Przekład
Jarosław Misiak
EDYTOR
Katowice 1997
Tytuł oryginału: Die Mörderbrut
© Copyright by Gustav H. Lübbe Verlag GmbH, Bergisch Gladbach
© Copyright for the Polish edition by Edytor, Katowice
© Translation by Jarosław Misiak
ISBN 83-86812-91-5
Projekt okładki i strony tytułowej
Artur Przebindowski
Korekta
Krystyna Kossak
Wydanie pierwsze
Wydawca: Edytor s.c, Katowice 1997
Skład i łamanie: „Studio-Skład”, Katowice
Druk i oprawa: Opolskie Zakłady Graficzne
Czekał na dźwięk trąb Sądu Ostatecznego. Świat wydawał mu się
podejrzany. Już tylko ucieczka w utopię mogła go uratować. Wizja
końca świata zmuszała złowieszczego proroka do apokaliptycznego
myślenia.
W jego umyśle rozgrywały się scenariusze wszelkich możliwych
katastrof: ekonomicznych, ekologicznych, wojennych...
Tak dalej być już nie może! Kiedy wreszcie nastąpi wielki krach,
zmierzch cywilizacji?
Gene Arkin miał podobne odczucia jak niegdyś jego przodkowie,
przeżywający fin de siecle ubiegłego stulecia. Skradziony samochód
zaparkował przy Washington Square Park w Greenwich Village,
niedaleko banku. Przed sobą widział łuk triumfalny.
Zwycięstwo? Sukces?
Wszystko jedno!
Potrzebował trochę szczęścia, by ten bank obrabować.
Gene Arkinowi wszystko było obojętne, od kiedy rozstał się z żo-
ną. Powód: usunęła ciążę. Bez jego pozwolenia. Za jego plecami.
Dla niego, fanatycznego członka wspólnoty wiary Jus Asaf, był to
niewyobrażalny cios! Jus Asaf została założona przez pewnego guru
o nazwisku Basharat, w Little India, dzielnicy rozciągającej się wzdłuż
Lexington Avenue na Manhattanie, na zapleczu knajpy techno, nie-
daleko 28, ulicy, knajpy zaludnianej co wieczór przez żądnych ta-
necznych wrażeń osobników ucharakteryzowanych na Jezusa, nie
mających nic wspólnego z żadnym z zarejestrowanych kościołów.
Basharat wywodził swoje drzewo genealogiczne od Jezusa, który,
jak głosił, nie umarł na krzyżu w Jerozolimie, lecz w biblijnym wie-
ku, stu piętnastu lat, w Srinagarze, stolicy indyjskiego stanu
Kashmir.
Na kamiennej płycie grobowca u stóp Himalajów stała rzeźba z
napisem Jus Asaf. To znaczy: Jezus Gromadzący Tłumy.
Posłannictwo Basharata jawiło się Gene Arkinowi jako sponta-
niczne zjawisko wiary nowego rodzaju. W jego przekonaniu jedy-
nym ratunkiem dla Ziemi, która przemieniła się w Sodomę i Gomo-
rę, była moralna odnowa.
Ewolucja ludzkiego mózgu, tego był absolutnie pewien, obrała
zły kierunek.
Jego małżeństwo legło w gruzach, ponieważ nie mógł pogodzić
się z decyzją żony o aborcji. Nie było dla niego nic gorszego od wy-
rywania dziecka z łona matki.
Po rozwodzie Gene Arkin zaczął się staczać. Jego wizerunek jako
nieprzejednanego wroga usuwania ciąży kosztował go utratę naj-
pierw żony, a potem pracy.
Pozostał jednak wierny swoim przekonaniom, których symbolem
było zdjęcie płodu na noszonej pod kurtką koszulce.
Miał się wyprzeć własnych przekonań? Nigdy! Postanowił rów-
nież, że podczas napadu na bank zrezygnuje z maski, która leżała
koło niego, na przednim siedzeniu. Kto czekał na koniec świata nie
potrzebował już takich środków ostrożności. Chciał pokazać twarz.
Uzbroił się w pistolet-straszak.
Bez pracy, obciążony solidnymi alimentami na rzecz swojej byłej
żony, ledwo wiązał koniec z końcem. Nie miał dość pieniędzy, żeby
na czarnym rynku, który mimo rygorystycznych przepisów ciągle
jeszcze w Nowym Jorku wegetował, kupić sobie odpowiadającą jego
wymaganiom broń ostrą.
Napad na oddział banku, który zaplanował bardzo pobieżnie,
gdyż w pośpiechu wysiadły mu bezpieczniki zdrowego rozsądku,
miał mu w rezultacie umożliwić rzucenie wyzwania całemu światu.
Gene Arkin widział wszędzie wokół siebie narastające zło. Społe-
czeństwu zagrażały słabość i rozkład. To, co uchodziło za postęp,
traktował jedynie jako typową intelektualną farsę, możliwą dzięki
ewolucji przodomózgowia u gatunku homo sapiens. Arkin nie nego-
wał znaczących sukcesów nauki. Ale co z moralnością?
O swojej miał jak najlepsze mniemanie, traktując obyczajność in-
nych jako przestrogę. Bóg najwyraźniej odłączył telefon, przez który
zwykł porozumiewać się z ludźmi. Czas łaskawości upłynął. I kto
wyciągnął z tego wnioski?
Nikt. Niektórzy twierdzili, że krew męczenników użyźnia ziemię.
W rzeczywistości, kapiąc monotonnie, spływała niezmiennie do
kanałów ściekowych.
Gene Arkin chciał ogłosić swój manifest, wystąpić jako skutecz-
ny męczennik przeciw stereotypowym ideologiom skostniałych sys-
temów, rozdeptać jak insekty grzeszne, według niego, myśli bliźnich,
służyć siłom światłości, nie siłom ciemności.
Fakt, że planując obrabowanie banku zbaczał na jedną z ciem-
niejszych ścieżek, nie psuł mu samopoczucia. Czuł się jak siejący
spustoszenie topór. A gdzie drwa rąbią...
Jeszcze nigdy dotąd nie przyczynił się do powstania takich wió-
rów...
Dlatego, kiedy wysiadł z samochodu i ruszył w stronę banku, nie
mógł opanować drżenia kolan.
Był piątek, tuż przed zamknięciem. Przy okienkach kasowych
stały tylko dwie osoby. Z jednej strony młoda urzędniczka, która
żegnała się właśnie z mijającym tygodniem pracy i myślami była już
na weekendowym wypoczynku, z drugiej zaś strony starsza kobieta,
która całą uwagę skupiła na drukarce wypluwającej od dłuższego
czasu jej wyciągi z konta.
Gene Arkin zamierzał wykorzystać sprzyjającą porę. Jednym
spojrzeniem na tarczę swego zegarka z biorytmami upewnił się, że
zaraz nadejdzie jego godzina. Dla niego, głęboko, do bigoterii wie-
rzącego członka sekty, ciało, umysł i dusza od narodzin ulegały
określonym fluktuacjom, których skutkiem był fizyczny wyż co
dwadzieścia jeden dni, a psychiczny co dwadzieścia osiem. Praw-
dziwości tej teorii o podwójnym oddziaływaniu na substancję orga-
niczną można było, jego zdaniem, łatwo dowieść.
Okres wyczekiwania dobiegł końca, teraz musiał działać, prze-
zwyciężyć wewnętrzne opory.
Wyciągnął straszaka i zagroził nim urzędniczce w okienku kaso-
wym.
‒ To jest napad! ‒ krzyknął. ‒ Dawać pieniądze! I żadnego
alarmu albo poleje się krew!
Młoda kobieta przestraszyła się nie na żarty. Nigdy jeszcze nie
widziała prawdziwego bandyty, z tych, co napadają na banki. A ten
był nawet bez maski.
Arkin podał jej plastikową torbę.
‒ Pakuj!
Posłuchała go bez słowa. Jej palce drżały, kiedy zaciskały się na
banknotach.
‒ Bilon też?
‒ Nie ‒ powiedział Gene Arkin. ‒ Tyle wystarczy!
Kasjerka zdziwiła się, że mężczyzna zadowolił się tym, co leżało
na półkach i było przeznaczone do bieżącej obsługi klientów. Praw-
dziwy łup leżał w skarbcu. Pewnie obawiał się blokady czasowej.
Klientka przy automatach dostała swoje wyciągi. Przyglądała się
przez chwilę napadowi, po czym ‒ mimo swego podeszłego wieku ‒
zareagowała wyjątkowo rezolutnie: wyjęła z torebki urządzenie
alarmowe wielkości tubki pasty do zębów i nacisnęła czerwony gu-
zik.
Przeraźliwy pisk alarmu rozległ się w sali. Dźwięki o wysokiej
częstotliwości boleśnie świdrowały bębenki w uszach.
Gene Arkin przeraził się, zasłonił uszy.
Siwowłosa klientka nie dała się zastraszyć pistoletem, położyła
małego wrzeszczka na bankomacie i pospiesznie ruszyła w stronę
drzwi.
Gene Arkin wyrwał roztrzęsionej kasjerce torebkę z rąk i również
zaczął uciekać.
*
*
*
Zamknęliśmy drzwi biura FBI, ciesząc się myślą o wolnym
weekendzie. Zamierzaliśmy go spędzić w towarzystwie Lauren
Hershey, policyjnego psychologa, dziewczyny, którą poznałem w
biurze dochodzeniowym policji miejskiej, i Jessiki Silverheels, nau-
czycielki tańca. Phil znał Jessikę od tamtego dnia, kiedy tak wytrwale
deptał jej po nogach w czasie tanga w „Planet Hollywood”, gdzie w
szklanej gablocie stał potężny terminator, a po kątach wiele innych
rekwizytów filmowych właścicieli lokalu, Arnolda Schwarzenegge-
ra, Bruce'a Willisa i Sylvestra Stallone.
Obie ślicznotki zaplanowały tę sobotę drobiazgowo. Mieliśmy je-
chać na cały dzień do Rockaway Beach, żeby zażyć słońca, plaży i
kąpieli morskich. Na wieczór przewidziane były tańce ‒ oczywiście
na wniosek Jessiki ‒ w „Maxwell's Plum”.
Ponieważ w ostatnim czasie Phil chodził z Jessiką na potańcówki
bardzo często, zapas białych koszul w jego kawalerskiej szafie po-
ważnie się uszczuplił. Żeby móc narzucić na grzbiet coś świeżego,
poprosił mnie, bym na początku Piątej Alei skręcił do Greenwich
Village. Tam, w luksusowym sklepie przy Washington Square, znał
kompetentną i miłą sprzedawczynię.
Podczas gdy mój kolega robił zakupy, moją uwagę zwróciło
zbiegowisko, które powstało nagle przy wejściu do ulicznej kawiar-
ni. Zaciekawiony podszedłem bliżej. Sprawcą powszechnego zainte-
resowania okazał się drobny naciągacz, który namawiał przechod-
niów do zawierania zakładów.
Rekwizyty do tego nielegalnego, a zarazem bardzo mobilnego,
procederu są proste: składany stolik, składane krzesło, trzy pudełka
po zapałkach i lekka gumowa kulka wielkości ziarnka grochu.
Reguły gry są równie proste: krupier wkłada kulkę pod jedno z
trzech pudełek, a potem przesuwa je w tę i z powrotem. Jego klient
wpłaca stawkę, o którą zagra. Jeżeli wskaże na puste pudełko, prze-
grywa. Jeżeli znajdzie kulkę, dostaje dwa razy tyle, ile postawił.
Taktyka jest wyrafinowana: najpierw, wykonując powolne ruchy
pudełkami, trzeba sprawić wrażenie, że jest wyjątkowo łatwo wy-
grać, potem, kiedy zwerbowało się już dość naiwniaków, tempo nie-
postrzeżenie wzrasta.
W większości przypadków dokonuje się jednak dodatkowych
manipulacji.
Od razu zauważyłem, że szybkie palce kanciarza podbierają kul-
kę. Jego ofiary nie mają żadnych szans na wygraną.
To już nie była gra losowa, to było oszustwo!
Wiedziałem, że tego typu gry uliczne przeistoczyły się w zorga-
nizowane przestępstwa. Szefowie niektórych grup zarabiają na tym
krocie. Ostatnio nasiliło się zjawisko lokowania takich zysków w
innych obszarach działalności przestępczej, jak handel narkotykami
czy bronią.
Kanciarze od „gier losowych” rzadko pojawiają się bez obstawy.
Trzech innych bierze zazwyczaj udział w grze na wabia, przyciąga-
jąc przechodniów i rozkręcając interes.
Jednocześnie bacznie obserwują. Jeżeli ktoś zaczyna się zacho-
wywać podejrzanie albo jest zbyt hardy, będzie miał z nimi do czy-
nienia. Nie stronią od przemocy.
Powinienem być ostrożniejszy, ale miałem ich gdzieś ‒ krupier,
przypuszczalnie Albańczyk z Kosowa, który wyuczył się różnych
sztuczek w specjalnej szkole w macedońskim Skopje, naciągał nie
tylko staruszków, ale także dzieci.
Wkroczyłem do akcji.
Zaskoczyłem i zdemaskowałem oszusta. Obezwładniłem go, krę-
pując mu dłonie na plecach. Jedną ręką ścisnąłem jego obydwa nad-
garstki, podczas gdy drugą ręką odwróciłem pudełka po zapałkach.
Kulki nie było pod żadnym! Znajdowała się między palcami jego
lewej dłoni, którą rozchyliłem pokonując niemały opór.
‒ Oszustwo! ‒ oznajmiłem. ‒ Zwróć tym ludziom ich pieniądze!
Zwrócił. Niechętnie, z wyrazem nienawiści na twarzy.
Dzieci były mi wdzięczne. Zupełnie odwrotnie zareagowali
oczywiście kumple krupiera, z czym powinienem był się liczyć.
Jeden z nich chwycił mnie za barki i gwałtownie pociągnął do
siebie.
Drugi stanął przede mną i zamierzył się do uderzenia otwartą
dłonią. Zablokowałem cios lewym łokciem i wpakowałem mu prawą
pięść w brzuch. To go złamało. Nie zdążył nawet jęknąć.
Nie zawsze trójka jest szczęśliwą liczbą. Przekonałem się o tym,
kiedy trzeci z opryszków ruszył do ataku.
Nie mogłem się już bronić, bo w międzyczasie zostałem skrępo-
wany od tyłu.
Brutalny cios trafił mnie w twarz. Cały impet uderzenia skupiłby
się na moim nosie, gdybym w ostatniej chwili nie uchylił głowy,
przez co dostałem w szyję.
Natychmiast też uderzyłem tyłem głowy w twarz stojącego za
mną mężczyzny. Jego stalowy uchwyt nieco zelżał, dzięki czemu
mogłem się uwolnić, a kopniak jego kompana trafił go prosto w
piszczel.
Obaj syknęli z bólu. Wtedy wrócił na ring ten z napastników, któ-
rego cios zablokowałem, rewanżując się trafieniem w brzuch. Zdążył
się już wyprostować. Tym razem szykował się na mnie z pięściami.
Z ulgą zauważyłem Phila. Mój przyjaciel wyszedł ze sklepu, zain-
teresował go zgiełk na rogu ulicy. Odstawił torbę z nowymi koszu-
lami przy wejściu i pospieszył mi na pomoc.
Tymczasem ja zainkasowałem serię uderzeń w brzuch od trzecie-
go z napastników. Zaniedbał jednak osłony i ukarałem go druzgocą-
cym hakiem w podbródek. Jego oczy natychmiast straciły ostrość
widzenia, zakołysał się na boki, potknął o własną nogę i wyłożył jak
długi na asfalt, tracąc przytomność.
Krótkie spojrzenie do tyłu pozwoliło mi się przekonać, że drugi z
oprychów trafił w dobre ręce. Phil właśnie go obrabiał. Kiedy się
odwróciłem w kierunku mojego trzeciego przeciwnika, ten akurat
szykował się do odwrotu. Trochę utykał, piszczel potrafi sprawić ból.
Cóż, człowiek uczy się na błędach.
Również pozostali stracili zapał do walki.
Pozwoliliśmy im zbiec, ponieważ główny sprawca zajścia nadal
znajdował się na miejscu popełnienia przestępstwa. Krupier w
mgnieniu oka pakował swoje rekwizyty, jednak dla mnie nie był
dość szybki. Wziąłem go na spytki. Zgodnie z oczekiwaniami
stwierdził, że tamtych trzech w ogóle nie zna.
Phil spytał o nazwisko, adres i pozwolenie na pobyt.
Nie zdążyliśmy jednak tego sprawdzić, bo naraz rozległ się prze-
nikliwy pisk alarmu.
‒ Bank! ‒ powiedział Phil.
To było ważniejsze.
Zza rogu wybiegła starsza kobieta.
‒ Obrabowali kasę! ‒ krzyknęła i zamachała obrazowo rękami. ‒
Złodziej uciekł! Tędy! Skręcił w następną przecznicę w prawo!
‒ Spróbuję go dopaść! ‒ oświadczył Phil i ruszył w pogoń.
Sygnał alarmowy umilkł.
Kiedy wszedłem do banku, jego dyrektor dzwonił właśnie na po-
licję. Pokazałem mu swoją odznakę i przejąłem słuchawkę.
‒ Jerry Cotton, FBI ‒ przedstawiłem się i poinformowałem poli-
cjantów, że nasza jednostka specjalna zajmie się sprawą. Po co mun-
durowi mieli wkraczać do akcji, skoro przestępca uciekł. Zanim się
zbiorą, będzie już daleko. Może Phil zdoła go jeszcze złapać. Miał
największe szanse.
Potem wykręciłem numer „Bank Robbery Task Force”, oddziału
zajmującego się napadami na banki, i zdałem relację Davidowi Gar-
retowi, który nim kierował. Ich siedziba mieści się w Civic Center,
centrum administracyjnym na południu Manhattanu. I FBI, i policja
mają tam własnych przedstawicieli.
‒ Kto pana tak szybko powiadomił? ‒ spytał mnie dyrektor od-
działu banku.
‒ Przypadkiem byliśmy w pobliżu i usłyszeliśmy alarm.
‒ To nie nasz alarm. Kasjerka nie miała odwagi go uruchomić.
Bandyta sterroryzował ją pistoletem. Alarm włączyła klientka. Pro-
szę spojrzeć!
Pokazał mi małego wrzeszczka.
‒ Potem ta klientka wybiegła.
‒ Starsza, siwa kobieta?
‒ Tak, pani Davenport. Krzepka, energiczna wdowa.
‒ Natknęliśmy się na nią. Pokazała nam, którędy napastnik
uciekł. Mój kolega właśnie go ściga.
‒ Miejmy nadzieję, że go dostanie! ‒ powiedział bankier. Na-
zywał się Roger Smart i wyglądał na rozsądnego faceta. Modnie
ubrany manager, który pewnie niedawno ukończył jakąś elitarną
uczelnię ekonomiczną. Sukces i robienie pieniędzy to przypuszczalnie
też jego życiowe credo. Tym bardziej zasmucał go, typowego yup-
pie, fakt, że obrabowano jego bank.
‒ Ile brakuje w kasie? ‒ spytałem.
‒ Około dwudziestu tysięcy dolarów.
‒ Kiepski łup.
‒ Był sam, a do tego chyba nie jest zawodowcem.
‒ Mógłby go pan opisać?
‒ Ja nie. Nasza kasjerka. Ja byłem w biurze, zaalarmował mnie
dopiero ten wrzeszczek. Kiedy przyszedłem, złodzieja już nie było.
Pani Garson mogła go sobie jednak dokładnie obejrzeć, bo nie nosił
żadnej maski.
‒ Dobry rysopis bardzo się przyda.
‒ W tej chwili kasjerka jest jeszcze w szoku. Ale pan sam może
go zobaczyć! Dzięki kamerze video mamy całą scenę na taśmie.
Mogę panu ją odtworzyć w moim biurze.
Kolega Garret, który błyskawicznie zjawił się na miejscu prze-
stępstwa, ucieszył się, że śledztwo już na początku przyniosło takie
wyniki.
Phil tymczasem wrócił z pustymi rękami. Złodziej uciekł.
Wspólnie obejrzeliśmy sobie nagranie video z napadu. Dzięki do-
skonałej ostrości obrazu poznaliśmy wygląd delikwenta znacznie
dokładniej niż z jakiegokolwiek rysopisu.
Sprawca był średniego wzrostu, szczupły, nosił jeansy, kurtkę do
kolan, sportowe buty i okulary, włosy miał zaczesane do tyłu, długie
baki, wąsy.
‒ Proszę cofnąć taśmę i wcisnąć pauzę! ‒ rzekł Garret. ‒ Chcę
jeszcze raz zobaczyć broń!
Dokładna analiza obrazu nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
‒ To straszak!
*
*
*
Słabe czerwonawe światło wypełniało wnętrze nędznej speluny o
indyjskim wystroju, mającym w chybionym zamyśle tworzyć nastrój
pełen egzotyki i tajemniczości. Błyszczący owal jedynego reflektora
oświetlał tancerkę, stojącą w bezruchu z zamkniętymi oczami po-
środku sali. Miała na sobie (na razie) eleganckie sari. Wyciągnęła
ręce ku górze, na przemian zginając je w łokciach i prostując. Ude-
rzenie w werbel tchnęło życie w jej nieruchome ciało.
Kołysała biodrami, brzuchem i tyłeczkiem, potrząsała piersiami w
rytm dalekowschodniej muzyki, załamując ręce, wyginając palce, jak
tancerka w orientalnej świątyni. W sali zalegało słodkie i duszące
powietrze. Pot połyskiwał na twarzy tancerki, spływał po szerokich
kościach policzkowych i rozmazanym makijażu.
Gene Arkin rozglądał się po sali, szukając człowieka, z którym
miał się tu spotkać. Wreszcie go zauważył. Nazywał się Yama, tak
jak bóg śmierci w księgach Wedy, świętym piśmie z czasów przed-
chrystusowych, spisanym w dorzeczu Indusu.
Yama siedział sam przy stoliku. Łysą głowę osłaniał mu turban, a
większą część twarzy ‒ broda. Jego głęboko osadzone oczy z za-
chwytem śledziły erotyczne ruchy tancerki, która wcale nie była
kobietą, lecz hijra, istotą bez płci.
Podobno w Indiach jest milion eunuchów. Tylko niektórzy z nich
urodzili się jako hermafrodyci, większość z nich została w młodości
wykastrowana. Tak jak przed wiekami, hijrowie strzegli haremów
muzułmańskich władców. Dawniej awansowali nawet na wysokie
stanowiska, dzisiaj w ich ojczyźnie zapomniano o nich, zostali wy-
pchnięci na margines społeczeństwa. Dlatego trzymali się razem,
nawet na obczyźnie.
Yama nie był hijra, ale lubił intelektualny i fizyczny kontakt z ta-
kimi ludźmi. Był więc stałym bywalcem tego lokalu.
Gene Arkin znał tego tajemniczego hindusa, uchodzącego w swej
rodzinie za czarną owcę.
Jego brat, podobnie jak Arkin gorliwy wyznawca Jus Asafa, nie
mógł znaleźć wspólnego języka z występnym krewnym, który doro-
bił się majątku na procederze handlu opium i bronią.
Yama żuł właśnie betel, wypluwając co jakiś czas czerwony sok
do mosiężnego półmiska, kiedy Arkin przysiadł się do jego stolika.
‒ Czego chcesz? ‒ spytał krótko i zwięźle, pomijając wszelkie
formy powitania.
‒ Broni ‒ odparł Arkin równie lakonicznie.
‒ Skąd wiesz, że rozmawiasz z właściwym człowiekiem?
‒ Od twojego brata. ‒ Arkin wiedział, że brat widział na własne
oczy zarówno arsenał broni, jak i kule surowego opium w piwnicy
Yamy.
‒ Mój brat, ten fanatyk od Jus Asafa? ‒ rzucił pogardliwie Ya-
ma, pozwalając sobie przy tym na wymowne beknięcie.
‒ Pohamuj swój język! ‒ Gene Arkin bronił swojej wiary. Za nią
był gotów złożyć ofiarę krwi. Jak Jezus, który według teorii Jus Asa-
fa przeżył mękę na krzyżu, doszedł do zdrowia i uciekł przed Rzy-
mianami przez Persję i Afganistan do Kaszmiru, dokąd jeszcze w
czasach prześladowań babilońskich i syryjskich wypędzono plemio-
na żydowskie.
Hindus wyszczerzył zęby.
‒ Chyba nie wierzysz w te bzdury?
Gene Arkin poczuł się urażony. Nabrzmiałym głosem fanatyka
mówił dalej:
‒ W buddyjskim klasztorze Hemis Gumpa, oddalonym o dwa
dni jazdy od Srinagaru, wysoko w Himalajach, znaleziono tybetań-
skie rolki papieru sprzed tysiąca pięciuset lat, w których szczegóło-
wo opisano podróż mężczyzny zwanego Jezusem. Klasztorne pisma
nie kłócą się z Biblią, ponieważ o okresie w życiu Jezusa pomiędzy
jego wizytą w świątyni w wieku dwunastu lat a ukazaniem się jako
zbawiciela w wieku trzydziestu pięciu lat nie ma w Nowym Testa-
mencie nawet wzmianki. W tej luce umieszczamy przygodę w In-
diach.
‒ Opowiedz to swojemu fryzjerowi! ‒ Yama pociągnął łyk
grzanego wina, które miało właściwości relaksujące, gdyż było przy-
rządzone z nalewką z opium. ‒ Napij się trochę grzanego wina! ‒
zachęcał. ‒ Będziesz miał po nim odlotowe sny.
‒ Nie jestem ćpunem ‒ odrzekł Arkin.
‒ Może teraz ty pohamowałbyś swój język! ‒ ostrzegł go Hin-
dus. ‒ Bo inaczej sprawię, że będziesz miał do czynienia z tancerką!
Hijra to osoba, której się trzeba bać. Ma magiczne zdolności, może
nie tylko pobłogosławić, ale i rzucić klątwę.
‒ Ja i tak jestem przeklęty.
‒ Dlatego potrzebujesz broni?
‒ To moja sprawa!
‒ Musisz mi przynajmniej zdradzić, czego dokładnie potrzebu-
jesz. Jeżeli chcesz odgrywać amorka, trzeba ci łuku i strzał. Chcesz
podciąć wrogowi gardło ‒ noża. Chcesz...
‒ Pistolet maszynowy.
Yama zamilkł, nie zamykając ust, które po krótkiej przerwie na
zastanowienie wykrzywił w szerokim uśmiechu.
‒ Chcesz z jego pomocą bronić swojej wiary?
Arkin puścił tę aluzję mimo uszu.
‒ Masz coś takiego na składzie? Daję dwadzieścia tysięcy do-
lców.
‒ Dwadzieścia tysięcy... ‒ powtórzył powoli Yama, jakby w je-
go ustach rozpływał się najsłodszy cukierek. ‒ Chcesz wyposażyć
cały oddział?
‒ Potrzebny mi tylko jeden karabin maszynowy.
Yama wypił kolejny łyk wina i mlasnął językiem.
Jeszcze nigdy
nie miał takiego zwariowanego klienta.
Oferta była jednak królew-
ska.
‒ Dostaniesz najlepszy egzemplarz z mojego arsenału! ‒ obie-
cał.
‒ Więc chodźmy!
‒ Powoli! Spieszysz się gdzieś? ‒ Yama uśmiechnął się tajemni-
czo i postanowił zabawić się w natchnioną wyrocznię. ‒ Byłoby dla
ciebie lepiej, gdybyś napił się nalewki z opium! Bez narkotyku jesteś
hipochondrycznym melancholikiem. To eliksir życia dla każdego
transcendentalnego filozofa. Substancja szara i substancja brązowa,
mózg i opium, tworzą najpiękniejsze akordy. Ofiarowują ci uczucie
wyzwolenia od przygnębiającej rzeczywistości, i to bez broni.
‒ Lepsza broń niż te diabelskie wynalazki! ‒ Gene Arkin był
nieugięty.
Właśnie dlatego, że różnica między rzeczywistością a ideałem by-
ła tak nieznośna, kołatały mu się po głowie kasandryczne myśli.
Obraz rzeczywistości, jaki mu się jawił, był pełen mrocznych
przepowiedni. Arkin oskarżał ludzkość o zbiorowe samobójstwo.
Uważał, że nieodpowiedzialne działania człowieka już niedługo do-
prowadzą do tragedii, że Ziemia eksploduje jak gwiazda supernowa.
Przyszłość jest możliwa tylko dzięki zniszczeniu ‒ dla Gene Ar-
kina był to manifest.
Był gotów samemu przejść przez ogień, żeby tylko przenieść ze-
psuty świat do krainy dobra.
Jako solista swoim czynem dawał zaledwie mały znak, znak
sprzeciwu wobec zła, które zniszczyło jego własną przyszłość. Miał
nadzieję, że przyczyni się w ten sposób do ogólnego zrywu przeciw-
ko zabijaniu życia poczętego.
Nie wróżyło to najlepiej...
*
*
*
W sobotnie przedpołudnie, jeszcze przed naszą wycieczką do
Rockaway-Strand, zadzwoniłem do biura sekcji do spraw napadów
na banki, żeby dowiedzieć się od Davida Garreta, jakie są dotychcza-
sowe wyniki śledztwa.
Przed filią banku przy Washington Square jego urzędnicy odkryli
samochód, którego kradzież wcześniej zgłoszono.
Sprawca uciekł pieszo. Czy to on zostawił to auto przed bankiem?
Kradzieże samochodów dookoła publicznego parku w Greenwich
Village nie należały do rzadkości. Park był miejscem spotkań studen-
tów tamtejszego uniwersytetu i artystów z neoklasycystycznego
osiedla w Nordside.
‒ Znaleźliśmy w tym samochodzie maskę na twarz ‒ powiedział
Garret. ‒ Ekipa od zabezpieczania odcisków palców już nad nią pra-
cuje. Muszę jeszcze pomówić o tym znalezisku z prokuratorem.
Znasz restrykcje, Jerry. Nie należy niepotrzebnie niepokoić opinii
publicznej. W tym przypadku łup był niewielki, żadnych ofiar, żad-
nych rannych. Mimo to zarządzę poszukiwania na szeroką skalę.
Jeżeli pokażemy film video z banku w telewizji, to naszemu deli-
kwentowi zacznie się palić grunt pod nogami.
Byłem tego samego zdania. Uspokojony oddałem się weekendo-
wym rozrywkom. Wszystko wokół temu sprzyjało, a słońce uśmie-
chało się z góry.
Jessica Silverheels chichotała w piachu, ponieważ Phil odkrył u
niej zazwyczaj niedostępną strefę wesołości i łaskotał ją pod stopa-
mi. Dobrze zbudowana blondynka, o wysublimowanym poczuciu
humoru, miała wypisaną na twarzy radość życia. Od śmiechu wokół
jej ust utworzyły się lekkie bruzdy, ciągnące się aż do delikatnie
zadartego nosa.
Lauren Hershey, adorowana przeze mnie ciemnowłosa piękność,
obrzuciła mój kombinezon do surfingu płomiennym spojrzeniem.
‒ Twardy przeciwnik dla wiatru, zawsze dążący do wyznaczo-
nego sobie celu! Nawet flauta nie jest w stanie zbić cię z tropu. Do-
cierasz do coraz to nowych lądów. ‒ Szybko dokonała analizy moje-
go charakteru, jak na dyplomowaną panią psycholog przystało.
Byłem dumny z mojego kombinezonu, przyjąłem jej słowa za
dobrą monetę i wieczorem zrewanżowałem się, będąc tym razem w
garniturze i pod krawatem.
„Maxwell's Plum” to nieco specyficzny lokal o męczących wzrok
kompozycjach stylistycznych: prawdziwe latarnie gazowe i podróbki
lamp Tiffaniego, lustro w stylu neoklasycystycznym i rogi jelenia.
Bar stał pośrodku lokalu. Podeszliśmy do niego i usiedliśmy na stoł-
kach.
Przynajmniej naszej nauczycielce przeszła ochota do tańca. Po-
nieważ Jessika zbyt długo prezentowała Philowi podeszwy swoich
stóp, skarżyła się na poparzenie słoneczne tych właśnie, tak delikat-
nych miejsc.
‒ Wyglądasz czarująco! ‒ Skomplementowałem Lauren, której
chińska kreacja, krótka satynowa sukienka z aplikacjami w kształcie
chryzantem, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.
‒ Chciałabym najpierw zjeść coś chińskiego ‒ odezwała się.
Jessika wystąpiła w stylu dandy: blezerek w paski, wyszywana
koszula, krótka, błyszcząca kamizelka. Długie, opinające, pasiaste
spodnie miały stanowić ekstrawagancki kontrast.
Po drugim drinku postanowiłem poprosić Lauren, która na szczę-
ście nie miała żadnych posłonecznych dolegliwości, do tańca. Zanim
jednak zdążyłem to zrobić, zauważyłem rusałkę, która najwyraźniej
do mnie machała. Unosiła się lekko nad parkietem w srebrnych,
błyszczących sandałach z odkrytymi palcami. Miała na sobie długą
suknię, aż do kostek, na krótkich ramiączkach, o empirowej talii i
głębokim dekolcie. Jej włosy były skrępowane w koczek primabale-
riny. Niebiańskie usta, jak u Bardotki, uśmiechały się właśnie do
mnie!
Pożegnała się ze swoim partnerem do tańca, starszym, szczupłym,
prezentującym się nieco zbyt sztywno mężczyzną, o posiwiałych,
znacznie już przerzedzonych włosach, nienagannie ubranym w ide-
alnie skrojony garnitur, do tego mucha i okulary w ręcznie zdobio-
nych, srebrnych oprawkach.
Podniosłem się pełen respektu ze stołka, kiedy zbliżyła się moja
rusałka z wyższych sfer, i nagle... z powrotem opadłem na zydel,
kiedy to boskie stworzenie zwróciło się do Lauren.
Mylić się jest rzeczą ludzką, rzadko przyjemną, częściej wkurza-
jącą...
Obie gracje padły sobie w ramiona. Całusek w lewy policzek, ca-
łusek w prawy. I pocałunek w rękę, ode mnie, kiedy z taką samą
galanterią co nieśmiałością przywitałem się z nieznajomą, przedsta-
wianą mi właśnie przez Lauren.
Rusałka nazywała się Cora Stanford i była przyjaciółką Lauren ze
studiów.
‒ Nie widziałyśmy się od wieków! ‒ poskarżyła się i zaprosiła
nas do swojego stolika.
Siedział tam jej sztywny partner do tańca. Starszy pan okazał się
mężem Cory i już po krótkiej rozmowie musiałem skorygować moje
pierwsze wrażenie. Russel Stanford nie był sztywniakiem. Takie
atrybuty, jak nieprzystępny, chłodny czy nudny, wcale do niego nie
pasowały. Celował w sztuce szarmanckiej, dowcipnej i wesołej kon-
wersacji.
Ponieważ Russell Stanford był ginekologiem ‒ sam miał z Córą
trójkę dzieci ‒ a także dlatego, że Jessika zaczęła przejawiać instynk-
ty macierzyńskie, a Lauren interesowała się planowaną, świadomą
ciążą, przeżyliśmy z Philem w następnych minutach coś na kształt
zajęć szkoły rodzenia. To nie jest dobry temat dla kawalerów...
Nie przysłuchiwaliśmy się zanadto dyskusji, której temat kom-
pletnie nas nie ciekawił i od czasu do czasu robiliśmy do siebie
zdziwioną minę. Po pewnym czasie zaczęto mówić o aborcji.
‒ Przeciwnicy robią się coraz brutalniejsi ‒ skarżył się dr Stan-
ford.
‒ Przecież nasz Sąd Najwyższy praktycznie zalegalizował abor-
cję ‒ włączył się Phil.
‒ Zgadza się. Już w 1973. Ale Supreme Court jest instancją
prawną, a nie moralną. Przeciwnicy przerywania ciąży walczą o
zniesienie tego wyroku.
‒ Wszelkimi sposobami! ‒ potwierdziła Cora. ‒ Mój mąż jest
publicznie znieważany. ‒ Jej wiśniowe usta zmieniły wyraz: wydęły
się w proteście. ‒ Nawet mnie oczerniają. ‒ Jej oczy także zaprote-
stowały.
‒ Moja żona została ostatnio zwymyślana u fryzjera ‒ wyjaśnił
Russel Stanford. ‒ Zarzucono jej, że pieniądze, którymi płaciła za
trwałą, były splamione krwią, ponieważ zarobiłem je na przerywaniu
ciąży.
‒ To mało sympatyczne! ‒ odezwała się Lauren. ‒ To muszą być
fanatycy, jacyś religijni fundamentaliści.
‒ Tacy ludzie są często mordercami! ‒ stwierdził ginekolog z
goryczą. ‒ Przed trzema tygodniami jeden z moich kolegów został
zastrzelony przez takiego, jak pani ich nazwała, fanatyka, kiedy
opuszczał klinikę.
‒ Żyjemy w ciągłym strachu ‒ przyznała Cora. ‒ Podobnie jak i
inni ginekolodzy. Większość z nich odmawia wykonywania zabie-
gów aborcyjnych.
‒ Strach mąci rozum ‒ powiedział Stanford.
‒ Nie wolno nam
pozwolić się zastraszyć.
Tego wieczora już nie zatańczyłem. Lauren poświęcała czas wy-
łącznie swej serdecznej przyjaciółce, mnie pokazując przeważnie
swoje kształtne plecy. Stanfordowie towarzyszyli nam jeszcze pod-
czas ciepłego posiłku w „Hop Lee”, chińskiej restauracji przy Mott
Street, oddalonej o rzut kamieniem od biurowca FBI.
Wcześniej, niż się spodziewałem, znalazłem się sam w mojej
mansardzie. Ponieważ nie czułem się jeszcze zmęczony, włączyłem
telewizor.
Szybko złapałem jakiś talk-show.
Temat: „Pro i contra aborcji”.
Pewnie bym to zaraz przełączył, ale w tym akurat momencie sta-
łem przy lodówce, sięgając po puszkę piwa.
Z tego, co dosłyszałem, uczestnicy debaty rozprawiali właśnie o
przypadku ginekologa, który został zastrzelony przed swoją kliniką.
Kolega Stanforda?
Wsłuchiwałem się w pełną nienawiści wypowiedź przeciwnika
aborcji, który zabójstwo lekarza porównał do eliminacji dokonywa-
nych przez Hitlera. Mocny tekst!
Tego gościa chciałem koniecznie zobaczyć.
Nosił okulary, ciemne, przyczesane do tyłu włosy, długie baki i
wąsy...
To ten, co napadł na bank!
Bez wątpienia ten facet wyglądał identycznie, jak sprawca napadu
na kasecie video z bankowej kamery.
Chwyciłem słuchawkę telefoniczną, chcąc poinformować o tym
Davida Garreta, ale go nie zastałem, więc nagrałem mu się na sekre-
tarkę.
Pospiesznie przekartkowałem książkę telefoniczną, szukając nu-
meru stacji telewizyjnej. Zadzwoniłem do nich.
Debata, jak się dowiedziałem, została nagrana przed tygodniem.
Przestępca nazywał się Gene Arkin i mieszkała w Bergen County.
Zadzwoniłem do miejscowego szeryfa. O tak późnej porze Coun-
ty Sheriff był już jednak nieuchwytny, a jego podwładny z dyżuru
robił wrażenie trochę zaspanego. Udało mi się zachować cierpliwość
i przedstawić mu całą sprawę.
‒ Zajmiemy się tym ‒ obiecał. ‒ Jutro...
Jutro! To dla mnie zbyt późno. Przejąłem inicjatywę i pojechałem
do Bergen County.
Było już po północy, kiedy stanąłem przed drzwiami do mieszka-
nia przestępcy o nazwisku Gene Arkin.
Wcisnąłem dzwonek. Nikt mi nie otworzył.
Zadzwoniłem z większą werwą.
Po chwili otworzyły się drzwi sąsiedniego mieszkania. Wyszedł
starszy mężczyzna w koszuli nocnej. Przecierając oczy przypatrywał
mi się z dezaprobatą.
‒ Co tu się dzieje?
‒ Muszę się widzieć z Gene Arkinem.
‒ W środku nocy?
‒ Pilna sprawa.
‒ Arkina nie ma. Wczoraj pojechał na Manhattan do swoich
współwyznawców. Jeżeli tam się wybiera, to wraca najczęściej do-
piero na początku następnego tygodnia.
‒ Współwyznawcy?
‒ Tak, Arkin należy do jakiejś hinduskiej sekty. Tam ma towa-
rzystwo, a tutaj jest sam jak palec. Nikt z nas nie chce mieć z tym
maniakiem nic wspólnego.
‒ Jaka to sekta?
‒ Nie mam pojęcia. Czy ja mam się zastanawiać nad każdą pier-
dołą? Jestem zmęczony, muszę się położyć. Niech pan próbuje w
poniedziałek.
Zostawię to już Davidowi Garretowi. Byłem zły i mnie też już
ciągnęło do łóżka.
*
*
*
‒ Miałeś pecha! ‒ skomentował lakonicznie Phil, kiedy odpo-
wiedziałem mu następnego ranka, w niedzielę, o moim nocnym wy-
padzie do Bergen County. ‒ Powinieneś się cieszyć, jeżeli ci w ogóle
rozliczą koszty dojazdu.
Phil zaprosił mnie do online chat w „Cyber Cafe”. Również ka-
wiarnie odkryły rynek komputerowy. W Nowym Jorku powstało już
ponad tuzin internetowych kafejek, w których można wędrować po
informatycznej dżungli, łącząc się z nieobecnymi znajomymi i nie-
znajomymi z bliska i daleka.
Phil chciał zaskoczyć Jessikę, fankę internetu, bezpośrednią roz-
mową poprzez komputery. Znał „Cyber Cafe” w SoHo, wyposażoną
w najnowocześniejszy software.
‒ Dzięki netscape'owi i programowi mozaikowemu powinieneś
sobie bez trudu poradzić ‒ wyjaśnił mi.
‒ Dlaczego ja? Z tego, co wiem, Lauren nie ma internetowego
abonamentu. Poza tym wolę rozmawiać z nią w cztery oczy.
‒ Nie nadajesz się na komputerowca, za bardzo marudzisz!
SoHo, nie mylić z londyńską Soho, oznacza u nas: So(uth) of
Ho(uston), „na południe do Houston”. SoHo leży w rzeczywistości
na północ od Houston Street, na wschód od Broadwayu, a na zacho-
dzie jego granicę stanowi Avenue of the Americas. Ta dzielnica
zwabiła wielu artystów z Greenwich Village, ponieważ tam, gdzie
się dawniej osiedlili, czynsze stały się zbyt drogie. Wraz z pełnymi
twórczej weny poetami, malarzami, rzeźbiarzami, kompozytorami i
muzykami przeniósł się do SoHo cały przemysł rozrywkowy.
Na West Broadway nawet w niedzielne przedpołudnie panował
ożywiony ruch. Wielu turystów ściągnęło tu taksówkami. Na widok
niekończącej się kawalkady taxi dałem za wygraną i spokojnie rozej-
rzałem się za miejscem do parkowania. W końcu nigdzie nam się nie
spieszyło.
Phil i tak musiał czekać na swój online chat, bo wszystkie osiem
komputerów w „Cyber Cafe” były oblężone. Znaleźliśmy sobie
miejsce przy małym stoliku w rogu sali, usiedliśmy na chromowa-
nych krzesłach i zamówiliśmy kawę z ekspresu.
‒ Nie chcesz sobie poserfować w komputerowej sieci? ‒ nama-
wiał mnie Phil. ‒ Tak po prostu w poprzek. Godzina kosztuje dzie-
sięć dolców. W internecie znajdziesz wszystko, od przepisów kuli-
narnych do planu Paryża. Pozą tym niemal wszystkie znane płyty i
filmy. I oczywiście chat groups, grupy dyskusyjne, w których mo-
żesz dyskutować, o czym tylko chcesz.
‒ Pomówmy lepiej konkretnie o doktorze Russelu Stanfordzie! ‒
zaproponowałem.
‒ Dlaczego akurat o nim?
‒ Bo siedzi tam, przy komputerze.
Phil podążył za moim wzrokiem.
