Arthur Conan Doyle
Duet
z przygodnie stosowanym
chórem
Tytuł oryginału The Duet
Opracowano na podstawie wydania z roku 1914, w przekładzie anonimowym,
opublikowanego nakładem „Słowa Polskiego” we Lwowie. Egzemplarz udostępniła
Biblioteka Główna Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu
Do Pani Maud Crosse
Droga Maud! Wszystkie dwuwioslowe łódeczki, które wyruszają w podróż po wielkim
oceanie życia potrzebują map, które wskazywałyby im kierunek. Każda wyrusza ochoczo, a
wioślarze z ufnością patrzą w przyszłość. Liczymy jednak wiele nieszczęśliwych wypadków, bo
podróż łatwa nie jest, po drodze zdarzają się skały i mielizny. Przedstawiam tu parę kartek z
Twego życia. Opowiadają o dniach spokojnych i burzliwych, burzliwych wzruszeniami, które
wydają się niegroźne oglądane z wysoka, z pokładu olbrzymiego statku, ale stanowią poważne
niebezpieczeństwo dla małych dwuwiosłowych łódek. Jeżeli Twój przykład powrotu do
równowagi może pomóc komuś innemu w uspokojeniu się, wiem, że wynagrodzi Ci to moje
wtargnięcie w Twe prywatne sprawy.
Niech wasza podróż przejdzie tak, jak jej początek, a gdy kiedyś wiosła wypadną wam ze
znużonych rąk, niech znajdą się inne kochające dłonie, by je z gotowością pochwycić. A zatem
wesołej podróży! Przyjaciel Twój na zawsze.
Autor
U
WERTURA
O
DATĘ
Woking, 20 maja. Najdroższa Maud! Matka Twoja zaproponowała, a my zgodziliśmy się
na to, że ślub odbędzie się z początkiem września. Czy nie myślisz, że można by zmienić
termin na 3 sierpnia? Będzie to środa i dzień ze wszech miar odpowiedni. Postaraj się zmienić
datę, gdyż jest dogodniejsza z wielu względów. Z niecierpliwością oczekuję odpowiedzi. A
teraz najdroższa… (reszta nas nie obchodzi).
St. Albans, 22 maja. Najdroższy Franku! Mama nie sprzeciwia się dacie 3 sierpnia, a ja
gotowa jestem uczynić wszystko, co sprawi przyjemność Tobie i jej. Naturalnie trzeba
zmienić zaproszenia oraz przynaglić krawcową i innych dostawców, ale nie wątpię, że to da
się zrobić. Ach Franku!… (następne nie jest objęte naszym programem).
Woking, 25 maja. Najdroższa Maud! Myślałem właśnie o zmianie daty i przypomniałem
sobie, że pierwszego sierpnia zaczynają się ferie bankowe i podróż w tym czasie nie jest
przyjemna. Zdaje się, że powinniśmy przyspieszyć ślub. Pomyśl na przykład, jak niemiła
byłaby dla wuja Józefa podróż z Edynburga z tłumem bankowców i ich rodzin. Byłoby z
naszej strony egoizmem nie ułożyć projektów tak, by chronić gości od niewygód. Wszystko
to wziąwszy pod uwagę, myślę, że dzień 20 lipca, również środa, byłby najodpowiedniejszy.
Mam nadzieję, kochanie, że wytężysz wszelkie siły, aby przekonać mamę. Gdy pomyślę…
(to zbacza z tematu).
St. Albans, 27 maja. Najdroższy Franku! Myślę, że to co pisałeś o pierwotnym terminie,
jest bardzo względne. Nadzwyczaj to z Twojej strony uprzejmie, że myślisz o wuju Józefie.
Rzeczywiście nie byłoby mu przyjemnie podróżować w tych warunkach i musimy zapobiec
temu. Jest tylko jedna poważna przeszkoda, którą podaje mama. To mianowicie, że wuj
Perciwal, drugi brat mamy, przyjeżdża z Indii specjalnie na ślub. (Pomyśl Franku: n a s z
ś l u b ). On mnie zawsze bardzo kochał i mógłby czuć się dotknięty, gdyby ślub odbył się
przed jego przyjazdem. Nie sądzisz, że dobrze byłoby poczekać? Mama pozostawia to do
osądzenia Tobie, zrobimy jak uznasz za stosowne. Franku! (Reszta jest poufna).
Woking, 29 maja. Najdroższa! Zdaje mi się, że nierozsądne ze strony wuja Perci wala
byłoby czuć urazę, że w wyborze terminu tak dla nas ważnego nie oglądamy się na jego
przyjazd. Myślę, że po namyśle obie z mamą tak się na to zapatrujecie. Jednak uwaga Twoja
w jednym nadzwyczaj jest trafna. Byłoby rzeczywiście nietaktownie urządzać wesele
b e z p o ś r e d n i o przed przyjazdem wuja. Przypuszczam, że wtedy miałby prawo czuć się
dotknięty. Aby więc uprzedzić wszelkie rozżalenie, może Ty i matka Twoja zgodzicie się, że
lepiej będzie, jeżeli datę ślubu oznaczymy na 7 lipca. Będzie to czwartek. Czytając Twój
ostatni list… (reszta nas nie obchodzi).
St. Albans, 1 czerwca. Mój Franku! Przekonana jestem, że masz rację mówiąc, że nie
trzeba urządzać wesela przed samym przyjazdem wuja Perciwala. Przykro by nam było
dotknąć go w jakikolwiek sposób. Mama chodziła do pani Mortimer porozumieć się co do
sukien. Ta powiedziała, że robota może być przyspieszona i wszystko będzie gotowe do 7
lipca. Jest ona bardzo poczciwą osobą, a jej suknie leżą cudownie. O Franku, to już tylko parę
tygodni i…
Woking, 3 czerwca. Moja najdroższa Maud! Jakie dobre jesteście obie z matką
przychylając się do moich propozycji. Tylko proszę nie kłopoczcie się sukniami. Potrzebujesz
jedynie kostiumu podróżnego do ślubu, a resztę wyślą za nami. Jestem pewien, że biała
suknia z czarnym paskiem — ta, w której grałaś w tenisa u Arlingtonów, wystarczyłaby
zupełnie. Wtedy wyglądałaś w niej wprost cudownie. Zdaje się, że lubisz ją najbardziej ze
wszystkich. Miałaś ją na sobie wtedy, gdy… pamiętasz! Wszystkie swe suknie musisz mieć
zawsze! Ileż wspomnień jest z nimi związanych? Chcę cię w nich widywać całe lata.
To wszystko piszę, aby wytłumaczyć, że skoro masz tyle ładnych sukien, nie powinno ci
zależeć na pani Mortimer. Jeżeli się z robotą spóźni, rzeczy te przydadzą się potem. Nie chcę
uchodzić za egoistę i niewyrozumiałego, ale moja najmilsza, byłoby przesadą pozwolić, aby
mój krawiec lub Twoja krawcowa stali się przeszkodą w zawarciu małżeństwa. Ja chcę mieć
Ciebie, Twoją zgrabną, drogą osóbkę; abyś tylko miała Twój „weselny kabacik”, jak mówi
poeta Burns. A teraz posłuchaj! Pragnę, abyś wpłynęła na matkę i zjednała ją dla zmiany,
drobnej tym razem, w naszych projektach. Im wcześniej wyjedziemy w podróż poślubną, tym
hotele będą mniej przepełnione. Chciałbym, aby pierwsza Twoja podróż ze mną odbyła się
bez śladu niewygody. W lipcu cały świat wyrusza na wakacje. Gdybyśmy wyjechali z
końcem czerwca, uprzedzilibyśmy wszystkich. W tym, tym miesiącu! Spróbuj to ułożyć
najmilsza; dzień 30 czerwca, wtorek, byłby doskonały. W urzędzie obeszliby się beze mnie.
W ten sposób mielibyśmy dość czasu na zapowiedzi, zaczynając od tej niedzieli. Oddaję Ci tę
sprawę, staraj się ją przeprowadzić.
St. Albans, 4 czerwca. Najdroższy Franku! Mało brakowało, a musielibyśmy wołać
doktora po nadejściu Twego ostatniego listu. Mama prawie spazmów dostała, gdy jej
przeczytałam wyjątki. Jak to ja, jedyna córka, miałabym brać ślub w starej sukni. Ty bywasz
czasem nadzwyczajny. Albo ta myśl, abym wszystko nosiła latami. Zrobię to czasem dla
Ciebie, jak będziemy zupełnie sami, ale te suknie już teraz są niemodne. Gdybyś za rok
zobaczył Twoją elegancką żoneczkę w sukni z wąskimi rękawami (w towarzystwie pań
ustrojonych w bufy), nie pocieszyłbyś się myślą, że to w tej sukni po raz pierwszy… wiesz!
Prawdę mówiąc, muszę mieć ślubną suknię. W przeciwnym razie mama nie uważałaby
naszego małżeństwa za ważne. Gdybyś wiedział, jaka będzie śliczna, nie sprzeciwiałbyś się
temu. Wyobraź sobie: srebrnawopopielata, wiem, że lubisz popielaty kolor, trochę białej
koronki przy kołnierzu i mankietach oraz cudny haft z perełek. Do tego kapelusz
jasnopopielaty z piórem i błyszczącą klamrą. Te wszystkie szczegóły mało Cię zajmują, mój
panie, ale będzie Ci się podobał ten strój, gdy go ujrzysz. Ucieleśnia on Twój ideał gustownej
skromności, który to sposób ubierania się jest w wyobrażeniu wszystkich panów oszczędny,
dopóki nie mają żon i nie widzą rachunków od krawca.
Krawcowa powiada, że gdy popracuje parę nocy, wykończy wszystko do 30. Franku, czy
to możliwe! Od wtorku trzy tygodnie. A zapowiedzi! Ze strachem myślę o tym wszystkim.
Drogi chłopcze, czy ja Ci się kiedyś nie znudzę? Co bym zrobiła, gdyby się tak stało? A
najgorsze jest to, że Ty mnie w ogóle nie znasz. Ja mam setki wad, a Ty jesteś zaślepiony
miłością i nie widzisz ich wcale. Ale kiedyś opadną ci łuski z oczu i zobaczysz wszystkie.
Toż to będzie reakcja! Zobaczysz, jaka jestem samowolna, leniwa, roztrzepana, w ogóle
nieznośna. Ale kocham Cię Franku z całego serca i duszy, licz na to. Dobrze się stało, że to
napisałam, bo lepiej abyś wiedział, czego się możesz spodziewać.
Powiesz sobie: Przynajmniej powiedziała wcześniej i nie jest gorsza niż obiecywała.
Franku! Myśl o trzydziestym!
PS. Zapomniałam dodać, że mam też popielatą z białym czapeczkę do sukni. Jest milusia.
Zgodzili się więc co do wyboru daty.
U
WERTURY CIĄG DALSZY
W
TONACJI MINOROWEJ
Woking, 7 czerwca. Najdroższa moja Maud! Tak bym chciał Cię widzieć, cały dzień byłem
smutny… smutny, w głębokiej melancholii. Tęskniłem do Twego głosu; do dotknięcia ręki.
Dlaczego desperuję ja, który za trzy tygodnie mam zostać mężem najmilszego dziewczęcia
w całej Anglii? Pytam o to ciągle sam siebie i odpowiedź przychodzi — nieszczęsne sumienie
męczy mnie ciągle. Czuję, że mogę zawieść Twe zaufanie, że winien Ci jestem
zadośćuczynienie i nie wiem co zrobić. W ostatnim Twoim liście wspominasz, że jesteś
roztrzepana. Nie, to nie Ty, ale ja i to w najgorszym znaczeniu tego słowa, od dnia, w którym
Cię pokochałem. Tak zapamiętałem się w mojej miłości, tak mi ona ozłociła wszystko, że ani
razu nie spojrzałem w oczy prozie życia i nie omówiłem z Tobą realnych warunków naszego
małżeństwa. I teraz, prawie w ostatniej chwili, przychodzi mi na myśl, że Cię namawiam na
postępek, który może rzucić cień na Twą świetlaną egzystencję.
Cóż mogę Ci ofiarować za to, co poświęcasz dla mnie? Siebie, moją miłość i wszystko co
posiadam, ale jak to mało, razem zebrawszy.
Ty!… piękna, dobra, wesoła, najmilsza w świecie; a ja? Człowiek przeciętny, o miernej
przeszłości i nieskrystalizowanych jeszcze ambicjach na przyszłość. To partia niewielka, a
właściwie nędzna. Masz jeszcze czas, pomyśl, a jeżeli uznasz, że Cię to może za drogo
kosztować, cofnij się bez obawy cienia wyrzutu z mojej strony. Stawiasz na kartę całe swoje
życie. Nie mogę trzymać Cię za słowo dane wtedy, gdy jeszcze wszystkiego tego nie
przemyślałaś. Teraz, gdy Ci to wszystko przedstawiłem, będę miał sumienie spokojne,
cokolwiek się stanie; że oczy miałaś otwarte.
Powinnaś porównać obecne swoje życie z tym, które Cię czeka. Ojciec Twój jest bogaty, a
przynajmniej dobrze sytuowany i Ty byłaś przyzwyczajona mieć wszystko, czego
zapragnęłaś. O ile znam dobroć Twej matki, wiem, iż żadne Twe życzenie nie pozostało nie
spełnione. Żyłaś bez troski, ubierałaś się ładnie; obszerne mieszkanie, ogród, psy, ptaszki,
pokojówka. Żadnych zgryzot, żadnej obawy o jutro. Tak sobie dobrze uprzytamniam bieg
Twych zajęć: rankami muzyka, śpiew, ogrodnictwo, książki; po południu obowiązki
towarzyskie, wizyty, goście, później tenis, fortepian, powrót ojca z miasta, miłe kółko
rodzinne; od czasu do czasu odmiana, przyjęcie proszone, tańce, teatr, i tak miesiąc za
miesiącem, rok za rokiem upływa, a Twoja buzia wesoła, pogodny charakter działa dobrze na
otoczenie, co znowu promieniuje na Twoją własną egzystencję. Troska o byt materialny? To
rzecz ojca. Gospodarstwo? To obowiązek matki. Żyłaś jak kwiat lub ptaszek, a czego od życia
zażądałaś, dawało.
A teraz musisz się zastanowić nad tym, co Ci życie obiecuje na przyszłość, jeżeli jeszcze
chcesz je dzielić ze mną.
Pozycja, stanowisko? Tego ofiarować Ci nie mogę, kim jest zastępca kasjera w
towarzystwie ubezpieczeń? Nawet nie ma o czym mówić. Gdyby Dinton umarł — co niech
Bóg broni, bo jest najlepszym w świecie chłopcem — dostałbym jego miejsce. Poza tym nie
mam widoków na karierę. Mam wprawdzie aspiracje literackie, kilka krytyk po
miesięcznikach, ale zdaje się, że do niczego wybitniejszego w tym kierunku nie dojdę. A
dochody? Mam 400 f.szt. rocznie i tantiemy od interesów, które prowadzę. Ale to prawie nic.
Ty dostaniesz 50, suma naszych dochodów pozostanie większa niż 400, ale mniejsza niż 500
f.szt. Czy pomyślałaś o tym, że trzeba będzie porzucić piękną willę w St. Albans, salony,
pokój bilardowy, taras i zamieszkać w małym domku z ogródkiem w Woking, wynajętym za
50 f.szt. A gospodarstwo? Trzeba będzie wysiłku, aby zachować pozory zamożności przy
ograniczonych dochodach. Gryzę się, bo czuję, że wychodzisz za mnie nie podejrzewając
długiej, uciążliwej walki o byt, którą masz przed sobą. Maud, ukochana Maud, czuję, że za
wiele poświęcasz dla mnie. Gdybym był prawdziwym mężczyzną, powiedziałbym: Zapomnij
o mnie, zapomnij o wszystkim. Niech ten okres będzie epizodem wykreślonym z Twego
życia. Możesz znaleźć lepszego — ja i moja miłość mogą zakryć słońce, które rozświetla Twą
egzystencję. Jesteś taka delikatna i wdzięczna, jakże mogę myśleć o tym, aby Cię wciągnąć w
krąg wyczerpujących trosk życiowych i kłopotów związanych z rządzeniem domem.
Myślę o Twym wdzięku, elegancji, czarującym sposobie bycia; nie, stworzona jesteś, aby
żyć życiem i oddychać atmosferą, jaka Cię dotąd otaczała. A ja wykorzystuję niegodnie to
szczęście, że się Tobie podobałem… Jestem potworem samolubstwa, pozwalając Ci zejść w
to, nad czym widzę Twoją wyższość. A co Ci daję w zamian?
Te i tym podobne myśli przychodzą mi ciągle do głowy i doprowadzają do rozpaczy.
Wspominałem Ci, że miewam czasem napady czarnej melancholii, ale nigdy takie, jak
dzisiejszy. Nie życzę najgorszemu wrogowi, aby był tak nieszczęśliwy jak ja. Napisz do mnie,
najmilsza Maud, i powiedz, co myślisz o tym wszystkim. Czy masz odwagę, czy nie boisz się
zmian; a może ja mam rację? List otrzymasz rano, a wieczorem mogę już mieć odpowiedź,
jeżeli złapię listonosza.
Wilson był dziś u mnie i zakrzyczał mnie głupim gadaniem, podczas gdy moje myśli były
przy tej sprawie. Wprawił mnie w usposobienie wprost samobójcze, ale przypuszczam, że nie
byłem dla niego niegrzeczny i uśmiechałem się przez cały czas. Ciekawe, co lepiej: być
uprzejmym hipokrytą, czy niegościnnym a szczerym. Żegnaj najdroższa, tym droższa, im
więcej się boję, że Cię mogę utracić. Twój na zawsze.
St. Albans, 8 czerwca. Franku, na miłość boską, wytłumacz mi, co ma znaczyć Twój
ostatni list. Mówisz tak, jakby nasza miłość była rzeczą, którą można zmienić lub skasować.
Ależ Ty nie potrafiłbyś wyrwać tej miłości z mego serca. Ty chyba nie wiesz, czym stałeś się
dla mnie, moim skarbem, moim szczęściem, moim wszystkim. Ja życie bym dała za Ciebie;
każde uderzenie mego serca należy do Ciebie. Każda moja myśl do Ciebie się zwraca i to od
początku, od owego wieczoru u Arlingtonów. Miłość moja jest tak wielka, tak silna, że
ogarnia całe moje jestestwo, jest sprężyną wszystkich moich . czynów. To szczęście mego
życia i zmienić tego nie można, tak jak serca nie można zatrzymać w piersiach.
Jak Ty możesz, jak możesz mówić o takich rzeczach, kiedy ja wiem, że mnie kochasz tak
samo jak ja Ciebie, inaczej nie mogłabym pisać tego co piszę. Jestem za dumna na to, aby
odsłaniać swe wnętrze. Ale uważam, że taka duma nie jest na miejscu, kiedy każde
niezrozumienie może nam złamać życie. Pożegnałabym Cię sama, gdybym czuła, że Twoja
miłość znikła lub zmniejszyła się, ale wiem, że tak nie jest. Mój drogi, gdybyś wiedział, jak
straszna jest myśl o rozłące, to byś jej nawet nie dopuścił do siebie. Sama możliwość wydaje
się okropna. Gdy czytałam Twój list, o mało nie zemdlałam; pisać nawet nie mogę. Franku,
nie odbieraj mi mojej miłości, ja bym tego nie zniosła, ona jest dla mnie wszystkim. Gdybyś
mnie teraz zobaczył, scałowałbyś zaraz te brzydkie, palące łzy. Czuję się słaba i
nieszczęśliwa, nie mogę nawet dokładnie zgłębić Twego listu, wiem tylko, że piszesz o
zerwaniu i że jestem zmęczona i biedna.
Telegram: Frank Crosse do panny Maud Selby, willa Lam, St. Albans: „Wyjeżdżam stąd
dziś, ósma piętnaście wieczorem, przyjadę o północy”.
St. Albans, 10 czerwca. Jak to cudownie z Twojej strony, drogi chłopcze, przejechać dwa
hrabstwa, pobawić parę godzin, by mnie pocieszyć i wyjaśnić wszystko. Naturalnie, że to
śmieszne wziąć Twój list tak bardzo do serca; ale gdy czytałam słowa: „zastanowić się,
zerwać”, tak mnie to stropiło, że już nie mogłam patrzyć trzeźwo na resztę. Samo słowo
„rozłąka” trzeba by napisać ognistymi literami, które wżerają się w serce. Wtedy napisałam
głupi list do mojego chłopaka i biedak przyjechał o północy w stanie umysłu godnym
pożałowania.
Nigdy ci tego nie zapomnę.
Przykro mi, że byłam taka głupia, ale przyznać muszę, że i Ty nie okazałeś się zbyt mądry.
Ta myśl, że ja zakochawszy się w kimś, mogę się zniechęcić jego skromnym domem lub
małymi dochodami! Śmieję się na myśl o tym. Czy myślisz, że szczęście kobiety zależy od
tego, czy ma kilka salonów i pokój bilardowy albo swego psa i inne przedmioty zbytku, które
wymieniałeś? Ależ to są dodatki, to nie jest istota szczęścia. Ty i Twoja miłość, oto istota
szczęścia! Ktoś mnie kocha i będzie kochał z całego serca, ja jego tak samo; jak uczucie to
wszystko wokół mnie zmienia i upiększa. Zawsze myślałam, że chcę spotkać w życiu wielką
miłość i oto doznaję jej. Powiadasz, że zaciemnisz horyzont mego życia — ależ Ty sam jesteś
moim życiem, gdybyś znikł z niego cóż by zostało? Mówisz o moim szczęściu nim cię
poznałam — jakie wszystko było czcze i puste! Czytałam, grałam, śpiewałam, wszystko jak
mówisz, ale po co? Mama tak sobie życzyła, ale właściwego celu w tym nie było. Wtedy ty
wszedłeś w moje życie i wszystko się zmieniło; czytam, bo lubisz rozmawiać ze mną o
przeczytanych książkach. Gram, bo lubisz muzykę. Śpiewam, aby Tobie zrobić przyjemność.
We wszystkim czym się zajmuję, towarzyszysz mi w myśli. Staram się być coraz lepsza i
szlachetniejsza, bo chcę być choć w części warta miłości, którą masz dla mnie. A Ty mówisz,
że zaciemnisz mi życie. Ale teraz już wiesz. Moje życie jest wiele warte, bo wypełnia je
miłość. Jest ona kamieniem węgielnym mego życia, motorem, każe mi wykorzystać każdy
mój talent, najmniejsze uzdolnienie. Jakże mogłabym tak czuć, gdybym nie wiedziała, że
uczucie Twoje jest równie głębokie? Niemożliwe byłoby uznać wielką, jedyną miłość mego
życia za uczucie połowiczne, niezdecydowane. Mam nadzieję, że już nigdy nie pomyślisz, iż
względy materialne mogą zachwiać naszą miłością. Ale dosyć słów serio! Mama była mocno
zdziwiona Twoim wpadnięciem o północy i równie gwałtownym wyjazdem raniutko.
Kochany chłopcze! Już nigdy nie pozwolisz się opanować złemu humorowi i czarnym
myślom, prawda? Jeżeli chcesz im koniecznie podlegać, to masz czas tylko do trzydziestego,
bo potem nie pozwolę.
Woking, 11 czerwca. Najdroższa dziewczynko! Jakaś Ty miła, dobra, słodka.
Odczytywałem kilkakrotnie Twój list, by się coraz bardziej upewniać, że stoisz o wiele wyżej
ode mnie. Twoje pojęcie miłości jest wzniosłe i pozbawione egoizmu. Głupcem byłem
myśląc, że względy materialne mogłyby nią zachwiać. A jednak to miłość właśnie poddawała
mi skrupuły, że przeze mnie może Ci być źle na świecie i dlatego napisałem ów list. Prawie
się cieszę, że była mała burza, bo o ile weselszy wydaje się potem blask słońca! Przez to
poznałem Cię lepiej i głębiej wejrzałem w Twoją duszę. Wiedziałem, że miłość jest po prostu
rdzeniem mej duszy trudno jest uczucia określać słowami — ale nie śmiałem przypuszczać,
że ona i z Twojej strony jest tak głęboka. Jakoś dziś, w czasach tenisa i five o’clocków,
wielka namiętność, taka, o jakiej czytamy w poezji i powieściach wydaje się nie na miejscu.
Myślałem, że gdybym Ci wyjawił to, co czuję, to bym Cię zdziwił, a może przestraszył. A tu
Ty napisałaś dwa listy, które zawierają właśnie to, co byłbym powiedział, szczerze i z głębi
serca. To są moje własne uczucia i nie ma tam ani jednej myśli, której bym nie podzielał. O
Maud! Ja często piszę i mówię lekko, żartobliwie, ale wiedz, że na całym świecie nikt nigdy
nie kochał żadnej kobiety bardziej niż ja Ciebie. Niech się dzieje co chce, do śmierci i do
skończenia świata Tyś dla mnie jedyna. Dopóki będziesz przy mnie, nie dbam o to, co złego
przyszłość przynieść może. Gdyby Cię zabrakło, cały świat nie zapełniłby próżni. Mówisz, że
stałem się motorem Twego życia, że czytasz chętniej, uczysz się więcej, wszystko Cię
bardziej interesuje. Nie mogłaś wynaleźć nic, co sprawiłoby mi większą przyjemność.
To jest cudowne, to po części usprawiedliwia moje pragnienie złączenia naszych
egzystencji. To uspokaja moje sumienie pełne skrupułów. Dobrze się stało, jeżeli taki jest
rezultat. Czuję się szczęśliwy i swobodny odkąd dowiedziałem się o tym. To niemożliwe, aby
mój wpływ doskonalił Cię, ale skoro to mówisz, mogę się tylko cieszyć i dziwić.
Rupton Hale, jeden z moich nielicznych przyjaciół, pesymistycznie zapatruje się na
kobiety. Grałem z nim w środę po południu w golfa i dyskutowaliśmy o intelekcie kobiecym.
Twierdzi, że kobiety nie mają swego zdania, ale zawsze umysł ich odbija jakieś światło,
którego w tej chwili nie widać. Przyznawał im jedynie nadzwyczajną łatwość przyswajania
cudzych zapatrywań. Na to przytoczyłem parę bardzo sprytnych uwag, które słyszałem od
jednej pani. „To siady wrażenia, które jakiś mężczyzna ostatnio na niej wywarł” —
odpowiedział. Według jego teorii w rozmowie z kobietą można odnaleźć ostatniego
mężczyznę, który miał na nią wpływ. „Ona będzie odbiciem człowieka, który z nią ostatnio
rozmawiał”. Nie było to uprzejme, ale niezupełnie pozbawione słuszności.
Najdroższy skarbie, nim skończę, pozwól powiedzieć, że jeżeli wniosłem promień w
Twoje życie, to Ty o wiele, wiele więcej rozjaśniłaś moje. Zdaje się, że dusza moja dopiero
od naszego poznania się zaczęła żyć pełnią. Byłem przedtem taki małostkowy, samolubny, a
życie miałem ciężkie, głupie i bezcelowe. Chodzić, spać, jeść, a potem umrzeć, jakież to
trywialne i materialistyczne. A teraz mury zacieśniające horyzont opadły i otacza mnie
bezgraniczna przestrzeń. Wszystko wydaje się piękniejsze: most na Tamizie, ulica Króla
Wilhelma, plac Abschurch, ciasna klatka biurowa, samo biuro, wszystko zostało owiane
nieznanym urokiem. Chodzę teraz prędzej i głębiej oddycham. A i lepszy jestem. Sam Pan
Bóg wie jak bardzo tego potrzebowałem. Staram—się stworzyć ideał i postępować według
niego. Czuję, że to nieuczciwe dać się postawić na piedestale, podczas gdy najstosowniejsza
byłaby mysia dziura, w której mógłbym się skryć razem z mymi wadami. Jestem podobny do
tego człowieka, o którym Browning pisze, że opłakiwał plamy na swej zbrudzonej duszy, ale
radował się jasnością bijącą od jego pani. A więc moja droga, mała, jasna pani, dobranoc
serdeczna, jedyna i na zawsze kochana.
Sobota, sobota, sobota. Ach, jak mi spieszno do soboty, kiedy Cię mam zobaczyć.
Pójdziemy w niedzielę posłuchać zapowiedzi.
Z
AKOŃCZENIE UWERTURY
St. Albans, 14 czerwca. Najdroższy Franku! Okropnie to nieprzyjemna rzecz usłyszeć
swoje imię publicznie wygłoszone; a jaki donośny głos ma proboszcz. Powiedział jedynie:
„Maud Selby z tej parani”, jakby cała parana miała wiedzieć, a potem o Tobie już bez
przycisku. Zdaje się, że nie uważał nazwiska Franciszka Crosse z Woking za coś mogącego
wszystkich zainteresować. Ale gdy po zapytaniu, czy nikt nie zna przeszkody w naszym
połączeniu, spojrzał wyczekująco wokół, przeszedł mnie dreszcz; zdawało się, że ktoś
wyskoczy jak diabeł z pudełka i zrobi scenę w kościele. Odetchnęłam, gdy ksiądz zmienił
temat. Schowałam twarz w dłonie, ale czułam, że się czerwienię. Popatrzyłam spomiędzy
palców na Ciebie, a Ty siedziałeś spokojnie i miałeś taką minę jakby Ci to robiło
przyjemność. Na przyszły tydzień pójdziemy do kościoła po południu. Tatuś wcale tam nie
uczęszcza od czasu jak sprowadzili nowego organistę; powiada, że nie może znieść tego
rzępolenia!
Jak nam było dobrze razem, nigdy tego nie zapomnę. Jaki Ty jesteś dla mnie dobry, mój
Franku. Mam nadzieję, że nie będziesz żałował tego, co czynisz. Wszystko jest dobrze teraz,
póki jestem młoda i znajdujesz, że ładna. Kontenta jestem, że tak myślisz, ale zarazem
obowiązkiem moim jest powiedzieć Ci, że tak nie jest. Nie mam pojęcia, jak to odkryłeś;
chyba dlatego, że mnie widujesz obok tatusia. Gdybyś mnie zobaczył przy Nelly Sheridan
albo innej naprawdę ładnej pannie, widziałbyś różnicę. Zdarzyło się szczęśliwie, że lubisz
siwe oczy i ciemne włosy, ale to nie znaczy, że ja jestem rzeczywiście ładna. Byłoby mi
przykro, gdyby wszystko polegało na nieporozumieniu i gdybyś się o tym przekonał.
Powinieneś ten list schować jako „dowód klasyczny” (tak mówi tatuś); kiedyś Ci się przyda.
Chciałabym żebyś mnie teraz zobaczył, a właściwie wcale bym sobie tego nie życzyła;
jestem czerwona i zgrzana, a dlaczego? — bo uczę się gotować. Czy to nie jest głupie, że my
panny uczymy się wyjątków z gramatyki francuskiej, geografii Chin, a nigdy nie ugotujemy
najskromniejszej potrawy. To jest wprost śmieszne. Ale na naukę nigdy nie jest za późno,
toteż dziś sama poszłam do kuchni i upiekłam torcik. Nie masz pojęcia, ile rzeczy potrzeba do
tego; myślałam, że kucharka żartuje, jak zaczęła kłaść przede mną te różności; zupełnie jak
sztukmistrz dający przedstawienie. Była tam miska pusta i miska pełna krajanych jabłek,
stolnica i łyżki, jaja, masło, korzenie i naturalnie wanilia. Stłukłyśmy jaja i wrzucałyśmy do
miski. Nie wyobrażasz sobie co za kłopot, gdy jajo upadnie obok miski; potem ucierałyśmy je
z masłem, wanilią i wszystkim innym. Tarłam tak długo, że aż osłabłam zupełnie, nie dziwię
się, że kucharki mają takie duże, grube ręce. Gdy się z tego zrobiło ciasto, rozwałkowałam je,
nałożyłam jabłek, zawinęłam i piekłam w piecu, aż się zrobiło rumiane. Wyglądało bardzo
ładnie i mama powiedziała, że torcik porządnie zrobiony. Trochę był ciężki w stosunku do
wielkości. Mama nie chciała skosztować, bo mówiła, że doktor Fristram nie pochwaliłby
tego, ja zjadłam kawałek i było wcale dobre. Mama powiedziała, że służba może wziąć tort na
leguminę, ale oni poradzili, by oddać go posługaczowi, który ma dużo dzieci. Bardzo
przyjemnie jest pomyśleć, że jest się komuś użyteczną. Wiesz, co zaszło dziś rano? Przysłali
dwa prezenty ślubne. Pierwszy to ładne sztućce do ryby, podarunek od pani Janowej Beyrick,
starej znajomej rodziców. Bardzo to uprzejmie z jej strony, no i bardzo ładny garnitur.
Drugim jest wspaniała torba z przyborami podróżnymi, od wuja Artura; na niej wybite litery
M.C. Zaraz wykrzyknęłam: „Ach co za szkoda, dali złe litery”, a mama w śmiech. Myślę, że
człowiek prędko się do tego przyzwyczaja. Jakbyś się czuł gdybyś to Ty miał zmienić
nazwisko? Nazywaliby Cię Selby, ale Ty czułbyś się zawsze Crossem. Ja nie żartuję teraz, ale
kobiety nieraz żartują niechcący. Kiedyś proboszcz jechał w swoim wózku, a mama
powiedziała: „Jaki ładny tandem”. Chciała, zdaje się, powiedzieć: dogcart, ale tatuś uznał, że
to najzabawniejsza rzecz, jaką słyszał w ostatnich czasach. Mama się cieszyła, ale możliwe,
że do tej chwili nie wie, dlaczego to miało być zabawne. Okropnie głupie listy piszę; czy nie
przeraża Cię myśl, że są dziełem osoby, z którą masz spędzić całe życie? Jakoś nie wydajesz
się tym zaniepokojony. To odważnie z Twojej strony. Przypominam sobie teraz, że nie
dokończyłam kwestii, którą zaczęłam ten list. Przypuściwszy nawet, że jestem ładna (moja
cera jest czasami okropna), powinieneś pamiętać o tym, jak prędko lata płyną i jak się kobieta
łatwo starzeje. Ledwie się pobierzemy, a zacznę dostawać zmarszczek i tracić zęby. Biedaku,
to będzie straszne dla Ciebie. Mężczyźni zmieniają się mało i z wolna. Nic im to zresztą nie
szkodzi, bo nikt nie wychodzi za nich dlatego, że są ładni. I Ty Franku powinieneś żenić się
za mną nie dla mego wyglądu, ale dla tego, kim jestem, dla mojej duszy, tak jakbym wcale
nie miała ziemskiej powłoki. Ja Cię tak kocham, naturalnie ciało także. Sama nie wiem jak
Cię kocham, tylko wiem, że gdy jesteś ze mną, zdaje mi się, że śnię. Żyję tą chwilą. Twoja na
zawsze, Maud.
PS. Tatuś nas przestraszył, przyjechał i powiedział, że cała rodzina posługacza ciężko się
rozchorowała. To był żart, furman w drodze powiedział mu o moim torciku. Bardzo to
brzydko ze strony tatusia.
Woking, 17 czerwca. Chciałbym bardzo, żebyś przyjechała do miasta w sobotę rano.
Wrócimy do St. Albans razem wieczorem, spędzimy miło cały dzień. O niczym więcej nie
myślę i liczę godziny. Proszę Cię, urządź to, niech Ci nic nie przeszkodzi. Ty zawsze zrobisz,
co zechcesz. Nie zapieraj się, moja panno, bo tak jest. Spotkamy się przy budce księgarskiej
na dworcu Charing Cross o godzinie pierwszej. Gdyby coś Ci miało przeszkodzić,
zatelegrafuj do klubu. Pójdziemy razem po sprawunki i możemy się dobrze zabawić. Powiedz
matce, że przyjedziemy w sam raz na obiad. Upiecz drugi torcik, a ja go zjem. W biurze nie
ma wiele pracy i obejdą się beze mnie.
Dostałaś więc sztućce do ryby, to dziwne, bo i ja także tego samego dnia dostałem
pierwszy prezent i w dodatku taki sam. Jeżeli dostaniemy jeszcze jeden, to zaprosimy kogoś
ha obiad z rybą, albo schowamy aby ofiarować Twojej przyjaciółce Nelly Sheridan, gdy
będzie wychodzić za mąż. To się przyda. Dostałem jeszcze dwa prezenty. Jednym jest
maszynka spirytusowa „Tantalus”, od moich kolegów biurowych, a drugim para kandelabrów
brązowych od klubu krykietowego. Ułożyli to tak, że nic nie wiedziałem i byłem okropnie
zdziwiony, gdy pewnego wieczoru zjawiła się deputacja. Na karcie był napis: „Niechaj Wasze
uczucia będą wieczne, a szczęście bez chmur,, dopóki nie zdobędziesz stu punktów naraz”.
Muszę podzielić się z Tobą ważną wiadomością; przeglądałem moje rachunki, zrobiłem
bilans i spostrzegłem, że jestem winien ludziom więcej niż myślałem. Byłem zawsze trochę
niedbały i nie wiedziałem jak stoję. Suma wszystkich rachunków wynosi około stu funtów.
Największy, 42 funty, przysłała firma krawiecka na Conduit Street. Obstalowałem tam
ubranie ślubne i to ich na razie uspokoi. Mam dość gotówki, aby zapłacić reszcie dłużników. I
nie będziemy potrzebowali oszczędzać podczas podróży ślubnej. To byłoby okropne. Może
między prezentami znajdą się czeki? Miejmy nadzieję. Jest jeszcze jedna ważna kwestia, w
której muszę zasięgnąć Twojej rady. Mówiłaś, że nie powinienem mieć przed Tobą tajemnic,
więc powiem; inaczej bym Cię nie nudził. Chciałem tę rozmowę odłożyć do soboty, ale
myślę, że lepiej będzie, jak o tym pomyślisz dłużej i wtedy zadecydujemy. Poręczyłem za
kogoś i to nieokreśloną bliżej sumę. To brzmi niepokojąco, prawda? Nie jest jednak tak źle,
jak się zdaje, bo dotąd nic się jeszcze nie stało. Co jednak zrobić z tym w przyszłości.
Odpowiedź jest łatwa. To poczciwy człowiek, agent Towarzystwa Ubezpieczeń; miał
zeszłego roku jakieś niedokładności w rachunkach. Byłby został wydalony, ale gdy poznałem
jego żonę i rodzinę, nabrałem przekonania, że tego więcej nie będzie i uratowałem go
poręczeniem. Nazywa się Farintosh, jest jednym z tych miłych ludzi o słabym charakterze, do
których się ma słabość, a równocześnie brak zaufania. Mogę naturalnie cofnąć w każdej
chwili moje poręczenie, ale byłoby to dla niego gromem z jasnego nieba i ruiną dla całej
rodziny. Nie powinno się, moim zdaniem, stając u wrót własnego szczęścia, czynić kogoś
nieszczęśliwym. Będziemy jeszcze o tym mówić i zrobię tak, jak mi poradzisz. Nie
zapominaj, że jestem odpowiedzialny tylko w razie wykroczenia z jego strony, a myślę, że
tego nie będzie po otrzymanej nauce.
Mam nadzieję, że przyszłe nasze mieszkanie będzie doskonałe. Nazywa się „Pod lipami”,
na Maybury Road, jakieś pięć minut od stacji. Gdybyście z matką mogły się wybrać we
wtorek lub środę, wziąłbym urlop na pół dnia i pojechalibyśmy razem oglądać je. Przed willą
jest ładny gazon, a z tyłu ogródek, oranżeryjka (nawet); jadalny pokój i salon na parterze. W
każdym pokoju zmieścić można naraz pięć osób. Podczas przyjęć będziemy musieli
wywieszać tabliczki z napisami: „W jadalni pełno”, „W salonie pełno”, „Jest miejsce w
oranżerii”. Są też dwie sypialnie, duża garderoba i skład. Kucharka i pokojowa wystarczą
nam zupełnie. A na dodatek niedrogo, jakby dla nas zbudowane. Wprawdzie Rupton Hale
powiada, że trzeba będzie uważać, aby się wciąż o ściany nie ocierać, a jak się będzie chciało
kichnąć, to lepiej wyjść do ogrodu, ale to są żarty.
Co za głupi list, mam nadzieję, że w sobotę lepiej wypadnę. To zależy zawsze od
chwilowego nastroju; czasem jestem inny niż bym chciał, a nieraz nawet inny niż
powinienem być. Chciałbym uprzyjemnić Ci sobotę, ostatnią wspólną wycieczkę przed
„owym” dniem. Bywały czasy, w których byłem nieznośny i to wtedy, gdy chciałem Ci się
najbardziej podobać. Ale Ty jesteś zawsze miła, dobra i spokojna. Więc do soboty, moje
kochanie; Twój na zawsze Frank.
PS. Dodaję, że nadszedł wspaniały garnitur do ryby z naszymi inicjałami od pani Preston,
dawnej znajomej mego ojca. Byłem wczoraj w magazynie Spółki Złotników i kupiłem…
zgadnij co? Wygląda prześlicznie na swojej białej, atłasowej podściółce. Ja je lubię szerokie i
płaskie, myślę, że Ci się będzie podobała. Dziwne mam uczucie, patrząc na nią: niech się
stanie co chce, w słońce czy niepogodę, radość czy zgryzotę, ona będzie z nami, będzie nas
łączyła i będziemy ją widzieli do tej chwili, dopóki nasze oczy w ogóle będą coś rozróżniać.
— Sobota, sobota, sobota.
D
WIE ARIE SOLOWE
Mieli się spotkać przy budce księgarskiej na Charing Cross o godzinie pierwszej, więc pan
Frank Crosse był już kwadrans przed pierwszą na miejscu, spacerował niecierpliwie,
przystawał przy każdym ukazaniu się sylwetki kobiecej, jak pies legawy wypatrujący
kuropatwy. Nim przyszedł, prześladowała go myśl, że Maud może przypadkowo zjawić się
wcześniej i jego nie zastać. Każda chwila z nią była mu tak droga, że jadąc na dworzec
zmienił fiakra, gdyż wydawało mu się, że ten ostatni ma lepszego konia. Ale znalazłszy się na
miejscu stwierdził, że tak punktualna osoba ani się nie spóźnia, ani nie zjawia się zbyt
wcześnie. A teraz, z brakiem logiki właściwym zakochanym ludziom, zapomniał, że to on
zjawił się za wcześnie, i przechadzał się z miną desperata, kreując w myśli mnóstwo
okoliczności, które mogły ją zatrzymać w drodze. Ludzie przyglądali mu się tymczasem, a
my możemy uczynić tak wraz z innymi.
Frank Cross był wysoki. Mniej więcej metr osiemdziesiąt pięć, dobra figura i elastyczny
krok człowieka, który od dzieciństwa uprawiał sport. Szczupły, ale barczysty, trzymał się
prosto i spojrzenie miał śmiałe, co świadczyło jednocześnie o rasie i energii. Twarz miał
opaloną, a wąsy i włosy jasne. Oczy w całej twarzy najpiękniejsze, szafirowe, pełne wyrazu,
czasem niesłychanie łagodne i miłe, czasem znów surowe i twarde. Był sierotą i po rodzicach
nie odziedziczył nic prócz zdolności artystycznych po matce; nie dość jednak wielkich, by z
ich pomocą zbudować egzystencję, ale dość, by wyrobić niejakie ambicje literackie, a
charakter uczynić bardziej interesującym. Najlepsi przyjaciele nie mogli odmówić mu kilku
wad, ale były to tylko cienie charakteru. Stanowczość, silna wola, uczuciowość i zdolność do
głębokich wzruszeń, oto zalety które starczały za wszystko inne. Żadna kobieta nie uważała
go za nudnego. Choć może lepiej by było gdyby za takiego uchodził, bo jego żywotna natura
rzadko kiedy zadowalała się zwykłą przyjaźnią. Był to, jak zobaczymy później, młody
człowiek z przeszłością, do czasu jednak, gdy Maud Selby ukazała się jak anioł na drodze
jego życia. Lat miał dwadzieścia siedem. Można jeszcze opowiedzieć o nim parę rzeczy,
których sam o sobie nie byłby powiedział za nic w świecie. Był jedynakiem i sierotą, ale zajął
się swym dziadkiem i babką, którzy ze śmiercią jego ojca zostali bez centa. Pomimo ciężkiej
czasami sytuacji, potrafił im zapewnić wygodę w małym domku w Worcester. Nie wspomniał
nigdy, że ma finansowe trudności, obawiając się, że mogłoby to być przykre; toteż gdy
nadchodził kwartalny czek, przyjmowali go jako cos naturalnego, nie podejrzewając nawet z
jaką był połączony ofiarą. I on sam nie poczytywał sobie tego nigdy za zasługę. Pracował
pilnie i prędko awansował w Towarzystwie Ubezpieczeń, w którym zaczynał jako praktykant.
Zjednywał sobie przełożonych uprzejmością i otwartością. Dostał się też do sławnej
jedenastki krykietowej w klubie Surrey. Nie wyrokując więc, czy był rzeczywiście
odpowiedni dla Maud, o czym w swojej skromności powątpiewał, możemy z całą pewnością
stwierdzić, że był jej tak samo godzien jak każdy inny młody człowiek.
Jego pełna uczuć dusza, po szczycie radosnego oczekiwania, pogrążyła się właśnie w
przepaść desperackich rozmyślań, że Maud go opuściła, gdy z uderzeniem godziny pierwszej
ona sama ukazała się na platformie. Ta prześliczna figurka, szykowny wygląd, zgrabne ruchy,
ładny sposób trzymania głowy, żywy elastyczny krok; po tym wszystkim można ją rozpoznać
pośród tysiąca innych. Serce drgnęło na jej widok, ale prawdziwie angielska zdolność
ukrywania uczuć pozwoliła jedynie postąpić żywo naprzeciw niej z twarzą spokojną i oczami
tylko wyrażać uczucia.
— Jak się masz!
— Dzień dobry.
Stał chwilę, patrząc na nią w milczeniu. Cieszył się i podziwiał śliczną całość. Przejęty był
podziwem, czcią i jakby onieśmielony. Czym sobie na to mógł zasłużyć? Przypatrywała mu
się spod oka, trochę drwiąco, z wesołym figlarnym uśmiechem, który stanowił jeden z jej
głównych wdzięków.
— Pan dobrodziej pochwala?
— Bagatela! Jesteś cudowna!
— To dobrze. Nie czekałeś długo?
— Nie, to jest tak sobie.
— Wyglądałeś tak uroczyście, gdy cię zobaczyłam.
— Naprawdę?
— A potem prawie podskoczyłeś.
— Czy tak? To źle?
— Dlaczego?
— Właściwie nie wiem, ale uważam, że każdy powinien ukrywać swe emocje, może to
głupie, ale we mnie instynktowne.
— Nic nie szkodzi, to wcale nie był wielki skok. Dokąd pójdziemy?
— Chodźmy do poczekalni.
Weszli do ponurej, ciemnawej sali, zadymionej i dusznej. Drewniane ławki otaczały
prostokąt brunatnego linoleum. W kącie siedział jakiś robotnik z żoną i dzieckiem. Czekali z
bezmyślną cierpliwością, mieli jechać na sobotnią wycieczkę i spóźnili się na pociąg. Maud
Selby i Frank Crosse zajęli kąt przeciwny. On wyjął z kieszeni pudełeczko od jubilera i
otworzył je. Coś błysnęło na atłasie.
— Franku, czy to naprawdę ta?
— Podoba ci się?
— Jaka szeroka, mamina jest cieniutka.
— Wtedy nosili wąskie.
— Śliczna jest, czy mogę? Albo nie, jest jakiś zabobon z tym związany.
— O to nie ma obawy, przymierzałem ją do pierścionka z szafirem.
— Prawda! Zasłużyłeś na porządną burę. Jak mogłeś zapłacić dwadzieścia dwie gwinee za
pierścionek. Tak jest, mój panie, bo widziałam wczoraj taki sam w Spółce Złotników. Ty
rozrzutny chłopcze.
