Miłaszewska Wanda Cmentarz i sad

background image

Wanda Miłaszewska.
Cmentarz i sad.
Księga umarłych ..."Usłyszałem głos z nieba, mówiący mi, napisz:
Błogosławieni Umarli, którzy w Panu umierają. Odtąd już mówi Duch, aby
odpoczęli od prac swoich, albowiem uczynki ich za nimi idą..." (Księga
Objawienia św. Jana R. 14.) Jadwidze Tomaszewskiej tę książkę, dla Niej i u
Niej pisaną, poświęcam Autorka. I. Sięgając pamięcią do lat
najwcześniejszego dzieciństwa, widzę zawsze wujaszka Klemensa w
szamerowanej wypłowiałej kurtce, w dużym, pstrą materią obitym fotelu przed
kominkiem, na którym zimą płonęły wesoło brzozowe polana. Widzę też
nierzadko siebie, paroletniego bąka, siedzącego okrakiem na sękatych
kolanach tego "wujaszka", który był właściwie tylko dosyć dalekim krewnym
mojej matki. Tytułem kuzynostwa, ran, otrzymanych w roku sześćdziesiątym
trzecim, lat podeszłych i utraty skonfiskowanego przez Moskali folwarczku,
wujaszek zamieszkiwał u nas w charakterze wojskiego i potrosze
administratora Bożej Woli. Matka owdowiała wkrótce po mojem urodzeniu, a z
pięciorga rodzeństwa pozostałem przy życiu tylko ja jeden. Matka moja była
prawdziwym typem piękności kobiecej. Nie mówię tu o piękności fizycznej,
choć wyniosłą postawę, szlachetne rysy i pełne słodyczy spojrzenie szarych
oczu sławiono w całej okolicy. Przeszedłszy morze cierpienia, utraciwszy
kolejno pięć najdroższych istot, matka moja robiła wrażenie wprost
nieziemskiego zjawiska. Ciężar smutków nie przytłoczył jej, nie
obezwładnił, ale wyrył na twarzy to piętno cichej, chrześcijańskiej
rezygnacji, której nie mogli się ludzie nadziwić. O matce nikt nie odzywał
się inaczej, jak z bezgranicznem uwielbieniem, a imię jej powtarzano niemal
ze czcią, jak imię świętej. Mieszkańcy Bożej Woli, prócz matki, wujaszka
Klemensa i mnie, składali się już tylko ze służby, z niemłodą gospodynią
Krystyną, osobą zacną, choć nieco wścibską i gadatliwą, na czele. Od
śmierci najstarszej mojej siostry, której ciemne warkocze pamiętam jak
przez mgłę, matka prowadziła życie zupełnie zamknięte. Nie bywała nigdzie,
a i do nas rzadko kto zaglądał, chyba proboszcz z wikarym, lub czasem
najbliższy sąsiad z Rosianki, pan Górski, dla naradzenia się w sprawach
gospodarskich. Wizyty stryja Karola. którego ojciec mój w przeczuciu
przedwczesnej śmierci mianował opiekunem majątku, z początku przypadające
parę razy do roku, potem rzadsze, ustały z czasem zupełnie, i byłbym o tym
wysokim, wytwornie ubranym jegomościu nader nikłe zachował wspomnienie,
gdyby nie lata późniejsze, które mnie z nim zbliżyły. Będąc jeszcze
zupełnie małym chłopcem, zdołałem zauważyć, że matka nie lubiła stryja
Karola i że każdy jego przyjazd do Bożej Woli witała z ledwo skrywaną
niechęcią, jak przykrą konieczność. Gospodarowała sama z pomocą wujaszka
Klemensa i zacnych sąsiadów, a potrafiła tak dzielnie stawiać czoło
kłopotom, przechodzącym nieraz siły kobiece, że dozór stryja Karola okazał
się rzeczywiście zbytecznym. Wujaszek Klemens, potrosze kaleka z powodu
przestrzelonej w kostce nogi, sprawował swój urząd nadzorczy z wysokiej
bryczki, którą objeżdżał pola. Bryczka ta, zwana w okolicy "Amboną", była
jego własnym pomysłem. Dotychczas widzę dokładnie jej niepomiernie wąską
ławeczkę z żelaznem oparciem w kształcie liry, jej wysokie koła, oraz
krzycząco-szafirową barwę, na jaką malowany był cały ten niezwykły wehikuł,
z którego (stąd nazwa Ambony) wujaszek Klemens prawił parobkom kazania
podczas roboty. - Gdybym nie miał Ambony - mawiał wujaszek - połowybym tego
nie dopatrzył, co trzeba. Z konia, prawda, dojrzysz, co się dzieje za
kamieniołomem, ale dla mnie koń, to jak ślepemu okulary. Żeby nie ta
przeklęta noga, ho ho! Tak mawiał wujaszek Klemens, gdy go ludzie
nagabywali, po co bryczkę dziwaczną skonstruować kazał. Ambonę znali
wszyscy w okolicy, Chłopi, orzący swoje zagony, klinowato wzębione w obszar
dworski, zdejmowali czapki z daleka i mówili do siebie: - Musi już szósta,
bo Ambona wyjeżdża w pole. Albo: - Musi już południe, bo Ambona wraca. Od
marca do listopada, rok w rok, wujaszek, punktualny jak zegarek, wyruszał w
pole o szóstej, wracał w południe, znów o trzeciej wyjeżdżał i o piątej
wracał. Od zwyczaju tego nie odstępował nigdy, nawet wówczas, gdy go w
słotne, jesienne dnie reumatyzmy z podwójną siłą gnębiły. Raz jeden tylko

background image

powrócił z pola wcześniej i raz w pole wcale nic wyjechał. Było to w dzień
śmierci mojej matki. Tego dnia, ani nazajutrz, ani nawet w dni kilka
wujaszek nie zasiadł do podwieczorku w swoim pstrokatym fotelu przy
kominku, nie zapalił porcelanowej fajki na długim cybuchu i nie ozwał się
do mnie, jak zwykle: - Cóż, Jurku, utniemy partyjkę? (Grywaliśmy stale w
warcaby, a później, gdy podrosłem, w szachy.),,3 Tego dnia i następnego - i
następnego jeszcze, wujaszek Klemens po powrocie z pola zamykał się w swoim
pokoju na końcu domu. Punktualnie o ósmej zjawiała się w jadalni Magdusia z
samowarem i oznajmieniem: - Pan Klemens dziś na wieczerzę nie przyjdzie i
bardzo przeprasza. W godzinę zaś potem: - Pan Klemens przysyła paniczowi
dobranoc. Szedłem wówczas do siebie i, mimo całego przygnębienia, mimo
rozpaczy, dławiącej za gardło, zasypiałem zdrowym, nieprzerwanym snem,
takim, na jaki tylko dziewiętnasloletni młodzieniec zdobyć się potrafi. W
oktawę śmierci matki byłem rano na mszy w naszym parafjalnym kościółku.
Staruszek ksiądz proboszcz, w czarnym ornacie, głosem bardziej niż zwykle
trzęsącym, mówił "Dominus vobiscum", zwracając się ku pustej ławce. Ja
tylko jeden w niej siedziałem. Wujaszek już pilnował jesiennej orki.
Organista na chórze grał ciszej niż zwykle i mniej fałszował. Może dlatego,
że to był dzień powszedni, a on zwykł był upijać się w święta. Przez
kolorowe okienka po bokach ołtarza sączyło się jakieś mdłe światło. Na
dworze mżył deszcz. Po nabożeństwie wyszedłem z kościoła i włóczyłem się
parę godzin po łąkach, brnąc w wodzie do kostek. Wreszcie zawędrowałem w
sąsiedztwo, do Górskich. Przyjęto mnie serdeczniej jeszcze niż zwykle, choć
z lekkiem zażenowaniem. Wszyscy myśleli o jednem: o tem nieszczęściu, które
mnie dotknęło, i czułem, że cała uwaga zgromadzonych skupia się na mnie.
Przy obiedzie młodziutka córka domu, panna Olesia, podsunęła mi salaterkę z
pomidorami pośpiesznie, mówiąc: - Proszę, proszę jeszcze... Przecież pan
zawsze lubił te... Urwała, zarumieniła się nagle, - potem spuściła oczy i
usiadła na miejscu z miną bardzo zgnębioną, tak jakgdyby przed chwilą
odezwała się z czemś niestosownem. Czułem, że moja obecność cięży
wszystkim. Przesiedziałem jednakże do zmroku, podtrzymując utykającą mocno
rozmowę. Wolałem to, niż zimną pustkę własnego mieszkania. Wreszcie
wieczorem odesłano mnie końmi do domu. Wszedłszy do sieni, starannie
wytarłem nogi o słomiankę przy szaragach. Matka tego zawsze przestrzegała.
W bawialnym pokoju ktoś się poruszył.,. Był to wujaszek Klemens. Siedział
na dawnem miejscu, w fotelu, i pilnie studjował przedwczorajszą gazetę.
Udałem, żem go nie zauważył. Stanąłem przy oknie, patrząc w mrok za
szybami. Na czarnem tle ogrodu odbijało się wyraźnie wnętrze pokoju,
kominek, wujaszek Klemens ze swoją gazetą w ręku. Dostrzegłem, że ogromna
płachta papieru drga mu w palcach. Milczenie przeciągało się. Wreszcie
wujaszek przerwał je, mówiąc nieswoim, jakby trochę schrypniętym głosem: -
Cóż, Jurku? Ciągle pada? - A pada. - Deszcz? - Deszcz, wujaszku. Wujaszek
Klemens poruszył się w fotelu. - Dlatego mnie ten reumatyzm łupi. Będzie z
tydzień słoty. A możebyśmy tak, Jurku, partyjkę.., Urwał i nagle się
rozpłakał. Chciałem podejść ku niemu, ale mnie do najwyższego stopnia
onieśmielił ten wstrząsający płacz starca. Śledziłem z pod oka jego twarz,
po której spływały duże łzy, jak u dziecka. Nie ocierał ich wcale.
Dostrzegłem, że przez tych kilka dni zmizerniał, wychudł jeszcze,
wiechowate wąsy niemal zupełnie mu zbielały. Postarzał o dobrych
kilkanaście lat, bo dotąd trzymał się krzepko. Wujaszek uspokoił się powoli
i wreszcie ozwał się, jakby z usprawiedliwieniem: - Bo widzisz, tak mi
stanęło w oczach, że my tu zawsze w warcaby, a Karolina... Znów przerwał,
zachłysnął się. Po chwili dodał, machnąwszy ręką: - Et, stary mazgaj ze
mnie, aż wstyd! Chodź, Jurku, siadaj. Pogawędzimy... Teraz mnie coś
zdławiło w gardle. Usiadłem - i już do końca wieczora milczeliśmy wspólnie.
II. Jeszcze nie wówczas jednak zbliżyliśmy się tak bardzo z wujaszkiem
Klemensem. Nastąpiło to później, gdy z uniwersytetu wróciłem po raz
pierwszy na wakacje do domu. Miałem dwadzieścia dwa lata skończone, trzy
semestry wydziału humanistycznego za sobą i wcale niezłe obycie
towarzyskie, dzięki zabiegom stryja Karola, który przez cały czas pobytu
zagranicą otaczał mię troskliwą opieką. Bywałem ze stryjem w Paryżu i w

background image

Wiedniu (choć tego miasta nie lubił), zjeździliśmy wzdłuż i wszerz
zachodnią Europę; zawędrowaliśmy do Szwajcarji i na włoską Rivierę.
Widziałem Rzym, Neapol, Sorrento. Kochałem się kolejna w pięknych
Włoszkach, miedzianowłosych Angielkach i ekscentrycznych Amerykankach,
które przyjeżdżały topić nudę i pieniądze w Monte Carlo. Pijałem chianti,
patrząc na Wezuwjusz; marzyłem samotnie na gruzach świątyni w Pestum...
Zjeździłem na rowerze zatokę Amalfi i zrywałem na Capri ogromne cytryny,
wielkości głowy noworodka. Stryj Karol kształcił i rozwijał mój umysł,
urabiał moje gusty, miał baczne oko na wszystkie rodzące się we mnie
instynkty. Pobłażliwy na młodociane wybryki, strofował mię nierzadko, o ile
zbyt silnie poddawałem się jakiemuś wrażeniu. - Mniej egzaltacji, więcej
objektywizmu w życiu, mój Jerzy! - mawiał do mnie. - Wszelkie
zacietrzewienie się, zarówno w złem, jak w dobrem, jest błędem nie do
darowania. Trzeba w życiu harmonizować wrażenia, jak malarz farby w
obrazie. Wszelkie przejaskrawienie zawsze w końcu znuży wzrok. Wszystkie
barwy tęczy, zmieszane proporcjonalnie, dają ton jednolity, biały. Nie bądź
wyłączny zarówno w radościach, jak w smutkach. Byłbyś wówczas tak
nieszczęśliwy, jak twoja biedna matka. Często w rozmowę wplatał imię matki
mojej. W głosie jego brzmiała wtedy nuta utajonej goryczy: - Karolina była
wyłączna we wszystkiem. W miłości, w szczęściu, jak i w żałobie. Ponieważ
na drodze jej słało się więcej grobów, niż kwiatów, - zapatrzyła się w te
groby, głucha na głos żyjącego Piękna. To także egoizm, choć w odmiennej,
niż zwykle, przejawia się formie: zamknąć, zadławić w sobie własny ból i
bunt, ale zadławić również głos życia, wołającego o swoje prawa. Zresztą -
pustelnia, zaludniona duchami - nie jest pustelnią. Im większe zczasem
zdradzać zacząłem zamiłowanie do sztuki, tem więcej nauk słyszałem z ust
stryja Karola. Zapał, z jakim czytywałem arcydzieła literatury lub
podziwiałem arcydzieła pendzla, zdawał się irytować. Nie przeciwdziałał
jednakże tym skłonnościom. Odwrotnie, każde moje pragnienie ujrzenia lub
usłyszenia czegoś możliwie szybko urzeczywistniał. Ponieważ interesowała
mnie również muzyka, stryj Karol pojechał ze mną do Bayreuth, ażebym mógł
usłyszeć rzeczywistego Wagnera. Na "Tristanie" rzekł do mnie w antrakcie: -
Wszystko, co nas w życiu zachwyca, wszystko o czym marzymy jawnie czy
skrycie, powinniśmy starać się osiągnąć. Należy tylko czerpać Piękno
możliwie z pierwszej ręki. Jesteś młody, zamożny. Po mojej śmierci będziesz
więcej, niż zamożny. Możesz więc bez wysiłku zdobywać sobie w życiu te
wszystkie dziedziny poznania, które dla wielu, jedynie z materjalnych
względów, są niedostępne. Możesz objechać świat w osiemdziesiąt dni, choć
jabym ci radził najmniej pół roku życia przeznaczyć na Londyn... Czerp
zresztą zewsząd wszystko, co uważasz za wartościowe, ale bacz, byś się nie
przeładował skarbami, jak ów brat Ali Baby w Sezamie. Szanuj zwłaszcza
zaklęcie, które ten Sezam otwiera. Zaklęciem czarodziejskim jest
bezwątpienia świeżość odbierania wrażeń. Jeśli ją stracisz - szafiry morza
Śródziemnego stracą dla ciebie wartość i blask zarówno, jak rubinowe usta
kochanek przyszłych i minionych... Młodość jest tem słońcem, które ustraja
w barwy świat, podczas gdy noc je wszystkie zatraca. Strzeż się zmierzchu
swych pożądań, gdyż on jest zwiatunem starości. Życie jest, jak złe i dobre
wino: jedno i drugie można wypić jednym haustem, ale wysączyć kroplę po
kropli, z prawdziwym smakiem - można tylko dobre wino. O ile umiem zdać
sobie sprawę obecnie, stryj Karol stosował swoje teorie w praktyce. Nigdy
nie sięgał dalej, niż wiedział, że dosięgnąć może. Używał życia w pełni,
którą sam sobie odmierzał przez zharmonizowanie pożądań. Słowem - spijał
swoje dobre winko życiowe ze smakoszostwem, bacząc, by się przypadkiem nie
zachłysnąć, albo co gorsza, nie przepić. Nigdy nie sięgał po niedosięgalne,
a wyjątkowem od jego teorji odstępstwem było to, że kochał moją matkę bez
wzajemności z jej strony, że jej nie przestał kochać do śmierci, i że
miłość ta była jedynym uczuciem, któremu nie zdołał zakreślić granicy. Nie
miałem dla stryja Karola tego serdecznego przywiązania, jakie czułem w
dzieciństwie dla wujaszka Klemensa. A jednak wysoki ten, czarnobrody pan o
rysach arystokraty i najpiękniejszych jakie w życiu widziałem, rękach, miał
na mnie wpływ olbrzymi, niemal nieograniczony. Nigdy, ani jednem słowem nie

background image

starał się wpłynąć na moje postanowienia, a przecież, jeżeli przez lat
kilka ociągałem się z wyjazdem do Bożej Woli, czyniłem to zgodnie z jego
życzeniem. Stryj Karol nie lubił wsi. Będąc sam właścicielem dużej
posiadłości na Kresach, bawił tam zawsze akurat tyle czasu, ile wymagały
najpilniejsze sprawy finansowe. Uważał, że życie prowincjonalne zabija w
człowieku indywidualność - jedyną cechę, różniącą go od innych żyjątek. Co
do mnie, kochałem Bożą Wolę po swojemu, serdecznie. W czasach uczniowskich
wydawała mi się istnym rajem, i niecierpliwie liczyłem dni na kalendarzu,
nie mogąc doczekać wakacyj. Później - wobec uroku jezior alpejskich, mały
stawek bożywolski, jaśniejący, jak łatka niebieska pośród rozległych, mocno
zielonych łąk, wydawał mi się czemś bardzo nieważkiem w dziedzinie piękna.
Mimowoli, wspominając sąsiadów matki, porównywałem ich ze stryjem Karolem,
a wyniki tych porównań nie przynosiły im zaszczytu. Byli to wszystko ludzie
o sercach prostych i umysłach podobnych do gleby, z chłopska uprawnej. Ze
słońca, wiatru, deszczu i rosy czerpali swe życiowe doświadczenie. Prawda,
że znali nierównie lepiej, niż stryj Karol, odmiany amerykańskich kartofli,
ale galerje Luwru były im równie obce, jak długie dysputy i rozmyślania nad
przeznaczeniem człowieka w dziejach wszechświata. Od wujaszka Klemensa
otrzymywałem od czasu do czasu dość długie listy, zawierające szczegółowe
sprawozdania z gospodarskich czynności. Konterfekt poczciwego staruszka z
długą fajką porcelanową w jednej, a okutym kijaszkiem w drugiej ręce,
przybladł zczasem i poszarzał, oglądany przez krytyczne szkła mego stryja.
Gdy po skończeniu szkół średnich wahałem się, czyby nie osiąść na roli,
stryj Karol odparł z lekkiem skrzywieniem: - Rób, jak uważasz. Pamiętaj
tylko, że na wsi albo zakasać musisz rękawy przy pracy, która cię całego z
mózgiem i kościami pochłonie, albo też zostaniesz żywcem pożarty przez
nudę, co na jedno wychodzi... Według mnie, szkoda swoich zdolności dla
partykularza. W młynie europejskim przyrządzą może z ciebie materjał na
jakieś wykwintniejsze pieczywo, podczas gdy wiatrak rodzimy zetrze cię na
zwykłą razówkę, która daje ponoć smaczny i zdrowy, ale tylko powszedni
chleb... Z upływem czasu listy wujaszka Klemensa stawały się rzadsze i
zawierały już tylko treściwe sprawozdania, poparte szeregiem cyfr i
towarzyszących im czeków na moje imię. Rozżalony w głębi duszy moją
obojętnością względem rodzinnych stron, przestał poruszać kwestję powrotu.
Kiedyś tylko wśród życzeń noworocznych odnalazłem misternie wplecioną
uwagę, że pracować dla społeczeństwa można w różnoraki sposób, że podróże
moje cieszą wujaszka, który życzy mi, abym jak najwięcej korzyści wyciągnął
z nich nietylko dla umysłu, lecz i dla charakteru. Wreszcie w czerwcu 1914
roku zdecydowałem się przepędzić wakacje w Bożej Woli. Być może, iż w
znacznej mierze przyczyniła się do tej decyzji nieobecność stryja Karola,
który od dłuższego czasu leczył w Kairze swoje niedomagające nerki, czy
wątrobę, smażąc się w temperaturze tropikalnej... Być może również, iż
gdzieś w głębi serca przyczajona tęsknota ozwała się nagle namiętnym
szeptem: Dość tej włóczęgi po świecie! Jedź, zobacz, przekonaj się, czy tak
samo różowo kwitnie dzięcielina na rodzinnych zagonach... III Telegram,
zawiadamiający o moim przyjeździe, spóźnił się. Na stacji nie było koni.
Ponieważ jednak dzień zapowiadał się ślicznie, choć nieco upalnie,
poszedłem piechotą, zostawiwszy rzeczy na stacji. Już przy trzeciej
wiorstowej tabliczce uczułem nagle ogarniające mię wzruszenie, które na
widok bramy wjazdowej i szerokiej alei z kasztanów spotęgowało się i doszło
do maximum w zalanym słońcem dziedzińcu, gdzie wszystko zastałem
niezmienione od czasu, gdym żegnał Bożą Wolę. Trochę mniej bali sosnowych
leżało pod ścianami wozowni, trochę, troszeczkę więcej zielska tłoczyło się
koło parkanu. Ot, nic nowego poza tem. Tylko dwa wielkie psy podwórzowe,
zrodzone widać w czasie mojej nieobecności, poczęły na mnie ujadać, jak na
obcego przybysza. Na odgłos szczekania drzwi ganku otwarły się, i stanął w
nich wujaszek Klemens. - Wszelki duch Pana Boga chwali! Jurek! - zawołał
radośnie i otworzył ramiona. - We własnej osobie... Cóż to, nie poznał mię
wujaszek? - Nie poznał, he, nie poznał! Jabym cię, smyku, nie poznał! Ale
też zmężniałeś! I bodaj, żeś urósł jeszcze... Chodź, pokażże się! Obrócił
mię kilkakrotnie wkółko, całując co chwila w oba policzki i pokrzykując z

background image

podziwu. - A wujaszek o tej porze nie w polu, nie na Ambonie"? Cóż to się
stało!? - spytałem wreszcie, gdy wziąwszy mię za rękę, prowadzić zaczął ku
domowi, zupełnie jak małego chłopczyka, który przyjechał z promocją do
pierwszej klasy. Wujaszek Klemens zmarkotniał trochę, poczem rzekł: -
Widzisz... "Ambona" w naprawie. A przy tem rana mi się w nodze niedawno
otworzyła, i choć "Ambona" niezłe ma resory, ale jak na kamieniach,
kochanku, trzęsie, to trochę boli... Jeździ teraz w pole Lisowski na Karej.
I teraz zaczął żywo: - Wcale niezły człowiek ten Lisowski. Wiesz, zrobiłem
z niego ekonoma. Nie pisałem ci o tem, bo się chciałem przekonać, jak sobie
Lisosio pocznie. Ja tu teraz i w domu mam tyle do roboty, że na pole
niecodziennie mogę. Ale Lisowski dobrze się sprawia; a ty cóż? Na długo?
Może na stałe, Jurku, co? Boże mój, tyle lat! To już przeszło trzy lata,
jak Karolina... W bladoniebieskich oczach wujaszka zamigotało coś jak łza i
stoczyło się po zgorzałym policzku. - No, no! chodź do swego pokoju. Zaraz
podwieczorek dadzą. Ja go zwykle nie jadam teraz, ale dotrzymam ci
kompanji. No, cóż, Jurku, cóż? - mówił, wprowadzając mię do pokoju, który
znałem tak dobrze. - Wszystko po staremu, prawda? Nic nie zmienione,
prawda? Najmniejszy drobiazg tak samo stoi, jak za... - Głos uwiązł mu w
gardle. Zamilkł i, stanąwszy pod światło, przypatrywał mi się bacznie. -
Aleś ty się zmienił jednakże! Zawsze myślałem, że z ciebie istny ojciec
wyrośnie.,. Jedne tylko oczy... A teraz.., teraz... Znów się zająknął.
Wzruszenie glos mu tamowało. Zauważyłem później, że ilekroć wspomniał coś o
mojej matce, zawsze ogarniało go to nieopanowane wzruszenie. A wspominał
często, coraz częściej. Im bliżej było mu do grobu, tem usilniej, jakby z
uporem, o matce mojej mówił, szczegóły z jej życia przypominał i do tego
jednego tematu najchętniej powracał. Stara Krystyna, jeszcze matki mojej
zaufana klucznica, powiedziała któregoś dnia do mnie: - To teraz tak ciągle
z panem Klemensem. Pan Klemens tylko aby panią dziedziczkę nieboszczkę
wspomni, to mu zaraz pamięć zamroczy, mowę odejmie, i ani rusz dokończyć
nie może. Musi pan Klemens lak ze starości troszeczkę tu... I pokazała na
czoło. Biedny wujaszek robił szalone wysiłki, by mi wykazać, jak to on
gospodaruje, jak się cały dom na jego głowie trzyma... Poznosił mi księgi
rachunkowe, oprowadzał po stajniach, oborach, śpichlerzu. Zauważyłem w nim
jakąś nerwową drażliwość na punkcie gospodarki. - Staram się, jak mogę -
powiedział kiedyś do mnie prawie ze łzami - robię, co mogę... Ale tu już
nie to... nie to... Jak Karolina żyła, o.. to było co innego. Spostrzegłem
również, iż owa skłonność do łez wzrosła. Zupełnie, jakgdyby owego
pamiętnego dnia, w oktawę śmierci mojej matki, otwarły się w oczach
Wujaszka obfite śluzy! Tak się łatwo duże, przezroczyste łzy toczyły po
wyschłych policzkach. W kilka dni po przyjeździe, któregoś ranka zastałem
wujaszka jeszcze w łóżku. Zaniepokoiłem się, czy nie chory, bo zwykle
wstawał razem ze świtem. Ale wujaszek rzekł prawie wesoło: - Wiesz co,
Jurku? Ty dziś sobie sam towarzystwa dotrzymaj, a ja poleżę. Cóż Chcesz!
Stare kości... Trzeba im czasem dać wypocząć. Dziś mogę z czystem
sumieniem, bo roboty pilnej niema. Ot, poradziłbym ci coś: pojedź w
sąsiedztwo, do Górskich! To się im nawet od ciebie należy. Zacni ludzie.
Olesia tu nieraz do mnie zachodzi... Muszę Ci nawet powiedzieć, że gdyby
nie ona, byłoby marnie z całem tem kobiecem gospodarstwem. Krystyna stara
niedołęga. Przecież dawniej Karolina wszystko... Przerwał i dokończył po
chwili: - Powinieneś nawet tam być, podziękować. Bo i Górski poczciwiec!
niema tygodnia, żeby nie zajrzał dowiedzieć się, jak sobie radzę. Każ,
Jurku, zaprząc do wolancika, pojedź! Pojechałem do państwa Górskich.
Głównie dlatego, by zadowolić wujaszka, a trochę może i gnany ciekawością,
jak się ci ludzie moim oczom wydadzą po tylu latach niewidzenia. Kiedyś
żyliśmy z nimi w przyjaźni. Był to jeden z nielicznych domów, z któremi
matka utrzymywała stosunki. Pamiętam, że jeszcze jako uczeń gimnazjalny,
chodziłem często w tamte strony na kaczki, a po drodze wstępowałem "na
chwilę" i przesiadywałem nieraz do mroku, strużąc dla małej Olesi łódeczki
z kory, albo też puszczając na wodę żaglowce z orzechów włoskich, w których
pasażerami były schwytane w wysokiej trawie żuki o lśniących pancerzach.
Lubiłem zawsze tę jasnowłosą dziewczynkę, chociaż różnica lat była między

background image

nami zbyt wielka, bym mógł uważać to dziecko za odpowiednie dla siebie
towarzystwo. Gdy wyjeżdżałem na studja, panna Olesia mogła mieć najwyżej
czternaście lat i nosiła krótkie sukienki. Podjeżdżając pod ganek, myślałem
właśnie, że musiała to już być dorastająca panienka, i z pewną ciekawością
wypatrywałem, czy jej gdzie nie ujrzę w ogrodzie. - A może niema jej w
domu? - przemknęło mi przez głowę, i poczułem, że w takim razie wizyta moja
straciłaby nieco uroku... Ale panna Olesia była w domu. Wyszła na ganek w
różowym fartuszku, zawalanym jagodami. W oczach jej mignęła jakby radość,
potem lekki przestrach, potem zażenowanie, zapewne z powodu przybrukanego
fartuszka. Powitawszy mię, poprowadziła w głąb mieszkania, tłumacząc z
pośpiechem, że ojciec w miasteczku, ale zapewne wkrótce powróci, i że ojcu
byłoby niewymownie przykro, gdybym na niego nie chciał zaczekać. Potem
przeprosiła mię za strój gospodarski i umilkła, siadając na brzeżku
krzesła, z dłońmi na kolanach. Przez dłuższą chwilę nie zagajałem rozmowy,
przypatrując się bacznie panience. Wyrosła rzeczywiście i zmieniła się, ale
była to jednak ta sama Olesia, dla której kleiłem latawce, wywołując wyraz
zachwytu w dziecięcych oczach. Te same oczy patrzyły na mnie teraz z pod
jasnej kopuły włosów, które panna Olesia zaplatała w warkocz, otaczający
głowę. Nie była piękna. Nie nazwałbym jej nawet bardzo ładna, ja, który
widywałem osławione piękności europejskie - ale miała w sobie ten niczem
niezastąpiony wdzięk, który okraszał rysy niezbyt klasyczne, płeć niezbyt
pielęgnowaną, ale zdrową i świeżą, jak wiejskie, rodzime jabłuszko. Nie
była to wypieszczona sztamowa róża - raczej krzak polnego głogu, rosnący
sobie poprostu, jak Bóg nadarzył, gdzieś na miedzy wśród zboża. Milczenie
przeciągało się; przerwałem je, mówiąc: - Słyszałem od wuja Klemensa, że
pani często odwiedza Bożą Wolę, i że dzięki jej łaskawej pomocy
gospodarstwo jest w stanie kwitnącym... - Ach, to drobnostka przerwała mi,
jakby z lękiem, bym nie zaczął prawić zdawkowych grzeczności - to
sąsiedzkie usługi... To się samo przez się rozumie... A pan Klemens był
taki biedny i taki sam po odjeździe pana... Zatrzymała się jakby dla
zebrania myśli, poczem rzekła ze współczuciem: - Bo dla pana Klemensa ten
wyjazd to był prawie cios, a jeszcze wtedy... Znowu umilkła i dopiero po
chwili dodała, potrząsając głową: - O, my wszyscy odczuliśmy głęboko śmierć
matki pańskiej. Z początku jakby się nie wierzyło, ale potem... I tak się
naraz zrobiło pusto w Bożej Woli... O, nam wszystkim ogromnie żal było pana
Klemensa... Na tem urwał się monolog panny Olesi, bo do pokoju weszła pani
Górska, i trzeba było, po powitaniach, opowiadać dużo o podróżach, o życiu
zagranicą, o studjach. Górski jakoś nie wracał z miasteczka. Z trudem
wyrwałem się po podwieczorku, przyrzekając rychłą wizytę. Panna Olesia
odprowadziła mię do furtki. - Czy pan naprawdę wkrótce znowu przyjedzie? -
Ma się rozumieć. Jeszcze się paniom uprzykrzę, jak zacznę nachodzić
Rosiankę... Ale przecież i pani o wujaszku nie zapomni? - O - rzekła,
rumieniąc się - teraz to już ja tam niepotrzebna... I ciszej dodała, jakby
z nutą lekkiego żalu w głosie: - Teraz już panu Klemensowi będzie
weselej... Teraz już nie jest sam... Przez chwilę jeszcze śledziłem różowy
fartuszek, migający pomiędzy krzewami. Dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo
panna Olesia wyrosła i wysmuklała. Po powrocie zaszedłem natychmiast do
wujaszka. Siedział na łóżku, otoczony stertą papierów, które na mój widok
pośpiesznie zagarnął pod kołdrę. - I cóż - spytał szybko - byłeś, zastałeś?
- Górski pojechał do miasteczka. - Ale Olesia? Olesia była, co? - Tak,
zastałem panią Górską i córkę. A cóż wujaszek tymczasem porabiał? - Ja? et,
nic... Grzebię sobie w starych papierzyskach... Grzebię we wspomnieniach
starych i tyle. Ot, wybrałem się na cmentarzysko, choć to nie Zaduszki. Ale
dla mnie, który już prawie wszystkich mam po tamtej stronie, takie rozrywki
w sam raz... A co tam jeszcze u Górskich, powiedzże?... Obcęgami ciągnąć
trzeba! - No... Byłem... jadłem podwieczorek... Obwoziłem te panie po całej
Europie... Potem one pokazały mi ogród. Wujaszek, który zdawał się
oczekiwać zeznań niezmiernie ciekawych, ożywił się nieco: - A! ogród
widziałeś! i co? Ładny, prawda? A ścieżki równiutko wygracowane, hę? -
Równiutko, wujaszku - rzekłem, przypominając sobie mimowoli, że pół roku
temu przechadzałem się, pełen zachwytu, po cyprysowych alejach willi

background image

d'Este. Wujaszek pokręcił głową. - Co to równiutko! Tam w Rosiance, odkąd
Olesia podrosła, jednego kącika niema, żeby widać było zapuszczenie,
niedbalstwo! Ona sama nasiona rok rocznie sprowadza, ścieżki wyznacza. Ten
klomb w kształcie liry, to jej własny pomysł. A gospodarstwo swoje
pokazywała ci? - Nie. - Hm, to szkoda. Jakie ona ma kury! Jakie ona ma
gęsi! W całej okolicy podobnych gęsi nie zobaczysz... Że też ci nie
pokazała Olesia! Byłem tam wszystkiego z godzinę, wujaszku - roześmiałem
się. - Ale to nic straconego. Nie wyjeżdżam przecież jutro z Bożej Woli. -
A nie. Chwała Bogu, nie - powtórzył wujaszek i zamilkł. Rozmowa się urwała.
Poszedłem do bibljoteki, żeby poszukać jakiej książki. Niebawem zatopiłem
się cały w lekturze romansu, któremu brakowało kart początkowych i
końcowych. Po upływie kwadransa doleciał mię głos wujaszka: - A jakie ona
ma włosy, widziałeś? - Kto? - Olesia, no, Olesia! Któżby? - Prawda. Ładne
ma włosy. - E - machnął ręką wujaszek - bo ty to wszystko tak jakoś zimno
mówisz. Przecież takie włosy to rzadkość. Jasne, jak promień wiosenny, a
jakie gęste! A długie... Takich włosów ze świecą szukać. Jedna może
Karolina... Zaszeleścił papierami na kołdrze i dodał: - Tylko, że Karolina
była szatynka. Po chwili usłyszałem znowu: - Dawniej, jak spuściła warkocz
i biegała po ogrodzie... - Kot? Mama? - spytałem zdumiony. - Skądże! Także
coś! Olesia. O Olesi mówiłem przecie. Odłożyłem książkę. - To wujaszek,
widzę, nie na żarty zakochany. Od pół godziny słyszę tylko: Olesia i
Olesia. Wujaszek Klemens oburzył się. - Et, kpij sobie! Zakochany! Ja? Ha!
gdybym miał czterdzieści lat mniej i gdyby... gdyby... I już zupełnie
zniecierpliwiony, dorzucił: - Ale z ciebie istny głaz. Cóż ty, oczu nie
masz, że pojechałeś, zobaczyłeś i - nic? Począłem się śmiać na dobre.
Siadłem na łóżku, przy wujaszku, i głaszcząc go po ramieniu, zawołałem: -
Aha! Wujaszek nie bez kozery do Rosianki mię wysłał? Swatać się chciało
siostrzeńca, co? - Ej, a czemu nie? Alboż to Olesia nie złoto? Na całym
świecie drugiej takiej nie znajdziesz. Chociażbyś i dwa razy tyle objechał
ziemi, co objechałeś... Przecie się kiedyś ożenisz i w domu osiądziesz,
ustatkujesz się... i... To myślałem sobie... Przestałem się śmiać i rzekłem
poważnie: - Mój wujaszku, panna Olesia jest bardzo miła i... swojska i...
ładna, jeżeli wujaszek chce, ale z tego projektu małżeńskiego nic nie
będzie, bo... - Bo co? - Bo ona nie w moim guście, wujaszku. - Toś kiep -
odrzekł krótko. - Nie w jego guście, proszę! Dziewczyna jak kwiat, a
gospodarna, a pracowita... A serce przytem złote, żadnych fanaberyj,
duszyczka jak kryształ i to "nie w jego guście!" Bardzom ciekaw, kogo też
sobie wyszukasz na żonę, jeżeli taka Olesia... Staruszek był nie na żarty
rozgniewany, a mnie znów ogarnęła wesołość, bo wyobraziłem sobie minę panny
Olesi, gdyby tę rozmowę słyszeć mogła; to też całując wujaszka w oba
policzki, rzekłem serdecznie: - Mój drogi, mój kochany wujaszku! Czy
wujaszek naprawdę na mnie się gniewa za to, żem jej tak odrazu z punktu nie
pokochał? A com ja temu winien? Czy to tak można sercu rozkazywać:
"pokochaj" - i już? Żebym ja chociaż lepiej poznał tę pannę Olesię, to kto
wie... ale wujaszek tak: łapu - capu i zaraz w gniew. Staruszek poweselał.
- No, Jurku, masz rację, moja wina. Co tam... Niema o czem mówić. Ot, nie
dziw się tylko. Ja stary, do śmierci trzy ćwierci, nie dziw, że chciałbym
zobaczyć twoje gniazdko, a jeszcze i wnuka doczekać... Czasu niewiele
przede mną, to i popędzałbym, Ale, jak poznasz lepiej Olesię, sam się
przekonasz. Ho ho! Jeszcze ja się na ostatku śmiać będę! No, dobranoc.
Wieczerza ci na pewno wystygnie, a ja dziś nic jeść nie będę, bo czegoś
apetytu nie mam. Zasnę sobie. Dobranoc. Pocałował mię w oba policzki,
dodając: - Słusznie powiadasz. Sercu kochania nie narzuci, nie! I jeszcze
za drzwiami doleciało mię głębokie westchnienie: - Tak, tak... IV.
Zaniepokojony zdrowiem wujaszka, posłałem po powiatowego lekarza. Wujaszek
udawał, że zdrów, i nawet obruszył się na mnie, gdy mu zapowiedziałem
doktorską wizytę. - Cóż to, myślisz, że ze mnie niedołęga się zrobił, że
już bez doktorów i aptek obejść się nie potrafię? Ho ho! Całe życie
obywałem się bez leków, a tem, co z mojej kieszeni w doktorskie ręce
przeszło, wróbelby się nie pożywił! Jednakże nie był zdrów. Przybyły lekarz
nie znalazł wprawdzie żadnej choroby, tylko ogólne wyczerpanie i osłabienie

background image

serca. Zapisał jakieś proszki, kazał więcej sypiać i w wilgotne dnie nie
ruszać się wcale z pokoju. Na moje pytania odpowiedział, wzruszając lekko
ramionami: - Co pan chce? Organizm zdrów, ale lata najtęższy organizm
przetrawić potrafią. Przytem - reumatyzm zadawniony... Z sercem nietęgo...
Należałoby oszczędzać siły, wystrzegać się zmęczenia, to i wszystko. Po
odjeździe doktora wujaszek ostentacyjnie podarł receptę w kawałki, mówiąc
do mnie szyderczo: - Ot, co ja z takim świstkiem zawsze robiłem! Przyjedzie
huncwot, weźmie pięć rubli, miksturę zapisze i kontent. A mnie co po tych
miksturach? Na moją chorobę, która się starość nazywa, nie wynaleźli
jeszcze najwięksi mędrkowie lekarstwa. A to śmiertelna choroba, mój Jurku.
- Strasznie wujaszek medycynę spostponował. - Wcale jej nie postponuję,
tylko mi ona niepotrzebna. Sam wiem, co mi dolega. Jak mi zacznie w stawach
strzykać, to znaczy, że słota pewna. Wówczas, kiedy mi kula moskiewska w
kostce utkwiła, tom bez pomocy konowałów nogę owiązał kawałkiem oddartej
koszuli i tyle. Ho ho! Wtedy i najlepszy chirurg nicby lepszego nie
wymyślił. W lesie było, gdzie nas, z partji Mackiewicza garstka ostatnia...
- Dlatego też wujaszek dotychczas na nogę chroma. - Chromam, bo tak Bóg
zrządził, że się coś krzywo pozrastało. Wtedy doktora nawet ze świecąby nie
znalazł, jak musiałem w gąszczach przez trzy dni pełzać z tą nogą
postrzeloną. Ot, Boski dopust i tyle! Machnął ręką i nagle rzekł do mnie z
rozczuleniem : - Ale ci, Jurku, z serca dziękuję. Nie za tego eskulapa,
nie, tylko za troskliwość. Ot, miło staremu pomyśleć, że jest jeszcze na
świecie ktoś bliski... Bo już sobie nieraz myślałem, żem został sam, jak
palec... - Co wujaszek znowu! - Ano tak, Jurku, tak. Tyś się po świecie
włóczył, myślałem, że o mnie wcale nie pamiętasz, a wszyscy moi już na
tamtym brzegu. Karolina ten poczet zamknęła, Karolina... Widocznie nie był
tak arcytęgo zdrów, bo się więcej, niż zwykle, rozżalił na wspomnienie jej
śmierci. Wcale nie usiłując ukrywać łez, płynących z oczu, dodał z goryczą:
- Sam człowiek na świecie, sam, jak ten palec, o !... - A my to się już nie
liczymy? Ja... i panna Olesia Górska, co? Wujaszek pokiwał głową. - Kochani
jesteście, dobrzy, ale to już co innego. Inne pokolenie, ot... A tamci
wszyscy przeszli do Księgi Umarłych, anim się opatrzył,kiedy. Ot, życie
minęło i tyle. Melancholijnie nastroiła wujaszka wizyta lekarza. Cały dzień
był jakiś markotny. Pod wieczór wstał z łóżka pomimo moich protestów. - Nic
mi nie jest, powtarzam ci, nic mi nie jest, - rzekł do mnie, naciągając
szamerowaną kurtkę, która służyła mu za rodzaj szlafroka - tylko czasami
napadnie mię takie usposobienie... Muszę wtedy odpocząć sobie, poleżeć,
pogrzebać się w Księdze Umarłych... Drugi raz wspomniał już o tej Księdze.
Zastanowiło mię to. - O czem wujaszek mówi? Spojrzał na mie, jakgdyby
zaskoczony pytaniem. Chwilę milczał, potem odparł krótko i prawie
niechętnie: - Et, mam sobie taką księgę starą... bardzo już starą. Nie
wypytywałem, aby nie popełnić niedyskrecji. Widocznie była to jakaś
tajemnica wujaszka. On sam zagaił rozmowę po pewnym czasie: - Pytałeś
Jurku, co to za księga? Pokażę ci ją, co tam. Kiedyś myślałem, że jej nie
pokażę nikomu, ale teraz... Ot, lżej zawsze człowiekowi, jak się
strapieniem podzieli... Ruszył się z fotela, podszedł do komody i długo w
niej szperał. Nareszcie wrócił ze sporem zawiniątkiem pod pachą. Drżącemi
palcami rozwiązał sznurek, rozwinął papier. Wewnątrz znajdowały się dwie
teki zniszczone, stare, zupełnie jednakowe, sklejone z tektury. Wujaszek
wziął w rękę jedną z nich. - To jest Księga Umarłych - rzekł, pokazując mi
okładkę, na której dużemi, misternemi literami wypisane były te właśnie
słowa. - Ta druga - dodał - to była Księga Żywych, chociaż jej dawniej tak
nie nazywałem. Ale teraz jest pusta. Prawie pusta. I kładąc na stole Księgę
Umarłych, dorzucił: - Mieszkańcy przenieśli się tu. Zapanowało długie
milczenie. Wujaszek pogrążył się w myślach, zapewne w odległych, a drogich
wspomnieniach, a ja nie chciałem mu przerywać. Zmierzch już zapadał, późny
zmierzch czerwcowego wieczoru. Słońce, które w tej porze roku niechętnie
żegna się z ziemią, z poza siwego pasa pól słało jeszcze odblask różowy.
Odblask ten, przechodząc przez mgły, opadające na łąkach, nabierał
fioletowych tonów i już niemal ciemnoszafirowem spojrzeniem ogarniał
wnętrze pokoju. Za oknem rechotały żaby, rezydujące w pobliskiej sadzawce.

background image

Ptaki zamilkły oddawna. Słowik tylko ze swego gniazdka w krzaku jaśminu
odzywał się sennem kląskaniem, jakby przypominając sobie, że były wieczory,
które prześpiewał w miłosnem natchnieniu, nie rachując godzin. Czasem
wpobliżu okna przelatywała sowa ze skargą w monotonnem nawoływaniu: -
Uuuiii... uuuiii.,. uuu... uuu... uuu... Parna, czerwcowa noc rozpanoszyła
się już na dobre, gdy wujaszek przerwał milczenie. - Zapalno świecę, Jurku,
pokażę ci coś... Przy chybotliwem świetle płomyka otworzył swoją Księgę
Żywych. Długo przerzucał puste karty szarego papieru, na którym widniały
gdzie niegdzie znaki jakoweś. Czasem rożek zżółkłego papieru, snać
nieostrożnie stąd wydartego, czasem przyschnięty, bezbarwny kawałek
gałązki, czy kwiatu. Wujaszek nie śpieszył się... Z opustoszałych kart, na
których ja nic dostrzec nie mogłem, czytał widocznie historję znajomą i
dawną. Każda naddarta stronica, każda najmniejsza plamka wyblakła musiała
mieć jakieś swoje ogromne znaczenie. Nad jedną kartą, gdzie widniały
wyraźnie ślady kleju po brzegach, wujaszek zatrzymał się długą chwilę, nim
ją, jak inne, odwrócił. Mając wzrok bystry, zdołałem wyczytać przez ramię
wujaszka wyblakłe słowa, skreślone ołówkiem w miejscu, gdzie znajdowała się
przedtem czyjaś podobizna zapewne, "Do końca życia"... widniały tylko trzy
słowa. Niewiele już pozostało kart, gdy wujaszek Klemens zawołał: - O, jest
tutaj! - i podsunął mi przed oczy stronicę. Widniała tam, naklejona
starannie, fotografja moja z lat dziecięcych. - Pamiętasz? - spytał,
uśmiechając się. - To ty. A wiesz ile wówczas miałeś lat? Siedm. Widzisz?
Przeczytaj: Jurek, z dzieci Karoliny najmłodszy, w wieku lat siedmiu. Boża
Wola, kwiecień, 1899... Obok fotografji znajdowały się jeszcze inne rzeczy,
promień włosów krótkich, jasnych, jakiś żuk zasuszony, pomięta, zbrudzona
karteczka papieru. - Widzisz - mówił dalej wujaszek - takie miałeś włoski
dawno, dawno temu, nim ci je zaczęto obcinać. Karolina zawsze myślała, że
będziesz blondynem... A ten żuczek błyszczący to pamiątka. Przyniosłeś mi
go kiedyś w podarunku, gdy byłeś bardzo malutki... Siedziałem przy tym
samym stole, co teraz, a ty z trudnością wdrapałeś mi się na kolana. Stół
był wyższy od ciebie... co, Jurku? A ta karteczka to twoja pierwsza
kaligrafja... Karolina uczyła cię abecadła, a ty przerysowywałeś z dużej
książki te koślawe litery... Na innych stronach były fotografje twojego
rodzeństwa i różne po nich pamiątki... Pamiętasz Helę i Adasia? Tamtych
dwojga nie możesz pamiętać, byłeś zanadto malutki, gdy pomarli. Mam również
ich włoski na pamiątkę. Ale to wszystko znajduje się w Księdze Umarłych;
wszyscy oni, wszyscy przewędrowali do Księgi Umarłych... A na ostatku
Karolina... Urwał, jak zwykle. I ja byłem wzruszony. Nieśmiało, dość
niezgrabnie gładziłem ręką policzki wuja Klemensa, który schylił głowę,
jakby przytłoczony ogromem smutnych wspomnień. Podniósłszy na mnie zblakłe
oczy, odezwał się cicho: - Jaka ona była! Jaka ona była... I pomyśleć, że
ja, o tyle od niej starszy, przeżyłem ją... I po chwili znowu: - Miałaby
teraz pięćdziesiąt trzy lata... Za oknem dało się słyszeć pianie koguta.
Wujaszek ocknął się i zawołał zupełnie innym głosem: - O, musi już być po
północy! Tośmy się zasiedzieli! No, fora ze dwora, mój panie! Trzeba jutro
zacząć dzień pracowitszy... Także mię opętało! Ale czasami to tak
człowieka... - Wujaszku, więc ja sam jeden zostałem w Księdze Żywych?
Staruszek zawahał się. - Nie - odparł -- niezupełnie sam. Jest tam jeszcze
Olesia... Kiedyś kazała się sfotografować w miasteczku i podarowała mi
jeden egzemplarz. Złote dziewczątko! I listów od niej mam kilka, a jakże!
Na Nowy Rok i na moje imieniny zawsze mi życzenia przysyła na piśmie, żeby
było uroczyściej... Zawsze już list czeka na moje przebudzenie. Złote
dziewczątko! Spojrzał na mnie zukosa i nagle zmrużył oczy: - Ej, Jurku, czy
to nie palec Boży, ta Księga? Zostaliście w niej we dwoje, ot, jakby
przeznaczeni dla siebie... Nieraz marzyłem... Urwał, jakby nie chcąc mi
więcej narzucać swych najgorętszych pragnień. I ja nie przedłużałem już
rozmowy. Gniewało mię w duchu, że tutaj, poza memi plecami, robiono plany,
nie zapytawszy mię nawet o zdanie. Przemknęło mi przez głowę, że pewno
gadatliwy wujaszek napomykał coś pannie Olesi... Ot, mógł poczciwy,
zdziwaczały staruszek bąknąć coś mimochodem... A prowincjonalna gąska
gotowa naprawdę odprawiać nowennę... Długo jakoś nie mogłem zasnąć tej

background image

nocy. Przed oczyma przesuwały mi się kolejno postacie Olesi, wuja Klemensa,
to znowu pani Górskiej, nalegającej usilnie, bym zjadł jeszcze porcję
poziomek z cukrem. Odtworzyłem w pamięci scenę powitania z panną Olesią:
zarumieniła się, prawda. Ale nic nie było w jej słowach, w jej zachowaniu,
coby świadczyło, że uważa moją wizytę w Rosiance za coś więcej, niż zwykłą
towarzyską formalność. - Ciekawym, coby powiedział stryj Karol, gdyby
zobaczył Olesię? - pomyślałem, już usypiając, i zdawało mi się, że widzę
dystyngowany uśmiech jego i słyszę głos, skandujący moje własne uwagi: -
Panna Olesia jest bardzo miła i... swojska panienka. Tak. V. Wyśnił mi się
stryj Karol, ponieważ wkrótce otrzymałem od niego list: "Zmieniłem plan -
pisał na wykwintnym papierze z marką hotelową - i siedzę od paru tygodni w
La Baule (dolna Loara). Nawet na moje nerki Kair o tej porze za gorący.
Tutaj - nudno, jak wszędzie, gdzie zbyt wielu ludzi zjeżdża się dla
rozpędzenia nudów... Upał zresztą nie mniejszy chyba jak w Egipcie.
Nieznośne to obecne lato! La Baule obfituje we wszystko, oprócz kawałka
cienia. Na olbrzymiej płachcie piaszczystej skwarzą się przedstawiciele
wszelkich narodowości. Narazie (i na szczęście) jestem jedynym
reprezentantem polskiej nacji. (Gdybyś przyjechał tutaj, paryżanki miałyby
lepsze wyobrażenie o gorszej połowie naszego narodu.) "Narazie", piszę,
jestem sam, ale widziałem już listę hotelową i formalnie się przeraziłem.
Wszystkie apartamenty z "widokiem na morze" - zamówione są przez moich
kompatrjotów. Skóra mi cierpnie na myśl, będę musiał ich poznawać, kłaniać
się im na plaży tytułować przy table d'hocie owem obmierzłem "de", z
którego już się cichaczem śmieją Francuzi. A ty - co porabiasz? Nie
zbrzydło ci jeszcze kwaśne mleko, ogórki i dziewanna pod parkanami? Cóż
wujaszek? Pewnie cię swata z jaką okoliczną pięknością? Strzeż się panien
wiejskich, bowiem ich serca są, jako kadź winna: Niechże raz trafi do niej
goryczne ziarnko miłości - zatruje z pewnością smak wina aż do dna.
Pamiętaj, że Polki, a w szczególności prowincjonalne Polki różnią się
zasadniczo od wszystkich kobiet wszystkich narodowości tem, że są zrobione,
iż się tak wyrażę, z łatwo palnego materjału. Przy pierwszym zdaniu
zdawkowego komplementu gotowe spłonąć, jak chochoł słomiany, a na ich
ustach dziewiczych wykwita słowo "ołtarz", jako apoteoza miłosnego
szczęścia. Zresztą - niepotrzebnie ci to wszystko zapowiadam, bo jeśli masz
zamiar ugrzęznąć na stałe w swej Bożej Woli, w takim razie typ Zosi
Tadeuszowskiej chlubnie ukoronuje to zacne postanowienie. Zresztą, mój
drogi! Życie tak czy owak przeżyte, jest zawsze tylko szatą zwierzchnią,
zesłaną przez Opatrzność. Można je, przykrywając, pocieśnić i skrócić, ale
poszerzyć się nie da. Bądź zdrów, drogi chłopcze. Myśl o twym stryju, który
zajada langusty, a zatęskniwszy - przyjedź. Otwarte czekają cię zawsze
ramiona". Odpisałem, że w żadne sidła nie wpadłem, ale przyjechać nie mogę,
ponieważ bawię się w gospodarstwo, a zabawa ta, dobra jak każda inna,
jeszcze nie zdołała mię znużyć. Jedno i drugie było prawdą. Drugie o tyle,
że sprowadziwszy młodą hunterkę, ujeżdżałem ją na gruntach Bożej Woli,
zawadzając nierzadko o Rosiankę. Z początku zawziąłem się ograniczać te
wizyty do minimum, aby panience nie przyszło czasem do głowy, iż jej osóbka
tak dalece mię ujęła. Ale "panienka" bynajmniej niż zdawała się wyczekiwać
jakichś afektów z mej strony. Pełła rankami swoje grządki kwiatowe i,
doglądała ptasiej gospodarki, którą to gospodarkę dane mi było wreszcie w
całości obejrzeć i podziwiać. Potem zacząłem zajeżdżać częściej, choćby
dlatego, że Górscy byli najbliższymi sąsiadami, a hunterka, tresura wyżła i
wieczorne gawędy z wujaszkiem nie mogły mi dnia wypełnić. Panna Olesia nie
wypełniała go także, ale polubiłem mocno hoże, proste dziewczątko. Może
właśnie za tę prostotę, która mię bawiła i zajmowała, jako zupełna nowość.
Zczasem tak się już ułożyło samo, że raz w tygodniu jeździłem do Rosianki z
wujaszkiem, w niedzielę po sumie zachodzili do nas Górscy z panną Olesią, a
ja wpadałem do nich konno rankami i nierzadko zostawałem na obiedzie, który
mi proponowała matka Olesi, nieomieszkając zaznaczyć że: "Naturalnie, w
domu czeka pana lepszy, ale może poświęci pan podniebienie dla przyjaciół?"
Wujaszek, od czasu ostatniej rozmowy, jak najstaranniej unikał tematu
małżeństwa mego, nietylko z panną Olesią, ale nawet w ogólności. Widocznie

background image

staruszek obarczył Opatrzność kłopotaniem się o moje przyszłe losy, myśląc
pocichu, że przecież wdzięki Olesi zrobią swoje, i że ukochany siostrzeniec
przyzna się koniec końcem i do porażki w swem sercu... Stan taki trwał
mniej więcej przez miesiąc, to znaczy, do pierwszych dni lipca. Rozpoczęły
się żniwa. Pomimowoli wciągnąłem się w to życie wiejskie, które dotychczas
uważać przywykłem za niewłaściwe dla siebie. Coraz też częściej zajeżdżałem
do Rosianki, aby posłuchać wywodów panny Olesi o racjonalnej hodowli drobiu
i reprymendy, że w Bożej Woli zanadto wszystko zapuszczone. Poważną
dyskusję kończyła zwykle wycieczka w malinowe gąszcze, skąd powracałem
niezawsze skruszony i przekonany, ale pełen wesołości i malin, których
obfitość w Rosiance była zaiste niezwykła. Któregoś dnia przypomniałem
pannie Olesi, jak to kiedyś w dzieciństwie robiłem dla niej latawce z
papieru i łódki z kory sosnowej. - Była pani malutka, ot, taka, panno
Olesiu, więc wystarczyły łódeczki nie większe, niż łupinka orzecha, do
przedsiębrania czarodziejskich podróży... Teraz już pani ogromnie urosła, i
niemałą miałbym robotę, gdyby mi pani kazała, jak wówczas, zbudować taką
"prawdziwą, zupełnie prawdziwą łódkę". - A tak - odparła, śmiejąc się -
trzebaby dużej łódki, bo już przestałam być dzieckiem, które wierzy w
niemożliwości i dla którego fantastyczna podróż w marzeniu jest taką samą
rzeczywistością, jak naprzykład dla nas... Zawahała się, a mnie skorciło
zapytać: - A gdybym zbudował jednak prawdziwą dużą łódkę i zaproponował
pani prawdziwą, wielką podróż? Nie bałaby się pani? Pożałowałem zaraz
pytania, w którem panienka mogła doszukać się bez trudu ukrytych znaczeń.
Ale Olesia odparła spokojnie po chwili namysłu: - Nie myślałam nigdy o
wielkich podróżach, więc nie wiem, czybym się bała, czy nie. Ale tak mi się
wydaje, że nigdy, nigdzie z Rosianki nie wyjadę. Wszystkie moje marzenia,
od chwili, gdy nauczyłam się marzyć (a człowiek wcześnie tego się uczy,
nieprawda?), nie wychodziły poza ten kawałek ziemi i dlatego myślę, że
tutaj zostanę na zawsze, aż do... Chciała zapewne powiedzieć "do śmierci,
ale nie dokończyła, bo w tej chwili nadbiegł zadyszany służący z Bożej
Woli. - Proszę pana, pan Klemens prosi, żeby pan koniecznie zaraz
przyjechał! - Co się stało? Czy pan Klemens chory? - spytaliśmy
jednocześnie, ja i panna Olesia. - Widzi mi się, pan Klemens zdrów, ale
telegramę z miasteczka umyślnym przysłali, czy cosi... Chwyciłem za
kapelusz. - Mam nadzieję, że to nie żadna zła wiadomość... - rzekła Olesia,
żegnając mię z wyrazem niepokoju na twarzy. - Ale proszę, niech pan
koniecznie da znać, co to takiego... W kwadrans później byłem już w pokoju
wujaszka. - Co się stało? Co za telegram? - Masz, czytaj - odparł wujaszek
Klemens, podając mi rozpieczętowany papier. Telegram był z La Baule:
"Paraliż. Przyjeżdżaj natychmiast. Stan jeszcze groźny. Karol". VI. -
Jedziesz? - spytał wujaszek Klemens, gdy po długiej chwili odrętwienia
złożyłem we czworo otrzymany telegram. - Ma się rozumieć, że pojedziesz.
Musisz pojechać. Czekajże, która to teraz godzina? - Piąta - odparłem,
machinalnie, wyciągając zegarek. - To fatalne! Pociąg odchodzi kwadrans po
piątej. Nie zdążysz. Musisz zaczekać do jutra rana. Mój biedny Jurku, żal
mi cię serdecznie... Ale co tu słowa! Może da Bóg, że się twój stryj
wygrzebie z tej całej biedy. Bywały wypadki... Machnął ręką rozpaczliwie. -
"Stan jeszcze groźny"... hm! Miły wynalazek te telegramy! Żeby choć
napisali, co i jak... Kto z nas przed godziną mógł się domyślić, że był
jakikolwiek groźny stan... Ale ty wrócisz, Jurku, do Bożej Woli? - Wrócę,
wujaszku, potem... Wstrząsnąłem się wewnętrznie. Co znaczyło to mimowolne
"potem"? Jak dziwnemi drogami krąży myśl ludzka... Zabiega czasem w
dziedziny, przed któremi cofa się świadomość. Ale już rozbujała fantazja
poddawać zaczęła coraz to niebezpieczniejsze tematy: "Trupa zastanę, czy
też jeszcze... Trupa, czy też..." tłukło mi się po głowie męczące
zagadnienie, którego nie mogłem przed czasem rozwiązać. Aby odpędzić od
siebie tę zmorę, począłem mówić szybko: - Rzeczywiście, fatalnie się
złożyło z tym pociągiem. No, trudno. Jeżeli stryjowi się polepszy, to... A,
wie wujaszek, wpadnę dziś jeszcze do Rosianki! Obiecałem pannie Olesi, że
zawiadomię, co u nas się stało. Ogromnie się zaniepokoiła. - Jedź,
naturalnie, jedź. Ale nie zasiaduj się długo, żebym i ja mógł jeszcze na

background image

ciebie popatrzeć. Jedź - i niech cię Bóg błogosławi! Zakreślił w powietrzu
znak krzyża, co czynił zawsze w chwilach uroczystych. Gdyby nie chaos w
głowie, zapewneby mię zastanowiło błogosławieństwo, na drogę do Rosianki
dane. Ale myślałem tylko o stryju Karolu, jadąc miedzami i nawet potem, gdy
pannę Olesię ujrzałem na ganku. Oczekiwała mię z wyrazem wielkiego
niepokoju w oczach. Gdym jej obwieścił smutną nowinę, niepokój ustąpił
miejsca trosce. - Pan pewnie pojedzie? - szepnęła tym samym pytającym
tonem, za którym kryło się nieco rozżalenia, że tak właśnie trzeba.
Zauważyłem, iż trochę przybladła, ale na moją potwierdzającą odpowiedź
skinęła głową i rzekła zupełnie spokojnie: - Jak to się źle złożyło z tym
pociągiem! Musi pan zaczekać do jutra rana, a w takich razach każda chwila
jest droga; rozumiem i serdecznie mi pana żal... Szliśmy powoli w głąb
ogrodu, gdy domawiała tych słów. Podniosłem głowę i spojrzałem na nią
uważnie; tak mię znienacka uderzyło podobieństwo, zachodzące między nią a
wujaszkiem Klemensem. Ten sam sposób rozumowania, ta sama drobiazgowość,
troszczenie się o szczegóły w wypadku wielkiej wagi, - te same niemal słowa
w zapytaniach i odpowiedziach. - Tak - pomyślałem, patrząc na jej spokojną
twarzyczkę, z której wyzierał jednak ogromny smutek - tak, ona jest z
tamtego pokolenia. I nagle spytałem krótko: - Pani widziała Księgę
Umarłych? Wstrząsnęła się, może wskutek moich niespodziewanych słów, a może
poprostu od chłodu, panującego w cienistej alei: - Jaką księgę? szepnęła,
podnosząc na mnie zdumione oczy. Dopiero teraz spostrzegłem, żem zdradził
tajemnicę wujaszka, ale już było za późno. - Wuj Klemens ma taką Księgę,
gdzie mieszkają ci wszyscy, których on pamięta, a którzy już dawno pomarli.
Są tam listy jego kolegów szkolnych, listy powstańców, pisane z Sybiru, są
drobne pamiąteczki po przyjaciołach i krewnych... Wyblakłe fotografje osób,
których żadne z nas nie znało, a wujaszek pamięta z czasów swojej
młodości... Urwałem, przypomniałem sobie, że wujaszek nie pokazał mi w
Księdze Żywych fotografji Olesi, którą tam miał klejoną. A ona, z
zabobonnem zaciekawieniem w oczach, dopytywała: - I co to? I poco? - Widzi
pani, wujaszek miał dawniej inną Księgę... Księgę Żywych. Ale, kiedy
schodzili ze świata, jeden po drugim, jeden po drugim, - przenosił kolejno
pamiątki po nich do innej, smutnej Księgi... I Księga Żywych malała, a
Księga Umarłych z każdym rokiem... Aż wreszcie, teraz, zostało w tamtej
tylko dwoje żyjących ludzi: Pani... i ja. - Jakie to dziwne, jakie ładne
i... jakie strasznie smutne... - szepnęła panna Olesia. - Pamięta pan, co
Prus powiada w "Lalce" o dawnem, lepszem pokoleniu: "Jak oni się wynoszą...
I któż tu wreszcie zostanie?"... - Pamiętam. Ale w Księdze Żywych wujaszka
myśmy zostali, panno Olesiu. "My" - to znaczy pani i ja - odparłem również
zniżonym głosem, biorąc ją za rękę. Zauważyłem, że ramię jej drży lekko. Ze
wzruszenia, czy z chłodu? Zrobiło mi się nagle nieswojo, bo czułem, że nie
jest to chwila do wyznań, o ile wogóle do wyznań dojść miało. Zmieniając
ton, spytałem szybko: - Czy pani nie zimno? - Tak, zimno mi trochę. Tutaj
tak zawsze o zmierzchu, w tej alei - odpowiedziała, przyśpieszając kroku.
Ruchem tym wysunęła rękę z mych dłoni. - Może wrócimy do domu? Mamusia
pewno się dziwi, że nas dotąd nie widać... A pan... Pan musi mieć jeszcze
sporo zajęcia przed odjazdem. Dlatego nie możemy nalegać, jak zawsze, aby
pan dłużej pozostał u nas... Byłem jej prawie wdzięczny, że nie podjęła
poruszonego tematu. Bezwiednie zadźwięczał mi w uszach ustęp z listu stryja
Karola o sentymentalizmie panien wiejskich, Więc odetchnąłem prawie z ulgą.
- A co! Ona nie taka! - uśmiechnąłem się z zadowoleniem - mogła wiele
zrozumieć z moich słów, a przecież nie zrozumiała! Nie zrozumiała, czy też
udała, że nie rozumie? A może poprostu nie chciała? Czy tak, czy owak,
dzięki jej zachowaniu, żegnałem pannę Olesię bardzo serdecznie i z
prawdziwym żalem. Wracając do domu, miałem głowę pełną myśli o niej, a oczy
pełne jej jasnej postaci, pomimo że na biurku w pokoju wujaszka leżał, jak
przedtem, telegram, zawierający posępną wieść. VII. O wszystkiem, co zaszło
w mem życiu tak niespodziewanie, mogłem dowoli rozmyślać w ekspresie, który
wiózł mię do Paryża. Przedewszystkiem niepokój o stryja Karola owładnął mną
na nowo. Myśl, czy go zastanę przy życiu, stukotała mi w mózgu uporczywie,
harmonizując z jednostajną piosenką kół wagonowych. Zżymałem się na pociąg,

background image

że tak powoli pochłania wiorsty, dzielące mię od Francji, mimo że słupy
telegraficzne mijały błyskawicznie w otwartem okienku. Stopniowo jednak, w
miarę przechodzących godzin, dominującą troskę poczęły przygłuszać
wpomnienia z Bożej Woli. Zdarzenia paru dni ostatnich odżyły w pamięci.
Myślałem o wujaszku Klemensie, który mię żegnał ze łzami, jakgdybym
odjeżdżał na zawsze. Myślałem o pannie Olesi i o tem, co ona w tej chwili
porabia. Czy na podstawie ostatnich rozmów ze mną poczęła budować
romantycznie - sielankową chatkę marzenia? ...Nieszczęśliwe te pokoje,
Gdzie nas było tylko dwoje... zabrzmiały mi, niewiedzieć czemu, słowa
weselnej piosenki ludowej, i głowiłem się nad zagadnieniem, czy też panna
Olesia w chatce swych marzeń wyznaczyła miejsce dla mnie i czy wogóle myśli
o nas: "my '. Upoważniłem ją niejako do tego. Powtórzyłem kilkakrotnie "my"
takim głosem, że nie mogła chyba mieć wątpliwości, czyj świat, czyje imiona
w tem słowie zamykam. Gdybyż wiedziała więcej! Gdybyż wiedziała, jak po
powrocie do domu wyprosiłem u wuja Klemensa jej fotografję, tę z
miasteczka, wklejoną do Księgi! Sam nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy.
Zapragnąłem tę fotografję zobaczyć, zobaczyć koniecznie. A potem
zapragnąłem koniecznie mieć ją na własność i rzekłem do wuja Klemensa: - To
mi wujaszek musi dać na drogę. Przyrzekam, że odwiozę. Z początku wzbraniał
się, choć widziałem radość w jego oczach i rozrzewnienie. Wreszcie ustąpił,
wzdychając: - No, to już weź, chociaż mi żal, bo jedną mam tylko odbitkę...
Chyba powiem Olesi, żem zgubił, zanim poproszę o drugą. Ej, chłopcze,
wykrętów uczysz mnie starego, zamiast poprostu powiedzieć Olesi: Daj
chociaż fotografję, bo mi samotnie jechać w daleki świat! - A potem,
wróciwszy z dalekiego świata, dokończyć: daj rękę, bo mi martwego obrazka
za mało; tak, wujaszku? - Jak Bóg pozwoli... Jak Bóg pozwoli... - Wesoły
błysk w starych oczach zdawał się mówić: - Ot i wyszło na moje! Sercu,
kochanku, nie rozkażesz, samo przemówi, gdy takie Boskie zrządzenie! Nie
wiem, czyli Opatrzność chciała mi wówczas przeznaczyć Olesię za żonę, ale
wiedziałem już, że się przeznaczeniu opierać nie będę. - Zobaczymy potem,
jak wrócę - szepnąłem, mijając rosiański dwór w drodze na pociąg. - Ale ty,
panienko, nie zaprzątaj sobie mną głowy, bo ja sam nie wiem, czy we mnie
budzi się serce ku tobie, czy tylko chwilowy kaprys. A szkodaby cię dla
kaprysu wyrwać z cichego zakątka w daleką podróż, na całe życie. Uczułem,
że staję się sentymentalny... Sielskosentymentalny, pfe!... W wagonie,
znalazłszy się sam, wyjąłem z pugilaresu fotografję i patrzyłem uważnie. -
Ot, taka sobie twarz... takie sobie oczy, usta, nos - krytykowałem mizerną
podobiznę, wykonaną w jakiejś Koziej, czy Psiej Wólce, zapewne podczas
jarmarku. A jednak "taka sobie twarz" uśmiechała się do mnie dobrym
uśmiechem dziewczątka, które, wedle opinji wujaszka Klemensa, miało złote
serce i kryształową duszę. - Ciekawym, coby powiedział stryj Karol -
przemknęło mi przez głowę, i znów uczułem bolesne ściśnięcie serca na myśl,
że może już nic nie powie, nie wydrwi i nie pochwali, bo mu to wszystko
będzie zupełnie obojętne, bardziej, niż obojętne - poprostu przestanie
egzystować, razem z ostatnim oddechem. Podróż, dłużąca się w tych warunkach
bez miary, skończyła się jednak. W Kolonji czekała na mnie druga depesza:
Przyjeżdżaj Paryż hotel Ritz. - Więc żyje! - uradowałem się i zaraz
nabrałem otuchy. Skoro wyjechał z La Baule, stan nie może być tak groźny.
Jednakże widok stryja wstrząsnął mną do głębi i rozwiał moje złudzenia.
Nigdy nie przypuszczałem, aby ktoś w ciągu paru zaledwie miesięcy mógł się
tak straszliwie zmienić. Żegnałem zdrowego, pełnego sił człowieka -
znalazłem na łóżku w lecznicy, której adres podał mi portjer hotelowy,
jakiś szczątek ludzki, szkielet, powleczony skórą pożółkłą i wyschłą. W
oczodołach tylko paliło się życie. Stryj Karol na powitanie wysunął lewą
rękę, jedyną, w której pozostało mu nieco władzy, i odezwał się zmienionym
głosem: - Cóż, poznajesz? - Ależ, stryju, co znowu - odrzekłem. Stryj Karol
przesunął zdrową ręką po kołdrze. - Mój kochany, nie bawmy się wzajemnie w
oszukaństwa. Znam swój prawdziwy stan lepiej, niż sądzisz. Szczęśliwie,
pozostało mi nieco władzy w języku, możemy więc pogawędzić jeszcze,
zanim... Urwał i z uśmiechem na wykrzywionych nieco ustach dorzucił po
chwili: - Widziałeś kiedy maszynę, w której nagle motor się popsuł? Przez

background image

jakiś czas idzie jeszcze własnym rozpędem, coś w niej klekocze, kręcą się
jakieś tryby, jakieś kółka... aż stanie. I uprzejmym, choć słabym gestem
wskazując mi krzesło, dodał jeszcze: - Korzystajmy, póki się w porażonem
ciele tak zwana dusza jeszcze kołacze. Co porabiałeś, Jerzy? Jakże tam dom,
stodoły? Wujaszek Klemens i Ambona, co? - Ambona poszła do lamusa -
odparłem, siląc się na wesoły, niefrasobliwy ton - a wujaszek już po polach
rzadko sam jeździ. Nietęgo się czuje, choć udaje, że mu nic nie jest.
Postarzał ogromnie przez te trzy lata. - Phi, postarzał! Starszy grubo ode
mnie, a przytem, podcięła mu siły życiowe ta... ta niewczesna... Urwał i po
chwili rzekł z ukrytą niecierpliwością w głosie: - No, śmierć Karoliny,
twojej matki. Zamilkliśmy obaj. Widocznie jednak myśli nasze nad tym samym
krążyły tematem, bo nie sprawiły mi niespodzianki słowa, wypowiedziane po
bardzo długiej pauzie: - Nie może być inaczej, gdy kto jednem tylko w życiu
żyje. Jak tego czegoś zabraknie, musi przyjść krach... Wykonał ręką
nieznaczny ruch, jakgdyby z lekceważeniem przekreślając coś w myśli, i
dorzucił gorzko: - Krach zresztą może przyjść w każdej chwili i bez tego. -
Czy stryj sądzi - spytałem - ze wujaszek Klemens... - Kochał się w twej
matce przez całe życie, jak student! - wybuchnął stryj nagle. - To przecież
jaśniejsze, niż słońce! Nie myśl tylko, że krył się w tem uczuciu chociaż
jeden ton, któryby ubliżał Karolinie... Czcił ją ten stary kuternoga jak
relikwję, od jej najmłodszych lat... Modlił się do niej w duchu, jak do
świętego obrazka, i pocichu wyznawał swą miłość z pokorą, godną zaiste
pierwszych chrześcijan... Ona pewnie i nie wiedziała, co kryje serce
rezydenta-kuzyna, bo nigdy nie usłyszała z ust jego nic, coby przypominało
bodaj cień miłosnego wyznania. Każda inna kobieta na jej miejscu
domyśliłaby się tego, nie bez dumy dołączając ten skromny listek do wieńca
swoich wiktoryj.. Ale Karolina! Odetchnął głębiej i dodał z przymieszką
ironji w głosie: - Ludzie ją zwali chodzącym po świecie aniołem. Jabym ją
raczej nazwał chodzącem po ziemi anielstwem, bo nijaki rodzaj stosowniejszy
dla tej kobiety, pozbawionej doszczętnie... Pomimo serdecznej litości
uczułem do stryja Karola głęboki żal za sarkastyczny ton, jakim przemawiał.
To też przerwałem dosyć szorstko: - Prosiłbym stryja o zarzucenie tego
tematu. Pamięć matki zanadto szanuję i kocham, bym mógł bez żywej
przykrości słuchać krytycznych uwag o niej. Przepraszam stryja za moją
śmiałość. - Słusznie mię przepraszasz, chłopcze, bo, primo, jako starszemu
od ciebie, secundo, jako ciężko choremu, wiele mi wolno. Ale mniejsza o to.
Co do twej matki zaś, winieneś wiedzieć, że ani jej nie krytykuję, ani też
mniej od ciebie kochałem kiedyś i kocham... Co się tu zresztą bawić w
omawianie! Takich rzeczy, o ile się je popełnia świadomie, niema sensu
ukrywać, czy wręcz się zapierać. Proponowałem kiedyś twojej matce
małżeństwo (jedyny w mojem życiu podobny wypadek) i - dostałem kosza.
Zostaliśmy w ten sposób kolegami - ja i twój wujaszek Klemens, któremu oby
ziemia lekką była w przyszłości. Wprawdzie przez przeciąg blisko
trzydziestu lat nie miał nawet odwagi się oświadczyć, ale zato wiem z
wszelką pewnością, że osiągnąłby podobny, co ja, rezultat... Dajmy zresztą
pokój dawnym dziejom! Te wspomnienia i teraz jeszcze kosztują mię trochę
nerwów, a długoletnie cierpienie wątrobiane winienem był, po prawdzie,
leczyć na koszt bożywolskich folwarków. Skrzywił się, jakby urażony w
bolącą, niezgojoną ranę i mruknął: - Maszynka gotowa stanąć wcześniej, niż
się spodziewam... Tak, tak! zielone winogrona to bajka wierutna! Życie
dotkliwie uczy, że bez nich obejść się można, gdy trzeba, ale taka nauka
dużo kosztuje. Dlatego powtarzam ci, Jerzy; umiarkuj swe apetyty według
granic możliwości. To, co powiedział wieszczy poeta o zamiarach i siłach,
jest pięknym frazesem... A zresztą, pal licho wszystkie teorje o życiu!
Jedno jest pewne, że z naszem zezwoleniem, czy bez, któregoś pięknego dnia
przybędzie szara odźwierna upomnieć się o komorne. I będziesz
wyeksmitowany, mój drogi z "pałaców, sterczących dumnie", czy też z ubogiej
lepianki. Lokatorami jesteśmy wszyscy, ubogimi najemnikami na tym padole...
Zajrzy Zwierzchnik do księgi obrachunkowej i wymówi nam lokal, wikt i
opierunek. Pozwolisz teraz, że odpocznę. Widzę z przykrością, że i mówienie
mię męczy. Wracaj do hotelu, czy zostań tu - rób, jak chcesz. Możesz mi

