Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
.
FALSZYWY.indd
2005-01-19, 15:32
1
FALSZYWY.indd
2005-01-19, 15:33
2
FALSZYWY.indd
2005-01-19, 15:34
3
!
"#
$%& ' (
)
*
+
)
$
(
& ,+
-
!
.
(
./$/%/& 0110
!
& 0110
.
22
.
3
0114
.
3
(5 !
5
'-
2
Na próÒno giâå mi, potrzâsaå na próÒno,
boå stara jest i nieczuûa ta krata,
nie rozewrze siÅ, myÀlÅ o tym trwoÒno,
jako Òe we mnie mocno tkwi ta krata,
dopokâd nie sczeznÅ, nie sczeÎnie i krata.
Gustaf Fröding,
Gazela
Jonowi
Dominikana
1978
Prolog
TuÒ przed Àwitem Pedra SantanÅ obudziû swâd kopcâcej siÅ
lampy naftowej. Otworzyû oczy i w pierwszej chwili nie wie-
dziaû, gdzie jest. Zostaû wyrwany ze snu, który chciaûby jeszcze
Àniå. WÅdrowaû przez przedziwny skalisty pejzaÒ, powietrze
byûo tam rozrzedzone i wydawaûo mu siÅ, Òe opuszczajâ go
wszystkie wspomnienia. Kopcâca lampa naftowa przeniknÅûa
do ÀwiadomoÀci, przywoûujâc sûaby zapach wulkanicznego
popioûu. Ale nagle pojawiûo siÅ coÀ jeszcze: gûos udrÅczonego,
dyszâcego czûowieka. Wtedy sen prysû i Pedro wróciû do ciem-
nego pokoju, w którym spÅdziû szeÀå dni i szeÀå nocy, Àpiâc
zaledwie po kilka minut.
Lampa naftowa zgasûa. Wokóû panowaûy ciemnoÀci. Sie-
dziaû bez ruchu. Noc byûa bardzo ciepûa. Koszula kleiûa siÅ
od potu. Zdaû sobie sprawÅ, Òe cuchnie. Dawno siÅ nie myû.
Nie miaû na to siûy.
Znów usûyszaû gûos dyszâcego czûowieka. Podniósû siÅ
ostroÒnie i szukaû w ciemnoÀciach plastikowego kanistra
z naftâ. Powinien staå przy drzwiach. Musiaûo padaå, kiedy
spaûem, pomyÀlaû. Czuû pod stopami wilgotnâ ziemiÅ. Z odda-
li dobiegûo go pianie koguta. Wiedziaû, Òe to kogut Ramireza.
7
Zawsze piaû we wsi pierwszy, przed Àwitem. Byû jak niecierpliwy
czûowiek. Jak jeden z tych miastowych, którym siÅ zdaje, Òe tyle
ich czeka pracy, a nie starcza im czasu na nic wiÅcej prócz troski
o wûasny poÀpiech. Nie to, co tutaj, na wsi, gdzie wszystko wy-
znacza rytm Òycia. Po co mieliby dokâdÀ pÅdziå, skoro roÀliny,
które zapewniajâ im byt, rosnâ wolno?
Uderzyû dûoniâ o kanister. Wyjâû szmacianâ zatyczkÅ i od-
wróciû siÅ. Dyszenie, które sûyszaû w ciemnoÀciach, stawaûo siÅ
coraz bardziej nieregularne. Znalazû lampÅ, wyciâgnâû korek
i ostroÒnie wlaû naftÅ. Próbowaû sobie przypomnieå, gdzie po-
ûoÒyû zapaûki. PamiÅtaû, Òe pudeûko byûo prawie puste, powin-
ny w nim byå dwie albo trzy. Odstawiû kanister i obmacywaû
rÅkami ziemiÅ. Wyczuû je niemal od razu. Zapaliû zapaûkÅ,
podniósû szklany klosz i patrzyû, jak knot zaczyna siÅ paliå.
Odwróciû siÅ z udrÅkâ. Nie chciaû tam patrzeå. Kobieta
leÒâca pod Àcianâ umieraûa. JuÒ to wiedziaû, mimo Òe próbo-
waû sobie wmawiaå, Òe kryzys niedûugo minie. Dotâd sen byû
jego jedynâ ucieczkâ. Teraz nie miaû juÒ szans. Czûowiek nigdy
nie ucieknie od Àmierci. Ani od swojej, ani od Àmierci bliskiej
osoby.
Kucnâû obok jej ûóÒka. Lampa rzucaûa niespokojne cienie
na Àciany. Spojrzaû na jej bladâ twarz. Byûa mûoda i mimo za-
padniÅtych policzków nadal piÅkna. Tylko uroda nie opusz-
cza mojej Òony, pomyÀlaû. W oczach zakrÅciûy mu siÅ ûzy.
Dotknâû jej czoûa. Gorâczka znów podskoczyûa.
Obrzuciû spojrzeniem zaûatane kawaûkiem tektury okno.
Jeszcze nie Àwita. Kogut Ramireza nie miaû na razie konkuren-
cji. Oby do Àwitu, pomyÀlaû. Ona umrze w nocy. Nie w dzieº.
Ïeby tylko starczyûo jej siû do Àwitu. Wtedy jeszcze mnie nie
zostawi.
Nagle otworzyûa oczy. Chwyciû jej dûoº i próbowaû siÅ
uÀmiechaå.
8
– Gdzie dziecko? – spytaûa tak sûabym gûosem, Òe ledwie
mógû jâ zrozumieå.
– U mojej siostry – odpowiedziaû. – Tak jest najlepiej.
Jego odpowiedÎ chyba jâ uspokoiûa.
– Dûugo spaûam?
– Wiele godzin.
– SiedziaûeÀ tutaj caûy czas? Musisz odpoczâå. Za kilka dni
juÒ mnie tu nie bÅdzie.
– Spaûem – odparû. – Wkrótce wyzdrowiejesz.
Zastanawiaû siÅ, czy wyczuûa jego kûamstwo. Zastanawiaû
siÅ, czy ona wie, Òe juÒ nigdy nie wstanie z ûóÒka. CzyÒby siÅ
nawzajem, w rozpaczy, okûamywali? Ïeby to, co nieuniknione,
byûo mniej bolesne?
– Jestem bardzo zmÅczona – powiedziaûa.
– Musisz spaå, Òeby wyzdrowieå – odpowiedziaû, odwraca-
jâc gûowÅ, Òeby nie zobaczyûa, jak sûabo nad sobâ panuje.
ChwilÅ póÎniej do chaty zajrzaû Àwit. Zanurzyûa siÅ w nie-
ÀwiadomoÀci. Siedziaû na ziemi przy jej ûóÒku. ZmÅczenie
odebraûo mu kontrolÅ nad myÀlami. WÅdrowaûy swobodnie,
nie miaû siûy ich okieûznaå.
Spotkaû Dolores, kiedy miaû dwadzieÀcia jeden lat. Przeszli
z bratem Juanem kawaû drogi do Santiago de los Treinta Cabal-
leros, Òeby popatrzeå na karnawaû. Dwa lata starszy Juan byû juÒ
w mieÀcie, Pedro znalazû siÅ tutaj po raz pierwszy. WÅdrowali
trzy dni. Czasami udaûo im siÅ podjechaå parÅ kilometrów na
wozie zaprzÅÒonym w woûy. PrzewaÒnie jednak szli. Raz chcie-
li siÅ zabraå na gapÅ autobusem. Ale zostali przyûapani, kiedy
wdrapywali siÅ na dach, Òeby daå nura miÅdzy torby i toboûki.
Kierowca ich przegoniû i poczÅstowaû obelgami. Wykrzykiwaû,
9
Òe nie powinno byå takich biedaków, których nie staå nawet
na bilet autobusowy.
– Taki kierowca autobusu musi byå bardzo bogaty –
powiedziaû Pedro, kiedy szli zapylonâ drogâ, wijâcâ siÅ wÀród
niezliczonych plantacji trzciny cukrowej.
– Gûupi jesteÀ – odparû Juan. – Pieniâdze z biletów idâ do
wûaÀciciela autobusu. Nie do tego, kto nim kieruje.
– A kto to jest? – spytaû Pedro.
– Skâd mam wiedzieå? – obruszyû siÅ Juan. – Kiedy bÅdziemy
w mieÀcie, pokaÒÅ ci domy, w których tacy mieszkajâ.
W koºcu dotarli do celu. Byû lutowy dzieº i caûe miasto
ogarnÅûa gorâczka karnawaûu. Pedro, oniemiaûy, patrzyû na ko-
lorowe stroje z naszytymi, poûyskujâcymi lusterkami. Przera-
ziûy go maski diabûów i zwierzât. Caûe miasto wydawaûo siÅ
koûysaå w rytm tysiÅcy bÅbnów i gitar. Juan pewnie i swo-
bodnie prowadziû go ulicami i zauûkami. Noce spÅdzali na ûaw-
ce w Parque Duarte. Pedro niepokoiû siÅ, Òe Juan zniknie mu
z oczu w tym nieprzebranym tûumie. Czuû siÅ jak dziecko,
które boi siÅ zgubiå rodzica. Ale nie dawaû tego po sobie
poznaå. Nie chciaû, Òeby Juan siÅ z niego Àmiaû.
A jednak staûo siÅ. Ostatniego dnia, wieczorem. Byli na
Calle del Sol, najwiÅkszej ulicy w mieÀcie, kiedy Juan nagle
przepadû w tûumie roztaºczonych ludzi. Nie ustalili Òadnego
miejsca spotkania na wypadek, gdyby siÅ rozdzielili. Szukaû
brata do póÎna, zapadûa juÒ noc, i nie znalazû. Nie byûo go
na parkowej ûawce, gdzie wczeÀniej spali.
NastÅpnego dnia, o Àwicie, Pedro usiadû pod jednym
z pomników na Plaza de Cultura. Ugasiû pragnienie wodâ
z fontanny. Nie miaû pieniÅdzy na jedzenie. PomyÀlaû, Òe
pozostaje mu jedynie odszukaå drogÅ powrotnâ do domu. Jak
tylko wyjdzie z miasta, zakradnie siÅ na jednâ z wielu plantacji
bananów i naje do syta.
10
Nagle zauwaÒyû, Òe ktoÀ koûo niego siedzi. Dziewczyna
w jego wieku. PomyÀlaû, Òe to najpiÅkniejsza dziewczyna, jakâ
kiedykolwiek widziaû. Kiedy na niego spojrzaûa, speszony
opuÀciû wzrok. Ukradkiem zobaczyû, jak zdejmuje sandaûy
i rozciera obolaûe stopy.
Tak wûaÀnie poznaû Dolores. CzÅsto póÎniej wspominali,
Òe poûâczyûo ich znikniÅcia Juana w karnawaûowym tûumie
i jej obolaûe stopy.
Siedzieli przy fontannie i rozmawiali. Okazaûo siÅ, Òe Dolo-
res jest w mieÀcie od niedawna. Szukaûa posady sûuÒâcej, cho-
dzâc od drzwi do drzwi zamoÒnych domów. Ale bez powodze-
nia. Tak jak Pedro, byûa dzieckiem campesino i pochodziûa
z wioski poûoÒonej niedaleko wioski Pedra. Razem wyszli
z miasta, ogoûocili bananowiec, Òeby zaspokoiå gûód, i im bli-
Òej byli celu, tym wolniej szli.
Dwa lata póÎniej, w maju, przed porâ deszczowâ, pobrali
siÅ i zamieszkali w jego wiosce, w maûym domku, który dostali
od jednego z wujów Pedra. Pedro pracowaû na plantacji trzciny
cukrowej, a Dolores uprawiaûa warzywa i sprzedawaûa je prze-
jeÒdÒajâcym kupcom. Ïyli biednie, ale byli mûodzi i szczÅÀliwi.
Byûo tylko jedno ale. Po trzech latach Dolores nadal nie
mogûa zajÀå w ciâÒÅ. Nigdy o tym nie rozmawiali. Ale Pedro
widziaû, Òe Òona coraz bardziej siÅ tym martwi. W tajemnicy
przed nim pojechaûa pod granicÅ z Haiti szukaå pomocy
u curiositas, nic siÅ jednak nie zmieniûo.
MinÅûo osiem lat. Pewnego wieczoru, kiedy Pedro wróciû
z plantacji, wyszûa mu na spotkanie i powiedziaûa, Òe jest w ciâ-
Òy. Pod koniec ósmego roku ich maûÒeºstwa urodziûa córkÅ.
Ledwie Pedro zobaczyû dziecko, od razu wiedziaû, Òe odziedzi-
czyûo urodÅ po matce. Tego samego wieczoru poszedû do koÀ-
cioûa i ofiarowaû zûotâ biÒuteriÅ, podarunek od matki, kiedy
jeszcze Òyûa. Ofiarowaû jâ Marii Dziewicy. PomyÀlaû, Òe ze swo-
11
im dzieckiem w powijakach przypomina Dolores i ich nowo
narodzonâ córkÅ. Wracajâc do domu, Àpiewaû tak gûoÀno i do-
noÀnie, Òe mijajâcy go ludzie zastanawiali siÅ, czy przypadkiem
nie wypiû za duÒo sfermentowanego soku z trzciny cukrowej.
Dolores spaûa. Oddychaûa coraz gwaûtowniej i poruszaûa siÅ
niespokojnie.
– Nie moÒesz umrzeå – szepnâû Pedro i zdaû sobie sprawÅ,
Òe nie potrafi juÒ zapanowaå nad rozpaczâ. – Nie moÒesz zosta-
wiå mnie i córki.
Dwie godziny póÎniej byûo po wszystkim. Przez chwilÅ
oddychaûa spokojnie. Otworzyûa oczy i spojrzaûa na niego.
– Musisz ochrzciå naszâ córkÅ – powiedziaûa. – Musisz jâ
ochrzciå i musisz siÅ niâ zajâå.
– Niedûugo wyzdrowiejesz – odparû. – Razem pójdziemy
do koÀcioûa i jâ ochrzcimy.
– Mnie juÒ nie ma – odpowiedziaûa i zamknÅûa oczy.
Potem odeszûa.
Dwa tygodnie póÎniej Pedro wyszedû z wioski, niosâc córkÅ
w koszu na plecach. Brat Juan kawaûek go odprowadziû.
– Wiesz, co robisz? – zapytaû.
– RobiÅ tylko to, co konieczne – odparû Pedro.
– Dlaczego musisz ochrzciå córkÅ w mieÀcie? Dlaczego nie
tutaj, w wiosce? Ten koÀcióû byû dobry i dla ciebie, i dla mnie.
I dla naszych rodziców.
Pedro zatrzymaû siÅ i popatrzyû na brata.
