Margaret Moore
Tajemnica
jednej nocy
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lady Bodenham, która z wdziękiem opadła na sofę
w swoim bogato udekorowanym salonie, spojrzała ba
dawczo na księcia Deighton.
- No cóż, kuzynie - zauważyła, marszcząc brwi z ma
cierzyńskim zatroskaniem - muszę powiedzieć, że wło
skie powietrze ci służy, choć jesteś dość opalony.
Wypowiadając kolejne słowa, delikatnie uderzała Ga
lena w ramię wachlarzem z kości słoniowej.
- Naprawdę, dość opalony.
Na szczęście była tak szczupła, że wydawała się całko
wicie pozbawiona mięśni, wskutek czego uderzenia
wachlarzem przypominały zaledwie muśnięcia gęsiego
puchu.
Tymczasem znane ze zmysłowości wargi księcia
Deighton wygięły się w uśmiechu - równie znane było
ironiczne poczucie humoru Galena. Spokojnie popatrzył
na kuzynkę.
Eloise miała na sobie nader wyszukaną toaletę- można
powiedzieć, że ozdobiła własną osobę z taką samą dbało
ścią jak duży salon, który stanowił niegdyś część średnio
wiecznego opactwa. Rodzina Eloise weszła w posiadanie
tego opactwa za panowania króla Henryka VIII Tudora
i od tego czasu bez przerwy poddawała je renowacjom -
raz z większym, a raz z mniejszym smakiem.
Dziś wieczorem Eloise prezentowała się towarzystwu
w bogato przybranej muślinowej sukni z podniesionym
stanem. Niestety, jasnozielony kolor tkaniny wydobywał
bladość cery Eloise. Włosy, które nigdy nie grzeszyły ob
fitością, zostały spiętrzone w nad wyraz skomplikowaną
fryzurę, na której widok Galen aż się skrzywił.
- Z pewnością zbyt długo żyłeś jak wieśniak - mówiła
dalej Eloise, nie kryjąc zniecierpliwienia.
- Jeżeli już, to jak nader bogaty i leniwy wieśniak -
odrzekł Galen tonem lekkim, jeżeli nie wręcz żartobli
wym, a zaraz potem zapytał: - Czy tylko takie zmiany we
mnie dostrzegasz?
- A co jeszcze miałabym dostrzec? Tatuaż albo coś
równie okropnego? - zdziwiła się nieco zaskoczona
Eloise.
Galen nie miał pojęcia, dlaczego zadał sobie trud, żeby
o to zapytać. Eloise przecież nigdy nie odznaczała się spo
strzegawczością.
Jednak w kwestii jego wyglądu miała najzupełniejszą
rację. Poza tym że się opalił i że przybyło mu kilka zmar
szczek wokół oczu, nie zmienił się zewnętrznie od czasu,
gdy przed dziesięcioma laty opuścił Anglię.
Galen westchnął i zaczął przyglądać się gościom. Było
to zwykłe zgromadzenie przyjaciół i pochlebców korzy
stających z gościnności jego towarzyskiej kuzynki. Jak się
można było spodziewać, niektóre z kobiet, nagle zarumie
nione, odwracały od niego wzrok.
No cóż, najwidoczniej opinia, jaką się kiedyś cieszył,
wciąż żyła własnym życiem.
Uświadomił to sobie już wcześniej, wkroczywszy do
klubu, zaraz po powrocie. Powitały go tam bowiem zna
czące uśmieszki i żarciki. Do jego. uszu dotarły złośliwe
uwagi, że teraz powinno się trzymać żony i siostry pod
kluczem.
Dziesięć lat temu Galen nawiązywał i kończył romanse
pod wpływem chwilowego kaprysu, był bowiem najbar
dziej aroganckim, bezczelnym i wytrawnym uwodzicie
lem, jakiego można sobie wyobrazić; mężczyzną znajdu
jącym się niemal na łasce własnych żądz, nie przestrzega
jącym żadnych zasad moralnych - aż do chwili gdy pewna
noc, jedna, jedyna noc, odmieniła jego życie.
- Wyznaję, że nie mogę zrozumieć, dlaczego przez
ostatnie dziesięć lat mieszkałeś za granicą - usłyszał sło
wa wypowiedziane przez kuzynkę tonem lekkiej urazy.
Galen odczuł wielką pokusę, by wyznać, że dlatego, iż
woli włoskich wieśniaków od swojej rodziny, a także od
całej brytyjskiej arystokracji. Powstrzymał się jednak. Jest
w końcu gościem Eloise, i to z własnej nieprzymuszonej
woli - nikt go tu nie trzymał, szantażując pistoletem przy
tkniętym do skroni.
- Lubię Włochy - powiedział zdawkowo.
- Może powinieneś tam zostać - zasugerowała Eloise,
najwyraźniej urażona jego niefrasobliwym tonem.
- Zostałbym, gdyby nie umarł mój ojciec - odparł spo
kojnie.
Eloise zarumieniła się, a on - chcąc oszczędzić jej za
kłopotania z powodu gafy, którą popełniła - ciągnął tym
samym tonem:
- Wróciłem z powodu śmierci ojca. Jednakże, droga ku
zynko, nie zapytałaś mnie, dlaczego w Anglii pozostałem.
- Musisz się zająć majątkiem - zauważyła Eloise, a po
chwili dodała domyślnie: - Albo, jak przypuszczam,
w grę wchodzi jakaś kobieta.
- Nie, wcale nie muszę zajmować się majątkiem. Może
to robić Jasper, całkiem bez mojego udziału - odrzekł Ga
len, wymieniając imię zarządcy dóbr. - Masz rację, za tym
wszystkim rzeczywiście kryje się kobieta - dodał, przysu
wając się do kuzynki i zniżając głos do konfidencjonalne
go szeptu.
Eloise, zżerana ciekawością, otworzyła szeroko oczy.
- Postanowiłem poszukać sobie żony - oznajmił
melodramatycznie Galen.
- Co?... Co takiego? - zapytała, jąkając się ze zdumie
nia.
- Postanowiłem poszukać sobie żony - powtórzył. -
Kobiety, z którą spędzę resztę moich dni i która da mi po
tomka. Powróciłem, żeby się ożenić.
- Nie wierzę... Nie rozumiem... - bąkała, nadal zde
tonowana Eloise.
Galen zmarszczył brwi.
- Czy mam wezwać lokaja z solami trzeźwiącymi, ku-
zynko? - zapytał. - Albo ze szklanką wody? Wyglądasz
tak, jakbyś miała za chwilę zemdleć.
- Nie! Nie! - zaprotestowała gwałtownie. - Nic mi nie
jest. Doznałam po prostu wstrząsu! Jestem zaskoczona!
Co mówię, zachwycona! Ty chcesz się ożenić! - Wyrzu
cając z siebie te słowa, błądziła równocześnie wzrokiem
po salonie. - Mam! - zawołała nagle, jak ktoś, kto doko
nał wielkiego odkrycia. Zapewne tembr głosu Archimede-
sa, gdy ten wołał: „Eureka", brzmiał podobnie. Dyskret
nym ruchem wachlarza wskazała młodą kobietę ubraną
w suknię w kolorze dziewiczej bieli, przepasaną różową
szarfą. W lśniące czarne włosy, które kontrastowały ze
świeżą brzoskwiniową cerą, miała wplecioną różę. Długą
szyję otaczał stosunkowo skromny, cienki złoty łańcuszek.
- To lady Mary, córka hrabiego Pillsborough - szepnęła
Eloise. - Jest właścicielką ogromnego majątku. A ponad
to, jak widzisz, nie brak jej urody.
Być może, pomyślał Galen bez zbytniego entuzja
zmu. Obcował z wieloma pięknościami, blondynkami,
rudymi i czarnowłosymi. Postanowił ożenić się z kobie
tą, z którą będzie łączyło go coś więcej niż tylko pociąg
fizyczny.
- Odebrała także staranne wychowanie - mówiła dalej
Eloise. - Potrafi grać na fortepianie, śpiewać i ślicznie
szydełkuje...
- Ależ, droga kuzynko, nie miałem zamiaru wybierać
narzeczonej już dzisiaj - wpadł jej w słowo Galen, oba
wiając się, że za chwilę dojdzie do zaręczyn.
Eloise zmarszczyła brwi.
- Wiesz, że nie jesteś już taki młody. Przekroczyłeś
trzydziestkę.
Galen wiedział o tym aż nadto dobrze, bo od czasu po
wrotu do Anglii przypominali mu to niemal wszyscy -
różni krewni, a zwłaszcza krewne, zatroskane tym, że na
dal tkwi w kawalerskim stanie, a także przyjaciele i kom
pani z klubu.
- Zdaję sobie sprawę - odpowiedział więc kuzynce - że
zmarnowałem już dość czasu, ale miałem swoje powody.
- Czy tak?
- Prywatne i osobiste powody, kuzynko - dodał Galen
ze znaczącym naciskiem.
Zmarszczka między brwiami Eloise pogłębiła się.
- Potrzebuję twojej rady - mówił dalej pospiesznie, bo
rzeczywiście potrzebował rady, ale również chciał jakoś
zrekompensować kuzynce to, że wprawił ją w zakłopota
nie. - Nie chciałbym ulec czarowi jedynie pięknej buzi
czy wykwintnych manier. Pragnąłbym znaleźć osobę nie
tylko ładną i starannie wychowaną, ale także taką, która
by mi odpowiadała pod wieloma innymi względami.
Eloise uśmiechnęła się rozpromieniona.
- Będę zachwycona, mogąc ci pomóc, kuzynie, po
prostu zachwycona!
- Jak to? Czy pod tym dachem znajduje się ktoś, kto
ma ładną buzię i wykwintne maniery, a nie jest osobą dla
mnie właściwą? Droga kuzynko, powiedz, kto to taki, bo
zżera mnie po prostu ciekawość.
- Właściwie tak, jest tu taka kobieta - odrzekła z na
mysłem Eloise. - Ale jest ona osobą niewłaściwą nie z po
wodów, których mógłbyś się domyślać, ani też z takich,
o jakich może plotkować towarzystwo. Jest to osoba bar
dzo mi droga. Przyjaciółka z lat szkolnych.
Galen pamiętał Eloise z tamtych czasów - zawołaną
śmieszkę, podlotka skorego do różnych psikusów, otoczo
nego wianuszkiem podobnych do siebie przyjaciółek.
Znana była zwłaszcza z tego, że lubiła płatać różne zło
śliwe figle młodym, przystojnym kuzynom. W związku
z tym drżeli na jej widok. Jeżeli ta przyjaciółka przypo
mina moją kuzynkę z czasów szkolnych, pomyślał Galen,
to ostrzeżenie jest całkiem niepotrzebne. I tak się nią nie
zainteresuję.
- Kobieta, o której mówię, jest wdową - kontynuowa
ła Eloise. - Jej mąż zmarł dwa lata temu, a ona od tego
czasu wiedzie życie pustelnicy. Dlatego nie pokazywała
się u mnie bardzo długo i odwiedziła mnie dopiero teraz.
- Nie widzę tu żadnej damy w czerni - zauważył Ga
len, rozejrzawszy się po salonie.
- Bo jeszcze nie przybyła - odrzekła Eloise. - Powin
na jednak niedługo zejść. Uczyni to z pewnością, chyba
że jej mała córeczka coś nabroiła. Moja przyjaciółka
uwielbia bowiem swoje dziecko i wydaje mi się, że je za
nadto rozpieszcza.
- Mam nadzieję, że doradziłaś jej, jak nie dopuścić do
rozpuszczenia dziecka - zauważył Galen, uśmiechając się
dyskretnie.
Wiedział bowiem, że Eloise ma, jak na kobietę bez
dzietną, nader zdecydowane poglądy w kwestii wychowa
nia dzieci.
- Oczywiście, kuzynie, ale wątpię, czy ona mnie po
słucha. Jest osobą bardzo upartą. Zawsze taka była.
- Sytuację więc mamy jasną. Postanowiłem unikać
upartych kobiet, a uparte wdowy, na dodatek obarczone
dziećmi, napawają mnie wprost przerażeniem.
- Proszę cię, nie mów takich rzeczy przy mojej przy
jaciółce. Na pewno się zgorszy.
- Za nic nie chciałbym wywołać niczyjego zgorszenia
- zapewnił Galen z powagą, po czym dodał: - Obiecuję
ci solennie -jak tylko zostaniemy sobie przedstawieni, za
cznę twoją owdowiałą przyjaciółkę ignorować.
Eloise nie wyczuła ironii w jego głosie.
- O, z całą pewnością nie mogę na to liczyć! - po
wiedziała. - Wszyscy wiedzą, że nie jesteś w stanie zo
stawić w spokoju żadnej ładnej kobiety, żadnej z nich
nie przepuścisz. Ostrzegam, nie flirtuj z moją przyja
ciółką, bo to sprawi, że natychmiast ucieknie do Jefford.
Słyszała o tobie i obawiam się, że... - Eloise zarumieniła
się. - Obawiam się, że opisałam cię w nader żywych
barwach.
Galen mógł sobie wyobrazić, jak kuzynka przedstawiła
jego życie sprzed wyjazdu z Anglii. Wdowa z pewnością
sądzi, że mam rogi i ogon, pomyślał.
- Oczywiście nie jest ona już taka ładna jak kiedyś.
- Czy śmierć męża wpłynęła tak bardzo na jej urodę?
- Była tą śmiercią wprost zdruzgotana. Szczerze mó
wiąc, jej mąż wydawał mi się trochę dla niej za sta
ry. Uwielbiał ją jednak i szalał z radości, kiedy urodziło
im się dziecko. Cieszył się niezmiernie, choć to tylko
córka.
Eloise przysunęła się do Galena, który z niejaką przy
krością poczuł, że owiewa go ciężki zapach jej perfum,
i ciągnęła dalej konfidencjonalnie.
- Jej szwagier i szwagierka nie posiadali się ze złości.
Przez całe lata spodziewali się, że odziedziczą pieniądze,
a tu nagle on nie tylko się ożenił, ale także urodziło mu
się dziecko. Dziewczynka dziedziczy główną część mająt
ku, a jej matka ma rentę pochodzącą z odsetek. Szwagro-
stwu dostała się jedynie niewielka kwota. Słyszałam, że
chcieli nawet, aby wszczęto śledztwo w sprawie przyczy
ny zgonu Daniela Davis-Jonesa.
- Czy śmierć tego dżentelmena była aż tak tajemni
cza? - zapytał zaintrygowany Galen.
- No cóż... Trzeba przyznać, że istotnie była dość
nagła. Jednak lekarz wyraził absolutną pewność, że
spowodowało ją zapalenie płuc. Jak można było nawet
pomyśleć, że moja biedna przyjaciółka posunęłaby się
do...
- Zabójstwa?
- Nawet nie wypowiadaj tego słowa! - zaprotestowała
Eloise, naprawdę przerażona. - Kiedy ją poznasz, przeko
nasz się, że to niemożliwe. Ta kobieta jest najłagodniej
szym stworzeniem pod słońcem!
- Sama zasugerowałaś mi takie przypuszczenie - za
uważył Galen. - Ale, ale... skąd to wszystko wiesz?
- No cóż, Galenie, mam swoje sposoby, potrafię się
różnych rzeczy dowiedzieć.
Oczywiście, miała swoje sposoby. Wydawała przyjęcia,
nieustannie rezydowali w jej domu goście, jeździła do
wód - do Bath i Baden-Baden - i prowadziła obfitą kore
spondencję. Skupiła wokół siebie licznych plotkujących
przyjaciół i potrafiła zbierać informacje zręczniej i lepiej
niż rządowe służby specjalne.
- Och, zdaje mi się, że popełniłam poważny błąd - po
wiedziała teraz. - Wygląda mi bowiem na to, że jesteś tą
kobietą zainteresowany.
- Ależ nie - zaprzeczył Galen. - Nie ciekawią mnie
dawne plotki, a poza tym zapewniam cię, droga kuzynko,
że wdowy z dziećmi nie wydają mi się w najmniejszym
stopniu atrakcyjne.
- To dobrze. A teraz chodź, przedstawię cię lady Mary
- powiedziała Eloise i skinieniem głowy dała znak młodej
kobiecie znajdującej się w drugim końcu salonu.
- Potrzebuję chyba trochę czasu na pozbieranie myśli
przed tym doniosłym wydarzeniem - odrzekł Galen, czę
ściowo zgodnie z prawdą. - Wybacz, kuzynko, ale zanim
mnie przedstawisz tej młodej damie, wybiorę się na krótki
spacer po twoim pięknym ogrodzie.
Zanim Eloise zdążyła zaprotestować, odwrócił się
i wyszedł na taras. Obejrzawszy się przez ramię, przeko
nał się, że Eloise nie idzie za nim, i odetchnął z ulgą.
Z przyjemnością zaczerpnął świeżego powietrza, uwal
niając się od zapachu perfum, pomady do włosów i pudru
do peruk - gdyż niektórzy z gości Eloise nosili peruki.
Powinien wiedzieć, że w Potterton Abbey natknie się
na tłumy. Przez dziesięć lat zdążył jednak zapomnieć, że
jego kuzynka uważa, iż dom świeci pustkami, jeżeli znaj
duje się w nim mniej niż dwadzieścioro gości.
Ten ścisk go irytował, a poza tym, ujawniwszy świato
wej kuzynce swój plan, Galen zaczął czuć się tak, jakby
miano go wystawić na licytację. Oddychając świeżym po
wietrzem ogrodu, pomyślał, że mógłby powiesić na szyi
tabliczkę z napisem: „Do sprzedania: książę, w stanie
z lekka używanym".
Zatrzymał się i rozejrzał wokół. Eloise bywała czasami
nieznośną plotkarką, ale musiał przyznać, że ogród ma
piękny, i wie, jak o niego dbać. Galen, wdychając głęboko
powietrze, czuł tu zapachy, jakie można spotkać wszędzie,
na przykład zapach wilgotnych liści, ale także takie - ulot
ne i tajemnicze - po których poznawał nieomylnie, że
znajduje się w swojej ojczyźnie, w Anglii.
Czy jest na świecie zieleń mogąca się równać z zielenią
angielskiej wsi? - pomyślał.
Szybkim krokiem ruszył w stronę pobliskiej kępy
krzewów. Teoretycznie krzewy w ogrodzie miały repre
zentować naturę w stanie dzikim. Jednak Eloise pozwa
lała naturze na dzikość w stopniu nie większym niż włas
nemu mężowi na kłótnie czy dyskutowanie podczas gry
w wista.
Mimo to kępa krzewów była kępą krzewów, obiecywa
ła, że Galen - znalazłszy się w jej środku - może liczyć
na nieco prywatności. Obserwując go teraz, można by mu
zarzucić, że unika ludzi, że chowa się przed towarzy
stwem, lecz on o to nie dbał, chciał pobyć sam wśród ciszy
i zieleni.
- Proszę pana! - rozległ się nagle jakiś głosik.
Zaalarmowany tym ostrzegawczym okrzykiem Galen
schylił głowę, koło której przeleciało coś w rodzaju pocisku.
- Co, do diab...! - wyrwało mu się; powstrzymał jed
nak przekleństwo.
- Bardzo przepraszam! - zawołała dziewczynka, która
wybiegła spomiędzy krzewów i dogoniła toczącą się po
ziemi piłkę.
Podniosła piłkę i przystanęła, rumieniąc się i patrząc na
Galena błyszczącymi, błękitnymi oczami. Na jej czoło
opadała burza ciemnych loków.
- Nie wiedziałam, że ktoś tu jest, i kopnęłam piłkę -
tłumaczyła się głosikiem dźwięcznym i przepraszającym.
Galen pomyślał, że może mieć lat osiem -jeżeli jest wy
soka na swój wiek - albo nawet dwanaście -jeżeli jest niska.
Była dobrze ubrana w ciemny, pozbawiony ozdób strój, któ
ry znamionował żałobę i który uszyto z porządnego, drogie
go materiału. Dzięki temu Galen zorientował się, że dziew
czynka musi być dzieckiem kogoś spośród gości Eloise.
Zrobiło mu się przykro na widok małej dziewczynki
w żałobie. Powinna nosić raczej coś jasnego, pastelo
wego, ozdobionego kolorowymi kwiatami.
Galen zaczął się zastanawiać, czy nie jest to przypad
kiem córka przyjaciółki, o której opowiadała mu kuzynka,
owej upartej wdowy.
Jeżeli tak, to Eloise nie miała racji, twierdząc, że dziec
ko jest zanadto rozpieszczane. Galen znał dobrze rozpu
szczone, nieznośne bachory, a ta dziewczynka bardzo się
od nich różniła. Potrafiła przeprosić, w przeciwieństwie
do jego najmłodszego brata przyrodniego, który z całą
pewnością wyprawiałby brewerie, gdyby ktoś przeszko
dził mu w zabawie, tak jak on tej małej.
- Nic się nie stało, moje dziecko - powiedział.
Uśmiechnął się przy tym szczerze i serdecznie, co było
u niego ewenementem, bo choć uśmiech gościł często na
jego twarzy, to uśmiech szczery i serdeczny pojawiał się
doprawdy rzadko.
- Miło mi dowiedzieć się, że tym razem nie byłem ce
lem umyślnego ataku - dodał żartobliwie.
Dziewczynka popatrzyła na niego szeroko otwartymi
oczami, ściskając piłkę.
- To znaczy, że był pan kiedyś w życiu celem umyśl
nego ataku? - zapytała z podziwem.
- Kilka razy - odrzekł Galen ze smutkiem.
Niekłamany zachwyt odmalował się na twarzy dziew
czynki.
- Mówiąc całkiem szczerze - dodał - bronią, którą
mnie atakowano, były słowa, a nie szpada.
Twarz dziewczynki wyrażała teraz zawód, a Galen po
czuł nagle, że traci w jej oczach.
- Pozwól, że ci się przedstawię - powiedział. - Jestem
książę Deighton - dodał oficjalnie, składając przepisowy
ukłon.
Z zadowoleniem dostrzegł, że na twarz jego małej roz
mówczyni powraca wyraz zachwytu. Dziewczynka dyg
nęła z ogromnym wdziękiem.
- A ja się nazywam panna Jocelyn Davis-Jones -
oznajmiła z powagą.
- Jak się pani miewa, panno Davis-Jones?
- Bardzo dobrze, Wasza Wysokość.
Zaimponowało mu, że zna etykietę, że wie, jak się do
niego zwracać.
- Czy jesteś tutaj sama? - zapytał, rozglądając się
w poszukiwaniu innych dzieci.
- Tak - odrzekła tonem pełnym urazy.
Musiała przy tym zauważyć, że jej rozmówca jest zain
trygowany, bo pospiesznie wyjaśniła:
- Inni nie chcieli iść do ogrodu, więc wyszłam sama.
Umiem się sama bawić.
- To godna podziwu niezależność, panno Davis-Jones
- skomentował Galen to stanowcze oświadczenie.
- Wolałabym być w domu. Nie podoba mi się tutaj -
mówiła dalej, równie stanowczo.
- Przykro mi to słyszeć.
Dziewczynka oblała się rumieńcem.
- Lady Bodenham jest bardzo miła, jej rezydencja jest
wspaniała, a kucharka robi pyszne puddingi, ale ja tęsknię
za własnym domem.
- Ja też - wyznał szczerze Galen. - Mój dom jest bar
dzo daleko stąd, we Włoszech.
- Jest pan Włochem? - zapytała, marszcząc czoło.
Pokręcił głową przecząco.
- Nie, ale mieszkałem we Włoszech przez dziesięć lat
i uważam, że tam jest mój dom.
Rzeczywiście, jego włoska willa była mu bliższa niż
rodowa siedziba w Anglii.
- Wydaje mi się, że powinnam już pójść na herbatę -
oznajmiła panna Davis-Jones.
- Chyba jeszcze nie czas - odrzekł Galen i kiwnął gło
wą, patrząc na piłkę, którą trzymała w ramionach. - Daw
no nie grałem w piłkę. Dasz mi szansę?
Jocelyn Davis-Jones przechyliła głowę i przyjrzała mu
się sceptycznie. A on uświadomił sobie w tej chwili, że -
sam nie wiedząc dlaczego - bardzo pragnie, żeby dziew
czynka go polubiła.
- Może pan pobrudzić sobie ubranie - zauważyła re
zolutnie.
Galen podejrzewał, że często słyszała tego rodzaju
ostrzeżenia.
- Jestem gotów pogodzić się z konsekwencjami - oz
najmił odważnie.
Został za to nagrodzony uśmiechem. Następnie dziew
czynka położyła piłkę na ziemi i - podczas gdy on zasta
nawiał się, czy jej loki są naturalne - kopnęła ją nagle
w jego stronę.
Galen uskoczył zgrabnie, a potem zatrzymał piłkę nogą
i kopnął ją w stronę Jocelyn, po czym przykucnął w ocze
kiwaniu, nie zwracając uwagi na to, że pogniotą mu się
spodnie i że jego lokaj może czynić mu wyrzuty.
Dziewczynka poruszała się szybko i zgrabnie. Piłka zna
lazła się natychmiast przed jej nogami. W chwilę później to
czyła się w stronę Galena, który niezgrabnie wystawił nogę,
by ją zatrzymać.
Po czym z okrzykiem, upadł na ziemię.
- Czy coś się panu stało?! - zawołała Jocelyn, najwi
doczniej zaniepokojona.
. - Nie - wymamrotał w odpowiedzi i, schwyciwszy
piłkę, stanął na nogi tak szybko, jak pozwoliły mu na
to jego kondycja trzydziestolatka i z lekka naciągnięty
mięsień.
Podrzucił piłkę i kopnął ją mocno. Piłka poszybowała
w stronę dziewczynki, która rzuciła się w jej kierunku.
Tymczasem Galen skorzystał z przerwy, by otrzepać
spodnie zazielenione od trawy.
A potem podniósł wzrok i pędem ruszył na otwartą prze
strzeń, by zatrzymać piłkę wyrzuconą w powietrze energi
cznym kopniakiem. Zdążył i, z okrzykiem tryumfu, posłał
z powrotem ku dziewczynce.
Zanim jednak ta zdołała do niej dobiec, piłka zniknęła
między krzewami. Jocelyn schyliła się, zaglądając pod
zwisające gałęzie.
- Nie widzę jej! - zawołała.
Galen pospieszył dziecku z pomocą.
Oboje, zgięci wpół, zaglądali właśnie pod gałęzie krze-
wów, gdy usłyszeli miły kobiecy głos wołający dziew
czynkę po imieniu.
Jocelyn wyprostowała się.
- To moja mama - powiedziała. - Pewnie już czas na
herbatę. - Popatrzyła zmartwiona na krzewy, wśród któ
rych zaplątała się jej ulubiona zabawka. - Będzie zła, że
zgubiłam piłkę.
- Zostanę i poszukam - zaproponował rycersko Ga
len. - Musi przecież gdzieś tutaj być. Choć dałem jej po
rządnego kopniaka.
- To był oszukańczy kopniak, bo inaczej zatrzymała
bym piłkę - oznajmiła Jocelyn.
- Piłka poleciała dokładnie tam, gdzie zamierzałem ją
skierować. To znaczy poleciała we właściwą stronę - od
rzekł Galen obronnym tonem.
Wyraz twarzy Jocelyn świadczył o tym, że dziewczyn
ka ma co do tego wątpliwości.
- Chciał pan, żeby zniknęła w krzakach?
- Nie, oczywiście, że nie. Celowałem w ciebie.
- Ale ja byłam tam!
- No cóż... - Galen nie mógł powstrzymać się od
śmiechu. - Dobrze, nie za bardzo celnie kopnąłem. Ale ty
biegłaś w tamtą stronę, prawda?
- Jocelyn?! - rozległo się znowu wołanie.
Galen i jego nowa przyjaciółka odwrócili się i nie
opodal zobaczyli młodą kobietę, która patrzyła na nich
pytająco.
Galena zalała gwałtowna fala sprzecznych emocji. Ra-
dość, konsternacja, gniew i podniecenie niemal pozbawiły
go tchu.
Zrobił krok do przodu, w jej stronę, ale zaraz się poha
mował i stanął w miejscu.
Nie chciał tej kobiety już nigdy oglądać. Przez dziesięć
ostatnich lat miał nadzieję, że jej więcej nie spotka. Dobry
Boże, dlaczego musi ją znów widzieć? Dlaczego musi
przeżywać to znów?
Upłynęło dziesięć lat, jednak Verity Escombe nie zmie
niła się prawie wcale. Miała te same błękitne oczy o py
tającym spojrzeniu, które odziedziczyła po niej córka, i te
same usta, z lekka rozchylone, jakby chciały zadać pyta
nie albo oczekiwały pocałunku. Smukła, gibka figura na
brała nieco krągłości, prawdopodobnie z powodu macie
rzyństwa, nie na tyle jednak, by nie można jej było nadał
nazwać szczupłą.
Galen zauważył czarną suknię z podwyższonym sta
nem, uszytą zgodnie z tym, co nakazywała moda. Cienki,
czarny koronkowy szal spowijał szczupłe ramiona. Jasno
brązowe włosy tworzyły prostą fryzurę. Verity nie nosiła
rękawiczek.
Galen spojrzał szybko na jej lewą dłoń i zauważył ob
rączkę.
- Mamusiu, to jest książę Deighton - oznajmiła Joce
lyn, podbiegając do matki i biorąc ją za rękę, po czym po
prowadziła matkę ku swemu nowemu przyjacielowi. -
Graliśmy w piłkę.
Galen spojrzał na dziecko, które patrzyło na niego uf-
nymi, pełnymi sympatii oczami. Bez względu na to, co
czuł do Verity, nie miał zamiaru urazić dziewczynki, nie
chciał być niegrzeczny, więc ukłonił się elegancko i ode
zwał się tak, jakby nigdy przedtem nie spotkał Verity Es-
combe.
Jakby ona, przed dziesięcioma laty, nie przyszła do jego
sypialni i nie porzuciła bez słowa.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wstrząśnięta do głębi, walcząc z przerażeniem, Verity
z bijącym sercem przypomniała sobie, w jakich okolicz
nościach widziała ostatnio księcia Deighton.
Przypomniała sobie, jak on, siedząc nagi we własnym
łóżku, błagał ją, żeby mu powiedziała, o co chodzi. I jak
ona sama, szlochając nad swoim samolubnym, wynikają
cym z popędu zmysłów postępkiem, nie odpowiedziała na
to ani słowem. Uciekła tak szybko, jak pozwoliły na to jej
drżące nogi i bose stopy.
A potem, żywiąc rozpaczliwą nadzieję, że nigdy więcej
nie spotka Galena Bromneya, opuściła w pośpiechu dom,
który gościł ich oboje, wytłumaczywszy lordowi Lan-
gleyowi, że czekają na nią bliscy.
Teraz Galen stał przed nią, równie elegancki i przystoj
ny jak dziesięć lat temu, kiedy go ujrzała po raz pierwszy.
Błyszczące oczy wyrażały, jak dawniej, zainteresowanie
i zarazem pewność siebie, uśmiech wciąż wydawał się być
wielkim komplementem dla kobiety.
A poza tym, mimo upływu czasu i zmieniających się
mód, Galen nosił takie same długie włosy - ciemne i fa
lujące.
Zanim go poznała, słyszała, jak różni ludzie snują
domysły, że zapewne słynny książę Deighton uważa się
za Samsona, którego siła tkwi w długich włosach. Kry
tykowano go za to, choć rzadko który z dżentelmenów,
nosząc włosy do ramion, miałby przy tym tak męski wy
gląd jak on. Te długie włosy upodabniały go nieco do
dzikusa, nasuwając myśl, że jest zdolny do nieokiełza
nej, wielkiej namiętności, godnej człowieka pierwot
nego.
Tak pomyślała Verity, gdy zobaczyła go po raz pier
wszy, i tak uważała teraz, czując przy tym, że zalewa ją
nagła fala gorąca.
Natomiast co do miłosnych umiejętności księcia, wie
działa z własnego doświadczenia, że ci, którzy o nich mó
wią, nie przesadzają ani na jotę. Wiedziała to bardzo do
brze, choć spędziła z nim tylko jedną noc, lecz jakże upoj
ną, nie dającą się zapomnieć.
Spojrzała teraz na córkę, która była nieświadoma faktu,
że jej matkę i tego człowieka coś łączy.
I musi pozostać nieświadoma, podobnie jak wszyscy in
ni ludzie, bo inaczej obie staną się celem gorszących plo
tek, a niewinne dziecko zostanie okryte hańbą.
- Jestem zachwycony, mogąc panią poznać - powie
dział książę głębokim, uwodzicielskim głosem, jakiego
nie miał żaden inny mężczyzna. - Jest pani zapewne panią
Davis-Jones, skoro to dziecko jest pani córką - dodał,
skłaniając lekko głowę.
- Tak, to prawda, Wasza Wysokość. Jestem matką tego
dziecka i nazywam się Davis-Jones. Chodź, Jocelyn, mu
simy przeprosić pana i iść na herbatę - powiedziała Verity,
unikając wzroku Galena.
- Czy pan też idzie na herbatę? - zwróciła się Jocelyn
do świeżo pozyskanego przyjaciela.
- Nie - brzmiała odpowiedź. - Mam zamiar przejść
się po ogrodzie, zanim wkroczę do jaskini lwów.
- To tutaj są lwy? - zapytała podnieconym tonem Jo
celyn, spodziewając się najwyraźniej, że na terenie posiad
łości znajduje się menażeria pełna wszelkiego rodzaju -
łagodnych i drapieżnych - zwierząt.
Książę omal się głośno nie roześmiał, a Verity mimo woli
zauważyła, że wokół oczu utworzyły mu się zmarszczki.
- To tylko taki zwrot, moje dziecko - wytłumaczył
małej przyjaciółce.
Verity stanowczym ruchem ujęła córkę za rękę.
- Chodź, Jocelyn. Nie powinnyśmy się spóźnić na her
batę.
Czuła opór dziecka, ale nie miała zamiaru pozostawać
w towarzystwie Galena i narażać się tyra samym na prze
żywanie sprzecznych uczuć.
- Pozostali goście nie mogą na nas czekać - dodała
stanowczo. - A poza tym jestem pewna, że książę ma...
że książę życzy sobie... - Urwała.
Galen uśmiechnął się.
- Jocelyn była dla mnie bardzo miłym towarzystwem
- zapewnił z galanterią.
- O, jest moja piłka! - zawołała nagle dziewczynka,
wyrywając się matce, by pobiec po piłkę leżącą pod po
bliskim krzewem.
Verity na krótką chwilę została sam na sam z księciem
Deighton - uśmiechniętym, uwodzicielskim i wciąż, nie
stety, wciąż tak bardzo, bardzo pożądanym. To sam na sam
trwało ledwie okamgnienie, bo Verity przerażona własną
konsternacją pobiegła za córką, dogoniła ją i wzięła za
rękę.
- Do widzenia, Wasza Wysokość - powiedziała, pro
wadząc Jocelyn w stronę domu i starając się zachować
spokój.
- To więcej, niż powiedziałaś ostatnim razem, moja słod
ka - mruknął do siebie książę, patrząc, jak się oddalają.
- Nic z tego nie rozumiem. Przecież dopiero co przy
jechałyśmy - zauważyła z naciskiem Nancy Knickernell,
zaczynając, zgodnie ze stanowczym życzeniem swojej pa
ni, pakować bagaże.
Siedząc przy toaletce i kończąc układanie fryzury
przed zejściem na dół, gdzie przed kolacją miała spotkać
Eloise, lorda Bodenhama oraz ich gości, Verity obserwo
wała w lustrze zniechęconą minę Nancy.
Verity, wprowadziwszy się do domu męża i poznawszy
Nancy, uznała początkowo, że służąca jej nie lubi. Po kil
ku dniach uświadomiła sobie, że Nancy na ogół bywa nie
zadowolona i że ma taki sposób bycia. Szybko więc prze
stała się tym przejmować.
- Jest tutaj uroczo i lady Bodenham była bardzo miła,
zapraszając nas do siebie, jednak sądzę, że spędziłyśmy
u niej już dość czasu - odrzekła teraz Verity. - Nie należy
nadużywać gościnności. Poza tym Jocelyn chce wracać do
domu, zresztą ja także. Słyszałam, że wkrótce przyjedzie
jeszcze więcej gości, co nie zachęca mnie do pozostania
w Potterton Abbey. Okazuje się, że nie jestem jeszcze go
towa do przebywania w gwarnym towarzystwie. Potrze
buję raczej spokoju i samotności.
Piegowata i rudowłosa Nancy wyprostowała się i po
spiesznie ujęła młodą wdowę za rękę, po czym poklepała
jej dłoń współczująco.
- Proszę na mnie nie zwracać uwagi, proszę pani. Ot,
gadałam tak bez zastanowienia.
- Przykro mi, że robię wszystkim tyle kłopotu - od
rzekła Verity.
Przykro jej było także okłamywać kobietę, którą trakto
wała raczej jak troskliwą starszą siostrę niż służącą, jednak
nie miała wyjścia.
Naprawdę nie miała wyjścia - musiała ją okłamać, mu
siała także jak najszybciej wywieźć stąd Jocelyn i ukryć
córkę w bezpiecznym miejscu, w domu.
Mimo że bardzo tego pragnęła, Verity nie miała odwagi
zostać dziś wieczorem w swoim pokoju. Gdyby tak zro
biła, całe towarzystwo zaczęłoby się nią interesować, a to
pociągnęłoby za sobą niepożądane domysły.
- Jak wyglądam? - zapytała. Wstała, obracając się pod
krytycznym spojrzeniem Nancy i udając, że jest zadowo
lona ze swego stroju i fryzury.
Prawdę mówiąc, żałowała, że wciąż musi chodzić
w czerni i że nie może ułożyć włosów mniej surowo.
- Jest pani śliczna jak obrazek - zapewniła ją entuzja
stycznie Nancy. - Może to i lepiej, że wyjeżdżamy i nie
będziemy miały dłużej do czynienia z tymi wszystkimi
snobami i ich służącymi - ciągnęła. - Mówię pani, nie
którzy są tak strasznie zarozumiali jak ich panowie. Na
przykład ten lokaj, który próbował mi wmówić, że się na
zywa Klaudiusz Cezar Rhodes. Akurat, powiedziałam mu
na to. Jeżeli tak jest, to ja się nazywam Królowa Saby
Knickernell.
Verity uśmiechnęła się, współczując biedakowi, bo
wyobraziła sobie, jak zjadliwym tonem posłużyła się
Nancy.
- On jest lokajem księcia Deighton - wyjaśniła służą
ca - więc czego innego można się po nim spodziewać?
- Nancy spojrzała bystro na swoją panią. - Czy to dlatego
chce pani wyjechać? - zapytała.
Verity starała się zachować spokój i nie dać nic po sobie
poznać.
- Dlaczego miałabym wyjeżdżać z tego powodu, że
przyjechał książę Deighton? - zapytała, siląc się na obo
jętny ton.
- Bo jest pani piękną kobietą - brzmiała stanowcza
odpowiedź. - Wszyscy słyszeli o miłostkach księcia. Ktoś
mi mówił, że on ma mnóstwo kochanek. Jeśli go o nie za
pytać, nie potrafi ich wszystkich wymienić.
- Albo raczej nie chce - sprostowała Verity. - Zresztą
to impertynencja zadawać takie pytanie, a poza tyra mnie
nic z jego strony nie grozi, bo on na pewno nie zaintere
sowałby się wdową w moim wieku.
- No to ma pani szczęście! - Na twarzy Nancy pojawił
się wyraz nieposkromionej ciekawości. - To prawda, że
miał mnóstwo kochanek? Była wśród nich ponoć jakaś pa
ryska aktorka i inna kobieta, którą właściwie podarował
księciu regentowi.
- Nancy!
- Przecież pani dobrze zna lady Bodenham! Jest jego
kuzynką, więc może dużo na ten temat wiedzieć i mog
ła... - Nancy nagle zamilkła, widząc surowe i karcące
spojrzenie swej pani. - Ja tylko głośno myślałam - uspra
wiedliwiła się, wracając do pakowania. - Niech mi pani
wybaczy, bardzo proszę.
Verity westchnęła. Nie mogła winić Nancy za domysły,
gdyż Eloise w istocie nieraz bawiła przyjaciół opowieścia
mi o romansach, wojażach, zakładach, pojedynkach i naj
różniejszych przygodach swego budzącego powszechną
ciekawość kuzyna.
Gdyby tego nie czyniła, pomyślała teraz Verity, najpra
wdopodobniej nie zainteresowałabym się i nie zafascyno
wała nim do tego stopnia. I nie byłabym tak zachwycona,
poznając go.
- Drżą pani ręce - zauważyła Nancy tonem ostrzeże
nia i oskarżenia zarazem. - Czy pani jest chora? Czy dla
tego chce pani wracać do domu?
- Nie, nie jestem chora, tylko zmęczona - odpowie-
działa Verity, siląc się na spokój. - Męczy mnie to, że o tak
późnej godzinie muszę jeszcze przebywać wśród ludzi. Je
stem przyzwyczajona wstawać rano i wcześnie kłaść się
spać.
- A może raczej męczy panią ta bezustanna gadanina
lady Bodenham? - spytała Nancy, składając jedną z su
kien. - Powiadam pani, po mojemu zaprosiła tu panią tyl
ko dlatego, że była ciekawa, jak pani wygląda w stroju
wdowy.
- Nancy!
- Tak, tak, proszę pani, to prawda - upierała się przy
swoim Nancy.
- No, może częściowo - zgodziła się Verity. - W tej
sytuacji chyba nie dziwi cię, że chcę wracać do domu.
- Ani trochę mnie to nie dziwi. Przepraszam za całe
gadanie. Kiedy wyjeżdżamy?
- Zapytam Eloise, czy może nam wczesnym rankiem
dać powóz, który zawiezie nas do gospody - powiedziała
Verity. - Tam przesiądziemy się do dyliżansu. Zdążysz
wszystko spakować, prawda?
- O, tak, proszę pani - potwierdziła Nancy.
- Dziękuję ci. Nie zabawię długo na dole.
Służąca kiwnęła głową, a Verity weszła do sąsiedniego
pokoju, który miał pełnić funkcję garderoby. Verity prze
znaczyła go jednak na sypialnię córki, ponieważ wolała,
żeby Jocelyn spała właśnie tutaj, blisko, a nie w pokoju
dziecinnym, który znajdował się dalej. Eloise nie miała nic
przeciwko temu, żeby garderobę zamienić czasowo na sy-
pialnię. Nocowała tu także Nancy i dlatego w niewielkim
pokoju między łóżkami nie pozostało wiele miejsca.
Jocelyn, już umyta, leżała w pościeli. Na stoliku obok
płonęła świeca.
- Wyglądasz bardzo ładnie, mamusiu - pochwaliła
dziewczynka z uśmiechem zadowolenia na twarzy.
- Dziękuję ci, kochanie. - Verity otuliła córkę kołdrą.
- Spróbuj zaraz zasnąć. Jutro wszystkie trzy musimy
wstać bardzo wcześnie.
- Nie chcę jechać do domu.
Verity, zaskoczona, usiadła na brzegu łóżka.
- Myślałam, że ci się tutaj nie podoba. Tak przecież
mówiłaś - powiedziała.
- Nie podobało mi się, zanim nie poznałam księcia.
Teraz jest inaczej - odrzekła dziewczynka.
Verity otuliła ją szczelniej.
- Nie będziesz się cieszyła, kiedy wrócisz do domu?
- zapytała z troską.
- Polubiłam go. Jest wesoły, zupełnie inny, niż się spo
dziewałam. Myślałam, że książę musi być poważny. On
nie gra za dobrze w piłkę, ale bardzo się starał. A tobie on
się nie podoba?
- Jest chyba miły.
- Myślałam, że wyjedziemy dopiero w piątek, to zna
czy za pięć dni.
- Wiem, kochanie, ale lady Bodenham spodziewa się
licznych gości, a ja tęsknię za domem. Pomyślałam więc,
że powinnyśmy wyjechać. A teraz bądź grzeczna i śpij.
Czeka nas długa podróż. Jednak u jej końca jest nasz dom,
a przecież lubisz być w domu, prawda?
Jocelyn, choć niezbyt zadowolona, kiwnęła głową
i wtuliła się w kołdrę.
- Szkoda, że nie mogę pożegnać się z księciem.
- Nancy musi skończyć pakowanie. Będzie w drugim
pokoju. Jeżeli będziesz czegoś potrzebowała, to ją zawołaj
- powiedziała Verity, udając, że nie słyszała uwagi córki.
Zdmuchnęła świecę. Mała sypialnia była teraz skąpana
w srebrnym księżycowym blasku.
- Dobranoc, pchły na noc, kochanie.
- Dobranoc, mamusiu.
Przed zejściem na dół, do pięknie umeblowanego salo
nu, Verity odetchnęła głęboko. W salonie zastała już sporo
gości, wśród których - zauważyła to od razu - znajdował
się książę Deighton. Stał oparty o obramowanie kominka
i uśmiechał się promiennie do lady Mary.
Verity poprzysięgła sobie, że jeżeli tylko zdoła, to nie
spojrzy więcej na niego, i zaczęła szukać wzrokiem Eloise.
Nie spojrzy na niego, zwłaszcza że jest taki przystojny i ele
gancki w czarnym, wieczorowym stroju.
I ta poza... swobodna, a jednak przywodząca na myśl
lwa drzemiącego w słońcu.
Lwa potrafiącego, jeżeli tylko zechce - skoczyć i do
paść ofiary.
Niestety, Eloise nigdzie nie było widać. Może jest jeszcze
na górze i namawia męża, żeby się przebrał w wieczorowy
strój i zszedł wreszcie na dół, pomyślała Verity. Nie stano-
wiło bowiem dla nikogo tajemnicy, że lord Bodenham nie
znosi przyjęć. Kochał natomiast polowania, konie, a psy
myśliwskie, zwłaszcza ogary, wprost uwielbiał.
No cóż, nie mogę tkwić w drzwiach jak manekin kra
wiecki, doszła do wniosku Verity i ruszyła w stronę naj
bliżej stojącej grupki kobiet.
- Więc była ta aktorka z Royal Theater, a potem ta pa
ryska tancerka - mówiła z ogromnym przejęciem genera
łowa Ponsonby w momencie, gdy Verity zbliżyła się do
kobiet, ubranych w wytworne suknie z kolorowych ko
sztownych materiałów.
Kobiety te były też obwieszone biżuterią, a ich skom
plikowane fryzury ozdobione zostały perłami, piórami
i wstążkami.
Verity powiedziała sobie, że nie powinna czuć się jak
uboga krewna. Ma pełne prawo być tutaj, a poza tym nosi
żałobę.
I nie chce zwracać na siebie niczyjej uwagi.
- No i księżna... - Generałowa Ponsonby, chuda ko
bieta w średnim wieku, zamilkła na widok Verity, a po
chwili zmierzyła ją od stóp po czubek głowy taksującym
i nieco pogardliwym spojrzeniem zmrużonych oczu.
Verity odruchowo zacisnęła zęby, zastanawiając się,
czy ta dama potępia ją za brak modnego stroju, czy też
może przypomina sobie skandale z przeszłości.
- Proszę sobie z mojego powodu nie przerywać - po
wiedziała z takim wdziękiem, na jaki ją było w tej chwili
stać.
Wzrok generałowej pobiegł w stronę księcia.
- Nie mówiłyśmy o niczym ważnym - oznajmiła, si
ląc się na obojętność.
- Przypuszczam, że mówiły panie o księciu Deighton
- odważyła się powiedzieć Verity.
Przysunęła się konspiracyjnie do lady Smurston - oty
łej kobiety w źle skrojonej fioletowej sukni, która opinała
jej obfite kształty. Marszczony stanik nie był w stanie za
maskować wydatnego brzucha.
- Wyznam, że książę mnie przeraża - mówiła dalej Ve
rity. - Wygląda na tak nieopanowanego, że nie wiem, co
by się stało, gdyby do mnie przemówił. Najprawdopodob
niej padłabym zemdlona.
- Śmiem twierdzić, że pani jest całkiem bezpieczna -
odrzekła lady Smurston. - On teraz patrzy na Mary, która
wygląda na bardzo zadowoloną z faktu, że wzbudziła jego
zainteresowanie. Sądzę, że już obmyśla dla siebie suknię
ślubną. Zapewne śnieżnobiałą z długim trenem i wspania
łym welonem.
- Och, ona z pewnością nie jest aż tak naiwna! - za
wołała siwowłosa i czarnooka lady Percy. - Żaden z braci
Bromneyów nie ustatkuje się przed pięćdziesiątką!
- Nie wiedziałam, że książę ma braci - zauważyła jed
na z dam.
- Ależ ma - odrzekła z przejęciem lady Percy. - Stary
książę był dwa razy żonaty. Deighton jest jego synem
z pierwszego małżeństwa, z córką hrabiego Hedgeford.
Po jej śmierci książę poślubił lady Crathorn, znaną i du-
mną ze swojej urody piękność. Małżeństwo z księciem
sprawiło, że stała się osobą wprost nieznośną. A jakie
imiona wybrała dla swoich dzieci! Jestem pewna, że
chciała za ich pośrednictwem przypomnieć wszystkim
swoją genealogię. Każde z tych imion jest bowiem nazwi
skiem rodziny, do której poprzez małżeństwo wchodziły
w różnym czasie panny z rodu Crathornów.
W tej chwili zbliżyła się do nich dość młoda kobieta,
tak blada, że Verity zdawało się, iż dostrzega żyły pod jej
przezroczystą skórą.
- Jakie więc imiona noszą? - zapytała ciekawie.