background image

opowiadać o sobie, o wujaszku Klemensie, wszystko jedno... Będę słuchał i
tak lewem tylko uchem, ponieważ prawe od tygodnia mi nie służy. VIII
Wieczorem po powrocie do hotelu czułem się tak przygnębiony, że nie na
list, ale zaledwie na telegram do wujaszka Klemensa się zdobyłem, donosząc
mu, com zastał w Paryżu. Poprostu - powtórzyłem automatycznie słowa
doktora, który zapowiedział mi, że za nic nie ręczy, gdyż paraliż, narazie
częściowy, może ogarnąć resztę ciała, a wówczas nie będzie już ratunku.
Doktór ten, młody i poczciwego wyglądu człowieczek, spytał mię następnie: -
Czy to pan jest kuzynem chorego? - Tak, doktorze, nawet najbliższym. - Ha!
W takim razie zmuszony jestem uprzedzić pana, że każdej godziny spodziewać
się można katastrofy. Pod wrażeniem tych słów włóczyłem się długo rzęsiście
oświetlonemi bulwarami. Kilkakrotnie skręcałem w stronę lecznicy, by
jeszcze chociaż na chwilę wstąpić, dowiedzieć się - ale przy samem wejściu
zmieniałem plan. Ogarniało mię nagłe zmęczenie i takie wyczerpanie mózgu,
że w głowie kołowała tylko myśl jedna: - Wrócić, położyć się i spać.
Nazajutrz o wczesnej godzinie już byłem w lecznicy. Stryj nietylko nie
umarł w nocy, ale nawet czuł się znacznie lepiej. - Może maszynka jeszcze
się trochę pokręci - zawołał dość rześkim głosem na mój widok. Był świeżo
ogolony i nie wyglądał już, tak jak wczoraj, na żyjącego trupa. - Sądzę, że
sprzykrzy ci się wkrótce rola gardemalade'y, mój Jerzy. Co do mnie,
wolałbym skrócić ostatnie sceny, obciąć je, jak wprawny reżyser obcina
balast zbytecznych "kwestyj", bez których całość sztuki znakomicie obejść
się może. Epilog zresztą łatwo przewidzieć. Lubiłem zawsze opuszczać teatr
przed zapadnięciem żelaznej kurtyny. Jaka szkoda, że mi się to nie uda
obecnie. Nudny to spektakl, własne życie, a muszę mu asystować do końca.
Mówił tym samym swobodnie drwiącym tonem, jak zawsze zwykł mawiać o
rzeczach najpoważniejszych dawniej, kiedy był w pełni sił swoich. Ten
człowiek nawet we własnej śmierci doszukiwał się nowych, nieznanych
dotychczas wrażeń. Sam to nawet zaznaczał niejednokrotnie, mówiąc
naprzykład do mnie w ten sposób: - Nie przypuszczałem, że na utracie władzy
w nogach można zyskać cośkolwiek. A przecież tak jest. Stałem się bogatszy
o jedno więcej doświadczenie. Nigdy jeszcze nie byłem człowiekiem
sparaliżowanym. Niestety, jest to dość monotonny stan. Z początku czułem
przygnębienie, potem pewnego rodzaju ciekawość, co będzie dalej. Teraz
jestem już tylko znudzony, a wkrótce zacznę się zżymać na dobre, jeśli
najbliższe czasy nie przyniosą jakiejkolwiek zmiany. Albo, bawiąc się
kreśleniem zygzaków na kołdrze jedyną zdrową ręką, mówił z zadziwiającą
swobodą: - Śmierć? Wiem, że przyjdzie, ale myśl o niej nie absorbuje mię
tak, jak swego czasu pierwszy egzamin, pierwszy bal, czy pierwsza schadzka
miłosna. Tamto mogło mieć rozmaity przebieg, mogło przynieść zadowolenie
lub zawód, mogło napotkać nieprzewidziane przeszkody, mogło się wcale nie
stać wreszcie... A śmierć? Wiem jedno, że przyjdzie, że przyjść musi, a
jaki będzie miała przebieg, ba, to już mniejsza. Nie wierzę, by człowiek,
umierając, zachowywał całą przytomność umysłu, cały krytycyzm, konieczny
wobec tak poważnych zagadnień. Zresztą - wszystko to jest śmiesznie
bezcelowe. Są rzeczy, których nie można się nauczyć a priori. Teorja
pozostaje teorją, a gdy ją na własnej skórze wypróbować wypadnie, człowiek
przestaje dbać o rezultat. Cóż ci przyjdzie ze świadomości, czem jest
właściwie śmierć, kiedyś już umarł? Rozmowy podobne stały się ulubionym
tematem stryja Karola w ciągu następnych paru dni. Nie były to właściwie
rozmowy, ale raczej monologi człowieka, który na budowaniu kunsztownych
gmachów poznania strawił życie całe, a dobiegając kresu, nie martwił się,
że gmachy te runąć gotowe każdej minuty. On sam uważał je za bańki mydlane
i bawił się tylko ich barwnym połyskiem, zanim prysnąć zdążyły i zamienić
się w nicość. Ponieważ przekonałem się, że wszelkie zaprzeczania lub
urywanie wpół tematu gniewało stryja, więc wkońcu słuchałem w milczeniu
gadaniny drwiącej i żartobliwej, a zawsze przerażająco smutnej, jak droga,
wiodąca "do nikąd". - Pozwólże - mawiał stryj Karol - wygadać mi się
dowoli. Wprawdzie i to na nic się nie zda, ale muszę mieć przecież jakąś
rozrywkę, a stanowi ją bezsprzecznie mój żywy dotąd język. - Ale dlaczego
stryj w takie właśnie dziedziny myśli najchętniej się zagłębia? Można

background image

przecież z łatwością, będąc tylko rekonwalescentem, wyobrazić sobie, że
wkrótce powróci się do zdrowia i że, naprzykład, pojedzie się z pewnym
kochającym siostrzeńcem do kraju; że się zamieszka, dajmy na to, w Bożej
Woli, że... - Te te te, mój drogi! Są to myśli nieaktualne choćby dlatego,
że wkraczają w dziedzinę tego, co ma być, pomijając to, co jest narazie.
Zresztą wieś (chociażby nawet Boża Wola) bynajmniej mię nie nęci. Jestem
człowiekiem z miasta: lubię dobrze krochmalone kołnierzyki, czego na wsi
nigdy mieć nie będę. Lubię ruch i gwar, a na wsi jest cisza. Przytem,
obecnie mamy lato. Muchy unoszą się rojami nad stołem, wpadają w szklankę z
herbatą, w masło, w miód, we wszystko. Latają, bzycząc monotonnie, i
uparcie siadają ci na nos. Robią sobie przyjemność na twoich rękach i
kolanach, na obrusie przed tobą, na twoich ramionach i włosach. Przyznasz,
że patrzeć na to i znosić to, mając w dodatku jedyną zdrową dłoń do
opędzania się, nie należy do rzeczy najmilszych. Nie, mój drogi, choćbym
nawet wyzdrowiał, do Bożej Woli nie pojadę, zwłaszcza teraz, gdy na polach
i łąkach kwitną macierzanki, których zapachu nie znoszę. Jedyny magnes,
który mię do Bożej Woli wbrew własnemu usposobieniu przyciągał - nie
istnieje już. Wysłuchawszy takiego monologu, czułem szum w głowie i chaos w
myślach nieopisany. Wychodziłem z lecznicy pod pozorem obiadu lub jakiegoś
sprawunku i wałęsałem się po zadymionych ulicach. Lubiłem dawniej Paryż za
jego galerje, za Notre Dame, Panteon, Inwalidów... Lubiłem życie paryskiej
ulicy, huczące, jak olbrzymia kawiarnia, dokąd jedni śpieszą dla rozrywki,
a inni dla zysku. Lubiłem ruchliwe magazyny i przystanki Metro. Lubiłem
Trianon i zaułki apaszów, powagę łacińskiej dzielnicy i rozhukany zgiełk
prawego brzegu. Ale teraz nużyło mię wszystko. Do Luwru nie zajrzałem ani
razu, począłem natomiast odwiedzać ogród Luksemburski i - o dziwo, tam, w
zakątku, przeznaczonym dla dzieci, odnajdywałem równowagę, odzyskiwałem
nieco spokoju, uciszałem rozfalowane nerwy! Jest taki jeden placyk w
ogrodzie Luksemburskim, gdzie na ławkach siedzą rozgawędzone bony, młode
mateczki ze śniadaniami w koszyczkach, czasem jakiś dziadunio o kiju. A
wkoło świergoce, migoce, drga w promieniach słonecznych rój dzieci
rozbawionych, śmiejących i barwnych, jak rozsypane po ścieżkach confetti.
Cisną się one, przepychają i szczebioczą najgłośniej w miejscu, ogrodzonem
niziutkim parkanem, za którym mieści się karuzel. Cóż to za piękny widok,
karuzel i dzieci! Doprawdy, najposępniejsze serce mogłoby zadrgać weselem
na widok rozczerwienionych twarzyczek, gorejących oczu i na odgłos
wykrzykników entuzjastycznych: - Wygra! Na pewno wygra! - Ach, Jacques ma
jeszcze dwa toury, szczęśliwy! - Koletta, Koletta chwyciła znowu kółko... -
Ja, panie, teraz ja! - Mamo! Jeszcze jedną kolejkę! Moja mamusiu złocista,
najlepsza! - Dziadunio zapłaci dwa sous, prawda, dziaduniu? Karuzel bowiem
połączony jest z rodzajem konkursu o palmę pierwszeństwa w zręczności.
Jadąc na swoich koniach, przypominających zwierzęta z Apokalipsy w
minjaturze, dzieci mierzą krótkiemi mieczykami z drzewa w zawieszone u celu
kółka. Jeśli kółko dostanie się na patyk - to jedna szansa do uzyskania
nagrody. Im więcej tych kółek przyniesie triumfator do okienka przy kasie,
tem jaśniej uśmiecha się nadzieja otrzymania wzamian długiego, imponująco
długiego i kolorowego cukierka, zwanego sucre d'orge. Oparty o balustradę
żelazną, obserwowałem te zapasy zrazu machinalnie, zczasem jednak
zgorączkowanie dzieci i mnie się udzielać zaczęło. Naturalnie, nie w takim
stopniu, bym krzyczał wraz z niemi, że Germaine'a wygrała, albo wstawiał
się do cioci za Danielem, któremu za karę, iż utopił nowiutki kapelusz w
sadzawce, wzbroniona została jazda na gniadoszu przez całą rodzinę... Nie
porywała mnie naturalnie chętka, by dosiąść wierzchowca z masy papierowej i
zmierzyć się na szpady z małymi bohaterami, ale, gdy Koletta miała tylko
dziesięć kółek, zawieszonych na rączce, a Pierre pochwycił był właśnie
dwunaste z błyskiem triumfu w oczach, - wówczas grałem myślami w cetno i
licho, że jednak pomimo wszystko, Koletta wygra,.. W pewnej chwili, niby
rozpierzchłe ptactwo, dzieci rzucały się ku wyjściu. Karuzel przestawał się
obracać... Z ławek powiewały kolorowe parasolki opiekunek, zbierających
manatki... Wybiła godzina obiadowa. Czekałem, aż ostatnia Lolotta, czy
ostatni Charles nałoży słomkowy kapelusz z marynarską wstążką i wyjdzie,

background image

trzymany mocno za rączkę, z czarodziejskiego ogrodzenia. Czekałem jeszcze,
licząc osamotnione wierzchowce, których było dwadzieścia siedm, oprócz
wielbłąda i czteroosobowej lektyki dla najmłodszych podróżników...
Czekałem, jakby z ukrytą nadzieją, że lada chwila ogród napełni się znów
wrzawą i okrzykami wesela, że zobaczę rumianą, jak zorza, twarzyczkę
Germaine'y, lub drobne rączki Jacqueline'y, przebierające w barwnych
cukierkach... Czekałem, starając się nie myśleć, że tam gdzieś, poza
ogrodem istnieje starość, kalectwo i śmierć, że ludzie rozwiązują zagadkę
bytu i głowią się nad problematem, czy życie wogóle ma jakikolwiek sens...
A potem, siadając w pierwszej lepszej ławce, czekałem jeszcze, sam nie
wiem, na co i rozmyślałem, sam nie wiem, o czem... Czasem o małej Olesi,
dla której budowałem wiatraki z cienkich deszczułek i kleiłem latawce z
imponująco barwnym ogonem; a czasem o dużej pannie Olesi, która
przeskakiwała grzędy fasoli, goniąc wścibskie kury, lub, z ustami pełnemi
malin, śmiała się do kwiatów, do słońca i do mnie, że świat jest taki
piękny. IX. Bywają okresy życia, do których człowiek niechętnie powraca,
nawet wówczas, gdy myśli, jak ptaki jesienne zbierają się do odlotu w
przeszłość, w jaśniejszą, cieplejszą od rzeczywistości krainę wspomnień.
Okresy takie usuwamy z pola widzenia nietylko dlatego, że były ciężkie, że
przyniosły nam żałobę i ból. Minionym cierpieniom towarzyszy zwykle
przynajmniej ta jedna pociecha, że przeszły, żeśmy przetrwali. Bezwiednie
rodzi się smutna refleksja: jeden krzyż za sobą więcej, to jeden krzyż w
przyszłość mniej. Jest przecież jakaś równowaga, jakaś teorja wielkich
liczb, która pozwala stawiać nam hipotezę, że każdemu ludzkiemu istnieniu
towarzyszy zgóry przeznaczona ilość radości i smutków, - kwiatów i cierni.
Ale bywają rany głębokie, które po zagojeniu pozostawiają szacowne blizny i
- przykre okaleczenia, szpecące ciało. Jedne i drugie sprawiły nam ból, a
przecież jakże inaczej cenimy sobie naprzykład utratę nogi, odjętej na
wojnie, a nogi, zdruzgotanej przez pędzący samochód! W jednym i drugim
wypadku wynik podobny: - kalectwo, a przecież nawet kalectwo znosić można z
uśmiechem, z wyrazem dumy... Każda śmierć budzi w nas niezmiennie uczucie
grozy i buntu, ale ten bunt może przejść w cichą, nawet słodką rezygnację,
albo zostawić na zawsze w sercu posmak piołunowy. Śmierć jest zjawiskiem
najpospolitszem na ziemi, bowiem nie pomija nikogo, jak ominąć może ludzi
radość, lub troska, ubóstwo lub dobrobyt. Szara odźwierna (jak mawiał stryj
Karol) zastuka wkońcu do pałaców, sterczących dumnie, i do najuboższej
lepianki. I tylko ludzie niezawsze, niezmiernie nawet rzadko, odpowiadają
na to wezwanie słowami Boskiej pokory: "Bądź wola Twoja... Przyjdź
Królestwo Twoje", jak powiedział w natchnionej modlitwie Ten, który poddał
swe Bóstwo najbardziej człowieczej męce konania. O ileż rzadziej jeszcze
wplatają ludzie w ostatni rachunek sumienia cichą ofiarę: "Panie, w ręce
Twoje oddaję ducha mego"; ponieważ dnie moje na ziemi skończyły się, a
posłannictwo małej mrówki spełniłem, jak umiałem najsumienniej, choć ani w
części tak dobrze, jak chciałem... Jednak Ty, który patrzysz w serce
ludzkie, przyjąłeś kiedyś z radością grosz wdowi... Zwykle - witamy śmierć
z krzykiem rozpaczy, ze złorzeczeniem, albo w najlepszym wypadku, z apatią:
Śmierć? Ha, niechaj wchodzi, skoro uniknąć jej nikt na świecie nie zdoła.
Daremna walka i bunt!... Niektóre okresy życia ludzkiego mijają jak sen, a
po nich następuje przebudzenie. Ale sny bywają rozmaite: jedne krzepią,
inne są przykrym koszmarem, który długo spędzać musimy z powiek, zanim
ujrzymy wreszcie świat w barwach słonecznych. Takim koszmarem właśnie był w
moim życiu pobyt w Paryżu, zakończony śmiercią stryja Karola. Jeżeli cały
ten okres wspominam z przykrością, to dlatego jedynie, i śmierć ta,
spodziewana zresztą i niemal nieunikniona, wstrząsnęła mną do głębi.
Bezwarunkowo kochałem stryja i byłem do niego głęboko przywiązany.
Zawdzięczam mu w życiu zbyt wiele, bym nad tą stratą mógł przejść do
porządku dziennego, powiedziawszy sobie: - ha, umarł, trudno! Skończyło
się... Poza żalem i smutkiem powstała cała gama odcieni buntu i zgryzoty,
zostawiających ów właśnie piołunowy smak na długie lata. Po sielankowych
wywczasach nastąpił dla mnie okres zmorowato wlokących się dni,
nieokraszonych ani jednem tchnieniem pogody. Jeżeli chłonąłem wesołość

background image

igraszek dziecięcych w ogrodzie Luksemburskim, to na krótko. Jeśli
puszczałem wodze wspomnieniom jaśniejszych chwil, to dlatego jedynie, by
spędzić z duszy brzemię ciężkiego przygnębienia i choć na chwilę odetchnąć
niezatrutym powietrzem istotnej prawdy. Bo czułem już wówczas wyraźnie, że
prawda jest tam, w uciążliwych zabiegach wujaszka Klemensa, w modrym
spojrzeniu Olesi, w spokojnym trybie drobniutkich, codziennych spraw, tak,
jak bezwątpienia prawdą jest zapach łąki na wiosnę i skrzętna praca mrówek
i ożywcze działanie ciepłego deszczu. Stryj Karol z pewnym lekceważeniem
odnosił się zawsze do ludzi, przejętych zbożną żądzą wypełniania swoich
obowiązków. - Są potrzebni - mawiał - jak robotnice pszczoły, fabrykujące
miód, który potem inni spijają. Przyznaję, że wolałem zawsze spijać miód,
niż przykładać swoją mikroskopijną cegiełkę do gmachu wydoskonalenia pracy.
Idea chleba powszedniego zastraszająco ogarnęła świat. Maluczko, a wszyscy
gotowi zapomnieć, że chleb ten jest tylko środkiem do życia, nie jest jego
celem. Ja jestem tym trutniem, który całe swe życie wysącza nektar z
kwiatów, narówni z pszczołami, z tą różnicą, że nie przerabia go w pokarm
dla innych, tylko się nim sam raczy dowoli. Ale wkońcu któż ma spijać
dorobek wszelkiej kultury, gromadzonej przez pokolenia, jeżeli wszyscy
pracują dlatego tylko, aby gromadzić? Dla innych sama praca jest rozkoszą.
Ja wolę rozkoszować się jej wynikiem. A przytem - i trutnie są użyteczne, a
nawet bezwzględnie potrzebne w naturze. Nie mówiąc już o zachowaniu
gatunku, rasy - przydają one splendoru pszczelnej gromadzie. Kto śledzi
rój, odrazu zauważa trutnie. Są wielkie i głośniej brzęczą. Truteń jest jak
genjusz, który opiewa chwałę swojego narodu... A że ginie dość marnie i w
zapomnieniu... Ha, kąt widzenia! "Lepsza taka pogoda, jak żadna" mawiał
jeden z moich kolegów, dobroduszny młodzieniec i, jak sam widzisz, nielada
filozof. - Czy myślisz - dowodził innym razem stryj Karol - że pożytek
przynosi jedynie zacietrzewienie się w pracy? Muszą być pracownicy dla
ludzkości i ci, dla których ludzkość pracuje. Co ja zrobiłem w życiu
pożytecznego? Podróżowałem, zwiedziłem, ile mogłem. Poznawałem arcydzieła
przyrody i arcydzieła rąk ludzkich. Poznawałem ludzi samych. Wykorzystałem
życie, jak tylko mogłem, mój drogi. A co zostanie ze mnie dla innych? TO,
żem życie bujnie przeżył. Prawda, nie opisałem tego w powieści, co ty
oddawna planujesz, jak sądzę. Poprostu - ująłem ludziom ciężaru. Ciężaru
przeładowania kulturą, pięknem, które rozrasta się bujnie, jak bluszcz na
starych murach. Nikt tego nie tępi, ale też mało kto się tem zachwyca.
Ludzie nie mają na to przeważnie czasu. Czy zdarzyło ci się spotkać
rolnika, który patrząc na wspaniale krwawy zachód słońca, oceniłby jego
piękno inaczej, jak z praktycznego punktu widzenia? Nie, on ci powie
poprostu: "Jutro będzie silny wiatr, a ponieważ ma kierunek zachodni, może
napędzić chmury. A ja właśnie zacząłem kosić siano". I zapytaj teraz Pana
Boga, komu właściwie przeznaczył rolę barometru Piękna? Ptakom niebieskim,
kochanku, tym, którzy nie mają w głowie siana, owsa, czy gryki... Jedni i
drudzy spełniają wyśmienicie swoje zadanie. Kukułka istnieje poto, by ród
mysikrólików nie zawojował świata. Zżymają się potrosze poczciwi, pracowici
ludziska na taki porządek rzeczy, trochę się społeczeństwo buntuje przeciw
karmieniu pasożytów - a przecież jest stare, jak świat odwieczne prawo,
powiedziałbym, przykazanie... jedyne, które spełniamy skrupulatnie i bez
dyskusji: prawo pięści, prawo przepychania się łokciami, zjadania bliźnich
w kaszy, lub na surowo, jak się da, byle porcja nie była za skąpa! I to się
nie tak łatwo da zmienić, mój drogi. Ziemia cała jest jedną wielką
hierarchją pasożytów - wyzyskiwaczy, którzy cudzym kosztem torują sobie
własną ścieżkę na tym najpiękniejszym ze światów. Dawniej, słuchając takich
wywodów, przyznawałem im rację. Ten wytworny w każdym calu człowiek
imponował mi swoją specyficzną filozofią, swoim paradoksalnym
światopoglądem. Nikt nie potrafił tak dalece wprowadzać swoich zasad w
czyn, jak on to robił. Drwiąc ze wszystkiego i wszystkich potrosze, uczynił
sobie z życia widowisko, na którem chwilami bawił się wybornie, a chwilami
poziewał, znudzony banalną treścią spektaklu... - Wolę - dowodził stryj
Karol - obserwować każde zjawisko, niż je samemu przeżywać. Kto chce
wiedzieć, co to jest tłum ludzki, powinien stać na uboczu. Człowiek,

background image

którego popchnięto, nie czuje, że popycha również i innych. Z wrażliwością
estetyczną jest jak z pożarem: piękny to widok, dopóki nie zaczął ci się
palić własny dach nad głową. Wówczas uciekasz, krzycząc, jak twoi sąsiedzi,
albo ratujesz dobytek i parzysz ręce. Jeżeli chcesz słyszeć symfonję, nie
możesz być jednym z orkiestry. Wówczas widzisz tylko własne nuty. Istotnie,
stryj Karol mistrzowsko dobierał sobie orkiestrę i słuchał, ile zapragnął,
wszystkich melodyj życia, które huczało na wielkiej scenie Europy. Ponieważ
był zamożny, nie kłopotał się nawet o chleb powszedni. Zdobywał sobie
wszystko, czego zapragnął, ale coraz częściej wyznawał z niesmakiem, że
krąg jego pragnień zacieśnia się i kurczy z zatrważającą szybkością. Ten
człowiek nie brał niczego tragicznie. Raz w życiu, jak sam przyznawał,
kochał prawdziwie. Kiedy matka moja odmówiła mu ręki, powiedział do kogoś:
- Nigdy nie lubiłem typu polskiej kobiety, choć raz jedyny w życiu kochałem
właśnie Polkę. Teraz przynajmniej mam to poczucie, że nic mię na uwięzi nie
trzyma tu, w kraju. Twierdził bowiem, że "ojczyznę" kocha się, jak każdą
abstrakcję, za pośrednictwem kobiet. - Wyzwól się od rządów niewiasty, a
zostaniesz panem świata całego - pouczał mnie listownie w czasach, gdy po
jakimś sentymentalnym epizodzie zagrzebywałem swą melancholię w Normandii.
Drwił z bliźnich, z ich miłostek, małostek, słabostek, z tych wszystkich
"drobnostek", jak nazywał wogóle wszystko, co człowiekowi przydarzyć się
może. Drwił z siebie na równi z innymi. Czy to mu sprawiało zadowolenie,
dawało jakąkolwiek satysfakcję, zapełniało choć w części nudną treść
życiowej farsy? Nie wiem. Potrafił uśmiechać się, gdy zechciał, i krzywić
usta w ironiczny grymas nawet w najmilszych okolicznościach. Jeżeli
podziwiano jego zamiłowanie do sztuki, jego obrazy, które skupował po całym
świecie, jego niezmiernie ciekawą bibliotekę, mówił żartobliwie: -
Zarzucają mi ludzie, że nie kocham nic i nikogo. A to nieprawda. Kocham
Piękno i poszukuję go wszędzie tam, gdzie przypuszczalnie znajdować się
może. Jeżeli mały dreszczyk, przechodząc po ciele na widok jakiegoś
arcydzieła, jest dowodem i objawem miłości, to znaczy, że kocham sztukę
ogromnie po ludzku. Dla tego dreszczyka objeżdżam galerje europejskie i
sprowadzam sobie różne graty, a także i potrosze dla mego bratanka Jerzego,
który po mnie kiedyś to wszystko odziedziczy! I po chwili dorzucał
ironicznie: - A więc nawet nie zejdę ze świata bez sławy, społeczeństwu
zostawię zastępcę i chwałę własnego imienia. Wszak splendor artysty, który
stworzył arcydzieło, spada w maleńkiej cząstce i na tego, który się na
arcydziele owym poznać potrafił. Uczucie przygnębienia i smutku rosło we
mnie i potężniało w miarę, jak dostrzegałem, że ten człowiek nawet wobec
śmierci nie uchylił czoła przed wielkością. - Żyłeś? Umrzesz kochanku.
Wszystko jedno, jak żyłeś, źle czy dobrze. Orałżeś ziemię, czy tylko własny
mózg, czyś jedno i drugie zostawił odłogiem, - rachunek się wyrówna. Kto mi
zaręczy, że gdybym całe życie siał jęczmień i koniczynę, paraliż nie
tknąłby mnie tak samo? A nie paraliż, to skleroza, a nie skleroza, to inny
rak, czy choroba pęcherza... Śmierć, jak dobry chirurg, ma pełną szafkę
narzędzi dla dokonania swojej niezawodnej operacji. W ostatnich dniach
życia stryj Karol wiele rozprawiał na ten temat; wogóle mówił dużo,
monologował bez przerwy, jakby chcąc wykorzystać możność wydawania glosu.
Codziennie witał mię przyjaznym uśmiechem, rzucając niedbale: - Jeszcze się
maszynka kręci. Żal mi cię, doprawdy, mój biedny Jerzy. Któregoś dnia,
przyjrzawszy mi się bacznie, zauważył: - Wyglądasz, jak Piotrowin. Czyżbyś
miał chętkę w mojem zastępstwie położyć się do trumny? Niestety, mój drogi,
są formalności, których człowiek dokonać musi osobiście. Czasem urozmaicał
powitalne słowa: - Nietylko żyję, ale czuję się lepiej. Cobyś powiedział,
mój chłopcze, gdybym ci taki urządził kawał i powegetował jeszcze,
powiedzmy, latek dwadzieścia? Nie patrz tak oburzonym wzrokiem... Wiem, że
jesteś sentymentalny i gotóweś na dowód szczerego przywiązania - przywiązać
się sznurkiem do mego fotela. Pewnego dnia, gdy rano, jak zwykle
przyszedłem do lecznicy, pielęgniarka stryja zatrzymała mię w korytarzu. -
Skończone - rzekła - wuj pański umarł tej nocy... A gdy stałem, jak
przykuty, do miejsca, zdając się nie rozumieć tych kilku po francusku
wypowiedzianych słów, dodała ze szczerym współczuciem: - Atak przyszedł

background image

niespodziewanie. Agonja trwała tak krótko, że nie mogliśmy nawet zawiadomić
pana. Chory stracił przytomność i nawet niczego nie zażądał. Umarł o
trzeciej. Zdaje się, że prawie nie cierpiał. Tak się skończyła "Commedia
della vita" stryja Karola. Pochowałem go w Paryżu, ponieważ gromy wojny,
zbierające się nad Europą, nie pozwoliły na eksportację ciała do kraju. W
kilka dni później rozszalała się już nawałnica europejska na dobre. Rosja
wypowiedziała wojnę Austrji, Niemcy posłały ultimatum Rosji... Miałem drogę
powrotną prawie że odciętą. Pozostała północ: Norwegia, Szwecja, Finlandia.
Tamtędy mogłem się jeszcze bez trudności przedostać do cichej wsi, gdzie
wujaszek Klemens doglądał zapewne zwózki pszenicy, a niedaleko, o miedzę,
panna Olesia, polewając swe grządki o zmierzchu, musiała myśleć z
zadziwieniem: - Wojna? Mój Boże, i poco? Dlaczego? X. Boża Wola, 10
września 1914 r. Kochany Jurku! Piszę ten list, jakby na wiatr. Bóg raczy
wiedzieć, jakim spsobem ten świstek papieru dojdzie rąk twoich,
przebiegłszy całą Europę. Nigdy nie miałem wielkiego zaufania do poczty, a
jeszcze teraz, w czasach wojennych! Ale cóż robić? Muszę się z tobą
podzielić wiadomościami, co tu u nas słychać. Ano, Bogu najwyższemu dzięki,
żyjemy wszyscy i nawet napozór niewiele się w naszem życiu zmieniło.
Urodzaje były piękne, wszystko sprzątnięte z pola wczas. Teraz kopiemy
kartofle. Dwanaście fornalek pracuje przy orce od świtu do nocy, bo kto
wie, czy wszystkie konie zdołam przez zimę utrzymać. Już się tu
przewiadywał jeden i drugi oddział; rekwirują na prawo i lewo. Zwłaszcza
twoja hunterka w oczy kole panów oficerów. Zapewne wiesz, żeśmy tu
niebardzo daleko frontu. Raz wraz zajeżdża do dworu szwadronik, zakwateruje
się na noc, kwitki za owies i siano zostawi i rusza dalej. Chowam te kwitki
dla ciebie, może się kiedy co za to wyłuska od rządu? Mój Jurku! Już to jak
grom uderzyła we mnie wiadomość, zawarta w twoim liście, który przyszedł
popstrzony pieczątkami wszystkich krajów, istne dziwo! Więc umarł pan
karol? Świeć panie nad jego duszą. Wieczny mu odpoczynek. Spodziewałem się
trochę, ale mi bardzo przykro... Zacny to był człowiek, choć dziwak i w
głowie miał nieco poprzewracane wielkim światem, Europą niby, fanaberjami.
Ale szlachetny miał i prawy charakter. Dużo dobrego pokryjomu ludziom
robił, to i Karolina nieboszczka zawsze mówiła. Ja tam nie znałem go, anim
do niego specjalną czuł sympatię, ale mi teraz smutno pomyśleć, że znowu
jeden z mojego pokolenia podążył na Tamten świat. Gdybym miał po nim
pamiątkę jaką, przeszłaby do Księgi Umarłych... Et, dajmy temu pokój>
Zasmuciła mię również inna wiadomość z twego listu: że się zpowrotem do
kraju nie wybierasz. Gnatowscy, którzy nad morze, do Zoppot wybrali się,
wrócili już przez Sztokholm. Czemu ty tak nie zrobisz, mój chłopcze?
Powiada Gnatowski, że droga była ciężka, niech Bóg zachowa. Niemcy gbury,
rzeczy poginęły, ale teraz przynajmniej zadowolony, że znów na własne
śmieci powrócił. Co ty tam będziesz zagranicą robił? Końca wojny chcesz
doczekać? Daj nam Boże jak najrychlej wszystkim. Sobię życzę pocichu, bym
chociaż twego powrotu dożył. Już ja nie młodzik, Jurku. Śmierć kiwa na mnie
palcem, grozi, przypomina, że siedemdziesiąt lat na barkach noszę. To nie
bagatelka! Powtarzam sobie: wszystko w ręku Boga, ale takbym cię chciał
przed śmiercią uścisnąć, mój chłopcze drogi! Nie mogę cię namawiać. Rób,
jak uważasz, siedź sobie w tym Paryżu, czy gdzie indziej, ale pomyśl, czy
nie byłoby lepiej przyjechać, jak ci Gnatowscy, przez Sztokholm? "Wszędzie
dobrze, w domu najlepiej" powiada przysłowie. A gdzież ci dom, jak nie
tutaj? Był czas, że zwątpiłem o tobie. Myślałem, ot, szaławiła, obcych
mądrości się nałykał, poszwędał się po cudzych krajach, to i o swoim kątku
zapomniał. Tak myślałem, ale po tych paru tygodniach, cośmy tu razem
spędzili, pocieszyłem się wielce. Już, już byłby z ciebie zawołany
gospodarz, tylko pracy trochę, doświadczenia. W niejednem gotówbym ci
jeszcze dopomóc, chociaż mi zdrowie już nie dopisuje, jak ongi. Nie
choruję, ale cherlam. Już nie to, co dawniej, nie to... Ot, parę lat temu
naprzykład: przyjdzie jesień, to reumatyzm o sobie przypomni, poharatana
noga dokuczać zacznie... Ale niech wiatr ziemię przesuszy, a słoneczko
przygrzeje, ba, nawet w mróz, byle sucho, mogłem przepędzić w polu cały
dzień. Teraz i latem zastrzyka: to pod łopatką, to w ramieniu, to w tej

background image

nodze nieszczęsnej, którą mi przestrzelili pięćdziesiąt temu lat... Już mi
Olesia kamasze z psiej wełny sama zrobiła szydełkiem, a i to niebardzo
pomaga. Starość nie radość... Wspomniałem Olesię, to ci jeszcze dodam, że i
ona, biedaczka, bardzo posmutniała po twoim liście... Dałem przeczytać,
bobym spokoju nie miał, zagadywała raz po raz... Muszę ci teraz przyznać,
że się przed Olesią troszeczkę wygadałem o fotografji, którą ode mnie
świsnąłeś. nie pogniewasz się, Jurku, co? Chyba między wami trochę się
sprawy wyjaśniły, prawda? Już ja mam oko i nie darmo uważałem, że coś
często do Rosianki zaglądasz! Ciągnęło cię do Olesi, prawda? I słusznie.
Najlepiejbyś zrobił, gdybyś przyjechał, oświadczył się, wziął ślub jak
najprędzej. Do wojska cię nie wezmą, boś jedynak. Osiadłbyś w Bożej Woli z
Olesią, a jakbym doczekał na stare lata pociechy chociaż i z przyszywanych
wnucząt... Postarzałem się na dobre, bo mi się łzy pod powiekami na samą
myśl o tem kręcą... Gdybyś ty widział, jaką Olesia miała minę, kiedy
wspomniałem o tej fotografii! Zaczerwieniła się dziewczyna - i ani be, ani
me! Uśmiałem się, jak nie pamiętam, i teraz często żarciki z niej stroję,
aby to serduszko wybadać. Kiedyś, powiadam ci, myślałem, że między nami do
zwady dojdzie: - Nie uwierzyłabym - powiada do mnie Olesia - że pana
Klemensa takie się figle trzymają. To nieładnie! Ja o niczem ani myślę, a
pan Klemens żartuje sobie i może jeszcze z siostrzeńcem do spółki... I
prawie łzy miała w oczach. Nie gniewaj się na starego, ale nie mogłem
wytrzymać i powiedziałem, co myślę o tobie i o niej. Dziewczyna piekła
raki, chmurzyła się i znowu uśmiechała do tej mojej gadaniny. - Plecie pan
Klemens nie wiedzieć co! - oburzyła się wreszcie, ale takie to i było
panieńskie oburzenie. - Nie plotę, jak mi Bóg miły, nie plotę. Sama
zobaczysz, że tak będzie, jak mówię. - A nie będzie! - Będzie. - A nie
będzie, bo... - Bo co? - Bo... pan Jerzy mnie wcale... Bo ja pana
Jerzego... - zaplątała się biedaczka i ani rusz dalej. Potem, jak wojna
rozszalała się na dobre, Olesia zaniepokoiła się bardzo, czy też ciebie aby
do kraju puszczą. - Czemu nie mają puścić! Ho, ho, niechno się tylko
dowiedzą, dlaczego mu tak pilno. Jużci, serce ludzkie nie kamień. Niech
tylko Jurek fotografię jednej małej osóbki wyciągnie z zanadrza... Starczy
za legitymację, starczy! Kiedy się więc dowiedziałem, że nie wracasz,
okropnie mi było żal, Jurku. Jużem przyzwyczaił Olesię do pogawędek o tem,
co będzie, jak przyjedziesz. Gwarzyliśmy wieczorami (bo co wieczora prawie
do Rosianki zaglądam), że ty pewnie lada dzień, interesy ukończywszy, tutaj
się zjawisz. Aż tu trrach! I dostałem kijem po głowie. Zaraz też
pomyślałem, jak się Olesia zmartwi. Ale ona nie taka. Przebierała renklody
na marmeladę, gdy wszedłem z tym listem. Dałem jej do przeczytania.
Przeczytała, złożyła we czworo, oddaje mi powiada: - Widzi pan Klemens! Nie
trzeba było zgóry się cieszyć, że siostrzeniec powróci, bo teraz pan
Klemens ma przykry zawód. Harda dziewczyna. To mi się podoba. O sobie ani
słowa, a widziałem, staremi oczami, a przecież widziałem, że przybladła.
Teraz sobie wyrzuty czynię potrosze. Może niepotrzebnie nasuwałem jej myśl
o tobie. Może ty naprawdę ani nie pamiętasz ostatnich dni, kiedy to derce
ci się ku Olesi rwało... Widziałem przecież... A z fotografią? Może to
także był tylko figiel, kaprys, zachcianka, co Jurku? Ej, zdawałoby się, że
nie... Strasznie się rozpisałem. Może zły będziesz na mnie, że się w
nieswoje sprawy wtrącam. Chłopcze mój drogi! Przecież ja ciebie tylko na
świecie mam, (nie mówię o Olesi, bo to co innego, chociaż ją kocham całem
sercem), więc szczęście twoje na sercu mi leży, a nie wierzę, abyś to
szczęście gdzie indziej znalazł, niż tutaj, w naszym zakątku, przy takim
serduszku jak Olesine... W każdym bądź razie, jakikolwiek obrót wezmą te
sprawy, niech ci Bóg błogosławi, chłopaku drogi. Tęsknię do ciebie i
przypominam, że lata moje policzone, długo już czekać nie mógłbym, choćbym
chciał... Nie chcę namawiać cię do powrotu. Rób, jak uważasz, a
przedewszystkim, jak czujesz, że trzeba. Jeżeli Opatrzność pozwoli, że
twego powrotu doczekam, będę jej wdzięczny z całej duszy. A jeślibym cię
nie miał więcej zobaczyć, w godzinie śmierci jeszcze wspominać będę ciebie,
mój Jurku, i błogosławić będę i kochać. Niech cię Pan Bóg ma w swojej
opiece. Twój wujaszek Klemens. XI. Drugiego stycznia 1915 r. Kochany Jurku!

background image

Nie wiem, którędy wędrował twój list, ale wędrował cztery miesiące i w same
święta Bożego Narodzenia doszedł do rąk moich. Radość mi sprawił, ale i
udrękę ten list, tak długo oczekiwany. Teraz już chwili spokoju mieć nie
będę. Ciągle drżę o ciebie, odkąd wiem, że jesteś na froncie... Niech cię
Bóg od śmierci uchroni, chłopcze kochany. O to się modlę najgoręcej od
chwili, kiedym wyczytał, że do wojska zapisałeś się dobrowolnie jako
ochotnik, tam na obcej ziemi. Jeżeli przyjmiesz uwagę od starego wujaszka,
który cię bardzo kocha, to pytam, pocoś to zrobił? Mało naszych ginie na
wszystkich frontach w całej Europie? Czy to nam korzyść przyniesie jaką, że
się bić będziemy za cudze sprawy? My tu z Olesią niebardzo wierzymy w
odezwy Wodzów Naczelnych, w te różne manifesty. Otoczeni jesteśmy wrogami;
czegoż od wrogów oczekiwać mamy? Jużci chyba niczego dobrego... Wybacz,
może ja się mylę. Wy, młodzi, macie zawsze jakąś swoją politykę, która się
nam ryzykowną i zbyt lekkomyślną wydaje.Pamiętam, w sześćdziesiątym trzecim
było ze mną kubek w kubek to samo. Rwaliśmy się do czynu, choć starzy
głowami kręcili, a niektórzy wprost warjatami, gubiącymi ojczyznę, nas
nazywali. Ot i teraz. Wydaje mi się, że chyba ta młodzież, która...
wiesz... Macie tam pewno wszystko w gazetach francuskich, co Austrja
wyrabia. Chociaż... Teraz tak sobie znowu myślę, że może i niesłuszny mój
sąd. Każdy czyn, chociażby nieuwieńczony zwycięstwem, pozostaje zawsze
czemś chlubnem, czemś, co wpływa ożywczo na następne pokolenie, otuchy mu
dodaje i do nowych prób pobudza. Wszystko, co z miłości ojczyzny bierze swe
źródło, nie może być szkodliwe, choćby się nawet lekkomyślnem zdawało. Tak
my sobie z Olesią rozważamy, patrząc i słuchając, co się dzieje. Cicho w
zakątku naszym, ale i my przeszliśmy ciężkie czasy. Niemcy podeszli tuż,
tuż prawie, a z nimi podobno sprawa cięższa... Teraz jakoś żyjemy sobie,
jakoś bronimy się przed ciężką łapą wojny, która i tutaj dosięga. Tylko nie
wiem, czy twoją hunterkę uda mi się długo zachować. Trzymam ją teraz,
zgadnij gdzie? W samym budynku dworskim! Tak, kochanku, w oficynie sobie
mieszka i zdrowa, tylko nocami bardzo hałasuje, kopytami w podłogę wali, aż
huczy. Teraz więcej słomy kazałem podesłać; zobaczymy, jak będzie. Cztery
fornalki nam zabrali z rekwizycji, resztę pozostawiono narazie w spokoju.
Ale długo tego będzie? Kiedy się skończy ta wojna? Z początku wszyscy
mówili: tylko patrzeć, ale teraz zaciągnęła się na dobre. Zupełnie tak
czasem z małej na zachodzie chmurki całe niebo się zaciągnie, i gotowa
trzydniówka... Daj Boże, żeby to nie była trzylatka, ta straszna wojna. A
jakie twoje zdanie? Smutno, że się dogadać nie możemy. Ten list przez pewną
przesyłam okazję. N. jedzie do "Petrogradu", stamtąd do Sztokholmu obiecał
wysłać prywatnie, dlatego tak swobodnie piszę. Ale czy otrzymasz? Jurku,
Jurku... Listy naogół chodzą okropnie. Od tylu miesięcy czekam napróżno.
Dopiero teraz nadszedł nareszcie, a i to krótki, urywkowy... Może z okopów
pisany, co? Ej, Jurku! O Olesi nie wspomniałeś ani słowa, nawet, czy ode
mnie o niej wieści doszły do ciebie. A dziewczyna może i serjo myśli o
tobie, bo dwóch konkurentów, jednego po drugim odpaliła, choć zacni byli
ludzie, a jeden i majętny bardzo, obywatel z łomżyńskiego, który tu w
sprawach lasów przyjeżdżał. Teraz już mało z Olesią rozmawiam o tobie.
Tylko, jakeśmy się dzielili opłatkiem (u nich byłem na wilji) powiedziałem
Górskiemu, że wojujesz we Francji. Olesia rzekła tylko: "To lepiej, niż
tu", ale niebardzo rozumiem, co miała na myśli. Aha, kazała ci jeszcze
ukłony przesłać i zapytać, w jakiej służysz formacji, co niniejszem
wypełniam. W domu, w gospodarstwie, roboty teraz niewiele. Wszystko
wymłócone, czekamy wiosny. Co też nam ona przyniesie? Z Lisowskiego,
administratora, dosyć zadowolony jestem... Widzisz, przygotowuję pomalutku
zastępcę! Ziemia nie będzie czekać twego powrotu, ją trzeba nakarmić,
oczyścić, ustawicznie koło niej chodzić. Tutaj nie może nic stanąć, tak,
jak ustaje np. życie ludzkie, z minuty na minutę. Mój Jurku, nie piszę
tego, aby cię niepokoić, albo zasmucać. Owszem, zdrów jestem, i nawet
reumatyzmy mniej łapią, ale komu pora, temu czas... Kto przeżył tyle lat,
co ja, musi zdać sobie jasno sprawę, że jest, jakgdyby na wsiadanem. Modlę
się tylko, bym ciebie mógł przed śmiercią zobaczyć. Ha, kto wie? Całuję
cię, mój drogi chłopcze, i proszę, pisz jak najczęściej, choćby urywanemi

background image

zdaniami, bo ten niepokój jest doprawdy okropny! Twój wujaszek Klemens Boża
Wola, 29 lipca 1915 r. Drogi Jurku! Dawno, dawno od ciebie wiadomości nie
miałem, a teraz, strach mi pomyśleć, może już i ta droga porozumienia
przecięta zostanie! Niemcy... ale musisz to wiedzieć. Codzień prawie pocztą
pantoflową przychodzi wiadomość, że Warszawa wzięta. Oficerowie, którzy u
nas kwaterują, zapewniają, jak jeden mąż, że prawego brzegu Wisły bronić
będą, ale ja teraz nikomu nie wierzę. Mówiono przecież powszechnie, że
żadne państwo nie przetrzyma takiej wojny dłużej, jak trzy, cztery
miesiące. Tymczasem to już rok. Rozpasały się jakieś złe moce nad światem.
I to mnie również zastanawia, że pomimo uspokajających komunikatów wojska
cofają się ustawicznie. Odchodzące oddziały zabierają, co się da. Nawet i
ludzi ciągną za sobą. Wielu chłopów wędruje w głąb Rosji, taszcząc swoją
ruchomą chudobę.Niektórzy sąsiedzi okoliczni też jakby na odlocie.
Gnatowscy wyjechali z córkami i synalkiem, który podobno wstąpił do
"polskiego wojska" jak tutaj szumnie nazywają pułk, sformowany przez
jakiegoś Gorczyńskiego. Strach, co się dzieje! Tu nasi, - tam nasi... Może
jedni przeciw drugim? Tłumaczyłem Gnatowskiemu, perswadowałem ten wyjazd,
ale zamknął mi usta zwierzeniem, że gdyby, broń Boże, Niemcy, - to on
pierwszy pójdzie pod sąd i na rozstrzelanie. W to mi się co prawda
niebardzo chce wierzyć, bo Gnatowski spokojny człowiek, do niczego się nie
mieszał, nawet do miasteczka rzadziej zaglądał, odkąd mu czwórkę gniadych
zdekompletowali. Powiada, że się ludziom pokazywał nie będzie z niedobraną
czwórką. Ot, fanberje pańskie! Ale nie wiedzieć, o czem piszę. O
głupstwach! Widocznie na starość i zdrowy sen mi nie dopisuje. Nad krajem
miecz Damoklesa, a ja o gniadych czwórkach Gnatowskiego, tfu! Nie wiem
nawet, czyś zdrów, czyś cały, czy żyjesz... Jestem tu, jak w zamurowanem na
głucho więzieniu. Poczta szwankuje, gazet od paru dni nie mieliśmy.
Lisowski do miasteczka jeździł po nowiny i powrócił zasępiony. - Wie pan -
mówi do mnie - powiadają, że gdyby Niemcy weszli, to zaraz wszystkich
mężczyzn do wojska wezmą. Słusznie robią ci, co wyjeżdżają zawczasu. I
poskrobał się w głowę. Dopiero ja nasiadłem na niego ostro, że wstyd, że
hańba, że wszyscy tylko o ucieczce myślą jak zające - że kto tu wreszcie
zostanie? Że w gadaniu każdy mocny, a jak przyjdzie najmniejszą próbę
przetrwać, - głowę traci! Takem mu wykładał z pół godziny, utyskując, że
jeśli Polacy tchórzostwa się teraz nabrali, to przepadliśmy z kretesem, bo
tego jeszcze u nas, chwalić Boga, nie bywało. Lisowski bardzo poczerwieniał
i zaczął się tłumaczyć. - Czy ja mówiłem o sobie, że chcę jechać? Czy
rzekłem choć słowo? Niech sobie jadą inni, może i dobrze robią, ale ja tu
zostanę, bądź pan spokojny, panie Klemensie. Rozumiem dobrze, co to
obowiązek i honor Polaka. Aż się zaperzył i podkręcił wąsa. Ten Lisowski
poczciwy człowiek, i nie wiem, cobym bez niego tu począł. Ale nie napisałem
ci dotąd takiej ważnej nowiny! Widać starość nie na żarty daje mi się we
znaki! Zatapiam się w drobiazgach, a wątek tracę. Otóż, Olesia ma tyfus. -
Teraz już lepiej i doktór zupełnie uspokoił nas wszystkich, ale cośmy
przeżyli! Zaraziła się z pewnością w jakiejś chałupie, bo teraz wszędzie
pełno żołdactwa, które zarazę po wsi rozwłócza. Naturalnie, Olesia kurowała
baby kaprawe i stare, że pożal się Boże, aż sama przypłaciła to
miłosierdzie nieomal życiem. Chwała Najwyższemu, że już niebezpieczeństwo
minęło, ale ze dwa tygodnie była, biedotka mała, między życiem i śmiercią.
Codzień jeździłem dowiadywać się, nawet w nocy posyłałem konnego. Jednego
wieczora myśleliśmy wszyscy, że to już koniec, a to było widać przesilenie,
bo gorączka poczęła spadać nad ranem, i teraz Olesia codziennie zdrowsza.
Jeszcze biedactwo bardzo bledziutkie, bardzo osłabione, ale już się do nas
uśmiecha... Wiesz, Jurku, twarzyczkę ma taką przezroczystą, jak opłatek, a
na niej wyraz jakiś anielski. Więc tak sobie pomimowoli myślę, że Bóg dla
ciebie tego aniołka przy życiu zachował, żebyś odnalazł Olesię, jak
wrócisz, i tak ją pokochał, jak ona na to zasługuje. Jestem pewien, żeście
stworzeni dla siebie i że prędzej, czy później... Tylko, że już dziatek
waszych kołysać nie będę, czuję to. Bylem tylko powrotu twojego doczekał,
mój chłopcze! Tego listu ani weź skończyć nie mogę... Kto wie, czy prędko
okazja się zdarzy. Całuję cię, ściskam, błogosławię. O Bożą Wolę bądź

background image

spokojny. Póki ja żyję, strzegę tej ziemi, jak własnej, rodzonej. Bom się
też z nią zżył, Boże Wielki! Tyle lat... Tyle wspomnień, ile dni
upłynionych, a dni tych ogromnie, ogromnie wiele... Et, znów się rozczulam.
Trzeba zakończyć wreszcie. Bądź zdrów i pamiętaj zawsze o twoim wujaszku
Klemensie. XII. Pięć lat! Jaki to wielki szmat czasu! - myślałem, siedząc w
wagonie, który mię wiózł do kraju. - Ile wydarzeń, ile przeżyć w ciągu tych
paru tysięcy dni, spędzonych bądź na froncie, bądź w ciszy krótkich
odpoczynków, wymierzanych skąpo i zawsze niewystarczających. Jak dawno
wyzbyłem się oznak francuskiego uniformu, jak dawno, jak dawno... A już w
niezmiernie oddalonej przeszłości spoczęły te chwile, gdy, pełen
zniechęcenia i apatji, mówiłem sobie w duchu: Czy to tak długo jeszcze? Czy
nigdy nic się nie zmieni? Okopy, okopy - i stukot karabinów maszynowych - i
znów okopy... Jedna, druga okazja, w której zdarzyło mi się wykazać odwagę
i zimną krew... "Ce brave Polonais"... Szarża oficerska i znowu długi
poczet dni, tak niebezpieczeństwem nasiąkłych, że aż monotonnych, nudnych,
podobnych do siebie w piekielnym hałasie bitew, w grozie utraty życia, w
oczekiwaniu na rychłą, prawie nieuniknioną śmierć... Czasem wśród tego
piekła na ziemi, wizja innego jakiegoś życia, pełnego ciszy i całych godzin
zadumy... Wizja przeszłości tak odległej, że prawie zagubionej w konturach,
tak niepodobnej do rzeczywistości, że prawie fantastycznej. - Czy to
możliwe, że kiedyś wałęsałem się godzinami po ulicach gwarnych miast,
patrzyłem w twarze przechodniów uśmiechniętych i zadowolonych; że kiedyś
czytałem piękne książki, zadziwiająco piękne książki, leżąc na trawie,
pełnej stokrotek? Czy to możliwe, że prowadziłem ze starym człowiekiem-
kaleką długie dysputy na jeszcze bardziej kaleki temat, któremu na imię:
Cel życia? Zaiste, zabawne są to marzenia, tem zabawniejsze, że przecież
kiedyś wszystko to było naprawdę - działo się tak, jak się dzieje i odbywa
chwila bieżąca... Wtedy to, w czasach zamierzchłych, wyobrażałem sobie, że
ot, kieruję własnem życiem, jak własnym wierzchowcem, że trzymam cugle
śmiało i pewnie: Teraz, mój osiu, w prawo zwrot, a teraz w lewo i przed
siebie, cwałem! Aż tu pewnego pięknego, letniego dnia poczułem nagle, że
sam gryzę w zębach wędzidło, że próżno buntuję się i szarpię: wyprzężony
jestem w bieg wypadków, mam mocne dyszle po bokach, a okulary na oczach,
bym nie patrzył w stronę, nie oglądał się i nie strachał daremnie. I -
hajda, zadzierzysty koniku! Skończyłeś ze źrebięctwem, zakonotuj sobie,
bacząc zwłaszcza, że wszelki upór na nic się nie przyda! Zrozumiałem, że
jakieś straszliwe, tragiczne fatum wkręciło mię w piekielny kołowrót,
któremu na imię Wojna Wszechświatowa, że jestem jednym z miljonów,
dzielących tę samą dolę, ot, ziarnkiem piasku, niesionem przez tajfun.
Setki i setki wiorst dzieliły mię od domu, a czas zacierał powoli umiejętną
dłonią nieutrwalony szkic, zarysowany kiedyś w mem sercu: szkic budzących
się uczuć dla młodej dziewczyny, którąbym nazwał może towarzyszką, gdyby mi
dozwolone było patrzeć na nią dłużej, przebywać z nią więcej, niż
kilkanaście dni, skradzionych pogodnemu szczęściu. Owe pięć lat zatarły
obraz panny Olesi nie tylko w sercu mojem i pamięci... Nędzna podobizna,
którą nosiłem przy sobie z przyzwyczajenia - wyblakła również, a lichy
papier wystrzępił się i przybrukał, nadając biednej pamiąteczce wygląd
opłakany. Jakieś rysy wyzierały blado z wypłowiałego tła. Oczy, których nie
widziałem tak dawno, straciły swój wyraz pogodny i patrzyły już tylko z
bezmyślnym, tępym przymusem na wskazany przez fotografa punkt, a więc
właściwie nie patrzyły na nic i na nikogo, błąkając się w kierunku
nieokreślonym. Blado-różowe zabarwienie ust, tak ładnych w uśmiechu,
zastępowała matowa białość papieru... Nic tam nie było z panny Olesi, nawet
warkocza, który otaczał jej głowę bogatym wieńcem z włosów jasnych i
lśniących w załamaniach całą gamą złotawych odcieni. - Pięć lat. Jak to
ogromnie dawno! - myślałem, patrząc z okna wagonu na pola brunatne i puste.
Zaledwie wczesne trawki tuliły się do rowów przydrożnych, nieśmiałą,
seledynową barwą zwiastując rychły rozkwit zieleni. I nagle stanęła mi w
oczach chwila odjazdu. Pełne kłosy niedożętych pól zwisały ciężko na
wybujałych źdźbłach słomy żółtej i suchej; kłoniły się ku drodze, po której
turkotał powóz, kłoniły się jakgdyby z pożegnaniem. Zdawały się szeptać

background image

tajemniczo: - Gdy wrócisz, już nas tu nie zastaniesz. Ale w następnym roku,
pamiętaj! w każdym roku następnym, o takiej porze, jak ta, będziemy kołysać
się znowu i złocić w słońcu, jak teraz... Na horyzoncie majaczyła kępa
wysokich drzew, kryjących dwór rosiański. Spojrzałem w tamtą stronę i
zawołałem w duchu: - Dowidzenia! Raz jeszcze dowidzenia, panno Olesiu! Pięć
lat... Jak to niedawno! Zdawało mi się przez chwilę, ,ze słyszę jeszcze
ostatnie, na drogę dawne przestrogi poczciwego wujaszka Klemensa, który się
zerwał o świcie i głośniej niż zwykle stukotał laską. Zdawało mi się, że
widzę starą Krystynę, jak na siedzeniu powozu układa okazałe pakunki,
mówiąc dobrodusznie: - To śniadanie dla pana na drogę! Wędliny nakrajałam
cieniutko, tak jak pan lubi, a osobliwie tej suchej litewskiej. I niech Pan
Bóg strzeże i prowadzi, i niech no pan długo w tej zagranicy nie marudzi, a
tutaj wraca! Zmarudziłem, moja Krystyno. Bardzo zamarudziłem. Aż mi
ogromnie wstyd, aż mię żal trawi. Musiała, poczciwota, niejednego wieprzaka
przez ten czas życia pozbawić, aby umiejętnie, wedle niezmiernie starej
recepty, z masą korzeni i przypraw, takie wędliny, jakie ja właśnie lubię
najbardziej, przysposobić. A nuż przyjadę! A drogi wujaszek! Czy go też
jeszcze reumatyzmy łupią, czy noga w dnie słotne dolega?... A może mu już
wszystko dolegać przestało? Może oddawna nietylko "Ambona", ale i stary,
pstrokaty fotel przed kominkiem świeci pustkami? Jeżeli żyje wujaszek, toż
usta otworzy na widok błękitnego munduru i czapki rogatej siostrzeńca! Toż
będzie pytał a pytał a wydziwiał... - Więceś ty, kochanku, porucznika
dosłużył się, ot historja! Nie doczekałem ja honorów takich, choć zdrowie
przecie nie po sypialniach sterałem, Bóg świadkiem. No i patrzeże! Oficer
polski, w polskim wojsku służy! Pradziadby się ucieszył, po którym Virtuti
w safjanowem pudełeczku ojciec twój przechowywał, jak relikwję świętą...
Siadaj, rozpowiedz, a po porządku wszystko, po kolei, jak było. Więc do
cudzoziemskiej legii najpierw, a teraz w Hallera korpusie, jakże? Pięć
lat... Ale opowiem ci wszystko, wujaszku, wszyściutko, dzień po dniu, co ze
mną los dokazywał. Bylebyś tylko mógł słuchać, bylebyś zasiadł na zwykłym
miejscu w bawialni, oparł się o poręcz fotela wygodnie i, pykając z długiej
fajeczki, patrzył na mnie z pod brwi strzępiastych swojem poczciwem,
błękitnem spojrzeniem... Rzecz dziwna. W miarę, jak pociąg posuwał się w
głąb kraju, czas począł się dłużyć nieznośnie. Ostatnie pięć kwadransów
mieściły, zda się, w sobie całe pięć lat ubiegłych. Przeżyłem w myśli
wszystko, aż do epoki dzieciństwa, przeżyłem więcej, bo przyszłość
najbliższą. A kiedy pociąg wjeżdżał na Dworzec Warszawski, byłem już tylko
śmiertelnie znużony i smutny: zdawało mi się, że teraz dopiero zamknęła się
długa epoka mojego życia, i że winienem, nim nową kartę historji własnej
odwrócę, napisać na ten temat wszystkiem: Księga Umarłych. XIII.
Doczekawszy w bufecie kolejowym jakiejś możliwej godziny (pociąg przyjechał
bardzo rano), kazałem się zawieść do domu, który był własnością stryja
Karola. Stróż kamienicy, zamiatający właśnie wnętrze bramy, objaśnił mię,
że mieszkanie zajęte jest przez jakichś "kuzynów" ś.p. pana gospodarza.
Zostawiwszy więc rzeczy w dorożce, poszedłem na górę, dowiedzieć się, czy
wogóle będę mógł liczyć na nocleg w mieszkaniu, które po śmierci stryja
stało się moją własnością, jak wszystkie ruchome i nieruchome dobra jego na
tym padole. Otworzono mi dopiero po długiem i usilnem kołataniu, widocznie
godzina była jeszcze, jak na wielkomiejskie zwyczaje, zbyt wczesna. W
przerwie pomiędzy jednem a drugiem uderzeniem pięści w drzwi, odczytywałem
raz po raz nic nie mówiące nazwiska, wypisane randem na kawałku "bristolu":
Melanja Bielawska - oraz krzywo w rogu zatkniętą karteczkę: "Proszę stukać,
bo dzwonek zepsuty!!!" Zamorusana sługa wytrzeszczyła szeroko oczy na mój
widok i przypatrywała mi się bacznie, z nieufną ciekawością. Widocznie
zdetonował ją mój ubiór wojskowy i zakurzone sztylpy. - To ja zara powiem
pani - rzekła wreszcie, gdy powtórzyłem swoje nazwisko i cel tak rannej
wizyty. Czekałem znowu dłuższą chwilę w przedpokoju. Z głębi mieszkania
dochodziły odgłosy szybkich kroków, szmer wody z odkręconego wodociągu, jęk
zamykanej i odmykanej co chwila szafy, oraz trzaskanie drzwiami. Wreszcie
ukazała się mym oczom dosyć wysoka i chuda panna w krzywo zapiętej bluzce i
z olbrzymią kukardą w naprędce zwiniętych włosach. - Przepraszam. Czem mogę

background image

służyć? Mama zajęta. Jestem Bielawska! - wyrecytowała jednym tchem,
starając się jednocześnie przyprowadzić do porządku zatrzaski i guziczki
swej garderoby. Gdy wyjaśniłem (równie pośpiesznie) raz jeszcze, kim
jestem, dodając, że przyjechałem, pociągiem prosto z Paryża, panna
Bielawska przerwała swą czynność i nagle splotła ręce ruchem tak
gwałtownym, że mu towarzyszyło głośne klaśnięcie. - Aaa! - zawołała
przeciągle. Dotychczas nie wiem, czy brzmiała wówczas w jej głosie radość,
czy skarga, gdyż zaraz dodała gorączkowo: - Aa, to pan porucznik... Wiem,
naturalnie... Więc to pan? Tak, proszę bardzo, proszę do salonu. Zaraz
sprowadzę mamę. Uśmiechnęła się, wskazując gestem drzwi uchylone, i
zniknęła w głębi korytarza. Wszedłem. Znajomy pokój przedstawiał dziwną
mieszaninę tego, co się w nim znajdowało poprzednio, z tem, co tu
nagromadzono obecnie. Ani jeden sprzęt nie znajdował się na dawnem miejscu,
oprócz obrazów, które wisiały na mocnych hakach. W głębi znajdowała się
szeroka otomana ze stosem rozrzuconej na niej pościeli, obok na podłodze,
stała, a raczej leżała walizka, z której otwartego wnętrza wyzierały
rozmaite części garderoby, a szereg drobnych przedmiotów wysypał się wprost
na podłogę. Kalekie ramiona Venus Milońskiej, której kopję zrobiono dla
stryja w Paryżu, okryte były sporą warstwą kurzu, natomiast głowę antycznej
bogini zdobił kapelusz damski z drugiego dziesiątka dwudziestego wieku,
pretensjonalny, ugarnirowany wstążkami i girlandą sztucznych kwiatów. Na
stoliczku z wenecką mozaiką leżało krągłe, kieszonkowe lusterko i kilka
grzebyków celuloidowych, a spora ilość rozsypanego pudru świadczyła o
gorliwych zabiegach kosmetycznych osoby, zamieszkującej najwidoczniej te
kąty. Kiedy jeszcze dostrzegłem wpółwypróżniony syfon wody sodowej, z
którego systematycznie, w odstępach kilkusekundowych, sączyły się
kryształowe kropelki na japońską makatę, przykrywającą stół z bardzo
pięknego mahoniu, chciało mi się zarazem zgrzytać zębami i śmiać do
rozpuku. Stałem tak niezdecydowany, gdy do pokoju wtoczyła się raczej, niż
weszła, znacznie niższego wzrostu, lecz zato okazalszej tuszy niewiasta.
Domyśliwszy się, że jest to sama pani Bielawska, uczyniłem krok naprzód, a
dama, potrącając łokciami stoliki i żardynierki, brnęła przez zagracony
pokój, wołając z uniesieniem: - Ach, panie... panie... panie poruczniku!
Doprawdy, nie spodziewałyśmy się... I to dziś właśnie... Doprawdy, nikt
wogóle nie wiedział, gdzie pan przebywa. Dlatego... Nie zawiadomiłyśmy pana
o chwilowym tu naszym pobycie. Uciekinierki jesteśmy, panie poruczniku,
nieszczęsne ofiary wojny... Dziękować Bogu, że pan przynajmniej zdrów i
cały! Widzę, pan porucznik z armji Hallera?... A, witałyśmy, witałyśmy z
córkami pierwsze oddziały! Co za rozczulający był widok! Co za dzień
pamiętny!... Ludzie płakali i śmieli się ze szczęścia! A pan porucznik na
długo? Zapewne wkrótce pośpieszy pan na front, nieprawdaż? Skorzystawszy z
pierwszej pauzy w potoku słów, któremi pani Bielawska żonglowała po
mistrzowsku, wyjaśniłem zwięźle, już po raz trzeci od chwili przybycia, że
pragnę znaleźć się jak najprędzej w jakimkolwiek pokoju, który te panie
łaskawie wyznaczyć mi raczą... Pani Bielawska rozejrzała się wkoło,
rozkładając ręce ruchem bezradnym: - Doprawdy, panie poruczniku.,. Ach,
naturalnie, żądanie pańskie jest zupełnie słuszne... Całe mieszkanie należy
przecież wyłącznie do pana po śmierci tego kochanego Karola! Pan musi
wiedzieć, że kiedyś Karol... Ale mniejsza z tem! Dawne to dzieje, oboje
byliśmy młodzi, trudno się dziwić, serce nie sługa... Takie młodzieńcze
uczucia, przysięgi, zaklęcia, to tylko poto, aby je czas obdarł z uroku, a
ludzie pokiwali głową z westchnieniem... Nieprawdaż, panie poruczniku?
Widocznie dama miała nawyczkę, każdy dłuższy okres swej paplaniny zamykać,
niby klamrą, pytaniem: nieprawdaż? - ponieważ po chwili, nie doczekawszy
się odpowiedzi, ciągnęła dalej: - Ale pan porucznik zmęczony
pewno...niewyspany! Ma się rozumieć, po takiej podróży! A tu hotele podobno
przepełnione, chociaż mówiono mi, że w Saskim można było dostać pokój
tydzień temu? - Proszę pani - spytałem wreszcie nieco zniecierpliwionym
głosem - sądzę,że w tem mieszkaniu mógłby się znaleźć choć jeden pokój dla
mnie... - Pokój? Ach, naturalnie, pokój...Zaraz pomyślałyśmy sobie z
Melcią, moją starszą córką, że pan w sprawie pokoju zajechał tu tak

background image

raniutko... Naturalnie, jest pan w prawie! To przecież pańskie mieszkanie.
Ale.,.chwilowo tak się złożyło, że wszystkie pokoje zajęte... Literalnie w
każdym ktoś śpi...Właśnie dwie kuzynki moje i szwagier... O, tu, na
otomanie - dodała głosem zrozpaczonym - nocuje mój szwagier, który
przyjechał z Podola i ma obiecaną posadę dyrektora w fabryce atramentu...
Teraz takie czasy, że każdy chwyta się pracy, jak deski ratunku,
nieprawdaż? Uśmiechnąłem się mimowoli, bo wzrok mój padł na stolik z
grzebykami i pudrem. W tej chwili drzwi uchyliły się nieco, i dwie głowy
niewieście, jedna nad drugą, ukazały się w szparze. - To moje córki! -
zawołała mama Bielawska i skinęła ręką. - Melu, Cechno, chodźcieno tutaj.
Pan porucznik, którego znacie tak dobrze z opowiadań pana Karola
nieboszczyka, zjawił się niespodzianie i właśnie pyta o pokój... Doprawdy,
w wielkim jestem kłopocie! Gdyby pan chociaż zawiadomił nas wcześniej... My
tu wogóle tymczasowo, dopóki co... Ale teraz... Kuzynki obiecały wprawdzie
w tym tygodniu przenieść się... - Możeby mój pokoik, mamo? - wtrąciła owa
Mela, z którą zawarłem znajomość już przedtem. - Co mówisz, drogie dziecko?
A cóż ty poczniesz? - Możebym z Cechną, mamo... W tej chwili panna Cechna,
której dotychczas nie miałem przyjemności poznać, wtrąciła się do rozmowy:
- Ach, naturalnie, mamo. Pan porucznik nie może przecież szukać hotelu... -
Wiem, wiem westchnęła pani Bielawska takim tonem, jakby chciała zaznaczyć,
że przyjazd mój wywołał nader niewygodne komplikacje. Zwróciłem się ku
pannom, czując instynktownie, że gotowe są wziąć moją stronę i otoczyć
opieką. Jakoż błyskawicznemi spojrzeniami porozumiały się ze sobą, mówiąc
te tylko słowa: - Melu? - Cechno? I znikły za drzwiami. Wówczas pani
Bielawska z godnością nacisnęła dzwonek przy drzwiach i po chwili ukazał
się służący. - Niech Józef zejdzie i przyniesie z dorożki rzeczy pana
porucznika - usłyszałem zdanie, najzwięźlejsze, jakie padło dotychczas z
ust wielomównej niewiasty. Ale służący się nie ruszał. Mimowoli przyjrzałem
mu się bacznie i nagle wykrzyknąłem: - Ależ... to chyba Józef... Co,
Józefie? - Tak jest, proszę jaśnie pana. Witam jaśnie pana. Co jaśnie pan
rozkaże? - odparł dawny służący mego stryja, stojąc ciągle wyprostowany,
jak struna; tylko czarne inteligentne oczy zdradzały żywe zadowolenie -
prawie radość. - Przynieść rzeczy, potem wody do mycia. Dużo, dużo wody,
mój Józefie. - Zimnej, czy gorącej jaśnie pan życzy? - Zimnej... gorącej,
wszystko jedno. Byle prędko. Józef skłonił się i wyszedł. - Do pokoju
starszej panienki - krzyknęła za nim mama Bielawska, rzucając mi jadowite
spojrzenie. W pięć minut później znalazłem się nareszcie u siebie.
Oczekując na wodę do mycia, rozglądałem się po pokoju. Był to ten sam,
który zajmowałem niegdyś, ilekroć, między jedną podróżą a drugą, zawadziłem
o Warszawę. Dziwnym trafem pokoik nie uległ takiemu przeobrażenia, jak
reszta mieszkania. W otwartej szafie tylko widniały barwne suknie kobiece,
a za karabelą nad łóżkiem zatknięto reprodukcję z Leonarda: głowa św. Jana.
Nawet zasłony u okien były te same, cienki muślin indyjski w deseń
wzorzysty, nieco spłowiały od słońca. Obrzucałem rozrzewnionym wzrokiem
cenne sztychy angielskie, zawieszane tu jeszcze ręką stryja Karola. Znał
moją pasję do koni i starał się choć w taki sposób umilić jednostajność
ścian. Przypomniało mi się znienacka, że kiedyś napisałem w rogu pokoju
kilka słów ołówkiem na tapecie. Począłem szukać i znalazłem: były to
niedorzeczne zupełnie słowa, których znaczenia już sobie wytłumaczyć nie
mogłem: "Czwarty marca - pierwszy dzień prawdziwego słońca..." Nie, nie
umiałem sobie przypomnieć, co mogła oznaczać owa data, co to był za dzień,
- ale musiał to być dzień szczęśliwy. XIV Musiałem się zdrzemnąć, gdyż nie
usłyszałem stuknięcia drzwiami, i dopiero otwarłszy oczy, ujrzałem
służącego Józefa przed sobą. Stał, jak zawsze, w postawie dobrego
służbisty, wyprostowany, poważny i patrzył na mnie przyjaźnie. - Co to...
A, Józef. No i cóż słychać, Józefie? Telegram wysłany? - Właśnie
przepraszam jaśnie pana, dlatego śmiałem obudzić. Nie chcą przyjąć
prywatnie. Powiadają, że na tamtej linji tylko wojskowe depesze się wysyła.
Jaśnie pan będzie zmuszony pofatygować się sam. - Dlaczego to tak? Boża
Wola nie na froncie przecież! Józef skłonił się w milczeniu i czekał dalej,
z kartką w ręku. Siadłem na otomanie i przetarłem oczy, ziewając szeroko. -

background image

Która to godzina, mój Józefie? - Piąta. Jaśnie pan spał mocno. Nie śmiałbym
obudzić, gdyby nie to, że pan kazał telegram dziś jeszcze wysłać. Co jaśnie
pan teraz rozkaże? Zaczęło mię nieco śmieszyć jego zachowanie, pełne
uniżonej godności. Ponieważ stał ciągle wyczekująco, rzuciłem odniechcenia:
- Może Józef wracać do swoich zajęć. - Moje zajęcie to służyć jaśnie panu -
odparł po chwili, znów lekko skłaniając głowę. "Aha, zastanowiłem się w
duchu, - po śmierci stryja Karola Józef uznał mię za swego pana. Widocznie
uważa że odziedziczyłem go w spadku, wraz z całem inwentarzem żywym i
martwym. Przyjąwszy to do wiadomości, postanowiłem wejść w rolę, a
przedewszystkiem rozpytać go nieco. - Józef długo był w służbie u mojego
stryja? - Dwadzieścia dwa lata, jaśnie panie. - Hm.Kawał czasu. Józef liczy
do wybuchu wojny,czy do dnia dzisiejszego? - Do sierpnia 1914 roku, jaśnie
panie. Teraz pan plenipotent płaci mi pensję imieniem jaśnie pana.
Nieboszczyk starszy pan tak podobnie rozporządził. "Serwitut - pomyślałem -
ale miły serwitut". I nagle doznałem, pierwszy raz od przyjazdu, uczucia
prawdziwej radości. Mam tu przy sobie chociaż jednego człowieka, który mi
jest szczerze życzliwy. Uśmiechnąłem się. - Naturalnie, Józef zostanie u
mnie w służbie i nadal, co? - Jeżeli tylko jaśnie pan życzy sobie... Pod
nieruchomą maską powagi przebiło wzruszenie. Stary sługa był rad z głębi
duszy. - Co tu Józef porabia od tylu lat? - Czyszczę, sprzątam, pilnuję
mieszkania, jaśnie panie. Wszystko, co tylko nieboszczyk starszy pan cenił
i lubił, chowałem u siebie pod kluczem... Jaśnie pan sam się może
przekonać... - Dobrze, dobrze, to później! - mruknąłem dosyć niechętnie,
Wydało mi się, że Józef zacznie tłumaczyć i "kręcić" z powodu różnych tam
drobiazgów, które mogły ulec zniszczeniu lub zawieruszyć się przez tyle
czasu w bezpańskim domu. Ale on rzekł nagle, czyniąc krok naprzód: -
Przepraszam najmocniej jaśnie pana za to, co powiem. Śmiem zapytać, czy
długo tu będą mieszkały te panie.,. pani Bielawska z córkami? - To ja
właśnie chciałbym się od Józefa dowiedzieć, skąd one się tu wzięły? - Tak i
ja sobie myślałem - szepnął i nagle, z widoczną determinacją rozgadał się
na dobre. Opowiedział, że przyjechały przeszło pół roku temu. Przedtem
mieszkanie wyglądało jak cacko, chociaż z rekwizycjami nieraz była bieda.
On, Józef, buntował się przeciw temu najazdowi, nawet do pana plenipotenta
ze swojem zdaniem wystąpił, ale darmo. Powiedziała podobno pani Bielawska,
że krewna, że kuzynka, że sam nieboszczyk mógłby z grobu zaświadczyć, że
uciekinierka, że mieszkania nie mają... Ha! Może i kuzynka, bo po imieniu,
starszego pana nieboszczyka nazywa, ciągle się na niego powołuje! On, Józef
- przeprasza bardzo - niezupełnie chciał wierzyć bo przez dwadzieścia lat
nigdy tego nazwiska nie słyszał. - Sprowadziły tu tyle rzeczy, że teraz
ładu dojść nie można. Miały sobie mieszkania szukać, te niby tu chwilowo,
ale teraz jakoś o tem ucichło... - zakończył wreszcie i spojrzał na mnie
pytająco. - Matka i dwie córki, tak? - Tak, jaśnie panie, ale gości
przyjmują dużo. I ciągle u nich ktoś mieszka, a to bratowa z dziećmi, a to
szwagier, a to dwie kuzynki, te panny Ignatowicz... - A panny Bielawskie co
robią? Uczą się pewno jeszcze? Młodsza ma chyba ze siedemnaście lat? - Ma,
albo i więcej. Na kursa ogrodnicze chodzi. A panna Melanja na fortepianie
gra i też się uczy... filozofji, czy coś... Panienki niczego, nie można
powiedzieć, ale mamusia! - No - przerwałem, widząc, że konfidencje ustępują
miejsca plotkarstwu - dosyć. Niech mi Józef herbaty tu do pokoju
przyniesie. Na obiad pójdę do restauracji później. - Uważam, jaśnie panie -
odparł, w oka mgnieniu przybierając postawę correct i wyraz kamiennej
powagi. W chwilę go jego wyjściu rozległo się ciche stukanie. - Proszę
wejść - rzuciłem, sądząc, że to służący czegoś zapomniał i wraca. We
drzwiach stanęła panna Mela Bielawska. Zerwałam się z kanapy, mówiąc
"przepraszam" tonem cokolwiek pytającym. - To ja przepraszam - odrzekła
panna dość śmiało. Podeszła bliżej i podała mi rękę na powitanie. -
Przyszłam zabrać niektóre rzeczy z szafy... U siostry nie dało się to
pomieścić. Otworzyła skrzypiący mebel i poczęła wybierać na półkach jakieś
przedmioty. Stanąłem pod oknem w postawie wyczekującej, rozważając, czy
należałoby z czemś odezwać się do nowej znajomej. - Wyspał się pan
przynajmniej? - zagadnęła znienacka, wychylając głowę z za otwartych drzwi

background image

szafy. - Tak, dziękuję. Spałem, rzeczywiście, jak kamień... I długo. - Po
takiej drodze... I nagle, wychodząc na środek pokoju, rzekła zupełnie innym
tonem: - Właściwie... to nam niezmiernie przykro, że zrobiłyśmy panu
porucznikowi niemiłą niespodziankę... - Ależ, pani... - No, no - przerwała
swobodnie - niech pan nie rzuca zdawkowych słówek uprzejmości towarzyskiej.
Wiem, że pan jest bardzo dobrze wychowanym człowiekiem i nie powie wprost
tego, co myśli. Co do mnie, rozumiem doskonale, że to wcale niemiło,
wróciwszy do siebie po tylu latach, zastać w domu tłum obcych osób,
rozgardjasz... Musi pan w duchu złorzeczyć nam porządnie i posyłać
"k'czortu", jak to się u nas mawiało, na kresach. - Ależ zapewniam panią...
- Zresztą nie będziemy długo zawadzać. Oddawna już szukamy mieszkania. Mama
biega w tej sprawie od rana. - Przykro mi, że mama pani się trudzi i to z
mojego powodu. Właśnie zamierzam uprzedzić panie, że to ja się stąd wkrótce
usunę. Wyjeżdżam na wieś, czekam tylko wiadomości. - Wyjeżdża pan? Na wieś?
- Tak. - Do siebie ? - Tak, pani. Panna Mela westchnęła. - Szczęśliwy pan,
że ma dokąd wyjechać - rzekła melancholijnie. - Rozumiem doskonale, co to
ma znaczyć wrócić do siebie. I myśmy miały swój kąt. - Panie pochodzą z
kresów? - Z kresów? Właściwie nie. Urodziłyśmy się w Królestwie, ale pod
Koziatynem miałyśmy ładny domek i trochę ogrodu. Ojciec zarządzał jakąś
cukrownią, niedaleko. Ładnie tam teraz musi wszystko wyglądać... - szepnęła
z goryczą i zaraz zmieniła temat. - Może ja przeszkadzam panu? - Ależ
bynajmniej, panno... panno... - Melu! - roześmiała się. - Brzydkie mam
imię. Niestety to u nas rodzinne. Każda najstarsza latorośl płci żeńskiej
otrzymała na chrzcie imię Melanja, wraz z pudełeczkiem safjanowem, w którem
się mieścił pozłacany nóż, łyżka, widelec... - To, mam wrażenie, dosyć
zakorzeniony zwyczaj - wtrąciłem wesoło, ujęty jej poufale żartobliwym
tonem. - A tak. Dużo jest u nas takich różnych tradycyj. Naprzykład... w
wychowaniu młodych panien. Nauczą się trochę malarstwa, trochę gry na
fortepianie, czasem nawet dużo filozofji, a potem, jak Fortuna brew
zmarszczy, niewiadomo, czego się chwycić białemi rączkami... Wysunęła
szczupłe, rzeczywiście dość białe dłonie przed siebie, jakby dla
zademonstrowania, że takie właśnie miała na myśli. Dopiero teraz
przyjrzałem się jej bacznie. Twarz podłużna o tonie blado-żółtawym, z wąską
linją ust brzydko czerwonych... Broda nieco wysunięta i ostra, brwi
cienkie, oczy... Tak, oczy miała panna Mela Bielawska niezwykłe: czarne, o
ciepłym odcieniu złotawym, głęboko osadzone, w oprawie rzęs krótkich a
gęstych. Zdawały się te czarne źrenice co chwila rozszerzać i zwężać,
przemawiać jakimś własnym językiem, wdrażać inne myśli niż te, które
wypowiadały usta. Cała reszta składała się już tylko na zupełnie przeciętną
sylwetkę dość młodej, dość szykownej panny. Olbrzymia kokarda we włosach,
rozstrzępionych bezładnie nad czołem, miała w sobie coś wyzywającego,
równie jak i nogi w jedwabnych pończochach, tak niepokojąco cienkie w
kostce, że zdawały się grozić złamaniem przy lada gwałtowniejszym ruchu.
Zaledwie panna Mela skończyła mówić, a ja obserwować, wszedł Józef z
herbatą na tacy. Obrzucił pannę Bielawską surowem spojrzeniem i postawił
herbatę na stoliku. - To ja już sobie pójdę...- rzekła panna Mela, podając
mi znów rękę na pożegnanie. Od jej palców cienkich i białych szedł jakiś
prąd dziwnie ciepły i miły. - Pani będzie tak dobra powtórzyć mamie... -
Ależ, owszem. Będę tak dobra! Powiem jej nawet, że pan usilnie błaga,
abyśmy korzystały jak najdłużej z gościny - roześmiała się znowu i znikła.
Zauważyłem dopiero teraz, że Józef pozostał w pokoju. Przez chwilę kręcił
się, ocierając z mebli jakieś niewidzialne pyłki, wreszcie rzekł: -
Przepraszam, jaśnie panie, że się ośmielę zapytać, ale takbym chciał
wiedzieć... Czy nieboszczyk pan mój długo chorował w tym Paryżu? -
Wszystkiego razem parę tygodni, Józefie. Służący się zawachał: -
A...cierpiał bardzo? - O ile wiem, nie cierpiał długo. Zmarł prawie nagle w
nocy. - Ach,tak? To chwała Bogu, że choć tak. I po chwili dorzucił: -
Przepraszam jaśnie pana i dziękuję. Zatrzymałem go wychodzącego: - Teraz ja
o jedno Józefa poproszę: niechno Józef nie sadzi tak tem jaśnie państwem.
Nie lubię tego, a przytem, teraz inne czasy. Józef o tem nie wie? -
Przepraszam... jaśnie pana. Ja tak już od młodości przywykłem nazywać