‒ Rzeczywiście! ‒ przyznał. ‒ Co za niespodzianka! Chodź,
przywitamy się z nim! Poproszę go, żeby mi zarezerwował swój
komputer.
‒ Nie możesz mu tak po prostu wejść w paradę! ‒ zaprotestowa-
łem.
Phil zbył moje obiekcje machnięciem ręki.
‒ Internetowcy są ludźmi bardzo kontaktowymi, bez tajemnic.
Są bardziej przystępni od graczy w pokera i nawet rzesza kibiców im
nie przeszkadza, chyba że zahaczyli właśnie o strony z erotyką.
Nie mam pewności, czy tak właśnie nie było, bo kiedy Phil po-
klepał jowialnie dr. Stanforda po plecach, ten błyskawicznie wcisnął
klawisz „Q”, służący do ewakuacji z przeglądanego pliku.
‒ Można? ‒ spytał Phil.
‒ Proszę bardzo ‒ odparł Stanford, zwalniając miejsce przy
komputerze. Poprosiłem lekarza do naszego stolika i zaczęliśmy
rozmawiać, podczas gdy Phil flirtował z Jessiką w wirtualnej rze-
czywistości.
‒ Też należy pan do tych komputerowych zapaleńców? ‒ spyta-
łem.
‒ Nie, w tej dziedzinie jestem raczej ignorantem ‒ odparł Stan-
ford. ‒ Czekam na przyłączenie mnie do sieci. A tutaj można tanio
potrenować. Właśnie komunikowałem się z moim kolegą z połu-
dniowej Kalifornii. Rozmowa telefoniczna na temat skandalu wokół
GIFT-u byłaby prawdopodobnie droższa.
‒ GIFT-u?
‒ Tak nazywamy inżynierię medyczną przeszczepów. Komórki
jajowe i sperma są umieszczane bezpośrednio w jajowodzie.
‒ I to jest takie skandaliczne?
‒ Sama technika raczej nie, ale zachowanie niektórych kolegów
jest nieznośne, a często nie ma nic wspólnego z etyką zawodową.
Przy zapładnianiu retortowym produkuje się często embriony na
zapas. Są lekarze, którzy nimi potajemnie handlują. Bez koniecznego
zezwolenia wyjmują je z zamrażarek banku tkanek, sprzedają i po-
większają stan swego konta.
‒ Kradzież embrionów!
‒ Taki proceder jest pogwałceniem zasad biomedycyny. Niektó-
rzy koledzy zapominają o moralności, kiedy zysk jest odpowiednio
duży. Znam tu...
Russel Stanford przerwał swój wywód, ponieważ do naszego sto-
lika zbliżył się jakiś mężczyzna, którego fizjonomia nie pasowała
specjalnie do tej kawiarni. Miał na sobie skórzany kombinezon:
czarne spodnie nabite ćwiekami, czarną kurtkę z napami i wysokie,
motocyklowe buciory. Jego twarz zakrywał kask z przyłbicą.
Przyszła mi do głowy kpiarska myśl na temat jego wybitnie po-
krzywionych, iksowatych nóg, opiętych skórą. Ręce trzymał niedbale
w kieszeniach skórzanej kurtki.
Nagle wyciągnął prawą rękę. Zauważyłem w niej strzałkę, jedną z
takich, jakimi rzuca się do korkowych tarczy na ścianie. Wycelował
w Russela Stanforda, wystawił lewą nogę, zrobił zamach i rzucił jak
do tarczy.
Lekarz nie miał szans na unik. Stalowe ostrze strzałki z impetem
wbiło się w jego pierś.
Motocyklista obrócił się na pięcie i zniknął mi z oczu.
Delikatne rysy twarzy doktora zmieniły kształty. Wyrażały teraz
jednocześnie cierpienie i zdziwienie.
Czułem się tak, jakby to mnie ugodziła strzałka. Jak ukąszony
przez tarantulę zerwałem się z krzesła i rzuciłem w pogoń za napast-
nikiem.
Wybiegłem przez drzwi frontowe na ulicę, ale tam go nie było.
Musiało być jeszcze wyjście awaryjne! Moje przypuszczenie się
potwierdziło, kiedy dobiegło mnie warczenie silnika jednego z tych
potężnych, rozłożystych motorów. Ktoś zmusił właśnie do pracy
przynajmniej pięćdziesiąt koni.
Zanim jednak dobiegłem na podwórze za kawiarnią, napastnik
zdążył się już ulotnić. Słyszałem tylko oddalający się warkot jego
maszyny, musiał rwać na pełnym gazie.
Zawiedziony wróciłem do lokalu. Phil stał przy doktorze Stanfor-
dzie, który wił się z bólu. Jego pierś unosiła się nierównomiernie,
miał trudności ze złapaniem oddechu. Na czoło wystąpił mu zimny
pot. Prawą rękę przycisnął do otworu, który zrobiła w jego piersi
strzałka, usunięta już przez Phila. Mój towarzysz rozerwał też koszu-
lę lekarza, żeby ułatwić mu nieco oddychanie.
‒ Cholera! ‒ wyrzęził Stanford. ‒ Ta strzałka była zatruta!
‒ Potrzebujemy karetkę! ‒ krzyknąłem.
‒ Za późno! ‒ jęknął doktor.
Niestety, miał rację.
*
*
*
Poprosiłem Lauren Hershey, żeby przekazała Córze Stanford
wiadomość o śmierci jej męża. Jako dyplomowany psycholog, a
zarazem jej przyjaciółka była najlepszym kandydatem do wypełnie-
nia tej niewdzięcznej misji.
Dlaczego doktor Stanford musiał umrzeć?
Czy jego morderca był jednym z tych wojujących przeciwników
aborcji? Odpowiedzi na te pytania Lauren spodziewała się uzyskać
od Lamberta Malone'a, ordynatora oddziału ginekologicznego Bel-
levue Hospital, gdzie pracował dr Russel Stanford. Wykreśliliśmy z
programu na niedzielne popołudnie wizytę w zoo i udaliśmy się do
szpitala.
Przed kliniką służbę patrolową pełnili mundurowi z Hill Security
Company, prywatnego biura ochrony mienia, jakich w Nowym Jorku
są dziesiątki. Byli ubrani podobnie do gliniarzy miejskich i na pierw-
szy rzut oka trudno ich było od nich odróżnić. Tylko blaszane identy-
fikatory zdradzały pracodawcę. Półoficjalnie tolerowano to podo-
bieństwo z dwóch powodów: po pierwsze działali odstraszająco i
wywoływali podobny respekt jak policjanci, a po drugie ‒ dawali
przeciętnemu obywatelowi dodatkowe poczucie bezpieczeństwa,
pomagając wywołać wrażenie, że policja jest wszechobecna.
‒ To przykre, ale konieczne ‒ rzekł Lambert Malone, nawiązu-
jąc do obecności ochroniarzy przed kliniką. Był drobnym, posiwia-
łym mężczyzną o ascetycznej posturze. Oceniłem, że niewiele mu
już brakuje do emerytury.
Zabójstwo kolegi po fachu, Russela Stanforda, nie było dla niego
wielką niespodzianką. Uznał, że morderca wywodzi się prawdopo-
dobnie z kręgu antyaborcyjnych fundamentalistów.
‒ Organizacja nazywa się Pro Live ‒ wyjaśnił. ‒ Zmieniają na-
szą pracę w piekło. Musieliśmy zaangażować ochroniarzy, bo ciągle
były jakieś rozróby. Przykuwają się do ogrodzenia, blokują drogi
dojazdowe do kliniki, zalepiają nocą zamki u bram i fotografują ko-
biety, które chcą się poddać aborcji, żeby je potem za pomocą tych
zdjęć publicznie szykanować.
‒ Tego typu akcje, zwłaszcza przed szpitalami, są od 1993 roku
karalne ‒ przypomniałem.
‒ Prawa same w sobie nie chronią przed przestępczością ‒ od-
parł z goryczą Malone. ‒ Nawet służby ochroniarskie nie są w stanie
zapewnić nam absolutnego bezpieczeństwa. Pracując, podejmujemy
więc ryzyko. Nawet nasze życie prywatne jest zakłócane. Ja sam
miałem już telefony, w których grożono mi śmiercią. Oczywiście
anonimowe. Moje dzieci też na tym cierpią. Najmłodsza córka przy-
niosła ostatnio do domu ulotkę z moim zdjęciem i podpisem „mor-
derca”. Ci z ruchu antyaborcyjnego rozdawali je w czasie przerwy na
szkolnym dziedzińcu.
‒ Członkowie Pro Live mają wsparcie części Kongresu ‒ wtrąci-
ła Lauren. ‒ Przeciwnicy aborcji zdobyli tam już przewagę.
‒ Każdy ma prawo do swojego zdania ‒ odpowiedział Lambert
Malone. ‒ Ale nikt nie ma prawa łamać obowiązujących przepisów.
Nie wszyscy, ale niektórzy członkowie ruchu Pro Live to właśnie
czynią.
‒ Czy Russelowi Stanfordowi również grożono telefonicznie
śmiercią? ‒ zapytałem.
‒ Oczywiście ‒ odparł profesor. ‒ Chyba każdy z pracujących tu
lekarzy ginekologów dostawał takie groźby. Gdyby człowiek miał
brać to poważnie, to musiałby operować w kuloodpornej kamizelce.
‒ Zagryzł wargi. Był wzburzony. ‒ Russel też nie przejmował się
tymi pogróżkami. A teraz nie żyje...
Przyszły mi na myśl ostatnie słowa uśmierconego zatrutą strzałką
ginekologa, o kradzieży ludzkich embrionów. Czy zbrodnia dokona-
na na nim mogła być jakoś powiązana z tą tajemniczą sprawą?
‒ Czy zna pan skandal wokół GIFT? ‒ zapytałem niewinnie Ma-
lone'a.
Ordynator zrobił się blady jak jego kitel.
‒ Czego dowiedział się pan od Russela? ‒ zareagował pytaniem,
ściskając nerwowo palce.
Już miałem mu opowiedzieć o mojej rozmowie ze Stanfordem,
gdy jakiś przeraźliwie głośny trzask zakneblował mi usta.
Ra-ta-ta-ta-ta-ta...
Brzmiało to jak werble.
Naraz pod naszymi drzwiami rozległ się łoskot strzelającego ka-
rabinu maszynowego. Kule uderzyły w metal.
Wstrząsający krzyk umierającego przeniknął moje ciało do szpiku
kości.
Zerwałem się na równe nogi, kilkoma skokami dopadłem drzwi,
energicznie je otworzyłem i zaraz schowałem błyskawicznie głowę,
bo kolejna seria staccato z kaemu omiatała ściany.
W wąskim korytarzu huk wywoływany strzelaniem tak się potę-
gował, że niemal rozsadzał bębenki w uszach.
Ostrożnie wyjrzałem zza węgła.
Ów przerażający krzyk wydobyła z siebie jedna z pielęgniarek,
skoszona pierwszą serią. Druga seria przeszyła lekarza. Odrzucony
do tyłu siłą ognia, zamarł na chwilę w groteskowej pozycji. Wyglą-
dał tak, jakby szykował się do biegu. Po pierwszym kroku upadł na
twarz.
Ostatnia z osób zaskoczonych na korytarzu rzuciła się do panicz-
nej ucieczki.
Nie miała najmniejszych szans.
Pistolet maszynowy ponownie wystrzelił gradem śmierciono-
śnych pocisków. Szyby rozpryskiwały się w drobny mak, kafelki
pękały, tynk odpryskiwał ze ścian. Kule dopadły dziewczynę tuż pod
zbawiennymi drzwiami sali porodowej.
Krzyknęła rozpaczliwie, wyrzuciła ręce w górę, zatoczyła się,
brocząc krwią wparła się obiema rękami o ścianę, obróciła wokół
własnej osi... i runęła na posadzkę.
Dopiero teraz miałem możliwość spojrzenia na mordercę. Brutal-
na, kipiąca wściekłością twarz, niepohamowana żądza niszczenia,
szaleństwo i nienawiść w oczach.
Poznałem go od razu.
Gene Arkin, ten co napadł na bank!
Kiedy mnie odkrył, szybko wycelował i wystrzelił. W ostatniej
chwili cofnąłem głowę. Z futryny posypały się drzazgi. Rykoszety
świsnęły mi koło ucha.
Nieartykułowany krzyk przerażenia cisnął się na usta Lauren, któ-
ra stała za mną.
‒ Cofnij się! ‒ syknąłem, ale ona nie chciała mnie opuszczać.
Po Lambercie Malone nie było ani śladu. Wrażliwy ordynator
ukrył się pod swym okazałym biurkiem.
W tej cholernej sytuacji żałowałem, że nie mam przy sobie re-
wolweru. Ale nie byłem przecież na służbie, więc go nie zabrałem.
Co robić? Frontalny atak wydał mi się zbyt ryzykowny. Dopóki
byłem w zasięgu strzału, zabójca miał dość czasu, żeby mnie poło-
żyć.
Może nadarzy się lepsza okazja, kiedy żądza mordowania zmusi
go do zrobienia kolejnych paru kroków do przodu?
Zagranie va banque? Jasne, ale tylko wtedy, gdy nie będzie inne-
go wyjścia.
‒ Rzuć broń!
Po tym wezwaniu, wydobytym z czyjegoś męskiego gardła, z
ciekawości wysunąłem głowę na korytarz. Zauważyłem umunduro-
wanego ochroniarza. Stał twarzą w twarz z zabójcą, trzymając Smith
& Wessona gotowego do strzału.
Gene Arkin był odwrócony do mnie plecami. To była moja szan-
sa!
Zdjąłem buty i wybiegłem tylko w skarpetkach, żeby stłumić od-
głos stóp. Moje nogi były szybkie, nie dość szybkie jednak, żeby
uratować życie strażnika.
Arkin nie rzucił broni, pozostał niewzruszony i natychmiast za-
czął strzelać.
Ochroniarz też oddał strzał. Zanim upadł, podziurawiony jak rze-
szoto, wystrzelona przez niego kula trafiła mordercę w udo lewej
nogi.
Wyrwałem Arkinowi, sparaliżowanemu w tym momencie bólem,
karabin i wziąłem go na cel.
W korytarzu pojawiło się dwóch kolejnych mundurowych z od-
bezpieczonymi rewolwerami.
Gene Arkin rozglądał się nerwowo na boki. Zagrożenie z dwóch
stron nie dawało mu szans. Sytuacja bez wyjścia.
Odwrócił się i z dzikim wyrazem twarzy rzucił się na ochronia-
rzy, ku swemu przeznaczeniu.
Obaj wystrzelili jednocześnie.
Obaj trafili. Jeden w głowę, drugi prosto w serce.
*
*
*
Jeszcze tego samego niedzielnego popołudnia powiadomiłem o
zajściu sekcję do spraw napadów na banki. David Garret mógł prze-
rwać poszukiwania człowieka, który obrabował bank.
Gene Arkin już nie żył.
Powiadomiłem też biuro szeryfa w Bergen County, żeby oszczę-
dzić im zbytecznej pracy.
W poniedziałek rano zdałem sprawozdanie mojemu szefowi. Za-
bójstwo dr. Russela Stanforda i masakrę w szpitalu zinterpretował
podobnie jak ja. Hipoteza nasuwała się sama: w obydwu przypad-
kach motywem zbrodni była aborcja. Czy mordercy byli członkami
Pro Live? Jeżeli tak, czy mieliśmy do czynienia z jakąś zorganizo-
waną formą przestępstwa?
‒ Proszę trzymać rękę na pulsie! ‒ polecił Mr. High. ‒ Niech
pan koordynuje śledztwo z odpowiednimi komisjami!
Swoje pierwsze kroki w kierunku rozwiązania tego powikłanego
zadania skierowałem do Scientific Research Division, naukowego
działu śledczego City Police. Przeprowadziłem tam rozmowę z tok-
sykologiem, Samem Berridge'm, zwanym przez kolegów z central-
nego laboratorium w Bronxie po prostu „Toxi”. Przebadał strzałkę,
od której zginął Russel Stanford.
‒ Trucizna pochodzi od pewnego gatunku żaby o nazwie blat-
steiger ‒ wyjaśnił mi. ‒ Lepiej jej nie całować, bo to, co wydziela jej
skóra, należy do najsilniejszych toksyn, jakie dotychczas odkryto w
naturze. Jej składniki zalicza się chemicznie do alkaloidów. Indianie
Ameryki Środkowej i Południowej pocierają końce strzał o grzbiety
tych żab, dlatego nazywa sieje „żabami o śmiertelnych grzbietach”.
Sam Berridge mówił zachrypniętym głosem, miał katar i zaczer-
wienione oczy.
‒ To letnia grypa ‒ oświadczył. ‒ Mam w gardle żabę. Jest
uciążliwa, ale nie trująca ‒ uśmiechnął się. ‒ No, o czym to ja jesz-
cze miałem panu powiedzieć? Przejdźmy do strzałki, której ostrze
posmarowano tą trucizną. Waży trzydzieści pięć gramów, jej trzonek
jest aluminiowy, grot w dziewięćdziesięciu procentach niklowy ‒
„zimny drań”, jak mawiają gracze w strzałki.
‒ Niecodzienny sposób zabijania ludzi ‒ powiedziałem.
‒ W całej mojej dotychczasowej praktyce zawodowej jeszcze mi
się coś takiego nie przytrafiło. Morderca musi być zapalonym gra-
czem w strzałki.
‒ I znawcą żab.
‒ Z ambicjami toksykologa w dodatku. Albo sprowadził z za-
granicy truciznę, albo po prostu żaby.
‒ Może to zoolog ‒ wyraziłem przypuszczenie, nie przeczuwa-
jąc nawet, jak bliski byłem prawdy.
Na obiedzie byłem z Lauren gościem Roberta de Niro, w jego
„TriBeCe-Grill”, lokalu urządzonym z surową elegancją w dawnej
hali fabrycznej przy Greenwich Street. Wyśmienita kuchnia włoska
mogła zadowolić każde podniebienie.
‒ Co zjemy? ‒ spytała Lauren.
‒ Obojętnie ‒ odrzekłem ‒ byle nie żabie udko.
‒ Dlaczego nie?
Wyjaśniłem.
‒ Może to nie był wcale żaden przeciwnik aborcji ‒ skomento-
wała. ‒ Zauważyłeś, jak zareagował Malone, kiedy go zagadnąłeś o
handel embrionami?
‒ Nie jestem wprawdzie magistrem psychologii, ale mnie też się
to rzuciło w oczy. Zrobił się nerwowy i pobladł.
‒ Chyba już wiem dlaczego.
‒ Zdradzisz mi?
‒ Rozmawiałam jeszcze raz z Corą. Przypomniała sobie, że jej
mąż wiązał syna ordynatora z podejrzanymi interesami, związanymi
z kradzieżami embrionów.
‒ Czy on także jest ginekologiem?
‒ Tak, nawet ordynatorem. Kieruje pewną prywatną kliniką.
‒ Mhm. ‒ W zamyśleniu oparłem głowę na rękach. ‒ Gracze w
strzałki są w każdym zawodzie. Ale co robił ginekolog z wyciągiem
śmiertelnie trującego jadu żaby? Sam Berridge i ja myśleliśmy raczej
o zoologu.
‒ Niestety, nie mogę na razie zajmować się tą sprawą ‒ powie-
działa Lauren z żalem. ‒ Cora jest moją przyjaciółką. Chętnie pomo-
głabym ci znaleźć mordercę jej męża, ale najpierw muszę się spotkać
z moim przyjacielem.
Zatkało mnie.
‒ Służbowo! ‒ Uśmiechnęła się. ‒ Na osobiste polecenie jedne-
go z naszych bossów z kwatery głównej.
‒ Musisz mi to wyjaśnić!
‒ Nasza centrala zleciła mi, jako psychologowi, zbadanie podło-
ża emocjonalnego całego tego zajścia w szpitalu. Mam odpowiedzieć
na pytanie, czy Gene Arkin działał na własną rękę.
‒ Spróbuję ci pomóc ‒ zaofiarowałem się. ‒ Jego sąsiad powie-
dział mi, że Arkin prowadził samotny tryb życia. Przynajmniej w
Bergen County. Tutaj jednak podobno należał do jakiejś hinduskiej
sekty.
‒ Do której?
‒ Tego mi, niestety, nie powiedział. Ale czy wierzysz w to, że
ten twój przyjaciel ci na to odpowie? Któż to w ogóle jest? I czego
chcesz od niego w tym konkretnym przypadku?
‒ Gene Arkin miał wrzody żołądka. Był pod obserwacją lekar-
ską, u Roberta Harrisa.
‒ A kim jest do diabła Robert Harris?
Lauren uśmiechnęła się chytrze.
‒ Kiedyś był moim szkolnym przyjacielem, dziś to wzięty ga-
stroenterolog.
‒ Cudownie! ‒ stwierdziłem i odwzajemniłem jej chytry uśmie-
szek. ‒ To się dobrze składa! Idę z tobą!
‒ Jesteś zazdrosny, Jerry?
‒ Nie ‒ skłamałem. ‒ Ale mój szef polecił mi trzymać rękę na
pulsie.
*
*
*
Dr Robert Harris nie był zbyt wysoki, ani zbyt szczupły, a włosy
znacznie mu się już przerzedziły.
Lauren pozdrowiła go serdecznie, ale bez pocałunków, a nawet
bez obejmowania się ‒ tylko uścisk dłoni. Przyjąłem to jako za-
dośćuczynienie.
‒ Co u twoich bliskich, Robert? ‒ dowiadywała się Lauren.
‒ Dziękuję! Betty miewa się nieźle, a dzieciaki rosną jak na
drożdżach.
Konwersacja o rodzinie przypadła mi do gustu.
Swobodnie rozsiadłem się w fotelu dla gości, podczas gdy Lauren
i dr Harris wspominali szkolne czasy. Lauren była doskonałym tak-
tykiem, bo dzięki wspólnym wspominkom lekarz będzie bardziej
rozmowny, kiedy przejdziemy do właściwego tematu, który nas tu
przywiódł.
‒ Tak, Gene Arkin miał wrzody żołądka ‒ potwierdził nam.
‒ Stres? ‒ spytała Lauren. ‒ Długotrwała złość?
‒ Prawdopodobnie tak. W takim stanie psychicznym zmienia się
ukrwienie błony śluzowej żołądka, wzrasta produkcja kwasów. Po-
nadto dzisiaj wiemy, że w większości przypadków mają tu swój
udział bakterie z grupy Helicobacter. Wszystko to razem powoduje
chorobę wrzodową.
‒ Czy Arkin był w depresji? Mógł mieć skłonności samobójcze?
‒ Sposób, w jaki obchodził się ze swoją chorobą, pozwala mi
wysnuć takie wnioski. Od kiedy rozwiódł się z żoną, było z nim co-
raz gorzej.
‒ To on się z nią rozwiódł? ‒ chciałem się upewnić. ‒ Z jakiego
powodu?
‒ Ponieważ bez jego wiedzy usunęła ciążę.
‒ Aha! ‒ Wymieniliśmy z Lauren dyskretne spojrzenia.
‒ Gene Arkin działał niejako pod wpływem nieodpartej siły,
która zmuszała go do czynu ‒ kontynuował lekarz. ‒ Wyniszczona
wola, osłabiona motoryka organizmu, ciągłe wizje... Jego depresje
stały się w końcu tak silne, że zaleciłem mu wizytę u psychologa.
Kategorycznie odmówił. Nie chciał mieć nic wspólnego z tymi ‒
wybacz Lauren ‒ szarlatanami.
‒ Między psychologami jest wielu oszustów ‒ przyznała lekko
ściszonym głosem Lauren. ‒ Nasze środowisko powinno się bić w
pierś.
‒ Może i mnie uważał za oszusta, bo zrezygnował także z sondy
żołądka, do czego go niezmiennie namawiałem, gdyż w pięciu do
siedmiu procentach takiemu owrzodzeniu towarzyszy rak żołądka.
Podejrzewałem go u Gene Arkina. Żeby się upewnić, potrzebowałem
wycinka tkanki, który mógłbym poddać badaniu. On jednak nie
chciał o tym nawet słyszeć.
‒ Może nie miał już panu czym zapłacić? ‒ zauważyłem.
Dr Robert Harris roześmiał się
‒ Moje rachunki już wcześniej były regulowane z konta opieki
społecznej.
‒ Dlatego pewnie napadł na bank ‒ powiedziałem. ‒ Ze strasza-
kiem w ręku, niezamaskowany. I zadowolił się tylko dwudziestoma
tysiącami dolarów...
‒ Na pistolet maszynowy to wystarczy ‒ stwierdziła Lauren. ‒
Nic więcej do szczęścia nie było mu potrzebne. I tak nie widział
przed sobą żadnej przyszłości. Amok, czyli „ślepa wściekłość”, jak
to się tłumaczy z malajskiego, był kulminacją wzburzenia wywoła-
nego aborcją jego dziecka. Wzburzenie to po rozwodzie jeszcze się
nasiliło ‒ było czymś na kształt bomby z opóźnionym zapłonem,
która teraz eksplodowała. Wydaje mi się, że czyn Gene Arkina nie
był niczym innym, jak próbą uwolnienia się od bólu, a samobójstwo
‒ od winy.
‒ Czasami miewał halucynacje ‒ opowiadał dalej doktor Harris.
‒ Wierzył wówczas, że słyszy głos Boga.
‒ Takie halucynacje są równie konkretne i realne, jak wszystko,
co człowieka otacza. Ale... ‒ Lauren zwiesiła lekko głowę ‒ nieko-
niecznie muszą świadczyć o schizofrenii.
‒ Arkin należał do jakiejś hinduskiej sekty! ‒ dodałem, zwraca-
jąc się do Harrisa. ‒ Wiedział pan o tym?
‒ Nie. O tym mi nie powiedział.
‒ Chcemy się dowiedzieć, czy Gene Arkin zabijał na zlecenie
jakiejś organizacji ‒ wyjaśniła Lauren.
‒ Nie sądzę ‒ odpowiedział dr Harris.
‒ Ja też tak uważam ‒ przyznała Lauren z przekonaniem. ‒ Sam
sobie wszystko zlecał. To jego własny chory umysł popychał go do
szaleńczych czynów.
*
*
*
Obiad w restauracji przy Dyker Beach Park w południowym Bro-
oklynie był dobry, lecz samopoczucie Mike'a Malone'a i Salvatora
Danci złe. Siedzieli sami w małej bocznej salce i spożywali posiłek.
Jednocześnie przeżuwali własne problemy.
Mike Malone po tym, jak szef go sklął, miał wyraźne trudności z
przełykaniem.
Salvatore Danci, mały, korpulentny człowieczek o twarzy cheru-
bina, z wypomadowanymi, kruczoczarnymi włosami, wyglądał nie-
winnie. Dysponował jednak potężną władzą, a jako jeden z bossów
mafii często dawał to odczuć swoim poddanym.
Mike Malone, wysoki, szczupły mężczyzna z długim nosem i
cofniętym podbródkiem, robił się coraz mniejszy. Jego ostro wy-
rzeźbiony profil, który świadczył o stanowczości, nagle złagodniał.
W takiej pozie nie było ordynatorowi kliniki Danciego do twarzy.
To, że i Salvatore Danci nie wyglądał na szczęśliwego, spowo-
dowane było gniewem bossa wszystkich bossów, capo di tutti capi
nowojorskiej mafii, skierowanym przeciwko niemu.
‒ To przez ciebie! ‒ syknął Danci. ‒ Za bardzo samowolnie ry-
zykujesz tymi kradzieżami nerek!
Mike Malone był świadomy swojej winy. Należał do gangu leka-
rzy i naganiaczy, którzy setkom ludzi ‒ zazwyczaj bez ich wiedzy ‒
wycięli nerki i za niemałe pieniądze przeszczepili bogatym zagra-
nicznym klientom.
Ciągle jeszcze Indie, z dziewięciuset milionami mieszkańców, są
największym rezerwuarem dawców życia. Podejrzani agenci oferują
biedakom podróże tani, gdzie bogaci biorcy czekają na nowe organy.
Mike Malone podreperował w ten sposób znacznie stan swojego
konta, nie informując o niczym swojego szefa. Przypadkiem dowie-
dział się o tym capo di tutti capi Ricardo Malfitani.
Teraz zrobiło się gorąco, bo capo di tutti capi nie akceptuje han-
dlu ludzkimi organami. Nawet niewiele warta społeczność ma swój
kodeks honorowy.
‒ Koniec z tym! Od zaraz! ‒ rozkazał Danci.
Na temat sprzedaży embrionów ordynator wolał
się nie wypowia-
dać. Obiecał sobie jednak, że wkrótce zakończy i ten lukratywny
interes.
Mike Malone zwyczajnie bał się.
Jak słuszne były jego obawy, przekonał się już niebawem, kiedy
Salvatore Danci polecił swemu kierowcy przyprowadzić samochód.
Wtedy na ulicy nastąpiła potężna eksplozja.
*
*
*
Po rozmowie z dr. Robertem Harrisem Lauren Hersey chciała po-
informować swojego przełożonego, że za masakrę w szpitalu odpo-
wiedzialny był tylko jeden człowiek, działający pod wpływem amo-
ku.
Podejrzana reakcja ordynatora Lamberta Malone'a na wzmiankę o
handlu embrionami i wypowiedź Cory Stanford na temat podejrzeń
jej męża w stosunku do syna Lamberta Malone'a skłoniły mnie do
wizyty u Mike'a Malone.
‒ W której prywatnej klinice jest ordynatorem? ‒ zapytałem
Lauren.
‒ W klinice Danciego.
Pstryk! Mój nieoceniony mózg uruchomił samoistnie program
wyszukiwania plików z danymi.
Ten prywatny szpital według wszelkich danych służył Salvatore
Danciemu jako pralnia brudnych pieniędzy. Jego właściwe interesy
koncentrowały się na rynku narkotykowym. Już od lat gliny z wy-
działu do walki z narkotykami na próżno próbowały go zgarnąć. Ten
wypomadowany, mały gnojek o anielskim obliczu zawsze potrafił
się wykpić.
Salvatore Danci, o czym wiedzieliśmy, miał doskonałe kontakty z
jednym z władców opiumowego „złotego trójkąta” między Tajlan-
dią, Birmą a Laosem. Stamtąd też był zaopatrywany w mleczny sok
z makówek, z którego w tajnych laboratoriach wyrabia się „biały
śnieg”.
Kolumbijscy bonzowie zaś dostarczali mu kokainę, ów podstępny
biały proszek, wdychany albo wstrzykiwany potem w roztworze
dożylnie przez narkomanów.
Zdyscyplinowani i doskonale zorganizowani dealerzy Danciego,
oferowali na narkotykowym rynku również inne specyfiki: haszysz i
marihuanę z konopi indyjskich, LSD na cukrze albo na bibule, w
tabletkach i kapsułkach, meskalinę z kaktusa peyotl crack, tani kon-
centrat kokainowy, szczególnie poszukiwany przez dzieciaki, palony
w cygarniczkach, a także najnowsze pigułki szczęścia, jak ecstasy,
tavor, provac i katovit. Z zysków z tych brudnych interesów Danci
finansował właśnie szpital! Dobroczyńca, niech go szlag.
Jeżeli Mike Malone był ordynatorem właśnie w tym szpitalu, to
Russel Stanford mógł mieć rację, podejrzewając działalność prze-
stępczą. Wobec tego i reakcja Lamberta Malone'a była zrozumiała.
Dręczyło mnie jeszcze jedno pytanie: czy Russel Stanford nie
musiał zginąć właśnie dlatego, że coś podejrzewał?
Szpital Danciego leżał przy Dyker Beach Park w południowym
Brooklynie. Nieduży, ale zadbany i nowoczesny. Siostra oddziałowa
wydała mi się trochę staroświecka. Uznała za niestosowne, że chcę
się widzieć pilnie z ordynatorem, nie umawiając się uprzednio na
spotkanie. Dopiero, kiedy okazałem jej swoją legitymację zdradziła
mi, że wcale nie ma go w klinice, bo poszedł na obiad. Widok agenta
działa chyba jeszcze dyscyplinująco na ludzi starszych, bo zdradziła
mi też dobrowolnie, dokąd poszedł.
Restauracja była niedaleko. Z tyłu był parking. Na próżno jednak
szukałem wolnego miejsca. Zatrzymałem mojego czerwonego jagua-
ra za błękitnym bentleyem, stojącym nieco na uboczu, w cieniu
drzewa. Ktoś właśnie do niego wsiadał. Miałem nadzieję, że będzie
wyjeżdżał. Rzeczywiście, przekręcił kluczyk w stacyjce.
W tym momencie nastąpiła ogłuszająca detonacja!
Stojący przede mną bentley uniósł się w powietrze, obrócił i z ło-
skotem opadł w to samo miejsce.
Eksplozja dała się we znaki także mojemu autu, uniosła je lekko
w górę, solidnie potrząsnęła i bez pardonu rzuciła z powrotem na
koła.
Z bentleya natychmiast wypełzły płomienie. Kierowca leżał w
bezruchu na kierownicy.
Wybiegłem z gaśnicą i podjąłem próbę zdławienia ognia pianą.
Bezskutecznie.
Odstawiłem gaśnicę i zbliżyłem się do drzwi od strony kierowcy,
żeby je otworzyć.
Buchnął na mnie gęsty dym i zacząłem się dusić. Moje oczy łza-
wiły. Wstrzymałem oddech. Nie można już było dotknąć rozgrzanej
klamki gołymi rękami.
Zerwałem z siebie marynarkę i owinąłem nią prawe przedramię w
taki sposób, żeby palce też miały ochronę. Brakowało mi już tchu,
zacisnąłem oczy ‒ udało się, otworzyłem drzwi i wywlokłem kie-
rowcę z płonącego auta.
Jeszcze oddychał, lecz ciężkie poparzenia bez wątpienia zagraża-
ły jego życiu.
Na szczęście na pomoc pospieszyło kilku mężczyzn, których huk
eksplozji w pierwszej chwili przeraził. Ponieważ zaofiarowali się
wynieść ciężko rannego ze strefy niebezpieczeństwa, mogłem spo-
kojnie ewakuować mojego jaguara.
Potem usłyszałem wyjące syreny. Straż pożarna przybyła w samą
porę, żeby zapobiec większemu nieszczęściu.
Karetka przybyła za późno.
*
*
*
‒ Co słychać, panie Cotton!
Stałem obok mojego samochodu i przyglądałem się akcji gaśni-
czej straży pożarnej, kiedy usłyszałem za sobą czyjś pełen powabu
głos. Odwróciłem się i zobaczyłem Salvatore Danciego.
Szef mafii pyta mnie, co słychać! Uprzejmie, z szacunkiem. To
nie był normalny sposób prowadzenia przez niego rozmów. Na jego
twarzy widać było resztki przerażenia. Był blady.
‒ To pan wyciągnął kierowcę z tego auta? ‒ spytał.
‒ Tak, niestety za późno. Czemu pan pyta?
‒ Bo to był mój kierowca.
‒ To pański bentley?
Skinął głową z przygnębioną miną.
‒ Więc to był zamach na pana, Danci! ‒ stwierdziłem.
Rozejrzał się nerwowo wokół.
‒ Jakieś kłopoty rodzinne?
Jego pełna twarz zrobiła się teraz kredowo biała.
‒ Jeżeli ma pan jakieś zmartwienia, może się pan wypłakać na
mojej piersi.
Danci zaśmiał się gorzko.
‒ Policja: twój przyjaciel i powiernik... ‒ potrząsnął powątpie-
wająco głową. ‒ Nie, dziękuję, Cotton! Wiem, co pan ma na myśli.
Rezygnuję z opieki gliniarzy!
No proszę, to przecież jego tradycyjny ton prowadzenia rozmów!
‒ Przejeżdżał pan tędy przypadkowo? ‒ spytał, przyglądając mi
się podejrzliwie.
‒ Nie, szukałem pańskiego ordynatora ‒ odparowałem.
‒ Mike'a Malone'a? ‒ zdumiał się. ‒ Właśnie zjadłem z nim
obiad.
‒ Posiedzenie sztabu antykryzysowego?
Popatrzył na mnie tak, jak mały chłopiec na złego
wujka.
‒ Normalna rozmowa o interesach ‒ sprostował krótko. ‒ Może
pan zresztą porozmawiać z Mike'em Malone, tam stoi.
Danci gwizdnął i gestem dłoni przywołał lekarza do siebie. Wy-
soki, szczupły mężczyzna wyraźnie się speszył, kiedy jego boss nas
sobie przedstawił.
‒ FBI? ‒ Ordynator był w równym stopniu zdumiony co zde-
nerwowany. ‒ Co mogę dla pana zrobić?
‒ Odpowiedzieć mi na parę pytań. Zna pan doktora Russela
Stanforda? Został wczoraj przed południem zamordowany.
Obserwowałem uważnie jego reakcję.
‒ Zamordowany? To straszne! Przez kogo?
Sprawiał wrażenie naprawdę poruszonego. Chyba, że miał wro-
dzony talent aktorski. Podjąłem prowokującą ofensywę.
‒ Niewykluczone, że przez pana. Gra pan w strzałki? Jeździ pan
na motorze?
‒ Ani jedno, ani drugie.
‒ Przynajmniej ma pan posturę zabójcy ‒ podsumowałem.
‒ Mam nadzieję, że to tylko kiepski dowcip ‒ odpowiedział roz-
drażnionym tonem. ‒ Dlaczego miałbym mordować Russela Stan-
forda? Na niedzielne przedpołudnie mam alibi. Może pan sprawdzić
w klinice.
‒ Niech pan nie żartuje! Znam potencjalny motyw: Russel Stan-
ford wiązał pana z aferą GIFT. A mordercę można przecież wynająć.
Mike Malone nabrał głęboko powietrza. Jego zryte głębokimi
bruzdami czoło świadczyło o tym, że przyparłem go do muru.
‒ Chodzi o kradzież embrionów ‒ wyjaśniłem, obserwując go
uważnie.
Wyprostował się jak struna.
‒ Znam to zjawisko ‒ kontynuował, mrużąc oczy. ‒ Oczywiście,
słyszałem też o tej konkretnej aferze. Ale to absurdalne, by mnie
mieszać w tę sprawę.
Tym razem kłamał, byłem tego pewny.
‒ Co to za historie, Cotton? ‒ wmieszał się do rozmowy Salvato-
re Danci. ‒ Myślę, że mi to wyjaśnisz, ale teraz nie mam na to czasu.
Moja żona ma dzisiaj urodziny, zaraz się zacznie przyjęcie. Ma pan
jakieś przekonujące dowody? Jakiś nakaz aresztowania?
Niestety, jeszcze ich nie miałam. Na razie.
*
*
*
Zamach bombowy na jednego z bossów mafii był sygnałem
ostrzegawczym. Natychmiast zdałem relację swemu zwierzchnikowi.
Również Mr. High obawiał się wojny gangów.
‒ Musimy coś przedsięwziąć! ‒ oświadczył z zatroskanym wy-
razem twarzy. Zdecydował się na akcję podsłuchową. W trybie pil-
nym złożył odpowiedni wniosek o pozwolenie sądowe i powołał
sztab antykryzysowy.
Dennis Madson, szef zespołu techników FBI, wyjaśnił nam:
‒ Tylko pluskwy gwarantują sukces. W przypadku Salvatore
Danciego nie widzę żadnych problemów. Musimy się tylko jakoś
dostać do jego domu.
‒ Dzisiaj nadarza się niepowtarzalna okazja ‒ powiedziałem. ‒
Żona Danciego ma urodziny. Mafioso wydaje garden party. Pomogę
wam i będę odwracał uwagę całego towarzystwa.
‒ Dobrze, Jerry. ‒ Dennis Madson zasępił się. ‒ Gorzej będzie z
główną kwaterą mafii. Ciężka sprawa. Do środka nie wejdziemy, za
dobrze jej strzegą. Musimy spróbować z silnymi mikrofonami kie-
runkowymi. Jakoś poradzimy sobie ze zniekształceniami głosu wy-
woływanymi przez szyby w oknach, ale z żaluzjami i zasłonami
może być kłopot.
‒ Poza tym ich centrum dowodzenia leży przy drodze o silnym
nasileniu ruchu ‒ dodał Mr. High.
‒ Spory problem ‒ podsumował Madson.
‒ Zainstalujemy też kamery video przed wejściem do budynku ‒
zdecydował Mr. High.
‒ Czy mamy prowadzić nasłuch również na zewnątrz, od strony
ulicy? ‒ spytał Phil.
‒ Chcesz zamontować mikrofony na parkometrach, lampach
ulicznych i lampach do kierowania ruchem? ‒ Dennis Madson po-
kręcił z powątpiewaniem głową. ‒ Wtedy będziesz słyszał każdy
szelest, setki rozmów i niezliczoną ilość trzasków.
‒ Fakt ‒ skomentował Phil. ‒ Tyle, że na ulicy nikt się nie spo-
dziewa podsłuchu. To byłoby takie... ‒ przerwał, miał kolejny po-
mysł: ‒ A gdyby tak sygnał mikrofonowy puścić przewodami? Mo-
glibyśmy się podpiąć do sieci elektrycznej. Albo do ulicznego oświe-
tlenia...
‒ Albo do przewodów telefonicznych. ‒ Madson i tutaj był scep-
tykiem. ‒ Tego typu roboty zawsze rzucają się w oczy. Przecież oni
nie są ślepi ani głupi.
‒ Porozmawiam z prefektem ‒ odezwał się Mr. High.
Prefektowi podlega trzydzieści tysięcy urzędników nowojorskiego
City Police Department, największego urzędu policyjnego w całych
Stanach Zjednoczonych. Wiele oczu i uszu widzi i słyszy czasem wię-
cej niż kamery video i mikrofony.
Wszyscy byliśmy w pogotowiu.
*
*
*
Rezydencja Salvatore Danciego znajdowała się w Richmond. Je-
go willa, wzniesiona w stylu wiktoriańskim i wyremontowana za
wielkie pieniądze, leżała przy La Tourette Park w najdawniej zabu-
dowanej części wyspy.
Wiedziałem, że mafioso zamienił swoją kryjówkę w naszpikowa-
ną najnowszymi osiągnięciami techniki twierdzę. Wydawało się
niemożliwe, by przedostać się przez tak wymyślny system zabezpie-
czeń.
Może dzisiaj, podczas urodzinowego party?
Musiałem spróbować jakiegoś wybiegu, żeby przemycić do wnę-
trza rezydencji pluskwy Madsona.
Postawiłem samochód na ulicznym parkingu i już po chwili mia-
łem przed sobą imponującą, kutą bramę.
Nacisnąłem guzik domofonu.
‒ Tak, słucham? ‒ głos w głośniku był niezbyt sympatyczny.
Spojrzałem w górę, na latarnię ‒ prawdziwe dzieło sztuki kowal-
skiej ze wspaniałymi zdobieniami, między którymi ukryta była jedna
z naszych kamer.
‒ Jerry Cotton, gość ‒ odpowiedziałem, uśmiechnąłem się cza-
rująco i pomachałem do kamery.
‒ Proszę chwilę zaczekać, już idę!
Strażnik nie bardzo mi ufał, bo inaczej wcisnąłby brzęczek, a ja
sam odsunąłbym sobie bramę.
Wolał jednak osobiście pofatygować się do mnie i przemierzył
dobre pięćdziesiąt metrów podjazdu. Był to wysoki, smukły chłopak
o przenikliwym spojrzeniu
‒ Czy mogę zobaczyć pańskie zaproszenie? ‒ spytał, lustrując
mnie podejrzliwie od stóp do głów.
‒ Oczywiście ‒ powiedziałem, sięgnąłem pod marynarkę, wyją-
łem z kabury mój rewolwer i wcisnąłem go szybkim ruchem przez
kratę w ogrodzeniu, mierząc prosto w pierś strażnika. ‒ Otwieraj
bramę, mały! ‒ rzuciłem szorstko. ‒ Bo może ci się coś przytrafić!
Wpatrywał się we mnie osłupiały. Zazgrzytał wprawdzie ze złości
zębami, ale ponieważ widział, że jest na przegranej pozycji, posłu-
chał mojej rady. W końcu czemu miał ryzykować życiem tylko dla-
tego, że jakiś nieznajomy grzecznie poprosił o wpuszczenie go na
zabawę?
‒ Zaprowadź mnie do swojego szefa! ‒ poleciłem.
