SERIA KRYMINAŁÓW
Hamish Macbeth TOM 25
Hamish Macbeth i
śmierć walentynki
M.C. Beaton
W SERII KRYMINAŁÓW
Hamish Macbeth ukażą się:
Tom 1. Hamish Macbeth i śmierć plotkary
Tom 2. Hamish Macbeth i śmierć łajdaka
Tom 3. Hamish Macbeth i śmierć obcego
Tom 4. Hamish Macbeth i śmierć żony idealnej
Tom 5. Hamish Macbeth i śmierć bezwstydnicy
Tom 6. Hamish Macbeth i śmierć snobki
Tom 7. Hamish Macbeth i śmierć żartownisia
Tom 8. Hamish Macbeth i śmierć obżartucha
Tom 9. Hamish Macbeth i śmierć wędrowca
Tom 10. Hamish Macbeth i śmierć uwodziciela
Tom 11. Hamish Macbeth i śmierć zrzędy
Tom 12. Hamish Macbeth i śmierć macho
Tom 13. Hamish Macbeth i śmierć dentysty
Tom 14. Hamish Macbeth i śmierć scenarzysty
Tom 15. Hamish Macbeth i śmierć nałogowca
Tom 16. Hamish Macbeth i śmierć śmieciarza
Tom 17. Hamish Macbeth i śmierć celebrytki
Tom 18. Hamish Macbeth i śmierć osady
Tom 19. Hamish Macbeth i śmierć oszczercy
Tom 20. Hamish Macbeth i śmierć nudziarza
Tom 21. Hamish Macbeth i śmierć marzycielki
Tom 22. Hamish Macbeth i śmierć pokojówki
Tom 23. Hamish Macbeth i śmierć milusińskiej
Tom 24. Hamish Macbeth i śmierć czarownicy
Tom 25. Hamish Macbeth i śmierć walentynki
Tytuł serii: Seria kryminałów Hamish Macbeth
Tytuł tomu: Hamish Macbeth i śmierć walentynki
Tytuł oryginalny tomu: Death of a Valentine, A Hamish
Macbeth Mystery
Dla mojego męża Harry'ego Scotta Gibbonsa oraz mojej
agentki Barbary Lowenstein, z miłością
Do Minerwy
Moje skronie pulsują, tętno mi wali,
mam dość pieśni, ód i ballad -
więc, Thyrsisie, weź esencję tej poezji
i wylej ją na sałatkę z homara.
Mam otumaniony umysł, wzrok mnie zwodzi,
Nie potrafię napisać wiersza czy go przeczytać -
zatem, Pallasie, zabierz swą sowę
i zamiast tego daj nam się powygłupiać.
Thomas Hood
Prolog
Ponad zboczami gór porośniętych wrzosami, poprzez
jeziora, nad przepastnymi połaciami ziemi, które tworzą
hrabstwo Sutherland na dalekiej północy Szkocji, aż po łodzie
rybackie kołyszące się na kotwicach wzdłuż zachodniego
wybrzeża rozeszły się zaskakujące wieści.
Najsłynniejszy spośród kawalerów szkockich gór, sierżant
policji Hamish Macbeth, ma się w końcu ożenić. Nie, to żadna
pomyłka z rodzaju tych, kiedy to jakiś czas temu prawie wziął
sobie za żonę pewną Rosjankę. Tym razem to miłość. I
zamierza ożenić się tak jak należy, białe wesele w kościele w
jego rodzinnej wiosce Lochdubh.
Jego żoną miała zostać posterunkowa Josie McSween,
która pomogła rozwikłać mu sprawę morderstwa w
walentynki. Była małą, śliczną osóbką, ze lśniącymi
brązowymi włosami i dużymi brązowymi oczami. Cała
wioska Lochdubh uwielbiała Josie. I wszyscy widzieli, że była
zakochana w Hamishu. W ten wielki dzień kościół pękał w
szwach. Niektórzy zastanawiali się, czy poprzednia miłość
życia Hamisha, Priscilla Halburton - Smythe, zjawi się, a inni
wątpili, bo przecież od jakiegoś czasu przebywała w Australii.
Dodatkowych emocji dostarczała Elspeth Grant, dawna
reporterka miejscowej gazety, a teraz gwiazda wiadomości
telewizyjnych. Obiecała, że przyjdzie. Miała tu wielu fanów, a
niektórzy nawet przynieśli ze sobą notesy, by uzyskać
autograf.
Ojciec Josie nie żył i zdawało się, że nie ma zbyt wielu
krewnych. Do ołtarza miał ją poprowadzić nadinspektor Peter
Daviot.
Gdy zjawiła się panna młoda, zapanował pełen
podniecenia zamęt. Hamish stał przy ołtarzu wyprostowany, w
towarzystwie swojego drużby, detektywa Jimmy'ego
Andersona.
- Rozchmurz się! - wymamrotał Jimmy. - Człowieku,
jesteś blady jak ściana.
Ceremonia się rozpoczęła. W pewnym momencie pastor,
pan Wellington, zwrócił się do wiernych:
- Jeśli ktokolwiek z was zna powód, dla którego ten
mężczyzna i ta kobieta nie mogliby połączyć się świętym
węzłem małżeńskim, niech przemówi teraz lub zamilknie na
wieki.
W jego niskim głosie rodem ze szkockich gór
pobrzmiewała nutka rozbawienia. Któż sprzeciwiałby się
małżeństwu z miłości?
Hamish Macbeth podniósł wzrok na stare belki
kościelnego dachu i wymamrotał desperacko żołnierską
modlitwę.
- Dobry Boże, jeśli istniejesz, ocal mnie od tego!
Rozdział pierwszy
To prawie ponad moc ludzką, żeby czasem uniknąć
zgorzknienia.
Robert Burns
Rok wcześniej.
Hamish Macbeth awansował na sierżanta. Już wcześniej
dostał awans, a potem został zdegradowany, więc nie musiał
nawet podchodzić do wymaganych egzaminów. Wielu
posterunkowych ucieszyłoby się z rozwijającej się kariery i
dodatkowych pieniędzy, które za tym szły. Hamish natomiast
nie był zadowolony, z dwóch powodów. Nie był ambitnym
człowiekiem i widział każdy pokonany szczebel kariery jako
krok do przeniesienia go do miasta Strathbane. A on życzyłby
sobie jedynie, by pozostawiono go w spokoju na jego
wiejskim posterunku.
Nie podobało mu się również to, że zostanie mu
przydzielony nowy posterunkowy, któremu musi udostępnić
jeden z dwóch pokoi. Teraz pomieszczenie to zastawione było
wszelkiego rodzaju rdzewiejącymi starociami, które Hamish
od czasu do czasu zbierał i składował z radosną myślą, że
pewnego dnia może się przydadzą.
Z początku był pewien, że nikt nie będzie chciał wziąć tej
pracy, ale wkrótce poinformowano go, by spodziewał się
posterunkowego McSweena.
Hamish ponuro przyglądał się zawartości pokoju
magazynowego. Wtedy właśnie złożył mu wizytę przyjaciel,
detektyw Jimmy Anderson. Wszedł bez pukania.
- Na litość boską, człowieku! - wykrzyknął Jimmy.
- Ruszaj się. Dziewczyna będzie tu lada chwila.
Hamish Macbeth, w całej okazałości sześciu stóp i pięciu
cali wzrostu, odwrócił się powoli.
- Jaka dziewczyna?
- Twoja nowa policjantka. Mała Josie McSween.
Orzechowe oczy Hamisha spojrzały z wyrazem otępiałego
zszokowania.
- Nikt mi nie powiedział, że to kobieta.
- Podsłuchałem, jak zmora twojego życia, Blair, mówi
Daviotowi, że wpływ dobrej kobiety to właśnie to, czego ci
trzeba.
Naczelny inspektor Blair nie znosił Hamisha i zawsze
szukał sposobu, żeby go wkurzyć.
- Chodźmy do kuchni - zaproponował Hamish.
- Ona nie może się tu zatrzymać.
- Dlaczego nie? Masz whisky?
- Stoi tam gdzie zawsze. Obsłuż się sam. Nie, będzie
musiała wynająć sobie gdzieś pokój.
- Mamy dwudziesty pierwszy wiek, Hamishu. Nikt nie
będzie sobie nic zdrożnego wyobrażał.
Jimmy usiadł przy kuchennym stole i nalał sobie drinka.
Był niższy od Hamisha, z włosami w odcieniu piasku i
niebieskimi oczami, nadającymi twarzy przebiegły wyraz.
- Dwudziesty pierwszy wiek jeszcze nie zawitał do
Lochdubh - zauważył Hamish. - Posiedź tu i delektuj się
drinkiem. Ja muszę zadzwonić do kilku osób.
Jimmy uśmiechnął się i rozparł w krześle. Chociaż był
kwiecień, wyjątkowo mocno wiało. Gospodarze z goryczą
nazywali to „owczą śnieżycą", ponieważ ta burza śnieżna
zawsze zrywała się w szkockich górach tuż po tym, jak
urodziły się jagnięta. Piec na drewno żarzył się od ciepła. Pies
Hamisha, Lugs, chrapał w rogu, a żbik Sonsie leżała
wyciągnięta u stóp Jimmy'ego. Detektyw słyszał, że Hamish
dzwoni z biura posterunku, ale nie domyślał się, z kim
rozmawia.
W końcu Hamish wrócił do kuchni, wydawał się być
zadowolony.
- Załatwione - oświadczył. - Wszystkie kobiety, od żony
pastora po siostry Currie, dzwonią teraz do komendy głównej
ze skargą. Pani Wellington na przykład ma wolny pokój na
plebanii i tam właśnie ona będzie mogła się zatrzymać.
- Josie to apetyczny kąsek - stwierdził Jimmy. - Co to za
staroświeckie zadupie!
- Lepsze od tego rynsztoka, jakim jest Strathbane -
odgryzł się Hamish. - Ale przez tę cholerną śnieżycę drogi są
zablokowane.
Jednak jak to z kwietniowymi zamieciami śnieżnymi
bywa, nagle przestało padać, ciemne chmury schowały się za
szczyty gór i wkrótce śnieg topniał od gorącego, wiosennego
słońca.
Josie wyruszyła w drogę, serce waliło jej z
podekscytowania. Była dość niska jak na policjantkę. Miała
burzę lśniących brązowych włosów i duże piwne oczy. Jej
sylwetka była dość puszysta. Od kilku miesięcy Josie kochała
się w Hamishu Macbecie, teraz już legendarnym
posterunkowym. Przeczytała o wszystkich sprawach, które
rozwiązał. Gdy tylko usłyszała o wolnej posadzie w
Lochdubh, pospiesznie się zgłosiła. W bagażniku samochodu
obok walizek spoczywało pudło z książkami kucharskimi. Jej
matka, która mieszkała w Perth, zawsze powtarzała, że droga
do serca mężczyzny wiedzie przez kuchenne drzwi.
Na drodze przed nią słońce pobłyskiwało w topniejącym
śniegu. Góry wznosiły się ku niebieskiemu niebu, dopiero co
rozpogodzonemu. Perth, gdzie wychowywała się Josie, leżało
tuż przy granicy szkockich gór, a rodzinne wizyty zawsze
skierowane były na południe - do Glasgow czy Edynburga.
Wszystko, co wiązało się ze szkockimi górami, wydawało się
jej romantyczne.
Małą toyotą pędziła do Lochdubh i aż westchnęła z
zachwytem na widok pobielanych wapnem domów z
osiemnastego wieku, otaczających brzeg nieruchomych wód
jeziora. Sosnowy las rosnący po drugiej stronie odbijał się w
jego tafli. Obrazu dopełniał mieniący się śnieg, topniejący w
promieniach słońca.
Nad drzwiami wejściowymi posterunku wisiał staromodny
policyjny kogut. Josie zatrzymała się i zaparkowała samochód.
Już sobie wyobrażała, jak przyrządza pyszne posiłki dla
Hamisha, a w tym czasie on uśmiecha się do niej czule i
mówi: „Co też bym bez ciebie zrobił?".
Mocno natrudziła się, by otworzyć bramę wejściową. W
końcu się to udało, pokonała krótką ścieżkę do drzwi i
zapukała głośno i zdecydowanie.
Dobiegł ją stłumiony głos po drugiej stronie.
- Podejdź od strony tylnego wejścia.
Josie, zgodnie z poleceniem, obeszła posterunek policji.
Hamish Macbeth stał w otwartych drzwiach do kuchni i
spoglądał na nią pytająco.
- Nazywam się Josie McSween. Zaraz przyniosę swoje
rzeczy.
- Nie możesz się do mnie wprowadzić - zaprotestował
zdecydowanie Hamish. - Mieszkańcy wioski na to nie
pozwolą. Zatrzymasz się u pani Wellington, żony pastora.
- Ale...
- Nie ma żadnych ale. Panie z tej wioski nie zgadzają się,
żeby jakaś kobieta mieszkała ze mną na posterunku policji.
Wezmę płaszcz i zaprowadzę cię tam. Kiedy się zorientujesz,
gdzie to jest, możesz wrócić po samochód. Zaczekaj tu,
McSween, idę po płaszcz.
McSween! We wszystkich jej marzeniach mówił do niej
Josie.
Hamish wkrótce wyszedł i ruszył dużymi krokami w
kierunku plebanii, a Josie posłusznie dreptała za nim.
- Nie mogę sama zadecydować, gdzie będę mieszkać?
- sapnęła.
- Jesteś policjantką - rzucił Hamish przez ramię.
- Idziesz tam, gdzie ci każą.
Plebania mieściła się w gregoriańskim budynku, tuż za
kościołem. Gregoriańska architektura zwykle przywoływała
na myśl elegancję, ale szkocki styl gregoriański potrafił być
doprawdy funkcjonalny, a przy tym ponury. Był to
kwadratowy, trzypiętrowy dom z piaskowca, pozbawiony
zdobień, z kilkoma zamurowanymi oknami, wywodzącymi się
z czasów podatku okiennego (Podatek okienny - podatek w
Wielkiej Brytanii, obowiązujący do dziewiętnastego wieku.
Jego wysokość ustalano w zależności od liczby okien
wychodzących na ulicę. Praktyka zamurowywania okien, by
uniknąć opłaty, była powszechna.).
Hamish zaprowadził ją naokoło do kuchennych drzwi, w
których czekała już pani Wellington, główny dyspozytor
miejscowych plotek. Bacznie obserwowała i transmitowała
każdą chwilę przyjazdu nowej policjantki.
Serce Josie jeszcze bardziej posmutniało. Pani Wellington
była ogromną, odzianą w tweed kobietą z donośnym głosem.
- Gdzie masz swoje rzeczy? - spytała.
- Zostawiłam je w samochodzie przy posterunku policji.
- Czy nie powinnaś być w mundurze?
- Dzisiaj mam dzień wolny.
- Proszę już sobie iść, panie Macbeth - dyrygowała pani
Wellington. - Zaraz pokażę pannie McSween jej pokój i
przekażę zasady obowiązujące pod tym dachem, a potem
będzie mogła przynieść swój bagaż.
Josie posłusznie podążyła za panią Wellington do kuchni.
Pomieszczenie było ogromne, budowane za czasów, gdy
pastorowie mieli służbę i liczne rodziny. Kamienna posadzka,
podwójne zlewy pod oknem, głębokie i również wykonane z
kamienia, ze staroświeckimi mosiężnymi kurkami. Podłużny
kredens zajmował jedną ze ścian. Znajdowały się w nim
niebieskie i białe talerze. Najnowszym nabytkiem był
fioletowy piec Rayburn na paliwo. Wysoko, na suficie, w
drewnianym żyrandolu tliła się pojedyncza żarówka. Wzdłuż
kuchni wisiały rzędy majtek pani Wellington: dużych,
bawełnianych, z charakterystyczną gumką w kolanach.
Na Boga, gdzie dziś można kupić takie majty? -
zastanawiała się Josie.
Panie już raczej nie były zainteresowane majtkami po
kolana, wolały amerykańskie figi. Ale figi sugerowały coś
frywolnego i kobiecego. W kącie stała duża lodówka oraz cud
nad cudami w tym zabytkowym miejscu - zmywarka.
- Chodź - poleciła pani Wellington. - Pralka jest w pralni
po twojej lewej. Pranie robimy w czwartki.
Josie wyszła z kuchni i podążała za pastorową ciemnym
korytarzem ozdobionym kilkoma kiepsko namalowanymi
portretami poprzednich właścicieli, ponuro się w nią
wpatrujących. Na jednej ze ścian zainstalowano wieszak,
który wyglądał jak ołtarz, oraz misę z mosiądzu z Waranasi,
pełną zakurzonej, suszonej trawy.
Schody były kamienne, a stopnie wygładzone i
wypolerowane wieloma latami biegania po nich w górę i w
dół.
Na pierwszym piętrze pani Wellington prowadziła
korytarzem pomalowanym od góry do połowy na kolor
wściekłej zieleni. Dolna część ściany wyłożona była drewnem
pokrytym brązową farbą.
Wiatr wzmógł się i zawodził, włócząc się po starej plebani
niczym banshee (Banshee - w mitologii irlandzkiej zjawa w
kobiecej postaci, najczęściej zwiastująca śmierć w rodzinie.).
Pani Wellington otworzyła drzwi znajdujące się na końcu
korytarza.
- Tutaj właśnie się wprowadzisz. Ustalenia są
następujące: przysługuje ci łóżko oraz śniadanie. Jeśli
będziesz chciała zjeść jakikolwiek inny posiłek, musisz go
sobie przyrządzić, ale nie między siedemnastą a osiemnastą,
wtedy przygotowuję podwieczorek dla pana Wellingtona.
Josie odetchnęła z ulgą, pokój był jasny i pogodny. Z
okna, ponad dachami nadbrzeżnych domów, widać było
jezioro. W pomieszczeniu stało ogromne podwójne łóżko
przykryte wspaniałą patchworkową narzutą. Torf palił się w
palenisku.
- Szczęśliwie posiadamy spory zapas torfu, więc możesz
palić nim tak dużo, jak tylko chcesz - zakomunikowała pani
Wellington. - A teraz, gdy się rozgościłaś, zjesz z nami
podwieczorek, ponieważ to twój pierwszy dzień. Wieczorem
zabiorę cię na spotkanie Stowarzyszenia Matek w domu
parafialnym, żeby cię przedstawić paniom z Lochdubh.
- Ale Hamish... - zaczęła cicho Josie.
- Poinformowałam go o naszych ustaleniach i wyraził
zgodę. Masz stawić się na posterunku policji jutro o dziewiątej
rano. Kiedy tu podjedziesz, możesz postawić samochód przed
wejściem, żeby podczas rozpakowywania mieć do niego
blisko, ale później korzystaj z kuchennych drzwi. Tu są twoje
klucze. Będziesz potrzebowała jedynie tego do drzwi od
strony kuchni.
Klucz był ogromny, bez wątpienia pochodził z czasów,
gdy budowano plebanię.
Josie podziękowała jej i zbiegła żwawo po schodach.
Kapryśna pogoda zmieniła się i szkwał ze śniegiem i
deszczem uderzył ją w twarz. Zaledwie dziś rano była u
fryzjera. W drodze powrotnej na posterunek policji złośliwy
wiatr rozwiewał jej włosy to w jedną, to w drugą stronę, a
mroźne podmuchy uderzały ją w twarz.
Zapukała do drzwi posterunku policji, ale nie było żadnej
odpowiedzi. Josie wsiadła do samochodu i pojechała na
plebanię.
Ze swoimi dwiema ogromnymi walizami z trudem wspięła
się po schodach. Na plebanii panowała cisza, nie było słychać
nic poza zawodzeniem wiatru. W jej pokoju stała ogromna
wiktoriańska szafa prosto z Narnii. Odwiesiła do niej swoje
ubrania. Josie miała ochotę na długą, gorącą kąpiel. Przeszła
przez korytarz, nerwowo otwierając jedne drzwi po drugich,
aż na samym końcu znalazła sporą łazienkę. Stała tam wanna
na sporych nóżkach. Nad nią zamontowano piecyk gazowy.
Wyglądał na zabytkowy, ale licznik na podłodze sprawiał
wrażenie nowego urządzenia. Przykucnęła i odczytała
instrukcję. „Wrzuć jednofuntową monetę do licznika i
przekręć wajchę w lewo, a potem w prawo. Zapal płomień
piecyka i odsuń się". Na półce obok wanny znajdowało się
pudełko długich zapałek.
Josie wróciła do swojego pokoju, przebrała się w szlafrok,
znalazła monetę jednofuntową i poszła z powrotem do
łazienki. Wrzuciła monetę do licznika, przekręciła wajchę, a
potem odkręciła wodę. Usłyszała syk gazu.
Nerwowo szamotała się z pudełkiem zapałek, zapaliła
jedną z nich i wsunęła do licznika. Rozległ się przerażający
huk. Gdy gaz zapalił się, strumień wody zrobił się natychmiast
gorący. Wanna była stara i głęboka, zajęło więc pół godziny,
żeby ją napełnić. W końcu zanurzyła się w cieplutkiej wodzie.
Zastanawiała się, jak postępować z Hamishem Macbethem.
Być może kobiety z wioski w domu parafialnym dostarczą jej
szczegółów.
Hamish piał z radości, rozmawiając przez telefon z
Jimmym Andersonem.
- Mówię ci, daję tej dziewczynie najwyżej dwa dni. Do
tego czasu pani Wellington ją wykończy i będzie błagać ze
łzami w oczach o przeniesienie z powrotem do Strathbane.
Josie postanowiła ubrać się tego wieczoru w swój mundur,
żeby przydać sobie odrobinę powagi. Wciąż była głodna.
Przywykła do jedzenia wieczorem kolacji, a nie podwieczorku
podawanego w domach w Lochdubh. Zjadła niewielki
kawałek ryby z porcją groszku z puszki oraz jeden gotowany
ziemniak. Potem podano dwa bardzo twarde herbatniki.
Ku jej uldze, w domu parafialnym zaserwowano ciasta,
kanapki i herbatę. Pani Wellington przedstawiła ją zebranym.
Josie wątpiła, czy kiedykolwiek zapamięta te wszystkie
imiona. Z tłumu wyróżniała się pewna kobieta o delikatnej
twarzy i cienkich włosach. Uwagę zwracały również starsze
bliźniaczki, Nessie i Jessie Currie.
Nad filiżankami z herbatą Nessie i Jessie ostrzegały ją, że
Hamish Macbeth jest kobieciarzem, i radziły, żeby przede
wszystkim skupiła się na swojej pracy. Angela wyratowała ją
ze szponów sióstr i stwierdziła łagodnie, iż zwykle kłopoty
zaczynają się od tego, że to kobiety ganiają za Hamishem, a
nie odwrotnie.
Josie odrzuciła kosmyk świeżo umytych włosów. Niosła
czapkę pod pachą, żeby nie zepsuć swojej fryzury. Była zła na
Hamisha, że zakwaterował ją na plebanii, przez co rujnował
jej marzenia i plany.
- Nie rozumiem, co ktoś może widzieć w tym człowieku -
żachnęła się Josie. - On jest tylko wysokim chłystkiem ze
śmiesznymi, rudymi włosami.
- Hamish Macbeth to mój przyjaciel i jeśli wolno mi
dodać, twój szef - rzuciła Angela na odchodne.
Josie przygryzła wargę z irytacją. Nie było mowy, żeby
zaprzyjaźnić się z kimś z tego grona. Pospieszyła za Angelą.
- Posłuchaj, głupio z mojej strony, że tak powiedziałam.
Tak naprawdę to nie chciałam zostać na plebanii. Tam jest
trochę tak jak w szkole z internatem. Jestem zła na Hamisha,
że nie znalazł mi czegoś odrobinę bardziej przytulnego.
- Och, przywykniesz do tego - odparła Angela. -
Hamishowi podlega ogromny teren. Będziesz cały dzień poza
domem.
***
Nazajutrz rano Hamish zapoznał Josie z mapami oraz
długą listą nazwisk i adresów.
- To starsi ludzie, którzy mieszkają na obrzeżach. Do
twoich obowiązków należy również regularne sprawdzanie, co
się u nich dzieje. Nie dasz rady zrobić tego wszystkiego w
dzień czy dwa. Mam tylko jeden samochód, więc będziesz
musiała korzystać ze swojego prywatnego.
mi wszystkie rachunki za paliwo, a ja załatwię
ci zwrot pieniędzy.
Josie chciała spytać, co on w tym czasie zamierza robić,
ale stwierdziła, że najlepiej być cicho i ze wszystkim się
zgadzać. W końcu sam pęknie. A była przekonana, że pęknie i
zda sobie sprawę, jaki potencjał na żonę ma pod swoim
nosem.
Podała mu numer swojej komórki i wyruszyła,
postanawiając zacząć najpierw od najdalszych adresów. Josie
jechała w górę i w dół jednopasmowych dróg Sutherland,
pogrążona w swoim marzeniu o szczęściu.
Prawda była taka, że nie powinna była wstąpić do policji.
Jednak telewizyjny serial „Prawo" („Prawo" („The Bill") -
brytyjski serial telewizyjny, przedstawiający losy
funkcjonariuszy policji oraz kulisy ich pracy.) rozpalił jej
wyobraźnię. Wcielając się w swoich fantazjach w postać silnej
i kompetentnej policjantki, przeszła przez szkolenie dość
łatwo. Jej pogodna natura sprawiła, że w kręgach policji była
osobą popularną. Nie pracowała w Strathbane na tyle długo,
żeby jakaś prawdziwie paskudna sprawa otworzyła jej oczy na
realia tego zawodu. Piekła ciasta dla innych posterunkowych,
pytała o ich żony i rodziny i ogólnie rzecz ująwszy, dawała się
lubić. Zazwyczaj przydzielano jej proste zadania.
Pewnego dnia, gdy była w Strathbane dopiero od kilku
tygodni, Hamish Macbeth wszedł do komendy głównej policji.
Josie rzuciła okiem na jego wysoką sylwetkę, płomiennie rude
włosy oraz orzechowe oczy i stwierdziła, że jest zakochana.
A skoro już wcześniej zdążyła się zakochać w pewnym
wyobrażeniu o Brigadoon (Brigadoon - to fikcyjna, tajemnicza
wioska w Szkocji, która pojawia się na jeden dzień raz na sto
lat. W musicalu o tym tytule amerykański turysta Tommy
zakochuje się w Fionie, młodej kobiecie z Brigadoon.) ze
szkockich gór, miała przeczucie, że Hamish Macbeth jest
romantyczną postacią.
Sierżant Macbeth od czasu do czasu odbierał telefony od
ludzi z odległych gospodarstw, którzy chwalili Josie
McSween. Opisywali ją słowami „promyczek słońca",
„troskliwy anioł" oraz „porządna dziewczyna".
Jako że nie było żadnego przestępstwa na jego terenie, a
Josie przejęła jego zwykłe obowiązki, Hamish postanowił
posępić w wiosce, a potem pójść na ryby.
Późnym popołudniem, z psem i kotem, przespacerował
się, żeby odwiedzić swoją przyjaciółkę Angelę Brodie, żonę
doktora. Angela była pisarką. Zawsze zastawał ją podczas
pisania kolejnej książki. Pisała coś na swoim laptopie na
kuchennym stole, gdzie koty grasowały pomiędzy resztkami
lunchu, który Angela zapomniała sprzątnąć.
- Będziesz musiał zamknąć swoje zwierzaki w salonie -
zaproponowała Angela. - Sonsie straszy moje koty.
- Wypuszczę je, żeby pobiegały sobie na zewnątrz. -
Hamish wygonił swoje zwierzęta za drzwi. - Nic im nie
będzie. Jak ci idzie?
- Nie za dobrze. Ostatnio pewna pisarka z Francji złożyła
mi wizytę. Wyobraź sobie, że jedną z moich książek
przetłumaczono na francuski! Owa pani świetnie mówi po
angielsku, doskonale się złożyło, ponieważ mój francuski jest
na poziomie szkolnym. Myślę, że ją zdenerwowałam.
- W jaki sposób?
- Nalej sobie kawy do kubka. Sprawa wygląda tak. Ona
mówiła o zaletach bycia pisarzem. Twierdziła, że to duchowe
przeżycie. Uważała, że Lochdubh to cudownie inspirujące
miejsce. Cóż, wiesz, pisarze, którzy czekają na natchnienie,
blokują się mentalnie. Trzeba po prostu ciężko pracować. Tak
właśnie jej powiedziałam. Ona bardzo się uniosła i zaczęła się
wywyższać, sugerując, że nie jestem prawdziwą pisarką.
Odparłam na to: „Puf!"
- To znaczy?
- To taki dźwięk, który wydobywa się z francuskich ust,
gdy ktoś krzywi się z pogardą.
- Całe wieki nie widziałem tu ani jednego turysty -
zauważył Hamish, siadając naprzeciwko niej. - Amerykanów
nie stać, żeby wyjeżdżać tak daleko, a Francuzi są pogrążeni
w zapaści kredytowej.
- Po tym, jak była ubrana, wnioskuję, że miała jakieś inne
źródło utrzymania. Założę się, że opublikowała swoją książkę
własnym sumptem - naburmuszyła się Angela.
- Jak twoja nowa policjantka?
- Jest na prostej drodze do rychłego zostania świętą
Sutherland. Wysłałem ją, żeby sprawdziła, co słychać u
samotnych ludzi, a oni wydzwaniają do mnie, by powiedzieć,
jaka jest wspaniała. Za każdym razem, gdy wracam na
posterunek policji, ktoś dzwoni z pochwałą.
Angela oparła się na krześle.
- O co tu chodzi?
- Co masz na myśli?
- Taka śliczna dziewczyna raczej nie chce zakopywać się
w dziczy, chyba że ma w tym jakiś cel.
- Nie sądzę, żeby go miała. Myślę, że po prostu kazano jej
tu przyjechać. Jimmy mówi, że zgłosiła się na ochotnika, ale
ciężko mi w to uwierzyć.
- Poznała cię wcześniej?
- Nie. Zobaczyłem ją pierwszy raz, gdy zapukała do
moich drzwi.
Hamish nie zauważył Josie, gdy ona po raz pierwszy
zobaczyła go w komendzie głównej policji.
- W każdym razie, jeśli nie będzie wchodzić mi w drogę,
dogadamy się znakomicie.
***
Dni mijały i do końca czerwca Josie zdążyła się już
znudzić. Nie było sposobu, żeby do niego dotrzeć. Nie
powiódł się plan, by skusić go cudownymi posiłkami,
ponieważ pani Wellington nie pozwalała jej korzystać z
kuchni. Zaproponowała, że ona coś ugotuje i obciąży
rachunkiem za dodatkowe koszty komendę główną. Pewnego
wieczoru Josie zebrała się na odwagę i zasugerowała
Hamishowi, że przyrządzi posiłek dla nich obojga. Wtedy
odparł: „Przykro mi, McSween. Wychodzę".
To nie tak, że Hamish nie lubił swojej posterunkowej, po
prostu chodziło o to, że cenił sobie prywatność i uważał, że
pozwalanie jakiejkolwiek kobiecie, żeby rządziła się w jego
kuchni, było złym pomysłem. Wystarczy tylko spojrzeć na to,
co stało się, gdy był przelotnie zaręczony z Priscillą Halburton
- Smythe. Bez konsultacji z nim wyrzuciła jego ukochany piec
i zamiast niego wstawiła paskudną kuchenkę elektryczną. Nie,
po prostu nie można wpuszczać kobiety do kuchni.
Josie miała trzy tygodnie zaległego urlopu. Postanowiła
spędzić go ze swoją matką w Perth. Jej mama zawsze
wiedziała, co robić.
Josie była jedynaczką, a pani Flora McSween karmiła
swoją córkę romantycznymi opowiastkami. Tuż przed jej
przyjazdem Flora pochłonęła najświeższe wydanie
„Przyjaciół". Magazyn „Przyjaciele" dobrze prosperował i
wyrósł na tym, że trzymał się tej samej formuły publikowania
romantycznych wydarzeń. Podczas gdy czasopisma kobiece
zaprzestawały drukowania historyjek i wolały szokujące
artykuły, takie jak „Urodziłam dziecko mojemu ojcu" oraz
inne tego typu wyznania, „Przyjaciele" podążali drogą
słodyczy, dodając coraz to więcej i więcej opowieści, a nakład
rósł. Znajdowały się tam również artykuły na temat Szkocji,
przepisy kulinarne, wiersze, wzory szydełkowania, kilka słów
od pastora oraz kącik porad.
Odbiór przeznaczonego dla niej egzemplarza był dla Flory
główną atrakcją tygodnia. Gdy jej córka wybuchła w
drzwiach, oznajmiając: „Nie jest dobrze, mamo. On prawie nie
zdaje sobie sprawy z mojego istnienia", Flora wiedziała
dokładnie, o czym jej córka mówi, ponieważ ta zdążyła się już
podzielić przez telefon romantycznymi marzeniami na temat
Hamisha.
- Kochanie - Flora postanowiła wziąć sprawy w swoje
ręce - siadaj, zdejmij płaszcz, zrobię ci dobrą herbatę. Słabe
serce nigdy nie zdobędzie dżentelmena. Może za mocno się
starasz.
- Mówi do mnie McSween, wysyła mnie setki mil, żebym
sprawdziła, co słychać u nudnych staruszków i upewniła się,
że wszystko u nich w porządku. Mam tak dość uśmiechania
się, popijania herbaty i zajadania się bułeczkami, że chce mi
się krzyczeć.
- Wiesz, co was połączy? Porządne, soczyste morderstwo.
- A co, jeśli nic takiego się nie wydarzy w tym zaścianku?
Co mam zrobić? Mam kogoś zamordować?
Rozdział drugi
Kobieta tak mocno potrafi dać się we znaki drugiej
kobiecie.
Alfred, lord Tennyson
Hamish prawie nie myślał o Jessie. Był przekonany, że nie
wytrwa tu zbyt długo.
Teraz, gdy wyjechała na wakacje, mógł po prostu
wyrzucić ją ze swoich myśli. Nie był jednak zbytnio
zdziwiony, że w dniu, gdy miała pojawić się z powrotem w
pracy, zadzwoniła jej matka, żeby poinformować, że córka się
przeziębiła, a zwolnienie lekarskie zostało wysłane do
Strathbane.
Hamish przekazał pozdrowienia i zasugerował, żeby Josie
nie spieszyła się z powrotem, dopóki całkowicie nie
wyzdrowieje.
- Co dokładnie powiedział? - niecierpliwiła się Josie, gdy
jej matka odłożyła słuchawkę.
- Przesyła ci najgorętsze pozdrowienia. - Flora mocno
koloryzowała.
Josie promieniała.
- Mówiłam ci, mamo, nieobecność sprawi, że w jego
sercu zagości miłość.
Tak naprawdę jednym powodem, dla którego Josie
opóźniała swój powrót, twierdząc, że jest przeziębiona, było
to, że nie przyznając się nawet sama przed sobą, wolała
marzenia od rzeczywistości. Dopóki tylko była z dala od
Hamisha, wyobrażała sobie, że bierze ją w ramiona i szepcze
słodkie bzdurki. Mówił wszystko, co chciała usłyszeć.
Jednak wiadomość o „najgorętszych pozdrowieniach" tak
bardzo ją uskrzydliła, że postanowiła wrócić już z po dwóch
dniach.
- Nie sądzisz, że mogą zadzwonić ze Strathbane do
lekarza, żeby to sprawdzić? - spytała z niepokojem.
Flora ukradła jedno ze zwolnień z notesu lekarza, gdy ten
nie patrzył.
- Och, nie. Wszystko będzie dobrze.
Josie w końcu wyruszyła z głową pełną marzeń - marzeń,
które roztrzaskały się u jej stóp, gdy Hamish otworzył
kuchenne drzwi i powiedział:
- Cześć, McSween. Gotowa do pracy?
Pracą okazała się sprawa kradzieży w sklepie w Cnothan.
Deszcz zacinał, a muszki i szkockie komary latały chmarami,
niezniechęcone ulewą.
Zadanie było bardzo proste. Właściciel sklepu dysponował
nagraniem wideo z monitoringu i rozpoznał złodzieja.
- Pojadę go aresztować - zaproponowała Josie z zapałem.
- Na twoim miejscu, dziewczyno, nie robiłbym tego -
wtrącił się właściciel sklepu. - To tylko jakiś biedny pijak,
który ukradł butelkę cydru. Nie będę wnosił oskarżenia.
- Po co więc ściągał pan policję aż tutaj? - spytała Josie ze
złością.
- Nie wiedziałem, kto to zrobił, dopóki nie obejrzałem
nagrania wideo.
Gdy Josie wychodziła ze sklepu, deszcz już nie padał.
Wyjęła telefon, żeby zadzwonić do Hamisha, ale po chwili się
rozmyśliła. Jeśli uda się na posterunek policji, żeby złożyć
raport, będzie zmuszony zaprosić ją do środka.
Rzeczywiście Hamish poprosił ją do kuchni, ale była już
tam jakaś kobieta, siedziała przy stole. Chłodna blondynka w
kosztownym ubraniu. Hamish przedstawił ją jako Priscillę
Halburton - Smythe. Josie wiedziała z plotek w komendzie
głównej, że to kobieta, z którą Hamish Macbeth był kiedyś
zaręczony.
Dostarczyła mu raport, stwierdzając wściekle, że w
zasadzie nie pozwolono jej dokonać aresztowania.
- Och, nie aresztujemy tutaj nikogo, jeśli jest możliwość
załatwienia sprawy w inny sposób - tłumaczył Hamish. - Weź
wolne do końca dnia.
Na stole stał dzbanek z herbatą i ciasto. Josie nadal stała z
nadzieją.
- Zmykaj - rzucił Hamish.
- Mogłeś poczęstować ją herbatą - stwierdziła Priscilla.
- Staram się utrzymać dystans - odparł Hamish. - Jeśli
przekroczy próg domu, zanim się obejrzysz, będzie
przestawiała mi meble.
- Gdzie się zatrzymała?
- Na plebanii.
- Jak paskudnie! Musi czuć się bardzo samotna.
- Priscillo, to dorosła policjantka. Musi zawrzeć tu
przyjaźnie, jak każdy inny. Na jak długo przyjechałaś?
- Tylko na kilka dni.
- Może zjemy razem kolację dziś wieczorem?
- Bardzo chętnie. U Włocha? - Tak, spotkajmy się tam o
ósmej.
***
Tego wieczoru Josie również postanowiła wyjść na
kolację. Wahała się, stojąc w drzwiach restauracji. Priscilla,
widząc niezdecydowanie dziewczyny, zawołała ją i gestem
zaprosiła do ich stolika.
- Przyłącz się do nas.
Niezadowolony Hamish podczas posiłku był
naburmuszony i milczący. Tymczasem Priscilla grzecznie
wypytywała Josie o pracę i o jej dom w Perth. Zdawała się być
kompletnie nieświadoma kiepskiego nastroju Hamisha. Josie
odczytała nieuprzejmość Hamisha jako rodzaj zamyślonego
milczenia Heathcliffa (Heathcliff - główny bohater powieści
Emily Bronte „Wichrowe wzgórza".). W pewnym momencie
całkowicie puściła wodze fantazje. Wydawało się jej, że
Hamish chciałby zostać z nią sam na sam i wolałby, żeby
Priscilla wyszła.
Posiłek wreszcie dobiegł końca. Priscilla nalegała, że
zapłaci za kolację. Hamish podziękował jej szorstko przed
restauracją, a potem odszedł w kierunku posterunku policji,
nie oglądając się za siebie.
Gdy Josie była z powrotem w swoim pokoju na plebanii,
zdrowy rozsądek w końcu zagościł w jej myślach i musiała
niechętnie przyznać przed sobą, że Hamish wolał, żeby to ona,
a nie Priscilla wyszła. Ponuro przypomniała sobie
promieniejącą pięknem Priscillę.
Postanowiła poświęcić na pracę jeszcze dwa miesiące, a
potem zażądać przeniesienia z powrotem do Strathbane.
W trzecim kwartale w szkockim podziale roku, w dniu
Lammas, czyli pierwszego sierpnia (Lammas - jeden z
czterech świątecznych dni w szkockim kalendarzu,
wyznaczający początek trzeciego kwartału roku. Dawniej
zatrudniało się służbę i zwalniało ją oraz czyniło ważniejsze
sprawunki właśnie na początku każdego kwartału, który
zbiegał się zwykle z innym świętem.), można było dostrzec
początki jesieni oraz okresu zbiorów.
Lammas prawdopodobnie wyznaczał początek obchodów
święta celtyckiej bogini Lugh oraz został przejęty do
kościelnego kalendarza jako dzień łamania chleba. Określenie
Lammas wzięło się ze staroangielskiego i oznaczało
„bochenek". Na południu w dzień Lammas rozpoczynano
żniwa, ale w Braikie w Sutherland - w hrabstwie, które było
znane zaledwie ze swej kukurydzy - to było doroczne święto
jarmarku, które obchodzono razem z początkiem trzeciego
kwartału.
Po raz pierwszy Josie miała pracować z Hamishem,
pilnując porządku na jarmarku.
- Nigdy nie było żadnych kłopotów - stwierdził, wioząc
tam Josie swoim policyjnym land roverem. - Trzeba pilnować
Cyganów. Upewnij się, że kokosy nie są przyklejone, a
celowniki strzelb na strzelnicy nie są pozaginane
(Zestrzeliwanie kokosów ze strzelby - to jedna z zabaw na
szkockim jarmarku.). Dziś jest świetna okazja, żeby to zrobić.
Na niebie nie było ani jednej chmurki. To była pierwsza
wizyta Josie w Braikie, jej dotychczasowe wycieczki poza
Cnothan wiodły na odległe tereny. Miasteczko było ludnie
przystrojone flagami.
Gdy jechali główną ulicą, dziwaczny widok przykuł wzrok
Josie. Mężczyzna odziany we flanelę i uczepiony grubej maty
z kolczastymi rzepami szedł wzdłuż ulicy.
- Jest i człowiek - rzep - uśmiechnął się Hamish.
- Na Boga, kim jest człowiek - rzep? - spytała Josie.
- Niektórzy ludzie mawiają, że obnosi wszystkie przewiny
miasta i cały jego wstyd, a inni mówią, że przynosi szczęście
rybakom, ponieważ każdy rzep ma ponoć symbolizować rybę
złapaną w ich sieci.
Jarmark odbywał się w północnej części miasteczka.
Hamish przechadzał się z Josie obok różnych bud,
zatrzymując się to tu, to tam, żeby przedstawić ją
mieszkańcom.
Była tu każda możliwa rozrywka wesołego miasteczka, od
koła młyńskiego, przez karuzelę, po watę cukrową, hot dogi i
burgery z dziczyzną.
Cyganie, zauważywszy przyjazd Hamisha, upewnili się
szybko, że nie będzie miał się do czego przyczepić.
Josie szła u boku Hamisha niczym w szczęśliwym śnie.
Słońce świeciło, a powietrze przepełnione było radosną,
piskliwą muzyką i zapachami smażonego jedzenia oraz
słodkiej waty cukrowej.
- Przechadzamy się tu niczym stare małżeństwo -
zagadnęła.
Hamish stanął jak wryty.
- Masz rację. To marnotrawstwo siły roboczej. Ty patroluj
lewą stronę, a ja pójdę na prawo.
I z tymi słowami na ustach odszedł.
Josie smutno odprowadziła go wzrokiem. Potem
zobaczyła przyczepę wróżki. Wzruszyła ramionami. W
ramach patrolu może posłuchać, jaka przyszłość jest jej
pisana.
Weszła do przyczepy. Rozczarował ją widok zwykłej
kobiety w średnim wieku, siedzącej na kanapie.
Miała siwe włosy po trwałej ondulacji i była ubrana w
bluzkę, tweedową spódnicę i proste skórzane buty.
- Usiądź. Pięć funtów poproszę.
Josie wręczyła jej pięć funtów, chociaż czuła się bardzo
zawiedziona. Gdzie były karty do tarota, kryształowa kula
oraz kabalistyczne symbole?
- Niech no zobaczę twoje dłonie.
Josie wyciągnęła swoje małe, pulchne ręce.
- Będziesz żyła długo, będziesz miała dwoje dzieci.
- A mój mąż? Kim będzie mój mąż? - pytała ochoczo
Josie.
- Tego nie widzę. Tu kryje się ciemność oraz czyha na
ciebie niebezpieczeństwo. Daj sobie spokój z marzeniami, a
wszystko będzie dobrze.
- Może coś jeszcze widać?
- A czy to ci nie wystarczy?
- Oszustka z pani - zezłościła się Josie.
Jasnoszare oczy Cyganki spojrzały na nią z niechęcią i
nagle zdawały się przewiercać ją na wylot.
- Wybuch i płomienie - dodała.
- Co takiego? Nie rozumiem.
- Czeka cię niebezpieczeństwo. Uważaj na bomby.
- Dobrze wiedzieć, że talibowie zamierzają złożyć wizytę
tej umarłej za życia norze, temu zadupiu Wysp Brytyjskich.
To może nieco ożywi atmosferę - zżymała się wściekła Josie.
Zeszła po schodach przyczepy i stała, mrużąc oczy w świetle
słońca.
Strata pięciu funtów - pomyślała Josie mocno
zdenerwowana.
Potem zobaczyła, że tłum zaczął przemieszczać się w
odległy punkt, gdzie wzniesiono przystrojoną scenę.
- Co tam się dzieje? - spytała jakąś kobietę.
- Będzie koronacja królowej Lammas.
Josie podążyła za tłumem. Było bardzo gorąco. Czuła, że
słońce pali ją przez czapkę.
Taka daleka północ - pomyślała - nie ma żadnych
zanieczyszczeń, które zablokowałyby promienie słońca.
Z oddali słyszała piskliwy dźwięk dud. Korzystając ze
swoich uprawnień, Josie przepychała się naprzód. Burmistrz,
szkocki odpowiednik angielskiego prezydenta miasta, stał już
na scenie, ze swoim złotym łańcuchem, w otoczeniu ważnych
osobistości miasteczka. Hamish był tam również, stał z boku
sceny. Podeszła, żeby do niego przyłączyć. Z jednej strony
pola otwarto szeroką bramę.
Najpierw szedł zespół dudziarzy, grając „Odważną
Szkocję" („Odważna Szkocja" („Scotland the Brave") -
szkocka pieśń patriotyczna, uznawana za jeden z wielu
nieoficjalnych hymnów.). Za nimi toczyła się udekorowana
platforma z królową siedzącą na tronie w towarzystwie dwóch
służek. Królowa Lammas jawiła się prawdziwą pięknością ze
szkockich gór z czarnymi lśniącymi włosami i dużymi
niebieskimi oczami w oprawie gęstych rzęs.
Platformę przystrojono snopkami kukurydzy.
- Skąd wzięli tę kukurydzę? - spytała Josie.
- Jest z plastiku - odparł Hamish.
Królowa z niewielką pomocą zeszła z platformy, a dwóch
mężczyzn w kiltach wniosło jej tron na scenę. Dudy zamilkły.
- Jak ona się nazywa?
- To Annie Fleming - poinformował Hamish. - Pracuje
jako sekretarka w Strathbane. Jej rodzice są dość zasadniczy.
Dziwię się, że pozwolili jej zostać królową.
Annie miała na sobie białą suknię, a na niej czerwoną
pelerynę obszytą króliczym futrem.
Zasiadła na tronie. Podenerwowana dziewczynka wniosła
na scenę koronę, trzymając ją na czerwonej poduszce. Ku
zaskoczeniu Josie, korona wyglądała jak prawdziwa tiara z
diamentami. Klejnoty lśniły w promieniach słońca, odbijając
rozszczepione wiązki światła.
- Czy ona jest prawdziwa? - spytała Josie.
- Tak - potwierdził Hamish. - Kiedyś należała do lady
Etherington, która była Angielką, ale bardzo upodobała sobie
szkockie góry. Użyczyła jej pewnego razu i od tamtego czasu
rodzina wyjmuje ją z banku w każdy dzień obchodów
Lammas.
- Czy ta rodzina mieszka w Braikie?
- Nie. Wnuk lady Etherington, który jest właścicielem
tiary, mieszka na stałe w Londynie, ale ma dom strzelniczy na
obrzeżach Crask i przyjeżdża tam na polowanie na cietrzewie.
Gareth Tarry, burmistrz, wygłosił długie i nudne
przemówienie. W większości poświęcone było obronie decyzji
rady miasteczka. Dotyczyła ona zaprzestania budowy opaski
brzegowej przy drodze do Braikie, gdzie poprzednimi laty
domy zalewał przypływ. Wtedy właśnie jakiś rozwścieczony
mężczyzna z widowni krzyknął: „Nie bylibyście spłukani,
głupcy, gdybyście nie utopili wszystkich waszych pieniędzy w
banku na Islandii".
Wszyscy, którzy zainwestowali swoje oszczędności w
islandzkich bankach w dobie zapaści kredytowej, mieli
obecnie wątpliwości, czy pieniądze zostaną im jeszcze
kiedykolwiek zwrócone.
Burmistrz udawał, że nie słyszy, i postanowił
kontynuować koronację.
Uniósł błyszczącą tiarę i ogłosił uroczyście:
- Koronuję pannę Annie Fleming na królową Lammas.
Wszyscy wiwatowali. Annie z gracją pomachała dłonią
odzianą w białą rękawiczkę. Korzystając z pomocy, zeszła ze
sceny i za chwilę pojawiła się z powrotem na platformie.
Przyniesiono również jej tron. Zespół dudziarzy znów zaczął
grać, a platforma, ciągnięta przez traktor, odjechała.
- Zrobi teraz rundkę wokół miasta - poinformował
Hamish. - Zostań tu, a ja pójdę za nimi i będę miał oko na
tiarę.
Hamish odszedł. Nieszczęśliwa Josie odprowadziła go
wzrokiem.
Tak bardzo chciała spędzić z nim dzień.
Ludzie, którzy mieli domy wzdłuż nadbrzeżnej drogi
prowadzącej do Braikie i którzy nie mogli sprzedać swojej
własności z powodu częstego zalewania przez wzbierające
morze, gromadzili się przy platformie pod wodzą pana
Tarry'ego. Był puszysty i wyglądał na zadowolonego z siebie
bankiera.
Burmistrz dostrzegł, że jego służbowy daimler podjechał, i
schodząc z platformy, próbował, ignorując tłum, przedostać
się do samochodu.
- Posłuchaj mnie! - krzyknął jakiś mężczyzna. Usiłował
go zatrzymać, chwytając za złoty łańcuch.
Josie natychmiast wkroczyła do akcji. Wykręciła
mężczyźnie rękę i odciągnęła go na bok.
- Jesteś aresztowany za próbę kradzieży złotego łańcucha
burmistrza. Nazwisko?
- Proszę posłuchać, zaszła pomyłka. Próbowałem go
jedynie powstrzymać i zmusić, żeby odpowiedział na moje
pytania.
- Nazwisko?
- Hugh Shaw.
Josie postawiła mu zarzuty, a potem zakuła go w kajdanki.
Słyszała okrzyki: „Sprowadźcie Hamisha" oraz „Gdzie jest
Hamish?".
Hamish przybiegł na miejsce zdarzenia. Jakiś chłopiec
pobiegł po niego i go przywołał.
Josie zameldowała:
- Ten człowiek, Hugh Shaw, próbował ukraść złoty
łańcuch burmistrza.
Hamish spojrzał na nią znudzony. Wiedział, że Hugh był
właścicielem domu przy drodze na wybrzeżu.
- Czy próbowałeś jedynie zwrócić na siebie jego uwagę,
Hugh? - spytał.
- Tak, to właśnie usiłowałem zrobić, Hamishu. Ten tłusty
kot doprowadził miasto do bankructwa, a dopóki nie
wybuduje się tego muru, nie ma nadziei na to, że mój dom uda
się sprzedać.
- Zdejmij kajdanki, McSween - zarządził Hamish. - Ale...
- Po prostu zrób to!
Czerwona na twarzy Josie otworzyła kajdanki. Hamish
podniósł głos:
- A teraz posłuchajcie mnie wszyscy. Ten mur zostanie
wzniesiony tylko wtedy, gdy sami się za to zabierzecie. Są
wśród was bezrobotni murarze i kamieniarze. Znajdziemy
jakiś pomysł na zdobycie funduszy i zbudujemy to cholerstwo
sami.
Rozległ się podekscytowany szept, gdy wieści rozchodziły
się w tłumie. Miejscowy pastor, pan Cluskie, wskoczył na
platformę i podszedł do mikrofonu. Ogłosił, że Hamish
Macbeth wpadł na bardzo dobry pomysł, jak ocalić opaskę
brzegową. Zapowiedział, że spotkanie zostaje zwołane na
jutrzejszy wieczór w domu parafialnym w celu
przedyskutowania pomysłów na zebranie funduszy. Powitano
to głośnymi okrzykami radości. Potem Hugh wezwał do
wiwatu na cześć Hamisha Macbetha.
Josie stała z boku. Była niską kobietą, ale zaczynała czuć
się coraz mniejsza i mniejsza, kurcząc się i topniejąc od
gorąca.
- Tiara! - krzyknął Hamish i ruszył biegiem.
Wiedział, że kiedy pochód dotrze do ratusza miejskiego,
tiara zostanie złożona do sejfu i zastąpiona złotą koroną z
kartonu, którą królowa będzie nosić do końca dnia.
Wskoczył do land rovera i ruszył do ratusza miejskiego. Z
ulgą dostrzegł, że Annie pomagano właśnie zejść z platformy.
Tiarę odłożono z powrotem na poduszkę, a radny Jamie
Baxter wniósł ją na korytarz. Hamish podążył za nim.
- Muszę tylko zobaczyć, że wyląduje w sejfie bez
przeszkód - powiedział do pleców Jamiego.
- Och, człowieku, co roku martwisz się i co roku
wszystko idzie dobrze. Sir Andrew Etherington przyjedzie tu
jutro, żeby ją odebrać, jak to zwykle robi.
Niemniej jednak Hamish nalegał, żeby nadzorować
umieszczenie tiary w miejskim sejfie.
Potem wrócił na jarmark i dołączył do wyglądającej na
nieszczęśliwą Josie. Po tym, jak Hamish odbiegł, tłum unikał
jej jak zarazy.
- Przejdźmy się do namiotu, żeby odpocząć -
zaproponował. - Musimy porozmawiać.
Josie powlokła się za nim.
- Usiądź - polecił. - Przyniosę coś do picia.
Wrócił z tacą, na której stał spory dzbanek z herbatą,
mleko, cukier, kubki i dwie słodkie bułeczki.
- A teraz rusz głową. Musisz zrozumieć miejscowych.
Okolicę, gdzie te domy stoją przy drodze na wybrzeżu, kiedyś
uważało się za nieco snobistyczne miejsce w mieście. Teraz
morze podnosi się i podnosi. Zalewa ich raz za razem. Czasy
są ciężkie i obecnie ludzie, którzy są właścicielami tych
domów, zastanawiają się, czy kiedykolwiek zobaczą swoje
pieniądze z powrotem. Porządna opaska brzegowa
powstrzymałaby powodzie. Można by naprawić domy i znów
nadawałyby się na sprzedaż. Nastroje są gorące. Ludzie czują,
że burmistrz oraz radni doprowadzili miasto na skraj
bankructwa. Powinno to być dla ciebie jasne, że Hugh
próbował jedynie zatrzymać burmistrza.
- Ale on chwycił go za łańcuch! Jeśli to nie kradzież, to
przynajmniej napaść.
- Posłuchaj, robię wszystko, żeby ludziom cieszącym się
szacunkiem nie wpisywać żadnych przestępstw do ich akt.
- A co ze statystykami?
- Nigdy nie przejmuję się rządowymi statystykami.
Chcesz, żebym był jak ci Anglicy: żebym aresztował dzieciaki
za noszenie pistoletu na wodę i wpisywał jakiemuś dziecku do
akt wykroczenie za posiadanie niebezpiecznej broni, by
sprostać statystykom?
- Ale jeśli nie wypełnisz statystyk, nie zostaniesz
awansowany!