– Przez osiem lat czekaliÀmy na dziecko. Kiedy w koºcu
nasza córka przyszûa na Àwiat, Dolores zachorowaûa. Nikt
nie mógû jej pomóc. Ani lekarze, ani leki. Nie skoºczyûa trzy-
12
dziestu lat i musiaûa umrzeå. Bo jesteÀmy biedni. Bo chorujemy
z nÅdzy. Poznaûem Dolores w czasie karnawaûu, kiedy zniknâ-
ûeÀ w tûumie. ChcÅ pójÀå do duÒej katedry przy placu, gdzie siÅ
spotkaliÀmy. Moja córka bÅdzie ochrzczona w najwiÅkszym
koÀciele w naszym kraju. Tylko tyle mogÅ zrobiå dla Dolores.
Nie czekajâc na odpowiedÎ Juana, odwróciû siÅ i poszedû.
Kiedy póÎnym wieczorem dotarû do rodzinnej wioski Dolo-
res, zatrzymaû siÅ przed domem jej matki. Powiedziaû, dokâd
idzie. Stara kobieta ze smutkiem pokrÅciûa gûowâ.
– Smutek wpÅdza ciÅ w szaleºstwo – powiedziaûa. – PomyÀ-
laûbyÀ raczej o córce, której na pewno nie zrobi dobrze podska-
kiwanie na twoich plecach taki szmat drogi aÒ do Santiago.
Pedro milczaû. NastÅpnego dnia wczeÀnie rano podjâû wÅ-
drówkÅ. Caûy czas mówiû do dziecka, które siedziaûo w koszu
na jego plecach. Opowiedziaû wszystko, co pamiÅtaû, o Dolo-
res. Kiedy nie miaû juÒ nic do dodania, zaczynaû od poczâtku.
Byû w mieÀcie po poûudniu, kiedy na horyzoncie gromadzi-
ûy siÅ ciÅÒkie deszczowe chmury. Usiadû pod wrotami katedry
Santiago Apóstol i czekaû. Od czasu do czasu karmiû córkÅ
tym, co zabraû z domu. Przyglâdaû siÅ wszystkim przechodzâ-
cym ksiÅÒom. Albo wydawali mu siÅ zbyt mûodzi, albo zbyt siÅ
spieszyli, by mógû im powierzyå chrzest córki. Czekaû wiele go-
dzin. W koºcu zobaczyû starego ksiÅdza, który wolno przemie-
rzaû plac, kierujâc siÅ do katedry. Wtedy wstaû, zdjâû z gûowy
kapelusz z ûyka i wyjâû córkÅ z kosza. Stary ksiâdz cierpliwie
go wysûuchaû, po czym skinâû gûowâ.
– OchrzczÅ twojâ córkÅ – powiedziaû. – Z daleka przyszedûeÀ
wiedziony wiarâ. W naszych czasach to bardzo rzadkie. Ludzie
rzadko odbywajâ tak dalekie wÅdrówki, powodowani wiarâ.
Dlatego Àwiat wyglâda tak, jak wyglâda.
13
Pedro udaû siÅ za ksiÅdzem do mrocznej katedry. Czuû
obecnoÀå Dolores. Jej dusza unosiûa siÅ nad nimi, byûa z nimi,
gdy szli do chrzcielnicy.
Stary ksiâdz oparû laskÅ o kolumnÅ.
– Jak dziewczynka bÅdzie miaûa na imiÅ? – spytaû.
– Jak jej matka. Dolores. A na drugie Maria. Dolores Maria
Santana.
Po chrzcie Pedro wyszedû na plac i usiadû pod pomnikiem,
tam, gdzie dziesiÅå lat wczeÀniej spotkaû Dolores. Córka spaûa
w koszu. Siedziaû bez ruchu, zatopiony w myÀlach.
Ja, Pedro Santana, jestem prostym czûowiekiem. Po rodzi-
cach nie odziedziczyûem nic prócz nÅdzy i ubóstwa. Nie udaûo
mi siÅ zatrzymaå Òony. Ale obiecujÅ ci, Òe nasza córka bÅdzie
Òyå inaczej. ZrobiÅ wszystko, Òeby nie musiaûa Òyå tak jak my.
ObiecujÅ ci, Dolores, Òe twoja córka bÅdzie miaûa dûugie,
szczÅÀliwe i godne Òycie.
Tego samego wieczoru Pedro opuÀciû miasto. Z córkâ,
Dolores Mariâ, wróciû do swojej wioski.
Byûo to 9 maja 1978 roku.
Ubóstwiana przez ojca Dolores Maria Santana miaûa wtedy
osiem miesiÅcy.
14
Skania
21–24 czerwca 1994
1
O Àwicie rozpoczâû przemianÅ. Wszystko dokûadnie zapla-
nowaû, Òeby nie byûo Òadnej wpadki. PoÀwiÅci na to caûy dzieº,
nie chciaû ryzykowaå, Òe nagle zabraknie mu czasu. Wziâû
pÅdzelek i trzymaû go w dûoni, przed sobâ. Ze stojâcego na po-
sadzce magnetofonu dobiegaûy go gûosy bÅbnów. Spojrzaû na
swojâ twarz w lustrze. I zrobiû na czole pierwsze czarne kreski.
ZauwaÒyû, Òe dûoº ma pewnâ. Nie jest wiÅc zdenerwowany. Mi-
mo Òe po raz pierwszy nakûadaû makijaÒ wojownika nie dla za-
bawy. Dotychczas byûa to tylko forma ucieczki, sposób obrony
przed niesprawiedliwoÀciami, na jakie byû nieustannie naraÒo-
ny. Teraz wielka przemiana nabraûa innego charakteru. Powa-
gi. KaÒda namalowana kreska zdawaûa siÅ go oddalaå od po-
przedniego Òycia. Nie byûo odwrotu. Zabawa raz na zawsze siÅ
skoºczyûa, wyruszy na wojnÅ, w której ludzie umrâ naprawdÅ.
Œwiatûo byûo bardzo ostre. Ïeby uniknâå niepotrzeb-
nych odbiå, precyzyjnie poustawiaû lustra. Kiedy tutaj wszedû
i zamknâû za sobâ drzwi, po raz ostatni sprawdziû, czy o ni-
czym nie zapomniaû. Wszystko byûo na swoim miejscu. Staran-
nie wyczyszczone pÅdzle, porcelanowe miseczki z farbami,
rÅczniki i woda. Obok maûej tokarki, na kawaûku czarnego ma-
15
teriaûu leÒaûa broº: trzy siekiery, noÒe róÒnej dûugoÀci i spray.
W jednej tylko sprawie nic jeszcze nie postanowiû. BÅdzie mu-
siaû wybraå broº. Nie mógû zabraå wszystkiego. Wiedziaû jed-
nak, Òe decyzja zapadnie sama, kiedy przystâpi do przemiany.
Zanim usiadû przed ûawâ, Òeby pomalowaå twarz, opuszka-
mi palców sprawdziû ostrza siekier i noÒy. Nie mogûy byå ost-
rzejsze. Nie oparû siÅ pokusie i mocniej nacisnâû palcem jeden
z noÒy. Natychmiast pokazaûa siÅ krew. Wytarû palec i nóÒ
rÅcznikiem. I usiadû przed lustrami.
Pierwsze kreski na czole powinny byå czarne. Jakby nacinaû
dwie gûÅbokie rany, otwieraû mózg, opróÒniajâc go ze wszyst-
kich wspomnieº i myÀli, które mu towarzyszyûy, drÅczyûy
i upokarzaûy. Potem bÅdâ czerwone i biaûe kreski, koûa,
czworokâty, a na koºcu, na policzkach, wÅÒowe ornamenty.
Jego biaûa skóra w ogóle nie bÅdzie widoczna. Tak dokona siÅ
przemiana. To, co byûo, przestanie istnieå. Narodzi siÅ
zwierzÅ, które nigdy nie przemówi ludzkim gûosem. PomyÀlaû,
Òe gdyby to byûo konieczne, bez wahania obetnie sobie jÅzyk.
Przemiana zajÅûa mu caûy dzieº. Skoºczyû tuÒ po szóstej po
poûudniu. Wtedy zdecydowaû siÅ zabraå najwiÅkszâ siekierÅ.
Wetknâû trzonek za gruby skórzany pas. Byûy tam juÒ dwa
noÒe. Rozejrzaû siÅ. O niczym nie zapomniaû. Spray wûoÒyû
do wewnÅtrznej kieszeni skórzanej kurtki.
Po raz ostatni spojrzaû na swojâ twarz w lustrze. Wzdrygnâû
siÅ. A potem wolno wûoÒyû kask na gûowÅ, zgasiû Àwiatûo
i wyszedû. Boso, tak jak tutaj przyszedû.
*
PiÅå minut po dziewiâtej Gustaf Wetterstedt Àciszyû telewi-
zor i zadzwoniû do matki. Zgodnie ze starym zwyczajem. Od-
kâd przeszûo dwadzieÀcia piÅå lat temu opuÀciû fotel ministra
sprawiedliwoÀci i zaniechaû wszelkiej dziaûalnoÀci politycznej,
16
z niechÅciâ i niesmakiem oglâdaû telewizyjne wiadomoÀci.
Nie mógû siÅ pogodziå z tym, Òe juÒ go tam nie ma. Przez wiele
lat ministrowania byû w centrum Òycia publicznego i przynaj-
mniej raz w tygodniu pokazywaû siÅ w telewizji. Pilnowaû, by se-
kretarki rejestrowaûy kaÒde jego wystâpienie na taÀmie wideo.
TaÀmy zajmowaûy teraz caûâ ÀcianÅ w jego gabinecie. Czasami
je oglâdaû. I zawsze z zadowoleniem konstatowaû, Òe ani razu
podczas tylu lat na stanowisku ministra sprawiedliwoÀci Òadne
nieoczekiwane lub podchwytliwe pytanie zûoÀliwego dzienni-
karza nie wyprowadziûo go z równowagi. Z nietajonâ pogardâ
myÀlaû o kolegach, którzy bali siÅ dziennikarzy telewizyjnych.
CzÅsto coÀ dukali, sami sobie przeczyli i nie umieli z tego wy-
brnâå. Jemu nigdy coÀ podobnego siÅ nie przydarzyûo. Jego
nikt nie usidliû. Dziennikarze nie byli w stanie go pokonaå.
Nigdy teÒ nie udaûo im siÅ wytropiå jego tajemnicy.
Wûâczyû telewizor o dziewiâtej, na skrót wiadomoÀci.
Potem go Àciszyû, przysunâû telefon i zadzwoniû do matki.
Urodziûa go bardzo wczeÀnie. Teraz miaûa dziewiÅådziesiât
cztery lata, jasny umysû i niespoÒytâ energiÅ. Mieszkaûa sama
w duÒym mieszkaniu w centrum Sztokholmu. Ile razy podno-
siû sûuchawkÅ i wykrÅcaû numer, zawsze miaû nadziejÅ, Òe nie
odbierze. Miaû powyÒej siedemdziesiâtki i zaczynaû siÅ niepo-
koiå, Òe matka go przeÒyje. Niczego bardziej nie pragnâû niÒ
jej Àmierci. Zostaûby sam. Nie musiaûby do niej wydzwaniaå,
szybko by zapomniaû, jak wyglâdaûa.
Sygnaûy rozbrzmiewaûy. Czekajâc, patrzyû na pozbawione-
go gûosu lektora wiadomoÀci. Po czwartym sygnale zaczâû mieå
nadziejÅ, Òe nareszcie umarûa. I wtedy jâ usûyszaû. Przybraû ûa-
godny ton. Spytaû, jak siÅ czuje, jak minâû dzieº. Kiedy musiaû
uznaå, Òe jednak Òyje, chciaû maksymalnie skróciå rozmowÅ.
Skoºczyû i siedziaû z rÅkâ na sûuchawce. Ona nie umrze,
pomyÀlaû. Nie umrze, chyba Òe jâ zabijÅ.
17
Siedziaû w ciszy. Szumiaûo morze, w pobliÒu przejechaû
samotny motorower. Wstaû z kanapy i podszedû do duÒego
okna tarasu z widokiem na morze. Byû piÅkny, nastrojowy
zmierzch. Na brzegu opodal jego duÒej posesji byûo pusto.
Ludzie siedzâ przed telewizorami, pomyÀlaû. KiedyÀ mogli zo-
baczyå, jak chwytam reporterów za gardûo. Byûem wtedy minis-
trem sprawiedliwoÀci. Powinienem zostaå premierem. Ale nie
zostaûem.
Starannie zaciâgnâû ciÅÒkie zasûony, Òeby nie byûo Òadnych
przeÀwitów. ChociaÒ w swoim domu na wschodnich przed-
mieÀciach Ystadu staraû siÅ Òyå anonimowo, zdarzaûo siÅ, Òe ob-
serwowali go ciekawscy. MinÅûo dwadzieÀcia piÅå lat, odkâd
odszedû ze stanowiska, a mimo to nie zostaû jeszcze caûkiem za-
pomniany. Poszedû do kuchni i nalaû sobie kawy z termosu.
Kupiû go pod koniec lat szeÀådziesiâtych, podczas oficjalnej
wizyty we Wûoszech. Byû tam bodaj w sprawie przedyskutowa-
nia wzrostu nakûadów na powstrzymanie rosnâcej fali terro-
ryzmu w Europie. W jego domu wszÅdzie byûy pamiâtki przy-
woûujâce na myÀl dawne czasy. Powinien je wyrzuciå. Uznaû
to jednak za bezsensowny wysiûek.
Usiadû na kanapie z filiÒankâ kawy. Pilotem wyûâczyû tele-
wizor i myÀlaû o mijajâcym dniu. Przed poûudniem odwiedziûa
go dziennikarka z pewnego duÒego miesiÅcznika, który publi-
kowaû cykl reportaÒy o niegdyÀ znanych ludziach, obecnie na
emeryturze. Nie udaûo mu siÅ dociec, dlaczego wybraûa akurat
jego. Przyszûa z fotografem, robili mu zdjÅcia nad morzem
i w domu. Zawczasu postanowiû, Òe siÅ zaprezentuje jako po-
godny staruszek, pogodzony ze swoim Òyciem. Mówiû, Òe jest
bardzo szczÅÀliwy. Ïe Òyje w odosobnieniu, Òeby w spokoju od-
daå siÅ medytacjom, i z dobrze udawanym zaÒenowaniem na-
pomknâû o ewentualnym spisaniu swoich wspomnieº. Dzien-
nikarka, kobieta okoûo czterdziestki, byûa pod wraÒeniem
18
i traktowaûa go z pokornym respektem. Potem odprowadziû
goÀci do samochodu i pomachaû im na poÒegnanie.
Z satysfakcjâ pomyÀlaû, Òe nie powiedziaû ani jednego sûowa
prawdy. Byûa to jedna z niewielu rzeczy, które go nadal bawiûy.
