Zmącony spokój pani
labiryntu
Joe Alex
Nikt tam nie umarł i nikt się nie zrodził.
ś
aden śmiertelny dotknąć się nie waży
Twardą motyką świętej ziemi Keros
Ani dla roślin soczystych uprawy,
Ani dla kruszców mądrych wydobycia.
Kto ciekawością lub chciwością zdjęty
Pośród skal białych ryje jak dzik ciężki
I mąci spokój Pani Labiryntu,
upadnie w otchłań, a z nim jego imię.
Ptolemejski papirus grobowy odczytany przez Karolinę Beacon wiosną 1964 roku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„To zdumiewająca historia, Joe "
Cichy, równomierny stuk małej, płaskiej maszyny Olivetti ustał nagle i Alex dopiero po
chwili zrozumiał, że maszyna przestała pisać. Spojrzał na nią, odrywając z trudem wzrok od
wiszącej pośrodku ściany wyblakłej fotografii swego ojca. Dopiero teraz zauważył, że
zmęczone palce ześliznęły się z klawiatury i poruszają leniwie po powierzchni stołu, jak gdyby
nadal zajęte wystukiwaniem liter, których znaczenia i sensu nie był już w stanie pojąć. Był
zmęczony, tak zmęczony, że nie zdawał już sobie nawet z tego sprawy. Uniósł dłonie i przez
następną chwilę spoglądał na nie bezmyślnie. Opuścił je z wolna, wyprostował się w krześle,
przymknął powieki, a potem gwałtownie otworzył oczy, starając się zwalczyć nadchodzącą
senność. Spojrzał na zapisaną prawie do końca kartkę maszynopisu. Przebiegł ją wzrokiem,
potem spokojnie wykręcił z wałka, uważnie zmiął w kulę i cisnął w stronę kosza stojącego o
dwa kroki od stołu. Jak zwykle trafił i jak zwykle sprawiło mu to bardzo drobną, przelotną
przyjemność. Wstał i przeciągnął się.
Tej nocy napisał pełnych czterdzieści stron maszynopisu. I choć było to o dziesięć stron
mniej, niż sobie zaplanował, w tej chwili wiedział już, że więcej nie napisze, bo zmęczona
wyobraźnia przestała podawać obrazy w odpowiednim tempie i ostrość widzenia znikła. Wziął
do ręki kilka ostatnich kartek, przeczytał je szybko i westchnął. Nie nadawały się do niczego.
Praca nad nową powieścią potrwa o tydzień dłużej.
Wstał i jak stary wódz, lustrujący pobojowisko, przesunął wzrokiem po gładkiej
powierzchni stołu, po książkach, maszynie i ołówkach stojących w szklance. Jeszcze raz
przymknął oczy i z cichą nienawiścią odwrócił się plecami do stosu nie zapisanych jeszcze,
przełożonych kalką kartek, które zapraszały do dalszej pracy. Powoli podszedł do okna i
odsunął storą. Nad ulicą i ponad dachami miasta był już słoneczny wiosenny poranek. Alex
otworzył okno i spod przymrużonych powiek obserwował przez chwilą smugi tytoniowego
dymu, ulatujące w górą i rozpływające się w jasnym rozedrganym powietrzu.
- O Boże - powiedział cicho - o mój wielki, jedyny Boże. Kiedy to się skończy?
Pytanie było absolutnie retoryczne, bo Joe wiedział lepiej niż ktokolwiek, że po tej
książce nastąpi nowa, a po niej inne. Ale nie dotyczyło ono wyłącznie książki. Karolina była
ciągle nieuchwytna i nie wiedział, kiedy ją zobaczy. W ich życiu okresy takie nie następowały
często, ale gdy Karolina naprawdę chciała odciąć się od ludzi, stawała się nieosiągalna.
Na maszcie anteny telewizora, wyrastającym z dachu naprzeciwko, usiadł mały szary
wróbel. Siedział przez chwilą, kręcąc główką i poruszając ogonem, rozćwierkany,
niefrasobliwy, wyzłocony promieniami słońca, a potem odleciał za swoimi sprawami, nurkując
w ciemny tunel ulicy.
Joe odruchowo odprowadził ptaka oczyma. W ciągu całej ubiegłej nocy starał się nie
myśleć o Karolinie, ale teraz był zanadto zmęczony i poddał się. Choć nie chciał się do tego
przyznać nawet sam przed sobą, tęsknił za nią bardzo.
Od dwóch tygodni Karolina tkwiła zamknięta w swoim małym mieszkaniu na
przeciwległym krańcu miasta. Na pytanie telefoniczne - jej gospodyni, pani Downby,
odpowiadała niezmiennie, że panna Beacon jest zajęta i niestety nie może podejść do aparatu.
Chociaż Joe był na swój sposób przekonany, że Karolina go kocha, wiedział
równocześnie, że największą i najprawdziwszą namiętnością życia tej niezwykłej dziewczyny
były małe gliniane tabliczki, pokryte wczesnym pismem linearnym Kreteńczyków.
Karolina była archeologiem młodym, zdolnym, z rzędu tych, o których sędziwi
profesorowie powiadają, że rokują wielkie nadzieje. Ale jakie były jej własne nadzieje w
związku z legionem tajemnic otaczających morskie mocarstwo Kreteńczyków, które sięgało
niegdyś aż do Azji Mniejszej poprzez wszystkie prawie wyspy Morza Egejskiego? Czy
naprawdę chciała odcyfrować to nie odczytane dotąd pismo i wtargnąć na przedpole historii
owego ludu, który stworzył tak potężną cywilizację, pozostawił po sobie pałace, wazy
malowidła i tysiące najrozmaitszych przedmiotów a równocześnie pozostał tak kompletnie nie
znany, że można było tylko snuć przypuszczenia o jego pochodzeniu, przebiegu dziejów i
upadku?
W ciągu ostatnich dwu tygodni usłyszał jej głos tylko raz. Zadzwoniła późnym
wieczorem przed paroma dniami.
- Dobry wieczór, Joe! On jest trochę uszkodzony i mam z nim masę kłopotów, ale chyba
wszystko dobrze się skończy. Jest zupełnie zdumiewający, jeżeli się nie mylę. A chyba się nie
mylę.
- Kto jest zdumiewający?
- Mój papirus. Zadzwonię, kiedy będę gotowa, i dowiesz się o wszystkim. Chwilami
mam wrażenie, że to sprawa nie dla mnie, ale dla ciebie. Cała masa rzeczy jest zupełnie
niezrozumiała.
- Czy możesz mówić jaśniej?
- Jeszcze nie. To zdumiewająca historia, Joe! Za kilka dni opowiem ci wszystko.
Dobranoc, mój najmilszy autorze. Wczoraj wieczorem byłam tak podniecona, że dla
uspokojenia spróbowałam przeczytać którąś z twoich książek. Nie umiem ci powiedzieć którą,
bo zaraz zasnęłam. Mam nadzieję, że inni twoi czytelnicy czytają jednym tchem aż do rana.
Dobranoc!
Roześmiała się i odłożyła słuchawkę, zanim Joe zdążył odpowiedzieć. Od tej chwili
minął już prawie tydzień. Alex tęsknił i chcąc zająć czas, który upływał mu zbyt wolno, napisał
w ciągu tego tygodnia pół powieści kryminalnej. Wydawca nalegał zresztą na pośpiech, bo
nadchodziło lato, pora urlopów i wakacji, okres, gdy żony mężom, mężowie żonom, rodzice
dzieciom i dzieci rodzicom kupują powieści kryminalne do pociągu. Pisał więc, nie wychodząc
prawie z domu.
Pukanie było tak ciche, że Joe, wsparty na parapecie okna, przez które wpływały
odgłosy rozbudzonej już na dobre ulicy, nie usłyszał. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Na
progu stał Higgins, zupełnie nieruchomy, pogodny, wygolony i poważny jak kapłan. Nawet w
pochyleniu głowy, którym powitał swego chlebodawcę, było coś, co przypominało
pozdrowienie mnicha.
- Dzień dobry panu. Mamy dzisiaj bardzo ładną pogodę, jak pan sam był na pewno
łaskaw zauważyć.
Joe odwrócił się gwałtownie. Dopiero w tej chwili zrozumiał, że nieomal zasnął z
otwartymi oczyma.
- Dzień dobry, Higgins. Tak, pogodę mamy naprawdę śliczną.
- Jest w tej chwili punktualnie siódma, proszę pana. Śniadanie czeka w jadalni. Jajka,
szynka, kawa, grzanki, tak jak pan sobie życzył.
- Och, to cudownie - mruknął Joe bez entuzjazmu. Zupełnie nie czuł głodu, tylko
zmęczenie. Stał teraz zwrócony plecami do okna, czując na szyi ciepłe, senne dotknięcie
słońca. - Lato nadchodzi. Trzeba będzie wyjechać z Londynu, prawda?
- Zapewne, proszę pana. Grzanki są gorące i chociaż nakryłem je, ale...
- Jak tylko załatwię pewne... hm.... sprawy, damy sobie nawzajem parę tygodni urlopu.
Przyda się nam obu.
- Dziękuję panu bardzo. - Higgins nigdy nie odpowiadał uśmiechem na uśmiech i Joe
miewał chwilami niejasne wrażenie, że powaga ta nie wynika wcale z przesadnego szacunku,
ale z niechęci do poufalenia się z chlebodawcą, od którego odgradzał się w ten sposób barierą
nieprzeniknionej bezosobowości. - Właśnie dokonałem wpłaty na wycieczkę zagraniczną,
proszę pana, zastrzegając się, że termin podam w stosownej chwili. Ale powracając do tych
grzanek, jeśli wolno o nich znowu przypomnieć.
- Zagraniczną? Do jakiego kraju?
- Do Grecji, proszę pana. Jest to bardzo piękna i niedroga wycieczka, proszę pana, a
organizuje ją biuro Cooka.
- A dlaczego właśnie do Grecji ?
Higgins chrząknął.
- Panna Beacon, kiedy była tu ostatnio z wizytą, musiała czekać prawie godzinę, bo był
pan poza miastem i samochód się popsuł. Pamięta pan, prawda?
- Tak. Byłem niepocieszony.
- Właśnie, proszę pana. I panna Beacon była tak uprzejma, że opowiedziała mi trochę o
swojej pracy. Mówiła o Grecji, proszę pana, i mówiła tak pięknie, że postanowiłem się tam
wybrać i sam to zobaczyć, jeżeli okoliczności będą sprzyjały, to znaczy, jeżeli czas mi na to
pozwoli, proszę pana.
- Hm... - Joe uśmiechnął się. - Widzę, że jestem otoczony miłośnikami klasyki. Nie
ufałbym zbytnio pannie Beacon w tych sprawach, bo jest ona naukowcem, a jak wiadomo,
prawdziwi naukowcy uważają swoją specjalność za jedyną rzecz godną uwagi. Ale Grecja to
naprawdę bardzo piękny kraj i jeśli pogoda dopisze, a o tej porze roku dopisuje tam zawsze,
myślę, że po paru tygodniach spotkamy się w pełni nowych sił, koniecznych do zwalczenia
wspaniałej angielskiej jesieni, która niech będzie przeklęta.
- Tak, proszę pana. Gazety leżą obok talerza w jadalni. A jeśli chodzi o grzanki, to...
- Dziękuję bardzo. Zaraz tam przyjdę.
Alex podszedł do stołu, zgarnął zapisane kartki maszynopisu i zaczął je układać szybko
według numeracji stron. To także był nawyk: pozostawianie po sobie idealnego porządku, by
móc później usiąść i pisać dalej bez konieczności ponownego rozkładania i porządkowania
roboty.
- I jeszcze jedno, proszę pana...
Joe obejrzał się. Higgins stał nadal w drzwiach.
- Tak? Słucham? Grzanki nie muszą być aż tak gorące. Zaraz tam przyjdę.
- Chciałem tylko dodać, że przed półgodziną dzwoniła panna Beacon i... - Joe
wyprostował się gwałtownie.
- Jak to? A ja się dopiero w tej chwili o tym dowiaduję?!
- Bo panna Beacon zabroniła mi przeszkadzać panu w pracy. Powiedziała, żebym
zawiadomił pana o jej telefonie dopiero wtedy, kiedy skończy pan pracować i...
- Pracować, mój Boże! - Alex machnął ręką. - Co powiedziała jeszcze panna Beacon?
- Prosiła, żeby pan zadzwonił, kiedy znajdzie pan chwilę czasu i...
Nie dokończył, bo Joe bez słowa wyminął go i przeszedł korytarzem do hallu, gdzie na
wieku starej ciężkiej skrzyni stał aparat telefoniczny.
Palcem ciemnym od taśmy maszynowej, którą zmieniał po północy, szybko nakręcił
numer. Czekał jeszcze chwilę, wsłuchany w daleki szum sygnału, bębniąc niecierpliwie
palcami po chropawej powierzchni skrzyni.
- Słucham, tu Karolina Beacon...
Głos dziewczyny był świeży i dźwięczny. Alex pomyślał z zazdrością o godzinach
nocy, które spędziła w swoim wygodnym łóżku, gdy on mozolnie opisywał okoliczności
jednego z nonsensownych, niemal doskonałych, odkrytych przez siebie morderstw.
- To ja, nieduża, bardzo mądra panno. Higgins oświadczył, że pytałaś o mnie. Nie
mogłem w to uwierzyć i dlatego dzwonię.
- Tak. Telefonowałam. Skończyłam! Jestem już wolna jak ptaszek! Czy zjadłeś
ś
niadanie?
- Nie. Higgins był na tyle nieostrożny, że za wcześnie zawiadomił mnie o twoim
telefonie.
W słuchawce rozległ się śmiech świeży, pogodny, prawie dziecięcy.
- W takim razie, jeżeli Higgins pozwoli i jeżeli ty masz ochotę, może zjemy śniadanie
razem?
- Wspaniale! A twój papirus?
- Skończyłam go odcyfrowywać pół godziny temu. Potem wstałam od biurka,
podeszłam do telefonu i zadzwoniłam do ciebie.
- Pracowałaś w nocy?
- Nie wstawałam od biurka w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin! Ale jest
gotów. To naprawdę pasjonująca historia, Joe!
- Wyobrażam sobie - mruknął Alex, w którego umyśle sympatia dla archeologii
zajmowała zwykle ilość miejsca odwrotnie proporcjonalną do tęsknoty za panną Beacon. -
Więc kto kogo zaprasza na śniadanie, ty mnie czy ja ciebie?
- Ja ciebie. Czy możesz przyjechać za pół godziny? Jestem już wykąpana, przebrana i
podobna do kobiety. Poza tym umieram z głodu.
- Będę za pół minuty!
Złożywszy to niewykonalne zapewnienie rzucił słuchawkę na widełki i pobiegł niemal
w kierunku łazienki, pocierając nie ogolony podbródek.
- Jadę do panny Beacon! - zawołał przez uchylone drzwi. - Będę jadł śniadanie u niej!
I wydało mu się, że po tej odpowiedzi usłyszał westchnienie. Higgins był
niezrównanym mistrzem w przyrządzaniu jajek sadzonych i grzanek. A które to już śniadanie w
ciągu dwu lat ich znajomości wracało nie tknięte do kuchni!
ROZDZIAŁ DRUGI
„Nikt tam nie umarł i nikt się nie zrodził..."
Gdy zadzwonił, Karolina otworzyła mu natychmiast. Niedawno obcięła swój jasny
„koński ogon" i ubrana w obcisłe, czarne spodnie i białą płócienną bluzkę wyglądała teraz jak
smukły, opalony chłopiec.
- Dzień dobry, chłopczyku - Joe przejechał palcami po jej krótkiej czuprynce, później
wziął ją za ramiona, obrócił ku sobie i przyjrzał się jej uważnie. Nawet oczy Karoliny były
jasne i promienne, jak gdyby przed chwilą wstała z łóżka po całonocnym śnie.
- Wyglądasz, jakbyś nic nie robiła od lat! - Pocałował ją i roześmiał się. - O mój wielki,
jedyny Boże, co się stanie z nauką, jeżeli wszyscy uczeni będą tak wyglądali jak ty?!
- Nie rozumiem, co masz na myśli - powiedziała Karolina z powagą, ale po sekundzie
roześmiała się. - Joe, błagam, przestań na chwilę zajmować się głupstwami i wysłuchaj mnie!
Musisz, absolutnie musisz wysłuchać tej całej historii. Nie mogę myśleć o niczym innym... -
Wyrwała się z jego objęć i stanęła pośrodku przedpokoju, opierając dłonie na swoich
szczupłych, chłopięcych biodrach. - Możesz mi wierzyć albo nie, ale jeżeli to, co myślę o moim
papirusie, okaże się prawdą, to panna Karolina Beacon dopisze kilka niewielkich, ale mających
odrobinę znaczenia wierszy do historii naszej cywilizacji.
Alex pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Już kolega Shakespeare napisał, że należy dobrze o sobie mówić, bo inni nigdy tego za
nas nie zrobią z równym przekonaniem. Ale do dziś znałem cię jako osobę bardzo skromną i...
- Bo jestem skromna! - powiedziała Karolina dobitnie. - Jestem bardzo skromna i
bardzo głodna. Panna Beacon prosi na pokoje!
Pochyliła się lekko i z wdziękiem wykonała szeroki ruch ręką, muskając niemal palcami
podłogę jak dworak kłaniający się kapeluszem. Potem znikła w drzwiach kuchenki. Alex stał
przez chwilę nieruchomo, patrząc z uśmiechem na drzwi, które zamknęły się za nią. Wolnym
krokiem wszedł do jadalni, usiadł za zastawionym stołem i przymknął oczy. Było bardzo ciepło
i cicho. Gdzieś w pobliżu grało radio.
Drzwi skrzypnęły. Karolina trzymała w obu dłoniach tacę, na której stały dymiące
filiżanki. .
- Zrobiłam kawę bardzo, ale to bardzo mocną - powiedziała stawiając tacę na stole -
chociaż wiem, że wolisz rano herbatę. Ale chciałam, żebyś wysłuchał mnie uważnie, a nie
trzeba być koniecznie Joe Alexem, żeby zgadnąć, że mężczyzna, który pracował całą noc,
natychmiast zapada w drzemkę, jeżeli pozostawi się go przez minutę samego. Po usłyszenia
tego, co mam ci do powiedzenia, sam przyznasz, że to zupełnie zdumiewająca sprawa.
Joe skłonił głowę, stłumił ziewnięcie i znowu mimowolnie przymknął oczy. Potem
otworzył je z wysiłkiem i uśmiechnął się.
- Będzie to na pewno jeden z najbardziej interesujących poranków w moim życiu.
- Drwij sobie, drwij bezkarnie z młodej, bezbronnej uczonej brytyjskiej, która za chwilę
nakarmi cię jak matka dziecko. Zawartość mojego papirusu może okazać się sto razy ciekawsza
niż zawartość pięciu policyjnych kostnic wypełnionych po strychy twoimi drugorzędnymi
nieboszczykami, że już nie wspomnę o głupkowatych i niecierpliwych spadkobiercach, których
później w pocie czoła demaskujesz, chociaż sądząc z tego, co piszą w gazetach, nie wymaga to
aż tak wielkiego wysiłku, bo zwykle jednych ludzi zabijają inni ludzie dla bardzo prostych
przyczyn i wystarczy pomyśleć przez chwilę, żeby...
- Rozumiem - Joe pokiwał głową. - Chcesz powiedzieć, że jestem idiotą, a zawdzięczam
tę odrobinę popularności, jaką obdarza mnie brytyjska publiczność, tylko temu, że mordercy,
których nasz nieoceniony Parker wyłapuje przy mojej skromnej pomocy, są jeszcze głupsi niż
ja, czy tak?
- Nie tak! Chciałam tylko wyjaśnić, że dobry archeolog musi być dobrym detektywem.
Oczywiście, archeolog musi być nie tylko detektywem.
- Ale i kucharzem - Joe skinął głową z aprobatą. - Widzę kawę. A co jeszcze dostanę w
zamian za wysłuchiwanie tego dobrego, co panna Beacon ma do powiedzenia o pannie
Beacon?
- Wszystko, co zechcesz, i to za sekundę. Ale daj mi dokończyć.
- Dam - Alex wstał, podszedł do niej, uniósł ją w górę i kołysząc nią delikatnie w
powietrzu, jak gdyby była dużą, lekką lalką, pocałował ją ostrożnie i postawił na podłodze. -
Zdaje się, że to naprawdę coś ciekawego. Nigdy jeszcze nie widziałem cię w takim nastroju.
- Bo nigdy jeszcze... Ale zaczekaj. Najpierw śniadanie. Moja mama zawsze mówi, że
głodny mężczyzna to zwierzę, które obłaskawić może tylko pełny talerz.
- Prześlij ode mnie swojej mamie wyrazy najgłębszego szacunku.
A kiedy śniadanie zostało zjedzone i usiedli oboje w malutkim jasnym saloniku, który
był równocześnie sypialnią Karoliny i jej podręczną pracownią, dziewczyna uniosła płat białej
gazy zakrywający przedmiot, który leżał na jej małym biureczku. W pierwszej chwili Alex
pomyślał, że jest to podłużny, niewielkiego formatu obraz, ale kiedy Karolina pochyliła się ku
niemu i podsunęła mu ów przedmiot pod oczy, dostrzegł brunatną, sczerniałą kartę oprawioną z
obu stron w szkło, spojone jak ramką taśmą elastyczną pokrytą lakierem.
- Przyjrzyj się temu dokładnie, Joe. Tylko, błagam, ostrożnie!
Alex bez słowa obejrzał kartę. Była ona pokryta greckim, równym i pięknym,
wyblakłym pismem, miejscami zupełnie nieczytelnym. Niżej widać było rysunek. Przedstawiał
on kobietę w postawie stojącej, ubraną w długą zakrywającą stopy szatą. Ręce miała rozłożone
szeroko, a w zaciśniętych dłoniach trzymała coś, co przypominało węże. Głowę kobiety
zdobiła potrójna, wyraźnie wyrysowana tiara, na której siedział ptak o złożonych skrzydłach.
Rysunek zachowany był o wiele lepiej niż tekst, najprawdopodobniej dlatego, że
podczas tysiącleci pobytu w ziemi znajdował się pośrodku zwoju, daleko od jego powierzchni.
Joe pochylił się i odczytał podpis u stóp kobiety: Atana Potnia Wiatry Gołębie Labirynt.
Uniósł głowę.
- Moja znajomość języka greckiego nie jest absolutna, ale zdaje się, że to nie jest
klasyczna greka?
Karolina spojrzała na niego oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia.
- Joe, a skąd, na miłość boską, ty możesz o tym wiedzieć?
- Nie wiem. Domyślam się tylko, że Atana to wczesna forma imienia Atena. Błąd to
chyba nie jest. Człowiek posiadający tak piękny charakter pisma musiał przecież znać pisownię
tak popularnego imienia?
- Tak. Doskonale! Jakie inne wnioski?
- Nie żądaj zbyt wiele od skromnego autora sensacyjnych powieści. Słowa P o t n i a, jak
mi się wydaje, używał Homer mówiąc o boginiach. Można ją tłumaczyć jako pani, prawda? -
Znowu przyjrzał się papirusowi. - W takim razie podpis pod rysunkiem brzmiałby: Atana, pani
Wiatrów, Gołębi i Labiryntu.
Uniósł głowę. Szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy.
- To dlatego tyle czasu przesiedziałaś nad tym papirusem. - powiedział z cichą
satysfakcją. - Oczywiście! Pani Labiryntu, główne bóstwo Kreteńczyków!
Karolina wzięła do rąk papirus. Przez chwilę przyglądała się Alexowi, nie zdradzając
swych uczuć najmniejszym nawet drgnieniem rysów, potem roześmiała się nagle.
- Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłeś?
- O czym?
- O tym, że interesujesz się tymi sprawami!
- Nie interesuję się tymi sprawami, jeżeli masz na myśli cywilizację egejską. Nic mnie
nie obchodzą Kreteńczycy i byłbym najszczęśliwszy, gdybyś w końcu została moją żoną i
zajęła się na przykład gospodarstwem. Ale jeżeli nie masz zamiaru tego zrobić, przeczytaj mi
ten papirus, a potem będę cię musiał prosić o jeszcze jedną filiżankę kawy.
- Dostaniesz nawet plantację kawy, Joe, ale najpierw posłuchaj tego, co mam ci do
powiedzenia. - Zawahała się i po sekundzie namysłu dodała: - Przypuszczałam, że możesz mi
się przydać. To jest, praktycznie biorąc, niemożliwe - dotknęła dłonią papirusu - a jednak nie
może być najmniejszej wątpliwości co do autentyczności tego dokumentu. Nie jesteś
specjalistą w tej dziedzinie, ale kiedy powiem ci, o co chodzi, będziesz chyba zdziwiony tak jak
ja. Ten papirus ma mniej więcej dwa tysiące trzysta lat i znaleziono go zeszłego Toku w
Egipcie, pośród ruin nadmorskiej osady greckiej na pograniczu delty Nilu i pustyni. Miejsce
było suche, ale nie tak suche, jak by mogło być. Uważam za absolutny cud, że papirus ocalał,
nawet częściowo. Przywieziono go do Anglii wraz z dużą partią innych, a później, zupełnie
przypadkowo, jeden z młodych paleografów, mój znajomy z okresu studiów, zaczął od niego
przygotowywanie zbioru do odczytania. Jak widzisz, napis jest w paru miejscach tak zatarty, że
musiałam się posłużyć prześwietlaniem promieniami, żeby odgadnąć ślad kalamosu, to znaczy
trzciny, którą został wypisany. Ale o szczegółach opowiem później. Najpierw chcę ci odczytać
tekst. Tu jest mój przekład angielski, może niedoskonały, ale chyba wierny. Posłuchaj:
Nikt tam nie umarł i nikt się nie zrodził.
ś
aden śmiertelny dotknąć się nie waży
Twardą motyką świętej ziemi Keros
Ani dla roślin soczystych uprawy,
Ani dla kruszców mądrych wydobycia.
Kto ciekawością lub chciwością zdjęty
Pośród skał białych ryje jak dzik ciężki
I mąci spokój Pani Labiryntu,
Upadnie w otchłań, a z nim jego imię.
Urwała na chwilę. Joe bez słowa skinął głową, zachęcając ją do dalszego czytania.
- W tym miejscu - powiedziała Karolina - kończy się tekst poetycki. Niżej dopisano tą
samą ręką:
Te stare słowa o Matce przepisałem z gliny ja, Perimos żeglarz, który żywot mój
przepędziłem na morzu, a widziałem Keros raz, płynąc do Byzantion z pszenicą i dzbanami.
Ujrzałem wyspę, ale nie zwróciłem ku niej mego okrętu. Opłynąłem ją wokół, pozdrawiając
góry, gdy noc nadeszła. Stałem za sterem, a ludzie moi posnęli. Gwiazda żeglarzy była przede
mną, za mną i znów przede mną, gdy składałem ofiarę Bogini, lejąc wino morzu i pszenicę
sypiąc na fale. Nie obudziłem żadnego z mych ludzi i żaden nie widział, co czynię, póki okręt,
jako przody, dziobu swego nie skierował ku gwieździe. A nie budziłem żadnego z nich, by który,
jeśli znowu zobaczy Keros, nie chciał tam przybić, mącąc spokój Pani Labiryntu. Ostatni
był tam mój pradziad, a przed nim ojciec jego i jego ojciec, a przed nimi inni z mego rodu.
Pradziad mój umarł i nie miał syna. Od dnia tego nie ma już ona kapłana. Matka moja, córa
jego córy, wiedziała i od niej są słowa owe o Bogini. Nie mam braci ani synów, abym im
powiedział. Czas mój przemija. Com tu napisał, napisałem, aby Pani wiedziała, gdy zejdę do
otchłani, że złożyłem ofiarę. Zwój ten, zamknięty pieczęcią moją, złożony będzie do grobu
mego, a nakażę go w mej dłoni prawej umieścić, bym go oddał Pani, gdy ją zobaczę zstąpiwszy.
I nie będzie więcej człowieka żywego, który by wiedział, że ona tam jest w labiryncie. A gdy
będą płynęli, ominą, jako omijają, miejsce ono bez przystani, gdzie nic się nie rodzi. A choćby i
którego rzuciło na skały nieprzystępne i żywy na brzeg wyszedł, nie znajdzie jej, a gdyby
próbował, upadnie w otchłań, a z nim jego imię. Usnęła Potnia, jako ludzie usypiają, i zbudzi
się ku swe/ chwałę, gdy czas nadejdzie.
Karolina umilkła i z największą ostrożnością położyła papirus na stole.
- Niżej masz ten rysunek i podpis, który już odczytałeś - dodała cicho. Uniosła się z
krzesła, podeszła do okna i przez chwilę stała z przymkniętymi oczyma, opierając czoło o
szybę, potem odwróciła się nagle:
- Jeżeli chcesz wiedzieć, jakie to ma znaczenie, pomyśl o jednym: Kreteńczycy
zbudowała morskie mocarstwo przed pięcioma tysiącami lat. Mocarstwo to trwało bardzo
długo i runęło ostatecznie trzy tysiące pięćset lat temu. Runęło wszystko: miasta, organizacja
państwa, bogowie, zaginął język, zostały tylko nikłe ślady w legendach Greków, którzy mo-
carstwo to zniszczyli. I oto w chwili kiedy grecki świat ma się ku końcowi, w jednej z osad,
leżącej daleko od lądu greckiego, potomek kolonistów umierając pisze, że pradziadek jego był
kapłanem Pani Labiryntu, której kult zniknął co najmniej na tysiąc lat przed jego urodzeniem.
Nasz papirus opisuje dokładnie Atanę, Potnie, Panią Gołębi, Wiatrów i Labiryntu, główne
bóstwo kreteńskie. Mało tego, wyjaśnia on, że przybytek tej bogini znajduje się w
niedostępnym miejscu, wcale nie na Krecie, ale na małej nie zamieszkanej wysepce, tak ukryty,
ż
e nie uda się go odnaleźć. Oznacza to, że przybytek ten, uchowawszy się w ciągu tysiąclecia
przed Grekami, którzy spenetrowali wszystkie wyspy i wysepki tego rejonu Morza
Ś
ródziemnego, może istnieć nadal! Alex z niedowierzaniem pokiwał głową.
- To nie wszystko! - Karolina szybko położyła mu otwartą dłoń na jego ustach. - Jeszcze
w tysiąc lat po upadku państwa kreteńskiego Grek Tukidydes napisał: Pierwszy bowiem, jak
słyszymy, flotę miał Minos. Panował nad przeważającą częścią morza zwanego dziś
Helleńskim, sprawował też władzę nad Cykladami... To „jak słyszymy" oznacza, że w
podaniach Greków zachowały się ślady walki z Kretą, a imię Minosa przetrwało tak długo
prawdopodobnie dlatego, że dotyczy władcy, który rzeczywiście panował. Był on wrogiem
plemion greckich, które przybyły z głębi kontynentu i osiadłszy nad brzegami morza wpadły
pod jego jarzmo. Z jarzma tego starały się uwolnić tak skutecznie, że zniszczyły całe ogromne
państwo swego prześladowcy, i droga przez morze, która doprowadziła je do skolonizowania
wysp i wybrzeży Azji Mniejszej, stanęła przed nimi otworem. Ale odchodzę od tematu. Legend
o walce z Kretą jest kilka i wszystkie mają duże znaczenie historyczne. Pierwsza - o labiryncie
wybudowanym przez Dedala dla króla Minosa, pragnącego ukryć tam syna swej żony,
Minotaura, pół człowieka, pół byka. Wiemy z wykopalisk, że byk czczony był na Krecie. Być
może składano mu krwawe ofiary z jeńców albo zakładników greckich i stąd podanie, że
pożerał ludzi. Następna legenda o Greku Tezeuszu i kreteńskiej królewnie Ariadnie dotyczy już
prawdopodobnie szturmu Greków na Kretę. Tezeusz przybywa na wyspę, rozkochuje w sobie
Ariadnę, wkracza w głąb Labiryntu, zabija Minotaura i bierze księżniczkę za żonę. Naj-
prawdopodobniej Tezeusz był wodzem wyprawy greckiej, która zniszczyła stolicę Minosa i
obaliła posąg znienawidzonego byka. Ariadna mogła rzeczywiście być królewną kreteńską,
którą zdobywca pojął za żoną, aby mocniej związać się z podbitym narodem, stojącym pod
względem kulturalnym o wiele wyżej niż najeźdźcy. Od tej chwili język grecki zaczyna
panować na wyspie. Wiemy z genialnych badań Ventrisa, że kreteńskie pismo linearne „B”
trzeba odczytywać po grecku, choć jest ono tak podobne do wcześniejszego pisma linearnego
„A”, którego nadal nie umiemy odczytać, a które służyło Kreteńczykom posługującym się
zupełnie inną mową. Ale Grecy nie zdołali jeszcze przejąć wszystkich skarbów kultury
kreteńskiej, a może nowa inwazja późniejszych plemion greckich, bardziej prymitywnych,
zniszczyła także i to nowe państwo greko-kreteńskie? W każdym razie pismo to ginie i w
dwieście lat po zdobyciu Krety Grecy są analfabetami, którzy dopiero po długim czasie
przejmą inny alfabet - fenicki - aby stworzyć to, co dziś nazywamy alfabetem greckim... Z
wykopalisk na obszarze cywilizacji kreteńskiej wiemy, że czczono tam jako główne bóstwo
Panią Labiryntu, która była równocześnie Panią Wiatrów i Panią Gołębi, znaną także pod
imieniem Atana. Późniejsza Atena jest chyba bóstwem przedgreckim i została odziedziczona
przez Greków. Lecz Grecy nigdy nie czcili Pani Labiryntu, chociaż znali boginię podziemnego
ś
wiata Persefonę, a Hades jest miejscem, do którego niemal tak trudno się dostać, jak do
Labiryntu.
- Ale nasz żeglarz Perimos... - mruknął Joe.
- Właśnie! Nasz żeglarz Perimos używa dla swej bogini imion, których po prostu nie
mógł już znać, bo od tysiąca lat były zapomniane, a nawet gdyby przypadkiem znał jedno z
nich, to skompletowanie tylu imion dla Pani Labiryntu wymagałoby z jego strony
nowoczesnych badań archeologicznych i prowadzenia wykopalisk, których dokonaliśmy
dopiero w dwudziestym wieku! W chwili kiedy pisał na tym papirusie, miasta kreteńskie leżały
już od tysiąca lat w gruzach!
- Chcesz powiedzieć, że jeżeli znał nazwy, których nie mógłby poznać, jest to
najlepszym dowodem, że opowieść o owej wysepce Keros jest prawdziwa i rzeczywiście w
ciągu tysiąclecia musiała być przekazywana w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie?
- Tak, uważam to za potężny i niezbity dowód naukowy - powiedziała Karolina
stanowczo - ponieważ człowiek ten nie miał absolutnie żadnej możliwości poznania imion
owej bogini w inny sposób. Widzisz ten rysunek kobiety trzymającej w wyciągniętych rękach
dwa węże? Na całym obszarze cywilizacji kreteńskiej czczona była bogini przedstawiana z
nimi w podobnej postawie. Perimos mógł gdzieś natrafić na taki posążek, ale nie mógłby
wiedzieć, kogo on przedstawia, gdyby nie posiadał odziedziczonych informacji.
Alex uniósł brwi.
- Chwileczkę. Kogokolwiek przedstawiałby ów sławny posążek, labirynt znajdował się
przecież na Krecie, a nie na jakiejś małej wysepce, prawda?