- Wcale nie chciałem tego awansu. Pragnąłem, żeby
zostawiono mnie w spokoju. A teraz pij herbatę, a jeśli nie
jesteś zadowolona z tego układu, wracaj do Strathbane.
Ogromna łza spłynęła po rozgrzanym policzku Josie, a za
nią popłynęła kolejna.
- Och, nie płacz - zaniepokoił się Hamish. - Będziesz
musiała być bardziej twarda, jeśli chcesz nadal być
policjantką. To nie twoja wina. W Strathbane kochaliby cię za
każde aresztowanie, ale tutaj sprawy mają się inaczej.
Podał jej brudną od sadzy chusteczkę do nosa, której użył
dziś rano, żeby podnieść pokrywę pieca. Musiał
podtrzymywać ogień w piecu, jeśli chciał mieć ciepłą wodę w
bojlerze znajdującym się na tyłach domu. Miał ogrzewacz w
zbiorniku z ciepłą wodą, ale odkrył, że taniej było opalać piec
torfem, ponieważ torf był za darmo. Jego stertę trzymał na
ogólnie dostępnym pastwisku.
Josie pociągnęła nosem i otarła twarz czystym skrawkiem
chustki.
- Dopij herbatę i wychodzimy. Wygląda na to, że dobrze
się bawisz na jarmarku, a ludzie wkrótce zapomną o tym
wszystkim. Annie Fleming naprawdę jest jedną z
najpiękniejszych dziewcząt w szkockich górach.
- Och, doprawdy? - powątpiewała Josie. - Nie wyglądała
jakoś szczególnie.
Josie pomyślała z nadzieją, że przez korzystanie z uroków
wesołego miasteczka Hamish miał na myśli to, że chociaż
przejadą się razem karuzelą. Niestety, polecił jej pilnować
porządku po lewej stronie jarmarku, podczas gdy on zajmie
się prawą.
To był długi, gorący dzień. Josie ułożyła włosy wcześnie
rano, ale teraz fryzura zepsuła się od upału, a strużki potu
spływały jej po twarzy. Wieczorem, gdy Hamish dołączył do
niej na chwilę, spytała płaczliwie, kiedy będą mogli się
zwinąć.
- Nie przed zamknięciem jarmarku - oświadczył Hamish.
- Czasem wieczorem kręci się tu paskudny element.
I odszedł, zostawiając Josie. Rzuciła mu wściekłe
spojrzenie.
Zanim zrobiła się jedenasta w nocy i wesołe miasteczko
zaczęło się zwijać, Josie była już naprawdę zmęczona i
wszystkie romantyczne marzenia o Hamishu Macbecie zostały
wypocone z jej organizmu. Jawił się nieczułym tyranem.
Nigdy do niczego nie dojdzie. Do tego było dziwaczne, że
unikał aresztowań.
W drodze powrotnej do Lochdubh siedziała obok niego w
buntowniczym milczeniu. Na poniedziałek rano planowała
wycieczkę do Strathbane i obmyślała najlepszy sposób, żeby
dostać przeniesienie.
- Jeśli chcesz, możesz wziąć jutro dzień wolny - takimi
słowy pożegnał się Hamisha tego wieczoru.
Nazajutrz, w niedzielę rano, Hamish piłował drewno przed
posterunkiem policji. Nagle usłyszał przenikliwy dźwięk
telefonu dzwoniącego w policyjnym biurze. Wbiegł do środka
i podniósł słuchawkę. Odezwał się Jimmy Anderson.
- Lepiej przyjedź do Braikie, Hamishu. Dołączymy do
ciebie tak szybko, jak tylko zdołamy.
- Co się stało?
- Z samego rana sir Andrew Etherington odebrał tiarę z
miejskiego ratusza. Ruszył z powrotem do domu, gdy nagle
przed nim zerwał się wielki podmuch wiatru i drzewo zwaliło
się na drogę. Zjawili się czterej goście, których wcześniej
nigdy nie widział. Zaoferowali się, że usuną drzewo, jeśli tu
chwilę zaczeka. Sir Andrew wysiadł z samochodu i podszedł
od nich, żeby im pomóc. Po usunięciu przeszkody wsiadł do
samochodu i pomachał na pożegnanie tym uczynnym
mężczyznom. Był już prawie w domu, gdy zdał sobie sprawę,
że pudełka z tiarą nie ma na siedzeniu obok niego.
Hamish wbił się w mundur, a potem zadzwonił do Josie.
Zakomunikował, że zjawi się u niej za kilka chwil. Josie
skarżyła się, że właśnie wyszła z kąpieli.
- W takim razie weź swój wóz i jedź za mną. Ukradziono
tiarę. Ruszaj w kierunku Crask. Jak wyjedziesz na północną
drogę z Braikie, to zobaczysz mojego land rove - ra. Jacyś
mężczyźni przewrócili drzewo na drogę, blokując przejazd sir
Andrew, a kiedy wysiadł, żeby im pomóc, ktoś świsnął tiarę.
Gdy wyjechał na drogę do Braikie, przeklinał siarczyście.
Co roku bezpieczeństwo tiary należało do jego
obowiązków.
Kiedy przejeżdżał przez Braikie i wyruszał drogą na
północ, zaczął zwalniać. Zobaczył jarzębinę leżącą na
poboczu. Zatrzymał się i wysiadł.
Pamiętał to drzewo, ponieważ było ich w Sutherland jak
na lekarstwo, nie licząc szkółek leśnych. Drzewa, którym
udało się przetrwać, były żałośnie powykręcane pod naporem
wichur typowych dla Sutherland. Jarzębina jednakże była
zdrowa i strzelista. Uchroniła się od wiatrów, ponieważ rosła
od zawietrznej strony wzgórza, które zacieniało drogę. Dół
pnia był roztrzaskany przez bardzo silny podmuch. Podszedł
do miejsca, gdzie niegdyś rosło drzewo, i przyjrzał się
poczerniałej ziemi. Domyślał się, że w korzenie drzewa
wciśnięto laskę dynamitu.
Wyprostował się na widok pędzącego samochodu Josie.
Pomachał jej.
- Poczekaj tu na chłopców z ekipy z kryminalistyki. Ja
przejdę się do domku strzelniczego.
Gospodarstwo strzelnicze było urokliwym gregoriańskim
budynkiem na planie kwadratu, z podwójnymi schodami
prowadzącymi do frontowych drzwi.
Hamish wiedział, że nigdy nie korzystano z tego wejścia,
więc obszedł budynek z boku i zapukał.
Drzwi otworzył szpakowaty, starszy człowiek, Tom
Calley, który w strzelniczym sezonie pracował jako
kamerdyner.
- To ty, Hamishu. Kiepska sprawa.
- Chciałbym porozmawiać z sir Andrew.
- Zaprowadzę cię do niego.
- Zabrał się już za organizację zawodów strzeleckich?
- Jeszcze nie. Goście mają przyjechać w przyszłym
tygodniu na cietrzewie. Są tu tylko sir Andrew oraz jego syn
Harry.
- Nie ma nikogo do pomocy prócz ciebie?
- Są jeszcze kobiety z Braikie, Jeannie Macdonald oraz jej
siostra Rosie.
Hamish wszedł za nim po kamiennych schodach, które
prowadziły na kwadratowy korytarz, gdzie nieszczęsne głowy
zastrzelonych zwierząt spoglądały szklistymi oczami.
Tom poprowadził przez korytarz i otworzył na oścież
drzwi do dużego salonu, pełnego mebli w opłakanym stanie.
Wzdłuż ścian piętrzyły się książki na sosnowych półkach.
Na widok Hamisha sir Andrew odłożył gazetę. Był
wysokim, szczupłym mężczyzną pod sześćdziesiątkę z
zadartym nosem, wąskimi ustami oraz rzadkimi brązowymi
włosami. Jego syn Harry siedział na krześle naprzeciwko ojca.
Harry dla odmiany był niski i puszysty. Okulary nadawały mu
sowi wygląd.
- To nie mieści mi się w głowie... - zaczął sir Andrew.
- Czy mógłby mi pan opisać, co dokładnie się wydarzyło?
Sir Andrew jeszcze raz opisał wydarzenie.
- Nie podał pan zbyt dokładnego rysopisu tych ludzi.
- Mieli czapki bejsbolowe z daszkiem, niczym dziób
kaczki, zaciągnięte na twarz. Wszyscy byli w roboczych
ubraniach, szare koszule i dżinsy.
Hamish uniósł brwi.
- Wszyscy mieli takie same ubranie?
- Cóż, tak.
- Jaki mieli akcent?
- Ten ze szkockich gór, oczywiście, chociaż jeden
przypominał odrobinę Irlandczyka.
- Co pana naprowadziło na taką myśl?
- W pewnym momencie powiedział: „Mój Boże i
wszyscy święci, to paskudna sprawa, i przytrafia się w taki
piękny dzień".
- Jest pan pewien?
- Czy sądzisz, że zmyśliłbym coś takiego? Hamish
spojrzał kątem oka na Harry'ego. Był w nim pewien skostniały
bezruch.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko - powiedział Hamish - to
chciałbym przeszukać dom.
- Potrzebujesz do tego nakazu przeszukania! - krzyknął
Harry.
- Śmiało - zachęcał sir Andrew. - Przymknij się, Harry.
Naczelny inspektor Blair przyjechał w towarzystwie ekipy
funkcjonariuszy z kryminalistyki. Tuż za nimi obok
wysadzonego drzewa zjawił się Jimmy Anderson z
policjantami.
- Gdzie jest Macbeth? - oschle spytał Blair.
- Poszedł porozmawiać z sir Andrew - odparła Josie.
- Powinien był zaczekać z tym na mnie.
- Przypomniałam sobie coś, proszę pana. To ważne.
- Wyrzuć to z siebie.
- Poszłam wczoraj na jarmarku do wróżki...
- Boże, obdarz mnie cierpliwością.
- Proszę zaczekać... Powiedziała mi coś o wybuchu i
płomieniach.
- Ach tak, powiedziała ci to, prawda? Powinienem był
wiedzieć. Pieprzeni Cyganie. Powinienem był domyślić się, że
to oni za tym stoją.
Blair przywołał wszystkich do siebie.
- Wracajcie na jarmark. Przyczepy wciąż powinny jeszcze
tam być. Przeszukajcie wszystkie co do jednej. Do roboty!
Hamish spotkał na korytarzu Toma.
- Gdzie jest pokój Harry'ego? - wyszeptał.
- Chodź za mną.
Weszli na górę wiekowymi kamiennymi schodami,
wygładzonymi ze starości.
- To tu - wskazał Tom, otwierając drzwi.
W pokoju ustawiono stare łóżko z baldachimem. Po
dwóch stronach stały szafki nocne, na których leżały stosiki
książek. W oczy rzucała się ogromna szafa. Hamish otworzył
ją. Była wykonana w starym stylu, z miejscem na kapelusze,
szufladami na krawaty i koszule po jednej stronie oraz
przestrzenią do wieszania ubrań po drugiej.
- Zostawię cię samego - zaproponował Tom.
- Lepiej zostań - poprosił Hamish. - Być może będę
potrzebować cię jako świadka.
Gdy przeszukiwał szafę, rozmyślał o tym, co słyszał o
Harrym. Miał reputację rozrzutnika. Jego matka nie żyła, a o
sir Andrew plotkowano, że jest zasadniczy, zawsze wynajdzie
synowi pracę lub jakieś zajęcie. Zawsze wścieka się, bo Harry
zwykle wytrzymuje jedynie kilka tygodni.
Szafa nie skrywała niczego obciążającego. Odwrócił się,
żeby przeszukać pokój.
Potem przysunął krzesło z twardym oparciem do szafy,
stanął na nim i swoimi długimi palcami przeszukiwał
drewniany fronton na górze szafy.
Powoli wyciągnął czarne skórzane pudełko.
Rozdział trzeci
O Diamencie! Diamencie! Jak mało wiesz o wyrządzonej
szkodzie!
sir Isaak Newton
Blair, który pochodził z Glasgow, nie znosił Cyganów
chyba nawet bardziej niż mieszkańców szkockich gór. Z
wielką przyjemnością słuchał, jak Josie szeptała mu, że
chciałaby przenieść się z powrotem do Strathbane i że Hamish
Macbeth jest bezużyteczny. Tak się nakręcił, że popełnił jeden
z największych błędów w swojej karierze.
Nie miał nakazu przeszukania, ale polecił swoim ludziom,
żeby przeszukali wszystkie przyczepy. Cyganie początkowo
wnosili protesty, a potem złowieszczo zamilkli. Powód ich
milczenia był taki, że pojawili się trzej prawnicy, co równało
się całkowitej liczbie prawników w Braikie, i domagali się
nakazu przeszukania.
Gdy wysuwali swoje żądania, na miejsce przyjechał
nadinspektor Daviot.
Poczerwieniały na twarzy Blair bełkotał, że to pilna
sprawa i posterunkowa McSween dostarczyła mu dowód, że
Cyganie byli w to zamieszani. Pospiesznie dołączył do nich
Jimmy Anderson, przyciskając komórkę do ucha.
Hamish właśnie aresztował Harry'ego Etheringtona.
Znalazł tiarę ukrytą w jego pokoju.
Daviot wpatrywał się w Blaira, a potem w Josie.
- Ty, naczelny inspektorze Blair, oraz ty, Josie McSween,
jesteście zawieszeni w obowiązkach na czas postępowania w
waszej sprawie. Gdzie jest Macbeth, Andersonie?
- Wiezie Harry'ego do Strathbane.
- Pojadę tam od razu. Blair, przeproś ładnie i zagoń
swoich ludzi, żeby odłożyli wszystko na miejsce i
uporządkowali to tak, jak wyglądało, gdy tu przyjechaliście.
Kto jest tu szefem?
- Ja - powiedział niski, pomarszczony człowiek. - Jestem
Tony McVey.
- Panie McVey, proszę przyjąć nasze najszczersze
przeprosiny.
- Jasne. Wasze głupie przeprosiny nic nie wskórają,
będzie proces.
Obrócił się na pięcie i odszedł.
Harry Etherington ubłagał ojca, żeby nie wnosił zarzutów.
Powiedział, że to wszystko był żart i że zaangażował swoich
przyjaciół z Londynu, żeby mu pomogli. Sir Andrew po prostu
spojrzał chłodno na Hamisha i powiedział:
- Proszę robić, co do pana należy, panie władzo.
Hamish zażądał podania nazwisk i adresów przyjaciół
Harry'ego. Dowiedział się również, że zatrzymali się w hotelu
w Dornoch. Zadzwonił na tamtejszy posterunek, żeby
zatrzymano i przywieziono tu tych ludzi. Potem sam odwiózł
Harry'ego do Strathbane i zamknął go w celi w komendzie
głównej policji. Wszedł do pokoju detektywów, usiadł przy
komputerze Jimmy'ego i zaczął spisywać raport.
Gdy przyjechał Jimmy, wciąż jeszcze pisał.
- Gdzie jest nasz waćpan? - spytał Jimmy.
- W celi. A ty gdzie byłeś?
Jimmy wytłumaczył mu, co się wydarzyło, i
poinformował, że Blair oraz McSween zostali zawieszeni w
służbie do czasu przeprowadzenia dochodzenia.
Blair przeszedł obok nich, wszedł do swojego biura,
trzaskając drzwiami. Potem zjawił się Daviot.
- Chodź ze mną, Andersonie. Przesłuchamy Etheringtona.
Opowiedz mi, Macbecie, co się wydarzyło?
Hamish cierpliwie wyjaśnił, że dostał pozwolenie od sir
Andrew, żeby przeszukać dom. Wcześniej zaczął podejrzewać
Harry'ego z powodu jego kiepskiej reputacji oraz dlatego, że
był pewien, iż Harry kłamie. Co więcej, rysopisy mężczyzn,
które podał sir Andrew - szczególnie tego, który udawał
irlandzki akcent - wzbudziły jego podejrzenia. Dodał, że
kamerdyner był świadkiem przeszukania pokoju i znalezienia
tiary.
- Dobra robota - pochwalił Daviot. - Chcesz być obecny
przy przesłuchaniu?
- Och, nie. - Hamish nie chciał ujawnić ani ambicji, ani
pragnienia, by piąć się po szczeblach kariery. - Będę się
zwijał, gdy skończę raport.
Złość Daviota nie miała granic. Zanim zaczął
przesłuchanie, przyjechał sir Andrew i oświadczył, że nie
wnosi żadnych zarzutów. Przyjął, że to wszystko było żartem.
Czterech przyjaciół Harry ego miało zjawić się w sądzie
szeryfa. Zostaną oskarżeni o posiadanie dynamitu, umyślne
zniszczenie drzewa i zablokowanie drogi, co prowadziło do
stworzenia zagrożenia dla kierowców. Harry'ego nie
oskarżono o kradzież tiary, ale o podżeganie do umyślnego
spowodowania szkody. Polecono mu również zjawić się w
sądzie.
Rozważając problem Blaira, Daviot zachodził w głowę, co
ma z tym fantem robić. Inspektor zawsze był w stosunku do
niego uprzejmy, był wolnomularzem oraz członkiem tej samej
loży masońskiej. Pamiętał o urodzinach pani Daviot i wysyłał
również hojne prezenty świąteczne. W końcu stwierdził, że
wina była po stronie Hamisha. Hamish powinien był
niezwłocznie zadzwonić do Blaira i powiedzieć o swoich
podejrzeniach w stosunku do Harry'ego, zanim w ogóle zaczął
przeszukanie.
Blair, wychodząc z komendy głównej, zobaczył Josie.
Niosła pudło z rzeczami, które zebrała ze swojego biurka
razem z małą roślinką w doniczce.
- Hej, ty! - ryknął. Josie się odwróciła.
Po jej twarzy spływały łzy.
- To wszystko twoja wina - wykrzywił się Blair. - Jeśli
kiedykolwiek wrócisz do pracy, będziesz gnić w Lochdubh do
końca świata.
Josie zmusiła się, żeby mówić spokojnie.
- Przekazałam panu, co mówiła cygańska wróżka, proszę
pana. Nie wierzę w zdolność przepowiadania przyszłości.
Skąd przyjaciele Harry'ego wzięli dynamit? Jeden z
policjantów powiedział mi o Cyganach, którzy kilka miesięcy
temu pracowali w kamieniołomie w pobliżu Alness.
Blair wpatrywał się w nią, a umysł pracował mu na
przyspieszonych obrotach. Potem polecił ponuro:
- Wsiadaj ze mną do samochodu. Jedziemy do Alness.
Po dwóch dniach detektywistycznej pracy Blair odkrył, że
dwóch Cyganów, którzy pracowali w kamieniołomie,
sprzedali dynamit przyjaciołom Harry'ego. Daviot odetchnął z
ulgą. Ostatecznie nie będzie musiał pozbywać się Blaira.
Niemniej jednak Blair zarządził nielegalne przeszukanie, a
dochodzenie policyjne ciągnęło się całymi tygodniami. Josie
była przesłuchiwana i przesłuchiwana, aż miała ochotę
krzyczeć.
W końcu wypłacono Cyganom niewielką sumę
odszkodowania za przeszukanie przyczep bez nakazu. Josie
doszła do wniosku, że Blair przypisał sobie zasługi
wyjaśnienia sprawy dynamitu. Ona miała zostać odesłana do
Lochdubh i w zasadzie uważała, że poszczęściło się jej,
ponieważ wciąż miała pracę.
Gdyby Blair był dla niej choć trochę miły, gdyby podzielił
się z nią zasługami, gdyby poprosił, by wróciła do Strathbane,
jej dawna obsesja na punkcie Hamisha zniknęłaby jak mgiełka
ze szkockich gór w letni dzień.
Jednak teraz mogła myśleć jedynie o błyskotliwości
Hamisha, który zdemaskował Harry'ego Etheringtona.
Hamish spojrzał na nią z błyskiem trwogi w swoich
orzechowych oczach. Pragnął mieć wioskę i swoją pracę z
powrotem tylko dla siebie. Polecił Josie, żeby wróciła do
sprawdzania, co słychać w odległych gospodarstwach, a
potem zabrał się za naprawianie luźnych dachówek na
posterunku policji. Spodziewał się spokojnej zimy i trafnie
domyślał się, że Josie wkrótce znudzi się długimi milami,
które musi pokonywać i poprosi o przeniesienie.
Nadeszła zima, niewiele się działo, a Josie wciąż uparcie
wykonywała wszystkie nudne zadania, które jej przydzielano.
Zdawało się, że nie ma żadnej szczeliny w zbroi Hamisha. Na
przerwę świąteczną z wielką ulgą wróciła do swojej matki w
Perth.
Wylała wszystkie żale i na pocieszenie usłyszała:
- Wkrótce zdarzy się tam poważna sprawa i wtedy
będziecie razem pracować.
- Tam nigdy nic się nie dzieje - jęknęła Josie zgorzkniałe.
- I nic nigdy się nie wydarzy. Harry i jego przyjaciele dostali
jedynie po łapach i przydzielono im prace społeczne. Każdy z
tamtych Cyganów dostał po trzy miesiące. Harry i jego
przyjaciele mają rewelacyjnego prawnika.
Flora McSween odłożyła romans, który czytała z
wypiekami na twarzy.
- W styczniu często są tam burze śnieżne, które odcinają
ludzi od świata. Wylądujecie razem.
Czy nie to właśnie przydarzyło się bohaterce, Heather, o
której czytała w książce? I czy Heather nie skończyła na
owczej skórze przed kominkiem w ramionach właściciela
ziemskiego?
Tego właśnie potrzebowała Josie, by pobudzić swoją
wyobraźnię. Gdy zerwie się naprawdę potężna zawieja
śnieżna, zabrnie z trudem na posterunek policji. Zostaną
razem zasypani śniegiem, rozmawiając przyjaźnie przy piecu.
A potem... a potem...
Jednak zima okazała się nadzwyczaj łagodna. U pana
Patela, w miejscowym sklepie, już pod koniec stycznia
zaczęły się pokazywać na wystawie kartki walentynkowe.
Josie chciała kupić jedną z nich, ale obawiała się, że Hamish
po prostu spyta Patela, kto ją wysłał. W końcu czuła się
kompletnie pokonana. Uda się do Strathbane, będzie błagać o
przeniesienie i to najlepiej jeszcze przed walentynkami. Może
Hamish dlatego był dla niej chłodny, bo skrywał sekretną
namiętność. Może do niej również przyjdzie kartka.
Zanim wyruszyła na patrol w dzień świętego Walentego,
kręciła się po plebanii, dopóki nie przyszła poczta. Nie było
nic do niej. Zdeterminowana, żeby wrócić jak najszybciej do
Strathbane, posępna Josie wybrała się na patrol.
Annie Fleming, królowa piękności z dnia Lammas,
pracowała jako sekretarka w parku przyrody na obrzeżach
Strathbane. Uważała, że to nędzny ogród z kilkoma
zwierzętami. To był pomysł pewnej żarliwej Angielki oraz jej
szkockiego męża. Ta pierwsza praca, która wpadła jej w ręce,
pozwoliła jej uniknąć zatrudnienia u swojego ojca, właściciela
fabryki produkującej butelki. Desperacko starała się osiągnąć
niezależność. W dniu walentynek nie poszła do pracy. W
zeszłym roku ojciec uparł się, żeby przejrzeć jej
walentynkowe kartki, domagając się ujawnienia nadawców.
Annie doskonale wiedziała, kto jest autorem każdej z nich,
mimo tradycji niepodpisywania się pod życzeniami.
Oczywiście ojcu się nie przyznała.
Ale była jedna kartka, której wyczekiwała. Dyskoteka w
Strathbane zaczęła swoją popołudniową imprezę. Tam właśnie
Annie poznała Jake'a Cullena, odzianego w czarną skórę i
zawsze zaopatrzonego w tabletki ecstasy. W całym swoim
pełnym ograniczeń życiu nie poznała nigdy nikogo bardziej
ekscytującego. Drinki, które w nią wlewał, i narkotyki, które
jej podsuwał, sprawiały, że czuła się silna i pewna siebie.
W Braikie zaparkowała w bocznej uliczce, skąd miała
widok na główną drogę. Poczekała, dopóki nie zobaczy ojca z
matką na miejscu pasażera. Gdy przejadą obok, pojedzie z
powrotem do domu i poczeka spokojnie na pocztę.
Wiedziała, że jej szefostwo jest w Edynburgu i że powinna
otworzyć park przyrody, ale przekonywała samą siebie, że nie
spóźni się aż tak bardzo.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Annie zaklęła pod nosem.
Nie chciała, żeby listonosz wiedział, że jest w domu.
Ale przecież mogła czekać tam na nią naprawdę duża
walentynka, która nie mieści się w skrzynce na listy.
Otworzyła drzwi.
- Dzień dobry, Annie - powiedział listonosz, Bill Comrie.
- Nie jesteś w pracy?
- Czuję, że chyba będę chora - odparła Annie.
- Mam dla ciebie dużo listów oraz paczkę. Jesteś
popularna wśród chłopców.
- Dzięki.
Annie wyrwała przesyłki i zatrzasnęła mu głośno drzwi
przed nosem.
Paczka, która była zaadresowana do niej, wyglądała na
interesującą. Postanowiła zostawić ją na koniec. Dostała sześć
walentynek. Pięć było w tradycyjnie ckliwym stylu, ale szósta
zawierała osobliwy wiersz napisany na maszynie do pisania.
Róże są czerwone,
a fiołki niebieskie,
stawisz czoło temu,
co czeka na ciebie.
Wariat - pomyślała Annie, kładąc go obok tajemniczej
paczki. Zanim ją otworzyła, podeszła do kredensu w salonie i
wyjęła butelkę dżinu. Wlała solidną miarkę do szklanki,
zaniosła butelkę dżinu do kuchni, dolała do niej wody i
odstawiła do kredensu. Gdy była z powrotem w kuchni,
rozpruła lamówkę u dołu swojej kurtki i wyciągnęła stamtąd
tabletkę ecstasy. Połknęła pigułkę i popiła ją łykiem dżinu.
Teraz pora na paczkę.
Po boku było zamknięcie, które należało oderwać, by
otworzyć paczkę.
Rozerwała je. Przerażający wybuch zatrząsł kuchnią.
Kulki i gwoździe, te drugie złośliwie zaostrzone, wbiły się
jej w twarz i ciało, podczas gdy ją ogarnęły płomienie. Być
może to było miłosierdzie, że jeden z gwoździ przeszył jej
mózg, zabijając ją, zanim płomienie naprawdę się rozszalały.
Pani McGirty, staruszka, która mieszkała w domu obok,
usłyszała głośną eksplozję, gdy wchodziła przez furtkę na
swoją posesję. Chwyciła gaśnicę, którą miała w samochodzie,
i pobiegła do domu Flemingów. Obiegła go i skierowała się na
tyły budynku, gdzie, jak wiedziała, znajduje się kuchnia.
Drzwi wisiały na jednym zawiasie. Krzycząc ze strachu,
rozpyliła środek gaśniczy na przerażającą masę, która kiedyś
była pięknością ze szkockich gór, oraz na płonący kuchenny
stół. Potem blada jak ściana i na drżących nogach weszła do
swojego domu i zadzwoniła do Hamisha Macbetha.
Hamish Macbeth, zanim wyruszył do Braikie, zadzwonił
do Josie. Nie spodziewał się, że przyjedzie wcześnie,
ponieważ miała być na północnym zachodzie hrabstwa. Ale
Josie zmęczona odwiedzaniem domów zaparkowała nieopodal
Lochdubh, na szczycie wzgórza. Kiedy odbierała telefon, była
w trakcie czytania romansu.
Hamish stał w drzwiach do kuchni i ponuro przyglądał się
denatce. Usłyszawszy nadjeżdżający samochód, wyszedł.
Przyjechała Josie.
- Morderstwo! - krzyczała z podekscytowaniem. - Gdzie
jest ciało?
- W kuchni.
- Mogę rzucić na nie okiem?
- Podejdź pod drzwi kuchni, ale nie wchodź do środka i
nie dotykaj niczego. Przebierz się, zanim tam wejdziesz.
Hamish miał na sobie niebieski plastikowy kombinezon
zakrywający mu buty.
Josie poszła z powrotem do samochodu i z zapałem
włożyła podobny strój. Podeszła do kuchni, minutę później
znów była na zewnątrz i wymiotowała na rabatkę pełną
kwiatów.
- Posiedź trochę w swoim samochodzie - polecił Hamish.
- I weź się w garść. Idę zobaczyć się z panią McGirty, która
mieszka obok. Dzięki niej to miejsce nie spłonęło.
Pani McGirty otworzyła drzwi. W jej starczych oczach
gościło tępe, zszokowane spojrzenie.
- Zadzwonię po lekarza, żeby panią zbadał -
zaproponował Hamish. - Proszę wejść do środka i usiąść, a ja
zaparzę herbatę.
Znalazł drogę do kuchni i przygotował kubek herbaty z
mlekiem i sporą ilością cukru.
- A teraz proszę to wypić - przemawiał delikatnie.
- Jak się nazywa pani lekarz i jaki jest do niego numer
telefonu?
Po uzyskaniu informacji Hamish zadzwonił do doktora i
poprosił go, by natychmiast przyjechał. Potem zwrócił się do
pani McGirty:
- Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło. Drżącym
głosem relacjonowała, jak usłyszała wybuch, a potem
zobaczyła dym wydobywający się z domu obok. Kuchnia była
na tyłach, ale dym unosił się nad dachem. Wbiegła do
pomieszczenia i rozpyliła środek gaśniczy.
- Jest pani bardzo odważną kobietą - podsumował z
uznaniem Hamish. - Gdyby nie pani, prawdopodobnie policja
straciłaby wiele ważnych śladów.
Rozległ się dzwonek u drzwi. Hamish poszedł otworzyć.
Rozpoznał inną sąsiadkę, Corę Baxter, żonę radnego
Jamiego Baxtera.
- Czy wszystko z nią w porządku? - spytała Cora.
- Ruby? Pani McGirty?
- Jest w kuchni. Może pani posiedzieć z nią dopóki nic
przyjedzie lekarz?
- Tak, oczywiście. Biedna, biedna Annie.
- Skąd pani wiedziała, że to była ona?
- Od tej policjantki przed domem.
Josie nie powinna rozsiewać plotek - pomyślał Hamish.
Gdy wyszedł na dwór, teren był już otoczony. Wojskowa
grupa pirotechniczna właśnie wchodziła do domu.
Funkcjonariusze z kryminalistyki przebierali się. Jimmy
Anderson podszedł do Hamisha.
- Mówią, że to była Annie.
- To, co zostało z ciała, właśnie ją przypomina.
- Na Boga, kto mógł to zrobić? Rozmawiałem z jakimś
człowiekiem, pierwszym z brzegu, wedle wszystkich zeznań
są bogobojną rodziną, uczęszczającą do kościoła, a Annie jest
schludna, przyzwoita i naprawdę niewinna. Ale dlaczego nie
poszła do pracy? Rodzice dzwonili. Matka pracuje razem z
ojcem. Z początku się upierali, że to nie może być ich córka,
ponieważ ta wyszła dziś rano do pracy. Dodzwoniliśmy się do
listonosza na jego komórkę i stwierdził, że doręczył pocztę
Annie. Mówił, że były tam walentynki oraz paczka, wszystko
zaadresowane do niej.
- Dlatego właśnie czekała na pocztę - domyślał się
Hamish. - Chciała zobaczyć kartki. A skoro była taka
niecierpliwa, musiała tam być kartka, na którą naprawdę
liczyła. Posłuchaj, Jimmy, pracowała w parku przyrody.
Pojadę tam i może się czegoś dowiem. Nic tu po mnie, dopóki
nie zbiorą wszystkich dowodów pirotechnicznych i
kryminalistycznych. Gdzie jest Blair?
- Zachorował na grypę. A co z twoją pomocnicą?
- Lepiej zabiorę ją ze sobą.
Gdyby Josie była moją przyjaciółką - pomyślał Hamish -
mógłbym odesłać ją na posterunek, żeby zaopiekowała się
psem i kotem. Angela zbuntowała się i stanowczo odmawiała
opieki nad nimi.
Oczywiście w kuchennych drzwiach znajdowała się duża
klapka dla kotów, wystarczająco duża, by oba zwierzaki
wchodziły i wychodziły. Ale pozostawione same sobie miały
skłonność do wystawania pod drzwiami kuchni włoskiej
restauracji i żebrania. Potem robiły się grube i Hamish musiał
zarządzać im dietę, a oba zwierzaki mocno się dąsały.
- Wszystko w porządku? - spytał Josie, gdy wiózł ją
Strathbane Road swoim policyjnym land roverem.
Polecił jej, żeby swój wóz zostawiła.
- To był okropny widok - wzdrygnęła się Josie.
- A czego się spodziewałaś? Rozerwało ją prawie na
strzępy.
- Nigdy wcześniej nie widziałam zwłok.
- Przywykniesz do tego - powiedział Hamish bezdusznie.
- Gdy są martwi, to już tylko proch.
- Czego spodziewasz się po wizycie w parku przyrody? -
spytała Josie.
- Chcę zrobić wywiad na temat charakteru Annie
Fleming. Jej rodzice byli bardzo pryncypialni. Może zaczęła
się buntować. Być może wpadła w złe towarzystwo.
Hamish skręcił w błotnistą drogę prowadzącą do parku.
Nad wejściem wisiał przekrzywiony znak. Posterunkowy
zwolnił, zatrzymał się i przeczytał tablicę. Ogłaszała ona, że to
park przyrody, własność Jocasty i Billa Freemontów.
Przejechali obok pustych klatek w kierunku budki z
napisem „Biuro".
Jakaś kobieta wyszła im na spotkanie. Miała około
trzydziestu lat. Jasne włosy opadały po obu stronach jej
szczupłej twarzy. Była ubrana w obdarty granatowy sweter
włożony na szarą koszulę. Nogawki dżinsów wetknęła w
kalosze.
- Pani Freemont? - spytał Hamish.
- Powiem ci tylko jedno. Szybki jesteś - dziwiła się
Jocasta Freemont. - Dzwoniłam dopiero dziesięć minut temu.
Jej głos brzmiał jak osoby z wyższych sfer. Hamish
odwrócił się i przyjrzał klatkom.
- Ktoś wypuścił wszystkie na wolność?
- Właśnie tak. Cholerni wojownicy o zwierzęta.
- Mówi pani, że dopiero co odkryła szkodę. A z samego
rana nie zauważyła pani tego?
- Właśnie wróciłam z Billem z Edynburga. Nasza
sekretarka powinna była otworzyć park.
- Obawiam się, że ja nie odebrałem pani wezwania.
Chodzi o to, że Annie Fleming została zamordowana.
- Co?! Niech pan wejdzie do mojego biura. Szła przed
nimi, wykrzykując:
- Bill! Zdarzyło się coś strasznego.
Mężczyzna z burzą siwych włosów siedział za biurkiem.
Wstał na powitanie gości. Był dość niskiego wzrostu i miał na
sobie szary flanelowy garnitur, jedwabną koszulę i niebieski
jedwabny krawat. Hamish zastanawiał się cynicznie, czy
wycieczka do Edynburga była po to, by odwiedzić jakiegoś
dyrektora banku. Zachodził w głowę, dlaczego Jocasta ma na
sobie robocze ubranie.
- O co chodzi? - spytał. - To znaczy, co może być bardziej
okropnego od jakichś szaleńców, którzy nas okradli?
- Annie została zamordowana - jęknęła Jocasta.
- Nie może być! Kto chciałby zamordować Annie? Jak to
się stało?
- Ktoś przesłał jej bombę pocztą - poinformował Hamish.
- Chciałbym zadać kilka pytań, ale skupmy się najpierw na
państwa zaginionych zwierzętach. Co tu mieliście?
- Nie było tego zbyt wiele, ponieważ tak naprawdę to
dopiero się rozkręcamy. Muszę się skupić, była para norek,
sowa śnieżna, dwie papugi, lew...
- Lew! - wykrzyknął Hamish. - Na Boga, co tu robił lew?
- Dostaliśmy go z cyrku. Jest stary. Sądzę, że wróci tu po
jedzenie.
- Co jeszcze?
Bill wymienił resztę zwierząt. Potem dodał:
- Czekam na przedstawicieli towarzystwa opieki nad
zwierzętami, a zoo w Strathbane wysyła kilka osób z bronią ze
środkami uspokajającymi.
- Proszę posłuchać - zaniepokoił się Hamish. - Będziemy
musieli ogłosić ostrzeżenie o tym, że lew grasuje na wolności.
Wyszedł na zewnątrz i zadzwonił do Daviota.
- Zmobilizuję kilku ludzi - obiecał Daviot. - Poinformuję
o tym prasę i telewizję.
- Dziękuję, proszę pana. Ja wracam do dochodzenia w
sprawie Annie Fleming.
Zanim skierował się z powrotem do biura, zawahał się na
chwilę. Bez wątpienia to było dziwaczne małżeństwo. Jocasta
wyglądała, jakby wywodziła się z zamożnego środowiska,
natomiast Bill zdecydowanie pochodził z nizin społecznych, a
jego akcent wskazywał na południe Szkocji. Hamish
zastanawiał się, czy to pieniądze Jocasty były wątłym
powodem istnienia tego parku. Patrolowaniem terenu
zajmowało się Strathbane. Ale pomimo braku wokół
ciekawych obiektów przyrody był pewien, że zapowiedź
porażki, która wisiała nad tym miejscem, była tu obecna od
samego początku.
Niebo ponad głowami zmieniło kolor na śnieżnobiały,
zwiastując nadejście deszczu.
Usłyszał pisk opon. Pierwsi na miejscu zjawili się
funkcjonariusze ze szkockiego towarzystwa opieki nad
zwierzętami.
Na pewno nie pozwolą im na dalsze prowadzenie parku -
pomyślał Hamish.
Nawet jeśli zwierzęta się odnajdą, ci urzędnicy, jak tylko
rzucą okiem na plugawe, ciasne klatki, zamkną to miejsce.
Podjechał detektyw Andy MacNab z dwoma policjantami.
- Zajmę się tym, Hamishu.
- Chciałbym ich wypytać o Annie Fleming.
- To będzie musiało zaczekać. Blair bardzo przejął się
sprawą lwa.
Hamish zawołał Josie.
- Dzisiaj nie damy rady nic więcej zrobić. Wracajmy do
Braikie.
Zjechał po podjeździe i skręcił w drogę prowadzącą w
wyznaczonym kierunku. Josie była głodna.
- Czy moglibyśmy zatrzymać się gdzieś na lunch? -
spytała.
- Zjemy coś w Braikie. Wielkie nieba!
Zatrzymał się z piskiem opon, a Josie aż krzyknęła z
przerażenia. Na środku drogi stał lew.
- Sprawdzę, czy uda mi się z nim dogadać - postanowił
Hamish.
- Oszalałeś?!
Hamish wysiadł, podszedł do tyłu land rovera, gdzie leżał
schowany udziec dziczyzny, który dostał poprzedniego
wieczoru od opiekuna zwierząt. Kawał mięcha był zawinięty
w worek. Wyjął go i pomachał lwu. Wielka bestia zbliżała się
ostrożnie. Hamish wrzucił udziec do tyłu land rovera. Lew
wskoczył do środka, a Hamish zatrzasnął tylne drzwi.
Wsiadł z powrotem na miejsce kierowcy.
- Zawieziemy teraz lwa do zoo w Strathbane. Nie
pozwolę, żeby zwierzak trafił z powrotem do tego strasznego
parku.
Josie otworzyła drzwi po stronie pasażera i wyskoczyła na
drogę.
- On nas zabije.
- Siedzi zamknięty z tyłu.
- Nie wsiadam do środka.
- Jak sobie życzysz - powiedział Hamish. Zawrócił i
popędził w kierunku Strathbane.
Wiedział, że zoo w Strathbane było dobrze prowadzone.
Zastanawiał się, dlaczego nie spotkał nikogo po drodze. Był
pewien, że Josie zadzwoni do przełożonych i powiadomi o
niebezpiecznym zwierzęciu w land rove - rze. Nie
przypuszczał, że Josie nie mogła nikogo powiadomić o
zaistniałej sytuacji, ponieważ bateria w jej komórce się
rozładowała. Hamish zatrzymał się na chwilę przy drodze,
żeby zatelefonować do Daviota i powiedzieć, że lew został
złapany.
W zoo główny nadzorca ostrożnie otworzył tylne drzwi
land rovera. Lew spał.
- Nie wydaje mi się, żeby ten biedny lew potrzebował
naboju ze środkiem usypiającym - powiedział Hamish.
- Mogę się domyślać, że jest strasznie stary. Pochodzi z
cyrku, więc jest przyzwyczajony do obecności ludzi.
Daviot powiadomił lokalną prasę, toteż do zoo przybyło
kilku reporterów oraz fotografów.
- Żadnych zdjęć z fleszem - zarządził Hamish.
- Zwierzę się budzi. Spróbuję, może uda mi się je
wywabić. No chodź, chłopcze. Wszystko już w porządku.
Lew zamrugał na jego widok i powoli wstał. Resztki
udźca dziczyzny leżały obok niego.
- No dalej - gruchał Hamish. - O to właśnie chodzi.
Powoli. Tylko jeden mały skok. No i już po wszystkim.
Lew stał obok niego. Nadzorca zaproponował:
- Może jeśli wejdziesz ze mną do klatki, pójdzie za tobą.
- Lepiej, żeby to była duża klatka - westchnął Hamish.
- Och, należy do niej kawałek wybiegu i duże, stare
drzewo.
Hamish ruszył za nadzorcą, a za Hamishem człapał lew.
Hamish wszedł do klatki, a lew za nim. Nadzorca był
przygotowany na to i wrzucił kawał mięsa do środka.
Lew natychmiast zainteresował się tym, a Hamish powoli
wycofał się z klatki.
- Wyłączcie te światła - warknął Hamish na ekipę
telewizyjną. - Dajcie lwu odrobinę spokoju.
Posterunkowy wrócił do parku przyrody. Zaczął padać
deszcz. Josie stała przed biurem, wyglądała na przemoczoną i
nieszczęśliwą.
- Nie chcieli wpuścić mnie do biura - skarżyła się.
- Powiedzieli, że w środku nie ma miejsca, a ja nie
pracuję przy tej sprawie.
- Wsiadaj.
Josie potulnie wykonała polecenie.
- A teraz powiedz, o co ci chodziło, McSween. Ten lew
był bezpiecznie zamknięty z tyłu. Tam właśnie umieszczamy
aresztowanych, widzisz? Nie mógł nas dosięgnąć.
- Przestraszyłam się - wymamrotała Josie.
Hamish również był przerażony, ale Josie nie znała go na
tyle dobrze, żeby usłyszeć, że akcent w jego głosie stawał się
bardziej typowy dla szkockich gór i śpiewny, gdy się bał. Był
pewien, że gdyby policja ze Strathbane przyjechała na
miejsce, zastrzeliłaby lwa. Hamish za wszelką cenę chciał,
żeby utrzymać to wspaniałe stare zwierzę przy życiu.
- Nie mówmy już o tym - zaproponował Hamish.
- Włączę ogrzewanie. Chcesz pojechać do domu, żeby się
przebrać?
- Mam tylko jeden mundur. Za chwilę wyschnę. Co
będziemy robić w Braikie?
- Zamierzam postarać się dotrzeć do przyjaciół Annie.
Chcę wiedzieć, czy poznała kogoś, kto mógł jej źle życzyć.
Ale może zaczniemy od urzędu pocztowego i sprawdzimy,
czy Georgie Braith, ta nowa pani naczelnik poczty, pamięta
osoby, które kupiły walentynki.
- Czy nie powinno mówić się „naczelniczka"? - spytała
Josie.
- Nie jesteśmy tu zbytnio poprawni politycznie. Hamish
zaparkował przed urzędem pocztowym.
- Może byśmy najpierw coś zjedli? - poprosiła Josie.
- Czas ucieka. Wytrzymaj jeszcze chwilę. Spojrzał na jej
grobową minę.
- Zaproponuję ci coś. Ty idź coś zjeść. Tam jest smażalnia
ryb i frytek. Dam ci znać, jak uda mi się czegoś dowiedzieć.
Spotkamy się z powrotem w land roverze.
Dlaczego Josie została w Lochdubh? - zastanawiał się
Hamish.
Podejrzewał, że zaprzestała jeździć z wizytami, ale
dlaczego po prostu nie wróciła do Strathbane?
Georgie Braith była wysoką, smukłą kobietą ze
stalowosiwymi włosami i szpiczastym nosem. Na pytania
Hamisha odpowiedziała:
- Tej paczki nie nadano tutaj. To mogę potwierdzić. Ale
jak mam spamiętać, kto kupował walentynki? To kwestia
wieku. Pamiętam coś, co było dwadzieścia lat temu, ale nie
pytaj mnie, co było wczoraj.
- Czy pani znała Annie Fleming?
- Oczywiście. Wie pan, jak to jest w Braikie. Każdy zna
każdego.
- Co pani o niej sądzi?
- Była bardzo ładną dziewczyną.
- Wie pani może, z kim się przyjaźniła?
- Teraz sobie przypominam. Przyszła tu, żeby obejrzeć
walentynki razem z Jessie Cormack.
- Gdzie mogę znaleźć Jessie Cormack?
- Pracuje jako sekretarka w ratuszu miejskim, w wydziale
budownictwa.
Gdy Hamish wsiadał do samochodu, jego uwagę przykuła
gazeta wystawiona przed kioskiem. Prezenter ślubnej telewizji
zdawał się wręcz krzyczeć do niego.
Wszedł do kiosku i kupił egzemplarz „Kuriera
Codziennego". Przerzucił strony i dotarł do zdjęcia
uśmiechniętej Elspeth w ramionach przystojnego mężczyzny.
Przeczytał:
„Nasza Elspeth Grant ma wyjść za mąż za Paula
Darby'ego, idola szpitalnego serialu "Lekarze w
niebezpieczeństwie"". Wzrokiem omiótł czarną czcionkę. Paul
Darby był Anglikiem, a para poznała się, gdy Elspeth spędzała
wakacje na Malediwach.
Hamish ze zdumienia wrósł w ziemię. Czuł się
osamotniony. Pamiętał te czasy, gdy prawie się jej oświadczył,
ale zawsze coś krzyżowało mu szyki. Głos w jego głowie
szydził: „Gdybyś był naprawdę chętny, to byś się oświadczył".
Mimo to czuł się przygnębiony. Wyrzucił gazetę do kosza na
śmieci i dołączył do Josie czekającej w land roverze.
- Jedziemy do ratusza miejskiego - zadecydował. - Jedna
z tamtejszych sekretarek była przyjaciółką Annie.
- Czy coś się stało? - spytała Josie, spoglądając z ukosa na
jego ponurą minę.
- Zupełnie nic - warknął Hamish.
Jessie Cormack była wysoką, szczupłą dziewczyną o
brązowych włosach zebranych z tyłu w kucyk. Oczy miała
jasnoszare, a twarz bladą. Wyróżniały się usta, szerokie i
zmysłowe, mimo że niezaakcentowane szminką.
Ratusz miejski z czerwonego piaskowca wyglądał bardziej
na żart niż na zamek, tak ukochany przez ludzi epoki
wiktoriańskiej. Miejsce pracy Jessie, niewielkie i ciemne,
wygrodzono przepierzeniem ze sklejki z pokoju jej szefa. Było
tam bardzo cicho. Grube ściany tłumiły wszelkie hałasy z
zewnątrz. Deszcz zamienił się w śnieg i pierzaste płatki śniegu
wirowały smętnie za oknem.
- Czy znasz kogoś, kto mógłby źle życzyć Annie? - spytał
Hamish.
- Nie. Wszyscy lubili Annie.
Usiadł przy biurku naprzeciwko niej. Josie przysunęła
krzesło spod ściany do grzejnika. Hamish oparł się w krześle i
powiedział cicho:
- Czas na kłamstwa się skończył, Jessie. Przyglądała się
swoim dłoniom zaciśniętym na kolanach. W końcu się
odezwała:
- Jej rodzice się wściekną.
- Nie ma znaczenia, co sobie pomyślą, nie będą przecież
wściekać się na zwłoki - zauważył brutalnie Hamish.
- Wyduś to z siebie!
- Cóż, chodzi o to, że twierdziła, iż Freemontowie, którzy
prowadzą park przyrody, nie mają zielonego pojęcia, jak to
robić. Uważała, że wyrzucają pieniądze w błoto. O wszystko
obwiniała Billa Freemonta. To było jego marzenie, a
pieniądze żony. W każdym razie próbowali zmusić Annie,
żeby zabrała się za pracę wokół klatek, przede wszystkim za
sprzątanie i tym podobne zajęcia. Ale ona się upierała, że jest
zatrudniona na stanowisku sekretarki i na tym dyskusja się
kończyła.
Pani Freemont twierdziła, że nie potrzebują sekretarki, a
Bill uważał, że muszą mieć kogoś, kto będzie odbierał
telefony i pobierał od ludzi pieniądze podczas ich
nieobecności.
Kiedy tylko gdzieś wyjeżdżali, w porze lunchu Annie
zamykała park i szła do dyskoteki, do Stardust w Strathbane.
Organizowano tam popołudniowe imprezy. Opowiadała, że
właśnie wtedy poznała kogoś wyjątkowego.
- Jak się nazywa?
- Jake jakiś tam. Miała zabrać mnie pewnej soboty do
Stardust i przedstawić mi go.
- Ktoś jeszcze?
- Twierdziła, że Bill Freemont dobierał się do niej.
Zagroziła mu, że powie jego żonie, więc dał jej spokój. Och,
to była również wina jej rodziców. Byli bardzo pryncypialni.
Wie pan, kościół i kółko biblijne w niedzielę.
- W którym kościele?
- W Kościele wolnym w Braikie.
- Czy Annie lubiła się buntować?
- Była trochę kokietką.
- Doprawdy? - zdziwił się Hamish. - Zdajesz się
przyjmować wiadomość o jej zamordowaniu tak spokojnie.
- Sama się o to prosiła - wyrzuciła z siebie w nagłym
wybuchu złości. - Flirtowała z moim chłopakiem, a potem
zaśmiała mu się w twarz, gdy próbował ją gdzieś zaprosić. A
dla mnie w ogóle nie miał czasu. Łaził za nią jak pies.
- Nazwisko?
- Percy Stane.
- Gdzie pracuje?
- Przy usuwaniu odpadów. Naprzeciwko ratusza.
- Dziękuję. Hamish wstał.
- Zapisałaś to wszystko, McSween?
Josie się zarumieniła. Cały czas marzyła na jawie. Hamish
westchnął i wyjął swój notes
- Dobrze, Jessie, będę musiał zacząć jeszcze raz.
Percy Stane - jaki nierozważny rodzic nazywa dziecko w
dzisiejszych czasach Percy? - zastanawiał się Hamish.
Okazało się, że jest pryszczatym młodzikiem w wieku
dziewiętnastu lat. Miał grube okulary, zza których wyzierały
bladoniebieskie oczy, niczym u królika oświetlonego snopem
świateł reflektorów samochodowych.
- Chcieliśmy porozmawiać na temat Annie Fleming -
zaczął Hamish. - Wysłałeś jej walentynkę.
Spojrzenie Percy'ego uciekało to w jedną, to w drugą
stronę.
- Mamy solidny dowód z kryminalistyki - dodał surowo
Hamish, mając nadzieję, że Percy pomyśli, iż odnaleziono
jego kartkę.
- T - tak, w - wysłałem kartkę - wyjąkał.
- To nic złego - uspokajał Hamish. - A nie wysłałeś jej
paczki?
Telefon komórkowy Hamisha przerwał rozmowę.
- Przepraszam na chwilę. Odebrał telefon. Dzwonił
Jimmy.
- Pomyślałem, że będziesz chciał usłyszeć najświeższe
wieści. Podczas oględzin zwłok znaleziono pigułki ecstasy
zaszyte w lamówce jej kurtki. Na szczęście nie spłonęły,
dzięki pani McGirty.
- Ja natomiast dowiedziałem się, że w przerwie na lunch
regularnie odwiedzała dyskotekę Stardust - zrewanżował się
Hamish.
- Dobry z ciebie facet. Od lat usiłuję znaleźć pretekst,
żeby zrobić nalot na to miejsce.
Jimmy się rozłączył.
Hamish wrócił i ponownie usiadł naprzeciwko Percy'ego.
- Co napisałeś na swojej walentynce? Percy zaczerwienił
się mocno.
- Muszę panu o tym mówić? - Tak.
- Nie umieściłem tam wiersza. Napisałem tylko: „Wróć
do mnie. Z miłością, Percy".
- Spotykałeś się z nią?
- Nie do końca.
Percy wiercił się na twardym krześle.
- Annie zawsze flirtowała, a ja myślałem, że się jej
podobam. Nie mogłem być ze swoją dziewczyną po tym, jak
Annie mnie podrywała. Myślałem o niej w dzień i w nocy.
- Masz na myśli Jessie Cormack?
- Tak.
Nic zastanowiło cię, że to wredne postępowanie. Najpierw
Annie flirtuje z tobą, a potem, gdy już odbiła cię swojej
przyjaciółce, nagle zrobiła się oziębła?
- Byłem... zaślepiony.
- Śledziłeś ją? Zwiesił głowę.
- No dalej, chłopcze. Wyduś to z siebie!
- Pewnego dnia zadzwoniłem do pracy i poinformowałem
szefa, że jestem chory. Poszedłem do parku przyrody. Gdy
zbliżałem się na miejsce, ona właśnie wyjeżdżała. Ruszyłem
za nią. Udała się do dyskoteki. Wszedłem za nią do środka.
Stała przy barze z jakimś facetem, śmiejąc się i popijając.
Podszedłem do niej, a ona odchyliła głowę do tyłu i zaśmiała
się. Zaproponowałem: „Może zatańczymy, Annie?", ona
znieruchomiała, a jej towarzysz powiedział: „Odwal się albo
skuję ci mordę".
- Jak wyglądał?
- Miał tłuste włosy, czarne oczy, skórzaną kurtkę i tatuaż
z wężem na nadgarstku. Odrobinę starszy ode mnie. Przerażał
mnie. Natychmiast stamtąd wyszedłem. Byłem zdecydowany,
żeby trzymać się od niej z daleka, ale po kilku dniach, ja... ja...
- Znów ją śledziłeś?
- Pewnego ranka czekałem przed jej domem, żeby z nią
porozmawiać. Zagroziła, że jeśli nie zostawię jej w spokoju,
zadzwoni na policję. To mnie wystraszyło. Moja walentynka -
cóż, to była ostatnia desperacka próba.
- Czy widziałeś ją z jakimś innym mężczyzną poza tym
gościem z dyskoteki?
Pokręcił przecząco głową.
- Wiedziałeś, że brała narkotyki? Percy wyglądał na
zszokowanego.
- Nie mogła tego zrobić, nie zrobiłaby tego...
- A jednak zrobiła - powiedział Hamish stanowczo. -
Wkrótce porozmawiam z tobą raz jeszcze.
Na korytarzu Hamish zwrócił się do Josie:
- Wracamy do Jessie Cormack.
- Skąd wiedziałeś, że zażywała narkotyki?
Hamish opowiedział jej o rozmowie z Jimmym
Andersonem. Otworzył drzwi do biura Jessie. Siedziała przy
komputerze i coś pisała.
- Przerwij na chwilę - polecił Hamish. - Wiedziałaś, że
Annie brała narkotyki?
- Nie!
- Nigdy o tym nie rozmawiałyście? Nigdy się nie
zdradziła?
- Ani słowem.
- Wkrótce wrócę, żeby z tobą jeszcze raz porozmawiać.
Tu jest moja wizytówka. Jeśli przypomnisz sobie coś,
zadzwoń do mnie. Może być coś, o czym zapomniałaś.
Hamish zatrzymał się przy samochodzie Josie.
- Wracam do Lochdubh. Możesz pojechać do domu i się
przebrać. Nie obawiaj się. Śniegu wciąż jest mało, choć w
każdej chwili może zacząć mocniej padać.
