Najgorętsze życzenie
Deborah Simmons
Magia Bożego Narodzenia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Boże Narodzenie! Dwanaście dni ucztowania i wesoło
ści! Powiedz mi coś więcej, sir, o tym swoim zamku. Może znaj
dę tam jakąś ładną pannę, która pomoże mi miło spędzić ten
czas.
Benedick Villiers spojrzał podejrzliwie na swego giermka.
Alard niedawno zastąpił bardziej oględnego w słowach Wysta
na, który został zabity w bójce. Był młodszy od swego poprzed
nika. Byli oni coraz młodsi, podczas gdy on czuł się stary ponad
swój wiek.
Miał dwadzieścia sześć lat, a walczył już od dziesięciu, wy
najmując się jako rycerz zaciężny. Ostatnia bitwa okazała się
czymś więcej niż kłótnią o miedzę. Pojmano go oraz uwięziono
i dopiero po miesiącu odzyskał wolność, wpłacając okup. Wię
zienie to nie było jeszcze najgorsze, lecz podkopało mu zdrowie
i zabrało ochotę do życia. Patrząc teraz na giermka, zazdrościł
mu jego młodzieńczego entuzjazmu, nawet jeśli działał mu na
nerwy.
On sam nigdy nie był tak wesoły i pogodny.
- Nie rób sobie nadmiernych nadziei, wyskrobku - próbo
wał ostudzić śmiejącą się młodość. - Twierdza Longstone jest
stara, zimna i wilgotna. To nie jest odpowiednie miejsce na hu
lanki i swawole.
Chłopak roześmiał się, nic sobie nie robiąc z tych ostrzeżeń.
- Grzeszysz nadmierną skromnością, sir. Twoje zamczysko
RS
wydaje się najwspanialsze z tych, które mijaliśmy. - Wskazał
ręką na szare zewnętrzne mury twierdzy, do której się zbliżali.
Benedick mruknął coś pod nosem, poirytowany pochleb
stwem, i znów pomyślał o Wystanie, który bardziej miarkował
słowa i gesty. Longstone było niewielką twierdzą, a nie żadnym
tam zamczyskiem, lecz walczył długo i uparcie o to, aby stać
się jego właścicielem, aż wreszcie kupił je od jednego ze zruj
nowanych baronów. Dziś należało do niego i w ten sposób cel
jego życia - życia bękarta - został zrealizowany.
- Mieszkałem w niej dotąd zaledwie kilka dni i to bardzo
dawno temu. Nie wprowadziłem więc żadnych zmian i ulepszeń
- powiedział chłopcu. - Nie spodziewaj się zatem wygód ani
nadmiaru rozrywek. - Benedick nie lubił marnować czasu, nie
dbał o zabawę, nie gustował też w towarzystwie. Nigdy nie
przykładał większej wagi do świąt.
Treścią jego życia były mozół i walka.
- Ale na warzone jadło i ciepłe miejsce przy kominku chyba
możemy liczyć? - spytał giermek.
- Tak - upewnił go rycerz, gdy wjeżdżali przez bramę w
murze obronnym. Nie spodziewał się tu znaleźć ani radości, ani
też spokoju duszy. Miał zbyt dużo krwi ludzkiej na rękach i za
wiele ran na ciele. Po tych wszystkich latach wojaczki liczył co
najwyżej na wypoczynek, wygodne łoże i przyzwoite jedzenie.
Na dziedzińcu zamkowym panował ożywiony ruch. Zadba
no o to, by naprawić dachy i mury. Zarządca Hardwin spisywał
się należycie. Należała mu się pochwała za gospodarność, tym
większa, że dysponował szczupłymi funduszami. Być może
zbiory tego roku były wyjątkowo udane i nie będą musieli się
troszczyć o przetrwanie zimy.
Benedick zostawił giermka przy koniach i skierował swe
kroki ku kwadratowej kamiennej wieży, której progu nie prze
kraczał przez tyle lat. Wieśniacy i służba zatrzymywali się na
RS
jego widok, odprowadzając go zaciekawionymi spojrzeniami.
Na schodach nikt go nie witał. Sam otworzył wrota.
To, co ujrzał, całkiem zbiło go z tropu. Zadał sobie pytanie,
czy czasami nie pomylił miejsca i oto wchodzi do cudzego
domu.
Duża sala, którą pamiętał jako mroczną pieczarę, była teraz
czysta, jasna i barwna. Na ścianach zatknięto płonące pochod
nie, a na kominku wesoło buzował ogień. Promienie chylącego
się ku zachodowi słońca wpadały przez wysokie okna, ożywia
jąc barwy gobelinów, makat i innych dekoracyjnych przedmio
tów. Powietrze przesycone było wonią świeżego chleba, korzeni
i tataraku. Wszędzie pełno było bukietów i wiązanek z gałązek
ostrokrzewu, sośniny, wawrzynu i bluszczu. Z powały zwisała
szkarłatna płachta przypominająca proporzec. Wystrój sali
przywodził na myśl święta Bożego Narodzenia, które faktycznie
były za pasem.
Benedick nie wierzył własnym oczom. Wszędzie było widać
dbałość o szczegóły, gust i smak. Ale była to zaledwie pierwsza
niespodzianka. Drugą była obecność kobiety, która pojawiła się
w głębi sali i teraz szła go powitać.
Była młoda i świeża niczym wiosenny poranek. Długie zło
ciste włosy falowały na podobieństwo poruszanego wiatrem ła
nu pszenicy. Miała jasną, nieskazitelnie gładką płeć, małe
kształtne usta i czyste niebieskie oczy.
Podeszła do Benedicka z uśmiechem, który odsłaniał równe
białe zęby. Usłyszał słodki, zmysłowy głos:
- Witaj w domu, szlachetny rycerzu.
Miał już dość tych zagadek.
- Kim, do licha, jesteś? - spytał, marszcząc brwi.
Noel Amery próbowała ukryć zaskoczenie spowodowane
przybyciem opiekuna. Pojawił się nieoczekiwanie, a ponadto
RS
zmienił się wręcz nie do poznania. Minęło zaledwie pięć lat od
dnia, gdy wraz z ojcem odwiedziła nowego sąsiada, lecz lata te
wycisnęły niezatarte piętno na stojącym teraz przed nią
mężczyźnie. Och, wciąż miał krzepkie ciało wojownika, a jego
twarz była jak rzeźbiona w kamieniu. Przybyło mu jednak zmar
szczek na czole i w kącikach oczu, w czarnych oczach tliła się
pogarda, a splątane, zmierzwione włosy nadawały twarzy de
moniczny wyraz.
Budził swoim wyglądem strach i mało brakowało, aby w
pierwszym odruchu cofnęła się o krok i uciekła. Wzięła się jed
nak w garść. Doprawdy, nie dała mu powodu do tak brutalnego
potraktowania.
- Jestem Noel Amery, twoja podopieczna, panie.
Spojrzał na nią wzgardliwie. Zaczerwieniła się. Wstydziła się
za niego. Zachowywał się nie jak rycerz i szlachcic, tylko jak czło
wiek niskiego stanu. Mierzył ją wzrokiem, jakby była markietanką
obozową, a nie córką zmarłego sąsiada. Czy aby naprawdę był to
ten sam człowiek, którego poznała przed pięciu laty?
- Nie mam żadnej podopiecznej - rzekł zimno, ona zaś o
mało co nie krzyknęła. Czyżby wraz z ogładą stracił też zdrowe
zmysły?
Na tę chwilę pojawił się zarządca Hardwin, a usłyszawszy
ostatnie słowa Villiersa, zabrał głos:
- Chyba jednak masz, sir. Przed rokiem pchnąłem do ciebie,
panie, umyślnego z listem, w którym napisałem o śmierci baro
na Amery'ego i jego ostatnim życzeniu, byś zaopiekował się je
go córką Noel.
W oczach rycerza pojawiły się oznaki nadciągającej burzy
i Noel uznała, że trzeba ją chwilowo zażegnać.
- Zapraszam na posiłek, sir Villiers - powiedziała, bardzo
się starając, by nie zwrócić się doń po imieniu. W myślach za
wsze nazywała go Benedickiem. Był jej Benedickiem.
RS
Jednak rzeczywistość temu zaprzeczała.
Noel nabrała w płuca powietrza, po czym dorzuciła:
- Gdy objąłeś w posiadanie Longstone, sir, odwiedziłam cię
wraz ojcem. Wywarłeś na nim tak dobre wrażenie, że zaraz po
tym wydał rozporządzenia, bym w razie jego śmierci przeszła
pod twoją opiekę. - Jakkolwiek próbowała ukryć rozczarowa
nie i gorycz, w głosie jej przebijała nutka skargi.
Rycerz milczał.
Zaniepokojony Hardwin ponownie zabrał głos:
- Przez tego samego umyślnego dostałem od ciebie, panie,
wiadomość, że podejmujesz się opieki.
Nie odrywając oczu od dziewczyny, Benedick rzucił oprysk
liwie:
- I uznałeś, że możesz uczynić z niej gospodynię tego zam
ku, czy tak?
Hardwin zmieszał się.
- Ona nie miała dokąd pójść, tutaj zaś mamy tyle komnat.
Po śmierci ojca została tylko z garstką służby, która nie mogłaby
zapewnić ochrony młodej pannie z dobrego domu, dziedziczce
włości.
- Rozumiem - rzekł Benedick, choć wyraz jego twarzy o
tym nie świadczył.
Postawa rycerza dotknęła Noel do żywego. Ciężko pracowa
ła, by uczynić z tej lodowatej i mrocznej wieży nadający się do
zamieszkania dom. Czyżby nie dostrzegł rezultatów jej ciężkiej
pracy, niewdzięczny łajdak?
- Chyba nie będziesz utrzymywał, sir, że wolałeś tamtą zapa-
jęczoną i pachnącą stęchlizną pieczarę? - spytała, niezdolna po
wstrzymać się od powiedzenia przynajmniej kilku jadowitych słów.
Uśmiechnął się, przy czym uśmiech ten sprowadzał się tylko
i wyłącznie do rozciągnięcia warg, które z gniewnych stały się
drwiące. Kpił z jej dokonań.
RS
- Nie chciałbym sprawiać ci przykrości, pani, lecz przyje
chałem tu spragniony wypoczynku po trudach wojaczki. Nie
czuję się na siłach zajmować się gościem.
Gościem? Na twarzy Noel odmalował się strach. W ciągu
minionego roku przywykła traktować Longstone jak swój dom,
a nie jak czasową przystań, a siebie jak gospodynię tego domu,
a nie intruzkę. Każdą wolną chwilę poświęcała pracy nad do
mem, pragnąc przydać mu ciepła, wygody i uroku. Ostatecznie
była u siebie, a Benedick był jej opiekunem, a może nawet kimś
więcej...
Gdy ojciec, wybierając się z sąsiedzką wizytą, wziął ją ze
sobą, miała zaledwie dwanaście łat, już jednak wtedy jej serce
otwarte było na uczucie. Była oczarowana urodziwym, wyso
kim rycerzem. Owszem, był nieco tajemniczy i milczący, jed
nak zachwyciła się właśnie tą tajemniczością. Wyjechał niedłu
go po tym, by zdobyć sławę, jak powiedział jej ojciec. Pozostał
jednak w jej pamięci. Mijały lata i zaczęli pojawiać się konku
renci do jej ręki. Żaden z nich jednak nie mógł równać się z
tamtym rycerzem.
Wiedząc o jej oczarowaniu i dowierzając człowiekowi, któ
rego dzielność nie pozostawiała żadnych wątpliwości, ojciec
powierzył ją jego opiece. Odtąd Noel każdego dnia oczekiwała
powrotu opiekuna. Była pewna, że kiedy się zjawi, w pierw
szych słowach wyrazi radość, że został zaszczycony takim za
ufaniem. Jej wiara była tak głęboka, że teraz przeżyła głębokie
rozczarowanie.
- Jeszcze godzinę temu myślałam, że znajduję się u siebie -
nie omieszkała podkreślić.
Benedick uniósł brwi w wyrazie zaskoczenia.
- Przecież masz inny dom, w którym się urodziłaś - przy
pomniał.
Musiała mu przyznać, że rozumował logicznie. Odruchowo
RS
zaczęła szarpać końce włosów. Marzyła o jego powrocie, tym
czasem rzeczywistość okazała się koszmarem.
- Nikt w nim nie mieszka za wyjątkiem kilku sług - powie
działa, myśląc o zagubionym wśród pół dworku i izbach, po
których snuł się duch ojca. Smutek i pustka, oto co zostało po
jej rodzinnym gnieździe.
Benedick pozostawał niewzruszony. Spoglądał zimno i obo
jętnie. W końcu dotarło do jej świadomości, że pewnie zamierza
się jej pozbyć. Chwycił ją strach. Czyżby spędziła ten rok, kar
miąc się złudną nadzieją? Powrót rycerza miał być spełnieniem
marzeń. Czy to znaczy, że jej pragnienia się nie ziszczą? Wy
ciągnęła ręce w na poły błagalnym geście.
- Dworu nie chroni ani mur, ani fosa, ani żadna zbrojna
straż. Chyba nie sądzisz, sir, że dam sobie radę sama? Nie ode
ślesz mnie, nie będziesz aż tak okrutny. - Szukała gorączkowo
słów, które poruszyłyby sumieniem Benedicka i uczyniłyby go
mniej bezwzględnym.
I znów zapłoniła się, widząc, że rycerz przypatruje się jej
bacznie i zuchwale. Zachowywał się bezczelnie, a jednak nie
stać jej było na oburzenie. Wciąż widziała w nim tego, którego
przez tyle lat przechowywała w pamięci, jakkolwiek on swoim
postępowaniem zaprzeczał temu wizerunkowi.
- He masz lat?
- Siedemnaście - odparła, czując, że oddychanie zaczyna
sprawiać jej trudności.
- Bardzo dobrze, moja panno - rzekł, krzywiąc się, że
wbrew swej woli musi jednak odgrywać wobec niej rolę opie
kuna. - Dam ci do ochrony kilku zbrojnych, a potem pomyślę
o znalezieniu jakiegoś męża.
Noel zdławiła okrzyk trwogi. Zamierzał się jej pozbyć. Na
zawsze i nieodwołalnie.
- Och, tak nie można, rycerzu. Nie po tym, jak przygoto-
RS
wałam ten dom na święta Bożego Narodzenia. Pomyślałam
o wszystkim, w tym również o świątecznej kłodzie. Tradycji
musi stać się zadość. Ale tradycja mówi też, że nie można ni
kogo w tym okresie skazywać na samo... - Głos Noel załamał
się. Stwierdziła, że jeszcze chwila, a straci kontrolę nad sobą
i wybuchnie łzami.
Hardwin próbował zaprotestować, lecz rycerz uciszył go jed
nym spojrzeniem. Przy drzwiach zebrała się służba, przypatru
jąc się scenie nie tyle z ciekawością i brakiem życzliwości dla
przybysza, co wręcz z wrogością i gniewem.
- W porządku - rzekł Benedick, nie kryjąc niezadowolenia.
- Możesz zostać na święta, lecz w dzień Trzech Króli wrócisz
do swojego domu.
Usiłowała powiedzieć coś drżącymi wargami, lecz podniósł
rękę, jakby chciał zapobiec wyrażeniu przez nią wdzięczności,
- W tym czasie postaram się znaleźć dla ciebie męża - dodał.
Męża! Po początkowej radości Noel nie zostało ani śladu.
Nic z tego nie rozumiała. Wszystko toczyło się w złym kierun
ku. Dlaczego chciał się jej pozbyć? Gdzie podział się rycerz,
którego znała, zawsze poważny, lecz o dobrym sercu? Szukała
na jego posępnym obliczu śladów życzliwości i ich nie znalazła.
Wiedziała tylko, że oko nie jest zdolne dostrzec wszystkiego,
nie dociera do wnętrza drugiego człowieka. Być może więc
rycerz, którego szukała i za którym tęskniła, uwięziony był
w głębi tej cielesnej powłoki, na którą patrzyła. Ale jak miała
go odnaleźć, skoro niebawem zostanie oddana innemu męż-
czyźnie?
Przywołała całą swoją odwagę i uśmiechnęła się.
- Naprawdę nie ma potrzeby, byś zaprzątał tym sobie głowę,
panie. Istnieje dużo prostsze rozwiązanie.
Benedick uniesieniem brwi wyraził sceptycyzm, ona jednak
śmiało parła do przodu:
RS
- Nie chcę opuszczać Longstone, ty zaś, panie, potrzebujesz
kogoś, kto opiekowałby się domem i zapewnił ci wypoczynek.
Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła tu pozostać i służyć ci bez
żadnej nagrody. A gdybyś w jakimś momencie uznał, że nadaję
się na twoją żonę, nie usłyszysz z moich ust odmowy.
Patrzył na nią niczym człowiek uderzony zza węgła pałką w
głowę i Noel nie miała najmniejszych wątpliwości, że takim po
stawieniem kwestii wprawiła go w zdumienie. Czyżby uznał jej
propozycję za całkiem pozbawioną sensu? Uznała, że zachowa
ła się bardzo rozsądnie, on jednak najwidoczniej inaczej to oce
nił. Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, odrzucił do tyłu głowę
i wybuchnął śmiechem. Śmiał się długo, serdecznie, aż łzy sta
nęły mu w oczach. Następnie, wciąż wstrząsany śmiechem, otarł
je wierzchem dłoni.
Miała już tego dość. Wzięła się pod boki i tupnęła nogą, czeka
jąc, aż minie mu ten atak śmiechu, który odczuła jako kolejną znie
wagę. Opadł na krzesło stojące przed kominkiem, jedno z dwóch,
które przygotowała, by mogli siadywać razem naprzeciwko ognia
i spędzać na rozmowie urocze chwile. A teraz pragnęła, by to krzes
ło rozleciało się na tysiące drobnych kawałków.
- Co w tym śmiesznego? - spytała drżącym z gniewu gło
sem. - To dobry związek, który przyniesie ci same korzyści, sir.
Zyskasz posag, orne ziemie, tereny łowieckie i dwór. Ożenisz
się z kobietą, która potrafi zaopiekować się domem. - Zawahała
się, czy ma wypowiedzieć słowa, które cisnęły się jej na usta,
aż w końcu postanowiła użyć i tego argumentu. — Mówią poza
tym, że wcale nie jestem brzydka.
Minęła mu wesołość. Był znów poważny, mroczny i nieod-
gadniony.
- Nie potrzebuję majątku twego ojca ani twego żałosnego
posagu. Do opiekowania się gospodarstwem mam zarządcę,
a służba spełni każde moje życzenie. Ty zaś, moja panno, mo-
RS
źesz być sobie największą pięknością w tym królestwie, wciąż
jednak jesteś dzieckiem, a ja nie zawracam sobie głowy niedo-
rosłymi pannami.
- Nie jestem dzieckiem! - krzyknęła Noel rozdzierającym
głosem. Była kobietą i miała dojrzałe ciało. Wiedziała, że inne
dziewczęta w jej wieku były żonami, które albo już urodziły
swoje pierwsze dziecko, albo nosiły je w łonie. Zamierzała mu
to wszystko właśnie wykrzyczeć w twarz, gdy powstrzymał ją
uniesieniem ręki.
- Skończmy z tymi głupstwami - rzekł zimno. - Szkoda, że
twój rodzinny dom jest skromny i niewielki, mimo to jestem pe
wien, że znajdę ci męża, który zapewni ci wszystkie te wygody,
z których korzystałabyś, zostając w Longstone.
Spojrzała nań z wyrazem świętego oburzenia na twarzy.
- Podejrzewasz mnie, że pożądam tej kupy kamieni? - wy-
buchnęła.
- A jest inaczej? - spytał ze wzgardliwą miną.
- Och! Odrzuciłam dużo lepsze propozycje! - odrzekła z nie
smakiem. Na szczęście mogła pozwolić sobie na szczerość, gdyż
Hardwin taktownie się wycofał. - Tak, przywiązałam się do tego
miejsca jak do swego domu, lecz tylko z jednej przyczyny - bo to
jest twój dom. Gdy po raz pierwszy ciebie ujrzałam, a było to przed
pięcioma laty, zapragnęłam zostać twoją żoną. Oczywiście dziecku
łatwo się pomylić. Nie zna się na ludziach. Tak i ja, wszystko teraz
na to wskazuje, pomyliłam się co do ciebie.
Powiedziawszy to, odwróciła się i wybiegła z sali. Wąskimi
kręconymi schodami dostała się na piętro. -Wpadła do swojej
komnaty, rzuciła się na łóżko i zalała rzewnymi łzami. Nie pła
kała tak nawet po śmierci ojca, zastygła w swym smutku. Potem
żyła nadzieją, że jej rycerz powróci i poprosi ją o rękę. Stało się
wręcz odwrotnie, gdyż odtrącił rękę, którą mu ofiarowała. Po
zostały jej więc tylko łzy.
RS
Żyła dotąd złudzeniem, iluzją. Jej urodziwy rycerz wrócił,
ale po to tylko, by oddać ją niczym zbędną rzecz pierwszemu
mężczyźnie, jaki się nawinie i wyrazi chęć ożenku.
Noel długo płakała. Potem leżała niczym martwa, nic nie
czując i o niczym nie myśląc. Leżałaby tak całą noc, pogrążona
w rozpaczy, lecz w pewnym momencie wyrwał ją z odrętwienia
stuk obluzowanej okiennicy. Do komnaty wdarło się zimne po
wietrze. Zadrżała. Nie miała jednak siły i ochoty wstać, by umo
cować okiennicę za pomocą haczyka. Patrzyła otępiałym wzro
kiem na zawieszoną nad drzwiami gałązkę ostrokrzewu, którą
poruszał przeciąg.
Boże Narodzenie.
Nagle myśl, że zostanie w Longstone przynajmniej do
Trzech Króli, przyniosła jej pewną pociechę. Czar dni, które
miały nastąpić, złagodzi jej smutek i wróci radość życia. Łzy,
które przed chwilą wypłakała, wydały się jej słabością. Została
ulepiona ze stosunkowo twardego materiału i zawsze miała
oparcie w życiowym optymizmie.
Pomyśl jakieś życzenie, Noel.
Blado się uśmiechnęła, bo niemal usłyszała głos matki, szep
czącej jej te słowa na ucho. Ella Amery potrafiła uczynić z tych
dwóch tygodni naprawdę coś wyjątkowego, a z myślą o córce,
która urodziła się w sam dzień Bożego Narodzenia, nasycała je
nadto jakimś baśniowym urokiem. Wspomnienia przyniosły
Noel pociechę. Upstrzona czerwonymi jagodami gałązka chy-
botała się, jak gdyby dotykana jakąś niewidzialną ręką, zaś po
świst wiatru dawał złudzenie niewieściego głosu.
Pomyśl jakieś życzenie, Noel.
Czy miała to zrobić? Matka często powtarzała, że w tym
okresie zawsze można liczyć na spełnienie się życzeń, zaś uro
dzeni w Boże Narodzenie są pod tym względem szczególnie
uprzywilejowani. Nadzieja odżyła w jej sercu. Usiadła na łóżku
RS
i wytarła z twarzy resztki łez. Nie podda się tak łatwo po pięciu
latach cierpliwego czekania na powrót Benedicka i odrzuceniu
tylu małżeńskich ofert.
Ale czy nadal go pragnie? Ujrzała dzisiaj człowieka oprysk
liwego, posępnego i bezwzględnego, zewnętrznie jednak nic się
nie zmienił. Zachował mimo blizn dawną urodę i był uosobie
niem wojownika. Pomimo że potraktował ją po grubiańsku, jej
serce nadal się ku niemu wyrywało. Mogła się mylić, przypisu
jąc mu zalety, których nie miał, ale mogła też zaufać własnej
intuicji. A intuicja podpowiadała jej, że za tymi czarnymi ocza
mi, za tą surową maską kryje się zupełnie ktoś inny i że ten ktoś
pragnie objawić się światu.
