ARTHUR CONAN DOYLE
PIES BASKERVILLÓW
Sherlock Holmes
Sherlock Holmes wstawał zazwyczaj późno, chyba, że — co zdarzało się dość często —
spędzał bezsennie całą noc. Tego dnia rano siedział przy stole w jadalni. Ja stałem przy
kominku, oglądając laskę, zostawioną poprzedniego wieczora przez naszego gościa. Był to
ładny, mocny kij z dużą gałką i przymocowaną u jej spodu złotą, szeroką prawie na cal,
obrączką z napisem: „Jakubowi Mortimerowi, M.R.C.S., od przyjaciół z C.C.H." oraz datą
„1884”. Laska, pełna godności, poważna, budząca zaufanie, była z rodzaju tych, jakie nosili
lekarze domowi starej daty.
— I cóż, Watsonie — odezwał się do mnie Holmes — jakie wnioski wyciągasz po obejrzeniu
tego kija?
Holmes siedział obrócony do mnie plecami, a ja ani słowem, ani gestem nie zdradziłem się,
czym byłem zajęty.
— Skąd wiesz, co robię? Jestem gotów uwierzyć, że masz oczy z tyłu głowy.
— Nie, ale mam przed sobą wypolerowany jak zwierciadło srebrny imbryk — odparł. —
Chciałbym wiedzieć, co możesz powiedzieć o naszym gościu oglądając tylko jego laskę?
Skoro nie zastał nas wczoraj, a nie mamy pojęcia, jaki mógł być cel jego wizyty, ta
przypadkowa pamiątka nabiera znaczenia. Niech się dowiem, co myślisz o jej właścicielu.
— Sądzę — odpowiedziałem, stosując, najlepiej jak tylko umiałem metodę swego przyjaciela
— że doktor Mortimer jest starym, bardzo wziętym i bardzo poważanym lekarzem, skoro
znajomi obdarzyli go takim dowodem uznania.
— Dobrze — powiedział Holmes. — Wyśmienicie.
— Sądzę także, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, doktor Mortimer jest wiejskim
lekarzem, odwiedzającym swoich chorych przeważnie pieszo.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ta laska, bardzo ładna gdy była nowa, wydaje mi się teraz tak zniszczona, iż
nie wyobrażam jej sobie w rękach lekarza miejskiego. Żelazne okucie na końcu jest bardzo
starte, co świadczy, że kij służy doktorowi do częstych przechadzek.
— Doskonale, zupełnie słusznie! — przytakiwał Holmes.
— A wreszcie są tu jeszcze wyrazy „Od przyjaciół z C.C.H." Domyślam się, że chodzi tu o
jakieś lokalne stowarzyszenie łowieckie... Doktor leczył pewnie członków tego
stowarzyszenia, a oni, w dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny upominek.
— Doprawdy Watsonie, przechodzisz samego siebie — rzekł Holmes, odsuwając krzesło i
zapalając papierosa. — Muszę przyznać, że we wszystkich raportach, w jakich pisałeś o
moich skromnych pracach, nie doceniałeś własnych zdolności. Nie jesteś może sam przez
się jaśniejącą pochodnią, ale doskonały z ciebie przewodnik w poszukiwaniu światła. Są
ludzie, którzy, sami nie będąc geniuszami, posiadają talent pobudzania go u innych.
Przyznaję, mój drogi, że jestem twoim dłużnikiem.
Holmes nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób. Muszę przyznać, że słowa jego
sprawiły mi wielką przyjemność, gdyż często bywałem dotknięty jego obojętnością, zarówno
wtedy gdy podziwiałem jego talent, jak i gdy starałem się rozpowszechnić jego metody.
Byłem także dumny z tego, że tak dobrze poznałem jego sposób rozumowania, iż używając
go zdobyłem uznanie Holmesa.
Wziął z moich rąk laskę i zaczął ją pilnie oglądać. Nagle rzucił papierosa, podszedł do okna i
zabrał się do jej badania przez lupę.
— Ciekawe, chociaż proste — powiedział, siadając w ulubionym kącie kanapy. — Dostrzegłem
parę wskazówek, które doprowadzą nas do ciekawych wniosków.
— Czy czegoś nie zauważyłem? — spytałem z pewną zarozumiałością w głosie. — Nie sądzę,
żebym pominął jakiś ważny szczegół.
— Obawiam się, mój drogi, że większość twoich wniosków jest błędna. Gdy mówiłem, że
naprowadzasz mnie na ślad, to znaczyło, iż twoje pomyłki doprowadzają mnie przypadkowo
do odkrywania prawdy. W tym wypadku nie mylisz się co do istoty rzeczy. Właściciel laski
jest niewątpliwie wiejskim lekarzem i bardzo dużo chodzi.
— Miałem zatem słuszność.
— Tak jest, pod tym względem.
— I to wszystko?
— Nie, nie mój drogi, nie wszystko... Tylko, widzisz, mnie się na przykład wydaje bardziej
prawdopodobne, że ofiarowany doktorowi podarunek pochodzi od pracowników szpitala, a
nie od członków stowarzyszenia łowieckiego. Jeśli więc litery „C.C." umieszczone są przed
literą, określającą ten szpital, wyrazy „Charing Cross" nasuwają się same.
— Może masz słuszność.
— Moje wyjaśnienie ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Jeśli przyjmiemy tę hipotezę
mamy nową podstawę, która pozwala odtworzyć postać naszego nieznajomego gościa.
— Dobrze, przypuszczając zatem, że C.C.H. znaczy „Charing Cross Hospital”, jakie inne
wnioski stąd wysnujemy?
— Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją!
— Jedynym oczywistym wnioskiem jest to, że nasz nieznajomy praktykował w mieście,
zanim przeniósł się na wieś.
— Posuńmy się dalej w naszych przypuszczeniach i idźmy ciągle tym śladem. Z jakiej okazji
najprawdopodobniej ofiarowano mu ten podarunek? Kiedy przyjaciele Mortimera zebrali
składkę, by mu dać upominek? Niewątpliwie w chwili gdy doktor opuszczał szpital, żeby
rozpocząć prywatną praktykę. Wiemy już, że był to podarunek. Przypuszczamy, że
przeszedł ze szpitala miejskiego do praktyki na wsi. Czy zatem zbyt śmiałe byłoby nasze
twierdzenie, że podarunek ofiarowano przy pożegnaniu?
— Jest to bardzo prawdopodobne.
— A teraz zechciej zauważyć, że doktor Mortimer nie mógł być stałym lekarzem szpitala.
Na te posady przyjmowani są tylko najlepsi londyńscy lekarze, a ci nie przenoszą się nigdy
na wieś. Więc kim był? Lekarzem-asystentem, czyli zajmował stanowisko niewiele wyższe
niż starsi studenci. Szpital zaś opuścił przed pięciu laty... masz datę na lasce. Tak więc,
twój poważny doktor w średnim wieku znika jak widmo, mój drogi, a na jego miejsce
ukazuje się nam trzydziestoletni młodzieniec — miły, skromny, roztargniony i posiadający
psa, którego określiłbym mniej więcej jako większego od jamnika a mniejszego od brytana.
Uśmiechałem się z niedowierzaniem, gdy Sherlock Holmes przechylił się w tył, puszczając
pod sufit kółka dymu.
— Nie potrafię podważyć twojego ostatniego wywodu — odparłem — ale nie ma nic
łatwiejszego niż dowiedzieć się szczegółów, dotyczących wieku i kariery zawodowej
doktora. Podszedłem do biblioteki, wziąłem z półki „Przewodnik lekarski” i odszukałem literę
M. Znalazłem kilku Mortimerów, jednym z nich mógł być nasz gość. Przeczytałem głośno
odpowiednią notatkę;
Mortimer Jakub, M.R.C.S, 1882; Grimpen, Dartmoor, Devon. Asystent-chirurg w szpitalu
Charing Cross od 1882 do 1884. Laureat nagrody Jacksona za pracę z dziedziny patologii
porównawczej p.t. „Czy dziedziczność jest chorobą?". Członek-korespondent Szwedzkiego
Towarzystwa Patologicznego. Autor „Kilku kaprysów atawizmu" (The Lancet, 1882) „Czy
postępujemy?" (Joumal of Psychology, marzec 1883). Lekarz rządowy gmin: Grimpen,
Thomsey i High-Barrow.
— No, a o stowarzyszeniu łowieckim ani słowa — powiedział Holmes z drwiącym uśmiechem
— ale jest lekarz wiejski, jak sprytnie wywnioskowałeś. Zdaje mi się, że moje wnioski się
potwierdzą. Co do przymiotników, powiedziałem, jeśli się nie mylę: miły, skromny,
roztargniony. Otóż doświadczenie nauczyło mnie, że podarunki otrzymuje na tym świecie
tylko człowiek miły', jedynie skromny opuszcza Londyn dla osiedlenia się na wsi, a tylko
roztargniony zostawia laskę, zamiast karty wizytowej, po godzinnym czekaniu w twoim
salonie.
— A pies?
— Pies nosi zazwyczaj laskę swego pana. Ponieważ jest ciężka, pies trzyma ją mocno na
środku, a ślady jego kłów są wyraźnie widoczne. Wskazują, moim zdaniem, że szczęka jest
za duża na jamnika, a za mała na brytana. To może... tak, to jest wyżeł!
Mówiąc to Holmes wstał, zaczął chodzić po pokoju aż nagle zatrzymał się przed oknem, a
jego głos był tak stanowczy, że spojrzałem na niego zdumiony.
— Mój drogi, skąd ta pewność?
— Stąd po prostu, że widzę tego psa przed naszymi drzwiami, a oto i głos dzwonka
przyciskanego przez jego pana. Nie odchodź, Watsonie. To przecież twój kolega po fachu,
a twoja obecność może być pożyteczna. Oto dramatyczna chwila: słyszysz na schodach
kroki człowieka, wchodzącego w twoje życie i nie wiesz co przyniesie, złą czy dobrą
wiadomość. Czego może chcieć doktor Jakub Mortimer, człowiek nauki, od Sherlocka
Holmesa, specjalisty w dziedzinie kryminalistyki ?... Proszę!
Byłem zaskoczony wyglądem naszego gościa, spodziewałem się ujrzeć typowego wiejskiego
lekarza. Doktor Mortimer był zaś bardzo wysoki, chudy, miał długi haczykowato
zakrzywiony nos, wystający między parą szarych, blisko osadzonych przenikliwych oczu,
iskrzących się za okularami w złotej oprawie.
Ubrany był w tradycyjny, choć nieco zaniedbany strój, charakterystyczny dla lekarzy; miał
wytarty surdut, spodnie były obszarpane u dołu. Mimo młodego wieku plecy miał zgarbione, a
głowę pochyloną naprzód. Na jego twarzy malowała się wielka dobroduszność.
Wchodząc spostrzegł laskę w ręku Holmesa i rzucił się ku niemu z radosnym okrzykiem:
— Co za szczęście! — rzekł — Nie byłem pewien, gdzie ją zostawiłem, tutaj, czy w biurze
żeglugi. Za nic w świecie nie chciałbym jej zgubić.
— Podarunek, nieprawdaż? — zapytał Holmes.
— Tak jest.
— Od pracowników szpitala Charing Cross?
— Od kilku przyjaciół stamtąd... z okazji mego ślubu.
— Do licha! To niedobrze — odezwał się Holmes, potrząsając głową.
Doktor Mortimer przymrużył oczy i spojrzał ze zdziwieniem.
— Niedobrze? Dlaczego?
— Dlatego, że nasze wnioski okazały się błędne. Mówi pan zatem, że to podarunek z okazji
ślubu?
— Tak jest. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim wszelką nadzieję kariery.
Trzeba było założyć rodzinę.
— Co prawda — rzekł Holmes — nie pomyliliśmy się znów tak bardzo. A teraz, doktorze
Jakubie Mortimer...
— Proszę mnie tak nie tytułować... Jestem skromnym lekarzem.
— I widocznie człowiekiem o ścisłym umyśle.
— Jestem dyletantem w nauce, panie Holmes, zbieraczem muszelek na wybrzeżach
wielkiego nieznanego oceanu. Przypuszczam, że mówię do pana Sherlocka Holmesa, nie zaś...
— Tak, a oto mój przyjaciel, doktor Watson.
— Bardzo mi przyjemnie. Słyszałem często pana nazwisko wymieniane razem z
nazwiskiem pańskiego przyjaciela. Panie Holmes, pan mnie niesłychanie interesuje.
Rzadko zdarza mi się widzieć czaszkę tak szeroką jak pańska i do tego stopnia
rozwinięte guzy nadoczodołowe. Czy pozwoli mi pan przesunąć palec po szwie
ciemieniowym? Odlew pańskiej czaszki, w zastępstwie oryginału, byłby ozdobą każdego
muzeum antropologicznego. Nie pragnę bynajmniej pańskiej śmierci, ale przyznaję, że na
pańską czaszkę mam wielką ochotę.
Holmes wskazał krzesło dziwnemu gościowi.
— Jest pan entuzjastą swojego zawodu, podobnie jak ja mojego — odrzekł. Pański palec
wskazujący mówi mi, że sam zwija pan swoje papierosy. Proszę, niech się pan nie krępuje.
Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę i tytoń i ze zdumiewającą zręcznością zwinął papierosa.
Palce miał długie, zwinne i ruchliwe, jak macki owada. Holmes milczał, ale jego wzrok,
uparcie utkwiony w naszym gościu dowodził, do jakiego stopnia przybysz budził jego
zainteresowanie.
— Przypuszczam — odezwał się wreszcie — że nie tylko dla zbadania mojej czaszki
zaszczycił mnie pan swoimi odwiedzinami wczoraj i powrócił pan dzisiaj.
— Nie, proszę pana, chociaż bardzo się cieszę, że nadarzyła mi się taka sposobność.
Przyszedłem do pana, panie Holmes, bo wiem, że sam sobie nie poradzę, a znalazłem się
wobec sprawy równie poważnej jak i tajemniczej. Ponieważ uważam pana za drugiego wśród
najlepszych detektywów w Europie...
— Naprawdę! A czy wolno wiedzieć, kto ma zaszczyt być pierwszym? — spytał Holmes z
odcieniem goryczy.
— Prace pana Bertillona muszą robić wrażenie na człowieku o umyśle naukowca.
— A więc dlaczego nie uda się pan do niego po poradę?
— Mówiłem o umyśle naukowca, ale jeśli chodzi o podejście praktyczne jest pan najlepszy.
Spodziewam się. że nie uraziłem...
— Tylko trochę — przerwał Holmes. — Sadzę doktorze, że dobrze będzie, gdy damy temu
wszystkiemu spokój i wyjaśni pan dokładnie problem, którego bez mojej pomocy nie może
pan rozwiązać.
Przekleństwo rodu Baskervillów
— Mam w kieszeni rękopis — zaczął doktor.
— Zauważyłem to, gdy pan wszedł — odparł Holmes.
— Rękopis ten jest bardzo stary.
— Z pierwszej potowy XVIII wieku, jeśli nie jest podrobiony.
— Skąd pan wie?
— Papiery wystają z pańskiej kieszeni, a przez ten czas, gdy pan mówił, widziałem ze dwa
cale rękopisu. Byłbym marnym detektywem, gdybym na tej podstawie nie mógł określić daty
dokumentu, myląc się najwyżej o jakieś dziesięć kil. Może czytał pan moją monografię na
ten temat? Pański rękopis jest mniej więcej z 1730 roku.
— Dokładnie z 1742 roku — odparł Mortimer, wydobywając go z kieszeni. — Papiery te
powierzył mi sir Karol Baskerville, którego tragiczna śmierć trzy miesiące temu wywołała
takie wzburzenie w Devonshire. Byłem jednocześnie jego lekarzem i przyjacielem. Był to
człowiek stanowczy, przenikliwy, praktyczny, równie trzeźwo myślący jak ja. Niemniej
jednak wierzył w ten dokument, a wiara ta przywiodła go do takiej śmierci jaką zginął.
Holmes wyciągnął rękę po rękopis i rozłożył go na kolanach:
— Spójrz Watsonie — powiedział, zwracając się do mnie — na to „s”, raz długie, to znów
krótkie. Jest to jedna ze wskazówek, które pozwoliły mi określić datę.
Spojrzałem przez jego ramię na pożółkły papier i prawie zatarte pismo. Jako nagłówek
widniał napis: „Baskerville Hall”, a poniżej wielkimi niekształtnymi cytrami: „1742”.
— Widzę, że to jakby jakieś sprawozdanie.
— Tak. To opis pewnej legendy, krążącej w rodzinie Baskervillów.
— Sądziłem, że pan chce zasięgnąć mojej rady w sprawie bardziej aktualnej i konkretnej.
— Niech mi pan wierzy, że jest to sprawa bardzo świeża i pilna, trzeba ja koniecznie
wyjaśnić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Rękopis, który przyniosłem ze sobą. jest
krótki i ściśle związany ze sprawą. Pozwoli pan, że go przeczytam.
Holmes wsunął się w głąb fotela, splótł dłonie, zamknął oczy i przybrał postawę pełną
rezygnacji. Doktor Mortimer rozłożył rękopis przy świetle i donośnym, suchym głosem
zaczął czytać następująca stara opowieść:
O pochodzeniu psa Baskervillów krążyły różne pogłoski. Ponieważ jednak jestem potomkiem
Hugona Baskervilla w prostej linii, u historię niniejszą słyszałem z ust mego ojca, któremu
znów przekazał ją jego ojciec, przeto spijałem ją, przekonany wierze o jej prawdziwości. I
chciałbym, potomkowie moi, abyście wierzyli, ze ta sama Sprawiedliwość, która karze za
grzechy, umie również, przebaczać miłosiernie, i że nie ma tak strasznego przekleństwa na
świecie, którego nie można okupić skruchą i modlitwą. Z opowieści niniejszej zatem
wciągnijcie tę naukę, ze nie należy obawiać się skutków przeszłości, lecz trzeba '.tac się
baczniejszym w przyszłości i unikać tych okropnych nałogów, które ściągnęły na naszą
rodzinę lak wielkie nieszczęściu.
Wiedzcie więc, ze w czasach wielkiej rewolucji (której historię. napisaną przez, wielce
uczonego lorda Charendona polecam gorąco waszej uwadze), zamek Baskerville był
własnością Hugona tegoż nazwiska, człowieka dzikich namiętności, bezbożnika i rozpustnika.
Sąsiedzi wybaczyliby mu te błędy, wiedząc, że zamek nie był nigdy siedliskiem świętych, ale
okrucieństwa. jakie popełniał podczas hulaszczymi zabaw, stały się przysłowiowe w całej
okolicy.
Zdarzyło się. ze ów Hugon zapalał miłością (jeżeli określenie to, użyte w tym przypadku, nie
będzie profanacją) do córki ziemianina, którego grunta sąsiadowały z posiadłościami
Baskervillów. Panna, skromnie i pobożnie wychowana, unikała wielbiciela, znając jego złą
sławę.
Pewnego dnia, w wigilia świętego Michała, ów Hugon z pięcioma czy sześcioma towarzyszami
hulanek, wtargnął do folwarku i porwał pannę, podczas nieobecności jej ojca i braci.
Przywiózłszy brankę do zamku, osadził ją w wieży, a sam udał się do jadalni, by, jak zwykle,
spędzie noc na pijatyce. Nieszczęsna dziewczyna była bliska obłędu, słysząc śpiewy,
wrzaski i bluźnierstwa ucztujących, które dobiegały jej uszu, aż wreszcie, zdjęta
śmiertelną trwogą, zdobyła się na czyn, przed którym zawahałby się najodważniejszy
mężczyzna. Wyszła przez okno i, przy pomocy gałęzi bluszczu, który porastał (i porasta
jeszcze) mur, zsunęła się po rynnie i uciekła przez łąki do folwarku rodzicielskiego,
oddalonego o trzy mile.
Wkrótce potem Hugon opuścił gości, aby zanieść trochę jadła i picia swej brance — a może
żywił i jakieś gorsze zamiary — ale zastał więzienie puste. Na ten widok, jakby opętany
przez szatana, zbiegł w szalonym pędzie ze schodów, wpadł do jadalni, wskoczył na stół,
tłukąc talerze i kryształy, i wobec przerażonych, na wpół pijanych biesiadników przysiągł,
ze jeśli tej nocy jeszcze zdoła schwytać zbiegłą dziewczynę, zaprzeda czartu ciało i duszę.
Obecni przez chwilę w osłupieniu patrzyli na niego, gdy naraz jeden, podlejszy, a może
bardziej pijany od innych krzyknął, żeby puścić psy gończe śladem dziewczyny. Propozycja
przypadła do smaku Hugonowi, wybiegł z zamku, wrzeszcząc na stajennych, by mu siodłali
klacz, a na dojeżdżaczy by wypuścili psy z psiarni, po czym cisnął psom chustkę
dziewczęcia. Ludzie klnąc a zwierzęta wyjąc popędzili wśród bladego blasku księżyca ku
łąkom.
Wszystko to dokonało się tak szybko, że biesiadnicy zrazu nie zrozumieli co zaszło.
Niebawem jednak zaświtało w ich zamroczonych umysłach, uprzytomnili sobie o co chodzi i
powstało piekielne zamieszanie. Jedni wołali o pistolety, inni o konie, inni znów o świeże
butelki wina. W końcu oprzytomnieli do reszty i wszyscy, w liczbie trzynastu, dosiedli koni i
puścili się w pogoń. Księżyc rzucał na ziemię srebrzyste blaski, a konie pędziły wyciągniętym
galopem drogą. którą podążać musiała nieszczęsna dziewczyna, chcąc się dostać do domu.
Ujechali tak ze dwie mile. gdy spotkali nocnego pastucha, pilnującego trzodę na łące, a
mijając go krzyknęli, czy nie widział ściganej zwierzyny. Opowieść niesie, ze nieborak tak
był wystraszony, iż nie mógł odpowiedzieć, w końcu jednak objaśnił, że widział młodą
dziewczynę i psy pędzące za nią.
— Ale widziałem więcej jeszcze — dodał — widziałem dziedzica z Baskerville na czarnej
klaczy, a za nim biegł cicho pies tak potworny, ze niechaj mnie Bóg uchowa. abym go spotkał
na swej drodze.
Oboje posiali pastucha do wszystkich diabłów i popędzili dalej.
Ale niebawem krew ścięła się mrozem w ich żyłach. Na równinie rozległ się tętent kopyt
końskich i czarna klacz, okryła pianą, minęła ich w piekielnym galopie, bez pana, wlokąc cugle
za sobą.
Zdjęci trwogą, jeźdźcy zbliżyli się do siebie, lecz pogoni nie zaniechali, jakkolwiek każdy z
nich. gdyby był sam, chętnie zawróciły konia. Jadąc już wolniej, spotkali nareszcie sforę
psów, które znane z odwagi i wszelkich przymiotów dobrej rasy, stały, wyjąc ponuro, nad
krawędzią głębokiego wąwozu. Niektóre zaczynały się już cofać, inne, ze zjeżoną sierścią,
ze ślepiami krwią nabiegłymi, patrzyły w wąwóz.
Grono mężczyzn, już zupełnie trzeźwych, jak się łatwo domyśleć, zatrzymało się.
Większość nie miała odwagi zapuszczać się dalej, lecz trzej najśmielsi zjechali do wąwozu.
Rozszerzał się on w tym miejscu znacznie i tu, na dość obszernej polance, wznosiły się dwa
wielkie kamienie, jakimi niektóre zapomniane ludy znaczyły w dawnych czasach miejsca
swego pobytu. Księżyc oświecał jasno płaszczyznę, a na środku leżała biedna dziewczyna
bez życia. Tutaj widocznie upadki i skonała ze znużenia i trwogi. Ale nie na jej widok ani na
widok wyciągniętych o parę kroków dniej zwłok Hugona Baskervilla skamienieli trzej
śmiałkowie. Nad trupem Hugona stał potwór — czarne wielkie zwierzę, kształtu psa, a
rozmiarów dotąd nie widzianych.
Potwór miał kły zatopione w gardle Hugona, ci w chwili gdy trzej mężczyźni się zbliżyli,
wyrwał kawał ciała z szyi trupa i zwrócił ku przybyłym swe ogniste ślepia i paszczę krwią
broczącą... Trójka śmiałków wrzasnęła przeraźliwie i krzycząc ciągle, popędziła z powrotem
przez równinę.
Utrzymują, ze jeden z tych trzech umarł jeszcze tej samej nocy, a dwaj zostali obłąkani do
końca życia.
Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa, który od owego czasu stał
się okrutną plagą dla naszego rodu. Spisałem tę opowieść, bo wzmianki i domysły wzbudzają
zawsze więcej trwogi niż rzeczy dokładnie wiadome.
Nie można zaprzeczyć, że kilku członków naszej rodziny zginęło śmiercią gwałtowną nagłą i
tajemniczą. Powinniśmy jednak ufać w nieskończoną dobroć Opatrzności, która rzadko
kiedy karze niewinnych w trzecim lub czwartym pokoleniu, jak powiedziano w Piśmie
Świętym.
Polecam was, synowie moi, opiece Opatrzności i radzę unikać, przez ostrożność, chodzenia
w pobliże owego wąwozu, w godzinach nocy, kiedy panuje moc złego ducha.
Spisał Hugon Baskerville dla synów swoich Rogera i Jana, zalecając wszakże, aby pod
żadnym pozorem nie powtarzali opowieści powyższej siostrze swojej Elżbiecie.
Doktor Mortimer skończył czytać, zsunął okulary na czoło i spojrzał na Sherlocka Holmesa.
Ten ziewnął, wrzucił do ognia niedopałek papierosa i spytał lakonicznie:
— I cóż?
— Czy ta historia nie wydaje się panu interesująca?
— Owszem, dla amatora bajek o żelaznym wilku.
Doktor Mortimer wyjął z kieszeni starannie złożoną gazetę.
— Teraz, panie Holmes, pokażę panu coś nowszego. Oto numer pisma ,,Devon County
Chronicle” z 14 czerwca tego roku, zawierający szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla,
który zmarł kilka dni wcześniej.
Mój przyjaciel pochylił się nieco do przodu, a wyraz jego twarzy świadczył o pewnym
skupieniu. Nasz gość poprawił okulary i zaczął:
Nagła śmierć sir Karola Baskervilla, którego wymieniano jako kandydata stronnictwa
liberalnego z okręgu środkowego Devon w zbliżających się wyborach, zaskoczyła całe
hrabstwo. Sir Karol mieszkał w Baskerville Hall od niedawna, niemniej stylem bycia i wielką
hojnością zdobył uznanie oraz szacunek wszystkich tych, którzy go znali.
W tych czasach „świeżych bogaczy" pocieszający jest widok potomka starego rodu, który
mimo ciężkich przejść, zdołał wzbogacić się i przywrócić dawną świetność rodzinnej
siedziby.
Sir Karol, jak wiadomo, doszedł do fortuny w Afryce Południowej. Rozsądniejszy od tych,
którzy spekulują, aż szczęście się odwróci, zrealizował wszystkie swoje plany i powrócił do
Anglii. Zaledwie dwa lata mieszkał w Baskerville Hall. Miał zamiar odbudować zamek i
unowocześnić gospodarstwa rolne. Śmierć nie pozwoliła mu urzeczywistnić tych planów,
zakrojonych na wielką skalę. Będąc bezdzietnym, pragnął żeby cała okolica korzystała z
jego majątku, toteż wiele osób zasmuciła jego przedwczesna śmierć. Niejednokrotnie na
naszych łamach pisaliśmy o jego hojnych darach na różne cele dobroczynne w hrabstwie.
Śledztwo nie mogło wyjaśnić dokładnie okoliczności, które towarzyszyły śmierci sir Karola
Baskervilla, ale rozproszyło przynajmniej pewne zabobonne pogłoski. Sir Karol był wdowcem
i prowadził samotne życie. Pomimo znacznej fortuny żył bardzo skromnie, a cała jego służba
to małżeństwo Barrymore — on był lokajem, ona gospodynią.
Ich zeznania, potwierdzone przez kilku przyjaciół, wskazują, że od pewnego czasu sir Karol
źle się czuł. Męczyła go choroba serca, objawiająca się nagłym bladnięciem, napadami
duszności i rozstrojem nawowym. Doktor Mortimer, przyjaciel i lekarz zmarłego,
potwierdził to w zeznaniach.
Fakty w tej sprawie są bardzo proste. Co wieczór, przed snem sir Karol przechadzał się po
słynnej alei cisowej w Baskerville Hall. Małżonkowie Barrymore stwierdzili w swoich
zeznaniach, że taki był zwyczaj ich pana.
4 czerwca sir Karol oznajmił, że nazajutrz wyjeżdża do Londynu i polecił Barrymorowi, aby
spakował jego rzeczy. Wieczorem wyszedł na codzienną przechadzkę, podczas której
zawsze palił cygaro.
Z przechadzki tej już nie wrócił.
O północy, Barrymore, widząc, że drzwi przedsionka zamku są jeszcze otwarte, zaniepokoił
się. Zapalił latarnię i poszedł szukać pana. Dzień był dżdżysty, z łatwością więc na
rozmiękłej ziemi w alei odnalazł ślady stóp sir Karola. W połowie drogi znajduje się furtka,
która wychodzi na moczary. Głębsze w tym miejscu ślady wskazywały, te sir Karol
zatrzymał się przy niej. Następnie prawdopodobnie znów podjął przechadzkę, bo jego
zwłoki znaleziono znacznie dalej.
Pewien szczegół zeznania Barrymora pozostaje jeszcze nie wyjaśniony: kształt śladów
zmienił się z chwilą kiedy sir Karol Baskerville minął furtkę: wydawało się, że szedł dalej na
palcach.
Niejaki Murphy, Cygan, handlarz koni, znajdował się wówczas blisko, na moczarach, lecz,
jak sam zeznał, był zupełnie pijany. Oświadczył, że słyszał krzyki, ale nie mógł wskazać skąd
dochodziły. Na zwłokach sir Karola nie stwierdzono żadnych śladów napadu, jakkolwiek
raport lekarza wspomina o niezwykłym, konwulsyjnym skrzywieniu twarzy — tak strasznym,
że początkowo doktor Mortimer nie chciał wierzyć, iż istotnie leży przed nim jego
przyjaciel i pacjent. Wyjaśniono jednak, że jest to objaw zdarzający się często w
wypadkach dusznicy i śmierci spowodowanej atakiem serca. Oględziny zwłok potwierdziły
taką właśnie diagnozę, a sędzia śledczy uznał orzeczenie lekarskie.
Jesteśmy zadowoleni z takiego wyniku śledztwa. Spadkobierca sir Karola powinien jak
najszybciej zamieszkać na zamku i prowadzić dalej, przerwane w tak tragiczny sposób,
dzieło swego poprzednika. Gdyby rzeczowy raport sędziego nie rozwiał ostatecznie
zabobonnych opowieści krążących o tej śmierci, nie można by wcale wydzierżawić
Baskerville Hall.
Spadkobiercą zmarłego jest – jeśli jeszcze żyje – Henryk Baskerville, syn najmłodszego
brata sir Karola. Ostatnie listy młodego człowieka pochodziły z Ameryki. Poczyniono
starania aby go odnaleźć i zawiadomić spadku jaki mu przypadł.
Doktor Mortimer złożył dziennik i wsunął go do kieszeni.
— Takie są, panie Holmes, publicznie znane szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla — rzekł.
— Dziękuję panu — odparł Holmes — za zwrócenie mojej uwagi na ten wypadek,
interesujący pod wieloma względami. Swego czasu zauważyłem kilka wzmianek w
dziennikach, ale byłem tak pochłonięty sprawą kamei, które zginęły w Watykanie, że
przestałem się interesować tym, co działo się w Anglii. Mówi pan, że ten artykuł zawiera
wszystkie publicznie znane fakty.
— Tak jest.
— Niech mi pan teraz poda nieznane.
Holmes wsunął się znów głębiej w fotel, splótł dłonie, a jego twarz przybrała wyraz powagi i
obojętności.
— Zgodnie z pańskim życzeniem — mówił doktor Mortimer, okazując już gwałtowne
zdenerwowanie – powiem panu to, czego nie mówiłem nikomu. Nie powiedziałem tego
sędziemu, bo człowiekowi nauki trudno jest przyznać się publicznie, że podziela
powszechny zabobon. Chodziło mi także o to — jak słusznie napisano w gazecie – nie można
byłoby dzierżawić Baskerville Hall, gdyby jeszcze cokolwiek wzmocniło straszną sławę tej
siedziby. Dlatego uważałem za stosowne powiedzieć mniej niż wiedziałem, ale z panem chcę
być zupełnie szczery.
Równina jest prawie niezamieszkała, a tych którzy sąsiadują ze sobą, łącza ścisłe związki.
Stąd moja zażyłość z sir Karolem Baskervillem. Z wyjątkiem pana Franklanda w Lafter Hall
i pana Stapletona, przyrodnika, nie ma w promieniu w promieniu kilku mil ludzi
wykształconych.
Sir Karol lubił samotność, ale jego choroba zbliżyła nas, a wspólne zamiłowanie do nauki
jeszcze to utrwaliło. Sir Karol przywiózł z Afryki Południowej dużo ciekawych materiałów i
spędziliśmy razem niejeden mity wieczór, rozmawiając o anatomii Buszmenów i
Hotentotów. W ciągu ostatnich kilku miesięcy sir Karol był coraz bardziej rozdrażniony.
Legenda, którą przeczytałem przed chwilą, prześladowała go do tego stopnia, że nic na
świecie nie zmusiłoby go do wyjścia w nocy poza ogrodzenie parku. Wyda się to panu
nieprawdopodobne, niemniej jednak sir Karol był szczerze przeświadczony, że okrutne
fatum ciąży nad jego rodem, a kroniki rodzinne nie mogły dodać mu otuchy. Nieustannie
dręczyła go myśl o ciągłej obecności jakiegoś ducha. Często pytał mnie, czy podczas
nocnych spacerów nie dostrzegłem nigdy jakiejś niezwykłej postaci lub czy nie słyszałem
wycia psa. To ostatnie pytanie zadawał mi wielokrotnie, zawsze głosem drżącym ze
zdenerwowania. Przypominam sobie doskonale drobne zajście, które zdarzyło się na kilka
tygodni przed jego śmiercią. Przyjechałem do zamku i zastałem sir Karola w drzwiach
przedsionka. Zeskoczyłem z dwukółki i stanąłem na wprost swojego przyjaciela, gdy nagle
zauważyłem, że z przerażeniem wpatruje się w coś za moimi plecami. Odwróciłem się i
dostrzegłem jeszcze na zakręcie drogi coś nieokreślonego; zdawało mi się, że to wielkie
czarne cielę. Sir Karol był tym tak zdenerwowany i zaniepokojony, że musiałem pójść na
miejsce, gdzie zwierzę się ukazało i szukać go. Ale zniknęło bez śladu. Wydarzenie to
wywarło na nim straszne wrażenie. Spędziłem z nim cały wieczór i właśnie wtedy dla
wytłumaczenia swojego zdenerwowania, powierzył mi rękopis, który panu przeczytałem.
Wspominam o tym drobnym zajściu tylko dlatego, że ze względu na późniejszą tragedię
nabiera ono pewnego znaczenia. Wtedy nie przywiązywałem do niego żadnej wagi i
uważałem, że zdenerwowanie mojego przyjaciela jest nieuzasadnione. Na skutek moich
nalegań sir Karol postanowił jechać do Londynu. Wiedziałem, że ma chore serce, a
nieustający lęk, w jakim żył — choćby jego powód był urojony — oddziaływał niekorzystnie
na jego zdrowie. Sądziłem, że pobyt w mieście dobrze mu zrobi, a pan Stapleton, nasz
wspólny przyjaciel, poproszony o radę, był tego samego zdania. W ostatniej chwili nastąpiła
ta okropna tragedia. Tej nocy, kiedy zmarł sir Karol. Barrymore, jego lokaj, przysłał po mnie
chłopca stajennego Perkinsa, a ponieważ nie spałem jeszcze, w godzinę po wypadku byłem
już w Baskerville Hali.
Osobiście stwierdziłem wszystkie wspomniane w śledztwie fakty. Zbadałem ślady kroków w
alei cisowej, widziałem przy furtce miejsce, gdzie sir Karol się zatrzymał, zauważyłem
zmianę kształtu śladów począwszy od tego miejsca, widziałem że na piasku nie ma innych
śladów oprócz pochodzących od butów Barrymora, po czym zbadałem uważnie zwłoki,
których jeszcze nikt nie dotykał.
Sir Karol leżał wyciągnięty, twarzą do ziemi, ręce miał rozkrzyżowane, palce zaciśnięte
kurczowo i zagłębione w ziemi, a twarz tak wykrzywioną, że nie odważyłbym się stwierdzić
pod przysięgą jego tożsamości.
Na ciele nie znalazłem żadnych obrażeń. Jednak zeznania Barrymora nie były dokładne.
Powiedział, że przy zwłokach nie było żadnych innych śladów. Nie widział ich. Ja jednak
dostrzegłem... w pewnej odległości... świeże, wyraźne...
— Ślady kroków?
— Tak jest, ślady kroków.
— Mężczyzny czy kobiety?
Doktor Mortimer spoglądał na nas przez chwilę dziwnym wzrokiem, po czym, niemal
szeptem, odpowiedział:
— Panie Holmes, to były ślady łap olbrzymiego psa!
Problem
Przyznam, że te słowa przejęły mnie dreszczem. Głos doktora Mortimera drżał także, widać
było że zdenerwowało go własne opowiadanie. Holmes, nieco pochylony wprzód, słuchał go z
błyskiem w oczach, świadczącym o żywym zainteresowaniu.
— Czy pan to widział? — zapytał.
— Tak dokładnie, jak widzę pana w tej chwili.
— I nic pan o tym nie mówił?
— Dlaczego miałbym o tym mówić?
— Jak to się stało, że nikt poza panem nie dostrzegł tych siadów?
— Były widoczne dopiero dwadzieścia metrów od zwłok... Nikt na to nie zwrócił uwagi.
Gdybym nie znał tej legendy, tego dziwnego podania, pewno, jak wszyscy, nie dostrzegłbym
ich.
— Czy na moczarach znajduje się dużo psów pasterskich?
— O, bardzo dużo!... Ale to nie był pies pasterski.
— Mówi pan, że pies był wielki?
— Olbrzymi!...
— I że nie zbliżył się do ciała?
— Nie.
— A jaka była wtedy noc?
— Wilgotna i zimna.
— Czy padał deszcz?
— Nie.
— Proszę mi opisać, jak wygląda ta aleja cisowa.
— Tworzą ją dwa rzędy starych, wysokich na dwanaście stóp cisów, ich wierzchołki
stanowią zwartą kopułę zieleni. Pomiędzy drzewami biegnie dróżka szerokości ośmiu stóp.
— A pomiędzy drzewami i aleją nie ma nic?
— Owszem, jest. Po obu stronach dróżki rozciąga się trawnik mający ze sześć stóp
szerokości.
— Mówił pan, że na końcu alei znajduje się furtka?
— Tak, prowadzi na moczary.
— Nie ma innego wyjścia?
— Żadnego.
— Więc do cisowej alei można wejść tylko z domu lub przez tę furtkę?
— Można wejść jeszcze przez cieplarnię, zbudowaną na końcu alei.
— Czy sir Karol doszedł aż do tego miejsca?
— Nie, był o jakieś pięćdziesiąt metrów od cieplarni.
— A teraz doktorze, proszę mi powiedzieć — a jest to szczegół bardzo ważny — czy ślady,
jakie pan dostrzegł, znajdowały się na piasku, czy na trawie?
— Na trawie nie dostrzegłem żadnych śladów...
— A zatem były one tylko od strony furtki... To bardzo ciekawe... A czy ta furtka była
zamknięta?
— Zamknięta na klucz i na kłódkę.
— Jak wysoka jest ta furtka?
— Ma cztery stopy wysokości.
— Czy mógłby się ktoś przez nią przedostać?
— Z łatwością.
— Może zauważył pan tam jakieś inne ślady?
— Nie.
— Czy nikt inny nie badał tego miejsca?
— Tylko ja tam szukałem.
— I nic pan nie odkrył?
— Sir Karol stał w jednym miejscu pięć albo dziesięć minut.
— Jak pan do tego doszedł?
— W dwóch miejscach na ziemi zobaczyłem popiół strząśnięty z cygara.
— Ma pan słuszność — potwierdził Holmes. — Watsonie — dodał — znaleźliśmy
sympatycznego kolegę... Ale jakie to były ślady?
— Było wiele śladów sir Karola. Innych nie zauważyłem.
Sherlock Holmes uderzył się niecierpliwie ręką w kolano.
— Ach! Gdybym ja tam był! — zawołał. — Sprawa przedstawia się bardzo interesująco!
Ślady na piasku, z których mógłbym tyle rzeczy wyczytać, zatarł deszcz i buty ciekawskich
ludzi! Doktorze, dlaczego mnie pan wtedy nie wezwał? Stało się bardzo źle!
— Nie mogłem pana wezwać, nie ujawniając tych wszystkich faktów, a mówiłem już,
dlaczego chciałem milczeć. Zresztą... zresztą...
— Dlaczego się pan waha?
— Są okoliczności, w których najlepszy i najbardziej doświadczony policjant angielski nie
może nic poradzić.
— Czy przypuszcza pan, że mamy do czynienia z czymś nadprzyrodzonym?
— Nic takiego nie powiedziałem.
— Ale tak pan myśli?
— Po tej tragedii opowiadano mi o rozmaitych wypadkach, których nie można uznać za
wydarzenia zwykłe i naturalne.
— Na przykład?
— Dowiedziałem się, że przed tą straszną nocą wiele osób widziało zwierzę, którego opis
zgadzał się zupełnie z wyglądem złego ducha Baskervillów - To zwierzę nie da się zaliczyć
do żadnego znanego gatunku. Wszyscy przyznają, że wyglądało przerażająco, jakby nie z
tego świata. Wypytywałem jednego z okolicznych chłopów, a także kowala i dzierżawcę.
Wszyscy tak samo opisywali tę straszną zjawę. Było to dokładne wcielenie opisanego w
legendzie piekielnego psa. Strach ogarnął całą okolicę i tylko ktoś naprawdę bardzo
odważny zdobyłby się pójść nocą na moczary.
— A pan, jako człowiek nauki, czy wierzy w istnienie jakichś nadprzyrodzonych mocy?
— Sam nie wiem, co mam o tym myśleć.
Holmes wzruszył ramionami.
— Dotychczas — rzekł — ograniczałem swoje badania do spraw z tego świata. Na miarę
moich skromnych możliwości walczyłem ze złem, ale walka ze złym duchem przekracza moje
ambicje. Jednakże, jak pan mówi, te ślady były materialne.
— Ten dziwny pies jest o tyle materialny, że zdołałby rozerwać szyję człowiekowi, ale
pochodzi z piekła.
— Widzę, że zalicza się pan do ludzi wierzących w zjawiska nadprzyrodzone... Teraz niech
mi pan odpowie na jeszcze jedno pytanie: dlaczego przyszedł pan do mnie po radę jeśli pan
w to wierzy? Prosi mnie pan, abym nie badał przyczyn śmierci sir Karola Baskervilla i żąda
zarazem, abym się zajął poszukiwaniami.
— Nie, ja pana o to nie prosiłem.
— W czym więc mogę panu pomóc?
— Chciałem prosić, aby mi pan poradził, jak mam się zachować wobec sir Henryka
Baskervilla, który przybywa na dworzec Waterloo — tu doktor Mortimer wyjął zegarek —
za godzinę i kwadrans.
— Czy to on jest spadkobiercą majątku?
— Tak. Po śmierci sir Karola dowiadywaliśmy się szczegółowo o wszystko, co dotyczy tego
młodego człowieka i zawiadomiono nas, że zajmuje się rolnictwem w Kanadzie. Wiadomości o
nim są najzupełniej zadowalające... W tej chwili nie mówię jako lekarz, lecz Jako
wykonawca testamentu sir Karola Baskervilla.
— Czy nie ma innych pretendentów do majątku pozostałego po zmarłym?
— Nie. Jedyny krewny, którego ślad jeszcze odnaleziono, nazywa się, a raczej nazywał się,
Rower Baskerville, był trzecim bratem sir Karola. Drugi brat, który umarł bardzo młodo,
pozostawił tylko jednego syna, Henryka. Rogera, trzeciego brata, uważano zawsze w
rodzinie za parszywą owcę. Byt uosobieniem dawnego typu Baskervillów i, jak mi
opowiadano, błąkał się po świecie, jak stary Hugo. Życie w Anglii nie przypadło mu do gustu,
przeniósł się więc do Ameryki Środkowej, gdzie umaił na żółtą febrę w 1876 roku. Sir
Henryk jest więc ostatnim potomkiem rodu Baskervillów, Za godzinę i pięć minut mam się z
nim spotkać na dworcu Waterloo... Telegrafował do mnie z Southampton. że przyjedzie dziś
rano. Cóż więc mam robić, panie Holmes?
— Dlaczego nowy spadkobierca nie mógłby zamieszkać w siedzibie swoich przodków?
— Wydaje się to zupełnie naturalne, nieprawda? Jednak trzeba pamiętać, że wszyscy
członkowie rodziny Baskervillów, którzy mieszkali w tym zamku, zginęli gwałtowną śmiercią.
Jestem przekonany, że gdyby sir Karol mógł porozmawiać ze mną przed śmiercią, poleciłby
mi. aby nie wprowadzać do tego domu ostatniego potomka jego rodu i spadkobiercy
olbrzymiego majątku. Ale z drugiej strony nie można zaprzeczyć, że rozwój tej biednej
okolicy zależy głównie od obecności sir Henryka. Wszystko co zrobił sir Karol, byłoby
bezpowrotnie stracone, gdyby zamek byt niezamieszkały. Przyszedłem więc prosić pana o
zdanie i radę, gdyż boję się, żeby na moją decyzję nie wpłynął za bardzo mój własny
interes.
Holmes długą chwilę siedział zamyślony, wreszcie powiedział:
— Krótko mówiąc uważa pan, że z powodu jakichś piekielnych wpływów, pobyt w Dartmoor
jest niebezpieczny dla członków rodziny Baskervillów.
— Czy nie mam podstaw by lak twierdzić?
— Nie przeczę. Ale, jeśli pańska teoria o faktach nadprzyrodzonych jest prawdziwa, ten
młody człowiek może podlegać tym wpływom lak samo w Londynie jak w Devonshire. Trudno
mi uwierzyć w diabła, którego potęga sięgałaby tylko do granic jednej parafii, jak — na
przykład — władza zarządu w jakiejś fabryce.