background image

jaśnie pana nieboszczyka, a mój ojciec, który był jeszcze stangretem u
wielmożnego dziada pańskiego, nigdy inaczej nie mówił. Mogę się, jaśnie
panie, postarać, ale trudno z tem będzie... XV. Dopiero coś w dziesięć dni
nadeszła oczekiwana przeze mnie odpowiedź. Nie. Nie ta, której oczekiwałem,
tylko ta właśnie, przed którą drżałem w głębi duszy. Gdy mi przyniesiono ów
list, adresowany obcą ręką - wiedziałem już wszystko, odgadłem, przeczułem
treść. "Kochany panie Jerzy! - pisał mój sąsiad Górski szerokiem pismem
gospodarskiem, płynącem nieco faliście ku górze na wykwintnym papierze
listowym! - Przedewszystkiem w imieniu swojem i sąsiedztwa wyrażam radość,
że Pana tu wkrótce ujrzymy. Przykro mi tylko, że, jak sądzę z treści
pańskiego telegramu, powiodomię go pierwszy o bolesnej dla niego stracie.
Zgon szanownego wujaszka pańskiego nastąpił bowiem już dawno, przeszło rok
temu, dokładnie 4-go marca. Nieboszczyk pan Klemens do ostatnich chwil
życia wyglądał Pana i o nikim z moją córką i z nami nie mówił, jak tylko o
Panu. Nie mogliśmy zawiadomić Pana wcześniej, nie wiedząc, co się z nim
dzieje, ani gdzie obecnie przebywa. I teraz odpowiadam listem, bo telegraf
u nas tylko na usługach wojska. Cóż, wojnę mamy! - Dla nas to dopiero
zaczęło się na dobre! Kiedy się mogę spodziewać pańskiego przyjazdu? Od
soboty konie będę na stację wysyłał. Ja tu teraz do bożywolskiej gospodarki
trochę swoich trzech groszy wtrącałem, upoważniony przez ś.p. wuja
pańskiego, który ogromnie bolał nad tem, że taki piękny majątek bez opieki
i dozoru zostanie. Administruje dawny ekonom, obecnie rządca Lisowski...
Ale Pan wie o starem przysłowiu: "Pańskie oko konia tuczy!" Wielka to i
mądra prawda. Lisowski może i niezły człowiek, ale obcy, więc nieżyczliwy.
Jak kto nie na swojem pracuje, zawsze dba mocniej o własną kieszeń, niż o
cudze dobro. Nikt tak ziemi-matce dogodzić nie potrafi, jak dziecko jej
własne, rodzone... Chciałbym tu Pana widzieć jeszcze z tego względu jak
najprędzej, że teraz siewy za pasem, - czas dla nas, rolników, gorący...
Niechbym choć trochę odpowiedzialności z bark zrzucił. A Pan się odrazu
rozezna potrosze na tem i na owem. Co do mnie; radą życzliwą i pomocą
zawsze służę. Raz jeszcze powtarzam, że oczekuję z niecierpliwością wielką
i że konie będą czekały codzień na Pana, od soboty począwszy. Pozdrowienia
niniejszem załączam serdeczne, do których mię upoważnia z całą rodziną
pańską dawna zażyłość. Sługa Tomasz Górski" Zdawało mi się, że byłem
oddawna przygotowany na taki właśnie list. Właśnie na taki. A przecież
siedziałem zgnębiony, osowiały godzinę, dwie, może znacznie więcej.
Zmierzch się zrobił; w przyległym salonie goście pani Bielawskiej poczęli
się schodzić, i gwar ożywianej rozmowy przeciskał się przez drzwi
zamknięte. Potem ktoś (zapewne panna Mela) zaczął z brawurą grać na
fortepianie. Rozeznawałem mazurki Szopena, później nokturn, później jakieś
preludjum. O którejś godzinie fortepian ucichł, i wszczęto znowu rozmowę.
Siedziałem jeszcze w tym samym skamieniałym ruchu, z głową, opartą na
rękach, gdy zastukano od strony korytarza i głos starszej panny Bielawskiej
zadźwięczał, już w moim pokoju: - Panie poruczniku... może pan do nas
pozwoli? - Dziękuję pani. Dzisiaj nie mogę przyjść - odparłem, wstając.
Widocznie w głosie moim brzmiała jakaś szczególna nuta. gdyż panna Mela
podeszła bliżej i spytała prawie szeptem: - Co panu? Siedzi pan sam... i
pociemku... - A tak, sam siedzę - powtórzyłem jak echo. Panna Bielawska
milczała chwilę, może trzy, cztery sekundy. Wreszcie spytała ciepło: - Ma
pan zmartwienie... Jakie? Można zapytać? - Dowiedziałem się o śmierci kogoś
drogiego - rzekłem, opanowując wzruszenie, - Jeżeli panią to interesuje...
- Ach, tak? - szepnęła, spuszczając głowę. - Interesuje mię bardzo... I po
chwili dodała jeszcze ciszej: - Proszę mi wierzyć, że bardzo. Było mi
ciężko i jakoś nieswojo przyjmować z ust mało znanej istoty słowa
współczucia, a jednocześnie czułem, że nawet to stanowi niejako ulgę.
Szybko, w milczeniu wziąłem jej rękę i podniosłem do ust z wdzięcznością.
Panna Bielawska nie wydawała się zaskoczona tym gestem. Łagodnie, miękko
jakoś pozostawiła dłoń swoją w moich. Gdy po chwili uniosłem powieki, w
gęstym mroku wieczornym dostrzegłem jej źrenice rozszerzane, pełne
złotawych iskierek. Odsunąłem się nieco i, szukając na stoliku zapałek,
rzekłem: - Pani tak zostawiła gości... - Et! - machnęła ręką. Siadła na

background image

otomanie, podczas gdy zapalałem świece w lichtarza. W słabym blasku
chwiejnego płomyka zamajaczyły jej cienkie nogi w jedwabnych szarych
pończochach i czarna kokarda, rozpięta na tle ściany, jako motyl żałobny.
Uderzając ręką o poręcz kanapy w takt słów, zaczęła mówić: - Gdybym
wiedziała, że pan jest w domu tak dawno i sam i taki smutny, wyprawiłabym
tych wszystkich gości... k'czortu... Kto to był ta droga osoba? Mężczyzna,
czy kobieta? W dziwnych, czarnych oczach świeciła już tylko zwykła,
niewieścia ciekawość. Nie miałem wcale zamiaru podsycać jej. - Mój krewny.
Staruszek, kuzyn matki. Mieszkał u nas na wsi, odkąd siebie pamiętam.
Przypomniał mi się kominek, fajka, stary szlafrok ze szamerowaniem,
strzępiaste wąsy. Przypomniały mi się nagle niebieskie, spłowiałe oczy,
zapatrzone w tajemną dal, kiedy wujaszek, zgięty nad Księgą Umarłych, mówił
cicho: "Karolina zamknęła ten poczet, Karolina... Wspomnienia opłynęły mię
zewsząd, jak fala morska opływa samotną, piaszczystą wysepkę. Wyobraziłem
sobie, jak to on musiał umierać, sam jeden, z tęsknotą niezaspokojoną, z
tęsknotą po mnie... Jedyny człowiek na świecie, który mi mówił jeszcze:
"Mój Jurku" i czasem, żartobliwie strofował, często nadmiernie chwalił, a
zawsze kochał całą pełnią starego zdziecinniałego serca. Licha, wojenna
świeczka spalała się szybko i swędząc, kopcąc, ze drganiem, z
potrzaskiwaniem rzucała mdłe błyski światła na pokój. I - nagle, jak to
zwykle bywa, niezrozumiale, bezprzyczynowo zastanowiła mię ta drobnostka:
dlaczego właściwie stryj Karol nie założył u siebie elektryczności? On,
taki dbały o wygodę, taki wrażliwy na komfort wielkomiejski, przywykły do
wszystkich udogodnień nowoczesnej techniki - miał tu, w Warszawie, zawsze
tylko lampy naftowe, rzucające szeroki krąg światła z pod abażuru - i
świece w ciężkich staroświeckich lichtarzach. Takich samych, być może mniej
wytwornych lamp używano w Bożej Woli od niepamiętnych czasów. Z mroku
przeszłości wykłuło się raptem jakieś wspommienie bardzo odległe. Schylone
nad robotą czoło mej matki, w obramowaniu gładkich, lśniących włosów, kłęby
dymu z fajki wujaszka i głos stryja Karola, monologujący gdzieś z głębin
staromodnego fotela: - Właściwie, takie światło możliwe jest tylko w
polskich dworach, gdzie wszystko nasiąkło tradycją. Każda bieliźniarka
pachnie lawendą, a każda bawialnia naftą. A jednak w tem niema nic z
martwoty sztucznego, elektrycznego światła. Właśnie dlatego, że płomyk drga
ustawicznie - cienie żyją. Nawet odwieczne portrety na ścianach zmieniają
wyraz i ruch. To ładne, choć czasem aż męczy... Ja, mały bąk kilkuletni,
słuchałem wówczas, nie słysząc, cały przejęty klejeniem tekturowych wojaków
na zielonych podstawkach. Jakim sposobem każdy szczegół tej chwili
przeniknął do wiadomości i teraz, po tylu latach z niej się wyłonił
niespamiętanym, a tak wyraźnym obrazem? Panna Bielawska podniosła się z
lekkim szelestem swojej taftowej kokardy we włosach i rzekła: - Tak się
ładnie przemarzyło tych kilkanaście minut. Oboje myśleliśmy z pewnością o
czem innem, a przecież... - Tak - odrzekłem - tak bywa. - Dobranoc, panie
Jerzy. W salonie cisza, wszyscy musieli dawno się rozejść. Powinnam iść. -
Dobranoc pani. Już nie pocałowałem po raz wtóry wyciągniętej na pożegnanie
ręki. Po wyjściu panny Meli dobiegł mię jeszcze urywek rozmowy w
przedpokoju. To mama Bielawska przeprowadzała śledztwo: - Gdzieżeś ty była,
Melu, tyle czasu? - U siebie, mamo. - U siebie? Cóż to znowu za jakieś nowe
wybryki? - Mamo! To tak przyjemnie posiedzieć czasem chwilę sam na sam ze
sobą, podumać... Sądzę, że panna Mela nie skłamała wówczas przed matką.
Siedziała w swoim pokoju i była naprawdę sama. XVI "Od soboty konie czekają
codzień na stacji" - pomyślałem, zbudzony, jak zawsze od pewnego czasu,
dźwiękami fortepianu. Panna Mela Bielawska grała codziennie z rana pasaże i
gamy po dwie i trzy godziny zrzędu. Nagle, od owej wieczornej godziny,
którąśmy razem przemilczeli, pożyteczny, acz niekoniecznie pożądany system
uległ kategorycznym reformom. Obowiązkowe gamy nie zamącały ciszy,
natomiast dane mi było usłyszeć ten Szopenowski utwór, w którym tak
ślicznie przewija się motyw kolędy "Lulajże, Jezuniu". Potem wieko
fortepianu opadło z trzaskiem, a przez drzwi zamknięte doleciał głos panny
Bielawskiej: - Dzieńdobry panu! - Dzieńdobry. - Co pan zamierza robić ze
sobą przed obiadem? Możebyśmy tak poszli na wystawę obrazów? Zgodziłem się

background image

odrazu. Właściwie - miałem aż nadto wolnego czasu. O wyjeździe do Bożej
Woli przestałem myśleć. Bo i pocóż? Mieszać się do spraw gospodarskich nie
miałem zamiaru. Zresztą - służyłem w wojsku, urlop mój kończył się za kilka
tygodni. Do rolnictwa nigdy nie czułem wielkiego powołania. Jedynym
magnesem, przyciągającym mię ku Bożej Woli, był zawsze i tylko wujaszek
Klemens, tak jak dla stryja Karola stanowiła ten magnes moja matka. Jeżeli
jechałem do kraju ze drżeniem niecierpliwego wyczekiwania, to dlatego, by
prędzej uściskać mojego drogiego, wujaszka. Teraz, po liście Górskiego,
wspomnienie samo Bożej Woli, zawsze kochane i prawie święte, stało się
tylko bolesne. Nazajutrz po otrzymaniu wieści żałobnej udałem się do sztabu
i poprosiłem o jakikolwiek przydział, byle prędko mieć pewność, że nie będę
zmuszony myśleć, co robić ze sobą, - że ze mną będą robili, co zechcą...
Odpowiedziano mi, że w ciągu dwóch tygodni (dwóch tygodni!) otrzymam
zawiadomienie. Tymczasem - miałem jeszcze swobodę, za którą bynajmniej nie
czułem wdzięczności do losów. Interesy spadkowe, różne tam formalności,
niedopełnione w ciągu ostatnich pięciu lat, nie zapełniały mi dnia
całkowicie. Pozostawało grubo za wiele czasu na smutne rozmyślania. Z
konieczności zacząłem poszukiwać towarzystwa ludzi, nawet towarzystwa
narzucających się mocno pań Bielawskich. "Mamusia" najwidoczniej zmieniła
taktykę. Witała mię teraz z cukrowym uśmiechem, a do znajomych nie odzywała
się o mnie inaczej, jak "ten drogi, kochany nasz porucznik". Awansowałem
nawet na kuzyna. Bo przecież przez tego nieodżałowanego ś.p. Karola"...
etc. etc. Zaczęła mnie nawet razić ta nagła serdeczność, chęć doszukiwania
się koligacji, zachwyty, wyrażane o całej mojej wymarłej rodzinie, której
mama Bielawska, jestem przekonany, nie miała przyjemności znać w swem
życiu. - Czy to aby nie wielkie polowanie na dobrą partję? - pomyślałem
raz, drugi i począłem baczniej przypatrywać się obu "córkom na wydaniu".
Tryb ich życia, zarówno jak charaktery, nawet uroda, był mocno odmienny.
Panna Mela dokształcała się na jakichś kursach, chodziła na odczyty z
dziedziny literatury i na koncerty. Młodszą zdawało się interesować tylko
ogrodownictwo. Nie można z nią było rozmawiać o niczem innem, jak o
wczesnych flancach i szczepieniu drzewek. Parokrotnie spotkałem ją na
schodach, powracającą ze swoich "ćwiczeń" ogrodowych. Dźwigała prawie
zawsze jakieś brzemię gałązek nagich i brzydkich - istną naręcz chróstu na
podpałkę. - Zobaczy pan, jak one ślicznie rozwiną się w wazonie! Na
Wielkanoc wszędzie pełno tych "bazi" na ulicach, ale wtedy to ja już będę
miała u siebie zielone gałązki! Panna Mela z pobłażaniem mówiła zawsze o
siostrze. Ona sama była inteligentna i trochę niesamowita... Cechna to
tylko zwykłe dziewczątko, bardzo poczciwe, ale bardzo zwyczajne.
Kilkakrotnie starała się starsza panna Bielawska wyciągnąć mię na rozmowę
"zasadniczą" o różnych kwestjach życiowych. Zostałem powiadomiony, że mocno
interesuje ją spirytyzm, medjumizm, okultyzm... wogóle, te różne "izmy"
których namnożyło się tyle w ostatnich czasach. Kiedyś, zbadawszy mi z
namaszczeniem linje na ręku, oznajmiła uroczyście: - Był pan, czy będzie
bardzo nieszczęśliwy. O, tutaj nawet linja szczęścia zupełnie się przerywa,
a potem już biegnie inaczej. Czy pan wierzy w chiromancję? - Nie wierzę ani
trochę. Panna Mela odparła zamyślona: - Ja wierzę mocno w przeznaczenie.
Każdy człowiek ma zapisaną zgóry swą dolę i niedolę, i wszelki bunt jest
walką daremną. Mam przepowiednię w horoskopie, że wyjdę zamąż bez miłości.
Przedtem będę kochała nieszczęśliwie. To smutne, prawda? - Wszystko dobre,
co się kończy dobrze... - Pan uważa małżeństwo za dobre zakończenie
wszystkich perypetyj sercowych? Ja nie. Mogłam dotychczas wyjść zamąż...
Miałam po temu okazję, no, powiedzmy, dwadzieścia kilka razy. Tyle, ile mam
lat. Ale nie chciałam. Zawsze się coś we mnie zawaha... Zawsze mi czegoś
żal, i na kogoś czekam jeszcze... - Bunt zatem? Walka z przeznaczeniem? -
O, jak pan źle interpretuje moje słowa! Właśnie ja ustawicznie czekam na
przeznaczenie moje. Być może również, że wcale zamąż nie wyjdę. - Horoskop
mówi inaczej. - Tak. Ale to nieucieszna perspektywa. Nie mogłem sobie zdać
sprawy, czy podobne tematy były prowokacją, czy tylko ulubionym konikiem
panny Meli. Jej oczy patrzyły czasem chmurnie przed siebie czasami błysnął
w nich nagle złotawy płomyk i gasł natychmiast, przysłonięty powiekami. Coś

background image

dolegało, coś jej nie dogadzało w życiu. A może to wszystko było rodzajem
pozy, której tak często nadużywają młode panny, nie wiedzące zbyt dobrze,
co właściwie robić ze sobą i z nadmiarem wolnego czasu? Mama Bielawska
zjawiła się w przedpokoju właśnie w chwili, gdy panna Mela kończyła
przypinać kapelusz przed lustrem. - A! - zdziwiła się uprzejmie. - Pan
porucznik lubi obrazy? Bo Mela pasjami. Ona wogóle ma artystyczną naturę.
To rodzinne u nas. Stryj pański, ten nieodżałowany ś.p. Karol nieboszczyk,
podobno całe tygodnie spędzał w muzeach. Nieprawdaż? Wymowa jej spoczęła
przez moment na ulubionym wyrazie, aby po chwili potoczyć się dalej z nowym
rozpędem: - Nie spóźnij się tylko, moja Melu. Pan porucznik pozwoli także
na nasz skromny, gospodarski obiadek? Możemy oczekiwać o drugiej,
nieprawdaż? - Jeżeli pani taka łaskawa... Przyjdę z miłą chęcią... - O, to
lubię. Powinien się pan czuć jak w rodzinie. No, już nie zatrzymuję,
chociaż właściwie nie wiem, czy to wypada, moja kochana... Panna Mela
podniosła brwi do góry. - Ja wiem, naturalnie. Pan porucznik... To tak,
jakgdybyś poszła z bratem... ale bo to dostać się na języki ludzkie
nietrudno. Nic tak nie szkodzi młodej pannie, jak kiedy mówią... Resztę
zdania przecięły drzwi, które panna Mela zamknęła, wychodząc nieco
pośpiesznie. Byłem trochę stropiony jej zachowaniem. Szliśmy w milczeniu, a
potem w milczeniu mijaliśmy pstrokate sale z nowoczesnem malarstwem. W
jakiejś chwili wzrok mój padł na mały obrazek, bardzo mały, bardzo
słoneczny dworek wiejski, śmiejący się pośród klombów różanych i rabatek
lewkonij. I nagle obrazek ów przykuł moje oczy na dobre. Wydało mi się, że
w jednem z okienek, o małych, kwadratowych szybkach, mignie za chwilę
różowy fartuszek panny Olesi, albo jej płowy warkocz, albo para oczu
śmiejących i bardzo niebieskich... Panna Bielawska przystanęła wraz ze mną.
- Podoba się to panu? Skinąłem tylko głową. Nie chciałem nawet tłumaczyć,
jak ogromnie mi się podoba. - A ja nie lubię scen sielsko-anielskich.
Sądzę, że jeśli mój nieszczęsny horoskop się sprawdzi i wyjdę zamąż a
cuntre coeur i to właśnie za jakiegoś hreczkosieja... Właśnie osiądę w
jakiejś zapadłej dziurze, będę siała miętę i "leluje"... I to będzie moja
historja, która się "dobrze skończy"... Przyznaję, że jeśli słuchałem, a
raczej czyniłem wysiłki, by nadać swej twarzy wyraz uwagi, to tylko przez
towarzyską uprzejmość. Wszystkie myśli skupiły się, a potem furknęły, jak
ptaki, w te strony odległe, gdzie kiedyś, przed laty została dziewczynka,
która może wierzyła, że o niej myślę na obcej ziemi i że do niej, tak, do
niej będę się śpieszył zpowrotem. XVII Dojeżdżając do stacji, wychyliłem
głowe z przedziału, by zobaczyć, czy konie czekają. Po drewnianym chodniku
przechadzał się szybkiemi krokami tęgi, wysoki mężczyzna w bekieszy z
nastawionym kołnierzem. Ranek był chłodny. Zaledwie wysiadłem i postawiłem
walizkę koło wagonu, mężczyzna ten zbliżył się pośpiesznie, już zdaleka
machając rękoma. Dopiero wówczas poznałem ogorzałą twarz pana Górskiego.
Padliśmy sobie w objęcia i długą chwilę trwaliśmy w tym serdecznym uścisku,
poczem zacny sąsiad puścił mię wreszcie i, ocierając wąsy kolorową chustką,
zawołał: - Nareszcie! Jakże się cieszę! Drogi, kochany panie Jerzy! Kopa
lat! Kopa lat! O małom pana nie poznał. Phi, phi, co za mundur, co za
postawa wojskowa! Chwycił sam walizkę, pomimo moich protestów, mówiąc żywo:
- Ale dajże pan spokój, także coś! Chodźmy. Konie czekają. Czy pan nie ma
nic cieplejszego, jak to paletko? Ho, ho, tutaj jeszcze wiatr gwiżdże po
polach i przewieje człowieka durch! Szczęśliwie, kazałem zapakować burkę na
kozioł. Wy, ludzie z miasta, nigdy nie umiecie ubrać się, jak należy. Czy
pan nic nie ma na bagażu? - Nie. Przyjechałem na krótko. Za jakie dziesięć
dni muszę się stawić do pułku. - Prawda, przecież pan teraz wojak! A dawno
pan u Hallera? Morowe chłopy, ci Hallerczycy. Był tu u nas oddziałek,
wszystkim żydom brody poobcinali, zuchy! Co, panie? Doszliśmy do koni.
Poznałem bryczkę Górskich, malowaną na żółto. Teraz farba oblazła prawie
zupełnie, a wyściełane siedzenia przetarły się i zblakły. - Przyjechałem
swojemi końmi. Tak mię coś tknęło. Myślałem: a nuż dziś właśnie zjawi się
wreszcie. Niedziela, panie kochany, mam czas... Ano, zobaczmyż! Żonę
zostawiłem w kościele. Walek po nią zawróci, jak nas odwiezie. Niech się
kobieta wymodli. - A to koniska, co? - mówił dalej, sadowiąc się koło mnie

background image

na bryczce i okrywając mię burką. - Widział pan kiedy takie chabety w
Rosiance? Tak to, panie Jerzy! Zaprzęgi mamy coraz gorzej żydowskich!
Wszystko, co lepsze, wybrali Moskale, potem Niemcy, potem - nasi. Ha,
juści, szkoda, bo jak tak miało być, niechby przynajmniej nasi wszystko
zabrali! Bardzo pan zmęczony? Z kolejami teraz bieda, co? Ja tam unikam
tego, jak mogę, bo to nie na moje lata cisnąć się w tłoku, boki sobie o
parchów, panie, obtłukiwać:.. O, już widać Rosiankę. Wie pan co? Zajedź
wprost do nas, na obiad. Żona zaraz wróci z kościoła, napijemy się po
kieliszeczku starki, przetrącimy cokolwiek tymczasem. Zgoda? Walek,
zakręcaj do mnie! Uchowałem, mój panie Jerzy, kilka butelczyn przed
rabusiami, to teraz czasem, od wielkiego dzwonu... Alboż to nie prawdziwe
święto, że pana znowu oglądać możemy, po tylu latach, po takiej, panie,
zawierusze? Ot, mówiło się, mówiło często z nieboszczykiem Klemensem... A
Olesia to ciągle twierdziła, że pan na pewno z polskiem wojskiem powróci. -
Zdrowi wszyscy u pana? Nie spytałem jeszcze o żonę i córkę... He, he! bo
pan nie miał kiedy słowa wtrącić! Gadam bez przerwy. Ano, dzięki Bogu,
zdrowe teraz obiedwie. Olesi jeszcze w domu niema, siedzi w Kieleckiem, u
ciotki. Mieliśmy tu zimą wielkiego stracha o moją żonę, chorowała ze trzy
tygodnie, dopiero teraz lepiej jakgdyby. Olesia się nagryzła, przybladła,
to i wysłałem. Niech się dziewczyna trochę rozerwie, o domowych kłopotach
zapomni, a to u nas nigdyby nie wypoczęła przy gospodarstwie, bo ona nie
zniesie, żeby się coś bez jej pomocy obeszło! No, jesteśmy na miejscu. Nie
przewiało pana? Dziś, chwalić Boga, wiatr trochę cieplejszy, od południa
idzie. Może Bóg wiosnę da wczesną, to ozimina będzie jak się patrzy!
Wjeżdżaliśmy w aleję kasztanową, którą Górski na wzór bożywolskiej sadził
kilkanaście lat temu. - Jak się te drzewa rozrosły! - wykrzyknąłem
zdumiony. - Tak. kasztany prędko rosną. Wszystko, panie Jerzy, rośnie i
rozrasta się prędziutko i bujnie, tylko my, ludzie, ledwieśmy od ziemi
odstali, do grobu musimy iść, nie o wiele mędrsi, niż kiedy nas matka na
świat wydała... Hola! Stop! Zawsze ganek przejedziesz, hultaju! Elżbietka!
- zawołał na służącą - Elżbietka, wynoś rzeczy z bryki. Wysiadajmy, panie
Jerzy. Witam cię na swoich starych śmieciach. A ty - rzucił furmanowi -
ruszaj zaraz po panią dziedziczkę. Tylko przed Abramkiem nie stawaj, a
prosto do kościoła, rozumiesz? - Co nie mam rozumieć! - odparł Walek,
zbierając lejce w garść. - Elżbietka! Samowar, a duchem! - huknął znów pan
Tomasz w mroczną otchłań sieni. Obtarł z hałasem nogi o słomiankę, mówiąc
jednocześnie: - Niema, panie, jak herbata z samowara. To jedyna dobra
pamiątka, którą nam zostawili Moskale. Chodźmy, chodźmy dalej - ciągnął mię
za ramię - co, poznajesz pan te kąty? Niewiele się zmieniło. Wszystko
trochę starsze i tyle. No i cóż, panie Jerzy, i cóż? - Tak, poznaję... -
rzekłem przez zaciśnięte gardło. Obrzuciłem wzrokiem jadalnię, gdzie tak
często zjadałem smaczne wiejskie podwieczorki, będąc jeszcze zupełnie małym
uczniakiem. Zaśmiało się coś we mnie na wspomnienie grubych pajd chleba,
które pani Górska smarowała masłem i miodem i podtykała mi z dobrym
uśmiechem: "Niechno pan Jurek jeszcze zje i to, przecież siły mieć trzeba,
żeby w błocie za kaczkami pół dnia brodzić!" Pan Górski wyszedł na chwilę
zarządzić ową "przekąskę". Dwie dziewczyny, dudniąc bosemi nogami po
drewnianej podłodze, rozkładały z pośpiechem czysty obrus, stawiały
hałaśliwie talerze, otwierały i zamykały staroświecki kredens, który, jak
dawniej, skrzypiał przeciągle. Przechadzałem się po pokoju, rozpoznając
znajome sprzęty i obrazy. Na małym stoliku pomiędzy oknami stała okuta
mosiądzem szkatułka, ta sama, którą pani Górska otwierała zawsze, ilekroć
matka moja przyjechała do Rosianki na całe popołudnie. W szkatułce mieściły
się motki jedwabiu, poowijane w papierki, według kolorów. Obie kobiety
siadały na niskich fotelach pod oknem i, gawędząc, haftowały te różne
śliczne drobnostki, któremi później zdobiono mieszkanie, a często nawet
ołtarz kościoła. Wysoko ponad stolikiem, na ścianie, wyklejonej papierem w
drobne bukiety kwiatów polnych, wisiał na dużym haku wieniec z pszenicy,
jęczmienia i żyta. Rok rocznie przynosili chłopi taki wieniec w dożynki i
rok rocznie umieszczano go w tem samem miejscu pomiędzy oknami. Przemknęło
mi znienacka przez głowę, że już pięć razy zmieniono ten wieniec podczas

background image

mojej nieobecności, tak, jak pięć razy zasunęła panna 0lesia palemkę
wielkanocną za obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, jak pięć razy również
święciła wianuszki maleńkie na Zielnej, chodziła na Pasterkę, posypywała
jasny warkocz popiołem... Na świecie huczała zawierucha, miljony istnień
ludzkich prowadzono na rzeź, a panna Olesia klękała codziennie do
wieczornego pacierza, jak za czasów swego dzieciństwa, i może tylko goręcej
modliła się o uśmierzenie zła na świecie. Więc tak niewiele zmieniło się
tutaj w życiu powszedniem, we wszystkich utartych, uświęconych zwyczajach?
Nic prawie.,. Nawet stare meble w czystych pokrowcach czekały poważnie
uroczystego święta, wiedząc, że tylko wówczas ukażą oczom ludzkim swój
adamaszkowy, nieco przetarty splendor. A w kościele, jak zwykle po sumie,
staruszek ksiądz proboszcz intonował Suplikacje, zaś tłum kobiet w białych
chusteczkach wyciągał aż pod sklepienie żałosną nutę: "Od powietrza głodu,
ognia i wojny Zachowaj nas, Panie!..." Na samo wspomnienie tej dawno
niesłyszanej pieśni, którą śpiewali wszyscy u nas w domu, począwszy od
matki, a skończywszy na zrzędnej Krystynie i dziewczętach służebnych,
uczułem, że mi w sercu topnieć poczyna bryła lodowa, powstała tam podczas
tych lat głodu, ognia i wojny. Gdybym miał przed kim, możebym w tej chwili
zapłakał, jak dziecko skrzywdzone, któremu niesprawiedliwość ludzka wydarła
wszystko ukochane i rzuciła samego jednego na pastwę zawistnym losom, na
walkę ze złem, na tęsknotę za dobrem sercem ludzkiem. Ale nie umiałem już
płakać, jak dziecko. Przesunąłem tylko rękę po czole, spędzając z oczu mgłę
rozrzewnienia, gdyż właśnie wrócił pan Tomasz z butelką obiecywanej starki.
- Napijemy się, panie Jerzy, co? Zapijemy stare biedy i nowe. Jak żona
wróci z kościoła, podadzą obiad, a tymczasem ot, przekąska iście
kawalerska... I pogawędzimy sobie, co? Pogawędziliśmy więc: o
gospodarstwie, o tym rządcy Lisowskim, który jest: "chłop nawet z gruntu
poczciwy, ale o swoje więcej dba niż o powierzone mu dobro... Podobno
hultaj przez zimę, sztuka po sztuce, z piętnaście sosen z lasu wywiózł do
miasteczka... A sad zeszłego lata żydowi w dzierżawę wypuścił. Czego
jeszcze w Bożej Woli nie bywało..." A potem wróciła pani Górska, i znów nie
było końca zapytaniom, opowiadaniom, westchnieniom. Siedzieliśmy przy stole
we troje, ale imię Olesi nie schodziło z ust. We wszystkich sprawach bez
niej obejść się nie mogło. A to Olesia mówiła przecież, a tamto Olesia
zrobiła, a owo znowu jeszcze Olesia... - Ot, szkoda, że pan tak prędko
wyjeżdża! - wtrącił w pewnej chwili Górski. - Olesi spodziewamy się dopiero
za tydzień. Strasznieby się zmartwiła dziewczyna, gdyby pana tu już nie
zastała. - A właśnie, właśnie - dodała żona, potakując siwiejąca głową. -
Olesia nawet bardzo wyczekiwała pana, bo ma od nieboszczyka pana Klemensa
różne tam zlecenia, papiery.., Musi to panu wszystko osobiście dostarczyć.
- Będę tu jeszcze przeszło tydzień. Mam nadzieję, że los nie odmówi mi
przyjemności przywitania panny Olesi po tak długiem niewidzeniu. Rzecz
dziwna, jak często, w chwilach szczerego wzruszenia, język mi się potyka i
mówię jakieś banalne, zdawkowe słowa zamiast tych, które mam na myśli. Z
całego serca chciałem powiedzieć do pani Górskiej, że będę czekał, że muszę
czekać na pannę Olesię, bo muszę spojrzeć w jej oczy dziecięco dobre i
przeczytać wyrok na siebie. Czy naprawdę, naprawdę czekała na mnie przez te
lata, czy tylko tak się złożyło, że jej nikt z domu zabrać nie potrafił?
Coś mi szeptało cichutko, że jabym to może potrafił wówczas, przed pięciu
laty, tylko że najpierw wahałem się głupio, później nie mogłem, a wreszcie
już nawet nie chciałem. A teraz, jeżeli zechcę, to - czy potrafię? XVlll W
uśmiechnięty wiosenny dzień wróciła panna Olesia do domu. Naturalnie,
wyjechałem na stację o wiele za wcześnie i musiałem niezmiernie długo
czekać, chodząc tam i zpowrotem po pustym placyku. Podczas tej monotonnej
wędrówki mózg mój pracował nad zagadnieniem: czy też mię ona pozna odrazu?
Bo przecież mundur ogromnie zmienia, a nie widzieliśmy się już tak dawno!
Nie przyszło mi nawet do głowy, że to ja mogę jej nie poznać, co się o mały
włos nie stało. Gdyby nie pustka na peronie, a zwłaszcza, gdyby nie Górski,
wyładowujący swą atletyczną postać z odrapanego wagonu, byłbym prześlizgnął
się wzrokiem po smukłej sylwetce w granatowym kostjumie, w czarnej,
pluszowej czapeczce, z pod której wystrzępiało się po bokach nieco

background image

zwichrzonych, jasnych kosmyków. To właśnie była panna Olesia, na której
przyjazd czekałem niecierpliwie i niemal z utęsknieniem, jak na jakieś
niezmiernej wagi zdarzenie... "Zdarzenie" nadeszło, a raczej nadjechało
mocno spóźnionym pociągiem i, wyskoczywszy lekko na peron naszej maluchnej
stacyjki, poczęło staszczać ze stopni żółtą walizę. W tej chwili w
drzwiczkach otwartych ukazał się właśnie pan Górski, który był pojechał po
córkę. Nie miałem już wątpliwości, stanąłem więc, z ręką przy czapce
rogatej, salutując zdaleka przybyszów. Panna Olesia nie dostrzegła mię
zrazu, zwrócona twarzą do pociągu, w którego małych okienkach jaśniało
kilka buziaków dziecięcych, z noskami rozpłaszczonemi o szyby. Posyłała tym
noskom pocałunki obiema rękami w popielatych rękawiczkach i taka była ową
czynnością przejęta, że dopiero głos ojca, śmiejącego się na całe gardło,
odwrócił jej uwagę. Obejrzała się wówczas za siebie i nagle znieruchomiała,
z jedną ręką wzniesioną jeszcze ku górze. Patrzyła na mnie przez długą
chwilę wzrokiem zdumionym, prawie niedowierzającym, w którym radość,
zakłopotanie i jakby obawa zdawały się walczyć o lepsze. - Ha ha ha ha! -
śmiał się pan Tomasz Górski szeroko i począł witać się ze mną. - Ha ha ha!
Nie mówiłem nic dziewczynie przez drogę. Pomyślałem sobie, niechaj ma
niespodziankę, niech się ucieszy! Bo pan był przecież oczkiem w głowie
nieboszczyka Klemensa, więc i moja Olesia... - Tatusiu... - przerwała żywo,
spuszczając gwałtownie rękę. Oczy miała wciąż jeszcze wlepione we mnie,
mrugała tylko silnie powiekami, jakby dla upewnienia się, że nie jestem
zjawiskiem nadprzyrodzonem i że na pewno nie zniknę. Potem, widocznie
wskutek nagłej decyzji, ruszyła z miejsca i szła w moją stronę, wolniutko,
krok za krokiem, rozmyślnie widać przewlekając tę pierwszą chwilę powitania
po tylu latach. - To pan! - rzekła wreszcie. Kochany, znajomy głosik!
Poznałem go odrazu, zadźwięczał mi w uszach tak swojsko, jakgdybym przez
długi szereg lat tułaczki słyszał go bezustanku. Jeżeli kiedy w życiu
doznałem bardzo słodkiego wzruszenia, to chyba wówczas, kiedym usłyszał owe
króciutkie dwa słowa: - To pan? Miałem dość czasu przypatrzeć się pannie
Olesi, gdy podchodziła, i potem, gdy stała w milczeniu, nie wysuwając
szaro-urękawicznionej dłoni z mego uścisku. Czasem, przez jedno mgnienie
zobaczyć można więcej, niż przez całe godziny uważnych studjów. W tej
krótkiej sekundzie ogarnąłem spojrzeniem postać jakgdyby zeszczuplałą, oczy
jakgdyby jeszcze jaśniejsze, maluchną bliznę na lewym policzku i krótkie,
obcięte włosy, wyzierające z pod czapki w niesfornych, trochę wijących się
kępkach. - A to pani! To pani! - odparłem z uśmiechem wesołym, ale ogarnął
mię prawie żal do siebie samego i do niej, że byłbym jej może nie poznał
gdzieś w tłumie, na obcem miejscu. Staliśmy znowu w milczeniu. Cofnęła
wreszcie rękę i spoglądała na mnie z zakłopotaniem, nie wiedząc widocznie,
co mówić dalej. Wybawił ją z tego kłopotu Górski, który śmiał się
nieustannie i gadał za nas oboje. - Jazda, jazda! Jużeście się przywitali
chyba? Nie gap się tak, Olesiu, bo pan porucznik gotów pomyśleć, żeś
polskiego oficera na oczy nie widziała! Ładny oficer, co? A nie mówiłem, że
tylko patrzeć, jak się tu zjawi! Cieszyliśmy się nim, ja i matka, przez
cały tydzień. Cieszyłbym się ja dłużej, gdybym po ciebie, makolągwo, nie
musiał jechać. Ona się, panie, pociągów boi! Zasiedziała się na wsi
dziewczyna, teraz z niej istna dziczka wyrosła! W tej chwili rozległ się
gwizdek, i koła wagonów zazgrzytały chrapliwie. Panna Olesia, obróciwszy
się znowu w stronę pociągu, przesłała jeszcze kilka całusów rozciekawionym
buziakom dziecięcym za szybą. - To państwa znajomi? - spytałem, aby coś
rzec. - Tak... To jest, nie... Właściwie poznaliśmy się w podróży. - Od
samej Warszawy opowiadała im bajki, dopóki się nie pospały dzieciska. A
jedno z nich trzymała przez całą drogę na kolanach. Chwalić Boga, nasze
dzieci, katolickie. Uniknęliśmy jakoś tej czarnej zarazy w chałatach. A pan
się może z nami teraz zabierze, co? Olesi się chyba usta do wieczora nie
zamkną, tyle ma do opowiadania! Podziękowałem ukłonem, mówiąc jednocześnie:
- Pani zapewne zmęczona po podróży. Wybrałem się na kolej, żeby panią jak
najprędzej powitać, ale teraz wrócę prosto do siebie. Pani zmęczona,
prawda? - Tak, trochę. Okropnie odwykłam od hałasu i kurzu; jak tylko
pobędę w mieście, wśród ludzi, to mi się aż w głowie kręci! - uśmiechnęła

background image

się i zaraz dodała: - ale pan nas odwiedzi niedługo? - Kiedy tylko pani
rozkaże. - Dziś... Jutro... - zawahała się. - Nie, już chyba jutro. Muszę
troszeczkę wysapać z siebie tę podróż. A jutro przyjdzie pan na pewno? -
Przyjdę, pani. - Rano? - Raniutko. - Ale tak naprawdę rano? - Choćby razem
ze świtem. Przyjdę o jedenastej, można? - To wtedy u pana świt? -
Napatrzyłem się nań z okopów. Nic niezwykłego. Rodzony brat zachodu.
Podobni jak bliźnięta. Ale postaram się jutro przyjść jak najwcześniej. Mam
już tylko krótkie wakacje... - Ach, to pan znowu wyjeżdża? - Tylko z
konieczności, panno Olesiu. Wzywają mię. - Wzywają? Kto? - Wojsko. Jadę
niebawem na front. - Prawda... Pan przecież teraz w naszem wojsku służy...
- szepnęła, jakby do siebie, i nagle serdecznie podała mi obie ręce: - Więc
tak naprawdę, bez żartów, proszę koniecznie jutro przyjść wcześnie. Tyle
mam panu do powiedzenia o... wujaszku Klemensie. Ja go tak zawsze
nazywałam, ostatniemi czasy. A mam także coś do wręczenia. Coś, co pan
Klemens kazał oddać tylko do własnych rąk pana... Górski siedział już na
bryce i naglił do pośpiechu. Walek, ten sam, który mię przywiózł, śmignął
batem z fantazją, i po chwili kurz na drodze przysłonił wszystko. Takie to
moje pierwsze po pięciu latach powitanie z panną Olesią. Jeżeli zapisałem
tę rozmowę, to dlatego, że ja pamiętam do dziś dnia słowo po słowie. Są
rzeczy, których nigdy niepodobna zapomnieć. Nie dlatego, aby to były
specjalnie złe czy dobre zdarzenia... Nie był to jakiś doniosły moment,
jedyny w życiu. Ot, poprostu, w chwili, gdy przerzucaliśmy się z panną
Olesią słowami banalnych grzecznostek, musiała istnieć w mym mózgu jakaś
wolna komórka, w którą to wszystko zapadło, wyryło się na zawsze. Musiała
owa komórka być specjalnie czułą kliszą, skoro odbiło się w niej wrażenie
tego spotkania aż do najdrobniejszych, mikroskopijnych szczegółów, jak na
znakomitem zdjęciu fotograficznem. Po dziś dzień pamiętam i widzę to
wszystko tak jasno, tak wyraźnie, jakgdyby czas tę właśnie chwilę pominął
zupełnie, nie drasnąwszy jej nawet swem skrzydłem niszczycielskiem, pod
którego dotknięciem blakną najżywsze barwy, płowieją najcudniejsze słowa.
Widywałem pannę Olesię przedtem i potem, - widywałem ją dzieckiem,
podlotkiem i zupełnie dorosłą osobą, a przecież, gdy zamknę oczy znienacka
i o niej pomyślę, - jawi mi się pod powiekami sylwetka w granatowym
kostjumie, w głęboko nasadzonej czapeczce, - stojąca na tle szyn kolejowych
i znikającego w kłębach pary pociągu. Może dzieje się tak właśnie dlatego,
że wtedy widziałem pannę Olesię najkrócej w życiu, - po najdłuższem tu, na
ziemi, rozstaniu. XIX. Już nieraz uważałem, że ilekroć porobię jakiekolwiek
plany na przyszłość najbliższą, zawsze zajść musi coś takiego, co albo te
plany zupełnie unicestwi, albo też je odsunie na dalszą metę. Wracałem do
siebie w jasnoróżowym humorze, pogwizdując wesoła jakąś żołnierską
piosenkę. Było mi lekko na duszy, tak lekko, jak dawno nie pamiętam. Wokoło
uśmiechała się wiosna. Zieleniały pola i małe listeczki na drzewach,
niebieszczyło się nad głową niebo bez chmurki, rozświergotały się zgodnym
chórem wszystkie skowronki. Szedłem raźno przed siebie, myśląc z
zadowoleniem, że jednak życie jest piękne, zwłaszcza w taki wiosenny dzień,
i że nawet myśl o pustym, wymarłym domu mniej dolega w słoneczne rano, niż
zwykła to czynić o dżdżystym zmierzchu. Pogwizdywałem sobie i mówiłem w
takt melodji, że nazajutrz pojadę do Rosianki, zobaczę pannę Olesię, że się
z nią nagadamy dowoli o wszystkich rzeczach smutnych i radosnych... Wyroki
Opatrzności zrządziły jednak inaczej. Pojechałem do Rosianki konno o
wczesnej, przedpołudniowej godzinie. Nikt nie wyszedł przed ganek na moje
spotkanie. Dopiero, kiedy już stałem w przedpokoju nieco bezradny, wypadła
z jadalni bosonoga Elżbietka w chustce na głowie i wypaplała piskliwym
głosem, co następuje: - Panienka przeprasza, że nie wyjdzie, aż za chwilę.
Nasz pan pojechał po doktora, a panienka musi siedzieć przy pani. Panienka
prosi, żeby pan zaczekał w salonie. - Co się stało? - spytałem. - A to
nasza pani w nocy zachorowała. Bardzo zachorowała. Panienka caluśką noc
siedziała przy pani, aż teraz prawie z nóg leci. Panienka prosi, żeby pan
zaczekał... Czekałem bardzo długą chwilę i zabierałem się już właśnie do
wyjścia, nie chcąc swoją osobą przysparzać zamętu, gdy otworzyły się drzwi
i stanęła w nich panna Olesia. Wyglądała bardzo mizernie w narzuconej

background image

naprędce lepszej sukience, którą widocznie przywdziała pośpiesznie na
intencję gościa. W ręku trzymała spore zawiniątko, owiązane sznurkiem.
Zaraz też od progu zwróciła się do mnie zakłopotana: - Przepraszam, że pan
czekał tak długo. Nie mogłam się wcześniej wydostać, bo mama usnęła dopiero
teraz. Elżbietka powiedziała panu? Mieliśmy bardzo ciężką noc... Mama
zasłabła tak nagle... Podsunąłem jej krzesło, bo szukała ręką jakiegoś
oparcia. Najwidoczniej "leciała z nóg" ze zmęczenia. - Dziękuję - szepnęła
panna Olesia, kładąc swoje zawiniątko na stole. - Chwała Bogu, teraz
jakgdyby trochę lepiej, ale ja się tak boję... Mama miewała już kilka
podobnych ataków, ale nigdy nie było tak źle, jak dziś w nocy... Ach, Boże,
żeby też ojczuś doktora prędzej przywiózł! - Jakiego to rodzaju cierpienie?
- spytałem po krótkiej pauzie, gdyż panna Olesia, przymknąwszy powieki,
umilkła i siedziała nieruchomo, z wyrazem wielkiego zatroskania na twarzy.
- Właśnie, że niewiadomo. Doktorzy nie mogli powiedzieć nic stanowczego.
Jakieś wewnętrzne bóle, bardzo gwałtowne... Tak się boję, tak się strasznie
boję, że to bardzo poważna choroba... Może to nawet... Mełła w ustach
okrutne słowo, nie śmiejąc go nawet wymówić. Widocznie bała się, że sam
dźwięk gotów zabrzmieć, jak wyrok śmierci nieodwołalny, bezwzględny. W tej
samej chwili zaturkotało na drodze. - To pewnie doktór! - krzyknęła panna
Olesia i zerwała się z miejsca. - Pan pozwoli, zaraz zobaczę. Wybiegła
szybko, a po minucie, wsuwając głowę do salonu, oznajmiła półgłosem: - Tak,
to doktór. Przepraszam pana, ja teraz muszę iść do mamy. - Cofnęła się, ale
po chwili wróciła znowu i rzekła z pewnem zakłopotaniem: - Tyle miałam panu
do powiedzenia, ale teraz - widzi pan sam. To już chyba innym razem,
prawda? Więc dowidzenia. A, byłabym zapomniała; ta paczka to dla pana.
Wujaszek pański zostawił mi dla pana. Proszę to zabrać i... może pan
przyjdzie wkrótce. Kiedy pan jedzie? - Jutro, pojutrze. Gdy tylko otrzymam
zawiadomienie. - Może jutro znajdę trochę czasu... Tak mi przykro! Niech
pan koniecznie zajdzie przed wyjazdem. Jeszcze raz dowidzenia. -
Dowidzenia, przyjdę na pewno. I niechże się pani nie martwi za bardzo,
droga panno Olesiu. Mamie na pewno będzie lepiej. Podniosła na mnie oczy z
wdzięcznością. - Daj Boże, daj Boże... - szepnęła ze łzami w głosie i
potrząsnęła czupryną krótkich włosów, jakby dla odpędzenia niepokojących
myśli. Zabrałem paczkę i powróciłem do Bożej Woli. Przez drogę myślałem o
tem, że znowu coś się odwlokło, coś, co się stać mogło i co się stać
powinno. Coś, czego pragnął tak bardzo wujaszek Klemens za życia. - Tak, to
przecież będzie moja narzeczona! - powiedziałem sobie prawie głośno i
uśmiechnąłem się do tej myśli prawie radośnie. - Panna Olesia, panna
Olesia! - Dlaczego ona obcięła włosy? - przypomniało mi się nagle. - Tak
jej było ładnie z jasnym, grubym warkoczem. Wujaszek Klemens zachwycał się
nim tyle razy. Jakże to było? Aha, oburzył się na mnie, że zbyt obojętnie
mówię o tej panience. Jakie to dawne czasy! Muszę teraz przypominać sobie
wszystko, od samego początku. Prawda, O)esia przechodziła tyfus! Pisał mi o
tem wujaszek. Że też ja nie zapytałem nawet!... Biedactwo, przechorowała
porządnie. A teraz wygląda jak pacholątko wiejskie, z tą jasną "chyrą" nad
czołem! Jak ona wyrosła i wyładniała. Nigdy nie była bardzo piękna, ale
teraz ma jeszcze więcej wdzięku niż wtedy, gdy była zupełnie młodziutką
dziewczynką. Zmieniła się. Taka jakaś inna, nie ta, której fotografię
wywiozłem ukradkiem ze sobą. "Ale pan wróci do Bożej Woli?" - to były jej
słowa przy pożegnaniu. Czy ona mię wtedy kochała trochę dziecięcem nawpół
serduszkiem? A czy mię teraz pokocha? Nie wiem i nawet nie wiem, czy tego
tak bardzo pragnę? Miła jest, miła i musi być ogromnie dobra. O tem
wiedziałem już dawniej. Ale czyby nam było dobrze ze sobą, czy bardzo
dobrze, czy tylko znośnie? I jakże to będzie? Oświadczyć się Górskiemu, czy
tylko powiedzieć do niej poprostu: "panno Olesiu, niech pani zostanie moją
żoną?..." Nie, to za sucho. Ale znowu, powiedzieć: "kocham panią"? Mogłaby
popatrzeć ze zdziwieniem, nawet z przestrachem i odrzec: "Przecież pan mię
wcale nie zna... Nie widzieliśmy się tyle lat... A i przedtem właściwie
niebardzo wiele wiedzieliśmy o sobie..." Tak, to prawda. Nie znaliśmy się i
nie znamy. Nie wiemy nic o sobie, albo prawie nic. A jednak to mogłoby być
ciche, jasne szczęście. Nie takie, o jakiem marzyłem kiedyś górnie i

background image

chmurnie, nawet nie takie, o jakiem myślałby dla mnie stryj Karol, gdyby
żył. Tak, to było szczęście wujaszka Klemensa, szczęście mej matki,
pogodne, zacne szczęście, - właśnie dlatego zacne, że ciche, właśnie
dlatego jasne i pogodne. Z takiemi myślami wszedłem do mieszkania. W
gabinecie zastałem starą Krystynę. - Na co Krystyna czeka? - zapytałem,
zdziwiony trochę jej obecnością. - A to, jaśnie paniczu, gazety z poczty
przyniosłam i listy. A jeden, to tak pachnie, no... Pociągnęła nosem i
dorzuciła: - Przez fartuch niosłam, boby mi całe ręce przeszły tym
zapachem. Niechno pan zobaczy, to na pewno żeński list... Oj, już ja się
dobrze znam na tem. Sześćdziesiąt ośm lat mam, to i na niejednem się
wyznam. Tylko, że ja takich listów z perfonami to i niebardzo lubię. Pani
starsza, nieboszczka, bywało, listeczek mięty jeden albo drugi do koperty
włoży, jak do dzieci pisała do szkół, żeby im pachło. Ale tak, to co inne.
Była jedna taka w miasteczku, co sobie na łeb i na bluzkę codziennie z pół
flaszeczki wylała... I co? Mówili o niej ludzie niejedno... Wiedziałem z
doświadczenia, że z Krystyną niełatwa sprawa. Stara to była sługa,
rozpuszczona trochę, lubiąca wszędzie własne trzy grosze wtrącić, a jak
zaczęła swoje wywody, nielitościwie kładła każdemu w uszy, co tylko miała
na sercu. Jednakże zdecydowałem się przerwać jej gadaninę: - Moja Krystyno,
to już może później. A co tam z obiadem słychać? - Obiad wystygł, więc się
odgrzewa. Niechno panicz zobaczy ten list, omyliłam się może, co?
Wygrzebała. ze stosu papierów wąską, podłużną kopertę, zaadresowaną
wielkiem pismem. - O, jak to pachnie. Na pewno od panny. Już niech pan
pozwoli, że dokończę swoje. Na rękach paniczka nosiłam, jak był maleńki, to
mi chyba wolno powiedzieć czasem dwa słowa... Panieńskie listy, zwykła
rzecz. Już tam niejedna na panicza spogląda, niczem kot na szpyrkę. Ha,
jest na co. A i paniczowi lata przyszły, można o żeniaczce pomyśleć, nawet
i trzeba. Panien to w okolicy mało? A u państwa Gnatowskich dorosło przez
wojnę dwie, jak grzyby po deszczu. A znowu w Grabowej Górze... A znalazłaby
się i bliżej i wcale niczego... - Moja Krystyno, już dosyć tej rozmowy!
Proszę dać znać, jak obiad będzie podany. - Idę, idę - odparła.
Pomarszczoną, poczciwą jej twarz powlókł cień urazy. Miała żal do mnie, bo
wyszła, mrucząc pod nosem: "wychowaj tu, wypieść, wycackaj, to ci potem
powiedzą: idź precz stara, nie wtrącaj się w nieswoje!." Krystyna dobrze
odgadła. List był od panny Meli Bielawskiej. Nie zawierał oświadczyn
miłosnych, tylko kilkanaście dosyć zawiłych, wyszukanych zdań, skreślonych
na wyperfumowanym papierze. Panna Mela pisała o wszystkiem i o niczem. Była
i wzmianka pobieżna, że w Warszawie nudy, że ja wybrałem lepszą cząstkę.
Było też coś o życiu wogóle, jakiś komunał. Wreszcie, w dopisku, istotny
cel tej całej pisaniny: "Kiedy się mamy spodziewać pańskiego powrotu?
(przekreślone) przyjazdu! (jeszcze raz przekreślone) tak, powrotu!
(podkreślone). Bo przecież pana wkrótce znudzi wiejska sielanka,
nieprawdaż?" Odłożyłem list raczej z niesmakiem, niż obojętnie. Ona "leci
na mnie", to już jasne. Taki list, ot, niby nic, drobnostka, panieńskie
grafomaństwo, a przecież zarazem zuchwałe przypomnienie: Kiedy powracasz?
Ja czekam... Zrobiło mi się prawie przykro, że zlekceważyłem przed chwilą
starą gospodynię. To też podczas obiadu, który podawała w milczeniu
ostentacyjnem, odezwałem, się pojednawczo: - A Krystyna miała słuszność. To
był żeński list... - Ja prawie zawsze mam słuszność, mój paniczu -
rozkrochmaliła się odrazu, - bo za długo żyję na świecie, żeby koło czego
przejść a przeoczyć. A z tem małżeństwem, to mi się tak wypsnęło, żeby niby
pan głupstwa nie robił, za daleko nie szukał, swoją żonę znalazł, ot! Już
się nie miałem zamiaru gniewać za jej gadulstwo i roześmiałem się wesoło,
gdy po chwili dodała z namaszczeniem: - U nas tak zawsze bywało w Bożej
Woli, z dziada, pradziada. Żonę sobie każdy brał zbliska, kochał ją i żył z
nią po bożemu. Zamorskich cudów nie szukał. Rzecz niesłychana: po tem, co
powiedziała Krystyna (choć nie dlatego, rzecz prosta, że ona to
powiedziała), uczyniłem silne postanowienie: wybadać serduszko panny Olesi,
oświadczyć się. Może nie temi dniami, ponieważ wyjeżdżam, ale już wkrótce.
I - zobaczymy... Po tej konkluzji, zasiadłszy znowu w gabinecie, zabrałem
się do reszty korespondencji. Prócz kilku gazet i zawiadomienia ze sztabu,

background image

nie było tam już nic ważnego. Wzrok mój padł wówczas na zawiniątko,
przyniesione z Rosianki. "Trzeba to przejrzeć", pomyślałem i rozwiązałem
sznurek. Pierwszym przedmiotem, ułożonym na samym wierzchu, była teczka z
tektury, znana mi już teczka w zniszczonej, szarej okładce, a opatrzona
starannie wykaligrafowanym napisem: "Księga Umarłych"... XX. Czytałem całą
noc, aż do brzasku, którego światło błękitne i czyste stoczyło walkę
zwycięską z drgającym, rudym płomieniem lampy. Czytałem stare szpargały
wyjaszka Klemensa, listy przyjaciół i znajomych, listy kolegów i
towarzyszy, a przedewszystkiem listy mej matki, nieliczne, wklejone
misternie brzeżkami na kartach " Księgi". Listy, pisane ogromnie dawno,
bodaj, że wtedy jeszcze, gdy wujaszek Klemens odsiadywał w tajgach
sybirskich karę za niebłagonadiożnost' swą w latach sześćdziesiątych
trzecich... Piętnasty rok patrzył wujaszek tęsknemi oczyma na Zachód, a
matka moja pisała te słowa: "Niechaj się Klemens nie martwi o dobroci Boga
wątpić nie zacznie. My wszyscy o Klemensie myślimy i modlimy się o Jego
powrót szczęśliwy, w który mocno wierzymy. Proszę pamiętać, że dom nasz
jest Jego rodzinnym domem i że oboje z Adamem pragniemy, by się w nim
Klemens poczuł jak u siebie, kiedy powróci. Urządziliśmy się już w Bożej
Woli, i z łaski Najwyższego życie nam płynie spokojnie i szczęśliwie.
Zdziwiłby się Klemens niemało, że ja, którą na rękach nosił malutką, teraz
w domu własnym gospodaruję, a choć bardzo jeszcze niewprawna jestem, bardzo
niedoświadczona, przecież mi jakoś idzie niezgorzej. Adam, który tyle o
Klemensie nasłyszał się od moich Rodziców i od Klemensa siostry, Anielki,
zasyła Mu pozdrowienie i wielkiej życzliwości wyrazy, a do nich i ja całem
sercem przyłączam się"... A w innym liście drobniuchnem pismem kobiecem
donosiła matka moja: "...Wszystko u nas po dawnemu, tylko Bóg zesłał
błogosławieństwo na nasz dom. Żeby się urodził chłopiec, otrzymałby Adam
Klemens na chrzcie św., na pamiątkę tego wujaszka, który na obczyźnie za
piękną sprawę cierpi, ale że córeczka, to nazywa się Helenka. Szkoda, że
jej Klemens teraz widzieć nie może! Taka milutka, gdy rączki rozkłada i
oczkami mruga na światło... A noskiem to rusza, zupełnie, jak młody
zajączek!" I znowu dalej na ćwiartce pożółkłej: "Adam, Karolina i Helenka
Klemensowi życzenia przesyłają w dniu Narodzenia Pana Jezusa i zapewniają,
że przy opłatku myśleć o Nim będą i modlić się, aby prędko powrócił, a małą
Helenkę "siostrzeniczkę" swoją poznał i uściskał". I znowu gdzie indziej:
"Teraz lepiej Klemensa sprawa stoi, niż kiedykolwiek, więc proszę otuchy
nie tracić. Adam polecił mi napisać, żeby Klemens konfiskatą majątku nie
gnębił się, bo to najmniejsza. Żeby tylko Bóg pozwolił łaskawie, a jak
Klemens powróci, prosimy do nas odrazu przyjechać. Już Adam znajdzie dla
Klemensa zajęcie"... A potem kartka maleńka, w pośpiechu widocznym pisana :
"A widzi Klemens! Już i opłatkiem tego roku razem się podzielimy! Radość tu
u nas wielka z tego powodu. Adam pieniędzy trochę przesyła przez tąż samą
okazję; proszę nie dziwaczyć i nie spierać się. Porachujemy się, jak
Klemens przyjedzie... Cośniecoś tam z Zaleśnik odratowane. To grunt, że
Klemens wraca! Piszę w pośpiechu, bo pan L. po paczkę i list przysyła za
chwilę... Ale nagadamy się potem dowoli. Karolina". Niewiele już było tych
listów, a wszystkie następne pisane o wiele później, w znacznych odstępach
czasu, dorywczo, gdy matka moja dla pilnych spraw musiała na krótka opuścić
Bożą Wolę, gdzie wujaszek, powłócząc okaleczałą nogą, chodził po szerokim
dziedzińcu, lub z szafirowej Ambony ciskał gromy na parobków za opieszałą
robotę. Któryś z tych listów opiewał szczęśliwe kupno nowej żniwiarki, w
innym donosiła matka, że ceny papieru tak podskoczyły, iż waha się "czy
tapetować w tym roku oba pokoje gościnne i jadalnię, czy tylko jadalnię,
dla której znalazłam śliczne obicie orzechowe w jaśniejszy deseń"... Były w
tych listach i smutne nowiny. Pisała naprzykład matka z Warszawy: "Doktorzy
już co do Stasia nie robią żadnej nadziei... Powtarzam sobie, że
uczyniliśmy wszystko, co w naszej mocy i że reszta od Woli Bożej zależy,
ale serce się szarpie w kawały na samą myśl... Adama mi strasznie żal.
Biedaczysko rozpacza, płacze, jak dziecko, po nocach, a Stasia zupełnie nie
odstępuje. On także nie Herkules z sercem niebardzo dobrze... Strasznie mi
z tem wszystkiem ciężko. Proszę, niech Klemens pilnuje Krystyny, żeby

background image

dzieci ciepło ubierała, gdy idą do ogrodu. Zwłaszcza na Helenkę trzeba
uważać, bo Adaś mniej wrażliwy na zaziębienie, a teraz takie chłody. I
niech maleńkiego nie wynoszą na ganek, nawet w cieplejsze dnie, póki nie
wrócę! Ach, Boże, Boże... daj, żeby ze Stasiem..." Ostatni list, noszący
najświeższą, z przed lat piętnastu datę, opiewał moje szkolne triumfy:
"Zdał, zdał, Klemensie, do trzeciej klasy! Prawdziwy z niego zuch, bo
kandydatów było czterdziestu. Taka jestem szczęśliwa, taka dumna z mojego
chłopca. Niedarmo Stopkiewicz powtarzał, że Jurek bardzo zdolny i że nie ma
żadnej obawy o rezultat tych egzaminów. Chwała Bogu, skończone! Dziś miał
ostatnie dwa egzaminy, ale tylko ustne. Piśmienne wszystkie na piątkę.
Zostanę jeszcze w Warszawie do wtorku. W poniedziałek nabożeństwo uroczyste
dla całej szkoły, a we wtorek rozpoczynają się lekcje. Muszę przecież
zobaczyć, jak tam pójdzie chłopcu pierwszego dnia. Chciałabym także mojego
biednego Stasia odwiedzić jeszcze choć parę razy. Taki on tutaj sam... Niby
to wszystko jedno, gdzie kto pochowany, gdzie leży, a przecież chciałabym
mieć go blisko, tam, gdzie i reszta kochanych moich. Darować sobie nie
mogłam nieraz, żeśmy Stasia zostawili w Warszawie, ale taki był wymęczony
chorobą, taki wychudły, taki maleńki, takie nic... Myślałam wtedy: będą go
trzęśli w wagonie, potem na wozie... będą wieźli takie ciałko zbiedzone...
Niech lepiej tu zostanie. Zresztą, tutaj Mu dobrze, a grób bardzo ładny.
Gdy przyszłam pierwszy raz po przyjeździe, pełno było chryzantem białych,
tak pełno, że płyty nie widać. Pytałam baby cmentarnej, skąd to, kto
przynosi. Nie pamiętała nazwiska, ale z opisu poznałam, że to lokaj Karola,
Józef. Widzi Klemens, jaki ten Karol jednak poczciwy! Niby niedowiarek,
dziwak, niby ze wszystkiego podrwiwa, w nic nie wierzy, a przecież kwiaty
Stasiowi posył, co kilka dni świeże. I teraz Karol znalazł się poczciwie.
Gdy przyjechaliśmy z Jurkiem, ofiarował mi całe mieszkanie, sam się chciał
wyprowadzić do znajomych na ten czas, póki dla Jurka stancji nie znajdę i
sama tu będę. Podziękowałam mu bardzo. ale odmówiłam. Mieszkam u Anielki,
choć jej zapewne niebardzo wygodnie, bo ma mieszkanie malutkie, ale tak
będzie lepiej. Nastawał też Karol bardzo, żebym Jurka zostawiła u niego.
Obiecywał, że z nim będzie postępował po ojcowsku, zupełnie, jakgdyby
wychował już z pół tuzina dzieci... Nie zgodziłam się i na to, bo nie
wierzę w pedagogiczne zdolności Karola. Zresztą, jego dom to prawie pałac,
na każdym kroku zbytkowne sprzęty, nieraz chłopiecby coś potłukł czy
popsuł, a Karol na pewno przez delikatność zniósłby wszystko, ale nieraz
żałowałby swej propozycji. Przytem - Jurkowi lepiej będzie w atmosferze
kolegów i szkoły. Musiałam tylko obiecać Karolowi, że będzie mógł zabierać
Jurka w niedzielę na spacer, a czasem do teatru, albo na jaki koncert.
Bardzo się boję, żeby mi chłopca nie zbałamucił, bośmy z Adamem zawsze
marzyli, żeby wychować dzieci na ludzi, umiejących kontentować się małem.
Rozpisałam się, jak chyba nigdy. Jurek też siedzi i mozoli się nad listem
do "wujaszka"; pewnie go Klemens otrzyma razem z moim, choć Jurek odgraża
się, że wyśle list "osobno" i już mię nawet prosił o markę pocztową. Ciężko
mi rozstawać się z moim jedynakiem. Jak chłopiec wchodzi w okres szkolny,
to już jakby stracony dla matki... Potem go życie porwie i odciągnie
daleko, choćby nawet był najlepszym synem. Taka już dola matczyna, że
wychowuje dzieci nie dla siebie, lecz dla innych. Oby tylko ci inni, a
właściwie ta jedna, z którą los go połączy, dała mu szczęście, o to gorąco
się modlę. Zresztą, co tu myśleć o tak dalekich czasach, których pewno nie
doczekam. Nie wiem, skąd mi się zebrało na taki długi list. Ot, Warszawa,
okropne miasto. Nie lubię tego gwaru, tych ulic, wolę porozmawiać listownie
z Klemensem, chociaż niedługo będziemy gawędzili częściej, niż zwykle, o
moim chłopcu... Dowidzenia, Klemensie. Proszę o konie na środę rano. Aha,
jeszcze jedno: Jurek kazał bardzo podziękować Krystynie za te śliwki
suszone na patykach. Ogromną miał niespodziankę, że ich napakowała chyba z
pół walizy, i obiecuje, że Krystynie piękny jaki upominek na Boże
Narodzenie przywiezie z Warszawy. Karolina". Prócz listów, były w "Księdze
Umarłych" fotografje mego rodzeństwa i matki, oraz różne drobne po nich
wszystkich pamiątki. Były tam pukle z włosów, wklejone na zblakłych
wstążeczkach, była jakaś laurka imieninowa, namalowana przez siostrę moją,

background image

Helenkę, która umarła w wieku podlotka na szkarlatynę. Były też różne daty
i uwagi, wpisane ręką wujaszka, była wreszcie osobna paczka, owinięta
starannie i opatrzona napisem: "Listy Ojca Dobrodzieja". "Ojciec
Dobrodziej", cioteczno-cioteczny mój dziad Eustachy, były legjonista
napoleoński, pouczał w tych listach syna swego, Klemensa, że "bez Boga nic,
a z Bogiem wszystko" i w każdym niemal liście, do jakiegoś "Korpusu"
adresowanym, załączał modlitwę po łacinie, której się radził wyuczyć
napamięć i odmawiać na klęczkach, przynajmniej raz dziennie. Bywały też w
tych listach przestrogi, jako to: "Bacz, aby mowa twoja czystą i zrozumiałą
była, gdyż bełkot niewyraźny jest lekceważeniem słuchacza twego i
nieposzanowaniem mowy rodzinney, mowy przodków twoich". Albo: "Bydź
uprzejmym i wyrozumiałym wobec wszystkich bliźnich, wielką jest zaletą
wieku młodzieńczego". Albo: "Pilnuy, abyś się ludziom nie narażał, nie będą
się i oni tobie". Wszystkie listy, kolejno, według dat ułożone, opatrzył
wuj Klemens uwagą: "Pisane świętą Ręką mojego Ojca Dobrodzieja w dniu...
roku Pańskiego..." Czytałem właśnie te listy, gdy płomień lampy zadrgał po
raz ostatni i zgasł, a w pokoju rozpanoszył się już na dobre dzień, nieco
jeszcze liljowy i tajemniczy od mroków, czających się po kątach. Na
rozłożonych papierzyskach jasnobłękitne cienie zdawały się skrywać, to
znowu odsłaniać litery, pisane wyblakłym atramentem: "...En ego, o bone et
dulcissime Jesu, ante conspectum tuum genibus me provolvo, ac maximo animi
ardore te oro atque obtestor, ut meum in cor vividos fidei, spei et caritas
sensus, atque veram peccatorum meorum poenitentiam..." - czytało mi się
samo bezwiednie, podczas, gdy wszystkie myśli czujące uleciały w
przeszłość, w tę "Księgę Umarłych" leżącą przede mną, w Księgę Umarłą,
gdzie wszystko tętniało życiem, pulsowało krwią dawnych pokoleń, krwią mego
pokolenia, krwią moją własną. Nie wiem, jak. to się stało, ale uczułem
nieprzemożone pragnienie klęknąć przed "Księgą Umarłych", jak przed
relikwją, i na głos powtarzać słowa modlitwy, wypisanej ręką "Ojca
Dobrodzieja", a którą to modlitwę wujaszek Klemens odmawiał uroczyście,
ilekroć wybierałem się gdziekolwiek w drogę: "...Sub tuum praesidium
confugimus, sancta Dei Genitrix... Nostras deprecationes ne despicias in
necessitatibus, sed, a periculis cunctis libera nos semper, Virgo gloriosa
et benedicta..." I kląkłem - i powtarzałem, aż pierwszy słoneczny promień
padł skośnie przez okno, prześwietlając złotawym blaskiem spiętrzoną stertę
papierów na biurku. Ten promień słońca przypomniał mi, że to już dzień, że
dziś wyjeżdżam i że winienem jeszcze pożegnać w Rosiance pannę Olesię. XXI.
- Wiedziałam, że pan dziś przyjedzie! - mówiła wesoło panna Olesia, idąc
obok mnie po ogrodowej ścieżce. - Igła mi dzisiaj rano upadła na podłogę i
stanęła sztorcem, a to znaczy, że trzeba spodziewać się gościa. Była
rozradowana, gdyż matka czuła się o wiele lepiej. Nie mogąc dopatrzeć się
związku między igłą, która stanęła sztorcem, a moją wizytą, uśmiechałem się
i potakiwałem głową z zapałem. Śmieliśmy się oboje do słońca, które
świeciło jaskrawo poprzez prawie nagie jeszcze gałązki, do siebie i do
losu, że zdarzył taki przepiękny, ciepły dzień poto, abyśmy mogli wyjść do
ogrodu i wypatrywać, jak z ziemi wychylają się pierwsze źdźbła trawy
soczystej i świeżej. Panna Olesia raz po raz potrząsała czupryną jasnych
włosów, zwracając ku mnie rozpromienioną weselem twarzyczkę. - Ależ pan się
zmienił! - krzyknęła nagle, przystając i składając ręce. - Dopiero teraz
widzę! Spoważniał pan i strasznie zmizerniał... Może to ten mundur, czy co,
ale taką pan ma bladą twarz, że prawie zielonkawą... - To pani wina. -
Jakto, moja? - A tak, Dała mi pani wczoraj paczkę po wujaszku Klemensie...
A wie pani, co było w tej paczce? "Księga Umarłych"... Wertowałem tę Księgę
przez całą noc, więc, naturalnie nawet oka nie zmrużyłem. Dlatego dziś
wyglądam zielono w świetle słonecznem, panno Olesiu... - Biedny wujaszek
Klemens szepnęła, posmutniawszy nagle. Wesołe promienie pogody, bijące na
jej twarzyczkę od wewnątrz, przygasły, jakby to słońce duchowe ukryło się
nagle za chmurą. - Nie, to raczej pan biedny - dodała po chwili milczenia.
- Najbiedniejsi są zawsze ci, którzy zostają, bo tęsknią i są sami, a to
bardzo smutno, zostać samemu i tęsknić... - A tak, panno Olesiu, a tak. To
bardzo smutno. - Wie pan - ciągnęła dalej, zdrapując odruchowo z małego

background image

drzewka kępkę siwego mchu - i mnie tak było dziwnie z początku. Poprostu
nie mogłam przywyknąć, że dobrego wujaszka już niema... Chodziłam po domu i
starałam się zająć robotą, a nic robić nie mogłam... Wszystko mi z rąk
leciało... Tak przywykłam zabiegać do niego prawie codziennie, pogawędzić
trochę, poradzić się o coś... Poprostu nie mogłam sobie wyobrazić, jak
teraz będzie. Aż przyszła mi do głowy myśl, może trochę dziecinna...
Postanowiłam, gdy mi będzie bardzo smutno i tęskno, chodzić na cmentarz i
głośno opowiadać wujaszkowi o wszystkich swoich zmartwieniach. I to mi
ulżyło bardzo. Może to śmiesznie wygląda, bo mówię do niego wyraźnie,
głośno, tak, jak w ostatnich czasach, gdy trochę nie dosłyszał. Wiem
przecież, że on usłyszy i tak, ale mi się zdaje, że gdy mówię wyraźnie, to
słyszy lepiej... Tam jest tak dziwnie na tym cmentarzu, odkąd wujaszka
Klemensa pochowali. Tak dziwnie miło. Niema tam nic ze smutku, ze
śmierci... Bo śmierć jest chyba smutna? Jak siądę na ławeczce, przed
grobem, przychodzą do mnie same dobre, łagodne myśli, i zawsze mi się
wydaje, że to stamtąd, z mogiły, wieją te dobre myśli ku mnie... Podoba się
panu ten grób? Jesienią przesadzimy jaśminy z ogrodu, to później, każdej
wiosny, będzie tam biało i pachnąco od kwiatów. - Nie byłem na cmentarzu,
panno Olesiu. - Nie był pan na cmentarzu? - otworzyła szeroko oczy
zdumione. Chciała coś jeszcze powiedzieć, usta jej nawet rozchyliły się w
jakiemś niedomówionem zapytaniu, ale dopiero po chwili odezwała się, prawie
zupełnie cicho: - Dlaczego pan nie był? - Tak jakoś... nie mogłem... nie
chciałem... Zanadto smutno. Poczęła poruszać głową przecząco. - Smutno?
Nie... Tam jest mniej smutno niż w domu, gdzie go już niema. Tam, w jego
domu, w każdym pokoju, na każdym kroku coś przypomina, że był i że go
niema... A na cmentarzu on sam o sobie przypomina, że jest. - I tam go
niema, panno Olesiu, jest tylko jego trumna. - O nie, nietylko trumna. Jest
tam wujaszek Klemens, taki, jakim pamiętamy go wszyscy za życia. W dębowej
trumnie leży... Nie trzeba myśleć, że to jest próchno. Trzeba uprzytomnić
sobie, że on jest blisko, że wszystko wie i rozumie, że można go odwiedzić
w każdej chwili, a on nie powie nigdy: "niema mię w domu". Można go
odwiedzić i pomodlić się przy nim i wyżalić na wszystko... To bardzo
uspokaja, to daje właśnie tę pełną skupionej powagi dobroć, którą wynosimy
z każdego cmentarza. Chce pan, pójdziemy tam razem? Pójdziemy teraz,
zaraz... dobrze? - spytała nagle. Przytwierdziłem gorąco: - To ja tylko
wpadnę na chwilę do domu, niech pan zaczeka tutaj. Teraz nie można zrobić
wianka, chyba świerkowy, bo nic jeszcze nie kwitnie w ogrodzie. Ale nad
jarem musi już kwitnąć tarnina. Na pewno już kwitnie! Zabiorę z sobą
sekator, natniemy gałązek i zaniesiemy wujaszkowi... Kiwnęła mi głową i
puściła się pędem w stronę domu. Stopy jej dotykały ziemi tak lekko,
jakgdyby to była dawna Olesia, za którą goniłem, klaszcząc w ręce i
strasząc ją "hu, hu!" ochrypłym głosem młodego gimnazisty. - Byłabyś pewnie
zadowolona, mamo... - szepnąłem do Nieobecnej, zupełnie, jak czyniła panna
Olesia, która głośno zwierzała mogile wujaszka radości swoje i troski.
Wracała właśnie, wymachując w powietrzu uzbrojoną w sekator ręką: - Mama
usnęła, możemy iść zaraz, do obiadu przeszło godzina czasu! Poszliśmy
ścieżką, wśród pól, pokrytych jasną runią, w stronę wiejskiego kościółka,
przy którym leżał cmentarz. Wzdłuż maleńkiego jaru piętrzyły, się krzewy
tarniny, pokrytej rzeczywiście nawpół rozwitym kwiatem. - Ono zakwitnie
zupełnie, trzeba tylko przykryć końce gałązek wilgotną ziemią - zauważyła
panna Olesia, zabierając się do dzieła. Chciałem jej dopomóc, ale
natychmiast ukłułem się w rękę dotkliwie, aż do krwi. - Ostrożnie -
zawołała ze śmiechem - to kole! - Pani także pokłuje ręce! Proszę mi dać
sekator, sam natnę! - O, nie. Już niech pan nie przeszkadza, ja to lepiej
potrafię, niż pan. Ładny żołnierz, który się boi cierniowej gałązki. Co pan
robił na wojnie? - W okopach nie było kwitnącej tarniny - odparłem,
owijając chustką krwawiącą rękę. - Prawda - szepnęła w zamyśleniu i nagle,
zmieniając ton: - Bardzo się pan pokaleczył? - Straszna, okropna rana,
gorsza, niż od bagnetu! - przekomarzałem się wesoło. Śmieliśmy się oboje. -
No, teraz już dość. Proszę wyciągnąć ręce, o tak, a ja panu ostrożnie
położę tę niebezpieczną wiązankę. Niska, drewniana brama cmentarna

background image

skrzypnęła cichutko, gdyśmy wchodzili. Za bramą trzeba było iść bardzo
powoli brnąc w błocie po kostki. - Tutaj tak zawsze - ozwała się panna
Olesia. - Nieraz na świecie śliczna pogoda, sucho, słońce pali, a ziemia
cmentarna przechowuje długo wilgoć po dawno minionych deszczach... Czasem
wydaje mi się, że ta wilgoć, to chyba pochodzi od łez, których tu płynie
więcej, niż gdziekolwiek indziej... O, to tutaj - zniżyła głos. -
Postawiliśmy krzyżyk drewniany, bo tu chyba tymczasowa mogiła. Pewnie pan
zechce przenieść wujaszka do rodzinnego grobowca? Są jeszcze podobno dwa
miejsca, ojciec zapytywał proboszcza, ale nie chcieliśmy rozporządzać się
bez wiedzy pana. Prawda, jaka tu cisza? Świat umarłych jest bardzo cichy...
Pochyliła się nad świeżą jeszcze, prawie niezarosłą mogiłą i poczęła
rozkładać gałązki tarniny w kształt wieńca. - Prawda, ładnie? Wujaszek na
pewno się ucieszy. On tak lubił kwitnienie drzew na wiosnę... Zeszłego
roku, w maju, słowik miał gniazdko prawie przy samej mogile. Śpiewał tak
ładnie, że przychodziłam nieraz o zmierzchu posłuchać. I słuchaliśmy oboje
z wujaszkiem... Teraz zmówimy Anioł Pański, dobrze? Proszę uklęknąć tutaj,
bo tu suszej... Ukląkłem nieco poza nią, tak że widziałem tylko chwilami
zatracony w gęstwinie włosów profil. -...Anioł Pański zwiastował Pannie
Marji, i poczęła z Ducha świętego... Zdrowaś Marja, łaskiś pełna, Pan z
Tobą... - mówiła powoli, łącząc niektóre wyrazy w jeden, tak, jak to czynią
dzieci, dla których słowa mniej mają wagi, niż sam akt modlitwy, odmawianej
na klęczkach. - Wieczne odpocznienie racz mu dać, Panie, - wyrzekła
dobitniej i umilkła wyczekująco. - A światłość wiekuista niechaj mu świeci,
niechaj odpoczywa w pokoju wiecznym, amen - dokończyła, odwróciwszy na
moment twarz w moją stronę. - Teraz siądziemy tu na chwilę - rzekła,
powstając z klęczek, i wskazała mi ławeczkę. - Dlaczego pan nie odpowiadał,
gdy mówiłam "Wieczne odpocznienie"? - Zapomniałem, że to tak trzeba. Dawno
nie odmawiałem tego pacierza. - Ale pan się przecież modli? - Tak... czasem
- odparłem, nie chcąc kłamać zupełnie. - Wczoraj, po raz pierwszy od bardzo
dawna modliłem się z "Księgi Umarłych". - Myśmy się często modlili razem z
wujaszkiem Klemensem. Wujaszek miał zwyczaj odmawiać pacierze łacińskie.
Umiem je wszystkie napamięć. Klękaliśmy o zmierzchu przed obrazem
Ukrzyżowanego Chrystusa i modliliśmy się razem. - To pani zna łacinę? -
Nie. Ale to tak pięknie brzmi i ma w sobie coś uroczystego. Naturalnie, do
Boga najlepiej przemawiać swoim własnym, codziennym językiem, ale takie
pacierze po łacinie wywołują jakiś podniosły nastrój. Bóg przestaje wówczas
na chwilę być nam tak bliski, jak najbliższy z ludzi, a staje się wielki,
majestatyczny... Staje się tym Panem, który nietylko za nas cierpiał, ale
nas stworzył. A przytem... łacina brzmi tak pięknie... Naprzykład jedna
modlitwa, którą ogromnie lubię: En ego, o bone et dulcissime Jesu... Ale
poco ja to panu mówię? - Proszę. niech pani mówi, niech pani mówi tę
modlitwę i wszystkie inne, które pani pamięta, których panią nauczył
wujaszek! - odezwałem się jakimś dziwnym, nieswoim głosem. Panna Olesia
spojrzała na mnie uważnie i odparła serdecznym tonem: - Dobrze, powiem,
jeżeli pan chce... Słuchałem, słuchałem, słuchałem... Lodowa bryła,
zaskorupiała w mej piersi przez lata wojny, klęski i głodu, przez lata,
spędzone bez miłości dla Boga w sercu, stopniała doreszty, jak w lipcu
topnieją ostatki śniegu w szczelinach skalnych. Słyszałem głos panny Olesi,
jak się słyszy głos ludzki przez wodę: zdaleka płyną dźwięki słów
przygłuszone, a jednak wyraźne. W duszy mej rozperliło się morze miłości
ogromne, falujące przepływem krwi przez serce, a jednak ciche, głębokie,
przejrzyste aż do dna, spokojne i wielkie. Z głębi duszy darł się na usta
krzyk jeden, pełen triumfu i skruchy zarazem, okrzyk człowieka, którego z
ciemnicy wyprowadzono na słońce. Okrzyk radości i uwielbienia, że Bóg jest
wielki i miłosierny, bo stworzył światło i oczy ludzkie, aby to światło
podziwiać mogły: - Kochałem cię, moja panno Olesiu, teraz wiem, że cię
kochałem zawsze, że do ciebie i tylko do ciebie szły moje wszystkie
nieugaszone tęsknoty! Teraz już wiem, jak droga moja iść powinna i kędy
pójdzie: ku tobie, ku tobie! - wołałem bez słów, ogarniając wzrokiem jej
postać, jaśniejącą jak kwiat, wyrosły z mogiły. Nie zauważyłem prawie, że
skończyła modlitwy i że już długą chwilę patrzyła na ninie. Dopiero jej

background image

głos wyrwał mię z zapamiętania i powrócił samemu sobie. - Co panu? - Mnie?
Nic, zamyśliłem się, a teraz mi smutno, że dzisiaj wyjeżdżam i że nie będę
mógł przychodzić z panią na mogiłę wujaszka. Czułem, że inne słowa zrywają
mi się z ust, lekkie i tęczowe, niby motyle - i że nie trzeba im pozwolić
wyfrunąć tu, na cmentarzu. - Będziemy chodzili, jak pan powróci do siebie i
zamieszka tu na stałe - odparła z prostotą, powstając z ławki. - Trzeba
teraz już iść do domu. A nie mówiłam, że tu tak dobrze i miło, przy tej
mogile? Nie chciał pan wierzyć... - Już będę pani zawsze wierzył od tej
chwili - odrzekłem z głębokiem przeświadczeniem, że tak będzie. A ona
uśmiechnęła się z dziecinną radością i rzekła, żegnając mię już za bramą
cmentarną. - Więc dowidzenia, prawda? A jak pan wróci, przyjdziemy znowu
tutaj. Muszę się modlić nietylko za wujaszka, ale... i za pana, bo przecież
na wojnie, to... może grozić śmierć... - Jak komu sądzone... -
odpowiedziałem, nie myśląc ani przez chwilę, że słowa te mogą mieć także
inne, niż im nadałem, znaczenie... XXII. Tak, jak za pierwszym razem,
powitała mię w warszawskiem mieszkaniu panna Mela Bielawska. Miała nowy,
wiosenny kapelusz i jeszcze bardziej "interesujące" oczy. - Czułam, że pan
w tych dniach powróci - rzekła bez żadnych wstępów, podając mi rękę. - To
było do przewidzenia, ponieważ urlop mój się skończył - odparłem, siląc się
na ton uprzejmy. Gniewało mię, że młoda osoba poczęła zdejmować kapelusz
przed lustrem. Najwidoczniej postanowiła dotrzymać mi towarzystwa.
Skończywszy poprawiać włosy, zwróciła się znowu ku mnie, mówiąc dość
obojętnie; - Dostał pan mój list? - Dostałem, pani. - I nie odpowiedział
pan ani słowem. Ładnie. - Doprawdy, nie było kiedy pisać. Zbiegł czas, jak
z bicza trzasł... - Och, tak było zajmująco na pańskiej zapadłej wsi? -
Owszem, było ogromnie zajmująco, choćby dlatego, że po tylu latach... -
Wiem, wiem - przerwała. - Przytem, zapewne sąsiedzi, a może... sąsiadki?...
Najwyraźniej nie byłem usposobiony do pogawędki w tym stylu. Odpowiedziałem
krótko i oschle, tak oschle, że prawie niegrzecznie: - Zgadła pani. I
sąsiadki także. Roześmiała się głośno, choć z widocznym przymusem: - Jednem
słowem, bawił się pan dobrze! - Nie bawiłem się, pani. Żyłem. Z pod
zmrużonych powiek przyjrzała mi się bacznie: - O... Aż tak? Wielkie słowo!
Każdy z nas, przeciętnych śmiertelników, spędza 365 dni w roku bawiąc się i
nudząc naprzemian. Jeżeli tematu wystarczy na dzień przestępny, to już
wiele. A pan żył w pełni przez całe dwa tygodnie? Gratuluję. - Dziękuję. A
teraz pozwoli pani, że ją pożegnam. Wyjeżdżam jutro, być może na długo,
więc... - Rozumiem: nie przeszkadzaj. Więc się usuwam, ale mówię tylko
"dowidzenia!" - wykręciła się na pięcie i odeszła wolnym, kołyszącym
krokiem. Na progu zatrzymała się jeszcze: - Bardzo pan wymilał.,.
zewnętrznie, z tą opalenizną na twarzy. Czy "słońce" duchowe miało wpływ
równie dobroczynny? - Sąd należy do pani - odrzekłem z ukłonem i zamknąłem
się w swoim pokoju. Byłem zły. Najwidoczniej zachowanie moje poprzednie
upoważniło pannę Bielawską, jeżeli nie do flirtu, to bądź co bądź do nieco
poufałych tonów. Przytem - cała ta rozmowa wyglądała na badanie z jej
strony i - o zgrozo! - tłumaczenie z mojej... - No, tak - mruknąłem -
naturalnie: seanse nastrojowe w moim pokoju, wycieczki na wystawy, do
ogrodów, do Lourse'a... Obiadki u mamy Bielawskiej... A teraz śledztwo i
pretensje. Słusznie. I gdybyż ona podobała mi się bodaj przez chwilę! Do
pokoju wszedł Józef z pękiem kluczy. - Przepraszam jaśnie pana, bo to ja
pozamykałem szafy i biurko - wyjaśnił, patrząc na mnie z pod oka. - Niby
nie dlatego, żeby broń Boże, coś zginąć mogło, ale zawsze, jak dom pełen
obcych... Pokręcił się jeszcze chwilę, milcząc wyczekująco, wreszcie nie
wytrzymał: - Bo to niby względem mieszkania. Że tego... jaśnie pan raczył
powiedzieć, że mię zatrzyma na służbie, więc... - Powiedziałem. I cóż? - To
możebym, jaśnie panie, na wieś pojechał? Bo po prawdzie, przepraszam jaśnie
pana, niebardzo tu mam co robić. Póki dom stał pusty, pilnowałem, ale niby
tak, teraz... - Widzę, sprzykrzyła się Józefowi Warszawa? - Po prawdzie,
jaśnie panie, to się i sprzykrzyła. Ja ze wsi, z Bożej Woli jestem. Ojciec
stangretem był. Jak jaśnie pan z tej wojny wróci, to pewnie także na wieś
pojedzie, więc mi się wydaje, że tam moje miejsce, nie tutaj. Jeżeli jaśnie
pan da pozwolenie, pojadę... - No, dobrze, dobrze. A co tu słychać nowego?