Oszukaå i nie daå siÅ przyûapaå. Rozsiewaå pozory i zûudzenia.
Po wielu latach obecnoÀci w Òyciu politycznym zdaû sobie spra-
wÅ, Òe w konsekwencji zostaje jedynie kûamstwo. Prawda prze-
brana za kûamstwo albo kûamstwo przebrane za prawdÅ.
Niespiesznie dopiû kawÅ. Czuû narastajâce zadowolenie.
Najlepsze byûy wieczory i noce. Wtedy oddalaûy siÅ od niego
myÀli o wszystkim, co byûo kiedyÀ i co minÅûo bezpowrotnie.
Nikt jednak nie mógû go pozbawiå najwaÒniejszego. Tajemni-
cy, którâ znaû tylko on sam.
Czasami myÀlaû o sobie jak o obrazie w lustrze, który jest
jednoczeÀnie wklÅsûy i wypukûy. Byûa w nim ta sama dwuznacz-
noÀå. Inni widzieli jedynie powierzchniÅ, ot, zdolny jurysta,
szanowany minister sprawiedliwoÀci, pogodny emeryt, który
przechadza siÅ po skaºskim nabrzeÒu. Nikt nie podejrzewaû,
Òe jest swoim wûasnym sobowtórem. Skûadaû wizyty królom
i prezydentom, kûaniaû siÅ z uÀmiechem i myÀlaû: ÒebyÀcie tyl-
ko wiedzieli, kim naprawdÅ jestem i co o was myÀlÅ. Kiedy staû
przed kamerami telewizyjnymi, ta sentencja – ÒebyÀcie tylko
wiedzieli, kim jestem – nigdy nie opuszczaûa jego ÀwiadomoÀci.
Ale nikt tego nie odczytaû, nie zgûÅbiû jego tajemnicy, tej oto,
Òe gardzi partiâ, którâ reprezentuje, poglâdami, których broni,
wiÅkszoÀciâ ludzi, których spotyka. I z tâ tajemnicâ umrze.
Przejrzaû Àwiat na wylot, wszystkie jego marnoÀci, widziaû bez-
sens egzystencji. Nikt jednak nie znaû jego prawdziwych poglâ-
dów i nie pozna. Nie odczuwaû potrzeby dzielenia siÅ swoimi
spostrzeÒeniami i zapatrywaniami.
Coraz bardziej cieszyû siÅ na jutrzejszy dzieº. TuÒ po dzie-
wiâtej wieczorem mieli siÅ u niego zjawiå przyjaciele. Czarnym
19
mercedesem z przydymionymi lustrzanymi szybami. Wjadâ
do garaÒu, on bÅdzie na nich czekaû w salonie, za starannie
zaciâgniÅtymi zasûonami, jak teraz. Jego oczekiwania natych-
miast wzrosûy, kiedy zaczâû sobie wyobraÒaå, jakâ dziewczynÅ
mu tym razem przywiozâ. Przekazaû wiadomoÀå, Òe ostatnio
byûo za duÒo blondynek. Niektóre byûy za stare, miaûy ponad
dwadzieÀcia lat. Ïyczyûby sobie mûodszâ, najchÅtniej rasy mie-
szanej. Kiedy weÎmie dziewczynÅ do sypialni, przyjaciele po-
siedzâ w piwnicy, gdzie wstawiû telewizor. Przed Àwitem juÒ ich
nie bÅdzie, a on zacznie snuå fantazje o dziewczynie, którâ
przywiozâ za tydzieº. Na myÀl o jutrzejszym dniu podnieciû
siÅ, wstaû z kanapy i wszedû do gabinetu. Zanim zapaliû Àwiatûo,
zaciâgnâû zasûony. Przez moment miaû wraÒenie, Òe na brzegu
ktoÀ stoi. Zdjâû okulary i zmruÒyû oczy. Zdarzaûo siÅ, Òe nocne
marki wysiadywaûy akurat pod jego posesjâ. Kilka razy musiaû
wzywaå policjÅ, skarÒâc siÅ na mûodych ludzi, którzy rozpalali
ognisko na brzegu i haûasowali. Policjanci zjawiali siÅ natych-
miast i zabierali intruzów. CzÅsto myÀlaû o tym, Òe nigdy nie
przyszûoby mu do gûowy, jakie bÅdzie miaû wiadomoÀci i kon-
takty jako minister sprawiedliwoÀci. Nie tylko poznaû specy-
ficznâ mentalnoÀå szwedzkiej policji, pozyskaû takÒe przyja-
cióû w strategicznych punktach szwedzkiej machiny prawni-
czej. Nie mniej waÒne byûy kontakty, jakie nawiâzaû ze Àrodo-
wiskiem przestÅpczym. ZaprzyjaÎniû siÅ z dziaûajâcymi w poje-
dynkÅ inteligentnymi bandziorami i z szefami duÒych grup
przestÅpczych. Mimo Òe sporo siÅ zmieniûo w ciâgu ostatnich
dwudziestu piÅciu lat, jego stare kontakty nadal przysparzaûy
mu duÒo radoÀci. Zwûaszcza ci jego przyjaciele, którzy dbali
o to, by co tydzieº odwiedzaûa go panienka w stosownym
wieku.
Postaå na brzegu byûa przywidzeniem. Poprawiû zasûony
i wysunâû szufladÅ biurka, które odziedziczyû po ojcu, suro-
20
wym profesorze prawa. Wyjâû kosztowny, piÅknie zdobiony
album i powoli, niemal naboÒnie wertowaû swój zbiór zdjÅå
pornograficznych, pamiÅtajâcych poczâtki sztuki fotografo-
wania. Najstarsze zdjÅcie byûo prawdziwym rarytasem: dagero-
typ z 1855 roku, który kupiû kiedyÀ w ParyÒu. Przedstawiaûo
nagâ kobietÅ obejmujâcâ psa. Jego kolekcjÅ dobrze znaûo jedy-
nie doborowe grono mÅÒczyzn o identycznych zainteresowa-
niach. ZdjÅcia Lecadre’a z lat dziewiÅådziesiâtych XIX wieku,
których byû posiadaczem, ustÅpowaûy jedynie kolekcji pewne-
go leciwego potentata przemysûu hutniczego z okrÅgu Ruhry.
NajdûuÒej zatrzymywaû siÅ przy zdjÅciach bardzo mûodych
modelek, bÅdâcych – sâdzâc po oczach – pod wpûywem nar-
kotyków. CzÅsto Òaûowaû, Òe sam nie poÀwiÅciû siÅ fotografii.
Byûby teraz w posiadaniu unikatowych zbiorów.
Przejrzaû album i wûoÒyû go do szuflady. Od przyjacióû wy-
mógû obietnicÅ, Òe po jego Àmierci zaoferujâ zdjÅcia pewnemu
paryskiemu antykwariuszowi specjalizujâcemu siÅ w tego typu
transakcjach. Pieniâdze ze sprzedaÒy miaûy trafiå na konto
fundacji dla mûodych prawników, którâ juÒ zaûoÒyû, a której
istnienie ujawniono by dopiero po jego Àmierci.
Zgasiû lampÅ na biurku i siedziaû w mroku. Cicho szumiaûo
morze. Znów mu siÅ wydawaûo, Òe sûyszy przejeÒdÒajâcy
w pobliÒu motorower.
Ciâgle nie mógû sobie wyobraziå wûasnej Àmierci, mimo Òe
miaû przeszûo siedemdziesiât lat. W USA dwukrotnie uczest-
niczyû incognito w egzekucjach; widziaû Àmierå na krzeÀle
elektrycznym i, co rzadkie, w komorze gazowej. Sprawiûo
mu to osobliwâ przyjemnoÀå. Ale wûasnej Àmierci sobie nie
wyobraÒaû.
Wszedû do salonu i nalaû sobie z barku kieliszek likieru.
ZbliÒaûa siÅ póûnoc. Przed snem pozostaû mu jedynie krótki
21
spacer nad morzem. WûoÒyû kurtkÅ, wsunâû stopy w parÅ
zuÒytych drewniaków i opuÀciû dom.
Byûo bezwietrznie. Jego posiadûoÀå leÒaûa na uboczu, nie wi-
dziaû stâd Àwiateû w oknach najbliÒszych sâsiadów. Z oddali
dobiegaû szum samochodów jadâcych w kierunku Käsebergi.
Poszedû przez ogród do furtki, która wychodziûa na brzeg.
Ku swemu niezadowoleniu zauwaÒyû, Òe lampa przy furtce jest
popsuta. Morze czekaûo. Wyjâû klucze i otworzyû furtkÅ. Po
chwili byû na brzegu. Morze byûo spokojne. Daleko na hory-
zoncie widziaû Àwiatûa statku, który pûynâû na zachód. Rozpiâû
rozporek i sikaû do wody, rozmyÀlajâc o jutrzejszej wizycie.
Nagle, choå nic nie sûyszaû, zorientowaû siÅ, Òe ktoÀ za nim
stoi. Zesztywniaû, sparaliÒowany strachem. Potem szybko siÅ
odwróciû.
Czûowiek, którego zobaczyû, przypominaû zwierzÅ. MÅÒ-
czyzna miaû na sobie tylko krótkie spodnie. Z histerycznym
przeraÒeniem spojrzaû mu w twarz. Nie wiedziaû, czy jest zde-
formowana, czy przesûania jâ maska. Dostrzegû w jego rÅku
siekierÅ. PomyÀlaû mgliÀcie, Òe dûoº obejmujâca trzonek jest
bardzo maûa, Òe mÅÒczyzna przypomina karûa.
Krzyknâû i ruszyû do bramy.
Zmarû w tym samym momencie, w którym ostrze siekiery
przeciÅûo mu krÅgosûup, tuÒ pod ûopatkami. JuÒ nie widziaû, jak
czûowiek, który byå moÒe byû zwierzÅciem, klÅka, przecina mu
czoûo, po czym jednym mocnym szarpniÅciem zrywa wûosy.
MinÅûa póûnoc. Byû wtorek, 21 czerwca.
W pobliÒu odezwaû siÅ samotny motorower. Po chwili
dÎwiÅk silnika umilkû.
I znów byûo bardzo cicho.
22
2
21 czerwca, o dwunastej w poûudnie, Kurt Wallander
wyszedû z budynku komendy policji w Ystadzie. Ïeby nikt nie
zauwaÒyû jego znikniÅcia, wymknâû siÅ przez garaÒ. A potem
wsiadû do samochodu i pojechaû do portu. PoniewaÒ byûo ciep-
ûo, zostawiû marynarkÅ na krzeÀle w swoim pokoju. Ci, którzy
w ciâgu najbliÒszych godzin bÅdâ go szukaå, pomyÀlâ, Òe jest
w budynku. Zaparkowaû przed teatrem, udaû siÅ na najdalsze
molo i usiadû na ûawce pod czerwonym barakiem morskiej
sûuÒby ratowniczej. Wziâû ze sobâ koûonotatnik i kiedy zamie-
rzaû zabraå siÅ do pisania, zorientowaû siÅ, Òe nie ma pióra.
W pierwszym odruchu irytacji chciaû wrzuciå notatnik do
basenu portowego i daå sobie z tym spokój. Wiedziaû jednak,
Òe to niemoÒliwe. Koledzy nigdy by mu tego nie wybaczyli.
Nie przejmujâc siÅ jego protestami, wybrali go, Òeby w ich
imieniu wygûosiû mowÅ poÒegnalnâ na czeÀå ich komendanta
Björka, który tego dnia, o trzeciej, koºczyû u nich pracÅ.
Wallander nigdy dotâd nie wygûaszaû Òadnych mów. Jedyne
publiczne wystÅpy, w jakich musiaû uczestniczyå, to niezliczo-
ne konferencje prasowe, organizowane na uÒytek prowadzo-
nych Àledztw. Ale jak siÅ dziÅkuje odchodzâcemu komendan-
towi? I za co siÅ wûaÀciwie dziÅkuje? Czy w ogóle mieli za co byå
mu wdziÅczni? NajchÅtniej powiedziaûby kilka sûów o tym, jak
bardzo go niepokojâ powaÒne i najwyraÎniej nieprzemyÀlane
reorganizacje i redukcje w policji.
Wyszedû z komendy, Òeby siÅ w spokoju zastanowiå, co po-
wie. Poprzedniego wieczoru siedziaû do póÎnej nocy przy ku-
chennym stole i nic nie wymyÀliû. Ale teraz musi. Za niespeûna
trzy godziny wrÅczâ Björkowi prezent. NastÅpnego dnia Björk
zacznie pracÅ w Malmö jako szef wojewódzkiego wydziaûu
do spraw cudzoziemców.
23
Wstaû z ûawki i poszedû do portowej kawiarni. Na cumach
koûysaûy siÅ rybackie kutry. Przypomniaû sobie, Òe siedem lat
temu byû Àwiadkiem wyûawiania zwûok z basenu portowego.
Otrzâsnâû siÅ z tych wspomnieº. Mowa, jakâ miaû wygûosiå na
czeÀå Björka, byûa teraz waÒniejsza. Kelnerka poÒyczyûa mu
dûugopis. Usiadû przy stoliku, zamówiû kawÅ i zmusiû siÅ do
skreÀlenia kilku sûów. Do pierwszej udaûo mu siÅ skleciå póû
strony. Ponuro patrzyû na rezultat. Wiedziaû jednak, Òe nic
lepszego nie wymyÀli. Przywoûaû kelnerkÅ, dolaûa mu kawy.
– Lato kaÒe na siebie czekaå – powiedziaû Wallander.
– MoÒe wcale nie przyjdzie – odparûa.
Mimo swojego beznadziejnego przemówienia Wallander
byû w dobrym humorze. Za kilka tygodni pojedzie na urlop.
Miaû sporo powodów do radoÀci. Zima byûa dûuga i mÅczâca.
Wypoczynek bardzo mu siÅ przyda.
O trzeciej zebrali siÅ w stoûówce i Wallander wygûosiû mowÅ
na czeÀå. Potem Svedberg wrÅczyû byûemu szefowi spinning,
a Ann-Britt Höglund – kwiaty. Wallanderowi udaûo siÅ nieco
urozmaiciå drÅtwe przemówienie, gdy w nagûym olÀnieniu
postanowiû przytoczyå kilka zdarzeº, jakie siÅ przytrafiûy jemu
i Björkowi. Ogólne rozbawienie wzbudziûa opowieÀå o ich
kâpieli w szambie, kiedy zawaliûo siÅ rusztowanie. Potem pili
kawÅ i jedli tort. Björk w swojej mowie poÒegnalnej Òyczyû po-
wodzenia nastÅpcy. A raczej nastÅpczyni. Byûa niâ Lisa Hol-
gersson, pracujâca dotychczas w jednym z wiÅkszych okrÅgów
policji w Smalandii. Miaûa objâå stanowisko jesieniâ. Na razie
obowiâzki komendanta powierzono Hanssonowi.