— To z zaoszczędzonych pieniędzy.
— Trzeba je było schować na ważniejsze wydatki.
— Żadne nie były w połowie tak ważne.
Maud odsunęła woalkę i przypatrywała się uważnie małemu złotemu kółku.
Mglisty promień londyńskiego słońca padał przez okno wprost na jej włosy i rzucał na
rozwiane loczki miedziany blask. Była to twarz piękna, wrażliwa, subtelna, kobieca,
emanująca niewinną wesołością i dziecinną figlarnością, o pełnych wyrazu oczach i łagodnej
linii ust, która mówiła o inteligencji, a zarazem o zdolności do poświęceń.
Zwyczajny amator piękności rysów nie zwróciłby na nią baczniejszej uwagi, tak samo
człowiek powierzchowny, lubiący wyraźne przejawy temperamentu. Ale ktoś, kto umiał
patrzyć, w całym Londynie nie znalazłby milszego dziewczęcia niż Maud Selby, siedząca pod
oknem w popielatym kostiumiku i w miedzianej glorii włosów.
Oddała obrączkę, a jej ruchliwa twarz przybrała poważniejszy wyraz.
— Czuję tak samo jak pisałeś, Franku; jest w tym coś tragicznego, ona pozostanie ze mną
na zawsze, cała nasza przyszłość oprzędzie się wokół tego kółeczka.
— Boisz się?
— Bać się? jej dłoń w szarej rękawiczce spoczywała przez chwilę na grzbiecie jego ręki.
— Nie obawiam się niczego, gdy jesteś ze mną; to jest rzeczywiście niezwykłe, bo z
natury jestem bojaźliwa. Ale nawet gdybym znalazła się w prawdziwym niebezpieczeństwie,
byłoby tak samo. Ja staję się po prostu częścią ciebie, a ty masz dość odwagi na nas dwoje.
— Nie przypisuję sobie zbyt wielkiej odwagi — rzekł Frank — mam takie nerwy jak
wszyscy.
Popielaty kapelusik pochylił się twierdząco.
— Ja coś i o tym wiem.
Ty masz o mnie fałszywe wyobrażenie, to jest przyjemne, ale i przykre, bo czuję się
oszustem. Ty sobie wyobrażasz, ze jestem bohaterem. Bóg wie czym, a ja wiem, że jestem
takim samym młodym człowiekiem jak wszyscy, którzy chodzą po londyńskim bruku i nie
jestem wart więcej… niż każdy inny.
Roześmiała się z błyszczącymi radością oczami.
— Lubię, gdy tak mówisz — rzekła — to właśnie jest w tobie piękne.
Nie ma nadziei, by przekonać słuchacza, że nie jest się bohaterem, jeżeli same argumenty
są poczytywane za bohaterstwo. Frank wzruszył ramionami.
— Daj Boże, żebyś odkrywała moje wady stopniowo, a nie wszystkie naraz — powiedział.
— A teraz, Maud, mamy przed sobą Londyn i cały dzień do dyspozycji. Dokąd pojedziemy,
wybieraj.
— Wszystko mi jedno, z tobą i tu mogłabym siedzieć do wieczora.
Ten projekt miłego spędzenia czasu wywołał w obojgu wybuch śmiechu.
— Chodźmy — rzekł Frank — pogadamy w drodze.
Rodzina robotnicza czekała jeszcze, Maud wychodząc dała dziecku szylinga. Była tak
szczęśliwa, że chciała wszystkich wokół widzieć szczęśliwymi. Ludzie oglądali się za nią,
gdy przechodziła. Z lekkimi rumieńcami na policzkach, światełkami w oczach, uosabiała
młodość, miłość, życie. Jakiś starszy jegomość drgnął na jej widok i patrzył ze zmienioną
twarzą, dopóki nie znikła mu z oczu. Niegdyś taki sam rumieniec wykwitał na czyichś ustach,
a słowa jego wywoływały podobne blaski w czyichś oczach.
— Może weźmiemy fiakra?
— Franku, powinniśmy uczyć się oszczędności. Chodźmy piechotą.
— Dzisiaj?
— Masz tobie! Widzisz sam, jaki mam na ciebie zły wpływ.
— Wprost demoralizujący! Ale jeszcze nie ustaliliśmy dokąd pójdziemy.
— Wszystko jedno, byle razem.
— Jest zajmujący mecz krykietowy między klubem australijskim a Surrey. Czy zajęłoby
cię to?
— Dobrze, jeżeli chcesz.
— I są przedstawienia popołudniowe we wszystkich teatrach.
— Ty wolisz być na dworze.
— Ja wolę to co ty.
— Dobrze, więc proponuję, żeby zjeść drugie śniadanie.
Przeszli przez plac przed dworcem i minęli piękny, starożytny krzyż kamienny. Pośród
dorożek i pojazdów, spieszących przechodniów i wozów ciężarowych, stała pamiątka wieków
średnich, pomnik pobożności postawiony przez króla z rodu Plantagenetów ku pamięci
kochanej małżonki.
— Sześćset lat temu — mówił Frank, gdy się zatrzymali — ten stary krzyż był obstawiony
heroldami i rycerzami, wszystko na cześć tej, którą czcił król. Teraz posłańcy miejscy
zajmują miejsca kamiennych rycerzy, a tam gdzie miały brzmieć trąby heroldów, rozlegają
się odgłosy klaksonów. Tylko krzyż stoi niewzruszony na dawnym miejscu. To jedna z
pamiątek, które żywo przywodzą na pamięć historię naszej ojczyzny. Maud chciała usłyszeć
coś o królowej Eleonorze, więc Frank opowiedział, co pamiętał.
— Była żoną Edwarda I i cudownej piękności kobietą. Ona to wyssała ranę, gdy został
pchnięty zatrutym sztyletem. Umarła gdzieś na północy, a on sprowadził ciało, aby je
pochować w opactwie Westminster. Gdziekolwiek kondukt stawał na noc, tam król stawiał
krzyż. Wzdłuż całej Anglii stoją pamiątki smutnej podróży.
Obeszli White Hall i minęli kirasjerów na wielkich czarnych koniach. Frank wskazał na
jedno z okien sali bankietowej.
— Widziałaś pamiątkę po królowej Anglii — rzekł — popatrz teraz na to okno, które
wiąże się z pamięcią jednego z jej królów.
— Dlaczego Franku?
— Podobno przez nie Karol I wychodził na szafot, gdy mu mieli ściąć głowę. Pierwszy raz
naród pokazał, że ma władzę większą niż królewska.
— Biedak — mówiła Maud — taki piękny, takim dobrym był mężem i ojcem.
Najlepsi królowie są właśnie najniebezpieczniejsi.
— Och, Franku!
Karol był zacnym człowiekiem, a wywołał wojnę domową. Jerzy III miał charakter bez
skazy, a jego głupota pozbawiła nas Ameryki i prawie że zgubiła Irlandię. Po każdym z nich
wstępowali na tron ludzie małej wartości, a jednak uczynili dużo mniej złego.
Doszli do końca White Hall i otwarł się przed nimi wspaniały widok na Opactwo
Westminster i budynki parlamentu. Najszacowniejsza ze starych angielskich budowli
naprzeciw najpiękniejszej nowoczesnej. Jak naród, pozbawiony gustu i oddany
utylitaryzmowi, mógł zdobyć się na wybudowanie czegoś tak wdzięcznego, pozostanie dla
podróżnika zagadką. Słońce oświecało złocenia attyki, a wieże prezentowały się wspaniale w
przymglonej londyńskiej atmosferze, niby pałac w marzeniu sennym. Był to gmach stosowny
na siedzibę rządu, którego łagodnemu jarzmu podlegała piąta część ludzkości; rządu
popartego tak słabą siłą zbrojną, iż tylko dobra wola ujarzmionych mogła go utrzymać.
Frank i Maud przypatrywali się w milczeniu.
— Jakież to piękne — wykrzyknęła — jak te złocenia rozjaśniają całą budowlę.
— Szkoda, że nie używają ich częściej w naszej ponurej londyńskiej architekturze —
dodał Frank. — Pomyśl, jak wspaniale wyglądałaby kopuła Św. Pawła, pozłocona niby słońce
wschodzące nad stolicą. Ale oto i nasza restauracja, a stary Big Ben oznajmia, że to już
prawie druga.
W
BRYTYJSKIEJ
W
ALHALLI
Omówili rozkład i umeblowanie mieszkania, suknie drużek, naukę gotowania i prezenty
ślubne, zalety Brighton i rodzaje miłości, woleje w tenisie (Maud była utalentowaną
tenisistką), bilety sezonowe, przyszłość świata, to wszystko przy buteleczce Perrin–Jones.
Wybryk to zaiste godzien potępienia, ale miała to być ich ostatnia eskapada przed ślubem,
więc pili za wspomnienia dobrych minionych chwil i za powodzenie w przyszłości. Jako para
przyjaciół, nie tylko kochanków, mogli rozmawiać bez końca. Frank nie lubił rozmów o
niczym, a Maud sztucznego ich podtrzymywania. Oboje woleli milczenie, niż
konwencjonalne słówka.
— Pójdziemy zaraz — rzekł Frank, płacąc rachunek — ty jeszcze nie widziałaś
Australijczyków, prawda?
— Owszem, w Clitton, cztery lata temu.
— Ale to inna drużyna, jest wśród nich dziewięciu, którzy jeszcze nie grali w Anglii.
— Oni są bardzo sprawni, nie sądzisz?
— Bardzo, a suche lato im pomaga. Najlepszym jest Giffen, ale Darling, Iredale i Mady
Hill są również znakomici. Więc, o mój Boże, co za szkoda!
Wstając spojrzał w okno i ujrzał jedną z tych niespodzianek, którymi natura przerywa
monotonię życia na Wyspach brytyjskich. Słońce znikło, gęsty szary opar unosił się znad
rzeki, a deszcz padał ze spokojnym uporem, gorszym od najgwałtowniejszej ulewy. Już po
meczu krykietowym.
— Dwie kawy i dwie benedyktynki — zakomendenderował Frank i oboje usiedli.
Minęło pół godziny, a chmury były coraz ciemniejsze.
Smutna szara rzeka toczyła leniwie swe fale; w oddali przedzielone przestrzenią oślizłego
bruku ciemniały potężne mury Katedry Westminsterskiej.
— Czy zwiedzałaś Opactwo, Maud?
— Nie, Franku, ale zrobiłabym to chętnie.
— Ja byłem tylko raz. Czy to nie wstyd, że każdy z nas, młodych Anglików, zna wszystkie
teatrzyki i kawiarnie Londynu, a nie bywa tam, gdzie jest ostoja naszej rasy? Najstarszy i
najpotężniejszy pomnik, jaki sobie postawił naród. Już sześćset lat temu Anglia patrzyła na to,
jak na świętość religijną i narodową. Nasi królowie, żołnierze i poeci kładą się tam na
wieczny spoczynek. Toteż jest w starej katedrze tak ciasno, że już prawie miejsca nie ma na
nowe pomniki. Chodźmy tam na godzinkę.
Weszli przez bramę Salomona, jako najbliższą. U wejścia otrzepali się z wilgotnego pyłu.
— Do kogo należy Opactwo, Franku?
— Do ciebie i do mnie.
— Żartujesz!
— Wcale nie, należy do każdego, kto płaci podatki. Czy słyszałaś o Szkocie, który chciał
zwiedzić okręt wojenny? Kogo mam zameldować kapitanowi? spytał wartownik. Jednego z
właścicieli, odpowiedział Szkot. Taka sama jest nasza pozycja wobec katedry.
Weszli z uśmiechem na ustach, który znikł, gdy zamknęli za sobą odrzwia. W tym
świętym przybytku, mieszczącym duszę narodu, panowała powaga i milczenie, które działało
nawet na ludzi bezmyślnych i roztrzepanych. Frank i Maud stanęli. Wysokie kolumny, proste
i smukłe jak drzewa, wyrastały długą aleją. U pułapu wyginały się w piękne łuki i łączyły z
łukami siostrzanych kolumn, tworząc kamienny deseń o wspaniałym rysunku.
Naprzeciw olbrzymie okno o rozecie z barwnego szkła, wspaniałe purpurą i wszystkimi
odcieniami karminu, przeświecało przez mrok wnętrza. Tu i tam, w każdej nawie, poruszało
się w cieniu kilku zwiedzających, a wzdłuż murów spoczywali wielcy zmarli.
Cicho było w tym przybytku umarłych, do uszu dochodził jedynie ściszony odgłos kroków
w oddali lub szepty rozmów w pobliżu. Maud uklękła i ukryła twarz w dłoniach. Frank modlił
się również, myślą więcej niż słowami. Potem ruszyli wzdłuż nawy. Frank przypomniał sobie
ustęp w książce Macaulay, gdzie mówi ona o ludziach, którzy wyniszczeni pracą i walką w
parlamencie, przychodzą tu odpocząć w spokoju. Tu leżą ludzie, którym powierzano ster, a
oni czasem mądrze, czasem nierozsądnie, ale zawsze uczciwie pracowali.
Są tu Canning i Peel, także Pitt, Fox, Grattan i Beaconsfield. Rządy i opozycje pozostawili
za murami. Między posągami jeden Beaconsfield ma twarz człowieka, który wszystko
zawdzięcza sam sobie. Inni wyglądają tak delikatnie, że trudno uwierzyć, iż mieli tyle siły, ile
trzeba by rządzić. Frank opowiadał, co wiedział o każdym z nich: o Grattanie,
najszlachetniejszym z Irlandczyków; o Castlereaghu, którego trumnę gonił aż do katedry
rozszalały tłum, chcąc wydrzeć i znieważyć ciało; o Foxie, filozofie, lubiącym używać życia;
o Palmerstonie, dzielnym sportsmenie, który na starość nie mógł chodzić, ale mógł dosiąść
konia.
Dziwili się realizmowi oblicza admirała Warrena naznaczonego ospą i naiwności
rzeźbiarza, który Roberta Peela ubrał w rzymską togę. Zwróciwszy się w prawo szli bez celu
wzdłuż nawy głównej. Oko podziwiało wysokość stropu, a umysł korzył się przed wielkością
tych, nad grobami których strop ten się wznosił. Tu leżał Darwin, a tam Izaak Newton. Obok
siebie spoczywali Ben Jonson; Stephenson, twórca dróg żelaznych; Livingstone, podróżnik;
Wordsworth, Kingsley i Arnold. Tu byli rycerze wolności: Clyde, Ontram i Lenorence;
malarze, poeci, lekarze; wszyscy dobrzy synowie, z których każdy służył matce ojczyźnie. A
gdy się skończyła ich służba, matka wyciągała kochające dłonie, tuliła ich zimne zwłoki, a za
każdego zmarłego syna wysyłała w życie nowego. I łono jej było ciągle płodne dziećmi
kochającymi i wiernymi. Idź do katedry i patrz, a gdy się przeszłość narodu roztoczy przed
twymi oczami, nie musisz obawiać się o jego przyszłość.
Frank był zachwycony jednymi nagrobkami, a zdumiony dziwacznością innych i z obu
tych uczuć zwierzał się narzeczonej. Zauważyli, że współczesne i elżbietańskie mają dużo
cech wspólnych, jak np. typy twarzy, sposób układania włosów, elegancja architektury. W
innych epokach panowała nieznośna afektacja, która przy końcu osiemnastego stulecia
osiągnęła punkt kulminacyjny.
— Wszystko wymuszone: postać, napis, całość — mówił Frank. — Te nieznośne
alegoryczne grupy, otaczające zmarłego, są dziećmi tej samej epoki, która wydała doktora
Johnsona i jego napuszoną prozę. Najgłębsze wrażenie wywołuje się zawsze najprostszymi
środkami; tak zawsze było i będzie. Ale ten napis łaciński jest efektowny, przyznaję…
Był to na wpół zatarty napis, pod mocno zniszczoną statuą z czasów Elżbiety. Figurze
brakowało nóg, a rysy były zniekształcone. Dwa słowa zwróciły uwagę Franka:
Moestisissima uxor, najżałośniejsza małżonka umieściła ją tam.
— Biedny zniszczony pomnik miłości małżeńskiej. Chodźmy teraz w kąt poetów.
To byłoby zebranie, gdyby pewnego dnia każdy z tych ludzi stanął w drzwiach swego
grobowca. Tennyson ostatni i niemal największy z tych wielkich, leżał pod białą taflą
posadzki
— Sunset and evening star
And one clear call for me
(Zachód słońca i gwiazda wieczorna
To na mnie wołanie wyraźne)
przypomniał Frank. — Co za wspaniała myśl starca; gdybym układał poetów w szereg,
postawiłbym go zaraz za Szekspirem.
— Niewiele go czytałam — rzekła Maud.
— Będziemy go czytywać razem, a wiele bliższym poety czuje się ten, kto stał nad jego
grobem. Ten duży grobowiec to Chaucera, ojca poezji angielskiej. Obok Tennysona
spoczywa Browning, przyjaciele za życia złączeni są po śmierci. Był on może nawet
głębszym myślicielem, a rym i rytm ma równie cudowne.
— Co za piękna twarz! — wykrzyknęła Maud.
— To biust Longfellowa, Amerykanina.
Odczytali napis: „Angielscy wielbiciele amerykańskiego poety umieścili to popiersie
między pomnikami wieszczów Anglii’
— Cieszę się, że to widziałam — powiedziała Maud — znam jego wiersze bardzo dobrze.
— Zdaje się, że jest on najbardziej poczytnym autorem piszącym po angielsku.
— Kogo wyobraża ta statua?
— To Dryden. Co za rozumna twarz, o wybitnym współczesnym typie. Tu, koło drzwi,
jest Walter Scott.
— Ma pełną dowcipu twarz.
— A jakie wysokie czoło, to wielki umysł.
— To jest Burns, inny wielki Szkot, czy nie uważasz, że jest między nimi pewne
podobieństwo?
— A tam są Dickens i Thackeray. Wierzę, że przeczuwali, że tu spoczną… —
Odgadujemy tylko prawdopodobieństwo niektórych wydarzeń.
— To jest coś więcej. Ja miałem przeczucie, że się z tobą ożenię już pierwszego dnia, w
którym cię ujrzałem. A przecież to nie wydawało się prawdopodobne? W głębi duszy czułem,
że tak się stanie.
— Ja wiedziałam, że wyjdę za ciebie Franku, gdyż inaczej w ogóle nie wy szłabym za
mąż.
— Masz tobie! Oboje mieliśmy to uczucie, czyż to nie dziwne?
— Tędy, proszę państwa, teraz do królów!
„Państwo” była to ciekawie mieszana grupa osób, czekających w głównych drzwiach na
przewodnika. Był tam wysoki, rudobrody mężczyzna o wybitnie szkockiej wymowie, z
drobną, sympatyczną żoną; Amerykanin z dwoma głośnymi, egzaltowanymi córkami;
zgrabny oficer marynarki; dwóch młodzieńców, których uwagę odrywała od nagrobków
obecność Amerykanek, i jeszcze z tuzin turystów różnej płci i wieku.
Frank i Maud przyłączyli się do nich i weszli razem do grobowców królewskich.
— Tędy, proszę państwa — wskazywał przewodnik i pospieszyli po kamiennych flizach
posadzki. Stanęli przy grobowcu, na którym wyobrażona była postać kobieca o smutnej
szczupłej twarzy.
— Maria, królowa szkocka — rzekł przewodnik — najpiękniejsza kobieta epoki. Ten
pomnik postawił jej syn, Jakub I.
— Czy nie jest prześliczna? — rzekła jedna z Amerykanek.
— No nie wiem, ja się spodziewałam więcej — odpowiedziała druga.
— Przyznaję — mówił ich ojciec — że wydarzenia jej życia nie mogły wpłynąć dodatnio
na urodę.
— Ile miała lat umierając?
— Czterdzieści cztery, w dniu egzekucji.
— No to wygląda młodo, na swój wiek — mruknął Szkot i całe towarzystwo posunęło się
naprzód. Frank i Maud przystanęli, aby dłużej popatrzyć na nieszczęśliwą królową, barwnego
francuskiego motyla, który z jasnej i ciepłej ojczyzny dostał się w ponury kraj psalmów i
krwi.
— Ale była twardsza niż jej rasa — rzekł Frank — zrobił osiemdziesiąt mil po bitwie pod
Langside i nie czuła się zmęczona.
— Tutaj wygląda na zmęczoną, biedactwo — mówiła Maud — przypuszczam, że ucieszył
ją spoczynek.
Przewodnik wymieniał dalsze groby. — Tu leży królowa Anna, a koło niej Maria, żona
Wilhelma III, a tu Wilhelm. Król był małego wzrostu, a królowa wysoka, toteż na posągach
król zawsze stoi na podwyższeniu. W tych podziemiach spoczywa trzydziestu ośmiu
Stuartów.
Trzydziestu ośmiu Stuartów! Książęta, biskupi, generałowie, będący niegdyś solą ziemi,
najpotężniejsi w narodzie, teraz zrzuceni w jedno miejsce i nazywani trzydziestoma ośmioma
Stuartami. Tak to republikanka śmierć i radykał czas wyrównują różnice społeczne.
Weszli za przewodnikiem do innej kaplicy z imieniem Henryka VII nad drzwiami.
Wielcy budowniczowie i rzeźbiarze żyli w owych czasach; gdyby kamień był podatny jak
wosk, nie można by stworzyć nic misterniejszego, doskonalszych kształtów, wolut, girland
pnących się po ścianach i zwieszających ze stropu. Nigdy, zda się, ręka ludzka nie stworzyła
czegoś pracowiciej ozdobnego, a żaden mózg nie wymyślił rysunku o większej harmonii i
piękności.
W środku, z całą okazałością średniowiecznego przepychu, otoczone ogromną ilością
herbów i dodatków heraldycznych leżały dwa brązowe posągi: Henryka i jego żony.
Przewodnik przypomniał słowa testamentu tego króla, który kazał się pochować „z
szacunkiem należnym królewskiej godności, unikając przeklętej parady i karygodnych
zbytków”. W tych silnych określeniach Frank zauważył objaw gorącej krwi Tudorów.
Niezłomny charakter Henryka VIII można było odczytać z ascetycznej i jakby kapłańskiej
twarzy wychylającej się z sarkofagu.
Przeszli koło uszkodzonych grobowców Cromwella, Blake’a i Iretona; była to podła
zemsta tych, którzy nie potrafili dorównać im w boju. Zwrócili uwagę na grób Jakuba I, który
nie postawił sobie nagrobka i po śmierci dowiódł, że godzien jest opinii filozofa, którą zdobył
za życia.
Oglądali grobowiec Villiersa, księcia Buckingham, tak zadziwiający i wspaniały, jak jego
życie; rzucili okiem na trumnę małego Jerzego II, ostatniego króla Anglii, który osobiście
wiódł w bój swe wojska; doszli do kąta Niewiniątek, gdzie spoczywają drobne kości biednych
dzieci pomordowanych w Tower.
Teraz przewodnik skupił swą trzódkę z miną człowieka myślącego o rzeczy bardzo
ważnej, o której zapomnieć się nie godzi.
— Proszę wejść na stopień aby zobaczyć profil — rzekł, wskazując postać kobiecą
wyobrażoną na sarkofagu. — To wielka królowa Elżbieta.
Była to twarz królowej, która zasługiwała, by mieć swego Szekspira na lądzie i swego
Drake’a na morzu. Gdyby ją ujrzał król hiszpański, byłby odgadł, że nie warto zadzierać z tą
surową starą damą o orlim nosie i zaciętych wargach. Można było zrozumieć jej srogie rządy,
wytłumaczyć surowość dla kochanków, pojąć zaufanie, jakie miał do niej naród. Można było
wyczytać wszystko w tej dziwnej twarzy.
— Ona jest wspaniała — powiedział Frank.
— Ona jest straszna — szepnęła Maud.
— Czy ja pana dobrze zrozumiałem — pytał Amerykanin — czy to ta dama kazała ściąć
tamtą królową szkocką, którą oglądaliśmy poprzednio?
— Tak.
— Wierzę, że jeżeli chodziło o ścięcie, ta kobieta umiała dopilnować, aby stało się to
prędko i dobrze.
— Ręczę, że nie była zamężna.
— Nie.
— To szczęście dla jej przypuszczalnego męża, ten nie miałby słodkiego życia.
— Cicho, tatku! — szepnęły córki i procesja ruszyła dalej. Wchodzili do środkowej
kaplicy, najstarszej i najszacowniejszej, gdzie pomiędzy królami z dynastii Plantagenetów
leży Saksończyk, beatyfikowany św. Edward.
Ta trumna stanowi centrum, wokół którego zbudowano przybytek umarłych. Dziwny
sarkofag, niegdyś pokryty mozaiką, dziś odrapany i szary.
— Ciało Edwarda Wyznawcy jest na górze w ołtarzu — mówił przewodnik — próżne
miejsce po nim wypełniono cennymi relikwiami; w zagłębieniach klękali pielgrzymi. Są one
w sam raz, by pomieścić człowieka na klęczkach; to oni wytarli mozaikę.
— Kiedy powstał sarkofag? — zapytał Frank.
— Około roku 1250. Królowie kazali się chować jak najbliżej świętej trumny, bo w tych
czasach wierzono, że diabeł może porwać także ciało, więc im bliżej świętego, tym zdawało
się bezpieczniej.
— Henryk V, który wygrał bitwę pod Azincourt, jest tu także. Tam leżą jego hełm, tarcza i
siodło, których używał w owej bitwie. A to Edward III, ojciec Czarnego Księcia. Czarny
Książę nie dożył chwili wstąpienia na tron, ale był ojcem nieszczęśliwego Ryszarda II. Teraz
proszę zwrócić się w tę stronę, pokażę jedną z najciekawszych rzeczy w katedrze.
Był to duży głaz kamienny, który leżał pod starym krzesłem.
— To poświęcony głaz z Seone, na którym od niepamiętnych czasów koronowano królów.
Gdy Edward I opanował Szkocję, sześćset lat temu, sprowadził go i od tego czasu każdy
monarcha Anglii siada nad nim podczas koronacji.
— I królowa Wiktoria również? — padło pytanie.
— Tak, i ona także. Legenda niosła, że jest to kamień, którym spoczywał biblijny Jakub,
ale badania naukowe w kazały, że to jest szkocki czerwony piaskowiec.
— A więc ten drugi tron jest szkocki? — pytał Amerykanin.
— Nie, panie. Tron szkocki i angielski to jedno, ale od czasów Wilhelma i Marii koronują
się oboje królestwo, więc potrzeba dwóch tronów; drugi jest nowszy…
— Tak, ma tylko parę stuleci, dziwię się, że go tu postawiono. Powinni jednak bardziej
nań uważać, ktoś tu wyrzezał swoje nazwisko.
— Pewien chłopak ze szkoły Westminsterskiej założył się z kolegami, że spędzi całą noc
wśród grobów i żeby dowieść, że tak uczynił, wyrżnął na tronie swoje nazwisko.
— Co też pan mówi? — wykrzyknął Amerykanin. — Jeżeli tak było, to ten chłopak musiał
zajść wysoko.
— Może aż na szubienicę? — mruknął Frank.
Wszyscy roześmiali się, a przewodnik pospieszył naprzód z poważną miną, gdyż
obowiązany był pilnować powagi miejsca.
— To jest grób królowej Eleonory — mówił.
Frank pociągnął Maud za rękaw — Eleonory z Charing Cross — szepnął — patrz, jak
jedna wiadomość wiąże się z drugą.
— A tu leży jej mąż, Edward I; to on sprowadził głaz ze Scone. Gdy umierał, Szkocja była
prawie podbita. Król rozporządził, aby go pochowali w tymczasowym grobie aż do
całkowitego ujarzmienia Szkocji. Do dziś dnia, jak to państwo możecie zauważyć, leży w
tymczasowym grobowcu.
Wysoki Szkot zaśmiał się głośno i drwiąco. Inni spojrzeli nań z politowaniem, jak to
zwykle czynią Anglicy względem ludzi nie umiejących panować nad sobą. Zimny tusz nie
byłby podziałał skuteczniej.
— Grób ten otwierano w zeszłym stuleciu — ciągnął dalej przewodnik — wewnątrz był
napis: „Tu leży młot na naród szkocki”. Był to okazały mężczyzna, sześć stóp dwa cale od
czubka głowy do pięt.
Wyszli ze starej kaplicy, gdzie wielcy Plantageneci leżeli jak gwardia wokół świętego
Saksończyka.
— Tu jest grób Wolfa — objaśniał przewodnik — zginął na górze Abrahama. Jemu i jego
żołnierzom zawdzięczamy, że Ameryka jest do dziś w posiadaniu Anglosasów. Oto obrazek
przedstawiający jednego z jego Szkotów, pędzącego do bitwy Po krętej ścieżce z dzisiejszego
szczytu Wolfa. On sam umarł w chwili zwycięstwa.
Zdumiewająca była łatwość, z jaką przenosili się od epoki do epoki. Cała historia Anglii
stała przed ich oczami, tak jakby wypadki nie następowały po sobie, ale działy się
równocześnie. W jednej chwili przechodzili od pomników z czasów króla Jerzego do innych z
czasów Elżbiety, a wszystkie były równie dobrze zachowane i równą otoczone czcią. Minęli
zacnego de Vere; zbroja jego leżała rozbita w kawałki na marmurowej płycie na znak, że
umarł w pokoju z całą ludzkością. Dalej ujrzeli straszny posąg śmierci, który widziany w
świetle księżyca tak przestraszył nocnego złodzieja, że upuściwszy zdobycz, umknął
przerażony z kościoła.
Rzeźba jest tak okropna, a zarazem tak ciekawa, że szelest kroków całego towarzystwa
ucichł w oddali, a Frank i Maud jeszcze nie mogli oderwać oczu.
W podstawie monumentu są rozwarte brązowe odrzwia, a rzeźbiarz przekonał widza, że
zostały gwałtownie otwarte. Skrzydła ich zdają się drżeć jeszcze; wydaje się, że słychać
odgłos powstały od uderzenia nimi o ścianę.
Z czarnego otworu wyskakuje straszne zjawisko, owinięte w chusty. Jedna z kościstych rąk
trzyma się rogu podstawy, a druga, podniesiona, kieruje ostrze strzały ku piersi kobiety. Ona,
panna młoda, lat dwudziestu kilku, chyli się zemdlona, a mąż z przerażeniem w twarzy
wyciąga rękę i chce skoczyć między żonę a tajemniczego nieprzyjaciela.
— Mnie się to przyśni — rzekła Maud i zbladła, jak już pewnie wiele kobiet przed tym
pomnikiem — to jest przerażające. — Frank cofnął się o parę kroków i podziwiał: — Ten
rzeźbiarz był genialny, mógł stworzyć rzecz śmieszną lub potężną, a to jest potężne.
— Nazywa się Roubillac — odczytała Maud na podstawie.
— Francuz albo z francuskiej rodziny. Czy to nie charakterystyczne, że monument, który
nas uderzył genialnością pomysłu, jest dziełem cudzoziemca. My jesteśmy niezdolni do tego,
zanadto się boimy zdradzić uczucie, ukazać głębię duszy, jesteśmy ludźmi o ciężkiej ręce i
ciężkiej myśli.
— Choć nie umiemy tworzyć pomników., to wydajemy ludzi, którzy umieją na nie
zasłużyć — powiedziała Maud, a Frank zapisał sobie ten aforyzm na mankiecie.
— My jesteśmy i w rzeźbie, i w architekturze zanadto sztywni — mówił. — Więcej
fantazji i siły naszym rzeźbiarzom, więcej złota i ozdób architektom, tego nam trzeba, ale
zdaje się, że to daremne życzenie. Lepiej byłoby, gdyby rozdzielić pracę na świecie, odnosząc
się do uzdolnień poszczególnych narodów. Niechby Włosi i Francuzi pracowali nad
upiększeniem naszego kraju, a my odwdzięczylibyśmy się organizując francuskie kolonie lub
włoskie banki. To jest nasza domena.
Przewodnik doszedł już do kresu pielgrzymki, do żelaznych drzwi. Zastali go tam
czekającego niecierpliwie i pobrzękującego kluczami. Ale uśmiech Maud, uprzejme słowo
podzięki wywołało wesoły wyraz na jego twarzy. Promień żywego słońca cieszy człowieka,
który spędza życie wśród grobów.
Przeszli północną nawę i wyszli bramą Salomona. Chmura zniknęła, a letnie słońce
ozłacało mokre bruki. Może to był właśnie bajkowy Londyn? Przed nimi leżały zielone
trawniki z kroplami deszczu, błyszczącymi na źdźbłach trawy. Powietrze było nasycone
orzeźwiającą wilgocią.
Na dalszym planie, od White Hall do Victoria Street, wiła się ciemna wstęga ruchu na
jednej z wielkich arterii olbrzymiego miasta. Powyżej wznosiły się wspaniałe gmachy
parlamentu, których widok kazał Frankowi żałować zbyt surowej krytyki angielskiego
budownictwa. Stali u wyjścia. Przejście od miasta umarłych do stolicy żywych było
przejmujące. Tamci ludzie żyli i umierali, aby zbudować to miasto.
— Już po trzeciej — powiedział Frank. — Co za ponure miejsce wybrałem na
przechadzkę? Mój Boże, mamy dla siebie jeden dzień, a ja cię prowadzę na cmentarz. Może
pójdziemy do teatru, aby zagłuszyć smutne wrażenia.
Ale Maud położyła mu rękę na ramieniu: — Zdaje mi się, że jeszcze nigdy nie byłam tak
przejęta i nie nauczyłam się więcej. To była wielka chwila, niezapomniana. I nie myśl, że
jestem jedynie po to abyś mnie bawił, chcę i powinnam towarzyszyć ci we wszystkim, co
uważasz za dobre i piękne. Teraz, zanim opuścimy Opactwo, obiecaj mi, że będziesz zawsze
rozwijał swój umysł.
— Mogę ci to z całym przekonaniem obiecać. Choć wiem, że mogę się całe życie piąć na
wyżyny, to są jednak takie strony twej duszy, które pozostaną dla mnie zawsze niedosiężnymi
szczytami. A ty jesteś i zostaniesz zawsze moim drogim towarzyszem oraz najukochańszą
żoną. Gdzież więc pójdziemy, do teatru czy do Australijczyków? Na co masz ochotę?
— Nie wiem.
— Więc dobrze, czuję teraz, że jedno i drugie byłoby profanacją. Chodźmy wzdłuż rzeki,
siądźmy na ławce, patrzmy na rzekę błyszczącą w słońcu.
S
OLO I DUET
W wigilię ślubu Frank Crosse i jego drużba, Rupton Hale, zjedli obiad w Raleigh Club z
bratem Maud, Jasiem Selby, który był porucznikiem w regimencie huzarów. Jaś był młodym,
zgrabnym, wygimnastykowanym koniarzem. Nie zważał na nikłe widoki Franka na światową
karierę i pochwalił wybór Maud natychmiast, gdy się dowiedział; że Frank należy do drużyny
Surrey.
— Czego ci więcej trzeba? — powiedział. — Nie będziesz wielką panią, ale będziesz żoną
pierwszorzędnego krykiecisty. — A Maud, zadowolona z pochwały, nie rozumiejąc
wprawdzie pobudek, uściskała Jasia i nazwała najlepszym z braci. Ślub miał się odbyć o
jedenastej rano w kościele Św. Moniki.
Państwo Selby zamieszkali w hotelu Langham, a Frank i Rupton Hale stanęli w Metropolu.
Wstali wcześnie z głowami obolałymi po przyjęciu urządzonym przez Jasia. Frank nie mógł
jeść śniadania, a ponieważ nie chciał się pokazywać publicznie w ślubnym stroju, siedzieli w
górnym saloniku. Po chwili stanął przy oknie i bębnił palcami po szybie.
Wyobrażał sobie często ten dzień i łączył go w myśli z blaskiem słońca, powodzią
kwiatów i wszelkimi atrybutami szczęścia i radości.
Ale natura nie dorównała marzeniom. Ciężka chmura, złożona z mgły i dymu, wisiała nad
miastem, a drobny deszczyk padał bezustannie, bębnił po szybach, spływał po dachach,
bulgotał w rynnach. Na szarej, mokrej ulicy stały szeregiem dorożki, wyglądające jak
olbrzymie chrząszcze, z błyszczącymi grzbietami. Okrągłe czarne parasole migały ponad
oślizłym brukiem. Koń dorożkarski przewrócił się pod klubem Constitutional, a policjant
pomagał woźnicy dźwigać go. Frank przypatrywał się im dopóty, dopóki nie naprawiono
uprzęży i wszystko nie potoczyło się równo w stronę Trafalgar Square.
Potem odwrócił się i oglądał w lustrze swój strój: czarny, wcięty surdut i perłowe spodnie
ubierały korzystnie jego zgrabną postać. Lśniący kapelusz, jasne rękawiczki i
ciemnoszafirowy krawat były absolutnie bez zarzutu. A jednak nie był zadowolony.
Maud zasługiwała na kogoś lepszego. Co za głupota pić tyle wczoraj wieczorem? Dziś
właśnie powinien wyglądać najlepiej i ona miała prawo żądać tego. Był niespokojny, a nerwy
drgały w całym ciele. Dałby wszystko za papierosa, ale nie chciał, by czuć go było tytoniem.
Zaciął się przy goleniu, a na nosie łuszczyła mu się skóra, skutkiem gry w krykieta w
upalne dnie. Co za idiotyczny pomysł wystawiać nos na słońce przed samym ślubem!
Może… gdy to Maud zobaczy? No, zerwać nie zerwie, ale może będzie się wstydziła! Wpadł
w stan gorączkowy z powodu owego nieszczęsnego nosa.
— Ależ ty jesteś czerwony, Crosse — rzekł drużba.
— Mój nos, prawda? To bardzo łaskawe z twojej strony, mój drogi, że dotrzymujesz mi
towarzystwa.
— Ależ najchętniej, przebędziemy to wszystko razem.
Hale zawsze lubił drwić, mimo że był najlepszym z przyjaciół i teraz przybrał tragiczny
wyraz twarzy. Te żarty, londyński kapuśniaczek i stan nerwów, odpowiedni do okoliczności,
czyniły Franka coraz bardziej nieszczęśliwym. Na szczęście do pokoju wpadł Jaś Selby, niby
promień słońca. Widok jego świeżej, uśmiechniętej twarzy, może podobieństwo do Maud,
podziałały na pana młodego uspokajająco.
— Jak się masz Crosse! Jak się masz Hale? Wybaczcie moją bezceremonialność. Ta stara
małpa z dołu chciała po was posyłać, ale ja pamiętałem numer. Jakoś niezbyt świetnie
wyglądasz, mój stary?
— Czuję się nieswojo.
— To jest zła strona szampana, długie czuwanie nie jest zdrowe dla młodzieży. Napijmy
się wódki! Nie? Hale trzymaj go, bo wszyscy wsiądą na ciebie, jeśli nie dostawisz pana
młodego w kwitnącym stanie. Zanadto dogodziliśmy sobie wczoraj wieczorem; jedliście
śniadanie? Ja także nie mogłem. Wódeczki z wodą sodową, ja radzę!
— Jak się tam mają? — pytał niecierpliwie Frank.
— Wybornie! Właściwie samej Maud nie widziałem, bo przywdziewa szaty godowe, ale
mama promieniejąca.
Wzrok Franka spoczywał na zegarku. Nie było jeszcze dziesiątej.
— Jak myślicie, czy można by skoczyć do hotelu i zobaczyć ich?
— Wielki Boże! Za nic, to byłoby wbrew konwenansom. Pilnuj go, Hale. Trzymaj się
chłopcze.
— To nie wypada, Crosse, zupełnie nie wypada — rzekł Hale uroczyście.
— Co za głupota, tu nie robię nic, a tam mógłbym się jej przydać, nawet dodać odwagi.
Zawołajcie fiakra.
— Daj spokój, nie rób awantur. Hale, przemów mu do rozumu. Frank opadł z rezygnacją
na krzesło i mruczał narzekając na nieznośne wymogi dobrego tonu.
— Na to nic nie poradzimy, mój chłopcze, taki zwyczaj.
— Nos do góry, Crosse, nos do góry, jak raz zaczniemy, to już pójdzie. Zaprosiłem dwóch
koleżków, dobrzy oficerowie i chłopaki z humorem. Przewrócimy Langham do góry nogami,
jak się ta kościelna pompa skończy.
Frank siedział wpatrzony ponuro w zegarek i przysłuchiwał się wesołej paplaninie
porucznika, przerywanej rozsądnymi uwagami drużby.
— Minęło pół godziny — rzekł wreszcie — chodźcie, dłużej nie wysiedzę, muszę mieć
zajęcie, czas do kościoła.
— Niech będzie do kościoła — wołał Jaś — czekajcie, ja wiem co robić, bo byłem drużbą
w zeszłym tygodniu.
— Sprawdź. Hale, czy wszystko w porządku; obrączka dobrze, pieniądze dla klechy są,
drobne ma. A teraz w prawo zwrot, marsz!
Frank prędko odzyskał dobry humor. Nawet jazda ociekającymi wodą ulicami, deszcz
bębniący nad głową i spływający po szybach poczwórnej remizy, nie spowodowały nowego
napadu melancholii. Zarażony humorem Jasia, gwarzył wesoło.
— No, i czy nie doszliśmy do ładu? — cieszył się Jaś. — Zaraz widać, że ostatnie
dwadzieścia cztery godziny nie zostały zmarnowane. To lubię, chłop jak się patrzy, żeby się
tacy na kamieniu rodzili. Po prostu, pełnej krwi, a przy tym dobry towarzysz. Ot, i już
jesteśmy na miejscu.
Był to stary, stylowy kościół o gotyckim portalu, opatrzony niszami na figury świętych.
Sąsiednie domy i małe sklepiki tworzyły kontrast z powagą budowli.
Boczne wejście stało otworem, weszli i znaleźli się w mrocznym wnętrzu, słabo
oświetlonym przez wysokie a wąskie rzeźbione okna, o przepysznych kolorowych witrażach.
Olbrzymie łuki zwierały im się nad głowami, a po ścianach wiły się i splatały napisy w
średniowiecznej łacinie. Jeden krok przeniósł ich z dwudziestego wieku w piętnasty.
— Byczy kościół — szeptał Jaś — takiego dziś nie kupić, ale działa równie rozweselająco
jak lodownia.
— Tam idzie kościelny. Hale, może się go zapytasz. Cerber nie był w najlepszym
humorze.
— To ma być kwadrans przed czwartą — rzekł widząc zbliżającego się Hale’a.
— Nie, o jedenastej.
— Kwadrans na czwartą, mówię, tak powiedział wikary.
— Ależ to niemożliwe.
— Przecież co godzina się tego nie robi!
— Czego?
— No, pogrzebów.
— Ależ, chodzi o ślub.
Przepraszam najmocniej, ja myślałem, że pan pyta o ten pogrzeb dziecka.
— Niech Bóg broni.
— Bo pan miał jakiś taki smutny wyraz twarzy, ale ubranie, no tak, naturalnie, teraz wiem.
Mamy trzy śluby, o który panu chodzi?
— Państwo młodzi nazywają się Crosse i Selby. Kościelny zerknął do starego,
zatłuszczonego notatnika.
— Tak panie, mam ich tu, pan czy pani Crosse z panem czy panią Selby. Jedenasta, panie
łaskawy, punkt. Wikary jest ogromnie punktualnym człowiekiem, toteż radzę panom już zająć
miejsca.
— Czy coś się stało? — pytał Frank nerwowo, powracającego Hale’a.
— Nie, nic.
— O czym mówiliście tak długo?
— Nie, mała pomyłka.
— Czy mamy podejść bliżej?
— Tak, już czas.
Stanęli wreszcie przed ołtarzem. Frank upewnił się, że obrączkę ma w kieszeni kamizelki.
Pięciofuntowy banknot włożył do drugiej kieszeni.
Wtem drgnął i oblał się pąsem, gdyż z hałasem otwarto drzwi. Wtłoczyła się gruba baba z
koszykiem i mopsem.
— Kulą w płot, tym razem — szeptał Jaś i bawił się zmianą w wyrazie twarzy Franka. Ale
prawie w tej samej chwili weszli państwo Selby.
Pan Selby o czerwonym obliczu, z cwikierem na nosie, prowadził Maud. Wyglądała blado,
ale bardzo wdzięcznie, ze spuszczonymi oczami i poważnym wyrazem twarzy. Za nią
postępowały kuzynka Mary i Nelly Sheridan, obie w różowych sukniach i dużych różowych
kapeluszach z białymi piórami. Ona sama miała popielatą suknię. Potem szła matka, młoda
jeszcze i elegancka, z twarzy i figury przypominająca Maud.
Gdy całe towarzystwo podeszło bliżej, żadna siła nie mogła utrzymać Franka.
— Trzymaj, łapaj — rzucił Jaś do Hale’a gorączkowym szeptem, ale ich pupil skoczył już,
aby przywitać Maud. Przystąpiono do ołtarza i wszyscy ustawili się, pozostawiając młodą
parę w środku. W tej samej chwili odezwał się dzwonek i z zakrystii wypadł wikary,
potrząsając ramionami, aby dobrze leżał biały ornat. Dla niego wszystko było najzwyklejszą,
najprostszą rzeczą w świecie, ale Frank i Maud zdumieli się widząc nonszalancję, z jaką
pochwycił modlitewnik i zaczął pospiesznie odczytywać modlitwy. Ceremonia była dla nich
tak nowa i ważna, że oczekiwali czegoś mistycznego i potężnego w obrzędzie, a ten mały,
żwawy człowieczek o zakatarzonym głosie, łączył ich jak kupiec wiążący dwie paczki. Swoją
drogą, wikary robił to z jakieś tysiąc razy w roku, nie mógł więc już wzruszać się przy
każdym obrzędzie tego rodzaju.
Szereg przypisanych modlitw został odczytany; potem nauki, objaśnienia i upomnienia.
Wreszcie wikary zwrócił się do Franka:
— Czy chcesz pojąć tę niewiastę za ślubną małżonkę, aby żyć z nią według Bożego
rozkazu w świętym stadle małżeńskim; czy będziesz ją kochał, wspierał, szanował w chorobie
i zdrowiu, a wyrzekając się innych, pozostawał z nią aż do śmierci?
— Będę — wyrzekł Frank z przekonaniem.
— A czy chcesz mieć tego męża za ślubnego małżonka, aby żyć z nim według Bożego
rozkazu w świętym stadle małżeńskim? Czy będziesz go słuchać i służyć mu, kochać go,
szanować i być z nim w chorobie i zdrowiu, a wyrzekając się innych, pozostawać z nim aż do
śmierci?
— Będę — rzekła Maud z głębi serca.
— Kto daje tę niewiastę temu mężowi w małżeństwo?
— Ja — rzekł pan Selby — ojciec.
A potem powtórzyli po kolei decydujące słowa: ,,Od dnia tego biorę cię na dobre i na złe,
na bogactwo i na biedę, na zdrowie i chorobę, aby cię kochać, szanować i słuchać, aż nas
śmierć rozdzieli, podług Bożego rozkazu, a na znak tego, daję ci ten pierścień”.
— Obrączka, obrączka — szeptał Rupton Hale.
— Obrączka, ty szalona głowo — irytował się Jaś Selby.
Frank szukał gorączkowo we wszystkich kieszeniach. Obrączkę znalazł w ostatniej.
Banknotu nie mógł znaleźć.
Znowu wsunął ręce do kieszeni i przerażająca pauza nastała w ceremonii.
— Później, w zakrystii — szepnął duchowny.
— Jest już — wyjąkał Frank.
Odnalazł go w drugiej kieszonce kamizelki, w której nigdy nic nie chował. Umieścił go
tam, aby łatwo znaleźć. Banknot i obrączkę oddał wikaremu, który zręcznie schował jedno, a
zwrócił drugie. Wtedy wysunęła się drobna, biała rączka Maud, a Frank wsunął złote kółko na
trzeci palec.
