Artur Conan Doyle Pies Baskervillów

background image

Artur Conan Doyle

Przygody Sherlocka Holmesa

Pies Baskervillów

Sherlock Holmes

Sherlock Holmes wstawał zazwyczaj późno, chyba, że — co zdarzało się dość

często — spędzał bezsennie całą noc. Tego dnia rano siedział przy stole w jadalni. Ja
stałem przy kominku, oglądając laskę, zostawioną poprzedniego wieczora przez
naszego gościa. Był to ładny, mocny kij z dużą gałką i przymocowaną u jej spodu
złotą, szeroką prawie na cal, obrączką z napisem: „Jakubowi Mortimerowi, M.R.C.S.,
od przyjaciół z C.C.H." oraz datą „1884”. Laska, pełna godności, poważna, budząca
zaufanie, była z rodzaju tych, jakie nosili lekarze domowi starej daty.
— I cóż, Watsonie — odezwał się do mnie Holmes — jakie wnioski wyciągasz po
obejrzeniu tego kija?
Holmes siedział obrócony do mnie plecami, a ja ani słowem, ani gestem nie
zdradziłem się, czym byłem zajęty.
— Skąd wiesz, co robię? Jestem gotów uwierzyć, że masz oczy z tyłu głowy.
— Nie, ale mam przed sobą wypolerowany jak zwierciadło srebrny imbryk — odparł.
— Chciałbym wiedzieć, co możesz powiedzieć o naszym gościu oglądając tylko jego
laskę? Skoro nie zastał nas wczoraj, a nie mamy pojęcia, jaki mógł być cel jego
wizyty, ta przypadkowa pamiątka nabiera znaczenia. Niech się dowiem, co myślisz o
jej właścicielu.
— Sądzę — odpowiedziałem, stosując, najlepiej jak tylko umiałem metodę swego
przyjaciela — że doktor Mortimer jest starym, bardzo wziętym i bardzo poważanym
lekarzem, skoro znajomi obdarzyli go takim dowodem uznania.
— Dobrze — powiedział Holmes. — Wyśmienicie.
— Sądzę także, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, doktor Mortimer jest
wiejskim lekarzem, odwiedzającym swoich chorych przeważnie pieszo.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ta laska, bardzo ładna gdy była nowa, wydaje mi się teraz tak
zniszczona, iż nie wyobrażam jej sobie w rękach lekarza miejskiego. Żelazne okucie
na końcu jest bardzo starte, co świadczy, że kij służy doktorowi do częstych
przechadzek.
— Doskonale, zupełnie słusznie! — przytakiwał Holmes.
— A wreszcie są tu jeszcze wyrazy „Od przyjaciół z C.C.H." Domyślam się, że
chodzi tu o jakieś lokalne stowarzyszenie łowieckie... Doktor leczył pewnie członków
tego stowarzyszenia, a oni, w dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny
upominek.
— Doprawdy Watsonie, przechodzisz samego siebie — rzekł Holmes, odsuwając

background image

krzesło i zapalając papierosa. — Muszę przyznać, że we wszystkich raportach, w
jakich pisałeś o moich skromnych pracach, nie doceniałeś własnych zdolności. Nie
jesteś może sam przez się jaśniejącą pochodnią, ale doskonały z ciebie przewodnik w
poszukiwaniu światła. Są ludzie, którzy, sami nie będąc geniuszami, posiadają talent
pobudzania go u innych. Przyznaję, mój drogi, że jestem twoim dłużnikiem.
Holmes nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób. Muszę przyznać, że
słowa jego sprawiły mi wielką przyjemność, gdyż często bywałem dotknięty jego
obojętnością, zarówno wtedy gdy podziwiałem jego talent, jak i gdy starałem się
rozpowszechnić jego metody. Byłem także dumny z tego, że tak dobrze poznałem
jego sposób rozumowania, iż używając go zdobyłem uznanie Holmesa.
Wziął z moich rąk laskę i zaczął ją pilnie oglądać. Nagle rzucił papierosa, podszedł
do okna i zabrał się do jej badania przez lupę.
— Ciekawe, chociaż proste — powiedział, siadając w ulubionym kącie kanapy. —
Dostrzegłem parę wskazówek, które doprowadzą nas do ciekawych wniosków.
— Czy czegoś nie zauważyłem? — spytałem z pewną zarozumiałością w głosie. —
Nie sądzę, żebym pominął jakiś ważny szczegół.
— Obawiam się, mój drogi, że większość twoich wniosków jest błędna. Gdy
mówiłem, że naprowadzasz mnie na ślad, to znaczyło, iż twoje pomyłki
doprowadzają mnie przypadkowo do odkrywania prawdy. W tym wypadku nie mylisz
się co do istoty rzeczy. Właściciel laski jest niewątpliwie wiejskim lekarzem i bardzo
dużo chodzi.
— Miałem zatem słuszność.
— Tak jest, pod tym względem.
— I to wszystko?
— Nie, nie mój drogi, nie wszystko... Tylko, widzisz, mnie się na przykład wydaje
bardziej prawdopodobne, że ofiarowany doktorowi podarunek pochodzi od
pracowników szpitala, a nie od członków stowarzyszenia łowieckiego. Jeśli więc
litery „C.C." umieszczone są przed literą, określającą ten szpital, wyrazy „Charing
Cross" nasuwają się same.
— Może masz słuszność.
— Moje wyjaśnienie ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Jeśli przyjmiemy tę
hipotezę mamy nową podstawę, która pozwala odtworzyć postać naszego
nieznajomego gościa.
— Dobrze, przypuszczając zatem, że C.C.H. znaczy „Charing Cross Hospital”, jakie
inne wnioski stąd wysnujemy?
— Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją!
— Jedynym oczywistym wnioskiem jest to, że nasz nieznajomy praktykował w
mieście, zanim przeniósł się na wieś.
— Posuńmy się dalej w naszych przypuszczeniach i idźmy ciągle tym śladem. Z
jakiej okazji najprawdopodobniej ofiarowano mu ten podarunek? Kiedy przyjaciele
Mortimera zebrali składkę, by mu dać upominek? Niewątpliwie w chwili gdy doktor
opuszczał szpital, żeby rozpocząć prywatną praktykę. Wiemy już, że był to
podarunek. Przypuszczamy, że przeszedł ze szpitala miejskiego do praktyki na wsi.
Czy zatem zbyt śmiałe byłoby nasze twierdzenie, że podarunek ofiarowano przy
pożegnaniu?
— Jest to bardzo prawdopodobne.
— A teraz zechciej zauważyć, że doktor Mortimer nie mógł być stałym lekarzem
szpitala. Na te posady przyjmowani są tylko najlepsi londyńscy lekarze, a ci nie
przenoszą się nigdy na wieś. Więc kim był? Lekarzem-asystentem, czyli zajmował
stanowisko niewiele wyższe niż starsi studenci. Szpital zaś opuścił przed pięciu laty...
masz datę na lasce. Tak więc, twój poważny doktor w średnim wieku znika jak

background image

widmo, mój drogi, a na jego miejsce ukazuje się nam trzydziestoletni młodzieniec —
miły, skromny, roztargniony i posiadający psa, którego określiłbym mniej więcej jako
większego od jamnika a mniejszego od brytana.
Uśmiechałem się z niedowierzaniem, gdy Sherlock Holmes przechylił się w tył,
puszczając pod sufit kółka dymu.
— Nie potrafię podważyć twojego ostatniego wywodu — odparłem — ale nie ma nic
łatwiejszego niż dowiedzieć się szczegółów, dotyczących wieku i kariery zawodowej
doktora. Podszedłem do biblioteki, wziąłem z półki „Przewodnik lekarski” i
odszukałem literę M. Znalazłem kilku Mortimerów, jednym z nich mógł być nasz
gość. Przeczytałem głośno odpowiednią notatkę;
Mortimer Jakub, M.R.C.S, 1882; Grimpen, Dartmoor, Devon. Asystent-chirurg w
szpitalu Charing Cross od 1882 do 1884. Laureat nagrody Jacksona za pracę z
dziedziny patologii porównawczej p.t. „Czy dziedziczność jest chorobą?". Członek-
korespondent Szwedzkiego Towarzystwa Patologicznego. Autor „Kilku kaprysów
atawizmu" (The Lancet, 1882) „Czy postępujemy?" (Joumal of Psychology, marzec
1883). Lekarz rządowy gmin: Grimpen, Thomsey i High-Barrow.
— No, a o stowarzyszeniu łowieckim ani słowa — powiedział Holmes z drwiącym
uśmiechem — ale jest lekarz wiejski, jak sprytnie wywnioskowałeś. Zdaje mi się, że
moje wnioski się potwierdzą. Co do przymiotników, powiedziałem, jeśli się nie mylę:
miły, skromny, roztargniony. Otóż doświadczenie nauczyło mnie, że podarunki
otrzymuje na tym świecie tylko człowiek miły', jedynie skromny opuszcza Londyn
dla osiedlenia się na wsi, a tylko roztargniony zostawia laskę, zamiast karty
wizytowej, po godzinnym czekaniu w twoim salonie.
— A pies?
— Pies nosi zazwyczaj laskę swego pana. Ponieważ jest ciężka, pies trzyma ją mocno
na środku, a ślady jego kłów są wyraźnie widoczne. Wskazują, moim zdaniem, że
szczęka jest za duża na jamnika, a za mała na brytana. To może... tak, to jest wyżeł!
Mówiąc to Holmes wstał, zaczął chodzić po pokoju aż nagle zatrzymał się przed
oknem, a jego głos był tak stanowczy, że spojrzałem na niego zdumiony.
— Mój drogi, skąd ta pewność?
— Stąd po prostu, że widzę tego psa przed naszymi drzwiami, a oto i głos dzwonka
przyciskanego przez jego pana. Nie odchodź, Watsonie. To przecież twój kolega po
fachu, a twoja obecność może być pożyteczna. Oto dramatyczna chwila: słyszysz na
schodach kroki człowieka, wchodzącego w twoje życie i nie wiesz co przyniesie, złą
czy dobrą wiadomość. Czego może chcieć doktor Jakub Mortimer, człowiek nauki,
od Sherlocka Holmesa, specjalisty w dziedzinie kryminalistyki ?... Proszę!
Byłem zaskoczony wyglądem naszego gościa, spodziewałem się ujrzeć typowego
wiejskiego lekarza. Doktor Mortimer był zaś bardzo wysoki, chudy, miał długi
haczykowato zakrzywiony nos, wystający między parą szarych, blisko osadzonych
przenikliwych oczu, iskrzących się za okularami w złotej oprawie.
Ubrany był w tradycyjny, choć nieco zaniedbany strój, charakterystyczny dla lekarzy;
miał wytarty surdut, spodnie były obszarpane u dołu. Mimo młodego wieku plecy
miał zgarbione, a głowę pochyloną naprzód. Na jego twarzy malowała się wielka
dobroduszność.
Wchodząc spostrzegł laskę w ręku Holmesa i rzucił się ku niemu z radosnym
okrzykiem:
— Co za szczęście! — rzekł — Nie byłem pewien, gdzie ją zostawiłem, tutaj, czy w
biurze żeglugi. Za nic w świecie nie chciałbym jej zgubić.
— Podarunek, nieprawdaż? — zapytał Holmes.
— Tak jest.
— Od pracowników szpitala Charing Cross?

background image

— Od kilku przyjaciół stamtąd... z okazji mego ślubu.
— Do licha! To niedobrze — odezwał się Holmes, potrząsając głową.
Doktor Mortimer przymrużył oczy i spojrzał ze zdziwieniem.
— Niedobrze? Dlaczego?
— Dlatego, że nasze wnioski okazały się błędne. Mówi pan zatem, że to podarunek z
okazji ślubu?
— Tak jest. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim wszelką nadzieję kariery.
Trzeba było założyć rodzinę.
— Co prawda — rzekł Holmes — nie pomyliliśmy się znów tak bardzo. A teraz,
doktorze Jakubie Mortimer...
— Proszę mnie tak nie tytułować... Jestem skromnym lekarzem.
— I widocznie człowiekiem o ścisłym umyśle.
— Jestem dyletantem w nauce, panie Holmes, zbieraczem muszelek na wybrzeżach
wielkiego nieznanego oceanu. Przypuszczam, że mówię do pana Sherlocka Holmesa,
nie zaś...
— Tak, a oto mój przyjaciel, doktor Watson.
— Bardzo mi przyjemnie. Słyszałem często pana nazwisko wymieniane razem z
nazwiskiem pańskiego przyjaciela. Panie Holmes, pan mnie niesłychanie interesuje.
Rzadko zdarza mi się widzieć czaszkę tak szeroką jak pańska i do tego stopnia
rozwinięte guzy nadoczodołowe. Czy pozwoli mi pan przesunąć palec po szwie
ciemieniowym? Odlew pańskiej czaszki, w zastępstwie oryginału, byłby ozdobą
każdego muzeum antropologicznego. Nie pragnę bynajmniej pańskiej śmierci, ale
przyznaję, że na pańską czaszkę mam wielką ochotę.
Holmes wskazał krzesło dziwnemu gościowi.
— Jest pan entuzjastą swojego zawodu, podobnie jak ja mojego — odrzekł. Pański
palec wskazujący mówi mi, że sam zwija pan swoje papierosy. Proszę, niech się pan
nie krępuje.
Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę i tytoń i ze zdumiewającą zręcznością zwinął
papierosa. Palce miał długie, zwinne i ruchliwe, jak macki owada. Holmes milczał,
ale jego wzrok, uparcie utkwiony w naszym gościu dowodził, do jakiego stopnia
przybysz budził jego zainteresowanie.
— Przypuszczam — odezwał się wreszcie — że nie tylko dla zbadania mojej czaszki
zaszczycił mnie pan swoimi odwiedzinami wczoraj i powrócił pan dzisiaj.
— Nie, proszę pana, chociaż bardzo się cieszę, że nadarzyła mi się taka sposobność.
Przyszedłem do pana, panie Holmes, bo wiem, że sam sobie nie poradzę, a znalazłem
się wobec sprawy równie poważnej jak i tajemniczej. Ponieważ uważam pana za
drugiego wśród najlepszych detektywów w Europie...
— Naprawdę! A czy wolno wiedzieć, kto ma zaszczyt być pierwszym? — spytał
Holmes z odcieniem goryczy.
— Prace pana Bertillona muszą robić wrażenie na człowieku o umyśle naukowca.
— A więc dlaczego nie uda się pan do niego po poradę?
— Mówiłem o umyśle naukowca, ale jeśli chodzi o podejście praktyczne jest pan
najlepszy. Spodziewam się. że nie uraziłem...
— Tylko trochę — przerwał Holmes. — Sadzę doktorze, że dobrze będzie, gdy damy
temu wszystkiemu spokój i wyjaśni pan dokładnie problem, którego bez mojej
pomocy nie może pan rozwiązać.

Przekleństwo rodu Baskervillów

— Mam w kieszeni rękopis — zaczął doktor.
— Zauważyłem to, gdy pan wszedł — odparł Holmes.
— Rękopis ten jest bardzo stary.

background image

— Z pierwszej potowy XVIII wieku, jeśli nie jest podrobiony.
— Skąd pan wie?
— Papiery wystają z pańskiej kieszeni, a przez ten czas, gdy pan mówił, widziałem ze
dwa cale rękopisu. Byłbym marnym detektywem, gdybym na tej podstawie nie mógł
określić daty dokumentu, myląc się najwyżej o jakieś dziesięć kil. Może czytał pan
moją monografię na ten temat? Pański rękopis jest mniej więcej z 1730 roku.
— Dokładnie z 1742 roku — odparł Mortimer, wydobywając go z kieszeni. —
Papiery te powierzył mi sir Karol Baskerville, którego tragiczna śmierć trzy miesiące
temu wywołała takie wzburzenie w Devonshire. Byłem jednocześnie jego lekarzem i
przyjacielem. Był to człowiek stanowczy, przenikliwy, praktyczny, równie trzeźwo
myślący jak ja. Niemniej jednak wierzył w ten dokument, a wiara ta przywiodła go do
takiej śmierci jaką zginął.
Holmes wyciągnął rękę po rękopis i rozłożył go na kolanach:
— Spójrz Watsonie — powiedział, zwracając się do mnie — na to „s”, raz długie, to
znów krótkie. Jest to jedna ze wskazówek, które pozwoliły mi określić datę.
Spojrzałem przez jego ramię na pożółkły papier i prawie zatarte pismo. Jako
nagłówek widniał napis: „Baskerville Hall”, a poniżej wielkimi niekształtnymi
cytrami: „1742”.
— Widzę, że to jakby jakieś sprawozdanie.
— Tak. To opis pewnej legendy, krążącej w rodzinie Baskervillów.
— Sądziłem, że pan chce zasięgnąć mojej rady w sprawie bardziej aktualnej i
konkretnej.
— Niech mi pan wierzy, że jest to sprawa bardzo świeża i pilna, trzeba ja koniecznie
wyjaśnić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Rękopis, który przyniosłem ze sobą.
jest krótki i ściśle związany ze sprawą. Pozwoli pan, że go przeczytam.
Holmes wsunął się w głąb fotela, splótł dłonie, zamknął oczy i przybrał postawę
pełną rezygnacji. Doktor Mortimer rozłożył rękopis przy świetle i donośnym, suchym
głosem zaczął czytać następująca stara opowieść:
O pochodzeniu psa Baskervillów krążyły różne pogłoski. Ponieważ jednak jestem
potomkiem Hugona Baskervilla w prostej linii, u historię niniejszą słyszałem z ust
mego ojca, któremu znów przekazał ją jego ojciec, przeto spijałem ją, przekonany
wierze o jej prawdziwości. I chciałbym, potomkowie moi, abyście wierzyli, ze ta sama
Sprawiedliwość, która karze za grzechy, umie również, przebaczać miłosiernie, i że
nie ma tak strasznego przekleństwa na świecie, którego nie można okupić skruchą i
modlitwą. Z opowieści niniejszej zatem wciągnijcie tę naukę, ze nie należy obawiać
się skutków przeszłości, lecz trzeba '.tac się baczniejszym w przyszłości i unikać tych
okropnych nałogów, które ściągnęły na naszą rodzinę lak wielkie nieszczęściu.
Wiedzcie więc, ze w czasach wielkiej rewolucji (której historię. napisaną przez,
wielce uczonego lorda Charendona polecam gorąco waszej uwadze), zamek
Baskerville był własnością Hugona tegoż nazwiska, człowieka dzikich namiętności,
bezbożnika i rozpustnika. Sąsiedzi wybaczyliby mu te błędy, wiedząc, że zamek nie był
nigdy siedliskiem świętych, ale okrucieństwa. jakie popełniał podczas hulaszczymi
zabaw, stały się przysłowiowe w całej okolicy.
Zdarzyło się. ze ów Hugon zapalał miłością (jeżeli określenie to, użyte w tym
przypadku, nie będzie profanacją) do córki ziemianina, którego grunta sąsiadowały z
posiadłościami Baskervillów. Panna, skromnie i pobożnie wychowana, unikała
wielbiciela, znając jego złą sławę.
Pewnego dnia, w wigilia świętego Michała, ów Hugon z pięcioma czy sześcioma
towarzyszami hulanek, wtargnął do folwarku i porwał pannę, podczas nieobecności
jej ojca i braci. Przywiózłszy brankę do zamku, osadził ją w wieży, a sam udał się do
jadalni, by, jak zwykle, spędzie noc na pijatyce. Nieszczęsna dziewczyna była bliska

background image

obłędu, słysząc śpiewy, wrzaski i bluźnierstwa ucztujących, które dobiegały jej uszu,
aż wreszcie, zdjęta śmiertelną trwogą, zdobyła się na czyn, przed którym zawahałby
się najodważniejszy mężczyzna. Wyszła przez okno i, przy pomocy gałęzi bluszczu,
który porastał (i porasta jeszcze) mur, zsunęła się po rynnie i uciekła przez łąki do
folwarku rodzicielskiego, oddalonego o trzy mile.
Wkrótce potem Hugon opuścił gości, aby zanieść trochę jadła i picia swej brance — a
może żywił i jakieś gorsze zamiary — ale zastał więzienie puste. Na ten widok, jakby
opętany przez szatana, zbiegł w szalonym pędzie ze schodów, wpadł do jadalni,
wskoczył na stół, tłukąc talerze i kryształy, i wobec przerażonych, na wpół pijanych
biesiadników przysiągł, ze jeśli tej nocy jeszcze zdoła schwytać zbiegłą dziewczynę,
zaprzeda czartu ciało i duszę. Obecni przez chwilę w osłupieniu patrzyli na niego, gdy
naraz jeden, podlejszy, a może bardziej pijany od innych krzyknął, żeby puścić psy
gończe śladem dziewczyny. Propozycja przypadła do smaku Hugonowi, wybiegł z
zamku, wrzeszcząc na stajennych, by mu siodłali klacz, a na dojeżdżaczy by wypuścili
psy z psiarni, po czym cisnął psom chustkę dziewczęcia. Ludzie klnąc a zwierzęta
wyjąc popędzili wśród bladego blasku księżyca ku łąkom.
Wszystko to dokonało się tak szybko, że biesiadnicy zrazu nie zrozumieli co zaszło.
Niebawem jednak zaświtało w ich zamroczonych umysłach, uprzytomnili sobie o co
chodzi i powstało piekielne zamieszanie. Jedni wołali o pistolety, inni o konie, inni
znów o świeże butelki wina. W końcu oprzytomnieli do reszty i wszyscy, w liczbie
trzynastu, dosiedli koni i puścili się w pogoń. Księżyc rzucał na ziemię srebrzyste
blaski, a konie pędziły wyciągniętym galopem drogą. którą podążać musiała
nieszczęsna dziewczyna, chcąc się dostać do domu.
Ujechali tak ze dwie mile. gdy spotkali nocnego pastucha, pilnującego trzodę na łące,
a mijając go krzyknęli, czy nie widział ściganej zwierzyny. Opowieść niesie, ze
nieborak tak był wystraszony, iż nie mógł odpowiedzieć, w końcu jednak objaśnił, że
widział młodą dziewczynę i
psy pędzące za nią.
— Ale widziałem więcej jeszcze — dodał — widziałem dziedzica z Baskerville na
czarnej klaczy, a za nim biegł cicho pies tak potworny, ze niechaj mnie Bóg uchowa.
abym go spotkał na swej drodze.
Oboje posiali pastucha do wszystkich diabłów i popędzili dalej.
Ale niebawem krew ścięła się mrozem w ich żyłach. Na równinie rozległ się tętent
kopyt końskich i czarna klacz, okryła pianą, minęła ich w piekielnym galopie, bez
pana, wlokąc cugle za sobą.
Zdjęci trwogą, jeźdźcy zbliżyli się do siebie, lecz pogoni nie zaniechali, jakkolwiek
każdy z nich. gdyby był sam, chętnie zawróciły konia. Jadąc już wolniej, spotkali
nareszcie sforę psów, które znane z odwagi i wszelkich przymiotów dobrej rasy, stały,
wyjąc ponuro, nad krawędzią głębokiego wąwozu. Niektóre zaczynały się już cofać,
inne, ze zjeżoną sierścią, ze ślepiami krwią nabiegłymi, patrzyły w wąwóz.
Grono mężczyzn, już zupełnie trzeźwych, jak się łatwo domyśleć, zatrzymało się.
Większość nie miała odwagi zapuszczać się dalej, lecz trzej najśmielsi zjechali do
wąwozu. Rozszerzał się on w tym miejscu znacznie i tu, na dość obszernej polance,
wznosiły się dwa wielkie kamienie, jakimi niektóre zapomniane ludy znaczyły w
dawnych czasach miejsca swego pobytu. Księżyc oświecał jasno płaszczyznę, a na
środku leżała biedna dziewczyna bez życia. Tutaj widocznie upadki i skonała ze
znużenia i trwogi. Ale nie na jej widok ani na widok wyciągniętych o parę kroków
dniej zwłok Hugona Baskervilla skamienieli trzej śmiałkowie. Nad trupem Hugona
stał potwór — czarne wielkie zwierzę, kształtu psa, a rozmiarów dotąd nie
widzianych.
Potwór miał kły zatopione w gardle Hugona, ci w chwili gdy trzej mężczyźni się
zbliżyli, wyrwał kawał ciała z szyi trupa i zwrócił ku przybyłym swe ogniste ślepia i
paszczę krwią broczącą... Trójka śmiałków wrzasnęła przeraźliwie i krzycząc ciągle,

background image

popędziła z powrotem przez równinę.
Utrzymują, ze jeden z tych trzech umarł jeszcze tej samej nocy, a dwaj zostali
obłąkani do końca życia.
Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa, który od owego
czasu stał się okrutną plagą dla naszego rodu. Spisałem tę opowieść, bo wzmianki i
domysły wzbudzają zawsze więcej trwogi niż rzeczy dokładnie wiadome.
Nie można zaprzeczyć, że kilku członków naszej rodziny zginęło śmiercią gwałtowną
nagłą i tajemniczą. Powinniśmy jednak ufać w nieskończoną dobroć Opatrzności,
która rzadko kiedy karze niewinnych w trzecim lub czwartym pokoleniu, jak
powiedziano w Piśmie Świętym.
Polecam was, synowie moi, opiece Opatrzności i radzę unikać, przez ostrożność,
chodzenia w pobliże owego wąwozu, w godzinach nocy, kiedy panuje moc złego
ducha.
Spisał Hugon Baskerville dla synów swoich Rogera i Jana, zalecając wszakże, aby
pod żadnym pozorem nie powtarzali opowieści powyższej siostrze swojej Elżbiecie.
Doktor Mortimer skończył czytać, zsunął okulary na czoło i spojrzał na Sherlocka
Holmesa. Ten ziewnął, wrzucił do ognia niedopałek papierosa i spytał lakonicznie:
— I cóż?
— Czy ta historia nie wydaje się panu interesująca?
— Owszem, dla amatora bajek o żelaznym wilku.
Doktor Mortimer wyjął z kieszeni starannie złożoną gazetę.
— Teraz, panie Holmes, pokażę panu coś nowszego. Oto numer pisma ,,Devon
County Chronicle” z 14 czerwca tego roku, zawierający szczegóły śmierci sir Karola
Baskervilla, który zmarł kilka dni wcześniej.
Mój przyjaciel pochylił się nieco do przodu, a wyraz jego twarzy świadczył o
pewnym skupieniu. Nasz gość poprawił okulary i zaczął:
Nagła śmierć sir Karola Baskervilla, którego wymieniano jako kandydata stronnictwa
liberalnego z okręgu środkowego Devon w zbliżających się wyborach, zaskoczyła
całe hrabstwo. Sir Karol mieszkał w Baskerville Hall od niedawna, niemniej stylem
bycia i wielką hojnością zdobył uznanie oraz szacunek wszystkich tych, którzy go
znali.
W tych czasach „świeżych bogaczy" pocieszający jest widok potomka starego rodu,
który mimo ciężkich przejść, zdołał wzbogacić się i przywrócić dawną świetność
rodzinnej siedziby.
Sir Karol, jak wiadomo, doszedł do fortuny w Afryce Południowej. Rozsądniejszy od
tych, którzy spekulują, aż szczęście się odwróci, zrealizował wszystkie swoje plany i
powrócił do Anglii. Zaledwie dwa lata mieszkał w Baskerville Hall. Miał zamiar
odbudować zamek i unowocześnić gospodarstwa rolne. Śmierć nie pozwoliła mu
urzeczywistnić tych planów, zakrojonych na wielką skalę. Będąc bezdzietnym, pragnął
żeby cała okolica korzystała z jego majątku, toteż wiele osób zasmuciła jego
przedwczesna śmierć. Niejednokrotnie na naszych łamach pisaliśmy o jego hojnych
darach na różne cele dobroczynne w hrabstwie.
Śledztwo nie mogło wyjaśnić dokładnie okoliczności, które towarzyszyły śmierci sir
Karola Baskervilla, ale rozproszyło przynajmniej pewne zabobonne pogłoski. Sir
Karol był wdowcem i prowadził samotne życie. Pomimo znacznej fortuny żył bardzo
skromnie, a cała jego służba to małżeństwo Barrymore — on był lokajem, ona
gospodynią.
Ich zeznania, potwierdzone przez kilku przyjaciół, wskazują, że od pewnego czasu sir
Karol źle się czuł. Męczyła go choroba serca, objawiająca się nagłym bladnięciem,
napadami duszności i rozstrojem nawowym. Doktor Mortimer, przyjaciel i lekarz
zmarłego, potwierdził to w zeznaniach.
Fakty w tej sprawie są bardzo proste. Co wieczór, przed snem sir Karol przechadzał

background image

się po słynnej alei cisowej w Baskerville Hall. Małżonkowie Barrymore stwierdzili w
swoich zeznaniach, że taki był zwyczaj ich pana.
4 czerwca sir Karol oznajmił, że nazajutrz wyjeżdża do Londynu i polecił
Barrymorowi, aby spakował jego rzeczy. Wieczorem wyszedł na codzienną
przechadzkę, podczas której zawsze palił cygaro.
Z przechadzki tej już nie wrócił.
O północy, Barrymore, widząc, że drzwi przedsionka zamku są jeszcze otwarte,
zaniepokoił się. Zapalił latarnię i poszedł szukać pana. Dzień był dżdżysty, z
łatwością więc na rozmiękłej ziemi w alei odnalazł ślady stóp sir Karola. W połowie
drogi znajduje się furtka, która wychodzi na moczary. Głębsze w tym miejscu ślady
wskazywały, te sir Karol zatrzymał się przy niej. Następnie prawdopodobnie znów
podjął przechadzkę, bo jego zwłoki znaleziono znacznie dalej.
Pewien szczegół zeznania Barrymora pozostaje jeszcze nie wyjaśniony: kształt śladów
zmienił się z chwilą kiedy sir Karol Baskerville minął furtkę: wydawało się, że szedł
dalej na palcach.
Niejaki Murphy, Cygan, handlarz koni, znajdował się wówczas blisko, na moczarach,
lecz, jak sam zeznał, był zupełnie pijany. Oświadczył, że słyszał krzyki, ale nie mógł
wskazać skąd dochodziły. Na zwłokach sir Karola nie stwierdzono żadnych śladów
napadu, jakkolwiek raport lekarza wspomina o niezwykłym, konwulsyjnym
skrzywieniu twarzy — tak strasznym, że początkowo doktor Mortimer nie chciał
wierzyć, iż istotnie leży przed nim jego przyjaciel i pacjent. Wyjaśniono jednak, że jest
to objaw zdarzający się często w wypadkach dusznicy i śmierci spowodowanej
atakiem serca. Oględziny zwłok potwierdziły taką właśnie diagnozę, a sędzia śledczy
uznał orzeczenie lekarskie.
Jesteśmy zadowoleni z takiego wyniku śledztwa. Spadkobierca sir Karola powinien
jak najszybciej zamieszkać na zamku i prowadzić dalej, przerwane w tak tragiczny
sposób, dzieło swego poprzednika. Gdyby rzeczowy raport sędziego nie rozwiał
ostatecznie zabobonnych opowieści krążących o tej śmierci, nie można by wcale
wydzierżawić Baskerville Hall.
Spadkobiercą zmarłego jest – jeśli jeszcze żyje – Henryk Baskerville, syn
najmłodszego brata sir Karola. Ostatnie listy młodego człowieka pochodziły z
Ameryki. Poczyniono starania aby go odnaleźć i zawiadomić spadku jaki mu
przypadł.
Doktor Mortimer złożył dziennik i wsunął go do kieszeni.
— Takie są, panie Holmes, publicznie znane szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla
— rzekł.
— Dziękuję panu — odparł Holmes — za zwrócenie mojej uwagi na ten wypadek,
interesujący pod wieloma względami. Swego czasu zauważyłem kilka wzmianek w
dziennikach, ale byłem tak pochłonięty sprawą kamei, które zginęły w Watykanie, że
przestałem się interesować tym, co działo się w Anglii. Mówi pan, że ten artykuł
zawiera wszystkie publicznie znane fakty.
— Tak jest.
— Niech mi pan teraz poda nieznane.
Holmes wsunął się znów głębiej w fotel, splótł dłonie, a jego twarz przybrała wyraz
powagi i obojętności.
— Zgodnie z pańskim życzeniem — mówił doktor Mortimer, okazując już
gwałtowne zdenerwowanie – powiem panu to, czego nie mówiłem nikomu. Nie
powiedziałem tego sędziemu, bo człowiekowi nauki trudno jest przyznać się
publicznie, że podziela powszechny zabobon. Chodziło mi także o to — jak słusznie
napisano w gazecie – nie można byłoby dzierżawić Baskerville Hall, gdyby jeszcze
cokolwiek wzmocniło straszną sławę tej siedziby. Dlatego uważałem za stosowne

background image

powiedzieć mniej niż wiedziałem, ale z panem chcę być zupełnie szczery.
Równina jest prawie niezamieszkała, a tych którzy sąsiadują ze sobą, łącza ścisłe
związki. Stąd moja zażyłość z sir Karolem Baskervillem. Z wyjątkiem pana
Franklanda w Lafter Hall i pana Stapletona, przyrodnika, nie ma w promieniu w
promieniu kilku mil ludzi wykształconych.
Sir Karol lubił samotność, ale jego choroba zbliżyła nas, a wspólne zamiłowanie do
nauki jeszcze to utrwaliło. Sir Karol przywiózł z Afryki Południowej dużo ciekawych
materiałów i spędziliśmy razem niejeden mity wieczór, rozmawiając o anatomii
Buszmenów i Hotentotów. W ciągu ostatnich kilku miesięcy sir Karol był coraz
bardziej rozdrażniony. Legenda, którą przeczytałem przed chwilą, prześladowała go
do tego stopnia, że nic na świecie nie zmusiłoby go do wyjścia w nocy poza
ogrodzenie parku. Wyda się to panu nieprawdopodobne, niemniej jednak sir Karol
był szczerze przeświadczony, że okrutne fatum ciąży nad jego rodem, a kroniki
rodzinne nie mogły dodać mu otuchy. Nieustannie dręczyła go myśl o ciągłej
obecności jakiegoś ducha. Często pytał mnie, czy podczas nocnych spacerów nie
dostrzegłem nigdy jakiejś niezwykłej postaci lub czy nie słyszałem wycia psa. To
ostatnie pytanie zadawał mi wielokrotnie, zawsze głosem drżącym ze zdenerwowania.
Przypominam sobie doskonale drobne zajście, które zdarzyło się na kilka tygodni
przed jego śmiercią. Przyjechałem do zamku i zastałem sir Karola w drzwiach
przedsionka. Zeskoczyłem z dwukółki i stanąłem na wprost swojego przyjaciela, gdy
nagle zauważyłem, że z przerażeniem wpatruje się w coś za moimi plecami.
Odwróciłem się i dostrzegłem jeszcze na zakręcie drogi coś nieokreślonego; zdawało
mi się, że to wielkie czarne cielę. Sir Karol był tym tak zdenerwowany i
zaniepokojony, że musiałem pójść na miejsce, gdzie zwierzę się ukazało i szukać go.
Ale zniknęło bez śladu. Wydarzenie to wywarło na nim straszne wrażenie. Spędziłem
z nim cały wieczór i właśnie wtedy dla wytłumaczenia swojego zdenerwowania,
powierzył mi rękopis, który panu przeczytałem. Wspominam o tym drobnym zajściu
tylko dlatego, że ze względu na późniejszą tragedię nabiera ono pewnego znaczenia.
Wtedy nie przywiązywałem do niego żadnej wagi i uważałem, że zdenerwowanie
mojego przyjaciela jest nieuzasadnione. Na skutek moich nalegań sir Karol
postanowił jechać do Londynu. Wiedziałem, że ma chore serce, a nieustający lęk, w
jakim żył — choćby jego powód był urojony — oddziaływał niekorzystnie na jego
zdrowie. Sądziłem, że pobyt w mieście dobrze mu zrobi, a pan Stapleton, nasz
wspólny przyjaciel, poproszony o radę, był tego samego zdania. W ostatniej chwili
nastąpiła ta okropna tragedia. Tej nocy, kiedy zmarł sir Karol. Barrymore, jego lokaj,
przysłał po mnie chłopca stajennego Perkinsa, a ponieważ nie spałem jeszcze, w
godzinę po wypadku byłem już w Baskerville Hali.
Osobiście stwierdziłem wszystkie wspomniane w śledztwie fakty. Zbadałem ślady
kroków w alei cisowej, widziałem przy furtce miejsce, gdzie sir Karol się zatrzymał,
zauważyłem zmianę kształtu śladów począwszy od tego miejsca, widziałem że na
piasku nie ma innych śladów oprócz pochodzących od butów Barrymora, po czym
zbadałem uważnie zwłoki, których jeszcze nikt nie dotykał.
Sir Karol leżał wyciągnięty, twarzą do ziemi, ręce miał rozkrzyżowane, palce
zaciśnięte kurczowo i zagłębione w ziemi, a twarz tak wykrzywioną, że nie
odważyłbym się stwierdzić pod przysięgą jego tożsamości.
Na ciele nie znalazłem żadnych obrażeń. Jednak zeznania Barrymora nie były
dokładne. Powiedział, że przy zwłokach nie było żadnych innych śladów. Nie widział
ich. Ja jednak dostrzegłem... w pewnej odległości... świeże, wyraźne...
— Ślady kroków?
— Tak jest, ślady kroków.
— Mężczyzny czy kobiety?

background image

Doktor Mortimer spoglądał na nas przez chwilę dziwnym wzrokiem, po czym, niemal
szeptem, odpowiedział:
— Panie Holmes, to były ślady łap olbrzymiego psa!

Problem

Przyznam, że te słowa przejęły mnie dreszczem. Głos doktora Mortimera drżał

także, widać było że zdenerwowało go własne opowiadanie. Holmes, nieco
pochylony wprzód, słuchał go z błyskiem w oczach, świadczącym o żywym
zainteresowaniu.
— Czy pan to widział? — zapytał.
— Tak dokładnie, jak widzę pana w tej chwili.
— I nic pan o tym nie mówił?
— Dlaczego miałbym o tym mówić?
— Jak to się stało, że nikt poza panem nie dostrzegł tych siadów?
— Były widoczne dopiero dwadzieścia metrów od zwłok... Nikt na to nie zwrócił
uwagi. Gdybym nie znał tej legendy, tego dziwnego podania, pewno, jak wszyscy, nie
dostrzegłbym ich.
— Czy na moczarach znajduje się dużo psów pasterskich?
O, bardzo dużo!... Ale to nie był pies pasterski.
— Mówi pan, że pies był wielki?
— Olbrzymi!...
— I że nie zbliżył się do ciała?
— Nie.
— A jaka była wtedy noc?
— Wilgotna i zimna.
— Czy padał deszcz?
— Nie.
— Proszę mi opisać, jak wygląda ta aleja cisowa.
— Tworzą ją dwa rzędy starych, wysokich na dwanaście stóp cisów, ich wierzchołki
stanowią zwartą kopułę zieleni. Pomiędzy drzewami biegnie dróżka szerokości ośmiu
stóp.
— A pomiędzy drzewami i aleją nie ma nic?
— Owszem, jest. Po obu stronach dróżki rozciąga się trawnik mający ze sześć stóp
szerokości.
— Mówił pan, że na końcu alei znajduje się furtka?
— Tak, prowadzi na moczary.
— Nie ma innego wyjścia?
— Żadnego.
— Więc do cisowej alei można wejść tylko z domu lub przez tę furtkę?
— Można wejść jeszcze przez cieplarnię, zbudowaną na końcu alei.
— Czy sir Karol doszedł aż do tego miejsca?
— Nie, był o jakieś pięćdziesiąt metrów od cieplarni.
— A teraz doktorze, proszę mi powiedzieć — a jest to szczegół bardzo ważny — czy
ślady, jakie pan dostrzegł, znajdowały się na piasku, czy na trawie?
— Na trawie nie dostrzegłem żadnych śladów...
— A zatem były one tylko od strony furtki... To bardzo ciekawe... A czy ta furtka
była zamknięta?
— Zamknięta na klucz i na kłódkę.
— Jak wysoka jest ta furtka?
— Ma cztery stopy wysokości.
— Czy mógłby się ktoś przez nią przedostać?