Jesie ruszyła, wpatrując się przez przednią szybę, jak
hipnotyzujące płatki śniegu wirują i tańczą przed nią. Na
plebanii przebrała się w cywilne ubranie, wyszczotkowała
swój mundur i zeszła do kuchni, żeby pożyczyć od pani
Wellington żelazko i deskę do prasowania.
- Miałaś ekscytujący dzień - zagadnęła żona pastora. - Z
naszego Hamisha jest prawdziwy bohater. Widziałam w
telewizji, jak ratował lwa. Bałaś się?
- To w naszej pracy chleb powszedni.
Rozdział czwarty
Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy, Stąpaj ostrożnie,
stąpasz po marzeniach.
W.B. Yeats (przeł. Leszek Engelking)
Tego wieczoru Jimmy wpadł na posterunek policji.
- Za nic w świecie nie uda ci się wrócić - ostrzegał go
Hamish. - Śnieg coraz bardziej pada.
- Przecież możesz mnie przenocować. Muszę być w
Braikie z samego rana. Co za strata czasu. Zrobiliśmy nalot na
dyskotekę. Była czysta jak łza.
- Mogę sam się tam jutro wybrać na popołudniową
imprezę - zaproponował Hamish. - Szukam gościa o imieniu
Jake.
- Pokazywali cię w telewizji. Każdy cię rozpozna.
- Pójdę tam w przebraniu.
- Wkroczysz na terytorium Blaira.
- W takim razie nic mu nie mów.
- Co zamierzasz zrobić, jeśli znajdziesz tego Jake'a?
- Spróbuję dowiedzieć się, gdzie mieszka i przekażę ci tę
informację. Może zabiorę ze sobą McSween.
- Jak ci się z nią układa, Hamishu?
- Nie wiem, dlaczego chciała zostać policjantką. Nie ma o
niczym zielonego pojęcia. W każdym razie nalej sobie
kielicha, a ja do niej wpadnę.
Josie właśnie skończyła rozmawiać z matką. Telefon znów
zadzwonił. Wysłuchała propozycji Hamisha, żeby poszli jutro
do dyskoteki, jeśli śnieg pozwoli im na podróż do Strathbane.
Gdy się rozłączyła, jej myśli znów przepełniły marzenia.
Flora McSween widziała Hamisha w programie telewizyjnym
i nie mogła się go nachwalić. Hamish zaczął jawić się w
umyśle Josie jako postać heroiczna. Powiedział, że będzie w
przebraniu, ale ona nie musi zawracać sobie tym głowy, niech
po prostu włoży coś odpowiedniego na dyskotekę. Zatańczą,
on będzie trzymał ją w ramionach, powie, że...
- Skończyłaś prasować? - spytała pani Wellington,
wchodząc do kuchni.
Gdy nazajutrz Hamish odbierał Josie, krajobraz wiejski
wyglądał jak tradycyjna kartka bożonarodzeniowa. Pragnienie
Blaira, by trzymać Hamisha z dala od śledztwa, oznaczało, że
nie wydawano mu bezustannie rozkazów i nie nadzorowano
go.
Josie ledwo rozpoznała Hamisha. Miał sztuczną rudą
brodę i wąsy oraz niewielkie okulary w stylu Johna Lennona.
Swoje ogniste włosy schował pod czarną wełnianą czapką.
Pomyślała, że wygląda okropnie.
***
Gdy przyjechali, muzyka dudniąca z dyskoteki była tak
głośna, że kiedy szli w kierunku klubu, Hamish był
przekonany, że słyszy rytm wibrujący w jego butach.
W klubie Josie zdjęła otulające ją sztuczne futerko i
ujawniła tym samym, że miała na sobie krótką czerwoną
skórzaną spódniczkę, ażurowe pończochy i prześwitującą,
połyskliwą bluzkę z głębokim dekoltem. Zdjęła buty i włożyła
czerwone szpileczki. Josie lubiła muzykę i była dobrą
tancerką, ale z przerażeniem stwierdziła, że Hamish tańczył
jak obłąkany bocian. Młody mężczyzna podszedł do niej i
zaprosił do tańca, odsuwając lekko Hamisha. Hamish skinął
jej naprędce, że nie ma nic przeciwko temu i ruszył do baru.
- Szukam Jake'a - krzyknął do barmana.
- Tam jest - barman wskazał mężczyznę w czarnej
skórzanej kurtce przy końcu baru.
Hamish podszedł do Jake'a. Poklepał go po ramieniu i
śmignął mu przed oczami grubym plikiem pieniędzy, które
miały być banknotami o wartości pięćdziesięciu funtów. Tak
naprawdę był to jeden pięćdziesięciofuntowy banknot
owinięty wokół pliku papierków.
- Wyjdźmy na zewnątrz - zaproponował. - Mam do ciebie
ważną sprawę.
W drodze do wyjścia próbował dać znak Josie. Jednak
Josie zatraciła się w muzyce, miała zamknięte oczy i kołysała
biodrami. Na zewnątrz Hamish mignął swoją kartą
przetargową i zagadnął:
- Chciałbym, żebyś...
Jednak zdążył powiedzieć tylko tyle. Jake chciał się
natychmiast ulotnić i zaczął uciekać, ale poślizgnął się na
śniegu i upadł. Hamish zakuł go w kajdanki i postawił na nogi.
Zdał sobie sprawę, że nie ma co dzwonić do Jimmy'ego, bo
zajmie mu godzinę, żeby dotrzeć z Braikie do Strathbane. Sam
musi zabrać Jake'a do komendy głównej policji. Do diabła,
gdzie jest Josie? Wzruszył ramionami. Nie powinien
marnować czasu, żeby po nią wracać, a Jake może mieć w
dyskotece przyjaciół, którzy mogą wszcząć bójkę.
W komendzie głównej Hamish przeszukał Jake'a i znalazł
przy nim spory zapas ecstasy oraz heroiny. Zamknął go w celi
po tym, jak postawił mu zarzut posiadania narkotyków.
Zatelefonował do Jimmy'ego.
Blair siedział w swoim samochodzie, jadł pasztecik z
baraniną i słuchał rewelacji przekazywanych przez Jimmy'ego.
Blair puścił wiązankę przekleństw, kończąc słowami, że
Hamish będzie musiał odpowiedzieć za buszowanie na terenie
patrolowym Strathbane.
- Może i tak - zgadzał się Jimmy. - Ale wygląda na to, że
ten Jake Cullen to chłopak Annie, a ona miała przy sobie
pigułki ecstasy, gdy zginęła.
Ku zdziwieniu Jimmy'ego, Blair burknął:
- Mam coś do załatwienia. Jedź tam sam i bądźmy w
kontakcie.
Właściciel dyskoteki Stardust, Barry Fitzcameron, był
przyjacielem Blaira. Barry był również właścicielem kilku
pubów, w których darmowe drinki zawsze czekały na
naczelnego inspektora. Blair uprzedził go o nalocie. Teraz
postanowił znaleźć budkę telefoniczną i zadzwonić do
Barry'ego.
Hamish był obecny na przesłuchaniu. Ku jego
zaskoczeniu, Jake wydawał się dość pyszałkowaty.
Zaprzeczał, że zaopatrywał Annie w narkotyki oraz wypierał
się jakichkolwiek z nią związków.
W pewnym momencie Hamish się wtrącił:
- Mamy świadka, który może zeznać, że byłeś w bliskich
stosunkach z Annie Flemming i zaopatrywałeś ją w narkotyki.
I nie wmawiaj mi, że ilość, którą miałeś przy sobie, była na
własny użytek.
- Słuchaj chłopie, mam branie u lasek - drwił Jake. -
Może i ją zaliczyłem. Jest ich tak wiele, że nie jestem w stanie
wszystkich spamiętać.
- Przestań pleść bzdury! - krzyknął Jimmy. - Annie
Fleming była najpiękniejszą dziewczyną w szkockich górach.
Nikt nie potrafiłby o niej zapomnieć.
Jednak Jake dalej szedł w zaparte, dopóki nie pojawił się
jego adwokat. Kazano Jake'owi stawić się rano w sądzie
szeryfa. Postawiono mu zarzut posiadania narkotyków i
handlowania nimi, a potem odprowadzono go do aresztu.
W budce telefonicznej Blair chwycił za słuchawkę i
zadzwonił do Barry'ego Fitzcamerona.
- Ten głupek Jake dał się aresztować - powiedział.
- To tylko chwilowe - odparł Barry. - Nie martw się o
niego. Zajmę się nim.
- Gdzie jest twoja pomocnica? - spytał Jimmy,
odprowadzając Hamisha do drzwi.
- Nie mogłem się tam dłużej kręcić, czekając na nią.
Jimmy, wyświadcz mi przysługę i załatw, żeby ją stamtąd
odebrano.
- Zobaczę, co da się zrobić. O, jest i dziewczyna, czeka tu
na ciebie.
Josie zapadła się w krześle w poczekalni. Hamish
otworzył usta, żeby nakrzyczeć na ją, że była tak zajęta
tańcem, iż zapomniała o swoich obowiązkach, ale stwierdził
znużony, że to strata czasu.
- Przepraszam - szepnęła Josie. - Słyszałam, że
aresztowałeś Jake'a. Jak się obejrzałam, to ciebie już nie było.
- Odwiozę cię, McSween - fuknął Hamish zmęczony. -
Tylko nie odzywaj się ani słowem.
Podrzucił Josie na plebanię i zaproponował, żeby zrobiła
sobie wolne do końca dzisiejszego dnia. Rozglądając się po
nabrzeżu, zobaczył dziennikarzy przed posterunkiem policji.
Domyślił się, że chcieli jego wypowiedzi na temat lwa.
Zawrócił i pojechał najpierw do włoskiej restauracji, gdzie
znalazł swoje zwierzaki w kuchni. Odebrał je, a potem ruszył
do hotelu na zamku Tommel.
Gdy przyjechał, Priscilla przechodziła przez recepcję.
- Jeszcze tu jesteś? - spytał Hamish.
- Jutro wyjeżdżam. Czytałam w gazecie, że Elspeth się
zaręczyła.
- Życzę jej powodzenia - powiedział Hamish z kiepsko
udawaną obojętnością. - Uciekłem tutaj, żeby czmychnąć
przed dziennikarzami. Prawdopodobnie chcą wywiadu na
temat lwa.
- Wydaje mi się, że są tutaj, żeby wypytać cię o
morderstwo. Blair wyciszył historię o lwie. W radiu i telewizji
przytaczają jego wypowiedź, że lew był bardzo stary, prawie
nieżywy, i nawet dziecko zdołałoby go uratować.
- Nie wie, że wyświadczył mi tym przysługę - uśmiechnął
się Hamish. - Zbyt dużo przychylnej prasy i Daviot oddeleguje
mnie do Strathbane. Chciałbym chwilę o tym porozmawiać.
Mam mętlik w głowie.
- Pan Johnson wyjechał. Chodźmy do mnie do biura i
napijmy się kawy. Tak, możesz zabrać ze sobą psa i kota, jeśli
chcesz.
Gdy Hamish rozsiadł się w biurze z Sonsie i Lugsem u
swoich stóp, opowiedział jej wszystko, co wiedział o sprawie.
Zakończył słowami:
- Myślałem, że to będzie prostsze. Ale okazuje się, że z
Annie było niezłe ziółko, delikatnie rzecz ujmując, i Bóg
jeden wie, ilu mężczyzn ją zaliczyło. Nie rozmawiałem
jeszcze z jej rodzicami. Może zabiorę się za nich, gdy Blair
już z nimi skończy. Ojciec jest okropnie zasadniczy.
Pamiętam, że słyszałem już coś na ten temat.
- Chcesz powiedzieć, że Bóg kazał mu sprzątnąć córkę
jawnogrzesznicę?
- Nie. Nie wysyłałby czegoś tak wyrafinowanego jak
bomba w paczce.
- Trudno jest zrobić taką bombę jak ta w przesyłce?
- To nie bomba sama w sobie jest trudna do zrobienia.
Sądzę, że składa się ze sproszkowanego aluminium i żelaza.
Cała trudność polega na tym, żeby skonstruować zapalnik i
zrobić to tak sprytnie, by nie wybuchnęła w sortowni poczty.
- Powinieneś więc rozglądać się za kimś z przeszłością
terrorystyczną albo kimś z dobrą znajomością chemii.
A co z Harrym Etheringtonem? Jego przyjaciele wiedzieli,
jak użyć dynamitu. Może jeden z nich ma szemraną
przeszłość.
- W komputerze nie znalazłem nic poza kilkoma pijakami
i chuliganami. W każdym razie młody Harry dopiero co tu
przyjechał. Nie miał czasu, żeby poznać Annie.
- A co sądzisz o parku przyrody? Jak tam jest?
- Ciężko powiedzieć teraz, gdy obrońcy praw zwierząt
wypuścili wszystkie zwierzęta z klatek. Ale gdyby nie
wydarzyła się tu ta cała sprawa z lwem, sądzę, że to żałosne
miejsce byłoby wyspą świerzbu i szlamu. Właścicielami są
Jocasta i Bill Freemontowie. Jocasta jest przepracowaną
snobką. Bill pochodzi z nizin społecznych.
- Jest prostakiem?
- Nie, nie można go tak oceniać. Jest cwaniakiem i jak się
domyślam, marzycielem. Myślę, że wyrobił w biednej
Jocaście takie wyobrażenie o szkockich górach, wedle którego
jedynie Szkoci z nizin w kiltach z frędzlami znają się na
rzeczy.
Priscilla zmarszczyła brwi.
- Sądzisz, że Bill... Ile on ma lat?
- Jest od niej starszy. Może być pod pięćdziesiątkę.
- Zastanawiam się, czy on albo jego ojciec lub ktokolwiek
z jego rodziny miał kiedykolwiek związki z bojówką
szkockiego stronnictwa nacjonalistycznego.
- Dobre pytanie. Chyba złożę im wieczorną wizytę.
Hamish wstał i zatrzymał się w drzwiach biura.
- Powinienem się pożegnać - raz jeszcze.
- Obawiam się, że tak.
Pochylił się lekko, jakby chciał ją pocałować. Priscilla
nagle usiadła za biurkiem i zaczęła przekładać papiery.
Hamish, powłócząc nogami, wyszedł razem z kotem i psem.
Zatrzymał się na wzniesieniu drogi przed parkiem
przyrody i wypuścił psa oraz kota. Wiedział, że lubią bawić
się na śniegu i muszą wybiegać trochę sadła, którym obrosły,
żebrząc w kuchni włoskiej restauracji.
To była jasna, pełna światła księżyca, mroźna noc.
Uśmiechał się pobłażliwie, gdy Sonsie i Lugs tarzały się w
śniegu.
To właśnie w takie noce Sutherland stawało się krainą
wróżek, całe w czerni i bieli, a zarys gór wznoszących się ku
niebu mienił się od gwiazd. Chciał, by w miarę szybko udało
się rozwikłać sprawę morderstwa. Potem mógłby
skoncentrować się tylko na pozbyciu się Josie.
Zawołał zwierzaki, pomógł im wsiąść do samochodu i
ruszył do parku. Zauważył, że w biurze paliło się światło. Coś
kazało mu zgasić silnik, wyłączyć reflektory. Opuścił szybę i
wolno zjechał zboczem w kierunku biura.
Pomału wysiadł z samochodu i przycisnął ucho do ściany
biura. Usłyszał głos Jocasty.
- Mówię ci. Twierdziła, że widziała cię w domu Annie.
To było miesiąc temu, gdy Annie dzwoniła, że jest chora, a ty
oznajmiłeś, że jedziesz do Strathbane. Upiera się, że byłeś w
środku dwie godziny!
- Jeśli zamierzasz wierzyć każdej starej, złośliwej kwoce
w Braikie, to jesteś głupsza, niż sądziłem.
- Tak, wystarczająco głupia, żeby utopić swoje pieniądze
w tej porażce. Odchodzę od ciebie.
- Och, daj spokój, kochanie - przymilał się Bill. - Wiesz,
że bez ciebie zginę.
- Ale poszedłeś do niej do domu!
- Klnę się na Boga, nigdy się tam nawet nie zbliżyłem.
Hamish pomyślał, że usłyszał już wystarczająco dużo.
Skoro któryś z sąsiadów widział Billa, dlaczego nie
powiedział o tym policji? Czy to była pani McGirty? A może
Cora Baxter?
Zapukał głośno do drzwi biura. Jocasta otworzyła je na
oścież. Jej oczy były zaczerwienione od płaczu.
- Przychodzę nie w porę? - spytał Hamish.
- Nie, nie, proszę się mną nie przejmować. Wcale nie
płakałam, to jakieś uczulenie.
Hamish udał się za nią do biura. W oczach Billa przelotnie
zagościł strach, prędko opanowany.
- Jakim typem osoby była Annie Fleming? - spytał
Hamish.
- Proszę spytać Billa. Ja idę do domu. Dobranoc. Hamish
zaczekał, aż drzwi zamkną się za nią, a potem powtórzył
swoje pytanie.
- Była w porządku - odparł Bill.
- Miał pan z nią romans?
- Co to za pytanie! - zająknął się Bill. - Ja? Szczęśliwie
żonaty mężczyzna?
- Proszę przestać udawać. Sąsiedzi widzieli, że spędza
pan popołudnie w jej domu.
- Poszedłem porozmawiać o sprawach służbowych. Jest
moją sekretarką.
- Może zawołam pana żonę, żeby to potwierdziła. Bill się
złamał.
- Proszę tego nie robić. Niech pan posłucha, to nie ja ją
uwiodłem. Było odwrotnie. Nie mogłem uwierzyć we własne
szczęście, taka jest prawda. To było tylko jedno popołudnie, to
wszystko. Potem zachowywała się tak, jakby nic się nie
wydarzyło.
- Kiedy to było?
- Jakiś miesiąc temu. Proszę nie mówić o tym mojej
żonie.
- Nie mogę tego obiecać. Ma pan wykształcenie
chemiczne?
- Nie, nie znam się na tym. W szkole w ogóle kiepsko mi
szło.
- Będzie pan musiał stawić się na dalsze przesłuchanie.
Proszę jeszcze nie kłaść się spać.
Hamish wyszedł do land rovera i zadzwonił do
Jimmy'ego.
- O co chodzi tym razem? - jęknął Jimmy.
- Lepiej przyjeżdżaj do parku przyrody i zgarnij Billa na
przesłuchanie. Spędził przynajmniej jedno popołudnie w łóżku
z Annie Fleming.
- Już tam jadę. A jeśli wszystkiemu zaprzeczy?
- Mam to nagrane na kasecie..
- Naprawdę? Czy to tylko jedno z twoich wygodnych
kłamstewek?
- Nie, naprawdę to nagrałem. Spadam stąd. Nie chcę,
żeby przyłapali mnie na wtargnięciu w rewir Strathbane.
Zaczekam na ciebie na wzniesieniu drogi.
***
Hamish czekał cierpliwie dłuższą chwilę, dopóki nie
zjawił się Jimmy z Andym MacNabem i dwoma policjantami
jadącymi za nim drugim samochodem.
- W porządku, Hamishu, gdzie jest taśma? - spytał
Jimmy.
Hamish wyjął z kieszeni mały dyktafon i wręczył go
Jimmy'emu.
- To dziwne - zdumiał się Jimmy. - Nigdy nie sądziłem,
że jesteś zaawansowany technicznie. Nie zdziwiłbym się,
gdybyś sporządzał notatki na śniegu. Chodźcie, panowie.
Będę cię informował na bieżąco, Hamishu.
W im większą niełaskę Josie popadała u Hamisha, tym
bardziej nasilała się jej obsesja na jego punkcie. Gdy jechał z
powrotem do Lochdubh, Josie siedziała w swoim pokoju na
plebanii przed kominkiem i marzyła o tym, że zostanie jego
żoną. W swoich myślach przebudowywała posterunek policji.
Potrzebny będzie pokój dziecinny dla trojga maluchów, które
planowała mieć.
Dopiero gdy rano obudziła się z kacem, wpadła na pewien
rozsądny pomysł. Jeśli będzie ciężko pracować przy
dochodzeniu i być może uda jej się rozwiązać tę sprawę,
Hamish będzie ją podziwiać. Zapragnie jej towarzystwa,
zamiast patrzeć na nią obojętnym wzrokiem.
Hamish poczuł ulgę i jednocześnie był zaskoczony, gdy
Josie przyszła na posterunek policji i zaproponowała, że
zabierze się za jakąś śledczą pracę w Braikie, rozejrzy się w
mieście i spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej o
przyjaciołach Annie. Hamish zdał jej relację z wizyty u Billa
Freemonta.
Josie wyglądała tak schludnie i kompetentnie w swoim
świeżo wypranym i wyprasowanym mundurze, że
zaproponował jej kawę. Dziewczyna usiadła zadowolona przy
kuchennym stole i rozglądała się dookoła. To była bardzo
mała kuchnia, ale można było ją powiększyć. Staroświecki
piec będzie musiał stąd zniknąć - pomyślała, mierząc
wzrokiem psa i kota, te jego paskudne zwierzęta, które
drzemały razem obok pieca. - Prędko zajdzie w ciążę i powie
Hamishowi, że jego zwierzaki wywołują u niej alergię.
Hamish podał jej kubek z kawą.
- To dziwne, nieprawdaż? - zagadnął swoim śpiewnym
głosem rodem ze szkockich gór. - Z początku wydawało się,
że to morderstwo było dziełem jakiegoś szaleńca. Teraz
okazuje się, że Annie była osobą, którą Scotland Yard określa
mianem potencjalnej ofiary. Denerwowała ludzi tak bardzo, że
sama prosiła się o to, by prędzej czy później ktoś ją sprzątnął.
- Albo to może mieć coś wspólnego z narkotykami -
dodała Josie. - To znaczy ze Stardust, tą dyskoteką, której
właścicielem jest Barry Fitzcameron. Kilka innych pubów
również należy do niego. Odgrywa rolę porządnego
obywatela, przekazuje sporo pieniędzy organizacjom
dobroczynnym i tym podobne. Jednak kiedy czekałam na
ciebie w komendzie głównej policji, słyszałam, jak jeden z
policjantów skarżył się na ten nalot na dyskotekę. Powiedział,
że nie mogli znaleźć nawet nietrzeźwego nieletniego, nie
wspominając już o narkotykach, i że myśli, iż Barry dostał
cynk. A ja zauważyłam wtedy w dyskotece, że spożywający
alkohol zdecydowanie byli niepełnoletni.
Hamish spojrzał na nią z namysłem. Zastanawiał się,
dlaczego Blair nie nalegał na jego obecność podczas nalotu.
- Które puby do niego należą? - spytał.
- Błotnista Kaczka oraz Jeleń.
- Interesujące. Zadzwonił telefon w biurze.
- Zastanawiam się, czy powinienem odebrać. Jest już po
dziewiątej i powinniśmy być w pracy. Lepiej sobie daruję.
Nadstawił ucha, gdy automatyczna sekretarka nagrywała
wiadomość.
- Hamishu, tu Jimmy. Jake Cullen wyszedł za kaucją.
Został zastrzelony na schodach do sądu szeryfa.
Hamish pospieszył do biura i podniósł słuchawkę.
- Jesteś jeszcze? To ja, Hamish.
- Odsłuchałeś to? - spytał Jimmy.
- Tak, są jacyś świadkowie?
- Tylko jeden. Jakaś biedna babcia ma mieszkanie
naprzeciwko sądu. Dzień wcześniej zamaskowany uzbrojony
bandyta przyszedł wieczorem i powiedział jej, że ma milczeć,
albo ją zabije. Przywiązał staruszkę do łóżka. Twierdziła, że
jedynie siedział, palił i czekał. Sądziła, że zamierza ją zabić.
Potem zasnęła z wyczerpania. Obudził ją wystrzał. Później on
po prostu uciekł. Zdaje się, że zaczaił się przy oknie ze
strzelbą, być może strzelbą myśliwską, i zastrzelił Jake'a. Czuć
w tym rękę zawodowca. I te krzyki, kiedy zakomunikowałem,
że nasz czyściutki i szacowny obywatel Barry Fitzcameron
może za tym stać. Utknęliśmy tutaj na długo. Ty i McSween
jedźcie do Braikie i zobaczcie, do czego uda wam się
dokopać.
- Ruszamy w drogę - powiedział Hamish.
Wrócił do kuchni. Josie tam nie było. Wszedł do salonu.
Josie odwróciła się i zarumieniła.
- Jeśli chciałaś jeszcze raz przyjrzeć się mojemu domowi
- zganił surowo Hamish - trzeba było spytać! A teraz chodźmy
już. Dowiedz się jak najwięcej na temat jej przyjaciół. Zacznij
od szkoły. Może jej wygłupy już tam się zaczęły. Ja sprawdzę
jeszcze raz u sąsiadów.
- Przepraszam - wyszeptała Josie. - Chodzi o to, że
jeszcze nigdy wcześniej tak naprawdę nie widziałam
posterunku policji.
I nigdy więcej już nie zobaczysz - pomyślał Hamish.
Wyprosił ją, a potem wyszedł do swojego land rovera, a za
nim potruchtały pies i kot.
Josie jechała nieszczęśliwa w kierunku Braikie.
Zanim Hamish ją przyłapał, otworzyła drzwi do
zapasowego pokoju, który przylegał do salonu i zamrugała ze
zdumieniem na widok góry zardzewiałych gratów. A on
właśnie zaczynał ocieplać stosunki panujące między nimi.
Była zdeterminowana, żeby cały dzień ciężko pracować i nie
poddawać się, aż natknie się na choćby jedną drobną poszlakę.
Hamish ruszył za nią, w głowie roztrząsając kwestię
Blaira. Potem pozbył się tych myśli. To nie musiał być ktoś
postawiony tak wysoko jak Blair. To mógł być ktokolwiek z
komendy głównej, na przykład sprzątaczka. Jeśli Josie miała
rację i w dyskotece zwykle byli nietrzeźwi niepełnoletni,
wtedy to miało sens, że Barry dostał cynk.
Dzień był ładny i chłodny. Zwolnił na drodze na
wybrzeżu. Mężczyźni pracowali przy budowie opaski
brzegowej. Był odpływ. Praca wrzała. Zatrzymał się i opuścił
szybę w oknie.
- Udało się zdobyć fundusze? - zawołał do brygadzisty.
- Tak, ale możemy pracować jednie wtedy, kiedy jest
odpływ, w przeciwnym razie uderzają w nas fale.
Hamish jechał wolno dalej, aż w końcu dotarł na spokojną
ulicę, przy której mieszkała Annie. Postanowił najpierw
odwiedzić Corę Baxter, żonę radnego.
- Och, to pan - powiedziała. - Proszę wejść. Hamish
zastanawiał się przez chwilę, czy wszystko w salonie było
nowiutkie, ale doszedł do wniosku, że patrzy na przerażająco
doskonale utrzymany porządek. Słońce świeciło przez lśniące
okno na szklany stolik kawowy, gdzie leżały czasopisma
rozłożone z wielką precyzją, tak by dotykały krawędzi stołu.
Komplet składający się z kanapy i dwóch foteli był z
czerwonej skóry, a brązowy wełniany dywan przykryty był
tkanymi chodniczkami.
Hamish doszedł do wniosku, że prawdopodobnie zrobiła
je sama. Widział wiele podobnych na kościelnych
kiermaszach. W elektrycznym grzejniku stojącym przed
kominkiem była włączona jedna grzałka. Na gzymsie stały
małe szklane figurki: zauważył Bambi i Królewnę Śnieżkę z
siedmioma krasnoludkami.
Na okrągłym stole pod oknem pysznił się kryształowy
wazon pełen jedwabnych kwiatów. Po jednej stronie kominka
stał ogromny telewizor z płaskim ekranem. Hamish zdjął
czapkę i usiadł na kanapie. Skóra wydała z siebie
zawstydzający odgłos. Cora stanęła przed kominkiem. Była
krępą kobietą z blond włosami ułożonymi w drobne loki
wokół zadziornej twarzy. Miała małe, niebieskie, podejrzliwie
spoglądające oczy.
- I co, panie posterunkowy? - spytała ostro. Hamish
stłumił westchnienie. Z jego doświadczenia wynikało, że
radni, tacy jak Jamie Baxter, nieważne jak bardzo towarzyscy,
często miewali żony, które uważały się za lepsze od lokalnej
społeczności.
Wstał i podszedł do niej, pochylając się nad nią.
Wywołało to pożądany efekt.
- Och, proszę usiąść - zapraszała Cora.
Hamish ruszył z powrotem na kanapę, która potwierdziła
jego obecność głośnym pierdnięciem. Cora usiadła w jednym
ze skórzanych foteli, jednak mebel, bez wątpienia mając
świadomość, że należy się jej odpowiednia cześć, nie wydał
żadnego dźwięku.
Hamish otworzył notes.
- Prowadzę dochodzenie w sprawie Annie Fleming.
- Tak?
- Czy telefonowała pani do Jacosty Freemont, żeby
poinformować ją, że widziano jej męża, jak wchodził do domu
Annie Fleming, by spędzić u niej popołudnie? Muszę pani
przypomnieć, że można sprawdzić pani rozmowy
telefoniczne.
- Cóż, czułam, że to był mój obywatelski obowiązek -
odparła Cora zadziornie.
- Czy zauważyła pani, że to zdarzyło się więcej niż raz?
- Widziałam go tylko tamtego dnia.
- I kiedy to było?
- Mniej więcej miesiąc temu.
- Czy pojawiali się tam jacyś inni mężczyźni?
- Tylko raz. To był podejrzanie wyglądający typ. Miał
włosy uczesane na żel i czarną skórzaną marynarkę. Oceniam,
że miał około trzydziestu lat.
Jake - pomyślał Hamish gorzko. - To martwy punkt, w
każdym możliwym sensie.
- Co sądziła pani o Annie? - spytał. - I czy powiadomiła
pani jej rodziców?
- Na początku wspomniałam o obu wizytach. Jej ojciec
wściekł się na mnie. Twierdził, że jego córka jest niewinna, a
ja jestem złośliwą babą, która będzie się smażyć w ogniu
piekielnym. Annie była zimna jak lód - nawet masło nie
roztopiłoby się w ustach tej dziewczyny. Widziałam ich, jak
idą do kościoła kilka niedziel wcześniej, zanim zginęła.
Państwo Flemingowie zadzierali nosa. Ale Annie odwróciła
się i posłała mi paskudny uśmieszek, zanim ruszyła dalej.
Pomyślałam, że jest przebiegłą ladacznicą.
- Dlaczego nie powiedziała pani nic na ten temat policji? -
Hamish zganił ją ostrym głosem. - Zataiła pani koronny
dowód.
- Nie zamierzałam kalać wspomnienia o niej, dopóki nie
będzie pogrzebu.
- Ale zrobiła pani dokładnie coś takiego, telefonując do
Jacosty Freemont. Potem próbowała pani oczernić dziewczynę
w oczach jej rodziców. Czy jest coś jeszcze?
- Nie, ale nie podoba mi się pańskie zachowanie. Proszę
pamiętać, że mój mąż jest radnym miejskim.
- Co cholernie dużo znaczy w dochodzeniu w sprawie
morderstwa - podsumował Hamish i ostrzegł ją, że wróci tu
później, by zadać jej jeszcze kilka pytań.
Po wyjściu zadzwonił do Jimmy'ego.
- Czy są jakieś nowe wieści w sprawie morderstwa?
- Nic. Ta staruszka mogłaby umrzeć z szoku i
wygłodzenia, gdybyśmy nie przeszukiwali wszystkich
mieszkań naprzeciwko sądu i nie znaleźli jej. Jest w szpitalu
na obserwacji, ale jest starym, dobrym graczem i sądzę, że
przeżyje ten szok i wszystko będzie w porządku. On ani na
chwilę nie ściągnął kominiarki, ale kobieta twierdzi, że był
dość dobrze zbudowany i miał na sobie czarny sweter i czarne
spodnie.
- Na pewno ktoś musiał widzieć człowieka biegającego
po ulicy ze strzelbą.
- Ze wstępnego raportu ekipy z kryminalistyki wynika, że
zszedł po schodach, wyszedł tylnym wejściem i przeskoczył
przez mur. Jest tam uliczka, która biegnie na tyłach. Sąsiedzi
słyszeli odjeżdżający motor.
- Na twoim miejscu sprawdziłbym te dwa puby Barry'ego.
Sprawdź, czy widziano, jak Blair pije w którymś z nich. Lubi
dostawać alkohol za darmo.
- Ach, daj spokój, Hamishu. Nie lubię tego tumana, ale to
zabrnęło za daleko. Nie przejmuj się. Sprawdzamy wszystko,
co dotyczy Barry'ego. Porozmawiamy później.
Hamish zastanawiał się, czy zacząć od rozmowy z
rodzicami Annie. Doszedł do wniosku, że było trochę za
wcześnie, by kazać stawiać im się na kolejne przesłuchanie.
Blair pewnie już zdążył na nich naskoczyć.
Właśnie miał wsiadać do land rovera, gdy usłyszał, jak
ktoś woła:
- Panie władzo!
Odwrócił się. Pani McGirty stała na progu swoich drzwi i
machała do niego. Podszedł do niej.
- Dowiedzieli się już, kto popełnił tę straszną zbrodnię? -
spytała.
- Jeszcze nie.
- Musi pan się tego dowiedzieć. Annie to święta, do tego
porządna wierna naszego Kościoła.
- Powinienem porozmawiać z pastorem.
W tym samym czasie Josie przesłuchiwała dawną
wychowawczynię Annie, panią Gallagher.
- Annie była bardzo mądrą uczennicą - wspominała pani
Gallagher, niska kobieta o matczynym wyglądzie.
- Myślałam, że pójdzie na studia i wypytywałam na ten
temat jej rodziców, ale oni twierdzili, że ich córka chce zostać
w domu i opiekować się nimi.
- Czy coś im dolegało? - spytała Josie.
- Nie, właśnie to było dziwne. Oboje byli zdrowi i w pełni
sił.
- Czy Annie była lubiana w szkole? Pani Gallagher
zawahała się.
- Wiem, że nie lubi pani mówić źle o zmarłych -
uśmiechnęła się Josie - ale to dochodzenie w sprawie
morderstwa, a dziś rano zastrzelono jednego z jej chłopaków
przed sądem szeryfa.
- To straszne. Po prostu straszne - jęknęła pani Gallagher.
- Szczerze mówiąc, Annie nie miała zbyt wielu przyjaciółek.
Ze swoją aparycją miała wielkie powodzenie u chłopców, ale
nawet oni zaczęli jej unikać.
- Czy wie pani, dlaczego?
- Obawiam się, że nie. To straszne, mówić tak o tej
biednej dziewczynie, ale wydawało się, jakby prawie cieszył
ją jej brak przyjaciół, tak jakby to dawało jej określoną
władzę, tak jakby patrzyła na nich wszystkich z góry.
Wysłałam ją do szkolnego pedagoga.
- Dlaczego?
- Gdy taka piękna dziewczyna jak Annie Fleming
wchodzi na drogę, którą ona podążała, zaczynam się
zastanawiać, czy nie ma w kimś takim cienia psychopaty. Jeśli
przejdzie pani dalej korytarzem, znajdzie pani nazwisko panny
Haggerty na drzwiach. Zadzwonię do niej i powiem, że pani
do niej zajrzy.
Panna Haggerty była szczupłą, delikatną kobietą z siwymi
włosami. Nosiła okulary i miała zmęczoną twarzą.
- Och, Annie - uśmiechnęła się w odpowiedzi na pytania
Josie. - Do niczego nie doszłyśmy. To było w zeszłym roku.
Mówiła, że nie może się doczekać, kiedy opuści szkołę,
ponieważ uważała, że pozostali uczniowie są dla niej za
dziecinni. Powtarzała tylko to. Miała dobre oceny i wydawała
się beztroska. Zdolne dzieci często czują się wyizolowane, a
Annie była bardzo zdolna.
- Uważa pani, że było w niej coś z psychopatki? - spytała
Josie.
- Och, nie, była po prostu wybitnie inteligentna.
- Manipulująca?
- Nie wydaje mi się, żeby w jakikolwiek sposób mogła
mną manipulować.
Josie wyszła ze szkoły, czując przygnębienie. Zadzwoniła
komórka. Usłyszała głos Hamisha.
- Do niczego nie doszłam - poskarżyła się smutno.
- Idę zobaczyć się z pastorem, panem Tallentem. Chcesz
wybrać się ze mną?
- Gdzie jesteś?
- Przed domem pani McGirty.
- Zaraz tam będę.
Josie jechała, nucąc radosną melodię. Nie wszystko było
stracone. Hamish najwyraźniej wybaczył jej to, że
myszkowała w jego domu.
Rozdział piąty
Jeśli się nie przebywa wśród danej rodziny, trudno
wiedzieć, na jakie trudności mogą natrafić poszczególni jej
członkowie.
Jane Austen (przeł. Jadwiga Dmochowska)
- On sam mógł z nią spółkować - powiedziała Josie, gdy
wysiadali z land rovera przy domu pastora.
- Kto? - zdziwił się Hamish.
- Jej własny ojciec.
- Na litość boską, dziewczyno, postradałaś zmysły?
Naoglądałaś się chyba serialu „Prawo i porządek: sekcja
specjalna" („Prawo i porządek: sekcja specjalna" -
amerykański serial kryminalny emitowany przez telewizję
NBC.).
- To się zdarza w tych zacofanych stronach - oświadczyła
Josie wyzywająco. - Częste przypadki kazirodztwa.
- Posłuchaj McSween, nie chcę wykorzystywać swojej
pozycji, ale muszę to zrobić. Gdy tam wejdziemy, trzymaj
język za zębami. A tak na przyszłość, to zwracaj się do mnie
„proszę pana".
Josie zaczerwieniła się wyraźnie i zwiesiła głowę,
sprawiając, że Hamish poczuł się jak nadęty idiota. A jednak
to był najwyższy czas, żeby Josie zaczęła zachowywać się jak
policjantka.
Hamish wcisnął dzwonek przy drzwiach do plebanii i
czekał. To był dwupiętrowy wiktoriański budynek z
piaskowca, przed którym znajdował się ogród pełen
wawrzynów i rododendronów rosnących po obu stronach
brukowanej ścieżki. Nacisnął dzwonek jeszcze raz i czekał.
Drzwi otworzył krępy mężczyzna, który miał na sobie
czarny strój duchownego i koloratkę.
- Mam nadzieję, że nie przyszliście tu, żeby naprzykrzać
się państwu Flemingom - zaznaczył na powitanie.
- Nawet nie wiedziałem, że tu są - zapewniał Hamish. -
To z panem chciałem zamienić słowo.
Pastor zaprowadził ich do ciemnego gabinetu, usiadł za
ogromnym biurkiem i wskazał ruchem ręki, żeby usiedli na
dwóch krzesłach naprzeciwko. Hamish zdjął czapkę i położył
ją na blacie.
- Zabieraj to z mojego biurka! - warknął pan Tallent.
Hamish położył czapkę na podłodze obok krzesła.
- Nie chcę mieć zarazków z twojej głowy na moim biurku
- poinformował pastor.
Miał ogromne, rozwścieczone szare oczy w oprawie
okularów o grubych szkłach. Skóra jego twarzy była gruba, z
rozszerzonymi porami i raczej zwijała się w fałdy niż w
zmarszczki. Jego ziemiste usta były ogromne i mięsiste.
Mało jest delikatności, potulności i łagodności Jezusa w
tej twarzy naprzeciwko - pomyślał cynicznie Hamish. Pastor
zapewne odprawia w niedziele gromkie nabożeństwa
buchające piekielnym ogniem.
- Jak pan wie - zaczął, wpatrując się w pastora -
prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa Annie
Fleming. Czy znał pan ją dobrze?
- Jestem bliskim przyjacielem rodziny. Annie była
pięknym, bogobojnym aniołkiem. Ktokolwiek to zrobił będzie
się smażył w piekle całą wieczność.
- Państwo Flemingowie zatrzymali się u pana?
- Tak, nie mogli wrócić do domu, dopóki policja tam nie
skończy swojej pracy i nie wyremontuje się kuchni.
- Czy Annie przyjaźniła się szczególnie z którymś z
członków waszego zgromadzenia?
- Nie wiem.
- Wie pan, że Annie miała przelotny romans ze swoim
szefem?
- Co ma pan na myśli? Proszę mówić prosto z mostu.
- Uprawiała z nim seks.
- Bzdury. Kto rozsiewa te bezecne plotki?
- Jej szef, Bill Freemont, przyznał się do tego. Sąsiadka
widziała, że spędził z nią popołudnie, gdy rzekomo była
chora. Annie uczęszczała również na dyskotekę w przerwie na
lunch.
Pastor grzmotnął pięścią w biurko.
- Nie wierzę w to. Annie Fleming była święta. Do jego
oczu niespodziewanie napłynęły łzy.
- Proszę wyjść - powiedział.
Hamish i Josie zerwali się na równe nogi i skierowali się
do wyjścia. Doszli prawie do bramy ogrodu, gdy głos zza
krzaka wawrzynu wyszeptał:
- Pst!
- Wyjdź stamtąd - mruknął Hamish.
- Ojciec mnie zobaczy. Idźcie drogą w lewo, a ja was
dogonię.
Hamish i Josie przeszli na skraj drogi. Kończyła się
wąskim polem janowca i kęp trawy, które odgradzał kamienny
murek.
Właśnie mieli zawrócić, gdy Hamish zobaczył drobną
sylwetkę biegnącą po polu, potykającą się i ślizgającą na
zamarzniętym śniegu. Młoda kobieta podeszła do nich,
rozglądając się nerwowo na prawo i lewo.
- Jestem Martha Tallent.
Martha najwyraźniej przyszła jakąś boczną drogą.
- Jesteś córką pastora? - Tak.
Miała ogromny nos, który przysłaniał jej szczupłą twarz.
Jej rudoblond włosy były odgarnięte z czoła. Miała na sobie
ciemny płaszcz przykrywający czarne sztruksowe spodnie.
- Martho, co chciałaś nam powiedzieć?
- Podsłuchiwałam pod drzwiami i usłyszałam, co
powiedział ojciec. To nieprawda. Annie była prawdziwą
jędzą. Nie znosiła Kościoła. Powiedziała mi o tym. Myślałam,
że jesteśmy przyjaciółkami. Jest taki chłopak, który chodzi do
naszego kościoła i pewnego dnia zaprosił mnie na spotkanie.
Byłam taka podekscytowana. Mieliśmy tylko wypić drinka w
Braikie. Powiedziałam o tym Annie. Była jedyną osobą, której
o tym powiedziałam. Przekazała to mojemu ojcu, a on wpadł
do pubu, ciskając gromami i wyciągnął mnie stamtąd na
oczach wszystkich. A my piliśmy tylko napoje
bezalkoholowe! Ten chłopak nigdy więcej nie wrócił do
kościoła. Ktoś za to poinformował mnie, że widział go w
pubie w Braikie z Annie. Jestem pewna, że zrobiła mi to na
złość. Jednak ojciec również się o tym dowiedział. Nie wiem,
kto mu doniósł. W zasadzie to ojciec winił za to mnie i
twierdził, że to ja wpływałam demoralizująco na jego
szlachetną Annie.
- Jak się nazywa ten chłopak?
- Mark Lussie.
- A gdzie mieszka?
- W osiedlu domów komunalnych. Przy Culloden Way,
pod numerem dwunastym.
- Ile masz lat, Martho?
- Dziewiętnaście. Tyle samo co Mark. Och, jeśli się z nim
zobaczycie, moglibyście przekazać mu, że bardzo mi przykro?
- Na pewno przekażemy. Czy państwo Flemingowie
zatrzymali się u was? Jacy oni są?
- Przeżywają żałobę. Razem z matką i ojcem przesiadują
wieczorami i rozmawiają o tym, jaka piękna i dobra była
Annie. Prawie skończyłam kurs komputerowy w college'u w
Braikie i gdy tylko odbiorę dyplom, wyjeżdżam do Glasgow
szukać pracy.
Hamish się rozejrzał. Zobaczył, że nadjechał samochód;
wysiadał z niego Jimmy Anderson, a za nim policjantka.
Jimmy zauważył land rovera należącego do Hamisha i starał
się go wypatrzyć. W końcu dostrzegł i zaczął iść w jego
kierunku. Martha jęknęła przestraszona i czmychnęła z
powrotem przez pole.
- Z kim rozmawiałeś? - spytał Jimmy.
- Z córką pastora. Ale zachowaj to dla siebie.
- Dowiedziałeś się czegoś?
- Niewiele poza tym, że pan Tallent sądzi, że Annie była
święta i co więcej, uważam, że był w niej zakochany. Jego
córka miała randkę w pubie, Annie doniosła o tym pastorowi,
a pastor zrobił nalot na pub niczym bicz boży.
- Mamy teraz przynajmniej kilku świadków, którzy
zeznają, że Annie była regularnym gościem dyskoteki -
oświadczył Jimmy. - Pan Tallent wkrótce zobaczy, jak jego
bogini spada z piedestału.
- A co nowego w związku ze strzelaniną?
- Blair dowodzi tą sprawą.
- Jimmy, sądzę, że przeciek w jakiś sposób wyszedł z
komendy głównej.
- Badamy to. Pójdę już, żeby zobaczyć się z pastorem.
Mam przeczucie, że może być paskudnie. Ty sprawdź jej
ostatniego chłopaka.
Blair siedział przy narożnym stole w Błotnistej Kaczce
razem z Barrym Fitzcameronem.
- Przyrzekam, że nie miałem nic wspólnego z
zastrzeleniem Jake'a - zapewniał Barry. - Dziwię się, że mój
stary przyjaciel taki jak ty mógł tak pomyśleć.
- Zadzwoniłem do ciebie, a ty przyrzekłeś, że się tym
zajmiesz - tłumaczył Blair. - Nie miałem na myśli, żeby go
zabić.
Barry wzniósł ręce.
- Czy ja mógłbym coś takiego zrobić? Ten głupiec
zajmował się narkotykami. Prawdopodobnie nie zapłacił za
ostatnią dostawę.
Blair rozejrzał się nerwowo po barze i pochylił do przodu.
- Jeśli kiedykolwiek wyjdzie na jaw, że dałem ci cynk o
tym nalocie, jestem skończony.
Barry wyglądał na ucieleśnienie odnoszącego sukcesy
biznesmena, od swojego dobrze skrojonego garnituru po
przystrzyżone srebrzyste włosy.
- Nikt się nie dowie. Ja nikomu nie powiedziałem, ty
nikomu nie powiedziałeś, w czym więc problem?
- Chodzi tylko o tego niedojdę, Hamisha Macbetha.
- Och, tego pogromcę lwów. Co on w ogóle ma z tym
wspólnego? Strathbane nie wchodzi w teren jego patrolu, a ty
dowodzisz tą sprawą.
- On jest podstępny. Wkracza na moje terytorium.
- Przecież ci mówię. Nie przejmuj się tym. Wypij jeszcze
jednego drinka na mój koszt. Ja muszę już lecieć.
Blair odprowadził go wzrokiem. Z pewnością on nie zlecił
zastrzelenia Jake'a. A mimo to obiecał, że się tym zajmie. A
może zatroszczy się, żeby uciszyć na dobre Hamisha
Macbetha? Powolny uśmiech zagościł na tłustej twarzy
inspektora.
Hamish zaproponował, żeby poszli coś zjeść. Myśli Josie
powędrowały natychmiast do narożnego stolika w zacienionej
restauracji. Kolorowa bańka jej wyobraźni pękła, gdy Hamish
zaparkował przed smażalnią ryb i frytek i spytał, na co ma
ochotę. Josie wyglądała markotnie przez okno land rovera,
lustrując ogromne menu na tablicy: ryba z frytkami, haggis
(Haggis - specjał szkockiej kuchni narodowej, przyrządzany z
owczych podrobów (wątroby, serca, płuc), wymieszanych z
cebulą, mąką owsianą, tłuszczem i przyprawami, zaszytych i
duszonych w owczym żołądku.) z frytkami, kawałek pizzy
smażony na głębokim tłuszczu z frytkami, batonik Mars
smażony na głębokim tłuszczu z frytkami, kurczak z frytkami,
kaszanka z frytkami oraz kiełbaska z frytkami.
- Rybę z frytkami - zdecydowała się w końcu. Hamish
wrócił z rybą i frytkami dla siebie i Josie, rybą dla Sonsie i
kiełbaską z frytkami dla Lugsa. Nałożył zwierzakom jedzenie
do ich misek z tyłu samochodu, a potem usiadł z przodu i
podał zatłuszczone pudełko Josie. Kupił również butelkę Irn
Bru, tego słynnego szkockiego napoju gazowanego, który
niegdyś miał slogan: „Zrobiony z rdzy" (Irn Bru - napój o
pomarańczowym kolorze, przypominającym rdzę.). Odniósł
niespotykany sukces w Rosji, gdzie był reklamowany jako
lekarstwo na kaca. Hamish wyjął dwa papierowe kubeczki,
nalał i podał jeden Josie.
- Będę miała pryszcze... proszę pana - mruknęła Josie
ponuro.
- To najlepsza ryba z frytkami w promieniu kilku mil -
zachęcał Hamish. - Zjedz, a potem pójdziemy zobaczyć się z
Markiem Lussie'em.
Gdy skończyli jeść, Hamish pozbierał wszystkie śmieci,
wyrzucił je do kosza przed sklepem i wsiadł do land rovera,
ale przedtem wytarł swoje tłuste ręce w spodnie.
Gdyby tylko pozwolił, żebym coś dla niego ugotowała -
pomyślała Josie. - Pokazałabym mu, jak naprawdę smakuje
dobre jedzenie.
Gdy jechał do osiedla domów komunalnych, pogwizdywał
„Drogę na Wyspy" („Droga na Wyspy" (ang. „The Road to
the Isles") - słynna tradycyjna pieśń szkocka.). Dzień był
pogodny i w końcu słoneczny, a straszliwe wichury
Sutherland postanowiły zostawić hrabstwo w spokoju.
Drzwi otworzyła kobieta o zmęczonym wyglądzie z
rozwrzeszczanym dzieckiem przy boku. Powiedziała, że jest
matką Marka, a syn jest w pracy w piekarni. Hamish zapewnił
ją, że Mark nie wpakował się w żadne tarapaty, a potem
skierował się z powrotem do centrum Braikie i zaparkował
przed piekarnią.
Przy ladzie poprosił o rozmowę z Markiem. Piekarz
wyglądał na przestraszonego.
- Mam nadzieję, że w nic się nie wpakował. To dobry
pracownik.
- Nie, nie. Chciałbym jedynie zadać mu kilka pytań -
uspokajał Hamish.
Piekarz poszedł na zaplecze. Kilka chwil później zjawił się
Mark ubrany w biały fartuch i białą czapkę. Wyglądał
znacznie młodziej niż na dziewiętnaście lat. Miał bardzo bladą
twarz i bladozielone oczy. Był drobnej postury i się garbił.
- Moglibyśmy wyjść przed piekarnię? - spytał Hamish. -
Chciałbym zadać tylko kilka pytań.
- Chodzi o Annie?
- Tak, wydaje mi się, że się z nią spotykałeś.
Josie postanowiła, że nadszedł czas, by pokazać
Hamishowi Macbethowi, że jest prawdziwą policjantką.
- Zabiłeś ją? - rzuciła ostro.
Zanim Mark zdążył cokolwiek powiedzieć, Hamish
naskoczył na nią.
- Idź, proszę, i posiedź w land roverze, McSween. - Ale...
- Zmykaj!
Poczekał, aż Josie odejdzie, a potem powiedział:
- Nikt cię o nic nie oskarża. McSween jest nowa w pracy.
Zacznijmy jeszcze raz. Domyślam się, że się z nią spotykałeś.
- Tak. Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. To
było po kółku biblijnym w niedzielne popołudnie. Spytała
mnie, czy chciałbym się z nią umówić na poniedziałkowy
wieczór na drinka. Przytaknąłem, że bardzo chętnie, a ona
zaproponowała, żebyśmy spotkali się w Czerwonym Lwie.
Zaczęła pić podwójną wódkę z Red Bullem. Nigdy wcześniej
nie piłem alkoholu, ale byłem z taką pięknością, więc również
piłem.
Nie wiem, co za idiota powiedział, że wódka nie śmierdzi.
Moja matka wyczuła ją, gdy tylko wróciłem do domu. Ale nie
przejmowałem się tym, ponieważ ona obiecała, że spotka się
ze mną nazajutrz wieczorem. Dopiero co usiedliśmy, a jej
ojciec wpadł do pubu i zaczął krzyczeć i przeklinać. Mówił, że
zwodzę jego córkę i sprowadzam na manowce. Ona nie
odezwała się ani słowem w mojej obronie. „Zapomnij o tym,
tatku - szczebiotała. - On nie jest tego wart, żeby się nim
przejmować. To tylko kolega z kółka niedzielnego". I to był
koniec. Jestem zbyt przerażony, żeby wrócić do kościoła. Ten
stary łajdak oskarży mnie o zamordowanie jej.
Hamish wyszedł z piekarni i wsiadł do land rovera.
Spojrzał ze znużeniem na Josie.
- Praca policyjna w szkockich górach nie przypomina
amerykańskich seriali telewizyjnych z twardymi gliniarzami.
Jeśli będziesz dla ludzi łagodna, więcej z nich wyciągniesz.
Zwolnił sprzęgło.
- Wracamy do domu Flemingów. Może po wybuchu coś
zostało w ogrodzie, a ekipa z kryminalistyki to pominęła.
Josie była bliska łez. Wydawało się, że nic nie potrafi
zrobić dobrze.
- Chodźmy na tył domu - zadecydował. - Skoro wybuch
był w kuchni, mogło coś wylecieć na zewnątrz.
Ogród na tyłach składał się z usychającej zieleni oraz
prania wciąż wiszącego na sznurku. Było tam kilka krzaków
na kwiecistym klombie, który formował granicę wokół zieleni.
Hamish zaczął uważnie przeszukiwać krzaki przy
kuchennych drzwiach, a Josie lustrowała krzaki po lewej
stronie. Gdy przeczesywała w ten sposób ogród, zrobiło jej się
zimno i była znudzona. Słońce świeciło na poszarpane pranie.
Zwracała na siebie uwagę jedna niezniszczona rzecz, para
praktycznych majtek. Josie nagle zauważyła, że coś w nich
utkwiło. Podeszła do linki z praniem. Ubrania zaczynały
odtajać. Odpięła majtki z klamerek. Hamish podszedł do niej.
- Znalazłaś coś?
- Może to nic. Ale gdy słońce świeciło, wyglądało tak,
jakby w środku był kawałek papieru.
Hamish założył lateksowe rękawiczki i kazał Josie zrobić
to samo. Rozłożył ostrożnie majtki. Rzeczywiście, był tam
skrawek papieru.
- Lepiej zabierzmy to do laboratorium kryminalistyki w
Strathbane - zarządził. - Nie chcemy przecież ryzykować
zniszczenia dowodu.
Serce Hamisha zamarło, gdy zobaczył pracownika
naukowego kryminalistyki Lesley Murray, dawną Lesley
Seaton. Kiedyś uganiała się za nim, a teraz wyszła za mąż za
swojego szefa, Bruce'a Murraya.
- Możesz zostawić to mnie - powiedziała.
- Jeśli nie masz nic przeciwko, pokręcimy się tu i
zaczekamy, może to coś ważnego.
Josie rozglądała się rozczarowana. To w ogóle nie
przypominało sceny z serialu „CSI: Kryminalne zagadki
Miami". Pomieszczenie było obskurne i miało okna z
matowego szkła. Psująca się jarzeniówka brzęczała nad ich
głowami niczym wściekła osa. Na biurku Lesley stał kubek z
kawą i kożuchem z mleka na wierzchu. Wyobrażała sobie
bieliznę poddawaną badaniom kryminalistycznym na
nowoczesnych urządzeniach, ale Lesley jedynie rozcięła figi
wzdłuż boku i ostrożnie wyjęła pęsetą kawałek wypłowiałego
kartonika.
- Tu jest jakiś tekst. Użyto maszyny do pisania -
relacjonowała. - Wygląda na fragment kartki walentynkowej.
