ostrożnie, z rewolwerami
gotowymi do strzału. Było jednak cicho, tylko wicher wył i nic się nie ruszało prócz gałęzi nad
nimi. McMurdo
chwilę nasłuchiwał pod drzwiami domu, w którym jednak nikt się nie
poruszył. Podsunął więc pod nie wór z prochem, wywiercił w nim dziurę i wsadził lont. Kiedy
go zapalił, uciekli co tchu w piersiach.
Odbiegłszy dość daleko, padli w rów i dopiero wtedy usłyszeli głośny huk detonacji i łomot
walącego się domu: znak, że zamach się udał. W krwawych dziejach loży nie zanotowano
piękniejszego wyczynu. Ale niestety, tak dobrze obmyślony i śmiało przeprowadzony —
chybił celu! Chester Wilcox, świadom losu tylu ofiar, wiedząc, że jego też chcą zgładzić, wraz
z całą rodziną przeniósł się poprzedniego dnia w bezpieczniejsze, mniej znane okolice, gdzie
zamieszkał pod ochroną policji. Wybuch zniszczył pusty dom, a surowy, stary żołnierz, co
dźwigał chorągiew w czasie wojny, po dawnemu wpajał dyscyplinę górnikom z Iron Dyke.
— Zostawcie go mnie —
rzekł McMurdo. — Ja się już nim zajmę i wykończę go, choćbym
miał rok czekać.
Na zebraniu loży nie tylko podziękowano mu oficjalnie, ale i udzielono votum zaufania —
na tym sprawa
ucichła.
A kiedy w parę tygodni później gazety doniosły, że do Wilcoxa strzelano z zasadzki,
wszyscy od razu domyślili się, że to robota McMurdo.
Takie były czyny wolnomularzy i takie były metody złoczyńców. Siejąc strach, przez długi
czas rządzili tym bogatym i dużym okręgiem, straszliwie przez nich udręczonym. Po co
miałbym plamić strony tego opowiadania dalszymi ich zbrodniami? Czy nie powiedziałem już
dość w celu zobrazowania ludzi i sposobów, których się imali? Są to fakty historyczne, ze
wszystkimi s
zczegółami przytoczone w oficjalnych sprawozdaniach. Można w nich wyczytać o
zastrzeleniu policjantów — Hunta i Evansa —
tylko dlatego, że odważyli się aresztować dwóch
wolnomularzy… O podwójnym morderstwie uplanowanym w loży w Vermissie i z zimną
krwią wykonanym na dwóch niewinnych i bezbronnych ludziach. Można się też dowiedzieć o
zastrzeleniu pani Lerbey, gdy pielęgnowała męża, którego prawie na śmierć skatowano z
rozkazu Szefa McGinty’ego, o zabiciu starszego Jenkinsa (zginął wkrótce po swoim bracie), o
okaleczeniu Jakuba Murdocha, wysadzeniu w powietrze całej rodziny Staphousów, o
zamordowaniu Stendalsów —
o tych wszystkich zbrodniach, co następowały jedna po drugiej
tej samej zimy. Straszliwy cień okrył Dolinę Trwogi. Nadeszła wreszcie wiosna, wezbrały
potoki i zakwitły drzewa. Nadzieja wstąpiła w całą przyrodę, tak długo skutą okowami zimy.
Ale nie mieli jej ludzie żyjący w jarzmie straszliwego ucisku. Nigdy jeszcze chmury nad ich
głowami nie wydawały się tak ciemne i groźne jak na wiosnę 1875 roku.
VI
N
IEBEZPIECZEŃSTWO
Terror szalał w najlepsze. McMurdo, który doszedł już w tym czasie do wysokiej godności
w loży i miał widoki zostania któregoś dnia mistrzem po McGintym, cieszył się takim
autorytetem wśród braci, że bez jego rady i pomocy do niczego się nie zabierano. Ale im
bardziej rosła jego popularność wśród wolnomularzy, tym bardziej nienawistnymi
spojrzeniami witano go na ulicach Vermissy. Mimo straszliwego terroru obywatele jakoś
nabierali ducha i łączyli się przeciw swoim oprawcom. Do loży doszły wiadomości o
tajemnych zebraniach w redakcji „Heralda” i o rozdaniu broni palnej szanującym prawo
mieszkańcom doliny. Jednakże McGinty i jego ludzie ani trochę nie przejęli się tymi
wieściami. Górowali przecież liczbą, stanowczością i uzbrojeniem nad swymi przeciwnikami,
którzy byli słabsi i rozproszeni. „Wszystko, tak jak zawsze, skończy się na czczej gadaninie i
być może nieszkodliwych aresztowaniach” — mówili McGinty, McMurdo oraz inni śmielsi
bracia.
W maju, w pewien sobotni wieczór —
sobota była zawsze dniem zebrań loży — McMurdo
szykował się już do wyjścia, kiedy go zatrzymała wizyta Morrisa, owego lękliwego brata.
Troska malowała się na jego sympatycznej twarzy, teraz wyciągniętej i zapadłej.
—
Czy mogę szczerze z panem pomówić? — zapytał.
— O
czywiście.
—
Pamiętam, że już raz zwierzyłem się panu i że nie zdradził pan ani słowa z naszej
rozmowy, choć sam Szef o nią zapytał.
—
Przecież nie mogłem nadużyć pańskiego zaufania! Nie znaczy jednak, abym się z panem
zgadzał.
—
Świetnie zdaję sobie z tego sprawę. Ale pan jest jedynym człowiekiem, z którym mogę
mówić bez obawy. Noszę tu straszliwą tajemnicę — przyłożył rękę do piersi — która mi żyć
nie daje. Żałuję, że to mnie spotkało, a nie pana lub kogo innego. Jeśli tę tajemnicę wyjawię —
skończy się to zbrodnią, jeśli nie wyjawię — zginiemy wszyscy. Już odchodzę od zmysłów!
McMurdo uważnie mu się przyjrzał: biedak trząsł się na całym ciele. Nalał więc whisky i
podał mu szklankę.
— To najlepszy lek dla takich jak pan —
rzekł. — A teraz proszę mówić!
Mor
ris wypił i policzki mu się zaróżowiły.
—
Mogę to wszystko wyrazić jednym zdaniem — rzekł. — Detektyw depcze nam po
piętach.
McMurdo spojrzał na niego ze zdziwieniem.
—
Człowieku, pan chyba zwariował! Czyż nie mamy tu pełno policji i detektywów? I co z
tego?
— Nie, nie chodzi o nikogo z miejscowych. Znamy ich wszystkich, jak pan wie, i nic nam
nie mogą zrobić. Ale czy pan słyszał o Pinkertonie?
—
To często spotykane nazwisko.
—
Może mi pan wierzyć, że jak jego ludzie wsiądą komu na kark, to mu żyć nie dadzą. To
nie państwowa instytucja, ale poważna agencja, której zależy na wynikach i która wszystkimi
środkami, prawem czy bezprawiem, dąży do celu. Jeśli któryś z ludzi Pinkertona wkręcił się do
nas, to wszyscy jesteśmy zgubieni.