— Patrzyłby pan. panie Holmes, poważniej na te sprawy, gdyby miał pan osobiście z nimi do
czynienia. Według pana ten młody człowiek nic jest narażony na większe niebezpieczeństwo
w Devonshire niż w Londynie... Przyjeżdża za pięćdziesiąt minut. Co radzi mi pan robić?
— Radzę panu wziąć powóz, zawołać swego psa, który drapie do moich drzwi, i pojechać na
spotkanie sir Henryka Baskervilla na dworzec Waterloo.
— No, a potem?
— Potem nie powie mu pan nic, dopóki ja się nad tym wszystkim me zastanowię.
— Czy długo będzie się pan zastanawiał?
— Dwadzieścia cztery godziny. Będę panu szczerze wdzięczny, doktorze, jeżeli przyjdzie
pan tu jutro o dziesiątej. Proszę również, aby przyprowadził pan ze sobą sir Henryka.
— Zrobię to oczywiście, panie Holmes.
Doktor Mortimer zapisał na mankiecie godzinę spotkania i wyszedł. Holmes zatrzymał go na
schodach.
— Jeszcze jedno pytanie, doktorze. Mówił mi pan, że przed śmiercią sir Karola Baskervilla
kilka osób widziało na moczarach dziwne zjawisko.
— Tak, trzy osoby.
— A czy widziano je też później?
— Nie słyszałem o tym.
— Dziękuję panu. Do widzenia.
Holmes powrócił do swego fotela, a zadowolenie malujące się na twarzy mojego przyjaciela
dowodziło, że myśli o jakimś miłym zajęciu.
— Czy wychodzisz, Watsonie? — zapytał mnie.
— Tak, a może jestem ci potrzebny?
— Nie. drogi przyjacielu. Będziesz mi potrzebny dopiero gdy zaczniemy działać. Wiesz, że
to wspaniała sprawa i pod niektórymi względami jedyna w swoim rodzaju. Gdy będziesz
przechodził koło sklepu Bradleya, powiedz, żeby mi przysłał etui mojego zwykłego tytoniu. A
teraz zostaw mnie samego aż do wieczora. Gdy wrócisz, opowiemy sobie nasze wnioski w
sprawie, którą dał nam do rozwiązania doktor Mortimer.
Holmes lubił rozważać każda sprawę w samotności. Zbijał wtedy lub popierał swoje własne
teorie i dochodził do ostatecznych wniosków.
Spędziłem popołudnie w klubie i dopiero wieczorem wróciłem na Baker Street. Była może
dziewiąta, gdy znalazłem się znów w salonie Sherlocka Holmesa. Gdy otworzyłem drzwi,
zdawało mi się, że się pali — gęsty dym wypełniał cały pokój, a płomień lampy migotał w nim
niepewnym blaskiem. Zrobiłem kilka kroków i uspokoiłem się. Był to tylko dym tytoniowy,
klon, zaczął mnie drapać w gardle wywołując nieprzyjemny kaszel. Dopiero po chwili, wśród
tej gęstej chmury dostrzegłem Holmesa otulonego w szlafrok i zagłębionego w ulubionym
fotelu. W zębach trzymał fajkę.
Wokół niego, na dywanie, leżały kartki papieru.
— Zaziębiłeś się, Watsonie? — zapytał.
— Nie, to ten okropny dym.
— A tak, dym jest gęsty...
— Ależ tu nie można oddychać!
— No to otwórz okno. Założyłbym się, że cały ten czas przesiedziałeś w klubie.
— Mój kochany.
— No, czy zgadłem?
— Tak, ale jakim sposobem...
Holmes roześmiał się. widząc moje zdumienie.
— Jakiś ty naiwny — odrzekł. — Zawsze sprawiało mi przyjemność korzystanie z moich
skromnych umiejętności by zabawić się twoim kosztem. Pomyśl tylko, taki dżentelmen, jak
ty, który ma niewielu serdecznych przyjaciół, wychodzi podczas deszczu i błota, wraca
wieczorem wcale nic zabłocony, w błyszczących bułach... No, co byś z tego wywnioskował?
To, że przesiedział gdzieś cały dzień... Czy nie jest to oczywiste i jasne?
— Na świecie jest dużo rzeczy oczywistych, na które nic zwraca się jednak uwagi.
— A jak ci się zdaje, gdzie ja byłem?
— Zdaje mi się. że przesiedziałeś całe popołudnie na tym samym miejscu.
— Mylisz się... bytem w Devonshire.
— Ale tylko w myśli?
— Naturalnie, nie ruszyłem się z tego fotela, wypiłem nieświadomie — czego żałuję — dwie
duże filiżanki kawy i wypaliłem mnóstwo tytoniu. Po twoim wyjściu postałem do Stanforda
po mapę równiny Dartinoor i przebiegałem ją całą — w myślach oczywiście — we wszystkich
kierunkach. Sądzę, że mógłbym już teraz wędrować po tym terenie bez przewodnika.
— Czy la mapa obejmuje dużą przestrzeń?
— Bardzo dużą.
Holmes rozwinął część mapy i rozłożył ją na kolanach.
— Oto obszar, o który nam chodzi — powiedział. — Tu, w środku, znajduje się posiadłość
Baskerville Hali.
— Otoczona lasem?
— Tak... Chociaż szpaler cisowy nie jest tu opisany, przysiągłbym, że oznacza go ta linia,
mająca po prawej stronie równinę. Tu. len szereg domów, to wioska Grimpen. gdzie mieszka
nasz przyjaciel, doktor Mortimer. Widzisz, że w promieniu trzech mil ludzkie siedziby są
rzadko rozrzucone. Tu jest posiadłość Lafter Hali, o której wspomina stary rękopis.
Budynek, oznaczony nieco dalej, to mieszkanie przyrodnika Stapletona, leżeli dobrze
pamiętam jego nazwisko. Wreszcie dwa folwarki: High Tor i Foulmire. O czternaście mil
stamtąd wznosi się więzienie Princelown. Dokoła i pomiędzy tymi domami ciągnie się ponura
i pusta równina. Właśnie tu rozegrał się dramat, tu więc będziemy się starali rozwikłać
otaczającą go tajemnicę,
— To jest dzikie i puste miejsce.
— Tak jest. Gdyby diabeł chciał się mieszać w ludzkie sprawy...
— A więc i ty przypuszczasz, że istnieją jakieś siły nadprzyrodzone?
— A czy diabeł nie może się posługiwać pomocnikami z krwi i kości? Od początku dwa
pytania nasuwają mi się na myśl. Pierwsze: czy popełniono tu zbrodnię? Drugie: jakiego
rodzaju jest to zbrodnia i w jaki sposób ją popełniono? Jeżeli przypuszczenia duktom
Mortimera są uzasadnione, i jeżeli znajdujemy się wobec potęgi, która nie podlega prawom
natury, najlepiej byłoby zaprzestać dalszego dochodzenia. Ale musimy rozważyć wszystkie
inne hipotezy, zanim zatrzymamy się na tej ostatniej. Zamknij teraz okno. Być może. to
tylko dziwne uprzedzenie, ale zdaje mi się. że skoncentrowana atmosfera pomaga skupić
myśli; co prawda me izoluję się jeszcze całkowicie, aby jaśniej rozumować, choć byłoby to
logiczne... No, a ty czy zastanawiałeś się nad tą sprawa?
— W ciągu dnia wiele o niej myślałem.
— I jakie jest twoje zdanie?
— Jest wyjątkowo zagmatwana.
— Rzeczywiście, to niezwykła sprawa, bardzo różniąca się od innych... Na przykład ta
zmiana w kształcie śladów stóp. Jak ją wytłumaczysz?
— Mortimer twierdzi, ze sir Karol Baskerville przeszedł część alei na palcach.
— Powtarza tylko wniosek jakiegoś idioty, który prowadził śledztwo. Dlaczego Baskerville
miał się przechadzać po alei na palcach?
— A więc?
— Sądzę, że biegł... Sir Karol biegi z rozpaczliwym wysiłkiem! Biegł, aby się uratować,
dopóki nagły atak serca nie powalił go na ziemię.
— Dlaczego uciekał?
— W tym właśnie tkwi zagadka. Z pewnych oznak wyciągnąłem wniosek., że byt przerażony,
zanim zaczął uciekać.
— Na czym go opierasz?
— Przypuszczam, że powód jego przerażenia znajdował się na moczarach. Wydaje mi się to
prawdopodobne, gdyż tylko człowiek oszalały ze strachu, może w takiej sytuacji uciekać w
przeciwną stronę niż znajduje się jego dom. Jeżeli możemy wierzyć opowiadaniu Cygana, sir
Karol biegł, wołając o pomoc w kierunku, skąd najmniej mógł się spodziewać pomocy?
Zresztą, na co czekał tej nocy?... Dlaczego czekał w cisowej alei, a nie w zamku?
— Czy uważasz, że czekał na kogoś?
— Doktor Mortimer odmalował nam sir Karola Baskervilla jako człowieka starego i
niedołężnego. Przypuśćmy nawet, że wyszedł wieczorem na spacer... No, ale tego wieczora
było wilgotno i zimno, czy jest zatem możliwe, żeby sir Karol stał w jednym miejscu
dziesięć minut, jak dowodzi doktor Mortimer. wnioskując z popiołu strząśniętego z cygara?
— Przecież sir Karol wychodził podobno co dzień wieczorem.
— Nic wydaje mi się prawdopodobne, aby co wieczór przechadzał się w pobliżu furtki
prowadzącej na moczary. Zeznania wszystkich świadczą o czymś przeciwnym: wszyscy
mówią, że sir Karol unikał tego miejsca, a tej nocy znalazł się właśnie tam. Nazajutrz miał
jechać do Londynu? Sprawa przedstawia się teraz jaśniej... Watsonie, daj mi moje
skrzypce. Nie myślmy już o tej sprawie i poczekajmy na odwiedziny doktora Mortimera i
sir Henryka Baskervilla.
Sir Henryk Baskerville
Tego dnia zjedliśmy śniadanie bardzo wcześnie. Sherlock Holmes czekał w szlafroku na
gości. Punktualnie o godzinie dziesiątej w pokoju zjawił się doktor Mortimer i młody
baronet.
Henryk Baskerville miał około trzydziestu lat. Był niskiego wzrostu, krępej budowy, o
żywych ruchach, jego czarne oczy uważnie patrzyły spod krzaczastych brwi, co nadawało
twarzy wyraz energii i silnej woli. Opalenizna świadczyła, ze spędzał większość czasu na
świeżym powietrzu. Spokój w spojrzeniu i powaga w ruchach mówiły o dobrym wychowaniu.
— Przedstawiam panom sir Henryka Baskervilla — rzekł doktor Mortimer.
— Tak, to ja we własnej osobie — dodał młody człowiek.
— Ale co dziwniejsze, panie Holmes, gdyby obecny tu mój przyjaciel nie zaproponował, że
mnie panu przedstawi, sam przyszedłbym do pana. Pan lubi zagadki. A od dzisiejszego ranka
jestem w posiadaniu zagadki, której rozwiązanie wymaga więcej czasu niż mogę na to
poświęcić.
Holmes ukłonił się.
— Proszę usiąść, sir Henryku — powiedział. — Przypuszczam. że podczas krótkiego pobytu
w Londynie przydarzyła się panu jakaś przygoda?
— Nic ważnego. Wydaje mi się, że to żart, bo tak można określić list, jaki odebrałem
dzisiaj rano.
I sir Henryk położył na stole kopertę.
Zbliżyliśmy się wszyscy, aby ją lepiej zobaczyć. Była zrobiona z szarego papieru i wyglądała
zwyczajnie. Niewprawna ręka napisała na niej następujący adres:
Sir Henryk Baskerville w hotelu Northumberland
Na liście był stempel pocztowy z Charing Cross z wczorajszą datą.
— Czy ktoś wiedział, że zatrzyma się pan w hotelu Northumberland? — zapytał Holmes,
patrząc uważnie na gościa.
— Nie, nikt nie wiedział, gdyż o tym gdzie się zatrzymam, zdecydowałem dopiero po
spotkaniu z doktorem Mortimerem.
— Zapewne doktor Mortimer tam mieszkał?
— Nie, ja zatrzymałem się u przyjaciela — odpowiedział doktor — nie można więc było
przewidzieć, że pojedziemy do tego hotelu.
— Hm! — mruknął Sherlock. — Wydaje mi się, że ktoś jest doskonale poinformowany o
pańskich zamiarach.
Holmes wyjął z koperty kartkę wydartą z zeszytu i złożoną we czworo.
Rozłożył papier na stole. Było na nim tylko jedno zdanie, składające się z drukowanych liter,
naklejonych na papierze.
Zdanie to brzmiało następująco:
Jeżeli cenisz swoje życie, trzymaj się z dala od moczarów.
Tylko jeden wyraz: „moczarów” był napisany ręką.
— Może wyjaśni mi pan, panie Holmes — zapytał sir Henryk Baskerville — co to wszystko
znaczy, i kto może się mną tak bardzo interesować?
— A co doktor o tym myśli? Musi pan przyznać, że nie ma w tym nic nadprzyrodzonego.
— To prawda. Ale czy ta przestroga nie może być przysłana przez osobę, pewną tego, że
zetkniemy się z siłami nadprzyrodzonymi?
— Jakimi siłami? — zapytał ożywiony sir Henryk. — Zdaje mi się, że panowie znacie moje
interesy i sprawy lepiej niż ja sam.
— Przyrzekam panu, że zanim wyjdzie pan z tego pokoju, będzie pan wiedział to wszystko
co i my — odpowiedział Sherlock Holmes. Teraz, jeżeli się pan na to zgadza, musimy się
uważnie przyjrzeć temu ciekawemu dokumentowi. Niewątpliwie został on zredagowany
wczoraj wieczorem i oddany natychmiast na pocztę. Czy masz Watsonie wczorajsze
„Times”?
— Leży na stole.
— Podaj mi go, proszę, chce przejrzeć kolumnę zawierającą artykuły redakcyjne.
Holmes szybko przebiegł gazetę wzrokiem.
— Najważniejszy artykuł mówi o wolnym handlu — rzekł.
— Pozwólcie abym przeczytał wam jego fragment: Na podstawie wiadomości, krążących
obecnie, możesz sobie wyobrażać, że twoje własne przedsiębiorstwo handlowe czy też
przemysłowe zyska przez wprowadzenie ceł ochronnych. Trzymaj się jednak z dala od
takich poglądów i nie zgadzaj się na tego rodzaju ustawy i zarządzenia. Jeśli cenisz ogólny
dobrobyt kraju, a tym samym i swoje spokojne życie.
— Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Watsonie? — zawołał wesoło Holmes — zacierając
ręce z widocznym zadowoleniem. Doktor Mortimer patrzył ciekawie na Holmesa, a sir
Henryk spoglądał na mnie ze zdumieniem.
— Nie znam się na taryfach celnych i ekonomii — rzekł sir Henryk. — Zresztą zdaje się, że
odeszliśmy od głównego tematu.
— Przeciwnie, sir Henryku, zdaje mi się. że sprawa się wyjaśnia. Watson zna lepiej moje
metody pracy, a jednak widzę, że nie zrozumiał dokładnie o co mi chodzi.
— W istocie — odparłem — nie mogę zrozumieć jaki związek ma...
— Jest związek i to bardzo ważny... ,,Trzymaj się... z dala od... Jeśli cenisz... swoje...
życie...” Czy rozumie pan skąd wzięto te wyrazy?
— Rzeczywiście! — zawołał sir Henryk. — Bardzo zręcznie zrobione.
— Gdybym nawet miał jakiekolwiek wątpliwości — ciągnął Holmes — to wyrazy „Trzymaj
się” lub ,,Jeśli cenisz”, które żywcem wycięte nożyczkami, rozproszyłyby je natychmiast.
— Rzeczywiście panie Holmes, to przechodzi ludzkie pojęcie — rzekł Mortimer, spoglądając
ze zdumieniem na mojego przyjaciela. — Nietrudno domyśleć się, że zdanie jest wycięte z
gazety, ale z jakiej gazety, a nawet z jakiego artykułu, to na prawdę zdumiewające! Jak pan
to odgadł?
— Przypuszczam, doktorze, że potrafi pan odróżnić czaszkę Murzyna od czaszki Eskimosa?
— Naturalnie że potrafię,
— Co je różni?
— Przecież to mój zawód, uczyłem się tego. Różnice są tak wielkie, że same rzucają się w
oczy. Kość czołowa, kąt twarzy, kształt szczęki i...
— A to, co ja mówię, dotyczy mojego zawodu. Istnieją różnice między drukiem „Timesa” a
jakiejś marnej gazety i są równie oczywiste jak dla pana różnica między Murzynem a
Eskimosem. Rozróżnianie czcionek to najłatwiejsza umiejętność dla kogoś, kto zajmuje się
sprawami kryminalnymi. Przyznaję, że gdy byłem młody, nie odróżniałem czasem „Leeds
Mercury” od ,,Western Mornini News”. Druk „Timesa” można bardzo łatwo rozpoznać i te
wyrazy nie mogły być wycięte z innego dziennika. Szukałem zatem we wczorajszym
numerze.
— Więc ktoś wyciął te wyrazy nożyczkami? — zapytał sir Henryk Baskerville,
— Naturalnie. I to takimi nożyczkami, jakich używa się do obcinania paznokci — dodał
Holmes — Ich ostrze musiało być krótkie, gdyż widać dwa cięcia w wyrazach: „Trzymaj się”
i „jeśli cenisz”.
— Rzeczywiście, ktoś wycinał wyrazy małymi nożyczkami i następnie przylepiał je klejem.
— Nie. Gumą arabską — poprawił Holmes.
KOREKTA
— No, niech będzie gumą arabską — powtórzył sir Henryk — Ale niech mi pan wytłumaczy,
dlaczego wyraz „moczarów” jest dopisany ręcznie?
— Dlatego, że tego wyrazu nie ma w artykule. Inne wyrazy można spotkać wszędzie, we
wszystkich gazetach, ale nie jest łatwo znaleźć wyraz „moczarów”.
— Przyjmuję pańskie wyjaśnienie, panie Holmes, ale czy doczytał się pan w tym ostrzeżeniu
jeszcze czegoś innego?
— Znalazłem w nim parę wskazówek, choć widać z tego listu, że autorowi chodziło o
zatarcie śladów, które mogłyby naprowadzić na jego trop. Na przykład adres napisany jest
koślawo i niedbale, a przecież wiemy, że „Timesa” prenumerują tylko ludzie wykształceni. Z
tego możemy wnioskować, że list pisał człowiek wykształcony, który chciał uchodzić za
niewykształconego. Następnie: staranie aby zmienić kształt liter nasuwa myśl, że zna pan
ten charakter pisma, lub może go wkrótce poznać. Dalej, niech pan zwróci uwagę na to, że
wyrazy nie są naklejone w linii prostej, lecz jedne wyżej a drugie niżej i tak: „życie” jest
zupełnie nad linią. Czy ten brak staranności należy przypisać niedbalstwu wycinającego,
zdenerwowaniu czy też pośpiechowi? Dajmy na to, że pośpiechowi. Przestroga jest bardzo
poważna i ten, kto układał list, czynił to z uwagą i napięciem. Przypuśćmy, że niedbalstwo
wynikało z pośpiechu. Trzeba szukać jego przyczyny, gdyż ten list, czy byłby wysłany
wczoraj wieczorem, czy dziś rano, powinien dojść do rąk sir Henryka, zanim wyszedłby on z
hotelu. Autor obawiał się więc, aby mu nie przerwano. Ale kogo się bał?
— Wchodzimy teraz w sferę przypuszczeń — odezwał się doktor Mortimer.
— Tak jest — powiedział Holmes — i z tych przypuszczeń musimy wybrać to, które wydaje
nam się najbardziej prawdopodobne. To jest naukowe wykorzystanie wyobraźni. Zawsze
jest jakieś zdarzenie, na którym możemy oprzeć nasze hipotezy. Może pan nazwać to
zgadywaniem, ale jestem pewien, że ten list był pisany w hotelu.
— Na jakiej podstawie pan to wnioskuje? — zawołał Mortimer.
— Jeśli uważnie przyjrzy się pan temu listowi, przekona się pan, że pióro i atrament
pozostawiały wiele do życzenia. Pióro bryzgnęło dwukrotnie w tym samym wyrazie, a w
adresie nie chciało znowu wypuścić atramentu, chociaż to tylko kilka wyrazów, zatem pióro
było zużyte, a w kałamarzu brakowało atramentu. Rzadko kiedy w prywatnym mieszkaniu
pióro i kałamarz znajdują się w tak złym stanie, zaś pióra i kałamarze w hotelach zapewne
zna pan dobrze... Powinniśmy przetrząsnąć kosze na śmieci w hotelach sąsiadujących z
Charing Cross, a jestem przekonany, że znajdziemy pocięty numer ,,Timesa”. Idąc dalej
tym tropem sądzę, że schwytalibyśmy autora tej dziwnej przestrogi... No, no... — Holmes
przysunął papier bliżej oczu i przypatrywał się pilnie naklejonym wyrazom.
— Zauważyłeś jeszcze coś? — zapytałem go.
— Nic — odparł, kładąc kartkę papieru na stole. — Papier jest biały, bez żadnego znaku.
Wydaje mi się, że wywnioskowaliśmy z tego listu wszystko, co się dało. Teraz, sir Henryku,
proszę nam powiedzieć, czy nie przytrafiło się panu jeszcze coś od chwili, gdy wysiadł pan z
pociągu?
— Nie, panie Holmes... Nie pamiętam.
— Może zauważył pan, że ktoś się panu przypatruje lub idzie za panem?
— Zdaje mi się, że jestem bohaterem jakiejś powieści — odpowiedział sir Henryk. —
Dlaczego, do licha, miałby mnie ktoś śledzić?
— Jednak zdaje mi się, że tak było. Czy nie ma pan nam nic więcej do powiedzenia, zanim
zaczniemy się zastanawiać jaką opieką pana otoczono?
— Nie wiem co pana interesuje?
— Wszystko, co tylko wykracza poza normalny tryb życia.
Sir Henryk uśmiechnął się.
— Nie znam angielskich zwyczajów — powiedział — gdyż, większość życia spędziłem w
Stanach Zjednoczonych lub w Kanadzie. Nie sądzę jednak, aby strata buta wychodziła poza
granice normalnych zdarzeń.
— Zgubił pan but?
— Ech, pewnie się gdzieś zapodział — odezwał się Mortimer — Znajdzie go pan po powrocie
do hotelu. Czy warto nudzić pana Holmesa takimi drobnostkami?
— Pan Holmes pyta mnie, więc mu odpowiadam — odparł sir Henryk.
— Bardzo słusznie — rzekł Holmes. — Niech mi pan opowie wszystko, nawet to, co uważa
pan za mato istotne. A wiec stracił pan but?
— Jeżeli go nic zgubiłem, to w każdym razie gdzieś mi się zapodział. Wczoraj wieczorem
postawiłem buty przed drzwiami mojego pokoju, a dziś rano znalazłem tylko jeden. Pytałem
chłopca hotelowego, ale nie umiał mi tego wyjaśnić. A to były nowiuteńkie buty, kupiłem je
wczoraj na Strandzie i nie miałem ich jeszcze na nogach.
— Jeśli pan w nich nie chodził, to dlaczego kazał je pan czyścić?
— Żółta skóra nie miała połysku, chciałem żeby go nabrała.
— Wczoraj więc, po przyjeździe do Londynu wyszedł pan natychmiast na miasto i kupił
buty?
— Kupowałem jeszcze inne rzeczy. Towarzyszył mi doktor Mortimer. Do licha! Jeżeli mam
grać rolę wielkiego pana muszę być odpowiednio ubrany. Na Dalekim Zachodzie nie dbałem
tak o swój wygląd... Kupując różne rzeczy, kupiłem też i żółte obuwie, zapłaciłem za nie
sześć dolarów i skradziono mi je, zanim je włożyłem na nogi.
— Nie rozumiem dlaczego ktoś miałby skraść pański but — rzekł Holmes — Podobnie jak
doktor Mortimer uważam, że zguba wkrótce się znajdzie.
— Zdaje mi się, panowie — rzekł baronet — że już wystarczająco wiele mówiliśmy o mnie.
Nadeszła chwila, abyście mi powiedzieli o co chodzi.
— Pańskie życzenie jest słuszne — odpowiedział Sherlock Holmes. — Doktorze, niech pan
powtórzy sir Henrykowi to, co opowiedział nam pan wczoraj rano.
Nasz przyjaciel, zachęcony w ten sposób, wyjął z kieszeni papiery i opowiedział historię
znaną już czytelnikom. Sir Henryk Baskerville słuchał go z wielką uwagą. Od czasu do czasu
wyrywał mu się mimowolny okrzyk zdumienia. Gdy doktor Mortimer skończył, baronet
zawołał:
— Odziedziczyłem zatem przeklęty spadek. Tak jest, od dzieciństwa słyszałem o tym psie.
Ta legenda Jest dobrze znana w naszej rodzinie, ale nie sądziłem, że należy ją traktować
poważnie. A śmierć mojego stryja... Zdaje mi się, że wszystko miesza mi się w głowie... Nie
mogę się skupić... Czy to, co mi pan powiedział wymaga sądowego śledztwa, czy może
egzorcyzmów?
— Rzeczywiście, trudno powiedzieć.
— Potem ten list, przysłany do hotelu... Trzeba przyznać, że przyszedł w porę.
— Jest zarazem dowodem, że ktoś wie lepiej niż my, co dzieje się na moczarach — rzekł
Mortimer.
— I że jest to ktoś panu życzliwy, ponieważ ostrzega pana o niebezpieczeństwie — dodał
Holmes.
— Może moja obecność tam pokrzyżuje czyjeś plany.
— To możliwe... Dziękuję panu, doktorze, że dał mi pan do rozwiązania sprawę, która
zawiera tyle interesujących szczegółów. Teraz, sir Henryku, pozostaje nam tylko jedna
kwestia do rozstrzygnięcia: czy ma pan jechać do zaniku?
— Dlaczego miałbym tam nie jechać?
— Bo tam może grozić panu jakieś niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo pochodzące od złego ducha, prześladującego rodzinę, czy może ze
strony ludzi?
— To należałoby wyjaśnić.
— Cokolwiek powiecie. Ja już podjąłem decyzję. Nie istnieje panie Holmes, taki diabeł w
piekle, ani taki człowiek na ziemi, który mógłby mi przeszkodzić pojechać do siedziby moich
przodków. To jest moja ostateczna decyzja.
Gdy to mówił, zmarszczył brwi. a jego twarz stała się purpurowa. Ostatni potomek
Baskervillów odziedziczył widocznie gwałtowny temperament swoich przodków.
— Muszę nieco dłużej zastanowić się nad tym co mi pan powiedział — rzekł po chwili — Nie
mogę tak od razu wszystkiego zrozumieć i zdecydować. Chciałbym przez chwilę w
samotności skupić się nad tym... Panie Holmes, teraz jest wpół do jedenastej, wracam
prosto do hotelu. Może zechce pan wraz z doktorem Watsonem przyjść do mnie o drugiej i
zjeść z nami drugie śniadanie? Sądzę, że będę miał do tego czasu jaśniejsze pojęcie o całej
tej sprawie.
— Czy zgadzasz się, Watsonie?
— Najzupełniej.
— W takim razie niech pan na nas czeka. Czy posłać po dorożkę?
— Wolę pójść pieszo, jestem bardzo zdenerwowany.
— Z przyjemnością będę panu towarzyszył — odezwał się doktor Mortimer.
— A więc, do widzenia o drugiej!
Usłyszeliśmy kroki naszych gości na schodach i stuk zamykanych drzwi. W tej samej chwili
Holmes wyrwał się z zadumy i zamienił w człowieka czynu.
— Kapelusz i buty. Watsonie, szybko! Nie ma chwili do stracenia!
Wpadł w szlafroku do garderoby i kilka sekund później powrócił w surducie. Zbiegliśmy ze
schodów i wypadliśmy na ulicę. Doktor Mortimer i sir Baskerville szli o jakieś dwieście
metrów przed nami, w kierunku Oxford Street.
— Czy mam ich dogonić i zatrzymać? — spytałem.
— Ani mi się waż! Twoje towarzystwo zupełnie mi wystarczy, jeśli ty zadowolisz się moim.
Nasi goście mieli słuszność, dzisiejszy ranek jest wyśmienity na przechadzkę.
Przyspieszył kroku, tak, że niebawem odległość, od naszych znajomych zmniejszyła się o
połowę, po czym, pozostając już o jakieś sto metrów w tyle, szliśmy za nimi przez Oxford
Street, a później po Regent Street. Doktor Mortimer i sir Baskerville zatrzymali się przed
jakąś wystawą sklepową, Holmes uczynił to samo. W chwilę później wydał stłumiony okrzyk
radości. Śledząc kierunek jego badawczego spojrzenia, spostrzegłem dorożkę z jakimś
pasażerem, która stała po przeciwnej stronie ulicy i teraz ruszyła znów wolno w drogę.
— Mamy go Watsonie! Chodź prędko. Przyjrzyjmy mu się przynajmniej, jeżeli nic innego nie
będziemy mogli zrobić.
Na chwilę dostrzegłem gęstą czarną brodę i przenikliwe oczy spoglądające na nas przez
boczne okna dorożki. W tej samej chwili z trzaskiem otworzyło się okienko, przez które
pasażer porozumiewa się z woźnicą, jadący krzyknął coś powożącemu i dorożka ruszyła
szybko po Regent Street. Holmes obejrzał się bacznie dokoła, szukając jakiejś innej
dorożki, ale nic nie znalazł. Rzucił się więc w pościg, ale od dorożki dzieliła go już zbyt
wielka odległość i niebawem zupełnie znikła nam ona z oczu.
— Do licha! — zaklął Holmes ze złością, gdy wydostał się zadyszany spomiędzy szeregu
pojazdów — Czy widziałeś kiedyś taki pech i takie niedołęstwo? Watsonie, Watsonie, jeżeli
jesteś człowiekiem sprawiedliwym, zapamiętasz to i zapiszesz na rachunek moich
niepowodzeń.
— Kto to był?
— Nie mam pojęcia.
— Szpieg?
— Sądząc z tego, co słyszeliśmy nie ulega wątpliwości, że od chwili przyjazdu sir
Baskervilla, ktoś siedzi go bardzo pilnie, chodzi za nim jak cień. Inaczej, skąd wiedziałby od
razu, że zamieszkał w hotelu Northumberland? Jeśli śledzili go pierwszego dnia,
pomyślałem, ze będą go szpiegować i dzisiaj. Zauważyłeś pewnie, że gdy doktor Mortimer
czytał swoją opowieść, podszedłem dwukrotnie do okna.
— Tak, przypominam sobie.
— Patrzyłem, czy ktoś nie chodzi przed domem, ale nie zobaczyłem nikogo. Słuchaj, mamy
do czynienia ze sprytnym człowiekiem. Sprawa się wikła, a chociaż nie wiem czy ten ktoś ma
przyjazne czy wrogie zamiary, niemniej widzę, że jest w tym coś tajemniczego. Gdy nasi
przyjaciele wyszli, poszedłem za nimi, aby wykryć ich niewidzialnego opiekuna. Ten człowiek
jest tak przebiegły, że nie chciał iść pieszo, lecz wsiadł w dorożkę, by móc śledzić ich z tyłu
lub wyprzedzić i w ten sposób być przez nich niezauważony. Ta metoda dawała i tę korzyść,
że gdyby chcieli jechać dorożką, mógł ich śledzić bez straty czasu. Ale ma to i słabą
stronę...
— Zdaje tego kogoś na łaskę i niełaskę dorożkarza.
— Właśnie.
— Szkoda, że nie zauważyliśmy Jego numeru.
— Mój drogi, chociaż zagapiłem się porządnie, nie przypuszczasz chyba na serio, że nie
znam numeru dorożki? 2704... Zapamiętałem go dobrze. Ale na razie jest nam mało
użyteczny.
— Nie wiem, co mógłbyś więcej zrobić.
— Gdybym wcześniej zauważył dorożkę, zawróciłbym, poszedł w przeciwnym kierunku i z
pewnością znalazłbym wolny pojazd. Wtedy mógłbym jechać za nim w przyzwoitej
odległości, lub też, co byłoby lepsze, pojechałbym do hotelu Northumberland i zaczekał.
Jeżeli okazałoby się, że nasz nieznajomy śledzi sir Baskervilla, to my śledzilibyśmy jego.
Tymczasem przez pośpiech, z którego nasz przeciwnik umiał skorzystać z rzadko
spotykaną szybkością i energią, zdradziliśmy się i zgubiliśmy jego ślad.
Rozmawiając, szliśmy wolno Regent Street i od dawna straciliśmy już z oczu doktora
Mortimera i jego towarzysza.
— Dalsze śledzenie ich nie ma sensu — powiedział Holmes.
— Szpieg zniknął i już nie wróci. Pozostały nam jednak jeszcze inne karty w ręku i dobrze
je rozegramy. Czy poznałbyś człowieka, który siedział w dorożce?
— Poznałbym tylko jego brodę.
— I ja również. Dlatego myślę, że najprawdopodobniej była ona fałszywa. Sprytny człowiek,
gdy robi coś takiego, nosi brodę tylko po to, aby ukryć rysy twarzy. Wejdźmy tutaj.
Holmes wszedł do biura posłańców, gdzie dyrektor powitał go z wielką uprzejmością.
— A pan Wilson. Widzę, że nie zapomniał pan drobnej przysługi, jaką kiedyś panu
wyświadczyłem.
— Nie, i nie zapomnę. Ocalił mi pan honor, a może i życie.
— Przesadza pan, mój drogi. Przypominam sobie, panie Wilson, że miał pan u siebie chłopca
o nazwisku Cartwright, który w czasie śledztwa wykazał niemało sprytu.
— Tak, jest jeszcze u nas.
— Czy może go pan wezwać? Dziękuję! A teraz czy mógłby mi pan rozmienić banknot
pięciofuntowy.
Czternastoletni chłopak, o inteligentnej twarzy i sprytnych oczach pojawił się na odgłos
dyrektorskiego dzwonka, stanął przed Holmesem i wpatrywał się z szacunkiem w słynnego
detektywa.
— Daj mi przewodnik hotelowy — rzeki Holmes. — Dziękuję! Słuchaj, Cartwright, masz
tutaj nazwy dwudziestu trzech hoteli, położonych w bezpośrednim sąsiedztwie Charing
Cross. Widzisz?
— Widzę, proszę pana.
— Pójdziesz kolejno do wszystkich.
— Dobrze, proszę pana.
— Zaczniesz od tego, że portierowi każdego z nich dasz szylinga. Masz tu dwadzieścia trzy
szylingi.
— Dobrze, proszę pana.
— Zażądasz od każdego z nich, żeby ci dał do przejrzenia kosz z papierami z wczoraj.
Powiesz, że zaniesiono ważny telegram pod niewłaściwy adres i że musisz go odnaleźć.
Rozumiesz?
— Rozumiem, proszę pana.
— Naprawdę będziesz szukał środkowej strony „Timesa”, powycinanej nożyczkami. Masz tu
ten sam numer „Timesa”, a to strona, o którą mi chodzi. Poznasz ją chyba bez problemu,
co?
— Poznam, proszę pana.
— W każdym hotelu portier odeśle cię do woźnego, któremu również dasz szylinga. Masz tu
znowu dwadzieścia trzy szylingi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa w dwudziestu
hotelach na dwadzieścia trzy powiedzą ci, że papiery z kosza zostały spalone albo
wyrzucone. W trzech zaprowadzą cię do stosu papierów i tam będziesz szukał strony z
„Timesa”. Prawdopodobieństwo, żebyś ją znalazł jest bardzo małe. Masz jeszcze dziesięć
szylingów na nieprzewidziane wydatki. Przed wieczorem przyślij mi telegraficznie na Baker
Street wiadomość
co osiągnąłeś. A teraz, Watsonie, musimy również telegraficznie, stwierdzić jak się nazywa
dorożkarz nr 2704, a potem wstąpimy do którejś z galerii na Bond Street, aby wypełnić
sobie czas do śniadania w hotelu.
Trzy zerwane nici
Sherlock Holmes potrafił bez trudu oderwać się od bieżących spraw. Niezwykła sprawa, w
którą zostaliśmy wplątani, została odłożona na dwie godziny, a Holmes podziwiał dzieła
współczesnych mistrzów belgijskich. Nie chciał mówić o niczym innym, tylko u sztuce, o
której zresztą miał bardzo słabe pojęcie.
Wreszcie znaleźliśmy się w hotelu Northumberland.
— Sir Henryk Baskerville czeka na panów u siebie — rzekł portier. — Polecił mi, abym panów
niezwłocznie poprosił na górę.
— Czy pozwoli mi pan zajrzeć do spisu gości? — spytał Holmes.
— Owszem, proszę.
W księdze po Baskervillu zostały zapisane jeszcze trzy nazwiska: Teofila Johnsona z
rodziną z Newcastle i pani Oldmore wraz z Alton, pokojówką, z High Lodge.
— Myślę, że znam tego Johnsona — zwrócił się Holmes do portiera — adwokat, nieprawda?
Siwy, chodząc utyka?
— Nie, proszę pana. Ten Johnson jest właścicielem składu węgla, jest bardzo energiczny,
mniej więcej w pańskim wieku.
— Z pewnością myli się pan co do jego zawodu.
— Nie, proszę pana. Od wielu lat zatrzymuje się w tym hotelu. Wszyscy bardzo dobrze go
znamy.
— Jeśli tak, to co innego. A pani Oldmore? Zdaje mi się, że znam to nazwisko. Proszę
wybaczyć moja ciekawość, ale często odwiedzając jednego znajomego, spotykam tam
znajomych.
— Pani Oldmore jest sparaliżowana. Jej mąż był kiedyś burmistrzem Gloucester. Zawsze
kiedy przyjeżdża do Londynu, zatrzymuje się u nas.
— Dziękuję za wyjaśnienia. Wydaje mi się, że jednak nie znam tych osób.
Wchodząc na schody. Holmes mówił do mnie przyciszonym głosem:
— Stwierdziliśmy tym sposobem bardzo ważny fakt. Wiem również, że ci, którzy tak
bardzo zajmują się naszym przyjacielem nie mieszkają w tym hotelu. To dowodzi, że
chociaż ciągle go śledzą, o czym mieliśmy już okazję się przekonać, równie starannie dbają
o to, by ich nie zauważono. Daje to dużo do myślenia.
— Co mianowicie?
— Nasuwa myśl... A to co? Co się tu dzieje?
Na zakręcie korytarza wpadliśmy na sir Henryka Baskervilla. Twarz miał czerwona od
gniewu, a w ręku trzymał stary i zakurzony but. Był tak wściekły, że minęła dobra chwila,
zanim zdołał coś powiedzieć, a gdy się wreszcie odezwał, mówił jeszcze wyraźniejszym, niż
rano, amerykańskim akcentem.
— Zdaje mi się. że tu sobie ze mnie drwią! — krzyczał. — Ale niech uważają, bo będą
żałować! Jeśli chłopak nie znajdzie buta, który mi zginął, narobię takiego piekła, że mnie
popamiętają! Znam się na żartach, panie Holmes, ale tym razem trochę przeholowali.
— Szuka pan jeszcze ciągle swojego buta?
— Tak, i mam zamiar go odnaleźć.
— Ale przecież mówił pan, że zginął panu nowy, żółty but?
— Tak, a teraz jeszcze jeden, stary czarny.
— Co pan mówi...
— Właśnie. Mam tylko trzy pary... nowe żółte, stare czarne i te, które mam na nogach.
Wczoraj wieczorem zabrali mi jeden żółty, a dzisiaj rano skradli mi znów czarny. I co?
Znaleźliście? Mów człowieku, zamiast stać i gapić się na mnie!
Powiedział to do służącego Niemca, który akurat się zjawił.
— Nie proszę pana, pytałem w całym hotelu, ale nikt nie nic...
— Albo but znajdzie się do wieczora, albo zawiadomię właściciela hotelu, że niezwłocznie
opuszczam jego budę.
— Znajdzie się, przyrzekam panu, że się znajdzie, proszę tylko o trochę cierpliwości.
— No, pamiętajcie! Nie dam się okradać w tej złodziejskiej norze. Panie Holmes, proszę mi
wybaczyć, że nudzę pana taka drobnostką...
— Myli się pan, to wcale nie jest drobnostka,
— Czyżby sprawa wydała się panu poważna?
— Jak pan sobie ją tłumaczy?
— Wcale nie usiłuję tłumaczyć sobie tej całej awantury. Faktem jest, że dotychczas nie
zdarzyło mi się jeszcze nic równie dziwnego i szalonego.
— Dziwnego... może — odrzekł zamyślony Holmes.
— A co pan o tym myśli?
— Jak dotąd, nic. Jeszcze nie rozumiem. Wszystkie pańskie przygody, sir Henryku, tworzą
bardzo zawikłaną historię. Gdy dodamy do nich śmierć pańskiego stryja, wydaje mi się, że
wśród pięciuset ważniejszych spraw, którymi się dotychczas zajmowałem nie było ani
jednej równie dziwnej. Ale mamy w ręku kilka nici, a jedna z nich bez wątpienia doprowadzi
nas do prawdy. Stracimy może nieco czasu, idąc początkowo fałszywym śladem, ale
wcześniej czy później natrafimy na właściwy.
Przy śniadaniu niewiele mówiliśmy o tej sprawie. Dopiero, gdy przeszliśmy do innego pokoju,
Holmes zapylał Baskervilla co postanowił.
— Pojadę do Baskerville Hall.
— Kiedy?
— Pod koniec tygodnia.
— Wydaje mi się — powiedział Holmes — ze pańska decyzja jest rozsądna. Jestem pewny,
że w Londynie jest pan śledzony, a wśród kilku milionów mieszkających tu ludzi trudno
będzie odnaleźć tego, kto pana śledzi i stwierdzić dlaczego to robi. Jeśli ma złe zamiary,
może panu wyrządzić krzywdę, a my nie będziemy mogli temu zapobiec. Doktorze, czy
zauważył pan, że ktoś śledził panów dzisiaj rano, gdy ode mnie wyszliście?
Doktor Mortimer poruszył się gwałtownie.
— Śledził nas! Kto to był?
— Niestety nie wiem. Czy któryś z pana sąsiadów lub znajomych z Dartmoor nosi dużą
czarną brodę?
— Nie... A może jednak... Taką jak Barrymore czarną brodę ma kamerdyner sir Karola.
— A! Gdzie on teraz jest?
— Jego opiece powierzono zamek.
— Trzeba sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest, czy też może niespodziewanie przybył do
Londynu.
— Jak pan to sprawdzi?
— Proszę o blankiet telegraficzny... „Czy wszystko gotowe na przyjęcie sir Henryka?” To
wystarczy. Trzeba zaadresować depeszę do pana Barrymora w Baskerville Hall. Gdzie jest
najbliższa poczta? Grimpen... dobrze. Do poczmistrza w Grimpen wyślemy drugą depeszę
takiej treści: „Depeszę do pana Barrymora doręczyć mu do rąk własnych. Jeśli jest
nieobecny, wrócić ją sir Henrykowi Baskervillowi, hotel Northumberland”.
W ten sposób do wieczora dowiemy się, czy Barrymore jest na miejscu w Devonshire.
— Świetnie — odezwał się Baskerville. — Ale, ale, doktorze, kim jest właściwie ten
Barrymore?
— To syn starego, nieżyjącego już zamkowego intendenta. Rodzina Barrymorów od
czterech pokoleń służy Baskervillom. O ile wiem. kamerdyner sir Karola i jego żona są
ludźmi bardzo uczciwymi.
— Niemniej — stwierdził sir Baskerville — faktem jest, że nikt z rodziny nie mieszka u
zamku, ci ludzie mają pańską rezydencie i nic nie robią.
— To prawda.
— Czy sir Karol zapisał coś w testamencie Barrymorowi? — spytał Holmes.
— Jemu i jego żonie przypada po pięćset funtów szterlingów.
— A!... Czy wiedzieli o tym zapisie?
— Wiedzieli, sir Karol lubił opowiadać, o tym co komu zapisał w testamencie.
— To ciekawe.
— Spodziewam się — rzekł doktor Mortimer — że nie wszyscy obdarowani w testamencie
przez sir Karola wydają się panu podejrzani. Mnie bowiem zapisał tysiąc funtów.
— Doprawdy! I komu jeszcze?
— Różnym osobom przypadły drobne kwoty, ponadto zostawił spore sumy na cele
dobroczynne, resztę zaś dziedziczy sir Henryk.
— A ile wynosi ta reszta?
— Siedemset czterdzieści tysięcy funtów.
Holmes zrobił wielkie oczy.
— Nie miałem pojęcia, że sir Karol pozostawił tak olbrzymi majątek — powiedział.
— Sir Karol uchodził za człowieka bogatego, ale dopóki nie spisano majątku, nie
wiedzieliśmy, że jest aż tak bogaty. Ogółem jego majątek wynosił blisko milion funtów.
— Do diabła! To wielka suma, warto się o nią pokusić, nie przebierając w środkach. Jeszcze
jedno pytanie, doktorze. W razie gdyby naszemu młodemu przyjacielowi stało się coś
złego... proszę mi wybaczyć, sir Henryku, to niemile przypuszczenie, kto odziedziczyłby
majątek?
— Ponieważ Roger Baskerville, młodszy brat sir Karola umarł będąc kawalerem, więc
spadkobiercami zostaliby dalecy krewni zmarłego, Desmondowie. Jakub Desmond to
człowiek w podeszłym wieku, duchowny w Westmoreland.
— Dziękuję, to są bardzo ważne szczegóły. Czy zna pan, doktorze, Jakuba Desmonda?
— Widziałem go raz u sir Karola. Swoim zachowaniem budzi najwyższy szacunek, prowadzi
przykładne życie. Pamiętam, że oparł się naleganiom sir Karola, który chciał koniecznie
zmusić go do przyjęcia znacznej darowizny.
— I ten skromny człowiek zostałby spadkobiercą krociowej fortuny sir Karola?
— Tak jest. Odziedziczyłby posiadłość ziemską, według ustanowionego w rodzinie porządku
spadkowego, odziedziczyłby również gotówkę, o ile obecny dziedzic, który oczywiście ma w
tym względzie całkowitą swobodę, nic zadysponuje inaczej.
— Sir Henryku, czy spisał pan testament?
— Nie, panie Holmes. Nie miałem jeszcze czasu, wczoraj dopiero dowiedziałem się o całej
tej sprawie. Ale, w każdym razie, gotówka dostanie się temu, kto odziedziczy tytuł i
posiadłość ziemską. Taka była wola mojego biednego stryja. W jaki sposób właściciel zamku
mógłby przywrócić świetność Baskervillów, gdyby nie miał odpowiednich funduszy na
urządzenie odziedziczonej posiadłości... Dom, ziemia i pieniądze muszą pójść w jedne ręce.