— Tym pierścieniem cię zaślubiam, a ciałem moim cię uwielbiam — (tu zamilkł aby
dodać w myśli: i duszą także) — a mym ziemskim dobrem cię obdarzam.
Potem nastąpiła modlitwa, aż wreszcie wikary złączył obie ręce, muskularną i opaloną, z
białą i delikatną.
— Co Pan Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza — mówił. — Ponieważ Franciszek
Crosse i Magdalena Selby połączyli się w święte stadło małżeńskie, jak to wyznali przed
Bogiem i obecnymi, a także przysięgli jedno drugiemu i zatwierdzili ofiarowaniem oraz
przyjęciem pierścienia i złączeniem rąk, ja orzekam, że będą odtąd mężem i żoną.
Stało się! Byli już nierozdzielni, dopóki nad jednym z nich nie zamknie się wieko trumny.
Uklękli, a wikary recytował pospiesznie jakieś psalmy i modlitwy. Ale umysł Franka nie
towarzyszył mu. Spoglądał ukradkiem na wdzięczną postać dziewczęcą przy swoim boku.
Włosy wiły się ładnie nad jej białym karczkiem, a pochylenie głowy wydało mu się urocze.
Taka słodka, pokorna, dobra, piękna, jego własna, jego zaprzysiężona towarzyszka na całe
życie. Fala czułości przepłynęła mu przez serce. Jego miłość była zawsze ogromna. Ale teraz
stała się heroiczna, potężna w swym altruizmie. Pragnął zapewnić jej szczęście, najwyższe
jakie stać się może udziałem kobiety. Ale gdyby miał ją uczynić nieszczęśliwą albo w jakiś
sposób ująć jej piękności i dobroci, to niech raczej umrze tu zaraz obok niej na stopniach
ołtarza. Tak szczera i silna była ta modlitwa, że spojrzał wyczekująco na ołtarz jakby w
przewidywaniu natychmiastowej katastrofy. Tymczasem wszyscy powstali, obrzęd się
skończył. Wikary poszedł przodem, a wszyscy za nim do zakrystii. Odezwały się życzenia i
powinszowania.
— Najserdeczniejsze życzenia, Crosse — rzekł Hale.
— Brawo Maud! Wyglądałaś bajecznie! — wykrzykiwał Jaś, całując siostrę.
— Państwo podpiszą, tu i tu — mówił wikary. A świadkowie tam i tam. Dziękuję, życzę
wara szczęścia, serdecznie życzę. Nie mam powodu zatrzymywać państwa dłużej.
A teraz, z dziwnym uczuciem, jakby marzenia sennego, Frank i Maud Crosse szli główną
nawą, on wznosząc dumnie głowę do góry, ona milutka i nieśmiała. Organy tymczasem
rozbrzmiewały marszem weselnym. Powozy czekały, pomógł wsiąść żonie, wsunął się za nią
i ruszyli wśród życzliwych uwag publiczności, która zebrała się u wejścia.
Maud jeździła już nieraz sam na sam z Frankiem, ale teraz czuła się skrępowana i
speszona.
Obrzęd ślubny i wszystkie niewyraźne aluzje i przestrogi przestraszyły i onieśmieliły ją.
Nie miała odwagi spojrzeć mężowi w oczy, ale on prędko ją uspokoił.
— Jak się nazywasz? — pytał — powiedz zaraz!
— Wiesz sam.
— Mów, proszę.
— Maud.
— A dalej?
— Maud Crosse. Och, Franku!
— Mój skarbie! Jak to cudownie brzmi, Maud! Jaki miły jest świat! Czy deszcz nie jest
uroczy? A świecące bruki, czy nie ładne? Czyż wszystko nie jest wspaniałe, a ja czy nie
jestem najszczęśliwszym z ludzi! Najmilsza dziewczynko, daj rękę, czuję ją pod rękawiczką.
Nie boisz się, moje złoto?
— Teraz nie.
— Bałaś się?
— Tak, trochę. Franku, ja ci się nie znudzę, prawda? Serce by mi pękło, gdyby tak się
stało.
— Znudzić się, wielki Boże! Nigdy nie zgadłabyś co sobie myślałem, gdy nam ksiądz
recytował list św. Pawła.
— Doskonale wiem, co robiłeś!
— Cóż robiłem?
— Patrzyłeś na mnie.
— Widziałaś?
— Czułam to.
— No tak, ale modliłem się równocześnie.
— Naprawdę, Franku?
— Gdy cię widziałem tam na klęczkach taką słodką, czystą i dobrą, doznawałem uczucia,
że jesteś mi oddana na całe życie i modliłem się całym sercem.
— O Franku!
— Moja jedyna, ty jesteś po prostu aniołem, najsłodszym, najsubtelniejszym,
najpiękniejszym stworzeniem pod słońcem i daj Boże, abym cię zawsze tak czcił. Jeżeli
kiedyś powiem lub zrobię coś takiego, co mogłoby cię poniżyć, przypomnij mi tę chwilę i
zawróć na drogę ideału, którą powinniśmy dążyć oboje. Ja, z mojej strony, będę się starał żyć
życiem wyższym, bym przestał czuć się niegodny twojej miłości. Tak, będziemy wpływali na
siebie wzajemnie, stając się wciąż mądrzejszymi i lepszymi. I to jest moja przemowa weselna,
tu kończy się lekcja, szyby są zalane deszczem, woźnicę niech diabli wezmą, a zresztą, źle
byłoby na świecie, gdyby człowiek nie mógł pocałować własnej żony. Ty skarbie!
Duży kapelusz ze strusim piórem nie jest praktyczny, gdy jedzie się z ognistym panem
młodym, powozem o szybach zalanych deszczem. Doświadczyła tego Maud, a resztę drogi
zajęło wpinanie szpilek w odpowiednie miejsca. Po przyjęciu, które było albo bardzo późnym
śniadaniem, albo wczesnym lunchem pojechali na dworzec Victoria, skąd mieli wyruszyć do
Brighton. Jaś Selby i dwaj jego koledzy, którzy wyjednali młodej parze nieśmiertelność, jeżeli
przez nieustanne picie zdrowia można ją uzyskać, zaopatrzyli się w stare pudełka, dziurawe
pantofle i tym podobne starocie, aby zgodnie ze zwyczajem obrzucić nimi młodą parę.
Jednakowoż na słówko Maud, że wolałaby odjechać spokojna, Frank z niewinną miną
zaprowadził trzech rycerzy do ostatniego saloniku, zamknął drzwi, a klucz wraz z napiwkiem
wręczył portierowi hotelowemu, nakazawszy mu wypuścić ich, gdy powóz zniknie z oczu.
Spokojnie i wesoło wyruszyli w pierwszą podróż, która miała być wstępem do wielkiej
podróży przez życie której końca nikt dojrzeć i przewidzieć nie zdoła.
J
AK ZACHOWUJE SIĘ POZORY
Było to w hotelu Metropol w Brighton. Frank i Maud siedzieli przy ulubionym stoliku pod
oknem, gdzie zawsze jadali śniadania. Na śnieżnobiałym obrusie apetycznie wyglądał
półmisek miniaturowych kotlecików przyozdobionych papierowymi rozetami i otoczonych
ławicą duszonych kartofli. Od podstawy ramy okiennej, rozciągała się nieogarniona błękitna
przestrzeń morza, której jednostajność przerywały tu i ówdzie białe żagle rybackich łodzi. Na
horyzoncie, tuż nad linią morza, ułożyły się obłoki, niby bloki śnieżne, rozsypujące się w
puch. Cudowny i kojący był to widok, ale w tej chwili jedzenie interesowało ich bardziej.
Pomimo że mogą utracić sympatię sentymentalnego czytelnika, zajadali z zapałem.
Z ową nadzwyczajną umiejętnością przystosowania się do okoliczności, wspólną
wszystkim kobietom (cnota to dziedziczna, będąca następstwem tego, że kobieta od początku
istnienia ludzkości znajdowała się często w warunkach, których sama nie wybierała i nie
pożądała), Maud znosiła swą nową sytuację łatwo i wesoło. W błękitnej sukni płóciennej,
dużym marynarskim kapeluszu; o rumianych policzkach, które letnie słońce zdążyło już
opalić, była uosobieniem szczęśliwej, zdrowej kobiecości. Frank, w kostiumie wioślarza
stanowił doskonałe uzupełnienie obrazka. Większą część dnia spędzali na wodzie, co można
było poznać, spojrzawszy na jego spracowane dłonie. Rozmowa toczyła się żywo, ale temat
był powszedni.
— Mam szalony apetyt.
— I ja również.
— To wybornie, zjedz jeszcze kotleta.
— Dziękuję, dobrze.
— A ziemniaki?
— I owszem.
— A ja zawsze myślałem, że ludzie w podróży poślubnej żyją samą miłością!
— Ach, tak, to okropne Franku, że jesteśmy takimi materialistami.
— Poczciwa stara matka natura, trzymajmy się jej spódnicy, to nigdy nie zbłądzimy.
Każdy potrzebuje podstawy fizycznej, aby czerpać wrażenia moralne. Czy mogę cię prosić o
korniszony?
— Czy ty jesteś szczęśliwy, Franku?
— Absolutnie i w zupełności.
— Czy na pewno?
— Nigdy niczego nie byłem tak pewny.
— Szczęśliwa jestem, że to słyszę.
— A ty?
— O, Franku, czuję się niby we śnie, jakbym płynęła na obłoku. Ale ręce muszą cię boleć?
— Nic a nic.
— Wiosło jest bardzo ciężkie.
— Nie mam wprawy w wiosłowaniu, na to nie ma miejsca w Woking, chyba że się chce
pływać po kanale. Ale to warte tych kilku pęcherzy, co? Czy to nie wspaniałe, ten powrót w
świetle księżyca, po falach srebrzących się wokół? Byliśmy tam zupełnie sami. Jakby w
przestrzeni międzygwiezdnej, jakbyśmy przenosili się od Syriusza do Marsa, w tej próżni
bezmiernej, o której mówił Hardy. To było przejmujące.
— Nigdy tego nie zapomnę.
— Pojedziemy znowu wieczorem.
— Ale… pęcherze.
— Do diabła pęcherze. Weźmiemy ze sobą niewód i spróbujemy coś złowić.
— To będzie zabawne.
— A po południu,, jeżeli zechcesz, możemy pojechać do Rottingdean. Zjedz ostatniego
kotleta.
— Nie, dziękuję.
— No, zostawić go szkoda, już go nie ma. Ale, ale Maud, muszę być surowy. Nie potrafię,
kiedy patrzysz na mnie w ten sposób. Żart na stronę, powinnaś bardziej uważać przy służbie
hotelowej.
— Dlaczego?
— Tak dobrze maskowaliśmy się do tej pory, że nikt nie odkrył prawdy i nie odkryje,
jeżeli będziemy uważać. Kelner jest przekonany, że jesteśmy starym małżeństwem, a wczoraj
przy obiedzie o mało się nie wygadałaś.
— Naprawdę?
— Nie rób takiej pokornej minki, skarbie. Faktem jest, że zły z ciebie spiskowiec. Dobrze,
że ja mam zdolności w tym kierunku, jak i w innych, niekoniecznie prawych, więc może się
uda. Jesteś z natury tak prostolinijna, że nie potrafisz udawać, choćbyś chciała.
— Co takiego powiedziałam, tak mi przykro, starałam się uważać?
— Wiesz, o tej przyprawie. To było nierozsądne pytać się, czy jadam ocet. A potem…
— Jeszcze coś?
— O trzewikach, czy je kupiłem w Londynie, czy w Woking.
— O Boże mój, Boże.
— I jeszcze…
— Chyba nic więcej, Franku!
— To ciągłe używanie słowa mój. Musisz mówić: nasz.
— Dobrze, dobrze, już wiem, to wtedy, kiedy powiedziałam, że wilgoć rozfryzowała pióro
w moim, nie, w naszym, ależ nie, w ogóle, w kapeluszu.
— Nie, to nie to, ale niech tak będzie zawsze: nasz kufer, nasz pokój i tak dalej.
— Ależ naturalnie. Jakaż ja jestem głupia. A teraz kelner już wie? Co zrobimy?
— Ej nie, nic nie wie, jestem tego pewien, wygląda na niezbyt przenikliwego,
obserwowałem go cały czas. Poza tym rzuciłem parę uwag, które wyrównały wszystko.
— Wtedy, gdy mówiłeś o naszej podróży do Tyrolu.
— Tak.
— Jak ty mogłeś? Opowiadałeś jak było zabawnie, gdy byliśmy sami w hotelu.
— Coś mnie natchnęło, żeby tak powiedzieć. To go przekonało ostatecznie.
— Albo o ciasnocie kabin na parowcach transatlantyckich… czerwieniłam się za ciebie.
— Ale on słuchał zaciekawiony.
— Ciekawe, czy uwierzył. Spostrzegłam, że służba przypatruje się nam uważnie.
— Moja maleńka, jak jeszcze trochę pożyjesz, to się przekonasz, że każdy będzie ci się
uważnie przypatrywał.
Maud uśmiechnęła się bez przekonania.
— Chcesz sera?
— Proszę o masło.
— Proszę masło i ser stilton!
— Wiesz, podstawą wszystkiego jest, że zwracamy się do siebie zbyt uprzejmie i wszyscy
to widzą. Stare małżeństwa zachowują się inaczej. Nie dbają o formy we wzajemnych
stosunkach. To okropne, ale oznacza, że pobrali się już dawno. My, postępując inaczej,
demaskujemy się.
— Nigdy mi to nie przyszło na myśl.
— Teraz, jeśli chcesz ostatecznie przekonać kelnera i rozwiać wszystkie wątpliwości,
powinnaś powiedzieć mi coś nieprzyjemnego.
— Albo ty mnie, Franku. A nie pogniewasz się?
— Wcale nie.
— Hm… Psia kość, nie potrafię, nawet z tak ważnych powodów.
— Widzisz, i ja nie potrafię.
— Ależ to głupota, przecież to tylko na niby.
— No tak, to żarty.
— Więc dlaczego tak nie zrobisz?
— A ty?
— Nim to ustalimy, zdąży wrócić. Patrz, mam szylinga, wybierz stronę, rzucimy, które
przegra będzie dla drugiego niegrzeczne. Dobrze?
— Niech będzie.
— Co wybierasz?
— Orła.
Upadło przeciwnie
— O mój Boże!
— Masz być niegrzeczna, wymyśl, co powiesz, już idzie. Kelner wszedł, niosąc
specjalność restauracji hotelowej, przepyszny zielony ser Stilton. Oko znawcy mogło się
zachwycić rozmaitością zielonych odcieni, stosownie do położenia i światła. Umieścił ser na
stole z uroczystą miną.
— Piękny stilton — zauważył Frank.
— No, ja nie znajduję go tak zachwycającym.
Miała to być próbka niegrzecznego odezwania się, Maud zdobyła się na ten rozpaczliwy
wysiłek; nie było to wiele, ale wywarło na kelnerze wrażenie wprost piorunujące; odwrócił
się i wybiegł z pokoju.
— Masz tobie, teraz go zgorszyłaś — zawołał Frank.
— Dokąd on poszedł, Franku?
— Poskarżyć się zarządcy na twoje zachowanie.
— Nie, Franku, powiedz, żałuję, że tak powiedziałam, o już jest z powrotem.
— Dobrze, już dobrze, siedź cicho!
Tymczasem do pokoju wsunęła się procesja: na czele postępował gruby kelner z
ogromnym półmiskiem na sery, za nim szedł służący z dwoma mniejszymi, a za tym jeszcze
trzeci niósł jakiś żółty proszek na talerzu i zamykał pochód.
— Oto jest gorgonzola, proszę pani — rzekł kelner surowo — a tam camembert i gmyese i
jeszcze parmezan w proszku. Przykro mi, że stilton się nie podoba.
Maud wzięła na talerz kawałek gorgonzoli i wyglądała na zawstydzoną. Frank wybuchnął
śmiechem.
— Ja chciałem, żebyś była niegrzeczna dla mnie, ale nie dla sera — rzekł, gdy procesja
odeszła.
— Zrobiłam, co mogłam, Franku. Sprzeciwiłam ci się.
— Och! To istotnie był wybuch złego humoru!
— I dotknęłam biednego kelnera.
— A tak! Musisz przeprosić jego ukochany stilton, wtedy może ci przebaczy.
— I nie myślę, aby był teraz głębiej przekonany, że jesteśmy starym małżeństwem.
— Zostaw to mnie.
Spokój umysłu Franka zostałby naruszony, gdyby usłyszał rozmowę kelnera z pokojową.
Spotkali się w korytarzu i wymieniali spostrzeżenia.
— Przyjemni państwo — mówiła pokojowa z miną doświadczonej osoby — milszej pary
nie widzieliśmy tu przez ten wiosenny okres ślubów.
— Ja bym ich tam tak nie chwalił — rzekł gruby kelner krytycznie — on to jeszcze ujdzie,
przystojny i sprytny chłopak.
— A cóż pan Jan jej zarzuci?
— A no, co kto lubi, ja wolę pełniejsze, a co do jej gustu, to kręciła nosem na nasz stilton
dziś przy śniadaniu.
— Kręciła nosem? A wydaje się taka łagodna i uprzejma.
— Może i jest taka, czy ja wiem, ale to jakaś dziwaczna para; dobrze, że się nareszcie
pobrali.
— Dlaczego?
— Panno Joasiu, uszom nie wierzyłem, pobrali się ostatniego wtorku, o czym pisze
dzisiejszy „Times”, a opowiadali o tym, jak podróżowali sam na sam.
— Nie, doprawdy?
— Byli sami w hotelu w Szwajcarii.
— O, mój Boże!
— I odbywali jakąś podróż statkiem.
— No, nikomu już dziś wierzyć nie można!
— Para narwańców. Ale ja im pokażę, że wiemy wszystko. Podsunę im dziś przy obiedzie
„Timesa”.
— To będzie dobra nauka; gdyby pan Jan nie mówił, że słyszał to z ich własnych ust,
nigdy bym nie uwierzyła, takie rzeczy podkopują wiarę w ludzi.
Maud i Frank byli przy deserze i portweinie, gdy kelner podszedł do ich stolika.
— Przepraszam, państwo powinni przeczytać dzisiejszego „Timesa”.
— Dlaczego?
— Bo tam jest coś, co państwa zainteresuje.
Położył przed nimi gazetę, wskazując palcem na wzmiankę w kronice. Potem usunął się
dyskretnie. Frank spoglądał z przerażeniem na dziennik.
— Maud, ktoś z twoich kazał umieścić tę wzmiankę!
— O naszym ślubie?
— Posłuchaj: Crosse Selby. Dnia 30 czerwca w kościele Św. Moniki ksiądz Jan Tudwell,
wikary, udzielił ślubu panu Frankowi Crosse z Woking, Maybury Road z panną Maud Selby z
St. Albans. Wielki Boże, Maud, co zrobimy?
— No, to przecież nic złego.
— Złego? Ależ to jest okropne.
— Cóż to szkodzi, że w końcu się dowiedzą?
— Moje wspomnienia, Maud! Podróże po Tyrolu, hotel szwajcarski, kajuta!
Maud wybuchnęła śmiechem.
— Kochany chłopcze, teraz widzę, że nie jesteś lepszym spiskowcem ode mnie. Daj
kelnerowi napiwek, powiedz mu prawdę i nie spiskuj już nigdy. To jedyna rada, której ci
mogę udzielić.
Tak fatalnie skończyła się owa próba, którą wielu czyniło i która się wielu nie udała.
Pamiętajcie o tym, miły czytelniku i miła czytelniczko, gdy nadejdzie wasza kolej.
P
RZYJAZD DO DOMU
Skończyły się wakacje, czekały obowiązki. Na niego biuro, na nią gospodarstwo. Oboje
cieszyli się na tę zmianę, gdyż życie hotelowe, zabawne z początku, stało się z czasem
męczące swoją hałaśliwością i brakiem zacisznego kącika. Przyjemnie im było ruszać ze
stacji Waterloo w tę piękną, letnią noc, wiedząc, że oczekuje ich własny dom. Mieli cały
przedział pierwszej klasy dla siebie, przez całą drogę rozmawiali o planach na przyszłość.
Młodości, jak ty potrafisz opromienić i wyidealizować wszystko, nawet podmiejski dom i
czterysta funtów szterlingów rocznego dochodu! Oboje czuli się wprost wniebowzięci na
samą myśl o szczęściu, które widzieli przed sobą.
Pani Watson, zacna gospodyni, która opiekowała się kawalerskim gospodarstwem Franka,
miała zająć się przygotowaniami. Wiedzieli, że przyjęła już dwie służące, więc wszystko
będzie gotowe.
Wyobrażali sobie powitanie, gospodynię stojącą w progu, miłe pokoje, wszystkie
podarunki ślubne poumieszczane we właściwych miejscach, a w jadalni, w kręgu dużej
lampy, stół zaścielony śnieżnym obrusem.
To były rozkoszne marzenia. Maud była ciekawa swojej kuchni, Frank cieszył się na
książki, oboje czuli zapał do pracy.
Ale już na dworcu spotkała ich przykrość. Na stacji nie było ani jednej dorożki. — Czy
zgodzisz się pójść piechotą, Maud?
— Nawet wolę.
Jakiś znajomy tragarz zaopiekował się kuframi i miał je przy pierwszej sposobności
odesłać, oni zaś ruszyli piechotą po źle utrzymanej drodze, która niedługo przeszła w lepszą,
prowadzącą wprost do ich willi. Szli prędko, pełni radosnego oczekiwania.
— To za trzecią latarnią na prawo — mówił Frank — już tylko dwie latarnie, widzisz,
będziemy mieszkali niedaleko stacji. Te okna wśród drzew, to mieszkanie Hale’a, mego
drużby. No, już tylko jedna latarnia.
Przyspieszyli kroku, tak że prawie biegnąc dopadli wejścia i stanęli przed willą.
Biała brama zamykała krótką a szeroką drogę, którą pośrednik nazwał szumnie podjazdem.
Tuż za nią stał dom, który robił wrażenie pełnego zaciszności i komfortu. Noc była tak
ciemna, że dostrzegali jedynie zarys. Ku wielkiemu zdziwieniu nie zobaczyli światła w
drzwiach ani oknach.
— Jak można? — zaczął Frank.
— Nic nie szkodzi, kochanie. Ich pokoje znajdują się na pewno z tyłu.
— Ależ ja podałem godzinę, to jest okropne, przepraszam cię bardzo.
— Tym milej będzie, gdy znajdziemy się w środku. Jaka ładna brama. Całość robi
przemiłe wrażenie.
Ale mimo jej wysiłków aby rzecz przedstawić korzystniej, nie można było zaprzeczyć, że
ten ciemny, pozamykany dom, nie odpowiadał ich marzeniom sprzed pół godziny.
Frank niecierpliwie ciągnął za dzwonek. Nikt nie nadchodził, zaczął więc pukać. Potem
pukał jedną ręką, a drugą szarpał dzwonek, ale z domu nie dochodził żaden głos, oprócz
rozgłośnego dzwonienia. Na domiar złego, gdy tak stali samotni i opuszczeni na progu,
spadło kilka kropel i po chwili deszcz zaczął szemrać wśród ogrodowych zarośli. Maud
wybuchnęła nagle serdecznym, niepohamowanym, wesołym śmiechem. Frank pomimo swej
irytacji musiał jej towarzyszyć.
— Słowo daję, pani Watson nie będzie jutro do śmiechu, jeżeli nie poda poważnych
przyczyn na swoje usprawiedliwienie — rzekł.
— Może się biedaczka rozchorowała?
— To powinny być tu dwie służące: kucharka i pokojowa. Dobrze się stało, że nie
przywieźliśmy od razu pakunków, musiałyby stać w ogrodzie na deszczu. Schroń się
tymczasem pod okap drzwi, a ja spróbuję się włamać.
Kuchnia była również ciemna, a drzwi zamknięte. Chodził od okna do okna, ale żadnego
nie mógł otworzyć. Powrócił do drzwi kuchennych, wybił laską szybę, wsunął przez nią rękę,
namacał klucz tkwiący w zamku, obrócił go i tym sposobem znalazł się wewnątrz. Wszędzie
panowała ciemność. Po omacku dotarł do drzwi wejściowych, otworzył je i przyjął Maud w
otwarte ramiona.
— Witaj we własnym domu, kochanie moje, obyś nie przeżyła w nim smutnej chwili. Co
za powitanie, widzisz, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Inaczej nie mógłbym cię
sam przyjąć i wprowadzać.
Teraz oboje młodzi stali w przedpokoju, w mokrych okryciach, ale w dobrym humorze.
Frank zapalił zapałkę i poszukał lampy. Nie było w niej nafty. Mruknął jakieś ostrzejsze
słowo i niosąc ostrożnie swą pochodnię wszedł do jadalni. Tam na bocznym stoliku stały dwa
kandelabry. Zapalił świece i wszystko przybrało weselszy wygląd. Każde z nich ujęło
świecznik i zaczęli zwiedzać własny dom.
Jadalnia była doskonała, pokój wąski i długi. Maszynka spirytusowa stała na orzechowym
kredensie, a brązowe świeczniki ozdabiały kominek. Na środku, pod zegarem, leżał otwarty
telegram. Frank chwycił go z pośpiechem.
— Masz tobie, słuchaj — wołał. — „Przyjeżdżamy we czwartek około dziesiątej
wieczorem”. A ja pisałem: we w t o r e k . To wina telegrafisty. Przybyliśmy o dwa dni za
wcześnie.
Dobrze było znaleźć wyjaśnienie, choć jeszcze wiele rzeczy było niezrozumiałych.
Przeszli przedpokój, zasłany błyszczącym linoleum i zaglądnęli do salonu.
Ten pokój nie był ładny, mały i kwadratowy, ale nie byli usposobieni krytycznie. Cieszyli
się wielością uroczych drobnostek i fotografiami przyjaciół, oprawionymi w ramki,
umiejętnie rozmieszczonymi. Wielka lampa z giętego żelaza i majoliki stała obok kominka,
ale i w niej nie było nafty.
— Pani Watson bardzo ładnie ułożyła wszystko — rzekła Maud, a jej ruchliwe palce
zaczęły równocześnie coś przestawiać. — Ale gdzie może być ona sama?
— Musiała wyjść, mieszka tymczasem tutaj. Najbardziej dziwi mnie nieobecność służby,
bo myślałem, a nawet pewien jestem, że została przyjęta. Co będziemy robili?
— Czy nie jesteś przypadkiem głodny, Franku?
— Umieram z głodu!
— Ja też.
— No to zacznijmy szukać, czy nie ma tu czegoś do jedzenia.
Ręka w rękę, niby para młodocianych pokutników, rozpoczęli poszukiwania.
Kuchnia, w której się znaleźli, nie stała w ostatnich czasach pustką, tu i tam leżały brudne
talerze z resztkami jedzenia, a ogień choć teraz wygasł, płonął niedawno. W kącie leżał
tłumok, w drugim przewrócone krzesło z wyciągniętymi rozpaczliwie nogami. Dziwny
nieporządek, niezgodny z zasadami i zwyczajami pani Watson panował w tym
pomieszczeniu. Uwagę zgłodniałej pary przyciągnęła spiżarnia. Z okrzykiem radości
wydobyli z niej bochenek świeżego chleba, masło, ser oraz puszkę kakao. Dalej odkryli miskę
pełną jaj.
Maud przypasała fartuch, porwała zapałki, patyczki i papier, a w chwilę później ogień
błysnął, by wkrótce rozpalić się na dobre.
— Nalej wodę do kociołka, Franku.
— Już jest, może coś jeszcze?
— Pokrój chleb i zaraz będziemy jeść kolację.
— Trochę za świeży — mówił Frank. — W szufladzie są noże i widelce, pójdę nakryć do
stołu.
— I zostawisz mnie tu samą? O nie, jeżeli mam być kucharką, to ty będziesz podkuchenną.
Weź filiżanki i do każdej wsyp łyżeczkę kakao. Jakież to zabawne! Uważam, że cudownie
jest być gospodynią domu.
— Która ma podkuchenną.
— Ta jest okropnie niezgrabna i ciągle ściska swoją panią. Muszę zdjąć kapelusz. Wyjmij
cukier do kakao. Kociołek już syczy. Słyszysz, Franku? — stanęła, nasłuchując. — Ktoś tu
jest!
Oboje usłyszeli dochodzący skądś chrapliwy oddech i zaczęli się rozglądać przerażeni.
— Co to — spytała Maud — może mysz?
— Pewnie nic złego, nie bój się niepotrzebnie, zdaje się, że dochodzi z tego kąta.
Przybliżył się ze świecą i nagle dojrzał trzewik.
— Wielki Boże — zawołał — tu śpi jakaś kobieta. Maud, uspokojona, że nie mysz
powodowała ten hałas, podeszła, dzierżąc patelnię z jajami.
Co do kobiety i to śpiącej, nie było wątpliwości. Leżała niby bezwładna kłoda, z głową
pod stołem i zaczerwienioną twarzą. Wydawała się ogromna.
— Hej! — krzyczał Frank, wstrząsając nią — hej, wstawaj!
Ale kobieta spała dalej.
— Nuże, zbudź się — wrzeszczał i podniósł ją do pozycji siedzącej. Ale owa niewiasta
siedząc spała równie mocno jak leżąc.
— Biedaczka musi być chora — mówiła Maud. — Franku, może poszłabym poszukać
doktora?
— Zbudź się kobieto! Zbudź się — wrzeszczał Frank, wstrząsając nią z całych sił. Gięła
się jak lalka wypchana trocinami, z rękami opuszczonymi bezwładnie wzdłuż ciała.
Spoliczkował ją, ale była dalej całkowicie nieprzytomna. W końcu położył ją na ziemi,
podsunąwszy pod głowę stołeczek.
— Nic nie pomoże — rzekł — nic nie poradzę, wyśpi się.
— Franku, chyba nie przypuszczasz, że jest…
— Ależ jestem przekonany.
— To okropne!
— Woda się gotuje, może zjemy kolację.
— Mój drogi, nie potrafiłabym jeść, wiedząc, że ta nieszczęśliwa tu leży, wiem, że ty
również byś nie mógł.
— Bierz ją diabli — rzekł Frank, z goryczą spoglądając na bezwładny kłąb — nie
rozumiem, dlaczego mielibyśmy się krępować. Jej tu dobrze.
— Franku, to nieludzkie.
— Cóż więc zrobimy?
— Musimy ją położyć do łóżka.
— Nigdy w życiu.
— Tak, mój drogi, to nasz obowiązek.
— Ależ moje dziecko, musimy być praktyczni. Baba waży z cetnar, a pokoje sypialne są
na górze. Nie damy rady.
— Czy nie sądzisz, że gdybyś ją wziął za głowę, a ja za nogi, to dźwignęlibyśmy?
— Ale nie wniesiemy jej na schody, to kolos.
— No, to połóżmy ją na sofie w salonie — zadecydowała Maud — gdy będę wiedziała, że
leży na sofie, zjem spokojnie kolację.
Widząc, że nie ma rady, Frank chwycił pijaczkę pod ramiona, Maud ujęła ją za nogi i
zanieśli chrapiącą, ale szczęśliwą, do salonu. Sofa ugięła się pod ciężarem, a oni dyszeli z
wysiłku. To była ciekawa ceremonia. Maud nakryła dywanikiem nieruchomą postać i wrócili
do kuchni. Nakryli do stołu i siedli do kolacji. Ten wspólnymi siłami przyrządzony posiłek
był lepszy niż najbardziej wyszukane potrawy.
Wszystko wydawało się ładne: tapety, obrazy, dywan, sprzęty. Siedzieli przy sobie
zachwyceni szczęściem: czystym, pogodnym szczęściem serdecznej przyjaźni, która jest
uczuciem głębszym i więcej wartym, niż najgwałtowniejsze miłosne zapały.
Nagle zerwał się z krzesła. Usłyszeli odgłos kroków na ścieżce ogrodowej. Potem
zazgrzytał klucz, a chłodny powiew przekonał ich, że ktoś otworzył drzwi wejściowe.
— Ja nie wejdę, to sprzeciwia się prawu — mówił szorstki głos.
— Ale mówię panu, że ona jest bardzo silna i gwałtowna — odparł drugi, w którym Frank
rozpoznał głos pani Watson — wypędziła z domu pokojową, a ja nie mogłam jej dać rady.
— Bardzo mi przykro, łaskawa pani, ale to byłoby przeciwne prawom angielskim. Niech
mi pani da pełnomocnictwo, to wejdę; jak ją pani dostawi do progu, to się nią zajmę.
— Musi być w jadalnym pokoju, bo widzę światło — mówiła pani Watson, a potem. —
Wielki Boże, pan Crosse, jakże się przestraszyłam! O, ja nieszczęśliwa, że też państwo
musieli przyjechać jak wyszłam z domu. Nie oczekiwałam, aż za dwa dni. Teraz będę sobie
całe życie wyrzucać!
Teraz wszystkie pomyłki i nieszczęścia zostały wyjaśnione. Kucharka okazała się
nałogową niepohamowaną pijaczką. Wypędziła z domu pokojową, a gdy pani Watson udała
się ze skargą na policję, upiła się aż do utraty przytomności i w tym stanie ją znaleziono.
Równocześnie nadjechał wózek z rzeczami, więc winowajczynię, wciąż pogrążoną w
błogim śnie, ulokowano na nim i odjechała pod opieką policjanta.
Tak spędzili państwo Crosse pierwszy wieczór w domu „Pod Lipami”.
P
ROGRAM
Frank Crosse odznaczał się systematycznością, ludzie nieżyczliwi mogli go nawet
nazywać pedantem; lubił swe życie ujmować w reguły i formułki.
Jaki nadać rytm nowemu życiu, które rozpoczynali? Wszystkie dwuwiosłowe łódki, które
wyruszają w drogę, winny nakreślić jakiś plan podróży, oznaczyć i przyjąć kierunek; tyle
wokół przewróconych kadłubów, połamanych podobnych łodzi, które unoszą się miotane
falami życia.
Frank myślał o tym dużo; mimo swych młodych lat, znał życie, był obserwatorem
bacznym i myślącym. Przypatrywał się egzystencji swych przyjaciół, tych szczęśliwych i
tych, którzy się ze szczęściem minęli. I teraz w następstwie tych refleksji zasiadł przy stole z
poważną miną i kartką papieru w ręce.
— Maud — rzekł — musimy pomówić w ważnej sprawie. Maud posłała mu zdziwione
spojrzenie i złożyła robotę.
— O Boże!
— Dlaczego: O Boże?
— Coś złego?
— Ależ nigdy w świecie.
— Wyglądasz tak uroczyście, myślałam, że przeglądałeś rachunki. Co powiesz?
— Wiesz Maud, myślałem w ostatnich czasach dużo o małżeństwie. Czy nie sądzisz, że
dobrze byłoby powziąć parę postanowień, ułożyć nasze życie, oprzeć je na jakichś zasadach?
— Ach tak, tak zróbmy to, zabawimy się.
— Ależ ja mówię poważnie, Maud.
— Ja także traktuję to serio.
— Zdaje mi się, że gdy teraz ułożymy zasady postępowania, to później cokolwiek zajdzie,
będziemy wiedzieli, czego się trzymać.
— Jakież są te reguły, mój drogi?
— Powstaną, gdy je wspólnie zbudujemy. Wszak nie mogę nakreślić całego programu i
narzucić go tobie. To się nie zgadza z moją zasadą równości w małżeńskiej spółce. Ale gdy
się przekonamy, że niektóre rzeczy traktujemy tak samo, możemy je przyjąć jako punkty
podstawowe przy układaniu programu życiowego.
— Proszę, podaj jakiś punkt.
— Mam kilka w myśli i chciałbym także usłyszeć twoje przemyślenia. Te wszystkie,
wiesz, wyobrażenia, jak możemy w życiu osiągnąć wszystko, co piękne i dobre. Zaczniemy
od kwestii niezgody.
— O, Franku, to okropne.
— Moje dziecko, musimy patrzyć w przyszłość, powinniśmy przewidzieć i przygotować
się na różne okoliczności.
— Ależ to niemożliwe.
— Przecież nie potrafisz nie zirytować się nigdy przez całe życie.
— Ale nigdy na ciebie, Franku.
— O, ja czasem bywam bardzo irytujący. Moje zdanie jest takie: zły humor mija i nie
szkodzi nikomu, ale jeżeli dwoje ludzi jest w złym humorze, to jedno denerwuje drugie i
zaczynają mówić sobie rzeczy przykre, których nie myślą. Zróbmy układ, że nigdy oboje
równocześnie nie wpadniemy w zły humor. Jeżeli ty będziesz zła, ja będę siedział cicho, a
gdy ja się zezłoszczę, dasz mi się także wygadać. Jeżeli jedno dzwoni na alarm, drugie wytęża
siły, aby uważać. Co o tym sądzisz?
— Myślę, że jesteś komicznym chłopakiem.
— A zgadzasz się?
— Naturalnie, mój drogi, że się zgadzam.
— Punkt pierwszy — rzekł Frank i gryzmolił coś na papierze. — Teraz twoja kolej.
— Nie mam żadnego pomysłu.
— No, to teraz rzecz inna: unikajmy zbytniej bezceremonialności w stosunkach.
— Cóż to znaczy?
— To znaczy: nigdy nie zapominać o formach towarzyskich. Wielu mężów zapomina, że
ich żony to damy, wiele żon przemawia do mężów daleko mniej grzecznie niż do niejednego
natrętnego gościa. Oni nawet nie myślą źle, ale zbaczają z właściwej drogi. My tak robić nie
będziemy.
— Jakoś mi się to nie wydaje możliwe.
— Ludzie to zwykle robią mimo woli, daj mi znak za pierwszym razem.
— Dobrze, mój panie.
— Punkt trzeci jest właściwie uzupełnieniem drugiego. Niech każde stara się utrzymywać
miłość drugiego ku sobie i zasługiwać na nią. Ludzie zwykle obojętnieją po jakimś czasie, tak
jakby to nie miało znaczenia, gdy się jest małżeństwem. Gdyby się każde zawsze starało
podobać drugiemu, nie byłoby tego. Na przykład wiele kobiet zaniedbuje po ślubie muzykę.
— Ach, prawda, ja tydzień nie ćwiczyłam — zawołała Maud.
— A także ubranie i fryzurę.
Ręka Maud przesunęła się natychmiast po niesfornych loczkach.
— Wszystko w porządku, ale widziałaś pewnie nieraz sama, jak się kobiety zaniedbują. On
mnie i tak będzie kochał, myślą, i może mają rację, ale jednak ryzykują.
— Wiesz Franku, nie myślałam, że jesteś taki mądry.
— To z doświadczeń moich przyjaciół. A mężczyzna? Powinien zawsze uwzględniać
upodobania żony, tak jak to czynił względem narzeczonej. Jeżeli ona nie znosi dymu, nie
powinien palić, nie powinien ziewać w jej obecności, powinien ubierać się starannie i starać
się jej podobać. Popatrz na ten brudny mankiet, powinienem był go dawno zdjąć.
— Tak, jakby mi to szkodziło!
— O, widzisz, tak mówić nie wolno, bo to demoralizuje. Powinnaś więcej wymagać. Gdy
przyjeżdżałem do St. Albans, nie miałem brudnych mankietów.
— Przebacz moją muzykę, a ja przebaczę mankiet. Zgadzam się ze wszystkiem, co
mówisz, a teraz ja coś dodam.
— Dobrze, cóż takiego?
— Każde z nas powinno się interesować pracą drugiego,
— No, naturalnie.
— Ale tak się nie dzieje.
— Jak to, przecież interesujesz się moją pracą biurową.
— Tak, a czy pan dobrodziej interesuje się gospodarstwem?
— Może byłem zbyt obojętny.
— Nie, nie mój drogi, jesteś najwspanialszy, ale zauważyłam to u rodziców i u innych
także. Przy końcu tygodnia lub miesiąca mąż wydobywa księgę czekową i mówi: „No,
wydajemy więcej niż nas na to stać” lub „To mniej niż się spodziewałem”, ale nigdy nie
zainteresuje się pracą żony. Nie stara się spojrzeć jej oczami i nie widzi trudności, które ona
musi pokonywać. Chciałabym wyrażać się jaśniej; rozumiem, że trud żony jest jednostronny,
a winno być inaczej.
— Uważam, że mówisz słusznie, będę pamiętał o tym. Jak to ujmiemy na naszej liście?
Każde powinno się interesować pracą drugiego? Dobrze, już napisałem. Powiesz coś jeszcze?
— Teraz twoja kolej.
— A więc myślę, że najświętszą rzeczą w małżeństwie i racją jego istnienia jest miłość, ale
ta miłość nie powinna nigdy przejść w czułostkowość. Każde powinno poznawać i doceniać
dobre strony drugiego, a starać się zwalczać lub poprawiać złe. Miłość, która mówi: „Ja
wiem, że to źle, ale kocham ją czy jego tak bardzo, że odmówić nie mogę”, to jest zła miłość,
nie sprosta ona zadaniu, które stawia małżeństwo. Powinno się raczej mieć szacunek
względem siebie wzajemnie i tą czułostkowością nie poniżać wysokiego i szlachetnego
uczucia.
— Jak to wyrazisz?
— Wzajemny szacunek jest nieodzowny przy wzajemnej miłości!
— Tak będzie dobrze.
— To wydaje się niemożliwe, ale zwykle sama siła i intensywność miłości czynią ją
bezmyślną i ślepą. Teraz projekt reguły, który chyba nie będzie ci się podobał.
— Powiedz.
— W skrócie: „Struna zanadto naprężona łatwo pęka”.
— Co przez to rozumiesz?
— Małżeństwo powinno pozostawić sobie wzajemnie pewną swobodę i wolność. Jeżeli
tego nie będzie, to prędzej czy później jedno z nich samo ich poszuka, co może mieć skutki
wprost zgubne. To tkwi po prostu w naturze ludzkiej, która jest rzeczą starszą niż instytucja
małżeństwa.
— To mi się nie podoba, Franku.
— Wiedziałem, że tak będzie, ale mam nadzieję, że gdy się nad tym zastanowisz,
nabierzesz innego przekonania. Zwykle, jeżeli jest mowa o wolności w małżeństwie, ludzie
uważają, że należy się ona mężczyźnie. Może robić, co mu się podoba, ale zarazem pozostaje
surowym sędzią swej żony. To nie jest słuszne. Na przykład: czy mąż ma prawo otwierać i
czytać listy adresowane do jego żony? Nie, tak samo jak i ona nie powinna czytać listów
męża. Robienie tego to właśnie zbytnie naciąganie struny, łańcucha, jeżeli wolisz.
— Franku, łańcuch to okropne słowo!
— To jedynie metafora. Albo co do przyjaźni. Czy człowiek żonaty ma się wyrzec
zupełnie uczucia przyjaźni dla innej kobiety?
Maud kręciła głową z powątpiewaniem.
— Wolałabym najpierw zobaczyć tę kobietę — powiedziała.
— Lub też mężatka, czy powinna zabronić sobie wszelkiej przyjaznej poufałości z
mężczyzną, którego lubi, a który może mieć na nią dobry wpływ? Byłby to przykry brak
zaufania do siebie wzajemnie. Ludzie, którzy są siebie zupełnie pewni, zostawiają sobie pod
tym względem wolność. Jeżeli tego nie robią, znowu przeciągają strunę.
— Ale jeżeli tego nie będzie struna będzie tak wolna, jakby jej wcale nie było.
— Znajdziemy inne argumenty. Widziałem przykłady: dajmy na to państwo Wardrop.
Była to para nierozdzielna, wszystko robili wspólnie. Gdy go nie było, ona otwierała jego
listy, a on jej. Aż nastąpiła reakcja. Przeciągnięta struna pękła. Myślę nawet, że dla niektórych
osób dobre byłyby osobne wakacje.
— O, Franku!
— Tak, tak, nie dla nas naturalnie, mówiłem ogólnikowo, ale dla niektórych byłoby to
zbawienne. Zatęskniliby za sobą i kochaliby się potem więcej.
— Tak, ale mówimy o nas, a nie o innych.
— Masz słuszność, „zagalopowałem się”, jakby powiedział twój brat Jaś. Ale boję się, że
mimo moich wysiłków nie jesteś przekonana.
Maud przybrała uroczo buntowniczą minkę.
— Nie, Franku, nie jestem. Moim zdaniem, w małżeństwie nie można być zbyt blisko.
Wszelkie myśli, nadzieje, aspiracje powinny być wspólne. Myślę, że nigdy jednak nie dotrę
do twego serca i duszy tak zupełnie, jakbym chciała. Każdy rok powinien nas zbliżać do
siebie, byśmy stali się jednością, tak dalece, jak to jest możliwe na ziemi.
Jeżeli się poddać, należy to uczynić z wdziękiem. Frank wstał, pocałował żonę w rękę i
usprawiedliwiał się:
— Mądrość serca jest wyższa od mądrości umysłu — rzekł. — Ale miłość mężczyzny jest
zdecydowanie bardziej racjonalna, stąd różnice. Może zrezygnujemy z tej zasady?
— Nie, kochanie, napiszmy: „Struna, naciągnięta zbyt mocno, łatwo pęka”. Tej struny, o
której ja mówiłam, naciągać nie trzeba. Taka, która musi być naciągana, nie ma już żadnej
wartości. To ma być dobrowolne, naturalne, nieuniknione.
— Czy masz coś jeszcze?
— Tak, mam — mówiła dalej — jeżeli kiedykolwiek miałbyś mi coś do zarzucenia, zrób
to gdy będziemy sami.
— I wzajemnie. Cóż jest bardziej upokarzającego, jak publiczna nagana? Różnice
zapatrywań, wytaczane w towarzystwie, są bardzo niemiłe i oznaczają złe wychowanie.
Ludzie czynią to czasem niby żartem, ale tego też nie powinno być. Powiesz coś jeszcze?
— Już tylko kwestie materialne. Ale one także znaczą wiele. Na przykład finansowe:
jestem zdania, że każdy mąż powinien wyznaczać żonie stałą roczną pensję, tak żeby miała
swoje pieniądze i sama nimi dysponowała. Zwracanie się w każdej najdrobniejszej sprawie do
męża jest dla żony upokarzające. Jeżeli zaś żona ma swoje własne dochody, to winny jej być
pozostawione. Gdy zechce się przyczynić do utrzymania domu to dobrze, ale powinna sama
zarządzać swym majątkiem. Jeżeli kobieta naprawdę kocha męża, Franku, nie odmówi
udziału w swych dochodach. Gdyby moje niewielkie dochody mogły rozwiązać twoje
problemy, z radością oddałabym ci je.
— — Tak, ale mąż nie powinien rezygnować ze swych ambicji. W wielkich trudnościach
może użyć majątku żony, ale jedynie wtedy. Tyle, co do pieniędzy żony, a teraz kwestia
zarządzania domem.
— To ciężkie zadanie!
— Ciężkie jedynie dla tych, którzy za wiele wymagają od życia. Rzeczywiste
przyjemności są najtańsze: książki, muzyka, wieczory spędzane z przyjaciółmi w domowym
kółku, spacery, miła jednostajność codziennego życia, krykiet, golf i tenis, kosztują niewiele.
— Ale musisz jeść i pić, Franku. A Jemima i kucharka kosztują bajecznie dużo.
— Ale obiady u nas zaczynają być zanadto wymyślne. Na co, na przykład, ta druga
jarzyna?
— Wiedziałam, że wystąpisz przeciwko tej biednej jarzynie. To akurat najtańsze.
— Rzecz względna, nie wątpię, że kosztuje trzy pensy dziennie, przyznaj. Wiesz, ile trzy
pensy dziennie czynią przez cały rok? Po to masz męża rachmistrza, by to wiedzieć. Cztery
funty, jedenaście szylingów i pensa.
— To nie wydaje się dużo.