- Joe, a cóż my wiemy o Krecie i Kreteńczykach? Odkopaliśmy ich miasta, znamy ich
malowidła, ceramikę, wiemy, jak się ubierali, jak budowali, możemy wnioskować nawet, co
jedli i jakie były ich rozrywki. Ale nie wiemy zupełnie nic o historii Krety, gdyż nie umiemy
odczytać pisma linearnego „A", którym pisał ów naród. Jak dotąd jest ono dla nas zupełnie
nieprzeniknione.
- Ale przecież gdyby nawet okazało się, że ten Perimos pisał prawdę i gdybyście
odnaleźli Keros, a w nim ukryty przybytek Pani Labiryntu, może on okazać się po prostu
jednym z prowincjonalnych ośrodków kultowych, który przetrwał ze względu na odległość od
skupisk ludzkich zdobytych i opanowanych przez Greków. Wysepka, do której nie można było
przybić i która nawet z dala wyglądała bezludnie i bezwodnie, gdyż możemy sądzić z tego, co
pisze ten człowiek, że nie było na niej roślinności, nie mogła nikogo przyciągać. Takich
ś
wiątyń mogło powstać wiele. Oczywiście papirus jest interesujący. Ale nie widzę jeszcze
przyczyny, dla której powinien być traktowany jako dokument wyjątkowej wagi.
- A ja widzę - odpowiedziała spokojnie Karolina. - Jeżeli Keros nie zostało już dawno
splądrowane i jeżeli w ogóle istniała tam świątynia Pani Labiryntu, a ród kapłanów potrafił
przez tysiąc lat odwiedzać to miejsce w tajemnicy dla składania ofiar, możemy tam dokonać
zupełnie rewelacyjnych odkryć. Wolno przypuszczać, że ród ów, składając ofiary w ciągu
całego tysiąclecia, pozostawił pisane ślady swego pobytu. Zwyczaj podpisywania darów
składanych bogom był powszechny w Grecji. Zresztą Perimos, który sam nigdy mię był na
Keros, potrafił narysować Panią Labiryntu tak, jak ją przedstawiali Kreteńczycy. Istnieje
możliwość, że w rodzie tym przekazywano sobie umiejętność pisma i znaczenie symboli
bogini. W sytuacji, w której ludzie mówiący od dawna po grecku odwiedzają przybytek bogini
otoczonej symbolami i pismem przedgreckim, może odnaleźć się dwujęzyczny tekst na jakiejś
tabliczce, posążku, na ścianie, gdziekolwiek. A to przecież byłby właśnie ów słownik, o który
modli się w duchu cała archeologia kreteńska. Rozumiesz mnie?
- Rozumiem - powiedział Joe. - To wszystko jest bardzo możliwe, chociaż szansę,
zważywszy tysiące lat, które minęły, są bardzo niewielkie. Ale nawet gdybyście nie odkryli
ż
adnego dwujęzycznego tekstu, odnalezienie ukrytego przybytku Pani Labiryntu, według
wskazówek zawartych w dokumencie pochodzącym sprzed 2300 lat, byłoby sensacją na miarę
ś
wiatową.
- Gwiżdżę na sensacje na miarę światową! - Karolina zmarszczyła brwi. - Ważne jest
tylko jedno: jakie z tego korzyści odniesie nauka. Posłuchaj mnie uważnie, Joe. To, co powiem
teraz, może będzie brzmiało zupełnie fantastycznie. Chodzi o historię przesławnego,
zbudowanego przez Dedala labiryntu. Kiedy świat obiegły wieści o znaleziskach Evansa, który
pierwszy odsłonił współczesnym resztki cywilizacji kreteńskiej, a później dowiódł, że Knossos
było stolicą państwa kreteńskiego, utarło się, że odkopany przez niego pałac królewski z
setkami korytarzy, pokoi, sal i dziedzińców był owym labiryntem, w którym musiał zagubić się
każdy przybysz.
Ale to wcale jeszcze nie oznacza, że tak było na pewno.
- Chcesz powiedzieć, że pałac w Knossos nie był owym mitycznym labiryntem?
- Tak. To właśnie chcę powiedzieć.
- Ale dlaczego?
- Zaczęłam tak przypuszczać kilka lat temu, kiedy przeczytałam pierwsze odcyfrowane
tabliczki z pismem linearnym „B", gdzie Kreteńczycy nazywają swoją boginię Panią
Labiryntu.
Umilkła nagle, potem spojrzała na Alexa i roześmiała się.
- No! - powiedziała. - Sławny detektyw proszony jest o wyrażenie opinii! Joe skinął
głową.
- Chcesz powiedzieć, że skoro oni sami pisali o niej jako o Pani Labiryntu, w grę musiał
wchodzić prawdziwy labirynt, a nie pałac królewski, który przecież był tylko kompleksem
budynków mieszkalnych, zbrojowni i magazynów. Obcy mogli go nazywać labiryntem, ale nie
można przypuścić, żeby mieszkańcy miasta czy pałacu mogli tak o nim mówić, bo dla nich
nigdy nie przedstawiał najmniejszych tajemnic. Nie nazwaliby swej bogini Panią Labiryntu
tylko dlatego, że pałac królewski posiadał wiele pokojów i korytarzy. Czy o to ci chodzi?
- Oczywiście, że tak! Wnioski są następujące: w Knossos ani nigdzie indziej na
obszarze całej cywilizacji kreteńskiej nie odkryto niczego, co przypominałoby ów labirynt,
przechowany w podaniach i legendach Greków. Oczywiście, labirynt nie musiał wcale
znajdować się na Krecie. Kreta była mocarstwem morskim i panowała nad całym obszarem
wschodniego Morza Śródziemnego. Bez najmniejszych obaw mogli Kreteńczycy obrać za
centralny punkt kultu jakąkolwiek wyspę lub wysepką w promieniu setek mil od swej
właściwej ojczyzny, mając zupełną pewność, że nikt nie odważy się ograbić ich świątyni. A
jeżeli dodamy do tego trudności, które opisuje Perimos, sprawa staje się bardziej niż
prawdopodobna. Mógłbyś zapytać, czy wielki i bogaty lud chciałby mieć główny przybytek
swego bóstwa w tak wielkiej odległości od swoich siedzib? W tym rejonie świata nie jest to
wcale rzadkie. Weźmy Greków: chociaż Ateny i Sparta są przez długi czas najpotężniejszymi
państwami Grecji, niektóre wielkie ośrodki kultowe Greków umieszczone są w sporej
odległości od tych obu miast, a wiele z nich znajduje się w miejscach odludnych lub na
wyspach. Wydawać by się mogło, że jest to nawet uświęcony zwyczaj, jak gdyby Grecy
pragnęli, aby ich bóstwa żyły w spokoju z dala od zgiełku ośrodków handlowych, wojen i
zamieszek... - Urwała. - Dlatego istnieje możliwość, choć jest to tylko bardzo, bardzo, bardzo
maleńka możliwość, że ten na pół zniszczony, odkopany fragment papirusu grobowego wskaże
nam, gdzie znajduje się jedno z najsławniejszych miejsc świata starożytnego: labirynt króla
Minosa.
Milczeli przez chwilę, wreszcie Alex roześmiał się pogodnie. Nie był już senny.
- No dobrze - powiedział poważniejąc. - Chciałbym zapytać jeszcze tylko o jedno: gdzie
jest Keros? Karolina rozłożyła ręce.
- W pięć minut po odcyfrowaniu papirusu zaczęłam szukać we wszystkich możliwych
atlasach i słownikach antycznych. Mam tu Wielki Atlas Świata Starożytnego, mam leksykon,
w którym są wszystkie nazwy miejsc, rzek, gór, wysp, zatok, miast i miasteczek
wzmiankowanych kiedykolwiek w jakimkolwiek dokumencie antycznym...
- I co?
- Nic... - Karolina rozłożyła ręce ponownie. - Nigdzie nie ma Keros.
- Czy komunikowałaś się już z kimkolwiek?
- Nie. Przede wszystkim mam obowiązek zrelacjonować całą sprawę profesorowi Lee.
Alex wstał.
- Chodźmy - powiedział i ruszył w stronę drzwi.
- Dokąd? - Karolina także uniosła się z miejsca i patrzyła na niego nie rozumiejącymi
oczyma.
- Jak to dokąd? - zatrzymał się z dłonią na klamce, a na twarzy jego pojawił się na pół
poważny, na pół rozbawiony wyraz. - Na poszukiwanie wyspy Keros, oczywiście!
Zdumiona, poszła za nim bez słowa.
ROZDZIAŁ TRZECI
„Keros, proszę pani..."
Dopiero kiedy samochód ruszył i znaleźli się w strumieniu aut płynących przez
Edgware Road, Karolina przerwała milczenie.
- Słuchaj, Joe. Chociaż zachowujesz się chwilami, jak gdybym była małym dzieckiem,
upewniam cię, że jestem od dawna pełnoletnia i...
- I chcesz wiedzieć, dokąd jedziemy, prawda? - Zerknął ku niej, uśmiechając się
szeroko, później znowu skierował wzrok przed siebie. - Jak myślisz, gdzie w Londynie można
dowiedzieć się o położeniu jakiejś wyspy?
- Gdzie?... Nie rozumiem... Karolina dotknęła jego ramienia. - Joe, przestań żartować
albo przysięgam, że zasłonię ci oczy rękami i rozbijemy się na pierwszym napotkanym słupie!
- O nie! Tego nie zrobisz, bo marzysz o wyspie Keros i tej półnagiej rozpustnicy
tańczącej z wężami w rękach! Jeżeli nie wiesz, gdzie należy szukać wysp zaginionych,
odpowiem ci: w Admiralicji Brytyjskiej!
- W Admiralicji?... Człowieku! Znam paru oficerów marynarki i założę się, że żaden z
pracowników Admiralicji nie tylko nie może wiedzieć, gdzie jest Keros, ale nigdy nie słyszał
O dawnych Kreteńczykach!
- O to nie będę się zakładał, ale mogę się założyć, że wiceadmirał Holinshead powie
nam wszystko, co chcemy wiedzieć o twojej wysepce - urwał, a potem dokończył z uśmiechem
- o ile ona istnieje, oczywiście.
- A któż to jest wiceadmirał Holinshead?
- Jest to wielki miłośnik literatury detektywistycznej i wielbiciel Joe Alexa -
odpowiedział skromnie Alex. - Sam mi o tym mówił.
- Ale... - Karolina nie dokończyła. Nie wydawało jej się prawdopodobne, aby
jakikolwiek admirał brytyjski mógł wiedzieć o wyspie Keros więcej, niż mogły powiedzieć
atlasy i leksykony, w których zebrano całą wiedzę o antycznym świecie. Westchnęła. Była
zmęczona kilkunastodniową pracą, brakiem snu i świeżego powietrza. Dopiero w tej chwili
uświadomiła sobie, że od dwóch tygodni nie wychyliła nosa poza próg mieszkania.
Joe zręcznie manewrował pośród porannych zatorów na jezdni, porządkując sobie
równocześnie informacje o wyspie Keros, które chciał przekazać Holinsheadowi. Wiceadmirał
był rzeczywiście wielbicielem literatury kryminalnej. Alex poznał go na przyjęciu u jednego ze
wspólnych przyjaciół. Przy rozstaniu Holinshead wygłosił sakramentalną formułkę, z którą
zwykle zwracał się do nowo poznanych, sympatycznych osób: „Jeżeli kiedykolwiek będę mógł
panu w czymś pomóc, proszę wpaść do mnie, do Admiralicji...” Joe, który o niczym nie
zapominał, nie zapomniał i o tych słowach.
Wóz zatrzymał się przed ogromnym gmachem dowództwa floty. Weszli. Gdy dyżurny
oficer zniknął z wizytówką Alexa, Karolina ponownie westchnęła. Powinna była zobaczyć się
przede wszystkim z profesorem Lee, a później dopiero, po porozumieniu z nim, zastanawiać
nad położeniem wyspy. Ale nie miało to może aż tak istotnego znaczenia. Istotne znaczenie
miało tylko jedno: gdzie jest Keros? Jeżeli, jak słusznie zauważył Joe, w ogóle gdzieś jest?...
Oficer powrócił i stanął przed Alexem.
- Proszę za mną. Pan admirał przyjmie pana za chwilę.
Karolina zawahała się, ale Joe mocno ujął ja za rękę.
Herbert Holinshead nie był jeszcze starym człowiekiem, Karolinie wydało się nawet, że
jest bardzo młody. Sama nie wiedziała dlaczego, ale słowo admirał łączyło się w jej umyśle z
siwizną. Tymczasem szef wydziału kartograficznego nie przekroczył chyba jeszcze nawet
pięćdziesiątki i był wysokim, przystojnym mężczyzną, przypominającym w mundurze bardziej
aktora filmowego niż autentycznego admirała.
Ale Holinshead był autentycznym admirałem, dlatego uniósł z lekkim zdumieniem brwi
na widok Karoliny. Przez sekundę sprawiał wrażenie osoby oszołomionej i w tej samej chwili
dziewczyna uświadomiła sobie, że nadal ubrana jest w spodnie i bluzkę. O ile było rzeczą
bardzo prawdopodobną, że młoda, ładna kobieta nie przekroczyła progu tego gabinetu co naj-
mniej od stu pięćdziesięciu lat, o tyle było rzeczą niemal pewną, że progu tego nie przekroczyła
dotąd żadna kobieta w spodniach. Mimo to wiceadmirał opanował się natychmiast. Obok tej
dziewczyny stał przecież Joe Alex, a więc wszystko było możliwe. Być może za faktem ich
przybycia kryła się jakaś zdumiewająca, mrożąca krew w żyłach tajemnica? A praca szefa
wydziału kartograficznego Admiralicja Brytyjskiej wcale nie była tak ciekawa i romantyczna,
jak przypuszczał Herbert Holinshead przed laty, gdy jako młody chłopiec zapragnął zostać
oficerem marynarki. Gdyby miał być w tej chwili naprawdę szczery, powiedziałby nawet, że
ostatnio nudzi się śmiertelnie. Nadchodziło lato i jak zbawienia duszy oczekiwał dorocznego
urlopu.
- Proszę, proszę, siadajcie państwo - powiedział z lekkim wahaniem, skłaniając głowę
przed Karoliną.
- Mam nadzieję, że zechce pan nam wybaczyć to niespodziewane najście - na twarzy
Alexa nie było nawet cienia uśmiechu - ale sprawa wydaje nam się bardzo ważna, a jest pan
chyba jedynym człowiekiem w Londynie, który może nam pomóc. Obecna tu panna Beacon
reprezentuje Instytut Archeologii, a jak pan może dostrzec po szczegółach jej stroju, przybyła
tu ze mną wprost z miejsca pracy...
Nie zwracając uwagi na pełne wdzięczności spojrzenie Karoliny, ciągnął dalej:
- Otóż sprawa jest prawie tak skomplikowana jak odczytanie szyfru. Chodzi nam o
wyspę...
- O wyspę. - Wiceadmirał ożywił się. - Oczywiście, jeżeli tylko będziemy mogli być
pomocni. Wyspy - uśmiechnął się - to w pewien sposób nasza specjalność, jedna ze
specjalności...
- Tak - powiedział Joe. - Ale nam zależy na tym, żeby pan, panie admirale, odkrył dla
nas wyspę, o której wiemy, że istnieje, ale nie wiemy dokładnie, gdzie się znajduje i jak się
nazywa!
- Drobiazg! - Holinshead roześmiał się szczerze. - Dobrze, że państwo wiecie
przynajmniej, że istnieje!
- I tego nie wiemy na pewno...
Po tych słowach Joe pokrótce nakreślił sytuację. W miarę jak opowiadanie jego
Zbliżało się ku końcowi, admirał poważniał. Kiedy Alex skończył, powiedział:
- To bardzo... - chrząknął - bardzo pasjonujące. Znam tylko jednego człowieka, który
może wam pomóc. Zaraz dowiem się, czy jest w tej chwili na terenie gmachu. - Ujął słuchawkę
i nie nakręcając numeru powiedział: - Czy kapitan Brown jest u siebie? - Czekał przez chwilę. -
Proszę go przysłać do mnie... Tak, natychmiast. - Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Alexa: -
Zaraz tu przyjdzie. Kapitan Brown zna wschodnią część Morza Śródziemnego lepiej, niż inni
ludzie znają rozkład swego mieszkania. Wie wszystko o wyspach, nie tylko tych, które znajdują
się nad powierzchnią wód, ale i o tych, które kiedyś istniały, i o tych, które powoli rosną ku
górze, ale jeszcze tkwią pod falami.
W tej samej chwili rozległo się pukanie i kapitan Brown wszedł do gabinetu. Po
prezentacji obecnych admirał wyjawił mu powód ich wizyty. Kapitan, który, jak osądziła
Karolina, o wiele bardziej przypominał wilka morskiego niż jego przystojny szef, gdyż był
krępym, opalonym mężczyzną o krótkiej, siwej czuprynie, a do gabinetu wszedł rozkołysanym
charakterystycznie marynarskim krokiem, zastanawiał się bardzo krótko.
- Dane, które pan przedstawił, są dość dokładne i chyba dostateczne, żeby określić
położenie tej wysepki - powiedział bez najmniejszej ironii i pochylił się nad wydobytą z
ciemnej dębowej szafy, zajmującej całą ścianę gabinetu, wielką, płócienną mapą,
przedstawiającą wschodni obszar Morza Śródziemnego. - Człowiek ów płynął naprzeciw
„Gwieździe żeglarzy", to znaczy, mniej więcej, z południa na północ, gdyż chodzi tu na pewno
o Gwiazdę Polarną. Jeżeli celem jego było Byzantion, dzisiejszy Konstantynopol, możemy
przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że płynął z Egiptu, jak państwo przypuszczaliście,
chociaż wówczas nie miałby Gwiazdy Polarnej dokładnie przed dziobem okrętu, lecz nieco na
lewo... Ale w starych tekstach żeglarskich kierunki podawane są raczej w przybliżeniu, a w tym
wypadku odchylenie nie jest zbyt wielkie...
Kapitan umilkł i z wolna przesunął palcem po hipotetycznym szlaku morskim, jaki
mógł przemierzyć przed wiekami Perimos żeglarz.
- Czy... czy znajduje pan na tym szlaku wyspę odpowiadającą naszemu opisowi? -
zapytała cicho Karolina, starając się mówić jak najspokojniej.
- Wysp takich mamy tam co najmniej kilka. - Brown zmarszczył brwi. - Cały ten obszar
usiany jest skalistymi wysepkami, które z reguły posiadają białą barwę. - Uniósł głowę. - Czy
może mi pani pokazać jeszcze raz ten tekst?
Wziął do ręki kartkę maszynopisu, na której widniał angielski przekład słów Perimosa.
Odczytywał powoli. Nagle wyprostował się.
- Zdaje się, że znalazłem! W owych czasach pod wiatr posuwano się przy pomocy
wioseł. A to nie było możliwe, skoro załoga usnęła. W takim razie, proszę państwa, ów Perimos
płynąc z południa na północ przy pomocy żagla musiał, chcąc opłynąć wyspę, wejść w prąd
opływający ją z północy na południe. W przeciwnym wypadku nie mógłby wykonać tego
manewru sam, bez pomocy wioślarzy. Jest tylko jedno miejsce odpowiadające pod tym
względem naszemu opisowi. Dzięki ukształtowaniu dna morskiego prąd tworzy tam niemal
pętlę wokół wysepki i Perimos mógłby poprowadzić statek bez pomocy jakiejkolwiek siły
napędowej, a potem znów dać mu możność wejścia w sprzyjający wiatr. - Urwał i pokręcił
głową. - Ale mowa jest o jakiejś dawnej wielkiej świątyni, prawda? Boję się, że w tym
wypadku spotka państwa zawód. Miejsce to jest absolutnie nagie, pozbawione roślinności, a co
najważniejsze, do niedawna nie posiadało żadnej naturalnej przystani. Cała wysepka to po
prostu stroma niedostępna góra o prawie pionowych ścianach, wynurzająca się spoza łańcucha
ostrych raf, na których morze pieni się i grzmi nawet w najspokojniejszy dzień. Jedno zbocze
gór opada na zupełnie płaską platformę skalną, długą i szeroką na kilkaset kroków, także
zbiegającą ku morzu pionowymi prawie ścianami. Nigdy chyba nie było tam osadnictwa i nie
wierzę, aby przed tysiącami lat ktokolwiek mógł wylądować na wyspie. A gdyby, jak on tu
pisze, dostał się tam przypadkiem rzucony na skały rozbitek, nie musiałby wpadać w ja-
kąkolwiek otchłań, a po prostu umarłby z głodu, gdyż wyspa nie posiada żadnej roślinności ani
nie zamieszkują jej jakiekolwiek żywe stworzenia, poza przelotnymi ptakami.
- Powiedział pan, że wysepka nie posiadała do niedawna żadnej naturalnej przystani? -
Karolina pochyliła się nad mapą, ale patrzyła nadal na kapitana.
- Tak - Brown skinął głową. - Przed wybuchem drugiej wojny światowej należała do
Włoch. Po ustaniu działań wojennych powróciła wraz z resztą Dodekanezu do Grecji. W czasie
wojny abisyńskiej Włosi wykuli w jedynym osłoniętym przed falami punkcie wybrzeża
sztuczną przystań i stopnie prowadzące na platformę skalną, gdzie wybudowali barak dla nie-
wielkiej załogi, której zadaniem była prawdopodobnie obserwacja poruszeń floty brytyjskiej.
Załoga posiadała radiostację. Ostatnio Grecy wykorzystali te przystań i ustawili na wysepce
latarnię morską o niewielkiej mocy. Ruch statków na Morzu Śródziemnym wzrósł tak bardzo,
ż
e stało się to konieczne, chociaż wysepka nie leży na żadnym ze szlaków morskich.
Wschodnia część Morza Śródziemnego roi się od takich większych i mniejszych wystających z
morza Skał. Niektóre, posiadające ukryte i osłonięte przystanie, były w starożytności i
ś
redniowieczu kryjówkami piratów. Co jeszcze mógłbym dodać? Jedno tylko: góra posiada
szereg jaskiń. Wiemy o tym nie dlatego, aby jaskinie te kiedykolwiek miały jakieś znaczenie
dla żeglugi lub historii osadnictwa na wyspach. Po prostu od pewnego czasu wszelkiego
rodzaju groty, pieczary i jaskinie są przez nasz urząd rejestrowane, jako naturalne schrony i
punkty oparcia na wypadek... - Rozłożył ręce. - Rozumieją państwo przecież, prawda?
- Oczywiście - Joe skinął głową. - Ale zagadnienia strategiczne nie mogą nas
interesować.
- A jak - powiedziała cicho Karolina - nazywa się ta wysepka?
- Cóż... - Brown lekko wzruszył ramionami. - Na szczegółowych kartach morskich, jak
państwo widzą, znajduje się tylko ciemny punkt. Chodzi tu o przejrzystość, gdyż zbyt wiele
napisów zaciemnia obraz, a punktów takich są tu dziesiątki. Każda skała wystająca z morza nie
może mieć osobnej nazwy. Włosi oznaczyli wyspę liczbą i nie troszczyli się o ochrzczenie jej.
Lecz ostatnio Grecy, przejąwszy wyspy, przywrócili szereg nazw nawet bardzo maleńkim
wysepkom i najnowsze mapy morskie, wydane przez nich, biorą już te nazwy pod uwagę.
Wyspa nadal jest niegościnna, ale posiada przystań i latarnię morską, gdzie musi przecież ktoś
dyżurować bez przerwy. Na pewno ma jakąś nazwę... Będzie to raczej nazwa tradycyjna,
pochodząca od rybaków, którzy zawsze nadają imiona wszystkim punktom orientacyjnym.
Jeżeli państwo chcecie, mogę sprawdzić u siebie...
- Bylibyśmy bardzo zobowiązani - powiedziała Karolina i uśmiechnęła się do niego z
taką dziecięcą słodyczą, że Joe dodał prędko, chcąc stłumić rozbawienie:
- Oczywiście po tym, co pan powiedział, szansę na zlokalizowanie naszej wysepki
bardzo zmalały. Trudno przypuścić, żeby lud morski, jakim byli Kreteńczycy, wybrał sobie dla
przybytku swej głównej bogini miejsce, gdzie żaden okręt nie mógł przybić. Ale obowiązkiem
naszym jest stwierdzić, co się da...
- Tak, zapewne. - Kapitan zwrócił się do swego zwierzchnika: - Pan admirał pozwoli, że
pójdę do siebie i sprawdzę?
- Oczywiście, proszę bardzo.
Brown wyprostował się służbiście, a później wyszedł z pokoju, zamykając cicho drzwi
za sobą.
- Bardzo żałuję, że musieliśmy panią trochę rozczarować - powiedział wiceadmirał do
Karoliny. - Ale obawiam się, że nazwa legendarnego Keros od dawna już nie istnieje i...
Telefon zadzwonił. Gospodarz ujął słuchawkę.
- Tu Holinshead... tak... No, słucham, kapitanie?... Co?... Tak, rozumiem... Dziękuję
bardzo...
Odłożył słuchawkę i zwrócił się ku Alexowi.
- Tak - powiedział. - Grecy rzeczywiście ochrzcili wysepkę przed pięciu laty, opierając
się na nazwie, którą nadali jej rybacy. A nazwa ta brzmi: Keros.
- Keros? - Karolina potrząsnęła głową, jak gdyby próbując zbudzić się ze snu. - Jak to,
Keros? Wiceadmirał rozłożył ręce.
- Mam nadzieję, że odpowiada pani najbardziej ze wszystkich, jakie dałoby się
wymyślić, prawda? I uśmiechnął się beztrosko.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Proroctwo zaczyna się sprawdzać
Kiedy znaleźli się na ulicy i zajęli miejsce w aucie, Karolina położyła lekko dłoń na
ramieniu Alexa.
- Nie ruszaj jeszcze - powiedziała szeptem. - Chcę zebrać myśli.
- Dokąd teraz? - Joe wypuścił z palców kluczyk i objął ramieniem jej szczupłe,
wyprostowane plecy. - Czy do profesora Lee? Jeżeli jest tak poważnym uczonym, jak o nim
piszą, powinien odesłać cię z powrotem do szkoły razem z twoim opowiadaniem dla dużych
dzieci o małej wyspie skarbów.
Zwróciła ku niemu oczy, w których nie było nawet cienia uśmiechu. - W pierwszej
chwili myślałam, że śnię. Keros, czy rozumiesz, Joe? To znaczy, że opis Perimosa jest
prawdziwy.
- Hm... - powiedział Alex. - Jedno mnie tylko martwi.
- Co?
- To, że jeśli Keros okaże się rzeczywiście pustą, bezludną, nie zawierającą śladu
wykopalisk wysepką, wypłaczesz sobie oczy, a jeżeli istnieje tam nadal ten przybytek Pani
Labiryntu, a opis twojego Perimosa jest rzeczywiście prawdziwy, wpadniesz w otchłań, a z
tobą twoje imię!
- Nie znam większej otchłani niż ta, do jakiej może stoczyć się dziewczyna dzięki
znajomościom z niektórymi autorami brukowych arcydzieł, chociaż trzeba przyznać, że
pomogłeś cudownie! - Nie zwracając uwagi na przechodniów, objęła go za szyję i pocałowała.
- Och, Joe, Joe, Joe!! Nie masz pojęcia, jaka jestem zdenerwowana! - Wypuściła go nagle z
objęć i wyprostowała się w siedzeniu. - Jedźmy, jedźmy!
- Dokąd? - zapytał autor brukowych arcydzieł.
- Do profesora Lee oczywiście! - Spojrzała na zegarek. - Dwunasta! Zaraz zacznie się
cotygodniowe spotkanie naszego zespołu. Szybko, Joe! Nie chciałabym, żebyśmy się spóźnili.
- Spóźnili? - Alex prawie niedostrzegalnie wzruszył ramionami. - Nie chcesz chyba,
ż
ebym wziął udział w waszym zebraniu?
- Musisz pójść dzisiaj do niego ze mną, Joe!
- Ja?! - Alex omal nie wpadł na hamujący przed nimi samochód. Miał powód do
zdziwienia. Od pierwszej chwili ich znajomości Karolina strzegła przed nim dostępu do ludzi, z
którymi pracowała. Tak więc, choć najprawdopodobniej wszyscy jej koledzy wiedzieli, co
łączy ją z jednym z najpopularniejszych ludzi na obszarze Wysp Brytyjskich, i choć z kolei Joe
znał z jej opowiadań wszystkich członków zespołu, nigdy nie zetknął się z nimi bezpośrednio.
Nie zależało mu zresztą na tym specjalnie.
- Zaczynam wierzyć - powiedział, kiedy zahamowany gwałtownie wóz ruszył znowu -
ż
e wyspa Keros wytrąciła cię z równowagi bardziej, niż myślałem. Cóż bym robił ja, autor
brukowych opowiadanek i skromny ekspert amator Wydziału Śledczego Scotland Yardu, w tak
szacownym gronie? Będę czekał w domu na twój telefon. Ale umówmy się gdzieś na lunch,
jeżeli...
Urwał i ziewnął mimo woli. Dopiero w tej chwili uprzytomnił sobie, że nie zmrużył oka
tej nocy. Zerknął na Karolinę. Ona także nie spała dziś, ale na twarzy jej nie było najmniejszych
ś
ladów znużenia. Gwałtownie obróciła się ku niemu.
- Nie, Joe! Musisz mi pomóc! Oni wszyscy tyle razy dręczyli mnie, żeby ich poznać z
tobą. Sama nie wiem dlaczego, ale wszyscy moi koledzy uważają cię za bardzo ważną i sławną
osobę i mówią o tobie, jak gdybyś był nie człowiekiem, tylko instytucji i.... i w ogóle mam
czasem wrażenie, że wszyscy zazdroszczą mi, że ty i ja... że my... no, wiesz przecież ...
- Czy wiem? Nigdy mi przecież o tym nie wspominałaś. - Alex uśmiechnął się
niedostrzegalnie. - Bądź łaskawa powiedzieć swoim kolegom, że jeśli któryś z nich zginie na
terenie Instytutu Archeologii w nie wyjaśnionych okolicznościach, postaram się tam
przyjechać i spełnić oczekiwania pozostałych. Ale naprawdę nie wiem, dlaczego miałbym się
zjawić dzisiaj na zebraniu twojego zespołu? Ten profesor Hugh Lee uznałby mnie co najmniej
za intruza i miałby chyba rację, prawda? Może ja także nie chciałbym wizyty pana profesora,
kiedy jestem zajęty?
Zatrzymał wóz przy krawężniku, wysiadł i otworzył drzwiczki.
- O której się zobaczymy?
Karolina wyskoczyła z auta i stanęła naprzeciw niego. Pochyliła głowę.
- Joe - powiedziała prawie błagalnie - opowiedziałam ci o wszystkim i wiesz, jak bardzo
nieprawdopodobnie brzmi cała historia, nawet jeżeli mamy w ręku ten papirus, a przecież
wszystko, co chcę powiedzieć, oparte jest na faktach... to znaczy, na przypuszczeniach, które są
oparte na faktach. Nasz instytut, jak każdy instytut na świecie, to ciężka, mało ruchliwa
machina, a do poszukiwań na Keros trzeba będzie sprzętu, pieniędzy, ekwipunku i przede
wszystkim pozwolenia moich władz i załatwienia formalności z Grekami.
- Ale ja - rozłożył ręce - nie jestem greckim dostojnikiem ani dyrektorem twojego
instytutu i nie rozumiem, dlaczego...
- Joe! Profesor Lee także czytuje kryminalne powieści! Jeżeli nie potrafię zarazić
wszystkich ideą wyjazdu na Keros, możemy czekać dwadzieścia lat - ja i ten papirus - aż ktoś
zechce potraktować nas poważnie. Pomożesz mi stworzyć nastrój przy tej pierwszej Sanacji. W
ogóle nie musisz mówić. A zaproszenie ciebie na nasze zebranie za chwilę stanie się faktem.
- Ale... - powiedział niezdecydowanie. Nie dała mu dokończyć.
- Nigdy cię o nic nie prosiłam. Teraz bardzo proszę.
I Joe Alex, zatrzasnąwszy drzwiczki wozu, posłusznie poszedł za nią.
Pokój, w którym odbywało się zebranie, był o wiele większy, niż można było
przypuszczać mijając niskie, wąskie drzwi prowadzące z krótkiego, ciemnego korytarzyka.
Alex, który rzadko tracił wiarą w siebie, czuł przez chwilę onieśmielenie, kiedy Karolina, która
pozostawiła go w korytarzu, powróciła i powiedziała:
- Profesor Lee i cała reszta chcą cię koniecznie poznać!
Wszedł i wzrok jego zagubił się w wielkiej sali, poprzegradzanej szafami i skrzyniami,
zastawionej stołami, na których leżały stosy książek i manuskryptów. Sala sprawiała wrażenie
od dawna nie wietrzonej, chociaż dwa wielkie, wychodzące na ogród okna były szeroko
otwarte. Nieuchwytna woń kurzu musiała trwać tu chyba bez względu na ilość świeżego po-
wietrza, które przez nie wpadało.
W pierwszej chwili Joe nie dostrzegł nikogo. Dopiero po sekundzie zauważył małą
grupkę ludzi, skupioną wokół niewielkiego okrągłego stołu, pokrytego zielonym, nieco
wypłowiałym suknem. Na jego widok uniósł się z miejsca i ruszył mu na spotkanie wysoki,
ś
niady mężczyzna, który, sądząc z porytego zmarszczkami czoła, mógł mieć około
sześćdziesięciu lat. Ale szedł wyprostowany, elastycznym, lekkim krokiem, jaki w tym wieku
jest wyłącznie udziałem ludzi, którzy za młodu uprawiali wiele dyscyplin sportowych, a w
drugiej połowie życia najchętniej przebywają na świeżym powietrzu. Alex znał tę twarz z
fotografii, które od czasu do czasu ukazywały się w tygodnikach londyńskich.
- Chciałem przede wszystkim przeprosić pana profesora za to najście - rozpoczął, ale
Hugh Lee zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy.
- Pana wizyta, Mr. Alex, jest dla nas bardzo milą niespodzianką - powiedział wyciągając
rękę. - Jeżeli szuka pan materiałów do nowej powieści, będę zachwycony! Zawsze twierdzę, że
książki kryminalne to najlepszy wypoczynek po pracy, a pana książki są, moim zdaniem, lepsze
niż inne. Ależ tak! Proszę nie zaprzeczać. Myślę, że powieść detektywistyczna, której akcja
rozegrałaby się podczas ekspedycji archeologicznej, mogłaby być znakomita. Wspaniałe
otoczenie, wie pan? Noc pośród wykopalisk, ginie jeden z członków wyprawy, odległy zakątek
ś
wiata, przekleństwo faraona, jak to miało miejsce z grobowcem Tutenchamona - morderstwo
czy zemsta zza grobu? A potem okazuje się, że wszystko zostało przygotowane z diabelską
precyzją przez bardzo współczesnego człowieka...
Roześmiał się.
Ś
ciskając szczupłą dłoń, której uścisk okazał się nadspodziewanie silny, Joe skłonił
lekko głowę.
- My, zwykli śmiertelnicy, umieściliśmy szacowne środowisko, które pan reprezentuje,
ponad pokusami tego świata i jestem ostatnim z ludzi, który by chciał was strącić z tego
piedestału. Zbrodnia, panie profesorze, rodzi się przeważnie z bardzo przyziemnych pobudek,
których życie i praca archeologa są chyba pozbawione. Czytelnicy mogliby po prostu nie
uwierzyć. Oczekują od was i ode mnie zupełnie innego rodzaju sensacji.
Profesor wziął go pod ramię i ruszył z nim w kierunku stołu.