Po uroczystoÀci Wallander wróciû do siebie. Do uchylo-
nych drzwi zapukaû Martinsson.
24
– òadne przemówienie – powiedziaû. – Nie wiedziaûem,
Òe to potrafisz.
– Bo nie potrafiÅ – odparû Wallander. – Przemówienie byûo
kiepskie. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
Martinsson ostroÒnie usiadû na popsutym krzeÀle przezna-
czonym dla goÀci.
– Ciekawe, jak to bÅdzie z szefem kobietâ – zaczâû.
– A dlaczego miaûoby byå Île? – zdziwiû siÅ Wallander.
– Martw siÅ lepiej o redukcje.
– WûaÀnie dlatego przyszedûem. Chodzâ sûuchy, Òe w Ysta-
dzie majâ zmniejszyå liczbÅ personelu w czasie weekendów,
z soboty na niedzielÅ i z niedzieli na poniedziaûek.
Wallander przyglâdaû siÅ Martinssonowi z niedowierza-
niem.
– Œwietnie – powiedziaû. – A kto bÅdzie pilnowaû aresztan-
tów?
– WieÀå niesie, Òe zajmie siÅ tym prywatna firma ochro-
niarska.
Wallander patrzyû na Martinssona zdziwiony.
– Firma ochroniarska?
– Tak sûyszaûem.
Wallander pokrÅciû gûowâ. Martinsson wstaû.
– PomyÀlaûem, Òe powinieneÀ o tym wiedzieå – powiedziaû.
– Rozumiesz, co tu jest na rzeczy i co siÅ stanie z policjâ?
– Nie. Potraktuj to jako szczerâ i wyczerpujâcâ odpowiedÎ.
Martinsson nie wychodziû.
– CoÀ jeszcze?
Martinsson wyjâû kartkÅ z kieszeni.
– Jak wiesz, zaczÅûy siÅ mistrzostwa Àwiata w piûce noÒnej.
Dwa do dwóch z Kamerunem. ObstawiûeÀ piÅå do zera dla
Kamerunu. JesteÀ na ostatnim miejscu.
25
– Jak moÒna byå na ostatnim miejscu? Albo siÅ typuje dob-
rze, albo Île.
– Prowadzimy statystykÅ, kto jak lâduje.
– BoÒe! A po co?
– Tylko jeden z drogówki obstawiû dwa do dwóch – oznaj-
miû Martinsson, ignorujâc pytanie Wallandera. – Teraz typuje-
my nastÅpny mecz, Szwecja – Rosja.
Wallander nie interesowaû siÅ piûkâ noÒnâ. Kilka razy obej-
rzaû mecze piûki rÅcznej, w których graûa w swoim czasie jedna
z najlepszych w Szwecji druÒyn z Ystadu. Ostatnio nie mógû
jednak nie dostrzec, Òe uwagÅ caûego kraju zaprzâta tylko jed-
no: mistrzostwa Àwiata w piûce noÒnej. Ile razy wûâczaû telewi-
zor albo otwieraû gazetÅ, zawsze trafiaû na niekoºczâce siÅ spe-
kulacje, jak teÒ siÅ powiedzie szwedzkiej druÒynie. Miaû jednak
ÀwiadomoÀå, Òe nie moÒe siÅ wymigiwaå od ich wewnÅtrznego,
policyjnego typowania. Mogûoby to zostaå odebrane jako aro-
gancja. Wyjâû portfel z tylnej kieszeni spodni.
– Ile?
– Tyle samo, co przedtem. Sto koron.
Daû pieniâdze Martinssonowi, który to odnotowaû na swo-
jej liÀcie.
– A wiÅc mam wytypowaå wynik?
– Szwecja z Rosjâ.
– Cztery do czterech – powiedziaû Wallander.
– Bardzo rzadko pada aÒ tyle bramek w piûce noÒnej – ze
zdumieniem zauwaÒyû Martinsson. – Co innego w meczu
hokejowym.
– No to trzy jeden dla Rosji. MoÒe byå?
Martinsson zapisaû.
– MoÒe za jednym zamachem obstawimy mecz z Brazyliâ –
zaproponowaû Martinsson.
26
– Trzy zero dla Brazylii – bez wahania powiedziaû Wallan-
der.
– Nie masz zbyt wielkich oczekiwaº wobec Szwecji.
– Nie w piûce noÒnej – odparû Wallander i dorzuciû jeszcze
setkÅ.
Kiedy Martinsson wyszedû, Wallander zastanawiaû siÅ nad
tym, co usûyszaû. Potem z irytacjâ odrzuciû te myÀli. Czas poka-
Òe, co jest prawdâ, a co nie. Byûo wpóû do piâtej. Wziâû teczkÅ
z materiaûem dochodzeniowym w sprawie zorganizowanego
wywozu kradzionych samochodów do byûych paºstw bloku
wschodniego. Zajmowaû siÅ tym od wielu miesiÅcy. Na razie
rozpracowali tylko fragment tej rozlegûej dziaûalnoÀci prze-
stÅpczej. Zdawaû sobie sprawÅ, Òe bÅdzie nad tym ÀlÅczaû miesiâ-
cami. W czasie jego urlopu dochodzenie przejmie Svedberg,
Wallander miaû jednak nieodparte przeczucie, Òe bardzo maûo
siÅ wtedy wydarzy.
Do drzwi zapukaûa Ann-Britt Höglund. I weszûa. Miaûa na
gûowie czarnâ czapeczkÅ baseballowâ.
– Jak wyglâdam? – zapytaûa.
– Jak turystka.
– Takie bÅdâ nasze nowe czapki do munduru. WyobraÎ so-
bie jeszcze napis ,,Policja” nad daszkiem. Widziaûam zdjÅcia.
– CoÀ takiego nigdy nie wylâduje na mojej gûowie. Powinie-
nem siÅ chyba cieszyå, Òe juÒ nie jestem w drogówce.
– MoÒe któregoÀ dnia dojdziemy do wniosku, Òe Björk
byû fantastycznym szefem – zauwaÒyûa Ann-Britt Höglund.
– Fajnie mówiûeÀ.
– Wiem, Òe nie – odparû, poirytowany. – Ale odpowiedzial-
noÀå spada na was. Nie powinniÀcie mnie byli wybieraå.
Ann-Britt Höglund spojrzaûa w okno. Wallander pomyÀ-
laû, Òe bardzo szybko potwierdziûa siÅ opinia o Ann-Britt, kiedy
rok temu zjawiûa siÅ w Ystadzie. JuÒ w szkole policyjnej miaûa
27
wyraÎne predyspozycje do pracy w tym zawodzie. Na swój
sposób wypeûniûa pustkÅ, jakâ od kilku lat Wallander odczu-
waû po Àmierci Rydberga. W duÒym stopniu to wûaÀnie Ryd-
berg wszystkiego go nauczyû. Czasami myÀlaû, Òe teraz na nim
spoczywa obowiâzek przekazania swojej wiedzy Ann-Britt
Höglund.
– Co z samochodami? – spytaûa.
– Kradnâ – odparû Wallander. – Wyglâda to na duÒâ siatkÅ.
– Uda nam siÅ zrobiå wyûom?
– PrÅdzej czy póÎniej ich zaûatwimy. Przez kilka miesiÅcy
nic siÅ nie bÅdzie dziaûo, a potem znowu zacznâ.
– To siÅ nigdy nie skoºczy?
– Nie. Ystad jest tu, gdzie jest. DwieÀcie kilometrów dalej, po
drugiej stronie Baûtyku, jest mnóstwo ludzi, którzy chcieliby
Òyå tak jak my. Problem polega na tym, Òe nie majâ czym pûaciå.
– Ciekawe, ile kradzionych rzeczy wywozi siÅ stâd na kaÒ-
dym promie – powiedziaûa w zamyÀleniu.
– Lepiej tego nie wiedzieå.
Poszli po kawÅ. Ann-Britt Höglund jeszcze w tym tygodniu
wybieraûa siÅ na urlop. Wallander domyÀlaû siÅ, Òe spÅdzi go
w Ystadzie, bo mâÒ, monter, którego miejscem pracy byû caûy
Àwiat, wûaÀnie bawiû w Arabii Saudyjskiej.
– A ty co bÅdziesz robiû? – zapytaûa, kiedy zaczÅli rozmawiaå
o urlopie.
– JadÅ do Skagenu – powiedziaû Wallander.
–
Razem z ryÒankâ? – zainteresowaûa siÅ Ann-Britt
Höglund i uÀmiechnÅûa.
Wallander, zdumiony, zmarszczyû czoûo.
– Skâd o niej wiesz?
– Wszyscy wiedzâ. Nie wiedziaûeÀ? MoÒna by powiedzieå,
Òe to rezultat naszego nieustajâcego wewnÅtrznego Àledztwa.
28
Wallander byû autentycznie zaskoczony. Nikomu nic nie
mówiû o Bajbie, którâ poznaû kilka lat wczeÀniej w zwiâzku
z pewnym dochodzeniem. Byûa wdowâ po zamordowanym
ûotewskim policjancie. Póû roku temu przyjechaûa do Ystadu
w okresie Àwiât BoÒego Narodzenia. Wielkanoc Wallander
spÅdziû u niej, w Rydze. Nigdy jednak o niej nie mówiû.
Nie przedstawiû Òadnemu z kolegów. Dopiero teraz zaczâû siÅ
zastanawiaå, dlaczego tego nie zrobiû. Ich zwiâzek ciâgle byû
kruchy, Bajba wyciâgnÅûa go z melancholii, w jakâ popadû po
rozwodzie z Monâ.
– Tak – przyznaû. – Razem jedziemy do Danii. A resztÅ lata
poÀwiÅcÅ ojcu.
– A Linda?
– Zadzwoniûa tydzieº temu i powiedziaûa, Òe bÅdzie
chodziå na kurs teatralny w Visby.
– Wydawaûo mi siÅ, Òe chciaûa zostaå tapicerem?
– TeÒ mi siÅ tak wydawaûo. Teraz wymyÀliûa, Òe zrobi z przy-
jacióûkâ coÀ w rodzaju przedstawienia teatralnego.
– To chyba interesujâce?
Wallander z wahaniem pokiwaû gûowâ.
– Mam nadziejÅ, Òe przyjedzie tutaj w lipcu. Dawno jej
nie widziaûem.
Rozstali siÅ przed drzwiami Wallandera.
– OdwiedÎ mnie latem – powiedziaûa. – Z ryÒankâ albo bez.
Z córkâ albo bez.
– Ma na imiÅ Bajba.
Obiecaû, Òe jâ odwiedzâ.
Po rozmowie z Ann-Britt Höglund przeszûo godzinÅ sie-
dziaû nad papierami. Dwa razy bezskutecznie dzwoniû do
Göteborga, próbujâc siÅ skontaktowaå z komisarzem, który
na swoim podwórku rozpracowywaû tÅ samâ sprawÅ. Za kwad-
rans szósta zamknâû teczki i wstaû. Tego wieczoru postanowiû
29
zjeÀå poza domem. Obmacaû brzuch i skonstatowaû, Òe wciâÒ
chudnie. Bajba uznaûa, Òe jest za gruby, i od tej pory nie miaû
juÒ kûopotów z jedzeniem mniejszych porcji. Kilka razy wbiû
siÅ w dres i biegaû, chociaÒ uwaÒaû, Òe to nudne.
WûoÒyû kurtkÅ. Tego wieczoru postanowiû napisaå list do
Bajby. Kiedy miaû wyjÀå, zadzwoniû telefon. Wahaû siÅ przez
chwilÅ, czy odebraå. Podszedû do biurka i podniósû sûuchawkÅ.
– MiaûeÀ dobre przemówienie – odezwaû siÅ Martinsson.
– Björk byû autentycznie wzruszony.
– JuÒ to mówiûeÀ – zauwaÒyû Wallander. – Czego chcesz?
IdÅ do domu.
– Przed chwilâ odebraûem dosyå dziwny telefon. PomyÀla-
ûem, Òe powinienem ci o tym powiedzieå.
Wallander niecierpliwie czekaû na ciâg dalszy.
– Zadzwoniû rolnik spod Marsvinsholmu. Twierdzi, Òe w je-
go rzepaku jest kobieta, która siÅ podejrzanie zachowuje.
– To wszystko?
– Tak.
– Kobieta, która siÅ podejrzanie zachowuje w rzepaku?
A co takiego robi?
– JeÀli dobrze zrozumiaûem, nic nie robi. Dziwne, Òe
w ogóle jest w rzepaku.
Wallander odpowiedziaû bez zastanowienia.
– PoÀlij tam patrol z drogówki. To ich dziaûka.
– Problem polega na tym, Òe wszyscy sâ zajÅci. Prawie w tym
samym czasie doszûo do dwóch wypadków samochodowych.
Jeden przy wjeÎdzie na Svarte, drugi przed ,,Continentalem”.
– CoÀ powaÒnego?
– Ïadnych wiÅkszych obraÒeº. Tylko zrobiûo siÅ niezûe
zamieszanie.
– Ale chyba mogâ pojechaå do Marsvinsholmu, kiedy bÅdâ
mieli czas?
30
– Ten rolnik byû wyraÎnie zaniepokojony. Nie wiem, jak to
wytûumaczyå, w kaÒdym razie gdybym nie musiaû odebraå
dzieci, sam bym tam pojechaû.
– Dobrze, pojadÅ – powiedziaû Wallander. – Spotkajmy siÅ
na korytarzu, dasz mi nazwisko i dokûadny adres.
Kilka minut póÎniej Wallander opuÀciû komendÅ. SkrÅciû
w lewo i z ronda pojechaû na Malmö. Obok, na siedzeniu, po-
ûoÒyû mapkÅ, którâ dostaû od Martinssona. Rolnik nazywaû siÅ
Salomonsson. Wallander znaû drogÅ. Na E65 opuÀciû szybÅ. Po
obu stronach szosy koûysaûy siÅ Òóûte pola rzepaku. Nie pamiÅ-
taû, kiedy ostatnio czuû siÅ tak dobrze jak teraz. PuÀciû kasetÅ
z Weselem Figara – Barbara Hendricks Àpiewaûa partiÅ Zuzanny
– i myÀlaû o Bajbie, z którâ siÅ niebawem spotka w Kopenha-
dze. Dojechaû do bocznej drogi na Marsvinsholm, skrÅciû
w lewo, minâû zamek i koÀcióû, potem znów skrÅciû w lewo.
Zerknâû na mapkÅ Martinssona i pojechaû wâskâ drogâ wÀród
pól. W oddali majaczyûo morze.