— Ale za te pieniądze, a nawet mniej, można zostać członkiem „Czytelni londyńskiej” z
prawem wypożyczenia piętnastu książek naraz i poznania tym sposobem literatury całego
świata. A teraz osądź sama, z jednej strony wszystkie możliwe książki, mądre, ładne,
dowcipne, a z drugiej róża kalafiorów, szparagi lub karczochy. Co jest lepsze?
— Mój Boże, więc nie będziemy nigdy jeść drugiej jarzyny?
— A legumina?
— Mój drogi, ty zawsze jesz leguminę.
— To prawda, bo stoi przede raną, ale gdyby jej nie było, nie jadłbym. Byłoby znowu pięć
do sześciu funtów rocznie.
— Wiesz co, zrobimy kompromis, jednego dnia druga jarzyna, a drugiego legumina?
— Doskonale.
— Uważam, że ze szczególnym upodobaniem rozprawiasz o oszczędności w jedzeniu, gdy
jesteś najedzony. Ciekawe, czy będziesz tego samego zdania jutro, jak przyjedziesz z miasta?
A teraz, czy jeszcze o oszczędności?
— Nie twierdzę, by pieniądze dawały szczęście, ale uważam, że długi są nieszczęściem.
Musimy więc unikać wydatków niepotrzebnych do czasu, kiedy uskładamy fundusz
rezerwowy, by móc stawić czoło niespodziewanym okolicznościom. Jeżeli zauważysz, że
zrobiłem niepotrzebny wydatek, zwróć mi uwagę. Za kawalerskich czasów byłem dość
rozrzutny.
— Aha, czerwony kaftan do golfa.
— Tak, to było idiotyczne z mojej strony.
— Nic nie szkodzi, kochanie, wyglądasz w nim bardzo ładnie, ostatecznie kosztował tylko
trzydzieści szylingów. A może masz coś do zarzucenia mnie.
— No, widziałem wczorajszy rachunek od krawcowej.
— O, Franku, to taka śliczna suknia i mówiłeś, że ci się podoba. Dobry krój dużo kosztuje,
a sam powiadasz, że kobieta powinna być szykowna po ślubie.
— Nie myślałem o sukni.
— A o czym?
— O jedwabnej lamówce.
— Jakiś ty zabawny!
— To cię kosztowało o trzydzieści szylingów więcej, a czy to nie wszystko jedno, czy
lamówka jest jedwabna, czy nie?
— O nie, spróbuj sam.
— Ale nikt nie zobaczy tej różnicy.
— Już przy wejściu do salonu każda kobieta zobaczy, że suknia ma jedwabną lamówkę.
Frank poczuł, że wszedł na teren nie znany.
— Jest wszak jeden sposób oszczędzania, którego nie pochwalam — rzekł — a to
uszczuplanie sumy, przeznaczanej na dobroczynność. Nie, żebym w tym kierunku robił dużo,
może nawet za mało. Ale odejmować biednym, to okropne. Powinniśmy odmawiać jedynie
sobie.
Teraz Frank, zgodnie ze swoją systematycznością, miał wszystkie punkty wynotować na
kartce. Nie było to nic nadzwyczajnego, ale mogło służyć za punkt orientacyjny niejednej
dwuwiosłowej łódce, aż do czasu, w którym wymyśli lepszy. Wskazówki owe brzmiały
następująco:
RADY DLA MŁODEGO MAŁŻEŃSTWA
1. Ponieważ jesteście małżeństwem, powinniście dążyć do urzeczywistnienia ideału
dobrego małżeństwa.
2. Ułóżcie więc maksymy i starajcie się postępować według nich.
3. I nie zrażajcie się, jeżeli zbłądzicie, zbłądzicie pewnie nie raz, ale może nie zawsze.
4. Nie wpadajcie nigdy w złość równocześnie, niech każde czeka na swą kolej.
5. Nie przestawajcie nigdy być kochankami, gdy któreś z was ochłodnie, ktoś inny może
zapłonąć.
6. Nim zostaliście mężem i żoną, byliście dobrze wychowanymi ludźmi; nie zapominajcie
o tym.
7. Starajcie się prezentować jak najkorzystniej, to podniesie męża lub żonę w ich własnych
oczach.
8. Trzeba mieć ideały i dążyć ku nim.
9. Miłość ślepa jest głupią miłością, starajcie się doskonalić drugą stronę.
10. Stały wzajemny szacunek jest konieczny w miłości.
11. Struna naciągnięta zbyt mocno, łatwo pęka.
12. Dla obojga jest jedno prawo.
13. Jest jedna rzecz gorsza od publicznej kłótni, a to publiczne pieszczoty.
14. Pieniądze nie dają szczęścia, ale ludzie szczęśliwi mają ich zwykle pod dostatkiem.
15. Więc oszczędzajcie.
16. Najłatwiejszy sposób oszczędzania to obchodzić się bez rzeczy niepotrzebnych.
17. Jeżeli nie potraficie, to lepiej obejdźcie się bez żony.
18. Mąż, który ma szacunek dla żony, nie pozwoli zostać jej żebraczką. Musi mieć własną
kasę.
19. Jeżeli oszczędzacie, oszczędzajcie na sobie.
20. W sprawach finansów trzeba się przygotować na najgorsze, ale mieć nadzieję, że
wszystko ułoży się jak najlepiej.
To był ich program. Mogli go poprawić przez doświadczenie albo uzupełnić przez
praktykę, ale przydał im się na początek.
W
YZNANIA
…
— Powiedz mi Franku, czy kochałeś kogoś zanim mnie poznałeś?
— Jak ta lampa źle się dziś pali — odparł zagadnięty. Paliła się tak źle, że musiał pójść do
jadalni po drugą. Zabawił tam jakiś czas.
Czekała cierpliwie, nieubłagana.
— Czy tak Franku?
— Czy co?
— Czy byłeś zakochany?
— Moja droga Maud, po co zadawać takie pytania?
— Mówiłeś, że nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic.
— Nie, ale są rzeczy, o których mówić nie warto.
— Ja bym nazwała to sekretem.
— Jeżeli ci zależy…
— O tak.
— No to odpowiem, ale nie miej żalu, jeżeli moja odpowiedź nie będzie ci się podobała.
— Kim była Franku?
— Która?
— Więcej niż jedna?
— Wiedziałem, że nie będziesz zadowolona.
— Lepiej było nie pytać.
— To zostawmy ten temat.
— Nie, teraz nie, zaszliśmy za daleko. Musisz mi powiedzieć wszystko.
— Wszystko?
— Tak, wszystko.
— Nie wiem czy potrafię?
— Czy to niemożliwe?
— Nie, przyczyna jest inna.
— Powiedz Franku.
— Tego byłoby dość dużo. Czy wiesz, jak jeden z nowożytnych poetów tłumaczył się
żonie ze swoich przedmałżeńskich przygód? Powiedział, że jej właśnie szukał.
— To by mi się podobało! — zawołała oburzona.
— Szukałem ciebie.
— Szukałeś, zdaje się, dość długo i pilnie!
— Ale znalazłem cię nareszcie.
— Wolałabym żebyś znalazł mnie wcześniej. Wspomniał coś o kolacji, ale ona nie dała
zbić się z tropu.
— Ile razy kochałeś naprawdę? — pytała. — Proszę, odpowiedz bez żartu. Chciałabym
znać prawdę.
— A jeżeli zechcę skłamać?
— Nie zrobisz tego.
— Nie, nie mógłbym ci spojrzeć w oczy.
— No więc, ile razy kochałeś?
— Nie powinnaś sobie wyobrażać Bóg wie czego ani też zbytnio brać do serca. Widzisz,
to zależy od tego, co nazywasz miłością. Są różne rodzaje i stopnie miłości. Czasem trwa
chwilę, a czasem to namiętność całego życia. Nieraz podstawą miłości jest fascynacja
fizyczna, a czasem sympatia intelektualna lub wspólnota duchowa.
— A które z tych uczuć masz do mnie?
— Wszystkie trzy.
— Czy na pewno?
— Możesz być przekonana.
Przybiegła do niego i badanie zostało na chwilę przerwane. W kilka chwil potem nastąpił
ciąg dalszy.
— No, a teraz proszę, od początku.
— Ach, Maud, nie, nie mogę.
— Jak się nazywała?
— Nie, Maud, to byłoby już za wiele. Nawet tobie nie powinienem wymienić żadnego
nazwiska.
— Kim więc była?
— Proszę cię nie pytaj o szczegóły, to jest okropnie nieprzyjemne. Daj mi opowiadać po
swojemu.
Skrzywiła się.
— Pan dobrodziej się wykręca, ale nie chcę ci dokuczać, opowiadaj po swojemu.
— Prawdę powiedziawszy, Maud, ja zawsze byłem w kimś zakochany.
Jej twarzyczka powlokła się chmurą.
— Twoja miłość zatem musi być rzeczą, o którą jest dość łatwo. Tani towar!
— To, moim zdaniem, racja bytu młodego, normalnego, zdrowego człowieka,
obdarzonego pewnym zasobem imaginacji oraz gorącym sercem. To wszystko lub prawie
wszystko było powierzchowne.
— Zdaje się, że twoja miłość jest zawsze powierzchowna, jeżeli tak łatwo ją zdobyć.
— Nie gniewaj się, Maud. Nie znałem cię wtedy i nie miałem żadnych zobowiązań.
— Miałeś obowiązki względem siebie. Powinieneś był mieć więcej szacunku dla swego
własnego ja.
— Masz tobie, wiedziałem, że się pokłócimy o to. Po co się dopytywać o takie rzeczy?
Jestem głupcem, że mówię szczerze.
Siedziała przez chwilę cicho, z miną poważną i surową. Frank, w głębi duszy, był
uszczęśliwiony, że jest o niego zazdrosna i przypatrywał się jej spod oka.
— I cóż dalej? — spytała po chwili.
— Czy mam mówić dalej?
— Tak, muszę wysłuchać do końca.
— Zirytujesz się tylko.
— Zaszedłeś za daleko, aby przestać. A ja nie irytuję się, tylko mi trochę przykro. Nie
myślałam, że jesteś takim Mormonem — tu roześmiała się.
— Każda kobieta mnie ciekawiła.
— To dobre określenie!
— Tak się zaczynało, a jeżeli okoliczności sprzyjały, zainteresowanie wzrastało, aż
nareszcie, no, rozumiesz przecież.
— Iloma się interesowałeś?
— Hm, mniej więcej każdą.
— A w ilu wypadkach zainteresowanie wzrastało?
— Ach, tego nie wiem.
— W dwudziestu?
— Ej, chyba więcej.
— Trzydziestu?
— Może.
— Czterdziestu?
— Więcej nie.
Maud wydawała się przerażona rozmiarami tej nieprawości.
— Czekaj, teraz masz lat dwadzieścia siedem, w takim razie jeżeli zacząłeś mając lat
siedemnaście, kochałeś się cztery razy do roku.
— Jeżeli liczysz w ten sposób, to może ich było więcej niż czterdzieści.
— To okropne — krzyknęła Maud i rozpłakała się. Frank ukląkł przed nią i całował jej
ręce.
Miała małe, pulchne rączki, gładkie, o aksamitnym dotyku.
— Czterdziesta pierwsza i ostatnia — wołała, płacząc i śmiejąc się zarazem, i zaczęła go
ciągnąć za włosy.
— Przy tobie czuję się brutalem — mówił — teraz kocham ciebie, całą duszą i sercem.
— Nie mogę gniewać się na ciebie — rzekła Maud — to byłoby nieszlachetne, gdy
mówisz szczerze. Nikt cię do tego nie zmuszał. To bardzo ładnie z twojej strony. Ale
wolałabym żebyś od razu się mną zainteresował.
— Stało się inaczej. Przypuszczam, że są ludzie, którzy i za kawalerskich czasów
prowadzą życie cnotliwe, ale nie uwierzę nigdy, że ci są właśnie najlepsi. Są albo aniołami na
Ziemi, jak Newman lub Gladstone za młodych lat, albo też chłodnymi, nieśmiałymi,
pozbawionymi męskości charakterami, które do niczego nie dojdą w życiu. Ci pierwsi muszą
być wielcy, takich nie spotkałem poza historią. Drugich poznać nie chcę. Kobiety nie lubią
poglądów ogólnych i dysput na ten temat.
— Czy one były ładniejsze ode mnie?
— Kto?
— No, te czterdzieści kobiet.
— Nie, kochanie, jak możesz pytać o to? Czemu się śmiejesz?
— Nic, przyszło mi na myśl, jak by to było zabawnie zgromadzić wszystkie czterdzieści w
jednym pokoju, a ciebie wpuścić między nie.
— Zabawnie! — Frank oburzył się. — Kobiety mają czasem dziwaczne pomysły.
Maud śmiała się do łez.
— Czy nie uderza cię komizm sytuacji?
— Wcale nie! — odparł chłodno.
— Ale to prawda — rzekła i wybuchnęła znowu dźwięcznym, głębokim śmiechem.
Niektóre kobiety posiadają słodki, pełny, wesoły śmiech, to jeden z najpiękniejszych głosów
w naturze.
— Czy już skończyłaś? — rzekł kwaśno. Jej zazdrość bardziej mu pochlebiała.
— Dobrze już, dobrze, nie gniewaj się, gdybym się nie śmiała, płakałabym. Przykro mi, że
ci dokuczyłam.
Wrócił na swoje miejsce, więc podbiegła do niego.
— Czy dosyć?
— Jeszcze nie.
— A teraz?
— Dobrze, przebaczam ci.
— To doskonałe! Ty przebaczasz mi po tych wszystkich wyznaniach. Ale żadnej z nich
nie kochałeś tak jak mnie kochasz?
— Żadnej.
— Przysięgnij.
— Przysięgam!
— I moralnie, i na żadne inne sposoby, o których mówiłeś?
— Na żadne.
— I nigdy nie będziesz?
— Nigdy.
— Mój chłopcze; nigdy a nigdy?
— Nigdy a nigdy.
— A te czterdzieści były szkaradne?
— Nie, Maud, tego powiedzieć nie mogę. Skrzywiła się i spuściła główkę.
— To wolałeś je?
— Gdybym którąś wolał, byłbym się z nią ożenił.
— To prawda, musiałam cię interesować więcej niż inne, jeżeli się ze mną ożeniłeś. Nie
pomyślałam o tym.
— Ty głuptasku, naturalnie, że ciebie kochałem najbardziej. Zostawmy ten temat i nie
poruszajmy go nigdy więcej.
— Czy masz ich fotografie?
— Nie.
— Żadnej?
— Żadnej.
— Co z nimi zrobiłeś?
— Nie miałem ich wicie.
— A te co miałeś?
— Spaliłem przed ślubem.
— To ładnie z twojej strony. Nie było ci żal?
— Nie, wiedziałem, że tak trzeba zrobić.
— Czy wolałeś brunetki, czy blondynki?
— Nie wiem sam, nie przebierałem nigdy; pamiętasz to zdanie Henleya: „Piękna — czy
brzydka — zawsze kobieta”. To jest właśnie uczucie kawalera.
— Ale czy możesz dać słowo, że żadna z tych czterdziestu nie była ładniejsza ode mnie?
— Mówmy o czymś innym.
— Ani mądrzejsza?!
— Jakaś ty dziś nudna, Maud.
— Odpowiedz mi.
— Już ci odpowiedziałem.
— Nie słyszałam.
— Owszem, słyszałaś. Mówiłem, że ożeniwszy się z tobą, dałem dowód, że ciebie
kocham. Nie mogę porównywać twoich przymiotów z przymiotami wszystkich możliwych
ludzi, to byłaby głupota. Mogę jedynie powiedzieć, że twoje zalety tworzą taką kombinację,
która jest mi najdroższa i najmilsza.
— Widzę to — rzekła Maud z powątpiewaniem — jesteś przynajmniej szczery.
— Masz, dotknąłem cię?
— Nie, wcale nie, wolę, że jesteś szczery. Nie chciałabym, byś myślał coś, czego nie
śmiałbyś mi powiedzieć.
— A ty, Maud, czy byłabyś ze mną równie szczera?
— Tak, mój drogi. Czuję, że winna ci jestem równie szczere wyznanie. Ja także miałam
małe przygody.
— Ty?!
— Może wolałbyś o tym nie mówić. Po co wznawiać stare historie?
— Nie, wolę byś powiedziała.
— Nie będzie ci przykro?
— Nie, wcale nie.
— Dowiedz się Franku, że jeżeli kobieta zamężna powie swemu mężowi, iż do chwili, w
której go poznała nie doznała nigdy uczucia względem innego mężczyzny, skłamie. Może są i
takie, ale ja ich nie widziałam; nie życzyłabym sobie nawet poznać ich, bo to muszą być
natury chłodne, nudne, niesympatyczne.
— Maud, ty już kogoś kochałaś?!
— Nie mogę zaprzeczyć, że kilku mężczyzn zainteresowało mnie, nawet głębiej.
— Kilku?!
— Nie znałam cię wtedy, mój drogi, nie miałam względem ciebie żadnych zobowiązań.
— Kochałaś kilka razy?!
— Uczucia były powierzchowne. Są różne rodzaje i stopnie miłości.
— Wielki Boże, Maud, ilu wywołało w tobie uczucie?
— Faktem jest, że młoda, zdrowa panna z gorącym sercem i imaginacją czuje pociąg do
każdego prawie młodego mężczyzny. Chcę być szczera i odwdzięczyć ci się za twoje
zwierzenia. Ale jest pewien rodzaj młodych ludzi, względem których moje zainteresowanie
było największe.
— Umiałaś nawet klasyfikować?!
— Zaczynasz być zły, już nic nie powiem.
— Za dużo powiedziałaś, musisz dokończyć.
— Chciałabym jedynie powiedzieć, że bruneci zawsze robili na mnie wrażenie. Nie wiem
dlaczego, ale ulegałam temu stale.
— I dlatego wyszłaś za człowieka z jasnymi włosami.
— No, nie mogłam wymagać absolutnie wszystkich przymiotów od mojego męża. Nie
byłoby to rozsądne. Zapewniam cię jednak, że ciebie najbardziej kocham. Nie musisz być
najpiękniejszy ani najmądrzejszy; ideałów nie ma na świecie, ale kocham cię. Mam nadzieję,
że nie zrobiłam ci przykrości.
— Przykro mi, że nie jestem twoim ideałem, Maud. To głupota chcieć być ideałem, ale
myślałem zawsze, że miłość przemienia przedmiot i on wydaje się idealny w kochających
oczach. Co do moich włosów to przepadło, ale jeżeli uważasz, że mógłbym zmienić coś w
sobie…
— Nie, nie, chcę cię mieć takim jakim jesteś, gdybyś mi się nie podobał najbardziej ze
wszystkich, nie wyszłabym za ciebie.
— Ale tamte doświadczenia?
— Ej, nie mówmy lepiej o tym. Co dobrego może wyniknąć z rozmowy o moich
doświadczeniach, minionych w dodatku? Tylko cię znudzę.
— Wcale nie, czuję szacunek dla twojej szczerości, choć przyznaję, że to wszystko jest
dość nieoczekiwane i niespodziewane. Mów dalej.
— Zapomniałam na czym skończyłam.
— Na powiedzeniu, że przed ślubem miałaś miłosne intrygi z kilkoma młodymi ludźmi.
— Jak to okropnie brzmi, prawda?
— Toteż zaraz mnie uderzyło.
— Ale ty przesadzasz. Mówiłam jedynie, że kilku wywarło na mnie wrażenie.
— Szczególnie bruneci.
— Rzeczywiście.
— Myślałem zawsze, że byłem pierwszy.
— Stało się inaczej. Mogłam skłamać i zapewnić cię, że tak było, ale nie śmiałabym ci
wtedy spojrzeć w oczy. Widzisz skończyłam się uczyć mając lat siedemnaście, a zaręczyłam
się mając dwadzieścia trzy. To sześć lat. Wyobraź sobie wszystkie bale, pikniki, wycieczki,
wizyty przez owe sześć lat. Spotykałam młodych ludzi ciągle. Wielu z nich interesowało się
mną, a ja…
— Interesowałaś się nimi.
— To naturalne, Franku.
— Tak, całkowicie naturalne, a potem wrażenie pogłębiało się.
— Czasami. Jeżeli spotykasz młodzieńca, który zajmuje się tobą ciągle, na balu, na ulicy,
w ogrodzie, wieczorem odprowadza cię do domu, to naturalne, że zainteresowanie wzrasta.
— Tak.
— A potem…
— Co potem?
— Nie będziesz się gniewał?
— Nie, wcale nie, czemu nie zostawiasz kluczy na stoliku?
— Mogłyby skusić Jemimę, podać ci?
— Nie, nie, mów dalej.
— No, jeżeli zainteresowanie wzrastało, zaczynały się doświadczenia.
— Ach!
— Nie krzycz Franku!
— Krzyknąłem? Przepraszam, mów dalej, do czego dochodziło?
— Po co szczegóły?
— Musisz dokończyć, zaszłaś za daleko, aby móc przestać. Chcę usłyszeć o
doświadczeniach.
— Nie usłyszysz, jeżeli będziesz upominał się o nie w ten sposób.
Maud umiała zachować się godnie, jeżeli chciała.
— Ja się nie upominam, proszę cię, abyś miała do mnie zaufanie i opowiedziała mi o
swych doświadczeniach.
Oparła się o poręcz krzesła, przymknęła oczy, a twarz jej zabarwił uśmiech pełen
wspomnień.
— Franku, jeżeli chcesz mieć rzeczywiście dowód mego zaufania i szczerości, to powiem.
Pamiętaj, że nie znałam cię wtedy.
— Pamiętam wszystko.
— Opowiem ci jeden przypadek. Był pierwszy tego rodzaju i pamiętam go wybornie.
Powodem wszystkiego było to, że zostawili mnie samą z jednym panem, który przyszedł z
wizytą do mojej matki.
— Tak.
— Byliśmy, jak się domyślasz sami w pokoju.
— Tak, tak, mów dalej.
— Zaczął mi prawić komplementy: że jestem bardzo ładna, że nigdy nie widział milszej
panienki i tak dalej. Wiesz co się zwykle mówi w takich wypadkach.
— A ty?
— O, ja prawie się nie odzywałam, bo byłam młoda i niedoświadczona, ale te pochlebstwa
sprawiały mi przyjemność. Musiałam mu to okazać, gdyż nagle…
— Pocałował cię!
— Tak rzeczywiście. Nie spaceruj tak gwałtownie po pokoju, to mnie denerwuje.
— Dobrze, mów, co nastąpiło po tej zniewadze?
— Czy chcesz koniecznie?
— Muszę wiedzieć. Co zrobiłaś?
— Szkoda, że mówiłam, bo widzę, że jesteś zirytowany. Zapal fajkę i mówmy o czymś
innym. Gdy się dowiesz prawdy, to się bardziej zdenerwujesz.
— Nie. Co zrobiłaś?
— Jeżeli chcesz wiedzieć koniecznie, pocałowałam go także.
— Pocałowałaś go?
— Tak, mój drogi, to może było złe, ale pocałowałam.
— Mój Boże, po co to zrobiłaś?
— Podobał mi się.
— Brunet?
— Tak, miał ciemne włosy.
— Maud, Maud, mów, mów, co dalej?
— Pocałował mnie jeszcze kilka razy.
— Naturalnie, jeżeli ty go całowałaś, cóż innego mogło nastąpić? A potem?
— O, Franku, już nie mogę.
— Mów, mów, jestem przygotowany na wszystko.
— No to siadaj i nie lataj tak po pokoju. Działam ci tylko
na nerwy.
— Już siedzę. Widzisz, nie jestem zdenerwowany. Na miłość boską, mów!
— Prosił, abym mu usiadła na kolanach!
— Och!
Maud roześmiała się.
— Skrzeczysz jak żaba.
— Cieszę się, że uważasz to za śmieszne, mów, czy przystałaś na tę naturalną i
umiarkowaną propozycję. Usiadłaś mu na kolanach?
— Niestety tak.
— Boże miłosierny.
— Nie bądź taki zły, to działo się nim cię poznałam.
— I ty mi tu z zimną krwią opowiadasz, że siedziałaś na kolanach tego łajdaka?
— Cóż miałam robić?
— Co robić? Mogłaś krzyczeć, dzwonić, bić go, mogłaś wstać w swej obrażonej godności
kobiecej i wyjść z pokoju.
— To nie było łatwe dla mnie, wyjść z pokoju.
— Trzymał cię?
— Trzymał.
— O. gdybym tam wtedy był!
— A była też inna przyczyna.
— Jaka?
— Nie umiałam jeszcze dobrze chodzić, bo miałam dopiero trzy lata.
Frank siedział w milczeniu.
— Ty czarownico! — rzekł nareszcie.
— Ty stary gąsiorze. To mi dobrze zrobiło.
— Ty potworze!
— Musiałam dorównać moim czterdziestu poprzedniczkom. Ty muzułmaninie, ale się
zdenerwowałeś, przyznaj się?
— Zdenerwowałem? Jeszcze myśli zebrać nie mogę. To jakiś okropny sen. Ty nie masz
serca, Maud.
— To było cudowne, wspaniałe!
— To było straszne!
— A jaki ty byłeś zazdrosny. Tak się cieszę.
— Mam wrażenie — mówił Frank, biorąc ją w objęcia — że nigdy jeszcze nie
zrozumiałem tak jak dzisiaj…
I wtedy weszła Jemima z tacą.
P
ANI
B
EETON
Od ślubu upłynęło już kilka miesięcy, gdy Frank zauważył, że jego żona ma jakieś
zmartwienie. Czasami była smutna i zniechęcona, bez widocznej przyczyny. Pewnej soboty
wrócił do domu wcześniej niż zwykle i wchodząc do sypialni ujrzał ją siedzącą przy oknie z
grubą książką na kolanach. Gdy spojrzała na niego z radością i pomieszaniem zarazem,
spostrzegł na jej twarzy ślady świeżych łez. Odłożyła pospiesznie książkę i wstała.
— Płakałaś, Maud?
— Nie Franku, nie.
— Łkasz jeszcze trochę, Maud, otrzyj zaraz te łzy. — Ukląkł przed nią i całował. — Lepiej
teraz?
— Tak, kochanie, nic mi nie jest.
— Łez nie ma?
— Nie ma.
— A teraz mów.
— Nie chciałam mówić, Franku.
Zrobiła parę milusińskich minek, zanim zdecydowała się wyjawić swój sekret.
— Chciałam to zrobić bez twojej wiedzy, żebyś miał niespodziankę. Widzę jednak, że nie
podołam, za głupia jestem na to. A to niemiłe. — Frank ujął potężną książkę. Tytuł brzmiał
„Nauka gospodarstwa domowego przez p. Beeton”. Otworzyła się na karcie ,,Uwagi ogólne o
świni domowej”. Pod spodem na obrazku widniał ślad dużej łzy. Frank ucałował go
uroczyście, co wywołało uśmiech Maud, wesoły już, ale przez łzy.
— No, już dobrze, nie cierpię widzieć cię stroskaną, choć bardzo ci z tym do twarzy.
Powiedz czemu nie możesz podołać?
— Chciałabym wiedzieć o gospodarstwie tyle. ile każda pani domu w Anglii. Wiedzieć
tyle, ile pani Beeton. Chciałam nauczyć się wszystkiego, kartka po kartce na pamięć.
— A jest ich 821 — stwierdził Frank, przeglądając.
— Tak, wiem, że zestarzałabym się do tego czasu, ale w ostatniej części mówi o
homeopatii i innych mniej ważnych kwestiach. To chciałam odłożyć na później. Na razie
uczyłam się części pierwszej, ale to bardzo trudne.
— Ale dlaczego?
— Bo chcę, żebyś był tak szczęśliwy jak pan Beeton.
— Ręczę ci, że jestem.
— Nie Franku, to niemożliwe. Ona pisze, że szczęście i wygoda męża zależą od
umiejętności gospodarskich żony. Pani Beeton była chyba najlepszą na świecie gospodynią, a
więc pan Beeton musiał być najszczęśliwszym z ludzi. A dlaczego pan Beeton miałby mieć
szczęśliwsze i wygodniejsze życie niż mój Frank? Powiedziałam sobie, że tak nie może być i
nie będzie.
— I nie jest!
— Tak ci się zdaje, ale ty się na tym nie znasz, myślisz, że wszystko jest dobrze, ale
gdybyś poszedł z wizytą do pani Beeton, zobaczyłbyś różnicę.
— Jaki ty masz zły zwyczaj sadowienia się zawsze przy oknie. Ręczę, że pani Beeton nie
pochwaliłaby tego. Ze wszystkich okien naprzeciw widzą, co się tu dzieje.
— …?
— Nie moja wina, że jesteś taka ładna.
— Czy naprawdę jeszcze myślisz, że jestem ładna?
— Bajeczna.
— Po tak długim czasie?
— Codziennie ładniejsza.
— Nie znudziłam ci się jeszcze?
— Skarbie mój! Gdybyś się znudziła, znudziłoby się życie!
— Jakie dziwne jest to wszystko.
— Prawda?
— Gdy pomyślę o naszym pierwszym spotkaniu przy tenisie. „Mam nadzieję, że pan nie
gra zbyt dobrze, panie Crosse?” „Nie. pani, cieszę się, jeżeli mi się uda wygrać seta”. Tak się
zaczęło. A teraz!
— Tak, to rzeczywiście oryginalne.
— A potem przy obiedzie. „Pani lubi grę Irwinga?” ,,O tak, to geniusz”. Jacy byliśmy
ceremonialni i dobrze wychowani, a teraz siedzimy razem w sypialni i ja ciągnę cię za włosy.
— Tak, to dziwnie, ale gdy o tym myślę, przypuszczam, że to się zdarzało i innym.
— Ale nie to samo.
— No niezupełnie, ale z pewnym podobieństwem, niby familijnym. Ludzie, którzy się
pobiorą, znają się po jakimś czasie lepiej, niż przy pierwszym spotkaniu.
— Co o mnie pomyślałeś, Franku?
— Mówiłem nieraz.
— Powiedz jeszcze.
— Po co?
— Lubię słyszeć.
— To cię psuje.
— Chcę być psuta.
— Dobrze, myślałem więc: jeżeli zdobędę tę dziewczynę, będzie coś ze mnie na świecie; a
także i to: jeżeli nie dostanę tej dziewczyny, nie będzie ze mnie nic i nie wiem gdzie się
podzieję z rozpaczy.
— I to zaraz przy pierwszym spotkaniu, Franku?
— Zaraz.
— A potem?
— A potem, dzień po ślubie i tydzień po tygodniu uczucie rosło i pogłębiało się, aż w
końcu wchłonęło wszystkie zamiary, nadzieje i ambicje. Nie śmiem nawet myśleć o tym co
by się stało, gdybyś odmówiła.
Roześmiała się rozkosznie.
— Tak miło tego słuchać. A najlepsze, że się dotąd nie zniechęciłeś. Bałam się zawsze, że
pewnego pięknego dnia po ślubie, nie zaraz naturalnie, ale tak na przykład po tygodniu,
otrząśniesz się jak człowiek, który był zahipnotyzowany i powiesz: ,,a ja myślałem, że ona
jest ładna, że miła, jak mogłem się tak zaślepić w takiej nudnej, brzydkiej, samolubnej…”
Franku! Sąsiedzi zobaczą!
— No to mnie do tego nie zmuszaj.
— Co pomyśli Potter?
— Powinnaś zaciągnąć story, jeżeli masz zamiar mówić takie rzeczy.
— Siadaj teraz grzecznie i bądź miły.
— Powiedz, co ty o mnie myślałaś?
— Myślałam, że dobrze grasz w tenisa. Że umiesz rozmawiać!
— Tak? Nigdy jeszcze nie czułem się tak sztywny. I byłem zdenerwowany.
— To mi się właśnie podobało, nie cierpię ludzi chłodnych i pewnych siebie. Wiedziałam,
że jesteś nieswój i myślałam sobie nawet…
— Co?
— Że to może z mojego powodu?
— A podobałem ci się?
— Zainteresowałeś mnie bardzo.
— To jest właśnie cud, którego pojąć nie mogę. Ty z twoją urodą i wdziękiem, mająca
bogatego ojca i wszystkich młodych ludzi u stóp, a ja biedak ani piękny, ani uczony, bez
przyszłości, bez…
— Cicho już cicho, tak, tak, masz.
— Masz babo placek, już i stara pani Potter stoi w oknie. Wracajmy do poważnej
rozmowy.
— Na czym skończyliśmy?
— Zdaje się, że na owej świni, a potem mówiliśmy o panu Beeton. Ale dlaczego tam jest
mowa o świni? Dlaczego płakałaś nad nią? I co ta pani pisze o świni?
— Przeczytaj sam.
Frank czytał głośno: „Świnia należy do ssaków, pochodzi z rodziny Sus scrofa, z rodzaju
pachydermata, czyli gruboskórców. Jej cechy: długi ruchomy ryj, czterdzieści dwa zęby, nogi
zakończone czterema palcami i ogon mały, zakręcony, niektóre gatunki pozbawione są
zupełnie tej ozdoby”. Ale cóż to ma wspólnego z gospodarstwem, tam do licha?
— Tego właśnie nie wiem, to okropnie zniechęca, gdy trzeba zapamiętywać takie rzeczy.
Co mnie obchodzi, że świnia ma czterdzieści dwa palce u nóg? Ale jeżeli pani Beeton to wie,
człowiek czuje, że powinien to wiedzieć również. Gdybym zaczęła wybierać, czego się mam
uczyć, to by mało co zostało. Ale to jest swoją drogą pyszna książka, o czymkolwiek chcesz
przeczytać, znajdziesz. O, tu jest spis. Śmietana, chcesz wiedzieć o śmietanie, masz; chrypka,
jeżeli chcesz dostać, to jest właściwie nie chcesz, znajdziesz sposób w jaki jej uniknąć;
ciastka, wszystko o ciastkach. Czuller, pewnie nawet nie wiesz, co to jest czuller?
— Nie, nie wiem.
— I ja nie wiem, ale mogę zobaczyć. To jest rodzaj omletu. Frank wziął książkę z jej rąk i
upuścił ją na ziemię. Upadła z głuchym stukotem.
— Choćby nie wiem czego miała cię nauczyć, nie okupi w moich oczach swego błędu.
Przeklęte nudziarstwo, ty… — wykrzyknął nagle z napadem zabawnej wściekłości i kopnął
grube dzieło — tobie zawdzięczam te smutne, zmęczone minki mojej żony. Znam teraz mego
wroga. Ty nieznośna, pompatyczna bestio, ja cię zaraz obedrę z tej czerwonej okładki.
Ale Maud porwała ją w objęcia i przytuliła do siebie.
— Nie. Franku, nie, co ja bym bez niej robiła? Ty nie masz pojęcia, jaka to mądra książka.
Siadaj tutaj przy mnie na stołeczku, a ja ci przeczytam wyjątki.
— O tak, doskonale.
— Siedź cicho i słuchaj, co za perła rozumu: „Gospodyni domu to jakby dowódca armii,
jej duch przenika wszystko, a w tym samym stopniu w jakim ona czyni zadość swym
obowiązkom, wypełnia je służba”.
— Z tego wynika, że Jemima powinna być wzorem.
— Przeciwnie, to tłumaczy błędy i opuszczenia Jemimy. Posłuchaj dalej: „Ranne
wstawanie to jeden z głównych obowiązków pani domu. Jeżeli to czyni, jest prawie pewne, że
gospodarstwo idzie porządnie i składnie.
— No, ty wstajesz o dziewiątej, czego więcej trzeba?
— O dziewiątej? Pewna jestem, że pani Beeton zrywała się o szóstej.
— Co do tego to mam pewne wątpliwości, zanadto na to nastaje. Nie zdziwiłbym się
wiadomością, że jadała śniadanie w łóżku.
— Ty nic nie uszanujesz, Franku.
— Udziel mi jeszcze nieco mądrości.
— „Prostota i oszczędność są cnotami, bez których żadne gospodarstwo nie ostoi się
długo. Dr Johnson mówi: Jedzenie skromne” — ale do licha z Johnsonem, któż dba o zdanie
mężczyzn, gdyby to mówiła pani Johnson…
— Johnson gospodarował u siebie całe lata i bajecznie mu się powodziło!
— Nie wierzę — Maud potrząsnęła loczkami — pani Beeton, dobrze, ale nie chcę, aby
mnie uczył dr Johnson. Gdzie skończyłam? „Musimy pamiętać, że oszczędność w
gospodarstwie jest wielką zasługą”.
— Hurra, nie będzie drugiej jarzyny, nie będzie leguminy codziennie, „Vive la biere de
Pilsen!”
— Jesteś okropnie hałaśliwy.
— To ta książka mnie wprowadza w dobry humor. Cóż więcej?
— „Przyjaźń nie powinna być zawierana dorywczo, serca nie należy oddawać pierwszemu
lepszemu”.
— No, ja myślę! Niech bym cię na tym złapał! Czy ci papieros nie szkodzi? Co pani
Beeton napisała o paleniu w sypialni?
— Taka okropność nie przyszła jej nawet na myśl. Gdyby cię znała, musiałaby dodać
jeszcze parę rozdziałów do swego dzieła, aby odpowiedzieć na wszystkie pytania. Czy mam
czytać dalej?
— Proszę, proszę.
— „W rozmowie różne drobnostki jak: małe rozczarowania, przykrości, wypadki życia
codziennego nie powinny być poruszane”.
— Wiwat! Ta książka zawiera wyższą mądrość w każdym calu, o wiele jest mądrzejsza niż
dzieła pisane przez mężczyzn — wykrzykiwał Frank w zachwycie.
— Wiedziałam, że ci się to będzie podobało: „Dobry humor powinien być stale
pielęgnowany, na nim opiera się szczęście i zadowolenie całego grona domowników”.
— Nadzwyczajne.
— „Zakładając gospodarstwo powinno się zawsze dobierać wszelkie artykuły w
najlepszym gatunku”.
— Dlatego też wybrałem ciebie, Maud.
— Dziękuję. Dalej mamy uwagi o sukniach i modzie, o przyjmowaniu służby, o
obowiązkach codziennego życia, o wizytach, o świeżym powietrzu i ćwiczeniach
cielesnych…
— To jest najważniejsze! — wykrzyknął Frank, zrywając się i podnosząc żonę z niskiego
fotelika — jest czas, by zagrać partię golfa przed zmrokiem, jeżeli wyjdziemy zaraz. Ale teraz
posłuchaj, moja pani: jeżeli kiedykolwiek zobaczę, że się martwisz i rozmyślasz ze smutkiem
o gospodarskich sprawach…
— Nie, Franku, już nie będę!
— No, bo gdyby tak było, to rozpalimy panią Beeton pod kuchnią, pamiętaj!
— A nie zazdrościsz panu Beeton?
— Nie zazdroszczę nikomu na świecie.
— To po co mam naśladować panią Beeton?
— Rzeczywiście, po co?!
— O, Franku zdjąłeś mi ciężar z serca. Ta książka nie dawała mi spokoju od miesiąca.
Kochane chłopczysko! Chodźmy. — I zbiegli ze schodów w poszukiwaniu kijów do golfa.
P
AN
S
AMUEL
P
EPYS
Z wielu miłych sposobów spędzania czasu, Maud lubiła najbardziej wieczorne pogawędki
sam na sam, nieraz parogodzinne. Przesadą byłoby twierdzić, że wolała to niż tańce, ale w
skali przyjemności stały wyżej niż teatr, owe wieczorne posiedzenia, podczas których
rozmawiali, jeżeli czuli ochotę, a jeżeli woleli milczenie, milczeli. Porozumienie to ożywiały
żarciki, sprzeczki, aluzje, które stanowią jakby znaki tajemne domowej masonerii, znaki,
które dla każdego intruza stanowić będą niezrozumiałą zagadkę.
Pięć lub sześć wieczorów tygodniowo tak spędzali. Ona z robótką, Frank z książką,
używając w całej pełni szczęścia, po które ludzie nieraz udają się na kraj świata, a ono
tymczasem czeka ich przy ognisku rodzinnym, jeżeli zechcą serce swe zadowolić cichym,
pełnym poświęcenia przywiązaniem.
Czasami jednostajność tę przerywał dźwięk dzwonka oznajmiający, że ktoś z bliskich
znajomych przychodzi z bezceremonialną wieczorną wizytą. Wtedy Maud mówiła: „Masz”, a
Frank dodawał coś mniej eleganckiego, nie przeszkadzało im to jednak powitać przybysza
serdecznym: „Jak to ładnie z twojej strony, że przyszedłeś nas odwiedzić”. Bez tej niewinnej
hipokryzji życie byłoby o wiele trudniejsze.
Frank w doborze lektur miał gust katolicki. W sypialni na półeczce, pamiątce czasów
kawalerskich, stały ulubione książki, które wypełniały te chwile, gdy nie było nowych.
Były to dzieła, które czytał w młodości, a do których zaglądał tak często, że stały się
dobrymi przyjaciółmi.
Upodobania te były zdrowe, rozsądne, ale niezbyt wyrafinowane. Holmesa Autokrata,
Gibbonsa Historia, Jeffriesa Dzieje mego serca, Carlyle’a Życiorys, Dziennik Pepysa i
Borrowsa Lavegro. Pewnego razu przyszło mu na myśl, że dobrze by żona podzielała jego
literackie sympatie i zaproponował wieczorne lektury ulubionych autorów. Maud była
uszczęśliwiona.
Gdyby nawet zaproponował czytanie w sanskrycie, zgodziłaby się z ochotą i
przysłuchiwała z uśmiechem. W takich drobiazgach miłość kobiety okazuje się silniejsza niż
miłość mężczyzny.
Pewnego wieczoru Frank ukazał się w salonie z grubą księgą w ręce.
— To jest pan Pepys — rzekł z namaszczeniem.
— Co za śmieszne nazwisko — zawołała Maud — słysząc je, myślę o niestrawności, sama
nie wiem dlaczego. Ach prawda, pepsyna, naturalnie.
— Będziemy zażywać go codziennie po obiedzie, aby podobieństwo było zupełne. Ale
mówiąc serio, kochanie, myślę, że skoro zaczynamy te czytania, powinniśmy zabierać się do
nich poważnie i zastanowić się nad… Aj, boli!
— Och, przepraszam mój drogi, chyba cię nie skaleczyłam?
— Przeciwnie, nawet mocno.
— To dlatego, że miałam w ręku igłę, a ty wyglądałeś tak uroczyście, że… no, że nie
mogłam wytrzymać.
— Ty mała jędzo.
— Daj spokój kochanie, Jemima może zaraz wejść z kawą. Usiądź i czytaj o panu Pepysie,
ale przede wszystkim opowiedz mi wszystko od początku, tak jakbym o nim nigdy w życiu
nie słyszała.
— No, temu nie uwierzę.
— Nic nie szkodzi, bądź grzeczny i zrób jak ci każą. Zaczynaj!
— A więc, pan Pepys urodził się…
— Jakie miał imię?
— Samuel.
— O, to nie lubiłabym go.
— Tego nie zmienimy. Urodził się… mógłbym zobaczyć kiedy i gdzie, ale to
niepotrzebne. Urodził się w roku tysiąc sześćset którymś, ale kim był jego ojciec,
zapomniałem.
— Będę się starała zapamiętać wszystko, co o nim powiesz.
— No, będzie tego niewiele. Powiodło mu się w życiu, pod koniec został wysokim
dygnitarzem marynarki, umarł w dobrych warunkach, a bibliotekę swą, o dużej wartości,
zapisał uniwersytetowi, ale któremu, zapomniałem.
— Twoje informacje są niezmiernie dokładne, Franku. Wiem, wiem, kochanie, ale to nie
jest potrzebne. To nie
ma nic do kwestii głównej.
— Mów więc dalej.
— Biblioteka owa leżała długo w zapomnieniu, jak to się zdarza często, aż razu pewnego,
może sto lat po śmierci starca, ktoś zaczął przeglądać książki i znalazł kilka tomów
zapisanych ręcznie i to cyframi, tak że nie można było dostrzec początku ani końca.
— Ach, jakież to interesujące.
— Podnieciło to ciekawość ogólną. Dlaczego pisał cyframi? Wyobraź sobie tylko jaka to
była praca. Ktoś podjął się odcyfrowania tych „hieroglifów”. Stało się to około roku 1820; w
trzy lata później udało się odczytać wszystko.
— Jak doszli do tego?
— Ha, cokolwiek umysł ludzki stworzy, to inny umysł zbadać potrafi. W każdym razie
odczytali, spisali i przekonali się, że mają w ręku dzieło, jakiego nie ma na świecie i o jakim
nie słyszano w historii literatury.
Maud złożyła robotę na kolanach i słuchała z otwartymi ustami, podniósłszy ciekawie
brwi.
— Był to dziennik tego człowieka, dziennik jego życia z wszystkimi wrażeniami, czynami
i myślami; myślami, nie tymi, które chciał mieć lub przekazać otoczeniu, ale tymi
prawdziwymi, najprawdziwszymi, z samego dna duszy. Widzisz tego człowieka i znasz
lepiej., niż go znała żona. Nie tylko, że przez opis codziennych zajęć uzyskujemy jak
najdokładniejszy wizerunek życia i obyczajów tych czasów; książka ta stanowi niesłychanie
ciekawy dokument psychologiczny. Masz przed oczami wysokiego urzędnika, mówcę,
literata, opiekuna sztuki i nauk, i czytasz jego najskrytsze myśli, i dowiadujesz się, jak głupie
snują się czasem pod czaszką. Nie jest gorszy od każdego z nas ani trochę, ale jest szczery; ta
książka może się stać dla wielu źródłem pociechy, bo każdy przeciętny grzesznik myśli sobie:
„Jeżeli ten człowiek, którego postępki były zacne i który żył otoczony szacunkiem całego
społeczeństwa, czuł i myślał w ten sposób, to ja nie jestem chyba gorszy od niego”. Maud
spojrzała z ciekawością na grubą, ciemną książkę.
— Czy to wszystko jest tutaj? — zapytała.
— Nie, kochanie, całość nie będzie może nigdy ogłoszona drukiem, przypuszczam, że
większa część jest zupełnie nieczytelna. Często kombinował cyfry tak zawile, aby
przeczytanie uczynić niemożliwym. Wszystko, co było kiedykolwiek wydrukowane, jest
tutaj.
Frank przewracał kartki, na których tu i tam widniały podkreślenia.
— Czemu się uśmiechasz, Franku?
— Dziwny ma sposób mówienia o swojej żonie.
— Był żonaty?
— Tak, z uroczą kobietą. Musiała być dobra i łagodna. Ożenił się z nią, gdy miała lat
piętnaście, zdaje się, dla jej piękności. Znał się na piękności, stary Pepys.
— Czy byli szczęśliwi?
— Zdaje się, że tak, umarła mając dwadzieścia dziewięć lat.
— Biedactwo.
— Było jej dobrze na świecie, choć raz mocno ją zasmucił.
— Naprawdę?
— Tak i raz zbił służącą.
— Brutal.
— Ale był dobrym mężem. Miał parę bardzo dobrych cech.
— A jak mówi o żonie?
— Miał zwyczaj mówić: „Moja żona, biedne gałgaństwo”.
— Impertynent! Franku, powiedziałeś dzisiaj, że wielu ludzi myśli rzeczy, o których
Pepys, ten szkaradnik, mówi. Tak, tak, nie zaprzeczaj. Czy ty także myślisz o mnie „biedne
gałgaństwo”?
Od tej pory wiele się zmieniło. A jak te opisy stawiają przed oczami życie domowe owych
czasów.
— Przeczytaj coś z tego.
— Posłuchaj: „A potem do łóżka bez pacierzy, bo jutro wielkie pranie”. Taki szczegół
dostaje się do nas po upływie dwóch stuleci.
— Dlaczego bez pacierzy?
— Nie wiem, przypuszczam, że ż powodu prania musieli wstawać wcześnie, więc chcieli
prędko zasnąć.
— Boję się, że ty tak samo robisz i to bez wymówki. Czytaj dalej.
— Idzie on do kogoś na obiad, zdaje się do swego wuja. Opowiada: „Doskonały obiad,
tylko w pieczeni dzika czułem każdą żyłę pod zębem, to nie było przyjemne”.