Posłusznie ruszył przodem. Brama pozostała otwarta, doskonała
okazja dla Dennisa Madsona...
Kiedy przechodziliśmy koło basenu, kopnąłem zamaszyście mo-
jego przewodnika w krocze i wepchnąłem go do wody.
Właśnie zdążyłem schować rewolwer, kiedy za plecami usłysza-
łem pospieszny tupot nóg.
Niezbyt wysoki, krępy osobnik biegł w moim kierunku między
wysokimi prawie na dwa metry, krwistoczerwonymi źdźbłami spe-
cjalnej odmiany trawy, rosnącej na skraju ogrodu botanicznego.
Kiedy już był blisko mnie, potknął się o jedną z mat, rozłożonych
koło basenu, zachwiał się, ale utrzymał równowagę. Zacisnął pięści i
stanął przede mną gotów do walki.
Miałem dość czasu, żeby się do niej przygotować. Kiedy zamie-
rzył się, by mnie uderzyć, zrobiłem unik i jego cios przeszył powie-
trze. Znowu stracił równowagę, a wtedy kant mojej dłoni wylądował
na jego masywnym karku. Kompletnie stracił kontrolę nad swoimi
członkami, potknął się jeszcze o własną nogę, zamachał rozpaczliwie
rękami i wylądował w basenie obok swojego kolegi, z tą tylko różnicą,
że tym razem fontanna wychlapanej wody była znacznie wyższa.
‒ Łapy do góry, Cotton!
Bruce Corby, szef straży, stał za mną z odbezpieczonym lugerem.
Ten łysy olbrzym był odpowiedzialny za bezpieczeństwo swojego
capo, Salvatore Danciego, i zawiadywał całym systemem bezpie-
czeństwa. Pewnie dlatego moje popisy na jego terenie musiały mu
się nie spodobać. Podniosłem więc grzecznie ręce w górę.
‒ Czego tu szukasz?
‒ Chciałem złożyć życzenia pani domu.
‒ Bardzo śmieszne! A gdzie kwiaty?
Spojrzałem w kierunku ogrodu botanicznego, w którym rosły wy-
łącznie najróżniejsze gatunki traw, od zwykłego tataraku po odmiany
tropikalne i stepowe.
‒ Myślałem o trawie ‒ odpowiedziałem. ‒ Mogę zerwać parę
źdźbeł?
‒ Chcesz mnie wyprowadzić z równowagi?
‒ Skądże! Szczerze mówiąc, chcę tylko pogadać z twoim sze-
fem, Corby.
‒ To mogę ci załatwić. Ruszaj przodem! Znasz drogę. Trzymaj
ręce wysoko! I żadnych własnych pomysłów, nie znam się na żar-
tach!
Obaj topielcy stali już na brzegu basenu i otrząsali się jak zmokłe
psy. Wyglądali jak siedem nieszczęść.
‒ Przebierzcie się! ‒ warknął na nich Corby. ‒ A potem biegiem
na swoje posterunki!
Nasz spacerek z Brucem Corby prowadził wśród wspaniałych ro-
ślin, wśród bugenwilli, datur, oleandrów, palm i bukszpanów, fanta-
zyjnie ukształtowanych przez ogrodników. Kwitnąca ściana pnączy
odgradzała taras od trawnika.
W połowie drogi wybiegi nam na spotkanie Salvatore Danci. Był
czerwony ze złości.
‒ Oszalałeś, Bruce? ‒ wrzasnął. ‒ Co to za przedstawienie? Co
sobie goście pomyślą! Akurat dzisiaj nie potrzeba mi takich wygłu-
pów! Schowaj te pukawkę, idioto!
Łysy wielkolud skrzywił twarz.
‒ Wrzucił Jacka i Joe'go do basenu! ‒ mruknął usprawiedliwia-
jąco.
Danci przyjrzał mi się uważnie. Jego oczy zerkały na mnie przez
wąską szczelinę, pozostawioną przez niemal zupełnie opuszczone
powieki.
‒ Dlaczego? ‒ spytał.
‒ Przykro mi, ale nie miałem rano czasu na rozgrzewkę.
Capo wywinął wargi ‒ ale nie do uśmiechu.
‒ Czego tu szukasz, Cotton?
‒ Chcę z panem pomówić.
‒ Już ci powiedziałem, że nie mam czasu, bo moja żona...
Zamilkł, ponieważ na horyzoncie pojawiła się solenizantka. Paola
Danci, drobna, smukła, starsza kobieta, z siwiejącymi włosami, upię-
tymi w kok. Jako najważniejsza osoba dzisiejszego wieczoru miała
na sobie prosty tweedowy kostium bez ozdób i lekkie czółenka.
‒ Gdzie ty się podziewasz, Salvatore? ‒ powiedziała karcąco,
zbliżając się do nas szybkim krokiem.
Danci odkaszlnął gwałtownie, jakby udławił się ością.
‒ Pozwolisz, że ci przedstawię: pan Cotton, stary znajomy.
Złożyłem życzenia pani domu, kończąc gładką przemowę uwagą:
‒ Niestety, przychodzę z pustyni rękami, ale jeszcze przed chwi-
lą bardzo mi były potrzebne.
‒ Nic nie szkodzi, panie Cotton! Najważniejsze, że skorzystał
pan z naszego zaproszenia! ‒ Paola Danci uśmiechnęła się do mnie
promiennie.
Jej mąż kipiał z wściekłości. Na prywatnym przyjęciu ma agenta
FBI! Nie chciał jednak psuć żonie zabawy, więc odgrywał rolę mo-
jego starego znajomego, co się zresztą właściwie zgadzało. Tyle, że
nie byliśmy dobrymi znajomymi.
‒ Proszę pójść ze mną do pawilonu, panie Cotton! Wypije pan
drinka za moje zdrowie. Oczywiście, może być ich więcej.
Roześmiała się. Ja też, bo dzisiaj musiałem pić służbowo. Dla
Dennisa Madsona i jego pluskiew.
W pawilonie Paola Danci przedstawiła mi swoją córkę, Julię,
ciemnowłosą piękność o płomiennym spojrzeniu. Jak mnie zapew-
niała jej matka, w jej żyłach płynęła sycylijska krew.
Julia emanowała subtelną ekstrawagancją. Oczy skrywała za sło-
necznymi okularami w kształcie motyla, gęsto inkrustowanymi stra-
sami. Siatkowy sweterek pozwalał podziwiać upstrzoną kwiatkami
sukienkę na ramiączkach. Nosiła biżuterię w stylu ethno: naszyjnik z
pereł i kolorowego szkła, z wielkim wisiorem z konchy. Jej rękę
zdobiła szeroka bransoleta z łyka, upiększona graficznymi wzorka-
mi, nie wyrażającymi chyba nic konkretnego, oraz srebrny pierścień
z pieczęcią, pokryty arabskimi znakami.
Nawiązaliśmy rozmowę, w czasie której odkryłem, że jej sposób
mówienia przystawał do ogólnego wrażenia, jakie sprawiała.
‒ Prowadzę w Chicago własne życie, jako malarka.
‒ I można z tego wyżyć, panno Danci? ‒ spytałem.
‒ Nazywam się Domingo ‒ powiedziała z naciskiem i wdzięcz-
nie zarzuciła włosy do tyłu. ‒ Salvatore jest moim ojczymem. I
szczerze mówiąc, wcale nie darzę go szczególną sympatią.
‒ Dlaczego mi pani o tym mówi? ‒ Byłem trochę zdziwiony.
‒ Ponieważ chcę, żeby od początku jedno było jasne: nie ma pan
żadnych szans.
‒ U kogo?
‒ U mnie, oczywiście.
Przygryzłem dolną wargę. Julia ziewnęła głęboko i przeciągnęła
się jak kotka. Potem zdjęła okulary. Złośliwy uśmieszek pojawił się
na jej pełnych ustach. Oczy tryskały energią.
‒ Nienawidzę mafii! ‒ powiedziała, przysuwając swoją twarz do
mojej. ‒ Pan z pewnością też ma coś wspólnego z mafią, prawda,
panie Cotton?
‒ Można tak to określić.
‒ Ciao!
Julia wstała z kubełkowatego fotela i oddaliła się w kierunku
ogrodowego stawu. Zatrzymała się nad jego brzegiem i zaczęła się
przyglądać kwiatom lotosu.
Niedługo byłem sam. Wkrótce przyłączył się do mnie Salvatore
Danci i poprosił o rozmowę w cztery oczy.
Oczywiście, nie odmówiłem.
Usiedliśmy na jednej ze stojących na uboczu ławek, otoczonych
szpalerem hortensji.
‒ Odgrywa pan tu bardzo kiepską rolę, Cotton! ‒ odezwał się
Danci.
‒ To pan mnie do tego zmusił.
‒ Nikt pana nie zmuszał.
‒ Nie chciałby pan chyba zepsuć żonie tego wieczoru?
‒ Kocham Paolę.
‒ Niewiele brakowało, a urodziny Paoli zbiegłyby się w czasie z
dniem pańskiej śmierci, Danci!
‒ Tylko proszę nie wspominać o tym mojej żonie!
‒ Powinien pan wziąć sobie to ostrzeżenie do serca.
‒ Niech się pan o mnie nie martwi! Może pan grać swoją rolę
dalej, ale niech pan trzyma gębę na kłódkę!
‒ Nie będę mógł dłużej udawać pańskiego dawnego znajomego,
kiedy pokażą się członkowie pana rodziny. Oni mnie przecież dobrze
znają.
‒ To tylko spotkanie przy kawie. Rodzina zbiera się dopiero
wieczorem. Do tego czasu powinien pan stąd zniknąć.
‒ Nie jestem pewien. Zaczęło mi się tu podobać.
‒ Cotton, ostrzegam pana!
‒ Co jest, Danci? Chce mnie pan wyrzucić? Niech pan pomyśli
o swojej żonie i działa rozważnie!
*
*
*
Przerażający grzechotnik z sykiem wciągał powietrze przez organ
Jakobsena, otwór między nozdrzami a okiem, będący termolokaliza-
torem i służący mu do rozpoznawania łupu. Długie, giętkie ciało
węża wiło się po wilgotnym piachu. W innych terrariach pełzały
gady i płazy. Ssaki także miały tu swoich przedstawicieli: koszatka,
polny chomik, świnka morska...
W akwariach pływały zarówno pospolite, jak i tropikalne okazy
ryb ozdobnych. W wolierach trzepotały skrzydłami robiące wiele
zamieszania egzotyczne, kolorowe ptaki. Półki były wypełnione
różnego rodzaju karmą: od pcheł wodnych po tubifex dla akwariów,
wołki zbożowe dla terrariów, rozmaite ziarna dla skrzydlatych przy-
jaciół, standardowe produkty dla ssaków różnych gatunków.
Rip Blackman, drągal w kombinezonie motocyklisty o iksowa-
tych nogach, pod obcisłymi, naćwiekowanymi, skórzanymi spo-
dniami, był właścicielem tego sklepu zoologicznego.
Kiedy zdjął z głowy kask, ukazała się jego pociągła, blada twarz,
z haczykowatym nosem.
‒ Ma pan jakieś spotkanie? ‒ spytała Kate Nelson, sprzedaw-
czyni. Z zarozumiałym, wymuszonym uśmiechem przyglądała się
jego strojowi. Uważała szefa za wyjątkowego błazna.
‒ Nic ci do tego! ‒ burknął Rip Blackman. ‒ Zajmij się swoją
robotą! Za co ci płacę?
Ich stosunki w najlepszym przypadku można by określić jako
chłodne. Blackman uważał swoją pracownicę za głupią kozę o
wdzięku spadającego orzecha kokosowego. Nie była dla niego w
najmniejszym stopniu atrakcyjna.
Kate przyjęła uwagę swego pracodawcy z wysoko zadartym no-
sem i druzgocącym spojrzeniem. Wiedziała, że była niezastąpiona,
bo ambicje Ripa Blackmana koncentrowały się raczej na prywatnym
klubie strzałkowym niż na zawodowych obowiązkach.
Po śmierci swojej żony Blackman wycofał się z zarządzania tym
interesem, pozostawiając handel zwierzętami i karmą w gestii Kate
Nelson.
‒ Miłej zabawy! ‒ powiedziała sarkastycznie, kiedy wyszedł na
zaplecze, trzaskając drzwiami.
Rip Blackman założył gumowe rękawiczki, sięgnął do terrarium i
wyjął z niego żabę o śmiercionośnym grzbiecie, której ubarwienie
sygnalizowało: Uwaga! Trucizna!
Handlarz zwierzętami wyjął z pudełka trzy strzałki i zaczął inten-
sywnie pocierać ich groty o grzbiet blatsteigera. Musiał być ostroż-
ny, bo zetknięcie ze skórą płaza mogło okazać się zgubne.
Jakby w proteście żaba nadęła się, zmieniając przy tym ubarwie-
nie na zielone. Potrafiła zmienić konfigurację pigmentów w ułamku
sekundy. Z jej pęcherza, który służył za wzmacniacz głosu, wydo-
bywało się kwakanie tak głośne, jak w czasie parzenia się. Żabie
najwyraźniej zaczęły się podobać zabiegi Blackmana. On jednak nie
miał zamiaru jej dogadzać, lecz ją uśmiercić.
Na jego biurku stało zdjęcie młodej, pięknej dziewczyny.
To Mary, jego żona.
Mary, którą zabiło powietrze...
Kiedy patrzył na to zdjęcie, zawsze ogarniał go głęboki smutek i
ślepa wściekłość. Za jej śmierć winił lekarzy.
Doktora Russela Stanforda „pociągnął do odpowiedzialności”
wczoraj, wbijając mu zatrutą strzałkę ‒ w takich kategoriach oceniał
swoje paranoiczne działania.
*
*
*
Mike Malone zamknął drzwi luksusowej limuzyny i otarł pot z
czoła. Miał złe przeczucia. Wezwał go tu ojciec. Jeszcze brzmiały
mu w uszach jego stanowcze słowa: „Muszę z tobą poważnie po-
rozmawiać!”
Miał nieczyste sumienie, więc szedł na spotkanie pełen obaw. Je-
żeli capo di tutti capi, Ricardo Malfitani, chciał za pomocą bomby w
samochodzie wysłać jego bossa, Salvatore Danciego, do piekła, nie
godząc się na interesy z transplantami, on też powinien się mieć na
baczności. Gniew mafii był wyczuwalny.
Nawet Salvatore Danci go podejrzewał.
Lambert Malone przyjął syna w ogrodzie. Usiedli na fotelach z
kanadyjskiego rocederu, pod pergola obrośniętą zielonymi mackami
roślin pnących. Dokoła, z okrągłych donic wyrastały kontrastujące z
sobą kolorystycznie: dziki winograd, bluszcz, rdest, pnące hortensje,
pasiflora...
‒ Co się stało? ‒ spytał Mike, ściągając brwi i podnosząc ramio-
na w geście wyczekiwania. Miał dość wiecznych kazań ojca.
Lambert Malone przypatrywał się synowi z dezaprobatą.
‒ Russel Stanford nie żyje ‒ powiedział.
‒ Wiem. Już mnie o tym poinformowano. ‒ Mike zrobił lekce-
ważącą minę. ‒ To smutne!
‒ Russel został zamordowany!
‒ Widzisz jakiś związek między Russelem a krwawą łaźnią, jaką
ci urządzili w szpitalu?
‒ Niewykluczone. ‒ Lambert Malone zakołysał górną częścią
ciała. ‒ Może ten mężczyzna był przeciwnikiem aborcji. A może
Russel jest ofiarą zemsty mafii.
‒ Mafii?
‒ Czemu cię to tak dziwi, synu? Mnie nie nabierzesz! Jest pu-
bliczną tajemnicą, że Salvatore Danci, właściciel twojej kliniki, nale-
ży do rodziny ‒ wiesz, o której rodzinie mówię? Z telewizji dowie-
działem się, że ktoś podłożył mu dzisiaj bombę.
‒ Byłem przy tym. ‒ Mike odkaszlnął. Na jego bladych wargach
pojawił się krzywy uśmiech. ‒ Danci żyje! Dostali tylko jego szofe-
ra.
‒ Podejrzewa się, że to porachunki mafii. Co to wszystko zna-
czy, Mike? Powiedz mi całą prawdę! I tak sporo wiem o twoich po-
dejrzanych interesach. Jesteś...
‒ ...dostarczycielem organów i handlarzem embrionami. ‒ Mike
wpadł ojcu w słowo, machając lekceważąco ręką. ‒ Chyba już dość
mi zarzuciłeś.
‒ Jesteś lekarzem! Gdzie twoja etyka?
Malone Jr, starał się uniknąć karcącego wzroku
swego ojca.
‒ W międzyczasie sam zdałem sobie sprawę, że popełniłem błąd
‒ przyznał ze skruchą. ‒ Ale teraz już za późno.
‒ Za późno? Na poprawę nigdy nie jest za późno! Wycofaj się z
tego przeklętego interesu! Przestań zadawać się z mafią!
‒ Obiecuję ci to! ‒ Mike Malone powiedział to szczerze. Już
wcześniej podjął taką decyzję przyparty do muru. Nielegalne trans-
plantacje stały się niebezpieczne, od kiedy indyjski rząd w New Del-
hi zakazał handlu ludzkimi organami. Teraz lekarzom wolno było
dokonywać już tylko przeszczepów nerek, i to tylko wówczas, gdy
dawca i biorca byli spokrewnieni. Pewności co do słuszności swej
ostatniej decyzji nabrał po zamachu bombowym na Danciego. Spory
z mafią to nie igraszki. Dlatego właśnie zaczął obawiać się o swoje
życie.
‒ Mimo wszystko dla mnie może już być za późno, tato.
‒ Dlaczego? ‒ Lambert Malone zmarszczył czoło. ‒ Co jeszcze
cię gnębi?
Mike odwrócił głowę na bok, nie mogąc dłużej patrzeć ojcu w
oczy. Jego ostro zarysowany profil wyrażał ból.
‒ Te przekręty z nerkami i embrionami robiłem za plecami Dan-
ciego ‒ wyznał. ‒ Malfitani coś zwąchał. A kto ściąga na siebie jego
gniew, długo nie pożyje. Danci miał dzisiaj naprawdę farta...
‒ Myślisz, że... ‒ Lamberta Malone'a zatkało, kiedy pojął sens
słów Mike'a.
‒ Moje nazwisko też pewnie jest na czarnej liście ‒ wyjaśnił
bardziej konkretnie Malone Jr.
Ojciec oddychał ciężko i nieregularnie. Jego mięsień sercowy
pracował skokowo. Bawił się nerwowo rękami, jakby chciał chwycić
z powietrza coś niewidzialnego.
‒ Zgłoś się na policję, Mike! ‒ Zabrzmiało to jak dysharmonicz-
na kompozycja błagania i rozkazu.
‒ I tak są już na twoim tropie.
Przed napadem na szpital był u mnie agent FBI, Jerry Cotton, i
szczególnie interesował się handlem embrionami. Temu człowieko-
wi możesz zaufać, Mike! To jego postawa w czasie tej masakry ura-
towała mi przypuszczalnie życie.
‒ Znam go. Wyciągnął szofera Danciego z jego płonącego auta.
Postawił mi też parę bezpośrednich, nieprzyjemnych pytań. Jednak
nawet Jerry Cotton nie rozwiąże moich problemów. Sam się muszę z
nimi uporać.
‒ Bądź rozsądny, Mike! Pomyśl o Russelu Stanfordzie!
‒ A co on miał wspólnego z mafią?
‒ Russel publicznie piętnował handel embrionami i twierdził, że
tego typu interesy prowadzi się też w Nowym Jorku. Wiedział, że
masz brudne ręce.
‒ Nie myślisz chyba, że to ja go zabiłem?
‒ Nie przypisuj mi słów, których nie wypowiedziałem! Myślę,
że to robota mafii.
‒ Danci do dzisiaj nie wie nic o embrionach.
‒ A Malfitani? On przecież dowiedział się o twoich nielegal-
nych transplantacjach. Danci też o nich wcześniej nie wiedział.
‒ Wykluczyć tego nie można.
‒ Jeżeli Malfitani był poinformowany, miał powód, żeby zakne-
blować Stanfordowi usta.
Mike Malone, zamyślony, podrapał się w podbródek.
‒ Ale od kiedy to mafia posługuje się zatrutymi strzałkami?
‒ Dla mafii każdy środek jest dobry. ‒ Lambert Malone zmienił
ton: ‒ Boję się, że coś ci się stanie, Mike! Posłuchaj mojej rady!
Zgłoś się na... ‒ lekarz zamilkł, bo między pnączami pojawiła się
nagle zamaskowana, ubrana na czarno postać.
Nieproszony gość miał na sobie kombinezon motocyklisty i kask
z przyłbicą. W prawej ręce trzymał strzałkę gotową do rzutu. Namie-
rzył cel, biorąc zamach dwukrotnie przesunął rękę do przodu i do
tyłu, by wreszcie wypuścić śmiercionośny pocisk w kierunku swojej
ofiary.
Lambert Malone zdążył tylko zrobić zdumioną minę, kiedy ostrze
lotki przebiło mu kurtkę i koszulę i utkwiło w jego piersi.
*
*
*
To mafijna tradycja: jeżeli rodziny świętują jakieś uroczystości,
nigdy nie zbywa na jedzeniu, piciu i dobrej atmosferze. Tak samo
było na garden party u Danach. Byłem w dobrym nastroju ‒ choć w
złym towarzystwie ‒ bo z czasem zorientowałem się, że moje
samozaproszenie na przyjęcie urodzinowe Paoli odniosło swój sku-
tek. Dennis Madson, szef naszych techników, miał doskonałą spo-
sobność umieszczenia w domu capo swoich pluskiew.
Właściwie to nie miałem tu już nic do roboty, ale nie mogłem
oprzeć się pokusie, by kontynuować rozmowę z Julią Domingo. Mo-
że ta czarnowłosa piękność o płomiennym spojrzeniu zdradzi mi
parę interesujących szczegółów z życia swego ojczyma?
Danci, pan domu niepokaźnego wzrostu, z trudem obejmował
swą żonę, tańcząc z nią tango na trawniku przed domem.
Julia siedziała sama na ławce przy stawie, wpatrując się marzy-
cielsko w dal. Podszedłem do niej wolnym krokiem, trzymając w
ręku kieliszek szampana.
‒ Należy pan najwyraźniej do gatunku upartych natrętów ‒ ode-
zwała się, posyłając mi czarujące spojrzenie, które zrobiło na mnie
takie wrażenie, że wolałem spojrzeć w słońce. ‒ Ciągle jeszcze myśli
pan, że ma u mnie jakieś szanse?
‒ Tak ‒ odparłem. ‒ Bo ja również mam swoje powody, żeby
nie przepadać za mafią.
‒ Ale przymyka pan oczy na jej działania. ‒ Julia zrobiła zu-
chwałą minę.
Odchyliła się, założyła nieskromnie jedną zgrabną nóżkę na dru-
gą, obejrzała mnie powoli od stóp do głów, zwilżyła językiem wargi,
przesunęła ręką po swych długich, puszystych włosach i westchnęła
tak głęboko, by jej pierś zafalowała.
‒ Jednak ma pan z mafią do czynienia ‒ ciągnęła dalej.
‒ Tylko zawodowo.
‒ W interesach?
‒ Nie, służbowo. ‒ Pokazałem identyfikator.
‒ FBI! ‒ Nie kryła zaskoczenia. ‒ Jeremias Cotton ‒ przeczytała.
‒ Proszę mi mówić Jerry! Mogę się przysiąść?
‒ Proszę bardzo! ‒ Zapraszającemu ruchowi dłoni towarzyszył
zniewalający uśmiech. ‒ Może mnie pan nazywać Julią. Pańskie
szanse rosną. Preferuję dojrzałych mężczyzn.
Czy to był komplement?
‒ Przykro mi, że nie jestem Romeo ‒ powiedziałem tracąc na
chwilę rezon, kiedy Julia zaczęła mnie powoli lustrować.
‒ Dobry żart! ‒ stwierdziła.
‒ Dlaczego? ‒ Moje pytanie zabrzmiało protestująco, ponieważ
poczułem się źle oceniony.
‒ Gliniarz na urodzinowym przyjęciu mojej matki! ‒ Zachicho-
tała rozbawiona. ‒ Jak to się panu udało, Jerry?
‒ Jestem jak kameleon: potrafię przystosować się do każdej sy-
tuacji.
‒ Kameleon i szampan... ‒ Julia podniosła swój kieliszek. ‒
Wypijmy, Jerry! Pan mi się podoba. Mojemu ojczymowi zapewne
mniej. Dlaczego znosi pana obecność?
‒ Ponieważ nie chce zepsuć uroczystości swojej żonie. Chyba ją
bardzo kocha.
‒ Niewiarygodnie ‒ potwierdziła Julia. ‒ Mama jego również.
Potrząsnęła głową tak energicznie, że jej loki na końcach włosów
połaskotały mnie po nosie.
‒ To dla mnie niepojęte. Dlaczego akurat moja matka musiała
trafić na tego drania?
‒ Miłość nie wybiera...
‒ Filozof z pana, Jerry! Gdzie się skupiła jej miłość do Salvato-
re? Na jego tłustym brzuchu?
‒ Gusty są, na szczęście, różne.
‒ Ma pan więcej takich mądrości w zanadrzu? ‒ Julia zamrugała
szelmowsko oczami. ‒ A jak jest z pańskim gustem? Podobam się
panu?
Na to pytanie mogłem szczerze przytaknąć.
‒ A teraz z ręką na sercu, Jerry! Chce mnie pan przesłuchać?
‒ Przyznaję, Julio, że rozpala mnie ciekawość. Potrafię jednak
docenić pani towarzystwo.
‒ Naprawdę jest pan kameleonem, Jerry, i to bardzo szarmanc-
kim! Potrafi pan również zmienić kolor? Zaczerwieni się pan, kiedy
pana pocałuję?
Julia sprawdziła to błyskawicznie. Zanim zdążyłem cokolwiek
powiedzieć, przycisnęła swoje aksamitne miękkie usta do moich.
Potem spojrzała na mnie badawczo swoimi błękitnymi oczami.
‒ Reakcja negatywna ‒ oświadczyła nadąsana.
‒ Przejdźmy
wreszcie do rzeczy!
Nie byłem pewny, co miała na myśli, ale spodziewałem się cze-
goś wspaniałego.
‒ Dlaczego pojawił się pan akurat dzisiaj, w czasie przyjęcia
urodzinowego? ‒ spytała rzeczowo, sprowadzając mnie szybko na
ziemię.
‒ Ponieważ pani ojczym cudem przeżył dzisiaj zamach bombo-
wy ‒ odpowiedziałem.
Julia przeraziła się.
‒ Nic mi o tym nie wspominał.
‒ Ponieważ nie chciał zepsuć uroczystości swojej żonie.
‒ Czy to mafia za tym stoi?
‒ Tak przypuszczam. Ale pani ojczym milczy.
‒ Malfitani! ‒ wybełkotała Julia bezwiednie. Ostry sprzeciw ma-
lował się na jej ślicznej twarzy.
‒ Dlaczego sądzi pani, że to sam capo di tutti capi! ‒ byłem cie-
kaw.
‒ Ponieważ Salvatore wykonał przedtem zaskakujący zwrot. To
było jak grom z jasnego nieba. Dzisiejszy zamach musi się z tym
wiązać.
‒ Czy może mi to pani wytłumaczyć?
Julia wahała się przez moment. Wreszcie odrzuciła dumnie głowę
do tyłu.
‒ Dlaczegóż by nie? Agent FBI, Jeremias Cotton, ze swoją za-
wodową ciekawością i tak prędzej czy później odkryłby moją pry-
watną tajemnicę.
‒ Nie chciałbym wkraczać w pani sferę intymną.
‒ Naprawdę? ‒ Tą uszczypliwą uwagą zdawała się mnie znowu
kokietować. ‒ Mój ojczym nie jest nam wcale taki oddany. Chciał
mnie koniecznie wyswatać z Silvio Malfitanim, marnotrawnym sy-
nem wielkiego Ricardo. Salvatore użył własnej pasierbicy, żeby po-
przez małżeństwo zdobyć silniejszą pozycję w rodzinnym klanie.
Ale ja się nie zgodziłam. Zna pan moją dewizę, Jerry: nie mieć nic
wspólnego z mafią!
‒ Chwalebne.
‒ Rękami i nogami musiałam się cały czas opierać zamysłom
ojczyma. Przed trzema godzinami Salvatore wziął mnie nagle na
stronę i oświadczył: Ani mi się waż zbliżać do Silvio! Myślałam, że
się przesłyszałam. Teraz jednak, po pańskim wyjaśnieniu, mogę to
sobie poskładać w całość.
‒ Ja również. Salvatore wini Ricardo Malfitaniego za zamach
bombowy skierowany przeciwko niemu.
‒ Dla Salvatore ta bomba to przekleństwo, dla mnie błogosła-
wieństwo.
‒ Julio! ‒ skarciłem ją. ‒ Danci jest bądź co bądź pani ojczy-
mem, a pani matka darzy go miłością.
‒ Przecież nic mu się nie stało ‒ odpowiedziała beztrosko. ‒
Wreszcie jestem wolna i nie muszę już tłumić głosu serca przez
wzgląd na interesy mojego ojczyma. Wreszcie będę mogła powie-
dzieć Silvio Malfitaniemu, co o nim myślę.
‒ Widzę, że z miłą chęcią da mu pani kosza ‒ skonstatowałem. ‒
A gdzie on właściwie jest?
‒ Wiedzie bajkowy żywot na jednej z wysp południowego Pacy-
fiku, Nauru. Z książeczką czekową ojca.
‒ Pani też ma taką książeczkę czekową? ‒ zapytałem.
‒ Od Salvatore? Nigdy nie wzięłabym tych jego przeklętych
pieniędzy! Wolę stać na własnych nogach. Moje obrazy sprzedają się
całkiem nieźle. Jutro otwieram wystawę w Chicago. Może pan ze
mną polecieć, Jerry! Sam się pan przekona! Czy też jest pan może
profanem w dziedzinie malarstwa?
‒ Ani profanem, ani obskurantem. Mamy jednak w firmie pełne
ręce roboty. Niestety, nie mogę sobie obecnie pozwolić na urlop.
‒ Szkoda! Jeżeli znajdzie pan trochę czasu, to proszę mnie od-
wiedzić! Chętnie pana wykorzystam jako model.
‒ Mnie? ‒ Uznałem to za niezły dowcip. Julia jednak najwyraź-
niej nie żartowała.
‒ Namaluję pański akt! ‒ wyjaśniła i uśmiechnęła się tajemniczo
jak Mona Lisa.
‒ Na zdrowie! ‒ powiedziałem, wznosząc kieliszek szampana,
bo nic sensowniejszego nie przyszło mi w tym momencie do głowy.
Przy barze w pawilonie odkryłem Mike'a Malone'a. Był wyższy
co najmniej o głowę i dwukrotnie szczuplejszy od stojącego obok
niego Salvatore Danciego. Wyglądali jak Pat i Patachon. Najwyraźniej
jednak ustępowali im poczuciem humoru. Młody ordynator mówił
coś z przejęciem do capo, mocno gestykulując przy tym rękami.
Nie wyglądało to na towarzyską pogawędkę. Temat nie mógł być
błahy. Chciałem go poznać. Dlatego też pożegnałem się z czarującą
Julią i usadowiłem się przy kontuarze za rozmówcami.
Na mój widok obaj zamilkli. Zdążyłem jednak usłyszeć kluczowe
słowo.
‒ Morderstwo? ‒ Utkwiłem wzrok we wstrząśniętym obliczu le-
karza. ‒ Kto, gdzie, kiedy? Niech mnie pan oświeci, Malone! Tak
czy siak niedługo się dowiem.
Mike Malone zacisnął usta. Danci przemówił pierwszy.
‒ Jego ojciec. Dopiero co, w przydomowym ogrodzie. ‒ W ten
sposób krótko i węzłowato odpowiedział ściśle na moje trzy pytania.
‒ Lambert Malone został zamordowany strzałką do gry ‒ kontynuo-
wał dobrowolnie Danci. ‒ Jej ostrze było prawdopodobnie zatrute.
Znałem to już, ale chciałem się upewnić:
‒ Wysoki, chudy facet w kombinezonie motocyklisty, w kasku z
przyłbicą?
Mike Malone skinął głową.
‒ Ten sam morderca ma na swoim sumieniu Russela Stanforda.
Widzą panowie jakiś związek?
Mike zaprzeczył.
‒ Niestety, on widzi całkiem inne związki! ‒ uniósł się Salvatore
Danci. ‒ Mike myśli, że śmierć jego ojca ma coś wspólnego z bombą
w samochodzie. To absurd! Ten zamach przygotowano dla mnie. A
ja nigdy nie miałem nic wspólnego z Lambertem Malone. Może raz
widziałem go na zdjęciu.
‒ Russel Stanford i Lambert Malone byli kolegami ‒ wyjaśni-
łem. ‒ Obaj pracowali w tym samym szpitalu, na tym samym oddzia-
le, na ginekologii. Obaj zginęli w wyniku ugodzenia zatrutymi
strzałkami. Tu musi istnieć jakiś związek!
‒ Na ten sam oddział w klinice napadł ów szaleniec z pistoletem
maszynowym! ‒ Przypomniał Danci. Zerknął na mnie, badając moją
reakcję. Nie zareagowałem. ‒ Przynajmniej zbieżność miejsca. ‒
Wzruszył ramionami.
Dlaczego miałbym zdradzać mafioso moje podejrzenia? Z pro-
wadzonego, przez nas dochodzenia wynika na razie tyle, że Gene
Arkin działał sam.
Nie mogliśmy więc łączyć go z morderstwem Russela Stanforda.
A już na pewno nie Lamberta Malone'a, bo w tym czasie Arkin po
prostu już nie żył.
Musiałem wycofać się z podejrzeń w stosunku do Mike'a Malo-
ne'a. Trudno bowiem zakładać, żeby zabił Russela Stanforda, a zaraz
potem w ten sam wyszukany sposób swojego ojca.
Moje myśli skierowały się więc gdzie indziej. Nasuwały się dwa
przypuszczenia: albo mieliśmy kolejnego przeciwnika aborcji, albo
ktoś skrajnie zawiedziony dokonywał ataków zemsty.
Postanowiłem rozejrzeć się trochę w szpitalu.
*
*
*
W korytarzu oddziału ginekologicznego ekipa remontowa usuwa-
ła ślady pozostawione przez szaleńca, który urządził tu ostatnio
krwawą jatkę. Melanie Green, młoda lekarka asystentka, przyjęła
mnie w biurze swego szefa. Wiedziała już, że Lambert Malone został
zamordowany we własnym ogrodzie.
Dostała tę hiobową wieść przed godziną, ale ciągle była rozdygo-
tana.
‒ Jestem wstrząśnięta ‒ odezwała się. ‒ Nieszczęścia chodzą za-
zwyczaj parami. ‒ Westchnęła. Nie jestem przesądna, ale to już nie
para, lecz seria nieszczęść. Najpierw doktor Stanford, potem ta ma-
sakra, teraz wreszcie profesor Malone. Dlaczego tak sobie upodobał
akurat naszą placówkę?
‒ Niestety, nie mogę odpowiedzieć pani na to pytanie. Moim
zadaniem jest znaleźć mordercę.
‒ Jak mogę panu pomóc, panie Cotton?
‒ Sprawca musiał wiedzieć, że Lamberta Malone'a nie będzie
dzisiejszego popołudnia w klinice, lecz spędzi je w domu. Czy ktoś
pytał o profesora?
‒ Telefonicznie? Mnie nie. Ale... ‒ Melanie Green zająknęła się.
Jej blade policzki nagle znów się zaróżowiły, a źrenice jej oczu roz-
szerzyły się gwałtownie. ‒ Pan Blackman! ‒ wyrzuciła z siebie. Zła-
pała się za głowę. ‒ No, oczywiście! Był tu koło południa i pytał o
ordynatora. Powiedziałam mu, że profesor Malone będzie w klinice
na dyżurze dopiero wieczorem.
‒ Blackman? ‒ Nareszcie coś! ‒ Jak wygląda? Wysoki, chudy,
krzywe nogi?
‒ Tak, to on.
‒ Miał na sobie kombinezon motocyklisty?
‒ Zgadza się. Trochę mnie to zdziwiło, bo dzisiaj jest przecież
upalnie.
‒ Kask z przyłbicą?
‒ Nie widziałam.
‒ Na pewno założył go później, kiedy już przymierzał się do
morderstwa. Skąd pani zna tego Blackmana?
‒ Jakieś pół roku temu zmarła jego żona. Jak on wówczas po-
mstował! Przeklinał naszych lekarzy. Takich osobników trudno za-
pomnieć.
‒ Jakich lekarzy?
‒ Profesora Malone i doktora Stanforda.
‒ Ach! A jaki był powód gniewu Blackmana?
‒ Jego żona, cierpiąca na chroniczne niedotlenienie organizmu,
zmarła podczas zabiegów w komorze nadciśnieniowej.
‒ Obaj ginekolodzy w tym uczestniczyli?
‒ Obaj mieli udziały w tym instytucie, kierowanym przez dr.
Gaila. I obaj polecili pani Blackman tę terapię. Opiera się ona na
ogólnie znanym prawie fizyki mówiącym, że tym więcej tlenu roz-
puści się we krwi, im wyższe panuje ciśnienie. Każdy nurek zna to
zjawisko.
‒ I co się stało pani Blackman?
‒ Błąd. Zbyt szybko otworzono komorę i ciśnienie raptownie
spadło. Rozpuszczony we krwi gaz zamienił się w miliony miniatu-
rowych pęcherzyków ‒ jak dwutlenek węgla w potrząsanej przez nas
butelce z wodą mineralną. Wyzwolony gaz odciął zasilanie w krew
życiowo ważnych organów, przede wszystkim mózgu. Pani Black-
man zmarła na chorobę dekompresyjną.
A więc o to chodziło! Motywem zbrodni motocyklisty była ze-
msta!
Wziąłem adres Blackmana i wyraziłem chęć złożenia wizyty kie-
rownikowi instytutu, doktorowi Gailowi.
‒ To niemożliwe ‒ wyjaśniła mi Melanie Green.
‒ Instytut został
w międzyczasie zamknięty. Dr Gail nie żyje. Przed trzema miesią-
cami ukąsił go jadowity wąż.
*
*
*
Siedzieliśmy w samochodzie dostawczym z napisem „Coca-
Cola”, lecz nie w celach reklamowych, ale konspiracyjnych. Cel
uświęca środki. Oczywiście, wystaraliśmy się uprzednio o odpo-
wiednie zezwolenie od zainteresowanej firmy.
Zaparkowaliśmy naprzeciw kwatery głównej mafii. Stąd Phil
wraz z ekipą doświadczonych techników mógł prowadzić akcję in-
wigilacyjną.
Wiedzieliśmy, że rodzina zbiera się regularnie, co cztery tygo-
dnie, na rutynowych posiedzeniach. W dzisiejszy wieczór przypadł
termin kolejnego z nich.
Przez otwory wentylacyjne naszego dostawczaka filmowaliśmy
specjalnymi kamerami na statywach teren posesji. Kamery były wy-
posażone w najnowocześniejsze obiektywy i wzmacniacze obrazu,
dzięki czemu można było rejestrować obrazy nawet w zupełnych
ciemnościach, i to w zasięgu do ośmiuset metrów.
Nasi fachowcy zainstalowali też superczułe mikrofony kierunko-
we, sprzężone ze sprzętem nagrywającym.
Phil wpatrywał się w sporządzony wcześniej schemat organiza-
cyjny cosa nostry zawieszony nad jego zaimprowizowanym biur-
kiem. Były tam też zdjęcia wszystkich członków mafijnej rodziny,
ułożone w hierarchiczną piramidę, z Ricardo Malfitanim u szczytu,
wyniośle spoglądającym w dół na swoich podwładnych.
‒ Nadjeżdżają! ‒ zameldowała forpoczta na kanale kodowanym.
Phil mógł na monitorze obserwować to, co się działo na zewnątrz.
Korowód bossów otwierał Sergio Girotti. Wysiadł ze swojego
czerwonego lincolna i wyszczerzył zęby. Kontrolował przemysł roz-
rywkowy w mieście. Nosił przydomek „Smily”, ponieważ na jego
twarzy zawsze gościł grymas uśmiechu. Nigdy też nie zdejmował
swego kapelusza typu calabrese.
Za nim podjechał srebrny buick riviera, z którego z niejakim tru-
dem wydostał się potężnie zbudowany mężczyzna z farbowanym na
czarno tupecikiem na głowie. To Alberto Lisi, odpowiedzialny w
rodzinie za niezwykłe intratny sektor gier hazardowych. Nazywano
go „Lucky”, ale tylko ze względu na charakter jego działalności.
Prywatnie uchodził bowiem raczej za mruka.
Po kolei zjawiali się kolejni capo. Ugo Delgado, ze względu na
zmienność nastrojów zwany „Whimpy”, trząsł branżą budowlaną.
Luigi Lorenti, za sprawą swej blond czupryny zwany „Fairy”, miał
nadzór nad wywozem śmieci z całego miasta. Otyły Marcello Villa-
gio, zwany „Fatty”, kontrolował doki i związki zawodowe pracowni-
ków przemysłu stoczniowego.
Lorenzo Moreno, który swym grubym fałdom skóry na głowie i
karku zawdzięczał przezwisko „Skinny”, reprezentował interesy
organizacji w przemyśle paliwowo-energetycznym. Vittorio Beran-
dino, bywalec pokazów mody, zwany był w rodzinie mafiosów „Be-
auty” i działał w branży konfekcyjnej. Massimo Tessari, ze względu
na wrodzoną przebiegłość nazywany „Sly”, sprawował pieczę nad
sektorem kredytowo-ubezpieczeniowym. Giuseppe Ferro z uwagi na
swą burzliwą przeszłość był wśród swoich nazywany „Gunman” i z
ramienia mafii troszczył się o wpływy z handlu bronią.
Wreszcie przybył sam Don Ricardo Malfitani, przewodniczący
commissione, capo di tutti capi nowojorskiej organizacji mafijnej.
Jego szef ochrony, Ross Hogan, który prowadził samochód, z
wprawą lokaja otworzył mu również drzwi samochodu. Najpierw
wysiadł Malfitani, a potem jego consigliere, Terence Coster, jeden z
najchytrzejszych prawników w mieście. Coster już wielokrotnie wy-
ciągał swego mocodawcę z opresji. Miał zarówno wiedzę, doświad-
czenie, jak i rozległe znajomości.
Nikt nie potrafił tak lawirować między paragrafami jak on.
Ricardo Malfitani był u szczytu swej potęgi. Trzymał rodzinę w ry-
zach i szczycił się pełną kontrolą nad poczynaniami swoich capo i ich
żołnierzy. Był zimny jak lód, twardy jak skała i nie znał litości. Cho-
ciaż jego włosy posiwiały, nadal starał się zachować szczupłą, mło-
dzieńczą sylwetkę. Wartości, które obrał sobie w młodości, w dalszym
ciągu stanowiły dla niego drogowskazy przy podejmowaniu decyzji.
Ojciec chrzestny mafii ubierał się nienagannie. Dwurzędowy,
ciemny garnitur, śnieżnobiała koszula z usztywnianym kołnierzem,
stonowany krawat, wszystko idealnie gładkie.
Zawsze dbał o swój publiczny wizerunek. Kreował się na wpły-
wowego polityka, prawdziwego męża stanu. Utrzymywał zresztą jak
najlepsze stosunki z ważniejszymi politykami w mieście. Uwielbiał
pokazywać się w świetle jupiterów. Chętnie udzielał wywiadów, był
zresztą doskonałą pożywką dla żądnych taniej sensacji żurnalistów.
Kochał życie w luksusie. Mógł sobie niewątpliwie na to pozwo-
lić, ponieważ osiągał kolosalne wpływy. Pięćdziesiąt procent zysków
zostawało w kieszeni członków mafii niższego szczebla, dwadzieścia
procent trafiało do capo, którym podlegali, a resztę zgarniało kie-
rownictwo organizacji z capo di tutti capi na czele.
Malfitani i Coster weszli do kwatery głównej.