- Buckingham, Warwick i Huntington. Ten pierwszy
służy w marynarce i przebywa teraz gdzieś na morzu.
Drugi jest adiutantem Wellingtona, a trzeci, najmłodszy
i największy spośród nich łobuz, to znaczy Huntington,
uczy się w Harrow z moim synem. Pewnego razu podpalił
surdut dyrektora, wskutek czego cała szkoła omal nie po
szła z dymem. Innym razem zamknął opiekuna internatu
w jakiejś komórce i podczas gdy ten biedak usiłował się
stamtąd wydostać, urządził z kolegami szaloną bitwę na
poduszki. A znowu kiedy indziej wymknął się na wagary
poza teren szkoły i nie wrócił do wieczora. Szukali go
wszyscy woźni, aż znaleźli wreszcie w pobliskim pubie
palącego fajkę i pijącego piwo z jakimiś podejrzanymi in
dywiduami. Zresztą nabroił już tyle, że nie wystarczyłoby
mi czasu, żeby o tym opowiedzieć.
- Jego występki są więc tak liczne jak kochanki jego
brata - skomentowała złośliwie pani Ponsonby.
- Dlaczego nie usunięto go ze szkoły?! - zawołała
panna Pale.
- Książę jest niezmiernie bogaty i ma wielu wpływo
wych przyjaciół - odrzekła lady Percy tonem osoby do
brze poinformowanej.
- Gdybym była złośliwa - powiedziała pani Ponsonby
z ironicznym uśmieszkiem - poradziłabym naszej drogiej
gospodyni, lady Bodenham, żeby przed drzwiami lady
Mary postawiła strażnika.
- Ja sądzę, że pojedynczy strażnik nie powstrzymałby
księcia, gdyby ten postanowił wejść - zauważyła lady
Smurston.
Uśmieszek pani Ponsonby stał się jeszcze bardziej iro
niczny, gdy ta dama przeniosła spojrzenie przymrużonych
oczu na Verity.
- Proszę nam wybaczyć, jeżeli panią szokujemy. Być
może nie...
Nie dokończyła, tylko wzruszyła swoimi przeraźliwie
białymi ramionami.
- Słyszałam dużo o księciu i wiem, jaką cieszy się sławą.
Znam też plotki, które pewni ludzie rozgłaszają wszem i wo
bec - odrzekła Verity nieco przekornie. - Chciałabym zwró
cić uwagę, że jeżeli panie uznały, iż zamiary księcia wobec
lady Mary nie są uczciwe, to powinnyście ją ostrzec, zamiast
dyskutować we własnym gronie o przewinach księcia.
Zanim pani Ponsonby zdążyła zamknąć usta, które na
takie dictum otworzyła ze zdumienia, lady Smurston po
czerwieniała.
- Cśś - szepnęła. - On tutaj idzie.
- Kto? - zapytała Verity z pozornym spokojem, choć
wyczuła, że to książę się zbliża, tak jakby jego osobę ota
czała niewidzialna, a jednak dająca się odczuć pozazmy-
słowo aura.
Verity nie poruszyła się, dopóki u jej boku nie pojawiła
się Eloise, za którą postępował ten, o którym była mowa,
czyli książę Deighton.
- Sądzę, Wasza Wysokość, że został pan już przedsta
wiony wszystkim obecnym tu damom - zwróciła się do
niego Eloise - z wyjątkiem bawiącej od niedawna mojej
drogiej przyjaciółki, pani Davis-Jones.
Verity nie miała wyboru, musiała odwrócić się w stronę
Galena i dygnąć.
- Wasza Wysokość, proszę pozwolić przedstawić sobie
panią Davis-Jones. Droga Verity, oto książę Deighton.
- Miło mi pana poznać, Wasza Wysokość - odpowie
działa Verity zgodnie z wymaganiami etykiety.
Popatrzył jej w oczy, jakby chciał ją zahipnotyzować.
Z tak bliskiej odległości Verity zauważyła złote punkciki
w orzechowych tęczówkach. Gdy po raz ostatni widziała
je z bardzo bliska, myślała, że pochodzą od złocistego
światła świecy, które sprawiało, iż jego nagie ciało wyglą
dało tak, jakby promieniowało ciepłym blaskiem.
Książę wyciągnął rękę i ujął jej dłoń w cienkiej ręka
wiczce. Przez chwilę Verity pomyślała z przerażeniem, że
złoży na niej pocałunek - co w towarzystwie osób pos
tronnych byłoby rzeczą skandalicznie intymną.
Na szczęście pochylił tylko nisko głowę.
Mimo to jej serce zaczęło bić jak oszalałe. Verity po
czuła, że oblewa ją fala gorąca. Odczuwała bowiem za
równo wielkie podniecenie, jak i zażenowanie.
- Pani Davis-Jones, miło mi poznać, zwłaszcza że, jak
rozumiem, jest pani znawczynią rozkoszy małżeńskich -
powiedział książę z oczywistym i pełnym arogancji sarka
zmem.
Nie dam się wyprowadzić z równowagi, postanowiła
Verity. I, cofając dłoń, odrzekła:
- Obawiam się, książę, że się pan myli. Nie jestem
znawczynią niczego.
Eloise popatrzyła najpierw na jedno, a potem na drugie,
wachlując się energicznie. Czyżby było jej tak gorąco jak
mnie? - zastanowiła się Verity.
Nie zdziwiłaby się, gdyby wszystkie kobiety w salonie
czuły to samo podniecenie spowodowane obecnością
księcia - nad wyraz męskiego i dysponującego nieodpar
tym, uwodzicielskim urokiem.
- Wygląda na to, że mój drogi kuzyn postanowił
w końcu się ustatkować i ożenić - oznajmiła Eloise na ty
le głośno, że usłyszeli ją wszyscy obecni.
Starsze damy nie byłyby bardziej zaskoczone, gdyby
książę nagle wyraził chęć zostania cyrkowcem.
- To prawda, to prawda - potwierdził książę z wes
tchnieniem i błyskiem drwiny w oczach. - Postanowiłem
założyć sobie na kark małżeńskie jarzmo, jak tylu męż
czyzn przede mną. - Stanął twarzą w twarz z Verity. - La-
dy Bodenham mówiła mi, że pani i pani mąż byliście so
bie bardzo oddani, choć mąż pani był o wiele starszy od
pani. Cóż, przypuszczam, że na targowisku małżeńskim
trzeba brać to, co się nawinie pod rękę.
Na tak oczywistą impertynencję Verity wyprostowała
ramiona i uniosła dumnie głowę.
- Kochałam mojego męża, choć rzeczywiście był zna
cznie starszy ode mnie - powiedziała stanowczym tonem.
- Bez wątpienia. Wszystkie wdowy twierdzą, że ko
chały męża.
- Czy Wasza Wysokość oskarża mnie o kłamstwo? -
zapytała pełna urazy.
Koniuszki uszu księcia Deighton poczerwieniały.
- Ależ skąd! Nigdy nie oskarżyłbym damy o to, że
z rozmysłem kłamie.
- Może nie powinniśmy zajmować się tym tematem -
odezwała się cicho panna Pale.
Książę najwyraźniej puścił mimo uszu sugestię, iż mó
wienie o małżeństwie w obecności wdowy nie jest w naj
lepszym guście, bo powiedział:
- Wyznaję, że fascynuje mnie małżeńskie życie i jego
rozkosze. Czy pani twierdzi, że różnica wieku w małżeń
stwie jest czymś dobrym?
Nie dam się złowić na tę przynętę, postanowiła Verity.
Czyż nie nauczyłam się już dawno temu, że należy igno
rować tych, którzy chcą nam dokuczyć?
- Nie wiedziałam, że miłość zwraca uwagę na wiek -
powiedziała.
- Wszyscy zwracamy uwagę na wiek - odrzekł tonem
znawcy.
- Najwyraźniej niektórzy bardziej niż inni. - Verity
otwarcie przyjrzała się księciu. - Czy pan, Wasza Wyso
kość, ma zamiar ożenić się bez miłości? Jeżeli tak, to
chciałybyśmy usłyszeć, co według pana jest gwarancją
małżeńskiego szczęścia?
- Opierając się na obserwacji, powiedziałbym, że po
dobna pozycja, podobne zainteresowania oraz - tu książę
uśmiechnął się szeroko i zuchwale - podobny wiek.
- Wydaje mi się, że najlepiej znane są panu małżeń
stwa nieszczęśliwe - stwierdziła stanowczo Verity - gdyż
my z moim zmarłym mężem stanowiliśmy wyjątek od
pańskich reguł. Byliśmy bardzo szczęśliwi do czasu, gdy
śmierć zabrała męża.
Zapadła niezręczna cisza, a Verity dopiero po chwili
odezwała się znowu:
- Oczywiście małżeństwa bez miłości są bardzo częste
w wyższych sferach, nieprawdaż?
- Nie sądzę, by drogi książę musiał się o to martwić
- wtrąciła lady Smurston, wdzięcząc się. - Kobiety aż za
bardzo pragną się w nim zakochać.
- Albo w każdym razie kochać się ze mną - rzucił lek
kim tonem książę.
Ponieważ wszystkie damy, z wyjątkiem Verity, wyglądały
na zgorszone tą uwagą, Eloise uderzyła Galena wachlarzem.
- A fe, kuzynie! Doprawdy, cóż to za sposób wysła
wiania się! Powinieneś się wstydzić!
- Wybacz mi, Eloise - powiedział książę bez cienia
skruchy.
Verity miała wielką nadzieję, że książę uzna, iż czas się
oddalić, lecz on utkwił w nią ironiczne spojrzenie orze
chowych oczu.
- Davis-Jones to nazwisko walijskie, prawda? - zapytał.
- Istotnie. Mój mąż był Walijczykiem - potwierdziła
spokojnie.
- Doprawdy? Więc z całą pewnością pięknie śpiewał.
- Rzeczywiście.
- Pieśni miłosne?
Do czego on zmierza? - zadała sobie w duchu pytanie
Verity.
- Czasami - odrzekła.
- A czy pani też śpiewa?
Uśmiechnął się, a jego uśmiech zachęcał ją usilnie, że
by skłamała, mówiąc, że tak. Lecz ona równie spokojnie
jak dotąd odpowiedziała:
- Nie, Wasza Wysokość.
Popatrzył na nią zdziwiony.
- Nie?
- Nie.
- To szkoda - stwierdził i zwrócił się do Eloise: - Czy
lady Mary śpiewa?
- Oczywiście. Jak ci mówiłam, kuzynie, lady Mary
odebrała staranne wychowanie.
- Tak przypuszczałem - rzekł, a potem zwrócił się do
wszystkich dam, nie wyłączając Verity: - Proszę mi wy-
baczyć, spróbuję przekonać lady Mary, żeby nam zade
monstrowała swoje umiejętności.
To rzekłszy, oddalił się w stronę bogatej, utytułowanej
młodej damy, która, jak się zdawało, była przedmiotem je
go zainteresowania i która, zorientowawszy się, że ku niej
zmierza, zarumieniła się aż po korzonki włosów.
- Nie sądzę, by on miał na myśli jedynie muzykę- za
uważyła ironicznie pani Ponsonby.
Verity pogratulowała sobie decyzji, by wyjechać na
dragi dzień rano. Dzięki temu nie będę musiała dłużej
znosić obecności tych plotkarek... ani nikogo innego, po
myślała.
ROZDZIAŁ TRZECI
Galen postanowił zapomnieć o istnieniu Verity Escombe.
To, co się między nimi wydarzyło, miało miejsce bardzo
dawno temu; w dodatku łączyło ich tak niewiele, a już
w żadnym razie nie nazwałby tego uczuciem.
Jednak wbrew temu postanowieniu wciąż się zastana
wiał, w jaki sposób ta nieśmiała, bojaźliwa dziewczyna
stała się pełną życia kobietą o zdecydowanych poglądach,
która nie tylko świetnie ripostowała w słownym pojedyn
ku, ale nawet wprawiła Galena w zakłopotanie. Dobry Bo
że, przecież od lat nikt nie sprawił, by on, biegły w szer
mierce słownej, pożałował, że powiedział to, co powie
dział.
Może małżeństwo tak ją ukształtowało. Jeżeli tak, to
rzeczywiście musiało być szczęśliwe - rzecz nader rzadka
w dzisiejszym świecie.
- Biedna pani Davis-Jones - zauważyła lady Mary,
podążając wzrokiem za spojrzeniem księcia. - Podobno
kiedyś była bardzo ładna.
W głosie młodej kobiety nie wyczuwało się złej woli
ani złośliwości, jednak Galen odwrócił się, by jej się
uważnie przyjrzeć.
Lady Mary oblała się intensywnym rumieńcem i bar
dzo zmieszana sięgnęła dłonią do złotego łańcuszka, który
miała na szyi.
- O co chodzi? Czy coś jest nie tak? - zapytała nie
pewnie.
- Wszystko jest w jak najlepszym porządku - zapew
nił Galen.
Nie byłoby bowiem grzecznie przyznać się, że próbuje
sprawdzić, co jest nie w porządku z jej wzrokiem. Czyż
bowiem nie widzi, że Verity, ładna w młodości, teraz -
z zaokrągloną przez macierzyństwo figurą i pewnością
siebie - jest po prostu piękna?
- Czy Wasza Wysokość nie zechciałby mi towarzyszyć
przy fortepianie? - zapytała nieśmiało młoda kobieta. -
Lady Bodenham ma nuty wspaniałych duetów. Jestem
pewna, że niektóre z nich znamy oboje, pan i ja. Mogli
byśmy je razem zaśpiewać - zaproponowała równie nie
śmiało.
Czekając na odpowiedź, uśmiechała się drżącymi war
gami, jakby sam fakt, że z nim rozmawia, dowodził ogro
mnej odwagi z jej strony.
Była to reakcja, z którą książę spotykał się aż nadto
często. W młodości stanowiła dla niego inspirujący kom
plement, ale teraz po prostu go męczyła.
- Niestety - odrzekł zgodnie z prawdą - obawiam się,
że żaden ze mnie śpiewak.
W przeciwieństwie do walijskiego męża Verity.
Książę zaczął się zastanawiać, czy Jocelyn odziedziczy-
ła głos po ojcu. Prawdopodobnie miała po nim ciemne
włosy, ponieważ te lśniące czarne loki z całą pewnością
nie przypominały splotów Verity - jasnobrązowych,
o miedzianym połysku.
- Może zechciałby pan przewracać nuty, kiedy będę
grała? - zapytała cicho lady Mary.
Gdyby jej uśmiech nie był taki prostoduszny, Galen po
dejrzewałby, że młoda dama dobrze wie, iż stojąc obok
niej, będzie widział rozkoszny dołek między jej piersiami.
No cóż, dlaczego by nie miał przewracać kartek? Nie
było nic innego, czym mógłby się zająć, a poza tym rze
czywiście zamierzał zrobić to, o czym powiedział Eloise.
Wrócił do Anglii zdecydowany się ożenić, a lady Mary nie
była najgorszą kandydatką na żonę, jaką udało mu się
spotkać.
Podprowadził ją więc do fortepianu i lady Mary zaczę
ła grać.
Okazało się, że wychwalając tę pannę, Eloise ani trochę
nie przesadziła. Dziewczyna dysponowała pięknym sopra
nem i wspaniałą dykcją, a ponadto doskonale grała na for
tepianie. W przeciwieństwie do innych znanych mu dam,
nie wybierała utworów z zamiarem zaimponowania zna
jomością języka włoskiego czy niemieckiego. Lady Mary
zaśpiewała po angielsku „Płyń łagodnie, słodka Afton"
i uczyniła to z wielką wrażliwością, tak jak tę pieśń śpie
wać należy.
Brakowało w jej wykonaniu tylko jednego - zdecydo
wanego, emocjonalnego zaangażowania.
Gdy skończyła, popatrzyła na księcia z nadzieją.
- Pięknie - pochwalił Galen. - Czy uczyni nam pani
przyjemność, śpiewając następną pieśń? Może coś wesel
szego, co by pasowało do mojego obecnego nastroju?
Lady Mary uśmiechnęła się i bezzwłocznie zaśpiewała
śliczną piosenkę o wiośnie, bawiących się dzieciach i do
kazujących jagniętach. Grała tak energicznie, iż Galen za
czął się obawiać, że dziewczyna spadnie ze stołka.
Żywe tempo utworu absorbowało jego uwagę, utrud
niając mu nieco obserwację salonu. Zauważył jednak
Eloise i Verity w kącie salonu i zastanawiał się, o czym
tak poważnie rozmawiają. Może o nim? Czy kuzynka
znowu przeprasza za jego zachowanie? Czy tłumaczy go
przed przyjaciółką?
Nie, musi to być coś całkiem innego, bo rzadko zda
rzało mu się widzieć u Eloise wyraz tak wielkiego rozcza
rowania na twarzy.
Przewrócił kartkę, a potem spojrzał w duże, ozdobne
zwierciadło wiszące nad gzymsem kominka. Uczynił to cał
kiem przypadkowo i natychmiast pomyślał: Dobry Boże!
Przyglądał się swemu odbiciu, jakby zobaczył je po raz
pierwszy. Widział ciemne włosy wijące się nad czołem,
linię podbródka, na którą zwracał uwagę jedynie podczas
golenia, kształt nosa.
Dostrzegł też wyraz zaskoczenia na własnej twarzy.
Ile lat ma Jocelyn? Czy ktoś mu powiedział, w jakim
dziewczynka jest wieku?
Może mieć dziewięć lat.
I ma jego włosy? I jego podbródek?
Czy jest jego dzieckiem?
Nie, z pewnością nie jest! To niemożliwe. Verity prze
cież... Przecież co? Przybiegłaby do niego z płaczem,
oskarżając, że ją zhańbił? Pojechałaby za nim do Włoch
i zażądała, żeby się z nią ożenił?
Biorąc pod uwagę, jakim był mężczyzną, z pewnością
by tego nie uczyniła.
Co nie usprawiedliwia faktu, że zachowała w tajemni
cy tak istotną wiadomość. Jeżeli jest ojcem dziecka, to po
winien o tym wiedzieć.
W tejże chwili uświadomił sobie, że lady Mary przesta
ła grać i sama przewróciła kartkę partytury.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział, uśmiechając się
czarująco i dotknął kosmyka jej włosów. - Zamyśliłem
się...
Lady Mary oblała się rumieńcem.
Marszcząc brwi, Galen wszedł do sypialni, którą Eloise
oddała mu na czas pobytu w posiadłości. Podobnie jak
wszystkie pokoje w jej domu, i ten wyposażono w najdroż
szy sprzęt, co wcale nie znaczyło, że urządzone je w naj
lepszym guście. Meble były nazbyt masywne, a dominu
jące w sypialni kolory - zieleń limony i złoto - przypra
wiały Galena o ból głowy.
- Możesz iść spać, Rhodes - powiedział książę do
lokaja.
Starał się nie okazać zniecierpliwienia ani nie zdradzić,
że czuje się tak, jakby świat nagle nieodwracalnie się zmie
nił. Nie mógł pójść za Verity, kiedy opuściła salon przed
kolacją. Zwróciłoby to uwagę całego towarzystwa. Wię
kszą część wieczoru spędził, przekonując samego siebie,
że podobieństwo rysów Jocelyn i jego jest tylko przypad
kowe.
Lokaj zrobił urażoną minę. Przez chwilę poruszał war
gami jak nadąsane dziecko, a potem przemówił:
- Iść spać, Wasza Wysokość? Teraz? Zanim pan się po
łoży?
- Tak. Teraz. Sądzę, że potrafię rozebrać się sam, bez
pomocy - odrzekł Galen.
- Wasza Wysokość - zaczął Rhodes z godnością,
zdradzając cockneyowskim akcentem swoje pochodzenie
- muszę zwrócić panu uwagę, że najprawdopodobniej roz
rzuci pan ubranie, a ja wtedy będę miał więcej pracy rano,
doprowadzając je do pożądanego stanu. Te plamy z trawy
sprawiły, że już się napracowałem. Naprawdę uważam, że
powinien pan rozważyć zmianę decyzji.
- Słuchaj, Rhodes, obiecuję, że nie porozrzucam ubra
nia na podłodze ani na krzesłach, a co do plam, to tutaj
nie ma trawy, więc nie istnieje najmniejsze niebezpieczeń
stwo ich powstania.
Rhodes przybrał pobłażliwy wyraz twarzy.
- Czy jest może jakaś dama...? - zapytał domyślnie.
- Wiem, że się spodziewałeś, iż po powrocie do Anglii
będziemy wiedli życie nader podniecające, jednak muszę
cię rozczarować: nie, nie ma żadnej damy. Nie będzie też
hazardu ani picia, ani walk kogutów, ani szczucia psów na
niedźwiedzia. Nie będzie także zadawania się z kobietami
lekkich obyczajów. Krótko mówiąc, Rhodes, moje życie
stanie się teraz wręcz nudne. A co do dzisiejszego wieczo
ra, to zamierzam czytać. - Galen spojrzał na swego służą
cego ironicznie i dodał: - Dobranoc.
Rhodes poruszył się, lecz bardzo powoli. Skierował
kroki ku drzwiom, ale wyglądał tak, jakby się spodziewał,
że jego pan zaraz każe mu wracać i powie, iż żartował.
- Ma pan zamiar siedzieć i czytać „Timesa"?
- Jeżeli jest to dla ciebie takie zaskakujące, to mogę
cię zawsze zwolnić z pracy.
Rhodes wzdrygnął się, a potem pospieszył do wyjścia
jak człowiek, którego ścigają demony.
- Dobranoc, Wasza Wysokość! Miłej lektury!
Galen wydał z siebie coś pomiędzy westchnieniem
a śmiechem. Następnie spojrzał na ozdobny zegar stojący
na kominku. Dobiegała północ.
Podszedł do okna wychodzącego na duży trawnik
i podjazd. Księżyc świecił jasno, na niebie nie było prawie
chmur. Galen odetchnął głęboko i poczuł wilgoć w po
wietrzu. Zanosiło się na deszcz.
Widok za oknem różnił się bardzo od tego, który przed
stawiał się jego oczom, gdy dziesięć lat temu wyglądał
przez okno sypialni w rezydencji lorda Langleya w York
shire. Dom lorda Langleya stał w pięknej kotlinie, która
jednak nie chroniła przed potężnymi wichurami hulający
mi w górzystej okolicy.
Tamtej nocy, dziesięć lat temu, wiał silny wiatr, a sa
motne rosnące przed domem drzewo aż jęczało, chyląc się
w jego podmuchach.
W każdym razie myślał, że jęczy drzewo. W rzeczywi
stości jednak możliwe było, że jęki wydobywały się z jego
własnej piersi.
Patrząc teraz przez okno nie widzącymi oczami, Galen
przypomniał sobie po raz setny, a może tysięczny, wyda
rzenia tamtej nocy.
Spędził wieczór z lordem Langleyem, wprost nieopisa
nym nudziarzem. Mimo to nie zauważył cichej jak myszka
panienki siedzącej milcząco w kąciku. Wreszcie, znudzo
ny i całkiem trzeźwy, znalazł się w sypialni. Zapadał już
w sen, gdy obudziło go ciche stuknięcie otwierających się
drzwi. A potem w mroku pojawił się płomyk pojedynczej
świecy.
W tym świetle było coś prawie nierzeczywistego, coś,
co sprawiło, że książę usiadł na łóżku całkiem już rozbu
dzony. Nie zwrócił nawet uwagi, że jego obnażony, pod
noszący się i opadający pod wpływem gwałtownego od
dechu tors owiało chłodne powietrze.
Do pokoju weszła Verity. To ona właśnie trzymała
w ręku świecę. Dziewczyna miała na sobie prostą białą ko
szulę nocną, a jej długie brązowe rozpuszczone włosy
spływały na ramiona i plecy bujną kaskadą.
Zdziwienie Galena byłoby tylko odrobinę mniejsze,
gdyby się okazało, że do jego sypialni wchodzi duch. Za
czął się zastanawiać, czy dziewczyna jest lunatyczką, czy
spaceruje we śnie. Zamarł w bezruchu i czekał, pragnąc
się przekonać, co ona zrobi. Słyszał, że lunatyka znajdu
jącego się w takim stanie nie należy budzić. Nie chciał
dziewczyny przestraszyć ani sprawić, by upuściła świecę
na nocną koszulę.
Koszula ta była bardzo cienka, tak cienka, że widział
przez nią wyraźnie różowe koniuszki piersi, widział też
niżej ciemniejszy trójkąt. Koszulę podtrzymywała na ra
mionach jedynie wąska tasiemka wciągnięta wokół wy
cięcia przy szyi. Jedno pociągnięcie wystarczyłoby, by ko
szula opadła na podłogę.
Dziewczyna podeszła prosto do jego łóżka i postawiła
świecę na stoliku obok. Następnie skierowała wzrok
wprost na Galena.
Książę natychmiast zorientował się, że tak samo jak on
jest najzupełniej przytomna, że wcale nie śpi.
Zaskoczony, chciał coś powiedzieć, ale ona pochyliła
się bez słowa w jego stronę i położyła mu na ustach szczu
pły palec. A potem delikatnie przeciągnęła tym palcem po
jego wargach, jakby badając ich kształt.
Był to gest prosty i bezpretensjonalny, a jednak spra
wił, że Galenowi krew zaczęła gwałtownie pulsować
w żyłach. Obudził w nim takie pożądanie, jakiego nie
wznieciły najśmielsze i najnamiętniejsze pieszczoty in
nych kobiet.
Poczuł lekki zapach nagiej skóry dziewczyny zmiesza
ny z zapachem wosku z topiącej się świecy i zobaczył, jak
cienki i delikatny materiał koszuli napina się na jej pier-
siach, które nagle nabrały wyglądu oszałamiająco zmysło
wego.
Gdy dziewczyna się cofnęła, Galen poczuł, że traci coś
cennego. Trwało to jednak tylko krótką chwilę, bo ona za
raz pociągnęła tasiemkę przy szyi i zgrabnym ruchem ob
ciągnęła prostą koszulę nieco niżej.
A potem jeszcze niżej. I wkrótce koszula leżała na po
dłodze.
Galen bez słowa i bez tchu wyciągnął ramiona i po
mógł tej gibkiej piękności, która w całej krasie swojej uro
dy ukazała się jego oczom, znaleźć się w łóżku. Żadne
z nich nie wypowiedziało ani jednego słowa, gdy zaczęli
oddawać się namiętnym pieszczotom.
Słowa nie były potrzebne, bo wszystko odbywało się
tak, jakby on przez całe życie czekał na to, by ona znalazła
się w jego ramionach. Ofiarowywał rozkosz i otrzymywał
ją w zamian.
Nigdy przedtem ani potem Galen nie czuł się tak godny
miłości, tak pożądany i tak upragniony. Żaden akt miłosny
nigdy go tak nie podniecił i żaden nie był tak słodki.
Gdy Verity rozwarła nogi, wchodził delikatnie, po
wstrzymując się z lekka, dopóki nie natrafił na barierę jej
dziewictwa.
Zawahał się, straciwszy nagle pewność siebie i odwa
gę, ale ona przyciągnęła go do siebie i objęła nogami.
Dalsza zachęta nie była mu potrzebna. Poruszając się,
jakby tworzyli jedno ciało, oddychając zgodnym rytmem,
wkrótce osiągnęli szczyt.
Później, gdy Galen leżał spocony, uspokojony i w naj
wyższym stopniu usatysfakcjonowany, czuł jej ciało pod
swoim i słyszał jej lekki oddech.
Ogarnięty niespodziewaną nawet dla samego siebie
ogromną czułością wyszeptał miłosne zaklęcia i chciał ją
do siebie przygarnąć.
W tej samej chwili poczuł, że ona mu się wymyka. Otu
liwszy się jego szlafrokiem, wybiegła z pokoju.
Uczyniła to, nie zważając na jego gorące prośby, na bła
gania, by powiedziała mu, o co chodzi. Po prostu od niego
uciekła.
Tak jakby był zarażony jakąś straszną chorobą.
Przez dziesięć lat Galen zastanawiał się, co sprowadzi
ło tę dziewczynę do jego sypialni, co pchnęło ją w jego
ramiona.
I przez dziesięć lat próbował przekonać samego siebie,
że całe to zdarzenie nie miało żadnego znaczenia. Naka
zywał sobie zapomnieć o tym, co się wydarzyło, i wma
wiał sobie, że ten niezwykły akt miłosny nie miał żadnych
poważnych konsekwencji - ani dla niego, ani dla niej.
Tak było przez dziesięć lat, jednak teraz, w tym mo
mencie, wiedział, że gdyby wszystko to zdarzyło się po
nownie, gdyby wszystko to zdarzyło się dzisiaj, nie po
zwoliłby Verity uciec bez jednego słowa wyjaśnienia.
- Mamusiu?
Verity usiadła. Jocelyn stała na progu drzwi łączących
ich sypialnie.
- O co chodzi, kochanie? Co się stało? - zapytała Ve
rity bardzo łagodnym tonem.
Aż wstrzymała oddech, gdy dotknęła stopami zimnego
parkietu i pospieszyła ku Jocelyn. Ukucnąwszy, objęła
dziewczynkę ramionami.
- Czy jesteś chora, córeczko? A może miałaś zły sen?
- dopytywała się z troską.
Po śmierci Daniela Jocelyn przez długie tygodnie prze
śladowały senne koszmary. Od jakiegoś czasu było już le
piej, ale Verity pomyślała teraz, że być może przebywanie
wśród obcych ludzi sprawiło, że złe sny powróciły. Jeżeli
tak, jest to kolejny powód, żeby wracać do domu.
Jocelyn pokręciła przecząco głową.
- Obudziłam się, kiedy się kładłaś, a później nie mo
głam już zasnąć - wyjaśniła.
Verity wzięła córkę za rękę i poprowadziła ją do swo
jego wielkiego łoża z ciężkimi zasłonami i śliską atłasową
pościelą.
- Zmarzłaś?
- Trochę.
- Wejdź do łóżka i przytul się do mamy - powiedziała
Verity, moszcząc się pod kosztowną kołdrą obok córki. -
O, tak. Prawda, że teraz lepiej?
Jocelyn kiwnęła głową.
- Kiedy wrócimy do domu, będziesz znowu dobrze
spała - zapewniła ją Verity.
- Opowiesz mi bajkę, mamusiu? - poprosiła dziew
czynka.
- Dobrze, kochanie. A o czym?
- O dziewczynce, która spotkała księcia.
- To znaczy o Kopciuszku?
- Nie, nie o Kopciuszku. O Kopciuszku już znam.
O takiej dziewczynce jak ja, która spotkała ładnego, we
sołego księcia i grała z nim w piłkę.
Verity, niemal przerażona takim zainteresowaniem
dziecka księciem Deighton, pomyślała, że jest to jeszcze
jeden, kto wie czy nie najważniejszy powód, żeby wracać
do domu. I to jak najszybciej. Tymczasem postanowiła
odwrócić uwagę Jocelyn od tego tematu.
- A może ci coś zaśpiewać? - zaproponowała ostrożnie.
- No dobrze, to już zaśpiewaj mi tę piosenkę o statkach
- zgodziła się Jocelyn, ziewając.
Verity śpiewała spokojnie i monotonnie ulubioną pio
senkę córki dopóty, dopóki oczy dziewczynki nie zamknę
ły się i miarowy oddech nie sprawił, że nabrała pewności,
iż mała zasnęła.
We śnie Jocelyn wyglądała jak aniołek o ciemnych lo
kach i długich rzęsach, rzucających cień na gładkie po
liczki.
Czy książę, śpiąc, także wygląda młodo? - zastanowiła
się Verity. I zaraz pomyślała, że z całą pewnością tak. Po
myślała także, że teraz, gdy Jocelyn śpi, podobieństwo po
między nią a jej rodzonym ojcem jest nawet bardziej wi
doczne.
Ta myśl sprawiła, że jeszcze bardziej umocniła się
w swoim postanowieniu. Tak, muszą stąd wyjechać, za-
nim ktokolwiek zauważy, że jej mała Jocelyn jest tak po
dobna do księcia.
Postanowiła zanieść dziewczynkę do jej własnego łóż
ka. Bo inaczej Nancy, obudziwszy się, zobaczy, że małej
nie ma i będzie przerażona.
Verity wstała, wsunęła stopy w ranne pantofle, jeszcze
raz spojrzała na swoje dziecko - żywe wspomnienie peł
nej namiętności nocy z mężczyzną, którego prawie nie zna
ła. Jak zwykle, na myśl o własnym pełnym zmysłowego
pożądania egoizmie, poczuła wstyd i wyrzuty sumienia.
Przyszło jej do głowy, że gdyby ją i jej dziecko spotkała
jakaś tragedia, musiałaby za to winić samą siebie.
A potem, tak jak za każdym razem, gdy przeklinała się
za swój egoizm, pomyślała, że gdyby nie książę, nie by
łaby matką, nie miałaby Jocelyn. Z powodu Jocelyn -
swojej malej, uroczej córeczki - nie potrafiła tak do końca
żałować tego, co zrobiła dziesięć lat temu.
Teraz podniosła dziewczynkę delikatnie, by zanieść ją
do sąsiedniego pokoju. Nie było to łatwe, gdyż Jocelyn
była już sporym dzieckiem, ale Verity dała sobie z tym
radę. Ułożyła córkę w łóżku, nie budząc ani jej, ani Nancy.
Cicho wróciła do swojej sypialni, zamknęła łączące oba
pokoje drzwi, odwróciła się i... zderzyła z Galenem Bro-
mneyem.
Cofnęła się gwałtownie, ale on w tej samej chwili
chwycił ją za ramiona.
Jak dobrze pamiętała dotyk jego dłoni na swym ciele
i własne ogromne pragnienie, by wziął ją w objęcia. Po-
myślała, że są to wspomnienia, których musi się pozbyć.
Tak, musi, za wszelką cenę.
Oddychając ciężko, wywinęła się z jego rąk i próbowa
ła odzyskać równowagę ducha.
- Proszę wyjść! - rozkazała cicho, pamiętając, że Nan
cy i Jocelyn znajdują się za drzwiami, zaledwie o kilka
kroków od nich, że, co prawda, obie śpią, ale mogą się
w każdej chwili obudzić.
- Nie jest to zbyt grzeczne powitanie - zauważył ksią
żę - zwłaszcza jeżeli się weźmie pod uwagę, czym ty i ja
dla siebie byliśmy.
Verity cofnęła się.
- Nic dla siebie nie znaczyliśmy.
- No cóż, Verity, moim zdaniem stanowczo zbyt nisko
się cenisz - odrzekł Galen cichym i uwodzicielskim głosem,
wpatrując się w nią orzechowymi oczami. - Ja ze swej stro
ny mogę cię zapewnić, że pamiętam każdą chwilę tamtej no
cy, a zwłaszcza sposób, w jaki mnie opuściłaś. I to, że wy
jechałaś, zanim zdążyłem zejść na śniadanie.
Verity czuła ogromną pokusę, by mu powiedzieć, dla
czego opuściła go w taki sposób. Mogłaby spróbować wy
tłumaczyć mu, dlaczego postąpiła właśnie tak, jednak na
cóż by się to zdało?
- Proszę wyjść, Wasza Wysokość. Nikt nie może się
dowiedzieć, że pan tu jest - powiedziała, uświadamiając
sobie nagle, że ma na sobie jedynie cienką, prawie prze
zroczystą nocną koszulę.
- No tak, pragniesz mnie się stąd pozbyć, bo nie
chcesz, żeby ktokolwiek się dowiedział, że to ja jestem
ojcem Jocelyn.
Verity, pobladłszy, patrzyła na niego szeroko otwartymi
oczami.
- Przecież nie zaprzeczysz, że to prawda - kontynuo
wał bezlitośnie Galen, podchodząc bliżej. - Wiek się zga
dza, a poza tym ona jest do mnie podobna.
Verity cofnęła się w drugi koniec pokoju.
- Proszę wyjść, Wasza Wysokość - powiedziała sta
nowczo.
- Posłuchaj, Verity, mam prawo wiedzieć, czy dziecko
jest moje.
- Proszę, Wasza Wysokość, proszę teraz wyjść -
zmieniła ton na błagający - a ja wyjaśnię wszystko jutro
rano.
- Chcę wiedzieć już teraz.
- Jest późno...
- Rzeczywiście zrobiło się późno. Zwłaszcza na to,
bym się dowiedział, czy jestem jej ojcem.
Przysunął się do Verity.
- To moje dziecko, prawda? - zapytał szeptem, wycią
gając rękę i ujmując Verity za ramię. - Zresztą nie musisz
nic mówić. Jestem i bez tego pewien, że tak jest.
Przyciągnął ją do siebie i objął, a ona nadaremnie sta
rała się przekonać samą siebie, że nie powinna do tego
dopuścić.
- Silniejszy, szlachetniejszy mężczyzna odesłałby cię
tamtej nocy. Ja okazałem się słaby. - Zniżył znowu głos
do zmysłowego szeptu. - To ty sprawiasz, że jestem słaby.
Sprawiasz to nawet w tej chwili.
Pochylił głowę i pocałował ją.
Wbrew jego słowom, pocałunek nie zdradzał żadnych
oznak słabości. Podobnie jak kiedyś, dawno temu, Galen
wziął jej usta w pełne namiętności posiadanie, żądając, że
by się poddała - zarówno jego sile, jak i własnemu po
żądaniu.
Jakiż był kuszący! Jak niebezpiecznie, grzesznie kuszą
cy...
Jednak Verity znała już konsekwencje, jakie wynikają
z poddania się takiej pokusie.
Odepchnęła go od siebie.
- Wasza Wysokość, proszę już iść. Wyjaśnię panu
wszystko jutro rano.
Było to kolejne kłamstwo. Verity wolałaby wejść do ja
skini zgłodniałych lwów, niż spotkać się sam na sam
z księciem Deighton.
Przybrał poważny wyraz twarzy.
- Widzę, że nie jestem dla ciebie tak pociągający jak
kiedyś.
- Byłam wtedy młoda i głupia.
- Dobry Boże, pani, ja także byłem młody i głupi. -
Skłonił się sztywno i oficjalnie. - Dobrze. Będzie tak, jak
sobie życzysz. Porozmawiamy jutro rano. Proponuję, że
byśmy się spotkali w bibliotece. Powiedzmy o dziewiątej.
Z pewnością nikt nam nie przeszkodzi. Goście mojej dro
giej kuzynki raczej nie lubią czytać.
O dziewiątej. O tej godzinie ani jej, ani Jocelyn już tu
taj nie będzie.
Kierując się rozpaczliwym pragnieniem pozbycia się
Galena, Verity skinęła głową, a potem szybko podeszła do
drzwi i wyjrzała na korytarz.
- Nie ma nikogo. Może pan iść.
Poczuła, że zbliża się do niej, i odsunęła się, pozwala
jąc mu przejść. A on, przechodząc, dotknął jej dłoni.
Verity wstrzymała oddech. Postanowiła, że nie spojrzy
więcej w jego zniewalające oczy.
I zabroni mu po raz drugi się pocałować.
Wszystkie te postanowienia zdały się na nic, bo nim je
do końca sprecyzowała, Galen zniknął w mroku holu.
Galen ubrał się w bladym świetle poranka bez pomocy
lokaja. Nie chcąc nikogo sobą absorbować i nie odczuwa
jąc głodu, poszedł prosto do biblioteki, gdzie chciał zacze
kać na Verity. W ten niedzielny poranek w bibliotece pa
nowała taka cisza jak w jego włoskiej willi.
Postanowił poczytać, jak to miał w zwyczaju w nie
dzielne poranki. Gdyż on, książę Deighton, tak, słynny
książę Deighton, był - o czym mało kto wiedział -
prawdziwym koneserem literatury. Zwłaszcza poezji
ojczystej. Znał dobrze angielskich poetów od Chaucera,
poprzez przedstawicieli epoki elżbietańskiej i Wieku
Rozumu aż po współczesnych - Shelleya, Byrona i Keat
sa. Nade wszystko jednak cenił geniusz Szekspira. By
wał często w teatrze, znał wszystkie jego dramaty, teraz
jednak, rozejrzawszy się uważnie po półkach, sięgnął po
tom jego sonetów. Gdy go otworzył, jego wzrok padł na
tychmiast na smutny początek wiersza oznaczonego nu
merem 29:
W niełasce u Fortuny, wzgardzony przez ludzi,
Gdy w samotności płaczą, że świat mnie odpycha,
Gdy jęk niebiosa głuche nadaremno budzi,
Gdy wstrętem mnie przejmuje dola moja licha
I gdy zazdroszczę bliźnim; temu
- że aż tylu
Ma przyjaciół, owemu
- że sławny i wzięty,
Innym
- ich głębi myśli czy gładkości stylu,
Przyćmiewających moje najtęższe talenty;
Gdy tak gardzę wręcz sobą, trosk dźwigając brzemię...
*
Nie dokończył czytania, gdyż w jego trakcie zauważył
na kartce wilgotną plamę oraz ślady działalności jakiegoś
robactwa. I jedno, i drugie świadczyło o tym, że książki
z biblioteki Eloise służyły raczej ozdobie niż rozkoszom
lektury czy to gospodarzy, czy ich gości.
Zamknął książkę, odstawił ją na półkę i zaczął przecha
dzać się po pokoju, spoglądając od czasu do czasu na zło
cony zegar stojący na kominku. Był on ozdobiony tak
skomplikowanymi ornamentami, że Galenowi z początku
trudno przychodziło rozeznać, która jest godzina.
Co powiem Verity? - zastanawiał się. Muszę okazać
stanowczość, bo przecież postanowiłem usłyszeć prawdę.
*„Od Chancera do Larkina" - wybór, przekład, opracowanie Stanisław
Barańczak, Wyd. „Znak", Kraków, 1993r.)
Równocześnie nie mogę działać zbyt obcesowo, bo chcę
dowiedzieć się jak najwięcej o córce. Pragnę ją też widy
wać. Jeżeli przestraszę Verity, stracę wszelkie szanse, u
znał, wiedząc, że w gniewie potrafi być człowiekiem prze
rażającym.
Obmyślił już, jak zacząć, jakim zwrócić się do Verity
tonem, i... tylko tyle, gdyż wybiła już dziewiąta.
Wybiła i minęła.
Dał Verity piętnaście minut. Kwadrans, podczas które
go usiłował nie dopuścić do siebie myśli, że po raz drugi
uciekła i że on wyszedł na głupca, ponieważ jej zaufał.
Dał sobie piętnaście minut na oczekiwanie. Na niepo
kój i nadzieję, i ponowny niepokój. Na takie opanowanie
emocji, dzięki któremu nie odezwie się do niej ostro i nie
sprawi, że ona umknie.
Po tych długich piętnastu minutach wyszedł do holu
i przywołał skinieniem dłoni pierwszego lokaja w liberii,
na jakiego się natknął.
- Chciałbym, żebyś zaniósł wiadomość pani Davis-Jo
nes - powiedział.
- Pani Davis-Jones? - powtórzył głupkowato młody
służący.
- Tak. Pani Davis-Jones.
- Ale, Wasza Wysokość - zaczął się jąkać lokaj, spu
szczając wzrok, jakby chciał policzyć wszystkie guziki
u swego fioletowego kubraka. - Pani Davis-Jones wyje
chała. Opuściła rezydencję.
. - Opuściła rezydencję? - powtórzył Galen.
- Tak, Wasza Wysokość. Wyjechała dziś rano, o szó
stej. Wyjechały wszystkie trzy: pani, jej mała córeczka i ta
jędzowata służąca.
- Dziękuję - powiedział Galen spokojnym głosem, po
czym wrócił do biblioteki i zamknął za sobą drzwi.
Podszedł do okna i popatrzył pustym wzrokiem na
piękny ogród Eloise i na kępę krzewów.
Do diabła, Verity uczyniła to po raz drugi. Uciekła jak
złodziejka, bez wyjaśnienia, nie licząc się z nim w naj
mniejszym stopniu.
Dziesięć lat temu nie pojechał za nią. Tym razem jed
nak sytuacja jest inna.
Tym razem ma bardzo doniosły powód, żeby za nią po
jechać.
A powód ten nosi imię Jocelyn.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wynajęty powóz zatrzymał się przed domem Verity.
Podróż była dość męcząca, lecz upłynęła im raczej
szybko. Wyruszywszy o szóstej rano, dojechały wygod
nym powozem Eloise do gospody. Tu zjadły pożywne an
gielskie śniadanie, złożone z owsianki na mleku i jajek us
mażonych na bekonie oraz grzanek z pysznym dżemem
i herbaty, po czym bez zbyt długiego oczekiwania prze
siadły się do dyliżansu, który dowiózł je do wioski Jefford
położonej w hrabstwie Warwickshire, liczącej pięćset
dusz. W Jefford wynajęły służącego z gospody, który za
wiózł je powozem do ich własnego domu, położonego nie
daleko za wsią, przy bocznej drodze.
- Jesteśmy na miejscu, całe i zdrowe, choć bolą mnie
okropnie plecy - oznajmiła Nancy. - Przysięgłabym, że te
dyliżansy są coraz mniejsze.
- Albo ty się robisz coraz większa - zauważyła ze
śmiechem Jocelyn.
Służąca spojrzała na nią ostro, jednak nagłe szarpnięcie
powozu odwróciło jej uwagę. Nancy popatrzyła na służą
cego z gospody, zgarbionego chłopaka o długich rękach
i nogach, przypominającego zaspanego pająka.
- Uważaj, nicponiu! - zawołała, co spowodowało, że
Jocelyn zaczęła chichotać, a Verity spojrzała na służącą
karcąco.
Nieraz rozmawiały o tym, że Nancy powinna uży
wać bardziej eleganckiego języka, jednak rezultaty były
raczej mierne. Tym razem nie wyraziła się jeszcze naj
gorzej.
Wzruszając ramionami, Nancy zgarnęła spódnice,
przygotowując się do wysiadania, tymczasem Verity ob
rzuciła pełnym miłości spojrzeniem swój przytulny dom
o ścianach z pruskiego muru. Daniel był zamożnym ku
pcem, handlującym wełną, zatrudniał też miejscowych
chałupników do przędzenia wełny, z której wyrabiano
doskonałe materiały. Kupił ten dom dla niej jeszcze
przed ślubem.
Był bardziej towarzyski niż ona w tamtym okresie swe
go życia, jednak zaakceptował jej pragnienie mieszkania
poza wioską, z dala od wścibskich, choć życzliwych są
siadów.
Pokochała ten dom niewidoczny z drogi i otoczony ka
miennym murem, a także szpalerem wysokich dębów
i kasztanów - właśnie za to, że pozwalał jej żyć w odo
sobnieniu. Za domem, na terenie ich posiadłości, znajdo
wał się mały zagajnik, przez który przepływał niewielki
strumień.
Teraz liście kasztanów przybierały barwę złota, a buki
robiły się czerwone. Jocelyn będzie mogła niedługo zbie
rać jagody dzikiego bzu, a także grzyby. No i kasztany,
z których jeszcze w zeszłym roku robiła śmieszne ludziki.
Teraz jest już być może trochę na to za duża, pomyślała
z czułością Verity. Dziewięcioletnia dziewczynka to prze
cież młoda dama. Będą więc obie z tą młodą damą space
rowały sobie po łąkach, połach i po zagajniku, myślała da
lej, a do jej uszu dobiegł śpiew zięb ukrytych w gałęziach
drzew i krakanie gawrona.
Z ich posiadłością sąsiadował duży majątek sir Myrona
Thorpe'a, mężczyzny po trzydziestce, który interesował
się głównie polowaniami i łowieniem ryb. Verity znała go
właściwie tylko z widzenia i nie chciała poznać bliżej, bo
nie zależało jej zbytnio na bywaniu w towarzystwie, a zre
sztą otoczenie sir Myrona składało się przede wszystkim
z mężczyzn.
Jocelyn, tak samo jak jej mama, bardzo kochała dom.
Wkrótce po śmierci Daniela Verity wspomniała, że mo
głyby przeprowadzić się do miasta, ale Jocelyn w odpo
wiedzi wybuchnęła płaczem. Prawdę mówiąc, Verity przy
jęła tę reakcję z ulgą, gdyż i ona nie chciała opuszczać
bezpiecznego wiejskiego schronienia.
- Bywanie w gościnie jest przyjemne - powiedziała
teraz z westchnieniem, pomagając Jocelyn wysiąść z po
wozu - ale nie ma to jak w domu.
- Jestem głodna - oznajmiła jej córka, gdy tylko po
stawiła stopę na ziemi.
- Przygotuję ci coś, kiedy Nancy będzie się zajmowała
bagażami - odrzekła Verity, biorąc Jocelyn za rękę i pro
wadząc do drzwi.
Z zewnątrz wszystko wyglądało tak jak w chwili ich
wyjazdu.
Jednak kiedy Verity położyła dłoń na klamce ciężkich,
rzeźbionych drzwi, przekonała się natychmiast, że są
otwarte.
Próbując zachować spokój, puściła rękę Jocelyn i cof
nęła się ostrożnie.
- Proszę cię, Jocelyn, idź zapytaj Nancy, czy nie po
trzebna jej pomoc - powiedziała, uśmiechając się blado
do córki.
- Ale...
- Jocelyn, proszę!
Dziewczynka zmarszczyła brwi, ale zrobiła to, o co
prosiła ją matka.
Gdy się odwróciła i zeszła po schodkach, Verity powoli
pchnęła drzwi i ostrożnie zajrzała do holu.
- O, moja droga Verity, więc jesteś! - zawołał Clive
Blackstone, ukazując się w drzwiach salonu. Jego wargi
rozciągnęły się przy tym w uśmiechu, odsłaniając krzywe
przednie zęby.