— Bardzo słusznie. Zgadzam się w zupełności z panem, sir Henryku, musi pan rzeczywiście
zaraz jechać do Devonshire.
Stawiam tylko jeden warunek: nie może pan jechać sam.
— Doktor Mortimer wraca ze mną.
— Ale doktor Mortimer musi zajmować się pacjentami, a to zabiera sporo czasu, a ponadto
mieszka kilka mil od zamku. Mimo najlepszych chęci, nic będzie w stanie w razie potrzeby
przyjść panu z pomocą. Nie, sir Henryku, musi pan zabrać ze sobą człowieka zaufanego,
który cały czas będzie z panem.
— A czy pan mógłby pojechać ze mną?
— W krytycznej chwili postaram się być na miejscu. Ale rozumie pan, że moja praca nie
pozwala mi wyjeżdżać na nieokreślony czas z Londynu. Dziesiątki osób czeka na moją
pomoc, albo wzywa mnie w różne strony... Teraz, na przykład, jakiś szantażysta szkaluje
jedną z najbardziej szanowanych osób w Anglii i tylko ja mogę zapobiec skandalowi. Wobec
tego, sam pan przyzna, nic mogę wyjechać do Dartmoor.
— Kogo zatem pan mi poleci?
Holmes położył dłoń na moim ramieniu.
— Jeśli mój przyjaciel zgodzi się na to, nie ma człowieka odpowiedniejszego. Mam do niego
całkowite zaufanie i wiem z doświadczenia jak dobrze w ciężkiej sytuacji mieć go przy
sobie.
Propozycja ta zupełnie mnie zaskoczyła, lecz zanim zdążyłem odpowiedzieć, sir Baskerville
chwycił moja dłoń i uścisnął ją gorąco.
— To bardzo miło z pańskiej strony — powiedział — pan o całej sprawie wie pan tyle, co ja.
Jeśli pan pojedzie ze mną do Baskerville Hall i dotrzyma mi towarzystwa, nigdy panu tego
nie zapomnę.
Perspektywa niezwykłych przygód zawsze miała dla mnie nieodparty urok, pochlebiały mi
też słowa Holmesa i skwapliwość, z jaką baronet domagał się mojego towarzystwa.
— Pojadę z przyjemnością — odrzekłem. — Myślę, że trudno byłoby mi lepiej zużytkować
czas.
— Będziesz szczegółowo pisał mi o wszystkim — odezwał się Holmes. — A gdy nadejdzie
krytyczna chwila, a będzie tak z pewnością, przyślę ci wówczas odpowiednie wskazówki.
Sądzę, że będziecie panowie mogli jechać w sobotę?
— Doktorze Watsonie. czy ten dzień panu odpowiada?
— Najzupełniej.
— A zatem w sobotę, o ile nie stanie się mc nowego, spotkamy się na dworcu Paddington i
wyruszymy pociągiem o godzinie 10 minut 30.
Zbieraliśmy się do wyjścia, gdy sir Baskerville krzyknął triumfalnie i schyliwszy się wydobył
spod szafy żółty but.
— But, który mi zginął! — zawołał.
— Oby wszystkie trudności, piętrzące się na naszej drodze, zostały równie szybko
usunięte! — powiedział Sherlock Holmes.
— Jednak to dziwne — wtrącił doktor Mortimer. — Przed śniadaniem starannie
przeszukałem pokój...
— I ja również — dodał Baskerville — zaglądałem we wszystkie kąty.
— I nigdzie nie było buta.
— W takim razie służący przyniósł go, gdy jedliśmy śniadanie.
Wezwany Niemiec zapewnił nas, że o niczym nie wie, a wszystkie dopytywania pozostały bez
odpowiedzi. To wydarzenie zatem powiększyło ciąg drobnych i pozornie przypadkowych
wypadków, które tak szybko następowały po sobie. Pominąwszy całą ponurą historię śmierci
sir Karola, w ciągu ostatnich dwóch dni zaszło kilka tajemniczych zdarzeń, sir Henryk
otrzymał wyklejany list, czarnobrody szpieg w dorożce, zniknięcie nowego żółtego buta,
znikniecie starego czarnego buta, wreszcie odzyskanie buta żółtego.
Wracając dorożka na Baker Street, widać było po ściągniętych brwiach i zamyślonych lecz
czujnie patrzących oczach Holmesa, że podobnie jak ja, starał się powiązać te wszystkie
dziwne zdarzenia, nie mające pozornie ze sobą nic wspólnego.
Także później, przez całe popołudnie aż do późnego wieczora Holmes siedział pogrążony w
rozmyślaniach, tonąc w obłokach dymu.
Tuż przed kolacją otrzymał dwie depesze.
Pierwsza brzmiała:
Doniesiono mi w tej chwili, że Barrymoore jest w zamku Baskervilów.
A druga:
Byłem, według polecenia, w dwudziestu trzech hotelach. Ze smutkiem donoszę, że nigdzie
nie znalazłem pociętej stronicy „Timesa".
Cartwright
— I tak zerwały się dwie nici, które mieliśmy w rękach, Watsonie. Najbardziej intryguje
mnie zawsze sprawa, w której wszystko obraca się przeciwko mnie. Musimy teraz szukać
innego tropu.
— Pozostaje nam jeszcze dorożkarz, który wiózł szpiega.
— Tak. Telegrafowałem do głównego biura policji z pytaniem o jego nazwisko i adres. Nie
zdziwiłbym się, gdyby to była właśnie odpowiedź — dodał, gdy rozległ się głos dzwonka.
Okazało się. że los zestal nam więcej, niż odpowiedź — do pokoju wszedł dorożkarz we
własnej osobie.
— Otrzymałem zawiadomienie, z biura głównego, że jakiś obywatel, mieszkający w tym
domu, dowiadywał się o numer
2704 — powiedział — Od siedmiu lat powożę dorożką i dotąd nikt nie skarżył się na mnie.
Przyszedłem więc prosto z remizy, ażeby mi pan powiedział prosto w oczy, co pan ma
przeciwko
mnie.
— Nie mam nic przeciwko panu, mój przyjacielu — odparł Holmes — Przeciwnie mam dla
pana dziesięć szylingów, jeżeli odpowie mi pan szczerze na wszystkie pytania.
— Oho, będę miał dobry dzień — rzekł dorożkarz szczerząc zęby w szerokim uśmiechu — A
co pan chce wiedzieć?
— Przede wszystkim jak się pan nazywa i gdzie mieszka, na wypadek, gdybym pana znów
potrzebował.
— Jan Clayton. Turpey Street 3. Moja dorożka jest z remizy Shipley, w pobliżu dworca
Waterloo. Sherlock Holmes zanotował te szczegóły,
— A teraz, Clayton, niech mi pan powie, co pan wie o podróżnym, który uważnie obserwował
ten dom o dziesiątej rano, a potem jechał za dwoma panami wzdłuż Regent Street.
Na twarzy dorożkarza odmalowało się zdziwienie i pewne zakłopotanie.
— Nie widzę potrzeby opowiadania panu rzeczy, które są panu równie dobrze znane, jak
mnie — odrzekł — Dodam tylko, że ów mężczyzna powiedział mi, iż jest agentem tajnej
policji i zabronił mówić o tym komukolwiek.
— Mój przyjacielu, sprawa jest bardzo poważna i może się pan narazić na duże przykrości,
jeżeli będzie pan przede mną cokolwiek ukrywał. Mówi pan zatem, że ten mężczyzna
przedstawił się jako agent tajnej policji?
— Tak jest.
— Kiedy to powiedział?
— Wysiadając z dorożki,
— Czy powiedział jeszcze coś więcej?
— Wymienił swoje nazwisko.
Holmes rzucił na mnie triumfujące spojrzenie.
— A... Wymienił swoje nazwisko? To było nieostrożne. Jak ono brzmi?
— Sherlock Holmes — odpowiedział dorożkarz.
Chyba nigdy jeszcze nic tak bardzo nie zbiło z tropu mojego przyjaciela, jak tu odpowiedź.
Przez chwilę siedział jak osłupiały, po czym parsknął śmiechem.
— Watsonie, świetnie wycelował. I mnie trafił — powiedział w końcu. — Czuję przed sobą
broń równie szybką i giętką, jak moja. Odniósł tym razem zwycięstwo. A więc mówi pan, że
ten mężczyzna nazywa się Sherlock Holmes? — zwrócił się do dorożkarza.
— Tak jest proszę pana, tak się nazywa.
— Kapitalna historia! Proszę mi opowiedzieć, gdzie wsiadł do dorożki i wszystko, co się
potem działo.
— Wsiadł do mojej dorożki o wpół do dziesiątej na Trafalgar Square. Powiedział, że jest
agentem tajnej policji i obiecał mi dwie gwinee, jeśli będę przez cały dzień spełniał jego
wszystkie polecenia i u nic nie zapytam. Oczywiście zgodziłem się na to bardzo chętnie.
Pojechaliśmy najpierw przed hotel Northuberland i tam czekaliśmy dopóki nie wyszli dwaj
panowie, którzy zaraz wsiedli do jakiejś dorożki.
Potem jechaliśmy znów za tą dorożką, dopóki nie zatrzymała się gdzieś tu w pobliżu.
— Przed moją bramą — rzeki Holmes.
— Nie jestem tego pewien, ale zdaje mi się, że mój pasażer dobrze wiedział dokąd tamci
jadą. Powlekliśmy się później stępa może do połowy ulicy i czekaliśmy tam z półtorej
godziny. Wreszcie ci dwaj panowie minęli nas pieszo, a my pojechaliśmy znów za nimi wzdłuż
Baker Street i dalej...
— Wiem — przerwał Holmes.
— Aż przejechaliśmy tak ze trzy czwarte Regent Street. Nagle mój pasażer otworzył z
trzaskiem okienko i krzyknął, żebym pędził co koń wyskoczy na dworzec Waterloo. Zaciąłem
klacz i w niespełna dziesięć minut byliśmy na miejscu. Gdy wysiadł, zapłacił mi obiecane dwie
gwinee i wszedł na dworzec. Ale, wysiadając, odwrócił się i rzekł do mnie: „Jeśli to pana
interesuje, woził pan Sherlocka Holmesa'". W ten sposób dowiedziałem się jak się nazywa.
— Rozumiem. I już go pan więcej nie widział?
— Nie, nie widziałem.
— A mógłby mi pan opisać, jak pan Sherlock Holmes wygląda?
Dorożkarz poskrobał się w głowę.
— Nie tak łatwo go opisać. Dałbym mu ze czterdzieści lat, jest średniego wzrostu może o
dwa lub trzy cale niższy od pana. Był elegancko ubrany, miał czarną, prosto przystrzyżoną
brodę i był bardzo blady. Nic więcej nie potrafię powiedzieć.
— A kolor jego oczu?
— Nie wiem, nie zauważyłem.
— Nie pamięta pan żadnego innego szczegółu?
— Nie, proszę pana.
— Oto pańskie 10 szylingów. A dostanie pan dwa razy więcej, jeśli przyniesie mi pan więcej
wiadomości. Dobranoc.
— Dobranoc panu i dziękuję.
Jan Clayton wyszedł z miną wielce zadowoloną, a Holmes zwrócił się do mnie, wzruszając
ramionami i żałośnie się uśmiechając.
— Tak pękła nasza trzecia nić i nie posunęliśmy się ani o krok naprzód — powiedział — Co za
przebiegły drań! Znal numer naszego domu, wiedział, że Henryk Baskerville radził się mnie,
zauważył na Regent Street. kun jestem, wywnioskował, że zauważyłem numer dorożki — a
więc mogę odszukać woźnicę — i dlatego tak sprytnie podszył się pode mnie. Watsonie,
mówię ci, że tym razem mamy godnego nas przeciwnika. Zaszachował mnie zupełnie w
Londynie. Życzę ci więcej szczęścia w Devonshire. Ale wcale nie jestem spokojny.
— O co?
— O ciebie. To paskudna historia. Paskudna, Watsonie i niebezpieczna, a im lepiej ją
poznaję, tym bardziej mi się nie podoba. Tak, mój drogi, śmiej się ze mnie, ale daję ci
słowo, że bardzo się ucieszę, gdy cię znów ujrzę zdrowego i całego tu w tym pokoju.
Baskerville Hall
Sir Henryk Baskerville i doktor Mortimer umówionego dnia punktualnie przybyli na dworzec
i zgodnie z umową, pojechaliśmy do Devonshire. Sherlock Holmes odprowadził mnie i po
drodze dawał ostatnie zalecenia.
— Nie będę ci zwracał głowy wykładaniem swoich teorii ani zwierzaniem się ze swoich
podejrzeń — mówił — chcę tylko, żebyś pisał o wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami,
a mnie pozostawił wyciąganie wniosków.
— Co cię interesuje? — spytałem.
— Wszystko, co może mieć jakikolwiek, choćby pośredni, związek z tą sprawą. Zwłaszcza
zaś pisz mi, jak ułożą się kontakty młodego Baskervilla z sąsiadami i wszystko, co tylko
będziesz mógł się jeszcze dowiedzieć nowego o śmierci sir Karola. W ostatnich dniach
przeprowadziłem sam małe śledztwo, niestety, bez rezultatu. Tylko jedna rzecz wydaje mi
się pewna — pan Jakub Desmond, najbliższy spadkobierca, jest starszy i nie ma z tym nic
wspólnego. Sądzę, że możemy wyłączyć go zupełnie z kręgu podejrzanych. Pozostają wiec
tylko te osoby, które stanowić będą bezpośrednie otoczenie sir Henryka.
— Czy nie byłoby dobrze pozbyć się przede wszystkim małżeństwa Barrymore?
— W żadnym wypadku! Popełniłbyś największy błąd. Jeśli są niewinni, byłoby to bardzo
niesprawiedliwe, a jeśli są winni, stracilibyśmy jakąkolwiek możliwość udowodnienia im tego.
Nie, nie, zachowamy ich na liście podejrzanych. Oprócz nich jest w zaniku, jeśli się nie
mylę, stangret, a ponadto na bagnistej równinie mieszka dwóch dzierżawców. W
bezpośrednim sąsiedztwie mieszka nasz przyjaciel, doktor Mortimer, który, moim zdaniem,
jest z gruntu uczciwy i jego żona, o której nic nie wiemy. Dalej mieszka przyrodnik
Stapleton i jego siostra, podobno bardzo piękna. Jest pan Frankland z Latter Hall, człowiek
nam również nieznany, i jeszcze dwóch czy trzech sąsiadów. Tych wszystkich ludzi musisz
mieć na oku.
— Zrobię, co tylko będzie w mojej mocy.
— Zabrałeś broń?
— Zabrałem. Sądzę, że może mi się przydać.
— Niewątpliwie. Pamiętaj, żebyś dniem i nocą miał rewolwer pod ręką, i ani na chwilę nie
zapominaj o wszystkich środkach ostrożności.
Nasi przyjaciele zajęli już przedział pierwszej klasy i czekali na nas na peronie.
— Nie, nie mamy żadnych nowych wiadomości dla pana — odparł doktor Mortimer na pytanie
Sherlocka Holmesa. — Mogę tylko pana najuroczyściej zapewnić, że przez ostatnie dwa dni
nikt nas nie śledził. Ilekroć wychodziliśmy, rozglądaliśmy się uważnie i na pewno
zauważylibyśmy szpiega.
— Przypuszczam, że byli panowie cały czas razem.
— Z wyjątkiem wczorajszego popołudnia. Podczas każdego pobytu w mieście poświęcam
jeden dzień wyłącznie na rozrywki, tym razem byłem w muzeum Akademii Chirurgicznej.
— A ja poszedłem do Hyde Parku popatrzeć na elegancki świat — rzekł sir Baskerville —
Ale nic się nie wydarzyło, nie mieliśmy żadnej nadzwyczajnej przygody.
— Niemniej postąpiliście panowie bardzo nierozsądnie — powiedział poważnym tonem
Holmes, kręcąc głową. — Bardzo pana proszę, sir Henryku, aby nie chodził pan nigdzie sam,
jeśli nic chce się pan narazić na wielkie nieszczęście. Czy znalazł pan drugi but?
— Nie, przepadł na wieki.
— Doprawdy? To ciekawe. No, to do widzenia! — dodał, gdy pociąg zaczął powoli ruszać. —
Sir Henryku, niech pan zapamięta sobie dobrze to zdanie z ponurej, starej legendy, która
przeczytał nam doktor Mortimer, nakazujące unikać moczarów w nocy, kiedy panuje moc
złego ducha. Wyjrzałem przez, okno wagonu na peron, od którego oddaliliśmy się szybko i
dostrzegłem wysoką, imponująca postać Holmesa, stojącego nieruchomo i patrzącego na
odjeżdżający pociąg.
Podróż minęła szybko i przyjemnie. Poznałem bliżej moich towarzyszy podróży, a także
wyżła doktora Mortimera. Po kilku godzinach jazdy kolor ziemi zmienił się zupełnie - z
brunatnej stała się czerwona, granit zastąpił glinę. Rudawe krowy pasły się na bujnych
łąkach, świadczących o żyźniejszej, choć wilgotniejszej glebie.
Młody Baskerville z zainteresowaniem patrzył przez okno i wydawał okrzyki zachwytu na
widok znanych krajobrazów.
— Od wyjazdu z Anglii zwiedziłem kawał świata, ale niech mi pan wierzy, doktorze Watson
— zwrócił się do mnie — nigdzie nie widziałem nic równie pięknego.
— Nie zdarzyło mi się spotkać mieszkańca Devonshire, który nie byłby zakochany w swoim
hrabstwie.
— To zależy zarówno od pochodzenia danej osoby, jak i od hrabstwa — rzekł doktor
Mortimer. — Jeden rzut oka wystarczy, by poznać u naszego przyjaciela zaokrągloną
celtycką czaszkę z silnie rozwiniętymi znamionami entuzjazmu i przywiązania do ziemi.
Biedny sir Karol miał czaszkę bardzo rzadkiego typu, na wpół galijskiego, na wpół
irlandzkiego. Pan, sir Henryku, gdy widział ostatni raz Baskerville Hall, był chyba jeszcze
bardzo młody?
— Miałem niewiele więcej niż trzynaście lat, gdy umarł mój ojciec, a w zamku nigdy nie
byłem, ponieważ mieszkaliśmy w niewielkiej willi na południowym wybrzeżu Anglii. Stamtąd
pojechałem prosto do przyjaciela w Ameryce. Zapewniam pana, że, podobnie jak dla
doktora Watsona, ta okolica jest dla mnie równie nieznana i bardzo chciałbym zobaczyć tę
bagnistą równinę.
— Naprawdę? Nie będzie pan długo na to czekał, bo widać. Już jej początek — odrzekł
doktor Mortimer wskazując przez okno.
W dali, nad zielonymi polami i skrajem nisko położonego lasu wznosiło się szare,
melancholijne wzgórze, z dziwacznie poszczerbionym szczytem, rysującym się niewyraźnie.
Jak we śnie. Sir Baskerville milczał, wpatrując się w krajobraz, a na jego ruchliwej twarzy
widziałem jak silne wrażenie wywierał na nim widok tej ziemi, na której jego przodkowie
panowali od wieków i pozostawili po sobie niezatarte ślady.
Siedział na wprost mnie, wtulony w kąt zwykłego wagonu kolejowego, ubrany w popielaty
garnitur, mówił z silnym amerykańskim akcentem, a jednak, gdy spoglądałem na jego
energiczną i wyrazistą twarz, czułem bardziej niż ktokolwiek inny, że jest potomkiem
potężnego rodu. Duma, waleczność i siła malowały się na gęstych brwiach, ruchliwym nosie i
wielkich, piwnych oczach. Jeżeli na tej dzikiej, bagnistej równinie czekały nas jakieś
niebezpieczne i ciężkie przejścia, mogliśmy być pewni, że dla sir Henryka warto się
narażać, bo on nawet w najtrudniejszej sytuacji nie zawiedzie.
Wysiedliśmy na małej stacyjce. Z drugiej strony toru, za niską. białą barierą, czekał na nas
powóz. Nasz przyjazd byt widocznie ważnym wydarzeniem, gdyż zawiadowca stacji i inni
pracownicy kolei podbiegli i zanieśli nasz, bagaż do powozu. Wychodząc z budynku stacji ze
zdumieniem spostrzegłem stojących przy drzwiach dwóch żołnierzy, którzy oparci na
karabinach przyglądali się nam uważnie, gdy ich mijaliśmy. Woźnica, mały, krępy, o surowej
twarzy, powitał sir Henryka Baskervilla i w kilka minut później jechaliśmy szybkim kłusem
po szerokiej, białawej drodze. Z obu stron ciągnęły się żyzne pastwiska, spiczaste dachy
starych domów wyłaniały się spośród gęstych drzew. Za tą cichą, oświetloną promieniami
zachodzącego słońca wsią, ponuro odcinała się na tle wieczornego nieba długa linia
moczarów, poprzecinana wyszczerbionymi, posępnymi wzgórzami. Powóz skręcił w boczną
drogę, a polem jechaliśmy w górę stromą ścieżką, w której przez wieki tysiące kół wyżłobiły
głębokie bruzdy. Z obu stron puszysty mech zaścielał ziemię, rozpościerały się wachlarze
paproci, płonęły w zachodzącym słońcu pąsowe jagody głogu. Minęliśmy wąski granitowy
mostek i jechaliśmy wzdłuż hałaśliwego potoku, który pienił się i szumiał w szarym,
kamiennym korycie. Zarówno droga jak i potok wiły się w dolinie gęsto zarośniętej
karłowatymi dębami i jodłami.
Na każdym zakręcie drogi sir Baskerville z zachwytem rozglądał się dokoła i ciągle o coś
pytał doktora Mortimera. Wszystko wydawało mu się piękne, ale ja wszędzie widziałem już
smutne ślady kończącego się lata. Pożółkłe liście zasypywały ziemie i spadały na nas z
poczerniałych gałęzi. Turkot kół zamierał, gdy jechaliśmy po tym dywanie. Smutne dary
rzucała przyroda pod stopy powracającego spadkobiercy Baskervillów.
— A to co! — krzyknął doktor Mortimer. — Spójrzcie!
Przed nami wznosił się mały, zarośnięty wrzosem pagórek, niby utworzona przez moczary,
wrzynająca się w dolinę ostroga. Na szczycie. Jak posąg, siedział na komu groźny i ponury
żołnierz, gotowy do strzału, z karabinem, opartym o lewe ramię. Strzegł drogi, którą
właśnie jechaliśmy.
— Co to znaczy, Perkins? — spytał doktor Mortimer.
Woźnica odwrócił się do nas.
— A to, proszę pana, przed trzema dniami uciekł więzień z Princetown. Postawiono warty na
wszystkich drogach i stacjach. Wszędzie czatują na niego, ale, jak dotąd, zniknął bez
śladu. Dzierżawcy w całej okolicy są wystraszeni,
— Przecież za jakąkolwiek wiadomość o zbiegu każdy z nich dostałby pięć funtów.
— Tak proszę pana, ale co znaczy pięć funtów wobec tego, że mogą być w każdej chwili
zamordowani. Bo, widzi pan, to nie był zwykły więzień. Ten człowiek jest zdolny do
wszystkiego.
— Kto to jest?
— Selden, zabójca z Notting Hill.
Pamiętam doskonale tę zbrodnię, bo w swoim czasie bardzo zainteresowała Holmesa, ze
względu na niezwykłe okrucieństwo z jakim została popełniona, i na niespotykaną brutalność
mordercy. Nie skazano go jednak na śmierć, gdyż okrucieństwo było tak wielkie, że
poczytalność mordercy budziła wątpliwości.
Powóz wjechał na wzgórze i zobaczyliśmy przed sobą bezkresną bagnistą równinę, najeżona
skalistymi pagórkami i poprzecinaną urwiskami. Podmuch lodowatego wiatru przeniknął nas
zimnem do szpiku kości. A więc gdzieś na tym pustkowiu ukrywał się. jak dzikie zwierzę w
norze, morderca ziejący nienawiścią do społeczeństwa, które go odtrąciło. Brakowało tylko
wspomnienia o nim, by uzupełnić ponure wrażenie, wywołane bezkresną pustką, lodowatym
wichrem i zapadającym coraz szybciej mrokiem. Nawet Baskerville umilkł i szczelniej otulił
się płaszczem.
Wokół nas rozciągały się teraz urodzajne ziemie. Obejrzeliśmy się, chcąc jeszcze raz
ogarnąć je wzrokiem. Ukośne promienie słońca pozłacały wody potoku, rzucały ognisty blask
na świeżo zaorane pola, na wierzchołki drzew szerokiego skraju lasu. Droga przed nami,
biegnąca wśród olbrzymich rudawych skał, stawała się coraz dziksza i bardziej stroma. Od
czasu do czasu mijaliśmy kamienne domy. których surowego wyglądu nigdzie nie łagodziły
kwiaty czy rośliny.
Nagle spostrzegliśmy kotlinę, którą porastały karłowate dęby i jodły, pochylone, z konarami
powyginanymi od szamotania się z wichrami i burzami przez setki lat. Ponad wierzchołkami
drzew widać było dwie wysokie smukłe wieże. Woźnica wskazał na nie batem:
— Baskerville Hall — powiedział.
Pan zamku powstał i z zaczerwienioną twarzą przyglądał się swojej przyszłej siedzibie
roziskrzonym wzrokiem. Kilka chwil później stanęliśmy przed wzorzystą żelazną bramą
zamkową,
osadzoną w zniszczonych, popękanych kamiennych słupach, które zdążyły już porosnąć
mchem. Na słupach widniały kamienne łby dzików — herb Baskervillów.
Dom odźwiernego był już tylko ruiną z czarnego granitu i rusztowaniem z belek
pozbawionych dachu, który niegdyś podtrzymywały, ale naprzeciwko stał nowy, w połowie
wykończony budynek, pierwszy owoc zebranego w Afryce złota sir Karola.
Przez bramę wjechaliśmy w aleję, gdzie znów zwiędłe liście zagłuszyły turkot kół, a gałęzie
starych drzew splatały się nad naszymi głowami, tworząc jakby ciemny tunel.
Gdy sir Baskerville spojrzał w głąb ponurej alei, na końcu której, niczym widmo, rysował się
zamek, wstrząsnął nim dreszcz.
— Czy to tutaj? — spytał przyciszonym głosem,
— Nie, nie, cisowa aleja jest z drugiej strony.
Młody spadkobierca spojrzał wkoło chmurnym wzrokiem.
— Nie dziwię się, że mojego stryja dręczyły złe przeczucia — powiedział po chwili. — Takie
otoczenie może przerazić każdego człowieka. W ciągu pół roku każę postawić tutaj oraz
przed samym zamkiem lampy elektryczne i zobaczycie panowie, jak tu się wszystko zmieni,
gdy zajaśnieją światła.
Aleja kończyła się obszernym trawnikiem, za którym ujrzeliśmy zamek. W bladym świetle
zamierającego dnia dostrzegłem, że środkowa część zamku tworzyła potężny blok z
wystającym krużgankiem. Cała fasada zarośnięta była bluszczem, a tylko okna i kilka tarcz
herbowych przebijało się gdzieniegdzie przez jednostajną, ponurą zieleń.
Nad środkową częścią zamku wznosiły się dwie stare, zębate wieże, podziurawione licznymi
strzelnicami. Z prawej i lewej strony wież wznosiły się dwa skrzydła zbudowane z czarnego
granitu już w nowocześniejszym stylu. Blade światło przebijało przez gęste zasłony okien, a
z wysokich kominów na stromym spiczastym dachu, strzelał w górę wielki słup czarnego
dymu.
— Witaj, sir Henryku! Witaj w zamku Baskerville!
Z mrocznego krużganka wyszedł wysoki mężczyzna, zbliżył się do powozu i otworzył
drzwiczki. W żółtym świetle przedsionka rysowała się postać kobiety, która również
podeszła do powozu i pomagała mężowi zdejmować nasze bagaże.
— Nie będzie mi pan miał za złe, sir Henryku, że pojadę już do domu? — powiedział doktor
Mortimer - Żona na mnie czeka.
— Jak to, nie zostanie pan na obiedzie?
— Nie, muszę jechać, z pewnością czeka na mnie w domu robota. Chętnie bym został, żeby
pana oprowadzić po zamku, ale Barrymore będzie lepszym ode mnie przewodnikiem. Do
widzenia! A jeżeli tylko będę mógł być panu w czymś potrzebny, niech się pan nie waha
przystać po mnie o każdej porze dnia i nocy.
Turkot kół powozu wiozącego doktora zamilkł w oddali. Weszliśmy do przedsionka, a ciężkie
drzwi zamknęły się za nami z głuchym łoskotem. Znaleźliśmy się w obszernej, wysokiej
komnacie, której sufit podtrzymywały ciężkie i poczerniałe z biegiem lat dębowe belki. Na
wielkim, staroświeckim kominku płonął ogień. Zbliżyliśmy się do niego z sir Henrykiem, aby
ogrzać ręce skostniałe podczas długiej jazdy. Rozglądaliśmy się ciekawie dokoła,
przyglądaliśmy się wysokim, wąskim oknom o stałych różnokolorowych szybach, dębowym
boazeriom, łbom rogaczy i tarczom herbowym, zawieszonym na ścianach — całemu temu
smutnemu i ponuremu otoczeniu, na które padało przyćmione światło lampy zawieszonej na
suficie.
— Tak właśnie wyobrażałem sobie zamek — odezwał się sir Henryk. — Czy to nie wygląda
jak obraz starej siedziby rodzinnej? I pomyśleć, że to ten sam gmach, w którym przez
pięćset lat żyli moi przodkowie! Już sama ta myśl nastraja mnie podniośle.
Rozglądał się dokoła, a jego twarz rozjaśniła się młodzieńczym zachwytem. Światło padało
prosto na jego postać, ale po ścianach rozwłóczyły się długie cienie, tworząc ponad nim i za
nim jakby czarny baldachim.
Barrymore zaniósłszy bagaże do naszych pokoi, powrócił i stał przed nami w pełnej szacunku
postawie wielkopańskiego sługi. Był to mężczyzna o nieprzeciętnym wyglądzie, wysoki,
przystojny, z czarną przystrzyżona brodą i bladą twarzą o szlachetnych rysach.
— Czy każe pan zaraz podać obiad?
— A czy jest gotowy?
— Za kilka minut może być na stole - Gorącą wodę znajdą panowie w swoich pokojach. Moja
żona i ja chętnie pozostaniemy u pana — dodał, zwracając się do sir Henryka — dopóki pan
nie wyda innych zarządzeń - Ale pan sam rozumie, że wobec nowych warunków potrzebna
będzie znacznie liczniejsza służba.
— Wobec jakich nowych warunków?
— Chcę przez to powiedzieć, że sir Karol prowadził samotne życie i wystarczały mu dwie
osoby służby. Pan zaś, co jest zupełnie naturalne, będzie pragnął towarzystwa, a to
spowoduje zmiany w życiu domu.
— Czy mam przez to rozumieć, że zamierzacie mnie opuścić?
— Tylko wówczas, gdyby tak panu było wygodniej.
— Ale przecież już chyba kilka pokoleń waszej rodziny było u nas na służbie? Byłoby mi
bardzo przykro zaczynać życie tutaj od zrywania starych rodzinnych zwyczajów.
Wydawało mi się, że dostrzegam ślady pewnego wzruszenia na bladej twarzy kamerdynera.
— I ja, proszę pana, i moja żona mamy takie same odczucia, ale, mówiąc szczerze, byliśmy
oboje bardzo przywiązani do sir Karola, a jego śmierć była dla nas strasznym ciosem i
sprawiła, że całe to otoczenie stało się dla nas niesłychanie przykre. Wydaje mi się. że
pozostając tutaj, w zaniku, nie odzyskamy już nigdy spokoju ducha.
— Czy macie jakieś plany?
— Sadzę, ze zajmiemy się handlem. Dzięki wspaniałomyślności sir Karola, posiadamy
odpowiednie środki. A teraz może panowie pozwolą, że wskażę drogę do pokojów.
Dokoła przedsionka, w górze, ciągnęła się galeria, na którą z dwóch stron prowadziły
schody. Z tego miejsca szły dwa korytarze wzdłuż całego gmachu i prowadziły do sypialni.
Nasze pokoje znajdowały się blisko siebie, w tym samym skrzydle zamku. Były widocznie o
wiele nowocześniejsze od komnat środkowej części zamku, a jasne obicia i licznie płonące
świece zatarły nieco ponure wrażenie, jakie mnie ogarnęło w chwili przyjazdu
Ale w jadalni, przylegającej do przedsionka, znów panował mrok i smutek. Była to długa
komnata ze wzniesieniem, na którym dawniej stawiano stół dla panów zamku i ich rodzin, a
dworzanie zasiadali niżej - z jednej strony znajdowała się galeria dla muzyków. Nad
naszymi głowami czarne belki przecinały poczerniały od sadzy sufit. Szeregi płonących
pochodni, rubaszna wesołość dawnych biesiad wpływały niewątpliwie na złagodzenie
posępnego otoczenia, ale dzisiaj, gdy tylko dwaj dżentelmeni w czarnych garniturach
siedzieli w niewielkim kręgu światła, jaki rzucała przysłonięta lampa, głos zniżał się mimo
woli, a i budził się niepokój.
Galeria przodków, którzy w najróżniejszych strojach, od rycerza z epoki królowej Elżbiety
aż do eleganta z czasów Regencji, patrzyli na nas ze ścian onieśmielała swym milczącym
towarzystwem. Rozmawialiśmy mało i byłem bardzo zadowolony, gdy obiad się skończył i
przeszliśmy zapalić do nowoczesnej sali bilardowej.
— Nie jest to wesołe miejsce — odezwał się sir Henryk — Przypuszczam, że można się
przyzwyczaić, ale na razie czuję się tu strasznie nieswojo. Nie dziwię się, że stryj
zdziwaczał, mieszkając samotnie w takim domu. Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, myślę
że dobrze będzie pójść dzisiaj wcześnie spać. Może jutro rano to wszystko wyda się nam
weselsze.
Przed snem rozsunąłem firanki w oknie, które wychodziło na wielki trawnik. Stojące za nim
dwie kępy drzew poruszały się, jęcząc pod podmuchami wiatru. Zza rozdartych w szalonym
pędzie chmur wyłonił się księżyc, w jego bladym świetle dostrzegłem w oddali poszarpane
szczyty skał i bezkresne ponure moczary. Zasunąłem firanki z uczuciem, że to ostatnie
wrażenie było równie silne jak poprzednie.
Ale nie był to koniec. Zmęczenie nie pozwalało mi zasnąć. Kręciłem się niespokojnie na łóżku,
w oddali zegar wydzwaniał kwadranse, przerywając grobową ciszę starego domu. Nagle,
wśród nocnej ciszy, usłyszałem wyraźny, donośny, nie pozostawiający żadnej wątpliwości
dźwięk. Był to płacz kobiety, stłumiony, dławiący jęk. Taki, jaki tylko beznadziejna rozpacz
może wyrwać z ludzkiej piersi. Usiadłem na łóżku i zacząłem nasłuchiwać. Dźwięk dobiegał z
bliska i pochodził na pewno z wnętrza domu. Przez pół godziny siedziałem tak, uważnie
słuchając, ale oprócz zegara i szelestu liści bluszczu na murze, nie doleciał mnie już żaden
inny odgłos.
Państwo Stapleton z Merripit House
Nazajutrz świeży, pogodny ranek nieco rozproszył posępne wrażenie, jakie wywarł na nas
zamek Baskerville. Gdy jadłem śniadanie z sir Henrykiem, słonce wpadające przez wysokie
okna rozjaśniało kolorowe, ozdobione herbami, szyby. Ciemne boazerie nabierały
słonecznych błysków i rzeczywiście trudno było wyobrazić sobie, że to ta sama komnata,
która wczoraj nastroiła nas tak posępnie.
— Zdaje mi się, że nie była to wina zamku, tylko nasza — powiedział baronet. — Podróż była
męcząca, zziębliśmy w powozie i stąd wszystko widzieliśmy w najczarniejszych barwach.
Dzisiaj jesteśmy wypoczęci, więc patrzymy weselej na świat.
— A jednak nie wszystko można wytłumaczyć zmęczeniem — odparłem — Czy nie słyszał
pan, na przykład, w nocy kogoś płaczącego? Zdaje mi się, ze to była kobieta.
— A to ciekawe, bo w półśnie zdawało mi się, że słyszę jęk czy płacz, nasłuchiwałem potem
przez dobrą chwilę, ale ponieważ nic już nie usłyszałem, więc pomyślałem, że mi się śniło.
— A ja słyszałem ten odgłos bardzo wyraźnie i jesieni pewien, że to było łkanie kobiety.
— Trzeba to od razu wyjaśnić.
Baskerville zadzwonił i zapytał przybyłego Barrymora, czy coś o tym wie. Patrzyłem uważnie
na kamerdynera i zdawało mi się, że jego blada twarz pobladła jeszcze bardziej, gdy
usłyszał pytanie.
— W całym domu są tylko dwie kobiety — odpowiedział.
— Pomywaczka, która śpi w drugim skrzydle, i moja żona, a mogę pana zapewnić, że ona nie
ma nic wspólnego z odgłosami, o których pan mówi.
Jednak kamerdyner skłamał. Po śniadaniu spotkałem panią Barrymore na korytarzu w pełnym
świetle słońca. Była wysoką, ociężałą kobietą o grubych rysach twarzy i surowych, zaciętych
ustach. Zdradziły ją oczy, gdy spojrzała na mnie spod obrzękłych, zaczerwienionych powiek.
Więc to ona płakała w nocy i jej mąż o tym z pewnością wiedział. Jednak narażał się i
zapewniał, że to nie ona, nie zwracając uwagi, że te oznaki mogły w każdej chwili ujawnić
prawdę. Dlaczego to robił? I dlaczego ona płakała tak rozpaczliwie? Już więc na samym
wstępie, dookoła tego bladego, przystojnego mężczyzny o czarnym zaroście, zaczynała się
tworzyć ponura i tajemnicza atmosfera.
To on znalazł zwłoki sir Karola i tylko z jego opowiadania znaliśmy okoliczności
poprzedzające tą śmierć. A może jednak Barrymore był tym pasażerem, którego widziałem
w dorożce, idąc z Holmesem przez Regent Street? Broda tego nieznajomego łudząco
przypominała brodę kamerdynera. Dorożkarz opisał nam wprawdzie swego pasażera, jako
mężczyznę raczej niskiego, ale takie przelotne wrażenie mogło być błędne.
Jak wyjaśnić tę sprawę? Oczywiście, przede wszystkim należało pójść do kierownika
poczty w Grimpen i stwierdzić, czy wysłany z Londynu telegram rzeczywiście został oddany
Barrymorowi do rąk własnych. Niezależnie od tego, czego się dowiem, będę mógł
przynajmniej coś napisać Holmesowi.
Sir Henryk zabrał się po śniadaniu do przeglądania rozmaitych dokumentów, więc
swobodnie mogłem zrobić to, co postanowiłem. Po przyjemnej czteromilowej przechadzce
skrajem moczarów, dotarłem do małej wioski, gdzie dwa większe budynki wyróżniały się z
daleka. Jednym z nich była gospoda, drugim — dom doktora Mortimera.
Kierownik poczty, który był jednocześnie właścicielem sklepiku spożywczego, pamiętał
doskonale depeszę.
— Tak jest, proszę pana — odpowiedział zapytany — posiałem pana telegram Barrymorowi,
zgodnie ze wskazówkami.
— A kto go zaniósł?
— Mój syn... ten oto. Kuba, czy oddałeś w zeszłym tygodniu telegram panu Barrymorowi w
zamku?
— Tak ojcze, oddałem.
— Do rąk własnych? — zapytałem.
— Był wtedy na strychu, więc nic mogłem mu oddać do ręki, ale dałem depesze pani
Barrymore, a ona przyrzekła, że natychmiast zaniesie mężowi.
— Czy widziałeś pana Barrymora?
— Nie, proszę pana, mówię przecież, że był na strychu.
— Skoro go nie widziałeś, skąd możesz wiedzieć, że był na strychu?
— Przecież jego własna żona musi chyba wiedzieć gdzie jest! — wtrącił kierownik poczty
zniecierpliwionym tonem. — Czy nie otrzymał depeszy? Jeśli zaszła jakaś pomyłka, to niech
pan Barrymore sam złoży skargę.
Dalsze pytania wydały mi się bezcelowe. Okazało się zatem, że mimo wybiegu Holmesa nie
mieliśmy pewności, czy Barrymore nie był w tym czasie w Londynie. Przypuśćmy, że był —
przypuśćmy, że ten sam człowiek, który ostatni widział sir Karola przy życiu, szpiegował
nowego dziedzica zaraz po jego przyjeździe do Anglii. I co z tego wynika? Wykonywał
czyjeś polecenia, czy też sam miał złe zamiary? Jaki miałby cel w prześladowaniu rodziny
Baskervillów? Przypomniało mi się dziwne ostrzeżenie wycięte z wstępnego artykułu
„Timesa”.
Czy było to dzieło Barrymora, czy też kogoś, kto chciał pokrzyżować jego plany?
Najbardziej prawdopodobne było tłumaczenie sir Henryka — gdyby udało się rodzinę
Baskervillów trzymać z dala od zamku, Barrymorowie mieliby zapewnioną stałą i wygodną
siedzibę.
Ale takie wyjaśnienie nie tłumaczy bynajmniej subtelnego, wytrawnie obmyślonego planu,
który jakby niewidzialną siecią oplątywał młodego baroneta. Holmes sam przyznał, że wśród
licznych sensacyjnych spraw, jakimi się zajmował, nic zdarzyła mu się jeszcze równie
zawikłana. Powracając szarą, samotną drogą, modliłem się w duchu, żeby mój przyjaciel
uwolnił się jak najszybciej od swoich zajęć i przyjechał zdjąć ze mnie tę ciężką
odpowiedzialność. Nagle wyrwał mnie z tych rozmyślań szelest kroków, śpieszących za mną
i głos wołający mnie po nazwisku. Odwróciłem się, sądząc, ze ujrzę doktora Mortimera, lecz,
ku swojemu niemałemu zdziwieniu, okazało się, że biegł za mną ktoś zupełnie nieznany.
Ujrzałem mężczyznę średniego wzrostu, chudego blondyna, o wymuskanej, ogolonej twarzy,
z wystającą szczęką. Był ubrany w szary garnitur i słomkowy kapelusz, mógł mieć około
trzydziestu, czterdziestu lat. Przez ramię miał przewieszone blaszane pudełko na rośliny, a
w ręku niósł zieloną siatkę na motyle.
- Przepraszam bardzo za moje natręctwo — rzekł, gdy stanął przede mną zadyszany. — My,
mieszkańcy tych moczarów jesteśmy prostymi ludźmi i nic czekamy na oficjalne
przedstawienie. Przypuszczam, że już pan o mnie słyszał od naszego wspólnego przyjaciela,
doktora Mortimera. Nazywam się Slapleton, mieszkam w Merripit House.
— Poznałbym pana po siatce i blaszanym pudełku — odparłem, wiedziałem bowiem, że pan
Stapleton jest przyrodnikiem.
— Ale skąd pan mnie zna?
— Bytem właśnie u Mortimera, gdy pan przechodził przed domem i doktor pokazał mi pana
przez okno swego gabinetu.
Ponieważ idziemy tą samą drogą, więc postanowiłem pana dogonić i przedstawić się
osobiście. Mam nadzieję, że sir Henryk nie jest zbył zmęczony podróżą?
— Nie, bynajmniej, czuje się doskonale, dziękuję panu.
— Obawialiśmy się wszyscy, że po smutnej śmierci sir Karola, nowy baronet nie będzie
chciał tutaj mieszkać. Co prawda, wiele poświęcenia wymaga od zamożnego człowieka
zakopanie się w takiej dziurze, ale nie potrzebuję chyba panu mówić, że obecność
gospodarza zamku ma wielkie znaczenie dla całej okolicy. Przypuszczam, ze sir Henryk nie
boi się zabobonów.
— Tak sądzę.
— Pan, oczywiście, zna legendę o piekielnym psie, który jest jakoby plagą rodziny?
— Opowiadano mi ją.
— To dziwne, jak tutejsi chłopi są łatwowierni! Wielu z nich przysięgnie, że widziało na
moczarach to fantastyczne zwierzę — mówił z uśmiechem, ale zdawało mi się, że bierze tę
sprawę
zupełnie na serio. — Dziwaczna legenda opanowała wyobraźnię sir Karola i nie wątpię, że
była bezpośrednim powodem jego tragicznej śmierci.
— W jaki sposób?
— Miał tak bardzo rozstrojone nerwy, że ukazanie się jakiegokolwiek psa mogło mieć
fatalny wpływ na jego chore serce. Mysie, że rzeczywiście tego wieczora coś zobaczył w
cisowej alei. Ciągle obawiałem się jakiegoś nieszczęścia, bo byłem bardzo przywiązany do
sir Karola i wiedziałem, że jest chory.
— A skąd pan wiedział?
— Od mego przyjaciela, Mortimera.
— Sądzi pan zatem, że jakiś pies ścigał sir Karola i że śmiertelnie go przestraszył?
— Czy może pan to lepiej wyjaśnić?
— Nie wysnuwałem z tego jeszcze żadnych wniosków.
— A pan Sherlock Holmes?
Oniemiałem przez chwilę, gdy usłyszałem to pytanie, ale jedno spojrzenie na obojętną
twarz i spokojne oczy mojego towarzysza wystarczyło, żeby mnie przekonać, że nie chciał
mnie zaskoczyć.
— Udawanie, że pana nie znamy byłoby bezcelowe, doktorze Watson — powiedział znów
Stapleton. — Wiadomości o sukcesach pana Holmesa doszły i do nas, a pan nie mógł ich
rozsławić sam nie zyskując rozgłosu. Jeśli pan tutaj jest, to znaczy, że pan Sherlock
Holmes interesuje się tą sprawą. Nic dziwnego, że jestem ciekaw, co o niej myśli.
— Żałuję, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.
— A mogę spytać czy on sam zaszczyci nas odwiedzinami?
— Teraz nie może opuścić Londynu. Prowadzi śledztwo w kilku innych ważnych sprawach.
— Jaka szkoda! Może wyjaśniłby wiele spraw, których nic możemy rozgryźć. A jeśli w
pańskich poszukiwaniach mógłbym być w czymś pomocny, jestem do pana dyspozycji.
Gdybym cokolwiek wiedział na temat pańskich podejrzeń, albo jak zamierza pan prowadzić
śledztwo, mógłbym może już nawet teraz w czymś pomóc.
— Zapewniam pana, że jestem tutaj jedynie jako gość mojego przyjaciela, sir Henryka, i że
nie potrzebuję żadnej pomocy.