Hogan odprowadził mercedesa na parking.
‒ No, to zaczynamy! ‒ powiedział nasz operator dźwięku, włą-
czając nagrywanie.
‒ Brakuje Salvatore Danciego ‒ przytomnie zauważył inny
technik FBI.
‒ Świętuje urodziny swojej żony ‒ wyjaśnił Phil.
‒ I dlatego nie przybył na zebranie commissione! Nie chce mi
się jakoś wierzyć. Może nie został zaproszony.
‒ Albo się spietrał po zamachu bombowym.
*
*
*
Fakt, że Rip Blackman był właścicielem sklepu zoologicznego,
wcale mnie nie zdziwił. Potwierdziły się tylko moje przypuszczenia,
że „strzałkowy morderca” ponosi też odpowiedzialność za śmierć
kierownika instytutu, doktora Gaila.
Gail zginął na skutek zatrucia wyjątkowo toksycznym jadem żmii
błękitnej, jednego z najbardziej niebezpiecznych gatunków żyjących
w Azji. Jak się jednak ona znalazła w Nowym Jorku? To pytanie
kierowało automatycznie moją uwagę na handlującego zwierzętami
Ripa Blackmana.
W ciągu wielu lat praktyki zawodowej często miał do czynienia z
różnymi truciznami, występującymi u różnych gatunków zwierząt w
postaci naturalnych wydzielin. Znał też zapewne działanie wielu z
nich, mieszanek protein, enzymów, węglowodanów i kwasów, które
bywały groźne dla ludzi.
Jad tej żmii działał destrukcyjnie na funkcjonowanie dróg odde-
chowych i skład krwi. Choć śmierć przychodziła szybko, agonia była
bolesna.
Sklep Blackamna był już zamknięty. Przez nieszczelne żaluzje w
jednym z okien sączyło się jednak światło. Zapukałem w szybę.
Ukazała się chmurna, kobieca twarz.
- Już nieczynne! ‒ usłyszałem stłumiony głos.
Pokazałem swoją legitymację służbową. Kate Nelson, która po-
czątkowo patrzyła na mnie trochę nieufnie, teraz bez zbędnej zwłoki
otworzyła drzwi.
‒ Ma pan szczęście! ‒ powiedziała. ‒ Dzisiaj wyjątkowo dłużej
pracuję. Muszę zrobić porządek w papierach.
Obiecałem, że nie zajmę jej zbyt dużo czasu i od razu przesze-
dłem do rzeczy:
‒ Gdzie jest Rip Blackman?
‒ Tutaj go nie ma. ‒ Dziewczyna zadarła nos.
Po dokładnej analizie jej postury mogłem zaryzykować diagnozę:
niedożywienie albo bulimia! ‒ Poszedł grać w strzałki. ‒ Sarkastycz-
ny ton tej wypowiedzi wskazywał na to, że ten rodzaj rozrywki nie
przypadł jej do gustu. ‒ A ja tu za niego muszę ślęczeć!
‒ Ma pani tu żaby z gatunku blatsteiger? ‒ zapytałem.
Kate Nelson spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
‒ Pyta pan służbowo czy prywatnie?
‒ Służbowo ‒ wyjaśniłem. ‒ Prywatnie uważam żaby za stwo-
rzenia zimne, obślizgłe i odrażające. A do tego jeszcze niektóre są
śmiertelnie trujące.
‒ Ma pan rację, jeszcze nie widziałam, żeby któraś zamieniła się
w księcia. ‒ Ta dziewczyna miała poczucie humoru i nawet ładny
uśmiech. ‒ W dawnych czasach żaby były lekarstwem na wszystko.
Ich serca pomagały na ból zęba, ich kości na libido...
‒ Nie mam kłopotów ani z zębami, ani z potencją ‒ niestety mu-
siałem przerwać ten tak interesująco zapowiadający się wykład. ‒
Mimo to, proszę mi pokazać taką żabę!
Kate Nelson zaprowadziła mnie na zaplecze.
W wiwarium siedziały trzy okazy tego płaza, którego ojczyzną
były wilgotne lasy subtropikalne. Wyraźnie różniły się ubarwieniem:
jeden był jaskrawoczerwony, drugi żółty, a trzeci niebieskawy.
‒ Nie dotykać! ‒ ostrzegła dziewczyna. ‒ Bo od tego można
stracić życie!
Znałem już tajemnicę ich skóry na grzbiecie, więc nawet nie mia-
łem takiego zamiaru.
‒ Nie mam zwyczaju dotykania wszystkiego, co widzę ‒ odpar-
łem z lekką ironią.
‒ Do tej pory większość klientów próbowała ją pogłaskać. Nie
mam pojęcia, co szef w nich widzi!
‒ Podpowiem pani: ma to coś wspólnego ze strzałkami.
Popatrzyła na mnie tak, jakbym miał nie po kolei w głowie.
‒ Ma pani na stanie żmiję błękitną? ‒ zmienił temat.
‒ Znowu pyta pan służbowo? ‒ upewniała się.
Kiedy potwierdziłem skinieniem głowy, pokazała
mi terrarium.
‒ Jak długo ta żmija tu jest?
‒ Mniej więcej cztery tygodnie.
‒ Mieliście wcześniej inny egzemplarz?
‒ Tak, ale szef zabrał go do domu.
‒ Kiedy to było?
‒ Jakieś trzy miesiące temu.
Pasowało to do mojej koncepcji. Jeżeli miałem rację, to należało
szybko działać. Dlatego też zadałem jeszcze tylko jedno pytanie:
‒ Gdzie pani szef grywa w strzałki?
*
*
*
Grupa obserwacyjna przed kwaterą główną mafii miała kłopoty z
jakością nagrań. Zdalna aktywacja rozlokowanych na zewnątrz mi-
krofonów nie funkcjonowała najlepiej. W takim dynamicznym mie-
ście jak Nowy Jork można było zarejestrować tylko szum i trzaski,
spowodowane tłokiem w eterze.
Dlatego właśnie Dennis Madson preferował stare, dobre pluskwy.
Ich rozmieszczenie jednak w takiej fortecy było niemożliwe. Budy-
nek był strzeżony przez całą dobę przez doborowy oddział uzbrojo-
nych po zęby najemników. No, i przez najnowocześniejszą technikę
zabezpieczeniową.
Phil zaklął. Właśnie stwierdzili, że z głośników wydobywa się je-
dynie buczenie. Połączył się przez walkie-talkie z rozlokowanymi
wzdłuż posiadłości agentami i polecił im ręcznie wysterować mikro-
fony.
Rezultat tych zabiegów okazał się jednakże mizerny. Oracja
przewodniczącego zgromadzenia, Ricardo Malfitaniego, była ciągle
przerywana i niezmiennie towarzyszyło jej ogłuszające syczenie
‒ To niemożliwe, żeby miał aż tak zdeformowane struny głoso-
we! ‒ wściekał się Phil. Głos ojca chrzestnego brzmiał rzeczywiście
nienaturalnie.
Malfitani używał w swoim przemówieniu zręcznych sformuło-
wań, ale były to tylko frazesy, słowa bez treści. Starał się przede
wszystkim stworzyć dobrą atmosferę wśród słuchaczy i wypowiadał
na głos ich myśli. Słyszeli więc to, co chcieli usłyszeć. Był urodzo-
nym mówcą. Zmieniał często barwę głosu i zawsze go zniżał, kiedy
kończył zdanie. Dzięki temu zręcznemu zabiegowi zmuszał swoich
capo do zastanowienia nad ostatnimi słowami.
Kiedy jego mowa zaczynała być dla nas interesująca, zawiodła
technika. Malfitani widać uznał, że słuchacze są wystarczająco
przygotowani, by poruszyć sprawę Danciego. Gdy przechodził do tej
właśnie kwestii, nagle jego głos zawibrował, stał się charczący i
coraz bardziej zaczął przypominać warczenie psa.
‒ Kto handluje ludzkimi organami, musi umrzeć! ‒ zdążyliśmy
jedynie usłyszeć, jak grzmi capo di tutti capi.
Powinno było się nagrać.
Naraz przekaz się urwał. Z głośników dobiegały już tylko strzępy
wypowiedzi zagłuszane szumem, chrobotem i trzaskami.
Z tej kakofonii dźwięków Phil zdołał wyłowić jeszcze tylko trzy
wyrazy:
‒ ... wysłać Anioła Śmierci!
*
*
*
Lokal na rogu ulicy, w którym urządzono klub graczy w strzałki,
znajdował się niedaleko sklepu zoologicznego Blackmana.
Zaparkowałem samochód i wszedłem do środka. Zauważyłem, że
facetom przy barze alkohol zdążył już uderzyć do głowy. Dyskuto-
wali namiętnie o „zegarze śmierci” na Times Square. Pokazuje on
liczbę osób, które zginęły w Stanach Zjednoczonych na skutek uży-
cia broni palnej. To średnio trzydzieści siedem tysięcy rocznie. „Gun
Fighters Deathlock” uświadamia też przechodniów co do ilości broni
palnej w USA. Jest jej około dwadzieścia dwa miliony sztuk.
‒ Nasze prawo o użyciu broni jest zbyt liberalne! ‒ stwierdził
mający wyraźne kłopoty z dykcją starszy, brodaty mężczyzna z bul-
dogiem u stóp. Obaj spoglądali na resztę towarzystwa z taką samą
zawziętością.
‒ Jak mój pies narobi na ulicy, zaraz wciska mi się mandat na
sto dolców. Źle zaparkuję auto, już stoi koło mnie gliniarz z kompu-
terkiem, który za niego wylicza i wypisuje mi karę. A jak się użyje
broni, wtedy się można zasłonić ustawą. Możesz sobie kupić giwerę,
gdzie chcesz, i strzelać, ile wlezie! Niedługo strach będzie wyjść na
miasto w biały dzień!
Choć nie ze wszystkim się zgadzałem, popierałem jednak broda-
cza z buldogiem, ale wolałem się nie mieszać do tej dyskusji przy
barze.
Bądź co bądź Nowy Jork ma najbardziej restrykcyjne w Stanach
przepisy dotyczące użycia broni. Od paru już lat z niezłym skutkiem
realizuje się programy rozbrojeniowe. Każdy mieszkaniec może bez
obawy przyjść na najbliższy posterunek policji i oddać niezalegali-
zowaną broń. Zamiast trafić za kratki, dostaje jeszcze pięćdziesiąt
dolarów od zwróconej sztuki.
Nowy Jork, mimo że jest niemal dziesięciomilionową metropolią
i prawdziwym tyglem kulturowym, uchodzi dzisiaj za jedno z bez-
pieczniejszych miast w USA. Statystyki nie kłamią. Liczba zabójstw
zmniejszyła się o 37%, a liczba najcięższych przestępstw o 25%.
Powód był oczywisty: granica tolerancji policji została radykalnie
obniżona. Picie i oddawanie moczu w miejscach publicznych, malo-
wanie farbami w sprayu po ścianach czy agresywne żebranie były
karane. Wprawdzie w wyniku tego więzienia były przepełnione, ale
parki i ulice bezpieczniejsze.
Gubernator stanu nie robił tajemnicy z faktu, że do poprawy tych
wskaźników walnie przyczyniło się przywrócenie kary śmierci.
Postawny barman wrócił właśnie z sąsiedniej sali, niosąc na tacy
stos pustych kufli.
‒ Nasi chłopcy prowadzą! ‒ oznajmił triumfalnie.
Plakat na ścianie zdradził mi znaczenie tych słów. W lokalu od-
bywał się właśnie turniej strzałkowy. „Twarde Groty” kontra „Sta-
lowe Ostrza”! Wyglądało na to, że wszyscy tutaj ‒ no, może poza
parą ściskających się w kącie nastolatków ‒ traktowali zawody bar-
dzo poważnie. Pewnie obie drużyny walczyły o jakieś trofeum albo
też o ligowe punkty, jeżeli należały do miejskiej ligi.
Zamówiłem piwo i postanowiłem przyłączyć się do szpaleru kibi-
ców.
‒ Fan „Grotów”, co? ‒ spytał barman, stawiając mój kufel na la-
dzie. ‒ Nigdy tu pana nie widziałem, więc na pewno tak! ‒ sam sobie
odpowiedział.
‒ Wstęp jest chyba wolny?
‒ Jasne, to nie są przecież zawodowcy! Grają dla przyjemności,
nawet sami płacą za drinki.
Wszedłem na zatłoczoną salę. „Ostrza” zdobyły właśnie kolejne
punkty i ich kibice wiwatowali z radości.
Rozejrzałem się po twarzach, szukając Ripa Blackmana. Nie było
go. Postanowiłem zatem poczekać przy jedynym stoliku, przy któ-
rym było jeszcze wolne krzesło. Jak się okazało, usiadłem obok ja-
kiegoś nawiedzonego kibica, który naukowo zaczął mi wykładać
zasady swej ulubionej gry.
‒ As! ‒ powiedział, wskazując na tarczę. ‒ Na razie mieliśmy
siedem razy triple 20, raz triple 19, raz double 12 i trzy razy „oko
byka”! Imponujące! ‒ Spojrzał na mnie przelotnie. ‒ Wie pan za-
pewne, że rzucają z odległości 2,37 metra?
Było mi obojętne, z jakiej odległości rzucają. Przestałem zwracać
na niego uwagę. Nie interesował mnie też stan rywalizacji „Ostrych
Grotów” ze „Stalowymi Ostrzami”.
Obserwowałem mężczyzn wchodzących na salę. W pewnej chwi-
li pojawił się Blackman. Nie widziałem zbyt dokładnie jego twarzy,
ale tak krzywe nogi mógł mieć tylko on. Melanie Green doskonale
go opisała: chudy, blady, z haczykowatym nosem. Tym razem nie
miał na sobie kombinezonu motocyklisty, lecz jasny dres.
Nasze spojrzenia skrzyżowały się na kilka sekund. Podniósł brwi
w geście zdziwienia i strachu. Zareagował błyskawicznie: odwrócił
się na pięcie i zniknął za drzwiami męskiej toalety, z której właśnie
wyszedł.
Nie sądzę, aby miał aż tak słaby pęcherz, raczej zwietrzył zagro-
żenie z mojej strony. Przypuszczalnie jemu również spotkanie w
„Cyber Cafe” utkwiło w pamięci.
Wstałem pospiesznie z miejsca i ruszyłem za nim. Kiedy otwo-
rzyłem drzwi do toalety, zobaczyłem otwarte okno. Blackman wy-
skoczył przez nie na podwórze.
Naraz wyrosło przede mną jakieś monstrum. Facet miał przynajm-
niej dwa metry wzrostu, barki jak szafa dwudrzwiowa i neandertalsko
sklepioną czaszkę, ozdobioną irokezkim czubem. W garści trzymał
mocno szczoteczkę do czyszczenia kibla. Ciekawe, po co mu ona?
‒ Zostaw Ripa Blackmana w spokoju! ‒ warknął ledwo zrozumia-
le. ‒ Jest nam potrzebny. To nasz najlepszy zawodnik. Dostaniesz
swoje pieniądze, po meczu. W najgorszym razie zrobimy zrzutę.
Blackman musiał mu opowiedzieć jakąś zmyśloną historyjkę,
chcąc zyskać na czasie. Mogłem się po prostu wylegitymować, udo-
wadniając, że nie zajmuję się ściąganiem długów, ale szkoda mi było
czasu na formalności.
Kiedy zamachał mi przed oczami szczotką, straciłem cierpliwość.
Prawą ręką pozbawiłem go tej broni, a lewą wymierzyłem cios w
podbródek. Był to jeden z moich najbardziej udanych występów, bo
zagradzająca mi jeszcze przed chwilą drogę góra mięsa zwaliła się
koło pisuaru.
Mogłem kontynuować pościg. Skoczyłem z okna. Kiedy wylą-
dowałem na podwórku, rozejrzałem się za Blackmanem. Bez trudu
go wypatrzyłem. Próbował właśnie sforsować mur po drugiej stronie
dziedzińca. Na próżno. Uprawianie sportu strzałkowego nie rozwija-
ło przecież ogólnej sprawności fizycznej.
Jego przewaga stopniała w oczach. Kiedy wreszcie udało mu się
wskoczyć na mur, ja stałem już pod nim, szykując się do wzięcia tej
przeszkody.
Wybiłem się mocno, chwyciłem dłońmi gzyms i dźwignąłem bez
większego wysiłku w górę.
Właśnie miałem zeskoczyć na drugą stronę ogrodzenia, kiedy zo-
baczyłem czyhającego na mnie Blackmana.
Zmartwiałem. W ręku trzymał strzałkę i celował we mnie jak do
tarczy.
Nie zdążyłem wykonać żadnego uniku. Żelazne ostrze wbiło się
w moje lewe ramię.
*
*
*
‒ Nie jestem staromodny, ale wszystkie te innowacje mają swoje
ciemne strony. Wysoko rozwinięta technika rewolucjonizuje nasz
sposób życia, niszczy rodzinną idyllę. ‒ Salvatore Danci z rozrzew-
nieniem wspominał stare dobre czasy rodziny, czyli mafii.
Ostatni goście wyszli już z przyjęcia. Teraz capo czekał na inną
wizytę. Mieli się u niego zjawić pozostali bossowie cosa nostry,
których zaprosił do siebie z okazji urodzin Paoli. Specjalnie przygo-
towany bufet już czekał, szampan chłodził się w lodówce.
Danci siedział wraz z żoną i pasierbicą w salonie.
‒ Wszystko się zmieniło ‒ skarżył się Don Salvatore.
‒ Ty też się postarzałeś ‒ zauważyła Julia Domingo ‒ mimo że
nie posiwiałeś.
Rzeczywiście, włosy mafiosa były ciągle kruczoczarne i imponu-
jąco gęste.
‒ Więź rodzinna pęka! ‒ kontynuował Danci, puszczając uwagę
Julii mimo uszu. ‒ Kiedyś byliśmy zwarci, nieprzejednani, silni,
konsekwentni! Szanowaliśmy się!
Zamyślił się. Patrzył w dal. Przypomniała mu się ceremonia ini-
cjacji.
‒ Stałem wraz z innymi kandydatami w szeregu
‒ mówił dalej. ‒
Na stole przed nami leżał rewolwer i nóż. Tworzyły krzyż. Nad nimi
wisiał święty obraz.
‒ Co za bigoteria! ‒ Julia nie mogła zapanować nad swoim cię-
tym językiem. ‒ Prawie jak w zakonie!
Danci spojrzał surowo na dziewczynę.
‒ Tylko bez impertynencji, moje dziecko!
‒ Przypominam, że nie jestem wcale twoim dzieckiem!
‒ Mów dalej, Salvatore! ‒ włączyła się Paola, chcąc przerwać
zaostrzającą się wymianę zdań między swoimi bliskimi. ‒ Nie kłóć-
my się chociaż dzisiaj!
Capo nabrał głęboko powietrza w płuca i wrócił do swojej opo-
wieści:
‒ Ojciec chrzestny zapytał: „Czy zabijecie, jeżeli dam wam taki
rozkaz?”
‒ A ty oczywiście odpowiedziałeś: „Tak, amen!” ‒ skomento-
wała Julia. ‒ Z moralnego punktu widzenia to dewiacja!
‒ Nie wiesz, co mówisz! Nie masz jeszcze żadnego życiowego
doświadczenia. Kto chce do czegoś dojść, musi zapomnieć o ogólnie
obowiązującej moralności. W naszej społeczności obowiązywał że-
lazny kodeks, znacznie surowszy niż u innych. Skrzyżowana broń
była symbolem: rewolwer to życie, nóż to śmierć! Każdemu kandy-
datowi nacinano palec, a nasza krew kapała na święty obraz. Ojciec
chrzestny mówił wtedy: „Kto zdradzi rodzinę, tego dusza spali się na
popiół!”
‒ Nie ma w tym ani mądrości, ani romantyzmu! ‒ Julia ciągle
dorzucała swoje trzy grosze. ‒ Czy kiedykolwiek kogoś już zdradzi-
łeś?
Danci poczerwieniał na twarzy. Był wściekły.
‒ Jak śmiesz?! ‒ Wydawało się, że capo zaraz straci nad sobą
kontrolę.
‒ To dlaczego w twoim samochodzie podłożono bombę?
Paola osłupiała. Nastała chwila ciszy.
‒ Czy to prawda, Salvatore? ‒ zapytała wreszcie solenizantka.
‒ Skąd o tym wiesz, Julio? ‒ spytał mrukliwie Danci.
‒ Z pierwszej ręki, od FBI.
‒ Znowu ten przeklęty Cotton! ‒ Mafioso aż zgrzytnął zębami.
*
*
*
Czy strzałka, która mnie ugodziła, była zatruta?
Nie mogłem tego wykluczyć. Jeżeli tak, to moja sytuacja nie wy-
glądała zbyt różowo. Starając się logicznie rozumować, odsuwałem
myśl o grożącej mi śmierci. Dlaczego właściwie Blackman miałby
iść na zawody z zatrutą strzałką?
Co chwila sprawdzałem reakcje moich kończyn.
Były prawidłowe. Wewnątrz też nic mnie nie bolało.
Wyrwałem ostrze z ramienia i odrzuciłem w kierunku napastnika.
Nie byłem takim specem jak on, więc nie trafiłem. Ponadto dzielący
nas dystans był już znaczny, bo krwiożerczy handlarz zwierzętami
uciekał dalej.
Zeskoczyłem z muru na chodnik i pobiegłem za Blackmanem.
Był znacznie wolniejszy ode mnie, więc znowu szybko zniwelowa-
łem jego przewagę.
Obejrzał się. Kiedy zobaczył, że go doganiam, wpadł w popłoch.
A więc strzałka nie była zatruta!
Wskoczył w lukę między zaparkowanymi samochodami i wy-
biegł na ulicę. Dość szybko nadjeżdżający osobowy dodge zaczął
gwałtownie hamować. Nie zdołał jednak uniknąć zderzenia. Rip
Blackman odbił się od maski samochodu i potoczył na drugi pas
ulicy. Dodge zatrzymał się po kilku metrach.
Na próbującego się podnieść Blackmana najechał z kolei półcię-
żarowy ford.
Mistrz gry w strzałki miał szczęście, że dodge jechał dość wolno.
Znowu potoczył się po asfalcie. Ale teraz nie próbował już nawet
wstawać. Spojrzał tylko na mnie z nienawiścią, kiedy się do niego
zbliżyłem.
‒ Nie ruszaj się! ‒ poradziłem mu. Poza rozciętą w jednym
miejscu głową nie było widać na ciele Blackmana żadnych otwar-
tych urazów. Należało się jednak liczyć ze złamaniami kości. Lewa
noga na przykład była ułożona nienaturalnie.
‒ To nie moja wina! ‒ tłumaczył się kierowca dodge'a. ‒ Po pro-
stu wyskoczył mi...
‒ Ma pan telefon komórkowy? ‒ przerwałem mu.
‒ Tak, w wozie.
‒ To niech pan wezwie karetkę! ‒ Posłusznie wrócił do samo-
chodu i połączył się z pogotowiem ratunkowym.
Kierowca forda przyniósł dwa koce, na których wspólnie ułożyli-
śmy rannego.
‒ Kim pan jest? ‒ spytał Blackman, nie wykazujący już woli
walki. ‒ Dlaczego mnie pan gonił?
Pokazałem mu swoją legitymację.
‒ Tego się obawiałem! ‒ westchnął z rezygnacją. ‒ No, ale prę-
dzej czy później to by się i tak stało. Może pan sobie darować tę
drętwą formułkę o moich prawach! Nie potrzebuję żadnego adwoka-
ta. Sam się będę bronił. Swoje zadanie wykonałem. Sumienie mam
czyste. Jak kryształ!
‒ Na tym kryształowym sumieniu ma pan życie trzech ludzi,
trzech lekarzy! Nie chce mi się wierzyć, żeby mordując doktora Gai-
la, doktora Stanforda i profesora Malone'a był pan niepoczytalny!
‒ Byłem świadomy tego, co robiłem. Ich karygodny błąd kosz-
tował moją żonę życie! Przysięgali ratować ludzi, a nie ich zabijać!
Przysięga to zobowiązanie. Nie można puszczać płazem złamanej
przysięgi, niewywiązywania się ze zobowiązań! Wyciągnąłem więc
wobec nich konsekwencje!
‒ Od tego mamy sądy! Jedyna przewidziana prawem droga wie-
dzie przez salę rozpraw. Złamał pan prawo!
‒ Jestem gotowy odpowiadać za swoje czyny, ale będę się bronił i
postaram się udowodnić, że to ja mam rację! ‒ gorączkował się dalej.
Z ulgą powitałem pojawienie się sanitariuszy, które przerwało tę
rozmowę.
*
*
*
‒ Co pan Cotton ma wspólnego z bombą w twoim samochodzie!
‒ dopytywała się Paola Danci.
‒ To agent FBI! ‒ odparł niechętnie Danci.
‒ Dlaczego więc przedstawiłeś mi go jako swojego starego zna-
jomego?
‒ Ponieważ, niestety, to prawda. Znamy się już parę ładnych lat
‒ wyjaśnił capo.
‒ Oraz dlatego, że twój drogi Salvatore nie chciał ci psuć wie-
czoru ‒ dodała Julia z sarkastycznym uśmieszkiem. ‒ Z tego samego
powodu zresztą przemilczał sprawę zamachu. Potwierdza się moja
teoria, że nawet przy tak wypaczonej osobowości można czasami
postępować szlachetnie.
‒ Przestań, Julio! ‒ skarciła córkę Donna Paola. ‒ Mam dosyć
twoich docinków! Twój ojciec sobie na to nie zasłużył!
‒ Mój ojczym nie zasłużył sobie również na bombę w samocho-
dzie! ‒ Julia nie miała zamiaru milczeć. ‒ Dlaczego opowiada nam
dzisiaj te łzawe historie o dawnej mafii? Przecież nie dla zabicia
czasu. On się zwyczajnie boi! Teraz zginął tylko jego szofer. Ale
następnym razem...
‒ Julio! ‒ przerażona Paola zakryła twarz rękami.
‒ Musisz wreszcie poznać prawdę, mamo!
‒ A co jest prawdą? ‒ Pani Danci zaniosła się płaczem. ‒ Praw-
da leży zawsze gdzieś pośrodku.
‒ To dla ciebie typowe! Złoty środek to rozmydlanie rzeczywi-
stości. Masz wyjątkowy talent od odwracania kota ogonem! Z wady
potrafisz zrobić zaletę.
‒ A ty widzisz wszystko w czarnych barwach.
‒ Julia ma rację ‒ odezwał się Salvatore, który jeszcze przed
chwilą pogrążony był w zadumie. ‒ Muszę ze smutkiem stwierdzić,
że za tym zamachem stoi Ricardo.
‒ Malfitani? Uważasz, że to on podłożył ci...
‒ Zlecił podłożenie bomby ‒ poprawił domysł Paoli.
‒ Ale dlaczego? Co takiego mu zrobiłeś?
‒ Mike Malone wplątał się w handel ludzkimi organami. Nic o
tym nie wiedziałem, ale Ricardo się wreszcie zorientował. Znasz
reguły. Nie ma miejsca na lewe interesy za plecami ojca chrzestnego.
Zwłaszcza tego typu.
‒ Dlatego że do końca życia musi chodzić z rozrusznikiem ser-
ca?
‒ Między innymi dlatego.
‒ Ale gdybyś wiedział o sprawkach swojego ordynatora...
‒ Niewiedza nie chroni przed karą ‒ odparł głucho. Mimo cięż-
kiej atmosfery, towarzyszącej tej rozmowie, Danci próbował się
uśmiechnąć. Stracił zwykłą pewność siebie, ale starał się tego nie
pokazywać.
Paola pokiwała głową z niedowierzaniem.
‒ To niemożliwe, żeby z tego tylko powodu Ricardo wydał na
ciebie wyrok!
‒ W przeszłości miałem z nim sporo zatargów. Do tego ostatnio
Julia odrzuciła starania jego syna, Silvio, o jej rękę. No, i czara gory-
czy się przelała.
‒ Silvio jest dla mnie nikim! ‒ oświadczyła Julia stanowczo. ‒
Siedzi na tej swojej wyspie, gdzieś na Pacyfiku, i w ciągu jednego
dnia przepuszcza więcej pieniędzy, niż normalny człowiek zarabia w
ciągu roku. To babiarz i pasożyt! I ja miałabym się związać z kimś
takim na całe życie?
‒ Nie będę cię już dłużej nakłaniał do tego małżeństwa ‒ obiecał
Danci. ‒ Wydarzenia dzisiejszego dnia zmieniły mój pogląd na tę
sprawę.
Donna Paola spojrzała niecierpliwie na zegar.
‒ Gdzież są ci nasi goście? ‒ spytała.
‒ Commissione powinno się było już dawno skończyć ‒ odparł
Danci stłumionym głosem. ‒ Już nie przyjdą.
Zapadła cisza. Nawet Julia nie miała ochoty wygłaszać swoich
uwag.
‒ Więc chcą cię usunąć! ‒ stwierdziła Paola.
‒ Zlikwidować! ‒ poprawił Salvatore.
*
*
*
Po odwiezieniu Ripa Blackmana do szpitala poinformowałem o
sprawie trzy różne komisje śledcze, zajmujące się śmiercią Gaila,
Stanforda i Malone'a.
Na razie nie zachodziło niebezpieczeństwo ucieczki głównego
podejrzanego, ponieważ miał połamane obie nogi, ale decyzja, czy
należało wobec niego zastosować dozór policyjny, należała do prze-
wodniczących komisji.
Wszystkie te rutynowe działania zajęły mi trochę czasu. Był już
późny wieczór, kiedy dotarłem do stanowiska obserwacyjnego przed
posesją Danciego. Był to samochód dostawczy reklamujący jakąś
pralnię chemiczną.
Z satysfakcją mogłem się teraz przekonać, że dzięki zamieszaniu,
które wywołałem na przyjęciu, Dennisowi Madsonowi udało się
wykorzystać możliwości techniczne, jakie dawały najnowocześniej-
sze urządzenia podsłuchowe. Dźwięk, przekazywany przez umiesz-
czone w salonie domu mafiosa pluskwy, był idealnej jakości.
FBI podpięło się też do linii telefonicznej Danciego.
‒ Mamy interesujące nagrania ‒ pochwalił się Dennis. ‒ Chociaż
nie mogę powiedzieć, żeby ustawa o prywatności nam pomagała.
Według amerykańskiego prawa mikrofony podsłuchowe nie mo-
gą być włączone bez przerwy, zakazane jest też nagrywanie wypo-
wiedzi, które mają ewidentnie prywatny charakter. Zazwyczaj jednak
policja przesuwała tę trudną do określenia granicę.
Madson w paru słowach streścił rezultaty dotychczasowego na-
słuchu: Danci jest przekonany, że zamach bombowy to sprawka Ri-
cardo Malfitaniego.
‒ Capo się spietrał ‒ powiedział Dennis. ‒ I nie bez powodu, ro-
dzina ma go teraz za czarną owcę. Na razie szczęście mu sprzyja, ale
na pewno spróbują ponownie!
Też tak uważałem.
‒ Nie bardzo możemy mu pomóc, dopóki nie zdecyduje się na
współpracę z nami.
‒ Nigdy tego nie zrobi, Jerry! Jak przesłuchasz taśmę, szybko
dojdziesz do wniosku, że honor mafii to dla Danciego nie wytarty
slogan, to integralna część jego osobowości.
Z tego, co się zdążyłem zorientować, Danci nie był jedynym kan-
dydatem do odstrzału. Jeżeli rzeczywiście bezpośrednim powodem
gniewu Malfitaniego było wykrycie ciemnych interesów z transplan-
tami, ordynator kliniki Danciego także powinien mieć się na baczno-
ści. Postanowiłem więc porozmawiać z nim jeszcze tego wieczora.
Może Mike Malone okaże się bardziej rozmowny od swego pryncy-
pała?
Przyjechał Phil. Opowiedział nam o efektach podsłuchu w kwate-
rze głównej mafii, potwierdzając nasze przypuszczenia. „Kto handlu-
je ludzkimi organami, musi umrzeć!”, miał się wyrazić capo di tutti
capi.
Usiedliśmy obok siebie, założyliśmy słuchawki i zaczęliśmy
przysłuchiwać się rozmowie prowadzonej w salonie Danciego.
*
*
*
‒ I tak już nie przyjdą ‒ stwierdził Don Salvatore. ‒ Nie ma sen-
su dłużej czekać. Jestem głodny.
Podszedł do stolika z zimną płytą i z wielkiego półmiska przy-
branego mandarynkami i winogronami wziął udko bażanta, umoczył
je w sosie mangi i wgryzł się w chrupiące mięso.
‒ Paola, przynieś nam szampana! Nie pozwolimy sobie zepsuć
dzisiejszego święta!
‒ Jedzenie i picie utrzymują jedność ciała i duszy ‒ powiedziała
Julia i, idąc za przykładem ojczyma, nałożyła sobie na talerz rostbef.
‒ Jak można jednak zachować jedność rodziny? Nie myślę tu o tej
małej, naszej rodzinie, lecz o tej wielkiej ‒ o mafii.
Salvatore przełknął głośno ślinę, przeżuwając pieczyste w mil-
czeniu.
‒ Czy ten zamach bombowy nie przekonał cię wreszcie do tego,
żeby skończyć z tą bandą i wystąpić o ochronę policyjną? Jesteś
przecież teraz „stinkaroo”, bo tak zdaje się nazywacie osoby, które
straciły zaufanie herszta.
Danci nie wytrzymał:
‒ Przestań się wymądrzać! Może znasz się na tych swoich pędz-
lach i obrazkach, ale nie masz pojęcia o prawdziwym życiu otaczają-
cych cię ludzi! Mnie też, niestety, mało znasz. A może ty nie chcesz
znać swojego ojczyma, jak to uparcie podkreślasz. Jestem w rodzinie
typowym „bambino” i jeżeli choć trochę znasz nasz slang, powinnaś
wiedzieć, co to oznacza.
‒ „Bambino” to nie dziecko, tylko wyjątkowo twardy chłopak.
‒ Zgadza się. Nie tak łatwo mnie zastraszyć! Nie poddam się z
byle powodu! Wet za wet!
‒ Dobrze ci mówić, skoro to swoich goryli poślesz do jaskini
lwa. Pójdą, bo królewskimi apanażami kupiłeś ich wierność. Tylko,
że tym razem nic ci to nie pomoże. Zamach w samochodzie powi-
nien ci to jasno uzmysłowić ‒ jesteś przeklęty, zostałeś już skazany!
‒ Będę ostrożniejszy!
‒ Znowu dramatyzujesz, Julio ‒ włączyła się Paola Danci, która
właśnie weszła, niosąc na tacy odkorkowaną butelkę szampana i trzy
kieliszki.
‒ Wypijmy za zdrowie matki! Długiego i spokojnego życia! ‒
wzniosła toast Julia. Odwróciła się do ojczyma i stuknęli się lamp-
kami. ‒ Tobie zresztą życzę tego samego, Salvatore.
Danci spojrzał na nią badawczo.
‒ Dziękuję! Muszę zarządzić podjęcie dodatkowych środków
bezpieczeństwa.
Przez intercom przywołał do siebie szefa ochrony.
Bruce Corby zjawił się już po chwili i stając przed swoim moco-
dawcą przyjął wojskową postawę.
‒ Zwołaj wszystkich ludzi! ‒ polecił capo. ‒ Podziel ich na dwie
zmiany! Od tej chwili dom ma być strzeżony dzień i noc! Z ostrą
amunicją!
‒ Okay! ‒ Łysy olbrzym wyprężył się jeszcze bardziej.
‒ Poczekaj, Bruce! Najpierw przynieś z pawilonu moje okulary
do czytania!
‒ Robi się! ‒ Corby ruszył szybkim krokiem do ogrodu.
Paola przymknęła oczy i westchnęła ciężko.
‒ Dobrze się czuję, kiedy dookoła ustawia się ciężką artylerię.
Prawie jak na wojnie.
‒ Nie mam wyboru! ‒ Danci starał się zachować zimną krew.
Czy jego twarz na pewno jednak wyrażała stanowczość? ‒ Musimy
się mieć na baczności!
‒ No, to na zdrowie! ‒ Julia podniosła kieliszek.
Kiedy Paola otwierała drugą butelkę szampana,
jej mąż zaczął
tracić panowanie nad sobą.
‒ Gdzie się podział ten przeklęty Corby?
Pełen najgorszych przeczuć Danci poszedł do swego gabinetu i
wrócił z coltem government, siedmiostrzałowym rewolwerem kali-
bru 45 ACP.
‒ Co masz zamiar zrobić? ‒ Teraz Paolę zaczął ogarniać lęk.
‒ Idę do ogrodu. Chcę sprawdzić, gdzie się podział Bruce.
‒ Bądź ostrożny!
Danci włączył lampy ogrodowe i wyszedł przez taras.
‒ Bruce! ‒ zawołał.
Żadnej odpowiedzi. Odbezpieczył pistolet i położył palec na spu-
ście.
Stąpał powoli, rozglądając się wokół nieufnie. Kiedy dotarł do
pawilonu, włączył mętne, kolorowe oświetlenie na suficie, przy któ-
rym tak często bawił się do rana.
Wszedł do środka. Przy barze zauważył leżącego mężczyznę.
Bruce Corby. Leżał na plecach, z nożem w piersi. Jego oczy wpa-
trywały się w rozgwieżdżone niebo, doskonale widoczne przez
oszklony dach.
Capo w jednej chwili oblał zimny pot.
‒ Danci! ‒ usłyszał za plecami niski, chrapliwy głos.
Odwrócił się i rozpoznał Reda Blockera. Brodaty siłacz, ubrany w
jeansowe spodnie, jeansową kurtkę i czapkę z daszkiem, trzymał w
lewej ręce nieduży nóż rzeźnicki, przerobiony na narzędzie zbrodni.
Miał cienką, długą klingę i trzonek wymieniony na korkowy. Za-
pewne był doskonale wyważony.
‒ To zwiastun twojej śmierci, Danci! ‒ krzyknął Blocker, wyko-
nując ledwo zauważalny ruch nadgarstka.
Nóż poszybował w kierunku Danciego. Stało się to zbyt szybko,
aby Don Salvatore miał czas zareagować. Ostrze utkwiło głęboko w
jego piersi, lecz nie uszkodziło serca.
Capo zachwiał się, ale nacisnął spust swego rewolweru. Wystrze-
lił trzykrotnie, jednak żadna z kul nie trafiła celu.
Z zarośli wyłoniło się dwóch innych mężczyzn. Ci byli już uzbro-
jeni w lugery. Danci nie miał szans. Wystrzelali w niego całe maga-
zynki. Ugodziło go wszystkie szesnaście kul.
Don Salvatore zwalił się jak kłoda. Upadł na brzuch, rozpościera-
jąc szeroko ręce.
Chociaż się już nie ruszał, Red Blocker wyciągnął z kabury super
balckhawka, 44-milimetrowe magnum, którym bez trudu można
położyć słonia. Przystawił lufę do skroni leżącego i wypalił.
*
*
*
Pierwszych trzech wystrzałów w ogóle z Philem nie usłyszeliśmy,
ponieważ mieliśmy na uszach słuchawki.
Dopiero gwałtowne gesty naszych kolegów zwróciły naszą uwagę
na odgłosy dochodzące z ogrodu mafiosa.
Intensywność strzelaniny kazała zakładać najgorsze, tym bar-
dziej, że detonacje brzmiały jednakowo, co sugerowało brak wymia-
ny ognia.
Zerwałem z uszu słuchawki i wyskoczyłem z samochodu. Phil
zrobił to samo. Pobiegliśmy do bramy wejściowej. Była zamknięta.
Niecierpliwie, kilkakrotnie nacisnąłem fikuśny dzwonek. Nie ode-
zwał się.
‒ Nic dziwnego! ‒ Phil wskazał palcem na rozbitą szybę budki
strażniczej. ‒ Nadajnik został zniszczony, więc nie wysyła już sygna-
łu.
Na asfaltowym podjeździe, wiodącym od bramy do willi, zauwa-
żyłem ochroniarza, z którym jeszcze nie tak dawno toczyłem bój
przy basenie. Biegł w naszym kierunku, celując z pistoletu maszy-
nowego.
Kiedy mnie rozpoznał, nie był zachwycony.
‒ To pan ten alarm...
‒ Nie! ‒ wpadłem mu w słowo. ‒ Ogłuchł pan? Nie słyszał pan
strzałów w ogrodzie?
‒ Tym się zajmuje Nat. Ja odpowiadam za bramę.
Nat to pewnie ten drugi, co lądował w basenie.
‒ Bruce też tam jest?
Czy Bruce Corby, szef ochrony Danciego, wiedział już o zaj-
ściach w ogrodzie? A może brał w nich udział?
Od dłuższego czasu nie było słychać żadnego wystrzału. To nie
był dobry znak.
‒ Otwieraj tę przeklętą bramę! ‒ wrzasnąłem na mojego zna-
jomka. W międzyczasie zdążył się już chyba dowiedzieć, że jestem z
FBI, a zatem w tej sytuacji mógłbym okazać się bardziej przydatny
niż uciążliwy. Po chwili namysłu pospieszył spełnić moje życzenie.
Kolejna seria z wielkokalibrowej broni podziałała na nas jak wiatr
w plecy. Pobiegliśmy czym prędzej w kierunku pawilonu, wyciąga-
jąc po drodze nasze 38-ki.
W słabym świetle łańcucha wielobarwnych lampek z pawilonu
zauważyliśmy poruszające się postaci.
Biegliśmy na skróty, w poprzek trawnika, potem obok basenu...
Zauważyłem dwa jaskrawoczerwone języki ognia. Zaraz potem
naszych uszu doszły kolejne detonacje pocisków z lugerów. Wyka-
zaliśmy się refleksem, w porę przywierając do ziemi.
Kule świsnęły nad naszymi głowami i z impetem uderzyły w pa-
lisadę odgradzającą swimming pool od trawnika, robiąc w niej dwie
pokaźne dziury.
Po chwili oba lugery wypaliły ponownie. Znowu świst, znowu
pudło. Ale tym razem było bliżej.
‒ Musimy się schować! ‒ krzyknął Phil i skoczył pierwszy w
kierunku palisady, która dawała namiastkę bezpieczeństwa.
Naraz rozległ się stukot karabinu maszynowego. Wychyliłem się
ryzykownie zza płotu i rozpoznałem Nata, niewysokiego, krępego
ochroniarza Danciego. Skradał się od strony ogrodowego oczka
wodnego, strzelając w kierunku pawilonu.
Chciał unieszkodliwić napastników z lugerami, ale w chwili od-
dawania strzałów stracił równowagę na mokrym trawniku, zachwiał
się i kule poszybowały w korony drzew i nadbudówkę nad pawilo-
nem, tłukąc szklany dach. Karabin wypadł mu z rąk.
Przestraszony brzękiem roztrzaskanego szkła brodacz w czapce z
daszkiem wyskoczył z pawilonu i uciekł ku ogrodzeniu.
Jego koledzy natomiast załadowali powtórnie i oddali salwę w
kierunku Nata.
Ich wystrzały zmieszały się z naszymi. Celowaliśmy z Philem w
nogi, co powinno wystarczyć, żeby uratować życie nieszczęsnemu
ochroniarzowi, stojącemu bezbronnie koło stawu. Potrzebowaliśmy
przecież żywych świadków.
Nasze kule trafiły bezbłędnie. Moja w podudzie jednego, a Phila
w łydkę drugiego z bandytów.
Jeden z nich zdążył jednak wystrzelić.
Bez najmniejszego stęknięcia Nat osunął się na ziemię i stoczył
do wody.
‒ Naprzód! ‒ zakomenderowałem i skoczyliśmy do przodu, nie
ryzykując jednak biegu na otwartej przestrzeni. Pochyleni jak najni-
żej dopadliśmy kępy zarośli, dającej nam osłonę.
Nasi przeciwnicy byli wprawdzie ranni, ale nadal uzbrojeni, nadal
zdolni do szybkiej reakcji. Nawet takie skradanie się nie dawało nam
gwarancji bezpieczeństwa, ale musieliśmy podjąć próbę obezwład-
nienia bandytów.