- Historia uczy, że ludzkość nigdy jeszcze nie wytworzyła grupy czy nawet grupki
społecznej, wolnej od wad i nieszczęść innych grup i grupek. Ale nie muszę parni tego mówić.
Wie pan o tym tak samo dobrze jak ja. Karolina powiedziała mi, że pomógł pan jej w pewnej
sprawie, o której mamy się za chwile dowiedzieć?
- Trudno to nazwać pomocą, panie profesorze...
Urwał, ponieważ zbliżyli się do stołu. Joe, który przygotowany był na spotkanie z
zespołem ludzi co najmniej w średnim wieku i sądził, że Karolina jest niemal maskotką tego
sędziwego grona, ze zdumieniem dostrzegł, że nikt z obecnych nie miał chyba przekroczonego
trzydziestego roku życia. Osób tych było pięć. Trzej młodzi mężczyźni, którzy unieśli się z
miejsc na jego widok, i dwie kobiety, doskonale ubrane, w tym samym mniej więcej wieku co
Karolina. Co prawda nie wiedział, ile lat ma Karolina, ale... Zerknął na nią. Stała lekko
zarumieniona, obejmując dłońmi poręcz nie zajętego krzesła, najwyraźniej bardzo przejęta
odgadywaniem wrażenia, jakie Joe zrobi na jej kolegach.
- To, moi drodzy, jest słynny pan Joe Alex, którego praca zbliżona jest do naszej.
Interesują go także tajemnice grobów, choć może nieco młodszych niż te, którymi my się
zajmujemy. A to - profesor zrobił szeroki ruch ręką, obejmując nim wszystkich obecnych - są
zebrani w komplecie moi najbliżsi -współpracownicy: pani Gordon, panna Sanders, pan
Gordon, pan Caruthers i pan Mellow.
Joe wymienił ukłony i uściski dłoni. Kiedy usiedli, profesor raz jeszcze zwrócił się ku
niemu.
- Niestety, nie możemy zaznajomić dziś pana z codzienną pracą naszego zespołu, ale
może to nawet lepiej, gdyż najprawdopodobniej bardziej interesują pana sprawy niecodzienne,
a dzisiejsze zebranie będzie dotyczyło rzeczy dość wyjątkowych. Chciałbym, żeby panna
Beacon opowiedziała nam najpierw o swoich spostrzeżeniach dotyczących papirusu
ptolemejskiego, który ostatnio odczytała. Zdaje się, że o tym chcesz mówić, prawda, Karolino?
- Tak, panie profesorze.
Karolina wyjęła z torebki przekład tekstu Perimosa. Zanim zaczęła mówić, Joe, bardziej
z nawyku niż z potrzeby, rzucił kilka ukradkowych spojrzeń w kierunku obecnych. Zadanie
miał utrudnione, gdyż oczy ich biegły ku niemu raz po raz i cofały się natychmiast napotykając
jego spojrzenie. Uśmiechnął się w duchu z owym nie pozbawionym próżności zadowoleniem,
którego wstydził się trochę, ale je tolerował, nie mogąc przezwyciężyć. Jakiekolwiek było
zdanie Karoliny o powieściach sensacyjnych, jego niespodziewana wizyta w zespole profesora
Lee stała się chyba małą sensacją dla tych ludzi, należących bądź co bądź do elity umysłowej
kraju. Westchnął. Mała to była satysfakcja. W gruncie rzeczy zazdrościł każdemu z nich i
niewysoko cenił sobie swój zawód, który w jego przekonaniu w ogóle nie był zawodem.
Odetchnął z ulgą, gdyż po pierwszych słowach Karoliny obecni jak gdyby zapomnieli o
jego obecności. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jej kierunku. Kiedy skończyła, nikt nie
zabrał głosu. Najwyraźniej czekali, co powie profesor.
Przez chwilę Lee milczał, potem niespodziewanie zwrócił się z uśmiechem ku Alexowi.
- Teraz dopiero zrozumiałem przyczynę pana wizyty u nas. Przyznam się, że rzadko
można usłyszeć na zebraniu naukowym coś równie zaskakującego. Bez naszej pomocy mógłby
pan prawdopodobnie wykrzesać z tego papirusu tyle pomysłów, że wystarczyłyby one do
napisania historii ekspedycji lądującej na maleńkiej, zagubionej pośród morza wysepce, której
strzeże przekleństwo Pani Labiryntu! - Roześmiał się, po czym zwrócił się ku
współpracownikom. - Przepraszam was, moi kochani. Nasze dzisiejsze zebranie rzeczywiście
odbiega trochę od ustalonego trybu posiedzeń roboczych. Nie wiedząc jeszcze, że panna
Beacon przyniesie nam tak sensacyjne wyniki swoich badań, chciałem dzisiejszy dzień
poświęcić innej niecodziennej sprawie: otóż Instytut Archeologii, a ściślej rzecz biorąc, nasz
zespół, został niespodziewanie spadkobiercą wielkiej sumy pieniędzy. Pewna samotna, bardzo
majętna dama pozostawiła nam umierając sto tysięcy funtów. Warunek testamentu jest jeden:
ż
e zostaną one wykorzystane dla zorganizowania wyprawy archeologicznej pod moim
kierownictwem. Cel i charakter wyprawy pozostawia zmarła naszemu uznaniu. Oczywiście
postanowiłem naradzić się z wami. Ponieważ suma ta wpłynęła zupełnie niespodziewanie, nie
wchodzi w budżet Instytutu ani nie stanowi subsydium na określone cele, powinniśmy zade-
cydować, jak należy pozbyć się tych pieniędzy z największym pożytkiem dla nauki. Jeżeli
chodzi o moje zdanie, powinniśmy podjąć decyzję przeprowadzenia wykopalisk na wybranym
przez nas ograniczonym obszarze, aby fundacja nie wpadła jak kropla w morze w jedno z
wielkich, prowadzonych przez całe lata przedsięwzięć. Chcę dodać, że zmarła życzyła sobie,
aby dar jej nie został podany do wiadomości publicznej. W związku z tym fundacja jest
bezimienna. Będę zadowolony, jeśli koledzy po namyśle przedstawią mi swoje projekty...
Umilkł i powiódł oczyma po kręgu ich nieruchomych twarzy, jak gdyby chcąc
sprawdzić, czy wszystko zrozumieli.
- Panie profesorze... - powiedziała półgłosem Karolina.
- Tak, moje dziecko?
- Jeśli o mnie chodzi, mogę od razu podać moją propozycję. Obawiam się, że
musielibyśmy czekać latami na przyznanie nam funduszów w celu przeprowadzenia
rekonesansu na Keros...
Urwała. Profesor skinął głową.
- Proszę dalej. Karolina zarumieniła się.
- Jeżeli ten papirus będzie leżał u nas nawet pięć lat, nic się nie zmieni, dopóki ktoś nie
pojedzie i nie przeprowadzi wstępnych badań. Wiemy już, czego możemy się spodziewać w
najlepszym wypadku. Mogą czekać tam na nas naprawdę ważne znaleziska. W najgorszym
wypadku nie znajdziemy nic, ale nie będzie to pierwsza ani ostatnia wyprawa, która niczego nie
odkryje. To też się musi zdarzać, jak wszyscy wiemy. Zmarła zapisała tę sumę Instytutowi li-
cząc zapewne na to, że może ona przyczynić się do jakiegoś poważnego odkrycia. Myślę, że
gdyby ta pani żyła jeszcze i gdybyśmy przedstawili jej nasz papirus, na pewno spodobałby się
jej ten projekt. W dodatku nie potrzeba na początek nawet ćwierci tej sumy. Dla
przeprowadzenia wstępnych badań konieczne jest, jak sądzę, tylko kilka tysięcy funtów,
najwyżej dziesięć lub dwanaście. Sądząc z tego, co wiemy, wysepka jest utworzona z litej skały
i nie ma mowy o przeprowadzaniu wielkich robót ziemnych, które tyle kosztują. Nie potrzeba
nam będzie nawet robotników, przynajmniej do czasu, dopóki nie odkryjemy czegoś, co wy-
magałoby środków transportowych i zaangażowania pracowników fizycznych. Myślę o
rekonesansowej, kilkuosobowej wyprawie, która zajęłaby się zbadaniem wyspy i jaskiń.
Wydatki ograniczyłyby się do przewiezienia tam tych kilku osób, zakupu żywności na parę
tygodni i przetransportowania sprzętu koniecznego do badań. To by kosztowało stosunkowo
niewiele. Dopiero później, gdybyśmy przekonali się, że... że tam jest coś naprawdę ciekawego,
można by rozszerzyć zakres badań. Jeżeli projekt mój zyska uznanie, podejmuję się w ciągu
dwu do trzech tygodni opracować kosztorys, plan transportu, inwentarz i załatwić formalności.
Umilkła. Profesor Lee uśmiechnął się.
- Co myślicie, koledzy, o projekcie panny Beacon? - Znowu powiódł po nich oczyma.
Młoda kobieta o długich, ciemnych włosach, spadających niemal prosto na ramiona,
uniosła głowę i przyjaźnie spojrzała na Karolinę swymi wielkimi, czarnymi oczyma, które
bardziej byłyby na miejscu, jak osądził Joe, w twarzy hiszpańskiej tancerki niż w obliczu
angielskiego archeologa. Jak ona się nazywa? - pomyślał. - Sanders? Tak, chyba Sanders...
- Jak sobie wyobrażasz ilość uczestników wyprawy i okres pobytu na Keros? Wszyscy
mamy najrozmaitsze zobowiązania, a taka wycieczka nie była przecież w ogóle brana pod
uwagą w tym roku, prawda?
- Wiem o tym, Mary ... - Karolina wyraźnie posmutniała. - Nie mogę przecież
proponować niczego, co by kolidowało z pracami zespołu. Myślałam, że moglibyśmy pojechać
tam wszyscy i spędzić na miejscu trzy albo cztery tygodnie w zależności od tego, czy dłuższy
pobyt będzie miał sens. Jeżeli chodzi o czas, to... - zacięła się lekko - w sierpniu Instytut,
praktycznie biorąc, zawiesza działalność i... Nie wiem, oczywiście, czy pan profesor wyrazi na
to zgodę?
Spojrzała na Hugha Lee na pół pytająco, na pół błagalnie.
- W sierpniu! - zawołał przystojny, opalony młody człowiek, który spodobał się
Alexowi od pierwszego wejrzenia. Miał piękne, sklepione czoło myśliciela i bystre,
inteligentne oczy, które w tej chwili uniósł ku niebu, wznosząc równocześnie w tym samym
kierunku ramiona gestem wyrażającym komiczne przerażenie. - W sierpniu będę łowił ryby w
Szkocji! I nie znam siły, która mogłaby mnie od tego powstrzymać!
Mimo tak zdecydowanego zapewnienia opuścił powoli ręce, a później spojrzał pytająco
na profesora.
- Simon Caruthens jest przeciwny - powiedział Hugh Lee. - Kto jeszcze chce zabrać
głos? Ty, Johnie? - spojrzał na niskiego, atletycznie zbudowanego blondyna, którego twarz
była niemal zakryta wielkimi, wypukłymi szkłami w grubej oprawie z ciemnego rogu. - Czy też
chcesz łowić ryby w sierpniu?
- Brzydzę się rybami - powiedział cicho i z uczuciem atletyczny blondyn - nie jadam
ich, nie łowię, nie interesują mnie pod żadną postacią poza jedną: jeżeli są wymalowane na
ładnej, starej wazie.
- Kolega Mellow wypowiedział się na temat ryb - profesor rozłożył ręce. - Ale nas
interesuje jego opinia na temat propozycji koleżanki Beacon.
- Jeżeli pan profesor pyta mnie o opinię, to mówiąc szczerze, nie widzę przeszkód.
Jeżeli hojna nieboszczka zapisała nam taką masę pieniędzy, a Karolina była tak uprzejma, że
odcyfrowała ten dziwny papirus, nie widzę powodu, dla którego nie miałbym spędzić
przynajmniej części wakacji na którejś z wysp greckich, a im bardziej będzie bezludna, tym
lepiej. Wszyscy wiemy, jak przyjemnie jest pracować pośród tysięcy turystów.
Uśmiechnął się ironicznie, zdjął szkła, przetarł je dokładnie i włożył na nos.
- Pamela i Robert Gordon? - Profesor wyciągnął dłoń, wziął od Karoliny kartkę z
przekładem rękopisu Perimosa i położywszy na stole, zaczął czytać, zerkając od czasu do czasu
w jej kierunku.
Powierzchowność Roberta Gordona najbliższa była temu, co Alex gotów był określić
jako typ młodego naukowca brytyjskiego. Gordon był szczupły, opanowany, niemal łysy,
czaszkę jego zdobiło jedynie kolisko krótko przyciętych jasnych włosów uciekających nad
uszami ku tyłowi głowy. Joe patrzył na jego żonę. Była bardzo ładna, jasna, spokojna, jedna z
tych kobiet, które nie wybuchają głośno nigdy, a kiedy są bardzo zdenerwowane, mówią
spokojniej niż zwykle. Typowa, dobrze wychowana, wypielęgnowana Angielka pochodząca ze
ś
rodka drabiny społecznej i posiadająca wszystkie wady i zalety swojej sfery. Alex nie lubił ani
tej sfery, ani takich kobiet.
- Zgadzamy się z Johnem - powiedział Robert Gordon porozumiawszy się oczyma z
ż
oną, która nieznacznie skinęła głową. - Dla nas nie stanowi to zresztą wielkiej zmiany, bo
mieliśmy zamiar popłynąć w czasie wakacji na Morze Śródziemne.
- Ba! Jacht! - powiedział krótko Caruthers, co mogło równie dobrze oznaczać
niebotyczny szacunek dla ludzi, którzy posiadają jacht, jak też i bezgraniczną pogardę dla nich.
Profesor zerknął w stronę Alexa i przez krótką jak mgnienie chwilę Joe widział w jego
oku chłopięce niemal rozbawienie. Tak, to było jasne: Lee uważał Wszystkich swoich uczniów
za wielkie dzieci i może właśnie dlatego pytał ich tak poważnie o zdanie?
- Hm... - profesor przez chwilę zastanawiał się. - To prawda, że moglibyśmy uznać
sierpniowy pobyt na Keros za bardzo przyjemne spędzenie wolnego czasu, gdyby nie
obligacja, którą nałożymy na siebie wyjeżdżając. Nie będzie, oczywiście, mowy o leniwych
dniach wypełnionych kąpielą i wylegiwaniem się na słońcu... chociaż ci z nas, którzy lubią, na
przykład, łowić ryby, mogliby oddawać się temu w wolnych chwilach. Z drugiej strony faktem
jest, że powinienem ten papirus posłać do szeregu komisji, które przez rok lub dłużej
zastanawiałyby się nad celowością takiej wyprawy. Później powinienem, w razie przychylnej
oceny tych komisji, zająć się zebraniem teoretycznej dokumentacji tu, w Londynie, i rozpocząć
korespondencję z historykami, geografami, petrografami i szeregiem innych specjalistów u
nas i za granicą. Później jeszcze mógłbym zaproponować płonącej żądzą czynu Karolinie
napisanie pracy pod tytułem: „Ewentualne korzyści, które mogłyby płynąć dla nauki z
gruntownego zbadania powierzchni i wnętrza wyspy Keros”. Ba, może nawet mógłbym
spowodować, by po latach pracę tę przeczytał Ktoś Posiadający Znaczenie i Autorytet. Jako
siwy, doświadczony i pragnący odejść w spokoju profesor, powinienem na pewno tak postąpić.
Niestety, nie umiem starzeć się z godnością. Ten papirus, powiem wam w sekrecie, zafa-
scynował mnie. A ta nagła darowizna wygląda niemal jak akt Opatrzności. Dlatego sądzę, że
powinniśmy tam pojechać. Zresztą tak dobranej grupce młodych specjalistów jak wy należy się
solidny, wspólny trening w trudnym terenie. Czy ktoś z was chce jeszcze coś dodać?
- Nie - powiedział po chwili Caruthers. - Ostatecznie to przecież wyspa i chyba będą
tam jakieś ryby?
- Obawiam się tylko, że musisz sobie kupić szalupę - pan Mellow otarł szkła i wstał - i
łowić z morza. Ta wysepka jest podobno tak mała, że każdy zamach twojej wędki groziłby
komuś z nas utratą oka.
- Nie dojdzie do tego. - Caruthers uśmiechnął się z wyszukaną uprzejmością. -
Zapominasz o Pani Labiryntu, która strąci was wszystkich jak najszybciej w otchłań, a minie,
który wcale nie pragnąłem mącić jej spokoju, zachowa w dobrym zdrowiu.
- Miejmy nadzieję, że Pani Labiryntu, jak wszystko na tym świecie, uległa z czasem
przedawnieniu. Podobno bogowie, w których nikt nie wierzy, przestają istnieć? - Profesor
wyprostował się i znowu mrugnął, tym razem ostentacyjnie, w kierunku Alexa.
- Nie możemy być tego aż tak zupełnie pewni. - Robert Gordon przechylił się nad
stołem i wziąwszy do ręki kartkę z testamentem Perimosa, uniósł ją do oczu. - Myślę, że
proroctwo tego człowieka zaczyna się już sprawdzać.
- Co, na miłość boską, chcesz przez to powiedzieć? - Mary Sanders wyjęła mu kartkę z
ręki i przebiegła ją wzrokiem.
- Myślę o pani, która zafundowała nam tę wycieczkę. Można ją nazwać inicjatorem
wyprawy, bo dzięki niej pojedziemy mącić spokój Pani Labiryntu.
- I cóż z tego? - Caruthers zmarszczył brwi. - Mówisz jak Pytia.
- Och, nie. Ta pani nie żyje już, prawda? Spadła w otchłań. A z nią jej imię, bo fundacja
jest bezimienna.
I uśmiechnął się nieznacznie, zadowolony ze swego żartu.
W kilka miesięcy później Joe Alex, przypominając sobie tę chwilę, długo zastanawiał
się, czy mógłby zapobiec tragedii, gdyby poszedł wówczas za głosem swego nagle
przebudzonego instynktu. Ale ani on, ani nikt inny nie był w stanie przewidzieć tego, co
nastąpi. W zbiorowym wybuchu wesołego śmiechu, który rozległ się po słowach Gordona, nie
zabrzmiała ani jedna fałszywa nutka.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Co myśleli dnia tego...
Czas mijał. Joe Alex Skończył jedną książkę i rozpoczął następną. Siedział teraz za
stołem i pisał, myśląc o Karolinie. Czekał na jej telefon. Wszystkie formalności były
załatwione, wyprawa miała wyruszyć za kilka dni. Rozstaną się znowu, co prawda tylko na
kilka tygodni, ale po tych kilku tygodniach nadejdzie jesień. Zimą planowali, że wyjadą razem
i znikną sprzed oczu ludzkich w jakimś ciepłym, nadmorskim zakątku Europy, nie podając
nikomu adresu. Trudno było przypominać jej teraz o tamtych planach. Tak bardzo pragnęła
znaleźć się na Keros. Wyczuwał, że Karolina wierzyła z dziecięcą zupełnie ufnością w papirus
Perimosa, Miała absolutne przekonanie, że Wystarczy wylądować na wyspie i rozejrzeć się
uważnie, a natychmiast oczom ukaże się przybytek Pani Labiryntu, zawierający klucze do
wszystkich możliwych tajemnic życia Kreteńczyków. W ciągu ostatnich dwu miesięcy żyła
tylko nadchodzącym wyjazdem. Dziś odpływali na pokładzie swego malutkiego jachtu pierwsi
uczestnicy wyprawy: Pamela i Robert Gordon.
Spojrzał na zegarek. Za pięć czwarta. Karolina powinna zaraz zadzwonić. Mieli razem
pojechać na przystań i pożegnać Gordonów.
Simon Caruthers zawiązywał krawat przed lustrem w mikroskopijnym przedpokoju
swego mieszkania przy Meadow Street. Wygładził kołnierzyk i przyjrzał się sobie z cichą
satysfakcją. Tak, na pewno był przystojnym mężczyzną. Ale nie o tym myślał w tej chwili.
Włożył marynarkę i wszedł do pokoju. Na stole leżała kartka pokryta cyframi i kabalistycznymi
znakami. Caruthers uniósł papier i przebiegł go wzrokiem. Zmarszczył brwi. Tak, możliwa
była pewna dowolność. Istniało prawdopodobieństwo, że taki układ mógł się pojawić, nawet
duże prawdopodobieństwo... Mógł, ale nie musiał.
Raz jeszcze przyjrzał się kartce i ze zniechęceniem położył ją na stole. Spędził cztery
godziny nad tym wariantem swego niezawodnego systemu, który miał mu przynieść sto tysięcy
funtów w zakładach piłkarskich totalizatora sportowego. Ale w systemie nadal były luki.
- Boże - powiedział Caruthers - dlaczego akurat mnie to spotyka? Przecież jestem
inteligentny... naprawdę Inteligentny. Nie wiem, czy nie jestem najbardziej zdyscyplinowaną
intelektualnie indywidualnością, jaką udało mi się w życiu spotkać. I nic z tego. Dla świata nie
ma to najmniejszego znaczenia. Najmniejszego - zerknął na zegarek. Za pięć czwarta. Chciał
jeszcze popracować nad niezawodnym systemem, ale nie Było już na to czasu. Gordonowie od-
pływali za godzinę. Musiał ich pożegnać. Prosty, koleżeński gest. Wszyscy tam będą i profesor
chyba także. - Przeklęty dureń - słowa te nie dotyczyły profesora Lee, ale Gordona -
drugorzędna, ograniczona, oschła umysłowość, obsypywana darami losu! Mój Boże, gdybym
miał choć jedną dziesiątą tych pieniędzy, które on ma! Napisałbym to, co myślę, nie obawiając
się tych starych ramoli i nie żebrząc o stypendia fundacyjne.
Znowu spojrzał na swój nieomal skuteczny system.
- Zobaczymy... - mruknął, wziął kapelusz i szedł.
Pamela Gardom stała na pokładzie maleńkiego jachtu motorowego, którego błękitna
rufa ozdobiona była jej imieniem. Pod stopami swymi słyszała poruszenia Gordona,
ustawiającego w schowku skrzynki, którymi obdarzyła ich zapobiegliwa Karolina Beacon,
odpowiedzialna za organizację ekspedycji. Zawierały one szereg precyzyjnych instrumentów
oraz maszyny do pisania, papier, kartony kreślarskie i setki drobiazgów koniecznych do
założenia bazy. śywność i ekwipunek osobowy popłyną statkiem wraz z pozostałymi
członkami wyprawy. Pamela wychyliła się poza reling i przesunęła wzrokiem po pustym o tej
porze, wilgotnym, kamiennym nabrzeżu. Nikogo. Zaraz zaczną się pojawiać. Na pożegnanie
ktoś powie parę dowcipów. Uściski dłoni. Wreszcie odpłyną. Gordon włączy motor i ruszą
meandrami Tamizy ku jej dalekiemu ujściu. Potem będzie Kanał, Francja, Hiszpania, Gibraltar
i długi rejs pod upalnym niebem Śródziemnego Morza.
Uśmiechnęła się lekko. Nikt z ludzi, znających ją powierzchownie, nie uwierzyłby, że
największą radością Pameli Gordon jest sterowanie jachtem na wzburzonym pełnym morzu.
Była odważna i opanowana, rozsądna, spokojna i nigdy nie traciła zimnej krwi.
Gordon wyszedł na pokład, otarł chustką spoconą twarz i Uśmiechnął się do żony.
Odpowiedziała uśmiechem.
- Wszystko gotowe? - zapytała podchodząc.
- Tak. Możemy odpływać.
- Musimy zaczekać na nich - delikatnym, czułym ruchem poprawiła zmięty kołnierzyk
jego koszuli. - Nie wiesz nawet, Robercie, jak bardzo się cieszę.
- Sądzisz, że znajdziemy coś na Keros? - W głosie jego było wyraźne powątpiewanie. -
Ten papirus jest rzeczywiście interesujący, ale przyznam ci się, że byłem zdumiony, kiedy
profesor tak szybko zadecydował, że jedziemy. Nie wiemy przecież absolutnie nic o tej
wysepce i...
- Och, mniejsza o tę wysepkę! Nie ona mnie cieszy. Myślałam o naszym rejsie. Nigdy
ludzie nie są tak bardzo razem, jak na morzu, zamknięci w takim śmiesznym pudełeczku. -
Tupnęła lekko, dotykając stopą pokładu. - Cieszę się, że będziemy przez tydzień zupełnie sami,
ty i ja. - Znowu dotknęła lekko dłonią jego ramienia i odwróciła się. Podeszła do relingu i raz
jeszcze objęła wzrokiem nabrzeże. Czekała. Simon Canithers powinien był nadejść za chwilę.
A chociaż przed dwoma laty, gdy Robert Gordon odziedziczył po ojcu wielką fortunę,
Pamela zdecydowała w ciągu jednej chwili, że zostanie jego żoną, jednak ani przez chwilę nie
przestała kochać Simona Caruthersa. Miłość do niego była jedynym nierozsądnym, gorącym
uczuciem u tej trzeźwej, chłodnej kobiety.
Ale temu nawet ona nie umiała zaradzić.
John Mellow zatrzymał taksówką i wsunąwszy się z trudem przez wąskie drzwiczki,
oparł swoje szerokie bary na wyściełanym siedzeniu. Był zmęczony. Pracował przez całą noc
nad korektami. Po latach pracy książka była gotowa. Powinien był cieszyć się. Ile razy myślał o
tej książce, wiedział, że przecież na pewno się cieszy, nikt przed nimi nie dokonał tak szerokiej
syntezy zagadnienia. Ale w głębi duszy był przekonany, że wykonanie tej pracy wespół z
Gordonem było największym błędem, jakiego dopuścił się w życiu. Nie dlatego, aby Gordon
nie posiadał dostatecznych wiadomości o ceramice kreteńskiej. Przeciwnie, Mellow miewał
często wrażenie, że jego partner wie o skorupach minojskich wszystko, a w każdym razie to
wszystko, co było o nich wiadomo do tej pory. Ale przecież dzieło ich nie miało być
encyklopedią. Ważność ceramiki w archeologii nie mierzyła się nawet jej wartością estetyczną.
To ona służyła do oznaczania wieku miast, królestw i cywilizacji. Dlatego wnioski dotyczące
systematyki były tak bardzo istotne. Wniosków tych, nowych, ważnych i zmieniających
dotychczasowe poglądy na chronologię niektórych grup ceramiki kreteńskiej, wysnuli kilka.
Były one doskonale umotywowane i stanowiły o rzeczywistej wartości dzieła. Ale choć na
tytułowej stronie figurować będą dwa nazwiska - on, John Mellow, wiedział, że wszystko, co
było w ich książce nowe i cenne, wyległo się w jego mózgu. Gordon nie był odkrywcą. Był
solidnym, rzetelnym rzemieślnikiem, przydatnym w tak wymagającej rzetelności dziedzinie
jak archeologia, ale kojarzenie spraw pozornie odległych i powtórne, odważne atakowanie
problemów, raz już w przeszłości przez kogoś innego rozwiązanych, przerastało go o głową.
Mellow westchnął. Choć nigdy nie będzie mógł zdradzić tego komukolwiek, został
okradziony. Najgorsze było to, że nawet sam złodziej nie wiedział o tym. Gordon z
największymi oporami zgadzał się na włączenie do książki tego wszystkiego, czego nie
rozumiał. A kiedy w końcu zaczynał pojmować, jego encyklopedyczna pamięć dorzucała
dziesiątki małych załączników, służących do podbudowania wniosku. Było to bardzo
pożyteczne, ale czy miało istotne znaczenie?
Mellow znowu westchnął.
- Nigdy więcej... - mruknął. Taksówka mknęła teraz szeroką asfaltową ulicą ciągnącą
się wzdłuż rzeki. Obraz przesłonił las masztów i wysokie sylwetki dźwigów portu handlowego.
John pomyślał przelotnie o morzu, a później powrócił myślą do Gordona. Ten mały,
niepozorny jacht będzie przecież płynął przez Biskaje. Z lat chłopięcych Mellow pamiętał, że
połowa przygód bohaterów książkowych kończyła się tragicznie w wiecznie burzliwej Zatoce
Biskajskiej. Gdyby jakaś olbrzymia fala zalała tę łupinkę, byłoby to bardzo przykre, może
nawet smutne, ale w pewien sposób sprawiedliwe wobec jego książki o ceramice kreteńskiej,
która w najbliższym czasie miała przynieść niezasłużoną sławę Robertowi Gordonowi.
Przez chwilę jeszcze John Mellow myślał o tym, jak bardzo byłby wzruszony i przejęty
wiadomością o zatonięciu „Pameli”. Tak, to naprawdę tragiczna historia... Nasz drogi Robert
na pewno nie był orłem, ale jednak mimo wszystko... To wielka strata dla nas wszystkich...
nawet jeżeli nie był prawdziwym uczonym. Chociaż brakowało biedakowi iskry bożej, to
przecież na pewno był zawsze uczciwym, lojalnym, porządnym kolegą i bardzo miłym
chłopcem...
Bieg jego myśli przerwała nagła zmiana kierunku jazdy. Taksówka skręciła ostro i
oczom siedzącego w głębi pasażera ukazała się „Pamela" - błękitna, smukła, elegancka,
przycumowana do nadbrzeża.
*
Profesor Hugh Lee wyszedł z domu i swobodnym, sprężystym krokiem, tak bardzo nie
licującym z jego siwą głową i pomarszczoną twarzą, przeszedł jezdnie, aby dostać się do swego
samochodu zaparkowanego po przeciwnej stronie ulicy.
Wóz ruszył. Siedząc za kierownicą, profesor myślał o Robercie Gordonie, którego za
chwilę miał pożegnać, aby powitać go znowu za niewiele dni na Keros. Choć nikt z zespołu,
którego był szefem, nauczycielem i ojcem duchowym, nie wiedział o tym, profesor mysiał o
Robercie Gordonie co dnia od wielu lat, nawet wówczas, gdy Robert był jeszcze małym
chłopcem i nie śniło mu się, że kiedykolwiek zostanie archeologiem.
A w ciągu tych wszystkich lat myśl o Robercie Gordonie wywoływała w duszy
profesora Hugha Lee cierpienie.
Naga zupełnie Mary Sanders stała w łazience i rozczesywała szczotką swoje długie,
ciemne, lśniące włosy. Spojrzała na malutki zegarek, który zdjęła przed kąpielą z ręki i
powiesiła na jednym z haczyków, służących do wieszania ręczników. Za dziesięć czwarta!
Ręka trzymająca szczotkę zaczęła poruszać się szybciej.
- Mamo!
Mary mieszkała z matką, zajmowały trzy małe pokoiki na pierwszym piętrze wielkiego
domu, który niegdyś był własnością ojca. Ale ojciec umarł, kiedy miała szesnaście lat, a matka
nie umiała prowadzić antykwariatu. Zresztą konkurencja potężnych, sprawnych firm
antykwarycznych była zbyt wielka dla starzejącej się, schorowanej kobiety. Sprzedała dom,
sklep i zbiory, zatrzymując tylko część mieszkania. Odsetki wystarczyły na skromne
utrzymanie dla nich obu i na wykształcenie córki. Zresztą z kapitału trzeba było kilkakrotnie
czerpać. Obecnie, gdyby nie pensja Mary, żyłyby obie zawieszone pomiędzy niezamożnością a
ubóstwem, w owym dręczącym stanie, gdy najmniejsze odejście od minimalnego miesięcznego
budżetu może spowodować katastrofę. W tej chwili, dzięki zapobiegliwości matki, Mary nie
odczuwała poniżenia i choć suknie jej były zawsze nieco gorszego gatunku niż suknie Karoliny
Beacon, nie mówiąc o spokojnych, dyskretnych, ale kosztujących majątek toaletach Pameli, to
jednak nie dlatego miała teraz gniewnie ściągnięte brwi.
- Mamo! Daj mi wiśniowy kostium, tylko prędko, błagam! Znowu się spóźnię!
- Kostium już czeka - dobiegł do łazienki spokojny głos matki.
Mary przebiegła korytarzyk i weszła do swojego pokoju. Ubierając się pospiesznie,
myślała w dalszym ciągu o Robercie Gordonie.
Zapominała o nim często, to znaczy nie o nim, lecz o tamtym wydarzeniu. W końcu
minęło już kilka lat od owego dnia. Ale zapomnieć nie mogła. Dziś myślała o nim od rana.
- Może to dlatego, że wypływa dzisiaj?... - szepnęła, wsuwając stopy w pantofelki.
Tak. Najprawdopodobniej ów uporczywy nawrót wspomnień był związany z
odpłynięciem jachtu „Pamela”. Na pewno tak.
- Przeklęty dureń - pomyślała, nie wiedząc o tym, że niemal w tej samej chwili
dokładnie tak samo określił Gordona Simon Caruthers. - Przeklęty, nadęty dureń! Mogłam
przecież przewidzieć, że znajdzie się właśnie tam, gdzie nigdy nie powinien się był pojawić.
Wydarzenie, o którym teraz myślała, było jedynym w życiu Mary Sanders, o którym
naprawdę chciała zapomnieć.
Stało się to podczas ostatniej praktyki wakacyjnej przed ukończeniem studiów, w
okresie prac wykopaliskowych na terenie dawnego rzymskiego muru, oddzielającego Anglię
od Szkocji. Jak doskonale pamiętała ten poranek! Przesiewali przez gęste sita ziemię, leżącą
pomiędzy fundamentami rzymskiej willi, odsłoniętej podczas ostatnich tygodni. Był to okres,
kiedy zakup nowych rękawiczek był dla niej naprawdę poważnym wydatkiem. Myśląc o
rękawiczkach, przesiewała już od godziny, odkładając na leżący nie opodal karton znalezione
fragmenty zardzewiałego żelaza, monety (było ich kilka) i fragmenty ceramiczne. Nagle
dostrzegła błysk i po sicie stoczył się w dół ciężki, złoty pierścień, tak jasny i gładki, jak gdyby
dopiero przed godziną ktoś go zakopał w ziemi. Nie myśląc o tym, co robi, Mary pochyliła się,
podniosła pierścień i wsunęła go do kieszeni spodni. Rozejrzała się. Obok, przy podobnym,
stojącym o kilka kroków dalej sicie, Robert Gordom gorliwie przesypywał piasek. Więcej
nikogo nie było w pobliżu.
Kiedy nadeszła przerwa południowa, mieli przystąpić do prowizorycznej
inwentaryzacji i wszystkie przedmioty, ułożone w pudełkach, przekazać asystentowi, który
zaznaczał, w jakim miejscu i na jakiej głębokości znaleziono poszczególne obiekty. Asystent
miał stolik u wejścia do namiotu, w którym składano codziennie znaleziska. Mary szybko
wypełniła kartkę.
którą miała dołączyć do swoich pudełek, oddała je i odwróciła się, żeby odejść, kiedy
stojący za mą Gordon powiedział spokojnie:
- Zdaje się, że nie zinwentaryzowałaś tego złotego przedmiotu, który znalazłaś dzisiaj,
prawda?
- Och, dziękuję, Robercie! Wsunęłam go do kieszeni, bo bałam się, że go zgubię, i
znalazłabym go dopiero wieczorem.
Głos jej był zupełnie spokojny. Zawróciła, oddala asystentowi pierścień, zaznaczyła
ołówkiem miejsce na planie willi i odeszła. To było wszystko. Nigdy więcej w ciągu
następnych lat nie rozmawiali o tym. Wiedziała, że Robert nigdy o tym nikomu nie wspomniał.
Lecz choć może to były przywidzenia, wielokrotnie wydawało się jej, że Gordon patrzy na nią
z cichą, ukrytą pogardą.