Cała ta sytuacja miała w sobie coś z wyzwania, zaś Noel
przepadała za wyzwaniami. Czyż nie przeobraziła tej ponurej
wieży, którą nawet wzgardziły sowy, w dom do zamieszkania?
Czyż nie wzięła na siebie wszystkich gospodarskich obowiąz
ków, mimo że była to dla niej zupełna nowość? Jej ojciec za
wsze powtarzał, że obojętnie czym się zajmie, zrobi rzecz aku-
ratnie. Nigdy nie twierdził, że jest uparta, raczej wskazywał na
siłę jej woli, widząc w tym cnotę. Uśmiechnęła się, podkuliła
nogi i objąwszy je ramionami, wsparła brodę na kolanach. Za
patrzyła się w swoją przyszłość.
Jeszcze nie było za późno. Do Trzech Króli Benedick może
się zmienić. Rzecz w tym, jak go przekonać, by się z nią ożenił.
Jak to mocno, wręcz brutalnie podkreślił, nie zależało mu ani
na jej skromnym posagu, ani na jej majątku ziemskim. Podob
nie, niczym większość mężczyzn, nie cenił sobie zbyt wysoko
gospodarności i zaradności niewiast. Nie potrzebował też chyba
kobiety dla zaspokojenia żądz zmysłowych. Mężczyźnie tak
przystojnemu jak on wystarczyłoby kiwnąć palcem, by nie zby
wało mu na kobietach, uważających za zaszczyt spędzenie z nim
choćby jednej nocy.
RS
Gdyby nie była taka młoda, a potrafiła być bardziej uwodzi
cielska! Noel westchnęła. Pragnęła niemożliwego. Znowu wró
ciła myślami do świąt. Nagle przyszedł jej do głowy pomysł,
który wydał się jej błogosławiony.
Urządzi mu prawdziwe Boże Narodzenie.
Miała podstawy sądzić, że Benedick nigdy nie doświadczył
magii tych wyjątkowych dni. Ona, Noel, ofiaruje mu więc coś
zupełnie wyjątkowego. A wtedy może spełni się jej świąteczne
życzenie.
RS
ROZDZIAŁ DRUGI
Benedick podążył wzrokiem za dziewczyną, lecz mało go
obeszła jej reakcja. Była jeszcze dzieckiem i dlatego mogła
okazać się utrapieniem. Jeśli chodzi o Hardwina, to zauważył
na jego twarzy wyraz potępienia. Zarządca stanowczo na za
wiele sobie pozwalał. Lepiej by zrobił, licząc się z jego, Bene-
dicka gniewem, niż martwiąc się łzami jakiejś tam bezdomnej
sieroty.
Usłyszał sarkania i pomruki w gronie sług i choć wystarczy
ło mu spojrzeć w tamtym kierunku, by głosy te natychmiast się
uciszyły, zrozumiał, że dziewczyna ma wielu sprzymierzeńców.
Zirytowało go to odkrycie. Czyżby po to tylko przerwał jedno
wojowanie, by zaraz rozpocząć kolejne? Czy nigdy nie będzie
mógł odpocząć i zażyć spokoju?
Pojawienie się Alarda przerwało te posępne rozmyślania. Be
nedick postanowił przełożyć rozmowę z zarządcą na później,
gdy zadomowi się w swoim zamczysku i rozpatrzy w gospodar
skich sprawach. Na razie poprzestał na tym, że zmierzył Hard
wina spojrzeniem, które wyraźnie mówiło, iż nie pochwala jego
postawy wobec dziewczyny.
- Na kości świętego Bernarda! - wykrzyknął giermek. - Za
cny dom, wart dzielnego rycerza, sir Villiers! - Alard rozglądał
się wokół, udając człowieka przejętego lękiem i przytłoczonego
ogromem rzeczy, na które spoglądał. Mógłby ktoś pomyśleć, że
ogląda królewski zamek.
RS
Benedick dał upust rozdrażnieniu:
- Nie wytrzeszczaj tak oczu, chłopcze, bo jeszcze wyjdą ci
z orbit. Chodźmy na górę. - Dźwignął się z krzesła i skierował
ku schodom. Wstąpiwszy na nie, zauważył, że stopnie i poręcze
lśnią czystością, jakby zostały powleczone woskiem. Stan, w
jakim zastał twierdzę, zasadniczo różnił się od tego, w jakim
zostawił ją przed pięciu laty.
Pchnął ciężkie drzwi i okazało się, że czeka go za nimi nowa
niespodzianka. Komnata tylko w niewielkim stopniu przypomi
nała tę, jaką zapamiętał. Nie tylko była wysprzątana do czysta
- ściany zostały pomalowane na kolor słomkowy, a ogromne
łoże okryte było nową kapą. Widać też było, że naprawiono
okiennice i że ktoś zadbał o to, by przed kominkiem, na którym
teraz wesoło płonął ogień, rozesłać kobierzec.
Benedick poczuł się mile zaskoczony. Komnata stwarzała
wrażenie bezpiecznej i przyjaznej przystani. Pełno w niej było
światła, pomimo że rzut oka w kierunku okna wystarczał, by się
przekonać o bliskim końcu dnia. A jednak to pierwsze pozytyw
ne wrażenie szybko wyparła uraza, jaką Benedick czuł do
dziewczyny. Ośmieliła się zaznaczyć swą obecność nawet tutaj!
Jakim prawem wtargnęła do izby, do której tylko on miał
wstęp?! Za wszystko odpowiedzialny był Hardwin i jemu nale
żało zmyć głowę. Biada też temu, kto będzie wtrącał się w jego
sprawy.
Przypomniał sobie twarze służących, na których malował się
wyraz potępienia. Ciekawe, czy udało się jej obrócić przeciwko
niemu całą służbę? Przywykł do objawów wrogości, ale spo
dziewał się, że we własnym domu zostanie lepiej potraktowany.
Powinien wyrzucić na złamanie karku zbuntowowane sługi, a tę
hardą dziewczynę w pierwszej kolejności.
Było już jednak za późno. Złożył obietnicę.
- Na lewy siekacz świętego Teodora! - swoim zwyczajem
RS
wykrzyknął Alard. - Wydaje się tu trochę milej niż w obozo
wym namiocie.
Benedick wzruszył ramionami. Wrócił myślami do dziew
czyny. Noel Amery. Dał jej słowo, że może tu pozostać do
Trzech Króli, lecz jeśli zechce ona wyjechać wcześniej, nie bę
dzie jej zatrzymywał. Uśmiechnął się pod nosem. Dziewczyna
najwyraźniej sprawowała tu władzę i cieszyła się pewnym sza
cunkiem. Wystarczy pozbawić ją władzy i szacunku, by uciekła,
nie oglądając się za siebie.
- Miękkie niczym piersi matki! - znów po swojemu odezwał
się giermek, zaś Benedick, odwróciwszy się, stwierdził, że uwaga
ta dotyczy łóżka, na którym chłopak już zdążył się położyć.
- Wstawaj! Twoje miejsce jest na sienniku przed drzwiami.
Alard wyszczerzył zęby.
- Chyba mogę sobie pomarzyć? - spytał bez cienia skruchy.
Benedick tylko machnął ręką i wrócił myślami do Noel. Już
on się postara, aby poznała go z najgorszej strony. Po kilku
dniach spędzonych w jego towarzystwie zrezygnuje z idiotycz
nych planów poślubienia go. Znalazła się kandydatka na żonę!
Ożenek był ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował. Był wojowni
kiem, nie zaś dworakiem śpiewającym ballady miłosne pod ok
nem damy swego serca. Ciężko harował, by wreszcie zdobyć
jakąś własność, i zawsze gardził tymi, którzy żenili się dla ma
terialnych korzyści.
Był już za stary, by umizgać się do niewiasty.
Prawdę mówiąc, czuł się o cały wiek starszy od młodej, nie
winnej dziewczyny, która nazwała siebie jego podopieczną. Do
wodem na to były jego blizny. Gdyby mimo wszystko zdecy
dował się na założenie rodziny, wybrałby niewiastę dojrzalszą
i bardziej doświadczoną, taką, która wie, jak dogodzić męż
czyźnie. Chociażby wdowę z dziećmi, gdyż miałby wtedy gwa
rancję, że sam doczeka się potomka.
RS
Właśnie takiej kobiety potrzebował, ale taką kobietę trudno
mu było wyobrazić sobie w swoim łożu. Zamiast niej widział
dziewczynę o złocistych włosach, rozrzuconych na poduszce ni
czym jedwabista przędza. W środku zaś tej świetlistej aureoli
świeża twarz o nieskazitelnie gładkiej cerze. Dziewica. Wyob
rażenie dziewictwa wstrząsnęło nim do głębi. Benedick przeklął
swoją słabość.
- W porządku! - rzekł Alard, który odniósł przekleństwo do
siebie. - Spędzę noc na sienniku u stóp mego pana.
- Znane mi są rozkosze spania w takich warunkach - rzekł
Benedick. - Nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio spałem w pu
chach.
- Dziś czekają cię puchy, sir. Przyłożysz wreszcie twarz do
kaczego kupra. Ale to nie wszystko. Niebawem stanie w tych
drzwiach twoja pani małżonka i do puchów dojdą miękkości in
nego rodzaju.
- O czym ty bredzisz? - spytał Benedick z groźnym błys
kiem w oku.
- Czy ta piękność, która mignęła mi w holu, a która zdała
mi się aniołem, nie jest twoją żoną?
- Nie! I dobrze wiesz, huncwocie, że nie jestem żonaty.
- Zatem widziałem twoją nałożnicę?
- Nie! - powtórzył Benedick. - Widziałeś moją podopiecz
ną, która jest jeszcze dzieckiem. - Dzieckiem przywykłym do
marzeń, które, jak to marzenia, nigdy się nie sprawdzają, dodał
w myślach, po czym rzucił na łóżko tobołek i zaczął wyjmować
rzeczy, które zawsze nosił przy sobie.
- A mnie wydała się aniołem czy też anielicą w pełni już
dojrzałą - rzekł Alard z westchnieniem. - I to kołysanie biodra
mi, gdy szła spiesznym krokiem. Widziałem też burzę złocistych
włosów...
Benedick wzniósł pięść na znak ostrzeżenia. Chociaż przy-
RS
wykł do błazeńskiej mowy giermka, tym razem zareagował nie
typowo. Zamiast puścić jego sprośne aluzje mimo uszu, miał
ochotę dać mu solidną nauczkę.
- Trzymaj język za zębami i ani się waż o niej myśleć. Wy
dam ją za człowieka z majątkiem, a nie za giermka bez grosza
przy duszy.
Hardwin nazwał ją „dziedziczką". Jemu, Benedickowi, nie
zależało na jej majątku, pomyślał teraz jednak, że panna z po
sagiem może stanowić sporą pokusę dla takich chudopachołków
jak Alard.
- Jeśli zauważę, że przypatrujesz się jej zbyt natarczywie,
zbiję cię na kwaśne jabłko - ostrzegł chłopaka, po czym pomy
ślał, że musi dziewczynę jak najszybciej wydać za mąż, bo ina
czej opiekowanie się nią przemieni się w istną udrękę.
- Boleśnie chcesz mnie doświadczyć, sir, ale cóż, pan każe,
sługa musi - rzekł Alard z błyskiem w oku.
Benedicka nie uspokoiła ta odpowiedź. Był zaledwie od go
dziny w domu, a już czuł się osaczony problemami domagają
cymi się natychmiastowego rozwiązania. Najpierw ta wścibska
dziewczyna, potem nielojalna służba, a teraz ten skłonny do ro
bienia psikusów giermek. Czy w związku z tym nadal mógł li
czyć na tak mu niezbędny spokój i odpoczynek?!
Skrzywił się. Wszystkiemu była winna Noel Amery. Nikt in
ny, tylko ona doprowadziła do tej sytuacji. Musiał wytrzymać z
nią aż do Trzech Króli! Nerwowo przeczesał palcami włosy.
Czekały go dwa najdłuższe tygodnie w życiu.
Benedick poruszył się i w tym samym momencie poczuł czy
jąś obecność. Wyciągnął rękę i dotknął jedwabistych włosów, w
nozdrza bił odurzający zapach igliwia i tataraku, zmieszany z
bardziej subtelną wonią kobiecego ciała.
Noel.
RS
Pachniała młodością, świeżością i zielem, co było dozna
niem, jakiego jeszcze nie doświadczył w swym ciężkim i suro
wym życiu. Leżała z nim w pościeli. Zalewany falami rozkosz
nego ciepła, wypełniony po brzegi słodyczą, sięgnął po nią i od
nalazł miękkie ciało i atłasową skórę.
Próbował objąć Noel i mocno ją do siebie przytulić, gdy na
gle młode kobiece ciało przeobraziło się w poduszkę. Otworzył
oczy. Ujrzał w świetle poranka komnatę, która wydała mu się
obca. Zaraz jednak pamięć podsunęła mu wydarzenia wczoraj
szego dnia. Przypomniał też sobie, jakie to myśli chodziły mu
po głowie, gdy zasypiał. Widział Noel w swoim łóżku. Dlate
go przyszła doń w sennym marzeniu. A zatem był to tylko sen,
pierwszy, jaki przydarzył się mu w dorosłym życiu. Z uczuciem
niesmaku poderwał się z łóżka i rozejrzał wokół.
Alard spał smacznie na sienniku w pobliżu drzwi. Wstawał
kolejny dzień. Należało jak najszybciej zapomnieć o nocnych
marzeniach. Czekały na niego sprawy, z którymi musiał się
zmierzyć jako właściciel ziemski i opiekun. A odkąd to był czy
imś opiekunem? Od wczoraj. Okazało się bowiem, że nie
opatrznie zgodził się sprawować pieczę nad zadziorną i prze
mądrzałą dziewczyną, która ten dom zdążyła już uznać za swój.
- Wstawaj, leniu - huknął w kierunku drzwi i sięgnął po
ubranie.
- Co się dzieje? Atakują? - Giermek siadł na sienniku
i chwycił się za głowę. Przesadził przy wieczerzy w piciu piwa
i teraz odczuwał tego skutki. Benedick jednak nie miał dla niego
ani cienia współczucia.
- Świta, huncwocie. Zamierzasz wylegiwać się do południa?
Chłopak otworzył jedno oko i jęknął.
- Ale nie stajemy do walki?
- W pewnym sensie czeka nas bitwa. Jest wiele do zrobie
nia.
RS
Alard opadł na siennik z westchnieniem. Trzepnął się dłonią
po policzku.
- Jak to możliwe, sir, że zażywszy wczoraj kąpieli, dostaw
szy czyste prześcieradła i najmiększe w świecie chrześcijańskim
łóżko, a nadto napchawszy żołądek smakowitymi potrawami,
budzisz się, sir, tak wcześnie i w tak kiepskim humorze?
- Nie przywykłem do miękkich łóżek i w rezultacie źle mi
się spało - rzucił na odczepnego Benedick, sięgając po buty.
Mówił prawdę i równocześnie kłamał. Kłamał, gdyż winił łóżko
za to, że śnił o Noel, do czego teraz nie przyznałby się nawet
na mękach.
- Źle się spało? - Alard pozwolił sobie na kpinę. - Tobie,
sir, który zawsze śpisz jak zabity?! Spałbyś smacznie nawet na
kupie kamieni.
- Więc może sprawiła mi psikusa moja cielesna natura -
rzekł Benedick. - Wstawaj, o ile nie chcesz doświadczyć czegoś
stokroć bardziej przykrego. - Przekroczył siennik wraz z leżą
cym na nim giermkiem i nacisnął skobel u drzwi.
Na progu zatrzymał się, oczekując na replikę ze strony Ałar-
da, chłopak jednak tylko przyglądał się mu z nieskrywaną cie
kawością. Poirytowany, Benedick zatrzasnął za sobą drzwi.
W sali nie odzyskał dobrego humoru. Służba dopiero co
wstawała i sam musiał postarać się w kuchni o chleb i piwo.
Chociaż przywykł obywać się bez służby, poczuł się urażony
obojętnością, z jaką traktowano go w jego własnym domu.
W dodatku gdy zażądał widzenia z zarządcą, ku swemu nie
zadowoleniu dowiedział się, że jeszcze nie wstał z łóżka.
Zaspokoiwszy głód, Benedick rozejrzał się po sali. Musiał
przyznać, że miło tu pachniało. Wszędzie wisiały zielone wią
zanki i wieńce, co było śmieszne, bo tylko dziecko mogło coś
takiego wymyślić. Śmieszne, ale miłe i wonne.
Rozsiadł się wygodniej na krześle. Był to porządny mebel,
RS
ciężki, rzeźbiony, z oparciem sięgającym głowy. Co prawda, nie
pamiętał, żeby krzesło poprzednio tu stało, ale pobyt przed pię
cioma laty trwał stanowczo zbyt krótko, by na wszystko mógł
zwrócić uwagę. Obok stało drugie, podobne, lecz mniejsze. Sie
działa na nim Noel podczas wczorajszej wieczerzy. Na myśl o
dziewczynie poczuł irytację. Szarogęsiła się bez umiaru. Nie tyl
ko, bez wyraźnej przyczyny, jego dom uznała za swój własny,
lecz ponadto wpychała się do jego snów, snów, o których wo
lałby jak najszybciej zapomnieć.
--Sir Villiers?
Benedick podniósł wzrok i zobaczył stojącego przed nim za
rządcę. Starszy mężczyzna miał zaspane oczy i rozczochrane
włosy. Widać było, że ubrał się w dużym pośpiechu. Benedick
mało się tym przejął.
- Chciałbym dostać klucze do wieży i zapoznać się z księgą
rachunkową — rzekł zimno.
- Ależ dzisiaj mamy Wigilię, sir - zaprotestował Hardwin,
Benedick skarcił go wzrokiem za to zuchwalstwo.
- Dziś też nadarza mi się pierwsza od pięciu łat sposobność
zapoznania się z wpływami i rozchodami Longstone. Prosiłbym
zatem o wszystkie dokumenty.
- Oczywiście, sir. - Zarządca lekko się zaczerwienił. - Za
raz po nie poślę.
Benedick uniósł brwi w wyrazie zdumienia.
- Nie przechowujesz ich w swojej izbie?
Hardwin odchrząknął.
- Od niejakiego czasu maje u siebie Noel. Również klucze.
Znowu ta Noel! I nie powiedział „twoja podopieczna, sir"
albo „panienka Amery", tylko wskazał ją po imieniu niczym
własną córkę. Czy ta piekielna dziewczyna przestanie go wresz
cie prześladować? Nachmurzył się, gdyż znał odpowiedź na to
pytanie.
RS
- W takim razie bezzwłocznie odbierz od niej to, o co pro
siłem - rzekł przez zęby.
- Rozumie się, sir. - Hardwin skłonił się i czym prędzej
opuścił hol
Benedick czekał, z każdą chwilą coraz bardziej wściekły. Je
śli okaże się, że rachunki nie są w idealnym porządku, to będzie
miał pretekst odesłania dziewczyny do domu bez względu na
złożoną obietnicę. A przedtem zmyje jej głowę za to, że wściu
bia nos w nie swoje sprawy.
Wreszcie pojawił się Hardwin. Niósł w jednej ręce księgę,
a w drugiej klucze. Po chwili obie te rzeczy znalazły się przed
Benedickiem na blacie stołu. Przewracając kartki, Benedick
szybko przeszedł do najświeższych zapisów. Łatwo było mu
rozpoznać pismo dziewczyny, gdyż odznaczało się dużą staran
nością i kaligraficznym kunsztem. Po lewej stronie podzielonej
na pół stronicy wyszczególnione były wydatki, po prawej zaś
wpływy, na które składały się wszelkiego typu należności oraz
dochody uzyskane ze sprzedaży produktów. Benedick był pod
wrażeniem. Wbrew sobie musiał pochwalić w duchu dziewczy
nę. Znała się na rachunkowości i wykonała solidną robotę.
Cofając się nieco, dostrzegł zapis dotyczący nabycia dwóch
krzeseł, jednego dla pana na zamku, drugiego zaś dla jego pod
opiecznej. W ten sposób zagadka została rozwiązana. Wiedział
już, dlaczego nie pamiętał tych krzeseł z poprzedniej wizyty.
Nagle zwrócił uwagę na mały znaczek przy cenie krzeseł, która
na pierwszy rzut oka wydawała się zbyt wygórowana. Nie po
trafił zdecydować, czy jest to ,,n", czy jakiś inny znak graficzny.
Nie umiał też rozstrzygnąć, czy miał tu do czynienia z przepła
ceniem, czy też jakąś dodatkową sumą należną nabywcy.
- Co to oznacza? - spytał zarządcę, wskazując na znaczek.
Hardwin, który dotąd niespokojnie kręcił się po sali, pod
szedł do stołu i utkwił wzrok we wskazanej pozycji. Mijał czas,
RS
a on ciągle wpatrywał się w księgę bez słowa. Benedick poczuł
się dość głupio. Gdy nabył zamek na własność, zatrzymał całą
służbę i oficjalistów, bez względu na ich wiek i umiejętności.
Dopiero teraz zwrócił uwagę na siwe włosy Hardwina i drżenie
jego rąk. Miał opuchnięte stawy i ze sposobu, w jaki wpatrywał
się w pergamin, można było wnosić, ze jest na wpół ślepy. Nic
dziwnego, że przekazał część swoich obowiązków.
W końcu jednak wyprostował się.
- To znaczek oznaczający „Noel" - rzekł pewnym głosem.
- Jak mam to rozumieć? - spytał Benedick, ogarnięty na
głym podejrzeniem.
- Oznacza on, że sięgnęła do własnej sakiewki. - Hardwin
cofnął się o krok. Jego mina wyrażała niechęć i potępienie.
Całkiem podobnych uczuć doświadczał w tej chwili Bene
dick. Było coś niepokojącego w fakcie, że dziewczyna kupiła
mu to krzesło.
- Ma swoje własne pieniądze, sir, i może je wydawać wedle
swej woli - uznał za stosowne dodać Hardwin.
- Bez uzyskania pozwolenia swego opiekuna? - spytał Be
nedick, przewiercając starca wzrokiem.
Przywiędłe policzki Hardwina pokryły się rumieńcem. Mil
czał zmieszany, uznając widocznie zasadność pytania. Tymcza
sem Benedick szukał dalszych znaczków i znalazł je w kilku
jeszcze miejscach. Widniały przy zakupach, które dawały się
tłumaczyć niewieścią płochością.
Między innymi Noel nabyła za swoje własne pieniądze ko
sztowny dywan, który w tej chwili okrywał posadzkę w jego
komnacie. Będzie mogła go zabrać, opuszczając zamek, gdyż
nie przywykł do takich zbytków. Czyżby jednak wyobrażała so
bie, że niebawem będzie dzieliła z nim łoże i już zaczęła urzą
dzać ich wspólną sypialnię? Ta myśl pociągnęła za sobą następ
ne i w rezultacie Benedick zaczął kręcić się na krześle.
RS
- Czy coś cię zaniepokoiło, sir? - spytał Hardwin.
Niepokoiło go właściwie wszystko, lecz pokręcił przecząco
głową. Wiedział już jednak, co uczyni. Zapłaci jej za swoje
krzesło, zaś kobierzec każe jej zabrać ze sobą. Da jej kilku ludzi
do ochrony. A gdy wreszcie pozbędzie się tej nieznośnej dziew
czyny, znajdzie Hardwinowi kogoś do pomocy, kogoś młodego
i energicznego, jak na przykład Alard.
- Porozmawiam z Noel o tych wydatkach. Przedtem jednak
zamierzam bez pośpiechu przestudiować całą księgę. - Była to
odprawa i tak to zrozumiał Hardwin. Skłonił się i opuścił hol.