Nasze plany pokrzyżował ochroniarz od bramy, który zjawił się
niespodziewanie i natychmiast wdał w wymianę ognia na śmierć i
życie.
Ogłuszające staccato jego peema w jednej chwili przerwało linię
życia pierwszego z leżących napastników. Drugi zdążył jeszcze trzy-
krotnie wystrzelić, zanim i jego dosięgły śmiercionośne kulki
Po tej krótkiej, gwałtownej wymianie strzałów ochroniarz wydał
stłumiony jęk, rzucił pistolet maszynowy, zatoczył do tyłu i na boki,
dziwacznie zamachał rękami i zwalił się na ziemię.
Teraz, kiedy gangsterzy sami wymierzyli sobie karę, mogliśmy
spokojnie wyjść z ukrycia i obejrzeć spustoszenie, jakie po sobie
zostawili.
Ochroniarz z bramy leżał na brzuchu, z rozrzuconymi nogami.
Wydawało się, że gryzie trawę. Przyklęknąłem i odwróciłem jego
ciało. Strzał w serce, stwierdziłem. Na zastygłej twarzy malowało się
zdziwienie, a szeroko otwarte oczy wpatrywały się we mnie z nie-
dowierzaniem.
Z oddali dobiegał coraz wyrazistszy dźwięk policyjnych syren.
Nadciągały posiłki, zaalarmowane przez techników FBI ze stanowi-
ska obserwacyjnego przed bramą. Niestety, za późno.
Sześć trupów! Taki był bilans nocnej strzelaniny w ogrodzie bos-
sa mafii. Okazało się, że w użyciu była nie tylko broń palna, ale i
sieczna. W ciałach Salvatore Danciego i Bruce'a Corby znaleźliśmy
noże.
Nie mogliśmy się doliczyć jednego z napastników
‒ tego broda-
tego, w jeansie, z czapeczką. Podczas gdy Phil Decker wyjaśniał
przybyłym policjantom przyczyny i przebieg zajścia, ja ruszyłem na
poszukiwanie naszej zguby, jedynego gangstera, który przeżył i
mógłby zeznawać.
Za swoim domem państwo Danci kazali urządzić warzywnik,
otoczony dereniowym żywopłotem. Przeszedłem między rabatami
wąską ścieżką wyłożoną czerwonymi płytami i dotarłem do cieplar-
ni. Szklany dach nadal przykrywały słomiane maty, mające chronić
rośliny przed palącym słońcem. Obok szklarni była niewielka przy-
budówka na narzędzia. Koło altany zauważyłem stojącą otworem
drewnianą bramę. Za nią, do końca posesji, rozpościerała się nieduża
łąka z dziko rosnącymi kwiatami.
Kiedy ją przemierzyłem, odkryłem drabinę. Mordercy w tym
miejscu przeprawili się przez okalający posiadłość Danciego mur i tą
samą drogą zbiegł brodacz. Dalszy pościg nie miał żadnych szans
powodzenia.
Wróciłem z pustymi rękami.
W pawilonie zastałem płaczącą nad zwłokami męża Paolę Danci.
Julia obejmowała matkę ramieniem i próbowała ją pocieszyć. Bez-
skutecznie. Nie potrafiła ‒ ale chyba nikomu by się to nie udało
‒
powstrzymać matczynych łez ani też wybuchu wściekłości kobiety, z
której kilku skrytobójców uczyniło właśnie wdowę.
‒ Malfitani! ‒ wykrzykiwała Paola Danci pałając nienawiścią i
rządzą zemsty. ‒ Malfitani, przeklęty łajdaku! Zapłacisz mi za to!
Ekipa zabezpieczająca ślady przystąpiła już do pracy. Poprosiłem
Phila, żeby zajął się koordynacją działań w ogrodzie, a sam odpro-
wadziłem obie panie do domu.
Paola Danci nie chciała towarzystwa, wolała zostać sama, ze swo-
im żalem. Zamknęła się w sobie i już nie odezwała się do nikogo ani
słowem. Była blada jak ściana, jej ręce drżały, a nogi odmawiały
posłuszeństwa. Poszła do siebie, na górę.
Julia trzymała się znacznie lepiej.
‒ Wiedziałam, że tak będzie ‒ stwierdziła. ‒ Ale Salvatore pusz-
czał moje ostrzeżenia mimo uszu. Chociaż zdawał sobie sprawę z
tego, że na nieudanym zamachu bombowym się nie skończy. Nawet
matka musiała być tego świadoma. Chociaż co do niej, to... Kiedy
Salvatore wyszedł z pistoletem sam do ogrodu, nawet nie zaprote-
stowała. Jedyne, co może dla niego teraz zrobić, to rozrzucić jego
prochy na cztery strony świata ‒ powiedziała z wyczuwalną preten-
sją.
‒ Zastanawiam się, czy nie jest pani zbyt surowa w swych oce-
nach.
W tych okolicznościach nie miałem jakoś ochoty wysłuchiwać z
jej ust kolejnej krytyki pod adresem innych.
Romantyczny żar w jej oczach nagle zgasł. Zimne spojrzenie po-
zostało.
‒ Przez cały czas bawił się pan ze mną w kotka i myszkę, praw-
da Jerry?
‒ Prawda.
‒ I myśli pan, że jest pan takim wspaniałym agentem? Niech pan
nie będzie bezczelny! Co pan tu właściwie ciągle robi?
‒ Mieliśmy oko na wasz dom. Pozwolenie na podsłuch też. Sta-
raliśmy się po prostu zapobiec nieszczęściu.
Julia spojrzała na mnie szyderczo.
‒ Rozumiem. ‒ Uśmiechnęła się kpiąco. ‒ Miał pan pecha! Sa-
lvatore też miał pecha!
‒ Mimo wszystko uważam, że cała ta akcja nie była na darmo ‒
broniłem się.
‒ Dla podatnika na pewno nie!
‒ Dla policji też nie. Mamy konkretne punkty zaczepienia.
Wiemy, że to Malfitani pociągał za sznurki. ‒ Zrobiłem dłuższą pau-
zę. ‒ Można było uniknąć tego dramatu, gdyby pani ojczym zdecy-
dował się zeznawać.
‒ Jeżeli wszystko pan słyszał, to wie pan też, jakie było moje
zdanie w tej sprawie. ‒ Julia przyglądała mi się znowu tymi samymi,
gorejącymi oczami. ‒ Obiecał mi pan nad stawem w ogrodzie, że
moja prywatność pozostanie nienaruszona. Niestety, Jerry, nie do-
trzymał pan słowa!
Przez moment wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu.
‒ I co z tymi pluskwami? ‒ Na nowo podjęła temat Julia. ‒ Czy i
pod moim łóżkiem zainstalowaliście podsłuch?
‒ Tam nie. ‒ To nie było śmieszne. ‒ Postaram się, żeby
wszystkie te urządzenia zniknęły z tego domu.
‒ To miłe! Zastanawiam się, czy przebaczyć panu tę zabawę ze
mną w kotka i myszkę.
Julia podeszła do baru, kołysząc zalotnie biodrami.
‒ Napijmy się szampana, na zgodę!
Musiałem odmówić. Czas naglił. Chodziło o kolejne ludzkie ży-
cie.
*
*
*
Ten włamywacz radził sobie z każdym zamkiem.
Również z kodowanymi zamkami cylindrycznymi. Za pomocą
elektronicznego dekodera potrafił złamać szyfr i otworzyć drzwi, nie
zostawiając żadnych śladów.
Mężczyzna w kominiarce wszedł powoli do przedpokoju i zapalił
latarkę.
Niemal w tym samym momencie wyłączył się automatycznie te-
lewizor, ponieważ czas ustawiony na timerze dobiegł końca.
Od godziny Mike Malone leżał w łóżku, bezskutecznie próbując
zasnąć. Wstrząsające wydarzenia tego dnia, który od pięciu minut
był już dniem wczorajszym, nie dawały mu spokoju. Niechętnie
sięgał po środki farmakologiczne, zamiast łykać pigułki, nastawił
timer telewizora na sześćdziesiąt minut.
Właśnie minęła godzina. Kryminał, który oglądał, był ciekawszy,
niż się spodziewał. Zapalił więc nocną lampkę i sięgnął po pilota, by
ponownie włączyć telewizor.
Nagle usłyszał podejrzane szmery przy drzwiach wejściowych do
swego apartamentu. Wstał i na nagie ciało narzucił szlafrok kąpielo-
wy. Ostrożnie, starając się nie hałasować, ruszył w kierunku drzwi.
Nie był tchórzem, ale zdawał sobie sprawę, że zamachu na jego
życie nie można wykluczyć. Jak błyskawica przebiegła mu myśl, że
jest nieuzbrojony, co poważnie ogranicza możliwości samoobrony.
Mógł użyć tylko rąk. Poza tym znacznie lepiej radził sobie ze
skalpelem niż w walce na pięści.
Odwaga pierzchła w najdalszy kąt pokoju. Zaczął się bać. Co ro-
bić?
Chwycił stojak na ubrania, uchylił drzwi i wyjrzał z sypialni.
W ciemnościach trudno było cokolwiek dostrzec.
Na nieszczęście rolety w salonie były zasunięte tak szczelnie, że
ani księżyc, ani latarnie, ani osławione neony reklamowe Brooklynu
nie mogły przebić się przez nie ze swym światłem.
Wpatrywał się w nieruchome cienie rozsiane po pokoju, starając
się rozpoznać potencjalne zagrożenie. Jednak ani jego oczy, ani uszy
nie rejestrowały niczego podejrzanego. Miarowe tykanie zegara
ściennego, kapiący kran nad zlewem w kuchni ‒ to jedyne odgłosy
dochodzące z wnętrza mieszkania.
Czyżby się pomylił? Czy ten szelest to produkt jego nadwyrężo-
nej wyobraźni? Możliwe, że tracił kontrolę nad swoimi nerwami. Od
zamachu bombowego na Salvatore Danciego bał się. Bał się i miał
ku temu powody. Rozumując logicznie, skoro Ricardo Malfitani
chciał sprzątnąć jednego ze swoich capo za handel organami, cho-
ciaż ten nie był bezpośrednio zamieszany w sam proceder, to tym
bardziej będzie chciał się pozbyć osoby, która wywołała całą tę afe-
rę.
Zapalił światło w salonie. Drzwi wejściowe były otwarte. A więc
jednak ktoś tu wszedł!
Jego serce zabiło gwałtowniej, kiedy z przedpokoju wyłonił się
nieznany mężczyzna z brodą. W lewej ręce trzymał nóż.
Malone zastygł w bezruchu, by po chwili rzucić się ze stojakiem
na napastnika.
Nie zdążył jednak zamierzyć się do uderzenia, bo rzucony przez
brodacza nóż ugodził go w pierś, wbijając się po samą rękojeść.
Lekarz zgiął się w pół i osunął na kaszmirowy dywan, który w
mgnieniu oka zabarwił się na czerwono.
*
*
*
W ogrodzie Danciego panował ożywiony ruch. Radiowozy, ka-
retki pogotowia i ambulanse z prosektorium zastawiały cały podjazd.
Policjanci w mundurach i po cywilnemu, lekarze i sanitariusze, foto-
grafowie i spece od zabezpieczania śladów wykonywali swoje ruty-
nowe zadania.
Phil starał się utrzymać porządek w całym tym zamieszaniu. Od-
grodził między innymi miejsce zbrodni od tłumu gapiów, dziennika-
rzy i domorosłych detektywów.
Kiedy mu powiedziałem, że zamierzam odwiedzić Mike'a Malo-
ne'a, zrobił kwaśną minę.
‒ Chętnie wybrałbym się z tobą...
‒ Przecież masz tu pełne ręce roboty!
Pokiwał głową, zdając sobie sprawę, że do rana nic będzie się
mógł stąd ruszyć.
‒ Wiem, stary, teraz moja kolej.
Zajrzałem do naszego obserwatorium na czterech kółkach, żeby
się dowiedzieć o miejsce zamieszkania Malone'a.
‒ Co jest, Jerry? ‒ spytał Madson. ‒ Zbieramy się stąd czy pod-
słuchujemy dalej?
‒ Nie ma sensu, żebyście tu siedzieli. Możecie pozbierać swoje
pluskwy.
Po chwili siedziałem w samochodzie i jechałem w kierunku Bro-
oklynu. Nasz ordynator musi nam wreszcie coś powiedzieć. Malone
nie wygląda na twardziela. Poza tym mamy już tyle materiału na
taśmie, że nie będzie się mógł wykpić od konkretnych odpowiedzi. Z
wypowiedzi Danciego wynikało jasno, że szef jego kliniki czerpał
zyski z nielegalnego handlu ludzkimi organami. To, że Malfitani
wiedział o przemycie nerek, kradzieżach embrionów i innych pomy-
słach Malone'a, powinno skłonić skorumpowanego ordynatora do
zwierzeń.
Przed bramką wjazdową na Most Brooklyński utworzył się mały
korek, bo o tej porze nie działały wszystkie stanowiska pobierania
opłat. Nie chcąc tracić czasu, wystawiłem koguta na dach mojego
jaguara i na sygnale minąłem całą kolejkę.
Przejechałem wzdłuż doków, budynków portowych i hal maga-
zynowych, gdzie jeszcze pracowano, i zanurzyłem się w dzielnicę
rozrywki, gdzie już pracowano.
Oślepiające kaskady neonów, ludzie zataczający się po ulicy,
zgiełk i rwetes ‒ odetchnąłem z ulgą, kiedy znalazłem się w sąsied-
niej, znacznie spokojniejszej dzielnicy, pełnej stylowych budynków
z widokowymi apartamentami do wynajęcia.
Nie było miejsca do parkowania pod domem, w którym znajdo-
wało się mieszkanie Malone'a. Skręciłem więc w boczną uliczkę,
odstawiłem auto i wróciłem pieszo.
Z lokalu o nazwie „Golden Nugget”, pewnie należącego jeszcze
do dzielnicy rozrywki, wytoczył się wprost na mnie jakiś zawiany
dryblas, najwyraźniej szukający zaczepki.
‒ Witaj, nocny kowboju! Masz dla mnie bilon?
Miałem drobne, ale ponieważ dla zasady nie rozdawałem pienię-
dzy, odpowiedziałem spokojnie:
‒ Nie wiesz, że przestali go tłuc?
‒ Chyba nie chcesz tu rozlewu krwi, mądralo?
‒ Masz pięć sekund, żeby stać się niewidzialnym! Potem obetnę
ci uszy i będziesz wyglądał jak paczka dropsów!
Uważnie mi się przyjrzał, przetrawił moje słowa i roześmiał się
od ucha do ucha.
‒ Na żartach się nie znasz, stary? Piękna noc, nie? No, pogadali-
śmy, muszę się bujać! Trzymaj się!
Pospiesznie zszedł mi z drogi i już bez przeszkód dotarłem do
budynku, w którym mieszkał Malone.
Kiedy otworzyłem drzwi wejściowe, zderzyłem się z mężczyzną,
którego zachowanie i wygląd wydały mi się podejrzanie znajome.
Szybko zorientowałem się, że to przecież brodacz w jeansie z ogrodu
Danciego. Miał nawet tę samą czapkę z daszkiem.
Uderzyłem go ramieniem tak, że cofnęło go o kilka kroków. Za-
trzymał się u podnóża schodów, wystarczająco daleko, żebym mógł
zamaszystym ruchem wyciągnąć mój rewolwer.
‒ FBI! Ręce do góry!
Wlepił we mnie zdumione oczy.
‒ Wstawaj! ‒ poleciłem. ‒ Pod ścianę! Ręce i nogi szeroko!
Z ociąganiem posłuchał moich rozkazów.
Gdyby był ze mną Phil, moglibyśmy mu od razu skuć ręce na
plecach, uniemożliwiając sięgnięcie po broń. Dla mnie samego było
to ryzykowne, ponieważ, po pierwsze, musiałem się do niego zbliżyć
na odległość kontaktową, a po drugie ‒ potrzebowałem dwóch rąk,
żeby sprawnie założyć mu kajdanki.
Po chwili zastanowienia postanowiłem schować na chwilę re-
wolwer, żeby przeszukać, a potem skrępować gangstera.
Założyłem mu lewą ręką dźwignię na karku i przeszukałem z ty-
łu. Potem przekręciłem moje ramię na jego szyi, odwracając mu
jednocześnie głowę na bok i przyciskając ją do swojej piersi. W tej
pozycji moje palce przytrzymywały brodacza za podbródek. Nie było
nam obu zbyt wygodnie, ale przynajmniej miałem możliwość prze-
szukania go z przodu.
Popełniłem jednak drobną nieostrożność, moje palce znalazły się
w pewnej chwili zbyt blisko ust brodacza. Natychmiast to wykorzy-
stał, wbijając w nie swoje zęby.
Z trudem wyrwałem je z bolesnego uścisku. Byłem wściekły i nie
zamierzałem puścić mu tego płazem.
Lekko rozluźniony uścisk i grymas bólu na mojej twarzy, mogący
świadczyć o dekoncentracji, wystarczyły gangsterowi do podjęcia
próby uwolnienia się z uchwytu.
Próba przyniosła powodzenie. Brodacz wykonał obrót znoszący
założoną mu dźwignię, uwolnił prawą dłoń i zamaszyście trzasnął
nią w moją szczękę.
Nie zdążyłem u unikiem i zainkasowałem solidny cios.
Staliśmy teraz naprzeciwko siebie jak dwa koguty gotujące się do
walki.
Brodacz spróbował uderzyć mnie w brzuch, ale zgrabnie zsze-
dłem z linii ciosu i zrewanżowałem mu się bolesnym uderzeniem w
nerki. Odwrócił się z wściekłym wyrazem twarzy. Znowu rzucił się
na mnie, tym razem z pięściami, celując w mój wydatny nos. Kolej-
ny unik, kolejna riposta i napastnik zderzył się ze ścianą klatki scho-
dowej.
Byłem przekonany, że osunie się na posadzkę, ale on tylko zako-
łysał się na nogach i po chwili znowu gniewnie mi się przyglądał.
Tym razem ja ruszyłem w jego kierunku. Dwa silne ciosy między
oczy pozbawiły go ostrości widzenia i zapewne przekonały, że nale-
ży okazywać mi respekt. Już nie pałał taką żądzą walki, ale nadal
trzymał zaciśnięte pięści w pozycji bojowej.
Pojedynek zakończyłem ciosem w splot słoneczny, po którym
gangster padł jak ścięty, tracąc od razu przytomność.
Na jakiś czas przestał być groźny, więc mogłem wreszcie założyć
mu kajdanki. Nie byłem zbyt szczęśliwy, że znowu doszło do ręko-
czynów, ale doszedłem do wniosku, że nie było innego sposobu na
dokonanie tej czynności.
Kiedy w korytarzu zjawił się dozorca posesji, brodacz leżał już
skrępowany. Zaciągnąłem aresztanta do mieszkania dozorcy i za-
dzwoniłem stamtąd do Steve'a Dillagio, który pełnił tej nocy dyżur.
W kilku słowach przedstawiłem mu sytuację i poprosiłem o podesła-
nie radiowozu po schwytanego mordercę.
Moja obawa, że zjawiłem się zbyt późno i że brodacz zdążył już
wykonać swoją robotę, potwierdziła się, kiedy dozorca domu otwo-
rzył mi drzwi do apartamentu Mike'a Malone'a.
Lekarz leżał w kałuży krwi na dywanie w salonie. Z jego piersi
wystawał nóż z korkową rękojeścią. Dokładnie tak, jak w przypadku
Salvatore Danciego...
*
*
*
‒ Na tej podstawie nie dam rady zdobyć nakazu aresztowania
Malfitaniego ‒ oświadczył następnego ranka Mr. High. Mówił o
taśmach z nagraniami podsłuchanych rozmów. ‒ Te strzępki dla
kogoś postronnego nie trzymają się kupy. Nawet najgorszy prawnik
uzna je za wyrwane z kontekstu, którego przecież nie zarejestrowali-
śmy w całości, i będzie miał rację. ‒ Podrapał się po głowie. ‒ Wasze
nagrania wskazują najwyżej na możliwe powiązania Don Ricardo z
mafią, nic więcej.
Dennis Madson, najlepszy nasz fachman od podsłuchów, przy-
znał, że miał już wyraźniejsze zapisy.
‒ Ale przecież najważniejsze zdanie, wypowiedziane przez sa-
mego capo di tutti capi, mamy: „Każdy, kto handluje ludzkimi orga-
nami, musi umrzeć!”
‒ nie poddawał się Phil Decker.
‒ Dla nas to ważna wskazówka ‒ przyznał szef.
‒ Opierając się
na tym, możemy prowadzić dalsze śledztwo, ale dla sądu to tylko
poszlaka.
Znacznie lepszy skutek odniósł podsłuch u Danciego. Dzięki plu-
skwom w salonie i na tarasie nagrano praktycznie całą rozmowę, i to
w doskonałej jakości. Kamery wewnątrz willi pozwoliły rozszyfro-
wać interlokutorów, a te na zewnątrz, dzięki specjalnym filtrom, i
wzmocnieniom obrazu, zarejestrować dramatyczne sceny, które roz-
grywały się wczorajszego wieczora, oraz, co najważniejsze, uczest-
niczące w nich osoby.
Dzięki temu filmowi mogliśmy prześledzić, jak ludzie Malfita-
niego rozbijają w budce kamerę, przekazującą obraz sprzed bramy.
Zrobili to tak zręcznie, że nikt się nawet nie zorientował. Ochronia-
rze rozstawieni po obu końcach ogrodzenia nie dostrzegli niczego
niezwykłego, ponieważ widok zasłaniał im samochód dostawczy z
napisem „Party Service”, co akurat tego dnia nie wzbudzało ich po-
dejrzeń.
Wtem pojawił się brodacz!
Wysiadł z samochodu razem z kierowcą, którego twarzy nie mo-
gliśmy dostrzec. Nie mogliśmy też widzieć, co potem robili, bo za-
słaniał ich samochód.
Mogliśmy się tylko domyślać.
‒ Dlaczego ta kamera nie łapie obrazu tak nisko? ‒ zirytował się
Phil. ‒ To, co nas interesuje, rozgrywa się właśnie na murze, za sa-
mochodem!
‒ Kamera była ustawiona na statywie ‒ wyjaśnił Madson. ‒
Działała automatycznie, reagując na ruch, ale w zasięgu średnicy
obiektywu. Od czasu do czasu kontrolowaliśmy jej pracę.
‒ Pewnie znowu ktoś wyszedł na siusiu w niewłaściwym mo-
mencie ‒ mruknął Phil.
‒ Daj spokój! ‒ uspokoiłem go. ‒ I tak wiemy, co się dalej dzia-
ło.
W międzyczasie komputer w Waszyngtonie zdradził nam nazwi-
sko aresztowanego brodacza: Red Blocker.
Pod czapką ukrywał swoje krótko przystrzyżone, rude włosy. Był
mańkutem. Kiedyś pracował w cyrku jako nożownik, ale jeden tra-
giczny rzut przerwał jego karierę.
Koledzy z Bostonu szukali go na tzw. zapalenie płuc. „Scyzor”,
jak brzmiała jego ksywa, zamordował tam pięć osób. Działał za duże
pieniądze, na zlecenie tamtejszym bonzów mafijnych. Najwyraźniej
kolejny pokaźny czek na jego konto miał wpłynąć po robocie w No-
wym Jorku.
‒ Czy to Ricardo Malfitani postanowił go zaangażować? ‒ spy-
tałem Jimmy'a Stone'a, naszego speca od przesłuchań, który spędził z
Redem Blockerem upojną noc.
‒ Nie! ‒ odparł Jimmy krótko. ‒ Wprawdzie Blocker zna oj-
czulka chrzestnego, twierdzi jednak, że nigdy nie miał okazji zamie-
nić z nim nawet jednego słowa.
‒ Tak twierdzi?
‒ I ja mu wierzę.
Jimmy uchodził za wybitnego eksperta w swojej dziedzinie. Po
tych wszystkich latach w policji rozwinął swój wyjątkowy dar roz-
szyfrowywania ludzi.
Jeśli teraz tak uważał, to musiał mieć mocne powody.
‒ Blocker był zadziwiająco rozmowny ‒ wyjaśnił Jimmy. ‒
Właściwie mógłby się przecież uprzeć i czekać na swojego adwoka-
ta. Mam wrażenie, że chciał się wygadać. Może jest na kogoś zły,
może chce się na kimś zemścić?
‒ Na kim?
‒ Na sobie samym. Zawodowi zabójcy są samotnikami, zazwy-
czaj działają w pojedynkę. Tym razem Blocker dał się namówić i ‒
wpadka. Tak to chyba widzi.
‒ Przyznał się do zabójstw? ‒ zapytał Phil.
‒ Przecież i tak obaj widzieliście go w akcji w ogrodzie Dancie-
go. A Jerry złapał go na gorącym uczynku u Mike'a Malone'a. Czy to
mało?
‒ No, taki całkiem gorący to ten uczynek nie był! ‒ Pokręciłem
głową sceptycznie. Pomyślałem, że sędziowie przysięgli też mogą
wykazać podobny sceptycyzm.
‒ Dałem mu do zrozumienia, że jest odwrotnie
‒ wyszczerzył
zęby Jimmy. ‒ Poza tym pokazałem mu film, na którym można go
bez trudu rozpoznać.
Wszystkie poszlaki, jakie mamy, mogą się ła-
two zamienić w dowody winy. Blocker nie jest głupi. Wie, że za-
przeczając wszystkiemu, pogrąży się.
‒ No, więc kto zlecił Blocker owi te zabójstwa?
‒ wrócił do
pierwotnego pytania Mr. High.
‒ Tego nie powiedział. Zawodowi mordercy mają swój kodeks,
w którym zapisano tylko jedno jedyne prawo: „Zdradź swojego zle-
ceniodawcę, a zostaniesz bezrobotny!”
‒ Przecież to już Blockera nie dotyczy ‒ powiedział Phil. ‒ Po-
siedzi za kratkami na tyle długo, że kiedy wyjdzie, nikt już nie wy-
najmie takiego staruszka.
‒ Mimo wszystko.
‒ Podpisał zeznanie? ‒ spytał Mr. High.
‒ Nie. ‒ Jimmy potrząsnął wolno głową. ‒ Rozmawiał ze mną,
bo miał taką potrzebę. Tylko
dlatego. Kategorycznie odmówił
podpisywania czegokolwiek. Potem zamilkł.
‒ Krótko mówiąc ‒ podsumował Phil ‒ naopowiadał ci różnych
rzeczy, ale na piśmie niczego nie mamy.
‒ Zgadza się. ‒ Jimmy Stone wzruszył ramionami. ‒ Przecież
powiedziałem wam, że Blocker nie jest głupi. Czeka teraz na swoje-
go adwokata.
*
*
*
Poważnie wyglądający, starszy pan w ciemnym garniturze i me-
loniku na głowie wyglądał jak przedsiębiorca pogrzebowy. I rzeczy-
wiście, Moses Thompson był przedsiębiorcą pogrzebowym. Julia
Domingo, która zaprowadziła go do swojej matki siedzącej w salo-
nie, poznała pana Thompsona przy okazji innego pogrzebu ‒ pogrze-
bu swego ukochanego ojca.
Moses Thompson był doświadczonym grabarzem.
Studiował przez osiem semestrów w Mortuary Science College i
po wielu latach praktyki znał setki sposobów na wyciągnięcie od
pogrążonej w żalu rodziny jak najwięcej pieniędzy. Zasmuconym
członkom uroczystości jawił się jako pocieszyciel, niemal przyjaciel
rodziny ‒ w rzeczywistości jednak był twardym rzutkim biznesme-
nem i lubił, gdy nazywano go „dyrektorem firmy pogrzebowej”.
‒ Pani małżonek wszedł w dorosłe życie jako marynarz ‒ za-
gadnął Thompson, układający biografię zmarłego do mowy pogrze-
bowej. ‒ Może ocean byłby odpowiednim miejscem, gdzie mógłby
spocząć na wieki?
‒ Nie chce pan chyba wrzucić Salvatore do wody? ‒ oburzyła
się Paola Danci.
‒ Popiół, łaskawa pani ‒ wyjaśnił Thompson aksamitnym głosem.
‒ Jeszcze dzisiaj ciało naszego drogiego zmarłego zostanie poddane
kremacji. Potem jego doczesne szczątki w postaci popiołu rozrzuci
się nad Atlantykiem.
‒ Czy to w ogóle legalne? ‒ zapytała Julia.
‒ Z samolotów od 1965, a ze statków od 1970 roku. W między-
czasie zwyczaje pogrzebowe zmieniły się nie do poznania. Możecie
mi państwo wierzyć, że rodziny zmarłych potrafią zadziwić pomy-
słami na sposób i miejsce pochówku. ‒ Mr. Thompson rozejrzał się
wokół, upewniając się, czy wszyscy obecni słuchają go z należytą
uwagą. ‒ Najdziwniejsze zlecenie dostałem od pewnego multimilio-
nera, który urządzał pogrzeb swojemu najlepszemu przyjacielowi,
marynarzowi. Polecił mi kupić jacht wartości 200 000 dolarów tylko
po to, żeby zatopić go wraz z ciałem przyjaciela u wybrzeży Florydy.
‒ Nie! ‒ odezwała się stanowczo Paola, której najwyraźniej
opowieść przedsiębiorcy pogrzebowego nie przypadła do gustu. ‒
Nas takie szopki nie interesują!
‒ Wobec tego zróbmy pogrzeb konwencjonalny, ‒ zapropono-
wał Thompson.
‒ Ale najwyższej klasy! Rozumie mnie pan?
‒ Julia nie lubiła
zbędnych słów. ‒ Jestem Salvatore to winna. Pieniądze nie grają roli.
‒ Rozumiem. ‒ Thompson otworzył swój katalog, który trzymał
do tej pory na kolanach. ‒ Będziemy się kierować wyłącznie pani
życzeniami.
‒ Kiedy Wydział Medycyny Sądowej wyda zwłoki mojego oj-
ca? ‒ zapytała Julia.
‒ Niebawem. Nie ma przecież wątpliwości co do przyczyny
śmierci. To rutynowa praktyka. Czekamy zapewne tylko na eksper-
tów od balistyki.
‒ A co z licznymi ranami postrzałowymi? ‒ zainteresowała się
Paola. ‒ Salvatore musi wyglądać tak, jakby ich wcale nie było!
‒ Bez obaw, szanowna pani! Już się tym zajmiemy. Dysponu-
jemy wybitnymi specjalistami, którzy znają się na swoim rzemiośle.
Pani mąż będzie wyglądał jak za życia.
„Bo będzie miał na twarzy makijaż i zaszyte usta!”, pomyślała
cierpko Julia. Wiedziała mniej więcej, jak wygląda praca za za-
mkniętymi drzwiami preparatorium. Specjalista od balsamowania
zastąpi krew cocktailem z formaldehydu, gliceryny, boraksu, fenolu i
alkoholu. Potem wyjmie się wnętrzności i wypełni ciało substancją
balsamującą. Zrobi się manicure rąk, trwałą na włosy i ‒ wtedy bę-
dzie można wystawić denata na widok publiczny.
Zamówienie tej usługi przez Paolę nie spotkało się z aprobatą jej
córki, ale Julia tym razem nie zamierzała się wtrącać. I tak nie będzie
jej na uroczystościach pogrzebowych.
Z kolei to nie podobało się Paoli. Czuła się dotknięta obojętnością
córki.
‒ Wyjeżdżasz przed pogrzebem? ‒ Chociaż jej twarz ani drgnę-
ła, w jej oczach był gniew. ‒ Salvatore był wprawdzie tylko twoim
ojczymem, ale ja jestem twoją matką! A on jest moim mężem!
‒ Był ‒ poprawiła Julia beznamiętnie. ‒ Wiesz, że twoje mał-
żeństwo nigdy mi się nie podobało. Nacierpiałam się w tej tak zwa-
nej rodzinie. Dlatego też tak szybko się usamodzielniłam i jestem
rada, że zdążyłam to zrobić.
‒ Jesteś niemożliwie uparta!
‒ Żeby do czegoś dojść, musiałam być uparta. I powiodło mi się.
Nie było mi tak łatwo, ale coś osiągnęłam. A ta wystawa jest prze-
pustką do lepszej przyszłości. Nie zamierzam poświęcać mojej karie-
ry!
‒ Jak chcesz! ‒ ucięła dyskusję Paola. Znała swoją córkę i wie-
działa, że jest równie uparta jak ona, i że nie zmieni swojej decyzji. ‒
Wobec tego sama się zemszczę!
‒ Co to za wojowniczy ton? ‒ spytała zaskoczona Julia.
‒ Chcę odpłacić Malfitaniemu pięknym za nadobne!
Zawziętość, z jaką Paola Danci wypowiedziała te słowa, nie wró-
żyła nic dobrego. Julia wiedziała, że matka nie żartuje. Zaczęła się o
nią bać.
‒ Co zamierzasz, mamo?
‒ Zostanę pentitą!
„Pentita” oznacza „skruszony”. Tak nazywa się w mafijnym slan-
gu zdrajców, którzy zdecydowali się oddać w ręce policji i zeznawać
przeciwko swoim ziomkom.
Julia zadrżała na samą myśl o skutkach takiego kroku. Znała bez-
litosne reguły cosa nostry. Kto się wyłamał, był skazany na śmierć.
‒ Chcesz ryzykować życiem? ‒ Podjęła próbę odwiedzenia mat-
ki od jej zamiarów. ‒ Dla Salvatore? Aż na tyle to on sobie nie za-
służył!
‒ Rozmawiasz ze mną jak obca osoba, Julio ‒ głos Paoli za-
brzmiał już mniej stanowczo. ‒ Szkoda, że nie potrafisz zrozumieć
tego, co czuję.
‒ Mylisz się! Doskonale cię rozumiem. Nie jesteś pentitą z żalu,
lecz z zemsty!
*
*
*
‒ Szefowie mafii nieźle się zdziwią, że mamy ich głosy nagrane
na taśmie ‒ cieszył się Phil. ‒ Szkoda, że całość jest tak kiepskiej
jakości.
‒ Don Ricardo, Don Alberto, Don Lorenzo i cała reszta donów
śpiewała niezłą arię, a my mamy tylko pojedyncze nutki ‒ dorzuci-
łem.
‒ Co właściwie znaczy „Don”? ‒ zainteresował się Decker.
‒ W Europie to znaczy podobno „rzeka” ‒ odpowiedziałem z
uczoną miną ‒ gdzieś to wyczytałem. Kiedyś był to ponoć tytuł zare-
zerwowany dla papieża w Rzymie, ale potem zaczęto nim nazywać
inne ważne osobistości.
‒ I ci wysłańcy szatana też przybrali sobie ten świętobliwy ty-
tuł? ‒ Phil wyglądał na rozbawionego. ‒ O tempora, o mores! ‒ Za-
grzmiał, udając wzburzenie. ‒ Też to gdzieś wyczytałem. ‒ Roze-
śmiał się.
‒ Jak jeździsz, patałachu! ‒ wrzasnąłem na jakiegoś pirata dro-
gowego, który nie kończąc wyprzedzania, nagle zajechał mi drogę,
zmuszając do gwałtownego hamowania.
Jeszcze bardziej wkurzył mnie komentarz tryskającego humorem
Phila:
‒ Jak człowiek wsiada z tobą do samochodu, to powinien wyku-
pić specjalną polisę.
Jechaliśmy drogą Long Island Expressway i właśnie wjechaliśmy
na Triborough Bridge. Było gorąco, słońce stało wysoko na niebie.
Pociłem się, chociaż przed wyjazdem zdjąłem kurtkę. Boczne szyby
mojego jaguara były opuszczone. Orzeźwiająca bryza od strony
Atlantyku rozwiewała nasze włosy.
Celem naszej wycieczki był cypel Long Island, na którym znajdowa-
ła się najdroższa plaża świata ‒ raj kąpieliskowy dla multimilionerów i
prominentów, takich jak Robert de Niro, Paul McCartney, Lauren
Bacali, Kathleen Turner...
...i Ricardo Malfitani.
Rezydencja letnia capo di tutti capi mafii stała w Southampton, w
sąsiedztwie weekendowego pałacu Stevena Spielberga. Odległości
między posiadłościami były na tyle duże, że każdy miliarder mógł
się czuć swobodnie, mając własny kawałek piaszczystej plaży nad
oceanem.
Willa Malfitaniego była oczywiście doskonale strzeżona i pod
tym względem przypominała raczej twierdzę. O bezpieczeństwo
mafiosa troszczyli się uzbrojeni po zęby gangsterzy, specjalnie szko-
lone w zabijaniu psy i najnowsze osiągnięcia technik detekcyjnych.
My mieliśmy wstęp wolny, ponieważ Mr. High uzgodnił telefo-
nicznie termin wizyty z samym Malfitanim.
Nie byłem tu po raz pierwszy i znałem już tę bajkową budowlę o
pompatycznych wnętrzach. Zawsze drażniła mnie ta cała procedura
zapowiadania się i szczegółowego umawiania na krótkie spotkanie.
Ojciec chrzestny traktował policjantów tak samo jak swoich pod-
władnych ‒ wyznaczał im audiencje.
Jak zawsze arogancko pewny siebie Ross Hogan, szef ochrony
Malfitaniego, wprowadził nas przez podwójne drzwi do sali konfe-
rencyjnej, gdzie przez dobre dziesięć minut, zgodnie zresztą z trady-
cją, musieliśmy czekać na łaskawe zjawienie się głowy nowojorskie-
go świata przestępczego.
Pomieszczenie, w którym mieliśmy rozmawiać, było wyposażone
po spartańsku, i to zapewne nie ze względu na oszczędność, lecz z
obawy przed urządzeniami podsłuchowymi. Dookoła masywnego,
czterokątnego, dębowego stołu ustawiono osiem miękko wyściełanych
foteli z szerokimi oparciami. Gołe ściany, goła posadzka, żadnych
szaf, żadnych ozdobnych precjozów, żadnych zasłon. Z sufitu zwisa-
ły dwie halogenowe lampy.
‒ Witam panów! ‒ powiedział Ricardo Malfitani siedząc. ‒ Mr.
High poprosił mnie o pomoc w rozwiązania sprawy zabójstwa Salva-
tore Danciego.
‒ Uśmiechnął się odkrywając rząd koronek. Nawet
kiedy ten typ się uśmiechał, robił niesympatyczne wrażenie, skonsta-
towałem. ‒ To dla mnie naprawdę przyjemność współpracować z
policją. Co konkretnie mogę dla panów zrobić?
Najwyraźniej capo zamierzał zagrać z nami w jakąś grę. Nie mia-
łem jakoś ochoty na zabawę.
‒ Proszę więc nam powiedzieć, kto wysłał zabójcę do domu
Danciego? ‒ spytałem wprost.
‒ A skąd ja mam to wiedzieć?
‒ Salvatore Danci był capo w pańskiej organizacji-
Malfitani wyszczerzył zęby w koronkach.
‒ Agencie specjalny Cotton ‒ powiedział
‒ znamy się już dość
długo. Wie pan, że pewnego dnia zostałem wybrany na przewodni-
czącego naszej szacownej społeczności. Nie znaczy to jednak, że
kontroluję zachowanie każdego z jej członków, ani też nawet to, że
jestem odpowiednio informowany o coraz to nowych problemach.
‒ Problemy Danciego były panu znane! ‒ zdecydowanie ode-
zwał się Phil. Postawił niewielki, przenośny magnetofon na stole i
włączył odtwarzanie. ‒ Nawet mu pan groził! Proszę samemu posłu-
chać!
Malfitani zamarł, a rysy jego twarzy nagle stwardniały. Wygląda-
ło na to, że prezentacja Phila może odnieść zamierzony skutek.
‒ Do diabła! Podsłuchiwaliście! ‒ Nie potrafił zapanować nad
sobą. Zaczął złorzeczyć po włosku. ‒ Kto wam dał do tego prawo?!
‒ Sędzia ‒ odpowiedziałem spokojnie. ‒ Przed przystąpieniem
do akcji, postaraliśmy się o pozwolenie.
‒ Na jakiej podstawie?
‒ Ponieważ Danci ledwo uszedł z życiem w zamachu bombo-
wym, i zachodziło prawdopodobieństwo, że organizacja maczała w
tym palce. W zamachu zginął też człowiek, kierowca Don Salvatore.
Przekonująco przedstawiliśmy sędziemu naszą wersję, którą trzeba
było tylko poprzeć dowodami ‒ wyjaśniłem.
Phil przesunął taśmę.
‒ Pan sam wypowiedział taką oto kwestię: „Kto handluje ludz-
kimi organami, musi umrzeć!” ‒ Puścił nagranie.
‒ Wystarczy! Niech pan to wyłączy! ‒ Osławiona zimna krew
ojca chrzestnego była w tej chwili tylko wspomnieniem. ‒ Dobrze
wiem, co powiedziałem.
‒ Dostanie pan tę taśmę od nas w prezencie ‒ powiedział Phil. ‒
Żeby mógł pan ją puścić członkom swojej rodziny. To oczywiście
kopia. Proszę wsłuchiwać się jednocześnie w swoje sumienie.
‒ Co chce pan udowodnić? Sam z trudem rozpoznaję własny
głos. Mowa jest urywana. To, co przedstawia mi pan jako niezbity
dowód, można porównać do dźwięku tłuczonego szkła. Kto to uzna
za dowód? Sędzia na pewno nie!
Trudno było odmówić Malfitaniemu racji, ale nie miałem zamiaru
ułatwiać mu zadania:
‒ Jedno jest pewne ‒ z pańskich ust padła groźba pozbawienia
życia osób trudniących się handlem organami. Danci nie żyje. Jego
ordynator, Mike Malone, który uprawiał ten proceder bez wiedzy i
zgody Danciego, również nie żyje. To daje chyba do myślenia? W
policji pracuje paru inteligentnych facetów. Niech mi pan powie,
jeżeli nie mamy wierzyć w to nagranie, to w co?
‒ Niech pan wierzy, w co się panu podoba! Nic nie możecie mi
udowodnić! ‒ Malfitani zdążył się już nieco opanować, ale nadal był
mocno poirytowany. ‒ Fakt, że jestem przeciwny handlowi ludzkimi
organami, jest chwalebny, i nie zamierzam się tego wypierać. Wprost
przeciwnie!
‒ A co z groźbą zabójstwa?
‒ Czy podałem jakiegoś adresata? ‒ Na twarzy mafiosa malowa-
ła się przebiegłość. Wziął cygaro do ręki i rozsiadł się w fotelu z
przesadną swobodą. ‒ Co mnie obchodzi moja gadanina z poprzed-
niego dnia? Dni są długie, mam sporo czasu, żeby naopowiadać róż-
nych głupot.
‒ Może w takim razie Red Blocker coś nam szepnie do ucha ‒ w
głosie Phila wyczułem triumfalną nutkę. ‒ To on został przecież
wynajęty do likwidacji Salvatore Danciego i Mike'a Malone'a.
Malfitani nie okazał zaskoczenia. Pewnie już mu doniesiono o
aresztowaniu płatnego mordercy.
‒ Niczego się nie obawiam ‒ oświadczył beznamiętnie. Za-
brzmiało to stanowczo, ale niezbyt szczerze.
Ojciec chrzestny nowojorskiej rodziny mafijnej wstał. Spojrzał na
nas lodowato i powiedział na pożegnanie:
‒ To wszystko, panowie! Mam nadzieję, że i tym razem okaza-
łem się pomocny.
Wyszedł, zanim zdążyliśmy cokolwiek odpowiedzieć.
*
*
*
Julia Domingo mogła odetchnąć z ulgą. Opuściła Nowy Jork,
przesiąknięty ‒ jej zdaniem ‒ fetorem mafii. Znowu to orzeźwiające
powietrze znad Jeziora Michigan!
W Chicago też była mafia. Nazywano ją „The Outfit”. Jednak
czasy Al Capone dawno minęły, a jego legenda szła w zapomnienie.
Przed jego osławioną kwaterą główną, Lexington Hotel, stoi teraz
już tylko mur z czerwonej cegły.
Tutaj, w drugim co do wielkości mieście Stanów, Julia nie miała
nic wspólnego z mafią. Tutaj mogła się poświęcić sztuce.