Najgorsze było to, że miał słuszność. Choć nigdy by się do tego przed nim ani przed
nikim na świecie nie przyznała, Mary Sanders wiedziała, że ukradłaby tego dnia ów pierścień,
chociaż kradzież wykopanego przedmiotu jest największą zbrodnią, jakiej może dopuścić się
archeolog, tak wielką jak fałszerstwo albo może nawet większą.
Od tego dnia stała się najskrupulatniejszą pracowniczką zespołu i wiedziała już z całą
pewnością, że gdyby nawet samotnie odkopała kolię z brylantów wielkich jak bochenki,
odniosłaby ją do magazynu tym szybciej, im więcej ta kolia byłaby warta.
Ale może właśnie dlatego Mary Sanders nienawidziła Roberta Gordona jak nikogo w
ś
wiecie i choć nie domyślał się on tego nawet, życzyła mu śmierci, gdyż jedynie wówczas,
gdyby zamknął oczy na zawsze, odetchnęłaby z ulgą i zdołałaby zapomnieć.
*
Kiedy po ostatnich słowach pożegnania jacht odbił od brzegu prując leniwą, oleistą
wodę i wkrótce zniknął pośród przedwieczornych mgiełek i dymów snujących się nad zakrętem
rzeki, mała grupka ludzi ruszyła powoli nadbrzeżem, a potem rozproszyła się i Alex został sam
z Karoliną.
- Jedziemy? - zapytał.
- Przejdźmy się trochę - wskazała dłonią aleją, która okrążając przystań odchodziła od
rzeki i nikła w ciemnym szpalerze dziewiętnastowiecznych kamienic.
Ruszyli powoli, idąc obok siebie w promieniach schodzącego już nad widnokrąg
bladoczerwonego słońca. Joe milczał przez chwilę. Później pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Ten stateczek to najkosztowniejsze cacko tego rodzaju, jakie widziałem w ciągu
ostatnich lat. Musiał kosztować majątek. Nie wiedziałem, że praca młodego archeologa
przynosi aż tak ogromne korzyści materialne.
Karolina roześmiała się.
- Moje uposażenie, jak wiesz, nie wystarcza nawet na zakup dobrego samochodu za
gotówkę, chociaż żyję przecież zupełnie nieźle i samodzielnie. Ty, przy twoich ogromnych
dochodach, nie rozumiesz pewnie nawet, jak ograniczone są możliwości zwykłego
ś
miertelnika.
- Ale państwo Gordon sprawiają wrażenie zwykłych śmiertelników, prawda? Zdajesz
sobie chyba sprawę, ile kosztuje taki jacht?
- Och, Gordon to co innego. Był przez długi czas w takiej samej sytuacji finansowej jak
my wszyscy, póki przed dwoma laty nie umarł jego ojciec. Gordon jest tak skryty, że chociaż
znam go od czasów uniwersyteckich, nie wiedziałam nawet, że ma ojca. Mieszkał samotnie i
nigdy nie wspominał o swojej rodzinie.
- Zdumiewające...
- Prawda?! Alle Gordon to...
- Nie myślałem o panu Robercie Gordonie. Myślałem o tobie.
- O mnie?
- Wyglądasz w tym czerwonym świetle jak najładniejszy sen impresjonisty. Dziwię się,
jak mógł pokochać obecną panią Gordon, mając przez całe lata ciebie pod ręką?
- Nie mogłabym pokochać Roberta - zdecydowanie zaprzeczyła ruchem głowy. - Jest...
- zastanowiła się - jest zanadto opanowany. Nie! Mówią oczywiste nonsensy. To nie może być
powód. Ale jest w nim coś... - znowu urwała - coś, co szanujemy na pewno u dobrego
urzędnika, ale co nie jest największą zaletą dla kochanka. - Roześmiała się. - Widzisz, ja wiem,
co chcą powiedzieć, ale nie umiem tego ubrać w słowa. Kobiety nie rządzą się ściśle
określonymi prawami. Ale jestem pewna, że Gordona nie można pokochać tak, jak innych
ludzi. Jest oschły! - dokończyła i odetchnęła z ulgą. - Tak, to jest właściwe słowo: oschły.
Bywają ludzie opanowani, ale można wyczuć, że pod ich spokojem coś się dzieje, pulsuje, że
mogą, kiedy zechcą albo kiedy zmuszą ich okoliczności, opuścić swoją skorupę, w której tętni
utajone życie. A Gordon jest wewnątrz taki sam jak na zewnątrz. Kiedy patrzę na niego, wydaje
mi się, że bije w nim nie serce, ale wahadło, które nigdy nie przyspiesza i nie zwalnia.
- Ale pani Pamela Gordon pokochała go jednak, prawda?
Karolina rzuciła mu szybkie, ukośne spojrzenie.
- Zapewne - powiedziała cicho - ale to długa historia. Znowu wrócilibyśmy do tej
wcześniejszej sprawy.
- Której? - Joe, spoglądający na wierzchołki drzew alei, wrócił szybko do
rzeczywistości.
- Myślę o jego ojcu. Nie zmam dokładnie tej sprawy, ale wydaje mi się, że żyli bardzo
ź
le ze sobą. Bywa, że ojciec i syn absolutnie nie mogą się porozumieć. W każdym razie
dałabym głowę, że Robert nie korzystał z pieniędzy starszego pana. Dopiero kiedy ten ostatni
umarł, został jedynym spadkobiercą i widocznie uznał za słuszne ich przyjęcie. Była to chyba
bardzo poważna fortuna, przynajmniej wszyscy jesteśmy o tym przekonani. Zresztą Pamela
także była o tym przekonana.
Umilkła. Joe, który przypomniał sobie, że tego dnia ma jeszcze do napisania
dwadzieścia stron tekstu, zapytał, żeby nie myśleć o tej smutnej konieczności:
- Więc jednak sądzisz, że ona także nie mogłaby go pokochać?
- Nie wiem. Ale wiem, że Robert nigdy nie miał u niej wielkich szans, chociaż zawsze
wydawało mi się, że wiele myślał o niej. Sądziłam nawet, że Pamela zajęta jest kim innym.
Wyszła za niego w miesiąc po tym, jak odziedziczył ten swój spadek. To piekielnie rozsądna
dziewczyna.
- I pozostali oboje w waszym zespole, mając tyle pieniędzy?
- Och, oczywiście! A cóż one mają za znaczenie w tym wypadku? Robert naprawdę
kocha archeologię. Będzie z niego bardzo poważnej miary uczony, a na pewno czeka go kariera
profesorska. Jest bardzo systematyczny. Od czterech lat pracuje wspólnie z Mellowem nad
książką o ceramice kreteńskiej. Są już bardzo zaawansowani i myślą, że będzie to chyba
pierwsze na świecie dzieło podsumowujące ten temat. Jestem przekonana, że obaj mają
nadzieję znaleźć masę ciekawych materiałów, jeżeli uda nam się trafić do Pani Labiryntu. To
dla nich także wielka szansa: gdybyśmy odkryli nietknięty kreteński przybytek kultowy,
mogliby odnaleźć setki naczyń i figurek z gliny. Mogłoby to być niesłychanie ważne. Pamiętaj,
ż
e naczynia to wskazówki zegara archeologicznego przy ich pomocy najczęściej datujemy
wykopaliska. Tego rodzaju odkrycie mogłoby wypełnić cały szereg luk w naszej systematyce...
- A pani Pamela Gordon pomaga im, tak? Karolina potrząsnęła głową.
- Raczej nie. Pamela i Caruthers specjalizowali się w architekturze i problemach
urbanistycznych, to bardzo ważna dziedzina naszej pracy. Nie wyobrażasz sobie nawet, ile
może powiedzieć o odkopanym zespole budynków wybitny specjalista, jeżeli dasz mu zbadać
dokładnie nawet najmniejszy dobrze zachowany kawałek muru albo podłogi. Caruthers jest
bardzo zdolny, wszyscy w głębi ducha uważamy go za największą indywidualność w naszym
zespole. Ale, niestety, jest bardzo niesystematyczny. Nie potrafi interesować się szczegółami w
tym stopniu, w jakim archeolog musi to robić. Szuka od razu wielkich syntez. Profesor Lee
powiedział mu kiedyś, że ma psychikę reportera i chyba się nie mylił. W archeologii nie wolno
poszukiwać najciekawszego: wszystko jest najciekawsze...
Joe, który mimo woli uczul wyraźną sympatię dla improwizującego pana Caruthersa,
zmienił szybko temat:
- A pani Pamela Gordon?
- Cóż, Pamela może być jego uzupełnieniem - Karolina uśmiechnęła się - chociaż
trudno ją nazwać indywidualnością. W czasach, kiedy nie była jeszcze żoną Gordona,
pomagała mu bardzo. Pamela przypomina mi pszczołę: przez cały dzień brzęczy cichutko i
pracowicie, a wieczorem usypia z błogim uczuciem, że wykonała tę część pracy, którą miała
wykonać. Ani więcej, ani mniej. Może nie powinnam tak o niej mówić, Joe? W końcu tacy
ludzie są podporą społeczeństwa, a Pamela jest naprawdę bardzo solidną i koleżeńską
dziewczyną.
- Zapewne. A panna Sanders? Tak się nazywa ta śniada młoda osoba, prawda?
- Och, Mary to zupełnie kto inny niż Pamela. Mary to mój przyjaciel. Obie interesujemy
się, przede wszystkim, sprawami języka. Na szczęście, obchodzą nas krańcowo różne
zagadnienia i dlatego żyjemy w idealnej zgodzie. Ale myślę, że z Mary umiałabym żyć w
przyjaźni w każdych warunkach...
- A profesor?
- Profesor jest ponad tym wszystkim! Jest dla nas czymś w rodzaju Boga Ojca! Nie
zdajesz sobie sprawy, Joe, ile ten człowiek wie! Dba o nas, uczy nas ciągłe, a my wszyscy
słuchamy go nie dlatego, że jesteśmy zdyscyplinowani, ale po prostu dlatego, że on zna się na
wsz yst kim nieskończenie lepiej niż my wszyscy razem wzięci. - Umilkła na chwilę. - Kiedyś
umrze - powiedziała wreszcie cicho. - A wtedy zostaniemy osamotnieni i dorośli. I zaczniemy
uczyć innych młodszych ludzi. Ale to już nie będzie to samo. Tacy ludzie jak profesor Lee
zdarzają się raz na stulecie.
Tego wieczoru poszli razem na kolację i tańczyli prawie do rana w maleńkim,
przytulnym lokalu, którego nie znali dotąd oboje. Były tam przyćmione światła i grała cicha
orkiestra. Ale wieczór ten nie pozostawił najlepszych wspomnień w umyśle Alexa, gdyż
Karolina mówiła tylko o jednym: o Keros.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
„Nie będzie Cię na Keros..."
Joe z niedowierzaniem zdjął palce z klawiatury maszyny i raz jeszcze odczytał ostatnie
zdanie. Tak, nie ulegało wątpliwości, to było ostatnie zdanie. Zmęczonym ruchem przesunął
wałek, zrobił większy odstęp i jednym palcem, jak dziecko, które bawi się uderzając w
fortepian, napisał: Koniec.
Potem wstał i nie spojrzawszy więcej na tekst, podszedł do okna. Znowu był świt,
pogodny, letni świt. Londyn budził się ze snu. Dach przeciwległej kamienicy pokryty był
jeszcze ciemną, lśniącą powłoką rosy, która zamieniała się w parę pod promieniami
wschodzącego słońca.
Odwrócił się i zmęczonym krokiem podszedł do stołu. Książka była gotowa. Chłopiec
od wydawcy pojawi się za kilka godzin i zabierze stos równo poukładanych kartek. Nie miał już
ż
adnych zobowiązań, przynajmniej na najbliższe tygodnie. Był wolny. Ale był także
zmęczony, tak zmęczony, że nie umiał stworzyć sobie nawet doraźnych planów, związanych z
ukończeniem pracy.
Usiadł i utkwiwszy niewidzące spojrzenie w ścianie, myślał leniwie. Strzępy zdań
układały się w całość i rozpadały ponownie, pozostawiając w mózgu łagodną, szumiącą pustkę:
trzeba wyjechać gdzieś... Gdzie wyjechać?... Nie mam siły ani energii, żeby pomyśleć...
Pojadę... Nie, nie pojadę... Będę spał przez tydzień... Chcę wyjechać stąd. Dosyć mam tego
domu, tej ulicy, Higginsa i jego uprzejmości... Ale dokąd?... Nie ma Karoliny. Gdyby była,
pomyślałaby za nas oboje. Wybrałaby jakieś miejsce, gdzie jest cicho i ślicznie... Ale nie ma
jej...
Nie było jej. Tak bardzo była podniecona wyjeżdżając. Wyprawa wyruszyła przed
tygodniem. Załadowali się wszyscy na statek płynący do Aten, gdzie istniał oddział
Brytyjskiego Instytutu Archeologicznego, którego pracownicy mieli z kolei zająć się prze-
transportowaniem wyprawy i sprzętu na Keros.
Joe został sam i przez kilka dni pisał prawie bez przerwy, nie wychodząc z domu i
chwytając zaledwie kilka godzin snu na dobę.
Książka była gotowa. Oderwał spojrzenie od ściany, wstał i na palcach ruszył w
kierunku kuchni. Był głodny. Nie chciał budzić Higginsa, który ze swą zwykłą dręczącą
obowiązkowością zacząłby natychmiast przyrządzać śniadanie.
Podszedł do drzwi kuchni i uchylił je cicho. Najpierw poczuł woń przysmażanego
bekonu, a dopiero potem dostrzegł wysoką, szczupłą postać w szlafroku.
- Mój Boże, Higgins! Przecież jest piąta rano!
- Dzień dobry panu! - powiedział Higgins odwracając się. - Proszę wybaczyć mój strój,
ale najwyraźniej pomyliłem się o pół godziny.
- Nie rozumiem?
- Wydawało mi się, że skończy pan książkę mniej więcej przed szóstą. Wczoraj
powiedział pan, kiedy podawałem kolację, że morderca zaraz będzie zdemaskowany. Więc
obliczyłem sobie, że to kwestia pięciu, może ośmiu stron, a potem detektyw musi przecież
wszystko podsumować i wyjaśnić czytelnikowi. To zawsze zajmuje w pana powieściach
piętnaście do dwudziestu stron. Pomyślałem sobie, że razem to będzie wynosiło, mniej więcej,
dwadzieścia pięć stron, a ponieważ ostatnie rozdziały pisze pan zwykle o wiele szybciej niż
pierwsze, więc z obliczenia mojego wynikało, że będzie pan pisał do pół do szóstej, może
trochę krócej. W każdym razie zacząłem już przygotowywać śnia... O Boże!
Odwrócił się gwałtownie i przytrzymując poły szlafroka jedną ręką, drugą
błyskawicznie zdjął patelnię z płomienia gazowego.
- Całe szczęście! - odetchnął z ulgą. - Śniadanie będzie za pięć minut, proszą pana.
- Dziękuję bardzo.
Potrząsając głową ze zdumieniem, Alex zawrócił. Higgins napełniał go czasem
metafizycznym niemal lękiem.
Przy śniadaniu doszedł do wniosku, że nie położy się spać. Chciał dotrwać do wieczora
i usnąć normalnie. Nie lubił sypiać w dzień, gdyż nawet po dziesięciu godzinach snu budził się
zawsze nie wypoczęty. W gazetach, które po paru minutach pojawiły się w cudowny sposób na
stole, nie było niczego ciekawego. Sierpień stał nad miastem ciepły, spokojny i cichy. Znajomi
wyjechali. On sam także powinien był wyjechać. O dziewiątej zatelefonuje do wydawcy. Po-
wie, że mogą sobie odebrać książkę. Poza tym nie miał nic więcej do załatwienia w Londynie.
Gdyby Karolina była tu, mogliby razem gdzieś wyjechać...
Poprzez zamknięte drzwi usłyszał cichy dzwonek u wejścia. Czyżby wydawca? O tej
porze? Niemożliwe.
Higgins pojawił się niosąc na tacy list.
- Polecony, proszę pana. Pokwitowałem już.
- Dziękuję...
Joe wziął do ręki kopertę i obejrzał ją szybko: Gibraltar. Nadawca: Karolina Beacon.
M/S ,,Nova Scotia". Rozerwał kopertę.
Kochany,
Nasz statek za pół godziny zawinie do Gibraltaru i korzystając z tego, chcę ci napisać,
co u mnie słychać. Leżę teraz na leżaku, obok mnie Mary Sanders, i opalamy się. Jest okropnie
gorąco. Mary twierdzi, że jesteś bardzo przystojny. To znaczy, twierdzi, że jesteś brzydki, ale
absolutnie musisz się podobać kobietom! Ja powstrzymuję się od głosu. Caruthers i Mellow
grają w jakąś obrzydliwą grę pokładową, która przypomina łapanie motyli, ale łapie się taki
krążek. Próbowałam: nie mam zdolności. Mary też nie, dlatego się opalamy. Profesor siedzi
pod pokładowym parasolem i czyta coś bardzo grubego. Wyobraź sobie, że kiedy wszyscy mają
na sobie tylko to, co jest konieczne, żeby nie pójść do aresztu za sianie zgorszenia publicznego,
profesor ubrany jest w marynarkę, koszulę i krawat. Nie zostanę nigdy profesorem! Och, Joe,
jak tu jest cudownie, to znaczy, jak by mogło być cudownie! To prawda, że nie jesteś przystojny,
i to prawda, że nie mogę ani na chwilę przestać myśleć o tym, co znajdziemy na tej wysepce,
ale... Wiesz, śniło mi się dzisiaj w nocy, że nie znaleźliśmy absolutnie niczego. Obudziłam się
przerażona i długo leżałam w ciemności, myśląc o naszych szansach. I wiesz, co
wymyśliłam? śe mamy zaledwie jedną szansę na sto, żeby coś znaleźć. Ale to też dużo. Boże, jak
mi bez ciebie smutno. Gdybyś tu był, na pewno nauczyłbyś mnie grać w tę okropną grę. Ty
przecież wszystko potrafisz. Sam tak twierdzisz, prawda? Ale nie ma tu Ciebie i nie będzie Cię w
Atenach, a potem nie będzie Cię na Keros i zobaczymy się dopiero we wrześniu. Jaka szkoda, że
nie skończyłeś tej książki! Gdyby nie to, może... może namówiłabym Cię do przyjazdu? To też
przyszło mi do głowy w nocy. W końcu mógłbyś. przecież przyjechać i przyjrzeć się, jak pracuje
zespół archeologiczny. Profesor na pewno nie miałby nic przeciwko temu ani nikt z kolegów.
Ale Ty przecież pracujesz i nie powinnam Ci może wcale o tym pisać? Tylko że to nie jest łatwo:
nie pisać o tym.
Kończę, bo staniesz się zarozumiały
K.
PS Mary twierdzi, że musisz być inteligentny i odważny. Wyobraź sobie, że ona czytuje
nie tylko Twoje książki, ale nawet rozmaite wycinki z prasy o Tobie. Z przerażeniem
zauważyłam, że prawie wszyscy wiedzą o Tobie więcej niż ja.
Całuję K.
PS 2. A w ogóle wydaje mi się, że ona za wiele o Tobie mówi i za wiele chce wiedzieć.
Czyżbym była zazdrosna?
K.
Joe uśmiechnął się i raz jeszcze przebiegł oczyma równe rządki starannie nakreślonych
liter. Karolina miała charakter pisma szesnastoletniego podlotka. Położył list obok talerza i
przez chwilę przyglądał się spokojnemu obłoczkowi pary, który trwał nad filiżanką,
rozwiewając się łagodnie, niosąc zapach kawy i niknąc w słonecznym promieniu. Joe
przymknął oczy. Potem otworzył je gwałtownie i wstał przezwyciężając falę ogromnego
zmęczenia, które wlewało się do mózgu, zatapiając każdą zdecydowaną myśl. Wyszedł do
przedpokoju, przez chwilę przewracał kartki książki telefonicznej, później nakręcił numer.
Usiadł ma skrzyni i czekał ze słuchawką przy uchu. Glos, który odezwał się prawie
natychmiast, był kobiecy, miły i rzeczowy.
- Moje nazwisko brzmi Alex - powiedział Joe. - Chciałbym zamówić miejsce na
najbliższy samolot do Aten... Słucham?... O pierwszej?... Znakomicie!... Tak, przyjdę sam.
Biuro będzie otwarte od ósmej?... Tak, Joe Alex...
- Och - odpowiedziała urzędniczka biura podróży, której najprawdopodobniej dłużył się
już koniec nocnego dyżuru. - Pan J oe Al ex ?! - Potem natychmiast ton jej stał się bardziej
oficjalny. - Oczywiście, proszą pana. Bilet będzie przygotowany.
Joe uśmiechnął się lekko. Był próżny, a chociaż wiedział o tym, nie próbował walczyć
ze swoją próżnością, bo nawet ją dosyć lubił.
- Dziękuję pani bardzo. Zjawią się a was przed dziewiątą... Do widzenia...
Położył słuchawkę, a potem uniósł ją znowu i nakręcił następny numer.
- Chciałbym nadać depeszę... tak... - podał swój numer i nazwisko:
P a n n a K a r o l i n a B e a c o n B r y t y j s k i I n s t y t u t A r c h e o l o g i c z n y w
A t e n a c h S t o p L i s t o t r z y m a ł e m S t o p B ę d ę w i e c z o r e m w A t e n a c h S t o p
K o c h a m c i ę S t o p Z o s t a w w i a d o m o ś ć w h o t e l u M i l i o n S t o p U k ł o n y d l a
p a n n y M a r y S a n d e r s S t o p J o e A l e x
Odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą. Zadecydował. Odwrócił się i szybkim, równym
krokiem. poszedł w kierunku łazienki.
Dochodziła ósma, kiedy wykąpany i ogolony wyruszył na miasto, pozostawiwszy
Higgmsowi zapakowanie walizki. Kupił bilet, wypił szybko jeszcze dwie kawy w małej
kawiarence przy Milford Lane i zerknął na zegarek. Miał jeszcze niemal cztery godziny czasu,
Nie było powodu do pośpiechu. Wyszedł z kawiarenki, siadł za kierownicą i skręcił w kierunku
New Scotland Yardu.
Beniamin Parker, zastępca szefa Wydziału Kryminalnego, znajdował się w swoim
gabinecie, kiedy dyżurny sierżant zameldował Alexa.
- Wejdź, wejdź, na miłość boską! - Parker uniósł się z krzesła i szybko okrążył biurko.
Uścisnęli ręce.
- Co nowego? - zapytał Joe, sadowiąc się wygodnie w jednym z dwu głębokich,
wyłożonych skórą foteli, które wydawały się nieco nie dopasowane do pozostałych sprzętów
tego spartańsko umeblowanego pokoju.
- Nic. - Parker wzruszył ramionami i podsunął nią papierosy. - Wszyscy londyńscy
mordercy wyjechali na wakacje, tak przynajmniej można wnioskować, bo mamy absolutną
ciszą. Ale jeżeli zdarzy się coś ciekawego, zadzwonię do ciebie. Wyglądasz, jakbyś skończył
jakąś nową książkę. Moi synowie będą uszczęśliwieni. - Westchnął.
- Po pierwsze, jak - wiadomo, cisza bywa także przed burzą, po drugie - rzeczywiście
skończyłem książkę. Twoi synowie dostaną ją ode mnie jak wszystkie poprzednie. Powinieneś
ich zachęcać do tej lektury, bo u mnie sprawiedliwość zawsze zwycięża, czego nie można
powiedzieć o świecie, który ich otacza. A jeśli chodzi o coś ciekawego i telefon do mnie, nie
fatyguj się. O pierwszej opuszczam to miasto, a dziesięć minut później będę już oglądał z góry
brzegi Anglii. Wrócę za miesiąc.
- Szczęściarzu - mruknął Parker. - Niestety, mam już urlop za sobą i będę czekał do
następnego lipca. Dokąd odlatujesz?
- Sam jeszcze nie wiem. Do Aten, a potem na małą wyspę, która nazywa się Keros.
Będę brał udział w wyprawie archeologicznej profesora Hogha Lee, który ma zamiar odkryć
jakiś bardzo niezwykły ośrodek kultury kreteńskiej.
- Rozumiem - Parker uśmiechnął się nieznacznie. - A czy będziesz mnie uważał za
bardzo niedyskretnego człowieka, jeżeli zapytam, czy panna Karolina Beacon także bierze
udział w tej wyprawie?
- Zgadłeś, cesarzu błyskawicznej dedukcji. Panna Beacon będzie tam także. Pracuje w
jego zespole.
- Profesor Hugh Lee - Parker skinął głową. - Tak, to bardzo interesujący człowiek. -
Umilkł, potem spojrzał na Alexa poważnie, ale w oczach jego zamigotał prawie
niedostrzegalny, wesoły błysk. - To ciekawe, ale im dłużej pracuję tutaj, tym większej
nabieram pewności, że nie ma prawie osoby, której nazwisko w ten czy inny sposób nie byłoby
u nas zarejestrowane.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że profesor Lee był przed rozpoczęciem kariery
naukowej złodziejem kieszonkowym i został aresztowany przez twoich ludzi na dworcu
Waterloo, gdy trzymał rękę w torebce zgrzybiałej babuni, która przyjechała w odwiedziny do
dzieci w Londynie?
- Och, nie. Nie znam go nawet. Ale przed dwoma laty Scotland Yard otrzymał szereg
poufnych zapytań dotyczących pewnej sprawy spadkowej. Oczywiście, mogą jak zawsze
liczyć na twoją dyskrecję, Joe?
- Możesz liczyć na moją dyskrecję. - Alex westchnął. - Mów dalej. Interesuje mnie to.
Lubię wiedzieć jak najwięcej o ludziach, w których towarzystwie będę musiał przebywać.
- Otóż cała sprawa rozpoczęła się dość dawno. Lee ożenił się bardzo młodo. Po pewnym
czasie jego żona uciekła z innym...
- To się zdarza - mruknął Alex. - Nie wiedziałem tylko, że Scotland Yard interesuje się
tymi sprawami. Pozostawiłbym takie ciekawostki pokojówkom i prywatnym detektywom.
- Nie zawsze. W pewnych okolicznościach my także chcemy dużo wiedzieć. Otóż
uciekła z innym, otrzymała rozwód, wyszła za mąż za tamtego i urodziła mu dziecko, chłopca.
- Wzruszające. - Joe przymknął oczy. Znowu zaczęła ogarniać go senność.
- Ale tamten nie był widocznie dobrym człowiekiem, bo opuścił ją i zniknął w dalekich
krajach, pozostawiając ją tu wraz z dzieckiem bez środków do życia. Działo się to oczywiście
przed wojną.
- Kręte są ścieżki miłości. - Joe z trudem otworzył oczy i uśmiechnął się przepraszająco.
- Teraz musisz powiedzieć coś zupełnie niezwykłego, Ben, inaczej położę się na twoim
służbowym dywaniku, zwinę w kłębek i usnę. W ciągu ostatnich trzech dni spałem w sumie
pięć godzin.
- To straszna rzecz: żądza zysku! - Parker rozłożył ręce. - Płacisz za swoje zachcianki,
jak inni płacą za swoje. Ale posłuchaj: otóż ta eks żona profesora Lee, który wówczas nie był
jeszcze profesorem, lecz tylko obiecującym, młodym naukowcem, złamana doświadczeniami
swego burzliwego życia, postanowiła odejść z tego świata. Przed popełnieniem samobójstwa
napisała długi list do byłego małżonka, polecając mu ni mniej ni więcej, tylko opiekę nad
dzieckiem tego drugiego człowieka, z którym od niego uciekła.
- A Lee, oczywiście, wziął malca do siebie, prawda?- Alex ożywił się nieco. - Kobiety
mają nieomylny instynkt w takich sprawach. Gdyby nie była pewna, że nasz profesor jest
człowiekiem o gołębim sercu, nie popełniłaby samobójstwa. Musiała mieć absolutną wiarę w
to, że Lee dotąd ją kocha i że zajmie się dzieckiem.
- Najprawdopodobniej tak. Profesor rzeczywiście wziął malca do siebie. I wszystko
byłoby znakomicie, gdyby nie jakże melodramatyczny zbieg okoliczności. Otóż wyrodny
ojciec chłopca, który przez wiele lat bawił nie wiadomo gdzie, w końcu pojawił się w Anglii i
rozpoczął poszukiwania. Wrócił bardzo bogaty, zmieniony, postarzały i pełen, jak się okazało,
najlepszych chęci, żeby naprawić dawno wyrządzone zło. Wtedy chłopiec, który zresztą był już
studentem uniwersytetu, dowiedział się o wszystkim. Profesor Lee nigdy nie mówił mu, że jest
jego ojcem, gdyż uważał to za nieuczciwe. Młody człowiek był do chwili przybycia swego
marnotrawnego twórcy przekonany, że rodzice zginęli w katastrofie, a Lee jest krewnym jego
matki, który mu ich zastępuje. Doszło do szczerej rozmowy pomiędzy wszystkimi trzema
zainteresowanymi. Chłopiec dowiedziawszy się prawdy o samobójstwie matki, odmówił
jakiegokolwiek kontaktu z ojcem. Nie wybaczył mu i po prostu nie chciał go znać. Aż wreszcie
ojciec ten umarł przed dwoma laty, zapisując mu całą swoją fortunę. Wtedy młody człowiek,
który był już dojrzałym człowiekiem, i rozpoczął obiecującą karierę naukową, przyjął jednak
spadek. Dalsi krewni zmarłego najwyraźniej nie mogli zrozumieć, dlaczego pozostawił on
wszystko synowi, który nie chciał go znać, wszczęli więc poufne badania. Może liczyli na to, że
odkryją coś nielegalnego? Jeden z tych krewnych był dość wpływową osobistością i dlatego
trafiło to do nas. Ale sprawa okazała się najczystsza w świecie. Istniały papiery, świadectwo
ś
lubu rodziców, akt urodzenia, słowem - sprawa ucichła w zarodku. Nikt nie chciał wywoływać
skandalu rodzinnego, nie mając szans zdobycia spadku.
- A ten miody człowiek nazywa się Robert Gordon. prawda? - powiedział Alex. -
Poznałem go. Karolina nie wspomniała mi nawet, że był wychowankiem profesora. Chyba nie
wie o tym? Ale czy to możliwe, żeby nie wiedziała? No, no... - pokręcił głową z,
niedowierzaniem.
- W Anglii wszystko jest możliwe. - Parker uśmiechnął się. - O ile wiemy, ten młody
człowiek już jako student mieszkał sam. Najwyraźniej twój profesor chciał go jak najwcześniej
usamodzielnić, a może chłopiec podobny był, powiedzmy, do matki, i przebywanie z nim co
dzień otwierało na nowo stare rany? Wiesz przecież, jak to jest...
- Tak. - Aleś dźwignął się ociężale z fotela. - Bądź zdrów, Ben. Po powrocie zadzwonię
do ciebie.
- Bądź zdrów, Joe.
Wyszedł. Ale chociaż sprawa ta nie powinna go była w ogóle interesować, myślał o
Robercie Gordonie i jego dickensowskich powiązaniach z profesorem Lee. Jak bardzo skryci
byli ludzie w jego ojczyźnie! To było naprawdę zdumiewające. Znał zbyt dobrze Karolinę.
Gdyby wiedziała cokolwiek o tej sprawie, opowiedziałaby mu o niej.
Potem przestał myśleć o profesorze Lee i jego młodych współpracownikach. Spał w
samolocie kamiennym snem i zbudził się na kilka minut przed lądowaniem w Atenach.
Było późne popołudnie. Nad ziemią ani jednej chmurki. Zachodzące słońce oświetlało
czerwonawo łańcuch białych gór w dole.
- Płoszę przestać palić i zapiąć pasy - powiedział głośnik nad wejściem do kabiny
pilotów. - Samolot schodzi do lądowania.
Joe zgasił papierosa i nie zapiął pasa ochronnego. W dole mignęło niewielkie, skupiane
w dolinie miasteczko potem drugie, a później, pod skrzydłem wybłysnęło morze, gładkie jak
staw nie pomarszczone najdrobniejszymi nawet falami. Wyspa. Kawałek zalesionego lądu.
Znowu morze. Samolot zawracał obniżając się. Znowu wyspa.
- Salamina - powiedział Joe szeptem. - Jesteśmy na miejscu. Był w Grecji.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
„Jesteśmy gotowi, panie profesorze...”
W recepcji ogromnego nowego hotelu Hilton przy ateńskiej Vasileos Comatantinou
zastał kartkę od Karoliny:
Kochany, przyjechaliśmy, musimy natychmiast odpływać, bo Instytut wynajął dla nas
stateczek który za trzy godziny odchodzi. Mam tu całe piekło z przeładowaniem skrzyń i bagażu.
Tą kartkę obiecał zostawię dla Ciebie w Hiltonie John Mellow, który jedzie z Pireusu taksówką
do Instytutu w mieście. Na Keros wylądujemy prawdopodobnie przed południem jutro. Tak
strasznie się cieszę że będziesz ze mną!!! Wiem, że wymyślisz coś bardzo mądrego i
przybędziesz szybciej, niż się spodziewam, i dlatego będę się Ciebie spodziewała każdej chwili.
Czekam.
Karolina
Joe przeczytał list dwa razy, potem położył na lśniącej powierzchni lady recepcyjnej
wąski zielony banknot.
- Jestem bardzo zmęczony, proszę pana - powiedział do wspaniałego urzędnika o
oliwkowej cerze i srebrnych włosach. - Muszę się teraz przespać, ale rano chciałbym znaleźć
się na jednej z malutkich wysepek Morza Egejskiego.
Urzędnik wziął banknot, złożył go, wsunął do bocznej kieszeni nieposzlakowanej
marynarki i lekko pochylił senatorską głowę w ruchu wyrażającym dziękczynienie.
- Jak się nazywa ta wysepka, proszę pana?
- Keros - powiedział Joe.
Urzędnik uniósł słuchawkę, powoli nakręcił numer i zaczął szybko mówić, nie dając
najwyraźniej dojść do głosu osobie znajdującej się po przeciwnej strome przewodu. Potem
umilkł nagle i znieruchomiał ze słuchawką przy uchu. Potem znowu powiedział coś krótko i
zasłaniając wylot słuchawki pięknie utrzymaną dłonią o palcach, których mógłby mu pozazdro-
ś
cić niejeden pianista, zwrócił się do Alexa.
- Niestety, proszę pana, nie istnieje żadne połączenie z wyspą Keros. Szczerze mówiąc
szukają jej dopiero na mapie. Czy jest pan pewien, że chodzi panu o Keros? K-e-r-o-s?
- Tak - powiedział Joe. - Wiem, że nie ma żadnego połączenia z tą wysepką. Jest ona
bezludna...
- Rozumiem, proszę pana. - Urzędnik odsłonił słuchawkę i zaczął mówić teraz z
niezwykłą szybkością. Umilkł. Słuchał przez chwilę. Potem spojrzał na Alexa.
- Oczywiście, jeżeli panu bardzo zależy na znalezieniu się tam, być może dałoby
się coś zrobić. Niestety, termin... - Nie wypuszczając słuchawki, rozłożył ręce. - Jest już noc,
proszę pana.
Joe zrobił ruch, jak gdyby chciał znowu sięgnąć do kieszeni, ale opuścił rękę.
- Będę panu bardzo zobowiązany, jeżeli uda się to jakoś załatwić.
Nastąpiła nowa, błyskawiczna wymiana zdań z niewidzialnym rozmówcą. Słuchawka
upadła wreszcie na widełki.