Hamish zajrzał jej przez ramię i przeczytał:
- Róże są czerw...
- Fiołki...
- Stawisz czoło tem...
- Co czeka na ciebie.
- Zadzwonię do pana Blaira i powiem mu o tym -
stwierdziła Lesley.
- Lepiej zadzwoń do Jimmy'ego - podpowiadał Hamish. -
To on dowodzi sprawą.
- W porządku. Możecie już iść. Zobaczę, czy uda mi się
wyciągnąć z tego coś więcej.
- Zaczekamy - odparł Hamish.
- Mam też inne rzeczy do roboty - denerwowała się
Lesley. - I jeśli wolno mi przypomnieć, nie jesteś nikim więcej
niż tylko wiejskim policjantem i nie dowodzisz tą sprawą.
Josie otworzyła usta, żeby wygłosić wściekłą ripostę, ale
dostrzegła tłamszące spojrzenie Hamisha. Na zewnątrz
zapytała:
- Zawsze jest taka?
- Raczej tak. Ta bielizna, niestety, nie będzie
obciążającym dowodem, ponieważ kawałek kartonu
najwyraźniej wywiało tam podczas wybuchu, ale ten fragment
wiadomości to już coś.
Ciekawe, czy rzucił Lesley - pomyślała Josie, a jej
postrzeganie świata wyostrzyła zazdrość.
Lesley była piękna. Priscilla Halburton - Smythe
wyglądała jak modelka z „Vogue'a". To wszystko było
niezwykle dołujące.
Na bardzo dalekiej północy Szkocji wieczór zapadał około
godziny trzeciej lub czwartej po południu. Hamish pragnął
pozbyć się już Josie. Z pewnością znalazła ważną poszlakę.
Ale było w niej coś, pewien rodzaj ckliwej nieporadności,
który działał mu na nerwy. Był zbity z tropu poszerzającą się
listą podejrzanych.
Jest ich tak wielu - pomyślał ponuro - że zaczyna to
przypominać książkę telefoniczną całej okolicy.
Jak tylko dotarł do Lochdubh, podrzucił Josie na plebanię
i zaraz pojechał na posterunek policji. Pomógł psu wysiąść, a
kot opadł lekko na ziemię na swoje ogromne łapska.
- Nie miałyście ostatnio zbyt wiele ruchu - zagadnął do
nich. - Przejdziemy się na mały spacer po nabrzeżu.
Aureole z mgły otaczały lampy, pozostawiając między
nimi strefy cienia. Miał dziwne przeczucie, że jest
obserwowany. Odwrócił się, ale nikogo tam nie było. Gdy
zawrócił, siostry Currie, Nessie i Jessie, stanęły przed nim,
jakby właśnie wyrosły spod ziemi.
Bliźniaczki były starymi pannami z parafii, wciąż podobne
do siebie nawet w wieku sześćdziesięciu lat, obie miały
sztywną trwałą na siwych włosach oraz okulary o grubych
szkłach.
- To straszne, że okazała się być ladacznicą - zaczęła
Nessie.
- Ladacznicą - zawtórowała jej siostra, która zawsze
powtarzała zakończenie tego, co jej bliźniaczka właśnie
mówiła.
- Skąd o tym wiecie? - spytał Hamish.
- Od pani Baxter, żony radnego - powiedziała Nessie. -
Była dziś po południu w sklepie u pana Patela. Miał promocję
łososia w puszce. A ona kupiła dziesięć puszek!
Zwróciłam jej uwagę: „To nie w porządku. Powinna pani
zostawić kilka mieszkańcom", ale ona mnie całkowicie
zignorowała. Ja na to: „Biedna Amy", a ona obróciła się i
odparła: „Annie Fleming była dziwką". Tak po prostu!
- Tak po prostu! - zawtórowała Jessie.
- Zauważcie, że zawsze twierdziłam, że jest odrobinę
nadęta. Kiedy się żenisz?
- Się żenisz? - wtrącił się grecki chór.
- Nie mam zamiaru się żenić - fuknął Hamish. I odszedł.
***
Mark Lussie nie był piekarzem. Pracował w piekarni jako
człowiek do wszystkiego, wynosząc z zaplecza tace z
ciastami, chlebem, bułkami, pasztecikami i słodkimi
ciastkami. Mył okna, zmywał podłogi, czyścił blachy do
wypieków i piece, a przez cały czas marzył o ciekawszych
rzeczach. Już nie chodził do kościoła. Modlił się, żeby ożenić
się z Annie, a Bóg go zawiódł, więc nie istnieje. Chciał
wyrwać się z Braikie i pojechać do Glasgow lub Edynburga
albo nawet Londynu. Miał w banku bardzo małe
oszczędności. Od kiedy Annie zapoznała go z alkoholem,
zaczął szukać pocieszenia w drinkach. W myślach wciąż
wracał do tego, co powiedziała mu Annie. I nagle jakby
żarówka zapaliła się nad jego głową, jak to się zwykle działo
nad głowami bohaterów komiksów, które lubił czytać.
Przypomniał sobie ni z tego, ni z owego, że Annie skarżyła
się, iż ktoś jej groził. Pamiętał dokładnie, kto to był.
Najpierw ujrzał siebie stojącego w sądzie w swoim
najlepszym garniturze. Zeznawał uroczyście pod przysięgą.
Gdy wychodzi z sądu, jest fotografowany przez dziennikarzy.
Potem olśniło go, że taka wiedza to pieniądze, a pieniądze
oznaczają ucieczkę stąd.
Gdy skończył pracę, wyszedł na dziedziniec na tyłach
piekarni i zapalił papierosa, co było jego nowym nałogiem.
Wyjął telefon komórkowy i rozejrzał się na boki, by upewnić
się, że w najbliższej okolicy nikogo nie ma. Wybrał numer,
który wcześniej wyszukał w książce telefonicznej w piekarni.
Gdy odebrano telefon, poprosił, żeby połączono go z
osobą, z którą miał zamiar rozmawiać.
- Wiem, że zabiłeś Annie. Mówiła, że jej groziłeś. Zapłać
mi dwa tysiące funtów albo powiadomię policję. Znasz
pomnik wojenny na wzgórzu nad Braikie? Cóż, bądź tam o
północy z pieniędzmi, w przeciwnym razie pójdę prosto do
komendy.
Usłyszał potwierdzenie i się rozłączył. Mark stał przez
chwilę, a serce waliło mu jak młotem. Pojedzie do Londynu!
Może będzie siedział w barze, a tam jakaś gwiazda filmowa
poderwie go i zabierze ze sobą do Hollywood. Wyrwie się z
domu, gdzie nowo narodzone dziecko płacze przez całe noce.
Co jego matka wyobrażała sobie, zachodząc w ciążę po raz
kolejny? I kim był ojciec? Nie chce mu zdradzić. Ojciec
Marka odszedł od jego matki krótko przed jego urodzinami.
Kościół przez pewien czas był dla niego pocieszeniem w
długie szkockie niedziele, ale zawiódł się na Annie i jej ojcu.
Wszedł z powrotem do piekarni i zabrał cztery paszteciki z
baraniną, które były trochę sfatygowane, więc wolno mu było
wziąć je do domu.
W Londynie nie będzie żadnych pasztecików z baraniną -
pomyślał.
Mark był bardzo zdenerwowany, ale nie pił nic tego
wieczoru. Panicznie się bał, że zaśnie. Przed północą wykradł
się po cichu z domu i przeszedł cichymi, śpiącymi ulicami w
świetle chłodnego, podziobanego kraterami księżyca. Latarnie
uliczne były pogaszone, w ramach oszczędzania energii
elektrycznej. Ogromne gwiazdy Sutherland płonęły nad jego
głową. Przeszedł przez miasto i wszedł na porośniętą trawą
górkę, gdzie stał pomnik wojenny, czarny na tle gwiaździstego
nieba. Spojrzał na fluorescencyjną tarczę swojego zegarka.
Zostało pięć minut. Spojrzał w niebo i zobaczył, że zorza
polarna zaczyna płonąć w całej swojej wirującej chwale.
Wcześniej widział ją tylko raz. Jak ją nazywali w szkole?
Aurora borealis - tak, to było to. Czuł, że same niebiosa
świętują z okazji mającej wkrótce nastąpić ucieczce pewnego
Marka Lus - sie'ego. Potem usłyszał, że zegar miejski wybija
północ, oderwał wzrok od wspaniałości niebios i rozejrzał się
po wzgórzu, by zobaczyć, czy ktoś się zbliża.
Nie usłyszał nic. Nagle w kark bestialsko wbito mu nóż.
Gdy osunął się na ziemię, brutalne ręce przeszukały jego
kieszenie i wyjęły z nich komórkę. Potem napastnik uciekł.
Mark umierał, a krew utrzymująca go jeszcze przy życiu
wypływała z rany w jego szyi. Gdy światła zorzy polarnej
wędrowały i wirowały po niebie, Mark Lussie w końcu udał
się w swoją ostatnią wielką podróż.
Roger Burton, płatny morderca Barry'ego Fitzcamerona,
kucał za owczą zagrodą w gospodarstwie Hamisha. Dostał
instrukcje, żeby załatwić to tak, by wyglądało na wypadek.
Planował poczekać, aż Hamish Macbeth zaśnie, potem wejść
na posterunek i po prostu go zastrzelić. Łatwo będzie się tam
dostać. Zauważył, jak jeden z rybaków, przynosząc dwie ryby,
puka do drzwi. Gdy nie było żadnej odpowiedzi, zaczął czegoś
szukać w rynnie nad kuchennymi drzwiami, wyjął klucz i
otworzył drzwi.
Kilka chwil później wyszedł, zamknął drzwi i odłożył
klucz z powrotem do rynny. Ponieważ Barry myślał, że Roger
zamierza zaaranżować wypadek i ponieważ osoba, która miała
zostać zabita była funkcjonariuszem policji, zapłacił mu za to
hojnie z góry. Roger natomiast miał zamiar przeprowadzić
szybką akcję i natychmiast zmyć się do Glasgow.
Zaczekał, aż Hamish wrócił, a potem wypatrywał, kiedy w
końcu światła na posterunku policji zostaną pogaszone.
Właśnie miał zacząć akcję, kiedy zorza polarna zaczęła
świecić na niebie. Nagle zmienił zdanie i postanowił, że nie
wykona tego zadania i po prostu ucieknie z pieniędzmi
Barry'ego. Jednak był zawodowcem i musiał dbać o reputację.
Nikt z przestępczego światka w Glasgow nie będzie miał mu
za złe, że nie upozorował wypadku.
Cichcem ruszył w stronę kuchennych drzwi.
Sonsie obudziła się i nadstawiła swoje szpiczaste uszy.
Ponieważ między zwierzakami istniała jakaś dziwaczna
telepatia, Lugs również się obudził. Sonsie zeskoczyła z łóżka,
gdzie ona i pies spały. Podeszła cichutko do kuchennych
drzwi. Sierść miała zjeżoną. Hamish zastanawiał się później,
dlaczego Lugs nie zaszczekał.
Usłyszały dźwięk klucza obracającego się w zamku. Przed
nimi stanął Roger. Kiedy zobaczył dwa zwierzaki, podniósł
broń, ale Sonsie, żbik, skoczyła mu do twarzy i wbiła się w nią
ostrymi pazurami, w tym czasie Lugs gryzł go w nogę. Roger
zawył i upuścił strzelbę.
Hamish wbiegł do kuchni. Podniósł strzelbę i rozkazał:
- Nie ruszaj się albo cię zastrzelę.
Sięgnął do kieszeni płaszcza wiszącego na drzwiach i
wyciągnął kajdanki.
- Na brzuch - krzyknął. Roger obrócił się, krzycząc:
- Nic nie widzę.
- To tylko twoja krew - poinformował Hamish, zamykając
kajdanki.
Chwycił telefon komórkowy leżący na kuchennym stole i
zadzwonił po pomoc.
Zapowiadała się długa noc. Głębokie zadrapania na twarzy
Rogera zostały opatrzone przez funkcjonariusza medycznego,
po czym stwierdzono, że jest gotowy na przesłuchanie. Jednak
Roger cały czas milczał, nie licząc oskarżenia Hamisha
Macbetha o szkodę wyrządzoną mu na twarzy. Hamish czekał
w pokoju detektywów, ponieważ Blair nie pozwolił mu brać
udziału w przesłuchaniu. Sugerował, żeby znaleźli adres
Rogera i szybko przeszukali to miejsce, zanim cokolwiek
zostanie zniszczone. Ale Blair warknął na niego, że to nie on
dowodzi śledztwem i żeby zajął się pisaniem raportu.
Gdy Jimmy w końcu się zjawił, Hamish spytał
rozgoryczony:
- Masz adres? Musimy tam jechać. Może na miejscu
będzie coś, co wykaże jego związki z Barrym Fitzcameronem.
Jimmy podrapał się po zaroście na swojej lisiej twarzy.
- Jestem zmęczony. Nie spaliśmy całą noc, Hamishu.
- Weźmy sprawy w swoje ręce - błagał Hamish.
- Och, już dobrze. To dom w Boroughfield, na
przedmieściach, na skraju miasta.
Jednak kiedy tam dotarli, na miejscu, gdzie kiedyś stał
dom Rogera, znajdowały się poczerniałe zgliszcza, którym
przyglądał się strażak.
- Przykro mi, Hamishu - jęknął Jimmy znużony. -
Powinniśmy byli cię posłuchać. Idź do domu.
Zanim Hamish położył się do łóżka, zamknął drzwi na
klucz. Gdy zasypiał, mgliście zdał sobie sprawię, że Josie
krzyczy przez otwór na listy.
Josie była zaniepokojona, gdy nie usłyszała żadnej
odpowiedzi. Zadzwoniła do komendy głównej policji i
dowiedziała się o próbie zamachu na życie Hamisha. Potem
kazano jej czekać przy telefonie. W końcu funkcjonariuszka
policji Mary Southern podeszła do słuchawki.
- Przyjedź natychmiast do Braikie, a my do ciebie
dołączymy. Przy pomniku wojennym znaleziono ciało.
Josie napisała Hamishowi wiadomość i wsunęła ją przez
otwór na listy, po czym udała się do Braikie tak szybko, jak
tylko zdołała. Smugi ciemnych chmur napływały znad
Atlantyku, a wiatr zaczął się wzmagać.
Zatrzymała się na głównej ulicy, spytała o drogę do
pomnika wojennego i ruszyła dalej. Zobaczyła, że już
zgromadził się tam niewielki tłum.
Wyjęła rolkę taśmy policyjnej i kilka znaków z
samochodu i zaczęła wspinać się na wzgórze, pokrzykując:
- Cofnąć się! To miejsce zbrodni.
Mały tłumek wycofał się i mogła zabezpieczyć teren.
Potem podeszła i spojrzała na ciało. Nie odczuwała takiego
strachu, który towarzyszył jej, gdy oglądała zwłoki Annie.
Mark Lussie spoczywał w pokoju, jego pusty wzrok utkwiony
był w wietrznym niebie.
- Kto odnalazł ciało? - spytała Josie, zwracając się do
tłumu.
Wysoki mężczyzna wystąpił z szeregu gapiów. - Ja.
- Nazwisko?
- Alec Templar. Byłem na zboczu wzgórza, doglądałem
owiec i zobaczyłem przy pomniku, jak mi się wydawało,
jakieś ubrania. Podszedłem, żeby rzucić na nie okiem. Biedny
gość.
Josie poczuła, że doświadczenie tego, iż jest jedyną osobą,
która dowodzi śledztwem w sprawie morderstwa, jest bardzo
ekscytujące, ale trwało to krótko. Policja, detektywi i ekipa z
kryminalistyki, na czele których znajdował się nadinspektor
Daviot, wspięła się pośpiesznie na wzgórze.
Daviot spojrzał na Josie.
- Dlaczego nie jesteś w mundurze?
- Spieszyłam się, żeby zabezpieczyć miejsce zbrodni.
- Nigdy więcej nie popełniaj takiego błędu. Gdzie jest
Macbeth?
- Wczoraj wieczorem był zamach na jego życie i...
- Wiem o tym. Gdzie wobec tego się znajduje?
- Sądzę, że pewnie śpi.
- W takim razie jedź do Lochdubh i obudź go. Potrzebuję
go tu.
- Znam denata - dodała Josie drżącym głosem. -
Przesłuchiwałam go wczoraj.
- Nazwisko i adres?
Josie podała je bez chwili wahania.
- Mam się tam udać i przekazać to jego rodzicom?
- Po prostu ściągnij tu Macbetha!
Nieszczęśliwa Josie pojechała do Lochdubh i załomotała
w drzwi posterunku policji. Podskoczyła, gdy usłyszała głos
za plecami.
- Zapasowy klucz wisi na haczyku z tyłu kurnika.
Wcześniej zostawiał go w rynnie, ale zmienił zwyczaj.
Powiedział mi o tym wczoraj.
Odwróciła się. Niski mężczyzna w bardzo ciasnym
garniturze stał i spoglądał na nią.
- Jestem Archie Maclean - przedstawił się. - Przyjaciel
Hamisha.
- Muszę go obudzić. Czekają na niego w Braikie.
- Ja się nie wtrącam. Przyszedłem tu tylko na małego
kielicha.
Josie znalazła klucz i weszła do środka. Zamiast krzyczeć,
żeby go obudzić, postanowiła wejść do sypialni i delikatnie
potrząsnąć go za ramię. Taki był intymny scenariusz.
Weszła do sypialni. Pies i kot czaiły się na skraju łóżka.
Ogromny kot wygiął grzbiet w pałąk i syknął, a jego żółte
ślepia zapłonęły. Pies zaszczekał.
- Hamishu! - krzyknęła Josie, wybiegając za drzwi i
zatrzaskując je za sobą, zanim kot zdążył na nią skoczyć.
Drzwi do sypialni otworzyły się i stanął w nich Hamish
opatulony lichym szlafrokiem.
- O co chodzi?
- Było kolejne morderstwo, proszę pana. Zginął Mark
Lussie.
- Zaparzę kawę - zarządził Hamish. - Robi się coraz
paskudniej.
Rozdział szósty
O kobieto, idealna kobieto! Jakaż zguba
spadła na ród ludzki, gdy uczyniono cię diabłem!
John Fletcher
Josie rozejrzała się pobieżnie po kuchni Hamisha.
Zauważyła słoik taniej kawy rozpuszczalnej stojący na blacie.
Pobiegła do Patela, żeby kupić paczkę prawdziwej kawy.
Wróciła na posterunek, przyrządziła kawę w cynowym
dzbanku, zalewając wrzątkiem ziarna i dolewając odrobinę
zimnej wody na górę, żeby ziarna osiadły na dnie, po czym
dodała szczyptę soli.
Rozpaliła w piecu i postawiła na nim czajnik, żeby kawa
była ciepła. Hamish ogolił się i ubrany wszedł do kuchni.
Wypił dwa kubki czarnej kawy i ku rozczarowaniu Josie
zdawał się nawet nie zauważyć różnicy między jej a zwykłym
sposobem parzenia.
Hamish tak naprawdę doceniał smak, poza tym dostrzegł
paczkę prawdziwej kawy. Nie chciał chwalić i dziękować
Josie, na wypadek gdyby poczuła się zachęcona, żeby
wtargnąć na teren jego domu.
Zanim wyszedł z posterunku, zadzwonił do Jimmy'ego.
Dowiedział się, że przypadło mu w udziale zadanie
przekazania przykrych wiadomości pani Lussie.
- Jedziemy złożyć wizytę matce Marka. Co ten chłopak
sobie wyobrażał? Dlaczego narażał się na niebezpieczeństwo,
nie mówiąc nam wszystkiego, co wiedział. A może nagle
sobie o czymś przypomniał. Czy zatelefonował do swojego
zabójcy i umówił się z nim na spotkanie? Zastanawiam się,
czy miał telefon komórkowy. Mam nadzieję, że uda nam się
odkryć coś, co zawęzi listę podejrzanych. Nienawidzę takich
spraw jak przykazywanie złych wiadomości.
Kiedy przyjechali do domu Marka, stało się oczywiste, że
wieści już zdążyły tu dotrzeć pocztą pantoflową poprzez
szkockie góry. Sąsiedzi tłoczyli się w małym salonie, szeptem
składając kondolencje. Pani Lussie płakała.
- Chciałbym chwilę porozmawiać z panią Lussie. Czy
moglibyście zaczekać na zewnątrz?
Jakaś wielka kobieta zaprotestowała.
- Nie może pan zostawić jej w spokoju? - krzyknęła. Ale
pani Lussie zebrała siły, otarła łzy i odezwała się cicho:
- Porozmawiam z sierżantem. Chcę dowiedzieć się, kto
zabił mojego synka.
- Pani Lussie... - zaczął łagodnie Hamish. - Czy słyszała
pani, jak Mark wychodzi wczoraj w nocy?
Pokręciła przecząco głową.
- Dziecko w końcu było cicho, więc wyspałam się
porządnie po raz pierwszy od dawna.
- Czy ostatnio mówił coś, co może dać jakiś punkt
zaczepienia?
Osuszyła oczy i tak już przemoczoną chustką.
- Nic takiego nie zauważyłam. Wieczorem czytał
magazyn filmowy. Potem przez chwilę oglądał telewizję i
powiedział, że jest zmęczony i chce wcześniej położyć się
spać.
- Czy miał komórkę?
- Tak, ale nie korzystał z niej często. Biedna, zagubiona
duszyczka. Wydawało się, że nie ma zbyt wielu przyjaciół.
Kiedy należał do Kościoła, znał kilku młodych ludzi, ale po
pewnym czasie przestał się z nimi widywać.
- Możemy zobaczyć jego pokój? - Jest na górze, pierwszy
po lewej.
Gdy Hamish i Josie wchodzili po schodach, sąsiedzi,
którzy wyproszeni zaglądali przez frontowe okno, teraz znów
tłoczyli się w środku.
Pokój okazał się niespodziewanie schludny, jak na
młodego człowieka. Był dość mały. Stało tam wąskie łóżko,
porządnie zaścielone, ze stolikiem nocnym i lampką do
czytania. Na biurku, które stało pod oknem razem z krzesłem
o twardym, wysokim oparciu, leżał stos komiksów i
magazynów filmowych. Nie było ani komputera, ani
plakatów. Ściany oklejono wzorzystą tapetą w owsianym
kolorze. Wysoka, wąska szafa, na której froncie wisiało długie
lustro, stała pod jedną ze ścian, a pod drugą znajdowała się
komoda z szufladami.
Hamish założył rękawiczki, to samo zrobiła Josie.
- Ty przeszukaj nocny stolik - zarządził - a ja przyjrzę się
szafie.
Wisiało w niej kilka ubrań: jeden ciemnoniebieski garnitur
i czarny płaszcz, trzy koszule z długim rękawem, kurtka
puchowa i marynarka z tweedu. Pod ubraniami znajdowała się
para czarnych butów i trzy pary adidasów. Przeszukał
wszystkie kieszenie, ale niczego nie znalazł. Obmacał palcami
odzianymi w rękawiczki wnętrze obuwia na wypadek, gdyby
coś tam ukryto.
- Mam jego książeczkę oszczędnościową oraz rachunek
za telefon - zakomunikowała Josie.
Hamish wziął od niej dokumenty. Mark miał pocztowe
konto bankowe, a na nim pięćdziesiąt funtów. Na rachunku
telefonicznym widniało tylko pięć numerów. Jeden z nich
natychmiast skojarzył. Gdy byli na dole, Hamish swoim
sokolim wzrokiem dostrzegł i zapamiętał właśnie ten numer
na słuchawce stojącego tam telefonu. Pozostałe cztery
połączenia były z abonentem ze Strathbane. Hamish pomyślał
o parku przyrody. Wyjął swoją komórkę, zadzwonił do
informacji i poprosił o numer telefonu Williama Freemonta,
podając adres parku przyrody. Telefonistka potwierdziła jego
przypuszczenia.
- Spakuj to do worka - polecił. - To stary rachunek
telefoniczny. Będziemy musieli pojechać do Strathbane, pójść
do operatora sieci i dowiedzieć się, czy dzwonił do kogoś
wczoraj w nocy. Rzucę jeszcze okiem na szuflady w
komodzie.
Górna szuflada zawierała bieliznę, druga skarpetki, a
trzecia T - shirty. W dolnej znajdował się mały album ze
zdjęciami oraz kolekcja czasopism erotycznych. Hamish
przejrzał album. Były tam zdjęcia Annie: Annie jako królowa
dnia Lammas, Annie podczas różnego rodzaju służby
liturgicznej oraz kilka zdjęć zrobionych Annie, gdy
wychodziła z domu. Nie było żadnych zdjęć rodzinnych.
- Wrzuć to również do worka. Przesunę jeszcze tę
komodę na wypadek, gdyby coś spadło za nią.
Na podłodze nie było dywanu, jedynie coś w rodzaju
gąbczastego linoleum. Odsunął komodę od ściany.
- Co to jest? - wykrzyknął.
Schylił się i wyjął zestaw chemika. Przysiadł na łóżku i
ostrożnie go otworzył. Większość chemikaliów była już
używana.
- To jest to! - Josie pochyliła się nad nim. - To on
podłożył bombę!
- Sądzę, że to zbyt mało, żeby zrobić taką skomplikowaną
bombę - ocenił Hamish. - To prawdopodobnie tylko stary
prezent świąteczny.
- Ale w pokoju nie ma innych zabawek ani prezentów -
zauważyła Josie. - To znaczy, spodziewałabym się tu znaleźć
stare podręczniki szkolne, pluszowe zabawki czy modele
samolotów lub coś podobnego.
- Zapakujemy to i weźmiemy ze sobą. Chciałbym jeszcze
raz porozmawiać z panią Lussie. To oznacza, że musimy
pozbyć się sąsiadów.
Pocieszycieli pani Lussie poproszono jeszcze raz, żeby
zaczekali na zewnątrz.
- Znaleźliśmy zestaw chemika w pokoju Marka - zaczął
Hamish. - Pamięta pani, kiedy go dostał?
- To było dawno temu. Dał mu go mój przyjaciel.
Pobawił się nim chwilę, a potem o nim zapomniał.
- Zabierzemy go oraz kilka innych rzeczy. Wydaje się, że
Mark nie gromadził żadnych pamiątek, gadżetów czy
przytulanek. Myślałem, że znajdziemy tam stare zabawki lub
coś podobnego.
- To z powodu Kościoła. Zbierali zabawki dla ubogich.
Markowi powiedziano, że to jego chrześcijański obowiązek,
żeby wszystko im oddać.
Hamish wypisał pokwitowanie na zarekwirowane rzeczy.
- Pani Lussie, jeśli przypomni pani sobie o czymś, proszę
zadzwonić do mnie na posterunek w Lochdubh.
- Kiedy będę mogła pochować syna?
- Powiem prokuratorowi rejonowemu, żeby się z panią
skontaktował. I tak wkrótce będą do pani dzwonić. Obawiam
się, że będą prosili o zidentyfikowanie zwłok. Czy ma pani
jakiegoś krewnego, który mógłby załatwić identyfikację za
panią? Gdzie jest pani mąż?
- Nie wiem. Uciekł zaraz po urodzeniu się Marka.
- Jak się nazywa?
- Sam Lussie.
- Czym się zajmował?
- Niczym szczególnym. Był na zasiłku.
- Czy jest ktoś, kto mógłby zamiast pani zidentyfikować
zwłoki?
- Ja to zrobię - odparła płaczliwie. - Chcę po raz ostatni
zobaczyć syna.
Po wyjściu Hamish zadzwonił do Jimmy'ego, który
obiecał, że wyśle zaraz sierżanta Southerna, żeby odebrał
panią Lussie i zabrał ją do biura prokuratora rejonowego.
Hamish opowiedział o znalezionym zestawie chemika, ale
dodał, że wygląda na zbyt amatorski sprzęt, by skonstruować
za jego pomocą bombę. Jimmy wciąż był przy pomniku
wojennym, więc zaproponował, żeby Hamish przywiózł mu
ten zestaw, to przekaże go do laboratorium
kryminalistycznego. Zaczną od tego, że sprawdzą również
operatora sieci.
Gdy przyjechali, wiatr hulał wokół pomnika. Czarny
posąg żołnierza wojny burskiej spoglądał na falujące morze.
- Nic nie znaleźliśmy w tych wrzosach rosnących dookoła
- narzekał Jimmy. - Och, idzie nasz pan i władca. Dzień dobry,
proszę pana, czy Roger coś już pisnął?
- Ani słowa - burknął Blair, podchodząc do nich, a zimny
wiatr wywoływał czerwone plamy na jego opuchniętej od
alkoholu twarzy. - Co my tu mamy?
- Macbeth znalazł zestaw chemika w pokoju Marka
Lussie'ego - zameldował Jimmy.
Blair wyraźnie się rozpogodził.
- To jest to. Zamykamy sprawę.
- Nie do końca, proszę pana. Zestaw chemika wygląda na
dziecięcą zabawkę. I wciąż musimy dowiedzieć się, kto
zamordował Marka.
- Ty - warknął Blair w nagłym przypływie gniewu,
wpatrując się w Hamisha - zabieraj swoją pomocnicę, przejdź
się po domach i sprawdź, czy ktoś coś widział.
Hamish ciężko westchnął. Gdy rozejrzał się ze wzgórza,
zobaczył funkcjonariuszy policji, którzy chodzili od drzwi do
drzwi, jednak powiedział potulnie:
- Tak, proszę pana.
Zszedł wolno ze wzgórza do zaparkowanego nieopodal
land rovera.
- Wsiadaj - powiedział do Josie.
- Nie jedziemy do...?
- Nie. To strata czasu. Już ktoś się tym zajął. Wracamy do
Lochdubh. Muszę to wszystko przemyśleć.
Gdy byli z powrotem na posterunku policji, Josie szła za
nim cichutko, nie chcąc, żeby zauważył jej obecność i ją
odprawił.
Hamish ruszył prosto do policyjnego biura. Josie cieszyła
się, że nigdzie nie widać psa i kota. Przychodziły i wychodziły
przez ogromną kocią klapę w kuchennych drzwiach. Hamish
usiadł przy swoim biurku, a Josie przysunęła krzesło i usiadła
po drugiej stronie.
- To, co chcę zrobić - zaczął Hamish, wyciągając notes -
to sporządzić listę wszystkich podejrzanych, a potem
zaczniemy ją weryfikować. Sprawdzimy, czy w ich
przeszłości kryje się cokolwiek, co będzie wskazywać, że
posiadali umiejętność skonstruowania bomby.
- Czy mam zaparzyć kawę, proszę pana? - spytała Josie.
- Tak, chętnie się napiję.
Josie wyszła do kuchni, gdzie wkrótce zatraciła się w
efemerycznych marzeniach o tym, że jest żoną Hamisha. Gdy
wróciła z dwoma kubkami kawy i talerzem herbatników,
Hamish sprawdzał listę, którą spisał.
- Nie mogę skreślić Jake'a Cullena. Wiem, że nie żyje, ale
mógł zamordować ją wcześniej. Może Annie wiedziała coś na
temat narkotyków w tamtym klubie i zagroziła, że zadzwoni
na policję. Nie mogę zapominać też o Billu Freemoncie.
- Zdaje się, że to głupek - wtrąciła się Josie.
- Mógł poprosić kogoś, żeby załatwił to za niego.
Zastanawiam się, czy to jest związane ze światkiem
przestępczym? Albo z Jocastą, jego żoną? Nie, muszę ją
wykreślić. Wydaje mi się, że ostatnimi czasy zdążyła się na
tyle odkochać, że nie jest aż tak zazdrosna.
- Smakuje panu kawa? - spytała Josie.
- Tak, jest pyszna. Nie siedź tak blisko. Osaczasz mnie.
Josie zarumieniła się i odsunęła krzesło.
- Jest jeszcze Jessie Cormack. Annie odbiła jej chłopaka -
a ów chłopak, Percy Stane, również musi znaleźć się na tej
liście. Równie dobrze mogę umieścić tu też pastora, pana
Tallenta. Mógłbym przysiąc, że był zakochany w Annie.
Jednak w tym momencie głównym podejrzanym jest
Barry Fitzcameron. Jest pająkiem siedzącym w środku
pajęczyny.
Zadzwonił telefon. Usłyszał głos Jimmy'ego.
- W życiu w to nie uwierzysz, Hamishu. Blair wszedł na
zbocze wzgórza, żeby pociągnąć whisky z piersiówki. Silny
podmuch wiatru uderzył w niego i zepchnął go prosto na
miejsce zbrodni, gdzie uderzył głową w cokół pomnika i
stracił przytomność. Daviot tu jest i się wścieka. Blaira
zabrano do szpitala w Braikie.
- Poczekaj chwilę, Jimmy. Hamish zwrócił się do Josie.
- Możesz wziąć wolne na resztę dnia. Zmykaj stąd.
Zaczekał, aż Josie wyjdzie, a potem powiedział przynaglająco:
- Jimmy, zrób jutro najazd na tamtą dyskotekę.
- Chcesz powiedzieć...?
- Wolałbym nie zakładać, że Blair był donosicielem, ale
jak sądzisz, mógłbyś to zrobić?
- Powiem Daviotowi, że dostałem cynk.
- Upewnij się tylko, że Daviot nie będzie odwiedzał
Blaira!
- Powiem mu, że nie wolno choremu przyjmować gości
przez następne czterdzieści osiem godzin.
Pani Wellington powitała Josie:
- Mam pyszną zapiekankę z dziczyzny. Możesz nałożyć
sobie trochę. Siadaj przy stole. Jak się ma Hamish?
- Jak zwykle - bąknęła Josie. - Myślę nad przeniesieniem
się z powrotem do Strathbane.
Pani Wellington była zaniepokojona. Pieniądze, które
otrzymywała za goszczenie Josie, bardzo się przydawały.
- Zbytnio się tu nie zabawiłaś - zatroskała się. - Powinnaś
iść na tańce do ratusza w tę sobotę.
- Nie chcę iść sama.
- Namów Hamisha, żeby cię zabrał. Temu człowiekowi
potrzeba porządnej kobiety.
- Nie będzie chciał iść - powątpiewała Josie.
- Och, będzie - namawiała pani Wellington. - Już ja się o
to zatroszczę.
Pani Wellington pomyślała, że taka miła i schludna
dziewczyna jak Josie McSween jest odpowiednią partią, żeby
doprowadzić Hamisha Macbetha do porządku. Tego wieczoru,
gdy szła na posterunek policji, w oczach miała błysk swatki.
- Niech pani wejdzie - zapraszał Hamish niechętnie. Pani
Wellington ruszyła za Hamishem do salonu i rozejrzała się z
dezaprobatą. Obok jego fotela stały dwa brudne kubki po
kawie, a notatki walały się po podłodze.
Pies z kotem leżały, drzemiąc przed dymiącym się
kominkiem.
Tak, Josie była właśnie tą, której ten leniwy policjant
potrzebował w swoim życiu.
- Chcę, żebyś zabrał Josie na tańce w sobotę - huknęła
pani Wellington.
- Zajmuję się więcej niż jednym morderstwem -
protestował Hamish. - I to kompletnie nie ma sensu, żebym
spoufalał się z pracującą ze mną policjantką.
Pani Wellington opadła na lekko zdezelowany fotel
naprzeciwko Hamisha, wzniecając chmurę kurzu.
- Musisz zrobić wyjątek. Ta młoda dziewczyna w ogóle
nie ma życia towarzyskiego od kiedy tu przyjechała. Jeden
wieczór cię nie zbawi.
- Ale...
- Żadnych ale, młody człowieku. Liczę, że cię tam
zobaczę. W wiosce mówi się o tym, jak Josie musi czuć się
samotna.
Hamish nagle zapragnął pozbyć się jej natychmiast.
- Och, w porządku - burknął nieuprzejmie.
Josie bardzo uradowały te wieści. Wymknęła się do
swojego pokoju i nalała sobie ogromną szklankę whisky, żeby
to uczcić. Ale nagle zaczęła się zastanawiać, co będzie, jeśli
Hamish Macbeth w ogóle nie zechce tańczyć albo zatańczy z
nią tylko raz, a potem wymknie się z powrotem na posterunku.
Napiła się jeszcze trochę whisky i zastanawiała się, co
robić. Czuła, że nie zaśnie tej nocy. Potem przypomniała
sobie, że w bagażu miała ukryte opakowanie tabletek
metakwalonu. Pochodziły z nalotu w poszukiwaniu
narkotyków, gdy pracowała jeszcze w Strathbane. Nie była na
owym nalocie, ale przekazano jej przeróżne narkotyki. Jimmy
kazał jej zabrać je do schowka na dowody. Dopiero gdy
wracała, znalazła opakowanie w kieszeni. Nie chcąc wpaść w
tarapaty, zabrała je ze sobą do domu. Podczas rozprawy
sądowej nie zauważono braku tabletek.
Metakwalon, znany w Stanach jako quaalude, był
zakazanym lekiem. Stanowił silnie uzależniającą pigułkę
nasenną o niebezpiecznych efektach ubocznych. Jeśli zmieli
kilka tabletek i dosypie je Hamishowi do drinka, ten zacznie
mieć zawroty głowy. Będzie mogła pomóc mu wrócić na
posterunek policji, położy go do łóżka. Najpierw jednak go
rozbierze, a potem rozbierze się sama i położy się do łóżka
obok niego. Kiedy się obudzi, będzie mogła powiedzieć, że
uprawiali seks. Będzie czuł się w obowiązku, żeby się z nią
ożenić.
Szalona myśl, napędzana jeszcze większą ilością whisky,
zaczynała wydawać się całkowicie wykonalna.
Dwa dni później, o poranku, Hamisha obudziło terkotanie
telefonu. Zerwał się z łóżka i spoglądając na budzik, zdał
sobie sprawę, że zaspał i pospieszył odebrać. Dzwonił Jimmy.
- Och, człowieku! Nigdy nie uwierzysz w to, co się stało.
- Co się wydarzyło?
- Roger Burton uciekł, ale zanim to zrobił, wdarł się do
celi Barry'ego i go zabił.
- Do diabła, jak do tego doszło?
Roger znokautował policjanta, gdy odbierał śniadanie.
Przebrał się w jego ubranie, a policjanta ubrał w swoje i
położył go na pryczy w celi, przykrywając kocem. Wziął
klucze i odnalazł celę Barry'ego. Zadźgał go na śmierć.
- Czym?
- Zaostrzoną szczoteczką do zębów.
- Na Boga, co pozostawiono w jego celi, że zdołał tym
zaostrzyć to cholerstwo?
- Nie potrzebował do tego noża. Przy parapecie okna jest
ostra krawędź. Po prostu tarł o nią i tarł, aż do skutku.
- Barry został aresztowany?
- Tak. Ale nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego.
Zrobiliśmy wczoraj nalot na tamtą dyskotekę i znaleźliśmy
ukryte narkotyki. Och, Boże, wpakowaliśmy się tu w niezłą
kabałę. Daviot strasznie się wścieka i mówi, że gdyby Blair
był w pobliżu, nic takiego by się nie wydarzyło. Próbowałem
mu wytłumaczyć, że dopadliśmy Barry'e - go właśnie dlatego,
że Blaira nie było w pobliżu. Daviot stwierdził, że nie mogę
się bronić, zniesławiając przy tym porządnego
funkcjonariusza.
- Jak myślisz, gdzie jest Roger Burton?
- Do tego czasu, zanim odkryli, że gość w łóżku to nie
Roger, zdążył już dawno zniknąć.
- Co z barmanem z dyskoteki? Musiał coś wiedzieć.
- To jeszcze gorsza sprawa. Został wypuszczony za
kaucją i również zniknął. Hamishu, zostałeś sam z tą
walentynkową sprawą. Doszedłeś do czegoś?
- Nie bardzo. Jeszcze raz przesłuchałem wszystkich
moich podejrzanych.
- Trzymaj się. Daviot strasznie się piekli. Oficer dyżurny
został zawieszony, biedny skurczybyk, chociaż to nie miało z
nim nic wspólnego. Dziennikarze wystają na zewnątrz żądni
krwi, a Daviot zabarykadował się w środku.
Gdy Hamish się rozłączył, pomyślał, że Blair musi być
wniebowzięty. Jeśli miał jakieś związki z Barrym, teraz będzie
mu trudno je udowodnić.
Rozległo się pukanie do kuchennych drzwi. Otworzył.
Stała w nich Josie, uśmiechając się do niego.
- Zaspałem - tłumaczył się Hamish. - Przesłuchiwałem
ludzi do późnej nocy.
- Powinien był pan pozwolić mi sobie pomóc, proszę
pana.
- Zaparz kawę, a ja za chwilę będę gotowy.
Gdy Hamish w końcu się zjawił, ubrany i ogolony, Josie
powiedziała:
- To miło z pana strony, że zaoferował się pan zabrać
mnie jutro na tańce.
- Nie zaproponowałem tego - oponował Hamish,
częstując się kawą. - Zostałem do tego zmuszony.
Czekał, aż Josie powie coś w rodzaju: „Och, dobrze, w
takim razie pójdę sama", ale ona jedynie zwiesiła głowę i
wyglądała na nieszczęśliwą.
Hamishowi nagle zrobiło się jej żal.
- Nie martw się, Josie. Na pewno będziemy się tam
dobrze bawić.
Nazwał ją Josie! Marzenia zalały jej myśli. Jednak wróciła
na ziemię i spytała:
- Gdzie dzisiaj jedziemy?
- Chciałbym porozmawiać z Jocastą na osobności. Jeśli
mam rację, to ona ma dość swojego małżeństwa i może będzie
rozmawiać trochę bardziej swobodnie, jeśli zastaniemy ją bez
męża w pobliżu.
Gdy przyjechali do parku przyrody, pierwszą rzeczą, którą
zobaczyli, był ogromny napis „Na sprzedaż".
- Bardzo interesujące - podsumował Hamish. -
Małżeństwo musi się rozpadać. Bill nigdy nie pozwoliłby jej
tego sprzedać.
Zjechał na błotniste zbocze obok biura.
Zastali Jocastę ślęczącą nad księgami rachunkowymi.
- Och, to wy. Siadajcie, skończę za minutę. Siedzieli
cierpliwie, podczas gdy Jocasta przewracała strony,
mamrocząc: „Łajdak!" oraz „Nie do wiary". W końcu oparła
się w krześle i spytała:
- O co chodzi?
- Gdzie jest pani mąż? - odpowiedział pytaniem Hamish.
- Nie wiem, i mnie to nie obchodzi. Wnoszę pozew o
rozwód. To, że Bill mnie orżnął, to jedna sprawa, ale Annie
Fleming również odprowadzała drobne sumki.
- Jest pani tego pewna?
- Jestem o tym przekonana.
- Naprawdę nie wie pani, gdzie jest pani mąż? - spytała
Josie.
- Nie. Pokłóciliśmy się. Zażądałam rozwodu, a on
wyszedł, gdy stwierdziłam, że wystawiam to miejsce na
sprzedaż. Na szczęście ten błazeński park jest zapisany na
moje nazwisko. Oznajmiłam mu, że zamierzam go sprzedać
firmie budowlanej. Szkoda, że nie widzieliście jego miny! Ten
idiota uważa się za obrońcę środowiska. Och, usidli jakąś inną
biedną kobietę w ten sam sposób, jak mnie. Poznałam go w
Edynburgu na jednym z tych zgromadzeń pod tytułem ocalmy
planetę. Wytrwale o mnie zabiegał i wkrótce się pobraliśmy.
Omamił mnie miłymi słówkami i przekonał do tej bzdury.
Kiedyś przejmowałam się takimi sprawami jak mój ślad
węglowy (Ślad węglowy - rodzaj śladu ekologicznego, jaki
pozostawia dana osoba na Ziemi, czyli suma emisji gazów
cieplarnianych i zanieczyszczeń wywołanych przez jedną
osobę.)
. Teraz nic mnie nie obchodzi, czy zostawiam ślad
węglowy odciśnięty podkutymi butami. Chcę się z tego
wyplątać.
- Bardzo ciężko dostać pozwolenie budowlane - zauważył
Hamish.
- Znalazłam lukę prawną. Dostałam pozwolenie
budowlane na to rozlatujące się biuro i dom, i uwierzcie mi, że
wyrośnie tu całe mnóstwo grzechów, to znaczy kilka rzędów
paskudnych, małych bungalowów.
- Czy zwrócono pani któreś ze zwierząt?
- Nie, ani jednego. Poza norkami i lwem wszystkie
pochodziły z pobliskich okolic wiejskich. Prawdopodobnie są
szczęśliwe w swoim naturalnym środowisku. Nie siedziały w
klatkach na tyle długo, żeby przyzwyczaić się do tego, że są
karmione.
- Czy złapano któregoś z obrońców zwierząt? Zaśmiała
się cynicznie.
- Nie. Myślę, że macie już i tak pełne ręce roboty z tym
płatnym mordercą, który zbiegł oraz morderstwem w
więzieniu, żeby zawracać sobie głowę paroma oszołomami.
- Co pani sądzi o Annie Fleming? - spytał Hamish.
- Okazało się, że prawdziwa z niej ladacznica.
Podejrzewałam, że coś jest między nią a Billem. Nie
przepuściłaby nikomu, kto nosi spodnie.
- A kilt? - spytała poważnie Josie.
Hamish wybuchnął śmiechem, a Josie zarumieniła się. Ale
Jocasta zachowała powagę:
- Jakiś miesiąc temu wychodziłam do klatek i niechcący
zobaczyłam ją na głównej drodze obok samochodu,
rozmawiającą z mężczyzną w kilcie. Był ubrany w pełen strój,
który mężczyźni zakładają, kiedy idą na wesele albo w jakieś
uroczyste okazje.
- Jak wyglądał?
- Stał za daleko. Średniego wzrostu, ciemne włosy.
Zauważyli mnie, on zaraz wsiadł do samochodu i odjechał.
Był też jeden cherlawy młodzieniaszek, który się tu kręcił.
Próbował porozmawiać z Annie, ale ona powiedziała mu,
żeby spadał. Wydaje mi się, że zwracała się do niego „Percy".
- Wiem, kogo ma pani na myśli - ucieszył się Hamish. -
Myślę, że jeszcze raz porozmawiamy z tym młodym
człowiekiem.
Gdy Hamish znalazł się z powrotem w land roverze,
zadzwonił do komendy głównej policji i spytał o numer
komórki Marka Lussie'ego. Czekał cierpliwie, dopóki go nie
dostał. Potem zakomunikował Josie:
- Mam pewien pomysł. Zanim pojedziemy ponownie
zobaczyć się z Percym, sprawdzimy, czy przypadkiem
morderca Marka nie wyrzucił swojego telefonu na
wrzosowisko.
Josie drżała, gdy pochylała się pod naporem wiatru i
podążała za Hamishem na zbocze wzgórza pod pomnik
wojenny. W oddali, nad morzem, kłębiły się ciemne chmury i
miała nadzieję, że albo Hamish znajdzie telefon, albo
zrezygnuje, zanim nadejdzie wiszący w powietrzu deszcz.
Hamish wyjął swój telefon i wykręcił numer Marka.
Zaczął schodzić powoli drugą stroną stromego zbocza. U
podnóża wzgórza był niewielki sklep spożywczy ze
śmietnikami ustawionymi na tyłach.
- Nie zdziwiłbym się, gdyby wrzucił telefon do jednego z
tych śmietników.
- Ale od tamtej pory te pojemniki zostały już pewnie
opróżnione - zauważyła Josie.
- Tak, dlatego właśnie udamy się na miejskie wysypisko
śmieci.
Dotarli do land rovera dokładnie w momencie, gdy zaczął
padać rzęsisty deszcz.
- Nie mam ze sobą kurtki przeciwdeszczowej - jęknęła
Josie.
- A zabrałaś swój kombinezon? - spytał Hamish, mając na
myśli plastikowy strój policyjny, który wkładało się na
miejscu zbrodni, by go niczym nie skazić.
- Tak, mam go.
- To wystarczy. Włożysz go, gdy dotrzemy na wysypisko.
Wysypisko znajdowało się na końcu długiej uliczki
prowadzącej nad morze między Lochdubh a Strathbane. Serce
Josie zamarło, gdy zobaczyła całe połacie śmieci, rozciągające
się pod burzowym niebem, pełnym skrzeczących i
nurkujących mew.
Hamish poszedł do biura, odziany w swój czarny
sztormiak.
Spytał o śmieci spod sklepu i o to, czy zarządzający nimi
człowiek miał jakiekolwiek pojęcie, w której części wysypiska
mogły wylądować.
Mężczyzna stwierdził ogólnikowo, że mogły znajdować
się na odległym skraju wysypiska, po lewej stronie.
Hamish skręcił w lewo, wyjął swój telefon i wybrał numer
Marka. Josie wlokła się za nim z miną cierpiętnicy.
Wiatr ustał i Hamish mógłby przysiąc, że słyszy słaby
dźwięk dzwonka.
- Dalej, Josie - ponaglał ją. - Wydaje mi się, że coś jest
pod tą stertą śmieci.
Użycie jej imienia zmobilizowało dziewczynę do
działania.
- Nie będę dzwonił, dopóki nie odgrzebiemy tego trochę.
Od czasu do czasu przystawał, żeby podziwiać gorliwość
Josie. Pomyślał, że był dla niej zbyt surowy. Gdy dokopali się
na odpowiednią głębokość, ponownie wybrał numer.
- Słyszałem dzwonek! - krzyknął zwycięsko.
Zaczął grzebać energicznie, odrzucając ohydne śmieci
przez ramię.
- Mam! - krzyknął w końcu. - Wracajmy schronić się
gdzieś. Ale nam się udało!
Chwycił Josie w ramiona i zaczął z nią tańczyć na górze
śmieci.
Josie wracała do land rovera jak na skrzydłach.
- Wrócimy do Lochdubh, wysuszymy się i załatwimy ci
coś do jedzenia - oświadczył Hamish, jak tylko schronili się w
samochodzie.
- Niech no przejrzę ten telefon. Gdzie ostatnio
dzwoniono? Mam, zapisz to.
Josie wyjęła notes i zapisała numer telefonu.
- Dobrze. Daj to mnie. Zadzwonimy tam i sprawdzimy,
kto się odezwie.
Wybrał numer i czekał. Odebrał wyraźny głos rodem ze
szkockich gór.
- Ratusz miejski w Braikie - powiedział ów głos. - Z
którym wydziałem?
Hamish rozłączył się, a jego orzechowe oczy błyszczały.
- To numer telefonu w ratuszu miejskim. Może młody
Percy siedzi w tym głębiej, niż myślałem.
Spakował do worka komórkę Marka i zdjął lateksowe
rękawiczki.
- Obawiam się, że powinniśmy najpierw dostarczyć
telefon do Strathbane. Włączę ogrzewanie, wysuszy nas.
***
Gdy przyjechali, Jimmy właśnie miał wychodzić.
Zmarszczył nos.
- Piekielnie cuchniecie.
Hamish podniósł worek z dowodem.
- Znaleźliśmy komórkę Marka Lussie'ego na miejskim
wysypisku śmieci. Ostatni telefon, który wykonał, był do
miejskiego ratusza. My jedziemy najpierw coś przekąsić, a
potem udamy się tam. Jak ci idzie?
- Dopiero co zacząłem - skarżył się Jimmy. - Wciąż tylko
pytania i pytania od tych wszystkich grubych ryb, które
przesłuchują nas na temat tego, jak udało nam się dopuścić do
jednego morderstwa i pozwolić drugiemu groźnemu mordercy
uciec. Barry to żadna strata.
- Kto odziedziczy jego pieniądze? - spytał Hamish.
- Prawdopodobnie w większości przejmie je państwo, jak
robi to zawsze, gdy ktoś czerpał dochody z handlu
narkotykami. Jego jedyną żyjącą krewną jest siostra, kobieta
uczęszczająca do kościoła, przerażona przestępczą
działalnością brata. Muszę lecieć. Daj mi ten telefon, a ja
przekażę go do wydziału kryminalistyki.
Hamish i Josie pojechali do restauracji w Strathbane.
Kobieta przy sąsiednim stole stwierdziła głośno:
- Zdaje się, że dawno minął dzień, kiedy ci policjanci
brali porządną kąpiel.
Josie wybuchła śmiechem.
- Naprawdę musimy okropnie śmierdzieć - powiedział
Hamish. - Pojedziemy do Lochdubh i umyjemy się. Mam stary
mundur, w który mogę się przebrać. A ty coś masz?
- Niedawno dostałam zapasowy.
Zjedli posiłek w przyjemnej atmosferze. Hamish był w
wybornym humorze. Czuł, że w końcu sprawa zaczyna się
wyjaśniać. Josie pomyślała o swoim szalonym marzeniu
związanym z odurzeniem go lekami. Co za głupi pomysł!
***
W ratuszu miejskim Hamish poprosił, żeby połączono go
z centralą telefoniczną. Cieszył się, że jest to tradycyjne
miejsce, bez automatycznej sekretarki z nagraną formułką -
wybierz jeden, żeby zrobić to a to, wybierz dwa, żeby zrobić
to a tamto, i tak dalej.
Młoda dziewczyna w centrali telefonicznej wydała mu się
jakby znajoma.
- Policja. Chciałem jedynie zadać kilka pytań. Jak się pani
nazywa?
- Iona Sinclair.
- Poznaliśmy się już wcześniej? Jestem posterunkowy
Hamish Macbeth.
- Widziałam pana w zeszłym roku podczas koronacji
królowej dnia Lammas. Obiecano koronę mnie, ponieważ
Annie była królową w ubiegłym roku, ale znów ją dostała, co
nie było w porządku.
Iona była wysoką dziewczyną, miała prawie dwadzieścia
lat i włosy tak rude jak te Hamisha, zielone oczy i piegowatą
karnację. Miała ten śpiewny akcent pochodzący z Hebrydów
Zewnętrznych.
- Interesuje nas telefon, który przeszedł przez centralę
telefoniczną w wieczór, gdy zamordowano Marka Lussie'ego -
kontynuował Hamish.
- Cóż, zamykamy o siedemnastej. Przed tą godziną było
sporo telefonów. Ludzie proszą o połączenie z różnymi
wydziałami.
- Czy ktoś pytał o gospodarkę odpadami?
- Odbieramy sporo takich telefonów. Ludzie zawsze
utyskują na złą pracę śmieciarzy, ścigając ich, ponieważ
śmieci nie znajdują się w odpowiednich pojemnikach.
- Znała pani dobrze Annie Fleming?
- Chodziłam z nią do szkoły, ale nie była lubiana przez
dziewczęta. Była zbyt zajęta podrywaniem nauczycieli.
- Kogoś w szczególności?
- Harry'ego Massie'ego, nauczyciela języka angielskiego.
- Czy on wciąż uczy w szkole?
- Z tego, co ostatnio słyszałam, to tak.
Przed ratuszem miejskim Hamish westchnął:
- Kolejny podejrzany. Chodźmy sprawdzić tego
nauczyciela angielskiego.
- A co z Ioną? - spytała Josie. - Musiała żywić urazę do
Annie.
- Nie zapomniałem o niej. Ale nie wydawała się kimś, kto
wiedziałby, jak skonstruować skomplikowaną bombę.
Harry Massie był wysokim, smukłym mężczyzną pod
czterdziestkę. Miał gęste brązowe włosy, szpiczasty nos i małe
usta. Był ubrany w sztruksowe spodnie i znoszoną kurtkę z
tweedu Harrisa (Harris Tweed - tradycyjny materiał tkany
ręcznie przez mieszkańców Hebrydów Zewnętrznych,
wykonany z czystej wełny.), zarzuconą na rozpiętą pod szyją
koszulę w kratę.
- Chcemy spytać pana o Annie Fleming - zagadnął
Hamish.
Josie uśmiechnęła się do siebie. Hamish zaczynał mówić:
„my".
- Biedna dziewczyna. Domyślacie się, kto to zrobił?
- Jeszcze nie. Muszę pana o to spytać: czy Annie Fleming
podrywała pana?
- Wielkie nieba, w końcu ktoś, kto nie uważa, że była
święta. Tak, podrywała mnie.