I odnosiła sukcesy. Jej obrazy cieszyły się coraz większym wzię-
ciem. Zawdzięczała to przede wszystkim właścicielowi jednej z gale-
rii, swemu mecenasowi, a zarazem wielbicielowi, Ray owi Peppar-
dowi. To on zatroszczył się o to, żeby miłośnicy malarstwa, krytycy i
kolekcjonerzy dzieł sztuki przybyli tłumnie na wystawę jej prac.
Party urządzone z tej okazji właśnie dobiegało końca i ostatni go-
ście opuszczali już galerię. Julia stała przy drzwiach wychodzących
na Lake Front Street i wdychała głęboko w płuca chłodne, wilgotne
powietrze. Widziała stąd fasadę Museum of Science and Industry.
Wcześniej przerażały Julię wielkie, bezduszne sale wystawowe,
tętniące powielanymi przez echo głośnymi szeptami. Teraz jednak,
kiedy jej własna wystawa dobiegła końca, przepełniało ją uczucie
spełnienia, a główna sala galerii stała się miejscem jej triumfu.
Ray Peppard przepowiadał jej świetlaną przyszłość.
Julia przeniosła się właśnie myślami w radosną przyszłość, kiedy
pojawił się obok niej człowiek, który sprowadził ją do teraźniejszo-
ści.
Silvio Malfitani był nawet przystojny. Jego wyrazista, opalona
twarz, błyszczące oczy, długie, gęste włosy mogłyby się jej nawet
spodobać. Przeszkadzał w tym jego charakter ‒ Julia miała młodego
Malfitaniego za Casanovę, pasożyta i natręta. No, i kojarzył jej się z
mafią.
Powitała go nad wyraz ozięble. Silvio pogratulował jej sukcesu.
‒ Masz talent! ‒ sypał pochwałami.
‒ Twoje słowa mogłyby mi pochlebiać ‒ odparła Julia ‒ gdybyś
miał pojęcie, o czym mówisz.
‒ Nic się nie zmieniłaś! ‒ stwierdził jak zawsze nieporuszony
ciętymi uwagami panny Domingo. ‒ Piękna i niedostępna.
‒ Jestem, jaka jestem!
‒ I taka mi się właśnie podobasz!
Malfitani próbował wziąć Julię w ramiona. Cofnęła się. Zmarsz-
czył brwi.
‒ Nie cieszysz się, że dotrzymałem słowa i odwiedziłem cię w
Chicago? ‒ Zapytał szczerze zdziwiony.
‒ Nie, Silvio! ‒ Julia bardzo się starała, żeby jej głos brzmiał
bezosobowo. ‒ Nic z tego nie będzie! Mam na myśli naszą przyjaźń,
bo na miłość i tak nigdy nie mogłeś liczyć. A od wczoraj między
naszymi rodzinami panuje wojna.
Silvio nie zrozumiał. Wyjaśniła mu więc:
‒ Twój ojciec kazał zamordować mojego ojczyma!
Młody Malfitani nie miał o tym pojęcia. Julia opowiedziała mu o
wydarzeniach z poprzedniego dnia.
‒ Nic na to nie poradzę ‒ tłumaczył się.
Julia odwróciła głowę, słysząc zbliżające się kroki.
Nadszedł Ray Peppard.
‒ Mogę cię zaprosić na kolację, Julio? ‒ zapytał.
‒ Żaden artysta nie ma w takich chwilach apetytu ‒ odezwał się
szorstko Malfitani. ‒ Julia ma ochotę na tańce, prawda? Chodźmy do
dyskoteki, tam uczcimy twój sukces!
‒ A może sama zdecyduje, czy jest głodna, czy chce tańczyć? ‒
syknął marszand.
Julii nie opuścił jeszcze dobry nastrój, więc zaproponowała ugo-
dowo:
‒ Może najpierw coś zjemy, a potem pójdziemy poszaleć na
parkiecie!
Rywale skrzyżowali spojrzenia. Ponieważ żaden z nich nie był
pewien, czy Julia przystałaby właśnie na jego propozycję, dali za
wygraną i wspólnie udali się do restauracji „Prairie” przy Dearborn
Street.
Po kolacji przenieśli się do „Kaboom” przy Green Street, w któ-
rym można było tańczyć na pięciu parkietach, na każdym w rytm
innej muzyki.
Silvio Malfitani okazał się bardzo przeciętnym tancerzem. Ray
Peppard także deptał Julii po nogach. Dziewczyna była już na skraju
rozpaczy, kiedy do ich stolika podszedł przystojny, młody szatyn o
kręconych włosach.
‒ Mogę panią prosić? ‒ Ukłonił się szarmancko. Julia nie od-
mówiła. Już wcześniej zauważyła, że doskonale tańczył. Po chwili z
nowym partnerem szybowała nad parkietem niczym ptak, czego nie
byli w stanie dokonać obaj poprzedni adoratorzy.
W tańcu powiedział jej, że ma na imię Brian. Ona także podała
swoje. Następny taniec, cza-cza, był równie upojny. Inne pary onie-
miały z podziwu, Brian tylko się uśmiechał. Julia stwierdziła, że do
tego był jeszcze wprost nieprzyzwoicie uwodzicielski.
‒ Jest pani urocza ‒ odezwał się Brian. ‒ Szkoda, że nie bywa tu
pani częściej.
‒ Skąd pan wie?
‒ Ponieważ przychodzę do tego lokalu przynajmniej raz w tygo-
dniu. Co by pani powiedziała, gdybym zaprosił panią w następną
sobotę?
Jego błękitne oczy zdawały się krzesać iskry, serce Julii zatrzepo-
tało niebezpiecznie: Uwaga! ‒ przestrzegała samą siebie. ‒ Niektó-
rych mężczyzn łatwo zdobyć, ale potem trudno się ich pozbyć.
‒ Odrzucam zaproszenie ‒ odparła ‒ ale może się zdarzyć, że się
tu przypadkiem spotkamy.
Brian mrugnął porozumiewawczo. W ciągu następnych dwóch
godzin tańczył z Julią jeszcze wielokrotnie, doprowadzając tym do
pasji jej towarzyszy.
Wreszcie Silvio Malfitani nie wytrzymał:
‒ Julio, czy ten niebieskooki kędziorek naprawdę zasługuje na
tyle uwagi?
‒ W każdy razie tańczy oszałamiająco ‒ odparła z rozmarze-
niem.
‒ Tancerz idealny ‒ drwił Ray Peppard. W tym samym momen-
cie „tancerz idealny” ukłonił się po raz kolejny.
Julia czuła się trochę winna, kiedy później spojrzała na zegarek i
uznała, że czas się zbierać. Malfitani i Peppard po krótkiej wymianie
zdań zdecydowali odwieźć ją wspólnie taksówką do domu.
*
*
*
Pod sufitem sali konferencyjnej unosił się gęsto dym tytoniowy.
Ricardo Malfitani zwołał posiedzenie sztabu kryzysowego. Nastrój
zgromadzonych był wyjątkowo ponury.
‒ Musimy być ostrożniejsi! ‒ powiedział.
‒ FBI ma nas na oku.
Szpiegują nas nawet w najbardziej strzeżonych i pewnych, wydawa-
łoby się, miejscach. Dzisiaj odwiedziło mnie tu dwóch agentów.
Mają moje wypowiedzi nagrane na taśmie, między innymi fragmenty
przemowy, którą wygłosiłem na naszym poniedziałkowym spotka-
niu.
‒ Pluskwy w kwaterze głównej? ‒ Sergio Girotti, w swym nie-
odłącznym kalabryjskim kapeluszu, był tak zdziwiony, że oczy omal
nie wyszły mu z orbit.
‒ To nie tylko pluskwy, Smily. Są też inne, nowocześniejsze
urządzenia podsłuchowe. ‒ Malfitani nie przepadał za tępym spoj-
rzeniem burdelowego bonza o nalanej twarzy. ‒ Skoncentruj się,
Smily! Policja złapała tego twojego speca od mokrej roboty.
‒ Na nic im taki połów. ‒ Smily znowu nabrał pewności siebie,
pozwalając sobie nawet na głupkowaty uśmieszek, który zresztą na
co dzień był standardowym elementem wyrazu jego twarzy. ‒ Red
Blocker to profesional. Będzie milczał jak grób. Odsiedzi swoje i
wróci do nas.
‒ Typowy Smily! Niepoprawny optymista!
‒ Malfitani był wy-
raźnie innego zdania. ‒ Jeżeli uważasz, że Blocker jest do ciebie
przywiązany jak reumatyzm, to możesz się przeliczyć. Jego teczka w
kartotece policyjnej jest grubsza od encyklopedii Britannica. My-
ślisz, że wyłga się drobnym wyrokiem?
Dostanie co najmniej doży-
wocie!
‒ Czy ja jestem na kazaniu, Ricardo? ‒ Smily cały czas się
uśmiechał, ale jego spojrzenie stało się natrętne. ‒ Mam się zacząć
bać? Mam się pocić krwią na samą myśl o Blockerze? Jeżeli robimy
w gacie, to obaj, bo to na twoje zlecenie wynająłem sprzątaczkę!
‒ Roztropni ludzie ‒ Malfitani zwrócił się do pozostałych ‒ dwa
razy pomyślą, zanim coś powiedzą, a Smily robi na odwrót: dwa
razy mówi, potem zaczyna myśleć. ‒ Mafiosi roześmiali się. Ojciec
chrzestny ponownie zwrócił się Girottiego: ‒ Znasz nasze jedenaste
przykazanie: Nie daj się schwytać! Mnie jest bardzo trudno schwy-
tać. A dlaczego? Bo dbam o siebie! I tobie radzę zrobić to samo,
Smily! Chyba że śpieszno ci do świętego Piotra?
Girotti wciąż nie przestawał się uśmiechać.
‒ Nie mam zamiaru zastanawiać się nad sprawami, które mnie
nie dotyczą. Jestem przekonany, że Red Blocker nie puści pary z
gęby, nawet gdyby go przypalali żelazem!
Ugo Delgado, którego wzrok od dłuższego czasu błądził po poko-
ju, nie przysłuchiwał się chyba specjalnie tej wymianie zdań, bo w
pewnym momencie zapytał:
‒ Czy tu na pewno jest bezpiecznie, Ricardo? Mam na myśli po-
licyjne podsłuchy.
‒ Bez obaw, Whimpy! ‒ uspokajał Malfitani. ‒ W tej sali jest
czysto.
‒ A co z taśmą? ‒ dopytywał się Alberto Lisi, dryblas z ele-
ganckim tupecikiem, którego domeną były gry hazardowe. ‒ Czy ta
taśma może jakoś nam zaszkodzić?
‒ Myślę, że nie.
‒ Myślenie to hazard.
‒ Jestem o tym przekonany.
‒ Jak mocno?
‒ Mocniej niż ten tupet siedzi na twojej czaszce, Lucky! ‒ Ri-
cardo Malfitani nie lubił, kiedy stawiano mu pytania, na które musiał
jednoznacznie odpowiadać. ‒ Mam dla ciebie propozycję, Lucky:
posłuchaj uważnie taśmy i przekonaj się sam!
Don Alberto skrzywił się. Nie był to jednak wyraz dezaprobaty
dla pomysłu Malfitaniego, lecz jego normalny odruch.
‒ Dobry blef to połowa sukcesu, co Lucky? ‒ Malfitani powoli
prześlizgiwał się wzrokiem po twarzach swoich capo. ‒ Dlatego
właśnie w komplecie zjawimy się na pogrzebie naszego przyjaciela,
Salvatore, i złożymy wieńce!
‒ Ile mamy na to wydać? ‒ zainteresował się Massimo Tessari. ‒
Mają być duże?
‒ W każdym razie większe od naszego smutku, Sly. ‒ Malfita-
niemu przypadła do gustu wygłoszona przez siebie mądrość. ‒ Żal
po zmarłym będziemy okazywać w sposób widoczny i jak najbar-
dziej autentyczny. Uczestnictwo obowiązkowe, panowie!
‒ W melonikach? ‒ Dla Vittorio Berandino, rządzącego w świe-
cie mody, było to widocznie ważne.
‒ Obojętne, Beauty.
Capo di tutti capi zgasił cygaro w popielniczce.
‒ I macie uważać na to, co robicie i co mówicie!
*
*
*
Tego ranka Julia Domingo jeszcze przed śniadaniem pobiegła
szybko do najbliższego kiosku po gazety. Czytając recenzje, zapo-
mniała o jedzeniu. Niemal wszyscy krytycy wychwalali jej kunszt i
pomysłowość rozwiązań. Jej wystawę oceniono jako wydarzenie, a
ją samą zaliczono do grona najbardziej uzdolnionych młodych arty-
stów, jacy się w ostatnich latach pojawili.
Postanowiła to uczcić. Otworzyła szampana, którego trzymała na
taką właśnie okazję.
Jej radość zmąciła jednak poczta, przyszedł list z Urzędu Skar-
bowego. Kontrola! Zaawizowano inspektora o nazwisku Weller.
‒ Proszę sobie z tego nic nie robić! ‒ zbagatelizował sprawę Ray
Peppard, kiedy Julia odwiedziła go w galerii. ‒ Chyba że masz coś
na sumieniu, czym mogliby się ci od podatków zainteresować.
‒ Nie mam. Dlaczego te pijawki zaraz próbują się przyssać, kie-
dy człowiekowi się powiedzie?
‒ Właśnie dlatego! Kupiłaś sobie mieszkanie. Każdy lis się cie-
szy, kiedy kury stają się tłuściutkie. Ale, ale, byłbym zapomniał:
mam przypadkiem dwa bilety do kina...
‒ Nie mam czasu! ‒ odparowała Julia. ‒ Mam sporo pracy.
Szybko się pożegnała. W progu odwróciła się jeszcze przelotnie i
zauważyła niepocieszoną minę marszanda. Miała nadzieję, że wresz-
cie zrozumie daremność swoich wysiłków.
Wkrótce zapomniała o liście z Urzędu Skarbowego. Powrócił jej
dobry nastrój. Poszła do fryzjera, a potem do kosmetyczki. Bo tak
właściwie to wcale nie miała zamiaru pracować ‒ tylko tańczyć. Z
Brianem, najwspanialszym tancerzem, jakiego znała.
*
*
*
Po pięciu słonecznych dniach środa przyniosła nagłe pogorszenie
pogody. Padający bez przerwy deszcz stukał w dach mojego jaguara.
Przyglądaliśmy się konduktowi żałobnemu towarzyszącemu Salvato-
re Danciemu w jego ostatniej drodze. Właściwie był to nie tyle pie-
szy kondukt, co kawalkada aut.
‒ To taki nowy zwyczaj ‒ odezwał się Phil. ‒ Nawet przy dobrej
pogodzie ludziom się nie chce maszerować za trumną. Wolą wygod-
nie się wozić.
Na cmentarzu Green Wood w Bronxie różne rzeczy uchodzą. Na
przykład rzeźby, przedstawiające kochanki obejmujące z czułością
krzyże na grobach swoich tragicznie zmarłych partnerów z różnych
gangów. Albo figura nagiej kobiety w wannie, ponieważ właśnie w
wannie została zamordowana przez swego zazdrosnego męża. Tego
typu obrazki spowodowały, że Green Wood Cemetary stał się miej-
scem spacerów, a nawet wycieczek. Pojawili się też przewodnicy.
Kondukt posuwał się w żółwim tempie. Przez szybę karawanu
widać było masywną mahoniową trumnę, ustawioną na zdobionym
katafalku.
Wreszcie kondukt dotarł na miejsce pochówku. Żałobnicy zaczęli
wpisywać kondolencje do księgi pamiątkowej. Nie opuszczali jednak
swoich samochodów, a jedynie opuszczali szybę i wychylali w kie-
runku cokołu, na którym wyłożono wolumin.
‒ Cóż za udręczeni ludzie! ‒ skomentował sarkastycznie Phil. ‒
To im trzeba współczuć!
Po pewnym czasie zaczęli po kolei podjeżdżać członkowie mafij-
nej rodziny. No, proszę. Wyglądało na to, że rzeczywiście stawili się
w pełnym składzie.
‒ Wyjątkowa parada świętoszków! ‒ Phil pokiwał głową z
uznaniem dla tupetu gangsterów.
Pierwszy swe wyrazy ubolewania składał sam capo di tutti capi, a
jego czarnego mercedesa prowadził Ross Hogan. Kiedy Malfitani
wychylił się z okna, błysnęły flesze lamp ‒ jak widać, nie zabrakło
też przedstawicieli prasy. Boss mafii nie miał nic przeciwko zdję-
ciom dla opinii publicznej. Nawet się lekko uśmiechnął.
Pomiędzy fotografami byli oczywiście i agenci FBI, którzy nie
omieszkali skorzystać z okazji zaktualizowania naszej kolekcji.
Zdjęcia Malfitaniego i reszty trafią zaraz do rodzinnego albumu.
Po ojcu chrzestnym podjechał Sergio Girotti. On nie musiał się
wcale wysilać ‒ na poczekaniu potrafił wyszczerzyć zęby w iście
hollywoodzkim stylu i chociaż nie czyniło go to sympatyczniejszym,
trzeba przyznać, że był fotogeniczny.
W przeciwieństwie do niego Alberto Lisi, który przybył na tę
uroczystość srebrnym buickiem riviera, z natury nie miał w sobie
żadnego powabu, a czarny jak smoła tupecik jeszcze bardziej go
oszpecał.
Potem przyszła kolej na „Whimpiego” Delgado,
który trząsł ryn-
kiem budowlanym. Za nim podjechali: ,Sly” Tessari, „Fairy” Loren-
ti, „Fatty” Villagio, „Skinny” Moreno, „Beauty” Berandino i „Gun-
man” Ferro.
Po dokonaniu wpisów do księgi pamiątkowej żałobnicy musieli
jednak, chcąc nie chcąc, wysiąść ze swoich limuzyn i przejść kawa-
łek pieszo do wykopanego grobu.
Lało jak z cebra.
‒ Co za psia pogoda! ‒ Nastrój Phila Deckera dorównywał dzi-
siaj aurze. ‒ I do tego zostawiłem parasol w domu! Niech to szlag!
Na szczęście ja swój zabrałem, więc nie musiał moknąć, chociaż
ciężko nam się było obu pod nim zmieścić.
Nad grobem Don Salvatore wygłoszono wspaniałe epitafium.
Kiedy się słuchało tej laurki, miało się wrażenie, że odszedł od nas
człowiek będący ucieleśnieniem wszelkich cnót, wzorzec moralny,
ideał amerykańskiego obywatela. Uczciwy, życzliwy i hojny.
Człowiek, który zjednał sobie miłość i szacunek społeczności, w
której żył.
‒ I która go zacałowała na śmierć. Amen
‒ mruknął Phil, wyraź-
nie zniecierpliwiony słuchaniem tych bajek.
Paola Danci wysłuchała mowy pogrzebowej z kamienną twarzą.
Trudno powiedzieć, czy dotarło do niej chociaż jedno słowo tego
peanu na cześć jej męża.
Kiedy trumna znalazła się w grobie, odwróciła się powoli i pode-
szła do nas.
‒ Stoi pan bezczynnie, panie Cotton? ‒ spytała chłodno. ‒ Dla-
czego pan go nie aresztuje?
‒ Kogo?
‒ Mordercę mojego męża.
‒ Red Blocker siedzi w areszcie śledczym.
‒ Ale ten drań ciągle jest na wolności! I do tego ma czelność tu
się pokazywać! ‒ Paola Danci wskazała na Ricardo Malfitaniego.
Nie straciła panowania nad sobą, ale jej głos brzmiał nad wyraz do-
nośnie.
‒ Tam ma pan winnego tej zbrodni!
Capo wsiadał właśnie do swojego samochodu. Zauważył wycią-
gniętą w swym kierunku rękę wdowy.
‒ Może pani tego dowieść? ‒ spytałem kilka tonów ciszej od
pani Danci.
‒ Niestety, nie mogę! Ale wiem dosyć, żeby go posadzić na parę
lat. I nie zawaham się wykorzystać tej wiedzy! Z moją pomocą do-
stanie pan Ricardo Malfitaniego, panie Cotton! Obiecuję to panu!
*
*
*
Julia Domingo była w siódmym niebie. Już samo wspomnienie
wczorajszego wieczora rozjaśniało jej
oblicze. Jej partner, z każdą
randką podobał jej się coraz bardziej. Spojrzenie, którym ją obdaro-
wywał, było pełne czułości i uwielbienia. Julia czuła, że urok Briana
roztapiał jej serce jak słońce roztapia lód.
Wczoraj zamówiła sobie przezornie taksówkę na drogę powrotną
z lokalu, żeby zabezpieczyć się przed pokusami. Fakt, że miała na
sobie czarną, króciutką sukienkę cocktailową z uwodzicielskimi
rozcięciami z przodu i z tyłu, która to kreacja mogła podziałać na
partnera wyjątkowo podniecająco, pozostał przez nią niezauważony.
Tego ranka założyła ciasną, szyfonową sukienkę w kolorze czer-
wonym. Delikatny makijaż: policzki bez różu, tylko usta lekko pod-
kreślone, kontrastował z ognistym spojrzeniem jej czarnych oczu.
Dla kogo stroiła się od samego rana? Oczywiście, dla swego tan-
cerza. Julia wiedziała, że tak jest, ale nawet przed sobą jeszcze się do
tego nie przyznawała.
Brian wyjątkowo miał wolną środę, ponieważ odebrał sobie wy-
pracowane wcześniej nadgodziny. Postanowili więc wybrać się za
miasto i spędzić ten dzień nad jeziorem Michigan. Miał być słonecz-
ny. Niestety, prognoza pogody znowu się nie sprawdziła. Lało. Aku-
rat dzisiaj! Najważniejsze, że będą razem. Chicago należy do tych
miast, w których łatwo zagospodarować sobie miło czas bez względu
na humory nieba.
Serce Julii zabiło mocniej, gdy w progu kawiarni ukazał się męż-
czyzna, na którego tak niecierpliwie czekała.
Brian był w szampańskim nastroju.
‒ Jestem szczęśliwy, kiedy cię widzę, Julio. ‒ Usiadł obok niej.
‒ Ale mamy pecha do pogody, co? Nie ma chyba szans, żebyśmy
dzisiaj wybrali się na wędrówkę wzdłuż jeziora.
‒ Myślę, że to kiepski pomysł.
‒ No, to musimy zmienić nasze plany! Co proponujesz?
Julia zastanowiła się chwilę.
‒ Jeszcze nigdy nie oglądałam Chicago z góry
‒ powiedziała.
‒ Naprawdę nie? W takim razie będę twoim przewodnikiem.
Brian wywiązał się z tej roli wyjątkowo sumiennie, tym bardziej
że i jemu samemu sprawiło to przyjemność.
Zawiózł Julię do dzielnicy starych drapaczy chmur, przejeżdżając
wzdłuż zabudowań największego portu śródlądowego świata. Potem
zabrał ją na platformę widokową jednego z tych historycznych sky-
draperów, skąd rozpościerała się wspaniała panorama i oboje mogli
podziwiać rozłożyste położenie siedmiomilowego miasta.
Jeszcze kiedy siedzieli przy obiedzie w „Gaslight Corner” dzielili
się wrażeniami z tego, co widzieli.
‒ Podobało ci się, Julio? ‒ spytał Brian, nie spuszczając oczu z
dziewczyny.
‒ To miasto jest takie monumentalne!
‒ Nad Michigan byłoby niewątpliwie bardziej romantycznie.
Ale warto wiedzieć, że drapacze chmur z lat międzywojennych, naj-
wyższe na świecie, postawiono w miejscu, gdzie jeszcze kilkadzie-
siąt lat wcześniej Indianie tropili zwierzynę i prowadzili plemienne
boje. Nad tą zatoką krzyżowały się drogi wielu szczepów i plemion.
‒ Nasze drogi też się tutaj skrzyżowały, Brian. ‒ Julia wypowie-
działa te słowa o wiele poważniej, niż chciała. W tym momencie
zdała sobie sprawę ze swojego uczucia. I z jego siły. Postanowiła z
nim nie walczyć. Czule położyła rękę na ramieniu mężczyzny, przy-
sunęła swoje usta do jego, wydęła je w zapraszającym geście i spoj-
rzała głęboko w oczy, które ją urzekły.
A niech to! Co za klęska! Książę z bajki po prostu jej nie pocało-
wał!
*
*
*
Zaproszenie Paoli Danci na stypę organizowaną w restauracji
nieopodal cmentarza musieliśmy, niestety, odrzucić. Nie mieliśmy na
to ani ochoty, ani czasu.
Byliśmy jednak bardzo ciekawi, co też w ramach zemsty usły-
szymy od wdowy po jednym z capo nowojorskiej mafii. Czy na-
prawdę wie tyle, że może zaszkodzić samemu Don Ricardo Malfita-
niemu?
Umówiliśmy się na spotkanie. Obiecała, że po południu odwiedzi
nas w biurze.
‒ Taki świadek koronny był nam od dawna potrzebny ‒ powie-
dział Phil, kiedy wracaliśmy do samochodu.
‒ Grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo, jeżeli złamie nakaz
milczenia ‒ przypomniałem. ‒ Musimy pogadać z szefem, żeby za-
pewnić jej jakąś ochronę. Bez solidnej policyjnej ochrony nie dał-
bym za jej życie złamanego...
Przerwałem swój wywód, gdyż właśnie dostrzegłem na parkingu
Neda Dundee, szefa ochrony Alberto Lisiego. Był jeszcze o pół gło-
wy wyższy od swego i tak rosłego i tęgiego szefa, a jego ciało było
rozrośnięte jak u najpotężniejszego gladiatora.
Dundee wysiadał z błękitnego rolls-royce'a. Był uzbrojony w pi-
stolet maszynowy typu uzi. I to właśnie wprawiło mnie w osłupienie.
Przywiózł swego szefa w srebrnym buicku. Co on teraz robił w
obcym aucie?
‒ Coś mi tu śmierdzi! ‒ szturchnąłem Phila, wskazując mu
przedmiot mojego zainteresowania.
‒ Pogadajmy z tym Herkulesem! ‒ rzekł Phil i ruszył w jego kie-
runku.
Podążyłem za nim, ale zamierzałem najpierw wyjaśnić sprawę
rolls-royce'a. Czego on tam szukał?
Miałem pewne podejrzenie, a potwierdziło się ono, kiedy na tyl-
nym siedzeniu auta zauważyłem torebkę Paoli Danci.
Terkot karabinu maszynowego oderwał mnie od oględzin samo-
chodu. Pobiegłem na pomoc Philowi.
Obaj zniknęli mi z pola widzenia.
Za rogiem kaplicy pogrzebowej rozciągał się sosnowy zagajnik.
Phil, który po pierwszej serii wystrzałów rzucił się tam na ziemię,
właśnie się podniósł i czym prędzej skrył się za najbliższym drze-
wem. W samą porę, gdyż następna salwa odłupała spore kawałki
sosnowej kory.
Atak to najlepsza obrona! Kiedy ja go osłaniałem, Phil wyskoczył
ze swoim pistoletem i wystrzelił dwa pociski kaliber trzydzieści
osiem.
Jedna z kul trafiła Dundeego w prawe podudzie. Goliat skulił się,
wydał jakiś nieartykułowany okrzyk, ale nie upuścił broni.
Teraz Phil miał kilka sekund na to, by podbiec do napastnika i
spróbować go rozbroić.
Tak też zrobił, ale olbrzym był zbyt silny, żeby łatwo dać sobie
odebrać pistolet. Phil nie dawał jednak za wygraną. Ich ręce zacisnę-
ły się. Obrócili się parokrotnie, szarpiąc pistoletem we wszystkie
strony.
Z przerażeniem patrzyłem na wylot lufy, w tej kołowaninie skie-
rowany to na Dundeego, to na Phila.
Igrali ze śmiercią. Wyglądało to
gorzej niż rosyjska ruletka.
Zanim zdążyłem się włączyć z zamiarem przeważenia szali zwy-
cięstwa na stronę mego przyjaciela, jeden z nich nacisnął na spust.
Pistolet wypalił.
Któryś z nich wydobył z siebie przerażający charkot.
To Ned Dundee!
Phil cofnął się o krok. Ned Dundee wypuścił broń z ręki, za-
chwiał się, zatoczył do tyłu i... wpadł w moje ramiona. Poczułem, jak
jego mięśnie nagle zwiotczały.
‒ Sam się zastrzelił! ‒ powiedział Phil głucho.
*
*
*
Paoli Danci się spieszyło. Chciała się znaleźć w restauracji jesz-
cze przed zaproszonymi gośćmi i z kierownikiem lokalu omówić
ostatnie szczegóły przyjęcia żałobnego. Między innymi trzeba było
szybko ustalić, kto gdzie usiądzie. Gdyby Malfitani miał na tyle tu-
petu, żeby i tutaj się zjawić ze swoimi rewolwerowcami, nie chciała
go widzieć obok siebie.
Nawet nie zwróciła uwagi na to, że na parkingu zostawiła otwar-
tego rolls-royce'a. W takim dniu jak dzisiejszy człowiek nie koncen-
truje się na rzeczach.
Kiedy wróciła do samochodu, poczuła zmęczenie i senność. Na
czoło jej wystąpiły drobniutkie krople potu. Włączyła klimatyzację.
Zapaliła silnik.
Wyjechała z parkingu, nie zapinając pasów bezpieczeństwa. Na-
wiew orzeźwiającego powietrza działał kojąco. Z początku. Potem
jednak pot wrócił na jej czoło. Z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny
pociła się coraz intensywniej. Kapało jej z nosa, chociaż nie miała
kataru. Czuła, że coś zalega jej w płucach, coraz bardziej utrudniając
oddychanie. Żołądek podszedł jej do gardła. Zakręciło się jej w gło-
wie. Miała odruch wymiotny. Ręce drżały, a po paru sekundach trzę-
sły się już jak galareta. Traciła ostrość widzenia.
Paola Danci nie zdążyła nawet dojechać do Webster Avenue, gdy
straciła przytomność, puściła kierownicę i opadła na siedzenie dla
pasażera.
Jej rolls-royce uderzył w latarnię uliczną.
*
*
*
Podczas przeszukiwania kieszenie nieżyjącego Neda Dundee
wpadł mi w ręce niewielki, płaski, blaszany pojemnik z wygrawero-
wanymi na nim dwiema literami: „GB”.
Wiedziałem, że Dundee był ekspertem w dziedzinie materiałów
wybuchowych i broni chemicznej i w takiej roli wysłano go do
Wietnamu, więc nie było trudno się domyślić, że pewnie chodziło o
gaz paraliżujący, którego symbolem było GB. Sarin!
Parę miligramów tego preparatu powoduje niemal natychmiasto-
wą śmierć. Jest bezwonny i bezbarwny. Ludzkie zmysły go nie wy-
krywają. Blokuje przesyłanie sygnałów nerwowych, innymi słowy ‒
powoduje informacyjny chaos w organizmie.
Skutki jego podstępnego działania to śpiączka, trwałe uszkodze-
nie dróg oddechowych i w konsekwencji śmierć. Ofiara umiera w
kilka minut. Przy mniejszych dawkach walka ze śmiercią może się
przeciągnąć do kilku godzin.
Otworzyłem pojemnik. Zawierał cztery małe, cienkościenne am-
pułki zabójczego gazu. Miejsca było na pięć.
‒ Jednej brakuje! ‒ stwierdziłem.
‒ Dundee musiał ją umieścić w samochodzie ‒ domyślił się za-
raz Phil.
‒ Trujący gaz w instalacji klimatyzacyjnej!
‒ w jednej sekundzie
zrozumieliśmy grozę sytuacji.
‒ Ten rolls-royce należy do Paoli Danci. Obyśmy zdążyli z po-
mocą!
‒ No, to pospiesz się! ‒ ponaglił mnie Decker.
‒ Formalności
związane ze śmiercią Dundego załatwię sam.
Pobiegłem do auta i ruszyłem na pomoc wdowie po Salvatore
Dancim. Zaraz też połączyłem się radiotelefonem z centralą. Udało
mi się skontaktować z doktorem Soerensenem, kierownikiem labora-
torium FBI.
‒ Pilna sprawa! ‒ rzuciłem krótko do mikrofonu i musiało to
starczyć za grzecznościowe formułki, które zazwyczaj wymienia się
na wstępie. ‒ Proszę natychmiast udać się w kierunku Green Wood
Cemetary! I zabrać ze sobą atropinę! Zachodzi niebezpieczeństwo
zagrożenia życia! Prawdopodobnie użyto sarinu w klimatyzacji sa-
mochodowej. Ofiarą może być kobieta w błękitnym rolls-roysie.
Jeżeli zauważy ją pan po drodze, proszę ją natychmiast zatrzymać!
Soerensen docenił powagę sytuacji.
‒ Już jadę! ‒ oświadczył.
Dodałem gazu w nadziei, że jeszcze nie jest za późno. Nawet je-
żeli Paola Danci nawdychała się już gazu, można ją jeszcze uratować
atropiną.
Przy zjeździe na Webster Avenue zauważyłem błękitnego rolls-
royce'a, którego szukałem. Miał poważnie rozbity przód na skutek
uderzenia w latarnię uliczną. Wyglądało to niezbyt budująco. Na-
dzieje na zapobieżenie kolejnej tragedii przygasły, żeby nie powie-
dzieć, że wygasły zupełnie.
Przechodnie zdążyli już wyciągnąć panią Danci z rozbitego auta i
ułożyć ją na kocu na trawniku. Jakiś młody mężczyzna pochylał się
nad nią, udzielając pierwszej pomocy. Kiedy znalazłem się na miej-
scu, mogłem z ulgą stwierdzić, że miał o tym pojęcie.
‒ Zatrucie jakąś toksyczną substancją przez wdychanie ‒ posta-
wił trafną diagnozę.
‒ Gaz paraliżujący! ‒ wyjaśniłem.
Odwrócił głowę i spojrzał na mnie zdumiony.
‒ Kim pan jest?
Pokazałem mu moją legitymację.
‒ A kim pan jest? ‒ zrewanżowałem się pytaniem.
‒ Lekarzem.
‒ To się dobrze składa. Powiadomiłem już nasze laboratorium.
Odtrutka jest już w drodze.
‒ Atropina? ‒ zapytał lekarz, a kiedy potwierdziłem skinieniem
głowy, skrzywił się z powątpiewaniem. ‒ Atropina jest toksyną ro-
ślinną. Jej dozowanie nastręcza poważnych trudności. Jeżeli
wstrzyknie się jej zbyt dużo, powoduje śmierć.
‒ Zostawię to naszemu specjaliście. Doktor Soerensen nie jest
nowicjuszem.
‒ Ale musi się pospieszyć! Oddech tej kobiety staje się niebez-
piecznie płytki.
Dźwięk syreny alarmowej spowodował przypływ nadziei. Była to
jednak tylko karetka reanimacyjna. Tuż po niej pojawił się radiowóz.
Poprosiłem przybyłych policjantów o zabezpieczenie miejsca wy-
padku przed gapiami.
Sam założyłem gumowe rękawiczki, które wyjąłem z samocho-
dowej apteczki, i przystąpiłem do oględzin rozbitego rolls-royce'a.
Moje przypuszczenia się potwierdziły.
Klimatyzacja była włączona. Znalazłem nawiewnik, w którym
umieszczono sarin. Trujące opary musiały dmuchać Paoli Danci
prosto w twarz.
‒ Co za kanalie! ‒ mruknąłem do siebie.
Po chwili nadjechał wreszcie doktor Soerensen. Na sygnale. Bez
zbędnych słów powitał mnie podniesioną w górę lewą ręką i pod-
szedł do nieprzytomnej kobiety. Uklęknął przy niej i otworzył swój
kuferek.
Nurtowało mnie pytanie, czy zdążył? Czy Paolę Danci uda się
wyrwać z objęć śmierci?
Sam nie mogłem tu nic zrobić. Mogłem się tylko przyglądać i za-
ciskać kciuki.
*
*
*
Po południu siedzieliśmy na zebraniu w biurze szefa, zdając
sprawę z przebiegu wydarzeń. Mr. High podzielał nasze zdanie, że
współpraca Paoli Danci z FBI i policją posunęłaby nasze śledztwo do
przodu, a być może pomogłaby ująć najważniejszą osobę w mafii.
Zamach na jej życie świadczył niewątpliwie o tym, że capo di tutti
capi bardzo się tej kobiety obawiał.
Prawdopodobnie i inni bossowie przestępczego światka mogli
mieć przez nią kłopoty. No, bo dlaczego zamachowcem był akurat
Ned Dundee, człowiek Alberto Lisiego?
Dundee nie mógł nam, niestety, odpowiedzieć na to pytanie, bo
już nie żył.
Jego niedoszła ofiara, Paola Danci, żyła. Leżała wprawdzie nadal
na oddziale intensywnej terapii, lecz odzyskała już świadomość.
Doktor Soerensen, zazwyczaj bardzo powściągliwy w rokowaniu co
do stanu zdrowia swoich pacjentów, tym razem był dobrej myśli.
Sytuacja ciągle była poważna, ale praca wszystkich ważniejszych
organów ustabilizowała się i powoli wracała do normy.
Ponieważ zachodziło prawdopodobieństwo, że próba zabójstwa
Paoli Danci się powtórzy, szef wysłał Joe'ego Brandenburga i Freda
Niagarę do szpitala. Mieli jej strzec dzień i noc.
‒ Zaraz też trzeba rozpocząć procedurę ochrony świadka koron-
nego ‒ zdecydował Mr. High i chwycił za słuchawkę czerwonego
telefonu, który służył mu do bezpośrednich połączeń z dyrektorem
FBI w Waszyngtonie. ‒ Mrs. Danci musi zmienić swoją tożsamość,
przynajmniej tymczasowo. Dopóki sprawa nie przycichnie, trzeba ją
gdzieś ukryć. Szpital to najgorsza z możliwych kryjówek!
Chociaż w klinice dyżurowało stale dwóch agentów FBI, niebez-
pieczeństwo nadal było zbyt duże. Macki cosa nostry sięgają wszę-
dzie. Nie jest więc wykluczone, że ktoś z personelu pracuje dla ma-
fii.
‒ Na razie umieścimy ją w Shannon River
‒ oświadczył nam
Mr. High. ‒ Doktor Shapiro i jego asystentki odpowiednio się nią
zaopiekują.
‒ Mr. High uśmiechnął się. ‒ Mogę gwarantować, że ten
lekarz nie został kupiony przez mafię.
‒ Na pewno nie ‒ przyznał Phil. ‒ Na samą myśl o jakichś kon-
szachtach doktorowi Shapiro wypadłaby fajka z ust.
Byłem tego samego zdania. Shapiro był swego rodzaju ascetą, je-
go praca była zarazem jego hobby, a jego sposób na życie wykluczał
moralną dwulicowość i pogoń za zyskiem.
Shannon Rivier to pensjonat w Greenwich. Należał do Seana Do-
nelly, dawnego komisarza City Police. Tu Paola Danci miała znaleźć
tymczasowy azyl.
Pod tym adresem ulokowaliśmy już wiele osób i ‒
jak dotąd ‒ nikomu nic się tam nie przytrafiło. Teraz jednakże nie-
przyjacielem był nie byle kto.
Zabrzęczał telefon. Mr. High podniósł słuchawkę, przerywając na
chwilę naszą rozmowę. Po wysłuchaniu nowiny jego twarz się wy-
pogodziła.
‒ Dobra wiadomość ze szpitala ‒ obwieścił. ‒ Pani Danci naj-
gorsze ma już za sobą. Ta kobieta posiada nieziemską energię wital-
ną, powiedział mi lekarz. Chce niezwłocznie rozmawiać z panem,
Jerry!
Rzadko tak chętnie wybierałem się do szpitala.
‒ Niech pan weźmie wiązankę kwiatów! ‒ zasugerował Mr.
High z uśmiechem, kiedy wychodziłem z pokoju. ‒ Oczywiście na
rachunek firmy.
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Kupiłem po drodze
bukiet pięknych kwiatów, ale Paola Danci nawet ich nie zauważyła.
Spróbowała się wprawdzie do mnie uśmiechnąć, jednak nic z tego
nie wyszło.
Mimo wszystko zdziwiło mnie ze zastałem ją w takiej formie.
Była wyspana i widocznie szybko wracała do zdrowia.
‒ Doktor Soerensen powiedział mi, że dorwaliście tego typa,
który podłożył mi gaz trujący. Kto to? ‒ Pani Danci bez ceregieli
przystąpiła do rzeczy.
‒ Szef ochrony Lisiego ‒ odparłem.
‒ Szef ochrony Alberto Lisiego? ‒ Była zdumiona.
‒ Nie żyje.
‒ Jest pan pewien, że chodzi o Alberto?
Skinąłem głową potakująco.
Pani Danci przez dłuższą chwilę milczała, nie mogąc uwierzyć
własnym uszom.
‒ Dlaczego akurat on? Przecież był najlepszym
przyjacielem Sa-
lvatore!
‒ W mafii łatwo zmienić się z najwierniejszego przyjaciela w
najzagorzalszego wroga. Zna pani tę historyjkę o bocianie, który
zapraszał żabę na obiad?
Paola Danci wreszcie się uśmiechnęła.
‒ Znam dobrze moralność mafii. Ricardo wydał Alberto rozkaz i
basta!
‒ Tego, niestety, nie możemy udowodnić.
‒ Malfitani się boi! Chce mnie uciszyć, bo wie, że potrafię ze-
psuć jego nieskazitelny wizerunek.
‒ Jest pani teraz pod ciągłą ochroną policji.
‒ Nie lękam się o swoje życie, panie Cotton. Potrzebuję jednak
trochę czasu, żeby tego łajdaka rzucić na kolana. Teraz i Alberto
ściągnął na siebie mój gniew. ‒ Donna Paola mówiła z dawną sta-
nowczością. ‒ Niech pan schwyta jego consigliere! On wie wszystko
o Lisim, a co najważniejsze, można go skłonić do śpiewania.
‒ Chodzi pani o Lance'a Garrisona? Ma pani coś na niego?
‒ Trzy miesiące temu Lance przejechał w Central Parku pewną
starszą kobietę i zbiegł z miejsca wypadku. Kobieta zmarła. Salvato-
re i ja jechaliśmy z tyłu, w jego samochodzie. Ucieczka i nieudziele-
nie pomocy! To powinno wystarczyć, żeby sformułować pierwsze
oskarżenie.
‒ No, nie wiem czy to wystarczy. Poza tym tego typu sprawy le-
żą w gestii...
‒ A co leży w pańskiej gestii, panie Cotton? Może fałszowanie
banknotów?
‒ Tak, tym moglibyśmy się zająć.
‒ Lance Garrison ma przynajmniej milion podrobionych dola-
rów. I, o ile wiem, część z nich trzyma w domu, w swoim sejfie.
Mieliśmy więc dwa haczyki na consigliere Alberta Lisi. Garrison
rzeczywiście musiał wiedzieć sporo
o swym mocodawcy, ponieważ
był jego prawnikiem.
I jako prawnik powinien zdawać sobie sprawę,
co mu grozi, i że lepiej dla niego będzie podjąć współpracę z FBI.
*
*
*
Tego dnia nie można było załatwić nakazu aresztowania wobec
podejrzenia o nieumyślne zabójstwo i ucieczkę z miejsca wypadku.
Późnym popołudniem urzędy już nie pracowały.
Mr. High zdobył jednak nakaz rewizji, opierający się na podej-
rzeniu o fałszowanie pieniędzy. Gdybyśmy znaleźli coś w jego sej-
fie, moglibyśmy Garrisona aresztować ze skutkiem natychmiasto-
wym.
Adwokat mieszkał w dwurodzinnym domu na Marks Street w
New Brighton, na Staten Island, w dzielnicy, gdzie znajdowała się
przystań promowa St. George.
Ponieważ burczało nam w brzuchach, zatrzymaliśmy się przed
barem szybkiej obsługi, znanym ze swych hamburgerów „De LuXe”.
Phil zjadł mięsnego pork-burgera, a ja clam-burgera.
‒ No, teraz czuję się znacznie lepiej ‒ stwierdził z przekonaniem
Phil. ‒ Wiesz, że taki burger zawiera jedną dziesiątą twojego zapo-
trzebowania na tłuszcz?
‒ Robisz mu reklamę? Płacą ci za to?
‒ A widać, żebym się wzbogacił?