background image

— Z łatwością.
— Może zauważył pan tam jakieś inne ślady?
— Nie.
— Czy nikt inny nie badał tego miejsca?
— Tylko ja tam szukałem.
— I nic pan nie odkrył?
— Sir Karol stał w jednym miejscu pięć albo dziesięć minut.
— Jak pan do tego doszedł?
— W dwóch miejscach na ziemi zobaczyłem popiół strząśnięty z cygara.
— Ma pan słuszność — potwierdził Holmes. — Watsonie — dodał — znaleźliśmy
sympatycznego kolegę... Ale jakie to były ślady?
— Było wiele śladów sir Karola. Innych nie zauważyłem.
Sherlock Holmes uderzył się niecierpliwie ręką w kolano.
— Ach! Gdybym ja tam był! — zawołał. — Sprawa przedstawia się bardzo
interesująco! Ślady na piasku, z których mógłbym tyle rzeczy wyczytać, zatarł deszcz
i buty ciekawskich ludzi! Doktorze, dlaczego mnie pan wtedy nie wezwał? Stało się
bardzo źle!
— Nie mogłem pana wezwać, nie ujawniając tych wszystkich faktów, a mówiłem już,
dlaczego chciałem milczeć. Zresztą... zresztą...
— Dlaczego się pan waha?
— Są okoliczności, w których najlepszy i najbardziej doświadczony policjant
angielski nie może nic poradzić.
— Czy przypuszcza pan, że mamy do czynienia z czymś nadprzyrodzonym?
— Nic takiego nie powiedziałem.
— Ale tak pan myśli?
— Po tej tragedii opowiadano mi o rozmaitych wypadkach, których nie można uznać
za wydarzenia zwykłe i naturalne.
— Na przykład?
— Dowiedziałem się, że przed tą straszną nocą wiele osób widziało zwierzę, którego
opis zgadzał się zupełnie z wyglądem złego ducha Baskervillów - To zwierzę nie da
się zaliczyć do żadnego znanego gatunku. Wszyscy przyznają, że wyglądało
przerażająco, jakby nie z tego świata. Wypytywałem jednego z okolicznych chłopów,
a także kowala i dzierżawcę. Wszyscy tak samo opisywali tę straszną zjawę. Było to
dokładne wcielenie opisanego w legendzie piekielnego psa. Strach ogarnął całą
okolicę i tylko ktoś naprawdę bardzo odważny zdobyłby się pójść nocą na moczary.
— A pan, jako człowiek nauki, czy wierzy w istnienie jakichś nadprzyrodzonych
mocy?
— Sam nie wiem, co mam o tym myśleć.
Holmes wzruszył ramionami.
— Dotychczas — rzekł — ograniczałem swoje badania do spraw z tego świata. Na
miarę moich skromnych możliwości walczyłem ze złem, ale walka ze złym duchem
przekracza moje ambicje. Jednakże, jak pan mówi, te ślady były materialne.
— Ten dziwny pies jest o tyle materialny, że zdołałby rozerwać szyję człowiekowi,
ale pochodzi z piekła.
— Widzę, że zalicza się pan do ludzi wierzących w zjawiska nadprzyrodzone... Teraz
niech mi pan odpowie na jeszcze jedno pytanie: dlaczego przyszedł pan do mnie po
radę jeśli pan w to wierzy? Prosi mnie pan, abym nie badał przyczyn śmierci sir
Karola Baskervilla i żąda zarazem, abym się zajął poszukiwaniami.
— Nie, ja pana o to nie prosiłem.
— W czym więc mogę panu pomóc?
— Chciałem prosić, aby mi pan poradził, jak mam się zachować wobec sir Henryka

background image

Baskervilla, który przybywa na dworzec Waterloo — tu doktor Mortimer wyjął
zegarek — za godzinę i kwadrans.
— Czy to on jest spadkobiercą majątku?
— Tak. Po śmierci sir Karola dowiadywaliśmy się szczegółowo o wszystko, co
dotyczy tego młodego człowieka i zawiadomiono nas, że zajmuje się rolnictwem w
Kanadzie. Wiadomości o nim są najzupełniej zadowalające... W tej chwili nie mówię
jako lekarz, lecz Jako wykonawca testamentu sir Karola Baskervilla.
— Czy nie ma innych pretendentów do majątku pozostałego po zmarłym?
Nie. Jedyny krewny, którego ślad jeszcze odnaleziono, nazywa się, a raczej
nazywał się, Rower Baskerville, był trzecim bratem sir Karola. Drugi brat, który
umarł bardzo młodo, pozostawił tylko jednego syna, Henryka. Rogera, trzeciego
brata, uważano zawsze w rodzinie za parszywą owcę. Byt uosobieniem dawnego typu
Baskervillów i, jak mi opowiadano, błąkał się po świecie, jak stary Hugo. Życie w
Anglii nie przypadło mu do gustu, przeniósł się więc do Ameryki Środkowej, gdzie
umaił na żółtą febrę w 1876 roku. Sir Henryk jest więc ostatnim potomkiem rodu
Baskervillów, Za godzinę i pięć minut mam się z nim spotkać na dworcu Waterloo...
Telegrafował do mnie z Southampton. że przyjedzie dziś rano. Cóż więc mam robić,
panie Holmes?
— Dlaczego nowy spadkobierca nie mógłby zamieszkać w siedzibie swoich
przodków?
— Wydaje się to zupełnie naturalne, nieprawda? Jednak trzeba pamiętać, że wszyscy
członkowie rodziny Baskervillów, którzy mieszkali w tym zamku, zginęli gwałtowną
śmiercią. Jestem przekonany, że gdyby sir Karol mógł porozmawiać ze mną przed
śmiercią, poleciłby mi. aby nie wprowadzać do tego domu ostatniego potomka jego
rodu i spadkobiercy olbrzymiego majątku. Ale z drugiej strony nie można zaprzeczyć,
że rozwój tej biednej okolicy zależy głównie od obecności sir Henryka. Wszystko co
zrobił sir Karol, byłoby bezpowrotnie stracone, gdyby zamek byt niezamieszkały.
Przyszedłem więc prosić pana o zdanie i radę, gdyż boję się, żeby na moją decyzję
nie wpłynął za bardzo mój własny interes.
Holmes długą chwilę siedział zamyślony, wreszcie powiedział:
— Krótko mówiąc uważa pan, że z powodu jakichś piekielnych wpływów, pobyt w
Dartmoor jest niebezpieczny dla członków rodziny Baskervillów.
— Czy nie mam podstaw by lak twierdzić?
— Nie przeczę. Ale, jeśli pańska teoria o faktach nadprzyrodzonych jest prawdziwa,
ten młody człowiek może podlegać tym wpływom lak samo w Londynie jak w
Devonshire. Trudno mi uwierzyć w diabła, którego potęga sięgałaby tylko do granic
jednej parafii, jak — na przykład — władza zarządu w jakiejś fabryce.
— Patrzyłby pan. panie Holmes, poważniej na te sprawy, gdyby miał pan osobiście z
nimi do czynienia. Według pana ten młody człowiek nic jest narażony na większe
niebezpieczeństwo w Devonshire niż w Londynie... Przyjeżdża za pięćdziesiąt minut.
Co radzi mi pan robić?
— Radzę panu wziąć powóz, zawołać swego psa, który drapie do moich drzwi, i
pojechać na spotkanie sir Henryka Baskervilla na dworzec Waterloo.
— No, a potem?
— Potem nie powie mu pan nic, dopóki ja się nad tym wszystkim me zastanowię.
— Czy długo będzie się pan zastanawiał?
— Dwadzieścia cztery godziny. Będę panu szczerze wdzięczny, doktorze, jeżeli
przyjdzie pan tu jutro o dziesiątej. Proszę również, aby przyprowadził pan ze sobą sir
Henryka.
— Zrobię to oczywiście, panie Holmes.
Doktor Mortimer zapisał na mankiecie godzinę spotkania i wyszedł. Holmes

background image

zatrzymał go na schodach.
— Jeszcze jedno pytanie, doktorze. Mówił mi pan, że przed śmiercią sir Karola
Baskervilla kilka osób widziało na moczarach dziwne zjawisko.
— Tak, trzy osoby.
— A czy widziano je też później?
— Nie słyszałem o tym.
— Dziękuję panu. Do widzenia.
Holmes powrócił do swego fotela, a zadowolenie malujące się na twarzy mojego
przyjaciela dowodziło, że myśli o jakimś miłym zajęciu.
— Czy wychodzisz, Watsonie? — zapytał mnie.
— Tak, a może jestem ci potrzebny?
— Nie. drogi przyjacielu. Będziesz mi potrzebny dopiero gdy zaczniemy działać.
Wiesz, że to wspaniała sprawa i pod niektórymi względami jedyna w swoim rodzaju.
Gdy będziesz przechodził koło sklepu Bradleya, powiedz, żeby mi przysłał etui
mojego zwykłego tytoniu. A teraz zostaw mnie samego aż do wieczora. Gdy wrócisz,
opowiemy sobie nasze wnioski w sprawie, którą dał nam do rozwiązania doktor
Mortimer.
Holmes lubił rozważać każda sprawę w samotności. Zbijał wtedy lub popierał swoje
własne teorie i dochodził do ostatecznych wniosków.
Spędziłem popołudnie w klubie i dopiero wieczorem wróciłem na Baker Street. Była
może dziewiąta, gdy znalazłem się znów w salonie Sherlocka Holmesa. Gdy
otworzyłem drzwi, zdawało mi się, że się pali — gęsty dym wypełniał cały pokój, a
płomień lampy migotał w nim niepewnym blaskiem. Zrobiłem kilka kroków i
uspokoiłem się. Był to tylko dym tytoniowy, klon, zaczął mnie drapać w gardle
wywołując nieprzyjemny kaszel. Dopiero po chwili, wśród tej gęstej chmury
dostrzegłem Holmesa otulonego w szlafrok i zagłębionego w ulubionym fotelu. W
zębach trzymał fajkę.
Wokół niego, na dywanie, leżały kartki papieru.
— Zaziębiłeś się, Watsonie? — zapytał.
— Nie, to ten okropny dym.
— A tak, dym jest gęsty...
— Ależ tu nie można oddychać!
— No to otwórz okno. Założyłbym się, że cały ten czas przesiedziałeś w klubie.
— Mój kochany.
— No, czy zgadłem?
— Tak, ale jakim sposobem...
Holmes roześmiał się. widząc moje zdumienie.
— Jakiś ty naiwny — odrzekł. — Zawsze sprawiało mi przyjemność korzystanie z
moich skromnych umiejętności by zabawić się twoim kosztem. Pomyśl tylko, taki
dżentelmen, jak ty, który ma niewielu serdecznych przyjaciół, wychodzi podczas
deszczu i błota, wraca wieczorem wcale nic zabłocony, w błyszczących bułach... No,
co byś z tego wywnioskował? To, że przesiedział gdzieś cały dzień... Czy nie jest to
oczywiste i jasne?
— Na świecie jest dużo rzeczy oczywistych, na które nic zwraca się jednak uwagi.
— A jak ci się zdaje, gdzie ja byłem?
— Zdaje mi się. że przesiedziałeś całe popołudnie na tym samym miejscu.
— Mylisz się... bytem w Devonshire.
— Ale tylko w myśli?
— Naturalnie, nie ruszyłem się z tego fotela, wypiłem nieświadomie — czego żałuję
— dwie duże filiżanki kawy i wypaliłem mnóstwo tytoniu. Po twoim wyjściu
postałem do Stanforda po mapę równiny Dartinoor i przebiegałem ją całą — w

background image

myślach oczywiście — we wszystkich kierunkach. Sądzę, że mógłbym już teraz
wędrować po tym terenie bez przewodnika.
— Czy la mapa obejmuje dużą przestrzeń?
— Bardzo dużą.
Holmes rozwinął część mapy i rozłożył ją na kolanach.
— Oto obszar, o który nam chodzi — powiedział. — Tu, w środku, znajduje się
posiadłość Baskerville Hali.
— Otoczona lasem?
— Tak... Chociaż szpaler cisowy nie jest tu opisany, przysiągłbym, że oznacza go ta
linia, mająca po prawej stronie równinę. Tu. len szereg domów, to wioska Grimpen.
gdzie mieszka nasz przyjaciel, doktor Mortimer. Widzisz, że w promieniu trzech mil
ludzkie siedziby są rzadko rozrzucone. Tu jest posiadłość Lafter Hali, o której
wspomina stary rękopis. Budynek, oznaczony nieco dalej, to mieszkanie przyrodnika
Stapletona, leżeli dobrze pamiętam jego nazwisko. Wreszcie dwa folwarki: High Tor i
Foulmire. O czternaście mil stamtąd wznosi się więzienie Princelown. Dokoła i
pomiędzy tymi domami ciągnie się ponura i pusta równina. Właśnie tu rozegrał się
dramat, tu więc będziemy się starali rozwikłać otaczającą go tajemnicę,
— To jest dzikie i puste miejsce.
— Tak jest. Gdyby diabeł chciał się mieszać w ludzkie sprawy...
— A więc i ty przypuszczasz, że istnieją jakieś siły nadprzyrodzone?
— A czy diabeł nie może się posługiwać pomocnikami z krwi i kości? Od początku
dwa pytania nasuwają mi się na myśl. Pierwsze: czy popełniono tu zbrodnię? Drugie:
jakiego rodzaju jest to zbrodnia i w jaki sposób ją popełniono? Jeżeli przypuszczenia
duktom Mortimera są uzasadnione, i jeżeli znajdujemy się wobec potęgi, która nie
podlega prawom natury, najlepiej byłoby zaprzestać dalszego dochodzenia. Ale
musimy rozważyć wszystkie inne hipotezy, zanim zatrzymamy się na tej ostatniej.
Zamknij teraz okno. Być może. to tylko dziwne uprzedzenie, ale zdaje mi się. że
skoncentrowana atmosfera pomaga skupić myśli; co prawda me izoluję się jeszcze
całkowicie, aby jaśniej rozumować, choć byłoby to logiczne... No, a ty czy
zastanawiałeś się nad tą sprawa?
— W ciągu dnia wiele o niej myślałem.
— I jakie jest twoje zdanie?
— Jest wyjątkowo zagmatwana.
— Rzeczywiście, to niezwykła sprawa, bardzo różniąca się od innych... Na przykład
ta zmiana w kształcie śladów stóp. Jak ją wytłumaczysz?
— Mortimer twierdzi, ze sir Karol Baskerville przeszedł część alei na palcach.
— Powtarza tylko wniosek jakiegoś idioty, który prowadził śledztwo. Dlaczego
Baskerville miał się przechadzać po alei na palcach?
— A więc?
— Sądzę, że biegł... Sir Karol biegi z rozpaczliwym wysiłkiem! Biegł, aby się
uratować, dopóki nagły atak serca nie powalił go na ziemię.
— Dlaczego uciekał?
— W tym właśnie tkwi zagadka. Z pewnych oznak wyciągnąłem wniosek., że byt
przerażony, zanim zaczął uciekać.
— Na czym go opierasz?
— Przypuszczam, że powód jego przerażenia znajdował się na moczarach. Wydaje
mi się to prawdopodobne, gdyż tylko człowiek oszalały ze strachu, może w takiej
sytuacji uciekać w przeciwną stronę niż znajduje się jego dom. Jeżeli możemy
wierzyć opowiadaniu Cygana, sir Karol biegł, wołając o pomoc w kierunku, skąd
najmniej mógł się spodziewać pomocy? Zresztą, na co czekał tej nocy?... Dlaczego
czekał w cisowej alei, a nie w zamku?

background image

— Czy uważasz, że czekał na kogoś?
— Doktor Mortimer odmalował nam sir Karola Baskervilla jako człowieka starego i
niedołężnego. Przypuśćmy nawet, że wyszedł wieczorem na spacer... No, ale tego
wieczora było wilgotno i zimno, czy jest zatem możliwe, żeby sir Karol stał w
jednym miejscu dziesięć minut, jak dowodzi doktor Mortimer. wnioskując z popiołu
strząśniętego z cygara?
— Przecież sir Karol wychodził podobno co dzień wieczorem.
— Nic wydaje mi się prawdopodobne, aby co wieczór przechadzał się w pobliżu
furtki prowadzącej na moczary. Zeznania wszystkich świadczą o czymś przeciwnym:
wszyscy mówią, że sir Karol unikał tego miejsca, a tej nocy znalazł się właśnie tam.
Nazajutrz miał jechać do Londynu? Sprawa przedstawia się teraz jaśniej... Watsonie,
daj mi moje skrzypce. Nie myślmy już o tej sprawie i poczekajmy na odwiedziny
doktora Mortimera i sir Henryka Baskervilla.

Sir Henryk Baskerville

Tego dnia zjedliśmy śniadanie bardzo wcześnie. Sherlock Holmes czekał w

szlafroku na gości. Punktualnie o godzinie dziesiątej w pokoju zjawił się doktor
Mortimer i młody baronet.
Henryk Baskerville miał około trzydziestu lat. Był niskiego wzrostu, krępej budowy,
o żywych ruchach, jego czarne oczy uważnie patrzyły spod krzaczastych brwi, co
nadawało twarzy wyraz energii i silnej woli. Opalenizna świadczyła, ze spędzał
większość czasu na świeżym powietrzu. Spokój w spojrzeniu i powaga w ruchach
mówiły o dobrym wychowaniu.
— Przedstawiam panom sir Henryka Baskervilla — rzekł doktor Mortimer.
Tak, to ja we własnej osobie — dodał młody człowiek.
— Ale co dziwniejsze, panie Holmes, gdyby obecny tu mój przyjaciel nie
zaproponował, że mnie panu przedstawi, sam przyszedłbym do pana. Pan lubi
zagadki. A od dzisiejszego ranka jestem w posiadaniu zagadki, której rozwiązanie
wymaga więcej czasu niż mogę na to poświęcić.
Holmes ukłonił się.
— Proszę usiąść, sir Henryku — powiedział. — Przypuszczam. że podczas krótkiego
pobytu w Londynie przydarzyła się panu jakaś przygoda?
— Nic ważnego. Wydaje mi się, że to żart, bo tak można określić list, jaki odebrałem
dzisiaj rano.
I sir Henryk położył na stole kopertę.
Zbliżyliśmy się wszyscy, aby ją lepiej zobaczyć. Była zrobiona z szarego papieru i
wyglądała zwyczajnie. Niewprawna ręka napisała na niej następujący adres:

Sir Henryk Baskerville w hotelu Northumberland
Na liście był stempel pocztowy z Charing Cross z wczorajszą datą.
— Czy ktoś wiedział, że zatrzyma się pan w hotelu Northumberland? — zapytał
Holmes, patrząc uważnie na gościa.
— Nie, nikt nie wiedział, gdyż o tym gdzie się zatrzymam, zdecydowałem dopiero po
spotkaniu z doktorem Mortimerem.
— Zapewne doktor Mortimer tam mieszkał?
— Nie, ja zatrzymałem się u przyjaciela — odpowiedział doktor — nie można więc
było przewidzieć, że pojedziemy do tego hotelu.
— Hm! — mruknął Sherlock. — Wydaje mi się, że ktoś jest doskonale
poinformowany o pańskich zamiarach.
Holmes wyjął z koperty kartkę wydartą z zeszytu i złożoną we czworo.
Rozłożył papier na stole. Było na nim tylko jedno zdanie, składające się z

background image

drukowanych liter, naklejonych na papierze.
Zdanie to brzmiało następująco:

Jeżeli cenisz swoje życie, trzymaj się z dala od moczarów.
Tylko jeden wyraz: „moczarów” był napisany ręką.
— Może wyjaśni mi pan, panie Holmes — zapytał sir Henryk Baskerville — co to
wszystko znaczy, i kto może się mną tak bardzo interesować?
— A co doktor o tym myśli? Musi pan przyznać, że nie ma w tym nic
nadprzyrodzonego.
— To prawda. Ale czy ta przestroga nie może być przysłana przez osobę, pewną tego,
że zetkniemy się z siłami nadprzyrodzonymi?
— Jakimi siłami? — zapytał ożywiony sir Henryk. — Zdaje mi się, że panowie
znacie moje interesy i sprawy lepiej niż ja sam.
— Przyrzekam panu, że zanim wyjdzie pan z tego pokoju, będzie pan wiedział to
wszystko co i my — odpowiedział Sherlock Holmes. Teraz, jeżeli się pan na to
zgadza, musimy się uważnie przyjrzeć temu ciekawemu dokumentowi. Niewątpliwie
został on zredagowany wczoraj wieczorem i oddany natychmiast na pocztę. Czy masz
Watsonie wczorajsze „Times”?
— Leży na stole.
— Podaj mi go, proszę, chce przejrzeć kolumnę zawierającą artykuły redakcyjne.
Holmes szybko przebiegł gazetę wzrokiem.
— Najważniejszy artykuł mówi o wolnym handlu — rzekł.
— Pozwólcie abym przeczytał wam jego fragment: Na podstawie wiadomości,
krążących obecnie, możesz sobie wyobrażać, że twoje własne przedsiębiorstwo
handlowe czy też przemysłowe zyska przez wprowadzenie ceł ochronnych. Trzymaj się
jednak z dala od takich poglądów i nie zgadzaj się na tego rodzaju ustawy i
zarządzenia. Jeśli cenisz ogólny dobrobyt kraju, a tym samym i swoje spokojne życie.
— Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Watsonie? — zawołał wesoło Holmes —
zacierając ręce z widocznym zadowoleniem. Doktor Mortimer patrzył ciekawie na
Holmesa, a sir Henryk spoglądał na mnie ze zdumieniem.
— Nie znam się na taryfach celnych i ekonomii — rzekł sir Henryk. — Zresztą zdaje
się, że odeszliśmy od głównego tematu.
— Przeciwnie, sir Henryku, zdaje mi się. że sprawa się wyjaśnia. Watson zna lepiej
moje metody pracy, a jednak widzę, że nie zrozumiał dokładnie o co mi chodzi.
— W istocie — odparłem — nie mogę zrozumieć jaki związek ma...
— Jest związek i to bardzo ważny... ,,Trzymaj się... z dala od... Jeśli cenisz... swoje...
życie...” Czy rozumie pan skąd wzięto te wyrazy?
— Rzeczywiście! — zawołał sir Henryk. — Bardzo zręcznie zrobione.
— Gdybym nawet miał jakiekolwiek wątpliwości — ciągnął Holmes — to wyrazy
„Trzymaj się” lub ,,Jeśli cenisz”, które żywcem wycięte nożyczkami, rozproszyłyby
je natychmiast.
— Rzeczywiście panie Holmes, to przechodzi ludzkie pojęcie — rzekł Mortimer,
spoglądając ze zdumieniem na mojego przyjaciela. — Nietrudno domyśleć się, że
zdanie jest wycięte z gazety, ale z jakiej gazety, a nawet z jakiego artykułu, to na
prawdę zdumiewające! Jak pan to odgadł?
— Przypuszczam, doktorze, że potrafi pan odróżnić czaszkę Murzyna od czaszki
Eskimosa?
— Naturalnie że potrafię,
— Co je różni?
— Przecież to mój zawód, uczyłem się tego. Różnice są tak wielkie, że same rzucają
się w oczy. Kość czołowa, kąt twarzy, kształt szczęki i...
— A to, co ja mówię, dotyczy mojego zawodu. Istnieją różnice między drukiem

background image

„Timesa” a jakiejś marnej gazety i są równie oczywiste jak dla pana różnica między
Murzynem a Eskimosem. Rozróżnianie czcionek to najłatwiejsza umiejętność dla
kogoś, kto zajmuje się sprawami kryminalnymi. Przyznaję, że gdy byłem młody, nie
odróżniałem czasem „Leeds Mercury” od ,,Western Mornini News”. Druk „Timesa”
można bardzo łatwo rozpoznać i te wyrazy nie mogły być wycięte z innego dziennika.
Szukałem zatem we wczorajszym numerze.
— Więc ktoś wyciął te wyrazy nożyczkami? — zapytał sir Henryk Baskerville,
— Naturalnie. I to takimi nożyczkami, jakich używa się do obcinania paznokci —
dodał Holmes — Ich ostrze musiało być krótkie, gdyż widać dwa cięcia w wyrazach:
„Trzymaj się” i „jeśli cenisz”.
— Rzeczywiście, ktoś wycinał wyrazy małymi nożyczkami i następnie przylepiał je
klejem.
— Nie. Gumą arabską — poprawił Holmes.

KOREKTA

— No, niech będzie gumą arabską — powtórzył sir Henryk — Ale niech mi pan
wytłumaczy, dlaczego wyraz „moczarów” jest dopisany ręcznie?
— Dlatego, że tego wyrazu nie ma w artykule. Inne wyrazy można spotkać wszędzie,
we wszystkich gazetach, ale nie jest łatwo znaleźć wyraz „moczarów”.
— Przyjmuję pańskie wyjaśnienie, panie Holmes, ale czy doczytał się pan w tym
ostrzeżeniu jeszcze czegoś innego?
— Znalazłem w nim parę wskazówek, choć widać z tego listu, że autorowi chodziło o
zatarcie śladów, które mogłyby naprowadzić na jego trop. Na przykład adres napisany
jest koślawo i niedbale, a przecież wiemy, że „Timesa” prenumerują tylko ludzie
wykształceni. Z tego możemy wnioskować, że list pisał człowiek wykształcony, który
chciał uchodzić za niewykształconego. Następnie: staranie aby zmienić kształt liter
nasuwa myśl, że zna pan ten charakter pisma, lub może go wkrótce poznać. Dalej,
niech pan zwróci uwagę na to, że wyrazy nie są naklejone w linii prostej, lecz jedne
wyżej a drugie niżej i tak: „życie” jest zupełnie nad linią. Czy ten brak staranności
należy przypisać niedbalstwu wycinającego, zdenerwowaniu czy też pośpiechowi?
Dajmy na to, że pośpiechowi. Przestroga jest bardzo poważna i ten, kto układał list,
czynił to z uwagą i napięciem. Przypuśćmy, że niedbalstwo wynikało z pośpiechu.
Trzeba szukać jego przyczyny, gdyż ten list, czy byłby wysłany wczoraj wieczorem,
czy dziś rano, powinien dojść do rąk sir Henryka, zanim wyszedłby on z hotelu.
Autor obawiał się więc, aby mu nie przerwano. Ale kogo się bał?
— Wchodzimy teraz w sferę przypuszczeń — odezwał się doktor Mortimer.
— Tak jest — powiedział Holmes — i z tych przypuszczeń musimy wybrać to, które
wydaje nam się najbardziej prawdopodobne. To jest naukowe wykorzystanie
wyobraźni. Zawsze jest jakieś zdarzenie, na którym możemy oprzeć nasze hipotezy.
Może pan nazwać to zgadywaniem, ale jestem pewien, że ten list był pisany w hotelu.
— Na jakiej podstawie pan to wnioskuje? — zawołał Mortimer.
— Jeśli uważnie przyjrzy się pan temu listowi, przekona się pan, że pióro i atrament
pozostawiały wiele do życzenia. Pióro bryzgnęło dwukrotnie w tym samym wyrazie,
a w adresie nie chciało znowu wypuścić atramentu, chociaż to tylko kilka wyrazów,
zatem pióro było zużyte, a w kałamarzu brakowało atramentu. Rzadko kiedy w
prywatnym mieszkaniu pióro i kałamarz znajdują się w tak złym stanie, zaś pióra i
kałamarze w hotelach zapewne zna pan dobrze... Powinniśmy przetrząsnąć kosze na
śmieci w hotelach sąsiadujących z Charing Cross, a jestem przekonany, że
znajdziemy pocięty numer ,,Timesa”. Idąc dalej tym tropem sądzę, że
schwytalibyśmy autora tej dziwnej przestrogi... No, no... — Holmes przysunął papier

background image

bliżej oczu i przypatrywał się pilnie naklejonym wyrazom.
— Zauważyłeś jeszcze coś? — zapytałem go.
— Nic — odparł, kładąc kartkę papieru na stole. — Papier jest biały, bez żadnego
znaku. Wydaje mi się, że wywnioskowaliśmy z tego listu wszystko, co się dało.
Teraz, sir Henryku, proszę nam powiedzieć, czy nie przytrafiło się panu jeszcze coś
od chwili, gdy wysiadł pan z pociągu?
— Nie, panie Holmes... Nie pamiętam.
— Może zauważył pan, że ktoś się panu przypatruje lub idzie za panem?
— Zdaje mi się, że jestem bohaterem jakiejś powieści — odpowiedział sir Henryk. —
Dlaczego, do licha, miałby mnie ktoś śledzić?
— Jednak zdaje mi się, że tak było. Czy nie ma pan nam nic więcej do powiedzenia,
zanim zaczniemy się zastanawiać jaką opieką pana otoczono?
— Nie wiem co pana interesuje?
— Wszystko, co tylko wykracza poza normalny tryb życia.
Sir Henryk uśmiechnął się.
— Nie znam angielskich zwyczajów — powiedział — gdyż, większość życia
spędziłem w Stanach Zjednoczonych lub w Kanadzie. Nie sądzę jednak, aby strata
buta wychodziła poza granice normalnych zdarzeń.
— Zgubił pan but?
— Ech, pewnie się gdzieś zapodział — odezwał się Mortimer — Znajdzie go pan po
powrocie do hotelu. Czy warto nudzić pana Holmesa takimi drobnostkami?
— Pan Holmes pyta mnie, więc mu odpowiadam — odparł sir Henryk.
— Bardzo słusznie — rzekł Holmes. — Niech mi pan opowie wszystko, nawet to, co
uważa pan za mato istotne. A wiec stracił pan but?
— Jeżeli go nic zgubiłem, to w każdym razie gdzieś mi się zapodział. Wczoraj
wieczorem postawiłem buty przed drzwiami mojego pokoju, a dziś rano znalazłem
tylko jeden. Pytałem
chłopca hotelowego, ale nie umiał mi tego wyjaśnić. A to były nowiuteńkie buty,
kupiłem je wczoraj na Strandzie i nie miałem ich jeszcze na nogach.
— Jeśli pan w nich nie chodził, to dlaczego kazał je pan czyścić?
— Żółta skóra nie miała połysku, chciałem żeby go nabrała.
— Wczoraj więc, po przyjeździe do Londynu wyszedł pan natychmiast na miasto i
kupił buty?
— Kupowałem jeszcze inne rzeczy. Towarzyszył mi doktor Mortimer. Do licha!
Jeżeli mam grać rolę wielkiego pana muszę być odpowiednio ubrany. Na Dalekim
Zachodzie nie dbałem tak o swój wygląd... Kupując różne rzeczy, kupiłem też i żółte
obuwie, zapłaciłem za nie sześć dolarów i skradziono mi je, zanim je włożyłem na
nogi.
— Nie rozumiem dlaczego ktoś miałby skraść pański but — rzekł Holmes —
Podobnie jak doktor Mortimer uważam, że zguba wkrótce się znajdzie.
— Zdaje mi się, panowie — rzekł baronet — że już wystarczająco wiele mówiliśmy o
mnie. Nadeszła chwila, abyście mi powiedzieli o co chodzi.
— Pańskie życzenie jest słuszne — odpowiedział Sherlock Holmes. — Doktorze,
niech pan powtórzy sir Henrykowi to, co opowiedział nam pan wczoraj rano.
Nasz przyjaciel, zachęcony w ten sposób, wyjął z kieszeni papiery i opowiedział
historię znaną już czytelnikom. Sir Henryk Baskerville słuchał go z wielką uwagą. Od
czasu do czasu wyrywał mu się mimowolny okrzyk zdumienia. Gdy doktor Mortimer
skończył, baronet zawołał:
— Odziedziczyłem zatem przeklęty spadek. Tak jest, od dzieciństwa słyszałem o tym
psie. Ta legenda Jest dobrze znana w naszej rodzinie, ale nie sądziłem, że należy ją
traktować poważnie. A śmierć mojego stryja... Zdaje mi się, że wszystko miesza mi

background image

się w głowie... Nie mogę się skupić... Czy to, co mi pan powiedział wymaga
sądowego śledztwa, czy może egzorcyzmów?
— Rzeczywiście, trudno powiedzieć.
— Potem ten list, przysłany do hotelu... Trzeba przyznać, że przyszedł w porę.
— Jest zarazem dowodem, że ktoś wie lepiej niż my, co dzieje się na moczarach —
rzekł Mortimer.
I że jest to ktoś panu życzliwy, ponieważ ostrzega pana o niebezpieczeństwie —
dodał Holmes.
— Może moja obecność tam pokrzyżuje czyjeś plany.
— To możliwe... Dziękuję panu, doktorze, że dał mi pan do rozwiązania sprawę,
która zawiera tyle interesujących szczegółów. Teraz, sir Henryku, pozostaje nam
tylko jedna kwestia do rozstrzygnięcia: czy ma pan jechać do zaniku?
— Dlaczego miałbym tam nie jechać?
— Bo tam może grozić panu jakieś niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo pochodzące od złego ducha, prześladującego rodzinę, czy
może ze strony ludzi?
— To należałoby wyjaśnić.
— Cokolwiek powiecie. Ja już podjąłem decyzję. Nie istnieje panie Holmes, taki
diabeł w piekle, ani taki człowiek na ziemi, który mógłby mi przeszkodzić pojechać
do siedziby moich przodków. To jest moja ostateczna decyzja.
Gdy to mówił, zmarszczył brwi. a jego twarz stała się purpurowa. Ostatni potomek
Baskervillów odziedziczył widocznie gwałtowny temperament swoich przodków.
— Muszę nieco dłużej zastanowić się nad tym co mi pan powiedział — rzekł po
chwili — Nie mogę tak od razu wszystkiego zrozumieć i zdecydować. Chciałbym
przez chwilę w samotności skupić się nad tym... Panie Holmes, teraz jest wpół do
jedenastej, wracam prosto do hotelu. Może zechce pan wraz z doktorem Watsonem
przyjść do mnie o drugiej i zjeść z nami drugie śniadanie? Sądzę, że będę miał do
tego czasu jaśniejsze pojęcie o całej tej sprawie.
— Czy zgadzasz się, Watsonie?
— Najzupełniej.
— W takim razie niech pan na nas czeka. Czy posłać po dorożkę?
— Wolę pójść pieszo, jestem bardzo zdenerwowany.
— Z przyjemnością będę panu towarzyszył — odezwał się doktor Mortimer.
— A więc, do widzenia o drugiej!
Usłyszeliśmy kroki naszych gości na schodach i stuk zamykanych drzwi. W tej samej
chwili Holmes wyrwał się z zadumy i zamienił w człowieka czynu.
— Kapelusz i buty. Watsonie, szybko! Nie ma chwili do stracenia!
Wpadł w szlafroku do garderoby i kilka sekund później powrócił w surducie.
Zbiegliśmy ze schodów i wypadliśmy na ulicę. Doktor Mortimer i sir Baskerville szli
o jakieś dwieście metrów przed nami, w kierunku Oxford Street.
— Czy mam ich dogonić i zatrzymać? — spytałem.
— Ani mi się waż! Twoje towarzystwo zupełnie mi wystarczy, jeśli ty zadowolisz się
moim. Nasi goście mieli słuszność, dzisiejszy ranek jest wyśmienity na przechadzkę.
Przyspieszył kroku, tak, że niebawem odległość, od naszych znajomych zmniejszyła
się o połowę, po czym, pozostając już o jakieś sto metrów w tyle, szliśmy za nimi
przez Oxford Street, a później po Regent Street. Doktor Mortimer i sir Baskerville
zatrzymali się przed jakąś wystawą sklepową, Holmes uczynił to samo. W chwilę
później wydał stłumiony okrzyk radości. Śledząc kierunek jego badawczego
spojrzenia, spostrzegłem dorożkę z jakimś pasażerem, która stała po przeciwnej
stronie ulicy i teraz ruszyła znów wolno w drogę.
— Mamy go Watsonie! Chodź prędko. Przyjrzyjmy mu się przynajmniej, jeżeli nic

background image

innego nie będziemy mogli zrobić.
Na chwilę dostrzegłem gęstą czarną brodę i przenikliwe oczy spoglądające na nas
przez boczne okna dorożki. W tej samej chwili z trzaskiem otworzyło się okienko,
przez które pasażer porozumiewa się z woźnicą, jadący krzyknął coś powożącemu i
dorożka ruszyła szybko po Regent Street. Holmes obejrzał się bacznie dokoła,
szukając jakiejś innej dorożki, ale nic nie znalazł. Rzucił się więc w pościg, ale od
dorożki dzieliła go już zbyt wielka odległość i niebawem zupełnie znikła nam ona z
oczu.
— Do licha! — zaklął Holmes ze złością, gdy wydostał się zadyszany spomiędzy
szeregu pojazdów — Czy widziałeś kiedyś taki pech i takie niedołęstwo? Watsonie,
Watsonie, jeżeli jesteś człowiekiem sprawiedliwym, zapamiętasz to i zapiszesz na
rachunek moich niepowodzeń.
— Kto to był?
— Nie mam pojęcia.
— Szpieg?
— Sądząc z tego, co słyszeliśmy nie ulega wątpliwości, że od chwili przyjazdu sir
Baskervilla, ktoś siedzi go bardzo pilnie, chodzi za nim jak cień. Inaczej, skąd
wiedziałby od razu, że zamieszkał w hotelu Northumberland? Jeśli śledzili go
pierwszego dnia, pomyślałem, ze będą go szpiegować i dzisiaj. Zauważyłeś pewnie,
że gdy doktor Mortimer czytał swoją opowieść, podszedłem dwukrotnie do okna.
— Tak, przypominam sobie.
— Patrzyłem, czy ktoś nie chodzi przed domem, ale nie zobaczyłem nikogo. Słuchaj,
mamy do czynienia ze sprytnym człowiekiem. Sprawa się wikła, a chociaż nie wiem
czy ten ktoś ma przyjazne czy wrogie zamiary, niemniej widzę, że jest w tym coś
tajemniczego. Gdy nasi przyjaciele wyszli, poszedłem za nimi, aby wykryć ich
niewidzialnego opiekuna. Ten człowiek jest tak przebiegły, że nie chciał iść pieszo,
lecz wsiadł w dorożkę, by móc śledzić ich z tyłu lub wyprzedzić i w ten sposób być
przez nich niezauważony. Ta metoda dawała i tę korzyść, że gdyby chcieli jechać
dorożką, mógł ich śledzić bez straty czasu. Ale ma to i słabą stronę...
— Zdaje tego kogoś na łaskę i niełaskę dorożkarza.
— Właśnie.
— Szkoda, że nie zauważyliśmy Jego numeru.
— Mój drogi, chociaż zagapiłem się porządnie, nie przypuszczasz chyba na serio, że
nie znam numeru dorożki? 2704... Zapamiętałem go dobrze. Ale na razie jest nam
mało użyteczny.
— Nie wiem, co mógłbyś więcej zrobić.
— Gdybym wcześniej zauważył dorożkę, zawróciłbym, poszedł w przeciwnym
kierunku i z pewnością znalazłbym wolny pojazd. Wtedy mógłbym jechać za nim w
przyzwoitej odległości, lub też, co byłoby lepsze, pojechałbym do hotelu
Northumberland i zaczekał. Jeżeli okazałoby się, że nasz nieznajomy śledzi sir
Baskervilla, to my śledzilibyśmy jego. Tymczasem przez pośpiech, z którego nasz
przeciwnik umiał skorzystać z rzadko spotykaną szybkością i energią, zdradziliśmy
się i zgubiliśmy jego ślad.
Rozmawiając, szliśmy wolno Regent Street i od dawna straciliśmy już z oczu doktora
Mortimera i jego towarzysza.
— Dalsze śledzenie ich nie ma sensu — powiedział Holmes.
— Szpieg zniknął i już nie wróci. Pozostały nam jednak jeszcze inne karty w ręku i
dobrze je rozegramy. Czy poznałbyś człowieka, który siedział w dorożce?
— Poznałbym tylko jego brodę.
— I ja również. Dlatego myślę, że najprawdopodobniej była ona fałszywa. Sprytny
człowiek, gdy robi coś takiego, nosi brodę tylko po to, aby ukryć rysy twarzy.

background image

Wejdźmy tutaj.
Holmes wszedł do biura posłańców, gdzie dyrektor powitał go z wielką uprzejmością.
— A pan Wilson. Widzę, że nie zapomniał pan drobnej przysługi, jaką kiedyś panu
wyświadczyłem.
— Nie, i nie zapomnę. Ocalił mi pan honor, a może i życie.
— Przesadza pan, mój drogi. Przypominam sobie, panie Wilson, że miał pan u siebie
chłopca o nazwisku Cartwright, który w czasie śledztwa wykazał niemało sprytu.
— Tak, jest jeszcze u nas.
— Czy może go pan wezwać? Dziękuję! A teraz czy mógłby mi pan rozmienić
banknot pięciofuntowy.
Czternastoletni chłopak, o inteligentnej twarzy i sprytnych oczach pojawił się na
odgłos dyrektorskiego dzwonka, stanął przed Holmesem i wpatrywał się z
szacunkiem w słynnego detektywa.
— Daj mi przewodnik hotelowy — rzeki Holmes. — Dziękuję! Słuchaj, Cartwright,
masz tutaj nazwy dwudziestu trzech hoteli, położonych w bezpośrednim sąsiedztwie
Charing Cross. Widzisz?
— Widzę, proszę pana.
— Pójdziesz kolejno do wszystkich.
— Dobrze, proszę pana.
— Zaczniesz od tego, że portierowi każdego z nich dasz szylinga. Masz tu
dwadzieścia trzy szylingi.
— Dobrze, proszę pana.
— Zażądasz od każdego z nich, żeby ci dał do przejrzenia kosz z papierami z
wczoraj. Powiesz, że zaniesiono ważny telegram pod niewłaściwy adres i że musisz
go odnaleźć. Rozumiesz?
— Rozumiem, proszę pana.
— Naprawdę będziesz szukał środkowej strony „Timesa”, powycinanej nożyczkami.
Masz tu ten sam numer „Timesa”, a to strona, o którą mi chodzi. Poznasz ją chyba
bez problemu, co?
— Poznam, proszę pana.
— W każdym hotelu portier odeśle cię do woźnego, któremu również dasz szylinga.
Masz tu znowu dwadzieścia trzy szylingi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa
w dwudziestu hotelach na dwadzieścia trzy powiedzą ci, że papiery z kosza zostały
spalone albo wyrzucone. W trzech zaprowadzą cię do stosu papierów i tam będziesz
szukał strony z „Timesa”. Prawdopodobieństwo, żebyś ją znalazł jest bardzo małe.
Masz jeszcze dziesięć szylingów na nieprzewidziane wydatki. Przed wieczorem
przyślij mi telegraficznie na Baker Street wiadomość
co osiągnąłeś. A teraz, Watsonie, musimy również telegraficznie, stwierdzić jak się
nazywa dorożkarz nr 2704, a potem wstąpimy do którejś z galerii na Bond Street, aby
wypełnić sobie czas do śniadania w hotelu.

Trzy zerwane nici

Sherlock Holmes potrafił bez trudu oderwać się od bieżących spraw.

Niezwykła sprawa, w którą zostaliśmy wplątani, została odłożona na dwie godziny, a
Holmes podziwiał dzieła współczesnych mistrzów belgijskich. Nie chciał mówić o
niczym innym, tylko u sztuce, o której zresztą miał bardzo słabe pojęcie.
Wreszcie znaleźliśmy się w hotelu Northumberland.
— Sir Henryk Baskerville czeka na panów u siebie — rzekł portier. — Polecił mi,
abym panów niezwłocznie poprosił na górę.
— Czy pozwoli mi pan zajrzeć do spisu gości? — spytał Holmes.

background image

— Owszem, proszę.
W księdze po Baskervillu zostały zapisane jeszcze trzy nazwiska: Teofila Johnsona z
rodziną z Newcastle i pani Oldmore wraz z Alton, pokojówką, z High Lodge.
— Myślę, że znam tego Johnsona — zwrócił się Holmes do portiera — adwokat,
nieprawda? Siwy, chodząc utyka?
— Nie, proszę pana. Ten Johnson jest właścicielem składu węgla, jest bardzo
energiczny, mniej więcej w pańskim wieku.
— Z pewnością myli się pan co do jego zawodu.
— Nie, proszę pana. Od wielu lat zatrzymuje się w tym hotelu. Wszyscy bardzo
dobrze go znamy.
— Jeśli tak, to co innego. A pani Oldmore? Zdaje mi się, że znam to nazwisko.
Proszę wybaczyć moja ciekawość, ale często odwiedzając jednego znajomego,
spotykam tam znajomych.
— Pani Oldmore jest sparaliżowana. Jej mąż był kiedyś burmistrzem Gloucester.
Zawsze kiedy przyjeżdża do Londynu, zatrzymuje się u nas.
— Dziękuję za wyjaśnienia. Wydaje mi się, że jednak nie znam tych osób.
Wchodząc na schody. Holmes mówił do mnie przyciszonym głosem:
— Stwierdziliśmy tym sposobem bardzo ważny fakt. Wiem również, że ci, którzy tak
bardzo zajmują się naszym przyjacielem nie mieszkają w tym hotelu. To dowodzi, że
chociaż ciągle go śledzą, o czym mieliśmy już okazję się przekonać, równie starannie
dbają o to, by ich nie zauważono. Daje to dużo do myślenia.
— Co mianowicie?
— Nasuwa myśl... A to co? Co się tu dzieje?
Na zakręcie korytarza wpadliśmy na sir Henryka Baskervilla. Twarz miał czerwona
od gniewu, a w ręku trzymał stary i zakurzony but. Był tak wściekły, że minęła dobra
chwila, zanim zdołał coś powiedzieć, a gdy się wreszcie odezwał, mówił jeszcze
wyraźniejszym, niż rano, amerykańskim akcentem.
— Zdaje mi się. że tu sobie ze mnie drwią! — krzyczał. — Ale niech uważają, bo
będą żałować! Jeśli chłopak nie znajdzie buta, który mi zginął, narobię takiego piekła,
że mnie popamiętają! Znam się na żartach, panie Holmes, ale tym razem trochę
przeholowali.
— Szuka pan jeszcze ciągle swojego buta?
— Tak, i mam zamiar go odnaleźć.
— Ale przecież mówił pan, że zginął panu nowy, żółty but?
— Tak, a teraz jeszcze jeden, stary czarny.
— Co pan mówi...
— Właśnie. Mam tylko trzy pary... nowe żółte, stare czarne i te, które mam na
nogach. Wczoraj wieczorem zabrali mi jeden żółty, a dzisiaj rano skradli mi znów
czarny. I co? Znaleźliście? Mów człowieku, zamiast stać i gapić się na mnie!
Powiedział to do służącego Niemca, który akurat się zjawił.
— Nie proszę pana, pytałem w całym hotelu, ale nikt nie nic...
— Albo but znajdzie się do wieczora, albo zawiadomię właściciela hotelu, że
niezwłocznie opuszczam jego budę.
— Znajdzie się, przyrzekam panu, że się znajdzie, proszę tylko o trochę cierpliwości.
— No, pamiętajcie! Nie dam się okradać w tej złodziejskiej norze. Panie Holmes,
proszę mi wybaczyć, że nudzę pana taka drobnostką...
— Myli się pan, to wcale nie jest drobnostka,
— Czyżby sprawa wydała się panu poważna?
— Jak pan sobie ją tłumaczy?
— Wcale nie usiłuję tłumaczyć sobie tej całej awantury. Faktem jest, że dotychczas
nie zdarzyło mi się jeszcze nic równie dziwnego i szalonego.

background image

— Dziwnego... może — odrzekł zamyślony Holmes.
— A co pan o tym myśli?
— Jak dotąd, nic. Jeszcze nie rozumiem. Wszystkie pańskie przygody, sir Henryku,
tworzą bardzo zawikłaną historię. Gdy dodamy do nich śmierć pańskiego stryja,
wydaje mi się, że wśród pięciuset ważniejszych spraw, którymi się dotychczas
zajmowałem nie było ani jednej równie dziwnej. Ale mamy w ręku kilka nici, a jedna
z nich bez wątpienia doprowadzi nas do prawdy. Stracimy może nieco czasu, idąc
początkowo fałszywym śladem, ale wcześniej czy później natrafimy na właściwy.
Przy śniadaniu niewiele mówiliśmy o tej sprawie. Dopiero, gdy przeszliśmy do
innego pokoju, Holmes zapylał Baskervilla co postanowił.
— Pojadę do Baskerville Hall.
— Kiedy?
— Pod koniec tygodnia.
— Wydaje mi się — powiedział Holmes — ze pańska decyzja jest rozsądna. Jestem
pewny, że w Londynie jest pan śledzony, a wśród kilku milionów mieszkających tu
ludzi trudno będzie odnaleźć tego, kto pana śledzi i stwierdzić dlaczego to robi. Jeśli
ma złe zamiary, może panu wyrządzić krzywdę, a my nie będziemy mogli temu
zapobiec. Doktorze, czy zauważył pan, że ktoś śledził panów dzisiaj rano, gdy ode
mnie wyszliście?
Doktor Mortimer poruszył się gwałtownie.
— Śledził nas! Kto to był?
— Niestety nie wiem. Czy któryś z pana sąsiadów lub znajomych z Dartmoor nosi
dużą czarną brodę?
— Nie... A może jednak... Taką jak Barrymore czarną brodę ma kamerdyner sir
Karola.
— A! Gdzie on teraz jest?
— Jego opiece powierzono zamek.
— Trzeba sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest, czy też może niespodziewanie
przybył do Londynu.
— Jak pan to sprawdzi?
— Proszę o blankiet telegraficzny... „Czy wszystko gotowe na przyjęcie sir
Henryka?” To wystarczy. Trzeba zaadresować depeszę do pana Barrymora w
Baskerville Hall. Gdzie jest najbliższa poczta? Grimpen... dobrze. Do poczmistrza w
Grimpen wyślemy drugą depeszę takiej treści: „Depeszę do pana Barrymora doręczyć
mu do rąk własnych. Jeśli jest nieobecny, wrócić ją sir Henrykowi Baskervillowi,
hotel Northumberland”.
W ten sposób do wieczora dowiemy się, czy Barrymore jest na miejscu w
Devonshire.
— Świetnie — odezwał się Baskerville. — Ale, ale, doktorze, kim jest właściwie ten
Barrymore?
— To syn starego, nieżyjącego już zamkowego intendenta. Rodzina Barrymorów od
czterech pokoleń służy Baskervillom. O ile wiem. kamerdyner sir Karola i jego żona
są ludźmi bardzo uczciwymi.
— Niemniej — stwierdził sir Baskerville — faktem jest, że nikt z rodziny nie
mieszka u zamku, ci ludzie mają pańską rezydencie i nic nie robią.
— To prawda.
— Czy sir Karol zapisał coś w testamencie Barrymorowi? — spytał Holmes.
— Jemu i jego żonie przypada po pięćset funtów szterlingów.
— A!... Czy wiedzieli o tym zapisie?
— Wiedzieli, sir Karol lubił opowiadać, o tym co komu zapisał w testamencie.
— To ciekawe.

background image

— Spodziewam się — rzekł doktor Mortimer — że nie wszyscy obdarowani w
testamencie przez sir Karola wydają się panu podejrzani. Mnie bowiem zapisał tysiąc
funtów.
— Doprawdy! I komu jeszcze?
— Różnym osobom przypadły drobne kwoty, ponadto zostawił spore sumy na cele
dobroczynne, resztę zaś dziedziczy sir Henryk.
— A ile wynosi ta reszta?
— Siedemset czterdzieści tysięcy funtów.
Holmes zrobił wielkie oczy.
— Nie miałem pojęcia, że sir Karol pozostawił tak olbrzymi majątek — powiedział.
— Sir Karol uchodził za człowieka bogatego, ale dopóki nie spisano majątku, nie
wiedzieliśmy, że jest aż tak bogaty. Ogółem jego majątek wynosił blisko milion
funtów.
— Do diabła! To wielka suma, warto się o nią pokusić, nie przebierając w środkach.
Jeszcze jedno pytanie, doktorze. W razie gdyby naszemu młodemu przyjacielowi
stało się coś złego... proszę mi wybaczyć, sir Henryku, to niemile przypuszczenie, kto
odziedziczyłby majątek?
— Ponieważ Roger Baskerville, młodszy brat sir Karola umarł będąc kawalerem,
więc spadkobiercami zostaliby dalecy krewni zmarłego, Desmondowie. Jakub
Desmond to człowiek w podeszłym wieku, duchowny w Westmoreland.
— Dziękuję, to są bardzo ważne szczegóły. Czy zna pan, doktorze, Jakuba
Desmonda?
— Widziałem go raz u sir Karola. Swoim zachowaniem budzi najwyższy szacunek,
prowadzi przykładne życie. Pamiętam, że oparł się naleganiom sir Karola, który
chciał koniecznie zmusić go do przyjęcia znacznej darowizny.
— I ten skromny człowiek zostałby spadkobiercą krociowej fortuny sir Karola?
— Tak jest. Odziedziczyłby posiadłość ziemską, według ustanowionego w rodzinie
porządku spadkowego, odziedziczyłby również gotówkę, o ile obecny dziedzic, który
oczywiście ma w tym względzie całkowitą swobodę, nic zadysponuje inaczej.
— Sir Henryku, czy spisał pan testament?
— Nie, panie Holmes. Nie miałem jeszcze czasu, wczoraj dopiero dowiedziałem się o
całej tej sprawie. Ale, w każdym razie, gotówka dostanie się temu, kto odziedziczy
tytuł i posiadłość ziemską. Taka była wola mojego biednego stryja. W jaki sposób
właściciel zamku mógłby przywrócić świetność Baskervillów, gdyby nie miał
odpowiednich funduszy na urządzenie odziedziczonej posiadłości... Dom, ziemia i
pieniądze muszą pójść w jedne ręce.
— Bardzo słusznie. Zgadzam się w zupełności z panem, sir Henryku, musi pan
rzeczywiście zaraz jechać do Devonshire.
Stawiam tylko jeden warunek: nie może pan jechać sam.
— Doktor Mortimer wraca ze mną.
— Ale doktor Mortimer musi zajmować się pacjentami, a to zabiera sporo czasu, a
ponadto mieszka kilka mil od zamku. Mimo najlepszych chęci, nic będzie w stanie w
razie potrzeby przyjść panu z pomocą. Nie, sir Henryku, musi pan zabrać ze sobą
człowieka zaufanego, który cały czas będzie z panem.
— A czy pan mógłby pojechać ze mną?
— W krytycznej chwili postaram się być na miejscu. Ale rozumie pan, że moja praca
nie pozwala mi wyjeżdżać na nieokreślony czas z Londynu. Dziesiątki osób czeka na
moją pomoc, albo wzywa mnie w różne strony... Teraz, na przykład, jakiś szantażysta
szkaluje jedną z najbardziej szanowanych osób w Anglii i tylko ja mogę zapobiec
skandalowi. Wobec tego, sam pan przyzna, nic mogę wyjechać do Dartmoor.
— Kogo zatem pan mi poleci?

background image

Holmes położył dłoń na moim ramieniu.
— Jeśli mój przyjaciel zgodzi się na to, nie ma człowieka odpowiedniejszego. Mam
do niego całkowite zaufanie i wiem z doświadczenia jak dobrze w ciężkiej sytuacji
mieć go przy sobie.
Propozycja ta zupełnie mnie zaskoczyła, lecz zanim zdążyłem odpowiedzieć, sir
Baskerville chwycił moja dłoń i uścisnął ją gorąco.
— To bardzo miło z pańskiej strony — powiedział — pan o całej sprawie wie pan
tyle, co ja. Jeśli pan pojedzie ze mną do Baskerville Hall i dotrzyma mi towarzystwa,
nigdy panu tego nie zapomnę.
Perspektywa niezwykłych przygód zawsze miała dla mnie nieodparty urok,
pochlebiały mi też słowa Holmesa i skwapliwość, z jaką baronet domagał się mojego
towarzystwa.
— Pojadę z przyjemnością — odrzekłem. — Myślę, że trudno byłoby mi lepiej
zużytkować czas.
— Będziesz szczegółowo pisał mi o wszystkim — odezwał się Holmes. — A gdy
nadejdzie krytyczna chwila, a będzie tak z pewnością, przyślę ci wówczas
odpowiednie wskazówki. Sądzę, że będziecie panowie mogli jechać w sobotę?
— Doktorze Watsonie. czy ten dzień panu odpowiada?
— Najzupełniej.
— A zatem w sobotę, o ile nie stanie się mc nowego, spotkamy się na dworcu
Paddington i wyruszymy pociągiem o godzinie 10 minut 30.
Zbieraliśmy się do wyjścia, gdy sir Baskerville krzyknął triumfalnie i schyliwszy się
wydobył spod szafy żółty but.
— But, który mi zginął! — zawołał.
— Oby wszystkie trudności, piętrzące się na naszej drodze, zostały równie szybko
usunięte! — powiedział Sherlock Holmes.
— Jednak to dziwne — wtrącił doktor Mortimer. — Przed śniadaniem starannie
przeszukałem pokój...
— I ja również — dodał Baskerville — zaglądałem we wszystkie kąty.
— I nigdzie nie było buta.
— W takim razie służący przyniósł go, gdy jedliśmy śniadanie.
Wezwany Niemiec zapewnił nas, że o niczym nie wie, a wszystkie dopytywania
pozostały bez odpowiedzi. To wydarzenie zatem powiększyło ciąg drobnych i
pozornie przypadkowych wypadków, które tak szybko następowały po sobie.
Pominąwszy całą ponurą historię śmierci sir Karola, w ciągu ostatnich dwóch dni
zaszło kilka tajemniczych zdarzeń, sir Henryk otrzymał wyklejany list, czarnobrody
szpieg w dorożce, zniknięcie nowego żółtego buta, znikniecie starego czarnego buta,
wreszcie odzyskanie buta żółtego.
Wracając dorożka na Baker Street, widać było po ściągniętych brwiach i
zamyślonych lecz czujnie patrzących oczach Holmesa, że podobnie jak ja, starał się
powiązać te wszystkie dziwne zdarzenia, nie mające pozornie ze sobą nic wspólnego.
Także później, przez całe popołudnie aż do późnego wieczora Holmes siedział
pogrążony w rozmyślaniach, tonąc w obłokach dymu.
Tuż przed kolacją otrzymał dwie depesze.
Pierwsza brzmiała:

Doniesiono mi w tej chwili, że Barrymoore jest w zamku Baskervilów.

