Spis treS´ci
CZe
¸s´C´ I
R O Z D Z I A Ł I
9
R O Z D Z I A Ł I I
1 5
R O Z D Z I A Ł I I I
2 3
R O Z D Z I A Ł I V
2 8
R O Z D Z I A Ł V
3 4
R O Z D Z I A Ł V I
4 0
R O Z D Z I A Ł V I I
5 1
R O Z D Z I A Ł V I I I
5 7
R O Z D Z I A Ł I X
6 1
R O Z D Z I A Ł X
6 5
R O Z D Z I A Ł X I
7 4
CZe
¸s´C´ II
R O Z D Z I A Ł I
7 9
R O Z D Z I A Ł I I
8 5
R O Z D Z I A Ł I I I
9 3
R O Z D Z I A Ł I V
1 0 0
R O Z D Z I A Ł V
1 0 6
CZe
¸s´C´ III
R O Z D Z I A Ł I
1 1 3
9
R O Z D Z I A Ł I
Powoli podszedł do okna, za którym było widać bladoró-
żowe niebo. Spojrzał w dół. Zza rogu ulicy wychyliła się wła-
śnie jakaś postać. Nie widział jej wyraźnie, zdążył dostrzec
tylko, że była ubrana na czarno. Przed nią na ławce siedziała
para wpatrzona w zachodzące słońce.
Nagle tajemnicza postać sięgnęła po broń. Policjant w tej
samej chwili wyskoczył z mieszkania, tak jak stał, zbiegł, a wła-
ściwie sfrunął na dół i wypadł na ulicę. Ale było już za późno.
Na chodniku leżał mężczyzna z zalaną krwią głową, a młoda
dziewczyna pochylała się nad nim i krzyczała wniebogłosy.
Po mordercy nie było śladu.
Starszy aspirant Piotr Malczewski przez chwilę stał bez ru-
chu i zastanawiał się, co zrobić.
Był wysokim i szczupłym mężczyzną. Miał płomienne
rude włosy, bardzo ciemne oczy i jasną cerę. Był bardzo pew-
ny siebie, lubił przygody i adrenalinę, ale mimo to w swoich
policyjnych działaniach zawsze pozostawał sumienny, a na-
wet pedantyczny. Znany był ze swej stanowczości i umiejęt-
10
ności podejmowania szybkich decyzji; pracował w policji już
od dwudziestu lat i niewiele mogło go zaskoczyć. A już na
pewno nie to, co właśnie zobaczył.
Naprzeciwko kamienicy, z której właśnie wybiegł, znajdo-
wał się komisariat. Postanowił zacząć od powiadomienia ko-
legów o przestępstwie i udał się tam natychmiast.
W wielkiej sali było mnóstwo policjantów, a mimo to pa-
nowała tu nienaganna cisza; każdy skupiał się na swoim zada-
niu. Odgłos kroków starszego aspiranta, głucho odbijających
się od chodnika, słychać było już z daleka. Kiedy pojawił się
w drzwiach, wszyscy zerwali się z krzeseł tak szybko, że trud-
no było uwierzyć, że jeszcze przed chwilą siedzieli. Zdyszany
Piotr Malczewski zdołał wykrztusić tylko, że na chodniku
leży martwy mężczyzna. To wystarczyło: ekipa zabezpieczają-
ca ciała zabrała narzędzia i bez słowa poszła za swoim kolegą.
Kilku innych ruszyło za nimi, a reszta, nic nie mówiąc, po-
wróciła do swoich zajęć. Piotr zauważył przy tym, że wszyscy
zachowują się jakoś inaczej, bardzo nienaturalnie. Jak maszy-
ny, którymi ktoś steruje.
Policjanci zajęli się rozkładaniem barierek wokół zamor-
dowanego oraz uspokajaniem zapłakanej młodej kobiety;
jeszcze kilka minut temu podziwiała kolorowe niebo razem
z martwym teraz mężczyzną. Nagle pojawiło się na ulicy
mnóstwo przechodniów, ale omijali szerokim łukiem miejsce
zbrodni. Po słońcu nie było już śladu, zaszło zupełnie, jakby
nie chciało patrzeć na skutki ludzkiej podłości.
11
Od razu też, a jakże, zjawił się jakiś reporter z kamerzystą.
Podszedł do Malczewskiego i, wyraźnie podekscytowany fak-
tem, że w tym nudnym mieście doszło do tak spektakularne-
go morderstwa, zagadnął:
– Przepraszam, czy może pan skomentować to, co się wy-
darzyło?
Podsunął aspirantowi mikrofon pod sam nos i czekał.
– Tutaj? – Policjant nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
W końcu wygłosił na jednym oddechu: – Zastrzelono młodego
mężczyznę, widziałem całe zajście z okna mojego mieszkania.
– Czy wiadomo, kim był zabójca? – dociekał reporter. Co
jakiś czas zerkał w kamerę, nie kryjąc radości i nadziei na do-
bry materiał.
– Prawdę mówiąc, niewiele można powiedzieć – odparł
Malczewski, usiłując sobie przypomnieć mordercę. – Był
ubrany w czarny zimowy płaszcz. Nie zdążyłem zauważyć ni-
czego więcej.