- Niech pan opowie, co się wydarzyło.
Sala lekcyjna pachniała kredą, potem i kurzem. Na
zewnątrz wiatr hulał i zawodził.
Harry pochylił się nad swoim biurkiem.
- Annie była bardzo dobra z angielskiego. Od pewnego
czasu czekała w klasie, aż wszyscy wyjdą, żeby rozmawiać ze
mną na tematy lekcyjne. Zacząłem czuć się z tym nieswojo.
Pozostała część grona pedagogicznego zaczęła mi dokuczać,
ponieważ widzieli mnie sam na sam z Annie. Poprosiłem ją
więc, że jeśli ma jakieś pytania, to niech je spisze i położy u
mnie na biurku. Byłem w stosunku do niej bardzo stanowczy.
Otworzyłem jej drzwi, a ona... wcisnęła mi język do ucha.
Powiedziałem jej, że złożę na nią doniesienie, a ona
roześmiała się i odparła, że nikt mi nigdy w to nie uwierzy i że
jeśli nie będę trzymać języka za zębami, to ona doniesie na
mnie, że próbowałem ją zgwałcić. Poczułem jedynie ulgę, gdy
na dobre opuściła szkołę.
- Kto jest tu nauczycielem chemii?
- Sol Queen. Ale raczej nie sądzę, żeby...
- Gdzie mogę go znaleźć? - spytał Hamish. Harry spojrzał
na zegarek.
- Będzie w pokoju nauczycielskim, ma teraz przerwę.
Zaprowadzę was tam.
Nauczyciele stali przy otwartym oknie pokoju
nauczycielskiego, paląc i nie zważając na wiatr, który
wdzierał się do środka.
- Solu - powiedział Harry. - Policja chce zamienić z tobą
słówko.
Podstarzały nauczyciel odwrócił się. Miał rzadkie siwe
włosy i okulary z grubymi szkłami.
- Nie będziemy rozmawiać tutaj - oświadczył. - Chodźmy
na zewnątrz.
Josie i Hamish wyszli za nim na korytarz.
- O co chodzi? - spytał, wpatrując się w Hamisha. Hamish
pomyślał, że Annie nie mogła podrywać tego starszawego
dżentelmena, wobec tego zapytał:
- Czy przypomina sobie pan kogoś, kto umiałby
skonstruować bombę, którą potem przesłał pocztą?
- To zabawne, myślałem o tym. Jednak nie przypominam
sobie nikogo takiego - poza sobą samym. To znaczy, orientuję
się, których chemikaliów należy użyć, ale nie wiedziałbym,
jak zamontować zapalnik. To wymaga zaawansowanej
wiedzy.
Hamishowi nagle do głowy wpadł pewien pomysł.
- Macie lekcje informatyki w szkole?
- Nie. Powinniśmy je mieć, ale trzeba tu zrobić tak wiele
innych rzeczy. Dach wymaga remontu, a to oznacza
konieczność znalezienia dodatkowych pieniędzy. Informatyka
to koszty komputerów i zatrudnienia kolejnego nauczyciela.
Hamish podziękował mu, pożegnał się i wyszli ze szkoły.
Zadzwonił do Jimmy'ego.
- Czy wydział kryminalistyki przeszukał komputer
Annie?
- Nie miała komputera - odparł Jimmy. - Jej ojciec
twierdzi, że komputery to narzędzie szatana. Przeszukali ten z
parku przyrody, ale nie znaleźli tam nic poza sprawami
służbowymi.
Hamish się rozłączył.
- Nie przychodzi mi do głowy ani jedna młoda osoba,
która nie korzystałaby z Internetu. Jest taka nowa kafejka
internetowa tuż przy głównej ulicy. Spróbujmy tam.
Kafejkę internetową prowadził Polak, Lech Nowak. W
środku gwarno było od rozmów w języku polskim, pozostali
imigranci wysyłali do domów e - maile, milcząc.
Hamish spytał, czy Annie kiedykolwiek korzystała z usług
kafejki.
- Ta dziewczyna, która została zamordowana? Nie, nigdy
tu nie przychodziła - odparł Lech.
Kolejny ślad zaprowadził donikąd - pomyślał posępnie
Hamish.
W kafejce sprzedawano przekąski, więc Hamish
zaproponował, żeby coś zjedli. Miał nadzieję, że jego
zwierzęta mają się dobrze i wróciły już na posterunek policji.
Martwił się, że płatny zabójca może wrócić, żeby dokończyć
swoją robotę i zastrzeli zwierzaki.
Gdy skończyli jeść, Hamish zaproponował:
- Ja wracam do pastora. Wiem, że rodzice
prawdopodobnie zostali już przesłuchani, ale chcę
porozmawiać z nimi osobiście. Ale chciałbym, żebyś ty
wstąpiła do miejskiego ratusza i pogadała z Percym Stane'em.
Zaprzyjaźnij się z nim. Okaż mu współczucie. Zobacz, czy
uda ci się wyciągnąć z niego coś jeszcze i w zawoalowany
sposób dowiedz się, czy odbierał telefony od Marka.
Hamish z niechęcią przesłuchiwał państwa Flemingów.
Jacy musieli to być rodzice, skoro wychowali taką
manipulantkę i na dodatek uzależnioną od narkotyków?
Rozdział siódmy
Jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B, to właśnie
dzięki miłości świat kręci się!
W.S. Gilbert
Josie nie dowiedziała się zbyt wiele od Percy'ego.
Zaprzeczał, że kiedykolwiek poznał Marka Lussie'ego albo
odebrał od niego jakikolwiek telefon. Josie próbowała podejść
go kłamstwem. Twierdziła, że wie, iż Mark Lussie do niego
dzwonił. Zwykle tchórzliwy Percy oprzytomniał i zarzucił jej
mówienie nieprawdy, zagroził, że niezwłocznie złoży skargę
na szykanowanie przez policję. Przestraszona Josie łagodziła
sytuację, mówiąc, że być może otrzymała błędne informacje,
ale Percy po prostu otworzył drzwi biura i kazał jej wyjść.
Na północy Szkocji zapadła wczesna noc, a nad głowami
wiatr przesuwał chmury przed małym, chłodnym księżycem.
Nagle Josie przyszedł do głowy pewien pomysł. Weźmie
taksówkę, wróci do Lochdubh, wysprząta posterunek policji i
przygotuje ciepłą kolację, żeby czekała na Hamisha, gdy ten
wróci.
W tym samym czasie Hamish mierzył się z państwem
Flemingami. Spodziewał się rodziców tyranów, ale okazało
się, że matka i ojciec Annie są zwykłymi, przyzwoitymi
ludźmi pogrążonymi w żałobie.
- Wydaje mi się, jeśli pozwolicie państwo, że tak to ujmę
- zaczął Hamish - że byliście raczej surowymi rodzicami.
- Robiliśmy to dla jej dobra - westchnęła pani Fleming. -
A ona nigdy nie protestowała. Była dobrą dziewczyną. Nie
wierzę w te wszystkie paskudne historie, które ludzie
wygadują na jej temat.
- Annie miała przy sobie narkotyki - dodał.
- Ktoś musiał ją wrobić. Wychowaliśmy ją tak, by bała
się Boga i postępowała słusznie.
Hamish zwrócił uwagę na panią Fleming. Miała
sześćdziesiąt lat. Oceniał, że musiała urodzić dziecko w
późniejszym wieku niż większość matek. Jej twarz była
wysuszona i stwarzała wrażenie wyczerpanej całymi dniami
płaczu.
- Pani Fleming, czy zna pani jej przyjaciół, z którymi była
szczególnie związana?
- Nie, nie trzymała się zbytnio z młodzieżą z Kościoła.
Bardzo odpowiadało jej towarzystwo naszych przyjaciół, gdy
przychodzili do nas na herbatę.
Hamish domyślał się, że herbata oznaczała podwieczorek,
wciąż podawany w wielu domach na północy zamiast obiadu.
- Mógłbym poznać nazwiska państwa przyjaciół?
- Cóż, to byli Baxterowie.
- To wasi sąsiedzi, Cora i Jamie Baxterowie?
- Zgadza się. Była również starsza pani McGirty. No i
państwo Tallentowie. Wszyscy dogadywaliśmy się bardzo
dobrze, a Annie lubiła ich towarzystwo.
- Wydaje się, że pastor darzył Annie sympatią.
- Był taki dobry. Wskazał nam niebezpieczeństwa, które
mogą czyhać w dzisiejszych czasach na młodą osobę w tym
wieku. Dawał nawet Annie osobiste wskazówki
duszpasterskie.
- Jak często?
- Czasem dwa razy w tygodniu, wieczorami.
- Czy to trwało aż do jej śmierci?
- Nie. Pan Tallent stwierdził, że musi zrezygnować z
przewodnictwa duchowego, ponieważ ma zbyt wiele
obowiązków w parafii.
Hamish sporządził notatki i zadał jeszcze kilka pytań.
Potem spytał:
- Czy pan Tallent jest w domu?
- Wydaje mi się, że jest w kościele - odparł pan Fleming.
Hamish poszedł do niewielkiego, kamiennego kościoła.
Otworzył drzwi i wszedł do środka. To był mały kościółek z
ławkami z sosnowego drewna i kamienną posadzką. Było w
nim bardzo zimno. Hamish słyszał gdzieś, że był to jeden z
bardziej rygorystycznych Kościołów, brak organów musiał
zastąpić kantor, człowiek, który uderzał kamertonem w jedną
z ławek, żeby zainaugurować śpiew.
Zobaczył skuloną postać pastora w przedniej ławie.
Siedział z głową ukrytą w dłoniach. Hamish ruszył w jego
kierunku. Chociaż pan Tallent musiał słyszeć stukanie butów
o kamienną posadzkę, nawet nie drgnął.
Hamish położył mu dłoń na ramieniu i powiedział cicho:
- Muszę z panem porozmawiać, pastorze. Chodzi o
osobiste wskazówki duszpasterskie, które dawał pan Annie.
Pastor uniósł głowę.
- Próbowałem chronić Annie przed tym grzesznym
światem, ale musiała ją zdeprawować taka kreatura jak Jake.
- Wydaje mi się, że to Annie raczej deprawowała innych.
Podrywała pana? - spytał Hamish prosto z mostu.
- Cóż za odrażające pytanie! - wybuchnął gniewem
pastor.
Hamish usiadł obok niego w ławce.
- Proszę posłuchać - zaczął delikatnie. - Annie była
manipulantką i lubiła władzę. Myślę, że doprowadziła do tego,
iż się pan w niej zakochał. Potem pańskie sumienie wzięło
górę i zakończył pan nauki.
- Wyznała mi, że mnie podziwia - odezwał się pan Tallent
po dłuższej chwili milczenia. - Schlebiało mi to w grzeszny
sposób. Stałem się niecierpliwy w stosunku do mojej żony.
Prawie utraciłem wiarę. Tak, zaprzestałem nauk i
oświadczyłem, że będę się z nią widywał jedynie w kościele.
Wzruszyła ramionami. Potem roześmiała się i nazwała mnie
starym, głupim capem.
Niepohamowany potok łez zaczął płynąć po jego
policzkach.
- Zacząłem powoli odchodzić od zmysłów. Myślałem
nawet, żeby ją zabić. Ale nie zrobiłem tego. Niech mi pan
uwierzy, panie władzo, nie wiedziałbym nawet, jak zabrać się
za konstruowanie bomby. Czy cokolwiek z tego musi wyjść
na jaw? To zdruzgotałoby moją żonę i córkę. Jaki by wybuchł
skandal!
- Dopóki nie trafię na żaden dowód łączący pana z
morderstwem, będę milczeć - obiecał Hamish, czując się
zażenowany patrzeniem na poczucie żalu i zawstydzenie tego
człowieka.
Gdy wysiadł z land rovera przed posterunkiem policji,
zastał czekającego tam Williego Lamonta razem z psem i
kotem. Willie był kiedyś policjantem pracującym dla
Hamisha, ale się zakochał i ożenił z piękną córką właściciela
włoskiej restauracji i szczęśliwie zaangażował się w branżę
gastronomiczną.
- Co słychać, Willie? - spytał Hamish.
- Sonsie i Lugs kręciły się pod restauracją i pomyślałem,
że czas, żeby zaprowadzić je do domu.
- Wiesz, gdzie jest klucz, Willie. Nie powinieneś
wystawać tu na zimnie.
- Nie wiem, gdzie jest klucz. Próbowałem otworzyć
drzwi, ale były zamknięte. Ktoś krząta się w środku, a ta
wielka kocia klapka jest zatrzaśnięta.
Hamish wyjął własny klucz i wyciągnął pałkę.
- Odsuń się, Willie - powiedział cicho.
Cicho otworzył drzwi. Josie stała nad piecem w butach na
wysokich obcasach, odziana w falbaniasty fartuszek włożony
na krótką czarną sukienkę.
- Na Boga, co ty wyprawiasz, McSween? - ryknął
Hamish.
Odwrócił się i spojrzał na klapkę dla kota. Zaklejono ją
taśmą klejącą.
- I dlaczego moje biedne zwierzęta musiały stać na
mrozie?
- J - ja pomyślałam sobie, że miło będzie, jak przygotuję
dla pana posiłek i odrobinę tu posprzątam - lamentowała Josie.
- Wynocha! - krzyknął Hamish. - Wynoś się stąd do
diabła i nigdy, przenigdy nie rób czegoś takiego. No! Spływaj.
Josie wybuchła płaczem. Chwyciła swój płaszcz z krzesła
i wybiegła w noc.
- Kobiety - stęknął Hamish, wyjął scyzoryk i zaczął
przecinać taśmę na kociej klapce.
- Och, byłeś strasznie ostry - karcił go Willie. -
Dziewczyna chciała dobrze. Spójrz, jak tu czysto.
- To mój dom - burknął Hamish. - Dzięki, że
zaopiekowałeś się moimi zwierzakami, Willie.
Willie wyszedł, ale Hamish nie cieszył się spokojem zbyt
długo.
Ciskająca gromami pani Wellington również na niego
naskoczyła.
- Ta biedna dziewczyna wypłakuje sobie oczy, ty brutalu.
Zamiast jej podziękować, tylko na nią nakrzyczałeś.
- Nie miała prawa tak po prostu wdzierać się do mojego
domu...
- To nie dom. To posterunek policji.
- To jest mój dom. Zamknęła się tu, a moje zwierzęta
musiały stać na mrozie.
- Potrzeba ci w życiu porządnej kobiety. Zabierzesz Josie
jutro na te tańce i będziesz zachowywać się jak dżentelmen.
Hamish protestował przeciwko pójściu z panią Wellington
na plebanię i przeproszeniu Josie. Dla pani Wellington Josie
stała się córką, której nigdy nie miała. Nie mogła patrzeć na
to, że jest taka zmartwiona, więc okłamała ją i zapewniła, że
Hamish naprawdę bardzo przeprasza i nie może doczekać się
tańców.
Gdy Josie poszła tego wieczoru do swojego pokoju,
wyjęła butelkę whisky spod materaca. Uwielbiała dowodzić
posterunkiem policji. Chciała wyjść za mąż i nigdy więcej nie
pracować jako policjantka. Gdy w butelce skończyła się
whisky, podjęła decyzję. Wyjęła tabletki metakwalonu i
rękojeścią noża zaczęła kruszyć je na proszek.
Hamish zdecydował się zrobić sobie wolną sobotę.
Postanowił zajrzeć do swoich owiec i kur oraz zająć się
pewnymi naprawami. Miał nadzieję, że prace te rozjaśnią mu
w głowie. Miał zbyt wielu podejrzanych, którzy krążyli w jego
myślach.
Po lunchu poszedł z wizytą do swojej przyjaciółki, Angeli
Brodie, żony doktora.
- Wejdź, Hamishu. Cała wioska huczy od tego, że ta
biedna policjantka próbowała jedynie zrobić drobne porządki i
przygotować ci kolację, a ty nakrzyczałeś na nią na całego.
- Angelo, zamknęła się w środku, a moje zwierzaki
musiały stać na mrozie. Prowadzę śledztwo w sprawie
morderstwa Annie Fleming, która, jak się zdaje, była
manipulującą jędzą, i naprawdę nie chcę zaprzątać sobie
głowy drugą taką samą.
- Jesteś zbyt surowy. Wydaje się miłą dziewczyną.
- Och, cóż, może odrobinę przesadziłem. Prawda jest
taka, że naprawdę się przestraszyłem. Ciągle obawiam się, że
Roger Burton, ten płatny morderca, może wrócić, żeby
dokończyć swoją robotę. Mogłabyś zaopiekować się Sonsie i
Lugsem, gdy będę na tańcach?
- Nie przeszło ci nawet przez myśl, że też mogę wybierać
się na tańce?
- Nie, przepraszam.
- W porządku. Tylko ten jeden raz. Tak się składa, że nie
idę. Jak postępuje dochodzenie w sprawie morderstwa?
- To prawdziwa katastrofa. Mamy zbyt wielu
podejrzanych. Jeśli kiedykolwiek jakaś dziewczyna prosiła
się, żeby ją zamordować, to właśnie Annie Fleming.
- Napij się kawy i opowiedz mi wszystko. Pomiędzy
łykami okropnej kawy przygotowanej przez
Angelę, Hamish zrelacjonował jej, co do tej pory ustalił.
Gdy skończył, Angela zauważyła:
- Skupiasz się na mężczyznach. A czy bierzesz pod uwagę
kobiety? To znaczy, zakładasz, że to mężczyzna rozbił jej
głowę lub ją udusił. Zrobienie bomby, którą potem można
będzie wysłać, wymaga czasu, przygotowań i planów. Twój
morderca równie dobrze może być bardzo zazdrosną kobietą.
Sporo było niezdrowych emocji, gdy Annie została wybrana
królową dnia Lammas po raz drugi z rzędu. Mogła nadepnąć
komuś na odcisk. Królowa Lammas ma zagwarantowany
wstęp do telewizji oraz wywiady i zdjęcia w lokalnej prasie.
Wielu młodych ludzi w dzisiejszych czasach pragnie
natychmiastowej sławy bez najmniejszego wysiłku, żeby to
osiągnąć. To wszystko wina telewizyjnych reality show.
- Przemyślę to. Ale teraz, Angelo, moja biedna głowa nie
zniesie myśli o kolejnych podejrzanych.
***
Hamish zadzwonił na plebanię i zaproponował, że spotka
się z Josie na tańcach. Ubrał się w swój codzienny strój i w
towarzystwie Sonsie i Lugsa poszedł do domu Angeli.
- Spóźniłeś się nieco - powitała go Angela.
- Ociągam się trochę - przyznał się Hamish. - Pójdę tylko
na kilka tańców, a potem się zmyję.
- Wiesz, Josie jest dość ładna.
- Może byłem dla niej zbyt surowy, ale wydaje mi się, że
za bardzo się narzuca.
- Męska próżność, Hamishu. To o to tu chodzi. A teraz
zbieraj się na tańce!
Josie odrzucała wszystkie zaproszenia do tańca. Nic nie
zostało z jej marzenia o tym, że Hamish trzyma ją w
ramionach. To był wieczór szkockich tańców wiejskich, a
ratusz przepełniony był tupotem nóg i okrzyków tancerzy, gdy
obtańcowywali jeden drugiego. Josie czuła, że przesadnie się
wystroiła. Prawie każdy miał na sobie codzienne ubranie,
podczas gdy ona wyróżniała się w krótkiej spódniczce,
wydekoltowanej bluzce z cekinami, w butach na bardzo
wysokich obcasach.
W końcu zobaczyła płomiennie rudą głowę Hamisha po
drugiej stronie parkietu. Gdy do niej podchodził,
zapowiedziano reela (Reel - ludowy taniec szkocki.) na osiem
osób.
- Zatańczymy? - spytał Hamish.
Dołączyli do pozostałych i zespół złożony ze skrzypiec,
bębnów i akordeonu zaczął grać. Josie prędko zdała sobie
sprawę z niewłaściwego stroju. Na wysokich obcasach może
zwichnąć sobie kostkę.
Gdy taniec dobiegł końca, Hamish zaproponował:
- Napiłbym się drinka. A ty?
- Bardzo chętnie.
Josie rozejrzała się za miejscem, gdzie zostawiła swoją
wieczorową torebkę.
Dostępne były tylko napoje bezalkoholowe.
- Sok pomarańczowy?
- Tak, poproszę.
Nie było barmana. Ludzie obsługiwali się sami. Hamish
nalał dwie szklanki soku pomarańczowego i właśnie podawał
jedną Josie, gdy podeszła Freda Campbell, nauczycielka ze
szkoły. W tym momencie zapowiedziano taniec nazywany
„Rozbierz Wierzbę".
- No chodź, leniwy panie władzo - powiedziała. - To mój
taniec.
- Dobrze - zgodził się Hamish. - Ale gdzie twój mąż?
- Matthew pracuje do późna.
Matthew był redaktorem „Czasów Szkockich Gór".
Josie patrzyła, jak Hamish prowadzi Fredę do tańca.
Zmrużyła oczy. Mogłaby przysiąc, że Freda z nim flirtuje.
Zaczęła szukać czegoś w swojej torbie i wyjęła zrolowany
kawałek papieru, zawierający sproszkowany metakwalon i
dosypała go do jednej ze szklanek z sokiem pomarańczowym.
Dynamiczny taniec zdawał się ciągnąć w nieskończoność.
Hamish skrzyżował ręce z Fredą i tańczył z nią, śmiejącą się
do niego nieustannie. Może i był kiepskim tancerzem w
dyskotece, ale czuł się jak ryba w wodzie, kiedy grano
szkockie tańce wiejskie.
Wreszcie muzyka ucichła i tłum ruszył do stołu z
napojami.
- Ach, sok pomarańczowy. Właśnie tego potrzebowałam -
huknęła pani Wellington.
Ku przerażeniu Josie, chwyciła podrasowanego drinka
przeznaczonego dla Hamisha i wypiła go niemal jednym
haustem.
Zapowiedziano taniec o nazwie „Szczęśliwi Gordonowie".
Hamish wracał niechętnie do Josie, ale nagle podszedł do
niego Archie Maclean i szepnął:
- Wyjdź na zewnątrz, Hamishu.
- Zaraz wracam, Josie - uśmiechnął się Hamish. Podążył
za Archiem i niebawem znalazł się w gronie mężczyzn
stojących w kole i podających sobie whisky.
Hamish stał z nimi, beztrosko rozmawiając i popijając,
dopóki nie zjawiło się czterech młodzieńców pomagających
oszołomionej pani Wellington wyjść z ratusza.
- Zaraz może zemdleć - sapał jeden z nich. -
Zaprowadzimy ją na plebanię.
Josie zjawiła się również i pospiesznie się zaofiarowała:
- Lepiej pójdę z nią i upewnię się, że wszystko jest w
porządku.
A jeśli wezwą doktora Brodie'ego? - zamartwiała się Josie.
- Może domyślić się, że została czymś nafaszerowana, więc
zleci badanie krwi.
Na plebanii pani Wellington została wtargana po schodach
do sypialni i położona do łóżka.
- Wydaje mi się, że wiem, co się stało - powiedział pastor.
- Moja żona bierze czasem pigułki nasenne, a jednocześnie
zażywa lekarstwa na wysokie ciśnienie. Musiała pomieszać
swoje tabletki.
Josie poczuła ulgę.
- Jeśli sądzi pan, że wszystko będzie dobrze, to wrócę na
tańce.
Jednak kiedy wróciła do ratusza, okazało się, że Hamish
już wyszedł.
- Gdzie zniknął Hamish? - spytała Archiego Macleana.
- Och, gdy cię nie było, zjawiła się panna Halburton -
Smythe i wyszli razem.
Josie była oburzona. Jak on śmiał! Ale wciąż był czas,
żeby wcielić swój plan w życie. Zostało jej kilka tabletek
metakwalonu. Jeśli wkradnie się na posterunek policji,
dosypie go do szklanki whisky i zostawi ją na kuchennym
stole, przy odrobinie szczęścia Hamish może wypić kielicha
przed snem. Jeśli przypadkiem Hamish i Priscilla tam będą,
cóż, ma wymówkę. Może powiedzieć, że wpadła, żeby
dowiedzieć się, dlaczego wyszedł z tańców tak wcześnie.
Hamish siedział w barze w hotelu na zamku Tommel,
patrząc posępnie na Priscillę.
- Dlaczego Australia? - spytał.
- Jestem programistką komputerową - tłumaczyła Priscilla
cierpliwie. - Firma, z którą miałam podpisany kontrakt,
przenosi się do Indii i to samo dzieje się w całym Londynie.
Dostałam szansę pracy w Sydney. Kocham Sydney.
- To okropnie daleko - jęknął nieszczęśliwy Hamish. - W
hotelu interes kwitnie. Nie jest tak, że musisz pracować.
- Hamishu, od kiedy tata stracił wszystkie pieniądze i
musieliśmy zamienić nasz dom w hotel, lubię zarabiać, na
wypadek gdyby tata znów postanowił zainwestować na
giełdzie. Mam szczęście, że dostałam taką dobrą pracę w
podczas kryzysu. Czy przypadkiem nie poszedłeś na tańce ze
swoją policjantką?
- Zmusiła mnie do tego pani Wellington. Wolałbym, żeby
Josie McSween po prostu spakowała się i wróciła do
Strathbane.
- Dlaczego? Wydaje się dość sympatyczną dziewczyną.
- Jest w niej coś takiego, co mnie od niej odpycha, a do
tego jest złym funkcjonariuszem. Nigdy nie powinna była
wstępować do policji.
- A jak tam dochodzenie?
- Na rozdrożu, no, może poza pomysłem Angeli.
Sprawdzałem wszystkich mężczyzn zamieszanych w sprawę.
Ona zasugerowała, że to mogła być równie dobrze kobieta.
- Widzę w tym trochę racji. Zazdrosna kobieta zdolna jest
posunąć się do wszystkiego.
- Mogłabyś mnie przenocować, Priscillo? Mam
przeczucie, że jeśli wrócę do domu, Josie będzie tam na mnie
czekać.
- Znajdę ci coś.
Josie wrzuciła pokruszone tabletki do szklanki z whisky i
postawiła ją na kuchennym stole. Zamieszała zawartość
łyżeczką.
- A teraz - pomyślała - miejmy nadzieję, że to wypije.
Wrócę tu około drugiej w nocy i będę trzymać kciuki za to,
żeby spał.
Miała szczęście, że zwierzęta Hamisha gdzieś wyszły, nie
przeszkadzając jej w niczym. Wracała na plebanię przez pola,
żeby nikt jej nie zobaczył. W pewnym momencie zatrzymała
się i nasłuchiwała. Miała dziwne przeczucie, że ktoś ją
obserwuje. Noc była spokojna i zimna. Przyspieszyła kroku,
pragnąc jak najszybciej dotrzeć do swojego pokoju i do
whisky.
Roger Burton, przyczajony za kamiennym murem,
obserwował ją, jak wychodzi z posterunku. Wrócił, żeby
dokończyć swoją robotę i pozbyć się Hamisha. Czuł, że jego
reputacja wisi na włosku. Po przestępczym światku Glasgow
rozeszło się, że Roger, taki twardziel, został zaatakowany
przez kota.
Teraz był uzbrojony i gotowy zabić nie tylko Hamisha, ale
również jego ohydne zwierzęta.
Zszedł tyłem zbocza przed posterunek. Panowały tu
ciemności. Próbował otworzyć drzwi, a potem uśmiechnął się.
Nie były zamknięte. Pchnął je, trzymając wymierzoną
strzelbę.
Przywitała go cisza.
Nerwowo szukał włącznika światła, wcisnął go.
Pospiesznie przeszukał posterunek policji. Hamisha nie było.
Nie też było zwierząt. Usiadł przy kuchennym stole, twarzą do
drzwi, z wycelowaną strzelbą. Przed sobą zobaczył szklankę
whisky. Tego właśnie potrzebował. Zwykle nie pił, dopóki nie
skończył roboty, ale jeden drink nie zaszkodzi. Wypił go,
marszcząc nos z powodu nie najlepszego smaku. Zastanawiał
się, czy był to bimber z jednej z tych nielegalnych destylarni,
które, jak podejrzewał, mieściły się na wzgórzach. Potem
poczuł się bardzo senny. Halucynogenny efekt narkotyków
zaczynał działać. Wydawało mu się, że jest z powrotem w
swoim mieszkaniu w East Glasgow. Przeszedł do sypialni,
potykając się, rozebrał się, wgramolił się do łóżka Hamisha i
spokojnie zasnął.
***
O drugiej w nocy Josie po cichu wróciła na posterunek
policji. Zmarszczyła brwi, kiedy okazało się, że drzwi są
otwarte. Powinna była pamiętać, żeby je zamknąć na klucz.
Weszła do środka i zapaliła światło. Pierwszą rzeczą, którą
zobaczyła, była pusta szklanka po whisky. Josie podniosła ją i
skrzywiła się na widok pozostałości białego proszku na dnie.
Gdyby Hamish to zobaczył, natychmiast by się domyślił.
Umyła szklankę, wytarła i odłożyła na półkę, gdzie stały
pozostałe naczynia.
A teraz do dzieła!
Przeszła cicho do sypialni. Stopą uderzyła w coś leżącego
na podłodze. Spojrzała w dół, okazało się, że patrzy na
strzelbę. Zapaliła światło w sypialni. Josie nie rozpoznała
Rogera, chociaż po morderstwie Barry'ego jego zdjęcie
pojawiło się we wszystkich gazetach. Teraz leżał z twarzą
częściowo ukrytą w poduszce. Wiedziała tylko, że to nie jest
Hamish i jęknęła z przeraża. Wybiegła z posterunku, jakby
ścigały ją diabelskie psy gończe.
Rano Angela zatrzymała się przed posterunkiem policji i
powiedziała do Sonsie i Lugsa: - Zmykajcie.
Zaczekała, aż znikną za dużą kocią klapką, potem
odwróciła się i zaczęła iść wzdłuż nabrzeża.
Ostre szczekanie obudziło Rogera. Wstał zamroczony.
Potem słychać było to złowrogie syczenie. Jego przestraszone
oczy napotkały wzrok cholernego kota, wpatrującego się w
niego ze zjeżoną sierścią.
Z okrzykiem przerażenia przeskoczył łóżko i ruszył prosto
do kuchennych drzwi. Kot rzucił mu się na plecy, zatapiając w
nich swoje pazury. Roger zawył i strząsnął go, a krew
spływała po jego nagich plecach, gdy uciekał wzdłuż
nabrzeża, wzbudzając przestrach i zdziwienie mieszkańców
wioski, którzy wyszli na poranne zakupy.
Nessie Currie właśnie miała wsiadać do swojego starego
forda, gdy nagi Roger wypchnął ją z samochodu i przewrócił
na drogę. Potem odjechał, zostawiając ją pokrzykującą na
ziemi.
W hotelu Hamish rozkoszował się niespiesznym
śniadaniem, gdy usłyszał, co zaszło przed posterunkiem.
Wskoczył do land rovera i ruszył w pościg. Zadzwonił do
Strathbane po wsparcie. Naprędce rozstawiono blokady dróg.
Przez cały dzień trwały poszukiwania, lecz Roger zdawał się
rozpłynąć w powietrzu. Na Boga, jakim cudem krwawiący,
nagi człowiek mógł tak po prostu zniknąć?
Dopiero wieczorem Nessie na tyle się pozbierała, że
można ją było przesłuchać. Gdy środki uspokajające, które
podał jej doktor Brodie, przestały działać, wyjawiła, że
właśnie miała zawieźć worek ubrań z second - handu z wioski
do sklepu dobroczynnego w Strathbane. Kiedy potem
nadszedł raport od mężczyzny z obrzeży Inverness, że
ogromna kobieta ukradła jego furgonetkę, zdali sobie sprawę,
że to Roger. Zatrzymał się, żeby przebrać się w kobiece
ubranie i duży filcowy kapelusz, uprzednio własność pani
Wellington. Furgonetka miała pełny bak benzyny i dwa
zapasowe kanistry w bagażniku. Samochód Nessie
odnaleziono porzucony w bocznej uliczce w Inverness.
Nazajutrz rano historia pojawiła się we wszystkich
gazetach. W pełni podkreślono jej komiczny aspekt.
Opisano, jak straszliwy płatny zabójca zasnął na
posterunku policji i został zaatakowany przez kota. Przebiegł
nago przez wioskę i uciekł przebrany za kobietę.
Tylko Josie wiedziała, co się naprawdę wydarzyło.
Dziękowała gwiazdom, że miała rękawiczki, gdy nalewała
whisky.
Natomiast Roger siedział w swoim obskurnym mieszkaniu
i przeklinał swój los.
Wszystko zostawił na miejscu: fałszywe dokumenty,
fałszywe karty kredytowe, telefon komórkowy i cenną strzelbę
myśliwską, nie wspominając o samochodzie.
Dwa dni później wyjrzał przez okno i zobaczył czarnego
mercedesa, który zatrzymał się przed jego mieszkaniem. Serce
mu zamarło, gdy zobaczył, jak z samochodu wysiada szef
organizacji przestępczej, Wielki Hugh.
Roger wcisnął pistolet za pasek spodni i poszedł otworzyć
drzwi.
Począwszy od swojego dobrze skrojonego płaszcza po
lśniące buty, Wielki Hugh wyglądał jak biznesmen, któremu
dobrze się powodzi.
- Przeczytałeś o mnie w gazecie? - spytał Roger. - Wejdź
do środka.
- Niezbyt interesuję się tym, co wypisują gazety -
powiedział Wielki Hugh. - Ale mam trudne zadanie i chcę,
żebyś kogoś dla mnie sprzątnął.
Roger spytał ostrożnie:
- Jesteś pewien, że tą osobą do sprzątnięcia nie jestem
przypadkiem ja?
- Daj spokój, gościu. Czy kiedykolwiek cię zawiodłem?
To delikatna sprawa. Chodzi o kobietę. Masz coś przeciwko?
- Ani trochę.
- Dlaczego zabiłeś Barry'ego?
- Wszystko by wygadał, a narkotyki zaprowadziłyby
prosto do ciebie.
- No cóż, zabierajmy się do roboty.
- Teraz?
- Nie ma czasu do stracenia.
- Kim ona jest?
- Powiem ci, kiedy już dotrzemy na miejsce. Wielki Hugh
siedział z przodu ze swoim kierowcą, a Roger usiadł z tyłu z
jednym z jego goryli. Nie wydano żadnych instrukcji.
Mercedes gładko sunął przed siebie.
- Gdzie jedziemy? - spytał Roger, gdy samochód wjechał
na dwupasmową drogę do Dumbarton.
- Wyluzuj, gościu. Kawałek dalej od Helensburgh.
Rzadka mgła unosiła się nad Gairloch, gdy mercedes
wtoczył się lekko na opuszczony plac budowy.
- Gdzie ona jest? - spytał Roger, wysiadając z samochodu.
- Właśnie tu.
Wielki Hugh wyjął broń i strzelił Rogerowi w brzuch.
- To za Barry'ego - szepnął. - Był moim kumplem i nigdy
nie puściłby pary z ust.
Podszedł do miejsca, gdzie leżał wijący się z bólu Roger.
Wystrzelił dwa razy, trafiając prosto w głowę.
- Dobra, chłopaki. Zabierajcie się do pracy. Ten plac
budowy stoi tu już całą wieczność w oczekiwaniu na
pozwolenie na budowę. Nikt się tu nie zjawi jeszcze przez całe
lata.
Dwaj mężczyźni wykopali grób w miękkiej ziemi,
wrzucili do niego ciało, zasypali i uklepali płasko łopatami.
Wszyscy wsiedli do mercedesa i odjechali.
Dwóch małych chłopców schowanych za ogrodzeniem z
desek widziało całe zajście. Rory Mackenzie miał osiem lat, a
jego brat Diarmuid - dziesięć.
- Myślisz, że to było na serio? - szepnął Rory. - Może
kręcili odcinek Taggarta.
Miał na myśli popularny szkocki serial kryminalny
emitowany w telewizji.
- Wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli mimo wszystko
zadzwonimy na policję.
Diarmuid wyjął swój cenny telefon komórkowy i wybrał
999.
Rozdział ósmy
Miłość jest jak oszołomienie,
nie pozwoli biednemu człowiekowi
zająć się jego własnymi sprawami.
James Hogg
Morderstwa Marka Lussie'ego i Annie Fleming zniknęły z
gazet i z dochodzeń prowadzonych przez Strathbane. Hamish
powitał wiadomość o zamordowaniu Rogera Burtona z ulgą.
To była sprawa należąca do Strathclyde, a on był
zdeterminowany rozwiązać zagadkę lokalnych morderstw,
więc z radością pozwolił im się tym zająć.
Strathbane było miastem pełnym przemocy i policja była
przyzwyczajona, że ma na swoim koncie nierozwiązane
sprawy morderstw.
Josie wybłagała urlop, by móc odwiedzić matkę, a Hamish
oczywiście pozwolił jej jechać. Flora McSween przywitała
córkę i spytała, jak idzie romans z Hamishem.
Josie opowiadała, jak Hamish zabrał ją na miejscowe
tańce. Flora wypytywała o szczegóły. Nie chcąc rozczarować
matki, Josie sprzedała jej bardzo upiększoną wersję, pełną
„wymownych spojrzeń", „ciepłych uścisków dłoni". Dla
kogoś o mniej pokrętnym sposobie myślenia i romantycznym
usposobieniu zabrzmiałaby jak fragment żywcem wyjęty z
wiktoriańskiej powieści.
Ale gdy Josie mówiła, jej wyobraźnia, rozochocona hojną
szklanką whisky, zaczęła sprawiać, że sama uwierzyła w
swoje kłamstwa. Dojmująca zazdrość kazała jej myśleć o
Priscilli jak o rywalce. Nie powiedziała matce, że Hamish
zniknął z Priscillą i nie wrócił aż do następnego dnia.
Nagle Flora wróciła do codzienności:
- Zamierzałam wyrzucić ze strychu sporo starych rzeczy.
Leżą tam całe lata. Niektóre z nich należały nawet do siostry
praprababki, cioci Polly. Wiem, że są rodzinną pamiątką, ale
myślałam, że część starych ubrań mogłaby trafić do lokalnego
stowarzyszenia teatralnego.
- Jutro rzucę na to okiem - zaofiarowała się Josie.
Nazajutrz rano Josie leczyła kaca. Weszła na strych, który
był niewielkim pomieszczeniem na górze wiktoriańskiego
domu. Kiedyś zajmowała je pokojówka. Matka Josie szła za
nią.
- Spójrz na te wszystkie rzeczy. Chciałabym, kochanie,
żebyś je przejrzała i zobaczyła, czy jest wśród nich cokolwiek,
czego będziesz potrzebować. Zadzwoniłam do stowarzyszenia
teatralnego i ktoś wpadnie tu dziś po południu. Zostawię cię z
tym.
Josie usiadła i ponura przeglądała graty spiętrzone w
pokoju. Jej matka zdążyła już podpisać kilka starych kufrów:
„ubrania", „zdjęcia", „buty".
Czując, że tak naprawdę nie chce zawracać sobie tym
głowy, zastanawiała się, czy jej matka ma w domu tabletki
Alka - Seltzer. Postanowiła siedzieć tu tak długo, jak tylko
będzie mogła, lecząc kaca. Potem powie, że niczego stąd nie
potrzebuje.
Nie interesowała jej historia rodzinna. Na dole było już i
tak dużo zdjęć jej zmarłego ojca, którego jedynie mgliście
pamiętała z dzieciństwa jako wściekłego i brutalnego
mężczyznę, szczególnie w piątkowe wieczory, gdy wracał z
pubu.
Jej wzrok padł na stare biurko stojące w rogu. Na blacie
leżało kwadratowe drewniane pudełko. Josie wstała. Jej matka
nie mówiła nic na temat biżuterii, ale może kryje się tam coś
cennego. Otworzyła wieko. W środku było dużo starych
buteleczek z medykamentami i pudełek na pigułki. Właśnie
miała z powrotem zamknąć wieko, gdy zauważyła
ciemnozieloną buteleczkę zatkaną korkiem, która przewróciła
się na bok. Była podpisana jako laudanum. Wyjęła ją. Była
pełna. Pamiętała z lektury historycznych romansów, że
laudanum było nalewką z opium. Spojrzała na stertę lekarstw i
znalazła inną butelkę, również pełną.
Po tym, jak nie udało jej się nafaszerować Hamisha
narkotykiem, poprzysięgła sobie, że nigdy więcej nie zrobi nic
równie szalonego. Ale może jednak je weźmie. Nigdy nic nie
wiadomo...
W tym samym czasie Hamish wyruszył, żeby ponownie
przesłuchać wszystkie kobiety zamieszane w sprawę.
Przeszedł gehennę z Corą Baxter, która uważała, że to szczyt
impertynencji, by zwykły funkcjonariusz policji śmiał
zadawać pytania żonie radnego. Hamish najpierw pytał, czy
odwiedzała ratusz miejski w wieczór, gdy zamordowano
Marka Lussie'ego, a potem, czy znała się na chemii lub
wiedziała o kimś, kto się na niej znał. Jej pokaźny biust
zafalował.
- Ośmiela się pan sugerować, że miałam coś wspólnego z
morderstwem Annie? Powinnam złożyć na pana skargę do
pańskich przełożonych.
- Proszę bardzo - zachęcał Hamish. Miał nadzieję, że to
zrobi, dzięki czemu zniknie jego belka sierżanta, a wraz z nią
Josie. - Ja po prostu...
Drzwi do salonu otworzyły się z hukiem i do środka
wtargnął Jamie Baxter.
- Co tu się dzieje?
- Och, Jamie - jęknęła Cora. - Ten straszny człowiek
oskarża mnie o morderstwo!
- Tego już za wiele, Macbecie - fuknął Jamie. - Wynoś się
stąd w tej chwili i nigdy więcej nie nachodź mojej biednej
żony.
Hamish próbował zaprotestować, że wypełnia jedynie
swoje obowiązki, ale stanowczo pokazano mu drzwi.
Powlókł się do pani McGirty. Gdy krucha, starsza pani
otworzyła drzwi, Hamish zdał sobie sprawę, że była ostatnią
osobą na świecie, która mogła skonstruować bombę i wysłać,
ale może słyszała jakieś przydatne plotki.
- Proszę wejść - ucieszyła się pani McGirty. - Wstawię
czajnik. Proszę iść do salonu i usiąść.
Z radością zauważył, że miała prawdziwy kominek.
Pamiętał, jak pewnego razu matka opowiadała mu, że gdy
rada hydroelektryczna zaczęła działać, w szkockich górach
obiecywano tani prąd. Pozapychano paleniska i wstawiono
elektryczne kominki, a stare lampy naftowe, za które teraz
można było dostać sporo pieniędzy w jakimś domu
aukcyjnym, zostały wyrzucone na śmietnik. Prąd okazał się
drogi, ale wielu ludzi i tak zachowało elektryczne kominki, a
dumne gosposie domowe ze szkockich gór twierdziły, że torf i
węgiel powodują kurz.
Mały pokój był zagracony, ale przytulny, z kanapą i
fotelem powleczonymi bawełnianymi pokrowcami w
orientalne wzory. Nad kominkiem wisiały krajobrazy
szkockich gór, poczerniałe przez lata od dymu palonego
węgla.
Pani McGirty weszła, niosąc obładowaną tacę.
- Mamy herbatę i trochę moich bułeczek, panie Macbecie.
Proszę się częstować.
Hamish chętnie skorzystał, zdając sobie sprawę, jak
bardzo jest głodny. Wypił dwie filiżanki herbaty i zjadł dwie
bułeczki, rozmawiając w tym czasie o pogodzie. W końcu
przeszedł do sedna:
- Słyszała pani jakieś plotki w miasteczku o kimś, kto
mógł chcieć zamordować Annie?
- Nasłuchałam się wielu plotek - odparła pani McGirty,
potrząsając głową. - To naprawdę straszne. Kto by pomyślał,
że Annie Fleming była taka zła. Ludzie dopiero co zaczęli mi
o niej opowiadać.
- Jeśli zaś chodzi o tę bombę w przesyłce - kontynuował
Hamish - musiał ją zrobić ktoś, kto interesował się chemią.
- Może niekoniecznie.
Staruszka spojrzała na Hamisha rzeczowym wzrokiem.
- W dzisiejszych czasach można zdobyć wszelkie
informacje na ten temat w Internecie.
- Skąd pani wie?
- Sama to sprawdzałam. Mam komputer. W ten sposób
jestem w kontakcie z krewnymi z Kanady.
- Ale skąd ktoś miałby wziąć chemikalia?
- Łatwo je dostać. Każdy uczniak zapewne mógłby
świsnąć ze szkolnego laboratorium.
Hamish wpatrywał się w nią, z filiżanką herbaty
podniesioną w połowie drogi do ust. Sol Queen, nauczyciel
chemii, był zbyt normalny, zbyt stary i za bardzo szanowany.
Ale może któryś z uczniów? Annie tak naprawdę była
zainteresowana starszymi mężczyznami, poza tym, że
droczyła się z Markiem Lussie'em i Percym Stane'em.
Odstawił filiżankę na spodek.
- Czy widziała pani, jak Bill Freemont odwiedził Annie,
gdy jej rodziców nie było?
- Widziałam jego furgonetkę, a po chwili zobaczyłam go,
jak wychodzi z domu i wsiada do niej. W życiu nie przeszło
mi przez myśl, że to coś złego. Pomyślałam jedynie, że to
miło ze strony jej szefa, że odwiedza ją, kiedy jest chora.
- Nikt inny jej nie odwiedzał?
- Przynajmniej nic mi na ten temat wiadomo. Ale
spędzałam dużo czasu przed komputerem. To wspaniała
sprawa dla starszej osoby takiej jak ja.
- Mam tak wielu podejrzanych, że kręci mi się w głowie -
oznajmił Hamish. - Był przecież jakiś telefon od Marka do
ratusza miejskiego, zanim zginął.
- Może dziewczyna z centrali telefonicznej będzie mogła
pomóc.
- Iona Sinclair? Obawiam się, że nie. Odbiera mnóstwo
telefonów z prośbami, by przełączyć do tego czy innego
wydziału.
- Słyszałam, że wybuchła drobna kłótnia na temat tego, że
Annie została królową dnia Lammas drugi rok z rzędu. Ludzie
mówią, że Iona była rozgoryczona. To okropne, że ludzie w
mieście typują, że to mógł zrobić ten czy tamten.
- Zapomniałem spytać Iony - dodał Hamish - czy ktoś
zmienia ją w centrali telefonicznej. To znaczy, co się dzieje,
gdy idzie na lunch?
- Ratusz miejski jest zamykany pomiędzy trzynastą a
czternastą.
- Ale powiedzmy, że chce iść do toalety?
- Będzie pan musiał ją o to spytać.
Gdy Hamish wyszedł, spojrzał na zegarek. Było tuż przed
godziną trzynastą. Pospieszył do ratusza miejskiego,
zaparkował i wysiadł z samochodu.
Zaczekał, mając nadzieję, że Iona wyjdzie na lunch, a nie
zadowoli się kanapkami zjedzonymi przy biurku. Kiedy
zobaczył ją, ruszył na spotkanie.
- Iono! Chciałbym zamienić z tobą słówko. Co powiesz
na lunch?
- Bardzo chętnie. Zwykle chodzę do U Jeannie przy High
Street.
U Jeannie to kawiarnia prowadzona przez gderliwą
matronę. Miejsce było popularne z powodu dobrej jakości
przekąsek, które tam serwowano.
Oboje zamówili grzanki z serem po walijsku oraz dzbanek
herbaty.
- Chciałbym wiedzieć - zaczął Hamish - kto cię zastępuje,
gdy musisz wyjść z centrali telefonicznej.
- Ktokolwiek, kto akurat tamtędy przechodzi. Albo
dzwonię do, powiedzmy, Jessie Cormack i pytam ją, czy
mogłaby mnie na chwilę zastąpić.
- Wróćmy do dnia, w którym zamordowano Marka
Lussie'ego. Czy ktoś cię zastępował tuż przed tym, jak
kończyłaś pracę wieczorem?
Zmarszczyła brwi. Potem jej twarz się rozjaśniła.
- Och, doskonale to pamiętam. Myślałam, że pęknę, a
pani Baxter właśnie wychodziła z biura swojego męża.
Zawołałam ją i spytałam, czy Jessie jest bardzo zajęta,
ponieważ muszę iść do toalety, a ona odparła: „Leć. Ja zajmę
się telefonami".
- Jesteś tego pewna?
- Oczywiście, że jestem pewna. Jak mogłabym
zapomnieć, że jaśnie pani pochyliła się, żeby pomóc komuś
takiemu jak ja.
- Ale nie powiedziałaś na ten temat ani słowa, gdy
przesłuchiwałem cię po raz pierwszy.
- Wypytywał mnie pan o telefony, które łączyłam, to
mnie trochę zdenerwowało i zapomniałam o pani Baxter.
- Słyszałem, że byłaś rozżalona, że to Annie wybrano
królową dnia Lammas drugi rok z rzędu.
- Byłam naprawdę wściekła. Kręciłam się w kółko i
obiecywałam, że zabiję tę przebiegłą jędzę.
Iona zaczerwieniła się.
- Ale tego nie zrobiłam. Nie mogłabym. Burmistrz, pan
Tarry, słyszał moje narzekania, posłał po mnie i zapowiedział,
że jeśli chcę utrzymać pracę, powinnam się zamknąć.
Twierdził, że rada głosowała jednogłośnie na Annie. Annie
flirtowała z każdym, kto nosił spodnie. Zapewne wychodziła z
siebie, żeby upewnić się, iż zostanie wybrana.
Hamish odwiózł ją z powrotem do ratusza miejskiego, a
potem zebrał się w sobie, żeby ponownie stawić czoło Corze.
Z ulgą zauważył, że samochód jej męża nie stoi już przed
domem.
Zasłona drgnęła, gdy ruszył ścieżką do wejścia i wcisnął
dzwonek.
Cora otworzyła drzwi, a jej obfity biust falował z
wściekłości.
- Znów ośmiela się pan tu przychodzić!
- Dobrze, już dobrze - uspokajał Hamish. - Źle
zaczęliśmy. Dowiedziałem się, że tego dnia, kiedy Mark
Lussie został zamordowany, na chwilę zajmowała się pani
centralą telefoniczną. Muszę panią o to spytać, ponieważ
ostatnie połączenie z komórki Marka Lussie'ego było właśnie
do ratusza miejskiego.
Wpatrywała się w niego tymi swoimi oczami, które
przypominały szkockie kamyki. Zaproponowała raptownie:
- Niech pan lepiej wejdzie do środka. Hamish wkroczył za
nią do salonu i zdjął czapkę.
- Proszę usiąść - warknęła.
Hamish zajął miejsce w skórzanym fotelu, który przywitał
go jak zwykle niegrzecznym dźwiękiem.
- Przypomina sobie pani jakieś telefony? - spytał.
- Nic szczególnego.
- Ta osoba, która dzwoniła, miała głos podobny do
Marka, to był ktoś młody.
- Odebrałam telefon, który połączyłam z wydziałem
planowania miejskiego - to była kobieta. Był też jeden do
wydziału zdrowia i bezpieczeństwa - to mężczyzna, ale nie
młody. No i łączyłam też z wydziałem gospodarki odpadami.
Ten, kto dzwonił, miał głos młodego faceta. To wszystko, co
sobie przypominam.
Hamish wyjął notes i coś w nim sprawdził.
- Gospodarka odpadami. To chyba Percy Stane.
- Tak, to on.
- Czy ktoś z telefonujących prosił o połączenie,
wymieniając nazwisko osoby, z którą chciał rozmawiać?
- Nie, łączyłam tylko z wydziałami.
- Niewiele osób potrafi obsługiwać taką staroświecką
centralę telefoniczną jak ta z ratusza miejskiego.
- Byłam sekretarką w ratuszu, zanim wyszłam za mąż.
Zwykłam zastępować kogoś w centrali. Jeśli nie ma pan
więcej pytań, to powinnam pana ostrzec - nadęła się - że mój
mąż złożył już na pana skargę do nadinspektora Daviota.
- Och, to dobrze - uśmiechnął się Hamish i zostawił ją
odprowadzającą go zdumionym wzrokiem.
Hamish wszedł do ratusza i ruszył do biura Percy'ego
Stane'a. Percy spojrzał na niego oczami szeroko otwartymi ze
strachu niczym zwierzę złapane w pułapkę.
- Powiedziałem panu wszystko, co wiedziałem - wypalił.
- Może jest coś, o czym zapomniałeś - nie dawał się zbić
z tropu Hamish. - Posłuchaj, postaraj się przypomnieć sobie
dzień, w którym zginął Mark Lussie. Odebrałeś wtedy jakiś
telefon?
- Nie znalem go wcale aż tak dobrze. Nie poznałbym go
po głosie.
Percy zmarszczył brwi w zamyśleniu. Potem jego twarz
rozjaśniła się.
- Był taki jeden telefon. Gdy powiedziałem: „Gospodarka
odpadami", głos odparł: „Nie ten wydział. Proszę połączyć
mnie z powrotem z centralą telefoniczną".
- To był mężczyzna czy kobieta?
- Mężczyzna. Może był młody. Nie powiedział, z którym
wydziałem chciał się połączyć.
- Proszę się nad tym jeszcze zastanowić, a jeśli
przypomnisz sobie coś, tu jest moja wizytówka. Zadzwoń do
mnie. Nie wiesz, czy burmistrz jest w swoim gabinecie?
- Pewnie jest w banku.
Hamish wyszedł na główną ulicę i ruszył do Zachodniego
Banku Szkockich Gór, gdzie Gareth Tarry, burmistrz, był
dyrektorem.
Kazano mu zaczekać. Hamish czekał więc i czekał.
Zastanawiał się, czy burmistrz naprawdę jest zajęty, czy po
prostu jest jednym z tych irytujących ludzi, którzy popisują się
swoją władzą.
W końcu poproszono go do gabinetu.
- Jestem bardzo zajęty, panie władzo, i nie wiem, jak
mogę panu pomóc.
- Jak to się stało, że Annie Fleming została wybrana
królową dnia Lammas drugi rok z rzędu?
- Poddano to pod głosowanie. Procedura wyboru była
tajna. Jest dziesięciu radnych i każdy z nich głosował na
Annie.
- To dziwne, zważając na to, że niektórzy z nich sami
mają córki.
- Mogę to udowodnić! Mam jeszcze protokół głosowania.
- Gdzie? - spytał Hamish. - W ratuszu miejskim?
- Nie, tu, w moim sejfie. Proszę chwilę zaczekać. Zaraz
przyniosę urnę. Częściej bywam tutaj niż w ratuszu miejskim,
więc trzymam sporo oficjalnej dokumentacji w sejfie.
Wstał, podszedł do dużego sejfu stojącego w kącie
gabinetu i chwilę kombinował z zamkiem szyfrowym.
Pochylił się i szukał czegoś po omacku, w końcu wyjął
kwadratowe drewniane pudełko z otworem u góry.
- Potrzebny mi kluczyk - wymamrotał.
Podszedł do biurka, przeszukał szuflady, natrafiając na
mały mosiężny kluczyk.
Położył urnę na biurku i otworzył ją.
- Proszę samemu zobaczyć.
Hamish wyjął kilka kwestionariuszy do głosowania i
rozwinął je. Ze zdziwienia uniósł brwi.
- Wszystkie są napisane na maszynie! To dziwne.
Myślałem, że po prostu pisze się odręcznie czyjeś nazwisko.
Dlaczego mieli zawracać sobie głowę pisaniem tego na
maszynie? Pan też głosował?
- Nie, nigdy nie głosuję, chyba że potrzeba decydującego
głosu.
- Czy radni nie byli zdziwieni, gdy oznajmił pan, że
głosowanie było jednogłośne?
- Po prostu powiedziałem im, że wybrano w głosowaniu
Annie.
- Kto jest radnym, który mieszka najbliżej stąd?
- Garry Herriot. Prowadzi sklep z artykułami żelaznymi.
