Podchodzenie pod otwartą klapę albo podniesiony pojemnik grozi śmiercią lub
kalectwem.
ALINKO!
Pamiętnik narkomanki, schizofremiczki i dziwki
Nazywam się Ala. Jestem narkomanką, schizofremiczką i dziwką. Najpierw
zaczęłam ćpać i od tego zachorowałam na głowę. Żeby zarobić na substancje
lecznicze i odurzające zaczęłam kupczyć otworami mojego ciała. Żeby jako
tako znosić upokorzenia towarzyszące nieuchronnie lizaniu brudnych
pijackich penisów brałam jeszcze więcej herci. Od tego pogłębiała się moja
schiza. Potrzebowałam więcej i więcej leków. Dlatego potrzebowałam więcej
i więcej klientów. To mnie przybijało, więc grzałam oporowo. Szajba odbijała
mi się w czaszce jak piorun kulisty w gumowym pokoju. Psychotropy żarłam
kilogramami. To kosztuje, więc decydowałam się na wszystko i z każdym. Nie
mogłam tego znieść, więc musiałam się bardziej szprycować. Jednak
powodowało to tragiczne zmiany w moim mózgu i stawałam się z każdym
dniem coraz bardziej schizoidalna. Musiałam się leczyć szwajcarskimi
miksturami, a importowane lekarstwa są drogie. Nie byłam w stanie zarobić
na nie inaczej niż grając w amatorskich pornosach i użyczając swojego odbytu
dwóm podstarzałym homoseksualnym sadystkom jadającym trupy emerytek
biczowanych na śmierć w piwnicy pewnej willi położonej na obrzeżach
miasta. Wstrząsały mną dreszcze obrzydzenia na samą siebie, które
łagodniały jedynie po uczciwie zasłużonym, solidnym strzale kompotu.
Przez cały czas, kiedy byłam jeszcze szczęśliwym dzieckiem moich
nieszczęsnych rodziców, później kiedy brałam, kiedy byłam chora i kiedy
oddawałam się Ormianom i Azerom na klatkach schodowych, pisałam
dziennik.
Teraz nadszedł czas udostępnienia go światu, żeby ostrzec niewinne dusze
dzieci, które zrezygnowane niepowodzeniami szkolnymi zechcą sięgnąć po
strzykawkę. Ku przestrodze - NIE, NIE, NIE!
1 stycznia
Wyszłam z psinką na spacerek. Dobra, kochana psinka. Spotkałam Kryśkę
jak wracała z Elką z Sylwestra. Opowiadały mi. Było gitesowo, tylko
strasznie rzygały. Piły bez popity. Z chłopakami. Powiedziały, żebym
żałowała, że w domu siedziałam. Ale ja nie żałuję.
2 stycznia
Obrałam kartofle. Odrobiłam lekcje. Oddałam książki do biblioteki.
Obejrzałam Teatr TV. Opanowałam chwyty do piosenki "Jezus oswobadza".
Opowiedziałam babci bajkę o okupacji na dobranoc.
3 stycznia
Czułam się źle. Okres. Albo coś w tym stylu. Musiałam pójść do toalety na
biologii. W kiblu była Ola. Zapytała jak się czuję. Źle - padła odpowiedź z
mojej strony. Wyjęła strzykawkę z kompotem i powiedziała, że to mi dobrze
zrobi. Znalazłam żyłę i wbiłam drzazgę. To tylko cencik, ale było fajnie.
Niezły kop.
4 stycznia
Obudziłam się na głodzie. Uzależnienie to straszna rzecz. Mieli rację ci
mądrzy ludzie, którzy wymyślali wspomnienia narkomanów i drukowali je
pod fikcyjnymi nazwiskami z komentarzem, że wszystkie opisane wydarzenia
zdarzyły się naprawdę zmieniono tylko nazwiska. Nie myjąc zębów,
pobiegłam z niespakowanym tornistrem do Oli. Nie było jej w domu.
Pobiegłam więc do Eli. Sprzedała mi dwa centy kompotu po cenie bajzlowej.
Ela to dobra kumpela.
5 stycznia
Rano zajrzałam do lustra. Zniszczona twarz, zmarszczki, brak przedniego
zęba, oko przykryte pożółkłym bielmem. Rodzice zaczną coś podejrzewać,
jeśli nie przestanę grzać. W szkole też się opuściłam. Pani od biologii,
zapytała "Dziecko, co się z tobą ostatnio dzieje?" i przyjrzała mi się
badawczo. Odpowiedziałam tej przekwitającej kurwie, że pokwitam.
Skwitowała to wzgardliwym charknięciem.
6 stycznia
Obudziły mnie wrzaski. To matka znalazła brązowe waciki w moim
piórniku, kiedy szukała długopisu, żeby wypełnić kupon od zupy grzybowej
w proszku (wysyłając go pod podany adres można wygrać książkę kucharską i
rower górski). Uspokoiłam ją kilkoma policzkami i zimną wodą. Uwierzyła.
Kochana mama.
7 stycznia
Stukam już po pięć centów rano i wieczorem. Zasnęłam na wuefie, w trakcie
skoków przez kozioła. Pani kazała Elce i Kryśce odprowadzić mnie do
pielęgniarki. One jednak odprowadziły mnie do kibla, gdzie kupiłyśmy od Oli
trochę towaru i przygrzałyśmy. Od razu mi się lepiej zrobiło i poszłam do
domu, a Elka powiedziała pani, że higienistka mnie zwolniła.
8 stycznia
Dzisiaj znowu obudziły mnie wrzaski. "Jak mogłaś mi to zrobić?" krzyczała
matka potwierdzając zasadę, że histeria lubi się powtarzać. Szukała w mojej
kurtce kluczy, bo ma przyjechać wujek Edek i znalazła w kieszeni cztery
opakowania od strzykawek dwudziestek i siedem od dziesiątek. Do tego
sczerniała łyżka z ułamaną rączką, zapalniczka, wata, valium i kalendarzyk
z adresami dilerów. Powiedziałam, że w szkole robimy przedstawienie
dydaktyczne o narkomanach i gram jedną z głównych ról. Ucieszyła się
bardzo i przeprosiła.
9 stycznia
Dziś była impreza w akademiku. Sami studenci i tylko my z Elką z
podstawówki. Studenci poprzyjeżdżali z różnych miasteczek i mieścin,
wszyscy w strojach reprezentujących postawę against against wynalezioną
przez londyńskich crustowców, gdy publicystom tygodników
społeczno-politycznych z kolorowymi okładkami znudziło się pisanie o
punkowcach. Waliliśmy herę z dużej miski, co stała na środku pokoju.