— Doskonale! Podobnie jak ryba u pani Hunt Mortimer w zeszłym tygodniu. Pan Pepys
ma rację, to nie było przyjemne.
— Tu znowu coś innego: „Rozmawiałem z żoną o tym, jak wszyscy koło nas urządzają
życie skąpo i źle w porównaniu do tego, jak myje urządzamy”. I miał rację, bo oni cokolwiek
robili, robili dobrze. Gdy jadł obiad u kogoś, mówił, że ów gospodarz podał „skąpy obiad z
wołowiny, mięsa wędzonego i kilku gołębi, wszystko w najgorszym gatunku”.
— No, to się wydaje dosyć. Ludzie musieli dobrze jadać w tych czasach.
— Oni się zwykle przejadali i przepijali. Ale Pepys podaje nam także spis potraw na
jednym ze swoich przyjęć. Zaznaczyłem go gdzieś tutaj. Jest: „Potrawka z zajęcy i kurcząt,
pieczeń barania gotowana, półmisek karpi, combry jagnięce, półmisek gołębi pieczonych,
homary, trzy torty, półmisek dziczyzny, sardele, wina, wszystko wyborne, ku memu
wielkiemu zadowoleniu”.
— Wielki Boże, mówiłam, że utożsamiam go z niestrawnością.
— Przechodził ją nie raz.
— Kto to wszystko gotował?
— Żona pomagała.
— Nie dziwota, że umarła. Biedactwo! Ale jaką oni musieli mieć olbrzymią kuchnię?
Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego w starych domach są takie wielkie paleniska. Ale
jeżeli piecze się naraz sześć gołębi, comber jagnięcy i wszystko inne, trzeba olbrzymiego
ognia.
— Najdziwniejsze jest to — mówił Frank, przeglądając w zamyśleniu książkę — że on
notuje najdrobniejsze złe skłonności, których inni wstydziliby się tak dalece, że staraliby się
sami jak najprędzej o nich zapomnieć. Chwilowe porywy skąpstwa, zazdrostki, zawistki,
wszystkie drobne podłostki. Opisuje, jak odwiedzając przyjaciela przeglądał książkę: „Dobra
książka, pisze, szczególnie ten list do dworzanina, ze wskazówkami i poleceniami; są one
prawdziwe i mądre, chciałem wyrwać i schować te dwie kartki, na których jest napisany, ale
nie zrobiłem tego”. Oryginalne wyznanie!
— Nie wytłumaczyłeś mi dotąd, a może zrobiłeś to, a ja nie zrozumiałam; to nie szkodzi,
że jestem trochę głupsza, co? Dlaczego Pepys pisał tak, że nikt nie mógł odczytać.
— On sam chyba mógł. Był to człowiek dziwnie systematyczny. Wciąż na przykład liczył
swój majątek, katalogował i spisywał swoje książki. Lubił mieć wszystko spisane i
uporządkowane, życie też, wciąż robił przegląd swych postępków. Ale mimo wszystko nie
myślę, że to wystarczające wytłumaczenie.
— Nie, moje doświadczenie i znajomość mężczyzn…
— Oo, twoje doświadczenie!
— Tak, mój panie, moje doświadczenie, jesteś niegrzeczny, poucza mnie, że mężczyźni
mają zabawne napady próżności, która przybiera najrozmaitsze formy.
— Taak! Czy i ja?…
— Ty! Ty jesteś nimi po prostu wypełniony, tymi objawami. Nie próżnością, tego nie
myślę, ale dumą. Jesteś dumny jak Lucyfer, ale za dumny, aby to okazać. To jest
najsubtelniejsza forma próżności. Tak, rozumiem ciebie znakomicie.
— A w jego przypadku próżność przybrała postać życzenia, aby zostać sławnym po
śmierci. Tego wszystkiego za życia opublikować przecież nie mógł?
— Chyba nie.
No, więc odłożył to na czas po swej śmierci. Musiał pisać cyframi, bo inaczej ktoś mógłby
znaleźć i odczytać zapiski za życia autora. Przypuszczam, że zostawił klucz i wskazówki, by
można było wszystko przeczytać, ale te dziwnym sposobem zaginęły.
— To bardzo możliwe.
Ogień na kominku wygasł, więc Maud zsunęła się z krzesła i usiadła na obramowaniu
paleniska, oparta plecami o kolana Franka.
— Czytaj teraz, kochanie — prosiła.
Ale światło lampy padało wprost na jej śliczną główkę, ślizgało się po białym karczku i
kręconych, fantazyjnych, nieporządnych, ulubionych loczkach, które oderwały się tu i ówdzie
od masy kasztanowych włosów. I jak zwykle robią mężczyźni, odwrócił uwagę swą od
Pepysa, od siedemnastego stulecia, od wszystkiego, co jest nauką i wiedzą, i skoncentrował ją
na kimś zupełnie innym. Niestety, tego rodzaju wzruszenia działają na każdy intelekt.
Człowiek, choćby na krótko, ale zwykle da materializmowi pierwszeństwo przed idealizmem.
A ten, który tego nie czyni, traci wiele.
O
DWIEDZINY U
P
ANA
P
EPYSA
Bywają na świecie objawy dziwactwa, do których każdy normalny człowiek mógłby się
przyznać. Zdarzają się też niczym nie usprawiedliwione porywy skąpstwa. Na przykład:
niemądre zwlekanie z zapaleniem drugiej zapałki w ciemnościach, co kończy się poparzeniem
palców i kilkoma przekleństwami. Albo mozolne układanie treści telegramu, aby się
zmieściła minimalna liczba wyrazów; w rezultacie powstaje zagadkowa, a często dwuznaczna
wiadomość, gdy wydanie jednego pensa uczyniłoby ją jasną i zrozumiałą. Wszyscy lubimy
się popisać w tym względzie.
W tydzień po rozmowie o Pepysie, gdy już spora część jego pamiętnika została odczytana,
Maud dostała od Franka telegram następującej treści: „Pani Crosse, Woking. — Pepys
kanapki garnirowane, duńskie rękawiczki, pomnik, czekaj dłużej. Czwarta”.
Był to wzór zwięzłości, który pozostawiał wiele do życzenia jako wiadomość.
Maud ślęczała i próbowała układać słowa na różne sposoby. Najwięcej sensu miały, gdy je
rozłożyła w następujący sposób: Pepys, kanapki garnirowane, duńskie rękawiczki, czwarta,
pomnik, czekaj dłużej.
Przepisała wszystko i brała słowo po słowie. Pepys, to było niezrozumiałe zupełnie.
Kanapki garnirowane, również; duńskie rękawiczki, tak: przypomniała sobie, że mówiła
Frankowi o sklepie, w którym kupowała je o sześć pensów taniej. Maud była tak niesłychanie
oszczędna, że wolała wydać dwa szylingi na bilet kolejowy, aby zaoszczędzić sobie wydania
owych sześciu pensów.
W owych duńskich rękawiczkach leżał klucz od zagadki. Serce jej zabiło radością, gdy
zrozumiała, że ma się spotkać z Frankiem o czwartej przy pomniku i ma na niego czekać,
gdyby się spóźnił. Powróciwszy do pierwszych wyrazów, domyśliła się, że kanapki oznaczają
pewną niewielką restauracyjkę, gdzie artykuł ten znakomicie przyrządzano, a gdzie już dwa
razy byli z Frankiem na podwieczorku. Zostawiając więc słowo „Pepys” do ostatecznego
wyjaśnienia, Maud wydała pospieszne rozkazy Jemimie i kucharce, i pospieszyła na górę, by
przebrać się w nowy kostium; szatę, która napełniała ją mieszanymi uczuciami, na które
składały się zadowolenie i wyrzuty sumienia, albowiem był wspaniały, kosztował siedem
gwinei i jeszcze nie został zapłacony.
Owo rendez–vous było w ostatniej chwili powziętym projektem Franka, bo nader mało
zostało czasu do osiągnięcia wyznaczonego punktu. Złapała szczęśliwie pociąg z Woking do
stacji Waterloo i ten z Waterloo do miasta, tak że przybyła pod pomnik pięć minut przed
czwartą.
Czwarta biła, gdy Frank w swoim pięknie wygładzonym cylindrze i poważnym
urzędowym surducie ukazał się na rogu King William Street.
Maud podała mu rękę, którą uścisnął i oboje zaśmiali się.
— Jak to dobrze, że przyjechałaś, kochanie; rozjaśniasz i rozweselasz stare miasto.
— Naprawdę? Nim przyszedłeś, czułam się sama i opuszczona; takie tłumy, a każdy gapi
się na mnie.
— To na twoją suknię.
— Dziękuję.
— Rzeczywiście, ten brązowy kolor…
— Brązowy? Dziki.
— No to jasnobrązowy; w każdym razie wygląda ślicznie, a ty także, ty także, Maud.
Chodźmy tędy.
— Dokąd idziemy?
— Do stacji kolei podziemnej. Już jesteśmy. Dwa bilety drugiej klasy, proszę. Nie, tędy
idzie się do pociągów na West End, tędy, na dół, ten człowiek powiedział, że następny jest
nasz pociąg.
Znajdowali się w dusznej piwnicznej salce z dwoma drewnianymi platformami, gdzie
podziemne pociągi wyładowują swych pasażerów. Ostry zapach łaskotał gardła i pobudzał do
kaszlu. Było ponuro i ciemno, ale młodość i miłość o to nie dbają. Opanowało ich szczęście i
radość z powodu owego nadprogramowego spotkania. Oboje paplali naraz, a Maud ciągnęła
Franka wciąż za rękaw, zwracając mu uwagę na różne rzeczy. Potrafili rozjaśnić całe
otoczenie urokiem własnej miłości, zaczęli zachwycać się obrzydliwą koleją podziemną.
— Czyż to nie jest potężne i wspaniałe — mówiła Maud — patrz na te olbrzymie cienie.
— Jeżeli za parę tysięcy lat ludzie odkryją to wszystko, pomyślą, że byliśmy rasą
olbrzymów — odrzekł Frank — dzieła naszej epoki, powstające z inicjatywy i ku korzyści
całego społeczeństwa są o wiele potężniejsze niż te, które stwarzał kaprys królewski.
Londyńskie koleje są dziełem bez porównania większym niż piramidy. Patrz na te dwa
światła zbliżające się do nas w ciemnościach.
Dwie purpurowe tarcze zabłysły w głębi tunelu, groźne i przerażające, rosnąc wśród
zbliżającego się huku i turkotu. Z hałasem wyskoczyły z ciemności, a długi, czarny od dymu
pociąg zatrzymał się ze zgrzytem hamulców przed platformą.
— Tu jest jakiś prawie pusty przedział — powiedział Frank, z ręką na klamce.
— Czy nie sądzisz, że lepiej będzie… — rzekła Maud.
— Tak, tak — krzyknął Frank.
I wskoczyli do tego, który był zupełnie pusty.
Bo jeżeli chodzi o samotność i brak niedyskretnych oczu, to kolej podziemna wiedzie
prym. Gdzie więc młoda, kochająca para, którą okrutny los rozdzielał co dzień na siedem
godzin, mogła się czuć lepiej. Frank z niezadowoleniem przyjął do wiadomości, że dojechali
do Mark Lane.
— A bodajże cię — rzekła Maud i zaczęła się rozglądać za sklepem, gdzie mogłaby kupić
szpilki do włosów. Każda niewiasta wie, lub wiedzieć kiedyś będzie, że pomiędzy
kochającym mężem, a utratą szpilek do włosów zachodzi bardzo ścisły związek.
— No, a teraz Franku, twój telegram.
— Dobrze, kochanie, chodź ze mną, a sama zrozumiesz.
Minęli stację kolei i weszli w wąską ulicę. Na jej końcu stał stary, okopcony kościół z
kwadratową wieżą, otoczony małym ogródkiem, który niegdyś był cmentarzem.
— To jest kościół Św. Olafa — rzekł Frank. Pchnął skrzydło ciężkich dębowych drzwi i
znaleźli się w środku. Rzędy krzeseł wypełniały nawę, ściany i okna nosiły cechy starości.
Kolorowe szyby, szczególnie nad ołtarzem, miały barwy nasyconej purpury i głębokiej
czerwieni, które umiano znaleźć jedynie w minionych stuleciach. Przyćmione blaski padały
na ciemne drewniane stalle i szarą kamienną posadzkę. Gdzieniegdzie występowały łacińskie
napisy, kute w marmurze wraz z pompatycznymi figurami i emblematami; przodkowie nasi
wykuwali je nie tylko na nagrobkach. Umieli żyć i umierać z godnością i afektacją. Białe
nagrobki wyglądały z kątów i zagłębień. Gdy Frank z żoną szli boczną nawą, kroki ich
rozlegały się w pustym kościele.
— Oto jest! — rzekł Frank, zatrzymując się pod ścianą. Spoglądał na współczesny
zupełnie wizerunek człowieka w dużej fryzowanej peruce. Była to twarz okrągła, spokojna, o
bystrych oczach i zmysłowych ustach. Robił wrażenie człowieka praktycznego i
dobrotliwego, o tym właśnie rysie zmysłowości, którego potrzeba, aby twarz uczynić miłą i
wesołą. Pod spodem był napis:
SAMUEL PEPYS
ze składek publicznych, 1883
— Jaki on miły — rzekła Maud.
— Wcale niebrzydki chłopiec, co?
— Nie wierzę, aby mógł uderzyć żonę lub służącą.
— Posądzasz go o kłamstwo?
— Ach, zapomniałam, że sam to napisał. Przypuszczam więc, że tak było. Szkoda.
— Nie martw się, możemy powiedzieć tak, jak pewna stara poganka, gdy jej czytano
ewangelię.
— Cóż ona powiedziała?
— Powiedziała: to było bardzo dawno temu i miejmy nadzieję, że to nieprawda.
— O, Franku, jak możesz mówić takie rzeczy i to w kościele. Czy myślisz, że Pepys leży
tutaj?
Sądzę, że pomnik oznacza grób.
— Tu odpada kawałek tynku, czy mogę go wziąć?
— Nie bardzo.
— Ale to nic nie szkodzi, w tym nie ma nic złego, a zresztą jesteśmy sami.
Oderwała kawałeczek tynku, ale w tejże chwili zdrętwiała, bo usłyszała obok siebie krzyk
oburzenia i jakaś drobna, czarno ubrana postać wysunęła się prawie spod jej łokcia, niby
duch.
— Niech pani to zostawi — rzekł człowiek surowo.
Biedna Maud wyciągnęła rękę ze zrabowaną relikwią.
— Boję się, że to nie da się przymocować — mówiła — bardzo mi przykro.
— Cały kościół rozebraliby w ten sposób — rzekł kościelny — tego nie wolno robić —
mruczał i kiwał głową.
— To nie szkodzi — rzekł Frank stanowczo — tynk odpadłby i tak, proszę nie robić z
głupstwa wielkiej sprawy.
Kościelny spojrzał na młodego pana i zobaczył w jego oczach energię, a w wyciągniętej
ręce suty napiwek.
— Dobrze, już dobrze — pomrukiwał — widać, że pani się tym interesuje, nie to co inni.
Niech mi pan wierzy, że jeden na stu ze zwiedzających kościół wie, kim był Pepys. Pepys,
mówią, co za Pepys? Ten, co napisał Pamiętniki, odpowiadam. Jakie Pamiętniki”? Aż się
czasem płakać chce. Ale panienka pewnie myślała, że bierze tynk z jego grobu?
— Tak, rzeczywiście.
Kościelny uśmiechnął się.
— Ale tak nie jest. Pokażę państwu, gdzie on leży, jeżeli państwo obiecają, że nic nie
skubną. O tu, bliżej ołtarza. Widziałem go w trumnie na własne oczy, a żonę w drugiej.
— Pan go widział?
— Tak, panie i jestem jedynym żyjącym człowiekiem, który to może powiedzieć, bo było
nas wtedy tylko czterech, a trzej już nie żyją, jak i pan Pepys.
— Niech pan nam opowie! — zawołała Maud.
— Więc to było tak, panienko; mieliśmy zobaczyć, czy tam jest dużo miejsca i
natrafiliśmy na nich.
— I co zobaczyliście?
— Jego trumna leżała wyżej, a jej na dole, zważywszy, że ona umarła trzydzieści albo i
więcej lat wcześniej. Trumny były bardzo zniszczone i widzieliśmy go tak dokładnie, jak ja
teraz widzę pana. W pierwszej chwili, gdy spojrzałem na niego, leżał tęgi, małego wzrostu, z
rękami złożonymi na piersiach, a gdy patrzyliśmy, zaczął się rozpadać i rozsypywać i
zamienił się w kupkę prochu. Tak się zawsze dzieje, gdy dostanie się powietrze. Ona tak
samo, a jego prochy zaczęły przesiewać się przez szpary trumny i zmieszały się z jej
prochami.
W oczach Maud stanęły łzy, ujęła męża za rękę i zdziwiła się, uczuwszy, że ręka ta jest
bardzo zimna. Kobiety nie wiedzą, że mężczyźni wzruszają się łatwiej i głębiej. Nie
powiedział: O Maud! bo nie mógł.
— Wtedy używano do balsamowania ciał proszku, niby pieprz — ciągnął dalej kościelny
— i wikary, było to w czasach starego Belamy, powąchał go i zaczął tak kichać, że
chcieliśmy już posyłać po doktora. Czy państwo widzieli nagrobek pani Pepys?
— Nie, przyszliśmy przed chwilą.
— Jest tam, na lewo.
— Ta kobieta, co się wychyla?
— Tak panie, to pani Pepys.
Była to miła uśmiechnięta twarz, twarz młodej kobiety. Rzeźbiarz przedstawił ją
pochyloną naprzód, swobodną i naturalną.
— Biedactwo! — westchnęła Maud.
— Przykro pomyśleć, że umarła właśnie wtedy, gdy jej mąż zaczął być sławny i majętny.
Ona mu swego czasu prała koszule i paliła w piecu, gdy mieszkali na poddaszu. Szkoda, że
nie doznała tego powodzenia.
— Jeżeli go kochała, to nic nie przychodziło jej ciężko. Maud pochyliła się i podniosła
głowę, patrząc na biust młodej kobiety, a tamta znów wychylając się z obramowania, zdawała
się patrzeć na nią. Dwie marmurowe czaszki tkwiły po obu stronach nagrobka.
Czerwony promień zachodzącego słońca zaglądnął przez jedno z bocznych okien i oblał
całą grupę gorącym światłem. Gdy Frank, stojący w cieniu, przeniósł oczy z wizerunku
zmarłej na dziewczęcą postać swojej żony, poczuł jakby falę przerażenia, lodowy powiew zza
grobu, widmo śmierci pożerającej, chłonącej życie. Czy nasze ciała istotnie ożywia
śmiertelny duch, a jeżeli nie, to jakim prawem jesteśmy ofiarami piekielnej igraszki?
— Nie to jest, to być musi — odezwał się półgłosem.
— Co Franku? Co ci jest, mój drogi? Zbladłeś okropnie.
— Wyjdźmy już, Maud, mam dość tego ponurego kościoła.
— Ponurego? — rzekł kościelny z oburzeniem — wszak
sam Lord Major przychodzi tu przynajmniej raz w roku i nigdy tak nie myślał.
Weselszego, jaśniejszego kościoła nie znajdą państwo w całym Londynie. Niegdyś, pamiętam
to dobrze, gdy ludzie umieli dawać pieniądze na chwałę Tego, który im je pozwolił
zdobywać, tace bywały pełne banknotów i złota, a teraz to ciężko i miedź zebrać. Tak bywało
pięćdziesiąt lat temu, gdy byłem młodym człowiekiem. Może państwo nie uwierzą, Lorda
Majora dawnego, a także i obecnego, widziałem siedzących na ławce w tym kościele; a pan
go nazywa ponurym.
Frank ukoił zranioną dumę kościelnego tłumaczeniem, że mówiąc ponury, chciał wyrazić
interesujący. Uścisnął też jego rękę w pewien specjalny sposób, gdy wysunęła się dyskretnie
zza pleców. Potem wraz z Maud powracali ulicą, która się nazywa Leething Lane.
— Biedaku, co się stało? — pytała Maud, podnosząc na niego współczujący wzrok. W
takich chwilach przekonuje się człowiek, jakim błogosławieństwem jest towarzystwo
kochającej kobiety. Chmury czmychnęły przed słońcem.
— Byłem osłem, zacząłem myśleć o różnych okropnościach. Nie przejmuj się Maud,
wyszliśmy dla przyjemności, pal sześć przyszłość, używajmy teraźniejszości.
— Ja tak zawsze robię — rzekła Maud i mówiąc to mówiła za całą swoją płeć.
— No, a teraz co, kanapki czy rękawiczki?
— Interesy najpierw — rzekła Maud dumnie i poszła wykonać swój zamiar
zaoszczędzenia sześciu pensów. Ale ponieważ dała się skusić („Taki miły, uprzejmy kupiec,
Franku”) na kupienie czterech metrów bordiury, sztuczki koronki, sześciu haftowanych
chusteczek do nosa i czterech par ażurowych pończoch — czego nie zamierzała wchodząc do
sklepu, oszczędność nie przyniosła tak wielkich korzyści, jak sobie wyobrażała. Wycieczkę
zakończyli w ciemnej sali staromodnej gospody, która niegdyś przyjmowała pod swe skrzydła
pojazdy różnego rodzaju, a dziś była samotna i opuszczona. Jedyną pozostałością owych
czasów była sławna umiejętność przyrządzania kanapek i grzanek maślanych.
Był tam nowy kelner, który wyobrażał sobie, że ma do czynienia z parą kochanków i czuł
w powietrzu intrygę, ale gdy poprosili o drugi półmisek przystawek i dodatkowy dzbanek
kipiącej wody, poznał apetyty małżeńskie.
Zamiast, jak inni porządni ludzie, wrócić w końcu do domu, poszli za radą Maud, której
przyszło do głowy, że czarne myśli Franka zagłuszy całkowicie „Ciotka Karola”, którą grano
w Teatrze Globe. Włóczyli się jeszcze parę godzin po mieście, a potem wsunęli na swoje
miejsca, pomiędzy szczerych, poczciwych ludzi, którzy nie wstydzą się objawiać swoich
wrażeń i śmiali się do zmęczenia. Potem „doma”, jakby się wyraził Pepys, ich przyjaciel. A
gdy po latach dzień taki, jaśniejący pomiędzy szarzyzną innych, przywoła pamięć, starzy
ludzie uśmiechną się na jego wspomnienie.
Obyśmy, ja i ty miły czytelniku, siedząc pod koniec życia w fotelach przy kominku, mieli
wiele takich dni, do których pamięć wraca chętnie, napawając się ich swobodną wesołością.
To nam umili niejedną ciemną chwilę starości.
Z
GRYZOTA
Pewnego wieczoru Frank powrócił z miasta chmurny. Żona — nie pytała o nic, tylko po
obiedzie usiadła przy jego fotelu i czekała. Wiedziała dobrze, że jeżeli ma wziąć w tym
udział, to powie jej sam, a miała do niego dość zaufania, by zgodzić się na tajemnicę.
Głównym powodem jego smutku było, że musi podzielić się z żoną przykrą wiadomością. Po
chwili zaczął.
— Mam zmartwienie, kochanie.
— Widzę, o co chodzi?
— Może lepiej nie mówić?
— Byłabym bardzo złą żoną, gdybym dzieliła z tobą jedynie przyjemności. W każdym
razie wolę znosić przykrości z tobą, niż z kim innym największą radość — przytuliła głowę
do jego kolan — a teraz mów.
— Czy pamiętasz to, co ci mówiłem jeszcze przed ślubem, że poręczyłem za kogoś?
— Pamiętam doskonale.
— Nazywał się Farintosh, był agentem asekuracyjnym, a ja poręczyłem za niego, aby nie
stracił posady.
— Tak, i to było bardzo szlachetne.
— Dzisiaj spotkałem go na dworcu. Gdy mnie zobaczył, uciekł. W jego oczach
wyczytałem winę, jestem pewien, że w rachunkach będą znowu braki.
— Co za niewdzięczny! Nędznik.
Przypuszczam, że i jemu nie jest wesoło. W ogóle byłem głupcem, że się z tego nie
wycofałem; to dobre, póki się jest kawalerem. Teraz ja, człowiek żonaty, mam zobowiązania
na sumę, Bóg wie jak wysoką, której nie będę mógł pokryć. Co z nami będzie, Maud?
— Ile to wynosi?
— Pojęcia nie mam i to jest właśnie najgorsze.
— No, ale przecież Towarzystwo, w którym pracujesz, nie zechce cię wyzyskiwać?
— To nie jest moje Towarzystwo, tylko inne.
— Co zrobiłeś dotąd?
— Poszedłem do nich w porze śniadaniowej i prosiłem kontrolera, aby zbadał księgi
rachunkowe Farintosha. Przyjdzie tu jutro rano, a ja na jutro wziąłem urlop.
Wieczór i noc spędzili w niepewności, czy jedynie uszczuplą się ich dochody, czy też będą
zrujnowani. Frank był niezwykle ambitny i myśl, że mógłby nie podołać zobowiązaniu, raniła
głęboko miłość własną. Nerwy jego były w okropnym stanie, ale silna dusza żony wzniosła
się ponad lęki i porwała go ze sobą w jasny świat miłości i ufności.
Dobra istotnej wartości, dobra duchowe nie będą utracone. Cóż się zmieni, jeżeli nawet
zamieszkają pod namiotem w polu? Gdzie będzie istotna różnica, jeżeli zamiast trzymać
służbę, usłuży mu sama? To wszystko są drobnostki, zewnętrzne strony życia, a jego treść,
istota, ich miłość, wzajemne zaufanie, umysłowe i duchowe przyjemności, tego nikt nie może
im zabrać!
I tak uspokajała go pieszczotą i łagodnymi słowami, aż smutna noc zamieniła się w
najpiękniejszą w życiu. Zaczął błogosławić los, który dał mu w ten sposób poznać mężne
serce i głębię poświęcenia, które orzeźwiają niby zapach kwiatu, gdy życie przygniata swą
ciężką ręką.
Wkrótce po śniadaniu przybył pan Wingfield, rachmistrz bankowy z Londynu, wysoki,
elegancki mężczyzna, o nieco sztywnym sposobie bycia.
— Mam przykry obowiązek, panie Crosse — rzekł.
Frank skrzywił się. — Cóż robić?
— Miejmy nadzieję, że suma nie będzie znaczna. Daliśmy znać panu Farintosh, że
będziemy przeglądać jego rachunki. Jeżeli jest pan gotów, możemy iść.
Agent mieszkał niedaleko, w bocznej uliczce; miedziana tablica odróżniała jego mały
domek od innych. Jakaś kobieta o smutnej twarzy otworzyła drzwi, a sam Farintosh, blady i
przerażony, siedział pomiędzy księgami w małym frontowym pokoiku. Jedno spojrzenie,
które Frank rzucił nań, wystarczyło by całe rozgoryczenie zamieniło się w litość.
Usiedli przy stole, rachmistrz w środku, Farintosh po prawej, a Frank po lewej stronie. Nie
mówili nic, czasem tylko padło konieczne pytanie lub wyjaśnienie. Przez dwie godziny
słychać było szelest dużych niebieskich kart ksiąg rachunkowych oraz szmer posuwanego
przez Wingfielda pióra, za pomocą którego zliczał długie kolumny cyfr. Frankowi serce
zamierało ze strachu na widok kolosalnych sum. Czy rachunki zgodzą się ze stanem kasy?
Cała jego przyszłość zależała od tej kwestii. Jakże prozaiczne i pozbawione blasku są dzisiaj
warunki i okoliczności, które stanowią o karierze człowieka. Na tych nowych polach bitew
rycerze nie otrzymują publicznej podzięki za spełniony obowiązek, ani nikt nie odbiera im
ostróg; powodzenie i klęska przychodzą cicho i nieznacznie, a stanowi o nich nieraz drobiazg.
Oto nadchodzi w życiu Franka przełom, tu w tym małym pokoiku, pełnym kalendarzy i ksiąg
rachunkowych.
— Czy te dane mogę uważać za pewne? — zapytał w końcu Wingfield.
— Tak, panie.
— W takim razie winszuję panu, panie Crosse. Widzę tu jedynie różnicę pięćdziesięciu
funtów.
Tyle właśnie, ile wynosiły ich oszczędności, które tak starannie odkładali. W każdym razie
była to wiadomość dobra i Frank uścisnął serdecznie wyciągniętą rękę rachmistrza.
— Ja tu jeszcze zostanę, aby przeliczyć główne pozycje po raz drugi, ale nie widzę
potrzeby zatrzymywać pana dłużej — rzekł Wingfield.
— Wracając, proszę wstąpić i zjeść z nami śniadanie.
— Z przyjemnością.
— Więc: au revoir — Frank popędził do domu i wpadł na żonę. — Nie jest tak źle,
kochanie, tylko pięćdziesiąt funtów. — Zaczęli oboje tańczyć i skakać z radości jak dzieci.
Ale Wingfield przyszedł na śniadanie z miną poważną i smutną.
— Przykro mi, że muszę pana rozczarować — rzekł — ale rzecz jest poważniejsza, niż
sądziłem z początku. Niektóre sumy uważaliśmy za nie wypłacone, a on tymczasem pieniądze
odebrał, a papiery zniszczył. To jeszcze sto funtów.
— A więc razem sto pięćdziesiąt.
— Tak, mniej nie będzie. Zrobiłem tu notatkę dla pana.
Frank rzucił okiem znawcy na papier przedstawiony przez rachmistrza.
— Widzę, że Towarzystwo otworzyło mu w banku kredyt na sto dwadzieścia funtów.
— Tak, oto książeczka z wykazem tej sumy.
— Kiedy ją wystawiono?
— Zeszłej soboty.
— Mógł je już podjąć od tego czasu.
— To bardzo możliwe.
— Pójdźmy tam po śniadaniu upewnić się.
— Dobrze.
— No, i ponieważ są to pieniądze Towarzystwa, lepiej odjąć mu możność dysponowania
nimi.
— Tak, ma pan rację.
Śniadanie nie było wesołe i wszyscy ucieszyli się, gdy się skończyło. Gdy Frank miał
wychodzić, Maud wciągnęła go do drugiego pokoju.
— Nie mogłam cię puścić bez słówka, kochanie. Bądź dobrej myśli, mam przeczucie, że to
wszystko dobrze się skończy.
Frank wyszedł podniesiony na duchu; wrócili do agenta. Gdy zrozumiał, czego chcą od
niego, jego blada twarz zbladła jeszcze bardziej.
— Czy to konieczne, panie Wingfield? — perswadował — czy nie mogliby mi panowie
zawierzyć na słowo?
— Przykro mi, że muszę odmówić, dotąd zanadto wierzyliśmy pańskiemu słowu.
— Ale te pieniądze są, przysięgam.
— To są już pieniądze Towarzystwa i musimy je objąć w posiadanie.
— Ależ to zniszczy cały mój kredyt tutaj, jeżeli będę pobierał tę kwotę pod przymusem.
— Niech mu pan pozwoli zostawić na książeczce dziesięć funtów — zaproponował Frank.
Farintosh niechętnie zgodził się na ten kompromis i wyszli. U wejścia do banku agent
zwrócił się do nich, z wyrazem błagania na twarzy.
— Niech panowie nie wchodzą ze mną, nie mógłbym oczu podnieść ze wstydu.
— Niech pan Crosse decyduje.
— Nie będę uparty, wejdź pan sam i przynieś pieniądze. Nie mogli później zrozumieć,
dlaczego prosił o to, może miał rozpaczliwy zamiar prosić kasjera o pożyczkę. Jeżeli tak było
rzeczywiście to dostał krótką odprawę, gdyż wrócił wyglądając jak wariat i podszedł do
Franka.
— Wolę się przyznać od razu, nie mam ani centa w banku.
Frank gwizdnął i obrócił się na pięcie, nie chciał wyrzutami powiększać upokorzenia
nieszczęśliwca. Przy tym sam czuł się winny, ryzykował z pełną świadomością, a nie należał
do tych, którzy narzekają bez potrzeby.
Wingfield odprowadził go do domu ze słowami współczucia, przy bramie pożegnał się i
poszedł na stację.
Zobowiązanie ich wzrosło zatem do sumy dwustu siedemdziesięciu funtów. To zbiło z
tropu nawet Maud. Gdyby wystawili cały swój dobytek na sprzedaż, jeszcze nie spłaciliby tej
sumy. Była to jedna z najprzykrzejszych chwil w ich życiu, ale pomimo to czuli na dnie duszy
jakby prąd spokoju i szczęścia. Zmartwienie uczciwie podzielone i znoszone odważnie spaja
dwa serca ludzkie w nierozłączną całość.
Wkrótce po obiedzie ktoś zadzwonił.
— Proszą pana, to pan Farintosh chce się z panem widzieć — rzekła wchodząc Jemima.
— Wpuść go tutaj.
— Może ja lepiej pójdę, Franku.
— Nie, nie prosiłem go, aby tu przychodził, jeżeli chce sam, to niech mówi z nami
obojgiem.
Wszedł przygarbiony, ze spuszczonymi oczami. Położył kapelusz na podłodze i oparł się o
krzesło, które mu Frank podsunął.
— No, i cóż, panie Farintosh?
— Cóż, panie Crosse, przyszedłem powiedzieć panu i pani także, że bardzo mi przykro, że
sprowadziłem na dom państwa takie nieszczęście. Byłem pewien, że po tym ostatnim
wypadku wszystko pójdzie dobrze, ale musiałem płacić stare długi i to cała bieda. Po prostu
nie miałem szczęścia, ale jest mi też bardzo, bardzo przykro, że pan, który mnie uratował,
będzie przez to teraz cierpiał.
— Słowami pan już tego nie naprawi, za złe mam panu tylko, że nie przyszedł pan do
mnie, gdy chodziło o mniejszą sumę.
— Miałem wciąż nadzieję, że zdołam wszystko naprawić i nie będę musiał pana martwić.
Tymczasem szło coraz gorzej, aż do tej chwili. Ale ja chciałem zapytać, co pan teraz będzie
robił?
Frank popatrzył zdziwiony.
— A cóż, zapłacę.
— Pan chce zapłacić wszystko?
— Ktoś to musi zrobić.
— Czy pan pamięta brzmienie aktu, w którym zobowiązał się pan do ewentualnego
zapłacenia za mnie.
— Nie dosłownie.
— Otóż właśnie! Ja bym radził, żeby pan oddał tę sprawę do adwokata. Moim zdaniem
pan nie powinien płacić.
— Nie płacić! — Frank uczuł, jak ołowiany ciężar spada mu z serca, a to serce
podskoczyło do góry, niby balon powietrzny.
— Pan był trochę, że śmiem tak powiedzieć, roztrzepany, i nie przeczytał formuły tak
dokładnie, jak ja. Tam była klauzula, w której Towarzystwo zobowiązywało się do częstego
przeglądania moich rachunków, aby nigdy znaczna suma nie przypadła panu do zapłacenia.
— Teraz przypominam sobie — wykrzyknął Frank — czy nie robili tego?
— Nie, panie, nie robili.
— Na Boga! Maud, słyszysz, jeżeli to prawda, to oni są sami sobie winni. Czy nigdy nie
przeglądali pańskich ksiąg?
— Owszem, cztery razy.
— A w jakim czasie?
— W ciągu czternastu miesięcy.
Balon powietrzny spadł, a ciężar ołowiany powrócił na swoje miejsce.
— Powiedzą, że to wystarczy i sąd przyzna im rację.
— Nie, panie, nie sądzę: często i regularnie to nie znaczy cztery razy w przeciągu
czternastu miesięcy.
— Ale może sąd będzie to uważał za wystarczające?
— Niech pan łaskawie zauważy, że to miało się dziać dlatego, aby pańskie zobowiązanie
nie mogło stać się wielką sumą. Tysiące funtów przechodziły w tym czasie przez moje ręce,
więc czterorazowe przeglądanie ksiąg stanowczo nie czyniło zadość potrzebie, dla której
zostało postanowione.
— I ja tak myślę — rzekła Maud z przekonaniem — Franku, jutro trzeba się zająć tą
sprawą
— A ja, panie Crosse — rzekł Farintosh, zabierając się do odejścia — będę świadkiem,
jeżeli go Towarzystwo zażąda. Niech to będzie częściowym zadośćuczynieniem za kłopot,
który panu sprawiłem.
Tak więc pewien promyczek nadziei rozjaśnił smutną sprawę. Został jednak przyćmiony
listem, który Frank znalazł przy swoim nakryciu, gdy zasiadał do śniadania.
TOWARZYSTWO UBEZPIECZEŃ HOTSPUR
w sprawie zaległości Farintosha.
Łaskawy Panie! Przyjechawszy do Londynu, porównałem zaraz rachunki Farintosha z
księgą główną. Przykro mi, iż muszę martwić Pana w dalszym ciągu, ale znalazłem jeszcze
zaległość na sumę siedemdziesięciu funtów. Mogę jednak zapewnić Pana, że to wszystko.
Suma ogólna wynosi trzysta czterdzieści funtów. Niecierpliwie będziemy oczekiwać
pańskiego czeku, gdyż spieszno nam zakończyć tę niemiłą sprawę. Szczerze oddany
James Wingfield
Na co Frank i Maud odpowiedzieli:
Łaskawy Panie! Otrzymałem Pańskie powiadomienie w sprawie zaległości w wypłatach,
spowodowanych niesumiennością agenta Farintosha, która wynosić ma trzysta czterdzieści
funtów. Stwierdziłem jednak, że w sprawie tej istnieją pewne okoliczności, które ją zmieniają.
W związku z tym, przed zapłaceniem żądanej sumy, muszę zasięgnąć informacji.
Szczerze oddany
Frank Crosse
Odpowiedź Towarzystwa Ubezpieczeń Hotspur:
Panie! Gdyby list Pański był prośbą o zwłokę w zapłacie, poczekalibyśmy chętnie, ale
ponieważ okazuje raczej chęć zrzucenia odpowiedzialności, pozostaje nam jedynie uciec się
do kroków, mających na celu wymuszenie należnej nam sumy.
Z poważaniem
John Waters, sekretarz
Odpowiedź Franka i Maud:
Panie! Adwokat A.C.R. Owen, Shirley Lane 14 E.C. został moim pełnomocnikiem w tej
sprawie!
Czyli w uprzejmej formie: Idź do diabła! Ale wyprzedziliśmy wypadki. Tymczasem Frank
udał się jak zwykle do miasta, a Maud wyczekiwała w domu, co było stanowczo mniej
przyjemne. W godzinach przeznaczonych na lunch Frank odwiedził adwokata, który obejrzał
akta sprawy, był jednak poważnie nastrojony.
— Możliwość jest — rzekł — ale daleko do pewności. Wszystko zależy od tego, jak
sędzia zrozumie akt główny. W każdym razie pomoże nam, jeżeli zasięgniemy opinii pewnej
bardzo poważnej kancelarii. Skopiuję to i poślę do Mannersa, będziemy mieli orzeczenie, nim
powrócisz do domu na obiad.
Po godzinach urzędowych Frank wpadł do kancelarii i znalazł Owena szczerze
zmartwionego.
— Jestem zły — rzekł.
— Orzeczenie przeciwko nam?
— Całkowicie.
— Pokaż.
Był to dokument na błękitnym papierze z nagłówkiem: ,,W sprawie Towarzystwa
Ubezpieczeń Hotspur przeciwko panu Frankowi Crosse.
Przejrzałem przysłane mi akta — pisał uczony człowiek — i w moim pojęciu
Towarzystwo Ubezpieczeń Hotspur ma prawo żądać od Pana Crosse sumy, która ma pokryć
zaległości pana Farintosha”. Było tam jeszcze wiele słów, ale to już nas nie obchodzi.
— Więc co mam robić? — pytał Frank — widać, prawo angielskie tak tłumaczy sprawę.
— A ja bym szedł przeciwko nim, szansę stanowczo masz.
— Mój stary, trzeba ci wiedzieć, że jeśli mi się nie powiedzie, będę bankrutem. Nie wiem
nawet, jak bym zdobył honorarium dla ciebie.
— O tym nawet nie myśl — rzekł Owen. — Manners nie jest nieomylny, zasięgnijmy
zdania Hollanda.
W dwadzieścia cztery godziny później Frank zastał Owena promieniejącego.
— Ten jest po naszej stronie, czytaj sam.
Frank odczytał głośno: „Studiowałem uważnie kwestię poddaną memu osądowi i
załączone dokumenty. W moim przekonaniu Towarzystwo nie ma prawa żądać
zadośćuczynienia, gdyż samo nie wypełniło jednego z głównych warunków wiadomej
umowy”.
— On: c z ę s t o i r e g u l a r n i e rozumie tak samo jak my — wtrącił Owen — i zgadza
się z nami w każdym punkcie — ciągnął, wskazując drugi dokument.
— A gdybyśmy zasięgnęli jeszcze jednej opinii i z trzech wybrali najrozsądniejszą? —
zaproponował Frank.
— To zbyt kosztowne; Holland jest mądry i moim zdaniem jego opinia przeważy szalę w
sądzie.
— I myślisz, że mogę być pewien swego?
— Gdy ma się do czynienia z prawem, nigdy nie można być niczego pewnym, ale radzę
spróbować.
Tak więc Frank został wciągnięty w tryby maszynerii niezmiernie skomplikowanej, a
jednocześnie nieskończenie potężnej, karmionej niemądrymi formułami i nieznośną
angielszczyzną, którą nazywają procedurą sądową. Prowadzi ona do ostatecznego orzeczenia,
mniej lub bardziej sprawiedliwego, ale zawsze niezmiernie kosztownego.
Wstępem do tej historii był list królowej, do którego to honoru Frank nigdy nie dążył, ani
go nie pożądał.
Wiktoria, z Bożej Łaski Królowa połączonych Królestw Wielkiej Brytanii i Irlandii,
Obrońca Wiary, zwróciła się do pana Franka Crosse z Woking. hrabstwo Surrey, w
następujących słowach:
„Rozkazujemy panu, abyś do dni ośmiu włącznie poddał się orzeczeniu władzy w sprawie
wniesionej przez Towarzystwo Ubezpieczeń Hotspur”. Gdyby tego nie uczynił, Jej
Królewska Mość raczyła nadmienić, iż mogą nastąpić rzeczy dlań nieprzyjemne, a Hardlinge
Stanley przytakiwał Jej Królewskiej Mości.
— No, to znaczy, że za osiem dni może już być po wszystkim — rzekł Frank.
Owen roześmiał się serdecznie.
— To znaczy, że w ciągu ośmiu dni musimy obiecać, iż zaczniemy przygotowania do
naszego wystąpienia w przyszłości. To jest właściwe znaczenie dokumentu. Ty zachowaj
filozoficzny spokój, a resztę zostaw mnie.
Trudno jednak zachować filozoficzny spokój, gdy posiadając pięćdziesiąt funtów majątku,
staje się do walki z przeciwnikiem, który obraca kapitałem trzech milionów funtów. W
rozmowach z Maud traktował sprawę lekko, ona tak samo wobec niego, ale każde z nich
cierpiało i wiedziało doskonale co czuje druga strona. Czasem następowała przerwa w
krokach urzędowych i można było mieć złudzenie, że już po wszystkim, ale groźna maszyna
odzywała się, tryby zaczynały cisnąć i oboje odczuwali, że są w jej mocy.
Przede wszystkim musieli wnieść sprzeciw, to znaczy dać znać, że przystępują do procesu.
Wtedy strona przeciwna wyłuszczyła powody i usprawiedliwienie swej skargi. Potem władza
miała orzec, czy rozprawa odbędzie się w przytomności skarżących, czy bez nich.
Zadecydowano obecność stron. Wówczas każda ze stron zażądała dokumentów strony
przeciwnej, nazwali to „poszukiwaniem”, tak jakby te papiery były gdzieś ukryte i trzeba ich
było szukać z latarniami i ostrożnością. Każda strona robiła uwagi stronie przeciwnej, a
potem żądała przejrzenia uwag przeciwnika. Wreszcie adwokat Towarzystwa zreasumował i
usprawiedliwił jego żądania. Gdy to Maud odczytała, wybuchnęła płaczem, powiedziała, że
wszystko stracone i że nigdy nie wybaczy sobie sprawienia na wiosnę drogiej sukni. Na to
adwokat Franka przygotował obronę, po przeczytaniu której Frank wykrzyknął:
— Ależ to przesądzone, temu się nie oprą.
Po przygotowaniach obie strony okazały chęć przystąpienia do rozprawy sądowej i
wyznaczono termin. Był to dziwnym zbiegiem okoliczności dzień urodzin Franka.
To dobry znak! — zawołała Maud.
pierwszym zwiastunem bliskiej rozprawy okazała się otyła osobistość, która wręczyła
Frankowi, wychodzącemu rano z domu, nową epistołę Królowej. Jej Królewska Mość
wzywała pana Franka Crosse. aby stawił się na rozprawie Wysokiego Trybunału celem
świadczenia w sprawie Towarzystwa Ubezpieczeń Hotspur. Niestawienie się pociągnie
dochodzenie karne. Jej Królewska Mość stanowczo nie jest uprzejma, zwracając się w
podobnych sprawach do swych poddanych.
Tak ostro zredagowane wezwanie wydało się Frankowi niespodziewanym ciosem, ale
Owen się śmiał.
— To jest po prostu kruczek, tym bardziej myślę, że miękną i chcą cię tylko nastraszyć.
— No i nastraszyli — powiedział Frank.
— Tak możemy się zabawić i my. Trzeba się postawić.
— Cóż chcesz zrobić?
— Spowodować wysłanie analogicznych wezwań.
— Doskonale! — zawołał Frank i wkrótce w kierunku biur Towarzystwa podążył
wysłannik z całą paczką „dochodzeń karnych”. A za dwa dni miało nastąpić rozstrzygnięcie.
A
KCJA RATUNKOWA
Dzień rozstrzygnięcia zbliżał się, a myśl o ruinie nie opuszczała ich dniem i nocą. Cień
padał na ich życie, nie mieli chwili wolnej od zmory. Gdyby proces wypadł na ich niekorzyść
(Owen, pomimo nadziei, nie ukrywał, że tak się stać mogło) musieliby zapłacić całą sumę
oraz koszty procesu. Sprzedaż wszystkiego, co posiadali nie wystarczyłaby. Gdyby wygrali,
bogate Towarzystwo mogło apelować do wyższej instancji i ściągnąć na nich nową serię
emocji i wydatków.
Zawsze było źle, Frank mówił mało i spał też niewiele. Pewnego wieczoru, na dwa dni
przed procesem. Wingfield, rachmistrz Towarzystwa przyjechał do Woking. On głównie
zajmował się sprawą. Jego wizyta była rodzajem ultimatum.
— Jesteśmy gotowi sami ponieść nasze dotychczasowe koszty, jeżeli pan zechce skargę
cofnąć i sumę zapłacić.
Nie mogę tego zrobić — rzekł Frank spokojnie.
— Koszty wzrastają kolosalnie i ktoś będzie musiał je zapłacić.
Mam nadzieję, że zrobicie to wy.
— Pan nie będzie mógł mówić, że nie ostrzegaliśmy. Szczerze mówiąc, myślę, że uległ
pan nierozsądnym namowom. Nie macie najmniejszej szansy wygrania.
— To zobaczymy po rozprawie — rzekł Frank.
Wobec przeciwnika trzymał się dobrze, ale po odejściu Wingfielda Maud zauważyła, że
jego wiara w powodzenie osłabła mocno.
— Wydawał się bardzo pewny wygranej — mówił Frank — nie mówiłby w ten sposób,
gdyby nie wiedział na pewno.
Ale Maud była zupełnie innego zdania.
— Gdyby na pewno wiedzieli, że odzyskają pieniądze drogą sądową, nie przysyłaliby
Wingfielda.
— On jest poczciwy i chce nam oszczędzić kłopotów. Maud nie dowierzała.