— Świetnie! — rzeki Stapleton. — Ma pan całkowitą rację, 1zachowując się ostrożnie i
dyskretnie. Zasłużyłem na to za moje nieusprawiedliwione wścibstwo, może pan być pewien,
że już więcej nie będę wspominał o tej sprawie.
Doszliśmy do miejsca, z którego wąska, zarośnięta trawą ścieżka, schodziła z drogi i
prowadziła przez moczary. Na prawo wznosił się skalisty, stromy pagórek, niegdyś były tu
widocznie kamieniołomy. Stok z naszej strony byt pełen załomów i szczelin, zarośniętych
paprociami i głogiem. W dali widać było szary słup dymu.
— Krótki spacer tą ścieżką doprowadzi nas do Merripit House — odezwał się Stapleton. —
Może zechce pan poświęcić godzinkę. Bardzo chciałbym przedstawić pana siostrze.
Chciałem odmówić, bo obowiązek nakazywał mi wrócić do sir Henryka. Lecz po chwili
przypomniałem sobie stos papierów i rachunków, którymi zawalone było jego biurko.
Oczywiście nie mogłem mu pomóc w tej pracy. A przecież Holmes polecił mi, żebym starał
się poznać sąsiadów. Przyjąłem więc zaproszenie Stapletona i skręciliśmy na ścieżkę.
— To są dziwne moczary — powiedział, rozglądając się po falistej równinie, przeciętej
wyszczerbionymi skalistymi grzbietami, które przybierały w oddali postać fantastycznych
bałwanów morskich. — Nie można się przyzwyczaić do ich widoku. Są tak wielkie, tak dzikie
i tak tajemnicze. Nie ma pan pojęcia, jak dziwne niespodzianki się w nich kryją.
— A więc pan dobrze zna te moczary?
— Jestem tu dopiero od dwóch lat. Stali mieszkańcy nazwaliby mnie nowym przybyszem.
Zamieszkaliśmy tutaj wkrótce po osiedleniu się sir Karola w zamku. Ale moje
zainteresowania zmusiły mnie do zwiedzaniu całej okolicy i zdaje mi się, że niewielu
mieszkających tutaj ludzi zna ją lepiej ode mnie.
— Czy to takie trudne?
— Bardzo. Widzi pan na przykład tę wielką równinę na północ, z dziwacznymi wzgórzami w
środku?
— Widzę, świetne miejsce do konnej przejażdżki.
— Tak by się oczywiście zdawało, ale wielu ludzi, którzy myśleli tak jak pan przypłaciło to
życiem. Czy widzi pan jaśniejsze zielone kępy, rozsiane gęsto po tej równinie?
— Widzę. Są chyba żyźniejsze niż reszta równiny.
Stapleton roześmiał się.
— To jest wielkie Trzęsawisko Grimpen — powiedział. — Jeden fałszywy krok przynosi tam
śmierć ludziom i zwierzętom. Wczoraj widziałem, jak wszedł w nie kucyk i już się nie
wydostał. Przez długi czas jeszcze łeb nieszczęsnego zwierzęcia wystawał nad bagnem,
dopóki zupełnie się nie zapadł. Nawet podczas wielkiej suszy niebezpiecznie jest tamtędy
przechodzić, a po ostatnich jesiennych deszczach, to miejsce jest po prostu straszne. Ja
jednak potrafię dotrzeć do samego środka i wrócić. Do diabła! Oto i drugi nieszczęsny
kucyk!
Cos brunatnego rzucało się i szarpało wśród zielonego sitowia. Kucyk wyrzucił w górę długi,
wyprężony w śmiertelnym skurczu kark i po moczarach rozległ się przeraźliwy ryk.
Zdrętwiałem z przerażenia, mój towarzysz miał widocznie silniejsze nerwy.
— Utonął — rzekł — Trzęsawisko już go pochłonęło. Dwa w ciągu dwóch dni. a może ich
zginęło znacznie więcej: przyzwyczajają się chodzić tam podczas suszy i me dostrzegają
różnicy, dopóki trzęsawisko nie pochwyci ich w swoje kleszcze. Straszne miejsce.
— A jednak pan umie je przejść bezpiecznie?
— Umiem. Są tam ze dwie ścieżki, którymi bardzo zwinny człowiek może się przedostać, i
ja je odnalazłem.
— Ale po co pan tam chodzi?
— Czy widzi pan dalej te pagórki? Otóż są to prawdziwe wyspy, odcięte z biegiem lat ze
wszystkich stron przez morze bagien. Tam znajdują się rzadkie rośliny i motyle, a kto
zdoła się tam dostać, może zebrać obfite żniwo.
— Któregoś dnia i ja spróbuję szczęścia.
Stapleton spojrzał zdumiony na mnie.
— Na miłość boską, niech pan porzuci ten pomysł — powiedział. — Pańska krew spadłaby na
moją głowę. Zapewniam pana, że już by pan nic wrócił. Mnie chroni tylko to, że pamiętam
dobrze pewne charakterystyczne punkty, nie dostrzegalne dla innych.
— A to co? — zawołałem. — Co to jest.
Nad moczarami uniósł się przeciągły i stłumiony pomruk. Wypełnił powietrze, a mimo to nie
sposób było określić, skąd pochodził. Stopniowo wzmógł się i zamienił w groźny ryk, po czym
znów przycichł i w końcu ucichł drżącym, przeraźliwym smutnym skowytem. Stapleton
spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.
— To są tajemnicze moczary! — rzekł.
— Ale, co to jest?
— Chłopi powiedzieliby, że to pies Baskervillów domaga się nowej ofiary. Słyszałem ten
odgłos już ze dwa razy, ale nigdy nie był tak wyraźny. Ze strachem rozglądałem się po
rozległej falującej równinie, pokrytej zielonymi kępami sitowia. Jak okiem sięgnąć nie było
widać żywego stworzenia, tylko dwa kruki krakały przeraźliwie, bujając się nad nami na
trzcinie.
— Przecież pan, wykształcony człowiek, nie wierzy w podobne głupstwa — spytałem. — Co
pana zdaniem, jest przyczyną tego dziwnego odgłosu'?
— W bagnach odzywają się niekiedy dziwne szmery. Może błoto opada, albo woda się
wznosi, czy ja wiem.
— Nie, nie, to był głos żyjącej istoty.
— Może. Słyszał pan kiedyś wabienie bąka?
— Nie, nigdy.
— To bardzo rzadki teraz ptak błotny, w Anglii prawie już wytępiony, ale na moczarach
wszystko jest możliwe. Tak... Nie zdziwiłbym się, gdyby mi powiedziano, że ten odgłos,
który usłyszeliśmy byt krzykiem ostatniego ptaka tego gatunku.
— Jak żyję, nie słyszałem nic tak dziwnego i przerażającego.
— Tak, to w ogóle niezwykle miejsce. Niech pan spojrzy tam, na ten stok pagórka. Co to
jest, jak się panu zdaje?
Cały urwisty stok pokrywały wielkie okrągłe kamienie, było ich co najmniej ze dwadzieścia.
— Czy to są może zagrody dla owiec?
— Nie, to siedziby naszych czcigodnych przodków. W czasach przedhistorycznych moczary
były gęsto zaludnione, a ponieważ od tego czasu nikt tu nie mieszka, wiec znajdujemy
budowle naszych poprzedników w takim stanie, w jakim je zostawili. Jeżeli jest pan
ciekawy, proszę wejść do środka, a zobaczy pan jeszcze ogniska i legowiska,
— Ależ to całe miasto. Kiedy było zamieszkane?
— W epoce kamiennej... Dokładnej daty nikt nie zna.
— Czym się wtedy ludzie zajmowali?
— Wypasali bydło na tych stokach i uczyli się wykopywać kruszce, gdy kamienną siekierę
zaczął zastępować miecz z brązu. Niech pan spojrzy na ten wielki rów w pagórku przed
nami. To ślady ich pracy. Tak, tak, doktorze Watson, znajdzie pan na tych moczarach wiele
dziwnych miejsc... Ach, przepraszam pana... chwileczkę... To z pewnością Cyklopides.
Muszka czy też ćma przeleciała nad nasza ścieżką, Stapleton błyskawicznie rzucił się za nią
w pogoń. Ku mojemu przerażeniu owad leciał prosto nad wielkie trzęsawisko, a mój nowy
znajomy nie zatrzymał się nawet na chwilę. Gonił za nim, skacząc z kępy na kępę i
wymachując w powietrzu zielona siatką, a jego szara postać w tym urywanym,
zygzakowatym biegu także przypominała jakąś olbrzymią ćmę.
Stałem, podziwiając niespotykaną zwinność Stapletona i batem się, żeby nic stracił gruntu
pod nogami w grząskim trzęsawisku, gdy nagle dobiegł mnie odgłos kroków. Odwróciłem się i
ujrzałem na ścieżce kobietę. Szła od strony, w której słup dymu wskazywał położenie
Merripit House. Nie wątpiłem, że to panna Stapleton, o której mi mówiono, ponieważ kobiet
w okolicy było bardzo miało. Pamiętam tez, iż ktoś wspomniał, że siostra przyrodnika jest
bardzo piękna. A zbliżająca się kobieta była niewątpliwie piękna. Trudno było u większą
różnicę między rodzeństwem — Stapleton miał cerę bezbarwną, jasne włosy i szare oczy,
zaś jego siostra była najciemniejsza brunetką, jaką kiedykolwiek widziałem w Anglii —
smukła, wytworna i wysoka. Miała dumną twarz, o regularnych, posągowych rysach, tak że
mogła się wydawać zimna gdyby nie zmysłowe usta i cudowne, ciemne, namiętne oczy.
Była bardzo zgrabna, wykwintnie ubrana, i jej obecność zaskoczyła mnie na pustej ścieżce
wśród moczarów. Gdy odwróciłem się jej wzrok był utkwiony w brata, po czym spojrzała na
mnie i przyspieszyła kroku. Uchyliłem kapelusza i zamierzałem coś powiedzieć, gdy jej słowa
zwróciły wszystkie moje myśli w innym kierunku.
— Niech pan wraca! — powiedziała. — Natychmiast wraca prosto do Londynu.
Patrzyłem na nią, ogłupiały ze zdumienia. Jej oczy ciskały we mnie błyskawice, niecierpliwie
tupała nogą.
— Dlaczego mam wracać? — spytałem,
— Nic mogę nic więcej powiedzieć — mówiła głosem stłumionym. gwałtownym, z lekka
sepleniąc. — Ale, na miłość boską, nich pan zrobi to, o co proszę. Niech pan wraca i niech
pańska noga już nigdy nie postanie na tych moczarach.
— Ależ ja dopiero co przyjechałem.
— Człowieku, człowieku! — zawołała. — Czyż nie może pan pojąć, że ta przestroga ma na celu
pańskie dobro? Niech pan wraca do Londynu! Wyjedzie jeszcze dziś wieczorem! Uciekaj
stąd za wszelką cenę! Cicho, mój brat nadchodzi. Ani słowa o tym co mówiłam. O, niech pan
patrzy, jaki tam śliczny storczyk... Jesteśmy tu, na moczarach, bardzo bogaci w storczyki,
ale przyjechał pan za późno i już pan nie będzie mógł docenić piękna naszej okolicy.
Stapleton zaprzestał pogoni i wracał do nas zadyszany i czerwony z wysiłku.
— Beryl, to ty — powiedział. Zdawało mi się, że ton tego powitania nie byt zbyt serdeczny.
— Zgrzałeś się bardzo, Janku?
— Tak, goniłem okaz Cykiopulff,. To rzadki owad, a ostatniej jesieni widziałem go tylko
kilka razy. Jaka szkoda, że nie mogłem go schwytać!
Mówił obojętnie, ale małe siwe oczka biegały nieustannie od młodej dziewczyny do mnie.
— Widzę, żeście się już państwo poznali.
— Tak, mówiłam właśnie sir Henrykowi, że przyjechał za późno i nie będzie już mógł ocenić
prawdziwej urody moczarów.
— Ach, więc ty bierzesz pana...
— Myślę, że to sir Henryk Baskerville.
— Nie, nie — powiedziałem. — Jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem, choć jego
przyjacielem. Nazywam się doktor Watson.
Gniew przemknął po jej wyrazistej twarzy.
— W takim razie nasza rozmowa nie miała sensu — rzekła.
— Niewiele mieliście, co prawda, czasu na rozmowę — zauważył jej brat, patrząc tym
samym badawczym wzrokiem.
— Mówiłam do doktora Watsona. że jest już zbyt późna pora dla storczyków, ale co może
go to obchodzić, skoro jest tylko chwilowo w naszej okolicy. Ale może wstąpi pan do
Merripit House?
Wkrótce stanęliśmy przed kamiennym domem, który był kiedyś, w dawnych czasach,
folwarkiem jakiegoś hodowcy bydła, teraz zaś został odbudowany i unowocześniony. Otaczał
go sad, ale drzewa, jak zwykle wśród bagien, były nędzne i skarłowaciałe, więc całe
otoczenie wyglądało ubogo i robiło smutne wrażenie.
Otworzył nam stary służący, o dziwnej, jakby zasuszonej twarzy. Był ubrany w chłopski
strój, widocznie prowadził tu gospodarstwo. Obszerne pokoje były jednak urządzone ze
smakiem, który wskazywał na staranną kobiecą rękę. Spoglądając przez okna na ogromne,
usłane kamieniami moczary, ciągnące się aż do widnokręgu, ze zdumieniem pytałem sam
siebie, co zmusiło tego bardzo wykształconego człowieka i tę piękną kobietę do
zamieszkania na takim odludziu.
— Dziwi się pan, że wybraliśmy takie miejsce — odezwał się Stapleton, jak gdyby w
odpowiedzi na moją myśl. — A jednak urządziliśmy sobie życie tak, że jesteśmy szczęśliwi,
nieprawda Beryl?
— Zupełnie szczęśliwi — odparła, jednak bez przekonania.
— Prowadziłem szkołę w jednym z północnych hrabstw — rzekł Stapleton. — Dla człowieka o
moim temperamencie była to nudna i jednostajna praca, ale kontakty z młodzieżą,
kształtowanie świeżych umysłów, wpajanie w nie własnych poglądów i pojęć miało dla mnie
dużo uroku. Nie miałem jednak szczęścia. W szkole wybuchła epidemia i trzech chłopców
zmarło. To był ciężki cios dla mojego zakładu, który przez to zupełnie podupadł, a ja
straciłem bezpowrotnie znaczną część mojego majątku. Gdyby nie brak kontaktów z
młodzieżą, które wiele dla mnie znaczyły, mógłbym żyć tu zadowolony. Zawsze
interesowałem się botaniką i zoologią, a tu posiadam nieograniczone pole działania. Moja
siostra zaś kocha przyrodę niemniej niż ja. Mówię to, aby odpowiedzieć na pytanie
wypisane na pańskiej twarzy, gdy patrzył pan przez okno na moczary.
— Rzeczywiście, myślałem sobie, że pobyt tutaj musi być smutny... Może mniej dla pana niż
dla pańskiej siostry.
— O nie, nie, nie jestem tu smutna — wtrąciła żywo panna Stapleton.
— Mamy książki, mamy nasze zainteresowania naukowe, wreszcie mamy ciekawych
sąsiadów. Doktor Mortimer jest bardzo wykształcony w swojej specjalności, biedny sir
Karol był niezrównanym towarzyszem. Znaliśmy go dobrze, nie umiem wypowiedzieć, jak
bardzo go nam brakuje. Jak pan myśli, czy przeszkodzę sir Henrykowi,, jeżeli odwiedzę go
po południu? Chciałbym go poznać.
— Sądzę, że będzie bardzo zadowolony.
— A zatem może pan go uprzedzić o moim zamiarze. Pragnęlibyśmy, o ile jest to w naszej
mocy, ułatwić mu wejście do nowego otoczenia. Czy chce pan pójść ze mną na górę i
obejrzeć mój zbiór motyli? Zdaje mi się. że większego nie ma w całej południowej Anglii.
Zanim pan skończy oglądać motyle, śniadanie będzie gotowe.
Ale ja chciałem wracać na moje stanowisko. Ponury krajobraz, śmierć nieszczęsnego
kucyka, piekielny odgłos, mający podobno związek ze straszną legendą Baskervillów —
wszystko to mnie niepokoiło. A w dodatku do tych mniej lub bardziej ulotnych przeczuć,
dołączyła się całkiem jednoznaczna przestroga panny Stapleton, wypowiedziana tak
poważnie, że nie miałem wątpliwości, iż zmusiły ją do tego jakieś ważne powody.
Oparłem się wszystkim naleganiom, nie zostałem na śniadaniu, ale ruszyłem zaraz z
powrotem tą samą ścieżką, którą przyszedłem. Musiała być jednak jeszcze jakaś inna,
krótsza ścieżka, znana tylko nielicznym, gdyż dochodząc do drogi, zdumiony spostrzegłem
pannę Stapleton siedzącą przy drodze na kamieniu. Zadyszana, trzymała dłoń na sercu,
jakby chcąc uspokoić jego bicie.
— Biegłam, jak tylko mogłam najszybciej, żeby tu pana dogonić — powiedziała. — Nie
zdążyłam nawet włożyć kapelusza. Nie mogę zatrzymywać się tu dłużej, bo brat zorientuje
się, że mnie nie ma. Chciałam tylko pana przeprosić za tę głupią pomyłkę... Wzięłam pana za
sir Henryka. Proszę, niech pan zapomni o tym, co powiedziałam, to pana w ogóle nie dotyczy.
— Ale ja nie mogę zapomnieć — odrzekłem. — Jestem przyjacielem sir Henryka, a jego
bezpieczeństwo bardzo mnie obchodzi. Niech mi więc pani powie, dlaczego tak pani
nalegała, żeby sir Henryk wrócił do Londynu?
— Kaprys kobiecy, doktorze Watson. Gdy mnie pan pozna lepiej, zrozumie pan, że nie
zawsze potrafię wyjaśnić swoje słowa i czyny.
— Nie, nie. Pamiętam jak drżał pani głos. Pamiętam spojrzenie pani oczu. Błagam panią, niech
pani będzie ze mną szczera, bo od przyjazdu w te strony czuję, że otacza mnie jakaś
tajemnica. Życie tutaj stało się podobne do lego wielkiego trzęsawiska, jest usiane
zielonymi kępami, gdzie śmierć czyha na człowieka, a nigdzie nie ma przewodnika, który
wskazałby właściwą drogę. Niech mi pani zatem powie, co miało znaczyć to ostrzeżenie, a
przyrzekam, że powtórzę je sir Henrykowi.
Wahała się przez chwilę, ale jej twarz zaraz przybrała stanowczy wyraz, a oczy patrzyły
chłodno. — Przywiązuje pan do moich słów zbyt wielką wagę — odpowiedziała. — Śmierć sir
Karola była dotkliwym ciosem dla mojego brata i dla mnie. Łączyły nas bardzo zażyłe
stosunki, a droga przez moczary do naszego domu była jego ulubioną przechadzką. Był
głęboko przejęty klątwą, ciążącą nad całym rodem, nic dziwnego, że po tej tragicznej
śmierci zaczęłam wierzyć, iż jego obawy były uzasadnione. Stąd mój strach, gdy
dowiedziałam się. że przybywa do zamku inny członek rodziny
Baskervillów i uważałam za swój obowiązek ostrzec go o niebezpieczeństwie, jakie mu grozi.
Tylko to miałam na myśli.
— Ale na czym polega to niebezpieczeństwo?
— Słyszał pan opowieść o psie?
— Nie wierzę w takie głupstwa.
— Ale ja wierze. Jeżeli ma pan jakikolwiek wpływ na sir Henryka, niech go pan zabierze z
tego miejsca, które zawsze przynosiło nieszczęście jego rodzinie. Świat jest ogromny.
Dlaczego sir Henryk ma pozostać tutaj, gdzie grozi mu niebezpieczeństwo?
— Dlatego właśnie, że mu grozi. Taka już jest natura sir Henryka. Obawiam się, że o ile pani
nie wyjaśni mi tego dokładniej, nie nakłonię go do wyjazdu.
— Nie mogę panu nic więcej powiedzieć, bo nic więcej nie wiem.
— Chciałbym zadać pani jeszcze jedno pytanie. Jeśli rzeczywiście nie chce pani przede mną
nic ukryć, to dlaczego nie chciała pani, aby brat wiedział, o czym mówiliśmy na ścieżce, gdy
się spotkaliśmy? Nie było w tym nic takiego, co trzeba ukrywać przed nim lub kimś innym.
— Mój brat bardzo chce, żeby zamek był zamieszkany, gdyż uważa, że wymaga tego dobro
ubogich mieszkańców tej okolicy. Gniewałby się bardzo, gdyby wiedział, że powiedziałam coś
takiego, co mogłoby skłonić sir Henryka do wyjazdu. Ale, spełniłam już swój obowiązek i nic
więcej nie powiem. Muszę wracać, inaczej brat zorientuje się, że mnie nie ma i domyśli się,
że rozmawiałam z panem. Do widzenia!
Zawróciła i chwilę później znikła pośród rozrzuconych skalnych odłamków, gdy ja, pełen
obaw, szedłem do Baskerville Hall.
Pierwszy raport doktora Watsona
Odtąd będę śledził bieg wypadków, przepisując leżące przede mną moje listy do Sherlocka
Holmesa. Brakuje mi jednej kartki, ale reszta jest starannie przepisana, i pokazuje
dokładniej moje ówczesne odczucia i podejrzenia niż pamięć, chociaż zachowałem
niezatarte wspomnienie tych tragicznych wypadków.
Baskerville Hall, 13 października
Mój drogi Holmesie!
Moje poprzednie listy i depesze poinformowały cię dokładnie o wszystkim, co się dotąd
wydarzyło w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Im dłużej człowiek tu żyje, tym silniej
działa na niego ponura atmosfera moczarów, tym więcej strachu budzi ich bezkresny
obszar i ich przerażający urok. Gdy się tu dotrze, znika gdzieś obraz współczesnej
cywilizacji, pojawiają się natomiast wszędzie siedziby przedhistorycznych ludzi. Gdzie byś
nie stanął, wszędzie widzisz ślady tych zapomnianych pokoleń, ich groby i olbrzymie bloki
skalne, które zdaje się, oznaczają miejsca, gdzie były ich świątynie.
Patrząc na te szare, kamienne chaty, oparte o urwiste stoki pagórków, zapominasz o
czasach, w jakich żyjemy, a gdybyś nagle ujrzał odzianego w skórę, zarośniętego człowieka,
który wyczołguje się z niskiego wejścia i zakłada na tuk strzałę, zakończoną krzemiennym
grotem, zdawałoby ci się. że jego obecność tutaj jest bardziej naturalna, niż Twoja. Można
się tylko dziwić, dlaczego nasi przedhistoryczni przodkowie osiedlili się tak licznie na
ziemi, która niewątpliwie zawsze była nieurodzajna. Nie jestem archeologiem, ale
przypuszczam. że było tu jakieś pokojowo usposobione plemię, które po klęsce musiało
zamieszkać tam. gdzie nikt inny nić chciał. Nie ma to jednak nic wspólnego z zadaniem,
które mi zleciłeś i nie zainteresuje prawdopodobnie Twojego praktycznego umysłu. Dobrze
pamiętam, że jest ci obojętne czy ziemia obraca się wokół słońca, czy leż na odwrót.
Wracam więc do wydarzeń, dotyczących Henryka Baskervilla. Nie pisałem dotychczas tylko
dlatego, że nie miałem o czym. Ale wydarzyło się właśnie coś, o czym powinieneś wiedzieć.
Najpierw jednak muszę poinformować Cię o innych szczegółach dotyczących sprawy, którą
się zajmujemy. Po pierwsze na moczarach ukrywa się zbiegły więzień. Prawdopodobnie
opuścił już te strony, i to uspokoiło mieszkańców tego pustkowia. Minął już tydzień od jego
ucieczki, i przez ten czas nikt go nie widział ani o nim nie słyszał. Jest niemożliwe, żeby
wytrzymał tak długo na moczarach. Mógłby się bez problemu ukryć w którejkolwiek z
kamiennych chat, ale nie miałby co jeść, chyba, że schwytałby i zarżnął jednego z pasących
się na stokach gór baranów. Sądzimy więc, że stąd uciekł, a okoliczni dzierżawcy są przez
to spokojniejsi.
W zamku jest czterech mężczyzn, zdolnych obronić się w razie potrzeby, ale przyznam, że
byłem niespokojny, na myśl o Stapletonach. Mieszkają na zupełnym pustkowiu, trzymają
tylko dwie osoby służby, a sam Stapleton nie grzeszy siłą. Byliby więc wraz z siostrą
zupełnie bezbronni w rękach takiego okrutnego bandyty, jak ów zbieg z Notting Hill, gdyby
się do nich dostał. Sir Henryk był tym zaniepokojony nie mniej niż ja i zaproponował, że
Perkins, jego stangret, będzie u nich nocował. Stapleton jednak nie chciał o tym słyszeć.
Troskliwość baroneta wynika też i stąd. że nasz przyjaciel zaczyna interesować się piękną
sąsiadką. Nic dziwnego, dla tak energicznego człowieka jak on czas na tym dzikim
pustkowiu wlecze się, a panna jest czarująca. Ma jakiś egzotyczny urok, płynie w niej
gorąca południowa krew, co stanowi dziwny kontrast z chłodem i obojętnością jej brata. Ale
i w nim chyba płynie gorąca krew. Ma widocznie wielki wpływ na siostrę. Zauważyłem, że
rozmawiając, panna Stapleton ciągle spogląda na niego. Jakby szukała uznania dla swoich
słów. Metaliczny błysk w jego oczach, zacięte wąskie wargi, pokazują stanowczy, a może
nawet bezlitosny charakter. Na pewno by Cię zainteresował.
Odwiedził Baskervilla już pierwszego dnia, a nazajutrz rano zaprowadził nas obu tam gdzie,
jak utrzymują, wzięła początek legenda o okrutnym Hugonie. Szliśmy kilka mil przez
moczary do tak ponurego miejsca, że rzeczywiście mogła tu powstać ta straszna opowieść.
Stanęliśmy między urwiskami, u wejścia do krótkiego wąwozu, który prowadzi na małą,
zarośniętą trawa polankę. Na środku polanki sterczą dwa wielkie głazy, o wierzchołkach tak
ostrych i spiczastych, że wyglądają, jak olbrzymie kły jakiegoś żarłocznego potwora. Całe
otoczenie dokładnie przypomina miejsce legendarnej tragedii.
Sir Henryk z wielkim zainteresowaniem rozglądał się dokoła i niejednokrotnie pytał
Stapletona, czy wierzy, że siły nadprzyrodzone wpływają na rzeczywistość. Mówił wesołym
głosem, lecz było widać, że bierze sprawę poważnie. Stapleton odpowiadał powściągliwie, ale
łatwo można było dostrzec, że nie mówi wszystkiego, i nie chce jasno odpowiedzieć, aby nie
niepokoić baroneta. Opowiedział nam kilka przypadków prześladowania rodzin przez
nieznane siły i zostawił wrażenie, że, ogólnie rzecz biorąc, wierzy w legendę.
Wracając wstąpiliśmy na śniadanie do Merripit House i tu sir Henryk poznał pannę
Stapleton. Od pierwszej chwali wywarła na nim wielkie wrażenie i sadzę, że się nie mylę,
pisząc, iż było to wzajemne. Gdy wracaliśmy do domu ciągle o niej mówił, a teraz prawie nie
ma dnia, abyśmy się nie widzieli się z bratem i siostrą. Dziś są tu na obiedzie. a w
przyszłym tygodniu my mamy podobno być u nich.
Należałoby przypuszczać, że Stapleton powinien być zadowolony z perspektywy takiego
małżeństwa, tymczasem nie raz zauważyłem wyraz wielkiego niezadowolenia na jego twarzy,
gdy sir Henryk w jakikolwiek sposób okazuje zainteresowanie jego siostrą. Stapleton jest
do niej niewątpliwie bardzo przywiązany, bo gdyby jej zabrakło prowadziłby bardzo
samotne życie, ale byłby znów największym egoistą, gdyby z tego powodu nie dopuścił do
tak świetnego dla niej małżeństwa. Jestem pewien, ze Stapleton nie życzy sobie, żeby
młodzi zakochali się w sobie i kilkakrotnie zauważyłem, że starał się, aby nie zostawali sami.
Nawiasem mówiąc, jeśli ten romans
dojdzie do dotychczasowych problemów, wykonanie Twojego polecenia, abym nie opuszczał
sir Henryka na żadnym spacerze, będzie dla mnie o wiele trudniejsze. Straciłbym całą jego
sympatię, gdybym chciał ściśle wypełnić Twój rozkaz.
Przed kilkoma dniami — a dokładnie w czwartek — doktor Mortimer był u nas na śniadaniu.
Wykopał z grobu w Long Down czaszkę przedhistorycznego człowieka i jest uszczęśliwiony.
Nie
znam równie łatwowiernego entuzjasty. Po śniadaniu przyszli Stapletonowie i poczciwy
doktor, na prośbę sir Henryka, zaprowadził nas wszystkich do alei cisowej, żeby nam
opowiedzieć dokładnie na miejscu, jaki był przebieg wypadków tej fatalnej nocy.
Aleja jest długa, ponura, zacieniają ją dwa wysokie żywopłoty, a z każdej strony ciągnie się
wąski pas trawnika. Na końcu stoi stara, rozpadająca się altana, a w połowie alei znajduje
się furtka, gdzie sir Karol strząsnął popiół z cygara. Za nią rozciągają się bezkresne
moczary.
Pamiętam Twoją hipotezę w tej sprawie i usiłowałem odtworzyć sobie w wyobraźni to, co się
tam stało. Stojąc przy furtce sir Karol ujrzał coś idącego przez moczary, coś, co tak go
przeraziło, że zaczął uciekać i biegł bez opamiętania, dopóki nie umarł ze strachu i
zmęczenia. Biegł długim, ponurym, liściastym tunelem. Przed czym uciekał? Przed psem
pasterskim z moczarów? Czy też przed jakimś czarnym, milczącym, nieziemskim
potworem? Czy ktoś to przygotował? Czy blady, uważny Barrymore wie coś więcej, niż chce
powiedzieć? Wszystko okrywa ciemność i tajemnica z niezatartym piętnem zbrodni.
Od czasu, gdy pisałem do Ciebie ostatni raz, poznałem jeszcze jednego sąsiada, pana
Franklanda z Lafter Hall. Mieszka o jakieś cztery mile na południe od nas. Jest już
starszym człowiekiem. Siwy, czerwony jak burak, choleryk. Ma jedną namiętność —
przestrzega zawzięcie wykonywania przepisów prawa. Stracił już majątek na procesy, a
procesuje się z upodobania. Uprawia sztukę dla sztuki i bywa w jednej i tej samej sprawie
raz powodem, to znów pozwanym. Nic dziwnego, iż stało się to dla niego tak kosztowne.
Zdarza się, że nagle zamknie publiczną drogę i gmina musi pozwać go do sądu. Innym razem
rozbiera płot, otaczający posiadłość któregoś z mieszkańców, upierając się, że od zawsze
istniała tam ścieżka i zmusza właściciela do zaskarżenia go do sadu. Zna doskonale prawa
własności dworu i gminy więc wykorzystuje niekiedy te wiadomości na korzyść chłopów z
Fernworth, niekiedy zaś przeciwko nim, tak, że bywa kolejno albo triumfalnie obnoszony po
wsi, albo symbolicznie palony na stosie, zależy co ostatnio zrobił.
Podobno ma teraz siedem procesów, które pochłoną resztki jego majątku, co wytrąci mu
broń z ręki i unieszkodliwi. Poza tą manią jest, zdaje się, człowiekiem łagodnym,
dobrodusznym i wspominam o nim tylko dlatego, że chciałeś, żebym ci opisał wszystkie
osoby, z którymi się stykamy.
Pan Frankland ma na razie inne zajęcie: zajmuje się amatorsko astronomią, posiada świetny
teleskop i przez cały dzień z dachu swojego domu rozgląda się po moczarach w nadziei, że
dostrzeże zbiegłego więźnia. Gdyby tylko chciał ograniczyć do tego swoją działalność! Ale
ludzie mówią, że zamierza wytoczyć proces doktorowi Mortimerowi za otwarcie grobu bez
zezwolenia najbliższych krewnych, a to dlatego, że doktor wykopał z mogiły w Long Down tą
przedhistoryczną czaszkę. Tak więc Frankland trochę ubarwia i rozwesela tu nasze życie.
A teraz, skoro wiesz już wszystko, co się dotąd stało ze zbiegłym więźniem, Stapletonami,
doktorem Mortimerem i Franklandem z Laffer Hall, przejdę do rzeczy ważniejszych — do
Barrymorów, a zwłaszcza do dziwnego wydarzenia z ubiegłej nocy. Przede wszystkim
powrócę do depeszy, którą wysłałeś z Londynu, ażeby się upewnić, czy Barrymore
rzeczywiście jest w zamku. Pisałem Ci już, że rozmowa z kierownikiem poczty wykazała, że
nie mamy na to żadnego dowodu. Powiedziałem o tym sir Henrykowi, a on, ze swoją zwykłą
szczerością wezwał Barrymora i zapytał go, czy odebrał depeszę osobiście. Barrymore
odpowiedział twierdząco.
— Czy chłopiec oddał ci ją do rąk? — zapytał sir Henryk.
Barrymore był widocznie zdumiony i zastanowił się przez chwilę.
— Nie — odparł — byłem na strychu i przyniosła mi ją żona.
— A czy sam odpowiedziałeś na depeszę?
— Nie, powiedziałem żonie, co ma odpisać i zrobiła to za mnie.
Wieczorem Barrymore z własnej inicjatywy powrócił do tej sprawy.
— Nie bardzo rozumiem dlaczego dziś rano zadawał mi pan te pytania — powiedział. — Mam
nadzieję, że nie oznacza to utraty pańskiego zaufania?
Sir Henryk zapewnił go, że tak nie jest i uspokoił ostatecznie podarowaniem dużej części
swoich starych ubrań, ponieważ nadeszły już rzeczy zamówione w Londynie.
Bardzo zaciekawia mnie pani Barrymore. Jest tęga, ociężała, ograniczona, ale pełna
godności, ze skłonnością do purytanizmu. Nie można sobie wyobrazić osoby mniej wrażliwej.
A jednak pisałem Ci, że pierwszej nocy po naszym przyjeździe słyszałem jej gwałtowny
płacz, a potem nieraz zauważyłem ślady łez na jej twarzy. Dręczy ją zapewne jakieś wielkie
zmartwienie. Niekiedy wydaje mi się, że trapią ją wyrzuty sumienia, a chwilami znów
posądzam Barrymora, że jest domowym tyranem.
Od razu wyczułem w tym człowieku coś niezwykłego i tajemniczego, a wydarzenia ostatniej
nocy umocniły moje podejrzenia. Chociaż sama sprawa może wydawać się mało istotna. Jak
wiesz, mam lekki sen, a od czasu gdy tu przyjechałem z misją, wcale nie śpię, tylko drzemię.
Otóż. ubiegłej nocy, około drugiej nad ranem, zbudził mnie odgłos kroków kogoś mijającego
mój pokój. Wstałem, uchyliłem drzwi i wyjrzałem. Po korytarzu wlókł się wydłużony czarny
cień. Cień skradającego się mężczyzny, który trzyma w ręku świecę. Miał na sobie tylko
koszulę i spodnie, był boso. Widziałem jedynie zarysy postaci, ale po wzroście poznałem
Barrymora. Szedł wolno i ostrożnie, sprawiając wrażenie przestępcy. Pisałem Ci, że
korytarz jest przecięty balkonem, biegnącym dokoła przedsionka i ciągnącym się jeszcze
dalej. Zaczekałem aż postać zniknie i poszedłem za nią. Gdy okrążyłem balkon, ten człowiek
byt już na końcu korytarza i po blasku światła, padającego przez otwarte drzwi,
wywnioskowałem. że wszedł do jednego z pokojów. Pokoje w tym skrzydle zamku są jednak
niezamieszkane i nieumeblowane, ta wędrówka stawała się więc coraz bardziej tajemnicza.
Światło stale padało w jednym punkcie, Jak gdyby trzymający je człowiek stał bez ruchu.
Zakradłem się, jak mogłem najciszej, pod drzwi i zajrzałem do środka.
Barrymore stał skulony przy oknie i trzymał świecę przed samą szybą. Odwrócony bokiem
do mnie, wpatrywał się w czarną dal moczarów, a jego rysy jakby skamieniały w oczekiwaniu.
Stał tak przez kilka minut, po czym westchnął głęboko i nerwowym ruchem zgasił świecę.
Wróciłem błyskawicznie do siebie, i zaraz znów usłyszałem odgłos cichych kroków. Długo
potem, gdy zapadłem już w półsen. dobiegł mnie zgrzyt klucza obracanego w zamku, ale nie
mogę powiedzieć skąd dochodził ten dźwięk.
Nie mam pojęcia co to wszystko znaczy, ale w tym ponurym domu dzieją się jakieś
tajemnicze sprawy, które na pewno wyjaśnimy prędzej czy później. Nie będę zawracał Ci
głowy swoimi przypuszczeniami, gdyż chciałeś ode mnie tylko faktów.
Dziś rano długo rozmawiałem z sir Henrykiem i na podstawie moich obserwacji z ubiegłej
nocy ustaliliśmy plan działania. Nie piszę dziś na czym polega, więc z tym większym
zainteresowaniem przeczytasz mój następny raport.
Drugi raport doktora Watsona
Baskerville Hall, 15 października
Mój drogi Holmesie!
Jeżeli przez pierwsze dni po przyjeździe tutaj nie przesyłałem Ci zbyt obszernych listów,
musisz przyznać, że nadrabiam zaległości i że wydarzenia nabrały tempa. Ostatni raport
zakończyłem opisem nocnej wędrówki Barrymora, a dzisiaj mam znów wiele nowych
wiadomości, które na pewno wprawią Cię w zdumienie. Rzeczy przybrały zupełnie
niespodziewany obrót. Częściowo wyjaśniły się przez wydarzenia ostatnich dwóch dni,
częściowo zaś wszystko się jeszcze bardziej zawikłało. Ale opiszę Ci wszystko i sam
wyciągniesz wnioski.
Następnego ranka po tej nocnej wędrówce udałem się przed śniadaniem do pokoju, do
którego w nocy wszedł Barrymore.
Zauważyłem, że zachodnie okno, przez które wyglądał, ma szczególne położenie. Dobrze
widać z niego moczary przez prześwit między dwoma drzewami, gdy ze wszystkich innych
okien ten widok jest zasłonięty. Wynika stąd, że Barrymore, skoro stał w tym oknie,
wypatrywał kogoś tub czegoś na moczarach. Noc była tak ciemna, że nie wyobrażam sobie,
jak mógł przypuszczać, iż coś zobaczy. Przyszło mi do głowy, że chodzi o jakiś romans, co
tłumaczyłoby tajemnicze skradanie się, a także rozdrażnienie jego żony. Barrymore jest
bardzo przystojnym mężczyzną, bez trudu mógłby zdobyć serce wiejskiej dziewczyny,
moje przypuszczenie było więc prawdopodobne.
To skrzypienie otwieranych drzwi, które usłyszałem, gdy wróciłem do siebie, mogło
oznaczać, że wyszedł na umówione spotkanie. Takie wytłumaczenie przyszło mi do głowy i
piszę Ci o nim, chociaż w końcu okazało się, że byłem w błędzie.
Jaka by nie była przyczyna postępowania Barrymora, czułem, że jest to zbyt ważne
wydarzenie, aby zachować je w tajemnicy, aż uda się je wyjaśnić. Po śniadaniu poszedłem
więc z baronetem do jego gabinetu i opowiedziałem mu wszystko, co widziałem. Sir Henryk
zdziwił się mniej, niż przypuszczałem.
— Wiedziałem, że Barrymore chodzi nocą i chciałem już z nim o tym porozmawiać —
powiedział. — Kilka razy słyszałem odgłos jego kroków na korytarzu, o tej samej, co pan
godzinie.
— Więc może co noc chodzi do tego jednego okna — wtrąciłem.
— Może, a w takim razie będziemy mogli go zaskoczyć i dowiedzieć się, czego tam właściwie
chce. Ciekaw jestem, co by zrobił pański przyjaciel Holmes, gdyby był tutaj?
— Myślę, że zrobiłby to samo, co pan zamierza — odparłem. — Poszedłby za Barrymorem i
przekonałby się, co robi.
— W takim razie pójdziemy obaj.
— Ależ na pewno nas usłyszy.
— Nie sądzę, ma przytępiony słuch. Zresztą musimy skorzystać z tej okazji. Dziś
wieczorem zaczekamy w moim pokoju. dopóki nie przejdzie.
Zadowolony sir Henryk zatarł ręce. Widać było, że cieszy się z tego urozmaicenia
jednostajnego życia wśród bagien. Baronet skontaktował się z architektem, który
przygotowywał plany dla sir Karola, oraz z dostawcą w Londynie, tak, że wkrótce rozpoczną
się tu wielkie zmiany. Byli już tapicerzy i stolarze z Plymouth i widać, że nasz przyjaciel ma
wielkie plany. Postanowił nie oszczędzać trudu ani pieniędzy, aby przywrócić dawny blask
rodowej siedzibie. Gdy dom zostanie odnowiony i urządzony, baronetowi będzie brakowało
tylko żony, a między nami mówiąc, mam podstawy aby domyślać się, kto mógłby nią zostać.
Jeśli tylko zechce. Niewielu widziałem ludzi tak zakochanych w kobiecie, jak sir Henryk w
naszej pięknej sąsiadce, pannie Stapleton. Ale droga tej gorącej miłości nie jest tak
prosta, jak można by się spodziewać. Dzisiaj, na przykład, naszego przyjaciela spotkała
niespodziewana przeszkoda, która sprawiła mu wielką przykrość.
Po naszej rozmowie o kamerdynerze sir Henryk wziął kapelusz i zabierał się do wyjścia.
Zrobiłem oczywiście to samo.
— Jak to, czy pan chce iść ze mną? — zapytał, spoglądając na mnie w dziwny sposób.
— To zależy od tego, czy pan pójdzie na moczary — odparłem.
— Tak, tam właśnie idę.
— Przecież wie pan, jakie mam polecenie. Jest mi przykro narzucać panu moje
towarzystwo, ale słyszał pan sam, jak bardzo Holmes nalegał, żebym pana nie opuszczał, a
zwłaszcza, żeby nie chodził pan sarn po moczarach.
Sir Henryk położył dłoń na moim ramieniu.
— Mój drogi — powiedział z uśmiechem. — Nawet Holmes nie mógł przewidzieć pewnych
okoliczności, które zaszły od czasu, gdy przybyłem nad te moczary. Rozumie mnie pan?
Jestem pewien, że nie chce mi pan przeszkadzać. Muszę pójść sam.
W ten sposób znalazłem się w okropnym położeniu. Nie wiedziałem co mam robić, ani co
powiedzieć, i zanim się zastanowiłem sir Henryk wziął laskę i wyszedł. Gdy trochę
ochłonąłem, zacząłem sobie wyrzucać, że bez względu na przyczynę, pozwoliłem mu wyjść
bez opieki. Wyobraziłem sobie, jak bym się czuł, gdybym na skutek lekceważenia twoich
poleceń, musiał oznajmić Ci. że przydarzyło mu się jakieś nieszczęście. Daję Ci słowo, że na
samą myśl o tym krew uderzyła mi do głowy. Miałem nadzieję, że nie będzie jeszcze za
późno, i że zdołam go dogonić, więc pospieszyłem niezwłocznie w kierunku Merripit House.
Na początku mojej pogoni nie mogłem zauważyć sir Henryka na drodze. Bałem się, że
mogłem pójść w złą stronę. Zobaczyłem go dopiero gdy dotarłem do miejsca, z którego
ścieżka na moczary skręca w bok. Wszedłem więc na skalny pagórek, z którego mogłem się
lepiej rozejrzeć. Stał jakieś ćwierć mili dalej na ścieżce, a obok niego kobieta — mogła to
być tylko panna Stapleton. Było oczywiste, że byli tutaj omówieni. Szli wolno, zatopieni w
rozmowie, widziałem szybkie ruchy rąk panny Stapleton, jak gdyby chciała nimi podkreślić
własne słowa, on słuchał z uwagą, lecz kilkakrotnie potrząsnął energicznie głową, widocznie
czemuś zaprzeczał.
Stałem wśród skał, śledząc ich i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Zupełnie nie wypadało mi
dogonić ich i przerwać tę intymną rozmowę, a jednak miałem obowiązek ani na chwilę nie
spuszczać z oka sir Henryka. Szpiegowanie przyjaciela jest, moim zdaniem, okropne.
Jednak nie pozostawało mi nic innego, jak tylko śledzić go z pagórka, a następnie oczyścić
sumienie mówiąc mu o wszystkim. Oczywiście byłem za daleko by mu pomóc, gdyby zagroziło
mu jakieś nagłe niebezpieczeństwo, jednak jestem pewien, że przyznasz, iż znalazłem się w
bardzo trudnym położeniu i nie mogłem nic więcej zrobić.
Nasz przyjaciel, sir Henryk i młoda panna zatrzymali się na ścieżce i stali pogrążeni w
rozmowie, gdy nagle zauważyłem, że nie jestem jedynym świadkiem ich spotkania. Moją
uwagę zwróciło coś zielonego, powiewającego na wietrze, a gdy się lepiej przyjrzałem,
spostrzegłem, że to coś wisiało na kiju, a niósł go idący wśród głazów mężczyzna.
Był to Stapleton ze swoją siatką na motyle. Znajdował się znacznie bliżej młodej pary niż ja
i szedł do nich. W tej samej chwili sir Henryk nagle objął w pół pannę Stapleton. Zdawało mi
się. że usiłowała wyrwać się z jego objęć i odwróciła głowę. On pochylił się nad nią, a ona
podniosła rękę, jakby w obronie. Wtem odskoczyli od siebie i odwrócili się szybko. Spłoszył
ich Stapleton. Biegł ku nim jak szalony, a ta głupia siatka powiewała na kiju. Stanąwszy
przed zakochanymi zdenerwowany wymachiwał rękami i tupał nogami.
Nie miałem pojęcia co to wszystko może znaczyć, ale zdawało mi się, że Stapleton robił
wymówki sir Henrykowi, który tłumaczył się, co tamtego wprawiało w coraz większe
zdenerwowanie. Panna stała wyniosła i milcząca. W końcu Stapleton odwrócił się i skinął
rozkazująco na siostrę, która, spojrzawszy z wahaniem na sir Henryka, odeszła z bratem.