Wysiadû przed starym, zadbanym, typowo skaºskim do-
mem Salomonssona i rozejrzaû siÅ. WszÅdzie Òóûte pola rzepa-
ku. Otworzyûy siÅ drzwi i na schodkach stanâû bardzo stary
mÅÒczyzna. W rÅku miaû lornetkÅ. Wallander pomyÀlaû, Òe
pewnie wszystko sobie ubrdaû. Samotni, mieszkajâcy na wsi
starcy czÅsto dzielili siÅ z policjâ swoimi przywidzeniami.
Podszedû do schodków i skinâû gûowâ.
– Kurt Wallander z ystadzkiej policji.
Staruszek byû nieogolony, na nogach miaû zniszczone
drewniaki.
– Edvin Salomonsson – przedstawiû siÅ i wyciâgnâû koÀcistâ
dûoº.
– ProszÅ opowiedzieå, co siÅ staûo.
MÅÒczyzna wskazaû na pole rzepaku po prawej stronie
domu.
31
– Zobaczyûem jâ dzisiaj rano. BudzÅ siÅ wczeÀnie. Byûa tam
juÒ o piâtej. Najpierw myÀlaûem, Òe to sarna. Potem zobaczy-
ûem przez lornetkÅ, Òe to kobieta.
– Co robiûa?
– Staûa tam.
– I nic poza tym?
– Staûa i gapiûa siÅ.
– Na co siÅ gapiûa?
– A skâd mam wiedzieå?
Wallander westchnâû. Prawdopodobnie staruszek widziaû
sarnÅ. A potem wyobraÎnia wziÅûa górÅ.
– Nie zna jej pan?
– Nigdy przedtem jej nie widziaûem. Gdybym jâ znaû,
to chybabym nie dzwoniû na policjÅ, prawda?
Wallander skinâû gûowâ.
– No wiÅc zobaczyû jâ pan po raz pierwszy dzisiaj rano.
A na policjÅ zadzwoniû pan dopiero póÎnym popoûudniem.
– Po co sprawiaå komuÀ kûopot bez potrzeby – odpowie-
dziaû zwyczajnie. – Policja pewnie ma mnóstwo pracy.
– Zobaczyû jâ pan przez lornetkÅ – podjâû Wallander. –
Byûa na polu rzepaku i pan jej nigdy wczeÀniej nie widziaû.
I co byûo dalej?
– Ubraûem siÅ i poszedûem jej powiedzieå, Òeby siÅ stâd
wyniosûa. PrzecieÒ zadeptuje rzepak.
– I co siÅ staûo?
– Pobiegûa.
– Pobiegûa?
– Schowaûa siÅ w rzepaku. KucnÅûa i straciûem jâ z oczu. Naj-
pierw myÀlaûem, Òe sobie poszûa, ale potem znowu jâ zobaczy-
ûem przez lornetkÅ. I tak w kóûko. W koºcu miaûem tego dosyå
i zadzwoniûem do was.
– Kiedy pan jâ widziaû ostatni raz?
32
– TuÒ przed telefonem do was.
– Co wtedy robiûa?
– Staûa i gapiûa siÅ.
Wallander spojrzaû na pole. Widziaû tylko koûyszâcy siÅ
rzepak.
– Policjant, z którym pan rozmawiaû, powiedziaû, Òe spra-
wiaû pan wraÒenie zaniepokojonego – powiedziaû Wallander.
– Co moÒe robiå czûowiek w rzepaku? Musi byå coÀ nie
w porzâdku.
Wallander postanowiû zakoºczyå tÅ rozmowÅ. Nie miaû juÒ
wâtpliwoÀci, Òe staruszek wszystko sobie wymyÀliû. NastÅpne-
go dnia zawiadomi opiekÅ spoûecznâ.
– Niewiele mogÅ zrobiå – powiedziaû. – Na pewno juÒ sobie
poszûa. Tak czy inaczej, nie ma siÅ czym przejmowaå.
– Wcale sobie nie poszûa – zaprotestowaû Salomonsson.
– Znowu jâ widzÅ.
Wallander szybko siÅ odwróciû i spojrzaû tam, gdzie wskazy-
waû palec Salomonssona.
Na polu, okoûo piÅådziesiÅciu metrów od nich, staûa kobie-
ta. Wallander zwróciû uwagÅ na jej bardzo ciemne wûosy. Odci-
naûy siÅ ostro na tle Òóûtego rzepaku.
– Porozmawiam z niâ – powiedziaû. – ProszÅ tu poczekaå.
Wyjâû z bagaÒnika buty z cholewami. WûoÒyû je i poszedû,
czujâc w caûej tej sytuacji coÀ nierzeczywistego. Kobieta staûa
nieruchomo i patrzyûa na niego. Teraz widziaû, Òe ma nie tylko
czarne wûosy, ale i ciemnâ skórÅ. Zatrzymaû siÅ na skraju pola
i podniósû rÅkÅ, Òeby jâ przywoûaå. Ani drgnÅûa. Choå byûa od
niego daleko i falujâcy rzepak przesûaniaû jej twarz, domyÀlaû
siÅ, Òe jest piÅkna. Zawoûaû, Òeby podeszûa. Nie poruszyûa siÅ,
a kiedy zrobiû pierwszy krok w jej kierunku, natychmiast znik-
nÅûa. Tak szybko, Òe nasunÅûo mu to skojarzenia z pûochliwym
zwierzÅciem. Byû zirytowany. Szedû wÀród rzepaku i wypatry-
33
waû. ZauwaÒyû jâ i Òeby znowu nie straciå jej z oczu, zaczâû biec.
Poruszaûa siÅ bardzo szybko. Kiedy zadyszany, zbliÒyû siÅ do
niej na odlegûoÀå okoûo dwudziestu metrów, byli poÀrodku
pola.
– Staå! – krzyknâû. – Policja!
Zaczâû iÀå w jej stronÅ. Nagle stanâû. Wszystko potoczyûo siÅ
bûyskawicznie. Chwyciûa plastikowy kanister i zaczÅûa siÅ oble-
waå jakimÀ bezbarwnym pûynem. Przeleciaûo mu przez gûowÅ,
Òe pewnie caûy czas miaûa kanister przy sobie. Teraz zrozumiaû,
jak bardzo siÅ baûa. Wpatrywaûa siÅ w niego szeroko otwartymi
oczami.
– Policja! – zawoûaû. – ChcÅ tylko z tobâ porozmawiaå.
W tym momencie poczuû zapach benzyny. W jej rÅku za-
pûonÅûa zapalniczka. PrzytknÅûa jâ do wûosów. Gdy zajaÀniaûa
jak pochodnia, Wallander krzyknâû. Patrzyû, jak, zataczajâc siÅ,
chodzi po polu w syczâcych pûomieniach. On krzyczaû, pûonâ-
ca kobieta milczaûa. PóÎniej nie mógû sobie przypomnieå, by
w ogóle sûyszaû jej krzyk.
JuÒ miaû do niej podbiec, kiedy caûe pole rzepaku stanÅûo
w pûomieniach. Osûoniwszy rÅkoma twarz, zaczâû uciekaå.
Na oÀlep, w dymie i ogniu. Na skraju pola potknâû siÅ i wpadû
do rowu. Kiedy siÅ odwróciû, zobaczyû jâ po raz ostatni, zanim
upadûa i zniknÅûa mu z oczu. Uniosûa ramiona, jakby bûagaûa
o ûaskÅ na widok wycelowanej w siebie broni.
Rzepak pûonâû.
GdzieÀ z tyûu sûyszaû krzyk Salomonssona. Podniósû siÅ na
drÒâcych nogach. A potem siÅ odwróciû i zwymiotowaû.
34
3
Wallander bÅdzie pamiÅtaû pûonâcâ dziewczynÅ, jak siÅ
pamiÅta stary koszmar, o którym najchÅtniej chciaûoby siÅ
zapomnieå. Mimo Òe wieczorem i do póÎna w nocy przynaj-
mniej pozornie zachowywaû spokój, nie udaûo mu siÅ potem
odtworzyå nic prócz maûo znaczâcych drobiazgów. Martin-
ssona, Hanssona, a przede wszystkim Ann-Britt Höglund
zdumiewaûo jego opanowanie. Nie mogli usunâå tarczy, którâ
siÅ zasûoniû. Byûy w nim zgliszcza, jak w ruinie zawalonego
budynku.
Wróciû do domu po drugiej w nocy. I dopiero wtedy, kiedy
w okopconym ubraniu i upapranych glinâ butach usiadû na
kanapie, tarcza pÅkûa. Nalaû sobie whisky. Drzwi balkonowe
byûy otwarte, pokój otulaûa letnia noc. Wtedy siÅ rozpûakaû.
Jak dziecko.
Dziewczyna, która spûonÅûa, teÒ byûa dzieckiem. Przypomi-
naûa mu jego córkÅ, LindÅ. Pracujâc w policji, wyksztaûciû w so-
bie zdolnoÀå godzenia siÅ z tym, co zobaczy na miejscu zbrod-
ni. Widziaû wisielców, samobójców, którzy strzaûem w usta
rozrywali siÅ na strzÅpy. Na swój sposób nauczyû siÅ to znosiå,
a potem wyrzucaå z pamiÅci. Co innego, jeÀli chodziûo o dzieci
i ludzi mûodych. Wówczas byû równie bezbronny jak w pierw-
szych latach pracy w policji. Wiedziaû, Òe wiÅkszoÀå kolegów
reaguje podobnie. Nagûa bezsensowna Àmierå dziecka niszczy-
ûa rutynÅ. I tak juÒ bÅdzie zawsze, dopóki pozostanie w policji.
Kiedy pÅkûa tarcza, miaû za sobâ wstÅpnâ fazÅ dochodzenia.
Wykonaû wszystko bez zarzutu. Z resztkami wymiocin na
ustach pobiegû do Salomonssona, który z niedowierzaniem
patrzyû na pûonâce pole rzepaku, i spytaû, gdzie jest telefon. Po-
niewaÒ Salomonsson wydawaû siÅ nie rozumieå pytania, a mo-
Òe w ogóle go nie usûyszaû, odsunâû go na bok i wszedû do domu.
35
Poczuû cierpkawy zapach, zapach starego niemyjâcego siÅ czûo-
wieka. Telefon byû w przedpokoju. WykrÅciû 90 000. Telefo-
nistka, która przyjÅûa rozmowÅ, mówiûa póÎniej, Òe byû caûko-
wicie spokojny, gdy opisywaû, co zaszûo, i zarzâdziû przystâpie-
nie do akcji. Za oknem paliû siÅ rzepak, pûomienie rozjaÀniaûy
letni wieczór niczym ostre Àwiatûa reflektorów.
Zadzwoniû do Martinssona. Najpierw rozmawiaû z najstar-
szâ córkâ, potem z Òonâ, zanim Martinsson przyszedû z ogro-
du, gdzie strzygû trawÅ. W kilku sûowach opowiedziaû, co siÅ sta-
ûo, i poprosiû, Òeby Martinsson powiadomiû o wszystkim
Hanssona i Ann-Britt Höglund. Potem w kuchni dokûadnie
umyû twarz. Kiedy wyszedû na podwórze, Salomonsson staû
w tym samym miejscu, nieruchomo, pochûoniÅty tym niesa-
mowitym widokiem. Przyjechali najbliÒsi sâsiedzi. Wallander
kazaû im trzymaå siÅ z daleka i nie pozwoliû siÅ zbliÒyå do Salo-
monssona. Usûyszaû syreny wozów straÒackich, które niemal
zawsze zjawiaûy siÅ pierwsze. TuÒ za nimi przyjechaûy dwa
radiowozy i karetka. Szefem ekipy straÒackiej byû Peter Edler,
do którego Wallander miaû peûne zaufanie.
– Co siÅ dzieje? – spytaû Edler.
– PóÎniej wszystko wyjaÀniÅ – odparû Wallander. – Tylko nie
zadeptujcie pola. LeÒy tam martwa kobieta.
– Dom nie jest zagroÒony. To, co moÒemy zrobiå, to odgro-
dziå teren.
Edler ruszyû spytaå Salomonssona o szerokoÀå polnych
dróg i rowów. W tym czasie do Wallandera podszedû kierowca
karetki. Spotkaû go wczeÀniej, ale nie mógû sobie przypomnieå,
jak siÅ nazywa.
– Czy sâ ranni? – zapytaû.
Wallander pokrÅciû gûowâ.
– Jedna osoba nie Òyje. Jest w rzepaku.
– Wobec tego potrzebny nam karawan. Co siÅ staûo?
36
Wallander zignorowaû pytanie i zwróciû siÅ do Noréna,
tego policjanta, którego znaû najlepiej.
– Na polu leÒy martwa kobieta. Dopóki nie ugasimy poÒa-
ru, moÒemy tylko odgrodziå teren.
Norén skinâû gûowâ.
– Czy to wypadek?
– Raczej samobójstwo – odparû Wallander.
Kilka minut póÎniej, mniej wiÅcej w tym czasie, kiedy zja-
wiû siÅ Martinsson, Wallander dostaû od Noréna kubek kawy.
Wpatrywaû siÅ w swojâ dûoº i zastanawiaû, dlaczego nie drÒy.
Po chwili przyjechaû Hansson z Ann-Britt Höglund. Zrelacjo-
nowaû im, co siÅ staûo. Raz po raz uÒywaû tego samego sformu-
ûowania: Paliûa siÅ jak pochodnia.
– To straszne – zauwaÒyûa Ann-Britt Höglund.
– WiÅcej niÒ straszne – powiedziaû Wallander. – Nic nie
mogûem zrobiå. ObyÀcie nigdy nie musieli przeÒywaå czegoÀ
podobnego.
W milczeniu przyglâdali siÅ straÒakom. Zebraûa siÅ spora
grupa ciekawskich, których policjanci trzymali w odpowied-
niej odlegûoÀci.
– Jak ona wyglâdaûa? – spytaû Martinsson. – WidziaûeÀ jâ
z bliska?
Wallander skinâû gûowâ.
– KtoÀ powinien pomówiå ze staruszkiem – powiedziaû. –
Nazywa siÅ Salomonsson.
Hansson wziâû Salomonssona do kuchni. Ann-Britt Hög-
lund rozmawiaûa z Peterem Edlerem. Ogieº zaczâû dogasaå.
Kiedy wróciûa, powiedziaûa, Òe za chwilÅ bÅdzie po wszystkim.
– Rzepak pali siÅ szybko – poinformowaûa. – Poza tym pole
jest mokre. Wczoraj padaû deszcz.
– Byûa mûoda – mówiû Wallander. – Miaûa czarne wûosy
i ciemnâ skórÅ. Byûa ubrana w Òóûtâ wiatrówkÅ. Chyba w dÒin-
sach. Co na nogach, nie wiem. Baûa siÅ.