background image

- Nowego niewiele. Pani Bielawska wyjechała. - Jakto, wyjechała? - A na
wieś, do krewnych, z młodszą córką. Jedna panna Melanja w domu i pewnikiem
też prędko jedzie. "Aha - zanotowałem sobie - to ona tu została... dla
mnie..." - I pomyślałem jeszcze, że trzeba tę sprawę postawić jasno...
"Między nami nic nie było"... i nie będzie. Jeżeli panna Bielawska snuje
jakoweś projekty co do mnie, to im prędzej pozbawię ją złudzeń, tem lepiej
dla niej. Postanowiłem, że dziś jeszcze, przy pierwszem spotkaniu powiem
jej o swoich zaręczynach. Właściwie - to niemal prawda. Trochę prędzej, czy
trochę później ożenię się przecież z panną Olesią Górską. Chyba mi nie da
kosza. Wprawdzie nie usłyszałem ani jednego słowa, z którego mógłbym o jej
uczuciach dla siebie snuć wnioski, a przecież... a przecież... Było coś w
jasnem spojrzeniu, w uśmiechu ust różowych, w miłem zakłopotaniu, gdy na
mnie patrzyła, coś, co mi pozwalało wierzyć, że mam swój własny kącik w
serduszku panieńskiem. Nie spotkałem panny Bielawskiej przez cały dzień.
Dopiero nad wieczorem wróciła. Zastukała do mego pokoju i weszła z całą
swobodą. - Pan porucznik będzie taki uprzejmy i poczęstuje mnie papierosem.
Zabrakło mi, a sklepy już pozamykali - wyjaśniła. Podałem jej pudełko,
zapaliłem zapałkę. Skinęła głową i najnaturalniej w świecie zasiadła na
zwykłem miejscu w rogu kanapy. Pomyślałem, że oto właśnie odpowiednia
chwila, by zawiadomić ją o zaszłych w mem życiu przemianach, ale,
prawdziwie, niebardzo wiedziałem od czego zacząć. Powiedzieć poprostu:
"zaręczyłem się" byłoby konfidencją, a ja właśnie i przedewszystkiem
pragnąłem dać do zrozumienia młodej osobie, że nic nas nie łączyło i nie
łączy, nawet przyjaźń. - Podobno mama, pani wyjechała z Warszawy? -
zagaiłem rozmowę, patrząc, jak panna Mela wypuszcza krągłe, zgrabne kółka
dymu przed siebie. - Ach, tak - odparła. Znowu dwa bardzo foremne kółeczka,
potem pauza, wreszcie objaśnienie: - Wyjechała z Cechną. Powolnym, leniwym
ruchem otrząsnęła papierosa nad popielniczką i dorzuciła niedbale: - Pana
to dziwi, że ja zostałam? - Hm... to jest, ani mię dziwi, ani... - A ja
umyślnie zostałam - przerwała, mrużąc znowu czarne oczy. - Umyślnie.
Chciałam się z panem zobaczyć. Musiałem mieć bardzo niewyraźną minę, bo
roześmiała się przeciągle, wychyliła w mą stronę całą postacią i nagle
spytała jakimś innym, prawie wyzywającym tonem: - Co za otwartość, czyż
nie? A jednak to prawda. Chciałam zobaczyć pana i... zobaczyłam, aczkolwiek
nie odznaczał się pan uprzejmością względem mnie dziś rano. Już to wogóle
niebardzo pan przepada za naszą całą rodziną! Proszę nie przeczyć - poco?
Ja mam dosyć spostrzegawczości. A wie pan, dlaczego chciałam koniecznie
zobaczyć pana? - ... - Bo mi się pan bardzo podobał. Pochylała się wtył i
naprzód ruchem rytmicznym, oplótłszy rękoma kolana. Sterczący między
palcami papieros wysnuwał cieniutką wstęgę dymu ku górze. W pokoju było już
prawie ciemno. Nie mogłem dostrzec wyrazu jej oczu, czułem drażniącą woń
mocnych perfum. - Podobał mi się pan tak bardzo, że chciałam sprawdzić
własne wrażenie z przed dwóch tygodni - ciągnęła dalej panna Bielawska
prawie że obojętnie. - A... teraz? - spytałem głosem zdławionym. Ogarnął
mię dziwny niepokój. Poczułem nagłą chęć przybliżenia się do tej
dziewczyny, uchwycenia jej za ramiona tak mocno, by zaprzestała monotonnego
kołysania się wtył i naprzód, naprzód i wtył... - A teraz? - powtórzyłem,
wpijając w nią spojrzenie. - Teraz? Nic. Wiem tylko, że horoskop mówił
prawdę. Zapewne wyjdę zamąż bez miłości - rzekła cicho. Gdybym zachował
całą przytomność, wystarczyłoby tych kilku słów dla wyrwania mię z
"nastroju". Ale właśnie w tej chwili grzywka panny Meli musnęła mój
policzek, i uczułem, prócz perfum, ostry, nęcący zapach włosów: zapach
mieszany leśnych ziół i rogu, A ona mówiła dalej, ciągle tak samo półcicho
i bardzo blisko mej twarzy: - Teraz?... Ot, było i przeszło. Skończyło się.
Przeszło mimo coś, co mogło przy mnie pozostać. I trzeba było tak
niewiele... Ja przecież pana nie kochałam i nie kocham. A jednak poszłabym
za tobą, jak cień... I tak niewiele było trzeba. - Czego było trzeba? -
schyliłem się również ku niej, oczekując na słowo, które wybiegnie z ust. -
Tylko powiedzieć: Melu - - Melu... - westchnąłem raczej, niż wyszeptałem, i
w tem miękkiem, przewlekłem "Mm" spotkały się nasze usta. Był to bardzo
długi pocałunek. Prawie tak długi, jak niespodziewany. Gdyby

background image

przepowiedziano mi przed pół godziną coś podobnego, śmiałbym się chyba.
Teraz - nie śmiałem się. Wcale nie miałem ochoty się śmiać. Zerwałem się na
nogi i stałem oszołomiony, niepewny, czując, że ziemia drży mi pod stopami,
a pokój cały wiruje. Po jakimś dopiero czasie, ochłonąwszy nieco,
przesunąłem odruchowo ręką po czole i wybąknąłem głupio: - Przepraszam
panią. Siedziała nieruchoma, z głową na oparciu kanapy, z przechyloną wtył,
bielejącą na ciemnem tle ściany twarzą. - Za co? - ozwała się po chwili. -
Przecież powiedziałam: nie kocham pana. Kto wie? Maże to była prawda. I pan
mię przecież nie kocha. Milczałem. - No,tak - mruknęła, jakby do siebie -
trzeba mi już stąd iść. Godzina późna... Jestem w domu sama. To przecież
nie wypada... Wstała powoli i podała mi suchą, gorącą dłoń. Oddałem uścisk
w milczeniu. Drgające cienkie palce powiedziały mi wyraźnie: Mogłabym nie
być sama, jeżeli zechcesz... Nie chciałem. Zamknąłem się na klucz we
własnym pokoju, nie wiedząc, czemu to czynię. Chodziłem długo w ciemności,
potrącając łokciami sprzęty. Przed oczyma zarysowała mi się na chwilę jasna
twarzyczka panny Olesi, a zaraz potem jakiś głos wewnętrzny zadźwięczał
ostro i szyderczo: - no, dalej, otwórzże drzwi z klucza! Głupcze... Przejdź
tylko korytarz. Tu niedaleko, wiesz dobrze... Trzecie drzwi... Nie
usłuchałem, ale dławiłem się poprostu od wstydu, że była chwila, gdy mogłem
usłuchać. XXIII. Bywają rozmaite odcienie tęsknoty. Często jest ona
wampirem, ssącym duszę aż do zupełnego obezwładnienia, często wybucha jak
burza, gwałtowną ulewą, tłukącą po sercu gradem wspomnień, najczęściej
jednak wlecze się za człowiekiem, niedostrzegalna prawie, a przyćmiewająca
wszystko, niby szkło przydymione, za którem świat wydaje się posępnie
szary. Taką właśnie szarą, niewidzialną dla oka tęsknotę zabrałem ze sobą
na front. Snuła się ona po, drogach, któremi jeździłem, czatowała w każdem
domostwie, które obrałem na nocleg, czaiła się w ziemi wilgotnej okopów...
Była wszędzie, choć jej w niczem dopatrzeć nie mogłem. Wałęsała się o
zmroku pasmami siwej mgły, witała mię o wschodzie przeciągłym krzykiem
wędrownego ptactwa, otulała każdy dzień przeżyty szarym pokrowcem znużenia,
upodabniając szereg tych dni do suchych, brzydkich poczwarek motylich.
Przejeżdżałem z miejsca na miejsce, przemierzałem wiorstami przebytych
marszów olbrzymie połacie kraju - bywałem często w potyczkach, w ospałym
ogniu karabinowych kul, których chwilami brakło obydwom stronom walczącym.
Starałem się jak najsumienniej pełnić swą służbę, ale nie było we mnie tego
wewnętrznego żaru, który nawet na małem polu działania pobudza do wielkich
czynów. O wypadkach ostatnich, o Rosiance i o Warszawie starałem się myśleć
niewiele, a przecież te myśli właśnie narzucały mi się natarczywie,
walczyły o swoje prawo nade mną, opadały mię krzykliwą chmarą w każdej
godzinie spoczynku i ciszy. Od chwili wyjazdu z Warszawy (wyjazd ten nieco
przypominał ucieczkę) starałem się odwlekać wszelką decyzję. Nawet sperandy
urlopu raczej zdawały się zastraszać mię, niż cieszyć. Cóż zrobię ze sobą?
Dokąd pojadę? Wiedziałem wprawdzie, dokąd pojechać pragnę, ale - rzecz
śmieszna poprostu - bałem się spojrzeć teraz w pogodne oczy panny Olesi.
Bałem się jasnego, dobrego wzroku, że spocznie na mnie tak szczerze i
ufnie, jak zawsze. Może to dziecinada, może taki głupi sentymentalizm mię
ogarnął. Jednakże od pewnego czasu działy się ze mną tak dziwne rzeczy, że
się już dziwić czemukolwiek przestałem. Bo pomyśleć tylko - bałem się oczu
panny Olesi, że mi powiedzą wprost: czemu kłamałeś i kłamiesz przede mną? A
czułem, że nie potrafię wyspowiadać się przed nią i - że się nawet
wyspowiadać nie mogę. Bo i jakże jej mogę powiedzieć: Moja panno Olesiu,
był taki moment, w którym zgrzeszyłem przeciwko tobie. Jej, która
dotychczas nic nie wie o tem, że pragnę złożyć swój los w te drobne ręce.
Chwilami tłukło mi się po głowie coś, jakby serdeczny żal, że wtedy na
cmentarzu nie miałem odwagi powiedzieć poprostu: "Kocham cię". Byłbym mógł
teraz równie poprostu zapytać: "Czy mi wybaczysz?" Chwilami, rzadziej -
śmiałem się sam z siebie, z własnych skrupułów. Ostatecznie nic się nie
stało, a gdyby nawet się stało - Boże wielki - czy jest na świecie
mężczyzna, któryby mógł przysiąc, że nigdy, nawet myślą, ukochanej kobiety
nie zdradził? Łajałem się w duchu, że jestem śmieszny, tak, nawet śmieszny
z tą urojoną przewiną. Napatoczyła się wyzywająca panna w stylu moderne,

background image

rzuciła mi się, prawie dosłownie, na szyję, a ja... uszczknąłem pocałunek.
Jeden pocałunek! Tragedja! Wszak sama panna Bielawska określiła ten fakt
jako "bez konsekwencji", ot, wybryk chwilowy, a ja, wodzony na pokuszenie
mężczyzna... Tak, prawda. Gdyby panna Olesia nie była sobą, gdyby nie była
sobą tak, jak jest sobą, wszystko byłoby proste, drobiazgowo śmieszne i
nieważkie. Ale panna Olesia jest jedna, właśnie taka, nie inna na świecie.
I wobec tej jednej, wobec tej jedynej czułem się złoczyńcą, czułem tę swoją
prawdziwą winę, polegającą nie na tem, żem zgrzeszył, ale że mogłem był
zgrzeszyć... Mijały tygodnie, nawet miesiące, czas, zamiast polepszyć,
pogarszał tylko sytuację. Nie napisałem ani razu do Rosianki i naturalnie -
nawzajem nie miałem wieści. Tak się kopała, dzień po dniu, głęboka przepaść
i z każdą uchodzącą godziną pytałem sam siebie: jakże ją kiedyś przebędę?
Przeszedł kwiecień, maj, czerwiec. Pod koniec lipca spotkało mię coś, co
wreszcie, na złe, czy dobre, odmieniło me dalsze losy: zostałem raniony w
jakiejś potyczce. Stało się to dość głupio. Sam winien byłem potrosze, bo w
owych właśnie tygodniach życie na froncie wlokło się dziwnie sennie.
Zachciało mi się jakiegoś rekonesansu - wpakowałem się prosto pod kule. Nie
groźnie, ale boleśnie rannego w prawą łopatkę, odwieziono mię do lazaretu w
powiatowem mieście N., gdzie przeleżałem w gorączce kilka dni. Wkrótce
nastąpiło polepszenie. Wówczas to zacząłem przemyśliwać, że trzeba dać znać
do Rosianki. Nie mogłem pisać, z powodu nieruchomej pozycji, nawet lewą
ręką. Poczciwa siostra szpitalna wykaligrafowała list i sama odniosła na
pocztę. Czekałem na odpowiedź niecierpliwie. Odpowiedź przyszła, ale inna,
niespodziewana i nieoczekiwana. Pewnego dnia, w rannych godzinach, zbudził
mię z drzemki odgłos rozmowy. Dostrzegłem siostrę, stojącą w uchylonych
drzwiach. Po chwili odwróciła się i podeszła do mnie: - Panie poruczniku,
ktoś pyta, czy może wejść. Tylko proszę się nie ruszać, proszę spokojnie. -
Kto taki, siostrzyczko? - Pańska narzeczona. Szalona myśl przemknęła mi
przez głowę: a jeśli to Olesia, jeśli to ona? Nie, nie, majaczę... A
jednak... może mój list... - Proszę, niech wejdzie... - wyszeptałem.
Weszła... starsza panna Bielawska. Panna Mela we własnej osobie. - To ja
państwa zostawię - rzekła siostra uśmiechając się do mnie przyjaźnie. Byłem
tak oszołomiony, tak zdumiony, że bąkałem jak uczniak. - To pani? Pani...
tu? Pani? - No ja! Tak, ja. Niechże się pan nie kręci na łóżku, bo pójdę
sobie. Cóż, zdziwiony pan bardzo? A może bardzo niezadowolony, co? Trzeba
znać psychikę chorego. Byłem ranny, leżałem od dwóch tygodni, zupełnie sam.
Stęskniłem się do widoku ludzi. Znajoma twarz wydała mi się prawie bliską.
Ktoś "z domu"... - Widzi pan - rzekła, usadowiwszy się na krześle. -
Mieszkam niedaleko stąd u krewnych. Dowiedziałam się i przyjechałam. Skąd
się dowiedziałam? - uśmiechnęła się. - To już moja tajemnica. Można o
wszystkiem wiedzieć, kiedy się chce wiedzieć... Dowiedziałam się i -
jestem. Dobrze zrobiłam, czy źle? - Dziękuję pani... Doprawdy, zrobiła pani
miłosierny uczynek. Uśmiechnęła się znowu: - Zameldowałam się tu jako
pańska narzeczona. Bałam się, że mię gotowi nie wpuścić. Zresztą - cóż to
szkodzi? Puste słowo, jak tyle innych... Prawda? Śmiała się swobodnie,
poprawiając koronki przy bluzce. A mnie ten wyraz "narzeczona", nasunął
bolesną myśl: przerachowałem w pamięci, ile minęło dni od wysłania listu do
Rosianki. Czyżby nie doszedł? A może nie odpisują, bo im się stałem obcy
przez te miesiące milczenia. Jakże? mogłem wejść do rodziny, a jestem tylko
dalekim znajomym. Tylko tyle... - Niech pan nie myśli, że go tutaj zostawię
samego w chorobie. Mama krzywiła się bardzo na tę eskapadę, ale już ja
sobie poradzę z rodziną. Po paru dniach przyjadę znowu, dobrze? I
przyjeżdżała ze wsi. Trzy mile jechała końmi, bawiła w mieście kilka godzin
i cały ten czas spędzała przy mnie. Nie wiem dotychczas, czy jej winienem
dziękować za tę opiekę, czy tylko złorzeczyć. Przychodziła i czytała mi na
głos książki. Umiała je wybierać i czytać. A potem, kiedy drzemałem lub
udawałem, że drzemię, kładła mi rękę na głowie i delikatnie wodziła palcami
po włosach. Nigdy nie otwierałem wówczas oczu, aby jej nie dać poznać, że
czuwam. Ale ta cicha pieszczota dłoni kobiecej sprawiała mi przyjemność.
Trzeba być chorym, rannym żołnierzem, by to zrozumieć. O tamtej chwili, o
pocałunku nie było między nami mowy. Poszło jakby w niepamięć. Tak

background image

przeszedł tydzień, dwa. Rana goiła się bardzo powoli. Nie wolno mi było
wstawać, nawet poruszać się zbytnio. I znów któregoś dnia - los zesłał
gościa. Rozpoznałem z radością tubalny głos Górskiego: - Gdzież on jest,
ten wasz porucznik? Na prawo? Na lewo? Mówcie wyraźnie, ludzie kochani!
Znalazł mię wreszcie, i rosochate wąsiska przylgnęły do mojej twarzy. Siadł
ciężko, wpatrzył się we mnie bacznie, zawołał: "Ależ pan, na psa urok,
nieźle sobie wygląda!... - rozłożył ręce, i wówczas na ramieniu dostrzegłem
czarną opaskę. - Żona mi, panie, umarła - ozwał się pan Tomasz, spotkawszy
mój wzrok - właśnie będzie miesiąc pojutrze. Niedługo później dostałem
pański list i... Zatrzymał się, tubalny głos zmiękł mu dziwnie i przycichł.
Opuścił głowę na potężne ramiona: - Ciężkie przeszliśmy czasy z Olesią.
Żona moja, biedaczka, bardzo cierpiała... W tej chwili weszła panna Mela
Bielawska. Zatrzymała się, nieco zdziwiona, i wolno podeszła ku nam. - Mój
sąsiad; pan Górski, moja... kuzynka. Nie wiem, czemu to kłamstwo wybiegło
mi z ust. Może odruchowo chciałem upozorować te odwiedziny niewieście.
Panna Mela spojrzała na mnie z pod rzęs, które zlekka zadrgały. Górski
przez chwilę lustrował od stóp do głów jej postać. - A to pani, chwalić
Boga, niezupełnie sam tutaj! - i wrócił do przerwanej rozmowy: - To był,
panie, rak. Nie pomyliła się Olesia. Ona to dawno podejrzewała. Rak,
panie... Rozmowa wlokła się niesporo. Czułem nieznośny ciężar, jakąś
nieswojość, którą wniosła ze sobą panna Bielawska. Wkrótce Górski począł
się żegnać: - Bo ja, panie, akurat do tego miasta w interesach... Więc
obiecałem Olesi... To jest, chciałem się przekonać, jak tam z panem. No,
Bogu dzięki, wkrótce będzie zupełnie dobrze - co? Wyciągnął ramiona. -
Ostrożnie - syknęła panna Mela, dotąd milcząca - on prawą ręką nie może
władać. Rzuciłem jej spojrzenie - złe. Pierwsze od czasu, gdyśmy się
rozstali w Warszawie. Zdawała się nie spostrzegać tego. Gdy Górski
wychodził, rzekła miękko, ale tak głośno, że musiał usłyszeć: - A teraz
leżeć spokojnie i spać... Bo się poskarżę doktorowi... XXlV. Prócz drogi,
szumnie przez ludność miejscową nazwanej "soszą", wiedzie do Bożej Woli ze
stacji szeroka miedza, ciągnąca się wskroś pokrajanych poletek chłopskich.
Miedza, nosząca miano wygonu - może dlatego, że kiedyś wyganiano tędy bydło
na pastwiska - dotyka prawie granic Rosianki, od której biegnie, znowu
wśród pól, wąziuchna ścieżynka, porosła gęstą darniną. Wzdłuż tej
ścieżynki, niby kopce graniczne, znaczące zagon od zagona, rosną
przysadkowate, kopulaste grusze i dzikie jabłonie zrzadka, samotnie, jakby
odniechcenia zatknięte ręką boską w szeroką płaszczyznę roli. Ten "wygon"
właśnie, miękką trawą na nie ubitej ziemi porosły, wybrał służący mój,
Józef, po długich ze stangretem debatach. - Musi, soszą bliżej... - upierał
się jeszcze tęgi parobas z kozła landary. - Ale szosą trzęsie, a jaśnie
pana nie może trząść, bo jaśnie pan jeszcze obandeżowany, rozumiesz,
gamoniu? - pouczał go Józef, znosząc rzeczy na kozioł. Wracałem do domu na
rekonwalescencję po kilku tygodniach szpitala. Józef, wysłany po mnie aż do
Warszawy, przez całą drogę otaczał mię najtroskliwszą opieką. Nawet pełen
godności styl kędyś zarzucił, przemawiając do tłoczących się na peronie
żydków językiem zwykłego śmiertelnika: - Nie pchać się, hołota! Nie
widzicie, że jaśnie pan porucznik z frontu ranny jedzie? Poszli precz,
powiadam! A to przeklęta zgraja! Nijakiego uszanowania nie ma! Ze stacji
jechaliśmy stępa, gdyż Józef, w ciągłej obawie, abym się nie "utrząsł",
strofował co chwila stangreta i najmniejszą nierówność gruntu sygnalizował
ostrzeżeniem: - Patrz w prawo! Uważaj na kamienie! Wolniej. W miejscu,
gdzie schodzą się dwie drogi: wygon i ścieżka, wysadzana gruszami,
dostrzegłem zdaleka jakiś cień czarny, umykający szybko w stronę
rosiańskiego ogrodu. - To, zdaje się, jaśnie panienka z Rosianki - zauważył
Józef. - Panna Górska? - spytałem żywo. Serce zabiło mi nagle. - Zdaje mi
się, jaśnie panie, że ona. Tak, to ona! - powtórzył po chwili. - Ale i
biegnie! Tylko co była przy dróżce, a teraz hen, gdzie! "Zobaczyła nas. i
ucieka? - pomyślałem. W okamgnieniu radość moja zgasła. - Dlaczego uciekła?
Musiała przecież dostrzec powóz. Czemu nie zaczekała chwilę tu, przy tej
gruszy?" Czarna sukienka znikła już między drzewami. Zwróciłem się do
służącego i zapytałem odniechcenia: - To Józef zna pannę Górską? -

background image

Zachodziła nieraz, jaśnie panie, do naszej gospodyni. - Do Krystyny? - Tak,
proszę jaśnie pana. Bardzo grzeczna panienka. Zawsze obejrzała drób, czy
się zdrów chowa, a i o jaśnie pana wypytywała. - I cóż wypytywała? - O,
pytała, czy nie ma jakiej wiadomości z frontu. A wtedy to także sama
przyszła powiedzieć, że jaśnie pan raniony, że w szpitalu leży. Dobra
panienka. Sama niemało miała strapienia, bo to i śmierć w domu i pogrzeb, a
jeszcze do nas wpadła, do Bożej Woli. - A teraz przychodzi jeszcze? Józef
pomyślał chwilę, popatrzył na mnie. - Teraz, to już nie przychodziła dawno,
jaśnie panie. Będzie ze dwa tygodnie, jeśli nie więcej. - A nie pytała,
kiedy przyjadę? - Po prawdzie, jaśnie panie, to ostatnią razą rozmawiała
panienka ze mną, bo Krystyna gdzieś poszła. Wypytywała, jak mi tam było w
Warszawie... Aha, prawda, pytała jeszcze, czy jaśnie pan ma w Warszawie
krewnych. - Krewnych? - Tak, jaśnie panie. Tak pytała. Więc ja
powiedziałam, że te panie to żadne kuzynki, że to... Urwał i spojrzał na
mnie z zakłopotaniem. - Może źle powiedziałem panience Olesi? Przepraszam
jaśnie pana, tutaj wszyscy po imieniu panienkę nazywają. "Aha, więc to tak?
- pomyślałem i zrobiło mi się odrazu wesoło na duszy. Przychodziła, bo się
czegoś o mnie chciała dowiedzieć, a przestała przychodzić, bo była...
zazdrosna. Musiał coś Górski po powrocie wspomnieć o tej "kuzynce", a
Olesia Bóg wie co zaraz wyobraziła sobie". Skląłem raz jeszcze w duchu
pannę Bielawską za wszystkie jej "eskapady", a zwłaszcza za tę ostatnią
rolę siostry miłosierdzia przy rannym poruczniku. Uczułem się wolny, jak
ptak. Ostatnie skrupuły rozwiały się w cudowny sposób: Józef wyjawił mi
tajemnicę "panienki z Rosianki". Tamto "nieporozumienie" z Melą Bielawską
należy do przeszłości. Odbyło się wszystko bardzo poprostu. Zapytałem jej:
"Jak się pani podoba Górski? To ojciec panny, o którą się staram". - Ach
tak? - rzekła tylko. - Życzę powodzenia. Nie wątpi pan, że szczerze. Ja
także wkrótce wychodzę zamąż. Ciekawam, kto kogo pierwszy na wesele
zaprosi? - I któż jest tym szczęśliwcem, wolno zapytać? - O, wyczyta pan w
faire part - odparła swoim lekceważącym tonem. - Zresztą, mniejsza o
nazwisko... Przesądziliśmy zatem nasze losy niemal jednocześnie. Czy to nie
ciekawy zbieg okoliczności!? Zbieg... albo raczej wybieg z twej strony,
moja pani! Chcesz teraz upozorować własną przegraną... Nie będę jednak
pilnował dopełnienia obietnicy, wystarcza mi świadomość, że polowanie par
force uznałaś za nieudane... Tak się skończyło z panną Melą. A jak się
zacznie z moją Olesią? Hm, przedewszystkiem pojadę tam, naturalnie. Ale nie
zaraz. Muszę odpocząć, jestem przecież rekonwalescentem. Po tygodniu czułem
się zdrów zupełnie. Tęsknota za panną Olesią dolegała mi mocniej, niż
przestrzelone ramię. Zdecydowałem się na krok stanowczy: pchnąłem do
Rosianki Józefa z listem. Ku memu zdziwieniu odpowiedzi nie przyniósł. Na
zapytanie, czy może nie zastał panienki, odpowiedział: - Owszem, była,
jaśnie panie. Zaraz przy mnie otworzyła list i powiedziała po przeczytaniu:
proszę powtórzyć panu, że za pamięć dziękuję. Tylko tyle. Musiała jeszcze
się gniewać, lub, co gorsza, nie ufać mi. "Jeżeli tak - powiedziałem sobie
- to dobrze. To i ja się podrożę". Postanowiłem, chociaż z niemiłym żalem,
odwlec wizytę w Rosiance aż do wyjazdu. Przez całe dwa tygodnie tłukłem się
po domu, zrzędząc na starą Krystynę, na Józefa, sprzeczając się z rządcą
Lisowskim. Fatalny mój humor wszystkim dał się we znaki. Parę razy udałem
się na mogiłę wujaszka Klemensa, ze skrytą nadzieją, że spotkam pannę
Olesię. Nietylko jednak jej nie spotkałem, ale nie doznałem nawet tego
ukojenia, co ongi. Dziwiłem się, że Górski nie daje również znaku życia.
Objaśnił mię jednak w tej materji rządca Lisowski, donosząc, że sąsiad mój
w ciągłych teraz rozjazdach, do domu wpada, jak po ogień. Wreszcie -
sprecyzowałem datę wyjazdu. W przeddzień udałem się do Rosianki. Górskiego
nie mogłem nigdzie wypatrzeć, choć powiedziano mi, że jest w majątku. Panna
Olesia była w sadzie. Zdaleka już dojrzałem znajomą sylwetkę, tylko
bardziej jeszcze wybujałą, wysmukłą w czarnej sukience. Pilnowała zrywania
jabłek. Zabierała od chłopców koszyki, pełne owoców, i układała je
ostrożnie przy budce sadownika, na słomie. Spostrzegła mię, wyłożyła
ostatnie jabłka z pośpiechem i stanęła, trochę jakby niepewna, co począć. -
Tak dawno nie widziałem pani! - szepnąłem głosem wzruszonym. Na widok jej

background image

zmizerowanej twarzyczki ogarnęło mię wielkie rozrzewnienie. - A tak -
odparła panna Olesia. - Dużo się od tego czasu zmieniło... - Jakaś nuta
bolesna brzmiała w tych słowach. - Nie otrzymałem odpowiedzi na list... -
zacząłem znowu po chwili milczenia. - Pan przysłał mi wyrazy ubolewania...
a... mnie tak trudno mówić o tem, nawet pisać... Jeszcze teraz niebardzo
mogę. Pan wybaczy... Podniosła ręce do oczu i odeszła tak parę kroków.
Widziałem, jak oparłszy ukrytą w dłoniach twarz o chropowaty pień drzewa,
płakała. Od bezgłośnego łkania drżały jej szczupłe, bardzo dziewczęce
ramiona. - Bo proszę panienki, te kalwile to trzeba osobno! - ozwał się
nagle tuż obok chłopiec ogrodnika. Patrzył ukosem na mnie i na swoją
"panienkę", płaczącą pod drzewem jabłoni. - Dobrze, dobrze... zaraz... -
odrzekła i poczęła szybko ocierać oczy wierzchem dłoni, tak jak to czynią
dziewczęta wiejskie w kościele. Usunąłem się, aby jej nie przeszkadzać, i
patrzyłem zdaleka na drobne ręce, migające znowu nad wyraz zwinnie wśród
sterty owoców. Skończyła wreszcie, wygładziła fałdy sukienki i zwróciła się
ku mnie: - Może pójdziemy do domu? Tatko już pewnie wrócił z pola... Nie
mogłem tak odjechać bez słowa, pożegnać się, nie powiedziawszy, co mię
tutaj przywiodło. Jeżeli, oprócz zrozumiałego powodu, smutek panny Olesi
miał jeszcze jakiś inną przyczynę, musiałem ten smutek rozproszyć. - Panno
Olesiu - zacząłem. - Przyjechałem do pani i tylko dla pani... Bo czyż
doprawdy pani się nie domyśla... - O, proszę nie mówić tak zaraz! -
przerwała mi gwałtownie i jakoś bardzo żałośnie. Przyśpieszyła kroku,
prawie że biegła ku domowi. Później toczyła się już tylko banalna rozmowa
we trójkę, a wreszcie pożegnałem się i odjechałem, nie wiedząc, co
właściwie znaczyły te słowa. Mógł je dyktować smutek ciężkiej żałoby, ale
mogły też zawierać treść inną: "Nie mów mi teraz, że kochasz... Nie mów tak
teraz, kiedy już wiem o tobie niejedno..." XXV. Więc to tak było? Naprawdę
tak było wszystko? Siedzę w fotelu przed obłupanym kominkiem i patrzę w
ogień z podziwem. Pomarańczowe i żółte płomienie liżą okopcone wnętrze
paleniska, od czasu do czasu trzaśnie brzozowe polano, zasyczy wilgotny
rdzeń drzewa... Posypią się iskry białe, złote, różowe - i znów zaborczy
płomień pnie się ku górze, ku wylotowi, czarnemu od sadzy. Więc to tak
było, dzień po dniu, wszystko... Tak właśnie. Przeglądam kartki tej mojej
Księgi, obracam je powoli, wpatruję się w poszczególne litery. I znów
odkładam na bok stos papierzysków, znów patrzę w ogień. Właściwie na jeden
jest zawsze ten sam, nic się nie zmienił. Wydaje mi się, że to doprawdy
było niedawno. Ogień syczał, jak teraz, płomienie skakały w górę, a przed
kominkiem wujaszek Klemens z fajką porcelanową, zatopiony w czytaniu gazety
i matka moja, schylona nad jakąś robotą. Zaraz, za chwilę wejdzie Krystyna,
popatrzy, powie, jak codzień: "Bo to, proszę państwa, wieczerza na
stole"... Może prócz tego pogładzi mię po głowie i doda: "A panicz urwis
pewnie znów jeść nie chce... Jakoś mi ze śpiżarni śliwki poznikali, niby
kamfora, czy co? Nie Jureczka to aby sprawka?" Szorstka dłoń zawadzi o
ucho, wytarga trochę, ot, tak, na żarty i znów przejedzie po włosach: -
"Jedz, gołąbeczku, ja ci nie bronię, tylko, żeby nie przed samą wieczerzą,
bo to żołądek oszukasz, nic więcej "... A wtedy cudna twarz w koronie
gładkich warkoczy podnosi się ku górze, a usta mówią z uśmiechem trochę
smutnawym: - "Już niech Krystysia nie burczy. Niedługo, za niecały rok
pojedzie biedaczysko w świat i tyle będzie widział tych śliwek"... A potem
matka powstaje, wujaszek Klemens składa fajkę na stoliczku, ogląda się za
nieodłącznym kijaszkiem. - "To chodźmy, Klemensie - mówi matka - herbata
wystygnie, a Klemens lubi gorącą".. W tej chwili drzwi skrzypnęły naprawdę,
i naprawdę stanęła w nich Krystyna. Ach, jaka stara, jaka przygarbiona!
Oczy w obwisłych, lekko czerwonych powiekach szukają mię przez chwilę w
mrocznawym pokoju (bo tylko ogień rzuca niepewne blaski z kominka),
wreszcie znajdują w głębi staroświeckiego fotela: - Bo to, proszę pana,
wieczerza na stole... Teraz ja, zupełnie jak wujaszek Klemens, oglądam się
za laską. A, jest. Gruba, solidna podpora dla inwalidy. Opierając się na
niej, przechodzę do następnego pokoju, który jest prawie pusty. Na jakichś
szczątkach stołu buzuje widmo samowaru. Upiór z dawnych czasów syczy i
podśpiewuje cienkim głosikiem, a czyni tem dziwaczniejsze wrażenie, że

background image

pogięty kształt jego lśni złotem w blasku wiszącej lampy. Oczyszczony
starannie przez dziewczynę służebną, pod osobistem kierownictwem Krystyny,
odbija we wklęsłych i wypukłych załamaniach zgniecionej blachy mosiężnej
jakieś fragmenty pokoju: szeroki piec, w którym brak kilku kafli, i niską
sofę, odartą z obicia. Za moim krzesłem stoi już Józef, wyprostowany jak
struna, i podaje mi z miną dostojną wyszczerbiony półmisek. - Cóż tam
nowego, moja Krystyno? - pytam, albowiem jest to uświęcona już zwyczajem
chwila pogawędki o różnych nowych radościach i starych strapieniach. - Ano,
znalazły się, paniczu, portjery po nieboszczce pani Domaniewskiej. U
Olesiuka fornala się znalazły. Brudne to to, kazałam poprać, a wyłatam, to
już chyba sama... Można już panu nalać herbaty? - Można, moja Krystyno. -
Żeby ich, szelmów, połamało! Już oni z piekła nie wyjrzą, te bolszewiki,
jeśli jest sprawiedliwość na świecie... - mruczy staruszka, niosąc
ostrożnie na spodeczku filiżankę z odtłuczonem uchem. - Niczego nawet do
pary nie dobierzesz. To do sasa, to do lasa... Ot, i piękny los! Józef nie
mówi nic, ale czuję wyraźnie, że jego poczciwe, wierne oczy wpatrują się we
mnie z niepokojem, z troską. Czuję, że jeśli nie teraz zaraz, to wieczorem,
pomagając mi się rozbierać, zapyta: - Jak jaśnie panu porucznikowi dzień
przeszedł? Chyba, że lepiej? Po herbacie, wiem, zasiądę znowu przy kominku,
do którego czyjaś usłużna dłoń, zapewne Józefa, drew dorzuciła. I wiem, że
będę myślał o jednem, zawsze o jednem: Kiedy to ja ją ostatni raz
widziałem? Aha, tak, prawda... To było na wiosnę... na wiosnę... Już blisko
rok temu... Jak ten czas leci. I wiem, że będę o tem pisał. Muszę pisać...
Tak, to było na wiosnę. Drzewa zieleniły się już, jak wówczas, kiedy
wróciłem z długiej tułaczki do kraju. I tak, jak wówczas, miało się ku
Wielkiejnocy. Olesia sama rozczyniała ciasto na baby, żeby się na pewno
udały. Wyszła do mnie ze śladami mąki na czarnej sukience i z cieniem
rumieńca na bladej jeszcze twarzyczce. Uśmiechnęła się do mnie poczciwie,
po swojemu, po dawnemu, i zaraz zaczęła mówić prędko, jakby pragnęła
zagadać to, co mi się rwało na usta, co musiało się wkońcu, kiedyś, zerwać
na dobre i frunąć wprost ku jej sercu. Bo teraz przecież musiała wiedzieć,
że ją kocham. Musiała wiedzieć, choć nie mówiłem jej o tem słowami. Jakieś
onieśmielenie wkradło się między nas dwoje, zdawało się szeptać z palcem na
ustach: Cyt! Jeszcze nie pora. Cicho. Zamilczcie... zamilczcie... I teraz
także panna Olesia mówiła prędko, łykając w pośpiechu całe sylaby: - Akurat
baby zaczęły rosnąć w piecu. Pan wie... Będą na pewno ogromne, ogrom... A
tatuś zaraz z pola przyjedzie, tylko patrzeć... Już Szymek pobiegł do
stajni. Jak dobrze, że pan teraz przyszedł. Pokażę panu te baby. Tylko
trzeba cicho, na palcach... Pan wie?... Bo jeszcze opadną... Więc się
zacząłem przekomarzać i prosić, by chociaż jedna była z zakalcem. - Ja
strasznie lubię zakalec, panno Olesiu, pasjami lubię zakalec! Gdy byłem
mały, zakradałem się nieraz do kuchni z kijaszkiem i pęc, pęc, pęc po
formach... Baby siadły, Krystyna wytargała porządnie za uszy, ale taki
zakalec był! Śmieliśmy się oboje. Olesia starała się przewlec ten śmiech,
spoglądając ukradkiem na drzwi. Popatrzyłem za nią z nagłym żalem i rzekłem
w duchu: Już ty się nie bój, już ja ci nic w tej chwili nie powiem, biedna,
spłoszona ptaszynko... W tej chwyli wszedł Górski, zbrojny kijem sękatym.
Wołał, a raczej krzyczał już od progu, wymachując ową maczugą: - To, panie
kochany, połamię na ich grzbietach własnoręcznie, jak mi Bóg miły! Niech
tylko zdybię którego, co to zrobił! A, bydło! A, bydło! Ci ludzie, panie,
sumienia chyba nie mają, żeby spasać takie piękne żyto! Wycałował mnie w
oba policzki i siadł, posapując: - Oleśka, przynieś wody szklaneczkę,
córuchno! A to, panie, o mało mię szlak nie trafił! Jadę sobie konno popod
lasem, tą oziminką serce rozradować, bo to, panie, cud, jak powschodziło.
Aż tu nagle, patrzę.,. Co u Boga Ojca? Ażem konia osadził w miejscu. Z pół
morga, panie kochany, stratowane, spasione! Widać nocą złodziejstwo
podprowadziło, bo teraz noce ciemne! I co tu sądy, ceregiele, panie
kochany? Takie żyto, jeżeli raz na pięć lat urodzi, to już łaska Boska. A
oni bydłem taką ruń trawią... A, łotry! Wtedy to pomyślałem nagle, że nim
panna Olesia ze szklanką wody powróci, akurat mam czas. Sprawa poważna i
pilna. "Pilna? Poważna? A to chodźmy do mnie, panie kochany. Nikt nie

background image

przeszkodzi". Wyjaśniłem, wytłumaczyłem wszystko. Że tak dawno ją kocham,
że to się wtedy jeszcze, przed wojną, zaczynało, a rozkwitło na dobre
zeszłej wiosny. Że nigdy nikogo tak nie kochałem i kochać nie będę i że o
rękę panny Olesi proszę, jak o najwyższe szczęście. Że na to szczęście
postaram się zasłużyć, że... - Ja też tak sobie myślałem, że do tego
przyjdzie. Jeszcze Klemens nieboszczyk powtarzał, świeć Panie nad jego
duszą... - powiedział Górski poważnie, patrząc mi w oczy. Wyciągnął
prawicę, Chwyciłem ją, potrząsnąłem gorąco. Jeszcze jakieś zdanie
przybłąkało mi się na usta.. - Et, panie - machnął ręką. - Głupstwo!
Zbiedzona była dziewczyna, a jeszcze uwidziało jej się to i owo. Ja sam,
przyznaję, zawiniłem, bom niepotrzebnie wtedy, po powrocie z N. bąknął, że
niby... tego... Ot, chciałem się podroczyć. Widocznie musi tam ona coś
chować w sercu do pana, skoro się zacięła. Z kobietami to tak nieraz. A i
panu niepotrzebnie było szast, prast, niby, na gorąco... Z Olesią, panie
drogi, to nie tak. Ona, jak sobie co w głowie ułoży, to amen. Niby cicha,
potulna, jagniątko, a ot! Pamiętam, miała kilku konkurentów. Wcale niczego
ludzie. A ona sobie umyśliła, że wcale zamąż nie pójdzie i koniec. Odpaliła
pokolei. Taka już jest. - A jeśli i mnie "odpali"? - próbowałem uśmiechnąć
się, ale nikły to był uśmiech. - Ee? Nie myślę. Ona, widzi pan, tak: co
Klemens powiedział - święte. A już Klemens nieboszczyk niebardzo pana przed
nią oczernił, to pewna! Może i chodziło jej po głowinie... Kto tam dojdzie
z kobietami. A że nieśmiała jest... Ułożyliśmy się, że nic Olesi nie
wspomnę, aż Górski wybada, grunt przygotuje. Ciężko mi było czekać te trzy
dni... W dzień Zmartwychwstania, po nabożeństwie, pojechałem wprost do
Rosianki. Górski zaprosił mię na bryczkę. Jechaliśmy w milczeniu. Panna
Olesia umykała ze wzrokiem, a ja ważyłem w myśli, że rozmawiała z ojcem, że
wszystko wie, że się mój los przesili, tak, albo owak. W sieni szepnął mi
pan Tomasz, korzystając z chwili, kiedyśmy sami zostali: - Napomknąłem
Olesi... że tego... - I?... - Ano, niech pan z nią teraz pogada. Ja bo sam
nie wiem. Wykręca się, że tak nagle, że mało wiecie o sobie... hm. Co do
mnie, daję pozwolenie, błogosławieństwo w dodatku. Twoją rodzinę znam nie
od dziś... Ot, powiem ci szczerze, prosto z mostu, panie Jerzy: radbym
widział jedynaczkę moją u ołtarza z tobą. Toć i ja wieczny przecie nie
jestem... Zrobiło mi się gorzko, poprostu gorzko. Dlaczego, panno Olesiu,
tyle niewiary, tyle wahania? Dlaczego? I czułem, że zasłużyłem. O ileż
dłużej kazałem jej żyć w niepewności. Całe lata namyślałem się, drożyłem z
własną wolnością. Jeżeli ona teraz się tylko droży, to słuszna kara. Panna
Olesia wezwała nas do stołu. Trzymała w rękach tradycyjny talerzyk z
jajkiem. Podeszła do ojca, pocałowała go w rękę. Potem zwróciła się ku
mnie: - Życzę panu... szczęścia... - Zależy ono tylko od pani - szepnąłem
cicho, ale musiała dosłyszeć, bo się zaczerwieniła aż po białka i prędko
odwróciła głowę. - A ja ci życzę, kochany porucznik - huknął Górski -
dobrej żony, ładnych dzieci, a przedewszystkiem, żebyś cały z wojny
powrócił! - O, tatusiu... - krzyknęła Olesia. - A co, moja panno? Myślisz,
że tam, na wojnie, marcepanami strzelają? Musiały te marcepany ustrzęgnąć
głęboko w myśli panny Olesi, ponieważ, gdyśmy po święconem wyszli do
ogrodu, patrzyła na mnie inaczej: bardzo serdecznie i bardzo niespokojnie.
Wówczas ozwałem się, patrząc na nią: - Rozmawiałem z ojcem pani. Wkrótce
wyjeżdżam. Czy mam naprawdę wyjechać, nie usłyszawszy od pani dobrego słowa
nadziei? Milczała zakłopotana. Usta jej drżały, jak od hamowanego płaczu.
Wtedy nie wytrzymałem: - Kocham panią oddawna i pani dobrze wie o tem.
Dlaczego pani, taka dobra i słodka dla wszystkich, nade mną jednym się
znęca? Niech pani odpowie poprostu: kocha mię pani choć troszkę, czy też...
- Ja przecież... pana,.. bardzo... - wyszeptała tak cicho, że pochyliłem
głowę, aby te słowa uchwycić. Wtedy nagłym ruchem wyciągnęła do mnie obie
dłonie... Olesiu, Olesiu... XXVI Wałęsam się po polach, chociaż mi noga
jeszcze dolega i bez kija chodzić nie mogę. Wałęsam się bez celu, ot,
poprostu, aby czas zabić. Wiosna ogromnie wczesna w tym roku. Przed
Wielkanocą wróciły bociany i kłócą się między sobą o gniazda. Poza tą,
przejściową zresztą, niezgodą ptaków, cisza w przyrodzie wielka, prawie
uroczysta. Ziemia, potratowana przez hordy najeźdźców, zda się oddychać z

background image

ulgą i wszystkie swe siły wytężać ku najszybszej naprawie szkód i
spustoszeń. Wąskiemi, długiemi aż po nieboskłon pasami zielenią się zagony
żyta chłopskiego, lub gra fioletem przygotowana pod kartofle gleba. Wałęsam
się i śledzę ze zdumieniem, jak szybko zabliźniają się rany, zadane ziemi.
Na świeżych jeszcze mogiłach żołnierzy, którzy tu w okolicy polegli,
zieleni się, rozrasta bujna i soczysta trawa. Na porytych okopami zboczach
lasu kwitną całe kępy fiołków, jakby je kto posiał umyślnie, by zamaskować
świeże ślady zbrodniczych pazurów wojny. Nad fiołkami szumią drzewa,
rozprostowując poprzestrzelane konary, a wśród drzew świergocą ptaki.
Pewnie to inne, niż zeszłej wiosny, ale śpiewają tak samo. I co mię właśnie
uderza najbardziej w przyrodzie, to owa dążność do zapełniania luk... Na
miejsce kwiatów, w ziemię wdeptanych, kwitną już nowe, kto wie, czy nie
obficiej. Zniszczone podczas walk rudery obrósł mech i powój opasał -
niebawem rozpadną się w proch, przytłoczone triumfującą roślinnością. Za
rok, za dwa śladu nie będzie z tych wyrw i dołów po granatach - już teraz
obrosły je pokrzywy... W tem wszystkiem jedno serce ludzkie świeci żywym
szkarłatem wiecznie otwartej, nigdy niezabliźnionej rany... Wieczorem
powracam do domu i siedzę sam z własnemi myślami, które wiernie dotrzymują
mi towarzystwa. Są to myśli ogromnie smutne i monotonne, jak plusk
jesiennych deszczów. A jednak nie odganiam ich precz, raczej przygarniam te
smutne towarzyszki moje. I rozmyślam, rozmyślam, rozpamiętywam... Przeżywam
odnowa wszystko dobre i złe, wszystko, od kolebki, aż po dzień dzisiejszy.
I - piszę. Piszę mą smutną książkę, pierwszą i zapewne ostatnią opowieść,
którą oddawna przywykłem nazywać Księgą Umarłych. Tamtej prawdziwej,
wujaszkowej Księgi już niema. Zginęła, jak tyle innych pamiątek drogich,
bezcennych. Podarły ją na strzępy barbarzyńskie ręce - poco, zrozumieć nie
mogę. Ot, bezcelowo, bezmyślnie, w dzikiej pasji niszczenia zdeptały buty
sołdackie coś, co nie miało żadnej wartości realnej, nie dało się zjeść, ni
na grzbiet włożyć, tylko drażniło żądne pastwienia się oczy tajemną swej
zawartości... Wróciwszy wówczas do domu - tak, wówczas - długo szukałem.
Zdawało mi się, że jeśli Księgę odnajdę, odnajdę jakby cząstkę samego
siebie. Ta szara, spłowiała teczka, której przetarte brzegi i każdy rożek
naddarty mam w oczach, zdawała mi się czemś niezmiernie żywem, a w każdym
razie - mnie do życia niezbędnem. Nie odnalazła się jednak w starym,
ograbionym dworze, tak, jak odnalazło się nic i nikt z czasów minionych.
Dzisiaj, gdy patrzę już z oddalenia na mój ból własny, jakoś mi dziwnie
pomyśleć, że to wszystko przeszedłem, przebyłem i - żyję. Bo jednak żyję.
Smutne to życie, zdławione, zamknięte w sobie, jednak życie. Rano
przychodzi Lisowski po dyspozycje. Staram się wmówić w siebie, że mię
ogromnie interesuje poważna sprawa tylu a tylu obsianych włók, stan
inwentarza (Boże, jak opłakany!), brak paszy, słowem, te wszystkie mizerne
kłopoty zniszczonej gospodarki. Staram się wmówić w siebie, że trzeba
ratować resztki, naprawiać, łatać, dźwignąć majątek z ruiny. Czasami
przemknie przez głowę myśl beznadziejna: Dla kogo - poco? Ale ją precz
odpędzam, bo wówczas nie miałbym już żadnego celu, musiałby runąć ostatni
pomost, łączący mię z żywymi. Później przychodzi Józef, pomaga mi się
ubierać, przynosi śniadanie i ranną pocztę. Przeglądam spóźnione gazety i
dowiaduję się, zawsze z niejakiem zdziwieniem, że tam na świecie wciąż kipi
i wre, jak w wielkim kotle czarownic. Bulgocą namiętności ludzkie: pycha,
łakomstwo, zazdrość - i znowu pycha i znowu śmieszna zaborczość żądza
władztwa i żądza sławy. Uczucia niskie, nikczemne, gorszące - czasami tylko
śmieszne. A potem biorę laskę i idę na pola. Słucham świergotu skowronków i
słucham, "jak trawa rośnie". Słucham, jak pod kopułą niebieską i na
powierzchni ziemi i gdzieś w jej wnętrzu rozbrzmiewa wszechmocna pieśń
życia, wielka, potężna pieśń, olbrzymi, a jednak korny psalm potęgi i siły,
psalm nadziei, miłości i wiary w sens wszelakiego tworzenia. A potem wracam
i wtedy siadam nad moją Księgą. Piszę ją bardzo powoli. Miesiące przeszły,
całe miesiące, zanim urosło w stos zapisanych kartek to, co było
uderzeniami serca, co drgało żywemi słowami na wargach. Kiedyś, kiedyś... I
- dziwna rzecz - wszystko, co było najdawniej, wydaje mi się, że zgasła
przed chwilą, a wszystko świeże, najświeższe pogrążyło się w zmierzchu

background image

przeszłości. A jednak... Nie, nie. Okaleczałą nogę i połamane żebra
wyniosłem nie z pola bitwy, nie z ostatniej pogoni za uchodzącym wrogiem,
nie z wojny. Poturbowała mię ślepa siła, przeciwko której podniosłem w
zapamiętaniu mściwą pięść. Poturbowała mię ślepa siła Przeznaczenia za
głupi, człowieczy bunt. O, jakże łaknąłem zemsty, jakże łaknąłem krwi!
Pragnąłem wziąć krwawy odwet. Na nim i za co? Na owe¦ ślepej sile, za
Przeznaczenie, którego była narzędziem. Ale narzędzie - to hordy
barbarzyńców, ludzie żyjący, z których wytoczyć można krew. Więc wytaczałem
krew. Zdawało mi się, że tylko potoki cudzej i własnej krwi mogą zmyć ze
mnie okrutną żałość, opłókać mię z uczuć bluźnierczych, napoić na nowo
wiarą w sprawiedliwość, w celowość Bożych wyroków. Tak, mordowałem z
rozkosznem prawie uczuciem zemsty. Każdy trup, położony mą ręką, każde
ciało ludzkie, rozciągnięte bezwładnie na ziemi, było cząstką mojego
odwetu. Słuchałem jęku konających, jakgdybym słuchał pieśni pogrzebnej; coś
we mnie szeptało złowrogo: To za tamtą zbrodnię, za tamtą, za tamtą! Nad
każdą twarzą nieznajomą pochylałem się, patrzyłem badawczo; może to ty
paliłeś białe ściany dworku? Może to ty brutalną, chamską łapą... tak,
właśnie tą łapą... Może to właśnie ty... Syciłem płomień swej zemsty i nie
nasyciłem go. Opadł i zgasł pośród rumowisk, do których biegłem zpowrotem,
nie mając dokąd już biec przed siebie... Pozostał popiół, tak, tylko
popiół. We mnie i wkoło mnie. XXVII. Dlaczego tak się stało? Dlaczego nie
pojechałem sam, nie zabrałem Olesi, choćby przemocą. Mogłem ją jakoś
przekonać, wykazać cały bezsens uporu... Dlaczego? Zadręczam się teraz tem
pytaniem. Teraz, kiedy została już tylko jedna odpowiedź: Za późno. I
przecież dobrze wiem, że wówczas pojechać nie mogłem. To wszystko stało się
tak nagle. Bolszewicy wkradli się w serce kraju, jak huragan. Byłem o setki
wiorst od domu, od Rosianki, od mojej biednej Olesi. Uczyniłem, co mogłem,
wysyłając przez umyślnego list błagalny, aby czem prędzej wyjeżdżała z
ojcem do Warszawy. Wiedziałem, że to napróżno, że nie usłucha, że nie
wyjedzie. Wiedziałem, że ona właśnie tego nie zrobi. Jedyny krótki liścik,
otrzymany od niej w odpowiedzi, zawierał wyjaśnienie: "Proszę nie gniewać
się na mnie i zrozumieć, że to nie żadne nieposłuszeństwo, ani upór, ale że
poprostu nie mogę uciekać. Jakże zostawić cały dom, całą służbę na łasce
niepewnego losu? Wierzę w Opatrzność Bożą, że wszystko będzie dobrze. Będę
się bardzo gorąco modliła, może Bóg pozwoli, że wcale nie przyjdą? Ale ani
ja, ani tatuś nie ruszymy się stąd, tośmy sobie przysięgli. Bardzo, bardzo
wdzięczna jestem za pamięć, za troskliwość, za wszystko. Proszę się nie bać
o nas - damy sobie chyba radę z tatusiem..." Nie bać się! Olesiu, Olesiu!
Nie bać się o ciebie! Byłem jak nieprzytomny po otrzymaniu tego listu. I
nic już nie mogłem zaradzić. Minął miesiąc... Bolszewicy zostali pod
Warszawą powstrzymani i odparci, zaczął się ich odwrót w popłochu. Na
umęczonych koniach goniliśmy dniem i nocą, nie mogąc dopędzić umykających
hord. Szeroki, kilkuwiorstowy pas kładł się zawsze pomiędzy nami... Tylko
widoczne ślady zniszczenia świadczyły, że tu byli niedawno, że tędy
przestali, grabiąc i łupiąc wszystko po drodze. Zrządzenia losu sprawiły,
że właśnie pierwszy z moim oddziałem znalazłem się w rodzinnych stronach...
Boże, Ty mi wybaczysz te dwie godziny życia, skradzione ojczyźnie! Czyż
mogłem ominąć dom, pędzić wciąż dalej, tropiąc uciekających bezładnie
krasnoarmiejców, nie dowiedziawszy się nawet, co porabiają moi najbliżsi?
Trzeba być wielkim bohaterem, by do takich granic wyrzec się własnych
spraw. Ja byłem tylko człowiekiem. Wysłałem naprzód swój oddział, a sam
zjechałem z drogi i znajomą ścieżką pokłusowałem ku Rosiance. Nie pamiętam,
by kiedykolwiek, w największem niebezpieczeństwie, serce biło mi tak mocno.
Starałem się przywrócić myślom spokój, powtarzając półgłosem: - Wszystko
dobrze, wszystko musi być dobrze... Za parę minut przekonam się o tem...
Zobaczę Olesię... Zdaleka już dojrzałem znajomą kępę drzew, otaczających
domek. Jechałbym szybciej, gdyby to było możliwe, gdyby mój biedny zdrożony
kasztan nie gnał jak wicher. Wpadłem w galopie na dziedziniec i nagle -
zdarłem konia za uzdę. Ogarnęło mię w pierwszej chwili tylko zdumienie.
Cały dziedziniec był jednem wielkiem popieliskiem. Ani śladu budynków, ani
śladu białego dworku. Pomiędzy drzewami majaczyła tylko sterta kamieni,

background image

bali zwęglonych i wielki, nawpół rozwalony komin. To wszystko. Wiatr zerwał
się nagle od pól i przywiał ku mnie wyraźną, świeżą jeszcze woń
spalenizny... Trwałem tak - może ogromnie długo, a może tylko kilkanaście
sekund. Nie spokojne parskanie konia wyrwało mię z osłupienia. Zawróciłem i
pocwałowałem przez łąki, naprzełaj. Możliwe, że Górski po spaleniu domu
zamieszkał w Bożej Woli. Przecież się chyba nic złego nie stało! Zajechałem
przed dom niepostrzeżony. Okiennice były przymknięte, ale drzwi od ganku
otwarte szeroko. Przywiązałem konia do słupka i wszedłem. W pierwszej
chwili nie mogłem się zorjentować, gdzie jestem właściwie. Cała sień
zawalona była stertą brudnych i postrzępionych papierów, glinianych skorup,
gałganów, słomy. Pod ścianami stały oparte obrazy bez ram, lub ramy bez
obrazów. Wszystko to przedstawiało tak straszliwy nieład, piętrzyło się tak
wysoko, że z trudem przebrnąłem do dalszych pokoi. Były równie, jak i sień,
obszarpane, brudne, pełne śmiecia, połamanych mebli, papierów. Dotarłem
wreszcie do oficyny, gdzie spodziewałem się znależć kogoś ze służby. Jakoż
w tej chwili usłyszałem w sąsiedniej izdebce suchy kaszel Krystyny. Wpadłem
jak furjat, wołając od progu: - Pan Górski... z Rosianki... gdzie?... -
Chryste, ratuj! -- krzyknęła przeraźliwie staruszka, zrywając się z
krzesła. Z kolan jej upadł na ziemię cały stos rupieci, które przebierała
widocznie. Zasłoniła oczy rękami i stała, chwiejąc się na nogach. Po chwili
dopiero, ochłonąwszy nieco, spojrzała na mnie przytomniej. - Jezu! Panienko
Przenajświętsza! Toż to paniczyk! Panicz mój! Pan!... Rzuciła się ku
drzwiom, wołając: - Hej, Magdzia, Elżbietka! A jest tam która? Nasz pan
powrócił! Pan! I nagle przypadła ku mnie, staremi rękoma objęła za głowę,
poczęła całować po włosach, po oczach i skroniach. Płakała i tuliła się do
mnie, to znowu uśmiechała się przez łzy, mówiąc przerywanym głosem: - Ot,
nie myślała ja, co panicza mojego jeszcze zobaczę! Boże mój, Boże mój, co
tu się działo! Istne piekło... Sąd ostateczny... A toż my z życiem ledwo
uszli, a w domu, ot, jak! Czysta ruina! Na podwórzu strzelali... w pokojach
strzelali... Bitwy byli... Ot, śmiertelna godzina przyszła na wszystkich...
Bóg łaskaw, że chociaż panicza... Poprowadziłem ją łagodnie do krzesła,
usadowiłem staruszkę, sam usiadłem naprzeciw: - Moja Krystyno, proszę mi
zaraz powiedzieć, gdzie jest pan Górski? Utkwiła we mnie spłowiałe, stare
oczy, jakby nie rozumiejąc, czego chcę od niej. Dopiero po pewnym czasie
powiedziała wolno, z namysłem: - Niema pana Górskiego. Wywieźli. - Jakto,
wywieźli? - Bolszewiki wywieźli. Na zakładnika go zabrali, jak tylko
przyszli, a później wzięli i wywieźli. - A panna Olesia? Czy ją wywieźli
także? Gdzież ona? - A ot, tam... - szepnęła staruszka i wskazała ręką za
okno. Z oczu jej popłynęły jeszcze rzęsistsze łzy. Wycierała je wierzchem
dłoni, wzdychając i jęcząc cichutko. Już mi nie trzeba było więcej słów.
Już zrozumiałem wszystko. Daleko, na horyzoncie, widnieje jak na dłoni
kamienny murek cmentarza. Tam jest Olesia. Siedziałem cicho, w obawie, że
jeszcze straszniejsze rzeczy usłyszę. Nie mogłem Krystynie nakazać
milczenia. Po chwili, chlipiąc, zaczęła długie, bezładne opowiadanie.
Urywane zdania dolatywały do moich uszu: -...to on powiada: oddaj!.. A ona
tylko rączyny zacisnęła na piersi i mówi, że krzyżyka nie odda. Wszystko
odda, a tego krzyżyka nie odda... Nie dlatego, że złoty, ale że to po matce
pamiątka. To wtedy on ją za te rączyny - i tak się szamotali! Byli tam
niedaleko chłopiec ogrodnika i jeszcze drugi, widzieli... Ale jakże? Każdy
się bał o własną skórę... Wtedy ona się jakoś wymknęła i zaczęła uciekać...
To on ją wtedy tą kolbą... Raz tylko pchnął... A ona, jak upadła, tak ani
drgnęła. Musi serce, czy co?... Okrutny w całej wsi był lament. Do ich tam
komisarza chodzili, ze skargą... Cały naród... Kochana była panienka i
dobra, jak anioł. Komisarz długo myślał, nim po chrześcijańsku pochować
pozwolił... Tyle wyprosili... Tak, tyle wyprosili, że Olesia na naszym
cmentarzu leży, że jej trumienkę stary proboszcz wodą święconą pokropił.
Zabił ją czerwonoarmiejec za to, że krzyżyka oddać nie chciała. Właśnie za
to ją zabił. Kolbą pchnął raz - i już po wszystkiem. Niema cię, Olesiu...
XXVIII. - Ciężko cię Bóg doświadczył, mój chłopcze, to prawda, ale na żal
daremny, a zwłaszcza na bunt niemasz tu miejsca! - powiedział mu proboszcz,
którego odwiedziłem pewnego ranka. Przyszedłem się z nim naradzić w sprawie

background image

ogromnie dla mnie ważnej: postanowiłem oddawna przenieść Olesię do naszych
grobów rodzinnych. Myśl ta powstała we mnie już wówczas, gdy pierwsza fala
rozpaczy minęła, ustępując miejsca ciężkiej monotonji smutku. Zdawało mi
się, że jakoś mi będzie lżej myśleć, iż moja Olesia leży wpobliżu
wszystkich kochanych, których straciłem. Postanowiłem kazać odnowić grób,
ale musiałem porozumieć się z proboszczem co do różnych tam terminów, praw
i zakazów, związanych z inhumacją zwłok. Zastałem staruszka na plebanji.
Popijał właśnie kawę z fajansowego kubka i zagryzał bułeczką, maczaną
poprzednio w tej kawie. Ujrzawszy mię, pokiwał głową: - Oj, młodzież,
młodzież! W kościele cię nie widzę, do spowiedzi pewno nie chodzisz... No,
przyznaj się, nie chodzisz, prawda? A ja ci mówię, źle robisz. Nigdzie
pociechy nie znajdziesz, krom w Bogu. Modliszże się chociaż? Bodaj przez
pamięć matki twojej, osoby zacnej i pobożnej, winieneś nie zaniedbywać
praktyk religijnych. Modlisz się, powiedz, kochanku? - Modliłem się kiedyś,
księże proboszczu, i Bóg wszystkie moje modlitwy odrzucił. Proboszcz
poruszył się w fotelu, popatrzył na mnie, znów głową pokiwał. - O to, to!
Spodziewam się takiej odpowiedzi po tobie. A pamiętasz ty aby, kochanku, że
ludzką rzeczą sądzić, a Boską rozsądzać? Ty sobie w swoim człowieczym
rozumie ułożyłeś wszystko tak, jakbyś pragnął. A Bóg tak czyni, jak trzeba,
aby było. - Więc, według księdza proboszcza... śmierć młodej, niewinnej
dziewczyny to sprawiedliwy sąd Boski? I chciałbym wiedzieć, poco, dlaczego
ją właśnie zabili... Ją jedną w całej okolicy, ją, najlepszą ze wszystkich,
zamordowano nikczemnie, że broniła świętości swojej, krzyżyka po matce... I
to jest sprawiedliwość Boska?... O, księże proboszczu... - Cicho! Nie
bluźnij! - krzyknął ostro. Powstał z fotela, zbliżył się ku mnie. Położył
wyschłe dłonie na moich ramionach. Żywe, czarne źrenice wpił w moją twarz:
- Więc to tak? - rzekł wreszcie. - Poczekaj, siądź tu, porozmawiamy.
Rozumiałbym rozgoryczenie twoje, gdybyś naprzykład był poganinem,
heretykiem jakimś. Ale nie mogę uwierzyć, byś stracił wiarę. Słuchajno,
Jurku, ty mi nie opowiadaj, czem była twoja Olesia. Chrzciłem ją, tak jak i
ciebie, uczyłem katechizmu, tak jak i ciebie, a znam ją lepiej, niż ciebie,
bo tyś wyjechał do szkół, potem gdzieś we świat, a ona rosła w moich
oczach. Wiem, jakie to było serduszko. Tę czystą, jasną duszę powołał Pan
Bóg do siebie. Ty się oburzasz na taką niesprawiedliwość, miotasz się swoim
człowieczym rozumem przeciwko Boskim wyrokom... A mógłbyś na pewno
powiedzieć, że ta śmierć męczeńska nikomu na nic przydatna nie była? Umilkł
i zapatrzył się w okno. Olbrzymi krzew jaśminu przysłaniał je w połowie,
wdzierał się do pokoju, bielał i pachniał w słońcu porannem. - Widzisz -
mówił dalej ksiądz proboszcz, skubiąc palcami jedne z gałązek, pokrytych
kwieciem - po śmierci Olesi i mnie się strasznie żałośnie zrobiło, że
niby...tego... Takie, ot, starocie, jak ja, łazi po świecie, a ten kwiatek
zginął przedwcześnie... Już to nie śmiałem sprzeczać się ze Stwórcą,lecz
powtarzałem z bólem: Panie, czemuś tak rozkazał? I odpowiedział mi Bóg
miłosierny, dlaczego. W kilka tygodni po Olesinym pogrzebie, w pierwszą
niedzielę po ustąpieniu bolszewików, mnóstwo się zeszło narodu na sumę. A
trzeba ci wiedzieć, mój Jurku, że rozmaicie tutaj bywało. Nie mówię, żeby
lud był zły, czy popsuty, był tylko głupi. A głupi zawsze prędzej złego
podszeptu usłucha. To i znaleźli się tacy, którzy słuchali różnych
agitatorów. Było tu tego, było, niczem kruków, wietrzących padlinę. To się
i znaleźli tacy, co wiarę tym wszystkim gadaniom dawali: że niby pod
sowietami lepiej, że równość, sprawiedliwość będzie, że się ziemię
akuratniutko między wszystkich rozdzieli... Nie mówię, żeby łaska Boska
spłynęła na mnie, ale kto wie... Bóg miłosierny, gdy zechce, przez usta
takiego prostego człowieka, jak ja, prawdę objawi... Zamyślił się
proboszcz, znów drobne, białe kwiatuszki palcami pomuskał i ciągnął dalej:
- Mówiłem im: kto między wami tu chodził, jak ta siostrzyczka najmilsza,
jak matka rodzona? Kto leczył was, gdyście niedomagali? Kto dzieci wasze
uczył na książce? Do kogo, córki moje, chodziłyście po radę, po pociechę w
strapieniu, po wspomożenie? Do niej, do waszej panienki, do dworu
chodziłyście, córki moje! I powiedzcie, jest między wami choć jedna taka,
któraby krzywdy od niej zaznała, a nie zaznała dobrego? Ileż to razy,