Verity byłaby bardziej zadowolona, gdyby ujrzała wła
mywacza czy nawet księcia Deighton. Widok uniżonego,
płaszczącego się szwagra nie ucieszył jej natomiast w naj
mniejszym stopniu.
- A właśnie, jesteś - zawtórowała swojemu mężowi
siostra Daniela, Fanny, również wychodząc z salonu.
Chude ciało spowijała ciemnoszara peleryna. To, oraz
blada twarz i wielkie krowie oczy sprawiały, że Fanny
przypominała widmo wynurzające się z cienia. Jej wygląd
kontrastował zdecydowanie z wyglądem jaskrawo odzia
nego Clive'a. Jasny blondyn w średnim wieku miał na so
bie surdut w kolorze musztardy, kamizelkę o barwie bur
gunda, upstrzoną złotym wzorkiem oraz brązowe spodnie
w paski. U jego stóp stał wypchany sakwojaż.
- Przyjechaliśmy z wizytą i byliśmy zaskoczeni, prze
konawszy się, że nie ma was w domu - odezwał się, cze
kając, aż Verity podejdzie bliżej.
Tak jakby znajdował się we własnym, a nie w jej domu.
Pomimo zdenerwowania, Verity przywołała na twarz
uśmiech.
- Przepraszam, ale wybrałyśmy się w odwiedziny do
mojej przyjaciółki - wyjaśniła, nie okazując zaskoczenia.
Zmuszała się do spokoju, rozmawiając z Blackstone'a-
mi, czyniła tak zwłaszcza po śmierci Daniela. Nie chciała
dać im żadnego powodu do kłótni.
- Jak dostaliście się do środka?
- Ach, nie wiedziałaś o tym, że mamy klucz? Drogi
Daniel był tak dobry, że dał go przed swoją śmiercią Fan
ny. Nie mieliśmy nigdy okazji, żeby się nim posłużyć, jed
nak, na szczęście, wzięliśmy go z sobą.
Verity uśmiechała się nadal.
- Mam nadzieję, że nie czekaliście długo - powiedzia
ła, patrząc na pelerynę, którą miała na sobie Fanny.
- Nie, nie. Przyszliśmy pieszo z gospody dosłownie
przed chwilą. Gdybyśmy znali sytuację, zaczekalibyśmy
w gospodzie.
No tak, i przyjechaliby powozem, za który ja bym za
płaciła, pomyślała Verity.
Clive i Fanny wcale nie musieli iść pieszo. Clive mógł
sobie pozwolić na wynajęcie powozu tak samo jak ona,
choć, jak twierdził, zainwestował mnóstwo pieniędzy
w przędzalnie. Był po prostu zbyt wielkim skąpcem, by
oszczędzić żonie trudów marszu.
- Gdybyście napisali, dając mi znać o swoich zamia
rach.. . - zaczęła Verity.
I nie skończyła, bo od drzwi rozległ się głos Jocelyn:
- Nancy nie potrzebuje pomocy.
Zadowolona z tego, że córka jej przerwała, gdyż ina
czej powiedziałaby coś, czego by potem żałowała, Verity
odwróciła się, by spojrzeć na małą. Jocelyn stała
w drzwiach, zaskoczona. Verity spojrzała na nią znacząco
i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, dając jej tym znak, że
ma być grzeczna dla gości. Dla każdych gości, bez wzglę
du na to, jak bardzo byliby niepożądani.
- Przywitaj się z wujkiem i ciocią.
- Dzień dobry, wujku - powiedziała dziewczynka bez
entuzjazmu. - Dzień dobry, ciociu.
- Proszę cię, idź do swojego pokoju i zdejmij płasz
czyk i kapelusz. A potem, gdy przyjdzie Nancy, możesz
jej pomóc rozpakować swoje rzeczy.
Jocelyn kiwnęła głową. Cała jej radość z powrotu do
domu zgasła, zupełnie tak samo jak radość jej matki.
- To wielkie szczęście, że wróciłyście właśnie teraz -
powiedział Clive, gdy Jocelyn powoli poszła na górę scho-
dami znajdującymi się na prawo od frontowych drzwi. -
Właśnie mówiłem, że musimy udać się do Jefford do go
spody i tam zanocować, prawda, Fanny?
Jego żona kiwnęła głową.
Uwagę zebranych zwróciło głośne i w sposób oczywi
sty pogardliwe pociągnięcie nosem, dobiegające od fron
towych drzwi.
Na progu stała Nancy, trzymając pod każdą pachą po
jednym małym kuferku, a w prawej ręce pudło na kape
lusze. Stała tam i mierzyła Clive'a i jego żonę ponurym,
wrogim spojrzeniem.
Verity pospieszyła w jej kierunku. Była teraz odwróco
na plecami do niespodziewanych gości, więc żadne z nich
nie mogło widzieć wyrazu jej twarzy.
- Patrz, kto przyjechał! - powiedziała z naciskiem do
Nancy.
- Widzę - odrzekła służąca. - Oni.
- Nancy, bardzo cię proszę! - wyszeptała Verity bła
galnym tonem.
Spojrzawszy z rezygnacją na swą panią, Nancy zrobiła
minę, która miała uchodzić za uśmiech, choć bardziej
przypominała grymas.
- Dzień dobry państwu - burknęła.
Zanim Blackstone'owie zdążyli odpowiedzieć, ruszyła
w górę po schodach, perorując:
- No cóż, dosyć gadania. Czeka na mnie praca. Muszę
się do niej zabrać, a nie stać tutaj jak chińska cesarzowa
i gadać albo zajmować się kimś, kto przyjechał w gości.
- Mam nadzieję, że mi wybaczycie, jeżeli pójdę teraz
na górę i zdejmę podróżne ubranie - powiedziała pospie
sznie Verity, po czym, nie czekając na odpowiedź szwa-
grostwa, pospieszyła za Nancy.
- Te sępy zawsze przyjeżdżają wtedy, kiedy im jest
wygodnie - burknęła ze złością Nancy, wszedłszy na
podest na półpiętrze. - Im się wydaje, że to jest hotel, że
można tu przyjeżdżać, kiedy się chce. On niby zajmuje się
interesami. Głowę dam, że jak tak będzie marnował czas,
to szybko zbankrutuje!
Verity pozwoliła służącej sarkać dopóty, dopóki nie
znalazły się w sypialni. Zamknęła drzwi, a Nancy posta
wiła na podłodze bagaże.
- Proszę cię jeszcze raz, spróbuj odnosić się do pań
stwa Blackstone'ów z szacunkiem.
- Ale, proszę pani, ja naprawdę próbuję. Tylko nie bar
dzo mi to wychodzi - wyznała służąca, stając twarzą
w twarz ze swoją panią.
Verity zaczęła rozwiązywać wstążki skromnego czar
nego kapelusza.
- Postaraj się o to jeszcze usilniej, bardzo cię proszę.
To są w końcu moi krewni, a poza tym chciałabym, żebyś
uszanowała moje życzenia.
Nancy westchnęła ciężko.
- Dla pani zrobię, co będę mogła. Nie mogę jednak
obiecać, że zrobię więcej. Oni przyprawiają mnie o dresz
cze i gęsią skórkę na całym ciele.
- Wiesz, że ja ich też nie lubię, jednak musimy być dla
nich miłe. Ze względu na Daniela. I Jocelyn - podkreśliła
Verity, zdejmując płaszcz. - Oni są jedynymi krewnymi,
jakich mamy.
- No tak, grunt to rodzinka. - Nancy westchnęła, tak
jakby mówiły już o tym wiele razy, co było zresztą
prawdą.
- Tak, rodzina jest ważna. Jocelyn słyszy, jak się do
nich odnosisz, a ty masz na nią wielki wpływ. Gdyby coś
się stało ze mną, oni zostaliby jej opiekunami, więc mu
simy uważać, żeby Jocelyn ich nie denerwowała.
- Wiem o tym - przyznała Nancy ze skruchą. - Posta
ram się, naprawdę się postaram.
Verity uśmiechnęła się.
- Wiem. A teraz, proszę, idź i zobacz, co robi Jocelyn.
Jeżeli nie chce, nie musi schodzić na dół od razu.
- Oczywiście, że nie chce, ale ja ją przekonam, żeby
zeszła.
- Dziękuję ci, Nancy.
- Jak długo zabawią tym razem?
- Widziałam tylko niewielki sakwojaż, więc być może
będzie to krótka wizyta.
- Mam nadzieję, że pani ma rację! - oznajmiła Nancy,
kiwając głową i idąc ku drzwiom. - Inaczej pęknę, pró
bując zachować swoje myśli dla siebie.
Kiedy służąca wyszła, Verity pokręciła głową, starając
się pozbyć napięcia, o jakie zawsze przyprawiał ją kontakt
z Clive'em.
Wyglądało na to, że wywinęła się z jednej denerwują-
cej sytuacji po to tylko, żeby znaleźć się w drugiej. Przy
najmniej wiedziała, jak w tym przypadku postępować.
Mimo to pomyślała, że chętnie schowałaby się na górze
i poczekała, aż Clive i Fanny, obrażeni, wyniosą się z jej
domu. Jednak byłoby to zbyt niegrzeczne postępowanie.
Została więc na górze tylko przez kilka minut, tyle, ile by
ło potrzeba na poprawienie fryzury.
- Och, uspokój się wreszcie i przestań jęczeć! - roz
kazał Clive żonie ochrypłym szeptem.
Przesunął palcem po marmurowym obramowaniu ko
minka, a potem po ciężkim srebrnym lichtarzu.
- Jesteśmy tutaj i nie wyjedziemy, dopóki ja nie po
wiem, że wyjeżdżamy.
- Ależ, kochanie... - zaczęła Fanny, kręcąc się przy
drzwiach.
Clive wykrzywił się gniewnie.
- Czy jesteś aż taką idiotką, że nie możesz zapamiętać,
co mówię? Jestem pewien, że za tą jej wizytą u przy
jaciółki kryje się coś więcej niż tylko chęć zmiany oto
czenia.
- Co mogłoby się...?
- Coś więcej - podkreślił Clive ponuro. - Chcę wie
dzieć, co to takiego.
- Jak ja mam się tego dowiedzieć?
- Nie wiem. To już twoja sprawa.
- Co mam zrobić, jeżeli nie będzie chciała mi powie
dzieć? - spytała Fanny.
- Powtarzam ci, nie wiem.
- Ależ, Clive...
- Postępuj tak, żeby z niej jak najwięcej wyciągnąć.
Jesteś przecież kobietą. Powinnaś znać te różne chytre
babskie sztuczki.
Fanny nie mogła opanować płaczu, jednak wiedziała,
że mąż nie cierpi, kiedy płacze. Odwróciła się więc
i ukradkiem otarła łzy.
Czyniąc to, ponownie pożałowała, że ojciec Verity poznał
jej brata Daniela. I że później, gdy, roztrwoniwszy majątek,
zmarł bez grosza, jej dobry brat zaopiekował się Verity. Gdy
by do tego nie doszło, nie wydałby wszystkich pieniędzy na
ten śliczny dom, który był o wiele piękniejszy niż dom,
w którym ona sama, Fanny, mieszkała z Clive'em.
Jej wzrok zaczął błądzić po ścianach w kolorze delikat
nej zieleni, a potem skierował się na brokatowe obicie ka
napy, na zasłony i portret Daniela wiszący nad komin
kiem, a także na srebrne lichtarze, których Clive zazdro
ścił Verity, jakby były zrobione ze szczerego złota, i
w końcu na puszysty, piękny dywan, który miała pod
nogami.
Fanny nigdy nie przypuszczała, że jej spokojny brat
ożeni się z Verity Escombe ani że na świecie pojawi się
dziecko, które odbierze jej spadek.
Wiedziała, że Clive także się tego wszystkiego nie spo
dziewał.
- Co ty tam robisz, taka zgarbiona? - zapytał gderli
wie Clive. - Wyprostuj się, no już!
Posłusznie zrobiła, co kazał.
- Ona już idzie. Uśmiechnij się, na miłość boską! Po
staraj się wybadać, po co tak naprawdę pojechała do lady
Bodenham.
- Dobrze, Clive.
Na nieszczęście dla Fanny Verity pojechała do lady Bo
denham jedynie z przyjacielską wizytą, a nie z żadnego
innego powodu. Jeżeli zaś chodzi o inne rzeczy, takie jak
na przykład niespodziewane przybycie księcia Deighton,
to Jocelyn nie pisnęła o nim słówka, a Verity miała za so
bą dziesięcioletni trening w zachowywaniu sekretów.
Dwa tygodnie później, siedząc w skórzanym fotelu
z wysokim oparciem, wśród książek, których nigdy nie
czytał, i obrazów, na które nigdy nie zwracał uwagi,
otoczony przez ulubione psy, które zajęły miejsce u je
go stóp, sir Myron Thorpe kiwał się nad kieliszkiem
brandy. Miał za sobą długi, nudny dzień, jeden z tych,
podczas których nic się nie działo - nikt go nie odwie
dził, nie przyszły żadne listy ani zaproszenia na polo
wanie. Szczególnie dotkliwie odczuł samotność. Po
myślał, że on, stary kawaler, dużo by dał za to, by po
jawił się ktoś, kto dotrzyma mu towarzystwa podczas
sezonu myśliwskiego.
Ziewając szeroko, sięgnął po kolejny kawałek ananasa
leżący na talerzu i przypadkiem spojrzał przez okno gabi
netu.
Wyprostował się nagle, czujny jak ogar, do którego
nozdrzy dotarł zapach zająca. Psy, obudzone jego nagłym
ruchem, podniosły głowy i zaczęły węszyć.
- Charles, moja luneta! - zawołał do starego służące
go, który bez zbytniego zapału oddawał się czyszczeniu
paleniska w kominku.
Charles wstał tak szybko, jak mu na to pozwoliły strzy
kające kolana, i podreptał w stronę biurka. Myron nakazał
swoim czujnym teraz psom, żeby siedziały, włożył do ust
kawałek ananasa i podszedł do okna.
Nie zdążywszy jeszcze przełknąć, zwrócił się ponownie
do Charlesa.
- Może to jednak nie on. Zapraszałem go przecież da
remnie co roku, od czasu gdy skończyliśmy Harrow. Wła
ściwie już przestałem mieć nadzieję, że mnie kiedykol
wiek odwiedzi.
Służący znalazł lunetę i przyniósł ją sir Myronowi, któ
ry przyłożył ją do oka i w następnej chwili omal jej nie
upuścił.
- Dobry Boże, to jest książę Deighton, przysięgam na
wszystko, co mi drogie. A co za koń! Skąd on takie bie
rze? Dałbym za niego sześć swoich.
- Czy ten dżentelmen zostanie na herbacie? - zapytał
Charles, przyzwyczajony do sposobu, nad wyraz głośnego
i entuzjastycznego, w jaki komunikował się ze światem je
go pan.
- Na herbatę? Galen Bromney na herbatę? Zwariowa
łeś? Nie. Galen Bromney przyjął w końcu moje zaprosze
nie na polowanie. Po cóż innego miałby tu się pojawić?
- Ach, tak. Najlepiej będzie, jeżeli poinformuję panią
Minnigan - powiedział służący.
- Oczywiście! Powinieneś poinformować gospodynię,
i to natychmiast! Niech przygotuje dla niego najlepsze po
koje, a także zawiadomi kucharkę, że mamy gościa.
- Tak jest, sir - wyrecytował Charles, kłaniając się, po
czym opuścił pokój.
Myron odrzucił lunetę na najbliższe krzesło, chwycił
tweedową kurtkę i wybiegł na dwór, na schody przed fron
towym wejściem, a za nim podążyły psy, spodziewające
się bez wątpienia, że wkrótce pogonią znowu za królikami
lub sarnami.
- A niech mnie, nie widziałem Deightona od ilu to?...
od szesnastu lat - rzekł do siebie podniecony. - Słysza
łem, że po skończeniu szkoły stał się niezłym uwodzicie
lem. No tak, tak przynajmniej twierdził Justbury Mniejszy.
Ale przecież Deightonowi nie przynosi to ujmy. Boże, jak
on siedzi na koniu! Jak się trzyma w siodle! Przypusz
czam, że jego służący podąża za nim z bagażami. Witam!
Witam!
Galen musiałby zauważyć Myrona, nawet gdyby nie
miał na to najmniejszej ochoty. Zawsze tak było, od dnia
gdy spotkali się w szkole. Głos Myrona był bowiem, dzię
ki jakiemuś psikusowi natury, donośny, nawet wtedy, kie
dy Myron mówił szeptem, co oznaczało, że szkolne łobu
ziaki nie mogły go Włączać do swoich eskapad. Poza tym
Myron absolutnie nie potrafił oszukiwać. Galen był prze
konany, że jego ufna i prawdomówna natura wykluczała
wszelką nieszczerości. To, niestety, także sprawiało, że
szkolni koledzy często traktowali go jak wiejskiego głup
ka. Działo się tak jednak jedynie do chwili, gdy Galen się
z nim zaprzyjaźnił, za co Myron okazywał mu wprost że
nującą wdzięczność. Z początku ta jego wdzięczność Ga
lenowi przeszkadzała. Potem okazało się, że dobrze jest
mieć kolegę, który żywi bezgraniczny podziw.
Po ukończeniu szkoły Galen prawie natychmiast zapo
mniał o Myronie. I nie pamiętał o nim aż do chwili, gdy
się dowiedział od niczego nie podejrzewającej Eloise,
gdzie mieszka Verity, i nie przypomniał sobie, że dom
dawnego kolegi także znajduje się w Jefford. Przypomniał
sobie również, że Myron co roku zapraszał go na polowa
nia, choć on, jak dotąd, nigdy jego zaproszenia nie przyjął.
Galen miał ogromną ochotę ruszyć co koń wyskoczy
do Jefford na drugi dzień po wyjeździe Verity z Potterton
Abbey, powstrzymał się jednak. Nauczył się bowiem pa
nować nad odruchami, i z reguły to mu się udawało. Wy
jątek stanowił pocałunek, który wymienił z Verity w sy
pialni w rezydencji Eloise.
Gdy ich usta się spotkały, wezbrały w nim natychmiast
namiętność i pożądanie. Galen poczuł się tak, jakby ktoś
go nagle obudził z długiego snu albo jakby od chwili, kie
dy po raz ostatni trwali w namiętnym uścisku, upłynęło
zaledwie parę minut.
Jedynie wysiłkiem woli powstrzymał się od kolejnych
pocałunków i wyszedł z sypialni. Okazało się bowiem, że
jedno dotknięcie Verity wystarczyło, by wzbudzić w nim
takie pragnienie, że wszystko to, czego doznał w ciągu
ostatnich dziesięciu lat, wydawało się nie warte funta
kłaków.
Patrząc na Myrona, który uśmiechał się do niego, kle
piąc po łbach psy myśliwskie, Galen uświadomił sobie, że
kiedyś, przed laty, nie czułby żadnych wyrzutów sumie
nia, wykorzystując przyjaciela.
Jednak tak było kiedyś, a teraz jest inaczej, powiedział
sobie, zsiadając z konia i podchodząc do Myrona, żeby się
z nim przywitać. Myron wydał mu się nieco grubszy niż
przed laty, ale poza tym zupełnie taki sam jak w dawnych
czasach. Był wciąż wysoki i krzepki, miał ciemne włosy
nie naznaczone siwizną i rumianą twarz.
- Witam w skromnych progach mojego domku myśli
wskiego! - zawołał Myron uszczęśliwiony.
Galen popatrzył na okazały dwór zbudowany z kamienia.
- Dziękuję za zaproszenie, Myronie, choć nie każ
dy nazwałby tak wspaniałą rezydencję domkiem myśli
wskim.
Myron zarumienił się jak dziewczyna, której na balu
ktoś powiedział pierwszy w jej życiu komplement.
- To nic takiego, naprawdę - odrzekł, siląc się na skro
mność, co niezbyt mu się udało, gdyż widać było, jak bar
dzo jest dumny ze swojej posiadłości. - To po prostu miej
sce, w którym mogę trzymać trofea i broń.
- Jeżeli w tych okolicach są takie wspaniałe tereny
łowieckie, to powinienem przyjechać tu o wiele wcześ
niej.
Myron wybuchnął radosnym śmiechem i klepnął Gale
na po ramieniu tak mocno, że ten się aż skrzywił.
- Robię, co mogę, żeby trzymać tutejszą zwierzynę
pod kontrolą. Ale, ale, jesteś z pewnością spragniony. Na
pijesz się?
- Z przyjemnością - odrzekł Galen, idąc za gospoda
rzem.
Weszli do holu, który ozdobiony był zadziwiającą ilo
ścią broni. Psy przydreptały za nimi, a potem odeszły
w głąb korytarza.
- Mam nadzieję, że nie spodziewasz się oblężenia? -
zapytał Galen, przyglądając się różnym kopiom, kuszom,
strzałom, łukom, mieczom i dzidom.
- Dotychczas nie, ale teraz się spodziewam! - zaśmiał
się Myron, patrząc na Galena z uznaniem. - Do diabła,
Deighton, z wiekiem stałeś się przystojniejszy. Będziemy
musieli odpierać tutaj szturm kobiet, kiedy dowiedzą się
o twoim przybyciu!
Galen westchnął ciężko i nic nie odpowiedział. Weszli
do gabinetu wyłożonego dębową boazerią. Wisiały tu por
trety psów myśliwskich i koni. Książę uświadomił sobie,
że psy skierowały się właśnie tutaj - leżały wokół starego
skórzanego fotela. Ich obecność oraz to, że najwyraźniej
każdy miał tu swoje miejsce, stanowiły wyjaśnienie dla
faktu, że w pokoju panował wyraźnie psi zapach.
- No cóż, już taki mój los. Jestem oblegany, gdy tym
czasem potrzebuję tylko trochę rozrywki - powiedział
Galen.
Myron z szerokim uśmiechem nalał mu duży kieliszek
brandy.
- Właśnie: rozrywka! To jest to, czego pragną także
i one, co, przyjacielu?
Galen nie mógł zaprzeczyć.
- Jednakże, Myronie, zmęczyły mnie już takie puste
związki. Postanowiłem się ożenić. Jeżeli znasz jakieś ład
ne, bogate, utytułowane damy na wydaniu, które miesz
kają w tej okolicy, to mi o nich powiedz. Będę szczęśliwy,
mogąc je poznać.
Myron podszedł do Galena, za każdym krokiem roz
chlapując na dywan nieco brandy. Biorąc od niego kieli
szek, Galen zauważył, że na dywanie jest więcej śladów
tego rodzaju beztroski.
- Postanowiłeś się ożenić? Ty? - zdziwił się gospo
darz.
Galen usadowił się na kanapie i popatrzył na szkolnego
kolegę z rozbawieniem.
- Nie mam chyba odpychającej powierzchowności?
Myron roześmiał się na całe gardło.
- Książę Deighton i odpychająca powierzchowność?
A niech mnie! Dobre sobie!
- Kilka życzliwych osób zwróciło mi uwagę, że nie je
stem już taki młody i że najwyższy czas, bym się ożenił.
Dlatego, jeżeli masz jakieś propozycje, zamieniam się
w słuch.
Myron odchrząknął, na jego miłej twarzy pojawił się
wyraz powagi.
- No cóż, niech się zastanowię... Jest lady Alice de
Monfrey, ale ona jest za stara. Jest też córka księżnej
Tewkesbury, lecz ona wygląda jak charcica. - Podrapał się
w podbródek. - Jest Verity Davis-Jones... chociaż nie,
ona nie...
- Co jej masz do zarzucenia? - zapytał lekkim tonem
Galen.
- To wdowa.
- Bogata wdowa mogłaby się nadać. Ale może jest
wiekowa?
Myron prychnął.
- Nie, wcale nie, ale nie jest bogata. Nie ma też odpo
wiedniej pozycji. Jej córka odziedziczy sporą sumę po doj
ściu do pełnoletności, lecz ona sama ma niewiele. A co do
tej dziewczynki, to dzieciak z piekła rodem!
- Ależ, Myronie, od kiedy to słuchasz plotek?
- Nie słucham ich! Ona raz przepędziła przez wieś sta
do krów.
Galen omal się nie uśmiechnął od ucha do ucha.
- Trudno w to uwierzyć.
- Mówiła, że bramka na pastwisku była otwarta, ale
śmiała się przy tym tak głośno, iż uwierzyła jej tylko mat
ka i ta ich jędzowata służąca. Słyszałem też, że innym ra
zem, gdy jej matka odwiedzała we wsi pewną chorą ko
bietę, ta mała diablica - zamiast czekać grzecznie przed
domem - poszła do kurnika i wypuściła na drogę wszy
stkie kury. Powiedziała potem, że zrobiła to z litości, bo
ptactwu było w zamknięciu nudno i smutno. Nie muszę ci
mówić, że właściciel, biedny człeczyna, ścigał potem drób
po całej wsi. A o tych gęsiach, które ta nieznośna dziew
czynka gania za każdym razem, gdy przechodzi przez
wieś, już nawet nie wspomnę. Tak, tak, to naprawdę dziec
ko z piekła rodem. Jest w świetnej komitywie z tą imper
tynencką służącą, która - widać to na pierwszy rzut oka
- skoczyłaby za nią w ogień.
Galen zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie miał
okazję zapytać Jocelyn o te wydarzenia. Jeżeli nawet nie,
to i tak wierzę, że mówiła prawdę, pomyślał.
Myron odchrząknął.
- Zgon Daniela Davisa-Jonesa był, jak mówiono, ra
czej... szybki.
Galen spojrzał na gospodarza z pozornie niewielkim
zainteresowaniem.
- To jakiś wypadek? Czy może ludzie podejrzewają
coś innego?
- Nikt, kto zna wdowę, nie może jej podejrzewać. To
nie do pomyślenia, by taka kobieta popełniła coś złego!
Jednak jej mąż cieszył się doskonałym zdrowiem, a zmarł
w ciągu tygodnia.
- Więc to był młody człowiek?
- Dobry Boże, nic. Miał z pięćdziesiąt lat, ale nie cho
rował ani na nic się nie uskarżał.
- Co orzekł lekarz?
- Że to było zapalenie płuc.
- Czy to możliwe, że skłamał?
Myron pokręcił głową.
- Doktor Newton jest bardzo szanowanym człowiekiem.
Zdajesz sobie sprawę, jak potrafią plotkować kobiety, w do
datku kiedy mąż jest o tyle starszy od żony i wynosi się tak
szybko na tamten świat. Wyznaję, że początkowo sam się nad
tym zastanawiałem, lecz uznałem, że to absurd. Widziałem
ich kilka razy razem. Nie ma wątpliwości, że ona bardzo ko
chała męża. Nie rozstawała się z nim nawet wtedy, gdy był
zdrowy. - Myron westchnął. - Dobry Boże, każdy by chciał
mieć przy sobie taką kobietę pod koniec życia!
- Mówisz o niej tak, jakby była raczej pielęgniarką niż
żoną.
- Chciałbym mieć taką pielęgniarkę, Bóg mi świad
kiem! - zaśmiał się Myron. - Tworzyli kochającą się ro
dzinę. Daniel wprost uwielbiał córkę!
- To wzruszające, że okazywał ojcowskie uczucia.
Myron spojrzał na Galena kpiąco, a potem uśmiechnął
się od ucha do ucha.
- Co ja ci tu opowiadam! Ty przecież nie chcesz słu
chać historii o jakichś tam wdowach i ich dzieciach.
- Nie chcę też spędzać całego czasu z przedstawiciel
kami płci pięknej. Zwłaszcza wtedy, kiedy mogę polować
z takim zawołanym myśliwym jak ty. Naprawdę żałuję, że
nie odwiedziłem cię wcześniej. Przez dziesięć ostatnich lat
mieszkałem we Włoszech.
- Wiem, do diabła! - oznajmił Myron. - Justbury
Mniejszy informuje mnie o wszystkim, co dzieje się
z chłopakami z naszej klasy.
Galen uświadomił sobie, że powinien się tego domyślić.
Młodszy z braci Justburych - skąd przezwisko „Mniej
szy" - był plotkarzem wręcz natchnionym. Przy nim
Eloise to sfinks.
- Słuchaj, będziemy musieli wydać tu kilka kolacji -
myślał na głos Myron - bo inaczej damy mi nie wybaczą.
Galen uśmiechnął się skromnie i pochylił głowę.
- Mam nadzieję, że nie dzisiaj?
- Nie! Nie dzisiaj ani jutro. Zanosi się na to, że jutro
będzie piękna pogoda i zabiorę cię na bażanty. A potem
na ryby. Damy będą musiały trochę poczekać, co?
- Jak sobie życzysz, Myronie.
- To dziwne, że dzisiejsze młode damy dożywają wie
ku, w którym mogą wyjść za mąż. Przy tych dekoltach,
jakie się teraz nosi... Przecież aż się proszą o suchoty!
- Mnie się podoba dzisiejsza moda.
- No oczywiście. To coś dla ciebie!
Galen ocknął się z zamyślenia i podniósł kieliszek
w górę.
- Za twoje zdrowie, Myronie, i za odnowione przy
jaźnie.
Myron poczerwieniał, a Galen mógłby przysiąc, że
w oczach poczciwca zakręciły się łzy.
- Jestem zachwycony, że Wasza Wysokość w końcu
przyjechał. Brakowało mi Waszej Wysokości.
Galen uświadomił sobie, że na bardzo długo pozbawił
się czegoś bardzo cennego.
- Daj spokój tytułom. Jesteśmy przecież przyjaciółmi.
Mam nadzieję, że pozwolisz mi zabawić tutaj dłużej.
Chciałbym nadrobić te wszystkie lata, podczas których się
nie widywaliśmy.
- Oczywiście, Wasza... Oczywiście, Galenie, oczy
wiście.
Na drugi dzień pogoda była tak piękna, jak przewidy
wał Myron. I rzeczywiście, zgodnie z jego obietnicą, obaj
dżentelmeni wybrali się na bażanty. Galen z przyjemno
ścią oddychał czystym, świeżym powietrzem i cieszył się
zielenią i słońcem bardziej niż samym polowaniem, po
nieważ myśliwy był z niego nietęgi. Psy myśliwskie oka
zały się doskonale wyszkolone i dwaj dżentelmeni z ich
pomocą upolowali sporo dorodnych ptaków. A ściślej mó
wiąc, upolował je Myron, bo Galen nie zdołał ustrzelić ani
jednego.
Wróciwszy do domu, oszołomieni świeżym powie
trzem, spędzili popołudnie na miłej pogawędce o starych,
dobrych czasach. Wspominali kolegów z Harrow i, racząc
się brandy, rozmawiali o ich obecnym życiu, o którym
Myron miał dość świeże informacje pochodzące głównie,
choć nie tylko, od Justbury'ego Mniejszego. Okazał się
przy tym nie mniejszym od niego plotkarzem, dzięki cze
mu Galen w ciągu dwóch godzin został dokładnie o wszy
stkim poinformowany - o tym, kto z kim się ożenił, kto
i ile miał dzieci, kto z kim polował, kto u kogo bywał, kto
i w jakim stopniu pomnożył majątek.
Kolejny poranek upłynął dwóm przyjaciołom na łowie
niu ryb w pobliskiej rzece, a dzień - po lunchu, na który
podano smażonego pstrąga, świeżo złowionego przez My-
rona - na kolejnych męskich przyjemnościach w rodzaju
brandy, fajki i lektury „Timesa". Czas płynął wartko i mi
ło, jednak Galen, zajęty tym wszystkich, nie zapominał,
po co się tutaj znalazł. Nie tylko myślał o Verity i Jocelyn,
ale także podjął pewne zdecydowane kroki.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Verity spojrzała na list, który trzymała w dłoni. Mały,
biały arkusik z jej adresem wypisanym prostym, bezpre
tensjonalnym charakterem przyniosła dzisiejsza poczta.
Verity przypuszczała, że jest to list od któregoś ze znajo
mych zmarłego męża, nie wiedzącego jeszcze o jego
śmierci. Z ciężkim westchnieniem złamała pieczęć i roz
łożyła arkusik.
Spojrzała na podpis i, nie oglądając się, wyciągnęła za
siebie rękę, by znaleźć najbliżej stojące krzesło, po czym
usiadła na nim ciężko.
Droga Pani!
Ufam, że ma się Pani dobrze i że Pani nagły wyjazd z re
zydencji naszej wspólnej przyjaciółki nie został spowodowa
ny żadną poważną niedyspozycją. Jeżeli tak było, to mam
szczerą nadzieję, że wróciła już Pani do zdrowia na tyle, by
pozwolić mi na przyjemność odbycia z Panią rozmowy.
Ponieważ mamy wspólne sprawy, bardzo pragną spot
kać się z Panią. Przybędę dzisiaj po południu.
Z wyrazami poważania
Deighton
Verity była całkowicie zaskoczona.
Miał przybyć, tu, do jej domu! Dzisiaj! Nie pytając, czy
jej to odpowiada, nie dając jej szansy na odmowę.
„Wspólne sprawy" mogły oznaczać jedynie Jocelyn.
Nie, nie wolno jej ryzykować. Nie może pozwolić, by
książę Deighton zjawił się w jej domu. Co by było, gdyby
go ktoś zobaczył? Co taki ktoś by pomyślał? Co w ogóle
pomyśleliby ludzie?
No cóż, zawsze można powiedzieć część prawdy...
przyznać, że poznała go u lady Bodenham.
Nie, nie, to wystarczyłoby w przypadku każdego inne
go dżentelmena, ale nie tam, gdzie chodziło o niego,
o człowieka o takiej reputacji. Jestem młodą wdową, roz
myślała Verity, ludzie z pewnością wyciągnęliby z tego
najbardziej niekorzystne dla mnie wnioski.
A później, patrząc na Jocelyn, domyśliliby się...
Do jej uszu dobiegł radosny śmiech córki, której wtó
rowała z kuchni, Nancy.
Jocelyn niezmiernie poweselała od chwili, gdy Clive
i Fanny opuścili ich dom. Dziewczynka nie cierpiała wuja,
nieomylnym instynktem dziecka rozpoznając fałsz w uni
żonej uprzejmości. Wiecznie przestraszona i brzydko
ubrana ciotka nudziła ją i niecierpliwiła. Ich obecność by
ła dla Jocelyn tym bardziej uciążliwa, że matka wymagała,
by zachowywała się wobec wuja i ciotki grzecznie, żeby
się ładnie uśmiechała, dygała i nie robiła zniechęconej mi
ny. Jocelyn wydawało się, że gdy wujostwo są u nich, je
dyną osobą, która ją rozumie, jest Nancy, bowiem służąca
nie znosiła Blackstone'ów równie serdecznie. Verity wie
działa o wszystkim, nie mogła jednak nic na to poradzić.
Z wielką ulgą przyjęła wyjazd szwagrostwa.
Tak więc Clive'a i Fanny już nie było. Natomiast książę
musiał przyjechać do Jefford, skoro zapowiedział się na
dziś po południu. Zatrzymał się zapewne albo u sir Myro-
na, albo w miejscowej gospodzie.
Tak pomyślała, ale zaraz zdała sobie sprawę, że gdyby
nawet miała pewność, gdzie on mieszka, to i tak nie mo
głaby do niego napisać. Spowodowałoby to natychmiast
falę plotek.
Dlaczego Galen Bromney zamierza ją odwiedzić? Cze
go on chce? Co może być przedmiotem ich rozmowy? To
ona opiekuje się Jocelyn. A od niego nic nie żąda. Ani te
raz, ani nigdy.
Przecież Galen nie powinien odgrywać w życiu ich dzie
cka żadnej roli. Nikt nie może się dowiedzieć o tym, że Jo
celyn jest córką księcia Deighton, obiecała sobie w duchu
Verity. Jocelyn nie będzie żyła z piętnem wstydu i upokorze
nia wynikającym z tego, że jest dzieckiem nieślubnym.
Gdyby Clive odkrył prawdę, z pewnością odebrałby
Jocelyn spadek. Zrobiłby to, nie oglądając się na nic. Nie
zastanawiałby się nad tym, jaką krzywdę wyrządziłby
dziewczynce.
Verity spojrzała na zegar, próbując się uspokoić. Do
chodziła pierwsza. Może książę się rozmyślił? Może da im
spokój? Może zapomni o nich i nie pojawi się więcej
w ich życiu?
Tak myślała, czepiając się nadziei, ale nagle wstrzyma
ła oddech, bo na drugim końcu długiego podjazdu pojawił
się koń niosący na swym grzbiecie jakże dobrze znanego
jej jeźdźca. Rozpoznałaby tę sylwetkę wszędzie i w każdej
sytuacji: tę dumnie uniesioną głowę, wyprostowane plecy
i postawę pełną władczości i arogancji.
On nie może wejść do jej domu! Nie wolno mu spotkać
się z Jocelyn ani z Nancy. A ona, Verity, w żadnym razie
nie może do takiego spotkania dopuścić!
Z tą myślą Verity pospieszyła przed dom. Czekając na
księcia na stopniach przed frontowymi drzwiami, założyła
ręce na piersi. Dzień był chłodny i wilgotny, ale to nie
z powodu zimna drżała na całym ciele.
Książę zatrzymał konia i spojrzał na nią.
Choć tak bardzo pragnęła skłonić go do tego, żeby
się oddalił, poczuła, że robi jej się gorąco, a - co gor
sza! - poczuła także, że ogarnia ją zawstydzające pożą
danie.
Jakiż jest wspaniały w dobrze skrojonym ubraniu, pod
kreślającym szerokie ramiona, wąskie biodra i muskular
ne uda! Jakiż jest męski! - pomyślała mimo woli.
I zaraz skarciła samą siebie.
Jak mogę być tak głupia? Tak głupia po wszystkim, co
się stało!
- Wasza Wysokość, nie powinien pan... - zaczęła sta
nowczo.
- Powinienem - odrzekł równie stanowczo i popatrzył
na nią znowu, a ona dostrzegła w jego orzechowych
oczach zdecydowanie. - I zapewniam panią, że tym razem
nie oddalę się dopóty, dopóki pani nie odpowie na moje
pytania.
- To jest moja posiadłość, Wasza Wysokość, a pan
wtargnął na jej teren.
Jego uważne spojrzenie sprawiło, że serce Verity zaczę
ło bić jeszcze szybciej niż poprzednio.
Muszę być silna! Nie mogę mu pozwolić, żeby tu dłużej
został! - postanowiła.
- Wiem, że po śmierci pani męża posiadłość odziedzi
czyła pani córka. Czy mam poprosić Jocelyn, żeby mi po
zwoliła tu zostać?
- Nie! - odrzekła ostro, przeklinając w duchu plotkar
ski język Eloise. Powinna doskonale wiedzieć, że to,
o czym wie Eloise, dotrze do uszu Galena. - Proszę wziąć
konia i pójść za mną.
Skinął głową, więc poprowadziła go, idąc energicz
nym, zdecydowanym krokiem, do powozowni znajdują
cej się za domem. Otworzyła ciężkie, skrzypiące wrota,
mając przy tym nadzieję, że nikt ich skrzypienia nie
usłyszy.
Znaleźli się w mrocznym wnętrzu. Przez małe zakurzone
okienka wpadało nikłe światło, w którego blasku tańczyły
drobiny pyłu. Choć powozowni nie używano od śmierci Da
niela, jej wnętrze wciąż pachniało sianem i końmi.
Verity była bardzo zdenerwowana, ale zamknąwszy
wrota za księciem, który wszedł za nią, poczuła się tak,
jakby odcięła się od całego zewnętrznego świata pełnego
plotkarzy nie potrafiących zrozumieć, co mogłoby skłonić
młodą kobietę do tego, by zapomniała o obowiązkach
i honorze i spędziła namiętną noc w ramionach księcia
Deighton.
Galen przywiązywał konia, tymczasem Verity roz
myślała o tym, że i inne kobiety nie były wolne od takiej
pokusy.
Jeżeli choć połowa z tego, co opowiadała Eloise, jest
prawdą, to niejedna jej uległa.
Jednak myśl, że ona sama przypominała w jakiś sposób
liczne kochanki księcia, nie była dla Verity pocieszeniem.
Obiecała sobie, że po raz kolejny nie ulegnie pokusie. Na
wet tutaj.
Gdzie byli sam na sam.
Książę rozejrzał się po powozowni.
- Obawiam się, że nie jest to dokładnie takie miejsce,
jakie wybrałbym, żeby odbyć naszą rozmowę. No, ale bę
dzie musiało wystarczyć.
- Musi wystarczyć, Wasza Wysokość. Nikt w Jefford
nie wie, że ja kiedykolwiek pana spotkałam.
Popatrzył na nią spokojnie.
- Wystarczy powiedzieć, że poznaliśmy się u mojej
kuzynki.
Verity zacisnęła dłonie tak mocno, że pobielały jej kły
kcie.
- Wasza Wysokość, muszę ponowić moją prośbę. Pro
szę, żeby pan stąd wyjechał.
Uśmiechnął się.
- O, więc nie usłyszę już obietnicy, że spotkamy się
kiedyś, później?
Jego wzrok błądził po nie używanym wnętrzu, a potem
zatrzymał się na zamkniętych wrotach.
- Jest to doskonałe miejsce na potajemną schadzkę,
choć trochę za dużo tu kurzu.
- To nie jest potajemna schadzka!
- Tym większa szkoda.
Verity zacisnęła usta.
- Być może dla Waszej Wysokości wszystko to jest za
bawne - powiedziała po chwili - ale ja zapewniam pana,
że pańska wizyta, jeżeli wyjdzie na jaw, może mieć nader
poważne reperkusje.
Wyraz jego twarzy niespodziewanie złagodniał.
- Doskonale wiem, co mogą plotki - odparł - i dlatego
przyjechałem przez pani śliczny zagajnik.
- Dobre i to - rzekła szorstko Verity, zakładając ręce
na piersiach i starając się usilnie, żeby zmiana w jego za
chowaniu nie zachwiała jej postanowieniem.
On przecież nie powinien się tutaj wpraszać, nie powi
nien też być z nią sam na sam. I nie powinien wyglądać
na tak... na tak... życzliwego.
- Jednak nie przypuszczałem, że będę musiał kryć
się za domem jak żebrak albo wędrowny sprzedawca.
- To powiedziawszy, stanął tak, że zasłonił sobą jedyne
wyjście z pomieszczenia. - Nie wyjdę stąd ani nie po
zwolę pani uciec, póki nie dostanę odpowiedzi na moje
pytania - oznajmił stanowczo. - Pierwszą, jaką muszę
uzyskać, jest odpowiedź na pytanie: czy Jocelyn jest moją
córką?
Stał przed nią w postawie człowieka, który spodziewa
się ciosu, a ona dostrzegła w jego orzechowych oczach
determinację. Gdyby jednak to było wszystko, co kryło się
w jego spojrzeniu, okłamałaby go.
W tym spojrzeniu było jednak coś więcej. Było w nim
błaganie i niepokój. Gdyby go teraz okłamała, to nie tylko
ukryłaby przed nim prawdę. Zrobiłaby coś więcej - dopu
ściłaby się kradzieży czegoś cennego i cudownego.
Powoli skinęła głową i powiedziała:
- Tak, i właśnie dlatego nie może pan tutaj więcej
przychodzić. Jocelyn jest do pana podobna. Każdy, kto zo
baczy was razem, może domyślić się prawdy. Nie możemy
podejmować takiego ryzyka.
- Mógłbym wymienić nazwiska kilku znajomych, któ
rzy są bękartami, o czym większość ludzi wie - powie
dział. - Tego rodzaju... potknięcia... nie są rzadkie.
- Być może, ale my do tej sfery nie należymy. Poza
tym z punktu widzenia mężczyzny wszystko wygląda ina
czej. Przecież nieślubne dzieci uważane są za dowód
męskości.
- Wiem, że społeczeństwo mierzy różną miarą zacho
wanie człowieka w zależności od jego zamożności, pozy
cji i płci.
- Pana, Wasza Wysokość, przez całe życie chroniły pie
niądze i pozycja społeczna. Nie może pan wiedzieć, co to
oznaczałoby dla mnie, a zwłaszcza dla Jocelyn. Oświadczam
panu, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby nie do
puścić do splamienia dobrego imienia mojego dziecka.
- Czy to dlatego, zamiast przyjść do mnie, wolałaś po
ślubić Daniela, szukając u niego ochrony?
- A jeżeli tak, to co? - wybuchnęła. - Czy pan zapro
ponowałby mi małżeństwo, mimo że nie miałam majątku
i nie pochodziłam ze znakomitej rodziny? Przecież mię
dzy nami nie padło ani jedno słowo na temat miłości.
Nie odwrócił wzroku.
- Nie, nie padło. To prawda. I masz rację. Nie ożenił
bym się z tobą, ale opiekowałbym się tobą ze względu na
dziecko. - W jego oczach zabłysnął gniew. - Zapewniam
cię, że zaopiekowałbym się tobą i Jocelyn, pomimo że...
- zamilkł.
- Pomimo że przyszłam do pańskiego łóżka nie zapro
szona, jak kobieta najgorszego pokroju? - dokończyła za
niego Verity.
- Tak.
- Nie miałam przecież pojęcia, co pan zrobi, jeżeli
zwrócę się do pana, prosząc o opiekę nad dzieckiem
i sobą.
- I dlatego nie dałaś mi szansy na jakąkolwiek reakcję?
Nie było to z twojej strony postępowanie honorowe.
- Honorowe? Ja przecież już straciłam honor, na włas
ne życzenie... i to ja ponoszę odpowiedzialność za to, co
się stało. To przecież ja przyszłam do pana tamtej nocy,
Wasza Wysokość.
- Pamiętam.
- A więc - mówiła dalej głosem stłumionym i pełnym
napięcia - nie przeszło mi nawet przez myśl, żeby obar
czać pana jakimikolwiek obowiązkami, które z tego faktu
wyniknęły.
Odwrócił wzrok.
- A poza tym bez wątpienia uważałaś, że na nic by się
to zdało.
- Być może, ale wszystko to wydarzyło się dziesięć lat
temu i już minęło.
- Przeszło, ale dla mnie nie minęło.
- Musimy myśleć o Jocelyn - powiedziała, przypomi
nając o tym nie tylko jemu, ale także i sobie. - Musimy
się zastanowić, co będzie dla niej najlepsze. Przecież pan,
Wasza Wysokość, nie chce, żeby ktokolwiek wiedział
o jej hańbie?
- Okoliczności urodzenia jej nie hańbią. Chciałbym,
żeby Jocelyn wiedziała, iż ma rodzonego ojca, który jej
nie opuścił, kiedy się dowiedział o jej istnieniu. Posłuchaj,
Verity - ciągnął zdecydowanie - ona jest moim dzieckiem
i chcę mieć udział w jej życiu. Od śmierci matki nie ucze
stniczyłem w żadnych formach życia rodzinnego. Co pra
wda, mam krewnych, ale to nie to samo.
- Wyjaśniłam już... - zaczęła, ale on jej przerwał.
- Dlaczego to zrobiłaś, Verity? - zapytał tonem spo
kojnym, ale z wielkim naciskiem. - Dlaczego przyszłaś
do mnie?
- Jakie to ma dzisiaj znaczenie?
- Dla mnie ma.
Po chwili milczenia Verity uznała, że jest winna Gale
nowi prawdę.
- Miałam wyjść za mąż za człowieka, który mógłby
być moim ojcem. Ślub wyznaczono za miesiąc. A chcia
łam wiedzieć, co bym czuła, doświadczając choć raz na
miętności młodego mężczyzny - odrzekła, a całe jej ciało,
wskutek upokorzenia, zalała fala nieznośnego gorąca.
- Okazałem się szczęśliwym kandydatem na człowie
ka, który zaspokoi twoją ciekawość. Biorąc pod uwagę
fakt, że wybuchnęłaś płaczem i uciekłaś z pokoju, muszę
przyjąć, że cię rozczarowałem.
Pokręciła głową.
- Nie, Wasza Wysokość, nie rozczarował mnie pan.
- Więc śmiem mieć nadzieję, że to doświadczenie mia
ło jakieś dobre strony?
- To doświadczenie dało mi Jocelyn.
Ruszył w jej kierunku, lecz nagle się zatrzymał.
- Dlaczego mnie w ten sposób opuściłaś?
Verity cofnęła się.
- Czy to nie oczywiste? Bo się wstydziłam.
- Niosłaś od tego czasu cały ciężar winy na własnych
barkach?
- Nie, nie dźwigałam go sama. Powiedziałam o moim
postępku Danielowi.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Powiedziałaś o tym swojemu mężowi?
- Gdy mu wyznałam, co uczyniłam oraz jakie są kon
sekwencje mojego czynu, nie był jeszcze moim mężem.
Nie byłam do tego stopnia pozbawiona honoru, by to
przed nim zataić.
- Muszę powiedzieć, że jestem pełen uznania dla two
jej prawości. Mówiąc szczerze, dziwię się, że on cię po
ślubił.
- Daniel mnie kochał i wybaczył mi. A kiedy urodziła
się Jocelyn, pokochał ją tak, jakby była jego własnym
dzieckiem.
- I nigdy nie wypominał ci grzechu?
- Nie.
- Doprawdy, święty człowiek. Aż trudno uwierzyć.
- Daniel był wyjątkowym mężczyzną, a ja odpłaciłam
mu się monetą z nieszlachetnego metalu.
- Może nie powinnaś za niego wychodzić.
- A jednak za niego wyszłam - odrzekła ostro. - Wy
szłabym za niego nawet wtedy, gdybym nie oczekiwała
dziecka.