—
Trzeba go zabić!
—
Takie są pańskie pierwsze słowa. Więc i loża będzie tego zdania. Czy nie powiedziałem,
że kroi się nowa zbrodnia?
—
No to co, że zbrodnia? Czy nie zdarzają się tu one na każdym kroku?
—
Zdarzają się, ale ja nie chcę wskazywać ofiary. Nie zaznałbym już nigdy spokoju. A
chodzi o nasze gardła. Na miłość boską, co robić? — Bezradnie kiwał się tam i z powrotem na
krzesełku.
McMurdo przejął się jednak słowami Morrisa. Widać było, że podziela jego obawy i zgadza
się z nim, iż jakoś trzeba stawić czoło niebezpieczeństwu. Schwycił więc swego gościa za
ramię i potrząsnął nim mocno.
—
Posłuchaj, człowieku — niemal krzyczał — tu nie ma co lamentować jak stara baba nad
nieboszczykiem! Gadaj rozsądnie. Kto to jest? I gdzie jest? Skąd o nim wiesz? Czemu
przyszedłeś akurat do mnie?
—
Przyszedłem do pana, bo tylko pan może mi pomóc. Mówiłem już, że przed przyjazdem
tutaj miałem interes bławatny na wschodzie kraju. Zostawiłem tam wielu dobrych przyjaciół, a
jeden z nich pracuje w telegrafie. Wczoraj dostałem od niego list. Chodzi o ten ustęp na
początku strony. Niech pan sam czyta.
Oto co McMurdo przeczytał:
Co tam u was słychać z tymi złoczyńcami? Wiele tu u nas piszą o nich w prasie. Nic nikomu
nic mów, ale niebawem spodziewam się od ciebie ciekawych wiadomości w tej sprawie. Pięć
wi
elkich przedsiębiorstw i dwa towarzystwa kolejowe poważnie wzięły się do rzeczy. Nie
popuszczą złoczyńcom, możesz być pewien. Ostro się do nich zabrano. Zwrócono się do biura
Pinkertona, a ten wysłał do was swojego najlepszego człowieka, Birdy’ego Edwardsa. Teraz
skończą się już te zbrodnie.
— Niech pan jeszcze przeczyta dopisek.
Oczywiście donoszę ci o tym w zaufaniu, bo to tajemnica służbowa. Codziennie mam do
czynienia z szyfrowanymi depeszami, z których nic nie rozumiem.
McMurdo rozmyślał, trzymając list w drżącej ręce. Mgła na chwilę rozproszyła się i ujrzał
przed sobą przepaść.
—
Czy ktoś jeszcze wie o tym? — zapytał.
—
Nie mówiłem nikomu.
—
Ale ten człowiek… ten pański przyjaciel… czy ma tu kogoś, do kogo mógłby pisać?
—
Zna jeszcze jedną lub dwie osoby w naszym mieście.
—
Członków loży?
—
Zupełnie możliwe.
—
Pytam, bo kto wie, czy nie opisał wyglądu tego faceta, Birdy’ego Edwardsa. Łatwiej
byłoby go nam wtedy wykryć.
—
Cóż, to możliwe. Ale nie sądzę, by go znał. Po prostu napisał o tym, czego się dowiedział
w służbie. Skąd by miał znać kogoś od Pinkertona?
McMurdo zerwał się gwałtownie.
— Na Boga! —
wykrzyknął. — Mam go! Idiota ze mnie, że od razu na to nie wpadłem. Ale
nam się udało! Nakryjemy gościa, nim zdąży zrobić coś złego. Niech pan posłucha: czy zgadza
się pan oddać sprawę w moje ręce?
—
Z pewnością, byleby się tylko jej pozbyć.
—
A więc biorę to na siebie. Może pan od wszystkiego umyć ręce. Pańskie nazwisko nawet
nie będzie wspomniane. Zajmę się tym tak, jakby ten list pisany był do mnie. Zgoda?
—
Nic więcej nie chcę.
—
Na tym więc staje i niech pan odtąd pary z ust nie puści! Idę prosto do loży i niebawem
poczciwy Pinkerton będzie się musiał martwić o siebie.
—
Nie zabijecie tego człowieka, co?
—
Im mniej pan będzie wiedział, przyjacielu, tym spokojniejsze będziesz miał sumienie i
sen. Niech pan o nic nie pyta i pozwoli sprawom iść ich własną drogą. Teraz ja za wszystko
odpowiadam.
Morris posępnie pokiwał głową i wyszedł.
—
Czuję, że mam jego krew na rękach — mruknął jeszcze.
— Samoobrona nie jest morderstwem —
McMurdo uśmiechnął się ponuro. — Albo on, albo
my. Sądzę, że ten człowiek zniszczy nas wszystkich, jeżeli pozwolimy mu nadal przebywać w
dolinie. Bracie Morris, właściwie powinniśmy wybrać pana mistrzem, teraz, kiedy pan
nieza
wodnie uratował lożę.
Z czynów wynikało jednak, że McMurdo bardziej wziął sobie sprawę do serca, niż
wskazywałyby te słowa. Może chodziło o poczucie własnej winy, może zrobiła to sława biura
Pinkertona, a może świadomość, że potężne i bogate organizacje zjednoczyły się na zgubę loży
—
dość, że zabrał się do dzieła jak człowiek przygotowany na najgorsze. Przed wyjściem z
domu zniszczył każdy najmniejszy papierek, który mógłby go skompromitować. Potem
westchnął z ulgą, bo wydało mu się, że jest już bezpieczny. Widać jednak czuł jakąś groźbę w
powietrzu, albowiem po drodze do loży wstąpił do starego Shaftera. Co prawda, nie wolno mu
było przestąpić progu tego domu, ale pukaniem w okno wywołał Ettie. W oczach nie miał
swoich zwykłych irlandzkich swawolnych iskierek. W stężałej twarzy wyczytała niepokój.
—
Co się stało!? — wykrzyknęła. — Och, Jack, tobie coś grozi!
—
Jeszcze nic strasznego, mój skarbie. Rozsądniej jednak będzie uprzedzić fakty.
—
Uprzedzić fakty?
Obiecałem ci kiedyś, że wyjadę stąd pewnego dnia. Zdaje się, że ten dzień już nadszedł. Dziś
wieczór dowiedziałem się czegoś… czegoś złego… i zdaje mi się, że niebezpieczeństwo się
zbliża.
— Policja?
—
Nie, Pinkerton. Ale tobie, kochanie, z pewnością nic to nie mówi i nie wiesz, co to
oznacza dla takich ludzi jak ja. Siedzę po uszy w tej awanturze i możliwe, że będę musiał
szybko umykać. Powiedziałaś, że wyjedziesz ze mną.
— Jack, to twój jedyny ratunek!
—
Pod pewnym względem, Ettie, jestem uczciwym człowiekiem. Za nic na świecie nie
pozwoliłbym, aby ci włos spadł z tej pięknej główki lub żebyś bodaj trochę zeszła ze złotego
tronu nad chmurami, na którym zawsze dla mnie królujesz. Czy mi zaufasz?