Śpiewaliśmy i graliśmy na gitarach. Chłopaki zaczęli się z nami całować, a my
się z Elką śmiałyśmy. Potem taki jeden Rysiek powiedział, że ma niezły
towar w pokoju, ale tylko kilka centów i może się ze mną podzielić. Towar
był naprawdę niezły. Potem Rysiek powiedział, że jak mu się nie oddam, to
doniesie do moich starych, że grzeję. A wiesz jakie byłyby tego konsekwencje -
zapytał rozcinając nożyczkami moje majtki jak na filmach.
10 stycznia
Impreza przeciągnęła się dzień dłużej. Spaliśmy, gdzie kto padł. Rano
wszyscy rzygali. Nie wiecie co to znaczy obudzić się rano na kacu w pokoju
pełnym rzygających wieśniaków. Rysiek nawet dostał takiej sraki, że nie
wytrzymał. Wszystkimi rzucało, a spod ich powiek kluły się śpiochy jak
wielkie, żółte kluski. Skarpety im tak śmierdziały, że mieli zaparowane
okulary i co chwila któryś wdeptywał w srakę Ryśka i rozmazywał ją po całej
podłodze. Pozbierałam prędko ubrania, osuszyłam je pobieżnie i uciekłam do
domu. Nigdy więcej nie pójdę na imprezę w akademiku.
11 stycznia
Znowu impreza w akademiku. Poszłam z Kryśką, bo Elka nie miała ochoty.
Musiała wczoraj robić lody czterem Murzynom naraz i chciała dziś trochę w
domu odpocząć, posprzątać. Wciągnęliśmy miskę niekiepskiego kompotu. Ale
jestem już tak wtopiona, że było mi mało. Chłopaki zrobili zrzutę i
zadzwonili do dilera. Przyszedł w trzy minuty, wziął kesz i dolał z wiadra
do michy. Znowu było fajnie. Wtedy Rysiek powiedział, że jak chcę jeszcze
przyćpać, to ma skitrane w chlebaku u siebie w pokoju parę centów. A ja
głupia uwierzyłam. Żadnego towaru nie było, za to Rysiek zażądał ode mnie
dowodu miłości. A ja głupia uwierzyłam. Zrobił to ze mną dwa razy. Za
drugim było nawet fajnie. Potem odstąpił mnie za kasetę Lenny Kravitza
Turkiylmaizowi O., lat 26, obywatelowi Republiki Udżdżybykistanu
studiującemu pirotechnikę, który walił zupę przez system kroplówkowy
zamontowany przy łóżku i walił mnie systemem kałkaskim przez całą noc na
łóżku.
12 stycznia
Dzisiaj na bajzlu był bułgarski kompot, bardzo dobry, choć wolę pakistański -
jego działanie jest bardziej stonowane, a jego wibracje najlepiej synchronizują
się z częstotliwością domykania moich synaps, tak mi się przynajmniej
odczuwa. Później w piekarni trafiłam na bułki maślane, które mi bardzo
smakowały. Walnęłam jeszcze dziesięć centów i jak za dawnych dobrych
czasów wyszłam z psinką na dwór. Such a perfect day. Dobra, kochana
psinka.
13 stycznia
Dzisiaj na bajzlu nie było ani bułgarskiego, ani żadnego, ani nawet naszego.
Tragedia. Ludzie padali niczym muchy, karetki jeździły na bajzel jak do
rozbitego dżambodżeta. Ja jakoś przetrwałam, bo mam młody i silny
organizm. Za to po raz pierwszy wysiadła mi głowa. Pewien lekarz w
zielonym fartuchu, czepku i masce w tym samym kolorze patrzył na mnie i
mówił coś po cichu do sanitariuszy, którzy nieśli Pioruna. Popatrzyli w moją
stronę, położyli nosze ze śliniącym się Piorunem i wyjęli z karetki świeży,
biały kaftan z powiewającymi tasiemkami prosto z magla. Ciekawe, kogo
chcą zapiąć w ten pachnący krochmalem ciasny kubrak- zastanowiłam się, aż
w końcu zgadłam, kiedy zrozumiałam, że oni chcą mnie. Idą po mnie. A ja nie
mogę się ruszyć. Latarnia mnie trzyma. Byłam przyklejona jak miś koala, do
obślinionej latarni. W ostatniej chwili latarnia puściła, a ja rzuciłam się do
ucieczki, za mną puścili się sanitariusze rzucając obelgi. Udało mi się uciec,
ale miałam strasze doły. Wiedziałam już, że jestem świropozytywna.
14 stycznia
Rano obudziłam się z kapciem w mózgu. Trzaskająca mąka, wiecie o co
chodzi. Jak jest takie coś, to nie pomoże twardy reset ani nawet subniskie
formatowanie. Tylko zimny krupnik. Naprawdę. Nauczyła mnie tego
stryjenka, która waliła arcydzięgiel, bielunia, belladonne i inne takie
staroświeckie zielsko. Zimny, gęsty krupnik z czosnkiem do okładów na oczy
i ze dwie setki świeżego proszku. Mówię wam dzieciaki, śmietana na oczy,
śnieżek do nosa i za pół minuty jesteśmy ożwawieni jak młody makler
wiosenną hossanną. Eja-o tego mi było trzeba. Postanowiłam coś zmienić w
swoim życiu. Ale nie fryzurę, albo plany na przyszłość, tylko coś bardziej
trwałego i konkretnego. Zastanowiłam się i stwierdziłam, że heroina to dla
mnie za mało. Już mnie nie kręci tak jak na początku. Postanowiłam zacząć
stukać amfetaminę. Nie nałogowo, ale tak okazjonalnie, rekreacyjnie i dla
odmiany.
15 stycznia
Kompociarze i spidowcy to dwa odrębne typy ludzi tworzące w robotniczym
społeczeństwie dwa getta nie przenikające się wzajemnie; noszące odmienne
stroje i wykazujące niejednakowe upodobania kulinarne, preferujące różne
formy ekspresji artystycznej, używające odrębnych dialektów i stosujące
różniące się rytuały. Chodzi o to, że zaczęłam uczęszczać na inne imprezy.
Dzisiaj byłam w disko "Plenty Stars". Wciągaliśmy amfę do nosa, niektórzy
sobie wstrzykiwali rozrobioną w wodzie i lekko podgrzaną, poza tym było
tak samo. Musiałam oddawać się Krzyśkowi, wypadały mi włosy, a w głowie
wynikały coraz dziwniejsze konfiguracje myśloformów.