- Ponieważ spędziłaś godzinę czy dwie w moim łóżku?
- Ponieważ go kochałam! Daniel mnie uratował. Dał
mi dom, którego nie miałam. Mój ojciec był pijakiem, któ
ry roztrwonił całą fortunę, uprawiając hazard. Kiedy
umarł, nie zostawił mi ani grosza. Gdyby nie Daniel, by
łabym zmuszona pójść na ulicę albo liczyć na miłosierdzie
gminy.
- Daniel Davis-Jones wziął do siebie biedną sierotę
i dzięki temu dostał piękną, młodą żonę.
- W pańskich ustach to brzmi tak podle... a wcale tak
nie wyglądało. Kiedy zamieszkałam w jego domu, był dla
mnie z początku jak ojciec. Pokochałam go bardzo. Do
piero później... o wiele później... on wyznał mi swoje
uczucie i wszystko między nami się zmieniło.
- A jakie były twoje uczucia dla niego? Czy one także
się zmieniły? Czy przestałaś widzieć w nim ojca, a zaczę
łaś widzieć kochanka?Skan Anula, przerobiła pona.
Twarz Verity poczerwieniała.
- Chce pan poznać cały mój wstyd, Wasza Wysokość?
Chce pan, żebym się przyznała, iż za każdym razem, kiedy
Daniel mnie dotykał, myślałam o panu? Że kiedy się ze
mną kochał, ja miałam przed oczami pańską twarz, cało
wałam pańskie usta, pieściłam pańskie ciało?
- Czy to prawda?
- Tak! - wyszeptała, a do jej oczu napłynęły łzy.
- Posłuchaj, Verity, czy ty się nigdy nie zastanawiałaś,
co ja czułem tamtej nocy?
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Myślałam... myślałam... że uzna mnie Wasza Wy
sokość za kobietę niemoralną - wyjąkała. - I miałby pan
rację, gdyby tak było. Nie powinnam była przychodzić do
pańskiego pokoju.
- Nie prosiłem cię, żebyś mi powiedziała, co twoim
zadaniem myślałem. Pytałem, czy kiedyś się zastanowiłaś,
jak ja się z twojego powodu czułem?
Oblała się rumieńcem.
- Nie - przyznała cichym głosem, nie patrząc mu
w oczy.
- Otóż wiedz, że sprawiłaś, iż poczułem się jak męski
odpowiednik kobiety lekkich obyczajów. Zawstydziłaś
mnie. Z twojego powodu wstydziłem się wtedy tak jak
nigdy przedtem.
Schyliła głowę, jakby brała na szczupłe ramiona cały
ciężar świata.
- Przeprosiłam Daniela, a teraz przepraszam pana,
Wasza Wysokość. Żałuję bardzo tego, co tamtej nocy
uczyniłam. Żałowałam przez cały czas. - Uniosła głowę.
- Ale nie żałuję tego, że mam Jocelyn.
Wyciągnął ręce, by ująć w swoje jej zimne dłonie.
- Verity, to, co uczyniłaś tamtej nocy, uratowało mnie.
Patrzyła mu uważnie w twarz, w jej oczach pojawiła
się słaba iskierka nadziei.
- Uratowało? Przed czym?
- Przede mną samym. Przed wesołym, beztroskim
marszem w stronę zguby. Dzięki tobie zobaczyłem, jakim
jestem uwodzicielem, bezmyślnym i pozbawionym uczuć
człowiekiem. Uświadomiłaś mi to jasno, tak jasno, że nie
mogłem się tego wyprzeć. Gdybyś wtedy nie przyszła do
mojej sypialni, byłbym dzisiaj jeszcze większym łajda
kiem. Ty mnie uratowałaś, Verity, i za to będę ci zawsze
wdzięczny.
- Chyba rzeczywiście tak jest - wyszeptała.
- Wyznaję, że ta lekcja nie była dla mnie niczym przy
jemnym. Ale dzięki niej jestem dzisiaj lepszym człowie
kiem. - Położył jej ręce na ramionach. - Od tamtej pory
nie było dnia, żebym o tobie nie myślał. Początkowo cię
przeklinałem - wyznał. - Po powrocie do Anglii ludzie
traktują mnie tak, jak na to zasłużyłem swoim dawnym
życiem, wskutek czego widzę, jakim byłem nikczemni
kiem.
- Ja także myślałam o panu, ale przeklinałam tylko
siebie.
- Musisz mi obiecać, że nie będziesz tego więcej ro
biła. - Przybliżył się do niej jeszcze bardziej. - Mnie po
trzebny był ratunek, Verity, i ty mnie uratowałaś. Będę na
zawsze twoim dłużnikiem, który jest wdzięczny za dług.
Ostrożnie, jak gdyby się obawiał, że ona w jego uścisku
rozkruszy się jak delikatne szkło, przyciągnął ją do siebie.
- Dziękuję ci, Verity, dziękuję ci, moja piękna wyba
wicielko - wyszeptał, pochylając głowę i składając na jej
ustach pocałunek.
Pocałunek ten różnił się od wszystkiego, co zdarzyło
się między nimi poprzednio. Był powolny, delikatny i czu
ły. Całowali się tak, jakby oboje byli bardzo młodzi, a po
całunek był pierwszym pocałunkiem w ich życiu.
Pragnąc, żeby się nigdy nie skończył, Verity objęła Ga
lena za szyję i oddała się bez reszty przyjemności i pra
gnieniu, które wypełniły jej serce.
Ach, gdybyż ten pocałunek był rzeczywiście ich pier
wszym! Jak wiele dałaby za to, by odwrócić bieg zdarzeń.
Za to, by nie wyszła za mąż z rozpaczy i lęku przed ubó
stwem. Za to, by nie musiała spędzić ostatnich dziesięciu
lat, żałując swego postępku i bojąc się, że ich sekret zo
stanie odkryty przez szwagra lub przez kogokolwiek in
nego!
Jednak takiego dokonała wyboru i musiała z tym żyć.
Żyła z tym dotychczas i będzie żyła w przyszłości.
W przeciwnym razie czeka ją wstyd i hańba.
Cofnęła się z ociąganiem.
- Proszę, Wasza Wysokość, niech mnie pan więcej nie
całuje.
- Nie?
- Nie. Jestem teraz szanowaną wdową.
- Podczas gdy ja jestem wciąż rozwiązłym łajdakiem?
- Ja... ja... nie jestem pewna, kim pan jest.
Jeżeli nawet ta odpowiedź go rozczarowała, to nie dał
po sobie nic poznać. Zamiast tego uśmiechnął się smutno
i położył sobie dłoń na sercu.
- Jestem na pani rozkazy. Obiecuję nie robić nic
wbrew pani woli.
Uśmiech zniknął z jego twarzy, a w jego miejsce poja
wił się wyraz błagania.
- Proszę, pozwól mi odwiedzać Jocelyn. Ona jest
w końcu moim dzieckiem.
Verity próbowała uspokoić swoje serce, lecz ono biło
jak oszalałe. Tymczasem umysł podpowiadał jej, że po
pełni szaleństwo, jeżeli się na to zgodzi. Niebezpieczne
szaleństwo, które może skończyć się katastrofą.
Jednak... jednak on jest rodzonym ojcem Jocelyn.
Nie pozwoliła mu poznać córki przez te wszystkie lata.
A teraz on patrzył na nią z taką nadzieją, tak błagalnie.
Jak mogę mu odmówić? - zadała sama sobie pytanie. Być
może, jeżeli zachowamy najwyższą ostrożność...
- Może pan przyjść w odwiedziny w sobotę rano. Je
żeli pogoda będzie ładna, spotkamy się w zagajniku, niby
przypadkiem.
Kiwnął głową, a ona się trochę odprężyła, zadowolona,
że zaakceptował jej propozycję.
- Gdzie pan mieszka?
- U Myrona Thorpe'a, w jego tak zwanym domku my
śliwskim.
- Zna pan sir Myrona?
- Chodziliśmy razem do szkoły. W Harrow. Myron był
moim bardzo dobrym kolegą. Właściwie przyjacielem.
Porządnym, uczciwym chłopakiem kierującym się zawsze
zasadami i postępującym honorowo. Wyrósł na prawdzi
wego dżentelmena. Niestety, po skończeniu szkoły nasze
drogi się rozeszły. Zapraszał mnie co roku na polowanie,
lecz ja z jego zaproszeń nie korzystałem, czego teraz ża
łuję. Mówił mi, że prawie się nie znacie.
- Nie mamy z sobą nic wspólnego.
- Ja też niewiele mam z nim wspólnego, z wyjąt
kiem szkolnych wspomnień - powiedział książę
z uśmiechem i zaczął odwiązywać konia. - Słyszałem,
że Jocelyn wyprowadziła go z równowagi? Chodziło
o jakieś krowy.
- To był wypadek.
- Tak myślałem. - Pogłaskał konia długimi, silnymi
palcami. - A co będzie, jeżeli pogoda w sobotę okaże się
brzydka?
Verity oderwała wzrok od jego dłoni.
- Będzie pan musiał zaczekać do następnej soboty.
Kiwnął głową, prowadząc konia w stronę wrót.
- Dobrze.
- Doceniam fakt, że chce pan zachować ostrożność.
- Nie mam chyba wyboru.
Nie mogła temu zaprzeczyć.
Ruszyła pospiesznie przodem, uchyliła wrota i wyjrza
ła ostrożnie.
- Nie widzę Jocelyn ani Nancy, więc może pan wrócić
tą samą drogą, którą pan tu przybył. Co powie pan w so
botę sir Myronowi?
- Że jadę do wsi.
- Dlaczego?
- A dlaczego nie?
- Musi pan mieć jakiś powód.
- W takim razie powiem, że jadę do kowala, żeby
sprawdził podkowy u mojego konia. Jestem pewien, iż
Myron to zrozumie.
- Mam nadzieję, że się pan nie myli.
Książę podprowadził konia do wrót. Verity już miała je
otworzyć, gdy on położył rękę na jej dłoni spoczywającej
na skoblu. Ciepły uścisk silnych palców sprawił, że spo
jrzała na niego pytająco.
- Verity, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby
utrzymać w tajemnicy prawdę na temat Jocelyn. Zrobię to,
bo ty mnie o to prosisz. Masz na to słowo księcia Deigh-
ton. Dziesięć lat temu to słowo znaczyło pewnie bardzo
mało. Teraz jednak jest zupełnie inaczej, i to dzięki tobie.
Przez chwilę Verity miała nadzieję... myślała... że
książę jeszcze raz ją pocałuje.
Ale on tego nie zrobił. Otworzył natomiast wrota i wy
prowadził konia.
Verity nie wyszła za nim. Nie mogła tego zrobić od razu.
Musiała odzyskać władzę nad rozbudzonymi zmysłami.
Przycisnęła palce do warg - do warg, które on całował
tak czule, odbierając jej rozsądek i poczucie tego, co jest
właściwe.
Przypominając sobie, jak jego dotyk i pocałunki zmą
ciły jej umysł i osłabiły wolę, zastanawiała się, czy nie
popełniła właśnie kolejnego błędu, którego skutki mogą
się okazać katastrofalne.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Czy wypatrujesz czegoś, co ma spaść z nieba? - za
pytał dobrodusznie Myron, odwracając nagle uwagę Ga
lena od kontemplacji pogody.
Ubrani w płaszcze, których poły trzepotały, obijając się
o cholewy długich butów, i wyposażeni w strzelby, któ
rych kolby tkwiły im pod pod pachami, a długie lufy skie
rowane były ku ziemi, zmierzali właśnie w stronę domu
Myrona. Obaj dżentelmeni spędzili cały ranek na polowa
niu na dzikie ptactwo. Za nimi szli gajowi, niosąc bażanty
i kuropatwy upolowane przez Myrona oraz jednego, jedy
nego jarząbka ustrzelonego przez Galena.
Pogoda tego ranka była wietrzna. W powietrzu czuło
się typową angielską wilgoć, a po niebie przepływały od
czasu do czasu szare chmury. Przy takiej aurze trudno było
przewidzieć, jak będzie na drugi dzień.
- Zastanawiałem się po prostu, czy jutro dopisze nam
słońce, czy raczej lunie deszcz - odpowiedział Galen.
Jutro, czyli w sobotę, miał się bowiem spotkać z Verity
i Jocelyn, pod warunkiem, że aura dopisze. Jeśli nie, to
musi się uzbroić w cierpliwość i poczekać aż do następnej
soboty, ponieważ zgodził się dostosować do wymagań Ve-
rity. Zresztą było dla niego rzeczą najzupełniej zrozumia
łą, że Verity chce za wszelką cenę uniknąć skandalu.
Lecz jakim kosztem? Jej lęki kosztowały go już dzie
więć lat niewiedzy o istnieniu własnego dziecka.
- Powinno być tak ładnie jak dzisiaj - powiedział My
ron tonem człowieka pewnego tego, co mówi - pod wa
runkiem, że zachodzące słońce będzie dziś równie czer
wone jak wczoraj.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz. Zamierzam bowiem
pojechać do wioski, do kowala, żeby sprawdzić podkowy
mojego konia.
- Wybierasz się do Jefford do kowala, co? A może
chcesz się spotkać z jego nadobną córką?
Galen już miał odpowiedzieć ostro, ale się powstrzy
mał. Myron bez przerwy powtarzał takie rzeczy, a on mu
siał to znosić. Była to cena, jaką płacił za grzechy
młodości.
- Nawet nie wiedziałem, że kowal ma córkę.
- Zapewniam cię, że jest hoża i nadobna. Pięknie śpie
wa i ma zalotny uśmiech. Jak słyszałem, bardzo interesują
ją dżentelmeni, którym jej ojciec kuje konie.
- Uwierz mi, Myronie, nie interesuje mnie córka ko
wala, bez względu na to, czy jest nadobna, czy szpetna.
Myron zmieszał się i poczerwieniał.
- Nie chciałem cię urazić, mój drogi - zapewnił przy
jaciela. - Wybacz mi, proszę.
Galen uświadomił sobie, że nie udało mu się ukryć
zniecierpliwienia.
- Ależ nie, to ty mi wybacz, że okazałem się opryskli
wy. Przed laty zapracowałem sobie z własnej woli na
określoną reputację. Obawiam się, że będzie mi ona towa
rzyszyła do końca moich dni, bez względu na to, jak po
stępuję już jako człowiek dojrzały.
- Człowiek dojrzały, a to dobre! - zawołał Myron. -
Sądzę, że nie powinieneś się martwić. Niektórzy mężczyź
ni zazdroszczą ci twojej sławy.
Z tonu Myrona wynikało jasno, że sam należy do tego
grona mężczyzn.
- Taka wątpliwa sława może się wydawać pożądana
tylko tym, którzy jej nie zakosztowali. Wierz mi, Myronie,
że ciężko jest żyć z balastem szaleństw i grzechów mło
dości.
Myron pokiwał głową w zamyśleniu, jakby przypomi
nając sobie szaleństwa i grzechy własnej młodości. Galen
jednak nie wątpił, że grzechy były lekkie, bo Myron to
człowiek zbyt uczciwy i dobry, by popełnić jakikolwiek
czyn niemoralny.
Myron - wtedy, dziesięć lat temu - wyprosiłby Verity
ze swojej sypialni. Albo sam by z niej uciekł. Postąpiłby
jak dżentelmen.
- Jestem pewien, że damy będą zadowolone, słysząc
o twoim postanowieniu poprawy - zauważył Myron.
Galen nic na to nie odpowiedział, ale na jego twarzy
pojawił się wyraz świadczący o sceptycyzmie. Wypływał
on z faktu, że nie tylko jego lokaj oczekiwał, iż powróci
do rozwiązłego trybu życia. Oczekiwało tego także kilka
zamężnych dam, z którymi zabawiał się w młodości, gdyż
zareagowały gniewem i oburzeniem, kiedy po powrocie
z Włoch nie odpowiedział pozytywnie na ich awanse.
Jednak, wbrew powszechnej opinii, prawdą było to, co
Galen powiedział Verity - rzeczywiście się zmienił i nie
zamierzał w przyszłości wieść tak rozwiązłego trybu życia
jak przed laty.
Miał zamiar zostać najszacowniejszym i najprzy-
zwoitszym księciem w całym królestwie. Nosił się
z tym zamiarem nie tylko ze względu na siebie, ale tak
że ze względu na Jocelyn. Liczył na to, że pewnego
dnia, gdy dziewczynka będzie starsza, powie jej pra
wdę. A Jocelyn, poznawszy tajemnicę swojego pocho
dzenia, nie może wstydzić się własnego ojca.
Gdy zastanowił się nad tym głębiej, doszedł do wnio
sku, że zostać najszacowniejszym i najprzyzwoitszym
księciem w całym królestwie to zadanie łatwe. Wystarczy
tylko nie szastać pieniędzmi, nie uprawiać gier hazardo
wych, nie pić zbyt wiele i nie mieć kochanek.
Jednak przed nim stoi zadanie trudniejsze, polegające
na tym, by stać się człowiekiem tak dobrym i zasługują
cym na szacunek jak... jak zmarły mąż Verity!
Ta myśl go olśniła. W następnym jednak momencie
przyszło zastanowienie: jak on to, do diabła, zrobi? W jaki
sposób zdoła dorównać wzorowi doskonałości?
- To musi być nie lada przyjemność wiedzieć, że ko
biety czatują na człowieka jak myśliwi na zwierzynę -
kontynuował w zamyśleniu Myron.
- Sądzę, że nie lada przyjemnością jest być takim do
skonałym strzelcem jak ty - odrzekł Galen.
Nie był to w jego ustach pusty komplement, gdyż My
ron trafiał zwierzynę z łatwością, zawsze jednym strza
łem, skupiwszy się uprzednio w sposób doskonały.
Gdyby nie widział tego na własne oczy, Galen nigdy
by nie uwierzył, że ten gadatliwy Myron Thorpe jest
w stanie tak się skoncentrować.
Myron promieniał.
- To praktyka, Wasza Wysokość, praktyka. Przecież ja
poluję codziennie, jeżeli tylko nie pada.
- Chciałbym móc powiedzieć, że w moim przypadku
to też jest kwestia praktyki. Niestety, to tylko sprawa przy
padku, czyli urodzenia. Gdybym nie był księciem, moje
„stadko" znacznie by się przerzedziło.
- Bzdura! Przecież jesteś diabelnie przystojny.
- To też przypadek. A zresztą tutaj, do twojego domku
myśliwskiego, jakoś kobiety się nie zbiegły, a my żyjemy
w nim jak dwóch zatwardziałych starych kawalerów.
Myron uśmiechnął się jak ktoś, kto za chwilę spełni naj
większe marzenie swego gościa.
- Ale nie będziemy tak już dłużej żyli! - oznajmił.
Weszli do domu tylnym wejściem. Odgłos ich kroków
rozległ się w holu o kamiennej posadzce. Myron, nie
zwracając uwagi na to, że pozostawił na kamieniach ślady
błota, usiadł na drewnianej ławie. Oczy mu się świeciły.
- Czy potrafisz zgadnąć, do czego zmierzam?
- Spróbuję - odrzekł Galen, tłumiąc westchnienie.
Tymczasem Myron wezwał swoim donośnym głosem,
który tutaj, w rozległym holu, wydawał się jeszcze donio
ślejszy, jednego z wielu swoich służących i wręczył mu
broń.
- Twój domek myśliwski mają zamiar odwiedzić krew
ne. Jeżeli tak, to musiały szybko przygotować się do tej wi
zyty - powiedział Galen, oddając strzelbę służącemu.
- Nie są to moje krewne. Nie zaprosiłem ich, bo głu
pszych kobiet niż one nie ma na świecie. Rozmawiają tyl
ko o balach, przyjęciach i o swoich fatałaszkach. No
i, oczywiście, plotkują; obgadują się nawzajem. W tym są
niezmordowane. Z wyjątkiem kuzynki Charity, ale ona
woli książki. Mężczyzn wprost nienawidzi.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że zamierzają tu
przyjechać moje krewne?
- Właśnie! - zawołał Myron uszczęśliwiony i pod
niósł nogę, tak żeby kolejny służący mógł mu zdjąć but.
- Przyjeżdża lady Bodenham!
Galen omal nie jęknął.
- I George?
- Oczywiście! George też. Wraz ze swoimi najlepszy
mi ogarami. Prosiłem go, żeby mi jednego pożyczył do
pokrycia moich suk.
- Nie wiedziałem, że go znasz.
- Spotkałem go kiedyś w Newmarket. George ma fioła
na punkcie swoich psów, ale to zrozumiałe.
Galen pomyślał, że zaniedbywana przez męża Eloise
nie zgodziłaby się z opinią, iż to zrozumiałe, jednak w tej
chwili małżeństwo kuzynki interesowało go mniej niż to,
co mogła przynieść jej wizyta. Wizyta ta mogła oznaczać
uroczyste kolacje, spacery i inne rozrywki, a także - ze
względu na George'a - dodatkowe polowanie. No
i wszechobecność psów, bo George z pewnością przywie
zie liczną sforę swoich pupilów. Natomiast Eloise z pew
nością zechce zobaczyć się z Verity, w związku z czym
Myron pewnie zaprosi Verity.
- Twoja kuzynka zapytała także, czy mogłaby
przywieźć swoją czarującą młodą przyjaciółkę, lady Mary
- powiedział Myron, a na jego twarzy pojawiło się coś, co
sam z pewnością uważał za przebiegły uśmieszek. - Od
powiedziałem oczywiście, że z radością ją tutaj powitam.
Jednak przypuszczam, że lady Mary nie przybędzie tu
z chęci spotkania się ze mną.
Galen próbował udawać uradowanego tymi wieściami,
a ściślej rzecz ujmując, próbował rzeczywiście być urado
wany. Chciał się ożenić, założyć rodzinę i nie widział po
wodu, dla którego nie miałby brać pod uwagę lady Mary
jako kandydatki na żonę. Była osobą uroczą i łagodną, by
ła utytułowana, bogata i miała wpływowego ojca.
- Kiedy przyjeżdżają? - zapytał.
- Nie możesz się doczekać, co? We wtorek, po południu.
Dobrze, że dopiero we wtorek, a nie wcześniej, pomy
ślał Galen.
- Nie zbliżaj się tak bardzo do wody i nie zamocz się.
Jocelyn, ubrana w lekki płaszczyk i kapelusik, który
przytrzymywały wstążki i który przekrzywił się jej nieco
na głowie, cofnęła rękę, bo zauważyła, że zamoczyła sobie
skraj rękawa. Na szczęście Verity tego nie widziała. Joce
lyn przykucnęła tuż nad strumieniem płynącym wartko
przez zagajnik w pobliżu ich domu, odwróciła głowę
i podniosła wzrok na matkę stojącą nieco dalej.
- Muszę puścić jeszcze jedną łódeczkę - powiedziała.
- Więc to są łódeczki? - zapytała Verity, patrząc na pa
tyczki, które dziewczynka rzucała do wody.
- Tak, to są łódeczki, a płyną nimi dobre wróżki. Takie
jak ta z bajki o Kopciuszku. Może dzięki nim i ja spotkam
jeszcze księcia...
Jocelyn, pochłonięta zabawą, nie była świadoma zanie
pokojenia matki wynikającego z tego, że po niebie prze
suwały się szare chmury pędzone dość silnym wiatrem.
Deszcz jednak nie padał i dlatego Verity postanowiła
przyprowadzić Jocelyn na spotkanie z księciem. Nie po
wiedziała mu dokładnie, o której godzinie mają się spot
kać, nie wiedziała więc, kiedy książę się pojawi. Miała jed
nak nadzieję, że nastąpi to szybko.
Starała się zachować spokój, mimo to musiała przyznać
sama przed sobą, że jej się to nie udaje. Nie znała żadnego
innego mężczyzny, który działałby na nią tak, jak działał
książę, i to jeszcze zanim go poznała.
Wtedy, przed laty, z wypiekami na twarzy słuchała
opowieści Eloise o jego wyczynach. Na ich podstawie u-
znała go za ogromnie przystojnego i odważnego pirata,
rycerza i Casanovę w jednej osobie, bohatera starodaw-
nych opowieści, który mógłby zasiadać przy Okrągłym
Stole wraz z rycerzami Króla Artura.
Gdy spotkała go wreszcie w rezydencji lorda Langleya,
prawie zaniemówiła z podniecenia i zachwytu. Szybko
uświadomiła sobie, że w porównaniu z księciem, jej przy
szły mąż jest stary i łagodny jak baranek.
I wtedy podjęła tę złą decyzję i poszła do jego sypial
ni.
Jakież było jej zaskoczenie, gdy książę, siedząc nagi
w łóżku, patrzył na nią nie z wyrazem aroganckiego za
dowolenia ani rozpustnego cynizmu, tylko z zaskocze
niem. Miał przy tym w twarzy coś, co świadczyło o jego
wrażliwości, podatności na ciosy. Gdyby był arogancki
lub pełen bezwstydnego pożądania, pewnie uciekłaby
z sypialni od razu. Tymczasem jednak zobaczyła w jego
oczach zdziwienie, a miękkie, pełne wargi układały się
tak, jakby miały za chwilę zadać pytanie...
W milczeniu ją pieścił, podniecał czule i umiejętnie.
Okazało się, że wobec czułości i namiętności ona jest bez
bronna, nie może im się oprzeć.
Chociaż nie, nie była bezradna.
Z zapamiętaniem oddała się rozkoszy, którą on wzbu
dzał. Przyjęła go tak, jakby był jej mężem, jakby właśnie
spędzali noc poślubną.
Dopiero później, gdy on się delikatnie wycofał, zdała
sobie w pełni sprawę z tego, co uczyniła.
Oddała się mężczyźnie, który nie był jej mężem,
mężczyźnie, którego prawie nie znała, oddała się mu, jak-
by była kobietą lekkich obyczajów. Ogarnęły ją wyrzuty
sumienia, straszne, palące, powodujące ogromne cierpie
nie. Uciekła.
- Wydaje mi się, że ktoś zamoczy sobie nogi.
Verity podskoczyła, jakby na kołnierz jej płaszcza spadł
oślizgły wąż, i odwróciła się gwałtownie. Wąską ścieżką
zbliżał się książę.
Prowadził swego cudownego czarnego ogiera, który,
rżąc niecierpliwie, rzucał łbem. Patrząc na niego, Veri
ty miała pewność, że tylko doskonały jeździec potrafi
sobie poradzić z takim pełnym temperamentu zwierzę
ciem.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział książę, uwiązując
konia do pobliskiego drzewa. - Nie chciałem was prze
straszyć.
- Ja... ja się zamyśliłam - odrzekła Verity, nie patrząc
mu w oczy.
Jocelyn obejrzała się i otworzyła szeroko oczy ze zdzi
wienia. A potem podbiegła do księcia i zatrzymała się na
gle tuż koło jego. wierzchowca.
- Dzień dobry, Wasza Wysokość. Co pan tutaj robi?
- Co za wspaniała niespodzianka! - odrzekł książę. - '
Przebywam z wizytą u sir Myrona, który jest moim przy
jacielem.
Koń zarżał nagle, a Jocelyn, przestraszona, aż pod
skoczyła.
- Nie zwracaj uwagi na Harry'ego. On tylko wygląda
tak groźnie. Łowisz ryby?
- Nie! - zawołała Jocelyn, przerażona na samą myśl
o tym. - Przecież gdybym łowiła ryby, to musiałabym do
tykać robaków!
- Rzeczywiście - przyznał poważnie książę.
Popatrzył na Verity, która uśmiechnęła się, nie mogąc
powściągnąć rozbawienia.
- Chyba muszę odpocząć - stwierdził książę i usiadł
na pobliskim pniu.
Siedząc tam, nie wyglądał jak zwykły śmiertelnik, któ
ry po prostu przysiadł na chwilę. Z długimi włosami, sze
rokimi ramionami i królewską postawą, wyglądał jak
średniowieczny monarcha.
- Jocelyn lubi robić łódeczki z gałązek i puszczać je
na wodę - wyjaśniła Verity.
- A ja zawsze na statku dostaję choroby morskiej -
powiedział książę z zaskakująco zakłopotanym uśmie
chem.
Jocelyn patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
- Pływał pan po morzu?
- Kilka razy, ale zdecydowanie wolę podróżować lą
dem. Zawsze wybieram podróż lądem, jeżeli to jest mo
żliwe.
- Książę mieszkał we Włoszech - wyjaśniła Verity.
- Mówił mi o tym u lady Bodenham - odrzekła Joce
lyn z zadowoloną miną.
- O, nie wiedziałam. - Verity popatrzyła na Galena
i ujrzała na jego twarzy psotny uśmiech.
Ogarnęło ją wzruszenie płynące z czułości. Czy ta ros-
nąca czułość jest tylko odbiciem głębokiej miłości, jaką
żywiła dla swojej córki, której on jest ojcem?
- Obawiam się, że się trochę zgubiłem. Czy do domu sir
Myrona trzeba jechać w tym kierunku? - zapytał książę.
Jocelyn zachichotała.
- Nie. W przeciwnym - poinformowała, a potem zmar
szczyła brwi. - Byłabym ostrożna, Wasza Wysokość, bo sir
Myron zawsze strzela.
- Mam nadzieję, że nie do ludzi.
- Nie, do ludzi nie - zgodziła się Jocelyn - ale mógłby
pana trafić przez pomyłkę.
- Czyżbym tak bardzo przypominał bażanta?
Jocelyn roześmiała się, a na twarzy Verity pojawił się
uśmiech.
- Nie, wcale nie - odrzekła dziewczynka. - Jest pan
za to bardzo przystojny.
- Jocelyn! - skarciła ją Verity.
Galen zwrócił się do niej z udawaną rozpaczą.
- Czyżby mama nie zgadzała się z córką?
- Mama też uważa, że pan jest przystojny, prawda? -
domagała się odpowiedzi Jocelyn.
- Sądzę, że książę cieszy się powodzeniem, i wie, że
jest przystojny, bez moich zapewnień.
Dziewczynka otworzyła szeroko oczy, a Verity pożało
wała, że była taka opryskliwa, ale doprawdy, co mogła
w tej sytuacji powiedzieć?
- Ja uważam, że twoja mama jest ładna. Prawie tak
ładna jak ty - wtrącił Galen.
Jocelyn uśmiechnęła się i spojrzała z dumą na matkę.
- Muszę stwierdzić, że o tej porze roku we Włoszech
jest znacznie cieplej niż w Anglii - mówił dalej, zmienia
jąc temat i obciągając na sobie obcisłą kurtkę.
Verity z zadowoleniem przyjęła fakt, że skończył już
z pochlebstwami.
- Wiesz co, Jocelyn, jeżeli usiądziesz obok mnie na
tym balu - zaproponował - to opowiem ci o wiosce,
w której mieszkałem we Włoszech. Chcesz?
Dziewczynka kiwnęła z zapałem głową i usiadła obok
księcia.
Galen spojrzał na Verity.
- Jest tu jeszcze miejsce i dla pani.
Verity poprawiła koszyk przerzucony przez ramię i oz
najmiła:
- Ja idę zbierać grzyby.
- No to pomyślnych zbiorów.
Wyglądał tak, jakby nie miał nic przeciwko temu, by
się oddaliła. Tak jej się wydawało, kiedy odchodziła wą
ską ścieżką. No cóż, czego innego mogła się spodzie
wać. Przecież on przybył tutaj, by pobyć z Jocelyn,
a nie z nią.
Kiedy uszła kawałek drogi, obejrzała się.
Córka siedziała jak zahipnotyzowana, wpatrując się
z podziwem w księcia i słuchając uważnie, podczas gdy
on uśmiechał się do niej, jakby... jakby kochał ją naj
czystszą ojcowską miłością.
Verity wierzyła, że ją kocha. Wierzyła również, że się
zmienił i nie jest już rozpustnym łajdakiem z opowieści
Eloise.
Wciąż jednak emanował męskością. O, tak, był nadal
zachwycający, i taki atrakcyjny, chyba nawet bardziej te
raz, będąc uczciwym człowiekiem, niż kiedyś, gdy towa
rzyszyła mu zła sława uwodziciela.
Uczyniwszy kilka daremnych prób znalezienia grzy
bów, Verity zawróciła, przywoływana brzmieniem głębo
kiego męskiego głosu, a także popychana własną cieka
wością. Pragnęła bowiem dowiedzieć się czegoś o pobycie
Galena we Włoszech.
Z jego opowieści wynikało, że na obczyźnie wiódł ży
cie proste i spokojne, iż miał tam tylko kilkoro dobrych
przyjaciół, którzy odwiedzali go od czasu do czasu. Verity
zastanawiała się, jak spędzał dni, bo jej zdaniem był męż-
czyną zbyt pełnym energii, by zadowolić się po prostu sie
dzeniem na słońcu.
Galen opowiadał o mieszkańcach wioski, szkicując ich
charaktery w kilku dobrze dobranych słowach, dzięki cze
mu z łatwością mogła wyobrazić sobie ich wszystkich -
od Guida, pełnego temperamentu najbliższego sąsiada,
który miał równie pełną temperamentu żonę, aż po roz
targnionego księdza, ojca Paola.
Przekonała się, że Galen ma wielki dar żywego opo
wiadania. Gdyby teraz wyznał, że za granicą zaczął pisać
książki, wcale by się nie zdziwiła.
- Moja willa jest mała i skromnie umeblowana, ale za
to stoi tak blisko wsi, że gdy Guido kłóci się z żoną An-
gelą, ja słyszę każde ich słowo - zakończył, gdy Verity
podeszła bliżej.
- Czy oni często się kłócą? - zapytała Jocelyn.
- Prawie codziennie.
Dziewczynka skrzywiła się.
- To okropne.
Galen uśmiechnął się szeroko.
- Tak naprawdę to oni nie są na siebie źli i godzą się
każdego wieczora. To także słyszę.
Verity popatrzyła na niego, przerażona tym, co kryje
się za tymi słowami.
- Kiedy się już pogodzą, śpiewają arie z oper. Ich ulu
bioną operą jest „Wesele Figara" - dodał Galen, który był
znawcą muzyki operowej i podczas podróży po Europie
starał się odwiedzać wszystkie wielkie teatry muzyczne.
Szczególnie zaś podziwiał dzieła Mozarta.
Pomyślał teraz, że Jocelyn z pewnością byłaby za
chwycona, mogąc obejrzeć uroczą baśń, jaką jest „Czaro
dziejski flet". Jednak w obecnych okolicznościach,
stwierdził w duchu ze smutkiem, nie mogę zrobić nic, że
by jej to dzieło pokazać.
- Wiesz, kto napisał muzykę do „Wesela Figara"? -
zapytał.
- Nie - odrzekła Jocelyn. - A Wasza Wysokość
wie?
- Wiem.
- Kto?
- Wolfgang Amadeusz Mozart, genialny kompozytor.
Czy wiesz, że zaczął komponować, gdy miał zaledwie
sześć lat? Był wtedy młodszy od ciebie.
- Taki mały i już komponował? - zdziwiła się dziew
czynka.
- Tak. Doskonale grał na klawesynie, organach
i skrzypcach i komponował. Podróżował po całej Euro
pie. A ty umiesz na czymś grać?
- Ja jeszcze nie, ale mamusia gra na fortepianie - po
wiedziała z widoczną dumą. - A kto to był Figaro?
- O, Figaro to wielki spryciarz. Był najpierw cyruli
kiem, czyli fryzjerem, a potem pokojowcem hrabiego Al-
mavivy.
- I to było jego wesele?
- Tak.
- A jak nazywała się jego narzeczona?
- Zuzanna.
- Ona też była sprytna?
- Tak, Zuzanna to była sprytna dziewczyna. Służyła ja
ko pokojówka u hrabiny, żony hrabiego.
- To tak jak Nancy u mojej mamy! Nancy też jest
sprytna!
- Figaro ożenił się z Zuzanną. Mógłbym ci zaśpiewać
coś z tej opery, chociaż, jak mówiłem twojej mamie, nietęgi
ze mnie śpiewak. Mógłbym ci też coś zaśpiewać z innej ope
ry Mozarta, która się nazywa „Czarodziejski flet"...
- Czarodziejski? To bajka dla dzieci?
- Dla dzieci i dla dorosłych. Piękna bajka.
- Występuje w niej dobra wróżka?
- Jest zła Królowa Nocy, ale także dobry kapłan-cza-
rodziej, i księżniczka...
- A książę?
- Jest też i książę, i ptasznik Papageno. To bardzo
piękna opera. Na pewno by ci się spodobała.
- Wasza Wysokość, proszę mi ją opowiedzieć.
- Opowiem ci ją może kiedyś. Jeżeli się jeszcze spot
kamy...
Urwał i spojrzał prosto na Verity, podnosząc pytająco
brwi. Verity zarumieniła się, bo nie zdawała sobie sprawy,
że stoi aż tak blisko.
- No i co, nie udało się? - zapytał.
- Co takiego... ? - nie zrozumiała Verity.
- Znaleźć grzybów - wyjaśnił.
- Nie miałam szczęścia.
- Ja widziałam grzyby. O tam - powiedziała Jocelyn,
wskazując pobliską zacienioną polankę i wyciągnęła rękę
po koszyk.
- Pozbieram trochę, mamusiu - oznajmiła i spojrzała
na księcia. - Ja zawsze potrafię znaleźć grzyby.
- Rzeczywiście, Jocelyn ma bardzo bystry wzrok -
potwierdziła Verity.
- No to idź, a twoja mama poczeka tutaj ze mną.
Dziewczynka chwyciła pusty koszyk i pobiegła na po
lankę.
- Nie oddalaj się z polanki! - zawołała za nią Verity.
- Nie wchodź między drzewa. Bądź tam, gdzie cię będę
mogła widzieć.
Jocelyn kiwnęła głową, a Verity odwróciła się do Ga
lena, który poklepał pień, wskazując jej miejsce, gdzie
może usiąść.
- Nie usiądziesz?
- Mogę postać.
- Zapewniam cię, że nie gryzę.
- Wiem.
- I nie pocałuję cię więcej.
- To dobrze.
Zdecydowała, że może usiąść.
- Czy Wasza Wysokość powiedział sir Myronowi, że
jedzie do kowala?
- Tak - odrzekł i popatrzył na ich córkę. - Mam
nadzieję, że Jocelyn potrafi odróżnić dobre grzyby od
muchomorów.
- Oczywiście.
- Nie chcielibyśmy, żeby ktoś się rozchorował.
Było w jego tonie coś, co sprawiło, że Verity spojrzała
na niego podejrzliwie.
- Oczywiście, że nie.
- Przepraszam - powiedział poważnie. - Rozumiem,
że wokół nagłego zgonu twojego męża powstały... po
wstały pewne kontrowersje.
Verity westchnęła. Galen pomyślał, że mądrzej by
zrobił, gdyby nie podjął tego tematu, zwłaszcza że Ve
rity nie za bardzo chciała pozwalać mu widywać się
z Jocelyn.
Zanim zdążył ją przeprosić, Verity powiedziała:
- Jedynymi osobami, które miały jakieś podejrzenia co
do śmierci Daniela, byli moi szwagrostwo. Nikt więcej ni
czego nie podejrzewał.
- To dobrze. Przykro mi, że dotknąłem tak bolesnego
tematu.
- Proszę mi powiedzieć, Wasza Wysokość - odezwała
się Verity po chwili milczenia - co pan robi we Włoszech?
- Czytam, chodzę do tawerny i biorę udział w dysku
sjach na temat polityki. I...
- Przyjmuje pan gości?
Spojrzał na nią bystro.
- Nie przyjmuję kobiet.
- Nie to miałam na myśli.
- Nie będę twierdził, że przez całe dziesięć lat żyłem
w celibacie. Moje związki z kobietami dostarczały takiej
samej rozrywki mnie, jak i moim partnerkom, które za
wsze miały świadomość, że nie będą one trwały długo
i nie są związkami poważnymi.
- To nie moja sprawa, Wasza Wysokość.
- Rzeczywiście - zgodził się - lecz mimo to chcę, że
byś o tym wiedziała.
Nie odpowiedziała, a on zaczął się zastanawiać, czy
przypadkiem nie powinien pominąć milczeniem również
i tego tematu.
Właściwie sam nie wiedział, dlaczego jej o tym powie
dział.
Chociaż nie, wiedział dlaczego. Chciał ją przekonać, że
jest wolny i nie ma zobowiązań wobec żadnej kobiety.
- Kiedy brakuje mi towarzystwa, piszę ludziom listy,
pomagam młodym uczyć się angielskiego.
- To niewiele jak na człowieka w pańskim wieku i
o pańskiej energii.
- Niewiele, i robiłbym więcej - odrzekł, zadowolony
i nie do końca pewien, czy jej słowa są komplementem,
czy wprost przeciwnie. - Niestety, mężczyźni z wioski nie
lubią, kiedy rozmawiam z kobietami, więc przeważnie
przebywam na terenie swojej posiadłości. No i pilnuję in
teresów. Korespondencyjnie.
Verity nie odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech.
- Czy zamierza pan wkrótce wrócić?
- To zależy od tego, co się wydarzy tutaj. - Odchrząk
nął i podniósł głos, wskazując głową Jocelyn. - Ona wy
gląda tak, jakby całe jej życie zależało od tego, czy na
zbiera grzybów, prawda?
- Jocelyn jest z reguły bardzo pilna.
- Myron opowiedział mi o tych krowach.
Ku jego zachwytowi, Verity uśmiechnęła się szelmowsko.
- Ach, tak, biedny sir Myron. Kiedy próbował ustąpić
pędzącym krowom z drogi, wpadł do kałuży.
- O tym nawet nie wspomniał.
- Być może to zbyt upokarzające wspomnienie.
Galen zastanowił się, czy Verity, wypowiadając te sło
wa, miała na myśli coś więcej.
- Słyszałem, że rozpieszczasz Jocelyn.
Verity spojrzała na niego gniewnie, ale zanim coś po
wiedziała, on powstrzymał ją, unosząc dłoń.
- Miałem właśnie dodać, że ja się z tym poglądem nie
zgadzam. Widziałem w swoim życiu naprawdę rozpusz
czone dzieci, a Jocelyn ich nie przypomina. Wspaniale ją
wychowałaś, Verity. Powinnaś być bardzo dumna.
- Nie wychowywałam jej sama. Daniel był bardzo do
brym ojcem.
- Jestem mu za to wdzięczny.
Spojrzała na niego z ukosa.
- Nie wiedziałam, że masz jakikolwiek kontakt
z dziećmi.
- Miałem na myśli moich przyrodnich braci.
- Ach, tak. Słyszałam coś o nich u Eloise. Najmłodszy
jest chyba największym łobuziakiem.
- Lepiej pasuje określenie dziecko z piekła rodem.
Tak, Hunt jest najbardziej rozpuszczony z nich wszyst
kich.
Verity popatrzyła na Galena w zamyśleniu.
- Nie mogę powiedzieć, bym słyszała, żeby mówiono
kiedykolwiek o tobie jako o kimś rozpuszczanym w dzie
ciństwie.
- Gdybym tak było, to może później, gdy dorosłem,
nie pozwalałbym sobie na tak wiele.
- Dlaczego twoi bracia byli rozpuszczeni, a ty nie?
- Bracia przyrodni - poprawił automatycznie. - O wy
jaśnienie tego faktu musiałabyś się zwrócić do mojego oj
ca, a on już nie żyje.
- Przepraszam. Nie chciałam zrobić ci przykrości.
Zastanawiając się, co Verity pomyślałaby o całym tym
napięciu i strachu, które towarzyszyły mu codziennie
w dzieciństwie, Galen wzruszył ramionami.
- Po tak długim czasie powinienem już reagować spo
kojniej.
- Rany z dzieciństwa są bardzo głębokie - powiedzia
ła łagodnie, ze współczuciem.
Ujęty jej łagodnym tonem oraz faktem, że być może go
rozumie, a także zmęczony ukrywaniem przykrych prze
żyć z dzieciństwa, książę Deighton zrobił coś, czego nigdy
dotąd nie czynił.
Zaczął mówić o swoich rodzicach.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Nie byłem ulubieńcem ojca, mimo że miałem dzie
dziczyć jego fortunę - zaczął Galen rzeczowym tonem. -
Być może gdybym lepiej się uczył lub gdybym miał wię
kszą skłonność do żołnierskiego rzemiosła... albo gdyby
on nie poślubił mojej macochy.
- Macocha cię nie lubiła?
- Nie znosiła mnie. Posłała mnie do szkoły z interna
tem, gdy nadarzyła się pierwsza po temu okazja. I, przykro
mi stwierdzić, zrobiła to, mając błogosławieństwo mojego
ojca. Nie cierpiała mnie od pierwszej chwili. Miałem wte
dy sześć lat.
- Dlaczego? - zapytała łagodnym tonem Verity.
- Obawiam się, że zrobiłem na niej bardzo złe wraże
nie.
- Jak dziecko może zrobić złe wrażenie? Przecież jej
nie uderzyłeś, prawda?
Galen uśmiechnął się smutno.
- Nie, nie uderzyłem jej, ale nie byłem zachwycony jej
przybyciem. Bardzo kochałem matkę. Nie zachowywała
się wyniośle i autokratycznie jak mój ojciec. Zdenerwo
wałem się, gdy zobaczyłem macochę i uświadomiłem so-
bie, co zrobił ojciec. Przestraszyłem się, widząc obcą ko
bietę uwieszoną u jego ramienia. Próbowałem jednak nie
płakać. Mój ojciec nienawidził widoku łez.
- Przecież ona by zrozumiała - zaprotestowała Verity.
- Najwyraźniej nic nie rozumiała, bo powiedziała:
„Co za naburmuszone dziecko". Ojciec bardzo się wów
czas zirytował i... nasze stosunki już nigdy się nie po
prawiły.
- Ale przecież byłeś tylko dzieckiem!
- Byłem spadkobiercą, moja droga- odrzekł książę
gorzko - a dziedzic fortuny się nie dąsa, nie płacze i nie
tęskni za matką. Dziedzic fortuny nigdy się nie poddaje.
Nie miewa koszmarnych snów, a będąc w szkole, nie tę
skni za domem. Nie przytula się do rodziców ani nawet
ich nie dotyka, nie dotyka też rodzeństwa ani służących.
Żyje bez takich przyziemnych kontaktów z innymi istota
mi ludzkimi.
- Och, Galenie, tak mi przykro!
Galen uśmiechnął się sardonicznie.
- Przepraszam. Dziedzic fortuny nie powinien mówić
o sobie. Chyba że skłoni go do tego para współczujących,
błękitnych oczu.
Verity wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń.
- Dobrze, że mi o tym powiedziałeś - wyszeptała. -
Oboje mieliśmy nieszczęśliwe dzieciństwo. Ja nie znałam
matki. Zmarła wkrótce po moim urodzeniu. A ojciec...
- Mówiłaś mi o nim już przedtem. Ze względu na mnie
nie musisz powracać do przykrych wspomnień.
- Ty opowiedziałeś mi o swoich rodzicach. Pozwól mi
opowiedzieć o moich. Chcę... pragnę to zrobić.
Skłonił głowę poważnie, wyrażając w ten sposób
zgodę.
- Mówiłam ci już, że ojciec był utracjuszem, który roz
trwonił rodzinny majątek. Na szczęście nie widywałam go
często. Jako małe dziecko miałam nianię, a później posła
no mnie do szkoły. Jednakże w moim przypadku - ciąg
nęła - wyszło to na dobre. Dla mnie szkoła okazała się
azylem, zwłaszcza gdy wzięła mnie pod swoje skrzyd
ła Eloise. A poza tym dobrze było wiedzieć, czego ode
mnie oczekują i jak mam się zachowywać. - Uśmiechnęła
się czarująco. - Jednak nie zawsze zachowywałam się
dobrze.
- Ja w Harrow także, a jeszcze gorszy stałem się po
ukończeniu szkoły.
- Podczas gdy ja zrobiłam się lepsza i taka byłam aż
do... .
- Aż do tej nocy, którą spędziłaś ze mną.
- Właśnie.
Uścisnął jej dłoń, a potem wyciągnął rękę, żeby pogła
dzić Verity po policzku.
- Może już czas, żebyśmy wybaczyli to sobie na
wzajem.
Kiwnęła głową, patrząc mu w oczy.
- Być może.
Aczkolwiek niechętnie, cofnął jednak rękę i chcąc
zmniejszyć panujące między nimi napięcie, powiedział:
- Gdy Eloise przyjedzie do domu Myrona, skorzystam
z okazji i zapytam, co takiego wyrabiałaś w szkole.
Verity otworzyła szeroko oczy.
- Eloise tu przybędzie?
- Tak. Myron jest zachwycony, że przyjedzie z nią tak
że George. Następnym razem, gdy się spotkamy, będę na
pewno pachniał psami. Jestem pewien, że George spałby
z nimi, gdyby Eloise mu na to pozwoliła. - Galen zmar
szczył brwi. - Jeżeli Eloise zechce cię odwiedzić, ja z nią
nie przyjadę. Nie zobaczy mnie z Jocelyn, jeżeli tym się
martwisz.
- Przykro mi, ale naprawdę sądzę, że musimy być
ostrożni. Eloise jest dobrą przyjaciółką, ale...
- Lubi plotkować? O, dobrze o tym wiem!
Verity uśmiechnęła się smutno.
- Gdyby jej plotki nie były takie interesujące, ludzie
z pewnością mniej chętnie by ich słuchali. Kiedy opo
wiadała o tobie, wydałeś mi się bardzo romantycznym
hultajem.
- „Hultaj" to chyba dobre określenie - przyznał - ale
„romantyczny"? O, nie, byłem zbyt wielkim egoistą.