A druga:

Byłem, według polecenia, w dwudziestu trzech hotelach. Ze smutkiem

donoszę, że nigdzie nie znalazłem pociętej stronicy „Timesa".

Cartwright

— I tak zerwały się dwie nici, które mieliśmy w rękach, Watsonie. Najbardziej

background image

intryguje mnie zawsze sprawa, w której wszystko obraca się przeciwko mnie.
Musimy teraz szukać innego tropu.
— Pozostaje nam jeszcze dorożkarz, który wiózł szpiega.
— Tak. Telegrafowałem do głównego biura policji z pytaniem o jego nazwisko i
adres. Nie zdziwiłbym się, gdyby to była właśnie odpowiedź — dodał, gdy rozległ się
głos dzwonka.
Okazało się. że los zestal nam więcej, niż odpowiedź — do pokoju wszedł dorożkarz
we własnej osobie.
— Otrzymałem zawiadomienie, z biura głównego, że jakiś obywatel, mieszkający w
tym domu, dowiadywał się o numer
2704 — powiedział — Od siedmiu lat powożę dorożką i dotąd nikt nie skarżył się na
mnie. Przyszedłem więc prosto z remizy, ażeby mi pan powiedział prosto w oczy, co
pan ma przeciwko
mnie.
— Nie mam nic przeciwko panu, mój przyjacielu — odparł Holmes — Przeciwnie
mam dla pana dziesięć szylingów, jeżeli odpowie mi pan szczerze na wszystkie
pytania.
— Oho, będę miał dobry dzień — rzekł dorożkarz szczerząc zęby w szerokim
uśmiechu — A co pan chce wiedzieć?
— Przede wszystkim jak się pan nazywa i gdzie mieszka, na wypadek, gdybym pana
znów potrzebował.
— Jan Clayton. Turpey Street 3. Moja dorożka jest z remizy Shipley, w pobliżu
dworca Waterloo. Sherlock Holmes zanotował te szczegóły,
— A teraz, Clayton, niech mi pan powie, co pan wie o podróżnym, który uważnie
obserwował ten dom o dziesiątej rano, a potem jechał za dwoma panami wzdłuż
Regent Street.
Na twarzy dorożkarza odmalowało się zdziwienie i pewne zakłopotanie.
— Nie widzę potrzeby opowiadania panu rzeczy, które są panu równie dobrze znane,
jak mnie — odrzekł — Dodam tylko, że ów mężczyzna powiedział mi, iż jest
agentem tajnej policji i zabronił mówić o tym komukolwiek.
— Mój przyjacielu, sprawa jest bardzo poważna i może się pan narazić na duże
przykrości, jeżeli będzie pan przede mną cokolwiek ukrywał. Mówi pan zatem, że ten
mężczyzna przedstawił się jako agent tajnej policji?
— Tak jest.
— Kiedy to powiedział?
— Wysiadając z dorożki,
— Czy powiedział jeszcze coś więcej?
— Wymienił swoje nazwisko.
Holmes rzucił na mnie triumfujące spojrzenie.
— A... Wymienił swoje nazwisko? To było nieostrożne. Jak ono brzmi?
— Sherlock Holmes — odpowiedział dorożkarz.
Chyba nigdy jeszcze nic tak bardzo nie zbiło z tropu mojego przyjaciela, jak tu
odpowiedź. Przez chwilę siedział jak osłupiały, po czym parsknął śmiechem.
— Watsonie, świetnie wycelował. I mnie trafił — powiedział w końcu. — Czuję
przed sobą broń równie szybką i giętką, jak moja. Odniósł tym razem zwycięstwo. A
więc mówi pan, że ten mężczyzna nazywa się Sherlock Holmes? — zwrócił się do
dorożkarza.
— Tak jest proszę pana, tak się nazywa.
— Kapitalna historia! Proszę mi opowiedzieć, gdzie wsiadł do dorożki i wszystko, co
się potem działo.
— Wsiadł do mojej dorożki o wpół do dziesiątej na Trafalgar Square. Powiedział, że

background image

jest agentem tajnej policji i obiecał mi dwie gwinee, jeśli będę przez cały dzień
spełniał jego wszystkie polecenia i u nic nie zapytam. Oczywiście zgodziłem się na to
bardzo chętnie. Pojechaliśmy najpierw przed hotel Northuberland i tam czekaliśmy
dopóki nie wyszli dwaj panowie, którzy zaraz wsiedli do jakiejś dorożki.
Potem jechaliśmy znów za tą dorożką, dopóki nie zatrzymała się gdzieś tu w pobliżu.
— Przed moją bramą — rzeki Holmes.
— Nie jestem tego pewien, ale zdaje mi się, że mój pasażer dobrze wiedział dokąd
tamci jadą. Powlekliśmy się później stępa może do połowy ulicy i czekaliśmy tam z
półtorej godziny. Wreszcie ci dwaj panowie minęli nas pieszo, a my pojechaliśmy
znów za nimi wzdłuż Baker Street i dalej...
— Wiem — przerwał Holmes.
— Aż przejechaliśmy tak ze trzy czwarte Regent Street. Nagle mój pasażer otworzył
z trzaskiem okienko i krzyknął, żebym pędził co koń wyskoczy na dworzec Waterloo.
Zaciąłem klacz i w niespełna dziesięć minut byliśmy na miejscu. Gdy wysiadł,
zapłacił mi obiecane dwie gwinee i wszedł na dworzec. Ale, wysiadając, odwrócił się
i rzekł do mnie: „Jeśli to pana interesuje, woził pan Sherlocka Holmesa'". W ten
sposób dowiedziałem się jak się nazywa.
— Rozumiem. I już go pan więcej nie widział?
— Nie, nie widziałem.
— A mógłby mi pan opisać, jak pan Sherlock Holmes wygląda?

Dorożkarz poskrobał się w głowę.

— Nie tak łatwo go opisać. Dałbym mu ze czterdzieści lat, jest średniego wzrostu
może o dwa lub trzy cale niższy od pana. Był elegancko ubrany, miał czarną, prosto
przystrzyżoną brodę i był bardzo blady. Nic więcej nie potrafię powiedzieć.
— A kolor jego oczu?
— Nie wiem, nie zauważyłem.
— Nie pamięta pan żadnego innego szczegółu?
— Nie, proszę pana.
— Oto pańskie 10 szylingów. A dostanie pan dwa razy więcej, jeśli przyniesie mi pan
więcej wiadomości. Dobranoc.
— Dobranoc panu i dziękuję.
Jan Clayton wyszedł z miną wielce zadowoloną, a Holmes zwrócił się do mnie,
wzruszając ramionami i żałośnie się uśmiechając.
— Tak pękła nasza trzecia nić i nie posunęliśmy się ani o krok naprzód — powiedział
— Co za przebiegły drań! Znal numer naszego domu, wiedział, że Henryk
Baskerville radził się mnie, zauważył na Regent Street. kun jestem, wywnioskował,
że zauważyłem numer dorożki — a więc mogę odszukać woźnicę — i dlatego tak
sprytnie podszył się pode mnie. Watsonie, mówię ci, że tym razem mamy godnego
nas przeciwnika. Zaszachował mnie zupełnie w Londynie. Życzę ci więcej szczęścia
w Devonshire. Ale wcale nie jestem spokojny.
— O co?
— O ciebie. To paskudna historia. Paskudna, Watsonie i niebezpieczna, a im lepiej ją
poznaję, tym bardziej mi się nie podoba. Tak, mój drogi, śmiej się ze mnie, ale daję ci
słowo, że bardzo się ucieszę, gdy cię znów ujrzę zdrowego i całego tu w tym pokoju.

Baskerville Hall

Sir Henryk Baskerville i doktor Mortimer umówionego dnia punktualnie

przybyli na dworzec i zgodnie z umową, pojechaliśmy do Devonshire. Sherlock
Holmes odprowadził mnie i po drodze dawał ostatnie zalecenia.
— Nie będę ci zwracał głowy wykładaniem swoich teorii ani zwierzaniem się ze

background image

swoich podejrzeń — mówił — chcę tylko, żebyś pisał o wszystkim z
najdrobniejszymi szczegółami, a mnie pozostawił wyciąganie wniosków.
— Co cię interesuje? — spytałem.
— Wszystko, co może mieć jakikolwiek, choćby pośredni, związek z tą sprawą.
Zwłaszcza zaś pisz mi, jak ułożą się kontakty młodego Baskervilla z sąsiadami i
wszystko, co tylko będziesz mógł się jeszcze dowiedzieć nowego o śmierci sir
Karola. W ostatnich dniach przeprowadziłem sam małe śledztwo, niestety, bez
rezultatu. Tylko jedna rzecz wydaje mi się pewna — pan Jakub Desmond, najbliższy
spadkobierca, jest starszy i nie ma z tym nic wspólnego. Sądzę, że możemy wyłączyć
go zupełnie z kręgu podejrzanych. Pozostają wiec tylko te osoby, które stanowić będą
bezpośrednie otoczenie sir Henryka.
— Czy nie byłoby dobrze pozbyć się przede wszystkim małżeństwa Barrymore?
— W żadnym wypadku! Popełniłbyś największy błąd. Jeśli są niewinni, byłoby to
bardzo niesprawiedliwe, a jeśli są winni, stracilibyśmy jakąkolwiek możliwość
udowodnienia im tego. Nie, nie, zachowamy ich na liście podejrzanych. Oprócz nich
jest w zaniku, jeśli się nie mylę, stangret, a ponadto na bagnistej równinie mieszka
dwóch dzierżawców. W bezpośrednim sąsiedztwie mieszka nasz przyjaciel, doktor
Mortimer, który, moim zdaniem, jest z gruntu uczciwy i jego żona, o której nic nie
wiemy. Dalej mieszka przyrodnik Stapleton i jego siostra, podobno bardzo piękna.
Jest pan Frankland z Latter Hall, człowiek nam również nieznany, i jeszcze dwóch
czy trzech sąsiadów. Tych wszystkich ludzi musisz mieć na oku.
— Zrobię, co tylko będzie w mojej mocy.
— Zabrałeś broń?
— Zabrałem. Sądzę, że może mi się przydać.
— Niewątpliwie. Pamiętaj, żebyś dniem i nocą miał rewolwer pod ręką, i ani na
chwilę nie zapominaj o wszystkich środkach ostrożności.
Nasi przyjaciele zajęli już przedział pierwszej klasy i czekali na nas na peronie.
— Nie, nie mamy żadnych nowych wiadomości dla pana — odparł doktor Mortimer
na pytanie Sherlocka Holmesa. — Mogę tylko pana najuroczyściej zapewnić, że
przez ostatnie dwa dni nikt nas nie śledził. Ilekroć wychodziliśmy, rozglądaliśmy się
uważnie i na pewno zauważylibyśmy szpiega.
— Przypuszczam, że byli panowie cały czas razem.
— Z wyjątkiem wczorajszego popołudnia. Podczas każdego pobytu w mieście
poświęcam jeden dzień wyłącznie na rozrywki, tym razem byłem w muzeum
Akademii Chirurgicznej.
— A ja poszedłem do Hyde Parku popatrzeć na elegancki świat — rzekł sir
Baskerville — Ale nic się nie wydarzyło, nie mieliśmy żadnej nadzwyczajnej
przygody.
— Niemniej postąpiliście panowie bardzo nierozsądnie — powiedział poważnym
tonem Holmes, kręcąc głową. — Bardzo pana proszę, sir Henryku, aby nie chodził
pan nigdzie sam, jeśli nic chce się pan narazić na wielkie nieszczęście. Czy znalazł
pan drugi but?
— Nie, przepadł na wieki.
— Doprawdy? To ciekawe. No, to do widzenia! — dodał, gdy pociąg zaczął powoli
ruszać. — Sir Henryku, niech pan zapamięta sobie dobrze to zdanie z ponurej, starej
legendy, która przeczytał nam doktor Mortimer, nakazujące unikać moczarów w
nocy, kiedy panuje moc złego ducha. Wyjrzałem przez, okno wagonu na peron, od
którego oddaliliśmy się szybko i dostrzegłem wysoką, imponująca postać Holmesa,
stojącego nieruchomo i patrzącego na odjeżdżający pociąg.
Podróż minęła szybko i przyjemnie. Poznałem bliżej moich towarzyszy podróży, a
także wyżła doktora Mortimera. Po kilku godzinach jazdy kolor ziemi zmienił się

background image

zupełnie - z brunatnej stała się czerwona, granit zastąpił glinę. Rudawe krowy pasły
się na bujnych łąkach, świadczących o żyźniejszej, choć wilgotniejszej glebie.
Młody Baskerville z zainteresowaniem patrzył przez okno i wydawał okrzyki
zachwytu na widok znanych krajobrazów.
— Od wyjazdu z Anglii zwiedziłem kawał świata, ale niech mi pan wierzy, doktorze
Watson — zwrócił się do mnie — nigdzie nie widziałem nic równie pięknego.
— Nie zdarzyło mi się spotkać mieszkańca Devonshire, który nie byłby zakochany w
swoim hrabstwie.
— To zależy zarówno od pochodzenia danej osoby, jak i od hrabstwa — rzekł doktor
Mortimer. — Jeden rzut oka wystarczy, by poznać u naszego przyjaciela zaokrągloną
celtycką czaszkę z silnie rozwiniętymi znamionami entuzjazmu i przywiązania do
ziemi. Biedny sir Karol miał czaszkę bardzo rzadkiego typu, na wpół galijskiego, na
wpół irlandzkiego. Pan, sir Henryku, gdy widział ostatni raz Baskerville Hall, był
chyba jeszcze bardzo młody?
— Miałem niewiele więcej niż trzynaście lat, gdy umarł mój ojciec, a w zamku nigdy
nie byłem, ponieważ mieszkaliśmy w niewielkiej willi na południowym wybrzeżu
Anglii. Stamtąd pojechałem prosto do przyjaciela w Ameryce. Zapewniam pana, że,
podobnie jak dla doktora Watsona, ta okolica jest dla mnie równie nieznana i bardzo
chciałbym zobaczyć tę bagnistą równinę.
— Naprawdę? Nie będzie pan długo na to czekał, bo widać. Już jej początek —
odrzekł doktor Mortimer wskazując przez okno.
W dali, nad zielonymi polami i skrajem nisko położonego lasu wznosiło się szare,
melancholijne wzgórze, z dziwacznie poszczerbionym szczytem, rysującym się
niewyraźnie. Jak we śnie. Sir Baskerville milczał, wpatrując się w krajobraz, a na
jego ruchliwej twarzy widziałem jak silne wrażenie wywierał na nim widok tej ziemi,
na której jego przodkowie panowali od wieków i pozostawili po sobie niezatarte
ślady.
Siedział na wprost mnie, wtulony w kąt zwykłego wagonu kolejowego, ubrany w
popielaty garnitur, mówił z silnym amerykańskim akcentem, a jednak, gdy
spoglądałem na jego energiczną i wyrazistą twarz, czułem bardziej niż ktokolwiek
inny, że jest potomkiem potężnego rodu. Duma, waleczność i siła malowały się na
gęstych brwiach, ruchliwym nosie i wielkich, piwnych oczach. Jeżeli na tej dzikiej,
bagnistej równinie czekały nas jakieś niebezpieczne i ciężkie przejścia, mogliśmy być
pewni, że dla sir Henryka warto się narażać, bo on nawet w najtrudniejszej sytuacji
nie zawiedzie.
Wysiedliśmy na małej stacyjce. Z drugiej strony toru, za niską. białą barierą, czekał
na nas powóz. Nasz przyjazd byt widocznie ważnym wydarzeniem, gdyż zawiadowca
stacji i inni pracownicy kolei podbiegli i zanieśli nasz, bagaż do powozu. Wychodząc
z budynku stacji ze zdumieniem spostrzegłem stojących przy drzwiach dwóch
żołnierzy, którzy oparci na karabinach przyglądali się nam uważnie, gdy ich
mijaliśmy. Woźnica, mały, krępy, o surowej twarzy, powitał sir Henryka Baskervilla i
w kilka minut później jechaliśmy szybkim kłusem po szerokiej, białawej drodze. Z
obu stron ciągnęły się żyzne pastwiska, spiczaste dachy starych domów wyłaniały się
spośród gęstych drzew. Za tą cichą, oświetloną promieniami zachodzącego słońca
wsią, ponuro odcinała się na tle wieczornego nieba długa linia moczarów,
poprzecinana wyszczerbionymi, posępnymi wzgórzami. Powóz skręcił w boczną
drogę, a polem jechaliśmy w górę stromą ścieżką, w której przez wieki tysiące kół
wyżłobiły głębokie bruzdy. Z obu stron puszysty mech zaścielał ziemię, rozpościerały
się wachlarze paproci, płonęły w zachodzącym słońcu pąsowe jagody głogu.
Minęliśmy wąski granitowy mostek i jechaliśmy wzdłuż hałaśliwego potoku, który
pienił się i szumiał w szarym, kamiennym korycie. Zarówno droga jak i potok wiły

background image

się w dolinie gęsto zarośniętej karłowatymi dębami i jodłami.
Na każdym zakręcie drogi sir Baskerville z zachwytem rozglądał się dokoła i ciągle o
coś pytał doktora Mortimera. Wszystko wydawało mu się piękne, ale ja wszędzie
widziałem już smutne ślady kończącego się lata. Pożółkłe liście zasypywały ziemie i
spadały na nas z poczerniałych gałęzi. Turkot kół zamierał, gdy jechaliśmy po tym
dywanie. Smutne dary rzucała przyroda pod stopy powracającego spadkobiercy
Baskervillów.
— A to co! — krzyknął doktor Mortimer. — Spójrzcie!
Przed nami wznosił się mały, zarośnięty wrzosem pagórek, niby utworzona przez
moczary, wrzynająca się w dolinę ostroga. Na szczycie. Jak posąg, siedział na komu
groźny i ponury żołnierz, gotowy do strzału, z karabinem, opartym o lewe ramię.
Strzegł drogi, którą właśnie jechaliśmy.
— Co to znaczy, Perkins? — spytał doktor Mortimer.
Woźnica odwrócił się do nas.
— A to, proszę pana, przed trzema dniami uciekł więzień z Princetown. Postawiono
warty na wszystkich drogach i stacjach. Wszędzie czatują na niego, ale, jak dotąd,
zniknął bez śladu. Dzierżawcy w całej okolicy są wystraszeni,
— Przecież za jakąkolwiek wiadomość o zbiegu każdy z nich dostałby pięć funtów.
— Tak proszę pana, ale co znaczy pięć funtów wobec tego, że mogą być w każdej
chwili zamordowani. Bo, widzi pan, to nie był zwykły więzień. Ten człowiek jest
zdolny do wszystkiego.
— Kto to jest?
— Selden, zabójca z Notting Hill.
Pamiętam doskonale tę zbrodnię, bo w swoim czasie bardzo zainteresowała Holmesa,
ze względu na niezwykłe okrucieństwo z jakim została popełniona, i na niespotykaną
brutalność mordercy. Nie skazano go jednak na śmierć, gdyż okrucieństwo było tak
wielkie, że poczytalność mordercy budziła wątpliwości.
Powóz wjechał na wzgórze i zobaczyliśmy przed sobą bezkresną bagnistą równinę,
najeżona skalistymi pagórkami i poprzecinaną urwiskami. Podmuch lodowatego
wiatru przeniknął nas zimnem do szpiku kości. A więc gdzieś na tym pustkowiu
ukrywał się. jak dzikie zwierzę w norze, morderca ziejący nienawiścią do
społeczeństwa, które go odtrąciło. Brakowało tylko wspomnienia o nim, by uzupełnić
ponure wrażenie, wywołane bezkresną pustką, lodowatym wichrem i zapadającym
coraz szybciej mrokiem. Nawet Baskerville umilkł i szczelniej otulił się płaszczem.
Wokół nas rozciągały się teraz urodzajne ziemie. Obejrzeliśmy się, chcąc jeszcze raz
ogarnąć je wzrokiem. Ukośne promienie słońca pozłacały wody potoku, rzucały
ognisty blask na świeżo zaorane pola, na wierzchołki drzew szerokiego skraju lasu.
Droga przed nami, biegnąca wśród olbrzymich rudawych skał, stawała się coraz
dziksza i bardziej stroma. Od czasu do czasu mijaliśmy kamienne domy. których
surowego wyglądu nigdzie nie łagodziły kwiaty czy rośliny.
Nagle spostrzegliśmy kotlinę, którą porastały karłowate dęby i jodły, pochylone, z
konarami powyginanymi od szamotania się z wichrami i burzami przez setki lat.
Ponad wierzchołkami drzew widać było dwie wysokie smukłe wieże. Woźnica
wskazał na nie batem:
— Baskerville Hall — powiedział.
Pan zamku powstał i z zaczerwienioną twarzą przyglądał się swojej przyszłej
siedzibie roziskrzonym wzrokiem. Kilka chwil później stanęliśmy przed wzorzystą
żelazną bramą zamkową,
osadzoną w zniszczonych, popękanych kamiennych słupach, które zdążyły już
porosnąć mchem. Na słupach widniały kamienne łby dzików — herb Baskervillów.
Dom odźwiernego był już tylko ruiną z czarnego granitu i rusztowaniem z belek

background image

pozbawionych dachu, który niegdyś podtrzymywały, ale naprzeciwko stał nowy, w
połowie wykończony budynek, pierwszy owoc zebranego w Afryce złota sir Karola.
Przez bramę wjechaliśmy w aleję, gdzie znów zwiędłe liście zagłuszyły turkot kół, a
gałęzie starych drzew splatały się nad naszymi głowami, tworząc jakby ciemny tunel.
Gdy sir Baskerville spojrzał w głąb ponurej alei, na końcu której, niczym widmo,
rysował się zamek, wstrząsnął nim dreszcz.
— Czy to tutaj? — spytał przyciszonym głosem,
— Nie, nie, cisowa aleja jest z drugiej strony.
Młody spadkobierca spojrzał wkoło chmurnym wzrokiem.
— Nie dziwię się, że mojego stryja dręczyły złe przeczucia — powiedział po chwili.
— Takie otoczenie może przerazić każdego człowieka. W ciągu pół roku każę
postawić tutaj oraz przed samym zamkiem lampy elektryczne i zobaczycie panowie,
jak tu się wszystko zmieni, gdy zajaśnieją światła.
Aleja kończyła się obszernym trawnikiem, za którym ujrzeliśmy zamek. W bladym
świetle zamierającego dnia dostrzegłem, że środkowa część zamku tworzyła potężny
blok z wystającym krużgankiem. Cała fasada zarośnięta była bluszczem, a tylko okna
i kilka tarcz herbowych przebijało się gdzieniegdzie przez jednostajną, ponurą zieleń.
Nad środkową częścią zamku wznosiły się dwie stare, zębate wieże, podziurawione
licznymi strzelnicami. Z prawej i lewej strony wież wznosiły się dwa skrzydła
zbudowane z czarnego granitu już w nowocześniejszym stylu. Blade światło
przebijało przez gęste zasłony okien, a z wysokich kominów na stromym spiczastym
dachu, strzelał w górę wielki słup czarnego dymu.
— Witaj, sir Henryku! Witaj w zamku Baskerville!
Z mrocznego krużganka wyszedł wysoki mężczyzna, zbliżył się do powozu i
otworzył drzwiczki. W żółtym świetle przedsionka rysowała się postać kobiety, która
również podeszła do powozu i pomagała mężowi zdejmować nasze bagaże.
— Nie będzie mi pan miał za złe, sir Henryku, że pojadę już do domu? — powiedział
doktor Mortimer - Żona na mnie czeka.
— Jak to, nie zostanie pan na obiedzie?
— Nie, muszę jechać, z pewnością czeka na mnie w domu robota. Chętnie bym
został, żeby pana oprowadzić po zamku, ale Barrymore będzie lepszym ode mnie
przewodnikiem. Do widzenia! A jeżeli tylko będę mógł być panu w czymś potrzebny,
niech się pan nie waha przystać po mnie o każdej porze dnia i nocy.
Turkot kół powozu wiozącego doktora zamilkł w oddali. Weszliśmy do przedsionka,
a ciężkie drzwi zamknęły się za nami z głuchym łoskotem. Znaleźliśmy się w
obszernej, wysokiej komnacie, której sufit podtrzymywały ciężkie i poczerniałe z
biegiem lat dębowe belki. Na wielkim, staroświeckim kominku płonął ogień.
Zbliżyliśmy się do niego z sir Henrykiem, aby ogrzać ręce skostniałe podczas długiej
jazdy. Rozglądaliśmy się ciekawie dokoła, przyglądaliśmy się wysokim, wąskim
oknom o stałych różnokolorowych szybach, dębowym boazeriom, łbom rogaczy i
tarczom herbowym, zawieszonym na ścianach — całemu temu smutnemu i ponuremu
otoczeniu, na które padało przyćmione światło lampy zawieszonej na suficie.
— Tak właśnie wyobrażałem sobie zamek — odezwał się sir Henryk. — Czy to nie
wygląda jak obraz starej siedziby rodzinnej? I pomyśleć, że to ten sam gmach, w
którym przez pięćset lat żyli moi przodkowie! Już sama ta myśl nastraja mnie
podniośle.
Rozglądał się dokoła, a jego twarz rozjaśniła się młodzieńczym zachwytem. Światło
padało prosto na jego postać, ale po ścianach rozwłóczyły się długie cienie, tworząc
ponad nim i za nim jakby czarny baldachim.
Barrymore zaniósłszy bagaże do naszych pokoi, powrócił i stał przed nami w pełnej
szacunku postawie wielkopańskiego sługi. Był to mężczyzna o nieprzeciętnym

background image

wyglądzie, wysoki, przystojny, z czarną przystrzyżona brodą i bladą twarzą o
szlachetnych rysach.
— Czy każe pan zaraz podać obiad?
— A czy jest gotowy?
— Za kilka minut może być na stole - Gorącą wodę znajdą panowie w swoich
pokojach. Moja żona i ja chętnie pozostaniemy u pana — dodał, zwracając się do sir
Henryka — dopóki pan nie wyda innych zarządzeń - Ale pan sam rozumie, że wobec
nowych warunków potrzebna będzie znacznie liczniejsza służba.
— Wobec jakich nowych warunków?
— Chcę przez to powiedzieć, że sir Karol prowadził samotne życie i wystarczały mu
dwie osoby służby. Pan zaś, co jest zupełnie naturalne, będzie pragnął towarzystwa, a
to spowoduje zmiany w życiu domu.
— Czy mam przez to rozumieć, że zamierzacie mnie opuścić?
— Tylko wówczas, gdyby tak panu było wygodniej.
— Ale przecież już chyba kilka pokoleń waszej rodziny było u nas na służbie?
Byłoby mi bardzo przykro zaczynać życie tutaj od zrywania starych rodzinnych
zwyczajów.
Wydawało mi się, że dostrzegam ślady pewnego wzruszenia na bladej twarzy
kamerdynera.
— I ja, proszę pana, i moja żona mamy takie same odczucia, ale, mówiąc szczerze,
byliśmy oboje bardzo przywiązani do sir Karola, a jego śmierć była dla nas strasznym
ciosem i sprawiła, że całe to otoczenie stało się dla nas niesłychanie przykre. Wydaje
mi się. że pozostając tutaj, w zaniku, nie odzyskamy już nigdy spokoju ducha.
— Czy macie jakieś plany?
— Sadzę, ze zajmiemy się handlem. Dzięki wspaniałomyślności sir Karola,
posiadamy odpowiednie środki. A teraz może panowie pozwolą, że wskażę drogę do
pokojów.
Dokoła przedsionka, w górze, ciągnęła się galeria, na którą z dwóch stron prowadziły
schody. Z tego miejsca szły dwa korytarze wzdłuż całego gmachu i prowadziły do
sypialni. Nasze pokoje znajdowały się blisko siebie, w tym samym skrzydle zamku.
Były widocznie o wiele nowocześniejsze od komnat środkowej części zamku, a jasne
obicia i licznie płonące świece zatarły nieco ponure wrażenie, jakie mnie ogarnęło w
chwili przyjazdu
Ale w jadalni, przylegającej do przedsionka, znów panował mrok i smutek. Była to
długa komnata ze wzniesieniem, na którym dawniej stawiano stół dla panów zamku i
ich rodzin, a dworzanie zasiadali niżej - z jednej strony znajdowała się galeria dla
muzyków. Nad naszymi głowami czarne belki przecinały poczerniały od sadzy sufit.
Szeregi płonących pochodni, rubaszna wesołość dawnych biesiad wpływały
niewątpliwie na złagodzenie posępnego otoczenia, ale dzisiaj, gdy tylko dwaj
dżentelmeni w czarnych garniturach siedzieli w niewielkim kręgu światła, jaki
rzucała przysłonięta lampa, głos zniżał się mimo woli, a i budził się niepokój.
Galeria przodków, którzy w najróżniejszych strojach, od rycerza z epoki królowej
Elżbiety aż do eleganta z czasów Regencji, patrzyli na nas ze ścian onieśmielała
swym milczącym towarzystwem. Rozmawialiśmy mało i byłem bardzo zadowolony,
gdy obiad się skończył i przeszliśmy zapalić do nowoczesnej sali bilardowej.
— Nie jest to wesołe miejsce — odezwał się sir Henryk — Przypuszczam, że można
się przyzwyczaić, ale na razie czuję się tu strasznie nieswojo. Nie dziwię się, że stryj
zdziwaczał, mieszkając samotnie w takim domu. Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu,
myślę że dobrze będzie pójść dzisiaj wcześnie spać. Może jutro rano to wszystko
wyda się nam weselsze.
Przed snem rozsunąłem firanki w oknie, które wychodziło na wielki trawnik. Stojące

background image

za nim dwie kępy drzew poruszały się, jęcząc pod podmuchami wiatru. Zza
rozdartych w szalonym pędzie chmur wyłonił się księżyc, w jego bladym świetle
dostrzegłem w oddali poszarpane szczyty skał i bezkresne ponure moczary.
Zasunąłem firanki z uczuciem, że to ostatnie wrażenie było równie silne jak
poprzednie.
Ale nie był to koniec. Zmęczenie nie pozwalało mi zasnąć. Kręciłem się niespokojnie
na łóżku, w oddali zegar wydzwaniał kwadranse, przerywając grobową ciszę starego
domu. Nagle, wśród nocnej ciszy, usłyszałem wyraźny, donośny, nie pozostawiający
żadnej wątpliwości dźwięk. Był to płacz kobiety, stłumiony, dławiący jęk. Taki, jaki
tylko beznadziejna rozpacz może wyrwać z ludzkiej piersi. Usiadłem na łóżku i
zacząłem nasłuchiwać. Dźwięk dobiegał z bliska i pochodził na pewno z wnętrza
domu. Przez pół godziny siedziałem tak, uważnie słuchając, ale oprócz zegara i
szelestu liści bluszczu na murze, nie doleciał mnie już żaden inny odgłos.

Państwo Stapleton z Merripit House

Nazajutrz świeży, pogodny ranek nieco rozproszył posępne wrażenie, jakie

wywarł na nas zamek Baskerville. Gdy jadłem śniadanie z sir Henrykiem, słonce
wpadające przez wysokie okna rozjaśniało kolorowe, ozdobione herbami, szyby.
Ciemne boazerie nabierały słonecznych błysków i rzeczywiście trudno było
wyobrazić sobie, że to ta sama komnata, która wczoraj nastroiła nas tak posępnie.
— Zdaje mi się, że nie była to wina zamku, tylko nasza — powiedział baronet. —
Podróż była męcząca, zziębliśmy w powozie i stąd wszystko widzieliśmy w
najczarniejszych barwach. Dzisiaj jesteśmy wypoczęci, więc patrzymy weselej na
świat.
— A jednak nie wszystko można wytłumaczyć zmęczeniem — odparłem — Czy nie
słyszał pan, na przykład, w nocy kogoś płaczącego? Zdaje mi się, ze to była kobieta.
— A to ciekawe, bo w półśnie zdawało mi się, że słyszę jęk czy płacz, nasłuchiwałem
potem przez dobrą chwilę, ale ponieważ nic już nie usłyszałem, więc pomyślałem, że
mi się śniło.
— A ja słyszałem ten odgłos bardzo wyraźnie i jesieni pewien, że to było łkanie
kobiety.
— Trzeba to od razu wyjaśnić.
Baskerville zadzwonił i zapytał przybyłego Barrymora, czy coś o tym wie. Patrzyłem
uważnie na kamerdynera i zdawało mi się, że jego blada twarz pobladła jeszcze
bardziej, gdy usłyszał pytanie.
— W całym domu są tylko dwie kobiety — odpowiedział.
— Pomywaczka, która śpi w drugim skrzydle, i moja żona, a mogę pana zapewnić, że
ona nie ma nic wspólnego z odgłosami, o których pan mówi.
Jednak kamerdyner skłamał. Po śniadaniu spotkałem panią Barrymore na korytarzu w
pełnym świetle słońca. Była wysoką, ociężałą kobietą o grubych rysach twarzy i
surowych, zaciętych ustach. Zdradziły ją oczy, gdy spojrzała na mnie spod
obrzękłych, zaczerwienionych powiek. Więc to ona płakała w nocy i jej mąż o tym z
pewnością wiedział. Jednak narażał się i zapewniał, że to nie ona, nie zwracając
uwagi, że te oznaki mogły w każdej chwili ujawnić prawdę. Dlaczego to robił? I
dlaczego ona płakała tak rozpaczliwie? Już więc na samym wstępie, dookoła tego
bladego, przystojnego mężczyzny o czarnym zaroście, zaczynała się tworzyć ponura i
tajemnicza atmosfera.
To on znalazł zwłoki sir Karola i tylko z jego opowiadania znaliśmy okoliczności
poprzedzające tą śmierć. A może jednak Barrymore był tym pasażerem, którego
widziałem w dorożce, idąc z Holmesem przez Regent Street? Broda tego

background image

nieznajomego łudząco przypominała brodę kamerdynera. Dorożkarz opisał nam
wprawdzie swego pasażera, jako mężczyznę raczej niskiego, ale takie przelotne
wrażenie mogło być błędne.
Jak wyjaśnić tę sprawę? Oczywiście, przede wszystkim należało pójść do kierownika
poczty w Grimpen i stwierdzić, czy wysłany z Londynu telegram rzeczywiście został
oddany Barrymorowi do rąk własnych. Niezależnie od tego, czego się dowiem, będę
mógł przynajmniej coś napisać Holmesowi.
Sir Henryk zabrał się po śniadaniu do przeglądania rozmaitych dokumentów, więc
swobodnie mogłem zrobić to, co postanowiłem. Po przyjemnej czteromilowej
przechadzce skrajem moczarów, dotarłem do małej wioski, gdzie dwa większe
budynki wyróżniały się z daleka. Jednym z nich była gospoda, drugim — dom
doktora Mortimera.
Kierownik poczty, który był jednocześnie właścicielem sklepiku spożywczego,
pamiętał doskonale depeszę.
— Tak jest, proszę pana — odpowiedział zapytany — posiałem pana telegram
Barrymorowi, zgodnie ze wskazówkami.
— A kto go zaniósł?
— Mój syn... ten oto. Kuba, czy oddałeś w zeszłym tygodniu telegram panu
Barrymorowi w zamku?
— Tak ojcze, oddałem.
— Do rąk własnych? — zapytałem.
— Był wtedy na strychu, więc nic mogłem mu oddać do ręki, ale dałem depesze pani
Barrymore, a ona przyrzekła, że natychmiast zaniesie mężowi.
— Czy widziałeś pana Barrymora?
— Nie, proszę pana, mówię przecież, że był na strychu.
— Skoro go nie widziałeś, skąd możesz wiedzieć, że był na strychu?
— Przecież jego własna żona musi chyba wiedzieć gdzie jest! — wtrącił kierownik
poczty zniecierpliwionym tonem. — Czy nie otrzymał depeszy? Jeśli zaszła jakaś
pomyłka, to niech pan Barrymore sam złoży skargę.
Dalsze pytania wydały mi się bezcelowe. Okazało się zatem, że mimo wybiegu
Holmesa nie mieliśmy pewności, czy Barrymore nie był w tym czasie w Londynie.
Przypuśćmy, że był — przypuśćmy, że ten sam człowiek, który ostatni widział sir
Karola przy życiu, szpiegował nowego dziedzica zaraz po jego przyjeździe do Anglii.
I co z tego wynika? Wykonywał czyjeś polecenia, czy też sam miał złe zamiary? Jaki
miałby cel w prześladowaniu rodziny Baskervillów? Przypomniało mi się dziwne
ostrzeżenie wycięte z wstępnego artykułu „Timesa”.
Czy było to dzieło Barrymora, czy też kogoś, kto chciał pokrzyżować jego plany?
Najbardziej prawdopodobne było tłumaczenie sir Henryka — gdyby udało się rodzinę
Baskervillów trzymać z dala od zamku, Barrymorowie mieliby zapewnioną stałą i
wygodną siedzibę.
Ale takie wyjaśnienie nie tłumaczy bynajmniej subtelnego, wytrawnie obmyślonego
planu, który jakby niewidzialną siecią oplątywał młodego baroneta. Holmes sam
przyznał, że wśród licznych sensacyjnych spraw, jakimi się zajmował, nic zdarzyła
mu się jeszcze równie zawikłana. Powracając szarą, samotną drogą, modliłem się w
duchu, żeby mój przyjaciel uwolnił się jak najszybciej od swoich zajęć i przyjechał
zdjąć ze mnie tę ciężką odpowiedzialność. Nagle wyrwał mnie z tych rozmyślań
szelest kroków, śpieszących za mną i głos wołający mnie po nazwisku. Odwróciłem
się, sądząc, ze ujrzę doktora Mortimera, lecz, ku swojemu niemałemu zdziwieniu,
okazało się, że biegł za mną ktoś zupełnie nieznany.
Ujrzałem mężczyznę średniego wzrostu, chudego blondyna, o wymuskanej, ogolonej
twarzy, z wystającą szczęką. Był ubrany w szary garnitur i słomkowy kapelusz, mógł

background image

mieć około trzydziestu, czterdziestu lat. Przez ramię miał przewieszone blaszane
pudełko na rośliny, a w ręku niósł zieloną siatkę na motyle.
- Przepraszam bardzo za moje natręctwo — rzekł, gdy stanął przede mną zadyszany.
— My, mieszkańcy tych moczarów jesteśmy prostymi ludźmi i nic czekamy na
oficjalne przedstawienie. Przypuszczam, że już pan o mnie słyszał od naszego
wspólnego przyjaciela, doktora Mortimera. Nazywam się Slapleton, mieszkam w
Merripit House.
— Poznałbym pana po siatce i blaszanym pudełku — odparłem, wiedziałem bowiem,
że pan Stapleton jest przyrodnikiem.
— Ale skąd pan mnie zna?
— Bytem właśnie u Mortimera, gdy pan przechodził przed domem i doktor pokazał
mi pana przez okno swego gabinetu.
Ponieważ idziemy tą samą drogą, więc postanowiłem pana dogonić i przedstawić się
osobiście. Mam nadzieję, że sir Henryk nie jest zbył zmęczony podróżą?
— Nie, bynajmniej, czuje się doskonale, dziękuję panu.
— Obawialiśmy się wszyscy, że po smutnej śmierci sir Karola, nowy baronet nie
będzie chciał tutaj mieszkać. Co prawda, wiele poświęcenia wymaga od zamożnego
człowieka zakopanie się w takiej dziurze, ale nie potrzebuję chyba panu mówić, że
obecność gospodarza zamku ma wielkie znaczenie dla całej okolicy. Przypuszczam,
ze sir Henryk nie boi się zabobonów.
— Tak sądzę.
— Pan, oczywiście, zna legendę o piekielnym psie, który jest jakoby plagą rodziny?
— Opowiadano mi ją.
— To dziwne, jak tutejsi chłopi są łatwowierni! Wielu z nich przysięgnie, że widziało
na moczarach to fantastyczne zwierzę — mówił z uśmiechem, ale zdawało mi się, że
bierze tę sprawę
zupełnie na serio. — Dziwaczna legenda opanowała wyobraźnię sir Karola i nie
wątpię, że była bezpośrednim powodem jego tragicznej śmierci.
— W jaki sposób?
— Miał tak bardzo rozstrojone nerwy, że ukazanie się jakiegokolwiek psa mogło
mieć fatalny wpływ na jego chore serce. Mysie, że rzeczywiście tego wieczora coś
zobaczył w cisowej alei. Ciągle obawiałem się jakiegoś nieszczęścia, bo byłem
bardzo przywiązany do sir Karola i wiedziałem, że jest chory.
— A skąd pan wiedział?
— Od mego przyjaciela, Mortimera.
— Sądzi pan zatem, że jakiś pies ścigał sir Karola i że śmiertelnie go przestraszył?
— Czy może pan to lepiej wyjaśnić?
— Nie wysnuwałem z tego jeszcze żadnych wniosków.
— A pan Sherlock Holmes?
Oniemiałem przez chwilę, gdy usłyszałem to pytanie, ale jedno spojrzenie na
obojętną twarz i spokojne oczy mojego towarzysza wystarczyło, żeby mnie
przekonać, że nie chciał mnie zaskoczyć.
— Udawanie, że pana nie znamy byłoby bezcelowe, doktorze Watson — powiedział
znów Stapleton. — Wiadomości o sukcesach pana Holmesa doszły i do nas, a pan nie
mógł ich rozsławić sam nie zyskując rozgłosu. Jeśli pan tutaj jest, to znaczy, że pan
Sherlock Holmes interesuje się tą sprawą. Nic dziwnego, że jestem ciekaw, co o niej
myśli.
— Żałuję, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.
— A mogę spytać czy on sam zaszczyci nas odwiedzinami?
— Teraz nie może opuścić Londynu. Prowadzi śledztwo w kilku innych ważnych
sprawach.