Gniewne ruchy przyrodnika wskazywały, że i ona zasłużyła na jego niezadowolenie.
Baronet stał przez chwilę, patrząc za odchodzącymi, po czym, wolnym krokiem, ze
spuszczoną głową i bardzo przygnębiony, wracał ścieżką, którą przyszedł.
Nie rozumiałem, co to wszystko miało znaczyć, ale bardzo się zawstydziłem, że byłem
świadkiem tej poufnej sceny bez wiedzy swego przyjaciela. Zbiegłem więc z pagórka i na
dole spotkałem baroneta. Miał rozpalone gniewem oczy, zmarszczone brwi, i twarz
człowieka, który nie wie, co robić.
— A to co, Watson? — A pan skąd się tu wziął? — zapytał.
— Może wbrew mojej prośbie poszedł pan za mną, co?
Powiedziałem mu wszystko: jak doszedłem do wniosku, że nie powinienem go zostawiać, jak
poszedłem za nim i jak stałem się świadkiem tego, co zaszło. Najpierw jego oczy zapłonęły
gniewem, ale rozbroiła go moja szczerość i w końcu roześmiał się żałośnie.
— Mogłoby się zdawać człowiekowi, że na środku tego pustkowia może być pewien, że jest
sam — powiedział — a tu chyba cała okolica wyległa, by patrzeć na moje oświadczyny...
I to nieudane!... Gdzie pan zamówił miejsce na to widowisko?
— Stałem na tym wzgórzu.
— Więc w ostatnim rzędzie? A jej brat usadowił się na samym przodzie! Czy widział pan,
jak szedł do nas?
— Widziałem.
— Czy ten jej brat nie robił na panu nigdy wrażenia wariata?
— Nie, nie mogę tego powiedzieć.
— No, i ja również. Miałem go zawsze za człowieka dosyć normalnego, aż do dzisiaj, ale
może mi pan uwierzyć na słowo, że albo on, albo ja powinniśmy być w kaftanie
bezpieczeństwa. Co się ze mną dzieje? Niech pan słucha, jest pan razem ze mną niż kilka
tygodni, proszę mi zatem szczerze powiedzieć, czy jest we mnie coś takiego, co
przeszkadzałoby mi być dobrym mężem kobiety, którą kocham?
— Moim zdaniem nie.
— Stapleton nie może nic zarzucić mojej pozycji, a więc ma coś przeciwko mnie. Ale co?
Nie wyrządziłem nigdy nikomu najmniejszej krzywdy, a jednak on nie pozwala mi nawet
dotknąć czubków jej palców.
— Czy tak powiedział?
— Tak, i jeszcze znacznie więcej. Znam ją dopiero kilka tygodni. ale od pierwszej chwili
czułem, że ta kobieta jest dla mnie stworzona, a ona również była szczęśliwa, przebywając
ze mną... Przysiągłbym, że tak było. Kobieta miewa w oczach błyski, sto razy bardziej
wymowne od słów. Ale brat nigdy nie pozwalał abyśmy byli sami i dopiero dzisiaj, pierwszy
raz mogłem porozmawiać z nią bez świadków. Cieszyła się z naszego spotkania, lecz nie
pozwoliła mi mówić o miłości. Powracała ciągle do jednej sprawy, ostrzegała mnie, że grozi
mi tu niebezpieczeństwo, i że nie uspokoi się, dopóki stąd nie wyjadę. Odpowiedziałem jej,
że od chwili, kiedy ją ujrzałem, nie spieszy mi się wcale wyjeżdżać, i jeśli istotnie zależy
jej na tym, abym opuścił te strony, to niech jedzie ze mną. Po tym poprosiłem ją o rękę, ale,
zanim zdążyła odpowiedzieć, wpadł na nas ten jej
brat. Wyglądał jak wariat, blady jak ściana z gniewu, a z jego jasnych oczu sypały się iskry!
Co ja robię z jego siostrą? — krzyczał. Jak śmiem okazywać jej uczucia, które są dla niej
wstrętne? Czy sądzę, że dlatego, iż jestem baronetem, to mi wszystko wolno? Gdyby nie
był jej bratem, dałbym mu należytą odprawę. Ale w tych warunkach powiedziałem mu tylko,
że nie muszę wstydzić się swoich uczuć dla jego siostry i mam nadziei, iż zechce zostać
moją żoną. Ale to bynajmniej nie poprawiło sprawy, tak, że i ja uniosłem się w końcu i
odpowiedziałem mu gwałtowniej niż chciałem ze względu na jej obecność. Skończyło się na
tym, że odszedł wraz z nią, jak sam pan widział, a ja zostałem jak głupi. Niech mi pan powie,
co to może znaczyć, a będę wdzięczny do śmierci.
Tłumaczyłem to sobie na różne sposoby, ale sam już nie wiem co o tym myśleć. Za naszym
przyjacielem przemawia tytuł, majątek, wiek, charakter, wygląd. Nic złego o nim nie
słyszałem, a jedyny zarzut, jaki można mu zrobić, to owo fatum, które ściga jego rodzinę.
To rzeczywiście zdumiewające, że oświadczyny baroneta zostały tak brutalnie odrzucone,
bez względu na uczucia panny i że ona przyjęta decyzję brata bez oporu.
Nasze dociekania zakończyła wizyta Stapletona tego samego dnia po południu. Przyszedł
przeprosić za swoje zachowanie, a po długiej rozmowie w cztery oczy z sir Henrykiem w
jego gabinecie nastąpiło całkowite pogodzenie. Na dowód zgody mamy być w piątek na
obiedzie w Merripit House.
— Niemniej — powiedział sir Henryk po odejściu Stapletona — nadal uważam go za
narwanego człowieka. Nie mogę zapomnieć jego wzroku, gdy pędził do mnie dziś rano.
Muszę jednak przyznać, że usprawiedliwiał się bardzo szczerze.
— Czy jakoś wyjaśnił swoje postępowanie?
— Mówił, że siostra jest dla niego wszystkim na świecie. To zupełnie naturalne i cieszę się,
że ją należycie ceni. Nie rozstawali się nigdy i jak mówi, pędzi życie bardzo samotne,
ograniczając się wyłącznie do jej towarzystwa, tak, że wprost nie może znieść myśli o jej
utracie. Początkowo nie widział mojego przywiązania do niej, ale gdy przekonał się na własne
oczy o moich uczuciach i zrozumiał, że mogę mu ją zabrać, doznał takiego wstrząsu, iż nie
panował nad tym, co mówi i robi. Zapewniał mnie. że bardzo żałuje tego, co się stało i
przyznał. iż to było szalone i bardzo egoistyczne z jego strony, jeśli przypuszczał, iż będzie
mógł zatrzymać przy sobie na całe życie tak piękną kobietę. Jeżeli ma go zostawić — mówił
— to woli, żeby to zrobiła dla takiego jak ja, sąsiada, niż dla kogoś innego. Ale w każdym
razie był to dla niego ciężki cios i musi upłynąć trochę czasu zanim się na tyle uspokoi, że
będzie mógł się z tym pogodzić. Zapewnił mnie następnie, iż przestanie stawiać opór, jeśli
mu przyrzeknę, że nie poruszę tej sprawy przez trzy miesiące i zadowolę się przez ten
czas przyjaźnią jego siostry, nie domagając się jej miłości. Przyrzekłem mu, że zrobię jak
sobie życzy i na tym zakończyliśmy naszą rozmowę.
Zatem jedna z naszych drobnych tajemnic została wyjaśniona... Wiemy teraz- dlaczego
Stapleton spoglądał niechętnym okiem na konkurenta siostry, choć była to tak świetna
partia.
A teraz przechodzę do innego wątku, który udało mi się wyjaśnić wśród tych tajemnic — do
dziwnych nocnych łkań, do śladów łez na twarzy pani Barrymore i nocnej wędrówki
kamerdynera do zachodniego okna.
Możesz mi pogratulować, kochany Holmesie, przyznaj, że jako Twój pomocnik nie zawiodłem
Cię, i że nie żałujesz zaufania, jakie mi okazałeś, wysyłając tutaj. Wyjaśnienie tego
wszystkiego było dziełem jednej nocy. Napisałem „jednej nocy”, ale właściwie stało się to w
ciągu dwóch nocy, gdyż podczas pierwszej nic się nie wydarzyło.
Siedzieliśmy z sir Henrykiem w jego gabinecie prawie do trzeciej nad ranem, ale nie
usłyszeliśmy żadnego odgłosu, oprócz dźwięku zegara na schodach. Niezbyt zabawne było
to czuwanie i skończyło się tym. że obaj zasnęliśmy głęboko w fotelach.
Na szczęście nie zniechęciliśmy się i postanowiliśmy spróbować jeszcze raz. Następnej
nocy przygasiliśmy światło lampy, siedzieliśmy nieruchomo i cicho, paląc papierosy. Trudno
uwierzyć, jak wolno wlokły się godziny, a jednak podtrzymywał nas ten sam cierpliwy zapał,
który podtrzymuje myśliwego, gdy uważnie obserwuje zasadzkę, w którą ma wpaść
zwierzyna.
Wybiła pierwsza, potem druga, zniechęceni zamierzaliśmy już skończyć to czekanie, gdy
naraz zerwaliśmy się obaj na równe nogi. Usłyszeliśmy szelest kroków na korytarzu.
Słyszeliśmy, jak ktoś zakradał się chyłkiem, aż wreszcie kroki ucichły w oddali. Wówczas
baronet otworzył ostrożnie drzwi ruszyliśmy za nim. Barrymore minął już galerię i
pogrążony w cieniu korytarz. Szliśmy na palcach do drugiego skrzydła, aż dostrzegliśmy
wysoką postać brodatego, pochylonego mężczyzny wchodzącego w te same drzwi, co
tamtej nocy. W blasku świecy framuga zarysowała się wyraźnie, a płomień przeciął żółtym
promieniem mrok korytarza. Posuwaliśmy się cichutko do tych drzwi, sprawdzając każdą
deskę posadzki, zanim stawaliśmy na niej całym ciężarem ciała.
Chociaż zdjęliśmy buty, stare deski uginały się i skrzypiały pod naszymi nogami, tak, że
chwilami wydawało się niemożliwe, żeby Barrymore nas nie usłyszał. Na szczęście jest on
jednak trochę głuchy i był zupełnie pochłonięty przez swoje zajęcie. Wreszcie doszliśmy do
drzwi i zajrzeliśmy do pokoju. Barrymore stał skulony przy oknie, trzymając świecę w ręku.
Bladą twarz, na której malowało się skupione oczekiwanie, przycisnął do szyby, zupełnie jak
wtedy, gdy go tam widziałem po raz pierwszy.
Nie umówiliśmy się, co zrobimy w takiej sytuacji. ale baronet jest człowiekiem, który
uważa, że prosta droga najszybciej prowadzi do celu. Wszedł więc do pokoju, a Barrymore,
gdy to usłyszał, odskoczył od okna. ciężko oddychając. Stał przed nami drżący, śmiertelnie
blady. Jego ciemne oczy, błyszczące na białej twarzy, patrzyły ze strachem i zdumieniem
to na mnie, to na sir Henryka.
— Co ty tu robisz? — spytał baronet.
— Nic, proszę pana. — Był tak wystraszony, że ledwo mógł mówić, a świeca chwiała się w
jego drżącej ręce i rzucała na ścianę skaczące cienie. — To okna, proszę pana... Chodzę w
nocy i patrzę, czy są zamknięte.
— Na drugim piętrze?
— Tak, proszę pana, oglądam wszystkie okna.
— Słuchaj, Barrymore — rzekł sir Henryk surowo — postanowiliśmy wyciągnąć z ciebie
prawdę, więc im prędzej ją wyznasz, tym lepiej dla ciebie. Gadaj zaraz, tylko bez kłamstw.
Co tu robisz przy oknie?
Nieszczęśnik spojrzał na nas i załamał ręce, jak człowiek zupełnie zgnębiony i nieszczęśliwy.
— Nie robiłem nic złego, proszę pana. Trzymałem świecę przy oknie.
— A dlaczego trzymałeś świecę przy oknie?
— Niech mnie pan nie pyta... Błagam, niech mnie pan nie pyta. Daję panu słowo, że to nie
jest moja tajemnica i nie mogę powiedzieć. Gdyby dotyczyła tylko mnie, nie ukrywałbym jej
przed panem.
Nagle błysnęła mi w głowie myśl i wziąłem świecę z parapetu, gdzie postawił ją Barrymore.
— Założę się. że to jakiś sygnał — powiedziałem. — Zobaczymy, czy będzie odpowiedź.
Trzymałem przez chwilę świecę w taki sam sposób jak on i wpatrywałem się uważnie w
ciemną noc. Z trudem mogłem odróżnić ciemny pas drzew i jaśniejszy obszar moczarów, bo
księżyc schował się za chmury.
Nagle krzyknąłem z radości: małe, żółte światełko przebijało się z ciemności i jaśniało w
dali.
— Jest! — zawołałem.
— Nie, nie, proszę pana, to nic... To nic nie znaczy! — przerwał mi Barrymore — Zapewniam
pana...
— Niech pan przesuwa świecę przed szybą — wołał baronet.
— Proszę spojrzeć, i tamto światło się porusza! Czy i teraz jeszcze, będziesz zaprzeczał,
że to są sygnały? Mów zaraz, kto jest twoim wspólnikiem i co knujecie?
Na twarzy kamerdynera pojawił się teraz wyraźnie gniew.
— To moja rzecz, a nie pańska. Nie powiem.
— W takim razie wynoś się z mojego domu... Natychmiast!
— Dobrze, panie. Jeśli muszę, to trudno.
— I odchodzisz wypędzony! Jak ci nie wstyd! Twoja rodzina była przeszło sto lat pod
jednym dachem z moją, a ja zastaję ciebie knującego coś przeciwko mnie!
— Nie, nie, proszę pana, nie przeciw panu! — odezwał się kobiecy głos.
Pani Barrymore, bledsza i jeszcze bardziej od męża przestraszona, stała we drzwiach. Jej
przysadzista postać, otulona w szal, w krótkiej spódnicy, byłaby może komiczna gdyby nie
tragiczny wyraz twarzy.
— Mamy się stąd wynieść, Elizo. Skończyło się. Idź. Pakuj rzeczy — powiedział kamerdyner.
— Och, Janie!. Janie, a więc cię zgubiłam! To moja wina, sir Henryku... Tylko moja. On robił
jedynie to, o co go prosiłam.
— Więc mówcie co to znaczy!
— Mój nieszczęśliwy brat umiera z głodu wśród moczarów. Nie możemy przecież pozwolić
mu zginąć. Światło stąd jest sygnałem, że przygotowaliśmy dla niego jedzenie, a światło
stamtąd wskazuje nam miejsce, gdzie mamy mu zanieść żywność.
— Pani brat jest zatem...
— Zbiegłym więźniem, proszę pana... zbrodniarzem Seldenem.
— Teraz zna pan prawdę — odezwał się Barrymore. — Mówiłem panu, że to nie moja
tajemnica i że nie mogę jej panu zdradzić. Przekonał się pan, że nie kłamałem i że, jeżeli był
to spisek, to na pewno nie przeciwko panu.
Tak więc zostały wyjaśnione tajemnicze nocne wędrówki i te światła w oknie.
Całkiem zaskoczeni, patrzyliśmy wraz z sir Henrykiem na panią Barrymore. Czy to możliwe,
żeby w żyłach tej spokojnej, uczciwej kobiety płynęła ta sama krew. co w żyłach
najsłynniejszego w kraju zbrodniarza?
— Tak, proszę pana — zaczęta po chwili — jestem z domu Selden, a to mój młodszy brat.
Rozpieszczaliśmy go w dzieciństwie i pozwalaliśmy mu na wszystko, tak iż nabrał
przekonania, że świat został stworzony dla jego przyjemności i że może robić co mu się
podoba. Potem, gdy dorósł, trafił na złe towarzystwo, diabeł go opętał. Matkę wpędził do
grobu, i skompromitował naszą rodzinę. Dopuszczał się jednej zbrodni po drugiej, stopniowo
upadał coraz bardziej i łaska boska tylko ocaliła go od ręki kata. Ale dla mnie, proszę pana,
pozostał zawsze malcem o jasnych kręconych włosach, którego niańczyłam jako starsza
siostra. Dlatego właśnie gdy uciekł z więzienia, proszę pana, wiedział, że jestem tutaj i że
nie odmówimy mu pomocy. Gdy przywlókł się do nas w nocy. wycieńczony i głodny, ścigany
przez dozorców więziennych, co miałam robić? Ukryliśmy go u siebie, karmiliśmy i
pielęgnowaliśmy. Potem pan wrócił j bratu zdawało się, że będzie bezpieczniejszy wśród
bagien, dopóki sprawa jego ucieczki nie przycichnie. Teraz się tam ukrywa. Co drugą noc
upewnialiśmy się, czy jeszcze tam jest i stawialiśmy świecę w oknie — jeżeli odpowiadał
takim samym sygnałem, mąż zanosił mu trochę chleba i mięsa. Z dnia na dzień
spodziewaliśmy się, że gdzieś stąd pójdzie, ale dopóki tu był, nie mogliśmy go opuścić. Oto
cała prawda, którą wyznaję lako uczciwa chrześcijanka, i przyzna pan. że nie zawinił tu mój
mąż, lecz ja, bo to, co uczynił, zrobił dla mnie.
Mówiła szczerze i poważnie.
— Czy to prawda, Barrymore? — spytał sir Henryk.
— Tak jest, proszę pana, szczera prawda.
— Trudno, nie mogę mieć ci za złe. że pomagałeś żonie. Zapomnij o moich poprzednich
słowach. Wracajcie oboje do siebie, a jutro rano jeszcze o tym porozmawiamy.
Gdy wyszli znów wyjrzeliśmy przez okno. Sir Henryk otworzył je na oścież, i uderzył w nas
zimny, przejmujący dreszczem wiatr. Daleko w mroku, paliło się jeszcze żółte światełko.
— Dziwię się jego odwadze — rzekł sir Henryk.
— Może umieścił światło tak, że tylko stąd jest widoczne.
— Być może! Jak się panu zdaje, czy to daleko stąd?
— Myślę, że to będzie pod Cleft Tour.
— Mniej więcej jedna, dwie mile?
— Nawet nie tyle.
— Zapewne, nie może być zbyt daleko, skoro Barrymore nosił tam jedzenie... A ten bandyta
czeka tam, obok świecy. Watsonie, pójdę i schwytam tego zbrodniarza!
To samo i mnie przyszło na myśl. Wahałbym się, gdyby Barrymorowie zwierzyli się nam
dobrowolnie, ale przecież zmusiliśmy ich do wyznania tajemnicy. Ten człowiek był
niebezpieczny dla całej okolicy, to zbrodniarz, nie zasługujący ani na współczucie, ani na
usprawiedliwienie. Gdyby udało nam się go złapać i umieścić w miejscu gdzie byłby
nieszkodliwy- spełnilibyśmy tylko nasz obowiązek. Przy jego brutalności naszą obojętność
inni mogli przypłacić życiem. Którejś nocy, na przykład, mógłby napaść na naszych sąsiadów,
Stapletonów, a myśl o tym niewątpliwie spowodowała, że sir Henryk z taką odwagą
podejmował się tej niezbyt bezpiecznej wyprawy.
— Pójdę z panem — powiedziałem.
— Dobrze, niech pan bierze rewolwer i zakłada buty. Im szybciej wyruszymy, tym lepiej, bo
ten bandyta może zgasić światło i ukryć się.
Pięć minut później byliśmy już w drodze. Szliśmy przez ciemne zarośla, wśród smętnego
świstu jesiennego wiatru i szelestu spadających liści. Nocne powietrze było przesiąknięte
wilgocią i zapachem zgnilizny. Od czasu do czasu księżyc wyglądał zza chmur, pędzących po
niebie, a gdy doszliśmy do moczarów, zaczął padać drobny deszczyk. Światło jeszcze
płonęło.
— Czy ma pan broń? — spytałem.
— Mam nóż myśliwski.
— Musimy go zaskoczyć, bo mówią, że nie cofa się przed niczym. Trzeba go schwytać i
obezwładnić, zanim zdąży stawić opór.
— Słuchaj, Watsonie, co by powiedział Holmes, gdyby nas widział? — spytał baronet. — W
nocy na moczarach, kiedy panuje moc złego ducha?
Jakby w odpowiedzi na te słowa, wśród wielkiego pustkowia bagien rozległ się dziwny ryk,
który już raz słyszałem na skraju rozległego trzęsawiska. Niesiony przez wiatr, przerwał
ciszę nocy i szedł ku nam, najpierw przeciągły pomruk, potem przeraźliwe warczenie, które
skonało w żałosnym skowycie. Powtórzył się kilkakrotnie, przerażający, dziki, groźny,
wstrząsając wszystkim dokoła.
Baronet chwycił mnie za rękaw — mimo ciemności widziałem, że był blady jak chusta — Na
Boga, Watsonie, co to jest?
— Nie wiem. To jakiś odgłos, częsty podobno wśród bagien. Raz już go słyszałem.
Głos ucichł i dokoła nas zaległa grobowa cisza. Staliśmy, wsłuchując się w nią, ale żaden
dźwięk nie dobiegł nas już z pustkowia.
— Watsonie — odezwał się baronet — to było wycie psa. Serce mi zamarło, bo jego głos
załamał się, jakby pod wpływem nagłego przerażenia.
— Jak oni nazywają ten odgłos? — spytał.
— Kto?
— Okoliczni chłopi.
— Ach, to zabobonni wieśniacy. Co pana to obchodzi, jak to określają?
— Niech mi pan jednak powie... Co mówią?
Zawahałem się. Nie mogłem jednak zostawić tego pytania bez odpowiedzi.
— Mówią, że to wycie psa Baskervillów.
Sir Henryk westchnął głęboko i milczał przez długą chwilę.
— Tak, to był pies — odezwał się wreszcie — ale zdawało mi się, że głos przychodzi z
odległości kilku mil, z tamtej strony.
— Trudno określić kierunek, z jakiego dobiegał.
— Wzmagał się i słabł wraz z podmuchem wiatru. Czy nie szedł stamtąd, od strony wielkiego
trzęsawiska?
— Tak, tam jest trzęsawisko.
— Z pewnością dobiegał stamtąd. Niech pan szczerze powie, czy sam pan nie myślał, że to
wycie psa? Nie jestem dzieckiem. Może pan powiedzieć prawdę.
— Pierwszy raz usłyszałem ten głos, gdy był ze mną Stapleton. Mówił, że może to być
wabienie się rzadkiego ptaka.
— Nie, nie, to był pies. Wielki Boże! Czyżby istotnie było trochę prawdy w tych wszystkich
opowieściach? Czyżby rzeczywiście groziło mi jakieś niebezpieczeństwo? Pan w to wierzy?
— Nie, nie!
— A jednak, co innego śmiać się z tego w Londynie, a zupełnie co innego stać tutaj w nocy,
wśród moczarów i słyszeć podobne wycie. A mój stryj! Przecież obok jego zwłok
dostrzeżono ślady psich łap. To wszystko ma ze sobą związek. Nie sądzę, żebym był
tchórzem, ale na ten dźwięk krew zamarła mi w żyłach. Niech pan dotknie mojej ręki.
Była zimna jak marmur.
— Jutro będzie się pan z tego śmiał.
— Nie sądzę, zdaje mi się. że już zawsze będę słyszał to wycie. Co radzi pan teraz zrobić?
— Może wrócimy do zamku?
— Nie! Przyszliśmy tutaj, żeby złapać zbrodniarza i złapiemy go! Rzuciliśmy się w pogoń za
więźniem a jakiś szatański pies za nami. Postawimy na swoim, choćby diabeł wysyłał na
bagna wszystkie piekielne duchy!
Powoli szliśmy wśród ciemności, dokoła nas wznosiły się czarne, urwiste wzgórza. Przed
nami jaśniała żółta plama światła. Nie ma nic bardziej złudnego niż odległość od światła w
ciemnościach. Raz zdawało nam się, że płomień jest gdzieś daleko na widnokręgu, to znów,
że jaśnieje kilka metrów przed nami.
W końcu jednak dostrzegliśmy, gdzie się świeci, a byliśmy już wtedy bardzo blisko. Świeca
stała w szczelinie skały, która osłaniała ją z obu stron od wiatru i powodowała, że była
widoczna tylko z zamku Baskerville.
Zasłaniał nas skalny zrąb. Skuleni, wysunęliśmy głowy i patrzyliśmy na ten świetlny sygnał.
Świeczka robiła dziwne wrażenie. Paliła się wśród moczarów, bez znaku życia w pobliżu —
nic. prócz tego żółtego płomyka i blasku, jaki rzucał na skały po bokach.
— l co teraz? — szepnął sir Henryk.
— Będziemy czekali. Musi być gdzieś w pobliżu światła. Może go zauważymy.
Ledwo wymówiłem te słowa, ujrzeliśmy go obaj. Nad szczeliną w skałach, gdzie płonęła
świeca, wysunęła się żółta, ohydna, jakby zwierzęca twarz. Ochlapana błotem, otoczona
długim zarostem i poczochranymi włosami, mogła przywołać na myśl jednego z tych
przedhistorycznych ludzi, którzy zamieszkiwali ruiny na stokach pagórków.
Stojące niżej światło odbijało się w małych, chytrych oczach, które gorączkowo rozglądały
się, usiłując przeniknąć ciemności, jak ślepia przebiegłego, dzikiego zwierza, gdy dobiegnie
do niego odgłos kroków myśliwego.
Widocznie coś obudziło jego podejrzenia. Może Barrymore dawał mu jeszcze jakiś
umówiony, nieznany nam sygnał, może miał inny powód żeby przypuszczać, że grozi mu
niebezpieczeństwo, w każdym razie dostrzegłem strach na jego wstrętnej twarzy.
W każdej chwili mógł odejść od światła i zniknąć w ciemnościach. Skoczyłem więc naprzód a
sir Henryk za mną. Zbrodniarz zaklął i rzucił w nas kamieniem, który trafił w skałę. Przez
moment widziałem wyraźnie przysadzistą, barczystą, silną postać mordercy, gdy zerwał się
na równe nogi i rzucił do ucieczki. Na szczęście w tej chwili księżyc wysunął się z zza
chmur. Wbiegliśmy na grzbiet pagórka, ale przestępca już pędził w dół z urwistego stoku,
przeskakując przez kamienie jak kozica.
Mógłbym go położyć jednym celnym strzałem z rewolweru, ale zabrałem ze sobą broń tylko
dla obrony własnej, w razie napadu, nie zaś po to, żeby zabijać bezbronnego, uciekającego
człowieka.
Obaj z sir Henrykiem jesteśmy dobrze wytrenowani i szybko biegamy, ale niebawem
doszliśmy do przekonania, że nie dogonimy zbiega. Widzieliśmy go jeszcze długo w świetle
księżyca, aż w końcu stal się już tylko małym punktem, sunącym szybko między głazami na
stoku odległego pagórka. Biegliśmy, dopóki starczyło nam tchu, lecz dzieliła nas coraz
większa odległość. W końcu stanęliśmy i zadyszani usiedliśmy na skałach, skąd patrzyliśmy
za znikającym w dali zbiegiem.
I w tym momencie zdarzyła się dziwna i niespodziewana rzecz. Wstaliśmy ze skał i
zabieraliśmy się do odwrotu, rezygnując z bezskutecznej pogoni. Księżyc wisiał nisko z
prawej strony, a zębaty szczyt skały zasłaniał dolną część jego srebrzystej tarczy. I tam.
na tym szczycie, ujrzałem nagle postać mężczyzny, odcinającą się jak hebanowy posąg na
tle światła.
Nie myśl, Holmesie, że to było złudzenie. Zapewniam cię, że nigdy w życiu nie widziałem nic
tak wyraźnie. O ile mogłem zauważyć była to postać wysokiego, szczupłego mężczyzny. Stał
ze skrzyżowanymi rękami i pochyloną głową, jakby zadumany nad tym bezkresnym
pustkowiem, które leżało przed nim.
Mógł to być duch bagna... W każdym razie nie był to zbiegły więzień. Tajemnicza postać
ukazała się daleko od miejsca, w którym Selden znikł nam z oczu, i była znacznie wyższa od
niego.
Ze stłumionym okrzykiem wskazałem go baronetowi, lecz przez tę chwilę, gdy się
odwróciłem, by schwytać go za ramię, postać zniknęła.
Grzbiet skały zakrywał, jak poprzednio, dolną część księżyca, ale na szczycie nie było już
niczego widać. Chciałem pójść w tamtą stronę i przeszukać urwisko, ale było to daleko.
Ponadto baronet był jeszcze za bardzo pod wrażeniem straszliwego ryku, który mu
przypomniał ponure dzieje rodziny. Nie widział tej drugiej postaci na szczycie skały, nie
wstrząsnęło nim więc to dziwne wydarzenie.
— To niewątpliwie żołnierz na warcie. Pełno ich na moczarach od czasu, gdy Selden uciekł z
więzienia — mówił.
Może to wyjaśnienie baroneta jest trafne, niemniej jednak wolałbym mieć jeszcze jakieś
dowody. Dzisiaj zamierzamy poinformować zarząd więzienia Princentown, gdzie należy
szukać zbiega. Wielka szkoda, że nie udało nam się go schwytać i odstawić do więzienia,
jako naszego jeńca. Tak przebiegła ostatnia noc i musisz przyznać, mój drogi, że przesyłam
ci doskonały raport. Zawiera wprawdzie sporo szczegółów bez znaczenia, sądzę jednak, że
lepiej będzie, gdy Ci opiszę wszystko, co się stało, a Ty sam wybierzesz te fakty, które Ci
pomogą w wysnuwaniu wniosków.
Nie ulega wątpliwości, że posuwamy się naprzód. Co do Barrymorów, wykryliśmy przyczyny
ich zachowania, a to bardzo przyczyniło się do wyjaśnienia sytuacji. Ale moczary ze swymi
tajemnicami i dziwnymi mieszkańcami pozostają nadal niedostępne i niezbadane.
Może w następnym liście będę mógł Ci przestać jakieś wyjaśniające szczegóły. Najlepiej
byłoby, gdybyś mógł sam do nas przyjechać.
Z dziennika doktora Watsona
Dotąd mogłem pomagać sobie raportami, które wysyłałem do Sherlocka Holmesa. Teraz
jednak w mojej opowieści doszedłem do punktu, w którym jestem zmuszony znów zaufać
tylko własnym wspomnieniom i pomocy dziennika, jaki wtedy prowadziłem. Kilka jego
fragmentów przypomni mi szczegóły wydarzeń, na zawsze zapisanych w mojej pamięci.
Powracam zatem do ranka po naszym nieudanym pościgu za więźniem i innych dziwnych
przygód na bagnach.
16 października
Dzień jest posępny, mglisty, nieustannie pada drobny deszczyk. Cały zamek jest jakby
spowity w chmury, które unoszą się od czasu do czasu, a spoza nich widać falistą równinę
moczarów i cienkie, srebrzyste pasemka przypadkowych, powstałych z deszczu strumyków,
które spływają ze stoków wzgórz.
W oddali, gdy pada na nie światło, lśnią wilgotne głazy. Smutno i ponuro — w zamku i na
świecie.
Baronet jest w złym humorze po nocnych wydarzeniach. Mnie samemu jakiś ciężar
przytłacza serce i ogarnia przeczucie nieustannie grożącego niebezpieczeństwa, tym
straszniejszego, że nie jestem w stanie go określić.
A czy nie mam rzeczywistego powodu do obaw, widząc długi ciąg wypadków wskazujących,
że ściga nas jakaś szatańska moc? A śmierć ostatniego pana zamku, całkowicie zgodna z
treścią rodzinnej legendy, a opowieści chłopów o ukazywaniu się jakiegoś piekielnego
zwierzęcia na moczarach? Przecież sam, na własne uszy, słyszałem głos podobny do
odległego wycia psa.
Przecież to niemożliwe, żeby rzeczywiście działała tu jakaś nadprzyrodzona siła, stojąca
ponad prawami natury. Trudno przypuszczać, że istnieje jakiś legendarny pies, który
pozostawia ślady swoich łap i wyje. W takie zabobony może wierzyć Stapleton, może w to
wierzyć i Mortimer. Ale ja mogę się pochwalić, że posiadam jedną zaletę — zdrowy
rozsądek, i nic na świecie nie zmusi mnie do uwierzenia w takie bzdury. Gdybym uwierzył,
zniżyłbym się do poziomu tych biednych chłopów, którym nie wystarcza samo istnienie
szatańskiego psa, ale jeszcze opowiadają, że z pyska i ślepiów zieje piekielnym ogniem.
Holmes nie uwierzyłby w takie brednie, a ja jestem przecież jego współpracownikiem.
Niemniej jednak fakt pozostaje faktem, a i ja dwa razy słyszałem ten głos na moczarach.
Przypuśćmy, że istotnie włóczy się tam jakiś olbrzymi pies.
To by wszystko wyjaśniło. Ale gdzie mógłby się ukrywać, czym by się żywił, skąd by się tam
wziął i dlaczego nikt go nie widział w ciągu dnia? Trzeba przyznać, że naturalne wyjaśnienie
tych faktów jest niemal tak samo trudne, jak przyjęcie jakiegoś nadprzyrodzonego wpływu.
A jednak, pominąwszy psa, pozostają nam zawsze wydarzenia w Londynie — człowiek w
dorożce i list, ostrzegający sir Henryka przed moczarami. Te fakty nie wychodzą poza
rzeczywistość, ale mogły być zarówno dziełem troskliwego przyjaciela, jak i wroga.
Gdzie jest teraz ten wróg, czy przyjaciel? Czy pozostał w Londynie, czy też przybył tu za
nami? Może to był mężczyzna, którego widziałem na szczycie skały?
Widziałem go tylko przez chwilę, ale mógłbym przysiąc, że go tu jeszcze nie spotkałem, a
znam już teraz wszystkich sąsiadów. Ta postać była o wiele wyższa od Stapletona i daleko
szczuplejsza od Franklanda. Mógłby to być Barrymore, ale ten został w domu i jestem
pewien, że nie poszedł za nami. Więc śledzi nas tutaj ktoś nieznajomy, podobnie jak śledził i
w Londynie. Widocznie wale się go nie pozbyliśmy. Gdybym mógł go złapać, skończyłyby się
na razie wszystkie nasze zmartwienia. Trzeba będzie zrobić wszystko, wytężyć wszystkie
siły, żeby to osiągnąć.
Najpierw chciałem powiedzieć sir Henrykowi o moich planach. Potem jednak postanowiłem
działać na własną rękę i mówić mu jak najmniej. Baronet jest milczący i zamyślony. Ten
odgłos na moczarach bardzo go zdenerwował. Nie chcę więc jeszcze powiększać jego
niepokoju, ale zrobię wszystko, żeby zrealizować to co zamierzyłem.
Dziś rano, po śniadaniu, wydarzył się mały incydent. Barrymore prosił sir Henryka o
posłuchanie i przez jakiś czas rozmawiali w gabinecie, przy zamkniętych drzwiach. Siedząc
w pokoju bilardowym, słyszałem kilkakrotnie podniesione głosy i domyślałem się o co chodzi.
Po chwili baronet otworzył drzwi i wezwał mnie.
— Barrymore ma do nas urazę — rzekł. — Wydaje mu się, ze postąpiliśmy nielojalnie,
ścigając jego szwagra, skoro on nam zaufał i z własnej woli zdradził tajemnicę jego pobytu.
Kamerdyner stał przed nami bardzo blady, lecz i bardzo spokojny, widocznie już ochłonął.
— Może się uniosłem, proszę pana — powiedział — w takim razie, bardzo proszę, niech mi
pan wybaczy. Niemniej byłem bardzo zdziwiony, słysząc, że panowie wracają nad ranem i
dowiedziawszy się, że panowie ścigali Seldena. Nieszczęśnik ma już wystarczająco wiele
kłopotów, ukrywając się przed tymi, którzy go szukają, nie powinienem zatem powiększać
liczby jego naganiaczy.
— Gdybyś zwierzył się nam dobrowolnie, to co innego — odparł baronet. — Ale powiedziałeś
nam, a raczej powiedziała twoja żona, pod naciskiem, kiedy nie mieliście już innego wyjścia.
— Nie przypuszczałem, że pan z tego skorzysta... Na prawdę nie przypuszczałem.
— Ten człowiek jest niebezpieczny dla całej okolicy. Na moczarach stoją samotne domy, a
Selden nie cofnie się przed niczym. Wystarczy na niego spojrzeć, by się o tym przekonać.
Na przykład dom pana Stapletona. kto go obroni? Jest tam tylko jeden mężczyzna. Nikt nie
będzie bezpieczny, dopóki Selden nie znajdzie się znów pod kluczem.
— On nie napadnie na żaden dom, proszę pana. Daję słowo honoru. Już nigdy nie napadnie na
nikogo w okolicy. Zapewniam pana, że za kilka dni postaramy się go wysłać do Ameryki
Południowej. Na Boga, proszę pana, błagam, niech pan nie zawiadamia policji, że Selden jest
jeszcze na moczarach. Zaprzestali już pościgu w tamtych stronach i może się tam ukrywać,
dopóki okręt nie odpłynie. Jeśli pan go wyda, będziemy mieli oboje z żoną ogromne kłopoty.
Błagam pana. niech pan nie daje znać policji.
— I co pan na to? — zwrócił się do mnie baronet.
Wzruszyłem ramionami.
— Gdyby się wyniósł z kraju, ulżyłby płacącym podatki.
— Ale jak nie dopuścić do tego, żeby przed wyjazdem nie popełnił jeszcze jakiejś zbrodni?
— Nie popełni takiego szaleństwa, proszę pana. Zaopatrzyliśmy go we wszystko. Gdyby
popełnił teraz jakieś przestępstwo zdradziłby swoją kryjówkę.
— To racja — odrzekł sir Henryk. — Niech tak będzie. Barrymore...
— Niech pana Bóg wynagrodzi, dziękuję z całego serca! Moja żona nie przeżyłaby, gdyby go
jeszcze raz złapali.
— Tak więc, Watsonie. opiekujemy się zbrodniarzem i pomagamy mu, co? Ale skoro jest
tak, jak mówi Barrymore, nie mogę wydać tego człowieka... Zatem, sprawa jest skończona.
Bądź spokojny, Barrymore, możesz odejść.
Kamerdyner podziękował w kilku urywanych słowach i poszedł do drzwi. Nagle zawahał się i
zawrócił.
— Pan był dla nas tak dobry, że chciałbym się odwdzięczyć. Proszę pana, ja coś wiem i
powinienem był może już to powiedzieć, ale śledztwo było dawno skończone, gdy to
wykryłem. Nikomu nie pisnąłem słówka. Dotyczy to śmierci biednego sir Karola.
Zerwaliśmy się obaj z baronetem na równe nogi.
— Wiesz, co spowodowało jego śmierć?
— Nie, proszę pana, tego nie wiem.
— Więc o co chodzi'?
— Wiem, dlaczego był przy furtce o tak późnej porze. Był umówiony z kobietą.
— Z kobietą! On?
— Tak, proszę pana.
— Jak ona się nazywa?
— Nie wiem, proszę pana, wiem tylko, że ma inicjały „L.L.”
— Skąd o tym wiesz?
— Pański stryj otrzymał rano list. Zazwyczaj otrzymywał dużo listów, bo był człowiekiem
znanym z hojności, więc jeśli ktoś potrzebował pomocy, to zwracał się do niego. Ale akurat
tego dnia przyszedł tylko ten jeden list, więc zwróciłem na niego uwagę. Miał stempel
pocztowy z Coombe Tracey i był zaadresowany kobiecą ręką.
— No i co?
— Zapomniałem o tym i gdyby nie żona, nie przypomniałbym sobie tego szczegółu. Przed
kilkoma tygodniami, porządkując gabinet sir Karola, w którym, od jego śmierci, nic nie było
ruszane, znalazła w głębi kominka ślady spalonego listu, widocznie podartego przed
wrzuceniem do ognia. Ocalał jednak jeden skrawek papieru, na którym można było odczytać
litery, choć stały się zupełnie szare a papier sczerniał. Zdawało nam się, że był to dopisek
do listu. Zawierał tylko te wyrazy: „Zaklinam pana na honor dżentelmena, niech pan spali
ten list i przyjdzie pod furtkę o godzinie dziesiątej”. Podpisany był „L.L.”.
— Czy masz jeszcze ten niedopalony skrawek papieru?
— Nie, proszę pana, gdy go dotknęliśmy, rozsypał się na popiół.
— Czy sir Karol odbierał już kiedyś przedtem listy, zaadresowane tym samym pismem?
— Nie zwracałem szczególnej uwagi na listy sir Karola. Nie zauważyłbym i tego ostatniego,
gdyby, jak już mówiłem, tego dnia nie był jedyny.
— Czy nie domyślasz się kto to jest...L.L."?
— Nie, proszę pana. ale sądzę, że gdyby udało nam się ustalić nazwisko tej pani,
dowiedzielibyśmy się niejednego szczegółu o śmierci sir Karola.
— Zupełnie nie rozumiem, dlaczego dotychczas ukrywałeś tak ważną wiadomość?
— Bo, widzi pan, zaraz potem spadło na nas to nieszczęście z Seldenem. A zresztą byliśmy
bardzo przywiązani do sir Karola, doznaliśmy od niego tylu dobrodziejstw... Wracanie do
tej historii nie wskrzesiłoby naszego biednego pana, a gdzie wchodzi w grę kobieta, tam
należy bardzo ostrożnie postępować. Nawet najlepszy z nas...
— Myślałeś, że to zaszkodzi jego dobremu imieniu?
— Wydawało mi się, proszę pana. że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Ale teraz byłbym
niewdzięczny, za tyle okazanej mi przez pana dobroci, gdybym panu nie powiedział
wszystkiego, co wiem w tej smutnej sprawie.
— Dobrze, możesz odejść.
Gdy kamerdyner wyszedł, sir Henryk zwrócił się do mnie.
— No, doktorze Watson, co pan myśli o tym nowym szczególe?
— Zdaje mi się, że jeszcze bardziej zaciemnia całą sprawę.
— Ja też tak sądzę. Ale gdybyśmy mogli wykryć ową L.L., wyjaśniłoby to wszystko.
Niemniej to duży krok naprzód: wiemy, że istnieje ktoś, kto zna okoliczności śmierci sir
Karola. Gdybyśmy tylko mogli odnaleźć tę kobietę! Jak pan myśli, co teraz robić?
— Przede wszystkim trzeba donieść o tym natychmiast Holmesowi. Ten szczegół przyda mu
się w rozwiązywaniu tej zagadki. Jestem prawie pewny, że przyjedzie do nas, gdy się o tym
dowie.
Zaraz poszedłem do siebie i napisałem raport dla Holmesa o tej naszej rozmowie. Był
widocznie teraz bardzo zajęty, bo otrzymywałem z Baker Street rzadkie i krótkie liściki
bez żadnych wskazówek dla mnie. Niewątpliwie zupełnie pochłonęła go sprawa szantażu. A
jednak ten nowy szczegół powinien zdecydowanie zwrócić jego uwagę i zmusić na nowo do
zajęcia się naszą sprawą. Chciałbym, żeby tutaj był.
17 października
Deszcz lał przez cały dzień jak z cebra, chłoszcząc liście bluszczu, wijącego się na murach
zamku i spływając po szybach. Mimo woli przyszedł mi na myśl zbiegły więzień, bez dachu
nad głową, na ponurych moczarach, gdzie wiał lodowaty wicher. Jakie by nie były jego
przestępstwa, nie trzeba zapominać, że wiele już wycierpiał, i w części odpokutował za nie.
A potem to wspomnienie wywołało inne — twarz dostrzeżona w dorożce, postać na szczycie
skały. Czy i on — nieznany opiekun, tajemniczy przyjaciel — był również na dworze, pośród
tego potopu?
Wieczorem otuliłem się w nieprzemakalny płaszcz i z głową pełną dręczących mnie myśli,
chodziłem długo po bagnach.
Deszcz smagał mnie po twarzy, wicher z przeraźliwym świstem wpadał w uszy. Niech Bóg
ma w swojej opiece tych, którzy w takim momencie wchodzą na trzęsawisko, bo nawet
twardy dotychczas grunt staje się wtedy mokradłem. Odnalazłem Czarny Szczyt, na
którym nocą dostrzegłem samotnego strażnika, i z tego skalistego wierzchołka rozglądałem
się po pustkowiu pode mną. Strumienie wody żłobiły sobie koryta na rdzawej powierzchni
równiny, a ciężkie, ołowiane chmury zawisły nisko nad ziemia, tworząc jakby szary wieniec
dokoła fantastycznych pagórków.
Na lewo, w odległej kotlinie, na wpół ukryte we mgle, wynosiły się dwie smukłe wieże zamku
Baskerville. Były to jedyne, dostrzegalne dla mnie oznaki ludzkiej działalności, z wyjątkiem
przedhistorycznych domów, gęsto rozsianych po stokach pagórków. Nigdzie ani śladu
mężczyzny, którego widziałem w nocy w tym miejscu.
Wracając spotkałem doktora Mortimera, jadącego kamienistą ścieżką wśród moczarów z
odległego folwarku Foulmire. Doktor okazywał nam dużo życzliwości. Prawie codziennie
przyjeżdżał do zamku i z zainteresowaniem dopytywał się co u nas słychać. Teraz chciał
odwieźć mnie do domu i nalegał, żebym wsiadł do jego powoziku. Na wstępie oznajmił mi, że
jest bardzo zmartwiony zniknięciem swojego ulubionego wyżła. Pies pobiegł na moczary i nie
wrócił. Pocieszałem doktora jak mogłem, ale przypomniał mi się skowyt na trzęsawisku
Grimpen. Wydaje mi się, że doktor nie ujrzy więcej swojego wyżła.
— Ale, ale, doktorze — powiedziałem, podskakując od jazdy po kamienistej drodze —
przypuszczam, ze mało jest w promieniu kilku mil osób, których pan nie zna.
— Wydaje mi się, że znam chyba wszystkich.
— Czy może zatem pan wymienić mi nazwisko i imię kobiety o inicjałach L.L.?
Doktor zamyślił się przez chwilę.
— Nie — odparł. — Jest tu wprawdzie trochę Cyganów i chłopów, których nazwisk nie znam,
ale wśród rodzin dzierżawców i mieszczan nie ma ani jednej kobiety, która miałaby takie
inicjały. Chociaż, chwileczkę — dodał po chwili. — Jest Laura Lyons... Ma pan więc inicjały
L.L... ale ona mieszka w Coombe Tracey.
— Kim ona jest? — spytałem.
— Córką Franklanda.
— Co? Tego starego wariata Franklanda?