Im uważniej Benedick wczytywał się w poszczególne zapisy,
tym bardziej rósł jego podziw dla osoby, która zarządzała Long-
stone podczas jego nieobecności. Trudno było wręcz uwierzyć,
że młoda dziewczyna wzięła na swoje barki aż taką odpowie
dzialność i nie ugięła się pod jej brzemieniem. Siłą rzeczy ina
czej ocenił Noel. Nie mogła być dzieckiem, za jakie ją do tej
pory uważał, ale nie mogła też być całkiem dojrzałą kobietą,
którą widział we śnie. Miała przecież dopiero siedemnaście lat.
Stracił poczucie czasu i w rezultacie przypomniał mu o rze
czywistości docierający z kuchni smakowity zapach duszonego
mięsa zmieszany z wonią ziół. Uniósł głowę znad księgi.
Zobaczył Noel.
Stała w niewielkiej odległości i wyglądała ślicznie w szkar
łatnej sukni, podkreślającej wszystkie te wypukłości, którymi
tak zachwycał się Alard. Podrażniony faktem, że giermek i go-
łowąs okazał się lepszym obserwatorem od swego pana, Bene
dick przeniósł wzrok wyżej, na twarz dziewczyny. I przeraził
się. Twarz ta bowiem wyrażała wolę dalszej walki. Jakie to
charakterystyczne dla kobiety uzyskać ustępstwo, a potem żą
dać więcej! Tę jednak czekało gorzkie rozczarowanie, gdyż ani
myślał dalej się cofać. Noel zostanie do Trzech Króli i ani dnia
dłużej.
RS
- Koniecznie muszę coś wiedzieć - zaczęła bez żadnego
wstępu i z zaskakującą bezpośredniością.
I faktycznie, nie dostrzegł śladu wyrachowania w jej oczach.
Były błękitne niczym górskie jeziora w pogodny dzień. A włosy
połyskiwały niczym najczystsze złoto, tak iż w człowieku bu
dził się chciwiec, pragnący wyciągnąć rękę i choćby tylko do
tknąć tych długich i grubych splotów, które wtedy we śnie wy
dawały się tak jedwabiście miękkie.
- Co mianowicie? - spytał z odrobiną łęku, co zresztą zaraz
go rozbawiło. Nie bał się zakutych w zbroję mężczyzn, a drżał
przed bezbronną dziewczyną.
- Czy jest ktoś w twoim życiu, sir?
Benedick aż podskoczył na krześle. Musiała dostrzec jego
zmieszanie, gdyż odwróciła wzrok i z ociąganiem powtórzyła
pytanie w bardziej szczegółowej formie.
- Czy jest kobieta, z którą chcesz się ożenić?
Benedick przypomniał sobie wczorajsze deklaracje Noel.
Wynikało z nich niedwuznacznie, że nie chce opuścić Long-
stone i że upatrzyła go sobie na męża. To go do reszty wypro
wadziło z równowagi.
Poderwał się z krzesła i już chciał przywołać ją do porządku,
gdy powstrzymał go smutek malujący się na jej twarzy. Stała
oto przed nim przygnębiona oraz bezradna i dlatego właśnie sil
niejsza od zastępu zbrojnych. Poczuł się winny, mimo że nie
wyrządził jej nic złego. Owszem, śnił o niej, ale człowiek za
swoje sny nie może przecież brać odpowiedzialności.
- Nie. Nie potrzeba mi żony. Wczoraj powiedziałem o tym
chyba dostatecznie jasno. - Pragnął za wszelką cenę zakończyć
rozmowę na ten temat. Krępowała i zdumiewała go otwartość,
z jaką Noel mówiła o tych sprawach. A jednak było w tym coś
świeżego, wręcz fascynującego. Otwartość ta wynikała % nie
winności i nieznajomości świata.
RS
- To dobrze - powiedziała, uśmiechając się tak promiennie,
że aż pojaśniał hol, mroczny o tej porze dnia. - Nie chciałabym,
aby moje świąteczne życzenie spełniło się ze szkodą dla kogoś
innego.
- Świąteczne życzenie? - Co za nowe szaleństwo ogarnęło
tę nieobliczalną dziewczynę?
- Moja matka wierzyła, że świąteczne życzenia w większo
ści się spełniają, zaś ci, którzy urodzili się w Boże Narodzenie,
mogą być nawet pewni ich spełnienia. Może zauważyłeś, sir, że
mam na imię Noel na pamiątkę dnia urodzin.
Benedick nie był w stanie przeciwstawić się argumentom tej
pokrętnej logiki. Mieszanina świąt Bożego Narodzenia, dnia
urodzin i życzeń mających się spełnić - cóż to za bzdury?!
- Zanim wyrażę własne życzenie zostania twoją żoną, pró
buję się upewnić, czy jakaś kobieta nie zyskała twej miłości -
ciągnęła Noel bez zmrużenia oka.
- Wciąż chodzi ci po głowie pomysł... poślubienia mnie?
- Benedick nie wierzył własnym uszom. Oto miał do czynienia
z uparym i samowolnym dzieckiem, co zresztą podejrzewał od
samego początku. Nie miało w tej chwili większego znaczenia,
że dziecko to dość dobrze radziło sobie z prowadzeniem ksiąg
rachunkowych. Noel była dzieckiem, gdyż pomysł jej był
dziecinny. Na szczęście nic się nie dzieje z samego tylko chce
nia. Zdobywamy coś dzięki ciężkiej pracy, walce i cierpie
niu, a nawet wtedy nie ma żadnej gwarancji, że pragnienia się
spełnią.
- Myślę o tym - odparła, obdarzając go znowu promiennym
uśmiechem.
- Dość tych głupstw! Musimy wreszcie poważnie ze sobą
porozmawiać. Między innymi o pewnych zapisach w tej księ
dze. - Uderzył dłonią w skórzaną oprawę.
- Nie teraz - powiedziała, czyniąc ręką lekceważący gest.
RS
- Niebawem siądziemy do posiłku, a później będziesz miał du
żo ważniejsze rzeczy do zrobienia.
Benedick dostrzegł kątem oka, że część stołowników już za
jęła miejsca, i zapytał się w duchu, co było w tej kruchej istocie,
że oczarowała go do tego stopnia, iż zapomniał o bożym świe
cie. Nie, nie oczarowała, tylko zirytowała, poprawił się z gry
masem na twarzy.
Posiłek okazał się smaczny i obfity. Dla Benedicka, przy
zwyczajonego do wiktu żołnierskiego lub nawet więziennego,
obiad był wręcz królewski. Podano szczupaka, wołowinę, zają
ca w śmietanie, duszoną kapustę z porami i pudding z marmo
ladą ze śliwek. Jadł z apetytem, bez umiaru, wymiatając talerze
do czysta. Poczuł się wreszcie u siebie w domu. Syty, życzli
wym okiem spojrzał na uwijającą się służbę.
Wtem wydarzyła się rzecz, której nie mógł przewidzieć. Sie
dząca obok niego Noel podniosła się z krzesła i chwyciła go za
rękę. Osłupiał, gdyż za wyjątkiem Alarda, który pomagał mu
wkładać zbroję, rzadko kto go dotykał. W dodatku jej dłoń była
delikatna i ciepła.
Usłyszał jej głos:
- Wybrałam już wigilijną kłodę, lecz jako gospodarz musisz
ją wnieść do środka, potem zaś własnoręcznie podpalić.
- Co? - spytał z tępym wyrazem twarzy, oszołomiony, że
wciąż trzyma go za rękę.
- Chodzi o wigilijną kłodę. Należy kultywować tradycję.
- Błysnęła białymi zębami w uśmiechu.
Wigilijna kłoda? Cóż to takiego? Zanim odzyskał zdolność
rozumowania, już poddał się naleganiom Noel i wstał zza stołu.
Nadal jednak trzymała go za rękę. Jej dłoń niewiele różniła się
wielkością od dłoni dziecka, lecz uścisk miał kobiecą siłę. Be
nedick poczuł, że wsącza się weń gorąco, które następnie obej
muje całe ciało.
RS
Wyszarpnął rękę, ale stać go było wyłącznie na ten jeden bru
talny gest. Już bowiem został otoczony, a obok twarzy starców
widział twarze dzieci. Wszyscy mówili coś podniesionymi gło
sami i zaczął się domyślać, iż zależy im, by wziął udział w tym
absurdalnym obrzędzie. Ktoś ośmielił się nawet zarzucić mu pe
lerynę na ramiona. Opór był bezcelowy. Musiał się poddać.
Dobrze, zrobi to, czego po nim oczekiwano, a potem schroni
się w swojej komnacie, gdzie wreszcie będzie mógł odpocząć -
z dala od natrętnej podopiecznej i tych wszystkich świątecznych
bzdur.
RS
ROZDZIAŁ TRZECI
Wigilijna kłoda okazała się ściętym drzewem o pniu średnicy
ponad pół metra. Podczas gdy Benedick patrzył na drzewo w
bezbrzeżnym zdumieniu, inni z aprobatą kiwali głowami
i chwalili Noel za jej wybór.
Czyżby kpiono tu sobie z niego w żywe oczy?
- To... drzewo! -zaprotestował.
- Oczywiście - potwierdziła Noel. - Kłoda musi być dosta
tecznie duża, by paliła się przez cały dwunastodniowy okres
świąt. - Miała zaróżowione od zimna policzki i roziskrzone
oczy, jakby bawiła się jego zmieszaniem.
Uznał, że tak irytującej istoty nie spotkał jeszcze w życiu.
Miał ochotę wygarnąć jej, że zmuszanie go do wniesienia tego
monstrualnego ciężaru do wieży na pewno nie usposobi go do
niej przychylnie. Doszedł jednak do wniosku, że najlepiej nawet
najbardziej niewinnym stwierdzeniem nie utwierdzać Noel w jej
rojeniach.
- I pewnie aż do Wielkanocy - mruknął gniewnie.
- Nie byłoby w tym niczego złego - powiedziała, patrząc
na olbrzymią kłodę niczym na niewyczerpane źródło sekretnego
zadowolenia. Benedick zaczął podejrzewać, że pewnie liczy na
na to, że umrze przy wnoszeniu kłody, a ona odziedziczy po nim
wszystko, co posiada.
Biesiadnicy, którzy wysypali się na dziedziniec, a także
zgromadzeni wieśniacy nie chcieli być biernymi widzami. Za-
RS
proponowali pomoc i po chwili w ich rękach pojawiły się sie-
kiery. Spodobało mu się to, szybko jednak odkrył, że odrąbują
konary od pnia tylko po to, by zagarnąć dla siebie cząstkę świę
tego drzewa. Spojrzał na Noel pytającym wzrokiem, lecz ona
tylko się uśmiechnęła.
- Tradycja - rzekła, jakby słowo to wszystko tłumaczyło.
Benedick zrozumiał. Musiał działać. Chwycił więc za siekie
rę, świadom, że wszystko to, co odrąbie, będzie się należało je
mu, prawowitemu właścicielowi drzewa. I tradycja nie miała tu
nic do rzeczy.
Mimo że drwali było wielu, oczyszczenie pnia z bocznych
gałęzi okazało się zajęciem mozolnym i czasochłonnym. Skoń
czyli dopiero przed wieczorem. Dopiero też o zmierzchu wzięli
się przy pomocy lin i drągów do przenoszenia pnia z dziedzińca
do środka. Nie był to łatwy wyczyn i zanim jeszcze dotarli do
drzwi, Benedick szczerze miał już dość świąt i wszystkich zwią
zanych z nimi zwyczajów i obrzędów.
Czekało go najgorsze. Po wniesieniu kłody do sali trzeba by
ło jeszcze położyć ją na właściwym miejscu, a takim było pa
lenisko kominka. Kominek wprawdzie zajmował sporą część
ściany, lecz oczywiście nie był na tyle duży, by pomieścić pień
dużego drzewa. Benedickowi znów pozostawało chwycić za
siekierę. Ale zanim się nią zamachnął, spojrzał na Noel takim
wzrokiem, jakby zastanawiał się, czy ma udusić ją teraz, czy
później.
Odpowiedziała mu anielskim uśmiechem i to poprawiło
nieco jego nastrój. Teraz już wiedział, z kim ma do czynie
nia. Pod tą dziewczęcą postacią krył się najprawdziwszy diabeł.
Zresztą, ten domysł potwierdziły wypowiedziane przez Noel
słowa.
- Odrąb ten koniec od strony korony, a reszta na pewno się
zmieści - poradziła.
RS
Benedick wziął się do dzieła, w myślach rachując dni, które
pozostały do Trzech Króli. Nigdy jeszcze z taką niecierpliwo
ścią nie oczekiwał nadejścia Nowego Roku.
- Zaczekaj! Musimy to zachować! - krzyknęła Noel, wi
dząc, że chce rzucić odrąbane kawałki na kupę zwykłych polan.
- Trzeba zabezpieczyć się na wypadek, gdyby kłoda spłonęła
przed czasem.
Benedick spojrzał na nią jak na istotę szaloną. A może kpiła
sobie z niego?
- Ten pień będzie się palił do dnia sądu ostatecznego -
mruknął.
- Nigdy nie można być niczego pewnym - odparła, śląc mu
promienny uśmiech.
Łatwo się uśmiechać, pomyślał, gdy nie machało się pół dnia
siekierą i nie dźwigało ciężaru ponad ludzkie siły.
- Poza tym jest to również element magii - dodała ści
szonym głosem, jakby dla zaznaczenia, że wszystko jest moż
liwe.
- Magia! - warknął, zawierając w tym jednym słowie całą
nieufność i wrogość do zjawisk wykraczających poza horyzont
ludzkiego rozumu. Dziewczyna wydała mu się istotą obłąkaną.
Przeczesał włosy palcami, zastanawiając się, jak mógłby unik
nąć jej towarzystwa przez te ustalone umową dwanaście czy też
już tylko jedenaście dni.
Klasnęła w dłonie.
- A teraz wszyscy gromadzimy się wokół! - zawołała z ra
dosnym podnieceniem.
Benedick miał nieodparte wrażenie, że znajduje się na sce
nie, a liczna widownia składa się ze służby, wieśniaków i dzier
żawców. Otoczyli go ciasnym kręgiem, przy czym Benedick za
uważył, że Alard stanął tuż przy Noel, o ile „stanąć tuż" było
właściwym określeniem, bo tak naprawdę przyssał się do niej
RS
jak pijawka. Benedick zgromił go spojrzeniem, lecz giermek w
odpowiedzi tylko bezczelnie wyszczerzył zęby.
- Hardwin, teraz na ciebie kolej! - zawołała Noel, przy
czym przypominała w tej chwili uszczęśliwioną i rozbawioną
małą dziewczynkę.
Na te słowa tłum się rozstąpił, przepuszczając zarządcę, któ
ry wolnym krokiem zbliżył się do kłody. Na wyciągniętych
przed siebie rękach trzymał jakieś zawiniątko, a gdy stanął i od
winął materiał, zapadła cisza.
Benedickowi przemknęła przez głowę myśl, że zarządca
ukaże nagle zgromadzonej rzeszy jakąś relikwię- ząb męczen
nika lub drzazgę krzyża, i aż zadygotał z oburzenia. Nie tolero
wał rozprzestrzeniającego się na podobieństwo pożaru kultu re
likwii, tak samo jak nie cierpiał pogańskich reliktów w chrześ
cijańskiej obrzędowości.
To, co ujrzał, całkiem go zaskoczyło. Hardwin odwinął z
płótna i ukazał widzom niczym monstrancję... zwęglony kawa
łek drewna! Na widok osmalonej szczapy zebrani zareagowali
nabożnym szmerem.
- To pozostałość wigilijnej kłody z poprzedniego roku -
wyjaśniła Noel, która jakimś cudem zdołała oderwać się od
Alarda i teraz stała tuż przy Benedicku. - Użyjesz tej szczapy
do podpalenia tegorocznej kłody.
Zanim Benedick zdobył się na odpowiedź, zarządca zdążył
mu wcisnąć szczapę w dłoń.
- Dlaczego ja? - spytał jak człowiek, którego losowo wy
brano na spotkanie z katem.
- Jesteś panem tego zamku i właścicielem otaczających go
włości - odparła Noel, wracając mu poczucie własnej godności,
które zdążyło go opuścić.
Spojrzał na dłoń, którą położyła mu na ramieniu. Dlaczego
wciąż go dotykała? Co przez to chciała osiągnąć?
RS
- Zrób to teraz - nalegała. - Rozpocznij okres świąt.
Benedick uświadomił sobie, że nie ma wyboru. Podpalił od
płomienia pochodni szczapę, po czym wsunął ją pod leżący na
palenisku kloc.
Po chwili na oblanej żywicą korze pojawiły się języki ognia.
Z gardeł zgromadzonych wydobył się triumfalny zbiorowy
okrzyk. Był to aplauz, który miał w sobie również coś z wiwa
towania na cześć pana zamku. Ujrzano w nim bohatera i zwy
cięzcę. Benedick był otoczony przez uśmiechniętych, weselą
cych się ludzi i ku swemu zdumieniu nie pozostał obojętny na
te objawy szacunku i entuzjazmu. Czyżby ogarnęło go wzrusze
nie?
Oczyma odnalazł Noel. Stała wśród pozostałych i weseliła
się podobnie jak oni. Uroda i ożywienie widoczne na twarzy
zdecydowanie wyróżniały ją spośród innych. Zdawała się być
księżniczką otoczoną dworem.
Ogarnęło go zmęczenie. Kilkugodzinne machanie siekierą
dało się we znaki. Poczuł się stary. Bolały go ramiona. Machi
nalnie zaczął rozcierać prawe, które bardziej dolegało.
Noel musiała odgadnąć, że należy mu się wypoczynek, gdyż
w tej samej chwili zaprosiła gości do stołów. Służba rzuciła się
do kuchni, by przynosić półmiski z parującym jadłem.
- Chodź, rycerzu - rzekła Noel, biorąc go za rękę. - Dobrze
się dziś spisałeś.
Benedick mruknął coś pod nosem. Nie zależało mu na jej
opinii. Najchętniej zamknąłby się w swojej komnacie, ale nie
był to stosowny moment. Dał się zatem zaprowadzić do stołu
i usiadł na krześle niczym grzeczny chłopiec.
- Twoi ludzie są dziś tacy szczęśliwi - powiedziała tym
swoim głosem dziewczynki, która właśnie przestała gonić mo
tyla i teraz opowiada, jak pięknie był ubarwiony.
Użyła słów: „twoi ludzie". W pierwszej chwili poczuł się za-
RS
skoczony, zaraz jednak uświadomił sobie, ze nie minęła się
z prawdą. Nie był wprawdzie baronem, lecz był panem ziem,
zamieszkanych przez dzierżawców i wieśniaków.
Na stole postawiono dwanaście zapalonych kandelabrów.
Wieczerza była skromniejsza od obiadu, lecz każdy mógł najeść
się do woli chleba i mięsa. Po posiłku zaczęły się śpiewy. Słu
chając pieśni, Benedick wygodniej rozparł się na krześle. Zapo
mniał o tym, iż zaplanował możliwie wcześnie pożegnać bie
siadników i wycofać się do swojej komnaty. Zdarzało mu się
uczestniczyć w dużo wspanialszych biesiadach i uroczysto
ściach, ale nigdzie i nigdy nie było mu tak dobrze. Gdy w prze
szłości myślał o Longstone, nie wyobrażał sobie, że może być
to miejsce tak pełne radości.
Spojrzał na młodą kobietę, która, wiedział to już, dokonała
tego cudu przemiany ponurego, zimnego zamczyska w przy
tulny, pełen ciepła dom. On, Benedick, będzie grzał się w tym
cieple jeszcze długo po jej odjeździe. Ogarnęły go wyrzuty su
mienia, lecz próbował przejść nad tym do porządku. Ostatecznie
nie zaprosił jej do Longstone i całe to świętowanie nie było
konieczne. Mógłby uczcić Boże Narodzenie jedną lub dwiema
szklanicami wina i też byłoby dobrze.
Dobrze dla niego, ale czy dobrze dla niej? Nie mógł oderwać
oczu od jej rozjaśnionej, promieniejącej szczęściem twarzy. By
ła zdumiewającym połączeniem kobiety i dziecka, kobiecość
swą ujawniając w ruchach i gospodarności, dziecięcość zaś w
reakcjach. Krążyła teraz po sali, podchodząc do poszczególnych
gości dla zamienienia z nimi kilku słów, i nie sposób było od
mówić jej wdzięku i godności. Równocześnie wypełniała ją cał
kiem dziecięca radość, szczera i spontaniczna.
Benedick aż skrzywił się na myśl, że los tego dziecka jest
już właściwie przesądzony. Noel niebawem wyjdzie za mąż
i stanie się bez reszty kobietą. W związku z tym spoczywał na
RS
nim obowiązek dokładnego przyjrzenia się mężczyźnie, który
będzie kandydatem na jej męża. I to było najważniejsze, a nie
jakieś tam gwiazdkowe prezenty, które właśnie wręczała go
ściom.
Gwiazdkowe prezenty oznaczały zawsze niepotrzebne
trwonienie grosza. Z pewnością głośno by zaprotestował,
lecz miał podstawy sądzić, że pokryła ich koszty z własnej
kiesy. Gdy jednak podeszła bliżej, zauważył, że nie były to
przedmioty kupione, tylko zrobione przez nią samą. Maść na
opuchnięte stawy dla Hardwina, bukiet z suszonych kwiatów
dla jakiejś niewiasty. Zadowolony, że nie doszło do marno
trawstwa, rozsiadł się wygodniej. Wtedy uchwycił jej spo
jrzenie. Patrzyła na niego z figlarnym uśmieszkiem, co ozna
czało, że znów była dzieckiem.
Mimo że stała od niego w odległości kilku kroków, poczuł
się tak, jakby go znów dotknęła.
Zalało go tajemnicze ciepło.
Po chwili miał ją tuż przed sobą. Skłoniła głowę na znak sza
cunku. Jej włosy rozbłysły złociście w świetle kandelabrów.
- A to prezent dla ciebie, mości rycerzu - powiedziała.
Uczynił obronny gest, świadom, że cokolwiek dostanie, bę
dzie to ze szkodą dla kogoś innego, dla kogo pierwotnie prezent
ten został przygotowany. Nie mogła się wszak spodziewać jego
przyjazdu.
- Ja nie mogę się odwdzięczyć żadnym prezentem - powie
dział z ponurą miną.
Noel machnęła lekceważąco ręką, jakby zdolna była temu
zaradzić.
- Musisz dać i otrzymać dwanaście prezentów!
Humor pogarszał mu się z każdą chwilą.
- Nic na to nie poradzę - rzekł, przeklinając w duchu trady
cję. - Nie mam prezentów.
RS
- A gdybyś tak dał dwunastu osobom ze służby po monecie
- podsunęła mu pomysł.
- Żadnych prezentów - rzekł z uporem.
Klasnęła językiem o podniebienie. Był to znak potępienia.
Oburzyła go ta zuchwałość. Był mężczyzną, rycerzem, pa
nem na tym zamku, a na dokładkę jej opiekunem. A ta dziewu
cha ośmielała się go krytykować! Już otwierał usta, by przywo
łać ją do porządku, gdy najpierw całkiem rozbroiła go swoim
uśmiechem, a potem zaskoczyła widokiem trzymanej w rękach
zielonej poduszki.
- Wstawaj - powiedziała.
Nie wierzył własnym uszom. Dotąd żadna kobieta nie ośmie
liła się wydawać mu rozkazów.
- No już! - roześmiała się i pociągnęła go za rękę.
Mało brakowało, a też by się roześmiał. Spojrzał bowiem na
siebie i zobaczył bezwolnego starca, posłusznego poleceniom
medyków. Zachowywał się dokładnie tak jak ten starzec.