Bez słowa złożyła swą rączkę w jego dłoni.
—
A zatem posłuchaj, co ci powiem, i zrób tak, jak mówię, bo w tym nasz jedyny ratunek.
Okropne rzeczy zaczną się tu dziać już niebawem. Czuję to wyraźnie. Wielu z nas będzie
musiało pomyśleć o własnej skórze. Ja do nich należę. Jeżeli więc przyjdzie mi uciekać, w
dzień czy w nocy, będziesz musiała zrobić to samo!
—
Ucieknę za tobą, Jack.
—
Nie, nie za mną, lecz ze mną. Jakżebym cię zostawił w tej dolinie, do której kto wie, czy
będę mógł kiedy wrócić? W dodatku wcale niewykluczone, że przyjdzie mi się ukrywać przed
policją i nie zdołam się z tobą komunikować. Nie, nie, nie możemy się rozdzielać. Znam pewną
poczciwą kobietę tam, skąd przybyłem, i u niej zostaniesz do czasu ślubu. Czy pójdziesz ze
mną?
—
Tak, Jack, pójdę.
—
Niech ci Bóg wynagrodzi to zaufanie. I niech mnie skarze, jeśli cię zawiodę. Teraz
zapamiętaj, Ettie: dam ci znać tylko jednym słowem, ale kiedy je dostaniesz, rzuć wszystko,
przybiegnij prosto na dworzec i czekaj, dopóki po ciebie nie przyjdę.
—
Na twoje pierwsze słowo przybiegnę, Jack, w dzień czy w nocy — powtórzyła.
Po tych wstępnych przygotowaniach do ucieczki McMurdo z trochę lżejszym sercem
poszedł na zebranie loży. Wszyscy już byli w komplecie i tylko po wymianie
skomplikowanych znaków i kontrznaków udało mu się przejść przez kordon straży
wewnętrznych i zewnętrznych. Powitał go szmer zadowolenia. Gęsty tłum wypełniał cały
pokój. Poprzez kłęby tytoniowego dymu McMurdo dojrzał czarną, zwichrzoną czuprynę
mistrza, okrutną, wrogą twarz Baldwina, sępie rysy Harrawaya, sekretarza loży i kilku innych
jeszcze ludzi z
grona starszyzny. Ucieszył się więc, że wszyscy są na miejscu i że będzie się
mógł z nimi naradzić nad otrzymaną wiadomością.
—
Dobrze, żeś przyszedł, bracie — krzyknął doń mistrz — bo akurat mamy sprawę, którą
tylko Salomon mógłby rozsądzić.
— Chodzi o Landera i Egana —
wyjaśnił mu sąsiad, gdy McMurdo usiadł. — Obaj
domagają się wyznaczonej przez lożę nagrody za głowę Crabbe’a ze Stylestown, a któż może
stwierdzić, który z nich wpakował mu śmiertelną kulę?
McMurdo wstał i podniósł rękę. Wyraz jego twarzy natychmiast przykuł uwagę zebranych.
Wszyscy czekali w głuchym napięciu.
— Ubóstwiany mistrzu —
zaczął uroczystym tonem. Proszę o głos w nagłej sprawie.
—
Brat McMurdo prosi o głos w nagłej sprawie — oznajmił McGinty — i w myśl reguł
naszej loży przysługuje mu to prawo. Słuchamy cię, bracie.
McMurdo wyciągnął list z kieszeni.
— Ubóstwiany mistrzu i bracia —
zaczął. — Dziś jestem zwiastunem złej wieści, ale lepiej,
abyśmy o tym wiedzieli i przedyskutowali ową wiadomość, niż gdyby niespodziewanie spadł
na nas
druzgoczący cios. Doniesiono mi, że najbogatsze i najpoważniejsze towarzystwa w
Stanach połączyły swoje wysiłki, aby nas zniszczyć, i że w tej chwili detektyw z ajencji
Pinkertona, Birdy Edwards, działa już w dolinie, zbierając dowody, które wielu z nas mogą
zaprowadzić na szubienicę, a każdego w tym pokoju do więzienia. Oto czemu prosiłem o głos
w nagłej sprawie i nad czym musimy się namyślić.
Zapadła grobowa cisza. Dopiero mistrz ją przerwał:
— Jakie masz dowody, bracie?
—
List, który dostał się w moje ręce — odparł McMurdo i głośno odczytał znany nam już
ustęp. — Jestem skrępowany słowem i dlatego nie mogę zdradzić żadnych szczegółów
związanych z tym listem ani wypuścić go z rąk. Zapewniam jednak, że nie ma w nim nic więcej
w sprawach loży. Powiedziałem wam, bracia, wszystko, co wiem.
—
Pozwolę sobie zauważyć, mistrzu — wtrącił się jeden ze starszych braci — że słyszałem
już o Birdym Edwardsie. Podobno to najlepszy z detektywów Pinkertona.
—
Czy zna go ktoś z widzenia? — zapytał mistrz.
— Tak —
odezwał się McMurdo. — Ja go znam.
Pomruk zdziwienia przeszedł przez pokój.
—
Myślę, że mamy go w ręku — ciągnął McMurdo z tryumfalnym uśmiechem. — Jeśli
będziemy działać szybko i mądrze, od razu ukręcimy mu łeb. Przy waszym pełnym zaufaniu i
pomocy zaręczam, że nie potrzebujemy się niczego bać.
—
Czemu mielibyśmy się w ogóle bać? Co on może wiedzieć o naszych sprawkach?
—
Byłoby to słuszne, gdyby wszyscy byli tak nieprzekupni jak pan, panie radco. Ten
człowiek jednak dysponuje milionami dolarów. Czy sądzi pan, że w naszych lożach nie ma
słabszych braci, których można by kupić? Dobierze się do naszych tajemnic… jeżeli już się nie
dobrał.
—
Mamy na to tylko jedną radę…
—
Aby nie wyszedł z doliny — dokończył myśl Baldwin.
McMurdo skinął głową.
—
Słusznie, bracie Baldwin — rzekł. — Często różniliśmy się ze sobą, ale tym razem
przyznaję ci słuszność.
—
Gdzież on się obraca? Jak go poznamy?
— Ubóstwiany mistrzu —
z powagą zaczął McMurdo. Pozwolę sobie zwrócić pańską
uwagę, że ta sprawa jest zbyt poważna, abyśmy o niej mówili na ogólnym zebraniu loży. Niech
mnie Bóg broni, abym podejrzewał któregoś z braci, ale wystarczy jedno słówko nie w porę, by
ten człowiek dowiedział się o wszystkim, i wtedy już go nie dosięgniemy. Sądzę więc, że
należy wybrać komitet złożony z ludzi pewnych, a więc z pana, jeśli wolno mi proponować, z
brata Baldwina i jeszcze pięciu innych braci. Wtedy będę mógł powiedzieć szczerze wszystko,
co wiem i co radziłbym zrobić.