background image

— Jaka szkoda! Może wyjaśniłby wiele spraw, których nic możemy rozgryźć. A jeśli
w pańskich poszukiwaniach mógłbym być w czymś pomocny, jestem do pana
dyspozycji. Gdybym cokolwiek wiedział na temat pańskich podejrzeń, albo jak
zamierza pan prowadzić śledztwo, mógłbym może już nawet teraz w czymś pomóc.
— Zapewniam pana, że jestem tutaj jedynie jako gość mojego przyjaciela, sir
Henryka, i że nie potrzebuję żadnej pomocy.
— Świetnie! — rzeki Stapleton. — Ma pan całkowitą rację, 1zachowując się
ostrożnie i dyskretnie. Zasłużyłem na to za moje nieusprawiedliwione wścibstwo,
może pan być pewien, że już więcej nie będę wspominał o tej sprawie.
Doszliśmy do miejsca, z którego wąska, zarośnięta trawą ścieżka, schodziła z drogi i
prowadziła przez moczary. Na prawo wznosił się skalisty, stromy pagórek, niegdyś
były tu widocznie kamieniołomy. Stok z naszej strony byt pełen załomów i szczelin,
zarośniętych paprociami i głogiem. W dali widać było szary słup dymu.
— Krótki spacer tą ścieżką doprowadzi nas do Merripit House — odezwał się
Stapleton. — Może zechce pan poświęcić godzinkę. Bardzo chciałbym przedstawić
pana siostrze.
Chciałem odmówić, bo obowiązek nakazywał mi wrócić do sir Henryka. Lecz po
chwili przypomniałem sobie stos papierów i rachunków, którymi zawalone było jego
biurko. Oczywiście nie mogłem mu pomóc w tej pracy. A przecież Holmes polecił
mi, żebym starał się poznać sąsiadów. Przyjąłem więc zaproszenie Stapletona i
skręciliśmy na ścieżkę.
— To są dziwne moczary — powiedział, rozglądając się po falistej równinie,
przeciętej wyszczerbionymi skalistymi grzbietami, które przybierały w oddali postać
fantastycznych bałwanów morskich. — Nie można się przyzwyczaić do ich widoku.
Są tak wielkie, tak dzikie i tak tajemnicze. Nie ma pan pojęcia, jak dziwne
niespodzianki się w nich kryją.
— A więc pan dobrze zna te moczary?
— Jestem tu dopiero od dwóch lat. Stali mieszkańcy nazwaliby mnie nowym
przybyszem. Zamieszkaliśmy tutaj wkrótce po osiedleniu się sir Karola w zamku. Ale
moje zainteresowania zmusiły mnie do zwiedzaniu całej okolicy i zdaje mi się, że
niewielu mieszkających tutaj ludzi zna ją lepiej ode mnie.
— Czy to takie trudne?
— Bardzo. Widzi pan na przykład tę wielką równinę na północ, z dziwacznymi
wzgórzami w środku?
— Widzę, świetne miejsce do konnej przejażdżki.
— Tak by się oczywiście zdawało, ale wielu ludzi, którzy myśleli tak jak pan
przypłaciło to życiem. Czy widzi pan jaśniejsze zielone kępy, rozsiane gęsto po tej
równinie?
— Widzę. Są chyba żyźniejsze niż reszta równiny.
Stapleton roześmiał się.
— To jest wielkie Trzęsawisko Grimpen — powiedział. — Jeden fałszywy krok
przynosi tam śmierć ludziom i zwierzętom. Wczoraj widziałem, jak wszedł w nie
kucyk i już się nie wydostał. Przez długi czas jeszcze łeb nieszczęsnego zwierzęcia
wystawał nad bagnem, dopóki zupełnie się nie zapadł. Nawet podczas wielkiej suszy
niebezpiecznie jest tamtędy przechodzić, a po ostatnich jesiennych deszczach, to
miejsce jest po prostu straszne. Ja jednak potrafię dotrzeć do samego środka i wrócić.
Do diabła! Oto i drugi nieszczęsny kucyk!
Cos brunatnego rzucało się i szarpało wśród zielonego sitowia. Kucyk wyrzucił w
górę długi, wyprężony w śmiertelnym skurczu kark i po moczarach rozległ się
przeraźliwy ryk. Zdrętwiałem z przerażenia, mój towarzysz miał widocznie silniejsze
nerwy.

background image

— Utonął — rzekł — Trzęsawisko już go pochłonęło. Dwa w ciągu dwóch dni. a
może ich zginęło znacznie więcej: przyzwyczajają się chodzić tam podczas suszy i
me dostrzegają różnicy, dopóki trzęsawisko nie pochwyci ich w swoje kleszcze.
Straszne miejsce.
— A jednak pan umie je przejść bezpiecznie?
— Umiem. Są tam ze dwie ścieżki, którymi bardzo zwinny człowiek może się
przedostać, i ja je odnalazłem.
— Ale po co pan tam chodzi?
— Czy widzi pan dalej te pagórki? Otóż są to prawdziwe wyspy, odcięte z biegiem lat
ze wszystkich stron przez morze bagien. Tam znajdują się rzadkie rośliny i motyle, a
kto zdoła się tam dostać, może zebrać obfite żniwo.
— Któregoś dnia i ja spróbuję szczęścia.
Stapleton spojrzał zdumiony na mnie.
— Na miłość boską, niech pan porzuci ten pomysł — powiedział. — Pańska krew
spadłaby na moją głowę. Zapewniam pana, że już by pan nic wrócił. Mnie chroni
tylko to, że pamiętam dobrze pewne charakterystyczne punkty, nie dostrzegalne dla
innych.
— A to co? — zawołałem. — Co to jest.
Nad moczarami uniósł się przeciągły i stłumiony pomruk. Wypełnił powietrze, a
mimo to nie sposób było określić, skąd pochodził. Stopniowo wzmógł się i zamienił
w groźny ryk, po czym znów przycichł i w końcu ucichł drżącym, przeraźliwym
smutnym skowytem. Stapleton spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.
— To są tajemnicze moczary! — rzekł.
— Ale, co to jest?
— Chłopi powiedzieliby, że to pies Baskervillów domaga się nowej ofiary. Słyszałem
ten odgłos już ze dwa razy, ale nigdy nie był tak wyraźny. Ze strachem rozglądałem
się po rozległej falującej równinie, pokrytej zielonymi kępami sitowia. Jak okiem
sięgnąć nie było widać żywego stworzenia, tylko dwa kruki krakały przeraźliwie,
bujając się nad nami na trzcinie.
— Przecież pan, wykształcony człowiek, nie wierzy w podobne głupstwa —
spytałem. — Co pana zdaniem, jest przyczyną tego dziwnego odgłosu'?
— W bagnach odzywają się niekiedy dziwne szmery. Może błoto opada, albo woda
się wznosi, czy ja wiem.
— Nie, nie, to był głos żyjącej istoty.
— Może. Słyszał pan kiedyś wabienie bąka?
— Nie, nigdy.
— To bardzo rzadki teraz ptak błotny, w Anglii prawie już wytępiony, ale na
moczarach wszystko jest możliwe. Tak... Nie zdziwiłbym się, gdyby mi powiedziano,
że ten odgłos, który usłyszeliśmy byt krzykiem ostatniego ptaka tego gatunku.
— Jak żyję, nie słyszałem nic tak dziwnego i przerażającego.
— Tak, to w ogóle niezwykle miejsce. Niech pan spojrzy tam, na ten stok pagórka.
Co to jest, jak się panu zdaje?
Cały urwisty stok pokrywały wielkie okrągłe kamienie, było ich co najmniej ze
dwadzieścia.
— Czy to są może zagrody dla owiec?
— Nie, to siedziby naszych czcigodnych przodków. W czasach przedhistorycznych
moczary były gęsto zaludnione, a ponieważ od tego czasu nikt tu nie mieszka, wiec
znajdujemy budowle naszych poprzedników w takim stanie, w jakim je zostawili.
Jeżeli jest pan ciekawy, proszę wejść do środka, a zobaczy pan jeszcze ogniska i
legowiska,
— Ależ to całe miasto. Kiedy było zamieszkane?

background image

— W epoce kamiennej... Dokładnej daty nikt nie zna.
— Czym się wtedy ludzie zajmowali?
— Wypasali bydło na tych stokach i uczyli się wykopywać kruszce, gdy kamienną
siekierę zaczął zastępować miecz z brązu. Niech pan spojrzy na ten wielki rów w
pagórku przed nami. To ślady ich pracy. Tak, tak, doktorze Watson, znajdzie pan na
tych moczarach wiele dziwnych miejsc... Ach, przepraszam pana... chwileczkę... To z
pewnością Cyklopides.
Muszka czy też ćma przeleciała nad nasza ścieżką, Stapleton błyskawicznie rzucił się
za nią w pogoń. Ku mojemu przerażeniu owad leciał prosto nad wielkie trzęsawisko,
a mój nowy znajomy nie zatrzymał się nawet na chwilę. Gonił za nim, skacząc z kępy
na kępę i wymachując w powietrzu zielona siatką, a jego szara postać w tym
urywanym, zygzakowatym biegu także przypominała jakąś olbrzymią ćmę.
Stałem, podziwiając niespotykaną zwinność Stapletona i batem się, żeby nic stracił
gruntu pod nogami w grząskim trzęsawisku, gdy nagle dobiegł mnie odgłos kroków.
Odwróciłem się i ujrzałem na ścieżce kobietę. Szła od strony, w której słup dymu
wskazywał położenie Merripit House. Nie wątpiłem, że to panna Stapleton, o której
mi mówiono, ponieważ kobiet w okolicy było bardzo miało. Pamiętam tez, iż ktoś
wspomniał, że siostra przyrodnika jest bardzo piękna. A zbliżająca się kobieta była
niewątpliwie piękna. Trudno było u większą różnicę między rodzeństwem —
Stapleton miał cerę bezbarwną, jasne włosy i szare oczy, zaś jego siostra była
najciemniejsza brunetką, jaką kiedykolwiek widziałem w Anglii — smukła,
wytworna i wysoka. Miała dumną twarz, o regularnych, posągowych rysach, tak że
mogła się wydawać zimna gdyby nie zmysłowe usta i cudowne, ciemne, namiętne
oczy.
Była bardzo zgrabna, wykwintnie ubrana, i jej obecność zaskoczyła mnie na pustej
ścieżce wśród moczarów. Gdy odwróciłem się jej wzrok był utkwiony w brata, po
czym spojrzała na mnie i przyspieszyła kroku. Uchyliłem kapelusza i zamierzałem
coś powiedzieć, gdy jej słowa zwróciły wszystkie moje myśli w innym kierunku.
— Niech pan wraca! — powiedziała. — Natychmiast wraca prosto do Londynu.
Patrzyłem na nią, ogłupiały ze zdumienia. Jej oczy ciskały we mnie błyskawice,
niecierpliwie tupała nogą.
— Dlaczego mam wracać? — spytałem,
— Nic mogę nic więcej powiedzieć — mówiła głosem stłumionym. gwałtownym, z
lekka sepleniąc. — Ale, na miłość boską, nich pan zrobi to, o co proszę. Niech pan
wraca i niech pańska noga już nigdy nie postanie na tych moczarach.
— Ależ ja dopiero co przyjechałem.
— Człowieku, człowieku! — zawołała. — Czyż nie może pan pojąć, że ta przestroga
ma na celu pańskie dobro? Niech pan wraca do Londynu! Wyjedzie jeszcze dziś
wieczorem! Uciekaj stąd za wszelką cenę! Cicho, mój brat nadchodzi. Ani słowa o
tym co mówiłam. O, niech pan patrzy, jaki tam śliczny storczyk... Jesteśmy tu, na
moczarach, bardzo bogaci w storczyki, ale przyjechał pan za późno i już pan nie
będzie mógł docenić piękna naszej okolicy.
Stapleton zaprzestał pogoni i wracał do nas zadyszany i czerwony z wysiłku.
— Beryl, to ty — powiedział. Zdawało mi się, że ton tego powitania nie byt zbyt
serdeczny.
— Zgrzałeś się bardzo, Janku?
— Tak, goniłem okaz Cykiopulff,. To rzadki owad, a ostatniej jesieni widziałem go
tylko kilka razy. Jaka szkoda, że nie mogłem go schwytać!
Mówił obojętnie, ale małe siwe oczka biegały nieustannie od młodej dziewczyny do
mnie.
— Widzę, żeście się już państwo poznali.

background image

— Tak, mówiłam właśnie sir Henrykowi, że przyjechał za późno i nie będzie już
mógł ocenić prawdziwej urody moczarów.
— Ach, więc ty bierzesz pana...
— Myślę, że to sir Henryk Baskerville.
— Nie, nie — powiedziałem. — Jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem, choć jego
przyjacielem. Nazywam się doktor Watson.
Gniew przemknął po jej wyrazistej twarzy.
— W takim razie nasza rozmowa nie miała sensu — rzekła.
— Niewiele mieliście, co prawda, czasu na rozmowę — zauważył jej brat, patrząc
tym samym badawczym wzrokiem.
— Mówiłam do doktora Watsona. że jest już zbyt późna pora dla storczyków, ale co
może go to obchodzić, skoro jest tylko chwilowo w naszej okolicy. Ale może wstąpi
pan do Merripit House?
Wkrótce stanęliśmy przed kamiennym domem, który był kiedyś, w dawnych czasach,
folwarkiem jakiegoś hodowcy bydła, teraz zaś został odbudowany i unowocześniony.
Otaczał go sad, ale drzewa, jak zwykle wśród bagien, były nędzne i skarłowaciałe,
więc całe otoczenie wyglądało ubogo i robiło smutne wrażenie.
Otworzył nam stary służący, o dziwnej, jakby zasuszonej twarzy. Był ubrany w
chłopski strój, widocznie prowadził tu gospodarstwo. Obszerne pokoje były jednak
urządzone ze smakiem, który wskazywał na staranną kobiecą rękę. Spoglądając przez
okna na ogromne, usłane kamieniami moczary, ciągnące się aż do widnokręgu, ze
zdumieniem pytałem sam siebie, co zmusiło tego bardzo wykształconego człowieka i
tę piękną kobietę do zamieszkania na takim odludziu.
— Dziwi się pan, że wybraliśmy takie miejsce — odezwał się Stapleton, jak gdyby w
odpowiedzi na moją myśl. — A jednak urządziliśmy sobie życie tak, że jesteśmy
szczęśliwi, nieprawda Beryl?
— Zupełnie szczęśliwi — odparła, jednak bez przekonania.
— Prowadziłem szkołę w jednym z północnych hrabstw — rzekł Stapleton. — Dla
człowieka o moim temperamencie była to nudna i jednostajna praca, ale kontakty z
młodzieżą, kształtowanie świeżych umysłów, wpajanie w nie własnych poglądów i
pojęć miało dla mnie dużo uroku. Nie miałem jednak szczęścia. W szkole wybuchła
epidemia i trzech chłopców zmarło. To był ciężki cios dla mojego zakładu, który
przez to zupełnie podupadł, a ja straciłem bezpowrotnie znaczną część mojego
majątku. Gdyby nie brak kontaktów z młodzieżą, które wiele dla mnie znaczyły,
mógłbym żyć tu zadowolony. Zawsze interesowałem się botaniką i zoologią, a tu
posiadam nieograniczone pole działania. Moja siostra zaś kocha przyrodę niemniej
niż ja. Mówię to, aby odpowiedzieć na pytanie wypisane na pańskiej twarzy, gdy
patrzył pan przez okno na moczary.
— Rzeczywiście, myślałem sobie, że pobyt tutaj musi być smutny... Może mniej dla
pana niż dla pańskiej siostry.
— O nie, nie, nie jestem tu smutna — wtrąciła żywo panna Stapleton.
— Mamy książki, mamy nasze zainteresowania naukowe, wreszcie mamy ciekawych
sąsiadów. Doktor Mortimer jest bardzo wykształcony w swojej specjalności, biedny
sir Karol był niezrównanym towarzyszem. Znaliśmy go dobrze, nie umiem
wypowiedzieć, jak bardzo go nam brakuje. Jak pan myśli, czy przeszkodzę sir
Henrykowi,, jeżeli odwiedzę go po południu? Chciałbym go poznać.
— Sądzę, że będzie bardzo zadowolony.
— A zatem może pan go uprzedzić o moim zamiarze. Pragnęlibyśmy, o ile jest to w
naszej mocy, ułatwić mu wejście do nowego otoczenia. Czy chce pan pójść ze mną na
górę i obejrzeć mój zbiór motyli? Zdaje mi się. że większego nie ma w całej
południowej Anglii. Zanim pan skończy oglądać motyle, śniadanie będzie gotowe.

background image

Ale ja chciałem wracać na moje stanowisko. Ponury krajobraz, śmierć nieszczęsnego
kucyka, piekielny odgłos, mający podobno związek ze straszną legendą Baskervillów
— wszystko to mnie niepokoiło. A w dodatku do tych mniej lub bardziej ulotnych
przeczuć, dołączyła się całkiem jednoznaczna przestroga panny Stapleton,
wypowiedziana tak poważnie, że nie miałem wątpliwości, iż zmusiły ją do tego jakieś
ważne powody.
Oparłem się wszystkim naleganiom, nie zostałem na śniadaniu, ale ruszyłem zaraz z
powrotem tą samą ścieżką, którą przyszedłem. Musiała być jednak jeszcze jakaś inna,
krótsza ścieżka, znana tylko nielicznym, gdyż dochodząc do drogi, zdumiony
spostrzegłem pannę Stapleton siedzącą przy drodze na kamieniu. Zadyszana, trzymała
dłoń na sercu, jakby chcąc uspokoić jego bicie.
— Biegłam, jak tylko mogłam najszybciej, żeby tu pana dogonić — powiedziała. —
Nie zdążyłam nawet włożyć kapelusza. Nie mogę zatrzymywać się tu dłużej, bo brat
zorientuje się, że mnie nie ma. Chciałam tylko pana przeprosić za tę głupią pomyłkę...
Wzięłam pana za sir Henryka. Proszę, niech pan zapomni o tym, co powiedziałam, to
pana w ogóle nie dotyczy.
— Ale ja nie mogę zapomnieć — odrzekłem. — Jestem przyjacielem sir Henryka, a
jego bezpieczeństwo bardzo mnie obchodzi. Niech mi więc pani powie, dlaczego tak
pani nalegała, żeby sir Henryk wrócił do Londynu?
— Kaprys kobiecy, doktorze Watson. Gdy mnie pan pozna lepiej, zrozumie pan, że
nie zawsze potrafię wyjaśnić swoje słowa i czyny.
— Nie, nie. Pamiętam jak drżał pani głos. Pamiętam spojrzenie pani oczu. Błagam
panią, niech pani będzie ze mną szczera, bo od przyjazdu w te strony czuję, że otacza
mnie jakaś tajemnica. Życie tutaj stało się podobne do lego wielkiego trzęsawiska,
jest usiane zielonymi kępami, gdzie śmierć czyha na człowieka, a nigdzie nie ma
przewodnika, który wskazałby właściwą drogę. Niech mi pani zatem powie, co miało
znaczyć to ostrzeżenie, a przyrzekam, że powtórzę je sir Henrykowi.
Wahała się przez chwilę, ale jej twarz zaraz przybrała stanowczy wyraz, a oczy
patrzyły chłodno. — Przywiązuje pan do moich słów zbyt wielką wagę —
odpowiedziała. — Śmierć sir Karola była dotkliwym ciosem dla mojego brata i dla
mnie. Łączyły nas bardzo zażyłe stosunki, a droga przez moczary do naszego domu
była jego ulubioną przechadzką. Był głęboko przejęty klątwą, ciążącą nad całym
rodem, nic dziwnego, że po tej tragicznej śmierci zaczęłam wierzyć, iż jego obawy
były uzasadnione. Stąd mój strach, gdy dowiedziałam się. że przybywa do zamku
inny członek rodziny
Baskervillów i uważałam za swój obowiązek ostrzec go o niebezpieczeństwie, jakie
mu grozi. Tylko to miałam na myśli.
— Ale na czym polega to niebezpieczeństwo?
— Słyszał pan opowieść o psie?
— Nie wierzę w takie głupstwa.
— Ale ja wierze. Jeżeli ma pan jakikolwiek wpływ na sir Henryka, niech go pan
zabierze z tego miejsca, które zawsze przynosiło nieszczęście jego rodzinie. Świat
jest ogromny. Dlaczego sir Henryk ma pozostać tutaj, gdzie grozi mu
niebezpieczeństwo?
— Dlatego właśnie, że mu grozi. Taka już jest natura sir Henryka. Obawiam się, że o
ile pani nie wyjaśni mi tego dokładniej, nie nakłonię go do wyjazdu.
— Nie mogę panu nic więcej powiedzieć, bo nic więcej nie wiem.
— Chciałbym zadać pani jeszcze jedno pytanie. Jeśli rzeczywiście nie chce pani
przede mną nic ukryć, to dlaczego nie chciała pani, aby brat wiedział, o czym
mówiliśmy na ścieżce, gdy się spotkaliśmy? Nie było w tym nic takiego, co trzeba
ukrywać przed nim lub kimś innym.

background image

— Mój brat bardzo chce, żeby zamek był zamieszkany, gdyż uważa, że wymaga tego
dobro ubogich mieszkańców tej okolicy. Gniewałby się bardzo, gdyby wiedział, że
powiedziałam coś takiego, co mogłoby skłonić sir Henryka do wyjazdu. Ale,
spełniłam już swój obowiązek i nic więcej nie powiem. Muszę wracać, inaczej brat
zorientuje się, że mnie nie ma i domyśli się, że rozmawiałam z panem. Do widzenia!
Zawróciła i chwilę później znikła pośród rozrzuconych skalnych odłamków, gdy ja,
pełen obaw, szedłem do Baskerville Hall.

Pierwszy raport doktora Watsona

Odtąd będę śledził bieg wypadków, przepisując leżące przede mną moje listy do
Sherlocka Holmesa. Brakuje mi jednej kartki, ale reszta jest starannie przepisana, i
pokazuje dokładniej moje ówczesne odczucia i podejrzenia niż pamięć, chociaż
zachowałem niezatarte wspomnienie tych tragicznych wypadków.

Baskerville Hall, 13 października
Mój drogi Holmesie!
Moje poprzednie listy i depesze poinformowały cię dokładnie o wszystkim, co się
dotąd wydarzyło w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Im dłużej człowiek tu
żyje, tym silniej działa na niego ponura atmosfera moczarów, tym więcej strachu
budzi ich bezkresny obszar i ich przerażający urok. Gdy się tu dotrze, znika gdzieś
obraz współczesnej cywilizacji, pojawiają się natomiast wszędzie siedziby
przedhistorycznych ludzi. Gdzie byś nie stanął, wszędzie widzisz ślady tych
zapomnianych pokoleń, ich groby i olbrzymie bloki skalne, które zdaje się, oznaczają
miejsca, gdzie były ich świątynie.
Patrząc na te szare, kamienne chaty, oparte o urwiste stoki pagórków, zapominasz o
czasach, w jakich żyjemy, a gdybyś nagle ujrzał odzianego w skórę, zarośniętego
człowieka, który wyczołguje się z niskiego wejścia i zakłada na tuk strzałę,
zakończoną krzemiennym grotem, zdawałoby ci się. że jego obecność tutaj jest
bardziej naturalna, niż Twoja. Można się tylko dziwić, dlaczego nasi przedhistoryczni
przodkowie osiedlili się tak licznie na ziemi, która niewątpliwie zawsze była
nieurodzajna. Nie jestem archeologiem, ale przypuszczam. że było tu jakieś
pokojowo usposobione plemię, które po klęsce musiało zamieszkać tam. gdzie nikt
inny nić chciał. Nie ma to jednak nic wspólnego z zadaniem, które mi zleciłeś i nie
zainteresuje prawdopodobnie Twojego praktycznego umysłu. Dobrze pamiętam, że
jest ci obojętne czy ziemia obraca się wokół słońca, czy leż na odwrót. Wracam więc
do wydarzeń, dotyczących Henryka Baskervilla. Nie pisałem dotychczas tylko
dlatego, że nie miałem o czym. Ale wydarzyło się właśnie coś, o czym powinieneś
wiedzieć.
Najpierw jednak muszę poinformować Cię o innych szczegółach dotyczących
sprawy, którą się zajmujemy. Po pierwsze na moczarach ukrywa się zbiegły więzień.
Prawdopodobnie opuścił już te strony, i to uspokoiło mieszkańców tego pustkowia.
Minął już tydzień od jego ucieczki, i przez ten czas nikt go nie widział ani o nim nie
słyszał. Jest niemożliwe, żeby wytrzymał tak długo na moczarach. Mógłby się bez
problemu ukryć w którejkolwiek z kamiennych chat, ale nie miałby co jeść, chyba, że
schwytałby i zarżnął jednego z pasących się na stokach gór baranów. Sądzimy więc,
że stąd uciekł, a okoliczni dzierżawcy są przez to spokojniejsi.
W zamku jest czterech mężczyzn, zdolnych obronić się w razie potrzeby, ale
przyznam, że byłem niespokojny, na myśl o Stapletonach. Mieszkają na zupełnym
pustkowiu, trzymają tylko dwie osoby służby, a sam Stapleton nie grzeszy siłą.
Byliby więc wraz z siostrą zupełnie bezbronni w rękach takiego okrutnego bandyty,

background image

jak ów zbieg z Notting Hill, gdyby się do nich dostał. Sir Henryk był tym
zaniepokojony nie mniej niż ja i zaproponował, że Perkins, jego stangret, będzie u
nich nocował. Stapleton jednak nie chciał o tym słyszeć. Troskliwość baroneta
wynika też i stąd. że nasz przyjaciel zaczyna interesować się piękną sąsiadką. Nic
dziwnego, dla tak energicznego człowieka jak on czas na tym dzikim pustkowiu
wlecze się, a panna jest czarująca. Ma jakiś egzotyczny urok, płynie w niej gorąca
południowa krew, co stanowi dziwny kontrast z chłodem i obojętnością jej brata. Ale
i w nim chyba płynie gorąca krew. Ma widocznie wielki wpływ na siostrę.
Zauważyłem, że rozmawiając, panna Stapleton ciągle spogląda na niego. Jakby
szukała uznania dla swoich słów. Metaliczny błysk w jego oczach, zacięte wąskie
wargi, pokazują stanowczy, a może nawet bezlitosny charakter. Na pewno by Cię
zainteresował.
Odwiedził Baskervilla już pierwszego dnia, a nazajutrz rano zaprowadził nas obu tam
gdzie, jak utrzymują, wzięła początek legenda o okrutnym Hugonie. Szliśmy kilka
mil przez moczary do tak ponurego miejsca, że rzeczywiście mogła tu powstać ta
straszna opowieść.
Stanęliśmy między urwiskami, u wejścia do krótkiego wąwozu, który prowadzi na
małą, zarośniętą trawa polankę. Na środku polanki sterczą dwa wielkie głazy, o
wierzchołkach tak ostrych i spiczastych, że wyglądają, jak olbrzymie kły jakiegoś
żarłocznego potwora. Całe otoczenie dokładnie przypomina miejsce legendarnej
tragedii.
Sir Henryk z wielkim zainteresowaniem rozglądał się dokoła i niejednokrotnie pytał
Stapletona, czy wierzy, że siły nadprzyrodzone wpływają na rzeczywistość. Mówił
wesołym głosem, lecz było widać, że bierze sprawę poważnie. Stapleton odpowiadał
powściągliwie, ale łatwo można było dostrzec, że nie mówi wszystkiego, i nie chce
jasno odpowiedzieć, aby nie niepokoić baroneta. Opowiedział nam kilka przypadków
prześladowania rodzin przez nieznane siły i zostawił wrażenie, że, ogólnie rzecz
biorąc, wierzy w legendę.
Wracając wstąpiliśmy na śniadanie do Merripit House i tu sir Henryk poznał pannę
Stapleton. Od pierwszej chwali wywarła na nim wielkie wrażenie i sadzę, że się nie
mylę, pisząc, iż było to wzajemne. Gdy wracaliśmy do domu ciągle o niej mówił, a
teraz prawie nie ma dnia, abyśmy się nie widzieli się z bratem i siostrą. Dziś są tu na
obiedzie. a w przyszłym tygodniu my mamy podobno być u nich.
Należałoby przypuszczać, że Stapleton powinien być zadowolony z perspektywy
takiego małżeństwa, tymczasem nie raz zauważyłem wyraz wielkiego niezadowolenia
na jego twarzy, gdy sir Henryk w jakikolwiek sposób okazuje zainteresowanie jego
siostrą. Stapleton jest do niej niewątpliwie bardzo przywiązany, bo gdyby jej zabrakło
prowadziłby bardzo samotne życie, ale byłby znów największym egoistą, gdyby z
tego powodu nie dopuścił do tak świetnego dla niej małżeństwa. Jestem pewien, ze
Stapleton nie życzy sobie, żeby młodzi zakochali się w sobie i kilkakrotnie
zauważyłem, że starał się, aby nie zostawali sami. Nawiasem mówiąc, jeśli ten
romans
dojdzie do dotychczasowych problemów, wykonanie Twojego polecenia, abym nie
opuszczał sir Henryka na żadnym spacerze, będzie dla mnie o wiele trudniejsze.
Straciłbym całą jego sympatię, gdybym chciał ściśle wypełnić Twój rozkaz.
Przed kilkoma dniami — a dokładnie w czwartek — doktor Mortimer był u nas na
śniadaniu. Wykopał z grobu w Long Down czaszkę przedhistorycznego człowieka i
jest uszczęśliwiony. Nie
znam równie łatwowiernego entuzjasty. Po śniadaniu przyszli Stapletonowie i
poczciwy doktor, na prośbę sir Henryka, zaprowadził nas wszystkich do alei cisowej,
żeby nam opowiedzieć dokładnie na miejscu, jaki był przebieg wypadków tej fatalnej

background image

nocy.
Aleja jest długa, ponura, zacieniają ją dwa wysokie żywopłoty, a z każdej strony
ciągnie się wąski pas trawnika. Na końcu stoi stara, rozpadająca się altana, a w
połowie alei znajduje się furtka, gdzie sir Karol strząsnął popiół z cygara. Za nią
rozciągają się bezkresne moczary.
Pamiętam Twoją hipotezę w tej sprawie i usiłowałem odtworzyć sobie w wyobraźni
to, co się tam stało. Stojąc przy furtce sir Karol ujrzał coś idącego przez moczary, coś,
co tak go przeraziło, że zaczął uciekać i biegł bez opamiętania, dopóki nie umarł ze
strachu i zmęczenia. Biegł długim, ponurym, liściastym tunelem. Przed czym uciekał?
Przed psem pasterskim z moczarów? Czy też przed jakimś czarnym, milczącym,
nieziemskim potworem? Czy ktoś to przygotował? Czy blady, uważny Barrymore wie
coś więcej, niż chce powiedzieć? Wszystko okrywa ciemność i tajemnica z
niezatartym piętnem zbrodni.
Od czasu, gdy pisałem do Ciebie ostatni raz, poznałem jeszcze jednego sąsiada, pana
Franklanda z Lafter Hall. Mieszka o jakieś cztery mile na południe od nas. Jest już
starszym człowiekiem. Siwy, czerwony jak burak, choleryk. Ma jedną namiętność —
przestrzega zawzięcie wykonywania przepisów prawa. Stracił już majątek na procesy,
a procesuje się z upodobania. Uprawia sztukę dla sztuki i bywa w jednej i tej samej
sprawie raz powodem, to znów pozwanym. Nic dziwnego, iż stało się to dla niego tak
kosztowne.
Zdarza się, że nagle zamknie publiczną drogę i gmina musi pozwać go do sądu.
Innym razem rozbiera płot, otaczający posiadłość któregoś z mieszkańców, upierając
się, że od zawsze istniała tam ścieżka i zmusza właściciela do zaskarżenia go do sadu.
Zna doskonale prawa własności dworu i gminy więc wykorzystuje niekiedy te
wiadomości na korzyść chłopów z Fernworth, niekiedy zaś przeciwko nim, tak, że
bywa kolejno albo triumfalnie obnoszony po wsi, albo symbolicznie palony na stosie,
zależy co ostatnio zrobił.
Podobno ma teraz siedem procesów, które pochłoną resztki jego majątku, co wytrąci
mu broń z ręki i unieszkodliwi. Poza tą manią jest, zdaje się, człowiekiem łagodnym,
dobrodusznym i wspominam o nim tylko dlatego, że chciałeś, żebym ci opisał
wszystkie osoby, z którymi się stykamy.
Pan Frankland ma na razie inne zajęcie: zajmuje się amatorsko astronomią, posiada
świetny teleskop i przez cały dzień z dachu swojego domu rozgląda się po moczarach
w nadziei, że dostrzeże zbiegłego więźnia. Gdyby tylko chciał ograniczyć do tego
swoją działalność! Ale ludzie mówią, że zamierza wytoczyć proces doktorowi
Mortimerowi za otwarcie grobu bez zezwolenia najbliższych krewnych, a to dlatego,
że doktor wykopał z mogiły w Long Down tą przedhistoryczną czaszkę. Tak więc
Frankland trochę ubarwia i rozwesela tu nasze życie.
A teraz, skoro wiesz już wszystko, co się dotąd stało ze zbiegłym więźniem,
Stapletonami, doktorem Mortimerem i Franklandem z Laffer Hall, przejdę do rzeczy
ważniejszych — do Barrymorów, a zwłaszcza do dziwnego wydarzenia z ubiegłej
nocy. Przede wszystkim powrócę do depeszy, którą wysłałeś z Londynu, ażeby się
upewnić, czy Barrymore rzeczywiście jest w zamku. Pisałem Ci już, że rozmowa z
kierownikiem poczty wykazała, że nie mamy na to żadnego dowodu. Powiedziałem o
tym sir Henrykowi, a on, ze swoją zwykłą szczerością wezwał Barrymora i zapytał
go, czy odebrał depeszę osobiście. Barrymore odpowiedział twierdząco.
— Czy chłopiec oddał ci ją do rąk? — zapytał sir Henryk.
Barrymore był widocznie zdumiony i zastanowił się przez chwilę.
— Nie — odparł — byłem na strychu i przyniosła mi ją żona.
— A czy sam odpowiedziałeś na depeszę?
— Nie, powiedziałem żonie, co ma odpisać i zrobiła to za mnie.

background image

Wieczorem Barrymore z własnej inicjatywy powrócił do tej sprawy.
— Nie bardzo rozumiem dlaczego dziś rano zadawał mi pan te pytania — powiedział.
— Mam nadzieję, że nie oznacza to utraty pańskiego zaufania?
Sir Henryk zapewnił go, że tak nie jest i uspokoił ostatecznie podarowaniem dużej
części swoich starych ubrań, ponieważ nadeszły już rzeczy zamówione w Londynie.
Bardzo zaciekawia mnie pani Barrymore. Jest tęga, ociężała, ograniczona, ale pełna
godności, ze skłonnością do purytanizmu. Nie można sobie wyobrazić osoby mniej
wrażliwej. A jednak pisałem Ci, że pierwszej nocy po naszym przyjeździe słyszałem
jej gwałtowny płacz, a potem nieraz zauważyłem ślady łez na jej twarzy. Dręczy ją
zapewne jakieś wielkie zmartwienie. Niekiedy wydaje mi się, że trapią ją wyrzuty
sumienia, a chwilami znów posądzam Barrymora, że jest domowym tyranem.
Od razu wyczułem w tym człowieku coś niezwykłego i tajemniczego, a wydarzenia
ostatniej nocy umocniły moje podejrzenia. Chociaż sama sprawa może wydawać się
mało istotna. Jak wiesz, mam lekki sen, a od czasu gdy tu przyjechałem z misją,
wcale nie śpię, tylko drzemię. Otóż. ubiegłej nocy, około drugiej nad ranem, zbudził
mnie odgłos kroków kogoś mijającego mój pokój. Wstałem, uchyliłem drzwi i
wyjrzałem. Po korytarzu wlókł się wydłużony czarny cień. Cień skradającego się
mężczyzny, który trzyma w ręku świecę. Miał na sobie tylko koszulę i spodnie, był
boso. Widziałem jedynie zarysy postaci, ale po wzroście poznałem Barrymora. Szedł
wolno i ostrożnie, sprawiając wrażenie przestępcy. Pisałem Ci, że korytarz jest
przecięty balkonem, biegnącym dokoła przedsionka i ciągnącym się jeszcze dalej.
Zaczekałem aż postać zniknie i poszedłem za nią. Gdy okrążyłem balkon, ten
człowiek byt już na końcu korytarza i po blasku światła, padającego przez otwarte
drzwi, wywnioskowałem. że wszedł do jednego z pokojów. Pokoje w tym skrzydle
zamku są jednak niezamieszkane i nieumeblowane, ta wędrówka stawała się więc
coraz bardziej tajemnicza. Światło stale padało w jednym punkcie, Jak gdyby
trzymający je człowiek stał bez ruchu. Zakradłem się, jak mogłem najciszej, pod
drzwi i zajrzałem do środka.
Barrymore stał skulony przy oknie i trzymał świecę przed samą szybą. Odwrócony
bokiem do mnie, wpatrywał się w czarną dal moczarów, a jego rysy jakby
skamieniały w oczekiwaniu. Stał tak przez kilka minut, po czym westchnął głęboko i
nerwowym ruchem zgasił świecę. Wróciłem błyskawicznie do siebie, i zaraz znów
usłyszałem odgłos cichych kroków. Długo potem, gdy zapadłem już w półsen.
dobiegł mnie zgrzyt klucza obracanego w zamku, ale nie mogę powiedzieć skąd
dochodził ten dźwięk.
Nie mam pojęcia co to wszystko znaczy, ale w tym ponurym domu dzieją się jakieś
tajemnicze sprawy, które na pewno wyjaśnimy prędzej czy później. Nie będę
zawracał Ci głowy swoimi przypuszczeniami, gdyż chciałeś ode mnie tylko faktów.
Dziś rano długo rozmawiałem z sir Henrykiem i na podstawie moich obserwacji z
ubiegłej nocy ustaliliśmy plan działania. Nie piszę dziś na czym polega, więc z tym
większym zainteresowaniem przeczytasz mój następny raport.

Drugi raport doktora Watsona

Baskerville Hall, 15 października
Mój drogi Holmesie!
Jeżeli przez pierwsze dni po przyjeździe tutaj nie przesyłałem Ci zbyt obszernych
listów, musisz przyznać, że nadrabiam zaległości i że wydarzenia nabrały tempa.
Ostatni raport zakończyłem opisem nocnej wędrówki Barrymora, a dzisiaj mam znów
wiele nowych wiadomości, które na pewno wprawią Cię w zdumienie. Rzeczy
przybrały zupełnie niespodziewany obrót. Częściowo wyjaśniły się przez wydarzenia

background image

ostatnich dwóch dni, częściowo zaś wszystko się jeszcze bardziej zawikłało. Ale
opiszę Ci wszystko i sam wyciągniesz wnioski.
Następnego ranka po tej nocnej wędrówce udałem się przed śniadaniem do pokoju, do
którego w nocy wszedł Barrymore.
Zauważyłem, że zachodnie okno, przez które wyglądał, ma szczególne położenie.
Dobrze widać z niego moczary przez prześwit między dwoma drzewami, gdy ze
wszystkich innych okien ten widok jest zasłonięty. Wynika stąd, że Barrymore, skoro
stał w tym oknie, wypatrywał kogoś tub czegoś na moczarach. Noc była tak ciemna,
że nie wyobrażam sobie, jak mógł przypuszczać, iż coś zobaczy. Przyszło mi do
głowy, że chodzi o jakiś romans, co tłumaczyłoby tajemnicze skradanie się, a także
rozdrażnienie jego żony. Barrymore jest bardzo przystojnym mężczyzną, bez trudu
mógłby zdobyć serce wiejskiej dziewczyny, moje przypuszczenie było więc
prawdopodobne.
To skrzypienie otwieranych drzwi, które usłyszałem, gdy wróciłem do siebie, mogło
oznaczać, że wyszedł na umówione spotkanie. Takie wytłumaczenie przyszło mi do
głowy i piszę Ci o nim, chociaż w końcu okazało się, że byłem w błędzie.
Jaka by nie była przyczyna postępowania Barrymora, czułem, że jest to zbyt ważne
wydarzenie, aby zachować je w tajemnicy, aż uda się je wyjaśnić. Po śniadaniu
poszedłem więc z baronetem do jego gabinetu i opowiedziałem mu wszystko, co
widziałem. Sir Henryk zdziwił się mniej, niż przypuszczałem.
— Wiedziałem, że Barrymore chodzi nocą i chciałem już z nim o tym porozmawiać
— powiedział. — Kilka razy słyszałem odgłos jego kroków na korytarzu, o tej samej,
co pan godzinie.
— Więc może co noc chodzi do tego jednego okna — wtrąciłem.
— Może, a w takim razie będziemy mogli go zaskoczyć i dowiedzieć się, czego tam
właściwie chce. Ciekaw jestem, co by zrobił pański przyjaciel Holmes, gdyby był
tutaj?
— Myślę, że zrobiłby to samo, co pan zamierza — odparłem. — Poszedłby za
Barrymorem i przekonałby się, co robi.
— W takim razie pójdziemy obaj.
— Ależ na pewno nas usłyszy.
— Nie sądzę, ma przytępiony słuch. Zresztą musimy skorzystać z tej okazji. Dziś
wieczorem zaczekamy w moim pokoju. dopóki nie przejdzie.
Zadowolony sir Henryk zatarł ręce. Widać było, że cieszy się z tego urozmaicenia
jednostajnego życia wśród bagien. Baronet skontaktował się z architektem, który
przygotowywał plany dla sir Karola, oraz z dostawcą w Londynie, tak, że wkrótce
rozpoczną się tu wielkie zmiany. Byli już tapicerzy i stolarze z Plymouth i widać, że
nasz przyjaciel ma wielkie plany. Postanowił nie oszczędzać trudu ani pieniędzy, aby
przywrócić dawny blask rodowej siedzibie. Gdy dom zostanie odnowiony i
urządzony, baronetowi będzie brakowało tylko żony, a między nami mówiąc, mam
podstawy aby domyślać się, kto mógłby nią zostać. Jeśli tylko zechce. Niewielu
widziałem ludzi tak zakochanych w kobiecie, jak sir Henryk w naszej pięknej
sąsiadce, pannie Stapleton. Ale droga tej gorącej miłości nie jest tak prosta, jak można
by się spodziewać. Dzisiaj, na przykład, naszego przyjaciela spotkała niespodziewana
przeszkoda, która sprawiła mu wielką przykrość.
Po naszej rozmowie o kamerdynerze sir Henryk wziął kapelusz i zabierał się do
wyjścia. Zrobiłem oczywiście to samo.
— Jak to, czy pan chce iść ze mną? — zapytał, spoglądając na mnie w dziwny
sposób.
— To zależy od tego, czy pan pójdzie na moczary — odparłem.
— Tak, tam właśnie idę.