- Ten jasiek jest na twoje krzesło. Będzie ci się wygodniej
siedziało. - Położyła niewielką kwadratową poduszkę na sie
dzeniu krzesła i przyklepała ją.
Poduszka była bardzo ładna, puchowa i obszyta atłasem, ale
uderzyło go coś innego. Była zrobiona z myślą o tym właśnie
krześle, gdyż idealnie do niego pasowała. A zatem nie zawłasz
czał prezentu przeznaczonego dla kogoś innego.
Narzucał się też dodatkowy wniosek. Mimo że Noel nie
mogła się spodziewać jego przyjazdu na święta, poświęciła czas
na pracę nad tą poduszką z myślą... o nim. Uświadomienie sobie
tego okazało się prawdziwym wstrząsem. Dotąd nikt jeszcze ni
czego mu nie podarował, a tym bardziej rzeczy, której zrobienie
wymagało trudu i cierpliwości.
- Nie mogę tego przyjąć - rzekł prawie opryskliwie.
- Musisz - powiedziała i lekko pchnęła go obiema rękami,
RS
lak iż stracił równowagę i opadł na krzesło. I byłby kłamcą, gdy
by zaprzeczył, że w tej samej chwili poczuł się niczym lord lub
książę, siedzący na swym pańskim stolcu. - Muszę rozdać dziś
dwanaście prezentów, a to jeden z nich, nie możesz więc mi go
zwrócić. I jak? Wygodnie się siedzi?
Był zdolny jedynie do kiwnięcia głową. Ponieważ stała w
pochyłemu, miał tuż przed sobą jej złociste włosy. Jej oczy były
bardziej błękitne od jezior i górskich strumieni, a uśmiech za
wstydzał słońce swoją jasnością. Bił od niej zapach, który ude
rzał do głowy niczym młode wino. Benedick siedział jak spa
raliżowany. Coś dziwnego się działo z jego ciałem. Był pod
wpływem doznań podobnych do tych z dzisiejszego snu. Mało
tego. Gotów był im się poddać.
Wtedy Noel wyprostowała się i podeszła do następnej osoby,
którą chciała obdarować. Benedick został sam ze swoimi my
ślami. Przede wszystkim zdumiał się swoją reakcją. Oddychał
pospiesznie, jak po biegu. Próbował jakoś siebie usprawiedli
wić. Nie był z kamienia. Był zdrowym i wciąż jeszcze młodym
mężczyzną wrażliwym na powaby kobiecego ciała. Gdy się ze
starzeje, wtedy widok ślicznej dziewczyny wyciśnie mu co naj
wyżej łzę z oka.
Czy Noel była świadoma, jak bardzo na niego działa? Chyba
nie, gdyż inaczej na wzór innych kobiet roztaczałaby przed nim
wszystkie swoje wdzięki. Tymczasem ona, zamiast kołysać bio
drami i strzelać oczami, co najwyżej brała go za rękę, co równie
dobrze mogłaby robić siostrzenica wobec wuja czy wnuczka
wobec siwowłosego dziadka.
Tyle że on nie był wcale starcem. Może czul się stary i zmę
czony ciągłą wojaczką, lecz ciało miał jeszcze wciąż młode
i jurne.
Skrzywił się, gdyż Alard, ten giermek z piekła rodem, poda
rował dziewczynie wianuszek z igliwia i bluszczu. Od razu
RS
ustroiła nim głowę, upodobniając się do leśnej nimfy. O ile jed
nak nimfy pierzchają na widok podglądających je młodzieńców,
Noel wcale nie uciekała, tylko zawirowała w radosnym tańcu
przed Alardem. Benedick był oburzony. Czyżby nie miała wsty
du? I czyż on nie zabronił temu podstępnemu pachołkowi, ła
komemu na kobiece wdzięki, zalecać się do niej? Byli tam i po
chylali się ku sobie, śmiejąc się i szepcząc coś do ucha. Oboje
młodzi, niesforni, jasnowłosi i równi sobie wzrostem. Jemu zaś
pozostawał ów niepokój, którego nie potrafił zdefiniować, lecz
który wzmagał się z każdą chwilą.
Nie uszło jego uwagi, że Alard zdążył już zaciągnąć pod wi
szącą jemiołę kilka dziewcząt, by zgodnie z tradycją zgromadzić
dwanaście pocałunków. Gdy więc zaczęło zanosić się na to, że
Noel będzie kolejną, Benedick poderwał się z groźnym po
mrukiem.
W tej samej chwili Noel powiedziała:
- Wycałowano cię dziś, mości giermku, bodaj aż w nadmia
rze. Czego chyba nie można powiedzieć o twoim panu. - Od
wróciła się i z psotnym błyskiem w oku podeszła do Benedicka.
Po chwili prowadziła go już za rękę ku zwisającej z sufitu
jemiole.
Odpowiedź Alarda zagłuszyły okrzyki. Każdy uznał, że tej
parze trzeba dodać odwagi. Okazało się, że tylko Benedickowi
jej brakuje. Idąc ku jemiole, usiłował przypomnieć sobie, kogo
dziś Noel zdążyła pocałować. Dwójkę dzieci, kucharkę i Hard-
wina. Czyżby sądziła, że on, jej opiekun, jest równie mało nie
bezpieczny?
Z każdym krokiem pogłębiała się jego irytacja. Widok śmie
jącego się giermka też nie poprawił mu humoru. Pocieszał się
jedynie myślą, że składając siebie w ofierze, nie dopuścił tego
niedźwiedzia do miski z miodem.
Wreszcie stwierdził, że stoi pod jemiołą. Teraz miało nastą-
RS
pić to, czego tak się obawiał. I nastąpiło. Noel wspięła się na
palce i musnęła wargami jego policzek. O dziwo, był to ledwie
letni pocałunek. Czy ta dziewczyna rozgląda się za mężem, czy
też za ojcem? - spytał się w duchu Benedick. Czy na pewno
pragnie prawdziwego małżeństwa? Zachowuje się tak, jakby
miała wizję męża wiecznie siedzącego na wyściełanym krześle
i przyglądającego się jej domowej krzątaninie.
Tak, jego podopieczna potrzebowała gruntownej nauki. Wre
szcie musiała się dowiedzieć, jak całują mężczyźni, nie zaś oj
cowie czy starcy w rodzaju Hardwina.
Gdy położył dłonie na jej ramionach, spojrzała pytająco nie
bieskimi oczami. Zdecydowany był dać jej odpowiedź, która
wprawi ją w stan oszołomienia. Tym razem to ona nie będzie
wiedziała, co się właściwie z nią dzieje.
- Uważaj, dziecko, kogo chcesz kusić - rzekł z groźbą w
głosie i pochylił głowę. Rozchyliła w zdumieniu wargi, on zaś
nie omieszkał obrócić tego na swoją korzyść. Pocałował ją
gwałtownie i zaborczo. Było to niczym decydujący atak na
twierdzę, skruszenie murów, unicestwienie obrony. Co nie oz
naczało, żeby Noel się broniła, przeciwnie, była całkiem bez
wolna. Dlatego też po chwili zatracił się w jej słodyczy. Pach
niała świętami i jedliną. Smakowała niczym wino z czarnego
bzu.
W pewnym momencie poczuł, że zaczyna mu odpowia
dać. Objęła go za szyję i przytuliła się całym ciałem. Benedick
przestał nad sobą panować. Czuł jej foremne piersi, lekko
wypukły brzuch, obłe uda. W tym niezwykłym doznaniu by
ło nie tylko pożądanie, ale też czułość i tkliwość, a także ra
dość z powrotu do domu i poczucie harmonii. To było jak sen
i wolał sprawdzić, czy śni, czy też przeżywa to wszystko na
jawie.
Cofnął głowę i spojrzał na kobietę, którą trzymał w ramio-
RS
nach. Ona też patrzyła na niego tymi swoimi cudownymi ocza
mi, oszołomiona i uległa. On, Benedick mógłby po nią sięgnąć
i wszystkie jego zachcenia zostałyby spełnione, nagłe jednak
uświadomił sobie, że nie są sami.
Benedick mógł nic nie wiedzieć o świątecznych obrzędach
i zwyczajach, domyślał się jednak, jaki rodzaj pocałunków był
dozwolony. Otóż wchodziły w rachubę tylko pocałunki przyja
cielskie, a co najwyżej zalotne i frywolne. Nie takie jednak, któ
re dopuszczały myśl o całopaleniu i ekstazie. Od Noel tymcza
sem biło żarem i tęsknotą. Benedick mógł się czuć usatysfakcjo
nowany. Jego podopieczna odkryła, że jej opiekun jest męż
czyzną z krwi i kości. Niestety, on również coś odkrył.
Noel nie była dzieckiem.
Gdy odwrócił się i zaczął oddalać, odprowadziła go wzro
kiem. Słyszała wesoły gwar gości i entuzjastyczne okrzyki
giermka, nie zwracała na nie jednak uwagi. Oczy miała utkwio
ne w swojego rycerza. Wysoki, smukły i muskularny, poruszał
się lekko i z wdziękiem.
Zarumieniona i zmieszana, dobrze pamiętała napór jego
twardego ciała. Wymieniała z chłopcami pocałunki pod jemiołą,
lecz żaden jeszcze nie wywołał na niej tak piorunującego wra
żenia.
Pocałunek Benedicka obudził pożądanie, zapowiadał niezna
ne doznania.
Zadrżała, bo wciąż pragnęła więcej, ciągle falami przecho
dziły po niej dreszcze.
- Sądzę, że tradycji stało się już zadość i zebrałaś wszystkie
pocałunki - usłyszała słowa wypowiedziane oschłym głosem
giermka.
Otworzyła oczy. Zobaczyła, że Alard bacznie się jej przy
patruje. Oblała się rumieńcem.
RS
Giermek roześmiał się.
- Nie przejmuj się. Myślę, że sir Villiers jest tak samo
wstrząśnięty jak ty tym spotkaniem pod jemiołą. - Rzucił okiem
ku schodom, gdzie właśnie jego pan znikał w półmroku. - Kto
wie, może wreszcie ten wielki rycerz znalazł swoje szczęście.
W milczeniu potrząsnęła głową. Benedick nie chciał mieć z
nią nic wspólnego. Powiedział jej jasno, czego się może po nim
spodziewać. Mimo wszystko musiała raz jeszcze wszystko prze
myśleć.
- Wybacz, proszę, ale czuję się zmęczona.
Młodzieniec wykrzywił twarz w uśmiechu pełnym zrozu
mienia i gestem pozwolił jej odejść.
Będąc już na schodach, wróciła myślami do Benedicka.
Jego pocałunek zmienił wszystko.
Och, wielbiła swego przystojnego rycerza już od lat, ale było
to zaślepienie dziecka, nie mające nic wspólnego z tym stanem
uniesienia, w jakim się teraz znajdowała.
Dziewczynkę oczarował strzelisty mężczyzna, który wzbu
dził szacunek jej ojca. Ale co o nim wiedziała, o nim i o jego
życiu? Dokładnie nic. Syciła się bardziej swoim zauroczeniem
niż osobą ukochanego.
Kiedy Benedick wrócił, stwierdziła, że nadal pociąga ją jego
posępna uroda. Bojąc się, że utraci swoje miejsce na ziemi, które
odnalazła w Longstone, chwyciła się nadziei na małżeństwo.
Wystarczyło jednak tylko kilka czy też kilkanaście godzin, by
uświadomiła sobie, że wszystkie inne pragnienia spycha w cień
pragnienie... Benedicka.
Znalazłszy się w komnacie, padła na łóżko niemalże w om
dleniu. Serce biło niespokojnie. Ciało bolało w miejscach, któ
rych dotąd nie była nawet świadoma. W głowie miała gonitwę
myśli. Dlaczego pocałował ją w taki sposób, skoro jej nie
chciał? Czy domyślał się skutków tego pocałunku?
RS
Uczucia Noel do rycerza, który po latach wrócił do domu,
ulegały subtelnym przemianom przez cały dzień. Uzależnione
to było również od zmian, jakie zachodziły w Benedicku. Z każ-
dą godziną stawał się coraz bardziej przystępny, mimo że wciąż
się jeżył, a jeśli uśmiechał, to tylko sarkastycznie. Dlatego po
stanowiła
włączyć go do wigilijnych uroczystości, których zda
wał się nie znać. Przy okazji trochę go rozszyfrowała. Był wy
magający, ale też potrafił oddać innym sprawiedliwość. Robota
paliła mu się w rękach, rozumiał jednak, że inni mogą mieć
mniej siły. Wszystko też wskazywało na to, że nigdy jeszcze nie
doświadczył troski, czułości oraz miłości, i w głębi serca właś
nie tego najbardziej był spragniony.
Za każdym razem, gdy rzucała nań wzrokiem, serce jej mięk
ło coraz bardziej. Pomiędzy sobą a nim wyczuwała jakieś nie
uchwytne pokrewieństwo. Bywały chwile, gdy myślała o nim
jak o swoim starym przyjacielu.
Tylko że pocałunek wcale nie był przyjacielski.
Noel uśmiechnęła się z rozmarzeniem. Przypomniała sobie
zaborcze usta Benedicka, jego twarde ciało i gorące dłonie. Ale
taki mężczyzna mógł przecież każdej kobiecie dostarczać po
dobnych przyjemności! Wstrząsnęła się na tę myśl. A jeśli to,
co wydarzyło się pod jemiołą, nie miało dla niego żadnego zna
czenia? Jeśli utrzyma swoją decyzję rozstania się z nią po Trzech
Królach? Co wtedy?
Załała ją fala rozpaczy. Była już pewna, że Benedick jest jej
przeznaczeniem. Pragnęła zostać w tym zamku na zawsze, nie
dla jego murów, tylko dla człowieka, z którym zamierzała spę
dzić resztę życia. Chciała poznać jego sekret, zajrzeć w głąb je
go duszy, a także nauczyć się od niego sztuki kochania. Nie wy
starczało zaufać tylko własnym siłom i woli, żeby spełniły się
te wszystkie marzenia. Konieczna była pomoc z zewnątrz. Dla-
RS
tego usiadłszy na łóżku i swoim zwyczajem podciągnąwszy ko
lana pod samą brodę, wyszeptała:
- Niech mi wolno będzie z okazji Gwiazdki wyrazić naj
głębsze życzenie. Oto pragnę całym sercem, by przed końcem
święta Trzech Króli sir Benedick Villiers pojął mnie za żonę.
RS
ROZDZIAŁ CZWARTY
Benedick poznał wreszcie, czym może być dom. Doświad
czył wygody, ciepła i spokoju. Za wszystkim tym kryły się czy
jeś staranie i czyjaś troska. Znał tę osobę, bo właśnie trzymał ją
w ramionach. Pieścił jej atłasowe ciało i zaspokajał jej pragnie
nia. Każde dotknięcie ustami, każdy pocałunek uderzał do gło
wy niczym mocne wino.
Nagłe obudził się i ujrzał nad sobą sufit. Był sam w łóżku,
a w komnacie panował chłód. Światło poranka wsączało się do
środka przez szpary w zamkniętych okiennicach. Ogień na ko
minku dawno już wygasł i mimo ciepłego okrycia Benedick
miał zziębnięte stopy.
Rzeczywistość różniła się od marzenia sennego.
Zmarszczył brwi. Nie powinien był jej pocałować. Teraz
wiedział, jakich rozkoszy będzie doznawał mężczyzna, którego
wybierze na męża dla Noel. Wiedza ta przysparzała mu jedynie
bólu i niepokoju. Noel była zbyt świeżą i niewinną istotą, by
mógł otworzyć przed nią duszę i zawierzyć tajemnicę swojego
życia. Była to gorzka prawda, ale trzeba było przyjąć ją do wia
domości.
Noel zasługiwała na kogoś lepszego, nie naznaczonego zma
zą krwi przelewanej w nie kończącej się bitwie. Powinien wy
naleźć jej równie słonecznego jak ona młodzieńca, któremu
Noel urodzi mnóstwo dzieci. Musiał też jak najszybciej pozbyć
się jej z domu, aby wyschło źródło dręczących snów. A na razie
RS
należy pamiętać, że Noel jest jego podopieczną, co narzuca
opiekunowi pewien określony sposób zachowania. Nerwowo
przeczesał palcami włosy i policzył dni.
Doliczył się dziesięciu.
Gdy zszedł do holu w towarzystwie w połowie tylko rozbu
dzonego Alarda, wrzało już jak w ulu. Służba biegała tam i z
powrotem, a Noel stała w drzwiach, witając serdecznie parę
wieśniaków.
Benedick podszedł bliżej i przypatrzył się baczniej męż
czyznom. Coś w nich go zaniepokoiło. Tych dwóch wyglądało
bardzo nędznie, a jednak rozmawiając z Noel, zachowywali się
ze swobodą, jakby byli z nią na równej stopie. Było to za
kłóceniem hierarchii społecznej i Benedick postanowił interwe
niować.
Podszedł i już miał posłać żebraków do diabła, gdy poczuł
na sobie spojrzenie Noel. Słowa uwięzły mu w gardle. Zobaczył
jej powitalny promienny uśmiech, który natychmiast go pod
bił. Noel spoglądała na niego tak, jakby uosabiał jej najgorętsze
pragnienia.
A jeśli taka właśnie była prawda? Jeśli faktycznie jego widok
ją uszczęśliwiał? Jak w tej sytuacji powinien się zachować?
Noel nawet nie raczyła zauważyć chmury na jego czole.
Wskazała ręką na dwóch mężczyzn.
- To Drogo i Edgar - powiedziała. - Są wolnymi ludźmi
i prócz twojej uprawiają jeszcze swoją własną ziemię.
Starając się przybrać uprzejmy wyraz twarzy, Benedick ski
nął głową na znak powitania.
- Cieszymy się z twego przyjazdu, sir - pierwszy odezwał
się Drogo. - To dobry znak, że powrót zbiegł się ze świętami
Bożego Narodzenia.
- A te święta dzięki panience Noel są zupełnie wyjątkowe
RS
- dorzucił Edgar. - Nie ma pewnie lepszych nawet na królew
skim dworze.
Benedick słyszał o wystawności i przepychu panujących na
dworze króla Edwarda i wolałby, by na zamku Longstone nie
dochodziło do takiej rozpusty.
Widząc, że jej rycerz nie ma ochoty na dalszą rozmowę z
gośćmi, Noel zaprosiła ich do środka i uprzejmym gestem
wskazała drogę do sali, gdzie służba przygotowywała już stoły
do posiłku.
- Co oni tu robią? - spytał Benedick.
- Jest Boże Narodzenie i zgodnie z obyczajem każdy miesz
kaniec włości ma wstęp do zamku swego pana. Dostaje boche
nek chleba i świecę, a także zaproszony zostaje na ucztę.
- To przesada, rozrzutność, nieliczenie się z groszem - rzu
cił gniewnie Benedick.
- Ale taka jest.
- Wiem. Wiem. Taka jest tradycja!
Roześmiała się, nic sobie nie robiąc z jego gniewu. Chcąc
nie chcąc, również Benedick się rozpogodził. Tymczasem przy
bywali inni wieśniacy. Noel witała wszystkich z taką samą ser
decznością, zaś Benedickowi nie pozostawało nic innego, jak
stanąć u jej boku i odgrywać rolę gościnnego gospodarza.
Znała wszystkich z imienia, oni zaś odnosili się do niej z sza
cunkiem i czułością. Benedick po raz pierwszy zetknął się z ta
kim stosunkiem łączącym lady i włościan.
Nie wiedział tylko, jak ma się do tego odnieść. Co ci ludzie
powiedzą, jak zareagują, gdy odeśle Noel do jej rodzinnego do
mu? Kto wie, może wszyscy tutaj zwrócą się przeciwko niemu.
Dobrze pamiętał miny sług z pierwszego dnia pobytu. To się
może powtórzyć, to na pewno się powtórzy, i to w większej ska
li. Bitwa była nieunikniona. Odpoczynek nie był mu pisany.
Gdy hol do ostatniego miejsca zapełnił się gośćmi, jako ostatni
RS
zasiedli za stołem Noel i Benedick. Służba uwijała się, znosząc
coraz to inne potrawy. Wieśniak w siermiędze siedział obok re
zydenta w atłasach. Doszło do zrównania i przemieszania się
stanów. Atmosfera jednak nie była ani sztuczna, ani też napięta.
Raczono się pieczonym drobiem i pociągano z kubków i pucha
rów wyborne wino. Korzenno-miodowy smak wina nasunął Be-
nedickowi na myśl usta Noel.
Spojrzał w jej kierunku. Uśmiechała się i wszystko wskazy
wało na to, że jest szczęśliwa. Słuchała toastów i nagradzała je
oklaskami. Wszyscy wszystkim życzyli zdrowia i wszelkiej po
myślności. Doszło nawet do tego, że jedna z niewiast podniosła
ogołoconą z liści gałązkę jabłoni i nakazała jej na wiosnę pokryć
się kwiatem, a potem zgiąć pod ciężarem owoców.
Co za zabobon! - pomyślał z niesmakiem Benedick. Niektó
re sady rodzą, inne usychają. Niektórzy ludzie obrastają w sadło,
inni umierają w nędzy. Los drzew i ludzi nie układa się wedle
życzeń wyrażonych przy okazji świąt.
Wreszcie przyszła kolej i na niego. Zobaczył przed sobą gru
pę rozśpiewanych biesiadników.
- Sir Villiers, nasz panie, dobroczyńco i obrońco - zaintono
wała śpiewnym głosem tęga niewiasta w barwnym ludowym stro
ju. - Cóż mogą ci życzyć twoi poddani? Życzą złota i atłasów w
skrzyni oraz piwnic pełnych wina. Zamku, którego sam widok od
straszy nieprzyjaciół, stołu uginającego się od potraw i prześlicznej
Noel kładącej balsam na skołatane serce.
Zagrzmiało od okrzykowi oklasków, zaś Benedick zmusił
się do uśmiechu. Skinieniem głowy podziękował za życzenia.
Przeniósł wzrok na dziewczynę, która wedle pragnień i oczeki
wań tych ludzi miała być balsamem na jego skołatane serce.
Wydawała się być mniej zmieszana od niego. Niewykluczone,
że podpowiedziała chłopskim przyjaciołom takie właśnie życze
nia. Czyżby naiwnie uważała, że można coś na nim wymusić?
RS
Przez całe życie walczył na swój własny rachunek, nie ulegając
niczyim wpływom i naciskom.
- Ładnie to było powiedziane - rzekł szorstko. - Posunęłaś
się jednak za daleko. Bo o ile zależy mi na pomyślności Long-
stone, o tyle nie zależy mi na twoich uczuciach
Noel szeroko otworzyła oczy.
- Sądzisz, że to ja podsunęłam im słowa, jakie mają wygłosić?
- A nie?
Roześmiała się wesoło.
- Nie, sir. Ja mam swoje własne życzenia.
Ogarnął go niepokój. Był pewien, że nie porzuciła jeszcze
myśli o ślubie. Poznał jej determinację i domyślał się siły woli
utajonej w tym kruchym ciele. Odstawił puchar z winem.
- I już je wyraziłaś? - spytał, wzgardliwie krzywiąc usta.
- Prawdę mówiąc, tak - odparta, śląc mu uśmiech, który u
innej kobiety mógłby wydawać się frywolny. - Ale dlaczego py
tasz? Lękasz się ich spełnienia?
Roześmiał się, lecz śmiech ten nie zabrzmiał szczerze.
- Życzenia to tylko słowa bez żadnej sprawczej siły.
- Życzenia to magia, a magia jest wokół nas. - Wdzięcz
nym gestem ukazała mu zatłoczoną salę. - Czy są jakieś inne
dni w roku, kiedy wieśniacy spożywaliby posiłek przy jednym
stole z panami? Kiedy ludzie byliby tak uprzejmi i serdeczni dla
siebie nawzajem? Kiedy braterstwo i miłość kazałyby zapo
mnieć o wrogości i nienawiści?