— On robi to, co każą i nie można mieć mu tego za złe. Jeżeli uważali za stosowne czynić
coś poza plecami adwokatów i przysyłać go tu, to muszą mieć wątpliwości. Może zgodziliby
się na kompromis?
Ale Frank potrząsnął głową.
— Nawarzyliśmy piwa, to musimy je wypić — rzekł. — Zaszliśmy za daleko, aby się
cofać. Gdyby przyjęli kompromis, to jedynie taki, jakiego również nie wytrzymalibyśmy,
musimy więc doczekać końca.
Tym razem Maud nie zgadzała się, całą noc robiła plany i nie spała.
Postanowiła działać na własną rękę i było jej tak spieszno, że z upragnieniem wyczekiwała
poranka. Gdy schodziła na śniadanie, plan kampanii był gotowy.
— Pojadę z tobą, Franku.
— Bardzo się z tego cieszę, kochanie.
Jeżeli planowała sprawunki, często wyjeżdżała z nim razem, więc nie zdziwiło go to.
Zdziwiłoby go więcej, gdyby wiedział, że zanim wstał, wysłała przez Jemimę trzy telegramy.
„John Selby, Fenchurch Street 53 E.C. Przyjdę o jedenastej. Ważny interes, Maud”.
„Porucznik Selby, Canterbury. Przyjedź najbliższym pociągiem, czekaj na mnie Fenchurch
Street, pół do dwunastej. Ważne, Maud.”
„Pan Owen, Shirley Lane 14 E.C. Przyjdę o dwunastej. Ważne. M. Crosse”.
Tym rozpoczęła kampanię.
— Ale, ale Franku — rzekła w drodze — jutro twoje urodziny.
— Tak, tak — odpowiedział ponuro.
— Mój Boże, cóż ci ofiaruję, czy nie pragniesz czegoś specjalnie?
— Mam wszystko, czego mógłbym pragnąć — rzekł, patrząc na nią.
— Aleja coś wyszukam, muszę się za tym rozejrzeć w mieście.
Oględziny swe zaczęła od wizyty u ojca na Fenchurch Street. Było to coś dlań
niezwykłego, owa wizyta córki w ważnym interesie, toteż był niepomiernie zdziwiony.
— Wyglądasz, kochanie, doskonale. To dobrze świadczy o twoim mężu. A cóż tam
słychać w Woking? Mam nadzieję, że nowa kucharka ci dogadza.
Ale Maud nie przyszła na pogawędkę.
— Kochany Tatusiu! — mówiła — jestem w kłopocie i musisz mi pomóc. Niech Tatuś
wysłucha, co powiem, stara się widzieć rzeczy z mego punktu widzenia, nie stawia przeszkód
i zrobi to. o co poproszę. — Zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała serdecznie.
— To się nazywa działać pod przymusem — mruczał, uwalniając się — jeżeli to jest
dozwolone w państwie, to koniec z interesami. — Mrugał oczami i wydawał się bardzo
zadowolony.
— A teraz czym mogę pani służyć?
— Teraz będę mówić tonem urzędowym — rzekła i ucałowała go jeszcze raz. — Proszę
słuchać: prawda, że Tatuś daje mi rentę w kwocie pięćdziesięciu funtów rocznie, co?
— Moje dziecko, więcej nie mogę, Jaś mnie dużo…
— Nie chodzi o to…
— A o co chodzi?
— Zdaje się, że Tatuś wspomniał, iż te pięćdziesiąt funtów to procent od tysiąca funtów,
które są złożone dla mnie.
— Tak jest pięć procent, papiery wartościowe.
— A gdybym ja się zadowoliła sumą dwudziestu pięciu funtów rocznie, to mogłabym
wziąć pięćset funtów i nikt nie straciłby na tym?
— Tylko ty sama. Maud roześmiała się.
— Potrzebuję tych pieniędzy tylko na jeden dzień, wszystkiego z pewnością nie wydam.
Chcę jedynie wiedzieć, że mogę na nie liczyć, gdybym ich potrzebowała. Teraz mój Tatusiu
nie pytaj o nic, tylko powiedz skąd mogłabym dostać zaraz te pięćset funtów.
— A nie powiesz mi na co ci one są potrzebne?
— Wolałabym nie mówić, ale jeżeli Tatuś chce koniecznie…
Stary Selby popatrzył w jasne, szczere oczy córki i nie pytał więcej.
— Słuchaj! Masz otwarty rachunek w banku?
— Tak, Tatusiu!
— To dobrze, nie powinien być wspólny z mężem, tylko twój, osobny — wypisał czek. —
Możesz wyjąć pięćset funtów. Sprzedam połowę twoich papierów wartościowych, ale
będziesz może musiała stracić na kursie. I w rodzinie trzeba być dokładnym w interesach.
Jeżeli mi zwrócisz te pięćset funtów, będziesz brała znowu pięćdziesiąt funtów rocznie.
Maud wzięła czek i wysłała pocztą do banku. Zakończywszy sprawę ponownym
uściskaniem ojca wybiegła. Jaś Selby, już na schodach, palił papierosa.
— Hejże, Maud, mobilizujesz rezerwę, czy co? Co się dzieje? Dobrze, że trafiłaś na mój
wolny dzień; wy kobiety myślicie, że my żołnierze nie mamy nic do roboty. Tak było
dawniej, ale teraz chcą z nas zrobić mądrali. Nie, dziękuję Ci, nie chcę widzieć Tatusia,
pomyślałby, że przychodzę po pieniądze i zepsułoby mu to humor na cały dzień.
Maud zabrała brata do fiakra, opowiedziała historię kłopotów Franka, opatrując ją
własnym komentarzem i wyjawiła swoje zamiary. Jaś zainteresował się tym ogromnie.
— Co Tatuś na to?
— Nic mu nie mówiłam, myślę, że Frank nie chciałby tego.
— To dobrze, mnie ścierpi; wie, że ja też jestem aferzystą. Raz w życiu podpisałem
papierek, bardzo mały papierek; nic dotąd o jego losach nie słyszałem. Cała historia nie była
większa od kartki pocztowej, a co się nasłuchałem w domu za to? Muszą zamęczać Franka.
— Od tygodni nie mieliśmy spokojnej chwili.
— Zgryzota źle oddziaływa na młodzież. Czemu nie został oficerem, tak jak ja? Ale niech
sobie nic z tego nie robi. Razem damy temu radę, Maud.
Owen naturalnie oczekiwał ich i Maud zaczęła:
— Ja jestem przekonana, panie Owen, że oni nie chcą dopuścić do rozprawy. Przyjazd
Wingfielda świadczy o tym. Mój mąż ma zbyt wiele ambicji, aby wchodzić z nimi w układy,
ale ja nie mam skrupułów. Czy nie sądzi pan, że mogłabym pójść do pana Wingfielda,
zapłacić te trzysta funtów i zakończyć sprawę?
— Z punktu widzenia prawnego to byłoby nieprawidłowe; jako przyjaciel sądzę, że
próbować można. Ale nie radzę pani ofiarowywać od razu wszystkiego, a powiedzieć, że
godzicie się na kompromis. Niech oni wyznaczą sumę jaką uważaliby za dostateczne
odszkodowanie.
— Niech pan to zostawi mnie — rzekł Jaś, mrugnąwszy na adwokata. — Ja ją znam
dobrze i będę pohamowywał. Do interesów jestem numer jeden, klasa A, jak się mówi o
koniach. Założymy im munsztuk i niech próbują brykać. Chodź Maud i kończmy.
Był dla niej nieocenionym towarzyszem, bo jego wesołość i dowcipy obracały całą rzecz w
śmiech. W jego towarzystwie nie mogła brać tego serio. Przyszli do biur Towarzystwa i
kazali wezwać pana Wingfielda. Ten był zajęty, ale pan Waters, sekretarz, gruby,
pompatycznie wyglądający pan, wyszedł do nich.
— Przykro mi, bardzo przykro pani Crosse, ale jest już za późno na kompromisy.
Ponieśliśmy znaczne koszta i jedynym wyjściem jest rozprawa.
Biedna Maud o mało się nie rozpłakała.
— A gdybyśmy ofiarowali panom…
— Godzinę do namysłu! — wpadł jej w słowo Jaś. Pan Waters kiwnął głową z
powątpiewaniem.
— Wątpię, czy zmienilibyśmy zdanie. Pan Wingfield zaraz nadejdzie i wysłucha
wszystkich życzeń pani. Na razie przepraszam najmocniej, ale mam ważne sprawy do
załatwienia.
— Ależ Maud, ty gąsko — wykrzyknął Jaś, gdy Waters zamknął za sobą drzwi. — Ty
chciałaś dać wszystko. Dobrze, że cię na czas powstrzymałem.
— Ja chciałam tylko zapytać.
— Dziękuj Bogu, że masz aferzystę pod bokiem. Nie podobał mi się ten obywatel, o wiele
za gruby na mój gust. Czy nie widziałaś, że on nadrabiał miną?
— Skąd możesz to wiedzieć?
— To patrzyło mu z oczu, kto tyle co ja handluje końmi, zna się na minie kupców. Oczy
mu się zaświeciły jak kotu. Powiadam ci, że wybierając się w te regiony, trzeba mieć
sprytnego towarzysza. Teraz nie pozwól się wyminąć ani o pół głowy.
Tymczasem wszedł Wingfield i jego sposób bycia był zupełnie inny. Polubił bardzo
Crosse’ów, a nie chciał też wywlekać spraw Towarzystwa przed sąd, toteż zależało mu
bardziej, niż chciał okazać, na polubownym załatwieniu sprawy.
— Nasza rozmowa jest właściwie nieformalna, powinniśmy rozmawiać za pośrednictwem
adwokatów.
— Nie było mowy o adwokatach, gdy przyjeżdżał pan do Woking. Myślę, że prędzej
dojdziemy do porozumienia, jeżeli załatwimy tę kwestię sami — rzekła Maud.
— I ja tak sądzę — mówił Wingfield — wysłucham chętnie pani propozycji. Czy państwo
przyznajecie, że winni jesteście Towarzystwu odszkodowanie?
— Do pewnego stopnia tak, ale Towarzystwo musi przyznać, że również zawiniło.
— Idziemy tak daleko, iż przyznajemy, że księgi powinny być przeglądane częściej i że za
wiele zaufania pokładaliśmy w agencie. To powinno panią zadowolić. Ale i to, że pani
przyzna nam pewne prawa do odszkodowania to duży krok naprzód. Nie chcemy być uparci,
ale jak długo nie przyznawaliście nam tego, musieliśmy iść drogą wymuszenia. Teraz musimy
ustalić, jak wysoka ma być suma. Ja proponuję, aby każda strona zapłaciła swoje koszta
dotychczasowe, a pani Towarzystwu…
— Czterdzieści funtów — rzekł Jaś z powagą.
Maud była pewna, że pan Wingfield wstanie i wyjdzie z pokoju. Ale ponieważ nie uczynił
tego ani nie okazał żadnego oburzenia, dodała: — Tak, czterdzieści funtów. Potrząsnął głową.
Łaskawa pani, to bardzo mało.
Ofiarujemy czterdzieści funtów — powtórzył Jaś.
Na czym państwo opierają przekonanie, że to wystarczy?
— Myśleliśmy długo.
Pan Wingfield wstał. — Dobrze, jakiekolwiek odszkodowanie jest lepsze niż żadne —
powiedział — nie wiem, co na to powie dyrekcja. Dziś po południu ma być sesja, więc
przedstawię im to.
— A kiedy my dowiemy się o decyzji?
— Napiszę do adwokata państwa.
— Niech się pan nie krępuje, kiedy panu dogodniej! — mówił Jaś, a gdy wyszli i znaleźli
się w fiakrze, był po prostu olśniony wielkością dzieła.
— Klasa pierwsza A i wzmianka honorowa — wykrzykiwał.
Siostra obcałowywała go tymczasem.
— A co, Maud, czy nie jestem aferzystą? Tego nie kupisz, to rasa. Wziąłem go zaraz na
pierwszym okrążeniu i już nie nadrobił.
— Jesteś cudowny, wspaniale to zrobiłeś.
— Widzisz, tak trzeba z nimi postępować. Zaraz poznał, że jestem pełnej krwi! Jeden
aferzysta pozna drugiego na pierwszy rzut oka.
Maud śmiała się, gdyż kawaleryjski żargon Jasia i biała pręga od czapki mundurowej na
brodzie, zupełnie nie wskazywały na aferzystę.
— Dlaczego czterdzieści funtów? — pytała.
— No, od czegoś trzeba zacząć?
— Ale dlaczego czterdzieści?
— Bo od tej sumy się zaczyna przy zakupie koni wojskowych. W interesach trzeba się
trzymać pewnych reguł. Ja nigdy nie wychodzę ponad czterdzieści.
Zjedli śniadanie w restauracji, a potem Jaś zaprowadził Maud na wystawę, którą nazwał
niezmiernie kształcącą. Okazało się, że to przegląd koni w ujeżdżalni. Stamtąd pojechali do
adwokata, gdzie oczekiwał ich list adresowany do pani Crosse.
— „Łaskawa Pani! Szczęśliwy jestem, iż mogę powiadomić panią, że nasi dyrektorowie
postanowili zaprzestać kroków sądowych i przyjąć czterdzieści funtów jako zadośćuczynienie
ze strony męża pani”.
Maud i Owen odtańczyli triumfalną farandolę.
— Cudownie to pani załatwiła, cudownie — wołał Owen — nic lepszego nie widziałem w
życiu. Proszę dać czek i poczekać. Pójdę i wszystko załatwię
— A niech mi pan przyniesie kwit — prosiła Maud.
Gdy następnego dnia Frank zszedł na śniadanie, ujrzał przy nakryciu srebrną papierośnicę,
w której odgadł podarunek urodzinowy.
— Czy to dla mnie, kochanie?
— Tak, Franku, prezent od żony.
— Jak to miło z twojej strony! Prześliczna papierośnica. Ale tam coś jest w środku?
— Pewnie papierosy.
— Nie, to jakaś kartka. Towarzystwo Ubezpieczeń Hotspur… Boże mój, ani chwili
spokoju. Skądże to się tam wzięło? Co to znaczy? „Niniejszym kwitujemy”… Maud, Maud
coś ty zrobiła?
— Kochane moje chłopczysko — wołała, obejmując go za szyję — jaka jestem
szczęśliwa!
T
OWARZYSTWO IMIENIA
B
ROWNINGA
Zaczęło się od tego, że pani Hunt Mortimer, szykowna adwokatowa w rozmowie z panią
Beecher, młodą żoną bankiera, wyraziła się, iż w takiej miejscowości jak Woking nie ma
życia umysłowego. Pani Beecher doszła do tego samego przekonania, zwłaszcza po
przeczytaniu w „Ladies Journal” artykułu, w którym zalecano kulturę umysłu jako najlepszy
środek na przedłużenie młodości. Przyniosła wspomniany artykuł, gdyż rozmowa miała
miejsce w jej salonie i przeczytała niektóre wyjątki. Tytuł brzmiał: „Szekspir jako kosmetyk”.
Maud zainteresowała się tym ogromnie i tego samego wieczora postanowiły utworzyć kółko
literackie, które miało czytać i komentować utwory wybitnych poetów. Spotkania miały się
odbywać w środowe popołudnia w każdym z domów. Ta godzina skupienia ponad poziomem
codziennego życia miała, ich zdaniem, działać korzystnie na umysły zgnębione monotonią
prowincjonalnego tygodnia. Co miały czytać? Trzeba to było ustalić, aby w przyszłą środę
rozpocząć czytanie. Maud proponowała Szekspira, ale pani Hunt Mortimer orzekła, że nie jest
on wystarczająco przyzwoity.
— A cóż to szkodzi? — powiedziała pani Beecher. — Wszak jesteśmy zamężne?
— Mimo to takie czytanie nie byłoby stosowne — brzmiała odpowiedź pani Hunt
Mortimer, która była nieubłagana w sprawach przyzwoitości.
— Ale o ile wiem, pan Bowdler uczynił Szekspira absolutnie przyzwoitym w nowym
wydaniu — powiedziała pani Beecher.
— Bardzo to niedbale przeprowadził, pozostawił mnóstwo rzeczy niestosownych, a
wykreślił ustępy zupełnie niewinne.
— Skądże pani to wie?
— Bo raz zaczęłam porównywać i przeczytałam te ustępy, które Bowdler opuścił.
— Czemu pani to zrobiła? — zapytała Maud złośliwie.
— Bo musiałam się przekonać, czy niestosowności zostały opuszczone — rzekła pani
Hunt Mortimer surowo.
Pani Beecher wstała i wszczęła poszukiwania niewidocznej szpilki na kominku. Pani Hunt
Mortimer ciągnęła dalej.
— Jest jeszcze Byron, ale on jest bardzo namiętny, są w jego dziełach ustępy…
— Nigdy w nich nic złego nie znalazłam — rzekła pani Beecher.
— Bo pani nie wiedziała gdzie szukać. Jeżeli pani ma Byrona w domu, podejmę się
wyjaśnić zaraz i wykazać, co powinny opuszczać osoby, dbające o czystość swych myśli. Nie
ma? To z pamięci powtórzę pani, czego trzeba unikać.
— Zostawmy Byrona — rzekła pani Beecher, bardzo ładniutka osóbka o ruchach kotki,
która nie troszczyła się o żadne kosmetyki, nawet literackie — co panie powiedzą o Shelleyu?
— Frank przepada za Shelleyem — zauważyła Maud. Ale pani Mortimer potrząsnęła
głową.
— Jego dzieła są tendencyjne. On był, o ile wiem, deistą czy też ateistą, nie mogę sobie w
tej chwili przypomnieć, a my powinnyśmy te zebrania uczynić umoralniającymi.
— A Tennyson? — zaproponowała Maud.
— Słyszałam zdanie, że jest on zanadto zrozumiały, by mógł być liczony między geniuszy
naszego narodu. Wzniosła mysi musi być niejasna. Nie ma nic pociągającego w czytaniu i
komentowaniu dzieła zrozumiałego. To nam przywodzi na myśl…
— Browninga! — wykrzyknęły tamte panie.
— Istotnie. Utwórzmy towarzystwo imienia Browninga.
— Dobrze, doskonale! Na tym stanęło.
Został jednak jeszcze jeden punkt do przedyskutowania, a mianowicie, kogo dopuścić do
kółka. Mężczyzn nie chciano wcale.
— Oni powodują zbyt wiele zamieszania! — rzekła pani Hunt Mortimer.
Chodziło o to, by wciągnąć umysłowości poważniejsze, które mogłyby i umiały odnieść
korzyść z tych studiów. O pani Fortescue nie było co myśleć, bo słynęła z gadatliwości. Pani
Jones była zbyt światowa. Pani Charles umiała myśleć i mówić jedynie o służbie. Pani Patt
Beatson lubiła dyktować prawa. Może lepiej byłoby zacząć we własnym kręgu, a potem
stopniowo wciągać innych. Pierwsze zebranie miało się odbyć u pani Crosse, a pani Hunt
Mortimer miała przynieść swoje wydanie w dwóch tomach. Pani Beecher mówiła, że jeden
tom wystarczy, ale pani Hunt Mortimer twierdziła, że lepiej mieć większy wybór. Maud
powróciwszy do domu, opowiedziała wszystko Frankowi. Podobało mu się, ale zapatrywał
się na te zamiary nieco sceptycznie.
— Powinnyście zacząć od rzeczy łatwiejszych.
Ale Maud zrobiła oburzoną minę, z którą bardzo jej było do twarzy.
— Mój panie, my traktujemy to serio. Uważam, Franku, że jedną z twych wad jest
niedocenianie kobiecego intelektu. Pani Hunt Mortimer twierdzi, że choć jesteśmy
upośledzone twórczo, łatwiej sobie wszystko przyno…, jakże tam?…
— Przyswajamy.
— Tak, to właśnie chciałam powiedzieć. A ty zawsze mówisz, że tak, tak! Nie, nieznośny
jesteś. Gdy tylko zaczynam mówić serio, zawsze tak robisz i wszystko psujesz. Czy ty
lubiłbyś, gdyby cię studiującego Browninga ktoś wciąż całował? Czułbyś wtedy, że cię nie
biorą serio. Czekaj, czekaj, zacznij mówić poważnie…
Początek wyznaczono na godzinę trzecią, a dziesięć minut wcześniej przyszła pani
Mortimer z dwiema wielkimi księgami pod pachą. Przyszła tak wcześnie, objaśniła, gdyż
kwadrans przed piątą miała zacząć się pora teatru amatorskiego u Dixonów. Pani Beecher
ukazała się dopiero pięć minut po trzeciej. Jej kucharka pokłóciła się z pokojową i odeszła, a
w sobotę mieli być goście na obiedzie. Młoda mężatka była ogromnie wzburzona i nie
przyszłaby, gdyby nie obietnica. Trudno jest czytać poezję, gdy myśli się o pasztecikach.
— Dlaczego o pasztecikach? — pytała pani Hunt Mortimer.
— Moja droga — rzekła pani Beecher, która miała zwyczaj najprostsze rzeczy mówić tak,
że wydawały się sekretami — moja pokojowa umie bardzo dobrze gotować, i będę mogła jej
zaufać, jeżeli Marta rzeczywiście odejdzie, ale nie wszystko potrafi i paszteciki oraz leguminy
nie udają się. Muszę więc znaleźć potrawę, którą potrafiłaby dobrze przyrządzić.
Pani Hunt Mortimer uważała się za znakomitą gospodynię, więc problem bardzo ją
zainteresował. Maud odkryła również, że zebranie nie zapowiada się tak nudno, jak się
obawiała.
— Och, wiele jest rzeczy do wyboru — mówiła pani Hunt Mortimer z miną rzeczoznawcy.
— Ostrygi naturalne lub we francuskim cieście…
— To nie jest sezon ostryg — przypomniała Maud.
— Chciałam właśnie powiedzieć — wpadła jej w słowo pani Hunt Mortimer z niezwykłą
przytomnością umysłu — że wszelkie kombinacje z ostrygami są niemożliwe, bo to nie
sezon, ale krokiety z mózgu…
— Mój mąż ich nie znosi!
— No dobrze, a co pani powie na kanapki encaisse, potrzebne są do tego jedynie siekane
grzybki, szalotki, parmezan, grzanki, imbir, pieprz, sól, tłusta wędzonka…
— — Och, nie, nie! — wykrzyknęła pani Beecher z desperacją. — Anna nigdy nie
spamiętałaby tego.
— A kotleciki à la Constance — przypomniała pani Hunt Mortimer — te już bardzo łatwe,
kotleciki, masło, wątróbki gęsie, korniszony, grzybki…
— — Ależ moja droga, pamiętaj o tym, że to jest tylko pokojowa, to wszystko jest
nierozsądne.
— Potrawka z gęsi, kurczęta smażone, krokiety z cielęciny a la Browning…
— I tym sposobem powróciłyśmy do Browninga — wykrzyknęła Maud.
— Mój Boże, to moja wina — rzekła pani Beecher — bardzo mi przykro, niechże pani
Hunt Mortimer przeczyta coś.
— A paszteciki można dostać w restauracji — zaproponowała Maud, tknięta szczęśliwą
myślą.
— Moje kochanie, jak to cudownie z pani strony, że pomyślała pani o tym, naturalnie, co
za pyszna myśl. Teraz możemy kwestię pasztecików uważać za załatwioną i przystąpić do…
— Do „Piece de resistance” — rzekła pani Hunt Mortimer uroczyście, spoglądając na spis
rzeczy tomu pierwszego. — Muszę wyznać, że moja znajomość poety była dotąd
powierzchowna. Powinnyśmy teraz starać się przyswoić go tak, aby się stał naszą własnością.
Mam wrażenie, że owe trudności w pojmowaniu Browninga są przesadzone. Przy dobrych
chęciach i wytrwałości, przezwyciężymy je.
Pani Beecher i Maud doznały ulgi na wieść, że pani Hunt Mortimer nie jest pod tym
względem mądrzejsza od nich. Obydwie zatem przybrały śmielsze minki, Maud zmarszczyła
czoło, a pani Beecher zwróciła oczy na karnisz, jakby myślą przebiegała katalog dzieł poety.
— Ja wiem, co trzeba zrobić — rzekła — musimy dać sobie słowo, że nigdy nie ominiemy
ani jednej linii bez zrozumienia. Przerobimy raz i drugi, aż pojmiemy.
— Co za wspaniała myśl — wykrzyknęła Maud z właściwym sobie entuzjazmem — pani
Beecher ma bajeczne pomysły.
— Moje przyjaciółki mówią mi „Nelly” — rzekła bruneteczka.
— Jak to pani miło powiedziała, będę tak mówić, jeżeli pani chce, ale i mnie proszę
mówić: Maud.
— Pani wygląda jak Maud — rzekła pani Beecher — ja wyobrażam sobie Maud wesołą,
ładną i jasnowłosą. Prawda, że imiona idą zwykle w parze z charakterem. Marie są zwykle
domatorkami, Róże lubią flirt, Elżbiety są obowiązkowe, Eweliny lubią imponować, Alicje są
bezbarwne, Heleny lubią rządzić…
— A Matyldy są niecierpliwe — rzekła pani Hunt Mortimer, śmiejąc się — i ta, która
siedzi między wami ma powód do niecierpliwości, gdyż czeka, gdy wy wymieniacie
komplementy.
— Czekamy — zawołała pani Beecher z wyrzutem — proszę wybierać, bo czas ucieka.
— Nic z pierwszych utworów, gdyż te są wytworem rozwijającego się geniusza —
zauważyła pani Hunt Mortimer — szczególnie dziś, w dzień inauguracji naszego
Towarzystwa, powinnyśmy rozpocząć czytanie dzieła, które pochodzi z najlepszego okresu
twórczości poety.
— A jak poznamy, które z dzieł jest najlepsze? — pytała Maud.
— Zdaje się, że chyba to, którego sam tytuł nasuwa głębsze myśli: „Ładna kobieta”,
„Miłość w życiu”, „Każda żona do swego męża”…
— Cóż mu powiedziała? — zawołała Maud.
— Te tytuły brzmią nieco frywolnie.
— To niemądry tytuł — zauważyła pani Beecher, która lubiła wydawać sądy na podstawie
swego sześciomiesięcznego doświadczenia małżeńskiego. — Pewna żona do swego męża lub
pewien mąż do swej żony, ale skąd można wiedzieć, co powie każdy mąż do każdej żony;
nikt nie może przewidzieć co zrobi mężczyzna, to stworzenie nieobliczalne…
Ale pani Hunt Mortimer była już pięć lat zamężna i czuła się równie kompetentna w
sądzeniu mężczyzn, jak dawaniu przepisów na paszteciki.
— Gdy poznasz, droga pani, mężczyzn lepiej, zauważysz, że jest zwykle jakaś racja lub
raczej prymitywny instynkt, który kieruje ich czynami. Ale mówiąc poważnie, trzeba nam
skupić myśl, gdyż będę musiała wyjść po czwartej, a i tak zostawiam sobie jedynie dziesięć
minut na drogę.
Pani Beecher i Maud usadowiły się w fotelach z powagą na twarzach.
— Słuchamy! — zawołały jednocześnie.
— Oto „Czarownik z Hamelin”…
— Ach, to szalenie interesujące! — wykrzyknęła Maud z radością w oczach.
— A to dlaczego? — zapytały towarzyszki.
— Ach, bo Frank, mój mąż, przyjechał kiedyś na bal kostiumowy jako czarownik z
Hamelin, Nie miałam pojęcia, że to z Browninga.
Jak był ubrany? — zagadnęła pani Beecher. — Jesteśmy zaproszeni na bal kostiumowy do
Astonów i chciałabym wymyślić coś dla Jerzego.
— To był kostium czarny z czerwonym. Trochę jak Mefistofeles i fantazyjny kapelusz z
dzwoneczkiem u szczytu. Miał też naturalnie flet, a w ręku pałeczkę z wypchanym szczurem
na końcu.
— Ze szczurem, to okropne!
— No, według legendy, szczury biegły za czarownikiem z Hamelin, więc ten szczur
musiał towarzyszyć Frankowi. Gdy tańczył, wkładał go do kieszeni, ale raz zapomniał,
rozdeptali go i kłaki rozwlekli po całym salonie.
Pani Hunt Mortimer była również zaproszona na ów bal i myśli jej odbiegły od książki.
— A pani jak była ubrana? — zapytała.
— Ja wystąpiłam jako Noc.
— Jak to, pani, blondynka?
— Toteż Tatuś mówił, że nie była to bardzo ciemna noc. Suknię miałam czarną, zwykłą
balową, we włosach srebrny półksiężyc, czarny welon, gwiazdy na staniku i spódnicy i
kometę nad czołem. Tatuś wylał na mnie przy kolacji śmietankę i powiedział, że to mleczna
droga.
— To oburzające, jak panowie lubią żartować z najpoważniejszych rzeczy — rzekła pani
Hunt Mortimer — ale nie wątpię, że suknia pani była niezmiernie efektowna. Ja mam zamiar
wystąpić jako Księżna Devonshire.
— Ślicznie — zawołały pani Beecher i Maud.
— To nie jest trudny kostium. Mam stare koronki, które są w rodzinie od stu lat. To będzie
podstawa kostiumu. Suknia nie musi być bardzo skomplikowana…
— Jedwabna? — pytała pani Beecher.
— Ja myślałam o białym brokacie w drobne kwiatki.
— O, tak! I hafty z pereł.
— Nie, obszyta koronkami.
— Prawda, pani wspominała.
— To będzie cudowne — mówiła Maud.
— Pasek wysoko i falbanki u rękawów. No i naturalnie duży kapelusz; panie wiedzą o
jakim myślę, taki z dużym strusim piórem.
— Włosy naturalnie pudrowane — rzekła pani Beecher.
— Tak, pudrowane loki.
— Będzie pani w tym do twarzy. Jest pani wysoka i rysy odpowiadają typowi. Chciałabym
i ja wybrać sobie coś odpowiedniego.
— A o czym pani myślała?
— Przychodziła mi na myśl Ofelia. Czy myśli pani, że byłoby to dobre?
— O, z pewnością, czy pani już wymyśliła sobie kostium?
— A więc — zaczęła pani Beecher — mam projekt, ale chciałabym również zasięgnąć
rady.
— Raz tylko byłam na „Hamlecie” i ta pani była wtedy ubrana na biało, w lekkim welonie
na głowie.
— Myślę, że spód z białego jedwabiu, a wierzch…
— Z „crepe de Chine” — zawołała Maud.
— Ależ w czasach Ofelii nie słyszano nawet o czymś podobnym — rzekła pani Hunt
Mortimer — raczej siatka srebrna.
— Tak, tak — wykrzyknęła pani Beecher — i nieco kosztowności. To właśnie myślałam,
naturalnie krój powinien być klasyczny. Moja krawcowa to prawdziwy skarb. A na jedwabiu
haft złotem.
— Wypukły — rzekła Maud.
— Albo też zwykły krzyżykowy. We włosach diadem z pereł. Szekspir…
Nazwisko poety obudziło ich sumienia zawstydzone popatrzyły na siebie, a potem na
zegarek.
— Musimy, naprawdę, musimy już zacząć czytanie — zawołała pani Hunt Mortimer —
jak mogłyśmy się tak zagadać o sukniach?
— To moja wina — rzekła pani Beecher z pokorą.
— Nie, moja — zaprzeczyła Maud — bo wszystko zaczęło się od tego, że powiedziałam
jak był przebrany Frank.
— Zaczynam czytać ten wiersz, na którym otworzę książkę. Zdaje się, że powinnam już
iść, ale może jeszcze parę kartek przerobimy. A więc, oto jest „Setebos”, co za dziwny tytuł.
— Co to znaczy? — zapytała Maud.
— Dowiemy się zapewne w dalszym ciągu, będziemy czytać linię za linią i tłumaczyć. Oto
pierwszy wiersz:
»Will sprawl now that the heat of day is best«
— Cóż to? — zapytała pani Beecher.
— Sama nie wiem, może następny wiersz wytłumaczy:
…„Flat on his”…
— No, nie miałam pojęcia, że Browning tak pisze.
— Niech pani czyta dalej.
— Nie, nie mogę, przejdźmy do następnej zwrotki.
— Ale miałyśmy nie opuszczać.
— A na cóż czytać rzeczy, które nie mogą nas zbudować ani wykształcić? Zacznijmy
następną zwrotkę i miejmy nadzieję, że się nam lepiej powiedzie. Pierwsze słowa brzmią…,
czy naprawdę ma tak być?
— Co takiego?
„Setebos i Setebos i Setebos’”.
Trzy literatki popatrzyły na siebie ze smutkiem.
— To gorzej niż sobie wyobrażałam — rzekła czytająca.
— Musimy opuścić ten wiersz.
— Ależ my wszystko opuszczamy.
— To jest imię jakiejś osoby — rzekła pani Beecher.
— Albo trzech osób!
— Nie, ja myślę, że jednej.
— A po co powtarza się trzy razy?
— Dla emfazy.
— A może to ma być pan Setebos, pani Setebos i małe Setebos!
— No, jeżeli będziecie się śmiały, przestanę czytać.
— Ale może my źle robimy, tłumacząc wiersz po wierszu, lepiej zdanie po zdaniu.
— Osoba ta, mianowicie Setebos, miał wrażenie, że przebywa ciągle w świetle
księżycowym.
— Ależ to nonsens! — wykrzyknęła pani Beecher.
Pani Hunt Mortimer popatrzyła na nią z wyrzutem. — Łatwo nazywać nonsensem
wszystko, czego się nie rozumie — rzekła — ja nie wątpię, że Browning ukrył w tych
słowach jakąś głęboką myśl.
— Co?
Pani Hunt Mortimer spojrzała na zegarek.
— Przykro mi, ale muszę już iść — rzekła. — I to właśnie w chwili, gdy zaczęło nam iść
tak dobrze. Przyjdziecie panie w przyszłą środę do mnie, prawda? Do widzenia i dziękuję za
miłe popołudnie.
Ale zaledwie ucichł szelest jej sukni w korytarzu, Towarzystwo imienia Browninga zostało
rozwiązane większością dwóch trzecich głosów wszystkich jego członków.
— I po co to wszystko? Po dwóch zwrotkach dostałam bólu głowy, a są jeszcze dwa tomy
— zdecydowała pani Beecher.
— Musimy zmienić poetę.
— Jest niezrozumiały!
— Jego Setebozowatość!
— A pani Hunt Mortimer mówi, że go lubi.
— Może Tennyson?
— To o wiele lepiej.
— Ale Tennyson jest zrozumiały, czyż nie?
— Zupełnie.
— Więc po co go przerabiać, jeżeli nie ma tam nic do objaśnienia?
— Myśli pani, że mogłybyśmy go czytać samodzielnie?
— Sądzę, że byłoby to nawet łatwiejsze.
— No tak, z pewnością.
I po godzinie nędznego żywota towarzystwo wzajemnego kształcenia się odczytywaniem
utworów Browninga, założone przez panią Hunt Mortimer, rozpłynęło się w nicość.
D
OBRY INTERES
— Muszę się ciebie poradzić. — Maud wyglądała prześlicznie w blaskach porannego
słońca. Miała na sobie bluzkę batystową w drobne różyczki, tuż nad obrusem widać było
błyszczącą klamrę paska. Przed nią leżała poranna korespondencja, stała filiżanka kawy.
— O cóż chodzi?
— Dziś pojadę późniejszym pociągiem, więc nie muszę się spieszyć.
— To wspaniale.
— Obawiam się, że Dinton będzie innego zdania.
— Godzina nic nie znaczy.
— Znaczy wiele w urzędzie, w Londynie godzina to majątek!
— Nie cierpię Londynu i urzędu, on zawsze staje między nami.
— Zdaję się, że wiele kochających par rozdzielają tak samo.
Podszedł ku niej, wywrócił filiżankę, został wyłajany i po chwili oboje upadli na kanapę
zanosząc się od śmiechu. Gdy skończył podziwiać jej błyszczące pantofelki i śliczny kształt
odziany ażurową pończoszką, przypomniała mu, że chciał zasięgnąć jej opinii w jakiejś
sprawie.
— Cóż to ma być? — zmarszczyła czoło i starała się wyglądać tak jak ojciec, gdy myśli o
jakimś interesie.
Ale ojciec jej nigdy, rozmawiając o interesach, nie znajdował się w ramionach młodego
człowieka.
Trudno zachować powagę, gdy ktoś nawija twoje loczki na palce.
— Mamy trochę zaoszczędzonych pieniędzy.
— To bardzo rozumnie z twojej strony.
— Tylko pięćdziesiąt funtów.
— Nic nie szkodzi, kochanie, to początek.
— I ja tak myślę, to kamień węgielny naszej fortuny. Niech jejmość poradzi, gdzie je
złożyć. Nie marszcz czoła!
— To wielka odpowiedzialność, Franku!
— Tak, nie powinniśmy tego stracić.
— Nie, nie powinniśmy. A gdybyśmy zainwestowali w jeden z tych nowych fortepianów
za pięćdziesiąt gwinei. Nasz stary Broadwood był doskonały za moich panieńskich czasów,
ale teraz zaczyna skrzeczeć w wyższych tonach. Frank zaprzeczył ruchem głowy.
— Wiem, że potrzebujemy nowy, a taka artystka jak ty powinna mieć najlepszy instrument
na świecie. Obiecuję ci, że gdy tylko uzbieramy więcej, dostaniesz nadzwyczajność, ale na
razie nie wydawajmy pieniędzy, powinniśmy włożyć je w jakiś interes, który przynosi
procent. Nie wiemy co się stanie, mogę się rozchorować, mogę umrzeć.
— Franku, jaki ty jesteś nieznośny!
— No, lepiej być przygotowanym na wszystko. Trzeba mieć je w pogotowiu, a zarazem
powinny coś przynosić. Co zrobimy?
— Tatuś kupował zwykle kamienicę.
— Ale na to mamy za mało.
— Nawet na mały domek?
— Nawet na najmniejszy.
— A pożyczyć na hipotekę?
— Też za mało.
— A więc pożyczka rządowa, jeżeli uważasz, że to pewne.
— O, pewne absolutnie, tylko procent bardzo mały.
— Ile byśmy dostali?
— Pięćdziesiąt funtów przyniosłoby nam ze trzydzieści szylingów rocznie.
— Trzydzieści szylingów? Franku!
— Raczej mniej, niż więcej.
— No i pomyśl, taki bogaty naród jak nasz wziąłby pięćdziesiąt funtów i tak nas
traktował? Jacy oni skąpi. Nie dawaj im tego.
— Nie, nie dam.
— Jeżeli potrzebują, niech złożą korzystniejszą ofertę.
— Spróbujemy czegoś innego.
— Ty masz jakiś plan, Franku. Powiedz!
Przyniósł gazetę poranną i rozłożył ją tak, że sprawozdania giełdowe znalazły się na górze.
— Spotkałem wczoraj w mieście pewnego pana, który dużo wie o kopalniach złota.
Rozmawialiśmy krótko, ale namawiał bardzo, by kupić udział kopalni Eldorado.
— Ładnie brzmi. A sprzedaliby nam?
— O tak, akcje są wystawione na sprzedaż. Kopalnia prosperowała dobrze i dawała
wysokie dywidendy, ale natrafiała na różne nieszczęścia. Najpierw nie mieli wody, a potem
mieli jej za dużo i zostali zalani. Naturalnie wtedy akcje spadły. Teraz kopalnia jest w
lepszym stanie, ale akcje stoją wciąż nisko. Wydaje się, że wziąć teraz kilka to dobry interes.
— A czy są bardzo drogie?
— Przeglądałem „Rejestr kopalniany” wczoraj po południu. Początkowo kosztowały
dziesięć szylingów od sztuki, ale musiały potanieć.
— Dziesięć szylingów, to niedużo.
— Oto są — rzekł wskazując ołówkiem punkt w długiej linii. — Tutaj, pomiędzy Royal
Bonaura i Konsolami alabastrowymi. Widzisz — Eldorado Propr. A zatem 4 3/4 – 4 7/8. To
pewnie oznacza cenę.
— Tak, jest napis: Ceny wczorajsze.
— Te liczby oznaczają cztery szylingi i dziewięć pensów lub coś podobnego.
— Jaką ty masz głowę do interesów, mój drogi!
— Myślę, że kupując po tej cenie, nie zrobimy głupstwa. Widzisz, za nasze pięćdziesiąt
funtów możemy ich kupić dwieście, a potem sprzedać z zyskiem.
— A gdyby nie poszły w górę?
— To nie spadną. Nie przypuszczam, by mogły jeszcze spaść. Ale mogą nieobliczalnie
wzrosnąć.
— I twój znajomy zapewniał, że wzrosną.
— Tak, wydawał się o tym przekonany. A co ty sądzisz, Maud?
— Nie śmiem radzić. Pomyśl, gdybyśmy stracili! Może kupić tylko sto, a za resztę Royal
Bonaura, jedne i drugie nie spadną.
— Akcje Royal Bonaura są drogie i nie mamy informacji o nich. Lepiej zróbmy tak, jak
mówiłem.
— Dobrze.
— A więc zdecydowaliśmy. Mam tu blankiet telegraficzny.
— A nie mógłbyś kupić będąc w mieście?
— Nie, tego nie załatwia się samemu, jest agent giełdowy. Obiecałem Harrisonowi, że
udam się do niego.
Harrison, Throgmoston Street
Kup dwieście Eldorado.
Crosse, Woking.
— Czy to nie wydaje się nagłe, Franku?
— Nie, tak się robi interesy.
— Mam nadzieję, że on się nie obrazi.
— Mogę ręczyć.
— Nie wspomniałeś o cenie.
— O cenie mówić nie mogłem, bo jej nie znam. Sama widzisz: idzie w górę lub spada.
Dziś już może być niższa lub wyższa niż wczoraj. Dużej zmiany z pewnością nie będzie.
Gwałtu, Maud, jestem spóźniony. Mam trzy i pół minuty na dojście do dworca. Do widzenia.
Strasznie cię kocham w tej bluzce. Do widzenia.
— Co słychać?
— Ach, już przyjechałeś, tak się cieszę!
— Uważaj, okno otwarte.
— O, mój Boże, mam nadzieję, że nie widział. Nie, nie,
patrzył w przeciwną stronę. Akcje mamy.
— Czy Harrison telegrafował?
— Tak, masz.
Crosse, Woking!
Kupiłem dwieście Eldorado, po 4 3/4.
Harrison.
— Doskonale. Myślałem, że go spotkam w pociągu. Nie zdziwię się, jeżeli zajrzy do nas
wracając. Przechodzi obok naszego domu w drodze do siebie, do Maybury.
— Pewnie się zjawi.
— Co ty tam masz?
— Gazetę.
— Jaką gazetę?
— A kto zawsze rozprawia o ciekawości kobiecej?
— Pokaż.
— Jeżeli chcesz koniecznie wiedzieć, to jest „Doradca Finansowy”.
— Skąd go wzięłaś?
— Wiedziałam, że Montresorowie prenumerują giełdową gazetę. Przypomniałam sobie, że
pani Montresor mówiła, że jest nudna. Gdy poszedłeś, posłałam Jemimę, by ją pożyczyła i
przeczytałam od deski do deski aby zobaczyć, co napisano o naszej kopalni. Naszej kopalni!
Franku, prawda, to brzmi wspaniale?
— I jest tam coś?
Zaczęła klaskać w ręce z radością.
— Jest: Ta zyskowna kopalnia. Widzisz, tu pod nagłówkiem: Wiadomości z Australii. —
Pokazywała palcem, on posmutniał czytając.
— O, Maud, tu piszą „zniszczona”.
— Co zniszczonego?
— Tu piszą: zniszczona, a nie zyskowna kopalnia.
— Franku! — odwróciła prędko główkę.
— Nic nie szkodzi, kochanie! Co ci jest?
— Franku, pięćdziesiąt funtów, nasze pierwsze oszczędności. I pomyśleć, że schowałam tę
gazetę, by zrobić ci przyjemność!
— Druk jest w tym miejscu trochę zatarty i pomyłka była naturalna. I gazeta może się
mylić. Maud, Maud nie rób tego, nie warto, całe złoto na świecie nie jest tego warte. Moja
słodka dziewczynko! Już lepiej, niech diabli porwą to otwarte okno.
Młody i przystojny mężczyzna szedł ku domowi. W chwilę później Jemima zaanonsowała
go.
— Wiwat, Harrison!
— Jak się masz, Crosse? Dzień dobry pani.
— Dzień dobry panu, zaraz każę podać herbatę. Owo podanie herbaty musiało wymagać
długiego chlapania i przelewania wody. Maud powróciła mniej zarumieniona i weselsza.
Czy to dobra gazeta, proszę pana?
— Co, „Doradca”? To najpodlejszy świstek w całym Londynie.
— Naprawdę? Jak to dobrze! Kupiliśmy dziś parę akcji, a ona nazywa naszą kopalnię
zniszczoną.
— Któż zważa na to co mówi „Doradca”? On Bank Anglii nazwałby upadającym, gdyby
mógł. Jego opinia nic nie znaczy. Crosse, ja właśnie przyszedłem w sprawie tych akcji.
— Myślałem, że tak zrobisz. Sam dopiero wróciłem i z telegramu dowiedziałem się, że
wszystko dobrze załatwiłeś.
— Tak, chciałem ci wręczyć rachunek, dniem wpłat jest poniedziałek.
— Dobrze, dziękuję, zaraz napiszę czek. A to co? Rachunek leżał na stole. Frank Crosse
zbladł i wpatrywał się w niego uporczywie. Rachunek ów brzmiał jak następuje:
Throgmoston Street
Kupiono dla p. Franciszka Crosse, według obowiązujących przepisów, 200 Eldorado.
200 szt po 4 3/4……
950 —
—
Należności stemplowe.
4 17
6
Biurowe ……….
7 10
0
Suma f. szt.
961 7
6
— Zdaje się, że jest tu jakaś pomyłka — rzekł poruszając spierzchniętymi wargami.
— Pomyłka?
— Spodziewałem się czegoś innego.
— Franku! Prawie tysiąc funtów! — wyszeptała Maud. Harrison spojrzał na jedno, potem
na drugie i pojął, że chodzi o rzecz wielkiej wagi.
— Przykro mi, ale ja starałem się postąpić według instrukcji. Chciałeś mieć dwieście
Eldorado, czy nie?
Tak, po cztery szylingi i dziewięć pensów sztuka. Cztery szylingi! Ależ one kosztują
cztery funty i siedemdziesiąt pięć szylingów sztuka.
— Ja czytałem, że początkowo szły po dziesięć szylingów, a potem zaczęły spadać.
— Tak, spadały przez długi czas, ale były już i po dziesięć funtów sztuka.
— A dlaczego tego nie napisano w gazecie?
— Gdy jest liczba z ułamkiem, to zawsze oznacza funty.
— Boże, i mam znaleźć tę sumę do poniedziałku.
— Płaci się zawsze w poniedziałek.
— Nie mogę tego zrobić, Harrison, to niemożliwe.
— No, to alternatywą jest…
— Nie, prędzej umrzeć! Nie chcę zbankrutować. Harrison zaczął się śmiać, ale przestał
ujrzawszy wyrzut w szarych, utkwionych w sobie oczach.
— Uważam, że nie miałeś z tym dużo do czynienia.
— Nie, nigdy i przysięgam, to ostatni raz.
— Bierzesz to zbyt tragicznie; gdy mówiłem o alternatywie nie miałem na myśli
bankructwa. Trzeba tylko sprzedać wszystko jutro rano i dopłacić różnicę kursu.
— Można tak zrobić?
— Naturalnie, dlaczego nie?
— Jaka będzie ta różnica?
Harrison wyjął z kieszeni wieczorną gazetę i rozłożył ją: — My zajmujemy się głównie
kolejami i mniej mnie interesują kopalnie. Znajdziemy tu… Bagatela — zaczął gwizdać
cichutko.
— No? — pytał Frank i uczuł na swej ręce pod stołem ciepłe dotknięcie małej rączki.