Pełne współczucia i zrozumienia błękitne oczy popa
trzyły na niego przez dłuższą chwilę. Jak cudownie byłoby
mieć ją zawsze koło siebie, widzieć te oczy i wiedzieć, że
oto istnieje jedna, jedyna osoba, która go rozumie.
I która kiedyś była równie samotna i spragniona miło
ści jak on.
- Kiedy oni się zjawią?
Wyrwany z marzeń Galen odpowiedział:
- We wtorek. Przyjedzie z nimi także lady Mary.
Verity schyliła się i usunęła ze swojego pantofla źdźbło
trawy.
- O?
- Obawiam się, że to moja wina. Powiedziałem Eloise,
że chcę się ożenić, i wygląda na to, że zdecydowała za
mnie, kto powinien zostać moją żoną.
Verity wyprostowała się.
- A co ty myślisz o tej kandydatce?
Choć wiedział, że nie powinien się tym denerwować,
nieprzyjemnie zaskoczył go rzeczowy ton, jakim zadała
pytanie.
- Wydaje mi się, że by się nadała.
- Nie brzmi to zbyt entuzjastycznie.
- Eloise ma wystarczająco dużo entuzjazmu za nas
oboje. Jest przekonana, że lady Mary jest kobietą, którą
powinienem poślubić.
- A ty jesteś o tym przekonany?
- Cóż, chyba mógłbym dokonać gorszego wyboru.
- Nie kochasz jej.
Serce Galena zabiło mocniej.
- Nie.
- Nie zmieniłeś zdania w kwestii, którą poruszyłeś
wtedy, w domu Eloise?
- Niestety, uważam, że miłość w małżeństwie to lu
ksus, który nie jest dany klasom wyższym. Musimy my
śleć o majątku i potomstwie, a dopiero potem o miłości.
- Dlatego na targowisku małżeńskim musicie brać to,
co się nawinie pod rękę.
- Właśnie - odrzekł ze smutkiem. - Wybacz, że tam
tego wieczora cię obraziłem.
- I to bardzo.
- Byłem wtedy na ciebie zły.
Nagle Verity zerwała się na równe nogi.
- Jocelyn! - zawołała głośno i pobiegła na polankę. -
Jocelyn!
- Co się stało? - zapytał Galen i podniósł się z miej
sca, a potem pospieszył za Verity.
- Nie widzę jej!
- Jocelyn! - krzyknął głośno i ogarnęła go panika, ja
kiej nigdy dotychczas nie odczuwał.
Przyspieszył kroku i wyprzedził Verity.
Co będzie, jeżeli dziewczynka wpadła do wody? Bra
tanek Guida utonął w strumieniu, i to znacznie płytszym
niż ten. Cała wieś pogrążyła się wtedy w rozpaczy. Gale
na, który przypomniał sobie to wydarzenie, ogarnęła jesz
cze większa panika. Na szczęście po chwili do uszu Verity
i jego własnych dobiegło wołanie:
- Tu jestem!
Jocelyn wyjrzała zza grubego dębu. Galen podbiegł do
niej i objął ją ramionami, uszczęśliwiony.
Dziewczynka roześmiała się, gdy ją podniósł i zakręcił
się z nią w kółko.
- Wysypały mi się grzyby!
- Pomogę ci je pozbierać.
- Jocelyn, co ja mówiłam? Przecież miałaś się nie od
dalać! - skarciła córkę Verity. - Bardzo mnie przestra
szyłaś!
- Chciałam zobaczyć, czy nie znajdę więcej grzybów
i...
- A czy nie powiedziałam ci, że nie wolno ci oddalać
się z polanki? - Verity nie podniosła głosu, ale jej ton był
stanowczy, a wyraz twarzy surowy.
Schylając się po koszyk i po rozsypane na ziemi grzy
by, Galen odczuwał zadowolenie, że to nie jego karci w tej
chwili Verity. Cieszył się też, że to nie on musi skarcić
Jocelyn.
- Powiedziałaś - odrzekła drżącym głosikiem dziew
czynka.
- Rozumiesz, że mnie przestraszyłaś?
- Tak - odparła Jocelyn, pociągając nosem.
Galen wyprostował się.
- Ale jest cała i zdrowa i wszystko dobrze się skoń
czyło, no może poza tym, że kilka grzybów trzeba spisać
na straty - rzekł dobrodusznie, nie chcąc, żeby jego wizy
ta zakończyła się nieprzyjemnie.
Verity uśmiechnęła się z pewnym przymusem.
- Tak, wszystko w porządku, pod warunkiem, że Jo
celyn rozumie, iż nie wolno jej być nieposłuszną.
- Przepraszam, mamusiu, bardzo żałuję tego, co zrobi
łam.
Verity uśmiechnęła się promiennie.
- Wiem, malutka, wiem.
- Mamo! - zaprotestowała Jocelyn tonem podobnym
do tego, jakim przed chwilą mówiła jej matka. - Przecież
książę...!
Verity zrobiła komicznie skruszoną minę. Zwracając się
do Galena, powiedziała:
- Przepraszam. Ona nie jest żadną maleńką, Wasza
Wysokość. Jocelyn jest młodą damą.
- Miałem właśnie poprawić ten błąd, bo dla mnie to
jest oczywiste - odrzekł Galen równie poważnie, tak jak
by uczestniczył w debacie parlamentarnej o najwyższym
znaczeniu dla kraju. - Teraz, choć bardzo żałuję, muszę
się już z paniami rozstać.
Zobaczył, że na twarzy Verity pojawił się wyraz żalu.
Miał nadzieję, że się nie pomylił.
Wyciągnął rękę i ujął drobną dłoń Jocelyn.
- Do widzenia, panno Davis-Jones.
- Złoży nam pan wizytę?
- Być może - wtrąciła Verity -jeżeli książę nie będzie
miał innych zajęć, odwiedzi nas w przyszłą sobotę.
- Zostanie pan na herbacie?
Galen popatrzył pytająco na Verity.
Zawahała się przez sekundę, która jemu wydała się wie
cznością.
- Sądzę, że w przyszłą sobotę książę może zostać na
herbacie.
Galen pomyślał, że zaproszenie od samego księcia re
genta nie sprawiłoby mu większej przyjemności.
- To świetnie! - zawołała Jocelyn.
Galena zachwycił entuzjazm córki.
- Idź przodem, Jocelyn, a ja pożegnam się z Jego Wy
sokością i dogonię cię - powiedziała Verity. - Ale bądź na
widoku - ostrzegła córkę.
- Czy chcesz odwołać zaproszenie na przyszłą sobotę?
- zapytał cicho Galen, gdy Jocelyn oddaliła się, pod
skakując.
- Nancy raz w tygodniu pomaga w sprzątaniu kościo
ła. Będzie to robiła w przyszłą sobotę. Myślę, że jeżeli
przyjedziesz przez zagajnik, to wszystko przebiegnie po
myślnie. Jednak muszę cię prosić, żebyś nikomu nie mó
wił, dokąd jedziesz.
- Oczywiście.
- Powiem też Jocelyn, żeby nie wspominała nikomu
o naszym dzisiejszym spotkaniu, bo ty wstydziłbyś się,
że zgubiłeś drogę. Ja... ja nie chcę prosić jej, żeby kła
mała.
- Ja także tego nie chcę.
Przybliżył się, jakby popychany niewidzialną silą. Wie
dział, że nie powinien jej całować, jednak...
Popatrzyła na niego tak, jakby odczuwała tę samą po
trzebę, ten sam przymus, to samo nieodparte pragnienie.
- Mamo?
- Już idę - zawołała Verity, odwracając się i pospie
szyła w stronę córki.
We wtorek rano Galen i sir Myron wybrali się na ryby.
Galen był z tego zadowolony, bo jego przyjaciel, który
prawie nie odzywał się w trakcie polowań, podczas łowie
nia ryb stawał się jeszcze bardziej milczący.
Galen, mimo całej sympatii, jaką miał dla Myrona, ła
pał się na tym, że jego gadatliwość i donośny głos po pro
stu go męczą. Ich przyjaźń byłaby głębsza, gdyby Myron
miał jakieś zainteresowania poza polowaniem i łowieniem
ryb.
Po raz pierwszy w życiu Galen z przyjemnością oczeki
wał na przybycie George'a, gdyż przewidywał, że Myron
i George będą mieli sobie wiele do powiedzenia, a on trochę
odpocznie od słowotoku dawnego szkolnego kolegi.
Tak jak poprzednio, Myronowi i jego gościowi towa
rzyszyli dzisiaj gajowi, tyle że tym razem, zamiast ptactwa
nieśli złowione przez swego pana pstrągi.
- Następny połów z pewnością okaże się dla ciebie
szczęśliwszy - pocieszał przyjaciela Myron, klepiąc go po
ramieniu. - Po deszczu pstrągi będą lepiej brały.
- Obawiam się, że żaden ze mnie wędkarz - odrzekł
Galen szczerze, gdy zbliżali się do lśniących w słońcu in
spektów.
- Ty łowisz co innego, co? - zauważył Myron z chy
trym mrugnięciem.
Galena nieco irytował fakt, że jego przyjaciel nie za
uważa, iż nie jest już młodym birbantem mającym ambicję
uwiedzenia jak największej liczby kobiet w Anglii.
- Mówiłem ci, że to już przebrzmiała historia. Teraz
chcę zaczekać, aż pojawi się w moim życiu kobieta odpo
wiednia na żonę.
- Ach, Wasza Wysokość! Sir Myronie! Więc jesteście!
- zawołała Eloise, wyłaniając się zza szklarni.
Miała na sobie turban przyozdobiony opadającym stru
sim piórem oraz spencerek, w którym jej figura nie wy
glądała zbyt powabnie.
- Przyjechaliśmy niedawno, a ja powiedziałam do
George'a: „Jeżeli bardzo chcesz, to idź od razu obejrzeć
psiarnie, a tymczasem my z lady Mary pospacerujemy po
ogrodzie".
- Czy zaczęłaś się interesować uprawą ananasów? -
zapytał Galen poważnie.
Eloise obejrzała się przez ramię.
- Mówiłam ci, że będą wracali właśnie tędy - powie
działa do kogoś, kogo Galen jeszcze nie mógł dostrzec.
Domyślał się jednak, kim jest ten ktoś, i nie mylił się,
gdyż w tejże chwili zza budynku szklarni wyszła lady Mary.
Jej strój cechował dystyngowany umiar. Miała na sobie
pelerynę z kapturem w twarzowym kolorze błękitnego
nieba, ozdobioną szkarłatnymi chwaścikami. Wyglądała
świeżo i ładnie, a także bardzo młodo i niewinnie.
Galen poczuł się przy niej jak stary rozpustnik, podczas
gdy przy Verity czuł się... dojrzały.
- Witam, Wasza Wysokość - powiedziała lady Mary
z nieśmiałym uśmiechem.
- Sir Myronie, proszę pozwolić przedstawić sobie lady
Mary Seddens, córkę hrabiego Pillsborough - powiedział
Galen, zauważając przy tym, że przyjaciel rumieni się jak
wstydliwy młodzik.
Myron podszedł i ujął drobną dłoń lady Mary, a ona
dygnęła i po chwili wahania cofnęła dłoń.
- Obawiam się, że pachnę rybą - powiedział niewy
raźnie Myron.
Dziewczyna odrzekła cicho, że to nic nie szkodzi.
- A więc, kuzynko, chodziłyście tutaj, szukając nas?
- spytał Galen, odwracając uwagę dam od zawstydzonego
Myrona. - Muszę powiedzieć, że to bardzo miły zbieg
okoliczności, że znalazłyście się tutaj w tym samym cza
sie co ja.
- Och, Galenie, naprawdę! - zawołała Eloise w istocie
mniej oburzona, niżby wskazywał na to jej ton. - Jest piękny
dzień, to wszystko. Z lady Mary spędziłyśmy długi czas
w karecie, więc co w tym dziwnego, że wyszłyśmy, by się
przejść i przy okazji was spotkać? A co do naszej wizyty, to
my powinniśmy być bardziej zdziwieni twoją tutaj obecno
ścią, bo, o ile wiem, nigdy nie odwiedzałeś sir Myrona.
Galen poniewczasie uświadomił sobie, że należało się
powstrzymać od uwagi, którą uczynił.
- Zgadzam się, że tego zaniedbałem.
- Kazałem gospodyni przygotować lekki posiłek. Je
stem pewien, że pani Minnigan już się z tym uporała - po
wiedział Myron, uśmiechając się uszczęśliwiony, a potem
spojrzał na lady Mary i podał ramię Eloise.
- Z chęcią skorzystam z pańskiego ramienia, sir My-
ronie. Moim zdaniem nie pachnie pan wcale rybą - po
spieszyła z niezbyt fortunnym zapewnieniem Eloise.
Lady Mary odprowadziła wzrokiem Eloise i sir Myro-
na, po czym popatrzyła nieśmiało na Galena, który z ga
lanterią podał jej ramię.
- Ja wcale tutaj nikogo nie szukałam - zapewniła mło
da kobieta, wspierając się na jego ramieniu i kładąc mu na
przedramieniu rękę tak bezwładną jak ryby, które złowił
Myron. - Nigdy w życiu nie widziałam, jak uprawia się
ananasy, i byłam ciekawa, jak to wygląda. Gdybym wie
działa, że panowie będą tędy szli...
Przerwała i zakaszlała z zakłopotaniem.
Galen po raz kolejny przypomniał sobie, dlaczego
wrócił do Anglii. Chciał znaleźć żonę i założyć rodzinę.
A ta kobieta jest młoda i bogata, a na dodatek to córka
hrabiego.
- Chce pani powiedzieć, że rozmyślnie by mnie pani
unikała? - zapytał Galen miękkim, uwodzicielskim to
nem. - Muszę wyznać, że to mnie zasmuca.
Na policzkach lady Mary pojawił się rumieniec, a jej
palce zacisnęły się na ramieniu Galena.
Niestety, jej dotknięcie wcale na niego nie podziałało
i nie wzbudziło w nim żadnych tęsknot. Pomyślał, że po
winien się bardziej starać.
- Ależ, sir Myronie, z pewnością nie mówi pan tego
poważnie! - zawołała nagle Eloise.
- Co takiego powiedziałeś, Myronie, że tak to oburzy
ło moją kuzynkę? - zapytał Galen wesoło.
Eloise, która patrzyła surowo na Myrona, zwróciła
wzrok na Galena.
- Sir Myron mówi, że nigdy dotąd nie zaprosił do sie
bie drogiej pani Davis-Jones i że od wielu miesięcy jej nie
widział.
- Tej wdowy, z którą się przyjaźnisz? To ona mieszka
w pobliżu? - zapytał Galen, udając kompletnie nie świa
domego tego faktu.
- Wydaje mi się, że ci o tym mówiłam.
- Doprawdy? Jesteś tego pewna? Może wspomniałaś
mi o kimś innym.
Eloise zmarszczyła czoło, zaczynając wątpić, czy do
brze pamięta.
- Nie sądzę, żeby zechciała tu przyjechać, nawet gdybym
ją zaprosił - rzekł zmieszany Myron. - Znamy się oczywi
ście, ale tylko z widzenia. Wiem też coś niecoś o jej rodzinie.
Galen pospieszył mu na ratunek.
- Słuchaj, Eloise, wspominałaś, że pani Davis-Jones
nie przyjmuje zaproszeń.
- To wcale nie oznacza, że on nie powinien jej zapro
sić! - oznajmiła Eloise, tak bardzo pragnąc skarcić sir My-
rona, że zapomniała o dobrym wychowaniu.
- No cóż, teraz, kiedy mam gości, naprawię ten błąd.
Wydam kolację i zaproszę panią Davis-Jones - powie
dział dzielnie Myron.
Galen poczuł, że na myśl o tym, iż zobaczy się z Verity,
serce bije mu mocniej. Poruszył też pewnie ręką, bo lady
Mary spojrzała na niego zaskoczona.
- To nerwowe - szepnął konfidencjonalnie. - Mam
awersję do wdów.
Kiwnęła głową.
- Ja także - przyznała. - Ich obecność sprawia, że
wszystko staje się ponure. Pani Davis-Jones jest... jest ta
ka surowa.
Rzeczywiście, Verity może robić takie wrażenie na
kimś, kto jej dobrze nie zna, pomyślał Galen.
- Ta kobieta nie miała lekkiego życia - powiedziała
Eloise tonem z lekka krytycznym.
Galen w duchu podziękował kuzynce za to, że broni
Verity. Bardzo chciał móc zrobić to sam. Niestety, łącząca
ich tajemnica czyniła takie posunięcie ryzykownym
i zmuszała do milczenia.
- Zapewniam was, że kiedyś wprost promieniała rado
ścią życia - mówiła dalej Eloise. - W szkole była pier
wsza do robienia różnych psikusów nauczycielom. Nie za
pomnę, jak raz wymyśliła, żeby posmarować schody me
lasą, a potem krzyknąć, że się pali. Trzeba było widzieć
naszych nauczycieli, jak biegli z krzykiem, jak wołali, że
byśmy natychmiast wychodziły ze szkoły, i przyklejali się
do schodów!
Eloise roześmiała się na to wspomnienie, a Galen wy
obraził sobie Verity w dzieciństwie. Na pewno miała takie
same niebieskie, błyszczące i żywe oczy jak Jocelyn, po
myślał.
- Moim zdaniem to okropne - zaprotestowała lady
Mary. - Ja nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła.
Oczywiście, zgodził się w głębi ducha Galen. Lady
Mary nic takiego nie przyszłoby do głowy. Nie miał wąt-
pliwości, że była ona spokojnym, obowiązkowym i nud
nym dzieckiem.
I pewnie będzie spokojną, obowiązkową i nudną żoną.
- Zaproszę panią Davis-Jones z największą przyje
mnością - odezwał się Myron.
- Świetnie! Wiedziałam, że okaże się pan dżentelme
nem - pochwaliła Eloise. - Z przyjemnością zawiozę jej
osobiście zaproszenie od pana, skoro tylko zdecyduje pan,
kiedy ta kolacja ma się odbyć.
- W tej sprawie decyzję pozostawiam pani, droga lady
Bodenham - oznajmił Myron. - Nie znam się na wy
dawaniu uroczystych kolacji, więc będę liczył na pomoc
pani... a także, oczywiście, na pomoc lady Mary - do
kończył, patrząc nieśmiałym wzrokiem na towarzyszkę
Galena.
- Doskonale - odrzekła Eloise, która organizując przyję
cia, czuła się w swoim żywiole. - Będę nalegała, żeby Verity
przyjęła zaproszenie. Sądzę bowiem, że kobieta nie powinna
się marnować tylko dlatego, że umarł jej mąż.
- A może ona woli być sama ze swoimi wspomnienia
mi? - wtrąciła lady Mary, gdy podążali w stronę domu.
- Kobieta, która bardzo kochała męża, może po jego
śmierci nie mieć ochoty na uczestniczenie w życiu towa
rzyskim. To zrozumiałe.
Mówiąc to, uśmiechnęła się zachęcająco do Galena,
a on poczuł, jak zaciska mu się na szyi przedmałżeńska
pętla.
- Jeżeli tak, to trzeba ją zmusić do zmiany - oznajmiła
Eloise. - Ciągłe siedzenie w domu nie jest zdrowe. Kiedy
pomyślę, jak zabawna potrafiła być kiedyś Verity... No
cóż, nie wolno jej pozwolić oddawać się rozpaczy.
- Nie wiedziałem, droga kuzynko, że znasz się na ża
łobie tak samo dobrze jak na wychowaniu dzieci - rzekł
Galen spokojnym tonem, który pozostawał w sprzeczno
ści z gniewem, który właśnie odczuwał.
- Wcale się nie znam! I rozumiem, że nie powinnam
mówić o zamykaniu się w domu przy tobie - odcięła się
Eloise, patrząc na niego znacząco.
- Eloise, proszę cię! - powiedział ostrzegawczo Ga
len.
- No dobrze, już dobrze, nie będę cię krytykowała. Ve
rity ma przynajmniej powód do takiego postępowania. Nie
izoluje się od towarzystwa z powodu kaprysu.
Wargi Galena rozciągnęły się w uśmiechu, jednakże je
go oczy pozostały poważne.
- No cóż, kuzynko, znasz mnie tak dobrze. Wiesz na
pewno, że mieszkałem przez dziesięć lat we Włoszech
z powodu kaprysu.
- A jakiż miałeś inny powód, żeby tak postępować?
Lady Mary i Myron popatrzyli na siebie zmieszani,
a Galen przeklinał siebie za to, że doprowadził do tego,
by Eloise zaczęła mówić o jego sprawach.
- Jak powiedziałaś, czyniłem to z powodu kaprysu.
A potem powrót wiązał się z tak ogromnym wysiłkiem, że
skłonić do niego mogła mnie jedynie śmierć mojego dro
giego ojca.
- To mi przypomina, jak książę wysmarował końskim
łajnem klamkę u drzwi mieszkania dyrektora szkoły - o-
znajmił nagle Myron. - A potem schował wszystkie świe
ce. Dyrektor szedł, potykając się na schodach, a kiedy po
łożył rękę na klamce, ryknął z wściekłości.
Lady Mary zmarszczyła nos, a Eloise skrzywiła się.
- Myronie, mogłeś przywołać bardziej urocze wspo
mnienie - zauważył Galen, odczuwając wdzięczność za
to, że jego przyjaciel próbował zmienić temat. - Byłem
wtedy bardzo młody - dodał, by usprawiedliwić się przed
damami.
- Miałeś piętnaście lat! - zaoponował Myron.
- To prawda - zgodził się Galen. - Byłem młodym
i niedojrzałym piętnastolatkiem.
- Zimno mi się robi na myśl, co moglibyście wymyślić
razem z Verity, gdybyście się wtedy znali - zauważyła
Eloise.
- Rzeczywiście, moglibyśmy niejedno zdziałać -
powiedział Galen lekkim tonem, gdy wchodzili już po
stopniach tarasu. - Jeżeli uważasz, że warto, to zaproś
swoją poważną owdowiałą przyjaciółkę. Podczas wizy
ty u ciebie wydawało mi się, że nie jest ona zachwyco
na, przebywając wśród ludzi, ale oczywiście tutaj towa
rzystwo będzie o wiele mniej liczne i bardziej doboro
we - mówił dalej, sugerując, że Verity, jeżeli zostanie
zaproszona, zepsuje im wieczór, i starając się za wszel
ką cenę, żeby Eloise nie przyszło do głowy, iż on przy
był tutaj ze względu na panią Davis-Jones. - A teraz, pro-
szę mi wybaczyć, moje panie, ale muszę się umyć i prze
brać.
- Ja także. I także proszę o wybaczenie - powiedział
Myron, kłaniając się.
- A ja powinnam chyba pójść i zobaczyć, co robi
George - stwierdziła Eloise z ciężkim westchnieniem, po
czym zostawiła lady Mary przechadzającą się w zamyśle
niu po tarasie.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W sobotę po południu Verity, pełna nadziei, siedziała
w saloniku, udając, że ceruje skarpetki. Jocelyn dostarcza
ła jej tego rodzaju zajęcia bardzo często, gdyż jako dziec
ko żywe i lubiące ruch na świeżym powietrzu darła skar
petki para za parą. Jednak teraz Verity udawała tylko, że
ceruje.
Chociaż, ściślej mówiąc, nie, nie udawała. Naprawdę
próbowała skupić się na tej pracy, wykonywać ją uważnie,
jednak ściegi, które wychodziły spod jej igły, nie wyglą
dały lepiej niż niezdarne próby autorstwa Jocelyn.
Verity spojrzała na córkę, która z dyndającymi noga
mi siedziała na kanapie i czytała - zapewne baśnie
o książętach i księżniczkach, gdyż ostatnio ukochała po
prostu tego rodzaju tematy. Verity zauważyła też, że
bardziej niż przedtem przykłada się do nauki muzyki
i ich wspólne lekcje fortepianu stają się coraz przyje
mniejsze. Teraz Jocelyn czytała, a raczej była pogrążo
na w lekturze w tym samym stopniu, w jakim jej matka
oddawała się cerowaniu, gdyż spoglądała w okno rów
nie często jak Verity.
Co oznacza, powiedziała sobie surowo Verity, że ja
zachowuję się wcale nie bardziej dojrzale niż dziewięcio-
latka.
Podobnie też jak jej córka, Verity postanowiła ubrać się
w jedną ze swoich najlepszych sukien. Była to oczywiście
suknia czarna, ale skrojona odrobinę bardziej modnie niż
większość jej strojów żałobnych, i miała obcisłe, długie
rękawy.
Jocelyn nosiła białą sukienkę, a Verity pozwoliła
dziewczynce wpleść we włosy różową wstążkę. Od śmier
ci Daniela upłynęło ponad dwa lata, więc ten strój nie był
niewłaściwy. Poza tym Jocelyn prosiła z takim wdzię
kiem, mówiąc, że dla księcia chce wyglądać jak najlepiej,
że Verity nie miała serca jej odmówić.
Ponownie spróbowała skupić się na cerowaniu.
- Mamusiu, czy myślisz, że wyjdziesz jeszcze kiedyś
za mąż?
Verity drgnęła i ukłuła się w palec.
- Dlaczego to cię interesuje? - zapytała, upewniając
się, że palec nie krwawi.
- Po prostu jestem ciekawa.
Verity pochyliła się nad cerowaniem.
- Sądzę, że nie.
- Dlaczego?
Verity spojrzała na córkę spokojnie, ale aby zachować
ten spokój przywołała cały swój hart ducha.
- Kochałaś papę, więc chyba nie myślisz, że ktoś mó
głby go zastąpić, prawda?
Jocelyn podrapała się w nos.
- Zastąpić nie, mamusiu, oczywiście, że nie - powie
działa tak, jakby już dłużej się nad tym zastanawiała. -
Wiem, że czujesz się samotna.
- Mam przecież ciebie i Nancy, a to aż nadto wy
starczy.
- Książę jest bardzo miły - zauważyła z zapałem Jocelyn
- i przystojny. Myślę, że on cię bardzo lubi. A poza tym jest
bogaty. Zgodziłabyś się, gdyby poprosił cię o rękę?
- On mnie nigdy nie poprosi o rękę - odrzekła Verity
z wymuszonym uśmiechem. - Sądzę, że zamierza popro
sić o rękę lady Mary Seddens, młodą i bogatą hrabiankę.
Jocelyn zmarszczyła brwi.
- O!
- Musisz mi obiecać, że nie będziesz księciu zadawała
żadnych pytań tego rodzaju.
- Ale...
- Jocelyn?
- No dobrze, obiecuję.
- Świetnie.
Verity próbowała nawlec igłę. Nitka wciąż się rozdwa
jała, a ona, zniecierpliwiona, miała ochotę krzyczeć.
- Lubisz go, prawda?
- Kogo, kochanie? - zapytała Verity, zwilżając
w ustach koniec nitki.
- Księcia oczywiście.
Verity miała tyle kłopotu z tą uprzykrzoną nitką, że za
częła się zastanawiać, czy nie pogorszył jej się przypad
kiem wzrok.
- Lubię go.
- Gdybyś chciała wyjść znowu za mąż, to ktoś taki jak
on byłby odpowiedni, prawda?
Verity zrezygnowała z nawlekania nitki i popatrzyła na
córkę.
- Tak, gdybym go kochała.
- Gdybyś wyszła za kogoś takiego jak książę, nie mu
siałybyśmy już być miłe dla wuja Clive'a i cioci Fanny.
- Powinnyśmy zawsze być miłe dla wuja Clive'a i cio
ci Fanny - odrzekła Verity, odkładając nie zacerowaną
skarpetkę do koszyczka stojącego u jej stóp. - Oni są na
szymi krewnymi.
- Ale ja ich nie lubię.
- Proszę cię, córeczko, nie mów takich rzeczy.
- I Nancy też.
- Co masz na myśli?
- Ona też ich nie lubi. Po prostu ich nie cierpi i nie
chce, żeby do nas przyjeżdżali.
- Widzę, że będę musiała odbyć z nią kolejną rozmo
wę. A ty wiesz dobrze, Jocelyn, jak masz się zachowywać,
kiedy ciocia i wujek przyjadą.
W tej chwili usłyszały dźwięk, na który czekały od go
dziny - odgłos kopyt końskich na drodze.
Dziewczynka odłożyła książkę i podbiegła do okna.
- To on! To książę!
Verity wstała.
- Odejdź od okna, Jocelyn.
- Ale ja chcę zobaczyć...
- Odejdź od okna. Dama powinna umieć poskromić
emocje.
Tymi samymi słowy mogłabym skarcić samą siebie,
pomyślała Verity, gdy tymczasem Jocelyn, choć z ociąga
niem, usłuchała jej.
- Niech na ciebie popatrzę - powiedziała Verity do córki,
lustrując jej ubiór i włosy. - Czy umyłaś ręce i uszy?
- Dlaczego książę miałby zaglądać mi do uszu?
Doskonałe pytanie, pomyślała Verity, ale powiedziała:
- Chcę tylko wiedzieć, czy zrobiłaś to, co należy. Daj,
poprawię ci szarfę.
- Ale, mamusiu...!
- To potrwa sekundę, a książę i tak musi uwiązać ko
nia. I pamiętaj, co mówiłam: masz nie zadawać mu pytań.
Jocelyn z widoczną niechęcią poddała się zabiegom
matki.
Gdy Verity skończyła, dziewczynka zakręciła się wko
ło. Oczy jej błyszczały.
- Jak myślisz, czy ciasteczka z konfiturą będą księciu
smakowały?
- Jestem tego pewna. Spisałaś się bardzo dobrze, przy
gotowując je.
Rozległo się pukanie do frontowych drzwi.
- To on! - zawołała dziewczynka i ruszyła biegiem do
wejścia.
- Jocelyn - upomniała ją Verity, której zaschło nagle
w gardle i podążyła za córką wolniejszym nieco krokiem.
- Dama nie biega.
Gdyby była szczera, dodałaby, że sama nie mogłaby
podbiec do drzwi, bo nogi ma jak z waty.
- Dzień dobry! - powiedziała Jocelyn, otwierając
z rozmachem drzwi i patrząc z zachwytem na Galena
Bromneya.
- Dzień dobry, panno Davis-Jones. Dzień dobry pani
- powiedział Galen, kłaniając się.
- Proszę wejść - zaprosiła go nieco sztywno Verity,
starając się odzyskać spokój.
Gdy wszedł, doznała nagle wrażenia, że wpuściła
w progi swego domu tajfun.
- To piękny dom.
- Dziękuję, Wasza Wysokość. Nie wejdzie pan do sa
lonu?
- Będę zachwycony.
Jocelyn pobiegła naprzód w podskokach, a za dziew
czynką godnie podążyła Verity, świadoma tego, że tuż za
nią znajduje się Galen.
Wskazała mu gestem kanapę koło okna.
Wzrok Galena padł na portret Daniela wiszący nad ko
minkiem pomiędzy dwoma srebrnymi lichtarzami.
- To mój tata - oznajmiła Jocelyn.
- Wygląda... wygląda na miłego człowieka - powie
dział Galen, siadając.
Verity zajęła krzesło naprzeciwko księcia.
- Był bardzo miły - powiedziała stanowczym tonem
Jocelyn. - Czy chciałby pan zobaczyć moją książkę? - za
pytała.
Verity pragnęła, by patrzył na cokolwiek, pod warun
kiem, że nie będzie patrzył raz na nią, a raz na portret Da
niela.
- Bardzo bym chciał. Powiedz mi coś o tej książce -
poprosił Galen. - Usiądź obok mnie, to będę mógł też
oglądać obrazki.
Jocelyn z wesołym uśmiechem i bez cienia wahania
usiadła obok księcia. Przysunęła się bardzo blisko, a Ve
rity zauważyła w tej chwili, że książę jest nieco spięty.
- Jocelyn, nie przysuwaj się tak blisko, to nie wypada.
- Ależ to nic nie szkodzi - rzekł Galen chłodno.
Verity natychmiast pożałowała, że zwróciła córce uwa
gę, dając nią Galenowi do zrozumienia, że żałuje mu tej
bliskości.
Jocelyn otworzyła ulubioną książkę, która była ostat
nim podarunkiem Daniela.
- Poczytajmy „Ali Babę".
- A może ty poczytasz mi głośno? - zaproponował
Galen dziewczynce.
Jocelyn uśmiechnęła się do niego promiennie, po czym
zaczęła czytać:
„Dawno, bardzo dawno temu, w pewnym mieście
perskiej prowincji Horasanu żyło sobie dwóch braci, sy
nów tego samego ojca i tej samej matki. Jeden z nich
nazywał się Kasim, a drugi Ali Baba. Ojciec ich już
dawno umarł, a to, co im w spadku pozostawił, niewielką
przedstawiało wartość i nie stanowiło mienia, które
mogłoby stać się ciężarem. Obaj bracia podzielili między
siebie dziedzictwo równo i sprawiedliwie, bez waśni
i swarów.
Po podzieleniu ojcowizny Kasim ożenił się z bardzo
bogatą niewiastą. Jego brat Ali Baba natomiast pojął za
żonę biedną dziewczynę, która nie miała ani denara, ani
domu, ani kawałka gruntu". *
Gdy Jocelyn czytała, Verity nawet nie próbowała uda
wać, że szyje. Zamiast tego obserwowała słuchającego
Galena, którego ciemnowłosa głowa, pochylona nad
książką, stykała się prawie z główką Jocelyn.
Verity przypuszczała, że w towarzystwie dziecka Galen
Bromney będzie czuł się zażenowany i skrępowany. Jego za
chowanie w Potterton Abbey, pierwsza rozmowa z Jocelyn
i dzisiejsze zachowanie dowodziły jednak, że się myliła.
Radził sobie z Jocelyn wspaniale i oczywiste było, że
dziewczynka czuje się z nim szczęśliwa.
Czy to powinno mnie zaskakiwać? - pomyślała Verity.
Oboje są przecież z tej samej gliny, krew z krwi i kość
z kości. Tego nie zmieni fakt, że Jocelyn o tym nie wie.
Istnieje między nimi więź, której nie może zniszczyć ani
oddalenie, ani niewiedza.
Ach, gdyby ona, Verity, i Galen mogli zacząć wszystko
od nowa! Gdybyż ona nie była kiedyś taka lekkomyślna...
No ale z drugiej strony, gdyby wtedy, dziesięć lat temu,
nie poszła do jego sypialni, nie miałaby teraz Jocelyn.
A gdyby nie Jocelyn, on by nie siedział dziś w jej salonie.
przekład Krzysztofa Radziwiłła i Janiny Zeltzer
Jednak książę Deighton nie będzie mógł nigdy uczest
niczyć w ich życiu w stopniu większym niż obecnie.
Verity wstała.
- Zrobię herbatę - powiedziała. - Czy Wasza Wyso
kość zje ciasteczka z konfiturą? Upiekła je Jocelyn.
Galen uśmiechnął się z zachwytem do córki.
- Oczywiście, że zjem. Są z pewnością bardzo dobre.
- Są pyszne - zapewniła szczerze Jocelyn. - Upuści
łam trochę konfitur, kiedy je robiłam, i Nancy była na
mnie zła.
- Nancy? Kto to jest Nancy? - zapytał książę tonem,
który kazał Verity zatrzymać się w progu.
- Nancy jest naszą służącą - odparła Jocelyn, - Prze
cież mówiłam już o niej Waszej Wysokości. Jest tak spryt
na jak Zuzanna.
- Ach, tak, rzeczywiście, mówiłaś mi wtedy, gdy roz
mawialiśmy o „Weselu Figara". A co ona robi, kiedy jest
na ciebie zła?
- Każe mi bardzo długo siedzieć w kącie.
- I co jeszcze?
- Jeżeli jestem bardzo niegrzeczna, to czasami dostaję
na kolację chleb bez dżemu - poskarżyła się Jocelyn, pa
trząc na niego nieśmiało, a zarazem z nadzieją, jakby od
woływała się do jego poczucia sprawiedliwości.
Książę uśmiechnął się.
- Przeważnie jestem grzeczna - pospieszyła z zapew
nieniem dziewczynka - ale czasami po prostu muszę zro-
bić coś, czego nie powinnam, a kiedy już to zrobię, to nie
mam innego wyjścia, jak tylko przeprosić.
- To brzmi poważnie.
Jocelyn popatrzyła na niego pytająco.
- A pan nigdy nie robi rzeczy, których nie należy ro
bić? Czy nie czuje pan czasami, że musi pan coś takiego
zrobić, bo inaczej pan nie wytrzyma?
- Szczerze mówiąc, nieraz postępowałem pochopnie
i bez zastanowienia - odparł Galen, spoglądając na Verity
wzrokiem, który sprawił, że serce zaczęło jej mocno bić.
- Powiedz mi, co nabroiłaś?
Jocelyn zmarszczyła brwi i pokręciła głową.
- Nie powiem!
- Mam nadzieję, że nie dopuściłaś się zdrady ani wiel
kiej zbrodni?
- Nie!
- Nie jesteś też rozbójnikiem?
- Nie.
- Nie włamujesz się do domów ani nie jesteś kieszon
kowcem?
- Nie - zaprzeczyła kolejny raz i zachichotała.
Galen odetchnął głośno.
- Jestem bardzo zadowolony, że nie mam do czynienia
z zawodową kryminalistką - rzekł z powagą. - Myślę, że
tak naprawdę lubisz Nancy nawet wtedy, gdy ona jest na
ciebie zła.
- Ja ją kocham! - wyznała Jocelyn.
Galen powiedział sobie, że nie ma prawa być zazdros-
ny. Jocelyn poznała go przecież dopiero przed miesiącem,
a Nancy zna od urodzenia.
- Choć nie jest zbyt grzecznie zostawiać gościa same
go, chciałabym, żeby Jocelyn pomogła mi przygotowy
wać herbatę - odezwała się Verity.
- Ja także proponuję pomoc - zaoferował się Galen,
wstając. - Wiem, jak się gotuje wodę, i chciałbym pójść
z wami do kuchni.
- Dobrze - odrzekła Verity z uśmiechem, a Galen po
myślał, że przystoi on pensjonarce, która płata figle
w szkole. - Chciałabym zobaczyć księcia w kuchni.
Galen w odpowiedzi skłonił się szarmancko.
- Postaram się nie narobić sobie wstydu, jeżeli wska
żecie mi drogę.
- Proszę za mną, Wasza Wysokość.
- Z przyjemnością.
- Czy możemy wziąć lepsze talerze? - zapytała Joce
lyn, podskakując.
- Księciu nie mogłybyśmy podać ciasteczek na ni
czym innym.
- Czy ona zawsze tak tańczy? - zapytał po cichu
Galen.
Verity próbowała nie zauważyć, jak blisko niej się znaj
duje.
- Zawsze, kiedy jest szczęśliwa. Najwidoczniej pan
tak na nią wpływa.
- Miło mi, że nie uważa mnie za człowieka lubiącego
narzucać swą wolę.
- Być może przyjdzie taki dzień, w którym będzie pan
tego pragnął - odrzekła Verity w zamyśleniu. - Ona po
trafi być uparta.
- Ja też.
Położył dłoń na ramieniu Verity, zatrzymując ja na mo
ment.
- Naprawdę nie przeszkadzało mi, że ona siedzi tak
blisko - powiedział.
- Zauważyłam, że był pan spięty - odparła Verity, pra
gnąc, żeby zrozumiał, dlaczego zwróciła córce uwagę.
- To prawda, że nie jestem przyzwyczajony do takich
poufałości. - Tu uśmiechnął się ironicznie, choć trochę
smutno. - Jedyna intymność, jakiej doświadczyłem w cią
gu ostatnich trzydziestu lat, to taka, jaka była naszym
udziałem.
Intymność, którą ona pamiętała tak dobrze.
- Przykro mi to słyszeć.
- A mnie było przykro tak żyć.
Ich spojrzenia spotkały się na bardzo krótką chwilę,
jednak Verity poczuła, że ziemia pod jej stopami zadrżała.
Do jej serca powróciła miłość, słodka, zachwycająca,
pełna oddania miłość. Powróciła, pokonując wszelkie za
pory czasu i doświadczenia.
Książę puścił ramię Verity, a ona cofnęła się i lekko za
chwiała.
- Mamusiu, co tam robisz tak długo?! - zawołała Jo
celyn z kuchni.
Czuję się jak ktoś, kogo nagle obudzono ze snu, uznała
Verity i pospieszyła do kuchni - dużego pomieszczenia
o pobielanych ścianach, wyposażonego w najnowsze wy
nalazki, w którym zwykle królowała Nancy.
Weszła tam i aż wstrzymała oddech z przerażenia na
widok tego, co przedstawiło się jej oczom.
Dziewczynka stała na stołku przed kredensem i sięgała
na górną półkę, na której znajdował się duży talerz.
- Jocelyn! - zawołała Verity, okrążając duży sosnowy
stół i chwytając córkę w talii. - Co ty wyrabiasz?
- Chciałam zdjąć ciasteczka z malinową konfiturą.
- Trzeba było zaczekać. Ja je zdejmę, kiedy nadejdzie
pora, by je podać - powiedziała Verity, pomagając córce
zejść ze stołka.
- Chciałam zdjąć je dla księcia - tłumaczyła się Joce
lyn ze spuszczoną głową.
- Mogłaś spaść - napomniał surowo Galen, stając
obok Verity.
Gdy dolna warga Jocelyn zaczęła drżeć, ukląkł na jedno
kolano.
- Gdybyś spadła, mogłabyś zrobić sobie krzywdę, a ja
bym się bardzo martwił, zwłaszcza gdyby coś ci się stało
dlatego, że chciałaś mnie poczęstować.
Wstał i wskazał przykryty cynowy talerz.
- A co by było, gdyby one też spadły? Istna tragedia!
Jego ostatnie słowa wywołały uśmiech na twarzy Joce
lyn. Verity tymczasem przypomniała sobie nagle, po
co przyszli do kuchni, i pospieszyła nalać wody do
czajnika.
- Stop!
Verity zatrzymała się w pół kroku, słysząc okrzyk
Galena.
Mrugnął do Jocelyn, sprawiając, że napięcie panujące
w kuchni natychmiast zniknęło, i podszedł do Verity.
- Pani, proszę mi pozwolić - powiedział władczo. -
Przecież to ja miałem zagotować wodę.
- A tak - przypomniała sobie Verity.
Wziął od niej czajnik, przy czym ich dłonie na chwilę
się dotknęły.
Galen odchrząknął.
- No więc, tak jak mówiłem, potrafię zagotować wodę
- oznajmił. - Ale, niestety, to jest wszystko, co umiem
zrobić w kuchni.
- Jeżeli potrafi pan zagotować wodę, to musi pan
umieć ugotować jajko - zauważyła Jocelyn.
- Niestety, nigdy mnie tego nie uczono. Kiedy pomy
ślę, ile to razy chciałem zjeść jajko, a nie było przy mnie
służącego, który by mi je ugotował, to...
Westchnął ciężko, ale oczy mu błyszczały, gdy stawiał
czajnik na ogniu.
- Umiem ugotować jajko - powiedziała z dumą Jocelyn.
- Czy to jest trudne?
Verity powstrzymała uśmiech, wyjmując z kredensu
herbatę, imbryk i inne rzeczy potrzebne do posiłku.
- Wcale nie! - zawołała Jocelyn. - Mamo, możemy
ugotować księciu jajko?
- Tak, oczywiście - odrzekła Verity. - Przynieś jajko
ze spiżarni, a ja tymczasem znajdę garnuszek.
Jocelyn pobiegła do spiżarni, a Verity podeszła do pół
ki, na której stały garnki różnych rozmiarów, i wybrała je
den, mały, odpowiedni do ugotowania jednego jajka.
Spojrzała przez ramię na Galena, który przyglądał się ku
chni i piecowi.
- Wyglądają bardzo nowocześnie - zauważył.
-
Daniel lubił mieć to, co najlepsze.
- Powiedziałbym, że to dostawał.
Verity wzięła garnuszek i spojrzała na niego.
- Mimo to nasze gospodarstwo musi ci się wydawać
bardzo wiejskie.
- Przeciwnie, zazdroszczę ci.
- Zazdrościsz mi?
Pokiwał powoli głową.
- Zazdroszczę ci uroczego domu i spokojnego życia.
Zazdroszczę ci przyjaciół, bo nawet Eloise cię broni, a ma
ło jest osób, w obronie których by wystąpiła. - Obszedł
stół dookoła i podszedł do Verity. - A najbardziej zazdro
szczę ci czasu, który spędziłaś z Jocelyn.
Zarumieniła się i ścisnęła mocniej garnuszek. Przypo
mniała sobie usta Galena na swoich, przypomniała sobie,
jak silne były jego ramiona, gdy ją obejmował.
- Galenie, ja...
- Przyniosłam największe! - zawołała Jocelyn od
drzwi.
- Co robimy teraz? - zapytał Galen, podchodząc do
niej i wymijając zręcznie duży kosz z kartoflami stojący
przy stołowej nodze.
- Po pierwsze, bierzemy garnek.
- Bierzemy garnek - powtórzył Galen.
Wziął garnuszek od Verity, nie patrząc na nią, za co ona
była mu wdzięczna.
- Teraz trzeba nalać wody z wiadra stojącego koło ku
chni. Tyle, żeby przykryła jajko.
- Dobrze, wody tyle, żeby przykryła jajko - powtórzył
Galen tak poważnie, jakby to były instrukcje dotyczące
jakiegoś zabiegu chirurgicznego.
Podał garnuszek Jocelyn, która wciąż trzymała jajko.
- Teraz wkładamy jajko do garnka i stawiamy gar
nek na kuchni. Woda musi się zagotować, a potem, kie
dy już się przez chwilę pogotuje, zanurzamy jajko w zi
mnej wodzie w wiadrze - dokończyła tryumfalnie
dziewczynka.
- Rozumiem - powiedział Galen, stawiając garnek na
kuchni, zgodnie z instrukcją. - Teraz musimy poczekać,
aż woda się zagotuje.
- A przez ten czas Jocelyn i ja ustawimy wszystko na
tacy, którą zaniesiemy później do salonu.
- Ależ nie, możemy przecież wypić herbatę tutaj - po
prosił Galen. - Mam dosyć oficjalności.
- Ale przecież pan jest księciem! - zaprotestowała
Jocelyn.
- Być może, nigdy jednak nie miałem przyjemności
wypić herbaty w kuchni.
- Ale mnie się wydaje...
- Jocelyn, książę jest naszym gościem. A pamiętasz,
co mówiłam? Jak masz się zachowywać, gdy są goście?
- O...
Galen nie miał pojęcia, jakie instrukcje dała córce Ve
rity, ale podejrzewał, że chodziło o to, by dziewczynka za
spokajała życzenia gości, i był z tego zadowolony. Powie
dział prawdę - rzeczywiście nigdy nie miał przyjemności
pić herbaty w kuchni.
Poza tym ta kuchnia podobała mu się bardzo, była wy
godna i przytulna. Podobał mu się piec i palenisko, po
dobał mu się kredens - porysowany i popękany, co świad
czyło o tym, że służył mieszkankom tego domu na co
dzień; zapach wędzonej szynki i cebuli zwisającej z belek
pod sufitem. Podobały mu się kwiaty w doniczkach stoją
ce na parapecie.
Jednak najbardziej podobało mu się towarzystwo,
w którym przebywał.
Przed przyjazdem do kraju mówił sobie, że może wró
cić do Anglii, ponieważ ludzie z pewnością zapomnieli
o grzechach jego młodości; mówią już o innych, śwież
szych skandalach. Przekonał się jednak, że w momencie
gdy się pojawił, wszystko odżyło w pamięci ludzi, którzy
go znali bezpośrednio czy tylko ze słyszenia.
Przekonał się, że musi nauczyć się z tym żyć.
Przed przyjazdem przekonywał także i siebie, że zdążył
już zapomnieć o wydarzeniach sprzed dziesięciu lat. Wie
rzył, że zapomniał, jak się czuł, gdy Verity przyszła do
jego sypialni, że nie pamięta już, jak gładka jest jej skóra,
jak miękkie są jej wargi, że nie pamięta, co czuł, ujmując
w dłoń jej pierś. Wmawiał sobie, że nie pamięta tego ci
chego pomruku pożądania, który wyrwał się z jej gardła,
gdy ją po raz pierwszy całował, ani gorącej namiętności,
która go ogarnęła, gdy Verity zsunęła koszulę.
I że zapomniał, jak jej błękitne oczy błyszczą pod wpły
wem pragnienia i jak jej nieśmiały uśmiech przenika
w głąb jego duszy, sięgając czegoś, co było przez długi
czas głęboko ukryte, i wydobywając to coś na powierzch
nię, przywracając do życia.
Jakimż okazałem się głupcem! - pomyślał.
Pożałował też, że wzrok jego w ogóle padł na portret
Daniela Davis-Jonesa. Wyobrażał sobie tego człowieka al
bo jako słabowitego staruszka, albo jako otyłego, starsza
wego człowieka.
Okazało się jednak, że Daniel Davis-Jones był, jak ma
wiają kobiety, „przystojnym mężczyzną" o ciemnych
oczach patrzących przyjaźnie spod stalowoszarych brwi.
Daniel miał szerokie ramiona i w żadnym razie nie można
powiedzieć, żeby groziła mu otyłość, a jego dłonie były
bardzo męskie.
Dłonie, które dotykały Verity.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Galen podniósł się gwałtownie z miejsca.
- Pomyślałem, że powinienem sprawdzić, czy woda
się gotuje - powiedział, by się usprawiedliwić. - Nie mam
wprawy, a chciałbym, żeby mi się udało.