Bez namysłu przyjęto tę propozycję i wybrano komitet. Prócz mistrza i Baldwina weszli
doń: Harraway, sekretarz o sępiej twarzy; Tygrys Cormac, brutalny młody morderca; Carter,
skarbnik i obaj bracia Willaby, nieustraszeni desperaci, gotowi na wszystko.
Tym razem zwykła pijatyka trwała krótko i przebiegła w ponurym nastroju, albowiem lęk
w
kradł się w dusze tych ludzi. Wielu z nich po raz pierwszy zrozumiało, że pogodne niebo, pod
którym żyli tak długo, zaczyna się powlekać chmurami nieubłaganej sprawiedliwości. Ucisk
sprawowany nad innymi tak bardzo stał się cząstką ich życia, że nigdy nie myśleli o jakiejś
odpowiedzialności, toteż gdy niespodziewanie ujrzeli ją przed sobą, zdjęła ich trwoga. Rozeszli
się więc niebawem, pozostawiając całą sprawę swoim przywódcom.
—
Słuchamy cię, bracie McMurdo — rzekł mistrz, kiedy już zostali sami. Siedmiu ludzi
zastygło w oczekiwaniu.
—
Powiedziałem już, że znam Birdy’ego Edwardsa — zaczął McMurdo. — Nie potrzebuję
chyba wyjaśniać, iż występuje on pod obcym nazwiskiem. To człowiek dzielny, pozwolę sobie
stwierdzić, ale nie szaleniec. Podaje się za Steve’a Wilsona i zamieszkał w Hobson’s Patch.
—
Skąd to wiesz?
—
Z przypadkowej rozmowy z nim. Wówczas nie przywiązywałem do niej wagi i gdyby nie
ten list, nawet bym się nad nią nie zastanawiał. Ale teraz wiem, że to był Edwards. Spotkałem
go w pociągu w środę… ani słowa, twardy facet. Powiedział, że jest dziennikarzem. Nawet mu
wtedy uwierzyłem. Chciał się dowiedzieć dla „New York Press”, czego się tylko da o
złoczyńcach i o tym, co nazywał ich zbrodniami. Zadał mi mnóstwo różnych pytań, byleby
tylko coś zdobyć dla pisma. Oczywiście nic mu nie powiedziałem. „Zapłacę i to zapłacę dobrze
—
oznajmił — za materiał, który by odpowiadał mojemu wydawcy”. Naplotłem więc bajeczek,
o których wiedziałem, że mu przypadną do gustu. Dał mi za to dwadzieścia dolarów. „Dostanie
p
an dziesięć razy tyle — rzekł — jeżeli wywie się pan dla mnie tego, o co mi chodzi”.
—
A cóżeś mu powiedział, bracie?
—
Co mi ślina na język przyniosła.
—
Skąd wiesz, że to nie dziennikarz?
—
Zaraz powiem. Wysiadł w Hobson’s Patch, dokąd i ja jechałem. Tak się złożyło, że
wszedłem do urzędu telegraficznego, w chwili gdy on z niego wychodził. „Niech pan spojrzy
—
rzekł mi telegrafista, kiedy zostaliśmy sami. — Czy nie powinienem za to policzyć
podwójnie?” „Z pewnością” — odparłem. Edwards bowiem zapełnił blankiet jakąś
chińszczyzną, z której nic nie mogliśmy pojąć. „Codziennie wysyła całe arkusze tego” —
dorzucił jeszcze urzędnik. „Tak?” — zapytałem. — „To wiadomości dla jego gazety i boi się,
żeby mu ich kto nie skradł”. Tak wtedy myślał ów urzędnik i tak ja myślałem, lecz teraz myślę
inaczej.
—
Słowo daję, masz rację! — wykrzyknął McGinty. — Jak uważacie, co powinniśmy
zrobić?
—
Może go sprzątnąć od razu? — ktoś zapytał.
—
Tak, im prędzej, tym lepiej.
—
Już bym był w drodze, gdybym wiedział, gdzie go znaleźć — rzekł McMurdo. —
Mieszka w Hobson’s Patch, ale nie znam dokładniejszego adresu. Chcę wam jednak, bracia,
przedstawić pewien plan.
—
Mów, coś obmyślił.
—
Jutro rano pojadę do Patch. Urzędnik pocztowy poda mi adres Edwardsa. Sądzę, że chyba
wie, gdzie mie
szka. Pójdę do niego, powiem, że jestem wolnomularzem i że sprzedam mu
tajemnice loży. Ręczę, że się na to złapie. Powiem też, że mam wszystkie dokumenty, ale że nie
chcę ryzykować życiem i wozić ich, wobec czego musi przyjechać do mnie wieczorem, kiedy
lu
dzie przestaną się kręcić w pobliżu. Z pewnością przyzna mi rację. Umówimy się na dziesiątą
wieczór. Obiecam mu wszystko pokazać. Na pewno połknie haczyk.
— No i co?
—
Resztę możecie już sami sobie dośpiewać. Dom wdowy MacNamara stoi na odludziu.
Ona jest
głucha jak pień i wierna jak pies. Mieszkamy tam tylko we dwóch ze Scanlanem. Jeżeli
Edwards powie, że przyjedzie — dam wam znać, czy mi się udało — przyjdziecie do mnie w
siedmiu o dziewiątej wieczór. Wprowadzę go do domu, a jeśli wyjdzie z niego żywy, do samej
śmierci będzie mógł się przechwalać swoim szczęściem.
—
Chyba się nie mylę, ale u Pinkertona będzie niebawem wolna posada — zauważył
McGinty. —
No, więc na tym staje, bracie McMurdo. Jutro o dziewiątej spotykamy się u ciebie.
Zamkniesz za nim drzwi,
a my już zrobimy resztę.
VII
Z
ASADZKA NA
B
IRDY
’
GO
E
DWARDSA
Dom, w którym mieszkał McMurdo, zgodnie z tym, co sam powiedział, stał na uboczu, na
odległym przedmieściu, nieco z drogi, i doskonale nadawał się do uplanowanej zbrodni. W
każdym innym wypadku, jak to zresztą nieraz robili, spiskowcy wywołaliby po prostu swoją
ofiarę i przeszyli kulami, ale tym razem musieli ustalić, co ten człowiek wiedział i jakie
wiadomości już przekazał do agencji Pinkertona. Mogło się zdarzyć, że się spóźnili i że
detektyw
zdążył się wywiązać z polecenia. Wtedy pozostawała im tylko zemsta. Mieli jednak
nadzieję, że nie zdołał jeszcze dowiedzieć się nic ważnego, bo w przeciwnym wypadku —
rozumowali —
nie przetelegrafowałby tych bzdur, które mu naplótł McMurdo. O wszystkim
mie
li dowiedzieć się z własnych ust tego człowieka. Niech się tylko znajdzie w ich mocy, a już
potrafią wydusić z niego prawdę! Nie pierwszy to raz będą mieli do czynienia z kimś opornym.