Garry Herriot był niskim, schludnym mężczyzną ubranym
w brązowy fartuch. Miał bardzo jasne, szare oczy.
- Panie Herriot - zaczął Hamish - czy może mi pan
powiedzieć, na kogo oddal głos w głosowaniu na tegoroczną
królową dnia Lammas?
- Głosowałem na Ionę, tę dziewczynę z centrali
telefonicznej.
- Zdziwiłoby to pana, gdyby dowiedział się pan, że
wszystkie głosy oddano na Annie Fleming?
- Tak, zdziwiłoby. Tak się składa, że wiem o dwóch
innych osobach, które głosowały na Ionę. Co się stało?
- Jeden z was włamał się do urny i podłożył do niej
spisaną na maszynie listę głosów oddanych na Annie. Czy pan
zapisał swój głos na maszynie?
- Nie, po prostu zanotowałem nazwisko Iony na skrawku
papieru i wrzuciłem go do urny. Ale przecież urna znajdowała
się na biurku burmistrza i była zamknięta na klucz.
- Czy burmistrz przeliczył głosy w obecności was
wszystkich?
- Nie, po prostu powiedział, że Annie znów została
wyłoniona w głosowaniu. Wszyscy założyliśmy, że uzyskała
większość głosów.
- Burmistrz nie mógł być w ratuszu miejskim cały czas.
Musiał spędzać większość dnia w banku.
- Jego sekretarka, Alice Menzies, obsługuje wszystkie
jego telefony i tym podobne sprawy.
Hamish wrócił do ratusza i spytał o drogę do pokoju Alice
Menzies. Zastanawiał się, czy Alice okaże się jedną z tych
piękności rodem ze szkockich gór, którym Annie nadepnęła na
odcisk. Jednak okazała się być kobietą w średnim wieku w
tweedowym kostiumie, noszącą okulary o grubych szkłach.
Hamish opowiedział jej o papierach w urnie.
- To okropne - stwierdziła. - Ale może pan przestać
szukać sprawcy. Domyślam się, kto to zrobił.
W końcu - pomyślał Hamish.
- To była sama Annie - oświadczyła Alice. - Przyszła tu
tuż przed tym, jak miano przeliczyć głosy z urny. Twierdziła,
że ma spotkanie z panem Tarrym. Kazałam jej pójść do banku,
ale ona odparła, że burmistrz polecił jej zaczekać w gabinecie
w ratuszu. Wpuściłam ją do środka. Była tam tylko chwilę, a
potem wyszła i bąknęła, że musiała się pomylić.
- Gdzie trzymany jest klucz do urny? Wiem, że burmistrz
zamknął ją w sejfie w banku.
- Nigdy pan w to nie uwierzy. Klucz trzymano w górnej
szufladzie jego biurka. Annie mogła go wyjąć i otworzyć urnę.
- Nie myślała pani o tym, żeby to zgłosić, kiedy
ogłoszono wyniki głosowania?
Wzruszyła ramionami.
- Tak bardzo przywykłam do tego, że mężczyźni
rozpływają się nad Annie, że nie zawracałam sobie głowy.
- Dlaczego pan Tarry zabiera urnę do banku?
- To było tuż po święcie dnia Lammas. Remontowano
jego gabinet. Zabrał ze sobą do banku sporo dokumentów oraz
urnę.
- Czy któryś z radnych wyjątkowo interesował się Annie?
- Nie wiem. To znaczy, ona tu nie pracowała.
- Jak pan Tarry zareagował, kiedy przekazała mu pani, że
Annie przyszła tu na spotkanie?
- Wypadło mi to z głowy. Spotkanie nie było zapisane w
kalendarzu.
Hamish tego wieczoru wrócił na posterunek policji, czując
się przygnębiony. Josie czekała na niego przed budynkiem.
- Dobrze spędziłaś czas w Perth? - spytał Hamish.
- Tak, dziękuję. Zastanawiałam się, gdzie się jutro
udajemy.
Hamish przemyślał to naprędce. Jak najszybciej chciał się
jej pozbyć.
- Wejdź do środka.
Zaprowadził ją do biura i wskazał ogromną mapę na
ścianie.
- Chcę, żebyś pojechała Assynt Road pomiędzy Lo -
chinver a Kylesku. Zatrzymuj się przy każdym domu i pytaj,
czy wszystko w porządku.
- Nie mogę pomóc panu w dochodzeniu w sprawie
morderstwa?
- Musimy objąć patrolem spory teren. Zostaw śledztwo w
sprawie morderstwa mnie.
Nazajutrz rano Josie wyruszyła nadąsana. Jednak nastrój
się jej poprawił, gdy wyjechała z Lochinver i ruszyła Assynt
Road wzdłuż nabrzeża. To był spokojny, słoneczny dzień, jak
rzadko kiedy. Wody cieśniny Minch były spokojne i łagodnie
obmywały wybrzeże mętnymi falami. Zatrzymała się w
Drumbeg na herbatę i kanapkę, a potem stanęła na parkingu
samochodowym i nabrała w płuca czystego powietrza.
Majestatyczna góra Quinag wznosiła się ku nieskazitelnie
błękitnemu niebu. Po raz pierwszy ujęło ją dostojeństwo
szkockich gór.
Tu jest moje miejsce - pomyślała. - Moje i Hamisha
Macbetha.
Zanim dotarła do Kylesku leżącego nad jeziorem Chairn
Bhain, była zdeterminowana zrobić wszystko, co w jej mocy,
żeby zdobyć Hamisha.
Nigdy nie zaświtało jej w głowie, że droga do serca
Hamisha może prowadzić przez pilne wykonywanie policyjnej
pracy.
Nie spytała nikogo w żadnej z wiosek wzdłuż wybrzeża,
czy czegoś potrzebuje.
Gdy zapadł wczesny wieczór, zatrzymała się na poboczu
drogi, a serce waliło jej jak młotem. Zanurzyła rękę w torebce
i wyjęła pół butelki whisky, którą kupiła wcześniej, i usiadła,
pijąc i marząc. Miała ze sobą dwie buteleczki laudanum.
Postanowiła, że gdy wróci do Lochdubh, jeśli na posterunku
policji nikogo nie będzie, nafaszeruje tym szklankę whisky.
Jeśli Hamish przyjedzie, podczas gdy ona wciąż jeszcze tam
będzie, powie po prostu, że wpadła, żeby złożyć raport z
całego dnia.
Ze ściśniętym żołądkiem doszła do wniosku, że nie
rozmawiała z nikim w żadnej z wiosek. Mogła jedynie mieć
nadzieję, że Hamish nie spyta o nazwiska osób wizytowanych.
Josie przyjechała z powrotem do Lochdubh o osiemnastej.
Mieszkańcy siedzieli w domach, zajęci podwieczorkiem.
Zaparkowała przed plebanią i przeszła przez pola na
posterunek policji. Był ciemny i pusty. Weszła do środka,
modląc się, żeby zwierzęta Hamisha były poza domem.
Dopisywało jej szczęście. Nic nie poruszyło się w ciszy
panującej na posterunku. Zapaliła latarkę kieszonkową i
wyjęła świeżą butelkę whisky. Wyjęła szklankę, nalała do niej
hojną miarkę whisky, a potem dolała do szklanki laudanum i
zamieszała.
Następnie ukryła się za kurnikiem i czekała, aż Hamish
wróci do domu.
Usłyszała trzaśnięcie kociej klapki. Miała nadzieję, że to
nie jedno ze zwierząt, które nagle się tu zjawi, wyczuwając jej
obecność. Jednak Sonsie i Lugs zdążyły przywyknąć do Josie
i znały jej zapach, więc nie kłopotały się, żeby to sprawdzić.
Noc zrobiła się mroźna, więc drżała, licząc, że obowiązki
nie zajmą Hamishowi zbyt dużo czasu.
Usłyszała podjeżdżającego land rovera, a potem głos
Hamisha:
- Wejdź Elspeth. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom,
kiedy zobaczyłem cię w hotelu.
Elspeth podreptała za Hamishem do kuchni.
- Skoczę tylko do biura i sprawdzę, czy zostawiono jakieś
wiadomości.
- Jestem taka zmęczona - odparła Elspeth. - Przyjechałam
aż z Glasgow. Musiałam się stamtąd wyrwać.
- Wracam do ciebie za minutę! - zawołał Hamish. -
Dostałem wiadomość od jednego z moich podejrzanych.
Elspeth usiadła znużona przy stole. Podniosła szklankę
whisky i zaczęła z niej pić. Gdy skończyła, opłukała szklankę
i odstawiła ją.
- Rozpalę w piecu - krzyknęła.
Jednak niespodziewanie poczuła się bardzo zmęczona i
skołowana. Przed nieprzytomnymi oczami widziała światła
nadjeżdżających samochodów, które obserwowała podczas
długiej drogi. Wstała, żeby rozpalić w piecu, ale znów usiadła,
kładąc głowę na stole i zasypiając.
Hamish wszedł i szepnął:
- Biedna dziewczyna. Jesteś wykończona.
Josie, która przykucnęła pod kuchennym oknem, widziała,
jak bierze Elspeth na ręce i zanosi ją do sypialni.
Rozpoznała Elspeth Grant. Widziała ją wiele razy
wieczorami w telewizji. Z pewnością nie była to dla niej żadna
konkurencja. Miała wyjść za mąż za aktora.
Josie ruszyła z powrotem przez pole, potykając się. Zanim
weszła na plebanię, wyjęła rulon supermocnych miętówek z
kieszeni i zaczęła żuć dwie naraz, żeby w jej oddechu pani
Wellington nie wyczuła zapachu whisky.
Nazajutrz rano Elspeth obudziła się i rozejrzała
skonfundowana. Odkryła kołdrę. Miała na sobie tylko
bieliznę. Na Boga, co robi w łóżku Hamisha?
Jej spódniczka, bluzka i marynarka leżały skrzętnie
złożone na krześle obok łóżka. Zdjęła szlafrok Hamisha z
wieszaka na drzwiach sypialni i ruszyła na poszukiwanie.
Gospodarz siedział w kuchni, a przed nim leżały
rozrzucone notatki.
- Dzień dobry, Elspeth. To pewnie przez tę długą jazdę.
Siadaj, zaparzę ci kawę.
- Nie wiem, co się stało, Hamishu. Poczęstowałam się
twoją whisky, a potem z miejsca zasnęłam.
- Nieważne. Nie powiedziałaś mi jeszcze, co cię tu
sprowadza.
Usłyszał niepewne pukanie do kuchennych drzwi.
Otworzył je. Stała w nich Josie, spoglądając na niego, a potem
przez jego ramię na miejsce, gdzie siedziała Elspeth,
opatulona szlafrokiem. Próbowała wejść, ale zagrodził jej
drogę.
- Zrób sobie dzień wolnego, McSween. Muszę
prześledzić moje notatki. Zadzwonię do ciebie, jeśli coś w
nich znajdę.
Zdecydowanym ruchem zamknął dziewczynie drzwi przed
nosem.
Josie miała ochotę na drinka, ale nie chciała kupować zbyt
wiele whisky od pana Patela. To mogłoby się roznieść po
Lochdubh. Wsiadła do samochodu i odjechała nieszczęśliwa
w kierunku Strathbane.
- Elspeth - delikatnie nalegał Hamish. - Wyrzuć to z
siebie.
Ściskała kubek kawy.
- Muszę ukryć się przed dziennikarzami.
- Ale przecież sama jesteś dziennikarką. Jesteś
prezenterką wiadomości.
- Zerwałam zaręczyny. Chciałam załatwić to po cichu, ale
agent prasowy Paula Darby'ego podał to do wszystkich gazet.
Jestem pewna, że sam tego nie wymyślił, był na pewno
zachęcany. Paul jest bardzo próżny.
- To dlaczego się z nim zaręczyłaś?
- Byłam na wakacjach na Malediwach. Całe to słońce,
żadnej pracy i przystojny mężczyzna, który wszędzie mi
towarzyszył... Pamiętasz, gdy zostałam porzucona przed
ołtarzem przez tamtego gościa?
- Tak.
- Cóż, od czasu do czasu gazety to wyciągają. Sądzę, że
chciałam pokazać wszystkim, że mała Elspeth też jest do tego
zdolna. Paul to bożyszcze kobiet. Oczywiście, pracuje w
Anglii, a ja pracuję w Szkocji, więc musieliśmy zabiegać o
wspólnie spędzony czas, co tylko dodawało spotkaniom
romantyzmu. Potem kręcenie tego serialu chwilowo się
skończyło, a on przyjechał i wprowadził się do mnie. Wiesz,
Hamishu, że jego kosmetyki zajmowały więcej miejsca na
półce niż moje?
- Co? Kosmetyki do makijażu?
- Nie, balsamy, odżywki do włosów, samoopalacze i Bóg
jeden wie, co jeszcze. Miałam mało miejsca na ubrania,
ponieważ jego garderoby było tak dużo. Oczekiwał, że będę
odgrywać rolę żony i przygotowywać mu posiłki, a ja po
prostu nie miałam na to czasu. W końcu oddałam mu
pierścionek. Próbował mnie uderzyć, więc podstawiłam mu
nogę i przewrócił się na tyłek. Powiedziałam, że jeśli
kiedykolwiek jeszcze podniesie na mnie rękę, zadzwonię na
policję. Wypadł jak burza i pojechał zobaczyć się ze swoim
agentem prasowym w Londynie, a ja spakowałam wszystkie
jego rzeczy, oddałam je do sąsiadów i zostawiłam mu
wiadomość na drzwiach. Miałam zaległy urlop, więc
wsiadłam wczoraj w samochód i przyjechałam prosto do
hotelu na zamku Tommel. Powinnam ubłagać Matthew, żeby
nie pisał o tym w „Czasach Szkockich Gór", bo w przeciwnym
razie prasa zjedzie się tu za mną. I tak wkrótce się o
wszystkim dowiedzą, ale potrzebuję kilka dni ciszy i spokoju.
- Zrobię śniadanie, a potem będę musiał cię zostawić,
Elspeth. Chodzi o to morderstwo walentynkowe. Mam tak
wielu podejrzanych, że w głowie mi się kręci. Wyglądasz
olśniewająco w telewizji. Teraz włosy znów ci się pokręciły.
Ale lubię, kiedy są takie kędzierzawe.
- Mogą być w takim nieładzie, gdy tu jestem. Mam dość
fryzjerek i kosmetyczek. Wiesz, Hamishu, czasem żałuję, że
nie zostałam w pracy w „Czasie Szkockich Gór". Nieważne.
Opowiedz mi o sprawie.
- Najpierw zrobię śniadanie.
Jak za dawnych czasów - pomyślał Hamish, nakładając
jajka z bekonem i stawiając talerz przed Elspeth. Elspeth
również wyglądała jak za starych czasów, ze swoimi
kędzierzawymi włosami i jasnoszarymi oczami Cyganki.
Zaczął omawiać sprawy morderstw.
Gdy skończył, Elspeth się odezwała:
- Najważniejszą sprawą jest ich przeszłość.
- To znaczy?
- Musisz szperać i szperać, aż dowiesz się, czy ktoś z nich
w przeszłości szukał wiadomości na temat tego, jak
skonstruować bombę.
- Strathbane już się tym dogłębnie zajęło. Nic nie znaleźli.
- Ale czy nie dopisano kogoś do listy już po tym, jak
Strathbane wszystkich sprawdziło?
- Masz rację. Do tej pory sprawdzałem mężczyzn.
Dopiero niedawno zacząłem sprawdzać też kobiety.
- Ktoś młody mógł nie mieć wystarczającego
doświadczenia - zastanawiała się Elspeth. - A co z Billem
Freemontem? Gdzie zniknął?
- Będę musiał zapytać o to jego żonę. Ale został już
prześwietlony.
- Możne znał kogoś, kto mógł to zrobić za niego.
- Dobra dziewczynka. Pojadę tam i spotkam się z jego
żoną. Och, dostałem wiadomość od młodego Percy'ego
Stane'a. Sądzi, że być może ma coś, co może mnie
zainteresować. Wpadnę do niego w drodze powrotnej.
- Chcesz, żebym pojechała z tobą?
Hamish zawahał się, a potem powiedział ostrożnie:
- Myślę, że to byłoby w porządku. Blair się poddał, a
dziennikarze zniknęli. Ale pamiętaj o starych zasadach! Nie
możesz o niczym pisać, chyba że ci wyraźnie pozwolę.
- Nie martw się. Muszę zrobić sobie przerwę.
W parku przyrody panowała atmosfera porzucenia. Z
nadbrzeża nadciągało pogorszenie pogody, niosąc ze sobą
metaliczny zapach śniegu, który miał przyjść wraz ze
wzmagającym się wiatrem.
Jocasty nie było w biurze, weszli więc na górę do domu,
do niewielkiego, przysadzistego, omurowanego żwirem
bungalowu.
Hamish wcisnął dzwonek. Elspeth schowała się za nim, z
postawionym kołnierzem płaszcza.
Jocasta otworzyła drzwi.
- Co tym razem? - spytała.
- Mamy tylko kilka pytań.
- Nie chcę, żeby kręcili się tu jacyś ludzie z mediów -
zaprotestowała Jocasta, rozpoznając Elspeth.
- Elspeth, zaczekaj w samochodzie. Gdy Elspeth odeszła,
Hamish spytał:
- Mogę wejść do środka? Zamarzam tu.
- Ale tylko na chwilę. Właśnie pakuję swoje rzeczy.
Zaprowadziła go do chłodnego salonu pełnego walizek.
- Czy wie pani, gdzie jest pani mąż?
- Niestety, wiem. Musiał podać mi swój adres, żebym
wysłała mu jego rzeczy. Zapiszę go panu. Jest w Edynburgu.
Hamish, czekając na adres, zagadnął:
- Czy sądzi pani, że mąż potrafiłby skonstruować bombę,
którą potem przesłał pocztą?
- Stwierdziłabym raczej, że mój mąż nie był zdolny nic
naprawić, a tym bardziej zbudować - odparła zgryźliwie
Jocasta.
- A pani?
- Zazdrosna żona? Może pan o tym zapomnieć.
Odkochałam się w Billu jeszcze zanim dowiedziałam się o
Annie. Tak naprawdę to jestem nawet wdzięczna tej
przebiegłej jędzy. Dzięki temu łatwo dostanę rozwód. Co robi
wiejski posterunkowy, wożąc się po wiosce z kimś z kasty
sławnych i bogatych?
- Ma pani na myśli Elspeth?
- A kogóż innego?
- Panna Grant to moja dawna przyjaciółka - skwitował
Hamish chłodno. - Gdy pakowała pani rzeczy Billa, znalazła
pani może jakieś listy od Annie? Lub coś w tym rodzaju?
- Nie znalazłam nic poza niezapłaconymi rachunkami,
które miały być dawno uregulowane. Proszę posłuchać, mam
go tak dość, że gdybym dowiedziała się choćby o drobnej
wskazówce, że to on jest mordercą, powiedziałabym panu o
tym.
***
Gdy Hamish pospieszył z powrotem do land rovera, zaczął
padać śnieg, a wiatr rozwiewał drobne płatki.
- Poszczęściło się? - spytała Elspeth.
- Ani trochę. Lepiej jedźmy do Braikie, póki jeszcze
możemy. Prognoza pogody jest kiepska.
Ruszyli na północ poprzez bielejący krajobraz.
- Zapomniałam, że tu tak się dzieje. Wczoraj była piękna
pogoda, że nie pamiętałam, iż można tu doświadczyć pięciu
różnych stref klimatycznych w ciągu jednego dnia. I wciąż się
pogarsza. Jesteś pewny, że coś widzisz?
- Wszystko w porządku. Ale mam nadzieję, że piaskarki
wkrótce wyjadą na drogi.
Zanim dotarli do Braikie, wiatr ustał, ale śnieg wciąż
padał: były to ogromne białe płatki niczym z
bożonarodzeniowej kartki, a każdy z nich stanowił cud utkany
z lodowej koronki.
W ratuszu miejskim dowiedzieli się, że Percy'ego nie ma
w biurze. Iona z centrali telefonicznej poinformowała ich, że
wyszedł pół godziny temu.
Zaczęli rozglądać się po pubach, kawiarniach i urzędach
pocztowych w Braikie, ale nikt nie widział Percy'ego.
Ich poczynania opóźniane były przez ludzi
rozpoznających Elspeth i proszących o autograf.
- Zjedzmy coś - zaproponował Hamish. - Potem dowiemy
się, gdzie mieszka Percy.
W kawiarni zamówili paszteciki z baraniną z groszkiem.
Nasyciwszy głód, pojechali z powrotem do ratusza
miejskiego. Tym razem Hamish spytał Jessie Cormack, czy
wie, gdzie zniknął Percy. Potrząsnęła przecząco głową i
stwierdziła, że nie widziała go dziś rano, ale może podać im
jego adres domowy.
Percy mieszkał z rodzicami w małym budynku z szarego
kamienia na obrzeżach Braikie. Bardzo szczupła kobieta z
farbowanymi na blond włosami otworzyła im drzwi. Spojrzała
z niepokojem na Hamisha.
- Czy z moim mężem wszystko w porządku?
- Przychodzę w sprawie Percy'ego. Nie ma go w biurze.
Może jest w domu?
Pokręciła przecząco głową.
- Dlaczego pan o niego pyta? Zrobił coś złego?
- Nic z tych rzeczy. Zostawił mi wiadomość, że ma dla
mnie pewną informację. Mówił pani coś na ten temat?
- Wyszedł rano jak zwykle. Otworzyła szeroko oczy ze
strachu.
- Chodzi o te morderstwa! Myślicie, że coś stało się
mojemu synowi?
- Nie, nie. Jestem pewien, że się odnajdzie. Zadzwonię do
pani, gdy tylko go znajdę.
- Nie poszczęściło mi się. - Hamish dołączył do Elspeth
czekającej w land roverze. - Do diabła, gdzie on się podział?
Lepiej wracajmy, zaczekamy w jego biurze, może się tam
zjawi. Będę musiał najpierw wypuścić Sonsie i Lugsa na
spacer.
- Jaki jest sens posiadania wielkiej klapki w drzwiach,
jeśli i tak zamierzasz wszędzie zabierać ze sobą swoje
zwierzaki? - zadrwiła Elspeth.
- Nigdy ich nie lubiłaś - skarżył się Hamish.
- Właśnie, że je lubię. Ale musisz opiekować się
dwojgiem dziwacznych zwierząt w taką burzę śnieżną, gdy
powinieneś prowadzić śledztwo, to niedorzeczne.
Hamish spojrzał na nią gniewnie.
Wypuścił psa i kota z tylnego siedzenia i stanął opatulony
swoim płaszczem, podczas gdy one goniły się przez zaspy
śnieżne. W końcu zawołał je i ruszyli do ratusza.
Gdy usiedli w biurze Percy'ego, zapadło między nimi
złowrogie milczenie. Elspeth przerwała je, mówiąc:
- Skoro już tu jesteśmy, może przeszukamy jego biurko?
- O, racja - zgodził się Hamish grymaśnie.
Zaczął przekładać uważnie każdy papier na blacie biurka,
a potem rozpoczął przeszukiwanie szuflad.
- Coś tu jest - trzymał w górze kasetę wideo.
- Może Percy jest na posterunku policji i czeka na ciebie -
zasugerowała Elspeth.
- Mam magnetowid. Zostawię tylko pokwitowanie na to.
- Nie sądziłam, że ktoś w dzisiejszych czasach ma jeszcze
magnetowid - dziwiła się Elspeth.
- Cóż, to teraz już wiesz.
Rozdział dziewiąty
Tam, gdzie siedzi nasza ponura, nachmurzona dama,
marszcząc czoło, tak jak zbiera się na burzę, pielęgnując swój
gniew, by nie wygasł.
Robert Burns
Gdy wrócili na posterunek policji, Hamish rozpalił w
piecu i zaproponował:
- Zaparzę kawę, a potem rzucę okiem na tę kasetę wideo.
Strathbane nie pośle żadnych ludzi na poszukiwania
Percy'ego, ponieważ założyli, że prawdopodobnie wyszedł
gdzieś z przyjaciółmi. Mogę jedynie mieć nadzieję, że
wszystko u niego w porządku, a poszukiwania zacznę rano.
Nagle zgasło światło.
- Cholera. Śnieg musiał zepsuć instalację elektryczną.
- Widziałam czyjąś twarz zaglądającą przez okno, zanim
zgasło światło! - wykrzyknęła Elspeth.
Hamish wybiegł na zewnątrz z kotem i psem. Śnieg
przestał padać, ale zaczynał zamarzać. Słyszał jego
skrzypienie pod stopami kogoś, kto zbiegał ze wzgórza po
drugiej stronie. Ruszył w pościg i powalił uciekającą postać na
ziemię.
- To ja, Josie - zaskrzeczał przerażony głos dobiegający z
dołu.
Hamish postawił ją na nogi.
- Co ty wyprawiasz, zaglądasz przez kuchenne okno? -
spytał surowo.
- Chciałam dowiedzieć się, jakie są wytyczne na jutro -
jęknęła Josie bliska łez. - Usłyszałam głosy, więc pomyślałam,
że zajrzę przez okno i sprawdzę, czy jesteś zajęty.
- Mogłaś zapukać - złościł się Hamish. - Wracaj na
plebanię i zaczekaj tam, aż zadzwonię do ciebie rano.
Hamish wrócił na posterunek. Elspeth zapaliła lampę
naftową i postawiła ją na kuchennym stole.
- Kto to był? - spytała.
- To była Josie McSween, moja policjantka. Uciekała.
Mówi, że usłyszała głosy i chciała zobaczyć, z kim
rozmawiam.
- Czy ona cię nachodzi, Hamishu? Gdzie mieszka?
- Na plebanii.
- Co więc wyprawia, brnąc przez śnieg i pola, gdy mogła
po prostu podejść z przodu od strony drogi?
- Jest trochę tępa, to wszystko. Wygląda na to, że nie
będziemy mieli okazji obejrzeć tego nagrania wideo.
- W hotelu jest generator prądu.
- Racja. Chodźmy tam.
Hamish zgasił lampę i zapalił latarkę.
- Hamishu! - wykrzyknęła Elspeth. - Nie możesz ulegać
Sonsie i Lugsowi, żeby z tobą wszędzie chodziły. Możesz je
tu zostawić ten jeden raz. W kuchni jest ciepło I przyjemnie.
Nie możesz aż tak przywiązywać do siebie tych
zwierzaków - ciągnęła. - Która kobieta wytrzymałaby z takimi
rywalami?
- Nie musisz z nich drwić!
- Nie kłóćmy się. Ruszajmy do hotelu.
Właśnie mieli odjeżdżać, gdy zjawiły się siostry Currie,
stając przed snopem światła rzucanym przez przednie
reflektory i wymachując rękami. Hamish opuścił szybę w
oknie.
- O co chodzi?
- Powiedz pannie Grant, że wszyscy dziennikarze
zgromadzili się w hotelu i czekają tam na nią - zawołała
Nessie.
- Czekają tam na nią - zawtórowała Jessie.
- Dzięki!
Zwrócił się do Elspeth.
- Wszyscy będą w barze. Zaparkujemy z boku i
wejdziemy do środka kuchennymi drzwiami.
Gdy weszli do kuchni hotelu, szef personelu, Clarry,
siedział, czytając gazetę.
- Dobry wieczór, Hamishu. Tak myślałem, że wejdziecie
tędy. Idźcie tylną klatką schodową, to dziennikarze was nie
zobaczą. Poślę do was chłopaka z kanapkami. Mam trochę
kości dla Lugsa i odrobinę ryby do Sonsie. Możesz na razie
zostawić je w kuchni.
- Ona nie pozwoliła mi ich zabrać.
- Cóż, zajrzyj tu w powrotnej drodze, to ci to zapakuję.
Elspeth i Hamish ruszyli tylną klatką schodową do pokoju
Elspeth.
- Zobaczmy, co jest na tej kasecie wideo.
Włączył telewizor i wsunął kasetę. To był film z koronacji
Annie na królową dnia Lammas. Jak odległy zdawał się ten
słoneczny dzień! Hamish był tam, stojąc tuż przed sceną.
Burmistrz podniósł koronę i udekorował nią głowę Annie.
Ona uśmiechnęła się zwycięsko. Jej dwiema asystentkami
były Jessie Cormack oraz Iona Sinclair. Jessie wpatrywała się
w Annie.
Film biegł dalej. Percy szedł za pochodem przez miasto.
- Zauważyłaś coś? - Hamish spytał Elspeth, bowiem
poszedł otworzyć drzwi i odebrać tacę z jedzeniem i kawą.
- Wszystko wygląda zwyczajnie.
- Zaczekaj chwilę. Cofnij to trochę. Stop! Tu! To Jake z
dyskoteki. Podaje jej małą paczuszkę. Drań! Handlował
narkotykami w środku dnia, który miał być taki niewinny.
- Tak, ale on przecież nie żyje - zauważyła Elspeth.
- Umieram z głodu. Zjedzmy coś, a potem jeszcze raz
obejrzymy kasetę.
- Mam nadzieję, że z Percym wszystko w porządku
- martwił się Hamish.
Podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do matki
Percy'ego.
- Nie wrócił do domu - lamentowała. - Gdzie jest mój
chłopak?
- Rano wyślemy ekipę poszukiwawczą - obiecał Hamish.
- Zadzwonię, jak tylko czegoś się dowiem.
Następnie zatelefonował do Jimmy'ego Andersona i
opowiedział mu, co się dzieje.
- To pilne, Jimmy. Percy powiedział, że coś sobie
przypomniał, a teraz zaginął.
- Dzisiaj wieczorem nie dam rady już nic zrobić,
Hamishu.
- Wydaje mi się, że nie powinienem czekać do rana. Może
pojadę do Braikie i zacznę się rozglądać. Zabiorę ze sobą
McSween.
Gdy się rozłączył, powiedział do Elspeth:
- Naprawdę szkoda. Wolałbym twoje towarzystwo, ale
dziennikarze będą cię teraz ścigać.
- Wiem - posmutniała Elspeth. - Lepiej będzie, jak
przestanę uciekać. Wrócę jutro do Glasgow, gdzie mój agent
prasowy zajmie się nimi. Nie powinnam była stamtąd
wyjeżdżać.
Hamish wysunął kasetę wideo.
- Kiedy wrócisz, Elspeth?
- Nie wiem, Hamishu. Może spędzę tu mój następny
urlop.
Pochylił głowę, żeby ją pocałować, ale zadzwonił telefon.
Elspeth zaklęła pod nosem. Odebrała, a potem rzuciła
słuchawką. Następnie zatelefonowała do recepcji i poprosiła,
by nie kierowano do jej pokoju żadnych rozmów.
Hamish zawahał się w drzwiach.
- Lepiej się spakuję - zdecydowała Elspeth, kładąc
walizkę na łóżku.
Hamish czuł, że nie ma już odwagi, by spróbować ją
pocałować.
- Chyba nie chcesz, żeby taka drobna dziewczyna jak
Josie wychodziła na ten siarczysty mróz - protestowała pani
Wellington, gdy Hamish przyjechał na plebanię.
- To jej obowiązek - Hamish był nieugięty. - Proszę iść ją
zawołać.
Pani Wellington, narzekając pod nosem, weszła po
schodach do pokoju Josie i otworzyła drzwi. W pokoju
panowała ciemność i czuć było silny zapach whisky. Zapaliła
światło. Josie leżała na łóżku w ubraniu. Chrapała głośno.
Pusta butelka whisky leżała na podłodze obok łóżka.
To sprawka Hamisha Macbetha - pomyślała pani
Wellington. - Doprowadził biedną dziewczynę do tego, że
zaczęła zaglądać do butelki. Zajmę się tym rano.
Zeszła ponownie po schodach.
- Josie źle się czuje. Złapała okropne przeziębienie i
powinna wypoczywać.
- Odwiedzę ją jutro - zapowiedział Hamish, myśląc
gorzko, że Josie była absolutnie bezużyteczna.
Pani Wellington chwyciła książkę telefoniczną i
przerzuciła jej strony. Potem wybrała numer.
- Anonimowi Alkoholicy? - spytała. - Gdzie i kiedy
odbywa się wasze następne spotkanie?
Drogi zostały posypane solą i piaskiem. Sutherland
drzemało pod białą czapą śniegu.
Hamish zastanawiał się, od czego zacząć. Zatrzymał się na
głównej ulicy w Braikie, żeby sprawdzić w swoim notesie spis
numerów telefonów i adresów. Odszukał nazwisko Jessie
Cormack. Mieszkała z rodzicami nad sklepem warzywnym
przy ulicy tuż obok głównej drogi.
Wysiadł i podszedł tam. Przeskoczył kamienne schody
prowadzące z ulicy i nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyła mu
Jessie.
- Właśnie miałam kłaść się spać. Co się stało? Chodzi o
Percy ego? Ludzie mówią, że zaginął.
- Mogę wejść?
Hamish zdjął swój kapelusz.
- Lepiej będzie, jak przejdzie pan przez kuchnię -
zaproponowała Jessie. - Moi rodzice oglądają telewizję.
Hamish usiadł i wyjął notes.
- Jeśli Percy się czymś martwił, to gdzie mógł pójść?
Zmarszczyła brwi w zamyśleniu.
- Mógł pójść do pastora.
- A co z jego przyjaciółmi?
- Wszyscy jego przyjaciele byli z Kościoła, ale przestał
się z nimi widywać i prawie z nimi nie rozmawiał.
- Czy Percy potrzebował pieniędzy? Jeśli sądził, że wie,
kim jest morderca, to próbowałby go zaszantażować?
- Nie Percy. Byłoby do niego bardziej podobne, gdyby
zrobił coś głupiego, jak na przykład powiedział mordercy:
„Wiem, że to byłeś ty i zamierzam iść z tym na policję".
- Tego właśnie się obawiam.
Hamish pojechał do domu pastora. Drzwi otworzyła mu
Martha Tallent.
- Czego pan chce? - wyszeptała. - Wszyscy są już w
łóżkach.
- Chcę tylko zamienić z tobą słówko.
Podążył za nią do salonu.
- O co chodzi? - spytała Martha.
- Czy widziałaś się ostatnio z Percym Stane'em?
- Nie. Dlaczego pytasz?
- Dzwonił do mnie, żeby powiedzieć, iż ma pewną
informację, a teraz zaginął.
Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Czy ten koszmar nigdy się nie skończy? Nie było go tu.
- Odbierałaś jakieś telefony?
- Nie do mnie. Było kilka do ojca. Nic strasznego. Tylko
zwykłe sprawy parafialne, ludzie chcieli dowiedzieć się
czegoś na temat ślubów czy przygotowań do pogrzebu i tym
podobne.
- Słyszałaś to wszystko?
- Tak, wszyscy byliśmy w salonie, gdy dzwonili.
Słyszałam wszystkie telefony.
- Znałaś Percy'ego?
- Tylko pobieżnie. Miał obsesję na punkcie Annie. Och,
teraz sobie przypomniałam. To było w zeszłym tygodniu.
Ojciec poszedł do domu państwa Flemingów, żeby sprawdzić
remont kuchni i zastał Percy'ego kręcącego się po ich
ogrodzie. Gdy spytał go, co tam robi, Percy odparł, że chciał
być blisko miejsca, gdzie ona zginęła. Ojciec uważa, że Percy
jest chory umysłowo i wcale by się nie zdziwił, gdyby okazało
się, że to on jest mordercą.
Hamish podziękował jej i wyszedł znów w mroźną noc.
Poszedł do domu państwa Flemingów. Usunięto już taśmę
policyjną. Było coś okrutnego w tym dotkliwym mrozie i
białym śniegu, który otulał wszystko wokół.
Przeklął „owczą śnieżycę", która tak często atakowała
szkockie góry w kwietniu.
Brama do ogrodu zazgrzytała, gdy ją otwierał. Spojrzał na
frontowe okna domu, a potem przyjrzał się drzwiom. Nie było
ani śladu włamania.
Obszedł dom z boku i ruszył do kuchennych drzwi. Były
tam nowe drzwi i nowe okna; kuchenne drzwi były zamknięte
na kłódkę.
Odwrócił się i spojrzał na ogród, lśniący w świetle
niewielkiego, chłodnego księżyca. Zmrużył oczy, gdy
zobaczył czarną górkę czegoś w odległym jego kącie.
Zapalił latarkę i ruszył w tamtą stronę, zamarznięty śnieg
chrzęścił pod butami.
Leżał tam Percy, jego martwe oczy utkwione były w
niewzruszonym księżycu. Krew z ciętych ran na nadgarstkach
splamiła śnieg. Staromodna brzytwa leżała obok niego
częściowo zasypana w śniegu.
Hamish zaklął pod nosem. Biedny Percy. Szkoda takiego
młodego życia. A wszystko to z powodu jakiejś cwanej
manipulantki! Był na pogrzebie Annie, ale prócz dziennikarzy
zjawiło się tam tylko kilka osób. Mieszkańcy wioski,
dowiedziawszy się o reputacji Annie, odpuścili sobie jej
pogrzeb, który odbył się całe dwa miesiące po morderstwie.
Żaden z miejskich dygnitarzy, którzy wcześniej tak czule się
do niej uśmiechali, gdy została królową dnia Lammas, nie
pofatygował się, by zjawić się tam osobiście. Wrócił do
swojego land rovera, włączył ogrzewanie, wyjął telefon i
zadzwonił do Strathbane.
Gdy czekał na ekipę, zaczął rozmyślać o śmierci
Percy'ego. Jeżeli Percy planował samobójstwo, to na pewno
nie zawracałby sobie głowy telefonowaniem na posterunek w
Lochdubh.
Po chwili usłyszał zbliżający się dźwięk syren. Nagle
poczuł olbrzymie zmęczenie tą całą sprawą. Śmierć Percy'ego
tak bardzo go przygnębiła, że emocjonalnie był skostniały i
chłodny niczym pogoda panująca na zewnątrz.
Jimmy Anderson przybył pierwszy na miejsce, a za nim
pojawił się Andy MacNab.
- Kiepska sprawa. Boże, ale zimno. Samobójstwo?
- Na to wygląda.
- Cóż, wskakujcie w stroje i zapoznajcie mnie ze sprawą.
Wszyscy przywdziali swoje plastikowe kombinezony.
Hamish poprowadził ich do ogrodu.
- Stańmy tutaj na skraju - zaproponował Jimmy.
- Nie chcemy chyba nic spartaczyć na miejscu zbrodni.
Wezwałem miejscowego lekarza. Doktor Forsythe przeszła na
emeryturę, a najbliższy patolog jest w Aberdeen, możecie w to
uwierzyć?
Wkrótce w ogrodzie roiło się od funkcjonariuszy. Nad
ciałem rozstawiono namiot, a światła halogenów oświetlały
miejsce zbrodni.
Miejscowy lekarz, doktor Friend, skończył swoje badanie.
- Zdaje się, że to oczywisty przypadek samobójstwa -
oświadczył. - Biedny młody człowiek.
- Kiedy badał pan rany cięte na jego nadgarstkach - spytał
Hamish - czy wyglądało na to, że naprawdę sam sobie to
zrobił?
- Do czego zmierzasz? - wtrącił się Jimmy.
- Chodzi tylko o to, że to wydaje mi się dziwne. Gość
dzwonił do mnie wcześniej i powiedział, że ma dla mnie
pewną informację. A teraz nie żyje. Czy ktoś mógł go czymś
nafaszerować, a potem podciąć mu żyły?
- Sądzę, że to możliwe. Jednak patolog będzie mógł to
lepiej ocenić.
- Nie było żadnych śladów stóp w pobliżu ciała poza
twoimi, Hamishu - zauważył Jimmy.
- To wydarzyło się dzisiaj, ale wcześniej. Padający śnieg
zakrył wszystkie ślady stóp. Być może moglibyśmy odgarnąć
wierzchnią warstwę śniegu i zobaczyć, czy coś jest pod
spodem, ale zadeptalibyśmy wszystko. Brzytwy nie są wcale
takie powszechne. Ciekawe, czy uda się ustalić właściciela.
- Hamishu, przekonasz się, że to było samobójstwo, jasne
i oczywiste. Możesz już iść do domu. Nic więcej nie damy
rady dzisiaj zrobić, dopóki nie dostaniemy pełnego protokołu
z sekcji zwłok. Chcesz powiedzieć jego matce? Czy mam
wysłać policjantkę?
- Poślij policjantkę.
- Gdzie jest McSween?
- Leży chora w łóżku.
- Wyślę funkcjonariuszkę z Sutherland. Ona jest dobra w
tego typu sprawach.
Hamish wrócił do domu, zmęczony, wyziębiony i
nieszczęśliwy. Jutro dziennikarze, który czekali, żeby
przeprowadzić wywiad z Elspeth, z zachwytem odkryją, że
wszyscy znajdują się w samym środku miejsca zbrodni.
Zainteresowanie mediów oznaczało presję, a presja oznaczała
Blaira.
Nazajutrz rano Josie siedziała z buntowniczym
nastawieniem w samochodzie pani Wellington. Była
zbulwersowana, gdy dowiedziała się, że żona pastora zabiera
ją na spotkanie AA w Strathbane. Głucha na jej protesty pani
Wellington zagroziła, że jeśli Josie tam nie pójdzie, to powie
Hamishowi, że pije. Pani Wellington znalazła również dwie
pełne butelki whisky w szufladzie z bielizną Josie i
skonfiskowała je.
W samochodzie zbliżającym się do Strathbane Josie
protestowała:
- Utknę w jednym pomieszczeniu ze starymi,
śmierdzącymi pijakami w brudnych płaszczach
przeciwdeszczowych.
- Tam właśnie jest twoje miejsce - grzmiała żona pastora.
- Ale tak się składa, że znam również szanowanych ludzi,
którzy chodzą na te spotkania.
Zaparkowała przed kościołem w centrum miasta.
- To spotkanie w porze lunchu. Trwa tylko godzinę.
Zaprowadzę cię do środka, potem wrócę tu i odbiorę cię,
kiedy się skończy.
Przy drzwiach stał wysoki mężczyzna w garniturze,
występujący w roli gospodarza.
- To jest Josie - huknęła pani Wellington. - To jej
pierwsze spotkanie. Proszę się nią zaopiekować.
- Załatwione. Chodź, Josie. Przedstawię cię. Ja mam na
imię Charlie.
W pokoju było dwadzieścia osób, wszyscy ubrani
elegancko i mieli jasne spojrzenie. Josie czułaby się lepiej,
gdyby byli brudnymi, starszymi ludźmi. Nie było powodu, by
się wywyższać. Wcisnęli jej broszury oraz podali filiżankę
herbaty. Potem wszyscy usiedli przy podłużnym stole.
Przemawiała jakaś kobieta. Josie nie wysłuchała ani jednego
słowa. Co to miało z nią wspólnego? Co za głupie miejsce i
głupie slogany poprzyczepiane do ścian - „Żyj i daj żyć
innym", „Nie daj się ponieść" i tym podobne.
Hasła dla debili - pomyślała Josie.
Jednak przybrała zaciekawiony wyraz twarzy,
zastanawiając się cały czas, co porabia Hamish. Czy naprawdę
był zainteresowany Elspeth? Jakie miała szanse w porównaniu
z gwiazdą telewizji? Gazety pisały, że zaręczyny Elspeth
zostały zerwane.
Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że zwraca się do niej
przewodniczący.
- Jako że to twoje pierwsze spotkanie, Josie, nie musisz
nic mówić.
- Dziękuję - odparła. - Sądzę, że wszyscy jesteście bardzo
odważni.
Zaczęli krążyć po pokoju. Ludzie rozmawiali o rodzącym
się niepokoju, o samotności, o samolubstwie.
Co te wszystkie bzdury mają wspólnego z alkoholem? -
pomyślała Josie.
W końcu spotkanie dobiegło końca. Ludzie podali jej
swoje numery telefonów i życzyli powodzenia, wręczając jej
wykaz miejsc spotkań. Josie podziękowała im wszystkim i
pospieszyła na parking, gdzie czekała na nią pani Wellington.
- Jak ci poszło, Josie? - spytała.
- Dobrze. To mili ludzie. Dostałam listę miejsc spotkań.
- Grzeczna dziewczynka. Od teraz wszystko będzie z tobą
w porządku.
Wódka - pomyślała Josie. - Powinnam spróbować wódki.
Ona nie ma takiego intensywnego zapachu.
Gdyby słuchała na spotkaniu, usłyszałaby pewną kobietę,
która mówiła, że zaczęła pić wódkę, ponieważ myślała, że nie
będzie czuć zapachu, a wszyscy pozostali wybuchnęli
śmiechem.
Zadzwoniła komórka Josie. To telefonował Hamish.
- Zapewne leżysz jeszcze w łóżku. Ja jestem w Braikie.
Percy nie żyje.
- Muszę jechać do Braikie - powiedziała Josie. - Był
kolejny zgon.
- To straszne - przeraziła się pani Wellington. - W Braikie
robi się jak w Chicago!
Gdy Josie przyjechała do Braikie, zastała niewielkie
miasteczko pełne policjantów krążących od drzwi do drzwi,
jednak nie było tam ani śladu Hamisha. Spytała kogoś, czy go
widział i dowiedziała się, że Hamish jest na posterunku
policji.
Josie pospieszyła z powrotem do Lochdubh. Weszła
prosto na posterunek, nie pukając, co Hamish, pochylony nad
stertą notatek, odnotował z poirytowaniem.
- Następnym razem pukaj - warknął.
- Zastanawiałam się, co pan chce, żebym dziś robiła.
Myślałam, że będzie pan w Braikie.
- Byłem. Ale zgodnie z poleceniem Blaira zapukałem do
kilku drzwi i gdy powiedziano mi, że policja już tam była,
pomyślałem, że lepiej wrócę i spróbuję jeszcze raz
przemyśleć, kto zabił Annie. Wszystko zaczęło się od
pierwszego morderstwa.
- Pomogę panu. - Josie zaczęła zdejmować płaszcz.
- Dobrze - odparł Hamish. - Przejedź się do Cnothan.
Mieszka tam pani Thomson, pod numerem dziewiątym przy
Waterway, to nad jeziorem. Twierdzi, że została okradziona,
ale już wcześniej wydzwaniała, skarżąc się na to czy na tamto
i zawsze okazywało się, że to wytwór jej wyobraźni. Jednak
tym razem wydawała się naprawdę poruszona.
Nieszczęśliwa Josie odeszła, powłócząc nogami. Hamisha
dopadły nagle wyrzuty sumienia.
- Czujesz się już lepiej? - zawołał. Josie pospieszyła z
powrotem.
- Wciąż jestem trochę osłabiona.
- Poczęstuj się kawą, zanim pójdziesz. Zostało trochę na
piecu.
- Może panu też podać kawę?
- Co? Ach tak, poproszę.
Josie radośnie krzątała się po kuchni, rozglądając się
wokół zachłannym wzrokiem. Kuchnia była za mała. Trzeba
ją powiększyć.
Miedziane garnki, powieszone na wieszakach - rozmarzyła
się.
Zaniosła Hamishowi kubek z kawą. A on oparł się w
krześle i zmarszczył nos.
- Piłaś wódkę?
- Nie! - wykrzyknęła Josie, udając oburzenie. Hamish
wzruszył ramionami.
- Coś mi taki zapach zaleciał. Wypij kawę i jedź do
Cnothan.
Josie postawiła swój kubek na biurku obok jego kubka i
przysunęła sobie krzesło.
- Zabierz swoją kawę do kuchni - polecił Hamish. Josie
odeszła, powłócząc nogami.
Po prostu nie wie, co dla niego dobre - pomyślała.
Kot nagle spojrzał na nią żółtymi ślepiami i zasyczał.
Powinnam zaprzyjaźnić się z tymi zwierzętami -
pomyślała Josie. - Zacznę przynosić im jedzenie. Jeśli
nafaszeruję czymś Hamisha, je również będę musiała
poczęstować czymś specjalnym.
Dni ciągnęły się Hamishowi w nieskończoność, ale
cierpliwie czekał na raport z sekcji zwłok. W końcu zadzwonił
Jimmy.
- To prawdziwa katastrofa - informował. - W żołądku
chłopaka znajdowało się trochę środka nasennego razem ze
sporą ilością whisky. Patolog mówi, że wnioskując po kącie
ran ciętych, wygląda na to, że ktoś mu to zrobił. Wpadłeś na
coś, Hamishu? U nas czysta desperacja.
- Znalazłem kasetę wideo w jego biurku.
- Czyżbyś zataił dowód?
- Nie, nic tam nie ma poza dowodem na obsesję Percy'ego
na punkcie Annie. To było nagranie jej jako królowej dnia
Lammas z zeszłego lata.
- Przyjadę to zobaczyć - zaproponował Jimmy.
- W takim razie spotkajmy się w hotelu - odparł Hamish. -
Mam w domu magnetowid, ale próbowałem włączyć go
wczoraj wieczorem i nie działał.
Pan Johnson pozwolił im skorzystać z jednego z
hotelowych pokoi. Po raz kolejny na ekranie pojawiła się
radosna scenka.
- Ten burmistrz wydaje się zachowywać dość swobodnie -
zauważył Jimmy. - Widzisz, w jaki sposób ściska swoją
wielką, tłustą łapą jej ramię?
Nagranie dobiegło końca. Hamish wyłączył kasetę.
Siedzieli, wpatrując się ponuro w siebie, tymczasem
topniejący śnieg kapał ze szczytu dachu niczym krople łez.
- Niepotrzebna wyprawa - narzekał Jimmy. - Zabiorę tę
kasetę ze sobą. Podrzucę ją do szafki z dowodami. Znasz
Blaira. Nawet jeśli to nie ma żadnego znaczenia, wykorzysta
twoje zatajenie dowodu, żeby cię zawiesić. Gdzie jest
McSween?
- W Cnothan w sprawie włamania.
- To śliczna dziewczyna, Hamishu. Mogłeś trafić gorzej.
- Ona mnie prześladuje. Zawsze mam przeczucie, że
dosłownie rozpływa się nade mną.
- Och, człowieku, to tylko męska próżność.
- Może. Prawdopodobnie robi prawdziwe zamieszanie w
śledztwie.
Jednak Josie była zdeterminowana, żeby zrobić wszystko
porządnie. Zaskoczona stwierdziła, że był wyraźny dowód
włamania. Tylne drzwi zostały wyważone łomem. Zadzwoniła
do Strathbane po ekipę z kryminalistyki, ale nazwisko pani
Thomson było im dobrze znane i powiedziano Josie, że nie
mają wolnych ludzi. Wyjęła więc z samochodu zestaw do
pobierania odcisków palców i pokryła wszystko proszkiem.
Pani Thomson trzymała zwykle pieniądze w szufladzie przy
łóżku. Josie zdjęła dwa porządne odciski palców z szuflady i
pospieszyła z dowodem do Strathbane. Tam przejrzała na
komputerze bazę linii papilarnych. Jej wzrok rozjaśnił się, gdy
znalazła zgodność.
Jimmy właśnie wrócił do biura, więc Josie zwycięsko
pokazała mu rezultat swojej pracy. Sprawcą był Derry Harris,
miejscowy obibok z Cnothan. Jimmy przekazał wieści
inspektorowi policji Ettrickowi. Ten zaraz posłał dwóch
funkcjonariuszy, żeby wrócili razem z Josie do Cnothan i
dokonali aresztowania. Odzyskano pieniądze, a Josie pławiła
się w pochwałach inspektora.
Tego wieczoru przyjechała na posterunek policji w
Lochdubh z opakowaniem ryb dla Sonsie i paczką jagnięcych
wątróbek dla Lugsa.
Hamish wysłuchał, jak opowiadała o rozwiązaniu sprawy
włamania.
- Grzeczna dziewczynka! Dobra robota! Josie
promieniała.
- Domyślam się, że idziesz na wesele w sobotę.
- Jakie wesele? - spytała Josie.
- Muriel McJamieson wychodzi za mąż za Johna Beana.
Oboje pochodzą z naszej wioski, więc wszyscy są zaproszeni.
Dziwię się, że pani Wellington nie powiedziała ci o tym.
Prawda była taka, że Josie ostatnio widywała panią
Wellington tak rzadko, jak to tylko było możliwe, mówiąc jej
każdego wieczoru, że idzie na spotkanie. W głowie miała
gonitwę myśli. Na weselu będzie alkohol. Będzie musiała
więc upewnić się, że Hamish wypije kilka drinków, a potem
zwabi go z powrotem na posterunek i czymś nafaszeruje.
Po raz pierwszy doszła do wniosku, że jeśli będzie
wydawała się chłodna i obojętna, Hamish opuści gardę.
Rzuciła więc od niechcenia:
- Pomyślę o tym. Będę już uciekać, proszę pana. Chyba
jednak jest w porządku - pomyślał Hamish.
Josie pojechała do hotelu na zamku Tommel i spytała, czy
Elspeth wciąż tam jest.
- Ukrywa się w swoim pokoju - odparł pan Johnson. -
Wyjeżdża rano.
- Mogę zamienić z nią słówko? - spytała Josie. Menedżer
spojrzał na nią z powątpiewaniem.
- Czy to dotyczy spraw policyjnych?
- Nie, chodzi o krótką pogawędkę.
- Zadzwonię do niej. Zatelefonował do pokoju Elspeth.
- Policjantka McSween jest na dole i chce z tobą
porozmawiać. Nie, to nie jest związane z dochodzeniem
policyjnym.
Odłożył słuchawkę i powiedział:
- Możesz wejść na górę. Pokój numer dwadzieścia jeden.
Elspeth otworzyła drzwi i przyjrzała się z zaciekawieniem
Josie.
- O co chodzi? Czy z Hamishem wszystko w porządku?
- Chciałam tylko spytać cię o radę. - Wejdź.
Josie usiadła na łóżku i spojrzała poważnie swoimi
dużymi brązowymi oczami na Elspeth.
- Jesteś światową kobietą - zaczęła Josie.
Werset z operetki Gilberta i Sullivana (Gilbert i Sullivan -
określenie używane wobec dwóch słynnych angielskich
artystów epoki wiktoriańskiej. Gilbert był pisarzem, a Sullivan
kompozytorem, razem tworzyli operetki.) przemknął Elspeth
przez myśl: „Frazesy wypowiedziane / w witraż przybrane".
- Co to w ogóle ma do rzeczy? - spytała.
- Jestem staromodna. - Josie przybrała minę bogobojnej
osoby. - Nie taka jak ty. Jeśli mężczyzna ze mną sypia, to
sądzisz, że powinien się ze mną ożenić?
- Mówimy o Hamishu? - spytała Elspeth.
- Tego nie powiedziałam.
- Cóż, w dzisiejszych czasach kobiety również muszą
ponosić odpowiedzialność w równym stopniu co mężczyźni.
Jeżeli nie zostałaś zgwałcona, to nie możesz na nic liczyć, jeśli
to był tylko jednorazowy wyskok.
Twarz Elspeth znieruchomiała.
- A teraz, jeśli mi wybaczysz, muszę się spakować.
Sugerowałabym, żebyś skonsultowała się ze specjalistą.
Podeszła i otworzyła jej drzwi.
Josie wyszła, gotując się z wściekłości. Co ona sobie
wyobrażała? Josie liczyła, iż Elspeth pomyśli, że miała na
myśli Hamisha.
Hamish tego wieczoru leżał w łóżku, czytając kryminał.
Westchnął i w końcu odłożył książkę. Fikcyjni detektywi
nigdy nie byli umęczeni długimi dniami i tygodniami
śledztwa, gdy rozwiązanie zagadki wymagało żmudnej pracy.
- Oddałbym wszystko za choćby fałszywy trop -
przemawiał do swoich zwierzaków, zanim zgasił światło.
Jego ostatnią ponurą myślą przed zaśnięciem było to, że
Blair będzie polował i polował, aż w końcu upoluje
jakiegokolwiek podejrzanego.
Josie miała wielką ochotę na drinka. Niestety, nic nie
miała w swoim pokoju w obawie, że pani Wellington znajdzie
butelki. Czuła, że jeżeli się nie napije, to nie uda jej się
zrealizować planu usidlenia Hamisha.