background image

gospodarze, kiedyście na przykazanie Boskie nie pomnąć, szkodę w lesie
dworskim czy w polu czynili, wyprosiła was ona od kary, od więzienie może?
Była ona jak siostra wasza, jak przyjaciółka - a oto wróg tę siostrę, tę
przyjaciółkę w oczach waszych zamęczył! Ona jedna, jak gołąbek niewinna i
czysta, zginęła, a wy, ludzie grzeszni, parobcy leniwi, kłótliwe kobiety,
ocaleliście z waszym dobytkiem. I za co, myślicie, zabrał ją Pan Jezus z
tej ziemi? Boć przecie nie za grzechy własne poniosła śmierć męczeńską.
Otóż ja mówię wam, ludzie moi - za wasze grzechy zabrał ją Bóg! Za wasze
życie sromotne, kłamliwe, pogańskie!. Stanęła ona przed Majestatem
Najwyższym i wyprosiła wam uchylenie kary za winy wasze, tak, jak za życia
ratowała was i wspomagała zawsze... Odszedł wróg z wiosek waszych i
ocaleliście, a wiecie chyba, ile gdzie indziej spłonęło chat, ilu zginęło
ludzi. Otóż wam mówię, módlcie się Bogu w pokorze. Chowaliście waszą
panienkę, a który z was pomyślał, że najlepszą, najłagodniejszą,
najpobożniejszą do ziemi składa?... Mówię wam, w niebiesiech zapisane jest
wszystko, więc także i to, że jedna była owieczka czysta pośród parszywych
i ona obstaje za was przed Panem! Staruszek zapalił się. Twarz mu zbielała,
oczy jarzyły się, wargi drżały. Dopowiedziawszy ostatnie zdanie, zamilkł
nagle, głowę pochylił, skurczył się w sobie... Drobna gałązka jaśminu,
którą wypuścił z palców, chybotała się nad jego głową, muskając włosy
białe, jak te kwiateczki. Długo trwało milczenie. - Widzisz - ozwał się
wreszcie ksiądz - w jakie to wpadłem zapamiętanie! O, ale wtedy mówiłem
lepiej! Mówiłem tak, jak nigdy w życiu. Czułem, że każde słowo porywa się z
ust, niby strzała ognista, i wdziera się do serc tych ludzi. Nie stoję o
ten płacz, co buchnął w kościele i długo, kiedy już grać na chórze zaczęli,
przygłuszał organy. Baby wiejskie płaczą, bo muszą. Ten płacz, to jak
ulewny, krótki deszcz, co choć głęboko nie sięga, spłókuje przecież grudę z
serc, zaskorupiałych w grzechu, powszednim jak chleb. Ale, widzisz, mogiła
Olesi pełna jest zawsze świeżych wianuszków co święto, a każdy taki
wianuszek, przez wiejską dziewczynę spleciony, to znak widomy, że pomyślała
o tej, która zginęła niewinnie z rąk barbarzyńskich... Chcesz - ciągnął po
chwili - pójdziemy na cmentarz. Lubię chodzić o tej godzinie, gdy nie
zobaczysz ludzi, a tylko świergot ptactwa usłyszysz i szelest traw, który
jest mową umarłych. Skinąłem głową, poszliśmy. Błądziłem długo za starym
księdzem, od jednej mogiły do drugiej, od grobu wujaszka Klemensa, nad
którym chyliły się krzaki jaśminu białe i pełne woni przesłodkiej - do
grobów z rodziny mojej i wreszcie do tego małego kopczyka, porośniętego
młodziutką trawą. Jak zawsze, pełen był kwiatów. Tych, które nosiłem sam z
mojego ogrodu, i różnych innych, pstrych wiejskich wianuszków. - Klęknij -
powiedział ksiądz -- i módl się razem ze mną: Anioł Pański zwiastował
Pannie Marji... Nie mogłem mówić. Płakałem. Skończywszy swoje pacierze,
proboszcz wstał z trudem z klęczek, odszedł cokolwiek na bok i czekał
cierpliwie. Pozwolił mi się wyszlochać, jak dziecku, a gdy, minęła powrotna
fala żałości, gdy oderwałem dłonie od twarzy i patrzyłem na mały krzyżyk,
tkwiący w mogile, podszedł znów ku mnie, rękę mi na ramieniu oparł
łagodnie: - Zostaw ją tutaj - rzekł. - Poco przenosić prostą trumienkę do
murowanych lochów grobowca? Niech sobie leży tu, gdzie jej dobrze. Cała jej
wiara była, ot, jak ten krzyżyk: jasna i prosta. Niech sobie leży tak, jak
wierzyła, że kiedyś spocznie: w cichym zakątku cmentarza, pod darnią, w
bliskości swojej Rosianki... XXIX. W początkach lipca powrócił Górski.
Wrócił z tułaczki zmieniony do niepoznania. Z tęgiego, pełnego sił
mężczyzny zrobił się w ciągu roku starzec zgrzybiały prawie. Czerstwa,
spalona zawsze od słońca twarz nabrała jakiejś szarej barwy. Policzki
wklęsły, wąsy obwisły; szerokie bary zgarbiły się, jakby pod wielkim
ciężarem. Robił ten kolos wrażenie, że zmalał, przychylił się ku ziemi.
Wróciłem właśnie z pola, gdy oznajmiono mi, że Górski czeka w jadalni.
Zatrząsłem się cały na tę wieść, wpadłem do domu. Pan Tomasz wiedział już,
naturalnie, o wszystkiem. Powiedziano mu w miasteczku. Na mój widok
podniósł się z krzesła, wyciągnął rękę: - Cóż, panie Jerzy, muszę cię
prosić o gościnę na jakiś czas, dopóki się nie pobuduję... Zmarszczył brwi
przy tych słowach, zdławił ciężkie westchnienie, dłoń jego mocniej ścisnęła

background image

moją. Potem znów usiadł ciężko, jak człowiek stary, znużony. - Lato... he
he... niczego? Podobno urodzaje macie dobre? A cóż tam u nas... u mnie? -
poprawił się - zasiano choć cokolwiek? Nie wiem, nie byłem jeszcze... -
Dopilnowałem w Rosiance wiosennych siewów. Na oziminę ziarna nie miałem
sam... - Hm... pewnie. Wszystko zabrali łotry. Wszystko... Zawahał się,
poczem dorzucił twardo: - Wszystko. Weszła Krystyna po dyspozycje.
Zjawienie się staruszki było, jak miłosierny uczynek, spełniony w porę.
Kazałem podawać wieczerzę, a potem posłać panu Górskiemu w gabinecie. Kiedy
zamknęła drzwi za sobą, zapytał: - Toż to wasza odwieczna gospodyni,..
jakże jej?... - Krystyna. - A prawda, Krystyna! Żem też zapomniał. A cóż u
ciebie, panie? Dom, widzę, ocalał... - Rzeczy po stryju sprowadziłem z
Warszawy. Z tutejszych prawie wszystko zniszczone. Ot, matki serwantka
znalazła się u żyda w miasteczku. Wykupiłem, bo się po sądach o to włóczyć
nie chciałem. Szyby tylko wprawione i - stoi. Podszedłem do czeczotkowego
mebelka, stuknąłem weń dłonią. - Cóż to, panie Jerzy, o kiju chodzisz? -
zawołał Górski. - A tak. Inwalida ze mnie... - Niczem wujaszek Klemens, co?
- A tak, niczem wujaszek Klemens - uśmiechnąłem się smutnie. Pierwszy raz
uderzył mię tak silnie ów zbieg okoliczności. - Ale - dodałem go chwili -
to minie. Doktorzy mówili, że minie, zczasem. Nogę miałem w dwóch miejscach
złamaną, kolana przestrzelone... Drenowali... i dlatego. - Aha... - szepnął
Górski w zamyśleniu. - Które to już pokolenie? Musi, piąte?... - O czem pan
mówi? - Ano, liczę. Bo tak: prapradziad nad Berezyną... a przedtem w
kościuszkowskiem, panie. To jeden. Pradziad w trzydziestym pierwszym, to
drugi... Dziad... nie pamiętam go, smyk byłem; ojca twojego, sztubaka,
opiekunem rodziny mianował, sam na Syberję poszedł. To już trzeci. Twój
ojciec pewno dlatego losu podobnego uniknął, że nie dożył rewolucji. A ty
piąty zkolei, tak... Pokiwał głową: - Rachunek prosty: sto pięćdziesiąt lat
niewoli, znaczy się pięć pokoleń. A w każdem pokoleniu - wojna. A w każdej
wojnie chociaż po jednym z rodu... tak... Ot, i dożyliśmy swobody...
Wywalczyłeś ją, panie oficerze, z pokolenia niewolników ostatni... O kijku
chodzisz, panie... Ale to nic... Znowu zamilkł, brwi zmarszczył i znowu
powtórzył: - To nic. Widać trzeba było. A Polska taki jest! Po wczesnej
wieczerzy zasiadł pan Tomasz pod oknem. Podsunąłem mu tytoń i wujaszkową
fajkę z porcelany. - A, jest fajeczka? - zawołał - ot, dziwo. I zachowała
się... Zapalił, puścił kłąb dymu na pokój. Nagle odłożył na bok staruszkę
fajkę i zaczął z zakłopotaniem: - Bo widzisz, panie Jerzy... Nie, już ci
będę mówił "ty", pozwolisz? Bo widzisz, muszę pogadać z tobą. Ty nie
zacząłeś i sam nie zaczniesz... Przez delikatność, przez współczucie,
wiem... A przecież pogadać trzeba. Zanim wróciłeś z pola, pytałem tutaj o
ciebie. Objaśnił mię twój służący, który o tobie, jakby o synu rodzonym, ze
łzami w oczach mówi, że ciągle smęcisz, że osowiały chodzisz, bardziej do
cienia, niż do żywego człowieka podobny... Toś ty tak moją Olesię... Et,
słuchaj, posłuchaj trochę: powiem ci prosto. Ja nie dziś powróciłem z
niewoli, a jeszcze onegdaj. Kiedy mi powiedzieli w miasteczku, myślałem:
nie strzymam! Myślałem... głowę o mur roztłukę... czy ja wiem co? Siadłem w
tej izbie u żyda i pomyślałem sobie: nie ruszę się. Zawaliło się wszystko,
runęło wkoło mnie, to niechaj i mnie diabli biorą... Myślałem: nie ruszę
się, zdechnę, tak w miejscu siedząc, naco mi życie? Myślałem... Ale co tam!
Ot, zrozum tylko: ty młody, tobie się życie jeszcze uśmiechnie, chociaż i
cierpisz, wiem. Ale ja tylko ją jedną miałem na ziemi, kruszynkę moją,
córuchnę... Więc wszystko we mnie zamarło z żalu, ze zgrozy. Bo i jakże?
Ja, stary, żyję, a ona... Ej, chłopcze, nie miałeś dziecka, nie wiesz, co
to takiego dziecko rodzone utracić! Bo to jest przeciw naturze. Prawa,
rządzące światem, są mądre i proste: żyjesz, pracujesz dla swoich
następców, a oni znowu dla swoich czynią to samo. Człowiek, panie,
śmiertelny jest. Nieśmiertelna jest tylko ludzkość. Przeminą jedni, to
przyjdą drudzy, i ludzkość egzystuje. Z mogiły życie powstaje i ku mogile
podąża. To zwykła rzecz... A tylko to jedno niezwykłe, straszliwe... że nie
ja pierwszy, lecz ona... Urwał. Chwilę oddychał ciężko, tarł czoło, jakby
spędzając zeń nawał myśli dręczących. Po jakimś czasie, opanowawszy
wzruszenie, zaczął znów głosem pewniejszym: - Siedziałem tak calutki dzień,

background image

bez ruchu. Żydy zaglądały przez szpary, nie śmiały wejść. Wieczorem wsunął
się karczmarz, cichutko podszedł: Może jasnemu panu jajecznicy zgotować?
Może co inne? Co jasny pan rozkaże? Krzyknąłem mu: won! więc umknął, drzwi
zasuwając ostrożnie. Rzuciłem się na łóżko, zasnąłem. Jakem się zbudził,
było coś blisko południa. Przetrwałem kilkanaście godzin, nie myśląc i nie
śniąc. A kiedym się wreszcie obudził, wiedziałem już, co mam uczynić.
Zupełnie, jakgdyby ktoś drogi i bliski (pewnie Olesia?) przypomniał mi
łagodnie mój obowiązek na ziemi. Bo przecież, dopóki życia człowieka,
dopóty konto jego nie zamknięte u Boga. Z każdej godziny zdać trzeba
rachunek. Zrozumiałem, że obowiązkiem moim jest wrócić i dalej trwać na
stanowisku, na tym kawałku ziemi, który przejąłem z rąk ojca, tak, jak mój
ojciec przejął go z rąk dziada. Nie moja rzecz rozsądzać, moja rzecz
słuchać. Każdy z nas zawsze i tylko jest stróżem cudzej własności, jest
sługą czasowym i winien jak najuczciwiej ze służby się wywiązać... Każdemu
przeznaczone jest z góry, co ma na ziemi wykonać... Zmierzch już zapadał
głęboki. Zdaleka tylko, na horyzoncie, majaczyły widmowo krzyżyki
cmentarne. Lipy przed domem szumiały cicho, zrzucając na ziemię ostatki
słodko pachnących owoców. Jeden taki, porwany łagodnym podmuchem, zakołysał
się chwilę w powietrzu i przyległ wątłem skrzydełkiem do parapetu okna.
Goniąc oczyma ten lot, prawie motyli, szepnąłem: - Oto kwiat nato
stworzony, by się rozrosnął w drzewo, które zkolei wydawać będzie owoce. A
jednak rzucił go tutaj zły los, i nigdy już ten kwiatek nie odrodzi się z
nową wiosną. To się nazywa Celowość! - To się nazywa Wola Boża... - odparł
pan Tomasz głosem wzruszonym i ukrył twarz w obu dłoniach. XXX. Żyję w
rzeczywistości, jak we śnie. Niby fragmenty fantastycznego snu przyjmuję do
świadomości realne fakty życiowe. Gdy mię od czasu do czasu dobiegają
wieści ze świata, doznaję zawsze uczucia, że już to wszystko kiedyś
słyszałem i znam, że nic się nie stało nowego, tak, nic się stało nowego.
Pewnego dnia przyniesiono mi z poczty list. Z niewymownem zdumieniem
obracałem w rękach kopertę. Nie mam już ludzi bliskich, którzyby do mnie
pisali. Musiałem prawie się przemóc, by list otworzyć. Zawierał
litografowaną wiadomość o czyimś ślubie. Musiałem, przyznaję, zmobilizować
całą uwagę i pamięć, aby przypomnieć sobie, że owa Melanja z Bielawskich to
przecież moja dawna znajoma. A list... Było to właśnie zapowiedziane faire
part, pokwitowanie naszej ostatniej rozmowy. Spełniła swą obietnicę panna
Mela Bielawska. Nie zapomniała o mnie przy rozsyłaniu zaproszeń. Gdy tego
samego wieczora odwiedził mię, jak zwykle, Górski, bystry wzrok jego padł
przedewszystkiem na porzuconą wśród papierów kartę. - Czy to ta sama panna
Bielawska, ta, którą wtedy w szpitalu... - Ta sama. Wyszła nareszcie zamąż
w tym karnawale. Pan Tomasz pochylił się, odczytał nazwisko oblubieńca,
poczem odłożył na bok wytworny świstek papieru i spojrzał na mnie. -
Myślałem sobie, że jednak to ty się z nią wkońcu ożenisz. - Z panną
Bielawską? - uśmiechnąłem się na samą myśl. - Nie, nigdy nawet nie
pomyślałem o tem. - Słuchajno, Jerzy - zaczął znienacka pan Tomasz,
prostując się w fotelu. - Chciałem już dawno pomówić z tobą poważnie. -
Pomówić o czem? - O tobie. Powiedz mi, ile ty masz lat? - Trzydzieści... a
może trzysta. Nie wiem sam. Czas jest fikcją. - Może w zaświatach, ale nie
tu, na ziemi. Słuchaj, ty przecież wiecznie żałoby w sercu nosić nie
możesz. To nonsens. Ja wiem, że bardzo kochałeś Olesię, ale to nonsens
zawiązać sobie całe życie, zakopać się na zawsze w melancholji. Czyś ty
pomyślał kiedy o przyszłości? - Sądzę, że przyszłość sama pomyśli o mnie,
gdy zechce. I, drogi panie... błagam na wszystko, nie mówmy więcej o tem. -
Dobrze, jeżeli cię temat drażni - odparł pan Tomasz po chwili wahania. -
Muszę ci tylko jeszcze jedno powiedzieć... Wybacz staremu, który cię kocha,
jak syna... Toż miałeś zostać mym synem... Otóż... mnie się wydaje, że
Olesia, gdyby widziała, co się zrobiło z tobą, martwiłaby się bardzo.
Kochałeś ją, wiem. Ale czy myślisz kiedy, dlaczego ją pokochałeś? To ja ci
powiem: bo to był taki typ, jakiego poszukiwałeś może bezwiednie, może
instynktownie. W tobie, mój, Jerzy, trudno i darmo, pokutuje tradycja
pokoleń; wydała cię na świat kobieta, która tak żyła dla obowiązku, jak
inni żyją dla zachcianki, dla widzimisię... Wszystko, cokolwiek czyniła w

background image

życiu, wypływało z wewnętrznego poczucia, że tak należy, tak trzeba. To
samo właśnie budziło się ogromnie silnie w Olesi w ostatnich latach.
Przytem, twoja matka miała głęboką wiarę, i Olesia miała również tę wiarę.
Czy ty przypuszczasz, że znalazłoby się na świecie wiele kobiet, które, jak
matka twoja, przecierpiawszy tyle, zdobyłyby się nietylko na to, by żyć,
ale by żyć z pogodnym uśmiechem, nie dręcząc innych własnem cierpieniem?
Taką pogodę, taką moc ducha daje tylko poczucie wypełnionego obowiązku.
Otóż ci mówię i jestem pewien, że gdyby Olesia żyła, poszłaby właśnie w
ślady twej matki. Bo to był ten sam typ. Olesia była z tamtego pokolenia, z
pokolenia ludzi zbożnych, z pokolenia cichych i wiernych pracowników
winnicy Pańskiej. Powiada święty Jan (Księga Objawień): "Usłyszałem głos z
nieba, mówiący mi: napisz: Błogosławieni Umarli, którzy w Panu umierają.
Odtąd już mówi Duch, aby odpoczęli od prac swoich, albowiem uczynki ich za
nimi idą"... Otóż pomarli wszyscy twoi i odpoczywają od prac swoich w
pokoju, bo ich uczynki idą za nimi. Ale dla ciebie, jak dla mnie, nie
skończył się ten łańcuch obowiązków, który jest długi, jak życie. Póki
żyjemy, gromadzić musimy uczynki nasze, aby, umarłszy w Panu, odpocząć
spokojnie... Na tem zamykam opowieść moją, którą nazwałem Księgą Umarłych,
na podobieństwo innej, istniejącej ongiś w tym domu. Wszystko, com tu
spisywał, zrazu bez żadnej myśli przewodniej, lecz dla zmniejszenia ciężaru
własnych wspomnień, stało się historją wierną o ludziach minionych, o
ludziach z dawnego pokolenia. Coraz ich mniej. Właściwie już ich niema.
Wielka wojna ogromem okropności swoich zmiotła ze świata garstkę weteranów
dawnej obyczajowości, dawnych kierunków, dawnych poglądów na życie.
Zostałem sam - ostatni potomek starego rodu - jakgdyby na rubieży dwóch
epok: tej czcigodnej minionej i tej, która powstanie dopiero z potoków
krwi, z chaosu zbrodni. Zostałem sam, lecz oto Anioł przeszłości,
odchodząc, musnął mi skrzydłem powieki. Dlatego z żalem patrzę za siebie.
Co mi przyniesie dalszy los, wiedzieć nie mogę i nie chcę. Narazie żyję tą
wielką ciszą, jaka panuje zawsze w domu, skąd wyniesiono zmarłego. Niema
już we mnie buntu, choć niema jeszcze pokory, która przywodzi na pamięć
cudowne słowa modlitwy Pańskiej: Bądź Wola Twoja... Wielka Bobra, -
Warszawa, 1921-1922 r. Ogrodniczka I. - Przecież ty masz dopiero
dwadzieścia jeden lat... - Dwadzieścia jeden i pół - wtrąciła panna Cesia,
patrząc rozbawionemi oczyma na zirytowaną twarz siostry. - Wszystko jedno.
To mała różnica. I proszę mię, nie przerywać. Otóż nie wiem, czy to
poprostu wypada tak młodej osobie przyjmować posadę z majątku samotnego
wdowca, jak słyszę... "Młoda osoba" przestała obskubywać pożółkłe listki
pelargonji, stojącej w doniczce na stole, i wybuchnęła nagłym,
niepowstrzymanym śmiechem. - Ha ha hal Melu! Nie, to paradne! Ha ha ha!
Dopiero po chwili, uspokoiwszy się nieco, zaczęła innym tonem: - Moja
droga, przedewszystkiem, proszę cię, daj spokój z tem wypadaniem... To
śmieszne. Strasznie ci nie do twarzy rola mentorki. Powtóre - pan Górski,
chociaż jest rzeczywiście "samotnym wdowcem", ma zgórą sześćdziesiąt lat.
Na upartego, mógłby być moim dziadkiem. A po trzecie... po trzecie to już
zdecydowane. Ja tam pojadę. - Górski... Górski... - powtórzyła pani Mela w
zamyśleniu. - Poczekaj... znajome nazwisko... Czy to nie ten stary
jegomość, barczysty, z wąsami jak wiechcie... Górski... tak. - Nie wiem,
czy ma wąsy jak wiechcie, nie widziałam go nigdy w życiu, ale to ten sam, o
którym myślisz, siostruniu: Pan Tomasz Górski z Rosianki. Sąsiad... twojego
porucznika... Pani Melanja chciała rzucić siostrze spojrzenie karcące, ale
po chwili, jakby dając za wygraną, oparła głowę o poduszkę bujającego
fotela. Jej czarne źrenice, prześwietlane złotemi iskierkami, zamgliły się
na chwilę odległem wspomnieniem. Nieduże, za czerwone usta rozwarły się
lekko w trochę smutnym, trochę ironicznym uśmiechu. Pani Melanja
Grabowicka, de domo Bielawska, była w tej chwili niemal skończenie piękna,
pomimo zbyt szczupłej twarzy, wąskiego wykroju warg i cery ciemnej, o tonie
żółtawym. Jakaś chwila ongiś przeżyta, miła a niepowrotna, stanęła żywo w
jej myśli. Ocknąwszy się, przesunęła ręką po spiętrzonej, ufryzowanej
grzywce ciemnych włosów i spojrzała przenikliwie na siostrę. - Więc to już
twoje nieodwołalne postanowienie, tak? Ha, jesteś pełnoletnia, możesz

background image

kierować swem życiem. Nie warto tracić słów. Dziwi mię tylko, że decydujesz
się opuścić Warszawę dla głuchej prowincji. Nie było ci chyba źle u nas
przez te dwa lata. Moja kochana, przyznaj, że my oboje z Romanem... Po
twarzy Cechny Bielawskiej przebiegło leciuchne drgnienie. - Ależ tak, ależ
tak! - rzuciła szybko - jesteście dla mnie bardzo dobrzy... A co do tego
wyjazdu... Przecież prędzej, czy później do tego dojść musiało. Pocóż
siedziałam kilka lat na kursach, poco przechodziłam praktykę? Chyba nie
dlatego, by tu na oknie hodować prymule, albo przesadzać palmy z salonu.
Wieś - to mój teren pracy. Zawsze marzyłam o wsi. Jeszcze u nas, pod
Koziatynem, pamiętasz? Byłam dzieckiem, a już wtedy wiedziałam dokładnie o
swojem powołaniu. Ciebie, Melu, zawsze coś ciągnęło do miasta, mnie od
niego odpycha. Jestem stworzona do sadu, do warzywnika, tak, jak ty do...
Ugryzła się w język. O mało nie powiedziała "do buduaru". Zastanowiło ją to
niesmaczne, trywjalne określenie. Skąd przyszło na myśl tak nagle, jako
ostateczna definicja trybu życia i charakteru pani Grabowickiej? Może
podsunął je widok tych szczupłych stóp siostrzynych, obutych wytwornie,
wysuwających się arogancko z fałdów sukni domowej; stóp kształtnych,
wyzywająco kokieteryjnych w swej ruchliwości, niepokojąco cienkich w
kostce, przesubtelnionych jeszcze połyskiem jedwabnej pończochy. Mimowoli
Cesia skierowała wzrok na swoje własne kończyny, wciśnięte od rana w żółte
chromowe buciki o noskach okaleczałych i zawalanych błotem... jak zawsze,
niestety. Pani Melanja podchwyciła to spojrzenie, bo nagle ozwała się
niechętnie: - Mogłabyś też, Cesiu, wycierać nogi, wchodząc do mieszkania.
Przecież pod drzwiami jest słomianka. I wogóle, czemu nie zmieniłaś
trzewików? - Bo zaraz wyruszam. - Na miasto? W taki czas? Nie będziesz na
obiedzie, czy tylko się spóźnisz? - Przetrącę coś u którejś z koleżanek.
Mam jeszcze tyle spraw do załatwienia, a dni niewiele. Pa, Melu! Wyszła do
przedpokoju. Włożyła kapelusz, nucąc pod nosem jakąś piosenkę, i właśnie
szukała rękawiczek w kieszeniach palta, gdy dobiegł ją głos siostry: - A
nie zapomnij, że ta dziś nasz fixe. Kolację wcześniej podadzą. Nie marudź,
jak zwykle! Krzyknąwszy: "Dobrze, dobrze!" Cesia Bielawska zamknęła drzwi
za sobą i zbiegła ze schodów. "Co za pech z tym fiksem dzisiejszym -
myślała, starając się wyminąć kałużę błota przed bramą - znów się naschodzi
Bóg wie jakich typów i Bóg wie skąd. Że też Mela gustuje w takiem życiu!"
Wskoczywszy do przejeżdżającego tramwaju, obróciła na chwilę głowę w stronę
domu. Zdawało się jej, że w bramie mignął kapelusz Romana i pociemniałe,
przemokłe na plecach piaskowe palto. "Biedny Roman - pomyślała serdecznie -
będzie bardzo samotny, gdy ja wyjadę..." I nagle uprzytomniła sobie, że to
już tydzień minął, jak się ostatni raz widzieli. Albo ona spóźniała się
dobrą godzinę i jadła przestygłą zupę jednym tchem, a potem wychodziła na
palcach, by nie przerywać popołudniowej drzemki szwagra, albo znowu on
wracał wcześniej, gwałtował o obiad, śpiesząc się, denerwując Melę i
służącą, która wzruszała ramionami: "Ładne porządki, tak wszystko na łapu-
capu!" Tak, Cesia przypomniała sobie dokładnie, że to akurat tydzień od
ostatniej partyjki szachów, którą ucięli sobie we dwójkę po skończonym
obiedzie. - To dzisiaj na mnie kolej. Dostaniesz w skórę - rzekł Roman. -
Zobaczymy! - Nie mogę zrozumieć, że was zajmuje takie nudziarstwo! -
skrzywiła się, jak zwykle, Mela. Odeszła ostentacyjnie w najdalszy kąt
pokoju i ułożyła się na otomance z książką w ręku. Niebawem ostry, błękitny
dymek papierosowy dosięgnął nozdrzy grających. Cesia kichnęła i poczęła
nieznacznie dmuchać przed siebie. Roman uśmiechnął się, zadowolony, że w
roztargnieniu zrobiła złe posunięcie. - Szach królowej - rzekł. - A to
byłabym wpadła! - krzyknęła Cesia i dodała z pociesznie zrozpaczoną miną: -
Ale bo też od tego dymu w głowie się kręci. Co ty za szkaradzieństwo
palisz, Melu? - To są angielskie papierosy - odparła tamta tonem
wzgardliwym - wy, naturalnie, nie poznacie się na tem. Przywieziono mi je
wprost z Londynu. "Aha... Kapitan George Smith!..." pomyślała Cesia i nagle
podniosła oczy na Romana. Pospolicie przystojną, dobroduszną twarz jego
mącił w tej chwili jakiś wyraz obcy. "Czy on miał dawniej tę zmarszczkę
pomiędzy brwiami? - zastanowiła się - nie, nie miał. To nowy nabytek". -
Szach królowi! - ozwała się znienacka i pożałowała tego natychmiast, bo

background image

Roman drgnął, jakby zbudzony ze snu. - Gdzie? co? -- spytał nieprzytomny. -
Ależ tutaj, na szachownicy, roztrzepańcze! - roześmiała się trochę głośno.
- Przecież ja teraz mam ruch wieżą... - Ach, tak, wieżą... powtórzył Roman
i westchnął. Pani Mela rozgniotła ogarek papierosa na popielniczce,
przeciągnęła się lekko i rzekła, ziewając: - Skończyliście już to
nudziarstwo? Ziewnęła jeszcze raz, wstała i podeszła do stołu. - Patrz,
Melu: przegrać tak pięknie zapowiadającą się partję! Dostałem mata na
początek! - Uważaj, żebyś nie dostał bziczka na starość - uśmiechnęła się
pani Mela i przesunęła ręką po szachownicy, przewracając pionki. II.
Przyćmiona jedwabnym abażurem lampa rzucała nikłe różowe światło; pokojówka
krzątała się cicho, roznosząc mikroskopijne filiżaneczki z kawą i misterne
piramidy petit four'ów w srebrnych koszyczkach. Wszyscy już byli zebrani,
gdy Cesia wsunęła głowę w szparę drzwi uchylonych. Jednem, błyskawicznem
spojrzeniem ogarnęła ten cały pokój, przesiąknięty zapachem Trefle
Incarnat, tytuniowego dymu i dobrej kawy. Gwar głosów zmieszanych,
wykrzykniki, śmiechy i przyciszone szepty zlewały się w jeden huczący
akord. Ktoś, stojący obok pianina, wystukiwał na niem od czasu do czasu
kilka pojedyńczych nut modnego tańca. Wpobliżu drzwi pani Mela rozmawiała
po angielsku z dymisjonowanym kapitanem armji wielkobrytańskiej, mister
George Smith'em. - Oh, do not be silly... I'm so tired... - dobiegł do ucha
Cesi urywek zdania. Wychyliła nieco bardziej głowę i ujrzała siostrę,
opartą plecami o marmurowy kominek. Od podniesionych nieco ku górze,
spowitych w tiul ramion spływały niesamowitą linją białe smugi rąk.
Szczupłe palce o błyszczących paznokciach bawiły się przywiędłym kwiatem
róży na długiej łodydze. W napół przymkniętych oczach pani Meli złote
iskierki zapalały się na chwilę, tańczyły i gasły pod osłoną krótkich,
czarnych i gęstych rzęs. "You are so tired, darling?" - pomyślała Cesia, z
uśmiechem powątpiewania przypatrując się wiotkiej sylwetce siostry,
artystycznie upozowanej na tle dość banalnego mieszkania. Ale w tej samej
chwili oczy pani Melanji dojrzały ją: - To ty! - krzyknęła prawie ostro i
natychmiast dodała innym, cieplejszym tonem: - przebierzże się prędzej...
tak późno wracasz, a prosiłam... Kapitan Smith obrócił głowę. Długie,
brytyjskie zęby błysnęły w uśmiechu: - A! It's miss Ceshia! Good evening,
miss Ceshia! Skierował się ku drzwiom z wyciągniętą ręką. Podała mu swoją,
z której nie zdjęła jeszcze przemokłej rękawiczki. - Dobrywieczór. I
natychmiast dodała poważnie: - Przywitaliśmy się przez próg. To zły omen. -
?! - To znaczy, że nie będziemy ze sobą w przyjaźni, mister Smith. - O,
brzydki przesąd - odparł, śmiejąc się. - My mamy dużo przesądów, w które
wierzymy. Muszę teraz uważać, by się z panem nie posprzeczać przed
odjazdem. Kiwnęła mu głową z uśmiechem konwencjonalnym i poszła do swego
pokoju. Duży kufer, obity skórą na rogach, i dwie ręczne walizki, zniesione
ze strychu, stały tam już, oczekując podróży. Cesia powiodła wzrokiem po
ścianach, gdzie wisiały jeszcze jej wszystkie ulubione obrazki: barwne
reprodukcje dzieł sztuki i fotografje rodzinne. - Trzeba to będzie dobrze
zapakować, żeby się nie potłukło - szepnęła i zabrała się do roboty. Zdjęła
tylko kapelusz i zmoczone palto, które rozwiesiła wpobliżu pieca, na
krześle. Uwijała się teraz po swojem niewielkiem królestwie, niepomna na
obietnicę, daną siostrze. Wszyscy goście z różowego salonu zatarli się w
jej pamięci, poprostu znikli, nie było ich. Nawet ten śmieszny, białoróżowy
Janek Zwoliński, jedyny i wytrwały wielbiciel, który co tydzień mniej
więcej klął się, że nigdy nikogo, prócz niej, kochać nie będzie. Nawet ci
ludzie przeciętni i mili, śmiejący się serdecznie z niczego, a o byle czem
mówiący bardzo wiele. Nawet... kapitan George Smith ze swemi zębami, ze swą
sympatją do Polski, no - i do Meli Grabowickiej, ma się rozumieć. - Więc ja
naprawdę wyjadę? Wyjadę! Wyjadę! - powtarzała sobie półgłosem, owijając w
papier jakąś drobnostkę z biurka. Pomyślała nagle, po raz pierwszy dopiero,
że to będzie zupełnie inne życie. Może lepsze, może gorsze, ale nic
niepodobne do tego, jakie tu wiodła dotychczas. - Będę miała swój ogród
warzywny, swój sad... Sześć morgów! - Poczęła sobie przypominać szczegóły
umowy. "To pierwsze odpowiedzialne stanowisko w praktyce pani - powiedział
Jabłoński, jej dotychczasowy "zwierzchnik" i protektor. - Rosianka jest

background image

wprawdzie mocno zniszczona przez wojnę, ale tem większe pole do pracy
otwiera się przed panią... I przytem - wiele się pani może nauczyć. Górski.
to świetny gospodarz, doświadczony. Nie z podręczników, ale z praktyki
czterdziestoletniej w swojej Rosiance czerpał naukę, jak obchodzić się z
ziemią. Żal mi żegnać się z panią, ale taka posada to szczęście". Poczciwy
Jabłoński. Pewnie, że dwumorgowy warzywnik pod Warszawą i tych
kilkadziesiąt drzewek czereśniowych, to nie Rosianka. Ile tam będzie
kłopotu w pierwszych czasach! Czy ona aby wszystkiemu podoła? Czy dosyć
umie? Ogarnęły ją wątpliwości co do tej wiedzy, którą przez kilka lat
wchłaniała w siebie, studjując pokolei wszystkie działy gospodarki
kobiecej. Cóż ona robiła dotychczas? Flancowała kwiaty i warzywa,
przycinała gałązki grusz i jabłoni... A tam w Rosiance duży, stary sad.
Podobno zapuszczony przez lata ostatnie. Jak tylko przyjedzie, obejrzy go
dokładnie, zapozna się z każdem drzewem zosobna... O, staną się wkrótce
wielkimi przyjaciółmi! A patem, na wiosnę... Uśmiechnęła się znowu do
własnych myśli. Wybiegła niemi daleko, daleko poza chwilę obecną, tkwiła
już całą duszą, gorącą i młodą, w tej odległej, nieznanej Rosiance. Nagle -
zastukano do drzwi. Zanim ocknęła się, by odpowiedzieć: "proszę",
Grabowicki ukazał się na progu. - To ty, Romanie! - wyciągnęła ku niemu
obie zakurzone ręce. - Jak dobrze, że tu przyszedłeś, Patrz, pakuję właśnie
różne drobiazgi i myślę, co też mię czeka w tej bliskiej, nieznanej
przyszłości... - Ale o mnie nie pomyślałaś wcale, ty trzpiotko! -
uśmiechnął się z przymusem. Widok porozrzucanych bezładnie przedmiotów i
wielki kufer z otwartą, otchłanną paszczą czyniły smutne wrażenie.
Przypominały, że zwykły, codzienny tryb życia ulegnie zmianie - i to
wkrótce. - Więc ty naprawdę myślisz o wyjeździe... - szepnął Grabowicki,
siadając na jakiemś względnie pustem krześle. A ty myślałeś, że żartuję?
Ej, Romku, to jest przecież coś bardzo serjo. Pierwszy poważny i
samodzielny krok w mem życiu. - Chyba na brak swobody nie możesz narzekać.
Powiedz - zaczął serdecznie - źle ci było z nami? Dlaczego zgodziłaś się
wziąć tę posadę, tak niestosowną w dodatku... - Oho! Duch Meli przemawia
przez twoje usta w tej chwili. W długiej, bardzo nudnej dyskusji dziś rano
poważna twa małżonka wyjaśniła mi, że nie wypada jechać młodej pannie do
obcego domu, notabene do wdowca!! Musi to być jakiś niebezpieczny jegomość,
ten pan Górski, skoro oboje tak zgodnie... - Nie, Cesiu. Ty wiesz, o co
mnie przedewszystkiem chodzi. Mogłaś przecież podobną pracę znaleźć gdzieś
bliżej. Czy nie wystarczał ci ogródek pod miastem? Jeździłaś tam
codziennie, ale wracałaś na obiad do domu. Smutno i pusto nam będzie bez
ciebie... Cesia potrząsnęła głową. - I mnie będzie smutno i tęskno,
szczególnie z początku, zanim oswoję się z nowem otoczeniem i ułożę swój
dzień powszedni. Ale pojadę. To moje nieodwołalne postanowienie. I tak
trzeba. A przytem - kto wie? Wydaje mi się, że dobrze jest czasem oderwać
się nawet od kąta, z którym się zżyło, przejść w całkiem inną atmosferę,
pomiędzy innych ludzi... O, to nie znaczy wcale, Romku, że gardzę obecnem
otoczeniem, lub że mi ono nie wystarcza... Wcale nie... tylko... Zamyśliła
się, oparła głowę na ręku. - Widzisz, dochodzę coraz częściej do wniosku,
że ten świat, w którym wy żyjecie z Melą - to nie dla mnie. Patrz -
dorzuciła, śmiejąc się - jakie ja noszę buciki! Dziś za nie dostałam burę i
powinnam była ją dostać. Mela jest tak wrażliwa na wszystkie drobne
szczegóły, których ja wcale nie zauważam. Ona jest taka... dama ze stolicy,
podczas, gdy ja byłam i pewnie zawsze zostanę prowincjonalną panną z pod
Koziatyna. Melę drażni to, co dla mnie jest obojętne... Mnie nie zajmuje
to, co lubi Mela: cały ten świat gwarny, błyskotliwy, rozfalowany. Ot,
różowy salon... To nawet ładne, ale to nie dla mnie. Dla mego szczęścia
potrzeba inspektów, pełnych sałaty i młodziutkich flancy kwiatowych...
Sadu, pełnego owocu, wszelkich gatunków... Zawsze marzyłam o wsi i na wieś
jadę nareszcie. Na prawdziwą, zapadłą wieś, prawie bezludną... Z jednym
samotnym staruszkiem i zgrają dziewcząt folwarcznych. Zdaje mi się, że
potrafię tam żyć. - A jak nie potrafisz? - No to... wrócę. I zaraz dodała
uroczyście: - Jak mi się nie powiedzie, to przysięgam: wrócę pod skrzydło
Meli i poddam się jej w zupełności. Nauczę się porządnie czesać, nosić

background image

cienkie trzewiki, nie trzaskać drzwiami, wchodząc... Nauczę się nawet
rozmawiać o okultyzmie... Czy to tak trudno zostać wzorową panną
moderne?... Jak się tam na miejscu przekonam, że źle wybrałam, to wrócę.
Dobrze? - Ale wewnętrznie się nie zmieniaj. Ładnie ci z tem. - Z czem,
Romanie? Popatrzył na nią przyjaźnie i dobrotliwie, jak na dziecko, które
najprostszych słów nie rozumie, i odparł: - Z sercem, naturalnie. III - On
jest nieznośny, ale on czasem coś tak zabawnie powie, że trzeba się śmiać!
- wołała pani Mela, śmiejąc się nieco przesadnie do mister Smith'a, który
stał w progu salonu z miną zadowoloną i z bukietem wszelkiego śmiecia,
jakie tylko za drogie pieniądze można było w tej porze roku dostać w
Warszawie. - "Ogrodniczki" jeszcze niema, ale ona zaraz przyjść i bardzo
pana podziękować! No, niechże pan odda służącej te kwiaty i zdecyduje się
wreszcie wejść do pokoju - ciągnęła dalej po angielsku, uśmiechając się do
niego. Miała na sobie śliczny podróżny kostjum, chociaż wcale nie wybierała
się w drogę. Pani Mela lubiła wogóle inscenizację drobiazgową. W programie
dnia był wyjazd, mniejsza z tem, że cudzy - dość, że dawało to pole do
popisania się wyszukaną "smart" toaletą, w której pani Grabowickiej było
niezmiernie do twarzy. Wydłużone linje żakietu uwydatniały jeszcze
smukłość, strzelistość sylwetki. Z pod sukni wysuwały się stopy, obciśnięte
w przepyszny zamsz. Całość musiała chwycić za serce Anglika, bo zmierzywszy
młodą kobietę od stóp do głów spojrzeniem znawcy, rzekł: - Bardzo ładny
kostjum. - A ja? - spytała, wyzywając komplement. - Zawsze ładna, tylko
niedobra. Czemu pani wyśmiewa się z mojej polszczyzny? Ja nie krytykuję
pani wymowy. Nie przedrzeźniam, gdy pani mówi low zamiast law (love), a to
jest brzydko, z amerykańska... - Love jest to słowo, którego nie wymawiałam
wogóle zbyt często, a po angielsku w szczególności... Nie mogłam nabrać
wprawy... - odparła, mrużąc oczy. - To niech pani powtórzy za mną: I love
you (kocham cię). - I do not love you... - odparła z ślicznym uśmiechem. -
Źle pani powtórzyła. Proszę jeszcze raz! - I do not love you, mister Smith!
(Nie kocham pana.) - Czy naprawdę? - Naprawdę. Mr. George żachnął się
niecierpliwie. - Z wami, Polkami, rzeczywiście nigdy niewiadomo, kiedy
mówicie prawdę, a kiedy kłamiecie! - Oh, co za brzydkie słowo... Zaraz
"kłamstwo"! Kobiety nie kłamią, bo kłamią zbyt często z uczuciem, że mówią
prawdę... Kłamstwo wogóle nie istnieje. Wasz Oscar Wilde powiada... - Oscar
Wilde jest shocking, i o nim się wogóle nie mówi. - Ach, dobrze. Możemy nie
rozmawiać wcale. Dla pana wszystko jest albo kłamstwo, albo shocking,
albo... Przekrzywiła głowę i rzekła tonem miłej przekory: - I love you... A
teraz dobrze wymówiłam? - Lepiej. Czy pani prowadzi nadal dyskurs o
kłamstwie? - Niee... Ja prowadzę dialog, który się u nas, po polsku
nazywa... "flirt"! W tej chwili dzwonek zadźwięczał ostro. Pani Mela
odruchowo podniosła ręce do włosów, chociaż nie zachodziła bynajmniej
potrzeba poprawienia wzorowej koafjury. - To Cesia - rzekła - będzie pan
mógł powtórzyć wkrótce swoje misterne zdanie... Jak to było? Aha: Ja
przychodzić pożegnać mila ogrodniczka. Gdzie pan wynalazł ten piękny
przymiotnik? - W słowniku. Na następnej stronie znajdzie pani słowo "love"
po polsku - odparł George, kłaniając się z powagą. Weszła Cesia Bielawska z
pękiem jesiennych bratków w ręku. - Mogłaś bodaj ostatnie popołudnie nam
poświęcić - pieszczotliwą wymówką powitała ją Mela. - Patrz, jak wszyscy
pamiętają o tobie... Wskazała moknący w wazonie bukiet kapitana. Cesia z
roztargnieniem podała rękę Anglikowi. - Wiesz - rzekła cicho do siostry -
oświadczył mi się przed chwilą Janek Zwoliński. - Któryż to raz? - Zapewne
ostatni. Odmówiłam. - Dobrze zrobiłaś, bo to nie dla ciebie partja. - Nie
kocham go - szepnęła Cesia. Pani Mela skinęła głową pobłażliwie: - No tak,
naturalnie, to ważne. Te bratki zapewne od niego? Rozumiem: postillon...
d'amitie... - Mylisz się, kupiłam je sama. Lubię bratki, a przytem... to
już może ostatnie w tym roku. - Jak widzę, stajesz się liryczna. Nie
poznaję cię, Cesiu. Ale dość tej poufnej gawędy. Mister Smith przyniósł ci
śliczne kwiaty, należy mu się podziękowanie od ciebie. - Ach, prawda... I
thank you... I thank you very much! - wypowiedziała Cesia twardą swą
angielszczyzną, brzmiącą w ustach jak przymus. Pani Mela była dziś w
usposobieniu rozbawionem. Uśmiechając się wdzięcznie i zapalając

background image

jednocześnie angielskiego papierosa, rzekła: - Mister Smith nazwał cię
przed chwilą tak ślicznie... Powiedział: "nasza mila ogrodniczka"... Czy to
nie ładne imię? Powinniśmy cię tak od dzisiaj nazywać. - ...Listownie... -
wtrąciła Cesia mimochodem, szperając między książkami. - O, byłabym
zapomniała! "Księga Ubogich", to moja własność przecież... - Ona się tak
pakuje, jakby tu nigdy nie miała wrócić - zauważyła Mela. - Kto wie. Może
ugrzęznę tam na długo. - No, w każdym razie przyjedziesz podczas karnawału,
prawda? Muszę cię wydać zamąż. Koniecznie. Mały stojący zegar wydzwonił
godzinę. Dźwięk metaliczny rozproszył ciszę salonu miarowemi, srebrnemi
uderzeniami: tiń, tiń, tiń, - tiń tiń tiń... - Szósta... - szepnęła Cesia.
- Za dwie godziny jadę. Czy Roman jeszcze nie wrócił? - Jest pewnie u
siebie - obojętnie odparła pani Mela. Cesia westchnęla cichutko. - W takim
razie pójdę zobaczyć. Żegnam pana - zwróciła się do mr. George'a. -
Dziękuję raz jeszcze za kwiaty... Nie posprzeczałam się z panem przed
wyjazdem! To bardzo szczęśliwie... - dodała, patrząc na małą wiązankę
bratków, których dotychczas nie wypuściła z ręki. Anglik skłonił się
głęboko. Idąc przez długi, ciemny korytarz, Cesia zawadziła suknią o własny
swój kufer, zamknięty już i obwiązany sznurem. Ten kufer przypomniał jej
nagle, że to naprawdę ona dziś wyjeżdża, wkrótce, za parę godzin, i kto
wie, na jak długo. Może na zawsze?.. Ogarnęło ją w tej chwili uczucie żalu
i lęku. Już dzisiaj... Poczęła gorączkowo przypominać sobie, gdzie schowała
bilety i paszport, czy dorożka zamówiona... Wszystkie te drobiazgi, takie
męczące i nudne. - Romanie, jesteś? Z za drzwi zamkniętych doleciał odgłos
przesuniętego krzesła i zapytanie radosne: - To ty? - Tak, to ja. Wkrótce
trzeba będzie jechać na stację... Chciałabym spędzić z tobą tych kilka
ostatnich chwil. - Czy w domu niema nikogo? - W salonie jest Mela i...
kapitan George Smith - rzekła Cesia, starając się tym słowom narzucić ton
obojętny. Po twarzy Grabowickiego przeleciał cień. - Naturalnie, tak,
naturalnie... - rzekł cicho. - To dobrze, Cesiu, że przyszłaś. - Jakżebym
mogła nie wpaść tu, przechodząc mimo tych drzwi? - zdziwiła się. Podeszła
bliżej i usiadła naprzeciw niego, na wyplatanem krzesełku. Patrzyli na
siebie przez długą chwilę, milcząc. Mieli oboje tak wiele do powiedzenia,
więcej, niż zwykle. Tysiące drobnych spraw, poleceń... Tysiące myśli,
których nie zdążyli wymienić, tysiące uwag, których nie wypowiedzieli.
Teraźniejszość, uwięziona zgodnym nakazem obojga, szarpnęła się nagle i
pomknęła w głąb własną, w przeszłość. - Pamiętasz - zaczęła Cesia - jak
tutaj w tym samym pokoju uczyliśmy się razem botaniki? Kułam do egzaminu, a
ty zawsze lubiłeś słuchać, jak czytam... Ale byłeś tępym uczniem, Romanie.
Ręczę, że już nic nie pamiętasz z tych powiastek o roślinach, któreśmy
układali wspólnie. Uśmiechnął się. - Camellia... Piękna, kapryśna
królewna... Wymagająca wielu starań, usługi... Trudno ją więzić w ciasnej
przestrzeni, wymaga dużo powietrza. Często liście kamelji pokrywa czarny,
brzydki osad: jest to pleospora, grzybek szkodliwy... Umilkł. Powoli
uśmiech na jego twarzy rozproszył się, aż zgasł zupełnie. - Oj, ty, ty,
wspaniały botaniku. A zresztą... poco upierać się przy kwiatach, które
czarną niewdzięcznością płacą za trudy, przy nich podjęte. Kto nie umie
poradzić sobie z kamelją, niechaj hoduje bratki. A, prawda, przyniosłam ich
tu cały pęczek. Patrz, już nawet troszeczkę przywiędły, ale odżyją
poczciwe, trwałe kwiatki. Te są niestety jesienne, ostatnie... Francuzi
nazywają je tak ładnie: Pensees... Przypomnij sobie czasem, Romanie, o ich
francuskiem imieniu, gdy będziesz siedział sam, jak przed chwilą, w pustym
pokoju... Grabowicki nagle wtulił twarz w dłonie i westchnął krótko,
boleśnie, jak człowiek znienacka raniony. Po długiej chwili szepnął,
podnosząc głowę: - Nie myśl, że mię obchodzi mister George Smith, albo ci
inni obcy ludzie, od których się roi mój dom... Ja wiem, że przejdą ci, a
przyjdą inni... Tutaj zawsze musi być bardzo przewiewnie. Kamelja nie znosi
zamkniętej, ciasnej przestrzeni... Nie to mię boli, że Mr. Smith czuje się
tutaj, w mym domu, bardzo wygodnie... Ze mną się przecież nikt, nigdy nie
liczył... nikt... Oparł znów czoło na ręku i siedział milczący, skulony, z
wyrazem twarzy człowieka, który się wstydzi własnej słabości. Cesia
spojrzała w okno, za którem oddawna połyskiwały latarnie. - Muszę już iść,

background image

Romanie. Zaraz podadzą herbatę, a potem... Szła wolno ku drzwiom, lecz
nagle zatrzymała się, wróciła. W jej roziskrzonym wzroku migotał prawie
gniew, zanim ustąpił miejsca litości. Wówczas schyliła się lekko i, kładąc
rękę na głowie szwagrowskiej, szepnęła niemal ze smutkiem: - Jak ty ją
kochasz, Romanie, jak ty ją kochasz... IV. W ostatniej chwili pani Mela
szepnęła siostrze na ucho: - Jeżeli go tam spotkasz kiedy, napiszesz mi,
prawda? Ciekawam, jak on teraz wygląda... - Kto? - spytała z roztargnieniem
Cesia. - Porucznik Jerzy Darnowski... Pan Jerzy, naturalnie - odparła tamta
ze zdziwieniem, że można było nie zgadnąć. - Ach, prawda. Dobrze, napiszę -
zgodziła się Cesia obojętnie. Zapomniała oddawna o "eksfebliku" siostry.
Nareszcie pociąg ruszył. Roman Grabowicki szedł jeszcze obok wagonu,
prosząc o listy. Zdaleka pani Mela, mister Smith i "mały" Janek Zwoliński
wymachiwali rękami. Latarnia... druga latarnia... Odcinek peromu zwężał się
w oknie, kurczył coraz to bardziej. Cesia spuściła szybę i wysunęła głowę,
nazewnątrz. Dojrzała jeszcze całą grupę, stojącą w tem samem miejscu.
Postać Anglika górowała ponad wszystkimi, a pani Mela wymachiwała
chusteczką, dając jakieś rozpaczliwe znaki. Pociąg mknął coraz szybciej w
czarny odmęt nocy jesiennej. - Nareszcie - szepnęła Cesia. Zamknęła okno i
usiadła na swojem miejscu z uczuciem wielkiego znużenia. Czuła nieomal
ulgę, że to się już skończyło, że wagon coraz pośpieszniej wystukuje swe
heksametry. Nareszcie, nareszcie! Dopiero teraz ujawniło się w całej pełni
przemęczenie tych kilku godzin ostatnich. Podniecenie, pośpiech, gorączkowe
zlecenia, tkliwość ostatnich pożegnań... Cesia oparła głowę o wyświechtaną
poręcz i przymknęła oczy. Zdawało jej się, że uśnie natychmiast kamiennym
snem, lecz przekonała się wkrótce, że nawet tego nie potrafi. Bolały ją
wszystkie mięśnie, w nogach czuła jakieś łamanie i ciężar, jakby w
trzewikach był ołów. Nie mogąc zasnąć, oddawała się całem ciałem drganiom
wagonu i pozwoliła myślom kołysać się rytmicznie. "Jadę - już jadę - jestem
w pociągu... ta ta ta... tha ta ta... Niedługo będzie stacja... Ciekawe,
jak się nazywa? Pewnie Wołomin. Tak, tak, tak - Wołomin... Zrobiło jej się
nagle smutno, ogromnie smutno i nieswojo. W tej chwili żałowała prawie
własnej decyzji. Czemu zgodziła się jechać teraz, jesienią, gdy praca w
ogrodzie zamiera, a zato nadciągają długie wieczory, bezkreśnie długie
wieczory w obcym domu, wśród samych obcych... Ech, ech - zasapał pociąg,
zgrzytnęło jakieś żelastwo, wagon się zatrząsł i stanął. Cesia otworzyła
oczy. Z przeciwległej półki zwieszał się koniec czyjegoś palta czy pledu i
rzucał zabawny, ostry cień na twarz rozespanego sąsiada. Był to jakiś
zażywny jegomość z łysiejącą czaszką i tęgim podbródkiem, który się
wspierał w tej chwili na sztywnym, nie pierwszej świeżości kołnierzyku. Z
mięsistych, rozchylonych warg wydobywało się miarowe chrapanie. Siedząca
opodal młoda dziewczyna o jasnopopielatych włosach i dosyć pospolitej
twarzy raz po raz rzucała niechętne i niespokojne spojrzenia ku łysej
głowie, chwiejącej się z wyraźnym zamiarem spoczęcia na jej ramieniu. -
Przepraszam... czy pani nie wie, jaka to stacja? - spytała Cesia. Młoda
osoba wyjrzała przez okno, badając okolicę: - Łapy, proszę pani. - Ach,
tak? A więc przespała kawałek drogi, nie zdając sobie sprawy, kiedy usnęła.
Teraz czuła się wytrzeźwiona zupełnie. Sięgnęła do neseseru i wydobyła
paczkę z jedzeniem. "Boże, jakaż to długa i nudna jazda" - pomyślała
niechętnie, patrząc już trzeci czy czwarty raz na zegarek i konstatując, że
wskazówki poruszają się niezmiernie powoli. - Pani daleko jedzie? -
zagadnęła nagle sąsiadka. - Do N... - odpowiedziała Cesia. Tamta ucieszyła
się najwidoczniej. - Do N.? O, to jedziemy razem! Ja także tam wysiadam. -
I szybko poczęła objaśniać Cesię, że ma wpobliżu N. stryjecznego dziadka,
proboszcza, który zaniemógł i do którego udaje się właśnie. - A pani z
tamtych okolic? To dziwne, że nie widziałam pani dotychczas... Znam
wszystkich w okolicy, z kościoła. Tyle wakacyj spędziłam na probostwie w
Bożej Woli... - W Bożej Woli? - szepnęła Cesia. - To majątek Darnowskich,
prawda? - Tak, ale i wieś tak się nazywa. Tam właśnie stryjko jest
proboszczem. To pani do Bożej Woli jedzie? - Nie, jadę do Rosianki, do pana
Górskiego z Rosianki. Nowa znajoma klasnęła w ręce: - Rosianka! Toż to
kwadrans drogi na probostwo! Więc pani do Rosianki jedzie! - powtórzyła z

background image

podziwem. - No, patrzcie... A na długo, wolno wiedzieć? - Tak, pewnie na
długo. - Pani pozwoli, że się przedstawię. Midowiczówna jestem. Tak się
cieszę, że jedziemy w jedne strony! Do Rosianki od nas bliziutko... Teraz
tam wprawdzie smutno... i w Bożej Woli smutno... pani zapewne wie... - Nie,
nie wiem nic - przyznała się Cesia, wymieniwszy swoje nazwisko. - Jadę tam
pierwszy raz w życiu. Znałam kiedyś porucznika Darnowskiego, ale to dawne
czasy, kilka lat minęło. Mieszkałyśmy wówczas w jego domu, w Warszawie. A
pan Darnowski teraz u siebie? Nie w wojsku? Midowiczówna skinęła głową. -
O, już dawno wycofał się z wojska. Wkrótce po śmierci narzeczonej. A
zresztą - jest inwalidą. Ma nogę w kolanie przestrzeloną, czy coś
podobnego, dość, że kuleje. Tam teraz bardzo smutno w Bożej Woli. No... i w
Rosiance tem bardziej... Jak pannę Olesię bolszewicy zamordowali, pana
Górskiego już nie było. Wywieźli go. Wrócił po roku jak inny człowiek. Oni
tam straszne rzeczy przeszli, straszne... Podobno, jak bolszewicy
następowali, Górski chciał nawet wyjechać, ale panna Olesia uparła się. Nie
i nie. I została, na swoje nieszczęście... Co to była za słodka, dobra
istota! Pani ją znała? Nie? Och, cała okolica wspomina pannę Olesię, jak
świętą... A pan Darnowski dopiero! Niema dnia, żeby na grób kwiatów nie
przyniósł! Jak sam nie może przyjść, to choć wiązankę przez służącego
przyśle! Codziennie... Co się z niego przez te dwa lata zrobiło, to niech
Bóg broni. Przecież to całkiem młody człowiek, a skronie ma zupełnie siwe.
I chodzi taki milczący, na lasce się opiera... jakby miał ze sześćdziesiąt
lat. Pan Górski, chociaż strasznie postarzał po śmierci córki, ale się
jeszcze nieźle trzyma. Naturalnie, bardzo jest przygnębiony... Ale jak się
czasami roześmieje - zupełnie po dawnemu. A pan Darnowski to się chyba
nigdy nie śmieje teraz. To pani dopiero pierwszy raz będzie w Rosiance?
Pewno pani jest krewną pana Tomasza? - Nie, przyjęłam tam posadę. - Aha...
- szepnęła stryjeczna wnuczka proboszcza. - To rozumiem. Tam w Rosiance
pusto, ogród zapuszczony, że Panie Boże ratuj. Nie dziw!... Kto się tem
będzie zajmował, jak panny Olesi nie stało! Pan Górski i tak z majątkiem
dość kramu ma. Jak wrócił z Rosji, od tych bolszewików, nic nie znalazł,
nic... tylko gruzy. W stajni ani konika, w oborze ani krówki... powiadam
pani - pustka. Tak go urządzili. I jeszcze córkę mu zatłukli kolbami.
Stryjko powiada, że to wielkie miłosierdzie Boskie, taką wiarę mieć, jak
pan Górski, bo innyby na życie się targnął, albo rozumby mu się pomieszał w
takiem nieszczęściu. A pan Górski powiedział: Wola Boska, i zabrał się do
roboty. Odbudowuje, obsiewa... Jeszcze tego lata ugoru trochę było, a teraz
wszystko zaorane. Niktby Rosianki nie poznał, dwa lata temu, a teraz. ho
ho! Pociąg znów się zatrzymał na jakiejś stacji. Jeden z podróżnych,
zbudzony nagle, spojrzał przez okno, schwycił walizkę i wyskoczył, jak
oparzony. - Niewiele brakowało, żeby się trochę za darmo przejechał! -
zauważyła panna Midowiczówna, śmiejąc się. Twarz jej w uśmiechu nabierała
wdzięku, stawała się prawie ładna. - O której będziemy w N.? - spytała
Cesia po chwili milczenia. - O ho hol Koło dziewiątej rano dopiero! Jeszcze
nam się uprzykrzy ta jazda! Pani pozwoli, że ja się tutaj przesiądę? Mój
sąsiad sapie, jak miechy, i jeszcze mi niedługo głowę na ramieniu położy!
Zebrała swoje manatki, przeniosła je i usadowiła się obok Cesi. Wsparta
wygodnie o poduszki, szepnęła jeszcze parę razy: "Bardzo się cieszę, że
razem jedziemy" - poczem usnęła głęboko. Myśli Cesi Bielawskiej czas jakiś
jeszcze krążyły dokoła zasłyszanych wieści. Potem rytmiczne drganie wagonu
poczęło mącić ich bieg, splątywać fakty w najdziwaczniejsze kombinacje,
wreszcie wszystko ustąpiło miejsca słodkiej nirwanie, z której wyrywał
tylko od czasu do czasu śpiących podróżnych świst lokomotywy, albo
gwałtowny wstrząs, poprzedzający zatrzymanie się pociągu na jakiejś małej
stacyjce, wtopionej w mroki nocy. V. Stając na stopniu wagonu, Cesia
rozejrzała się trochę bezradnie. W tej samej jednak chwili zbliżył się ku
niej zamaszystym krokiem jegomość wysoki, barczysty, siwy, ale o czerstwej
twarzy wieśniaka. - Zapewne... panna Biał... Bie... Co, u kaduka,
zapomniałem. Jestem Górski, Tomasz Górski. - A ja Bielawska - odparła,
śmiejąc się, i wyciągnęła rękę, którą on krzepko uścisnął. - Pani wybaczy.
Taką mam teraz kurzą pamięć do nazwisk. Zupełnie mi z głowy wyleciało, choć

background image

przecie ten poczciwy Jabłoński pisał mi, a jakże... Ha, to jedziemy,
prawda? Walek, a ruszno się - huknął nagle tubalnym głosem na parobczaka,
który stał we drzwiach stacyjnego budynku z miną wyczekującą. Cesia wyjęła
kwit bagażowy i podała go chłopcu. W tej samej chwili ukazała się na
peronie panna Midowiczówna, obładowana mnóstwem drobniutkich paczuszek,
których zbieraniem parała się do tej pory. Górski powitał ją serdecznie: -
A, jest panna Stasia! Jak się masz moje dziecko? Cóż, zabierzesz się z
nami, prawda? Twój stryjaszek strachu nam napędził, ale teraz już dobrze. W
jego wieku nawet katar jest niebezpieczeństwem, a księżunio pozwolił sobie
na małe,.. tego... zapalonko oskrzeli... hm... Pan Tomasz śmiał się i
podżartowywał, ale na jego czole raz po raz jawiła się szeroka, poprzeczna
brózda. Spoglądał też trochę niespokojnym wzrokiem na Cesię, wreszcie rzekł
zupełnie otwarcie: - Co prawda, myślałem, że pani trochę starsza. Z
referencyj, które mi przysłał Jabłoński, tak wyglądało. Widocznie teraz
dzieci tam u was chodzą na uniwersytet. - Mam lat dwadzieścia jeden i pół -
oświadczyła Cesia skromnie, ale w skrytości ducha czuła się nieco dotknięta
aluzją do swego młodocianego wyglądu. - O ho ho!... - zadziwił się Górski.
- To dopiero poważny wiek. Miałem córkę, starszą od pani. Ale ona już nie
żyje... Od dwóch lat... Wąsy mu nagle zadrgały. Obrócił się, mrugając
oczyma, i huknął znowu na Walka: - Ruszysz ty się nareszcie, wałkoniu? -
Kiedy ciężko, panoczku... - zaśpiewał tamten, starając się władować kufer
na plecy. - Kamieńmi napakowane, widzi się... Górski spojrzał na Cesię: -
E? Pewno to nie sukienki takiej wagi przydają, a książki. Sapientia, panie
kochany, hm... Widzi pani, i ja łaciny nie zapomniałem! Było się w
szkołach. było! Ale to wszystko licha warte, jak się tu - wskazał na czoło
- klepki porządnie nie schodzą. Cesia zauważyła już w duchu, że pan Górski
lubi mówić dużo i długo. Zanim się umieścili z rzeczami na bryczce,
opowiedział już obu pannom o wszystkiem, co się podczas lata zdarzyło. Bo
to stajnię żyd, jucha, gontami pokrywał i spartolił. Cieknie. A w domu
znowu wszystko pachnie wilgotnem wapnem. - Odbudowane, panie kochany, na
starych gruzach odbudowane... Nie do pałacu, ale do chaty raczej podobne.
Żeby nie Jerzy poczciwiec, tobym z tem do jesieni nie zdążył... Ale my
sobie obaj tak, ręka w rękę... i jakoś idzie. - Pan Darnowski? - wtrąciła
Cesia. - Pani go zna? A, Boże drogi... Teraz przypominam sobie... Panna
Bielawska... Bielawska... Toż ja chyba panią poznałem kiedyś, w szpitalu w
N... To było w roku... w roku... - Pan myśli pewnie o mojej siostrze Meli -
odparła żywo Cesia, i lekki rumieniec przebiegł jej po twarzy. - No,
naturalnie! Że to człowiek na starość rachować nawet nie potrafi! Siostra
musi być starsza o dobrych kilka lat od pani. Prawda, tak teraz przypominam
sobie doskonale! To pani z tych Bielawskich... no!... Cisza zaległa na
bryczce. Panna Midowiczówna nie mieszała się wcale do rozmowy, wpatrzona w
Górskiego, jak w tęczę, bladoniebieskiemi oczyma. Siedząc tak nieruchomo,
robiła wrażenie, że cały czas przemyśliwała, jakby najmniej miejsca zabrać
swoją osobą. Starała się nawet tamować oddech, onieśmielona i olśniona tą
niespodziewaną przejażdżką w bryczuszce samego pana Tomasza... Cesia
zastanawiała się, w jakim to szpitalu i kiedy Górski mógł spotkać Melę - a
on sam ruszał wąsami i przypatrywał się swej towarzyszce z pod oka. - Nie,
niepodobna pani do siostry. Wcale nie. Włosy chyba jaśniejsze o wiele, a
oczy całkiem inne. Może coś, tego... w sylwetce... chociaż tamta była jak
szparag. A siostra zamąż wyszła? Za kogo to? - Za Grabowickiego. Mieszkają
stale w Warszawie. - Hm... kiedyś, wtedy, gdy ją poznałem, myślałem, że to
będzie przyszła pani Darnowska... He he... Ale Bóg zrządził inaczej...
Urwał znowu i patrzył na Cesię z zakłopotaniem. Nagle jakiś ciepły promyk
zajaśniał mu w oczach. Powtórzył, ważąc każde słowo: - Ani ani podobieństwa
do siostry... Prędzej już do mojej biednej Olesi... Chociaż nie... I oczy
zupełnie inne, Olesia miała niebieskie... Zamyślił się. - Niebieskie,
tak... - szepnął i raptownie zmienił się cały, zmalał, postarzał, twarz
poorała się w brózdy głębokie. - O, już Rosiankę widać! - krzyknęła panna
Midowiczówna. - Państwo pozwolą, ja tu wysiądę. Stąd bliziutko, naprzełaj,
a państwu poco drogi nadkładać? - Ale skądże znów! Odwieziemy, odwieziemy
na miejsce, prawda, panno... - Mnie na imię Celina - szepnęła Cesia głosem

background image

zdławionym. - Prawda, panno Celino? Zgadza się pani? Skinęła głową myśląc,
że jeśli przypomina Górskiemu córkę, to może będzie mu bolesnem
przypomnieniem. W milczeniu zajechali przed mały domek proboszcza. Na ganek
wypadła zamorusana dziewczyna, piszcząc: - Aj, panna Stasia. Aj, jak
dobrze! Proboszcz od rana czeka i czeka, a rozpytuje się... - Nie zapomnij
powiedzieć księdzu, że ja tu wpadnę, może jeszcze dziś przed wieczorem, a
najdalej jutro - upominał Midowiczównę pan Tomasz, podając jej paczki,
jedną po drugiej. - A sama też zajrzyj do Rosianki. Będzie teraz do kogo
zagadać... - To moja chrześniaczka - objaśnił, gdy już ruszyli. Po
sekundzie milczenia zaczął znowu gawędę, właściwie monolog, gdyż Cesia
ruchami głowy tylko odpowiadała, że słyszy i rozumie. - Widzi pani, tu u
nas poprostu się żyje. Naokół sami bliscy, dawni znajomi... Tę smerdę do
chrztu trzymałem, a proboszcz, dziad jej stryjeczny, chrzcił moją Oleśkę...
Nie wiem, jak pani tu będzie, ale Bóg widzi, chciałbym, żeby było
jaknajlepiej. Po domowemu, po rodzinnemu... Umyśliłem teraz panią
sprowadzić, bo tak, powoli, pomalutku... Niechaj się pani oswoi z domem, z
ogrodem, z ludźmi. Pracy się znajdzie dosyć i teraz, ale zawsze będzie czas
pogadać, poczytać... A kiedy rolnikowi czas po temu, jak nie w zimie?
Prawdziwie, to się ogromnie cieszę, że pani tu już jest. Każdemu
człowiekowi raźniej, gdy ma do kogo usta otworzyć. Ot i Rosianka. Wygód
wielkich nie będzie pani miała, ale zrobimy, co się da. Gdzie pani życzy
śniadanie zjeść? Pewno u siebie, prawda? Zmęczyła panią droga, co? - Trochę
- odparła Cesia, mrugając powiekami, które kleiły się ze snu. VI "Moi
drodzy - pisała Cesia - trudno odrazu określić, jak mi tu jest, a jeszcze
trudniej przesądzać, jak będzie. Przyjechałam dopiero wczoraj. Zaledwie
miałam czas rozpakować rzeczy i rozejrzeć się trochę po domu. Pokoik mam
nieduży, ale miły, z oknem na ogród. Widzę stąd właśnie w tej chwili rząd
starych jabłoni, z konarami wykręconemi w jakiś kształt żywy,
przypominający ludzkie ramiona, wzniesione ku niebu. Wszystko tu jest
odwieczne, trochę przedpotopowe: sad, ludzie, nawet sprzęty w mieszkaniu.
Tylko dom nowy, odbudowany na zgliszczach. Sześć pokoi niedużych,
pobielonych niedawno, bo jeszcze wilgotne plamy widnieją na ścianach. Jest
mała jadalnia z kredensem, zajmującym pół ściany, i trochę obszerniejszy
salonik, pełen mniej lub więcej zniszczonych gratów. Pianina niema wcale.
Myśląc o Tobie, Melu, przypomniałam sobie ten brak. Zresztą - nie byłoby tu
komu grać mazurków Szopena. Zato - o szóstej zrana huczy centryfuga, jedyny
sprzęt, który aż bije w oczy swoim nowym wyglądem. Ustawiono ją też na
honorowem miejscu w przestronnej sieni, której nietylko Mela, ale nawet ja
nie nazwałabym hallem, pomimo że cały domek czyni na mnie wrażenie właśnie
takiego zacisznego home, przeniesionego na szczerą, polską wieś. Ludzie
prości i mili... - zresztą - nie znam ich bliżej. Sam Górski robi wrażenie
sympatyczne. Prawdziwy wieśniak z krwi i kości, taki, jakich Ty, Melu,
niecierpisz. Nosi wysokie buty, pachnące oborą, i bardzo staromodny
kołnierzyk z krawatem w centki. Dość hałaśliwie wyciera nos w chustkę, mówi
tubalnym głosem i często powtarza "panie kochany" - zupełnie, jak w
powieści. Właściwie, na tem mogłabym zakończyć opis mieszkańców, bo oprócz
"Pana Dziedzica" jest już tylko 1) Antosia gospodyni, 2) inna Antosia od
krów, 3) zażywna, jak wielkanocne prosiątko, krągła, głupowata Elżbieta,
zwana w miejscowem narzeczu Halżbietką, dziewica "do wszystkiego" w
pokojach. No - i chyba już wszyscy... Ach, prawda: 4) ogrodnik, którego
nazwiska nie pamiętam. Chłopisko stare, przysadkowate, ciągnące strasznie z
"litwińska", mój bezpośredni wasal. Tak, to już wszyscy, nie licząc
parobków i dziewcząt dworskich, których nawet liczby nie znam dotychczas.
We dworze cicho przeważnie. Rano tylko wrzask Antosi, tej numer pierwszy,
użerającej się o coś z "Halżbietką". Potem - centryfuga i znowu wrzask
Antosi. Potem - względna, półtoragodzinna cisza i głos tubalny pana Tomasza
Górskiego. Dawać śniadanie! Potem... trochę łomotu za ścianą mego pokoju,
do którego przylega kuchnia. Czasem zadźwięczy nuta monotonnej piosenki,
ale nie głośniej od brzęku much, polatujqcych, mimo spóźnionej pory, gdzieś
pod sufitem. Obiad podają o dwunastej, kolację o siódmej. Talerze każdy
inny) poszczerbione, filiżanki przeważnie bez lub z resztkami ucha. Znać

background image

brak ręki kobiecej, lecz przedewszystkiem wojnę, która przeszła tędy i
zmiotła, od jednego zamachu, dobrobyt całych pokoleń, zdobywany pracą. Moje
dotychczasowe zajęcie - to nadzór ogólny nad wszystkiem, począwszy od
grządek warzywnych (właśnie na nich dostają w jesiennem słońcu resztki
kapusty i cebula nasienna), sadu, a skończywszy na nielicznej oborze,
kurniku i domu, którego wygląd zewnętrzny przypomina potrosze zamożną
chatę, ozdobioną ganeczkiem, a wewnętrzny - przy całej białości ścian,
opuszczenie i smutek zniszczonego, rozgrabionego siedliska. Za duże to
pomieszczenie dla tak nielicznych mieszkańców. Po jednej stronie Górski, po
drugiej ja - i dwie Antosie za ścianą. Oto kompletne sprawozdanie z moich
dotychczasowych spostrzeżeń... Po żmudnej i nudnej podróży spałam, jak
kamień, na wąskiem łóżeczku, wybrukowanem (inaczej się to nie da określić)
twardym siennikiem ze słomy. Twoje "ach" słyszę aż tutaj, Melu... Czy nie
zemdlejesz, gdy dodam, że na tą pierwszą noc otrzymałam szarawe, zgrzebne
prześcieradło domowej roboty, ale tem niemniej szorstkie w dotknięciu, jak
włosiennica. Oj, spałam dobrze, wierzajcie mi, pomimo tego siennika i
centryfugi i krzyków Antosi za ścianą... Jak mi tu życie popłynie dalej? -
nie wiem. Zdaje się, że wcale nieźle. Książek trochę brak, a te, które są,
to przeważnie zniszczone, niekompletne wydania naszych trzech wieszczów.
Trochę literatury rolniczej, trochę pożółkłych tygodników, trącących epoką
Króla Ćwieczka. Pośród tego jedna jedyna, wspaniała "prachtausgabe":
Grottger. Gdybym wiedziała, Romanie, że Cię tem nie utrudzę, prosiłabym o
przesłanie od czasu do czasu jakiejś nowości. Ty wiesz, co ja lubię, tyle
czytaliśmy razem w ostatnim roku!... Oprócz specjalnych dzieł,
podpierających moją wiedzę, mało co wzięłam do czytania "dla przyjemności",
a wieczory teraz już długie... Ot, i w tej chwili: zmierzch zbliża się
szybko, jakby mu śpieszno było skraść te ostatnie, liliowe poblaski dnia...
Dowidzenia, moi drodzy - kiedy? sama nie wyobrażam sobie... wkrótce napiszę
znowu i opowiem, jak tutaj żyje i pracuje wasza Cesia. ...Skończywszy
pisać, zdumiała się nad rozmiarami, jakie przybrał ten list, i pomyślała z
uśmiechem, jak wiele materiału dostarczyć może nawet takie niewielkie pole:
cichy dworek z garstką mieszkańców. Spojrzała teraz w okno, na sad,
zszarzały w mroku, i dorzuciła w myśli, że o tych drzewach, tak
fantastycznie majaczących wpobliżu, możnaby drugi list napisać - może nawet
nietylko dłuższy, ale ciekawszy. Wczoraj, błądząc po ścieżkach, wysadzonych
rzędami grusz i jabłoni, patrzyła Cesia na zgrzybiałe drzewa okiem fachowem
i myślała, jak wiele miejsca zajmują napróżno pokręcone. bezlistne
półtrupy, jeszcze smutniejsze w swojej nagości jesiennej. Liczyła wzrokiem
obumarłe, bezpłodne gałęzie, puszczone samopas i rosnące, jak się nadarzy,
w dziwacznych skrętach i przegięciach, oplatające się wzajem, wrośnięte
jedna w drugą, wszystkie pełne blizn i obrażeń, kalekie... Teraz, widziane
z okna, drzewa te wydały jej się nagle znajome i bliskie, niemal kochane.
Łagodny zmierzch o barwie ciepłego fioletu otaczał miękkim konturem każdy
konar zosobna, łagodził ostre, chropawe linje załamań - upodabniając każdą
sędziwą jabłoń do ludzkiej sylwety, zastygłej w niemym geście przerażenia,
czy grozy, bezsilnej rozpaczy, lub martwej rezygnacji. "Żywe dramaty..." -
przemknęło Cesi przez głowę porównanie, gdzieś, kiedyś zasłyszane, a będące
najlepszem, najistotniejszem określeniem dla tych skamieniałych posągów z
krążącą kędyś, pod spękaną korą - krwią soków wiecznie żywych. I stało się,
że młoda dyplomowana ogrodniczka poczuła coś, jakby wstyd z powodu swojej
wiedzy, nakazującej twardym głosem logiki ściąć, unicestwić te drzewa
bezpłodne, jałowe ze starości, zabierające niepotrzebnie miejsce nowym,
wydajnym i silnym... W ciszy nadchodzącego wieczora tai się czar, który
niewoli trzeźwy mózg człowieczy i każe mu przez chwilę rozważać realizm
uczuć oderwanych - podczas gdy stary sad, rozkrzyżowany na słupach gasnącej
zorzy, jest poematem sam w sobie, cudownym tworem Boskiej miłości ku
wieczystemu pięknu. VII. Minęło kilka ciepłych, złotych dni. Takich,
któremi tylko polską jesień obdarza ziemię, jakby na pociechę i zachętę do
przetrwania listopadowych szarug, grudniowych zamieci, długich mrozów i
przedwiosennej "brejdugi", kiedy to pola chlapią się w błocie
wpółroztopionych śniegów, wiatr zimny za kołnierz dmucha, a z nieba patrzy