16 stycznia
Z moimi kolesiami spidowcami i z Elką pojechaliśmy do disko pod miastem.
Duża stodoła laserowa, z głośną muzyką. Subwoofery, boostery, coolery i
inne bajery. Krzysiek nasypał każdemu ścieżkę na parapet, tylko mnie i Elce
po pół. Nie protestowałam, bo głupio dostać w ryja na początku imprezy.
Dmuchnęłam co mi dali i dali w tany. Hopsasa, hopsasa aż poznałam się z
dwoma Arabami. Powiedzieli, że są Kiszpanie. Zapytałam, czy spidują.
Powiedzieli, że tak. Zapytałam, czy mają towares. Powiedzieli, że mają, ale
w hotelu. To pojechałam z nimi. W dupie mam Krzyśka i ten jego proszek do
prania z tłuczonym szkłem. Od dzisiaj hukam tylko konkretny kiszpański
pałder. I oddaję się tylko Arabom.
17 stycznia
Śniłam konia, co ma pisuar zamiast głowy, na koniu jedzie dziewica bez nóg
w sukni z kapusty, a zamiast guzików ma zespół Downa. Jak tylko wstałam,
to zaraz wciągnęłam trzy setki na miły początek dnia. Na miły Bóg, to tylko
trzy były. A tak mi odjebało jak nigdy przedtem. Ubzdurałam sobie w
nawrocie schizofremii podczas narkotycznego głodu, że zamieniam się powoli
w dzika, z minuty na minutę. W lustrze dojrzałam dziki, świński ryj, a na
moim ciele, wyrastały jedne po drugich kolejne pary sutek w rzędach
pionowych. Wycinałam je wtedy pospiesznie nożyczkami i zrobiły mi się
nierówne blizny, bardzo brzydkie. Najpierw zrobiły mi się strupy, ale je
zdrapałam, bo się strasznie denerwuję jak mam strupy i schizofremię. Wiem
dobrze, że strupy z czasem poodpadają, ale tak lubię je skubać i zdrapywać.
Lubię też kino, muzykę, wieczory w gronie przyjaciół. Właściwie to nie mam
przyjaciół. Ale mam schizofremię. Wieczorem poszłam na imprezę do Elki,
która kręci z Alkiem i zażyłam amfetaminę, cały woreczek, nie wiem ile tam
było tralala.
18 stycznia
Szczerbaty aż do bólu pracownik męczarni zapragnął moje życie uczynić
bardziej przezroczystym. Biała mgiełka amfetaminy lewituje za mną, gdzie
tylko nie pójdę. W mojej głowie jest wieża, na którą czasami wchodzę. Widzę
stamtąd swoją marność. W środku mnie siedzi moja łysa matka i zezuje. W jej
oczach czuć wyrzut. Naprawdę to jestem tak pusta, że aż się przelewa.
Wzrost cen amfetaminy na lokalnym rynku wcale nie idzie w parze ze
wzrostem jej zawartości samej w sobie. Amfetamina nie cieszy mnie już tak
jak dawniej. Jest mi źle. Jest mnie dwie. Muszę dokonać jakiejś zmiany. Co to
może być za zmiana, jeśli nie mogę już załapać się na rzeczywistość moich
starych i im podobnych kolesi? To może być zmiana tylko na coś więcej.
19 stycznia
Obiecywałam sobie, że nigdy do tego nie dojdzie. Ale dziś po raz pierwszy
wzięłam marihuanę. Tylko parę chmur, tak kontrolnie, żeby zobaczyć jak to
jest. Ale czuję, że już się z tego nie wygrzebię. To stało się rano, a wieczorem
czekałam upokorzona na wycieraczce u dilera w czarnym płaszczu żebrząc o
działkę. Z pogardą wręczył mi nabitą lufkę, a ja wycałowałam w podzięce
paznokcie tej szlachetnej dłoni przynoszącej zbawienie udręczonym żyłom
mojej duszy. Odkupicielu! Niech ci Bóg wynagrodzi, to co dla mnie uczyniłeś.
Męczarnia uzależnienia od przetworów z konopii indyjskich (kannabis
indika) jest tak okrutna, że nie opiszę tego wiedząc, że moja proza jest
czytana głównie w środowisku niepełnoletnich. Proszę o zachowanie
anonimowości.
20 stycznia
Piszę te słowa wieczorem, po dniu straszliwej kaszy. Dzisiaj były urodziny
Pioruna, który wyszedł tydzień temu ze szpitala. Przyszli wszyscy znajomi z
bajzla: Grom, Zygmunt, Alek, Śmigły, Pazur, Jasny, Anna, Zefir i Dzida, a
także parę osób, których wcześniej nie znałam. Najpierw waliliśmy kompot,
jak za dawnych dobrych czasów. Potem amfetaminę, a potem maryśkę. Byłam
tak ujarana, że nie pamiętałam po co się nazywam. Musiałam wyjść z
urodzin wczesnym popołudniem. Błąkałam się bezradnie po ulicach miasta,
roztrącając przechodniów, potykając się o każdy krawężnik, zaplątując nogi
w rękawy od kurtki, gubiąc beret, bluzgając staruszki, robiąc głupie miny do
policjantów, opadając z sił, omdlewając, z nóg powstając, dalej idąc, opadając
i jakoś se radząc. Nie wiem kiedy jak weszłam w małą uliczkę na dzielnicy, w
której jeszcze nigdy nie byłam ani nawet nie wiedziałam, że jest coś takiego.
Idę, idę sobie, a tuż za mną słyszę kroki. To idzie chłopaczek. Mały i
osmarkany chuligan w tenisówkach bez sznurówek. Odwracam od niego mój
wzrok i idę dalej w swoją stronę. On nieprzerwanie podąża za mną i
gwiżdże. To było Jebał cię pies, jebała cała wieś na znaną melodię przeboju
Herman's Hermits. Idzie za mną i gwiżdże w kółko to samo. Za chwile
dołącza do niego jeszcze jeden i jeszcze, aż w końcu uciekam biegiem, a za
mną goni setka chuliganów gwiżdżących tę wulgarną piosenkę. Kiedy
przebiegaliśmy przez park zobaczyłam siedzącą na ławce staruszkę. Wydała
mi się dziwnie znajoma, więc się zatrzymałam. Chuligani uciekli z
wrzaskiem. Podeszłam bliżej do tej staruszki, powiedziałam dzień doby i
zobaczyłam, że to ja sama jestem na starość. Ci wszyscy chuligani, to były
przyszłe pokolenia mające wyjść z mojego łona i z łon moich córek, wnuczek,
prawnuczek i praprawnuczek. Chcę mieć wnuczki, ale żadnych dzieci. Dzieci
to złośliwe bachory, a wnuczki są takie milutkie.