Zapobiegliwie ukryła butelkę wódki w ogrodzie między
korzeniami jarzębiny. Josie czekała i czekała, dopóki nie
nabrała pewności, że jej gospodarze smacznie śpią. Skradała
się przez korytarze. Było tak wiele pokoi, a państwo
Wellingtonowie nie mieli dzieci! Plebanię zbudowano w
czasach, gdy rodziny były bardzo liczne. Josie zeszła po
schodach, omijając ostrożnie miejsca, w których trzeszczały.
Ruszyła w wietrzny, mroczny chłód, wyciągnęła kieszonkową
latarkę i skierowała się pospiesznie pod jarzębinę. Szperała w
korzeniach drzewa, aż zacisnęła palce na butelce wódki.
Przytrzymując ją przy piersi, pobiegła z powrotem na
plebanię. Gdy dotarła do schodów, zauważyła, że na piętrze
pali się światło. Ucieszyła się, że wciąż jest w mundurze i
wcisnęła butelkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Pani Wellington właśnie wychodziła z łazienki.
- Zapomniałam wziąć pigułkę nasenną - ziewnęła.
- A niech mnie, ale późno przychodzisz.
- Po spotkaniu poszłam na kawę z paroma osobami -
odparła Josie.
- Och, grzeczna dziewczynka! Dobranoc, dobranoc.
- Dobranoc. - Josie czmychnęła prędko przez korytarz do
swojego pokoju.
Właśnie miała odkręcić zakrętkę butelki, gdy usłyszała
kroki. Ktoś zbliżał się korytarzem. Josie wepchnęła butelkę
pod materac, zerwała z siebie płaszcz i zaczęła przeciskać
przez głowę sweter od munduru, gdy drzwi się otworzyły.
- Och, przepraszam - ziewała pani Wellington.
- Przyszłam tylko zapytać, czy potrzebujesz termoforu.
- Nie, dziękuję. Nie trzeba.
- W porządku. Do zobaczenia rano.
Josie zaczekała, aż usłyszy, że drzwi do pokoju pani
Wellington się zamykają. Trzęsły jej się ręce. Chwyciła
butelkę spod materaca i odkręciła zakrętkę. Wypiła spory łyk,
czując, jak alkohol pali ją w żołądku, a ciepło zaczyna
rozprzestrzeniać się po całym ciele.
Josie usiadła przy kominku, w którym wcześniej napaliła
pani Wellington, i zaczęła popijać.
Rozdział dziesiąty
Życie to po prostu jedna cholerna rzecz za drugą.
Elbert Hubbard
Nazajutrz Josie obudziła się z poczuciem, że nie
przemyślała należycie operacji uśpienia Hamisha. Jeśli użyje
laudanum lub metakwalonu, to Hamish może pamiętać, co
zdarzyło się, zanim zasnął. Tabletka gwałtu, inaczej zwana
randkowym narkotykiem gwałtu, to jest rozwiązanie. Ale jak
może wejść w jej posiadanie? Był przypadek pewnej
dziewczyny, która utrzymywała, że została czymś
nafaszerowana, a potem zgwałcona. Jak się nazywała? Grace
jakaś tam. Myśl!
Zadzwoniła do Hamisha i powiedziała, że musi zrobić
zakupy w Strathbane.
- Droga wolna. Nic więcej nie możemy w tym momencie
zrobić. Ale trzymaj się z daleka od komendy głównej policji!
Josie pojechała do biblioteki i wertując stare numery
„Dziennika Strathbane" na udostępnianym tam komputerze,
znalazła nazwisko, którego szukała - Grace Chalmers.
Teraz problem stanowiło jedynie to, jak dotrzeć do pudła z
dowodami w sprawie Chalmers bez kwitowania odbioru.
Będzie musiała spróbować przechytrzyć system i dostać się do
miejsca, gdzie przechowywano dowody.
Postanowiła wykorzystać znajomość ze starym Joem
Macdonaldem, który odpowiadał za pomieszczenie z
dowodami, no i miał do niej słabość.
Gdy zeszła po schodach, zobaczyła zdziwiona, że
mężczyzną po drugiej stronie kontuaru jest Charlie, gospodarz
ze spotkania AA.
- O, Josie. Nie wiedziałem, że oboje pracujemy w tej
samej branży. Jak się masz?
- A gdzie jest Joe?
- Och, przeszedł na emeryturę.
Josie naprędce szukała wyjścia z zaistniałej sytuacji.
- Mogę wejść i porozmawiać z tobą?
- Naprawdę, nie powinienem robić takich rzeczy, ale, och,
muszę przecież pomagać wspólnikom w niedoli. Możesz
wejść.
Wcisnął przycisk blokady drzwi i wpuścił ją do środka.
- Masz problem z Johnem Barleycornem? (John
Barleycorn - to personifikacja napojów alkoholowych.
Angielski i szkocki symbol jęczmienia (barley (ang.) -
jęczmień; corn (ang.) ziarno), z którego produkuje się alkohol,
zwłaszcza whisky.) - spytał.
- Odrobinę.
- Na których spotkaniach... Cholera, ktoś idzie. Schowaj
się.
Josie czmychnęła za półki z pudełkami na dowody i
zaczęła desperacko szukać. W końcu znalazła pudło, którego
szukała, i otworzyła je. Była tam buteleczka z tabletkami
gwałtu w worku na dowody, wszystko skrzętnie oznaczone.
Wcisnęła to sobie naprędce do kieszeni. Usłyszała, jak Charlie
ją woła, więc podeszła z powrotem do kontuaru.
- Josie - zwrócił się do niej ponaglająco - wyjdź tylnym
wyjściem. Masz mój numer. Zadzwoń do mnie.
- Oczywiście.
Gdy wyszła z pomieszczenia, spytał ją:
- Czego potrzebujesz?
- Chciałam rzucić okiem na dowody w sprawie
morderstwa Percy'ego Stane'a.
- W takim razie będziesz musiała przejść się do
kryminalistyki. Wszystko jeszcze tam przechowujemy.
Josie podziękowała mu i ulotniła się.
Gdy jechała z powrotem do Lochdubh, miała głowę pełną
planów. Nigdy więcej gorzały. Przecież nie jest alkoholiczką.
Będzie musiała zachować jasność umysłu. Musi dostać się na
posterunek policji tuż przed przyjęciem weselnym i
nafaszerować narkotykami te przebrzydłe zwierzęta. Trochę
laudanum do ich misek z wodą powinno wystarczyć. Potem na
weselu wrzuci tabletkę gwałtu do drinka Hamisha. Może
powinna upewnić się, że to będzie napój bezalkoholowy.
Tabletka dodana do alkoholu mogłaby okazać się śmiertelna.
Sobota od rana była pogodna i słoneczna. Nabożeństwo
ślubne miało odbyć się o jedenastej przed południem. Potem
zaplanowano śniadanie dla rodziny i bliskich przyjaciół, a o
dziewiętnastej w wiejskim ratuszu miało być wspaniałe
przyjęcie dla całej wioski i dla wszystkich, którzy mieli ochotę
przyjść.
Na nabożeństwie ślubnym nie było Hamisha. Przed
kościołem Josie zadzwoniła do niego na komórkę.
Oświadczył, że jest w Braikie, ale zdąży wrócić na tańce i
przykazał jej dobrze się bawić.
Niosąc opakowanie ryb oraz opakowanie z dziczyzną,
Josie weszła o osiemnastej na posterunek policji. Nakarmiła
psa i kota, a potem nalała laudanum do ich misek z wodą i
wróciła na plebanię, żeby przebrać się przed przyjęciem.
Postanowiła włożyć „małą czarną" i naszyjnik z pereł.
Chciała wyglądać skromnie i elegancko.
Gdy miała już wychodzić z pokoju, cały plan wydał jej się
niebezpieczny i głupi. Co ją napadło? Jej dłonie zaczęły drżeć.
Zwinęła dywanik i podważyła luźną deskę podłogową, pod
którą schowała butelkę szkockiej. Napiła się z niej trochę, a
potem jeszcze raz poprawiła.
Zrobię to - myślała z uporem. - Hamish i ja jesteśmy sobie
przeznaczeni.
Schowała butelkę, wstała, wyprostowała ramiona i
pomaszerowała do drzwi, niczym żołnierz ruszający na bitwę.
Gdy dojechała na miejsce, olśniewająca panna młoda w
swojej ślubnej sukni wyszła na parkiet ze świeżo upieczonym
małżonkiem. Do oczu Josie napłynęły ckliwe łzy.
Wkrótce to będę ja - pomyślała.
Poczęstowała się napojem bezalkoholowym, świadoma
spoczywającego na niej wzroku pani Wellington. Josie
przyjęła kilka zaproszeń do tańca, ale cały czas obserwowała
drzwi, wyczekując przyjazdu Hamisha.
W końcu zobaczyła jego płomienną czuprynę. Wyglądał
nienagannie w swoim jedynym porządnym garniturze.
Podeszła do niego.
- Jak idzie dochodzenie? - spytała.
- Wciąż nic nie mamy. Znajdźmy jakieś zaciszne miejsce.
Chcę z tobą porozmawiać.
Odeszli w kąt ratusza, z dala od zespołu.
- Chodzi o tę cholerną kasetę wideo - skarżył się Hamish.
- Oglądałem ją w kółko, aż rozbolały mnie oczy. Musi coś tam
być. Pożyczyłem nawet sprzęt z hotelu, żebym mógł jeszcze
raz prześledzić ją na posterunku.
- Mogę rzucić na nią okiem dziś wieczorem -
zaproponowała Josie. - Może potrzebujesz świeżego
spojrzenia na sprawę.
- Chyba nie chcesz przegapić zabawy?
- To nie jest dla mnie priorytet.
- W porządku. Zjedzmy coś. Muszę jeszcze porozmawiać
z kilkoma osobami i podziękować rodzicom Grace za
przyjęcie. Dam ci znać, kiedy będę gotowy do wyjścia.
To przeznaczenie, że wszystko się tak układa - pomyślała
Josie.
Siedziała w kącie ratusza, odrzucając zaproszenia do
tańca. Obawiała się, że Hamish mógłby pomyśleć, że skoro
ona tak dobrze się bawi, to ją tu zostawi.
W końcu podszedł do niej i zapytał:
- Jesteś pewna, że chcesz poświęcić zabawę na oglądanie
tego nagrania wideo?
- Tak, umieram z ciekawości, żeby je zobaczyć.
Zaciekawione spojrzenia odprowadzały ich, gdy wychodzili
razem z ratusza.
Na posterunku policji Hamish wykrzyknął:
- Spójrz na te leniwe bestie!
Sonsie i Lugs leżały zwinięte obok siebie, drzemiąc przy
piecu.
- Przejdźmy do salonu, włączę tę kasetę.
- Przynieść ci coś do picia? - spytała Josie.
- Na razie nie.
Podreptała za nim do salonu. Zadrżała z zimna. Hamish
miał centralne ogrzewanie, ale rzadko kiedy go używał.
Włączył telewizor i wsunął do środka kasetę wideo. Josie
postanowiła uważnie się przyglądać. Jeśli coś odkryje, on
będzie nią tak zachwycony, że przestanie się pilnować.
A jeśli w tłumie znajdował się ktoś, kogo Hamish nie
zauważył? Zamiast więc przyglądać się głównym postaciom,
utkwiła wzrok w publiczności. Królowa dnia Lammas została
ukoronowana i wędrowała na platformie przez miasto, a
potem z powrotem na polanę.
Nagle Josie pochyliła się do przodu.
- Zatrzymaj nagranie. Dobrze, a teraz cofnij trochę. Stop!
Tu! W rogu ekranu.
Burmistrz oraz radni miejscy zeszli z podium, gdzie teraz
siedziała królowa ze swoimi asystentkami. Kamerzysta Percy
przeszedł za podium, żeby filmować tłumy.
Burmistrz i radni stali w grupkach w pobliżu podium,
rozmawiając. W samym rogu ekranu zjawił się Jamie Baxter.
Patrzył prosto na Annie, a jego twarz przypominała maskę
nienawiści. Hamish przewinął film w zwolnionym tempie.
Była z nim jego żona. Powiedziała coś do niego, pociągnęła
go za ramię i odeszli.
- Cóż, w ogóle tego nie zauważyłem - wyszeptał Hamish,
a śpiewność jego akcentu zdradzała podekscytowanie. -
Ciekawe, czy w przeszłości Jamiego dogrzebię się, że
wiedział coś na temat konstruowania bomb. Sprawdzę to jutro.
Och, grzeczna dziewczynka! Musimy uczcić to drinkiem.
- Przyniosę - zaproponowała. - Whisky?
- Tak, ale dolej do niej dużo wody. Chcę mieć rano jasny
umysł. Butelka jest w szafie. Jeszcze raz rzucę na to okiem.
Josie zawahała się w kuchni. Był z niej zadowolony.
Powinna sobie odpuścić. A co, jeśli Elspeth wróci z Glasgow?
Z tego, co mówiła pani Wellington, coś między nimi było.
Wyjęła butelkę whisky i nalała małą miarkę dla Hamisha i
większą dla siebie. Dodała dwie sproszkowane tabletki gwałtu
do drinka Hamisha i zamieszała.
- Zgaś światło - polecił Hamish. - Chcę się temu lepiej
przyjrzeć.
Wszystko idzie po mojej myśli - pomyślała Josie. - Jeśli w
szklance został jakiś osad, nie zauważy tego po ciemku.
Wręczyła Hamishowi drinka.
- Na zdrowie. Hamish wziął szklankę.
- Masz rację - powiedział ze wzrokiem utkwionym w
ekranie. - Jak mogłem to przeoczyć?
Pił dalej, wciąż wpatrując się w ekran. Nagle chwycił się
ręką za głowę.
- Kręci mi się w głowie.
- Może coś zaszkodziło ci na przyjęciu. Hamish wstał i
zachwiał się.
- Zaprowadzę cię do łóżka.
Podpierała jego patykowate ciało, gdy szedł do sypialni,
potykając się.
Hamish opadł na łóżko. Gdy wrócił na posterunek, zdjął
marynarkę i krawat. Teraz Josie szamotała się, by rozebrać go
z koszuli. Miał zamknięte oczy i zdawał się być nieprzytomny.
Rzuciła koszulę na podłogę, a potem ściągnęła mu spodnie.
Zdjęła mu majtki, skarpetki i buty, była cała spocona. Został
jeszcze ostatni wysiłek, wyszarpnięcie kołdry i przykrycie go.
Zdjęła ubranie i naga wsunęła się obok niego do łóżka.
Ocierała się o niego nagim ciałem, wkładając w to cały swój
zapał. Gdy obudzi się rano, musi czuć zapach seksu.
Tak właśnie to będzie wyglądać - pomyślała Josie, kładąc
głowę na jego piersi.
Nazajutrz rano Hamish powoli odzyskiwał przytomność.
Poczuł, że obok niego ktoś leży. Spojrzał zaczerwienionymi
oczami na twarz śpiącej Josie. Wygramolił się z łóżka i z
hukiem spadł na podłogę. Porozrzucane ubrania znaczyły
szlak od wejścia do łóżka.
Chwycił się za czoło i jęknął głośno. Josie obudziła się.
- Dzień dobry, kochanie - powiedziała ochryple.
Hamish zerwał kołdrę z łóżka i zakrył swoje nagie ciało.
To sprawiło, że Josie leżała odkryta. Zerwał się na równe
nogi, chwycił swój szlafrok i owinął się nim. Poszedł do
kuchni, gdzie jego otumanione zwierzęta właśnie się budziły.
Drżącymi dłońmi rozpalił w piecu i wstawił wodę na kawę.
Josie podeszła do niego i objęła go ramionami.
- Spadaj! - warknął Hamish.
- Ależ Hamishu, kochanie - jęknęła Josie. - Po zeszłej
nocy nie możesz mnie w ten sposób traktować.
- Kompletnie nic nie pamiętam - wymamrotał Hamish. -
Posłuchaj, jeśli to się wyda, stracimy pracę. Trzymaj buzię na
kłódkę i zapomnij, że to się kiedykolwiek wydarzyło.
- Ale ja nie potrafię. Kocham cię.
- Josie, po prostu stąd idź. To była przelotna przygoda,
przykro mi. To się więcej nie powtórzy. Wyjedź do matki i
zostaw mnie na trochę w spokoju. Może jakiś łajdak podrzucił
mi tabletkę gwałtu na przyjęciu. Pojadę do Braikie, zrobię
sobie badanie krwi, a potem podrzucę je ekipie z
kryminalistyki, żeby to zbadali.
Ze łzami cieknącymi po policzkach Jessie ubrała się,
włożyła płaszcz i chwiejnie wyszła z posterunku policji. To
był jakiś koszmar. Wszystkie ślady zaprowadzą do niej, była
tego pewna. Hamish wkrótce zda sobie sprawę, że to właśnie
ona nafaszerowała go narkotykami.
Gdy dotarła na plebanię, z ulgą stwierdziła, że pani
Wellington nie było w domu. Josie spakowała walizkę, zeszła
po schodach i zostawiła wiadomość na kuchennym stole, po
czym wsiadła do swojego samochodu i odjechała, mrużąc
oczy przez łzy.
Hamish pospieszył do gabinetu doktora Brodie'ego i
poprosił go, żeby zrobił mu badanie krwi i przyjął próbkę
moczu.
- Daj mi to - polecił Hamish - a ja zawiozę ekipie z
kryminalistyki.
- Hamishu, nie było nikogo innego na weselu, kto
skarżyłby się na jakiekolwiek dziwne objawy.
Hamish pojechał czym prędzej do laboratorium
kryminalistycznego. Lesley przyjrzała mu się
zniecierpliwiona, gdy usłyszała jego prośbę.
- Jesteśmy do tyłu z robotą, Hamishu. Powinieneś był
pozwolić lekarzowi przesłać to do laboratorium w szpitalu.
- Po prostu to zrób - warknął Hamish. - Ktoś
naszprycował mnie narkotykami. Jestem tego pewien.
- Zostaw to. Zrobimy, co w naszej mocy. Gdy Hamish
wyszedł, jej mąż, Bruce, spytał:
- O co mu chodziło?
- Hamish zostawił próbki swojej krwi oraz moczu. Chce,
żebyśmy się z tym uwinęli. Sądzi, że został nafaszerowany
narkotykami.
- Mamy zbyt wiele roboty - mruknął Bruce, zazdrosny o
Hamisha, ponieważ wiedział, że jego żona swego czasu miała
słabość do policjanta. - Wrzuć to do lodówki.
- Ale co ja mu powiem, kiedy zacznie zrzędzić przez
telefon?
- Och, na litość boską, powiesz mu, że był czysty. Nie
możemy marnować czasu na jednego cholernego policjanta ze
szkockich gór.
Hamish stał przed laboratorium i dzwonił do Jimmy'ego.
- Gdzie jesteś? - spytał. - W pubie.
- Nie minęło jeszcze nawet południe.
- A ty co? Z towarzystwa trzeźwości?
- Jadę się z tobą zobaczyć. Dokonałem przełomowego
odkrycia.
- Jestem w pubie tuż obok komendy głównej.
- A jeśli Blair mnie tam znajdzie?
- Nie znajdzie. Jest przy dokach.
***
Jimmy siedział przy narożnym stoliku.
- Skąd to całe poruszenie?
Hamish opowiedział mu o kasecie wideo i wyrazie twarzy
Jamiego Baxtera.
- Och, daj spokój, gościu! To poważany człowiek o
nieposzlakowanej opinii.
- Jaką ma przeszłość? - spytał Hamish. - Podobno
sprawdziłeś wszystkich moich podejrzanych.
- Należał do sił specjalnych w Irlandii Północnej.
- Naprawdę? Jimmy, nie znajdziesz lepszego miejsca,
żeby dowiedzieć się wszystkiego o konstruowaniu bomb. Nie
skojarzyłeś tego? Powinieneś mi o tym powiedzieć. Chcę
dostać nakaz przeszukania.
- Będziesz potrzebował więcej dowodów, żeby zdobyć
nakaz niż tylko wyraz twarzy człowieka sprzed kilku
miesięcy.
- Jadę z nim pogadać.
- Cóż, droga wolna, ale jeśli to gówno wyjdzie na jaw i on
zacznie wydzierać się na Daviota, przysięgnę na wszystkie
świętości, że pierwszy raz o tym słyszę.
W ratuszu miejskim Hamish spytał Jessie Cormack, gdzie
jest jej szef.
- Wyjechał do Edynburga razem z żoną. Jest tam jakaś
uroczystość, na której muszą być.
Hamish wybiegł z ratusza i wsiadł do swojego land ro -
vera. Musiał dostać się do domu Jamiego.
O drugiej w nocy, ubrany na czarno wyszedł z posterunku
policji. Pożyczył stare volvo z warsztatu Iaina, nie chciał, żeby
ktoś zobaczył land rovera w pobliżu domu państwa Baxterów.
Była ciemna, zimna i mglista noc. Zaparkował volvo w
pewnej odległości i ruszył uliczką na tyły domu Baxterów.
Brama do ogrodu była zamknięta, ale przeskoczył przez nią
zwinnie i wylądował bez przeszkód w ogrodzie. Podczas
swoich poprzednich wizyt składanych Corze nie zauważył
alarmu antywłamaniowego. Otworzył mały plecak, wyjął z
niego kombinezon z kryminalistyki i włożył go, przykrywając
nawet buty. Nie chciał, żeby w domu odnaleziono choćby
jeden jego ślad.
Wyjął zestaw wytrychów i zabrał się do pracy przy
tylnych drzwiach. Miał nadzieję, że nie są zaryglowane od
drugiej strony. Właściciele domów często nie zdawali sobie
sprawy, jak skuteczna potrafi być zasuwa.
W końcu zamek się otworzył i Hamish po cichu zakradł
się do kuchni. Kieszonkową latarką oświetlił pobieżnie
sterylne i lśniące powierzchnie kuchenne. Wyszedł z kuchni
na prostokątny korytarz. Zajrzał do salonu oraz jadalni na
dole, po czym wszedł cicho po schodach. Miał nadzieję, że
Jamie ma gabinet. Znalazł go obok głównej sypialni.
Dziękując losowi, że ten pokój znajdował się na tyłach domu,
usiadł przy biurku Jamiego i zaczął przeszukiwać szuflady.
Jedna z dolnych była zamknięta. Dłuższą chwilę operował
wytrychem, nie chciał bowiem otwierać szuflady siłą. Serce
mu zamarło, gdy znalazł jedynie czasopisma pornograficzne
oraz butelkę whisky.
Poświecił latarką po pokoju. W ścianie był niewielki sejf.
Jeśli jest tu coś obciążającego, to ukrył to właśnie tam -
pomyślał Hamish. - Ale jak zdobyć szyfr?
Jeszcze raz przeszukał biurko, licząc na to, że Jamie mógł
go gdzieś zapisać. Wyjął wszystkie szuflady i przeszukał ich
dna. Nic. Wsadził szuflady na miejsce i włączył komputer.
Znalazł plik z adresami i numerami telefonów. Otworzył go.
Rozpoznał domowy oraz służbowy numer telefonu Annie.
Przejrzał wszystkie nazwiska i już miał się poddać, gdy
zobaczył pośrodku nazwisko - McPeter. Peter było potocznym
określeniem sejfu. Obok widniało sześć cyfr z numerem
kierunkowym do Braikie. Znał wiele osób, które próbowały
zabezpieczyć kody, sprawiając, że wyglądały na numer
telefonu. Zanotował numer w notesie, a potem podszedł do
sejfu.
Przekręcił tarczę, wytężając wzrok na cyfry, które zapisał.
Zagwizdał cicho z zadowoleniem, gdy drzwiczki otworzyły
się na oścież. W środku leżały przeróżne listy od
przedsiębiorców budowlanych. Wyglądało na to, że Jamie
przyznawał kontrakty swoim przyjaciołom w zamian za
łapówki. Leżała tam koperta z papieru pakowego. W środku
znajdowała się mniejsza koperta zawierająca zdjęcia. Wyjął je.
Była na nich Annie, albo naga, albo mająca na sobie ażurowe
pończochy i pas do tychże pończoch. Odłożył je na bok i
przyjrzał się reszcie zawartości. Była tam książka na temat
budowy bomb.
Podszedł z powrotem do sejfu i wyciągnął metalową
kasetkę. Położył ją na biurku i otworzył. W środku była
brzytwa oraz buteleczki z chemikaliami.
Głupiec - pomyślał Hamish. - Próżny, żądny mordu
głupiec! Był dumny z tego, co zrobił. Zapewne siedział w
biurze, napawając się widokiem swoich trofeów.
Hamish rozłożył wszystkie te znaleziska na biurku,
zaryzykował zapalenie światła, wyjął mały aparat cyfrowy i
zaczął fotografować dowody. Potem ostrożnie odłożył
wszystko na miejsce i zamknął sejf.
O siódmej rano pana Patela obudziło łomotanie Hamisha
do drzwi jego mieszkania nad sklepem.
- Co się stało, Hamishu?
- Muszę natychmiast skorzystać z maszyny do
wywoływania zdjęć w twoim sklepie.
- O tej porze?
- To ściśle tajne.
- Och, wejdź od frontu, zaraz cię wpuszczę.
W sklepie Hamish wsunął kartę pamięci do maszyny i
czekał niecierpliwie, aż zdjęcia się wydrukują. Poprosił pana
Patela, żeby ich nie oglądał.
- Mam nadzieję, że to ci się do czegoś przyda - mruknął
pan Patel, gdy Hamish skończył. - To chyba nie są zdjęcia z
wakacji.
- Zapomniałem już, co to są wakacje. Wezmę też plik
tych kopert z papieru pakowego.
Hamish poszedł z powrotem na posterunek policji. Wciąż
miał na dłoniach lateksowe rękawiczki, napisał na kopercie
„NADINSPEKTOR DAVIOT" drukowanymi literami,
zaadresował, a potem włożył wszystkie dowody w postaci
fotografii do środka. Dodał jeszcze kartkę z wiadomością
napisaną na maszynie: „Dowody z sejfu Jamiego Baxtera".
Odkleił nad parą stary znaczek pocztowy i przykleił go na
kopertę.
Nie mógł znieść myśli, że wysyłając list pocztą, trzeba
będzie czekać na doręczenie. Obawiał się, że zanim zostanie
wydany sądowy nakaz przeszukania, Jamie wszystko
zniszczy. Przeszedł do sypialni, zmarszczył nos z odrazą, bo
lekko wyczuwalny w łóżku zapach seksu drażnił go. Poszperał
pod łóżkiem, gdzie trzymał pudełko z przebraniami. Wybrał
czarną perukę, okulary, czarne wąsy i czapkę. Zdjął służbowe
buty od munduru i włożył stare tenisówki.
Lugs i Sonsie patrzyły na niego z nadzieją, ale on
powiedział:
- Bądźcie grzeczne. Niebawem wracam.
Zwierzęta przyglądały mu się z zaciekawieniem, gdy
wkładał przebranie.
Otworzył kuchenne drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Nikogo
nie zauważył w pobliżu. Wsiadł do volvo i odjechał do
Strathbane. Zaparkował w pewnej odległości od komendy
głównej policji, a potem ruszył pieszo w stronę budynku.
Ucieszył się bardzo, gdy zobaczył listonosza
wysiadającego właśnie z furgonetki. Szedł w kierunku
budynku, niosąc plik poczty przewiązany gumką. Hamish
zawołał do niego:
- Wypadło panu coś. Podał listonoszowi kopertę.
- Nie wiem, jak to się mogło stać. Ale wielkie dzięki.
Hamish udał się z powrotem do Lochdubh. Po drodze
zatrzymał się, żeby pozbyć się kamuflażu i przebrania.
Zwrócił samochód do warsztatu i udał się na posterunek
policji. Wyjął z szopy stary zbiornik na olej i włożył do niego
przebranie. Wszedł do środka, przebrał się w mundur, wziął
kombinezon kryminalistyczny oraz buty i również wrzucił do
zbiornika. Dołożył jeszcze ubranie, które miał na sobie, gdy
włamywał się do Baxterów. Pod wpływem nagłego impulsu
wbiegł do domu, zerwał pościel z łóżka i wepchnął na wierzch
prześcieradła i poszewki. Potem przypomniał sobie o karcie
pamięci z aparatu. Ją również dorzucił. Polał wszystko
benzyną i podpalił.
Niespodziewanie poczuł się wyczerpany. A to ponownie
przywołało nieszczęsne wspomnienie pobudki obok Josie.
Gdy wszystko w zbiorniku na olej spaliło się na czarny popiół,
wszedł do domu. Położył głowę na kuchennym stole i zasnął.
Trzy godziny później obudził go przenikliwy dzwonek
telefonu. Z trudem wstał i poszedł odebrać. To Jimmy chciał z
nim rozmawiać.
- Hamishu, mamy dowód na Jamiego Baxtera. Jedziemy
tam z nakazem. Chcesz być obecny, jak będziemy go
przyszpilać?
- Będę tam tak szybko, jak tylko zdołam.
- Nie włamywałeś się nigdzie przypadkiem wczoraj
wieczorem?
- Czy byłbym zdolny posunąć się do czegoś takiego? Do
zobaczenia wkrótce.
Cora prowadziła samochód, gdy czarne bmw zajechało na
ulicę Baxterów.
- Obudź się, Jamie - szturchała męża przysypiającego na
siedzeniu pasażera. - Co ci wszyscy policjanci wyrabiają przed
naszym domem? Och, powstrzymaj ich! Zaraz wyważą drzwi!
Daviot zobaczył ich nadjeżdżający samochód i kazał
zaczekać mężczyznom z taranem.
Jamie powoli wysiadł z samochodu, a za nim dreptała jego
żona.
- Co tu się dzieje? - pytał zadziwiony. Daviot wręczył mu
nakaz przeszukania.
- Proszę otworzyć. A pani niech tu zaczeka, pani Baxter.
Zaopiekuje się panią policjantka.
Hamish podjechał dokładnie w momencie, gdy Jamie był
wprowadzany do domu. Cora spojrzała na niego, a jej wzrok
płonął nienawiścią.
- To ty! - wykrztusiła z siebie.
Hamish wszedł ze wszystkimi i ruszył schodami prosto do
gabinetu. Daviot stał przed sejfem w towarzystwie Blaira.
- Otwieraj!
Jamie uśmiechnął się sztucznie i poklepał po kieszeniach.
- Zgubiłem szyfr. Chciałem zwrócić się z tym do firmy i...
- Przestań bredzić, człowieku - krzyknął Blair. - Otwieraj
to cholerstwo albo wszyscy zaczekamy, aż ściągnę tu kogoś,
kto wysadzi to w powietrze.
Jamie zwiesił ramiona. Wybrał kombinację szyfru i sejf
otworzył się na oścież. Jamie stał tam ze zwieszoną głową,
podczas gdy Daviot przeszukiwał zawartość. Podniósł
brzytwę.
- Chciałbym rzucić na to okiem, jeśli mogę - wtrącił się
Hamish.
- Wracaj do swoich owiec i zostaw to specjalistom -
odparł Blair.
- O co chodzi, Macbecie? - spytał Daviot, gdy Hamish
włożył lateksowe rękawiczki i wyjął silne szkło
powiększające.
Przyjrzał się brzytwie.
- Jest tu kropla krwi, dokładnie między rękojeścią a
ostrzem - wskazał Hamish. - Jeśli to przebadacie,
prawdopodobnie odkryjecie, że to krew Percy'ego Stane'a.
Daviot
oskarżył Jamiego o trzy morderstwa.
Wyprowadzono go na zewnątrz. Zobaczył swoją żonę i
krzyknął:
- Ty dziwko! Powiedziałaś im! Daviot zwrócił się do
Blaira:
- Postawcie pani Baxter zarzut współudziału. Zabierzcie
ją na przesłuchanie.
Jimmy odciągnął Hamisha na bok.
- Czy to ty przesłałeś zdjęcia?
- Jakie zdjęcia? - spytał Hamish. - Posłuchaj, wstaw się za
Josie. Gdyby nie jej sokoli wzrok, nigdy nie doszlibyśmy do
Jamiego.
- Jedziesz z powrotem do Strathbane na przesłuchania?
- Nie, wracam do domu. Dzięki Bogu, jest już po
wszystkim - westchnął Hamish Macbeth, nieświadomy
kłopotów innego rodzaju, które czyhały na niego.
***
Gdy wrócił na posterunek policji, zadzwonił do
laboratorium kryminalistycznego i porozmawiał z Bruce'em.
- Macie moje wyniki?
Do Bruce'a właśnie telefonowano, żeby był przygotowany
na szybką pracę przy badaniu brzytwy. Dlaczego ma się
przejmować takim tumanem jak Hamish? Odpowiedział więc:
- Sprawdziliśmy to. Nic nie znaleźliśmy.
- Nic?!
- Byłeś czysty jak łza.
Hamish rozłączył się i nieszczęśliwy wpatrywał się w
przestrzeń. Doszedł do wniosku, że to Josie nafaszerowała go
narkotykami. Bo jakim cudem mógł pójść z nią do łóżka?
Flora bardzo martwiła się o córkę. Josie siedziała głównie
w swoim pokoju, puszczając w kółko smutne piosenki. Nie
wiedziała, że Josie czeka z obawą na wyniki badań Hamisha.
Kiedy więc matka weszła po schodach, żeby powiedzieć
jej, iż Hamish jest przy telefonie, zbladła jak ściana.
Postanowiła, że lepiej mieć to już za sobą.
Zeszła powoli po schodach i podniosła słuchawkę.
- Halo - głos jej drżał.
- Dobre wieści. Uporaliśmy się z tymi sprawami
morderstw, a to wszystko dzięki tobie. Dziś rano dopadliśmy
Baxtera. Kiedy wracasz?
- Dostałeś wyniki swoich badań?
- Tak, odebrałem je, nic nie wykryto. Posłuchaj, strasznie
mi przykro. Nie wiem, co mnie napadło. Po prostu
zapomnijmy o całej sprawie.
- Wracam jutro - zaszczebiotała Josie.
Matka była zachwycona przemianą córki. Oczy Josie
błyszczały, a jej twarz odzyskała kolor.
- Co powiedział? - spytała.
- Powiedział, że to dzięki mnie rozwiązano sprawy tych
strasznych morderstw.
- Och, więc to gnębiło moją małą dziewczynkę. Może po
prostu nie pasujesz do policji, Josie. Wszystkie te okropne
śmierci! Czemu nie wyjdziesz z domu? Idź spotkać się z
Charlotte. Kiedyś byłyście takimi przyjaciółkami.
- Tak zrobię. - Josie pomyślała o bogato wyposażonym
barku Charlotte.
Flora zaczynała podejrzewać, że jej córka za dużo pije,
więc w domu nie było ani kropli alkoholu.
Josie z ochotą ruszyła do domu swojej przyjaciółki.
Charlotte niedawno wyszła za mąż za miejscowego robotnika
budowlanego. Bungalow Charlotte wydawał się Josie
marzeniem, od kryzowanych zasłon w oknach po leżące
wszędzie wykładziny dywanowe. Charlotte, pucułowata,
beztroska dziewczyna, uściskała Josie serdecznie.
- Przychodzisz w samą porę.
- Na co?
- Właśnie miałam otwierać butelkę szampana. Jestem w
ciąży. Kupiłam jeden z testów, które reklamują. Pokażą, że
jesteś w ciąży, zanim sama się o tym przekonasz.
Zobacz! Spójrz na niebieską kreskę. Usiądź sobie, a ja
otworzę szampana.
Charlotte otworzyła drzwiczki barku i melodyjne dźwięki
„Chłopca ze szkockich gór" („Chłopiec ze szkockich gór" -
(ang. „Highland Laddie"), popularna szkocka melodia.)
rozległy się w pokoju. Josie wpatrywała się w test ciążowy jak
zahipnotyzowana. Gdyby tylko Hamish naprawdę ją uwiódł, a
ona zaszłaby w ciążę, byłby zmuszony postąpić honorowo.
- Proszę. - Charlotte podała jej kieliszek.
- Gratulacje.
Wzięła łyk szampana i poczuła ulgę, gdy alkohol znów
krążył w jej ciele.
Chodziła z Charlotte do szkoły, więc piły i rozmawiały o
dawnych szkolnych przyjaciołach. Przed domem zatrzymał się
samochód.
- To mój Bill! - zawołała Charlotte i pobiegła mu na
spotkanie.
Josie otworzyła swoją torebkę i wrzuciła do niej test
ciążowy.
Kiedy weszli ramię w ramię, Josie zerwała się na równe
nogi.
- Zostawię was samych z tą nowiną. Jeszcze raz moje
gratulacje.
- Pokażę ci test ciążowy. Cholera. Gdzie on jest? Jestem
taka podekscytowana, że nie pamiętam, gdzie go położyłam.
Nieważne. Umówiłam się jutro na wizytę u lekarza, żeby to
potwierdzić.
- Nie powinnaś pić!
- Zamierzam naprawdę się ubzdryngolić, a potem nie
wypiję ani kropli, dopóki nie urodzi się dziecko. Otwieraj
kolejną butelkę!
Josie zatrzymała się w supermarkecie, gdzie sprzedawali
worki z lodem. W samochodzie wrzuciła test do lodu i
zawinęła to w plastikową torbę. Dzień był mroźny, więc
ukryła worek w garażu.
Nazajutrz, gdy przyjechała Josie, Hamish kazał jej udać
się na patrol na odległe tereny. Zadzwonił do Jimmy'ego.
- Przyznał się? - spytał Hamish.
- Tak, nie miał wyboru. Kiedy powiedzieliśmy mu, że
wsypała go żona, załamał się. Mnie on kojarzył się z haggis
(Haggis - specjał szkockiej kuchni narodowej, przyrządzany z
owczych podrobów (wątroby, serca, płuc), wymieszanych z
cebulą, mąką owsianą, tłuszczem i przyprawami, zaszytych i
duszonych w owczym żołądku. Zwykle podawany z
ziemniakami i rzepą. Haggis bez rzepy to coś niezjadliwego,
mdłego, odbiegającego od normy.) przyrządzonym na kolację
bez dodatku rzepy. Miał obsesję na punkcie Annie i w dodatku
był piekielnie arogancki. Straciła nim zainteresowanie, więc
postanowił pozbyć się jej w najbardziej paskudny sposób, jaki
był w stanie wymyślić.
- A co z Corą? Czy oskarżono ją o współudział?
- Tak. Ale łatwo się z tego wywinie. Wyjdzie za kaucją.
- Dlaczego?
- Przysięga, że się go bała.
- Nic nie jest w stanie zastraszyć kobiety takiej jak Cora.
- Hamishu, ta biedna kobieta wyszła za mąż za
trzykrotnego mordercę. Zapewniała, że nie mogła tego dłużej
znieść, więc dostarczyła tę przesyłkę z fotografiami.
- Ani trochę w to nie wierzę.
- Cóż, ona tak właśnie twierdzi. Przecież to nie byłeś ty,
prawda?
Hamish przemyślał to naprędce. Nie było sensu wyznawać
Jimmy'emu prawdy, ponieważ, żeby dowieść, że Cora nie ma
racji, musiałby przyznać się do włamania do domu Baxterów.
- Ja? Nigdy w życiu.
Jednak uważał, że Cora była pochłonięta obsesją równie
szaloną co jej mąż. Szacunek i pozycja żony radnego
stanowiły esencję jej życia i powietrze, którym oddychała.
Przez kolejne tygodnie Hamish spostrzegł, że towarzystwo
Josie sprawia mu przyjemność. Przebiegła Josie wiedziała
instynktownie, że jeśli przejawi choćby cień romantycznych
uczuć do Hamisha, ten wycofa się rakiem. Kilka razy zabrał ją
nawet na kolację. Mieszkańcy wioski myśleli, że obserwują
początki dobrze zapowiadającego się romansu, a czy
przypadkiem pani Wellington nie mówiła, że wkrótce szykuje
się wesele?
W tym samym czasie Josie wprowadzała w życie swoje
plany. Zapłaciła ponad tysiąc funtów jakiemuś szemranemu
lekarzowi w Strathbane, żeby wydał jej zaświadczenie, że jest
w ciąży.
Gdy tylko śniegi zaczynały topnieć i łagodny wiatr
przyniósł pierwszą zapowiedź wiosny, odwiedziła posterunek
policji.
- Hamishu, jestem w ciąży - oznajmiła.
Rozdział jedenasty
Ich podstępy i sztuczki mnie ogłupiły, dałem się podejść,
na to mnie złowiły.
Robert Burns
Wieści o zaręczynach Hamisha Macbetha z Josie
McSween przyjęto w wiosce Lochdubh z zachwytem.
Stanowili taką dobraną parę. Była śliczną dziewczyną, a do
tego policjantką.
Jedynie Angela Brodie się zmartwiła. Wieczorem,
niedługo po ogłoszeniu zaręczyn Hamisha, mąż zwierzył się
jej, że pewnego poranka Hamish przyszedł do niego,
domagając się zrobienia testów na narkotyki, ale laboratorium
kryminalistyczne stwierdziło, że był czysty.
Znała Hamisha lepiej niż inni. Chociaż uśmiechał się do
Josie i prowadzał się z nią, Angela wyczuwała w nim jakby
przygnębienie. Nie lubiła Josie. Uważała, że jest w niej coś
niepokojącego.
Co więcej, Hamish, który zwykle wpadał na pogawędkę,
unikał jej. Pewnego ranka zastała go, opierającego się o murek
otaczający jezioro, ze zwierzętami wałęsającymi się w
pobliżu.
- Hamishu! - zawołała. - Nie miałam okazji z tobą
porozmawiać. W końcu więc się żenisz? Gratulacje.
- To bardzo miło z twojej strony, Angelo. Jego oczy były
puste i smutne.
- Chyba pójdę już na posterunek.
- Zaczekaj chwilę. Jesteś szczęśliwy?
- Oczywiście - powiedział Hamish i oddalił się. Angela,
wracając do domu, spotkała panią Wellington.
- Czy to nie wspaniałe? - spytała żona pastora. - Zaczęłam
traktować Josie jak własną córkę.
- Nie wydaje mi się, żeby Hamish był bardzo szczęśliwy -
odparła Angela.
- To nie ma znaczenia, czy jest szczęśliwy czy też nie.
Dziewczyna zaszła z nim w ciążę...
Pani Wellington natychmiast się zaczerwieniła.
- Chce pani powiedzieć, że Josie jest w ciąży?
- Proszę nikomu nie mówić. Nie powinnam była odzywać
się na ten temat.
- Nie wydaje mi się, żeby Josie była pacjentką mojego
męża.
- Cóż, nie jest. To by zepsuło uroczystość, jeśli ludzie
sądziliby, że to małżeństwo z przymusu.
- Do którego lekarza poszła?
- Pamiętam, jak mówiła, że to był doktor Cameron w
Strathbane.
Angela zadzwoniła do stacji telewizyjnej w Glasgow i
poprosiła do telefonu Elspeth Grant, mówiąc, że jest jej
przyjaciółką. Poinformowano ją, że panna Grant jest na wizji,
ale jeśli zostawi swoje nazwisko i numer, to panna Grant do
niej oddzwoni.
Angela obawiała się, że jej mąż może wpaść do domu i
zorientować się, co ona wyrabia. Oskarży ją o wtrącanie się w
nie swoje sprawy. Chodziła nerwowo w kółko. W końcu
telefon zadzwonił i z ulgą usłyszała głos Elspeth.
- Chodzi o Hamisha - zaczęła Angela. - Słyszałaś, że się
żeni?
- Tak, dostałam zaproszenie na wesele.
- Elspeth, coś tu nie gra. On nie jest szczęśliwy. Josie
podobno jest w ciąży. Chciałabym, żebyś tu przyjechała i
upewniła się co do tego.
- Zaczekaj chwilę. Czy oni mieszkają razem?
- Nie, Josie zatrzymała się na plebanii u pani Wellington.
Wiesz, to dlatego, że ludzie są tu odrobinę staroświeccy.
- Ale widywano ich razem?
- Tak, widziałam ich pewnego razu we włoskiej
restauracji. Hamish był cichy i uprzejmy. Josie wciąż
nawijała. Jest coś jeszcze. Jakiś czas temu Hamish przyszedł
do mojego męża, twierdząc, że został nafaszerowany
narkotykami, kazał pobrać sobie próbki i pospieszył z nimi do
laboratorium kryminalistycznego w Strathbane. W
laboratorium powiedzieli, że był czysty.
- Pamiętam Lesley z laboratorium. Miała słabość do
Hamisha i zawsze sądziłam, że uniosła się honorem i wyszła
za swojego szefa na pokaz. Posłuchaj, załatwię sobie
zwolnienie i przyjadę. Ale przecież Hamish nie dałby się
nabrać na udawaną ciążę, jeśli tak rzeczywiście wygląda
sprawa. Czy ona nie chodzi do doktora Brodie'ego?
- Nie, chodzi do doktora Camerona w Strathbane.
- Przyjadę do ciebie tak szybko, jak tylko zdołam.
Kilka razy Josie była już zdecydowana, by to wszystko
odwołać. Liczyła na to, że pójdzie z Hamishem do łóżka na
długo przed ślubem i w ten sposób będzie w stanie naprawdę
zajść w ciążę. Jednak Hamish powiedział, że ożeni się z nią i
będzie się nią opiekował, ale nie chce uprawiać z nią seksu.
Szlochała i błagała go, ale Hamish pozostał niewzruszony.
Przyjechała matka Josie i zatrzymała się na plebanii. Flora
McSween była bezgranicznie szczęśliwa. Ponieważ ojciec
Josie nie żył, do ołtarza miał poprowadzić ją wujek Bob.
Suknia ślubna stanowiła cudo z białej satyny i pereł. Flora nie
podejrzewała, że coś jest nie tak. Josie powtarzała jej często,
jak bardzo ona i Hamish są w sobie zakochani. Każdy
dziwaczny wybuch płaczu ze strony córki Flora przypisywała
przedślubnym nerwom. Żyła głównie w książkowych
romansach i odsuwała od siebie rzeczywistość, jak tylko
mogła.
Hamish był lojalny w stosunku do Josie i nikomu nie
zwierzył się, jak bardzo unieszczęśliwiała go perspektywa
ożenku. Nigdy wcześniej jego dom na posterunku oraz
kawalerskie życie nie wydawały mu się takie drogie. Było
bardzo mało pracy, którą mógłby się zająć, chociaż objeżdżał
olbrzymi teren swojego patrolu tak często, jak tylko mógł.
Z drugiej strony, Strathbane zostało opanowane przez
wojny narkotykowe. Jimmy zgodził się być jego drużbą, ale
nie było go w pobliżu posterunku, więc nie miał pojęcia, jak
bardzo Hamish jest nieszczęśliwy na samą myśl o ślubie.
Przed mieszkańcami wioski Hamish robił dobrą minę do złej
gry, uśmiechając się czule do Josie, gdy gdzieś razem
wychodzili. Dziękował ludziom za prezenty ślubne i mówił,
że tak, ma nadzieję, że tego ważnego dnia będzie ładna
pogoda.
Angela dostawała białej gorączki. Zadzwoniła jeszcze raz
do Elspeth, a Elspeth twierdziła, że ma problem, żeby się
wyrwać, ale będzie na miejscu tak szybko, jak tylko zdoła.
Został więc tylko tydzień do wesela. W końcu Elspeth
przyjechała na północ i zameldowała się w hotelu na zamku
Tommel. Zostawiła bagaże w pokoju i poszła prosto na
posterunek policji. Szukała, aż udało się jej znaleźć zapasowy
klucz pod wycieraczką. Weszła do środka.
Elspeth przejrzała papiery na biurku Hamisha i znalazła
mapę z zaznaczoną na czerwono trasą. Posterunkowy musiał
być na swoim patrolu. Wzięła mapę i postanowiła sprawdzić,
czy uda jej się złapać go gdzieś po drodze. Byłoby lepiej,
gdyby mogła zadać mu kilka pytań z dala od wioski.
Hamishowi wydawało się, że czułby się mniej
nieszczęśliwy, gdyby pogoda nie była taka wspaniała. Niedola
w słoneczny dzień zawsze zdawała się bardziej dojmująca.
Zaprzestał odwiedzania ludzi na swoim patrolu, czując, że nie
zniesie już więcej gratulacji.
Zaparkował na wzgórzu nad Braikie i próbował pocieszyć
się myślą o synu lub córce, które może już niedługo pojawią
się na świecie. Josie zaopatrzyła go w ostrzegawcze ulotki na
temat tego, jak zwierzęta domowe mogą stać się zazdrosne o
dziecko i że mogą powodować niebezpieczne alergie.
Zamknął jej usta ripostą, że jeśli tak się sprawy mają, to będą
musieli mieszkać osobno. Josie złożyła w pracy
wypowiedzenie. Hamish stłumił jęk. Będzie tu z nim cały
czas, dzień i noc. Jak mógł być taki głupi? Zwykle nie pije
dużo - zaledwie okazjonalną szklaneczkę whisky - jednak
wtedy pozwolił sobie na więcej, niż zwykle pije na weselach.
Na swój miesiąc miodowy wybrali wycieczkę do Porto
Vecchio na Korsyce. To był pomysł Josie. Hamish niechętnie
na to przystał. Flora płaciła za wesele, więc czuł się w
obowiązku zafundować miesiąc miodowy.
Wysiadł z land rovera i wypuścił z niego Sonsie i Lugsa.
Góry za jego plecami wznosiły się ku idealnie bezchmurnemu,
niebieskiemu niebu, a morze przed nim mieniło się w
promieniach słońca tysiącami świateł. Czyste powietrze
pachniało tymiankiem i dymem palonego torfu, unoszącym się
z kominów miasta leżącego u jego stóp. Hamish zadrżał
przesądnie. Miał nagłe przeczucie, że podziwia ten widok po
raz ostatni.
Pocisk z karabinu przeszył jego klatkę piersiową. Zanim
upadł na ziemię i ogarnęła go ciemność, kątem oka zobaczył
Corę Baxter wstającą z wrzosowiska i zbiegającą pospiesznie
ze zbocza.
Elspeth przejechała przez Braikie i wyjechała na drogę
wiodącą na północ. Coś po prawej stronie przykuło jej uwagę.
Zatrzymała się i zobaczyła policyjnego land rovera na
wzgórzu. Rozpoznała jedynie umundurowaną postać leżącą
obok samochodu. Wbiegła na wzgórze, wołając:
- Obudź się, Hamishu! To ja, Elspeth!
Jednak kiedy dobiegła, zobaczyła ciemną plamę krwi na
jego swetrze od munduru. Jęknęła z rozpaczy. Sonsie i Lugs
warowały przy jego ciele. Wyjęła telefon i krzykiem wezwała
na pomoc służby ratunkowe. Następnie uklękła obok niego we
wrzosach, szukając pulsu. Wyczuwała go, ale bardzo słabo.
Przycisnęła mu chustkę do rany i szepnęła:
- Och, Hamishu.
Zamrugał oczami. Powiedział szeptem:
- Cora Baxter.
A potem znów stracił przytomność. Zdawało się, że
minęła cała wieczność, zanim usłyszała nad sobą warkot
śmigieł helikoptera oraz syreny karetki pogotowia
wyjeżdżającej z miasta.
Karetka wjechała na wzgórze, podskakując na wybojach
wrzosowiska, natomiast helikopter wylądował nieopodal.
- Został postrzelony! - wykrzyczała Elspeth sanitariuszom
medycznym. - Zrobiła to Cora Baxter.
- Kiepsko to wygląda - ocenił główny sanitariusz. - Lepiej
będzie, jak helikopter zabierze go do szpitala Raigmore w
Inverness.
- Lecę z nim.
Na twarz Hamisha założono maskę z tlenem. Elspeth
wsiadła do helikoptera i zajęła miejsce obok niego, modląc się
tak żarliwie, jak nigdy wcześniej.
Wieści, że Hamish Macbeth trafił na oddział intensywnej
terapii, obiegły Lochdubh niczym prawdziwa sensacja. Cała
wioska łącznie z Josie zwaliłaby się do Inverness, gdyby
doktor Brodie nie poinformował ich wszystkich, że
Hamishowi nie wolno było przyjmować żadnych gości.
Dotarły również kolejne wiadomości, że Cora Baxter
została aresztowana za usiłowanie zamordowania Hamisha.
Josie marszczyła brwi i zamartwiała się. Przełożono ślub. Jeśli
Hamish przeżyje, gdy wyjdzie ze szpitala, będzie spodziewał
się po niej oznak wskazujących na to, że jest w ciąży. Była na
diecie, żeby być szczupła w dniu swojego ślubu. Postanowiła,
że najlepszą rzeczą będzie przybrać na wadze.
Ponieważ Elspeth nakręciła przejmujący materiał dla
telewizji, powiedziano jej, żeby została w Inverness tak długo,
jak tylko będzie miała na to ochotę. Siedziała w poczekalni,
gdy zjawił się Jimmy Anderson.
- Jakie są wieści? - spytał.
Łzy popłynęły po policzkach Elspeth.
- Wciąż jest kiepsko. Usunęli pocisk. Stracił dużo krwi.
Jednak zdaje się, że pocisk ominął wszelkie niezbędne do
życia narządy i przeszedł na wylot przez ramię. Dlaczego ta
przeklęta kobieta zrobiła coś takiego?
- Ach, te małe miasteczka - tłumaczył Jimmy. - W dużym
mieście bycie żoną radnego to żadne wielkie halo. Tutaj
pozycja w lokalnej społeczności była dla niej wszystkim.
Musiała być szalona. Wiedziała, co zrobił jej mąż, i milczała.
Do poczekalni wszedł chirurg, a Elspeth zerwała się na
równe nogi.
- Panie doktorze, co z Hamishem?
- Jest stabilny, ale wciąż nieprzytomny. Powinien wyjść z
tego cało. Widziałem coś takiego wcześniej, ale były to próby
samobójcze, kiedy ludzie tak naprawdę chcieli zostać
uratowani.
- Muszę z nim porozmawiać - powiedziała Elspeth.
- To chyba mu nie zaszkodzi, a może nawet pomóc.
- Zaczekaj na mnie, Jimmy.
Gdy szli korytarzami w stronę sali Hamisha, Elspeth
wyszeptała:
- Proszę nikomu tego nie mówić. Wydaje mi się jednak,
że został wrobiony w małżeństwo. Nie mam na to żadnego
dowodu. Niech pan po prostu nie pozwoli, by odwiedzała go
narzeczona.
Chirurg był pod wielkim wrażeniem, że ma okazję
rozmawiać z tak sławną szkocką celebrytką.
- Jeśli z tego wyjdzie, to zobaczymy - powiedział. Elspeth
weszła do sali Hamisha i usiadła przy łóżku.
- Daję pani dziesięć minut - zastrzegł chirurg. Mocno
ściskając rękę Hamisha, Elspeth szeptała:
- To ja... Elspeth. Obudź się, Hamishu. Co Lochdubh bez
ciebie zrobi? Posłuchaj! Pamiętasz, jak poszliśmy kłusować na
terenie posiadłości pułkownika i złowiliśmy dużego łososia, a
strażnik wodny prawie nas złapał? To był wspaniały dzień.
Ale się wtedy uśmialiśmy! Złowiliśmy tego łososia na kolację.
Przed nami jeszcze dużo dobrego.
Hamish leżał nieruchomo jak nieżywy.
- Och, obudź się, ty głupi, tchórzliwy łajdaku! - krzyknęła
Elspeth.
Do środka wbiegł lekarz.
- Nie wolno pani krzyczeć na pacjenta. Muszę poprosić,
żeby pani wyszła.
- Elspeth - dobiegł słaby, chrapliwy głos ze strony łóżka.
- Och, Hamishu - uśmiechnęła się Elspeth. - Witamy z
powrotem.
Nazajutrz, gdy Elspeth znów przyszła w odwiedziny,
zastała przy łóżku Josie, trzymającą Hamisha za rękę. Chirurg
czuł, że nie może odmówić narzeczonej Hamisha prawa do
wizyty.
- Świetnie mu idzie powrót do zdrowia - cieszyła się Josie
- więc niedługo wyprawimy wesele.