— Właśnie. Wyszła za malarza Lyonsa. który przybył tu szkicować moczary. Okazało się, że
był to jakiś łajdak i wkrótce ją porzucił. Z tego co jednak słyszałem, nie on sam był winien.
Frankland nie chciał słyszeć o córce, bo wyszła za maż bez jego pozwolenia, a może miał też
i inne powody. Opuszczona przez, ojca i męża młoda kobieta nie ma łatwego życia.
— Z czego żyje?
— Zdaje mi się, że Frankland płaci jej pensję, lecz nie może to być wiele, bo sam ma
kłopoty finansowe. Jakie by me były winy Laury, nie można było pozwolić, żeby się
zmarnowała. Gdy dowiedziano się, co się stało, kilka osób pomogło jej zdobyć uczciwy
zawód. Stapleton, sir Karol, nawet ja, pomagaliśmy w tym, w miarę naszych możliwości.
Chcieliśmy, żeby założyła biuro pisania na maszynie.
Doktor chciał wiedzieć dlaczego o to pytam, ale starałem się odpowiedzieć, nie mówiąc mu
zbyt wiele, bo nie widzę potrzeby wtajemniczania innych w moje plany. Jutro rano pojadę
do Coombe Tracey i jeżeli uda mi się porozmawiać z tą panią Laurą Lyons o dwuznacznej
reputacji, będzie to duży krok do wyjaśnienia jednego z ogniw tego łańcucha tajemnic.
Zaczynam nabierać chytrości węża. Gdy Mortimer zadał mi pytanie, na które nie chciałem
odpowiedzieć, zapytałem go nagle, do jakiego typu należy czaszka Franklanda i przez
resztę jazdy mówiliśmy już tylko o tym. Nie na darmo spędziłem tyle lat z Sherlockiem
Holmesem!
Dzisiejszego pochmurnego i burzliwego dnia wydarzyła się jeszcze jedna ważna rzecz,
mianowicie moja rozmowa z Barrymorem, która dała mi do ręki ważny atut. Skorzystam z
niego w odpowiedniej chwili.
Mortimer został na obiedzie, po czym zasiadł z baronetem do kart. Kamerdyner przyniósł
mi kawę do biblioteki, z czego skorzystałem, by mu zadać kilka pytań.
— No i cóż — rzekłem — czy ten twój kochany szwagier już pojechał, czy też włóczy się
jeszcze po moczarach?
— Nie wiem, proszę pana. Mam nadzieję, że sobie pojechał. Skończyłyby się nasze
zmartwienia! Zanosiłem mu jedzenie ostatni raz przed trzema dniami i potem nie dał już
znaku życia.
— A widziałeś go wtedy?
— Nie proszę pana. Ale gdy przechodziłem tamtędy nazajutrz jedzenia już nie było.
— Więc widocznie jeszcze tam przebywał...
— Tak by się zdawało, o ile tamten nie zabrał zapasów.
Filiżanka, którą podnosiłem do ust., zatrzymała się w pół drogi. Spojrzałem ze zdumieniem
na Barrymora.
— Jak to. wiesz, że jest tam jeszcze ktoś inny?
— Tak proszę pana. na moczarach jest jeszcze inny mężczyzna.
— Widziałeś go?
— Nie, proszę pana.
— Więc skąd wiesz, że tam ktoś jeszcze jest?
— Powiedział mi to Selden przed tygodniem, a może jeszcze wcześniej. I on się też ukrywa,
ale to nie jest więzień, o ile mogę się zorientować. Panie doktorze, mnie się to wszystko nie
podoba, mówię szczerze. To mi się nie podoba.
Mówił gwałtownie i bardzo poważnie.
— Słuchaj, Barrymore! W tej całej sprawie obchodzi mnie tylko dobro twojego pana.
Przyjechałem tutaj jedynie po to, by mu pomóc. Powiedz mi więc otwarcie, co ci się nie
podoba?
Barrymore zawahał się przez chwilę, jakby żałował poprzedniego wybuchu, lub nie umiał
wyrazić swoich myśli.
— Wszystko, co się tam dzieje, proszę pana — zawołał w końcu, wskazując ręką w stronę
okna. wychodzącego na moczary. — W tym jest coś złego, ktoś knuje coś podłego,
przysięgam! Byłbym szczęśliwy, proszę pana, gdyby sir Henryk chciał wrócić do Londynu.
— Ale co cię tak niepokoi?
— Niech sobie pan przypomni śmierć sir Karola! To była dziwna śmierć, jak można się
domyślać z tego, co mówił sędzia śledczy. Niech pan także weźmie pod uwagę nocne odgłosy
na moczarach. W całej okolicy nic ma człowieka, który by tam poszedł po zachodzie słońca,
nawet za duże pieniądze. A ten nieznajomy, który się ukrywa, śledząc i wyczekując! Na co
on czeka? Co to znaczy? Wszystko to nie wróży nic dobrego dla nikogo, kto nosi nazwisko
Baskerville. Kamień spadnie mi z serca w dniu, kiedy stąd odejdę, a w zamku zjawi się nowa
służba sir Henryka.
— Wróćmy do tego nieznajomego — powiedziałem. — Czy możesz mi coś o nim powiedzieć?
Co mówił Selden? Czy odkrył, gdzie się ukrywa i co robi?
— Widział go raz, może dwa razy, ale to ostrożny człowiek i z niczym się nie zdradza.
Selden najpierw myślał, że to policjant, ale szybko przekonał się. że tamten ma jakieś
swoje cele. O ile mój szwagier mógł dostrzec, wygląda na dżentelmena, ale nie udało mu się
odkryć, co robi.
— A gdzie się ukrywa?
— Na stoku pagórka, wśród ruin... Pan wie, między tymi, w których dawniej żyli ludzie.
— A skąd bierze jedzenie?
— Selden odkrył, że wszystko przynosi mu jakiś chłopczyk. Zdaje mi się, że robi zakupy w
Coombe Traccy.
— Dobrze, Barrymore. Pomówimy o tym jeszcze innym razem.
Gdy kamerdyner wyszedł, zbliżyłem się do okna i przez zroszone deszczem szyby
patrzyłem na chmury pędzące po niebie, na wierzchołki drzew słaniające się pod
podmuchami wiatru.
To była ciężka noc dla człowieka w wygodnym, ciepłym pokoju, a cóż dopiero dla takiego,
którego schronieniem była kamienna chata na bagnach!
Jak potężna musiała być nienawiść, zmuszająca człowieka do czatowania w takim miejscu, w
taka noc! Jak ważna była sprawa, dla której trzeba się tak poświęcać. Tam zatem, w
ruinach kamiennych domów na moczarach, znajduje się rozwiązanie zagadki, która mnie tak
gnębi. Przysięgam, że w ciągu doby zrobię wszystko, co tylko w mocy
ludzkiej, by dotrzeć do rozwiązania tajemnicy.
Człowiek z Czarnego Szczytu
Fragment mojego dziennika, stanowiący ostatni rozdział, doprowadził moją opowieść do l
października, czyli do dnia, od którego dziwne wypadki zaczęły szybko prowadzić do
strasznego finału. Wydarzenia następnych dni wyryły mi się na zawsze w pamięci, tak że
mogę je odtworzyć bez pomocy pisanych wówczas notatek.
Powracam więc do dnia, w którym udało mi się ustalić dwa niezmiernie ważne fakty: że pani
Laura Lyons z Coombe Traccy pisała do sir Karola Baskervilla i wyznaczyła mu spotkanie w
tym samym miejscu i o tej samej godzinie, o której zmarł, oraz że tego ukrywającego się na
moczarach mężczyznę można znaleźć wśród ruin na stoku pagórka. Wiedząc już tyle,
czułem, że jeśli nie uda mi się rzucić więcej światła na tę sprawę, to będzie to z mojej
strony dowodem braku inteligencji lub odwagi.
Poprzedniego dnia wieczorem nie miałem okazji powiedzieć baronetowi, czego dowiedziałem
się o pani Lyons, ponieważ doktor Mortimer grał z nim w karty do późnej nocy. Przy
śniadaniu jednak powiedziałem mu o swoim odkryciu i spytałem, czy chce pojechać ze mną
do Coombe Traccy. Najpierw zapalił się do tego wyjazdu, ale po namyśle obaj doszliśmy do
wniosku, że jeśli pojadę sam, efekty mogą być lepsze. Z pewnością im ta wizyta będzie
hardziej oficjalna, tym mniej się dowiemy. Zostawałem więc sir Henryka w domu, nie bez
wyrzutów sumienia, i wyruszyłem w drogę. Po przyjeździe do Coombe Tracey kazałem
Perkinsowi wyprząc konie i zacząłem wypytywać o kobietę, z którą chciałem rozmawiać.
Znalazłem ją bez problemów — mieszkała na głównej ulicy, w bardzo przyzwoitym domu.
Służąca wpuściła mnie bez problemu, a gdy wszedłem do pokoju, pani siedząca przy
maszynie do pisania, zerwała się z uprzejmym uśmiechem. Gdy się zorientowała, że gościem
jest ktoś nieznajomy, zmartwiła się, usiadła na miejscu i spytała mnie o powód wizyty.
Na pierwszy rzut oka pani Lyons robiła wrażenie niezwykle pięknej kobiety. Miała
kasztanowe oczy i włosy, nieco piegowatą twarz, a jej policzki o ciepłej cerze brunetki
miały delikatny odcień, jak płatki herbacianej róży. Byłem zachwycony. Lecz zaraz obudził
się we mnie krytycyzm. Była w niej jakaś subtelna wada, która psuła doskonałość rysów —
czy pewna pospolitość w wyrazie, a może surowe spojrzenie lub skrzywienie ust. Ale to
przyszło mi do głowy później. W tej chwili miałem świadomość, że stoję przed bardzo
piękną kobietą i że ona pyta mnie o powód odwiedzin. Dopiero teraz zrozumiałem, jak
delikatnej misji się podjąłem.
— Mam przyjemność — zacząłem — znać pani ojca. Ten wstęp był niezręczny i pani Lyons
dała mi to zaraz odczuć.
— Między moim ojcem i mną — odrzekła — nie ma żadnych związków. Niczego mu nie
zawdzięczam, a jego przyjaciele nie są moimi przyjaciółmi. Ojciec tak o mnie dbał, że gdyby
nie sir Karol Baskerville oraz kilku innych życzliwych ludzi, umarłabym z głodu.
— Przyszedłem do pani właśnie w sprawie sir Karola Baskervilla.
Piegi na twarzy pani Lyons stały się wyraźniejsze.
— Co ja mogę panu o nim powiedzieć? — spytała, u jej palce przebiegały nerwowo po
klawiszach maszyny do pisania.
— Przecież pani go znała?
— Mówiłam już, że dużo mu zawdzięczam. Jeśli jestem w stanie się utrzymać, to w
znacznej części dzięki pomocy, jaką okazał mi w nieszczęściu.
— Czy pani pisywała do niego?
Spojrzała na mnie z błyskiem gniewu w pięknych oczach.
— Dlaczego mnie pan o to pyta? — zapytała ostrym tonem.
— Dlaczego? Żeby uniknąć publicznego skandalu. Lepiej, że ja zadam pani tutaj te pytania,
niż żeby sprawa, która mnie tu sprowadza, stała się głośna.
Bardzo blada siedziała przez chwilę w milczeniu. W końcu spojrzała na mnie wyzywająco.
— Dobrze, odpowiem — powiedziała. — Co pan chce wiedzieć?
— Czy pani pisywała do sir Karola'?
— Oczywiście... Raz, czy dwa razy, żeby mu podziękować za jego delikatność i
wspaniałomyślność.
— Czy pamięta pani kiedy to było?
— Nie.
— Czy pani się z nim spotykała?
— Parę razy, gdy przyjeżdżał do Coombe Tracey. Sir Karol był skromnym człowiekiem i nie
szukał rozgłosu.
— Ale jeśli pani widywała się z nim tak rzadko i tak rzadko do niego pisywała, skąd wiedział
o pani trudnym położeniu i mógł przyjść z pomocą?
Na ten mój zarzut odpowiedziała bardzo skwapliwie.
— Kilku znajomych wiedziało o moim nieszczęściu, porozumieli się zatem, by mi pomóc.
Jednym z nich byt pan Stapleton, sąsiad i bliski przyjaciel sir Karola, człowiek bardzo
życzliwy. To od niego sir Karol dowiedział się o moim położeniu.
Wiedziałem już, że w kilku wypadkach zmarły pan Baskerville udzielając pomocy używał
pośrednictwa Stapletona, wyjaśnienie pani Laury było więc prawdopodobne— Czy pani pisała
kiedykolwiek do sir Karola, wyznaczając mu spotkanie?
Twarz pani Lyons poczerwieniała z gniewu.
— Doprawdy, zadaje mi pan dziwne pytania.
— Bardzo mi przykro, ale muszę je powtórzyć.
— Więc odpowiem: oczywiście nie.
— Nawet w dniu śmierci sir Karola?
Z twarzy młodej kobiety zniknęła purpura i ustąpiła miejsca śmiertelnej bladości. Suche
wargi poruszały się, nie mogąc wymówić wyrazu: „nie”, który raczej dostrzegłem niż
usłyszałem.
— Niewątpliwie zawodzi panią pamięć — powiedziałem. — Mógłbym nawet przytoczyć
fragment pani listu: „Zaklinam pana na honor dżentelmena, niech pan spali ten list i
przyjdzie pod furtkę o godzinie dziesiątej".
Myślałem, że pani Lyons zemdleje — ale wysiłkiem woli zapanowała nad sobą.
— Czy nie ma już- na świecie ludzi honoru? — powiedziała z trudem.
— Jest pani niesprawiedliwa dla sir Karola. Spalił pani list. Ale spalony list pozostaje
czytelny. A więc przyznaje się pani do napisania tego listu?
— Tak, napisałam ten list! — zawołała i wyładowując zdenerwowanie w potoku słów dodała —
Napisałam go. Dlaczego mam zaprzeczać. Nie mam powodu wstydzić się tego listu.
Wydawało mi się, że gdybym mogła z nim porozmawiać, pomógłby mi. Więc poprosiłam go o
spotkanie.
— Ale dlaczego o takiej godzinie?
— Dlatego, że dowiedziałam się, iż wyjeżdża następnego dnia do Londynu i wróci dopiero za
kilka miesięcy, a z różnych przyczyn nic mogłam wcześniej pójść do niego.
— Ale dlaczego wyznaczyła pani spotkanie w ogrodzie, zamiast przyjść do niego do domu?
— Czy pan sądzi, że kobiecie wypada chodzić samej o tej godzinie do kawalera.
— I co się stało podczas tego spotkania?
— Nie poszłam na nie.
— Nie była pani!?
— Nie, przysięgam panu na wszystko, co mam najświętszego. Nie poszłam. Przeszkodziło mi
niespodziewane wydarzenie.
— Jakie wydarzenie?
— To całkowicie prywatna sprawa. Nie mogę powiedzieć.
— Przyznaje pani zatem, że umówiła się pani na spotkanie z sir Karolem w tym samym
miejscu i o tej samej godzinie, kiedy zmarł, i twierdzi pani, że na to spotkanie nie poszła?
— Tak, to prawda.
Wracałem kilka razy do tego pytania, ale nie mogłem nic więcej wyciągnąć z pani Lyons.
— Bierze pani na siebie bardzo dużą odpowiedzialność i stawia się pani w bardzo trudnym
położeniu, nie mówiąc wszystkiego otwarcie — powiedziałem, wstając, by zakończyć tę długą
i bezużyteczną wizytę. — Jeśli zmusi mnie pani do zawiadomienia policji, dopiero wtedy
przekona się pani, co to znaczy kompromitacja. Jeśli pani jest niewinna, dlaczego
początkowo zaprzeczała pani, że pisała tego dnia do sir Karola?
— Bo bałam się, żeby nie wysnuwano stąd jakichś fałszywych wniosków i żebym nie została
wplątana w skandal.
— A dlaczego nalegała pani tak bardzo, żeby sir Karol zniszczył list?
— Skoro pan czytał list, powinien pan wiedzieć dlaczego.
— Nie powiedziałem pani, że czytałem cały list.
— Przecież przytoczył pan urywek. Przytoczyłem dopisek. List, jak powiedziałem, był
spalony i tylko częściowo czytelny. Pytam panią raz jeszcze: dlaczego nalegała pani tak
mocno na sir Karola, żeby spalił list. Który otrzymał w dniu śmierci?
— Z powodów osobistych.
— Tym bardziej powinna pani unikać publicznego śledztwa.
— Więc powiem panu. Jeśli pan słyszał coś o moim nieszczęściu, wie pan, iż byłam bardzo
nierozważna w wyborze męża i ciężko za to odpokutowałam.
— Słyszałem o tym.
— Moje życie było jednym nieustającym pasmem prześladowań ze strony męża. Nienawidzę
go, ale prawo jest po jego stronie i może lada dzień zmusić mnie do kontynuowania naszego
pożycia. Wtedy, kiedy pisałam do sir Karola, dowiedziałam się, iż mogłabym odzyskać
wolność, gdybym miała pieniądze. Chodziło o całe moje życie, o spokój, szczęście, szacunek
dla samej siebie — słowem o wszystko. Znałam wspaniałomyślność sir Karola i pomyślałam
sobie, że gdyby usłyszał to ode mnie, pomógłby mi.
— Więc dlaczego pani nie poszła?
— Dlatego, że otrzymałam pomoc z innego źródła.
— Dlaczego więc nie zawiadomiła pani o tym sir Karola?
— Zrobiłabym to, ale następnego dnia rano przeczytałam w gazecie wiadomość o jego
śmierci. Wszystko, co mówiła pani Lyons, wydało się prawdopodobne. a wszystkie moje
pytania nie zdołały jej zmusić do dalszych wyznań. Pozostało mi więc jeszcze tylko
sprawdzić, czy istotnie zaczęła starania o rozwód w tym czasie, kiedy rozegrała się
tragedia śmierci sir Karola.
Nie ośmieliłaby się chyba powiedzieć, że nie była w Baskerville Hali, gdyby było inaczej.
Gdyby tam pojechała, mogłaby wrócić do Coombe Tracey dopiero następnego dnia wcześnie
rano. Taka wyprawa nie dałaby się ukryć. Prawdopodobnie zatem mówiła prawdę albo
przynajmniej część prawdy.
Wyszedłem od pani Lyons przygnębiony i zniechęcony. Natknąłem się znów na ten
nieprzenikniony mur, wznoszący się na każdej ścieżce, którą usiłowałem dotrzeć do celu. A
jednak, im bardziej zastanawiałem się nad twarzą tej kobiety i nad jej zachowaniem, tym
mocniej czułem, że coś przede mną ukrywa.
Dlaczego tak zbladła? Dlaczego musiałem niemal siłą wydobywać z niej każde wyjaśnienie?
Dlaczego uparcie milczała na temat szczegółów, dotyczących samej tragedii? Wyjaśnienie
tego wszystkiego pokaże z pewnością, że nie jest taka niewinna, za jaką chciała przede mną
uchodzić. Na razie jednak dalsze badanie tego tropu nic by nie dało, należało więc zabrać
się do tajemnicy, której wyjaśnienia szukać trzeba było wśród ruin na moczarach.
Wskazówki, jakie mi dał Barrymore, były bardzo niedokładne. Uprzytomniłem to sobie w
drodze do domu, widząc łańcuch pagórków, z których każdy wykazywał ślady prastarych
ludzkich siedzib.
Kamerdyner powiedział mi tylko, że nieznajomy przebywał w jednym z tych opuszczonych
kamiennych domów, a wzdłuż i wszerz moczarów było ich setki. Miałem jednak punkt
odniesienia w poszukiwaniach od chwili, kiedy dostrzegłem mężczyznę stojącego na
Czarnym Szczycie. Stamtąd zacznę przeszukiwać kolejno wszystkie ruiny na moczarach,
dopóki nie znajdę tej właściwej. A gdy spotkam w niej tego mężczyznę, przy pomocy
rewolweru, zmuszę go do powiedzenia kim jest i dlaczego nas szpieguje. Mógł nam się
wymknąć wśród tłumu na Regent Street, ale tu, na tym pustkowiu, już mu się to nie uda.
Jeżeli znajdę pieczarę, a mieszkańca w niej nie będzie, zostanę w niej aż wróci. Holmesowi
nie udało się go schwytać w Londynie. Byłby to dla mnie wielki triumf, gdybym zwyciężył
tam, gdzie mój mistrz poniósł porażkę.
Los nie sprzyjał dotychczas naszym poszukiwaniom, lecz teraz nareszcie zaczęło się to
zmieniać. Zwiastunem był Frankland, który stał przed furtką swojego ogrodu, wychodzącą
na drogę.
— Dzień dobry, doktorze Watson — zawołał, a jego czerwona twarz z siwymi bokobrodami
promieniała wspaniałym humorem. — Pańskie konie muszą wypocząć, a pan wstąpi do mnie na
kieliszek wina... Może iść pan też pogratulować.
Nie lubiłem go od chwili, gdy dowiedziałem się, jak postąpił z córką, ale chciałem odesłać
Perkinsa i powóz do domu, a trafiła się do tego doskonała okazja. Wysiadłem więc i kazałem
stangretowi powiedzieć sir Henrykowi, ze wrócę na obiad, po czym wszedłem z
Franklandem do jadalni.
— Dziś jest mój wielki dzień, jeden z tych. które zakreślać trzeba w kalendarzu
czerwonym ołówkiem — mówił chichocząc. — Odniosłem podwójne zwycięstwo. Już ja tu
wszystkich nauczę, że prawo jest prawem i że jest człowiek, który nie obawia się na nie
powołać. Stwierdziłem, że mamy prawo do przeprowadzenia publicznej drogi przez środek
parku starego Milddletona, o jakieś sto metrów od głównej bramy jego domu. Co pan na to?
Nauczymy tych magnatów, że nie zawsze wolno im tratować końskimi kopytami praw
chłopów! Ponadto ogrodziłem i zamknąłem lasek, gdzie mieszkańcy Fernworth zwykle
urządzają pikniki. Te przeklęte durnie myślą, że nie istnieje prawo własności i że mogą
wszędzie rozkładać się z zatłuszczonymi papierami i butelkami. Sąd już wydał wyrok w obu
sprawach, i doktorze Watson, w obu na moją korzyść. Takiego dobrego dnia nie miałem od
czasu, gdy z mojego powództwa Jim Mortland został skazany za złamanie prawa, bo polował
we własnej królikarni!
— Jak, u licha, pan to zrobił?
— Niech pan przejrzy akta sądowe. Opłaci się przeczytać... Frankland przeciw Mortlandowi,
sąd ławy królewskiej. Kosztowało mnie to 200 funtów szterlingów, ale wygrałem sprawę!
— Czy dało to panu jakąś korzyść?
— Nie, proszę pana, żadnej. Jestem dumny z tego, że nie chodziło mi o prywatny interes.
Działam zawsze w poczuciu obywatelskiego obowiązku. Nie wątpię, na przykład, że
mieszkańcy Fernworth symbolicznie spalą dziś wieczorem moją kukłę. Gdy ostatni raz
urządzali podobną szopkę, powiedziałem policji, że powinna zabronić takich wybryków.
Policja w całym hrabstwie działa wprost skandalicznie — mimo, że wezwałem ją na pomoc,
nie zapewniła mi opieki, do której mam prawo. Sprawa Frankland przeciw Królowej zwróci
na to społeczną uwagę. Powiedziałem im, że jeszcze kiedyś tego pożałują, i moja
przepowiednia zaczyna się już sprawdzać.
—— A to w jaki sposób? — spytałem.
Twarz starego maniaka przybrała tajemniczy wyraz.
—- Bo mógłbym im powiedzieć to, co wszystkimi sposobami starają się teraz wykryć, ale nic
mnie nie zmusi żeby pomóc tym łajdakom.
Od dłuższego czasu szukałem wymówki, która pozwoliłaby mi uwolnić się od tej gadaniny, ale
teraz zapragnąłem słuchać go dalej. Na tyle znałem przekorną naturę Franklanda, że
wiedziałem, iż najmniejsza oznaka zainteresowania powstrzymałaby go od dalszych
wynurzeń.
— Wykrył pan jakiegoś kłusownika, co? — zapytałem obojętnie.
— Ho, ho! Drogi panie, to sprawa znacznie poważniejsza! Co pan myśli o więźniu, włóczącym
się po moczarach?
Osłupiałem.
— Czyżby pan wiedział, gdzie on jest? — spytałem.
— Może nie wiem dokładnie, gdzie się ukrywa, ale jestem pewien, że mógłbym dopomóc
policji w schwytaniu go. Czy nie wpadło panu na myśl. że najlepszym sposobem, aby
wyśledzić tego zbrodniarza byłoby wykrycie, skąd bierze pożywienie?
Oczywiście Frankland zaczynał być niepokojąco bliski prawdy.
— Niewątpliwie — odparłem — ale skąd pan wie, że on się ukrywa na moczarach?
— Stąd, że widziałem na własne oczy posłańca, który mu nosi zapasy żywności.
Ogarnął mnie niepokój o Barrymora. To bardzo niebezpieczne znaleźć się na łasce tego
złośliwego plotkarza. Jednak po następnej uwadze Franklanda ciężar spadł mi z serca.
— Zdziwi się pan, słysząc, że jedzenie przynosi mu dziecko. Widzę je codziennie przez
teleskop z dachu. Idzie tą samą ścieżką, o tej samej godzinie. A do kogo mogłoby chodzić,
jeśli nie do zbiegłego więźnia?
Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Nie pokazałem jednak po sobie najmniejszego
zdumienia. Dziecko! Przecież Barrymore mi mówił, że naszemu nieznajomemu pomaga jakiś
wyrostek - Frankland zatem wpadł na jego trop, nie zaś na trop Seldena. Gdyby zechciał
podzielić się ze mną swoimi wiadomościami, oszczędziłby mi dużo pracy. Ale, przede
wszystkim, trzeba było udawać niedowierzanie i obojętność.
— Sądzę, że to prędzej syn któregoś z pasterzy nosi ojcu obiad.
Najmniejsza wątpliwość doprowadzała starego despotę do pasji. Spojrzał na mnie złym
wzrokiem, a jego siwe bokobrody zjeżyły się, jak sierść drażnionego kota.
— Doprawdy? — rzekł, wskazując na bezbrzeżne moczary — Czy widzi pan Czarny Szczyt?
O, tam! Dobrze. A widzi pan poza nim niski pagórek, pokryty gęstymi zaroślami? To jest
najbardziej kamienista część moczarów. Czy to prawdopodobne, żeby pasterz wybrał takie
miejsce dla swoich zwierząt? Pańskie przypuszczenie jest zupełnie niedorzeczne.
Odpowiedziałem z pokorą, że nie znałem tych wszystkich szczegółów. Moja uległość
spodobała się Franklandowi i wywołała dalsze zwierzenia.
— Niech pan będzie pewien, że zanim coś powiem, muszę mieć niezbite dowody. Nieraz
widziałem chłopca niosącego paczkę. Raz, a niekiedy dwa razy dziennie, mogłem... Ale, niech
pan poczeka... Czy mnie oczy mylą, czy też na prawdę coś się tam porusza na stoku
pagórka?
Chociaż pagórek był bardzo odległy, niemniej dostrzegłem wyraźnie mały czarny punkt na
zielonoszarym tle krajobrazu.
— Niech pan tu podejdzie, prędzej! — zawołał Frankland, pędząc na schody. — Zobaczy pan
na własne oczy i sam się przekona.
Na płaskim dachu stał potężny teleskop na trzech nogach. Frankland doskoczył do lunety i
krzyknął z radości.
— Prędko, doktorze Watson, prędko, zanim minie pagórek!
Rzeczywiście, mały chłopiec, z węzełkiem na ramieniu, wchodził powoli na wzgórze. Gdy
stanął na szczycie, jego bied nie ubrana postać rysowała się wyraźnie na tle błękitnego
nieba. Szybko i ze strachem rozejrzał się dokoła, jakby w obawie przed pogonią, po czym
zniknął za pagórkiem.
— No i co? Mam rację?
— Oczywiście, jest tam chłopiec, który jak się zdaje, spełnia jakieś tajemnicze polecenie.
— A nawet policjant odgadłby, jakie to polecenie. Ale nie dowiedzą się ode mnie ani słówka.
Pana również zobowiązuję do zachowania tajemnicy. Ani słówka! Rozumie pan?
— Niech pan będzie spokojny.
— Postąpili ze mną haniebnie... haniebnie. Gdy wszystkie fakty zostaną ujawnione w
procesie Frankland przeciwko Królowej, oburzenie wstrząśnie całym krajem. Nic mnie nie
zmusi aby w jakikolwiek sposób pomóc policji. Byliby szczęśliwi, żeby opalono nie moją
kukłę, ale mnie samego... Co, pan już idzie? O, nie, nie puszczę pana! Musi pan wypić ze mną
butelczynę na cześć moich wszystkich zwycięstw!
Ale oparłem się jego naleganiom i przekonałem go też, aby nie odprowadzał mnie do domu.
Dopóki mógł mnie widzieć szedłem drogą, a potem skręciłem szybko w bok na moczary i
poszedłem do skalistego pagórka, za którym zniknął chłopiec. Los mi sprzyjał i przysiągłem
sobie, że jeżeli nie uda mi się wykorzystać pomyślnego zbiegu okoliczności, to nie z braku
energii i wytrwałości z mojej strony.
Słońce już zachodziło, gdy stanąłem na szczycie pagórka. Na stokach od strony równiny
pełzały jeszcze złociste i zielonkawe blaski zachodzącego słońca, z przeciwnej strony
ciągnęły się już po nich szare cienie. Białe opary w/nosiły się z wolna na horyzoncie, a
spośród nich wyłaniały się wyraźne fantastyczne kształty szczytów Belliver i Vixen.
Nic nie zakłócało ciszy rozległej równiny, nigdzie nic się nic ruszało, nic dolatywał żaden
dźwięk. Tylko duża, szara rybitwa albo kulik, szybował po błękitnym niebie. On i ja byliśmy
jedynymi żywymi stworzeniami pomiędzy bezbrzeżnym sklepieniem nieba a pustkowiem na
ziemi. Dziki krajobraz, uczucie samotności, świadomość, ze robię cos bardzo
niebezpiecznego i pilnego, wszystko to przejmowało mnie dreszczem.
Chłopca nigdzie nie było. U moich stóp, w rozpadlinie między pagórkami, widziałem krąg
tych prastarych kamiennych domów, a na jednym z nich zachował się prawie cały dach, tak
że mógł służyć jako mieszkanie. Serce mi mocniej zabiło, gdy to zauważyłem. Z pewnością
tam, w tej norze, czatował nasz nieznajomy. Nareszcie stałem u progu jego kryjówki — za
chwilę mogłem poznać jego tajemnicę.
Zbliżyłem się ostrożnie do pieczary, jak Stapleton, gdy podchodzi z siatką do upatrzonego
motyla, i przekonałem się, że rzeczywiście służyła za mieszkanie. Ledwo widoczna wśród
głazów ścieżka prowadziła do otworu, zastępującego drzwi. Wewnątrz panowała cisza.
Nieznajomy czatował w ukryciu, lub też włóczył się po moczarach. Nerwowo rzuciłem
papierosa, wziąłem do ręki rewolwer, podszedłem szybko do otworu i zajrzałem do środka.
Nie było nikogo. Dostrzegłem natomiast wiele znaków, że jestem na dobrym tropie. Tu
niewątpliwie mieszkał nieznajomy. Przykryte nieprzemakalnym płaszczem kosze leżały na
tym samym wielkim głazie, na którym przedhisryczni mieszkańcy zwykle odpoczywali.
W prymitywny m ognisku tlił się popiół, za nim stały kuchenne naczynia i wiadro do połowów,
napełnione wodą. Puste puszki po konserwach świadczyły, że już, od pewnego czasu ktoś tu
mieszkał, a gdy mój wzrok przywykł do panującego dokoła półmroku, w kącie dostrzegłem
bochenek chleba i pół butelki wódki.
Płaski głaz na środku chaty służył jako stół. Leżało na nim małe zawiniątko — niewątpliwie to
samo, które przez teleskop dostrzegłem na ramieniu chłopca. Był w nim świeży chleb,
wędzony ozór i dwie puszki brzoskwiń. Przejrzałem zawiniątko i usiadłem, lecz w tej samej
chwili gwałtownie zabiło mi serce — pod puszkę wsunięta była kartka, zapisana niewprawną
ręką.
Chwyciłem ją i przeczytałem:
Doktor Watson pojechał do Coombe Tracey.
Przez chwilę stałem z kartką w ręku zastanawiając się co znaczy to lakoniczne doniesienie.
A więc to mnie, a nie sir Henryka, szpiegował tajemniczy nieznajomy! Nie śledził mnie sam,
lecz wysłał za mną kogoś zaufanego — może tego chłopaka — i to jest jego raport.
Bardzo prawdopodobne, ze od przybycia tutaj byłem cały czas śledzony, i znów poczułem
jakiś ciężar, ogarnęła mnie świadomość, że zręcznie zarzucono na nas cienką sieć, która
jednak zacieśnia się dokoła nas tak lekko, że dopiero w ostatecznej chwili zorientujemy się,
iż jesteśmy w pułapce.
Jeśli był jeden raport, mogły się znaleźć i inne — zacząłem więc rozglądać się i
przeszukiwać chatę. Nie znalazłem jednak nigdzie żadnej innej kartki, ani tez jakiejkolwiek
wskazówki, która mówiłaby o charakterze lub zamiarach człowieka mieszkającego w te]
dziwnej siedzibie. To tylko było pewne, że musiał być przyzwyczajony do spartańskich
warunków i mało dbał o wygody.
Gdy pomyślałem o ulewie z ostatnich dni i spojrzałem na szerokie szpary między kamieniami
tworzącymi dach, zrozumiałem, jak ważna dla nieznajomego była ta sprawa, skoro wytrwał w
tak niewygodnym schronieniu.
Czy był naszym zaciętym wrogiem, czy też może naszym aniołem stróżem? Poprzysiągłem
sobie, że nie opuszczę tego miejsca, dopóki się tego nie dowiem...
Na dworze słońce powoli zachodziło, zapalając na niebie krwawe łuny i złociste blaski, które
odbijały się rdzawymi plamami w odległych kałużach wielkiego trzęsawiska. W dali widać
było dwie wieże Baskerville Hall, a za nimi słup dymu wznoszącego się ku niebu pokazywał
położenie wioski Grimpen. W środku, między zamkiem a wsią, za wzgórzem, stał dom
Stapletonów.
Cała przyroda tchnęła ciszą i spokojem. Ja jednak byłem zdenerwowany, ogarnął mnie jakiś
strach przed spotkaniem, które stawało się z każdą chwilą coraz bliższe.
Zdenerwowany, lecz całkowicie zdecydowany, siedziałem w ciemnym kącie chaty i czekałem
na przybycie jej mieszkańca. W końcu usłyszałem, że nadchodzi. Z daleka dobiegł mnie
ostry odgłos butów, uderzających o kamienie. Zbliżał się coraz bardziej. Cofnąłem się w
najciemniejszy kąt i odbezpieczyłem w kieszeni rewolwer. Bytem zdecydowany schować się
tu, dopóki nieznajomy nie wejdzie do środka.
Nagle nastąpiła przerwa, świadcząca, że się zatrzymał. Potem odgłos kroków zbliżył się
ponownie i w poprzek wejścia padł cień.
— Co za cudny wieczór, kochany Watsonie — odezwał się dobrze mi znany glos. — Zdaje mi
się, że będzie nam przyjemniej na powietrzu, niż w tej norze.
Śmierć na moczarach
Przez chwalę siedziałem osłupiały, z zapartym oddechem, nie dowierzając własnym uszom.
Potem oprzytomniałem, a ciężar odpowiedzialności spadł mi z serca. Tylko jeden człowiek na
świecie miał głos tak zimny, przenikliwy i ironiczny.
— Holmes! — krzyknąłem. — Holmes!
— Wyjdź już — odezwał się — i proszę cię, tylko ostrożnie z rewolwerem.
Schylając się wszedłem przez niski otwór i spostrzegłem swojego przyjaciela, siedzącego
na kamieniu. Na widok mojej zdumionej miny jego szare oczy zabłysły wesoło. Schudł nieco,
w jego twarzy widać było zmęczenie, ale był bardzo ożywiony, twarz opaliła mu się i
zaczerwieniła od wiatru. Ubrany w sportowy garnitur i czapkę, wyglądał, jak zwykły turysta,
zwiedzający moczary. Dbały o czystość, jak kot o swoje futerko — co jest dla niego
charakterystyczne — starał się, być tak ogolony i nieskazitelnie ubrany, jakby wyszedł z
mieszkania przy Baker Street.
— Nigdy się jeszcze tak nie ucieszyłem, że cię widzę — powiedziałem ściskając jego dłoń.
— Ani nie byłeś równie zaskoczony, co'?
— Tak... przyznaję.
— Mogę cię zapewnić, że moje zdumienie było nie mniejsze niż twoje. Nie miałem pojęcia,
że odkryłeś moją kryjówkę, ani że w niej siedzisz, dopóki nie stanąłem jakieś dwadzieścia
kroków od wejścia.
— Poznałeś ślady moich butów?
— Nie, mój drogi, nie podjąłbym się rozpoznawania śladów twoich butów wśród innych. Jeśli
chcesz kiedyś ukryć się przede mną, musisz zmienić dostawcę tytoniu, bo gdy ujrzę
niedopałek papierosa z napisem Bardley, Oxford Street, wiem, że mój przyjaciel Watson
jest w pobliżu. Patrz, leży tam na ścieżce. Rzuciłeś go pewnie w uroczystej chwili wejścia
do pustej chaty.
— Jakbyś wiedział.
— Domyśliłem się od razu... a znając twoją bajeczną wytrwałość, byłem przekonany, że
zastanę cię tu w ukryciu, z bronią pod ręką, czekającego na mieszkańca tej siedziby.
Wziąłeś mnie więc za tego zbrodniarza?
— Nie wiedziałem kim jesteś, ale bytem zdecydowany wyjaśnić tę tajemnicę.
— Wyśmienicie, Watsonie! A w jaki sposób odkryłeś moją obecność? Dostrzegłeś mnie
może tej nocy, kiedy wybraliście się w pogoń za więźniem, a kiedy ja byłem na tyle
nieostrożny, że stanąłem w świetle księżyca?
— Tak jest, widziałem cię wtedy.
— I pewnością przeszukałeś wszystkie ruiny, aż wreszcie trafiłeś do tej?
— Nie. Widziałem chłopca, który ci pomaga i to była wskazówka, dokąd pójść.
— Aha, ten stary mężczyzna z teleskopem!... Nie mogłem dojść, co to jest, gdy pierwszy
raz zobaczyłem światło odbijające się w soczewkach. — Wstał i zajrzał do chaty. — A...
Widzę, że Cartwright przyniósł mi jedzenie... Co to? Kartka? Więc byłeś w Coombe Tracey?
— Byłem.
— U pani Laury Lyons?
— Właśnie.
— Doskonale! Nasze poszukiwania biegły więc równolegle, a gdy zestawimy nasze
informacje, mam nadzieję, że będziemy bardzo blisko całkowitego wyjaśnienia sprawy.
— Bardzo się cieszę, że tu jesteś, bo odpowiedzialność i tajemnica zaczynały mi za bardzo
rozstrajać nerwy. Ale, jak to się stało, że tu przyjechałeś i co tu robiłeś? Byłem pewien, że
siedzisz na Baker Street i męczysz się nad sprawą szantażu.
— Właśnie mi na tym zależało, żebyś tak myślał.
— A wiec bierzesz mnie do pomocy, ale mi nie ufasz! — zawołałem z odcieniem goryczy. —
Sądzę, że nie zasłużyłem na to z twojej strony.
— Mój drogi, twoja pomoc była nieoceniona, teraz, jak i w wielu innych przypadkach, i
proszę cię, żebyś mi wybaczył ten mały podstęp. Prawdę mówiąc, przyjechałem tu ze
względu na ciebie — miałem świadomość niebezpieczeństwa, na jakie się narażasz, więc
czułem, że muszę tu przyjechać i zbadać sprawę osobiście. Gdybym przyjechał z sir
Henrykiem i z tobą, prawdopodobnie podzielałbym wasz punkt widzenia, a moja obecność
ostrzegłaby naszych bardzo groźnych przeciwników i byliby ostrożniejsi. Tymczasem,
pozostając w ukryciu, mogłem działać swobodniej, niż gdybym mieszkał w zamku. Stanowię
żalem nieznany element w sprawie i w krytycznej chwili mogę się do niej energicznie
włączyć.
— A dlaczego mnie nie wtajemniczyłeś?
— Bo gdybyś wiedział, nic by nam to nie pomogło, a mogłoby tylko spowodować ujawnienie
mojej obecności. Chciałbyś coś mi powiedzieć, albo znając twoją przyjaźń, przynosiłbyś mi
coś do jedzenia i narazilibyśmy się na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Wziąłem tu ze sobą
Cartwrighta... pamiętasz — tego malca z biura posłańców... — i on przynosi mi niezbędne
rzeczy: bochenek chleba i czysty kołnierzyk. Czego człowiekowi więcej trzeba? Przy tym
jest bardzo zwinny i umie
uważnie patrzeć, więc jest dla mnie nieoceniony.
— A więc wszystkie moje raporty poszły na mamę?
Głos zadrżał mi gdy sobie przypomniałem, z jakim trudem i z jaką dumą je pisałem.
Holmes wyjął z kieszeni zwitek papierów.
— Mam je tutaj, mój drogi, i zapewniam cię. że je bardzo dokładnie przeczytałem. Kazałem,
żeby mi je tu przysyłano tylko z jednodniowym opóźnieniem. Muszę ci szczerze
pogratulować zaangażowania i inteligencji, jaką wykazałeś w tej niezwykle zawikłanej
sprawie.
Ta miła pochwała Holmesa załagodziła urazę, jaką miałem do niego za ten cały podstęp, i
uciszyła mój gniew. Czułem także, że miał rację i że istotnie lepiej było dla oprawy, iż nie
wiedziałem o jego obecności na moczarach.
— O, tak, już lepiej — powiedział, widząc że się rozchmurzam. — A teraz opowiedz mi
czego się dowiedziałeś od pani Laury Lyons... Od razu odgadłem, że pojechałeś do niej. Jest
jedyną osobą w Coombe Tracey, która może nam się przydać. Gdybyś do niej nie pojechał
dziś, prawdopodobnie ja pojechałbym tam jutro.
Słońce już zupełnie zaszło i na moczarach zaległa ciemność. Powietrze znacznie się
ochłodziło — schroniliśmy się więc w chacie i tu, siedząc w mroku, opowiedziałem Holmesowi
rozmowę z panią Lyons. Słuchał jej tak uważnie, że niektóre szczegóły musiałem powtarzać
dwukrotnie.
— To wszystko jest bardzo ważne — odrzekł, gdy skończyłem. Wypełniłeś niezrozumiałą dla
mnie dotąd lukę. Czy wiesz, że tą panią łączą ze Stapletonem bardzo bliskie stosunki.
— Nie wiedziałem, że znają się tak dobrze.
— O, bardzo... Widują się, pisują do siebie, słowem, kontakty między nimi są doskonałe.
Jest to bardzo potężna broń w naszych rękach. Gdyby tylko mogła mi posłużyć do
uwolnienia jego żony...
— Jego żony?
— Teraz ja wyjaśnię ci parę spraw, w zamian za wszystkie twoje informacje. Otóż, kobieta,
która uchodzi tutaj za pannę Stapleton, jest jego żoną.
— Na Boga, Holmesie! Czy jesteś tego pewien? Jak mogłeś dopuścić. żeby sir Henryk się w
niej zakochał?
— Uczucie sir Henryka nie mogło zaszkodzić nikomu innemu poza nim samym. Zauważyłeś,
że Stapleton bardzo uważał, żeby baronet nie zbliżył się zbytnio do niej i nie zalecał.
Powtarzam, ci, że ta kobieta jest jego żoną, a nie siostrą.
— Po co ta dziwna mistyfikacja.
— Dlatego, że przewidział, iż będzie mu bardziej użyteczna w charakterze wolnej kobiety.
W tym momencie wszystkie moje ukryte przeczucia, wszystkie nieuchwytne podejrzenia
skierowały się w stronę przyrodnika. Zobaczyłem teraz w tym obojętnym, bladym człowieku
w słomkowym kapeluszu, z siatką na motyle w ręku — człowieka bardzo cierpliwego,
piekielnie chytrego, z uśmiechniętą twarzą i duszą mordercy.
— A więc to on jest naszym wrogiem?... On nas śledził w Londynie?
— Tak mi się wydaje.
— A ostrzeżenie... To pewnie ona je wysłała?
— Naturalnie.
Spośród tajemnic, które tak długo nas otaczały, zaczął wyłaniać się jakiś jeszcze
nieuchwytny, potworny zamysł.
— Czy jesteś tego pewien? Skąd wiesz, że ta kobieta jest żoną Stapletona — spytałem.
— Stąd, że gdy spotkał się z tobą pierwszy raz, zapomniał się tak bardzo, iż opowiedział ci
niektóre prawdziwe fakty ze swojego życia. Zdaje mi się. że już nieraz żałował tego swego
gadulstwa. Stapleton był rzeczywiście niegdyś właścicielem szkoły w jednym z hrabstw w
północnej Anglii. Otóż, nie ma nic łatwiejszego, jak odnaleźć ślady dyrektora szkoły.
Istnieją agencje szkolne, które mogą stwierdzić tożsamość każdego pedagoga. Niedługie
poszukiwania wykazały, że zamknięto w tamtych okolicach szkołę, a towarzyszyły temu
ohydne okoliczności. Właściciel szkoły, który jednak nazywał się inaczej, zniknął razem z
żoną. Rysopis zgadzał się. więc gdy dowiedziałem się jeszcze, że ten mężczyzna zajmował
się entomologią, nie miałem już żadnej wątpliwości.
Ciemności zaczynały się rozpraszać, do wyjaśnienia pozostało jednak jeszcze wiele
szczegółów.
— Jeśli ta kobieta jest istotnie żoną Stapletona, jaką rolę odegrała pani Laura Lyons? —
spytałem ponownie.
— To wyjaśniły twoje poszukiwania. Twoja rozmowa z nią przyczyniła się bardzo do
wyjaśnienia sytuacji. Nic nie wiedziałem o jej planowanym rozwodzie. Ponieważ uważa
Stapletona za kawalera, liczy z pewnością, że on się z nią ożeni.
— A gdy się dowie prawdy?
— Zyskamy sprzymierzeńca. Więc przede wszystkim musimy się z nią zobaczyć... obaj, i to
jutro. Ale, Watsonie, czy nie uważasz, że za długo trwa twoja nieobecność na stanowisku.