21 stycznia
Schiza wróciła koło świtu. Rzucała mną we wszystkie strony tapczanu.
Zaplatywała moje kończyny w pościel i kończyny piżamy. Pociłam się dysząc
śmierdząco. Potem wstałam i spreparowałam dla mojego znękanego ciała
odświeżającą kąpiel w wodzie z pianką. Pojechałam tramwajem do zakładu i
zrobiłam sobie dziary. Na nogach i ramionach kazałam wytatuować siniaki.
Takie zwyczajne, wyglądają profesjonalnie, a na plecach przy nerkach
purpurowe ślady, jakby od uderzenia tomfą. Nie wiem dlaczego. Niech sobie
Frojd i inni astrolodzy dumają dlaczego, ale ja wiem tyle, że mam po prostu
nowe dziary. Wiem też, że muszę się leczyć, bo trudno przewidzieć jakie
jeszcze spustoszenia w moim zwichniętym życiorysie może poczynić ta
przeklęta choroba umysłowa. Jak to możliwe, że mojej własnej ręce jest zimno
w kieszeni moich własnych spodni? Do jakiego stanu jeszcze doprowadzić
mnie może to hedonistyczne rozchwianie? Palę teraz trawę codziennie i to po
parę lufek, wyglądam jak stwory pędzące żywot na dnie oceanu, a nie jak
Alinka.
22 stycznia
Obudziłam się na głodach. Leciało mi z nosa i byłam nie w sosie. Mózg mi
bulgotał i się buntował. Chciał wyskoczyć i uciekać, a jedna Ala próbowała
udusić drugą Alę, podczas gdy trzecia Ala patrzyła na to zrozpaczona,
chciała pomóc jednej i drugiej, a zabić samą siebie. Poszłam do apteki.
Lekarstwa były bardzo drogie. Nie stać mnie by było na opłacenie kuracji. W
żaden sposób. Do tego owoce, prasa, preparaty witaminowe... Pierwszym
moim klientem został ohydnie zabrudzony starzec bez rąk, które stracił przy
zdobywaniu Wałcza Pomorskiego w 1944. Nie miał też zębów, mimo to
okropnie mu z nich śmierdziało. Dobrze, że nie musiałam się z nim całować.
Zapłacił mi godziwie i ogólnie był bardzo miły. Właściwie to z nikim mi nie
było tak dobrze jak z nim. Szybko, fachowo, bezboleśnie. Pan Janek tylko
patrzył na mnie. Nie dotykał. Ale miałam wyrzuty potem. Musiałam
przygrzać. Pogryzła mnie własna rękawiczka. Kupiłam trochę lekarstw.
Pomogły.
23 stycznia
Biorę leki, grzeję, układam kompozycje z suszonych kwiatów i słucham
muzyki. Onahejwilkidesupiasek. Doskonałe wokalistki, nowatorskie
aranżacje i subtelne, poetyckie teksty pomagają mi przetrwać te najtrudniejsze
chwile dla mnie i dla mojej rodziny. Poza tym nic ciekawego się nie
wydarzyło.
24 stycznia
Schizofremia ustąpiła. Powoli wracam do siebie. Z perspektywą patrzę w
przyszłość. Jednak na razie nie zaangażuję się ponownie w system
edukacyjny konsekwentnie realizowany w szkole, bo chyba jestem z panem
Jankiem w ciąży. Odnajdę go przez Śmigłego, albo Zygmunta, bo sępią pod
tym samym domem towarowym, więc się na pewno znają. Zresztą może nie
będę musiała go szukać. Może urodzę dziecko i sama je wychowam w
piwnicy. Będę dobrą matką, troskliwą i wyrozumiałą. Tak sądzę ja i wielu
moich znajomych, którzy znają mnie bliżej i z którymi o tym rozmawiałam.
Swoją drogą dziecko powinno mieć ojca, a pan Janek nie byłby chyba
najlepszym ojcem, skoro nie ma rąk. Ubranka dostanę od Elki, bo jej starsza
siostra urodziła bliźniaki i umarła, teraz bliźniaki są już duże, a ubranka za
małe. Trochę tylko boję się porodu. Chyba nie wytrzymam bólu. Bóg kazał
kobiecie rodzić w bólach, karząc ją za grzechy. Ale jeśli jej przy tym pękają
oczy, albo puszczają zwieracze, to już chyba Szatana sprawa. Nie
chciałabym mieć z tym nic wspólnego, gdyby nie to, że odczuwam
niezaspokojony instynknt macierzyński. Policzyłam, że urodzę w kwietniu,
czyli to będzie Wodnik. Znam kilku Wodników, raczej w porządku goście.
Gdybym mogła wybrać, to zamiast rodzić wolałabym, żeby bocian mi
przyniósł dziecko. Zresztą próżna gadanina - właśnie dostałam miesiączki.
Chlapnęło jak ze spłuczki na dworcu.
25 stycznia
Skończyły mi się leki. Straszna depresja. Chcę być już trupem. Wszystko jest
bez sensu. Nic nie ma znaczenia. Czarna otchłań, wszędzie pełno pustki,
jestem osaczona przez nikogo i to jest najgorsze. Wiem o sobie tyle co nic,
niewiele więcej o świecie. Jestem analfabetką życiową, nieudacznikiem, czuję
się się jak Born z "Tożsamości Borna" w pierwszych rozdziałach, kiedy nie wie
kim jest, a lekarz znalazł w jego biodrze zaszyte mikrofilmy. Ja w swoim
mózgu znalazłam zakopaną puszkę ze smutnymi robakami. Dzisiaj łopata
codzienności przerzucająca miarowo ziemię ogrodu mojego życia trafiła na
zardzewiałą blachę i ją przebiła. Robactwo rozpełzło się po najgłębszych
zakamarkach mojej duszy, zadając mi męczarnie chorej psychicznie, samotnej
dziwki na głodzie narkotycznym. Jeżeli nie wezmę leków, to nie wiem co
zrobię. Jeżeli nie oddam się komuś, to nie kupię leków. Wytrzymam do jutra,
bo pada deszcz, a rano zrobię to, po czym moja nienawiść do siebie osiąga
poziom krytyczny. Odbędę stosunek seksualny za pieniądze z przygodnie
poznanym mężczyzną albo kobietą.
