PENDRAGON The World
*****
Grudzień 1991. Rok zbliża się ku końcowi. Podsumowuję - ukazało się sporo płyt, ale prawie żadna nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Poza Legendarnymi
Różowymi Kropkami. Poza Rain Tree Crow i na pół genialnym albumem Genesis. Z nieukrywanym rozczarowaniem szykowałem się do smutnego obowiązku
podsumowania dwunastu miesięcy wielkich oczekiwań, aż tu nagle. Pendragon jest z nami od ponad dziesięciu lat. Grupą kieruje Nick Barrett, jeden z najbardziej
zaprzysiężonych wyznawców tak zwanego rocka progresywnego, muzyki zamierzchłych i zapomnianych lat siedemdziesiątych. Nie zniszczył jej upływ czasu, nie
zniszczył wrzask punków, nie przepędziła nowa fala. Dzięki ludziom takim jak Barrett, muzyka ta dalej żyje własnym życiem, wzruszając wrażliwych na prawdziwe
piękno. The World to album, jakiego nie spodziewałem się nawet po Barrecie. Pendragon stworzył już wiele dzieł wybitnych, jak chociażby adekwatnie zatytułowany
The Jewel w 1985 roku. Nigdy jednak nie przeskoczył pewnej poprzeczki ustawionej, co prawda, wysoko, ale nie tak wysoko jak szybował kiedyś Marillion. Wydany w
1987 roku album Kowtow zawierał sporo udanej muzyki, ale zdawał się sugerować, że Barrett i jego gwardia niebezpiecznie zbliżają się do rocka bardziej
skomercjalizowanego (utwory typu "Saved By You" czy "Time For A Change") Nie była to zła płyta, ale nie do końca pozwalała z optymizmem spoglądać w
przyszłość (tym bardziej, że to właśnie wtedy Fish wybrał wolność, a jakiś Steve Hogarth zaczął profanować schedę po nim). Mój niepokój zaczęli rozwiewać inni
spadkobiercy wielkiej tradycji. Aragon, Deyss, Chandelier, Quasar, Fancyfluid. W Warszawie bajeczną płytą "Baśnie" zadebiutował wreszcie Collage. I gdy już prawie
zapomniałem o milczącym Pendragonie i otarłem z twarzy resztki łez po trzykrotnej torturze słuchania "Holidays In Eden"... pojawiła się płyta, którą każdy fan tej
muzyki po prostu MUSI posłuchać! Zaledwie sześć utworów, wśród nich dwudziestodwuminutowa suita "Oueen Of Hearts". Długie, rozbudowane improwizacje,
wspaniałe gitarowe solówki ("The Voyager"), czysta dżwiękowa poezja ("And We'll Go Hunting Deer"). Bajeczna, kolorowa okładka. Prawie 60 minut muzyki, która
pozwala uwierzyć w sens istnienia na tym świecie. I dlatego chyba płyta nazywa się "The World" - Świat. Znam kilku gnuśnych "znawców", którzy cierpną na samą
wzmiankę o rocku progresywnym. Istnieje nadzieja, że ta płyta nareszcie ich zabije
TOMASZ BEKSIŃSKI
Tylko Rock 2/1992