Powinieneś już być w Baskerville Hall.
Ostatnie purpurowe blaski zgasły na zachodzie — noc zeszła na moczary, a na niebie
roziskrzyły się pierwsze gwiazdy.
— Jeszcze jedno pytanie — powiedziałem wstając. — Nie powinniśmy mieć wobec siebie
tajemnic. Co to wszystko znaczy? Do czego zmierza Stapleton? Jaki ma cel?
— Morderstwo, Watsonie — odpowiedział Holmes zniżonym głosem — wyrafinowane,
rozmyślne, z zimną krwią popełnione morderstwo. Nie żądaj ode mnie szczegółów.
Zastawiłem na niego pułapkę, podobnie, jak on na sir Henryka, a dzięki twojej pomocy, mam
go już prawie w ręku. Grozi nam tylko jedno niebezpieczeństwo — może nas zaskoczyć i
wymierzyć cios, zanim będziemy gotowi do walki. Jeszcze jeden, najwyżej dwa dni, a będę
miał wszystkie dowody. Tymczasem ty czuwaj nad baronetem równie troskliwie, jak czuwa
kochająca matka nad chorym dzieckiem. Twój dzisiejszy wyjazd był konieczny, a mimo to
wolałbym, żebyś nie opuszczał sir Henryka. Słyszysz?
Okropny krzyk — krzyk śmiertelnego strachu i przerażenia rozdarł panującą na moczarach
ciszę. Zamarła mi krew w żyłach.
— O, Boże! — wyjąkałem. — Co tu jest?
Holmes zerwał się na równe nogi. Jego olbrzymia postać zarysowała się w wejściu — stał z
pochylonymi ramionami, z głową wysuniętą do przodu, usiłując wzrokiem przeniknąć
ciemności.
— Cicho! — szepnął — Cicho.
Usłyszeliśmy ten krzyk dlatego, że był gwałtowny, choć pochodził z odległej części
mokradeł. Teraz rozległ się znów bliżej, głośniejszy i jeszcze bardziej przejmujący.
— Gdzie to jest? — szepnął Holmes, a drżenie głosu wskazywało, że ten człowiek z żelaza
jest do głębi poruszony. — Gdzie to jest, Watsonie?
— Zdaje mi się, że tam — odparłem, wskazując w ciemność.
— Nie, tam.
I znów ten okrzyk trwogi, głośniejszy i znacznie bliższy, rozległ się wśród ciszy nocy...
Ale tym razem przyłączył się do niego inny dźwięk — głuche warczenie, rytmiczne, a jednak
groźne, które wzmagało się i cichło, jak nieustający szum morskich fal.
— Pies! — krzyknął Holmes. — Chodź, Watsonie, chodź szybko! Boże, żebyśmy tylko nie
przyszli za późno!
I popędził naprzód, a ja biegłem tuż za nim. Nagle, gdzieś spośród skał przed nami,
usłyszeliśmy ostatni rozpaczliwy wrzask, a potem rozległ się głuchy łoskot. Stanęliśmy,
nadsłuchując. Żaden inny dźwięk nie przerwał już przytłaczającej ciszy tej bezwietrznej
nocy.
Holmes przycisnął dłoń do czoła, jak człowiek nieprzytomny. Po chwili tupnął niecierpliwie.
— Zwyciężył, Watsonie. Spóźniliśmy się.
— Nie, nie... To niemożliwe!
— Jestem chyba szalony, że do tej chwili zostawiłem go w spokoju! Patrz, Watsonie, co
wynikło z tego, że opuściłeś zamek! Ale przysięgam, jeżeli stało się najgorsze, co mogło się
stać, zemścimy się.
Biegliśmy w ciemności, potykając się o głazy, przedzierając przez krzaki jałowca,
wdrapując na wzgórza i zbiegając ze stoków. ciągle kierując się do miejsca, skąd dobiegały
nas straszne odgłosy. Z każdego wzgórza Holmes rozglądał się uważnie dokoła. ale czarny
mrok zalegał moczary a wśród rozległego pustkowia nic się nie poruszało.
— Czy coś widzisz?
— Nic.
— Ale... Słuchaj... Co to jest?
Usłyszeliśmy cichy jęk. Znów, z lewej strony! Łańcuch skał kończył się tu nagle, tworząc
urwistą pochyłość, w której leżało cos czarnego i bezkształtnego. Przedzierając się wśród
głazów, zbliżyliśmy się do tego miejsca i zobaczyliśmy mężczyznę leżącego twarzą do ziemi.
Byt skulony, z głową pod sobą. Miał podniesione ramiona, a całe ciało skurczone jak do
skoku. Wyglądał tak dziwacznie, że nie zdawałem sobie sprawy, że umierał. Ciemna postać,
nad którą obaj pochylaliśmy się, nie wydała już nawet najcichszego szeptu. Holmes
przesunął ręką po leżącym i poderwał się zaraz z krzykiem. Płomień zapałki, którą zaświecił,
padł na jego zakrwawione palce i na strumień krwi, który wypływał z roztrzaskanej czaszki
ofiary. Blask oświetlił jeszcze coś więcej — to było ciało sir Henryka Baskervilla!
Zamarliśmy z przerażenia. Obaj pamiętaliśmy jego dziwaczny garnitur ceglastego koloru, w
którym ujrzeliśmy go po raz pierwszy na Baker Street. Zdążyliśmy go dostrzec nim zgasła
zapałka, a razem z nią nasza nadzieja. Holmes odetchnął głęboko i, mimo ciemności,
widziałem, że zbladł.
— Bandyta! — syknąłem przez zaciśnięte zęby- — Nigdy sobie nie daruję, że dopuściłem do
tego nieszczęścia!
— Jestem bardziej winny od ciebie. Goniąc za drobnymi szczegółami, chcąc mieć niezbite
dowody, pozwoliłem zabić swojego klienta. Jest to największa porażka, jaka mnie spotkała
w mojej karierze. Ale skąd mogłem wiedzieć, że sir Henryk, pomimo moich ostrzeżeń,
zechce narażać życie i będzie sam chodził po moczarach? Jak mogłem to przewidzieć?
— I pomyśleć, że słyszeliśmy jego krzyki... Boże, co za krzyki!... i nie zdołaliśmy go ocalić!
Gdzie jest ten okropny pies, który go zabił? Włóczy się pewnie jeszcze wśród skał. A
Stapleton? Gdzie się kryje? Zapłaci za tę zbrodnię.
— Zapłaci. Już ja się o to postaram. Stryj i bratanek zamordowani... Jeden umarł z
przerażenia na sam widok zwierzęcia, które uważał za coś nadprzyrodzonego, drugi znalazł
śmierć uciekając przed tą bestią. Ale teraz musimy jeszcze dowieść związków między
człowiekiem a zwierzęciem. A nie możemy nawet udowodnić, że taki pies w ogóle istnieje,
skoro tylko słyszeliśmy szczekanie i warczenie, a sir Henryk zmarł na skutek upadku. Ale
przysięgam na wszystkie świętości, że choć ten Stapleton jest przebiegły i sprytny,
dopadnę go w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Ze ściśniętym sercem staliśmy nad okaleczonym ciałem, poruszeni nagłą i nieodwołalną
katastrofą, która tak smutnie zakończyła naszą długą i trudną pracę.
Księżyc powoli wysuwał się zza chmur. Weszliśmy na skały, z których spadł nasz biedny
przyjaciel i ze szczytu spoglądaliśmy na moczary, w połowie już osrebrzone blaskiem
księżyca, w połowie jeszcze tonące w mroku.
Daleko, w kierunku Grimpen, jaśniało jedno żółte światełko. Mogło płonąć jedynie w
samotnej siedzibie Stapletonów. Zakląwszy wściekle, podniosłem pięść i spytałem Holmesa:
— Dlaczego nie mielibyśmy schwytać go od razu?
— Nie mamy jeszcze wystarczających dowodów. Ten bandyta jest niezwykle zręczny i
przebiegły. W sądzie nie chodzi o to, co się wie, ale o to, czego można dowieść. Jeden
fałszywy krok z naszej strony, a morderca może nam się jeszcze wymknąć.
— Co w takim razie zrobimy?
— Będziemy mieli jutro wiele roboty, bądź spokojny. Tymczasem oddajmy naszemu
biednemu przyjacielowi ostatnią posługę.
W świetle księżyca ciało było wyraźnie widoczne. Gdy znów spojrzałem na postać
pokrzywioną w przedśmiertelnym skurczu zabolało mnie serce, a w oczach pojawiła się mgła.
— Trzeba wezwać pomoc, Holmesie. Sami nie zdołamy zanieść go do zamku... Wielkie nieba,
człowieku, czyś ty oszalał?
Holmes krzyknął, pochylił się nad zwłokami, a teraz skakał, śmiał się i ściskał moją rękę. Nie
poznawałem swojego poważnego, zawsze panującego nad sobą przyjaciela.
— Broda!... Broda! Ten człowiek ma brodę!
— Brodę?
— To nie baronet... to... ależ tak... to mój sąsiad, zbiegły więzień!
Z gorączkowym pośpiechem odwróciliśmy ciało i w świetle księżyca ukazała się nam
zakrwawiona broda. Nie można było pomylić się widząc to wystające czoło i zapadłe
zwierzęce oczy. Poznałem twarz Seldena, którą widziałem wcześniej nad świecą w
szczelinie skały. I w tej chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Przypomniałem sobie, że
baronet podarował swoją starą garderobę Barrymorowi. Barrymore zaś dał ją Seldenowi,
chcąc mu pomóc w ucieczce. Buty, koszula, czapka — należały wcześniej do sir Henryka.
Wypadek był niewątpliwie bardzo smutny, ale sądy i tak skazały nieszczęśnika na śmierć.
Już uspokojony, opowiedziałem Holmesowi historię garderoby Seldena.
— W takim razie to ubranie stało się przyczyną jego śmierci — powiedział. — Teraz jest
już jasne, że do wytresowania psa Stapleton użył jakiegoś przedmiotu, należącego do sir
Henryka. Najprawdopodobniej, posłużył mu do tego but, który zginął w hotelu, pies pobiegł
więc za Seldenem. Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia, skąd Selden mógł w ciemnościach
wiedzieć, że ściga go pies?
— Prawdopodobnie go słyszał.
— Tak twardy człowiek, jak ten morderca, nie przeraziłby się słysząc szczekanie psa na
moczarach, aby krzyczeć jak wariat o pomoc, narażając się na aresztowanie. Sądząc z tego
co słyszeliśmy musiał długo uciekać przed zwierzęciem. Skąd jednak wiedział, że ściga go
pies?
— Jeśli przypuścimy, że wszystkie nasze wnioski są słuszne, to nie rozumiem dlaczego ten
pies,..
— Ja nic nie przypuszczam.
— Otóż dlaczego ten pies został wypuszczony dzisiaj? Sądzę, że nie wałęsa się stale
swobodnie po moczarach. Stapleton nie wypuściłby go gdyby nie miał powodu spodziewać
się, że sir Henryk wyjdzie dziś wieczorem.
— Trudniej jest odpowiedzieć na moje pytanie. Twoje, jak sądzę, wkrótce zostanie
wyjaśnione, podczas gdy moje na zawrze pozostanie tajemnicą. A teraz, co zrobimy ze
zwłokami? Nie możemy ich zostawić.
— Proponuję, żeby je położyć w najbliższych ruinach, dopóki nie zawiadomimy policji.
— Doskonale. Myślę, że damy sobie radę sami... Watsonie, a to co? Patrz, to on... Co za
piekielna odwaga. Tylko ani słowem nie zdradź swoich podejrzeń... Ani słówka, inaczej runą
wszystkie moje plany. Zbliżała się do nas jakaś postać, idąca ścieżką przez moczary.
Wkrótce dostrzegłem żar zapalonego cygara, a w bladym świetle księżyca poznałem drobną
postać i skaczący chód przyrodnika. Gdy nas zauważył, przystanął, po czym ruszył do nas.
— Doktorze Watson, to pan? Ze wszystkich ludzi na świecie pana najmniej spodziewałem
się zastać tu, na moczarach, o tak późnej porze. Ale, mój Boże, kto to? Jakiś ranny? Nie...
Niech mi pan nie mówi, że to nasz przyjaciel sir Henryk!
Minął mnie z pośpiechem i pochylił się nad ciałem. Słyszałem, jak zaczerpnął głęboko
powietrza, a cygaro wypadło mu z dłoni.
— Kto... Kto to jest?
— Selden, więzień, który uciekł z Princetown.
Śmiertelnie blady Stapleton odwrócił się do nas, lecz z wielkim wysiłkiem pokonał swoje
zdumienie i rozczarowanie.
Badawczo spoglądał kolejno na mnie i na Holmesa.
— Mój Boże! Co za smutne wydarzenie! Co spowodowało jego śmierć?
— Zdaje się, że roztrzaskał sobie głowę, spadając z tych skał. Przechadzałem się z
przyjacielem po moczarach, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk.
— Ja również usłyszałem krzyk i dlatego wyszedłem. Byłem niespokojny o sir Henryka.
— Dlaczego właśnie o sir Henryka?
Nic mogłem się powstrzymać od tego pytania.
— Dlatego, że prosiłem go, by spędził u nas wieczór i byłem zdziwiony, że nie przyszedł. Gdy
usłyszałem krzyki na moczarach, ogarnął mnie niepokój. Ale — przenikliwe oczy przyrodnika
znów biegały od mojej twarzy do twarzy Holmesa — czy nie słyszeliście panowie nic innego,
oprócz krzyku?
— Ja nie — odparł Holmes — a ty?
— Ja też nie!
— Ale dlaczego zadaje pan to pytanie? — spytał Holmes.
— O, tylko tak... Panowie znają przecież opowieści, krążące tu wśród chłopów, o jakimś
olbrzymim psie, który straszy... Mówią, że niekiedy wyje nocami. Zastanawiałem się więc
nad tym, czy nie było słychać tej nocy jakiegoś odgłosu, który mógłby usprawiedliwić tę
legendę.
— Nie słyszeliśmy nic podobnego — odrzekłem.
— A czemu pan przypisuje śmierć tego człowieka?
— Jestem pewien, że opanował go strach, w jakim ciągle żył, bojąc się wykrycia. W nagłym
obłędzie biegł po moczarach, dostał się bezwiednie na te skały i spadł, roztrzaskując sobie
głowę.
— Pańskie przypuszczenie jest bardzo prawdopodobne — powiedział Stapleton i odetchnął
głęboko, co świadczyło, że doznał wielkiej ulgi. — A co pan myśli, panie Holmes?
Mój przyjaciel lekko się ukłonił.
— Jak pan szybko rozpoznaje ludzi — odrzekł.
— Spodziewaliśmy się tutaj pana od czasu przyjazdu doktora Watsona. Przyjechał pan w
porę, by zostać świadkiem tragedii.
— Tak, rzeczywiście. Nie wątpię, że przypuszczenia mojego przyjaciela okażą się
prawdziwe. Niemiłe wspomnienie zabiorę z sobą jutro do Londynu.
— A... jutro pan wyjeżdża?
— Mam taki zamiar.
— Spodziewam się, że pański pobyt wyjaśnił nieco wypadki, które nas tak zaniepokoiły.
Holmes wzruszył ramionami.
— Nie zawsze wszystko się udaje. Tu potrzeba faktów, a nie legend i pogłosek. Dotąd nic w
tej sprawie nie wykryłem.
Mój przyjaciel mówił zupełne szczerym, swobodnym głosem. Niemniej Stapleton patrzył na
niego uważnie. Po chwili zwrócił się do mnie.
— Chciałbym przenieść tego biedaka do mojego domu, ale boję się, że moja siostra bardzo
by się przeraziła. Sądzę, że jeśli zakryjemy mu twarz, może tu poleżeć bezpiecznie do
rana.
Tak zrobiliśmy. Potem, nie dając się zaprosić do Stapletona, ruszyliśmy z Holmesem do
Baskerville Hall. Przyrodnik został sam. Odwróciliśmy się po chwili i widzieliśmy, jak szedł
wolnym krokiem w głąb moczarów. Za nim, na stoku osrebrzonym blaskiem księżyca, wielka
czarna plama wskazywała miejsce, gdzie leżał człowiek, który zginął tak niespodziewaną
śmiercią.
— Dochodzimy do krytycznej chwili — powiedział Holmes po dłuższym milczeniu. — Ależ ten
człowiek ma nerwy! Jak on się trzymał na widok, że ktoś inny padł ofiarą jego pułapki! Nie
każdy zapanowałby tak nad sobą. Powiedziałem ci już w Londynie, Watsonie, i powtarzam to
teraz, że nie mieliśmy dotychczas równie przebiegłego przeciwnika.
— Żałuję, że cię widział.
— I ja również początkowo żałowałem. Ale nie można było uniknąć tego spotkania.
— Co on teraz, twoim zdaniem, zrobi, skoro wie, że jesteś tutaj?
— Może stanie się ostrożniejszy, a może też od razu zrobi cos nieostrożnie. Jak większość
wytrawnych przestępców, może za bardzo zaufa własnej mądrości i wyobrazi sobie, że
zmylił nas zupełnie.
— Dlaczego nie mielibyśmy od razu go aresztować?
— Mój drogi, jesteś człowiekiem czynu. Wrodzony popęd skłania cię zawsze do
energicznego działania. Przypuśćmy, że aresztowalibyśmy Stapletona dzisiaj w nocy. Co
byśmy na tym skorzystali? Niczego nie moglibyśmy mu udowodnić, i na tym właśnie polega
jego piekielna przebiegłość. Gdyby działał przy pomocy innego człowieka, moglibyśmy
wykryć jego wspólnika i zyskać świadka, ale jeśli nawet odnajdziemy tego olbrzymiego psa,
nie pomoże nam to założyć stryczek na kark jego pana.
— Mamy przecież dostatecznie wiele dowodów.
— Nie sądzę... Tylko same podejrzenia i przypuszczenia. Wyśmiano by nas w sądzie,
gdybyśmy poszli z taką legendą i z takimi dowodami.
— A śmierć sir Karola?
— Znaleziono go nieżywego, bez najmniejszych obrażeń. Ty i ja wiemy, że umarł ze strachu
i wiemy też, co go tak przeraziło, ale w jaki sposób przekonamy o tym dwunastu
ograniczonych sędziów przysięgłych? Gdzie są siady psa? Gdzie są znaki jego kłów? Wiemy,
oczywiście, że pies nie dotknął zmarłego i że sir Karol skonał, zanim to bydlę go dopadło. Ale
musimy tego wszystkiego dowieść, a to niemożliwe.
— No, a wypadek z dzisiejszej nocy?
— Na nic się nam nie przyda. Znów nie było bezpośredniego związku między psem a śmiercią
tego człowieka. Nie widzieliśmy psa. Słyszeliśmy go, ale nie moglibyśmy dowieść, ze ścigał
właśnie tego więźnia. Bo i z jakiego powodu? Nie, mój drogi, musimy pogodzić się z tym, że
dotąd nie mamy żadnych podstaw do oskarżenia i że musimy postarać się o niezbite
dowody, pozwalające wnieść sprawę do sądu.
— A w jaki sposób zabierzesz się do tego?
— Mam nadzieję, że pomoże nam pani Laura Lyons, gdy jej wyjaśnimy całą sytuację. Mam
też jeszcze inne plany. Kto wie, co nam przyniesie jutrzejszy dzień. Myślę, ze ostatecznie
zwyciężę, zanim jutro zajdzie słońce.
Nic więcej nie mogłem się od niego dowiedzieć, i pogrążeni w myślach, doszliśmy do bramy
zamku.
— Wejdziesz ze mną? — spytałem.
— Wejdę, nie ma potrzeby, żebym się dalej ukrywał... Jeszcze jedno słowo Watsonie. Nie
wspominaj sir Henrykowi o psie. Niech myśli o śmierci Seldena to, co Stapleton chce,
żebyśmy my myśleli. Lepiej zniesie to, co go jutro czeka, pisałeś mi przecież, jeśli się nie
mylę. że jest zaproszony na obiad do Merripit House?
— Tak, i ja również.
— Ty jakoś się wykręcisz, a on pójdzie sam. Wymyślimy dla ciebie jakiś powód. A teraz
skoro spóźniliśmy się na obiad, sądzę, że dostaniemy przynajmniej kolację.
Zarzucanie sieci
Sir Henryk bardziej się ucieszył niż zdziwił widokiem Sherlocka Holmesa, gdyż od kilku dni
spodziewał się jego przyjazdu z powodu ostatnich wypadków. Niemniej był bardzo
zaskoczony, gdy spostrzegł, ze mój przyjaciel nie ma ze sobą bagaży i że się z tego nie
tłumaczy. Zaopatrzyliśmy go wkrótce we wszystko, czego potrzebował, i przy spóźnionej
kolacji, opowiedzieliśmy baronetowi nasze przygody na tyle, na ile uznaliśmy za stosowne.
Wcześniej spełniłem przykry obowiązek: zawiadomiłem Barrymora i jego żonę o śmierci
Seldena. Ta wiadomość przyniosła kamerdynerowi wielką ulgę, ale jego żona rozpłakała się
żałośnie. Dla całego świata zmarły był człowiekiem, dopuszczającym się zbrodni, na wpół
zezwierzęconym, dla niej jednak pozostał na zawsze samowolnym chłopcem, dzieckiem,
które czepiało się jej spódnicy gdy była młodą dziewczyną.
— Piekielnie się nudziłem w domu przez cały dzień, od wyjazdu Watsona dziś rano —
powiedział baronet. — Sądzę, że będziecie mi panowie już teraz ufali, gdyż dotrzymałem
obietnicy. Gdybym nie przysiągł, że sam nie będę wychodzić, mógłbym przyjemniej spędzić
wieczór, bo miałem zaproszenie do Stapletona.
— Nie wątpię, że spędziłby pan przyjemny wieczór — odparł Holmes sucho. — Ale nie
domyśla się pan nawet, że my już opłakiwaliśmy pana śmierć.
Sir Henryk spojrzał na nas ze zdumieniem.
— A to dlaczego?
— Ten nieszczęsny zbrodniarz ubrany był w pański garnitur. Obawiam się, że pański lokaj,
który mu go dał, będzie miał do czynienia z policją.
— Nie przypuszczam. O ile pamiętam, ubranie nie było znaczone moimi inicjałami.
— Tym lepiej dla niego, a faktycznie tym lepiej dla was wszystkich, bo wszyscy
postąpiliście wbrew przepisom. Nie jestem pewien, czy jako sumienny stróż prawa, nie
powinienem aresztować wszystkich w domu. Raporty Watsona są bardzo obciążającymi
dokumentami.
— A co z naszą sprawą? — spytał baronet. — Czy udało się panu wpaść na jakiś trop? Bo my
z Watsonem nie wiemy wiele więcej niż na początku, choć siedzimy tutaj.
— Wydaje mi się, że niedługo będę mógł wyjaśnić dokładnie całą sytuację. Sprawa jest
trudna i niesłychanie zawikłana. Niektóre elementy są jeszcze zupełnie niejasne, ale światło,
które nam je rozjaśni, już się zbliża. — Watson powiedział panu z pewnością, że jedno
stwierdziliśmy na pewno: słyszeliśmy psa na moczarach. Mogę zatem przysiąc, że ta
legenda nie jest tylko zabobonem. Miałem wiele do czynienia z psami na Dalekim Zachodzie
w Ameryce, i rozpoznam wycie psa. Jeśli pan zdoła mu nałożyć kaganiec i uwiązać go na
łańcuchu, gotów jestem ogłosić pana największym detektywem na świecie.
— Sądzę, że założę mu kaganiec i uwiążę na łańcuchu bez wielkich trudności, jeżeli pan mi
pomoże.
— Zrobię wszystko, co mi pan każe.
— Doskonałe, żądam jednak, żeby pan był mi ślepo posłuszny i nie pytał o powody moich
poleceń.
— Dobrze, jak pan chce.
— Jeśli dotrzyma pan słowa, możemy szybko rozwiązać naszą zagadkę. Nie wątpię...
Nagle urwał i patrzył uparcie ponad moją głową w próżnię. — Światło lampy padało prosto na
jego twarz, która stała się tak uważna i zastygła jak kamień, że przypominała klasyczny
posąg, wyobrażający zdumienie i wyczekiwanie.
— Co się stało? — krzyknęliśmy obaj z baronetem.
Gdy Holmes zwrócił wzrok ku nam. wiedziałem, że wydarzyło się coś ważnego. Twarz miał
spokojną, ale w jego oczach widziałem radość.
— Proszę wybaczyć podziw znawcy — powiedział, wskazując ręką szereg portretów,
zawieszonych na przeciwległej ścianie — Watson twierdzi wprawdzie, że nie mam pojęcia o
sztuce, ale to prosta zazdrość wynikająca z tego, że nasze gusty się różnią. Ma pan tu
zbiór bardzo pięknych portretów.
— Miło mi, że je pan chwali — odparł sir Henryk, spoglądając z pewnym zdumieniem na
mojego przyjaciela. — Nie znam się na tym, co prawda, i lepiej niż obraz umiałbym ocenić
konia lub byka. Nie wiedziałem, że znajduje pan czas i na takie zainteresowania.
— Umiem ocenić dzieło dobre, gdy je widzę, a tu jest ich wiele. Mogę przysiąc, że ta pani
tam w niebieskim jedwabiu to Kneller, a ten otyły dżentelmen, w peruce to na pewno
Reynolds. Domyślam się. że to portrety rodzinne?
— Tak jest, wszystkie.
— A czy zna pan też imiona innych swoich przodków?
— Barrymore kładł mi je do głowy i sądzę, że potrafię powtórzyć jego lekcję.
— A więc kim jest ten dżentelmen z teleskopem?
— To wiceadmirał Baskerville,. który służył pod rozkazami Rodneya w Indiach Zachodnich.
A ten w błękitnym stroju, z plikiem papierów w ręku, to sir William Baskerville, prezes
komisji Izby Gmin za Pitta.
— A ten kawaler na wprost mnie... w czarnym aksamicie i koronkach?
— O, tego dżentelmena powinien pan koniecznie poznać, gdyż on jest powodem całego
nieszczęścia. To ów wyklęty Hugon. który wywołał z piekieł psa Baskervillów. Nie zapomnimy
go chyba.
Spoglądałem na portret z zainteresowaniem i z pewnym zdziwieniem.
— Dziwna rzecz — powiedział Holmes — ma wygląd spokojnego, skromnego człowieka...
Chociaż, co prawda, diabeł patrzy mu z oczu. Wyobrażałem go sobie jako barczystego
mężczyznę, o brutalnym wyglądzie.
— Autentyczność portretu nie ulega wątpliwości bo na odwrotnej stronie płótna jest jego
imię i data 1647.
Holmes mówił już niewiele — stary portret byt dla niego widocznie bardzo interesujący,
gdyż do końca kolacji mój przyjaciel nie odrywał prawie wzroku od płótna. Dopiero później,
gdy sir Henryk poszedł spać, Holmes podzielił się ze mną swoimi spostrzeżeniami.
Zaprowadził mnie do jadalni i trzymając w ręku lichtarz ze świecą, oświetlił zniszczony
przez czas portret na ścianie.
— Czy coś tu dostrzegasz? — spytał.
Wpatrzyłem się w pociągłą, surową twarz, w długie loki, które ją otaczały, w szeroki
kapelusz z piórem i w biały koronkowy kołnierz. Ta wymuskana twarz nie miała wprawdzie
zwierzęcego wyrazu, ale była ponura i harda, miała zaciśnięte wąskie usta i zimne,
nieubłagane spojrzenie.
— Czy nie jest podobny do któregoś z twoich znajomych?
— Zdaje mi się, że dolna część twarzy przypomina sir Henryka.
— To tylko sugestia, nic więcej. Ale poczekaj chwilę.
Holmes wszedł na krzesło i trzymając świecę w lewej ręce, prawą zakrył kapelusz i długie
loki.
— Wielki Boże! — krzyknąłem zdumiony.
Na płótnie ukazało się oblicze Stapletona.
— A co teraz widzisz! Moje oczy przyzwyczaiły się badać twarze a nie dodatki. Pierwszą
umiejętnością, którą musi posiadać detektyw, jest umiejętność rozpoznawania wszelkich
przebrań.
— Niesłychane... Rzeczywiście. Można by to wziąć za portret Stapletona.
— Tak, stoimy wobec ciekawego przykładu atawizmu, zarówno zdaje się fizycznego, jak i
umysłowego. Studiowanie rodzinnych portretów może przekonać każdego do tej teorii.
Stapleton pochodzi z rodu Baskervillów, to oczywiste i nie ulega dla mnie wątpliwości.
— I może myśleć o odziedziczeniu spadku.
— Właśnie. Ten portret przypadkowo dostarczył nam jednego z najważniejszych ogniw,
którego nam dotąd brakowało. Mamy go, Watsonie. mamy go! Nie boję się przysiąc, że
zanim minie jutrzejszy dzień, będzie trzepotał się w naszej sieci tak rozpaczliwie, jak jego
motyle. Szpilka, korek i pudełko z napisem, a możemy go dołączyć do zbioru przy Baker
Street.
Holmes, oddalając się od portretu, wybuchnął śmiechem, a zdarzało się to rzadko. Zawsze,
kiedy słyszałem ten śmiech, bywał on dla kogoś złą wróżbą.
Następnego dnia wstałem wcześnie rano, ale Holmes był już na nogach, gdyż ubierając się,
widziałem, jak szedł główną aleją parkową.
— Tak, będziemy mieli dziś gorący dzień — rzekł, gdy się spotkaliśmy i zatarł ręce na myśl
o zbliżającym się działaniu.
— Sieci są już zarzucone w odpowiednim miejscu i niebawem zacznie się połów. Zanim noc
zapadnie, będziemy wiedzieli, czy schwytaliśmy naszego wielkiego żarłocznego szczupaka,
czy też
wymknął się z sieci.
— Byłeś już na moczarach?
— Wysłałem z Grimpen do Princetown raport o śmierci Seldena. Chyba mogę was zapewnić,
iż nikt nie będzie niepokojony w związku z tą sprawą. Doniosłem też memu wiernemu
Cartwrightowi, co się ze mną stało. Chłopiec lamentowałby przed moją jaskinią, jak pies nad
grobem pana. gdybym go nie powiadomił, że jestem bezpieczny.
— A teraz, co zamierzasz?
— Zobaczyć się z sir Henrykiem. A... Oto jest!
— Dzień dobry panu — powiedział baronet. — Wygląda pan jak generał układający plan
bitwy z szefem sztabu.
— Zupełnie trafne porównanie. Watson pyta mnie właśnie o rozkazy.
— I ja również po to przychodzę.
— Doskonale. Jest pan zaproszony na obiad do naszych przyjaciół Stapletonów, prawda?
— Spodziewam się, że i panowie pójdziecie ze mną. Slapletonowie są bardzo gościnni i
przyjmą was z radością.
— Obawiam się, że będziemy musieli pojechać z Watsonem do Londynu.
— Do Londynu?
— Tak, wydaje mi się, że teraz będziemy tam bardziej potrzebni.
Twarz baroneta spochmurniała.
— Myślałem, że pozostaniecie tu ze mną, dopóki się wszystko nie wyjaśni. Pobyt w zamku
wśród moczarów nie jest zbyt przyjemny, gdy człowiek zostaje sam.
— Mój kochany, musi mi pan ufać i spełniać ściśle wszystkie moje polecenia - Niech pan
powie Stapletonom, że z największą ochotą przyszlibyśmy z panem, ale nie cierpiące zwłoki
interesy wezwały nas do Londynu. Spodziewamy się jednak, że wkrótce wrócimy do
Devonshire. Czy nie zapomni pan im tego powiedzieć?
— Jeśli pan koniecznie chce...
— Zapewniam pana, że to nieodzowne.
Zasępione czoło baroneta pokazywało mi jasno, że był niemile dotknięty naszą dezercją —
bo tak oceniał nasz wyjazd.
— Kiedy panowie chcą jechać? — spytał sucho.
— Zaraz po śniadaniu. Pojedziemy powozem do Coombe Tracey, ale Watson pozostawi
swoje rzeczy tutaj, żeby mi pan wierzył, że wróci. Watsonie, napiszesz do Stapletona list,
że żałujesz, ale nie możesz być na obiedzie.
— Mam wielka ochotę pojechać z wami do Londynu — powiedział baronet. — Dlaczego mam
tu zostać sam?
— Bo obowiązek tak panu nakazuje. Bo dał pan słowo, że będzie pan posłusznie wykonywał
moje polecenia, a ja każę panu zostać.
— A więc dobrze, zostanę.
— Jeszcze jedno polecenie. Chcę, żeby pojechał pan do Merripit House. Stamtąd odeśle
pan jednak konie i powie Stapletonom, że wróci do domu piechotą.
— Piechotą, przez moczary?
— Tak.
— Ależ przecież tyle razy upominał mnie pan, żebym tego nie robił!
— Tym razem może się pan bezpiecznie przespacerować. Gdybym nie miał takiego zaufania
do pańskich silnych nerwów i pańskiej odwagi, nie pozwoliłbym panu na to, ale tak musi być.
— Dobrze, a zatem pójdę.
— Jeśli zaś ceni pan własne życie, niech pan idzie przez moczary tylko prosta drogą,
prowadzącą z Merripit House do drogi z Grimpen. Jest to zresztą najbliższa droga do
domu.
— Zrobię wszystko jak mi pan polecił.
— Wyśmienicie. Chciałbym bardzo wyjechać zaraz po śniadaniu, żeby być w Londynie
popołudniu.
Byłem zdumiony tym planem, chociaż pamiętałem, że Holmes powiedział Stapletonowi
poprzedniego wieczora, iż dzisiaj wyjedzie. Nie przyszło mi jednak do głowy, że chce abym
mu towarzyszył, ani też nie mogłem zrozumieć, dlaczego obaj mamy być nieobecni w chwili,
którą on sam określił jako krytyczną.
Musiałem jednak milczeć i być mu posłuszny. Pożegnaliśmy się z naszym zasmuconym
przyjacielem i dwie godziny później staliśmy już na dworcu w Coombe Tracey, odesławszy
powóz
do zaniku. Na peronie do Sherlocka Holmesa zbliżył się młody chłopak. Był to Cartwright.
— Czy ma pan dla mnie jakieś polecenia? — zapytał.
— Pojedziesz najbliższym pociągiem do Londynu i natychmiast wyślesz do sir Henryka
Baskervilla depeszę z moim podpisem, prosząc go, aby, jeżeli znajdzie portfel, który
zgubiłem, odesłał go, jako przesyłkę poleconą, na Baker Street.
— Tak jest, proszę pana.
— A teraz idź do biura i spytaj czy nie ma dla mnie depeszy. Chłopiec wrócił z telegramem,
a Holmes przeczytał i podał mi go.
Brzmiał następująco;
Depeszę otrzymałem. Przyjeżdżam z nakazem aresztowania in blanco piąta czterdzieści.
Lestrade.
— To odpowiedź na moją ranną depesza. Ten Lestrade jest, moim zdaniem, najlepszym z
policyjnych agentów, i może się nam przydać. A teraz, Watsonie, myślę, ze nic możemy
zrobić nic lepszego, jak złożyć wizytę naszej znajomej pani Laurze Lyons.
Zaczynałem rozumieć plan Holmesa. Postanowił użyć baroneta do przekonania Stapletonów,
że rzeczywiście wyjechaliśmy, a wrócimy razem ze mną w chwili, gdy będziemy potrzebni.
Depesza z Londynu, gdyby sir Henryk wspomniał o niej Stapletonom, rozproszyłaby ich
ostatnie podejrzenia. W myślach już widziałem naszą sieć zaciskającą się coraz mocniej.
Pani Laura Lyons była w biurze, a Sherlock Holmes rozpoczął rozmowę z obcesową
szczerością, która na razie zbiła ją zupełnie z tropu.
— Usiłuję wykryć okoliczności, które towarzyszyły śmierci Karola Baskervilla — powiedział.
— Mój przyjaciel, doktor Watson, powiedział mi wszystko, czego dowiedział się od pani, jak
i to, co pani przed nim ukryła.
— A co ukryłam? — spytała wyzywająco.
— Powiedziała pani. że żądała, aby sir Karol byt przy furtce o godzinie dziesiątej. Wiemy,
że w tym właśnie miejscu i o tej godzinie zaskoczyła go śmierć. Przemilczała pani zatem,
jaki związek maja ze sobą te dwa wydarzenia.
— Nie mają żadnego związku.
— W takim razie to jest rzeczywiście dziwny zbieg okoliczności. Ale, wydaje mi się, że
mimo wszystko, zdołamy wykazać powiązania między tymi faktami. Chcę być z panią
zupełnie szczery. Uprzedzam, że naszym zdaniem, popełniono tu morderstwo, a śledztwo
może pociągnąć do odpowiedzialności nie tylko pani przyjaciela, pana Stapletona ale i jego
żonę.
— Jego żonę! — krzyknęła.
— Dla nikogo nie jest już dzisiaj tajemnicą, że osoba, którą uważano za jego siostrę, jest w
rzeczywistości jego żoną.
Pani Lyons usiadła. Objęła dłońmi poręcze fotela, a jej palce wpiły się z taką siłą, że aż
zbielały jej różowe paznokcie
— Jego żona — powtórzyła. — Jego żona. Przecież on nie jest żonaty...
Sherlock Holmes wzruszył ramionami.
— Żądam dowodów! Niech mi pan pokaże dowody! A jeśli pan może mi ich dostarczyć...
Urwała — złowrogi błysk w jej oczach był wymowniejszy od wszelkich słów.
— Przyszedłem z tym zamiarem — odparł Holmes, wydobywając z kieszeni paczkę papierów.
Oto fotografia tej pary, zrobiona w Yorku przed czterema laty. Napis brzmi: „Państwo
Vandeleur”, ale pozna go pani z łatwością, i ją również, jeśli zna ją pani z widzenia. A tutaj
są trzy rysopisy państwa Vandeleur prowadzących w swoim czasie prywatną szkołę św.
Oliviera, napisane przez wiarygodne osoby. Niech je pani przeczyta, a jestem pewien, że
nie będzie pani już miała wątpliwości co do tożsamości tych osób.
Pani Laura spojrzała na dokumenty, a potem odwróciła do nas surową, kamienną twarz
zrozpaczonej kobiety.
— Panie Holmes — powiedziała po chwili — ten człowiek oświadczył mi się i zapewniał, że się
ze mną ożeni, jeśli dostanę rozwód. Okłamał mnie w podły sposób. Nie powiedział nigdy
słowa prawdy, dlaczego?... Dlaczego?... Wydawało mi się, że chciał mi pomóc, a teraz widzę,
iż byłam tylko narzędziem w jego rękach. Dlaczego miałabym być wspaniałomyślna i chronić
go przed skutkami jego przestępstw?... Może mnie pan teraz pytać o wszystko, nie będę
nic ukrywać. Przysięgam panu tylko, że, gdy pisałam tamten list, nie miałam żadnych złych
zamiarów wobec sir Karola Baskervilla, który zawsze był dla mnie życzliwy.
— Całkowicie pani wierzę — odparł Sherlock Holmes. — Opowiadanie tych wydarzeń musi
być dla pani bardzo przykre. Ułatwię to, będę mówił, co się stało, a pani może mnie
poprawić, gdy się w czymś pomylę. To Stapleton namówił panią do wysłania tego listu?
— On mi go dyktował.
— Przypuszczam, że podsunął pani myśl, iż sir Karol pomoże pani i da pieniądze na
przeprowadzenie rozwodu?
— Tak jest.
— A potem, gdy list był wystany, namówił panią, żeby nie poszła pani na spotkanie?
— Powiedział mi, że straciłby dla siebie szacunek, gdyby jakiś inny mężczyzna dał pieniądze
na ten cel i, choć nie jest bogaty, poświęci ostatni grosz, aby usunąć dzielące nas
przeszkody.
— A potem nic pani nie słyszała, aż przeczytała pani w gazecie wiadomość o śmierci sir
Karola?
— Tak.
— Stapleton kazał pani przysiąc, że nie powie pani nikomu o planowanym spotkaniu z sir
Karolem.
— Tak. Powiedział, że jego śmierć jest bardzo tajemnicza i że, jeśli powiem o liście, padnie
na mnie podejrzenie. Przestraszył mnie, żeby zmusić do milczenia.
— Oczywiście. Niemniej jednak miała pani wątpliwości?
Zawahała się i spuściła oczy.
— Znam go — odparła. — Ale, gdyby tak ze mną nie postąpił, nie zdradziłabym go nigdy.
— Moim zdaniem, cudem się pani uratowała — powiedział Sherlock Holmes. — Miała go pani
w ręku, on o tym wiedział, a mimo to jeszcze pani żyje. Stała pani przez kilka miesięcy nad
brzegiem przepaści. Teraz musimy panią pożegnać. Najprawdopodobniej niedługo wrócimy
do tej rozmowy.
— Nasza sprawa wyjaśnia się i jedna trudność za drugą znikają z drogi — rzekł Holmes, gdy
staliśmy na dworcu, czekając na pociąg z Londynu. — Niedługo będę mógł dokładnie
przedstawić jedną z najdziwniejszych i najbardziej sensacyjnych współczesnych zbrodni.
Ci, którzy zajmują się kryminalistyką, niewątpliwie pamiętają analogiczne wypadki w
Grodnie w roku 1866. Mamy też morderstwa Andersena w Północnej Karolinie, ale ta sprawa
posiada zupełnie odrębne szczegóły. Nawet jeszcze teraz nie mamy w ręku żadnego dowodu
przeciw temu zbrodniarzowi. Ale, zdaje mi się, że jeszcze dziś wieczór, zanim pójdę spać,
jego wina będzie udowodniona.
Pociąg z Londynu wpadł z łoskotem na stację, a z wagonu pierwszej klasy wyskoczył niski,
barczysty mężczyzna. Przywitaliśmy się z nim i od razu spostrzegłem, po pełnym szacunku
zachowaniu się Lestrada wobec mojego towarzysza, że nauczył się wielu rzeczy od czasu,
kiedy zaczęli razem pracować. Pamiętam dobrze, z jakim lekceważeniem Lestrade, jako
praktyk, przyjmował wywody teoretyka, Sherlocka Holmesa.
— Duża sprawa, co? — spytał.
— Od lat nie zdarzyło się nic podobnego — odparł Holmes.
— Mamy jeszcze dwie godziny do odjazdu. Skorzystamy z tego i zjemy obiad a potem
wypędzi pan ze swojego gardła, Lestrade, londyńską mgłę, oddychając pełną piersią czystym
wieczornym powietrzem w Dartmoor. Nie był pan nigdy w tej okolicy?... Nie?... No, sądzę,
że nie zapomni pan tej pierwszej wizyty.
Pies Baskervillów
Jedną z wad Holmesa — jeśli można to nazwać wada — była niesłychana tajemniczość. Nie
lubił zwierzać się komukolwiek ze swoich planów. Wynikało to częściowo z jego
despotycznego charakteru, gdyż lubił mieć przewagę i sprawiać otoczeniu niespodzianki,
częściowo zaś z zawodowej podejrzliwości, która nakazywała mu nie zaniedbywać żadnych
środków ostrożności. Było to bardzo denerwujące dla współpracowników. Mnie też nieraz
było przykro z lego powodu, lecz nigdy tak bardzo, jak podczas tej długiej jazdy wśród
ciemności. Zbliżała się krytyczna chwila, mieliśmy się zdobyć na ostateczny wysiłek, a
Holmes dotąd nic nie powiedział i mogłem tylko się domyślać, co chciał zrobić.
Przebiegł mnie dreszcz podniecenia, gdy wreszcie lodowaty wicher, który wiał nam w
twarze, i ciemne rozległe przestrzenie po obu stronach wąskiej drogi, wskazały, że
znajdujemy się znów na moczarach. Każdy krok koni, każdy obrót kół zbliżał nas do
rozstrzygnięcia sprawy.
Wynajęty woźnica krępował naszą rozmowę, i musieliśmy mówić o byle czym, mimo
wewnętrznego zdenerwowania i podniecenia. Odetchnąłem z ulgą. gdy nareszcie minęliśmy
dom Franklanda i skierowaliśmy się w stronę zamku — na miejsce akcji. Nie zajechaliśmy
przed bramę, lecz wysiedliśmy w pobliżu furtki, prowadzącej do alei. Holmes zapłacił
woźnicy i kazał mu zaraz wracać do Coombe Tracey, a my poszliśmy do Merripit House.
— Lestrade, czy ma pan przy sobie broń?
Detektyw uśmiechnął się.
— Dopóki będę miał spodnie, każę wszywać w nich kieszeń na broń, a dopóki będę miał tę
kieszeń, zawsze się w niej coś znajdzie.
— Dobrze! Mój przyjaciel i ja także jesteśmy przygotowani na wszelkie niespodzianki.
— Jest pan tym razem bardzo tajemniczy, panie Holmes. Co mamy teraz robić?
— Czekać.
— Nie jest to wesoła okolica — odrzekł Lestrade, wzdrygając się i spoglądając dokoła na
ciemne zbocza pagórków i na olbrzymie obłoki mgły, unoszące się nad trzęsawiskiem. —
Zdaje mi się, że widzę przed nami światła w jakimś domu.
— To Merripit House, cel naszego marszu. Proszę iść dalej na palcach i mówić tylko
szeptem.
Szliśmy ostrożnie ścieżką, prowadzącą do siedziby Stapletonów. O jakieś dwieście metrów
przed domem Holmes zatrzymał nas.
— Wystarczy — rzekł. — Te skały na prawo świetnie nas zasłonią.
— Więc tutaj mamy czekać.
— Tak, tutaj urządzimy małą zasadzkę. Lestrade, niech pan wejdzie do tego zagłębienia.
Watsonie, byłeś w tym domu? Czy możesz opisać mi układ pokojów? Co jest za tymi
zakratowanymi oknami?
— Wydaje mi się, że to okna kuchni.
— A to dalej, tak jasno oświetlone?
— To pewnie okna jadalni.
— Rolety są podniesione. Ty najlepiej znasz teren, podejdź więc cicho i zobacz, co robią...
Ale, na miłość Boską, nie zdradź się, niech się nie domyśla, że ich ktoś śledzi!
Na palcach doszedłem ścieżką pod niski mur, opasujący sad i już bezpieczniejszy za tą
osłoną, zakradłem się chyłkiem do miejsca, z którego mogłem patrzeć przez nie zasłonięte
okno. W pokoju byli tylko dwaj mężczyźni — sir Henryk i Stapleton. Siedzieli zwróceni do
mnie bokiem, po obu stronach okrągłego stołu. Obaj palili cygara, przed nimi stała kawa i
wino. Stapleton mówił z ożywieniem, ale baronet wydawał się blady i roztargniony. Być może
niepokoiła go myśl o samotnym marszu wśród moczarów.