26 stycznia
Wyszłam na ulicę, ale nikt nie chciał pójść ze mną, mimo że obniżałam cenę
co godzinę. Schizofremia gnębiła mnie z każdą minutą coraz bardziej
uporczywie. Nawet nie pamiętam, o co dzisiaj chodziło. W końcu, po
południu moje upodlenie osiągnęło dno. Poszłam do knajpy dla pedałów
"Przestronny odbyt", gdzie nad kieliszkami słodkiego szampana siedzieli
aidsfircykowie w różowych kamizelkach i znudzone rencistki po nieudanych
operacjach plastycznych. W desperacji krzyknęłam swoją cenę, a
najobrzydliwsza dżabba, która siedziała sama w samym rogu kiwnęła na
mnie. Był to okropny stwór, śmierdzący, glutowaty, otyły. Na imię miał
Irena. Powiedziała, że nie ma tylu pieniędzy, ale połowę. Musiałam się
zgodzić, tak bardzo potrzebowałam lekarstw. Poszłyśmy na strych pobliskiej
kamienicy, gdzie musiałam oddać się Irenie za połowę i tak obniżonej ceny.
Było mi wszystko jedno. W sumie Irena okazała się całkiem sympatyczną i
bardzo nieszczęśliwą kobietą. Zaprzyjaźniłyśmy się nawet trochę. Na koniec
dała mi buziaka i dziesięcioprocentowego bonusa. Starczyło na dwa listki
lekarstw, które połknęłam bez popijania za progiem apteki. Ulżyło mi, ale od
razu poczułam się gorzej. Przypomniałam sobie zapach wydobywający się z
Ireny i pobiegłam na bajzel, wyleczyć syfa moralnego dragami.
27 stycznia
Kupiłam trochę marihuany i nabiłam lufkę do nieprzytomności. Oczy nabiegły
mi krwią, ręce drżały i nie mogły uruchomić zapalniczki, strasznie schudłam.
Dym podrapał mnie w gardło. Tak mnie bolało, że nie mogłam przełykać
śliny, ani przyjmować pokarmów. Narkoman w ciągu marihuanowym, żyje
chwilami, od jednego przełknięcia do drugiego. Stara się odwlec jak najdłużej
tę chwilę, kiedy musi coś przełknąć, bo sprawia mu ona zawsze wiele
cierpienia. Dzisiaj cierpiałam tak bardzo, że modliłam się, żeby to był rak. Bo
lepiej mieć raka niż takie coś. Zastanawiałam się potem nad śmiercią. Czym
jest śmierć? Ech życie, życie... Co to za życie z brzydką żoną, złą teściową i
córką złodziejką... Kostucha położyła mi paczkę pod drzwiami, zadzwoniła i
odeszła powłócząc stukającym w schody trzonkiem kosy. Kiedy otworzyłam
paczkę, wyskoczył z niej demon i zaczął mnie dusić. Miał przekrwione oczy,
drżały mu ręce, bardzo schudł od ostatniego razu, ale był nadal silny.
Zaczęłam się z nim bić, dusić, wyrywać sobie włosy. W końcu zostałam
pokonana, uległam i dostałam się w jego władanie. Mogłam się uwolnić
wyłącznie przy pomocy bardzo drogich lekarstw produkcji szwajcarskiej. A
więc, znowu nałożyć puder na twarz i przedramiona, ubrać czerwone
rajstopy, półprzeźroczystą bluzkę i spotkać w miarę higienicznego,
kulturalnego, zamożnego, chętnie zmotoryzowanego pana, który ma dosyć
samotności i chciałby spędzić ze mną resztę wieczoru.
28 stycznia
Demon nie wypuścił mnie na dwór. Nie chce żebym brała lekarstwa. Chce się
za to ze mną bić. Boże, jak ja cierpię. Muszę zażyć leki, bo inaczej zwariuję.
W starożytności byłabym świętą - wiem, każdy wariat tak się tłumaczy, a
każdy żyd mówi, że nie jest żydem. Dlatego mamy tylu żydów, bo wszyscy są
żydami. Podobno ci, co najbardziej nienawidzą żydów, to żydzi. Ciekawe, czy
żydzi zapadają na schizofremię, stukają dragi i dupczą się za pieniądze. Tak
mi ich żal. Nie wiem kim ja jestem. Czy nie żydem przypadkiem? Nieraz
wydaje mi się, że jestem reżyserką czarno-białego serialu animowanego o
kolorach, czasami Alinką, kiedy indziej śmieciem, a kiedy indziej sama nie
wiem. Myślę poważnie o samobójstwie. Dlaczego jeszcze żyję na razie? Być
może się lubię. A dlaczego? Imponuję sobie tym, że umiem wypuszczać dym
nosem. Dlatego chcę żyć - zawołałam i spadłam z kibla. Twoje chętki są
płaskie - powiedział mi demon i rzucił się na mnie, żeby mnie zabić.
29 stycznia
Uderzyłam demona wazonem w głowę. Stracił przytomność i padł na
chodnik w przedpokoju. Przyjrzałam mu się dokładniej i dopiero teraz
stwierdziłam jak bardzo jest do mnie podobny. Identyczny. Położyłam mu na
piersiach krzyżyk zdjęty znad drzwi i wybiegłam na klatkę. Strzelił we mnie
klaustrofobiczny atak schizofremii. Ledwo co znalazłam czerwony guziczek.
Od połknięcia przez szyb uratowała mnie winda. Chwiejnym stępem
pokłusowałam w stronę rejonowej apteki. Po drodze oddałam się dwóm
bułgarskim kierowcom TIRa, którzy w kabinie brudnej SCANII wożącej
chore krowy jedli surowe mięso. Zgwałcili mnie naraz i na zmianę, a potem na
odwrót i jeszcze na pieska. Dali mi pieniądze, trochę lekarstw i trochę mięsa.
Zjadłam lekarstwa i mięso, a pieniądze przeznaczyłam na lekarstwa i
narkotyki. Zostało mi jeszcze trochę złotych. Weszłam do księgarni kupiłam
spomnienia narkomanki, bo nic innego ciekawego nie było. Przeczytałam je
jednym tchem. Wtedy pomyślałam nad sobą i nad sensem mojego życia.
Porównałam je do życia bohaterki książki, która leżała otwarta na ostatniej
stronie na moich kolanach, a deszcz nawiewał żużel z otwartej alejki w
parku, gdzie miało to miejsce. To dopiero są kłopoty - pomyślałam - Jaka
jestem niewdzięczna, że uważam się za pokrzywdzoną przez los. Powinnam
się cieszyć tym co mam, a mam przecież tak wiele - kochającą i kochaną
rodzinę, kocham ich i jestem kochana, mam siebie, mam drugą Alę i trzecią, a
gdybym ich utraciła, to wiem, ze zawsze mogę znaleźć oparcie w rodzinie
drugiej, albo trzeciej Ali, albo u Ali czwartej, piątej czy szóstej, które czasami
spotykam, jak mi schizofremia wraca.