37
– Czego siÅ baûa? – spytaû Martinsson.
Wallander odpowiedziaû po namyÀle.
– Mnie siÅ baûa. Nie jestem pewien, ale wydaje mi siÅ, Òe
przestraszyûa siÅ jeszcze bardziej, kiedy krzyknâûem, Òe jestem
z policji. Czego siÅ poza tym baûa, oczywiÀcie nie wiem.
– A wiÅc rozumiaûa, co mówiûeÀ?
– Na pewno zrozumiaûa sûowo ,,policja”.
Po ogniu pozostaû gÅsty dym.
– Czy na polu nikogo innego nie byûo? – zapytaûa Ann-Britt
Höglund. – JesteÀ pewien, Òe byûa sama?
– Nie, nie jestem pewien. Ale nikogo prócz niej nie widzia-
ûem.
W milczeniu zastanawiali siÅ nad jego sûowami.
Kim ona byûa? – pomyÀlaû Wallander. Skâd siÅ wziÅûa?
Dlaczego siÅ podpaliûa? JeÀli chciaûa umrzeå, to dlaczego
wybraûa takie cierpienie?
Wróciû Hansson.
– PowinniÀmy dostawaå mentol, jak w Stanach – stwierdziû.
– Do smarowania pod nosem. Cuchnie tam jak jasna cholera.
Starzy mÅÒczyÎni nie powinni Òyå dûuÒej od swoich Òon.
– PoproÀ kogoÀ z karetki, Òeby go zbadaû – powiedziaû
Wallander. – PrzeÒyû szok.
Martinsson poszedû przekazaå wiadomoÀå. Peter Edler
zdjâû kask i stanâû obok Wallandera.
– Niedûugo bÅdzie po wszystkim – powiedziaû. – Ale zosta-
wiÅ tu na noc jeden wóz.
– Kiedy moÒemy wejÀå na pole?
– Za godzinÅ. Dym jeszcze bÅdzie siÅ unosiû. Ale ziemia juÒ
siÅ wychûadza.
Wallander odciâgnâû Edlera na bok.
– Co zobaczÅ? – zapytaû. – Oblaûa siÅ piÅcioma litrami
benzyny. Wszystko eksplodowaûo, wiÅc musiaûa wczeÀniej
rozlaå benzynÅ na pole.
38
– To nie bÅdzie ûadny widok – bez ogródek zauwaÒyû Edler.
– Niewiele z niej zostaûo.
Wallander nic juÒ nie powiedziaû i podszedû do Hanssona.
– W kaÒdym razie wiemy, Òe to samobójstwo – stwierdziû
Hansson. – Mamy najlepszego Àwiadka, policjanta.
– Co powiedziaû Salomonsson?
– Nigdy przedtem jej nie widziaû, zobaczyû jâ po raz pierw-
szy dzisiaj o piâtej rano. Nie ma powodów, by go podejrzewaå
o kûamstwo.
– Inaczej mówiâc, nie wiemy, kim ona jest – powiedziaû Wal-
lander. – Ani przed czym uciekaûa.
Hansson spojrzaû na niego ze zdziwieniem.
– Dlaczego miaûaby uciekaå?
– Baûa siÅ. Ukryûa siÅ w rzepaku. A kiedy przyszedû
policjant, wolaûa siÅ podpaliå.
– Nie wiemy, co myÀlaûa – powiedziaû Hansson. – MogûeÀ so-
bie wmówiå, Òe siÅ baûa.
– Nie. Napatrzyûem siÅ w swoim Òyciu na strach, Òeby
wiedzieå, jak on wyglâda.
Podszedû do nich czûowiek z karetki.
– Zabieramy staruszka do szpitala – oÀwiadczyû. – Jest
w kiepskim stanie.
Wallander skinâû gûowâ.
ChwilÅ póÎniej przyjechali technicy. Wallander okreÀliû
miejsce, w którym powinny byå zwûoki.
– MoÒe byÀ pojechaû do domu – zaproponowaûa Ann-Britt
Höglund. – Chyba masz juÒ dzisiaj dosyå.
– Nie. ZostanÅ.
O wpóû do dziewiâtej dym siÅ rozwiaû i Peter Edler pozwoliû
im wejÀå na pole. Mimo jasnego wieczoru Wallander poprosiû
o reflektory.
39
– MoÒe jest tam coÀ wiÅcej – powiedziaû. – UwaÒajcie, gdzie
stawiacie stopy. Ci, którzy nie majâ tam nic do roboty, niech
zostanâ.
PomyÀlaû potem, Òe nie chciaû robiå tego, co musiaû. Naj-
chÅtniej by odjechaû, niech inni siÅ tym zajmâ. Sam ruszyû na
pole. Koledzy patrzyli na niego. Baû siÅ tego, co zobaczy, baû siÅ,
Òe kamieº, który czuû w Òoûâdku, eksploduje.
Wszedû prosto na niâ. Umarûa z uniesionymi ramionami,
tak jak jâ widziaû po raz ostatni, zanim jâ pochûonÅûy pûomie-
nie. Spalone wûosy, twarz i ubranie, zwÅglone ciaûo, w którym
ciâgle czaiû siÅ strach i opuszczenie. Wallander zawróciû. Przez
chwilÅ wydawaûo mu siÅ, Òe zemdleje.
Technicy przystâpili do pracy w ostrym Àwietle reflek-
torów, wokóû których od razu zaczÅûy krâÒyå åmy. Hansson
otworzyû okno w kuchni, Òeby usunâå zatÅchûy zapach starego
czûowieka. Usiedli przy stole. Przystali na propozycjÅ Ann-
-Britt Höglund i zaparzyli kawÅ na pamiÅtajâcej dawne czasy
kuchni Salomonssona.
– Ma tylko takâ do gotowania – oznajmiûa po przepatrzeniu
szuflad i szafek. – MoÒe byå?
– MoÒe – odpowiedziaû Wallander. – Byleby byûa mocna.
Koûo szafek wisiaû staroÀwiecki zegar. Wallander zauwaÒyû,
Òe stanâû. Przypomniaû sobie, Òe u Bajby, w Rydze, widziaû
podobny zegar, teÒ z parâ nieruchomych wskazówek. CoÀ siÅ
zatrzymuje, pomyÀlaû. Jakby wskazówki chciaûy zapobiec cze-
muÀ, co ma siÅ wydarzyå, zatrzymujâc czas. MâÒ Bajby zginâû
pewnej chûodnej nocy w ryskim porcie. Na polu rzepaku,
niczym rozbitek na morzu, pojawia siÅ samotna dziewczyna
i odbiera sobie Òycie w niesamowicie bolesny sposób.
Podpaliûa siÅ, pomyÀlaû, jakby byûa swoim wûasnym wro-
giem. To nie policjanta chciaûa siÅ pozbyå, tylko siebie.
40
Z zamyÀlenia wyrwaûa go cisza przy stole. Patrzyli na niego
i czekali, aÒ przejmie inicjatywÅ. Za oknem majaczyûy sylwetki
techników kryminalnych. W Àwietle reflektorów peûzali wokóû
martwego ciaûa. Rozbûysû flesz aparatu, raz, potem jeszcze raz.
– Czy ktoÀ zadzwoniû po karawan? – spytaû nagle Hansson.
Pytanie zagrzmiaûo w uszach Wallandera z takâ mocâ, jak-
by jego bÅbenki poraziûo uderzenie mûota kowalskiego. Proste
i rzeczowe pytanie Hanssona przywróciûo go rzeczywistoÀci,
czego najbardziej ze wszystkiego chciaû uniknâå.
Obrazy przesuwaûy siÅ i migotaûy, poruszaûy najczulsze za-
kamarki mózgu. Jadâc samochodem, myÀlaû, Òe wokóû niego
trwa piÅkne szwedzkie lato. Silnie i czysto Àpiewaûa Barbara
Hendricks. A potem na polu rzepaku zobaczyû dziewczynÅ,
spûoszonâ jak zwierzÅ. I nie wiadomo skâd przychodzi katas-
trofa. Staje siÅ coÀ niewyobraÒalnego.
Karawan jest w drodze, Òeby zabraå lato.
– Prytz wie, co ma robiå – powiedziaû Martinsson.
Wallander przypomniaû sobie, Òe tak siÅ wûaÀnie nazywa
kierowca karetki. Uznaû, Òe musi coÀ powiedzieå.
– Co wiemy – zaczâû po omacku, jakby kaÒde sûowo stawiaûo
opór. – Starszy samotny rolnik, ranny ptaszek, widzi w swoim
rzepaku obcâ kobietÅ. Woûa do niej, próbuje jâ przegoniå, bo
nie chce, Òeby mu zadeptywaûa pole. Ona siÅ chowa i co jakiÀ
czas znowu pojawia. Staruszek dzwoni do nas póÎnym popo-
ûudniem. PrzyjeÒdÒam, ludzie z drogówki sâ przy wypadkach
samochodowych, i szczerze mówiâc, nie traktujÅ tego powaÒ-
nie. ChcÅ odjechaå i powiadomiå opiekÅ spoûecznâ, bo
Salomonsson sprawia wraÒenie zaburzonego. I wtedy nagle
41
z rzepaku wyûania siÅ kobieta. PróbujÅ nawiâzaå z niâ kontakt.
Ona siÅ wycofuje, potem bierze plastikowy kanister, oblewa siÅ
benzynâ i podpala zapalniczkâ. ResztÅ znacie. Byûa sama,
miaûa kanister z benzynâ, odebraûa sobie Òycie.
Zamilkû, jakby nie wiedziaû, co ma mówiå.
– Nie wiemy, kim jest – podjâû po chwili. – Nie wiemy,
dlaczego popeûniûa samobójstwo. MogÅ podaå doÀå dokûadny
rysopis. I to wszystko.
Ann-Britt Höglund wyjÅûa z szafki popÅkane filiÒanki.
Martinsson wyszedû na podwórze za potrzebâ. Kiedy wróciû,
Wallander przystâpiû do podsumowania.
– Musimy siÅ dowiedzieå, kim byûa. To, rzecz jasna, podsta-
wa. Na dobrâ sprawÅ tylko tego moÒna od nas oczekiwaå. Przej-
rzymy rejestry osób poszukiwanych. SpiszÅ jej rysopis. Mam
wraÒenie, Òe byûa ciemna, wiÅc moÒe od razu przyjrzyjmy siÅ
uwaÒniej uchodÎcom i obozom przejÀciowym. Potem pocze-
kamy na wyniki badaº technicznych.
– W kaÒdym razie wiemy, Òe nie popeûniono przestÅpstwa –
skonstatowaû Hansson. – Naszym zadaniem bÅdzie ustalenie
jej toÒsamoÀci.
– Musiaûa siÅ tutaj skâdÀ wziâå – powiedziaûa Ann-Britt
Höglund. – Przyszûa na piechotÅ? Przyjechaûa na rowerze? Sa-
mochodem? Skâd miaûa kanistry z benzynâ? Jest duÒo pytaº.
– Dlaczego wûaÀnie tutaj? – dodaû Martinsson. – Dlaczego
w rzepaku Salomonssona? Jego dom stoi doÀå daleko od szosy.
Pytania zawisûy w próÒni. Wszedû Norén z informacjâ, Òe
pojawiûo siÅ paru dziennikarzy i chcieliby wiedzieå, co siÅ sta-
ûo. Wallander, który odczuû przemoÒnâ potrzebÅ ruchu, wstaû
z krzesûa.
– Porozmawiam z nimi.
– Powiedz, jak jest – powiedziaû Hansson.
– A co innego miaûbym mówiå? – zdziwiû siÅ Wallander.
42
Wyszedû na podwórze. Od razu poznaû dwoje dziennika-
rzy. Mûoda kobieta pracowaûa w ,,Ystads Allehanda”, a starszy
mÅÒczyzna w ,,Arbetet”.
– Wyglâda to jak zdjÅcia do filmu – odezwaûa siÅ kobieta,
wskazujâc na reflektory wycelowane w spalone pole.
– Ale tak nie jest – odparû Wallander.
Opowiedziaû, co siÅ staûo. W poÒarze zginÅûa kobieta. Za-
bójstwo nie wchodzi w grÅ. PoniewaÒ nie znajâ jej personaliów,
nie chce im na razie mówiå nic wiÅcej.
– Czy moÒna zrobiå kilka zdjÅå? – zapytaû dziennikarz
z ,,Arbetet”.
– MoÒe pan robiå tyle zdjÅå, ile pan chce – odpowiedziaû
Wallander. – Ale tylko z tego miejsca. Nie wolno wchodziå na
pole.
Dziennikarze zadowolili siÅ tym, co usûyszeli, i odjechali.
Wallander juÒ miaû wróciå do kuchni, kiedy zawoûaû go jeden
z techników. Staraû siÅ nie patrzeå na szczâtki kobiety. Stanâû ze
Svenem Nybergiem, ich opryskliwym, ale zdolnym ekspertem
technicznym, na skraju snopu Àwiatûa reflektorów. Nad spalo-
nym polem rzepaku przeciâgnâû sûaby wiatr od morza.
– Chyba coÀ mamy – powiedziaû Sven Nyberg.
W rÅku trzymaû plastikowâ torebkÅ. Wallander podszedû
z niâ bliÒej reflektora. W Àrodku byû zûoty medalik.
– Jest inskrypcja – dodaû Sven Nyberg. – ,,D.M.S”. To wize-
runek Matki Boskiej.
– Dlaczego siÅ nie stopiû? – spytaû Wallander.
– Podczas poÒaru na polu nie ma aÒ tak wysokiej tempera-
tury – wyjaÀniû Sven Nyberg.
Wallander sûyszaû zmÅczenie w jego gûosie.
– WûaÀnie tego nam byûo trzeba – powiedziaû. – Nie wiemy,
kim ona jest, teraz mamy przynajmniej kilka liter.
43
– Niedûugo bÅdzie moÒna jâ zabraå – oznajmiû Sven
Nyberg, patrzâc na czekajâcy obok czarny karawan.
– Jak to wyglâda? – spytaû ostroÒnie Wallander.
Nyberg wzruszyû ramionami.
– ZÅby moÒe coÀ powiedzâ. Mamy zdolnych patologów.
Poznasz jej wiek. DziÅki tej nowej technice genowej mogâ
sprawdziå, czy urodziûa siÅ tutaj, w szwedzkiej rodzinie, czy
poza Szwecjâ.
– W kuchni jest kawa.
– Nie, nie. ChcÅ jak najszybciej skoºczyå. Jutro z samego
rana przeczeszemy caûe pole. Nie popeûniono zbrodni, wiÅc
moÒemy z tym poczekaå.
Wallander wróciû do kuchni. PoûoÒyû torebkÅ z medali-
kiem na stole.