- A więc tak, proszę pana: wiem już coś niecoś o wyspie Keros. Raz na dwa tygodnie
dobija tam stateczek, który przywozi zaopatrzenie dla człowieka obsługującego latarnię
morską. Ten stateczek zawinie tam za tydzień. - Alex niecierpliwie zaprzeczył ruchem głowy. -
Można także wynająć jacht w Atenach, który będzie tam jutro wieczór, no powiedzmy, po
południu, jeżeli warunki atmosferyczne będą sprzyjały, chociaż mają się pogorszyć w
najbliższym czasie i...
- A czy jest jeszcze jakaś trzecia możliwość?
- Tak, tylko stosunkowo kosztowna. O świcie odlatuje samolot na Kretę, a tam może się
pan przesiąść na helikopter. Oczywiście, zamówimy go dla pana, jeśli pan zechce, nawet zaraz,
telefonicznie. Turyści ostatnio bardzo chętnie korzystają z powietrznych spacerów. W tym
ostatnim wypadku znajdzie się pan na Keros w trzy godziny od chwili odlotu z Aten.
- Znakomicie! Jadę. Dziękuję panu.
Joe położył jeszcze jeden banknot na ladzie recepcyjnej i ruszył ku windzie, wesoło
wymachując kluczem. Usnął natychmiast i obudził się zupełnie wypoczęty, kiedy świt zaczął
barwić dalekie, białe wzgórze, unoszące na grzbiecie maleńki z tej odległości Partenon.
Później wszystko odbyło się ściśle według zapowiedzi urzędnika hotelu Hillton. A teraz
oto znajdował się już od godziny na pokładzie helikoptera i siedząc obok pilota patrzył na
błękitną równinę, rozciągającą się we wszystkich kierunkach, aż po granice horyzontu.
- Za dziesięć minut będziemy na miejscu - powiedział pilot łamaną angielszczyzną. -
Nigdy tam nie byłem, ale komunikowaliśmy się przez radio z tym człowiekiem, który
obsługuje Latarnię. Twierdzi, że wyspa jest płaska i helikopter może wylądować bez trudności.
- Uniósł głowę i spojrzał na niebo. - Chciałbym jak najprędzej wrócić. Idzie wielki wiatr znad
Afryki. Chmur nie ma wówczas, słońce świeci, maszyną rzuca, jakby nadchodził koniec
ś
wiata. A helikopter to nie odrzutowiec pasażerski, nie ucieknie. O już jesteśmy na miejscu!
Widzi pan?
Joe pochylił się ku przodowi i patrząc przez wypukły szybę, zamykającą dziób
maszyny, uważnie zaczął wpatrywać się w morze. W pierwszej chwili nie dostrzegł niczego.
Potem zobaczył głęboko w dole mateńką skałę, wokół której odcinał się wyraźnie biały
pierścień fal uderzających o strome, przepaściste brzegi. Wyspa zbliżała się ku nim i helikopter
zatoczył miękki łuk schodząc w dół. Wolno przesunęli się nad ostrym wierzchołkiem góry, do
którego przytykała jak płaska kamienna platforma pozostała część wyspy, wydźwignięta
wysoko ponad poziom morza, prostymi, niedostępnymi ścianami.
Weszli w cień góry. Pilot niemal zatrzymał maszyną w powietrzu, rozglądając się za
miejscem do lądowania. Alex zauważył przysadzisty barak o dachu z falistej blachy,
przytulony do podnóża skały. Z baraku wybiegały jedna po drugiej malutkie figurki ludzkie,
rzucając krótkie, ostre cienie.
Maszyna znowu wyszła nad morze i w tej samej chwili Joe dostrzegł ukryty za załomem
skalnym i łańcuchem pian maleńki, błękitny jacht motorowy. - Gordonowie także już są na
miejscu - przemknęło mu przez myśl, ale natychmiast zapomniał o jachcie, gdyż cała jego
uwaga zwrócona była na stojących przed barakiem ludzi, których sylwetki rosły powoli,
zbliżając się. Helikopter powrócił nad skalną platformę i opadał teraz prawie zupełnie pionowo.
- Na szczęście nie ma wiatru - powiedział Joe. - Pilot bez słowa skinął głową. Siedział
głęboko wychylony ku przodowi. Alex dostrzegł Karolinę. Nie wiedział, w jaki sposób
rozpoznał ją pomiędzy innymi, gdyż nie mógł jeszcze odróżnić rysów ich zadartych ku górze
twarzy. Ale rozpoznał ją natychmiast. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem. O
jedną osobę za wiele.
Silnik przycichł i tylko wirujący w górze wiatrak szumiał ostro, przecinając powietrze.
Usiedli ciężko, pneumatyki oddały wstrząs, Joe zakołysał się ku przodowi i opadł na fotel.
- Koniec - powiedział pilot. - Dziękuję panu.
- To ja dziękuję. - Joe uścisnął mu rękę i wyskoczył i maszyny. Karolina, która zaczęła
biec, gdy tylko koła dotknęły ziemi, znalazła się przy nim w ciąga kilku sekund. Uścisnęli sobie
dłonie krótko i z pozornym spokojem.
- Nie można powiedzieć, żebyś należał do tych, którzy wierzą, że najlepiej spieszyć się
powoli ...
Joe chwycił podaną przez pilota walizkę i skinął mu ręką.
- Szczęśliwej drogi! - zawolał - Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy!
Pilot bez słowa kiwnął głową i uśmiechnął się. Silnik zagrał wysoko i maszyna
oderwała się od ziemi, Stali jeszcze przez chwilą patrząc, jak malała na niebie odlatując na
południe. Potem ruszyli w stroną baraku.
Witając się z obecnymi, Joe dostrzegł w nich wyraźną zmianę. Byli opaleni i wyglądali,
jak gdyby spędzili tu już kilka tygodni. Nawet profesor, wbrew temu, co napisała o nim
Karolina, ubrany w szorty i koszulę z krótkim rękawami, bardziej przypominał oficera wojsk
kolonialnych niż uczonego. Kilkudniowa podróż morska starła z ekipy blade barwy Londynu.
- To nasz gospodarz - powiedziała Karolina wskakując śniadego młodego człowieka,
którego Alex nie znał. - Pan... - zawahała się, a potem dodała dobitnie dzieląc sylaby -
E-lef-to-rios Smy-tra-kis, który zajmuje się latarnią morską na Keros i na szczęście zna
angielski. Zdążył już nam opowiedzieć, że w wolnych chwilach zapuszczał się do paru jaskiń,
ale niestety niczego ciekawego nie zauważył.
Joe uścisnął rękę młodego człowieka, który zupełnie poprawną angielszczyzną
powiedział:
- Bardzo mi miło pana poznać. Alex zwrócił się do profesora Lee.
- Bardzo to uprzejme z pana strony, panie profesorze, że zgodził się pan na mój pobyt
tutaj, ale obawiam się, że skorzystam na tym tylko ja jeden i okażę się do niczego nieprzydatny.
- O to proszę się nie obawiać! - Lee uśmiechnął się. - Nie pozwolimy panu siedzieć z
założonymi rękami. Dopłynęliśmy tu dopiero dziś nad ranem, ale zdążyliśmy już zauważyć
parę trudnych problemów, które nasuwają się od pierwszej chwili. Ta skała nie jest wcale tak
łatwa do zdobycia, jak to się Może na pierwszy rzut oka wydawać. Widzi pan? - Odwrócił się w
kierunku góry i wskazał ręką. - Otwory niektórych jaskiń tkwią w zupełnie pionowej ścianie, a
my nie mamy prawie sprzętu górskiego; zresztą nikt z nas nie jest doświadczonym alpinistą. A
wszędzie trzeba się dostać, nawet do takich miejsc, które wydają się zupełnie nieosiągalne,
chociaż trudno sobie wyobrazić, żeby mógł się w ich wnętrzu znajdować przybytek bogini.
Trzeba brać pod uwagę, że w ciągu tysięcy lat rzeźba zbocza góry mogła ulec zmianie. Być
może do miejsca, które teraz odcięte jest zupełnie od reszty wyspy, prowadziła droga, która
runęła w dół wraz ze zwietrzałymi blokami skalnymi? Każdy silny i zręczny człowiek jest w tej
sytuacji na wagę złota. Poza tym pańska sławna umiejętność kojarzenia pozornie odległych
zjawisk może przecież okazać się przydatna nie tylko na polu kryminalistyki, prawda?
Będziemy tu musieli nieco spekulować... Ale, o ile sobie przypominam, panie obiecały, że
dadzą nam coś do zjedzenia. Mieliśmy właśnie siadać do stołu, kiedy usłyszeliśmy helikopter.
Chodźmy! - Ujął Alexa pod ramię i poprowadził go w kierunku wejścia do baraku.
Budynek, do którego weszli, był jednym z tysięcy podobnych, rozsianych w ciągu lat
wojny wszędzie tam, gdzie stacjonowali na dłużej żołnierze. Barak był niski, podłużny,
przytulony do skały, zapewne dla ochrony przed wiatrem, a może dla ukrycia przed oczyma
lotników i okrętów nieprzyjacielskich. Przecięty był wzdłuż korytarzem, od którego
odchodziły z obu stron drzwi do niewielkich pokojów dla załogi. Na końcu korytarza,
naprzeciw wejścia, znajdowało się największe pomieszczenie, najprawdopodobniej jadalnia i
ś
wietlica dla żołnierzy, gdyż nadal stały w niej dwa stoły i drewniane ławy, zastępujące krzesła.
Idąc korytarzem, Joe zauważył, że ekipa była już rozlokowana. Czyjaś ręka zgrabnie wypisała
kolorową kredką „karty wizytowe" i przyczepiła je pinezkami do poszczególnych drzwi. Przy
nazwisku J oe Al ex zatrzymał się.
- Jeżeli chce pan umyć ręce, umywalnia jest tam, przy wejściu - powiedział profesor. -
Niech pan zostawi walizkę i prosimy do nas.
Karolina zawróciła od drzwi jadalni.
- Dostałeś najładniejszy pokój - powiedziała szeptem. - Ma dwa okna z widokiem na
morze. - Przelotnie uścisnęła jego dłoń i odeszła. Joe pchnął drzwi i wszedł.
Pokój był nawet nieco większy, niż można było przypuszczać patrząc na barak z
zewnątrz. Na drewnianym, zbitym z desek łóżku leżał gąbczasty, nowy angielski materac, na
nim dwa grube koce wełniane i bielizna pościelowa, nie rozłożona jeszcze, śnieżnobiała,
odbijająca ostro od pociemniałych desek ścian i podłogi. Umeblowania dopełniała szafa, także
zbita z desek. Joe zajrzał do niej i uśmiechnął się. Biała, przypięta szpilką kartka powiedziała
mu: „Dzień dobry, kochany” U dołu narysowane była małe, nakreślone czerwoną kredką
serduszko.
Odpiął kartkę, ostrożnie złożył ją we czworo i wsunął do portfela. Jedna z szuflad biurka
w jego londyńskim mieszkaniu pełna była pamiątek tego rodzaju. Zbierał je wszystkie, chociaż
nie był człowiekiem sentymentalnym. Ale Karolina zajmowała wyjątkowe miejsce w jego
ż
yciu.
Podszedł do okna. Przed sobą miał kilkaset kroków gładkiej, porośniętej trawą
powierzchni, która urywała się nagle ukazując w dali błękitny widnokrąg, postrzępiony
gdzieniegdzie drobniuteńkimi grzbietami fal.
Odwrócił się i zadarł głowę. Pośrodku sufitu widać było żarówkę elektryczną,
zwisającą na krótkim sznurze, który biegł w stronę znajdującego się przy drzwiach wyłącznika.
Elektryczność? Oczywiście. Na wysepce musiała istnieć prądnica zasilająca latarnię morską.
Ale gdzie była latarnia? Nie dostrzegł jej z helikoptera.
Nie poświęcając tej sprawie więcej uwagi, po sprawdzeniu, że światło zapala się równie
łatwo na Keros jak wszędzie na stałym lądzie, wyjął z walizki ręcznik i mydło, a potem ruszył
korytarzem, odczytując kartki na drzwiach: Mary Sanders... prof. Lee... John Mellow... Robert
i Pamela Gordon... Mr Eleftorios Smytrakis. Drzwi po lewej, przy wejściu do baraku,
oznaczone były kartką: Simon Caruthers, po prawej był napis: UMYWALNIA.
Wszedł. Umywalnia była prymitywna, długie koryto, które miało ujście na zewnątrz
budynku. Pod ścianą stały równym rzędem wiadra z wodą. Nad nim świeży angielski napis na
kartce: „Po zużyciu wody napełnij wiadro w studni!" Ale obok piętrzył się stos kolorowych
plastykowych miednic i garnuszków, najwyraźniej przywiezionych przez ekspedycję. Umył rę-
ce i postanawiając, że tym razem nie zastosuje się do wezwania o napełnieniu wiadra, ruszył w
kierunku jadalni.
Wszedł prawie nie zauważony, gdyż Simon Caruthers, siedzący przy końcu stołu,
mówił właśnie do młodego Greka:
- Naprawdę?! Przy brzegu? To znakomicie!
- Tak, tak - Smytrakis z przekonaniem przytaknął sobie głową i odłożywszy widelec
rozłożył szeroko ręce. - Wczoraj tam złowiłem o taką! One przypływają do brzegu, proszę
pana, ale nie tam, gdzie morze bije o skały. Przy brzegu małe ryby szukają rozmaitych jeszcze
mniejszych zwierzątek, a duże ryby przychodzą, żeby zjeść małe. Tylko trzeba bardzo uważać,
bo jest tam niebezpiecznie - szukał przez chwilę angielski ego określenia - można spaść z góry
i wtedy koniec. Ja panu pokażę gdzie pan ma łowić. Wydaje się, że to przepaść, ale można zejść
i na dole jest dosyć miejsca, żeby zarzucić wędkę.
- Czy znajdzie pan dla mnie trochę, czasu po obiedzie? - zapytał Caruthers z nadzieją w
głosie. Młody Grek spojrzał w okno, potem ma zegarek.
- Łowić z panem nie będę miał czasu.. Nadchodzi duży wiatr i muszę dyżurować przy
radiostacji. Mogą być sygnały SOS. Ale ten wiatr przyjdzie me wcześniej niż za pięć, sześć
godzin. Zbliża się odpływ, czas na dobre łowienie, bo ryby przychodzą bliżej. Lubią odpływ.
Ja, niestety, co godzina muszą dzisiaj odbierać wiadomości i meldować się. Jeżeli ogłoszą
pogotowie na morzu, będę siedział bez przerwy przy radio, tak samo w dzień, jak i w nocy.
Jeżeli pan niedługo skończy jeść, pójdziemy razem i pokażę panu, którędy trzeba zejść na dół.
- Przecież mieliśmy zaraz po jedzeniu obejrzeć górę - powiedziała Karolina - mamy iść
wszyscy ...
- O Boże... - jęknął Caruthers.
- Simona możemy zwolnić na pierwsze popołudnie - profesor mrugnął ku siedzącym. -
Przepadł mu urlop w Szkocji, więc niech dzisiaj nabierze sił.
Dopiero od jutra naprawdę zaczniemy pracę. My pójdziemy dziś obejrzeć sobie te
jaskinie, do których znajdziemy stosunkowo łatwy dostęp. Johnie - zwrócił się do Mellowa -
chyba będą nam potrzebne latarki i weźmiemy na wszelki wypadek liny, gdyby okazało się, że
przejścia są za strome albo za śliskie, prawda?
- Tak, panie profesorze. - Mellow odsunął pusty talerz i wstał. - Ale jeżeli wszyscy
pójdziemy, to kto przyrządzi podwieczorek?
- Caruthers, oczywiście! - zawołała Mary Sanders. - Przyniesie tuzin wspaniałych ryb i
poda nam je z białym winem!
- Którego nie mamy - dodała rzeczowo Pamela Gordon. - Uważaj na siebie, Simon -
powiedziała przechylając się ponad stołem. - Obeszłam całą wysepkę i wydawało mi się, że za
skarby świata nie zeszłabym w żadnym miejscu w dół. Idzie się niemal jak po krawędzi dachu.
- Pan Smytrakis obiecał, że pokaże mi drogę. Młody Grek skinął głową.
- Tam można zejść, proszę pani - powiedział z przekonaniem. - Wcale nie
niebezpiecznie, chociaż z góry wygląda groźnie. Trzeba tylko zrobić dwa kroki po skale
trzymając się rękami, a potem jest tam taka ukośna szczelina, która prowadzi w dół.
- Chodźmy! - Caruthers uniósł się. - Wezmę tylko wędki i jestem gotów!
Wszyscy obecni podnieśli się z miejsc.
- Latarki zostały na jachcie - powiedział Mellow. - Nie przynieśliśmy przecież jeszcze
tych obu skrzyń z ekwipunkiem.
- Nie. - Karolina rozejrzała się. - Nie wiedziałam, gdzie je postawimy. Chyba tu będzie
najlepiej, prawda, panie profesorze? - Wskazała wolny kąt jadalni. - A potem, jeżeli zajdzie
potrzeba, rozmieści się je jakoś inaczej.
- Dobrze - profesor skinął głową. - Na razie niech stoją tu. Precyzyjne instrumenty i
delikatniejsze przedmioty złóżcie na tamtym stole. Zresztą jeżeli niczego nie odkryjemy,
połowa rzeczy wróci do Londynu nie rozpakowana. - Uśmiechnął się widząc wyraz twarzy
Karoliny.
- Idę po skrzynki - powiedział Robert Gordon. - Kto ze mną? Potrzebny jest ochotnik.
- Pójdę z panem. - Alex ruszył za nim ku drzwiom. - Nie rozprostowałem jeszcze nawet
nóg po podróży.
Gordon w milczeniu wyszedł z baraku. Na zewnątrz panowała nadal cudowna, niczym
nie zmącona pogoda, słońce grzało tak ostro, że Joe natychmiast zawinął rękawy koszuli.
Potem sięgnął po papierosy, które miał w tylnej kieszeni spodni. Nie zdążył się jeszcze
przebrać i w tej samej chwili przypomniał sobie, że zostawił zapałki w marynarce. Zawrócił.
Caruthers i Smytrakis stali przed barakiem, oglądając wędki.
- Czy nie ma pan zapałek? - zapytał Alex. - Zdaje się, że zostawiłem moje w baraku.
- Niestety, nie palę. - Caruthers uśmiechnął się do niego, próbując, czy bębenek, na
który nawinięta była linka, obraca się dobrze.
Smytrakis szybko sięgnął do kieszeni i wyciągnął pudełko.
- Proszę, niech pan weźmie. Mam przy sobie drugie.
- Dziękuję! - Joe ruszył za oddalającym się szybko Gordonem, który skręcił ostro,
mijając narożnik baraku, i szedł wydeptaną pośród nikłych trawek ścieżką ciągnącą się pod
prostopadłą krawędzią zbocza góry aż do urwiska, pod którym szumiało morze.
Gordon po chwili zbliżył się do tego miejsca i zrobił swobodny krok naprzód. Z tyłu
wyglądało to, jak gdyby za ułamek sekundy miał runąć w przepaść. Joe przez chwilę widział
jego znikające ramiona i głowę, a kiedy doszedł do krawędzi, dostrzegł go schodzącego wykutą
w skale szeroką, wygodną półką, opadająca zakosami ku maleńkiej, osłoniętej naturalną ka-
mienną skarpą przystani, posiadającej wąskie, równe nabrzeże, do którego przycumowany był
błękitny jacht.
- Za tą przystań możemy podziękować Mussollniemu! - zawołał Gordon przekrzykując
szum fal uderzających o niedalekie głazy. - Włosi wykuli przystań i te schody w skale podczas
wojny abisyńskiej. Już wtedy przewidywali zapewne, że w końcu dojdzie do konfliktu z
Anglią. Przez całą wojnę trzymali tu załogę. Smytrakis zdążył nam już opowiedzieć, że ta
załoga sama poddała się w tydzień po przejściu Włoch na stronę aliantów. Zawiadomili
naszych przez radio, ale nikt nie wiedział, gdzie są, a oni nie mieli nawet łodzi i błagali o
przysłanie okrętu, który by podpłynął, przysłał szalupę i wziął ich do niewoli.
Byli już nad wodą. Joe stanął na nadbrzeżu przyglądając się jachtowi, który ukryty
pomiędzy dwiema ścianami Skalnymi wyglądał jak dziecinna zabawka.
- I państwo we dwójkę przepłynęliście tym z Anglii przez Kanał, Zatokę Biskajską i
całe Morze Śródziemne?
- Oczywiście. - Gordon uśmiechnął się powściągliwie. - Wygląda prawie jak zwykła
motorówka. To pan chciał powiedzieć? Ale niech mu się pan przyjrzy dokładnie: w stosunku
do swoich wymiarów ma potężny silnik, a zbudowany jest na pewno o wiele mocniej niż „Santa
Maria”, na której Kolumb przepłynął Atlantyk. Nie boi się nawet wielkiej fali. Kołysało nas
dosyć ostro przed Sycylią i wytrzymywał to z godnością.
Przy ostatnich słowach chwycił za poręcz relingu i wskoczył na niski pokład, a Joe
poszedł w jego ślady.
Kabina, do której zeszli, urządzona była z dyskretnym przepychem i wydawała się
większa, niż można było wnioskować z niewielkich rozmiarów jachtu.
- To nasz salon i sypialnia. - Gordon otworzył drzwiczki prowadzące do następnego
pomieszczenia. - To łazienka, a dalej są jeszcze dwie kabinki dla gości, kuchenka i spiżarnia.
Może tu podróżować wygodnie sześć osób, ale wtedy, muszę przyznać, jest trochę tłoczno i
podróż morska traci swój największe zalety, ciszę i zagubienie. Czy zgadza się pan ze mną?
- Całym sercem - powiedział z przekonaniem Joe, który, rozglądając się po wnętrzu, był
właśnie w trakcie składania sobie uroczystej przysięgi, że przy najbliższej okazji zrobi
wszystko, żeby stać się posiadaczem podobnego jachtu.
- Jest nawet radar i wszystko, czego potrzeba do żeglugi po oceanie, z bardzo miłą,
łatwą w obsłudze radiostacją. A tam są nasze skrzynki. - Wszedł do jednej z tylnych kabinek i
ukazał się, trzymając skórzane uchwyty dwu niewielkich, metalowych skrzynek. Joe wziął
jedną z nich i wyszli na pokład.
Dopiero w tej chwili, patrząc na białe skały oświetlone ostrymi promieniami słońca,
pomyślał po raz pierwszy z zaciekawieniem o tajemnicy, którą mogły ukrywać. Ciekawe, czy
odnajdą ten przybytek bogini? Nie był o tym wcale przekonany. Jeżeli tkwiła tu przez kilka lat
załoga włoska, kilku czy też kilkunastu młodych mężczyzn, którzy nie mieli
najprawdopodobniej wiele do roboty i włóczyli się nieustannie po tym małym Skrawku
skalistego lądu, musieli oni przecież zajrzeć do wszystkich tych jaskiń. Gdyby istniały w
którejś z nich posągi, wazy, tabliczki, dary - ludzie ci znaleźliby je i byłoby już coś o nich
wiadomo. Lecz archeolog, który wie, czego szuka, ma być może większe szansę niż wałęsający
się żołnierz.
Wchodził kamienną krzywizną po wykutych w skale stopniach, mając przed sobą
wstępujące ciężko chude nogi Roberta Gordona. Ale ten wątły człowiek nie bal się płynąć po
oceanie na swoim kruchym stateczku jedynie w towarzystwie kobiety, która, jak sądziła
Karolina, nie kochała go, a kochała tylko jego pieniądze, odziedziczone w tak
skomplikowanych okolicznościach. Wychowanek profesora Lee. Nic nigdy nie wyglądało tak,
jak na pierwszy rzut oka.
Otrząsnął się. Cóż mnie obchodzą sprawy osobiste tych wszystkich ludzi? Jest to
grupka wykształconych, dobrze wychowanych Anglików, ze wszystkimi zaletami i zapewne
także wadami tego środowiska, które znam tak dobrze, bo przecież sam z niego pochodzę.
Nawet w myśli człowiek nie powinien wtrącać się do nie swoich rzeczy.
Znaleźli się na skraju urwiska i po chwili szli już w kierunku baraku. Z dala Joe
zobaczył samotnie idącego Smytrakisa.
- Odprowadziłem tego pana na sam dół - powiedział młody Grek uśmiechając się. -
Zaraz zacznie się odpływ i może coś złowi? Jest w każdym razie zdecydowany na wszystko, jak
mi się wydaje.
- Tak - nie zatrzymując się Gordon pokiwał z politowaniem głową. - Zawsze z nim są
kłopoty, kiedy zobaczy wodę i ma przy sobie wędkę. Należy strzec się nałogowców -
dokończył sentencjonalnie.
- Idę do mojej latarni. - Smytrakis najwyraźniej nie zrozumiał ostatniego zdania. Alex
rozejrzał się. Podchodzili już do drzwi baraku, przed którymi John Mellow i Karolina
wyjmowali z wielkiej płóciennej torby zwoje barwnych, plastikowych lin i rozkładali je na
słońcu.
- Gdzie jest latarnia? - Joe rozejrzał się, ale nie zauważył nigdzie charakterystycznego,
malowanego w pasy, wysmukłego kształtu.
- Tam - Smytrakis wskazał przylegający do ściany skalnej niewielki budynek wykonany
najwyraźniej z wyciosanych na wyspie głazów i prawie niewidoczny, gdyż barwa jego zlewała
się z barwą skał. Uśmiechnął się ku stojącym, skłonił głowę i ruszył szybkim krokiem w stroną
latarni. Gordon postawił skrzynkę u stóp Karoliny.
- Masz, czego sobie życzyłaś! O Boże! - otarł pot z czoła. - W taki dzień nie
zmuszałbym nawet niewolnika do pracy. Upał rośnie z każdą minutą, chociaż południe już
przecież minęło. Jest tutaj coś dziwnego w powietrzu, prawda? Może ciśnienie spada?
- Nie zaaklimatyzowałeś się jeszcze. - Mellow wstał z klęczek. - Gotowe. Na razie nie
potrzeba nam niczego więcej.
Mary Sanders i Pamela Gordon, ubrane w lekkie płócienne kombinezony, ukazały się w
progu.
- Otwórzcie te skrzynki. - Karolina wstała, odwróciła worek podszewką na zewnątrz i
wytrzepała go. - Wyjmijcie latarki i sprawdźcie, czy baterie działają. Joe, przebierz się. Masz w
pokoju kombinezon! Czy nie przywiozłeś żadnych innych butów? - Z obrzydzeniem
potrząsnęła głową. - Zaraz ruszamy.
- Przywiozłem - Alex poważnie przytaknął jej ruchem głowy. - Przywiozłem nawet
kilka papirusów, które podrzucę w pierwszej napotkanej jaskini, żeby ci zrobić przyjemność i
ułatwić poszukiwania.
Wszedł do baraku. Kiedy przebrany wynurzył się po kilku minutach, cała grupka była
gotowa do drogi. Karolina wręczyła mu wielką, srebrzystą latarką i zwój jasnozielonej, cienkiej
liny plastikowej.
- Każdy szanujący się uczony powinien byś otoczony zespołem pomocniczym -
powiedziała zakładając mu zwój na ramię. Potem zwróciła się do Hugha Lee: - Jesteśmy
gotowi, panie profesorze.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Pierwszy podmuch wiatru
Profesor Lee skierował spojrzenie ku rozciągającej się tuż przed nimi ścianie skalnej,
wystrzelającej prawie prostopadle w górę i pocętkowanej ciemnymi otworami jaskiń.
- Na szczęście niektóre są osiągalne bez konieczności wspinania się. - Mary Sanders
przesłoniła dłonią oczy, i kryjąc je przed promieniami popołudniowego słońca, które wyszło
właśnie spoza wierzchołka góry.
- Podzielimy się na grupki - powiedział profesor - Pamela i Gordon, Karolina i pan
Alek, a Mary i John pójdą chyba ze mną? Nie zapuszczajcie się za daleko ani za głęboko, jeżeli
jakiś korytarz zacznie opadać w nieznane. Traktujmy to wyłączało jako pierwszy rekonesans i
nie dajmy się ponieść fantazji. Rozejrzymy się, zapoznamy powierzchownie ze strukturą tych
korytarzy, a później wymienimy spostrzeżenia i od jutra zaczniemy systematyczne przeszu-
kiwanie góry. Chyba że - mrugnął porozumiewawczo - Karolina natychmiast odnajdzie
przybytek Pani Labiryntu i będziemy mogli uważać problem za rozwiązany.
Dziewczyna odpowiedziała mu uśmiechem i złożywszy ręce spojrzała błagalnie ku
bezchmurnemu niebu.
- W takim razie - powiedział Mellow - nie ma celu, żebym poszedł z panem profesorem
i Mary. Trzy osoby nią zauważą w tych warunkach więcej niż dwie. A jeśli pójdę sam,
będziemy mieli za sobą spacer do czterech jaskiń, zamiast do trzech.
- Nie zachwyca mnie to. - Lee zmarszczył brwi. - Nie lubią takich samotnych
wycieczek. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć tam wewnątrz.
Wskazał ruchem głowy białą, porytą bruzdami szczelin ścianę skalną.
- Będę uważał na siebie - Mellow powiedział to rzeczowo, bez śladu nonszalancji. -
Wejdę o, tam - wskazał najbliższy otwór, leżący niemal na równi z powierzchnią platformy i
odległy o kilkadziesiąt kroków od baraku. - Na pewno znajdę tam wyłącznie ślady pobytu tych
Włochów. Mieszkali tak blisko i wejście jest tak dogodne i prowokujące, że musieli tam często
zachodzić.
- Dobrze - profesor skinął głową i spojrzał na zegarek. - Jest trzecia. Punktualnie o piątej
wszyscy musimy znaleźć się na zewnątrz. Zbiórka w jadalni. Teraz określmy, dokąd kto
wejdzie. - Wskazał palcem. - Są jeszcze dwa otwory stosunkowo misko i trzeci, trochę wyżej,
tam. Mówię o tym, który widać na skraju, prawie nad brzegiem. Mary i ja wejdziemy tu -
wskazał pierwszy otwór - Gordon i Pamela tam, a Karolina i pan Alex spróbują dostać się do
tego ostatniego. Jutro posuniemy się wyżej i postaramy się systematycznie przetrząsnąć cale
zbocze. Czy są jakieś pytania?
Pytań nie było. Pomimo popołudnia słońce grzało coraz Mocniej i nawet najlżejszy
powiew od morza nie chłodził rozżarzonego powietrza. Profesor znowu spojrzał na zegarek.
- W takim razie o piątej. Powodzenia i ruszył, wysoki i szczupły, ku wylotowi jaskini, a
za nim Mary, trzymająca w dłoniach dwie latarki elektryczne.
- Naprzód, dzieci! - Mellow wyprostował swe szerokie bary. - Pozostawiłem wam
możność osiągnięcia tryumfu moim kosztem. - Zerknął mimo woli na Gordona, który nie
zauważył tego.
- Dlaczego? - zapytała Karolina.
- Bo idę sam i nikt mnie nie będzie asekurował. Pani Labiryntu zapewne bardzo liczy na
takich jak ja.
- Po co w takim razie wziąłeś linę? - zapytał Gordon nie uśmiechnąwszy się. - Nie
będzie jej miał kto trzymać, jeżeli trafisz na jakiś komin.
- W ostateczności przywiążę ją do skały. W każdym razie, jeżeli usłyszycie w głębi góry
głuche uderzenie, pamiętajcie, że ważyłem Sto siedemdziesiąt funtów!
Roześmiał się, kiwnął im ręką i odszedł.
Alex i Gordon ruszyli za Karoliną, która wyprzedziła nieco Pamelę. Idąc przyglądała się
uważnie skale. Po przejściu kilkudziesięciu kroków zatrzymali się wszyscy przed płytkim
tarasem skalnym, odchodzącym ukośnie ku górze. Słońce oświetlało teraz wąski otwór,
zawieszony nad ich głowami na skraju tarasu:
- Ta skała najbardziej przypomina mi ser szwajcarski - westchnęła Karolina. - Nie
zdziwiłabym się, gdybyśmy wszyscy zeszli się tam w środku.
- Labirynt - powiedziała cicho Pamela. - Tak właśnie mógłby wyglądać. Sto wejść, a
tylko jedno prowadzi do celu. Powinnaś być zadowolona.
- Chodźmy. - Gordon lekko dotknął jej ramienia. - Już pięć minut minęło.
- Tak, oczywiście. - Pierwsza wspięła się na płytę tarasu.
Alex i Karolina ruszyli dalej. Byli już niemal nad przepaścistą krawędzią platformy,
opadającą stromo ku morzu. Otwór, który chcieli osiągnąć, znajdował się kilkanaście stóp nad
ich głowami, pozornie umieszczony w pionowej ścianie, lecz skała była tu spękana i
wyżłobiona deszczem tak, że nierówna jej powierzchnia dawała stosunkowo dobre punkty
oparcia dla nóg i uchwyty dla dłoni.
Joe zdjął z ramienia zwój liny i podał jeden jej koniec Karolinie, a drugi okręcił wokół
siebie i zacisnął węzeł.
- Zaczekaj tu, póki nie wejdę. Później obwiąż się nią w pasie.
- Ale...
- Tak będzie rozsądniej - powiedział spokojnie i chwycił za występ skalny. Po minucie
był już na górze.
Tuż przed otworem skała była odłupana. W miejscu odpryśnięcia powstała jak gdyby
mała półeczka. Stojąc na niej Alex spojrzał w dół. Nie dostrzegł Karoliny, ale zobaczył tuż pod
sobą jej głowę i po sekundzie stała już przy nim, wycierając ręce o nogawki swych czerwonych,
drelichowych spodni.
- Dlaczego ryzykujesz bez potrzeby?
- A ty? - położyła mu dłoń na ramieniu i odwróciła się, a później zajrzała w głąb
ciemnego otworu.
Joe westchnął.
- Gdzie są latarki?
Sięgnęła do tylnej, zamykanej na błyskawiczny zamek kieszeni spodni. Podała mu
latarkę.
- Dzień dobry pani! - nacisnęła guzik latarki. - Nie ma pani pojęcia, jak bardzo chciałam
panią odwiedzić...
- Do kogo mówisz? - zapytał z uśmiechem, przewidując odpowiedź.
- Do Pani Labiryntu, oczywiście. Pochyliła się jeszcze bardziej i zanurzyła w głębi
otworu.
- Nic nie widzę! - dobiegł go prawie natychmiast jej przytłumiony głos. - Latarka mi się
zacięła!
Odwrócił się szybko i wsunął niemal na czworakach w ciemną czeluść, w której znikła
Karolina.
Na zewnątrz słońce świeciło tak ostro, że w pierwszej chwili nie dostrzegł dziewczyny i
nacisnął raz jeszcze guzik latarki, myśląc, że zgasła.
- Czy będziemy bawili się w chowanego? - zapytała Karolina.
Zapalił latarkę i dopiero teraz spostrzegł, że znajdują się u wejścia do długiego,
wąskiego korytarza, który opadając łagodnie, niknął w oddali.
W milczeniu naprawiali przez chwilę latarkę Karoliny, a kiedy zapaliła się, ruszyli
wolno korytarzem. Było tu o wiele chłodniej, niż przypuszczał. Spojrzał za siebie. Otwór,
którym weszli do wnętrza jaskini, świecił z dala jak maleńkie okienko. Smuga blasku
dziennego kładła się na wilgotnych kamieniach, po których zaczęli łagodnie schodzić w dół.
Odwrócił się. Długi promień latarki trzymanej przez idącą przodem Karolinę skakał po
ś
cianach i wybiegał co chwila daleko w głąb. Na krańcu korytarza wznosiła się wilgotna
prostopadła ściana, lśniąca tysiącami maleńkich iskierek odbitego blasku. Od stropu oderwała
się zimna kropla i upadła na policzek Alexa. Wzdrygnął się.