Po chwili Stapleton wstał i wyszedł z pokoju. Sir Henryk napełnił kieliszek, wsunął się w
fotel i puścił obłok dymu z cygara. Usłyszałem skrzypnięcie drzwi i odgłos butów na żwirze.
Ktoś szedł ścieżką, z drugiej strony muru. za którym czatowałem. Wychyliłem się i
zobaczyłem, przyrodnika stojącego przed drzwiami pawilonu w kącie sadu. Klucz zazgrzytał
w zamku, a gdy Stapleton wszedł do pawilonu dobiegł mnie dziwny odgłos —jakby trzaskanie
z bicza. Przyrodnik był tam nie dłużej niż minutę, po czym znów usłyszałem zgrzyt klucza.
Stapleton minął mnie i wszedł do domu. Widziałem, jak usiadł znów przy gościu, a ja
ostrożnie, po cichu, wróciłem do swoich towarzyszy i opowiedziałem im, co zobaczyłem.
— A więc mówisz. Watsonie, że pani tam nie ma? — spytał Holmes, gdy skończyłem raport.
— Nie.
— Gdzie może zatem być, jeśli w żadnym innym pokoju, oprócz kuchni, nie ma światła?
— Nie mam pojęcia.
Wspominałem, że nad wielkim trzęsawiskiem zawisła gęsta, biała mgła. Posuwała się wolno ku
nam, jak ruchomy mur, niski, ale i nieprzenikniony. Oświetlona blaskiem księżyca, z
dziurawiącymi ją w dali szczytami skał. robiła wrażenie bezbrzeżnego, lśniącego pola
lodowego. Holmes stał zwrócony twarzą ku mglistej fali i patrząc, jak rozciągała się leniwie,
lecz nieprzerwanie, mruknął coś niecierpliwie.
— Idzie na nas, Watsonie.
— Czy to nam w czymś przeszkadza?
— Bardzo... Jest to jedyna rzecz, która może pokrzyżować moje plany. Sir Henryk na
pewno wkrótce wyjdzie. Już dziesiąta. Nasz sukces, a nawet jego życie zależy od tego,
żeby wyszedł, zanim mgła rozłoży się na ścieżce.
Noc była cicha i pogodna. Gwiazdy migotały chłodnym blaskiem. a półksiężyc oblewał cały
krajobraz łagodnym, bladym światłem. Przed nami stała ciemna bryła domu, z dachem
najeżonym kominami, odcinającymi się ostro na tle osrebrzonego nieba. Szerokie smugi
światła padały z okien parteru na sad i wydłużały się aż do moczarów. Nagle jedna z nich
zgasła. To służba opuściła kuchnię. Pozostała tylko lampa w jadalni, gdzie dwaj mężczyźni,
gospodarz-morderca i nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa gość. gawędzili
jeszcze, paląc cygara.
Z każdą minutą białe obłoki, zakrywające połowę moczarów, przysuwały się bliżej domu. Już
pierwsze cienkie płatki waty kłębiły się dokoła padającej z okna smugi światła. Dalsza część
muru była już niewidoczna, a drzewa zaczynały znikać za białym tumanem.
Niebawem obłoki mgły podpełzły z dwóch stron pod oba rogi domu i połączyły się, tworząc
gęstą falę, na której wyższe piętro i dach unosiły się, niby dziwaczny okręt na mistycznym
morzu.
Holmes uderzał pięścią w skałę, która nas zasłaniała, i kręcił się niecierpliwie.
— Jeśli sir Henryk nie wyjdzie za kwadrans, ścieżka zupełnie zniknie we mgle. Za pół
godziny nie będziemy już widzieli własnych rąk przed oczami.
— Może cofniemy się nieco dalej na wzgórze?
— Dobrze... Tak istotnie będzie lepiej.
Tak więc w miarę, jak morze mgły płynęło dalej, cofaliśmy się przed nim, aż wreszcie
byliśmy już o pół mili od domu.
A gęsta biała fala, osrebrzona światłem księżyca, posuwała się leniwie, lecz nieubłaganie.
— Cofamy się za daleko — powiedział Holmes — Baronet może zostać napadnięty, zanim
zdoła dojść do nas. Musimy koniecznie pozostać już tu gdzie jesteśmy.
Ukląkł i przyłożył ucho do ziemi.
— Bogu dzięki! Wydaje mi się, że nadchodzi.
Ciszę na moczarach przerwał odgłos pospiesznych kroków. Ukryci wśród głazów,
wpatrywaliśmy się przed siebie, usiłując przebić wzrokiem unoszący się biały mur. Odgłos
stawał się coraz głośniejszy i poprzez mgłę, jak spoza zasłony- ukazał nam się ten, na
którego czekaliśmy. Gdy wyszedł z mgły, pod roziskrzone gwiazdami niebo, obejrzał się ze
zdumieniem dokoła, a potem szybkim krokiem szedł ścieżką, przeszedł tuż obok naszej
kryjówki i zaczął wchodzić na stok wzgórza, wznoszącego się za nami. Idąc zwracał głowę
to w lewo. to w prawo, rozglądając się z niepokojem.
— Uwaga! — zawołał Holmes, i dobiegł mnie suchy dźwięk kurka rewolweru. — Idzie!
Gdzieś z głębi pełznącego ku nam morza mgły dobiegał lekki, nieustający tupot. Już tylko
pięćdziesiąt jardów dzieliło nas od białych tumanów — patrzyliśmy w nie wszyscy trzej,
niepewni, co za potwór się z nich wyłoni. Klęczałem tuż obok Holmesa. Spojrzałem na jego
twarz. Była blada, ale ożywiało ją niesłychane podniecenie, jego oczy płonęły w blasku
księżyca. Nagle jednak otworzyły się szeroko, patrząc z osłupieniem a usta rozchyliły się
drgając. W tej samej chwili Lestrade krzyknął przeraźliwie i padł twarzą na ziemię.
Zerwałem się na równe nogi. Moja zdrętwiała dłoń zacisnęła się na rękojeści rewolweru,
czułem, że umysł odmawia mi posłuszeństwa na widok strasznego widma, które wyskoczyło z
mgły.
Był to pies — pies czarny jak węgiel, olbrzymi, jakiego dotąd nikt śmiertelny nie widział.
Jego paszcza zionęła ogniem, ślepia iskrzyły się, jak płonące pochodnie, z nozdrzy buchały
płomienie, a migocące płomyki strzelały z. sierści na całym grzbiecie.
Majaki chorego umysłu nie mogły stworzyć nic równie dzikiego, przerażającego,
szatańskiego, jak ten czarny potwór, który wypadł z tumanów mgły.
Olbrzymie zwierzę długimi skokami pędziło ścieżką, w ślad za naszym przyjacielem. Ten
widok tak nas oszołomił, że zupełnie zdrętwieliśmy i nieziemskie zwierzę minęło nas, zanim
odzyskaliśmy przytomność.
Holmes i ja jednocześnie wystrzeliliśmy z rewolwerów, a zwierzę zawyło straszliwie.
Mieliśmy dowód, ze przynajmniej jeden z nas strzelił celnie. Jednak pies nie zatrzymał się
lecz pędził dalej w szalonych skokach. Nagle w świetle księżyca spostrzegliśmy, jak sir
Henryk odwrócił się, stanął, z przerażeniem wzniósł ręce w górę i wpatrywał się w
straszliwe widmo, które go ścigało.
Wycie rannego psa rozproszyło wszystkie nasze obawy. Jeśli można go było zranić, był z
tego świata, a skoro raniliśmy go, mogliśmy go także zabić.
Nigdy w życiu nie widziałem człowieka biegnącego takim szalonym pędem, jak biegł Holmes
tej nocy. Mam, jak to już zaznaczyłem, opinię świetnego biegaczu, ale prześcignął mnie tak
łatwo, jak ja prześcignąłem małego Lestrada. Biegnąc, słyszeliśmy krzyki sir Henryka i
głuche warczenie psa. Nadbiegłem w chwili, gdy potwór skoczył na swą ofiarę, powalił ją na
ziemią i już miał chwycić za gardło, gdy Holmes wpakował bestii w bok pięć kul z rewolweru.
Z ostatnim śmiertelnym skowytem, wyszczerzając kły, jakby chwytał coś w powietrzu, pies
stanął na dwóch łapach, runął na wznak, kilka razy drgnął konwulsyjnie i przewrócił się na
bok. Drżąc pochyliłem się nad nim, przyłożyłem rewolwer do potwornego łba i — już nie
strzeliłem. Olbrzymi pies nie żył.
Sir Henryk leżał zemdlony tam, gdzie upadł. Rozerwaliśmy mu kołnierzyk i Holmes odetchnął
głęboko, gdy się przekonał. że nie jest ranny i że ratunek przyszedł w porę. Powieki naszego
przyjaciela zaczęły drgać — usiłował je otworzyć. Lestrade wlał mu kilka kropel koniaku
przez zaciśnięte zęby i niebawem spoglądały na nas wystraszone oczy baroneta.
— Wielki Boże! — szepnął. — Co to było? Co to było, na miłość Boską?
— Cokolwiek to było, już nie istnieje — odparł Holmes. — Raz na zawsze zabiliśmy widmo,
prześladujące ród Baskervillów.
Leżące przed nami zwierzę, przerażało rozmiarami i siłą. Był to mieszaniec ogara i brytana,
smukły, dziki, wielki, jak młoda lwica. Nawet teraz, gdy był martwy z olbrzymiego pyska
unosił się błękitnawy płomyk, a ogniste pierścienie jaśniały dokoła małych, głęboko
osadzonych, okrutnych ślepiów. Przesunąłem dłonią po gorejącym pysku, gdy ją podniosłem,
moje palce zaświeciły w ciemności.
— Fosfor — powiedziałem.
— I jak sprytnie spreparowany — dodał Holmes, oglądając nieżywe zwierzę. — Nie wydaje
żadnego zapachu, który mógłby stępić węch zwierzęcia. Sir Henryku, bardzo zawiniliśmy,
narażając pana na taki strach, i najmocniej przepraszamy. Byłem przygotowany zobaczyć
psa. ale nie podobnego potwora.
A ponadto mgła nie pozwoliła nam przyjąć go jak zamierzaliśmy.
— Ocaliliście mi życie.
— Naraziwszy je najpierw na niebezpieczeństwo. Czy może pan utrzymać się na nogach?
Ma pan tyle siły?
— Dajcie mi jeszcze trochę koniaku, a będę gotów do wszystkiego. Tak! A teraz pomóżcie
mi się podnieść. Co chcecie teraz zrobić?
— Zostawić pana tutaj. Miał pan już dzisiaj dosyć przygód. Niech pan tu chwilę poczeka, a
potem jeden z nas wróci z panem do zamku.
Sir Henryk usiłował stanąć. Chwiał się jeszcze na nogach i był bardzo blady. Usiadł na skale,
do której go doprowadziliśmy. Cały drżał i ukrył twarz w dłoniach.
— Teraz musimy pana zostawić — powiedział Holmes. — Trzeba doprowadzić sprawę do
końca, a każda chwila jest cenna. Zbrodnię już mamy, brak nam jeszcze tylko zbrodniarza.
Zawróciliśmy i szybkim krokiem schodziliśmy ścieżką ze wzgórza.
— Postawiłbym tysiąc przeciw jednemu — odezwał się Holmes — że nie zastaniemy go już w
domu. Ostrzegły go nasze strzały.
— Byliśmy dosyć daleko od jego domu a mgła mogła stłumić odgłos.
— Szedł za psem, żeby go podszczuwać... Może pan być pewny. Nie, nie, z pewnością już
uciekł! Niemniej, żeby się upewnić, przeszukamy dom.
Drzwi były otwarte. Wpadliśmy do środka i biegaliśmy z pokoju do pokoju, ku zdumieniu
starego służącego, którego spotkaliśmy w korytarzu. Światło było tylko w jadalni. Holmes
chwycił lampę i zaglądał do wszystkich zakątków domu. Nigdzie jednak nie znaleźliśmy śladu
człowieka, którego ścigaliśmy. Jednak na pierwszym piętrze drzwi od jednego z pokoi były
zamknięte na klucz.
— Tam ktoś jest! — krzyknął Lestrade. — Słyszę jakiś ruch. Otwórzcie te drzwi!
Z wnętrza dobiegł nas stłumiony jęk i szelest. Holmes z całą siłą kopnął drzwi tuż nad
klamką — otworzyły się z trzaskiem. Z rewolwerami w rękach wpadliśmy we trzech do
pokoju. Nie znaleźliśmy jednak nigdzie nawet śladu przestępcy. Zobaczyliśmy natomiast
coś tak dziwnego i tak niespodziewanego, że staliśmy przez chwilę w osłupieniu.
Pokój przerobiony był na małe muzeum — na ścianach wisiały przymocowane oszklone
pudełka, a w nich rozpięte motyle i ćmy, których zbieranie stanowiło rozrywkę tego
niezwykłego i niebezpiecznego człowieka.
Na środku pokoju znajdowała się prostopadła belka, postawiona dla podtrzymania starego,
nadgniłego dachu. Do tego słupa przywiązana była postać, tak owinięta prześcieradłami, że
w pierwszej chwili nie mogliśmy poznać, czy mamy przed sobą mężczyznę czy kobietę.
Jeden ręcznik, okręcony dokoła szyi ofiary, przymocowany był do słupa z tyłu, drugi
zakrywał niższą część twarzy i usta. Wielkie ciemne oczy były odsłonięte i spoglądały na nas
z wyrazem rozpaczy, strachu i jakby wstydu.
W mgnieniu oka zerwaliśmy ręczniki i prześcieradło i pani Stapleton padła przed nami na
ziemię. Gdy jej piękna głowa pochyliła się na piersi, dostrzegłem na karku świeżą czerwoną
pręgę od uderzenia szpicruty.
— Co za bandyta... — krzyknął Holmes. — Lestrade, prędko, dawaj butelkę! Trzeba ją
posadzić na krześle! Zemdlała z wyczerpania i bólu.
Po chwili otworzyła oczy.
— Czy żyje? — spytała. — Zdołał uciec?
— Nie wymknie się nam, może pani być pewna.
— Nie, nie mówię o moim mężu. Czy uratował się sir Henryk?
— Tak, wszystko w porządku.
— A pies?
— Zabity.
Odetchnęła głęboko.
— Dzięki Ci, Boże. Dzięki Ci! Och, ten bandyta! Widzicie, jak on się ze mną obchodził!
Wysunęła ręce z rękawów, i z oburzeniem zobaczyliśmy, że były całe sine od uderzeń.
— Ale to jeszcze nic... Nic! On katował i sponiewierał moją duszę. Wytrzymywałam
wszystko: znęcanie się, osamotnienie, złamane życie, dopóki łudziłam się nadzieją, że mnie
kocha, ale teraz wiem, że mnie oszukał, że byłam dla niego narzędziem...
Mówiąc to wybuchnęła namiętnym płaczem.
— Wszak nie ma pani powodu go oszczędzać — powiedział Holmes. — Niech pani nam powie,
gdzie możemy go znaleźć. Jeżeli pomagała mu pani w zbrodniach, proszę nam teraz pomóc,
a będzie to pokuta za winę.
— Mógł się schronić tylko w jednym miejscu — odparła.
— Na samym środku wielkiego trzęsawiska jest wyspa, a na niej stara kopalnia ołowiu. Tam
trzymał psa i tam urządził sobie kryjówkę, na wszelki wypadek. Mógł się schować tylko
tam... Holmes wziął lampę i skierował ją na okno — tumany mgły, jak wielkie pasma waty,
rozpościerały się przed szybami.
— Spójrzcie — powiedział. — Dzisiaj nikt nie dojdzie do trzęsawiska.
Pani Stapleton roześmiała się i klasnęła w ręce. W jej oczach zabłysła ponura radość.
— Dojść, dojdzie, ale już z niego nie wyjdzie — zawołała.
— Bo jak odnajdzie żerdzie, które są drogowskazem? Powtykaliśmy je razem, on i ja, żeby
oznaczyć ścieżkę przez trzęsawisko. Ach! Gdybym mogła dzisiaj je powyrywać! Może byłby
już w waszych rękach.
Uznaliśmy oczywiście, że jakakolwiek pogoń jest niemożliwa, dopóki mgła nie opadnie.
Pozostawiliśmy Lestrada na straży w Merripit House a Holmes i ja wróciliśmy z baronetem
do
Baskerville Hall.
Nie można było dłużej ukrywać przed sir Henrykiem historii Stapletonów! Zniósł cios
mężnie, ze spokojem przyjął wiadomość, kim rzeczywiście była kobieta, którą pokochał. Ale
wstrząs, spowodowany nocnymi wydarzeniami, był tak silny, że o świcie leżał z gorączką i
majaczył, a doktor Mortimer siedział przy jego łóżku.
Lekarz postanowił, że jedynie podróż naokoło świata przywróci sir Henrykowi spokój i
równowagę. Ofiarował się towarzyszyć mu i przywieźć go w takim stanie, w jakim był, zanim
został właścicielem złowrogiej posiadłości.
Szybko dochodzę do zakończenia tej dziwnej opowieści, przy pomocy której, starałem się
wzbudzić w czytelniku te same obawy i podejrzenia, jakie przez pewien czas zakłócały nam
spokój i skończyły się tak tragicznie.
Rankiem następnego dnia po zabiciu psa mgła opadła i pani Stapleton zaprowadziła nas do
miejsca, skąd wytyczyli razem z mężem ścieżkę przez trzęsawisko. Zaangażowanie i
radość, z jaką ta kobieta naprowadziła nas na ślad męża, byty bardzo wymownym dowodem,
ile od niego wycierpiała.
Pozostawiliśmy ją na wąskim cyplu, którym twardy grunt wrzynał się w rozległe trzęsawiska.
Począwszy od tego punktu, żerdzie powtykane tu i ówdzie wskazywały ścieżkę, wijącą się
od jednej kępy sitowia do drugiej, pomiędzy grząskimi miejscami, które zagradzały drogę
każdemu obcemu. Uschnięta trzcina i oślizgłe rośliny wodne śmierdziały zgnilizną, a ciężkie,
trujące wyziewy zatykały nam dech w piersi.
Każdy fałszywy krok kończył się zapadnięciem powyżej kolan w drgające błoto, które pod
naciskiem naszych nóg falowało na przestrzeni kilku jardów i lepiło się do naszych butów.
Gdy zapadaliśmy się głębie], zdawało się. że jakaś złowroga ręka ciągnie nas w czarną
głębię.
Znaleźliśmy tylko jeden dowód, że ktoś przed nami przebył tę niebezpieczną drogę. Z kępy
sitowia wystawał jakiś czarny przedmiot. Holmes zeskoczył ze ścieżki na kępę i ugrzązł po
pas w błocie. Wyciągnęliśmy go z trudem, a gdyby nas nie było, z pewnością już nigdy nie
stanąłby na twardym gruncie.
W ręku trzymał stary czarny but — wewnątrz na skórze wydrukowana była firma: „Meyers
Toronto”.
— Błotna kąpiel opłaciła się — rzekł Holmes — to but skradziony naszemu przyjacielowi sir
Henrykowi.
— I wyrzucony przez Stapletona w czasie ucieczki,
— Naturalnie. Używał go do wprowadzenia psa na trop baroneta. Stapleton trzymał jeszcze
but w ręku, gdy przekonał się, że wszystko stracone. Uciekł więc i tutaj go wyrzucił. Wiemy
przynajmniej, że dotąd doszedł bezpiecznie.
Więcej jednak nie udało nam się wykryć. Zresztą jak odnaleźć ślady kroków na
trzęsawisku, skoro ruchome błoto zalewało je zaraz po przejściu?
Gdy dotarliśmy do stałego gruntu, tworzącego coś w rodzaju wyspy na trzęsawisku,
rozpoczęliśmy poszukiwania na nowo, ale — daremnie. Nie dostrzegliśmy nigdzie
najmniejszego śladu. Jeśli ziemia nie kłamała. Stapleton nie zdołał dojść do tego schronienia
na wyspie, do którego uciekał, walcząc z falą mgły. Ten zimny i okrutny człowiek leży gdzieś
w głębi wielkiego trzęsawiska, przytłoczony cuchnącym błotem, które go pochłonęło.
Na otoczonej przez bagno wyspie, gdzie ukrywał swojego dzikiego sprzymierzeńca,
odnaleźliśmy jego liczne ślady. Wielkie stare koło napędowe i w połowie napełniony gruzem
wózek, wskazywały położenie opuszczonej kopalni. Obok istniały jeszcze resztki chat
górników, których niewątpliwie wypędziły stąd trujące wyziewy bagniska.
Łańcuch przymocowany do haka i stos ogryzionych kości w jednej z chat świadczył, że była
kryjówką psa. Znaleźliśmy kości i szkielet, z kępką ciemnej sierści na czaszce.
— Pies — zawołał Holmes- — Wyżeł! Biedny Mortimer nigdy już nie zobaczy swego
ulubieńca. Nie przypuszczam, żeby to miejsce kryło jeszcze jakieś tajemnice. Stapleton
mógł ukryć swego psa, ale nie mógł zagłuszyć jego głosu i stąd to wycie, tak przerażające
nawet w biały dzień. Ostatecznie mógł trzymać psa w pawilonie przy Merripit House, ale
było to zawsze ryzykowne i dlatego dopiero ostatniego dnia, gdy myślał, że już dochodzi do
celu wszystkich swoich wysiłków, odważył, się sprowadzić tam psa. Maść w tej ołowianej
puszce jest na pewno tą świecącą mieszaniną, którą pies byt wysmarowany. Ten pomysł
nasunęła Stapletonowi rodzinna legenda o piekielnym psie i chęć takiego przerażenia sir
Henryka, które by go zabiło. Nic dziwnego, że ten nieszczęśnik Selden uciekał i krzyczał,
podobnie jak nasz przyjaciel, gdy ujrzał takiego potwora pędzącego jego śladem. My
zrobiliśmy to samo. Pomysł był rzeczywiście genialny, bo pomijając możliwość
doprowadzenia ofiary do śmierci, zapobiegał ściganiu psa. Czy któryś z tutejszych
mieszkańców, nawet gdyby ujrzał go na moczarach, a zdarzyło się to niejednemu, odważyłby
się podejść do takiego potwora? Powiedziałem już w Londynie, Watsonie, i powtarzam teraz
tutaj, że nigdy jeszcze nie łapałem tak niebezpiecznego człowieka jak ten. który tam leży.
Mówiąc to, wskazał ręką na rozległe, usiane zielonymi kępami trzęsawisko, które zlewało się
w dali z rdzawymi stokami wzgórz na moczarach.
Spojrzenie wstecz
W ostatnich dniach listopada, w zimny, mglisty wieczór, Holmes i ja siedzieliśmy w bawialni
przy Baker Street, przed kominkiem, na którym płonął wesoły ogień. Od czasu tragicznego
zakończenia naszego pobytu w Devonshire, Holmes zajmował się dwoma ważnymi sprawami.
W jednej wykrył ohydne postępowanie pułkownika Upwooda w związku z głośnym skandalem
karcianym w klubie „Nonpanei”, w drugiej zaś uwolnił nieszczęśliwą panią Montpellier od
zarzutu morderstwa, jaki na niej ciążył w związku ze śmiercią pasierbicy, panny Carere,
młodej osoby, którą pół roku później odnaleziono w Nowym Jorku, nie tylko żywą ale i
zamężną.
Sukces w tych trudnych i ważnych sprawach wprawił mojego przyjaciela w doskonały
humor, tak. że mogłem zaryzykować rozmowę o szczegółach dotyczących tajemnicy
Baskervillów. Czekałem cierpliwie na odpowiednią okazję, bo wiedziałem, że Holmes nie lubi,
aby mu przeszkadzać w pracy i odrywać jego jasny i metodyczny umysł od nowych zajęć.
Sir Henryk i doktor Mortimer byli akurat w Londynie, wybierając się w długą podróż,
zaleconą baronetowi dla wzmocnienia nadwerężonych nerwów i odwiedzili nas po południu,
więc rozmowa o tragicznych wydarzeniach na moczarach sama się nasunęła.
— Wszystkie wypadki — mówił Holmes — były, z punktu widzenia człowieka, który używał
nazwiska Stapleton, jasne i zrozumiałe, chociaż dla nas, ponieważ nic znaliśmy początkowo
ani jego motywów ani wszystkich faktów, sprawa wydawała się niesłychanie zawikłana. Dwa
razy rozmawiałem z panią Stapleton. Wyjaśniła mi różne szczegóły tak dokładnie, że w tej
sprawie nie ma już chyba dla mnie żadnych tajemnic. Pod literą „B” znajdziesz w moich
papierach notatki na ten temat.
— Jednak może zechciałbyś w skrócie opowiedzieć mi ważniejsze szczegóły.
— Dobrze, chociaż nie mogę ręczyć, czy wszystko dokładnie pamiętam. Intensywna praca
umysłowa powoduje, między innymi, także zacieranie się szczegółów w pamięci. Na przykład
adwokat, który świetnie zna swoją sprawę i swobodnie rozmawia z każdym świadkiem o
najdrobniejszych szczegółach, spostrzega w tydzień lub dwa po rozprawie, że nic już nie
pamięta.
Tak samo ostatnia sprawa zaciera mi zawsze w pamięci poprzednią a panna Carere zastąpiła
w mojej pamięci sir Henryka Baskervilla. Jutro znów będę rozwiązywał jakąś nową
tajemnicę, która także zatrze sprawę pięknej dziewczyny i pułkownika Upwooda.
Sprawę psa pamiętam jednak lepiej i postaram się jak najdokładniej opowiedzieć ci
przebieg wypadków. A gdybym czegoś zapomniał, na pewno mi pomożesz.
Otóż moje poszukiwania wykazały, że portret w Baskerville Hall nie kłamał - Stapleton
rzeczywiście pochodził z rodu Baskervillów. Był synem młodszego brata sir Karola, tego
Rogera Baskervilla, który na skutek skandalicznych ekscesów uciekł do Ameryki Południowej
i tam umarł, jak mówiono, nie ożeniwszy się. Tymczasem stwierdziłem na pewno, że był
żonaty i miał jedno dziecko, tego nędznika, noszącego oczywiście to samo nazwisko!
Syn poślubił pannę Beryl Garcia, znaną piękność z Costa Rica, a gdy ukradł sporą sumę z
funduszy publicznych, zmienił nazwisko na Vandeleur i uciekł do Anglii, gdzie założył szkołę
w małej miejscowości w zachodnim Yorkshire. Do wybrania właśnie tego zawodu nakłoniła go
znajomość, jaką zawarł z wracającym do kraju chorym na gruźlicę nauczycielem.
Wykorzystywał jego wiedzę, ale Fraser — ten nauczyciel — umarł, i szkoła, która miała
początkowo powodzenie, podupadała coraz bardziej, aż w końcu miała jak najgorszą opinię.
Vandeleur uznał za stosowne zmienić znów nazwisko na Stapleton i z resztka majątku,
planami na przyszłość oraz zainteresowaniem owadami przeniósł się na południe Anglii.
Dowiedziałem się w Muzeum Brytyjskim, że był uznanym autorytetem w tej dziedzinie i że
nazwę Vandeleur otrzymał pewien gatunek ćmy, którą on pierwszy opisał podczas pobytu w
Yorkshire.
Teraz przechodzimy do tej części jego życia, która w swoim czasie pochłaniała całą naszą
uwagę. Vandeleur przeprowadził widocznie poszukiwania i dowiedział się, że tylko dwaj
ludzie stoją mu na drodze do zdobycia dużych pieniędzy. Wydaje mi się, że gdy przybył do
Devonshire, miał jeszcze bardzo mgliste plany, ale fakt, że swoją żonę przedstawiał jako
siostrę, świadczył. że od razu miał złe zamiary. Pomysł użycia jej jako przynęty
skrystalizował się wyraźnie w jego umyśle, chociaż nie wiedział jeszcze dokładnie, jak
przeprowadzi swój plan.
Był zdecydowany zagarnąć majątek w jakikolwiek sposób, nawet narażając się na wielkie
niebezpieczeństwa. Przede wszystkim więc zamieszkał jak najbliżej siedziby swoich
przodków, a następnie zaprzyjaźnił się z sir Karolem Baskervillem i sąsiadami.
Baronet sam opowiedział mu legendę o psie i w ten sposób niejako przygotował własną
śmierć. Stapleton — będę go dalej tak nazywał — wiedział, że sir Karol ma wadę serca i że
gwałtowny wstrząs zabije go. Powiedział mu to doktor Mortimer. Słyszał również, że
baronet jest przesądny i że bierze zupełnie na serio ponurą legendę. Był sprytny, więc
wymyślił jak spowodować śmierć baroneta, tak aby nie można było niczego udowodnić
prawdziwemu mordercy.
Gdy już opracował plan, zaczął go realizować z niesłychanym sprytem. Zwykłemu
zbrodniarzowi wystarczyłby zły pies. Zastosowanie dodatkowych środków, aby nadać
zwierzęciu wygląd jakiegoś piekielnego potwora, było genialne.
Kupił psa w Londynie u Rossa i Manglesa, handlarzy zwierząt na Fulham Road. Wziął
największego i najdzikszego, jaki akurat był. Przywiózł go koleją do North Devon i szedł
kawał drogi piechotą przez moczary, aby dostać się do domu nie zwracając uwagi. Podczas
pogoni za owadami odkrył ścieżkę przez trzęsawiska i znalazł bezpieczną kryjówkę dla psa.
Tam też uwiązał go na łańcuchu i czekał na odpowiednią okazję. Czekanie trwało dość długo.
W żaden sposób nie można było wywabić nocą starego dżentelmena poza obręb parku.
Stapleton włóczył się kilkakrotnie wraz z psem w pobliżu, ale bez rezultatu. Podczas tych
bezskutecznych wędrówek chłopi dostrzegli jego towarzysza, co wskrzesiło starą legendę.
Stapleton spodziewał się, że żona pomoże mu zabić sir Karola, ale niespodziewanie spotkał
się z oporem. Nie chciała uwodzić starego dżentelmena i w ten sposób wciągnąć go w
pułapkę, Ani groźby, ani nawet, wstyd mi to powiedzieć, bicie, nie zdołały złamać jej oporu.
Nie chciała tego zrobić pod żadnym pozorem i przez pewien czas Stapleton nie wiedział, co
zrobić.
Sir Karol, który go polubił, sam wybawił go z tego kłopotu, przekazując przez niego
zapomogi, przeznaczone dla tej nieszczęśliwej pani Laury Lyons. Przedstawiając się jej
jako kawaler, Stapleton zapanował nad nią zupełnie i dał biednej kobiecie do zrozumienia,
że, gdyby uzyskała rozwód, ożeniłby się z nią. Gdy tylko dowiedział się, że sir Karol ma
wyjechać za radą doktora Mortimera, którego zdanie pozornie gorąco popierał —
postanowił od razu działać, bojąc się, że ofiara wymknie mu się na zawsze. Nakłonił panią
Lyons, żeby napisała list, błagający starego dżentelmena o chwilę rozmowy w przeddzień
wyjazdu do Londynu. Następnie obłudnie powstrzymał ją od pójścia na spotkanie i w ten
sposób stworzył okazję, na którą czekał.
Wracając wieczorem z Coombe Traccy, zdążył zabrać swojego psa, wysmarować go tą
piekielną mieszaniną i zaprowadzić pod furtkę, gdzie stary dżentelmen miał czekać.
Pies, poszczuty przez pana, przeskoczył przez furtkę i ścigał nieszczęśliwego baroneta,
który krzycząc, uciekał aleją cisową. To musiał być straszny widok w tej ciemnej alei —
olbrzymie, czarne zwierzę, z płonącym pyskiem i ślepiami w ogniu, pędzące za ofiarą.
Baronet upadł martwy na końcu szpaleru — przerażenie przyspieszyło śmiertelny atak
serca.
Pies biegł po trawniku, a baronet uciekał ścieżką, więc widoczne pozostały tylko ślady
człowieka. Zwierzę prawdopodobnie zbliżyło się do leżącego, żeby go obwąchać a
przekonawszy się, że nie żyje, zawróciło. To wtedy pies zostawił ślady, które dostrzegł
doktor Mortimer. Stapleton przywołał psa i szybko zaprowadził go do kryjówki na
trzęsawisku, a śmierć baroneta stała się niewyjaśnioną zagadką dla policji, przeraziła całą
okolicę i ostatecznie sprawa dotarła w nasze ręce. Tyle co do śmierci sir Karola Baskervilla.
Rozumiesz teraz całą przebiegłość tego szatańskiego podstępu — nie sposób było znaleźć
podstaw do oskarżenia prawdziwego mordercy. Jego jedyny wspólnik — pies — nie mógł go
nigdy zdradzić, a cały pomysł, tak potworny i niesłychany, zapewniał tym samym powodzenie
tego planu.
W obu kobietach, wplątanych w sprawę, pani Stapleton i pani Laurze Lyons, obudziło się
podejrzenie. Pani Stapleton wiedziała o jego zamiarach wobec baroneta i o istnieniu psa.
Pani Lyons zaś nic nie wiedziała, ale śmierć baroneta właśnie wtedy, gdy był z nią umówiony
na spotkanie wywarła na niej głębokie wrażenie. Obie kobiety były pod wpływem Stapletona
i nie musiał się ich obawiać. Pierwszą połowę zadania zrealizował zatem z powodzeniem,
pozostała jednak druga, trudniejsza.
Możliwe, że Stapleton nie wiedział o istnieniu spadkobiercy w Kanadzie. W każdym razie,
dowiedział się o tym bardzo prędko od swojego przyjaciela, doktora Mortimera, który
mówił mu też o wszystkich szczegółach przyjazdu Henryka Baskervilla. Najpierw Stapleton
myślał, że będzie można tego młodego przybysza z Kanady sprzątnąć ze świata w Londynie,
zanim zdąży dojechać do Devonshire.
Od czasu, gdy żona odmówiła mu pomocy w zastawieniu sideł na sir Karola, nie ufał jej i nie
zostawiał jej samej na dłużej, bojąc się, że straci na nią wpływ. Dlatego zabrał ją ze sobą
do Londynu. Odkryłem, że mieszkali w hotelu Mexbourough przy Craven Street, w jednym z
tych, w których był Cartwright, szukając dowodów. Tam Stapleton zamykał żonę w pokoju,
a sam, doklejając sobie brodę, jeździł za doktorem Mortimerem na Baker Street, a potem
na dworzec i do hotelu Northumberland.
Pani Stapleton trochę się domyślała co chce zrobić jej mąż, ale bała się go do tego stopnia
— obchodził się z nią przecież tak brutalnie — że nie miała odwagi napisać do człowieka,
któremu groziło niebezpieczeństwo. Gdyby list wpadł w ręce Stapletona, mógłby ją nawet
zabić. Więc, jak wiemy, wpadła na pomysł wycięcia wyrazów z gazety i zaadresowała list
zmienionym pismem. List doszedł do baroneta i był pierwszym ostrzeżeniem przed
grożącym mu niebezpieczeństwem.
Bardzo ważne było dla Stapletona zdobycie jakiejkolwiek części ubrania sir Henryka, tak,
aby wytresować psa i naprowadzić go na trop baroneta. Szybko i odważnie zrobił to, z
pewnością przekupując w hotelu służącego albo pokojówkę.
Przypadkiem jednak pierwszy but, który mu przyniesiono, był nowy i dlatego zupełnie
bezużyteczny. Oddał go zatem i otrzymał inny — ten szczegół był dla mnie bardzo ważny,
gdyż
udowodnił, że mamy do czynienia z psem z krwi i kości. Inaczej nie można było wytłumaczyć
tych starań o stary but i obojętności dla nowego.
Im jakiś szczegół jest bardziej błahy i śmieszny, tym bardziej zasługuje na dokładne
zbadanie, a to samo wydarzenie, które, na pozór, tylko komplikuje sprawę, uważnie
rozważone i umiejętnie wykorzystane, najprawdopodobniej posłuży do jej wyjaśnienia.
Następnego dnia rano nasi przyjaciele odwiedzili nas, ciągle śledzeni przez Stapletona w
dorożce. Ponieważ wiedział gdzie mieszkam i znał mnie z widzenia, przypuszczam, że
przestępcza kariera Stapletona nie ograniczała się tylko do tego jednego zamachu na
Baskervillów. W ciągu ostatnich trzech lat popełniono cztery duże kradzieże na zachodzie
Anglii, a nie wykryto sprawcy żadnej z nich. Ostatnia, w Folkestone Court, która wydarzyła
się w maju, zdumiewała zimną krwią, z jaką zamaskowany bandyta zastrzelił służącego,
który schwytał go na gorącym uczynku. Jestem prawie pewny, że Stapleton utrzymywał się
w taki sposób, i że od wielu lat należał do największych, nie cofających się przed niczym,
przestępców.
Mieliśmy przykład jego sprytu i pomysłowości tego ranka, kiedy się nam wymknął, a
podszywając się pode mnie pokazał, że jest nie tylko odważny, ale i bezczelny. Zrozumiał
wtedy, że zająłem się tą sprawą w Londynie i że tu nic już nie zrobi. Wrócił do Dartmoor i
czekał na przyjazd baroneta.
— Przepraszam, zaczekaj chwilę — powiedziałem. — Opowiedziałeś wydarzenia bardzo
dokładnie, ale jednego wcale nie wyjaśniłeś. Co się działo z psem, gdy jego pan był w
Londynie?
— Starałem się rozgryźć także to. Nie ulega wątpliwości, że Stapleton miał
współpracownika, chociaż jestem pewien, że nie mówił mu wszystkiego, aby się od niego nie
uzależnić. W Merripit House był stary służący, nazywał się Antoni. Miał kontakt ze
Stapletonami od kilku lat, od czasu, kiedy Stapleton był dyrektorem szkoły, tak. że służący
musiał wiedzieć, iż jego pan i pani są małżeństwem. Ten człowiek zniknął i uciekł z kraju.
Imię Antoni nie jest tak popularne w Anglii, jak Antonio w Hiszpanii lub w krajach
hiszpańskich Ameryki Południowej. Ten służący, podobnie jak pani Stapleton. mówił dobrze
po angielsku, ale z dziwnym akcentem. Sam widziałem, jak szedł
przez trzęsawisko ścieżką, którą wytyczył Stapleton, dlatego jest prawdopodobne, że
podczas nieobecności pana to on żywił psa, chociaż nie wiedział, do czego to zwierzę służyło.
Stapletonowie powrócili zatem do Devonshire, gdzie niebawem przyjechał sir Henryk z
tobą. A teraz kilka słów o tym, co ja wtedy robiłem. Przypominasz sobie prawdopodobnie, że
oglądając kartkę, na której naklejone były drukowane wyrazy wycięte z „Timesa”, dokładnie
obejrzałem znak wodny. Trzymałem przy tym kartkę bardzo blisko oczu i doleciał do mnie
słaby zapach białego jaśminu. Detektyw zajmujący się sprawami kryminalnymi, powinien
umieć rozróżnić siedemdziesiąt pięć gatunków perfum. Nieraz, wiem to z własnego
doświadczenia, wyjaśnienie sprawy zależy od szybkiego rozpoznania zapachu. Ten zapach
powiedział mi, że wchodzi tu w grę kobieta, i już wtedy zacząłem podejrzewać Stapletonów.
Przed wyjazdem do Devonshire byłem już więc pewien, że pies istnieje i wpadłem na trop
przestępcy. Moje zadanie polegało na śledzeniu Stapletona. Oczywiście miałbym związane
ręce, gdybym był z wami, bo on bardzo by się wówczas pilnował. Dlatego zmyliłem
wszystkich, nie wyłączając ciebie, i gdy byliście przekonani, że jestem w Londynie, ja
przyjechałem do Dartmoor. Warunki, w jakich mieszkałem, nie były tak okropne, jak sobie
wyobrażałeś, zresztą takie drobiazgi nie powinny być nigdy przeszkodą w prowadzeniu
śledztwa. Mieszkałem przeważnie w Coombe Tracey, a z chaty na moczarach korzystałem
tylko wtedy, gdy moja obecność w pobliżu miejsca akcji była potrzebna. Wziąłem ze sobą
Cartwrighta, który w wiejskim przebraniu bardzo mi pomógł. Zaopatrywał mnie w żywność i
czystą bieliznę, a gdy ja śledziłem Stapletona, Cartwright miał ciebie na oku. tak, że
mogłem trzymać w ręku wszystkie nici. Powiedziałem ci już, że twoje raporty dochodziły do
mnie szybko, bo z Baker Street natychmiast wysyłano je do Coombe Tracey. Były dla mnie
bardzo ważne, a zwłaszcza ten, który przypadkowo zawierał prawdziwe szczegóły biografii
Stapletona. Pozwoliło mi to ustalić tożsamość ich obojga i dzięki temu wiedziałem, czego się
trzymać. Sprawa zbiegłego więźnia i jego kontaktów z Barrymorami wszystko bardzo
skomplikowała. Ale wyjaśniłeś ją i to bardzo skutecznie, chociaż i ja doszedłem do tego
samego wniosku. Gdy odnalazłeś mnie na moczarach, wiedziałem już o wszystkim, ale nie
miałem dowodów, wystarczających do oddania Stapletona pod sąd. Nawet jego zasadzka na
sir Henryka tej samej nocy, zakończona śmiercią nieszczęsnego więźnia, nie dałaby nam
jednoznacznego dowodu. Nie pozostało nic innego, tylko schwytać go na gorącym uczynku, a
żeby to zrobić, trzeba było użyć jako przynęty pozornie bezbronnego sir Henryka. Tak
zrobiliśmy i kosztem zdrowia naszego klienta wszystko ostatecznie wykryliśmy i
doprowadziliśmy do klęski Stapletona. Przyznam, że mam wyrzuty, iż naraziłem na to
baroneta, ale nie mogliśmy przecież przewidzieć, że zwierzę ukaże się w tak przerażającej
postaci, ani mgły, która je z daleka zasłaniała. Osiągnęliśmy cel kosztem zdrowia sir
Henryka, lecz zarówno lekarz specjalista, jak i doktor Mortimer zapewnili mnie, że szybko
wróci do zdrowia. Długa podróż wyleczy nie tylko nerwy, ale i serce naszego przyjaciela.
Jego miłość do pani Stapleton była głęboka i szczera, a najsmutniejsze jest dla niego to, że
zawiódł się na ukochanej kobiecie. Pozostaje mi tylko odkryć jej rolę w tym wszystkim. Nie
ulega wątpliwości, że Stapleton miał na nią wpływ, dzięki miłości albo strachowi, a może
dzięki obu tym uczuciom. Zgodziła się udawać jego siostrę, ale nie udało mu się zrobić z niej
bezpośredniego narzędzia zbrodni. Ostrzegała sir Henryka i to niejednokrotnie, ale tak,
zęby nie narażać męża.
Stapleton widocznie był bardzo zazdrosny. Gdy zauważył, że baronet interesuje się jego
żoną. choć to było w jego planach, nie mógł powstrzymać się od namiętnego wybuchu, który
odsłonił jego gwałtowny charakter, tak dobrze ukryty pod pozornym chłodem i
powściągliwością. Zachęcając oboje do bliższej znajomości, spowodował, że sir Henryk
często odwiedzał Merripit House, co, prędzej czy później, mogło stworzyć warunki
sprzyjające zbrodni. Jednak w krytycznym dniu pani Stapleton nagle zajęła wrogie
stanowisko. Słyszała coś o śmierci więźnia i wiedziała, że tego dnia. kiedy sir Henryk miał
przyjść na obiad, pies był w pawilonie w ogrodzie. Oskarżyła męża, że zamierza popełnić
zbrodnię i nastąpiła straszna scena, podczas której Stapleton dał jej pierwszy raz do
zrozumienia, że ma rywalkę. W jednej chwili jej wierność zamieniła się w straszną
nienawiść i Stapleton zrozumiał, że żona go zdradzi. Żeby nie mogła ostrzec sir Henryka,
związał ją i zamknął. Pewnie spodziewał się, że gdy cała okolica będzie przypisywała śmierć
baroneta klątwie, ciążącej na rodzinie — jak z pewnością by się stało — zdoła przekonać
żonę do pogodzenia się z faktami i milczenia. Wydaje mi się. że co do tego. to się pomylił i
że nawet bez naszego udziału Jego los byt przesądzony. Kobieta z hiszpańska krwią w
żyłach łatwo nie przebacza podobnej zniewagi. Więcej szczegółów tej ciekawej sprawy nie
mógłbym ci opowiedzieć, mój drogi, bez sięgnięcia do moich notatek. Myślę jednak, ze
niczego ważnego nie pominąłem.
— Chyba jednak Stapleton nie spodziewał się, że sir Henryk umrze, tak stryj, ze strachu
na widok tego piekielnego psa?
— Zwierzę było dzikie i zgłodniałe. Jeśli sam widok psa nie przestraszyłby śmiertelnie
ofiary, to w każdym razie z pewnością uniemożliwiłby jakikolwiek opór.
— Niewątpliwie. Pozostaje jednak jeszcze jedno pytanie. Gdyby Stapleton został
spadkobiercą tego majątku, w jaki sposób wytłumaczyłby takt. że mieszkał tak długo pod
zmienionym nazwiskiem w najbliższym sąsiedztwie posiadłości Baskervillów? W jaki sposób,
nie budząc podejrzeń, mógłby ogłosić swoje prawa do tego majątku?
— Byłoby to rzeczywiście bardzo trudne. Żądasz ode mnie za wiele, jeśli chcesz, żebym
odpowiedział na to pytanie. Zajmuję się przeszłością i teraźniejszością, ale powiedzieć, co
człowiek może zrobić w przyszłości, to naprawdę ciężkie zadanie. Pani Stapleton słyszała
wiele razy, jak mąż rozważał tę kwestię. Miał trzy możliwości. Albo upomniałby się o spadek
z Ameryki
Południowej, tam stwierdziłby swoją tożsamość przed władzami brytyjskimi i otrzymałby
majątek, wcale nie przyjeżdżając do Anglii, albo w przebraniu zamieszkałby na jakiś czas w
Londynie, albo wreszcie znalazłby wspólnika, zaopatrzyłby go w dokumenty,
przedstawiające go jako spadkobiercę, a później zapłaciłby mu częścią swojego majątku.
Sądząc z tego, co wiemy o Stapletonie, nie możemy mieć wątpliwości, że dałby sobie radę.
A teraz, mój drogi, mieliśmy kilka tygodni ciężkiej pracy i sądzę, że mamy prawo trochę się
rozerwać. Mam bilety na „Hugonotów”. Słyszałeś Reszków?... Czy mogę cię zatem prosić,
żebyś byt gotowy za pół godziny? Po drodze wstąpimy na obiad do Marcinieao.