Braterstwo! Benedick nigdy nie spotkał się z czymś, co moż
na byłoby podciągnąć pod to słowo. Miłość! Owszem, ludzie
zakochiwali się w sobie, lecz jeśli ta dziewczyna liczy na to, że
on padnie jej do nóg, to równie dobrze może liczyć na gwiazdkę
z nieba!
- W takim razie powiedz mi, Noel, ile twoich życzeń już się
RS
- Żadne.
- Żadne? - Zdumiały Benedicka spokój i bezpośredniość
odpowiedzi. Spodziewał się raczej wykrętów lub też dumnego
przyznania się przynajmniej do kilku zwycięstw, a usłyszał
przyznanie się do porażki. Więc czym wobec takich klęsk moż
na było tłumaczyć jej wiarę w szczęśliwy obrót rzeczy? Chyba
tylko łatwowiernością i przywiązaniem do magicznego sposobu
myślenia. Bo przecież nie była bezrozumną istotą, miał na to
niezbite dowody. Zagadkę stanowił fakt, że nie wydawała się
zniechęcona tamtymi porażkami. Być może do życzeń, które się
nie spełniły, nie przywiązywała już żadnej wagi? Co to były za
życzenia? Może zabiegała o łaskawość losu, aby zyskać fata-
łaszki, klejnoty, łakocie? A może przeciwnie, prosiła o zdrowie
dla bliskiej jej i kochanej osoby? Targnęły nim wyrzuty sumie
nia. Uświadomił sobie bowiem, że nie spytał jej dotąd o chorobę
i śmierć ojca.
- A można wiedzieć, Noel, o co prosiłaś i co zostało ci od
mówione? - spytał ochrypłym głosem.
Spojrzała nań z pewnym zdumieniem.
- O nic.
- O nic? - Teraz z kolei on się zdumiał.
- O nic - powtórzyła. - To mama zwróciła moją uwagę na
magię świąt. Zawsze jednak powtarzała, by unikać próśb o coś
błahego, jak prezenty czy inne dobra materialne. Gdy umarła,
chciałam wyrazić życzenie, aby wróciła, lecz ojciec powiedział,
że tego się nie godzi czynić. - Ostatnie słowa wypowiedziała
rzewnym głosem.
- A potem on zachorował, tak? - spytał, mimo że był naj
dalszy od chęci zadania jej bólu.
I faktycznie, na jej twarzy pojawił się smutek.
- Nie była to choroba, tylko nieszczęśliwy upadek z konia.
Nie cierpiał. Umarł od razu. Gdy odszedł, byłam już na tyle do-
RS
rosła, by nie wierzyć w jego powrót. - Niewesoło się uśmiech
nęła i nagle w tym uśmiechu wydała się Benedickowi osobą mą
drą nad wiek. Odetchnęła głębiej. - Jak widzisz, nigdy nie mia
łam okazji sformułować życzeń. Czekałam z nimi aż do dziś.
Bo dzisiaj wiem, o co chcę i mogę poprosić.
Benedick drgnął. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że ta
naiwna istota zawarła w życzeniu całą swoją nadzieję na zamąż-
pójście, które nigdy nie miało dojść do skutku. Był przerażony.
Musiał nie tylko pozbyć się jej z domu dokładnie w wyznaczo
nym terminie, lecz ponadto wyleczyć z iluzji, która całkiem
opanowała jej umysł.
Odwrócił wzrok, nie czując się na siłach sprostać jej pro
miennemu uśmiechowi. Prędzej czy później Noel będzie musia
ła pogodzić się z rzeczywistością.
On miał to już dawno za sobą, gdyż jako pięcioletni chłopiec
utracił matkę, którą ojciec, pragnący związać się z inną kobietą,
wyrzucił z domu. Jako wyrostek wyruszył w świat w poszuki
waniu szczęścia. Nawet jeszcze w tej chwili ściskało go w gar
dle na wspomnienie tamtego powrotu, gdy odnalazł już tylko
zapuszczony grób matki, albo tamtego dnia, gdy przyjechawszy
wyzwać znienawidzonego ojca na pojedynek, stwierdził, że
śmierć go uprzedziła.
Wspomnienia, uparcie spychane w niepamięć, wypłynęły na
powierzchnię świadomości i sprawiły, że stał się smutny i posępny,
choć wokół niego kipiała wesołość.
Tymczasem młodzież zaprosiła Noel do wspólnej zabawy,
ona zaś, niby to się broniąc, chętnie się zgodziła. Do twarzy było
jej z uśmiechem i radością w oczach. Benedick nagłe uświado
mił sobie, że całym sercem pragnie zaoszczędzić tej promiennej
i niewinnej kobiecie-dzieweczce zmartwień i rozczarowań. By
ło to pragnienie przeciwne poprzedniemu, gdy chciał ją rady
kalnie wyleczyć ze złudzeń.
RS
Pełen sprzecznych uczuć, siedział, nie biorąc udziału w roz
mowie, tylko spod oka obserwując tę, która była przyczyną jego
pomieszania.
Noel bawiła się. Zabawa polegała na tym, by wyjąć rodzynek
z miski, nie parząc sobie ręki. Starsi uczestnicy zabawy znali
sposoby, dzieci jednak zupełnie z tym sobie nie radziły i co
chwilę któreś wybuchało płaczem. W tej sytuacji Noel zdecy
dowała się je wyręczać, a wyłowiony rodzynek szedł do otwar
tych dziecięcych ust. W pewnym momencie jednak czegoś nie
dopatrzyła i płomień liznął jej dłoń. Krzyknęła, zaśmiała się
i włożyła palec do ust Ssała go, a z Benedickem działo się tym
czasem coś dziwnego.
Czuł, że przebiegają go na przemian zimne i gorące dresz
cze. Żar w lędźwiach stał się wręcz nie do wytrzymania. Wyob
raził sobie, że jej język wędruje po jego ciele, coraz niżej i niżej,
aż wreszcie jego wilgotne ciepło...
Ledwie udało mu się stłumić jęk. Poderwał się z krzesła i wy
szedł szybkim krokiem na dziedziniec. Musiał otrzeźwić się
mroźnym powietrzem. Zaatakował go ostry, porywisty wiatr
i wprędce ostudził krew. Benedick wszedł na koronę muru ob
ronnego. Idąc, mijał co jakiś czas żołnierza pełniącego straż. Po
zdrawiał go skinieniem głowy. Sam przez wiele lat był takim
żołnierzem. Gdy inni biesiadowali, bawili się i kochali, on
strzegł ich granic i własności. Płacono mu za tę służbę i starał
się rzetelnie wywiązywać ze swych zadań. Zabijał, gdy zacho
dziła tego potrzeba, choć zabijał zawsze w uczciwej walce. A te
raz, patrząc w dal na ośnieżone pola, robił podsumowanie swe
go dotychczasowego życia.
W pewnym momencie dotknął ręką kamiennego muru, który
należał do niego, podobnie jak cały zamek i otaczające go zie
mie. Niegdyś posiadanie wiele dlań znaczyło, zaś w ostatnich
latach świadomość, że ma dokąd wrócić, dodawała mu sił i czy-
RS
niła niezłomnym w walce. Dziś czuł, że sama własność już mu
nie wystarcza. Zimne kamienne mury nie są domem bez radości,
ciepła i... rodziny.
Spojrzał za siebie. Okna sali jarzyły się od świateł. Tam w środ
ku była Noel.
Kiedy wrócił, było już późno. Biesiadników ubyło, zostało
tylko kilka osób. Zaczął rozglądać się za Noel, lecz zanim od
nalazł ją wzrokiem, ona już stała przed nim, radosna, a zarazem
zatroskana.
- Gdzie się podziewałeś? Niepokoiłam się o ciebie. Dobrze
się czujesz? - Patrzyła nań oczyma tak czystymi, jak czysta była
jej bezgrzeszna dusza.
Benedick otworzył usta, lecz nie uleciało z nich ani jedno
słowo. Prawdę mówiąc, nie wiedział, co ma odpowiedzieć.
Wciąż nie był pewny siebie. Zdawało się mu, że jakąkolwiek
drogę wybierze, i tak ją zrani. Tymczasem napawał się jej sło
dyczą i dobrocią. W pewnym momencie ich spojrzenia się spot
kały. W jego oczach malowała się udręka i pożądanie, w jej
oczach zrozumienie i słodycz.
- Chodź - powiedziała, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Nie
jadłeś jeszcze kolacji, a musisz zachować siły.
- Czy po to, żeby przydźwigać kolejną wigilijną kłodę?
- spytał drwiącym tonem.
Noel roześmiała się.
- Drażnisz się ze mną, mój rycerzu.
Zawahał się. Nigdy jeszcze dotąd nie przekomarzał się z ko
bietą. Życie upłynęło mu wśród żołdactwa. Nie byli to towarzy
sze, od których mogły nauczyć się dworskich manier i subtel
nego dowcipu. Nie był rycerzem z legend i pieśni, za jakiego z
pewnością brała go Noel.
Usiedli za stołem i po chwili służba podała ser, chleb, pud-
RS
ding oraz wino. Benedick poczuł, że z jego kości ulatnia się zim
no, które dało mu się we znaki tam na murach. Gości została
przy stole zaledwie garstka, ale każdy śmiał się i weselił za
dwóch albo trzech. Od kominka bił żar, jedzenie było smaczne.
Powoli Benedicka opuszczało przygnębienie. Zapragnął delek
tować się chwilą.
Podobnie jak wczoraj, tak i dziś wymieniano prezenty i od
prawiano obrzęd zbierania pocałunków. Benedick nie omieszkał
zauważyć, że jego nicponiowaty giermek pierwszy zaciągnął
pod jemiołę rozchichotaną dziewczynę, a odgłos ich pocałun
ku rozszedł się echem po sali. Za nim poszli inni. Benedick
był zdecydowany nie udzielać swojej podopiecznej drugiej
lekcji.
Wyrwał go z zamyślenia jej głos.
- Mam dla ciebie prezent.
- Nie - powiedział takim tonem, jakby gotowano mu nową
torturę.
- A właśnie że tak - rzekła ze śmiechem. Jej oczy skrzyły
się niczym szafiry. Położyła coś przed nim na stole. Opuścił
wzrok.
Była to książka.
- Nie, to stanowczo za drogi prezent - bronił się. - Jako
twój opiekun nie mogę tolerować takiej rozrzutności. - Odsunął
książkę.
Noel przesunęła ją na poprzednie miejsce.
- To książka mego ojca. Nie wydałam na nią ani grosza.
Musisz ją przyjąć - tłumaczyła łagodnie jak dziecku.
Mimo wątpliwości, Benedick dotknął ręką niewielkiego wolu
minu. Nigdy jeszcze nie miał na własność żadnej książki, a zaczaj
uczyć się czytać, będąc już rycerzem, w trudzie próbując polepszyć
swój los. Machinalnie zacisnął palce na oprawnej w skórę książce.
Było to zawłaszczenie, i tak to odczuł.
RS
- A teraz chodź - powiedziała Noel, chwytając go za drugą
rękę.
- Przestań wciąż mnie gdzieś ciągnąć - sarknął gniewnie.
Był do głębi poruszony prezentem, lecz nie chciał tego przed
nią zdradzić. - Nie jestem dzieckiem, a ty nie jesteś moją pia
stunką.
Noel jak zwykle puściła jego pretensje mimo uszu. Postawiła
na swoim i po chwili stali już pod jemiołą, przy czym Benedick
wciąż trzymał książkę. Teraz dopiero zorientował się, na co się
zanosi. Noel już wspinała się na palce. Zasłonił się książką jak
tarczą.
- Chcę pocałunku, panie rycerzu - powiedziała poważnie,
ale Benedick zwietrzył podstęp. Nie chodziło jej o zwyczajowy
pocałunek, tylko o coś więcej. Mówiły o tym jej roziskrzone
oczy, rozchylone pąsowe wargi, a także diablik frywolności, wi
doczny w wyrazie twarzy.
- Wczoraj otrzymałaś pocałunek - rzekł szorstko Benedick.
- Dzisiaj radziłbym rozejrzeć się za innym kandydatem.
- Chciał odejść, ale go nie puszczała.
- Obawiam się, że wczoraj czymś mnie zaraziłeś. - Szelmow
sko się uśmiechnęła. - Nie chcę już jednego pocałunku. Chcę
wszystkie dwanaście - oświadczyła prowokacyjnym szeptem.
Benedick się przeraził. Wystarczyło mu jednak spojrzeć na
jej wargi, przypomnieć sobie ich smak, wrócić pamięcią do tam
tej chwili, gdy ssała nimi oparzony palec, by trwoga ustąpiła
gotowości. Czuł się wszetecznikiem. Nikt bardziej nie zasługi
wał na pogardę niż starszy mężczyzna wykorzystujący młodą
dziewczynę. Był to zresztą przypadek jego własnego ojca, dla
którego nigdy nie potrafił znaleźć usprawiedliwienia.
Benedick nachylił się i musnął ustami czoło Noel. Nie spo
dziewał się, że coś odczuje. Ale nagle owionął go jej zapach
i poczuł na szyi fale jej gorącego oddechu.
RS
- Noel! Masz dla mnie całusa?
Na dźwięk głosu giermka Benedick gwałtownie cofnął gło
wę. Ale nie cofnął dłoni, którą położył na jej ramieniu. Przeciw
nie, wzmocnił uścisk, mimo że rozsądek nakazywał mu przeka
zać Noel Alardowi.
- Nie - odparła Noel, nie odrywając wzroku od twarzy Be-
nedicka. - Czekam, aż pocałuje mnie mój rycerz.
W sposobie, w jaki to powiedziała, było tyle zaborczości
i pewności siebie, że Benedick poczuł się zmuszony zarea
gować.
- Nie ożenię się z tobą - rzekł.
- Ale pocałujesz mnie, prawda? - spytała, bezwstydnie
obejmując go za szyję. Ruch ten sprawił, że kilka złocistych
pasm spadło jej na twarz. Dłonią odgarnął je z policzka. Za wy
jątkiem jednego, które zaplątało mu się w palcach. Mieniło się
złociście, niczym zmaterializowany słoneczny promień.
Czas jakby się zatrzymał. Rozgwar przemienił się w ciszę.
Świat, można by rzec, przestał istnieć. Byli tylko on i ona, ko
bieta, na którą niczym na zbawienie czekał przez całe życie.
Wystarczyło mu sięgnąć ręką, aby stała się jego, ale nie zrobił
tego. To Noel sprawiła, że mógł uznać się za pokonanego.
Wspięła się na palce i pocałowała go. Wczorajszy obrzęd
pod jemiołą powtórzył się, ale w nieco zmienionej formie. Be
nedick stracił zdolność myślenia. Czuł tylko, że zalewa go fala
słodyczy. Dotknął języka Noel i wessał go w siebie, czując co
raz większe pragnienie. Kurczowo zacisnął dłoń na jej włosach.
Gdyby nie książka, która ich dzieliła, i te resztki świadomo
ści, jakie mu jeszcze pozostały, wziąłby ją tu i teraz, na posadz
ce holu, spełniając to, co zarysowywało się tylko w snach pod
czas dwóch ostatnich nocy. Otrzeźwienie przyspieszył Alard,
który kradnąc całusa pewnej pannie spowodował, że ta zaczęła
piszczeć i głośno chichotać.
RS
Bez tchu, na wpół przytomny, Benedick wsparł się czołem o
czoło Noel. Dłonią, w której trzymał książkę, wyczuwał mięk
kość jej piersi. W głębi przyspieszonym rytmem biło młode ser
ce. Było ono symbolem niewinności i pomogło mu oderwać
myśli od jej ciała. Zaczai rejestrować też inne dźwięki - szelest
tataraku pod czyimiś stopami, brzęk naczyń, głosy biesiadni
ków. Nadal jednak nie chciał, by Noel odeszła, choćby to ode
jście równało się oddaleniu na kilka kroków. Dobrze mu było z
nią, trzeba było tylko się zdecydować, czy tę chwilę przedłużyć
na całe życie.
Tak oto wreszcie, nieoczekiwanie i w formie niespodzianki,
stanęło przed nim zasadnicze pytanie. Uświadomiło mu, że za
czyna myśleć jak obrońca twierdzy, który jeszcze walczy dziel
nie na wałach, lecz już dopuszcza do siebie myśl o kapitulacji.
Gardził takimi obrońcami. Zostawił Noel pod jemiołą i udał się
do siebie. Szukał spokoju, którego nie miał już nigdy odnaleźć.
RS
ROZDZIAŁ PIĄTY
Benedick stał przed kominkiem, ale ciepło bijące od ognia
nie poprawiało mu humoru. Zamiast grzać się przy kominku,
powinien raczej wyjść na dwór i wystawić się na podmuchy
zimnego wiatru. Był wzburzony i zdenerwowany, ponieważ
zrozumiał, że stało się to, co nie powinno się stać. Czego nie
tylko nie brał pod uwagę, ale zdecydowanie nie chciał.
Oto ni mniej, ni więcej, pożądał swojej podopiecznej.
Tej nocy też miał sen. Leżał z Noel w pościeli, spleciony w mi
łosnym uścisku. Noel była słodka, piękna i pachnąca. Okazała się
czuła i chętna, świadoma swej kobiecej władzy. Przyjęła go w sie
bie, co okazało się niezwykłym, cudownym przeżyciem. Obudził
się o świcie, zlany potem, po to tylko, by stwierdzić z uczuciem
upokorzenia, że trzyma w ramionach poduszkę.
Rzeczy wymykały mu się z rąk. Nie panował ani nad sobą,
ani nad sytuacją, w jakiej się znalazł. Nie poznawał samego sie
bie, Noel powoli zdobywała nad nim przewagę. Lekcja poca
łunku, jakiej jej udzielił, obróciła się przeciwko niemu. Chciał
postawić tamę marzeniom Noel, a wyszło na to, że pobudził jej
i własne zmysły. Ścigała go teraz cudza namiętność, on zaś niby
to uciekał, ale częściej stawał, pozwalając się dogonić. W ten
sposób, zamiast rozwiać złudzenia Noel, utwierdzał ją w prze
konaniu, że wyjdzie za niego za mąż. Był to błąd nie do wyba
czenia.
Wiedział bowiem, że pewne rzeczy są niemożliwe. Noel mu-
RS
si poznać prawdę, i im prędzej to się stanie, tym lepiej będzie
dla nich obojga. Nadszedł czas porozmawiania na serio. Inaczej
on, Benedick, całkiem może stracić kontrolę nad sobą i przebie
giem wypadków. Noel z każdym dniem, ba, z każdą godziną
wydawała się coraz bardziej pewna siebie i zdecydowana. Be
nedick
uznał, że nie wolno mu doprowadzić do katastrofy, zwła
szcza że obiecał sprawować pieczę nad Noel.
I dlatego dał jej znać przez Alarda, by stawiła się do niego
na rozmowę. Wybrał swoją komnatę, gdyż duża sala całkiem
się nie nadawała do tego rodzaju spotkań. Kręciło się tam za
wsze, nawet poza posiłkami, sporo osób, a tym razem zależało
mu na pozostaniu z Noel sam na sam.
Teraz jednak, podczas oczekiwania na przyjście dziewczyny,
opadły go wątpliwości, czy tramie wybrał miejsce spotkania.
Łóżko, które niedawno opuścił, przypominało o sugestywnym
śnie. A to z kolei utrudniało Benedickowi wzięcie się w garść i,
co ważniejsze, nabrania dystansu do całej sytuacji. Poczuł się
jak człowiek, który ratując się przed pożarem, zbliża się do
źródła ognia, zamiast od niego oddalać.
Oparł czoło o kamienną ścianę. Spokój, cisza, odpoczynek
- oto, na co liczył, decydując się na powrót do Longstone. Tym
czasem gdy się tu zjawił, został wciągnięty w wir świątecznych
przygotowań, do których poprzednio nie przykładał wagi.
Wbrew sobie musiał uczestniczyć w świątecznych obrzędach,
zabawach i biesiadach. Na domiar złego w nocy nawiedzały go
erotyczne sny, co nigdy przedtem mu się nie przydarzyło. Być
może nigdy już nie zazna spokoju, gdyż na spokój trzeba sobie
zasłużyć.
- Benedick?
Odwrócił się tak gwałtownie, jakby krzyknięto na alarm.
Noel stała w otwartych drzwiach. Nie usłyszał jej nadejścia, ale
nie to wywołało tak nieodpowiednią reakcję. Wypowiedziała
RS
jego imię, które w dodatku zabrzmiało w jej ustach szczególnie
- ciepło i intymnie. Był to przełom w ich wzajemnych, stosun
kach. Do tej pory traktowała go z należnym szacunkiem, ale w
miarę bezpośrednio. Teraz po raz pierwszy zwróciła się do niego
po imieniu i tym samym zlikwidowała dystans, jaki jeszcze
pomiędzy nimi istniał. Zupełnie jakby wiedziała o jego snach
i postanowiła przełożyć je na rzeczywistość. Nie spodziewał
się, że już pierwszym słowem uzyska nad nim tak wielką prze
wagę.
A teraz zamykała za sobą drzwi. Gestem nakazał jej, by tego
nie robiła.
- Drzwi mogą zostać otwarte. I tak nikt nie usłyszy, co za
mierzam ci powiedzieć.
Spoglądała nań z ufnością i ciekawością dziecka. Przejrzyste
niebieskie oczy kierowały myśl ku wiośnie i kwitnieniu. Noel
była młoda i niewinna, a przecież jakże kobieca!
Podszedł do okna, aby zwiększyć dzielącą ich odległość.
- Przede wszystkim chcę ci oznajmić, że nie będzie już wię
cej pocałunków pod jemiołą. Jako twój opiekun, czuję się w
obowiązku znalezienia ci odpowiedniego męża. Kimkolwiek on
będzie, powinien ożenić się z panną czystą i nieskalaną. Jeżeli
zatem musisz mieć te swoje dwanaście pocałunków, bo tego wy
maga jakiś tam śmieszny obyczaj, ogranicz się do dzieci i Hard-
wina. Całując ich, nie naruszysz norm przyzwoitości.
- Ale...
- Żadnego „ale". Te pocałunki winny mieć charakter wy
łącznie przyjacielski. Więcej nie pocałujesz ani mnie, ani żad
nego innego mężczyzny.
- Ale ja chcę ciebie całować - powiedziała spiesznie, jakby
bojąc się, że znów jej przerwie. -I nie zmartwi to mojego męża,
bo ty nim będziesz.
- Bezrozumna istoto, czy ty niczego nie rozumiesz? Nabiłaś
RS
sobie głowę jakimiś bzdurami. Czas położyć kres tym świątecz
nym szaleństwom - rzekł przez zaciśnięte zęby,
Noel nie tylko nie wyglądała na przestraszoną, ale nawet na
strapioną.
- Możesz być sobie sławnym rycerzem i panem tego zam
ku, ale nie masz władzy nad magią - rzekła z uśmiechem.
- Znowu ta magia! - rzucił w najwyższym zdenerwowaniu.
- Czuję się stary i zmęczony, Noel. Nie nadaję się na twojego
męża.
Rozległ się śmiech, przypominający ptasi świergot.
- W wieku dwudziestu sześciu łat nie jest się zgrzybiałym
starcem - orzekła stanowczo. - Ani razu nie odniosłam wraże
nia, że stoisz nad grobem. Przeciwnie, wczoraj wydałeś mi się
nader żywotny.
Benedick z trudnością nad sobą panował. Ta nieznośna
dziewczyna przekraczała dozwolone granice.