30 stycznia
Leki działają nadal. Jestem bardzo szczęśliwa i staram się nie przesadzić z
dragami, bo wiem, że ona, moja choroba, lubi wrócić jak bumerang na wiosnę.
Babunia w nagrodę dała mi pieniądze, żebym sobie kupiła coś słodkiego.
Kupiłam książkę ze wspisanymi spomnieniami papieża. Aż mną zatrzęsło.
Taki to dopiero musi być szczęśliwy. Jak faraon. Po chwili zastanowienia nad
zakończoną lekturą zdałam sobie sprawę jaka ja jestem biedna i
nieszczęśliwa, jak dostaję w kość od twardego życia i jak mnie ono krzywdzi.
Z tego wszystkiego, aż musiałam przywalić marihuany dożylnie. Było
bombowo, czułam się jak papież, widziałam kolorowe szczęście, doznawałam
władzy nad rzeszami wiernych i przepychu watykańskich sypialni. Jazdę
zepsuli mi ochroniarze baru fastfudowego, w którego toalecie pozwoliłam
sobie dokonać operacji konsumpcji środków odurzających. Łysi faceci w
czarnych strojach skopali mi ryj i dupę tylko za to, że strzepywałam krew z
pompki na te ich pierdolone kafelki. Widocznie uznali, że asymetryczny deseń
z rzędów szkarłatnych kropek niezabardzo pasuje do intymnie familijnego
charakteru jaki starał się stworzyć zatrudniający ich właściciel tego lokalu
gastronomicznego.
31 stycznia
Wszystko co dobre kończy się na drugi dzień. Proza życia ze schizofremią jest
bezlitośnie punktualna. Dzień dzisiejszy zaczęłam od rozważań na tematy
filozoficzne, które jednak szybko ustąpiły miejsca spomnieniom o książce
papieża. Musiałam zająć określone stanowisko, bo inaczej gorycz na los za
tak jawną niesprawiedliwość objawiającą się w różnicach jakościowych i
ilościowych charakteryzujących nasze żywota nie pozwoliłaby mi żyć dłużej o
pół godziny nawet. Aż chce się krzyknąć ze wszystkimi "SĘDZIA CHUJ
SĘDZIA CHUJ". Dla jednego papież to najwyższy autorytet w dziedzinie
teologii i filozofii i etyki. Dla drugiego to nędzny, pospolity kacyk. A tak na
prawdę to nie jest on nawet papieżem. Bój się Boga Alinko za te myśli -
naszło mnie nagle równolegle z cieniem. Demon stanął przede mną i
przerażał. Powiedział - Ale masz fajną twarz Alinko i rzucił się, żeby ją
wygryźć.
32 stycznia
A więc znowu to samo. Znowu trzeba znaleźć klienta, znowu zarobić parę
groszy, które od razu zostaną wydane na szwajcarskie tabletki. Żyć się
odechciewa. Poszłam na wysypisko śmieci, gdzie koczowali drugorzędni
obywatele trzeciorzędnego kraju. Nie mieli wiele, ale było ich wielu. Chcieli się
podzielić tym co mają, jeżeli i ja podzielę się z nimi tym co mam. A mam tylko
jedno - własną dupę, a kto nie ma złota, ani miedzi płaci tym na czym siedzi,
mawiali dawni Słowianie. Migiem zawarliśmy transakcję na migi. Najpierw
oni robią ze mną co chcą, a potem płacą, z tym że od tyłu dwa razy stawka.
Wioska nomadów ustawiła się w kolejce. Starcy, gołowąsy, niewiasty, cztery
czarne wilczury oraz oczywiści, dojrzali mężczyźni o ciemnej karnacji. Dzieci
i kulawe kundle podglądały wszystko przez szpary w ścianach ze skrzynek
po pomidorach. Był też kot, razem jakieś ze sto pięćdziesiąt osób. Około
szóstej schowałam utarg do torebki, poprawiłam fryzurę i stanęłam na
przystanku tramwajowym w stronę bajzla, żeby kupić trochę towaru na
wieczór. Słońce pięknie zachodziło na zachodzie świata. Podeszło do mnie
dziecko. Patrzyło się na mnie z zainteresowaniem. Podbiegła jego matka i
wezwała go zdecydowanie: "- Zostaw panią Stefciu, bo może cię ugryźć!" i
patrząc na mnie negatywnie odciągnęła chłopczyka na stanowczą odległość.
Zapłakałam. Przyjrzałam się w kałuży odbiciu swojej nikczemnej postaci.
Stanowiłam swoją osobą widok smutnego nieszczęścia jak rowery zamknięte
w drucianej klatce. Dobrze, że zaraz przyjechał tramwaj. W mieście, późną
nocą zażyłam i przyjęłam.