Tak jak ustalono, McMurdo pojechał do Hobson’s Patch. Tego ranka jakoś dziwnie budził
zainteresowanie policji. Kapitan Marvin —
który twierdził, że miał z nim do czynienia jeszcze
w Chicago —
zagadnął go nawet na dworcu. McMurdo jednak wykręcił się do niego tyłem i nie
odpowiedział ani słowa. Wrócił po południu i zaraz zobaczył się z McGintym w Domu
Związkowym.
— Przyjedzie —
oznajmił.
— Dobrze! —
ucieszył się McGinty. Był bez marynarki. Na kamizelce opinającej potężny
tors lśniły złote łańcuszki i breloki, a spod strzępiastej, kosmatej brody błyszczała brylantowa
szpilka. Bo
gactwo i wpływy zawdzięczał knajpie i polityce. Tym straszniejsze wydało mu się
widmo szubienicy lub więzienia, które ujrzał wczoraj wieczór.
—
Myślisz, że dużo wie? — zapytał z niepokojem. McMurdo ponuro pokiwał głową.
—
Siedzi tu już od dawna… co najmniej od sześciu tygodni, a nie przyjechał, aby oglądać
krajobraz. Skoro tak długo kręci się wśród nas, w dodatku poparty worem kolejowych
pieniędzy, pewnie już dużo wie i pewnie też zdążył o tym powiadomić, kogo należy.
—
W naszej loży nie ma przekupnych ludzi! — wykrzyknął McGinty. — Każdy jest pewny.
A jednak… Na Boga… ten śmierdzący tchórz Morris! Może on? Nikt inny nie mógł zdradzić
tylko on! Może posłać paru chłopców jeszcze przed wieczorem, żeby wytłukli z niego
wyznanie?
—
Zaszkodzić to nie zaszkodzi — odparł McMurdo. — Nie przeczę, że dość lubię Morrisa,
i przykro mi będzie, jeżeli spotka go jakieś nieszczęście. Rozmawialiśmy raz czy dwa o
sprawach loży i choć może różni się z nami, z panem i ze mną, w zapatrywaniach, nie sądzę,
aby był donosicielem. Ale oczywiście to nie moja sprawa i nie będę go brał w obronę.
—
Już ja uspokoję tego starego łajdaka — zaklął McGinty. — Cały rok mam go na oku.
— Pan wie lepiej —
westchnął McMurdo. — Ale cokolwiek pan zrobi, niech pan zrobi
jutro, bo dopóki nie załatwimy się z tą sprawą agencji Pinkertona, musimy siedzieć jak myszy
pod miotłą. Nie możemy przecież właśnie dziś postawić całej policji na nogi.
—
Masz rację — zgodził się McGinty. — I od samego Birdy’ego Edwardsa dowiemy się,
skąd czerpie swoje wiadomości, choćbyśmy mu mieli serce wydrzeć z piersi. Czy nic nie
podejrzewa?
McMurdo roześmiał się.
—
Zdaje się, że trafiłem w jego słabą stronę — odparł. — Gotów wejść lwu w paszczę, byle
wpaść na właściwy trop. Wziąłem od niego pieniądze — z uśmiechem pokazał paczkę
dolarowych banknotów. —
Przyrzekł drugie tyle, jeżeli mu pozwolę zajrzeć w dokumenty.
— Jakie dokumenty?
—
Żadne. Ale nablagowałem mu, ile wlezie, o regulaminach, prawach, ceremoniach. Myśli,
że w moim domu dowie się wszystkiego, zanim odjedzie.
— I ma racj
ę — złowrogim tonem powiedział McGinty. — Czy nie pytał, czemu nie
przywiozłeś tych papierów ze sobą?
—
Tak, jakbym je mógł nosić przy sobie. Ja, człowiek podejrzany, którego kapitan Marvin
dziś jeszcze zaczepił na dworcu!
— Mówiono mi o tym. Przypuszczam,
że będziesz miał trochę kłopotu z tą całą historią.
Oczywiście załatwiwszy się z Edwardsem, możemy go wrzucić do starego szybu, ale zauważą
jego zniknięcie, a ty akurat dziś byłeś w Hobson’s Patch.
McMurdo wzruszył ramionami.
—
Przy odrobinie zręczności nie dowiodą nam zabójstwa — odparł. — Nikt nie powinien
widzieć go wchodzącego w nocy do domu, a już ja tego dopilnuję. Teraz niech pan posłucha,
panie radco. Wyłożę panu swój plan i proszę, niech pan każe innym zastosować się do niego.
Przyjdziecie wszyscy
zawczasu. Doskonale. On zjawi się o dziesiątej. Zastuka trzy razy i ja mu
otworzę. Potem przepuszczę go i zamknę drzwi. Wtedy już go mamy.
—
To jasne i zrozumiałe.
—
Tak, ale następny krok wymaga zastanowienia. To twarda sztuka. Jest dobrze uzbrojony.
Uda
ło mi się go oszukać, racja, a jednak z pewnością będzie się pilnował. Wyobraźmy sobie, że
wpuszczę go do pokoju i zobaczy jeszcze siedmiu ludzi zamiast mnie samego, jak się
spodziewał. Strzelanina gotowa i ktoś z nas dostanie.
—
Tak, słusznie.
—
A hałas ściągnie policję z całego miasta na naszą starszyznę.
—
Racja, ani słowa.
—
Ja bym tak zrobił: zbierzecie się wszyscy w największym pokoju… tym, w którym
rozmawiał pan ze mną. Wpuszczę faceta do bawialni tuż przy wejściu i zostawię, udając się
niby po dokumenty. Pozwoli mi to powiedzieć wam, jak sprawy stoją. Potem wrócę z jakimiś
tam papierkami. Kiedy zacznie je przeglądać, skoczę na niego, by nie mógł wydobyć broni.
Jednocześnie krzyknę na was i przybiegniecie. Im prędzej, tym lepiej, bo gość nie jest słabszy
ode mnie i mogę nie dać mu rady. Sądzę jednak, że uda mi się obezwładnić go na chwilę, a
potem już wy wpadniecie.
— Dobry plan —
zgodził się McGinty. — Loża będzie ci miała wiele do zawdzięczenia.
Kiedy skończy się moja kadencja, wysunę twoją kandydaturę.
— Panie radco, stawiam dopiero pierwsze kroki w naszym zakonie —
odparł McMurdo, ale
jego twarz wyrażała zadowolenie z pochwały mistrza.
Po powrocie do domu McMurdo zabrał się do przygotowań przed czekającą go nocą. Przede
wszystkim wyczy
ścił, naoliwił i naładował rewolwer „Smith and Wesson”. Potem obejrzał
bawialnię, do której miał zwabić detektywa. Był to duży pokój z długim sosnowym stołem
pośrodku i wielkim kominkiem w jednym końcu. Po bokach były okna. Nie miały okiennic,
przysłaniały je tylko lekkie kotary. Zbadał je uważnie. Niewątpliwie musiało go uderzyć, że ten
pokój był za bardzo na widoku, jak na tak delikatną sprawę. Ale znaczenie tego faktu
pomniejszało to, że dom stał daleko od drogi. I wreszcie poszedł pogadać ze swoim
współtowarzyszem. Scanlan, choć sam złoczyńca, był nieszkodliwym, szarym człowiekiem, za
słabym, by się sprzeciwiać woli innych braci, ale jednocześnie przerażonym krwawymi
zbrodniami, w których czasem musiał uczestniczyć. McMurdo w krótkich słowach
wtajemniczy
ł go we wszystko.