- Jestem tylko człowiekiem, więc mnie nie kuś. Działasz na
swoją szkodę. Jesteś młoda, dobra i pełna radości życia. Zasłu
gujesz na człowieka, który mógłby ci pod tym względem do
równać. - Pomimo że od dawna zamierzał jej to powiedzieć,
słowa te teraz ledwo przeszły mu przez gardło.
- Skoro posiadam coś w nadmiarze, to podzielę się tym
z moim mężem - oznajmiła z powagą.
Benedick zdusił cisnące mu się na wargi przekleństwo.
- Nie widziałem głupszej dziewczyny! Nie znasz mnie, nie
masz pojęcia, kim jestem i co robiłem. Jestem bękartem. Zaczy
nałem od niczego. Aby stać się właścicielem tego zamku, wal
czyłem bez wytchnienia przez długie lata, narażając życie
i zdrowie, marznąc w zimie, pocąc się w lecie, moknąc w desz
czu i często cierpiąc głód. Taki bowiem jest los najemnego żoł
nierza, a brałem udział niemal we wszystkich bitwach, jakie sto
czono w ostatnich latach w Anglii. Czasem przypominam sobie
RS
twarze moich padłych w boju towarzyszy, jak również twarze
moich przeciwników. W imię czego ponieśli śmierć? Dla jakiejś
płachetki ziemi? Dla zaspokojenia chciwości lordów i baro
nów? -Przetarł dłonią twarz. - Nie wiem, jak wyobrażasz sobie
życie rycerza takiego jak ja. Musisz jednak wreszcie uświado
mić sobie, że zdobyłem zamek i włości tylko dlatego, że... za
bijałem, będąc w tym lepszy od innych. Oto kim jestem.
Wreszcie zdecydował się na nią spojrzeć. Był pewien, że
na jej twarzy zobaczy strach i niesmak i będzie świadkiem jej
ucieczki. Ona jednak pozostała dawną Noel. Tylko smutek
pojawił się w jej oczach.
- Nie ma to dla mnie znaczenia. Jesteś moim rycerzem - po
wiedziała miękko i czule.
Te dwa zdania nim wstrząsnęły. Było to rozgrzeszenie, któ
rego się nie spodziewał. Na dokładkę zrobiła ku niemu krok,
potem następny. Wpadł w panikę. Wiedział, że jeśli Noel go do
tknie, na nic zdadzą się wszystkie poprzednie rozsądne posta
nowienia. Toteż rzucił się ku drzwiom, omijając ją szerokim łu
kiem. Stała na środku pokoju.
Na progu odwrócił się.
- Żadnych więcej pocałunków, Noel - rzekł lodowatym to
nem. - Żadnych prezentów. Aha, i radzę ci nie przywiązywać
wagi do życzeń, które nigdy się nie spełnią.
Kiedy Benedick wybiegł z komnaty, Noel poczuła
przeraźliwe zimno. Spojrzała nawet w stronę kominka, chcąc
sprawdzić, czy czasem nie przygasł ogień. Ale nie, bierwiona
paliły się jasnym płomieniem. Wtedy zrozumiała: zimno, które
ją przeniknęło, pochodziło z jej wnętrza. A sprawił to Benedick,
jej rycerz.
Zabronił jej nawet marzyć. Był dziś bardzo surowy, prawie
że okrutny. Ale mogło być jeszcze gorzej, dodała w myślach
RS
z charakterystycznym dla siebie optymizmem.
Ostatecznie nie
wytykał jej wad i błędów, tylko mnożył zakazy. Nie powiedział,
że jest brzydka czy źle wychowana. Nawet gdyby to powiedział,
i tak by mu nie uwierzyła. Mógł lękać się jej młodości, miała
jednak wystarczająco dużo kobiecej intuicji, by wiedzieć, że się
mu podoba. Dowodem na to były jego pocałunki.
Pierwszy pocałunek był dla niej całkowitą nowością. In
stynktownie czuła, że żaden mężczyzna nie całuje tak kobie
ty, która jest mu obojętna. Po drugim pocałunku zyskała pew
ność, że go pociąga. Rozpogodziła się na myśl o swej kobie
cej władzy. Zmierzała śmiało do celu, być może tylko nale
żało spowolnić marszrutę.
Co w takim razie powinna uczynić teraz?
Uśmiech znikł z jej twarzy, gdy uświadomiła sobie, że łatwiej
jej będzie zmienić jego opinie o niej niż o sobie samym. Mówił
o sobie jak o najgorszym wrogu, co oznaczało, że jest człowie
kiem utrudzonym i zmęczonym. Znużona była jego dusza, a nie
ciało. Noel wiedziała, że duchowe rany wolniej się zabliźniają
od ran cielesnych.
Nie traciła wszakże nadziei, że potrafi go wyleczyć. Najchęt
niej zaraz pobiegłaby za nim i zarzuciła mu ręce na szyję. Mu
siała jednak trochę poczekać. Wywarł na niej wrażenie człowie
ka doprowadzonego do ostateczności. Trzeba było mu dać tro
chę czasu, choć akurat czasu nie było za dużo. Trzej Królowie
zbliżali się spiesznym krokiem.
Jeśli nie rozetnie tego gordyjskiego węzła w ciągu tygodnia,
będzie musiała na zawsze pożegnać się z marzeniami.
Benedick próbował skupić się na liczbach i zapiskach wy
pełniających rubryki księgi rachunkowej, wciąż jednak wracał
myślami do Noel. W ostatnich dniach nie dostał od niej prezen
tu, nie czyniła też prób, aby się do niego zbliżyć czy pocałować
RS
go. Całkowicie podporządkowała się jego zakazom. Miał wresz
cie święty spokój. Właściwie powinien być z tego powodu za
dowolony.
Niestety nie był.
Nie pomagało odliczanie dni do Trzech Króli, kiedy to miał
się ostatecznie uwolnić od Noel. Nocami albo przewracał się
z boku na bok, nie mogąc zasnąć, albo zapadał w ciężki sen,
który nie przynosił wytchnienia. Za dnia to szukał Noel po ca
łym zamku, to znów uciekał na jej widok. Szukał zapomnienia
w winie, które pił w nadmiarze niczym prostak, co nigdy przed
tem mu się nie zdarzało. Noel raz wydawała mu się darem od
losu, innym razem przekleństwem jego życia. W końcu już nie
wiedział, co ma o tym wszystkim sądzić.
Nagle rozpoznał jej zapach. Świeży, upojny zapach majowej
łąki. Nie podniósł jednak głowy znad rachunków, Ucząc się z
tym, że ulega omamom. Żył w świecie rojeń, snów oraz magii,
i poniekąd już do tego przywykł.
- Benedick?
Spojrzał i odetchnął z ulgą. Noel tym razem nie była tworem
jego wyobraźni. Była jak najbardziej żywa. Stała przed nim
ubrana w pelerynę podbitą futrem, pełna energii i radości życia.
Uśmiechała się zniewalająco i promiennie.
- Rzuć te nudne rachunki - zaproponowała. - Mamy kolej
ny świąteczny dzień, a w nocy nasypało sporo śniegu. Chodź,
potarzamy się w białym puchu, poślizgamy się na ślizgawce.
- Co takiego?! - Ta niecodzienna propozycja zupełnie go
zaskoczyła.
- Chodź poślizgać się razem z nami - powtórzyła, pokazu
jąc mu trzymane w ręku łyżwy zrobione ze zwierzęcych kości.
- Mamy dzisiaj lekki mróz i niebo bez jednej chmurki. Wspa
niała pogoda na zabawy na świeżym powietrzu, które także na
leżą do świątecznej tradycji. - Powiedziała to wszystko z roz-
RS
iskrzonymi oczami, jakby już się ciesząc na myśl o czekających
ją figlach.
W
chwili gdy Benedick zamierzał odmówić, podszedł do
nich Alard. Zdawał się być w jak najlepszym humorze. Sądząc
z jego stroju, można było wnosić, że planuje spędzić ten dzień
na świeżym powietrzu. Cierpi widocznie na nadmiar wolnego
czasu, pomyślał złośliwie Benedick, postanawiając dorzucić
obibokowi obowiązków.
- Na serdeczny palec świętego Norberta! Nigdy nie uda ci
się namówić naszego ponurego lorda na igraszki. Żeby się ba
wić, trzeba umieć się bawić, a on nie potrafi się nawet śmiać.
Dlatego daj sobie spokój, Noel.
Benedick prychnął ze wzgardą. Jego życie było nieustanną wal
ką i mozołem, a nie wiecznym świętowaniem, wypełnionym
bzdurnymi rozrywkami. Nie miał czasu na takie głupstwa. I właś
nie zamierzał im to powiedzieć, gdy widok tych dwojga kazał mu
zachować milczenie. Nie podobało mu się, że Alard stoi tak blisko
Noel i zwraca się do niej w tak poufały sposób. Przecież ostrzegł
huncwota, by nie zbliżał się do jego podopiecznej. Być może więc
należało mieć go na oku, by nie posunął się jeszcze dalej.
- Mój rycerz wie, co to zabawa, jestem tego pewna - od
parła Noel. Zaraz też uciekła się do wypróbowanego już sposo
bu perswazji. Podeszła i chwyciła Benedicka za rękę. - Wal
czył, żeby osiągnąć coś w życiu, a po walce wojownik nie ma
już ochoty na zabawę. Ale teraz wrócił do swego domu i nie
może wyrzekać się radości. Najdzielniejszym też potrzebne są
śmiech i rozrywka.
Benedick pomyślał, że wymarzoną jego rozrywką miały być
godziny i dni spędzone na błogiej drzemce przy kominku, a nie
harce na mrozie. Mimo to dał się wyciągnąć Noel z sali do sieni
i nie oponował, gdy Alard zarzucał mu na ramiona ciepłą pele
rynę. Stanowczy sprzeciw zachował na ostatnią chwilę.
RS
- Nie będę się ślizgał - rzekł.
- Dobrze, inaczej spędzimy czas - zgodziła się Noel. - Nie
traćmy jednak tak pięknego dnia na przebywanie w tej duchocie.
W rezultacie podczas gdy Alard w gronie młodzieży udał się
nad zamarzniętą sadzawkę, Noel poprowadziła Benedicka w
przeciwną stronę do ogrodu. Drzewa i krzewy były przysypane
śniegiem i wyglądały bajkowo.
- Jeżeli nie chcesz się ślizgać, to musisz przyjąć innego typu
wyzwanie! - wykrzyknęła wesoło Noel i zanim Benedick zo
rientował się, o co jej chodzi, celnie trafiła go kulą ulepioną ze
śniegu
- Nie stój jak ten kołek płocie. Chyba wiesz, na czym polega
zabawa w śnieżki? - Musiała mieć mimo wszystko jakieś wąt
pliwości, gdyż nabrała w dłonie śniegu i zaczęła lepić z niego
niewielkich rozmiarów kulę. - A teraz patrz. - Cisnęła kulą, ce
lując w pień jesionu, nie trafiła jednak i śnieżny pocisk upadł
między krzaki.
Benedick wybuchnął szczerym śmiechem i spytał:
- Czy znasz powiedzenie: „Trafić kulą w płot"?
Tupnęła nogą obutą w futrzany trzewik.
- Proszę bardzo. Może zrobisz to lepiej.
Ulepił śnieżkę, zamachnął się i rzucił. Trafił w sam środek
pnia.
- Hmm. Nie najgorzej jak na początkującego - pochwaliła
go Noel i wzięła się do dzieła.
Patrząc na nią, mógł podziwiać wdzięk i lekkość jej ruchów,
urodę zaróżowionej na mrozie twarzy i złocistość włosów wy
mykających się spod kaptura.
Drugi rzut okazał się nieco lepszy, gdyż śnieżka musnęła
pień.
Benedick zaczął się zastanawiać, co on tu właściwie robi. Dał
się wyciągnąć z domu, by mieć baczenie na poczynania Alarda,
RS
a tymczasem giermek gdzieś się zawieruszył, on sam natomiast
bawił się śnieżkami niczym pacholę.
- Przecież to nie ma najmniejszego sensu - rzekł.
- Dlaczego? - zapytała. - Uważam, że ćwiczymy się w rze
miośle żołnierskim.
Benedick skrzywił się. Rzemiosło żołnierskie sprowadzało
się głównie do sztuki zabijania.
- Święta prawda W zamęcie bitewnym obie strony obrzucają
się śnieżkami - rzekł z nieskrywaną ironią.
Noel wybuchnęła perlistym śmiechem, dając tym dowód, że
nie dotknął jej jego sarkazm.
- Potrzebny mi jakiś większy cel - powiedziała, rozglądając
się po ogrodzie. Wreszcie zatrzymała wzrok na Benedicku.
- Nie ruszaj się! - zawołała i zanim się spostrzegł, został ugo
dzony śnieżką.
A więc to on miał być tym „większym celem". Już zamierzał
surowo zganić jej dziecięcą swawolność, gdy poczuł się całkiem
rozbrojony, jeśli nie oczarowany jej śmiechem.
- Daj spokój, panie rycerzu. Masz minę, jakbyś spadł z ko
nia. Przecież możesz mi się odwdzięczyć pięknym za nadobne.
Piękna to była ona, ta kusicielka. Z jej rozchylonych, śmie
jących się ust wydobywały się obłoczki pary, zęby błyskały,
spod pszenicznych włosów spoglądały niebieskie oczy. Jej ży
wość i rozbawienie sprawiały, że wyglądał przy niej jak ostatnia
fujara. Świadomość tego pchnęła go do działania.
Nabrał śniegu i ulepił go w dłoniach. Tymczasem Noel zdą
żyła schować się za pień drzewa. Rzucił, gdy wysunęła głowę
wraz z uzbrojoną w śnieżkę ręką. Niespodziewanie śnieżka ude
rzyła go w pierś. Noel zaśmiała się radośnie.
Była w tej chwili rozbawionym dzieckiem, a on, pan zamku
i otaczających włości, zniżył się w zabawie do poziomu dziec
ka. Pomyślał, że musi komicznie, a zarazem żałośnie wyglądać.
RS
Powinien natychmiast wrócić do rachunków. Zwlekał jednak z
podjęciem decyzji. Wszystkiemu były winne niebieskie oczy
i zaraźliwy śmiech.
Znów wystawiła głowę i kolejna śnieżka poszybowała w je
go kierunku. Benedick skoczył i zaczął gonić Noel. Chwycił za
skraj peleryny. Noel śmignęła w bok ze śmiechem i sypnęła mu
śniegiem w twarz. Na wpół oślepiony, wyciągnął ramiona, lecz
zagarnął nimi jedynie powietrze. Usłyszał swój śmiech. Była to
dlań nowość i od razu zrobiło mu się lżej na duszy. Nieoczeki
wanie dla siebie poczuł się znowu rozbrykanym chłopcem. Za
sprawą Noel ubyło mu lat, ale też ukazała mu się całkiem nowa
przyszłość. Odstąpiły go troski. Liczyło się tylko to, co się teraz
działo.
Noel znowu mu się wymknęła, zwinna niczym piskorz, przy
trzeciej jednak próbie Benedick zdołał ją schwytać. Jednak nie
zamierzała się poddać i usiłowała uwolnić, powodując, że upad
li oboje w śnieżną zaspę. Benedick widząc, że przygniótł ją swo
im ciężarem, a nie chcąc sprawić jej krzywdy, próbował pode
rwać się na nogi, lecz ona chwyciwszy go za włosy, uniemożli
wiła mu to.
- Mam cię! - wykrzyknęła z dziecięcą radością.
Poddał się, bo nie sposób walczyć z żywiołem. Był to żywioł
młodości, urody i dziecięcego rozbawienia. Opadł na jej piersi
i brzuch.
Nie zdawała się tym przerażona. W jej oczach wciąż gościła
słodycz i niewinność. Dotknęła dłońmi jego policzków i zaczę
ła je gładzić.
- Benedick - szepnęła - mój Benedick
Usłyszał swoje imię wypowiedziane miękko i zmysłowo i to
przeważyło. Poprzednie stanowcze postanowienia straciły moc
zakazu. Zapragnął Noel z nieznaną mu do tej pory siłą, a prze
cież miał do czynienia z kobietami. Połączenie dziecięcości
RS
i kobiecości szczególnie na niego oddziaływało. Ulegając cza
rowi, zawładnął ustami Noel, zawierając w pocałunku trawiącą
go od dawna tęsknotę, a także ogarniającą go coraz silniej na
miętność.
Po dłuższej chwili oderwał się od warg Noel i przesunął usta
na alabastrową szyję. Znów usłyszał swoje imię, tym razem wy
powiedziane głosem pełnym namiętności. To sprawiło, że Be-
nedick się poddał. Odrzucił ostatnie wątpliwości. Pojął, iż los
przeznaczył mu tę dziewczynę, i walka z nim zda się na nic.
Zrozumiał, że dopiero teraz dotarł do domu, do którego dążył
od wielu lat.
Nie mógł jednak pozwolić na to, aby pierwsze miłosne do
świadczenie Noel przebiegło na łonie natury. Mimo baśniowego
otoczenia i siły namiętności, ich zespolenie mogłoby stać się po
spieszne, krępujące i prostackie. A powinno być niezwykłe, peł
ne nie tylko namiętności, ale także czułości i tkliwości. Ta słod
ka i niewinna istota zasługiwała na wszystko, co najlepsze. Dla
tego też Benedick zmobilizował całą swą wolę i uwolnił Noel
z objęć.
Spojrzał na jej rozjaśnioną szczęściem twarz i pomyślał, że
jednak Noel miała rację - magia świąt istnieje. Wstał i chwyci
wszy Noel za obie ręce, pomógł jej się podnieść. Gdyby tego
nie zrobił, leżałaby dalej w śniegu, rozmarzona i spragniona bli
skości.
Rozstali się, mimo jej gwałtownych protestów. Nakazał jej
wrócić do domu, osuszyć się i ogrzać, sam zaś udał się do stajni,
polecił osiodłać konia i pognał na przełaj przez ośnieżone pola.
Forsowna jazda przywróciła mu równowagę ducha. Uznał, że w
ogrodzie zachował się jak nieodpowiedzialny młokos, a nie jak
dojrzały mężczyzna. Uległ czarowi Noel, a także własnej na
miętności. Lekkomyślnie jeszcze bardziej zamącił dziewczynie
w głowie i pokazał, jak bardzo jej pragnie. Miała podstawy są-
RS
dzić, że zmienił zdanie i się z nią ożeni. A tymczasem wcale
tak nie było. Okazał się nie lepszy od niesławnej pamięci swe
go ojca, który dla zaspokojenia żądzy uwiódł młodą kobietę,
a w efekcie przyczynił się do rozbicia rodziny!
Była jednak pewna różnica. Prócz żądzy doświadczał jeszcze
czegoś innego, czego nie mógł ogarnąć umysłem. Noel wydała
mu się drogowskazem ku nowemu, lepszemu, szczęśliwszemu
życiu.
RS
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Benedick stał w oknie i patrzył na okolicę. Śnieg zdążył już
stopnieć, odsłaniając nasycone wilgocią pola i zrudziałe łąki.
Biel znikła, a wraz z nią zbladła w pamięci wyrazistość sceny
w ogrodzie. Czy rzeczywiście trzymał w ramionach rozpłomie
nioną Noel? Czy namiętnie całował, a ona oddawała mu po
całunki? Czy istotnie o mało nie doszło do zbliżenia? Teraz
wszystko zdawało się złudzeniem i wymysłem.
Na murze widać było sylwetkę żołnierza. Niegdyś on, Bene
dick był żołnierzem, który dążył do tego, żeby być silniejszy,
szybszy, mądrzejszy i bardziej nieustępliwy od innych. Osiąg
nął zamierzony ceł, stając się nieczuły na zimno, głód i ból, jak
również wyzbywając się wszelkich uczuć. Zabijał innych, ale
też unicestwiał swoją duszę. A teraz było już za późno, by pró
bować ją wskrzesić.
- Wspominasz?
Drgnął na dźwięk głosu Noel. Odwrócił się i zobaczył ją taką
samą jak zawsze - ufną, śliczną i szczerą. Może trochę bardziej
posmutniałą niż zwykle.
- Skąd ten pomysł? - spytał, unosząc brwi.
Wskazała ręką na strażnika na murze.
- Niemal codziennie twierdzisz, że pragniesz spokoju i wy
poczynku, a gdy próbuję ci to ofiarować, walczysz ze mną jak
ze swoim śmiertelnym wrogiem. Zamknąłeś się we wspomnie
niach niczym w obronnej wieży.
RS
- Człowiek zna swoją przeszłość i może to jedyna wiedza,
jaką posiada - rzekł szorstko. Nie zamierzał rozmawiać z Noel
aa poważne tematy. Pozostawiał jej zabawę, śmiech i magię, re
zerwując dla siebie przykrą rzeczywistość.
- Bzdura. Wiesz i potrafisz dużo więcej. Umiesz zadbać o
swoje włości i zatroszczyć się o los swych poddanych. Przestań
tkwić w przeszłości, naucz się patrzeć w przyszłość, Benedicku.
Nie lubił być strofowany. Cóż zresztą mogła wiedzieć ta sie
demnastoletnia rozpieszczona dziewczyna? Dzieliła ich prze
paść. Dopuszczał się czynów, które, gdyby jej o nich opowie
dział, poraziłyby ją swym okrucieństwem.
- Odejdź - rzekł brutalnie. - Twoja paplanina zaczyna mnie
męczyć. - Znów patrzył na mury i dziedziniec, czekając, aż
Noel opuści jego komnatę.
Lecz Noel nie zwykła bez szemrania podporządkowywać się
jego życzeniom i poleceniom.
Wcisnęła się między niego a okno, zasłaniając mu tym sa
mym widok. Spojrzała nań śmiało, wręcz wyzywająco.
- Najpierw powiedz, czy mylę się, czy też mam rację. Otóż
niemal przez całe swoje dotychczasowe życie starałeś się
wznieść na poziom szlachetnie urodzonego lorda, teraz zaś, wi
dzę, pragniesz resztę życia spędzić na pokucie za swoje przeszłe
czyny.
Benedickiem targnął gniew. Czyżby ośmielała się z niego na-
igrawać?
Noel jednak jeszcze nie skończyła. Zresztą to ona zachowy
wała się tak, jakby miała powody do oburzenia.
- Myślę, że pożądasz cierpienia, pragniesz pokuty. Zrozum,
że to nie zadowoli tych zbrojnych i rycerzy, którzy zginęli
z twojej ręki. Najlepiej uczcisz ich pamięć, prowadząc godne
życie, w którym jest miejsce na radość, szczęście i czynienie
dobra.
RS
Benedick cofnął się o krok w milczeniu. Nie wiedział, jak
odpowiedzieć na to stwierdzenie.
- Pokochaj życie, Benedicku! - powiedziała, kładąc mu
dłoń na ramieniu. - Ożeń się, jeżeli nie ze mną, to z jakąś inną
kobietą, dochowaj się dziedziców swojej fortuny i przekaż im
całą swoją wiedzę o życiu. Stań się gospodarzem i głową rodzi
ny. Nie niszcz siebie, bo jesteś zbyt dobrym człowiekiem. - Za
milkła na chwilę, przyglądając mu się badawczo. - Czyżbyś o
tym nie wiedział? Czy to z powodu ojca tak nisko siebie oce
niasz? Uważasz, że urodzony z nieprawego łoża nie zasługuje
na to, co zdobył w takim trudzie i z takim poświęceniem?
Benedicka ogarnął gniew. Co ta dziewczyna sobie myśli? Za
kogo się uważa? Jakim prawem wtrąca się do jego życia? Nikt
jeszcze nie ośmielił się rozmawiać z nim tak bezpośrednio
i szczerze, oceniać go i udzielać mu rad, co powinien robić i jak
żyć.
- Jesteś dobrym człowiekiem - powtórzyła. - Zasłużyłeś na
to, co masz. Tylko tego nie zmarnuj. I siebie nie zmarnuj.