– Rozumiem. A czy wiadomo, kim była ofi ara?
– Nie zostało to jeszcze ustalone. – Policjant zaczął się nie-
cierpliwić. – Jak pan podejdzie bliżej, to dowie się więcej od
moich kolegów, którzy zabezpieczyli już ciało ofi ary i poszu-
kują śladów.
Reporterowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, bez po-
dziękowania pobiegł do grupy policjantów, właśnie głośno
komentujących między sobą zdarzenie. Aspirant Malczewski
także podszedł bliżej ofi ary. Wnet obok niego pojawili się ko-
12
lejni dziennikarze żądni sensacji, rósł również tłum gapiów,
wymieniających między sobą informacje i rozprawiających
o tym, że dotąd nic takiego się w ich mieście nie zdarzało.
Malczewski spojrzał w niebo, na którym teraz widniał ja-
sny sierp księżyca, i poczuł nagle, jak bardzo jest zmęczony.
Minęło już sporo czasu od momentu, gdy wrócił ze służby
z nadzieją na odpoczynek. Gdyby to był zwykły dzień, kolej-
ny nudny, jakich wiele w tym mieście, na pewno wracając,
podśpiewywałby sobie piosenkę o życiu policjanta i o tym, że
wcale nie jest takie złe. Ale to nie był zwykły dzień. Tego dnia
zdarzyło się coś, czego mieszkańcy miasta nigdy wcześniej
nie widzieli, a w dodatku wymagało to jego zaangażowania.
Wciąż nie dawało mu spokoju to, jak zachowywali się jego
koledzy. Taka zgodność i współpraca? Zwykle brakowało
chętnych do wyjścia na miasto i trzeba było przydzielać zada-
nia według harmonogramu. Ale nie miał siły o tym teraz my-
śleć. Postanowił wrócić do domu i położyć się spać, teraz nic
więcej nie mógł już zrobić. A nie było wiadomo, co czeka go
następnego dnia…
Obudził się niespodziewanie o trzeciej dwadzieścia pięć.
Był pewien, że coś zakłóciło mu sen, zawsze bowiem spał
spokojnie i bez przerw, a rankiem wstawał wypoczęty i rześki.
Poczuł, że powinien wstać z łóżka i podejść do okna, z które-
go wczoraj widział scenę zabójstwa. Wpatrując się w opusto-
szałą ulicę, próbował sobie przypomnieć, co go zaniepokoiło
13
w ciemnej postaci. Wysokie buty, zimowy płaszcz… Tylko
tyle? Nie, było coś jeszcze. Teraz już wiedział co.
Wrócił bardzo zmęczony, ponieważ pracował również za
swojego kolegę, który nie mógł przyjść tego dnia do pracy. To
za niego musiał odbębnić tę żmudną papierkową robotę, a nie
radził sobie z tym najlepiej. Przez to zaczął się nawet zastana-
wiać, czy wciąż chce pracować w policji. Myśląc o minionym
dniu, popatrzył przez okno na stary i wymagający remontu
budynek policyjny po drugiej stronie ulicy. Coś wtedy przy-
kuło jego uwagę, jakiś poruszający się kształt. Tak, wiedział, co
to było: mały czarny kot. Wydawało mu się, że zwierzę też mu
się przygląda, i przeraził się trochę jego strasznych świecących
oczu. Kot podszedł do pary siedzącej na ławce i zatrzymał się
przy niej, bacznie się przy tym rozglądając, a potem pobiegł za
róg budynku i tam wskoczył do torby trzymanej przez jakie-
goś mężczyznę. Nie była to torba przeznaczona dla kotów, to
pewne. Pamiętał jeszcze, że była duża, pękata, pełna czegoś…
No właśnie, czego? Aspirant nie mógł sobie tego przypomnieć.
I to właśnie ten mężczyzna chwilę później wyciągnął pisto-
let. A on zbiegł w pośpiechu po schodach, by uratować parę
z ławki. Nie dość jednak szybko… Zanim to zrobił, przyglą-
dał się chwilę, jak nieznajomy wyciąga broń. Widział ją do-
kładnie i nie tylko ją – z lufy pistoletu kapała na płyty chod-
nikowe jakaś ciecz.
Świeża krew, stwierdził, dziwiąc się, że wyrzucił z pamięci
tak ważny szczegół. Kilka kropel musiało spaść i zostawić ślad
1
na chodniku! Miał nadzieję, że uda mu się odnaleźć te ślady,
mimo że minęło już sporo czasu.
Rozsunął szerzej niebieskie zasłony i spojrzał w dół. Nie,
nie sądził, że z tej wysokości zobaczy małą plamkę krwi na
chodniku, po prostu patrzył. A kiedy się wychylił, dostrzegł
tego samego, całkiem czarnego, kota. Wałęsał się blisko miej-
sca, w którym wczoraj leżały zwłoki mężczyzny z zakrwawio-
ną głową. Sam.
Dlaczego nie było z nim jego pana? Może kot sprawdzał
miejsce przestępstwa, a nie spacerował, kocim zwyczajem?
Tego na razie nie wiadomo. To przecież dopiero początek…