— Na twoim miejscu —
rzekł — zwolniłbym się i wyniósł stąd. Dziś w nocy w tym domu
szykuje się morderstwo — zakończył.
— Widzisz —
odparł mu Scanlan — nie brak mi ochoty, tylko jestem zbyt nerwowy. Kiedy
zobaczyłem zarządcę Dunna padającego trupem tam w kopalni węgla, myślałem, że nie
wytrzymam. Nie jestem do tego stworzony jak wy, ty i McGinty. Jeśli nie narażę się tym loży,
chętnie zrobię, jak mówisz, i sami sobie radźcie.
Spiskowcy stawili się o oznaczonej godzinie. Przyzwoicie i schludnie ubrani, wyglądali na
poważnych i szanowanych obywateli, ale psycholog umiejący czytać z twarzy nie wróżyłby nic
dobrego Birdy’emu Edwardsowi z tych zaciśniętych ust i nieubłaganych oczu. Nie było wśród
nich człowieka, który by przynajmniej kilkunastoma zbrodniami nie splamił rąk. Mordowali
ludzi z taką obojętnością jak rzeźnik barany. A na czoło wysuwał się oczywiście, zarówno z
wyglądu, jak i z ilości grzechów na sumieniu, straszliwy Szef. Harraway, wysoki, szczupły, z
długą, suchą szyją, ruchliwy, niespokojny, był nieposzlakowanej uczciwości w sprawach
finansowych zakonu. Ale w stosunku do innych nie znał ani sprawiedliwości, ani uczciwości.
Carter był mężczyzną w średnim wieku, o cerze żółtej jak pergamin i obojętnym, raczej
posępnym wyrazie twarzy. Odznaczał, się wielkimi zdolnościami organizacyjnymi i prawie
wszystkie zbrodnie do ostatniego szczegółu zrodziły się w jego intryganckim mózgu. Bracia
Willaby byli przede wszystkim ludźmi czynu: wysocy, zwinni i młodzi, o zdeterminowanych
obliczach. Tygr
ysa Carmaca, krzepkiego i smagłego młodzieńca, bali się nawet koledzy z
powodu jego nieopanowanej dzikości. Tacy byli ci ludzie, którzy zebrali się tego wieczoru pod
dachem McMurdo, by zabić detektywa z ajencji Pinkertona.
Tymczasem gospodarz postawił na stole butelkę whisky, a oni gorliwie zabrali się do niej,
aby sobie trochę dodać ducha przed czekającą ich robotą. Baldwin i Carmac przyszli już
podpici i alkohol wyzwolił z nich całą dzikość. Carmac przyłożył na chwilę rękę do
rozpalonego pieca, w którym b
uzował ogień, bo wiosna była chłodna.
— To poskutkuje —
rzekł i zaklął głośno.
— Aha —
powiedział Baldwin zrozumiawszy, co tamten ma na myśli. — Jeśli go
przywiążemy, wyśpiewa całą prawdę.
—
Nie ma obawy, wyśpiewa wszystko — wtrącił się McMurdo. Miał chyba stalowe nerwy,
bo choć cały ciężar wziął na swoje barki, wydawał się spokojny i opanowany jak zawsze.
Tamci zauważyli to i ocenili.
—
Ty dasz sobie z nim radę — z uznaniem w głosie odezwał się McGinty. — Nie zdąży
nawet pisnąć, gdy go schwycisz za gardło. Szkoda jednak, że te okna nie mają żaluzji.
McMurdo przeszedł od okna do okna i szczelnie zasunął kotary.
—
Teraz już nikt nic nie dojrzy — rzekł. — Ale dziesiąta się zbliża.
—
Może nie przyjdzie. Mógł zwęszyć niebezpieczeństwo — zauważył sekretarz loży.
— Nie ma obawy —
uspokoił go McMurdo. — Tak samo się pali do przyjścia, jak wy do
zobaczenia się z nim. Słyszycie?
Zastygli niby woskowe figury, niektórzy ze szklankami w pół drogi do ust; trzy razy głośno
zastukano do drzwi.
— Cicho!
McMurdo ostrzegawczo
uniósł dłoń. Kładąc ręce na broni, wymienili ze sobą
porozumiewawcze spojrzenia.
—
Ani pary z ust, jeśli wam życie miłe! — szepnął McMurdo i wyszedł z pokoju, starannie
zamykając drzwi za sobą.
Czekali, nadstawiwszy uszu, licząc kroki McMurdo idącego korytarzem. Usłyszeli skrzyp
otwieranych drzwi, parę słów powitania i czyjeś kroki już wewnątrz domu. Doleciał ich obcy
głos. Po chwili drzwi zatrzasnęły się i klucz zgrzytnął w zamku. Zwierzyna wpadła w sidła!
Tygrys Cormac zarechotał straszliwie, a McGinty położył mu rękę na ustach.
— Cicho, wariacie! —
szepnął. — Zgubisz nas!
Z przyległego pokoju dochodził ich odgłos rozmowy. Przedłużała się w nieskończoność.
Potem drzwi się otworzyły i z palcem na ustach wszedł McMurdo.
Podszedł do stołu i powiódł okiem po twarzach siedzących przy nim ludzi. Jakaś zmiana w
nim zaszła. Wyglądał na człowieka, który ma coś ważnego do spełnienia. Rysy mu
skamieniały. Oczy zza okularów błyszczały z podniecenia. Wyraźnie czuło się w nim
przywódcę. Patrzyli na niego zdjęci ciekawością, ale on milczał. Wciąż tym niezwykłym
spojrzeniem wodził od jednego do drugiego.
— No co? —
nie wytrzymał McGinty. — Czy Birdy Edwards jest tu? Przyszedł?
— Tak —
powoli odparł McMurdo. — Birdy Edwards przyszedł, Birdy Edwards — to ja!
Po tym krótkim st
wierdzeniu w pokoju zapadła cisza, jak makiem zasiał. Syczenie kociołka
na kominie urosło do rozdzierającego uszy gwizdu. Siedem twarzy bladych jak papier,
zwróconych ku temu człowiekowi, który nad nimi dominował, zastygło w najwyższym
przerażeniu. Nagle szyby rozprysły się z brzękiem i w każdym oknie błysnęły lufy karabinów, a
zerwane kotary opadły na ziemię. Na ten widok McGinty ryknął niby zraniony niedźwiedź i
skoczył ku uchylonym drzwiom. Ale zatrzymał go wycelowany weń rewolwer i groźne
spojrzenie niebieskich oczu kapitana Marvina z Kopalnianej Policji, widocznych zza muszki na
lufie. Cofnął się więc i opadł na krzesło.