— Różnica jest, ale na twoją korzyść.
— Na moją korzyść?
— Tak, posłuchaj: Targ kopalniany Afryki Południowej jak i Australii, początkowo
apatyczny, w ciągu dnia ożywił się. Notujemy wzrost od 1/16 do 1/3. Z australijskich kopalni
szybko wzrasta wartość Eldorado. Dzieje się tak za sprawą informacji, że reszta wody została
wypompowana.
— Więc mogę je teraz sprzedać po cenie wyższej niż kupiłem?
— No, myślę. Masz ich dwieście, a na każdej dziesięć szylingów zysku.
— Maud, dawaj kieliszki! Harrison musisz wypić, to jest prawie sto funtów!
— Więcej niż sto.
— I nic nie muszę płacić?
— Ani jednego pensa.
— Kiedy otwierają giełdę?
— O jedenastej.
— No, to bądź tam o jedenastej i sprzedaj zaraz.
— Nie zechcesz poczekać?
— Nie, nie, nie będę miał chwili spokoju, dopóki nie sprzedasz.
— Dobrze, dobrze, mój drogi, możesz polegać na mnie. Dostaniesz swój czek we wtorek
lub środę. Cieszę się, że wszystko się tak dobrze skończyło.
— Wiesz Maud, ciągle jeszcze nie postanowiliśmy, co zrobić z naszymi pięćdziesięcioma
funtami — powiedział Frank, gdy całą tę historię omawiali jeszcze raz. — Chyba kupię akcje
rządowe.
— Dobrze — rzekła Maud — tak będzie najpatriotyczniej.
Dwa dni później poczciwy stary Broadwood o piszczącym sopranie i huczącym basie
został wygnany z domu, a na jego miejscu zjawił się nowy za dziewięćdziesiąt pięć gwinei.
Orzechowy, ze złoceniami, o tonach tak głębokich i dźwięcznych, że Maud była w stanie
godzinami przy nim siedzieć, delektując się samym uderzeniem jak najpiękniejszą muzyką.
Nazywała ów fortepian Eldorado i tłumaczyła każdemu gościowi, że mąż jej jest tak genialny
w interesach, iż zyskał w jeden dzień tyle, ile kosztował instrument. Ponieważ jednak dobrze
nie rozumiała przebiegu sprawy, nie mogła wytłumaczyć, jak się to stało. Wszyscy jednak
odnosili wrażenie, że pan Frank Crosse jest człowiekiem nadzwyczaj zdolnym i uczynił coś
ogromnie istotnego w sprawie kopalń australijskich. Opinia poszła w świat.
B
URZA NADCIĄGA
Niebo jest pogodne i świeci słońce, ale na horyzoncie ukazuje się czarna chmura, zbliża się
szybko i niepostrzeżenie. Frank Crosse uczuł jej bliskość, gdy schodząc na śniadanie ujrzał
przy swym nakryciu kopertę zaadresowaną dobrze sobie znanym pismem. Jak on swego czasu
to pismo kochał, jak mu serce drgało na jego widok, jak chciwie je odczytywał? Teraz żmija
zwinięta koło nakrycia mniej by go przeraziła. Jakże kapryśne, nieobliczalne i pełne
niespodzianek jest życie. Rok temu drwiąco roześmiałby się i pogardliwie zaprzeczył, gdyby
mu powiedziano, że list przerazi go jak zapowiedź nieszczęścia. Otworzył kopertę i wrzucił w
ogień. Ale nim zdążył rzucić okiem na list, usłyszał szybkie kroki żony na schodach i ona
sama wbiegła jaśniejąca zdrowiem i szczęściem. Miała na sobie lekki różowy szlafroczek. W
promieniach słońca wyglądała prześlicznie i wydała mu się tak piękna jak nigdy przedtem.
Gdy wchodziła, wsunął list pospiesznie do kieszeni.
— Przepraszam za szlafrok.
— Tak podobasz mi się najbardziej. Nie, inaczej nie przejdziesz. Teraz możesz iść.
— Tak się bałam, że zjesz śniadanie sam, że postanowiłam nie kończyć toalety. Mam na to
dość czasu, gdy ciebie już nie ma. Masz tobie: zimne talerze. I kawa wystygła.
— Każda kawa smakuje w towarzystwie Maud!
— Myślałam, że mężowie nie mówią komplementów. Bardzo się cieszę, że jesteś inny.
Mara wrażenie, że zdanie kobiet o mężczyznach jest niesprawiedliwe. To dlatego, że kobiety,
które mają złych mężów, mówią o tym wszędzie, a szczęśliwe milczą. Ja nie znalazłabym
chwili, by pisać książkę o tym, jak cudowny jest Frank Crosse. Ale gdybyś był zły, moje
życie byłoby puste i wtedy mogłabym pisać tomy.
— Gdy to słyszę, czuję się szelmą!
— To także dobrze o tobie świadczy.
— Dosyć Maud, bo mi naprawdę przykro.
— Franku, co ci jest?
— Nic, kochanie.
— O, nie, coś ci jest!
— Możliwe, że jestem trochę nieswój.
— Tak, stanowczo. Może to katar? Zażyj trochę chininy z amoniakiem.
— Po co? Nie.
— Proszę, proszę!
— Ależ, moje dziecko, nic mi nie jest.
— To doskonałe lekarstwo!
— Wiem, ale nie potrzebuję.
— Jakieś listy?
— Tak, jeden.
— Czy coś ważnego?
— Nawet nie zacząłem czytać.
— Przeczytaj.
— Wezmę do pociągu. Do widzenia, kochanie. Już czas na mnie.
— Ach, gdybyś tylko chciał zażyć chininę z amoniakiem! Wy, mężczyźni, jesteście tacy
uparci.
— Do widzenia, za osiem godzin odżyję.
Usiadł w rogu przedziału, rozłożył list i czytał. Potem jeszcze raz od początku ze
zmarszczonym czołem i zaciśniętymi ustami:
„Mój najdroższy Franeczku! Może nie powinnam Cię tak tytułować skoro zostałeś
zacnym, porządnym mężulkiem. Siła przyzwyczajenia, a zresztą znałam Cię wcześniej i
dłużej niż Twoja żona. Nie wiem czy zechcesz mi przyznać rację, ale pamiętam doskonale, że
był czas. kiedy mogłam zostać Twoją żoną, mimo wszystkiego co wiedziałeś o moim życiu i
przygodach. Ale zastanowiłam się głęboko i doszłam do przekonania, że to nie byłoby
rozsądne. Byłeś zawsze najpoczciwszym chłopcem, ale Twoje możliwości finansowe nie były
dość zachęcające dla Twojej Violetty, która lubi się bawić. Wolę szczęście krótsze i weselsze.
Ale gdybym kiedyś chciała osiedlić się i zacząć uczciwe życie, Ciebie wybrałabym na
towarzysza. Mam nadzieję, że nie staniesz się zarozumiały, gdyż jedną z Twych największych
zalet była skromność. Mój kochany, nie daję za wygraną co do Ciebie, nie łudź się. Wczoraj
spotkałam Karolka Scotta, opowiadał mi o Tobie i dał Twój adres. Czy nie błogosławisz go za
to? Może nie? Może pamiętasz jeszcze Twoją starą przyjaciółkę i chciałbyś ją zobaczyć?
I zobaczysz, czy chcesz czy nie, mój chłopcze, przygotuj się na to. Pamiętasz jak oburzały
Cię zawsze moje ekscentryczne pomysły? Taki pomysł wpadł mi i teraz do głowy. Chcę Cię
jutro widzieć w Londynie, a jeżeli się na moje warunki nie zgodzisz, wieczorem wpadnę do
Woking. Pomyśl, jaka bomba! A wiesz, że co przyrzeknę, spełniam święcie. Uważaj więc!
Jutro (czwartek, 14–go, abyś nie miał wymówki w sprawie daty) wyjdziesz z biura o
trzeciej trzydzieści. Wiem, że możesz to zrobić gdy zechcesz. Pojedziesz do Marianiego.
Pójdziemy do naszej dawnej separatki, napijemy się herbaty i pogadamy jak za dawnych
czasów. Przyjdziesz więc. A gdybyś nie przyszedł, to jest pociąg, który odjeżdża ze stacji
Waterloo o szóstej, a przyjeżdża do Woking o siódmej. Wpadnę w samą porę na obiad.
Będzie heca! Do widzenia, mój stary. Mam nadzieję, że Twoja żona nie ma w zwyczaju
czytywania Twoich listów. Inaczej spazmy pewne.
Twoja zawsze Violetta Wright
List napełnił go gniewem. Być zaproszonym przez ładną kobietkę to przyjemność dla
najsolidniejszego nawet małżonka (nie ufaj takiemu, który zaprzeczyłby), ale dojrzeć w tej
intrydze niebezpieczeństwo jest niemiło. A pogróżka nie była czcza. Violetta była
rzeczywiście osobą, która umiała spełnić co przyrzekła. Oświadczała nieraz ze śmiechem, że
to jedyna jej cnota. Gdyby nie poszedł do Marianiego, przyjechałaby z pewnością do Woking.
Drżał na samą myśl, że Maud mogłaby mieć przykrości. Co innego było przyznać się żonie
do przedmałżeńskich doświadczeń, a co innego pozwolić naruszyć spokój ogniska
domowego. Sama myśl wydawała się profanacją. Czysta atmosfera uległaby zmianie.
Innego wyjścia nie było; czuł, że do Marianiego pójść musi. Wiedział, że potrafi być
panem siebie, i nie wyniknie stąd nic nieprzewidzianego. Wielka, absolutna miłość do żony
była tarczą od wszelkiego niebezpieczeństwa. Samo przypuszczenie niewierności
przejmowało go wstrętem. Gdy oswoił się z tą myślą, nad gniewem i obawą zaczęły brać górę
inne uczucia.
Ze strony jego dawnej kochanki była to śmiałość i umiłowanie ryzyka. To pochlebiało jego
męskiej próżności. Czuł, że zobaczenie się z nią nie będzie niemiłe. Na przedostatniej stacji
gniew opuścił go, a przyjechawszy na stację Waterloo stwierdził ze zdziwieniem, że cieszy
się na zapowiedziane rendez–vous. Mariani to mała restauracyjka, położona w sieci wąskich,
ciemnych uliczek. Jej usytuowanie przy bocznej ulicy, było korzystne dla celów, którym
służyła. Jej liczni goście byli wolni od ogólnie panującej chęci zwrócenia na siebie uwagi.
Upodobania ich nie odznaczały się ani zbytkownością, ani oryginalnością. W większości
wypadków mały, cichy apartamencik był im milszy niż wspaniały przepełniony salon; gotowi
nawet byli zapłacić zań o wiele więcej.
Frank przybył pięć minut przed czwartą. Pani jeszcze nie było. Stanął przed bramą i
czekał. Po chwili w wąskiej uliczce rozległ się turkot fiakra i ukazała się ona. Piękna kobieta
wydaje się najładniejsza w powozie, bo cień podniesionej budy nadaje jej urodzie
rembrandtowskie refleksy. Skinęła ręką i uśmiechnęła się wesoło.
— Nic się nie zmieniłeś — rzekła, gdy jej pomagał przy wysiadaniu.
— I ty również.
— Cieszę się, że tak myślisz. Nie mogę się z tobą zgodzić w tym punkcie. Wczoraj
skończyłam trzydzieści cztery lata. To po prostu okropne. Nie, dziękuję, mam drobne. Czy
dosyć? Zamówiłeś już pokój?
— Nie.
— Ale pójdziemy?
— Dobrze, cieszę się na pogawędkę.
Gospodarz, wygolony, o słodkim sposobie mówienia i „wytwornych” ruchach, stał w
korytarzu. Tam spędzał swoje dziwne życie. Przypomniał sobie tę parę od razu i powitał
ojcowskim uśmiechem.
— Dawno nie miałem szczęścia oglądać pana.
— Tak, byłem zaręczony.
— Ożenił się — wtrąciła dama.
— O! — zawołał właściciel. — Może mogę służyć herbatą? Tak, i paszteciki. Pani lubi
paszteciki?
— O tak, naturalnie.
— Numer dziesiąty — szepnął właściciel i kelner poprowadził ich na górę.
— Każdy posiłek dziesięć szylingów — szepnął, gdy Frank go mijał u wejścia. Służył
dopiero od niedawna i będąc sam nowym kelnerem, brał każdego za nowego gościa;
pomyłka, którą się często popełnia w życiu.
Był to brzydki, mały pokój, którego środek zajmował duży stół, pokryty brudnym
obrusem. Dwa okna, dyskretnie zasłonięte, wpuszczały nieco mglistego londyńskiego światła.
Po obu stronach pustego kominka znajdowały się dwa fotele, przeciwległą ścianę zajmowała
staromodna sofa. Na kominku stały dwa różowe wazony, a nad nimi wisiał portret
Garibaldiego.
Dama usiadła i zdjęła rękawiczki, Frank stanął przy oknie i zapalił papierosa.
Kelner wchodził, wychodził, kręcił się i hałasował, co w rezultacie zakończyło się
wniesieniem tacy i kociołka z gorącą wodą. — Jeżeli będę potrzebny, państwo raczą
zadzwonić — wyrzekł wreszcie i wychodząc zamknął ostentacyjnie drzwi.
— Teraz możemy rozmawiać — rzekł Frank, wrzucając papierosa do kominka — ten
kelner działał mi na nerwy.
— Słuchaj, mam nadzieję, że się nie gniewasz na mnie.
— Za co?
— No za moją groźbę, że przyjadę do Woking i tak dalej.
— Gniewałbym się, gdybym był pewny, że to serio.
— O, całkiem serio.
— Po co?
— Żeby ci odpłacić pięknym za nadobne, gdybym się przekonała, że mnie opuściłeś. Psia
krew, ona ma cię trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku…
— O to się nie kłóćmy, widzisz, że jestem. Pij herbatę.
— Jeszcze nawet na mnie nie popatrzyłeś. Napiję się herbaty, ale razem z tobą.
Stanęła przed nim i podniosła woalkę. Jej twarz i postać warte były uwagi. Oczy sarny,
ciemne obfite włosy, ciepły rumieniec na policzkach, figura bogini, ale raczej Junony niż
Wenery, gdyż skłaniała się nieco ku otyłości. W oczach błyszczało wyzywające podniecenie,
które człowieka mającego mniej zimnej krwi niż jej towarzysz, mogłoby poruszyć. Suknia
ciemna i skromna, ale bajecznie skrojona. Była wystarczająco sprytna, by wiedzieć, że
kobieta piękna winna zwracać uwagę na s i e b i e , a brzydka na stroje i ozdoby.
— No i co?
— Na Jowisza, wyglądasz cudownie, Violetto!
— A dalej?
— Paszteciki stygną.
— Franku, co się z tobą stało?
— Nic.
— A jednak…
Przechyliła się i ujęła jego ręce, poczuł dobrze znany, subtelny zapach jej perfum. Zapach
to czynnik niebezpieczny, niesie przypomnienie dawnych, lub przedsmak nowych, wrażeń.
— Franeczku, ty mnie jeszcze nawet nie pocałowałeś. Zwróciła do niego uśmiechniętą
twarz i pochylił się ku niej. Ale opanował się. Przekonanie, że panuje nad sobą dodało mu
odwagi. Z uśmiechem na ustach, trzymając ciągle jej ręce, poprowadził ku fotelowi i usadził
wygodnie.
— Bardzo jesteś urocza — rzekł — a teraz napijmy się herbaty, a ja wygłoszę małe
kazanie.
— Ty i kazanie?
— Nawrócony grzesznik to najlepszy kaznodzieja. Więc naprawdę jesteś nawrócony?
Zdaje się. Dwa kawałki cukru, prawda? Ty powinnaś nalewać, nie ja. Bez śmietanki i
bardzo mocna? Jak ty możesz zachować tę piękną cerę — nie wiem. Ale ją zachowujesz,
słowo daję. Nie patrz na mnie z takim gniewem.
Tę ostatnią uwagę wywołały jej gwałtowne rumieńce i rozżalone spojrzenie.
— Ty się naprawdę zmieniłeś — rzekła z żalem i irytacją zarazem.
— Naturalnie, przecież jestem żonaty.
— Przecież Karol Scott jest także żonaty.
— Nie oczerniaj Karola.
— Mogę się sama oczernić, wszystko mi jedno. Więc już mnie nie kochasz? A ja
myślałam, że twoja miłość będzie trwać wiecznie.
— Słuchaj Violetto, bądź rozsądna…
— Rozsądna! Ach, jak ja nienawidzę tego słowa. Mężczyzna używa go wtedy, gdy chce
popełnić okrucieństwo albo podłość. To jest zawsze początek końca.
— Czego ty chcesz?
— Chcę, żebyś znowu był mój, jak dawniej. Oddałabym wszystkich za ciebie. Ty masz
dobry wpływ na mnie. Naprawdę! Nie wyobrażasz sobie nawet, jaka jestem teraz zła dla
innych? Zapytaj Karolka, on ci powie. Tak się zmieniłam odkąd straciłam cię z oczu. Nie
bądź okrutny, Franku, pocałuj mnie.
Uczuł znowu dotknięcie jej ciepłej, delikatnej ręki, a lekki zapach fiołków uderzył mu do
głowy, jak wino. Zerwał się z krzesła, zapalił drugiego papierosa i zaczął chodzić po pokoju.
— Nie pal papierosa, Franku!
— A to dlaczego?
— Bo mówiłeś, że to pomaga w osiągnięciu kontroli nad sobą. Ja nie chcę, żebyś się
kontrolował. Chcę, byś czuł tak jak ja.
— Siadaj i bądź grzeczna.
— Wyrzuć papierosa.
— Nie bądź głupia, Violetto.
— Wyrzuć go zaraz!
— Nie, zostaw.
Wyrwała mu papierosa z ust i wrzuciła do kominka.
— Cóż ci z tego przyjdzie? Mam całą papierośnicę.
— Pójdą za tamtym.
— No, dobrze, nie będę palił.
— Już ja tego dopilnuję.
— Nic na tym nie zyskasz.
— Teraz będziesz lepszy.
— Usiądź i pij herbatę.
— Ach, przeklęta herbata!
— To nie powiem ani słowa, póki nie siądziesz i nie zaczniesz porządnie się zachowywać.
— Już, mów więc.
— Widzisz, moja kochana, są rzeczy możliwe i niemożliwe. To jest absolutnie, ostatecznie
niemożliwe. Przeszłości nie wskrzesimy. To się już skończyło i nie wróci.
— Więc po co tu przyszedłeś?
— Pożegnać się z tobą.
— Platonicznie?
— Tak jest.
— W separatce u Marianiego?
— Dlaczego nie! Roześmiała się gorzko.
— Ty byłeś zawsze postrzelony, Franeczku. On oparł łokcie na stole i zaczął spokojnie:
— Słuchaj, Violetto, nigdy więcej się nie spotkamy…
— Na to trzeba zgody dwóch osób.
— To znaczy, że ja cię nie zobaczę, ani nie będę się starał spotkać z tobą. Gdybyś nie była
taka, jaka jesteś, przyszłoby mi to znacznie łatwiej. A tak, kosztuje mnie dużo. Nie zrozum
mnie fałszywie i nie myśl, że słabnę. Tak nie jest, ale nie chciałbym tego przechodzić po raz
drugi.
— Bardzo mi przykro, że cię rozdrażniłam. Nie zauważył ironii zawartej w jej słowach.
— Byliśmy zawsze dobrymi przyjaciółmi, dlaczego mielibyśmy się rozstawać jak
wrogowie?
— A dlaczego mielibyśmy się w ogóle rozstawać?
— Do tej kwestii nie będę wracał. Teraz proszę, rozważ wszystko i pomóż mi. Przyjdzie
mi to dużo łatwiej, gdy znajdę w tobie podporę. Gdybyś była zacną, poczciwą dziewczyną,
podałabyś mi rękę, jak każdemu innemu znajomemu i życzyłabyś mi szczęścia. Wiesz dobrze,
że ja bym tak zrobił, gdybyś ty zdecydowała się wyjść za mąż.
Ale dama nie dała się tak prędko uspokoić. Popijała herbatę w milczeniu i tylko błyski w
oczach wskazywały bliską burzę. Nagle, z głośnym szelestem jedwabiu, znalazła się między
jego krzesłem a drzwiami.
— Nie, Franku, dosyć tych głupstw — zawołała. — Nie myśl, że się byle czym wykręcisz.
Mam cię i zatrzymam.
On zwrócił się wraz z krzesłem ku niej i patrzył bezradnie.
— O Boże! Czy mam zacząć od początku? — spytał.
— Nie, tego nie chcę — mówiła ze śmiechem, ale zarazem irytacją w głosie. — Nie jestem
osobą, która się łatwo wyrzeka czegoś, do czego przywiązuje wagę. Nudzić cię więcej nie
będę…
— To dobrze — szepnął.
— Możesz sobie gadać, co chcesz, a i tak nic nie wskórasz, mój chłopcze. Ja cię znałam
dawniej niż ona i zatrzymam cię albo też zrobię taką aferę, że pożałujesz gorzko porzucenia
mnie. To bardzo wygodnie siedzieć tu i prawić kazania, ale to, Franeczku, nic nie pomoże.
Tak łatwo się człowiek nie wykręca.
— Dlaczego się tak złościsz, Violetto? Co myślisz zyskać przez to?
— Chcę zyskać ciebie, Franku. Ja cię bardzo, bardzo lubię. Do tego stopnia, że zaczynam
obawiać się, czy to nie jest przypadkiem prawdziwa, wielka miłość. W każdym razie, nie
daruję; a jeżeli chcesz postępować przeciwko mej woli, daję słowo, że przygotuję różne
niemiłe niespodzianki.
On spoglądał melancholijnie w filiżankę.
— Co to za czasy? — ciągnęła dalej, położywszy dłoń na jego ramieniu. — Od kiedy
wsiadłeś na tego moralnego konika? Byłeś taki sam jak reszta naszych znajomych. Mówisz
tak, jak gdyby człowiek przez to, że się żeni, przestawał żyć. Co się zmieniło?
— Zapytaj się, kto mnie zmienił? — rzekł powstając. — Moja żona mnie zmieniła.
— Przeklinam twoją żonę!
Spojrzawszy mu w tej chwili w oczy, ujrzała obraz, jakiego jeszcze nie znała.
— Dosyć! — rzekł surowo.
— Nie chciałam powiedzieć nic złego. Jak twoja żona to zrobiła?
Gniew jego stopniał na przypomnienie domu i Maud.
— Swoją dobrocią, stwarzając atmosferę. Gdybyś wiedziała, jaka jest szlachetna, jaka
subtelna w najskrytszych swych myślach, jaka świeża, słodka i czysta, zrozumiałabyś, że
sama myśl o zdradzie lub nielojalności jest nie do zniesienia.
Powinien był być mniej wymowny. Wzrastające wzburzenie damy wybuchło.
— Niewinna! — wykrzyknęła. — Tak samo jak ja!
Drgnął cały i jego oczy zapłonęły gniewem, daleko większym od jej gniewu.
— Milcz! Jak śmiesz mówić o mojej żonie? Nie jesteś godna wymawiać jej imienia.
— Pojadę sama do Woking — wyjąkała.
— Jedź do diabła — odpowiedział i zadzwonił, aby zażądać rachunku.
Przypatrywała mu się ze zdziwieniem, które odsunęło irytację na drugi plan.
Równocześnie wkładała rękawiczki, krótkimi, nerwowymi ruchami.
Takiego Franka Crosse nie znała.
Kobieta pozostająca z mężczyzną w bliskich stosunkach przez dłuższy czas, podejrzewa go
w głębi duszy o słabość. Dopiero gdy się poróżniaą widzi jego siłę i to zwykle jest
niespodzianka. Ten wybuch dodał mu jeszcze w jej oczach wartości.
— Ja nie żartuję! — szeptała, schodząc ze schodów. — Przyjadę, jak Bóg na niebie!
Nie zważał na to i wyszedł bez słowa pożegnania. Znalazłszy się na ulicy, obejrzał się.
Stała w bramie z głową dumnie wzniesioną, podczas gdy odźwierny gwizdał na dorożkę. Nim
nadjechała, Frank podszedł do Violetty.
— Mam nadzieję, że nie bierzesz za złe mego wybuchu. Mówiłem zbyt ostro.
— Chcesz mnie odwieść od zamierzonej wycieczki? — zadrwiła. — Nic nie pomoże, jadę.
— To już twoja rzecz — rzekł i pomógł jej wsiąść do powozu.
N
IEBEZPIECZEŃSTWO
I znowu pokój jadalny. Poranne słońce oświetla go i odbija się w srebrnych przyborach do
kawy i platynowanym półmisku na kanapki. Wszystko tak samo, nawet talerze, które Jemima
zapomniała zagrzać. Maud w glorii włosów, po których ślizgają się promienie słońca, w
różowym szerokim kołnierzu, siedzi milcząca, spoglądając od czasu do czasu na męża. Ten
zjadł śniadanie smutny, pogrążony w przykrych myślach. Instynkt ciągnął go w jedną stronę,
a sumienie w drugą. Instynkt, stary konserwatywny przyjaciel; sumienie zaś, właściwie jego
obudzenie się, datuje się dopiero oi1 wczoraj. Toteż zwykle łatwo przewidzieć, które
zwycięży Czy ma mówić Maud o Violetcie Wright, czy nie? Gdyby ta ostatnia trwała w
pierwotnym zamiarze, byłoby wskazane przygotować Maud. Ale może jego wczorajsze
argumenty przekonały ją, gdy pierwszy gniew minął. Po co w takim razie wywoływać wilka z
lasu? Gdyby istniało istotnie niebezpieczeństwo wizyty, cokolwiek powiedziałby, nie
pomogłoby ani trochę. A gdyby się nie zjawiła, mowa o tym przyniosłaby tylko szkodę.
Sumienie mówiło mu, że lepiej być z żoną szczerym, instynkt zaś szeptał, że zostałoby jej to
w pamięci i zatruło myśli. I może lepiej posłuchać instynktu niż sumienia? Nie dopytuj się
nigdy młoda żono. A ty młody małżonku nie bądź zanadto szczery. Są rzeczy, które mogą być
przebaczone, ale nigdy, przenigdy, nie zostaną zapomniane. Najwznioślejsza rzecz na
świecie, serce kochającej kobiety, jest zanadto czułe, zanadto święte, aby je można bezkarnie
znieważać zwierzaniem brudów życia. Ty jesteś jej własnością, ona twoją, przyszłość należy
do was. Przeszłość lepiej zapomnieć. Młode pary, które się chwalą, że nie miały tajemnic
przed sobą, są szczęśliwe jedynie dlatego, że to nieprawda.
— Nie spóźnisz się dzisiaj, Franku? — spytała nareszcie Maud, patrząc spoza imbryka z
kawą.
— Nie, kochanie, dziś już nie.
— Bo wczoraj wróciłeś późno, wiesz o tym?
— Wiem, wiem.
— Czy cię zatrzymali w biurze?
— Nie, poszedłem na herbatę z dawnym znajomym.
— Do jego domu?
— Nie, do restauracji. Gdzie Jemima zapodziała moje kalosze? Ciekawe, czy je umyła? O,
są. A mój paltot? Czy mam coś załatwić w mieście? No, to do widzenia, do widzenia.
Maud zauważyła, że nigdy jeszcze tak się nie spieszył. Tajemnicą jest zawsze dla każdego
urzędnika, na czym spędza jego żona godziny samotności? Czas jej ubiega na tysiącu zajęć,
które będąc same w sobie drobnymi, stanowią różnicę, jaka istnieje między starannym a
zaniedbanym gospodarstwem.
Pod znakomitym przewodnictwem wszechwiedzącej pani Beeton, następują one po sobie
w niezmiennym porządku. Narada z kucharką, przegląd spiżarni, wczorajszych resztek i
obmyślenie dla nich nowej postaci, tak by znalazły praktyczne i smaczne zastosowanie.
Dysponowanie obiadu i zakupów. Mąż traktuje gotowy obiad, np: solę smażoną, szpik w
muszelkach, pudding cytrynowy, tak jakby te potrawy wyrastały wprost z nakrytego stołu.
Nie wie nic o usiłowaniach przewidującej zapobiegliwości, która sprawia, że każdy dzień
przynosi odmianę, każda zmiana sezonu jest umiejętnie wyzyskana, zapobiegliwości, która
ciągle czuwa i rzadko błądzi. On używa owoców tej pracy, ale samej pracy nie zna i nie
rozumie. A tymczasem obowiązki są spełniane wesoło i bez narzekań.
Gdy wszelkie zarządzenia tyczące obiadu, tego najważniejszego w układzie dnia momentu,
zostają wydane, ciągle pozostaje jeszcze mnóstwo roboty. Trzeba od bluzki odpruć białą
lamówkę a przyszyć różową. Krawiectwo domowe jest „Pod Lipami” praktykowane z
zapałem i Frank zaczął być w pieszczotach ostrożniejszy od czasu, gdy odkrył pewnego
wieczoru, że żona ma w ustach rząd szpilek; odkrycie to nie jest miłe, jeżeli zostanie
uczynione własnymi wargami. Potem trzeba poukładać w szufladach, oczyścić srebro, umyć
liście fikusa, a pióro strusie, które wczoraj zmokło, ufryzować na nowo. Po zrobieniu tego
wszystkiego pozostaje przed lunchem tyle czasu, ile trzeba na wzięcie najnowszego romansu i
rzucenie okiem na dwie ostatnie kartki, by wiedzieć, „jak się kończy”. To wszystko zajęcia
domowe, a teraz, stokroć uciążliwsze, obowiązki towarzyskie. Różowy szlafroczek zostaje
zamieniony na szykowny kostium z popielatego francuskiego sukna. Składanie wizyt jest o
wiele zabawniejsze, gdy ma się na sobie ładną suknię, a i rozmowa idzie lepiej, gdy się ma
krawcową na jednej z głównych ulic stolicy.
We wtorki Maud przyjmuje u siebie, w inne dni przegląda bilety wizytowe leżące na tacy
w przedpokoju i jest przerażona swoją niewdzięcznością względem łaskawych sąsiadów. Ta
jej praca nie ma nigdy końca i co dzień powraca z wizyt z nowymi obowiązkami na sercu.
Nie znani jej dotąd ludzie przychodzą wciąż w odwiedziny. Pierwsze ich słowa brzmią
zwykle: „…Mam nadzieję, że jeszcze nie bardzo się spóźniliśmy z powitaniem w naszym
miasteczku… etc.” — i trzeba im też składać wizyty. Podczas gdy wychodzi, nowe karty
pojawiają się na tacy w przedpokoju i tak nieustające a nudne formy wyczerpują dobry humor
i siły ofiary.
Na początku każda wizyta okazywała się okropnym ciężarem. Jemima wchodziła i
wypowiadała nazwisko, które mogło być podobne do nazwiska osoby przybyłej, ale mogło
też nie mieć z nim nic wspólnego. Dama wchodziła, nazwisko jej mogło brzmieć dajmy na to:
Baker. Maud nie mogła wiedzieć kim jest pani Baker. Osoba wizytująca rzadko kiedy czuła
się w obowiązku opowiedzenia czegoś o sobie. Następowało dziesięć minut wymuszonej
rozmowy o specjalnościach Woking, tj. lasach świerkowych, boiskach do golfa. Filiżanka
herbaty i pożegnanie. Wtedy Maud biegła do biletów i starała się odgadnąć kim była osoba
odwiedzająca i dlaczego przyszła.
Owego dnia Maud nie wybierała się nigdzie i miała nadzieję, że nikt nie przyjdzie do niej.
Godzina niebezpieczeństwa już minęła i było po czwartej, gdy ktoś zadzwonił energicznie.
— Pani White — rzekła Jemima, otwierając drzwi do salonu.
— Wright — poprawiła ta pani wchodząc — Violetta Wright.
Maud powstała z uśmiechem na ustach. Był to jej specjalny i wesoły uśmiech,
spowodowany miłą kobiecą chęcią uczynienia przyjemności ludziom, którzy się do niej
zwracali. Uprzejmość jej nie była nigdy sztuczna, gdyż miała ona naturę prawdziwie wielkiej
pani, to, o czym mówi się często, a bardzo rzadko spotyka. Tak samo, jak pojęcie gentlemana
lub chrześcijanina.
Ale pani owa nie odpowiedziała na ów zapraszający gest. Stały tak przez chwilę, patrząc
na siebie: jedna wysoka, dojrzała, imponująca, druga wdzięczna, młodziutka i nieśmiała, ale
każda w swoim rodzaju piękna i pociągająca. Szczęśliwy Frank, którego przeszłość i
teraźniejszość ubarwiały tak czarujące postacie. Byłby szczęśliwszy, gdyby zdołał wymazać
zupełnie przeszłość przy nadejściu teraźniejszości. Przybyła milczała ciągle, spoglądając
ciemnymi oczami krytycznie i wyzywająco na rywalkę. Maud, przypisując owo milczenie
zakłopotaniu i trudnościom pierwszej wizyty, próbowała nawiązać rozmowę.
— Proszę usiąść w fotelu. Pani się zapewne zmęczyła. Jest jeszcze bardzo ciepło.
Niezmiernie to uprzejmie z pani strony…
Blady uśmiech przemknął po pięknej twarzy.
— Uprzejmie z mojej strony — powtórzyła.
— O tak, w miejscowości takiej jak Woking, która się dopiero zaludnia, to ciężkie zadanie
dla zamieszkałych dawniej, owo witanie nowo przybyłych. Byłam wprost rozczulona
uprzejmością wszystkich mieszkańców miasteczka.
— Widzę — rzekła nieznajoma — iż pani przypuszcza, że mieszkam tutaj; ale tak nie jest,
przyjechałam wprost z Londynu.
— Taak — podjęła Maud i czekała na jakieś wytłumaczenie, a gdy nie usłyszała nic,
ciągnęła dalej. — Mam nadzieję, że Woking podoba się pani.
— Pani jest chyba również zamężna. Czy pani nie kocha swego męża?
— Och, o moim nie mówmy. Czy pani nigdy nie kochała nikogo innego?
— Prawdziwie? Nigdy.
Maud dziwiła się samej sobie, ale pytania owe były stawiane tak naturalnie i szczerze, że
odpowiedź przychodziła sama przez się. Cieszyła się, że owe lody niechęci zostały
przełamane i że z jakiegoś niezrozumiałego powodu zyskała uznanie nieznajomej.
— A więc, szczęśliwa istoto, poślubiłaś jedyną miłość twego życia?
Maud uśmiechnęła się i kiwnęła głową potwierdzająco.
— Co za cudowna rzecz! Myślałam zawsze, że to się zdarza jedynie w książkach. Musi
pani być bardzo szczęśliwa.
— Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa.
— Zasługuje pani na to. Przy tym jest pani bardzo ładna. Jeżeli kiedyś miała pani rywalkę,
byłoby dla niej bardzo pocieszające wiedzieć, że została pokonana przez taką piękność.
Sama ta myśl pobudziła Maud do śmiechu.
— Nie miałam nigdy rywalki — rzekła. — Mój mąż nigdy nikogo nie kochał.
— Czy tak? O, zapewne. To wspaniale, że oboje zaczęliście życie z „czystą kartą”.
Myślałam właśnie, że do twarzy pani z gniewem, ale teraz uważam, że ślicznie i z rumieńcem
zadowolenia. Gdybym była mężczyzną, mąż pani miałby we mnie rywala. Więc i on nie
kochał nigdy nikogo, prócz pani? Myślałam, że to się zdarza jedynie w romansach.
Ostatnie słowa zostały wypowiedziane tonem ostrym i ironicznym, który wstrząsnął
subtelną naturą Maud. Spojrzała na towarzyszkę i uderzył ją bolesny wyraz twarzy tej
ostatniej. Wkrótce zastąpiła go pogodna powaga.
— To cudownie — rzekła — ale muszę zwrócić uwagę pani na jedną rzecz, jeżeli się pani
nie pogniewa za wścibstwo. Niech pani nie będzie egoistką w pożyciu małżeńskim.
— Egoistką?
— Tak, jest bowiem pewien egoizm familijny, który jest równie brzydki, a może nawet
gorszy od egoizmu osobistego. Ludzie kochają siebie i o bożym świecie nie wiedzą, o nikim
nie myślą; ziemia może się zapaść, a oni dbają jedynie o siebie i swoją miłość. To nazywam
egoizmem familijnym. To jest moim zdaniem grzech i wstyd.
Maud spoglądała z podziwem na tę niezwykłą kobietę. Mówiła szybko i z zapałem, jak ci,
którzy długo przeżuwali gorzkie myśli w sobie, nie trafiwszy na odpowiedniego słuchacza.
— Pamiętaj o kobietach, które były mniej szczęśliwe od ciebie. O tych, które więdną, giną
z tęsknoty za miłością, która je omija; serca ich rwą się i pragną wypełnić przeznaczenie, a
natura bezlitośnie się z nimi obchodzi. Pomyśl o kobietach brzydkich, o kobietach samotnych.
Przede wszystkim pomyśl czasem życzliwie o tych twoich siostrach, które upadły przez swoją
słabość, wiarę w ludzi, źle umieszczoną miłość. To ten właśnie familijny egoizm zmienia
każdy dom w fortecę, obwarowaną przeciw nieszczęsnym wędrowcom. Społeczeństwo robi
im krzywdę. Gdy sobie przypomnę… Przerwała z nagłym wybuchem płaczu. W jednej chwili
Maud znalazła się obok niej. Widok czyjegoś zmartwienia sprawiał jej zawsze przykrość, a
teraz jeszcze nerwy jej były mocno poruszone tą dziwną rozmową.
— Kochana pani Wright, proszę nie płakać! — szepnęła i jej drobna biała ręka przesunęła
się łagodnie i nieśmiało po ciemnej fali włosów nieznajomej. — Proszę nie płakać, pani dużo
przeszła w życiu. Tak chciałabym pani pomóc.
Ale rozpacz Violetty nie trwała nigdy długo. Przesunęła niecierpliwie ręką po oczach,
wyprostowała swoją wysoką postać i spojrzawszy w lustro roześmiała się, prostując zgięty
kapelusz i poprawiając włosy szybkimi i lekkimi dotknięciami dłoni. Zły stan stroju obudzą w
każdej niewieście chęć czynnej pomocy w poprawieniu go, toteż Maud tak się zajęła
nieszczęśliwą, że zapomniała o swym wzruszeniu.
— Tak, już dobrze — rzekła Violetta — przykro mi, że zrobiłam z siebie wariatkę. Zwykle
sentymentalna struna we mnie milczy. Myślę, że pora iść, by zdążyć na pociąg. Jestem
zaproszona do teatru i nie powinnam się spóźnić.
Jakież to dziwne — mówiła Maud, patrząc na swoją twarzyczkę, odbijającą się w
zwierciadle — pani bawi u mnie od bardzo niedawna, a jednak czuję się bliższa pani niż
wszystkim moim znajomym. Co to jest? Jest między nami jakiś tajemniczy węzeł. Czułam
doskonale, że była pani do mnie uprzedzona, a i pani się nie pogniewa gdy powiem, że i ja nie
czułam do pani sympatii. A teraz przeciwnie, chciałabym żeby pani przychodziła co dzień. Ja
odwiedzę panią w Londynie.
Maud pomimo serdecznej natury nie była wylewna ani gadatliwa, toteż przemowa ta
dziwiła ją zawsze, gdy sobie o niej później przypomniała. Jej entuzjazm uległ jednak
ochłodzeniu z braku oddźwięku ze strony Violletty. Oczy tej ostatniej wyrażały wielką
serdeczność i jakby wdzięczność, ale kiwnęła głową odmownie.
— Nie! Przypuszczam, że się już nigdy nie spotkamy. Nie mogę nawet zaprosić pani do
siebie. Chciałam koniecznie poznać panią i poznałam, ale na tym musi się skończyć.
Wargi Maud poczęły drgać jakby uczuła przykrość, a nawet obrazę.
— Czemu chciała mnie pani poznać? — zapytała.
— Niegdyś znałam męża pani. Interesowało mnie bardzo kogo wybrał na żonę.
— Mam nadzieję, że pani nie krytykuje wyboru? — rzekła Maud przekornie.
— Uczynił doskonale, lepiej niż się spodziewałam.
To pani nie ma wysokiego wyobrażenia o jego guście?
— Owszem, gust miał zawsze znakomity.
— Pani jest bardzo dobra i uprzejma. Zna pani mego męża mało, ale uważam, że pani
posiada wielką znajomość świata i ludzi. Często zastanawiałam się nad tym, czy jestem dla
niego naprawdę najstosowniejsza? Co pani o tym myśli?
Nieznajoma patrzyła chwilę w milczeniu na wdzięczną, pełną kobiecego uroku postać
młodej gospodyni.
— Tak — zaczęła z wolna, jak ktoś, kto waży słowa — jest pani. Jesteś damą w pełnym
tego słowa znaczeniu i to damą o szlachetnej duszy. Kobieta może mężczyznę zepchnąć
bardzo nisko, ale może też unieść jego duszę bardzo wysoko. Nie ustępuj mu pani zanadto.
Nie ustępuj wtedy, gdy czujesz, że bronisz sprawy lepszej, chcesz iść szlachetniejszą,
wznioślejszą drogą. Pokazuj mu zawsze cele wyższe. Wtedy jego szacunek dla ciebie
wzmocni miłość, którą ma ku tobie, a te uczucia zespolone są o wiele potężniejsze niż każde
osobno. Sam instynkt wskaże to pani i dlatego jesteś dla niego najlepszą i najstosowniejszą
żoną.
Ta opinia została wypowiedziana tak poważnie i z takim przekonaniem, że Maud
zajaśniała dumą i radością. Przez tę dziwną kobietę przemawiało przekonanie i
doświadczenie.
— Jakaż pani mądra — wykrzyknęła — tak, czułam zawsze, że taką właśnie powinna być
żona. Daj Boże, bym się tym stała dla Franka!
— A teraz jeszcze jedno ostrzeżenie zanim się rozstaniemy — zaczęła Violetta — nie
przestawaj pani nigdy dbać o miłość męża. Nie przyjmuj jego pocałunków i pieszczot jako
rzeczy zwyczajnej, obojętnej, która należy ci się. Nie opuszczaj się w drobnych
uprzejmościach i staraniach, które okazywałaś mu w pierwszych dniach po ślubie. Niech z
miłości waszej nie zniknie nigdy pierwiastek świeżości i nowości, bo z nim może zniknąć
miłość. To jest najczęstszy błąd, który popełniają zamężne kobiety. Zwracaj pani baczną
uwagę na potrzeby i upodobania męża; będzie on umiał docenić samą twoją myśl i uwagę.
Jeżeli go zaniedbasz, nie upomni się, ale zauważy. Pomyśli sobie: zmieniła się i zacznie sam
się zmieniać. Bardzo to z mojej strony szlachetne dawać pani takie rady.
— Bardzo to wspaniałomyślne z pani strony i czuję, że to wszystko jest prawdziwe i
rozumne, ale dlaczego szlachetne?
— Chciałam powiedzieć, że nie mam w tym żadnego interesu. Co mnie obchodzi, czy mąż
będzie panią kochał? A jednak, sama nie wiem dlaczego… — Tu przerwała, objęła Maud i
ucałowała serdecznie. — Z pani jest dobre stworzonko i ufam, że będzie pani szczęśliwa.
Frank Crosse uwolnił się z tłumu powracających ze stolicy i szedł szybko boczną drogą
pełną wybojów. Nagle, z drgnieniem serca, dostrzegł wysoką, zgrabną postać idącą
naprzeciw. Nie było na świecie drugiej kobiety tak wysokiej, która umiałaby wyglądać tak
zgrabnie.
— Violetta!
— Wiwat, Franku! Przypuszczałam, że to ty, ale te cylindry czynią wszystkich mężczyzn
podobnymi do siebie. Twoja żona się ucieszy, że już wracasz.
— Violetto! Zniszczyłaś nasze szczęście! Jak mogłaś to zrobić? Nie masz serca. Bóg
widzi, że chodzi mi nie tylko o siebie; pomyśleć, że jej uczucia zostały znieważone, zaufanie
do mnie, wiara w ludzi, stracone…
— Ależ Franku nic złego się nie stało.
— Wszak byłaś u mnie w domu?
— Byłam.
— I widziałaś ją?
— Widziałam.
— A więc?…
— Nie zdradziłam tajemnicy, mój chłopcze. Byłam wzorem dyskrecji. Daję słowo, że
wszystko zostało jak dawniej. A co do niej, to kochana i najmilsza w świecie istota. Nie jesteś
wart nawet oczyścić tych jej drobnych trzewików. i wiesz to dobrze. Dla niej rezygnuję i
ustępuję miejsca, ale tylko jej, nikomu innemu, rozumiesz. I gdybym się kiedykolwiek
dowiedziała, że brykasz, pożałujesz, że mnie znałeś i przeklniesz dzień, w którym zawarliśmy
znajomość.
— Dobrze, dobrze Violetto.
— Co tu dużo gadać, pocałuj mnie ostatni raz. Podniosła woalkę i pocałowali się. On miał
w klapie palta jakiś zwiędły kwiat, wzięła go.
— To na pamiątkę naszej przyjaźni, Franku, jako wspomnienie.
Skończyło się — myślała.
Jakiś młody golfista wsiadłszy na następnej stacji zdziwił się. widząc wtuloną w kąt
przedziału drugiej klasy płaczącą gorzko, bardzo piękną kobietę.
Tymczasem Frank wysłuchał sprawozdania z niezwykłej wizyty.
— Wielka to szkoda, mój drogi, że nie znasz jej dobrze, bo chciałabym bardzo mieć o niej
dokładniejsze informacje. Najpierw wydała mi się wariatką, potem kimś nieznośnym i
wstrętnym, w końcu zaś jedną z najmilszych i najmądrzejszych kobiet jakie znam.
Rozzłościła mnie, przeraziła, zmartwiła, uradowała i pouczyła, a to wszystko następowało po
sobie tak prędko jak nigdy w życiu. Jest tak subtelna…
— Subtelna? Czyż być może?
— I powiedziała o mnie, że jestem, ach, nawet nie mogę spamiętać… różne takie miłe
rzeczy.
— W takim razie jest rzeczywiście subtelna.
— I tak dobrze myśli o twoim guście, Franku!
— Naprawdę?
— I wiesz, myślę, że sama… ale tak wiesz cichutko, w głębi serca, kochała się w tobie.
— O, Maud, jakie ty masz czasem niemądre wyobrażenia. Ale jeżeli mamy iść na ten
proszony obiad to trzeba się zacząć ubierać.
U
LICA
C
HEYNE
R
OW
N
R
5
Frank kupił Żywot Carlyle’a i Maud zaglądała doń w chwilach wolnych od zajęć
gospodarskich. Z początku wydała się jej ta książka sucha i nieciekawa, ale od chwili, gdy
zrozumiała, że jest to historia życia dwojga ludzi, zainteresowanie jej kolosalnie wzrosło. Do
zagadnień historycznych np. Cromwella, Fryderyków itp. odnosiła się z tolerancją i
obojętnością, ale kwestia: Jakim on był dla niej lub: Jak ona to znosiła, napełniała ją zawsze
zainteresowaniem.
Jej słodka duszyczka rzadko była w stanie kogoś znienawidzić, ale pomiędzy najmniej
lubianymi postaciami poważny mędrzec z Chelsea począł zajmować poczesne miejsce.
Pewnego wieczoru, gdy Frank siedział przy kominku i czytał, ujrzał żonę na klęczkach
przy sobie i parę badawczych oczu wpatrzonych błagalnie.
— Franku, chciałabym byś mi coś obiecał.
— Cóż takiego?
— A obiecujesz?
— Jakże mogę obiecać, jeżeli nie wiem o co chodzi?
— Jaki ty jesteś niedobry; rok temu najpierw byś obiecał, a potem pytał.
— Ale teraz jestem już starym i doświadczonym mężem. Powiedz!