background image

— Przecież wie pan, jakie mam polecenie. Jest mi przykro narzucać panu moje
towarzystwo, ale słyszał pan sam, jak bardzo Holmes nalegał, żebym pana nie
opuszczał, a zwłaszcza, żeby nie chodził pan sarn po moczarach.
Sir Henryk położył dłoń na moim ramieniu.
— Mój drogi — powiedział z uśmiechem. — Nawet Holmes nie mógł przewidzieć
pewnych okoliczności, które zaszły od czasu, gdy przybyłem nad te moczary.
Rozumie mnie pan? Jestem pewien, że nie chce mi pan przeszkadzać. Muszę pójść
sam.
W ten sposób znalazłem się w okropnym położeniu. Nie wiedziałem co mam robić,
ani co powiedzieć, i zanim się zastanowiłem sir Henryk wziął laskę i wyszedł. Gdy
trochę ochłonąłem, zacząłem sobie wyrzucać, że bez względu na przyczynę,
pozwoliłem mu wyjść bez opieki. Wyobraziłem sobie, jak bym się czuł, gdybym na
skutek lekceważenia twoich poleceń, musiał oznajmić Ci. że przydarzyło mu się
jakieś nieszczęście. Daję Ci słowo, że na samą myśl o tym krew uderzyła mi do
głowy. Miałem nadzieję, że nie będzie jeszcze za późno, i że zdołam go dogonić,
więc pospieszyłem niezwłocznie w kierunku Merripit House. Na początku mojej
pogoni nie mogłem zauważyć sir Henryka na drodze. Bałem się, że mogłem pójść w
złą stronę. Zobaczyłem go dopiero gdy dotarłem do miejsca, z którego ścieżka na
moczary skręca w bok. Wszedłem więc na skalny pagórek, z którego mogłem się
lepiej rozejrzeć. Stał jakieś ćwierć mili dalej na ścieżce, a obok niego kobieta —
mogła to być tylko panna Stapleton. Było oczywiste, że byli tutaj omówieni. Szli
wolno, zatopieni w rozmowie, widziałem szybkie ruchy rąk panny Stapleton, jak
gdyby chciała nimi podkreślić własne słowa, on słuchał z uwagą, lecz kilkakrotnie
potrząsnął energicznie głową, widocznie czemuś zaprzeczał.
Stałem wśród skał, śledząc ich i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Zupełnie nie
wypadało mi dogonić ich i przerwać tę intymną rozmowę, a jednak miałem
obowiązek ani na chwilę nie spuszczać z oka sir Henryka. Szpiegowanie przyjaciela
jest, moim zdaniem, okropne. Jednak nie pozostawało mi nic innego, jak tylko śledzić
go z pagórka, a następnie oczyścić sumienie mówiąc mu o wszystkim. Oczywiście
byłem za daleko by mu pomóc, gdyby zagroziło mu jakieś nagłe niebezpieczeństwo,
jednak jestem pewien, że przyznasz, iż znalazłem się w bardzo trudnym położeniu i
nie mogłem nic więcej zrobić.
Nasz przyjaciel, sir Henryk i młoda panna zatrzymali się na ścieżce i stali pogrążeni
w rozmowie, gdy nagle zauważyłem, że nie jestem jedynym świadkiem ich spotkania.
Moją uwagę zwróciło coś zielonego, powiewającego na wietrze, a gdy się lepiej
przyjrzałem, spostrzegłem, że to coś wisiało na kiju, a niósł go idący wśród głazów
mężczyzna.
Był to Stapleton ze swoją siatką na motyle. Znajdował się znacznie bliżej młodej pary
niż ja i szedł do nich. W tej samej chwili sir Henryk nagle objął w pół pannę
Stapleton. Zdawało mi się. że usiłowała wyrwać się z jego objęć i odwróciła głowę.
On pochylił się nad nią, a ona podniosła rękę, jakby w obronie. Wtem odskoczyli od
siebie i odwrócili się szybko. Spłoszył ich Stapleton. Biegł ku nim jak szalony, a ta
głupia siatka powiewała na kiju. Stanąwszy przed zakochanymi zdenerwowany
wymachiwał rękami i tupał nogami.
Nie miałem pojęcia co to wszystko może znaczyć, ale zdawało mi się, że Stapleton
robił wymówki sir Henrykowi, który tłumaczył się, co tamtego wprawiało w coraz
większe zdenerwowanie. Panna stała wyniosła i milcząca. W końcu Stapleton
odwrócił się i skinął rozkazująco na siostrę, która, spojrzawszy z wahaniem na sir
Henryka, odeszła z bratem. Gniewne ruchy przyrodnika wskazywały, że i ona
zasłużyła na jego niezadowolenie.
Baronet stał przez chwilę, patrząc za odchodzącymi, po czym, wolnym krokiem, ze

background image

spuszczoną głową i bardzo przygnębiony, wracał ścieżką, którą przyszedł.
Nie rozumiałem, co to wszystko miało znaczyć, ale bardzo się zawstydziłem, że
byłem świadkiem tej poufnej sceny bez wiedzy swego przyjaciela. Zbiegłem więc z
pagórka i na dole spotkałem baroneta. Miał rozpalone gniewem oczy, zmarszczone
brwi, i twarz człowieka, który nie wie, co robić.
— A to co, Watson? — A pan skąd się tu wziął? — zapytał.
— Może wbrew mojej prośbie poszedł pan za mną, co?
Powiedziałem mu wszystko: jak doszedłem do wniosku, że nie powinienem go
zostawiać, jak poszedłem za nim i jak stałem się świadkiem tego, co zaszło. Najpierw
jego oczy zapłonęły gniewem, ale rozbroiła go moja szczerość i w końcu roześmiał
się żałośnie.
— Mogłoby się zdawać człowiekowi, że na środku tego pustkowia może być pewien,
że jest sam — powiedział — a tu chyba cała okolica wyległa, by patrzeć na moje
oświadczyny...
I to nieudane!... Gdzie pan zamówił miejsce na to widowisko?
— Stałem na tym wzgórzu.
— Więc w ostatnim rzędzie? A jej brat usadowił się na samym przodzie! Czy widział
pan, jak szedł do nas?
— Widziałem.
— Czy ten jej brat nie robił na panu nigdy wrażenia wariata?
— Nie, nie mogę tego powiedzieć.
— No, i ja również. Miałem go zawsze za człowieka dosyć normalnego, aż do dzisiaj,
ale może mi pan uwierzyć na słowo, że albo on, albo ja powinniśmy być w kaftanie
bezpieczeństwa. Co się ze mną dzieje? Niech pan słucha, jest pan razem ze mną niż
kilka tygodni, proszę mi zatem szczerze powiedzieć, czy jest we mnie coś takiego, co
przeszkadzałoby mi być dobrym mężem kobiety, którą kocham?
— Moim zdaniem nie.
— Stapleton nie może nic zarzucić mojej pozycji, a więc ma coś przeciwko mnie. Ale
co? Nie wyrządziłem nigdy nikomu najmniejszej krzywdy, a jednak on nie pozwala
mi nawet dotknąć czubków jej palców.
— Czy tak powiedział?
— Tak, i jeszcze znacznie więcej. Znam ją dopiero kilka tygodni. ale od pierwszej
chwili czułem, że ta kobieta jest dla mnie stworzona, a ona również była szczęśliwa,
przebywając ze mną... Przysiągłbym, że tak było. Kobieta miewa w oczach błyski, sto
razy bardziej wymowne od słów. Ale brat nigdy nie pozwalał abyśmy byli sami i
dopiero dzisiaj, pierwszy raz mogłem porozmawiać z nią bez świadków. Cieszyła się
z naszego spotkania, lecz nie pozwoliła mi mówić o miłości. Powracała ciągle do
jednej sprawy, ostrzegała mnie, że grozi mi tu niebezpieczeństwo, i że nie uspokoi
się, dopóki stąd nie wyjadę. Odpowiedziałem jej, że od chwili, kiedy ją ujrzałem, nie
spieszy mi się wcale wyjeżdżać, i jeśli istotnie zależy jej na tym, abym opuścił te
strony, to niech jedzie ze mną. Po tym poprosiłem ją o rękę, ale, zanim zdążyła
odpowiedzieć, wpadł na nas ten jej
brat. Wyglądał jak wariat, blady jak ściana z gniewu, a z jego jasnych oczu sypały się
iskry! Co ja robię z jego siostrą? — krzyczał. Jak śmiem okazywać jej uczucia, które
są dla niej wstrętne? Czy sądzę, że dlatego, iż jestem baronetem, to mi wszystko
wolno? Gdyby nie był jej bratem, dałbym mu należytą odprawę. Ale w tych
warunkach powiedziałem mu tylko, że nie muszę wstydzić się swoich uczuć dla jego
siostry i mam nadziei, iż zechce zostać moją żoną. Ale to bynajmniej nie poprawiło
sprawy, tak, że i ja uniosłem się w końcu i odpowiedziałem mu gwałtowniej niż
chciałem ze względu na jej obecność. Skończyło się na tym, że odszedł wraz z nią,
jak sam pan widział, a ja zostałem jak głupi. Niech mi pan powie, co to może

background image

znaczyć, a będę wdzięczny do śmierci.
Tłumaczyłem to sobie na różne sposoby, ale sam już nie wiem co o tym myśleć. Za
naszym przyjacielem przemawia tytuł, majątek, wiek, charakter, wygląd. Nic złego o
nim nie słyszałem, a jedyny zarzut, jaki można mu zrobić, to owo fatum, które ściga
jego rodzinę. To rzeczywiście zdumiewające, że oświadczyny baroneta zostały tak
brutalnie odrzucone, bez względu na uczucia panny i że ona przyjęta decyzję brata
bez oporu.
Nasze dociekania zakończyła wizyta Stapletona tego samego dnia po południu.
Przyszedł przeprosić za swoje zachowanie, a po długiej rozmowie w cztery oczy z sir
Henrykiem w jego gabinecie nastąpiło całkowite pogodzenie. Na dowód zgody mamy
być w piątek na obiedzie w Merripit House.
— Niemniej — powiedział sir Henryk po odejściu Stapletona — nadal uważam go za
narwanego człowieka. Nie mogę zapomnieć jego wzroku, gdy pędził do mnie dziś
rano. Muszę jednak przyznać, że usprawiedliwiał się bardzo szczerze.
— Czy jakoś wyjaśnił swoje postępowanie?
— Mówił, że siostra jest dla niego wszystkim na świecie. To zupełnie naturalne i
cieszę się, że ją należycie ceni. Nie rozstawali się nigdy i jak mówi, pędzi życie
bardzo samotne, ograniczając się wyłącznie do jej towarzystwa, tak, że wprost nie
może znieść myśli o jej utracie. Początkowo nie widział mojego przywiązania do niej,
ale gdy przekonał się na własne oczy o moich uczuciach i zrozumiał, że mogę mu ją
zabrać, doznał takiego wstrząsu, iż nie panował nad tym, co mówi i robi. Zapewniał
mnie. że bardzo żałuje tego, co się stało i przyznał. iż to było szalone i bardzo
egoistyczne z jego strony, jeśli przypuszczał, iż będzie mógł zatrzymać przy sobie na
całe życie tak piękną kobietę. Jeżeli ma go zostawić — mówił — to woli, żeby to
zrobiła dla takiego jak ja, sąsiada, niż dla kogoś innego. Ale w każdym razie był to
dla niego ciężki cios i musi upłynąć trochę czasu zanim się na tyle uspokoi, że będzie
mógł się z tym pogodzić. Zapewnił mnie następnie, iż przestanie stawiać opór, jeśli
mu przyrzeknę, że nie poruszę tej sprawy przez trzy miesiące i zadowolę się przez ten
czas przyjaźnią jego siostry, nie domagając się jej miłości. Przyrzekłem mu, że zrobię
jak sobie życzy i na tym zakończyliśmy naszą rozmowę.
Zatem jedna z naszych drobnych tajemnic została wyjaśniona... Wiemy teraz-
dlaczego Stapleton spoglądał niechętnym okiem na konkurenta siostry, choć była to
tak świetna partia.
A teraz przechodzę do innego wątku, który udało mi się wyjaśnić wśród tych tajemnic
— do dziwnych nocnych łkań, do śladów łez na twarzy pani Barrymore i nocnej
wędrówki kamerdynera do zachodniego okna.
Możesz mi pogratulować, kochany Holmesie, przyznaj, że jako Twój pomocnik nie
zawiodłem Cię, i że nie żałujesz zaufania, jakie mi okazałeś, wysyłając tutaj.
Wyjaśnienie tego wszystkiego było dziełem jednej nocy. Napisałem „jednej nocy”,
ale właściwie stało się to w ciągu dwóch nocy, gdyż podczas pierwszej nic się nie
wydarzyło.
Siedzieliśmy z sir Henrykiem w jego gabinecie prawie do trzeciej nad ranem, ale nie
usłyszeliśmy żadnego odgłosu, oprócz dźwięku zegara na schodach. Niezbyt zabawne
było to czuwanie i skończyło się tym. że obaj zasnęliśmy głęboko w fotelach.
Na szczęście nie zniechęciliśmy się i postanowiliśmy spróbować jeszcze raz.
Następnej nocy przygasiliśmy światło lampy, siedzieliśmy nieruchomo i cicho, paląc
papierosy. Trudno uwierzyć, jak wolno wlokły się godziny, a jednak podtrzymywał
nas ten sam cierpliwy zapał, który podtrzymuje myśliwego, gdy uważnie obserwuje
zasadzkę, w którą ma wpaść zwierzyna.
Wybiła pierwsza, potem druga, zniechęceni zamierzaliśmy już skończyć to czekanie,
gdy naraz zerwaliśmy się obaj na równe nogi. Usłyszeliśmy szelest kroków na

background image

korytarzu.
Słyszeliśmy, jak ktoś zakradał się chyłkiem, aż wreszcie kroki ucichły w oddali.
Wówczas baronet otworzył ostrożnie drzwi ruszyliśmy za nim. Barrymore minął już
galerię i pogrążony w cieniu korytarz. Szliśmy na palcach do drugiego skrzydła, aż
dostrzegliśmy wysoką postać brodatego, pochylonego mężczyzny wchodzącego w te
same drzwi, co tamtej nocy. W blasku świecy framuga zarysowała się wyraźnie, a
płomień przeciął żółtym promieniem mrok korytarza. Posuwaliśmy się cichutko do
tych drzwi, sprawdzając każdą deskę posadzki, zanim stawaliśmy na niej całym
ciężarem ciała.
Chociaż zdjęliśmy buty, stare deski uginały się i skrzypiały pod naszymi nogami, tak,
że chwilami wydawało się niemożliwe, żeby Barrymore nas nie usłyszał. Na
szczęście jest on jednak trochę głuchy i był zupełnie pochłonięty przez swoje zajęcie.
Wreszcie doszliśmy do drzwi i zajrzeliśmy do pokoju. Barrymore stał skulony przy
oknie, trzymając świecę w ręku. Bladą twarz, na której malowało się skupione
oczekiwanie, przycisnął do szyby, zupełnie jak wtedy, gdy go tam widziałem po raz
pierwszy.
Nie umówiliśmy się, co zrobimy w takiej sytuacji. ale baronet jest człowiekiem, który
uważa, że prosta droga najszybciej prowadzi do celu. Wszedł więc do pokoju, a
Barrymore, gdy to usłyszał, odskoczył od okna. ciężko oddychając. Stał przed nami
drżący, śmiertelnie blady. Jego ciemne oczy, błyszczące na białej twarzy, patrzyły ze
strachem i zdumieniem to na mnie, to na sir Henryka.
— Co ty tu robisz? — spytał baronet.
— Nic, proszę pana. — Był tak wystraszony, że ledwo mógł mówić, a świeca chwiała
się w jego drżącej ręce i rzucała na ścianę skaczące cienie. — To okna, proszę pana...
Chodzę w nocy i patrzę, czy są zamknięte.
— Na drugim piętrze?
— Tak, proszę pana, oglądam wszystkie okna.
— Słuchaj, Barrymore — rzekł sir Henryk surowo — postanowiliśmy wyciągnąć z
ciebie prawdę, więc im prędzej ją wyznasz, tym lepiej dla ciebie. Gadaj zaraz, tylko
bez kłamstw. Co tu robisz przy oknie?
Nieszczęśnik spojrzał na nas i załamał ręce, jak człowiek zupełnie zgnębiony i
nieszczęśliwy.
— Nie robiłem nic złego, proszę pana. Trzymałem świecę przy oknie.
— A dlaczego trzymałeś świecę przy oknie?
— Niech mnie pan nie pyta... Błagam, niech mnie pan nie pyta. Daję panu słowo, że
to nie jest moja tajemnica i nie mogę powiedzieć. Gdyby dotyczyła tylko mnie, nie
ukrywałbym jej przed panem.
Nagle błysnęła mi w głowie myśl i wziąłem świecę z parapetu, gdzie postawił ją
Barrymore.
— Założę się. że to jakiś sygnał — powiedziałem. — Zobaczymy, czy będzie
odpowiedź.
Trzymałem przez chwilę świecę w taki sam sposób jak on i wpatrywałem się uważnie
w ciemną noc. Z trudem mogłem odróżnić ciemny pas drzew i jaśniejszy obszar
moczarów, bo księżyc schował się za chmury.
Nagle krzyknąłem z radości: małe, żółte światełko przebijało się z ciemności i
jaśniało w dali.
— Jest! — zawołałem.
— Nie, nie, proszę pana, to nic... To nic nie znaczy! — przerwał mi Barrymore —
Zapewniam pana...
— Niech pan przesuwa świecę przed szybą — wołał baronet.
— Proszę spojrzeć, i tamto światło się porusza! Czy i teraz jeszcze, będziesz

background image

zaprzeczał, że to są sygnały? Mów zaraz, kto jest twoim wspólnikiem i co knujecie?
Na twarzy kamerdynera pojawił się teraz wyraźnie gniew.
— To moja rzecz, a nie pańska. Nie powiem.
— W takim razie wynoś się z mojego domu... Natychmiast!
— Dobrze, panie. Jeśli muszę, to trudno.
— I odchodzisz wypędzony! Jak ci nie wstyd! Twoja rodzina była przeszło sto lat pod
jednym dachem z moją, a ja zastaję ciebie knującego coś przeciwko mnie!
— Nie, nie, proszę pana, nie przeciw panu! — odezwał się kobiecy głos.
Pani Barrymore, bledsza i jeszcze bardziej od męża przestraszona, stała we drzwiach.
Jej przysadzista postać, otulona w szal, w krótkiej spódnicy, byłaby może komiczna
gdyby nie tragiczny wyraz twarzy.
— Mamy się stąd wynieść, Elizo. Skończyło się. Idź. Pakuj rzeczy — powiedział
kamerdyner.
— Och, Janie!. Janie, a więc cię zgubiłam! To moja wina, sir Henryku... Tylko moja.
On robił jedynie to, o co go prosiłam.
— Więc mówcie co to znaczy!
— Mój nieszczęśliwy brat umiera z głodu wśród moczarów. Nie możemy przecież
pozwolić mu zginąć. Światło stąd jest sygnałem, że przygotowaliśmy dla niego
jedzenie, a światło stamtąd wskazuje nam miejsce, gdzie mamy mu zanieść żywność.
— Pani brat jest zatem...
— Zbiegłym więźniem, proszę pana... zbrodniarzem Seldenem.
— Teraz zna pan prawdę — odezwał się Barrymore. — Mówiłem panu, że to nie
moja tajemnica i że nie mogę jej panu zdradzić. Przekonał się pan, że nie kłamałem i
że, jeżeli był to spisek, to na pewno nie przeciwko panu.
Tak więc zostały wyjaśnione tajemnicze nocne wędrówki i te światła w oknie.
Całkiem zaskoczeni, patrzyliśmy wraz z sir Henrykiem na panią Barrymore. Czy to
możliwe, żeby w żyłach tej spokojnej, uczciwej kobiety płynęła ta sama krew. co w
żyłach najsłynniejszego w kraju zbrodniarza?
— Tak, proszę pana — zaczęta po chwili — jestem z domu Selden, a to mój młodszy
brat. Rozpieszczaliśmy go w dzieciństwie i pozwalaliśmy mu na wszystko, tak iż
nabrał przekonania, że świat został stworzony dla jego przyjemności i że może robić
co mu się podoba. Potem, gdy dorósł, trafił na złe towarzystwo, diabeł go opętał.
Matkę wpędził do grobu, i skompromitował naszą rodzinę. Dopuszczał się jednej
zbrodni po drugiej, stopniowo upadał coraz bardziej i łaska boska tylko ocaliła go od
ręki kata. Ale dla mnie, proszę pana, pozostał zawsze malcem o jasnych kręconych
włosach, którego niańczyłam jako starsza siostra. Dlatego właśnie gdy uciekł z
więzienia, proszę pana, wiedział, że jestem tutaj i że nie odmówimy mu pomocy. Gdy
przywlókł się do nas w nocy. wycieńczony i głodny, ścigany przez dozorców
więziennych, co miałam robić? Ukryliśmy go u siebie, karmiliśmy i pielęgnowaliśmy.
Potem pan wrócił j bratu zdawało się, że będzie bezpieczniejszy wśród bagien, dopóki
sprawa jego ucieczki nie przycichnie. Teraz się tam ukrywa. Co drugą noc
upewnialiśmy się, czy jeszcze tam jest i stawialiśmy świecę w oknie — jeżeli
odpowiadał takim samym sygnałem, mąż zanosił mu trochę chleba i mięsa. Z dnia na
dzień spodziewaliśmy się, że gdzieś stąd pójdzie, ale dopóki tu był, nie mogliśmy go
opuścić. Oto cała prawda, którą wyznaję lako uczciwa chrześcijanka, i przyzna pan.
że nie zawinił tu mój mąż, lecz ja, bo to, co uczynił, zrobił dla mnie.
Mówiła szczerze i poważnie.
— Czy to prawda, Barrymore? — spytał sir Henryk.
— Tak jest, proszę pana, szczera prawda.
— Trudno, nie mogę mieć ci za złe. że pomagałeś żonie. Zapomnij o moich
poprzednich słowach. Wracajcie oboje do siebie, a jutro rano jeszcze o tym

background image

porozmawiamy.
Gdy wyszli znów wyjrzeliśmy przez okno. Sir Henryk otworzył je na oścież, i uderzył
w nas zimny, przejmujący dreszczem wiatr. Daleko w mroku, paliło się jeszcze żółte
światełko.
— Dziwię się jego odwadze — rzekł sir Henryk.
— Może umieścił światło tak, że tylko stąd jest widoczne.
— Być może! Jak się panu zdaje, czy to daleko stąd?
— Myślę, że to będzie pod Cleft Tour.
— Mniej więcej jedna, dwie mile?
— Nawet nie tyle.
— Zapewne, nie może być zbyt daleko, skoro Barrymore nosił tam jedzenie... A ten
bandyta czeka tam, obok świecy. Watsonie, pójdę i schwytam tego zbrodniarza!
To samo i mnie przyszło na myśl. Wahałbym się, gdyby Barrymorowie zwierzyli się
nam dobrowolnie, ale przecież zmusiliśmy ich do wyznania tajemnicy. Ten człowiek
był niebezpieczny dla całej okolicy, to zbrodniarz, nie zasługujący ani na
współczucie, ani na usprawiedliwienie. Gdyby udało nam się go złapać i umieścić w
miejscu gdzie byłby nieszkodliwy- spełnilibyśmy tylko nasz obowiązek. Przy jego
brutalności naszą obojętność inni mogli przypłacić życiem. Którejś nocy, na przykład,
mógłby napaść na naszych sąsiadów, Stapletonów, a myśl o tym niewątpliwie
spowodowała, że sir Henryk z taką odwagą podejmował się tej niezbyt bezpiecznej
wyprawy.
— Pójdę z panem — powiedziałem.
— Dobrze, niech pan bierze rewolwer i zakłada buty. Im szybciej wyruszymy, tym
lepiej, bo ten bandyta może zgasić światło i ukryć się.
Pięć minut później byliśmy już w drodze. Szliśmy przez ciemne zarośla, wśród
smętnego świstu jesiennego wiatru i szelestu spadających liści. Nocne powietrze było
przesiąknięte wilgocią i zapachem zgnilizny. Od czasu do czasu księżyc wyglądał zza
chmur, pędzących po niebie, a gdy doszliśmy do moczarów, zaczął padać drobny
deszczyk. Światło jeszcze płonęło.
— Czy ma pan broń? — spytałem.
— Mam nóż myśliwski.
— Musimy go zaskoczyć, bo mówią, że nie cofa się przed niczym. Trzeba go
schwytać i obezwładnić, zanim zdąży stawić opór.
— Słuchaj, Watsonie, co by powiedział Holmes, gdyby nas widział? — spytał
baronet. — W nocy na moczarach, kiedy panuje moc złego ducha?
Jakby w odpowiedzi na te słowa, wśród wielkiego pustkowia bagien rozległ się
dziwny ryk, który już raz słyszałem na skraju rozległego trzęsawiska. Niesiony przez
wiatr, przerwał ciszę nocy i szedł ku nam, najpierw przeciągły pomruk, potem
przeraźliwe warczenie, które skonało w żałosnym skowycie. Powtórzył się
kilkakrotnie, przerażający, dziki, groźny, wstrząsając wszystkim dokoła.
Baronet chwycił mnie za rękaw — mimo ciemności widziałem, że był blady jak
chusta — Na Boga, Watsonie, co to jest?
— Nie wiem. To jakiś odgłos, częsty podobno wśród bagien. Raz już go słyszałem.
Głos ucichł i dokoła nas zaległa grobowa cisza. Staliśmy, wsłuchując się w nią, ale
żaden dźwięk nie dobiegł nas już z pustkowia.
— Watsonie — odezwał się baronet — to było wycie psa. Serce mi zamarło, bo jego
głos załamał się, jakby pod wpływem nagłego przerażenia.
— Jak oni nazywają ten odgłos? — spytał.
— Kto?
— Okoliczni chłopi.
— Ach, to zabobonni wieśniacy. Co pana to obchodzi, jak to określają?

background image

— Niech mi pan jednak powie... Co mówią?
Zawahałem się. Nie mogłem jednak zostawić tego pytania bez odpowiedzi.
— Mówią, że to wycie psa Baskervillów.
Sir Henryk westchnął głęboko i milczał przez długą chwilę.
— Tak, to był pies — odezwał się wreszcie — ale zdawało mi się, że głos przychodzi
z odległości kilku mil, z tamtej strony.
— Trudno określić kierunek, z jakiego dobiegał.
— Wzmagał się i słabł wraz z podmuchem wiatru. Czy nie szedł stamtąd, od strony
wielkiego trzęsawiska?
— Tak, tam jest trzęsawisko.
— Z pewnością dobiegał stamtąd. Niech pan szczerze powie, czy sam pan nie myślał,
że to wycie psa? Nie jestem dzieckiem. Może pan powiedzieć prawdę.
— Pierwszy raz usłyszałem ten głos, gdy był ze mną Stapleton. Mówił, że może to
być wabienie się rzadkiego ptaka.
— Nie, nie, to był pies. Wielki Boże! Czyżby istotnie było trochę prawdy w tych
wszystkich opowieściach? Czyżby rzeczywiście groziło mi jakieś niebezpieczeństwo?
Pan w to wierzy?
— Nie, nie!
— A jednak, co innego śmiać się z tego w Londynie, a zupełnie co innego stać tutaj w
nocy, wśród moczarów i słyszeć podobne wycie. A mój stryj! Przecież obok jego
zwłok dostrzeżono ślady psich łap. To wszystko ma ze sobą związek. Nie sądzę,
żebym był tchórzem, ale na ten dźwięk krew zamarła mi w żyłach. Niech pan dotknie
mojej ręki.
Była zimna jak marmur.
— Jutro będzie się pan z tego śmiał.
— Nie sądzę, zdaje mi się. że już zawsze będę słyszał to wycie. Co radzi pan teraz
zrobić?
— Może wrócimy do zamku?
— Nie! Przyszliśmy tutaj, żeby złapać zbrodniarza i złapiemy go! Rzuciliśmy się w
pogoń za więźniem a jakiś szatański pies za nami. Postawimy na swoim, choćby
diabeł wysyłał na bagna wszystkie piekielne duchy!
Powoli szliśmy wśród ciemności, dokoła nas wznosiły się czarne, urwiste wzgórza.
Przed nami jaśniała żółta plama światła. Nie ma nic bardziej złudnego niż odległość
od światła w ciemnościach. Raz zdawało nam się, że płomień jest gdzieś daleko na
widnokręgu, to znów, że jaśnieje kilka metrów przed nami.
W końcu jednak dostrzegliśmy, gdzie się świeci, a byliśmy już wtedy bardzo blisko.
Świeca stała w szczelinie skały, która osłaniała ją z obu stron od wiatru i
powodowała, że była widoczna tylko z zamku Baskerville.
Zasłaniał nas skalny zrąb. Skuleni, wysunęliśmy głowy i patrzyliśmy na ten świetlny
sygnał. Świeczka robiła dziwne wrażenie. Paliła się wśród moczarów, bez znaku
życia w pobliżu — nic. prócz tego żółtego płomyka i blasku, jaki rzucał na skały po
bokach.
— l co teraz? — szepnął sir Henryk.
— Będziemy czekali. Musi być gdzieś w pobliżu światła. Może go zauważymy.
Ledwo wymówiłem te słowa, ujrzeliśmy go obaj. Nad szczeliną w skałach, gdzie
płonęła świeca, wysunęła się żółta, ohydna, jakby zwierzęca twarz. Ochlapana
błotem, otoczona długim zarostem i poczochranymi włosami, mogła przywołać na
myśl jednego z tych przedhistorycznych ludzi, którzy zamieszkiwali ruiny na stokach
pagórków.
Stojące niżej światło odbijało się w małych, chytrych oczach, które gorączkowo
rozglądały się, usiłując przeniknąć ciemności, jak ślepia przebiegłego, dzikiego

background image

zwierza, gdy dobiegnie do niego odgłos kroków myśliwego.
Widocznie coś obudziło jego podejrzenia. Może Barrymore dawał mu jeszcze jakiś
umówiony, nieznany nam sygnał, może miał inny powód żeby przypuszczać, że grozi
mu niebezpieczeństwo, w każdym razie dostrzegłem strach na jego wstrętnej twarzy.
W każdej chwili mógł odejść od światła i zniknąć w ciemnościach. Skoczyłem więc
naprzód a sir Henryk za mną. Zbrodniarz zaklął i rzucił w nas kamieniem, który trafił
w skałę. Przez moment widziałem wyraźnie przysadzistą, barczystą, silną postać
mordercy, gdy zerwał się na równe nogi i rzucił do ucieczki. Na szczęście w tej
chwili księżyc wysunął się z zza chmur. Wbiegliśmy na grzbiet pagórka, ale
przestępca już pędził w dół z urwistego stoku, przeskakując przez kamienie jak
kozica.
Mógłbym go położyć jednym celnym strzałem z rewolweru, ale zabrałem ze sobą
broń tylko dla obrony własnej, w razie napadu, nie zaś po to, żeby zabijać
bezbronnego, uciekającego człowieka.
Obaj z sir Henrykiem jesteśmy dobrze wytrenowani i szybko biegamy, ale niebawem
doszliśmy do przekonania, że nie dogonimy zbiega. Widzieliśmy go jeszcze długo w
świetle księżyca, aż w końcu stal się już tylko małym punktem, sunącym szybko
między głazami na stoku odległego pagórka. Biegliśmy, dopóki starczyło nam tchu,
lecz dzieliła nas coraz większa odległość. W końcu stanęliśmy i zadyszani usiedliśmy
na skałach, skąd patrzyliśmy za znikającym w dali zbiegiem.
I w tym momencie zdarzyła się dziwna i niespodziewana rzecz. Wstaliśmy ze skał i
zabieraliśmy się do odwrotu, rezygnując z bezskutecznej pogoni. Księżyc wisiał nisko
z prawej strony, a zębaty szczyt skały zasłaniał dolną część jego srebrzystej tarczy. I
tam. na tym szczycie, ujrzałem nagle postać mężczyzny, odcinającą się jak hebanowy
posąg na tle światła.
Nie myśl, Holmesie, że to było złudzenie. Zapewniam cię, że nigdy w życiu nie
widziałem nic tak wyraźnie. O ile mogłem zauważyć była to postać wysokiego,
szczupłego mężczyzny. Stał ze skrzyżowanymi rękami i pochyloną głową, jakby
zadumany nad tym bezkresnym pustkowiem, które leżało przed nim.
Mógł to być duch bagna... W każdym razie nie był to zbiegły więzień. Tajemnicza
postać ukazała się daleko od miejsca, w którym Selden znikł nam z oczu, i była
znacznie wyższa od niego.
Ze stłumionym okrzykiem wskazałem go baronetowi, lecz przez tę chwilę, gdy się
odwróciłem, by schwytać go za ramię, postać zniknęła.
Grzbiet skały zakrywał, jak poprzednio, dolną część księżyca, ale na szczycie nie
było już niczego widać. Chciałem pójść w tamtą stronę i przeszukać urwisko, ale było
to daleko. Ponadto baronet był jeszcze za bardzo pod wrażeniem straszliwego ryku,
który mu przypomniał ponure dzieje rodziny. Nie widział tej drugiej postaci na
szczycie skały, nie wstrząsnęło nim więc to dziwne wydarzenie.
— To niewątpliwie żołnierz na warcie. Pełno ich na moczarach od czasu, gdy Selden
uciekł z więzienia — mówił.
Może to wyjaśnienie baroneta jest trafne, niemniej jednak wolałbym mieć jeszcze
jakieś dowody. Dzisiaj zamierzamy poinformować zarząd więzienia Princentown,
gdzie należy szukać zbiega. Wielka szkoda, że nie udało nam się go schwytać i
odstawić do więzienia, jako naszego jeńca. Tak przebiegła ostatnia noc i musisz
przyznać, mój drogi, że przesyłam ci doskonały raport. Zawiera wprawdzie sporo
szczegółów bez znaczenia, sądzę jednak, że lepiej będzie, gdy Ci opiszę wszystko, co
się stało, a Ty sam wybierzesz te fakty, które Ci pomogą w wysnuwaniu wniosków.
Nie ulega wątpliwości, że posuwamy się naprzód. Co do Barrymorów, wykryliśmy
przyczyny ich zachowania, a to bardzo przyczyniło się do wyjaśnienia sytuacji. Ale
moczary ze swymi tajemnicami i dziwnymi mieszkańcami pozostają nadal

background image

niedostępne i niezbadane.
Może w następnym liście będę mógł Ci przestać jakieś wyjaśniające szczegóły.
Najlepiej byłoby, gdybyś mógł sam do nas przyjechać.

Z dziennika doktora Watsona

Dotąd mogłem pomagać sobie raportami, które wysyłałem do Sherlocka

Holmesa. Teraz jednak w mojej opowieści doszedłem do punktu, w którym jestem
zmuszony znów zaufać tylko własnym wspomnieniom i pomocy dziennika, jaki
wtedy prowadziłem. Kilka jego fragmentów przypomni mi szczegóły wydarzeń, na
zawsze zapisanych w mojej pamięci. Powracam zatem do ranka po naszym
nieudanym pościgu za więźniem i innych dziwnych przygód na bagnach.

16 października
Dzień jest posępny, mglisty, nieustannie pada drobny deszczyk. Cały zamek jest
jakby spowity w chmury, które unoszą się od czasu do czasu, a spoza nich widać
falistą równinę moczarów i cienkie, srebrzyste pasemka przypadkowych, powstałych
z deszczu strumyków, które spływają ze stoków wzgórz.
W oddali, gdy pada na nie światło, lśnią wilgotne głazy. Smutno i ponuro — w zamku
i na świecie.
Baronet jest w złym humorze po nocnych wydarzeniach. Mnie samemu jakiś ciężar
przytłacza serce i ogarnia przeczucie nieustannie grożącego niebezpieczeństwa, tym
straszniejszego, że nie jestem w stanie go określić.
A czy nie mam rzeczywistego powodu do obaw, widząc długi ciąg wypadków
wskazujących, że ściga nas jakaś szatańska moc? A śmierć ostatniego pana zamku,
całkowicie zgodna z treścią rodzinnej legendy, a opowieści chłopów o ukazywaniu
się jakiegoś piekielnego zwierzęcia na moczarach? Przecież sam, na własne uszy,
słyszałem głos podobny do odległego wycia psa.
Przecież to niemożliwe, żeby rzeczywiście działała tu jakaś nadprzyrodzona siła,
stojąca ponad prawami natury. Trudno przypuszczać, że istnieje jakiś legendarny
pies, który pozostawia ślady swoich łap i wyje. W takie zabobony może wierzyć
Stapleton, może w to wierzyć i Mortimer. Ale ja mogę się pochwalić, że posiadam
jedną zaletę — zdrowy rozsądek, i nic na świecie nie zmusi mnie do uwierzenia w
takie bzdury. Gdybym uwierzył, zniżyłbym się do poziomu tych biednych chłopów,
którym nie wystarcza samo istnienie szatańskiego psa, ale jeszcze opowiadają, że z
pyska i ślepiów zieje piekielnym ogniem.
Holmes nie uwierzyłby w takie brednie, a ja jestem przecież jego
współpracownikiem. Niemniej jednak fakt pozostaje faktem, a i ja dwa razy
słyszałem ten głos na moczarach. Przypuśćmy, że istotnie włóczy się tam jakiś
olbrzymi pies.
To by wszystko wyjaśniło. Ale gdzie mógłby się ukrywać, czym by się żywił, skąd by
się tam wziął i dlaczego nikt go nie widział w ciągu dnia? Trzeba przyznać, że
naturalne wyjaśnienie tych faktów jest niemal tak samo trudne, jak przyjęcie jakiegoś
nadprzyrodzonego wpływu.
A jednak, pominąwszy psa, pozostają nam zawsze wydarzenia w Londynie —
człowiek w dorożce i list, ostrzegający sir Henryka przed moczarami. Te fakty nie
wychodzą poza rzeczywistość, ale mogły być zarówno dziełem troskliwego
przyjaciela, jak i wroga.
Gdzie jest teraz ten wróg, czy przyjaciel? Czy pozostał w Londynie, czy też przybył
tu za nami? Może to był mężczyzna, którego widziałem na szczycie skały?
Widziałem go tylko przez chwilę, ale mógłbym przysiąc, że go tu jeszcze nie

background image

spotkałem, a znam już teraz wszystkich sąsiadów. Ta postać była o wiele wyższa od
Stapletona i daleko szczuplejsza od Franklanda. Mógłby to być Barrymore, ale ten
został w domu i jestem pewien, że nie poszedł za nami. Więc śledzi nas tutaj ktoś
nieznajomy, podobnie jak śledził i w Londynie. Widocznie wale się go nie
pozbyliśmy. Gdybym mógł go złapać, skończyłyby się na razie wszystkie nasze
zmartwienia. Trzeba będzie zrobić wszystko, wytężyć wszystkie siły, żeby to
osiągnąć.
Najpierw chciałem powiedzieć sir Henrykowi o moich planach. Potem jednak
postanowiłem działać na własną rękę i mówić mu jak najmniej. Baronet jest milczący
i zamyślony. Ten odgłos na moczarach bardzo go zdenerwował. Nie chcę więc
jeszcze powiększać jego niepokoju, ale zrobię wszystko, żeby zrealizować to co
zamierzyłem.
Dziś rano, po śniadaniu, wydarzył się mały incydent. Barrymore prosił sir Henryka o
posłuchanie i przez jakiś czas rozmawiali w gabinecie, przy zamkniętych drzwiach.
Siedząc w pokoju bilardowym, słyszałem kilkakrotnie podniesione głosy i
domyślałem się o co chodzi. Po chwili baronet otworzył drzwi i wezwał mnie.
— Barrymore ma do nas urazę — rzekł. — Wydaje mu się, ze postąpiliśmy
nielojalnie, ścigając jego szwagra, skoro on nam zaufał i z własnej woli zdradził
tajemnicę jego pobytu.
Kamerdyner stał przed nami bardzo blady, lecz i bardzo spokojny, widocznie już
ochłonął.
— Może się uniosłem, proszę pana — powiedział — w takim razie, bardzo proszę,
niech mi pan wybaczy. Niemniej byłem bardzo zdziwiony, słysząc, że panowie
wracają nad ranem i dowiedziawszy się, że panowie ścigali Seldena. Nieszczęśnik ma
już wystarczająco wiele kłopotów, ukrywając się przed tymi, którzy go szukają, nie
powinienem zatem powiększać liczby jego naganiaczy.
— Gdybyś zwierzył się nam dobrowolnie, to co innego — odparł baronet. — Ale
powiedziałeś nam, a raczej powiedziała twoja żona, pod naciskiem, kiedy nie
mieliście już innego wyjścia.
— Nie przypuszczałem, że pan z tego skorzysta... Na prawdę nie przypuszczałem.
— Ten człowiek jest niebezpieczny dla całej okolicy. Na moczarach stoją samotne
domy, a Selden nie cofnie się przed niczym. Wystarczy na niego spojrzeć, by się o
tym przekonać. Na przykład dom pana Stapletona. kto go obroni? Jest tam tylko jeden
mężczyzna. Nikt nie będzie bezpieczny, dopóki Selden nie znajdzie się znów pod
kluczem.
— On nie napadnie na żaden dom, proszę pana. Daję słowo honoru. Już nigdy nie
napadnie na nikogo w okolicy. Zapewniam pana, że za kilka dni postaramy się go
wysłać do Ameryki Południowej. Na Boga, proszę pana, błagam, niech pan nie
zawiadamia policji, że Selden jest jeszcze na moczarach. Zaprzestali już pościgu w
tamtych stronach i może się tam ukrywać, dopóki okręt nie odpłynie. Jeśli pan go
wyda, będziemy mieli oboje z żoną ogromne kłopoty. Błagam pana. niech pan nie
daje znać policji.
— I co pan na to? — zwrócił się do mnie baronet.
Wzruszyłem ramionami.
— Gdyby się wyniósł z kraju, ulżyłby płacącym podatki.
— Ale jak nie dopuścić do tego, żeby przed wyjazdem nie popełnił jeszcze jakiejś
zbrodni?
— Nie popełni takiego szaleństwa, proszę pana. Zaopatrzyliśmy go we wszystko.
Gdyby popełnił teraz jakieś przestępstwo zdradziłby swoją kryjówkę.
— To racja — odrzekł sir Henryk. — Niech tak będzie. Barrymore...
— Niech pana Bóg wynagrodzi, dziękuję z całego serca! Moja żona nie przeżyłaby,

background image

gdyby go jeszcze raz złapali.
— Tak więc, Watsonie. opiekujemy się zbrodniarzem i pomagamy mu, co? Ale skoro
jest tak, jak mówi Barrymore, nie mogę wydać tego człowieka... Zatem, sprawa jest
skończona. Bądź spokojny, Barrymore, możesz odejść.
Kamerdyner podziękował w kilku urywanych słowach i poszedł do drzwi. Nagle
zawahał się i zawrócił.
— Pan był dla nas tak dobry, że chciałbym się odwdzięczyć. Proszę pana, ja coś
wiem i powinienem był może już to powiedzieć, ale śledztwo było dawno skończone,
gdy to wykryłem. Nikomu nie pisnąłem słówka. Dotyczy to śmierci biednego sir
Karola.
Zerwaliśmy się obaj z baronetem na równe nogi.
— Wiesz, co spowodowało jego śmierć?
— Nie, proszę pana, tego nie wiem.
— Więc o co chodzi'?
— Wiem, dlaczego był przy furtce o tak późnej porze. Był umówiony z kobietą.
— Z kobietą! On?
— Tak, proszę pana.
— Jak ona się nazywa?
— Nie wiem, proszę pana, wiem tylko, że ma inicjały „L.L.”
— Skąd o tym wiesz?
— Pański stryj otrzymał rano list. Zazwyczaj otrzymywał dużo listów, bo był
człowiekiem znanym z hojności, więc jeśli ktoś potrzebował pomocy, to zwracał się
do niego. Ale akurat tego dnia przyszedł tylko ten jeden list, więc zwróciłem na niego
uwagę. Miał stempel pocztowy z Coombe Tracey i był zaadresowany kobiecą ręką.
— No i co?
— Zapomniałem o tym i gdyby nie żona, nie przypomniałbym sobie tego szczegółu.
Przed kilkoma tygodniami, porządkując gabinet sir Karola, w którym, od jego
śmierci, nic nie było ruszane, znalazła w głębi kominka ślady spalonego listu,
widocznie podartego przed wrzuceniem do ognia. Ocalał jednak jeden skrawek
papieru, na którym można było odczytać litery, choć stały się zupełnie szare a papier
sczerniał. Zdawało nam się, że był to dopisek do listu. Zawierał tylko te wyrazy:
„Zaklinam pana na honor dżentelmena, niech pan spali ten list i przyjdzie pod furtkę
o godzinie dziesiątej”. Podpisany był „L.L.”.
— Czy masz jeszcze ten niedopalony skrawek papieru?
— Nie, proszę pana, gdy go dotknęliśmy, rozsypał się na popiół.
— Czy sir Karol odbierał już kiedyś przedtem listy, zaadresowane tym samym
pismem?
— Nie zwracałem szczególnej uwagi na listy sir Karola. Nie zauważyłbym i tego
ostatniego, gdyby, jak już mówiłem, tego dnia nie był jedyny.
— Czy nie domyślasz się kto to jest...L.L."?
— Nie, proszę pana. ale sądzę, że gdyby udało nam się ustalić nazwisko tej pani,
dowiedzielibyśmy się niejednego szczegółu o śmierci sir Karola.
— Zupełnie nie rozumiem, dlaczego dotychczas ukrywałeś tak ważną wiadomość?
— Bo, widzi pan, zaraz potem spadło na nas to nieszczęście z Seldenem. A zresztą
byliśmy bardzo przywiązani do sir Karola, doznaliśmy od niego tylu dobrodziejstw...
Wracanie do tej historii nie wskrzesiłoby naszego biednego pana, a gdzie wchodzi w
grę kobieta, tam należy bardzo ostrożnie postępować. Nawet najlepszy z nas...
— Myślałeś, że to zaszkodzi jego dobremu imieniu?
— Wydawało mi się, proszę pana. że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Ale teraz
byłbym niewdzięczny, za tyle okazanej mi przez pana dobroci, gdybym panu nie
powiedział wszystkiego, co wiem w tej smutnej sprawie.

background image

— Dobrze, możesz odejść.
Gdy kamerdyner wyszedł, sir Henryk zwrócił się do mnie.
— No, doktorze Watson, co pan myśli o tym nowym szczególe?
— Zdaje mi się, że jeszcze bardziej zaciemnia całą sprawę.
— Ja też tak sądzę. Ale gdybyśmy mogli wykryć ową L.L., wyjaśniłoby to wszystko.
Niemniej to duży krok naprzód: wiemy, że istnieje ktoś, kto zna okoliczności śmierci
sir Karola. Gdybyśmy tylko mogli odnaleźć tę kobietę! Jak pan myśli, co teraz robić?
— Przede wszystkim trzeba donieść o tym natychmiast Holmesowi. Ten szczegół
przyda mu się w rozwiązywaniu tej zagadki. Jestem prawie pewny, że przyjedzie do
nas, gdy się o tym dowie.
Zaraz poszedłem do siebie i napisałem raport dla Holmesa o tej naszej rozmowie. Był
widocznie teraz bardzo zajęty, bo otrzymywałem z Baker Street rzadkie i krótkie
liściki bez żadnych wskazówek dla mnie. Niewątpliwie zupełnie pochłonęła go
sprawa szantażu. A jednak ten nowy szczegół powinien zdecydowanie zwrócić jego
uwagę i zmusić na nowo do zajęcia się naszą sprawą. Chciałbym, żeby tutaj był.