- Jesteś pewien, Hamishu? - spytała Elspeth.
- Oczywiście - powiedział łagodnie. - Dziękuję, że
uratowałaś mi życie.
- Sądzę, że Hamish i ja chcielibyśmy spędzić trochę czasu
sami - wtrąciła się Josie.
Elspeth przyjrzała się badawczo Hamishowi, który skinął
lekko głową.
Elspeth poszła w odwiedziny do biur „Czasów Szkockich
Gór" w Lochdubh.
- Wróciłaś do nas do pracy? - spytał Matthew Campbell,
redaktor.
- Nie, chciałam tylko skorzystać z jednego z waszych
komputerów i przejrzeć lokalne wiadomości.
- Obsłuż się. Wszystko mamy teraz w komputerze.
Wycinki trzymamy w piwnicy.
Elspeth usiadła przed komputerem, włączyła go i wpisała
na klawiaturze: „Doktor Cameron, Strathbane". Brak
wyników.
Elspeth znalazła egzemplarz książki telefonicznej z
obszaru szkockich gór oraz wysp i poszukała doktora
Camerona. Znalazła nazwisko i adres. Zapisała dane i
wyruszyła do Strathbane.
Gabinet lekarski znajdował się przy dokach w sąsiedztwie,
któremu daleko było do porządnego. Nawet mewy wyglądały
na brudne. Wychudła młodzież o pobladłych twarzach
wystawała na ulicach. W samochodzie Elspeth przywdziała
prosty kamuflaż: wełniany kapelusz wciśnięty na włosy,
okulary ze szkłami zerówkami i stare ubranie kupione w
sklepie z tanią odzieżą.
Siedziała w aucie i zastanawiała się, jakie dolegliwości ma
wymyślić, żeby móc powiedzieć o nich lekarzowi. Potem
pomyślała: ale na co to wszystko się zda? Wyjęła telefon i
zadzwoniła do Jimmy'ego, ciesząc się, że zachowała numer
jego komórki z dawnych czasów, kiedy pracowała dla
tutejszej gazety.
- Elspeth! - ucieszył się Jimmy. - Jakie masz wieści na
temat Hamisha?
- Prędko wraca do zdrowia. Jimmy, słyszałeś coś o
doktorze Cameronie ze Strathbane?
- Dlaczego pytasz?
- Po prostu kręcę się tu od jakiegoś czasu, rozglądając się
za ciekawostkami.
- Myślałem, że ty, wspaniała prezenterka, masz
reporterów i dziennikarzy, którzy odwalają za ciebie robotę.
- Odpuść mi, Jimmy.
- W zeszłym roku zdarzyła się pewna historia. Cameron
miał stawić się przed sądem szeryfa pod zarzutem sprzedaży
metadonu narkomanom. Uszło mu to na sucho, ponieważ
gość, który go wsypał, zniknął.
- Dzięki.
- Ale dlaczego...?
- Dam ci znać, jeśli coś z tego wyjdzie.
Elspeth myślała intensywnie. Zanim stawi czoło
Cameronowi, desperacko chciała dowiedzieć się, czy wyniki
badań moczu i krwi Hamisha były prawidłowe. Wciąż mogą
być w laboratorium kryminalistyki. Jednak jak się do nich
dostać? Jeśli Lesley została ostrzeżona, mogła je zniszczyć.
Powoli pojechała do laboratorium kryminalistycznego.
Przed wejściem do środka zdjęła okulary i kapelusz.
Elspeth weszła do laboratorium. Bruce i kilku jego
asystentów pracowało przy podłużnych ławach, na których
leżał nie tylko sprzęt do kryminalistycznych badań, ale
również nadgryzione kanapki, termosy z kawą I książki.
Bruce poznał ją i pospieszył w jej stronę.
- To jest Elspeth Grant. Co możemy dla ciebie zrobić?
- Zostaję, dopóki Hamish nie wydobrzeje. Pomyślałam,
że mogę zabić czas, robiąc materiał na temat twojego
laboratorium. Mógłbyś mnie oprowadzić?
- Jasne. Napijesz się czegoś?
- Na razie nie.
Elspeth prawie go nie słuchała, gdy oprowadzał ją po
laboratorium. W końcu zapytała:
- A gdzie trzymacie próbki? Widzów interesują dowody
zbrodni.
Zaprowadził ją do sąsiedniego pomieszczenia pełnego
lodówek.
- Wszystkie są tutaj.
- O rany, ależ macie skuteczność. Wszystko jest
podpisane?
Bruce posłał jej pełen wyższości uśmieszek.
- Oczywiście.
Otworzył drzwi jednej z lodówek.
- Widzisz?
Elspeth wpatrywała się w podpisane próbki. Nie widziała
nazwiska Hamisha.
- To fascynujące. Mogę zajrzeć do pozostałych?
Bruce otwierał jedne drzwi za drugimi. W jednej z
lodówek, tej stojącej w kącie, Elspeth zobaczyła dwie próbki
podpisane: „Hamish Macbeth".
Wrócili do laboratorium.
- Gdzie się wszyscy podziali? - spytała Elspeth.
- Poszli na lunch. Może się do mnie przyłączysz?
- Trochę goni mnie czas, ale nie pogardziłabym drinkiem.
Whisky, jeśli akurat masz.
Roześmiał się.
- Napędza całe laboratorium. Zaczekaj tu. Miałem gdzieś
butelkę.
Gdy wyszedł do sąsiedniego pokoju, Elspeth dopadła do
lodówek, chwyciła próbki Hamisha, wrzuciła je do torebki i
pospieszyła z powrotem do laboratorium.
Bruce przyszedł, trzymając butelkę i dwie szklanki.
- Myślałem, że będzie z tobą kamerzysta - nalał Elspeth
hojną miarkę.
- Wrócę tu z nim, ale chciałam najpierw poczuć klimat
tego miejsca. Na zdrowie!
Wychyliła swojego drinka do dna.
- Muszę lecieć. Do zobaczenia wkrótce, Bruce.
Elspeth poszła do najbliższego supermarketu, kupiła
worek z lodem i umieściła próbki w kostkach lodu. W
Aberdeen było laboratorium kryminalistyczne. Mogła mieć
jedynie nadzieję, że uda im się szybko dostarczyć wyniki.
Jednak po przejechaniu długiej drogi do Aberdeen
dowiedziała się ku swemu rozczarowaniu, że najprędzej
wyniki będą za dwa tygodnie. Doszła do wniosku, że i tak na
chwilę obecną Hamishowi nic nie grozi. Postanowiła wrócić
do Glasgow.
Hamish, wciąż bardzo słaby, był jednak w stanie wstać z
łóżka i wychodzić na krótkie spacery. Ale gdy Josie wraz z
matką wpadały w odwiedziny, udawał wycieńczonego, by
ukryć przed Florą brak uczuć do jej córki.
Kiedy stwierdzono, że można go wypisać, Flora
przyjechała sama, była bardzo poruszona.
- Hamishu, Josie właśnie mi powiedziała, że jest w ciąży i
zaczyna to być widoczne. Musisz się z nią ożenić tak szybko,
jak to tylko możliwe.
Hamish spojrzał na nią znużony. To i tak musi się stać.
- Może być w przyszłym tygodniu.
Pospiesznie rozesłano zaproszenia z nową datą. Angela
wpatrywała się w swoje w osłupieniu. Była pochłonięta
pisaniem najnowszej książki i nie wychodziła z domu, więc
nie mogła usłyszeć plotki, w przeciwnym razie poznałaby
nowo ustaloną datę, zanim zaproszenie przyszło pocztą. To
już za trzy dni! Zadzwoniła do Elspeth, która z przerażeniem
wysłuchała tej wiadomości. Tak naprawdę zostały tylko dwa
dni, ponieważ Angela nie otworzyła swojej korespondencji aż
do wieczora.
- Zrobię, co w mojej mocy - przyrzekła Elspeth.
Wiedziała, że nie ośmieli się prosić o więcej wolnego,
więc udała, że mdleje w studiu. Telewizyjny lekarz
zdiagnozował przepracowanie i nadmiar stresu. Elspeth
wyszła ze studia i pojechała prosto na lotnisko.
Zarezerwowała lot do Aberdeen. Po przylocie wynajęła
samochód i pojechała do laboratorium kryminalistycznego.
Dowiedziała się, że jeszcze nie zabrali się do badania jej
próbek.
Elspeth wzięła głęboki oddech. Zwróciła się do dyrektora
laboratorium i po prostu oświadczyła:
- Jeśli nie dostarczycie mi szybko tych wyników, pewien
człowiek zostanie wrobiony w małżeństwo.
- W porządku! - odpowiedział. - Niech pani wpadnie jutro
rano.
Elspeth zarezerwowała pokój w hotelu, ale prawie nie
zmrużyła oka w nocy. Z samego rana stawiła się w
laboratorium.
Rozpromieniony dyrektor wręczył jej wydruk z wynikami.
- Ten Hamish Macbeth zażył sporą dawkę tabletki gwałtu.
Po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z mężczyzną o takich
wynikach. Macbeth... Czy to nie ten...
Jednak doszło do niego, że mówi do siebie.
Z wydrukiem na siedzeniu obok, Elspeth pokonała długą
drogę wiodącą przez cały kraj do Strathbane.
Ku swojemu przerażeniu odkryła, że gabinet doktora
Camerona będzie czynny dopiero o osiemnastej. Próbowała
znaleźć adres domowy lekarza, ale bez skutku.
Niecierpliwie czekała, a potem, tuż przed osiemnastą,
przywdziała swój kamuflaż. Szczupła, niedożywiona
dziewczyna właśnie otwierała drzwi do gabinetu, kiedy
Elspeth przeszła przez ulicę i weszła za nią do środka.
- Jest pani recepcjonistką?
- Tak.
- Pilnie potrzebuję umówić się na wizytę.
- Pan doktor ma pacjentów, których musi przyjąć przed
panią.
Elspeth położyła dwudziestofuntowy banknot na
kontuarze.
- Muszę szybko się z nim zobaczyć.
Dziewczyna wsunęła sobie banknot do kieszeni bluzki.
- Proszę usiąść. Niebawem tu będzie.
Gabinet zaczął zapełniać się młodymi mężczyznami i
kobietami, wszyscy byli w opłakanym stanie i mieli
rozszerzone źrenice.
Ciągle para się swoimi sztuczkami - pomyślała Elspeth. -
Przyszpilę tego łajdaka, ale najpierw załatwię sprawę
Hamisha.
Zjawił się doktor Cameron, niski, pulchny mężczyzna z
tłustą twarzą i niewielkimi okularami w złotych oprawkach.
Recepcjonistka pomaszerowała za nim do biura, a potem
wyszła po kilku minutach. Skinęła głową Elspeth.
- Może pani teraz wejść.
Elspeth włączyła mały dyktafon, zostawiając otwartą
torbę, i weszła do gabinetu.
- Niech mi pani teraz powie - zaczął doktor Cameron. -
Skąd ten pośpiech?
- Chcę wyjść za mąż - powiedziała Elspeth. Uśmiechnął
się od ucha do ucha.
- Nie mogę pani w tym pomóc.
- Tak w zasadzie, to może pan. Może pan zrobić dla mnie
to samo, co zrobił pan dla mojej przyjaciółki, Josie McSween.
Dał jej pan zaświadczenie, że jest w ciąży, kiedy tak naprawdę
w niej nie była. Nawet jej pan nie zbadał. Josie podała mi
pańskie nazwisko.
Uważając na to, by nie uszkodzić dyktafonu, Elspeth
wyciągnęła pięćset funtów z torebki i położyła je na biurku.
- Czy to załatwi sprawę? - spytała. Przeliczył banknoty.
- Josie McSween dała mi tysiąc funtów. Taka była
umowa.
Ciesząc się, że uprzednio wypłaciła sporą sumę, Elspeth
wyjęła pieniądze z portfela i odliczyła kolejne pięćset.
Jeszcze raz przeliczył pieniądze. Wyjął bloczek z
receptami.
- Nazwisko?
- Heather Dunne.
- Adres?
- Ulica Waterfront sześć, Cnothan. Skrzętnie wypisał
zaświadczenie i wręczył je jej.
- Miło robi się z panią interesy, panno Dunne. Ale proszę
już tu nie wracać.
Elspeth pojechała do centrum miasta i czekała w swoim
aucie. Nienawidziła Josie. Mogła pójść prosto na posterunek
policji i dostarczyć Hamishowi dowód. Jednak chciała, żeby
Josie cierpiała równie mocno, jak cierpiał Hamish. Pragnęła
publicznie ją upokorzyć.
***
Josie była na plebanii, przymierzając suknię ślubną,
przerobioną tak, by pasowała na jej obecną sylwetkę.
- Dlaczego też musiałaś tak przytyć? - irytowała się Flora,
a potem zarumieniła się, gdy przypomniała sobie na czas, że
nikt nie powinien wiedzieć, iż Josie jest w ciąży.
- Sądzę, że wygląda jak z obrazka - powiedziała pani
Wellington, a oczy miała pełne łez ze wzruszenia.
Josie chciała natomiast zdjąć suknię, pozbyć się
wszystkich i wymknąć się do ogrodu, gdzie ukryła butelkę
wódki. Nie wytrzymywały jej nerwy. Gdy nie piła, uderzała ją
potworność tego, jak oszukała Hamisha. Jednak wraz z
alkoholem krążącym w jej żyłach powracały wszystkie
kwitnące marzenia o domowym ognisku z kochającym
Hamishem, co dodawało jej odwagi.
Jej przyjaciółka Charlotte wraz z mężem Billem
zatrzymali się na plebanii. Gdy pomagano Josie zdjąć suknię
ślubną, do pokoju weszła Charlotte, miała na sobie sukienkę
ciążową.
- Och, włóż ją jeszcze raz, Josie. Muszę to zobaczyć.
Zaciskając dłonie w pięści, by ukryć ich drżenie,
Josie ponownie wbiła się w sukienkę z pomocą swojej
matki.
- Wyglądasz jak z obrazka - wyszeptała Charlotte. -
Pamiętasz, Josie, kiedy ostatni raz się widziałyśmy? Właśnie
odkryłam, że jestem w ciąży. Wiesz, że potem przydarzyła mi
się dziwaczna rzecz. Po tym, jak wyszłaś, szukałam w kółko
testu ciążowego i nie mogłam go nigdzie znaleźć.
Flora, która pochyliła się, żeby sprawdzić szew sukni
swojej córki, poczuła nagłe uderzenie niepokoju. Czy Josie to
zrobiła? Czy Josie mogłaby to zrobić? Nie, trzeba pozbyć się
tej myśli.
- Wejdź, Hamishu - zapraszał Jimmy. - Napij się kielicha.
W kuchni było pełno mężczyzn. Hamish odmówił
organizacji wieczoru kawalerskiego, więc męska część
mieszkańców wioski zgromadziła się na posterunku policji.
- Chcę zachować trzeźwy umysł - zaprotestował Hamish.
Uśmiechnął się w wymuszony sposób.
- Nie co dzień się żenię. Och, niech już będzie, ale wypiję
tylko jednego.
W jaki sposób Hamish przetrwał ten wieczór, tego nie
wiedział.
Wszyscy bardzo się upili. Angus, jasnowidz, wydobył
dudy i zaczął grać. Nie szło mu to dobrze, toteż straszliwy
hałas wypełnił kuchnię. Tylko klapka w kuchennych drzwiach
trzasnęła głośno, gdy zwierzęta Hamisha czmychnęły gdzie
pieprz rośnie. Hamish słyszał, jak uciekały. Martwił się o nie.
Wyczuwały jego udrękę i gdy widziały Josie, kot syczał
złowrogo, a pies warczał.
W końcu wszyscy wyszli, poza Jimmym, który miał być
drużbą. Hamish pomógł mu położyć się do łóżka, a potem
wpatrywał się posępnie przed siebie. Klapka trzasnęła, gdy
Sonsie i Lugs weszły do kuchni. Pies położył Hamishowi łapę
na kolanie i wpatrywał się w niego swoimi dziwacznymi
niebieskimi oczami.
- Co z nami wszystkimi będzie? - martwił się Hamish.
Josie siedziała w swoim pokoju, popijając z butelki
wódkę, którą zabrała ze sobą z ogrodu.
Gdy alkohol kojąco ją rozpalał, ręce przestawały się trząść
i powróciły jej ulotne marzenia.
Wszystko będzie dobrze.
***
Angela desperacko próbowała dodzwonić się do Elspeth.
Jednak nie było jej w telewizyjnym studiu i miała wyłączoną
komórkę. Zastanawiała się, czy nie porozmawiać z panią
Wellington. Jednak jaki miała dowód? Poza tym wszyscy w
wiosce byli bardzo podekscytowani weselem.
Poszła do kościoła, który zawsze był otwarty - usiadła w
ławie i modliła się, żeby wydarzyło się coś, co w jakiś sposób
przeszkodzi temu ślubowi.
Rozdział dwunasty
Spójrz, jak stoi przed ołtarzem ona
wsłuchana w świętego kapłana słowa
i jak w błogosławieństwie jego szczęśliwa dłoń
wzniesiona.
Edmund Spenser
Dzień ślubu Josie i Hamisha nastał pogodny i słoneczny.
Wioska huczała od podekscytowania. Ci, którzy nie znali
małżeństwa, uważali cały pomysł tego ślubu za romantyczny,
a ci, którzy zdążyli już go zaznać, radowali się z cudzego
nieszczęścia, że jakaś inna biedna dusza miała właśnie zostać
związana świętym węzłem małżeńskim.
Domowe sypialnie cuchnęły kulkami naftalinowymi, gdy
wyciągano rzadko używane stroje galowe, aby je włożyć na
taką uroczystość. Mężczyźni skarżyli się, że ich garnitury się
skurczyły, a co bardziej taktowne żony powstrzymywały się
od uwag, że to oni przybrali na wadze.
Obie siostry Currie przywdziały ogromne kapelusze I
wyglądały jak para muchomorów. Josie wcisnęła się w body i
pociągnęła spory łyk wódki, żeby przestały jej trząść się ręce.
Jej matka weszła do pokoju, żeby pomóc włożyć suknię
ślubną.
- Masz całą twarz w plamach! - wykrzyknęła Flora. - I
brzydko pachniesz. Brałaś kąpiel?
Nadmiar wódki czasem nie pachniał alkoholem, ale
bardziej paskudną wonią ciała.
- To tylko nerwy. - Josie psikała się pod pachami
dezodorantem. - Pomóż mi z sukienką, a potem zrobię sobie
makijaż.
Na posterunku policji Hamish stał przed lustrem szafy w
sypialni, ubrany w wypożyczony żakiet (Żakiet - zwany
również jaskółką, oficjalny męski strój dzienny, składa się z
marynarki o długich połach, sięgających kolan oraz spodni.
Do tego nosi się kamizelkę, białą koszulę i ciemny krawat.
Popularny w krajach anglosaskich, wkładany podczas
uroczystości takich jak ślub czy pogrzeb.)
i nieszczęśliwy przyglądał się swojemu odbiciu.
Wszedł Jimmy, ubrany podobnie.
- Rozchmurz się, Hamishu. To dzień twojego ślubu. Do
tego wyjeżdżasz na miesiąc miodowy. Pomyśl o gorącym
słońcu.
Gdybym tylko wygrał loterię - pomyślał Hamish. -
Moglibyśmy mieszkać w oddzielnych domach. Na Boga,
powinienem płacić alimenty na dziecko i pozostać kawalerem!
Jednak w głębi serca wiedział, że w staroświeckiej wiosce
takiej jak Lochdubh wywołałoby to skandal. Daviot w życiu
by tego nie zaakceptował. Uwieść policjantkę!
- Domyślam się, że nie ma limuzyny, która zawiozłaby
nas do kościoła - powiedział Jimmy.
- To tylko kilka kroków. Przejdziemy się.
- Twoja mama musi być zadowolona.
- Tak, ucieszyłaby się z wnuków.
Od dawna unikał swojej rodziny w obawie, że jakaś
dziwna telepatia rodem ze szkockich gór może zdradzić jego
udrękę. Nie przedstawił im nawet Josie, raz za razem
wymigując się, że wyjechała w sprawach służbowych.
- Cóż, chodźmy już - powiedział Jimmy zniecierpliwiony.
- Chcesz drinka?
- Nie.
Hamish podszedł do kuchennych drzwi. Pochylił się i
pogłaskał Lugsa i Sonsie. Angela obiecała się nimi
zaopiekować, gdy wyjedzie na miesiąc miodowy.
Wyszli z posterunku policji i ruszyli nabrzeżem. To był
idealny dzień. Nawet najmniejsza fala nie burzyła niebieskich
wód jeziora. Grupa rybaków kierująca się do kościoła
krzyknęła na wiwat.
Hamish rozejrzał się wokół siebie ponuro. Czuł, że żegna
się ze szczęśliwymi czasami, które do tej pory znał.
- Człowieku, jesteś blady jak ściana - zaniepokoił się
Jimmy.
Kościół pękał w szwach. Zajął swoje miejsce przy ołtarzu
z Jimmym u boku i posłał ostatnią desperacką modlitwę do
nieba.
- Dobry Boże, jeśli istniejesz, ocal mnie!
- Wyglądasz doprawdy żałośnie - syknął Jimmy.
- Wciąż jestem trochę osłabiony.
Priscilla Halburton - Smythe przysłała mu gratulacje z
Australii razem z przeprosinami, że nie uda jej się
uczestniczyć w ceremonii ślubnej.
Słychać było gwar podekscytowania. Potem chór zaczął
śpiewać „You'll Never Walk Alone" („You'11 Never Walk
Alone" - piosenka z musicalu „Carousel" z 1945 roku. Utwór
wykonywali m.in. Frank Sinatra czy Elvis Presley. Obecnie
znany bardziej jako hymn klubu piłkarskiego Liverpool FC
oraz innych klubów.).
- Ty to wymyśliłeś, Hamishu? - szepnął Jimmy.
- Nie mam z tym nic wspólnego - wymamrotał. Nagle
Charlotte, druhna Josie, pospiesznie przeszła nawą i szepnęła
Hamishowi:
- Musisz wyjść na zewnątrz. Twoje paskudne zwierzęta
nie pozwalają Josie wejść do kościoła. To prawdziwa
kompromitacja, nic innego.
Hamish wybiegł przed kościół. Josie stała tam, trzymając
pod ramię swojego wujka. Przed nimi, zagradzając im drogę,
stała Sonsie, sycząca, ze zjeżoną sierścią oraz Lugs,
szczekając jak oszalały.
- Dość tego! - krzyknął Hamish. - Zmykajcie do domu.
Czmychnęły chyłkiem, a Hamish wszedł z powrotem do
kościoła i zajął swoje uprzednie miejsce przed ołtarzem. Chór,
który zamilkł, znów huknął śpiewem.
Hamish patrzył prosto przed siebie, gdy Josie kroczyła
nawą.
Jimmy odwrócił się.
- O rany, ale ona gruba. Czy przypadkiem nie jest w
błogosławionym stanie?
- Zamknij się! - burknął Hamish.
Gdy Josie stanęła obok niego, wpatrywał się prosto przed
siebie.
Coś tu nie gra - pomyślał nagle Jimmy. - Jemu to się
wyraźnie nie bardzo podoba. Co mogę teraz zrobić? Mógłbym
udawać, że zgubiłem obrączkę. Może to pomoże.
Hamish nie słuchał słów rozpoczynających ślubne
nabożeństwo.
Potem pani Wellington wygłosiła formułę o tym, że jeśli
ktoś zna powód, dla którego to małżeństwo nie może zostać
zawarte, niech przemówi teraz albo zamilknie na wieki.
Drzwi do kościoła otwarły się z hukiem i ktoś donośnym
głosem powiedział:
- Ja znam.
Rozległ się szmer zaskoczenia, gdy Elspeth ruszyła
główną nawą.
- Wyjaśnij nam to! - krzyknęła pani Wellington. Elspeth
zwróciła się do wiernych.
- Ta kobieta, Josie McSween - przemawiała, a jej głos
promieniał zadowoleniem - próbowała wrobić Hamisha w
małżeństwo. Pewnego razu, jak sądzę, wrzuciła do jego drinka
tabletkę gwałtu, powszechnie znaną jako randkowy narkotyk
gwałtu. Udawała, że jest w ciąży. Hamish dostarczył próbkę
swojego moczu oraz próbkę swojej krwi do laboratorium
kryminalistycznego w Strathbane. Okłamali go, mówiąc, że
był czysty. Mam zaświadczenie z laboratorium
kryminalistycznego w Aberdeen.
Wzrokiem przebiegła po zgromadzonych, a jej spojrzenie
padło na Lesley i Bruce'a.
- Tak, zabrałam próbki z waszego laboratotium. Pozwijcie
mnie! Josie dostała zaświadczenie od podejrzanego lekarza ze
Strathbane, które stwierdzało, że jest w ciąży. Byłam ciekawa,
czy on się do tego przyzna. Posłuchajcie tego!
Włączyła dyktafon. Zbulwersowani wierni słuchali w
milczeniu. Josie zaczęła uciekać. Charlotte krzyknęła za nią:
„To ty ukradłaś mój test ciążowy, ty jędzo!".
Flora pospieszyła za córką. Josie wskoczyła do limuzyny
czekającej na zewnątrz. Jej matka wsiadła za nią.
- Do Perth! - krzyknęła Josie do kierowcy, gdy wierni
zaczęli wybiegać z kościoła.
Daviot naskoczył na Lesley i Bruce'a.
- Jesteście zawieszeni w swoich obowiązkach do czasu
przeprowadzenia dokładnego dochodzenia. Ani słowa.
Gdy odeszli, Daviot odwrócił się i zobaczył Jimmy'ego.
- Gdzie jest Hamish? To okropne. Jestem przekonany, że
jeszcze nie wydobrzał po tamtej strzelaninie.
- Poszedł na plażę - zawołała Angela. Wszyscy
pospieszyli w stronę nabrzeżnego murku. Hamish robił
gwiazdy wzdłuż plaży ze swoimi psem i kotem harcującymi
obok niego.
Zamiast cieszyć się, że Hamish uniknął niechcianego
małżeństwa, spora liczba mieszkańców wioski była bardzo
zawiedziona. Pomaszerowali wspólnie na plebanię, żeby
odebrać swoje prezenty ślubne. Mieli nadzieję, że może
przynajmniej wesele się odbędzie i będą mogli poużywać
sobie na zabawie, jednak Flora zdążyła je odwołać.
Zatrudniona firma cateringowa już wszystko pakowała.
Niezadowoleni mieszkańcy mamrotali, że Hamish powinien
był domyślić się, że coś jest nie tak.
Później, na posterunku policji, Jimmy powiedział to samo.
- Do reszty zgłupiałeś? - spytał. - Nie potrafisz odróżnić,
kiedy uprawiałeś z kimś seks, a kiedy nie?
- Skąd mogłem wiedzieć? Obudziłem się, a ona leżała w
łóżku obok. Potem dostarczyła dowód, że jest w ciąży. Co
miałem robić?
Nadinspektor Daviot wszedł do kuchni bez pukania.
- To brzydka sprawa. Chcę otrzymać od ciebie dokładne
zeznanie, Macbecie. Ciężko znaleźć ekspertów z
kryminalistyki. Zostanie przeprowadzone szczegółowe
śledztwo. Josie McSween nie jest odpowiednią osobą w
policji. Również będzie musiała złożyć zeznanie. Ale nie
mogę zrozumieć, jak taki doświadczony policjant jak ty dał się
tak nabrać.
Hamish sam zaczynał się nad tym zastanawiać, ale Jimmy
stanął w jego obronie.
- Skąd miał wiedzieć, proszę pana? - spytał. - Dobry
policjant wierzy dowodom, a Josie wszystkie mu przedstawiła.
- Doktor Cameron został aresztowany - oświadczył
Daviot. - Nie wymiga się od zarzutów, jak zrobił to
poprzednim razem.
- Jak Josie zdobyła tabletkę gwałtu? - zastanawiał się
Hamish. - Może zabrała ją z pomieszczenia z dowodami. W
zeszłym roku była pewna sprawa, w której takiej tabletki
użyto.
- Dziennikarze zgromadzili się przed posterunkiem -
poinformował Daviot. - Będziesz musiał z nimi porozmawiać,
w przeciwnym razie nigdy się ich nie pozbędziemy.
- Mógłby pan to zrobić? - spytał Hamish. - Jest pan
bardzo dobry w kontaktach z mediami.
- Zaraz się tym zajmę - obiecał Daviot, który ubóstwiał
każdy przejaw rozgłosu medialnego. - Wydamy oświadczenie,
że wciąż jesteś osłabiony po tamtej strzelaninie. Gdzie miałeś
wyjechać na miesiąc miodowy?
- Na Korsykę. Jutro rano. Na tydzień.
- W takim razie sugerowałbym, żebyś tam pojechał, my w
tym czasie wyjaśnimy wszystkie sprawy, a ty wrócisz w samą
porę na posiedzenie komisji śledczej.
Daviot wyszedł z kuchni i wkrótce słychać było jego głos,
gdy wydawał oświadczenie.
- Gdzie jest Elspeth? - spytał Hamish. - Dużo jej
zawdzięczam.
- Jest w hotelu.
- Powiedz Daviotowi, że wyszedłem na spacer
przewietrzyć umysł.
Hamish wymknął się kuchennymi drzwiami z Lugsem i
Sonsie biegnącymi tuż za nim, a potem ruszył na długi spacer
przez pola na tyły hotelu na zamku Tommel.
Skierowano go do pokoju Elspeth. Zapukał do drzwi. Gdy
je otworzyła, spytał:
- Czy zdołam ci się kiedykolwiek odwdzięczyć?!
- Wejdź Hamishu, i przyprowadź ze sobą zwierzęta.
Hamish usiadł zmęczony.
- To był kawał wspaniałej detektywistycznej roboty,
Elspeth.
- Musisz również podziękować Angeli. Martwiła się o
ciebie. Powiedziała mi, że poszedłeś do doktora Brodie'ego na
badania krwi i moczu. Domyśliłam się, że miałeś pewność, iż
nafaszerowano cię narkotykami. Potem zajęłam się sprawą
Josie. Angela była przekonana, że w ogóle nie jesteś
zainteresowany tą dziewczyną. Ja postanowiłam jedynie
upewnić się co do tego.
- Byłaś lepszym jasnowidzem niż kiedykolwiek stary
Angus. Nie podejrzewał niczego. Posłuchaj, Elspeth, mówię ci
to z krótkim wyprzedzeniem, ale mam bilety lotnicze na
Korsykę, pokoje w hotelu też są już zarezerwowane - choć
muszę zaznaczyć, że jednoosobowe. Kazano mi zrobić sobie
wakacje. Może wybrałabyś się ze mną?
- Może i bym mogła. Polecono mi wziąć urlop.
- Tylko na bilecie lotniczym zmienię nazwisko Josie na
twoje. Wspaniale będzie się stąd wyrwać. Dziennikarze przez
cały tydzień będą na mnie czyhać. Będziemy musieli być na
lotnisku w Inverness o szóstej rano.
Elspeth nagle poczuła się bardzo szczęśliwa.
- Damy radę.
- Dobrze. Skorzystam z twojego telefonu i zajmę się
biletami.
Josie i jej matka siedziały posępne w hotelu na obrzeżach
Perth. Gdy limuzyna skręciła w ich ulicę, Flora zobaczyła
dziennikarzy wyczekujących przed ich domem i kazała
kierowcy prędko się wycofać. Zostawiła Josie w hotelu i
wróciła, żeby spakować jakieś rzeczy do ubrania.
Nie chciała wracać do Lochdubh. Dziennikarze deptali jej
po piętach, jak tylko wyszła z domu. Wpakowała do limuzyny
dwie walizki.
- Może pan ich zgubić? - spytała kierowcę z
przerażeniem.
- Jasne.
Przejeżdżając dwa czerwone światła w Perth, pędząc
drogą A9 sto mil na godzinę (100 mil na godzinę - to prędkość
równa przeszło 160 kilometrów na godzinę.), potem
gwałtownie skręcając w boczną drogę, a następnie w wiejską
ścieżkę, zdołał ukryć się, aż ścigający minęli ich z rykiem
silników.
Flora mimo wszystko była bardzo spokojna, choć miała
żal, że przekręt Josie kosztował ją fortunę, gdy zapłaciła
kierowcy i zostawiła mu suty napiwek. Następnie dała też
napiwki hotelowej obsłudze, by zaprzeczyli, że kiedykolwiek
je widzieli.
- To wszystko wina Hamisha - stwierdziła Josie. -
Byłabym dla niego dobrą żoną.
- Oszalałaś! - skwitowała Flora, a Josie wybuchnęła
płaczem.
***
Policja zgłosiła się do Josie dwa dni później, informując,
że wóz policyjny czeka na nią na dole. Wiozą ją do
Strathbane. Obsługa hotelowa była skłonna okłamywać prasę,
ale nie policję. Flora chciała z nią jechać, niestety,
powiedziano jej stanowczo, żeby trzymała się z daleka.
- Jadę do domu, Josie. Jeśli dziennikarze jeszcze tam
będą, gdy wrócisz, będziesz musiała stawić im czoło.
Angela zwróciła się do swojego męża:
- Hamish wyjechał z Elspeth na Korsykę. Sądzisz, że się
pobiorą?
- Broń Boże. Ta wioska ma już po dziurki w nosie
Hamisha Macbetha i jego ślubów. A im szybciej wróci i
odbierze te swoje zwierzęta, tym bardziej się ucieszę. Ten jego
kot śmiertelnie mnie przeraża.
Josie w drodze do komendy głównej policji została
zatrzymana przez Blaira.
- Powiedz im, że to Macbeth cię nabrał - poradził. -
Powiedz im, że to on wykręcił ci ten numer.
Zatem Josie, ubrana schludnie w dopasowany kostium i
białą bluzkę, z wyszczotkowanymi i lśniącymi włosami,
powiedziała cichym głosem, że jest jej bardzo przykro, iż
Hamish zalecał się do niej i zwiódł ją.
Nie uwierzono jej, ponieważ już udowodniła, że jest
wytrawną kłamczuchą. Natychmiast to wyczytała z
kamiennych twarzy. Przesłuchanie ciągnęło się długo,
wszystko z niej wyciągnęli, od zabrania tabletki gwałtu z
pomieszczenia z dowodami, poprzez nafaszerowanie
Hamisha, po sfałszowanie zaświadczenia, że jest w ciąży.
W końcu kazano jej zaczekać na korytarzu. Siedziała
nieszczęśliwa na krześle z twardym oparciem i czuła się
odrętwiała.
Kiedy po dziesięciu minutach wezwano ją, dowiedziała
się, że nie jest już dłużej mile widziana w policji.
Powiadomiono ją również, że Hamish Macbeth dzwonił z
lotniska w Inverness, że nie będzie wnosić oskarżenia.
Pragnęli zatuszować skandal tak szybko, jak to możliwe. Jeśli
Josie będzie rozmawiała z dziennikarzami, wniosą przeciwko
niej zarzuty.
Gdy wychodziła, nikt nie zwracał na nią uwagi. Musiała
teraz pojechać na plebanię w Lochdubh, żeby zabrać swoje
rzeczy. Błagała matkę, żeby uczyniła to za nią, ale Flora
zrobiła się surowsza dla córki i powiedziała jej, żeby sama to
załatwiła.
Josie miała nikłą nadzieję, że pani Wellington nie będzie
w domu, gdy przyjedzie, ale kobieta była w kuchni.
- Przepraszam - bąknęła.
Pani Wellington mieszała żwawo w jakimś garnku
stojącym na piecu. Nie odwróciła się nawet.
- Zabierz swoje rzeczy i idź stąd - rzuciła.
Gdy spakowała wszystko, zaniosła walizy do samochodu i
wyjechała z Lochdubh. Kiedy zbliżała się do hotelu na zamku
Tommel, nagle pomyślała, że jeden drink na drogę pomoże jej
wziąć się w garść. Weszła do baru i zamówiła whisky.
Usiadła z drinkiem przy stoliku i zauważyła, jak pan
Johnson wszedł i zaczął rozmawiać z barmanem. Podeszła do
niego.
- Czy panna Grant zatrzymała się tu?
- Nie, nie ma jej - warknął. - Wyjechała na Korsykę z
Hamishem.
Josie powoli usiadła z powrotem. Jak on mógł jej to
zrobić? To był jej miesiąc miodowy.
***
Hamish i Elspeth spędzili kilka błogich dni wędrując po
starym, otoczonym murami genueńskim mieście Porto
Vecchio albo pływając na plaży Palombaggia. Plaża
wyglądała jak marzenie: biały piasek i przejrzysta niebieska
woda, osłonięta różowymi, granitowymi skałami. Hamish
wciąż był odrobinę roztrzęsiony i wieczorami lubił
przesiadywać w jakiejś kawiarni i obserwować
przechodzących obok ludzi.
Elspeth opowiadała o swojej pracy w stacji telewizyjnej.
W przeciwieństwie do Hamisha nie mogła się zrelaksować,
ponieważ wiedziała, że kilka całkiem niezłych kobiet pragnęło
dostać jej stanowisko. Czasami, gdy Hamish wysiadywał,
sennie wpatrując się w tłum, dopadała ją chęć, by pospieszyć
na lotnisko i wskoczyć do najbliższego samolotu lecącego do
domu. Nie chodziło o to, że Hamish nie okazywał względem
niej żadnych romantycznych uczuć. Traktował ją raczej jak
przyjaciela mężczyznę i wieczorami każde oddalało się do
swojego pokoju.
W ich czwarty wieczór spędzany razem Hamish
niespodziewanie spytał:
- Gdybyś wyszła za mąż, rzuciłabyś swoją pracę?
- Nie - odparła Elspeth bez namysłu. - A może. Nie mam
szczęścia do mężczyzn.
Hamish zastanawiał się, czy się jej oświadczyć. Nie
cieszył się na myśl przeprowadzki do Glasgow. Elspeth była
nieskomplikowaną osobą i wspaniałym przyjacielem. Mogła
zawsze pracować w Telewizji Strathbane. Pomimo tego, że
przerażało go doświadczenie, które przeżył z Josie, zasiał się
w jego umyśle pomysł posiadania dzieci. Wspaniale byłoby
mieć syna lub córkę. Widział u jubilera piękne pierścionki.
Był o włos od oświadczenia się jej już od tak dawna, ale coś
zawsze mu to udaremniało. Być może dobrym pomysłem
byłoby po prostu skoczyć na głęboką wodę i zobaczyć, co z
tego wyjdzie.
Tego wieczoru, gdy wrócił do swojego pokoju, pomyślał,
że powinien sprawdzić, czy są jakieś wieści od Priscilli.
Mgliście przeczuwał, że w pewien sposób byłoby to
pożegnanie się z miłością, która nękała go od tak dawna.
Elspeth siedziała u siebie na balkonie i usłyszała wyraźnie,
jak Hamish telefonuje i pyta o wiadomości od Priscilli.
Zawsze ta Priscilla - pomyślała. Weszła do środka,
zdecydowana, by nie słyszeć ani słowa więcej.
Nazajutrz rano przy śniadaniu Elspeth zauważyła, że
Hamish promienieje z zadowolenia i podekscytowania.
- Pójdę dziś rano rozejrzeć się po sklepach. Nie ma
potrzeby, żebyś ze mną szła.
- Prawdopodobnie zostanę tu na tarasie i poczytam -
odparła.
Nagle postanowiła go śledzić. Przeczuwała, że coś mu
chodzi po głowie.
Hamish zatrzymał się przed wystawą jubilera. Potem
wszedł do sklepu. Drzwi były otwarte. Elspeth usłyszała, jak
mówi:
- Szukam pierścionka zaręczynowego.
O to więc chodzi - pomyślała Elspeth. - Najpierw telefon,
a potem to zadowolenie i podekscytowanie przy śniadaniu.
Priscilla pewnie wraca z Australii, a on musiał oświadczyć się
jej przez telefon. I nie powiedział mi o tym ani słowa!
Zaryzykowałam dla tego łajdaka swoją karierę - myślała.
Wróciła do pokoju i zaczęła się pospiesznie pakować. Nie
zostawię mu nawet wiadomości. Chcę już być daleko stąd.
Gdy Hamish wrócił do hotelu, poszedł prosto do pokoju
Elspeth. Nie było żadnej odpowiedzi na jego pukanie.
Postanowił zejść na taras i zaczekać tam na nią.
Po godzinie udał się do recepcji i spytał, czy panna Grant
zostawiła dla niego wiadomość.
Przerażony dowiedział się, że panna Grant się
wymeldowała. Wziął taksówkę na lotnisko. Przyjechał w samą
porę, by zobaczyć Elspeth znikającą w bramce.
- Elspeth! - krzyknął.
Jednak ona nie odwróciła się. Próbował przedostać się do
hali odlotów, ale powiedziano mu, że nie może przejść. Prosił
i błagał. Wylegitymował się, że jest funkcjonariuszem policji,
lecz na próżno.
Co poszło nie tak? Jeśli wezwano ją z powrotem do
Glasgow, dlaczego nie zostawiła mu żadnej wiadomości?
Jednak gdy znużony wrócił do hotelu, zaczął czuć się
doprawdy głupio. Raz pocałował ją w policzek na dobranoc,
ale poza tym nie okazał jej żadnych romantycznych uczuć.
Być może czuła, że dość już dla niego zrobiła i znudziła się
tym wszystkim.
Wieczorem zauważył dziwną rzecz. Gdy Elspeth zniknęła,
nie mógł przypomnieć sobie, co popchnęło go do tego, by się
jej oświadczyć. Kiedy z nim była, tak mocno odczuwał jej
towarzystwo, że był pewien, iż jest w niej zakochany. Ale
gdyby był naprawdę zakochany, powinien teraz mieć złamane
serce. Postanowił tego wieczoru postawić sobie homara na
kolację i zapomnieć o tej całej przykrej sprawie.
Flora była poważnie zmartwiona. Josie prawie nigdy nie
trzeźwiała. W końcu stawiła czoło córce.
- Josie, albo pójdziesz na spotkanie AA, albo cię stąd
wyrzucę.
- Nie zrobisz tego - stęknęła Josie.
- A właśnie, że zrobię. Tu masz adres. Idź tam dziś
wieczorem. Nie zaczęłaś jeszcze dzisiaj pić i nie zaczniesz.
Będę śledzić każdy twój ruch.
Tego wieczoru Flora zawiozła Josie do domu parafialnego
i zapowiedziała ponuro:
- Przyjadę tu z powrotem, żeby cię odebrać, gdy
spotkanie się skończy.
Josie weszła do pokoju spotkań. Twarze wszystkich
zdawały się być rozmyte. Usiadła przy dużym stole. Spotkanie
się rozpoczęło.
Sekretarz zaczął:
- Jak zwykle na naszym spotkaniu każdy po kolei
zabierze głos i przedstawi się.
Kiedy przyszła kolej Josie, ścisnęła swoje drżące dłonie i
powiedziała:
- Mam na imię Josie i jestem alkoholiczką.
Z tymi słowami na ustach wybuchła płaczem. Mężczyzna
siedzący obok niej objął ją ramieniem.
- Wszystko będzie dobrze - uspokajał, podając jej czystą
chustkę do nosa.
Josie prawie nie słuchała zabierających głos. Mężczyzna
obok niej trzymał ręce na stole. Dostrzegła jego rękawy i
skrawek białej koszuli ze spinkami do mankietów. Na
nadgarstku miał złoty zegarek. Josie otarła łzy i rzuciła okiem
na jego twarz. To była przystojna twarz, do tego miał
niebieskie oczy. Pod koniec spotkania zapytała:
- Mógłby mi pan pomóc?
- Moglibyśmy pójść na kawę, jeśli masz ochotę -
zaproponował.
- Och, moja matka będzie czekać na zewnątrz, żeby
zabrać mnie do domu.
- To ważne, żebyś otrzymała właściwą pomoc. Obiecam
jej, że odwiozę cię do domu.
Jej umysł natychmiast przełączył się na tryb romansu.
Wyglądał na bogatego. Prezentował się o wiele lepiej od
głupiego Hamisha Macbetha. Życie zdecydowanie ruszyło ku
lepszemu.
No i była jeszcze butelka wódki, którą schowała w
ogrodzie, a która czekała właśnie na nią.
Epilog
O Kaledonio! Surowa i dzika!
Kraino brązowego wrzosu i zarośniętego lasu, kraino gór i
potoku.
Ziemio mych ojców!
Czyja dłoń śmiertelnika mogłaby kiedykolwiek rozwiązać
synowską więź, do której przykuwa mnie twój urwisty brzeg!
sir Walter Scott
Życie w Lochdubh powróciło na swe zwykłe, leniwe tory
gdy wspaniałe jak rzadko lato rozciągnęło się na szkockie
góry Hamish doceniał swoje życie jak nigdy wcześniej. Każde
przestępstwo, którym musiał się zająć, było drobne.
Patrolował swój rozległy teren, rozkoszując się krajobrazem.
Miał tylko dwa zmartwienia. Elspeth nie odpowiedziała na
żaden z jego telefonów. I został zdegradowany, istniało więc
niebezpieczeństwo, że zakwaterują u niego innego
funkcjonariusza policji.
Gdy nastała jesień, wybrał się do Sądu Najwyższego w
Edynburgu na proces Jamiego Baxtera. Wytrzymał długie
przesłuchanie przez obronę ze stoickim spokojem. Do czasu,
gdy było już po wszystkim i Jamie został skazany na potrójne
dożywocie za trzy morderstwa, był zmęczony i
podenerwowany. Teraz jego myśli znów zaczęły krążyć wokół
Elspeth. Glasgow było tylko kawałek drogi stąd. Postanowił
odwiedzić ją i zobaczyć, czy uda mu się dowiedzieć, dlaczego
tak nagle wyjechała z Korsyki.
W stacji telewizyjnej recepcjonistka zadzwoniła, żeby
sprawdzić, czy Elspeth jest wolna. Niestety, będzie musiał
zostawić swoje nazwisko oraz numer telefonu, a panna Grant
skontaktuje się z nim, jeśli będzie chciała.
Wiedział, gdzie Elspeth mieszka, więc pojechał do jej
mieszkania przy River Clyde, zaparkował i czekał. Czekał
długo, ale policjanci przywykli do tego, że muszą długo
wyczekać pod czyimiś drzwiami.
W końcu o dziesiątej wieczorem zobaczył, jak wjeżdża na
ulicę i parkuje. Wysiadła z samochodu. Wyglądała szczupło i
elegancko. W ogóle nie przypominała tej Elspeth z
kędzierzawymi włosami, ubierającej się w sklepach z tanią
odzieżą. Tej, którą poznał, gdy była reporterką „Czasów
Szkockich Gór".
Czerwieniejący zachód słońca rozciągał się nad wodami
rzeki Clyde. Małe płomienne punkciki tańczyły na zmąconej
tafli, gdy wysiadał z policyjnego land rovera, zesztywniały i
czujący się niezręcznie.
- Elspeth!
Odwróciła się w wejściu do budynku i spojrzała na niego.
- O co ci chodzi, Hamishu?
- O co tobie chodzi, dziewczyno? Uciekłaś ode mnie z
Korsyki, nie odbierałaś moich telefonów, na Boga, co ja
takiego zrobiłem?
- Nic.
- W takim razie, o co chodzi?
- Hamishu, jestem zmęczona. Musimy teraz o tym
dyskutować? Jedyne, czego pragnę, to położyć się do łóżka.
- Tak, wyjaśnimy to sobie teraz. Możemy wejść do
domu?
- Nie. Posłuchaj, Hamishu - kłamała Elspeth - tamtego
wieczoru na Korsyce zadzwoniłam do studia, a oni
powiedzieli, że ktoś próbuje zająć moje miejsce w pracy. Nie
miałam czasu, żeby to przemyśleć. Po prostu pospieszyłam na
lotnisko.
- Ale spotkałaś się ze mną nazajutrz rano przy śniadaniu i
nie powiedziałaś ani słowa!
- Posłuchaj, wyjechałam pod wpływem chwili.
Przepraszam, dobrze? A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko...
Odwróciła się do niego plecami i weszła do budynku.
Hamish powoli wsiadł z powrotem do land rovera i
siedział tam pogrążony w myślach. Na Boga, co takiego mógł
zrobić? Czy w wieczór, zanim wyjechała, powiedział coś, co
mogło ją zniechęcić? Przypomniał sobie tamten telefon do
hotelu i to, jak pytał o wieści od Priscilli. Czy mogła go
usłyszeć? Potem przypomniał sobie, że okna na jego balkon
były otwarte, a jeśli były otwarte również u Elspeth, to cóż,
mogła go słyszeć. A jeśli śledziła go rano i słyszała, jak pytał
o pierścionek zaręczynowy i założyła, że był dla Priscilli? Czy
o to chodziło?
Och, jaki to ma sens - pomyślał. - Lepiej po prostu wrócę
do Lochdubh.
Elspeth stała w oknie. Nagle zebrała się w sobie i zbiegła
po schodach na ulicę. Ale dotarła tam w chwili, gdy land rover
skręcił za rogiem i zniknął.
Josie McSween wyszła za mąż. Była teraz panią Jeffries,
jej mężem zaś rozwiedziony prawnik, którego poznała na
spotkaniu, ten, który podał jej swoją chustkę do nosa. Wzięli
cichy ślub w urzędzie stanu cywilnego i udali się do Paryża na
miesiąc poślubny. Ale nawet w Paryżu chodzili na te cholerne
spotkania AA, podczas których siedziała, wpatrując się
markotnie w napisy na ścianach, takie jak: „Żyj i zawierz
Bogu". Zastanawiała się, co kiedykolwiek Bóg dla niej zrobił.
Spora dawka seksu osłabiała jej pociąg do alkoholu.
Wrócili do Perth, a Tom Jeffries, jej mąż, znów rzucił się w
wir pracy. Wiedziała, że nie ośmieli się wypić choćby jednego
drinka, ponieważ, jak zauważył Tom, nie można ukryć picia
przed alkoholikiem i od razu zorientowałby się, że znów
zaczęła.
Z obawy przed dziennikarzami ślub utrzymano w wielkiej
tajemnicy. Pragnęła pokazać Hamishowi Macbethowi i tym
wszystkim kreaturom z Lochdubh, że jest teraz bogatą,
zamężną kobietą.
Pewnej soboty zaskoczyła więc swojego męża propozycją,
by pojechali do Lochdubh.
- Wiem, że przeżyłam tam straszny okres w swoim życiu,
ale Sutherland jest bardzo piękne. Moglibyśmy po prostu
przejechać brzegiem Lochdubh i się nie zatrzymywać.
Tom był tak bardzo zajęty od czasu ich miesiąca
miodowego, że czuł, iż ją zaniedbuje. Był rozczarowany, że
Josie nie miała żadnych przyjaciółek wśród kobiet ze spotkań
w Perth. Jednak, jak myślał, były to dopiero trudne początki.
Niektórym potrzeba sporo czasu, żeby się tu zadomowić.
Josie siedziała rozluźniona w bmw Toma i wyglądała
przez okno, a samochód gładko sunął przez garbaty most i
dalej ku nabrzeżu.
Przerażona zauważyła wysoką sylwetkę Hamisha
Macbetha. Stał na środku drogi, trzymając ręce w górze.
Tom zatrzymał się i opuścił szybę w oknie.
- O co chodzi? - spytał.
- Jest wielka dziura w drodze przed wami. Będziecie
musieli zawrócić. Josie? To ty?
- Tak - wymamrotała Josie.
Tom spojrzał z zaskoczeniem na wysokiego policjanta.
- To ty jesteś Hamish Macbeth?
- Tak, to ja.
- Josie i ja wzięliśmy ślub.
- Gratulacje - powiedział Hamish.
Tom zawrócił i odjechał. To więc był Hamish Macbeth.
Josie opisywała go jako dość starego, ze skwaszoną miną i
małymi oczami. Jednak Hamish, którego właśnie poznał, był
atrakcyjnym mężczyzną o płomiennie rudych włosach i
dużych orzechowych oczach. Poczuł ukłucie niepokoju, gdy
spojrzał na swoją nadąsaną żoną.
- Jedźmy już do domu - poprosiła Josie.
Jak wytrzymała resztę weekendu, zanim Tom nie wrócił
do pracy, tego Josie nie wiedziała. Każda część jej ciała
domagała się drinka.
Tylko jeden - myślała. - Tylko jeden mały drink.
Gdy w poniedziałek rano Tom poszedł do pracy, Josie
ruszyła do supermarketu. Wędrowała alejką wśród win i
innych alkoholi jak w transie.
Tom ze swojego biura zatelefonował do opiekuna AA.
- Martwię się o Josie - powiedział.
- Powinieneś - odparł jego opiekun. - Próbowałem cię
ostrzec. Josie nie trafiła jeszcze na samo dno.
- Ale nie wypiła ani jednego drinka!
- Ona wcale nie ma zamiaru wyjść z nałogu.
Josie chciała kupić małą buteleczkę, ale w supermarkecie
sprzedawano tylko duże. Kupiła sobie whisky. Wypije tylko
jednego małego drinka i wyleje resztę do zlewu.
Zaniosła butelkę do domu, otworzyła ją, usiadła przy
kuchennym stole i nalała sobie skromną miarkę. Gdy ją
wypiła, poczuła, że jej zszargane nerwy zostały ukojone.
Jeszcze jeden nie zaszkodzi.
Te głupki z AA nie wiedzą, co tracą - pomyślała Josie,
nieświadoma, że wszyscy oni doskonale wiedzieli, co tracą i
dlatego właśnie tam się znaleźli.
Miesiąc później Jimmy Anderson odwiedził Hamisha.
- Wciąż próbują znaleźć ci gliniarza. Ale nikt nie chce
przenieść się do tej umarłej za życia dziury.
- To mi bardzo pasuje - cieszył się Hamish.
- Miałeś wieści od Josie?
- Widziałem ją miesiąc temu z jej nowym mężem.
Wydaje się, że wylądowała na cztery łapy.
- Wyląduje raczej na rozprawie rozwodowej, tyle ci
powiem.
- Była mu niewierna?
- W pewien sposób. Okazuje się, że miłością jej życia jest
butelczyna.
- To wiele wyjaśnia - westchnął Hamish. - Nie ma
głupszej czy bardziej przebiegłej osoby od alkoholika.
- Ty to powiedziałeś, gościu. Masz jakąś whisky?
Gdy Jimmy wyszedł, Hamish wybrał się na spacer
nabrzeżem z kotem i psem.
Angela, wychodząc ze sklepu spożywczego pana Patela,
zobaczyła go spoglądającego na jezioro i podeszła do niego.
- Piękny wieczór, Hamishu. Jak leci?
- Spokojnie. Właśnie tak, jak lubię.
- Twoje życie ostatnio przypominało koszmar. - Angela
współczuła mu serdecznie.
- Cóż, tak jak ci powiedziałem, to dzięki temu, że
powiadomiłaś Elspeth, udało mi się wykaraskać z kłopotów.
- Wciąż odczuwasz skutki strzelaniny?
- Gdy jest zimno, trochę boli mnie ramię.
- Kiedy wyjechaliście razem z Elspeth na Korsykę,
myślałam, że może zostaniecie parą.
Hamish zaśmiał się gorzko.
- To by nie wyszło. Oznaczałoby, że musiałbym
przeprowadzić się do Glasgow. A tak z powrotem mogę
cieszyć się urokami kawalerskiego życia.
Podszedł do nich Archie Maclean.
- Chcesz wypłynąć dzisiaj na połów, Hamishu?
Twarz Hamisha się rozpogodziła.
- Byłoby wspaniale.
Hamish pożegnał się z Angelą i odszedł. Widziała, jak
zatrzymał się i zwrócił się do kota:
- Wyobraź to sobie, Sonsie. Cała góra ryb.
Lugs położył Hamishowi łapę na kolanach, Hamish
zaśmiał się, podniósł psa i go uściskał.
Angela odeszła, potrząsając głową.
Można by pomyśleć - zamyśliła się - że Hamish już się
ożenił.