– Mamy jakiÀ Àlad – oznajmiû. – Medalik z wizerunkiem
Matki Boskiej. I inskrypcja ,,D.M.S”. ProponujÅ, ÒebyÀcie
pojechali do domu. Ja tu jeszcze chwilÅ zostanÅ.
– Spotykamy siÅ jutro, o dziewiâtej rano – powiedziaû Hans-
son i wstaû.
– Ciekawe, kim ona byûa – zastanawiaû siÅ Martinsson. –
Nikt nie popeûniû przestÅpstwa, ale to przecieÒ morderstwo.
Zamordowaûa samâ siebie.
Wallander skinâû gûowâ.
– Zamordowaå siebie, a popeûniå samobójstwo to nie
zawsze to samo – powiedziaû. – To masz na myÀli?
– Tak – przyznaû Martinsson. – Nic to oczywiÀcie nie zna-
czy, co ja mam na myÀli. Szwedzkie lato jest zbyt piÅkne i zbyt
krótkie, Òeby coÀ takiego musiaûo siÅ zdarzyå.
PoÒegnali siÅ na podwórku. Ann-Britt Höglund zwlekaûa.
– Dobrze, Òe nie musiaûam na to patrzeå – powiedziaûa.
– Chyba wiem, jak siÅ czujesz.
Wallander nie odpowiedziaû.
44
– Do zobaczenia jutro – rzuciû po chwili.
Kiedy koledzy odjechali, usiadû na schodkach. Reflektory
oÀwietlaûy pole niczym posÅpnâ scenÅ, gdzie rozgrywaûa siÅ
sztuka, której byû jedynym widzem.
Zerwaû siÅ wiatr. Ciâgle czekali na prawdziwe lato. Byûo
chûodno. Wallander przemarzû. TÅskniû za ciepûem. Miaû
nadziejÅ, Òe wkrótce przyjdzie.
Po chwili podniósû siÅ, wszedû do domu i umyû filiÒanki
po kawie.
4
Wallander drgnâû we Ànie. KtoÀ wyrywaû mu nogÅ. Kiedy siÅ
obudziû, okazaûo siÅ, Òe wetknâû stopÅ miÅdzy materac a popsu-
te dno ûóÒka. Ïeby jâ uwolniå, musiaû siÅ odwróciå na bok.
LeÒaû bez ruchu. Przez niedbale opuszczonâ roletÅ wpadaûo
Àwiatûo. Spojrzaû na zegarek stojâcy na stoliku koûo ûóÒka.
Wpóû do piâtej. Spaû zaledwie parÅ godzin i byû bardzo zmÅczo-
ny. Znów staû na polu rzepaku. Wydawaûo mu siÅ, Òe teraz wi-
dzi dziewczynÅ duÒo wyraÎniej. To nie mnie siÅ baûa, pomyÀlaû.
Nie chowaûa siÅ ani przede mnâ, ani przed Salomonssonem.
Tylko przed kimÀ innym.
Poczûapaû do kuchni. Czekajâc, aÒ zaparzy siÅ kawa, wszedû
do nieposprzâtanego salonu i spojrzaû na automatycznâ sekre-
tarkÅ. Czerwona lampka migotaûa. Nacisnâû guzik odsûuchi-
wania. Najpierw odezwaûa siÅ jego siostra, Kristina: ,,Zadzwoº
do mnie. Najlepiej w ciâgu dwóch dni”. Wallander pomyÀlaû,
Òe ma to pewnie zwiâzek z ich ojcem. Mimo Òe siÅ oÒeniû ze
swojâ opiekunkâ i nie mieszkaû juÒ sam, ciâgle byû chimerycz-
ny i nieobliczalny. Potem odsûuchaû Àwiszczâcâ i niewyraÎnâ
wiadomoÀå ze ,,Sk
ånska Dagbladet”. Chcieli siÅ dowiedzieå,
45
czy jest zainteresowany prenumeratâ ich dziennika. JuÒ miaû
iÀå do kuchni, kiedy usûyszaû jeszcze jednâ wiadomoÀå: ,,Tu Baj-
ba. JadÅ na kilka dni do Tallina. Wracam w sobotÅ”. OgarnÅûa
go potworna, niekontrolowana zazdroÀå. Po co jedzie do Tal-
lina? Nic o tym nie wspominaûa, kiedy ostatnio rozmawiali.
Poszedû do kuchni, nalaû sobie kawy i zadzwoniû do Rygi, cho-
ciaÒ wiedziaû, Òe Bajba na pewno Àpi. Nikt siÅ jednak nie zgûa-
szaû. Zadzwoniû jeszcze raz, z tym samym rezultatem. Zaniepo-
koiû siÅ. PrzecieÒ nie pojechaûa do Tallina o piâtej rano. Dlacze-
go jej nie ma? A jeÀli jest, to dlaczego nie odpowiada? Wyszedû
na balkon z widokiem na Mariagatan i usiadû z kawâ na jedy-
nym krzeÀle, które siÅ tam mieÀciûo. Znów zobaczyû dziewczy-
nÅ na polu rzepaku. Przez moment przypominaûa mu BajbÅ.
Zmusiû siÅ do myÀlenia, Òe nie ma najmniejszych powodów
do zazdroÀci. Wspólnie ustalili, Òe nie bÅdâ obwarowywaå
ich kruchego zwiâzku niepotrzebnymi obietnicami wiernoÀci.
W pierwszy dzieº Àwiât BoÒego Narodzenia siedzieli do póÎ-
nej nocy i rozmawiali o swoich oczekiwaniach wobec siebie.
Wallander chciaû, Òeby siÅ pobrali. Od razu jednak przyznaû jej
racjÅ, kiedy powiedziaûa o potrzebie wolnoÀci. Ïeby nie straciå
Bajby, byû gotowy zgodziå siÅ na wszystko.
Mimo wczesnej pory byûo juÒ ciepûo. Bezchmurne, bûÅkit-
ne niebo. Niespiesznie popijajâc kawÅ, usiûowaû nie myÀleå
o dziewczynie, która siÅ spaliûa w Òóûtym rzepaku. Potem dûu-
go szukaû w szafie w sypialni czystej koszuli. Zanim poszedû do
ûazienki, poznosiû do salonu wszystkie brudne ubrania poroz-
rzucane po caûym mieszkaniu. Niezûy stos. Tego samego dnia
powinien to wypraå.
Wyszedû z domu za kwadrans szósta. Wsiadajâc do samo-
chodu, przypomniaû sobie, Òe najpóÎniej ostatniego dnia
czerwca musi zrobiå przeglâd. SkrÅciû w Regementsgatan, po-
tem jechaû Österleden. Nie planujâc tego zawczasu, zatrzymaû
46
siÅ przed Nowym Cmentarzem na Kronoholmsvägen. Wolno
chodziû miÅdzy nagrobkami. Niektóre nazwiska mgliÀcie
sobie przypominaû. Kiedy widziaû ten sam rok urodzenia, co
jego, odwracaû gûowÅ. Kilku mûodych ludzi w niebieskich kom-
binezonach zdejmowaûo kosiarkÅ z przyczepy motoroweru.
Usiadû na ûawce opodal ûâki pamiÅci. Nie byû tutaj od pewnego
wietrznego jesiennego dnia, cztery lata temu, kiedy rozsypywa-
no prochy Rydberga. Przyszedû Björk i kilku dalekich, anoni-
mowych krewnych zmarûego. CzÅsto myÀlaû, Òe powinien tu
wróciå. Ale siÅ nie skûadaûo.
Byûoby ûatwiej, gdyby miaû nagrobek, pomyÀlaû. Z wyrytym
nazwiskiem. Mógûbym siÅ na nim skupiå i wspominaå. Nie
widzÅ go poÀród tylu unoszâcych siÅ wokóû, niewidzialnych
dusz.
Nie do koºca byû w stanie sobie przypomnieå, jak Rydberg
wyglâdaû. Umiera nawet we mnie, pomyÀlaû. Niedûugo i pa-
miÅå siÅ rozwieje.
Podniósû siÅ nagle z niemiûym uczuciem. Pûonâca dziew-
czyna nie dawaûa mu spokoju. Pojechaû na komendÅ, wszedû
do swojego pokoju i zamknâû drzwi. O wpóû do ósmej, chcâc
nie chcâc, sporzâdziû podsumowanie dochodzenia w sprawie
kradzionych samochodów, które miaû przekazaå Svedbergo-
wi. Potem poûoÒyû dokumenty na podûodze, Òeby opróÒniå
biurko.
Podniósû podkûadkÅ do pisania, chciaû sprawdziå, czy nie
wsunâû tam jakichÀ waÒnych zapisków, o których zapomniaû.
Znalazû tylko zdrapkÅ sprzed kilku miesiÅcy. Kiedy jâ starû
linijkâ, okazaûo siÅ, Òe wygraû dwadzieÀcia piÅå koron. Na kory-
tarzu usûyszaû Martinssona, a po chwili Ann-Britt Höglund.
Odchyliû siÅ na krzeÀle, poûoÒyû stopy na biurku i zamknâû
oczy. Obudziû go kurcz w ûydce. Spaû najwyÒej dziesiÅå minut.
W tym momencie zadzwoniû telefon. Usûyszaû w sûuchawce
47
gûos Pera
Åkesona z prokuratury. Przywitali siÅ, wymienili kil-
ka sûów o pogodzie. Ich wieloletnia wspóûpraca stopniowo –
o czym nigdy nie rozmawiali, ale obaj wiedzieli – przeksztaûciûa
siŠw przyjaκ. Niejednokrotnie mieli odmienne zdanie co do
motywów czyjegoÀ zatrzymania lub ponownego osadzenia
w areszcie. Byûo jednak w ich kontaktach coÀ jeszcze, wzajemne
zaufanie, mimo Òe prawie nigdy nie spotykali siÅ prywatnie.
– Przeczytaûem w dzisiejszej gazecie o dziewczynie, która siÅ
podpaliûa na polu koûo Marsvinsholmu – powiedziaû Per
Åke-
son. – Czy to coÀ dla mnie?
– To samobójstwo – odparû Wallander. – Nie liczâc starego
Salomonssona, byûem jedynym Àwiadkiem.
– CoÀ ty tam, na miûoÀå boskâ, robiû?
– Salomonsson do nas zadzwoniû. Normalnie powinni
pojechaå ludzie z drogówki, ale byli zajÅci.
– NiepiÅkny widok.
– Gorzej. Musimy jâ zidentyfikowaå. Podejrzewam, Òe
w centrali juÒ siÅ rozdzwoniûy telefony. Dzwoniâ ci, którzy
chcieliby siÅ czegoÀ dowiedzieå o swoich zaginionych krew-
nych.
– A wiÅc zabójstwo nie wchodzi w grÅ?
Nie wiedzâc czemu, Wallandar zawahaû siÅ, nim odpowie-
dziaû.
– Nie. Trudno o bardziej dobitne odebranie sobie Òycia.
– Nie wydajesz siÅ jednak caûkowicie przekonany.
– Ìle dzisiaj spaûem. To straszne przeÒycie.
Zapadûa cisza. Wallander domyÀliû siÅ, Òe Per
Åkeson ma
coÀ jeszcze do powiedzenia.
– Jest teÒ drugi powód, dla którego dzwoniÅ – zaczâû. – Tylko
niech to zostanie miÅdzy nami.
– Nie mam dûugiego jÅzyka.
48
– PamiÅtasz, jak mniej wiÅcej rok temu mówiûem, Òe chciaû-
bym robiå coÀ innego? Zanim bÅdzie za póÎno, zanim bÅdÅ
za stary.
– PamiÅtam, Òe wspominaûeÀ o uchodÎcach i ONZ – powie-
dziaû po chwili Wallander. – Czy to chodziûo o Sudan?
– O UgandÅ. I dostaûem propozycjÅ, którâ postanowiûem
przyjâå. Od wrzeÀnia przez rok bÅdÅ na okresowym urlopie.
– Co na to Òona?
– WûaÀnie dlatego dzwoniÅ. Po moralne wsparcie. Jeszcze
z niâ nie rozmawiaûem.
– Czy chcesz, Òeby z tobâ pojechaûa?
– Nie.
– No to podejrzewam, Òe bÅdzie zaskoczona.
– Masz jakiÀ dobry pomysû, jak jej o tym powiedzieå?
– Niestety, nie. Ale myÀlÅ, Òe dobrze robisz. Ïycie to nie
tylko wsadzanie ludzi do wiÅzienia.
– Opowiem ci potem, co i jak.
Kiedy mieli zakoºczyå rozmowÅ, Wallander coÀ sobie
uÀwiadomiû.
– Czy to znaczy, Òe twoim zastÅpcâ bÅdzie Anette Brolin?
– Przeszûa na drugâ stronÅ i pracuje jako adwokat w Sztok-
holmie – odparû Per
Åkeson. – Czy ty siÅ w niej nie podkochi-
waûeÀ?
– Nie. Pytam z ciekawoÀci.
OdûoÒyû sûuchawkÅ. Nieoczekiwanie dopadûo go uczucie
zazdroÀci. Sam chÅtnie by pojechaû do Ugandy. I robiû coÀ zu-
peûnie innego. Nie ma nic gorszego, niÒ patrzeå na mûodych sa-
mobójców pûonâcych jak pochodnie. ZazdroÀciû Perowi
Åke-
sonowi, który nie poprzestaû jedynie na mówieniu o wyjeÎdzie.
RadoÀå, jakâ odczuwaû dzieº wczeÀniej, odpûynÅûa. Stanâû
przy oknie. Wokóû starej wieÒy ciÀnieº zieleniûa siÅ trawa. Po-
myÀlaû o tym, co siÅ staûo rok wczeÀniej, kiedy zabiû czûowieka
49
i przez dûuÒszy czas byû na zwolnieniu. Zastanawiaû siÅ, czy kie-
dykolwiek wyjdzie z depresji, w jakâ wtedy wpadû. Powinienem
zrobiå tak, jak Per
Åkeson, pomyÀlaû. I dla mnie musi byå jakaÀ
Uganda. Dla Bajby i dla mnie.