— Musisz mi obiecać, że nigdy nie będziesz takim jak Carlyle.
— Nie, nigdy takim nie będę.
— Z pewnością?
— Z pewnością.
— Przysięgasz?
— Przysięgam!
— Ach, Franku, pojęcia nie masz, jakie to dla mnie szczęście. Ta biedna, dobra kobieta.
Rano się rozpłakałam czytając jak była traktowana!
— Jak mianowicie?
— Czytałam, że on był zimny, drwiący, bezlitosny. Nigdy nie docenił tego, co dlań
czyniła. Nie myślał o niej wcale. Żył w swoich książkach i dla nich, a nigdy dla niej. Okrutny,
nieznośny człowiek. Frank poszedł na górę i powrócił z inną książką w ręce.
— Gdy skończysz Żywot, przeczytaj to, kochanie.
— Cóż to jest?
— Jej listy. Przygotowane zostały do druku zaraz po jej śmierci, gdy mąż żył jeszcze. Nie
znasz tego?
— Zrozum raz kochanie, że ja niczego nie znam. To bardzo przyjemnie nie być zmuszaną
udawać mądrzejszą niż się jest. A teraz zaczynaj — i przytuliła rozkosznie główkę do jego
kolan.
— Nie mam tak dużo do powiedzenia. Jak wiesz, mieli w życiu wiele zmartwień i
przykrości. Ona, o ile wiem, dbała o siebie bardzo. Języczek, jeżeli go chciała użyć, miała
ostry jak szydło. On był kłębkiem nerwów; młodość miał smutną i zatrutą. Nie mieli dzieci,
które byłyby dla nich łącznikiem i ukojeniem. Z pół tuzina bębnów wystarczyłoby do
utrzymania zgody. Zresztą wspomniałem poprzednio, że on ją przeżył i to o piętnaście albo
więcej lat. Zebrał te listy i wydał opatrzone uwagami, a w tych uwagach wyczytać można
głęboką miłość i cześć, z jaką odnosił się do pamięci o niej.
Wdzięczna główka oparta o jego kolana uniosła się gestem zniecierpliwienia.
— I co przyszło z tego biednej kobiecinie; dlaczego nie okazał jej więcej serca gdy żyła?
Mówiłem ci już Maud, że trzeba rozpatrzyć tę sprawę bezstronnie. Pamiętaj, że nikt
bardziej nie potępiał Carlyle’a, niż on siebie. Mógłbym odczytać wyjątki z tych uwag…
— Czytaj, proszę!
Oto jest pierwszy list, w którym opowiada o sprowadzeniu się do domu na Cheyne Row.
Jak wiesz, młode lata spędzili w Szkocji i gdy przyjechali do Londynu on miał już około
czterdziestki. List zawiera opis przeprowadzki, towarzyszy mu adnotacja napisana po jej
śmierci: „Po tygodniu już wszystko było oczyszczone, urządzone, gotowe do zamieszkania i
stawało się z każdym dniem coraz bardziej błyszczące, wygodne, śliczne, tak że mogło
zadziwiać. Już opisałem i mówiłem o działalności mojej małej Jeannie: heroiczna, kochająca,
poważna, spokojnie piękna, taką ją widzę teraz, gdy ten czas wyłania się ku mnie
opromieniony przez Wieczność. Od urodzenia żyła w dostatkach, a teraz stała się dla mnie
uboga, szlachetnie uboga. Gdziekolwiek byłem nie widziałem nigdy domu, który w tak
piękny, naturalny sposób godził minimum dochodów z komfortem i godnością ludzką”.
— No, Maud, czy ten człowiek nie doceniał swojej żony?
— To wszystko słowa, słowa — rzekła.
— Tak, słowa, ale dźwięczy w nich prawda. Łatwo ocenić co udane, a co prawdziwe.
Zdaje się, że kobiety w ogóle nie mają do tego talentu, inaczej nie wpadałyby tak często w
pułapki. Masz tu odsyłacz od innego listu: „List ten napełnia mnie żalem i uwielbieniem;
światło bije od tego ślicznego, miłego gospodarstwa i rozjaśnia ciemniejsze i smutniejsze
chwile naszej przeszłości”. Nieco później: „Moja biedna, droga żoneczka stała się dla mnie i
przeze mnie uboga”.
— Tak, to lubię; w ogóle po tym, co mi powiedziałeś, zaczyna mi się podobać ten nasz
filozof.
— Trzeba sobie uprzytomnić dwie rzeczy, najpierw, że był Szkotem, a więc ze wszystkich
ludzi najmniej skłonnym do noszenia serca na dłoni; a potem, że umysł jego, pochłonięty
rozpatrywaniem wzniosłych kwestii, nie był zdolny do pamiętania i sądzenia drobnostek.
— Tak, ale dla kobiety drobnostki są wszystkim — rzekła Maud — gdybyś ty, mój panie,
nie myślał o takich drobnostkach, jak uprzejmość dla żony, okazywanie jej współczucia,
miłości i myślenie o jej potrzebach, nie pocieszyłaby mnie świadomość, że napisałeś
najmądrzejszą w świecie książkę. Znienawidziłabym ją po prostu. Przekonana jestem, że w
głębi serca ta biedna kobieta nienawidziła dzieł, które odbierały jej męża. Ciekawe czy ich
dom jeszcze stoi?
— Tak, czy chciałabyś go zwiedzić?
— Nie wiem, czy znalazłoby się coś co zrobiłoby mi teraz większą przyjemność!
— Wiesz, Maud, wchodzimy w bardzo dobrane i miłe koło znajomych. Zeszłego miesiąca
pan Pepys, a teraz znowu państwo Carlyle. Będzie to znakomity program na sobotnie
popołudnie.
Maud była bardzo oszczędną osóbką. Frank również. Oboje mieli tę szlachetną godność
klasy średniej, która nie dopuszcza myśli o robieniu długów. Jadąc dorożką, a nie omnibusem,
mieli uczucie, że popełniają zbytek, ale pozwalali sobie nań od czasu do czasu. To wielka
przyjemność mknąć małym londyńskim powozikiem; zważywszy, iż dla prawdziwej wygody
i bezpieczeństwa siedzący muszą trzymać się wpół. Nikt z ulicy tego nie zauważy, gdyż
powozik zbudowany jest praktycznie. Zobaczyć to może jedynie dorożkarz, gdy zajrzy do
środka. Tak właśnie uczynił i chrząknął z dowcipną miną: — No, gdyby cię twoja żona teraz
zobaczyła, miałbyś się z pyszna, hę…?
Był to dorożkarz z wykształceniem; usłyszawszy słowa: Dom Carlyle’a, natychmiast
zwrócił swój wehikuł ku Tamizie. Przed nimi widniał most Chelsea, osnuty przędzą lekkiej,
właściwej Londynowi mgły. Olbrzymie, cyklopowe łuki kroczyły przez mętne fale rzeki,
która zdawała się toczyć ciemny roztopiony metal. Wszystko miało niewyraźne, rozmyte
zarysy. Wspaniały jest ten opar londyński w pogodny dzień. Wtem dorożka zatrzymała się. —
Przepraszam państwa — rzekł woźnica tonem uprzejmie pouczającym — ale może chciałaby
pani oglądnąć pomnik Carlyle’a. Oto jest, siedzi w płaszczu, z księgą w ręce.
Frank i Maud wysiedli i weszli do małego ogródka, który otaczał pomnik. Był bardzo
skromny i prosty: stary człowiek w szlafroku i wygodnych trzewikach, z książką na kolanie, o
spojrzeniu dalekim, zdradzającym oderwane myśli.
W całym Londynie nie ma skromniejszego pomnika, ale nie ma też żadnego, który tak
dobrze oddawałby psychikę uczczonego nim męża. Stali wpatrzeni weń przez jakieś pięć
minut.
— Wiesz — rzekł wreszcie Frank — mały jest i skromny, ale doskonale oddaje charakter i
rysy Carlyle’a. Jest naturalny. On myśli, to jest wspaniałe, Maud.
Frank był artystą w głębi serca i prawdziwe dzieło sztuki wywoływało w nim zawsze
uczucie zachwytu. Ten starzec o głowie upstrzonej przez ptactwo stał mu się miły i bliski.
Pomiędzy bezdusznymi, pompatycznymi, pozbawionymi indywidualności pomnikami
Londynu, znalazł się jeden, na którym oko spoczęło z przyjemnością.
— Czy jest jeszcze jakiś tak dobry pomnik?
— Może Gordona, na Trafalgar Square.
— Może, ale inne: Nelson, Napier, Hawelock! Pomyśleć, że nie zdobyliśmy się na nic
godniejszego tych wielkich ludzi. Widzieliśmy mędrca, teraz chodźmy do jego domu.
Dom był już stary, gdy Carlyle się doń sprowadził. Na jednej z kamiennych płyt widniała
data: 1708. Siedem czy osiem szarych, skromnych domów stało szeregiem. Ten był środkowy
i miał płaskie, nagie ściany i wąskie okna o zmatowionych przez czas szybach. Ponad
wąskimi drzwiami, do których dochodziło się po kilku kamiennych stopniach, widniał
niezręcznie wprawiony medalion z płaskorzeźbą profilu Carlyle’a. Frank zadzwonił i w
drzwiach ukazała się otyła matrona o rumianym, uśmiechniętym obliczu.
— Proszę tu wpisać swe nazwisko i adres — rzekła. — Po szylingu od osoby, tak, dziękuję
panu. Teraz pierwsze drzwi na lewo. To był pokój jadalny.
Ale Frank zatrzymał się w mrocznej, brzydkiej, ponurej sieni o ścianach wyłożonych
ciemnym drewnem i stał wpatrując się w schody: zwyczajne, stare o chwiejącej się barierze,
wydeptane i zakurzone.
— To okropne, Maud, pomyśl tylko. Po tych schodach ona biegała wiele razy dziennie
jako młoda kobieta, on przeskakiwał je po dwa naraz, spiesząc się zawsze, ciągle zajęty
młody człowiek. Potem stąpali po nich ostrożnie, starzy i schorowani. Teraz odeszli na
zawsze, a schody wciąż stoją. Nie wiem, czy kiedykolwiek czułem tak wyraźnie, że jesteśmy
po prostu bańkami mydlanymi. Gdy przyjdzie kres, rozpływamy się w nicość.
— Mogli być tu szczęśliwi — rzekła Maud — w tym domu czuje się smutek i
nieszczęście, atmosfera tego wnętrza jest dziwnie ponura.
Oprowadzająca dama uznawała wzruszenie, ale była zdania, że powinno być stopniowane.
Pierwsze jego objawy winny występować w jadalni, a dopiero następne w sieni. Po jej
naleganiach weszli do długiej izby o staroświeckim pułapie, gdzie owa para spędziła znaczną
część swego życia. Mebli było mało, obrazki z życia Carlyle’a pokrywały ściany.
— Tu jest kominek, w którym palił zwykle fajkę — rzekł Frank.
— Dlaczego w kominku?
— Bo żona nie znosiła zapachu tytoniu. Wieczorami prowadził swych przyjaciół do
kuchni.
— Wyobraź sobie mnie wypędzającą cię do kuchni.
— No w tych czasach zwyczaj palenia nie był tak rozpowszechniony ani tak pobłażliwie
traktowany.
— A przy tym palił fajkę napełnioną machorką — dodała matrona — oto jest portret pani
Carlyle, który uważają za doskonały.
Była to twarz szczupła, o bystrym spojrzeniu; z oczu wyglądał spryt i pociąg do
namiętności. Tuż obok wisiał twardy, surowy wizerunek jej małżonka. W tych dwóch
twarzach można było czytać całą historię ich pożycia.
— Biedactwo — szepnęła Maud.
— Tak, ma pani rację — rzekła matrona, której akcent wskazywał wyraźnie północne
pochodzenie — on nie był słodki w pożyciu, jego własna matka to mawiała. A teraz, czy
państwo odgadną do czego służył ten pokoik?
Była to komórka, nieco większa od szafy, bez żadnego okna; wchodziło się do niej z
jadalni.
— Nie mam pojęcia.
— A więc to jest pokoik pudrowy, z czasów, gdy ludzie nosili peruki. Puder robił tyle
nieporządku w domu, że ludzie wymyślili pokoiki służące jedynie do tego celu. W drzwiach
był okrągły otwór, człowiek wsadzał przezeń głowę, a fryzjer stojący w środku na drabince
sypał na nią puder.
Było niezmiernie interesujące zostać na chwilę przeniesionym w odległe czasy i
uprzytomnić sobie ilu tu ludzi mieszkało i odgrywało tragikomedię swego życia.
Peruki! Peruki nosiła jedynie szlachta, a więc ludzie wyższego towarzystwa zamieszkiwali
niegdyś te same pokoje, w których później gderał Carlyle i złościła się jego żona. Tamci
również gderali i złościli się, a może jeszcze gorzej! Dom służył teraz jedynie za przytułek
cieniom.
— To — mówiła matrona gdy weszli na piętro — był salon, otóż i sofa.
— Ta sofa? — spytał Frank.
— Owszem, proszę pana. Ta, o której mówią w listach.
— Ona była z niej bardzo dumna, Maud. Dała za nią osiemnaście szylingów, sama ją
wypchała i pokryła. Była doskonałą gospodynią. Sama przyznaje, że wychowała się w
zbytkach i była bardzo próżna, ale wyrosła na bardzo pracowitą niewiastę. Co to za papiery w
tej szafce?
— To jakaś historia, którą pisał, gdy zaskoczyła go śmierć. Coś o królach norweskich. Te
zakreślenia sam porobił.
— Nie mogę tego przeczytać.
— I nikt nie mógł. Może dlatego nie wydali tej książki. To są portrety królów pruskich, o
których napisał dzieło.
Frank oglądał stare ryciny; jedna przedstawiała Fryderyka Wielkiego o powierzchowności
nauczyciela ludowego, na drugiej widniały żabie rysy Fryderyka Wilhelma, zwariowanego
kolekcjonera. Gdy się odwrócił matrony nie było, zeszła otworzyć drzwi. Znaleźli się przez
chwilę sam na sam.
— Wiesz kochanie, co mi przychodzi na myśl — rzekła Maud — tu mieszkała para ludzi
utalentowanych, może najmądrzejszych na świecie, a mimo mądrości brakowało im czegoś,
co nam przypadło w udziale. Czym jest mądrość, spryt, uczony pogląd na świat wobec
miłości?
— Bagatela, wątpię czy w tym domu aforyzmów wygłoszono kiedyś coś równie mądrego i
prawdziwego. Dzięki Bogu, mamy lepszą cząstkę. — Uścisnął żonę, a sześciu elektorów
brandenburskich i królów pruskich spoglądało na nich dumnie ze ściany.
Usiedli w krzesłach stojących koło okna i patrzyli w ciemną, wąską ulicę. Frank zaczął
wyliczać wszystkich wielkich ludzi, którzy wyglądali przez te same okna, a więc: Tennyson,
Ruskin, Emerson, Mili, Frondę, Mazzini, Leigh, Hunt… gdy przerwała mu wchodząca
właśnie matrona. W rogu pokoju stała szafka z drobnymi pamiątkami. Ozdobne bileciki od
Goethego pokryte bardzo wyraźnym, jakby chłopięcym pismem. Karteczki, które Carlyle
umieszczał na podarunkach dla żony. Na jednej widniał napis: ,,Niech wszystko dobre
spotyka moje kochanie podczas przebywania w zatoce teraźniejszości, a także i na wielkim
oceanie, do którego ta jest wstępem. Amen. Amen. T.C.” Na innej, datowanej 1850: Wiele lat
życzę mojej małej Jeannie i oby najgorsze już przeszły. Cokolwiek jest w mej mocy zrobię,
aby z mej winy nie czuła braku. Niech ją Bóg błogosławi”. Dziwne, że ten apostoł surowości i
trwałości obyczajów zdolny był do tak serdecznych wynurzeń.
— To jest jej sypialnia — oświadczyła matrona z powagą. A to jest owo stare, czerwone
łóżko — wykrzyknął Frank. Wyglądało ono sztywno i obco bez obicia i pościeli.
— Należało niegdyś do matki pani Carlyle — tłumaczyła matrona. — O nim wspomina w
listach, że musiała je rozebrać na sztuki.
— A czemu rozbierała je na sztuki? — zapytała Maud.
— Lepiej nawet nie pytać kochanie.
— O tak, pan ma rację! Gdy się je raz wniesie do starego domu, wynieść bardzo trudno.
Pani Carlyle była jedną z najbardziej pedantycznych kobiet w Szkocji. To ubieralnia, w kącie
stoi jego laska. Proszę zobaczyć, co napisano na szybie.
Był to rzeczywiście dom wspomnień. Na szybie widniał napis diamentem: „John Harbel
Knowles umył wszystkie okna w tym domu i kilka z nich pomalował w osiemnastym roku
swego życia. 7 marca 1794 r.”
— A kto to był? — zapytała Maud.
— Nikt nie wie, panienko! — zwykle wszyscy, wszędzie i zawsze, brali Maud za
panienkę.
Frank obejrzał napis z uwagą.
Był to syn gospodarzy domu i młody arystokrata, który wcześniej nie wziął się do żadnej
roboty — zadecydował. Matrona zdziwiła się.
— Skąd pan to wie?
Co wspólnego mógłby mieć zwyczajny robotnik z takim nazwiskiem jak John Harbel
Knowles albo z diamentem umieszczonym prawdopodobnie w pierścionku? I kto by się
poważył pisać na czyimś oknie? I dlaczego chwalił się robotą, jakby miał do niej pierwszy raz
w życiu sposobność. Pomalowanie kilku tylko okien nie wskazuje również na zawodowca
Twierdzę stanowczo, że była to pierwsza praca syna państwa domu.
— Być może, iż ma pan rację, ja o tym nigdy jeszcze nie myślałam — rzekła matrona. —
Tu jest pokój sypialny samego Carlyle’a, w którym sypiał przez czterdzieści siedem lat. W tej
szkatule jest jego maska pośmiertna.
Przykre wrażenie robiła ta trupia twarz, biała i sztywna, leżąca w tym samym pokoju, w
którym tyle razy spoczywała żywa głowa filozofa. Maud i Frank patrzyli na nią długo w
milczeniu. Była to twarz o profilu orlim, odmienna zupełnie od wszelkich portretów
Carlyle’a. Wpadnięte policzki, zaciśnięte bezzębne usta, ostro zakończony nos i głębokie
oczodoły stanowiły całość, którą niegdyś ożywiał duch tak potężny. W rysach twarzy
malował się spokój i jakby zdziwienie.
— Mówią, że dwóch tylko ludzi na świecie miało tak samo oddalone ucho od czoła, a to
Napoleon i Gladstone — rzekła matrona.
— Oto twarz szlachetnego człowieka, gdy zakończy czynny i męczący żywot — mówił
Frank — wierzę, że gdzieś w innym wymiarze Tomasz Carlyle, bez kataru żołądka i Joanna
Wels, bez nerwów, znają się i kochają.
— Miło to pomyśleć — zawołała Maud — jakże słodka wydawałaby się nam śmierć,
gdybyśmy mogli być tego pewni.
Matrona uśmiechnęła się pobłażliwie, wyższa swą znajomością „skróconego katechizmu”.
— Tam nie ma ślubów ni małżeństw — wyrecytowała, kiwając głową przecząco. — Tu
jest pokój gościnny, w którym sypiał Emerson, gdy przyjeżdżał. A teraz pokażę państwu
gabinet.
Był to dziwny pokój, który sam Carlyle kazał oddzielić w specjalny sposób, mając
nadzieję, że nie dojdą go w nim hałasy ulicy, pianie kogutów, a przede wszystkim dźwięki
gam wygrywanych wciąż na fortepianie przez jakąś sąsiadkę. Kosztowało go to sto funtów i
okazało się, że gabinet jest niemożliwy do użycia; w lecie z powodu gorąca, a zimna w zimie.
Przy tym jest tak skonstruowany, iż odbija każdy szmer.
Był to pokój jasny i obszerny, mógł pomieścić wiele książek. Były tam jeszcze różne druki
i pakiety listów w oszklonej szafie.
— Oto jedna z jego fajek — pokazywała matrona — kazał je sobie przysłać z Glasgow. A
to jest pióro, którym napisał Fryderyka. Popatrzyli na stare pogięte gęsie pióro, zniszczone
dokonaniem wielkiego dzieła. Ono mogło się pochwalić, że wypełniło swoje przeznaczenie.
Leżący obok kawał zwęglonego papieru zwrócił uwagę Franka.
— Popatrz Maud — zawołał. — To jest kawałek ze spalonej Rewolucji francuskiej.
— Ach tak, pamiętam, pożyczył manuskrypt przyjacielowi i ten go spalił przypadkiem.
— Co za cios, co za straszny cios! I pomyśleć, że powiadomił żonę w ten sposób: Biedny
Mili jest bardzo zmartwiony tym wypadkiem. To najpiękniejszy rys Carlyle’a. O, tu jeszcze
jedna kartka, jak on ładnie pisał wtedy…
— Proszę przeczytać ten list — rzekła matrona. Był to list Carlyle’a do wydawcy, w
sprawie zniszczonego dzieła: „Niech mnie pan nie żałuje, ale raczej uważa za wyścigowca,
który potknął się wprawdzie, ale wstanie i biec będzie”.
— Widzisz, czym jest prawdziwe nieszczęście dla mężnego człowieka — mówił Frank —
wzniosło go do poziomu bohatera. Ciekawe, że nie mógł znieść piania koguta. Jak
skomplikowana jest natura ludzka, jak wysoko może się człowiek wznieść, a przy tym
podlegać drobnostkom. Gdy będę miał gabinet do pracy, te słowa każę sobie wypisać gdzieś
na widocznym miejscu. One same są warte pielgrzymki do Chelsea.
To stwierdzenie wywołał sławny napis: „Wypoczynek? A czy nie dość mi będzie
spoczywać przez wieczność całą!” Spokojna maska pośmiertna dodawała tym słowom siły i
wartości. Frank zapisał je na jednym z biletów wizytowych żony. Obeszli już całe
mieszkanie, ale matrona, ujęta ich entuzjazmem, chciała jeszcze coś pokazać. Zeszli do
ogródka. Była tam kamienna ławka, na której filozof palił fajkę, Sit ?nie twarde i
niewygodne. W innym miejscu były ślady altanki, którą zrobiła pani Carlyle, aby jej
przypominała wieś. Dalej ścięty pień orzecha. Poszli też na grób psa Nera, najsławniejszego z
foksterierów. W końcu zaszli do ciemnej, ponurej kuchni, gdzie gospodarzył szereg często
zmieniających się sług, o których wzmianki spotykamy w Listach i Dzienniku. Biedaczki,
mieszkanki podziemia pracujące ciężko dla innych, ostro przywoływane do porządku.
Biedaczki, ograniczone w swoich marzeniach i nadziejach na przyszłość. Tak myślał Frank,
spozierając wokół siebie
— I pomyśl, ani słówka współczucia dla nich, tylko narzekania we wszystkich listach.
Pióro jego wysławiało godność i wielkość człowieka, a gdzie godność tych biednych
dziewcząt, dla których miał tylko ostre, zgryźliwe słowa.
— Jemima by się na to nie zgodziła — rzekła Maud. Przyjemnie było znaleźć się znowu
na dworze, ale dopiero pośród zieloności Woking Maud otrząsnęła się z wrażenia, które
wywarł na niej dom pełen pośmiertnych wspomnień. — Ty masz dopiero dwadzieścia siedem
lat — zauważyła, wychodząc ze stacji. Często tak zaczynała rozmowę w środku, w dalszym
ciągu jej myśli.
— Cóż z tego, kochanie?
— Gdy Carlyle miał dwadzieścia siedem lat nie wiedział, że dokona tego wszystkiego.
— Zapewne.
— A jeżeli się wtedy ożenił, to jego żona miała względem niego takie uczucia jak ja
względem ciebie.
— Zdaje się.
— A więc nie ma żadnej gwarancji, że ty nie staniesz się taki sam.
— Mianowicie?
— Jak Carlyle.
— Przysięgam! — wykrzyknął Frank i weszli śmiejąc się w furtkę ogródka.
O
STATNIE DŹWIĘKI DUETU
Niejedno młode małżeństwo czuje dobrze, że nie ma raju we troje, ale zwykle zjawia się
po jakimś czasie mały hałaśliwy intruz i przerywa słodkie sam na sam. Przyjście trzeciego jest
i dla nich, i dla niego początkiem nowego życia; życia które jest może pożyteczniejsze i
wznioślejsze, ale wymaga wielu poświęceń i wyrzeczeń.
Różowe stworzonko o błyszczących oczkach zabiera dla siebie część pieszczot i
troskliwości, a samo jego przyjście kosztuje matkę tyle, iż serce jej ku niemu się zwraca. Co
do mężczyzny, to rzecz ma się inaczej. Do dumy ojcostwa przyłącza się rozżalenie;
cierpienia, które przebyła żona, pozostają mu w pamięci długo, choć ona już o nich nie myśli.
Jego zmartwienia, obawy, bezradność dają mu w owym domowym wydarzeniu rolę dużą, ale
niewdzięczną.
Nadszedł czas, w którym Maud zaczęła chorować, potem polepszyło jej się, a gdy minęło
kilka miesięcy, wszelkie oznaki zaczęły zapowiadać, że zbliża się dzień, o którym sama myśl
napawała jej męża przerażeniem.
Ona zaś patrzyła w przyszłość pogodnie, ze spokojem i odwagą, którą zwykle okazują
kobiety. Jego myśl o tym nie opuszczała dniem ni nocą; nieraz o świcie, wtedy gdy człowiek
jest najpodatniejszy na wszelkiego rodzaju zwidy, zrywał się drżący i zlany zimnym potem.
Nerwy miał dobre, u dentysty wysiadywał najcierpliwiej w świecie, ale cóż warta wszelka
filozofia i hart, gdy cierpi ukochana? Lękał się i denerwował przekonany, że nikt tego nie
spostrzega. Mężczyzna wierzy zawsze, iż potrafi cokolwiek ukryć przed kochającą kobietą.
Maud obserwowała go w milczeniu i snuła plany.
— Wiesz, kochanie — odezwała się pewnego wieczoru — że gdybyś mógł dostać tydzień
urlopu, to dobrze byłoby skorzystać z zaproszenia pana Mildmay i spędzić parę dni w
Norway.
Frank popatrzył na żonę osłupiały.
— Co? Teraz?
— No tak, teraz, zaraz. Właśnie teraz?
Maud spojrzała nań z ogromną i serdeczną szczerością. Kobieta takiego spojrzenia używa
jedynie wtedy, gdy chce oszukać.
— Tak, kochanie, to wzmocniłoby twoje nerwy przed następnym tygodniem.
— Więc wiesz, że to nastąpi za dwa tygodnie?
— Tak, a byłoby mi bardzo miło wiedzieć, że jesteś spokojny.
— Ja? A co to ma do rzeczy, jak ja się będę czuł? W każdym razie, nie ma mowy.
— Nie dostałbyś urlopu?
— Owszem, bardzo łatwo.
— Więc jedź.
— Zostawić cię samą!
— Ależ wrócisz na czas.
— Tego nie można być pewnym! Nie Maud, tego nigdy bym sobie nie przebaczył. Nie
przyszłoby mi to nawet do głowy.
— Ale, gdy ja proszę?
— Dosyć Maud, kwestia jest przesądzona.
Gdy Frank się raz zdecydował, odwieść go było niepodobieństwem. Doznała przy tym
zabawnego uczucia. Była jednocześnie zadowolona i zmartwiona porażką, ale ponieważ
uczucie zadowolenia przeważało, uściskała upartego męża.
— Jesteś uparciuch! Ale może masz rację, a ja wolę, byś był wtedy w domu. To prawda,
że nigdy nie można niczego wiedzieć na pewno.
Jeżeli niewiasta prowadzi kampanię wybiegów, może jedną lub więcej potyczek przegrać,
ale zwycięstwo na pewno przy niej zostanie. Mężczyzna rozprasza swą uwagę na wiele
pomniejszych szczegółów, a ona koncentruje ją w jednym punkcie. Maud postanowiła dopiąć
celu i była przekonana, że się jej uda. Próbowała tu i tam, przez swoją matkę, przez bliższych
znajomych, ale na próżno. Oczekiwane przejście nie przerażało jej ani na chwilę, ale myśl, że
Frank będzie cierpiał, była jej strasznie przykra. Wyobrażała sobie, co przechodziłaby będąc
na jego miejscu. Różnymi, mądrze obmyślanymi sposobami, starała się go oddalić, ale
wszystko rozbijało się o jego mocne postanowienie. Nagle spostrzegła, że już za późno.
Ta pewność przyszła pewnego dnia wczesnym rankiem, a on leżąc tuż obok, nie domyślał
się niczego. Przed wyjściem przyszedł do niej raz jeszcze.
— Nie jadłaś śniadania kochanie?
— Nie, nie jestem głodna.
— Może, jak wstaniesz…
— Wiesz, na razie wolę poleżeć.
— Czyżby…?
— Ale gdzież tam, właśnie chcę się polenić, aby mieć dużo sił w przyszłym tygodniu, gdy
ich będę potrzebowała.
— Najdroższa, oddałbym dziesięć lat mego życia, aby już mieć ten przyszły tydzień za
sobą.
— Tak, tak, naturalnie.
— Głuptasku. Myślę, że lepiej abyś została w łóżku.
— Nawet mnie trochę głowa boli, nic wielkiego, ale zawsze…
— Może zawołać doktora Jordana, aby ci coś zapisał?
— Tak sądzisz? Rób jak chcesz! Mógłbyś wstąpić do niego idąc na stację i powiedzieć
żeby zaszedł do mnie?
I tak wezwany doktor zastał czekające nań nader ważne zadanie. Gdy Frank wyszedł
napisała do niego bilecik, który zastał, powróciwszy o piątej po południu, w przedpokoju na
stole. Równocześnie zauważył, że w domu panuje głębokie milczenie. Z niecierpliwością
otworzył kopertę. Kłamliwe pismo brzmiało.
„Mój drogi. Głowa boli mnie ciągle i doktor Jordan jest zdania, że powinnam leżeć jak
najspokojniej i nic nie mówić. Gdy mi się zrobi lepiej, zaraz przyślę po ciebie. Na razie lepiej
do mnie nie zaglądaj. Pan Harrison obiecywał, że przyjdzie, aby ci pomóc posadzić cebulki.
Zajmij się tym i nie niepokój się o mnie, gdyż potrzebuję jedynie wypoczynku”.
Było mu bardzo przykro nie słysząc szmeru jej sukni, który zjawiał się natychmiast po
szczęknięciu klucza w zamku. Przedpokój i jadalnia wydały mu się dziwnie ponure bez
widoku wesołej twarzyczki. Przeszedł je na palcach i spojrzawszy przez okno, ujrzał swego
sąsiada idącego przez ogród z koszykiem w ręku. Otworzył mu drzwi z palcem na ustach.
— Nie hałasuj, Harrison — rzekł — moja żona jest cierpiąca.
Harrison gwizdnął z cicha.
— Może…
— Nie, nie, nie to. Tamtego oczekujemy dopiero w przyszłym tygodniu. Siadaj i zapal
fajeczkę. Bardzo ładnie z twojej strony, że przyniosłeś sam te cebulki.
— Zaraz pójdę po więcej.
— Poczekaj chwilę, zaraz pójdziesz. Usiądź tymczasem i zapal fajeczkę. Ktoś tam chodzi
na górze. To pewnie Jemima, ona ma taki ciężki chód. Żeby tylko nie zbudziła Maud.
Przypuszczam, że wszystkie mają ataki bólu głowy w tych warunkach.
— O tak, moja żona też miewała. Nie, dziękuję ci, dopiero co wypiłem herbatę. Ale ty źle
wyglądasz, Crosse. Nie bierz tego zanadto tragicznie.
— Po prostu nie mogę o niczym innym myśleć. A jeżeli coś złego się stanie, to co ja
zrobię? Nie miałem pojęcia, że można się tak denerwować. A ona jest święta, po prostu
święta, bez cienia egoizmu. Nie zgadłbyś co chciała zrobić.
— Cóż takiego?
— Wiedziała czym będzie dla mnie bezczynne siedzenie, podczas gdy ona przechodzić
będzie te straszne rzeczy. Dziwnym sposobem odgadła co się dzieje w mojej duszy. Chciała
mnie koniecznie zwieść co do ostatecznego terminu i pod jakimkolwiek sposobem oddalić z
domu. Robiła różne spiski i to tak mądrze, że byłaby mnie naprawdę zwiodła, gdyby nie jakiś
głos wewnętrzny, który mnie ostrzegł. Zanadto nalegała i dlatego przejrzałem. Ale pomyśl,
jak to odważnie z jej strony zważać na mnie i chcieć ponosić wszelkie cierpienia samej, a
mnie ich oszczędzić. Chciała koniecznie abym jechał do Norway na golfa.
— Niewielkie ma widać wyobrażenie o twoim sprycie, jeżeli sądziła, że jej się to uda.
— Rzeczywiście, w tym punkcie zwieść mnie nie można, ani też sądzić, że instynkt mój
nie wskaże mi kiedy ona będzie mnie potrzebować. Ale to jest szlachetny rys. Czy cię to nie
drażni, że ciągle o tym mówię.
— Mój drogi, tego ci trzeba, zanadto się starasz wszystko w sobie ukryć. To ci może
zaszkodzić. Całe to przejście nie jest tak straszne jak opowiadają.
— Tak sądzisz?
— Miałem przecież tego przykład już dwa razy. Pewnego pięknego poranka pojedziesz jak
zwykle do miasta, a gdy wrócisz będzie już po wszystkim.
— O nie, zapowiedziałem w biurze i jeżeli zauważę, że to już, nie ruszę się z domu. Może
mówić co chce, a ja wiem dobrze, że moja obecność doda jej sił i odwagi.
— Możesz nie spostrzec.
Frank roześmiał się szczerze. — Zobaczymy — rzekł — więc ty wiesz z doświadczenia, że
to nie jest tak bardzo straszne?
— Nie, przemija prędko.
— Prędko, co ty nazywasz prędko?
— Jordan za pierwszym razem był u nas sześć godzin.
— Boże wielki, sześć godzin! — Frank otarł spocone czoło. — Musiały ci się wydawać
sześcioma latami.
— No tak, trwały dość długo. Pracowałem wtedy w ogrodzie. Powiem ci w sekrecie,
trzeba się czymś zająć i wówczas czas prędzej mija.
— To dobra rada. Jak tu coś dziwnie pachnie, czy czujesz ten delikatny, słodkawy
apetyczny zapach? Może mi się tylko zdaje. Moje nerwy są rzeczywiście naprężone od
jakiegoś czasu. Ale to wyborna myśl o tej robocie. Chciałbym mieć wtedy jakąś okropnie
ciężką pracę. Może wykopać wszystko z ogrodu za domem i posadzić przed domem?
Harrison roześmiał się.
— Poradzę ci coś mniej heroicznego — rzekł — schowaj te cebulki i posadź je wtedy. Ale
muszę pójść po następne; nie kłopocz się drzwiami, zostawię je otwarte, bo za pięć minut
wracam.
— A ja zaniosę te do cieplarni — rzekł Frank.
Wziął koszyk z cebulkami i ułożył je porządnie na półce w małej cieplarni, przylegającej
do domu. Stamtąd wyszedł do ogrodu i po chwili usłyszał w pobliżu niby miauczenie kota.
Nie było ono głośne, ale wytrwałe z regularnymi przerwami dla zaczerpnięcia powietrza.
Wziął grabie i zaczął rozgarniać krzaki pod oknem sypialni. Ten potwór mógł obudzić Maud i
trzeba go było koniecznie wypłoszyć. Nie zobaczył go wprawdzie, ale gdy postukał grabiami
i parę razy zawołał: psik, pisk ustał i Frank wrócił z pustym koszykiem do jadalni. Teraz
zapalił fajkę i oczekiwał powrotu Harrisona.
Wtem kot odezwał się znowu. Odgłos nie był tak wyraźny jak w ogrodzie, pomyślał więc,
że to może nie szkodzi.
Miał wielką ochotę pójść na górę i zaglądnąć czy Maud śpi jeszcze.
Jeżeli Jemima albo ktokolwiek inny mógł spacerować w grubych butach tam na górze, to
nie było obawy, aby on miał narobić za wiele hałasu.
Ale Maud pisała wyraźnie, że sama go zawezwie, więc lepiej zaczekać. Wyglądał przez
okno i zawołał parę razy: psik. Potem usiadł w fotelu plecami do drzwi.
Ktoś nadszedł i stanął w drzwiach. Frank kącikiem oka, bez odwracania głowy, dostrzegł,
że niesie coś w rękach. Pomyślał, że Harrison mógłby zachowywać się ciszej, więc rzekł
chłodno nie odwracając głowy:
— Zanieś je do cieplarni.
— Dlaczego do cieplarni?
— Bo tam je zwykle trzymam; połóż na półce albo do kubełka na węgle, gdzie chcesz
zresztą, tylko nie rób takiego hałasu.
— No wiesz, Crosse…
Wtem Frank skoczył na równe nogi. — Ten przeklęty kot wlazł już do pokoju.
I odwróciwszy się ujrzał poczciwą pomarszczoną twarz doktora Jordana. Ten ostatni niósł
w ramionach podługowate zawiniątko z brązowego szala. W jednym miejscu był otwór, przez
który wychodziła malusieńka piąstka. Rączka wykonywała poruszenia zakreślające koła w
powietrzu, tak jakby jej właściciel chciał okazać swą radość z powodu szczęśliwego
przybycia: Oto jestem, moi drodzy, hurra, hurra, hurra! zdawała się wołać rączyna. Frank
ujrzał za piąstką szeroko otwartą buzię, różowy guziczek w miejscu nosa i dwoje oczu o
powiekach zamkniętych i zaciśniętych tak uparcie, jakby posiadacz ich przysiągł sobie, że za
nic i nigdy pod żadnym warunkiem nie zechce oglądać świata, w którym nagle się znalazł.
Frank upuścił fajkę i stał jak skamieniały przed niespodziewanym zjawiskiem.
— Co to jest?
— Dziecko!
— Dziecko, czyje dziecko?
— Pańskie, naturalnie.
— Moje dziecko!… Skąd… skąd się wzięło?
Doktor Jordan wybuchnął śmiechem.
— Wygląda pan jak człowiek zbudzony ze snu — rzekł — żona pańska była cierpiąca cały
dzień, ale teraz już wszystko dobrze, a ten oto pański syn i spadkobierca jest najwspanialszym
chłopcem jakiego widziałem w życiu, ponad siedem funtów żywej wagi.
Frank był człowiekiem dumnym do ostatecznych granic. Nigdy nie okazał wzruszenia.
Może gdyby znalazł się sam, gdy przez serce przepływała fala szczęścia unosząc z sobą
wszystkie obawy i złe przeczucia, byłby upadł na kolana i modlił się. Ale szczera modlitwa
płynie z serca, nie z kolan, więc całą siłą myśli i uczucia dziękował w duszy
Przedwiecznemu, który działa nie oglądając się na nic. Doktor widział przed sobą człowieka
bladego, ale spokojnego i znalazł, że dziwnie mało jest wzruszony.
— No i cóż? — rzekł niecierpliwie doktor Jordan.
— Czy ona ma się dobrze?
— O tak, czyż pan nie weźmie swego syna na ręce?
— Mogę pójść do niej?
Myślę, że pięć minut nie zaszkodzi.
Doktor Jordan opowiadał później, że Frank był na górze trzema susami, a pielęgniarka
mówiła, że spotkawszy go uszła ledwie z życiem. Maud leżała w łóżku z twarzyczką równie
bladą jak poduszka. Usta jej były prawie białe, ale uśmiechnięte.
— Franku!
— Moja najdroższa maleńka!
— Nic nie wiedziałeś, co? Powiedz, prawda, że nic nie wiedziałeś?
I dopiero to zapytanie przełamało niemądrą dumę, która trzymała wzruszenie na uwięzi.
Frank padł na kolana przy łóżku i ukrywszy głowę w poduszkach zaczął łkać tak, jak nie łkał
od dzieciństwa. Nie widział nawet doktora, gdy ten ostatni podszedł i wziął go za ramię.
— Niech pan już idzie — rzekł.
— Przykro mi, że robię z siebie wariata — rzekł Frank, czerwieniąc się po uszy — ale to
ponad moje siły.
— Panie — odpowiedział doktor — winien panu jestem przeprosiny, gdyż źle pana
osądziłem. Teraz ubierają pańskiego syna i za dużo tu mężczyzn w sypialni.
Frank zszedł na dół. Zmrok zapadał, on usiadł, zapalił fajkę i oparłszy łokcie na kolanach,
a głowę na rękach patrzył w niebo osnute zmrokiem wieczoru, na gwiazdy rozbłyskujące w
fioletowej przestrzeni. Wokoło była głęboka cisza, jedynie jakiś spóźniony ptaszek
zaćwierkał parę razy w krzewach ogrodowych. Na górze słyszał szmery, kroki, głosy, a
między nimi jego głos, głos nowego człowieka. I gdy przysłuchiwał się temu krzykowi czuł
doskonale, że odtąd wiele zmieni się w jego życiu, że od tej godziny jakkolwiek harmonijnie
ułoży się im życie, to zawsze brzmieć będzie trio, a nie miły i kochany duet.
T
ERCET
(W
YJĄTEK Z LISTU PANI
C
ROSSE DO
A
UTORA
)
Dziwne to bardzo, że Pan tak trafnie twierdzi, iż nasz mały jest śliczny, a dalej wspomina,
że różni się bardzo od innych dzieci. To prawda: Frank i ja zastanawiamy się, skąd Pan to
wie? Oboje znajdujemy, że to dowód Pańskiej wielkiej inteligencji.
Chcę Panu coś opowiedzieć o małym, skoro Pan o to prosi, ale Frank mówi, że szkoda
zaczynać zważywszy, że w domu jest tylko jedna ryza papieru. W każdym razie będę pisać
zwięźle i krótko, nie dlatego, że nie mam o czym (nie wyobraża Pan sobie nawet co to za
milusieństwo), ale dlatego, że może zbudzić się lada chwila. Wtedy mogłabym posługiwać się
tylko jedną ręką, a drugą musiałabym poruszać zabawkę zrobioną z kolorowych piórek, a
wtedy trudno jest wyrażać się jasno i zrozumiale. Wie Pan dobrze, że nie mam zwyczaju
spisywania i klasyfikowania mych wrażeń, więc proszę wybaczyć, jeżeli ten list wyda się
Panu niemądry. Frank zrobiłby to bez porównania lepiej. Ale malec ma tyle przyzwyczajeń i
milutkich minek, że powinnam napisać coś o tym. Może najlepiej będzie jeżeli opiszę jeden
dzień jego życia — każdy jest podobny do drugiego. Nikt nie powie, że mój syn nie jest
systematyczny.
Pierwsza rzecz, którą robię rano, to zajrzeć do kołyski i zobaczyć, czy jeszcze śpi, choć
wiem dobrze, że nie obudził się, bo oznajmiłby to nader głośno: Kochani! Pomimo to
zaglądam i widzę, że wszystko jest jak było, a dziecka nie widać od razu, tylko po chwili
rozróżniam mały, różowy, zadarty nosek. Gdy tak stoję nad kołyską, słyszę westchnienie, taki
głęboki rozkoszny oddech, równocześnie pod pierzynką powstaje trzęsienie ziemi, ukazuje się
mała piąstka i zaczyna opisywać kółka. On umie tak ślicznie, wesoło poruszać piąstkami.
Otwiera jedno oczko, tak jakby chciał się przekonać, czy można bezpiecznie otworzyć i
drugie, i wtedy stwierdziwszy, że flaszeczki z mlekiem nie ma tam, gdzie ją przed zaśnięciem
zostawił, wydaje żałosny pisk. W jednej chwili znajduje się u mnie na rękach i zabawia się
koronką od różowego szlafroczka. Gdy spostrzeże, że czeka na niego wyborna, ciepła kąpiel,
staje się wesoły, śmieje się i gwarzy sam do siebie. Musiało mu się kiedyś, zanim przyszedł
na świat, przytrafić coś bardzo śmiesznego, bo nic, co zaszło od jego urodzenia, nie
usprawiedliwia wyrazu intensywnej wesołości, który można spostrzec w jego oczach. Gdy się
śmieje staje się podobny do wesołego, bezzębnego mnicha, taki tłuściutki i jowialny.
Interesuje się wszystkim co widzi wokół siebie. Wodzi oczami za niańką krzątającą się po
pokoju, wygląda oknem, przypatruje się krytycznie moim włosom i sukni. Lubi niedbałą
fryzurę, a jaskrawa krawatka lub błyszcząca broszka zwracają zawsze jego uwagę i wywołują
uśmiech. Najdziwniejszy jest ten uśmiech. Gdy leży i rozgląda się swymi dużymi,
poważnymi, niebieskimi oczami, nagle cała twarzyczka mu się rozjaśnia, usteczka poczynają
zabawnie drgać w jednym rogu i buzia pokrywa się dołeczkami. Wygląda słodko i niewinnie,
a zarazem śmiesznie i sprytnie. Jego niemądra mama ma ochotę śmiać się i płakać
jednocześnie.
Potem przychodzi kąpiel i wtedy okazuje nam wielki brak zaufania. Kąpać się lubi, ale jest
przekonany, że tylko jego własne wysiłki ratują go od utonięcia, więc zaciska rozpaczliwie
piąstki, a nóżkami fika cały czas energicznie. Każdemu ruchowi matki i niańki przygląda się
podejrzliwie. Ubiera się chętnie i uśmiecha radośnie póki sobie nie przypomni, że należy mu
się śniadanie. Wtedy uśmiech znika, twarzyczka czerwienieje ze złości, pokrywa się
zmarszczkami i rozlega się rozpaczliwy wrzask. Jeżeli flaszka nie ukaże się natychmiast,
wyje okropnie i bije pięściami w powietrzu, dopóki jej nie dostanie. Czasem bardzo
przypomina ojca. Ciągle rozgląda się za butelką, czasem chwyci mój palec albo kawałek
sukni, albo cokolwiek innego i niesie do ust, a gdy spostrzeże to nie to czego chciał, odrzuca z
wielką złością. Gdy wreszcie otrzyma swoją flaszkę, staje się najszczęśliwszym stworzeniem
na świecie i ssie długimi haustami, wydając jeednocześnie pomruk zadowolenia. Po tym
wszystkim, umyty i najedzony gotów jest do zabawy, która polega na obserwacji. Przekonana
jestem, że po ojcu odziedziczył zdolność do obserwacji, refleksji i że zbiera różne wrażenia
na późniejszy użytek. Myślałam dawniej, że dzieci są głupie i bezmyślne, może inne dzieci są
takie, ale on nie jest bezmyślny ani obojętny. Czasem jest rozbawiony, czasem zły, nierzadko
poważnie czymś zainteresowany, ale zawsze ożywiony i zajęty. Gdy wchodzę do pokoju
patrzy zawsze na moją głowę, a jeżeli mam na sobie kapelusz ogrodowy z kwiatami, cieszy
się. Woli perkal od jedwabiu.
Gdy mu się przyglądam, uderza mnie jak można było powziąć teorię o grzechu
pierworodnym. Patrzę w cudowne, niewinne oczy dziecka i rodzą się poważne wątpliwości.
Lubię w nie patrzyć, czasem wydaje mi się, że spostrzegam w nich jakby ślad wspomnienia o
innym życiu, zdaje się, że gdyby umiał mówić opowiedziałby nam ciekawe rzeczy.
Raz siedząc przy kołysce…
O! przepraszam, słyszę że jego królewska mość mnie wzywa. Szkoda! Do widzenia.
Szczerze Panu oddana
Maud Crosse
PS. Nie miałam czasu przeczytać tego listu, ale twierdzę stanowczo, jeżeli dotąd tego nie
uczyniłam, że to jest nadzwyczajne dziecko!