background image

słońce uśmiechnięte, ale bezsilne, wątłe i nieporadne, jako nowonarodzona
dziecina. Spędzając długie godziny w ogrodzie, Cesia wchłaniała w siebie to
piękno ziemi, grzejącej się w ostatnich uśmiechach pogody. Podnosiła ku
słońcu twarz i piła poprzez zamknięte powieki dobroczynne ciepło, płynące
złotemi strugami z jasnego, lecz już chłodnego w barwach nieba. Ostatnie
pasemka babiego lata płynęły przez czyste powietrze, czepiały się gałązek
drzew, czepiały się i twarzy dziewcząt, pracujących w ogrodzie, przylegały
do włosów, przydając srebrną nitkę płowej, lub ciemnej głowie, schylonej
nad grządką. Cesia pełną piersią wdychała ostry zapach jesieni, który bił z
liści uschniętych, gnijących powoli na ziemi, przetrawianych kolejno rosą
wieczorną i rannem słońcem. Tej woni pełen był cały ogród i nawet dom,
którego wszystkie otwarte okienka wchłaniały również słoneczne podmuchy
wiatru. Krzykliwa gospodyni Antosia przygotowała już była ogromny sagan
klajstru, którym to klajstrem przyklejać się miało cienkie listewki papieru
do szczelin w ramach okiennych... Dzięki jednak niespodziewanej pogodzie,
zabiegi te okazały się przedwczesne. Sagan powrócił na półkę, a skisły
klajster wyrzucono na śmietnik, gdzie go świnie zżerały potrosze,
chrząkając z zadowolenia i podziwu nad marnotrawstwem ludzkiem. Pracując
nieustannie wpobliżu domu, Cesia zżywała się z otoczeniem. Nauczyła się
rozpoznawać spotykanych w ogrodzie parobków, rozróżniać głosy, dobiegające
z oddali. Nieskomplikowane to były dźwięki. Z podwórza dolatywało, jak
długi dzień, monotonne charczenie piły, którą od rana do nocy rżnięto
deski. Na tle tego charczenia, jak na tle rytmicznego akompanjamentu,
wybijały się dopiero inne melodje podwórza: zarżał koń, prowadzony do
studni, beknęła owca, zakrzyknął któryś z fornali, a echo głosu, odbiwszy
się o ścianę stodoły, wracało urywaną falą... W ciasnem zagrodzeniu około
kuchni czeladnej gdakały kury, pracowicie grzebiąc dzień cały w zdeptanej
ziemi. Od czasu do czasu zakrzyczał ochrypłym głosem młody podrostek
koguci, zaniosła się histerycznym wrzaskiem perliczka, lub warknął pies,
zbudzony znienacka. Wszystko to razem tworzyło całą gamę tonów, drgających
pod błękitną kopułą gigantycznego dzwonu, którego serce zda się, właśnie ów
dworek szemrzący życiem - uderzało w cieńsze i grubsze warstwy powietrzne,
przenosząc głos dalej, aż na skraj ziemi, gdzie za rzadkim borkiem sosnowym
widniał i połyskiwał rudawy pasek spełzłych na słońcu rżysk. Wsłuchując się
w tę ciszę, tętniącą życiem, Cesia prawie, z pogardą myślała o nikczemnym
stukocie miejskim, w którym nic nie jest dźwiękiem, a wszystko tylko
hałasem, nieznośnie męczącym uszy. Tydzień pobytu w Rosiance dobiegał
końca. Przeminął dziwnie szybko i przyniósł mnóstwo wrażeń, w które
obfitowały bliźniaczo napozór podobne dni, upływające niepostrzeżenie,
pomiędzy wschodem i zachodem, otwarciem i zamknięciem powiek... W sobotę po
południu, przy podwieczorku pan Tomasz Górski zagadnął nagle: - Jakże się
pani czuje tu u nas? Cesia podniosła oczy z nad filiżanki, którą właśnie
trzymała przy ustach. We wzroku jej przemknęło zdziwienie. Postawiła
filiżankę, dotknęła końcami palców serwety i dopiero wówczas rzekła
spokojnym głosem: - Bardzo dobrze. - Szczerze to pani mówi? - Szczerze. - W
takim razie miło mi bardzo, że pani się z temi kątami oswaja. Pragnąłbym,
aby tu pani było jak najlepiej. Bardzobym tego pragnął. Zatargał wąsa,
chrząknął i znowu spojrzał na dziewczynę : - A wygodnie pani w tym
maciupeńkim pokoiku? To jest chciałem zapytać, czy chociaż jako tako? -
Dziękuję panu. Bardzo mi wygodnie - odparła Cesia tonem konwencjonalnej
grzeczności, i nagle ogarnął ją gniew na samą siebie. Dlaczego jest ciągle,
nieustannie taka jakaś sztywna wobec człowieka, który z całą prostotą
okazuje jej swoją serdeczność i dbałość? Dlaczego nie odpowiedziała mu
szczerze, z całego serca: jest mi tu ogromnie dobrze, tak dobrze, jak nie
myślałam, że będzie... Czemu nie potrafiła wymowniej opisać swoich
codziennych radości z powodu słońca i ciszy, którą się dotychczas nacieszyć
jeszcze nie zdołała? Czemu zamiast prawdziwych, szczerych słów zachwytu,
wyrzucała z krtani zdania płaskie, obojętne niemal... Słowa zdawkowych
grzecznostek. Czyż się tutaj nie czuła doprawdy jak w domu? Lepiej nawet,
o, stokroć lepiej... Przed oczami zamigotał jej obrazek codziennego życia w
Warszawie. Tych nielicznych dni, spędzonych w rodzinie, bez uczestnictwa

background image

licznych "przyjaciół" i "przyjaciółek" Meli. Wieczór. Lampa wisząca nad
stołem z niesprzątniętemi resztkami kolacji. Gdzieś, w głębi pokoju Mela,
wpółrozłożona na kanapce, z nieodstępną książką w ręku i nudą na twarzy. A
przy stole ona i Roman, oboje zajęci swoją robotą, czasem pogawędką o
charakterze dyskusji, często partyjką szachów, które bywały ich najmilszą
rozrywką. Czy to był ów zakątek, o którym Cesia powiedzieć mogła: wszędzie
dobrze, ale w domu najlepiej... Czyż to był rzeczywiście jej dom? Znalazła
się tam przygodnie, zamieszkała u siostry po śmierci matki. A przedtem
mieszkała to tu, to tam... Zależnie od warunków, zależnie od kaprysu
rodziny... Przez kilka lat kształciła się w klasztorze, potem chodziła na
kursy, na ćwiczenia praktyczne... Nigdy nie miała domu, o którym mogłaby
powiedzieć: swój. A, nie. Był taki, kiedyś, w przeszłości, dawno... Nieduży
dworek, wyzierający z gęstwiny malw i słoneczników. Na terkoczącej bryczce
przyjeżdżał ktoś zdrożony, ktoś, czyje rysy zatarły się w pamięci... Mówiło
się do niego "tatka ' - brał na kolana i huśtał wysoko, pod belkowany
sufit; małą córeczkę, którą widywał przelotnie, zwykle co kilka tygodni i
zwykle przez kilka godzin. To było dzieciństwo i... dom. Wspomnienie
pierzchło. Cesia poczęła mrugać powiekami, potem przetarła je wierzchem
dłoni, jakby dla spędzenia ostatnich widziadeł i spojrzała na swego
chlebodawcę. Górski siedział, nieco zgarbiony, na krześle i patrzał w okno,
za którem błękitniał zmierzch. Wiechowate wąsy poruszały się zlekka,
jakgdyby przeżuwał jeszcze ostatni kąsek niedojedzonej kromki, A może tylko
przeżuwał własne myśli, bo nagle rzekł, nawpół do siebie: - Tak. Pusto
tutaj chwilami. Ogromnie pusto. Obrócił głowę ku Cesi, uśmiechnął się z
dobrocią i zaraz dodał weselszym tonem: - Ale jutro przekona się pani, że i
do mojej pustelni zaglądają ludzie. Będziemy mieli gościa. - Gościa? -
powtórzyła machinalnie. - Częsty gość, ale zawsze mile tu u nas widziany.
Pani go zresztą zna. Cesia miała już spytać, kto taki, ale w tej samej
chwili przyszedł jej na myśl Jerzy Darnowski, więc milczała, siedząc
sztywna, z obojętnie uprzejmym wyrazem twarzy. Tylko przez usta przewinął
się uśmiech, niepozbawiony ironii. "Porucznik Meli" przemknęła drwiąca myśl
przez głowę i natychmiast zawtórowała jej następna: "nie pierwszy pewno i
nie ostatni "flirt" starszej siostry". Uśmiech na twarzy zgasł nagle, a
przed oczyma zarysowała się wyraźnym konturem głowa Romana Grabowickiego.
Ta ładna głowa z wyrazem cierpienia w głębokich oczach. Pan Tomasz znów
zaczął mówić, wpadłszy na ulubiony i nigdy niewyczerpany temat swego
sąsiada i niedoszłego zięcia. Rozwodził się, swoim zwyczajem szeroko i
długo, o zaletach Jerzego Darnowskiego. Cesia westchnęła z ulgą. Tubalny
głos starego szlachcica rozproszył koszmar, skradający się ołowianym
krokiem wprost ku niej. Mogła znowu zapomnieć, bodaj na chwilę, że tam,
daleko żyją istoty lekkie, jak puch i puste - i głupcy, którzy przez nie
prawdziwie cierpią. VIII. Zaprzęgaj, zaprzęgaj, a żywo! - huczał pan Tomasz
z ganku, zwinąwszy dłonie w trąbkę. W ciemnym, odświętnym surducie wyglądał
okazale i nawet znacznie młodziej. Olśniewającej bieli kołnierzyk odcinał
się zabawnie jasną pręgą od reszty ubrania i ogorzałej twarzy. Wąsy,
starannie wyczesane, straszyły się na policzkach mniej zadzierzyście.
Dziedzic Rosianki od wczesnego rana był już gotów i czekał tylko godziny, a
której, jak rok długi, co święto jeździł na sumę. Pomimo, że do kościoła
nie było dalej, jak kwadrans drogi naprzełaj przez pola, pan Górski
wyruszał bryczką zaprzężoną w dwa najlepsze, cugowe konie. Osobiście zwykł
był przedtem lustrować pojazd i uprząż, łając przytem furmana za byle
niedopatrzenie. Cesia Bielawska kończyła w jadalni śniadanie. Usłyszawszy
donośny głos z ganku, drgnęła, zerwała się z krzesła i dopiero po chwili
usiadła znowu, śmiejąc się z własnych nerwów... Nie przywykła jeszcze do
sposobu wydawania poleceń, jakim posługiwał się Górski. Huczący bas starego
poczciwca przerażał ją stale. - Najdalej za dziesięć minut musimy
wyjeżdżać! - zawołał pan Tomasz, wracając do pokoju. - Ten hultaj powinien
już stać przed gankiem. Czy pani aby gotowa? Cesia była oddawna zupełnie
gotowa, ale zerwała się z miejsca, by szukać kapelusza i rękawiczek, które
się często w ostatniej chwili gdzieś zapodziewały. Wkrótce czekali już
oboje na ganku, spowici w burki. Górski niecierpliwie wyglądał w stronę

background image

stajni, wreszcie krzyknął na przechodzącą dziewczynę: - Skoczno,
Halżbietka, zobacz, czemu ten Walek marudzi jeszcze! "Halżbietka" skoczyła,
ale w tej samej chwili rozległ się turkot bryczki w podwórzu. - Czemu ty,
Walek, marudzisz, ha? - zrzędził pan Tomasz, pomagając wsiąść Cesi, która
już doreszty zaplątała się w swe nieco za obszerne szaty. - Jaż nie
marudzę... Taż jeszcze nie dzwonili nawet w kościele - przekładał Walek. -
No no - zrzędził wciąż Górski - nie rozumuj, a ruszaj. Żebym ja się na
ciebie oglądał, tobyśmy akurat świece gasić zdążyli! - A Bożeż mój, kiedy w
kościele jeszcze nie dzwonili! Wczas jedziem mamrotał Walek swoje pod
nosem. Jakoż, wbrew czarnym horoskopom, w kościele zaledwie zaczynano
świece zapalać. Mimo to ścisk już był ogromny, ludzie tłoczyli się zwartą
gromadą, usiłując dotrzeć jak najbliżej do wielkiego ołtarza. Wszystkie
ławki były szczelnie pozajmowane, prócz jednej, umieszczonej na
podniesieniu. Ku niej skierował się pan Tomasz, szerokim rozmachem ramion
torując przejście dla swej towarzyszki. Gdy doszli, Cesia zauważyła, że
ławka nie była zupełnie pusta. Siedział w niej szczupły mężczyzna, który na
widok wchodzących podniósł oczy z nad książki. Przez chwilę spojrzenie
szarych, nadzwyczaj pięknych oczu zatrzymało się na twarzy dziewczyny,
poczem powieki opadły znowu. Mężczyzna oparł czoło na dłoni i znów się
pogrążył w modlitwie, czy rozmyślaniu. - Jerzy Darnowski... - pomyślała
Cesia, klękając. Wyjęła z torebki swoją książeczkę i starała się czytać
uważnie, ale musiała panować nad sobą, by nie odwracać głowy w stronę
sąsiada. Ujrzawszy tak nagle "porucznika", nie mogła oprzeć się ciekawości,
jak on teraz wygląda. Przed chwilą jeszcze nie myślała o nim, nie pamiętała
jego egzystencji. Teraz śledziła z pod rzęs znajome rysy, konstatując
zmiany, jakie w nich zaszły. Była to ta sama twarz i jakby zupełnie obca
zarazem. Cechował ją przedewszystkiem wyraz głębokiej powagi, graniczącej
ze smutkiem. Z pod palców, kryjących czoło, wymykało się na skroni pasemko
szpakowatych włosów. - To jest Jerzy Darnowski... - pomyślała znów Cesia i
w tej samej chwili uświadomiła sobie jasno, że człowiek, siedzący obok
niej, jest przecież tym samym Jerzym Darnowskim, w którym tak niedorzecznie
durzyła się swego czasu Mela. Dzwonek przy drzwiach zakrystji zajęczał, i
fala ludzka zakołysała się nagle. Cesia podniosła oczy, przelotnem
spojrzeniem ogarniając kościół. Młody wikary, w zastępstwie chorego
proboszcza odprawiający nabożeństwo, klęczał już przed ołtarzem. Za
balaskami kłonił się łan głów kobiecych w białych chusteczkach. Po prawej
stronie stali gromadą mężczyźni, odziani przeważnie w kożuchy z powodu
rannych przymrozków. Powietrze nasiąkało powoli wonią tych kożuchów, potu
ludzkiego i ziela, którego garstkę prawie każda z dziewcząt dusiła w ręku,
pospołu z różańcem i chusteczką do nosa. Nabożeństwo ciągnęło się bez
końca. W jakiejś chwili wikary ukazał się na małej ambonie, oplecionej
girlandą bibułkowych kwiatów, i rozpoczął kazanie na temat ewangelii. Cesia
chwytała pojedyńcze zdania, starając się wniknąć w ich treść. Przeszkadzał
jej głos księdza i jego wymowa tutejsza, nieco przewlekła. "Onego czasu -
czytał wikary z książki - mówił Jezus uczniom swoim: Gdy ujrzycie brzydkość
spustoszenia, która jest przepowiedziana przez Daniela Proroka..." Zdania
padały miarowo, nieco jękliwie. Uderzały w wysokie sklepienie i spływały ku
zbitej gromadzie. - "...Tedy, jeśliby wam kto rzekł: oto jest Chrystus,
albo indziej, nie wierzcie. Albowiem powstaną fałszywi Chrystusowie i
fałszywi prorocy i czynić będą znaki i cuda..." Baby wzdychały, gdzie
niegdzie od czasu do czasu któraś chlipnęła głośniej, gdy ksiądz na siatce
wieczyście żywych słów haftował zdania prostej, do serca idącej nauki.
Mężczyźni pokasływali. W głębi, wpobliżu chóru, jakieś dziecko, zbudziwszy
się nagle, poczęło wrzeszczeć, zagłuszając na chwilę głos kapłana.
"...Zaprawdę powiadam wam, iż nie przeminie ten naród, ażby się stało
wszystko. Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą". Cesię
ogarnęło nieopanowane, wszechmocne znużenie. Głowa poczęła jej ciężyć
ołowiem, usta wdychały z trudem duszne powietrze. Usiłowała czas jakiś
jeszcze skupić pobożnie myśl, wreszcie poczęła powtarzać w duchu pytanie:
"Kiedyż to się skończy? Kiedyż to się nareszcie skończy?" Młody ksiądz
wrócił znowu przed ołtarz. Znowu zabrzmiały organy i piskliwe głosiki

background image

dziewcząt na chórze. "Kiedy to się skończy?" - myślała Cesia z rozpaczą.
Czarne płatki poczęły latać jej przed oczyma. W pewnej chwili Górski
nachylił się w jej stronę: - Zmęczona pani? - szepnął. Nie mogła nawet
odpowiedzieć, czując gwałtowne tętno w skroniach i coraz silniejsze
nudności. Skinęła tylko głową. - Podczas ostatniej ewangelii wyjdziemy -
oznajmił jej pocichu na pocieszenie. Jakoż po "Ite Missa est" skinął na
nią. Wysunęli się z ławki. Zaledwie dobrnęli do drzwi zakrystji, buchnął w
kościele śpiew tłumu. "Święty Boże, Święty mocny"... - grzmiała potężna
melodia Suplikacyj, wydarta z tysiąca piersi. Cesia ostatkiem woli pchnęła
zewnętrzne drzwi. Fala chłodnego, jesiennego wiatru ogarnęła ją całą
odrazu. Nogi dziewczyny drżały, musiała oprzeć się plecami o mur, aby nie
upaść. Przez długą chwilę łapała ustami ożywcze powietrze, przymknąwszy
oczy. - Cóż, lepiej pani teraz? - zapytał Górski, biorąc ją za rękę, jak
dziecko. Ujął silnie jej ramię, oparł łokieć o własną szeroką dłoń i
prowadził ostrożnie w kierunku plebanji. - He he! myślałem, że mi pani
zemdleje! - śmiał się, patrząc jej w oczy cokolwiek niespokojnie. Cesia
spróbowała się również uśmiechnąć i nagle poczuła się rzeźwiejsza. - Aż mi
wstyd... - śmiała się sama do siebie. - Ano, nie dziw - ciągnął pan Tomasz
- pani nieprzyzwyczajona do naszych wiejskich obyczajów. U was tam łapu-
capu, do kościoła się wpadnie na pacierz, jeżeli się wogóle wpadnie... Bo i
to ze zwyczaju pono wychodzi. A my tu sobie starym trybem: im nabożeństwo
dłuższe, tem lepsze. Jak się chłop ze trzy albo cztery godziny na sumie i
na nieszporach wydusi w tłoku, to przynajmniej czuje, że był w kościele, że
Pana Boga uczcił, jak należy. Niech ksiądz najpiękniejsze kazanie powie, a
krótkie - na nic! Dopiero kiedy z godzinkę, panie kochany, łupnie, kiedy
się baby, niczem bobry, pobeczą, wtedy powiada niejeden: dobrze mówił! Tak
tu zawsze u nas bywało i musi być, panie kochany. Chłop nie bibuła, wodą
nie nasiąknie. Dopiero jak go dobrze zmaglujesz, poddusisz, przetrzepiesz,
poczuje chamska dusza, że jej grzechy garbują. Tak to już jest na świecie,
panie kochany... A "panienka" do takich modłów nie przywykłszy... Rozumiem,
rozumiem, no... Byli już na plebanji. Cesia wysunęła rękę z żelaznych dłoni
pana Tomasza i, siadłszy na pierwszem napotkanem w saloniku krześle,
powtórzyła z uśmiechem: - Nie przywykłszy... - E, przyzwyczai się pani
zczasem. Do wszystkiego się można przyzwyczaić, a do dobrego zawsze
zdrowiej, niż do złego. Już to nie zaszkodzi raz na tydzień ofiarować Panu
Bogu godzinkę... "Ładną godzinkę!" - pomyślała, patrząc ukradkiem na
zegarek. - Trzeba pani wiedzieć, że tu nikt wcześniej się z kościoła nie
ruszy, aż suplikacje odśpiewają. Pewno się dziwi ksiądz proboszcz, słysząc
mój głos o tej porze na plebanji. Niechno pani odpocznie, pójdę tymczasem
staruszka odwiedzić, a potem jeszcze tylko na chwileczkę na cmentarz
wpadnę... Na grób mojej biedaczki kochanej... Odwrócił głowę pan Tomasz, by
ukryć łzy, które znienacka napłynęły do oczu przy tych słowach. Odwrócił
się i zamaszystym krokiem przeszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie już od
dłuższej chwili staruszek ksiądz nadsłuchiwał, z kim też jego przyjaciel
rozprawia. IX. - A, pani kochana u nas! Jakże się cieszę! Ja się wciąż do
Rosianki wybieram wpaść, ale w powszedni dzieli tyle zawsze roboty.
Przytem, proboszcza nie chcę zostawiać samego... Niechże pani kapelusz
zdejmie, rozgości się... A może pójdziemy do ogrodu? Cesia siedziała
jeszcze ciągle na tem samem miejscu, patrząc w zalane słońcem okno. Na
dźwięk głosu panny Midowiczówny wstała i podeszła przywitać znajomą z
wagonu. Panna Stasia w odświętnej sukience i w kapeluszu, którego nie
zdjęła po powrocie z kościoła, wyglądała okazalej i ładniej, niż wówczas, w
zakurzonym przedziale. Zdawała się też bardziej ożywiona i wymowna. Czuła
się tutaj na plebanji, jakby u siebie i czyniła honory domu. - Chce pani,
to zaprowadzę ją do proboszcza. Albo może lepiej dzisiaj nie. Proboszcz
zmęczony, znowu bardzo źle spał tej nocy. Pójdziemy do ogrodu, dobrze?
Niech pani nie wkłada palta. Teraz już słońce dobrze przygrzało. O, tu jest
moja chustka, leciutka, a ciepła... Czysto wełniana. Niechno ją pani
narzuci na ramiona, o tak. Więc idziemy? Cesia zgodziła się biernie. Czuła
już wielkie zmęczenie i marzyła skrycie o rychłym powrocie do domu. W tej
chwili mały pokoik z widokiem na sad wydawał jej się nietylko zacisznym

background image

kątkiem, ale czemś swojem, czemś bliskiem. Tymczasem panna Stasia nie
przestawała gawędzić. Oczy jej śmiały się do tej nowej znajomej, przed
którą mogła pochwalić się mikroskopijnem gospodarstwem, klombem, na którym
sterczało jeszcze kilka niezupełnie zwiędłych badyli, a przedewszystkiem
znajomością okolicy i jej mieszkańców. - Wie pani - trzepała prędko,
poufale prowadząc Cesię pod rękę czysto wygracowaną alejką - wie pani,
przyjechali dziś do kościoła wszyscy Gnatowscy. Cała rodzina: on, ona, obie
panny i syn. Pani ich nie zna jeszcze? To bardzo mili ludzie, tylko
panienki trochę nosa zadzierają, zwłaszcza starsza. Żeby choć miała
czego... Wcale nie lepsza rodzina od Górskich, nie mówiąc już o panu
Darnowskim. Że tam panny Gnatowskie kawał świata zjeździły, to też
niewielka rzecz. Takich, co do Rosji przed Niemcami uciekali, więcej się
znajdzie... Młodsza, panna Irena, milsza. Ale i ona potrafi popatrzeć na
człowieka z góry... O, panna Olesia Górska, to było zupełnie co innego.
Niema tu chyba w okolicy człowieka, któryby jej nie kochał, nie wielbił,..
Nic dziwnego, że pan Darnowski zapomnieć o niej nie może... Panna Maneta
Gnatowska słodkie oczy do niego robi, cała rodzina mu nadskakuje... Pewnoby
ją za niego wydali z pocałowaniem ręki. Niechby tylko palcem kiwnął. Ale
pana Jerzego na piękne uśmiechy nie złapać. To jest dopiero człowiek, ten
pan Darnowski! Jaki szlachetny, jaki dzielny! O, jego też tu wszyscy
kochają, i cała służba i sąsiedzi i nawet urzędnicy z miasteczka, chociaż z
obywatelstwem nieraz koty drą. Złoty człowiek, pan Darnowski... Tylko, że
zawsze smutny... "Jeszcze jedna wielbicielka! - pomyślała Cesia z lekkim
przekąsem. - Czy oni tu wszyscy dostali bzika na punkcie porucznika? Górski
przecie od rana do nocy odmienia przez wszystkie przypadki: Jerzy, Jerzego,
Jerzemu... A teraz znowu ta gąska panna Stasia! No no!" Doszły do furtki.
Po przeciwnej stronie drogi widniał niski murek z kamieni, a za nim krzyże
wśród drzew. - Może zajdziemy na chwileczkę na cmentarz? - zaproponowała
Midowiczówna. - Pewnie tam teraz obaj są: i pan Darnowski i pan Górski. W
tej samej chwili obaj wymienieni mężczyźni ukazali się na zakręcie. Szli
wolno, rozprawiając z ożywieniem. "Porucznik" wspierał się na grubej,
trzcinowej lasce. Mimo powolnych ruchów znać było, że zlekka prawą nogą
powłóczy. - Chodźmy - szepnęła Cesia do towarzyszki. - Wróćmy już na
plebanję... - O, niechże pani popatrzy! Właśnie idą. Zaczekajmy chwileczkę,
oni tędy muszą przejść, przez furtkę... Niechno pani popatrzy, jak ten
biedny pan Jerzy nogą pociąga. To mu bolszewicy taką zostawili pamiątkę.
Ale ich przedtem łupił, o, zdrowo łupił! W tej samej chwili Górski otworzył
furtkę. - Dobrze, że panią tu spotykam - krzyknął wesoło - a to porucznik
chciał mi brzydkiego figla wypłatać i zemknąć. Ale go nie puścimy, co,
panno Cesiu? Nie puścimy go. Chodźno tu, Jerzy, przywitajże się z dawną
znajomą. I już się nie wykręcaj. Do Gnatowskich pojedziesz sobie później, a
teraz z nami, na obiad. - Dzieńdobry pani - rzekł tamten, podchodząc.
Złożył Cesi głęboki ukłon, a potem, wsparłszy się silniej na lasce, stał
chwilę w milczeniu i patrzył na nią badawczo. - Zmieniła się pani - zaczął
- byłbym może nie poznał. Wydoroślała pani i urosła chyba, od czasu...
Urwał i dokończył z lekkiem zakłopotaniem: - Pani wybaczy, że tak bez
ceremonji wygłaszam swe spostrzeżenia. Pamiętam panią z czasów, gdy była
prawie dzieckiem. Człowiek z pewnem zdziwieniem konstatuje zawsze, że lata
płyną! - A tak - uśmiechnęła się Cesia -- to już przeszło trzy lata!... -
Więc jakże będzie - wtrącił pan Tomasz - pojedziesz z nami? Przecież mi nie
zrobisz takiej niemiłej siurpryzy?... Utniemy sobie partyjkę szachów.
Jedną, tylko jedną! Sam cię później do Gnatowskich wyprawię, zobaczysz. -
Obiecałem... - I pojedziesz. Na podwieczorek pojedziesz. Przecież cię
zawsze namawiam, jedź, rozerwij się, utrzymuj stosunki z sąsiedztwem. Ale
teraz przyznaję, że się stęskniłem za tobą. Cały tydzień bujałeś po
świecie... - Pan wie przecież. Jeździłem w sprawie tych krów. - A, prawda.
No i jakże? No i cóż? Na jaką się wreszcie oborę decydujesz? Jabym tam
głosował za naszem czerwonem bydełkiem. Zawsze pewniejsza nasza poczciwa
krówka, niż te zagraniczne grymaśnice... Zjechawszy na ten temat, mężczyźni
utonęli w rozprawach o gospodarstwie. Toczyły się one, z małemi przerwami,
przez cały czas pobytu Darnowskiego w Rosiance. Wyruszono tam nareszcie we

background image

trójkę po pożegnaniach i uroczystej przysiędze, złożonej pannie Stasi, że
na przyszłą niedzielę wszyscy na obiedzie w plebanji zostaną. W drodze do
domu panna Cesia milcząco przysłuchiwała się dyskusjom na temat cen zboża,
poprawy inwentarza, ostatnich posiedzeń w kółku rolniczem... Potem - udała
się do kuchni, by osobiście dopilnować podania obiadu, który z racji święta
był o godzinę spóźniony. Ułagodziwszy rozindyczoną Antosię, wyrzekającą, że
wszystko się przypaliło i wysuszyło "do tych pór", Cesia wróciła do
jadalni. Panowie stali już przy zakąskach. - Niech pani wybaczy, że tak
"wcinamy" nie zaczekawszy, ale głód, panie kochany, aż kiszki skręca -
huknął pan Tomasz, którego humor powszedni zdopingowała obecność Jerzego w
Rosiance. Po obiedzie pogawędzono jeszcze chwilę o gospodarstwie, poczem
obaj mężczyźni zasiedli do szachów. Korzystając z tego, Cesia wymknęła się
z pokoju. Znalazłszy się u siebie, wydobyła arkusik papieru i zaczęła pisać
list do siostry. Po umieszczeniu nagłówka: "kochana Melu!" zamyśliła się, o
czem właściwie ma pisać. Zdecydowała się wreszcie opowiedzieć poprostu
historję niedzielnego dnia. Opisała najpierw wyjazd z domu, potem kościół i
nabożeństwo, swój brak wytrzymałości na duchotę, wreszcie odmalowała swoją
przechadzkę z Midowiczówną, starając się wiernie, choć nieco satyrycznie
naszkicować portrecik bratanicy proboszcza. Zamyśliła się znowu. Z
sąsiedniego pokoju dobiegały od czasu do czasu urywane zdania: - Roszuję! -
huczał pan Tomasz swym głosem "od podwórza", a po chwili dogadywał Jerzemu:
- I gdzie ty się pchasz z tym laufrem, kochanku? Noga stołowaby tak nie
zagrała, jak ty grasz dzisiaj, mój chłopcze. Baczność, szachuję! Potem
zapadło głuche, głębokie milczenie, przerywane zrzadka stukotem pionków,
rozstawionych na szachownicy. Cesia umoczyła znów pióro i przy dogasających
blaskach dnia dopisała na czwartej stronicy: "Widziałam też Jerzego
Darnowskiego. Był tutaj na obiedzie, a teraz z panem Tomaszem gra w szachy.
Anibyś go poznała, Melu, tak się zmienił. Postarzał, nogą trochę powłóczy.
Jest przeważnie milczący, a mówi tylko o gospodarstwie. Powiadam ci, typowy
hreczkosiej z niego się zrobił..." X. Roman Grabowicki siedział przy biurku
i pisał. Starał się nie myśleć o tem, że już dochodzi czwarta, a Meli jak
niema, tak niema. Starał się nie nadsłuchiwać, czyje kroki dzwonią na
schodach. Skupiał całą uwagę na kawałku papieru, zapisanym cyframi.
Jednakże mimowoli wzrok biegł co chwila ku wskazówkom ściennego zegara,
poruszających się dziwnie powoli - a ucho chwytało każdy szelest, każde
trzaśnięcie frontowych drzwi na dole. Zastukotano - i weszła służąca z
listem na tacce. - Proszę pana, listonosz przyniósł. - Dobrze, dobrze,
połóż tu - mruknął Roman, nie odwracając głowy. - Proszę pana... Może obiad
podawać? - Podasz, jak pani przyjdzie. - Ee - uśmiechnęła się pobłażliwie -
pani może i za godzinę nie wróci, a obiad tymczasem przestygnie. -
Powiedziałem: zaczekasz. Widzisz, że jestem zajęty. Sam zawołam, kiedy masz
podawać! - rzucił już trochę zniecierpliwionym głosem. Dziewczyna wyszła,
wzruszając za progiem ramionami. Zawsze ta sama historja. Pani się spóźnia,
pan zły i głodny, a czeka. Tymczasem Roman znów spojrzał na zegar,
zmęczonym ruchem przetarł powieki i wreszcie sięgnął po list. Nagle coś,
jakby radość, rozjaśniło mu oczy. List był od Cesi, adresowany jej dużym,
czytelnym, cokolwiek pensjonarskim charakterem. Roman rozerwał kopertę i
chciwym wzrokiem przebiegał wiersz po wierszu. Listy z Rosianki
przychodziły często, czasem dwa razy w tygodniu, i były zawsze jasnym
uśmiechem dnia. Barwnie, nieraz cokolwiek ironicznie, ale zawsze pogodnie
opisywała Cesia swe nowe życie. "Jestem zakochana - pisała w którymś z
ostatnich listów - jestem zakochana... w tutejszym proboszczu. Ale nie
gorszcie się przedwcześnie. Proboszcz ma blisko ośmdziesiąt lat, jest
siwiuteńki jak gołąb i taki strasznie, strasznie poczciwy! Wogóle, dochodzi
do wniosku, że poczciwość jest główną cechą tutejszych ludzi. Poczciwy "z
kościami", jak się to mówi, jest Górski, poczciwi są ci sąsiedzi, których
potrosze poznaję, poczciwa jest nawet, acz nieco pyskata, moja najbliższa
sąsiadka - gospodyni Antosia. Chwilami rozkoszuję się tą poczciwością, jak
wdziękiem polnego kwiatka, którego dotychczas nie umiałam należycie ocenić.
Chwilami mię ona aż drażni... Dziwni są ludzie tutejsi. Dziwni w swojej
prostocie. Starałam się posiąść tajemnicę ich pogody, wiary,

background image

dobroduszności... I nabieram powoli przekonania, że tajemnica ta leży nie w
nich samych, ale w trybie życia, jaki prowadzą. Wieś czyni człowieka
dobrym, tak jak miasto czyni go złym... Czasami się ta prosta dobroć może
wydawać prostaczą, pospolitą i nudną, a przecież tak nie jest. Ci ludzie
pracują, czują i myślą tyle, co inni. Może nawet myślą więcej, niż się
napozór wydaje. Tylko inaczej rozumują, myślą innemi kategorjami. Są może
bardziej pokorni, mniej dufni w siebie - a może tylko poprostu mniej
wymagają od życia, inaczej, prościej pojmują jego cel. Rozmyślam o tem
wszystkiem w długie wieczory, gdy wicher wyje za oknem, a śnieg, zmieszany
z deszczem, tłucze w maleńkie szybki dworu... I wcale się nie nudzę..."
Ostatni list był innej treści. Ledwie go Grabowicki przebiegł oczyma, gdy
dał się w przedpokoju słyszeć głos dzwonka. Krótki, urywany, nerwowy
dźwięk. Roman zerwał się z krzesła i skoczył otwierać. Na progu stała Mela
w woalce nasuniętej na twarz. Oddychała z trudnością po przebyciu
pośpiesznem dwóch pięter. - Co za pogoda! - krzyknęła, zdzierając woalkę. -
Upadam ze zmęczenia. Ten wiatr nieznośny o mało mię nie zwiał z trotuaru...
Mówiła prędko, głosem swobodnym, choć jeszcze nieco zadyszanym, nie dając
Romanowi dojść do słowa. Było to zresztą zbyteczne. Jedyne pytanie,
dręczące go od godziny: "gdzie byłaś?" - nie padło z jego ust. Patrzył z
czułością i niepokojem w prześliczne czarne oczy, pełne złotawych iskier, i
chwytał niemal wlot rzucane niedbale przedmioty: torebkę, jakąś paczuszkę,
jeszcze jakąś paczuszkę, rękawiczki... - Czekałem tak długo... - rzekł
wreszcie tonem nieśmiałej wymówki, podczas gdy stała przed lustrem,
poprawiając zwichrzone włosy. - Obiad wystygł zapewne. - Ech - odparła
niechętnie - mówiłam tyle razy: nie czekać. To sensu niema. Nie mogę
przecież wiecznie być skrępowana godziną... - To też ty, Melu... - Wiem,
wiem, co powiesz... że się nią wcale nie krępuję. Mój drogi, dajmy raz temu
pokój. Ja się nie skarżę, gdy godzinami czekam na ciebie wieczorem z powodu
tych rozlicznych posiedzeń, albo kiedy mi zrobisz taki ładny kawał, jak
przed tygodniem: siedziałam ubrana i uczesana, i wkońcu nie poszliśmy do
Barskich, bo ty raczyłeś na śmierć zapomnieć, że to ich czwartek fixe po
pierwszym... Czemu tak patrzysz na mnie? Jak ja nie znoszę tych min, to
przechodzi ludzkie pojęcie! I o co ci chodzi właściwie? Że do tej pory nie
zjadłeś obiadu? Biedny męczenniku! Mój drogi, przyznasz, że to twoja własna
wina... - Słuchaj, Melu... - Aj, dosyć o tem! Jeśli ci chodzi o powód
spóźnienia, mogę ci go wyjaśnić. Krawcowa przetrzymała mię do tej pory. No
cóż, zadowolony jesteś? Roman wzruszył ramionami i przeszedł do jadalnego
pokoju. Służąca wnosiła właśnie zupę. Pani Grabowicka zwróciła się do niej
z wymówką: - Czemu nie podawałaś beze mnie? Ile razy mówiłam ci... - Pan
nie kazał - odparła dziewczyna, rozstawiając talerze. Zabrała tacę i
wyniosła się z pośpiechem do kuchni. - Pan nie kazał, pan nie kazał!... -
powtórzyła Mela, rozkładając na kolanach serwetę. Nagle roześmiała się
wesoło: - Ach, Romku, przyznaj, że to zabawne. Gdybym ci chciała kłamać,
kłamałabym od rana do nocy, i nicbyś o tem nie wiedział. Dziś było to,
wczoraj tamto... I cóż? zacząłbyś może szpiclować mnie? Sprawdzać, że
rzeczywiście we wtorek mierzyłam kostium, a w piątek spotkałam dawno
niewidzianą przyjaciółkę z dziecinnych lat? Mój drogi, kobieta, która chce
męża oszukać, zawsze znajdzie sposoby. Może znów podejrzewasz, że cię
zdradzam? Ha ha!... Gdyby tak było istotnie, nie domyślałbyś się może...
Ale uspokój się. Nie zdradzam cię, bo nie chcę, bo się tem brzydzę, bo... -
Proszę, mów dalej - szepnął. - No, bo cię... kocham, ty mały głuptasie... -
dokończyła i nagle wyciągnęła przez stół rękę o długich, wąskich palcach.
Ujął tę ciepłą, miękką dłoń i chwilę trzymał przy ustach: - Kochaj mię...
Powinnaś zawsze mię kochać... - szepnął tak cicho, że ledwo dosłyszała.
Cofnęła delikatnie rękę i wreszcie zaczęła jeść. - Rzeczywiście, zupa jak
lód. Ale ja taką lubię. A cóż tam słychać u ciebie w biurze? Jak interesy?
- spytała, mrużąc oczy. - W biurze? Nic szczególnego. Praca, jak zawsze.
Ale prawda, był list od Cesi. Zaraz ci go przyniosę... - Zaczekaj, to potem
- zatrzymała go, bo już chciał wstawać. - Nie znoszę tej krętaniny przy
obiedzie. Powiedz mi lepiej, co pisze? - Pisze, że pewno nie przyjedzie na
święta. Pani Mela opuściła zpowrotem łyżkę, którą właśnie niosła do ust. -

background image

Nie przyjedzie na święta? Cóż to znowu za pomysł? - Nie wiem. Pisze, że tam
powinna zostać. Że ten Górski jest sam, jak palec, że jej go żal tak
zostawić, że... Czy ja wiem, co jeszcze? Obiecuje, że może potem, w
początkach stycznia wpadnie tu. Ona ma jednak bardzo dobre serce. Wolałaby
przecież być z nami, jak dawniej... Pani Mela poruszyła głową przecząco.
Usta jej drgnęły, jakgdyby chciała coś powiedzieć. Zatrzymała się jednak,
znów pokręciła głową: - Czy wiesz - zaczęła nagle, śmiejąc się - ja byłam
prawie pewna, że ona nie przyjedzie. A wiesz, dlaczego? - ?... -
Podejrzewałam oddawna, że ona się trochę... podkochuje... w tobie... Ha ha!
Nie wybałuszaj oczu tak zabawnie... Myślałam nawet, że ona trochę dlatego
wyjeżdża tak daleko... Mała ucieczka... Ha ha!... Ale teraz obawiam się...
to jest, przypuszczam, że co innego trzyma ją w tej Rosiance... - Wiesz,
Melu, ty masz czasem pomysły... poprostu dziwaczne... - Mój drogi, życie
jest czasem bardziej dziwaczne, niż najfantastyczniejszy pomysł, wylęgły w
głowie ludzkiej - odparła z nagłą powagą, a w oczach jej, zapatrzonych w
jakiś nieruchomy punkt na ścianie, przestały tańczyć i drgać złote
iskierki. XI. Z dziennika Cesi. "Sama nie wiem, jak to się stało, że tak
chętnie przyrzekłam Górskiemu pozostać tutaj na święta. Właściwie -
przyczyną było moje "miękkie serce", jakby powiedział Roman. Może doprawdy
czasami ulegam rzewnym nastrojom - ale nie mogłam znieść myśli, że ten
zacny człowiek znowu zostanie sam, w puściutkim domu, w tak uroczysty
dzień... Było tak: parę tygodni temu, w jakiś bardzo chmurny i wietrzny
wieczór, prawdziwie listopadowy, siedzieliśmy z Górskim po herbacie w
jadalni. Z kuchni dolatywało poszczękiwanie talerzy, które Halżbietka ze
specjalnym talentem tłucze przy każdej sposobności. Wiatr targał za oknem
pogięte konary drzew, wydzierając z nich monotonną, żałosną skargę. W
pokoju było cicho. Rozmowa nie kleiła się. Nawet nasza codzienna partyjka
(Górski mię stale ogrywa w szachy) wlokła się tego wieczora ospale. - O,
jak to świszcze! - zauważył pan Tomasz po długiej chwili milczenia. - Miły
akompaniament, niema co mówić! Zeszłego roku o tej porze myślałem, że nic
wytrzymam, wścieknę się, czy co? Jak zaczęło jęczeć a wyć w kominku, a
siekać w szyby ostrym deszczem, chwytałem za czapkę i uciekałem z domu. Na
podwórze, w pole - gdzie bądź. Byle nie siedzieć tu, w tym pustym pokoju...
Zamilkł i przyglądał się z wielką uwagą trzymanej w ręku figurce szachowej.
Milczałam również, bo co tu odpowiedzieć człowiekowi, który zatrąca o
strunę przebytych cierpień? Monolog ciągnął się dalej: - Ot, dawniej, po
skończonych zajęciach, siadywaliśmy z moją Oleśką, jak teraz z panią,
naprzeciw siebie. Nie w tej samej jadalni, bo tamta już nie istnieje, lecz
w takiej samej. Czasami przemilczeliśmy cały wieczór. Ona brała robótkę, bo
lubiła zawsze coś ściubić przy lampie, a ja - gazetę. Czy tu koniecznie
trzeba słów, aby o sobie wiedzieć wszystko? Ludzie, zżyci ze sobą, potrafią
się rozumieć bez gadaniny, która jest często balastem. Człowiek, zmęczony
całodzienną pracą, rozkoszuje się ciszą wieczorną, jak kubkiem krynicznej
wody po dniu upalnym. Dopiero, gdy tę ciszę zastąpi pustka, gdy trzeba
milczeć dlatego, że niema do kogo słowa powiedzieć, dopiero wtedy... Znów
umilkł. Przez chwilę zdawał się wsłuchiwać w jękliwą skargę wiatru. Potem
rzekł ciszej, jakby do siebie: - W zeszłe święta uciekłem z domu. Z
początku myślałem: wytrzymam. Ale nie wytrzymałem i uciekłem. Pojechałem do
Bożej Woli. Spędziliśmy z Jerzym ten wigilijny wieczór, siedząc do późnej
nocy przy stole, który był dla nas o wiele za duży... Przełamaliśmy się
opłatkiem, gdy pierwsza gwiazdka zabłysła. Olesia zawsze pilnowała tego
zwyczaju. I płakaliśmy obaj, aż wstyd. Smutne to, były Święta. Spojrzał na
mnie. - W tym roku, jeśli pani zostanie, urządzimy wigilję w Rosiance.
Przecież pani chyba zostanie, co? Skinęłam głową, bo głupie, śmieszne łzy
dławiły mię w gardle. Nigdy nie byłam beksą... Wówczas Górski ożywił się
nagle. - Zobaczy pani, jakie ładne będziemy mieli święta! Znajdą się i
łamańce z makiem. W tym roku mamy już nasz własny mak. I szczupaka hycel
Mordko z miasteczka przywiezie. Niechby nie przywiózł, no!... Naturalnie,
zaprosimy Jerzego. Po wieczerzy przyjdą chłopaki z zapaloną gwiazdą. Będą
śpiewali pod oknami. A potem pojedziemy na pasterkę. Da Bóg porządny śnieg,
to pojedziemy saniami... - Tak, tak - zgadzałam się na wszystko. Biedny pan

background image

Tomasz. Zaczynam kochać go, jak ojca. A przecież nigdy nie zdołam zastąpić
mu Olesi. 17 grudnia. Przyjechał niespodziewanie siostrzeniec Górskiego.
Cały dzień miałam mnóstwo roboty, bo przecież trzeba przygotować wilję
naszą i "ludzką", to znaczy dla czeladzi. Pod wieczór zjawił się pieszo ze
stacji wysoki, barczysty drab. Domyśliłam się odrazu, że ktoś z rodziny, bo
taki do Górskiego podobny! Tylko wąsy o połowę krótsze, no - i lat pewno
mniej, niż połowa. Przyjęłam go sama. Trzeba było widzieć, jaką zrobił
minę, ujrzawszy mię. - Wuja - powiada - niema w domu? - Wuja - powiadam -
niema, ale niebawem nadejdzie. Dopiero wtedy opanował zdumienie. Zato się
zmieszał ogromnie i poczerwieniał, jak burak. - Pani pozwoli, że się
przedstawię. Jestem Szeliga, Stanisław Szeliga. Wuja Tomasza siostrzeniec.
- Domyśliłam się tego ze słów pana - odparłam z miną poważną, ale pod
pierwszym lepszym pretekstem uciekłam z pokoju, aby się wyśmiać dowoli. Ten
młody Szeliga jest może jeszcze poczciwszy, niż stary Górski, ale i na tem
koniec. Inteligencją nie grzeszy. Miałam okazję stwierdzić to przy
herbacie. A może moja skromna persona spowodowała ferment w myślach
sympatycznego młodzieńca? Pan Tomasz rozpytywał szeroko i długo, pan
Stanisław bąkał coś w odpowiedzi, czerwieniąc się i łypiąc okiem raz po raz
w mą stronę. Nie przypuszczałam, że człowiek o tak rumianem z przyrodzenia
obliczu może się jeszcze bardziej zarumienić, objaśniając, że jacyś
"chłopcy" lepiej się uczą w tym roku, jakaś Helenka przechodziła dyfteryt,
mama zdrowa, a ciocia Marcysia też zdrowa i przesyła ukłony. Nawet
Górskiego uderzyła widocznie nieśmiałość siostrzeńca, bo nagle, w połowie
relacji o zdrowostanie rodziny Szeligów, zauważył: - Co ty, Staszek, tak
jakoś, ani be, ani me? Język ci skołowaciał? A może przemarzłeś? A może
śpiący jesteś, hę? To powiedz. Nagadamy się jeszcze. Przecież na święta
zostajesz? - Właśnie, wujaszku.,. ja, tego... właśnie, o ile... - O ile, o
ile! Nawet mowy niema, żebym cię puścił. U was rodziny kupa, w domu tłok,
ledwo spostrzegą, że kogoś tam brakuje. A tu w sam raz się zjawiłeś. Co,
panno Cesiu, będziemy teraz do pary przy wilji. Akurat czworo. Swobodny
ton, jakim Górski zwykle przemawia do mnie, przestał mię dawno razić. Ale
teraz, wobec obcego mi człowieka... Spytałam urzędowym głosem: - Gdzie
ulokować pana? W gabinecie, czy w saloniku? - W gabinecie, w gabinecie! I
niechno pani wszystkie drzwi pozamyka, bo gotów cały dom rozbudzić
chrapaniem. To już u nas rodzinne, prawda, Staszku? Wyszłam, by wydać
odpowiednie polecenia Halżbietce, nie czekając, aż "Staszek", czerwony po
uszy, wybąka stosowną odpowiedź. 21 grudnia. Dwie miłe niespodzianki miałam
dziś po obudzeniu. Spadł świeży śnieg i cudownie ubielił drzewa, a z poczty
przyniesiono mi aż dwa listy Romana. Oba pełne wymówek, ale kochane, bo
wieje z każdego słowa prawdziwy, szczery żal... Może, zostając tu, zrobiłam
im większą przykrość, niż przypuszczałam. Ach, mniejsza z tem. Nie jestem
przecież tak dziecinnie naiwna, by wyobrażać sobie, że naprawdę ważę tak
bardzo w ich życiu. W domu Grabowickich również panuje to tłok. A jeśli
nawet Roman "spostrzeże" brak mojej osoby... Niewdzięczna jestem i wiem, że
to, co napisałam w tej chwili, jest złe i głupie. Przecież wiem, że w
uczuciach Romana zajmuję akurat tyle miejsca, ile może go dla mnie
poświęcić. Niewielki to skrawek, ale czegoż chcę więcej? Niemądra, niemądra
Cesiu! Czyż nie jest mojem największem, najgorętszem pragnieniem, aby Roman
czuł się szczęśliwy? On, taki dobry, taki wart szczęścia! Gdybyż je tylko
potrafił umocnić i trzymać w dłoniach ostrożnie a pewnie, tak, jak się
trzyma bezcenny i kruchy zarazem przedmiot. Dosyć na dzisiaj. Jutro
pieczemy strucle, i trzeba wcześnie wstać. Że też ja zawsze w swoim
dzienniku napiszę coś, co potem albo wykreślić trzeba, albo się tego
wstydzić... Podobno każda młoda panna, pisząca dziennik, czyni to z
podświadomą intencją, by był czytany. Przychodzi taka chwila... (moment
psychologiczny, jak się to po literacku określa) i daje się komuś
("kochanemu" i "wybranemu", to chyba jasne) do przeczytania kartki, które
miały być i powinny były pozostać wyłączną własnością autorki. Myślę, że
gdyby ten dziennik przestał być kiedy dla mnie czemś tak potrzebnem i
niepodzielnem, jak jest - mogłabym go pokazać każdemu... Chociaż... Kto
wie? Ludzie są tak drażliwi na punkcie swoich słabości... Nawet tych,

background image

których się już wyzbyli. XII. Jeszcze z dziennika Cesi. 23 grudnia. Roboty
huk. Nawet nie przypuszczałam, że z odrobiną pieczywa i przysmaków będzie
tyle kłopotu. Na dobitkę młody Szeliga włóczy się za mną, jak cień. Okazały
cień, metr ośmdziesiąt co najmniej, a bary, jak u atlety. Zaglądał nawet do
kuchni, tego niepodzielnego królestwa Antosi. Gospodyni, która go widać od
dziecka zna, bo pewno niejedne wakacje w Rosiance spędził, fuknęła na
niego, jak na smarkacza: - Potrzebny tu pan Staś jak dziura w moście.
Wynosić mi się zaraz, bo ścierkę przypaszę! Wyszedł potulnie, a ona dalej
tarła mak, śmiejąc się i mrugając ku mnie jednem okiem znacząco. Zabawny
jest ten młody człowiek, lecz zaczyna mię niecierpliwić chwilami. Czyżby w
jego okolicach nie było ani jednej młodej panny, do której warto smalić
cholewki? 24 grudnia. Dopiero dziś rano poszłam z chłopakiem stajennym do
lasu wybrać choinkę. Świerki stały nieruchome i ciche w świeżej, iskrzącej
szacie ze śniegu. Dziwny majestat ma w sobie las zimową porą, zwłaszcza w
taki pogodny dzień. Ani jedna gałąź nie drgnęła u góry, tylko z tych,
któreśmy przechodząc trącali, posypał się pył brylantowy i tańczył przez
chwilę w promieniach słonecznych, przesianych niby przez gęste sito przez
ciemną, jędrną zieloność iglastego sklepienia. Wybrałam niewielkie, lecz
zdrowe i kształtne drzewko, a mój Marcinek ściął je zakrzywionym nożem
ogrodowym i przerzucił sobie przez plecy. Mieliśmy właśnie wychodzić z
lasu, gdy wzrok mój zatrzymał się na maleńkim świerczku, ledwo odrosłym od
ziemi. Pomyślałam, że taką minjaturową choinkę mogłabym, z łatwością
udźwignąć sama i zanieść na grób Olesi Górskiej... O trzeciej po południu
skończyłyśmy z Antosią przygotawania do wilji. Sama nakryłam stół pięknym,
nowym obrusem. Talerze i szklanki stały na stole krzywo, z powodu mnóstwa
siana, którego nie pożałowała Halżbietka. Potem narzuciłam palto, wzięłam
swoje maleńkie drzewko pod pachę i wyruszyłam z domu. Pomimo wczesnej
godziny niebo poczynało różowieć na zachodzie. Cienie drzew kładły się
szafirowe i długie na śniegu. Mróz, którego we dnie nawet nie czułam,
wyszczypał mi srodze policzki... Jak dobrze iść tak przed siebie, raźnym
krokiem, naprzełaj, przez pola!... Nogi toną w miękkim, puszystym śniegu.
Wokoło cicho, tylko zdaleka dobiega stłumiony dźwięk dzwoneczków. Pewnie
jakieś zapóźnione sanie wracają do domu. Życie jest bardzo piękne. Nawet w
swym smutku, w swej melancholji... Idę oto na grób umarłej dziewczyny,
którą kochałabym jak siostrę, gdybym ją znała, a którą nauczyłam się, nie
znając, czcić i podziwiać. Idę i - śpiewam. Jest mi trochę smutno i trochę
wesoło. Ale piosenka, którą śpiewam, smutna jest. Nauczyłam się jej tu na
miejscu. Czerwonaja kalinońka Czerwonaja ka-a-linońka Na zielonyj łuh
(łąka) schyliłaś, Ooo... Ta małoda zżuriłasia (jestem zmartwiona,
zgnębiona) Szczo od roda odbiłasia, Szczo od roda odbiłasia... Ooo... Z
każdą zwrotką prześpiewaną smutek przygłusza uczucie szczęścia, ciszy i tej
cudownej, samotnej przechadzki, tak jak krwawiąca czerwień nieba przygłusza
niepokalaną biel śniegu. Zwalniam cokolwiek kroku i śpiewam dalej: Ciażko
drieucu bez ziaziuli (ciężkie drzewo bez kukułki) Mnie ściażelej bez matuli
Mnie ściażelej bez ma-a-tuli Ooo... Ciażko rybcy bez wodicy, Mnie ściażelej
bez siastricy, Mnie ściażelej bez siastricy... Ooo". Ta piosenka to trochę
moja dola. To trochę moich myśli... czasami. Idę coraz wolniej, coraz to
wolniej i ciszej kończę ostatnią zwrotkę: Oj pajdu la ukajuczy, (łkając)
Lepszej doli szukajuczy... Lepszej doli szu-u-kajuczy... Ooo... Dochodząc
do furtki cmentarnej, jestem już bardzo znużona i smutna. Jak łatwo utopić
radość w chłodnej otchłani śnieżnej, w monotonnej melodji prostej,
chłopskiej piosenki! Od pól nadleciał wiatr i wstrząsnął drzewami za murem.
Ocknęły się z uśpienia. Dotknęłam ręką drzwiczek: skrzypnęły i otworzyły
się. Ktoś jest na cmentarzu w tej chwili. Kto? Naturalnie Jerzy Darnowski.
On również ma klucz od bocznej furtki. Poszłam okólną ścieżką, starając się
stąpać jak najciszej. Zdaleka już dostrzegłam "porucznika". Klęczał przy
mogile Olesi. Klęczał tak może już bardzo długo, nieporuszony. Obie dłonie
oparł na lasce i wpatrywał się w mały, śniegiem okryty krzyżyk. Ile razy
uświadomię sobie, jak on bardzo kocha tę zmarłą, ogarnia mię uczucie lęku.
Jest coś przerażającego w miłości, która stanęła na martwym punkcie. Fala
jej rozbija się o grób, jak o skałę z granitu. Darnowski poruszył się i

background image

wolno powstał z klęczek. Poprzez cienkie, nagie gałązki widziałam, jak z
trudem rozprostowywał chorą nogę. Wreszcie odszedł krokiem zmęczonym, jak
człowiek bardzo stary, albo śmiertelnie smutny. Gdy skręcił w jedną z
alejek, podsunęłam się ku mogile Olesi. Widocznie jednak Darnowski
posłyszał skrzypnięcie śniegu, lub szelest trąconej gałązki, bo nagle
przystanął i obrócił głowę. Wsunęłam swoją choinkę pomiędzy wieńce
świerkowe i uklękłam przy grobie. Schowałam twarz w dłoniach i zaczęłam się
modlić. Ale przez palce dojrzałam siwe oczy "porucznika", patrzące na mnie
badawczo. Modliłam się, modliłam. Powtórzyłam parokrotnie wszystkie
modlitwy, jakie znam, nie wyłączając dziecięcej: "Aniele Stróżu mój". Po
każdem Zdrowaś Marja myślałam: może już sobie poszedł? Wreszcie odszedł.
Niebo, do niedawna czerwone jeszcze, zszarzało nagle. Od pola znowu
nadleciał zimny, kolący wiatr. Dopiero teraz poczułam, że mi zimno.
Ruszyłam zpowrotem, tupiąc nogami i rozcierając sine, zmarznięte ręce. Jak
zimno! Jak szybko zapada czarna, grudniowa noc! O, gdyby już być w domu...
Wpobliżu furtki dostrzegłam jakiś cień, rysujący się niewyraźnym konturem
na tle zszarzałej płaszczyzny śniegu. Darnowski stał, oparty na swojej
grubej lasce. Kiedy zrównałam się z nim, wziął mię pod rękę i rzekł takim
tonem, jakgdyby wspólny nasz powrót do Rosianki był zdawna umówiony: - Już
późno, ale zdążymy jeszcze przed pierwszą gwiazdą. Przez całą drogę nie
mówiliśmy więcej ani słowa. Dął coraz silniejszy wiatr, napędzając z
północy groźne, brzemienne śnieżycą chmury. Zdala zamigotały światełka w
oknach dworu, przebłyskujące różowo między drzewami. Czekano nas. Na ganku
Darnowski przystanął, by strzepnąć z mego ubrania drobne, mokre płateczki
śniegu, który zaczynał już prószyć. W jasnej smudze światła, bijącej z
oszklonych drzwi, dostrzegłam nagle ten sam badawczy wzrok, jak wówczas na
cmentarzu. Trwało to jedną sekundę. - Pewno pani przeziębła? - spytał
Darnowski. W głosie jego brzmiał ciepły, prawie serdeczny akcent. Podczas
przełamywania się opłatkiem podeszłam do "porucznika" z białą okruszyną w
wyciągniętej ręce. Jeszcze raz spojrzał na mnie tego wieczora bez słowa,
ale szare, piękne oczy mówiły wyraźnie: - Dziękuję, że tam byłaś, że
pamiętałaś dziś o niej... XIII Sylwestrowy wieczór wesoło spędzono u
Grabowickich. Gdy się nareszcie drzwi za ostatnim gościem zamknęły, Roman
pochwycił Cesię za rękę, jak małą dziewczynkę, usadowił ją na kanapie i
zawołał: - A teraz mów, opowiadaj o sobie! - Kiedy nawet nie wiem, od czego
zacząć! Wszystko opisywałam przecież w listach! - śmiała się, mrugając
powiekami, które bolały ją jeszcze po nieprzespanej nocy poprzedniej. - Co
tam listy! To zawsze tylko martwy kawałek papieru. Opowiedz wszystko, od
początku. - Od samego początku? - Tak, tak! Od chwili, gdy stopa twa
dotknęła ziemi rosiańskiej... - Bój się Boga, Romanie! Już blisko
trzecia... Patrz, Mela ziewa ukradkiem. Ja sama też niebardzo jestem
przytomna! Pomyśl, dziś przyjechałam, tłukłam się całą noc w wagonie...
Potem znowu ci goście... - O, jeśli tylko nie jesteś zanadto zmęczona,
możemy jeszcze posiedzieć. Nigdy nie kładziemy się wcześniej - uprzejmie
wtrąciła Mela. Poprawiła włosy przed lustrem i siadła na kanapie, obok
siostry. Cesia popatrzyła na nią uważnie: - Jakoś inaczej wyglądasz, Melu -
zauważyła. - Zmieniłaś się. - Zmieniłam tylko uczesanie. Ale to wiele
znaczy u kobiety. I cóż - in plus, czy in minus, jak uważasz? - Wiesz,
doprawdy... Trudno mi osądzić. Tylko mam wrażenie, że twarz wydaje się w
tej koafjurze jeszcze szczuplejsza, węższa... - Należy zawsze uwydatniać,
podkreślać cechy charakterystyczne swojej urody. - A może naprawdę jesteś
bardzo zmęczona, Cechno? W takim razie powiedzmy sobie dobranoc. Chociaż...
Tak miło posiedzieć trochę. Teraz, gdy wreszcie jesteśmy sami... - rzekł
Roman. Pani Grabowicka przeciągnęła się lekko i oparła stopy na najbliższem
krzesełku. - Istotnie... Urocze "en famille", spełniły się nareszcie
marzenia Romana! Gdybyś wiedziała, Cesiu, jak często wzdychał za tobą, jak
czule tęsknił do waszych tete. a tete przy szachach! Mogłabym być
zazdrosna... - O szachy, czy o mnie? - spytała żartobliwie panna Bielawska
i uśmiechnęła się do szwagra. - Ale, a propos, jeżeli już wtrącamy co
trzecie słówko francuskie... Wyobraźcie sobie, że i tam grywam w szachy
prawie codziennie. A jakże, z panem Tomaszem Górskim! Jedna do trzech

background image

wieczornych partyjek wchodzi niemal w zakres mych obowiązków, które
obecnie, z racji zimy, zredukowały się do minimum. - Właściwie, co ty tam
robisz teraz? - Jesienią przycinałam trochę uschłych jabłoni (naturalnie,
nie własnoręcznie!), poprzesadzałam trochę agrestu... To prawie wszystko.
Poza tem - zajmuję się gospodarstwem, czynię honory domu, gdy są goście,
trochę czytuję na głos Górskiemu, który to bardzo lubi... Właściwa moja
praca rozpocznie się dopiero z wiosną. - Jacyż to goście bywają w Rosiance?
- wtrąciła Mela. - Sami sąsiedzi. Z najbliższych Darnowski, który "z nami"
sąsiaduje przez miedzę, z nieco dalszych państwo Gnatowscy... Bratanica
proboszcza zachodzi, gdy znajdzie godzinkę czasu... - Aaa, tak? Darnowski
często bywa? - Dosyć często - ciągnęła Cesia, nie zwracając uwagi na nieco
ironiczny ton siostry. - Poza tem, na same święta przyjechał krewniak pana
Tomasza, młody obywatelczuk... Nazywa się Szeliga. Ha Ha! wyobraźcie sobie,
to nawet paradne... Zdaje się, że zrobiłam w Rosiance konkietę... - Na kim?
- spytała Mela. - No, na tym młodym Szelidze, ma się rozumieć. Mało mam
doświadczenia w tych sprawach, lecz podejrzewam, że pan Stanisław...
troszkę... - O, nawet już pan Stanisław! - podkreślił Roman, mrugając okiem
w stronę Meli. - Śmieszny jesteś - zaperzyła się Cesia - powiedziałam: pan
Stanisław, bo go tak wszyscy w Rosiance nazywają. - Przystojny? - spytała
Mela. - O, bardzo! Wzrost, jak wieża Eiffel, włosy, jak strzecha słomiana,
oczy, jak duże niezapominajki... Ogromne niezapominajki... Bary, jak u
atlety, a serce, jak u jagniątka... - A to pięknie odmalowała portret
wielbiciela! - oburzył się niby to Roman. - Słyszysz, Melitto? - Nie to
ładne, co ładne, ale co się komu podoba... - Żebyście jednak wiedzieli, że
pan Szeliga bardzo mi się podoba. Ogromnie miły chłopiec i naprawdę...
troszkę się we mnie zakochał. Och, troszeczkę! Tyle tylko miejsca zajęłam w
jego sercu, ile go zostawiły: seradela, koniczyna, gryka i tym podobne
rywalki moje. - Nie, ta Cesia skorzystała z czasu, jak widzę... Ostrzysz
sobie języczek na Bogu ducha winnym chłopcu, który pewno w tej chwili śpi,
marząc o tobie... - Nieznośny jesteś, Romanie! Już nic więcej o panu
Szelidze nie powiem. - To teraz o poruczniku. Słuchamy. - Skąd ci porucznik
na myśl przyszedł, Melu? A zresztą, jeśli chcesz wiedzieć, pan Darnowski
dawno wycofał się z wojska. Pisałam ci chyba o tem. - Och, nie zwróciłam
uwagi. - To szkoda. Gdybyś zwróciła, nie potrzebowałabym powtarzać drugi
raz. - Stałaś się, widzę, mocno oszczędna w słowach - szepnęła Mela, mrużąc
oczy. - O, to zależy od tematu. O sadzie rosiańskim, naprzykład, mogłabym
mówić godzinami. Żebyście widzieli, co tam za drzewa! Nigdy nie spotkałam
nic równie pięknego. Trzy czwarte staruszków rośnie sobie bezkarnie i
będzie rosło, bo Górski nie da ich dotknąć. Zresztą, dzisiaj i ja już nie
miałabym serca pozbyć się ich. To są poprostu cuda. - Które nie dają
owoców? - rzekł Roman. Cesia uśmiechnęła się. - Dużo się we mnie zmieniło
przez ten czas... Naprzykład, niedawno miałam zupełnie inne, niż dziś,
pojęcia o pożytku i pięknie. Jadąc do Rosianki, wiedziałam, że sad jest
przeważnie stary i bardzo zapuszczony. Układałam sobie, że choć narazie
trudno myśleć o szkółce, wytnę przynajmniej stare rupiecie, oczyszczę
grunt, przygotuję go pod nowe drzewka... Tymczasem przyjechałam,
zobaczyłam... - A sad zwyciężył? - No, trochę także Górski, Romanie.
Przyznaję szczerze, iż mocno mię zbuntował przeciw teorjom, któremi miałam
wybrukowaną głowę... W tej chwili zegar w sąsiednim pokoju zadźwięczał. -
Czwarta... - zauważyła Mela. Sięgnęła po papierosa i oglądała go przed
zapaleniem z taką uwagą, jakgdyby spodziewała się odkryć w nim coś nader
szczególnego. - Rzeczywiście, już czwarta! Co też my wyrabiamy! I kiedy ty
się wyśpisz, Melu, jeżeli od jutra zaczynasz na dobre karnawałować? - Och,
w poście wystarczy czasu! - odparła pani Grabowicka, puszczając z całą
powagą zgrabne kółeczka dymu. - Proszę nie przerywajcie sobie miłej
gawędki. Jeśli się przy niej zdrzemnę, nie weźmiecie mi tego za złe?
Dotychczas drzemałam tylko przy szachach, ale spestrzegłam, że ogrodnicze
dyskusje równie mię mało obchodzą... Roman zerwał się z krzesła: -
Rzeczywiście, rozejdźmy się lepiej. Melu, masz przecież znowu gości jutro
wieczorem, bo to twój dzień. Zapewne zechcą potańczyć, będziesz zmęczona,
będziesz wyglądała mizernie. Dobranoc, Cechno! Nagadamy się jeszcze.

background image

Doprawdy, tak się cieszę z twego przyjazdu. Brakowało nam ciebie, ty
niepoczciwe, niewdzięczne stworzenie! Uścisnął Cesię serdecznie i podszedł
ku żonie: - Meluśka - szepnął - rzuć ten ogarek. Palisz w ostatnich czasach
za wiele. Cesię skorciło coś zapytać: - Czy to ciągle te same papierosy z
Londynu? - Nie - rzekła Mela, starannie rozgniatając niedopałek na
popielniczce. - Zmieniłam tytuń. Palę teraz gdańskie. -...które przywozi
zapewne ten czarnooki lotnik... - pomyślała Cesia, przypominając sobie
nagle, że Mr. George Smith "świecił nieobecnością" pomiędzy gośćmi siostry.
XIV - Pójdziemy na dancing - zdecydowała Mela po krótkim namyśle. Był to
pierwszy "wolny dzień". Po trzech balach, dwóch proszonych kolacjach i
kilku premjerach teatralnych znalazł się jakiś wieczór, na który, dziwnym
trafem, nie przysłano żadnego zaproszenia, żadnych biletów, a nawet nikt ze
znajomych nie zapowiedział swojej wizyty. - Aj, Melu, przesiedźmy raz w
domu - odparła Cesia, spoglądając ukradkiem na Romana, którego twarz po
kilku bezsennych lub niedospanych nocach nosiła cechy zmęczenia. Ale Mela
była nieubłagana. - Mamy nareszcie karnawał, trzeba się trochę rozerwać. A
przytem Barscy się również wybierają. Będzie nam razem weselej. Cesia
westchnęła cichutko. Od szeregu dni brała czynny udział w tem dziwnem
życiu, które absorbowało czas, nie zostawiając nawet miejsca na rozważenie
całej marności tych ustawicznych "rozrywek". Wprawdzie postanowiła poddać
się zupełnie woli starszej siostry i wypełniać jak najsumienniej dzień
wedle ułożonego przez nią programu, ale miała już dosyć tych przebierań,
przeczesywań, uśmiechów, któremi trzeba było obdarzać obojętnych, ledwie
znanych ludzi, słowem - tych wszystkich towarzyskich obrządków, które dla
Meli stanowiły główną treść życia. Roman bez słowa protestu przyjmował
każdy nowy projekt żony. Chodził do biura niewyspany, nie dojadał, zrywając
się od stołu dla dokończenia jakichś pilnych robót, aby nie zawalały
wieczora, darowanego Meli. Cesia buntowała się w duchu na tę uległość.
Jednocześnie z gniewem ogarniała ją głęboka litość dla tego człowieka,
który z bezmiernem poddaniem przyjmował każdy kaprys, każdą zachciankę za
cenę jednego uśmiechu, jednego słowa, wymówionego cieplejszym tonem...
"Taka miłość jest jednak poniżeniem" - myślała Cesia, Było jej bardzo żal
Romana, bo wiedziała, że za tysiące ustępstw i wyrzeczeń zbierał bardzo
mizerny plon szczęścia w pożyciu z Melą, ale wstydziła się w jego imieniu
jeszcze bardziej. Gdyby Roman miał trochę więcej charakteru, nigdyby nie
dopuścił do tego, co się dzieje... Właściwie nie działo się nic, a
przynajmniej nazewnątrz nic się nie działo. Mela prowadziła ten sam tryb
życia, składała i przyjmowała wizyty, bawiła się, jak rok długi, w gronie
swoich przyjaciół, którzy zjawiali się i znikali tak szybko, jak obrazki na
filmie: dziś państwo Iks, nazajutrz państwo Igrek... Ten przemiły
rotmistrz, ten kochany kapitan... (armja miała zawsze specjalne przywileje
i cieszyła się szczególną sympatją uroczej rozdawczyni łask). Ci wszyscy
kochani i mili ludzie ustępowali miejsca innym, równie kochanym i miłym. -
Naturalnie prócz Barskich nadciągnie tu cała falanga znajomych - szepnęła
Cesia Grabowickiemu na ucho, wchodząc na salę, w której już o tej godzinie
panowało nieznośne gorąco. Cztery wentylatory pracowały nieustannie, zda
się jedynie poto by przemieszać dokładnie woń dymu tytuniowego z zapachem
perfum, walczących o palmę pierwszeństwa. Pomiędzy stolikami, na ciasnej
przestrzeni pośrodku sali kilkanaście par kręciło się sennie. Gwar rozmów,
prowadzonych w różnych językach, przytłumiał chwilami orkiestrę, chwilami
znowu orkiestra zagłuszała wszystko. Kilku metysów, jakiś amerykański
żydziak z bezczelną twarzą i dwaj zupełnie autentyczni murzyni sprawiali
swoim jazz-bandem hałas mogący zadowolić najdziksze plemię środkowej
Afryki. To też na europejskich (o ile nie mało-azjatyckich) obliczach
słuchaczy malowało się uczucie szczerego zadowolenia i dumy. Nareszcie
Warszawa zdobyła się na prawdziwy dancing z cocktailem, śmietanką
towarzystwa, murzynami, jazz-bandem, likierami Bolsa, słonym rachunkiem
etc. etc... - Cóż to za nudna rozrywka - zauważyła Cesia, popijając z
wysokiego kieliszka jakąś nieznaną sobie ingredjencję. - Nie rozumiem, jak
można dłużej niż godzinę wytrzymać w tej atmosferze, nie narażając się na
migrenę. Co za piekielny hałas! Czy ta orkiestra zawsze tak grywa? - Na

background image

miłość Boską, niech pani nie krytykuje tak głośno najmodniejszych
foxtrottów, świeżutko importowanych z Anglii - szepnął Janek Zwoliński,
który znalazł się obok niej i, wierny przyzwyczajeniu, asystował gorliwie
swemu niewdzięcznemu ideałowi. - Co za prowincja, prawda? Przyjechałam z
zapadłej wsi, widzę europejski dancing i nawet nie umiem ukryć, że mi się
nie podoba! - śmiała się Cesia. - De gustibus non est disputandum... -
Naturalnie, i tempora mutantur. Ja też lubię przysłowia łacińskie. Czy
jednak ten chrzęst, brzęk, szczęk można ochrzcić, bez świętokradztwa,
mianem muzyki? Proszę popatrzeć na tego murzyna, który podrygując w dziwny
sposób, wydaje od czasu do czasu przeraźliwy okrzyk, rozdzierający uszy.
Obserwuję go od godziny: jego znudzoną minę, jego apatyczny wzrok, błądzący
po sali; sprowadzono go tutaj, aby dodawał charakteru tej zabawie, która
jest jakby syntezą naszych czasów. Europa jest bardzo stara. Spowszedniało
jej wszystko... Zziębniętą, skostniałą, trzęsącą od starości ręką sięgnęła
do tropikalnych stref... Sądzi, biedaczka, że tempo jakiegoś gigg'a powróci
elastyczność jej własnym członkom, schorzałym, zmęczonym stopom, które już
tyle świata zdeptały. Europa jest bardzo stara. To też śmieszne, boleśnie
śmieszne wrażenie czyni na mnie taniec, który jest nędzną karykaturą tutaj,
tak jak ten murzyn jest również tutaj tylko swą własną karykaturą! - Co ty
tam za wykład prowadzisz, Cesiu? - zapytał Roman, który dotychczas patrzył
na tańczących, szukając między nimi żony. - Reasumuję moje wrażenia... Ot,
myślę głośno i droczę się z panem Jankiem, który mi nie chce przebaczyć, że
z nim nie tańczę one stepa! Ale pan przecież wie nie od dzisiaj, że tańczyć
one stepa nie umiem, Ani one stepa, ani foxtrotta, ani shimmy...
Straszliwie jestem zacofana! Ot, gdyby zagrali teraz oberka. - Nie umiem
tańczyć oberka - wyznał ze skruchą Zwoliński. - Szkoda! - zaśmiała się -
zatańczyłabym z panem, Co to za młodzież teraz, prawda, Romanie? Ni do
tańca, ni do różańca... - Prawda, babciu Cesiu... W tej chwili jazz-band
zcichł. Mela wróciła do stolika ze swym tancerzem. Czarne jej oczy miały
jakiś wilgotny połysk. W jednej chwili nadbiegli z różnych stron znajomi.
Dopominali się o następnego foxtrotta, błagali o następne shimmy... - Jakaś
ty ładna! - szepnęła Cesia z zachwytem. I zaraz zwróciła się do
Zwolińskiego: - Prawda, jaka ona śliczna? I stylowa. - Wolę patrzeć na
panią... - odrzekł równie cicho, podczas gdy pani Grabowicka, przy
dźwiękach nowego shimmy, w ramionach nowego tancerza odpływała na salę. -
Już się zaczyna? - mruknęła gniewnie Cesia, karcąc surowem spojrzeniem
niezrażonego wielbiciela. - Nie może się zaczynać, skoro się wcale nie
skończyło! - odciął ostro i spojrzał na nią z wyrzutem. Po chwili dodał
ponuro: - Że też ten świat tak licho jest urządzony! Gdybym nie był tak
zakochany, jak jestem, możeby mię pani więcej lubiła... - Może - odparła
Cesia, w zamyśleniu patrząc na Romana, który gonił oczami smukłą sylwetkę
Meli, migającą od czasu do czasu wśród par tańczących. XV. - Wychodzisz? -
Nie, jeszcze nie zaraz. Andzia spóźniła się dziś z kąpielą o całą godzinę,
a przytem fatalnie umyła mi głowę. Przy tych słowach Mela sięgnęła ręką do
włosów, jakgdyby dla przekonania się, czy są jeszcze na swojem miejscu.
Ziewnęła i odłożyła książkę. - Może ci przeszkadzam? - spytała Cesia,
rozglądając się po pokoju, w którym panował jeszcze poranny nieład;
poszczególne części garderoby leżały tu i ówdzie, tak jak zostały porzucone
przy rozbieraniu. - Ale co znowu! Proszę cię, siadaj. Rzadki to ewenement,
twoja wizyta u mnie. Zwykle cię nie ma w domu, zjawiasz się dopiero koło
obiadu! - A tak. Przywykłam wstawać wcześnie, a ty pijesz śniadanie dopiero
o jedenastej i to przeważnie leżąc w łóżku. Ja o tej porze już zwykle bujam
po świecie. Ranki są takie cudowne teraz! Mróz szczypie w policzki, na
rzęsach osiada koronka ze szronu... Człowiek się czuje zdrów i rześki po
takiej przechadzce. Żal mi cię, Melu. Nieraz się dziwię, że możesz tak żyć,
jak żyjesz! Gdyby mi przyszło dłużej, niż przez dwa tygodnie, chodzić z
balu na bal, z wizyty na wizytę - uważałabym się za najnieszczęśliwszą
istotę pod słońcem. - Gdyby mi przyszło dłużej, niż tydzień, peckać się w
ziemi, na zapadłej wsi, mając za całe towarzystwo starego szlagona,
pachnącego oborą - osiwiałabym chyba! - odparła pani Mela, potrząsając
nastroszoną grzywką. - Ten stary szlagon, pachnący oborą, jak się

background image

wyrażasz... - Przepraszam, to twoje własne określenie. - Może być. Ale nie
uważam, aby ten stary szlagun był mniej ciekawym okazem od twoich gości
naprzykład. Przeciwnie, jest bardzo interesujący. Daleko więcej
interesujący, niż panowie Ypsylon i Zet, których zaledwie rozróżniam w
salonie, tak są do siebie podobni, a na ulicy nie ręczę, czybym ich wogóle
poznała... Pani Grabowicka wzruszyła lekko ramionami przy pierwszych
słowach siostry, a przy ostatnich zmarszczyła brwi. - Zauważyłam - rzekła
sucho - że ty wogóle mało uwagi poświęcasz nietylko moim gościom, choć cię
o to prosiłam, ale nawet mnie samej. Nasz stosunek wzajemny bardzo się
zmienił w ostatnich czasach. Nie przecz. Wiemy o tem obie aż nadto dobrze.
I przyznam, że mię to boli. Chyba ci zawsze okazywałam dość serca... - Ależ
tak, Melu, ależ tak! Tylko nie znoszę swatania. To jest poprostu komiczne i
tak do ciebie nie pasuje. I teraz znowu. Ten jakiś Szmugiel, czy Szeląg...
Co to za nowa zasadzka na moją wolność? - Schenker. Zapewne o nim mówisz? -
Niech będzie Schenker, nawet z dodatkiem von. Bardzo bogaty przemysłowiec,
wiem. Nie potrzebujesz raz jeszcze mi tego powtarzać. Ma jakąś fabrykę i
dwa domy, czy dom i dwie fabryki... Wiem, słyszałam. Nie, to jednakże
zabawne! Czy ty doprawdy wyobrażasz sobie, że ja. poślubię pana Schenkera
dlatego, że się tobie spodobało widzieć w nim swego szwagra? Bogaty
szwagierek, hm... Ze stanowiskiem. Mogliby na spółkę z Romanem założyć
trzecią fabryczkę... "Von" Schenker i Grabowicki... To nawet dobrze
brzmiałoby... w Łodzi. Źrenice Meli zwężyły się. Patrzyła na siostrę z
zaciekawieniem, poprzez zmrużone powieki. Wreszcie rzekła: - Bardzo dobra
partja. W każdym razie lepszej pewno nie znajdziesz. - I wcale nie myślę
szukać. Jeżeli nawet wyszłabym kiedy zamąż, to na pewno żadna matematyka
nie będzie w tem grać roli. Chyba... uczuciowa. Ale teraz ani mi w głowie
małżeństwo. - Tak mówi każda młoda panna w dzisiejszych czasach. Nowe
wydanie pieśni bez słów... A jednak. "Un jour viendra!" - szepnęła Mela. -
Ja także kiedyś mówiłam, że wcale zamąż nie wyjdę, a przynajmniej
nieprędko. - Zato się prędko zdecydowałaś potem - odparła Cesia z
przekąsem. - W takich. sprawach, jak małżeństwo, decyzja powinna być
szybka. Gdyby zacząć roztrząsać, rozważać... hm. Ale nie o tem chciałam
mówić. Odrzucasz zatem ewentualne oświadczyny pana Schenkera? Pięknie. Co
myślisz dalej robić ze sobą ? - Jakto, co myślę robić? Mela poruszyła się
niecierpliwie. - Chyba jasno stawiam pytanie. Co myślisz robić ze sobą?
Przecież w Rosiance wiecznie siedzieć nie będziesz. Jeszcze, powiedzmy,
rok, dwa... A potem? Ach, kiedy pomyślę, jakie się głupstwo stało! Cesia
spojrzała na siostrę ze szczerem zdumieniem. - O co chodzi? Czego ty chcesz
ode mnie? Do czego prowadzi ta cała rozmowa? - pytały szeroko otwarte oczy.
- Naturalnie, zrobiłaś kapitalne głupstwo. Twój pomysł był poprostu
szalony, i może kiedyś przyjdzie ci gorzko żałować. Czy nie rozumiesz, że
nietylko sama narażasz się na plotki, na obmowę, ale nawet nas stawiasz w
położeniu dość przykrem. Doprawdy, nieraz nie mam pojęcia, co odpowiadać
znajomym, którzy pytają o ciebie. Moja siostra wyjechała na posadę... Panna
Bielawska została... Czem? Nawet śmiesznie określić... Została
ogrodniczką... Jakto, ogrodniczką? U kogo? Dlaczego? - Najlepiej chyba
mówić prawdę. Wzięłam posadę, bo nie jestem zamożna. -...I pracuję na
chleb... Co za poezja! To rzeczywiście stawia nas w pięknem świetle! Jesteś
moją młodszą siostrą. Mieszkałaś u nas od śmierci mamy. Czy doprawdy każesz
mi sądzić, że ci tu z nami było źle? Ha, skoro wyniosłaś się na koniec
świata, skoro wolałaś obcych ludzi... - Och, Rosianka i jej mieszkańcy nie
są już dla mnie obcy. Dobrze mi tam. Powiem ci więcej: czuję się tam
szczęśliwa. To takie słodkie uczucie, myśl, że się nie jest nikomu
ciężarem, że się pracuje w dziedzinie znanej i lubianej, że się ma w ręku
fach... I tak musiałabym opuścić kiedyś wasz dom. Tyle razy poruszałyśmy
ten temat, Melu. Może mu wreszcie dać pokój? Czyż naprawdę jest w tem coś
nienormalnego, coś gorszącego, że siostra pani Grabowickiej sama zarabia na
życie? Trudno, moja kochana, ale ja takich skrupułów z twej strony nie mogę
brać w rachubę. - Gdyby chociaż ten Górski - jęknęła Mela - miał rodzinę,
prowadził dom... Ale w takich warunkach... Cesiu, ty się nawet nie
domyślasz, na jakie plotki się narażasz. Ludzie są źli, podejrzliwi, ludzie