—
Niech się pan lepiej nie rusza z miejsca, panie radco — odezwał się mężczyzna, którego
znali jako McMurdo. A panu —
rzekł do Baldwina — radzę zdjąć rękę z broni, jeżeli chce pan
uniknąć szubienicy. Oddaj ją zaraz albo, na Boga, który mnie stworzył… No, teraz dobrze.
Dom jest obstawiony i sami zważcie, czy macie jakieś szansę wobec czterdziestu uzbrojonych
ludzi. Marvin, niech ich pan rozbroi!
Pod lufami karabinów nie było co myśleć o oporze. Spiskowców rozbrojono. Posępni,
ogłupiali i zdumieni siedzieli dalej wokół stołu.
—
Chciałbym wam powiedzieć parę słów na rozstanie — rzekł Birdy Edwards. — Sądzę
bowiem, że spotkamy się dopiero w sądzie, nie wcześniej. Dam wam więc temat do rozmyślań.
Już wiecie, z kim mieliście do czynienia. Jestem Birdy Edwards z agencji Pinkertona. Polecono
mi rozbić waszą bandę. Była to trudna i niebezpieczna gra, a prócz kapitana Marvina i mojego
pracodawcy żadna żywa dusza, nawet ta najbliższa mi i najdroższa na całym świecie, nic o niej
nie wiedziała. Ale teraz już jest po wszystkim i dzięki Bogu ja tę grę wygrałem.
Siedem skamieniałych twarzy, z których cała krew uciekła, zwróconych było ku niemu. W
utkwionyc
h w niego oczach czaiła się straszliwa nienawiść. Ujrzał w nich nieubłaganą groźbę.
—
Może myślicie, że jeszcze nie koniec. No cóż, zaryzykuję. Tak czy owak, niektórzy z was
będą musieli spasować. A nie tylko wy, lecz jeszcze sześćdziesięciu innych członków loży
powędruje dziś do więzienia. Powiem wam jeszcze, że kiedy poruczono mi tę sprawę, nie
wierzyłem, iż może istnieć takie stowarzyszenie jak wasze. Myślałem, że to wszystko
dziennikarskie kaczki, że to bzdury. Powiedziano mi, że macie jakiś związek z
w
olnomularzami, pojechałem więc do Chicago i zostałem wolnomularzem. Wtedy też jeszcze
zdawało mi się, że to wszystko plotki, bo w tej organizacji nie spotkałem się z niczym złym,
jedynie z samym dobrem. Musiałem jednak działać dalej. Przyjechałem do tej doliny. Tu
dopiero przekonałem się o swojej pomyłce i o tym, że to wszystko nie była czcza paplanina.
Zostałem więc i wziąłem się do roboty. Nigdy nikogo nie zabiłem w Chicago; nigdy nie
sfałszowałem ani jednego dolara. Te, które dostawaliście ode mnie, były najprawdziwsze w
świecie. Ale nigdy też nie wydawałem ich w szlachetniejszym celu… Wiedziałem, jak się
wkupić w wasze zaufanie, toteż powiedziałem wam, że jestem przestępcą. Wszystko poszło
tak, jak się spodziewałem. Wstąpiłem więc do waszej piekielnej loży i uczestniczyłem w jej
naradach. Ludzie pewnie powiedzą, że byłem nie lepszy od was. Niech mówią, co chcą, ważne
jest tylko to, że was nakryłem. Jakże wygląda prawda? W wieczór mojego przystąpienia do
loży pobiliście starego Stangera. Nie mogłem biedaka uprzedzić, bo nie miałem czasu, ale nie
pozwoliłem Baldwinowi go zabić. A jeżeli dla utrzymania swojej pozycji wśród was
doradzałem jakąś zbrodnię, to zawsze taką, której mógłbym cichcem zapobiec.
Nie udało mi się uratować Dunna i Menziesa, bo zostałem zaskoczony, dopilnuję jednak, by
ich morderców powieszono.
Uprzedziłem Chestera Wilcoxa, zdążył się więc na czas wynieść z domu. Wielu zbrodniom
nie mogłem zapobiec, ale jeżeli przypomnicie sobie, ile to razy człowiek, którego chcieliście
zamordować, wracał inną drogą albo go nie było, kiedy po niego przyszliście, lub nie dał się
wywabić z domu — zrozumiecie, że to ja maczałem w tym palce.
—
Przeklęty zdrajca! — przez zaciśnięte zęby syknął McGinty.
—
Może mnie pan nazywać, jak się panu podoba, jeśli to złagodzi pański ból. Pan i tacy jak
pan są wrogami Boga i ludzi. Trzeba być prawdziwym mężczyzną, aby stanąć między wami a
tymi biedakami, których trzymaliście w swym żelaznym uścisku. I był na to tylko jeden sposób;
skorzystałem z niego. Nazywacie mnie zdrajcą, ja zaś myślę, że tysiące ludzi nazwą mnie
zbawicielem, który zszedł w głębie piekła, aby ich ratować. Żyłem w nim trzy miesiące. Nie
chciałbym drugich takich trzech miesięcy nawet za skarbiec Waszyngtonu. Postanowiłem
zostać tu dopóty, dopóki nie zdemaskuję was wszystkich i wszystkich waszych tajemnic.
Poczekałbym jeszcze trochę dłużej, gdybym się nie dowiedział, że moja rola może się wydać.
Otrzymano tu w mieście list, który mógł wam otworzyć oczy. Musiałem więc działać szybko.
To wszystko, nie mam już nic więcej do powiedzenia, chyba jeszcze tylko to, że u kresu moich
dni łatwiej będzie mi umierać, gdy pomyślę, czegom tu dokonał. A teraz, Marvin, nie
zatrzymuję pana dłużej. Może ich pan zabierać.
Mało już pozostaje mi dodać. Scanlan dostał zapieczętowany list, który miał oddać pannie
Ettie Shafter, czego się podjął z lekkim skinieniem głowy i porozumiewawczym uśmiechem.
Wczesnym rankiem piękna młoda kobieta i po uszy otulony mężczyzna wsiedli do
specjalnego pociągu podstawionego przez Towarzystwo Kolejowe i szybko, nigdzie się po
drodze nie zatrzymując, odjechali z tych niebezpiecznych dla nich okolic. Od tego czasu ani
Ettie, ani jej ukochany nogą nie stanęli w Dolinie Trwogi. W dziesięć dni później pobrali się w
Chicago, a stary Jakub Shafter był ich świadkiem.
Złoczyńców sądzono z dala od miejsca, gdzie ich zwolennicy mogliby wpłynąć na bieg
procesu. Oskarżeni daremnie się bronili. Daremnie też loża hojnie szafowała pieniędzmi —
zdobytymi rozbojem i szantażem w owym okręgu — chcąc ich ratować. Najgorętsze wysiłki
obrońców nie mogły zachwiać beznamiętnych, rzeczowych i obiektywnych zeznań człowieka,
który znał każdy szczegół ich życia, organizację bandy i wszystkie jej zbrodnie… Nareszcie po
tylu latach szajka została rozbita i rozproszona. Gęsta mgła na zawsze znikła z doliny. McGinty
poszedł na szafot. Trząsł się ze strachu i płakał w ostatniej godzinie życia. Ośmiu jego
najbliższych wspólników spotkał ten sam los. Pięćdziesięciu innych członków loży skazano na
dłuższe lub krótsze więzienie. Dzieło Birdy’ego Edwardsa zostało zakończone.