33 stycznia
W darze od genewskich farmaceutów otrzymałam chwilę oddechu od
narkomańskich i wariackich klimatów. Wyszłam na miasto. W pasmanterii
kupiłam liliową wstążkę, którą wplotłam we włosy. W warzywniaku
urzekły mnie rzodkiewki, które od razu zjadłam, starym zwyczajem tuż za
progiem. W kiosku moją uwagę zwróciła kolorowa winieta pisma
młodzieżowego, które czytywałam zanim wdałam się w tę okropną aferę
konopną. Kupiłam je natychmiast, aby dowiedzieć się jak zmienił się świat i
poglądy młodzieży, od czasu, gdy zapadłam się w błoniasty bąbel w czasie z
powodu marihuany i wydoroślałam gwałtownie po pierwszym bzykaniu za
pieniądze. Przeczytałam list Anki W., lat 15 z Kluczborka, która żali się w
swoim liście redakcyjnemu psychologowi, że miała już wielu chłopaków i z
żadnym jeszcze nie poszła do łóżka. Zadumałam się nad zawiłością kolei
losów ludzkich. Ja mam tyle lat co Anka z Kluczborka (mamy nawet takie
same inicjały) i ruchałam się już prawie z całym miastem, a jeszcze nigdy nie
miałam chłopaka. Zrobiło mi się smutno. Poczułam się jak normalna
dziewczyna w moim wieku i zapragnęłam miłości. Najlepiej chłopaka, który
pocieszyłby mnie w smutnych chwilach i zreflektował w momentach
histerycznego rechotu. Wiedziałam jednak, że żaden porządny chłopak mnie
nie zechce, a jeżeli nawet jakiś by się zgodził chodzić ze mną do kina, na lody
i do teatru, to znaczy, że wcale nie jest porządny, tylko udaje. Poza tym nie
wiem zupełnie jak by ukryć przed Nim, że skaleczyłam się palcem, a że serio
myślę o ryzyku zarażenia wirusem HIV, więc teraz tym bardziej odpadają
plany na wspólne spacery wiosennym popołudniem po parku bez pijaków,
kiedy przyroda budzi się do życia, można włożyć sandały i kupić sobie watę
cukrową. Moje marzenia są może nierealne, ale cóż, lubię tak pomarzyć, a nuż
może się spełni, w każdym razie jest to miłe i przyjemne, wiem, że trochę
próżna jestem, ale i mądra, zdaję sobie z tego sprawę, niech pozwolę tu sobie
przytłoczyć żesz cytat z "Księgi z 1001 nocy", gdzie napisano, że wymarzony
kochanek jest prozaiczny jak resztki pożywienia między zębami, co czyni
mnie, z samej definicji, osobą interesującą, się wieloma rzeczami, a
schizofremia dodaje tylko żywszych, wiosennych barw, fizjologicznej mapie
mojej osobowości, przy czym z narkotykami skończę lada dzień, a od mojego
ukochanego wymagać będę zrozumienia dla mojej przeszłości kurwy, bo jestem
kurwą, wstrętną pierdoloną i śmierdzącą kurwą, nie boję się do tego przyznać,
mój kochany pamiętniczku, generalnie faceci są chujami i skurwielami, ale ja
mam, proszę ciebie, dobre serce i wybaczam im to, oni jednak stale mają do
mnie jakieś pretensje, że ćpam, że śmierdzę, że za drogo i że jestem pojebana,
powiedz mi więc co mam w takiej sytuacji zrobić, jak nie zostać kobietą
wyzwoloną, co wymagać będzie poświęceń otwartej i wrażliwej osoby,
polegających na wystawianiu delikatnej kory duszy na wściekłe kontakty z
krwiożerczymi bestiami, jakimi są te jebane kutasy.
34 stycznia
Straszna noc. Mózg i głowa, w której go noszę tak mi się rozgrzały, że
poduszka była gorąca nawet po spodniej stronie, od prześcieradła. Atak
schizofremii. Choroba przyszła przebrana za pielęgniarkę o troskliwych
oczach w białym fartuchu za zasłoną długich rzęs i z serduszkiem na
kieszonce. Położyła mi rękę na czole i zostawiła ją odchodząc. Ręka szeptała
prosto w ucho niestworzone sylaby i próbowała wsadzić tam mały palec.
Ruszała się cały czas i mnie obmacywała. Nie mogłam jej oderwać kiedy mnie
trzymała z całej siły, ani jej strącić podstępem, bo błyskawicznie chowała mi
się pod pachę, albo między nogi. Później zaczęła szczypać i drapać, robić mi
malinki, pokrzywkę, mukę, setę, tiptip, śmiecha, blachę, albo karczycho. W
końcu naparła, żeby wśliznąć się do gardła. Zaczęłam się dusić nie mogąc
oddychać. Walczyłam z tą ohydną, gorszą niż pająk włażący do szamba ręką
i powoli traciłam moc zużywając coraz więcej energii. Uderzałam ją
grzbietem książki do poduszki z całej siły, ale tylko piszczała jak szczur
cierpiący na obstrukcję po majonezie z babuni i wciskała się po chamsku dalej.
Wywołała u mnie schizofremiczny odruch wymiotny na samą myśl o tym, co
się dzieje. Ustąpiła dopiero, gdy machając w agonii moimi własnymi rękami
włączyłam radio ustawione na lokalną rozgłośnię katolicką nadającą w nocy
pirackie audycje z magla prowadzonego przez głuchonieme stryjostwo jednego
z redaktorów. Ręka zastygła na dźwięk śpiewu młodzieńca z gitarą, zwiędła
gdy swoje poezje wydeklamowała dziewczyna o brzydkim, grubym i
pryszczatym głosie w okularach oraz zdezintegrowała się sama, gdy grupie
starszych pań z nocnej zmiany w szwalni tureckich dżinsów pod Gorzowem
nie wyszło zaśpiewanie "Czarnej Madonny" przez telefon komórkowy swojego
szefa, który pijany posuwał na zapleczu dwa manekiny naraz. Oddychałam
głęboko licząc oddechy w celu odnalezienia spokoju duszy i oddechu. Usnęłam
i wyłączyłam radio.
35 stycznia
Rano wybiegłam. Na ulicę. Rozczochrana. W piżamie. Bez laczków. Nie
umyta. Spocona. Podrapana. Na twarzy. I koło odbytu. Oszalała. Z bólu. Z
niewyspania. Chciałam znaleźć. Klienta. Natychmiast. Bo inaczej. Zdechnę.
Na śmierć. I już. Mnie nie będzie. Po mnie. Już. Jeżeli. Go nie znajdę.
Natychmiast. Mówienie przychodziło. Mi z trudem. Myśli. Rwały się. Na
strzępy. Do ucieczki. Przy naprężeniu. Głowy. Lekko. To on. Krzyknęłam.
Odwrócił się. To on. Klient. Podszedł. Do mnie. Ujął. Mnie. Pod brodę.
Zapachem. Laskę. Swoją. Mała. Powiedział. Masz. Schizofremię.
Odpowiedziałam. Kim jesteś. Doktor. Jestem. Odparł. Najpierw zastrzyk czy
ruchanko? Jeść. Spać. Ćpać. Co za życie. Seks. Prokreacja. Narodziny. Papież.
Teorie. Ból w piździe. Ból w głowie. Ból porodowy. Ból istnienia. Ból w
płynie. Ból ziołowy. Ból ekskluzywny. Ból atletyczny. Ból wielopoziomowy.
Ból wysokooktanowy. Ból urojony. Żaden. Nie jest. Mi obcy. Everyone wants
to go to heaven, but nobody wants to die. Peter. Tosh. Musiałam. Usiąść. Na
fotelu. Ginekologicznym. U doktora. Musiałam. Sama. Sobie. Włożyć.
Wziernik. Musiałam. Rozpórkę. Musiałam. Narzędzie. Jedno. Narzędzie.
Drugie. Narzędzie. Trzecie. Musiałam. Lusterko. Musiałam. Rurkę. Watkę.