Jocelyn i Verity wymieniły uśmiechy, a jemu ponow
nie zrobiło się żal. Czegóż bym nie dał za to, żeby to był
mój dom! - pomyślał, zbliżając się do kuchni. Żeby to by
ła moja żona i dziecko, które zna swego prawdziwego
ojca.
Łzy nabiegły mu do oczu. Weź się w garść, upomniał
się w duchu, dżentelmeni nie płaczą.
- Czy woda się gotuje? - zapytała Jocelyn, porzucając
talerz z ciasteczkami i ukradkiem oblizując sobie palec
umazany konfiturą.
- Jeszcze nie, ale chyba zaraz będzie się gotowała. Czy
mogę otworzyć okno? - zapytał Galen Verity. - Wydaje
mi się, że tutaj jest bardzo ciepło.
- Mnie się też tak wydaje - powiedziała Verity, nie pa
trząc mu w oczy.
- Woda w czajniku się gotuje, mamo! - wykrzyknęła
Jocelyn, a Verity poruszyła się, jakby zadowolona z tego,
że dziewczynka odwróciła ich uwagę od poprzedniego te
matu.
- Woda w garnuszku z jajkiem też - zauważyła.
- A! - Galen pospiesznie sięgnął po garnuszek. -
Mam go teraz zdjąć...
- Chwileczkę! - zawołała Verity, powstrzymując go. -
Oparzy się pan.
- Ależ jestem głupi - mruknął Galen.
Tymczasem Verity wzięła ściereczkę i zamierzała sama
zdjąć garnek z ognia.
- Nie, nie, proszę dać mi ścierkę - powiedział. -
Chciałbym wszystko sam zrobić. Inaczej będę się czuł cał
kiem nieprzydatny i pomyślę, że jedyne, co potrafię, to
wieść wygodne życie leniwego arystokraty.
Verity wręczyła mu ścierkę.
- Sądzę, że nie jest możliwe, by pan okazał się nie
przydatny, Wasza Wysokość.
- Dlaczego? - zapytał, owijając sobie dłoń ścierką. -
Dotychczas nie byłem specjalnie przydatny.
- Ale pan jest księciem! - zawołała Jocelyn, która
znajdowała się oczywiście w pobliżu ciasteczek.
- A ty jesteś małą dziewczynką, której nie ominą kłopoty,
jeżeli jeszcze raz sięgnie po ciasteczko - ostrzegła Verity.
- Ja tego nie zrobiłam!
- Chcesz być jak mały Jack Horner?
- Nie. Ja teraz naprawdę nie dotknęłam ciastek.
- No dobrze, już dobrze, wierzymy ci, prawda, Wasza
Wysokość?
- Oczywiście, że tak - odrzekł Galen.
Uznał, że to „my" było urocze, choć nie bardzo mu się
podobało, że Verity, zwracając się do niego, posłużyła się
oficjalnym tytułem.
- Musisz jednak wiedzieć - powiedział Galen do Jo
celyn - że nie zasłużyłem sobie niczym na tytuł. Przyna
leży mi po prostu dlatego, że jestem najstarszym synem
mojego ojca - wyjaśnił, podnosząc ostrożnie garnek i od
stawiając go na bok. - Dwaj z moich przyrodnich braci
dokonali w życiu więcej niż ja, choć są ode mnie znacznie
młodsi. Co teraz? - spytał, mając na myśli gotowanie.
- Proszę wziąć tę dużą, drewnianą łyżkę i ostrożnie za
nurzyć jajko w wiadrze z zimną wodą - poleciła Jocelyn.
Galen kiwnął głową, a potem przygryzając wargę, za
stosował się do jej instrukcji. Kiedy jajko znalazło się już
szczęśliwie w wiadrze, spojrzał na swoją młodziutką na
uczycielkę.
- Czy to wszystko? - zapytał.
- Tak, to wszystko! Trzeba je jeszcze tylko wyjąć i ob
rać ze skorupki.
- Ach, tak, oczywiście. - Galen wyjął jajko i położył
na przygotowanym do tego celu talerzu, a potem usiadł na
ławie stojącej przy kuchennym stole.
Verity i Jocelyn nakryły stół, ustawiając na nim porce
lanowe talerzyki, filiżanki i spodeczki, a także umieszcza
jąc białe serwetki i srebrne łyżeczki.
- Herbata gotowa - oznajmiła Verity, siadając naprze
ciwko Galena, a obok córki, która usadowiła się na wprost
talerza z ciasteczkami, z których jedno nosiło ślady jej
palców.
Verity wzięła jedną z filiżanek.
- Herbaty, Wasza Wysokość? - zapytała oficjalnym
tonem, tak jakby znajdowali się w pałacu Buckingham.
- Z przyjemnością - odrzekł Galen równie poważnie.
- Czy Wasza Wysokość słodzi?
- Nie, dziękuję.
- A czy Wasza Wysokość dodaje mleka?
- Nie. Wolę herbatę bez dodatkowych ingrediencji -
powiedział i spojrzał na Jocelyn. - To znaczy bez niczego
- szepnął, co sprawiło, że dziewczynka zachichotała.
Verity wręczyła mu filiżankę, a potem spojrzała zna
cząco na Jocelyn i na talerz z ciasteczkami.
- Ciasteczko, Wasza Wysokość? - zapytała dziew
czynka.
- Z rozkoszą skosztuję. Ciasteczka wyglądają pięknie
- powiedział szczerze Galen, wyciągając rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i sięgając
po ciasteczko leżące tuż obok tego, które nosiło ślady rękę i
Myron wszedł pomiędzy nich i podniósł dwa kieliszki
brandy, która mieniła się w świetle świec.
- Wasza brandy, panowie.
- Dziękuję - mruknął Blackstone.
Galen przyjął kieliszek ze skinieniem głową.
- Sądzę, że powinniśmy przyłączyć się do pań - za
proponował Myron, wypiwszy pospiesznie brandy. - Zgo
dzisz się ze mną, Galenie?
- Oczywiście - odrzekł Galen.
Nie chciał pić alkoholu. Gdyby się napił, z pewnością
powiedziałby temu przeklętemu Blackstone'owi, który
miał czelność pożądać Verity, co o nim myśli, a potem
wyzwałby go na pojedynek.
Myron ruszył przodem i poprowadził panów z jadalni
do salonu. Blackstone podążył za nim bez ociągania. Na
tomiast Galen nieco zwlekał, gdyż chciał trochę ochłonąć
i odzyskać panowanie nad sobą.
Gdy znalazł się w salonie, natychmiast, instynktownie
zaczął szukać wzrokiem Verity. Siedziała przy fortepianie,
który nie za bardzo pasował do wyposażenia „domku my
śliwskiego" Myrona. Galen podejrzewał, że został kupio
ny razem z domem i że nie grano na nim od lat, bo był
nieco rozstrojony.
Mimo to miło mu było widzieć Verity przy instru
mencie. Na jej twarz padało światło świec osadzonych
w lichtarzu, który najprawdopodobniej sama postawiła
na fortepianie. Delikatna poświata oraz lekkie pochyle
nie głowy sprawiały, że przypominała madonnę. Poru-
szała się z wdziękiem, grając uroczy, melodyjny utwór
i nie posługując się przy tym nutami. Patrząc na nią, Galen
przypomniał sobie, z jaką dumą w głosie Jocelyn powie
działa mu, że mamusia gra na fortepianie, gdy - rozma
wiając z nią o Mozarcie - zapytał, czy umie na czymś
grać.
Galen mógłby tak patrzeć na Verity godzinami. Mógłby
godzinami czekać, aż między jej delikatnie zarysowanymi
brwiami pojawi się zmarszczka znamionująca koncentra
cję albo aż delikatne rysy wydobędzie łagodny blask
świecy.
Tłumiąc westchnienie, Galen podszedł bliżej.
Fanny Blackstone siedziała sztywno, jakby kij połknęła.
Clive czaił się w pobliżu, a Myron stał przy kominku, tak
jakby sam nie wiedział, co ma z sobą począć, choć był prze
cież we własnym domu. Eloise usadowiła się wygodnie na
kanapie, bawiąc się wstążką u sukni, a lady Mary przycu
pnęła na pobliskim krześle z nieśmiałym uśmiechem.
Lady Mary zawsze uśmiechała się nieśmiało.
- W Potterton Abbey nie miałem przyjemności sły
szeć, jak gra pani Davis-Jones - powiedział Galen.
Spojrzenie Clive'a pobiegło w stronę Verity.
- Nie mówiłaś mi, szwagierko, że książę był w Potter
ton Abbey.
Verity podniosła wzrok znad instrumentu.
- Naprawdę?
- Czy pani Davis-Jones musi panu zawsze mówić, ko
go spotkała i z kim rozmawiała? - zapytał Galen.
- Nie, oczywiście, że nie - odrzekł Clive.
- A, to przepraszam.
- Pięknie, po prostu cudownie! - chwaliła Eloise grę
przyjaciółki, gdy utwór się skończył. - George będzie ża
łował, że tego nie słyszał.
- Czy komuś oprócz mnie wydaje się, że w tym pokoju
jest trochę duszno? - zapytał Galen. - Lady Mary?
- Tak, rzeczywiście - odważyła się odpowiedzieć lady
Mary, rumieniąc się równocześnie.
Eloise spojrzała na Galena porozumiewawczo, ten jed
nak udawał, że tego nie zauważył i skierował się ku
drzwiom prowadzącym na taras, które znajdowały się tuż
za fortepianem.
- Słuchaj, Myronie, a może opowiedziałbyś damom
o swoich ananasach? - zasugerował.
- Ależ oczywiście! - zawołał jego uszczęśliwiony
przyjaciel.
A potem zaczął mówić o sprawie, która - po polowa
niu, wędkowaniu, psach, koniach i broni - była jego ulu
bionym tematem. Opowiadał długo i ze szczegółami
o tym, jak w cieplarni hoduje się ananasy. Wszyscy zda
wali się słuchać z zainteresowaniem, tak jakby uprawa
tych południowych owoców miała się stać także i ich ulu
bionym zajęciem. Galen tymczasem - idąc w stronę tara
su - zbliżył się do fortepianu, przy którym siedziała, znów
grając, Verity.
Gdy był już bardzo blisko, palce Verity potknęły się na
klawiszach, na szczęście jednak nikt tego nie zauważył.
Uchyliwszy drzwi prowadzące na taras, odwrócił się
i jego wzrok padł na odsłonięty delikatny kark Verity.
Miał ogromną pokusę, żeby ten kark pocałować.
Boże drogi, może nie powinien podchodzić do niej tak
blisko! Jednak z drugiej strony, to najlepsza okazja, żeby
z nią porozmawiać.
Mając pewność, że Myron zajmie uwagę gości jeszcze
przez jakiś czas, ale równocześnie wiedząc, że goście
w końcu się znudzą, Galen przysunął się do Verity.
Zanim jednak cokolwiek powiedział, ona wyszeptała:
- Wasza Wysokość, muszę z panem porozmawiać.
Sam na sam. Jutro, jeżeli to możliwe.
- Oczywiście - odrzekł, również szeptem, Galen.
Choć było to coś, czego sam pragnął, poczuł, że na
dźwięk jej poważnego tonu przechodzi go dreszcz nie
pokoju.
- Czy możemy spotkać się w zagajniku po południu?
- Tak.
- Ach, sir Myronie, jakie to interesujące! - zawołała
nagle Eloise. - Nie miałam pojęcia, że ananasy to takie
fascynujące owoce! A teraz, co by pan powiedział na
karty?
- Karty? - zająknął się Myron, całkiem zdetonowany.
- Karty. Na przykład może moglibyśmy zagrać
w wista?
- Ja chętnie zagrałabym w wista - poparła Eloise lady
Mary.
- Ach tak... no tak, w wista... ja umiem w to grać - od-
rzekł Myron, zapominając o ananasach. - Każę ustawić
stół. Panie Blackstone, pani Blackstone, czy państwo za
grają?
Clive wykrzywił usta w uśmiechu.
- Bylibyśmy zachwyceni.
- Za dużo nas do jednego stołu - zauważył Galen, od
chodząc od fortepianu - a za mało do dwóch.
- Moja żona może nie grać - odezwał się Blackstone.
- Ja wolałabym zostać tutaj, przy fortepianie - powie
działa Verity. - Nie przepadam za kartami.
- A ja zadowolę się zaglądaniem w karty lady Mary
- powiedział Galen - jeżeli, oczywiście, lady Mary znie
sie moją obecność.
- Będę wdzięczna za pańską pomoc, Wasza Wysokość,
gdyż obawiam się, że nie mam wielkiego talentu do kart.
- A może gra pani lepiej w inne gry? - zasugerował
po cichu Galen, gdy tymczasem jeden z lokajów zaczął
ustawiać okrągły stół do gry i krzesła dla grających.
Lady Mary spłonęła rumieńcem, a Verity uderzała
w klawisze, jakby była ślepa i głucha na wszystko poza
fortepianem.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Na drugi dzień w południe, wciągając na nogi dosko
nałe wypolerowane długie buty, Galen spojrzał przez
okno. Dzięki Bogu, wypogodziło się. Przez całą noc pa
dało, ranek wstał mglisty i wilgotny, ale teraz przynaj
mniej na chwilę wyjrzało słońce.
Galen nie powiedział Rhodesowi, że wychodzi. Nie za
mierzał też brać konia. Chciał wymknąć się z domu tyl
nymi schodami, a potem przejść obok inspektów, robiąc
wszystko, by nie natknąć się na kogokolwiek ze służby,
która w tym czasie powinna jeść lunch.
Nie wiedział, dlaczego Verity chce się z nim zobaczyć,
wiedział jednak, że sprawa musi być dla niej ważna, skoro
podejmuje ryzyko potajemnego spotkania. Być może to,
co chce mu przekazać, jest tak samo istotne jak to, co on
pragnie jej powiedzieć.
Przez całą noc Galen przewracał się z boku na bok, za
stanawiając się, czy Verity chce mu wyznać, że jej uczucia
do niego uległy zmianie. Marzył, że Verity powie mu, że
go kocha.
Niestety, istniały także inne przypuszczalne wyjaśnie
nia jej prośby.
Mogło przecież chodzić o coś tak prostego, jak zmiana
terminu kolejnej jego wizyty u Jocelyn, w związku z obe
cnością Blackstone'ów. A może Verity przyprowadzi Jo
celyn z sobą?
A jeżeli Jocelyn jest chora? - zatrwożył się nagle Ga
len. Ależ nie, z pewnością nie, uspokoił się, bo gdyby tak
było, Verity nie udałaby się na przyjęcie, zostawiając cho
rą córkę tylko z Nancy.
Jakikolwiek był powód prośby Verity, Galen - od cza
su, gdy zaproponowała ona spotkanie - miotał się między
niecierpliwością, nadzieją i strachem.
W końcu jednak przyszła chwila, w której należało
skończyć ze wszystkimi pytaniami oraz niepewnością
i wyjść z domu.
Stwierdziwszy, że na korytarzu nikogo nie ma, Galen
wyszedł i zamknął na klucz drzwi pokoju. Po powrocie
wyjaśni, że poczuł się zmęczony i zdrzemnął się trochę,
gdyż chciał wieczorem być w dobrej formie. A zamknął
drzwi na klucz, żeby mu nikt nie przeszkadzał.
- Wymknął się z domu tak sprawnie, że zaczął żałować,
iż nigdy w życiu nie pomyślał o zrobieniu kariery szpiega
w służbie zagranicznej.
Niestety jednak, to wymagałoby, by w młodości miał
jakieś ambicje, tymczasem on był ich raczej pozbawiony.
Nie zastanawiając się dłużej na tym, jak mogłoby po
toczyć się jego życie, Galen poszedł szybko ścieżką bieg
nącą przez zagajnik. Wkrótce dotarł do miejsca, z którego
widoczny był dom Verity. Obawiając się, że znajduje się
za blisko i że ktoś może go zauważyć, skręcił za krzewy
czarnego bzu i postanowił tam poczekać. Uważał bardzo,
żeby wśród mokrych zarośli nie zamoczyć ubrania, ponie
waż nie chciał wzbudzić podejrzeń Rhodesa.
Gdzieś w oddali odezwało się stukanie dzięcioła. Ptaki
śpiewały i świergotały, lekki wietrzyk poruszał gałązkami.
Zapach wilgotnej ziemi i liści przywiódł mu na myśl
cmentarz, pogłębiając jego niepokój. Galen patrzył na kro
ple spadające z drzew, zauważył też, jak na ziemię spadło
prawie bezszelestnie dzikie jabłko.
Dlaczego nękają mnie takie ponure, żałobne myśli? -
zastanowił się. To chyba z powodu klimatu, odpowiedział
sam sobie. Po tylu latach spędzonych we Włoszech nie je
stem przyzwyczajony do szarego nieba i deszczowej po
gody. Z pewnością aura ma wpływ na nastrój.
Za jego plecami trzasnęła gałązka. Galen obejrzał się
szybko. Nic. To pewnie wiewiórka albo borsuk, pomyślał.
Boże drogi, znajduję się w angielskim lesie, w chłodny
wilgotny dzień i jestem spocony, dodał w duchu, czując,
że jest mu gorąco.
Zaczął się zastanawiać, co robią teraz Guido i inni mie
szkańcy wioski we Włoszech. Czy Guido, tak samo jak
kiedyś, kłóci się ze swoją żoną Angelą? I czy, pogodzi
wszy się, tak samo jak kiedyś śpiewają arie z „Wesela Fi
gara"? Ta ostatnia myśl sprawiła, że znów powrócił nie
pokój o zdrowie Jocelyn, jednak Galen ponownie odsunął
od siebie przypuszczenie, że dziewczynka jest chora. I po
nownie wrócił do swoich Włochów. Czy mieli dobre żni-
wa? Czy dalej kłócą się o figurę, która ma stanąć na placu?
Nie mogli podjąć decyzji, jakiego świętego ma ona przed
stawiać, choć większość była zdania, że świętego Michała.
Czy kiedykolwiek wspominają samotnego Anglika, czy
zastanawiają się, kiedy wróci?
I czy w ogóle wróci?
Skąd mają to wiedzieć, skoro on sam nie ma pojęcia,
czy to zrobi. I nie będzie miał pojęcia, dopóki nie dowie
się, co czuje Verity.
W chwili gdy to pomyślał, ukazała się jego ukochana.
Ubrana w długą, ciemną pelerynę, szła z poważnym i sku
pionym wyrazem twarzy. Była sama, bez Jocelyn, z czego
Galen się ucieszył, bo choć bardzo chciał widywać córkę,
tym razem pragnął porozmawiać z Verity w cztery oczy.
Nie chciał wyznawać miłości przy świadku, zwłaszcza że
nie miał absolutnej pewności, jak jego wyznanie zostanie
przyjęte.
- Verity!-zawołał ściszonym głosem.
Zatrzymała się, a potem gestem podniesionej dłoni po
wstrzymała go od wyjścia zza krzewów bzu.
- Będzie lepiej, jeżeli tam zostaniesz, bo ktoś może na
dejść ścieżką - powiedziała spokojnie.
- Czy jest prawdopodobne, że ktoś będzie tędy prze
chodził lub spacerował? Może powinniśmy pójść gdzie
indziej.
Przyszła mu na myśl powozownia i pocałunek, który
tam złożył na ustach Verity.
- Nie, nie, zostańmy tutaj. To miejsce musi nam wy-
starczyć. Musimy być bardzo ostrożni. Usiądę na tym ka
mieniu, tyłem do ciebie.
Wybrała kamień, suchy, bo znajdujący się pod drzewem.
Galena znowu ogarnął niepokój, gdy usłyszał jej chłod
ny ton.
- Nie chcę mówić do twoich pleców - powiedział.
- Tak będzie... łatwiej - szepnęła tak cicho, że ledwie
ją usłyszał.
- Dlaczego?
Verity westchnęła.
- Doszłam do wniosku, że nasze spotkania łączą się ze
zbyt wielkim ryzykiem.
Galen poczuł ściskanie w żołądku.
- Jak to? Co masz na myśli?
- Sądzę, że nie powinieneś nas już więcej odwiedzać.
Podszedł do niej i spojrzał jej w twarz.
- Dlaczego? - zapytał.
Wstała.
- Bo to jest zbyt niebezpieczne! Ludzie mogą zacząć
coś podejrzewać.
- Twoja służąca niczego nie zauważyła, podobnie twój
szwagier i szwagierka. Jeżeli oni nie...
- To prawda, że tym razem niczego nie spostrzegli.
Jednak twoje wizyty u nas mogą ich bardzo zdziwić.
Odwróciła głowę, głos jej się załamał.
- Jocelyn jest naprawdę bardzo do ciebie podobna.
- Być może, żeby to zauważyć, potrzebne jest oko
matki.
Podniosła głowę i spojrzała na niego wzrokiem osoby
zdecydowanej.
- Albo więcej niż jedno spotkanie.
- Może nie jest aż tak źle.
- Jeżeli nawet nie jest, to ja i tak nie mogę podejmo
wać tak wielkiego ryzyka. Poznałeś mojego szwagra
i szwagierkę. Możesz się domyślić, jak postąpi Clive, je
żeli dowie się prawdy.
- Co według ciebie zrobi?
- Jesteś przecież mężczyzną. Jak myślisz, co on zrobi,
gdy odkryje, że jego szwagierka, na której widok on dyszy
jak pełna pożądania bestia, nie jest tak cnotliwa, jak przy
puszczał? Jak sądzisz, czego od niej zażąda w zamian za
milczenie?
- Nie podejrzewałem, że ty wiesz, iż on...
- Nie jestem idiotką. Mam oczy. Jak myślisz, jaką bro
nią posługiwałam się od śmierci Daniela, żeby trzymać
Clive'a na dystans? Posługiwałam się tarczą mojej do
mniemanej cnoty. Jeżeli ta tarcza zniknie, Clive nie zawa
ha się przed wykorzystaniem mojego sekretu przeciwko
mnie i przeciwko Jocelyn.
- Jeżeli jednak jego żona się dowie...
- Widziałeś przecież, jak między nimi jest. On jej mo
że nakłamać, ile zechce, a ona we wszystko uwierzy.
- Czy nie ma jakiegoś sposobu, by pozbyć się tych
Blackstone'ów?
Pokręciła głową.
- Nie. Jeżeli cokolwiek stanie się ze mną, oni będą
opiekunami Jocelyn. Są jej najbliższymi żyjącymi krew
nymi.
- Nie podoba mi się myśl, że może ci się coś stać.
- Zrobię, co w mojej mocy, by nic się nie stało. Obie
cuję ci to.
- Jeżeli jednak coś się wydarzy, Jocelyn ma mnie.
- Nie w świetle prawa.
- Zmieniłbym ten stan rzeczy, gdybym tylko mógł.
Ten człowiek jest zachłannym, obrzydliwym prosta
kiem.
- Wydawało mi się, że nie masz zastrzeżeń co do jego
sposobu traktowania robotników.
- Milczałem, bo ty nie chcesz przecież, żeby w naj
mniejszym nawet stopniu dać komukolwiek powód do po
dejrzeń, że coś nas łączy. Zapewniam cię jednak, nie
usprawiedliwiam wyzysku, z jakim w dzisiejszych cza
sach mamy do czynienia. W rzeczywistości od lat nie chcę
inwestować w podobne przedsięwzięcia i wspieram finan
sowo tych, którzy próbują w sposób legalny poprawić wa
runki życia robotników.
- Milo mi to słyszeć, Galenie. Doceniam to, że próbo
wałeś nie dopuścić do wyjścia na jaw naszego sekretu.
Jednakże tak dalej być nie może.
- Straciłem cię już raz, i to wystarczy - powiedział
Galen głosem schrypniętym od tłumionej emocji. - Nie
chcę powtórnie cię stracić, nie chcę stracić Jocelyn. Ja cię
kocham, Verity. Pragnę, żebyśmy byli razem, wszyscy tro
je - ty, nasza córka i ja - żebyśmy tworzyli rodzinę.
Verity podniosła dłoń i położyła mu palec na ustach.
Dotknęła go tak samo jak kiedyś, dawno temu. Jednak jak
że inny był teraz wyraz jej oczu!
Wtedy oczy te wyrażały tęsknotę, pragnienie, a dzisiaj
Galen widział w nich mękę i mocne postanowienie.
- Proszę cię, Galenie, nie...
- Mam cię nie kochać? Dobry Boże, Verity, czy my
ślisz, że nie próbowałem zapomnieć? Opuściłaś mnie
przecież bez słowa wyjaśnienia i pozwoliłaś mi żyć przez
dziesięć lat w niewiedzy, dlaczego wtedy chciałaś się ze
mną kochać. Urodziłaś moje dziecko i nie powiedziałaś mi
o tym. Wyszłaś za mąż za innego, a ja o tobie nie zapo
mniałem. Tylko... tylko w jaki sposób miałem cię ko
chać?
Jej oczy napełniły się łzami.
- W ten sam sposób, w jaki ja kochałam ciebie - po
wiedziała miękko - wbrew wszystkim racjonalnym prze
słankom, które mówiły, że nie powinnam.
Popatrzył na nią uszczęśliwiony.
- Więc ty mnie kochasz? O Boże, Verity! Naprawdę
mnie kochasz, tak jak ja kocham ciebie!
Zachłystując się radością, przygarnął ją do siebie, wziął
w ramiona i zaczął całować głodnymi ustami, dając upust
wielkiej namiętności, którą w nim wzbudzała.
Verity jednak po chwili uwolniła się z jego objęć.
- Nie, Galenie, nie rób tego! Nie utrudniaj mi rozsta
nia. Nie utrudniaj go nam obojgu. Nie możemy się więcej
zobaczyć.
- Bo boisz się skandalu i plotek?
Wyciągnął ręce i wziął ją delikatnie za ramiona, wpa
trując się w nią pełnym miłości wzrokiem.
- Verity, jestem księciem, ja, jak powiedziałaś wczoraj,
mam wpływy. Mogę cię obronić, osłonić...
- Nie, nie możesz!
- Verity - zaczął znowu, gdyż postanowił, że zmusi ją
do tego, by go wysłuchała i zgodziła się z jego argumen
tami. - Wiem, że od lat ciąży ci świadomość, iż twój ojciec
był mało wartościowym człowiekiem, że wzbogacił się
w sposób, który nie jest godny pochwały, ale...
- Chodzi ci o handel niewolnikami?
- Tak, i...
- Och, Galenie, gdybyż to było wszystko! Ale to nie
była rzecz najgorsza.
- To jest coś więcej? - zdumiał się i ogarnął go obez
władniający strach.
Czyżby jego łóżko nie było ostatnim, do którego wesz
ła? Czyżby później byli jacyś inni mężczyźni, inni kochan
kowie?
- Ja jestem bękartem, owocem cudzołóstwa - oznaj
miła Verity.
Galen milczał przez dłuższą chwilę.
- Czy to wszystko? - spytał wreszcie.
- Wszystko? - powtórzyła, patrząc na niego ze zdu
mieniem. - Czyż to nie...
Poczerwieniała, a w jej oczach pojawił się gniew.
- Wybacz mi, Verity! Ja... ja się bałem, że...
- Bałeś się? Bałeś się, że się zakochałeś w kobiecie
niewiele lepszej od kobiet lekkiego prowadzenia?
- Nie - odparł łagodnie, patrząc na nią z powagą
i zdecydowaniem. - Obawiałem się, że w porównaniu
z innymi mężczyznami wypadłem niekorzystnie.
- Posłuchaj, Galenie, w swoim życiu kochałam tylko
dwóch mężczyzn - ciebie i Daniela. Przy czym Daniela
kochałam bardziej jak ojca niż jak męża.
- Verity, jeżeli mnie kochasz, to nie boję się niczego.
Dostrzegła w jego oczach czułość, jednak nie chciała
jej się poddać, postanowiła mówić dalej. Galen nie mógł
wiedzieć, co znaczy być bękartem w angielskim społe
czeństwie, a ona musiała mu to wyjaśnić, musiała go prze
konać, że wie, o czym mówi.
- Opowiem ci, jak wyglądało moje życie, zanim wy
szłam za Daniela - powiedziała, po czym, zamyślona,
umilkła na dłuższą chwilę. Niechętnie wracała do przy
krych wspomnień. - Inni ludzie wiedzieli o moim hań
biącym pochodzeniu na długo przedtem, zanim ja po
znałam tę rodzinną tajemnicę. Szeptali, wytykali mnie
palcami i szydzili, jakby to ze mną było coś nie w po
rządku. Tak jakbym to ja popełniła jakiś wielki grzech
i nie okazywała z tego powodu skruchy. Jak mogłam
okazywać skruchę? - zapytała, odczuwając na nowo
dawne rozgoryczenie i żal. - Nie wiedziałam, o co cho
dzi, nie miałam pojęcia, co jest nie w porządku. A po
tem powoli, stopniowo, odkryłam wszystko. Wszystko
to, co moja rodzina próbowała ukryć. Dowiedziałam się,
dlaczego mój ojciec mnie nie kochał i dlaczego szukał po
cieszenia w alkoholu.
Verity załamała ręce.
- Galenie - mówiła dalej - ja wiem, co to znaczy
być zawsze na marginesie społeczeństwa, i to nie
z własnej winy. Mówisz, że będąc księciem, możesz nas
ochronić. Znasz przecież obyczaje wielkiego świata. Al
bo powinieneś je znać. Być może są one subtelniejsze
niż obyczaje sfery, w której ja żyłam, ale z pewnością
tak samo okrutne. A co będzie, kiedy Jocelyn dorośnie,
co będą myśleli mężczyźni? Ja to wiem doskonale. Bę
dą myśleli: Niedaleko pada jabłko od jabłoni; będą ko
mentowali: Jaka matka, taka córka. I będą jej czynili ta
kie propozycje, jakie się czyni kobiecie lekkich obycza
jów. - Verity zniżyła głos do szeptu. - Nawet ona może
zacząć myśleć w ten sposób o sobie i wskutek tego od
dawać się niekochanym mężczyznom - z czystej na
miętności lub z potrzeby zapewnienia sobie bezpie
czeństwa.
Verity podeszła bliżej do Galena, wpatrując się w niego
oczami pełnymi determinacji.
- Nie dopuszczę, żeby moja córka przeżywała coś ta
kiego. Ty także, jeżeli się o nią troszczysz, nie powinieneś
chcieć dla niej takiego losu.
- Troszczę się o nią, naprawdę - odrzekł Galen - i dla
tego właśnie nie mogę jej wykluczyć ze swego życia.
Chcę odgrywać rolę przyjaciela rodziny, jeżeli to cię za
dowoli.
- Już ci wyjaśniałam, że pewnego dnia ludzie mogą
się domyślić, co się kryje za okazywanym przez ciebie
zainteresowaniem.
Popatrzyła na Galena błagalnie.
- Musisz zrobić to, o co cię proszę. Ze względu na
Jocelyn.
- Czy nie ma sposobu, żebym ją widywał? Nawet gdy
wyjedzie do szkoły?
- Nigdzie dalej jej nie puszczę - oznajmiła Verity.
- Ona jest zdolnym dzieckiem i powinna mieć wszel
kie szanse, jakie mogą zapewnić jej moje pieniądze - od
rzekł Galen. - Będę dostarczał pieniądze w sekrecie, a jej
związek ze mną może pozostać nie ujawniony.
- Nie. Ja jej nie wyślę z domu. Miała już dość boles
nych przeżyć. Poza tym bez niej czułabym się zbyt samo
tna. Ona jest wszystkim, co mam.
- Tak mówisz... a równocześnie z taką łatwością mnie
skazujesz na samotność. Verity, ja... - Galen zawahał się
przez moment. - Ja oprócz Jocelyn nie mam nikogo na
świecie.
- Masz wielu przyjaciół, wiele zainteresowań - od
rzekła Verity. - Niedługo się ożenisz, przyjdą na świat
dzieci. Zapomnisz...
- O tobie i Jocelyn? Nigdy! Nie zapomniałem cię
przez dziesięć lat, choć bardzo się starałem, a teraz, kiedy
dowiedziałem się, że mam córkę, nie wykreślę jej z mo
jego życia.
Verity wzięła go za rękę.
- Mimo to musisz postarać się to uczynić. Musisz roz
począć nowe życie, Galenie, i zapomnieć o przeszłości.
Zacisnął palce na jej dłoni i badawczo wpatrywał się
w jej twarz.
- A ty? Czy ty rozpoczniesz nowe życie, czy może
przeciwnie, będziesz się dalej ukrywała, mając za całe to
warzystwo Jocelyn i Nancy?
Verity pochyliła głowę, z jej oczu popłynęły łzy.
- Ja cię kocham, Verity - mówił dalej Galen. - Nie
chcę rozpoczynać nowego życia bez ciebie! Proszę, nie
odpychaj mnie. Kocham cię i potrzebuję. Chcę się z tobą
ożenić!Zeskanowała Anula, przerobiła pona.
To powiedziawszy, wziął ją w ramiona i pocałował.
Gdy jego usta - delikatnie, lecz stanowczo - dotknęły
jej warg, Verity nie oparła się pragnieniu swego serca i tę
sknocie za jego miłością.
Z jej gardła wyrwał się cichy jęk, a ona cała poddała
się pragnieniu, odwzajemniając pocałunek.
- O mój Boże, Verity - szepnął cicho Galen, całując
jej zaróżowiony policzek - przecież dopiero co na powrót
cię odnalazłem.
Żeby się od niego oderwać, Verity musiała przypo
mnieć sobie każdą zawoalowaną zniewagę, każdą obelgę,
każde pogardliwe spojrzenie, jakie w życiu musiała
znieść.
- Musi tak być, Galenie, dla dobra naszej córki - po
wiedziała, uwalniając się z jego uścisku. - Naprawdę tak
być musi.
- Nie wyjdziesz więc za mnie?
- Nie.
Galen zniżył głos do szeptu.
- Powiedziałaś, że mnie kochasz, a jednak upierasz
się, by mnie znowu opuścić.
- Na świecie jest tylko jedna osoba, którą kocham tak
bardzo jak ciebie, Galenie. Tą osobą jest Jocelyn. Proszę
cię o to jedynie ze względu na nią. To dla niej gotowa je
stem złamać serce tobie - i sobie.
- Verity!
- Proszę cię, Galenie, odejdź - wyszeptała, przywoła
wszy całą siłę woli.
Wyciągnął ręce, by wziąć ją w objęcia.
- Jeżeli, ze względu na naszą córkę, mam cię już nigdy
nie zobaczyć, to pozwól, że jeszcze raz ci powiem, jak
bardzo cię kocham.
- Galenie, proszę cię, to za wiele - wyjąkała, trzy
mając go na odległość ramienia. - Ja tego nie mogę
znieść.
- Pozwól mi się jeszcze raz pocałować.
- Galenie - protestowała słabym głosem, podczas gdy
on przygarniał ją do siebie.
Nie miała siły mu odmówić, i nie chciała.
Pocałunek był łagodny, czuły i był w nim słony smak
jej łez.
Galen cofnął się z ciężkim westchnieniem.
- Czy mogę do ciebie pisywać?
- Nie byłoby to mądre.
- A czy ty napiszesz do Londynu, żeby mnie poinfor
mować, jak obie z Jocelyn się czujecie? Nikt w moim do
mu się nie zdziwi, jeżeli dostanę list zaadresowany ręką
damy.
Słysząc jego rozpaczliwe, płynące z głębi serca błaga
nie, Verity nie mogła odmówić.
- Będę pisała do ciebie, Galenie - obiecała - ale nie
mogę robić tego często. Będę musiała znaleźć jakiś spo
sób, który mi pozwoli wysyłać listy, ale będę pisała. Daję
ci na to słowo.
Ujął jej dłoń i podniósł do ust.
- Jeżeli tak, to postaram się być zadowolony.
- Ja też muszę być zadowolona.
Verity cofnęła dłoń.
- A co z lady Mary? - spytała.
- Ach, tak, lady Mary. - Galen wzruszył ramionami.
- Być może... z czasem... kiedy będę w stanie pomyśleć
o poślubieniu kogokolwiek poza tobą...
Odwrócił się nagle i oddalił o kilka kroków, a potem
równie nagle zatrzymał się i obejrzał.
- Do widzenia. Uściskaj ode mnie Jocelyn.
Verity kiwnęła głową.
Galen ruszył przed siebie wąską ścieżką. Wkrótce znik
nął za zakrętem.
Zniknął z jej życia. Jeszcze raz. Na zawsze.
A ona miała ochotę jęczeć z rozpaczy lub krzyczeć
z bólu. Chciała płakać i zawodzić, rwać sobie włosy
z głowy.
A nade wszystko pragnęła przywołać go do siebie z po
wrotem.
Nie uczyniła tego jednak, bo nie mogła pozwolić, żeby
córka cierpiała dla jej szczęścia.
Po kilku minutach wytarła oczy chusteczką, westchnęła
ciężko, wyprostowała ramiona i skierowała kroki ku do
mowi.
Nie zauważyła, że za dębem, po drugiej stronie ścieżki
stoi mężczyzna, który widział i słyszał wszystko i którego
rysy wykrzywia ohydny grymas.
- Do Londynu? - upewnił się wyrwany z drzemki My
ron. Był tak zdumiony, że omal nie spadł z fotela. Wbił
wzrok w Galena. Spędzał spokojne przedwieczorne chwi
le w salonie, przed kolacją, na którą wkrótce miały zejść
damy oraz - być może - George, gdy Galen nagle oznaj
mił mu niespodziewaną nowinę.
- Tak - potwierdził Galen. - Przykro mi, Myronie, ale
obawiam się, że muszę tam wracać natychmiast. Jutro.
Mam do załatwienia pewną sprawę, o której przypomnia
łem sobie dopiero teraz. Dotychczas nie pamiętałem
o niej, z pewnością dlatego, że tak świetnie się tutaj bawię.
- Zapewne dzięki lady Mary, co?
Galen zmusił się do nikłego, niewiele mówiącego
uśmiechu.
- No cóż, skoro musisz, to musisz. Co do mnie, to
jestem ci niezmiernie wdzięczny, że w ogóle przyje
chałeś.
- Ależ, Myronie, to ja jestem ci winien wdzięczność
- odrzekł Galen zgodnie z prawdą i szczerze. - Przykro
mi doprawdy, że wcześniej cię nie odwiedziłem.
Gdyby to zrobił, spotkałby pewnie Verity i Jocelyn i,
być może, znalazłby sposób na to, żeby zacząć uczestni
czyć w ich życiu.
Po rozmowie z Verity wiedział, że nie będzie mógł już
więcej przyjechać, bo przebywając tak blisko, nie miałby
siły powstrzymać się od złożenia im wizyty.
- Musisz mi obiecać - powiedział do Myrona - że od
wiedzisz mnie w Londynie.
Nie chciał bowiem utracić jego przyjaźni, którą odzy
skał tak niedawno i którą dopiero teraz zaczął naprawdę
cenić.
A poza tym przypuszczał, że przyjaciel będzie pewnie
mógł od czasu do czasu powiedzieć mu, co się dzieje z Ve
rity i Jocelyn.
- To bardzo miło z twojej strony. Chętnie do ciebie
wpadnę - zapewnił ochoczo Myron.
Wyglądał na tak zachwyconego, że Galen poczuł się
winny, iż nie zaprosił go wcześniej.
Po chwili Myron zmarszczył brwi i powiedział:
- Panie będą zapewne bardzo rozczarowane tym, że
nas opuszczasz.
- Sądzę, że przeceniasz moją atrakcyjność.
- Naprawdę? Jestem pewien, że lady Mary żywi pew
ne nadzieje.
- Z pewnością dzięki sugestiom mojej szanownej ku-
zynki. Zresztą uważam, że lady Mary nie powinna się czuć
rozczarowana.
- Ach, tak. Myślałem, że twoja uwaga skupiła się na
tej ładnej wdowie - powiedział Myron zakłopotany.
Galen roześmiał się nieszczerze.
- Nie, nie. Nie chcę żadnych wdów.
Wyglądało na to, że Myron odczuł ulgę, wskutek czego
Galenowi zaświtała nowa myśl.
Czyżby Myron interesował się Verity?
Nie, to niemożliwe.
Z drugiej jednak strony, jeżeli Verity wyszłaby za ko
gokolwiek, chociażby za Myrona, uwolniłaby się od szwa
gra i szwagierki. Zatem jeżeli on, Galen, chce, żeby Verity
była wolna, to powinien ją nawet zachęcać do takiego kro
ku. A Myron jest przecież dobrym, życzliwym, hojnym
człowiekiem.
Mimo racjonalnych przesłanek takiego rozumowania,
Galen czuł się fizycznie chory na samą myśl o tym, że Ve
rity mogłaby poślubić kogokolwiek poza nim samym.
Być może jednak, pomyślał, wyciągam zbyt pochopne
wnioski.
- Pani Davis-Jones to ładna kobieta - odezwał się. -
Czy coś do niej czujesz, Myronie?
- O, nie, do diabła, nie! - zawołał Myron, szczerze
przerażony.
A potem zarumienił się jak wyrostek, który opowiada
sprośną historyjkę.
- Myślałem, że nie wierzysz w te plotki na temat
śmierci jej męża - powiedział Galen, szukając wyjaśnie
nia reakcji Myrona.
- A, w te plotki... Nie, nie wierzę w nie.
- Więc o co chodzi?
- Ona nie jest... To znaczy jej matka...
Galen zacisnął zęby.
- Co z jej matką?
- No wiesz, w ostatnim swoim liście do Justbury'ego
Mniejszego napisałem o twojej wizycie, wspomniałem też
o urodziwej, owdowiałej sąsiadce. Dzisiaj otrzymałem
odpowiedź. Obawiam się, że zauważałem osobę, której
nie powinienem zauważać. I muszę powiedzieć, że szoku
je mnie fakt, że twoja kuzynka się z nią przyjaźni, chociaż
z drugiej strony, rozumiem, że szkolne przyjaźnie mogą
być tak samo silne i trwałe u płci nadobnej jak wśród nas.
- O czym ty, u diabła, mówisz? - zniecierpliwił się
Galen.
Myron zaczerwienił się.
- Wygląda na to, że... no, że pani Davis-Jones nie jest
dzieckiem męża swojej matki.
Gdzieś w głębi serca Galen pragnął wierzyć, że Verity
przesadza, mówiąc o hańbie, jaka spada na dziecko z nie
prawego łoża. Jeżeli dobroduszny, jowialny Myron spra
wia wrażenie człowieka, który właśnie wyjawił, że Verity
jest morderczynią, to jak na tego rodzaju wieść reagują
inni ludzie? Inni mężczyźni?
- Ponieważ pani Davis-Jones wydaje się łagodną,
skromną kobietą, a z własnego doświadczenia wiem, jak
szybko rozprzestrzeniają się plotki - powiedział Galen -
mam nadzieję, że nie będziesz powtarzał tego, czego się
dowiedziałeś. Trzeba przecież wziąć także pod uwagę jej
niewinne dziecko.
- Tak, masz rację - zgodził się Myron, a Galen stłumił
westchnienie ulgi.
Jeżeli uda mi się sprawić, by choć jedna osoba nie plot
kowała o przeszłości Verity, pomyślał, to już będzie pe
wien postęp.
W tejże chwili zaszeleściły spódnice i obaj panowie
usłyszeli głos Eloise. Myron wstał i odchrząknął.
- Będziesz musiał sam rozczarować damy, mówiąc im,
że wyjeżdżasz - zwrócił się do Galena.
- Naturalnie.
Po czym, tłumiąc westchnienie, pozdrowił kuzynkę,
która wkroczyła do pokoju z furkotem koronek i w obłoku
zapachu perfum. Miała na sobie toaletę zarówno wiele od
słaniającą, jak i brzydką. Lady Mary, ubrana ze znacznie
większym smakiem w suknię z bladoróżowego jedwabiu,
weszła tuż za Eloise.
- Obie panie wyglądają czarująco - rzekł szarmancko
Galen.
Lady Mary uśmiechnęła się bojaźliwie i podeszła bli
żej. Galen pomyślał z nagłą irytacją, że patrząc na jej za
chowanie, można by pomyśleć, że obcując z nim, dama ta
ustawicznie żyje w lęku.
- Dziękuję ci, dziękuję - zapewniła wylewnie Eloise,
siadając na brzegu kanapy i poprawiając koronkę. - Po-
wiedziałeś więcej, niż kiedykolwiek mówi George. Wła
ściwie mogłabym stanąć przed nim naga, a on nawet by
tego nie skomentował.
Bo pewnie by oniemiał, dodał w myślach Galen.
- A gdzie on jest? - zapytał.
- Wciąż usiłuje zawiązać krawat - odrzekła Eloise. -
Twój Rhodes przyszedł mu z pomocą, więc wkrótce po
winniśmy go zobaczyć.
Galen postanowił nie zwlekać dłużej.
- Przykro mi, drogie panie - oznajmił - jutro wczes
nym rankiem wyjeżdżam do Londynu. Jeżeli mają panie
coś, co mógłbym tam załatwić, lub jakieś wieści, które
mógłbym przekazać, z przyjemnością to uczynię.
Lady Mary wyglądała na oszołomioną, a Eloise zmar
szczyła brwi.
- Jednak jeżeli o was chodzi, moje panie, to bardzo
proszę, zostańcie u mnie tak długo, jak zechcecie - po
spieszył z zaproszeniem Myron. - Tak przyzwyczaiłem
się do znakomitego towarzystwa, że gdy wyjedziecie, po
czuję się jak stary niedźwiedź, który się zaszył w matecz
niku, zdany tylko na siebie.
- Co sprawiło, kuzynie, że wyjeżdżasz w takim po
śpiechu? - zapytała Eloise.
- Sprawy związane z prowadzeniem majątku - od
rzekł Galen.
Im mniej powiem, tym lepiej, pomyślał.
- Sądziłam, że tymi sprawami zajmuje się Jasper.
- Jasper nie może podpisać za mnie dokumentów.
Było to zgodne z prawdą, choć nie miało nic wspólne
go z powrotem do Londynu.
- No cóż, tak musi widocznie być - powiedziała
z westchnieniem rezygnacji Eloise, sadowiąc się wygod
niej na kanapie.
- Będzie nam pana brakowało, Wasza Wysokość - od
ważyła się wyznać lady Mary.
- Mam nadzieję, że odnowimy naszą znajomość
w późniejszym terminie - odrzekł na to Galen.
Gdy zobaczył jej pełen zadowolenia uśmiech, poczuł,
że przedmałżeńska pętla zaciska się coraz ciaśniej.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Następnego ranka, czyniąc chaotyczne wysiłki, by po
zamiatać podłogę w kuchni przed powrotem Nancy z tar
gu, Verity usiłowała odsunąć od siebie wspomnienie mi
łych chwil spędzonych z Galenem i córką, wspólnego pi
cia herbaty i jedzenia ciasteczek przygotowanych przez
Jocelyn.
Nagle ciszę panującą w kuchni przerwał odgłos rap
townie otwieranych drzwi. Do kuchni wkroczyła energi
cznie Nancy. Postawiła koszyk na stole i - z rękami
wspartymi na biodrach oraz w czepku przekrzywionym na
głowie - zaczęła przyglądać się swojej pani z miną nad
zorcy kontrolującego leniwego robotnika.
- Jak pani myśli, co się znowu wydarzyło? - zapytała.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała Verity, odstawia
jąc miotłę pod ścianę. - Proszę cię, mów ciszej. Blacksto
ne'owie jeszcze się nie obudzili.
Nancy posłała pogardliwe spojrzenie w stronę sufitu,
a potem spojrzała na Verity.
- Nigdy pani nie zgadnie.
- Sądzę, że masz rację, nie zgadnę. Więc mi powiedz.
- On wyjechał!
Verity podeszła do stołu i zaczęła wyjmować jarzyny
z koszyka.
- Kto?
- Książę Deighton... i ten jego szanowny Tytus Mini
mus!
Sądząc po sposobie, w jaki wrzuciła jarzyny do koszy
ka, Nancy była zirytowana już podczas kupowania.
- Ale dlaczego, droga Nancy, ten fakt do tego stopnia
wyprowadza cię z równowagi? - zapytała Verity. - Kupi
łaś mąkę?
- Ludzie nie przestawali o tym gadać. Kramarka nie
zwróciła uwagi, że czekam, nawet kiedy chciałam jej za
płacić! A ta Jill z młyna to wprost przeszła samą siebie!
Tu Nancy dała wyraz swoim uczuciom, odwracając się
i potrząsając pięścią w stronę Jefford.
- Pomyślałby kto, że ją porzucił przed ołtarzem!
- Kto? Książę czy jego lokaj?
- Jeden albo drugi... albo obaj! Upłynęło Bóg wie ile
czasu, zanim ta lebiega odmierzyła mi mąkę!
- A tak, rzeczywiście, jest mąka.
Verity odstawiła pusty koszyk na miejsce koło drzwi.
- No cóż, skoro wyjechał, to wszystko wkrótce powin
no powrócić do normy. Czy lady Bodenham wciąż gości
u sir Myrona?
- Chyba tak. Nikt nie mówił, że wyjechała. Ta druga
też jeszcze jest. Zresztą nikt by ich wyjazdu nie zauważył,
chyba że te damy zamieniłyby się w ptaki i odleciały na
skrzydłach.
W tej chwili z salonu dobiegło pytanie Jocelyn:
- Czy to Nancy wróciła?
- Tak, córeczko.
- To dobrze, bo książę chce także z nią porozmawiać
- oznajmiła Jocelyn.
Verity musiała oprzeć się o stół, gdyż na dźwięk tych
słów ugięły się pod nią nogi.
- Kto?! - zawołała.