Powiedziawszy to, szybkim krokiem wyszła z komnaty. Je
szcze tylko w drzwiach zalśniły złociście jej włosy, po czym
znikła w ciemnym korytarzu. Ta jej ucieczka tylko dopełniła
miary jego rozgoryczenia.
Myliła się! Nie był mnichem skłonnym do samobiczowania.
Nie znała prawdziwej natury jego udręki. Osądzała go, nie wie
dząc, kogo osądza.
Owszem, wrócił, szukając spokoju po latach tułaczki, prag
nąc odpoczywać w ciszy po zgiełku pół bitewnych. Znalazłby
jedno i drugie, gdyby nie ta wścibska, nieznośna panna, która
wbiła sobie do głowy, że jest jej przeznaczony. Już pierwszego
dnia zaczęła go prześladować tą swoją tradycją. Osaczała go,
kusiła, zwodziła. W rezultacie odnalazł nie spokój i wypoczy
nek, tylko nową bitwę, bardziej wyczerpującą od wszystkich po-
RS
przednich. Noel myliła się od początku do końca. Musiała się
mylić.
A jeśli miała rację?
Minął kolejny dzień.
Benedick położył głowę na poduszce. Próbował się zdrzem
nąć, jednak bez rezultatu. Do święta Trzech Króli pozostały już
tylko dwa dni. Wbrew początkowemu nastawieniu, teraz nie
chciał, żeby upłynęły jak najszybciej. Kiedyś pragnął, by dwa
naście dni minęło jak z bicza strzelił. Zmienił się od tamtego
czasu.
Próbował nie analizować zarzutów, jakie Noel wysunęła pod
jego adresem, jednak niektóre z nich były na tyle celne, że nie
mógł ich całkiem zlekceważyć. Był zmuszony przyznać, że fakt,
iż urodził się jako bękart, a także wstyd, jaki z tego powodu od
czuwał, w bardzo poważnym stopniu wpłynęły na jego życie.
Wszystko, co robił, miało udowodnić, że nie jest gorszy od in
nych tylko dlatego, że jest bękartem. Zdobył majątek, aby do
równać szlachetnie urodzonym.
Być może Noel miała rację, twierdząc, że winien wreszcie
bardziej życzliwie spojrzeć na swoje własne życie. Wprawdzie
nie poznał nikogo, kto w pełni by się akceptował, jednak im
dłużej przebywał z Noel, tym częściej zadawał sobie pytanie,
czy czasami jego wizja świata nie jest cokolwiek spaczona.
Powoli zaczął uświadamiać sobie, że trochę radości i zabawy
w życiu nie jest niczym niewłaściwym czy nagannym. Zgodzić
się jednak z filozofią Noel było równoznaczne z poślubieniem
jej, gdyż jak inaczej miał znaleźć szczęście, którego mu tak
szczerze życzyła.
I tu pojawiał się najważniejszy problem.
Noel niebawem opuści Longstone. Chwiejny rozejm miał
przeobrazić się w całkowitą rozłąkę. Tymczasem musiał przy-
RS
znać, że zawojowała go ta dziewczyna. Chodziło nie tylko o to,
że ustępował jej niemal na każdym kroku, i nie o to, że działała
mu na zmysły. Noel obudziła w nim uczucia, których istnienia
nigdy do tej pory u siebie nie zauważył. Mało tego, był przeko
nany, że w ogóle nie jest do nich zdolny.
Dopóki utrzymywał dystans pomiędzy sobą a Noel, dopóty
mógł przeciwstawiać się pokusie i bronić honoru swojej pod
opiecznej. Nawet jego sny zmieniły treść.
Bo oto zasnął i zaczął śnić. Obraz jednak, jaki ujrzał, nie
przypominał poprzednich. Nie leżał z Noel w łóżku, tylko jechał
na swym wielkim wierzchowcu. Wracał do domu z długiej po
dróży. Świat wokół przerażał ciemnością i pustką. Benedickowi
nikt nie towarzyszył. Spieszno mu było dotrzeć do celu. Wje
chał na szczyt wzgórza i zobaczył zamek. Widok budowli prze
raził go. Były to same kruszące się mury z ciemnymi oknami.
Wbił ostrogi w bok konia i zaczaj oddalać się galopem od tego
przerażającego miejsca. Po jakimś czasie wynurzyła się przed
nim z mgły inna kamienna budowla. Nieufny, wstrzymał konia.
Czekał. Mgła gęstniała. Aż wreszcie przebił ją złocisty promień
słońca.
Była to Noel, która wynurzyła się z oparów. Ubrana w nie
bieską suknię, biegła ku niemu. Widział radość na jej twarzy.
Mgła podnosiła się i z nieba spłynął potok światła. Zeskoczył z
konia i ruszył dziewczynie na spotkanie. Wyciągnął ręce,
pragnąc chwycić ją i przytulić do piersi. I wtedy się obudził.
Dobiegło go od drzwi chrapanie Alarda. Noc była cicha,
księżycowa i gwiaździsta. Benedick pomyślał z ironią, że po ty
lu latach tułaczki leży wreszcie w swoim własnym, wygodnym
i miękkim łożu, lecz zamiast odczuwać z tego powodu przy
jemność, wije się w męce, niczym na obozowym barłogu.
Wszystkiemu były winne sny. Miewał je każdej nocy, jakby
Noel dolewała mu przy każdej wieczerzy do wina jakichś halu-
RS
cynogennych ziół albo znęcało się nad nim, kiedy spał, jakieś
diable licho. Na szczęście Benedick nie wierzył w duchy, za
równo w te złe, jak i w te dobre, nie wierzył też, że mękę tych
nocy mogło spowodować życzenie Noel, by został jej mężem.
Noel w owym czasie również nie spała. Myślała o Benedi-
cku. Wyczuwała, że trawi go niepokój. Miotał się pomiędzy
pragnieniem korzystania z tego, co z takim trudem zdobył,
a rozpamiętywaniem przeszłości, z którą nie zdołał się uporać.
To wewnętrzne rozdarcie decydowało o całym jego zacho
waniu. Ileż razy widziała w jego oczach tęsknotę bądź pożąda
nie, które natychmiast przesłaniał gniew na samego siebie! Jak
by zabraniał sobie nawet myśleć o czymś, co z jakichś powodów
uznał za niemożliwe do osiągnięcia lub niewłaściwie.
Był więźniem własnej przeszłości, jednak Noel zamierzała
zwrócić mu wolność. W normalnych okolicznościach czekałaby
na właściwy moment, a wytrwałość i cierpliwość na pewno
przyniosłyby określone skutki. Niestety, nie mogła pozwolić so
bie na czekanie, gdyż jej czas się kończył. Do święta Trzech
Króli pozostały już tylko dwa dni.
Musiała natychmiast coś przedsięwziąć.
Uciekała się dotąd do różnych sposobów wpływania na Be-
nedicka. Próbowała z nim rozmawiać i przekonywać go do swo
ich racji, uwodzić uśmiechami i czułością, namawiać na poca
łunki, niby bezwiednie go dotykać, wskazywać na radosne stro
ny życia, lecz efekty tego jak dotąd były dość mizerne. Owszem,
dowiedziała się, że Benedick jej pożąda, lecz nie potrafiła prze
łamać jego oporu, zmusić go do zrzucenia krępującej go zbroi.
Unikał przebywania z nią sam na sam, a gdy siadali na sąsied
nich krzesłach w sali przy stole, czynili to na oczach biesiadni
ków i służby. Właściwie wszystko, co działo się dotąd między
nimi, działo się jakby na scenie przed widownią. Ona, Noel, mu-
RS
siała zatem dążyć do tego, by próbować rozstrzygnąć sprawę na
osobności, z dala od niewygodnych świadków.
Musiała po prostu zdobyć się na odwagę odwiedzenia Bene-
dicka nocą w jego komnacie.
Dobrze wiedziała, jaki charakter powinna mieć ta wizyta.
Pójdzie do niego gotowa na wszystko. Nie była tak naiwna, by
spodziewać się tylko namiętnych pocałunków jak te, które
wymienili pod jemiołą czy podczas zabawy w śnieżki.
Zamierzała kochać się z nim, a zatem oddać mu swoje dziewic
two. O ile przedtem, rzecz jasna, Benedick nie wyrzuci jej za
drzwi.
Wstrząsnął nią dreszcz rozkoszy, jaką odczuła na samą myśl
o dotykaniu go całym ciałem i o nagości, jaka ich połączy. Jakże
często Benedick wytykał jej niedojrzałość, widząc w niej bar
dziej dziecko niż kobietę. Otóż będzie miała okazję udowodnić,
że nie jest wcale za młoda na dawanie rozkoszy.
Powinna jednak wszystko przewidzieć i zadbać o najdrob
niejsze szczegóły. Tylko starannie opracowany plan może się
powieść. W jakiś sposób będzie musiała pozbyć się Alarda, któ
ry sypiał na sienniku pod drzwiami w komnacie Benedicka. Je
dynym rozwiązaniem wydawało się napojenie giermka winem.
Pijany, będzie spał jak kamień, a nazajutrz poskarży się co naj
wyżej na ból głowy.
Benedickowi również nie powinna żałować wina. Wino osła
bia wolę, czyni człowieka bardziej ugodowym. Nie mogła się
narażać na kolejny sprzeciw z jego strony.
Uśmiechnęła się. Zaczynała głęboko wierzyć w to, że jutrzej
szą noc spędzi w ramionach swojego rycerza.
Benedick skrzywił się, widząc, że Noel poleca służbie przy
nieść więcej wina. Wieczerza skończyła się, a wypito podczas
niej i tak już dostatecznie dużo. Śmiech podpitego Alarda za-
RS
czynał przypominać rżnie, a on sam brał się do obmacywania
dorodnej panny służebnej.
Benedick uważniej spojrzał na swoją podopieczną. Co zmie
rzała? Pobyt na zamku dobiegał końca. Z jej zachowania nie
można było się domyślić, że czekają coś, co traktowała jak zło
konieczne, jak wygnanie. Zaczęła zdradzać niepokój dopiero
dzisiaj. Benedick, mimo iż sam napięty niczym cięciwa łuku,
spostrzegł, że Noel w coraz mniejszym stopniu przypomina
roześmianą i rozbawioną dziewczynę. Spoglądała na niego ką
tem oka, tak aby tego nie zauważył. Domyślił się, że pragnęła
wyczytać z jego twarzy, co ją czeka.
Ku czemu zatem zmierzała? Znał jej wszystkie sztuczki i for
tele. Użyła kilku i dzisiaj. Mimo stanowczego zakazu, próbowała
wyciągnąć go pod jemiołę i na spacer we dwoje. Stanowczo od
mówił, równocześnie czując się tak, jakby odmawiał dziecku słod
kiego pierniczka. Poczuł się jeszcze gorzej, gdy uświadomił sobie,
że skazał to dziecko na rychłe wygnanie.
Oparł się wygodniej, przymknął powieki i powtórzył sobie
może po raz setny z rzędu, że Noel nie jest dzieckiem, tylko
powabną, pełną słodyczy młodą kobietą. Czuł się zmęczony
walką zarówno z nią, jak i z własną namiętnością i nie przespa
nymi nocami. Teraz zaś na dokładkę wypił za dużo wina i czuł
się dziwnie ociężały.
Tymczasem Noel znów podawała mu napełniony winem pu
char. Przyjrzał się uważniej jej twarzy. Umknęła ze spojrzeniem,
co nie było do niej podobne. Nabrał podejrzeń. Czyżby chciała
go upić?
Wyprostował się na krześle. Minęła mu senność. Nieufność
nadała jego myślom określony bieg. Czyżby Noel zamierzała
go, pijanego, zaciągnąć do ołtarza? Gdzie znajdzie księdza, któ
ry widząc pana młodego pod dobrą datą, udzieli im ślubu? Więc
co chciała osiągnąć? Znów bacznie się jej przyjrzał. Miała roz-
RS
paloną twarz i błyszczące oczy, jakby też przeholowała w piciu
wina. Wiedział jednak, że tak się nie stało. Po chwili domyślił
się jej zamiarów.
Ona po prostu zamierzała go uwieść.
Z początku nawet poczuł przewrotną radość z tego powodu.
Nie nosił sutanny, tylko kubrak i zbroję. Dlaczego więc miałby
się wyrzekać rozkoszy cielesnych? Chętnie stałby się ofiarą tej
intrygi. Tylko że gdy do tego dojdzie, nie będzie miał wyjścia.
Będzie musiał ożenić się z Noel. A tego w dalszym ciągu nie
chciał. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Przynajmniej
tak mu się wydawało.
Zresztą mniejsza z tym. Noel i tak nie uda się dopiąć swego.
Nie upijał się tak łatwo. Nie tracił przytomności. Po prostu czuł
się tylko nieco senny.
Musiała to zauważyć, gdyż nachyliła się ku niemu i rzekła:
- Wyglądasz na zmęczonego. Pozwól, że odprowadzę cię do
komnaty.
Wyczuł napięcie w jej głosie. Pokręcił głową.
- Posiedzę jeszcze przy kominku - rzekł, przysuwając się
razem z krzesłem w pobliże ognia.
Zwlekał z udaniem się na górę, gdyż nie rozstrzygnął jeszcze
w duchu, czego chce. Zapatrzył się w tańczące płomienie. Czuł, że
jego wola słabnie. Wyobraźnia podsunęła mu obraz Noel wcho
dzącej do jego komnaty i natychmiast ogarnęło go pożądanie. Czy
może jednak pozwolić na to, aby zmysły kierowały jego postępo
waniem? Dojrzały, doświadczony mężczyzna, a za takiego słusznie
się uważał, nie powinien kierować się emocjami. Powinien podej
mować decyzje w oparciu o racjonalne rozumowanie. Czego zatem
chciał? Chciał, żeby Noel opuściła zamek. Ale czy chciał tego z
równą mocą dzisiaj jak przed tygodniem? Tego już nie był pewien.
Ukołysany trzaskaniem palących się szczap i winem, zmę
czony gonitwą myśli, zapadł w drzemkę. Przyśniło mu się, że
RS
znalazł się w dużej sali ustrojonej jedliną i ostrokrzewem. Przy
stole siedziała kobieta wraz z gromadką dzieci w różnym wieku.
Siedział też ktoś jeszcze, lecz wysokie oparcie krzesła zasłaniało
go przed oczami Benedicka. Dzieci składały kobiecie, która
okazała się ich matką, życzenia urodzinowe. Gdy nachyliła się
i jej twarz znalazła się w kręgu światła, Benedick od razu ją roz
poznał. Była to Noel, tylko starsza o dziesięć czy piętnaście lat.
Dojrzałość i macierzyństwo nie zaszkodziły jej urodzie. Śmiała
się, rzucając każdemu dziecku miłe słowo. W końcu spojrzała
ku miejscu, gdzie siedział jej... mąż. Tak, na krześle z wysokim
oparciem siedział jej małżonek i ojciec tych dzieci, można to
było wyczytać z wyrazu jej twarzy.
Benedick chciał rzucić się do przodu, by zobaczyć, kto to
jest, lecz nie był w stanie. Spójrz na mnie, ty tchórzu! - wy
krzyknął, lecz nie usłyszał swego głosu. Dręczyła go zazdrość.
Położył nawet dłoń na rękojeści miecza, ale szybko ją cofnął,
uświadamiając sobie, że przecież nie może burzyć szczęścia tej
rodziny. Cierpiał więc niewymownie. Dałby sobie uciąć prawą
rękę, żeby tylko zobaczyć twarz człowieka, z którym Noel po
łączyła się na całe życie.
- Obudź się - usłyszał jej głos.
Otworzył oczy.
- Kim on jest? - spytał, gdy uklękła przy nim. Chwycił ją
za ramiona i mocno potrząsnął. Nie spocznie, zanim nie pozna
prawdy. - Kim jest twój mąż?
- Ależ ty nim jesteś - odparła zdumiona, a zarazem roz
bawiona.
Przez chwilę Benedick zastanawiał się, czy ciągle śni, czy
też może sen przemienił się w rzeczywistość. Tak bardzo prag
nął tej kobiety ze snu i tego wszystkiego, co uosabiała.
- Chodź do łóżka. Zdrzemnąłeś się na krześle.
Teraz dopiero głos zabrzmiał wyraźnie i dźwięcznie, a jej
RS
twarz wyłoniła się ze świetlistego oparu. Rozpoznał Noel,
dziewczęcą, młodszą o dziesięć czy piętnaście lat od kobiety
otoczonej gromadką dzieci. To była rzeczywistość. Przypomniał
sobie, o co podejrzewał Noel.
- Myślę, że na tym krześle spędzę całą noc - powiedział.
- Tutaj? Ależ dlaczego? - spytała zmieszana i jakby prze
lękniona.
To tylko utwierdziło Benedicka w postanowieniu. Noel była
młoda, piękna i czysta, wiedział więc, że od razu minie mu sen
ność, kiedy znajdzie się z nią w łóżku.
- Bo tego wymaga tradycja - mruknął przez zaciśnięte zęby.
Klęczała między jego rozrzuconymi nogami i nie musiał wcale
niczego sobie wyobrażać, by odczuć pożądanie.
Czy ona również go pożądała? Na razie wiedział tylko tyle,
że chciała go poślubić i zostać panią zamku. Aby to osiągnąć,
była gotowa mu się oddać. Na to z kolei on nie mógł się zgodzić.
Miał swoje zasady i nigdy nie przespałby się z młodą panną z
dobrego domu, jeśli by nie zamierzał jej poślubić.
W tym różnił się od swojego ojca.
Na myśl o tym człowieku poderwał się na równe nogi.
- Zrobiło się późno, Noel. Idź spać.
Jej szeroko otwarte oczy bardziej niż kiedykolwiek przypo
minały górskie jeziora.
- Ale ja...
Benedick potrząsnął głową. Wyłowił spojrzeniem jedną z pa
nien służebnych.
- Katherine, zaprowadź Noel do komnaty i zadbaj o to, aby
jej nie przeszkadzano tej nocy.
Kiedy Benedick został sam, z powrotem usiadł na krześle.
Utkwił wzrok w wigilijnym klocu, który wciąż jeszcze płonął.
Dom powoli cichł, służba kładła się spać. Alard pogasił świece,
które się jeszcze paliły, i wyciągnął się na ławie w pobliżu ko-
RS
minka. Aż dziw, że nie powiedział czegoś głupiego przed snem,
w każdym razie Benedick był mu za to wdzięczny.
Wrócił pamięcią do ostatniego snu. Ścisnęło mu się serce.
Noel otoczona gromadką dzieci i Noel, która przed chwilą udała
się do siebie, była to ta sama osoba, tylko w różnych okresach
swego życia. Benedick po raz pierwszy zaczął rozmyślać o swo
jej przyszłości.
Miał do wyboru albo stać się więźniem tego zamku, rozpa
miętującym swą heroiczną, lecz ponurą przeszłość, albo zostać
szczęśliwym mężczyzną ze snu. Wystarczyło powiedzieć tylko
jedno słowo „tak", a tym samym zgodzić się na małżeństwo z
Noel. A to by oznaczało, że rzuciłby się w nurt rodzinnego życia
z odwagą i zapałem, z jakimi niegdyś rzucał się w sam środek
bitwy.
I doprawdy, nie miał żadnej pewności, czy tego nie uczyni.
RS
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Noel czuła ogromne rozczarowanie. Przez cały dzień zbiera
ła się na odwagę, aby spędzić noc w jednym łóżku z mężczyzną,
a tymczasem mężczyzna, którego zamierzała uwieść, złajał ją
niczym niegrzeczne dziecko. Czyżby dała mu do wypicia za du
żo wina? Niewiele wiedziała o skutkach picia w nadmiernych
ilościach, gdyż jej ojciec zawsze pod tym względem zachowy
wał miarę. Benedick stanowił zagadkę.
- Czy panienka dobrze się czuje? - spytała Katherine. - Pa
nienka jest bardzo blada. Proszę usiąść.
- Nic mi nie dolega - odparła Noel, siadając na brzegu łóż
ka. Nie w tym łóżku miała spędzić dzisiejszą noc. Zbierało się
jej na płacz. Każdego dnia przeżywała nowy zawód. Zaczynała
tracić wiarę w pomyślne zakończenie zmagań z Benedickiem.
Kiedy zostanie sama, pozwoli popłynąć łzom.
- Pomogę panience się rozebrać - powiedziała Katherine,
a Noel z rezygnacją skinęła głową.
Katherine była córką dawnego zarządcy ojca Noel. Jej rodzi
ce zmarli i Noel wzięła ją ze sobą. Dziewczyna miała zaledwie
piętnaście lat, lecz odznaczała się dużym poczuciem odpowie
dzialności. Stanowiło tajemnicę poliszynela, że zadurzyła się w
giermku rycerza, zaś Noel miała nadzieję, że Alard nie złamie
jej serca.
Noel niechętnie położyła się do łóżka. Pościel była zimna
i nieprzyjemna.
RS
- Może przyniosę siennik i spędzę tę noc z panienką"? - spy
tała zaniepokojona służąca.
- Nie! Wracaj do siebie. Naprawdę nic mi nie dolega.
- Ale sir Villiers wyraźnie mi przykazał, bym zadbała o spo
kój panienki - powiedziała Katherine, która w tej chwili stanęła
przed trudnym wyborem. - Więc może przynajmniej posiedzę
przez jakiś czas pod drzwiami na korytarzu?
- Jak chcesz, ale powinnaś wiedzieć, że jutro czeka nas ko
lejny świąteczny dzień. Nie podołasz wszystkim obowiązkom,
jeśli nie będziesz wypoczęta... - Głos Noel załamał się.
- Czy aby na pewno panienka dobrze się czuje? - po raz
kolejny spytała służąca.
- Na pewno. A teraz dobranoc. - Noel zamknęła oczy.
Czekała na odgłos zamykanych drzwi. Gdy ucichł odgłos kro
ków na korytarzu, schowała twarz w poduszce. Nie mogła po
zwolić sobie na głośny płacz. Nie chciała, by ktokolwiek ją
usłyszał.
Plan uwiedzenia Benedicka spalił na penewce. Tymczasem
pozostało jej już niewiele czasu. Od wyznaczonego terminu
opuszczenia Longstone dzielił ją tylko jeden dzień. Jeśli nie wy
darzy się jakiś cud, będzie musiała...
Czyżby jej życzenie nie miało się spełnić?
Dławiąc szloch, powiedziała sobie, że najwyższy czas spo
jrzeć prawdzie w oczy. Stawką w tej grze była jej przyszłość,
ale niestety, gra skończyła się dla niej niepomyślnie. Być może
Benedick miał rację, gdy wyśmiewał jej wiarę w magiczną moc
świątecznych życzeń. Być może cały ten okres był tylko czasem
ucztowania i zabaw, kiedy to ludzie starają się być uprzejmi
i mili dla siebie nawzajem, a cała tajemnica świąt sprowadzała
się do woni potraw, jedliny, siana i tataraku.
Poczuła wyrzuty sumienia. Tymi wątpliwościami obrażała
pamięć zmarłej matki, której całe życie było walką z prostackim
RS
i prymitywnym pojmowaniem świata. To, co postrzegają zmy
sły, jest tylko cząstką prawdy, i to wcale nie najważniejszą. Wia
ra pozwala człowiekowi kontaktować się z inną rzeczywisto
ścią, niewidzialną, a jednak realną. Ludzie głębokiej wiary, a ta
ką osobą była jej matka, byli przewodnikami po niewidzialnym
miecie. Nie jest tak, by świat niewidzialny był obojętny wobec
świata widzialnego. Życzenia doczekują się spełnienia. Dlacze
go więc jej życzenie nie zostało wysłuchane?
Być może powinna mieć pretensję wyłącznie do samej sie
bie. Zamiast poprosić o zdrowie i łaskę godziwego życia, oka
zała się egoistką i chciała swoje pragnienia narzucić innemu
człowiekowi. Czy miała prawo decydować o tym, jak będzie
wyglądać dalsze życie Benedicka?