Dûugo staû przy oknie. Potem usiadû przy biurku i próbo-
waû zûapaå siostrÅ. Dzwoniû doÀå dûugo, ale bez przerwy byûo za-
jÅte. Wyjâû notatnik z szuflady biurka. Przez póû godziny pisaû
sprawozdanie z wydarzeº poprzedniego wieczoru. Potem
zadzwoniû do patologów z Malmö, ale nie udaûo mu siÅ skon-
taktowaå z lekarzem, który mógûby coÀ powiedzieå o zwÅglo-
nych zwûokach. Za piÅå dziewiâta nalaû sobie kawy i poszedû
do pokoju konferencyjnego. Ann-Britt Höglund rozmawiaûa
przez telefon, Martinsson wertowaû katalog sprzÅtu ogrodni-
czego, a Svedberg siedziaû na swoim miejscu i drapaû siÅ oûów-
kiem w szyjÅ. Jedno z okien byûo otwarte. Wallander stanâû
w drzwiach z uczuciem, Òe byû juÒ w identycznej sytuacji. Jakby
siÅ juÒ staûo to, co siÅ staûo. Martinsson spojrzaû na niego znad
katalogu i skinâû gûowâ, Svedberg chrzâknâû, Ann-Britt Hög-
lund cierpliwie coÀ wyjaÀniaûa swojemu dziecku. Wszedû Hans-
son. W jednej rÅce niósû kawÅ, w drugiej torebkÅ z medalikiem,
który technicy znaleÎli na polu.
– Nigdy nie Àpisz? – zapytaû Hansson.
Wallander siÅ zirytowaû.
– Dlaczego pytasz?
– WidziaûeÀ siÅ w lustrze?
– Wczoraj zeszûo mi do póÎna. ŒpiÅ tyle, ile trzeba.
– To te mecze piûki noÒnej – skwitowaû Hansson. – Nadajâ je
w Àrodku nocy.
– Nie oglâdam – powiedziaû Wallander.
Hansson spojrzaû na niego ze zdumieniem.
– Nie interesujesz siÅ? MyÀlaûem, Òe wszyscy siedzâ i patrzâ.
50
– Nieszczególnie – przyznaû Wallander. – Ale rozumiem, Òe
to doÀå nietypowe. O ile wiem, szef nie rozesûaû peemki, Òe nie-
oglâdanie meczów jest równoznaczne z zaniedbaniem
obowiâzków sûuÒbowych.
– MoÒe przeÒywamy coÀ takiego po raz ostatni – ponuro
zauwaÒyû Hansson.
– Co takiego przeÒywamy?
– Udziaû Szwecji w mistrzostwach Àwiata. Mam cichâ
nadziejÅ, Òe nie wszystko szlag trafi. Najbardziej mnie martwi
obrona.
– Aha – uprzejmie przytaknâû Wallander.
Ann-Britt Höglund ciâgle rozmawiaûa przez telefon.
– Ravelli – powiedziaû Hansson.
Wallander czekaû na dalszy ciâg, ale siÅ nie doczekaû.
Wiedziaû, Òe Hansson mówi o szwedzkim bramkarzu.
– Co z nim?
– MartwiÅ siÅ o niego.
– Dlaczego? Jest chory?
– Jest nierówny. Nie byû dobry w meczu z Kamerunem.
Dziwne wykopy, dziwne reakcje w polu bramkowym.
– To tak jak my – powiedziaû Wallander. – Policjanci teÒ
bywajâ nierówni.
– Trudno to porównywaå. My nie musimy podejmowaå
bûyskawicznych ocen, czy wybiec, czy zostaå na linii strzaûu.
– Cholera wie. MoÒe jest jakieÀ podobieºstwo miÅdzy po-
licjantem, który rusza do akcji, a wybiegajâcym bramkarzem.
Hansson spojrzaû na niego. Nie rozumiaû, nic jednak nie
powiedziaû.
Milczeli. Usiedli przy stole i czekali, aÒ Ann-Britt Höglund
skoºczy rozmawiaå przez telefon. Svedberg, który z trudem to-
lerowaû kobiety w policji, wkurzony bÅbniû oûówkiem w stóû,
Òeby daå jej do zrozumienia, Òe czekajâ. Wallander doszedû do
51
wniosku, Òe bÅdzie musiaû ukróciå te bezsensowne demonstra-
cje. Ann-Britt Höglund to dobra policjantka, pod wieloma
wzglÅdami znacznie bystrzejsza niÒ Svedberg.
Nad jego kawâ krâÒyûa mucha. Czekali.
Ann-Britt Höglund skoºczyûa i usiadûa przy stole.
– òaºcuch w rowerze – wyjaÀniûa. – Dzieci nie bardzo potra-
fiâ zrozumieå, Òe mama moÒe mieå coÀ waÒniejszego na gûowie
niÒ natychmiastowâ naprawÅ roweru.
– Zrób to – powiedziaû Wallander. – WstÅpne omówienie
moÒemy zrobiå bez ciebie.
PokrÅciûa gûowâ.
– Nie mogÅ ich do tego przyzwyczajaå.
Hansson poûoÒyû na stole torebkÅ z medalikiem.
– Nieznana kobieta odbiera sobie Òycie – zaczâû. – Wiemy,
Òe nie popeûniono przestÅpstwa. Musimy ustaliå jej toÒsamoÀå.
Wallander miaû uczucie, Òe Hansson przemawia jak Björk.
Niewiele brakowaûo, a parsknâûby Àmiechem. Pochwyciû spoj-
rzenie Ann-Britt Höglund. Chyba myÀlaûa to samo.
– Rozdzwoniûy siÅ telefony – poinformowaû Martinsson.
– Posadziûem jednego czûowieka, Òeby odbieraû wszystkie roz-
mowy.
– Dam mu rysopis – powiedziaû Wallander. – Skoncentruje-
my siÅ na osobach zaginionych. MoÒe jest wÀród nich. JeÀli nie,
prÅdzej czy póÎniej ktoÀ zauwaÒy jej znikniÅcie.
– ZajmÅ siÅ tym – powiedziaû Martinsson.
– Medalik. – Hansson otworzyû torebkÅ. – Wizerunek
Matki Boskiej i litery ,,D.M.S.” To chyba nie jest zûoto.
– Mamy komputerowy rejestr skrótów i kombinacji litero-
wych – powiedziaû Martinsson, który w ystadzkiej policji
wiedziaû najwiÅcej o komputerach. – Wrzucimy ten wariant
i zobaczymy, czy bÅdzie jakaÀ odpowiedÎ.
Wallander wziâû medalik do rÅki. Byûy na nim Àlady sadzy.
52
– Bardzo ûadny – stwierdziû. – Ale wiÅkszoÀå ludzi w Szwecji,
jeÀli ma jakieÀ religijne symbole, to chyba krzyÒyki? Matka Bos-
ka jest czÅÀciej spotykana w krajach katolickich.
– Zupeûnie jakbyÀ mówiû o uchodÎcy albo imigrancie –
powiedziaû Hansson.
– MówiÅ tylko o medaliku – odparû Wallander. – To waÒny
element rysopisu. Czûowiek, który odbiera telefony, musi
wiedzieå, jak on wyglâda.
– PuÀcimy to do prasy? – zapytaû Hansson.
Wallander pokrÅciû gûowâ.
– Jeszcze nie. Wolaûbym, Òeby nikt przypadkowy nie prze-
Òyû szoku.
Svedberg zaczâû wymachiwaå rÅkami i jak szalony poder-
waû siÅ z krzesûa. Patrzyli na niego w osûupieniu. Po chwili
Wallander przypomniaû sobie, Òe Svedberg panicznie siÅ
boi os. Dopiero kiedy osa wyfrunÅûa przez okno, Svedberg
usiadû przy stole.
– Na pewno sâ jakieÀ lekarstwa na takie uczulenia – powie-
dziaû Hansson.
– Nie jestem uczulony – burknâû Svedberg. – Ja po prostu
nie lubiÅ os.
Ann-Britt Höglund wstaûa i zamknÅûa okno. Wallander
zastanawiaû siÅ nad reakcjâ Svedberga. Bezrozumny strach
dorosûego faceta na widok malutkiej osy.
PomyÀlaû o wydarzeniach z poprzedniego wieczoru. Sa-
motna dziewczyna na polu rzepaku. W zachowaniu Svedberga
byûo coÀ, co mu przypominaûo tÅ sytuacjÅ: musiaû patrzeå,
nie mogâc interweniowaå. Bezgraniczny strach. Nie podda siÅ,
dopóki siÅ nie dowie, co jâ skûoniûo do samobójstwa. ÏyjÅ
w Àwiecie, w którym mûodzi ludzie odbierajâ sobie Òycie, bo
nie wytrzymujâ, pomyÀlaû. JeÀli mam dalej pracowaå w policji,
muszÅ zrozumieå, dlaczego tak jest.
53
Drgnâû, kiedy Hansson powiedziaû coÀ, co do niego nie
dotarûo.
– Czy mamy coÀ jeszcze? – powtórzyû Hansson.
– Ja zajmÅ siÅ patologami z Malmö – powiedziaû Wallander.
– Czy ktoÀ siÅ kontaktowaû ze Svenem Nybergiem? JeÀli nie,
pojadÅ do niego.
Po spotkaniu Wallander poszedû do swojego pokoju po
kurtkÅ. Zastanawiaû siÅ przez chwilÅ, czy nie zadzwoniå jeszcze
raz do siostry. Albo do Bajby. Ale daû sobie z tym spokój.
Pojechaû do Marsvinsholmu. Kilku policjantów znosiûo
reflektory i zwijaûo kable. Dom byû zaryglowany. Zanotowaû
w pamiÅci, Òeby w ciâgu dnia dowiedzieå siÅ o stan zdrowia
Salomonssona. MoÒe sobie o czymÀ przypomniaû.
Pogorzelisko ostro kontrastowaûo z Òóûtym rzepakiem na
sâsiednich polach. Dwaj policjanci przepatrywali jego skraj.
Nyberg klÅczaû na gliniastej ziemi. Skinâû gûowâ. Pot spûywaû
mu po twarzy.
– No i jak? – spytaû Wallander. – Masz coÀ?
– Musiaûa mieå duÒo benzyny – odparû Nyberg i wstaû z klÅ-
czek. – ZnaleÎliÀmy piÅå na wpóû stopionych kanistrów. Kiedy
wybuchû poÒar, prawdopodobnie byûy puste. Jak siÅ poûâczy
te miejsca, w których leÒaûy, wyraÎnie widaå, Òe siÅ nimi obwa-
rowaûa.
Wallander nie od razu zrozumiaû.
– Co masz na myÀli?
Nyberg zatoczyû rÅkâ koûo.
– Zbudowaûa sobie twierdzÅ. Rozlaûa benzynÅ dookoûa.
To byûa jej fosa, do twierdzy nie prowadziûa Òadna droga. Ona
sama byûa poÀrodku. Ostatni, peûny kanister zachowaûa dla
siebie. MoÒe byûa w histerii, w rozpaczy. MoÒe byûa szalona
albo powaÒnie chora. Nie wiem. Ale tak zrobiûa. Wiedziaûa,
na co siÅ decyduje.
54
Wallander w zamyÀleniu pokiwaû gûowâ.
– Czy moÒesz coÀ powiedzieå o tym, skâd siÅ tutaj wziÅûa?
– Zadzwoniûem po psa policyjnego. Ale raczej nie podejmie
tropu. Ziemia jest przesycona zapachem benzyny. BÅdzie sko-
ûowany. Nie znaleÎliÀmy roweru. Przeszukanie polnych dróg
wychodzâcych na E65 teÒ nic nie daûo. Równie dobrze mogûa
tu wylâdowaå na spadochronie.
Nyberg wyjâû z torby rolkÅ papieru toaletowego i otarû pot
z twarzy.
– Co mówiâ lekarze? – spytaû.
– Na razie nic. Przypuszczam, Òe czeka ich Òmudna praca.
Nyberg nagle spowaÒniaû.
– Dlaczego czûowiek robi sobie coÀ takiego? Czy naprawdÅ
moÒna mieå aÒ takie powody, Òeby nie chcieå Òyå i skonaå
w potwornych mÅczarniach?
– TeÒ sobie zadajÅ to pytanie – przyznaû Wallander.
Nyberg pokrÅciû gûowâ.
– Co siÅ dzieje?
Wallander milczaû. Nie miaû kompletnie nic do powiedze-
nia. Poszedû do samochodu i zadzwoniû na komendÅ. Odebra-
ûa Ebba. Ïeby uniknâå jej matczynych uwag, udawaû, Òe bardzo
mu siÅ spieszy.
– JadÅ teraz porozmawiaå z rolnikiem, któremu spaliûo siÅ
pole. BÅdÅ po poûudniu.
Wróciû do Ystadu. W szpitalnej kafeterii wypiû kawÅ i zjadû
kanapkÅ. Potem zaczâû szukaå oddziaûu, na którym poûoÒono
Salomonssona na obserwacjÅ. Zaczepiû pielÅgniarkÅ, przedsta-
wiû siÅ i wyjaÀniû, o co chodzi. Popatrzyûa na niego obojÅtnie.
– Edvin Salomonsson?
– Imienia nie pamiÅtam – przyznaû Wallander. – Czy przy-
wieziono go wczoraj wieczorem w zwiâzku z poÒarem pod
Marsvinsholmem?
55
PielÅgniarka pokiwaûa gûowâ.
– Chciaûbym z nim porozmawiaå. JeÀli nie jest powaÒnie
chory.
– Nie jest chory – odparûa pielÅgniarka. – Nie Òyje.
Wallander patrzyû na niâ, nic nie rozumiejâc.
– Nie Òyje?
– Zmarû dzisiaj rano. Przypuszczalnie zawaû. Zmarû we Ànie.
Niech pan porozmawia z lekarzem.
– Nie, to zbyteczne. Chciaûem siÅ tylko dowiedzieå, jak on
siÅ czuje. I juÒ siÅ dowiedziaûem.
Wallander wyszedû ze szpitala na silne sûoºce. Nie miaû
pojÅcia, co robiå.
5
Wallander pojechaû do domu. JeÀli chce jasno i sensownie
myÀleå, musi siÅ wyspaå. Ani on, ani nikt inny nie byû winien
Àmierci starego Salomonssona. Osoba, którâ moÒna byûoby
pociâgnâå do odpowiedzialnoÀci, która podpaliûa pole rzepa-
ku, przyczyniajâc siÅ do Àmiertelnego szoku Salomonssona,
nie Òyûa. Wyciâgnâû wtyczkÅ telefonu z gniazdka i poûoÒyû siÅ
na kanapie w salonie z rÅcznikiem na twarzy. Ale sen nie przy-
chodziû. Póû godziny póÎniej poddaû siÅ. Wûâczyû telefon, pod-
niósû sûuchawkÅ i zadzwoniû do Lindy, do Sztokholmu. Na
kartce przy telefonie byûa dûuga lista wykreÀlonych numerów.
Linda czÅsto siÅ przeprowadzaûa, numery bez przerwy siÅ zmie-
niaûy. Nikt nie podnosiû sûuchawki. WykrÅciû do siostry. Ode-
braûa niemal natychmiast. Rzadko ze sobâ rozmawiali, a jeÀli
juÒ, to prawie zawsze o ojcu. Wallander myÀlaû czasem, Òe od
dnia, w którym ojciec umrze, w ogóle przestanâ siÅ kontak-
towaå.
56
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
.