- Tu jest jakiś napis! - powiedziała nagle Karolina i zatrzymała się. Głos jej zadudnił
niespodziewanie grubo i ucichł w ciemnej głębi. Stali naprzeciw ściany zamykającej korytarz.
Napis był dwuwierszowy, wyskrobany ostrym narzędziem w wilgotnym kamieniu:
Ama, anz’ardi che chi muore
Non ha da gire al ciel dal mondo altr'ale.
- Po włosku, oczywiście. - W głosie dziewczyny był wyraźny zawód.
Kochaj i bądź kochany, gdyż na takich Jedynie skrzydłach
Ś
miertelnik ulecieć może z ziemi ku niebiosom...
- Co to jest?
- Sonet Michała Anioła.
- Musiał to wyryć jeden z tych biednych chłopców, którzy tkwili tu w czasie wojny. -
Zrobiła jeszcze kilka kroków l wsparła się wyciągniętą dłonią o zaporę skalną. - Koniec,
możemy wracać...
Mimo tych pełnych rezygnacji słów uważnie zaczęła przesuwać promień latarki wzdłuż
ś
ciany.
- Czego szukasz? - zapytał Alex, który chcąc nie chcąc towarzyszył jej w tej operacji. -
Tajemnego przejścia?
- Nie... - zawahała się. - Widzisz? Tu wszędzie skapuje i spływa woda - skierowała
ś
wiatło ku ziemi - a przecież nie stoimy na piasku, tylko na litej skale. Chcę po prostu
sprawdzić, dokąd ta woda uchodzi, bo na razie nie widzę odpływu. Jesteśmy w najniższym
punkcie korytarza i gdyby woda nie znalazła sobie ujścia, powinno było powstać tu jeziorko.
- Czy w tym klimacie woda nie może po prostu wyparować? - powiedział Joe
niepewnie. Ani petrografia, ani geologia nie interesowały go nigdy i mało wiedział o budowie
skał.
- Wykluczone. Nie w takiej ilości. Nie dochodzi tu wiatr ani słońce, a temperatura jest
stosunkowo niska i chyba mniej więcej równomierna, bo w głębi korytarza różnica między
dniem a nocą nie jest istotna. W każdym razie musimy dokładnie zbadać wszystko, co możemy,
ż
eby później jut tu nie wracać.
Uklękła i świecąc nisko nad ziemią, zaczęła przesuwać się powoli na kolanach wzdłuż
ś
ciany.
- Widzisz? - powiedziała po chwili. - Tędy przesącza się w dół! - Powiodła dłonią po
gładkiej kamiennej powierzchni. - O, tu jest szczelina i biegnie aż dotąd! Zobacz, Joe! A
wygląda tak, jak gdyby ktoś wyjął kawałek skały, a potem dopasował go na powrót!
Alex ukląkł przy niej.
- Moim zdaniem to wygląda zupełnie jak naturalne piknięcie. Widziałem w życiu
tysiące takich. - Znowu zimna kropla upadła mu na kark. - Ohyda !
Ale Karolina zdawała się go nie słyszeć. Przez chwilę opukiwała skałą, potem odsunęła
się od ściany i wstała.
- Musimy spróbować, czy nie da się tego fragmentu wyjąć - powiedziała zdecydowanie.
- Hm... - Alex potrząsnął głową z powątpiewaniem. - Może przecież ważyć kilkaset
funtów? Nie znamy jego grubości. Poza tym wydaje mi się, że to zupełnie zwykłe nadpęknięcie
powierzchni i...
Na ramieniu uczuł lekki dotyk dłoni dziewczyny. Umilkł.
- W Egipcie - powiedziała - spotyka się maskowanie drzwi wykonane w sposób, który
należałoby chyba nazwać artystycznym. Czasami wejścia do komnat grobowych bywają
zupełnie niedostrzegalne, imitują pęknięcia skały, wypukłości, wklęśnięcia, wszystko, byle
tylko ukryć, że są przejściami, które służyć winny tylko wtajemniczonym.
Przy ostatnich słowach znowu uklękła i naparła ramieniem na skałę.
- Uważaj! - Alex wziął ją wpół i odciągnął. Później szybko ukląkł w miejscu, które
przed chwilą zajmowała.
- Co robisz, Joe?
- Na pewno nie znam się na maskowaniu przejść, ale wiem, że obluzowany głaz tych
rozmiarów mógłby cię oduczyć łatwowierności w stosunku do ruchomych ka... - nacisnął z
całej siły - mie...- nacisnął jeszcze mocniej - nie - dokończył i odetchnął głęboko. Skała drgnęła.
- Mój wielki, jedyny Boże - powiedział ze zdumieniem - poruszyła się!
- Uważaj, Joe! - Karolina stała za nim pochylona. Czuł na policzku jej oddech.
- Nic mi nie będzie. Poświeć tu...
Oparła latarkę na jego ramieniu, patrząc uważane na drgający pod naciskiem jego
ramienia blok kamienny. Joe odwrócił głowę, by móc zaatakować ścianę całą powierzchnią
barku, naparł i zapytał zduszonym głosem:
- Ustępuje?
- Nie. Zaczekaj. Spróbujemy inaczej.
- Tak? Słucham...
- Spróbuj nacisnąć go nie pośrodku, ale z jednej strony.
- Dobrze.
Znowu pochylił się i naparł, przykładając ramię niemal do linii, która ukazywała
pęknięcie w skale. Poczuł, że blok drgnął i cofnął się niespodziewanie miękko i głęboko.
Chwytając równowagę, Alex wyprostował się gwałtownie.
Przez chwilę patrzyli w milczeniu, nie poruszając się. Przed nimi widać było w skale
ciemną szczelinę, powstałą w miejscu, gdzie blok skalny obrócił się jak na osi.
Jak na komendę uklękli znowu i zbliżyli głowy do otworu.
- Spróbuj... - powiedziała Karolina, ale Joe uciszył ją przykładając palec do warg.
- Co? - szepnęła. Zamiast odpowiedzi Wskazał jej szczeliną. Słuchali przez chwilę.
- Co to jest? - zapytała półgłosem. - Trzęsienie ziemi?
Alex w milczeniu zaprzeczył ruchem głowy, potem spojrzał w kierunku, z którego
nadeszli. Niski strop opadającego korytarza zakrył przed nimi wejście do jaskini. Zastanawiał
się przez chwilę. Z głębi otworu powstałego przez cofnięcie się odłamu ściany dobiegał do nich
cichy, monotonny szum, chwilami rosnący tak, że skała dygotała lekko, przynosząc odgłos
potwornych, powolnych uderzeń, jak gdyby ukrywała olbrzymie zwierzę miotające się w
poszukiwaniu wyjścia.
- Już wiem! - Słuchał jeszcze przez chwilę, potem przytaknął sobie ruchem głowy. -
Znajdujemy się w tej chwili wewnątrz góry, ale nie powyżej baraku, tylko poniżej.
Najwyraźniej morze wybiło sobie tunele w skale, a ten otwór, który mamy przed sobą,
prowadzi do wody. To, co słyszysz, to odgłos fal uderzających o brzeg i wdzierających się do
wnętrza. Woda przenosi dźwięk i drżenie gruntu w głąb góry. Te tunele na pewno mają
znakomitą akustykę. Stoimy tu mniej więcej na wysokości dwu pięter ponad powierzchnią
morza, jeżeli dobrze obliczyłem wysokość otworu jaskini i spadek korytarza. Może
spróbujemy odsunąć ten kamień jeszcze trochę?
- Najpierw chciałabym zobaczyć, jak jest osadzony. Poświeć mi.
Zaczęła uważnie badać powierzchnię kamienia. Ku swemu zdumieniu Joe dostrzegł, że
robi to przy pomocy powiększającego szkła, które wyjęła z kieszeni spodni. Badała długo,
starannie, po kilka razy przesuwając soczewkę nad ostrymi krawędziami otworu.
- Nie wiem... - powiedziała cicho. - Nawet gdyby to była prawda, minęło tysiące lat od
tego czasu, a tu jest wilgoć. Widać wyraźnie, że woda wyżłobiła sobie przejście. Mogła
podmyć ten kawałek skały. Mógł sam odpęknąć. Ale on tkwi w głębi jak drzwi na zawiasach.
To może być naturalne, ale może też być... - Dłonią, w której trzymała szkło, dotknęła lekko
powierzchni głazu. - Nie ma na nim śladu obróbki, ale starożytni byli mistrzami w tych spra-
wach i posiadali nieskończoną cierpliwość. Mogli zresztą wykorzystać naturalne pęknięcie.
Spróbujmy odepchnąć ten kamień jeszcze troszeczkę i zobaczymy, co tam jest.
Alex ukląkł przy niej i wspólnym wysiłkiem naparli na głaz. Otwór powiększył się na
tyle, że światło latarki odkryło im leżącą naprzeciw ścianę, która biegła prostopadle w dół.
- Dziwne! - powiedziała Karolina. - Ten szum jest teraz o wiele cichszy. Dlaczego?
Alex zmarszczył brwi, ale rozpogodził się zaraz.
- Odpływ! Słyszałem, jak nasz Grek mówił o nim Caruthersowi. Widocznie morze
zaczęło się cofać właśnie teraz i fale przestały łomotać w głębi góry. Ale zobaczmy, co tam
jest?
Trzymając w dłoni latarkę wsunął z trudem głowę i ramię do otworu. Zwiesiwszy rękę
tak, aby światło latarki padało pionowo w dół, patrzył.
- Co tam widzisz? - Karolina stała w odległości niecałego kroku, ale ściana skalna
zupełnie stłumiła głos i słowa jej dobiegały jak z wielkiego oddalenia.
- Studnia! Gładka, prowadząca w dół, chyba wyżłobiona kropelkami wody w ciągu
milionów lat. Tak jak przypuszczałem, widać w dole wodę. Światło latarki odbija się w jej
powierzchni. Ponad wodą jest ciemno, ściany nie widać... Widocznie ten szyb rozszerza się w
dole tuż nad powierzchnią morza - cofnął się. - Zobacz sama.
Karolina wetknęła głową do otworu, patrzyła długą chwilę, potem cofnęła się.
- Myślę, że to jednak nie to - westchnęła. - Tędy nie mogła prowadzić żadna droga do
skalnej świątyni. Ale gdybyś opuścił mnie na linie.
Joe spojrzał na zegarek.
- Za pięć piąta! - powiedział szybko z wyraźną ulgą. - Wydawało mi się, że jesteśmy tu
najwyżej kwadrans. Sprawdź na swoim.
- Tak - Karolina skinęła głową. - Musimy odejść. Wszyscy przestrzegamy tego w
obcym terenie. Chodźmy. Inaczej zaczną się o nas niepokoić. Ale wrócimy tu jutro.
Ruszyli powoli pod górę i wkrótce ujrzeli z dala otwór, w którym tkwił nierówny
wycinek niebieskiego nieba. Kiedy poczuli na twarzach łagodny powiew otwartych
przestrzeni, Karolina lekko dotknęła palcami rękawa idącego obok mężczyzny.
- Tak? - zatrzymał się.
- Och, chlałam ci tylko powiedzieć: jak to dobrze, że jesteś! - Wspięła się na palce i
pocałowała go, obejmując jego szyję ramionami. Potem odsunęła się gwałtownie. - Chodźmy!
Gdy znaleźli się znowu na maleńkiej półeczce okalającej otwór korytarza, Joe spojrzał
na morze rozciągające się po granice lekko zamglonego widnokręgu.
- Jak cicho. - Karolina wzięła go pod ramię i stanęła przy nim nad krawędzią
kilkupiętrowej przepaści - musieli ją za chwilę przebyć, żeby powrócić do baraku, błyskającego
teraz z oddali szybami, w których odbijało się słońce.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale nagle znad morza dobiegł dziwny dźwięk, tak
podobny do wycia nadlatującego pocisku artyleryjskiego, że Alex mimo woli pochylił lekko
głowę.
Podmuch wiatru uniósł fontannę kurzu przed barakiem, zakręcił nią i cisnął o zbocze
góry.
A potem stało się. Joe instynktownie, nie myśląc o tym, co robi, chwycił dziewczynę w
ramiona i wtoczył się z nią do korytarza w chwili, gdy potężne uderzenie powietrza ze świstem
runęło na skałę.
Karolina natychmiast wyswobodziła się z jego ramion - i zaciskając dłoń na ostrym
występie u wejścia, wyjrzała na zewnątrz.
- Co... co się stało?
Było zupełnie cicho. Wiatr przepadł nad morzeni, Słońce świeciło jasno.
- Szybko! - Joe okręcił dziewczynę liną i mocna zawiązał węzeł. - Schodź! Będę stał tu
i asekurował cię, popuszczając linę. Będziemy przynajmniej mieli pewność, że cię nie zwieje.
Bez słowa posłusznie skinęła głową.
Ale gdy wyszedł znów na półeczkę i spojrzał w dół, zobaczył Karolinę siedzącą u stóp
skały i spokojnie palącą papierosa. Nadal było zupełnie cicho, chociaż glos morza uderzającego
o brzegi wyspy wydał mu się groźniejszy, mimo że odpływ odkrył przy brzegu kilka wielkich,
widocznych nawet z tej odległości, zielonkawych głazów, wokół których strzelały teraz białe
jęzory kipiącej piany.
Zszedł szybko i stanął obok Karoliny.
- Co to było? -- zapytała wstając i gasząc papierosa. - O mały włos, a byłoby nas zmiotło
za burtę! - Wskazała dłonią brzeg urwiska.
- Zdaje się, że to ten wielki wiatr, o którym wspominał nasz młody Grek. Ucichł, na
szczęście. Chodźmy; nie chciałbym się z tym znów spotkać na otwartej przestrzeni.
Pobiegli w stroną baraku.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Drugi podmuch wiatru
- Hej!
Zatrzymali się. Okrzyk rozległ się z bliska, ale rozejrzawszy się Joe nie dostrzegł
nikogo. Dopiero gdy Pamela zawołała po raz drugi, zauważył ją, stojącą w otworze, przed
którym się rozstali. Z ciemności wynurzył się także Robert Gordon i oboje zaczęli schodzić
szybko.
- Czy znaleźliście coś ciekawego? - zapytała Pamela.
- Dlaczego tak sądzisz? - Karolina Beacon spojrzała na nią z nadzieją. - A wy?
- My nic. Ale widząc was biegnących w stronę baraku pomyślałam, że może odkryliście
coś nadzwyczajnego i chcecie jak najprędzej podzielić się ze wszystkimi wiadomością.
- Uciekaliśmy przed wiatrem - powiedział Joe uśmiechając się.
- Przed wiatrem? - Robert Gordon uniósł brwi. - Dlaczego? Powiedziałbym nawet, że
przydałby się mały wietrzyk. Jest potwornie duszno. Tam, wewnątrz - wskazał górę - jest o
wiele przyjemniej. Naturalna klimatyzacja. Nie rozumiem, po co Włosi wybudowali tę
drewnianą budę, mając pod ręką takie znakomite, naturalne mieszkania?
Zaczęli iść wszyscy czworo w stronę baraku.
- Prawdopodobnie dlatego, że człowiek niechętnie powraca do warunków, z których się
wyzwolił. Ludzkość parę tysięcy lat temu opuściła jaskinie i bardzo polubiła przestronne,
stojące w słońcu domy.
Domawiając tych słów, Karolina uniosła rękę i zaczęła nią wymachiwać ku postaciom
stojącym przed drzwiami baraku.
- Jesteśmy w komplecie. Mary i John już wrócili.
Profesora zastali w jadalni, rozpakowującego podręczne laboratorium fotograficzne.
Oparł o ścianę statyw i podszedł do stołu.
- Siadajcie! - powiedział i wskazał im krzesła. - Jakie wnioski?
- Jeżeli o mnie chodzi - Mellow wzruszył lekko ramionami - to najprawdopodobniej
jestem za gruby, żeby przeprowadzać tego rodzaju badania. Wszedłem do obrzydliwego,
ś
liskiego, wznoszącego się w górę korytarza, który w pewnej chwili stał się dla mnie za wąski.
Po prostu, nie mogłem się przecisnąć ani o pół kroku dalej. Korytarz nie kończył się w tym
miejscu, ale prowadził bez przerwy pod górę. Tyle mogłem stwierdzić przy pomocy latarki.
Odchodziła zresztą z tego miejsca jeszcze jedna odnoga, niska, kręta i bardzo stroma.
Przeszedłem kawałek tego drugiego korytarzyka na czworakach, ale przyznaję, że bałem się
posuwać w zupełnej ciemności, niemal głową w dół, nie mając nikogo, kto by mnie
asekurował. Poza tym skała jest tam krucha i wszędzie leży pełno odłamków. To chyba
wszystko. Oczywiście nie zauważyłem żadnych śladów bytności człowieka, poza jakimiś
napisami włoskimi przy wejściu. Niestety, nie umiem po włosku.
Rozłożył przepraszającym gestem ręce, zdjął okulary i zaczął przecierać je chusteczką.
- A wy? - Pamela wzięła do ręki otwarty notes, leżący przed Gordonem. - Mieliśmy
bardzo podobną drogę. Weszliśmy w wąski, także prowadzący pod górę korytarz, który potem
zrobił się tak ciasny, że Robert nie mógł pójść dalej. Ja przecisnęłam się, asekurowana liną.
Korytarz od tego miejsca opada w dół i zakończony jest prawie okrągłą komnatą o wysokim
sklepieniu, w którym widać czarne otwory prowadzące w górę. Kapało stamtąd okropnie. Cała
ta wyspa jest poryta jak kretowisko. Starałam się na miejscu naszkicować naszą trasę w dwóch
rzutach. - Podsunęła profesorowi notes. - To wszystko.
- Nie napotkaliście żadnych śladów działalności człowieka?
- Napotkaliśmy tylko wodę i wilgoć, pozostałe po okresie ulewnych deszczów. -
Gordon był najwyraźniej zniechęcony. - Wyobrażani sobie, co się tam wtedy dzieje! Wewnątrz
szumią pewnie potoki i góra przypomina kolosalną konewkę. Jeżeli był tu kiedykolwiek jakiś
przybytek kultowy, niewiele z niego chyba pozostało. Ale bardzo wątpię, żeby tu istniało coś
takiego. Kreteńczycy mieli dobrych architektów i rozwiniętą sztukę inżynieryjną. Nie
wprowadzaliby chyba swojej bogini do tak kruchego, wilgotnego mieszkania.
Spostrzeżenia Mary Sanders i profesora nie odbiegały specjalnie od dwóch pierwszych
relacji. Góra była mokra, wnętrze jej, jak stwierdził profesor, składało się z wapiennego
masywu, wydźwigniętego ongi ponad fale i od tego czasu kruszonego w ciągu milionów lat
nieustannymi atakami morza i spływającej wody deszczowej.
- To nie będzie prosta sprawa, jeżeli nie uda nam się od razu opracować metody badań,
która umożliwi eliminację niepotrzebnego wysiłku - dokończył Lee. - Obawiam się, że bez
pomocy szczęśliwego przypadku możemy cały pobyt na wyspie spędzić, penetrując na chybił
trafił wnętrze tych grot i korytarzy, których jest o wiele więcej, niż można sądzić na pierwszy
rzut oka. Na to, oczywiście, nie możemy sobie pozwolić. Zresztą, na szczęśliwe przypadki nie
wolno nam liczyć, bo zdarzają się one zwykle dopiero wtedy, kiedy ma się opracowaną metodę
działania. Ale dla porządku chcielibyśmy jeszcze dowiedzieć się, co widzieli Karolina i pan...
Nie dokończył. Od strony morza znowu nadbiegło wysokie, zawodzące wycie. Szyby
baraku zadygotały, po dachu przeleciało głębokie dudnienie i wszystko ucichło.
- Co to jest? - Pamela zerwała się z krzesła.
- Wiatr. - Joe także wstał i podszedł do okna. - To już drugie uderzenie.
Podmuch wichury i tym razem minął prawie tak szybko, jak się pojawił. Profesor
machnął ręką, jak gdyby opędzając się przed muchą. Najwyraźniej wiatr obchodził go tylko o
tyle, o ile potrafił zakłócić mu bieg myśli. Stojący przy oknie Joe odwrócił się plecami do szyby
i zapalając papierosa zauważył, że Lee zerka w notes Pameli Gordon.
- Najgorsze jest na razie to, że brak w naszej ekipie doświadczonych speleologów,
którzy potrafiliby w Stosunkowo krótkim czasie zbadać wiele korytarzy pionowych bądź
zalanych wodą. Bez tego trudno nam będzie zorientować się w tym labiryncie. - Lekko uderzył
otwartą dłonią w notes i uśmiechnął się na widok Karoliny, która po jego ostatnich słowach
otworzyła usta. - Zaraz, moje dziecko. Wiem, co chcesz powiedzieć. I ja dochodzę do wniosku,
ż
e wysepka taka jak Keros mogła być uznana przed tysiącami lat za prawdziwy labirynt. Mamy
przecież ten papirus Perimosa, który na pewno jest autentyczny, a informacje w nim zawarte
coraz bardziej wydają mi się prawdopodobne. Oczywiście nie wiem, czy znajdziemy Panią
Labiryntu. Nie wiem, czy ocalała, a z nią miejsce, w którym przebywała. Mogło się ono po
prostu zawalić i posąg spoczywa teraz pod tysiącami ton skały. Mogło jej tu nigdy nie być. Ale
rezygnować nam nie wolno i...
Znowu urwał, gdyż do jadalni wszedł Eleftorios Smytrakis.
- Jak tam pogoda? - zapytał Mellow.
- Za dwie, trzy godziny zacznie się prawdziwy wiatr. - Młody Grek rozejrzał się. - A
gdzie jest ten pan, który poszedł na ryby?
- Boże! - zawołała Mary. - Gdzie jest Simon? Pamela Gordon bez słowa uniosła głowę i
spojrzała na Smytrakisa.
- Proszę się nie niepokoić - latarnik zawrócił i szybko ruszył ku wyjściu. - Rybacy nigdy
nie wracają punktualnie - Uśmiechnął się, ale mimo to jeszcze przyspieszył wychodząc.
Wstali wszyscy i podeszli do okien. Grek przecinał wyspę, biegnąc w stronę urwiska,
potem zatrzymał się nad krawędzią przepaści i rozglądał przez chwilę. Wreszcie odwrócił się,
skinął głową i, jak gdyby nie był pewien, że zrozumieją ten gest, rozłożył szeroko ręce i z wolna
opuścił je kilkakrotnie ruchem, który oznaczał: „uspokójcie się, jest tam". Pochylił się i zniknął
za krawędzią urwiska.
- Wszystko w porządku - profesor zawrócił od okna. - O czym to mówiliśmy? A tak, o
naszych szansach. A więc...
Joe spojrzał kątem oka na Pamelę Gordon, która stała wyprostowana obok swego męża.
Może to było przywidzenie, ale wydało się Alexowi, że twarz jej wyraźnie pobladła pod
powłoką świeżej opalenizny.
- Hej! - dobiegło słabe wołanie od strony brzegu, zagłuszone ogromnym, monotonnym
głosem fal. Caruthers wygramolił się na skraj urwiska, tuż za nim wspiął się Smytrakis, który,
gdy stanęli już obaj na płaszczyźnie, podał Anglikowi jakiś podłużny przedmiot.
- Hej!
Caruthers zbliżał się ku nim wielkimi krokami, wymachując wędką i trzymanym w
drugiej ręce przedmiotem, w którym już po chwili rozpoznali wielką rybę dość osobliwego
kształtu. Przewieszona przez ramię idącego płócienna torba kołysała się gwałtownie.
Zbliżył się, zniknął za barakiem, drzwi wejściowe trzasnęły, usłyszeli energiczne kroki i
pojawił się przed nimi. Był zdyszany.
- Czy widzicie?! - zawołał, gwałtownie chwytając oddech. - Będzie z tego kolacja dla
wszystkich, a jeszcze zostanie coś niecoś dla Pani Labiryntu!
- Wszystko pięknie - powiedziała Mary Sanders - ale dlaczego się spóźniasz? Wiesz
przecież, że...
Nie pozwolił jej dokończyć.
- Dajcie mi dojść do słowa! - Zamachał rękami. Płócienna torba podskoczyła, martwa
ryba podfrunęła ociężale i opadając klasnęła o jego nagie udo. - Zszedłem tam i łowiłem, przez
cały czas patrząc na zegarek, tym bardziej że schwytałem ją już przed godziną! - Znowu uniósł
rybę i opuścił. - Ale wyobraźcie sobie, że ta przeklęta wyspa to prawdziwy labirynt, nawet na
zewnątrz! Zaczął się odpływ, mizerny, co prawda, i odsłonił kilka przybrzeżnych głazów, które
przedtem były schowane pod wodą. Pomyślałem sobie, że należy wyjść rybom naprzeciw i
skacząc z kamienia na kamień oddaliłem się, może o kilkadziesiąt kroków, od miejsca, w
którym zszedłem w dół. Zresztą przez cały czas pamiętałem doskonale, gdzie się ono znajduje.
Pan Smytrakis pokazał mi nawet taką osobliwą, czerwonawą skałkę, od której powinienem
rozpocząć wchodzenie, cały czas w lewo i pod górę. Zresztą droga tam jest zupełnie wyraźna i
podczas schodzenia nie wydała mi się niebezpieczna. Trzeba było tylko uważać na punkty
oparcia dla nóg. No i wyobraźcie sobie: spoglądam na zegarek, widzę, że czas nadchodzi, idę
więc prosto ku wyspie, po tych samych kamieniach, po których szedłem poprzednio. I co
powiecie? Stanąłem, a przede mną pionowa ściana i żadnej drogi pod górę! Dwa razy starałem
się podejść w miejscach, które wydawały się mniej strome. I nic. Ściana stawała się po chwili
gładka, prostopadła, zawracałem. Nie uwierzycie, ale trwało to prawie godzinę, póki pan
Smytrakis nie pojawił się w górze jak Perseusz i nie uwolnił mnie. - Zwrócił się ku młodemu
Grekowi, który z uśmiechem słuchał jego dramatycznej relacji. - Dziękuję panu! Naprawdę
dziękują! Ale już wydrapałem scyzorykiem krzyżyk na kamieniu i nie będę więcej pana
niepokoił. Sam trafię! Która z was, dziewczęta, potrafi przyrządzać ryby? Macie. A ja tylko
umyję się i zaraz wracam.
Z rozmachem podał umarłe stworzenie Karolinie, która odważnie ujęła rybę za ogon i
zważyła ją w dłoni.
- Nie rozumiem, jak można, łowić ryby? - powiedział półgłosem Robert Gordon,
pochylając się ku żonie. - Zabijanie dla przyjemności powinno być zabronione.
- Mówisz tak, bo nie lubisz ryb. - Pamela uśmiechnęła się.
Eleftorios Smytrakis zwrócił się do profesora.
- Chciałem państwa uprzedzić, że musicie pozamykać teraz okiennice we wszystkich
pokojach. Wielkie uderzenie wiatru przychodzi zwykle niespodziewanie i mogłoby
powyrywać okna.
- Powyrywać okna? - Caruthers zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał na niego z
niedowierzaniem. - Czy pan trochę nie przesadza?
- Nie. - Grek uśmiechnął się. - Przeżyłem tu już kilka takich burz powietrznych. Zresztą,
mam takie instrukcje - rozłożył ręce. - Jestem odpowiedzialny za stan urządzeń na wyspie.
Kabel elektryczny biegnie z latarni do baraku pod ziemią i jest zabetonowany w skale, tak że
nie trzeba obawiać się zerwania przewodów. Światło nie zgaśnie. Kiedy wiatr ustanie,
natychmiast dam znać.
- Oczywiście, oczywiście - profesor wstał. - Nie mamy najmniejszego zamiaru
utrudniać panu pełnienia obowiązków. Kiedy spodziewa się pan burzy?
- Pierwsze pojedyncze podmuchy już przeszły, ale zwykle następują one na długo przed
prawdziwym uderzeniem. Sądząc z tego, co mi podano przed kwadransem przez radio, mamy,
mniej więcej, godzinę czasu. Muszę teraz wrócić do radiostacji. Ale może najpierw pomogę
przy zamykaniu tych okiennic?
- Nic podobnego! Dziękujemy! Zaraz sami to zrobimy! - Mellow podniósł się szybko z
miejsca.
- Aha, i jeszcze jedno. - Smytrakis podszedł ku drzwiom. - Proszę pamiętać o
zabezpieczeniu drzwi wejściowych. Nie są za mocne i dlatego posiadają od zewnątrz sztabę, na
którą je zamykam w tych okolicznościach. Ale w tej chwili, kiedy państwo jesteście w środku,
nie mogę tego zrobić. Myślę, że należy je podeprzeć jednym albo dwoma dużymi kamieniami.
Zaraz je przyniosę...
Joe ruszył od okna, ale Caruthers wyprzedził go.
- Zaraz to wszystko załatwimy i pozamykamy okna! Jest pan najuprzejmiejszym
latarnikiem na świecie, ale nie możemy dopuścić do tego, żeby pobyt grupki Anglików na tej
wyspie stał się dla pana żywiołową klęską!
Słowa jego sprawdziły się, chociaż w tej chwili nie przypuszczał tego nikt z obecnych
na wyspie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
„Dlaczego poszedł?..."
- Boże, jak tu gorąco! - Mary wstała i podeszła do okna. - Czy nie można by otworzyć na
chwilę? Okiennice są przecież zaryglowane od zewnątrz, a okna otwierają się do środka.
- Tak, proszę bardzo. - Profesor otarł pot z twarzy ogromną niebieską chustką.
Mary otworzyła okno i powróciła na miejsce. Siedzieli wszyscy skupieni wokół stołu,
na którym leżał, przypięty pluskiewkami, szkic wyspy Keros.
Mellow, który zamilkł, kiedy dziewczyna wstała, podjął teraz przerwaną myśl.
- śadna świątynia, nawet najbardziej dyskretnie ukryta, nie może mieć dostępu
wyłącznie z powietrza - uśmiechnął się mimo woli - ponieważ, jak wiemy, świątynie służą
ludziom, a nie ptakom... Dlatego, chociaż pan profesor miał oczywiście słuszność mówiąc, że
mogła do którejś z tych jaskiń prowadzić droga, która z biegiem czasu uległa zniszczeniu, my
możemy założyć tylko jedno: że przybytek Pani Labiryntu, jeżeli istniał kiedykolwiek, musiał
być dostępny dla zwykłych śmiertelników. Pamiętajmy, jak potwornie niegościnna musiała
wydawać się ówczesnym ludziom ta absolutnie niedostępna wysepka, nie posiadająca żadnej
przystani, o skalistych, prostopadłych, najeżonych rafami brzegach. Już to samo było w
pewnym stopniu rękojmią bezpieczeństwa bogini. O ile ktoś nieproszony wylądowałby jednak,
to opierając się na wskazówkach naszego papirusu, możemy przypuszczać, że zgubiwszy się
wśród skalnych korytarzy, napotkałby otchłań, zanim udałoby mu się odnaleźć właściwą drogę
do przybytku. Tym niemniej, kapłani Pani Labiryntu nie wpadali w tę otchłań, prawda? A
nie należy zakładać, że byli to akrobaci, umiejący posuwać się godzinami bez asekuracji po
niewidocznych gzymsach skalnych albo wędrować na czworakach mokrymi tunelikami pod
kruchym stropem. Zresztą przybytek tego rodzaju na pewno ozdobiony był w jakiś sposób,
musiał posiadać posąg bogini i inne akcesoria, które napotykamy w podobnych miejscach.
Wszystkie te przedmioty trzeba było tam jakoś przetransportować.
- Nie wspominając już o tym, że skoro papirus stwierdza brak uprawy i hodowli na
wysepce, kapłani musieli regularnie otrzymywać transporty żywności - Gordon wzruszył
nieznacznie ramionami. - Założywszy nawet, że Kreteńczycy byli znakomitymi żeglarzami, nie
wyobrażani sobie, aby...
Urwał. Okiennica zadygotała. Wicher zawył nad domem ostro, przycichł i wybuchł
znowu. Powietrze w pokoju drgnęło, Joe uczuł na twarzy ciepły, gwałtowny powiew.
- Czy zamknąć okno? - zapytał Mellow wstając.
- Nie! Jest bardzo przyjemnie! - powiedziały prawie jednocześnie Mary i Pamela.
Karolina podeszła do okna. Wicher znowu zawył, tym razem bardziej przeciągle.
- Ciemno już - powiedziała przykładając oko do szpary. - Gwiazdy świecą.
Wiatr znowu wybuchnął gwałtownie i ucichł zupełnie na chwilę.
- Jestem trochę zaniepokojony - powiedział Gordon pochylając się do żony. -
Chciałbym założyć dodatkowe cumy na „Pameli".
- Przecież nic się jej nie może stać.
- Nie wiem. - Podniósł głos, gdyż wiatr wzmógł się znowu. - Nie znam tej przystani.
Gdyby morze się rozkołysało, fala mogłaby uszkodzić burtę. Wyłożę ochraniacze na burty,
dam na wszelki wypadek jeszcze dwie liny, od rufy i od dziobu, i będę mógł zasnąć spokojnie.
Wstał. Wiatr załomotał w okiennicę, ucichł i znów uderzył, tym razem jednak mocniej
niż poprzednio. Barak zadrżał lekko.
- Uważaj na siebie - Pamela potrząsnęła głową. - Jest już ciemno.
- Mogę pójść z panem. - Joe także wstał.
- Nie, dziękuję bardzo. Mam tu latarkę. Za piętnaście minut będę z powrotem. Nie ma
tam pracy dla dwóch ludzi.
Caruthers także uniósł się z miejsca.
- Zamknę za tobą i ubezpieczę drzwi tymi kamieniami. Wracając, zapukaj w okiennicę.
Otworzymy ci.
- Dobrze!
Ruszyli obaj ku drzwiom prowadzącym do korytarza. Kiedy zamknęły się za nimi,
Mary powiedziała do Pameli:
- Za nic w świecie nie chciałabym nocą zejść na tę przystań.
Jakby dla dopełnienia jej słów wiatr ze świstem uderzył w okna. Podmuchy rosły z
każdą chwilą. W dali trzasnęły drzwi wejściowe.
- No, ale wróćmy do rzeczy - profesor uśmiechnął się. - Gordon, zdaje się, nie wierzy,
aby mogła tu kiedykolwiek być świątynia Pani Labiryntu.
Caruthers wszedł i usiadł za stołem.
- Wieje! - stwierdził z satysfakcją. - Ale nie tak strasznie, jak przypuszczał ten Grek.
Przepraszam bardzo, panie profesorze, przerwałem panu.
Karolina powoli podeszła do stołu.
- Ponieważ w pewien sposób poczuwam się do odpowiedzialności za sprowokowanie
tej trochę zaimprowizowanej wyprawy, bo namawiałam zespół do przyjazdu tutaj, proponuję,
abyśmy okazali więcej entuzjazmu. W przeciwnym razie sami sobie tylko przeszkodzimy w
pracy. Według mnie pytać musimy nie o to, czy jest tu przybytek Pani Labiryntu, ale gdzie on
się znajduje? Na mówienie o tym, że go nie ma, będzie dosyć czasu, kiedy rzeczywiście nie
natrafimy na żaden ślad pobytu Kreteńczyków tutaj.
Przez szpary w okiennicy wpadł z sykiem następny podmuch. Papiery leżące obok
szkicu wyspy uniosły się na stole. Mellow nakrył je łokciem.
- Zamknij okno - szepnął do Caruthersa, który zerwał się z krzesła.