17 października
Deszcz lał przez cały dzień jak z cebra, chłoszcząc liście bluszczu, wijącego się na
murach zamku i spływając po szybach. Mimo woli przyszedł mi na myśl zbiegły
więzień, bez dachu nad głową, na ponurych moczarach, gdzie wiał lodowaty wicher.
Jakie by nie były jego przestępstwa, nie trzeba zapominać, że wiele już wycierpiał, i
w części odpokutował za nie. A potem to wspomnienie wywołało inne — twarz
dostrzeżona w dorożce, postać na szczycie skały. Czy i on — nieznany opiekun,
tajemniczy przyjaciel — był również na dworze, pośród tego potopu?
Wieczorem otuliłem się w nieprzemakalny płaszcz i z głową pełną dręczących mnie
myśli, chodziłem długo po bagnach.
Deszcz smagał mnie po twarzy, wicher z przeraźliwym świstem wpadał w uszy.
Niech Bóg ma w swojej opiece tych, którzy w takim momencie wchodzą na
trzęsawisko, bo nawet twardy dotychczas grunt staje się wtedy mokradłem.
Odnalazłem Czarny Szczyt, na którym nocą dostrzegłem samotnego strażnika, i z
tego skalistego wierzchołka rozglądałem się po pustkowiu pode mną. Strumienie
wody żłobiły sobie koryta na rdzawej powierzchni równiny, a ciężkie, ołowiane
chmury zawisły nisko nad ziemia, tworząc jakby szary wieniec dokoła fantastycznych
pagórków.
Na lewo, w odległej kotlinie, na wpół ukryte we mgle, wynosiły się dwie smukłe
wieże zamku Baskerville. Były to jedyne, dostrzegalne dla mnie oznaki ludzkiej
działalności, z wyjątkiem przedhistorycznych domów, gęsto rozsianych po stokach
pagórków. Nigdzie ani śladu mężczyzny, którego widziałem w nocy w tym miejscu.
Wracając spotkałem doktora Mortimera, jadącego kamienistą ścieżką wśród
moczarów z odległego folwarku Foulmire. Doktor okazywał nam dużo życzliwości.
Prawie codziennie przyjeżdżał do zamku i z zainteresowaniem dopytywał się co u nas
słychać. Teraz chciał odwieźć mnie do domu i nalegał, żebym wsiadł do jego
powoziku. Na wstępie oznajmił mi, że jest bardzo zmartwiony zniknięciem swojego
ulubionego wyżła. Pies pobiegł na moczary i nie wrócił. Pocieszałem doktora jak
mogłem, ale przypomniał mi się skowyt na trzęsawisku Grimpen. Wydaje mi się, że
doktor nie ujrzy więcej swojego wyżła.
— Ale, ale, doktorze — powiedziałem, podskakując od jazdy po kamienistej drodze
— przypuszczam, ze mało jest w promieniu kilku mil osób, których pan nie zna.
— Wydaje mi się, że znam chyba wszystkich.
— Czy może zatem pan wymienić mi nazwisko i imię kobiety o inicjałach L.L.?
Doktor zamyślił się przez chwilę.

background image

— Nie — odparł. — Jest tu wprawdzie trochę Cyganów i chłopów, których nazwisk
nie znam, ale wśród rodzin dzierżawców i mieszczan nie ma ani jednej kobiety, która
miałaby takie inicjały. Chociaż, chwileczkę — dodał po chwili. — Jest Laura Lyons...
Ma pan więc inicjały L.L... ale ona mieszka w Coombe Tracey.
— Kim ona jest? — spytałem.
— Córką Franklanda.
— Co? Tego starego wariata Franklanda?
— Właśnie. Wyszła za malarza Lyonsa. który przybył tu szkicować moczary.
Okazało się, że był to jakiś łajdak i wkrótce ją porzucił. Z tego co jednak słyszałem,
nie on sam był winien. Frankland nie chciał słyszeć o córce, bo wyszła za maż bez
jego pozwolenia, a może miał też i inne powody. Opuszczona przez, ojca i męża
młoda kobieta nie ma łatwego życia.
— Z czego żyje?
— Zdaje mi się, że Frankland płaci jej pensję, lecz nie może to być wiele, bo sam ma
kłopoty finansowe. Jakie by me były winy Laury, nie można było pozwolić, żeby się
zmarnowała. Gdy dowiedziano się, co się stało, kilka osób pomogło jej zdobyć
uczciwy zawód. Stapleton, sir Karol, nawet ja, pomagaliśmy w tym, w miarę naszych
możliwości. Chcieliśmy, żeby założyła biuro pisania na maszynie.
Doktor chciał wiedzieć dlaczego o to pytam, ale starałem się odpowiedzieć, nie
mówiąc mu zbyt wiele, bo nie widzę potrzeby wtajemniczania innych w moje plany.
Jutro rano pojadę do Coombe Tracey i jeżeli uda mi się porozmawiać z tą panią Laurą
Lyons o dwuznacznej reputacji, będzie to duży krok do wyjaśnienia jednego z ogniw
tego łańcucha tajemnic.
Zaczynam nabierać chytrości węża. Gdy Mortimer zadał mi pytanie, na które nie
chciałem odpowiedzieć, zapytałem go nagle, do jakiego typu należy czaszka
Franklanda i przez resztę jazdy mówiliśmy już tylko o tym. Nie na darmo spędziłem
tyle lat z Sherlockiem Holmesem!
Dzisiejszego pochmurnego i burzliwego dnia wydarzyła się jeszcze jedna ważna
rzecz, mianowicie moja rozmowa z Barrymorem, która dała mi do ręki ważny atut.
Skorzystam z niego w odpowiedniej chwili.
Mortimer został na obiedzie, po czym zasiadł z baronetem do kart. Kamerdyner
przyniósł mi kawę do biblioteki, z czego skorzystałem, by mu zadać kilka pytań.
— No i cóż — rzekłem — czy ten twój kochany szwagier już pojechał, czy też
włóczy się jeszcze po moczarach?
— Nie wiem, proszę pana. Mam nadzieję, że sobie pojechał. Skończyłyby się nasze
zmartwienia! Zanosiłem mu jedzenie ostatni raz przed trzema dniami i potem nie dał
już znaku życia.
— A widziałeś go wtedy?
— Nie proszę pana. Ale gdy przechodziłem tamtędy nazajutrz jedzenia już nie było.
— Więc widocznie jeszcze tam przebywał...
— Tak by się zdawało, o ile tamten nie zabrał zapasów.
Filiżanka, którą podnosiłem do ust., zatrzymała się w pół drogi. Spojrzałem ze
zdumieniem na Barrymora.
— Jak to. wiesz, że jest tam jeszcze ktoś inny?
— Tak proszę pana. na moczarach jest jeszcze inny mężczyzna.
— Widziałeś go?
— Nie, proszę pana.
— Więc skąd wiesz, że tam ktoś jeszcze jest?
— Powiedział mi to Selden przed tygodniem, a może jeszcze wcześniej. I on się też
ukrywa, ale to nie jest więzień, o ile mogę się zorientować. Panie doktorze, mnie się
to wszystko nie podoba, mówię szczerze. To mi się nie podoba.

background image

Mówił gwałtownie i bardzo poważnie.
— Słuchaj, Barrymore! W tej całej sprawie obchodzi mnie tylko dobro twojego pana.
Przyjechałem tutaj jedynie po to, by mu pomóc. Powiedz mi więc otwarcie, co ci się
nie podoba?
Barrymore zawahał się przez chwilę, jakby żałował poprzedniego wybuchu, lub nie
umiał wyrazić swoich myśli.
— Wszystko, co się tam dzieje, proszę pana — zawołał w końcu, wskazując ręką w
stronę okna. wychodzącego na moczary. — W tym jest coś złego, ktoś knuje coś
podłego, przysięgam! Byłbym szczęśliwy, proszę pana, gdyby sir Henryk chciał
wrócić do Londynu.
— Ale co cię tak niepokoi?
— Niech sobie pan przypomni śmierć sir Karola! To była dziwna śmierć, jak można
się domyślać z tego, co mówił sędzia śledczy. Niech pan także weźmie pod uwagę
nocne odgłosy na moczarach. W całej okolicy nic ma człowieka, który by tam poszedł
po zachodzie słońca, nawet za duże pieniądze. A ten nieznajomy, który się ukrywa,
śledząc i wyczekując! Na co on czeka? Co to znaczy? Wszystko to nie wróży nic
dobrego dla nikogo, kto nosi nazwisko Baskerville. Kamień spadnie mi z serca w
dniu, kiedy stąd odejdę, a w zamku zjawi się nowa służba sir Henryka.
— Wróćmy do tego nieznajomego — powiedziałem. — Czy możesz mi coś o nim
powiedzieć? Co mówił Selden? Czy odkrył, gdzie się ukrywa i co robi?
— Widział go raz, może dwa razy, ale to ostrożny człowiek i z niczym się nie
zdradza. Selden najpierw myślał, że to policjant, ale szybko przekonał się. że tamten
ma jakieś swoje cele. O ile mój szwagier mógł dostrzec, wygląda na dżentelmena, ale
nie udało mu się odkryć, co robi.
— A gdzie się ukrywa?
— Na stoku pagórka, wśród ruin... Pan wie, między tymi, w których dawniej żyli
ludzie.
— A skąd bierze jedzenie?
— Selden odkrył, że wszystko przynosi mu jakiś chłopczyk. Zdaje mi się, że robi
zakupy w Coombe Traccy.
— Dobrze, Barrymore. Pomówimy o tym jeszcze innym razem.
Gdy kamerdyner wyszedł, zbliżyłem się do okna i przez zroszone deszczem szyby
patrzyłem na chmury pędzące po niebie, na wierzchołki drzew słaniające się pod
podmuchami wiatru.
To była ciężka noc dla człowieka w wygodnym, ciepłym pokoju, a cóż dopiero dla
takiego, którego schronieniem była kamienna chata na bagnach!
Jak potężna musiała być nienawiść, zmuszająca człowieka do czatowania w takim
miejscu, w taka noc! Jak ważna była sprawa, dla której trzeba się tak poświęcać. Tam
zatem, w ruinach kamiennych domów na moczarach, znajduje się rozwiązanie
zagadki, która mnie tak gnębi. Przysięgam, że w ciągu doby zrobię wszystko, co tylko
w mocy
ludzkiej, by dotrzeć do rozwiązania tajemnicy.

Człowiek z Czarnego Szczytu

Fragment mojego dziennika, stanowiący ostatni rozdział, doprowadził moją opowieść
do l października, czyli do dnia, od którego dziwne wypadki zaczęły szybko
prowadzić do strasznego finału. Wydarzenia następnych dni wyryły mi się na zawsze
w pamięci, tak że mogę je odtworzyć bez pomocy pisanych wówczas notatek.
Powracam więc do dnia, w którym udało mi się ustalić dwa niezmiernie ważne fakty:
że pani Laura Lyons z Coombe Traccy pisała do sir Karola Baskervilla i wyznaczyła

background image

mu spotkanie w tym samym miejscu i o tej samej godzinie, o której zmarł, oraz że
tego ukrywającego się na moczarach mężczyznę można znaleźć wśród ruin na stoku
pagórka. Wiedząc już tyle, czułem, że jeśli nie uda mi się rzucić więcej światła na tę
sprawę, to będzie to z mojej strony dowodem braku inteligencji lub odwagi.
Poprzedniego dnia wieczorem nie miałem okazji powiedzieć baronetowi, czego
dowiedziałem się o pani Lyons, ponieważ doktor Mortimer grał z nim w karty do
późnej nocy. Przy śniadaniu jednak powiedziałem mu o swoim odkryciu i spytałem,
czy chce pojechać ze mną do Coombe Traccy. Najpierw zapalił się do tego wyjazdu,
ale po namyśle obaj doszliśmy do wniosku, że jeśli pojadę sam, efekty mogą być
lepsze. Z pewnością im ta wizyta będzie hardziej oficjalna, tym mniej się dowiemy.
Zostawałem więc sir Henryka w domu, nie bez wyrzutów sumienia, i wyruszyłem w
drogę. Po przyjeździe do Coombe Tracey kazałem Perkinsowi wyprząc konie i
zacząłem wypytywać o kobietę, z którą chciałem rozmawiać. Znalazłem ją bez
problemów — mieszkała na głównej ulicy, w bardzo przyzwoitym domu.
Służąca wpuściła mnie bez problemu, a gdy wszedłem do pokoju, pani siedząca przy
maszynie do pisania, zerwała się z uprzejmym uśmiechem. Gdy się zorientowała, że
gościem jest ktoś nieznajomy, zmartwiła się, usiadła na miejscu i spytała mnie o
powód wizyty.
Na pierwszy rzut oka pani Lyons robiła wrażenie niezwykle pięknej kobiety. Miała
kasztanowe oczy i włosy, nieco piegowatą twarz, a jej policzki o ciepłej cerze
brunetki miały delikatny odcień, jak płatki herbacianej róży. Byłem zachwycony.
Lecz zaraz obudził się we mnie krytycyzm. Była w niej jakaś subtelna wada, która
psuła doskonałość rysów — czy pewna pospolitość w wyrazie, a może surowe
spojrzenie lub skrzywienie ust. Ale to przyszło mi do głowy później. W tej chwili
miałem świadomość, że stoję przed bardzo piękną kobietą i że ona pyta mnie o powód
odwiedzin. Dopiero teraz zrozumiałem, jak delikatnej misji się podjąłem.
— Mam przyjemność — zacząłem — znać pani ojca. Ten wstęp był niezręczny i pani
Lyons dała mi to zaraz odczuć.
— Między moim ojcem i mną — odrzekła — nie ma żadnych związków. Niczego mu
nie zawdzięczam, a jego przyjaciele nie są moimi przyjaciółmi. Ojciec tak o mnie
dbał, że gdyby nie sir Karol Baskerville oraz kilku innych życzliwych ludzi,
umarłabym z głodu.
— Przyszedłem do pani właśnie w sprawie sir Karola Baskervilla.
Piegi na twarzy pani Lyons stały się wyraźniejsze.
— Co ja mogę panu o nim powiedzieć? — spytała, u jej palce przebiegały nerwowo
po klawiszach maszyny do pisania.
— Przecież pani go znała?
— Mówiłam już, że dużo mu zawdzięczam. Jeśli jestem w stanie się utrzymać, to w
znacznej części dzięki pomocy, jaką okazał mi w nieszczęściu.
— Czy pani pisywała do niego?
Spojrzała na mnie z błyskiem gniewu w pięknych oczach.
— Dlaczego mnie pan o to pyta? — zapytała ostrym tonem.
— Dlaczego? Żeby uniknąć publicznego skandalu. Lepiej, że ja zadam pani tutaj te
pytania, niż żeby sprawa, która mnie tu sprowadza, stała się głośna.
Bardzo blada siedziała przez chwilę w milczeniu. W końcu spojrzała na mnie
wyzywająco.
— Dobrze, odpowiem — powiedziała. — Co pan chce wiedzieć?
— Czy pani pisywała do sir Karola'?
— Oczywiście... Raz, czy dwa razy, żeby mu podziękować za jego delikatność i
wspaniałomyślność.
— Czy pamięta pani kiedy to było?

background image

— Nie.
— Czy pani się z nim spotykała?
— Parę razy, gdy przyjeżdżał do Coombe Tracey. Sir Karol był skromnym
człowiekiem i nie szukał rozgłosu.
— Ale jeśli pani widywała się z nim tak rzadko i tak rzadko do niego pisywała, skąd
wiedział o pani trudnym położeniu i mógł przyjść z pomocą?
Na ten mój zarzut odpowiedziała bardzo skwapliwie.
— Kilku znajomych wiedziało o moim nieszczęściu, porozumieli się zatem, by mi
pomóc. Jednym z nich byt pan Stapleton, sąsiad i bliski przyjaciel sir Karola,
człowiek bardzo życzliwy. To od niego sir Karol dowiedział się o moim położeniu.
Wiedziałem już, że w kilku wypadkach zmarły pan Baskerville udzielając pomocy
używał pośrednictwa Stapletona, wyjaśnienie pani Laury było więc
prawdopodobne— Czy pani pisała kiedykolwiek do sir Karola, wyznaczając mu
spotkanie?
Twarz pani Lyons poczerwieniała z gniewu.
— Doprawdy, zadaje mi pan dziwne pytania.
— Bardzo mi przykro, ale muszę je powtórzyć.
— Więc odpowiem: oczywiście nie.
— Nawet w dniu śmierci sir Karola?
Z twarzy młodej kobiety zniknęła purpura i ustąpiła miejsca śmiertelnej bladości.
Suche wargi poruszały się, nie mogąc wymówić wyrazu: „nie”, który raczej
dostrzegłem niż usłyszałem.
— Niewątpliwie zawodzi panią pamięć — powiedziałem. — Mógłbym nawet
przytoczyć fragment pani listu: „Zaklinam pana na honor dżentelmena, niech pan
spali ten list i przyjdzie pod furtkę o godzinie dziesiątej".
Myślałem, że pani Lyons zemdleje — ale wysiłkiem woli zapanowała nad sobą.
— Czy nie ma już- na świecie ludzi honoru? — powiedziała z trudem.
— Jest pani niesprawiedliwa dla sir Karola. Spalił pani list. Ale spalony list pozostaje
czytelny. A więc przyznaje się pani do napisania tego listu?
— Tak, napisałam ten list! — zawołała i wyładowując zdenerwowanie w potoku słów
dodała — Napisałam go. Dlaczego mam zaprzeczać. Nie mam powodu wstydzić się
tego listu. Wydawało mi się, że gdybym mogła z nim porozmawiać, pomógłby mi.
Więc poprosiłam go o spotkanie.
— Ale dlaczego o takiej godzinie?
— Dlatego, że dowiedziałam się, iż wyjeżdża następnego dnia do Londynu i wróci
dopiero za kilka miesięcy, a z różnych przyczyn nic mogłam wcześniej pójść do
niego.
— Ale dlaczego wyznaczyła pani spotkanie w ogrodzie, zamiast przyjść do niego do
domu?
— Czy pan sądzi, że kobiecie wypada chodzić samej o tej godzinie do kawalera.
— I co się stało podczas tego spotkania?
— Nie poszłam na nie.
— Nie była pani!?
— Nie, przysięgam panu na wszystko, co mam najświętszego. Nie poszłam.
Przeszkodziło mi niespodziewane wydarzenie.
— Jakie wydarzenie?
— To całkowicie prywatna sprawa. Nie mogę powiedzieć.
— Przyznaje pani zatem, że umówiła się pani na spotkanie z sir Karolem w tym
samym miejscu i o tej samej godzinie, kiedy zmarł, i twierdzi pani, że na to spotkanie
nie poszła?
— Tak, to prawda.

background image

Wracałem kilka razy do tego pytania, ale nie mogłem nic więcej wyciągnąć z pani
Lyons.
— Bierze pani na siebie bardzo dużą odpowiedzialność i stawia się pani w bardzo
trudnym położeniu, nie mówiąc wszystkiego otwarcie — powiedziałem, wstając, by
zakończyć tę długą i bezużyteczną wizytę. — Jeśli zmusi mnie pani do
zawiadomienia policji, dopiero wtedy przekona się pani, co to znaczy kompromitacja.
Jeśli pani jest niewinna, dlaczego początkowo zaprzeczała pani, że pisała tego dnia do
sir Karola?
— Bo bałam się, żeby nie wysnuwano stąd jakichś fałszywych wniosków i żebym nie
została wplątana w skandal.
— A dlaczego nalegała pani tak bardzo, żeby sir Karol zniszczył list?
— Skoro pan czytał list, powinien pan wiedzieć dlaczego.
— Nie powiedziałem pani, że czytałem cały list.
— Przecież przytoczył pan urywek. Przytoczyłem dopisek. List, jak powiedziałem,
był spalony i tylko częściowo czytelny. Pytam panią raz jeszcze: dlaczego nalegała
pani tak mocno na sir Karola, żeby spalił list. Który otrzymał w dniu śmierci?
— Z powodów osobistych.
— Tym bardziej powinna pani unikać publicznego śledztwa.
— Więc powiem panu. Jeśli pan słyszał coś o moim nieszczęściu, wie pan, iż byłam
bardzo nierozważna w wyborze męża i ciężko za to odpokutowałam.
— Słyszałem o tym.
— Moje życie było jednym nieustającym pasmem prześladowań ze strony męża.
Nienawidzę go, ale prawo jest po jego stronie i może lada dzień zmusić mnie do
kontynuowania naszego pożycia. Wtedy, kiedy pisałam do sir Karola, dowiedziałam
się, iż mogłabym odzyskać wolność, gdybym miała pieniądze. Chodziło o całe moje
życie, o spokój, szczęście, szacunek dla samej siebie — słowem o wszystko. Znałam
wspaniałomyślność sir Karola i pomyślałam sobie, że gdyby usłyszał to ode mnie,
pomógłby mi.
— Więc dlaczego pani nie poszła?
— Dlatego, że otrzymałam pomoc z innego źródła.
— Dlaczego więc nie zawiadomiła pani o tym sir Karola?
— Zrobiłabym to, ale następnego dnia rano przeczytałam w gazecie wiadomość o
jego śmierci. Wszystko, co mówiła pani Lyons, wydało się prawdopodobne. a
wszystkie moje pytania nie zdołały jej zmusić do dalszych wyznań. Pozostało mi
więc jeszcze tylko sprawdzić, czy istotnie zaczęła starania o rozwód w tym czasie,
kiedy rozegrała się tragedia śmierci sir Karola.
Nie ośmieliłaby się chyba powiedzieć, że nie była w Baskerville Hali, gdyby było
inaczej. Gdyby tam pojechała, mogłaby wrócić do Coombe Tracey dopiero
następnego dnia wcześnie rano. Taka wyprawa nie dałaby się ukryć. Prawdopodobnie
zatem mówiła prawdę albo przynajmniej część prawdy.
Wyszedłem od pani Lyons przygnębiony i zniechęcony. Natknąłem się znów na ten
nieprzenikniony mur, wznoszący się na każdej ścieżce, którą usiłowałem dotrzeć do
celu. A jednak, im bardziej zastanawiałem się nad twarzą tej kobiety i nad jej
zachowaniem, tym mocniej czułem, że coś przede mną ukrywa.
Dlaczego tak zbladła? Dlaczego musiałem niemal siłą wydobywać z niej każde
wyjaśnienie? Dlaczego uparcie milczała na temat szczegółów, dotyczących samej
tragedii? Wyjaśnienie tego wszystkiego pokaże z pewnością, że nie jest taka
niewinna, za jaką chciała przede mną uchodzić. Na razie jednak dalsze badanie tego
tropu nic by nie dało, należało więc zabrać się do tajemnicy, której wyjaśnienia
szukać trzeba było wśród ruin na moczarach.
Wskazówki, jakie mi dał Barrymore, były bardzo niedokładne. Uprzytomniłem to

background image

sobie w drodze do domu, widząc łańcuch pagórków, z których każdy wykazywał
ślady prastarych ludzkich siedzib.
Kamerdyner powiedział mi tylko, że nieznajomy przebywał w jednym z tych
opuszczonych kamiennych domów, a wzdłuż i wszerz moczarów było ich setki.
Miałem jednak punkt odniesienia w poszukiwaniach od chwili, kiedy dostrzegłem
mężczyznę stojącego na Czarnym Szczycie. Stamtąd zacznę przeszukiwać kolejno
wszystkie ruiny na moczarach, dopóki nie znajdę tej właściwej. A gdy spotkam w niej
tego mężczyznę, przy pomocy rewolweru, zmuszę go do powiedzenia kim jest i
dlaczego nas szpieguje. Mógł nam się wymknąć wśród tłumu na Regent Street, ale tu,
na tym pustkowiu, już mu się to nie uda.
Jeżeli znajdę pieczarę, a mieszkańca w niej nie będzie, zostanę w niej aż wróci.
Holmesowi nie udało się go schwytać w Londynie. Byłby to dla mnie wielki triumf,
gdybym zwyciężył tam, gdzie mój mistrz poniósł porażkę.
Los nie sprzyjał dotychczas naszym poszukiwaniom, lecz teraz nareszcie zaczęło się
to zmieniać. Zwiastunem był Frankland, który stał przed furtką swojego ogrodu,
wychodzącą na drogę.
— Dzień dobry, doktorze Watson — zawołał, a jego czerwona twarz z siwymi
bokobrodami promieniała wspaniałym humorem. — Pańskie konie muszą wypocząć,
a pan wstąpi do mnie na kieliszek wina... Może iść pan też pogratulować.
Nie lubiłem go od chwili, gdy dowiedziałem się, jak postąpił z córką, ale chciałem
odesłać Perkinsa i powóz do domu, a trafiła się do tego doskonała okazja. Wysiadłem
więc i kazałem stangretowi powiedzieć sir Henrykowi, ze wrócę na obiad, po czym
wszedłem z Franklandem do jadalni.
— Dziś jest mój wielki dzień, jeden z tych. które zakreślać trzeba w kalendarzu
czerwonym ołówkiem — mówił chichocząc. — Odniosłem podwójne zwycięstwo.
Już ja tu wszystkich nauczę, że prawo jest prawem i że jest człowiek, który nie
obawia się na nie powołać. Stwierdziłem, że mamy prawo do przeprowadzenia
publicznej drogi przez środek parku starego Milddletona, o jakieś sto metrów od
głównej bramy jego domu. Co pan na to? Nauczymy tych magnatów, że nie zawsze
wolno im tratować końskimi kopytami praw chłopów! Ponadto ogrodziłem i
zamknąłem lasek, gdzie mieszkańcy Fernworth zwykle urządzają pikniki. Te
przeklęte durnie myślą, że nie istnieje prawo własności i że mogą wszędzie rozkładać
się z zatłuszczonymi papierami i butelkami. Sąd już wydał wyrok w obu sprawach, i
doktorze Watson, w obu na moją korzyść. Takiego dobrego dnia nie miałem od czasu,
gdy z mojego powództwa Jim Mortland został skazany za złamanie prawa, bo
polował we własnej królikarni!
— Jak, u licha, pan to zrobił?
— Niech pan przejrzy akta sądowe. Opłaci się przeczytać... Frankland przeciw
Mortlandowi, sąd ławy królewskiej. Kosztowało mnie to 200 funtów szterlingów, ale
wygrałem sprawę!
— Czy dało to panu jakąś korzyść?
— Nie, proszę pana, żadnej. Jestem dumny z tego, że nie chodziło mi o prywatny
interes. Działam zawsze w poczuciu obywatelskiego obowiązku. Nie wątpię, na
przykład, że mieszkańcy Fernworth symbolicznie spalą dziś wieczorem moją kukłę.
Gdy ostatni raz urządzali podobną szopkę, powiedziałem policji, że powinna zabronić
takich wybryków. Policja w całym hrabstwie działa wprost skandalicznie — mimo, że
wezwałem ją na pomoc, nie zapewniła mi opieki, do której mam prawo. Sprawa
Frankland przeciw Królowej zwróci na to społeczną uwagę. Powiedziałem im, że
jeszcze kiedyś tego pożałują, i moja przepowiednia zaczyna się już sprawdzać.
—— A to w jaki sposób? — spytałem.
Twarz starego maniaka przybrała tajemniczy wyraz.

background image

—- Bo mógłbym im powiedzieć to, co wszystkimi sposobami starają się teraz
wykryć, ale nic mnie nie zmusi żeby pomóc tym łajdakom.
Od dłuższego czasu szukałem wymówki, która pozwoliłaby mi uwolnić się od tej
gadaniny, ale teraz zapragnąłem słuchać go dalej. Na tyle znałem przekorną naturę
Franklanda, że wiedziałem, iż najmniejsza oznaka zainteresowania powstrzymałaby
go od dalszych wynurzeń.
— Wykrył pan jakiegoś kłusownika, co? — zapytałem obojętnie.
— Ho, ho! Drogi panie, to sprawa znacznie poważniejsza! Co pan myśli o więźniu,
włóczącym się po moczarach?
Osłupiałem.
— Czyżby pan wiedział, gdzie on jest? — spytałem.
— Może nie wiem dokładnie, gdzie się ukrywa, ale jestem pewien, że mógłbym
dopomóc policji w schwytaniu go. Czy nie wpadło panu na myśl. że najlepszym
sposobem, aby wyśledzić tego zbrodniarza byłoby wykrycie, skąd bierze pożywienie?
Oczywiście Frankland zaczynał być niepokojąco bliski prawdy.
— Niewątpliwie — odparłem — ale skąd pan wie, że on się ukrywa na moczarach?
— Stąd, że widziałem na własne oczy posłańca, który mu nosi zapasy żywności.
Ogarnął mnie niepokój o Barrymora. To bardzo niebezpieczne znaleźć się na łasce
tego złośliwego plotkarza. Jednak po następnej uwadze Franklanda ciężar spadł mi z
serca.
— Zdziwi się pan, słysząc, że jedzenie przynosi mu dziecko. Widzę je codziennie
przez teleskop z dachu. Idzie tą samą ścieżką, o tej samej godzinie. A do kogo
mogłoby chodzić, jeśli nie do zbiegłego więźnia?
Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Nie pokazałem jednak po sobie najmniejszego
zdumienia. Dziecko! Przecież Barrymore mi mówił, że naszemu nieznajomemu
pomaga jakiś wyrostek - Frankland zatem wpadł na jego trop, nie zaś na trop Seldena.
Gdyby zechciał podzielić się ze mną swoimi wiadomościami, oszczędziłby mi dużo
pracy. Ale, przede wszystkim, trzeba było udawać niedowierzanie i obojętność.
— Sądzę, że to prędzej syn któregoś z pasterzy nosi ojcu obiad.
Najmniejsza wątpliwość doprowadzała starego despotę do pasji. Spojrzał na mnie
złym wzrokiem, a jego siwe bokobrody zjeżyły się, jak sierść drażnionego kota.
— Doprawdy? — rzekł, wskazując na bezbrzeżne moczary — Czy widzi pan Czarny
Szczyt? O, tam! Dobrze. A widzi pan poza nim niski pagórek, pokryty gęstymi
zaroślami? To jest najbardziej kamienista część moczarów. Czy to prawdopodobne,
żeby pasterz wybrał takie miejsce dla swoich zwierząt? Pańskie przypuszczenie jest
zupełnie niedorzeczne.
Odpowiedziałem z pokorą, że nie znałem tych wszystkich szczegółów. Moja uległość
spodobała się Franklandowi i wywołała dalsze zwierzenia.
— Niech pan będzie pewien, że zanim coś powiem, muszę mieć niezbite dowody.
Nieraz widziałem chłopca niosącego paczkę. Raz, a niekiedy dwa razy dziennie,
mogłem... Ale, niech pan poczeka... Czy mnie oczy mylą, czy też na prawdę coś się
tam porusza na stoku pagórka?
Chociaż pagórek był bardzo odległy, niemniej dostrzegłem wyraźnie mały czarny
punkt na zielonoszarym tle krajobrazu.
— Niech pan tu podejdzie, prędzej! — zawołał Frankland, pędząc na schody. —
Zobaczy pan na własne oczy i sam się przekona.
Na płaskim dachu stał potężny teleskop na trzech nogach. Frankland doskoczył do
lunety i krzyknął z radości.
— Prędko, doktorze Watson, prędko, zanim minie pagórek!
Rzeczywiście, mały chłopiec, z węzełkiem na ramieniu, wchodził powoli na wzgórze.
Gdy stanął na szczycie, jego bied nie ubrana postać rysowała się wyraźnie na tle

background image

błękitnego nieba. Szybko i ze strachem rozejrzał się dokoła, jakby w obawie przed
pogonią, po czym zniknął za pagórkiem.
— No i co? Mam rację?
— Oczywiście, jest tam chłopiec, który jak się zdaje, spełnia jakieś tajemnicze
polecenie.
— A nawet policjant odgadłby, jakie to polecenie. Ale nie dowiedzą się ode mnie ani
słówka. Pana również zobowiązuję do zachowania tajemnicy. Ani słówka! Rozumie
pan?
— Niech pan będzie spokojny.
— Postąpili ze mną haniebnie... haniebnie. Gdy wszystkie fakty zostaną ujawnione w
procesie Frankland przeciwko Królowej, oburzenie wstrząśnie całym krajem. Nic
mnie nie zmusi aby w jakikolwiek sposób pomóc policji. Byliby szczęśliwi, żeby
opalono nie moją kukłę, ale mnie samego... Co, pan już idzie? O, nie, nie puszczę
pana! Musi pan wypić ze mną butelczynę na cześć moich wszystkich zwycięstw!
Ale oparłem się jego naleganiom i przekonałem go też, aby nie odprowadzał mnie do
domu. Dopóki mógł mnie widzieć szedłem drogą, a potem skręciłem szybko w bok na
moczary i poszedłem do skalistego pagórka, za którym zniknął chłopiec. Los mi
sprzyjał i przysiągłem sobie, że jeżeli nie uda mi się wykorzystać pomyślnego zbiegu
okoliczności, to nie z braku energii i wytrwałości z mojej strony.
Słońce już zachodziło, gdy stanąłem na szczycie pagórka. Na stokach od strony
równiny pełzały jeszcze złociste i zielonkawe blaski zachodzącego słońca, z
przeciwnej strony ciągnęły się już po nich szare cienie. Białe opary w/nosiły się z
wolna na horyzoncie, a spośród nich wyłaniały się wyraźne fantastyczne kształty
szczytów Belliver i Vixen.
Nic nie zakłócało ciszy rozległej równiny, nigdzie nic się nic ruszało, nic dolatywał
żaden dźwięk. Tylko duża, szara rybitwa albo kulik, szybował po błękitnym niebie.
On i ja byliśmy jedynymi żywymi stworzeniami pomiędzy bezbrzeżnym sklepieniem
nieba a pustkowiem na ziemi. Dziki krajobraz, uczucie samotności, świadomość, ze
robię cos bardzo niebezpiecznego i pilnego, wszystko to przejmowało mnie
dreszczem.
Chłopca nigdzie nie było. U moich stóp, w rozpadlinie między pagórkami, widziałem
krąg tych prastarych kamiennych domów, a na jednym z nich zachował się prawie
cały dach, tak że mógł służyć jako mieszkanie. Serce mi mocniej zabiło, gdy to
zauważyłem. Z pewnością tam, w tej norze, czatował nasz nieznajomy. Nareszcie
stałem u progu jego kryjówki — za chwilę mogłem poznać jego tajemnicę.
Zbliżyłem się ostrożnie do pieczary, jak Stapleton, gdy podchodzi z siatką do
upatrzonego motyla, i przekonałem się, że rzeczywiście służyła za mieszkanie.
Ledwo widoczna wśród głazów ścieżka prowadziła do otworu, zastępującego drzwi.
Wewnątrz panowała cisza. Nieznajomy czatował w ukryciu, lub też włóczył się po
moczarach. Nerwowo rzuciłem papierosa, wziąłem do ręki rewolwer, podszedłem
szybko do otworu i zajrzałem do środka. Nie było nikogo. Dostrzegłem natomiast
wiele znaków, że jestem na dobrym tropie. Tu niewątpliwie mieszkał nieznajomy.
Przykryte nieprzemakalnym płaszczem kosze leżały na tym samym wielkim głazie,
na którym przedhisryczni mieszkańcy zwykle odpoczywali.
W prymitywny m ognisku tlił się popiół, za nim stały kuchenne naczynia i wiadro do
połowów, napełnione wodą. Puste puszki po konserwach świadczyły, że już, od
pewnego czasu ktoś tu mieszkał, a gdy mój wzrok przywykł do panującego dokoła
półmroku, w kącie dostrzegłem bochenek chleba i pół butelki wódki.
Płaski głaz na środku chaty służył jako stół. Leżało na nim małe zawiniątko —
niewątpliwie to samo, które przez teleskop dostrzegłem na ramieniu chłopca. Był w
nim świeży chleb, wędzony ozór i dwie puszki brzoskwiń. Przejrzałem zawiniątko i

background image

usiadłem, lecz w tej samej chwili gwałtownie zabiło mi serce — pod puszkę wsunięta
była kartka, zapisana niewprawną ręką.
Chwyciłem ją i przeczytałem:
Doktor Watson pojechał do Coombe Tracey.
Przez chwilę stałem z kartką w ręku zastanawiając się co znaczy to lakoniczne
doniesienie. A więc to mnie, a nie sir Henryka, szpiegował tajemniczy nieznajomy!
Nie śledził mnie sam, lecz wysłał za mną kogoś zaufanego — może tego chłopaka —
i to jest jego raport.
Bardzo prawdopodobne, ze od przybycia tutaj byłem cały czas śledzony, i znów
poczułem jakiś ciężar, ogarnęła mnie świadomość, że zręcznie zarzucono na nas
cienką sieć, która jednak zacieśnia się dokoła nas tak lekko, że dopiero w ostatecznej
chwili zorientujemy się, iż jesteśmy w pułapce.
Jeśli był jeden raport, mogły się znaleźć i inne — zacząłem więc rozglądać się i
przeszukiwać chatę. Nie znalazłem jednak nigdzie żadnej innej kartki, ani tez
jakiejkolwiek wskazówki, która mówiłaby o charakterze lub zamiarach człowieka
mieszkającego w te] dziwnej siedzibie. To tylko było pewne, że musiał być
przyzwyczajony do spartańskich warunków i mało dbał o wygody.
Gdy pomyślałem o ulewie z ostatnich dni i spojrzałem na szerokie szpary między
kamieniami tworzącymi dach, zrozumiałem, jak ważna dla nieznajomego była ta
sprawa, skoro wytrwał w tak niewygodnym schronieniu.
Czy był naszym zaciętym wrogiem, czy też może naszym aniołem stróżem?
Poprzysiągłem sobie, że nie opuszczę tego miejsca, dopóki się tego nie dowiem...
Na dworze słońce powoli zachodziło, zapalając na niebie krwawe łuny i złociste
blaski, które odbijały się rdzawymi plamami w odległych kałużach wielkiego
trzęsawiska. W dali widać było dwie wieże Baskerville Hall, a za nimi słup dymu
wznoszącego się ku niebu pokazywał położenie wioski Grimpen. W środku, między
zamkiem a wsią, za wzgórzem, stał dom Stapletonów.
Cała przyroda tchnęła ciszą i spokojem. Ja jednak byłem zdenerwowany, ogarnął
mnie jakiś strach przed spotkaniem, które stawało się z każdą chwilą coraz bliższe.
Zdenerwowany, lecz całkowicie zdecydowany, siedziałem w ciemnym kącie chaty i
czekałem na przybycie jej mieszkańca. W końcu usłyszałem, że nadchodzi. Z daleka
dobiegł mnie ostry odgłos butów, uderzających o kamienie. Zbliżał się coraz bardziej.
Cofnąłem się w najciemniejszy kąt i odbezpieczyłem w kieszeni rewolwer. Bytem
zdecydowany schować się tu, dopóki nieznajomy nie wejdzie do środka.
Nagle nastąpiła przerwa, świadcząca, że się zatrzymał. Potem odgłos kroków zbliżył
się ponownie i w poprzek wejścia padł cień.
— Co za cudny wieczór, kochany Watsonie — odezwał się dobrze mi znany glos. —
Zdaje mi się, że będzie nam przyjemniej na powietrzu, niż w tej norze.

Śmierć na moczarach

Przez chwalę siedziałem osłupiały, z zapartym oddechem, nie dowierzając własnym
uszom. Potem oprzytomniałem, a ciężar odpowiedzialności spadł mi z serca. Tylko
jeden człowiek na świecie miał głos tak zimny, przenikliwy i ironiczny.
— Holmes! — krzyknąłem. — Holmes!
— Wyjdź już — odezwał się — i proszę cię, tylko ostrożnie z rewolwerem.
Schylając się wszedłem przez niski otwór i spostrzegłem swojego przyjaciela,
siedzącego na kamieniu. Na widok mojej zdumionej miny jego szare oczy zabłysły
wesoło. Schudł nieco, w jego twarzy widać było zmęczenie, ale był bardzo ożywiony,
twarz opaliła mu się i zaczerwieniła od wiatru. Ubrany w sportowy garnitur i czapkę,
wyglądał, jak zwykły turysta, zwiedzający moczary. Dbały o czystość, jak kot o

background image

swoje futerko — co jest dla niego charakterystyczne — starał się, być tak ogolony i
nieskazitelnie ubrany, jakby wyszedł z mieszkania przy Baker Street.
— Nigdy się jeszcze tak nie ucieszyłem, że cię widzę — powiedziałem ściskając jego
dłoń.
— Ani nie byłeś równie zaskoczony, co'?
— Tak... przyznaję.
— Mogę cię zapewnić, że moje zdumienie było nie mniejsze niż twoje. Nie miałem
pojęcia, że odkryłeś moją kryjówkę, ani że w niej siedzisz, dopóki nie stanąłem jakieś
dwadzieścia kroków od wejścia.
— Poznałeś ślady moich butów?
— Nie, mój drogi, nie podjąłbym się rozpoznawania śladów twoich butów wśród
innych. Jeśli chcesz kiedyś ukryć się przede mną, musisz zmienić dostawcę tytoniu,
bo gdy ujrzę niedopałek papierosa z napisem Bardley, Oxford Street, wiem, że mój
przyjaciel Watson jest w pobliżu. Patrz, leży tam na ścieżce. Rzuciłeś go pewnie w
uroczystej chwili wejścia do pustej chaty.
— Jakbyś wiedział.
— Domyśliłem się od razu... a znając twoją bajeczną wytrwałość, byłem przekonany,
że zastanę cię tu w ukryciu, z bronią pod ręką, czekającego na mieszkańca tej
siedziby. Wziąłeś mnie więc za tego zbrodniarza?
— Nie wiedziałem kim jesteś, ale bytem zdecydowany wyjaśnić tę tajemnicę.
— Wyśmienicie, Watsonie! A w jaki sposób odkryłeś moją obecność? Dostrzegłeś
mnie może tej nocy, kiedy wybraliście się w pogoń za więźniem, a kiedy ja byłem na
tyle nieostrożny, że stanąłem w świetle księżyca?
— Tak jest, widziałem cię wtedy.
— I pewnością przeszukałeś wszystkie ruiny, aż wreszcie trafiłeś do tej?
— Nie. Widziałem chłopca, który ci pomaga i to była wskazówka, dokąd pójść.
— Aha, ten stary mężczyzna z teleskopem!... Nie mogłem dojść, co to jest, gdy
pierwszy raz zobaczyłem światło odbijające się w soczewkach. — Wstał i zajrzał do
chaty. — A... Widzę, że Cartwright przyniósł mi jedzenie... Co to? Kartka? Więc
byłeś w Coombe Tracey?
— Byłem.
— U pani Laury Lyons?
— Właśnie.
— Doskonale! Nasze poszukiwania biegły więc równolegle, a gdy zestawimy nasze
informacje, mam nadzieję, że będziemy bardzo blisko całkowitego wyjaśnienia
sprawy.
— Bardzo się cieszę, że tu jesteś, bo odpowiedzialność i tajemnica zaczynały mi za
bardzo rozstrajać nerwy. Ale, jak to się stało, że tu przyjechałeś i co tu robiłeś?
Byłem pewien, że siedzisz na Baker Street i męczysz się nad sprawą szantażu.
— Właśnie mi na tym zależało, żebyś tak myślał.
— A wiec bierzesz mnie do pomocy, ale mi nie ufasz! — zawołałem z odcieniem
goryczy. — Sądzę, że nie zasłużyłem na to z twojej strony.
— Mój drogi, twoja pomoc była nieoceniona, teraz, jak i w wielu innych
przypadkach, i proszę cię, żebyś mi wybaczył ten mały podstęp. Prawdę mówiąc,
przyjechałem tu ze względu na ciebie — miałem świadomość niebezpieczeństwa, na
jakie się narażasz, więc czułem, że muszę tu przyjechać i zbadać sprawę osobiście.
Gdybym przyjechał z sir Henrykiem i z tobą, prawdopodobnie podzielałbym wasz
punkt widzenia, a moja obecność ostrzegłaby naszych bardzo groźnych przeciwników
i byliby ostrożniejsi. Tymczasem, pozostając w ukryciu, mogłem działać swobodniej,
niż gdybym mieszkał w zamku. Stanowię żalem nieznany element w sprawie i w
krytycznej chwili mogę się do niej energicznie włączyć.

background image

— A dlaczego mnie nie wtajemniczyłeś?
— Bo gdybyś wiedział, nic by nam to nie pomogło, a mogłoby tylko spowodować
ujawnienie mojej obecności. Chciałbyś coś mi powiedzieć, albo znając twoją
przyjaźń, przynosiłbyś mi coś do jedzenia i narazilibyśmy się na niepotrzebne
niebezpieczeństwo. Wziąłem tu ze sobą Cartwrighta... pamiętasz — tego malca z
biura posłańców... — i on przynosi mi niezbędne rzeczy: bochenek chleba i czysty
kołnierzyk. Czego człowiekowi więcej trzeba? Przy tym jest bardzo zwinny i umie
uważnie patrzeć, więc jest dla mnie nieoceniony.
— A więc wszystkie moje raporty poszły na mamę?
Głos zadrżał mi gdy sobie przypomniałem, z jakim trudem i z jaką dumą je pisałem.
Holmes wyjął z kieszeni zwitek papierów.
— Mam je tutaj, mój drogi, i zapewniam cię. że je bardzo dokładnie przeczytałem.
Kazałem, żeby mi je tu przysyłano tylko z jednodniowym opóźnieniem. Muszę ci
szczerze pogratulować zaangażowania i inteligencji, jaką wykazałeś w tej niezwykle
zawikłanej sprawie.
Ta miła pochwała Holmesa załagodziła urazę, jaką miałem do niego za ten cały
podstęp, i uciszyła mój gniew. Czułem także, że miał rację i że istotnie lepiej było dla
oprawy, iż nie wiedziałem o jego obecności na moczarach.
— O, tak, już lepiej — powiedział, widząc że się rozchmurzam. — A teraz opowiedz
mi czego się dowiedziałeś od pani Laury Lyons... Od razu odgadłem, że pojechałeś do
niej. Jest jedyną osobą w Coombe Tracey, która może nam się przydać. Gdybyś do
niej nie pojechał dziś, prawdopodobnie ja pojechałbym tam jutro.
Słońce już zupełnie zaszło i na moczarach zaległa ciemność. Powietrze znacznie się
ochłodziło — schroniliśmy się więc w chacie i tu, siedząc w mroku, opowiedziałem
Holmesowi rozmowę z panią Lyons. Słuchał jej tak uważnie, że niektóre szczegóły
musiałem powtarzać dwukrotnie.
— To wszystko jest bardzo ważne — odrzekł, gdy skończyłem. Wypełniłeś
niezrozumiałą dla mnie dotąd lukę. Czy wiesz, że tą panią łączą ze Stapletonem
bardzo bliskie stosunki.
— Nie wiedziałem, że znają się tak dobrze.
— O, bardzo... Widują się, pisują do siebie, słowem, kontakty między nimi są
doskonałe. Jest to bardzo potężna broń w naszych rękach. Gdyby tylko mogła mi
posłużyć do uwolnienia jego żony...
— Jego żony?
— Teraz ja wyjaśnię ci parę spraw, w zamian za wszystkie twoje informacje. Otóż,
kobieta, która uchodzi tutaj za pannę Stapleton, jest jego żoną.
— Na Boga, Holmesie! Czy jesteś tego pewien? Jak mogłeś dopuścić. żeby sir
Henryk się w niej zakochał?
— Uczucie sir Henryka nie mogło zaszkodzić nikomu innemu poza nim samym.
Zauważyłeś, że Stapleton bardzo uważał, żeby baronet nie zbliżył się zbytnio do niej i
nie zalecał. Powtarzam, ci, że ta kobieta jest jego żoną, a nie siostrą.
— Po co ta dziwna mistyfikacja.
— Dlatego, że przewidział, iż będzie mu bardziej użyteczna w charakterze wolnej
kobiety. W tym momencie wszystkie moje ukryte przeczucia, wszystkie nieuchwytne
podejrzenia skierowały się w stronę przyrodnika. Zobaczyłem teraz w tym
obojętnym, bladym człowieku w słomkowym kapeluszu, z siatką na motyle w ręku —
człowieka bardzo cierpliwego, piekielnie chytrego, z uśmiechniętą twarzą i duszą
mordercy.
— A więc to on jest naszym wrogiem?... On nas śledził w Londynie?
— Tak mi się wydaje.
— A ostrzeżenie... To pewnie ona je wysłała?

background image

— Naturalnie.
Spośród tajemnic, które tak długo nas otaczały, zaczął wyłaniać się jakiś jeszcze
nieuchwytny, potworny zamysł.
— Czy jesteś tego pewien? Skąd wiesz, że ta kobieta jest żoną Stapletona —
spytałem.
— Stąd, że gdy spotkał się z tobą pierwszy raz, zapomniał się tak bardzo, iż
opowiedział ci niektóre prawdziwe fakty ze swojego życia. Zdaje mi się. że już nieraz
żałował tego swego gadulstwa. Stapleton był rzeczywiście niegdyś właścicielem
szkoły w jednym z hrabstw w północnej Anglii. Otóż, nie ma nic łatwiejszego, jak
odnaleźć ślady dyrektora szkoły. Istnieją agencje szkolne, które mogą stwierdzić
tożsamość każdego pedagoga. Niedługie poszukiwania wykazały, że zamknięto w
tamtych okolicach szkołę, a towarzyszyły temu ohydne okoliczności. Właściciel
szkoły, który jednak nazywał się inaczej, zniknął razem z żoną. Rysopis zgadzał się.
więc gdy dowiedziałem się jeszcze, że ten mężczyzna zajmował się entomologią, nie
miałem już żadnej wątpliwości.
Ciemności zaczynały się rozpraszać, do wyjaśnienia pozostało jednak jeszcze wiele
szczegółów.
— Jeśli ta kobieta jest istotnie żoną Stapletona, jaką rolę odegrała pani Laura Lyons?
— spytałem ponownie.
— To wyjaśniły twoje poszukiwania. Twoja rozmowa z nią przyczyniła się bardzo do
wyjaśnienia sytuacji. Nic nie wiedziałem o jej planowanym rozwodzie. Ponieważ
uważa Stapletona za kawalera, liczy z pewnością, że on się z nią ożeni.
— A gdy się dowie prawdy?
— Zyskamy sprzymierzeńca. Więc przede wszystkim musimy się z nią zobaczyć...
obaj, i to jutro. Ale, Watsonie, czy nie uważasz, że za długo trwa twoja nieobecność
na stanowisku. Powinieneś już być w Baskerville Hall.
Ostatnie purpurowe blaski zgasły na zachodzie — noc zeszła na moczary, a na niebie
roziskrzyły się pierwsze gwiazdy.
— Jeszcze jedno pytanie — powiedziałem wstając. — Nie powinniśmy mieć wobec
siebie tajemnic. Co to wszystko znaczy? Do czego zmierza Stapleton? Jaki ma cel?
— Morderstwo, Watsonie — odpowiedział Holmes zniżonym głosem —
wyrafinowane, rozmyślne, z zimną krwią popełnione morderstwo. Nie żądaj ode mnie
szczegółów. Zastawiłem na niego pułapkę, podobnie, jak on na sir Henryka, a dzięki
twojej pomocy, mam go już prawie w ręku. Grozi nam tylko jedno niebezpieczeństwo
— może nas zaskoczyć i wymierzyć cios, zanim będziemy gotowi do walki. Jeszcze
jeden, najwyżej dwa dni, a będę miał wszystkie dowody. Tymczasem ty czuwaj nad
baronetem równie troskliwie, jak czuwa kochająca matka nad chorym dzieckiem.
Twój dzisiejszy wyjazd był konieczny, a mimo to wolałbym, żebyś nie opuszczał sir
Henryka. Słyszysz?
Okropny krzyk — krzyk śmiertelnego strachu i przerażenia rozdarł panującą na
moczarach ciszę. Zamarła mi krew w żyłach.
— O, Boże! — wyjąkałem. — Co tu jest?
Holmes zerwał się na równe nogi. Jego olbrzymia postać zarysowała się w wejściu —
stał z pochylonymi ramionami, z głową wysuniętą do przodu, usiłując wzrokiem
przeniknąć ciemności.
— Cicho! — szepnął — Cicho.
Usłyszeliśmy ten krzyk dlatego, że był gwałtowny, choć pochodził z odległej części
mokradeł. Teraz rozległ się znów bliżej, głośniejszy i jeszcze bardziej przejmujący.
— Gdzie to jest? — szepnął Holmes, a drżenie głosu wskazywało, że ten człowiek z
żelaza jest do głębi poruszony. — Gdzie to jest, Watsonie?
— Zdaje mi się, że tam — odparłem, wskazując w ciemność.