background image

sądzą z pozorów. Przykro mi zwracać ci na to uwagę, ale pozory są
skandaliczne. - Mało mię to obchodzi, co myślą państwo Barscy, lub im
podobni. Górski - to najzacniejszy człowiek pod słońcem. Znalazłam w nim
nietylko chlebodawcę, ale doradcę, opiekuna, niemal drugiego ojca.
Znalazłam w Rosiance prawdziwy dom, taki, jakiego nie posiadałyśmy obydwie
przez długie, długie lata. Kiedyś tylko, w dzieciństwie, pamiętasz? Więc mi
w Rosiance dobrze, tak bardzo dobrze... Na ustach Meli pojawił się nieco
ironiczny, drapieżny uśmieszek. Spytała wolno, bawiąc się okładką książki:
- Czy tylko o Rosiance myślisz w tej chwili? Cesia drgnęła. Powieki jej
zatrzepotały, nim odsłoniły jasny, pytający wzrok. Wówczas Mela przysunęła
się ku siostrze i, ujmując w obie dłonie jej głowę, rzekła miękko,
serdecznie: - Powiedz... bardzo go kochasz? - Kogo? - szepnęła Cesia
niepewnym głosem. - No, tego, za którym tęsknisz zapewne... Uspokój się,
myślę o Jerzym Darnowskim. - Ach, tak... Zapanowało milczenie. Wreszcie
Mela przerwała je pierwsza: - Zrobiłam ci przykrość. Przepraszam. - To nic
- odparła Cesia, spuszczając oczy. - Każdy ma swoje czułe struny. Teraz ci
mogę dać szczerą odpowiedź: gdybym czuła, że kogoś naprawdę, mocno kocham -
wyznałabym mu to. Mela spojrzała na siostrę z politowaniem. - Biedna, mała
dziewczynko - rzekła, przesuwając ręką po lśniących włosach Cesi ruchem
macierzyńskim. - Biedna dziewczynko... Nie tak to proste, jak ci się zdaje,
powiedzieć komuś: kocham. - Dlaczego? Dłoń pani Grabowickiej
znieruchomiała. Odpowiedź, która padła po chwili, brzmiała inaczej, prawie
twardo: - Ten ktoś może być tknięty głuchotą i niedosłyszeć. XVI. Z
dziennika Cesi. 23 marca. Dziś rano usłyszałam przypadkiem zdanie, z
pewnością nie dla moich uszu przeznaczone: - Czort waźmi hetu "Bielausku".
Ona, każe, na śmierćby zamuczyla. Zdanie to było raczej gorzkiem
westchnieniem, wydartem z piersi pewnego młodego, zdrowego jak rzepa, a
czerwonego jak piwonja dziewczęcia. Dziewczęciu temu nie pozwoliłam gapić
się dowoli na przelatujące stada dzikich gęsi i kaczek, stąd owa uraza i
pobożne życzenie, by "tę Bielawską czart porwał" za to, że każe pracować i
jeszcze sama pilnuje, aby "rabota" szła sprawnie. Mamy więc wiosnę.
Zakwaterowała się na dobre, przybywszy z zamorskich krajów na skrzydłach
ciepłego wiatru. Przebiegła najpierw lekkiemi stopami martwe pola, budząc
do życia pożółkłe źdźbła oziminy. Potem zajrzała do lasów i kochającą
dłonią dotknęła nagich gałązek brzozowych. Osnuły się natychmiast lekką,
jak mgła, niepewnej barwy zielenią. A potem wiosna uklękła na ziemi świeżym
oddechem jęła zachęcać pierwsze kwiaty, aby wyjrzały ku słońcu. Ciepły
wiatr szumi w suchych trzcinach i raz wraz mąci szklistą powierzchnię
stawu. Po wodzie przebiega rozkoszny dreszcz. Drobne zmarszczki rozsuwają
się szybko ku brzegom, a wówczas gładka znów tafla odbija błękitne niebo z
jakąś zbłąkaną, samotną chmurką, lub stadem ciągnących długiemi sznurami
ptaków przelotnych. Te, które wróciły wcześniej lub wcale w podróż nie
wyruszały, krzątają się koło gniazd, piskiem, krzykiem, świstem i gwizdem
napełniając powietrze. Zda się, zabrakło miejsca na ciszę pod jasną kopułą
nieba. Każde stworzenie wypowiada, jak umie, gwarą prostacką lub wyszukaną
piosenką zachwyt i radość z powrotu wiosny... Taką bezkresną, niemądrą
radością przepełnione jest wszystko wokoło. Czai się ona w każdym zawiązku
kwiatowym wyrasta z pod ziemi w każdem wątlem ździebełku trawy, ścieka po
białej korze brzóz ożywczych cierpkawym sokiem. Jest wszędzie i zewsząd
nadpływa. Spada na ziemię z pierwszym ulewnym, ciepłym deszczem, unosi się
ku górze w białych oparach mgły, leci z podmuchem wiatru, nieruchomieje w
słonecznej ciszy południa, dzwoni w śpiewie skowronka i w sercu ludzkiem
tętni tą samą pieśnią wesela. Może ta właśnie radość niemądra, z tysiąca
przyczyn i bez przyczyny, jest synonimem dziwnego słowa szczęście, nad
którem wielcy myśliciele łamali, łamią i nadal pewnie będą łamali uczone
głowy. Jest mi jeszcze lekko na duszy. Upajam się każdą godziną przeżytą,
bo każda godzina przynosi nowy cud. Wiosna jest cudem zmartwychwstania -
dostępnym dla oczu ludzkich cudem wiecznego życia. Całe dnie prawie spędzam
w ogrodzie, pilnując moich sześciu podwładnych dziewic, aby raźniej drapały
ziemię. Ale często przymykam oczy i wówczas myślę tylko o tem, jak dobrze
jest mieć pod stopami spulchniony, wypoczęty zagon, a nad głową złote

background image

ciepło słoneczne i lekki szelest gałązek brunatnych od pąków, które rosną w
oczach, ukazując z pod połyskliwych pancerzy zielone wnętrze pierwszych
listeczków. Moje dziewczęta nie są takie wrażliwe na "piękno natury!" Zato
lepiej, niż ja, znają zegar słoneczny. Gdy tylko roziskrzony wóz Feba
dosięga zenitu swej drogi, składają łopaty i grabie, rozprostowują zgięty
krzyż i, ocierając wierzchem dłoni spocone oblicza, pośpiesznie opuszczają
rozkopane grzędy. Wówczas chcąc niechcąc i ja wracam do domu. Jaka to
rozkosz zanurzyć w chłodnej wodzie opalone, straszliwie brudne ręce!
Zmywając z palców przyschnięte grudki ziemi, dziękuję Bogu po raz tysiączny
pierwszy, że spodobało mu się uczynić ze mnie to, czem jestem: ogrodniczkę.
Zwyczajną ogrodniczkę, która nieraz własnoręcznie przesadza flance,
przycina młode pędy na drzewach i babrze się w ziemi od świtu do zmierzchu.
O, dobry Boże! Mogłam przecież, posłuszna Twej woli, siedzieć schylona przy
biurku, tonąć w powodzi cyfr i korespondencji handlowej... Mogłam wystawać
za ladą, odmierzając kaszę i ryż, albo towary łokciowe... Mogłam uczyć
jakieś cudze dzieci, przepisywać na hałaśliwej maszynie cudze rękopisy,
wysługiwać się obcym ludziom za garść pieniędzy i dach nad głową... Mogłam
wreszcie stać się światową damą, utopić duszę w tym wirze, który pochłania
wszystkie myśli i wszystek czas... 26 marca. Spotykamy się z panem Tomaszem
jedynie w porach "jedzeniowych". O wspólnem czytaniu nawet się nie
wspomina. Szachy leżą nietknięte. Po wczesnej wieczerzy powieki zaczynają
ciężyć, jak ołów. Pan Tomasz z przyzwyczajenia przelicza przyniesione
gazety, rozcina opaski i otwiera, na chybił trafił, pierwsze lepsze pismo.
Po dwóch lub pięciu minutach przebiega po jego twarzy charakterystyczny
skurcz, znamionujący dyskretne ziewnięcie. Ja sama również poziewam.
Milczymy jeszcze minutę, jeszcze dwie, wreszcie Górski odzywa się pierwszy:
- Ano, pójdziemy chyba spać. Jak pani myśli? - Myślę, że tak! - odpowiadam
z gorliwością osoby, która wstała o piątej i cały dzień była na nogach. Pan
Tomasz rzuca na stół niedoczytaną gazetę i wstaje, szurając krzesłem. -
Człowiek, panie kochany, ledwo litery rozróżnia, taki zmęczony, a tu mu
każą czytać całe szpalty, zadrukowane bzdurstwami, i to w dodatku takim
drukiem, że Boże odpuść! Po tej uwadze mówimy sobie dobranoc, rozchodzimy
się. Dzień skończony. Przy obiedzie rozmowa bywa bardziej urozmaicona. Nie
jesteśmy tak senni, więc gawędzimy o gospodarstwie. Nie bez uczucia dumy
składam raport z dnia ubiegłego. Wyliczam, co posiane, co zaczyna
wschodzić, ile mi jeszcze potrzeba nasion i jakich. Pewnego dnia bezczelna
świnia przedarła się zdradziecko do królestwa Flory. Ten karygodny fakt
posłużył za temat do długiej dysputy. Jedząc zupę, rozważaliśmy z czyjej
właściwie przyczyny wynikła szkoda, kto tu zawinił bardziej: Antosia, czy
rzeczony okaz nierogacizny? W połowie deseru wyłoniła się sprawa płotu,
mającego stanowić gwarancję ochronną od podobnych ekscesów na przyszłość.
Upierałam się stanowczo przy płocie - Górski radził skarcić Antosię. Przy
czarnej kawie rzecz została rozstrzygnięta kompromisowo: Antosia otrzyma
napomnienie za słaby dozór nad swemi wychowankami, a nowy płot stanie,
skoro tylko pilniejsze roboty w polu się ukończy. Ponieważ "pilniejsze
roboty" trwają nieprzerwanie do późnej jesieni, mam poważne obawy o wygląd
moich rabatek kwiatowych... Po obiedzie Górski udaje się na drzemkę. -
Tylko kwadransik - oznajmia pokornie, starając się usprawiedliwić przede
mną stare przyzwyczajenie. "Kwadransik" trwa zwykle około godziny. Wychodzę
z jadalni na palcach, aby nie budzić staruszka, którego "drzemkę"
obwieszcza donośne chrapanie, dobiegające z sąsiedniego pokoju. Wykradam
się z domu i biegnę odwiedzić innego staruszka, drzemiącego również w
fotelu o szerokich poręczach: ksiądz proboszcz otwiera oczy, a na mój widok
wyciąga obie ręce, trzęsące i pomarszczone. - Przyszłaś, córuchno moja! To
dobrze... - mówi cicho, gasnącym głosem, w którym brzmi jednak nuta
szczerej radości. Przez niedomknięte okno wpada ożywczy, wiosenny wiatr. -
Może zamknąć okno? - pytam proboszcza, który bardzo wystrzegać się winien
przeciągów. - Nie trzeba, nie trzeba... - odpowiada mi z łagodnym uśmiechem
- niech się choć trochę tego ciepła nałykam, nim oczy zamknę... Ostatnia to
już wiosna dla mnie... A potem gawędzimy o dawnych czasach. Proboszcz,
który chrzcił Olesię Górską opowiada mi o niej, a wyblakłe oczy szklą się

background image

raz po raz od starczych, bezradnych łez. Opowiada o "poruczniku", którego
też od urodzenia pamięta. Nazywa go Jurkiem i twierdzi, że "zawsze sensat
był z niego, chociaż zbytkować także potrafił". Opowiada wreszcie o matce
Jerzego, o tych wszystkich ludziach, którzy tu żyli, rodzili się i
umierali, pozostawiając po sobie żal i dobrą pamięć ludzką... Gdy moja
"rekreacja" zbliża się ku końcowi żegnam proboszcza, całując pomarszczoną
rękę. Ta sama ręka błogosławi mię, nakreśla krzyż na czole. - Dowidzenia,
córuchno. A odwiedź znów kiedy starego! To "kiedy" nazywa się: jutro. Pod
drzwiami czyha już na mnie Stasia Midowiczówna. Jesteśmy z sobą w wielkiej
przyjaźni oddawna. Przecież już blisko pół roku mieszkam w Rosiance... -
Witam, droga, kochana pani! - woła moja Stasia z lekkim patosem - jak się
cieszę! Zostanie pani chwileczkę? - Moje dziewczęta pewno posnęły w
ogrodzie, ale... pięć minut... Przez owych minut pięć bratanica proboszcza
opycha mię konfiturami, których koniecznie muszę spróbować, bo są jej
własnej roboty, jeszcze z zeszłych wakacyj. Wysłuchuję przez ten czas
opowiadania o dolach i niedolach małego gospodarstwa. Oto zdechło pięcioro
kurcząt z pierwszego lęgu. - Jest jeszcze czternaścioro - z westchnieniem
mówi panna Midowiczówna i zaraz dodaje weselej: - Ale jakie śliczniutkie!
Pokażę pani... - To już chyba jutro odpowiadam, całując serdecznie mą
przyjaciółkę z plebanji. XVII. - I pomyśleć, że pani dotąd w Bożej Woli nie
była! Cesia podniosła oczy na mówiącego. - Prawda - odparła - nie byłam. -
Samo przyznanie faktu nie zadowala mię bynajmniej. Czyż można tak
bojkotować najbliższe sąsiedztwo? - ozwał się znowu Darnowski. - Ja
przecież nie bojkotuję. Ot, poprostu... Czas zeszedł... nie było kiedy... _
Nie było kiedy! Mój Boże! Przez pół roku nie było kiedy! To są wykręty,
panno Celino. Na plebanię zachodzi pani codziennie. Wiem o tem. - O, do
proboszcza, tak. Biedny staruszek przywykł do moich odwiedzin, i byłoby mu
pewnie markotno, gdybym któregoś dnia nie zajrzała, choć na kwadransik. A
zresztą - do plebanji tak blisko od nas. - No, i Boża Wola nie za górami.
Stoimy właśnie przy kopcu granicznym. - Jakto? - krzyknęła Cesia, zdumiona.
- Tośmy już przeszli blisko trzy wiorsty? Jerzy skłonił się w odpowiedzi.
Przełożywszy laskę do prawej ręki, wyciągnął z kieszeni zegarek. - Jeżeli
chodzi pani o ścisłe obliczenie, szliśmy blisko czterdzieści minut. Niechże
mi pani wynagrodzi teraz krzywdę i wstąpi do Bożej Woli. Stąd do folwarku
niecały kilometr. Jesteśmy prawie na miejscu. - Ale... - Czemu się pani
namyśla? Odwiozę panią, będziemy w Rosiance przed podwieczorkiem. Cała ta
ekskursja zajmie nam najwyżej godzinkę. Chyba Antosia nie przypali przez
ten czas mleka do kawy? Nie widzę przeszkód poważniejszych. Proszę mi nie
odmawiać. Pokażę pani ogród. Przed chwilą mówiła pani, że zajrzeć do Bożej
Woli "nie było kiedy". Teraz się brakiem czasu nie może pani zasłonić. Mamy
przecież niedzielę, dzień wypoczynku. A więc? - Doprawdy - szepnęła -
doprawdy... Tak mię zaskoczyła ta pańska propozycja... Więc dobrze -
zdecydowała się nagle - ale co sobie pan Górski pomyśli? - Promo, pan
Tomasz nie obudzi się wcześniej, niż za godzinę. W świąteczne dni pozwala
sobie na dłuższą poobiednią drzemkę. Secundo, wątpię, by się obawiał, że
panią wilki w lesie napadły. Wilków tu niema, a pani wyszła pod dobrą
opieką. Po trzecie zaś... ma pani przecież wolną wolę, prawda? Nie chcę
zanudzać prośbami, ale powtarzam, że czułbym się dotknięty... bardzo
dotknięty. - Chodźmy - przerwała krótko i ruszyła naprzód energicznym
krokiem. Darnowski podążył za nią, opierając się mocno na lasce. - To
rozumiem - rzekł, usiłując dotrzymać tempa - to rozumiem. Decyzja raz
powzięta - ruszamy do ataku. Oto "forteca" wynurza się już z za drzew.
Widzi pani tę aleję kasztanową? Przysłoniła oczy dłonią, gdyż słońce mocno
świeciło. - Widzę kasztany. Całe w kwiatach! - Oho, ma pani dobry wzrok! To
droga wjazdowa. My wejdziemy inną, od ogrodu. Z Rosianki do Bożej Woli jest
jeszcze jedna droga, znacznie bliższa, miedzami. Gdybyśmy odrazu poszli
tamtędy... - Stracilibyśmy ten cudny widok drzew, rozciągniętych w jednym
szeregu, jak żołnierze na paradzie. Co to za wspaniałe okazy! - Sadził je
ojciec mój blisko czterdzieści lat temu. Nie było mię jeszcze na świecie,
ale pamiętam te drzewa mniejsze niż o połowę. Umilkł i wpatrzył się w
zieloną ścianę, najeżoną stożkami żółtoróżowych kwiatów. Po twarzy

background image

przeleciał mu cień; dalekie wspomnienie jasnych, dziecięcych lat musnęło ją
w locie swem skrzydłem błękitnem. Szepnął, jakby do siebie: - Kasztany
prędko rosną... Ale natychmiast ocknął się z zamyślenia i rzekł do Cesi,
przystając: - Lipy, tworzące drugą aleję, pod kątem prostym do tamtej,
sadził mój dziad. A jest taka jedna staruszka w ogrodzie, której wieku nie
zna nikt z nas, a pewno i z tych pokoleń, które tu żyły i marły przed nami.
- Tak, stare drzewa pamiętają odległe czasy... - ozwała się Cesia, gdy
podchodzili do wąskiej ścieżynki, wiodącej między kilku wyłamanemi deskami
parkanu w głąb ogrodu. - Żyją ogromnie długo, a jeśli wziąć pod uwagę, że
odradzają się w postaci nowych, młodziutkich sadzonek - są wiecznotrwałe.
Nie giną. - W tem znaczeniu, panno Cesiu, nie ginie nic. Wszystko się
odradza. Nietylko duch ludzki, ludzka myśl, lecz nawet jego ciało. Babka
moja twierdziła, że jestem żywą kopją portretu, który ma blisko sto lat, a
którego oryginał pamięta żywy i chodzący po świecie... Każdy z nas jest
także gałązką, jedną maleńką gałązką, odłamkiem wielkiej lipy, czy dębu,
któremu na imię: ród. Konary rosną powoli, ale młodych gałązek przybywa
mnóstwo rok rocznie. Doszli do szerokiego, niskiego domu, który pod swym
ogromnym, przełamanym w połowie dachem zdawał się przytłoczony ku ziemi
ciężarem sędziwych lat i drzew-olbrzymów, rosnących w pobliżu. Od strony
ogrodu nie było ganku, tylko niewielki, kamienny taras, wiodący ku drzwiom
półotwartym. Jerzy Darnowski wszedł pierwszy po schodach i otworzył obie
połowy tych drzwi. - Witam panią w niskich progach mego domu - powiedział z
uśmiechem, wskazując ogromny, staroświecki próg, będący zabawną ilustracją
ostatnich słów. W głębi znajdował się pokój jadalny, obszerny i mroczny. Z
szarego obicia na ścianach wyzierało kilka portretów w zniszczonych,
poczerniałych i obtłuczonych ramach. Przez trzy niewielkie, pokratkowane
drobnemi szybami okna padał z ogrodu odblask zieleni, nadając całemu
wnętrzu łagodną barwę starej patyny. Pod jedną ścianą stał wyciągnięty
sznur krzeseł z ciemnego dębu, obitych przetartą na rogach skórą. Cały
niemal środek pokoju zajmował stół ciężki, masywny, również z czarnego
dębu. Cesia oglądała to wszystko z podziwem, obchodząc zwolna ściany, na
których wisiały obrazy. W pewnej chwili stara wypaczona podłoga skrzypnęła
głośniej pod jej stopami, a wielki kredens zaszczękał w odpowiedzi stosem
talerzy i szkła. Stanęła przed dużym, starym portretem i spytała,
przenosząc wzrok na "porucznika": - To ten pradziadek, do którego pan jest
taki podobny? W tej samej chwili otworzyły się przeciwległe drzwi, i do
pokoju weszła niska, siwiuteńka, staruszka w fałdowanej sukni i wielkim,
pasiastym fartuchu. Zatrzymała się nagle jak wryta, wydając okrzyk
zdziwienia, graniczącego z przestrachem: - Mamy gościa, moja Krystyno -
objaśnił podniesionym głosem Darnowski. - Panna Bielawska z Rosianki zaszła
obejrzeć nasz dom... - Wszelki duch Pana Boga chwali - jęknęła staruszka,
drżącą ręką czyniąc znak krzyża na piersiach. - A ja myślałam w pierwszej
chwili, że... - Podwieczorku nie będzie - przerwał jej dość gwałtownie
Jerzy - wracamy zaraz do Rosianki. Niechaj Krystyna powie, aby zaprzęgli
konie. Może pani zechce obejrzeć sad? - dodał, zwracając się do Cesi. -
Naturalnie, teraz tylko pobieżnie. Gdybym miał pani pokazać całe
gospodarstwo, zabrałoby to nam kilka dobrych godzin, a pani przecież
śpieszno. Widzi pani, nie nalegam... Przeciwnie, pilnuję warunków naszej
umowy. Ale następnym razem nie puszczę pani z Bożej Woli tak prędko.
Zresztą, jako zamiłowana ogrodniczka, znajdzie tu pani duże pole do
obserwacji i do... krytyki. Darnowski mówił trochę nerwowo, sprowadzając
znów Cesię po schodkach do ogrodu. Gdy się znaleźli przed domem, rzekł w
formie wyjaśnienia: - Krystyna jest ochmistrzynią jeszcze z czasów
dzieciństwa mej matki. Jest bardzo stara, trochę niedosłyszy, a przytem
ostatnie, smutne zdarzenia pozostawiły w jej umyśle pewien ślad...
Przytrafia jej się zapominać o różnych wypadkach... Pamięć nie dopisuje
często biedaczce... Czasem do tego stopnia, że miesza umarłych z żywymi...
- Jakie to piękne jabłonie, szkoda, że tak marnieją! Nie widziały ręki
ogrodnika chyba od lat! - ozwała się nagle Cesia, wyczuwając zmianę w
głosie Jerzego. - A tak. To prawda. Ten ogród, widzi pani, dłużej jeszcze
nie zaznał opieki, niż sad rosiański. Drzewom, niosącym owoce, potrzeba

background image

umiejętnej, rozumnej ręki, któraby kierowała ich rozwojem. Tak samo dzieje
się z ludźmi. Czasem Bóg cofa swą litościwą dłoń... - A wówczas... -
szepnęła Cesia mimowoli. - A wówczas taki człowiek żyje bez jutra...
Zatraca powoli linje swojego rozwoju, a wreszcie, ot, jak to drzewo...
zamiera. XVIII. - To wprost niewiarogodne - rzekła Cesia, gdy już siedzieli
w powozie - ile we mnie przez te pół roku zaszło zmian zasadniczych. I
muszę przyznać, że nowy światopogląd zawdzięczam, niemal w całości, staremu
proboszczowi. - A więc owe codzienne odwiedziny przyniosły pani korzyść? -
Tak, wielką. Nauczyłam się... Czy ja wiem, jak to określić? Widzi pan,
wyrosłam w środowisku, dziwnie niesprzyjającem kształtowaniu się
rzetelnych, zdrowych pojęć. Teraz rozumiem, że to miasto wypacza człowieka.
Miasto, jeżeli nawet nie zakorzenia w duszy złych instynktów, skrzywionych
wyobrażeń - w każdym razie nie dopomaga do prostego, normalnego rozwoju.
Jakie ja do niedawna miałam pojęcie, co to jest nienawiść i miłość,
kłamstwo i prawda, wina i zasługa? W mieście, które jest wielkiem
nagromadzeniem mrowia ludzkiego, wszelkie instynkty, dobre i złe, ścierają
się ze sobą, walczą - a rezultatem tych ustawicznych starć jest właśnie owa
średnia proporcjonalna etyki, która ma może więcej pobłażliwości dla
występków ludzkich, ale stanowczo mniej szacunku dla cnoty. Biorę za
przykład siebie... Najłatwiej zawsze mówić o sobie, prawda? Otóż byłam
typowym okazem tej przeciętności etycznej, której nauczycielem jest miasto.
Wierzyłam święcie, że jestem dobrą katoliczką, choć moje praktyki religijne
ograniczały się często do krótkiego pacierza, odmawianego raczej z
przyzwyczajenia. Kto spędził kilka lat w klasztorze, jak ja, ten wie, jaką
rutyną może tchnąć modlitwa młodej dziewczyny, w którą wpojono wiele
dogmatów, nie nauczywszy ich zgłębiać i pojmować. Tak samo z innemi
obowiązkami: spełniałam je, ot tak, potrosze mechanicznie. Sądziłam, że nie
czynić źle jest już cnotą. Dopiero ksiądz Midowicz uprzytomnił mi, że nie
istnieje nic pośredniego między winą a zasługą. Wszystko, co nie jest
Dobrem, jest Złem: nie wystarcza nauczyć się rozróżniać piękno od brzydoty.
Z chwilą, gdy człowiek jest zdolny rozgraniczyć we własnem pojęciu te dwa
przeciwieństwa, niema dróg do wyboru. Jest tylko jedna, w kierunku Piękna.
- I pani znalazła tę swoją ścieżkę? - Zdaje mi się, że tak - odparła -
teraz tylko trzeba nie tracić jej z oczu. Człowiek, dążąc do udoskonalenia,
powinien ustawicznie mieć przed oczami ideał, prawda? Naturalnie, że nauka
Chrystusa zamyka w sobie wszystkie zdobycze duszy... Ale zbyt jestem
ułomna, zbyt uboga, aby o własnych siłach iść za najdoskonalszym wzorem
człowieczeństwa... I tutaj również przyszedł mi z pomocą kochany, stary
proboszcz... - Co pani doradził? - Pokazał mi na żywych ludziach, na moich
bliźnich, do jakich, rezultatów doprowadza praca nad sobą, dokonywana z
pobudek miłości, nadziei i wiary. Opowiadał mi dużo o pańskiej matce...
Darnowski patrzył pilnie na drogę, po której bokach falowało niskie,
zielone żyto. Nagle zwrócił twarz w stronę Cesi i uważnie spojrzał jej w
oczy. - Ma pani słuszność - rzekł. - Od takiej kobiety, jak moja matka,
można się wiele nauczyć. Dojeżdżali już do Rosianki. Dwa psy podwórzowe
poczęły głośno ujadać, ale poznawszy swoich, umilkły. Jerzy ocknął się i
powtórzył głośno myśl, snującą się jeszcze wkoło poruszonego przez Cesię
tematu. - Tak, one umiały żyć. - Niech pan spojrzy - krzyknęła Cesia nagle
- ktoś przyjechał przed chwilą! Kilka osób, bo stoją aż dwa wehikuły! - To
konie z Kątów. Gnatowscy zjechali całym taborem! - zauważył Darnowski
głosem, zdradzającym znudzenie. Jakoż na ganku siedzieli wszyscy w
komplecie: podtatusiały jegomość z łysą jak kolano czaszką, okazałej tuszy
matrona, której strój zdradzał staranne podtrzymywanie dogasających
wdzięków, dwie panny w wielkich, słomkowych kapeluszach i synalek,
uderzająco podobny do ojca, nawet z mocno przerzedzonej czupryny. Całą tę
gromadkę zabawiał rozmową Górski w śmiesznie, widocznie naprędce związanym
krawacie i krzywo zapiętej marynarce. - O, są zbiegowie! - huknął na widok
zbliżającej się pary. - Honor podwieczorku uratowany! Panno Cesiu, błagamy
o herbatę! O całe morze herbaty! - W tej chwili - odpowiedziała, witając
się z gośćmi. Panna Maneta Gnatowska chłodno podała jej rękę, młodsza jej
siostra, Irena, szepnęła: - Ja pani pomogę, dobrze? Wchodząc do

background image

przedpokoju, Cesia usłyszała głos "pani matki", nieco trzeszczący i
akcentujący z cudzoziemska sylaby: - Odwiedzając Rosiankę, myśleliśmy
właśnie, że i kochanego pana Jerzego tutaj znajdziemy. Kochany pan Jerzy
zapomniał o naszych Kątach... - Łaskawa pani... doprawdy... - odpowiedział
Darnowski. Resztę zdania pochłonęła wymowa panny Irenki, która udała się za
Cesią do kredensu: - Jaka pani opalona! - zawołała z dziwną mieszaniną
podziwu i litości nad takiem kalectwem, poczem dodała tajemniczo: - Podobno
tego roku opalenizna uchodzi w Paryżu za shocking? Podobno strasznie modne
są teraz blade cery z podkrążonemi oczami... Słyszała pani o tem? - Na
szczęście, nie jesteśmy w Paryżu - uśmiechnęła się Cesia, a panna Irenka
dorzuciła jeszcze bardziej tajemniczym tonem: - Jestem pewna, że Maneta
używa daleko więcej pudru, niż zwykle. Dlatego jest taka blada. Mama
niepokoi się i narzeka, że Maneta nie je, a ja dobrze wiem, czemu! Chce
koniecznie mieć płaską figurę, jak na żurnalach, a tymczasem, ha ha ha,
biedaczka ma taki... wydatny biust! Młodsza panna Gnatowska wybuchnęła
niepochamowanym, dziecięcym śmiechem. Układając na talerzyku drobnemi,
zwinnemi rączkami wędliny, paplała dalej, czując najwidoczniej gwałtowną
chęć podzielenia się z Cesią całym zasobem swych wiadomości "światowych". -
Co do mnie, jestem strasznie zadowolona, że jeszcze nie noszę gorsetów.
Przyznam się pani, że ja strasznie lubię wszelkie sporty... Jazdę konno,
wiosłowanie, wogóle ruch... Ja nawet lubię gospodarstwo... To strasznie
przyjemnie karmić kury, indyki i brać do ręki maluchne, żółte kaczęta!
Perliczek zato nie znoszę! Gdy wyjdę zamąż, nie będę miała ani jednej
perliczki u siebie! Mają takie brzydkie trupie główki i przeraźliwie
krzyczą... Czy pani lubi drób? Ja - bo przepadam za nim. Na szczęście
gospodarstwo podobno wchodzi w modę zagranicą! Widziałam w angielskiej
ilustracji nowy fason fartuszków. Bardzo elegancki, bardzo "smart..." Muszę
koniecznie sprawić sobie podobny. Będę go kładła do wyrabiania ciasta. Ja
strasznie lubię miesić ciasto! To takie zabawne!... Maneta mówi, że ja mam
wulgarne upodobania, ale to tak przyjemnie wylepiać malutkie, okrągłe
placuszki, albo zaglądać do pieca, czy baby rosną... Kiedy byłyśmy w
Mińsku, wie pani, podczas wojny, mama z Manetą chodziła na bale, a ja byłam
za mała, więc zostawiali mię w domu. Wtedy Walerja, nasza kucharka, dawała
mi na pociechę trochę mąki, cukru i masła. Strasznie lubiłam robić kruche
ciasteczka z konfiturami. To wtedy, właśnie od Walerki, nauczyłam się piec
wszystkie ciasta: i kruche, i drożdżowe, i nawet francuskie. Pani umie
robić francuskie ciasto? - Niestety, nie - rzekła Cesia, uśmiechając się do
tej siedemnastoletniej dziewczynki, w której główce panował tak wdzięczny
chaos. Zamiłowania młodziutkiej gospodyni walczyły w niej z teorjami,
wpajanemi przez starszą siostrę. Stół nakryto na ganku. Pani Gnatowska,
chcąc widocznie podkreślić niestosowność tego zarządzenia, co chwila
zwracała się do syna: - Zdziś, mon cher, przynieś mi z przedpokoju etolę.
Tu jest trochę przewiewnie... A po sekundzie: - Zdziś, mon ami, zawieś
swoje palto na tych gałązkach. To słońce tak piecze... Po godzinie ogólnej
rozmowy, przeważnie o pobycie w Mińsku (był to ulubiony, nigdy
niewyczerpany temat dla całej rodziny), mama Gnatowska dała hasło do
wyruszenia w drogę. - Mam nadzieję, że kochany sąsiad - zwróciła się do
Górskiego - przypomni sobie czasem o starych przyjaciołach. Zaproszenie
podobnej treści, acz z nieco większą afektacją wypowiedziane, otrzymał
Jerzy: - Mam nadzieję, że nasz kochany pan Jerzy nie będzie o nas również
zapominał. Czekamy. - Czekamy - powtórzyła panna Maneta, wyciągając
urękawicznioną dłoń do uścisku. - Prosimy, prosimy! - dorzucił pater
familiae, a łysawy Zdziś kłaniał się tylko w prawo i w lewo, w czem mu
nieco przeszkadzał przewieszony przez ramię pudermantel. - Ano, jak Bóg
zdarzy ładną pogodę i trochę wolnego czasu, pojedziemy do Kątów, jak pani
myśli? - zwrócił się Górski do stojącej na uboczu Cesi. - A, to się samo
przez się rozumie, że i pani również. To się samo przez się rozumie! -
zawołała "maman" Gnatowska, lokując w wygodnym powozie swe okazałe
kształty. Panna Irena siedziała już w amerykanie, zbierając lejce i wołając
na brata: - Zdziś, chodźże prędzej! Ty przecież wiesz, że Ikar strasznie
się niecierpliwi i musimy jechać na przedzie! XIX. - Znów jakiś kłopot? -

background image

spytał Górski na widok Cesi, o niezwykłej porze wchodzącej do kancelarii. -
I jaki jeszcze! - odparła z komicznie zgnębioną miną, rozkładając ręce. -
No no, niechże się pani poskarży. Może coś poradzimy. I o cóż idzie tym
razem? Kury zdziobały flance, czy jakiś pies ladaco wykopał jamę na
klombie? - Gorzej. Przyszła znowu baba ze wsi po poradę lekarską. To już
trzecia w tym tygodniu. O tamtych nie wspominałam panu, bo chodziło o
głupstwo: Jedna miała palec stłuczony. Zrobiłam okład z arniki. Druga
przyszła spuchnięta, jak nieboskie stworzenie, naturalnie od zęba.
Wysmarowałam dziąsła, nie żałując jodyny - i przeszło. Ale moja dzisiejsza
pacjentka narzeka, że ją "w dołku gniecie". Co ja jej poradzę. Na medycynie
się przecież nie znam, a... - W dołku, powiada? Hm... - Górski zamyślił
się, potarł czoło, jak ktoś mocno zafrasowany, a widząc pytające, błagalne
spojrzenie panny Bielawskiej, zaczął z uśmiechem: - Widzi pani, z niemi tak
zawsze: do doktora nie pójdzie, bo drogo, bo daleko, a przytem, panie
kochany, baby wiejskie nie lubią lekarzy... lubią tylko lekarstwa. Ale zato
mają ich mnóstwo i takich, o jakich się doktorom nie śniło... Niema rady,
musi pani kurować... To moja biedna Oleśka zaprowadziła ten zwyczaj. Lgnęły
też baby do niej, jak muchy do miodu, a im która starsza i koślawsza, tem
cudowniej skutkowały leki. Jest w domu... tego... oleum ricini? Niech
weźmie chora porządną dawkę, to nigdy nie zaszkodzi. Objadła się pewno
kobieta czegoś niestrawnego, stąd i "gniecenie" w dołku. Daj jej pani
rycyny. - Rycyny mogę dać, ale co będzie na przyszłość? Miałam już trzy
pacjentki, mogę mieć więcej. Trudno mi przecie udawać doktora. Drzewa
leczyć potrafię, ale nie ludzi... To już chyba nie wchodzi w zakres mych
obowiązków - zauważyła Cesia, patrząc na pana Tomasza błagalnie, jakby od
niego spodziewała się ratunku. Ale Górski bezlitośnie potrząsnął głową: -
Jeżeli pani chce mieszkać na wsi, musi pani znać się na wszystkiem
potrosze, nawet na babskich lekach. One panią zresztą szybko obznajmią z
tajnikami swej medycyny. Niech pani tylko Krystynę z Bożej Woli pociągnie
kiedy za język, albo naszą Antosię. Słyszałem, że ta ostatnia ma nawet
wielką sławę w okolicy. "Zamawia" różę, czy też bóle wątroby, bo jużem
zapomniał. Do niej udadzą się baby z większą biedą. Dla pani zostaną
spuchnięte zęby, pokaleczone palce, lub, co najczęściej letnią porą się
zdarza, boleści żołądkowe. A na takie dolegliwości zawsze się znajdą
lekarstwa w domowej apteczce: jodyna, aspiryna, woda gulardowa i olej... W
miarę potrzeby. No, głowę do góry i marsz do swojej pacjentki. Ja także
muszę dokończyć rachunki. Ludzie się zaczną schodzić po wypłatę, bo to
sobota dzisiaj. Skończywszy, Górski przyjaźnie poklepał cesię po ramieniu,
jak towarzysza, którego skrzepił otuchą. W chwilę potem siedział już
zagłębiony w wertowaniu księgi kasowej, a wielkie wąsy ruszały się raz po
raz, znamionując bacznie skupienie uwagi. Przewidywania pana Tomasza
sprawdziły się. Cesia miała coraz więcej pacjentek. Baby wiejskie szybko
rozpowszechniły wiadomość, że "nowa panienka" we dworze daje lekarstwa,
które cudownie skutkują. Biedna Cesia jednakże, przypisując kurację, mniej
była pewna jej wyników, a to z powodu dziwnego zapatrywania kobiet
wiejskich na własności lecznicze niektórych zabiegów. Zdarzały się wskutek
tego sceny komiczne, z których Cesia śmiała się do łez w samotności albo
pospołu z Górskim, usiłując w "godzinach przyjęć" zachować konieczną przy
swej nowej roli powagę. Pewnego dnia przyszła kobieta zafrasowana, że
"patyczek", który panienka przepisała wkładać dziecku pod pachę trzy razy
dziennie, wcale jakoś "nie pomahaje" (nie pomaga). Trzymali więcej niż
trzeba, nawet i po godzinie, a gorączka nie ustąpiła. Innym razem zjawiła
się baba ze skargą, że jej półroczny "Miciek" drze się całemi nocami, spać
nikomu nie dając. - Pewnie go brzuszek boli - pomyślała Cesia i doradziła
okłady gorące. Dała nawet w tym celu butelkę z wrzątkiem owiniętą w
gałganek. Nazajutrz kobieta przybiegła rozpromieniona: - Niech wam Bóg
błogosławi, panienko! Bardzo pomogło, bardzo! - zawołała, wyjmując rzeczoną
butelkę z połową zawartości o dziwnie mętnej barwie. - A cóżeście z tem
robili? - spytała Cesia, w której zrodziło się nagłe podejrzenie, co do
sposobu zastosowania kuracji. Jakoż podejrzenie okazało się słuszne:
ilekroć dziecko zaczęło płakać, zabiegliwa matka maczała gałganek w dawno

background image

wystygłej wodzie i smarowała nim brzuszek chorego maleństwa, po każdej
takiej operacji wyciskając starannie resztkę drogocennego lekarstwa
zpowrotem do butelki. Takie cudowne uzdrowienia niebardzo zachwycały Cesię,
która wręczając każdą maść, każdy proszek czyniła to zawsze z obawą, by jej
zlecenie nie było przekręcone. A cóż dopiero mówić o gusłach i zabobonach,
o "zamawianiu" róży, w którem celowała Antosia, leczeniu febry przy pomocy
pieczonych... z przeproszeniem... wszy, które dawano choremu potajemnie, i
dopiero, gdy przełknął ów specjał, obwieszczano mu o tem, wierząc święcie,
że w tej samej chwili chorobę z niego obrzydzenie wytrzęsie! Raz, czasem
dwa razy w tygodniu gospodyni przyjmowała u siebie baby wiejskie. Zamykała
się z niemi w oficynie, paliła dziewięć obrączek, skręconych z cieniutkiego
lnu i rozłożonych "trzy po trzy" na pasiastym fartuchu. Albo znowu
obrysowywała kredą na ścianie stodoły kontury osób, chorych na padaczkę czy
taniec św. Wita. Podobnych bohomazów widniało tam zwykle kilka, dopóki nie
spłókał ich deszcz, co jednak było niepożądane i mogło zaszkodzić kuracji.
Przy leczeniu tak delikatnych organów, jak np. oczy, posługiwano się we wsi
środkami, których nietylko nie zna medycyna, ale nawet wymienić ich tu nie
przystoi. Ciemnota z głupotą podały sobie ręce w siostrzanym uścisku. - I
pomyśleć - mówiła kiedyś Cesia do Darnowskiego, który dość często do
Rosianki zaglądał i zawsze z zainteresowaniem wypytywał o nowe wydarzenia.
- Pomyśleć, ile to trzeba lat nauki, pracy nad tymi ludźmi, by zwalczyć i
wytępić przez wieki zakorzenione gusła, często śmieszne, lecz częściej,
niestety, szkodliwe dla zdrowia. Czasem mi ręce opadają od wyrywania
chwastu przesądów, który o wiele łatwiej się pleni niż ten, który tępię w
moim ogrodzie... - Jest pani tedy prawdziwą ogrodniczką - wtrącił Jerzy,
patrząc z upodobaniem na rozognioną twarz młodej dziewczyny. -
Ogrodniczka... ogrodniczka... - szepnęła, zamyślając się nagle. W pamięci
jej zamajaczyło dalekie wspomnienie: w dzień wyjazdu z Warszawy tak samo
właśnie nazwał ją cudzoziemiec, kapitan George Smith, który ten rzeczownik
znalazł w słowniku. Za przykładem Anglika tak samo nazywała ją czasem Mela,
choć w ustach pani Grabowickiej słowo "ogrodniczka" brzmiało trochę
pogardliwie. Jakże odmienne znaczenie nadawał temu pojęciu Darnowski, jakże
inaczej patrzyła teraz Cesia na swoją pracę! Ogród warzywny i sad - to była
tylko maleńka cząstka tej rozległej Bożej Winnicy, na której dane jej było
pracować owocnie... Jak pięknie, jak bujnie rozkrzewiało się życie! Jak
szybko rozrastał się plon! Każdy dzień przynosił nowe obowiązki i nowe
doświadczenie, każdy dzień stawał się ogniwem łańcucha, który opasywał
Cesię i przykuwał ją do tego kawałka ziemi, na którym do niedawna czuła się
samotnie i obco. - Ogrodniczka... - szepnęła raz jeszcze i uśmiechnęła się
do Jerzego. - Alboż nią pani nie jest? Śliczne to powołanie, zwłaszcza dla
kobiet takich, jak pani, które je szerzej, głębiej pojmują. - Staram się...
- szepnęła, podnosząc na Darnowskiego jasny wzrok. Doznała w tej chwili
uczucia, że czyta w jej myślach, i to uczucie napełniło jej duszę radosną
dumą i jakimś dziwnym, błogim spokojem. XX. Chromająca od dłuższego czasu
korespondencja z Grabowickimi ustała prawie zupełnie. Cesia, zajęta przez
cały tydzień ogrodem i gospodarstwem, leniła się i ociągała z pisaniem
listów w niedzielę, która była dla niej obecnie prawdziwym dniem
wypoczynku. "Wymiana myśli" pomiędzy siostrami ograniczała się też zwykle
do kilku skreślonych na pocztówce zdań, które z łatwością dałoby się
zastąpić typowem: jestem zdrowa, czego i tobie życzę. To też list,
otrzymany pod koniec wiosny, wprawił Cesię w zdumienie zgoła nieoczekiwaną
propozycją, którą zawierał. "Jeżeli obecność moja - pisała pani Grabowicka
- nie wstrząśnie i nie naruszy zbytnio sielsko-anielskiego trybu życia w
Rosiance, gotowa jestem spaść ci na kark w tych czasach. Co o tem myślisz?
Odpisz mi..." Naturalnie list składał się z mnóstwa dopisków, które dopiero
wyjaśniały szczegółowiej ów pomysł... "spadnięcia na kark" siostry -
wieśniaczki. Treść tych dopisków brzmiała, jak następuje: "Znudziła mię
Warszawa. Wyścigi na ukończeniu, znajomi na wyjezdnem, a ten nieznośny
Roman, pochłonięty interesami, nie może nawet znaleźć tyle czasu, by mię
odwieźć i ulokować w jakiejś Gdyni, czy innych Sopotach. Obiecuje wprawdzie
solennie przejażdżkę nad morze (niestety, Bałtyckie), ale dopiero na

background image

sierpień, to znaczy wtedy, gdy śmietankę sezonu spiją inne, szczęśliwsze
ode mnie żony zapracowanych mężów. Ściskam cię. O kąpiel moją się nie
kłopocz: "tub" przywiozę ze sobą." Cesia uśmiechnęła się, czytając tę
zapowiedź. Mimowoli przyszła jej na myśl złośliwa uwaga, że prócz tubu
należałoby doradzić Meli przywiezienie panny służącej, fryzjera,
manicurzystki i przynajmniej kilku znajomych, bez których zanudzi się tu
śmiertelnie... Narazie jednak należało zawiadomić Górskiego o tej
niespodziewanej wizycie. Cesia uczyniła to tegoż wieczora, z pewnem
zażenowaniem streszczając list, najeżony pustemi frazesami, nasiąkły nudą,
jak gąbka. Pan Tomasz przyjął wiadomość z takim wylewem radości, jakgdyby
przybycie pani Grabowickiej było jego utajonem pragnieniem, mającem się
nareszcie urzeczywistnić. Poczciwiec sądził, iż w ten sposób okaże swą
życzliwość dla Cesi, którą ogromnie polubił i której pragnął okazać, iż jej
bliskich za swoich uważa. Zaproszenie, poparte serdecznym dopiskiem pana
Tomasza, wysłano natychmiast. W odpowiedzi przyszedł telegram, oznaczający
dzień przyjazdu, potem drugi, odwołujący ów termin, i wreszcie trzeci z
ustaloną "na pewno" datą, ale nie ustaloną godziną przybycia. - Ha, trzeba
będzie posłać konie na oba pociągi! - zdecydował Górski, starając się ukryć
przed Cesią niezadowolenie z takiego obrotu spraw. Korzystając z pięknej
pogody, rozpoczął zwózkę koniczyny, i markotno mu było w takiej chwili
odrywać konie od roboty na cały dzień. Jakoż Mela zjawiła się dopiero
wieczorem, co pocieszyło Cesię, mogła bowiem i tym razem nie przyjechać,
donosząc w czwartej depeszy o nowej zmianie projektów. Było to w sobotę, i
Cesia nie wyjechała na stację, pragnąc przed świętem dokończyć roboty w
ogrodzie. Zdąrzyła zaledwie ogarnąć się trochę i rzucić raz jeszcze okiem
na pokój, przygotowany dla siostry, gdy bryczka zaturkotała przed gankiem.
- Uf, co za droga! Myślałam, że to się nigdy nie skończy... - jęknęła pani
Grabowicka po pierwszych powitaniach - a i ten wasz wehikuł omal ze mnie
duszy nie wytrząsł! Czuję, że sobie naderwałam przynajmniej jedną nerkę...
- Jak się ma Roman? - spytała Cesia. - Roman? Dziękuję, zdrów. To jest,
właściwie chorował trochę, ale już przeszło. Nie pisał ci o tem? To dziwne.
On przecież zawsze spowiada się przed tobą ze wszystkich swoich
dolegliwości moralnych... Sądziłam, że jesteś również au courant jego
fizycznego zdrowia. Tak, tak, chorował trochę... Ischias, czy coś
podobnego... Ale przedewszystkiem stetryczał, stetryczał! Nie masz pojęcia,
jaki się zrobił nudny! Poprostu nie do zniesienia! Nawet twój Janek
Zwoliński podziwiał moją cierpliwość. Przesiedziałam coś cztery dni przy
jego boku (Romana, ma się rozumieć), jak siostra miłosierdzia...
Przeczytałam mu z połowę bibljoteki, bo sam nawet kartek nie mógł obracać,
taki był podobno zbolały. Pewnie przesadzał. Mężczyźni wogóle przesadzają w
chorobie i z najmniejszej drobnostki robią wielkie "coś". A ty - jak się
czujesz? Pokażno się do światła. Fe, istna cyganka! Jak można się tak
opalić! To wpływa fatalnie na cerę... Ty już nigdy nie wybielejesz,
zobaczysz! - Mój Boże! Nie pomyślałam o tem!.. - odrzekła Cesia, śmiejąc
się. Poprowadziła siostrę do swego pokoju, który jej odstępowała na czas
pobytu, sama przenosząc się do kancelarji. Mela rozglądała się wkoło z
dobrotliwą pobłażliwością osoby, przygotowanej na najgorsze. - Ile tu much!
- zauważyła jednak. - Nie będę mogła rozłożyć neseseru, bo mi go popstrzą.
I w oknie rolety niema... Ja tu chyba oka nie zmrużę... - Moja kochana -
zauważyła sucho Cesia, podrażniona tą krytyką. - Pisałam ci przecież, że
wiele cię tu czeka niewygód... To nie Warszawa, a przytem... Chciała dodać:
a przytem, pamiętaj, te jesteś w obcym domu... lecz powstrzymała się od tej
uwagi i dorzuciła po chwili łagodniej: - Okno można zawiesić pledem, a
muchy sama wypędzę. Przylatują tutaj z jadalni. Zapomniałam, że lubisz
sypiać w ciemnościach. Ja wstaję zwykle o świcie, więc mi słońce nie
przeszkadza, a zresztą - słońca chyba nigdy za wiele... - Ha, zawiesimy
pled. Naogół pokoik jest wcale milutki, tylko jeszcze mniejszy, niż sobie
wyobrażałam. I rzeczywiście bardzo ładny stąd widok. Szkoda, że się już
zmierzcha, poszłybyśmy obejrzeć ogród... - mówiła uprzejmie pani Mela,
wyjmując z sakwojażu przybory do mycia. Mały stoliczek nocny, służący Cesi
za toaletę, zapełnił się w okamgnieniu stosem pudełek i pudełeczek,

background image

nożyczek, pilniczków i flakonów z pięknego, rżniętego szkła. - A gdzież
twój szlagon? - spytała Mela, szczękając metalowemi przykrywkami puzderek i
rozsypując na stoliku puder. - Mój szlagun nie wrócił jeszcze z pola. Zwożą
dziś koniczynę, a że para koni chodziła cały dzień na stację, widocznie
dotąd roboty nie skończono. - Oj, to szlachciura pewnie zły na mnie... Ci
wieśniacy skąpią zawsze koni, choćby wyjazdowa para miała zatyć na
śmierć... - W Rosiance niema o to obawy. Przecież tu do niedawna jeszcze
były pustki, ruina... Górski nie ma dosyć fornalek, a ty mówisz o stajni
cugowej - roześmiała się Cesia. - W każdym razie, bardzo mi przykro... Ale
nie bój się, udobrucham staruszka! Nie mogłam was zawiadomić dokładnie o
godzinie przybycia, bo do ostatniej chwili sama nie byłam pewna, którym
pociągiem pojadę... To nie zależało ode mnie... - A od kogoż? - Poprostu -
od krawcowej. Nie odesłała mi w porę kostjumu. A teraz pokaż mi dom. Muszę
się przyjrzeć penatom, bo lary, jak widzę, przywędrowały za tobą. Jak
widzę, sentyment do "omieszkanych pokoi" hodujesz nadal. Udały się do
jadalni, potem do saloniku, wreszcie zajrzały do gabinetu pana Tomasza. -
Zalatuje fajką o milę... Marny tytoń pali twój zwierzchnik. Muszę mu z
Warszawy przysłać coś wybredniejszego... - Czy zawsze mister George Smith
jest twoim nadwornym dostawcą "paliwa"? - spytała Cesia. - Zawsze? O, nie.
Lubię zmieniać dostawców. To najlepszy środek, aby mieć zawsze towar w
najprzedniejszym gatunku - odparła Mela, śmiejąc się nieco drwiąco. Wyjęła
z kieszonki minjaturową papierośnicę i rzuciła okiem na biurko, szukając
zapałek. Nagle wzrok jej zatrzymał się na dużej fotografji, otoczonej
girlandą nieśmiertelników. - Kto to? - spytała krótko. - To jest portret
Olesi Górskiej, narzeczonej Darnowskiego, którą zamordowali bolszewicy. -
Ach, tak? Źrenice pani Grabowickiej zwężyły się i znowu rozszerzyły
nadmiernie. Przez chwilę patrzyła na fotografję z dziwnem, przenikliwym,
trochę drapieżnym wyrazem, wreszcie powtórzyła szeptem: - Ach, tak?... Nie
wiedziałam... - Że ją zamordowano? - podchwyciła Cesia, dziwiąc się w duchu
uczuciu gniewu i żalu, które nią nagle owładnęło. Ale Mela zdawała się nie
słyszeć. Przez chwilę jeszcze przypatrywała się jasnej czuprynie, z pod
której wyglądały ogromne, słodkie, trochę dziecięce oczy. - Niebrzydka
twarz, ale dość pospolita - rzekła wreszcie, zapalając z uwagą cienkiego
papierosa. Zaciągnęła się raz i drugi. Błękitny dymek owiał ją i począł się
sączyć wąską smugą ku oknu, za którem liljowiał późny zmierzch czerwcowego
wieczora. W ogrodzie pojękiwały sowy i czasem, zrzadka, nieśmiałym trylem
odezwał się słowik, wspominając piosenki miłosne, prześpiewane w kwitnącym
sadzie. Daleko, za łąkami, otulonemi w mgły, hen na granicy rosiańskiej,
rozrechotały się żaby w maleńkim stawku, do którego w tej chwili zaglądał
już pewnie ciekawy sierp księżyca. - Aaa... - ziewnęła Mela, rzucając
niedopałek przez okno. - Chodźmy stąd. Taki nastrój działa usypiająco. XXI.
Nazajutrz była niedziela, i Cesia wybrała się do kościoła raniutko, licząc,
że po pierwsze, Mela nie wstanie wcześniej, niż zazwyczaj, po drugie zaś, z
pewnością nie będzie miała ochoty jechać na sumę, trwającą bardzo długo.
Mały kościołek był prawie pusty. Kilka bab klęczało pośrodku, mamrocząc
pacierze i raz po raz całując kamienne płyty posadzki. Dwie jaskółki,
których gniazdo znajdowało się gdzieś pod sklepieniem, przecinały główną
nawę cudownym, śmigłym lotem, ćwierkając rozgłośnie. Przez kolorowe szybki
wąskich okien wpadały ukośne promienie słońca, oświetlając figury na
ołtarzu i malując niebiesko, różowo i złociście niepokalaną biel ścian,
gdzie niegdzie tylko przeciętą kwadratem poczerniałego obrazu. W świergot
jaskółczy, w szept odmawianych przez baby pacierzy wpadł nagle cienki głos
dzwonka, i jednocześnie ukazał się we drzwiach zakrystji siwiuteńki,
zgarbiony proboszcz, który od kilku tygodni, czując się lepiej, codziennie
cichą mszę odprawiał. Poprzedzało go dwóch ministrantów. Starszy, wysoki i
pleczysty podrostek niósł wielką księgę i co chwila oglądał się na
towarzysza, mierząc go ostrem, karcącem spojrzeniem. Msza rozpoczęła się.
Sędziwy proboszcz ukląkł z trudnościa i począł się modlić przed ołtarzem.
Po chwili duży chłopiec dał leciutkiego szturchańca młodszemu, a tamten
zaczął natychmiast nieśmiałym, zająkliwym głosikiem odmawiać swe
"confiteor", które w dziecięcych jego ustach, nieświadomych łaciny,

background image

brzmiało, niby coś pośredniego między konfraternią a konfiturą. - Confiteor
Deo Omnipotenti, sancta Maria semper Virginae... - zasyczał wówczas
wyrostek i jął płynnie recytować wyuczone na pamięć zdania. Cesia nie mogła
jakoś skupić pobożnej uwagi. Napróżno książeczka leżała przed nią otwarta:
senna myśl zaczęła błądzić po pustych zakamarkach kościoła, aż wreszcie
zawisła na złotej smudze, płynącej od okna, i ważyła się tam, niby jeden
jeszcze maleńki pyłek, drgający i jasny w blaskiu słonecznym. Dobrze,
zacisznie było w tym małym kościołku. Ile już chwil przesiedziała tak Cesia
z głową wspartą na rękach splecionych... Ile godzin przepędziła tu w
samotności, nie modląc się nawet, ale rozpamiętując wszystkie troski i
radości swoje... Proboszcz odwrócił się twarzą do wiernych i, rozkładając
drżące dłonie, wymówił: Dominus vobiscum, - a znużony głos jego zdawał się
nabierać mocy przy tych słowach. - I z duchem Twoim... - szepnęła Cesia,
spoglądając serdecznie na siwą głowę staruszka. Po skończonej mszy
siedziała jeszcze jakiś czas w ławce, dopiero, gdy ludzie poczęli powoli
napływać na sumę, wyszła z kościoła. Słońce świeciło już zwysoka i dzień
się zapowiadał upalny. Drogą przejeżdżały furmanki, pełne bab wiejskich,
przybranych odświętnie. Nagle z tumanów kurzu wyłonił się amerykan
Gnatowskich. - Dzieńdobry! - krzyknęła panna Irenka, rzucając lejce
chłopakowi i zeskakując lekko na ziemię. Jasna, różowa jej twarzyczka była,
jak zwykle, rozpromieniona uśmiechem. Uściskawszy Cesię serdecznie, młoda
osóbka jęła trzepać prędko, prawie bez odetchnienia: - Strrasznie gorąco,
prawda? Skąd pani wraca, z kościoła? Ja myślę, że na sumę jeszcze
strrasznie wcześnie, ale przysięgłam Manecie rozmówić się z panem Jerzym,
żeby dziś do nas na obiad przyjechał. Biedna Maneta skręciła wczoraj
troszeczkę nogę, grając w tennisa, więc siedzi w domu. Nie wie pani, gdzie
on może być? Pewnie już na plebanji, prawda? On zawsze przed sumą na
plebanję zachodzi, a po nabożeństwie strrasznie się zawsze śpieszy, i
trudno go złapać. Nie widziała go pani? - Może jest na cmentarzu? - O, to
najpewniejsze. On zawsze co święto kwiaty na mogiłę przynosi. Jak on ją
kochał, co? To zupełnie historja z powieści... Strrasznie romantyczna i
strrasznie smutna... Czy pani myśli, że on się kiedy pocieszy? Maneta mówi,
że z pewnością. Ona twierdzi, że mężczyźni pocieszają się prędko, daleko
prędzej, niż kobiety... Może to prawda, bo jabym się naprzykład nigdy nie
mogła gocieszyć, gdyby mi kto kochany umarł... I nagle, zwracając ku Cesi
krągłą twarzyczkę z błyszczącemi ciekawością oczyma, spytała: - Jak pani
myśli, czy on się jeszcze ożeni? - Trudno zgadywać... - szepnęła tamta. -
Pewnie, że się ożeni... Powinien się ożenić... - Aha! Mama też mówi to
samo. Powinien! Mama uważa, że to poprostu wstyd dla okolicy, że pan Jerzy
dotychczas jest kawalerem. Taki rozumny człowiek, taki dobry, taki
zamożny... Czy pani wie, że on jest najlepszą partją w powiecie?
Powiedziałabym pani jedną rzecz, tylko... hi hi!... tylko niech pani nikomu
nie powtórzy, dobrze, moja złociutka? Cesia z powagą skinęła głową, a panna
Gnatowska, zniżywszy głos, trzepała dalej: - Mama wierzy... (odprowadzę
panią jeszcze kawałek, można?) Mama wierzy, że Darnowski wkońcu ożeni się z
Manetą... I nawet... hi hi!... potroszku, pocichutku wyprawę szykuje...
Oho! ja wiem, że Maneta rzuciłaby mu się na szyję, gdyby się jej
oświadczył! Ona mówi, że to "jej typ". A mnie się zdaje, że to wcale nie
jej typ, tylko bogaty i nawet podobno ma tytuł hrabiowski, chociaż go nie
używa! Maneta lubi się bawić, a już pewno w Bożej Woli balów nie będzie.
Pan Jerzy taki poważny, taki... nudny... Ha, jeżeli się Manecie taki
podoba... Ale wolałabym mieć weselszego szwagra! I w dodatku on przecież
kuleje... To chyba strrasznie smutno mieć męża kalekę. - Pan Darnowski nie
jest kaleką - wtrąciła Cesia. - No... kaleką może nie, ale się laską
podpiera i pewno już nigdy nie będzie konno jeździł. Panna Irena zamyśliła
się i dodała po chwili: - Swoją drogą strrasznie mi go żal!... - Że konno
nie może jeździć? - E, co znowu! Żal mi go, że Oleńka Górska nie żyje. Gdy
ona żyła, pan Jerzy był całkiem inny... Czy pani znała go dawniej? - Tak,
znałam. - I co? Prawda? Był inny? Mama mówi, że on mógłby łatwiej
zapomnieć, gdyby tak ciągle nie żył przeszłością. Ale już na mnie chyba
czas. Dowidzenia, panno Celino! Kiedy pani przyjedzie do Kątów? Przecież

background image

pani obiecała przyjechać? - Teraz nie mogę, panno Irenko! - Czemu? Pani
zawsze to samo powtarza. Czy pani taka zajęta? Ale przecież w niedzielę ma
pani czas? - Od wczoraj mam gościa. Przyjechała tu moja siostra. - Pani
Grabowicka? Z Warszawy? - krzyknęła panienka i nagle rzuciła się Cesi na
szyję. - Moja panno Cesiu, to niech pani z siostrą przyjedzie! Mama będzie
rada, i Maneta się strrasznie ucieszy! Ona tak lubi widzieć kogoś z
Warszawy! Ona taka ciekawa tamtejszych ludzi... A pani siostra to pewnie
dużo bywa, prawda? - Ogromnie dużo - odparła Cesia, śmiejąc się - według
mnie nawet trochę za dużo... Młodsza panna Gnatowska przekrzywiła głowę,
jak ptaszek, który się czemuś bardzo dziwi: - Czy można za dużo bywać na
balach, w teatrach, albo gości przyjmować? Maneta z pewnością nie
uwierzyłaby temu. O, z Manety byłaby bardzo światowa osoba! - A z pani? -
Czy ja wiem... Ja się jeszcze nie liczę. W grudniu dopiero skończę
ośmnaście lat. Mama obiecała, że na cały karnawał pojedziemy do Warszawy
tej zimy. To będzie mój pierwszy występ. Okropnie jestem ciekawa... A wie
pani, czasem, jak pomyślę, że już jestem taka dorosła, to mi tak żal...
Srebrny głosik dźwięczał jeszcze w Cesinych uszach, gdy wchodziła na ganek.
Panna Irenka odprowadziła ją prawie do samej Rosianki, gwarząc jak
rozkoszny dzieciak, o wszystkiem i o niczem. W jadalni siedział pan Tomasz
z Melą, która właśnie kończyła śniadanie. Mieli oboje zadowolone miny i
rozmawiali z ożywieniem. Pan Tomasz tubalnym swoim głosem, odświętnym
kołnierzykiem i szerokiemi gestami wprawił snać Melę w doskonały humor,
gdyż śmiała się co chwila tym swoim dyskretnym, przyciszonym śmiechem. -
Już ubrana? - zdziwiła się Cesia, ujrzawszy tę scenę ode drzwi. - Jakże się
czujesz? Dobrze spałaś? - Jak księżniczka z bajki Andersena! - odparła pani
Grabowicka, mrugając jednem okiem w stronę pana Tomasza, który jednak, nie
będąc tęgim znawcą literatury pięknej, a bajek Andersena w szczególności,
zatarł tylko ręce i huknął: - A to chwała Bogu, panie kochany! To chwała
Bogu! - Spotkałam pannę Irenę Gnatowską, wracając z kościoła - rzekła
Cesia. - Byłaś już dzisiaj w kościele? A my się właśnie z panem Górskim
wybieramy na sumę. Nieprawdaż? Cesia opanowała wyraz zdumienia i zwróciła
się do pana Tomasza: - W takim razie radzę się śpieszyć, ha już dzwonili, a
Walek czeka przed gankiem. - Czeka hultaj? A to już tak późno? - zafrasował
się Górski i wydobył z kieszeni ogromną niklową cebulę: - Trzy kwadranse,
tylko nie wiem, na którą... - mruknął. - Zegarek mi, panie kochany, wypadł
onegdaj z kieszeni, i mała wskazówka odleciała. To pech! Więc jakże, pani
Melanjo, ruszamy? Ze staroświecką galanterją zaokrąglił ramię, na którym
pani Grabowicka wsparła się z wdziękiem, rzucając swemu towarzyszowi
figlarne wejrzenie z pod rzęs czarnych i gęstych. "Czy ona, w braku innych
adoratorów, starego szlagona skokietować zamierza?" - pomyślała Cesia,
odprowadzając wzrokiem tę dziwną parę. XXII - Co robisz po południu? - To
samo, co zawsze. Idę do ogrodu pilnować moich dziewcząt, aby raźniej pełły.
- H! - westchnęła Mela. - W takim razie i ja zrobię to samo, co zawsze:
usnę nad nudną książką. Z sadu dolatywały piskliwe głosy, śpiewające na
wysoką nutę: U młynoczka dwie siastry, da dwie siastry... Ciri-biri łapcium
ciapcium U młynoczka dwie siastry... Adna wyszła za pana, da za pana...
Ciri-biri łapcium ciapcium, Adna wyszła za pana... - Zabierz pled - poddała
Cesia siostrze - i połóż się na trawie. Będziemy przynajmniej wpobliżu. -
Dziękuję ci. Już i tak opaliłam szyję. A przytem, nie lubię takich
koncertów, od których uszy puchną i bębenki pękają... Wolę trzymać się
zdala od twoich muzykalnych dziewic. Adio, carissima, idę na spacer. -
Twierdziłaś, że upał, że kurz, gdy ci rano proponowałam przechadzkę. - A
teraz mam ochotę się przejść. Trzeba przecież "użyć wsi", zwłaszcza, że tu
już długo popasać nie będę. - Czemu? Pogoda ładna, nawet za ładna, jak dla
mnie, bo przydałby się deszcz... Czereśnie zaczynają dojrzewać. Może się
gniewasz, że tak mało ci dotrzymuję towarzystwa, ale, widzisz sama... - Non
posso! - zaśpiewała Mela. - Wiem. Ty jesteś przecież wzorem obowiązkowości.
Akuratność, chodząca między grzędami pietruszki! Rosiański zegar słoneczny.
To też jak widzisz, usiłuję sama zapełnić sobie czas... A rivederla,
signorina laboriosita... - Uczysz się teraz po włosku? - Teraz się uczę po
białorusku - odparła Mela, wskazując dziewczęta, które śpiewały dalej

background image

fałszywemi głosami: A druhaja za chama, da za chama, Ciri-biri łapcium
ciapcium, A druhaja za chama... A za panom bieduje, da bieduje, Ciri-biri
łapcium ciapcium, A za panom bieduje... A za chamom panuje, da panuje...
Mela wyszła przez furtkę ogrodową i ruszyła miedzą prosto przed siebie.
Mijała wielkie, przysadziste grusze, rachując je w przejściu: szósta,
siódma, dziesiąta... Nagle miedzę przecięła piaszczysta droga, za którą
ciągnął się znowu łan dojrzewającego żyta. Pani Grabowicka przystanęła na
chwilę, medytując, którędy pójść: w prawo, czy w lewo? Spojrzała na swe
biało obute stopy i spostrzegła, że śliczny zamsz pantofelków zazielenił
się od krótkiej, soczystej trawy, porastającej miedzę. Usiadła tedy na
przydrożnym kamieniu i jęła ścierać końcem haftowanej husteczki owe szpetne
plamy. W powietrzu brzęczały roje owadów. Drobne muszki wirowały nad głową,
niekiedy przelatywała pszczoła, dążąc z dalekich stron ze słodką zdobyczą.
To znów pojawiał się tuż nad ziemią aksamitny, prążkowany bąk, hucząc
groźnie i w ciężkiem, niepewnem krążeniu zawadzając o smukłe trawy. Nad
całem zaś polem, jak długie i szerokie, unosił się nieustający świergot
skowronków. - Zniszczone! - szepnęła z żalem Mela, przerywając niefortunną
próbę odratowania zzieleniałych nosków. Istotnie, pantofelki miały wygląd
opłakany, gdyż na nierównym gruncie obcasy wykręciły się i starły. W tej
chwili Mela z tęsknotą myślała o gładkich, asfaltowych chodnikach, po
których umiała tak ślicznie stąpać, budząc podziw w oczach przechodniów.
Westchnęła. Rozśpiewanym skowronkom i gniewnym pszczołom ani się śniło
podziwiać ślicznych nóżek warszawianki, która w swym wielkim kapeluszu,
nasuniętym głęboko, i w białej sukni wyglądała zdaleka, pośród mocnej
zieleni, jak gigantyczny muchomor. Na drodze rozległ się turkot. Mela
podniosła głowę i nagle zawołała z radosnem ożywieniem: - Hop hop! Tutaj! -
Co pani tu robi? - spytał Darnowski, schodząc ze swojej "linijki". -
Siedzę, siedzę na gorącym kamieniu, kto mię kocha ten mię zmieni... -
odparła tonem małej, rozbawionej dziewczynki. Podniosła jeszcze wyżej głowę
i dodała z półnadąsanym, półfiluternym, a wogóle prześlicznym uśmiechem: -
Ładnie to nie pokazać się przez tyle czasu! Pół dnia na miedzy czatować
muszę, czekając na tę minutę... - Pani... - skłonił się Jerzy. - No no!
Widzę, że trzeba powiedzieć prawdę, bo gotów pan uwierzyć, że tęskniłam za
jego widokiem. Mężczyźni są tacy zarozumiali! A więc siedzę tu i czyszczę
pantofle. O, niech pan spojrzy! Wysunęła stopy z pod sukni. Słońce zalśniło
na jedwabnej pończoszce. Przez chwilę pani Mela przypatrywała się z
upodobaniem swym własnym, trzeba przyznać, nader foremnym kończynom,
poruszając to jedną, to drugą, wreszcie dodała tonem skargi: - A
właściwie... niebardzo wiem, co robić ze sobą... Trzeba przyznać, że wy
wszyscy straszliwie nudni jesteście. Górski w polu, Cesia w ogrodzie cały
Boży dzień, pan ani zajrzy... - Ha! - Ma się rozumieć, obowiązek, et
caetera... Zgadłam? Doprawdy, w korcu maku dobraliście się z Cesią. Ona też
otacza się obowiązkiem, jak fosą. Co do mnie, uznaję tylko te, które nie
stają się koniecznością. Wszelka konieczność jest nudna. Wie pan co? Proszę
mię zabrać na linijkę, zmieścimy się, prawda? Obowiązkiem pana w tej chwili
jest przychylić się do mej prośby, a moim - jak najmniej zawadzać... Siądę
sobie skromniutko za panem... O, tak. Dokąd jedziemy? - Dokąd pani rozkaże.
- Och, wszystko jedno. Byle prędko. Pasjami lubię taką jazdę, żeby aż wiatr
gwizdał w uszach! - Dobrze - odparł krótko Darnowski i mocno zebrał lejce.
Ruszyli z miejsca tak gwałtownie, że Mela zachwiała się i pochyliła
naprzód. Na chwilę jej wąskie palce wpiły się kurczowo w ramiona Jerzego,
potem uścisk ów osłabł, lecz ręce nie cofnęły się zpowrotem. Jechali
szybko, rzeczywiście tak szybko, że wiatr gwizdał w uszach i walczył
zaciekle z ogromnem rondem kapelusza, który wyginał się z wyraźną tendencją
opuszczenia głowy właścicielki. - Aj, dosyć... tchu złapać nie mogę... -
krzyknęła Mela przerywanym głosem, linijka bowiem podskakiwała na
kamieniach, jak piłka. - Dobrze - odparł znowu Darnowski i wstrzymał nieco
konia. Minęli mały, klekoczący mostek i wjechali w kasztanową aleję. - To
dopiero Rosianka? - zawołała pani Grabowicka zdumiona. - Nie, to już
Rosianka. Niestety, muszę panią odwieźć do domu. Skończył się obowiązek
przyjemny, zaczyna - się ten konieczny, którego muszę dopełnić... Objazd

background image

folwarków, nim ludzie z pola nie zejdą - rzekł Jerzy uprzejmym, lecz
stanowczym tonem. Na ganku stała Cesia z koszykiem, pełnym blado-różowych
peonij w ręku. - A, to ty! - zawołała. - Nie mogłam zdaleka rozpoznać, kogo
pan Jerzy przywiózł ze sobą. Taki kurz! Mela weszła w milczeniu do
przedpokoju, otrzepując po drodze zmiętą i zapyloną suknię. - Ładnie
wyglądam - mruknęła, stanąwszy przed lustrem, i jęła przeczesywać
roztargane włosy. - Zostanie pan na wieczerzy? - zwróciła się Cesia do
Darnowskiego. - Niestety, mam jeszcze dzisiaj sporo roboty. Ale zaproszenie
zachowam na przyszłość. - A ja skończyłam "swój dzień" - i widzi pan, jak
mile! - rzekła, pokazując kwiaty. - Prawda, co za prześliczne peonje?
Jestem z nich taka dumna, jakby to było moje dzieło. nie Boskie! - Czy mogę
prosić o małą wiązankę? - Ma się rozumieć, ale ja już przed chwilą
zaniosłam je na cmentarz - odparła z prostotą, patrząc mu w oczy. - W takim
razie proszę o jeden kwiat dla mnie. - Ciekawam, o czem wy rozmawiacie ze
sobą? - ozwała się Mela po odjeździe Darnowskiego. - Jakto... o czem? - No,
przecież o flirt was trudno posądzać... - Och, tyle jest ciekawszych
tematów na świecie! - Naprzykład... marchew, albo cebula nasienna...
Prawda? - Albo i te peonje... - dodała Cesia, układając troskliwie w
wazoniku cudowne, bujne kwiaty. XXIII. - Niebo się chmurzy - zauważyła
Mela, odwracając głowę od okna, przez które wyglądała już od kwadransa -
niedość, że suknie się pomną w drodze, jeszcze nas gotów deszcz przemoczyć.
- Mojej toalecie on nie zaszkodzi! - roześmiała się Cesia - ale twojej
plisowanej mgiełce na pewno nie wyjdzie na korzyść tych ośm wiorst po
wyboistej drodze. Te chmury jednak przejdą szybko. Pogoda zapowiada się
raczej dobrze. Naturalnie, biorę pod uwagę naszą wycieczkę, bo ze względu
na kartofle przydałaby się porządna ulewa. Pan Tomasz już od kilku dni
biada, że słabo rosną. - Jakoż twój Darnowski nie jest zbyt punktualny -
rzekła Mela z przekąsem, patrząc na zegar. - Mieliśmy wyruszyć o trzeciej.
- Przedewszystkiem niepotrzebny ten "twój", a powtóre, pan Jerzy jeszcze
się nie spóźnił dotychczas. To nasz zegar wskazuje "rosiańską" godzinę. W
istocie jest dopiero wpół do trzeciej. - Czemu więc nie przesuniecie
wskazówek? - Ha! To już wyrachowanie pana Tomasza. Twierdzi on, że tym
sposobem wcześniej wyprawia ludzi do roboty. W tej chwili wszedł Górski. -
O wilku mowa! - zawołała pani Grabowicka. - Cesia tłumaczy mi właśnie, że
to pan naumyślnie fałszuje godzinę. - He he, ja wiem, co robię! Hycle się
lubią wylegiwać w pierzynach, marudzą rano... Zanim wyruszą w pole, zawsze
zmitrężą sporo czasu... - Ależ w takim razie i z pola schodzą wcześniej? -
A od czegoż jest słońce? Słońce ich trzyma do zachodu, a teraz zwłaszcza
długo każe czekać na siebie! - odparł pan Tomasz i począł się śmiać,
zadowolony z dowcipu. Zaturkotało przed domem. - O, jest Darnowski. Jak się
masz, Jurku! Rzadziej teraz zaglądasz. Cóż to, słyszę, zabierasz panie do
Kątów? - Sądziłem, że i pan z nami pojedzie. Nie widziano tam pana od zimy,
i "mama" Gnatowska mocno narzeka. - Niech "ponarzeka" jeszcze do przyszłej
zimy, bo teraz czasu nie mam. Powszedni dzień, panie kochany, to dla mnie
nie zabawka. Nie mam rządcy, sam wszystkiego dopatrzyć muszę. Ale wy
jedźcie, jedźcie i bawcie się dobrze. I kłaniajcie się ode mnie całej
familji. Lubię starego, choć ma rozum trochę nabakier, ale baby, przyznam,
że znieść nie mogę, odkąd wróciła z Mińska. Po francusku bez potrzeby
szwargotała i przedtem, jak wyuczona papuga, bo już takie odebrała
wykształcenie... Lepiejewska z domu, panie kochany, he he!... Ale nie mogę
spokojnie słuchać o tych tam karnawałach. Krew się lała, panie kochany, a
oni sobie tańczyli... Już raz Polska schodziła do grobu, a nasze piękne
wypudrowane panie rosyjskimi oficerkami garnirowały salony... Tfu! ale
jedźcie, nie zatrzymuję was. Jak wizyta, to wizyta, trzeba być punktualnym.
- Pan Tomasz niecierpi Gnatowskiej ozwał się Jerzy, gdy powóz wyjechał za
bramę a złośliwi komentują, że jakoby starał się ongiś o nią, dostał kosza
i... stąd owa niechęć do ekspanny Lepiejewskiej, która wolała być Gnatowską
na dwóch folwarkach, niż Górską na jednym. - Czemu on mówił, że Gnatowski
ma "rozum nabakier"? - spytała Mela. - A, to inna sprawa. Gnatowski jest
nowatorem, zaprowadza gospodarcze reformy w swoich Kątach, czego mu pan
Tomasz darować nie może. I słusznie, bo reformy te niezawsze wypadają