- Książę. Właśnie go wpuściłam.
Jak mógł? Jak mógł to zrobić? Po tym wszystkim, co
mu powiedziała... Po wszystkich jej wyjaśnieniach i pro
śbach... Dlaczego zlekceważył jej życzenie?
A co będzie, jeżeli ma zamiar nadal je lekceważyć?
A ona... ona nie będzie w stanie go powstrzymać.
Spojrzała na Nancy, chcąc się przekonać, czy na jej
twarzy maluje się podejrzliwość.
- No cóż, to niewątpliwie niespodzianka - powiedzia
ła, siląc się na wesołość. - Pomyśleć, że książę chce się ze
mną pożegnać. - Następnie zniżyła głos do konfidencjo
nalnego szeptu. - Wiesz, Nancy, obawiam się, że miałaś
co do niego najzupełniejszą rację. Ja też czuję ulgę na
myśl, że on opuszcza Jefford!
- Ta idiotka Jill, ta poczwara z krzywymi zębami, na
pewno pomyśli, że on zwleka z jej powodu.
- No cóż, pożegnajmy się szybko.
Verity pospieszyła do salonu, a Nancy poszła za swoją
panią, jakby musiała jej bronić.
Po raz pierwszy widok Galena i jego czarującego
uśmiechu nie poruszył serca Verity. Myślała bowiem
jedynie o jego egoizmie, o beztrosce, z jaką zlekce
ważył ryzyko związane ze złożeniem wizyty w jej
domu.
- Dzień dobry, Wasza Wysokość - powiedziała chłod
no, wchodząc do saloniku.
- Dzień dobry. Proszę wybaczyć, że zajmuję pani czas
o tak wczesnej godzinie.
- Książę mówi, że przyjechał się pożegnać - oznajmiła
Jocelyn, a Verity zauważyła, że jej córka ma w oczach łzy
i że drżą jej usta.
Dziewczynka czyniła, co w jej mocy, żeby się nie roz
płakać.
Verity spojrzała ostro na Galena i w tejże chwili jej
gniew zniknął. Galen wpatrywał się bowiem w Jocelyn
z takim wyrazem cierpienia w oczach i z taką intensyw
nością, jakby próbował nauczyć się na pamięć rysów
dziewczynki. Widać też było, że sam z trudem panuje nad
wzruszeniem.
Na ten widok Verity domyśliła się, że nie przyszedł jej
grozić ani błagać, by zmieniła zdanie. Przyszedł tu po to,
by - prawdopodobnie po raz ostatni - zobaczyć swoją
córkę.
- Nie mogłem wyjechać, nie pożegnawszy się z wami
wszystkimi. Nigdy nie zapomnę waszej życzliwości i go
ścinności - powiedział z uśmiechem, w którym jednak
nie było radości.
- No to witamy i do widzenia - odezwała się Nancy,
stojąc w drzwiach i patrząc na gościa z widoczną podej
rzliwością.
- Przyjedzie pan jeszcze do nas, prawda? - błagała Jo
celyn. - Przyjedzie pan z wizytą do sir Myrona? Nastę
pnym razem mogę panu pokazać, jak się robi grzanki.
- Zobaczymy.
- Jocelyn, Jego Wysokość jest człowiekiem bardzo za
jętym.
- A teraz bez wątpienia musi już jechać - dokończyła
Nancy. - Żeby odwiedzać znajomych, zarządzać majątka
mi, bywać na przyjęciach i chrapać w Izbie Lordów.
- Nancy, tak się cieszę, że cię widzę. Chcę cię poprosić
o wielką przysługę - powiedział Galen, uśmiechając się
do niej z wyrozumiałością.
- Prosić o przysługę? Mnie, Wasza Wysokość? - py
tała Nancy tonem pełnym wątpliwości.
- Bardzo chciałbym dostać przepis na ciasteczka.
Wiem, że nikt nie umie ich upiec tak jak ty i Jocelyn, ale
może mój kucharz w Londynie zdoła się nauczyć. Czy bę
dziesz tak dobra i dasz mi przepis?
- Ale ja... ja go nie mam... To znaczy nie mam go na
piśmie. Mam go tutaj - odrzekła Nancy, pukając się
w skroń.
- To może zapiszesz go później i prześlesz do mnie do
Londynu? Tu jest mój adres.
Sięgnął do kieszeni i wyjął wizytówkę.
- Czy może pani przekazać tę wizytówkę Nancy? -
zwrócił się z pytaniem do Verity.
Oczywiście, pomyślała Verity, wyciągając rękę po wi
zytówkę i dotykając na okamgnienie jego dłoni. Przecież
muszę mieć adres Galena, jeżeli mam do niego pisać. Ina
czej musiałabym prosić o niego Eloise albo sir Myrona,
a to wiązałoby się ze stosowaniem podstępów i różnymi
komplikacjami. O wiele łatwiej będzie przeczytać go i za
pamiętać, przekazując wizytówkę Nancy.
- A może Wasza Wysokość chciałby trochę ciasteczek
na drogę? Jocelyn i Nancy upiekły wczoraj świeże.
- Byłbym zachwycony.
- Są lepsze niż te, które jedliśmy wtedy - zapewniła
Galena Jocelyn.
- Nancy, czy mogłabyś je przynieść?
Służąca kiwnęła głową.
- Dobrze. A teraz się pożegnam. Do widzenia, Wasza
Wysokość.
- Do widzenia, Nancy.
Kiwnęła jeszcze raz energicznie głową, a potem wysz
ła, zostawiając Galena z Verity i Jocelyn.
Wiedział, że lepiej by zrobił, odchodząc od razu. Nie miał
wątpliwości, że im dłużej będzie zwlekał, tym trudniej bę
dzie się rozstać. Musiał tu przyjść jeszcze raz, przekazać Ve
rity londyński adres i ostatecznie pożegnać się z Jocelyn. Nie
potrafił wyjechać bez rozmowy z córką.
Ze smutnym uśmiechem spojrzał dziewczynce w oczy,
które tak bardzo przypominały oczy jej matki, i dotknął
ciemnych loków, które tak bardzo przypominały jego
własne włosy.
- Jocelyn, czas na mnie - rzekł łagodnie. - Mam przed
sobą długą podróż, podczas której będę mógł się pocieszać
tylko ciasteczkami.
- Nie pobawiliśmy się w Indian - powiedziała z żalem
Jocelyn.
- Rzeczywiście.
Popatrzyła na niego tak poważnie, jakby była osobą do
rosłą.
- Ale tak naprawdę to dlaczego pan wyjeżdża?
Galen usłyszał, że Verity wciąga gwałtownie powietrze.
- Czasami ludzie muszą robić to, czego robić nie
chcą.
- Pan jest przecież księciem, i do tego bogatym.
Zanim Verity zdążyła się odezwać, Galen odpowie
dział:
- To nie oznacza, że nie mam obowiązków. Chciałbym
zostać trochę dłużej, ale nie mogę.
Nagle usłyszeli jakiś hałas dobiegający z góry. Galen
spojrzał na Verity i zobaczył, że jest bardzo zdenerwowana.
- Nie sądzę, żeby to była mysz - odważył się powie
dzieć.
- To wuj Clive i ciocia Fanny - oznajmiła Jocelyn. -
Przespali cały ranek.
- Jeszcze nie ma dziesiątej - przypomniała jej Verity.
- Wasza Wysokość, czy pan chce pożegnać się także
z państwem Blackstone'ami?
- Niestety, już i tak zabawiłem zbyt długo - odparł
Galen.
Nie chciał oglądać ponownie Blackstone'ów, zwłasz
cza Clive'a, ponieważ sobie nie ufał. Gdyby się z nim zo
baczył, na pewno ostrzegłby tę kreaturę, żeby się trzymała
z daleka od Verity, inaczej będzie miał z nim, Galenem,
do czynienia.
Przykucnął i znalazł się twarzą w twarz z córką, którą
tak bardzo pragnął uznać.
- Do widzenia, Jocelyn. Mam nadzieję, że pewnego
dnia usłyszę ponownie twój okrzyk wojenny.
Wargi Jocelyn znowu zaczęły drżeć.
- Do widzenia - powiedziała niewyraźnie.
Odwróciła się gwałtownie i wybiegła z pokoju. Usły
szeli, że pędzi na górę po schodach, a potem trzasnęły
drzwi.
- Przykro mi, Galenie - wyszeptała Verity - ale musi
tak być.
Westchnął ciężko i uśmiechnął się niewyraźnie.
- Wiem - powiedział.
A potem wyciągnął rękę i delikatnie ujął jej dłoń.
- Chcę tylko... - zaczął wbrew postanowieniom, że
nie będzie poruszał drażliwych tematów. - Czy... czy mo
żesz... pewnego dnia, gdy ona będzie na tyle dorosła, by
zrozumieć... Czy powiesz jej prawdę?
Verity powoli skinęła głową.
- I proszę cię, nie przedstawiaj mnie jako zbyt wiel
kiego łotra.
- Powiem jej, jakim dobrym i wielkodusznym czło
wiekiem był jej rodzony ojciec - przyrzekła Verity.
W drzwiach saloniku ukazała się Nancy z zawiniątkiem
w ręce, a Galen uniósł dłoń Verity do ust, chcąc złożyć na
niej pocałunek.
- Do widzenia pani - powiedział.
- Zegnam, Wasza Wysokość - szepnęła Verity, dy
gając.
Następnie Galen podszedł do Nancy, wziął zawiniątko,
posłał Verity ostatnie, pełne bezbrzeżnego smutku spoj
rzenie i wyszedł.
- No i dobrze - mruknęła Nancy, zamykając za nim
drzwi. - Co za czaruś i pochlebca!
Verity już otworzyła usta, by jej powiedzieć, że się my
li, i to bardzo. Bo przecież było w nim coś więcej. Znacz
nie więcej.
A wszystko to chciała poznać.
Ale on już odszedł.
Odszedł na zawsze.
- Nie powiedziałabym, żeby był aż taki przystojny -
odezwała się znowu Nancy, kierując się do kuchni. - Te
włosy i te maniery! I ten sposób patrzenia, jakby chciał
człowieka pożreć.
Verity sięgnęła po szal wiszący na kołku w pobliżu
drzwi.
- Idę przejść się trochę po zagajniku - powiedziała. -
Niedługo wrócę.
Nie czekała na odpowiedź Nancy.
Uciekła w przyrodę i samotność.
Kilka dni później Galen siedział w bibliotece w swo
im domu w londyńskiej dzielnicy Mayfair. Biblioteka
została urządzona w jednym z największych pokoi, a
w szafach bibliotecznych i na półkach znajdowało się
parę tysięcy przeważnie oprawnych w skórę tomów,
które gromadziło kilka pokoleń Deightonów. Nie był to
jednak cały księgozbiór należący do książęcej rodziny,
lecz zaledwie niewielka jego część, obejmująca książki
z dziedzin, którymi interesował się Galen - począwszy
od poezji i prozy aż po dzieła poświęcone uprawie roli.
W tej chwili jednak ich właściciel nie oddawał się lek
turze; szukał ciszy i samotności. Siedział w fotelu, wpa
trując się nie widzącymi oczami w ogień płonący na ko
minku. Ciężkie, ciemnofioletowe aksamitne draperie
zasłaniały okna, dzięki czemu nie dochodził hałas z uli
cy. Galen nie zadał sobie trudu, by zapalić świece,
a służba wiedziała, że panu nie należy teraz prze
szkadzać.
Przy zasłoniętych oknach i braku oświetlenia wyłożona
ciemną boazerią biblioteka była mroczna niczym grobo
wiec. Galenowi to nie przeszkadzało.
Westchnął i przeciągnął dłonią po nie uczesanych
włosach, a potem po nie ogolonym podbródku. Jego po
liczki miały ziemistą barwę, a oczy były zaczerwienione
i zapadnięte. Nie wychodził dzisiaj z domu; wieczorem
też się nigdzie nie wybierał. Wolał siedzieć w samotności
w bibliotece, tak jak to czynił niezmiennie w ostatnich
dniach.
Popatrzył na list od Eloise, który leżał rozpieczętowany
na biurku. Wynikało z niego, że w przyszłym miesiącu do
Londynu zawita lady Mary.
Galen wstał nagle, nalał sobie brandy i wypił ją jednym
haustem. Jakąż odrazą napawała go myśl o poślubieniu la
dy Mary! Nie chciał poślubić nikogo poza Verity. Miał
pewność, że nigdy nie pokocha żadnej innej kobiety!
Podszedł do biurka i sięgnął po list od Eloise. Z saty
sfakcją zmiął go w małą kulkę i cisnął w stronę kominka.
List odbił się od obramowania i wpadł w ogień. Z uśmie
chem zadowolenia Galen patrzył, jak papier zwija się,
czernieje i rozsypuje w popiół.
- No cóż, zachowuję się jak na dorosłego człowieka
przystało - mruknął ironicznie do siebie. - A już myśla
łem, że nabrałem rozsądku.
Bardzo żałował, że przez całe życie nie był człowie
kiem rozsądnym! Gdyby nim był, nie skazałby się sam na
dobrowolne wygnanie. Gdyby nim był, od początku za
sługiwałby na miłość Verity, a ona może nie wyszłaby za
mąż...
No cóż, takie spekulacje nie mają sensu. Przeszłości nie
da się zmienić. Galen nie mógł odwrócić tego, co się już
stało. Trzeba żyć dalej, pomyślał, a w każdym razie spró
bować żyć dalej.
Wziął do ręki drugi list leżący na biurku. Rozpoznał
pismo Bucka. Dało się zauważyć, że ręka kreślącego litery
była słaba.
Jeszcze nie tak dawno temu Galen nie napisałby do
przyrodniego brata ani słowa, nie napisałby nawet po to,
by się dowiedzieć, jak brat się ma po chorobie. Jednak stra
ciwszy Jocelyn i Verity... straciwszy je obie, zmienił swo-
ją postawę wobec rodziny. Napisał listy do wszystkich
trzech braci.
Buck chorował dość ciężko na malarię, a teraz powoli
wracał do zdrowia. Nie wiedział, kiedy przyjedzie do
Anglii, a z tonu jego, napisanego drżącą rękę, listu wyni
kało, że sądzi, iż Galena to wcale nie obchodzi.
Jednak Buck się mylił. Galen naprawdę ucieszył się na
wieść, że jego przyrodni brat ma się lepiej i że zamierza
wrócić do kraju. Postanowił poczekać na jego powrót i zo
baczyć się z nim przed swoim ponownym wyjazdem do
Włoch. Postanowił też zaprosić do Londynu Wara i Hunta.
Gdybyż mógł do tego zjazdu rodzinnego włączyć także
Verity i Jocelyn!
- Wasza Wysokość?
- O co chodzi? - burknął, spoglądając w stronę
drzwi.
- Pukałem, Wasza Wysokość - tłumaczył się lokaj
w liberii, wyciągając ku niemu srebrną tacę, na której le
żała wizytówka.
- Nie chcę nikogo widzieć.
- Ten człowiek mówi, że to bardzo ważne, Wasza Wy
sokość, i nalega.
- Nalega? - powtórzył szyderczym tonem Galen, bio
rąc wizytówkę. - Kto śmie naprzykrzać się księciu Deigh-
ton?
Zmarszczył brwi, gdy w migotliwym padającym od og
nia na kominku świetle zobaczył na wizytówce nazwisko
- Clive Blackstone.
Galen absolutnie nie życzył sobie oglądać tego uniżo
nego, płaszczącego się człowieka ani z nim rozmawiać.
Blackstone prawdopodobnie chce mu ponownie zapropo
nować, żeby zainwestował w jego przędzalnie, czego on
nie zamierza uczynić.
- Powiedz mu, że nie ma mnie w domu.
- Przepraszam, Wasza Wysokość - odrzekł lokaj,
blednąc pod pełnym złości spojrzeniem Galena - ale on
powiedział, żebym, w razie gdyby pan nie chciał go wi
dzieć, powiedział panu, że chodzi o bardzo ważną spra
wę osobistą... dotyczącą jakiejś wdowy, Wasza Wyso
kość.
Galena ogarnął niepokój.
- Poproś go.
Gdy lokaj wyszedł, spróbował się uspokoić. Powiedział
sobie, że to naturalne, iż Blackstone wymienił Verity, bo
przecież Verity to przyjaciółka Eloise, jego, Galena, ku
zynki.
Blackstone wszedł do biblioteki energicznym krokiem.
Pokora i uniżoność, które cechowały go w Jefford, znik
nęły. Clive, ignorując Galena, zaczął bezczelnie błądzić
wzrokiem po licznych, bogato oprawnych tomach, po dy
wanie i po pięknych meblach z wiśniowego drewna. Przy
pominał licytatora, wezwanego dla wycenienia sprzętów,
które mają zostać wystawione na sprzedaż.
Galen nie powiedział ani słowa. Zdawał sobie jednak
sprawę, że ta zmiana w wyglądzie i zachowaniu Blacksto
ne' a nie zapowiada nic dobrego.
Skończywszy się rozglądać, Blackstone zwrócił wzrok
na gospodarza i ukłonił się.
- Wasza Wysokość, jestem bardzo zadowolony, że pan
zechciał się ze mną zobaczyć - zapewnił z uśmiechem.
- Dano mi do zrozumienia, że przychodzi pan
w związku z jakąś ważną sprawą natury osobistej - od
rzekł Galen najbardziej lodowatym tonem, na jaki się
umiał zdobyć.
Chytrze uśmiechnięty Blackstone nie zareagował od ra
zu. Zamiast tego usiadł, nie czekając na zaproszenie.
- Co pana tu sprowadza? - zapytał Galen.
- Interesy, Wasza Wysokość, interesy. Bardzo szcze
gólnej natury.
Galenowi nie podobał się ton tego człowieka - nieprzy
jemnie poufały, a zarazem lekko protekcjonalny.
- Tak?
Przybysz uśmiechnął się szerzej.
- Sprawa dotyczy mojej szwagierki i jej dziecka.
- Muszę wyznać, że nie rozumiem, dlaczego taka spra
wa sprowadza pana do mnie.
- Wie pan, jak bardzo ona troszczy się o Jocelyn, pra
wda, Wasza Wysokość? - odpowiedział Blackstone. -
Zresztą jak każda matka.
Mówił to w sposób, który sprawił, że Galen zaczął się
mieć na baczności.
- Tak, sądzę, że pani Davis-Jones bardzo kocha swoją
córkę. Co to ma wspólnego ze mną?
Blackstone odpowiedział mu pytaniem na pytanie:
- A ojciec dziecka? Do jakiego stopnia on troszczy się
o córkę?
Galen poczuł, że po plecach spływa mu strużka zimne
go potu.
- To dziwne pytanie. Ojciec dziecka nie żyje.
Blackstone uśmiechnął się szeroko i rozparł się wygod
niej w fotelu, tak jakby był panem tego domu.
- O, doprawdy?
- Niech pan nie próbuje uprawiać ze mną jakichś gier
- ostrzegł Galen surowo.
Blackstone wyprostował się, lecz z jego twarzy nie
zniknął ten przeklęty, bezczelny uśmieszek.
- Ja nie przyjechałem tutaj, żeby uprawiać jakieś gry,
Wasza Wysokość. Zapewniam pana, że mam przed oczami
bardzo poważny cel. Naprawdę bardzo poważny.
- Zatem co jest tym pańskim celem?
- Chwileczkę, Wasza Wysokość, omówmy sprawę jak
dwaj ludzie interesu, spokojnie i z rozsądkiem.
- A kim pan jest, żeby mi rozkazywać?
Blackstone przełknął ślinę, ale nie odwrócił wzroku.
- Sądzę, że jestem człowiekiem, który zna pańską ta
jemnicę, a co za tym idzie pańską największą słabość, po
dobnie jak tajemnicę i słabość mojej szwagierki.
Galen walczył z sobą, by nie okazać gniewu ani też
znajomego z dzieciństwa uczucia całkowitej bezradności.
Nie był już jednak dzieckiem.
- Śmiem twierdzić, że szybko dojdziemy do porozu
mienia.
- Do porozumienia? W jakiej sprawie?
- W sprawach finansowych. Do porozumienia co do
ceny za moje milczenie.
- A więc to szantaż. Powinienem się domyślić - po
wiedział cicho Galen.
Jego nienawiść do tego człowieka rosła z każdym sło
wem, które tamten wypowiadał, i z każdą minutą jego
obecności.
- Nieładne słowo, ale odpowiednie - zgodził się
Blackstone.
- Co takiego, pańskim zdaniem, pan wie?
- Wiem, że Jocelyn Davis-Jones jest pańskim dziec
kiem, a nie dzieckiem mojego drogiego zmarłego szwa
gra.
Galen wydał z siebie szydercze prychnięcie.
- To niesłychane!
- Wiem to z najlepszego źródła.
- Tak? Z jakiego? - szydził Galen. - Wie pan to od ja
kiegoś ducha? Od wróżki? A może od Cyganki?
- Usłyszałem to z ust Verity.
Przez chwilę Galen czuł się tak, jakby dostał obuchem
w głowę. Potem jednak jego usta wykrzywił grymas po
gardy.
- Jest pan, mój panie, największym kłamcą, jakiego
zdarzyło mi się w życiu spotkać.
Blackstone nawet nie mrugnął.
- Książę, pańskie inwektywy są co najmniej nie na
miejscu, bo potwierdził pan to, co mówię, wtedy, w zagaj
niku. No i ściskaliście się tak namiętnie.
Uśmiech Blackstone'a stał się jeszcze bardziej bezczel
ny i zjadliwy.
Galen zacisnął pięści. Czy to możliwe, że Blackstone
ich podglądał i podsłuchiwał? Galen przypomniał sobie
teraz, że w pewnej chwili trzasnęła gałązka. O Boże, jakiż
byłem nieostrożny! - pomyślał.
- Zazdroszczę panu, Wasza Wysokość, tych uścisków.
A także wszystkiego, co miało miejsce przed dziesięcio
ma laty. A może były jeszcze jakieś inne schadzki, o któ
rych nie wiem?
- Jeżeli były, to z pewnością żałujesz, draniu, że nie
mogłeś podglądać.
- Czy ma pan zamiar zaprzeczyć, że Jocelyn jest pań
ską córką?
Galen uśmiechnął się lodowato.
- Nie.
- Miło mi to słyszeć.
- Dlaczego miałbym temu zaprzeczać? Posiadanie
nieślubnego dziecka nie jest zbrodnią.
- Nie, ale Verity nie chce, żeby ktokolwiek o tym wie
dział. A skoro wiem o tym ja, to ile jest mi pan skłonny
zapłacić za milczenie?
- To zależy od tego, z iloma osobami zdążył się pan
podzielić owymi rewelacjami.
- Nie powiedziałem nikomu. Jeszcze nie. Nawet dro
giej, czarującej, ślicznej Verity.
Więc Verity nie wie. Dzięki Bogu.
- A co do tego, komu powiem, Wasza Wysokość - za
groził Clive - to cóż, wszystkim, po prostu Każdemu,
z kim będę rozmawiał.
- A jaki pan przedstawi dowód? Będzie przecież tylko
pańskie słowo przeciwko naszemu.
- Ludzie uwierzą w to nawet bez dowodu. Bo kimże
była matka Verity, jeżeli nie cudzołożnicą? I kimże jest
pan, jeżeli nie rozpustnikiem? Myśli pan, że ludzie potrze
bują prawnie potwierdzonych dokumentów, by uwierzyć
w plotkę?
Galen nie mógł odmówić słuszności jego argumentom.
- A poza tym, Wasza Wysokość, dziecko naprawdę jest
bardzo do pana podobne.
- Jak już pan słusznie wykazał, moja reputacja jest ta
ka, że nie mam nic do stracenia. Dlaczego miałbym panu
płacić za milczenie?
- Ze względu na osoby, które pan kocha.
Galen uważał dotychczas, że małżeństwo to jarzmo, to
pętla na szyi, to pułapka, tymczasem teraz znalazł się
w prawdziwej matni. Blackstone odkrył powód, dla któ
rego Galen może postąpić w sposób, budzący jego najwy
ższy opór. Ze względu na Verity i Jocelyn zrobiłby wszy
stko, nawet oddałby się w ręce tego nikczemnika.
Ale jeszcze nie teraz. Nie odda się w jego ręce, dopóki
nie będzie miał pewności, że nie ma innego wyjścia.
- Powiedzmy, że zrujnuje pan opinię Verity. Jaką bę
dzie pan miał z tego korzyść? Testament Daniela Davis-
-Jonesa pozostanie w mocy, więc nie skorzysta pan na tym
finansowo.
- Testament pozostanie w mocy w takich okoliczno
ściach? Być może. Ale może być też tak, że obalenie go
stanie się po jakimś czasie możliwe. Albo że zacznie się
rozważać przyczyny nagłej śmierci zdradzonego męża.
- Daniel Davis-Jones zmarł na zapalenie płuc.
Clive wyszczerzył zęby w ohydnym uśmiechu.
- Naprawdę?
- Wie pan o tym tak samo dobrze jak ja. Lekarz nie
stwierdził niczego, co budziło by wątpliwości.
- Jednak ława przysięgłych złożona z dwunastu niepo
szlakowanych osób mogłaby uznać, że kobieta, która za
chowała się tak haniebnie, jest zdolna do wszystkiego. Po
za tym, jeżeli nawet Verity nie popełniła zbrodni, ta spra
wa stanie się gratką dla gazet. Jestem tego pewien. Czy
telnicy się na to rzucą, zwłaszcza że w sprawę będzie
zamieszany książę. Spróbujemy się przekonać, czy mam
rację?
- Nie odważy się pan. Ja mogę wynająć najlepszych
prawników z całej Anglii, którzy będą jej bronić.
- Oczywiście, że pan może - przyznał Blackstone
z protekcjonalnym grymasem, który zaraz zamienił się
w kpiący uśmiech. - Tymczasem, drogi książę, proszę po
myśleć o skandalu. Verity o nim pomyśli, zapewniam pa
na. Zna pan jej troskę o dziecko. Ja też znam i dlatego po-
myślałem, że stworzę panu okazję do zostania rycerzem
Verity. Jest to raczej nowa rola dla księcia Deighton, co?
Zaniósł się cichym śmiechem.
- Jeżeli pan nie zapłaci mi za milczenie, to ona zapłaci.
A jaką monetą, to się jeszcze okaże.
Rozjuszony Galen rzucił się na Clive'a, chwycił go za
kołnierz, uniósł z fotela, potrząsnął nim potężnie i krzyk
nął:
- Jeżeli tkniesz ją nawet palcem, przysięgam na Boga,
że cię zabiję, ty łotrze!
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Clive wił się w rękach Galena.
- Czy chce pan zyskać na dodatek sławę mordercy?
- zapytał, ciężko dysząc.
Galen cisnął Blackstone'em tak, że ten obił się o półki
i na podłogę posypała się lawina książek. Clive, skulił się,
zasłaniając głowę rękami. Tymczasem Galen usiłował
uspokoić oddech.
W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
- Wasza Wysokość? - zapytał ostrożnie lokaj. - Czy
coś się stało?
- Spadło parę książek. To nic poważnego - odrzekł
Galen, nie spuszczając wzroku z Clive'a Blackstone'a,
który wstał i pocierał dłonią szyję.
- Nie było to pociągnięcie mądre - wyszeptał ochry
ple.
Zaciskając usta, Galen zmierzył go wrogim spojrze
niem. Całym sercem pragnął powiedzieć temu łajdakowi,
żeby poszedł do diabła, jednak nie mógł tego zrobić.
Tak samo jak nie mogła tego uczynić Verity.
Galen nigdy nie podziwiał jej bardziej niż teraz, kiedy
zdał sobie sprawę, jak była silna, dając sobie radę z tym
chytrym, bezwzględnym typem i zachowując przy tym ty
le silnej woli i determinacji.
- Ile będzie kosztował wyjazd twój i twojej żony
z kraju?
- Z kraju? - powtórzył Clive, poprawiając na sobie
ubranie.
- Tak, dobrze usłyszałeś. Z kraju. Ile będzie mnie ko
sztowało wyekspediowanie was z Anglii?
- Ja muszę myśleć o przędzalniach...
- Odkupię je. Więc ile?
Blackstone zastanawiał się przez chwilę. Jego oczy za
błysły zachłannie.
- Trzydzieści tysięcy funtów.
Galen wstrzymał oddech. Był bogaty, ale nie dyspono
wał wolną gotówką. Taka suma spustoszyłaby jego konto
bankowe. Nie miał jednak zamiaru targować się z tym łaj
dakiem, chodziło przecież o bezpieczeństwo Verity.
- Dobrze - powiedział i podszedł do biurka. - Dam ci
teraz połowę, a resztę wręczę ci osobiście na pokładzie
statku, tuż przed opuszczeniem portu.
Szybko wypisał czek.
- Wytłumaczę bankierowi, że inwestuję w przemysł
bawełniany.
Nie miał natomiast pojęcia, jak wyjaśni Jasperowi ten
nagły zakup. Nie przejmował się tym jednak. Ochronić
Verity i Jocelyn, to jest najważniejsze, uznał.
Z grymasem odrazy podał Blackstone'owi czek, tak
jakby człowiek, któremu go wręczał, był trędowaty.
- Pamiętaj, że przed wyjazdem nie wolno ci rozma
wiać z Verity. Nie muszę ci też chyba przypominać, że
mam w Jefford znajomego i że sir Myron zawsze może
mnie poinformować, czy Verity miała gości. A teraz wy
noś się stąd, i to już!
Blackstone obejrzał dokładnie czek, a potem niezwy
kle pieczołowicie włożył go do kieszeni.
- Robienie interesów z panem, Wasza Wysokość, jest
przyjemnością. Nie znaczy to, że robienie interesów z Ve
rity nie byłoby nią...
Galen postąpił krok w jego stronę.
- Nie zapominaj, Blackstone, że stoisz przed księciem,
i to takim, który w swoim czasie miewał do czynienia
z mętami Londynu. Jeżeli mnie zmusisz, jeżeli chociażby
do niej napiszesz, to przysięgam: pożałujesz, że się w ogó
le urodziłeś.
Blackstone zbladł, a potem odwrócił się i pospiesznie
opuścił bibliotekę.
Gdy zniknął, Galen zaczął przechadzać się w tę i z po
wrotem po dywanie, ze wzrokiem wbitym we wzór, który
miał pod nogami, tak jakby był tkaczem i chciał obejrzeć
każdą nitkę.
Jednak w rzeczywistości jego oczy nie dostrzegały ni
czego. Skupił się całkowicie na tym, jak ochronić Verity
i Jocelyn.
Czy Blackstone będzie się trzymał od nich z daleka?
Z pewnością przestraszył się, ale czy po pewnym czasie
wiara w potęgę sekretu, który posiadł, go nie ośmieli?
Galen doszedł do wniosku, że to możliwe, zwłaszcza
że nagrodą za odwagę byłaby Verity.
Trzydzieści tysięcy funtów to wystarczający bodziec,
by się zastosować do zaleceń Galena. Nieraz jednak sły
szał opowieści o szantażystach, którzy dostawszy już ja
kąś sumę, żądali coraz więcej i więcej. Na jak długo te
pieniądze zadowolą Blackstone'a? Ile czasu upłynie, za
nim poprosi on o kolejną sumę albo uda się do Verity i za
żąda od niej, by...
Być może wcale nie tak wiele. Może Blackstone zary
zykuje i pojedzie do Verity prosto z Londynu, wierząc, że
Verity, której tak bardzo zależy na uniknięciu skandalu,
zatrzyma jego wizytę w tajemnicy.
Powinienem natychmiast pojechać do Verity i ją
ostrzec, uznał Galen.
Z drugiej strony jednak, co będzie, jeżeli się myli
i jeżeli Blackstone, wziąwszy pieniądze, zrobi tak, jak
mu kazał? W takim razie niepotrzebnie zaniepokoi Ve
rity, a kto wie, może nawet przerazi. Być może ona
ucieknie wraz z Jocelyn i zaszyje się w miejscu, o któ
rym on, Galen, nie będzie miał pojęcia i ich nie odnaj
dzie. Prawdopodobnie nawet nie odważy się do niego
napisać.
Wskutek czego on zostanie zupełnie sam na świecie,
bardziej osamotniony niż przedtem, bo mający świado
mość, co stracił.
Galen osunął się na kolana. Czuł się tak bezradny jak
nigdy w życiu. Do tej pory ani razu nie miał takich trud-
ności z podjęciem decyzji, ale też sprawa bezpieczeństwa
Verity i Jocelyn była najwyższej wagi.
- Co robić? - wyszeptał. - Pragnę, żeby były całe,
zdrowe i bezpieczne, ale nie chcę być sam. Boże, dopo
móż mi, proszę z całego serca!
Skupił się na modlitwie, a po chwili podniósł głowę
z wyrazem zdecydowania na twarzy.
Galen Bromney, książę Deighton, który kiedyś uciekł
i na dziesięć lat ukrył się przed kłopotami, teraz wiedział
już, co ma robić.
Musi ostrzec Verity. Musi jej powiedzieć, że Clive zna
ich tajemnicę i że możliwe jest, iż spróbuje wykorzystać
swoją wiedzę.
Jeżeli to sprawi, że Verity i Jocelyn znikną i że on nie
będzie się mógł z nimi kontaktować, nawet od czasu do
czasu, jeżeli nawet to będzie oznaczało, że Verity do niego
nie napisze, musi podjąć to ryzyko.
I podejmie je. Uwolni się od Clive'a Blackstone'a bez
względu na to, jaką cenę za to zapłaci.
Verity spędziła ostatnie kilka dni pogrążona w nastroju
przygnębienia i odrętwienia, który nie opuszczał jej po
śmierci Daniela. Tuż po rozstaniu z Galenem, szukając
ukojenia w samotności i ciszy, pobiegła do zagajnika. Wi
dok uroczych zakątków, w których ona i Jocelyn spędziły
z księciem takie dobre chwile, wywołał tylko jeszcze wię
kszy ból w jej sercu. Gdy Verity zobaczyła pień, na któ
rym siedział Galen, rozmawiając z Jocelyn, i polankę, na
której dziewczynka zbierała grzyby, podczas gdy oni obo
je byli pogrążeni w rozmowie na temat dzieciństwa Gale
na oraz innych dotyczących go spraw, jej oczy napełniły
się łzami. A gdy doszła do miejsca, w którym odbyła
z Galenem tę doniosłą ostatnią rozmowę, podczas której
powiedziała mu, że nie mogą się więcej widywać, jej pierś
rozdarł rozpaczliwy szloch. Usiadła na obalonym pniu
i płakała długo, tak długo, aż zmęczona poczuła, że nie
ma już więcej łez.
Gdy wróciła do domu, Nancy popatrzyła na nią tylko
i bez słowa podała jej herbatę. Verity wypiła, a potem za
brała się w milczeniu do porządkowania szaf. Czuła, że
musi się czymś zająć, bo inaczej rozszlocha się znowu.
Przez następne dni, gdy Jocelyn bawiła się lub uczyła,
a Nancy krzątała się w kuchni albo wychodziła na targ,
ona oddawała się porządkom.
Teraz, dmuchając na kosmyk opadający na oczy, Verity
wyżęła szmatę, a potem powróciła do szorowania podłogi
w holu. Nie zwracała uwagi na pot spływający jej po ple
cach ani na ból w kolanach spowodowany tym, że klęczy
na twardej kamiennej podłodze. Od chwili gdy Galen opu
ścił Jefford, czyściła, szorowała, sprzątała, tak jakby jej
życie zależało od tego, czy jej dom stanie się nieskazitelnie
czysty.
W pewnym sensie tak było, gdyż dzięki sprzątaniu mia
ła zajęcie przez cały dzień, a z nadejściem nocy czuła się
tak zmęczona, że zapadała w pozbawiony marzeń sen.
Gdyby każdego wieczoru nie padała tak wyczerpana,
leżałaby pewnie, nie mogąc zasnąć i myśląc o Galenie,
a także o tym, co mogłoby się zdarzyć.
Nagle do jej uszu dobiegł tętent kopyt końskich i turkot
powozu. Verity przestała szorować i wstała z obolałych
kolan najszybciej, jak potrafiła. Nie spodziewała się gości.
Weszła do saloniku i wyjrzała przez okno.
W kariolce, którą powoził chłopak z gospody, siedział
Clive ubrany w nowy płaszcz i kapelusz.
Verity odeszła od okna. Interesy szwagra najwidocz
niej kwitną. Być może Clive przyjechał, żeby się po
chwalić albo żeby zaproponować jej ponownie, by zain
westowała w przędzalnie. Ona naturalnie tego nie zrobi.
Nie zrobiłaby tego nawet wtedy, gdyby szwagier zaje
chał tu karetą należącą do księcia regenta, zaprzężoną
w parę najwspanialszych koni w całej Anglii. Jakże
pragnęła, żeby on to zrozumiał! I nie pokazywał się tu
więcej.
Jednak skoro już przyjechał, i to bez Fanny, bardzo ża
łowała, że w domu nie ma Nancy ani Jocelyn. Niestety,
Nancy poszła do wioski odwiedzić przyjaciół, a Jocelyn
była u koleżanki.
Mając nadzieję, że służąca wkrótce wróci, Verity zdjęła
kuchenny fartuch, spuściła zawinięte rękawy i poprawiła
włosy. Popatrzyła na swoje czerwone, pomarszczone
i wilgotne ręce, wytarła je w fartuch i, usłyszawszy puka
nie, otworzyła drzwi.
- Ach, to ty - powiedziała bez zbytniego entuzjazmu.
Clive uśmiechnął się, odsłaniając krzywe, żółte zęby,
po czym zmierzył ją niewiarygodnie bezczelnym spojrze
niem. W jego oczach pojawił się lubieżny błysk.
Verity poczuła, że przechodzi ją dreszcz przerażenia.
Patrząc przez drzwi, zauważyła, że znajdująca się przed
domem kariolka zawraca. Miała wielką ochotę zawołać na
chłopaka, kazać mu zostać. Powstrzymała się jednak, bo
byłoby to dla Clive'a dowodem, że się go boi.
- Dzień dobry, siostro - przywitał się Clive. - Mogę
wejść?
Verity nie od razu cofnęła się, robiąc mu przejście.
- Gdzie jest Fanny? - zapytała. - Mam nadzieję, że
nie zachorowała?
- Nie. Fanny została w domu.
Verity poczuła zapach wina. Zmarszczyła nos, starając
się, żeby Clive tego nie zauważył. Szwagier nie był jednak
pijany. Wydawał się bardziej ożywiony niż kiedykolwiek
przedtem.
- Nie masz bagażu? - zapytała Verity.
Nie było to właściwie zaproszenie do wejścia, jednak
Clive się tym nie przejął. Minął Verity i wszedł do holu.
- Nie - powiedział. - Nie mam zamiaru pozostać tu
długo.
- Ach, tak - odrzekła Verity.
Doznała ulgi, którą zaraz zastąpiło zniecierpliwienie,
gdyż Clive wkroczył do salonu z taką miną, jakby był jego
właścicielem. Znalazłszy się obok kominka, odwrócił się
w stronę Verity, a ona po raz drugi ujrzała w jego oczach
pożądanie, które przyprawiało ją o zimny dreszcz.
- Co cię sprowadza? - zapytała.
- No cóż, chciałem cię odwiedzić.
Uśmiechnął się, ale jego uśmiech był inny niż zwykle.
Verity nie znosiła szwagra, wiedząc, jaki jest naprawdę.
Obawiała się jego odwiedzin, jednak nigdy przedtem nie
odczuwała strachu, raczej niechęć czy obrzydzenie. A te
raz się bała.
- Jak długo zamierzasz się u mnie zatrzymać?
- Czy coś jest nie w porządku, droga siostro?
Verity wyprostowała się.
- Uważam, że powinieneś opuścić mój dom.
Clive założył ręce na piersi.
- O co chodzi? Dlaczego jesteś dzisiaj taka zła?
Verity nie odpowiedziała.
- Proszę cię, siostro, usiądź.
- Wolałabym, żebyś opuścił mój dom - powtórzyła
Verity.
Nie ruszył się z miejsca. Uśmiechnął się szerzej, a ją
znowu przeszedł zimny dreszcz.
- Sądzę, że powinnaś być dla mnie miła. W przeciw
nym razie pożałujesz.
Ruszył w jej kierunku, a Verity serce podeszło do
gardła.
- Bo widzisz, ja znam prawdę. Całą prawdę, moja dro
ga Verity.
- Prawdę o czym? - zapytała, cofając się.
Serce waliło jej jak oszalałe, w uszach czuła pulsowa
nie krwi.
Więc on wie! No tak. Jak inaczej wyjaśnić tę zmianę
w zachowaniu? Jak wytłumaczyć tę pewność siebie i aro
gancję?
Ale skąd się dowiedział?
- Nie powinnaś być aż tak niedyskretna. Nie powinnaś
rozmawiać na ten temat w zagajniku, gdzie każdy prze
chodzień mógł usłyszeć, że Jocelyn nie jest dzieckiem Da
niela.
Verity poczuła, że brakuje jej tchu. Przypomniała sobie
spotkanie z Galenem w zagajniku. Wtedy myślała tylko
o nim i o własnych zmartwieniach. Nie słyszała niczego.
Możliwe, że ktoś stał w pobliżu, patrzył i słuchał.
Być może był to właśnie Clive. Szpiegowanie to prze
cież zajęcie najzupełniej w jego stylu.
- Muszę wyznać, że jestem naprawdę zdumiony, iż
udało ci się tak długo trzymać to w tajemnicy - powie
dział cicho Clive, podchodząc jeszcze bliżej. - Wiesz, ja
kim rozpustnikiem był zawsze książę. Mężczyźni tego po
kroju uwielbiają chwalić się podbojami. Miałaś szczęście,
że wyjechał z kraju. Co bynajmniej nie oznacza, że winił
bym go za to, że chce się chwalić tym, iż miał ciebie, moja
droga - mówił dalej niskim i zachrypniętym głosem. -
Gdy przyjdzie moja kolej, będę o tym krzyczał na całe
gardło.
Gdy Verity usłyszała te słowa, wydało się jej, że zawie
rają się w nich wszystkie obraźliwe uwagi, jakie musiała
w życiu znieść, wszystkie kunsztowne złośliwostki, wszy
stkie oburzające propozycje i chytre aluzje. Wszystkie one
zawarły się w tym jednym zdaniu, wypowiedzianym przez
człowieka, który napawał ją wstrętem.
- Wyjdź! - rozkazała, wskazując mu drzwi, a ręka jej
przy tym drżała nie ze strachu czy wstydu, tylko z wiel
kiego, latami tłumionego gniewu.
Jak on śmie patrzeć na nią w ten sposób? Jak śmie
przypuszczać, że pozwoli mu się dotknąć tymi brudnymi
łapami?
Nie jest już sama na świecie, nie jest bezradna.
Clive zapomniał, że ona nie musi już stawiać samotnie
czoła tym, którzy chcą skrzywdzić ją lub jej dziecko.
Nie musi, bo ma Galena.
- Wynoś się! - powtórzyła ostrym tonem.
Clive zmrużył oczy i zacisnął pięści.
- Ciągle taka dumna, co? Wyrzucasz mnie? A wiesz,
że ten dom powinien być mój? Wszystko, co masz, po
winno do mnie należeć. Jak myślisz, po co miałbym się
żenić z tą idiotką Fanny? Dla jej urody?
- Bez względu na to, co myślisz, ten dom jest mój, a ty
go natychmiast opuścisz.
- Gdzie jest Nancy? - zapytał i uśmiechnął się po
swojemu: złośliwie i bezczelnie. - Jest w domu? Chyba
nie, bo inaczej już by się pokazała.
Verity zaschło w ustach.
- Jesteśmy sami. Śmiem twierdzić, że możesz krzy
czeć do woli, a i tak cię nikt nie usłyszy.
Verity odwróciła się i rzuciła ku drzwiom, lecz on
chwycił ją wpół i wciągnął z powrotem do salonu.
- O, nie, nie, moja droga. Nie sądzę, żebyś już chciała
stąd wyjść. .
Próbowała się wyrwać, ale on był silniejszy, niż się spo
dziewała.
- Rozumiem, że fakt, iż ja wiem wszystko o tobie
i tym twoim przystojnym księciu, jest dla ciebie rzeczą
okropną. To rzeczywiście straszne. Zwłaszcza że reputacja
twojej rodziny i bez tego jest, jaka jest.
- Zabierz ręce! Nie dotykaj mnie!
Pociągnął ją w stronę kanapy.
- No cóż, wreszcie ciebie dotknąłem. Dobrze wiesz,
że musisz pozwolić, żeby moje ręce zostały tam, gdzie są.
Przecież chcesz, żebym dochował tajemnicy.
- A co z Fanny?
- Ona nie wie. Tylko ja znam twój sekret, więc jest on
bezpieczny.
- Nie wierzę ci.
- Zapewniam cię, moja piękna, że jest bezpieczny. Na
razie. Znam cię na tyle dobrze, żeby być pewnym, iż zro
bisz, co ci każę, by kupić moje milczenie.
- Jesteś odrażający!
- Ogłoszę wszem i wobec - zagroził, przyciągając ją
do siebie i dysząc jej w twarz oddechem cuchnącym wi
nem - że Jocelyn jest bękartem. Dzieckiem-bękartem,
które ma matkę-bękarta.
- Czy zastanowiłeś się, co zrobi książę Deighton, jeżeli
skrzywdzisz nas w jakikolwiek sposób? - zapytała Verity
bez tchu. - Słyszałeś przecież, co mówił w zagajniku. Jo-
celyn to jego krew. Czy myślisz, że człowiek taki jak on
będzie siedział bezczynnie, kiedy ktoś grozi jego dziec
ku... albo matce jego dziecka?
- On nie troszczy się o nikogo poza sobą samym.
Clive nie widział twarzy Galena wtedy, gdy Verity bła
gała go, by zostawił ją i Jocelyn w spokoju.
- Jeżeli Jocelyn spadnie przez ciebie choćby włos
z głowy albo jeżeli weźmiesz mnie siłą, już on dopilnuje,
żebyś został powieszony!
Te słowa chyba w końcu dotarły do Clive'a. Jednak
w chwilę później na jego twarz powrócił obleśny uśmiech.
- Wziąć cię siłą? Gwałcić? Ależ, droga szwagierko, źle
mnie oceniasz. Nie wezmę cię wbrew twojej woli. Ty mi
się oddasz.
- Chyba zwariowałeś!
- Jestem człowiekiem bez skrupułów, być może, ale
nie wariatem - odparł, a oczy pociemniały mu z pożą
dania. - Daj mi to, czego pragnę, a nie ujawnię twojego
sekretu - wymamrotał, pochylając się i próbując ją po
całować.
Verity plunęła mu w twarz.
Podniósł rękę i uderzył ją mocno.
- Ty niewdzięczna dziwko! - wykrzyknął. - Kim ty
jesteś? Jesteś nikim, jesteś szmatą! Znalazłaś głupca, który
zrobił z ciebie niby to porządną kobietę. Powinnaś być za
dowolona, że chcę dochować tajemnicy za jakąkolwiek
cenę!
Verity przygryzła wargę, żeby nie krzyknąć z bólu.
- Dlaczego się opierasz? - zapytał, zmuszając ją, żeby
usiadła na kanapie. - Przecież nie ze względu na cnotę,
której już dawno nie masz. A poza tym zrobisz to dla Jo
celyn. Musisz tylko mi się oddać, a ja nie wydam twojego
sekretu. Pomyśl o Jocelyn i przestań się opierać.
Verity znieruchomiała.
- Jeżeli pozwolę ci to zrobić, to dasz mi słowo, że nie
powiesz nikomu, iż książę Deighton jest ojcem Jocelyn?
Clive zwolnił nieco uścisk.
- Dam.
- Idź do diabła, Clive!
Mobilizując wszystkie siły, Verity kopnęła go kolanem
w pachwinę. Clive, jęcząc i zataczając się, chwycił się za
obolałe miejsce. Verity zerwała się z kanapy.
- Blackstone!
Verity, zaskoczona, wstrzymała oddech i odwróciła się
błyskawicznie. Zobaczyła Galena. Stał w drzwiach. Po
czuła niewiarygodną ulgę, a w następnej chwili ogarnęła
ją radość. Podbiegła do Galena i przytuliła się do niego
z całej siły.
Trzymając ją w ramionach, spojrzał w jej oczy z ogro
mną troską.
- Czy on zrobił ci jakąś krzywdę?
Verity pokręciła głową.
Przeniósł wzrok na Clive'a.
- Słuchaj no, Blackstone, masz szczęście, że przybyłem
na czas. Inaczej już byś nie żył - powiedział Galen ponuro.
Nie ulegało wątpliwości, że mówi poważnie.
- Nie uwierzyłem, że trzydzieści tysięcy funtów po
wstrzyma cię od napastowania. Verity, i widzę, że miałem
rację.
- Trzydzieści tysięcy funtów! - zawołała Verity, cofa
jąc się, żeby popatrzeć na nich obu.
- Tyle zażądał, gdy odwiedził mnie w Londynie. A ja
się zgodziłem dać mu pieniądze pod warunkiem, że będzie
milczał, a także trzymał się z daleka od ciebie. A ściślej
pod warunkiem, że wyjedzie z kraju.
- A dlaczego nie miałby mi pan tyle zapłacić? - zapy
tał Clive. - Tyle bym dostał, gdyby Daniel nie ożenił się
z pańską dziwką.
Galen w jednej chwili znalazł się przy Blackstonie.
Chwycił go i przyciągnął do siebie, tak że omal nie zde
rzyli się nosami.