background image

— Nie, tam.
I znów ten okrzyk trwogi, głośniejszy i znacznie bliższy, rozległ się wśród ciszy
nocy...
Ale tym razem przyłączył się do niego inny dźwięk — głuche warczenie, rytmiczne, a
jednak groźne, które wzmagało się i cichło, jak nieustający szum morskich fal.
— Pies! — krzyknął Holmes. — Chodź, Watsonie, chodź szybko! Boże, żebyśmy
tylko nie przyszli za późno!
I popędził naprzód, a ja biegłem tuż za nim. Nagle, gdzieś spośród skał przed nami,
usłyszeliśmy ostatni rozpaczliwy wrzask, a potem rozległ się głuchy łoskot.
Stanęliśmy, nadsłuchując. Żaden inny dźwięk nie przerwał już przytłaczającej ciszy
tej bezwietrznej nocy.
Holmes przycisnął dłoń do czoła, jak człowiek nieprzytomny. Po chwili tupnął
niecierpliwie.
— Zwyciężył, Watsonie. Spóźniliśmy się.
— Nie, nie... To niemożliwe!
— Jestem chyba szalony, że do tej chwili zostawiłem go w spokoju! Patrz, Watsonie,
co wynikło z tego, że opuściłeś zamek! Ale przysięgam, jeżeli stało się najgorsze, co
mogło się stać, zemścimy się.
Biegliśmy w ciemności, potykając się o głazy, przedzierając przez krzaki jałowca,
wdrapując na wzgórza i zbiegając ze stoków. ciągle kierując się do miejsca, skąd
dobiegały nas straszne odgłosy. Z każdego wzgórza Holmes rozglądał się uważnie
dokoła. ale czarny mrok zalegał moczary a wśród rozległego pustkowia nic się nie
poruszało.
— Czy coś widzisz?
— Nic.
— Ale... Słuchaj... Co to jest?
Usłyszeliśmy cichy jęk. Znów, z lewej strony! Łańcuch skał kończył się tu nagle,
tworząc urwistą pochyłość, w której leżało cos czarnego i bezkształtnego.
Przedzierając się wśród głazów, zbliżyliśmy się do tego miejsca i zobaczyliśmy
mężczyznę leżącego twarzą do ziemi. Byt skulony, z głową pod sobą. Miał
podniesione ramiona, a całe ciało skurczone jak do skoku. Wyglądał tak dziwacznie,
że nie zdawałem sobie sprawy, że umierał. Ciemna postać, nad którą obaj
pochylaliśmy się, nie wydała już nawet najcichszego szeptu. Holmes przesunął ręką
po leżącym i poderwał się zaraz z krzykiem. Płomień zapałki, którą zaświecił, padł na
jego zakrwawione palce i na strumień krwi, który wypływał z roztrzaskanej czaszki
ofiary. Blask oświetlił jeszcze coś więcej — to było ciało sir Henryka Baskervilla!
Zamarliśmy z przerażenia. Obaj pamiętaliśmy jego dziwaczny garnitur ceglastego
koloru, w którym ujrzeliśmy go po raz pierwszy na Baker Street. Zdążyliśmy go
dostrzec nim zgasła zapałka, a razem z nią nasza nadzieja. Holmes odetchnął głęboko
i, mimo ciemności, widziałem, że zbladł.
— Bandyta! — syknąłem przez zaciśnięte zęby- — Nigdy sobie nie daruję, że
dopuściłem do tego nieszczęścia!
— Jestem bardziej winny od ciebie. Goniąc za drobnymi szczegółami, chcąc mieć
niezbite dowody, pozwoliłem zabić swojego klienta. Jest to największa porażka, jaka
mnie spotkała w mojej karierze. Ale skąd mogłem wiedzieć, że sir Henryk, pomimo
moich ostrzeżeń, zechce narażać życie i będzie sam chodził po moczarach? Jak
mogłem to przewidzieć?
— I pomyśleć, że słyszeliśmy jego krzyki... Boże, co za krzyki!... i nie zdołaliśmy go
ocalić! Gdzie jest ten okropny pies, który go zabił? Włóczy się pewnie jeszcze wśród
skał. A Stapleton? Gdzie się kryje? Zapłaci za tę zbrodnię.
— Zapłaci. Już ja się o to postaram. Stryj i bratanek zamordowani... Jeden umarł z

background image

przerażenia na sam widok zwierzęcia, które uważał za coś nadprzyrodzonego, drugi
znalazł śmierć uciekając przed tą bestią. Ale teraz musimy jeszcze dowieść związków
między człowiekiem a zwierzęciem. A nie możemy nawet udowodnić, że taki pies w
ogóle istnieje, skoro tylko słyszeliśmy szczekanie i warczenie, a sir Henryk zmarł na
skutek upadku. Ale przysięgam na wszystkie świętości, że choć ten Stapleton jest
przebiegły i sprytny, dopadnę go w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Ze ściśniętym sercem staliśmy nad okaleczonym ciałem, poruszeni nagłą i
nieodwołalną katastrofą, która tak smutnie zakończyła naszą długą i trudną pracę.
Księżyc powoli wysuwał się zza chmur. Weszliśmy na skały, z których spadł nasz
biedny przyjaciel i ze szczytu spoglądaliśmy na moczary, w połowie już osrebrzone
blaskiem księżyca, w połowie jeszcze tonące w mroku.
Daleko, w kierunku Grimpen, jaśniało jedno żółte światełko. Mogło płonąć jedynie w
samotnej siedzibie Stapletonów. Zakląwszy wściekle, podniosłem pięść i spytałem
Holmesa:
— Dlaczego nie mielibyśmy schwytać go od razu?
— Nie mamy jeszcze wystarczających dowodów. Ten bandyta jest niezwykle zręczny
i przebiegły. W sądzie nie chodzi o to, co się wie, ale o to, czego można dowieść.
Jeden fałszywy krok z naszej strony, a morderca może nam się jeszcze wymknąć.
— Co w takim razie zrobimy?
— Będziemy mieli jutro wiele roboty, bądź spokojny. Tymczasem oddajmy naszemu
biednemu przyjacielowi ostatnią posługę.
W świetle księżyca ciało było wyraźnie widoczne. Gdy znów spojrzałem na postać
pokrzywioną w przedśmiertelnym skurczu zabolało mnie serce, a w oczach pojawiła
się mgła.
— Trzeba wezwać pomoc, Holmesie. Sami nie zdołamy zanieść go do zamku...
Wielkie nieba, człowieku, czyś ty oszalał?
Holmes krzyknął, pochylił się nad zwłokami, a teraz skakał, śmiał się i ściskał moją
rękę. Nie poznawałem swojego poważnego, zawsze panującego nad sobą przyjaciela.
— Broda!... Broda! Ten człowiek ma brodę!
— Brodę?
— To nie baronet... to... ależ tak... to mój sąsiad, zbiegły więzień!
Z gorączkowym pośpiechem odwróciliśmy ciało i w świetle księżyca ukazała się nam
zakrwawiona broda. Nie można było pomylić się widząc to wystające czoło i zapadłe
zwierzęce oczy. Poznałem twarz Seldena, którą widziałem wcześniej nad świecą w
szczelinie skały. I w tej chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Przypomniałem
sobie, że baronet podarował swoją starą garderobę Barrymorowi. Barrymore zaś dał
ją Seldenowi, chcąc mu pomóc w ucieczce. Buty, koszula, czapka — należały
wcześniej do sir Henryka.
Wypadek był niewątpliwie bardzo smutny, ale sądy i tak skazały nieszczęśnika na
śmierć. Już uspokojony, opowiedziałem Holmesowi historię garderoby Seldena.
— W takim razie to ubranie stało się przyczyną jego śmierci — powiedział. — Teraz
jest już jasne, że do wytresowania psa Stapleton użył jakiegoś przedmiotu, należącego
do sir Henryka. Najprawdopodobniej, posłużył mu do tego but, który zginął w hotelu,
pies pobiegł więc za Seldenem. Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia, skąd Selden mógł
w ciemnościach wiedzieć, że ściga go pies?
— Prawdopodobnie go słyszał.
— Tak twardy człowiek, jak ten morderca, nie przeraziłby się słysząc szczekanie psa
na moczarach, aby krzyczeć jak wariat o pomoc, narażając się na aresztowanie.
Sądząc z tego co słyszeliśmy musiał długo uciekać przed zwierzęciem. Skąd jednak
wiedział, że ściga go pies?
— Jeśli przypuścimy, że wszystkie nasze wnioski są słuszne, to nie rozumiem

background image

dlaczego ten pies,..
— Ja nic nie przypuszczam.
— Otóż dlaczego ten pies został wypuszczony dzisiaj? Sądzę, że nie wałęsa się stale
swobodnie po moczarach. Stapleton nie wypuściłby go gdyby nie miał powodu
spodziewać się, że sir Henryk wyjdzie dziś wieczorem.
— Trudniej jest odpowiedzieć na moje pytanie. Twoje, jak sądzę, wkrótce zostanie
wyjaśnione, podczas gdy moje na zawrze pozostanie tajemnicą. A teraz, co zrobimy
ze zwłokami? Nie możemy ich zostawić.
— Proponuję, żeby je położyć w najbliższych ruinach, dopóki nie zawiadomimy
policji.
— Doskonale. Myślę, że damy sobie radę sami... Watsonie, a to co? Patrz, to on... Co
za piekielna odwaga. Tylko ani słowem nie zdradź swoich podejrzeń... Ani słówka,
inaczej runą wszystkie moje plany. Zbliżała się do nas jakaś postać, idąca ścieżką
przez moczary. Wkrótce dostrzegłem żar zapalonego cygara, a w bladym świetle
księżyca poznałem drobną postać i skaczący chód przyrodnika. Gdy nas zauważył,
przystanął, po czym ruszył do nas.
— Doktorze Watson, to pan? Ze wszystkich ludzi na świecie pana najmniej
spodziewałem się zastać tu, na moczarach, o tak późnej porze. Ale, mój Boże, kto to?
Jakiś ranny? Nie... Niech mi pan nie mówi, że to nasz przyjaciel sir Henryk!
Minął mnie z pośpiechem i pochylił się nad ciałem. Słyszałem, jak zaczerpnął
głęboko powietrza, a cygaro wypadło mu z dłoni.
— Kto... Kto to jest?
— Selden, więzień, który uciekł z Princetown.
Śmiertelnie blady Stapleton odwrócił się do nas, lecz z wielkim wysiłkiem pokonał
swoje zdumienie i rozczarowanie.
Badawczo spoglądał kolejno na mnie i na Holmesa.
— Mój Boże! Co za smutne wydarzenie! Co spowodowało jego śmierć?
— Zdaje się, że roztrzaskał sobie głowę, spadając z tych skał. Przechadzałem się z
przyjacielem po moczarach, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk.
— Ja również usłyszałem krzyk i dlatego wyszedłem. Byłem niespokojny o sir
Henryka.
— Dlaczego właśnie o sir Henryka?
Nic mogłem się powstrzymać od tego pytania.
— Dlatego, że prosiłem go, by spędził u nas wieczór i byłem zdziwiony, że nie
przyszedł. Gdy usłyszałem krzyki na moczarach, ogarnął mnie niepokój. Ale —
przenikliwe oczy przyrodnika znów biegały od mojej twarzy do twarzy Holmesa —
czy nie słyszeliście panowie nic innego, oprócz krzyku?
— Ja nie — odparł Holmes — a ty?
— Ja też nie!
— Ale dlaczego zadaje pan to pytanie? — spytał Holmes.
— O, tylko tak... Panowie znają przecież opowieści, krążące tu wśród chłopów, o
jakimś olbrzymim psie, który straszy... Mówią, że niekiedy wyje nocami.
Zastanawiałem się więc nad tym, czy nie było słychać tej nocy jakiegoś odgłosu,
który mógłby usprawiedliwić tę legendę.
— Nie słyszeliśmy nic podobnego — odrzekłem.
— A czemu pan przypisuje śmierć tego człowieka?
— Jestem pewien, że opanował go strach, w jakim ciągle żył, bojąc się wykrycia. W
nagłym obłędzie biegł po moczarach, dostał się bezwiednie na te skały i spadł,
roztrzaskując sobie głowę.
— Pańskie przypuszczenie jest bardzo prawdopodobne — powiedział Stapleton i
odetchnął głęboko, co świadczyło, że doznał wielkiej ulgi. — A co pan myśli, panie

background image

Holmes?
Mój przyjaciel lekko się ukłonił.
— Jak pan szybko rozpoznaje ludzi — odrzekł.
— Spodziewaliśmy się tutaj pana od czasu przyjazdu doktora Watsona. Przyjechał
pan w porę, by zostać świadkiem tragedii.
— Tak, rzeczywiście. Nie wątpię, że przypuszczenia mojego przyjaciela okażą się
prawdziwe. Niemiłe wspomnienie zabiorę z sobą jutro do Londynu.
— A... jutro pan wyjeżdża?
— Mam taki zamiar.
— Spodziewam się, że pański pobyt wyjaśnił nieco wypadki, które nas tak
zaniepokoiły.
Holmes wzruszył ramionami.
— Nie zawsze wszystko się udaje. Tu potrzeba faktów, a nie legend i pogłosek.
Dotąd nic w tej sprawie nie wykryłem.
Mój przyjaciel mówił zupełne szczerym, swobodnym głosem. Niemniej Stapleton
patrzył na niego uważnie. Po chwili zwrócił się do mnie.
— Chciałbym przenieść tego biedaka do mojego domu, ale boję się, że moja siostra
bardzo by się przeraziła. Sądzę, że jeśli zakryjemy mu twarz, może tu poleżeć
bezpiecznie do rana.
Tak zrobiliśmy. Potem, nie dając się zaprosić do Stapletona, ruszyliśmy z Holmesem
do Baskerville Hall. Przyrodnik został sam. Odwróciliśmy się po chwili i
widzieliśmy, jak szedł wolnym krokiem w głąb moczarów. Za nim, na stoku
osrebrzonym blaskiem księżyca, wielka czarna plama wskazywała miejsce, gdzie
leżał człowiek, który zginął tak niespodziewaną śmiercią.
— Dochodzimy do krytycznej chwili — powiedział Holmes po dłuższym milczeniu.
— Ależ ten człowiek ma nerwy! Jak on się trzymał na widok, że ktoś inny padł ofiarą
jego pułapki! Nie każdy zapanowałby tak nad sobą. Powiedziałem ci już w Londynie,
Watsonie, i powtarzam to teraz, że nie mieliśmy dotychczas równie przebiegłego
przeciwnika.
— Żałuję, że cię widział.
— I ja również początkowo żałowałem. Ale nie można było uniknąć tego spotkania.
— Co on teraz, twoim zdaniem, zrobi, skoro wie, że jesteś tutaj?
— Może stanie się ostrożniejszy, a może też od razu zrobi cos nieostrożnie. Jak
większość wytrawnych przestępców, może za bardzo zaufa własnej mądrości i
wyobrazi sobie, że zmylił nas zupełnie.
— Dlaczego nie mielibyśmy od razu go aresztować?
— Mój drogi, jesteś człowiekiem czynu. Wrodzony popęd skłania cię zawsze do
energicznego działania. Przypuśćmy, że aresztowalibyśmy Stapletona dzisiaj w nocy.
Co byśmy na tym skorzystali? Niczego nie moglibyśmy mu udowodnić, i na tym
właśnie polega jego piekielna przebiegłość. Gdyby działał przy pomocy innego
człowieka, moglibyśmy wykryć jego wspólnika i zyskać świadka, ale jeśli nawet
odnajdziemy tego olbrzymiego psa, nie pomoże nam to założyć stryczek na kark jego
pana.
— Mamy przecież dostatecznie wiele dowodów.
— Nie sądzę... Tylko same podejrzenia i przypuszczenia. Wyśmiano by nas w sądzie,
gdybyśmy poszli z taką legendą i z takimi dowodami.
— A śmierć sir Karola?
— Znaleziono go nieżywego, bez najmniejszych obrażeń. Ty i ja wiemy, że umarł ze
strachu i wiemy też, co go tak przeraziło, ale w jaki sposób przekonamy o tym
dwunastu ograniczonych sędziów przysięgłych? Gdzie są siady psa? Gdzie są znaki
jego kłów? Wiemy, oczywiście, że pies nie dotknął zmarłego i że sir Karol skonał,

background image

zanim to bydlę go dopadło. Ale musimy tego wszystkiego dowieść, a to niemożliwe.
— No, a wypadek z dzisiejszej nocy?
— Na nic się nam nie przyda. Znów nie było bezpośredniego związku między psem a
śmiercią tego człowieka. Nie widzieliśmy psa. Słyszeliśmy go, ale nie moglibyśmy
dowieść, ze ścigał właśnie tego więźnia. Bo i z jakiego powodu? Nie, mój drogi,
musimy pogodzić się z tym, że dotąd nie mamy żadnych podstaw do oskarżenia i że
musimy postarać się o niezbite dowody, pozwalające wnieść sprawę do sądu.
— A w jaki sposób zabierzesz się do tego?
— Mam nadzieję, że pomoże nam pani Laura Lyons, gdy jej wyjaśnimy całą sytuację.
Mam też jeszcze inne plany. Kto wie, co nam przyniesie jutrzejszy dzień. Myślę, ze
ostatecznie zwyciężę, zanim jutro zajdzie słońce.
Nic więcej nie mogłem się od niego dowiedzieć, i pogrążeni w myślach, doszliśmy do
bramy zamku.
— Wejdziesz ze mną? — spytałem.
— Wejdę, nie ma potrzeby, żebym się dalej ukrywał... Jeszcze jedno słowo Watsonie.
Nie wspominaj sir Henrykowi o psie. Niech myśli o śmierci Seldena to, co Stapleton
chce, żebyśmy my myśleli. Lepiej zniesie to, co go jutro czeka, pisałeś mi przecież,
jeśli się nie mylę. że jest zaproszony na obiad do Merripit House?
— Tak, i ja również.
— Ty jakoś się wykręcisz, a on pójdzie sam. Wymyślimy dla ciebie jakiś powód. A
teraz skoro spóźniliśmy się na obiad, sądzę, że dostaniemy przynajmniej kolację.

Zarzucanie sieci

Sir Henryk bardziej się ucieszył niż zdziwił widokiem Sherlocka Holmesa,

gdyż od kilku dni spodziewał się jego przyjazdu z powodu ostatnich wypadków.
Niemniej był bardzo zaskoczony, gdy spostrzegł, ze mój przyjaciel nie ma ze sobą
bagaży i że się z tego nie tłumaczy. Zaopatrzyliśmy go wkrótce we wszystko, czego
potrzebował, i przy spóźnionej kolacji, opowiedzieliśmy baronetowi nasze przygody
na tyle, na ile uznaliśmy za stosowne.
Wcześniej spełniłem przykry obowiązek: zawiadomiłem Barrymora i jego żonę o
śmierci Seldena. Ta wiadomość przyniosła kamerdynerowi wielką ulgę, ale jego żona
rozpłakała się żałośnie. Dla całego świata zmarły był człowiekiem, dopuszczającym
się zbrodni, na wpół zezwierzęconym, dla niej jednak pozostał na zawsze
samowolnym chłopcem, dzieckiem, które czepiało się jej spódnicy gdy była młodą
dziewczyną.
— Piekielnie się nudziłem w domu przez cały dzień, od wyjazdu Watsona dziś rano
— powiedział baronet. — Sądzę, że będziecie mi panowie już teraz ufali, gdyż
dotrzymałem obietnicy. Gdybym nie przysiągł, że sam nie będę wychodzić, mógłbym
przyjemniej spędzić wieczór, bo miałem zaproszenie do Stapletona.
— Nie wątpię, że spędziłby pan przyjemny wieczór — odparł Holmes sucho. — Ale
nie domyśla się pan nawet, że my już opłakiwaliśmy pana śmierć.
Sir Henryk spojrzał na nas ze zdumieniem.
— A to dlaczego?
— Ten nieszczęsny zbrodniarz ubrany był w pański garnitur. Obawiam się, że pański
lokaj, który mu go dał, będzie miał do czynienia z policją.
— Nie przypuszczam. O ile pamiętam, ubranie nie było znaczone moimi inicjałami.
— Tym lepiej dla niego, a faktycznie tym lepiej dla was wszystkich, bo wszyscy
postąpiliście wbrew przepisom. Nie jestem pewien, czy jako sumienny stróż prawa,
nie powinienem aresztować wszystkich w domu. Raporty Watsona są bardzo
obciążającymi dokumentami.

background image

— A co z naszą sprawą? — spytał baronet. — Czy udało się panu wpaść na jakiś
trop? Bo my z Watsonem nie wiemy wiele więcej niż na początku, choć siedzimy
tutaj.
— Wydaje mi się, że niedługo będę mógł wyjaśnić dokładnie całą sytuację. Sprawa
jest trudna i niesłychanie zawikłana. Niektóre elementy są jeszcze zupełnie niejasne,
ale światło, które nam je rozjaśni, już się zbliża. — Watson powiedział panu z
pewnością, że jedno stwierdziliśmy na pewno: słyszeliśmy psa na moczarach. Mogę
zatem przysiąc, że ta legenda nie jest tylko zabobonem. Miałem wiele do czynienia z
psami na Dalekim Zachodzie w Ameryce, i rozpoznam wycie psa. Jeśli pan zdoła mu
nałożyć kaganiec i uwiązać go na łańcuchu, gotów jestem ogłosić pana największym
detektywem na świecie.
— Sądzę, że założę mu kaganiec i uwiążę na łańcuchu bez wielkich trudności, jeżeli
pan mi pomoże.
— Zrobię wszystko, co mi pan każe.
— Doskonałe, żądam jednak, żeby pan był mi ślepo posłuszny i nie pytał o powody
moich poleceń.
— Dobrze, jak pan chce.
— Jeśli dotrzyma pan słowa, możemy szybko rozwiązać naszą zagadkę. Nie wątpię...
Nagle urwał i patrzył uparcie ponad moją głową w próżnię. — Światło lampy padało
prosto na jego twarz, która stała się tak uważna i zastygła jak kamień, że
przypominała klasyczny posąg, wyobrażający zdumienie i wyczekiwanie.
— Co się stało? — krzyknęliśmy obaj z baronetem.
Gdy Holmes zwrócił wzrok ku nam. wiedziałem, że wydarzyło się coś ważnego.
Twarz miał spokojną, ale w jego oczach widziałem radość.
— Proszę wybaczyć podziw znawcy — powiedział, wskazując ręką szereg portretów,
zawieszonych na przeciwległej ścianie — Watson twierdzi wprawdzie, że nie mam
pojęcia o sztuce, ale to prosta zazdrość wynikająca z tego, że nasze gusty się różnią.
Ma pan tu zbiór bardzo pięknych portretów.
— Miło mi, że je pan chwali — odparł sir Henryk, spoglądając z pewnym
zdumieniem na mojego przyjaciela. — Nie znam się na tym, co prawda, i lepiej niż
obraz umiałbym ocenić konia lub byka. Nie wiedziałem, że znajduje pan czas i na
takie zainteresowania.
— Umiem ocenić dzieło dobre, gdy je widzę, a tu jest ich wiele. Mogę przysiąc, że ta
pani tam w niebieskim jedwabiu to Kneller, a ten otyły dżentelmen, w peruce to na
pewno Reynolds. Domyślam się. że to portrety rodzinne?
— Tak jest, wszystkie.
— A czy zna pan też imiona innych swoich przodków?
— Barrymore kładł mi je do głowy i sądzę, że potrafię powtórzyć jego lekcję.
— A więc kim jest ten dżentelmen z teleskopem?
— To wiceadmirał Baskerville,. który służył pod rozkazami Rodneya w Indiach
Zachodnich. A ten w błękitnym stroju, z plikiem papierów w ręku, to sir William
Baskerville, prezes komisji Izby Gmin za Pitta.
— A ten kawaler na wprost mnie... w czarnym aksamicie i koronkach?
— O, tego dżentelmena powinien pan koniecznie poznać, gdyż on jest powodem
całego nieszczęścia. To ów wyklęty Hugon. który wywołał z piekieł psa
Baskervillów. Nie zapomnimy
go chyba.
Spoglądałem na portret z zainteresowaniem i z pewnym zdziwieniem.
— Dziwna rzecz — powiedział Holmes — ma wygląd spokojnego, skromnego
człowieka... Chociaż, co prawda, diabeł patrzy mu z oczu. Wyobrażałem go sobie
jako barczystego mężczyznę, o brutalnym wyglądzie.

background image

— Autentyczność portretu nie ulega wątpliwości bo na odwrotnej stronie płótna jest
jego imię i data 1647.
Holmes mówił już niewiele — stary portret byt dla niego widocznie bardzo
interesujący, gdyż do końca kolacji mój przyjaciel nie odrywał prawie wzroku od
płótna. Dopiero później, gdy sir Henryk poszedł spać, Holmes podzielił się ze mną
swoimi spostrzeżeniami. Zaprowadził mnie do jadalni i trzymając w ręku lichtarz ze
świecą, oświetlił zniszczony przez czas portret na ścianie.
— Czy coś tu dostrzegasz? — spytał.
Wpatrzyłem się w pociągłą, surową twarz, w długie loki, które ją otaczały, w szeroki
kapelusz z piórem i w biały koronkowy kołnierz. Ta wymuskana twarz nie miała
wprawdzie zwierzęcego wyrazu, ale była ponura i harda, miała zaciśnięte wąskie usta
i zimne, nieubłagane spojrzenie.
— Czy nie jest podobny do któregoś z twoich znajomych?
— Zdaje mi się, że dolna część twarzy przypomina sir Henryka.
— To tylko sugestia, nic więcej. Ale poczekaj chwilę.
Holmes wszedł na krzesło i trzymając świecę w lewej ręce, prawą zakrył kapelusz i
długie loki.
— Wielki Boże! — krzyknąłem zdumiony.
Na płótnie ukazało się oblicze Stapletona.
— A co teraz widzisz! Moje oczy przyzwyczaiły się badać twarze a nie dodatki.
Pierwszą umiejętnością, którą musi posiadać detektyw, jest umiejętność
rozpoznawania wszelkich przebrań.
— Niesłychane... Rzeczywiście. Można by to wziąć za portret Stapletona.
— Tak, stoimy wobec ciekawego przykładu atawizmu, zarówno zdaje się fizycznego,
jak i umysłowego. Studiowanie rodzinnych portretów może przekonać każdego do tej
teorii. Stapleton pochodzi z rodu Baskervillów, to oczywiste i nie ulega dla mnie
wątpliwości.
— I może myśleć o odziedziczeniu spadku.
— Właśnie. Ten portret przypadkowo dostarczył nam jednego z najważniejszych
ogniw, którego nam dotąd brakowało. Mamy go, Watsonie. mamy go! Nie boję się
przysiąc, że zanim minie jutrzejszy dzień, będzie trzepotał się w naszej sieci tak
rozpaczliwie, jak jego motyle. Szpilka, korek i pudełko z napisem, a możemy go
dołączyć do zbioru przy Baker Street.
Holmes, oddalając się od portretu, wybuchnął śmiechem, a zdarzało się to rzadko.
Zawsze, kiedy słyszałem ten śmiech, bywał on dla kogoś złą wróżbą.
Następnego dnia wstałem wcześnie rano, ale Holmes był już na nogach, gdyż
ubierając się, widziałem, jak szedł główną aleją parkową.
— Tak, będziemy mieli dziś gorący dzień — rzekł, gdy się spotkaliśmy i zatarł ręce
na myśl o zbliżającym się działaniu.
— Sieci są już zarzucone w odpowiednim miejscu i niebawem zacznie się połów.
Zanim noc zapadnie, będziemy wiedzieli, czy schwytaliśmy naszego wielkiego
żarłocznego szczupaka, czy też
wymknął się z sieci.
— Byłeś już na moczarach?
— Wysłałem z Grimpen do Princetown raport o śmierci Seldena. Chyba mogę was
zapewnić, iż nikt nie będzie niepokojony w związku z tą sprawą. Doniosłem też
memu wiernemu Cartwrightowi, co się ze mną stało. Chłopiec lamentowałby przed
moją jaskinią, jak pies nad grobem pana. gdybym go nie powiadomił, że jestem
bezpieczny.
— A teraz, co zamierzasz?
— Zobaczyć się z sir Henrykiem. A... Oto jest!

background image

— Dzień dobry panu — powiedział baronet. — Wygląda pan jak generał układający
plan bitwy z szefem sztabu.
— Zupełnie trafne porównanie. Watson pyta mnie właśnie o rozkazy.
— I ja również po to przychodzę.
— Doskonale. Jest pan zaproszony na obiad do naszych przyjaciół Stapletonów,
prawda?
— Spodziewam się, że i panowie pójdziecie ze mną. Slapletonowie są bardzo
gościnni i przyjmą was z radością.
— Obawiam się, że będziemy musieli pojechać z Watsonem do Londynu.
— Do Londynu?
— Tak, wydaje mi się, że teraz będziemy tam bardziej potrzebni.
Twarz baroneta spochmurniała.
— Myślałem, że pozostaniecie tu ze mną, dopóki się wszystko nie wyjaśni. Pobyt w
zamku wśród moczarów nie jest zbyt przyjemny, gdy człowiek zostaje sam.
— Mój kochany, musi mi pan ufać i spełniać ściśle wszystkie moje polecenia - Niech
pan powie Stapletonom, że z największą ochotą przyszlibyśmy z panem, ale nie
cierpiące zwłoki interesy wezwały nas do Londynu. Spodziewamy się jednak, że
wkrótce wrócimy do Devonshire. Czy nie zapomni pan im tego powiedzieć?
— Jeśli pan koniecznie chce...
— Zapewniam pana, że to nieodzowne.
Zasępione czoło baroneta pokazywało mi jasno, że był niemile dotknięty naszą
dezercją — bo tak oceniał nasz wyjazd.
— Kiedy panowie chcą jechać? — spytał sucho.
— Zaraz po śniadaniu. Pojedziemy powozem do Coombe Tracey, ale Watson
pozostawi swoje rzeczy tutaj, żeby mi pan wierzył, że wróci. Watsonie, napiszesz do
Stapletona list, że żałujesz, ale nie możesz być na obiedzie.
— Mam wielka ochotę pojechać z wami do Londynu — powiedział baronet. —
Dlaczego mam tu zostać sam?
— Bo obowiązek tak panu nakazuje. Bo dał pan słowo, że będzie pan posłusznie
wykonywał moje polecenia, a ja każę panu zostać.
— A więc dobrze, zostanę.
— Jeszcze jedno polecenie. Chcę, żeby pojechał pan do Merripit House. Stamtąd
odeśle pan jednak konie i powie Stapletonom, że wróci do domu piechotą.
— Piechotą, przez moczary?
— Tak.
— Ależ przecież tyle razy upominał mnie pan, żebym tego nie robił!
— Tym razem może się pan bezpiecznie przespacerować. Gdybym nie miał takiego
zaufania do pańskich silnych nerwów i pańskiej odwagi, nie pozwoliłbym panu na to,
ale tak musi być.
— Dobrze, a zatem pójdę.
— Jeśli zaś ceni pan własne życie, niech pan idzie przez moczary tylko prosta drogą,
prowadzącą z Merripit House do drogi z Grimpen. Jest to zresztą najbliższa droga do
domu.
— Zrobię wszystko jak mi pan polecił.
— Wyśmienicie. Chciałbym bardzo wyjechać zaraz po śniadaniu, żeby być w
Londynie popołudniu.
Byłem zdumiony tym planem, chociaż pamiętałem, że Holmes powiedział
Stapletonowi poprzedniego wieczora, iż dzisiaj wyjedzie. Nie przyszło mi jednak do
głowy, że chce abym mu towarzyszył, ani też nie mogłem zrozumieć, dlaczego obaj
mamy być nieobecni w chwili, którą on sam określił jako krytyczną.
Musiałem jednak milczeć i być mu posłuszny. Pożegnaliśmy się z naszym

background image

zasmuconym przyjacielem i dwie godziny później staliśmy już na dworcu w Coombe
Tracey, odesławszy powóz
do zaniku. Na peronie do Sherlocka Holmesa zbliżył się młody chłopak. Był to
Cartwright.
— Czy ma pan dla mnie jakieś polecenia? — zapytał.
— Pojedziesz najbliższym pociągiem do Londynu i natychmiast wyślesz do sir
Henryka Baskervilla depeszę z moim podpisem, prosząc go, aby, jeżeli znajdzie
portfel, który zgubiłem, odesłał go, jako przesyłkę poleconą, na Baker Street.
— Tak jest, proszę pana.
— A teraz idź do biura i spytaj czy nie ma dla mnie depeszy. Chłopiec wrócił z
telegramem, a Holmes przeczytał i podał mi go.
Brzmiał następująco;
Depeszę otrzymałem. Przyjeżdżam z nakazem aresztowania in blanco piąta
czterdzieści.

Lestrade.

— To odpowiedź na moją ranną depesza. Ten Lestrade jest, moim zdaniem,
najlepszym z policyjnych agentów, i może się nam przydać. A teraz, Watsonie,
myślę, ze nic możemy zrobić nic lepszego, jak złożyć wizytę naszej znajomej pani
Laurze Lyons.
Zaczynałem rozumieć plan Holmesa. Postanowił użyć baroneta do przekonania
Stapletonów, że rzeczywiście wyjechaliśmy, a wrócimy razem ze mną w chwili, gdy
będziemy potrzebni.
Depesza z Londynu, gdyby sir Henryk wspomniał o niej Stapletonom, rozproszyłaby
ich ostatnie podejrzenia. W myślach już widziałem naszą sieć zaciskającą się coraz
mocniej.
Pani Laura Lyons była w biurze, a Sherlock Holmes rozpoczął rozmowę z obcesową
szczerością, która na razie zbiła ją zupełnie z tropu.
— Usiłuję wykryć okoliczności, które towarzyszyły śmierci Karola Baskervilla —
powiedział. — Mój przyjaciel, doktor Watson, powiedział mi wszystko, czego
dowiedział się od pani, jak i to, co pani przed nim ukryła.
— A co ukryłam? — spytała wyzywająco.
— Powiedziała pani. że żądała, aby sir Karol byt przy furtce o godzinie dziesiątej.
Wiemy, że w tym właśnie miejscu i o tej godzinie zaskoczyła go śmierć. Przemilczała
pani zatem, jaki związek maja ze sobą te dwa wydarzenia.
— Nie mają żadnego związku.
— W takim razie to jest rzeczywiście dziwny zbieg okoliczności. Ale, wydaje mi się,
że mimo wszystko, zdołamy wykazać powiązania między tymi faktami. Chcę być z
panią zupełnie szczery. Uprzedzam, że naszym zdaniem, popełniono tu morderstwo, a
śledztwo może pociągnąć do odpowiedzialności nie tylko pani przyjaciela, pana
Stapletona ale i jego żonę.
— Jego żonę! — krzyknęła.
— Dla nikogo nie jest już dzisiaj tajemnicą, że osoba, którą uważano za jego siostrę,
jest w rzeczywistości jego żoną.
Pani Lyons usiadła. Objęła dłońmi poręcze fotela, a jej palce wpiły się z taką siłą, że
aż zbielały jej różowe paznokcie
— Jego żona — powtórzyła. — Jego żona. Przecież on nie jest żonaty...
Sherlock Holmes wzruszył ramionami.
— Żądam dowodów! Niech mi pan pokaże dowody! A jeśli pan może mi ich
dostarczyć...
Urwała — złowrogi błysk w jej oczach był wymowniejszy od wszelkich słów.
— Przyszedłem z tym zamiarem — odparł Holmes, wydobywając z kieszeni paczkę

background image

papierów. Oto fotografia tej pary, zrobiona w Yorku przed czterema laty. Napis
brzmi: „Państwo Vandeleur”, ale pozna go pani z łatwością, i ją również, jeśli zna ją
pani z widzenia. A tutaj są trzy rysopisy państwa Vandeleur prowadzących w swoim
czasie prywatną szkołę św. Oliviera, napisane przez wiarygodne osoby. Niech je pani
przeczyta, a jestem pewien, że nie będzie pani już miała wątpliwości co do
tożsamości tych osób.
Pani Laura spojrzała na dokumenty, a potem odwróciła do nas surową, kamienną
twarz zrozpaczonej kobiety.
— Panie Holmes — powiedziała po chwili — ten człowiek oświadczył mi się i
zapewniał, że się ze mną ożeni, jeśli dostanę rozwód. Okłamał mnie w podły sposób.
Nie powiedział nigdy słowa prawdy, dlaczego?... Dlaczego?... Wydawało mi się, że
chciał mi pomóc, a teraz widzę, iż byłam tylko narzędziem w jego rękach. Dlaczego
miałabym być wspaniałomyślna i chronić go przed skutkami jego przestępstw?...
Może mnie pan teraz pytać o wszystko, nie będę nic ukrywać. Przysięgam panu tylko,
że, gdy pisałam tamten list, nie miałam żadnych złych zamiarów wobec sir Karola
Baskervilla, który zawsze był dla mnie życzliwy.
— Całkowicie pani wierzę — odparł Sherlock Holmes. — Opowiadanie tych
wydarzeń musi być dla pani bardzo przykre. Ułatwię to, będę mówił, co się stało, a
pani może mnie poprawić, gdy się w czymś pomylę. To Stapleton namówił panią do
wysłania tego listu?
— On mi go dyktował.
— Przypuszczam, że podsunął pani myśl, iż sir Karol pomoże pani i da pieniądze na
przeprowadzenie rozwodu?
— Tak jest.
— A potem, gdy list był wystany, namówił panią, żeby nie poszła pani na spotkanie?
— Powiedział mi, że straciłby dla siebie szacunek, gdyby jakiś inny mężczyzna dał
pieniądze na ten cel i, choć nie jest bogaty, poświęci ostatni grosz, aby usunąć
dzielące nas przeszkody.
— A potem nic pani nie słyszała, aż przeczytała pani w gazecie wiadomość o śmierci
sir Karola?
— Tak.
— Stapleton kazał pani przysiąc, że nie powie pani nikomu o planowanym spotkaniu
z sir Karolem.
— Tak. Powiedział, że jego śmierć jest bardzo tajemnicza i że, jeśli powiem o liście,
padnie na mnie podejrzenie. Przestraszył mnie, żeby zmusić do milczenia.
— Oczywiście. Niemniej jednak miała pani wątpliwości?
Zawahała się i spuściła oczy.
— Znam go — odparła. — Ale, gdyby tak ze mną nie postąpił, nie zdradziłabym go
nigdy.
— Moim zdaniem, cudem się pani uratowała — powiedział Sherlock Holmes. —
Miała go pani w ręku, on o tym wiedział, a mimo to jeszcze pani żyje. Stała pani
przez kilka miesięcy nad brzegiem przepaści. Teraz musimy panią pożegnać.
Najprawdopodobniej niedługo wrócimy do tej rozmowy.
— Nasza sprawa wyjaśnia się i jedna trudność za drugą znikają z drogi — rzekł
Holmes, gdy staliśmy na dworcu, czekając na pociąg z Londynu. — Niedługo będę
mógł dokładnie przedstawić jedną z najdziwniejszych i najbardziej sensacyjnych
współczesnych zbrodni. Ci, którzy zajmują się kryminalistyką, niewątpliwie
pamiętają analogiczne wypadki w Grodnie w roku 1866. Mamy też morderstwa
Andersena w Północnej Karolinie, ale ta sprawa posiada zupełnie odrębne szczegóły.
Nawet jeszcze teraz nie mamy w ręku żadnego dowodu przeciw temu zbrodniarzowi.
Ale, zdaje mi się, że jeszcze dziś wieczór, zanim pójdę spać, jego wina będzie

background image

udowodniona.
Pociąg z Londynu wpadł z łoskotem na stację, a z wagonu pierwszej klasy wyskoczył
niski, barczysty mężczyzna. Przywitaliśmy się z nim i od razu spostrzegłem, po
pełnym szacunku zachowaniu się Lestrada wobec mojego towarzysza, że nauczył się
wielu rzeczy od czasu, kiedy zaczęli razem pracować. Pamiętam dobrze, z jakim
lekceważeniem Lestrade, jako praktyk, przyjmował wywody teoretyka, Sherlocka
Holmesa.
— Duża sprawa, co? — spytał.
— Od lat nie zdarzyło się nic podobnego — odparł Holmes.
— Mamy jeszcze dwie godziny do odjazdu. Skorzystamy z tego i zjemy obiad a
potem wypędzi pan ze swojego gardła, Lestrade, londyńską mgłę, oddychając pełną
piersią czystym wieczornym powietrzem w Dartmoor. Nie był pan nigdy w tej
okolicy?... Nie?... No, sądzę, że nie zapomni pan tej pierwszej wizyty.