‒ Nie, widać tylko, że się najadłeś. Nie zauważyłem u ciebie ani
śladu bogactwa, ty dusigroszu!
‒ Dobra, dobra, daruj sobie te uwagi! To zamówienie idzie na
moje konto, teraz okay?
‒ Tylko płać prawdziwą walutą!
‒ Na razie jeszcze nie mam fałszywek. Ale może coś zaraz znaj-
dziemy u Garrisona!
Consigliere zastaliśmy w jego ogrodzie przy pieleniu grządek. Z
trudem wypatrzyliśmy pochyloną, drobną postać za szpalerem kolo-
rowo kwitnących oleandrów.
‒ Czego panowie sobie życzą? ‒ spytał, nic nie przeczuwając.
‒ Chcielibyśmy, żeby otworzył nam pan swój sejf! ‒ wprost od-
powiedział Phil.
‒ To napad? ‒ Małe oczka adwokata, skryte za gustownymi
okularami w niklowanej oprawie, rozszerzyły się ze strachu. ‒ Co...
co to ma znaczyć... ‒ bełkotał. ‒ Macie nakaz rewizji?
Pokazaliśmy mu to, czego chciał.
W jednej chwili zrobił się biały jak kreda.
‒ Wejdźmy do środka! ‒ powiedział cicho.
Myśleliśmy już, że skapitulował. Jako adwokat
wiedział przecież,
że taki nakaz musi być natychmiast egzekwowany. Zamilkł na chwi-
lę, aż wreszcie odwrócił się do nas, by oświadczyć:
‒ Zapomniałem cyferek! ‒ A więc jednak jeszcze nie złożył
broni! Trzeba przyznać, że nie brakowało mu talentu aktorskiego, bo
zrobił właśnie wyjątkowo nieporadną minę.
‒ Jakich cyferek? ‒ spokojnie spytał Phil.
‒ Od zamka szyfrującego w moim sejfie ‒ wyjaśnił z powagą
Garrison.
‒ Bez żartów! ‒ zniecierpliwił się Phil. ‒ Albo. otworzy pan do-
browolnie, albo wzywamy naszych specjalistów! W razie konieczno-
ści wyspawamy w nim dziurę. Jeżeli przy okazji coś się skopci, to
niech pan ma do siebie pretensje!
Lance Garrison najwyraźniej uznał, że to nie żarty. Zaprowadził
nas do łazienki. Za szafką z lekarstwami znajdował się sejf, o który
nam chodziło.
Trzeba przyznać, że był zręcznie zakamuflowany.
Na płycie zewnętrznej umieszczono kwadratową klawiaturę z
dziesięcioma przyciskami. Adwokat nacisnął pięć z nich i zamek się
otworzył.
Za solidnymi drzwiczkami tresora zobaczyliśmy pliki banknotów,
poukładane jeden na drugim.
Wziąłem do ręki pierwszy z brzegu i przyjrzałem się pod światło
dokładnie jego fakturze. Brakowało znaku wodnego, a wizerunek
postaci był nadrukowany. Przeniosłem spojrzenie na adwokata mafii.
‒ Są fałszywe! ‒ powiedziałem dobitnie.
Phil z największą rozkoszą odczytał aresztantowi jego konstytu-
cyjne prawa.
*
*
*
Julia cały czas zachodziła w głowę, dlaczego Brian jej nie poca-
łował. Zadawała sobie to pytanie tak często, że już nie była w stanie
skupić się na malowaniu. Odłożyła pędzel.
W jej atelier na poddaszu było cicho i nastrojowo ‒ w sam raz do
tworzenia. Dziewczyna postanowiła jednak znaleźć odpowiedź na
dręczącą ją kwestię. Był zbyt nieśmiały? A może mu się po prostu
nie podobała?
Postanowiła działać. Znalazła swoją kartę kredytową, zamówiła
taksówkę i kazała się zawieźć do miasta.
Szybko znalazła się w olbrzymim Chicago Shopping Center, o
kubaturze równej siedmiu standardowym blokom mieszkalnym,
rozciągającym się pomiędzy Randolph Street a Congress Street. Na
stoisku Marshall Field & Company wyszukała typowo kobiecą broń,
za pomocą której zamierzała ustrzelić swego tancerza.
Była to suknia, ale nie byle jaka: srebrnozielona, błyszcząca, do
kolan, z zapięciem suwakowym na plecach i dekoltem przykuwają-
cym uwagę wszystkich zdrowych mężczyzn. Gładki, mieniący się
różnymi odcieniami materiał idealnie przylegał do jej ciała, był jak
druga skóra.
Sukienka była modna, elegancka i niesamowicie seksowna. Ale
najbardziej zabójcza była jej cena. Czegóż jednak nie robi się dla
pożądanego mężczyzny?
Tak ubrana spotkała się z Brianem znowu w „Kaboom”.
Zaczęło się obiecująco i czuła, że tym razem bardziej zbliżą się
do siebie, gdy ni stąd, ni zowąd pojawił się Silvio Malfitani. Do-
słownie wyrósł spod ziemi! Nikt, oczywiście, nie mógł mu zabronić
wejścia do publicznego lokalu, ale Julia czuła, że to nie przypadek,
tym bardziej że usiadł przy sąsiednim stoliku i bacznie ją obserwo-
wał.
Po paru minutach poprosił ją do tańca. Odmówiła. Nie dał za wy-
graną i przy następnej melodii ponowił próbę. Wiedziała, że jest
uparty, ale i ona nie miała zamiaru ustępować. Ponownie odmówiła.
‒ Nie jesteś zbyt miła, Julio. Zawiodłem się na tobie, moja mała!
Myślałem, że kręcisz z tym marszandem. To mogłem jeszcze zrozu-
mieć. Wiadomo, wspólne zainteresowania, wspólne interesy. Ale ten
tancerzyk?
‒ Hej! ‒ Brian podniósł się z krzesła. ‒ O mnie mówisz?
‒ O tobie, ale nie z tobą ‒ mruknął obcesowo Malfitani.
‒ Chodźmy zatańczyć! ‒ Julia postanowiła czym prędzej odcią-
gnąć Briana od stolika, bo zanosiło się na bójkę.
Zatańczyli rumbę, i to w taki sposób, że większość gości przyglą-
dała się im niemal z otwartymi ustami.
W czasie bluesa Brian przyciągnął ją do siebie, jak nigdy dotąd.
Kołysali się przytuleni i nieomal zapomnieli o natręcie. Chcieli za-
demonstrować, że należą do siebie i że nikt nie ma szans ich rozdzie-
lić. Julia czuła się wniebowzięta...
Kiedy taniec dobiegł końca, pannie Domingo wydawało się, że
nadal wiruje. Z emocji zakręciło jej się w głowie. Brian zaprowadził
ją więc do baru, pomógł usadowić się na stołku barowym i na chwilę
odszedł.
Silvio Malfitani, który zdążył już w tym czasie wychylić kilka
cocktaili, uznał, że nadarza się mu teraz niepowtarzalna okazja. Po-
stanowił więc ją wykorzystać.
‒ Julio! ‒ Jego język trochę już zesztywniał. ‒ Nie możesz mi
tego zrobić! Przecież ja cię kocham...
‒ Ależ, Silvio!
‒ Powiedz, że czujesz to samo! Że tobie też na mnie zależy! No,
powiedz! Wiesz, że mam ci do zaoferowania dużo więcej niż taki
baletmistrz.
Niezgrabnie chwycił ją za rękę. Julia chciała się uwolnić z tego
uścisku, ale był zbyt silny. Próbując przysunąć się do niej bardziej,
Malfitani zachwiał się na stołku i szarpnął dziewczynę gwałtownie w
dół.
Nadchodzący Brian nie mógł uznać tej przepychanki za dżentel-
meński ukłon rywala. Chwycił Malfitaniego za ramiona i jednym
energicznym ruchem odstawił na bok.
‒ Nie widzisz, że przeszkadzasz? ‒ powiedział podniesionym,
ale spokojnym głosem. ‒ Znikaj frajerze, bo cię wyniosą!
‒ Zaraz zobaczymy, kogo wyniosą! ‒ Silvio Malfitani kipiał ze
złości.
Zacisnął pięści. Brian poszedł za jego przykładem.
Julia strwożona przycisnęła rękę do ust.
‒ Daj spokój, Brian! ‒ Tym razem nie mogła już powstrzymać
obu mężczyzn. Niewątpliwie schlebiało jej to, że za chwilę pobiją się
o nią. Jej partner okazał się godny uczucia, które się w niej rodziło.
Silvio pierwszy przystąpił do rzeczy. Uderzył celnie i mocno.
Brian zachwiał się, ale udało mu się szybko otrząsnąć i zrewanżować
ciosem, po którym rywal wylądował na kontuarze baru. Wydawało
się, że Malfitani nie stanie szybko na równe nogi, bo sporo czasu
zajęło mu przyjęcie w miarę pionowej pozycji. Zanim jednak zupeł-
nie się wyprostował, wykonał potężny zamach prawą ręką i z całej
siły przyłożył Brianowi sierpowym.
Już po chwili Julia klęczał obok swego znokautowanego tancerza.
Okazało się, że był znacznie lepszy na parkiecie niż w walce wręcz.
Prawe oko już zaczęło mu puchnąć, do jutra będzie sine. Wspaniale
rozpoczęty wieczór kończył się wyjątkowo szpetnie.
Malfitani nie zdążył nacieszyć się zwycięstwem, bo dwaj kelne-
rzy wyrzucili go na ulicę. Kiedy Julia i jej tancerz opuszczali lokal,
już go nie spotkali.
Brian z konieczności grał rolę tragicznego bohatera, ale Julii to
nie przeszkadzało. Wsadziła go do przywołanej taksówki i pożegnali
się.
‒ Uważaj na siebie! ‒ powiedziała z troską, zaglądając do auta
przez opuszczoną szybę. ‒ Do jutra!
Kiedy samochód odjechał, stała przez chwilę w bezruchu. Potem
ruszyła pieszo w kierunku swego mieszkania. Chciała zaczerpnąć
świeżego powietrza i poukładać myśli.
*
*
*
‒ Nie rób takich min, bo wyglądasz jak pomarszczony szym-
pans! ‒ zirytowany Ricardo Malfitani pouczał Alberta Lisi.
Siedzieli w sali konferencyjnej.
‒ Gliniarze depczą mi po piętach! ‒ poskarżył się skruszony ol-
brzym.
‒ Musisz zachować zimną krew!
‒ Nie jest to takie łatwe. Ned Dundee mógłby to potwierdzić, ale
zrobił się małomówny i wygląda jak ser szwajcarski. Mam kamienie
w żołądku, męczą mnie teraz jak nigdy!
‒ Dundee miał sprzątnąć pentitę, a nie samego siebie! Partacz!
Paola ciągle żyje i ma się coraz lepiej. Idę o zakład, że wszystko
policji wyśpiewa. Nawet ślepy by zauważył, że już na cmentarzu
zwąchała się z nimi.
‒ Teraz się wszystko na mnie skrupia! ‒ jęczał Lisi. ‒ Wczoraj
w nocy policja zrobiła naloty na trzy moje kasyna. Wywrócili
wszystko do góry nogami. A co najgorsze: aresztowali mojego con-
sigliere! Ten kretyn trzymał w swoim sejfie fałszywą gotówkę! Le-
galnie weszli, obejrzeli, co chcieli, i zaraz go zapuszkowali. Co za
młot!
Malfitani obserwował go uważnie.
‒ Wystawi cię! Za dużo wie i jest za słaby!
Lisi zaczął się pocić. Miał kłopoty.
‒ Pomyśl, Alberto, komu to zawdzięczasz! Nie trzeba wielkiej ‒
filozofii, żeby to stwierdzić.
‒ To wina Paoli!
‒ Oczywiście! ‒ Malfitani zapalił cygaro i zaciągnął się tak
mocno, że aż żar na jego końcu posypał się iskrami. Był wściekły i
nie zamierzał tego ukrywać.
‒ Nie patrz tak na mnie! ‒ powiedział Lisi. ‒ To nie moja wina,
że Ned zawalił z tym gazem!
‒ Tłumaczenia nic tu nie pomogą. Trzeba zacząć działać! I to
natychmiast!
‒ Zrobiło się cholernie gorąco! Każdy z nas stracił ludzi. Trzech
smaży się już w piekle. Między nimi mój ochroniarz, Ned. Sergiemu
zastrzelili jednego tenente i jednego soldato. Zawodowiec siedzi.
Smily robi pod siebie, bo zgarnęli Blockera. Mój consigliere też
patrzy na świat przez kratki. Jeżeli Garrison pójdzie na współpracę,
to będę załatwiony!
‒ Typowa gadka wystraszonego barana! ‒ Malfitani nie zamie-
rzał już przebierać w słowach. ‒ Co ty tam masz pod tą peruką, bu-
dyń czekoladowy? Pomyśl pozytywnie, Alberto! Blocker i Garrison
będą trzymać język za zębami. Pozostaje Paola. To Paola Danci jest
naszym zmartwieniem. Została wdową i jeżeli rzeczywiście tak bar-
dzo zależało jej na Salvatore, to nie ma nic do stracenia. Musimy
uprzedzić jej ruchy! Im dłużej ona pozostanie przy życiu, tym gorzej
dla nas!
‒ Co trzeba zrobić? ‒ spytał Lisi i nabrał tak głęboko powietrza
w płuca, że koszula na jego grzbiecie aż zatrzeszczała w szwach. ‒ I
kto się ma tym zająć? Ja już nie zamierzam parzyć sobie palców!
‒ Nikt ci nie każe się parzyć, Lucky! ‒ Malfitani nie dopuszczał
sprzeciwu ani też zbyt długich dyskusji. ‒ Teraz nie wolno ci za-
wieść! Dostajesz drugą i ostatnią szansę! Byłoby lepiej, gdybyś ją
wykorzystał!
Alberto Lisi spuścił głowę. Był przerażony. Zrozumiał, że od wy-
konania tego rozkazu zależy jego życie.
*
*
*
‒ W tej fryzurze à la Tytus wyglądam jak starożytna Rzymian-
ka. ‒ Paola Danci stała przed lustrem w szpitalnej łazience i scep-
tycznie przyglądała się swemu odbiciu. Miała na głowie perukę,
którą przynieśliśmy jej z zasobów naszego kostiumologa, Jimmy'ego
Windermeere'a. ‒ No, ostatecznie może być! Rudy kolor pasuje do
mojego temperamentu ‒ podsumowała akceptująco.
Przynieśliśmy jej także okulary przeciwsłoneczne o mocno przy-
ciemnionych szkłach oraz nową, skromną, wręcz niezbyt ciekawą
sukienkę. Chodziło oczywiście o kamuflaż.
Pod drzwiami windy w podziemnym garażu kliniki czekali już
Steve Dillagio i Zeerokah. Ich zadaniem było przewiezienie naszego
świadka koronnego pancerną limuzyną do centrali FBI, aby tam do-
konać konfrontacji Paoli Danci z Lance'em Garrisonem, a następnie
bez zbędnej zwłoki ukryć ją w prywatnym pensjonacie w Greenwich.
Wdowa po Don Salvatore była jeszcze mocno osłabiona i ledwo
trzymała się na nogach, ale dumnie zrezygnowała z noszy. Byłem
pełen podziwu zarówno dla szybkości, z jaką wracała do zdrowia,
jak i dla niezłomności, którą na każdym kroku demonstrowała.
Nalegała na przykład, żebyśmy pokazali jej taśmę video z nagra-
niem wydarzeń tamtego tragicznego wieczora, w dniu jej urodzin,
kiedy to zginął jej mąż.
‒ Chcę zobaczyć zabójcę! ‒ oświadczyła stanowczo.
Nie widzieliśmy powodu, aby odmówić jej żądaniu. I, jak się
okazało, była to trafna decyzja, bo na widok człowieka w czapce z
daszkiem Paola Danci wykrzyknęła spontanicznie:
‒ Red Blocker!
‒ Zna go pani?
‒ Niestety tak ‒ westchnęła. ‒ Mniej więcej rok temu mąż zaan-
gażował go do pracy.
‒ Jako płatnego mordercę? ‒ Nie kryłem zdziwienia.
‒ Tak. ‒ Niełatwo było Paoli Danci o tym mówić, ponieważ tym
samym obciążała swojego nieżyjącego męża. ‒ Polecił go Sergio
Girotti. Salvatore popadł w konflikt z pewnym dealerem i ten chciał
go sprzątnąć.
‒ I Red Blocker na zlecenie pani małżonka go zamordował?
Paola skinęła tylko głową, zdając sobie sprawę, że brzmi to prze-
rażająco.
‒ Kto był tym dealerem?
‒ Matt Harris.
Wymieniliśmy z Philem spojrzenia. Nie pamiętaliśmy tej sprawy,
więc Phil postanowił odświeżyć nasze wiadomości.
‒ Przyniosę jego akta ‒ zaofiarował się i wyszedł.
Popatrzyłem Paoli Danci w oczy.
‒ Mamy Reda Blockera! Jest w tym budynku.
Od razu zrozumiała, do czego zmierzam. Pokręciła energicznie
głową.
‒ Proszę mi tego oszczędzić! ‒ poprosiła. ‒ Nie mogę tak po
prostu stanąć oko w oko z mordercą mojego męża!
Rozumiałem ją.
‒ W porządku. Na razie zadowolimy się pani zeznaniami i spo-
rządzimy protokół, który będzie pani musiała podpisać.
Zgodziła się bez oporów. Wezwałem więc protokólantkę z note-
bookiem.
Kiedy się z tym uporaliśmy, w towarzystwie Joe Brandenburga i
Freda Niagary zjechałem windą do aresztu i zabrałem Lance'a Garri-
sona na przesłuchanie.
Advocatus diaboli, jak nazywałem w duchu tego niepozornego
człowieka, zdziwił się niezmiernie, kiedy zobaczył Paolę Danci.
‒ Czy to naprawdę ty? Co zrobiłaś z włosami?
‒ To moje barwy ochronne. Muszę nosić perukę i inne maskują-
ce dodatki, bo rodzina chce się mnie pozbyć. Ned Dundee już pró-
bował. Miał jednak pecha i teraz sam gryzie ziemię.
Garrisona zatkało. Najwyraźniej nie miał zielonego pojęcia o
tym, co się wczoraj wydarzyło.
‒ Dundee działał na polecenie Alberto. ‒ Pani Danci ciągnęła
dalej, odpowiadając na nieme pytania adwokata. ‒ Z kolei Alberto
dostał rozkaz od Ricardo. Najpierw miał zabić Salvatore, a potem, ze
strachu, mnie.
Lance Garrison uniósł brwi. Kiedy Paola skończyła mówić, po-
kiwał w zamyśleniu głową.
‒ Teraz jest dla mnie jasne, dlaczego mnie wydałaś.
‒ Postanowiłam zostać pentitą, Lance ‒ powiedziała niezrażona
Donna Danci. Wydało mi się nawet, że usłyszałem w jej głosie sa-
mozachwyt. Upajała się wypowiadanymi słowami. ‒ Pomszczę Sa-
lvatore! Wiem, że to Malfitani osobiście kierował całą akcją. Już ja
temu napuszonemu pawiowi urządzę rewię! Będzie się mógł do woli
popisywać przed kamerami! Kocha oglądać swoje zdjęcia na pierw-
szych stronach gazet, więc będzie je miał! Jego nazwisko będzie
wymieniane wszędzie! Tylko że w innym kontekście, niżby sobie
tego życzył!
‒ Ale dlaczego ja muszę za to pokutować? ‒ spytał Garrison z
wyrzutem.
‒ Ty jesteś tylko narzędziem w moich rękach, Lance. Alberto
nasłał na mnie Neda Dundee i nie daruję mu tego! Musisz zeznawać
przeciwko Lisiemu!
‒ Nie! ‒ Mały adwokat pogładził się po łysiejącej głowie. Zdał
sobie widocznie sprawę, że jego sytuacja jest gorsza, niż to jeszcze
dziesięć minut temu przypuszczał. Źrenice jego małych oczek zwęzi-
ły się maksymalnie. Oparł łokcie na stole, zaplótł palce i wsparł gło-
wę na dłoniach.
‒ Tu nie chodzi tylko o podrabianie pieniędzy, Lance! Masz na
sumieniu ludzkie życie!
Nagle oczy Garrisona szeroko się otworzyły. Ze strachu. Opuścił
ręce na kolana. Opuścił wzrok. Na ułamek sekundy zastygł w bezru-
chu.
‒ Milczenie to życie, mówienie to śmierć! Ta reguła dotyczy
każdego consigliere. ‒ Odezwał się wreszcie. Mówił cicho i wolno.
Dotąd przysłuchiwałem się tej rozmowie w skupieniu, teraz jed-
nak postanowiłem się wmieszać.
‒ Pani Danci ma więcej odwagi niż pan ‒ stwierdziłem. ‒ Niech
się pan dobrze zastanowi, panie Garrison: posiadanie dużej ilości
fałszywych środków płatniczych oraz spowodowanie śmiertelnego
wypadku i ucieczka z miejsca zdarzenia! To daje łącznie spory wy-
rok! Spędzi pan za kratkami wiele lat! Milczenie to życie do starości
w śmierdzącej celi, mówienie to ochrona policyjna i łaskawość sę-
dziego.
Komu ja to mówiłem? Przecież to prawnik! Sam powinien doce-
nić szansę, jaką mu dajemy.
‒ Okay! ‒ mruknął stłumionym głosem. ‒ Będę zeznawał! Cze-
go chcecie się dowiedzieć?
‒ Wszystkiego, co mogłoby obciążyć Alberto Lisiego.
‒ Jest tego sporo. Od czego zacząć?
‒ Niech się pan ograniczy do spraw najistotniejszych. Potrzebu-
jemy dowodów, na podstawie których da się wystawić nakaz aresz-
towania.
‒ Jego zasadnicza działalność to...
‒ Kasyna! ‒ Przerwałem Garrisonowi już na wstępie, bo o tym
wszyscy wiedzieliśmy. Życiorys Lisiego mieliśmy w pękatej teczce.
Był synem drobnego handlarza detalicznego. Zaczynał od przemytu
alkoholu i papierosów. Teraz jest wielką rybą i wydaje mu się, że ma
u stóp cały świat. ‒ Proszę nam podać konkretne przykłady jego
udziału w popełnionych przestępstwach! Interesują nas jego słabe
punkty.
‒ Może zakłady na wyścigach konnych? Od lat przekupuje dżo-
kejów. Konie biegają na dopingu, a próbki moczu do testów są pod-
mieniane. Na ustawionych gonitwach zarobił już grube miliony.
Poza tym pobiera haracz od właścicieli stajni wyścigowych. Jeżeli
ktoś nie płaci, uśmierca konie.
‒ Uśmierca konie? ‒ powtórzyłem. ‒ Ludzi też?
‒ Też. Tu jednak mogę świadczyć tylko w jednym konkretnym
przypadku. Przed czterema miesiącami kazał wykończyć dżokeja, z
którym miał problemy. Słyszałem na własne uszy, jak wydawał po-
lecenie zabójstwa.
To nam wystarczało!
*
*
*
‒ Moment! ‒ powiedział Zerrokah, prowadząc Paolę Danci z
powrotem do opancerzonego samochodu, stojącego na parkingu FBI.
Steve i ja byliśmy w kantynie.
‒ Trzeba sprawdzić gablotę. Nigdy nic nie wiadomo! ‒ Pilotem
zdalnie uruchomił silnik. Gdyby podłożono ładunek wybuchowy,
byłoby zaraz wielkie bum.
Żadnej eksplozji. Zeery wyszczerzył zęby w uśmiechu.
‒ No, to teraz możemy wsiadać! Mamy szansę wysiąść w jed-
nym kawałku.
Paola Danci była przewożona z Federal Plaza do pensjonatu w
Greenwich w niewielkim konwoju.
Zeerokah prowadził opancerzoną limuzynę. Steve Dillagio rozło-
żył się na tylnym siedzeniu, obok naszego świadka koronnego. Z
przodu jechali Joe Brandenburg i Fred Niagara. Z tyłu ja i Phil. Za
nami podążał jeszcze wóz Jednostki Specjalnej ds. Przestępczości
Zorganizowanej w OCCB (Organized Crime Control Bureau). Jecha-
li w nim uzbrojeni w thompsony funkcjonariusze policji municypal-
nej, z tym że nie byli ubrani w tradycyjne niebieskie mundury NYPD
i ich samochód nie przypomniał radiowozu.
Phil, który w międzyczasie łączył się faksem z centralą, dowie-
dział się, że zeznania Paoli się zgadzały. Dealer Matt Harris został
przed jedenastoma miesiącami pocięty maczetą. Zginął na miejscu.
Dotychczasowe śledztwo nic nie dało.
‒ Teraz mamy sprawcę! ‒ powiedziałem. ‒ Red Blocker jest
przecież specjalistą od wszelkiego rodzaju noży!
Pamiętając o potencjalnym niebezpieczeństwie grożącym pani
Danci, przy Sheridan Square zjechaliśmy z Seventh Avenue i okręż-
ną drogą przemierzaliśmy spokojniejsze ulice. Świadomie staraliśmy
się nie jechać prosto do celu, żeby utrudnić ewentualny zamach.
‒ Tutaj zwinęliśmy poprzednika Malfitaniego!
‒ Phil wskazał na
szklany baldachim przed portalem klubu National Rifle Association.
‒ John Gotti był członkiem tego stowarzyszenia strzeleckiego. W
1992 skazano go na dożywocie. Mam nadzieję, że i dzisiejszego
capo di tutti capi spotka taki sam los.
‒ Cholera! ‒ zaklął Phil, odwracając głowę.
‒ Chyba jesteśmy
śledzeni!
Spojrzałem w lusterko wsteczne.
‒ Masz na myśli tego range rovera?
‒ Tak. Jedzie za nami już dłuższy czas. ‒ Phil wziął do ręki mi-
krofon, chcąc ostrzec pozostałych.
Wtedy range rover zaczął wyprzedzać. Szybko wyminął samo-
chód brygady specjalnej OCCB i zbliżył się do nas. Siedziało w nim
trzech mężczyzn.
Instynktownie moja dłoń znalazła się na broni. Opuściłem szybę.
Kiedy rover znalazł się na naszej wysokości, wychyliły się z nie-
go dwie głowy. I dwie sztuki broni palnej. Mężczyzna z przodu
trzymał pistolet maszynowy, a jego kompan z tylnego siedzenia lek-
ką haubicę.
Strzeliłem lewą ręką, ponieważ prawą ściskałem kierownicę. Przy
tej prędkości nie dało rady dokładnie wycelować. Szybko wystrzela-
łem cały magazynek.
Dwie kule przebiły tylną szybę mijającego nas range rovera, nie
wyrządzając szkody napastnikom. Pozostałe cztery pociski miały
uszkodzić koła. W prawe tylne koło trafiłem od razu. Uszkodzony
samochód wpadł w poślizg.
Mężczyzna siedzący z tyłu wystrzelił z haubicy. Sycząc i gwiż-
dżąc rakieta przeleciała tuż ponad dachem opancerzonej limuzyny i
uderzyła w ścianę jednej z mijanych hal magazynowych.
Gangster z pistoletem maszynowym nie spudłował, ale żadna z
kul nie uszkodziła kabiny samochodu, w którym przewoziliśmy Pao-
lę Danci. W większości wbiły się one w zewnętrzną osłonę z blachy,
służącą do wyhamowania prędkości pocisków. Za nią była specjalna
warstwa ze specjalnego, twardego stopu, niezwykle trudnego do
skruszenia, stosowanego w rakietach typu Saturn. Trzycentymetrowa
tytanowo-aluminiowa płyta była nieosiągalna nawet dla wielkokali-
browych nabojów. Szyby i koła również były wzmocnione i przez
długi czas mogły dawać odpór wszelakiej amunicji.
Wybuch rakiety był ogłuszający. Siła eksplozji wyrwała kawał
ściany magazynu i uniosła część dachu na parę metrów w górę. Na-
tychmiast pojawiły się pomarańczowe języki ognia.
Mimo że kolejne serie z karabinu maszynowego uszkodziły oba
lewe koła limuzyny, Zeery mógł jeszcze przez godzinę jechać z
prędkością osiemdziesięciu kilometrów.
Zeerokah dodał gazu, chcąc się oddalić na bezpieczną odległość.
Z tyłu komandosi z OCCB przystąpili do akcji. Usłyszeliśmy
staccato ich mpi. Trwało nieprzerwanie przez kilkadziesiąt sekund.
Range rover został dosłownie poszatkowany. Wszyscy zamachowcy
zginęli od kul. Auto skręciło nagle w lewo, przekoziołkowało i spo-
częło na poboczu.
Phil wezwał straż pożarną i karetkę reanimacyjną. Ja wyciągną-
łem gaśnicę samochodową i pobiegłem do hali magazynowej, gdzie
szybko się rozprzestrzeniał pożar.
Mogłem ugasić kilka przedmiotów, które zajęły się ogniem, a sta-
ły w moim zasięgu. Płomienie ogarniały jednak przede wszystkim
konstrukcję dachową i przesuwały się po niej w głąb hali.
Gęsty, czarny dym stawał się nie do wytrzymania. Gryzł w oczy i
dusił w piersi. Mimo to podjąłem próbę przedostania się w głąb bu-
dynku. Być może są jacyś ranni, którzy nie mogą wydostać się o
własnych siłach na zewnątrz.
W pewnej chwili usłyszałem stłumiony jęk. Podążyłem w kierun-
ku, z którego dochodził, i pod ścianą znalazłem starszego mężczy-
znę, przyciśniętego stalową rurą. Pomogłem mu się spod niej wydo-
stać i wyniosłem go z hali. Miał prawdopodobnie złamane obie nogi.
‒ Zaraz przyjedzie pogotowie! ‒ powiedziałem, układając go na
kocu obok naszego wozu. ‒ Gdzie reszta załogi?
‒ Na dzisiaj skończyli już robotę ‒ wystękał. ‒ Ja zostałem po
godzinach.
Oni mieli szczęście, on miał pecha. No, ale z drugiej strony mo-
głoby się to dla niego gorzej skończyć!
Pomoc nadjechała rzeczywiście błyskawicznie. Niemal jednocze-
śnie zjawiła się karetka pogotowia i wóz strażacki.
Strażnicy dziarsko przystąpili do akcji gaśniczej. Chociaż założyli
maski tlenowe, dym był już tak uciążliwy, że musieli się wycofać i
próbować najpierw ograniczyć jego źródło. Ocenili, że nie zdołają
tego pożaru ugasić środkami, którymi dysponowali, i wezwali posiłki.
Lekarz, oglądający od dłuższej chwili obrażenia rannego robotni-
ka, miał coraz bardziej zasępioną minę. Było gorzej, niż mi się zda-
wało. Mężczyzna miał nie tyle połamane, co zmiażdżone nogi. Lewa
była w takim stanie, że lekarz zdecydował o natychmiastowej ampu-
tacji.
Bez porządnego znieczulenia uciął zwisający kikut na wysokości
kolana.
Odszedłem na bok, żeby na to nie patrzeć. Nie mogłem jednak nie
słyszeć krzyku bólu i rozpaczy nieszczęśnika.
Zemdliło mnie. Musiałem zwymiotować.
*
*
*
Paola Danci była bezpieczna. Po drugim zamachu na swoje życie
jej siła wewnętrzna przeszła ciężką próbę. W zamyśleniu wyglądała
przez okno swojego pokoju w pensjonacie Shannon River przy Jane
Street. Miała stąd widok na Miller Highway i Zatokę Hudsona.
‒ A więc to jest mój azyl ‒ odezwała się głucho.
‒ Na pewno będzie się tu pani dobrze czuła! ‒ obiecał Sean
Donnely, właściciel hoteliku, Irlandczyk o płomiennie rudych wło-
sach.
Joe Brandenburg i Fred Niagara zakwaterowali się dla bezpie-
czeństwa w sąsiednim pokoju.
Paola Danci bezbłędnie zidentyfikowała napastników z range
rovera.
‒ To brygada uderzeniowa Lisiego! ‒ poinformował nas Steve
Dillagio.
Mieliśmy już wystarczająco dużo materiału, żeby zamknąć Alber-
to Lisiego. Można więc było wystąpić o nakaz aresztowania. Mr.
High poinformował szefa OCCB, że będzie potrzebował jego ludzi
do akcji zatrzymania jednego z capo nowojorskiej mafii. Lisi stracił
wprawdzie kilku ludzi, ale przecież miał jeszcze sporo żołnierzy.
Jak się jednak okazało, nie byli w stanie skutecznie bronić swego
pryncypała. Kiedy zabrakło szefa ochrony, morale reszty gwałtownie
spadło. Tego wieczora urządzili sobie ostrą popijawę i mieli gdzieś
warowanie na swoich posterunkach. Była to właściwie stypa, urzą-
dzona ku pamięci tragicznie zmarłych kompanów.
Zdumieni wpatrywali się w lufy naszych pistoletów maszyno-
wych, skierowane w siebie. Mieli jeszcze na tyle oleju w głowie, że
bez szemrania podnieśli ręce w górę, nie podejmując próby walki.
Brakowało w tym towarzystwie tylko samego bossa.
Alberto Lisi był w tym czasie w sali gimnastycznej. Zeerokah,
Phil i ja niezwłocznie ruszyliśmy w kierunku pawilonu, w którym
było zorganizowane fitness center.
Trener Lisiego, góra mieści zwieńczona małą czaszką, na pytanie
o swego szefa, odpowiedział lekceważąco:
‒ Nie znam człowieka!
Kiedy próbowaliśmy go ominąć, zastąpił nam drogę i rozłożył rę-
ce. Wyglądał jak Conan The Destroyer, tyle tylko, że nie był postacią
z komiksu, lecz stał przed nami.
‒ Na bok chłopie! ‒ Phil wyciągnął pistolet.
‒ Nie warto się narażać! ‒ dodał Zeerokah i też pogroził mu
swoją spluwą.
Conan się wycofał. Nie był jednak taki głupi, na jakiego wyglą-
dał. Zostawiliśmy go więc pod opieką Zeery'ego, a sami zaczęliśmy
przeszukiwać pawilon.
W pewnej chwili zauważyłem Lisiego. Był w saunie. Zdążył się
już porządnie spocić. Jego łysa głowa, tym razem bez żadnych tupe-
cików, świeciła się jak pupa niemowlaka, który zmoczył pieluchę.
Lisi również mnie spostrzegł. Szybko skoczył po broń, ale za-
trzymał się w porę, widząc, że nie ma szans zdążyć ‒ trzymałem go
na muszce.
‒ FBI! ‒ krzyknąłem zgodnie z procedurą, chociaż wiedział kim
jestem. ‒ Ręce do góry, Lisi! Jest pan...
Nie zdążyłem wypowiedzieć „aresztowany”, bo ktoś uderzył
mnie z tyłu w prawy nadgarstek, wytrącając broń. Zbyt późno zau-
ważyłem niewysokiego, krępego typa, który nagle wyrósł za mną jak
spod ziemi.
Lisi zareagował błyskawicznie. Z wściekłością w oczach rzucił
się na mnie z zaciśniętymi pięściami, chcąc mnie znokautować jed-
nym ciosem.
W ostatniej chwili odsunąłem się na bok i łysy olbrzym wykonał
piruet, młócąc powietrze. Szybko się odwrócił i ponowił atak. Za-
blokowałem jego uderzenie lewym sierpowym i posłałem bolesną
fangę w brzuch. Opuścił gardę. Dało mi to okazję zakończyć walkę
silnym ciosem w nos Lisiego. Zwalił się po nim jak kłoda.
Kiedy sięgałem po mój pistolet, znowu zaatakował mnie ten ma-
ły. Pewnie nieźle by mi się dostało, gdyby nie pojawił się Phil, który
dwoma czy trzema argumentami wyperswadował mu dalszą bójkę.
Kiedy było po wszystkim, schowaliśmy swoje pistolety i związa-
liśmy obu amatorów sauny.
‒ Od kiedy to zabawiasz się z gołymi mężczyznami, Jerry, co? ‒
wyszczerzył zęby Phil.
*
*
*
Julia i Brian spotkali się w „Tommy Gun's Garage”. W tym loka-
lu wszystko miało przypominać czasy Ala Capone. Jak wszystkim
gościom oferowano im nie tylko dekorację wnętrz z lat dwudzie-
stych, ale także stylizowane ubiory i zachowanie personelu, ponoć
zgodne z „przekazami historycznymi”.
Musieli na przykład wejść tylnymi drzwiami, jak dawniej poszu-
kiwani listami gończymi gangsterzy.
Stróż na parkingu szepnął im do ucha obowiązujące tego wieczo-
ra hasło: „Lefty”. Na kelnera wołano „Scarface”. Lasagne, ulubiona
potrawa Julii, w karcie figurowała pod nazwą „Big Jim Colosimo”.
„Krwawa Mary” była ostra jak kobiety wielkiego Ala. Tylko jeden
cocktail miał być mocniejszy, jak potajemnie zdradził Scarface:
„Nóż kuchenny O. J. Simpsona”.
Julia Domingo była skonsternowana. Dlaczego Brian wybrał ten
właśnie lokal? Nigdy nie powiedziała mu, jaką odrazę wywołuje w
niej mafia wszystko, co się z nią kojarzy. Kiedyś będzie musiała to
zrobić. Na razie była zbyt niepewna, jak zareagowałby na wieść, że
jej rodzina ma powiązania z sycylijską cosa nostra. Nie chciała go
stracić. Ale też nie cierpiała niedomówień.
Brian założył dzisiaj ciemne okulary, ponieważ jego oko ciągle
nie wyglądało zbyt reprezentacyjnie. Chociaż ‒ pomyślała Julia ‒
pasowało do tego otoczenia! Może dlatego ją tu zaciągnął.
Wzięła głęboki oddech. Nadszedł moment, kiedy trzeba było po-
wiedzieć prawdę o sobie. Brian pozwolił się jej wypowiedzieć do
końca. Nie przerywał, słuchał uważnie, nie robił żadnych min.
‒ Takie podejście do mafii mi się właśnie podoba! ‒ skomento-
wał. ‒ Twój stosunek do Maltafiniego juniora...
‒ Malfitaniego ‒ poprawiła dziewczyna. ‒ Ta znajomość to już
historia. Silvio opuścił wczoraj miasto. Prawdopodobnie wrócił na tę
swoją koralową wyspę. Dalej będzie sobie żył jak w raju, wydając
pieniądze tatuśka.
‒
Przeciętnemu śmiertelnikowi i podatnikowi aż się krew w
żyłach gotuje, kiedy sobie pomyśli, skąd się te pieniądze biorą. I w
dodatku lwia ich część nie została w ogóle opodatkowana. ‒ Brian
mówił to z przekonaniem. ‒ A nie są to bagatelne sumy.
Chodzi o miliardy dolarów puszczanych nielegalnie w obieg. Or-
ganizacje typu mafijnego dysponują takimi funduszami, że mogą
nawet kupować małe, słabe kraje, korumpować polityków w różnych
częściach świata.
‒ Może to wina przepisów.
‒ Pieniądze zawsze znajdą w nich jakąś lukę. To, że Al Capone
robił w Chicago takie interesy na alkoholu, burdelach i broni, było
publiczną tajemnicą. Wszyscy o tym wiedzieli, nikt nie mógł mu nic
udowodnić. Dobrze zorganizowane oddziały wyszkolonych zabój-
ców uciszały każdego potencjalnego świadka. Prokuratorzy, sędzio-
wie, policjanci brali solidne łapówki. Dzięki temu Capone mógł
przez tyle lat nazywać siebie poważnym i szanowanym biznesme-
nem.
‒ W końcu jednak wylądował w więzieniu.
‒ Tak, ponieważ zatroszczyli się o to kontrolerzy podatkowi.
Dzisiejsze syndykaty przestępcze dysponują najnowocześniejszą
infrastrukturą. Kupują nawet banki, żeby prać w nich swoje pienią-
dze. Kto zdoła przejrzeć ich działania? Współczesna mafia ponad
połowę swoich dochodów uzyskuje z legalnych przedsięwzięć. A o
tę drugą połowę troszczą się sztaby wysokiej klasy specjalistów w
dziedzinie rynku kapitałowego.
‒ Skąd ja to znam? ‒ włączyła się Julia. ‒ Mój ojczym nie miał
wprawdzie banku, ale kupił sobie klinikę.
‒ Możliwości jest bez liku. Ubezpieczalnie, kantory, fikcyjne
firmy. Ulubioną formą prania pieniędzy przez mafiosów są aukcje.
Podstawieni ludzie biorą udział w licytacji, przebijają stawkę i wy-
płacają pieniądze.
Julia przyglądała się swemu partnerowi ze wzrastającą uwagą.
Był naprawdę dobrze poinformowany.
‒ Czy ty nie jesteś przypadkiem z policji? ‒ zapytała zdziwiona.
‒ Nie. ‒ Roześmiał się głośno. ‒ Ta robota jest dla mnie zbyt
niebezpieczna.
*
*
*
W biurze FBI panował ożywiony ruch, od którego powietrze zro-
biło się już ciężkie. Bert Hoswich, nasz kolega, sprzeczał się z ja-
kimś nie znanym nam mężczyzną. Wyglądało na to, że ich wymiana
poglądów nie należała do gatunku kurtuazyjnych.
‒ Jason Hall, adwokat Blockera ‒ przedstawił gestykulującego
mężczyznę Bert.
‒ O co chodzi? ‒ spytałem przybysza. Właśnie wróciliśmy z
Philem z aresztu, gdzie zadaliśmy Blockerowi parę pytań i poinfor-
mowaliśmy o pogorszeniu jego położenia.
‒ Jestem tu, żeby pomóc mojemu klientowi ‒ oświadczył Jason
Hall.
‒ Zapoznał się pan ze sprawą?
‒ Z grubsza, tak. ‒ Podrapał się w podbródek. ‒ Najpewniej po-
radzę mu współpracę. Z zebranych materiałów wynika, że jest to
jedyna możliwa linia obrony. Ani odmowa zeznań, ani negowanie
wszystkiego nie pomogą uchronić mojego klienta przed surowym
wyrokiem.
‒ Miło to słyszeć ‒ skonstatowałem.
Przeszliśmy do sali przesłuchań, dokąd po paru minutach Bert
doprowadził aresztanta.
Daliśmy adwokatowi kwadrans na rozmowę z Blockerem w czte-
ry oczy. Potem wróciliśmy do pokoju.
Bez słowa podałem Blockerowi podpisany protokół z zeznaniami
Paoli Danci. Kiedy go studiował, jego i tak nietęga mina rzedła coraz
bardziej.
‒ I co? ‒ spytał z udaną nonszalancją po zapoznaniu się z lekturą
dokumentu. Próbował zachować zimną krew, ale nie wychodziło mu
to najlepiej. Te zeznania go pogrążały i chyba zdał sobie wreszcie
sprawę z beznadziejności własnej sytuacji.
‒ Łącznie z zabójstwem Matta Harrisa możemy obciążyć pana
winą lub współwiną za osiem morderstw ‒ podsumowałem z ka-
miennym wyrazem twarzy. ‒ Nie ma co ukrywać, wygląda to dość
kiepsko! ‒ Przyglądałem się Blockerowi uważnie. ‒ Co masz teraz
do stracenia?
‒ Osiem? ‒ Udawał zdziwienie. ‒ Dlaczego akurat osiem, a nie
dziesięć?
‒ Licz z nami, Blocker! ‒ zaproponował Phil, którego ta wymia-
na zdań zaczynała już irytować.
‒ Pięciu w Bostonie, trzech w Nowym Jorku! Ilu to razem?
‒ W Bostonie? To jakieś brednie. Skąd wy macie takie informa-
cje?
‒ Od naszych sympatycznych kolegów z tego pięknego miasta.
Nie martw się, już oni potrafią przekonać sędziego! ‒ Phil ciągle
jeszcze nie stracił cierpliwości.
‒ Możemy na razie darować sobie twoje bostońskie sprawki, bo
to nie nasz dystrykt ‒ włączyłem się. ‒ Za trzy morderstwa popełnio-
ne w Nowym Jorku spędzisz resztę życia w pudle! Dowody są prze-
konujące. Kolega Stone pokazywał ci je już przy pierwszym przesłu-
chaniu. Widzę dla ciebie tylko jedno wyjście: pomożesz nam w uję-
ciu kogo trzeba! My spróbujemy przekonać sędziego, żeby okazał się
dla ciebie łaskawy.