Igłę. Prezerwatywę. Płyn. Krem. Dren. Wszedł. Malarz. Niemowa. Wszedł.
Doktor. Zdjął. Maskę. Kobieta. Zdjęła. Maskę. Nie miała. Oczu. Tylko.
Ranę. Wariatka. Albo. Obcy. Ale. Płaci. Malarz. To. Ketling. Nie jest.
Malarzem. Jest. Szkotem. Najemnik. Zdrajca. Ja. Kurwa. Ketling i Obcy
podający się za kobietę podającą się za lekarza ginekologa specjalistę
posiadającego nawet własny gabinet dali mi dużo pieniędzy. Kupiłam sobie
dwie torby. Do jednej schowałam lekarstwa, do drugiej dragi. Do popicia
potrzebowałam wody mineralnej. Weszłam do sklepu, który nazywa się tak
jak ja "Alinka". Na pewno prowadzi go Alinka, albo tak ma na imię żona
właściciela, bo dzieciom raczej tych imion już się nie daje. Jest to sklep
ogólnospożywczy, jak mówią na Śląsku. Chciałam kupić wodę niegazowaną,
bo najlepiej mi służy, zresztą tabletki powinno się popijać napojami
nienasyconymi węglikiem dwutlenu. Gaz rozpiera butelki od wewnątrz,
dlatego najlepiej poznać czy woda jest niegazowana ściskając ją. Z natury
rzeczy woda gazowana jest twarda, a woda niegazowana jest miękka.
Zaczęłam ściskać butelki ze sklepu "Alinka". Wszystkie chuje na całej półce,
chociaż miały różne nalepki, były twarde i nieczułe na moje błagalne uściski.
Dopiero rozsądna pani z obsługi supersamu "Alinka" zwróciła moją uwagę, że
ściskam szklane butelki, bo wyłącznie takie stoją na tej półce. Włożyła mi do
koszyka butelkę wody niegazowanej, charakterystycznie miękką. Zapłaciłam
płacąc przy kasie. Wypicie jej połączyłam z połknięciem lekarstw i zażyciem
narkotyków, co nastąpiło wieczorem, w domu i na spokojnie. Od razu
poczułam się lepiej, albo tak mi się wydawało. Nabrałam apetytu. Sądziłam,
że leki podziałały i jestem w pełni władz umysłowych. W kuchni nie
znalazłam nic innego niż ser i tarkę. Zaczęłam trzeć ser na tarce, żeby później
posypać nim. Podczas tarcia jednak doznałam nagłego i burzliwego
przypływu stuporu. Patrząc się z uważną tępotą, charakterystyczną dla
studentów prawa na pierwszej lekcji i uczestników teleturniejów w chwilę
przed otwarciem koperty z pytaniami, na pracującą rytmicznie własną rękę,
żeby się nie skaleczyć, widziałam jak topnieje kostka sera trzymana w
palcach, później topnieją palce i ręka, aż do nadgarstka, a starty ser z krwią i
moją ręką w drzazgach schowałam w słoju do lodówki i zjem za karę
spaghetti z sosem bolognese i parmezanem.
36 stycznia
Dziś w porannym przypływie biochemicznie wywołanej trzeźwości
przeczytałam swój pamiętnik. Boże! To straszne. Naprawdę straszne i
ohydne. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Patrzyłam jak przez matową
szybę na swoje nikczemne i podłe życie, które ślepo prowadzę lunatykując z
wyciągniętymi kikutami w bagnie gówna. Kończę z tym. Ze wszystkim - z
narkotykami, z nierządem, ze schizofremią. Założę w swoim pokoju Ośrodek
Psychiatryczny, w którym znalajdę pracę na dwóch etatach: doktora i
ordynatora oraz podejmę w nim leczenie odwykowe i ogólnopsychiatryczne.
Tak będzie najlepiej. Żadnych szpitali, żadnego metadonu. O tym już nie
przeczytacie. Mnóstwo jest książek w rodzaju "Byłem masonem", "Byłem
Świadkiem Jehowy" czy innych zwierzeń spisanych przez neokatolików, ale
nie widziałam jednak nigdzie dzieła z podtytułem "Byłem oazowcem" czy
"Byłem Rycerzem Niepokalanej". Nigdy też byli narkomani, wariaci i kurwy
nie piszą pamiętników, po zakończeniu przeszłości. Teraz już rozumiem
dlaczego tak jest. Kiedy ja wyzdrowieję zrobię wiele rzeczy. Naprawię szkody
wyrządzone bliźnim i przyrodzie. Zajmę się sobą - zdrowe odżywianie woda
mineralna drób sałatki dużo ruchu na świeżym powietrzu wymachy
skrętoskłony marszobieg nowe meble kanapotapczan meblościanka kinkiety
odwiedzę dawnych przyjaciół ksiądz dzielnicowy żołnierz poborowy coś dla
ducha chrystus filharmonia wycieczki może jakieś hobby sztuka origami
akwarystyka poświęcę się rodzinie wesela chrzciny pogrzeby ukończę kurs
korespondencyjny angielski maszynopisanie optymizm znajdę męża szatyn
katolik inżynier pójdę do pracy akwizycja asystencja ambicjonerstwo kupimy
dom bliźniak segment niewykończony wczasy Łeba Karpacz Giżycko będą
zazdrościć Elka Kryśka Piorun a ja będę prać sprzątać gotować dzieci kochać
troszczyć szkolić w wolnych chwilach kino solarium kłótnia żadnych
narkotyków alfonsów kaftanów, a medytacja transcendentalna pomoże mi nie
oszaleć ze szczęścia.
37 Ostatni stycznia
Zgłosił się do mnie facet z niuejdżowego mahazinu DENTRO. Kupił mój
pamiętnik i chce zrobić z tego film. Poprosił mnie o zamieszczenie na końcu
prośby do ludzi, żeby się zgłaszali. Wszyscy - aktorzy, statyści, kamerzyści,
dźwiękowcy, oświetleniowcy, klapserki, suwnicowi, kwatermistrze,
charakteryzatorki, kierowcy, stolarze planowi, konsultanci historyczni i
medyczni, treserzy koni i dzikich zwierząt, tłumacze, kucharz, pomocnicy
kucharza, bufetowa, pomocnice bufetowej, maszynistki, lekarz, kaskaderzy,
boye, Murzyni, balet, orkiestra, Katarzyna Figura, Mel Gibson oraz
oczywiście wszyscy amatorzy, którym leży na sercu sprawa rozwoju polskiej
kinematografii i nasze dzieciaki, aby miały szczęśliwe dzieciństwo bez
narkotyków.
KONIEC