Pies Baskervillów

Jedną z wad Holmesa — jeśli można to nazwać wada — była niesłychana

tajemniczość. Nie lubił zwierzać się komukolwiek ze swoich planów. Wynikało to
częściowo z jego despotycznego charakteru, gdyż lubił mieć przewagę i sprawiać
otoczeniu niespodzianki, częściowo zaś z zawodowej podejrzliwości, która
nakazywała mu nie zaniedbywać żadnych środków ostrożności. Było to bardzo
denerwujące dla współpracowników. Mnie też nieraz było przykro z lego powodu,
lecz nigdy tak bardzo, jak podczas tej długiej jazdy wśród ciemności. Zbliżała się
krytyczna chwila, mieliśmy się zdobyć na ostateczny wysiłek, a Holmes dotąd nic nie
powiedział i mogłem tylko się domyślać, co chciał zrobić.
Przebiegł mnie dreszcz podniecenia, gdy wreszcie lodowaty wicher, który wiał nam
w twarze, i ciemne rozległe przestrzenie po obu stronach wąskiej drogi, wskazały, że
znajdujemy się znów na moczarach. Każdy krok koni, każdy obrót kół zbliżał nas do
rozstrzygnięcia sprawy.
Wynajęty woźnica krępował naszą rozmowę, i musieliśmy mówić o byle czym, mimo
wewnętrznego zdenerwowania i podniecenia. Odetchnąłem z ulgą. gdy nareszcie
minęliśmy dom Franklanda i skierowaliśmy się w stronę zamku — na miejsce akcji.
Nie zajechaliśmy przed bramę, lecz wysiedliśmy w pobliżu furtki, prowadzącej do
alei. Holmes zapłacił woźnicy i kazał mu zaraz wracać do Coombe Tracey, a my
poszliśmy do Merripit House.
— Lestrade, czy ma pan przy sobie broń?
Detektyw uśmiechnął się.
— Dopóki będę miał spodnie, każę wszywać w nich kieszeń na broń, a dopóki będę
miał tę kieszeń, zawsze się w niej coś znajdzie.
— Dobrze! Mój przyjaciel i ja także jesteśmy przygotowani na wszelkie
niespodzianki.
— Jest pan tym razem bardzo tajemniczy, panie Holmes. Co mamy teraz robić?
— Czekać.
— Nie jest to wesoła okolica — odrzekł Lestrade, wzdrygając się i spoglądając
dokoła na ciemne zbocza pagórków i na olbrzymie obłoki mgły, unoszące się nad
trzęsawiskiem. — Zdaje mi się, że widzę przed nami światła w jakimś domu.
— To Merripit House, cel naszego marszu. Proszę iść dalej na palcach i mówić tylko
szeptem.
Szliśmy ostrożnie ścieżką, prowadzącą do siedziby Stapletonów. O jakieś dwieście
metrów przed domem Holmes zatrzymał nas.
— Wystarczy — rzekł. — Te skały na prawo świetnie nas zasłonią.

background image

— Więc tutaj mamy czekać.
— Tak, tutaj urządzimy małą zasadzkę. Lestrade, niech pan wejdzie do tego
zagłębienia. Watsonie, byłeś w tym domu? Czy możesz opisać mi układ pokojów? Co
jest za tymi zakratowanymi oknami?
— Wydaje mi się, że to okna kuchni.
— A to dalej, tak jasno oświetlone?
— To pewnie okna jadalni.
— Rolety są podniesione. Ty najlepiej znasz teren, podejdź więc cicho i zobacz, co
robią... Ale, na miłość Boską, nie zdradź się, niech się nie domyśla, że ich ktoś śledzi!
Na palcach doszedłem ścieżką pod niski mur, opasujący sad i już bezpieczniejszy za
tą osłoną, zakradłem się chyłkiem do miejsca, z którego mogłem patrzeć przez nie
zasłonięte okno. W pokoju byli tylko dwaj mężczyźni — sir Henryk i Stapleton.
Siedzieli zwróceni do mnie bokiem, po obu stronach okrągłego stołu. Obaj palili
cygara, przed nimi stała kawa i wino. Stapleton mówił z ożywieniem, ale baronet
wydawał się blady i roztargniony. Być może niepokoiła go myśl o samotnym marszu
wśród moczarów.
Po chwili Stapleton wstał i wyszedł z pokoju. Sir Henryk napełnił kieliszek, wsunął
się w fotel i puścił obłok dymu z cygara. Usłyszałem skrzypnięcie drzwi i odgłos
butów na żwirze. Ktoś szedł ścieżką, z drugiej strony muru. za którym czatowałem.
Wychyliłem się i zobaczyłem, przyrodnika stojącego przed drzwiami pawilonu w
kącie sadu. Klucz zazgrzytał w zamku, a gdy Stapleton wszedł do pawilonu dobiegł
mnie dziwny odgłos —jakby trzaskanie z bicza. Przyrodnik był tam nie dłużej niż
minutę, po czym znów usłyszałem zgrzyt klucza. Stapleton minął mnie i wszedł do
domu. Widziałem, jak usiadł znów przy gościu, a ja ostrożnie, po cichu, wróciłem do
swoich towarzyszy i opowiedziałem im, co zobaczyłem.
— A więc mówisz. Watsonie, że pani tam nie ma? — spytał Holmes, gdy skończyłem
raport.
— Nie.
— Gdzie może zatem być, jeśli w żadnym innym pokoju, oprócz kuchni, nie ma
światła?
— Nie mam pojęcia.
Wspominałem, że nad wielkim trzęsawiskiem zawisła gęsta, biała mgła. Posuwała się
wolno ku nam, jak ruchomy mur, niski, ale i nieprzenikniony. Oświetlona blaskiem
księżyca, z dziurawiącymi ją w dali szczytami skał. robiła wrażenie bezbrzeżnego,
lśniącego pola lodowego. Holmes stał zwrócony twarzą ku mglistej fali i patrząc, jak
rozciągała się leniwie, lecz nieprzerwanie, mruknął coś niecierpliwie.
— Idzie na nas, Watsonie.
— Czy to nam w czymś przeszkadza?
— Bardzo... Jest to jedyna rzecz, która może pokrzyżować moje plany. Sir Henryk na
pewno wkrótce wyjdzie. Już dziesiąta. Nasz sukces, a nawet jego życie zależy od
tego, żeby wyszedł, zanim mgła rozłoży się na ścieżce.
Noc była cicha i pogodna. Gwiazdy migotały chłodnym blaskiem. a półksiężyc
oblewał cały krajobraz łagodnym, bladym światłem. Przed nami stała ciemna bryła
domu, z dachem najeżonym kominami, odcinającymi się ostro na tle osrebrzonego
nieba. Szerokie smugi światła padały z okien parteru na sad i wydłużały się aż do
moczarów. Nagle jedna z nich zgasła. To służba opuściła kuchnię. Pozostała tylko
lampa w jadalni, gdzie dwaj mężczyźni, gospodarz-morderca i nieświadomy
grożącego mu niebezpieczeństwa gość. gawędzili jeszcze, paląc cygara.
Z każdą minutą białe obłoki, zakrywające połowę moczarów, przysuwały się bliżej
domu. Już pierwsze cienkie płatki waty kłębiły się dokoła padającej z okna smugi
światła. Dalsza część muru była już niewidoczna, a drzewa zaczynały znikać za

background image

białym tumanem.
Niebawem obłoki mgły podpełzły z dwóch stron pod oba rogi domu i połączyły się,
tworząc gęstą falę, na której wyższe piętro i dach unosiły się, niby dziwaczny okręt na
mistycznym morzu.
Holmes uderzał pięścią w skałę, która nas zasłaniała, i kręcił się niecierpliwie.
— Jeśli sir Henryk nie wyjdzie za kwadrans, ścieżka zupełnie zniknie we mgle. Za
pół godziny nie będziemy już widzieli własnych rąk przed oczami.
— Może cofniemy się nieco dalej na wzgórze?
— Dobrze... Tak istotnie będzie lepiej.
Tak więc w miarę, jak morze mgły płynęło dalej, cofaliśmy się przed nim, aż
wreszcie byliśmy już o pół mili od domu.
A gęsta biała fala, osrebrzona światłem księżyca, posuwała się leniwie, lecz
nieubłaganie.
— Cofamy się za daleko — powiedział Holmes — Baronet może zostać napadnięty,
zanim zdoła dojść do nas. Musimy koniecznie pozostać już tu gdzie jesteśmy.
Ukląkł i przyłożył ucho do ziemi.
— Bogu dzięki! Wydaje mi się, że nadchodzi.
Ciszę na moczarach przerwał odgłos pospiesznych kroków. Ukryci wśród głazów,
wpatrywaliśmy się przed siebie, usiłując przebić wzrokiem unoszący się biały mur.
Odgłos stawał się coraz głośniejszy i poprzez mgłę, jak spoza zasłony- ukazał nam się
ten, na którego czekaliśmy. Gdy wyszedł z mgły, pod roziskrzone gwiazdami niebo,
obejrzał się ze zdumieniem dokoła, a potem szybkim krokiem szedł ścieżką, przeszedł
tuż obok naszej kryjówki i zaczął wchodzić na stok wzgórza, wznoszącego się za
nami. Idąc zwracał głowę to w lewo. to w prawo, rozglądając się z niepokojem.
— Uwaga! — zawołał Holmes, i dobiegł mnie suchy dźwięk kurka rewolweru. —
Idzie!
Gdzieś z głębi pełznącego ku nam morza mgły dobiegał lekki, nieustający tupot. Już
tylko pięćdziesiąt jardów dzieliło nas od białych tumanów — patrzyliśmy w nie
wszyscy trzej, niepewni, co za potwór się z nich wyłoni. Klęczałem tuż obok
Holmesa. Spojrzałem na jego twarz. Była blada, ale ożywiało ją niesłychane
podniecenie, jego oczy płonęły w blasku księżyca. Nagle jednak otworzyły się
szeroko, patrząc z osłupieniem a usta rozchyliły się drgając. W tej samej chwili
Lestrade krzyknął przeraźliwie i padł twarzą na ziemię.
Zerwałem się na równe nogi. Moja zdrętwiała dłoń zacisnęła się na rękojeści
rewolweru, czułem, że umysł odmawia mi posłuszeństwa na widok strasznego
widma, które wyskoczyło z mgły.
Był to pies — pies czarny jak węgiel, olbrzymi, jakiego dotąd nikt śmiertelny nie
widział. Jego paszcza zionęła ogniem, ślepia iskrzyły się, jak płonące pochodnie, z
nozdrzy buchały płomienie, a migocące płomyki strzelały z. sierści na całym
grzbiecie.
Majaki chorego umysłu nie mogły stworzyć nic równie dzikiego, przerażającego,
szatańskiego, jak ten czarny potwór, który wypadł z tumanów mgły.
Olbrzymie zwierzę długimi skokami pędziło ścieżką, w ślad za naszym przyjacielem.
Ten widok tak nas oszołomił, że zupełnie zdrętwieliśmy i nieziemskie zwierzę minęło
nas, zanim odzyskaliśmy przytomność.
Holmes i ja jednocześnie wystrzeliliśmy z rewolwerów, a zwierzę zawyło straszliwie.
Mieliśmy dowód, ze przynajmniej jeden z nas strzelił celnie. Jednak pies nie
zatrzymał się lecz pędził dalej w szalonych skokach. Nagle w świetle księżyca
spostrzegliśmy, jak sir Henryk odwrócił się, stanął, z przerażeniem wzniósł ręce w
górę i wpatrywał się w straszliwe widmo, które go ścigało.
Wycie rannego psa rozproszyło wszystkie nasze obawy. Jeśli można go było zranić,

background image

był z tego świata, a skoro raniliśmy go, mogliśmy go także zabić.
Nigdy w życiu nie widziałem człowieka biegnącego takim szalonym pędem, jak biegł
Holmes tej nocy. Mam, jak to już zaznaczyłem, opinię świetnego biegaczu, ale
prześcignął mnie tak łatwo, jak ja prześcignąłem małego Lestrada. Biegnąc,
słyszeliśmy krzyki sir Henryka i głuche warczenie psa. Nadbiegłem w chwili, gdy
potwór skoczył na swą ofiarę, powalił ją na ziemią i już miał chwycić za gardło, gdy
Holmes wpakował bestii w bok pięć kul z rewolweru.
Z ostatnim śmiertelnym skowytem, wyszczerzając kły, jakby chwytał coś w
powietrzu, pies stanął na dwóch łapach, runął na wznak, kilka razy drgnął
konwulsyjnie i przewrócił się na bok. Drżąc pochyliłem się nad nim, przyłożyłem
rewolwer do potwornego łba i — już nie strzeliłem. Olbrzymi pies nie żył.
Sir Henryk leżał zemdlony tam, gdzie upadł. Rozerwaliśmy mu kołnierzyk i Holmes
odetchnął głęboko, gdy się przekonał. że nie jest ranny i że ratunek przyszedł w porę.
Powieki naszego przyjaciela zaczęły drgać — usiłował je otworzyć. Lestrade wlał mu
kilka kropel koniaku przez zaciśnięte zęby i niebawem spoglądały na nas wystraszone
oczy baroneta.
— Wielki Boże! — szepnął. — Co to było? Co to było, na miłość Boską?
— Cokolwiek to było, już nie istnieje — odparł Holmes. — Raz na zawsze zabiliśmy
widmo, prześladujące ród Baskervillów.
Leżące przed nami zwierzę, przerażało rozmiarami i siłą. Był to mieszaniec ogara i
brytana, smukły, dziki, wielki, jak młoda lwica. Nawet teraz, gdy był martwy z
olbrzymiego pyska unosił się błękitnawy płomyk, a ogniste pierścienie jaśniały
dokoła małych, głęboko osadzonych, okrutnych ślepiów. Przesunąłem dłonią po
gorejącym pysku, gdy ją podniosłem, moje palce zaświeciły w ciemności.
— Fosfor — powiedziałem.
— I jak sprytnie spreparowany — dodał Holmes, oglądając nieżywe zwierzę. — Nie
wydaje żadnego zapachu, który mógłby stępić węch zwierzęcia. Sir Henryku, bardzo
zawiniliśmy, narażając pana na taki strach, i najmocniej przepraszamy. Byłem
przygotowany zobaczyć psa. ale nie podobnego potwora.
A ponadto mgła nie pozwoliła nam przyjąć go jak zamierzaliśmy.
— Ocaliliście mi życie.
— Naraziwszy je najpierw na niebezpieczeństwo. Czy może pan utrzymać się na
nogach? Ma pan tyle siły?
— Dajcie mi jeszcze trochę koniaku, a będę gotów do wszystkiego. Tak! A teraz
pomóżcie mi się podnieść. Co chcecie teraz zrobić?
— Zostawić pana tutaj. Miał pan już dzisiaj dosyć przygód. Niech pan tu chwilę
poczeka, a potem jeden z nas wróci z panem do zamku.
Sir Henryk usiłował stanąć. Chwiał się jeszcze na nogach i był bardzo blady. Usiadł
na skale, do której go doprowadziliśmy. Cały drżał i ukrył twarz w dłoniach.
— Teraz musimy pana zostawić — powiedział Holmes. — Trzeba doprowadzić
sprawę do końca, a każda chwila jest cenna. Zbrodnię już mamy, brak nam jeszcze
tylko zbrodniarza.
Zawróciliśmy i szybkim krokiem schodziliśmy ścieżką ze wzgórza.
— Postawiłbym tysiąc przeciw jednemu — odezwał się Holmes — że nie zastaniemy
go już w domu. Ostrzegły go nasze strzały.
— Byliśmy dosyć daleko od jego domu a mgła mogła stłumić odgłos.
— Szedł za psem, żeby go podszczuwać... Może pan być pewny. Nie, nie, z
pewnością już uciekł! Niemniej, żeby się upewnić, przeszukamy dom.
Drzwi były otwarte. Wpadliśmy do środka i biegaliśmy z pokoju do pokoju, ku
zdumieniu starego służącego, którego spotkaliśmy w korytarzu. Światło było tylko w
jadalni. Holmes chwycił lampę i zaglądał do wszystkich zakątków domu. Nigdzie

background image

jednak nie znaleźliśmy śladu człowieka, którego ścigaliśmy. Jednak na pierwszym
piętrze drzwi od jednego z pokoi były zamknięte na klucz.
— Tam ktoś jest! — krzyknął Lestrade. — Słyszę jakiś ruch. Otwórzcie te drzwi!
Z wnętrza dobiegł nas stłumiony jęk i szelest. Holmes z całą siłą kopnął drzwi tuż nad
klamką — otworzyły się z trzaskiem. Z rewolwerami w rękach wpadliśmy we trzech
do pokoju. Nie znaleźliśmy jednak nigdzie nawet śladu przestępcy. Zobaczyliśmy
natomiast coś tak dziwnego i tak niespodziewanego, że staliśmy przez chwilę w
osłupieniu.
Pokój przerobiony był na małe muzeum — na ścianach wisiały przymocowane
oszklone pudełka, a w nich rozpięte motyle i ćmy, których zbieranie stanowiło
rozrywkę tego niezwykłego i niebezpiecznego człowieka.
Na środku pokoju znajdowała się prostopadła belka, postawiona dla podtrzymania
starego, nadgniłego dachu. Do tego słupa przywiązana była postać, tak owinięta
prześcieradłami, że w pierwszej chwili nie mogliśmy poznać, czy mamy przed sobą
mężczyznę czy kobietę. Jeden ręcznik, okręcony dokoła szyi ofiary, przymocowany
był do słupa z tyłu, drugi zakrywał niższą część twarzy i usta. Wielkie ciemne oczy
były odsłonięte i spoglądały na nas z wyrazem rozpaczy, strachu i jakby wstydu.
W mgnieniu oka zerwaliśmy ręczniki i prześcieradło i pani Stapleton padła przed
nami na ziemię. Gdy jej piękna głowa pochyliła się na piersi, dostrzegłem na karku
świeżą czerwoną pręgę od uderzenia szpicruty.
— Co za bandyta... — krzyknął Holmes. — Lestrade, prędko, dawaj butelkę! Trzeba
ją posadzić na krześle! Zemdlała z wyczerpania i bólu.
Po chwili otworzyła oczy.
— Czy żyje? — spytała. — Zdołał uciec?
— Nie wymknie się nam, może pani być pewna.
— Nie, nie mówię o moim mężu. Czy uratował się sir Henryk?
— Tak, wszystko w porządku.
— A pies?
— Zabity.
Odetchnęła głęboko.
— Dzięki Ci, Boże. Dzięki Ci! Och, ten bandyta! Widzicie, jak on się ze mną
obchodził! Wysunęła ręce z rękawów, i z oburzeniem zobaczyliśmy, że były całe sine
od uderzeń.
— Ale to jeszcze nic... Nic! On katował i sponiewierał moją duszę. Wytrzymywałam
wszystko: znęcanie się, osamotnienie, złamane życie, dopóki łudziłam się nadzieją, że
mnie kocha, ale teraz wiem, że mnie oszukał, że byłam dla niego narzędziem...
Mówiąc to wybuchnęła namiętnym płaczem.
— Wszak nie ma pani powodu go oszczędzać — powiedział Holmes. — Niech pani
nam powie, gdzie możemy go znaleźć. Jeżeli pomagała mu pani w zbrodniach, proszę
nam teraz pomóc, a będzie to pokuta za winę.
— Mógł się schronić tylko w jednym miejscu — odparła.
— Na samym środku wielkiego trzęsawiska jest wyspa, a na niej stara kopalnia
ołowiu. Tam trzymał psa i tam urządził sobie kryjówkę, na wszelki wypadek. Mógł
się schować tylko tam... Holmes wziął lampę i skierował ją na okno — tumany mgły,
jak wielkie pasma waty, rozpościerały się przed szybami.
— Spójrzcie — powiedział. — Dzisiaj nikt nie dojdzie do trzęsawiska.
Pani Stapleton roześmiała się i klasnęła w ręce. W jej oczach zabłysła ponura radość.
— Dojść, dojdzie, ale już z niego nie wyjdzie — zawołała.
— Bo jak odnajdzie żerdzie, które są drogowskazem? Powtykaliśmy je razem, on i ja,
żeby oznaczyć ścieżkę przez trzęsawisko. Ach! Gdybym mogła dzisiaj je powyrywać!
Może byłby już w waszych rękach.

background image

Uznaliśmy oczywiście, że jakakolwiek pogoń jest niemożliwa, dopóki mgła nie
opadnie. Pozostawiliśmy Lestrada na straży w Merripit House a Holmes i ja
wróciliśmy z baronetem do
Baskerville Hall.
Nie można było dłużej ukrywać przed sir Henrykiem historii Stapletonów! Zniósł
cios mężnie, ze spokojem przyjął wiadomość, kim rzeczywiście była kobieta, którą
pokochał. Ale wstrząs, spowodowany nocnymi wydarzeniami, był tak silny, że o
świcie leżał z gorączką i majaczył, a doktor Mortimer siedział przy jego łóżku.
Lekarz postanowił, że jedynie podróż naokoło świata przywróci sir Henrykowi spokój
i równowagę. Ofiarował się towarzyszyć mu i przywieźć go w takim stanie, w jakim
był, zanim został właścicielem złowrogiej posiadłości.
Szybko dochodzę do zakończenia tej dziwnej opowieści, przy pomocy której,
starałem się wzbudzić w czytelniku te same obawy i podejrzenia, jakie przez pewien
czas zakłócały nam spokój i skończyły się tak tragicznie.
Rankiem następnego dnia po zabiciu psa mgła opadła i pani Stapleton zaprowadziła
nas do miejsca, skąd wytyczyli razem z mężem ścieżkę przez trzęsawisko.
Zaangażowanie i radość, z jaką ta kobieta naprowadziła nas na ślad męża, byty
bardzo wymownym dowodem, ile od niego wycierpiała.
Pozostawiliśmy ją na wąskim cyplu, którym twardy grunt wrzynał się w rozległe
trzęsawiska. Począwszy od tego punktu, żerdzie powtykane tu i ówdzie wskazywały
ścieżkę, wijącą się od jednej kępy sitowia do drugiej, pomiędzy grząskimi miejscami,
które zagradzały drogę każdemu obcemu. Uschnięta trzcina i oślizgłe rośliny wodne
śmierdziały zgnilizną, a ciężkie, trujące wyziewy zatykały nam dech w piersi.
Każdy fałszywy krok kończył się zapadnięciem powyżej kolan w drgające błoto,
które pod naciskiem naszych nóg falowało na przestrzeni kilku jardów i lepiło się do
naszych butów. Gdy zapadaliśmy się głębie], zdawało się. że jakaś złowroga ręka
ciągnie nas w czarną głębię.
Znaleźliśmy tylko jeden dowód, że ktoś przed nami przebył tę niebezpieczną drogę. Z
kępy sitowia wystawał jakiś czarny przedmiot. Holmes zeskoczył ze ścieżki na kępę i
ugrzązł po pas w błocie. Wyciągnęliśmy go z trudem, a gdyby nas nie było, z
pewnością już nigdy nie stanąłby na twardym gruncie.
W ręku trzymał stary czarny but — wewnątrz na skórze wydrukowana była firma:
„Meyers Toronto”.
— Błotna kąpiel opłaciła się — rzekł Holmes — to but skradziony naszemu
przyjacielowi sir Henrykowi.
— I wyrzucony przez Stapletona w czasie ucieczki,
— Naturalnie. Używał go do wprowadzenia psa na trop baroneta. Stapleton trzymał
jeszcze but w ręku, gdy przekonał się, że wszystko stracone. Uciekł więc i tutaj go
wyrzucił. Wiemy przynajmniej, że dotąd doszedł bezpiecznie.
Więcej jednak nie udało nam się wykryć. Zresztą jak odnaleźć ślady kroków na
trzęsawisku, skoro ruchome błoto zalewało je zaraz po przejściu?
Gdy dotarliśmy do stałego gruntu, tworzącego coś w rodzaju wyspy na trzęsawisku,
rozpoczęliśmy poszukiwania na nowo, ale — daremnie. Nie dostrzegliśmy nigdzie
najmniejszego śladu. Jeśli ziemia nie kłamała. Stapleton nie zdołał dojść do tego
schronienia na wyspie, do którego uciekał, walcząc z falą mgły. Ten zimny i okrutny
człowiek leży gdzieś w głębi wielkiego trzęsawiska, przytłoczony cuchnącym błotem,
które go pochłonęło.
Na otoczonej przez bagno wyspie, gdzie ukrywał swojego dzikiego sprzymierzeńca,
odnaleźliśmy jego liczne ślady. Wielkie stare koło napędowe i w połowie napełniony
gruzem wózek, wskazywały położenie opuszczonej kopalni. Obok istniały jeszcze
resztki chat górników, których niewątpliwie wypędziły stąd trujące wyziewy

background image

bagniska.
Łańcuch przymocowany do haka i stos ogryzionych kości w jednej z chat świadczył,
że była kryjówką psa. Znaleźliśmy kości i szkielet, z kępką ciemnej sierści na
czaszce.
— Pies — zawołał Holmes- — Wyżeł! Biedny Mortimer nigdy już nie zobaczy
swego ulubieńca. Nie przypuszczam, żeby to miejsce kryło jeszcze jakieś tajemnice.
Stapleton mógł ukryć swego psa, ale nie mógł zagłuszyć jego głosu i stąd to wycie,
tak przerażające nawet w biały dzień. Ostatecznie mógł trzymać psa w pawilonie przy
Merripit House, ale było to zawsze ryzykowne i dlatego dopiero ostatniego dnia, gdy
myślał, że już dochodzi do celu wszystkich swoich wysiłków, odważył, się
sprowadzić tam psa. Maść w tej ołowianej puszce jest na pewno tą świecącą
mieszaniną, którą pies byt wysmarowany. Ten pomysł nasunęła Stapletonowi
rodzinna legenda o piekielnym psie i chęć takiego przerażenia sir Henryka, które by
go zabiło. Nic dziwnego, że ten nieszczęśnik Selden uciekał i krzyczał, podobnie jak
nasz przyjaciel, gdy ujrzał takiego potwora pędzącego jego śladem. My zrobiliśmy to
samo. Pomysł był rzeczywiście genialny, bo pomijając możliwość doprowadzenia
ofiary do śmierci, zapobiegał ściganiu psa. Czy któryś z tutejszych mieszkańców,
nawet gdyby ujrzał go na moczarach, a zdarzyło się to niejednemu, odważyłby się
podejść do takiego potwora? Powiedziałem już w Londynie, Watsonie, i powtarzam
teraz tutaj, że nigdy jeszcze nie łapałem tak niebezpiecznego człowieka jak ten. który
tam leży.
Mówiąc to, wskazał ręką na rozległe, usiane zielonymi kępami trzęsawisko, które
zlewało się w dali z rdzawymi stokami wzgórz na moczarach.

Spojrzenie wstecz

W ostatnich dniach listopada, w zimny, mglisty wieczór, Holmes i ja siedzieliśmy w
bawialni przy Baker Street, przed kominkiem, na którym płonął wesoły ogień. Od
czasu tragicznego zakończenia naszego pobytu w Devonshire, Holmes zajmował się
dwoma ważnymi sprawami. W jednej wykrył ohydne postępowanie pułkownika
Upwooda w związku z głośnym skandalem karcianym w klubie „Nonpanei”, w
drugiej zaś uwolnił nieszczęśliwą panią Montpellier od zarzutu morderstwa, jaki na
niej ciążył w związku ze śmiercią pasierbicy, panny Carere, młodej osoby, którą pół
roku później odnaleziono w Nowym Jorku, nie tylko żywą ale i zamężną.
Sukces w tych trudnych i ważnych sprawach wprawił mojego przyjaciela w
doskonały humor, tak. że mogłem zaryzykować rozmowę o szczegółach dotyczących
tajemnicy Baskervillów. Czekałem cierpliwie na odpowiednią okazję, bo wiedziałem,
że Holmes nie lubi, aby mu przeszkadzać w pracy i odrywać jego jasny i metodyczny
umysł od nowych zajęć.
Sir Henryk i doktor Mortimer byli akurat w Londynie, wybierając się w długą podróż,
zaleconą baronetowi dla wzmocnienia nadwerężonych nerwów i odwiedzili nas po
południu, więc rozmowa o tragicznych wydarzeniach na moczarach sama się
nasunęła.
— Wszystkie wypadki — mówił Holmes — były, z punktu widzenia człowieka, który
używał nazwiska Stapleton, jasne i zrozumiałe, chociaż dla nas, ponieważ nic
znaliśmy początkowo ani jego motywów ani wszystkich faktów, sprawa wydawała się
niesłychanie zawikłana. Dwa razy rozmawiałem z panią Stapleton. Wyjaśniła mi
różne szczegóły tak dokładnie, że w tej sprawie nie ma już chyba dla mnie żadnych
tajemnic. Pod literą „B” znajdziesz w moich papierach notatki na ten temat.
— Jednak może zechciałbyś w skrócie opowiedzieć mi ważniejsze szczegóły.
— Dobrze, chociaż nie mogę ręczyć, czy wszystko dokładnie pamiętam. Intensywna

background image

praca umysłowa powoduje, między innymi, także zacieranie się szczegółów w
pamięci. Na przykład adwokat, który świetnie zna swoją sprawę i swobodnie
rozmawia z każdym świadkiem o najdrobniejszych szczegółach, spostrzega w tydzień
lub dwa po rozprawie, że nic już nie pamięta.
Tak samo ostatnia sprawa zaciera mi zawsze w pamięci poprzednią a panna Carere
zastąpiła w mojej pamięci sir Henryka Baskervilla. Jutro znów będę rozwiązywał
jakąś nową tajemnicę, która także zatrze sprawę pięknej dziewczyny i pułkownika
Upwooda.
Sprawę psa pamiętam jednak lepiej i postaram się jak najdokładniej opowiedzieć ci
przebieg wypadków. A gdybym czegoś zapomniał, na pewno mi pomożesz.
Otóż moje poszukiwania wykazały, że portret w Baskerville Hall nie kłamał -
Stapleton rzeczywiście pochodził z rodu Baskervillów. Był synem młodszego brata
sir Karola, tego Rogera Baskervilla, który na skutek skandalicznych ekscesów uciekł
do Ameryki Południowej i tam umarł, jak mówiono, nie ożeniwszy się. Tymczasem
stwierdziłem na pewno, że był żonaty i miał jedno dziecko, tego nędznika, noszącego
oczywiście to samo nazwisko!
Syn poślubił pannę Beryl Garcia, znaną piękność z Costa Rica, a gdy ukradł sporą
sumę z funduszy publicznych, zmienił nazwisko na Vandeleur i uciekł do Anglii,
gdzie założył szkołę w małej miejscowości w zachodnim Yorkshire. Do wybrania
właśnie tego zawodu nakłoniła go znajomość, jaką zawarł z wracającym do kraju
chorym na gruźlicę nauczycielem. Wykorzystywał jego wiedzę, ale Fraser — ten
nauczyciel — umarł, i szkoła, która miała początkowo powodzenie, podupadała coraz
bardziej, aż w końcu miała jak najgorszą opinię.
Vandeleur uznał za stosowne zmienić znów nazwisko na Stapleton i z resztka
majątku, planami na przyszłość oraz zainteresowaniem owadami przeniósł się na
południe Anglii. Dowiedziałem się w Muzeum Brytyjskim, że był uznanym
autorytetem w tej dziedzinie i że nazwę Vandeleur otrzymał pewien gatunek ćmy,
którą on pierwszy opisał podczas pobytu w Yorkshire.
Teraz przechodzimy do tej części jego życia, która w swoim czasie pochłaniała całą
naszą uwagę. Vandeleur przeprowadził widocznie poszukiwania i dowiedział się, że
tylko dwaj ludzie stoją mu na drodze do zdobycia dużych pieniędzy. Wydaje mi się,
że gdy przybył do Devonshire, miał jeszcze bardzo mgliste plany, ale fakt, że swoją
żonę przedstawiał jako siostrę, świadczył. że od razu miał złe zamiary. Pomysł użycia
jej jako przynęty skrystalizował się wyraźnie w jego umyśle, chociaż nie wiedział
jeszcze dokładnie, jak przeprowadzi swój plan.
Był zdecydowany zagarnąć majątek w jakikolwiek sposób, nawet narażając się na
wielkie niebezpieczeństwa. Przede wszystkim więc zamieszkał jak najbliżej siedziby
swoich przodków, a następnie zaprzyjaźnił się z sir Karolem Baskervillem i
sąsiadami.
Baronet sam opowiedział mu legendę o psie i w ten sposób niejako przygotował
własną śmierć. Stapleton — będę go dalej tak nazywał — wiedział, że sir Karol ma
wadę serca i że gwałtowny wstrząs zabije go. Powiedział mu to doktor Mortimer.
Słyszał również, że baronet jest przesądny i że bierze zupełnie na serio ponurą
legendę. Był sprytny, więc wymyślił jak spowodować śmierć baroneta, tak aby nie
można było niczego udowodnić prawdziwemu mordercy.
Gdy już opracował plan, zaczął go realizować z niesłychanym sprytem. Zwykłemu
zbrodniarzowi wystarczyłby zły pies. Zastosowanie dodatkowych środków, aby nadać
zwierzęciu wygląd jakiegoś piekielnego potwora, było genialne.
Kupił psa w Londynie u Rossa i Manglesa, handlarzy zwierząt na Fulham Road.
Wziął największego i najdzikszego, jaki akurat był. Przywiózł go koleją do North
Devon i szedł kawał drogi piechotą przez moczary, aby dostać się do domu nie

background image

zwracając uwagi. Podczas pogoni za owadami odkrył ścieżkę przez trzęsawiska i
znalazł bezpieczną kryjówkę dla psa. Tam też uwiązał go na łańcuchu i czekał na
odpowiednią okazję. Czekanie trwało dość długo. W żaden sposób nie można było
wywabić nocą starego dżentelmena poza obręb parku. Stapleton włóczył się
kilkakrotnie wraz z psem w pobliżu, ale bez rezultatu. Podczas tych bezskutecznych
wędrówek chłopi dostrzegli jego towarzysza, co wskrzesiło starą legendę.
Stapleton spodziewał się, że żona pomoże mu zabić sir Karola, ale niespodziewanie
spotkał się z oporem. Nie chciała uwodzić starego dżentelmena i w ten sposób
wciągnąć go w pułapkę, Ani groźby, ani nawet, wstyd mi to powiedzieć, bicie, nie
zdołały złamać jej oporu. Nie chciała tego zrobić pod żadnym pozorem i przez
pewien czas Stapleton nie wiedział, co zrobić.
Sir Karol, który go polubił, sam wybawił go z tego kłopotu, przekazując przez niego
zapomogi, przeznaczone dla tej nieszczęśliwej pani Laury Lyons. Przedstawiając się
jej jako kawaler, Stapleton zapanował nad nią zupełnie i dał biednej kobiecie do
zrozumienia, że, gdyby uzyskała rozwód, ożeniłby się z nią. Gdy tylko dowiedział
się, że sir Karol ma wyjechać za radą doktora Mortimera, którego zdanie pozornie
gorąco popierał — postanowił od razu działać, bojąc się, że ofiara wymknie mu się na
zawsze. Nakłonił panią Lyons, żeby napisała list, błagający starego dżentelmena o
chwilę rozmowy w przeddzień wyjazdu do Londynu. Następnie obłudnie
powstrzymał ją od pójścia na spotkanie i w ten sposób stworzył okazję, na którą
czekał.
Wracając wieczorem z Coombe Traccy, zdążył zabrać swojego psa, wysmarować go
tą piekielną mieszaniną i zaprowadzić pod furtkę, gdzie stary dżentelmen miał
czekać.
Pies, poszczuty przez pana, przeskoczył przez furtkę i ścigał nieszczęśliwego
baroneta, który krzycząc, uciekał aleją cisową. To musiał być straszny widok w tej
ciemnej alei — olbrzymie, czarne zwierzę, z płonącym pyskiem i ślepiami w ogniu,
pędzące za ofiarą. Baronet upadł martwy na końcu szpaleru — przerażenie
przyspieszyło śmiertelny atak serca.
Pies biegł po trawniku, a baronet uciekał ścieżką, więc widoczne pozostały tylko
ślady człowieka. Zwierzę prawdopodobnie zbliżyło się do leżącego, żeby go
obwąchać a przekonawszy się, że nie żyje, zawróciło. To wtedy pies zostawił ślady,
które dostrzegł doktor Mortimer. Stapleton przywołał psa i szybko zaprowadził go do
kryjówki na trzęsawisku, a śmierć baroneta stała się niewyjaśnioną zagadką dla
policji, przeraziła całą okolicę i ostatecznie sprawa dotarła w nasze ręce. Tyle co do
śmierci sir Karola Baskervilla.
Rozumiesz teraz całą przebiegłość tego szatańskiego podstępu — nie sposób było
znaleźć podstaw do oskarżenia prawdziwego mordercy. Jego jedyny wspólnik — pies
— nie mógł go nigdy zdradzić, a cały pomysł, tak potworny i niesłychany, zapewniał
tym samym powodzenie tego planu.
W obu kobietach, wplątanych w sprawę, pani Stapleton i pani Laurze Lyons, obudziło
się podejrzenie. Pani Stapleton wiedziała o jego zamiarach wobec baroneta i o
istnieniu psa. Pani Lyons zaś nic nie wiedziała, ale śmierć baroneta właśnie wtedy,
gdy był z nią umówiony na spotkanie wywarła na niej głębokie wrażenie. Obie
kobiety były pod wpływem Stapletona i nie musiał się ich obawiać. Pierwszą połowę
zadania zrealizował zatem z powodzeniem, pozostała jednak druga, trudniejsza.
Możliwe, że Stapleton nie wiedział o istnieniu spadkobiercy w Kanadzie. W każdym
razie, dowiedział się o tym bardzo prędko od swojego przyjaciela, doktora Mortimera,
który mówił mu też o wszystkich szczegółach przyjazdu Henryka Baskervilla.
Najpierw Stapleton myślał, że będzie można tego młodego przybysza z Kanady
sprzątnąć ze świata w Londynie, zanim zdąży dojechać do Devonshire.

background image

Od czasu, gdy żona odmówiła mu pomocy w zastawieniu sideł na sir Karola, nie ufał
jej i nie zostawiał jej samej na dłużej, bojąc się, że straci na nią wpływ. Dlatego
zabrał ją ze sobą do Londynu. Odkryłem, że mieszkali w hotelu Mexbourough przy
Craven Street, w jednym z tych, w których był Cartwright, szukając dowodów. Tam
Stapleton zamykał żonę w pokoju, a sam, doklejając sobie brodę, jeździł za doktorem
Mortimerem na Baker Street, a potem na dworzec i do hotelu Northumberland.
Pani Stapleton trochę się domyślała co chce zrobić jej mąż, ale bała się go do tego
stopnia — obchodził się z nią przecież tak brutalnie — że nie miała odwagi napisać
do człowieka, któremu groziło niebezpieczeństwo. Gdyby list wpadł w ręce
Stapletona, mógłby ją nawet zabić. Więc, jak wiemy, wpadła na pomysł wycięcia
wyrazów z gazety i zaadresowała list zmienionym pismem. List doszedł do baroneta i
był pierwszym ostrzeżeniem przed grożącym mu niebezpieczeństwem.
Bardzo ważne było dla Stapletona zdobycie jakiejkolwiek części ubrania sir Henryka,
tak, aby wytresować psa i naprowadzić go na trop baroneta. Szybko i odważnie zrobił
to, z pewnością przekupując w hotelu służącego albo pokojówkę.
Przypadkiem jednak pierwszy but, który mu przyniesiono, był nowy i dlatego
zupełnie bezużyteczny. Oddał go zatem i otrzymał inny — ten szczegół był dla mnie
bardzo ważny, gdyż
udowodnił, że mamy do czynienia z psem z krwi i kości. Inaczej nie można było
wytłumaczyć tych starań o stary but i obojętności dla nowego.
Im jakiś szczegół jest bardziej błahy i śmieszny, tym bardziej zasługuje na dokładne
zbadanie, a to samo wydarzenie, które, na pozór, tylko komplikuje sprawę, uważnie
rozważone i umiejętnie wykorzystane, najprawdopodobniej posłuży do jej
wyjaśnienia.
Następnego dnia rano nasi przyjaciele odwiedzili nas, ciągle śledzeni przez
Stapletona w dorożce. Ponieważ wiedział gdzie mieszkam i znał mnie z widzenia,
przypuszczam, że przestępcza kariera Stapletona nie ograniczała się tylko do tego
jednego zamachu na Baskervillów. W ciągu ostatnich trzech lat popełniono cztery
duże kradzieże na zachodzie Anglii, a nie wykryto sprawcy żadnej z nich. Ostatnia, w
Folkestone Court, która wydarzyła się w maju, zdumiewała zimną krwią, z jaką
zamaskowany bandyta zastrzelił służącego, który schwytał go na gorącym uczynku.
Jestem prawie pewny, że Stapleton utrzymywał się w taki sposób, i że od wielu lat
należał do największych, nie cofających się przed niczym, przestępców.
Mieliśmy przykład jego sprytu i pomysłowości tego ranka, kiedy się nam wymknął, a
podszywając się pode mnie pokazał, że jest nie tylko odważny, ale i bezczelny.
Zrozumiał wtedy, że zająłem się tą sprawą w Londynie i że tu nic już nie zrobi.
Wrócił do Dartmoor i czekał na przyjazd baroneta.
— Przepraszam, zaczekaj chwilę — powiedziałem. — Opowiedziałeś wydarzenia
bardzo dokładnie, ale jednego wcale nie wyjaśniłeś. Co się działo z psem, gdy jego
pan był w Londynie?
— Starałem się rozgryźć także to. Nie ulega wątpliwości, że Stapleton miał
współpracownika, chociaż jestem pewien, że nie mówił mu wszystkiego, aby się od
niego nie uzależnić. W Merripit House był stary służący, nazywał się Antoni. Miał
kontakt ze Stapletonami od kilku lat, od czasu, kiedy Stapleton był dyrektorem
szkoły, tak. że służący musiał wiedzieć, iż jego pan i pani są małżeństwem. Ten
człowiek zniknął i uciekł z kraju. Imię Antoni nie jest tak popularne w Anglii, jak
Antonio w Hiszpanii lub w krajach hiszpańskich Ameryki Południowej. Ten służący,
podobnie jak pani Stapleton. mówił dobrze po angielsku, ale z dziwnym akcentem.
Sam widziałem, jak szedł
przez trzęsawisko ścieżką, którą wytyczył Stapleton, dlatego jest prawdopodobne, że
podczas nieobecności pana to on żywił psa, chociaż nie wiedział, do czego to zwierzę

background image

służyło.
Stapletonowie powrócili zatem do Devonshire, gdzie niebawem przyjechał sir Henryk
z tobą. A teraz kilka słów o tym, co ja wtedy robiłem. Przypominasz sobie
prawdopodobnie, że oglądając kartkę, na której naklejone były drukowane wyrazy
wycięte z „Timesa”, dokładnie obejrzałem znak wodny. Trzymałem przy tym kartkę
bardzo blisko oczu i doleciał do mnie słaby zapach białego jaśminu. Detektyw
zajmujący się sprawami kryminalnymi, powinien umieć rozróżnić siedemdziesiąt pięć
gatunków perfum. Nieraz, wiem to z własnego doświadczenia, wyjaśnienie sprawy
zależy od szybkiego rozpoznania zapachu. Ten zapach powiedział mi, że wchodzi tu
w grę kobieta, i już wtedy zacząłem podejrzewać Stapletonów. Przed wyjazdem do
Devonshire byłem już więc pewien, że pies istnieje i wpadłem na trop przestępcy.
Moje zadanie polegało na śledzeniu Stapletona. Oczywiście miałbym związane ręce,
gdybym był z wami, bo on bardzo by się wówczas pilnował. Dlatego zmyliłem
wszystkich, nie wyłączając ciebie, i gdy byliście przekonani, że jestem w Londynie,
ja przyjechałem do Dartmoor. Warunki, w jakich mieszkałem, nie były tak okropne,
jak sobie wyobrażałeś, zresztą takie drobiazgi nie powinny być nigdy przeszkodą w
prowadzeniu śledztwa. Mieszkałem przeważnie w Coombe Tracey, a z chaty na
moczarach korzystałem tylko wtedy, gdy moja obecność w pobliżu miejsca akcji była
potrzebna. Wziąłem ze sobą Cartwrighta, który w wiejskim przebraniu bardzo mi
pomógł. Zaopatrywał mnie w żywność i czystą bieliznę, a gdy ja śledziłem
Stapletona, Cartwright miał ciebie na oku. tak, że mogłem trzymać w ręku wszystkie
nici. Powiedziałem ci już, że twoje raporty dochodziły do mnie szybko, bo z Baker
Street natychmiast wysyłano je do Coombe Tracey. Były dla mnie bardzo ważne, a
zwłaszcza ten, który przypadkowo zawierał prawdziwe szczegóły biografii
Stapletona. Pozwoliło mi to ustalić tożsamość ich obojga i dzięki temu wiedziałem,
czego się trzymać. Sprawa zbiegłego więźnia i jego kontaktów z Barrymorami
wszystko bardzo skomplikowała. Ale wyjaśniłeś ją i to bardzo skutecznie, chociaż i ja
doszedłem do tego samego wniosku. Gdy odnalazłeś mnie na moczarach, wiedziałem
już o wszystkim, ale nie miałem dowodów, wystarczających do oddania Stapletona
pod sąd. Nawet jego zasadzka na sir Henryka tej samej nocy, zakończona śmiercią
nieszczęsnego więźnia, nie dałaby nam jednoznacznego dowodu. Nie pozostało nic
innego, tylko schwytać go na gorącym uczynku, a żeby to zrobić, trzeba było użyć
jako przynęty pozornie bezbronnego sir Henryka. Tak zrobiliśmy i kosztem zdrowia
naszego klienta wszystko ostatecznie wykryliśmy i doprowadziliśmy do klęski
Stapletona. Przyznam, że mam wyrzuty, iż naraziłem na to baroneta, ale nie
mogliśmy przecież przewidzieć, że zwierzę ukaże się w tak przerażającej postaci, ani
mgły, która je z daleka zasłaniała. Osiągnęliśmy cel kosztem zdrowia sir Henryka,
lecz zarówno lekarz specjalista, jak i doktor Mortimer zapewnili mnie, że szybko
wróci do zdrowia. Długa podróż wyleczy nie tylko nerwy, ale i serce naszego
przyjaciela. Jego miłość do pani Stapleton była głęboka i szczera, a najsmutniejsze
jest dla niego to, że zawiódł się na ukochanej kobiecie. Pozostaje mi tylko odkryć jej
rolę w tym wszystkim. Nie ulega wątpliwości, że Stapleton miał na nią wpływ, dzięki
miłości albo strachowi, a może dzięki obu tym uczuciom. Zgodziła się udawać jego
siostrę, ale nie udało mu się zrobić z niej bezpośredniego narzędzia zbrodni.
Ostrzegała sir Henryka i to niejednokrotnie, ale tak, zęby nie narażać męża.
Stapleton widocznie był bardzo zazdrosny. Gdy zauważył, że baronet interesuje się
jego żoną. choć to było w jego planach, nie mógł powstrzymać się od namiętnego
wybuchu, który odsłonił jego gwałtowny charakter, tak dobrze ukryty pod pozornym
chłodem i powściągliwością. Zachęcając oboje do bliższej znajomości, spowodował,
że sir Henryk często odwiedzał Merripit House, co, prędzej czy później, mogło
stworzyć warunki sprzyjające zbrodni. Jednak w krytycznym dniu pani Stapleton

background image

nagle zajęła wrogie stanowisko. Słyszała coś o śmierci więźnia i wiedziała, że tego
dnia. kiedy sir Henryk miał przyjść na obiad, pies był w pawilonie w ogrodzie.
Oskarżyła męża, że zamierza popełnić zbrodnię i nastąpiła straszna scena, podczas
której Stapleton dał jej pierwszy raz do zrozumienia, że ma rywalkę. W jednej chwili
jej wierność zamieniła się w straszną nienawiść i Stapleton zrozumiał, że żona go
zdradzi. Żeby nie mogła ostrzec sir Henryka, związał ją i zamknął. Pewnie
spodziewał się, że gdy cała okolica będzie przypisywała śmierć baroneta klątwie,
ciążącej na rodzinie — jak z pewnością by się stało — zdoła przekonać żonę do
pogodzenia się z faktami i milczenia. Wydaje mi się. że co do tego. to się pomylił i że
nawet bez naszego udziału Jego los byt przesądzony. Kobieta z hiszpańska krwią w
żyłach łatwo nie przebacza podobnej zniewagi. Więcej szczegółów tej ciekawej
sprawy nie mógłbym ci opowiedzieć, mój drogi, bez sięgnięcia do moich notatek.
Myślę jednak, ze niczego ważnego nie pominąłem.
— Chyba jednak Stapleton nie spodziewał się, że sir Henryk umrze, tak stryj, ze
strachu na widok tego piekielnego psa?
— Zwierzę było dzikie i zgłodniałe. Jeśli sam widok psa nie przestraszyłby
śmiertelnie ofiary, to w każdym razie z pewnością uniemożliwiłby jakikolwiek opór.
— Niewątpliwie. Pozostaje jednak jeszcze jedno pytanie. Gdyby Stapleton został
spadkobiercą tego majątku, w jaki sposób wytłumaczyłby takt. że mieszkał tak długo
pod zmienionym nazwiskiem w najbliższym sąsiedztwie posiadłości Baskervillów?
W jaki sposób, nie budząc podejrzeń, mógłby ogłosić swoje prawa do tego majątku?
— Byłoby to rzeczywiście bardzo trudne. Żądasz ode mnie za wiele, jeśli chcesz,
żebym odpowiedział na to pytanie. Zajmuję się przeszłością i teraźniejszością, ale
powiedzieć, co człowiek może zrobić w przyszłości, to naprawdę ciężkie zadanie.
Pani Stapleton słyszała wiele razy, jak mąż rozważał tę kwestię. Miał trzy
możliwości. Albo upomniałby się o spadek z Ameryki
Południowej, tam stwierdziłby swoją tożsamość przed władzami brytyjskimi i
otrzymałby majątek, wcale nie przyjeżdżając do Anglii, albo w przebraniu
zamieszkałby na jakiś czas w Londynie, albo wreszcie znalazłby wspólnika,
zaopatrzyłby go w dokumenty, przedstawiające go jako spadkobiercę, a później
zapłaciłby mu częścią swojego majątku. Sądząc z tego, co wiemy o Stapletonie, nie
możemy mieć wątpliwości, że dałby sobie radę. A teraz, mój drogi, mieliśmy kilka
tygodni ciężkiej pracy i sądzę, że mamy prawo trochę się rozerwać. Mam bilety na
„Hugonotów”. Słyszałeś Reszków?... Czy mogę cię zatem prosić, żebyś byt gotowy
za pół godziny? Po drodze wstąpimy na obiad do Marcinieao.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Artur Conan Doyle Pies Baskervillów
Artur Conan Doyle Pies Baskerville ów
Artur Conan Doyle Pies Baskervillów
Artur Conan Doyle Pies Baskervillów
Artur Conan Doyle Pies Baskerville ów
Artur Conan Doyle Pies Baskervillów 2
Arthur Conan Doyle Pies Baskerville
Arthur Conan Doyle Pies Baskerville ów
Arthur Conan Doyle PIES BASKERVILLE’ ÓW
Arthur Conan Doyle Pies Baskerville ów
Arthur Conan Doyle pies baskervilleow
Arthur Conan Doyle Pies Baskervillów
Arthur Conan Doyle Pies Baskervillów 2
Arthur Conan Doyle Pies Baskerville ow doc

więcej podobnych podstron