Alex zapalał w tej chwili papierosa. Usłyszał dźwięk zamykanego okna, a później kroki
powracającego Caruthersa. Zgasił zapałkę. Profesor chrząknął i wskazał palcem plan.
- Chciałbym... - powiedział i umilkł nagle.
Joe, siedzący pomiędzy profesorem i pustym krzesłem, za którym stała Karolina, nie
usłyszał nic, ale znieruchomiał, ogarnięty uczuciem absolutnej nierzeczywistości tego, co
zaczęło się nagle dziać naokół. Uniósł oczy i zauważył, że wszyscy inni także zamarli w
bezruchu.
Było to tak, jak gdyby ogromne, niewidzialne zwierzę podeszło do ściany baraku i
zaczęło przeć w nią, nie ustępując i nie zwalniając nacisku na ułamek sekundy. Parcie rosło,
ś
ciany i szyby zaczęły dygotać cichuteńko, dach szeleścił, a na zewnątrz dopiero teraz
zabrzmiał równomierny, rosnący głos, który nie przypominał Alexowi żadnego znanego dotąd
dźwięku.
- Co... co to jest? - zapytała cicho Pamela Gordon.
- To zapewne jest ten wiatr w całej okazałości - powiedział Mellow spokojnie. I jak
gdyby słowa jego złamały zaklęcie trzymające na wodzy demona, wicher nagle załamał się,
ucichł, a potem zawył przeraźliwie nad wyspą i uleciał ku morzu. Natychmiast o barak uderzyła
ze świstem następna fala powietrza, a po niej nowe.
- Rozszarpie tę nieszczęsną budę! - Mellow spojrzał mimo woli w kierunku
zabarykadowanych okien. Kobiety milczały.
- Ten barak wytrzymywał już większe nawałnice i nic mu się nie stało! - Caruthers
wzruszył ramionami.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, wsłuchani w rosnące i opadające wycie wichury, do
którego dołączył się inny głos, głęboki, ogromny i groźny. To morze gnane falami rozszalałego
powietrza rozpoczęło szturm na wyspę Keros. Pamela spojrzała na zegarek.
- Gdzie jest Robert? Powinien już być z powrotem.
- Może zaszedł do latarni Smytrakisa? To przecież po drodze. Na pewno chce nam
przynieść wiadomość o pogodzie. - Mellow przytaknął sobie ruchem głowy. Nikt nie
odpowiedział. Siedzieli przez chwilę zasłuchani. Barak, a z nim cała wyspa, zdawały się trzy-
mać na włosku. Joe miał nonsensowne uczucie, że jeszcze chwila, a wszystko uleci, runie i
zniknie w ogromnym chaosie czarnej, bezkresnej otchłani.
- Nie czekając na powrót Roberta - powiedział Mellow - możemy stwierdzić, że trzeba
przyjąć jakiś zupełnie specjalny system przeszukiwania tej wyspy. Chodzenie od jaskini do
jaskini niewiele nam da, gdyż: po pierwsze, mamy za mało czasu, żeby je wszystkie
przeszukać, a po drugie, metoda taka sprzeczna jest po prostu ze zdrowym rozsądkiem. To
tak, jak gdyby ktoś zaproponował przekopanie całego Egiptu w poszukiwaniu jednej mumii...
- Tak... Zapewne masz słuszność, Johnie. - Profesor wydawał się roztargniony. On także
spojrzał na zegarek. - Zaczekajmy może z dyskusją do chwili nadejścia Roberta. Zaraz powi...
Wiatr zatrząsł domem. Szyby jęknęły unisono. Od morza szedł teraz ogromny,
równomierny huk.
- Zdaje się, że ten wiatr rośnie - powiedział Caruthers. - Robert może mieć kłopoty.
Pamela wstała. Była bardzo blada.
- Dlaczego poszedł w taką pogodę? Zawsze jest taki uparty - rozłożyła bezradnie ręce. -
A może... może byśmy wyszli mu na spotkanie?
- Oczywiście! - Alex zerwał się z miejsca. Choć nie sądził, aby dla dorosłego, uważnego
mężczyzny droga ku przystani przedstawiała specjalne niebezpieczeństwo, był zaniepokojony,
gdyż Gordon nie wyglądał na człowieka o wielkiej odporności fizycznej i wydawał się
najwątlejszy z wszystkich przebywających na wyspie mężczyzn.
- Ja pójdę. Jeżeli pan Gordon ma jakieś kłopoty z jachtem, spróbuję mu pomóc i za kilka
minut wrócimy. Po drodze odwiedzę latarnię. Może rzeczywiście mąż pani zaszedł tam, żeby
dowiedzieć się od Smytrakisa, jaką pogodę na jutro przewidują meteorologowie?
Ruszył ku drzwiom.
- Niech pan zaczeka. - Mellow zbliżył się ku niemu. - Pójdziemy razem.
- Idźmy wszyscy! - zawołała Mary z trochę udaną wesołością. Niespokojnie zerknęła na
Pamelę. - Okropnie nie lubię siedzieć, denerwować się i wyobrażać sobie Bóg wie co, kiedy
inni zupełnie spokojnie siedzą sobie w latarniach morskich i omawiają prognostyki pogody.
Pamela na pewno też chce iść? Prawda, Pamelo?
- Mary ma słuszność. Oczywiście, idźmy wszyscy.
Profesor skinął głową, lecz i w jego głosie, pomimo pozornej niefrasobliwości, przebijał
niepokój.
Ruszyli grupką ku drzwiom i razem przeszli korytarz.
- Zaczekajcie! - Karolina zawróciła. - Te przeklęte latarki!
Wpadła do jadalni i po chwili ukazała się, niosąc całe naręcze lśniących, wydłużonych
reflektorów i przyciskając je obu dłońmi do piersi.
Caruthers odsunął kamień i przekręcił klucz w zamku.
- Uwaga! - otworzył szeroko połowę drzwi. - Przechodźcie kolejno! Zamknę za wami!...
- Ostatnie jego słowo zagłuszył ryk wichury.
Joe pochylił głowę i pierwszy przekroczył próg. Uderzenie wiatru było tak silne, że
omal nie stracił równowagi. Trzymając się framugi drzwi, odwrócił się i podał rękę Karolinie.
Blacha na dachu baraku dudniła głucho piekielnym werblem, niknącym prawie pośród łoskotu
morza i wichru.
Kolejno wychodzili, trzymając się mocno za ręce, i stanęli pochyleni tuląc się ku sobie,
zupełnie zdezorientowani w pierwszej chwili. Caruthers mocował się z drzwiami, wreszcie z
pomocą Mellowa zamknął je i przekręcił klucz w zamku.
Joe rozejrzał się mrużąc oczy. Wiatr oślepiał go niemal. Z mimowolnym zdumieniem
dostrzegł, że na pogodnym niebie świecą wszystkie gwiazdy. Latarni nie było stąd widać, gdyż
zasłaniał ją barak, lecz wędrująca smuga światła co kilkanaście sekund zamiatała płaską
powierzchnię wyspy i uderzając w ciemny masyw góry nikła, aby po chwili znowu się pojawić.
Tam gdzie nie sięgał blask potężnego reflektora, podnóże góry tkwiło w gęstej ciemności.
Tylko z trudem Joe dostrzegł ciemniejszy nieco, leżący w odległości kilkudziesięciu kroków od
baraku otwór najbliższej i najniżej położonej jaskini.
Ale wszystkie te obserwacje trwały ułamek chwili. Poprzez wycie wiatru dotarł do
niego głos Caruthersa, który krzyczał na całe gardło, stojąc tuż przy nich. Mimo to Joe bardziej
domyślał się, niż rozumiał to, co młody uczony chciał powiedzieć.
- Razeeem!... Tędyyy!!... Obok latarniii...
Ruszyli trzymając się za ręce, zgięci wpół.
Za rogiem budynku wicher uderzył w nich z całym rozmachem. Było gorąco, tak
gorąco, że po krótkiej chwili Joe poczuł, że koszula lepi mu się do ciała. Zgięty wpół, bijąc
pochyloną głową w masy pędzącego powietrza i przedzierając się przez nie, jak przez gęstą,
rwącą rzekę, szedł pierwszy, ściskając dłoń Karoliny, która z kolei trzymała dłoń Mellowa.
Ostatni w łańcuchu Caruthers zaświecił latarkę, ale zaraz zgasił ją, gdyż wędrujący blask latarni
morskiej oświetlał drogę tak, że najdrobniejsze załamania gruntu widoczne były niemal jak w
dzień.
Szli w milczeniu. Mówić nie było można, lecz Joe wiedział, że wszyscy pozostali zdają
już sobie w tej chwili sprawę, jak bardzo lekkomyślnie postąpił Robert Gordon idąc samotnie
ku przystani. Nie było go nigdzie widać. Czując rosnący niepokój przyspieszył, pociągając
innych za sobą. Za barakiem wiatr omal nie rzucił ich o ziemię. Prawie na czworakach skręcili
ku latarni. Wiatr bił teraz z boku i Alex dokonywał przy każdym kroku nadludzkich niemal
wysiłków, żeby nie dać się zepchnąć z wyznaczonego kierunku.
Po chwili chwycił z ulgą za klamkę niskich, stalowych drzwi, nad którymi obracała się
potężna smuga światła osadzona w wirującej równomiernie, oszklonej kopułce.
Po krótkiej walce z drzwiami otworzył je gwałtownie. Wszedł, wciągając za sobą
Karolinę.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Zmącony spokój Pani Labiryntu
Drzwi zatrzasnęły się. Stali stłoczeni, trzymając się za ręce, jak gdyby nadal jeszcze
walczyli z wiatrem, który pozostał za grubymi murami latarni.
Eleftorios Smytrakis zdjął z uszu słuchawki. Siedział za długim stołem i patrzył na nich
ze zdumieniem. Jego uzbrojona w ołówek ręka nadal biegła odruchowo po papierze, stawiając
kabalistyczne znaki kodu. Alex przez chwilę poruszał ustami, nie mogąc wypowiedzieć słowa.
Cisza oszołomiła go. Kamienne mury i podwójne szyby okien latarni odcięły grupkę
przywykłych od ryku fal i wichury tak dalece, że dopiero po pewnym czasie usłyszał głuche
dudnienie morza.
- Co się stało? - zapytał Smytrakis wstając.
- Pan Gordon poszedł przed półgodziną do przystani i nie wrócił. Mieliśmy nadzieję, że
jest u pana. - Joe zawahał się. - Czy nie było go tutaj?
- Nie. - Smytrakis potrząsnął głową. - Nie powinien był tam iść sam.
Na twarzy jego pojawił się wyraz tak gwałtownego zaniepokojenia, że Joe szybko
powiedział:
- Zaraz tam pójdziemy. Na pewno jest na pokładzie jachtu i czeka, aż wichura ustanie.
Martwił się o to, czy wiatr nie zerwie lin cumujących.
Smytrakis założył słuchawki i powiedział coś po grecku do małego mikrofonu. Czekał
chwilę, potem znów powiedział kilka słów. Zdjął słuchawka.
- Niestety, nie mogę stąd odejść. - Był najwyraźniej zdenerwowany. - Muszę co pięć
minut meldować gotowość stacji i urządzeń latarni. Ale tam trzeba zaraz iść. Może upadł i
potrzebuje pomocy? Tam jest bardzo niebezpiecznie przy zejściu, kiedy wieje ten wiatr.
Umilkł. Nikt z obecnych nie odezwał się. Stojący na stole aparat telegraficzny szumiał
cicho wysnuwając z siebie białą smugę papieru. Smytrakis odruchowo oderwał koniec pasma
nadchodzących depesz i nie patrząc zaczął przesuwać papier w palcach.
- Proszę mnie zawiadomić, kiedy pan Gordon się znajdzie, dobrze? - powiedział trochę
bezradnie. - Ja... ja nie mogę stąd odejść. My składamy przysięgę. Tam, na morzu - wskazał
okno, za którym w ciemności przesunęła się smuga blasku latarni - też ktoś w tej chwili może
być w niebezpieczeństwie. Zresztą jest czterech mężczyzn. Panowie tam traficie, prawda? Stąd
na lewo ścieżką. Jest wydeptana i widać ją wyraźnie.
- Chodźmy! - Alex odwrócił się na pięcie. - Zawiadomimy pana natychmiast, kiedy pan
Gordon się odnajdzie. Zresztą może już idzie do baraku?...
Uśmiechnął się ku młodemu mężczyźnie, który znów usiadł za stołem i nasunął
słuchawki, ale patrzył na nich z niepokojem, gdy kolejno wychodzili, zanurzając się ponownie
w ryku nawałnicy.
Chociaż trudno to było sobie wyobrazić, wiatr wzmógł się jeszcze. Biała ścieżka
biegnąca do przystani ciągnęła się wyraźną kreską ku krawędzi, spoza której dochodził głos
morza.
- Ostrożnieeee! - Joe przystanął, gdy zbliżyli się na kilka kroków do krawędzi. -
Połóżcie się! - I nie wiedząc, czy wszyscy go usłyszeli, położył się na ziemi, pociągając za sobą
Karolinę.
- Zostań tu. - Wolno podpełznął ku krawędzi.
Gdyby nie niepokój o Gordona, musiałby przyznać, że podobnego widowiska teatru
natury nigdy dotąd nie oglądał. W nikłym blasku gwiazd morze po granice mrocznego
widnokręgu było jedną ogromną, huczącą otchłanią białych wirujących pian, które u stóp
wyspy strzelały w górę ogromnymi fontannami i jak uwięzione zwierzęta rwały ku przodowi
wdzierając się na skały. Spojrzał w dół. Za wielką ostrogą skalną, osłaniającą przystań, woda
była niemal spokojna, ale mały, błękitny jacht, przycumowany do kamiennego nadbrzeża,
unosił się lekko i opadał w świetle promienia latarki, który zaledwie sięgał tam i rozpływał się
w otaczającej ciemności. Jacht był nie oświetlony. Dalej, nisko na niebie, doskonale widoczna
ś
wieciła spokojna gwiazda, wielka i jasna. Obejrzał się. Nad wyspą przelatywał w równych
odstępach czasu blask latarni morskiej, padający spoza baraku. Ogarnęło go bezsensowne
uczucie zdumienia, że wicher nie porywa tego blasku i nie niesie go w huczącą ciemność,
rozciągającą się poza skrajem urwiska.
Patrząc na jacht, zrobił latarką kilka kółek w powietrzu i czekał przez chwilę. Karolina
przyczołgała się i leżała teraz tuż przy nim, dotykając go ramieniem.
Zrobił jeszcze kilka kółek, odwrócił głowę i zobaczył, że inni także sygnalizują. Leżeli z
głowami wysuniętymi ponad krawędź, tuląc się ku sobie pod podmuchami wichury, które na
szczęście biegły od strony morza, spychając ich ku lądowi.
- Nie odpowiada - zawołała Karolina, przykładając mu wargi do ucha. - Co zrobimy,
Joe?
Alex przesunął zapaloną latarkę wzdłuż krawędzi. Gdzieś tu musiał być pierwszy ze
stopni prowadzących ku przystani. Dostrzegł go w dole, tuż obok siebie.
- Trzeba tam się dostać! - krzyknął i w tej samej chwili pomyślał, że człowiek, który w
tych warunkach zechce zejść do przystani i wskoczyć na pokład jachtu, a potem powrócić tą
samą drogą, zaryzykuje życie.
Wiatr ucichł nagle.
- Trzeba tam zejść! - krzyknął Caruthers cofając się tyłem na czworakach. Wstał. -
Pobiegnę po liny! Bez ubezpieczenia nie można tam iść! Czekajcie na mnie!
Odwrócił się i nisko pochylony pobiegł zataczając się w stronę baraku. Alex podciągnął
się na dłoniach i opuścił nogi poza krawędź. Wymacał stopień. Wyprostował się przytulony do
skały, trzymając dłońmi ostrą, wystającą krawędź.
- Joe! - Karolina krzyknęła tak głośno, że okrzyk jej przedarł się przez łoskot fal i świst
wiatru. - Joe! Zaczekaj!
- Oświecajcie mi drogę! - zawołał, starając się przekrzyczeć nowy podmuch wichury. -
Schodzę! On może być ranny. Kiedy Caruthers przyniesie liny, zwiążcie je!
Zsunął się o stopień niżej, odwracając głowę, gdyż oślepiły go promienie latarek
skierowane w jego stronę. Przylgnął do sikały, starając się spojrzeć w dół. Szedł przecież tędy
przed niewielu godzinami. Były to wygodne, kamienne stopnie, wykute równo w pionowej
niemal ścianie i prowadzące prosto do przystani. Teraz szalał na nich huragan.
Chciał zrobić jeszcze jeden krok, ale wicher uderzył, jak gdyby czekał na to, i Joe
rozpaczliwym wysiłkiem rozpłaszczył się na skale, wbijając palce w gładką, nie dającą oparcia
powierzchnię.
Naprężył mięśnie. Już. Sekunda względnej ciszy. Zrobił dwa szybkie kroki i znowu
przylgnął do suchej, ciepłej powierzchni kamienia. Zerknął w górę. Światła latarek były
bardziej odległe, niż przewidywał. Tam w górze leżała Karolina i spoglądała w przepaść. Ka-
rolina, która znała go od tak dawna, która kochała go i która rozumiała go mniej niż ktokolwiek
z ludzi. Może nie wierzyła, a może po prostu nie dostrzegała tego, że niebezpieczeństwo jest dla
niego tym, czym dla innych wypoczynek. A może w jej spokojnym świecie nie było miejsca dla
niebezpieczeństw i dlatego nie chciała o nich słyszeć?
Wicher wył nieprzerwanie, dławiąc oddech i uniemożliwiając ruchy. Alexa ogarnęła
cicha radość. Teraz Karolina może zrozumie? Bała się przecież o niego. Wiedział o tym.
Nowy potężny podmuch omal nie strącił go w przepaść. Z nagłym zdumieniem
stwierdził, że przez chwilę nie myślał o tym, gdzie się znajduje, i zapomniał nawet o Robercie
Gordonie. Spojrzał w górę. Białe oczy latarek były już daleko. Przytulony do skały przyglądał
się drodze, którą miał jeszcze do przebycia. Jacht był niespodziewanie blisko. Dziesięć...
jedenaście... dwanaście stopni, które w tym miejscu były nieco szersze i schodziły prosto na
nabrzeże.
Ucichło na chwilę. Zerwał się i pochylony zbiegł na dół. Nowe, potworne uderzenie
wiatru. Upadł. Potem uniósł się na dłonie i kolana. Nie wstając przesunął się po nadbrzeżu, na
które co chwila wyskakiwały płaskie języki wody, i zbliżył się do jachtu.
Wyjął zza koszuli latarkę, zapalił ją i zasygnalizował w górę. Nieruchome światełka
poruszyły się gwałtownie.
Jacht był nie uszkodzony. Obie liny trzymały. Ostroga skalna, która osłaniała przystań
przed szturmem fal, przyjmowała na siebie także cały napór wichury. Tu, na samym dole, tuż
nad wodą, było nieco spokojniej niż w górze. Joe głęboko zaczerpnął powietrza i skoczył na
pokład chwytając za sznur relingu.
Pokład był pusty. Joe otworzył drzwiczki nadbudówki sterowej i wszedł. Przez chwilę
szukał głównego wyłącznika, znalazł go i przekręcił. Zapłonęło światło. Rozejrzał się. Tamci w
górze musieli to zauważyć. Wiedzą, że jest na pokładzie, ale wiedzą także, że Gordon nie
oświetlił statku, i zaczynają rozumieć, że go tu nie ma. Ale czy na pewno go tu nie było?...
Po pięknie politurowanych, wyłożonych czerwonym dywanikiem schodach zszedł do
kabiny sypialnej. Nikogo. Otworzył szafę i zajrzał, czując, że to, co robi, jest nonsensowne.
Robert Gordon nie mógł sam zamknąć się w szafie...
- Panie Robercie!... - Cisza. - Panie Robercie!...
Wyszedł na korytarzyk. Musiał przeszukać wszystkie pomieszczenia, chociaż był już
przekonany, że Gordona tu nie znajdzie. Światło elektryczne na jachcie nie było zepsute. Po
cóż by miał siedzieć tu w ciemności?
Zajrzał do małej, luksusowo urządzonej łazienki i do kuchni. Dalej była jeszcze jedna
kabinka i jeszcze jedna. Otworzył stalowe drzwiczki na końcu korytarzyka. Tu był silnik.
Nikogo. Rozejrzał się, uniósł klapę jakieś skrzyni, nadal zdając sobie sprawę, że robi rzeczy
bezsensowne. Nikogo. Wszedł po schodkach do kabiny sterowniczej. Gdzieś musiała być sta-
cyjka reflektora. Wyszedł na pokład. Reflektor był obrotowy i umieszczony ponad dachem. Joe
przekręcił go w kierunku nadbrzeża. Chciał mieć dobrze oświetloną drogę. Potem powrócił do
kabiny i zaczął kolejno przekręcać kontakty obok głównego przełącznika. Przy trzecim
reflektor zapalił się.
Wyszedł na pokład i spojrzał w górę. Droga ku krawędzi urwiska była teraz oświetlona
jasno jak w dzień. Z góry stoczył się trącony kamień, przeleciał przez smugę reflektora i wpadł
do wody. Joe wzdrygnął się. Wydało mu się, że kamień błysnął ciemną czerwienią krwi.
Westchnął. Był zmęczony podróżą. - Ten przeklęty wicher rozstraja mi nerwy... A w dodatku
ten Gordon! Nie mógł sobie wybrać stosowniejszej pory do spacerów albo zabezpieczyć jachtu
od razu? I to ma być wypoczynek?
Zobaczył człowieka, który schodził po stopniach, trzymając się jedną ręką skały.
Człowiek był okręcony w pasie liną. Koniec jej niknął w górze na skraju urwiska. Caruthers.
Alex czekał, patrząc to na niego, to na skłębione góry wodne przelewające się poza
krawędzią ostrogi skalnej. Po chwili Caruthers znalazł się na nadbrzeżu i wskoczył na pokład.
- Co?...
Joe rozłożył ręce. Potem wskazał ręką ciemną wodę przystani.
- Jeżeli wpadł tutaj, to prawdopodobnie nie wypłynął poza zatoczkę. Wiatr dmie od
morza.
Skierował światło reflektora na ciemną, kołyszącą się powierzchnię. Caruthers podszedł
do relingu i przechyliwszy się ponad burtą, patrzył wytężając wzrok.
Oni to widzą - pomyślał Joe - i zrozumieli już, że go szukamy. Ale gdzie on jest? Nie
mógł chyba zabłądzić? Coś się z nim przecież musiało stać? Nie chciałbym, żeby się utopił.
Biała twarz w reflektorze. Mokre zwłoki, tak okropnie ciężkie. Znam to. Dlaczego topielcy
ważą tyle? Chyba woda? Coś się z nim przecież musiało stać? Mógł runąć w dół schodząc. Ale
wtedy roztrzaskałby się o nabrzeże. Zostałby na lądzie i zauważyłbym go.
Reflektor błądził po falach. Wytężając wzrok patrzyli w milczeniu na rosnącą i
opadającą powierzchnię wody.
Joe oderwał na chwilę spojrzenie od ciemnej zatoczki i znowu spojrzał w górę. Ona tam
jest, jego żona. Czy kocha go? Karolina twierdzi, że nie. Ale kto wie? Może go kochać, chociaż
kocha także jego pieniądze. Te sprawy tylko pozornie wykluczają się. Tak czy inaczej to musi
być okropne dla niej. To był jej mąż, człowiek, z którym mieszkała, spała... Dlaczego myślę o
nim był? Przecież mogło mu się nic nie stać? Czasami bywa tak, że wszyscy wpadają w
popłoch, a istnieje jakieś zupełnie proste wytłumaczenie. Może siedzi teraz w baraku, pije
herbatę i dziwi się, że spacerujemy po nocy podczas tej koszmarnej pogody? Boże, jak ten
wiatr wyje tam nad morzem.
- Nic! - zawołał pogodnie Caruthers. - Nie ma go tu na pewno, jeżeli nie spaceruje sobie
po dnie! Woda krąży, ciągle widzę prąd, który idzie ku wyjściu z zatoczki i zawraca.
Wracajmy. Mógł zasłabnąć gdzieś w górze albo mogło mu się coś przytrafić w drodze
powrotnej.
Odszedł od relingu i zbliżył się do Alexa.
- Cokolwiek myślę o takich przymusowych spacerach w czasie huraganu i o tym
błaźnie, i jego trosce o jacht, wydaje mi się, że źle robimy. Jeżeli utonął, nic go nie wskrzesi.
Ale jeżeli jest gdzieś tam na górze i czeka pomocy, popełniamy błąd, stojąc tutaj. Jeżeli nie ma
go na jachcie, wracajmy.
Joe skinął głową i skierował reflektor na przystań.
- Chodźmy...
Zeskoczyli na ląd i Caruthers podał Alexowi koniec liny.
- Wiatr chyba słabnie.
Zatrzymali się na chwilę nadsłuchując. Morze grzmiało nadal, ale wycie wichury
rzeczywiście osłabło nieco. Ruszyli pod górę, jeden za drugim, trzymając się liny. Droga
powrotna wydała się Alexowi nieskończenie krótsza niż schodzenie. Równocześnie czuł
rosnący niepokój. To było dziwne. Oni wszyscy byli dziwni. Ten Mellow, próbujący
kontynuować rozmowę o jaskiniach w chwili, gdy żona Gordona zaczęła się niepokoić, Mary
Sanders, nagle zdenerwowana, Caruthers i jego topielcze dowcipy...
Kiedy znaleźli się na górze, wiatr dął jeszcze potężnie, ale najwyraźniej tracił siłę.
- Nie ma go tam - powiedział Caruthers.
- Co... co teraz? - Profesor Lee mimowolnie zwrócił się w kierunku Alexa.
- Chyba powinniśmy - powiedział Joe - korzystając z tego, że wiatr osłabł trochę,
przejść całą wyspę, aż do podnóża góry. Pan Gordon musi przecież gdzieś tu być... - zawahał
się i umilkł.
- On... on... - głos Pameli załamał się - gdzie on jest?
- Na pewno znajdzie się zaraz - powiedziała szybko Karolina i objęła ją ramieniem. -
Może zasłabł i czeka gdzieś na nas? Chodźmy!
Rozstawieni wachlarzem, nadal trzymając się za ręce, ruszyli powoli, kierując się ku
ciemnemu stokowi góry. Blask latarni wirował miękko, oświetlając nagą powierzchnię wyspy.
Gdyby Gordon rzeczywiście zbłądził i zwichnął nogę, dostrzegliby go od razu. Ale jeżeli stracił
poczucie kierunku i szukając zejścia do przystani runął w otchłań, na dnie której rozszalałe fale
tłukły o brzeg?
Z dala Joe dostrzegł jasne prostokąty okien baraku. A może rzeczywiście powrócił i jest
tam? Albo może powróciwszy i nie zastawszy nikogo, poszedł do latarnika? Ale skąd mógł
powrócić? Zauważyliby go, gdyby wracał z przystani.
Spojrzał na idącą obok Karoliną. Wiatr, który ciągle jeszcze zamiatał szerokimi
podmuchami powierzchnię wyspy, rozwiewał jej krótkie włosy i szarpał otwarty kołnierzyk
bluzki.
- Jak mogłeś, Joe?! - powiedziała. - Jak mogłeś tam zejść bez żadnego ubezpieczenia?
Myślałam, że umrę ze strachu!
- On mógł tam być. - Alex uniósł głowę. Wiatr ucichł teraz zupełnie. - Mógł być ranny.
Mógł wpaść do wody i walczyć ostatkiem sił, nie mogąc wydźwignąć się na pokład. Wszystko
było możliwe. Minuta w takiej sytuacji może decydować o życiu człowieka. Inaczej nie
zszedłbym.
- Wiem.
Dojrzał tylko ruch jej warg, gdyż wichura zagłuszyła wypowiedziane półgłosem słowo.
W półmroku zauważył, że oczy jej są pełne łez. Mało brakowało, a byłby przystanął ze
zdumienia. Albowiem jeszcze nigdy w życiu nie widział Karoliny płaczącej. Odwróciła głowę.
Udał, że nie dostrzega niczego. Wiar uderzył znowu. Nie był już tak potężny, jak przed
godziną, ale ciągle jeszcze wiał z taką siłą, że dziewczęta z trudem utrzymywały się na nogach.
Pochyleni, podchodzili do podnóża góry.
Od morza nadbiegał ogromny, jednostajny ryk, wypełniając zanurzony w ciemności
widnokrąg. Joe wytężył wzrok. Na gładkiej, omiatanej błyskami latarni płaszczyźnie
dostrzegliby z dala leżącego człowieka, gdyby znajdował się gdziekolwiek pomiędzy bara-
kiem, brzegiem a zboczem góry. Ale płaszczyzna była pusta. Pozostawało tylko długie pasmo
cienia, leżące u podnóża góry, tam gdzie nie sięgał promień latarni.
Szli wolno. Okna baraku były coraz bliżej. Otwory, prowadzące w głąb góry, odcinały
się od jasnego tła ściany skalnej. Czy mógł być tam, w którejś z tych jaskiń? Nonsens. Nie mógł
tu zbłądzić. Droga z baraku do przystani biegła dokładnie w przeciwnym kierunku.
Spojrzał w ciemną czeluść najniższego otworu. Kto tam był dzisiaj? Mellow? Tak,
Mellow. A Robert Gordon chyba spadł? Wiatr musiał go znieść do morza. Jeżeli, oczywiście,
nie znajdował się już w baraku albo w latarni morskiej.
W tej samej chwili Mellow zawołał, przekrzykując świst wiatru szalejącego w górze
pośród załomów skalnych.
- Sprawdźmy, czy nie ma go w baraku!
Barak był już blisko. Mellow pobiegł tak szybko, jak mu pozwalał wiejący w twarz
wiatr. Drzwi baraku ukryte były w cieniu. Zniknął zanurzywszy się w ów cień. Joe dostrzegł
ś
wiatło latarki błądzące po powierzchni drzwi. Przez chwilę Mellow stał niezdecydowanie,
potem zawrócił.
Szedł ku nim, nie spiesząc się. Przystanęli, zbici w ciasną grupkę.
- Czy ktoś z was zamknął od zewnątrz drzwi na klucz?
- Tak. Ja - powiedział Caruthers.
Klucz jest nadal w zamku, a drzwi są zamknięte. W takim razie nie ma go w środku.
Umilkł.
- Jak to nie ma? Musi tam być. Przecież nigdzie indziej też go nie ma! Wysoki,
załamujący się głos. To mówiła Pamela.
- Zobaczmy, czy nie ma go w latarni - zawołała Mary. - Na pewno tam będzie! Prawda,
panie profesorze?
Hugh Lee wahał się przez bardzo krótką chwilę, ale czas ten był dostateczny, aby Alex
zrozumiał, jak trudno profesorowi przychodzi kłamstwo, nawet konieczne.
- Tak. Chodźmy! - Lee ożywił się. - Musi tam być! To jasne!
Ruszyli, okrążając barak.
- Ja jednak zajrzę - Mellow zatrzymał się. - Dogonię was! Idźcie! Może to ten latarnik
go zamknął przez omyłkę? Mógł go zaprowadzić do baraku, a później pobiegł z powrotem do
siebie.
Niespodziewanie wiatr ucichł, zerwał się znowu i ucichł zupełnie. Morze grzmiało.
- Dlaczego nic nie robimy? - Profesor starał się mówić spokojnie. - Chodźmy do tego
latarnika. On może coś wiedzieć - urwał.
Z mroku wynurzyła się krępa, przysadzista postać.
- Nie ma go! Chodźmy! - Mellow ruszył w kierunku latarni. Poszli za nim i dopędzili go
tuż przed okutymi drzwiami kamiennego budynku, nad którym nieprzerwanie krążyła
oślepiająco biała smuga światła.
Smytrakis siedział w tej samej pozycji, w jakiej go pozostawili.
- Nie było go? - zapytał Alex.
- Jak to!? - Grek zerwał się z miejsca. - Nie znalazł się?! O mój Boże...
Z rozpaczą zdjął słuchawki i położył na stole. Ruszył ku stojącym, potem zatrzymał się
i spojrzał na stół.
- Ja nie mogę stąd odejść! Teraz jest akcja ratowania kutra rybackiego. Naprowadzam
tam statki. Jest uszkodzony, może zaraz zatonąć. Morze jest bardzo wzburzone. Nie mogę.
Szukaliście wszędzie?
Mellow w milczeniu potwierdził ruchem głowy.
Profesor rozłożył ręce. Był bardzo blady. Dopiero tu, w świetle silnych elektrycznych
lamp, Joe zauważył, jak bardzo twarz uczonego zmieniła się w ciągu ostatniej godziny.
- Mogą być tu jeszcze jakieś miejsca, gdzie nie szukaliśmy. Musi przecież gdzieś być!
Smytrakis usiadł. Sięgnął po słuchawki.
- Ja za godzinę chyba będę wolny. Pomogę wtedy. Teraz nie mogę, naprawdę nie mogę!
Muszę tu zostać.
Widać było, że walczy z sobą, ale opanował się i jego prawa dłoń uniosła się ku
przyciskowi telegrafu.
- Chodźmy! - Caruthers był już przy drzwiach. - Nie wolno nam tak stać! Jemu
naprawdę mogło przytrafić się coś poważnego.
Kiedy drzwi latarni zatrzasnęły się za nimi, zatrzymali się niezdecydowanie.
- Co teraz? - zapytała Karolina, .starając się nie patrzeć w kierunku Pameli.
- Na nieszczęście ta wysepka jest tak maleńka, że chyba byliśmy już wszędzie.
Mellow powiedział to tak cicho, że głos jego rozpłynął się niemal pośród niedalekiego
huku bijących o brzeg fal.
- Niezupełnie. Zostało nam jeszcze kilka jaskiń, a w każdym razie ta najbliższa baraku.
- Cóż by robił w jaskini? - Mary potrząsnęła głową. - To niemożliwe.
- Mógł schronić się tam przed wiatrem i zasłabnąć.
Uczepili się jego słów, gdyż dawały im możność działania. Szybko obeszli barak i
znaleźli się na wprost najbliższego ciemnego otworu, który widniał przed nimi w odległości
kilkudziesięciu kroków.
- Ale to przecież niemożliwe, żeby zaszedł aż tu! - Karolina zrównała się z Alexem i
zapaliła latarkę, oświetlając nią otwór, przed którym się zatrzymali. - Musiałby wyminąć
oświetlony barak, i przejść jeszcze sto kroków.
Joe pierwszy wspiął się na małą, kamienną platformę przed wejściem. Pochylił głowę i
ś
wiecąc nisko nad ziemią wszedł do jaskini.
Robert Gordon nie żył. Alex nie musiał nawet pochylać się, żeby to stwierdzić. Na pół
otwarte oczy nie drgnęły, kiedy padło na nie światło latarki.
Umarły leżał na wznak z rękami złożonymi na piersi, jak gdyby sam, konając, ułożył się
dostojnie do wiekuistego spoczynku.
Joe przyglądał mu się przez krótką chwilę. Nagle poczuł, że włosy powstają mu na
głowie.
- To niemożliwe! - powiedział szeptem i ukląkł obok leżącego. Za jego plecami
zabrzmiał wysoki, urwany krzyk kobiecy. Ale Joe zdawał się nie słyszeć. Pochylił się nisko, tak
nisko, że niemal dotykał czołem dłoni umarłego. Potem wyprostował się.
- To niemożliwe - powtórzył.
Lecz była to prawda, leżąca tak daleko poza granicami pojmowania, że nie mógł
uwierzyć. Potrząsnął głową, jak gdyby próbując się wyrwać z koszmarnego snu. Obraz nie
ustępował. Trwał przed oczyma Alexa, nieodparty i tym straszliwszy, że Robert Gordon nie
ż
ył.