- Rzuć jeszcze raz taką obelgę, a klnę się na Boga, że
cię zabiję!
- Puść go - powiedziała Verity.
Galen obejrzał się przez ramię i spojrzał na nią, po
czym, po dłuższej chwili, zrobił to, o co prosiła. Verity
podeszła do niego, wzięła go za rękę, a potem stanęła twa
rzą w twarz ze swoim wrogiem.
Z wrogiem, którego nie będzie się już więcej bała.
Z wrogiem, który nie będzie miał już nad nią przewagi;
którego pokona, mając przy sobie Galena.
- Clive, radzę ci, oddaj pieniądze księciu, bo inaczej
zostaniesz oskarżony o szantaż.
- Nie... nie mówisz chyba poważnie? - wybełkotał
Clive. - Wiesz, jak ludzie zaczną gadać. Jak potraktują
twoją córkę.
- Oczywiście, to będzie trudne. Nikt nie wie o tym le
piej ode mnie. Jednak nie może to być gorsze od konta
któw z kimś takim jak ty. Źle się stało, że nie uświadomi
łam sobie tego wcześniej i że ukrywałam się wraz z Joce
lyn ze strachu i wstydu.
Galen uścisnął jej dłoń i popatrzył na nią wzrokiem peł
nym miłości.
- Jocelyn jest córką księcia. A to się z pewnością liczy
- powiedziała Verity.
Galen zwrócił tryumfalne spojrzenie na Clive'a.
- Naprawdę, Blackstone, powinieneś się zastanowić.
Jeżeli Verity chce ujawnić prawdę, ja będę zachwycony,
mogąc powiedzieć światu o mojej córce. Mądrzej zrobisz,
zachowując swoją wiedzę dla siebie. - Uśmiechnął się sze
roko, a potem kontynuował: - Cóż, czuję przypływ
wielkoduszności. Oświadczam ci zatem, że jeżeli zacho
wasz dyskrecję, to pozwolę ci zatrzymać piętnaście tysię
cy funtów, które już dałem za przędzalnie i na podróż za
granicę.
Twarz księcia ponownie przybrała wyraz powagi i zde
cydowania.
- Pod warunkiem, że nigdy więcej o tobie nie usłyszy
my ani cię nie zobaczymy.
Clive przez chwilę patrzył na nich gniewnie. Gdy zdał
sobie sprawę, że działają solidarnie i zdecydowanie, jego
pycha zniknęła.
- Z rozkoszą się z wami rozstanę! - wykrzyknął. -
Mam nadzieję, że będziecie się smażyli w piekle, razem
z tym bachorem.
To powiedziawszy, wymaszerował z pokoju. Za chwilę
Galen i Verity usłyszeli trzaśnięcie drzwi.
Galen objął Verity ramieniem.
- Możliwe, że jeszcze go zobaczymy.
- To nie ma znaczenia. Wolałabym, żeby nic nie do
stał, a już na pewno nie twoje piętnaście tysięcy.
- Jeżeli te pieniądze uwolnią nas od niego, to chętnie
się z nimi rozstanę.
- Bez względu na to, czy on nas zostawi w spokoju,
czy nie, jesteśmy teraz wolni, Galenie - powiedziała Ve
rity, uśmiechając się łagodnie. - Naprawdę wolni.
Galen przygarnął ją do siebie.
- Tak, jesteśmy wolni. Jednak każę go śledzić aż do
chwili wyjazdu.
Pochylił się i złożył na jej ustach delikatny pocałunek.
- Poza tym - powiedział, wędrując wargami po jej po
liczku - myślałem o tym, o czym mówiłaś. Być może po
winienem coś zrobić dla robotników pracujących w przę
dzalniach. Zacznę od tego, że pokażę, jak można prowa
dzić przędzalnię, traktując robotników po ludzku i spra
wiedliwie. Jeżeli nie osiągnę w życiu nic innego, to okażę
się przynajmniej lepszym właścicielem przędzalni niż
Blackstone. I będę zdecydowanie lepszy dla moich pra
cowników. Powiększy to nasze zwycięstwo.
Verity roześmiała się cicho.
- Oczywiście, Galenie.
W tej chwili usłyszeli tętent kopyt końskich.
Galen puścił Verity i podszedł do okna.
- Zabrał Harry'ego - stwierdził.
- Och, Galenie!
- To nic. Niech jedzie.
Nagle otworzyły się z trzaskiem frontowe drzwi.
- Widziałam właśnie tego Blackstone'a...!
Gdy wzrok Nancy padł na Galena, służąca stanęła jak
wryta. Czepek zsunął jej się na oczy. Odgarnęła go ener
gicznie, nie zwracając uwagi na to, że zniszczyła rondko.
- Słodki Jezu! A co, u diabła, on tutaj robi?
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
- Usiądź, Nancy - poprosiła Verity. - Mam ci coś do
powiedzenia.
- Nie przyjechał tu, żeby narobić nam kłopotu, pra
wda, proszę pani? - zapytała Nancy podejrzliwie i zaraz
dodała z niepokojem: - Czy chce mi pani opowiedzieć
o Jocelyn?
- Co takiego?
- No... czy chce mi pani powiedzieć, że Jocelyn jest
jego córką? - odrzekła Nancy, wciąż mierząc Galena wro
gim spojrzeniem i podchodząc do drzwi, tak jakby chciała
komuś je wskazać. - Jeżeli pan myśli, że pozwolimy tu
panu przychodzić i...
- Wiedziałaś o tym? - zdumiał się Galen.
Tymczasem Verity znalazła po omacku krzesło i usiad
ła na nim ciężko.
Czuła się wyczerpana jak biegacz, który przebył długi
dystans.
- Przez cały ten czas wiedziałaś o księciu i o mnie?
- Oczywiście. Pan Davis-Jones nie miał przede mną
tajemnic. Powiedział mi przed waszym ślubem. Chciał,
abym rozumiała, że muszę być dla pani dobra. „Nancy -
rzekł do mnie - wybaczyłem jej, bo bardzo ją kocham, i ty
masz zrobić to samo".
Pociągnęła nosem, po czym się uśmiechnęła
- To nie było trudne. Nigdy w życiu nie widziałam żo
ny bardziej oddanej mężowi niż pani.
- Dlaczego wcześniej nawet o tym nie wspomniałaś?
- Pani tak bardzo się wstydziła. Zresztą słusznie. Gdy
by pani się nie wstydziła, to zatrułabym pani życie, może
mi pani wierzyć. Jednak w takiej sytuacji nie chciałam,
żeby pani musiała się bardziej wstydzić, więc milczałam.
Bałam się jednak, że ten Blackstone to odkryje. Za każ
dym razem, kiedy przyjeżdżał, cierpiałam katusze. Proszę
mi wierzyć.
To wyjaśniało, dlaczego tak łatwo wybuchała złością
podczas wizyt Blackstone'ów.
- Galen nie ma zamiaru sprawiać nam kłopotów - wy
jaśniła Verity. - Chce uznać Jocelyn. Zresztą, teraz, kiedy
dowiedział się o jej istnieniu, powinien ją znać.
- Zapewniam cię, Nancy, że kocham córkę i pragnę
tylko tego, co jest dla niej najlepsze.
- Galen chciał się zgodzić na to, by nas w ogóle nie
widywać, ponieważ ja uważałam, że tak będzie najlepiej
- potwierdziła Verity.
- Więc co tutaj robi? - zapytała Nancy.
- Przyjechał, żeby mnie ostrzec, iż Clive odkrył pra
wdę. Przybył w samą porę. Jeżeli musisz się złościć, to
złość się na Clive'a. Przyjechał tu sam, bez Fanny, i chciał
posłużyć się moim sekretem... żeby mnie zmusić...
- Mogę się domyślić - powiedziała Nancy ze współ
czuciem. - Wiedziałam, że ten gad czeka na okazję. - Po
trząsnęła pięścią w stronę drogi. - Szkoda, że go tu nie
ma. Już ja bym się z nim rozprawiła!
- Nie wątpię - powiedział Galen. - Cieszę się, że Ve
rity ma w tobie tak oddaną przyjaciółkę. Jednakże mam
szczerą nadzieję, że więcej nie zobaczymy Blackstone'a.
Wyjechał, prawdopodobnie na zawsze.
- Dzięki Bogu... Oby pan miał rację!
Nancy popatrzyła na nich uważnie.
- Mówi pani, że książę nie ma zamiaru przysporzyć
nam kłopotów?
- Nie, książę nie przysporzy nam kłopotów - zapew
niła Verity.
- Obiecuję ci to, Nancy. Za bardzo je kocham, żeby
uczynić cokolwiek, co mogłoby zagrozić ich spokojnej
egzystencji.
Twarz Nancy rozjaśniła się nagle szerokim uśmie
chem.
- Wierzę panu - rzekła uroczyście wierna służąca, ki
wając energicznie głową. - Widzę po pańskich oczach, że
pan nie kłamie. A teraz może napijemy się herbaty?
- Tak, napijmy się - zgodziła się Verity.
Bez dalszej zwłoki Nancy pospieszyła do kuchni. Za
trzymała się jednak w progu i spojrzała na Galena.
- Jocelyn to wykapany książę. Tylko oczy ma inne.
Jednak nikomu nie przyjdzie do głowy, że pani Davis-Jo
nes postąpiła niewłaściwie. Zwłaszcza nie przyjdzie to do
głowy tym, co ją znają. Wasza tajemnica jeszcze przez ja
kiś czas będzie bezpieczna.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz - stwierdził Galen
w chwili, gdy Nancy wymaszerowała z pokoju.
- Ona wiedziała... Coś podobnego - powiedziała
z niedowierzaniem Verity, podchodząc do Galena. - Wie
działa przez cały czas. A ja ani przez chwilę nie podejrze
wałam... nie uwierzyłabym, że potrafi utrzymać taką
rzecz w tajemnicy.
- Jest to jeszcze jedna niespodzianka w dniu pełnym
niespodzianek.
- Jesteś taki blady. Źle się czujesz?
- Nie. Jestem tylko bardzo zmęczony. Kiedy wyjecha
łem z miasta, Harry zgubił podkowę. Bałem się, że nie do
trę na czas. Równocześnie nękała mnie obawa, że moje
podejrzenia są przesadne i że mój przyjazd niepotrzebnie
cię zdenerwuje.
- Bo zapłaciłeś, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo?
Kiwnął głową.
- Mam nadzieję, że to wystarczy, by je wam zapewnić.
- Jeżeli jednak nie wystarczy, to ja i tak się nie boję.
Naprawdę, Galenie - zapewniła Verity. - Jestem zmęczo
na strachem. Nie pozwolę też, żeby Jocelyn żyła w cią
głym strachu, tak jak ja. Poza tym Jocelyn ma ojca, który
ją kocha, i ja nie będę jej go odbierała.
Pocałował ją czule i z wielkim szacunkiem.
- Jednakże lepiej będzie, jeżeli odjadę, zanim zauważy
moją obecność - powiedział. - Przenocuję u Myrona, któ-
ry zapewne chętnie na to przystanie, chociaż może pomy
śli, że do reszty zgłupiałem i miotam się w tę i z powrotem
pomiędzy Jefford a Londynem.
Verity przytuliła się do Galena.
- Albo też dojdzie do wniosku, że powróciłeś do daw
nych zwyczajów.
- To też możliwe. Tak bardzo żałuję, że wtedy, gdy cię
poznałem, nie byłem lepszym człowiekiem.
- Gdybym ja przed laty okazała się silniejsza...
Galen pokręcił głową.
- Byłaś młoda i zupełnie sama. Gdybym ja zachował
się odpowiedzialnie, wyprosiłbym cię z sypialni albo
przynajmniej odszukał cię, zanim wyszłaś za mąż. Oboje
popełniliśmy błędy, więc nie wyrzucajmy ich sobie wię
cej. Zapomnijmy o przeszłości, ona przeminęła.
Verity z westchnieniem pokiwała głową. Czuła się wre
szcie bezpieczna.
Galen pogładził ją po policzku.
- Jeżeli Nancy dochowa tajemnicy, to być może nikt
inny nie będzie musiał się dowiedzieć prawdy na temat
pochodzenia Jocelyn.
- Może być też tak, że Clive rozgłosi naszą tajemnicę.
Verity podniosła głowę i spojrzała na Galena.
- Jeżeli nawet wszyscy się ode mnie odwrócą, uwierz,
dla mnie nie będzie to już miało znaczenia. Najgorszą rze
czą byłaby dla mnie konieczność życia bez ciebie. Teraz
to wiem.
Galen objął ją mocniej.
- Możliwe, że moje groźby poskutkują i Clive nie piś
nie ani słówka. Miejmy nadzieję na to, co najlepsze.
- Jakkolwiek rzeczy się potoczą, Jocelyn pewnego
dnia dowie się prawdy - przyrzekła Verity. - Bo powinna
się jej dowiedzieć. Przyznaję, że nie zachwyca mnie myśl,
iż będę musiała się przyznać do tego, co zrobiłam, ale ona
ma prawo wiedzieć, że ty jesteś jej ojcem.
- No cóż, powiemy jej prawdę, kiedy przyjdzie na to
czas, ale nie wcześniej, kochanie - wyszeptał i pochylił
głowę.
Zawładnął jej ustami z namiętnością, której nie hamo
wały już ani bolesna tajemnica, ani świadomość dawnych
błędów.
- Mamusiu?
Verity drgnęła i obejrzała się przez ramię. W drzwiach
stała Jocelyn i przyglądała im się szeroko otwartymi ocza
mi. Pod pachą trzymała książki, a błoto na jej bucikach
świadczyło o tym, że szła do domu krótszą drogą, przez
zagajnik.
- Za chwilę zjawi się tu szalony król George - zażar
tował Galen, odsuwając się od Verity, ale wciąż trzymając
ją za ręce. - Dzień dobry, panno Davis-Jones.
- Więc pan wrócił.
- Nie mogłem wytrzymać i wróciłem.
- Całował pan mamę.
- Wyznaję, że tak.
- Ja także całowałam księcia - powiedziała Verity, pra
gnąc, żeby jej córka zrozumiała, że nie było w tym nic złego.
Jocelyn weszła powoli do pokoju.
- Czy chce pan ożenić się z mamą?
Galen popatrzył na Verity z takim oddaniem, że jej ser
ce zaczęło bić jak oszalałe.
- Tak, bardzo tego pragnę - odpowiedział.
Jocelyn uśmiechnęła się szeroko i rzuciła książki na ka
napę. A potem wydała z siebie bardzo głośny okrzyk wo
jenny.
- Jocelyn... - zaczęła Verity, czując, że powinna coś
powiedzieć albo przynajmniej zachować się jak budząca
szacunek osoba dorosła, choć w rzeczywistości sama mia
ła ochotę krzyczeć z radości.
- Proszę, mamusiu, zgódź się! - błagała Jocelyn. - On
jest taki miły. Ja go tak lubię. I wiem, że ty też go lubisz.
Chcę, żebyś była szczęśliwa, mamusiu. Wiem, że jesteś
szczęśliwa, kiedy jesteś z księciem.
Verity popatrzyła na Galena oczami pełnymi łez.
- Nie chciałbym w żaden sposób rozczarować Jocelyn
- powiedział Galen, zanim zdążyła się odezwać. - Przy
kląkł na jedno kolano i ujął jej dłoń. - Verity, czy uczynisz
mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
- Powiedz „tak", mamusiu, powiedz „tak"! - zawołała
Jocelyn. - Zobacz, on przed tobą klęczy. Zupełnie jak
książę z bajki!
- Jakżebym więc mogła powiedzieć „nie"? - odrzekła
cicho Verity.
- Moja kochana - zawołał Galen, biorąc ją w ramiona
i całując namiętnie.
Dopiero po chwili uświadomili sobie, że nie są sami,
i przerwali pocałunek. Galen wyciągnął rękę, przygarnął do
siebie Jocelyn i trwali wszyscy troje w serdecznym uścisku.
- Galen! - zawołała Eloise, gdy kilka dni później ku
zyn wszedł do salonu jej londyńskiej rezydencji. - Co za
miła niespodzianka! Przecież ty nieczęsto składasz wizyty
po południu.
Galen uśmiechnął się i zmobilizował wewnętrznie,
gdyż zamierzał ujawnić nowiny, które miały stanowić je
szcze większą niespodziankę.
- Dzień dobry, Eloise - powiedział.
Choć postanowił powiedzieć kuzynce o wszystkim
i stawić czoło jej, zapewne elokwentnej, reakcji, wahał się
jeszcze.
- Czy George jest w domu? - zapytał.
Eloise zmarszczyła brwi i usiadła na kanapie wyścieła
nej złocistym brokatem, kładąc ramię na rzeźbione maho
niowe oparcie.
- Jest w swoim gabinecie. Mówił, że ma zamiar napi
sać list do pewnego właściciela wyżłów. Ale ja wiem, że
nie pisze żadnego listu, tylko ucina sobie drzemkę.
- O!
- Dlaczego o niego pytasz? Chcesz z nim pomówić?
- Nie - odrzekł Galen i usiadł na lekkim krześle na
przeciwko kuzynki. - Przyjechałem, żeby podzielić się
z wami obojgiem cudowną nowiną. Jeżeli jednak George
śpi, to nie będę mu przeszkadzał.
Eloise wyprostowała się.
- Nowiną? Jaką nowiną?
- Żenię się.
- Och, drogi kuzynie! - zawołała Eloise, klaszcząc
w dłonie. - Lady Mary będzie dla ciebie idealną żoną. Ta
ką czarującą, uroczą, taką uległą!
- Moją narzeczoną nie jest lady Mary.
- Taką wykształconą, śliczną, taką...! - Eloise zamru
gała gwałtownie. - Co powiedziałeś?
- Powiedziałem, że moją narzeczoną nie jest lady Mary.
- Nie ona? A więc... kto?
- Mam zamiar ożenić się z Verity Davis-Jones.
Eloise zaczęła chwytać powietrze ustami jak ryba wy
jęta z wody.
- Ver... Verity Davis-Jones? Nie mówisz chyba po
ważnie?
- Jak najpoważniej - odrzekł, a potem uśmiechnął się.
- Ja ją kocham, Eloise, a ona zapewniła, że moje uczucie
jest odwzajemnione.
- Kochasz... ty ją kochasz?
- Nie miałem zamiaru cię zdenerwować. Czy mam
wezwać lokaja?
- Nie, nie! - zawołała, wachlując się gwałtownie dło
nią. - Tylko... tylko... to taka niespodzianka! No cóż...
Kiedy wy... jak wy...
- Myślałem, że lubisz Verity.
- Ależ oczywiście! Ona jest wspaniałą kobietą... Jed
nak. .. jednak nie jest...
- Utytułowana i bogata? - dokończył za nią.
- Właśnie!
- Ja o to nie dbam.
Eloise zmarszczyła brwi.
- Oczywiście, oczywiście. Jesteś mężczyzną i księ
ciem. Ludzie będą gadali. Poza tym jej córka...
Eloise zamilkła i wpatrzyła się szeroko otwartymi
oczami w kuzyna.
- Co z jej córką? - zapytał spokojnie Galen.
Eloise zarumieniła się i spojrzała mu w oczy.
- Nic, Galenie. Nic ponad to, że ona istnieje.
- Tak, istnieje, i od tej chwili będzie stanowiła część
mojego życia.
- Oczywiście. Tak. Rozumiem - odrzekła Eloise
i uśmiechnęła się. - Zapewniam cię, Galenie, że możesz
na mnie liczyć.
Wstała i pocałowała go w policzek, po czym znowu
usiadła.
- Naprawdę bardzo się cieszę ze względu na was oboje.
Odetchnąwszy głęboko, Galen uświadomił sobie, z ja
kim niepokojem oczekiwał reakcji Eloise i jak bardzo się
bał, czy kuzynka nie domyśli się prawdy na temat Jocelyn.
Wydawało się jednak, że zrozumiała, jak on potraktuje
każdego, kto ośmieli się kwestionować pochodzenie
dziewczynki.
- Dziękuję ci, Eloise - powiedział.
- Jestem pewna, że będziecie z sobą naprawdę bardzo
szczęśliwi.
- Ja też jestem tego pewien.
- Gdzie będziecie mieszkać? We Włoszech?
Galen pokręcił głową.
- Wiemy, że ludzie będą trochę gadali. Musimy stawić
temu czoło, kuzynko. Wystarczająco długo uciekaliśmy.
Eloise pokiwała głową z uznaniem.
- To bardzo mądre postanowienie, Galenie. A kiedy
ślub? Ja, oczywiście, urządzę dla was przyjęcie i...
- Eloise?
- Tak, Galenie?
- Może nie tak szybko, dobrze? Daj nam, proszę, tro
chę czasu. Chcielibyśmy wziąć cichy ślub. Zaprosimy tyl
ko kilkoro przyjaciół i członków rodziny, wśród których
będziesz naturalnie ty z George'em.
- Ta wiadomość stanie się sensacją, Galenie, bez
względu na to, jak cichy ślub urządzisz.
- Wiemy to oboje. Ani Verity, ani ja nie oczekujemy
tej sensacji z przyjemnością. Ty, kuzynko, nie masz nic
przeciwko temu, żeby wywołać sensację, prawda? - za
pytał. - Pomyśl tylko, co się będzie działo, gdy opowiesz
przyjaciołom, jak zakochałem się od pierwszego wejrze
nia i jak wpadłem w rozpacz i myślałem o samobójstwie,
kiedy się okazało, że zdobycie ręki mojej wybranki nie
jest takie łatwe.
Eloise popatrzyła na niego zaskoczona.
- O samobójstwie?
- Być może moje uczucia nie były aż tak skrajne, jed
nak nie chcę, żeby to miało wpływ na twoją opowieść.
Możesz im powiedzieć, co ci się podoba... oczywiście
w granicach rozsądku - dodał. - Chodzi o to, byś dała lu
dziom do zrozumienia, że kocham Verity tak bardzo, iż
nie będę tolerował niegrzecznych uwag czy złośliwych in
synuacji.
- Jeżeli spojrzenie, którym obdarzyłeś mnie przed
chwilą, kuzynie, podziała na innych tak, jak podziałało na
mnie, to sądzę, że nie musisz się obawiać ani uwag, ani
insynuacji - w każdym razie wypowiadanych wprost,
w oczy.
- Wiem, że nieuniknione są inne, powtarzane za na
szymi plecami - przyznał Galen. - Jednak na to nic nie
możemy poradzić.
- Możecie tylko stawić im czoło. I, moim zdaniem, tak
będzie najlepiej. Inaczej spekulacje zaczną żyć własnym
życiem. Wystarczy sobie przypomnieć plotki krążące po
twoim wyjeździe do Włoch. Czy uwierzysz, że kilka osób
rozpowiadało, iż zamknięto cię w domu wariatów?
- Naprawdę?
- A inni uważali, że siedzisz w więzieniu, gdzieś za
granicą.
- Rzeczywiście byłem w więzieniu, Eloise. W więzie
niu, które sobie sam stworzyłem.
Spojrzenie kuzynki złagodniało. Eloise obdarzyła go
macierzyńskim uśmiechem.
- Jak sądzę, już z niego wyszedłeś. Galenie, naprawdę
jestem szczęśliwa ze względu na was oboje.
Nagle zerwała się na równe nogi.
- Ale teraz po prostu muszę o tym powiedzieć Geor
ge'owi!
Pospieszyła do drzwi, po czym zatrzymała się na progu,
oglądając się przez ramię i uśmiechając się do Galena szel
mowsko.
- To powinno oderwać jego myśli od psów.
Gdy Eloise wyszła z pokoju, zjawił się podekscytowa
ny lokaj.
- Przepraszam, Wasza Wysokość - powiedział - jest
tu jakiś człowiek do pana. Mówi, że się nazywa Franklin.
Był to człowiek, którego Galen wynajął do obserwo
wania Clive'a.
Po co on tu, do diabła, przyszedł? - zastanowił się Ga
len.
Mniej więcej w tym samym czasie Verity wbiegła po
stopniach prowadzących do drzwi frontowych domu Fan
ny w Heathrow. Zanim zdążyła zapukać, drzwi się otwo
rzyły i Fanny padła jej z płaczem w ramiona.
- Och, Verity, tak się cieszę, że przyjechałaś! Nie
wiem, co mam robić! Och, Clive!
Verity objęła ją delikatnie.
- Dostałam twój list, więc naturalnie przyjechałam tak
szybko, jak mogłam. Wejdźmy do środka. Zrobię herbaty,
dobrze?
Fanny pociągnęła nosem i kiwnęła głową, a potem po
zwoliła się wziąć za rękę - jak małe dziecko - i wprowa
dzić do ciemnego wnętrza niewielkiego domku. Gdy Ve-
rity zdjęła płaszcz i zabrała się do robienia herbaty w cias
nej kuchni, Fanny wciąż płakała i pociągała nosem. Verity
nie miała pojęcia, gdzie podziała się służąca szwagierki,
ale nie miała zamiaru jej o to pytać.
Gdy czajnik z wodą stał już na ogniu, usiadła przy
stole i przyjrzała się swojej pogrążonej w rozpaczy go
spodyni.
- Wciąż nie masz od niego wiadomości? - zapytała.
- Ani słowa, ani linijki, od chwili gdy pojechał do
Londynu! Boję się, że stało się z nim coś strasznego. Ja...
ja wiem, że ty go nie lubisz. Ale tak się boję.
Verity westchnęła, wyciągnęła obie ręce i ujęła w nie
dłoń Fanny.
- Posłuchaj, Fanny, mam ci coś do powiedzenia.
- Na temat Clive'a? - zapytała Fanny ostrożnie.
- Tak, na temat Clive'a.
- Czy on nie żyje? - wyszeptała Fanny.
- Nie, nie o to chodzi. Mimo to, muszę ci powiedzieć,
że najprawdopodobniej on nie wróci.
- Nie wróci? - powtórzyła bezradnie Fanny. - Poje
chał do ciebie, nie do Londynu? Co się stało? Co ty zro
biłaś?
- Nic nie zrobiłam. Sądzę, Fanny, że ty o tym wiesz.
Clive chciał postąpić nikczemnie.
Twarz Fanny poczerwieniała, z jej oczu popłynęły łzy.
- Nie dopuścił do tego książę Deighton.
Fanny pobladła.
- Książę?
- Fanny - zapytała bardzo łagodnie Verity - co wiesz
na temat spraw, jakie Clive miał z księciem?
- Ja nie wiem nic na temat spraw, jakie Clive miał
z kimkolwiek. On nigdy nie rozmawiał ze mną o intere
sach. Powiedział tylko, że jedzie do Londynu, bo ma coś
do załatwienia.
- Pojechał do Londynu, żeby szantażować księcia.
Fanny otworzyła usta ze zdumienia.
- To prawda - potwierdziła Verity. - Dowiedział się
o czymś i miał zamiar to wykorzystać przeciwko księciu
i przeciwko mnie.
- Dowiedział się o Jocelyn, prawda? - wyszeptała. -
Bałam się, że pewnego dnia to się stanie.
Verity otworzyła usta ze zdumienia. Ilu jeszcze osobom
Daniel powiedział o Jocelyn?
- Ty o tym wiedziałaś? Skąd?
- Nie wiedziałam, nie byłam pewna, ale ona w ogóle
nie przypomina Daniela, ani wyglądem, ani zachowaniem.
Nie jest też zbyt podobna do ciebie, więc tylko podejrze
wałam. Nie miałam żadnego dowodu. A przy tym ty byłaś
taka dobra dla Daniela i Daniel kochał tak bardzo i ciebie,
i Jocelyn...
Fanny zaczęła znowu szlochać. Verity uklękła i objęła
ją czule ramionami.
- Nie powiedziałaś o swoich podejrzeniach Clive'owi
- stwierdziła łagodnie, zdając sobie sprawę, że tak musia
ło być, bo inaczej Clive już dawno wykorzystałby tę wie
dzę przeciwko niej.
- Nie.
- Jestem ci za to bardzo wdzięczna. Ale skąd wiedzia
łaś o księciu? Ja nigdy nie powiedziałam Danielowi, z kim
byłam.
- Nie wiedziałam, że to książę, dopóki go nie zoba
czyłam. Wtedy zauważyłam podobieństwo, a także spo
sób, w jaki on na ciebie patrzy. - Fanny spojrzała na Ve
rity oczami pełnymi łez. - Gdzie jest Clive? Czy książę
kazał go aresztować? - Podniosła się z miejsca. - Ja muszę
do niego jechać - dodała.
- Nie, książę nie spowodował aresztowania Clive'a -
odrzekła Verity, dziwiąc się równocześnie oddaniu Fanny
dla brata, który na takie oddanie w pełni zasługiwał, i dla
męża, który nie zasługiwał na nie w najmniejszym sto
pniu.
A potem odezwała się niechętnie, wiedząc, że jej słowa
zranią Fanny.
- Książę dał Clive'owi pieniądze, których Clive żądał,
pod warunkiem, że opuści on Anglię.
To powiedziawszy, obserwowała Fanny, która najpierw
uświadomiła sobie, że Clive jest cały i zdrowy, a zaraz po
tem zrozumiała, że już do niej nie wróci.
- Bardzo mi przykro, Fanny, że musiałam ci to po
wiedzieć.
- On mnie porzucił?
- Tak mi się wydaje.
Fanny ukryła twarz w dłoniach, a z jej piersi wyrwał
się pełen rozpaczy szloch.
Tymczasem woda w czajniku się zagotowała. Verity
pospiesznie przygotowała cały imbryk mocnej herbaty, po
czym napełniła filiżankę Fanny.
- Fanny - powiedziała łagodnie, głaszcząc ją po gło
wie - proszę, napij się.
Gdy Fanny uniosła głowę, na jej twarzy malował się
nieutulony żal.
- Dokąd ja teraz pójdę? Co ja zrobię? Poza Clive'em
nie mam przecież nikogo!
- To nieprawda, Fanny. Masz swoją rodzinę - mnie
i Jocelyn.
- Ale my byliśmy dla was tacy niedobrzy.
Verity pokręciła głową.
- Ty nie byłaś dla nas niedobra. Poza tym, jeżeli wy
baczysz mi, tak jak wybaczył mi twój brat, to ja także wy
baczę tobie wszystko, co zaszło w przeszłości.
- Próbowałam ci nie wybaczyć - wyznała Fanny, po
ciągnąwszy w końcu łyk herbaty. - Gdyby nie ty, miała
bym pieniądze i Clive by mnie kochał.
Verity popatrzyła na nią ze współczuciem..
- On nie był wart twojej miłości.
- Ja jednak go kochałam. Nigdy nie pokocham nikogo
innego.
Verity pomyślała, że nadszedł czas, by powiedzieć Fan
ny więcej.
- Możesz mieć jeszcze w życiu szansę. Książę i ja
właśnie ją dostaliśmy. Dlaczego więc nie miałoby się to
zdarzyć i tobie?
- Szansę?
- Książę i ja bierzemy ślub.
Fanny znowu zaczęła płakać, w czym nie było nic nie
oczekiwanego. Łzy kapały do filiżanki.
Verity nie wiedziała, co robić, co powiedzieć, więc po
zwoliła jej płakać.
Gdy Fanny zaczęła się nieco uspokajać, rozległo się pu
kanie do frontowych drzwi. Obie kobiety drgnęły.
- Pójdę zobaczyć, kto to jest - zaproponowała Verity.
Pospieszyła wąskim korytarzykiem i otworzyła drzwi.
Na progu stał Galen. Wyglądał na zaskoczonego jej obe
cnością. Zresztą Verity była nie mniej zaskoczona poja
wieniem się księcia w domu Fanny.
- Nie dostałeś mojego listu?
- Nie.
Wszedł do środka i zamknął drzwi.
- Skąd ty się tutaj wzięłaś? Gdzie jest pani Blackstone?
- Clive nie wrócił do domu. Fanny była tak zrozpaczo
na, że napisała do mnie, prosząc, bym przyjechała.
- O Boże - westchnął Galen, opierając się o drzwi
i patrząc na Verity ze smutkiem.
Verity zauważyła, że jest bardzo blady.
- O co chodzi? - zapytała. - Co się stało?
- Jej mąż nie żyje. W gospodzie koło doków, w której
się znalazł, wybuchła awantura i bójka. Zginął w ich tra
kcie. Jeżeli miał przy sobie pieniądze, które mu dałem, to
pieniądze te przepadły.
Oboje usłyszeli głos przypominający skowyt rannego
zwierzęcia. Verity odwróciła się i zobaczyła, że Fanny pa
da zemdlona na podłogę.
Nim Fanny oprzytomniała, Verity opowiedziała Gale
nowi wszystko, czego dowiedziała się od szwagierki. Te
raz oboje zaproponowali Fanny, że Galen zajmie się po
grzebem oraz wszystkimi sprawami prawnymi i innymi,
związanymi z prowadzeniem interesów Clive'a. Fanny
przystała na tę propozycję, po czym Galen wyjechał.
Verity została ze szwagierką. Siedziała przy jej łóżku,
czuwając nad nią ze współczuciem.
- Czy pojedziesz ze mną do Jefford? - zapytała
w pewnej chwili. - Powinnaś być teraz z rodziną.
Fanny uśmiechnęła się blado.
- Dziękuję ci, Verity - powiedziała. - Bardzo chętnie
pojadę.
EPILOG
Trzy miesiące później, pewnego wieczora, Galen po
woli otworzył drzwi sypialni.
- Verity? - szepnął, zastanawiając się, czy panna mło
da jest już w łóżku, czy jeszcze się rozbiera.
Myron i George zatrzymali go stanowczo zbyt długo,
wznosząc niezliczone toasty.
Jednak biorąc pod uwagę fakt, że George opuścił swoje
ukochane psy, żeby pojawić się na ślubie, oraz to, że My
ron gościł Galena u siebie już na tydzień przed ceremonią,
Galen uznał, że opuścić ich zbyt wcześnie byłoby dopra
wdy niegrzecznie.
Nancy już dawno położyła do łóżka szczęśliwą i obje
dzoną tortem Jocelyn, a damy rozeszły się wkrótce potem.
- Verity, jesteś tutaj?
Być może jest w swojej sypialni, która łączyła się z je
go sypialnią i garderobą. Mieli za sobą długi dzień. Rano
w kościele Świętego Jerzego przy Grosvenor Square od
był się skromny ślub, potem Eloise przyjęła wszystkich
uroczystym lunchem, a pod wieczór wrócili oboje do do
mu wraz z Jocelyn, Fanny, Rhodesem i Nancy na skromną
kolację.
Galen wszedł w głąb sypialni. W garderobie paliła się
jedna, jedyna mała świeca, a sypialnia pozostawała po
grążona w ciemności. Łóżko stało w najciemniejszej jej
części.
Może Verity poszła sprawdzić, czy Jocelyn już śpi? Ga
len nigdy dotąd nie widział córki tak podekscytowanej
i uszczęśliwionej, jednak dzisiaj przypominała ona pod
tym względem wszystkich uczestników uroczystości.
- Jestem tutaj, Galenie - rozległ się cichy głos Verity.
Dobiegał od strony łóżka.
Galenowi serce zabiło mocniej. Zamknął drzwi.
- Nie widzę cię.
- Jestem w łóżku.
Nigdy w całym swoim życiu nie słyszał nic bardziej
podniecającego.
- Przyjdź zaraz.
Nie, mylił się. Najbardziej podniecającym zdaniem, ja
kie w życiu słyszał, było to właśnie.
Zdając sobie sprawę, że uwielbiana przez niego kobieta
obserwuje go, zdjął surdut i powiesił go na oparciu krzes
ła. Następnie zaczął rozwiązywać krawat, lecz szło mu to
zaskakująco niezbornie.
- Jocelyn wyglądała na bardzo szczęśliwą - zauważył.
- Jest szczęśliwa - odrzekła Verity. - Od dawna nie
widziałam jej tak zachwyconej.
- Czy zastanawiałaś się, kiedy jej powiesz, że to ja je
stem jej ojcem?
- Kiedy będzie trochę starsza. Ostatnie tygodnie do-
starczyły jej aż wystarczająco dużo niespodzianek. Wolę
poczekać, aż wszystko się trochę uspokoi, a ona stanie się
bardziej dojrzała.
- Zrobisz to, co będziesz uważała za najlepsze dla niej.
Znasz ją lepiej ode mnie.
- Przykro mi z tego powodu, Galenie. Naprawdę
przykro.
Gdy Galenowi wreszcie udało się rozwiązać krawat,
spojrzał w stronę ukrytej w ciemnościach Verity.
- Pamiętaj, kochanie, żadnego więcej wzajemnego ob
winiania się. Zaczynamy wszystko od początku - powie
dział, a potem, by poprawić nastrój, dodał: - Muszę przy
znać, że uważam, iż to niesprawiedliwe. Nie widziałem,
jak się rozbierałaś.
- Widziałeś. Dziesięć lat temu. Teraz moja kolej.
Uśmiechnął się szeroko.
- Mam nadzieję, że cię nie rozczaruję.
- Sądzę, że nie, choć muszę powiedzieć, że żałuję, iż
obciąłeś włosy.
- Rhodes twierdził, że pan młody nie może wyglądać
na zaniedbanego.
- Rhodes powinien przedtem zapytać o zdanie pannę
młodą. Poza tym nigdy nie wyglądałeś na zaniedbanego.
Galen roześmiał się cicho.
- Odrosną.
Zdjął krawat i cisnął go na krzesło.
- Szkoda, że Buck i War nie mogli być na ślubie.
- To prawda. Cieszę się, że poznałam Hunta. Wy-
obrażam sobie, że ty będąc w jego wieku, wyglądałeś tak
jak on.
Galen podszedł do łóżka i rozpoczął kolejne zmagania
- tym razem z guzikami koszuli. Jestem zdenerwowany
jak młodzik, pomyślał ironicznie. Być może wynikało to
ze zdenerwowania, być może jednak z tego, że drżał
z emocji.
Podejrzewał, że raczej z tego drugiego powodu.
- Niestety, zdaje się, że Hunt ma skłonności do tak sa
mo głupich zachowań jak ja w młodości - powiedział. -
Przyłapałem go w spiżarni z jedną z pokojówek.
- Naprawdę?
- Naprawdę, a myślałem, że Nancy będzie rządziła go
spodarstwem żelazną ręką.
- Daj jej trochę czasu. Tymczasem nie mów jej nic
o pokojówce. Najpierw ja porozmawiam z tą dziewczyną.
- Dobrze. Jestem pewien, że będziesz dla niej trochę
łagodniejsza.
- Muszę taka być, prawda?
- A ja porozmawiam z Huntem przed jego powrotem
do szkoły. - Galen westchnął. - Mam nadzieję, że weźmie
pod uwagę opinię człowieka doświadczonego.
- Moim zdaniem Fanny wyglądała o wiele lepiej, cho
ciaż wciąż jeszcze nie doszła do siebie.
- Bez Clive'a jej życie stanie się znacznie lepsze.
- Wiem i sądzę, że z czasem i ona to zrozumie. To bar
dzo miło ze strony Eloise, że zaprosiła ją do siebie.
- Fanny nie przyjęła zaproszenia.
Usłyszał, że Verity poruszyła się.
- Dlaczego?
- Chyba woli dłużej zostać u nas.
- Naprawdę?
Verity roześmiała się cicho.
- Po chwili zastanowienia muszę powiedzieć, że się
nie dziwię. Rhodes bardzo się o nią troszczy. Wydaje mi
się, że Fanny bardzo mu się podoba, i odniosłam wrażenie,
że jej nie są niemiłe jego awanse.
- Ja wolałbym, żeby mu się podobała Nancy. Bo jak
to będzie wyglądało: szwagierka żony księcia Deighton
żoną jego lokaja.
- Mówisz jak Eloise i jej przyjaciółki plotkarki.
Galen roześmiał się cicho.
- Rzeczywiście. Jeżeli o mnie chodzi, to wystarczy, że
Fanny i Rhodes się kochają.
- A skoro już plotkujemy - powiedziała rozbawiona
Verity - to co powiesz o Myronie i lady Mary? Eloise za
pewniła mnie, że niedługo się zaręczą.
- Eloise ma chyba rację. Lady Mary od samego po
czątku zrobiła na Myronie ogromne wrażenie, a od chwili
gdy ja się wycofałem, on okazał się zaskakująco dobrym
myśliwym. Moim zdaniem lady Mary nie ma szans, żeby
mu się wymknąć.
- Moim zdaniem nie doceniasz lady Mary. Ona jest za
kochana w Myronie. Jestem tego pewna. To dobrze o niej
świadczy, bo Myron to bardzo miły i uczciwy człowiek.
Galen wysilił wzrok, chcąc dostrzec w ciemności pan-
nę młodą, ale zobaczył tylko zarys jej głowy oraz kołdrę
naciągniętą aż po szyję. Patrząc tak, zdjął koszulę.
- Czy próbujesz wzbudzić moją zazdrość? - zapytał.
- A czy to powolne rozbieranie się ma wzmóc moje
pożądanie? - odpowiedziała mu pytaniem na pytanie.
- Być może. Działa?
- Muszę wyznać, że tak - odrzekła niskim, zmysło
wym głosem, na dźwięk którego Galen poczuł jeszcze
większe podniecenie.
- Wiesz, drogi mężu, masz wspaniałą figurę - mówiła
dalej Verity tym samym niewiarygodnie zmysłowym
głosem.
- Ty też.
Galen zdjął spodnie, po czym odrzucił je na najbliższe
krzesło.
- Pognieciesz sobie spodnie.
- Teraz mówisz jak Rhodes - odrzekł, podchodząc do
łóżka.
- Nie rozebrałeś się jeszcze do końca.
Galen zaczerwienił się.
- Ależ, moja droga, nie pozwala mi na to skromność.
- Dobrze. Odwrócę głowę, choć muszę przyznać, że
jestem zaskoczona, że ty mówisz o skromności.
- Tu... tu przecież chodzi o co innego.
- Tak? A o co?
Już bez bielizny wsunął się między prześcieradła.
- Chodzi o to, że nie chcę cię rozczarować.
- Zapominasz, że już się kiedyś kochaliśmy.
- Zapewniam panią, madame, że nigdy o tym nie za
pomniałem.
Poczuł, że Verity przysuwa się do niego i - ku swojemu
zaskoczeniu, a także zachwytowi - zorientował się, że jest
naga.
- Więc nie ma między nami żadnych sekretów.
Galen roześmiał się, a potem przeciągnął dłonią po jej
obnażonej nodze - od stopy aż po biodro.
- Ani ubrania.
- Połóż się, Galenie.
- Co takiego?
- Połóż się na chwilę. Muszę coś zrobić.
Poczuł, że puchowe łoże się porusza, bo ona z niego
wychodzi.
- Mam nadzieję, że nie wkładasz koszuli? - zapytał.
- Nie.
Wróciła do łóżka.
- Nie trwało to długo - zauważył.
- Musiałam tylko coś przynieść.
Omal nie wyskoczył z łóżka, kiedy poczuł, jak jej palce
wędrują po jego torsie.
Te palce były lepkie.
- Co, u diabła...?
Do jego nozdrzy dotarł znajomy zapach.
- Czy to miód?
- Podobał ci się mój dziecięcy dowcip z melasą.
Galen miał trudności z myśleniem. Palce wędrujące po
jego klatce piersiowej i zatrzymujące się na sutkach zu-
pełnie go rozpraszały. A kiedy Verity założyła nogę na je
go nogę - myślenie stało się całkiem niemożliwe.
- Więc to melasa?
Był tak podniecony, że nie obeszłoby go, nawet gdyby
posmarowała go naftą.
- To miód - odparła Verity, pochylając głowę. - Ja nie
lubię smaku melasy.
- Nie miałem pojęcia.... - zaczął i aż jęknął, kiedy po
czuł, że ona go liże.
- Nie podoba ci się to?
W odpowiedzi jęknął tylko po raz drugi. Verity pochy
liła się niżej, a on poczuł, że ociera się piersią o jego ra
mię. Wyciągnął rękę i zaczął pieścić jej jedwabistą skórę.
Rozpoczął pieszczoty od ramienia, a potem przesuwał się
powoli w dół.
A potem było jeszcze trochę miodu i jej palce pieściły
go jeszcze niżej. Minęły sutki... i pępek... i wciąż sunęły
w dół.
Galen przygryzł wargę, żeby nie krzyknąć. Napięcie
w jego wnętrzu, i tak już wielkie, wciąż rosło i rosło.
- Och!
- Co się stało?
- Właśnie zdałam sobie sprawę, że narobiłam okropne
go bałaganu. Masz miód we włosach.
- Moja droga, słodka i czarująca żono, ja jestem księ
ciem, a książęta mają służbę. Zabraniam ci się o to mar
twić. Chcę, żebyś myślała tylko o nas.
Mówiąc to, wyciągnął rękę i przygarnął ją do siebie,
wyciskając gorący pocałunek na jej miękkich, słodkich od
miodu ustach.
Przylgnęła do niego, namiętna i zapamiętała - tak na
miętna i tak zapamiętała jak on. Wydała z siebie pełen po
żądania jęk i rozchyliła wargi. Galen nie potrzebował dal
szej zachęty.
A potem, powoli, delikatnie, wciąż ją całując, pchnął
ją na poduszki. Jego usta oderwały się od jej warg i po
wędrowały w dół po jej szyi, napotykając pulsującą
tętnicę.
- Wygląda na to, kochanie, że istnieje coś słodszego
od twojego ciała - powiedział niewyraźnie, gdy napotkał
ustami smugę miodu na jej piersi.
Jedyną jej odpowiedzią był kolejny jęk, który powie
dział Galenowi, jak jego ukochana się czuje.
Powiedział mu, że czuje się tak, jak nigdy przedtem.
Gdyż tamtej nocy, dziesięć lat temu, doświadczyła je
dynie przedsmaku tego namiętnego pożądania, które
pod wpływem jego pieszczot narastało w niej w tej
chwili.
Tak długo była głodna. A teraz nareszcie brała udział
w uczcie. Wtedy, dziesięć lat temu, zakosztowała tylko
ulotnego pragnienia. Teraz miała do czynienia z namięt
nością i miłością. Wtedy skradła tylko krótkotrwałe uści
ski, które przyniosły jej wstyd i lęk.
Teraz była żoną, miała męża, wyznali swoje uczucia
przed rodziną i przyjaciółmi, ogłosili je całemu światu.
Nie będzie więcej żadnych tajemnic. Żadnych kłamstw.
Teraz wolno jej było kochać go tak, jak tego pragnęła,
wolno jej było pokazać mu, że należy do niego na zawsze.
- Kochany - wyszeptała.
- Moja żono. Moja kochana, najdroższa żono - sze
pnął Galen.
Przylgnęła do niego silniej, przyjmując jego pieszczoty
z radością. Zaczęła szybciej oddychać. Wtedy, dziesięć lat
temu, on nie zrobił niczego takiego. Dotychczas nie miała
pojęcia, jak to jest, kiedy we wnętrzu kobiety narasta roz
koszne napięcie.
- O, tak! - zawołała cichym głosem, wyginając się
w łuk, by lepiej czuć nacisk jego dłoni.
Pod wpływem coraz bardziej intensywnej pieszczoty
Verity zaczęła wić się z rozkoszy, pragnąc dalszych do
tknięć. Wkrótce napięcie sięgnęło szczytu, a ona krzyknę
ła, unoszona na fali pulsującej ulgi.
W następnej chwili połączyli się i zaczęli poruszać
w odwiecznym miłosnym rytmie. Verity wygięła się
i oparła nogi o puchowy materac, pragnąc, by Galen cał
kowicie wypełnił ją sobą.
A on poruszał się coraz szybciej. Jego podniecenie zin
tensyfikowało jej własne. Odpłynęły od niej wszystkie
myśli, a na ich miejsce pojawiło się gorące pożądanie. By
ło jej tak dobrze, tak rozkosznie... Marzyła o czymś takim
wiele razy, jednak jej marzenia nigdy nie przypominały
tej rzeczywistości, której doświadczała teraz. Jej
wyobraźnia nigdy nie zdołała wyczarować takiej roz
koszy.
Z jego gardła wyrwał się jęk, a równocześnie jej ocze
kiwanie, jej szczytowe napięcie przemieniło się w fale,
w zmarszczki na wodzie, w rytmiczną rozkosz.
Jego ruchy stały się powolniejsze, a potem ustały. Leżał
na niej, oddychając ciężko.
Dopiero wtedy ona zdała sobie sprawę, że także ciężko
oddycha.
- Verity - powiedział niewyraźnie, wtulając twarz
w jej szyję - kocham cię.
- Ja także cię kocham, Galenie - odrzekła, podnosząc
dłoń i gładząc jego wilgotne od potu włosy.
Galen był doskonałym kochankiem.
Verity była zachwycona.
- Wydaje mi się, że rano musimy wziąć kąpiel - wy
mamrotał Galen sennie.
- Możemy wziąć ją razem.
Galen podniósł głowę i odszukał wzrokiem jej twarz.
- Mówisz poważnie?
Uśmiechnęła się szeroko.
- Jak najpoważniej.
- Dobry Boże, Verity! Skąd ty bierzesz takie pomysły?
- Czy Eloise cię nie ostrzegała? Myślałam, że ci po
wiedziała, że jestem figlarką, że mam szelmowską
wyobraźnię.
- Cóż, tak, chyba mi mówiła, jednak nie miałem po
jęcia...
Verity pocałowała go delikatnie.
- Jeżeli nie chcesz...
- Tego nie powiedziałem.
Położył głowę na jej miękkiej piersi i uśmiechnął się
z rozkoszą.
- I pomyśleć, że kiedyś uważałem, że małżeństwo nie
przyniesie mi radości.