background image

szczęśliwie. - Naprzykład? - Naprzykład, już podczas wojny, kupił pług
motorowy. Podobno ze względu na rekwizycję koni, ale właściwie głównie
dlatego, by wywołać sensację i zazdrość wśród sąsiedztwa. Sensacja była
rzeczywiście, zwłaszcza wśród chłopów, którzy nigdy takiej piekielnej
machiny nie widzieli na oczy, ale traktor, nieprzystosowany do tutejszej
gleby, obfitującej w kamieniste i pagórkowate pola - poszedł w kawałki. Ile
przytem fornale nakradli benzyny, Bóg raczy wiedzieć, bo na pewno nie wie
tego Gnatowski. - Ależ pan dziś złośliwie usposobiony! - wtrąciła Cesia. -
Złośliwie? Nie. Cenię bardzo pana Januarego, bo to zacny człowiek i jako
sąsiad nadzwyczaj miły w stosunkach, ale mi zawsze żal ludzi, którzy nie
potrafią we właściwy sposób zużytkować swojej energji. Kąty to bardzo ładny
folwark i mógłby być jednem z pierwszych gospodarstw w powiecie, gdyby nie
ustawiczne próby ozłocenia tego jabłka, które ma swoją wartość i którego
smak przez takie próby raczej zepsuć można, niż polepszyć. Słusznie
powiadają, że lepiej jest wrogiem dobrego. Prawda, panno Celino? - Prawda,
jeżeli chodzi tylko o efekt, a nie o istotę rzeczy. - Istotą rzeczy w
Kątach jest przedewszystkiem surowa, mrówcza praca. Aby zbierać, trzeba
posiać. Dlaczego pani nie założyła dotychczas szkółek owocowych w Rosiance?
Mówi się o tem przecież od miesięcy. Albo dlaczego nie odbudowano dotąd
cieplarni? - Pan przecież dobrze wie, czemu! - odparła Cesia porywczo. -
Tyle jest jeszcze wstępnej, przygotowawczej roboty! Dla szkółek muszę mieć
dobrą ziemię. Żeby mieć dobrą ziemię, muszę ją dobrze uprawić... A pan wie,
jak się przedstawia sprawa koni w Rosiance! Ho, ho! do moich szkółek
jeszcze daleko! - Widzi pani! A w Kątach jest właśnie naodwrót: najpierw
sprowadza się sadzonki, a potem... kopie się doły, et ceatera, et
ceatera... I dlatego każdy "kulturalny" poryw pana Gnatowskiego jest z
gruntu chybiony. Rozbija się o takie nieusunięte w porę kamienie, zupełnie
jak ów traktor. - Co to jest traktor? - spytała Mela, która przez cały czas
wzrokiem ztrudzonym wodziła po polach. - Pług motorowy. Gnatowski byłby
sprowadził ich więcej, ale nie wystarczyło mu pieniędzy. A zresztą, właśnie
w tym czasie uciekał przed Niemcami do Rosji. Majątek obyłby się na pewno
wyśmienicie bez tego pługa, ale na braku gospodarza ucierpiał mocno. Ha! Po
powrocie "wielki człowiek" przywiózł ze sobą gotowy projekt: stawy rybne.
Projekt w zasadzie dobry, bo warunki w Kątach wymarzone: łąki o łagodnym
spadku, rzeczka płynie równiuteńko ich skrajem. Należało usypać kilka
grobli, postawić kilka mnichów, i byłby dochód pewny, a zachodu mało. Ale
Gnatowski zabrał się do tego swoją metodą: wszystko na wielką skalę,
wszystko podług najnowszej, "zagranicznej" techniki, wszystko
najkosztowniejsze i wszystko, przemędrkowane. I cóż? Groble usypano tak
okazałe, jakby przez Kąty przepływała Missisipi, a nie ten strumyk, którego
nazwa nie figuruje nawet na mapach. Upusty w mnichach żelbetowe, jakieś
kanały, jakieś wodospady, jakieś sztuczne wylęgarnie dla ryb! Same roboty
ziemne kosztowały majątek, zapewne cały posag żony. A potem przyszli
bolszewicy. Gnatowscy znów wyjechali, tym razem na zachód, chłopstwo
zdemolowało wylęgarnię, bo cegły to zawsze łakoma rzecz. Pozostały
nieuszkodzone groble, ale niestety... dopływ wody okazał się niedostateczny
dla tak wielkich terenów. Ba, na dobitkę rzeczka poczyna wysychać,
sprzykrzywszy sobie widocznie przeciekanie przez betonowe mnichy... Ot i
cała ta olbrzymia robota poszła na marne. Są tam teraz swa stawki, pokryte
rzęsą tak, że można się omylić i wpaść do wody, sądząc, że to trawnik.
Zobaczą panie te wszystkie cuda niebawem, bo Gnatowski, pomimo niepowodzeń,
nie przestał chełpić się swem dziełem. Rzeczywiście - jeżeli beton ma być
wyrazem kultury, to kultura w Kątach stoi wysoko. Nawet podłogi w chlewach
wykonano z tego cennego materjału. Szkoda tylko, że trzody mało, bo tego,
co pozostało po bolszewickim najeździe, nie było czem karmić zimą. Trudno!
Zeszłego roku fornalki miały tam pilną robotę: zamiast kartofli do dołów,
zwożono ziemię pod taras, z którego widok się piękny roztacza na owe stawy
i na młyn, istniejący dotychczas w ruchliwej wyobraźni naszego sąsiada...
Tymczasem wypadły deszcze i kartofle wygniły w polu. Gnatowski zrazu się
zmartwił, ale wkrótce machnął ręką i pocieszył się, urządzając wspaniałe
polowanie, na które sproszono całe sąsiedztwo. Polowanie trwało trzy dni. -

background image

Pewnie były i tańce? - przerwała Mela z ożywieniem. - Naturalnie. U
Gnatowskich tańczy się przy każdej okazji. Tańczono przez trzy dni do
upadłego. Samo polowanie mniej się udało, z powodu braku zwierzyny, którą
może również odstraszył beton... Byłem na tem przyjęciu przez kilka godzin,
ale widząc, że się zanosi na długotrwały bal, zwiałem z moją flintą do
domu. Nie byłem tam zresztą niezbędny, jako inwalida niezdolny do tańca...
Darnowski Uśmiechnął się trochę smutno, lecz bardzo łagodnie i spojrzał na
Cesię. Siedziała, zatulona w głąb powozu, a oczy jej, odbijające
wypogodzone niebo, były w tej chwili szafirowe, nie szare, jak zwykle. -
Otóż i Kąty widać! - zauważył po chwili milczenia - pani Melanjo, będzie
pani miała foxtrotta i lody, bo te dwa dania są tam chlebem powszednim.
Raduje to panią? - Proszę mię nie nazywać panią Melanją - odparła nadąsana.
- Niecierpię tego imienia, i pan chyba oddawna wie o tem. XXIV. Z dziennika
Cesi. Moje uczucia względem Meli dałyby się tak sformułować: Kocham ją, ale
jej nie lubię. Gdyby nie była moją siostrą... O, gdyby nie była moją
siostrą, patrzałabym na nią daleko obojętniej, jak na obcy, nieinteresujący
mię typ. To jednak zadziwiające, jak ona szybko potrafi wytwarzać swoją
atmosferę wszędzie, gdziekolwiek się zjawi. Sądziłem, że tu, w Rosiance
zanudzi się na śmierć, ale stało się właśnie odwrotnie: to ona mię na
śmierć zanudza. Potrafiła wynaleźć sobie rozrywki, potrafiła zorganizować
sąsiedztwo... Przed kilku dniami byliśmy u Gnatowskich w Kątach, a dziś
znowu Rosianka roiła się od gości. Rozbawiona młodzież przypomniała sobie o
istnieniu "tego ślicznego zakątka". Najechali dwór całą kawalkatą...
Sześciu jeźdźców, w tem dwie amazonki, naturalnie panny Gnatowskie, z
których starsza tak przylgnęła do Meli, że już sobie poprzysięgły wieczystą
przyjaźń i "bywanie" w Warszawie. U Gnatowskich trafiliśmy na zjazd.
Podobno tam tak zawsze co lato, bo na zimowe miesiące rodzina wyrusza
zwykle do stolicy. Podczas, gdy mama Gnatowska zabawiała nas opowiadaniem o
jakiejś dobroczynnej loterji, urządzonej przez nią w Mińsku (naturalnie,
akcja każdej narracji musi się toczyć w Mińsku), do salonu wsuwały się,
jedno po drugiem, jakieś indywidua wojskowe i cywilne. Panna Maneta z
wdziękiem prezentowała nowoprzybyłych, tak dyskretnie wymawiając nazwiska,
że zapamiętałam tylko czterech "skich", dwóch "iczów" i jakąś rozchichotaną
panienkę, którą połowa towarzystwa darzyła mianem kuzyneczki, połowa zaś
tak spieszczonem imieniem, że nie jestem zdolna odgadnąć, jakie w
rzeczywistości otrzymała była na chrzcie św. Otóż wszystko odbyło się tak,
jak przepowiadał Darnowski. Po podwieczorku, podanym "ze wszystkiemi
szykanami" (były i lody), gospodarz zaprowadził nas do stawów, przez całą
drogę opowiadając o hodowli karpi w sposób nietyle fachowy, co arcynudny.
Zaledwie znaleźliśmy się w ogrodzie, towarzystwo rozbiło się na grupki.
Irenka Gnatowska, korzystając z resztek pięknej pogody (niebo zaczęło się
chmurzyć na zachodzie), poszła grać w tennisa z dwoma "iczami" i z bratem.
Maneta zagarnęła Darnowskiego, jak niepodzielną własność, Mela zaś,
twierdząc, że jej gorąco i że ją gryzą komary, została daleko wtyle,
naturalnie również nie sama, tylko z wysokim i jak śmierć angielska
wyblakłym osobnikiem, który nazywa się Krzemski i okazał się jej dawnym,
dobrym znajomym (czytaj: wielbicielem). Pozostali, to jest wesoła
kuzyneczka Nana i reszta "skich" (z tych jeden czterosylabowy i zaopatrzony
w ogromny sygnet na piątym palcu), słuchali z roztargnieniem wyjaśnień
Gnatowskiego, tyczących się robót ziemnych, oraz smętnie uczynionego
wyznania, że ryby znowu w tym roku się nie wytarły. W tem miejscu panna
Nana, zajęta obskubywaniem margerytki, parsknęła krótkim, urwanym
śmieszkiem i upuściła na ziemię batystową chusteczkę. Schylił się po nią
natychmiast jeden z młodzianów. Gnatowski widząc, że mu ubywa słuchaczy,
zwracał się wreszcie tylko do mnie, wskazując bezczynne "mnichy" i resztki
gruzów, pozostałych po sztucznej wylęgarni dla ryb. - Pochlebiam sobie, że
takich wzorowych urządzeń niema nietylko nikt w powiecie, ale nawet w całem
województwie - zakończył, stając nad stawem, który istotnie do złudzenia
naśladował zdaleka łączkę. Na ten widok nie mogłam powstrzymać uwagi: - Co
za wspaniały plankton! Toż to istny raj dla botaników! Miałam kolegę,
któryby pół życia oddał za takie pole do badań! Nasze towarzystwo zaczęło

background image

jednak nawoływać do pośpiesznego powrotu, a to z powodu zalatujących od
tego "stawu" zgniłych wyziewów. - Jak tu uroczo... - orzekła Mela,
nadciągnąwszy wreszcie ze swym mizernym towarzyszem. Wyjęła z torebki
uperfumowaną chusteczkę i, manewrując nią koło oblicza, zwróciła się do
Gnatowskiego: - Czy to rybami tak pachnie? Zupełnie morskie powietrze... -
Ryb jeszcze niema - odparł zażenowany. - Sprowadziłem w zeszłym roku kilka
pudów "kroczków", ale, niestety, wyginęły z niezrozumiałej przyczyny. - Ja
się im wcale nie dziwię - szepnęła "kuzyneczka" do jegomościa z sygnetem. -
Tu pewnie nawet ryby wytrzymać nie mogą... Tak brzydko pachnie... I
parsknęła śmiechem. Wróciliśmy do domu. Gnatowski wydawał się zgorszony
brakiem uznania, którego spodziewał się od swoich gości. Usiłowałam
wzbudzić w sobie sztuczny entuzjazm i kilkakrotnie zdobyłam się na
pochwalną uwagę o jakimś mnichu lub grobli, widocznie jednak czyniłam to z
zupełną ignorancją, gdyż nawet nie raczył mi już wyjaśniać znaczenia
poszczególnych stawów, a wkrótce skierował rozmowę na inne tory. - Pani
studjowała w Krakowie? - Skończyłam w Warszawie kurs ogrodniczy, ale byłam
również przez rok w Krakowie, na botanice. - Kraków... piękne miasto... -
zaczął pan January, goniąc wzrokiem drobne chmurki na horyzoncie. - Stare
mury..! Wawel... Wieża Marjacka... -...i ciastka u Michalika! - chciałam
dorzucić, ale w porę przygryzłam język. Stanęliśmy przed domem, gdzie
powitała nas panna Irenka z rakietą w opalonych rączkach, zarumieniona,
wesoła i śliczna. Z salonu dochodziły dźwięki fortepianu. Ktoś z wielką
brawurą wybębniał najmodniejszego foxtrotta. - Panno Cesiu, potańczymy,
prawda? A gdzie siostra pani? Mela nadeszła wkrótce, ze swym przygodnym
"cavaliere servente", obarczonym parasolką, torebką, szalem (dlaczego ona
bierze ze sobą tę pajęczynkę, która ani od chłodu, ani od słońca chronić
nie może?) i tak zmęczonym, że ledwo wlókł chude nogi za sobą. W salonie
jednak mogłam ocenić istotne walory tego pana, jako wyśmienitego
"shimmisty". Tańczył tak niestrudzenie, jakgdyby zamierzał trenować się do
konkursu na wytrwałość. Naturalnie - prawie ciągle z Melą. Snuli się po
sali w głębokim skupieniu, odrabiając swoje skomplikowane "figury". 'Twarze
obojętne, prawie bez wyrazu, oczy niewidzące i senne, ale w ruchach
ekspresja!... Nie jestem przecież purytanką, nie "szokuję się" z lada
powodu, a przecież ten ich taniec miał w sobie coś wstrętnego... Usiadłam w
najdalszym kącie, na szczęście sama, bo nikt nie troszczył się o mnie i
nawet nie spytał, czy tańczę. Zresztą - tancerzy było tylko trzech, reszta
zasiadła do bridge'a w dalszych pokojach. Kuzyneczka z panną Irenką kręciły
się ze sobą, do taktu i bez taktu, ale przynajmniej z werwą i humorem. Pan
z wielkim pierścieniem przesunął się z Manetą w objęciach tak blisko mnie,
że usłyszałam ciche, prawie szeptem rzucone pytanie: - Więc nawet wówczas,
w alei, to było tylko "na niby?" A w następnym tour inny strzęp konwersacji
wpadł mi do ucha: -...to ogrodniczka Górskiego. Dobre stworzenie, ale tak
niepodobna do siostry... Tym razem mówiono więc o mnie. W tej samej chwili
podszedł Darnowski i spytał, wskazując wolne krzesło wpobliżu: - Można? -
Ależ ma się rozumieć! Jesteśmy teraz oboje w podobnem położeniu:
niepotrzebni tutaj nikomu. - Co do mnie, to kwestia zupełnie jasna i dla
każdego zrozumiała: nie tańczę choćby dlatego, że jestem inwalidą. Chociaż,
mój Boże! - Obecne tańce!... Krzemski wygląda, jakby się cały składał z
protez... - Nie wyłączając głowy... - O, jaka pani złośliwa! Szczęściem dla
niego, głowa tu nie gra tak wielkiej roli. Ale wracajmy do poprzedniego
tematu, to znaczy: do nas. Więc ja nie tańczę, ponieważ nie mogę. Ale
pani?... - A ja dlatego, że nie chcę. Ale w tej samej chwili przyszło mi na
myśl, że gdybym nawet rwała się teraz do tańca, nie miałabym partnera, więc
dorzuciłam prędko: - A zresztą... Jak pan widzi... nie mam wielkiego
powodzenia. Czemże właściwie jestem dla tych wszystkich ludzi? Ogrodniczką,
tout court... Znam już to jego spojrzenie: krótkie, badawcze, rozumne i
dobre. I to spojrzenie cenię sto razy więcej od wszystkich miłych rzeczy,
które słyszała zapewne Mela w swym triumfalnym, pochodzie przez życie...
sali balowej. XXV Mela opuściła Rosiankę prawie tak niespodzianie, jak
przyjechała. Przyczynił się do tego list Grabowickiego z doniesieniem, że
udało mu się uzyskać kilka dni urlopu i że wobec tego wycieczka do Gdańska

background image

przybrała kształt realny. Pokoik Cesi przesycała jeszcze przez kilka dni
subtelna, odurzająca woń "Trefle Incarnat", a na podłodze i na półkach
błąkały się bibułkowe papiloty, oraz kilka zapomnianych, do połowy
zużytych, słoików z różnemi "mastyksami", które Cesia wyrzucała
systematycznie do pieca, ilekroć znalazła taki rzeczowy dowód pobytu
siostry. Dnie płynęły znów ciche i jasne, podobne jeden do drugiego, a
bardzo różne, wypełnione po brzegi szeregiem drobnych zajęć, związanych
ściśle z porą roku. Był to okres smażenia konfitur z porzeczek i agrestu, a
później i z malin. Ogrodniczka zmieniła się na jakiś czas w kucharkę,
szumując, cedząc i przelewając do słoików arcydzieła swej kulinarnej
wiedzy. Pan Tomasz, wróciwszy z pola, zastawał obok swojego nakrycia
spodeczek z jakimś przetworem owocowym "do pokosztowania". Próbował więc,
kiwając głową z uznaniem, i ruszał wielkiemi wąsami na znak zadowolenia. -
Majster klepka z tej ogrodniczki! - chwalił Cesię, jak zwykle nieco za
silnie podnosząc głos. - Nietylko, że warzywa będziemy mieli piękne, choć
na wystawę posyłaj, ale i na konfiturach zna się pani, jak stara gospodyni.
Moja żona nieboszczka i biedna Oleśka nie zrobiłyby lepszych! Dużo tam tego
ma pani w śpiżarni? - Wystarczy na całą zimę! - odparła z dumą i wielkiem
zadowoleniem, że praca jej została oceniona aż tak wysoko. Dla Górskiego
dwie tylko bowiem były na świecie istoty, obdarzone geniuszem gospodarskim:
żona i córka. Stawiał je wszystkim kobietom za przykład, a porównanie z
niemi stanowiło najwyższą pochwałę. Obserwując oddawna Cesię, jej równy
charakter, zamiłowanie do wsi i konsekwentną pracę, począł sobie pan Tomasz
pocichu układać plan, który długo dojrzewał w jego umyśle, aż wreszcie
dojrzał i stał się ulubionem marzeniem na przyszłość najbliższą. - Chodźno,
mój Jurku - ozwał się pewnej niedzieli do Darnowskiego, gdy siedzieli we
dwójkę przy czarnej kawie, a Cesia krzątała się po pokoju, chowając do
kredensu resztki zakąsek i salaterkę z kompotem. - Przejdźmy do gabinetu.
Mam z tobą do pomówienia. Takie pogadanki zdarzały się często i dotyczyły
przeważnie spraw gospodarskich, ale tym razem brzmiała w głosie pana
Tomasza nuta szczególna, więc zarówno Jerzy, jak Cesia spojrzeli nań ze
zdziwieniem i ciekawością. - Bo to widzisz, tak... - zaczął Górski,
rozsiadłszy się na starym, wytartym fotelu i zapalając poobiednią fajkę: -
Bo to widzisz, mój drogi... Przyszedł mi jeden pomysł do głowy. Urodził się
ten pomysł już dawno, ale wyznaję szczerze, niebardzo jakoś wierzyłem, że z
tej naszej Cesi wyrośnie taka dzielna, zacna, rozumna dziewczyna. To moja
prawa ręka i otwarcie mogę powiedzieć przed tobą, że od czasu, gdy ona tu
jest, wszystko w domu idzie inaczej, lepiej, składniej. Młode to, a rękę ma
silną... Przyznam ci, że gdy przyjechała, miałem trochę obawy... Ot, znałem
przecie kiedyś jej siostrę i pomyślałem zaraz: pewnie to ten sam typ. O
starej Bielawskiej mało co wiem, tylko z tego, coś ty mi opowiadał, ale z
tej Meli - to ziółko. Już ja się na niej trochę poznałem wtedy, w szpitalu,
pamiętasz? A teraz patrzyłem tu na nią i widzę, żem się nie mylił. Boże nas
broń od takich kobiet... Ona swoim uśmiechem więcej biedy może narobić na
świecie, niż inna dąsami i gniewem... Darnowski poprawił się na krześle i
chrząknął. Górski, swoim zwyczajem, mówił rozwlekle, okrążając temat, jak
myśliwi zwierzynę, by się im nie wymknęła. - Otóż - prawił dalej pan
Tomasz, pykając z fajki i delektując się, każdem słowem, równie jak dymem -
otóż, myślę sobie, że panna Bielawska młodsza jest całkiem z innej gliny.
To kobieta, która rozumie obowiązek, bo go sumiennie wypełniać potrafi, a
przytem lubi pracę, nie ma w głowie żadnych fiu-fiu, jest spokojna,
łagodna, rozumna, dobra... Wszyscy ją polubili, każdego potrafi uchwycić za
serce. Co tu w bawełnę owijać, panie kochany: umie być panią w domu i
basta. - Do czego on zmierza? - pomyślał Jerzy Darnowski. - Otóż więc -
ciągnął Górski, wytrząsając tytoń z fajki wprost na podłogę - zważywszy to
wszystko, sądzę, że kto ją dostanie za żonę, to jakby wygrał wielki los, i
dlatego mam zamiar... W tem miejscu uczynił tak efektowną pauzę, jakiejby
się nie powstydził, pierwszorzędny artysta na scenie, a po chwili rzekł
uroczyście: ...mam zamiar ją wyswatać. Był tu zimą, o ile sobie
przypominasz, mój siostrzeniec, Staszek Szeliga. Zauważyłem już wtedy, że
mu się dziewczyna bardzo podoba. Każdy to zresztą widział, kto miał oczy,

background image

więc i ona zapewne również... Otóż, kalkuluję sobie tak: panna Bielawska
posagu nie ma, a jeśli coś tam posiada, to jakby kot napłakał. Ale zato ma
zalety, których za największy posag nie kupisz. Staszek coprawda też goły,
bo ich tam kupa rodzeństwa na jednym folwarku siedzi, w tem trzech
niedorostków, do szkół jeszcze chodzą. Co tu dużo gadać, panie kochany!
Siostra od owdowienia ręce po łokcie urabia, żeby to wszystko odchować, na
ludzi wyprowadzić. Trochę im dopomagam, ale niewiele, bo wiesz, że ledwo na
nogi staję i sam niedawno potrzebowałem pomocy od ciebie. Ale do rzeczy.
Otóż... O czem to ja mówiłem? - O projektach matrymonjalnych względem
siostrzeńca... - A prawda. Widzisz, jak to ja pamięć tracę? Otóż Staszek
teraz nic nie ma, ale mieć będzie. Stary jestem. Coraz częściej muszę o tem
pamiętać, że życie nie żartuje, tylko ucieka z każdym dniem. Im dalej od
kołyski, tem bliżej ku mogile... ha! Prędzej, później, przyjdzie i na mnie
kreska, a Rosianki przecież do grobu z sobą nie wezmę. Było komu zostawić,
było... Pan Tomasz pokiwał głową, łzy mu w oczach błysnęły, ale je wpędził
zpowrotem silnem mrugnięciem powiek. Wyciągnął rękę i położył ją na
ramieniu Jerzego: - Tobie chciałem zapisać, bobyś przecież Rosiankę wziął
za Olesię po mojej śmierci. A że Bóg zrządził inaczej... - Drogi panie,
proszę, niemówmy nawet o tem. - Wiem, wiem. Tybyś nie przyjął. Zresztą
swojego masz dość. Więc umyśliłem Staszka sukcesorem głównym uczynić.
Andrzejek właśnie, jego brat, w tym roku agronomię ukończył i na praktykę
chce iść, na posadę płatną. Ale po co mu tam praktyka, kiedy od dziecka z
ziemią obeznany. Niech lepiej w domu gospodarzy, a Staszka wezmę do siebie.
Już nawet pisałem siostrze o tem. Andrzej da sobie radę, a Staszek niech tu
przyjedzie, ze wszystkiem się zapozna. Potem - Rosiankę weźmie, rodzeństwo
pomalutku pospłaca. Nie przyjdzie mu to ciężko, bo dzięki Bogu, teraz
wszystko zaczyna iść normalnie, i jeszcze rok, dwa... A niech dostanie taką
Cesię za żonę, ho, ho! Ogród już dziś przynosi dochód. Dadzą sobie radę we
dwoje. - Czy pan rozmawiał z panną Bielawską o tych projektach? - Nie
jeszcze. Tobie pierwszemu mówię. Ale myślę, że ona nie będzie od tego. Lubi
Rosiankę... - Lubi Rosiankę... - powtórzył Jerzy. - Dobrze wszystko
obmyśliłem, co? Przyznasz chyba, że lepszej żony dla Staszka wybrać nie
mogłem? Czemu milczysz? Mam słuszność, czy nie mam? - Tak, ma pan
słuszność. Charakter panny Bielawskiej jest rękojmią na przyszłość.
Znajdzie pan w niej prawdziwą córkę. Górski potrząsnął głową. - Tej mi nikt
nie zdoła zastąpić, ale jeżeli... trochę... to chyba właśnie ona. Ot, co tu
gadać! Przywiązałem się do dziewczyny, i miło mi pomyśleć, że ona tutaj
zostanie. Jerzy podniósł się z miejsca powoli, jakby z trudem. Na twarzy
jego zarysował się wyraz bólu. Syknął zlekka i sięgnął po laskę, zawieszoną
na poręczy. - Co ci to? - spytał pan Tomasz. - Wyglądasz, jakbyś był chory.
- Noga mi trochę dolega. Widocznie zanosi się na słotę. Moje kolano to
teraz najlepszy barometr. - Barometr... Barometr... Po djabła ta cała
medycyna, jeżeli ci tej nogi wyleczyć nie mogli! - huknął nagle. - Mówili,
że przejdzie zczasem, pieniędzy do kieszeni napchali... I żeby chociaż
pomogli! - Nie pomogli. Ale to nie ich wina, tylko tego, który mi kolano
tak paskudnie przestrzelił. I nawet nie jego to wina, lecz losu. Los ze
mnie inwalidę zrobił, oto wszystko... - Et, głupstwa gadasz! Inwalida,
patrzcie go! Może jeszcze powiesz, żeś się dlatego dotychczas nie ożenił,
co? Tfu! Inwalida! Gdzie się obejrzysz, siedzi panna i tylko patrzy na
ciebie, jak w tęczę... - Może i patrzy, ale nie ta, którejbym pragnął -
odparł Jerzy ze smutnym uśmiechem i potrząsnął głową. Przedwcześnie
siwiejące włosy osypały mu się na czoło. Wyciągnął rękę do pana Tomasza i
dodał: - No, pora na mnie. Czas jechać. - Dokąd? Do Gnatowskich? Czekają
dziś na ciebie? - Nie do Gnatowskich, tylko do domu, gdzie nikt na mnie nie
czeka... Oprócz Krystyny, ma się rozumieć, która jak zwykle, czeka z
herbatą. XXVI. W sobotę, czwartego sierpnia, przybiegła do Rosianki Stasia
Midowiczówna o niezwykle wczesnej godzinie. - Aj, proszę pani,
nieszczęście! - krzyknęła, nie witając się nawet z Cesią, która kończyła
upinać włosy. - Co się stało? - Proboszcz zachorował w nocy - i bardzo
zachorował! Już nawet po doktora posłałam. Aj, bieda! A mówiłam stryjkowi
wczoraj: niech proboszcz po zachodzie w ogródku nie siedzi! Potrzeba też

background image

było goździki obrywać... Za dużo, mówi, w kępie, przez to źle rosną. Ma
teraz goździki, żeby tylko nie do trumny! Mój Boże! Niech pani idzie
prędko! - Bardzo chory? - spytała Cesia, pośpiesznie wkładając suknię. -
Bardzo, bardzo... Oddech ma taki, że w kuchni słychać. O mój Boże! Żeby Pan
Jezus powrócił zdrowie proboszczowi! Cesia już była gotowa, więc wyszły z
domu. Panna Stasia biadała dalej przez drogę: - Jeszcze wczoraj czuł się
tak dobrze! Patrz, mówi do mnie, ośmdziesiąt lat blisko mam, a jeszcze tę
konewkę z wodą udźwignę i sam wszyściutkie grządki popodlewam. I polewał,
do samego zachodu. A potem jeszcze goździki zrywał. Aj, taka bieda! Żeby
dziś słońca choć trochę, pewnieby mu ulżyło. Ale, powiadam pani, w
piersiach mu gra, zupełnie, jak organy. I chyba niebardzo przytomny. Mówi
coś, ale po łacinie. Oj, chodźmy prędzej! Przyśpieszyły jeszcze kroku, aż
Cesia czuła tętno w skroniach, ale pomimo to przestrzeń pomiędzy Rosianką i
plebanją wydłużała się tym razem niepomiernie. Dotarły wreszcie do
bielonego domku, skacząc przez owe kępy goździków, które proboszcz zrywał
dnia poprzedniego, i weszły do pokoju na palcach. Chory leżał z zamkniętemi
oczyma i oddychał głośno. - Śpi - szepnęła Stasia Midowiczówna. Ale w tej
samej chwili proboszcz otworzył oczy. Widocznie był zupełnie przytomny, bo
poznał Cesię odrazu i uśmiechnął się do niej. Usiłował nawet powiedzieć
coś, ale mu zabrakło oddechu, więc tylko wyszeptał z trudem: - Jesteś...
dziecko,.. to dobrze... Około dwunastej dopiero przyjechał doktór z
miasteczka. Na samym wstępie sklął pogodę od ostatnich słów, poczem
poprosił o gorącą herbatę. Midowiczówna pobiegła do kuchni, a Cesia
wprowadziła doktora do pokoju chorego. Po niejakim czasie wyszedł stamtąd
jeszcze bardziej nachmurzony i rzekł opryskliwie: - Zapalenie płuc. Nie
mogę taić przed paniami, że stan jest bardzo groźny. W takim podeszłym
wieku... Panna Stasia rozpłakała się, wylewając na spodeczek herbatę. którą
właśnie przyniosła. Cesia spytała krótko: - Niema nadziei? - Nadzieja
zawsze jest, dopóki człowiek żyje - odparł lekarz łagodniej, spoglądając na
pobladłą twarz młodej dziewczyny, i dodał po chwili: - Czy pani jest krewną
proboszcza? - Ja? Nie, Ale panna Midowiczówna jest jego bratanicą. Więc pan
doktór twierdzi, że... - Ja nic nie twierdzę. Zostawię paniom recepty i
przepis na kartce, jak pielęgnować chorego. Panie są dwie, to dobrze.
Trzeba czuwać na zmianę. Do ośmiu dni niebezpieczeństwo jest wielkie. Potem
- może nastąpić kryzys. - Kryzys? szepnęła z przerażeniem Midowiczówna, nie
rozumiejąc znaczenia tego słowa. - To znaczy przesilenie choroby - wyjaśnił
doktór, zapijając herbatą ogromne kęsy chleba. Kazał sobie słono zapłacić i
odjechał, nie dając nawet wypocząć koniom. Zaczęło się czuwanie przy
chorym, który oddychał prędko, nierówno i wciąż się uskarżał na duszność.
Okno. "Otwórzcie okno... prosił. - Tu brak powietrza... Nad wieczorem
przyszedł pan Tomasz i Darnowski. Cesia wyszła do nich z palcem na ustach.
- Teraz znowu śpi... - szepnęła. - Zdaje się, że gorączka jest mniejsza. -
Kto tu zostanie na noc? - spytał Jerzy. - Właśnie chciałam prosić -
zwróciła się Cesia do Górskiego - by mi pan pozwolił pozostać tutaj przez
kilka dni... najcięższych. Biedna Stasia straciła zupełnie głowę i tylko
płacze... - Ależ ma się rozumieć, ma się rozumieć! - odrzekł pan Tomasz, a
Jerzy dorzucił: - Może potrzeba czego z apteki? Moje konie są do
dyspozycji. Zaraz przyślę Józefa z bryczką. W razie pogorszenia będzie
można odrazu posłać do miasteczka. - Tak, tak będzie najlepiej. Jaki pan
dobry. - To nie dobroć, to prosty obowiązek - odparł krótko. Minęło kilka
dni. Choroba, zda się, stanęła na martwym punkcie. Chwilami proboszcz
tracił przytomność, to znowu odzyskiwał ją: czuł się jakgdyby lepiej.
Często rozmawiał z Cesią, jak dawniej, nawet podżartowywał, odgrażał się,
że nazajutrz już wstanie. Często jednak popadał w długie drzemki, a wówczas
jego woskowa twarz nie miała w sobie nic z życia: możnaby sądzić, że umarł,
gdyby nie lekki ruch kołdry, poruszanej oddechem. - Kiedyś, ocknąwszy się
nagle, popatrzył na Cesię, westchnął, potem rzekł: - Dawno cię nie
widziałem, moja Oleśko... - To ja... - szepnęła z drżeniem - proboszcz mię
nie poznaje? - Poznaję cię, Olesiu, poznaję... Dobrze, że jesteś... podaj
mi wody. Wstała cicho i podsunęła mu szklankę do ust. Wypił łyk, popatrzył
na nią łagodnie, uśmiechnął się i znów powiedział: - Olesiu... - Co,

background image

proboszczu? - odparła Cesia głosem wzruszonym. - Czy Jerzy wie, że tu
jesteś? - Wie... proboszczu. - To dobrze. Pewno się bardzo ucieszył? Cesia
milczała. - Olesiu? - Słucham, proboszczu. - Ucieszył się bardzo?
Odpowiedzże mi... - Tak, proboszczu... - On ciebie tak długo wyglądał...
szepnął po chwili staruszek. - Dobrze, że już wróciłaś... Przesunął ręką po
kołdrze. - Dobrze, że już wróciłaś - powtórzył. - Schyl główkę, niech ją
pogładzę... Bo widzisz... moje dziecko kochane... Nie trzeba go tak samego
zostawiać... On bardzo biedny... A ty masz przecież dobre serduszko... Nie
trzeba go zostawiać. Westchnął. - Którego to dziś mamy? - Ósmego sierpnia,
proboszczu. - Ósmego... aha... To już niedługo Matka Boska Zielna...
Olesiu? Gdzie ty jesteś? - Tutaj, proboszczu. Tu klęczę, obok... - Tutaj?
Tak, dobrze... Bo widzisz... moje dziecko... może naznaczyć ślub, nie
odkładając... Na Matkę Boską Zielną za wcześnie... zapowiedzi nie wyjdą...
Ale na Siewną, co? Bóg widzi, chciałem wam dawać ślub... Zawsze marzyłem,
że Jerzemu pobłogosławię... I tobie... Ale jestem bardzo chory. Nie trzeba
zwlekać... powiedz mu... - Co, proboszczu? - Powiedz mu, że jeśli prędko
nie wyzdrowieję... to i tak... nie zwlekajcie... Powtórzysz mu? - Powtórzę.
- Pamiętaj - szepnął staruszek i przymknął oczy. Cesia klęczała jeszcze
długo, nieruchoma. Serce jej przeniknął nagły lęk, po głowie snuła się
myśl, ciągle ta sama: on umrze, on na pewno umrze... Stało się to ósmego
dnia choroby. Umarł tak cicho, że obie dziewczyny nie zdały sobie w
pierwszej chwili sprawy, co się stało. Usnął - i nie obudził się więcej.
Przestał oddychać we śnie. Było to nad wieczorem w sobotę. We wtorek, w
wigilję Matki Boskiej Zielnej, odbył się pogrzeb. Trumnę przenieśli z
kościoła na cmentarz najbliżsi przyjaciele zmarłego: Górski, Darnowski i
jeszcze dwóch obywateli z sąsiedztwa. Panna Stasia szła półprzytomna,
zanosząc się od płaczu. Dla niej ta śmierć była prawdziwym ciosem. To był
koniec wszystkiego: koniec cichego życia na plebanji, koniec dzieciństwa,
które jej tutaj zbiegło, koniec tych niezliczonych, drobniutkich trosk i
radości, związanych z jej małem gospodarstwem. Będzie musiała wyjechać
stąd, by nigdy, nigdy więcej nie wrócić... Gdy każdy z obecnych rzucił już
garstkę ziemi na trumnę, gdy zmilkły śpiewy i ludzie zaczęli się
rozchodzić, Darnowski zbliżył się ku Cesi. - Trzeba wracać - rzekł, biorąc
ją pod rękę. - Już późno, a pani bardzo zmęczona. Ruszyli w milczeniu
dróżką cmentarną, w pole. Zachodzące słońce rzucało różowe blaski na niebo,
wypogodzone i jasne. Cesi stanęła w pamięci chwila, do tej podobna: tak
samo szli obok siebie, tak samo wracali z cmentarza, tak samo niebo paliło
się na zachodzie. Tylko wówczas skrzypiał pod nogami przemarzły śnieg, a
teraz chrobotały rżyska. - Jakie to dziwne pomyślała - że nas zawsze
przybliża śmierć... Wtedy mogiła a i teraz mogiła... Z krainy zmarłych
wracamy do świata żywych - razem. XXVII Kochana Cesiu! Pewnie wykrzykniesz
straszne "och!", przeczytawszy ten list. "Och!" oburzenia i grozy. Już
widzę Twój wzrok, pełen wyrzutu i słyszę słowa, pełne gorzkich wymówek. Ha,
trudno. Trzeba przekroczyć ten Rubikon i donieść Ci - w najprostszych
słowach - wielką nowinę. Rozchodzę się z Romanem. Nie myśl, że uczyniłam to
postanowienie tak lekkomyślnie, jak teraz piszę o tem. Zastanawiałam się
długo i nawet walczyłam ze sobą. Ale trudno, moja kochana. Życie ma swoje
prawa, a ja - mam chyba prawo do życia. Przyznasz, że nie było bardziej
niedobranej pary, niż ja i Roman. Nasze małżeństwo to największa omyłka,
jaką mogło popełnić dwoje ludzi niedoświadczonych i młodych. Za takie
omyłki płaci się drogo: szeregiem zmarnowanych lat, które już nie powrócą.
Powiedziałam sobie jednak: lepiej późno, niż nigdy. Trzeba ratować, co się
da... Les beaux restes młodości i szczęścia. Nie sądź, że myślę tylko
egoistycznie o sobie. Myślałam i o Romanie, och, nawet bardzo wiele,
decydując się na krok ten. Wiem, co mi powiesz: że on mię kocha, a ja mu
łamię życie. Moja droga! Wypalają się większe uczucia, niż takie, do
których zdolny jest Roman (mówię to z własnego, gorzkiego doświadczenia), a
złamać komuś życie nie jest tak łatwo, jak się wydaje. Mężczyźni pocieszają
się prędko, daleko prędzej, niż my kobiety, wierz mi. Twój mazgaj z Bożej
Woli jest w tym wypadku wyjątkiem, przedpotopowym okazem jakiegoś
zaśniedziałego romantyzmu. Wybacz mi ten zwrot - wiem, że się zżymasz,

background image

ilekroć wspomnę coś o Twoim Darnowskim, ale, siostrzyczko, mam przecież
prawo tak mówić, bo Ci go przecież nie zabrałam. Entre nous soit dil - stał
się on arcynudny, i pojąć nie mogę, gdzie miałam oczy, durząc się w nim
przed laty... Wracając do Romana: mieliśmy długą i wyczerpującą rozmowę, w
której nie obeszło się bez patetycznych momentów... Ha, może jestem w
błędzie, ale nic sobie nie wyrzucam. Przez parę lat byłam dla niego, bądź
co bądź, niezłą żoną. W każdym razie niejeden mu z całego serca zazdrościł.
Pochlebiam sobie, że połowę swojej karjery Roman zawdzięcza mnie.
Prowadziłam nasz dom na wysokiej stopie; gdyby miał więcej energji i
zdolności obracania się między ludźmi, mógłby zajść wyżej niż zaszedł. Nie
chowam do niego o to urazy. Każdy ptak śpiewa, jak mu dziób urósł. Jego
dziób urósł do platerowanego półmiska, chociaż mógł jadać na srebrnym.
Zapewne wkrótce wyjadę z Warszawy, być może - zagranicę. Dokąd - nie wiem
jeszcze. Będzie to zależało od okoliczności, od... Zresztą, poco mam taić
przed Tobą: jeśli otrzymasz z Londynu lub Paryża wiadomość, że... wyszłam
zamąż - nie dziw się zbytnio. Ostatecznie - jedna decyzja pociąga drugą.
Którą powzięłam pierwej - już dobrze nie zdaję sobie sprawy, w każdym
razie, czy chcesz mi wierzyć, czy nie, rozstaję się z Romanem dla prostej,
banalnej przyczyny: różnica charakterów - tout court!... Bądź zdrowa. Nie
zobaczymy się zapewne długo. Niebawem przyślę Ci nowy adres, może napiszesz
kiedy do twojej "Lekkomyślnej siostry"? Jeśli zachowasz do mnie bardzo
głęboką rancune, zasmucisz mnie, ale potrafię to przeżyć. Życie uczy
boleśnie, że każde przywiązanie, choćby siostrzane, jest luksusem, na który
niezawsze sobie można pozwolić. W gruncie rzeczy, kochałam Cię może więcej,
niż Ty mnie, bo byłam dla Ciebie wyrozumialsza. Zresztą - nie pora targować
się o uczucia. Addio, Katonie. Zdław święte oburzenie... Nie takie rzeczy
dzieją się na tym pięknym świecie. Baw się dobrze między starym szlagonem i
młodym hipochondrykiem, zbieraj ogórki i pomidory, ale nie siej za długo
rutki, bo szkoda na to takiej zdrowej makówki, jak Ty. Bądź zdrowa i "nie
psiocz" bardzo na Twoją biedną siostrę Melę. P.S. Resztę swych rzeczy
możesz w każdej chwili odebrać u Romana. Mam nadzieję, że nie ucichnie z
Warszawy, skoro już ja podjęłam się tego. P.S. II. Przyszło mi na myśl, że
jeszcze rok temu Tybyś go potrafiła pocieszyć. Ale mam podejrzenie, że
wypisałaś się już stanowczo z zakonu "bratnich dusz"... P.S. III. Takiego
długiego listu nie napisałam jeszcze nigdy w życiu. Dotychczas - najdłuższy
był zawsze za krótki dla tych, którzy go otrzymywali. Ale to były zupełnie
inne listy. Przyznaj, że jesteś przejęta zgrozą. Przyznaj, że chętnie
rzuciłabyś anatemę na moją skromną osobę. Och, ty kwakierko, ty
kaznodziejo, ty... Pomyśl: przecież i mnie się coś od życia należy..."
Cesia złożyła list i wsunęła go do tej samej koperty, którą niedawno
rozcięła z takim spokojem. Spojrzała w okno. Drzewa stały nieruchome i
ciche. Miały te same kształty, te same znajome kształty, liście tylko
przerzedły nieco, nie były już tak bujne, takie soczyste, jak w pełni lata.
Na szerokiej rabatce przed domem rozpanoszyły się ogniste nasturcje,
rzucając złoty poblask aż do wnętrza pokoju. - Właściwie... to było do
przewidzenia. Spodziewałam się, prędzej czy później takiego listu... -
pomyślała Cesia z gorzkiem uczuciem, że list był właśnie zupełnie inny. Ten
ton! Ten lekki, sarkastyczny ton Meli, malujący zarówno płytkość jej duszy,
jak zupełny brak serca. Frazesy, przykrojone na modłę oryginalności w stylu
moderne... I dlaczego, dlaczego? Przecież to wszystko mogło się nawet stać,
ale inaczej, bez karłowatych kłamstw, bez tego wzgardliwego uśmiechu, który
z dramatu dwojga serc uczynił niesmaczną groteskę. Biedny Roman. Z jaką
rozpaczliwą determinacją naginał całe swe życie do przelotnego kaprysu
istoty, która nie potrafiła w nim nic docenić, nawet tej bezgranicznej,
ślepej miłości, przyjmując ją jako rzecz najzupełniej powszednią i sobie
należną. Co mu zostanie teraz, gdy piękne, drapieżne ręce zmięły i
odrzuciły, jak niepotrzebny, zblakły łachmanek, serce, złożone u stóp
najdroższych? Ileż razy w rozmowach z Cesią, w tych smutnych zwierzeniach,
czynionych półsłówkami, powtarzał, niby żałosny refren, to jedno zdanie: "A
jednak ona jest dla mnie wszystkiem, ja bez niej żyć nie mogę..." Jakże
potrafi teraz? Cesia ocknęła się z zamyślenia i potrząsnęła głową. Nie,

background image

nie. Trzeba zapomnieć o tym liście, o Romanie, o Meli, o wszystkich
bolesnych, lecz cudzych sprawach. Po raz pierwszy tak żywo odczuła swą
obcość, swe oddalenie, swoje zupełne, ostateczne odejście. Mały ogrodniczek
podsunął się kociemi krokami pod okno i, zadzierając jak najwyżej potarganą
głowę, zapytał: - Proszę panienki? To dzisiaj śliwki obierać będziem? -
Tak, dziś będziemy obierać renklody. - To ja, proszę panienki, koszyk
przyniosę. Zaraz będziemy obierać? - Tak, naturalnie, zaraz. Uśmiechnęła
się, patrząc na chłopaka, biegnącego co sił w chudych, opalonych nogach.
Niebawem zastukała Antosia. - Proszę panienki, bo nie wiem: na jutro
zamówić szklarza, czy dopiero na poniedzieli? - Myślę, że od jutra w dwa
dni wydąży? - Pojutrze szabas, panienko, a to przecie żyd. - Prawda. Ha, w
takim razie niech przyjdzie dopiero w poniedziałek. Nie wie Antosia, pan
Górski jeszcze śpi od obiadu? - Gdzie tam śpi, panieneczko! Zaraz, jak
tylko panienka od stołu wstała, w pole pojechał. Teraz właśnie na spanie
czas! Żeby tylko z tą orką przed kartoflami zdążyli! - A tak. Moja Antosiu,
to my niedługo będziemy smażyć renklody. - Panienka Mićkowi zrywać kazała?
Chwycił mi koszyk z kuchni... - Tak. Dziś się wszystkie z drzew pozdejmuje,
a jutro od rana będziemy smażyć. A pojutrze... - Oho, roboty nigdy nie
zabraknie! Już my teraz do samych mrozów robotę mamy... Niewiadomo, do
czego prędzej się brać... Co, panienko? A to i chwalić Pana Boga. Bez
roboty człowiek jak głupi... - Prawda... - szepnęła Cesia i dorzuciła,
wstając: - Już i na mnie dawno czas. Miciek gotów za dużo zjeść śliwek...
XXVIII. Przez otworzone okno wpłynęła do pokoju chłodna fala powietrza, i
Cesia wyczuła w niej po raz pierwszy tak wyraźnie ostry, przenikliwy zapach
jesieni. - Więc to już... - pomyślała z żalem. Wzrok jej padł na
wierzchołki drzew, smutne i nagie, zarysowane na czystem tle nieba subtelną
siatką bezlistnych gałązek. Pamiętała te liście, gdy nieśmiało i trwożnie
roztulały się z brunatnych obsłonek, pamiętała je potem soczyste i bujne, w
pełnym rozkwicie lata. A oto opadają z drzew z suchym szelestem, coraz
gęściej i gęściej zaścielając trawnik. - Tak, to już jesień prawdziwa -
powtórzyła Cesia w zamyśleniu. Uświadomiła sobie, że właśnie rok dobiega od
chwili, gdy przyjechała tu, pomiędzy obcych ludzi, sama obca i nieznana
nikomu. Jakże się wiele od tamtych czasów zmieniło! Nie jest już obca, ma
tutaj samych przyjaciół, od pana Tomasza począwszy, a skończywszy na
gospodyni Antosi, krągłej Halżbietce i na małym ogrodniczku Mićku, który
tak bardzo lubi owoce, że trudno się nawet gniewać na niego za drobne
szkody, czynione w sadzie. Oto i teraz Cesia spostrzegła drobną postać,
wspinającą się chyżo i zwinnie, jak małpka, po gałęziach osypanych owocem
jabłoni. Zwinęła dłonie w trąbkę i krzyknęła przez okno: - Miciek, hej,
Miciek! Postać znieruchomiała, przycupnęła na drzewie, a po chwili jęła się
szybko zsuwać wdół, migając gołemi piętami. Wkrótce chłopiec stanął przed
oknem i spytał z najniewinniejszą miną: - Panienka wołała? - Wołałam. A tyś
co na jabłoni robił? A? - rzekła Cesia, śmiejąc się w duchu z własnych
słów, które nabrały przeciągłego, miejscowego akcentu. - Ja tak,
panienko... popatrzeć chciał... Ale nic nie rwał!... - wyjaśniał Mieciek
gorąco, na dowód prawdy swych słów wywracając dziurawe kieszenie. - Na
drugi raz nie przypatruj im się tak zbliska! - A wczoraj, panienka wie?
Wczoraj Odyńcowej Oleś na drzewo wlazł i gruszek natrząsł, o tyle... Z
tamtego drzewa, co blisko płotu... Panienka wie? Broniś... - No no, już ty
nie zagaduj! A teraz biegnij po koszyki i Hardzieja zawołaj. Trzeba dziś
antonówki zdjąć, wszystkie, rozumiesz, i do "sklepu" pozanosić. Jak
będziesz pilnie pracował, jabłek dostaniesz. Idź! Mieciek nie dał sobie dwa
razy powtarzać i pognał jak wicher, a Cesia, zamknąwszy okno, udała się do
jadalni. Pana Tomasza nie było, ale Staszek Szeliga kręcił się po pokoju,
udając, że czegoś pilnie szuka na stoliku. Ujrzawszy Cesię, zmieszał się,
zaczerwienił i bąknął: - Dzieńdobry... Już pani wstała? - Oho, od kiedy! A
pan śniadanie jadł przecież? - Tak, naturalnie, jadłem... Ja tylko tutaj
szukam... bo mi się zapodziało... - Cóż się zapodziało? - Kurjer
wczorajszy... - wykrztusił młody człowiek z determinacją. - A nacóż panu
kurjer, kiedy pan idzie w pole, do kartofli? - zauważyła złośliwie Cesia. -
Prawda... To ja później poszukam. Moje uszanowanie pani. Tak, tak, poszukam

background image

przed obiadem. A pani dokąd idzie? - Do roboty - ucięła krótko.
Siostrzeniec pana Tomasza spuścił głowę i wyszedł cicho z jadalni. -
Głuptas - szepnęła Cesia - pod oknami łazi od świtu, wyczekuje tu na mnie i
myśli, że ja tego nie widzę! Ale zaraz zrobiło jej się żal chłopca. -
Ostatecznie, czemu ja się na niego irytuję? Zakochany... troszeczkę. Ha,
trudno. Ja temu winna nie jestem. Zresztą, nie ja go tutaj sprowadziłam,
tylko pan Tomasz. To pana Tomasza zasługa, jeżeli ten jego Staszek pilniej
sadu dogląda, niż swoich fornali. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie
rumieniec młodego Szeligi. I pomyśleć, że ten "młodzieniec" skończył
dwadzieścia siedem lat! Poczciwy, bo poczciwy, jak to mówią, z kościami,
ale co za głuptas. Boże jedyny. Wypiła duszkiem szklankę mleka, wsunęła
kromkę chleba w kieszeń fartuszka i poszła do sadu. Słońce stało już
wysoko, ale na trawie błyszczała wszystkiemi kolorami tęczy rosa poranna.
Białawy opar podnosił się z ziemi w jaskrawym, lecz chłodnym blasku
jesiennego dnia. - Trzeba się śpieszyć - szepnęła Cesia - mogą lada dzień
chwycić przymrozki, a połowa owocu jeszcze na drzewach! Czas mijał szybko.
Kilkadziesiąt kobiałek zawędrowało do "sklepu", gdzie Antosia z Halżbietką
ostrożnie rozkładały jabłka na półkach, zasłanych słomą. ...Alibo wodki
dajcie, Alibo pocałujcie... - zanucił ochryple Hardziej, stawiając pleciony
koszyk na ziemi, i zerknął na Halżbietkę, ale ta ofuknęła ostro, popierając
słowa szturchańcem. ...A to wodki niema u domu, A całować niema komu!... -
dokończył złośliwie, schylając się po pustą kobiałkę, lecz w tej samej
chwili wielkie, przegniłe jabłko ugodziło go w plecy. - Ach ty, hadziuka -
pogroził pięścią dziewczynie, ale już z poza węgła domu. Gdy wrócił do
sadu, panna Bielawska pogroziła mu palcem: - Ej, Hardziej coś zadługo
marudził! Pewnie Halżbietka jest w "sklepie"? - Ja nie marudził,
panieneczko, tylko ot, w plecy dostał,.. Ot, tu... - odwrócił się, ukazując
wilgotną plamę od jabłka na kurtce. - Pewnie to nie od Antosi. I kiedyż
Hardziej na zapowiedzi daje? - Aj, panieneczko, jaby i dziś dał... Tylko
Halżbietka... To chocze, to nie chocze. Ot, pana nie dostanie, wiadomo,
tylko takiego, jak ja, a za czem lepszem ogląda się! Poskrobał się w głowę
i jął układać w kobiałce jabłka, które mu pokolei podawał Miciek. O
zachodzie zjawił się w sadzie Szeliga. Krążył długo po ścieżkach, wpobliżu
malowniczej grupy, od której zdaleka zalatywało świeżym, czerstwym zapachem
jabłek; wreszcie Cesia zlitowała się nad nim. - Już pan skończył z
kartoflami? - spytała, odgarniając z czoła niesforne kosmyki włosów. -
Skończyłem - krzyknął radośnie i podszedł natychmiast ku drzewu, z którego
wierzchołka Miciek spuszczał ostrożnie koszyczek z owocami. - Może teraz
pani dopomóc? - Dziękuję... I owszem! Proszę zrywać jabłka z niższych
gałęzi, tylko ostrożnie, żeby ich nie obtłuc. Siostrzeniec pana Tomasza
zabrał się do roboty, ale co chwila przystawał i patrzył na Cesię, której
smukła sylwetka w słońcu zdawała się obwiedziona złotym konturem. - Zły
pracownik z pana - zauważyła po jakimś czasie, w głębi duszy odczuwając
lekkie zadowolenie z powodu tego zachwytu, który czytała w oczach młodego
człowieka. Roześmiała się i dorzuciła: - Nie wzięłabym pana na dniówkę,
tylko na akord. - A jabym panią... jabym panią... Zaplątał się i nie mógł
wybrnąć. - Lepiej proszę dać spokój. Baczność! - krzyknęła i rzuciła weń
jabłkiem. Chwycił je w powietrzu i schował do kieszeni: - To będzie
pamiątka... - Ta pamiątka szybko zgnije! - zaśmiała się - radzę lepiej
jabłko zjeść, bo wyśmienite. - I mnie się zdaje, że to byłoby wskazane...
Przestała się śmiać i odwróciła głowę w bok. Jerzy Darnowski stał pod
drzewem, oparty na lasce. - To pan? Kiedy pan przyszedł? Nie słyszałam
nawet, jak pan podchodził... - Byłem w mieszkaniu, ale tam pustki.
Usłyszałem wesołe głosy z ogrodu, więc tu przyszedłem... Śmiech tłumił moje
kroki. Dobrze trafiłem, bo tutaj jest wesoło. Można się trochę ogrzać cudzą
radością... - Rzadko pan teraz zagląda do Rosianki. Czemu? - Zajęcia...
brak czasu... A zresztą nie chciałbym się naprzykrzać... - Pan? - krzyknęła
ze zdumieniem. Umilkła nagle, zawstydzona i zła na siebie: - Panie
Stanisławie - zwróciła się do Szeligi - proszę wziąć ten koszyk na ramię, i
wracamy do domu. Już późno. - Pani pozwoli, że ją przedtem pożegnam. -
Odchodzi pan? - Tak. Słońce już zaszło. - Zwykle zostawał pan i po

background image

zachodzie. Co panu jest, panie Jerzy? Bo panu przecież coś jest? - rzekła
cicho, podczas gdy młody agronom ruszył naprzód z kobiałką, przewieszoną
przez ramię. - Mnie? Ależ myli się pani,.. Zapewniam, że nic mi nie jest.
Najwyżej reumatyzm. Tak, reumatyzm, przywieziony z okopów. I dlatego
zdrowiej mi siedzieć w domu o tej porze, niż tu, gdzie jest tak miło...
Spojrzał na nią i dodał: - A zresztą nic tu po mnie. - Jak pan uważa -
odparła sucho, podając mu rękę na pożegnanie. - Zatrzymując, mogłabym być
natrętna. XXIX. Ostatnie kartki z dziennika Cesi. 10 października. Tyle,
tyle przykrych rzeczy zdarzyło się w ostatnich czasach, że mam wrażenie,
jakby żelazna obręcz smutku ścisnęła mię i trzymała mocno, nie dając
swobodniej odetchnąć. A szkoda... Jesień jest taka cudowna, świat jest tak
piękny, pomimo wszystko, co na nim dzieje się złego... Od ostatniej rozmowy
z panem Tomaszem jest mi samotnie, pusto w Rosiance. Tu, gdzie mi było tak
dobrze, gdzie czułam się taka szczęśliwa! Górski najwidoczniej gniewa się
na mnie. Może się nawet nie gniewa, ale się boczy. Spogląda na mnie jakby z
wymówką, z żalem... Mało kiedy zagada... Wydaje się bardziej przejęty, niż
sam pretendent do mojej ręki - niefortunny konkurent Szeliga. Mój Boże! Cóż
mogłam uczynić innego, jak odpowiedzieć na oświadczyny, których przecież
nie spodziewałam się i - nie pragnęłam wcale. Dlaczego stało się to
wszystko?... Kiedy po śmiesznej, tak bardzo śmiesznej oracji tego biednego
Staszka uciekłam do swego pokoju, by napadem szalonej wesołości nie zranić
jego dumy - zjawił się u mnie pan Tomasz, uroczysty, w odświętnym
kołnierzyku i bardzo oficjalnie poprosił o moją rękę dla siostrzeńca.
Odmówiłam wręcz, bez wahania. Postąpiłam przecież uczciwie i szczerze, ale
pan Tomasz spojrzał na mnie ze zdumieniem i spytał: - Czy pani się
zastanowiła? Czy to pani stanowcza decyzja? Niech pani jeszcze pomyśli... -
Zastanowiłam się, i to jest moja ostateczna odpowiedź. Wówczas Górski rzekł
smutnie: - Jednem, krótkiem zdaniem zmarnowała pani moje serdeczne
marzenia. Przekreśliła je pani. Dlaczego? Sądziłem, że pani dobrze tu było
z nami... - Och!, to przecież zupełnie co innego! Było mi tutaj bardzo,
bardzo dobrze - i jest mi dobrze... Pan Tomasz popatrzył na mnie z pod oka:
- Sądziłem także - mruknął - że serce pani jest wolne. To ja poniekąd
upoważniłem Staszka... - Serce moje... serce moje jest wolne, i nie dlatego
wcale zmuszona byłam odmówić prośbie pańskiego siostrzeńca. Bardzo mi
przykro, że mimowoli sprawiłam zawód. Bardzo mi przykro, ale czyż mogłam
inaczej postąpić, nie żywiąc dla pana Szeligi innych uczuć, jak... - I mnie
jest przykro - westchnął pan Tomasz. - Ogromnie przykro, lecz na to rady
niema. Bądź co bądź jesteśmy pani zawsze bardzo, bardzo życzliwi. Czy moje
serce doprawdy jest wolne? Śmieszna, niemądra Cesiu, powiedzże sobie
poprostu, otwarcie... Wyznaj przed samą sobą... Czy to doprawdy kosztuje
tak wiele, zdać sobie jasno sprawę z faktów, które się dokonały poza naszą
świadomością i wolą? Tak, tak. To się już stało, wiem dobrze. Teraz, gdy go
tu niema, gdy mi go codzień tak bardzo brak. Póki przychodził, nie czułam
swego szczęścia; teraz, odkąd go niema, odkąd nie mówi do mnie spokojnym
głosem o zwykłych, codziennych sprawach - wiem już, co znaczy słowo:
tęsknota. 15 października. Górski z Szeligą pojechali na imieniny do Kątów.
Pani Gnatowska ma na imię Teresa. Nie pojechałam z nimi, choć pan Tomasz
namawiał. Może dlatego, że to czynił trochę za sztywno, za grzecznie, jakby
dla formy. Od owej nieszczęsnej rozmowy nie jestem już dla niego tą dawną,
Cesią, bez której obejść się nie mógł. Ma do mnie żal... Po podwieczorku
poszłam na cmentarz. Brzózki nad mogiłą Olesi są już zupełnie złote. I
klony na plebanji są złote, a kasztany z bożywolskiej alei palą się w
słońcu, jak wielkie, płomienne pochodnie. Przyniosłam cały pęk ostatnich
liljowych astrów i długo klęczałam przy grobie, ale modliłam się z
roztargnieniem. Pod czaszką ciągle krążyła myśl: gdzie jest w tej chwili
Jerzy? Może w Darnówce, bo tam podobno pojechał, a może w Kątach - kto wie?
I zaczęłam prawie żałować, że tam nie pojechałam. Mam wrażenie, że
spojrzawszy mu w oczy, wyczytałabym wszystko: czy to prawda, i czy on się
kiedy ożeni z panną Manetą? Ach! jaka śmieszna jestem, jaka dziecinna!
Przecież to nic nie znaczy, przecież się przez to nie zmieni nic... A
jednak, patrząc dziś na tę mogiłę, czułam znowu wyraźnie, że nie ona nas

background image

dzieli. Nie. Kiedyś stała się nawet łącznikiem pomiędzy mną a nim, ale to
było dawno. Czy ja tak dawno kochałam go, nie wiedząc o tem wcale? 22
października. Jerzy nie wrócił jeszcze z Darnówki. Wstyd mi, ale zapytałam
wczoraj Krystynę, spotkawszy ją w kościele. Odpowiedziała, że "panicz"
nieraz tam jeździ dla załatwienia rachunków z rządcą, ale nigdy nie
przesiadywał tak długo. Przy sposobności zaczęła narzekać, że w domu pusto,
że życie coraz smutniejsze... - A i jemu, biednemu, nie jest z tem dobrze,
oj, nie - dokończyła, kiwając głową. - Niechby się raz ożenił. Dałby mi Pan
Bóg doczekać tej chwili, mnie, com go na rękach niańczyła... Przy
pożegnaniu zaprosiła mię do Bożej Woli: - Niechaj panienka zajrzy kiedy,
choć na króciutko! Ciężko mi samej, a jeszcze jak wspomnienia oblecą...
Człowiek się im opędzić nie może... Zajdzie panienka? - Tak, tak, moja
dobra Krystyno. Zajdę na pewno. 24 października. Zrobiłam już
postanowienie. Za tydzień opuszczę Rosiankę. Myślałam o tem oddawna, ale
tak ciężko powiedzieć sobie: odjadę, pożegnam na zawsze ten cichy kąt,
gdzie mi było bardzo dobrze, gdzie tyle zostawię drogich, tętniących życiem
wspomnień. Chodziłam dziś długo po sadzie, po ogrodzie warzywnym, gdzie już
tylko gdzie niegdzie suche badyle sterczą, po ścieżkach, które myślałam
obsadzić agrestem jeszcze przed zimą... Truskawki, moje truskawki już na
przyszłą wiosnę dadzą owoce, a mnie tu nie będzie. I te wszystkie drzewa,
te kochane, stare drzewa, które tak dobrze znam, których sylwetki wywiozę
tutaj, pod powiekami - te wszystkie drzewa okryją się znów kwiatem, a ja
będę wówczas daleko... Wstyd mi, wstyd mi... a przecież płakałam, oglądając
każdą gałązkę, każdy konar zosobna, czy nie okaleczony, czy mu się krzywda
nie dzieje... Cóż mi z tego, że jestem ogrodniczką, że znajdę sobie inną
posadę, w innej, obcej stronie. Ten ogród zabrał mi duszę. Moja dusza
zostanie tu... A jednak wiem, że trzeba jechać. Powinnam stąd odjechać i to
prędko. Nie jestem już w Rosiance taka niezbędna, jak byłam. Niedługo -
może stanę się zbyteczna. Przyjechała tu wczoraj konno Irenka Gnatowska.
Jej słodki, nawpół dziecięcy szczebiot wyjaśnił mi tak wiele! Wyjaśnił mi,
że pan Stanisław nie będzie pewnie zbyt długo niepocieszonym konkurentem,
który od "ogrodniczki" dostał harbuza... Wyjaśnił mi także ów szczebiot,
nieco bezładny, lecz jakże przejrzyście szczery, że ośmnastoletnie
serduszko nie pozostało obojętne na widok czerstwej, rumianej twarzy i
jasnych wąsików... Pobiorą się i będą strasznie szczęśliwi. To dobrze. A
jednak... smutno mi. To ta niemądra, czysto kobieca logika, która każe się
cieszyć z porażek, a opłakiwać zwycięstwa serca ludzkiego... 25
października. Dziś powiedziałam Górskiemu... Nie mogłam dłużej zwlekać.
Powiedziałam mu wprost, że muszę opuścić Rosiankę i wobec tego proszę o
zwolnienie z posady... Takie proste słowa: posada... zwolnienie...
wyjazd... Górski popatrzył na mnie, zaskoczony widocznie i może nawet
zmartwiony. - Jakto? Pani chce stąd wyjechać? Pani? - Rok mój się kończy...
- odparłam, siląc się na uśmiech. Muszę wyjechać. Starałam się pracować jak
najsumienniej. Jeżeli nie wszystko spełniłam, co mogłam... Pan mi wybaczy,
prawda? Chciałabym bardzo zostawić tutaj po sobie dobre wspomnienie...
Wstrętny sentymentalizm, mazgajstwo! Górski miał słuszność, że mię ofuknął:
- A to co znowu? Duby smalone! Bzdury jakieś, panie kochany, babskie
faramuszki, ot! Patrzcie, i zaraz wyjechać! Krzywdził kto panią, dokuczył
kto? Możem ja pani nie traktował, jak córkę? Jak mi Bóg miły, ale to
głupstwa, co pani plecie... Dobre wspomnienie! Dobre wspomnienie!... - Może
pan ma słuszność, lecz już się stało. Zresztą, nie będę tu chyba konieczna.
Zastąpi mię z łatwością kto inny... Jak brnąć, to brnąć... Pan Tomasz
popatrzył na mnie tak, jakby dopiero pierwszy raz w życiu mię widział. - No
no - mruknął - nic nie rozumiem, panie kochany. Ale zobaczymy jeszcze,
zobaczymy. Przecież pani nie myśli wyjechać tak łapucapu, z dnia na dzień?
Ostatnie słowa powiedział jakoś miękko. Może to tylko moje przeczulone ucho
pochwyciło ten ton... Stało się. Klamka zapadła. Jadę. XXX. Furtka w
ogrodzie była otwarta, a od niej tylko kilka kroków do oficyny. Cesia
uchyliła drzwi i cicho wsunęła się do wnętrza małego, schludnego pokoiku. -
Kto to? - zapytał starszy, trzęsący głos. - Kto tam, bo niedowidzę... -
Moja Krystyno, to ja... Panna Bielawska z Rosianki. - O! - zawołała

background image

staruszka, a stos gałganków posypał się z jej kolan na podłogę. - Panienka
przyszła! - Przyszłam Krystynę pożegnać. - Jak to pożegnać? - spytała ze
zdumieniem. - Bo już wkrótce wyjeżdżam. - O, mój Boże! Wyjeżdża panienka?
Na długo? - Na zawsze, moja Krystyno. - W imię Ojca i Syna... Jakto?
Panienka odjeżdża stąd na zawsze? A to się dopiero Jurek zmartwi...
Chciałam powiedzieć: nasz pan... Cesia uczuła w sercu bolesny skurcz.
Przysunęła do okna krzesło i szepnęła, siadając: - Nie tak znów bardzo, jak
się Krystynie wydaje. - A ja panience powiadam, że bardzo. Już ja wiem
dobrze, co mówię. Panienka myśli, ja stara, to już niczego nie dojrzę? Oho!
Niejedno przeżyła Krystyna, to i niejedno lepiej od młodych rozumie. Panicz
się przede mną nie zwierzał, a przecież ja swoje wiem... - Moja Krystyno...
Pan Darnowski o nikim nie myśli, bo wciąż jeszcze żałobę w sercu nosi... po
tamtej. - Żal żalem, moja panienko - odparła stara kobieta, kiwając głową.
- Żałoba żałobą, a życie swoje prawo taki ma... Albo to mój panicz grat
jaki, niedołęga, żeby miał swój cały wiek przepłakać? Dobra była panienka,
świeć Panie nad jej duszyczką... Złota była panienka, ot, wspomnieć
żałośnie... Ale jej niemasz na ziemi. Serce boli pomyśleć, ale jej niema.
Do grobu to iść za nią? Wszystkich nas jedna mogiła czeka... Ale przedtem
swoje przeżyć trzeba. Ot, w niebie nasza Olesia pomiędzy aniołkami pewnie
zasiada... A na ziemi są inne. - Tak też ja myślę, że się pan Darnowski z
panną Manetą ożeni. - Ej, co to, to chyba nie. Z inną toby się prędzej
ożenił, od której kwiatek przyniósł do domu... - Kwiatek? - A tak. Różową
piwonję. Dawno to było, jeszcze na wiosnę, ale ja dobrze pamiętam, jak
dziś. Przyniósł ten kwiatek i mówi do mnie: "Niechno Krystyna zaraz we wodę
włoży, bo to prezent." "Prezent? - pytam, - A od kogo?" "Od panny
Bielawskiej z Rosianki" - powiada. Moja panienko, już ja się na tem znam.
Ze dwa tygodnie ta piwonja w pokoju u niego stała, wodę zmieniałam
codzień... A jeszcze kiedyś wrócił mój panicz z Rosianki smutny jakiś,
zgarbiony. Ot, jakby mu dwadzieścia lat odrazu przybyło. Co tam w Rosiance
słychać? - pytam (bo my często ze sobą gadamy, na rękach go przecież
niańczyłam). A on powiada: "Nic, zdrowi wszyscy". A potem w okno popatrzył
i mówi; "Panna Bielawska pewnie zamąż pójdzie niedługo". Prawdaż to, moja
panienko? Idzie panienka zamaż? - Nie... nie... - szepnęła Cesia. - To
nieprawda. - A panicz mówił, że za pana Szeligę. Ej, moja droga panienko!
Już ja się chyba nie pomyliłam. Miał on serce do niej, niebogi, ale i do
panienki ma serce... Przecież to człowiek żyjący... - Żyjący... -
powtórzyła Cesia jak echo, i nagle w duszy jej stało się jasno, a z oczu
jęły płynąć łzy... Perliste, wielkie, niemądre łzy ukojenia. Tak może
płacze więzień, którego na wolność puszczono, lub człowiek, któremu wróciła
dawna, dziecinna wiara w Opatrzność. W malutkim pokoiku zapanowała taka
cisza, że słychać było wyraźnie brzęczenie ostatniej, zbłąkanej muchy.
Nagle w tę ciszę wpadł turkot za oknem. Cesia podniosła głowę, a stara
Krystyna krzyknęła: - To chyba nasz pan wraca? Bo któżby inny? Pan...
panicz! I ruszyła ku drzwiom drobnemi, niecierpliwemi krokami, lecz Cesia
wstrzymała ją za rękę: - Cicho... - szepnęła i położyła palec na ustach.
Oczy jej miały dziwny, wilgotny blask. Zdawały się prawie czarne od
rozszerzonych nadmiernie źrenic. - Cicho... - Powtórzyła z uśmiechem i sama
wyszła z pokoju. Serce jej biło mocno, mocno, gdy przebiegła długi
korytarz. Zdyszana, prawie drżąca, stanęła na ganku w chwili, gdy Jerzy
Darnowski zwolna wstępował na schody, opierając się silnie na lasce. - To
pani! - krzyknął, ujrzawszy ją, i nagle zamilkł. Nie witali się nawet.
Stali naprzeciw siebie cicho, bez słów. Dopiero po długiej chwili Darnowski
powtórzył niepewnie: - Pani?... tu?... - Tak, to ja - odparła Cesia
poprostu. Uczuła, że na jej twarz, pobladłą ze wzruszenia, wracają zwolna
rumieńce. Serce przestało się tłuc jak oszalałe i biło równo, choć mocno. W
duszę wszedł spokój, jasny spokój świadomości, że wszystko musiało się stać
tak właśnie, jak się stało. Wyciągnęła powoli rękę, a gdy ujął jej dłoń
krzepko i miękko zarazem, powtórzyła dźwięcznym, prawie radosnym głosem: -
Tak, to ja... I zaraz dodała ciszej: - Przyszłam... pożegnać Bożą Wolę, bo
już wkrótce wyjeżdżam stąd. Nie wiedziałam, że pana spotkam, chociaż...
wierzyłam w to... trochę... To dobrze, że pan teraz właśnie powrócił. To

background image

bardzo dobrze. - Pani wyjeżdża? - spytał i nagle powtórzył z troską
głęboką: - Pani wyjeżdża? - Tak... myślałam, że odjadę, nie zobaczywszy
pana więcej, i było mi ciężko z tą myślą... To smutno, nie móc pożegnać
przyjaciela... Bo przecież byliśmy przyjaciółmi, prawda? - Przyjaciółmi? O,
tak. Pani nawet nie wie, pani się nawet nie domyśla, jak wielka jest moja
przyjaźń dla pani. Nie potrafiłem nigdy okazać jej... Ale pani odjeżdża...
Dlaczegóż? Sądziłem, że pani pozostanie tutaj na zawsze. Sądziłem, że... -
I ja nie przypuszczałam, że tyle rzeczy się zmieni. Właściwie - nigdy nie
myślałam o tem, że będę zmuszona pożegnać Rosiankę, pana Tomasza...
wszystkich. A jednak - stało się... Wysunęła rękę z dłoni Jerzego i splotła
palce z nagłą dziecinną rozpaczą. - Dlaczego pan odjechał? Dlaczego pan mię
zostawił samą? Przecież ja jednak jestem tylko kobietą, istotą słabą i
nieporadną... Przeszłam tu bardzo przykre chwile i nawet nie mogłam panu
powiedzieć... Nie mogłam panu przed odjazdem powiedzieć... Gwałtownym
ruchem Darnowski odrzucił precz laskę i chwycił ramiona dziewczyny. Ramiona
te drżały, jak od hamowanego płaczu. Opuścił ręce i szepnął, schylając
głowę: - Czego pani nie mogła mi powiedzieć? - Że... przecież ja pana
kocham. Są słowa, które, wypowiedziane głośno, proszą o ciszę... Czasem
jednakże, jak tama zerwana, wywołują potoki słów innych. Cesia mówiła teraz
bezładnie, gorączkowo, jakby nagle rozpętała się burza, długo tłumiona w
jej sercu: - Ja pana dawno kochałam. Teraz już wiem... Kochałam pana, że
pan był smutny i że pana pocieszyć nie mogłam... Że pan codziennie chodził
tam, na jej grób... Cierpiałam nad tem i jeszcze bardziej kochałam pana.
Było mi nieraz smutno, boleśnie, obco przy panu... I właśnie, tem bardziej
musiałam pana kochać... Pana... I wiedziałam, że muszę to panu powiedzieć,
zanim odjadę... Że muszę to panu powiedzieć... - Teraz już pani nie
odjedzie - rzekł cicho Jerzy. - Tylko niech pani powtórzy jeszcze raz: więc
to prawda? Więc pani zechciałaby pozostać przy mnie... ze mną... Na całe
życie? - Tak, tak... - Niech pani raz jeszcze pomyśli. Co ja pani dać mogę
wzamian za jej promienną, bujną młodość. Niech pani spojrzy na moje włosy:
są prawie siwe na skroniach. Niech pani pomyśli, że mnie zniszczyła wojna i
wiele, wiele nieszczęść. Że jestem prawie kaleką. Niech pani pamięta, że
to, co ja przeszedłem w życiu, w dwójnasób dodaje lat. Ja jestem stary,
panno Cesiu, dwa razy starszy, niż mój wiek... A pani jest taka młoda. Pani
jest prawie dzieckiem. - Kocham pana - odparła z mocą. - Czyż się nie
wszystko zamyka w tem słowie: i pańskie posiwiałe skronie i moja bujna,
promienna młodość, jak pan powiedział? Czyż można obrachować, ile lat liczy
dusza człowiecza? Jeżeli tylko mogę być panu potrzebna... Jeżeli pan mię
nie odtrąci... Jeżeli pan mię chce widzieć przy sobie zawsze... - Czy ja
chcę widzieć panią przy sobie? Słońce zniżyło się ku ziemi, i poprzez nagie
gałązki drzew, wśród podnoszących się oparów świeciło mocno czerwonym
blaskiem, jak wielki lampion Nipponu. Jerzy Darnowski pochylił się ku Cesi
i patrzył, długo patrzył na jej spokojną twarz o mądrych, łagodnych oczach.
- Chodźmy - szepnęła - zejdźmy na chwilę tam, do ogrodu. Niech pan nie
szuka laski. Czyż ja nie mogę choć raz, ten jeden raz być pańską podporą?
O, proszę spojrzeć: tu, na tem miejscu mówił pan kiedyś o duszy ludzkiej,
która zamiera, bo Stwórca cofnął wszechmocną dłoń. Czyż nie należy nam
wierzyć, że łaska została wrócona i że nad nami czuwa dziś znowu Ten, który
jest Panem życia ludzkiego... Panem życia i śmierci. Mówiła cicho, ale głos
jej przenikał do głębi to serce, które od lat zdawało się znieczulone przez
ból, ukołysane do jakiegoś martwego półsnu przez mękę tęsknoty. Jerzy
Darnowski znów spojrzał na jasną twarz w obramowaniu gładkich, lśniących
włosów i rzekł: - Niech pani mówi... Niech pani mówi dalej. To tak słodko
odnaleźć własne myśli na cudzych wargach. Od strony domu dobiegło
nawoływanie: - Proszę pana! Paniczu! Jurku! Herbat przecie podałam i dawno
stygnie! Trzeba się ogrzać po drodze! Jerzy się zwrócił ku Cesi: -
Pójdziemy, prawda? Niechaj staruszka nie czeka za długo. Jaki ja jestem
nierozważny!... Nie chłodno pani? Przecież pani nie wzięła nawet palta! -
Ciepło mi, ale wracajmy... - odparła z uśmiechem. Wchodząc na stopnie
tarasu, wsparty na silnem ramieniu Ogrodniczki, Jerzy Darnowski rzekł do
staruszki, która czekała w otwartych drzwiach: - To moja narzeczona,

background image

Krystyno. Warszawa - październik 1923 r. Spis rzeczy I. Księga umarłych II.
Ogrodniczka
32 / 1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wanda Milaszewska Cmentarz i sad
Miłaszewska Wanda Zatrzymany zegar
Wanda Miłaszewska O zloty wlos
Wanda Milaszewska Zatrzymany zegar
biskupi sad dduchowny w opolu
UMOWA PRZECHOWANIA, WZORY UMÓW-SKARBÓWKA,SĄD-ugody,skargi,zlecenia i inne
KA Admin Publ i Sąd nst Podstawy pr pracy 2011 - 2012, Studia na KA w Krakowie, 4 semestr, Prawo pra
Naukowcy natrafili na cmentarzysko obcych, RÓŻNOŚCI, Afryka
UMOWA SPRZEDAŻY NA RATY, WZORY UMÓW-SKARBÓWKA,SĄD-ugody,skargi,zlecenia i inne
UMOWA PORĘCZENIA, WZORY UMÓW-SKARBÓWKA,SĄD-ugody,skargi,zlecenia i inne
sad nad papierosem, WDŻ
Memling Hans sąd ostateczny
ARCH MED SĄD KRYM 1998, XLVII, 27 34
arch med sad 2 2012

więcej podobnych podstron