Red Blocker patrzył przed siebie. Zastanawiał się. Jego pochmur-
ną twarz wykrzywił nagle grymas złości.
‒ Gadacie jak ten mój adwokacina! ‒ wycedził przez zaciśnięte
zęby.
Znowu zapadło milczenie. Blocker był uparty, ale nie był głupi.
Wiedziałem, że perspektywa zmniejszenia wyroku prędzej czy póź-
niej na niego podziała.
Wreszcie mięśnie jego twarzy rozluźniły się. Zrezygnował z wal-
ki. Będzie mówił!
‒ Kto ci dał zlecenie zabójstwa Salvatore Danciego i Mike'a
Malone'a? ‒ przystąpiłem od razu do rzeczy.
Blocker zawiesił wzrok na suficie. Milczał.
‒ Malfitani?
Cisza.
‒ Odpowiadaj! Malfitani?
‒ Nie! ‒ przemówił wreszcie.
‒ Więc kto? Kto kazał ich zabić?
‒ Jak przeczytacie uważnie moje zeznanie, to będziecie mieli
zleceniodawcę. Danci zapłacił mi wtedy za sprzątnięcie dealera. A
polecił mu mnie człowiek, od którego teraz dostałem honorarium za
usunięcie Danciego.
‒ Sergio Girotti?
Red Blocker skinął głową.
*
*
*
Piątkowe przedpołudnie Julia Domingo poświęciła swemu ciału.
Najpierw odwiedziła pływalnię, potem zrobiła sobie dłuższy spacer,
wreszcie pojechała, do salonu piękności.
Po południu była świeża i wypoczęta. Jej dobry humor prysł jed-
nak wraz z dzwonkiem do drzwi.
‒ Kto tam? ‒ spytała przez domofon.
‒ Weller ‒ padła odpowiedź.
Inspektor finansowy! Julia westchnęła ciężko. Jakie właściwie
mieli prawo psuć jej taki piękny dzień? Nie miało sensu szukanie
odpowiedzi na to pytanie. Po wyjaśnieniu sprawy przypuszczalnie
ten, ani żaden inny kontroler się już nie pojawi. Postanowiła otwo-
rzyć i pokazać temu Wellerowi, co o nim myśli. Uchyliła drzwi i... ‒
nie mogła uwierzyć własnym oczom...
Na progu stał Brian! Jej cudowny Brian!
Był w ciemnych okularach, które ciągle musiały pełnić swoją ma-
skującą funkcję, ale mimo to Julia zauważyła, że i on był zaskoczo-
ny. Wpuściła go do mieszkania.
Miał przy sobie aktówkę z dokumentami. Zaprowadziła go do ja-
dalni. Uśmiechał się lekko skonfundowany.
‒ Cóż za przypadek! Kto by przypuszczał, że ta malarka, Julia
Domingo, to ty?
‒ Ja też nie miałam pojęcia, że ty jesteś... ‒ niemal z trudem
przychodziło jej postawienie kropki nad i. ‒ Inspektor podatkowy! ‒
Sposób, w jaki Julia wypowiedziała te słowa, świadczył o tym, że
obwiniała Briana o nieszczerość. ‒ Muszę przyznać, że macie nie-
konwencjonalne metody działania!
Brian uznał, że musi się wytłumaczyć.
‒ Po pierwsze, nie wiedziałem, że to będziesz ty, a po drugie ‒
nigdy nie mieszam pracy i przyjemności.
‒ Tak, tak! ‒ Julia nie uwierzyła. Ostentacyjnie wydęła usta w
geście protestu. Była nadąsana. I miała po temu powody.
Pobiegła do swojego biurka i zaczęła przetrząsać szuflady w po-
szukiwaniu jakichś dokumentów, mogących zaświadczyć, jak to
sumiennie wywiązuje się z obowiązków wobec fiskusa. Przyniosła
wszystko, co udało jej się znaleźć, i rzuciła to na stół w jadalni, przy
którym usiadł inspektor Weller.
Na próżno Brian próbował nawiązać luźną rozmowę o czymś nie-
istotnym. Julia rzuciła się na swój ulubiony fotel, który stał przy
oknie, założyła ręce na piersi i patrzyła chmurna, jak jej tancerz
przekłada przyniesione mu papiery.
Kontroler podatkowy! Akurat musiał sobie wybrać taki odstręcza-
jący zawód! ‒ myślała rozczarowana.
Wielokrotnie fantazjowała na temat jego zajęcia, lecz nigdy go o
to nie pytała. Był dla niej księciem z bajki, więc wymyślała mu ade-
kwatne do swych wyobrażeń zawody. Był przecież taki sympatycz-
ny, taki ujmujący i czuły! Nigdy jednak nie przypuszczała, że się tak
pomyli! Jak mógł być urzędnikiem z Urzędu Skarbowego?!
Nie reagowała na żadną z uwag Briana, który metodycznie
sprawdzając kwit po kwicie, nie ustawał w wysiłkach przerwania
bolesnego milczenia. Julia była ciągle nieugięta.
Brian tymczasem coraz bardziej zagłębiał się w rachunkach.
Dwieście dolarów za obraz pod tytułem Płaczący clown. Sześćset za
akwarelę. Te dwa honoraria pewnie przez przeoczenie nie zostały
wymienione w zeznaniu podatkowym i trzeba było je a posteriori
opodatkować.
Znalazł więcej takich niezgłoszonych dochodów. Od chwili, kie-
dy Julia kupiła mieszkanie, permanentnie miała problemy z pie-
niędzmi. Teraz jej sytuacja jeszcze się pogorszy. Musi się liczyć z
grzywną wymierzoną przez Urząd Skarbowy. Żegnajcie plany urlo-
powe!
Brian uśmiechnął się współczująco, zbierając swoje manatki do
aktówki. Julia miała wielką ochotę wygarnąć mu, co o nim myśli.
Zanim jednak zdążyła wypowiedzieć pierwsze słowo, zadzwonił
telefon.
‒ Domingo ‒ przedstawiła się do słuchawki.
To Ray Peppard, jej marszand. Tym razem załatwił wejściówki
na koncert w Orchestra Hall. Tradycyjnie proponował Julii randkę.
Tradycyjnie też Julia chciała mu odmówić, lecz w ostatniej chwili
zmieniła namiar.
‒ Cudownie, Ray! ‒ niemal zaszczebiotała słodko. ‒ Oczywiście
że pójdę z tobą. Nie mogę się już doczekać tego wieczora.
*
*
*
„Eden” był właściwym miejscem dla facetów, którzy lubili mę-
skie rozrywki, ale nie lubili, żeby inni o tym wiedzieli. Lokal był
położony na granicy Theater District w Midtown Manhattan i przy-
ciągał różnych nocnych marków z całego Broadwayu, także tych
prominentnych. Tutaj zapewniano im pełną usługę: na dole bar, na
górze burdel. Do wyboru, do koloru. Każdy mógł się tu zabawić
wedle własnego uznania i upodobań, i uwolnić się od zawodowych
stresów.
Phil i ja nie pojechaliśmy tam jednak dla przyjemności. „Eden”
należał do Girottiego, a my chcieliśmy go schwytać. Nakaz areszto-
wania miałem w kieszeni. Wiedzieliśmy, że Smily lubi ten lokal i
często tu bywa.
Nie pozostawało więc nam nic innego, jak wejść w rolę bywal-
ców. Staraliśmy się nie rzucać w oczy, by nie wzbudzać podejrzeń.
Nie spodziewaliśmy się tu wprawdzie większego oporu, ponieważ
Girotti nie pozwalał swoim żołnierzom tu przebywać, ale na wszelki
wypadek postaraliśmy się o asekurację ‒ na zewnątrz czekali uzbro-
jeni policjanci.
Usiedliśmy przy barze, zamówiliśmy Paradise Fit i odwróciliśmy
się w kierunku sceny, na której młoda dziewczyna o czekoladowej
skórze demonstrowała, jak się zrzuca z siebie i tak nader skąpe
odzienie. Zmysłowe spojrzenia, którymi raz po raz obdarzała wi-
dzów, i frykcyjne ruchy jej ciała rozpalały siedzących dokoła męż-
czyzn.
Kiedy skończyła występ, miała na sobie już tylko pantofle na wy-
sokim obcasie. Rozległ się głośny aplauz.
Philowi znacznie bardziej spodobała się barmanka. Na jej widok
mój przyjaciel popadł w melancholię i zamienił się w wierszokletę.
‒ Ale gazela! Jak cudownie lśnią jej włosy! Zobacz jaką boską
ma skórę! I nogi bez końca!
‒ Tylko nie ruszaj się ze stołka! ‒ studziłem go.
Gazela zbliżyła się do swego wielbiciela.
‒ Co ma cztery nogi i iloraz inteligencji dwadzieścia? ‒ zagad-
nął ją Phil, demonstrując przy tym jeden z repertuaru swych holly-
woodzkich uśmiechów.
‒ Dwóch mężczyzn na pokazie strip-teasu. ‒ Rozwiązała tę za-
gadkę na swój sposób.
Phil nie przestawał się uśmiechać, chociaż mógł się domyślić, że
dziewczyna mówiła o nas.
Kontynuując quiz, tym razem ona zadała mu pytanie:
‒ Dlaczego Bóg stworzył mężczyznę?
Phil spojrzał na mnie bezradnie, oczekując wsparcia. Ja tylko
wzruszyłem ramionami, nie zamierzałem zgłębiać niebiańskich za-
mysłów.
‒ Ponieważ wibrator nie może wystrzyc trawnika ‒ pospieszyła
z wyjaśnieniem gazela Phila.
‒ Dawno się tak nie ubawiliśmy! ‒ Postanowiłem zakończyć tę
uczoną dysputę. ‒ Powiedz lepiej, ślicznotko, gdzie znajdziemy Ser-
gia Girottiego?
‒ Może strzyże trawnik ‒ odpowiedziała bystro barmanka.
‒ Mój kolega zostawił poczucie humoru za drzwiami ‒ włączył
się Phil. ‒ Napijesz się ze mną, księżniczko? ‒ zaproponował nie-
spodziewanie demonstrując kolejny zniewalający uśmiech i namiętne
spojrzenie.
Nie mogła mu się oprzeć. Podwójny gin Daisy rozwiązał jej tro-
chę język.
‒ No, więc gdzie Girotti, kotku? ‒ powtórzył Decker.
‒ Mały Smily jest na górze u swojej mamuśki ‒ powiedziała ta-
jemniczo, puszczając do Phila oko.
Ktoś szturchnął mnie porządnie z tyłu. Odwróciłem się energicz-
nie, gotów dać nauczkę natrętowi.
‒ Tylko bez nerwów, bo to grozi zawałem.
‒ Tym razem Phil
studził moje zapędy. ‒ Najpierw wypijmy!
Przełknąłem swój sprzeciw i puściłem płazem tego kuksańca. Za-
cząłem się rozglądać po sali. Zauważyłem znajomą twarz. No proszę,
Raymond Mulligan! Sędzia, który na co dzień zajmuje się wymie-
rzaniem kar w sprawach o wykroczenia drogowe, na przykład za
prowadzenie pod wpływem alkoholu. Uśmiechnąłem się w duchu, bo
teraz sam prowadził pod wpływem alkoholu, tyle że nie samochód, a
jakąś cizię za rękę. Mulligan rozsiadł się wygodnie przy jednym ze
stolików i posadził sobie dziewczynę na kolanach. Już po chwili jego
ręce zaczęły wędrować po całym jej ciele, nie wyłączając miejsc
intymnych. Mogłaby być jego córką, pomyślałem zdegustowany.
Szturchnąłem Phila, żeby też sobie popatrzył. Rozbawiło go to
serdecznie.
‒ Mulligan może nie łamie żadnego prawa, ale na pewno coś tu
nie gra z szóstym przykazaniem! ‒ skomentował.
‒ No, nie możemy go jeszcze skazywać ‒ zauważyłem. ‒ Po-
między zamiarem a czynem jest spora różnica. Taki fachowiec od
prawa jak on na pewno by ci o tym przypomniał.
Na pewno jednak było to wykroczenie przeciwko obowiązującym
normom moralnym, a więc coś dla chłopaków z obyczajówki. Poza
tym nie podobało mi się to, w jaki sposób obmacywał tę blondynkę.
Jej krągłości musiały go już nieźle podrajcować!
Kiedy Mulligan spojrzał w kierunku baru i odkrył przy nim dwie
znajome postaci, zerwał się jak oparzony, przysunął dziewczynie
krzesło i tym razem usiadł obok niej.
Kiedy po paru minutach szedł do toalety, przechodząc koło nas
nachylił się do mnie i szepnął:
‒ Cotton, mnie tutaj nie było, jasne?! Każdy ma swojego sobo-
wtóra...
Kto ma rozdwojenie jaźni, temu trudno zarzucać podwójną mo-
ralność. Mulligan był wyjątkowo srogi dla kierowców, którzy naru-
szyli przepisy o ruchu drogowym. Nie uznawał żadnych, najmniej-
szych nawet odstępstw od litery prawa. Nie byłem zawzięty, ale mu-
siałem wykonywać swoje obowiązki.
Kiedy wracał z toalety, zatrzymałem go gestem dłoni.
‒ Niestety, widziałem tu pana dzisiaj. Paragrafy nie są, niestety,
z gumy! Niech pan uważa na zakrętach pod jej bluzką, panie sędzio!
Odszedłem, za nim zdążył cokolwiek powiedzieć.
Phil też dopił wreszcie swojego drinka i podążył za mną. Udali-
śmy się na górę, kierując się źródłem czerwonego światła. Na koryta-
rzu na piętrze miało się wrażenie, że tak właśnie wygląda świat przez
noktowizor ‒ wszystkie żarówki były pomalowane na czerwono,
więc nie mogły dawać innego światła. Burdelowa klasyka!
Od czego zacząć? Podzieliliśmy się. Phil miał sprawdzić lewą
stronę, ja prawą.
Kiedy wszedłem do pierwszego pokoju, nie od razu zorientowa-
łem się, gdzie jest para kochanków, choć od razu usłyszałem jęki,
które, nie wiedzieć czemu, skojarzyły mi się z alpinistą wspinającym
się na jakiś strasznie stromy szczyt. Po chwili mogłem się już przyj-
rzeć ich twarzom, bo tylko to mnie interesowało. Adam Zagaria!
Kolejna osoba, którą znałem. Co za zbieg okoliczności! Zagaria to
szycha z dowództwa specjalnej jednostki policyjnej Harbour Unii.
Jego golizna nie zrobiła na mnie wrażenia, ale że potrafił jodłować ‒
tego nie wiedziałem!
‒ Kto to jest! ‒ wrzasnęła ponętna brunetka o bujnych kształ-
tach, wskazując na mnie palcem z wymalowanym na czarno paznok-
ciem.
Kiedy Zagaria mnie zauważył, najpierw chciał zaprotestować, ale
zaniemówił, a po chwili jego twarz zabarwiła się na czerwono. Po-
znał mnie! I było mu wstyd, cholernie wstyd! Przerwałem mu w
najbardziej nieodpowiedniej chwili, ale byłem pewien, że twarz nie
poczerwieniała mu ze złości na mnie.
Oboje byli nadzy. Na mój widok jednak tylko policjant zaczął się
niezdarnie ubierać, bez większego rezultatu zresztą. Dziewczyna
leżała w takiej pozycji, w jakiej ją zostawił.
‒ Jerry! ‒ jęknął zdumiony Zagaria. ‒ Ty też tutaj?
‒ Tak, ale ja służbowo.
‒ Kogo szukasz?
‒ Sergia Girottiego.
‒ Smily'ego? ‒ Uśmiechnął się, mimo niezręcznej dla siebie sy-
tuacji. ‒ Dzisiaj jest dzieckiem Smily. Pójdziesz korytarzem do koń-
ca i zobaczysz na drzwiach napis „private”. Tam go znajdziesz.
Podziękowałem i chciałem się wycofać, kiedy nagi Adam ‒ cóż
za traf!‒ chwycił mnie za ramię.
‒ Jerry, jestem tu przypadkowo!
‒ Rozumiem, Adam. Wpadłeś tylko na chwilę do tego raju, żeby
poznać Ewę i zaraz stąd znikasz. ‒ Uwolniłem się z jego uścisku i z
nienagannym uśmiechem na twarzy wycofałem się tyłem na kory-
tarz. Zagaria był kawalerem, więc w gruncie rzeczy nic wielkiego nie
przeskrobał.
Wpadłem na Phila, który skończył właśnie rekonesans w kolej-
nym pokoju.
‒ Tylko golizna ‒ relacjonował. ‒ Ani śladu Girottiego.
‒ Chodź ze mną, wiem gdzie on jest! ‒ Pociągnąłem Deckera za
sobą.
To, co się działo za drzwiami pokoju z napisem „private”, było
przypadkiem godnym analizy psychiatry.
Sergio Girotti siedział na środku pokoju i bawił się kolejką. Jego
opasły brzuch opinały różowe śpiochy.
W ustach miętolił smoczek. Tylko kapelusz przypomniał, że ma-
my do czynienia z capo, z jednym z najniebezpieczniejszych ludzi w
Nowym Jorku. Smily był tak pochłonięty przesuwaniem wagoników,
że w ogóle naście zauważył. Jego nalana twarz promieniała z pod-
niecenia.
Nad nim stała domina. Miała na sobie skórzany kostium ciasno
opinający imponujące kształty i wysokie, sznurowane buty. W ręku
trzymała bicz. Wyglądała jak wcielenie grzechu: gęste, rozpuszczone
włosy, intrygujące, kocie oczy, wspaniałe piersi i talia osy.
Patrzyła z góry na swoją ofiarę, a w jej spojrzeniu srogość mie-
szała się z pogardą. Jej zadaniem było sprawianie bólu mężczyźnie
przebranemu za oseska.
Kiedy dwie lokomotywy zderzyły się i wykoleiły, Smily został
skarcony dwoma uderzeniami bicza.
Z jego oczu poleciały łzy, ale twarz przybrała wyraz błogości i
zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Potem wybuchnął spazmatycz-
nym, niepohamowanym śmiechem, który targał jego piersią i prze-
poną.
Śmiech to zdrowie, ale chyba nie taki.
Pomyślałem, że ten przypadek nadaje się do natychmiastowego
leczenia klinicznego i żadna terapia śmiechem chyba tu nie pomoże.
Pewnie jest jakieś inteligentne, psychologiczne wytłumaczenie tego
zjawiska ‒ może odreagowanie stresów, może pozbywanie się kom-
pleksów z dzieciństwa ‒ ale mało mnie to obchodziło. Dla mnie było
to cudaczne i odrażające.
Nie mieliśmy najmniejszych problemów z zabraniem naszemu
aresztantowi jego pluszowego misia.
*
*
*
W sobotnie poranki Ricardo Malfitani miał zwyczaj sypiać dłużej
niż w dni robocze. Nikomu nie było wolno mu w tym przeszkadzać,
nawet szefowi jego ochrony. To, że Ross Hogan mimo surowego
zakazu postanowił przerwać swojemu bossowi sen, świadczyło o
nadzwyczajności sprawy, z którą przychodził.
Capo di tutti capi wyszedł w pantoflach, szlafroku i z ponurym
wyrazem twarzy. Usiedli z Hoganem w gabinecie.
Malfitani słuchał raportu swojego ochroniarza z rosnącą uwagą.
Wieści, które mu przyniósł, były przygnębiające. Coraz bardziej
posępniał. Znowu poczuł swoje wrzody na żołądku. Zawsze w takich
chwilach dawały o sobie znać. Podszedł do barku i jeden po drugim
wypił trzy kieliszki nalewki ziołowej.
Sergio Girotti został wczoraj wieczorem aresztowany. Oznaczało
to, że Red Blocker zaczął śpiewać.
Alberto Lisi siedział już od czwartku. To z kolei oznaczało, że i
jego consigliere, Lance Garrison, poszedł na współpracę z policją.
Paola Danci! To jej robota!
Ta pentita nadal żyła i na pewno nie spocznie, dopóki nie wtrąci
go do więzienia. „Chce mnie dopaść!” ‒ nie mógł się pozbyć tej
natrętnej myśli. I nie mylił się co do zamiarów Paoli.
Zasada milczenia, kardynalna w tym światku, została złamana!
Jeżeli inni rzeczywiście zaczęli śpiewać, to Malfitaniemu mogli za-
szkodzić i Lisi, i Girotti. Imperium, na czele którego stał od tylu lat,
mogło runąć jak domek z kart.
Grunt palił mu się pod nogami. W Nowym Jorku nie było już dla
niego miejsca!
‒ Pakujemy walizki! ‒ zdecydował. Jego głos brzmiał lodowato,
beznamiętnie. ‒ Dzisiaj w południe wylatujemy!
‒ Dokąd?
‒ Na południowy Pacyfik.
Ross Hogan odszedł, by zarządzić ewakuację.
Ricardo Malfitani siedział w bezruchu, wpatrując się w zdjęcie
swojej zmarłej żony, Sophie. Stało przed nim na biurku. Naszły go
ponure myśli. Nie był człowiekiem wierzącym, ale czasami zastana-
wiał się, czy istnieje coś na kształt niebiańskiego porządku. Jeżeli
tak, to czy trafi w piekielną otchłań, czy też dane mu będzie spotkać
w zaświatach swoją ukochaną małżonkę? Takie rozmyślania świad-
czyły o braku wiary w pomyślną przyszłość. Chyba uświadomił so-
bie, że jego szczęśliwa gwiazda zaczęła gasnąć.
Wsparł głowę na rękach. Nagle poczuł się samotny, stary i scho-
rowany. Odezwały się nerki, dał znać o sobie żołądek. Ręce zaczęły
drżeć ‒ to coś nowego! Na czoło wystąpiły grube krople potu... O
nie, tylko nie serce! ‒ zaklinał w duchu.
*
*
*
Akurat w weekend słońce znowu zaświeciło pełnym blaskiem.
Już w sobotnie przedpołudnie na plażach Long Island można było
zaobserwować wzmożony ruch.
Letnia rezydencja Malfitaniego leżała na tym samym wybrzeżu,
w Southampton, ale była solidnie odgrodzona od publicznej plaży.
Wyglądała idyllicznie i tylko pochylone sylwetki uzbrojonych w
broń długą policjantów, dyskretnie ją obstawiających, zakłócały ten
obraz.
Wszyscy funkcjonariusze biorący udział w tej akcji mieli na sobie
kamizelki kuloodporne, walkie-talkie, doskonale kalibrowaną broń i
parę innych użytecznych przedmiotów. Poza tym nieocenione mogły
się okazać liny, drabina z lekkiego stopu, granaty ogłuszające czy
puszki z gazem łzawiącym.
Byliśmy uzbrojeni po zęby. No, ale przecież naszym zadaniem
było aresztowanie nie byle kogo, a samego capo di tutti capi.
Bez rozlewu krwi, w miarę możliwości.
Musieliśmy się jednak liczyć ze zmasowanym oporem. Zeerokah
przylepił plastikowy ładunek wybuchowy do zamka bramy wjazdo-
wej na posesję i w jego miękką masę wetknął zapalnik.
Podminowaliśmy bramę, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że kame-
ra, uruchamiająca alarm, zarejestrowała nasze ruchy już w chwili,
gdy zaczęliśmy majstrować przy zamku.
Nikt jednak nie nadbiegł. Może ludzie Malfitaniego czekali na
rozkazy? Zaatakowanie funkcjonariuszy FBI mogło mieć daleko
idące skutki, warto więc było poczekać na instrukcje.
Trzaski w głośniku zdradziły mi, że jesteśmy odbierani w centra-
li, w budynku głównym. Postanowiłem zatem nas przedstawić:
‒ FBI! ‒ krzyknąłem do mikrofonu, zwracając uwagę na dykcję.
Nie chciałem niedomówień. ‒ Mamy nakaz aresztowania Ricardo
Malfitaniego! Otworzyć bramę i wychodzić bez broni, z rękami
uniesionymi do góry! Opór i ucieczka nie mają szans powodzenia!
Jesteście otoczeni!
Odpowiedź nadeszła natychmiast. Ale nie przez domofon, lecz z
solidnie ufortyfikowanego bunkra. Z okienek strzelniczych wyleciały
w naszym kierunku serie pocisków z karabinów maszynowych.
Cofnęliśmy się za mur ogrodzeniowy.
Uwzględniliśmy reakcję gangsterów w planie ataku. Znaliśmy
doskonale ich położenie, dysponowaliśmy dokładnymi planami po-
siadłości i jej systemu obronnego.
‒ Wprowadzamy w życie plan B! ‒ powiedziałem. ‒ Trzymać w
pogotowiu granaty oślepiające!
Phil skinął głową i ręką przekazał polecenie dalej.
Wszyscy wyjęli z kieszeni na piersi po jednym z dwóch grana-
tów, w jakie byliśmy uzbrojeni, i przybrali pozycje wyjściowe do
ataku.
Wysadziłem bramę. Oba jej skrzydła z łoskotem odpadły na boki.
Ruszyliśmy do natarcia. Ze wszystkich stron, nie tylko przez
bramę, policjanci zaczęli się wdzierać na teren posesji. Nastąpiła
gwałtowna wymiana ognia. Nie trwała jednak zbyt długo, bo wobec
znacznej przewagi brygady szturmującej gangsterzy rzucili broń i
wyszli z rękami podniesionymi w górę.
Pierwsza część planu powiodła się.
Teraz pozostało schwytanie Ricardo Malfitaniego. Pobiegłem w
kierunku jego pałacu. Pierwszą osobą, którą dostrzegłem, był Ross
Hogan, z dwiema walizkami w ręku.
On również mnie zauważył i rzucił się do ucieczki. Wyciągnąłem
pistolet i pogoniłem za nim. Biegł w kierunku murowanego ogrodze-
nia.
Nagle coś świsnęło w powietrzu, upadło i potoczyło się po wybe-
tonowanym chodniku. Granat ręczny!
W ułamku sekundy zatrzymałem się i odwróciłem. Zdążyłem dać
trzy długie susy z powrotem i przylgnąć do ziemi, kiedy usłyszałem
za sobą huk eksplozji.
Wybuch zrobił wyrwę w murze i połamał barierkę biegnącą
wzdłuż niego. Kawałki kamieni i metalowych prętów przeleciały mi
nad głową. Przypudrowała mnie solidna warstwa tynku.
Granat wywołał spore spustoszenie, ale ja nadal żyłem i, zdaje
się, wszystkie gnaty miałem nienaruszone.
Zerwałem się na równe nogi, zakląłem siarczyście, strzepnąłem z
siebie resztki tynku i rzuciłem się w pogoń za Hoganem. Nie mógł
ujść daleko, targał przecież walizki.
Już po chwili miałem go w zasięgu wzroku.
‒ Stój, bo strzelam!
Mimo ostrzeżenia biegł dalej. Najwyraźniej nie zamierzał zanie-
chać ucieczki.
Wystrzeliłem w powietrze i powtórzyłem wezwanie. Ponieważ i
tym razem je zlekceważył, wymierzyłem mu w nogi.
Trafiony!
Hogan zachwiał się. Postawił walizki, odwrócił się do mnie i po-
słusznie uniósł ręce w górę. Chciał żyć.
‒ Gdzie Malfitani? ‒ spytałem bez wstępów.
Zamiast odpowiedzi Hogana usłyszałem warkot
helikoptera. Z lą-
dowiska za rezydencją wzbił się właśnie w powietrze lekki, szybki
śmigłowiec, należący do ojca chrzestnego.
‒ Trochę się spóźniłeś, co, Cotton? ‒ Ross Hogan uśmiechał się
złośliwie.
Byłem zły. Z rozmachem otworzyłem walizki, z którymi uciekał
ochroniarz Malfitaniego. Obie były po brzegi wypełnione paczkami
dolarów.
‒ Będzie ich brakowało naszemu drogiemu capo di tutti capi!‒
triumfowałem.
‒ Niekoniecznie! ‒ Hogan nie tracił dobrego humoru. - Malfitani
ma wystarczająco dużo forsy na kilkunastu kontach na całym świe-
cie.
*
*
*
Jeszcze bardziej niż ja zawiedziona była Paola Danci. Z tego, co
opowiadał mi Joe Brandenburg, od
tygodnia była nie w sosie, lecz
ucieczka mafijnego bossa kompletnie wytrąciła ją z równowagi.
‒ Czuję się tu jak w więzieniu! ‒ skarżyła się poirytowana. ‒
Niedługo sufit zawali mi się na głowę, nie wolno mi się nawet zbli-
żać do drzwi. Zabroniono mi telefonować do córki. Jak długo mam
to znosić?!
‒ Wszystkie te środki ostrożności podjęliśmy wyłącznie w pani
interesie ‒ wyjaśniłem. Chociaż w obecnej sytuacji mogliśmy już
trochę zluzować reżim. Malfitani wprawdzie uciekł, ale mafia pozo-
stała, więc większość zakazów musieliśmy jeszcze utrzymać. Posta-
nowiłem jednak znieść ten, który odnosił się do rozmów telefonicz-
nych z Julią.
‒ Może pani porozmawiać z córką, która jest w Chicago, ale pod
żadnym pozorem nie wolno pani wyjawić, co pani robi i gdzie się
pani znajduje.
‒ Uważa pan, że Julia mogłaby mnie zdradzić?
‒ Nie, ale ktoś może podsłuchiwać ‒ wyjaśniłem.
Żeby pokazać, że przynajmniej my jej nie będziemy podsłuchi-
wać, wycofałem się dyskretnie z pokoju.
Poszedłem do Deana Donnely, właściciela „Shannon River”. Miał
kłopoty z poruszaniem się. Od czasu strzelaniny, w której oberwał w
udo, utykał na prawą nogę. Ryzyko zawodowe. Ponieważ po tamtym
wypadku czekała go w policji już tylko praca papierkowa, a do tego
nie był stworzony, odszedł na własną prośbę i zajął się interesem
hotelarskim. Dostał w spadku ten właśnie pensjonat i zarządzał nim
do dzisiaj. Dzięki współpracy z Donnelym, którego ciągnęło do
dawnej aktywności w policji, mieliśmy doskonałe schronienie dla
naszych najważniejszych świadków. Nie bez znaczenia było też to,
że w razie wywiązania się strzelaniny, Irlandczyk mógł być nam
bardzo pomocny.
‒ Jerry! ‒ powitał mnie ciepło. ‒ Wyglądasz jak zdjęty z krzyża.
Co cię trapi?
Opowiedziałem mu o naszej nieudanej akcji w Southampton i
ucieczce Ricardo Malfitaniego, Pocieszył mnie irlandzką whisky,
która w jego pensjonacie ma ten sam niepowtarzalny aromat co na
zielonej wyspie.
Kiedy wróciłem do Paoli Danci, jej spojrzenie było żywe i po-
godne jak dawniej. Najwyraźniej rozmowa z córką podziałała na nią
uzdrawiająco.
‒ Julia się zakochała! ‒ poinformowała mnie z uśmiechem w
oczach. ‒ No, i oczywiście przeżywa związane w tym rozterki. Ale
to normalne!
‒ Czy to dla pani powód do radości? ‒ spytałem zdziwiony.
‒ Ach! ‒ Machnęła lekceważąco ręką. ‒ Drobne zmartwienia
związane z miłością są bardziej emocjonujące niż deprymujące. Po-
tem zawsze się poprawia...
Nie podzielałem jej punktu widzenia, ale nie podjąłem dyskusji
na temat, w którym nie jestem zbyt mocny.
-‒ Najważniejsze, że znowu się pogodziłyśmy! Jak dziecko ma
problemy, nie ma lepszego lekarstwa jak matka!
‒ Julia ma problemy z Silvio Malfitanim? ‒ próbowałem się
czegoś dowiedzieć.
‒ Nie, puściła go kantem. To ktoś inny. Zakochała się w urzęd-
niku podatkowym.
To brzmiało całkiem rozsądnie, ale nie chciałem być zbyt wścib-
ski i nie dociekałem dalej.
Widok rozpromienionej Paoli mi wystarczał. Zamierzałem wła-
śnie wyjść, kiedy mój wzrok padł na lalkę stojącą na toaletce. W jej
piersi tkwił sztylet. To mnie zaintrygowało.
‒ Czarna magia? - zapytałem.
‒ Voodoo ‒ wyjaśniła pani Danci.
‒ Wierzy pani w takie rzeczy?
‒ Dusza mieszka we krwi. Magia mieszka w duszy.
Nic mi to nie wyjaśniło.
‒ Komu ma zaszkodzić ten rytuał?
‒ Ricardo Malfitaniemu! ‒ Paola Danci odpowiedziała tak, jak-
by to powinno być dla każdego oczywiste. Robiła wrażenie osoby
całkowicie przekonanej o powodzeniu swych starań. ‒ Ten sztylet
przyniesie mu śmierć, na którą zasłużył!
*
*
*
Koncert w ten sobotni wieczór, w wykonaniu Chicago Symphony
Orchestra, był naprawdę dobry.
Julia nie potrafiła się jednak skoncentrować na muzyce. Dręczyła
ją złość nie tylko na Briana Wellera, ale także na samą siebie. Prze-
cież przyszła tu tylko dlatego, że chciała zagrać na uczuciach Briana.
Ray Peppard tak naprawdę nic ją nie obchodził, mimo że z nim wy-
szła i nawet zrobiła się na bóstwo. Pragnęła wyglądać uwodzicielsko,
bo w skrytości ducha liczyła na to, że spotka człowieka, którego
kochała.
Spostrzegła go przy barze w „Kaboom”. Samotnie sączył drinka.
Jej serce zabiło mocniej.
Czy gdyby wiedziała wcześniej, kim Brian Weller jest z zawodu,
byłaby rozczarowana? To całkiem możliwe.
Brian zapłacił i wyszedł. „Niech sobie idzie!” ‒ pomyślała Julia.
Przynajmniej nie będzie już musiała udawać, że flirtuje z Peppar-
dem.
Zatańczyła jeszcze jeden taniec ze swoim adoratorem, po czym
wymówiła się udawaną migreną i poprosiła o odwiezienie do domu.
Marszand nie był zachwycony rozwojem sytuacji, ale spełnił jej ży-
czenie z uśmiechem na twarzy.
Kiedy Julia znalazła się w swoim apartamencie, usadowiła się
wygodnie w swym ulubionym fotelu i popadła w zadumę. Wszystko
tego wieczora potoczyło się tak, jak zaplanowała: Brian widział ją ż
Rayem Peppardem. Mimo to nie była do końca usatysfakcjonowana,
a jej nastrój pogarszał się z minuty na minutę. Poczuła, że po jej
policzkach zsuwają się krople łez.
Następnego ranka Brian zadzwonił. Była skłonna pogodzić się z
nim, ale popełnił ten błąd, że łączył jej zachowanie z kłopotami po-
datkowymi i nazwał je dąsy dziecinadą. Dziecinada? To już szczyt
bezczelności! Odłożyła słuchawkę i postanowiła przestać o tym my-
śleć. Próbowała się cieszyć na kolejną randkę ze swoim marszan-
dem.
Tego wieczora Brian nie zjawił się w „Kaboom”. Julia przeko-
nywała samą siebie, że musi o nim jak najszybciej zapomnieć. Jeżeli
się bardzo postara, może uda jej się nawet zakochać w Rayu Peppar-
dzie, chociaż co do tego była raczej sceptyczna.
Kolejny zepsuty dzień! Znowu nie mogła się zmusić do malowa-
nia.
We wtorek rano przyszedł list z Urzędu Skarbowego. Miarka się
przebrała! Musiała podpisać odbiór przesyłki, co zawsze ją niepokoi-
ło. Rozerwała kopertę i przeczytała pismo. Zrozumiała z niego jed-
no: ze względu na nieścisłości w deklaracji podatkowej i próbę zata-
jenia dochodów wszczynano wobec niej postępowanie egzekucyjne!
Była w szoku. Jej ręce bezwładnie zwisały z fotela. Tego pisma
nie napisał oczywiście Brian, lecz jakiś inny urzędas. Dochodzenie!
Grzywna! Postępowanie egzekucyjne! Julia wyobrażała sobie przy-
szłość w najczarniejszych kolorach. Jej dopiero co kupiony dom na
pewno pójdzie pod młotek! Ona zostanie do końca życia napiętno-
wana jako przestępczyni podatkowa!
A przecież o tych paru obrazach naprawdę zapomniała. Dostała
pieniądze, ale jakoś nie pamiętała o tych wszystkich formalnościach
związanych z koniecznością odprowadzenia podatku. Przez własną
głupotę popadła w niezłe tarapaty!
„I co teraz?” ‒ zadawała sobie pytanie.
Z pisma wynikało, że dano jej szansę złożenia wyjaśnień. Ale co
miała powiedzieć? Jak się usprawiedliwiać? Potrzebowała pilnie
rady!
I nagle zdała sobie sprawę, że jest tylko jedna osoba na tym świe-
cie, która może jej pomóc, i do której ma pełne zaufanie: Brian Wel-
ler!
Wybrała numer Urzędu Skarbowego i poprosiła o połączenie z
inspektorem Wellerem. Już samo brzmienie jego głosu podziałało na
nią kojąco. Nieskładnie opowiedziała mu o swoich kłopotach, a on
obiecał, że w przerwie obiadowej do niej wpadnie.
Julia krążyła niespokojnie po mieszkaniu, niecierpliwie oczekując
dzwonka do drzwi Kiedy zadzwonił omal się nie przewróciła, poty-
kając o dywan. Brian przyniósł uśmiech i bukiet wonnych, koloro-
wych kwiatów.
Wpatrywała się przez chwilę w jego promienne oblicze. Był taki
opanowany i silny. Rzuciła się ze szlochem w jego ramiona. Brian
objął ją jedną ręką, a drugą odłożył kwiaty na szafkę stojącą w
przedpokoju. Pogładził Julię delikatnie po włosach. Okazało się, że
nie tylko potrafił wspaniale tańczyć, ale i zaklinać płacz.
Dziewczyna pozwoliła zaprowadzić się do pokoju gościnnego. I
nie miała nic przeciwko temu, kiedy podniósł powoli jej podbródek i
pocałował w wilgotne usta.
‒ No, więc o co chodzi? ‒ zapytał Weller, kiedy przestali się już
ściskać. ‒ Pokaż mi to pismo!
Przebiegł wzrokiem po urzędowej kartce papieru i uśmiechnął się
pogodnie.
‒ Najpierw będzie przeprowadzone postępowanie wyjaśniające,
a dopiero potem będzie można mówić o egzekucji ‒ uspokoił ją. ‒
Zapewne zarzucą ci tylko lekkomyślność. W najgorszym razie bę-
dziesz musiał zapłacić kilka setek.
‒ Naprawdę? ‒ Julia spoglądała na niego z powątpiewaniem.
‒ Naprawdę. ‒ Brian był opanowany i stanowczy w swych wy-
powiedziach. ‒ Wydaje mi się jednak, że na przyszłość będziesz
potrzebowała kogoś, kto porządnie poprowadzi twoje księgi rachun-
kowe. Nie sądzisz?
Julia przełknęła ostatnią łzę.
‒ No, ale...
‒ Wyjdź za mnie! ‒ Do opanowania i stanowczości Briana dołą-
czyła konkretność. ‒ A do końca życia nie będziesz miała kłopotów z
fiskusem. To uczciwa oferta!
Wargi Julii drżały z emocji. Łzy znowu napłynęły jej do oczu,
lecz tym razem były to łzy szczęścia.
‒ Wyjdziesz za mnie? ‒ zapytał Brian.
‒ Tak ‒ szepnęła.
*
*
*
Turbulencje stawały się coraz silniejsze. Mały samolot z trudem
opierał się gwałtownym podmuchom porywistego szkwału. Mgła
była gęsta, ale pomiędzy jej tumanami można było już dostrzec kon-
tury wyspy, która wyglądała jak wrzucony do wody, czarny kape-
lusz.
Pilot miał kłopoty z utrzymaniem wysokości. Tak silny wiatr o tej
porze roku był raczej czymś niespodziewanym. Na szczęście mgła
zaczyna z wolna rzednąć.
Ricardo Malfitani z zainteresowaniem spoglądał w dół. Intrygo-
wała go imponujących rozmiarów rafa koralowa, otaczająca wyspę.
Nagle nabrał ochoty, żeby przyjrzeć jej się z bliska.
‒ Jest fascynująca! Obniż lot, chcę sobie popatrzeć na to cudo z
bliska!
Australijski pilot nie był zachwycony tym pomysłem. Za dużo tu
skał, ni stąd, ni zowąd wyrastających pionowo z pomarszczonych fal.
Chociaż Malfitani był jedynym pasażerem, to jednak płacił hojnie i
trzeba mu było dogadzać.
Samolot posłusznie zniżył lot.
Nauru uzyskało niepodległość w 1968 roku. Dzięki wydobywaniu
fosfatów na masową skalę wyspa w krótkim czasie stała się jedną z
najbogatszych republik na świecie. Miała zaledwie dwadzieścia je-
den kilometrów kwadratowych powierzchni i mieszkało tu teraz
osiem tysięcy mieszkańców, którzy mieli prawo czuć się jak arabscy
szejkowie.
I Malfitani mógł się tu czuć bezpiecznie. Jego syn miał bowiem
doskonałe kontakty z prezydentem kraju.
‒ Robią pieniądze z niczego! ‒ odezwał się pilot.
Malfitani uśmiechnął się do własnych myśli. To miejsce w sam
raz dla niego!
‒ O, cholera! ‒ wrzasnął nagle pilot, walcząc ze sterem.
Niespotykanie silne uderzenie wiatru rzuciło samolot ku przy-
brzeżnym skałom. Mimo natychmiastowej reakcji Australijczyka
niebezpieczeństwo zderzenia z nimi rosło z każdą sekundą. Drama-
tyczna walka o podniesienie awionetki do odpowiedniej wysokości
skończyła się niepowodzeniem.
Samolot rozbił się o skały.
*
*
*
Dzięki świadkowi koronnemu, Paoli Danci, mogliśmy zadać no-
wojorskiej mafii ciężki cios. Po śmierci ojca chrzestnego zaczęły się
przepychanki. Każdy próbował ratować własną skórę. Reguła mil-
czenia przeszła do historii. Obciążano się wzajemnie. W ten sposób
wielu bossów cosa nostra znalazło się za kratkami. Tylko Guiseppe
Ferri umknął wymiarowi sprawiedliwości. Po prostu zapadł się pod
ziemię.
Pozostali jednak musieli się przyzwyczaić do nowego trybu życia.
Sergio Girotti nie pozbył się tego swojego głupawego uśmieszku
nawet w więzieniu, chociaż na pewno ciężko przeżył rozstanie ze
swoim kalabryjskim kapeluszem i dziecinną kolejką. Od mrukliwego
Alberto Lisiego trudno było wymagać, żeby po stracie tupecika robił
dobrą minę do złej gry. Ugo Delgado, król przedsiębiorców budow-
lanych, długo nic nie wybuduje. Podobnie Luigi Lorenti, kontrolują-
cy przez wiele lat wywóz śmieci z miasta ‒ teraz może co najwyżej
zająć się sprzątaniem celi. Marcello Villagio, portowy rekin, na
próżno próbował namówić kolegów do założenia związku zawodo-
wego więźniów. Lorenzo Moreno, nowojorski szejk, musiał zredu-
kować rozmach swoich transakcji, teraz wymieniał najwyżej dwie
paczki sardynek za paczkę papierosów dziennie. Vittorio Berandino,
kreator mody, nie mógł się przebić z pomysłem zmiany pasiaka pio-
nowego na poziomy. Massimo Tessari podpadł swojemu klawiszowi,
bo za bardzo wywindował stopę procentową od kredytu.
Paola Danci mieszka pod zmienionym nazwiskiem w Chicago ‒
niedaleko swojej córki. Ta z kolei nie nazywa się już Domingo, lecz
Weller. Jest szczęśliwą żoną urzędnika państwowego i dumną matką
wspaniałego syna.
Mafia została boleśnie osłabiona, ale nadal działała. Do wyścigu
o miejsca po aresztowanych capo w blokach startowych ustawili się
już kandydaci na ich następców.