A jednak, tak jak przypuszczał, gra się nie skończyła. Była jeszcze jedna rozgrywka, a
później druga i trzecia. Ted Baldwin uniknął kary śmierci; uniknęli jej też dwaj bracia Willaby
i inni, najzacieklejsi z bandy. Dziesięć lat spędzili za kratkami, aż wreszcie nastał dzień, kiedy
wyszli na wolność. Dzień, w którym, jak wiedział Edwards, skończy się dla niego spokojny i
bezpieczny żywot. Tamci przysięgli sobie bowiem na wszystkie świętości krwawo pomścić
swoich kolegów. I d
ochowali przysięgi. Po dwóch zamachach tak bliskich sukcesu, że trzeci z
pewnością by się udał, McMurdo musiał uciekać z Chicago. Pod fałszywym nazwiskiem
schronił się w Kalifornii. Tam, wraz ze śmiercią Ettie, zgasł jasny promyk jego życia. Raz
jeszcze o
mały włos go nie zabito i raz jeszcze, pod nazwiskiem Douglas, pracował w
odludnym wąwozie, gdzie do spółki z Anglikiem Barkerem zdobyli pokaźny majątek. Ale i tam
doszło go ostrzeżenie, że mściciele są znów na jego tropie. Uciekł więc w sam czas do Anglii.
Tu, ożeniwszy się po raz drugi, znalazł w swej małżonce godną siebie towarzyszkę i przez pięć
lat pędził spokojny żywot ziemianina w hrabstwie Sussex, żywot zakończony zadziwiającymi
wydarzeniami.
E
PILOG
Po skończonym śledztwie sprawa Johna Douglasa przeszła do sądu. Przysięgli uwolnili go
od winy i kary uznawszy, że działał w obronie koniecznej. „Za każdą cenę niech wyjedzie z
Anglii”, pisał Holmes do jego żony. „Działają tu siły po stokroć groźniejsze niż te, od których
się uwolnił. Anglia jest niebezpiecznym krajem dla pani męża”.
Dwa miesiące minęły od tego czasu i po trochu zapomnieliśmy o całej sprawie. Aż pewnego
ranka w skrzynce na listy znaleźliśmy zagadkową kartkę: „O Boże, panie Holmes! O Boże!” —
wyczytaliśmy na niej. Nie miała ani podpisu, ani nagłówka. Śmiałem się z tego dziwacznego
listu, ale Holmes potraktował go niezwykle poważnie.
— Paskudna historia —
rzekł i długo siedział ze zmarszczonym czołem.
Późnym wieczorem nasza gospodyni, pani Hudson, zaanonsowała nam jakiegoś pana, który
w bar
dzo pilnej sprawie chciał się widzieć z Holmesem. Tuż za nią w drzwiach ukazał się Cecil
Barker, nasz znajomy z otoczonego fosą dworu. Twarz miał wykrzywioną, a spojrzenie dzikie.
—
Przynoszę złą wiadomość… straszną wiadomość — rzekł.
—
Bałem się tego — zauważył Holmes.
—
Czy dostał pan depeszę?
—
Dostałem kartkę od kogoś, kto otrzymał depeszę.
—
Chodzi o biednego Douglasa. Mówiono mi, że nazywa się Edwards, ale dla mnie do
końca już pozostanie on Johnem Douglasem z wąwozu Benito. Mówiłem już panu, że trzy
tygodnie temu oboje wyjechali do Afryki Południowej na statku „Palmyra”.
— Tak.
—
Wczoraj wieczorem statek był już w Capetown. A dziś rano doręczono mi tę depeszę od
pani Douglas:
Jack wpadł do morza w czasie sztormu na wysokości Wyspy Świętej Heleny. Nikt nie wie, jak
to się stało
Ivy Douglas
—
A więc tak to zrobili… — z namysłem rzekł Holmes. — Nie wątpię, że sprytnie
zaaranżowali całą sprawę.
—
Sądzi pan, że to nie był wypadek?
—
Nigdy w świecie.
— Mord?
—
Oczywiście.
—
Ja też tak myślę. Ci przeklęci złoczyńcy. To piekielne gniazdo mściwych zbrodniarzy…
— Nie, nie, mój drogi panie —
przerwał mu Holmes. Widzę w tym rękę artysty. Tym razem
to już nie ucięta strzelba lub niezdarne sześciostrzałowe rewolwery. Poznać mistrza po robocie.
A gdy
spotkam się z takim artyzmem, od razu mówię: Moriarty. Ta zbrodnia zrodziła się w
Anglii, nie w Ameryce.
— Ale po czym pan to poznaje?
—
Po tym, że dokonał jej człowiek, który nie może sobie pozwolić na niepowodzenie…
Człowiek, którego wyjątkowa pozycja polega na tym, że wszystko, do czego się bierze, musi
się udać. Potężny mózg i potężną organizację puszczono w ruch, aby zgasić owo ludzkie życie.
To tak, jakby zgnieść orzech kowalskim młotem, absurdalna strata sił, niemniej przeto orzech
został zgnieciony.
—
W jaki sposób wciągnięto w to tego człowieka?
—
Mogę tylko rzec, że pierwsze słowo w całej sprawie zawdzięczamy jednemu z jego ludzi.
Dobrze doradzono tym Amerykanom. Mając do załatwienia coś w Anglii, uciekli się, jak
zawsze obcy zbrodniarze, do pomoc
y miejscowej wielkiej sławy w dziedzinie przestępstwa. Od
tej chwili los ich ofiary był przypieczętowany. Moriarty przede wszystkim skorzystał ze swojej
organizacji, aby zidentyfikować Dougłasa. Potem wskazał, jak zabrać się do rzeczy. I wreszcie,
kiedy wy
czytał o nieudanym zamachu, sam wkroczył z właściwym mu mistrzostwem. Pamięta
pan, jak uprzedzałem Douglasa w jego dworze w Birlstone, że nadchodzące niebezpieczeństwo
groźniejsze jest od poprzednich. Czy nie miałem racji?
Barker w bezsilnym gniewie uderzy
ł się pięścią w głowę.
—
1 pan chce, żebyśmy siedzieli i czekali z założonymi rękami? Mówi pan, że nikt nigdy nie
dorówna temu królowi zbrodniarzy?!
—
Nie, tego nie mówię — rzekł Holmes ze wzrokiem utkwionym jakby w daleką
przyszłość. — Nie twierdzę, że nie można go pokonać. Ale dajcie mi czas… dajcie mi czas!
Przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu, gdy jego prorocze oczy próbowały przeszyć
rozpościerającą się przed nami zasłonę.