Na pewno nie. Czym innym bowiem było pragnąć własnego
szczęścia, a czym innym przerzucać odpowiedzialność za to na
inną osobę. Łudziła się dotąd, że Benedick jej potrzebuje, w żad
nym jednak wypadku nie mogła być tego pewna. Wiedziała tyl
ko, że jej pożąda, tak jak mężczyzna pożąda kobiety.
Ale to było stanowczo za mało. Zresztą potrafił panować nad
swoim pożądaniem, czego dał dowód wielokrotnie, na przykład
wtedy, w ogrodzie, lub dzisiaj, gdy kazał jej iść spać, mimo że
bez trudu odgadła, iż marzył o wspólnym spędzeniu czasu.
W ogóle dzisiejszego wieczoru zachowywał się tak, jak gdyby
odkrył jej zamiary, a domyślając się konsekwencji, postanowił
dać jej jasno do zrozumienia, by wybiła go sobie z głowy.
Oblała się rumieńcem na myśl, że planowała podstępem zdo
być coś, czego nie udało się jej zdobyć uczuciem i serdecznym
słowem. Została zatem sprawiedliwie ukarana, bo nie powinno
się zabiegać o swoje szczęście ze szkodą dla drugiego człowie
ka, zaś w tym wypadku taką szkodą dla Benedicka byłoby po
ślubienie niekochanej kobiety.
Głęboko westchnęła, po czym podjęła najtrudniejszą decyzję
RS
w swym życiu. Nie będzie już oczekiwała na cud. Pozostanie
na zamku do wyznaczonego terminu, a potem odejdzie, nie
oglądając się za siebie. Po cóż zresztą ma się oglądać, skoro i tak
jej serce zostanie na zawsze przy rycerzu, którego pokochała
pierwszą, dziecięcą jeszcze miłością, i którego nigdy miłować
nie przestanie.
Święta zbliżały się do nieuchronnego końca. Mimo to, za
miast ulgi, Benedick czuł żal. Wbrew swym początkowym oba
wom i wątpliwościom, a nawet uprzedzeniom, spędził ten okres
w atmosferze radości i zabawy. Tak było i dzisiaj. Wieczerza
składała się z przepisowych dwunastu dań i jakkolwiek z uwagi
na szczuplejące zapasy potrawy były nieco skromniejsze od
tych z poprzednich dni, nie ustępowały tamtym pod względem
smakowitości i staranności przyrządzenia.
A potem wszyscy oczekiwali na niespodziankę, którą przy
gotowała Noel na ten wieczór. Benedick prześlizgnął się
wzrokiem po twarzach siedzących na ławach pod ścianami ko
biet i mężczyzn. To byli jego ludzie, jego towarzysze w walce,
którą należało nazwać prowadzeniem gospodarstwa. Dziś za
czął ich zauważać i od razu stali się dla niego ważni, wręcz nie
zbędni.
Lecz najważniejsza była Noel.
Patrzył na nią i zdumiewał się jej pogodą ducha. Jutro wy
padało święto Trzech Króli, ostatni dzień jej pobytu, a mimo to
biła od niej radość, życzliwość i ufność. Widocznie taki już mia
ła charakter i nawet wtedy, gdy poniosła porażkę, zachowywała
pogodę ducha. Dziś nie namawiała go już do picia wina, z czego
można było wnosić, że zarzuciła swój plan.
Wielka szkoda.
Tak właśnie pomyślał: „wielka szkoda". A powinien był po
myśleć całkiem co innego. Powiedzieć sobie, że cieszy się, iż
RS
wreszcie będzie mógł się jej pozbyć. Okłamałby jednak w ten
sposób samego siebie. Nie była to prawda. Pragnął Noel i wie
dział o tym bardzo dobrze.
Nigdy nie dawał wiary twierdzeniom, że o życiu człowieka
decyduje przeznaczenie. Jednak wczorajszy sen wstrząsnął nim
do głębi. Zobaczył w tym śnie przyszłość, która mogła stać się
jego przyszłością. Wystarczyło tylko podjąć stosowną decyzję.
Tym bardziej że wbrew temu, co usiłował sobie wmówić, prag
nął być tamtym mężczyzną ze snu, siedzącym na krześle z wy
sokim oparciem.
Mężem Noel. Ojcem jej dzieci.
Po raz pierwszy Benedick tęsknił za czymś, czego nie można
było zdobyć siłą ramienia bądź pieniądza, co też nie było ele
mentem ani materialnego bogactwa, ani społecznego prestiżu.
Tyle że jego pragnienia hamowała obawa, że realizując je, wy
rządzi krzywdę Noel.
Chociaż wierzyła ona głęboko w jego dobroć, Benedick miał
na ten temat inne zdanie. Obciążała go mroczna przeszłość, o
której przecież nie mógł zapomnieć, bo ona go ukształtowała.
Tymczasem Noel zasługiwała na kogoś lepszego od znużonego
wojaczką żołnierza. I dlatego postępował wobec niej tak, jak
postępował.
Usłyszał śpiewny głos Noel:
- Benedick, ty również musisz z nami zagrać. - Podała mu
kawałek pergaminu i wskazała na stojący na stole kałamarz z
inkaustem. - Gra polega na tym, że wybierasz którąś z obecnych
tu osób i zapisujesz to, co jak przypuszczasz, przydarzy się jej
w najbliższej przyszłości. Rozpoczął się nowy rok i wszyscy
chcemy wiedzieć, co on nam przyniesie. Dlatego bawimy się w
przepowiadanie nadchodzących wydarzeń. To taka...
- Wiem, wiem. Tradycja - powiedział, ale bez zwykłej w
takich okolicznościach ironii. Noel roześmiała się, a jemu zro-
RS
biło się lżej na sercu. Odniósł wrażenie, że zna Noel od lat. Była
bliską mu osobą i czuł się w jej obecności dobrze i swobodnie.
Prawdziwie jak w rodzinnym domu, którego tak naprawdę nig
dy nie miał.
Sapnął, chwycił za gęsie pióro, umaczał je w inkauście
i przepowiedział pewnemu giermkowi, że czeka go w najbliż
szym czasie wiele znojnych dni, co zresztą będzie z korzyścią
dla tego wałkonia. Zwinął pergamin, obwiązał go wstążką i cze
kał, aż pozostali skończą. Niektórzy z uczestników zabawy
kreślili litery w pocie czoła, inni pisali z widoczną łatwością,
zaś na twarzy pochylonego nad kartką Alarda buta mieszała się
z obawą. Benedick miał tylko nadzieję, że wypociny giermka
nie okażą się stekiem sprośności.
Następnie Noel zebrała rulony, po czym rozdała je na po
wrót, kierując się wypisanymi na nich imionami. Bendick dostał
rulon przepasany czerwoną wstążką. W tym momencie ogarnął
go niepokój. Opadły go wątpliwości, czy dobrze zrobił, dołą
czając się do zabawy.
Zaczęło się odczytywanie zapisków. Komuś przepowiedzia
no bogate żniwa, innemu nabitą złotem kabzę, tęgiej czarnulce
przystojnego kawalera. Alard przeczytał swoją z naburmuszoną
miną. Hardwin, odwrotnie, miał mieć w tym roku mniej obo
wiązków, a więcej wypoczynku. Gdy przyszła kolej na Noel,
niepokój Benedicka przybrał postać silnego podenerwowania.
Dobrze pamiętał wczorajszy sen i z chęcią rzuciłby w ogień per
gamin, który trzymała w dłoni.
Z uśmiechem rozwiązała wstążkę i rozwinęła rulon.
- Zaślubisz mężczyznę - brzmiały pierwsze słowa przepo
wiedni - dzielnego i uczciwego, którego miłość do ciebie nigdy
nie przeminie. Dasz mu dziecko, które urodzi się jeszcze przed
końcem tego roku.
Po twarzy Noel rozlało się szczęście. Spojrzała wprost na Be-
RS
nedicka, jak gdyby oczekując komentarza z jego strony. On jed
nak opuścił oczy, całkowicie zaskoczony i zakłopotany. Zale
wała go zazdrość, szarpały nim wątpliwości. Trzeba było dwa
razy mu przypomnieć, że teraz jego kolej, zanim wreszcie roz
wiązał wstążkę. Drgnął, gdyż rozpoznał pismo Noel.
- Twoją przyszłość zasnuwa mgła - odczytał - gdyż stoisz
na rozstaju dróg. Staraj się wybrać mądrze, a wtedy doświad
czysz ciepła i szczęścia domowego ogniska. Popełnisz błąd,
a droga, którą ruszysz, zawiedzie cię do mrocznej krainy samot
ności.
Mimo że nie było mu w tej chwili do śmiechu, nie mógł się
nie uśmiechnąć. Noel tak skonstruowała swoją przepowied
nię, by pomogła mu podjąć określoną decyzję. Któż wolałby
„mroczną krainę samotności" od rodzinnego szczęścia? Noel
jednak myliła się, sądząc, że tego rodzaju dziecinny fortel może
w jakiejś mierze wpłynąć na niego, zahartowanego w boju wo
jownika. Miała lekko zaróżowione policzki, a na wargach we
soły uśmiech. Tak, obojętnie, jak bardzo by cierpiała na duszy,
zawsze uśmiechała się wesoło.
I w tym momencie jego serce otwarło się na miłość.
Co najdziwniejsze, akt ten nie przypominał ani trzęsienia zie
mi, ani uderzenia pioruna, ani wreszcie nagłego olśnienia. Po
prostu odczuł coś, co przypominało orzeźwiający powiew po
dusznym i skwarnym dniu. Spojrzał na Noel i już wiedział,
że dotarł do celu długiej podróży. Jakby wszystko, co prze
żywał od przybycia do zamku, prowadziło do tej właśnie chwi
li. To była najprawdziwsza miłość, a nie afekt czy żądza. Ogar
nął go błogi spokój i po raz pierwszy w życiu przestał się
bać. Znikł ów lęk, który towarzyszył mu od wczesnego dzieciń
stwa.
- A więc już wiesz - powiedziała.
Spojrzał na nią z pytaniem w pojaśniałych oczach.
RS
- Wiesz, że możesz wybierać tylko raz - rzekła z lekkim
wyrzutem w głosie.
Wciąż patrzył na nią i zdumiewał się, że on, bękart i zabójca,
może doznawać aż takiej czułości.
- Benedick - powiedziała Noel, przysuwając się do niego z
krzesłem i trącając go kolanami. Po chwili trzymała już w
szczupłych i delikatnych dłoniach jego dłonie, wielkie i stward
niałe. - Wiem, że zabroniłeś mi wręczania ci prezentów, ale ten
prezent jest szczególny, gdyż właściwie już ci został wręczony,
niezależnie od twojej czy mojej woli.
Były to tajemnicze słowa, lecz on już niczemu się nie dziwił.
Najdziwniejsze już się stało.
Jak ślicznie wyglądała z rumieńcami na policzkach!
- Wczoraj zamierzałam... Ale gdy ty... - Opuściła wzrok
na ich splecione dłonie. - Wystarczy powiedzieć, że jeszcze
wczoraj wieczorem sądziłam, że to, co dobre dla mnie, musi być
dobre i dla ciebie. Dzisiaj uważam inaczej. Nie znam przyszło
ści i nie potrafię nagiąć losu do własnych pragnień. Dlatego jeśli
moje życzenie się nie spełni, przyjmę to jako sprawiedliwy wy
rok, bez gniewu i rozpaczy.
Czułość Benedicka wzbierała niczym woda w stawie
podczas ulewnego deszczu. Jej świąteczne życzenie, wiara w
szczęśliwy obrót losu. Niegdyś kpił sobie z tego, natomiast dziś
mógł się tylko zachwycać czystym i jasnym światłem dziewczę
cej ufności, rozjaśniającym mroki tego świata. Bo czy właśnie
nie dzięki tej jej na pozór naiwnej wierze stała się rzecz nie
możliwa - zakochał się?
- Pamiętam, że na jutrzejszy dzień przypada święto Trzech
Króli. Zgodnie z umową opuszczę ten zamek. Zostawię w nim
jednak moje serce. To prezent dla ciebie. Nie możesz go zwró
cić, nawet gdybyś bardzo tego chciał.
RS
Benedick poczuł, że on też ma serce i że jest ono przepeł
nione miłością.
Schyliła głowę i ściszyła głos.
- Mam jeszcze inny prezent, niezbyt dużej wartości, lecz to
bie może wyda się cenny.
Był to szept, który rozpalił go do czerwoności. Serce waliło
mu jak młotem. Bardzo dobrze zrozumiał jej propozycję. Ofia
rowywała mu swoje ciało, bez targów i stawiania warunków. Po
prostu idąc za potrzebą serca.
Odmowa wydawała się nakazem honoru. Miłość jednak nie
uznaje takich ograniczeń. Oczywiście, mógł zaczekać do nocy
poślubnej. Byłoby to jednak wynoszeniem zasady ponad uczu
cie. Poza tym był już zmęczony czekaniem. Miał za sobą długie
dni pożerania jej wzrokiem, balansowania na granicy wytrzy
małości. Nie mógł jej odmówić.
Przeniósł wzrok na giermka.
- Alard, zwalniam cię dzisiaj z obowiązku spania w mojej
komnacie. Możesz spędzić noc tutaj przy kominku albo w ja
kimś łóżku, które sobie wyszukasz.
Alard popatrzył z szelmowskim wyrazem twarzy, lecz Bene
dick udał, że nie widzi porozumiewawczego spojrzenia. Wstał
i rzuciwszy, że udaje się na spoczynek, skierował się ku scho
dom.
Przekroczywszy próg komanty, Benedick obrzucił wnętrze
ciepłym spojrzeniem. Wszędzie było tutaj znać jeśli nie rękę
Noel, to przynajmniej jej troskę i staranie. Na kominku wesoło
buzował ogień, gruby kobierzec wabił wzrok żywymi barwami,
nigdzie ani śladu pajęczyn czy kurzu. Szybko rozebrał się
i wślizgnął do czystej pościeli. Czekał, czując pulsowanie krwi
w żyłach.
Rychło pojawiły się wątpliwości, lecz zbytnio nie nadstawiał
RS
im ucha. Stało się, Noel na pewno nadejdzie. Pojawiła się prę
dzej, niż się spodziewał. Gdy zobaczył ją w drzwiach, było to
jak objawienie. Niebawem miały się spełnić jego sny.
Zamknąwszy drzwi na rygiel, podeszła do łóżka. Miała roz
puszczone włosy, a na ramionach futro. Wstrzymał oddech.
Zrzuciła okrycie. Ukazała się jego oczom naga.
Na jej nieskazitelnie gładkim, mlecznym ciele odznaczały się
dwie różowe plamki brodawek i ciemny trójkąt łona.
Minęła krótka chwila i Noel wyczerpała całą swoją śmiałość.
W pośpiechu wsunęła się pod kołdrę i nakryła nią aż po samą
brodę.
Zamknęła oczy. Cień rzucany przez kotarę przydawał nieco
ostrości jej rysom. Idąc za porywem serca, gotowa była oddać
swe dziewictwo, lecz strach paraliżował ciało.
Pomyślał po raz kolejny, że być może wypadki następują w
odwrotnej kolejności i najpierw powinien być ślub, a dopiero
potem noc miłosna. Miał ją już jednak w swoim łóżku i nie za
mierzał wypuścić. Powoli zaczął ściągać z niej okrycie, odsła
niając długą szyję, pełne, jędrne piersi, które przybrały nieco
inny kształt, gładki brzuch, i na tym poprzestał. Musnął opusz
kiem wskazującego palca jej czoło. Otworzyła oczy. Cokolwiek
zobaczyła, musiało to wstrząsnąć nią do głębi. Zadrżała.
- Nie bój się, Noel - powiedział głosem, który miał być w
intencji czuły, a okazał się chrapliwy.
- Nie boję się. Tylko że słyszałam, iż jest to dość bolesne
i niezbyt przyjemne, więc...
Położył palec na jej ustach. Wdychał upojny zapach jej ciała.
- Nie wierz w to wszystko. Magia jest wokół nas.
Poczuł, że Noel rozluźnia się. Wysunęła język i dotknęła nim
jego palca. Wstrząsnął nim dreszcz. Przesunął dłonią po jej za
rumienionym policzku, potem po długiej szyi, aż dotarł do pier
si. Zatrzymał się na stwardniałej brodawce.
RS
- Benedick - westchnęła.
Przykrył ją sobą, uważając zarazem, żeby nie był to dla niej
ciężar dokuczliwy. Przez chwilę rozkoszował się bliskością ciał,
która już zdawała się zespoleniem. Zawładnął jej ustami w na
miętnym pocałunku. Ogarnął go zachwyt. Leżała pod nim zło
towłosa piękność i już nic nie mogło pozbawić go przywileju
zawładnięcia jej ciałem i duszą.
Zaczął ją gładzić i pieścić. Odkrywał smak jej skóry, jedwa-
bistóść włosów, gładkość ud i brzucha. Pozwalała mu na
wszystko, ufna, niewinna, spragniona i kochająca. Ją też zda
wały się zachwycać sekrety męskiego ciała, a jeśli nawet trochę
budziły w niej lęk, to nie dawała tego poznać po sobie.
Poczuł, że dłużej nie może już czekać. Rozchylił jej nogi
i wszedł w nią jednym zdecydowanym ruchem, pragnąc, by
chwilę bólu miała jak najszybciej za sobą. Nawet nie krzyknęła.
Była gotowa. Omal nie oszalał z rozkoszy i znów zaczął ją ca
łować.
- Kocham cię, Benedick - szepnęła.
Uniósł głowę i spojrzał w jej zasnute rozkoszą, a jednak
śmiejące się oczy. Oto była cała jego Noel. Dziecinna i dojrzała.
Niewinna i rozpustna.
Naparł na nią biodrami, po czym podjął miłosny rytm. Jęknął
czując, że zbliża się ciemny obłok, który za chwilę zamroczy
mu wzrok. Noel pojękiwała i prężyła się. Wspólnie przekroczyli
granicę oszałamiającego spełnienia.
Opadł na nią, po czym ostatkiem sił przekręcił się na plecy.
Przygarnął Noel do siebie. Głaskał jej twarz, zanurzał rękę we
włosy. Czuł się nasycony. Żył dotąd obrazami ze snu, a rzeczy
wistość okazała się o niebo cudowniejsza. Wsłuchując się w bi
cie serca ukochanej, poznawał, co to...
Szczęście.
Zaskoczony tym odkryciem, roześmiał się w głos.
RS
- A jednak magia istnieje. - Pokręcił w zdumieniu głową,
jakby wciąż nie mógł przyjąć tego do wiadomości. - Spotkało
mnie coś, na co nie zasłużyłem.
- Nie mów tak, umiłowany - szepnęła.
- Nie jestem ciebie godny. - Czuł się niegodny, a równo
cześnie wiedział, że nigdy nie pozwoli jej odejść, że w razie
zagrożenia ich związku jest gotów walczyć do upadłego o Noel.
- Wiedziałaś od początku, prawda?
- Co?
- Że cię poślubię. - Usłyszał jej dziękczynne długie wes
tchnienie.
- A zrobisz to?
- Tak - odparł z wielką prostotą.
W tym momencie Noel, jak zwykle, zaskoczyła go. Nie oka
zała radości ani dumy, tylko zmierzyła go badawczym spojrze
niem.
- Dlaczego?
- Ponieważ nie mogę żyć bez ciebie - odparł zgodnie
z prawdą. - Kocham cię, Noel.
Uśmiechnęła się, uspokojona, szczęśliwa. Nabrał absolutnej
pewności, że Noel na wieczne czasy pozostanie jego i że nigdy
jej nie utraci.
Pochyliła się nad nim i pocałowała go. Leżeli teraz oboje
przykryci jej złocistymi włosami.
Nie trwało to długo. Znów wziął ją pod siebie.
- A więc spełniło się twoje świąteczne życzenie, Noel -
rzekł, czując, że od nowa jej pragnie.
Oplotła go nogami.
- I tak, i nie - odparła, coraz bardziej zadyszana. - Wyrazi
łam życzenie, żebyś się ze mną ożenił, a ty tymczasem zakocha
łeś się we mnie.
RS
Benedick uśmiechnął się, rozbawiony jej sposobem rozumo
wania.
- A zatem żadnych więcej życzeń? - spytał prowokacyjnie.
Złapała oddech, gdyż znów miała się zanurzyć w odmęt mi
łosnego odurzenia.
- Na ten rok żadnych - szepnęła. - Ale na następny...
RS
EPILOG
Benedick rozkoszował się panującą świąteczną atmosferą do
mu. W świętach Bożego Narodzenia wyczuwało się coś wyjątko
wego. Noel twierdziła, że jest to czas miłości, miłosierdzia i do
broczynności, ale dla niego święta te były czymś znacznie więcej.
Lata mijały, lecz on pod koniec każego roku odradzał się niczym
ta wigilijna kłoda, która nim zapłonęła, zdążyła napełnić wszystko
wokół zapachem żywicy.
Uśmiechając się, ogarnął spojrzeniem największą na zamku
salę, gdzie spożywano posiłki i bawiono się. Świątecznie ude
korowana zapełniona była gośćmi.
Był dzień Bożego Narodzenia i w morzu głów widać było rów
nież główki jego dzieci. Synowie byli smukli i dobrze zbudowani,
a córki wiotkie i śliczne. Teraz każde z nich patrzyło na leżący
przed nim prezent, który miało wręczyć matce z okazji jej urodzin.
Benedick zamyślił się. Dzieci te były jego przyszłością
i nadzieją. Niegdyś, przed wieloma laty, kiedy miał możliwość
wyboru - wybrał przyszłość, i teraz cieszył się konsekwencjami
swego wyboru.
Wziął na kolana złotowłosą Gabby, która niecierpliwie do
magała się buziaka. Obsypał jej rumianą twarzyczkę pocałunka
mi, tak iż dziewczynka zaczęła chichotać.
- Powiedz jakieś życzenie - powiedział do córeczki, rów
nocześnie rzucając na Noel, siedzącą po jego lewej ręce, rozba
wione spojrzenie.
RS
- Tylko ani się waż prosić o nowe dziecko - upomniała sio
strę najstarsza Petronella, która widocznie miała już dość niań-
czenia młodszych braci i sióstr.
Benedick roześmiał się i spojrzał na żonę. Mimo wielu po
łogów, Noel zachowała szczupłą figurę. Tym razem nic nie
wskazywało na to, że jest w ciąży.
- Dlaczego mam nie prosić o braciszka lub siostrzyczkę?
- koniecznie chciała się dowiedzieć Gabby.
- W ten święty czas, który nastał - powiedziała matka, ogar
niając rozkochanym wzrokiem swoją gromadkę - poprośmy wy
jątkowo o coś innego. Poprośmy o zdrowie dla nas wszystkich.
- Ale to nie jest jakieś niezwykłe życzenie - poskarżył się
Godard, zdmuchując z czoła niesforny pukiel, czarny niczym
skrzydło kruka.
- Bardzo jednak pragnę, żeby się spełniło - powiedziała matka,
tuląc do siebie bliźnięta, które pierwsze się do niej przedarły.
- Najlepsze urodzinowe życzenia, mamusiu - wydobyło się
z kilku gardziołek, po czym nastąpiły całusy i uściski.
Gabby jednak musiała coś jeszcze zrozumieć. Jej piskliwy
głosik zdołał wzbić się wreszcie ponad wrzawę i zgiełk.
- Dlaczego wypowiadamy życzenia?
Wszyscy spojrzeli na Noel, ona jednak milczała, patrząc z
uśmiechem na Benedicka.
- Bo to taka tradycja - rzekł, całując córeczkę w czoło.
RS