W złożonych na piersi dłoniach zmarłego tkwił mały gliniany posążek kobiety,
ś
ciskającej dwa węże w szeroko rozrzuconych rękach. Była to ta sama postać, którą Alex po raz
pierwszy ujrzał w Londynie, gdy Karolina Beacon ukazała mu papirus żeglarza Perimosa,
mówiący o zagładzie każdego, kto zmąci spokój Pani Labiryntu.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
„Nie wolno mi odejść..."
Zamknąwszy za sobą drzwi baraku, Alex mimo woli zerknął w kierunku ciemnego
otworu, majaczącego niewyraźnie u stóp skalnej ściany. Wydawało mu się, że wieki minęły od
chwili, kiedy spojrzał w martwe, szeroko otwarte oczy Roberta Gordona.
Uniósł rękę. Fosforyzujące wskazówki zegarka powiedziały, że minął dopiero
kwadrans. Joe wyszedł z cienia i nie spiesząc się ruszył w stronę latarni, która mrugnęła ku
niemu swym świetlistym okiem,
To było absolutnie niemożliwe. Nic takiego nie mogło się zdarzyć. Ale zdarzyło się, i to
właśnie jemu. Po raz drugi tego wieczora pomyślał, nie bez odrobiny ironii, o swoim
wypoczynku na tej cichej, zagubionej pośród morza wysepce. Robert Gordon nie żył. Został
zamordowany, chociaż nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy grupka wybladłych,
przerażonych ludzi, skupionych teraz wokół stołu w jadalni baraku.
Joe zwolnił jeszcze bardziej. Chciał zastanowić się, zanim wejdzie do latarni.
Znajdował się w niej jedyny mieszkaniec wyspy nieobecny w baraku, gdy Robert Gordon
wyszedł do przystani, której nigdy nie osiągnął. Albowiem Alex był absolutnie pewny, że
Gordon nie znalazł się na pokładzie jachtu po zapadnięciu zmroku.
Zatrzymał się w połowie drogi pomiędzy barakiem i latarnią. Wolno, nie myśląc o tym,
co robi, wyciągnął paczkę papierosów, wyjął jednego i zapalił.
Tak, Robert Gordon został zamordowany: otrzymał dwa uderzenia ciężkim
przedmiotem w tył głowy. Potem morderca zaniósł ciało i ułożył w wylocie korytarza skalnego,
wsunąwszy w dłonie umarłego malutką figurkę z gliny... Dlaczego?
Przebiegł w myśli ostatni kwadrans. Przesuwająca się w zwolnionym tempie taśma
filmowa, której najdrobniejsze szczegóły należało sobie wrazić w pamięć: okrzyk Karoliny,
milczenie, czyjeś westchnienie, swój własny głos: „Proszę zostać na zewnątrz! Niech któryś z
panów przyniesie z baraku koce i prześcieradło!” Tupot ciężkich kroków. To Mellow pobiegł
po te koce... Oględziny umarłego krótkie: tył głowy zmiażdżony. Dwa uderzenia czymś tępym,
twardym i nierównym. Nie będzie wiadomo czym, póki jutro nie przyleci helikopter i nie
zabierze zwłok do sekcji, którą wykonają ma lądzie stałym.
Tym helikopterem przylecą greccy policjanci i niczego, oczywiście, nie odkryją, bo jak
mogą odkryć? Morderca wymknie się. To znaczy - wymknąłby się, ale greccy policjanci nie
sami będą rozwiązywali tę zagadkę. On także tu był: Alex, legendarny wróg zbrodni, który
nigdy jeszcze nie przegrał z żadnym mordercą.
Z wolna odwrócił głowę i spojrzał na wystrzelający niemal pionowo w górę masyw
skalny.
- Z tobą także nie przegram, moja panienko - powiedział głośno i niemal ze złością. I
chociaż słowa skierowane były do Pani Labiryntu, w myślach jego pojawiła się sylwetka
zupełnie współczesna, lecz pozbawiona twarzy, gdyż Joe Alex nawet w myślach nie nazywał
nikogo mordercą, póki nie posiadał absolutnej pewności.
Potrząsnął głową i podjął przerwaną drogę ku latarni. Wiatr ucichł niemal i tylko od
czasu do czasu mocniejszy podmuch przypominał o niedawnym huraganie. Wielki, głęboki
glos morza także zdawał się tracić na sile. Co było później? Jak oni się zachowywali? W drodze
powrotnej, kiedy szli niosąc na kocach nakryte prześcieradłem ciało, Pamela nie płakała. Szła
pomiędzy Karoliną i Mary, twarz miała zupełnie nieruchomą, jak gdyby nie wierzyła jeszcze. A
może śmierć męża nie dotarła do jej świadomości? Znał to. Szok nerwowy, który sprawia, że
człowiek staje się pozornie obojętny.
Był już przed drzwiami latarni.
- Pani Labiryntu - mruknął. Morze grzmiało za urwiskiem, promień latarni wędrował
niestrudzenie, ostrzegając statki w ciemności. Tak samo było tu wczoraj, przed rokiem, przed
tysiącami lat: naga, biała skała nad otchłanią... Tak, ta figurka. Ona była najważniejsza w tej
chwili. Kiedy wróci do baraku, trzeba ich poprosić, żeby ją zbadali. Leżała teraz na łóżku w
jego pokoju, zawinięta w chustką. Odciski palców?... Pokój był zamknięty na klucz...
Machinalnie dotknął kieszeni i wyczuwszy klucz, zrobił jeszcze dwa kroki. Zapukał,
także machinalnie, i wszedł do środka.
Eleftorios Smytrakis siedział za stołem, ale nie miał w tej chwili słuchawek na uszach.
Przed nim leżała duża, otwarta księga. Grek zapisywał w niej coś szybko. Nie usłyszał ani
pukania, ani odgłosu otwieranych drzwi. Dopiero kiedy Joe chrząknął, uniósł głowę, a potem
zerwał się, nie wypuszczając z palców pióra.
- Znalazł się, prawda?
- Tak... - Alex skinął głową. Podszedł powoli i usiadł na wolnym 'krześle. Potem
zaciągnąwszy się po raz ostatni i nie patrząc na Smytrakisa, zgasił papierosa w pełnej
niedopałków popielniczce. - Znalazł się...
- Chwała Bogu! - Smytrakis także usiadł.
- Znaleźliśmy go - Joe nadal mówił zupełnie spokojnie - nieżywego.
- Co?! - Młody Grek pochylił się ku niemu nad stołem. - Nie rozumiem?...
- Mówię, że znaleźliśmy go nieżywego.
- Czy... czy spadł?...
- Chyba nie. Znaleźliśmy go w jaskini, w pobliżu baraku. Został zamordowany, o ile się
nie mylę.
Dopiero teraz Joe uniósł głowę i spojrzał na rozmówcę. Ale twarz Eleftoriosa
Smytrakisa wyrażała tylko bezgraniczne zdumienie.
- Zamordowany...
Więcej nie umiał powiedzieć. Patrzył na Alexa szeroko otwartymi, przerażonymi
oczyma i milczał.
- Trzeba zawiadomić władze. - Joe wstał, wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował
Greka, który wziął Gold Flake'a drżącymi palcami i położył go na stole, jak gdyby nie widząc
wysuniętej ku sobie płonącej zapałki.
- Co mam powiedzieć? - szybko sięgnął po słuchawki, nałożył je na uszy, a później
przekręcił gałką znajdującą się obok mikrofonu.
- Niech pan powie, że w nie wyjaśnionych okolicznościach zginął członek angielskiej
ekspedycji archeologicznej. Zachodzi podejrzenie o morderstwo. Prosimy o przybycie policji i
brytyjskiego konsula z Heraklion. Będzie pan mówił z Kretą, prawda?
- Tak.
Smytrakis zaczął wywoływać śpiewnie swoją stację macierzystą. Po chwili umilkł.
Czekał. Potem powiedział coś szybko. Słuchał, znowu coś powiedział i zwrócił oczy ku
Alexowi.
- Spodziewamy się nad ranem nowego uderzenia wiatru. Na morzu jest fala sztormowa.
ś
aden statek nie przybije nocą do Keros ani nie spuści łodzi. Helikopter też nie wyląduje.
Mówią, że będą jutro po południu, jeżeli warunki atmosferyczne się nie pogorszą. Nad ranem
dadzą mi znać, kiedy mamy się spodziewać lądowania przedstawicieli naszych władz.
Joe skinął głową.
- Niech pan poprosi o zawiadomienie konsula angielskiego. Najlepiej byłoby, gdyby się
zabrał z nimi.
- Tak, proszę pana.
Znowu kilkanaście błyskawicznie wypowiedzianych słów. Chwila ciszy.
- Potwierdzili odbiór, proszę pana.
- Dziękuję bardzo. – Joe skierował się powoli ku drzwiom i zatrzymał z ręką na klamce.
- Czy pan tu mieszka?
- Tak, w czasie dyżurów. - Smytrakis wskazał małe drzwiczki w ścianie. - Mam tam
łóżko. Chcę powiedzieć, mieszkam tu, kiedy na morzu ogłaszają stan alarmowy. Poza tym
mam pokój dla latarników w baraku. Zajmujemy go kolejno, mój kolega i ja. Tam są moje
rzeczy osobiste.
- Hm... - Alex zawahał się. - Przenieśliśmy zmarłego do baraku i leży teraz u siebie w
pokoju. Ale pozostała żona. Są tam też dwie inne kobiety. Dla nich to będzie okropne, nocleg
ze świadomością, że nie opodal leży umarły. Rozumie mnie pan?
- Tak, to musi być nieprzyjemne. - Smytrakis najwyraźniej nie zrozumiał intencji
gościa. - Czy ta pani bardzo rozpacza?
Joe niemal uśmiechnął się. Pytanie było tak bardzo nie angielskie. W ojczyźnie
Eleftoriosa Smytrakisa ciemnowłose, czarnookie kobiety głośno opłakiwały swych umarłych
mężów.
- Zapewne, chociaż jest jeszcze ogłuszona tą okropną tragedią. Pomyślałem tylko, że
może najlepiej byłoby przenieść trupa tutaj na noc. Pan, oczywiście, spałby z nami wszystkimi
w baraku, prawda?
- Niestety - Smytrakis rozłożył ręce - stan alarmowy nie jest odwołany. Wiatr może
powrócić w każdej chwili. Zresztą morze jest bardzo wzburzone. Nie wolno mi odejść bez
zezwolenia. Muszę co pięć minut meldować obecność. Naprawdę, bardzo mi przykro.
Odruchowo sięgnął po smugę taśmy, która spływała na podłogę z telegrafu, stukającego
bez przerwy na stole. I nagle, jak gdyby i do niego dopiero teraz dotarła cała doniosłość
niedawnej tragedii, zapytał ze zdumieniem:
- Ale kto.. - zawahał się. - Kto go zabił?
- Tego i ja bardzo pragnę się dowiedzieć - powiedział Joe szczerze. - I dowiem się,
choćby próbowały mi przeszkodzić w tym wszystkie właścicielki wszystkich labiryntów, które
były, są i będą na tym tak sprzyjającym mordercom świecie. Dobranoc.
Skinąwszy głową młodemu Grekowi, wyszedł zamykając cicho za sobą ciężkie, okute
drzwi.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Posążek Pani Labiryntu
Otworzył drzwi baraku i wszedł zamykając je bezgłośnie za sobą. Cisza. Powoli
postępował korytarzem. Mijając zamknięty pokój Gordonów, zatrzymał się i stał przez chwilę
nadsłuchując. Cisza. Nie było tam nikogo. Zmarły leżał sam.
Zrobił jeszcze kilka kroków i uchylił drzwi jadalni. Nikogo nie brakowało. Siedzieli w
różnych miejscach pokoju i w rozmaitych postawach: profesor z łokciami opartymi o stół, z
głową w dłoniach; Pamela Gordon wyprostowana nienaturalnie, spoglądająca w okno, za
którym ciemną, nieprzeniknioną noc przecięło właśnie białe wędrujące ramię blasku latarni
morskiej (ktoś odemknął okiennicę - zarejestrował Joe odruchowo); Mellow, barczysty,
bębniący krótkimi, grubymi palcami po stole, i Caruthers, wpatrzony w ruchy jego palców z
wyrazem jak gdyby zdumienia na przystojnej twarzy; Mary siedząca obok Pameli i
spoglądająca na nią spod oka, zapewne gotowa nieść pomoc, jeśli tylko zaistnieje jakakolwiek
najmniejsza potrzeba, typowa dziewczyna z dobrego angielskiego domu, otwarta, szczera,
chętna - i wreszcie Karolina, naprzeciw profesora. Odwróciła oto głowę i patrzy na
wchodzącego z niemym pytaniem, a może prośbą?
Joe zamknął za sobą drzwi pokoju myśląc, jaka to może być prośba. Mellow powoli
odwrócił głowę i spojrzał na wchodzącego. Alex usiadł. Nikt się nie odezwał. Caruthers
smętnie pokiwał głową.
- Czy porozumiałeś się z... z lądem? - powiedziała wreszcie Karolina, łamiąc milczenie.
Mówiła półgłosem i z wysiłkiem, jakby słowa nie chciały jej przejść przez gardło.
- Tak. - odparł Joe równie cicho. - Jutro po południu przybędą władze i konsul brytyjski.
- Jakie władze? - Mellow spojrzał na niego spokojnie. W głosie jego nie było
najmniejszych śladów napięcia. Był opanowany, jak gdyby nic się nie zdarzyło.
- Policja, oczywiście. - Joe zawahał się i spojrzał w kierunku Pameli, która nadali
siedziała patrząc w okno i najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, co się wokół niej dzieje.
- Chciałbym - Alex -głęboko zaczerpnął powietrza. Dostrzegł proszące Spojrzenie
Karoliny i rozłożył ręce przepraszającym gestem - żebyście państwo zdali sobie sprawę z tego,
ż
e wizyta tych ludzi będzie dla nas bardzo niemiła. Będziemy musieli odpowiedzieć na setki
pytań, będą nas wszystkich podejrzewali. Tego się nie da uniknąć. Dlatego... - urwał. Wstał i
podszedł do Pameli Gordon. - Proszę pani, niestety, będziemy musieli mówić tutaj o sprawach
bardzo bolesnych i... nie wiem, czy pani powinna być przy tej rozmowie? - Pamela odwróciła
głowę i spojrzała mu w oczy.
- Proszę się mną nie krępować, Mr Alex. Będę się zachowywała rozsądnie. Przecież ja
też tu byłam, kiedy on... Jestem panu chyba tak samo potrzebna jak inni?
Joe spojrzał na nią uważnie, potem skinął głową.
- Dziękuję pani. Zawrócił w kierunku stołu.
- A dlaczego sądzi pan, że musimy z panem rozmawiać o tej sprawie? - Mellow lekko
wzruszył ramionami. - Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy roztrząsać teraz to, czym i
tak będą musieli zająć się ci policjanci, z tą różnicą, że będą dręczyli nas oficjalnie i z obopólnej
konieczności, a nie dla rozrywki. Pan jest autorem powieści kryminalnych, prawda?
Najprawdopodobniej ta sprawa jest dla pana znakomitą zabawą. Ale nie dla nas. Straciliśmy
kolegę, uwikłani jesteśmy w bardzo niemiłą aferę, która, gdy dostanie się do gazet, narobi mam
wszystkim i naszemu Instytutowi masę kłopotów. Nie mówię już o profesorze, który jest
kierownikiem tej ekspedycji - ruchem ręki wskazał Hugha Lee, który uniósł głowę i patrzył
teraz na niego. - Przecież Robert był członkiem naszego zespołu i zginął podczas wyprawy.
Oszczędźmy sobie wszystkiego, czego możemy sobie oszczędzić. Niech pan poszuka pola dla
swoich dociekań gdzie indziej. Dość zbrodni popełniają pod każdą szerokością geograficzną o
każdej godzinie dnia i nocy, żeby zadowolić pańskie zawodowe instynkty. Proszę mi wybaczyć
nieuprzejmość, ale nie sądzę, żeby zachowanie pana było zupełnie poprawne.
- On jest zdenerwowany i dlatego jest taki opryskliwy, ale... - Mary Sanders mimo woli
rozłożyła ręce. - Naprawdę nie mówmy teraz o tym wszystkim, Mr Alex!
- Jesteście w błędzie! - Profesor Lee wstał. - Robert nie żyje... - głos załamał mu się
lekko - i obowiązkiem nas wszystkich jest poznać prawdę związaną z jego śmiercią. Nie mówię
tu o niczyich sprawach osobistych... - znowu w głosie jego zabrzmiało ledwo wyczuwalne
drżenie. - Ale dla naszego Instytutu, dla was wszystkich i... i dla mnie, konieczne jest poznanie
prawdy. Kto wie, czy grecka policja potrafi ją wyświetlić? Ja naprawdę nie mogę zrozumieć,
jak ta... ta potworność się wydarzyła? Pan Alex jest jednym z najwybitniejszych naszych
specjalistów w dziedzinie kryminologii i skoro znalazł się tu pomiędzy nami, powinien
otrzymać od nas pomoc. Proszę, niech pan nas pyta, Mr Alex...
Usiadł ciężko i znowu oparł czoło na dłoniach, jak gdyby wysiłek konieczny do
wypowiedzenia tych kilkudziesięciu słów był dla niego zbyt wielki.
- Oczywiście, jeżeli pan profesor sobie tego życzy, cofam to, co powiedziałem, chociaż
nie wiemy nawet, czy zostało naprawdę popełnione morderstwo. - Mellow wstał i ponownie
opadł na krzesło.
Spojrzał na Alexa z takim wyrazem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Cofam to, co
powiedziałem, bo szanuję tego człowieka i zrobię wszystko, co on ze chce, ale nadal uważani,
ż
e roztrząsanie tych spraw nie ma najmniejszego sensu”.
- Proszę mi wierzyć, że zostało popełnione morderstwo. Co do tego nie mam
najmniejszych wątpliwości. A zajmuję się zbrodnią dlatego, że jej nienawidzę. I nie jest to dla
mnie żadna zabawa. - Joe patrzył prosto w oczy Mellowa, który przygląda mu się teraz z
pewnym zainteresowaniem. - Natomiast skłamałbym, próbując przeczyć, że odkrycie
mordercy zawsze sprawia mi pewien rodzaj satysfakcji. Zbrodnia bez kary była i jest jedną z
największych klęsk naszego gatunku. Chciałbym, żeby pan to zrozumiał, bo pańska współpraca
będzie mi tak samo potrzebna, jak współpraca pozostałych obecnych tu osób. Jeżeli pan
odmawia, może pan to zrobić zupełnie swobodnie. Nikt, a najmniej ja, nie może pana do
niczego zmusić.
Mellow odwrócił oczy.
- Powiedziałem już panu, że pomogę.
- Dobrze. Dziękuję panu. W takim razie przejdźmy do centralnego zagadnienia.
Pierwsze moje pytanie będzie natury specjalistycznej, odpowiedzieć na nie może tylko
archeolog.
Wstał i ruszył ku drzwiom, czując na plecach ich oczy. Otworzył drzwi swojego pokoju.
Figurka leżała tak, jak ją pozostawił: na łóżku, starannie zawinięta w chustkę. Uniósł ją
ostrożnie i powrócił do jadalni. Kiedy kładł posążek na stole, nawet Pamela odwróciła głowę i
spojrzała. Potem przymknęła oczy.
- Bądź dzielna - szepnęła Mary obejmując ją. - To się niedługo skończy. Jutro
wyjedziemy stąd i w Londynie będzie ci już lepiej, zobaczysz.
Pamela powoli wyswobodziła się z jej opiekuńczego uścisku. Uśmiechnęła się blado.
- Nie martw się o mnie, kochanie. Muszę przez to przejść, więc przejdę. - Alex rozwinął
chustkę.
- Chciałbym się dowiedzieć, czy można poznać, gdzie do tej pory znajdowała się ta
figurka i kiedy ją poruszono lub wydobyto? Niestety, nie wolno nam jej dotykać ze względu na
możliwość zatarcia ewentualnych odcisków palców.
Mellow pochylił się nad stołem, potem wyprostował się i wstał.
- Mam szkło - powiedział Caruthers, sięgnął do kieszeni i podał mu je.
Profesor także pochylił się nad figurką.
- Tu nie trzeba specjalnych badań - wyciągnął rękę. - Daj mi na chwilę szkło, Johnie -
pochylił się jeszcze niżej i zaczął przesuwać je tuż nad powierzchnią posążka.
Joe czekał w napięciu na jego odpowiedź. Od tego zależało bardzo wiele. Nie wiedział
jeszcze, kto zabił Roberta Gordona, ale w głowie jego zaczęła formować się pewna myśl, tak
nieprawdopodobna, a równocześnie tak urzekająco prosta, że w pierwszej chwili uznał ją za
nonsensowną. Ale chociaż myśl była prosta, wszystko inne komplikowało się. Zbyt wielu
ogniw brakowało w łańcuszku dowodów, a poza tym wszystko mogło odbyć się zupełnie
inaczej. Tkwił na razie w mroku, chociaż pierwsze światełko zaczęło już świtać w oddaleniu.
Gdyby na przykład ta figurka już dawno została wydobyta albo okazała się falsyfikatem,
wówczas byłby niemal pewien, że rozumowanie jego jest słuszne.
- Oczywiście mogę coś przeoczyć - powiedział profesor, nadal badając powierzchnię
statuetki przy pomocy swego szkła - ale można niemal z całą pewnością stwierdzić, że tkwiła
ona w otoczeniu wilgotnym, w postawie najprawdopodobniej pionowej, zanurzona niemal do
połowy w mokrym piasku... O, tu widać wyraźną linię, gdzie wilgoć przeżarła farbę, a nawet
część powierzchni. Są na niej nie starte jeszcze ziarenka wilgotnego piasku. Reszta była
wystawiona na działanie powietrza, ale nie słońca, gdyż farba jest zbyt dobrze zachowana. Cóż
jeszcze? Figurka musiała zostać poruszona bardzo niedawno, może nawet przed kilku albo
kilkunastu godzinami, gdyż wilgoć pozostała, a także maleńkie drobnoustroje, podobne do
mchu, które obrosły nogi bogini aż do kolan, to znaczy, nieco powyżej owej linii zanurzenia w
piasku. Czy twoja opinia jest podobna, Johnie?
Podał Mellowowi szkło.
Joe pokiwał głową. Teoria jego rozpadła się w ciągu kilku sekund, lecz nie rezygnował.
- Pan Mellow jest wybitnym specjalistą w dziedzinie ceramiki kreteńskiej i wyrobów z
fajansu. Ma z nimi o wiele więcej do czynienia niż ja. Może potrafi powiedzieć panu jeszcze
coś, co mogłoby mieć znaczenie?
- Nie - Mellow potrząsnął głową prostując się. - Pan profesor określił wszystko jak
najprecyzyjniej. Można tylko dodać, że posążek jest najprawdopodobniej wotywny, wykonany
z fajansu i pochodzi z drugiego tysiąclecia, mniej więcej z XVIII-XVII w. p.n.e. Wskazuje na to
cały szereg danych, zarówno kostiumowych, jak i dotyczących techniki wykonania. Bardzo
podobne wykopano w Knossos i w Piskokephali. Prawie identyczny posążek znajduje się w
muzeum Fitzwilliamsa w Cambridge.
- Czy jest na pewno prawdziwa?
Joe niemal westchnął, słysząc odpowiedź, której zresztą spodziewał się już od kilku
chwil.
- W moim przekonaniu absolutnie tak. - Mellow spojrzał na profesora. - Oczywiście,
można by przeprowadzić dokładniejsze badania. Ale żaden falsyfikat po prostu nie mógłby tak
wyglądać.
Hugh Lee z wolna skinął kilkakrotnie głową.
- Jestem tego samego zdania. Ten posążek został wykonany przed trzema i pół
tysiącami lat. Jest prawdziwy. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
- Dziękuję panom bardzo.
Joe złożył oba rogi chusteczki, związał je z ogromną ostrożnością i odniósł posążek do
pokoju. Idąc myślał z natężeniem. Raz jeszcze błyskawicznie przebiegł oczyma cały miniony
dzień, szukając oparcia dla jej teorii. Nie znalazł go, potem wydało mu się, że je odnajduje. Był
już z powrotem w pokoju.
- Karolino - powiedział. - Myślę, że na pewno wszyscy napiliby się kawy. Czy
mogłabyś...
Karolina bez słowa skinęła głową. Mary także się uniosła i obie pochyliły się nad
rozstawioną w rogu pokoju kuchenką, składającą się z dwu palników benzynowych i
przenośnej konstrukcji, specjalnie przystosowanej do tego celu.
Joe usiadł.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział - ale chciałbym teraz, żebyście państwo kolejno
postarali się odtworzyć jak najdokładniej, co każde z was robiło od chwili wylądowania tutaj aż
do mojego przybycia.
Caruthers i Mellow wymienili szybkie spojrzenia. Nawet profesor uniósł głowę.
- Czy sądzi pan, że to, co robiliśmy na wiele godzin przed... przed tym strasznym
wypadkiem, może mieć jakieś znaczenie? Bo jeśli nie... - przymknął oczy. - Zresztą, mam
nadzieję, że robi pan tylko to, co konieczne. Jeżeli o mnie mowa, to od chwili wylądowania...
- Przepraszam bardzo - Joe uniósł dłoń, powstrzymując jego dalsze słowa. - Chciałbym
przedtem jeszcze zapytać, o której wylądowali państwo Gordon i o której przybyli pozostali
członkowie wyprawy.
- Nas wysadzono o siódmej rano, a oni przypłynęli mniej więcej o wpół do dziewiątej,
chociaż spodziewaliśmy się, że będą tu o dzień przed nami. Czy pamiętasz godzinę waszego
przybycia, Pamelo?
- Przycumowaliśmy o ósmej czterdzieści pięć - powiedziała Pamela Gordon
zmęczonym, cichym głosem, nie odwracając oczu od okna.
- Więc niemal równocześnie?
- Tak - Caruthers po raz pierwszy włączył się do rozmowy. - Ze statku spuszczono
szalupę, która nawracała dwa razy po członków wyprawy i skrzynie z bagażem. Później
zaczęliśmy wnosić rzeczy przy pomocy tego młodego Greka, Mory pojawił się, kiedy lądowała
pierwsza partia. Zanim zdołaliśmy się z tym uporać, zobaczyliśmy jacht Gordonów i
oczywiście wszyscy staliśmy na nadbrzeżu, tam na dole, czekając na ich przybycie. Później
zajęliśmy się wnoszeniem rzeczy i kiedy wszystko zostało przeniesione do baraku, usiedliśmy
do drugiego śniadania. Kończyliśmy je, kiedy ktoś usłyszał głos silnika i zawołał: „Heli-
kopter!", a ponieważ ten Grek miał już o tym wiadomość radiową, więc wyszliśmy wszyscy na
pana powitanie. To chyba bardzo upraszcza sprawę, prawda? Od chwili wylądowania byliśmy
wszyscy razem i zajęci jedna pracą.
- Czy nikt z państwa nie oddalił się? Nikt nie poszedł na mały spacer, żeby obejrzeć
sobie wysepkę? Słowem, czy nikt nie odłączył się od pozostałych?
- Nie - Karolina potrząsnęła głową. - Wiem najlepiej, bo weszłam na górę pierwsza i
rozpakowywałam skrzynki przed barakiem. Nie schodziłam już później na dół jak inni, tylko
rozmieszczałam rzeczy i zajmowałyśmy się obie, Mary i ja, urządzeniem wnętrza. Inni
kursowali do przystani i z powrotem. Ponieważ droga jest, jak wiesz, stroma, a skrzyń i waliz
było sporo, zajęło nam to masę czasu. Zresztą byliśmy wszyscy tak zmęczeni i głodni, że dwie
skrzynki z ekwipunkiem pozostawiliśmy na jachcie, postanawiając, że wystarczy je zabrać po
ś
niadaniu. A potem przyleciałeś ty.
Przy ostatnich słowach pochyliła się nad kuchenką i zdjęła z płomienia pękaty dzbanek
z kawą.
- Czy wszyscy państwo pamiętacie to tak samo jak Karolina? - Joe przesunął wzrokiem
po ich twarzach. W milczeniu potakiwali kolejno.
Milczał przez chwilę.
- Państwo zapewne dziwicie się, dlaczego pytam o okoliczności pozornie nie związane
ze śmiercią pana Gordona. Sprawa jest prosta: możemy niemal z pewnością stwierdzić, że
został on zamordowany przez osobę, która, jak panowie sami stwierdziliście, zabrała dziś z
ciemnego, wilgotnego miejsca na Kerus ten posążek Pani Labiryntu. Musiał go wziąć ktoś, kto
wszedł do jednej z jaskiń. Dlatego chciałem wiedzieć, czy nikt z państwa nie przedsięwziął
przed moim przybyciem samodzielnej wycieczki w głąb góry.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
„Nikt go naprawdę nie żałuje..."
Po jego słowach zapadła cisza tak zupełna, że huk morza poza oknami urósł nagle i
wypełnił cały pokój.
- Boże... - szepnęła Mary Sanders. - Ale przecież nikt... – urwała
Mellow potarł podbródek.
- Załóżmy, że jest tak, jak pan powiedział, Mr Alex. Ale przecież nawet gdyby ktoś z
nas znalazł dziś ten posążek i ukrył go przed innymi, proszę mi odpowiedzieć, w jaki sposób
mógłby zabić Roberta? Byliśmy tu wszyscy, kiedy wyszedł, nie rozłączaliśmy się, później
poszliśmy razem do przystani i razem znaleźliśmy go u wylotu tego korytarza. Jak pan potrafi
odjąć od tego czas konieczny do zabicia człowieka, przeniesienia go do tej jaskini i ułożenia w
pozycji, w której go pan znalazł?
- Nic prostszego - powiedział Joe spokojnie. - Przede wszystkim myli się pan mówiąc,
ż
e byliśmy bez przerwy razem. Pan Caruthers, który pobiegł po liny, mógł zastać pana Gordona
w baraku, zabić go, zanieść do jaskini i pędem powrócić z linami. Wycie wichru
gwarantowałoby, że nikt nie usłyszy, gdyby Gordon krzyknął, a droga z baraku do wylotu
jaskini leży w ciemności, gdyż nie sięga tam promień latarni morskiej. Można było trupa tam
przenieść, mając niemal pewność, że nikt niczego nie zauważy. Poza tym pan Caruthers
wiedziałby, że my wszyscy jesteśmy zebrani nad przystanią, a Smytrakis nie może opuścić
latarni. Prawda?
- Ja?... - powiedział Caruthers. - Pan chyba żartuje?... Dlaczegóż bym ja miał zabijać
Roberta?
- Cóż, motywy może by się znalazły, gdybyśmy się uparli, lecz na szczęście dla pana
wiem, że nie mógł pan zabić Roberta Gordona, w chwili gdy wrócił pan do baraku po liny.
Znowu zapadła cisza. Alex patrzył w ścianę, lecz równocześnie starał się widzieć ich
wszystkich. Tylko Karolina i Mary, która podeszła do kuchenki, były poza zasięgiem jego
wzroku. Zauważył, że Pamela Gordon nie patrzy już w okno. Odwróciła głowę i szeroko
otwartymi oczyma wpatrywała się w Caruthersa. Profesor siedział zupełnie wyprostowany, z
wyrazem osłupienia na twarzy. Palce Mellowa przestały wreszcie wybijać jednostajny, cichy
rytm na powierzchni stołu.
- Nie mogłem?... - Caruthers spróbował uśmiechnąć się. - Chwała Bogu!
- Nie mógł pan. Nie jestem oczywiście lekarzem, ale jak państwo wiecie, miałem w
ż
yciu aż nazbyt wiele do czynienia ze zbrodnią i moje wykształcenie w dziedzinie medycyny
sądowej jest nie najgorsze, choć może nieco powierzchowne. Między innymi na uczyłem się z
dość dużą dokładnością określać stopień stężenia pośmiertnego, które jest swego rodzaju
zegarem, odmierzającym czas od chwili zgonu. Robert Gordon został ułożony przez mordercę
u wylotu tej jaskini. Morderca wsunął mu do rąk tę statuetką i uplasował ciało zgodnie ze
swymi założeniami, których jeszcze nie znamy. Ale fakt ten pomógł mi w określeniu czasu
zabójstwa. Otóż mogę powiedzieć, że Gordon został ułożony w pozycji, w której go
znaleźliśmy, nie w kilka minut po śmierci, co musiałoby nastąpić, gdyby zabił go pan
Caruthers, powróciwszy do baraku po liny, gdyż nieobecność pana Caruthersa nad przystanią
wyniosła w sumie kilka, a co najwyżej dziesięć minut. Jestem niemal pewien, że w chwili gdy
pan Caruthers pobiegł do baraku, Gordon nie żył co najmniej od godziny, to znaczy, że został
zamordowany prawie natychmiast po opuszczeniu nas lub w pięć do dziesięciu minut później.
Otóż jak wiemy, wszyscy znajdowaliśmy się podczas owego krytycznego okresu w tym pokoju
i możemy nawzajem wystawić sobie kamienne alibi. Znowu umilkł.
- To jedno przynajmniej mnie pociesza - mruknął Mellow. - Jeśli tak wygląda prawda,
nikt z nas nie mógł go zabić.
Karolina i Mary podeszły do stołu. Mary pochyliła się nad Pamela.
- Musisz wypić trochę gorącej kawy, kochanie. To ci dobrze zrobi.
- Dziękuję bardzo. - W głosie Pameli zabrzmiało nagłe zniecierpliwienie, ale
opiekuńcza Mary zdawała się tego zupełnie nie dostrzegać.
Napięcie minęło. Wszyscy ożyli nagle jak postacie zatrzymanego na chwilę i znów
puszczonego w ruch filmu.
- Poza tym - Joe nadal patrzył na Caruthersa - musiałem w moim rozumowaniu wziąć
pod uwagę przede wszystkim to, że pan jako jedyny z nas nie wziął udziału w wycieczce do
wnętrza góry. Początkowo mogłem przypuszczać, że był pan tam przed moim przybyciem.
Teraz wiem już, że tak nie było.
- No dobrze - Mellow poruszył się nagle i odwrócił gwałtownie ku Alexowi - ale jeśli
sprawa przedstawia się tak, jak pan ją określa, a myślę, że zrobił pan to bardzo precyzyjnie,
zostaje nam tylko ten Grek! On jeden był poza barakiem, kiedy Gordon wyszedł, on jeden zna
doskonale wyspę, zauważył Roberta przez okna, wybiegł, zabił go, ukrył w latarni, a potem
wysłał nas na przystań i spokojnie przeniósł zwłoki do jaskini! Przecież to jasne jak słońce!
- Hm... - Caruthers potrząsnął głową. - Nie możemy oskarżać tego człowieka tylko
dlatego, że chcemy, aby on okazał się mordercą, a nie ktoś z nas. Pan Alex na pewno ma już
wyrobiony pogląd na tą sprawę.
- Oczywiście w tym, co powiedział pan Mellow, jest wiele słuszności - Joe urwał na
chwilę, ale zaraz podjął przerwaną myśl. - Eleftorios Smytrakis pracuje tu od dawna, mógł
znaleźć gdzieś ten posążek. Mógł także zabić Roberta Gordona. Ale dlaczego miałby to zrobić
wiedząc, że jeśli pozostawi zwłoki u wylotu jaskini, będzie jedyną osobą, na którą musi paść
podejrzenie? Byłoby rzeczą o wiele prostszą strącić zabitego z wysokiego brzegu na rafy.
Nawet gdybyśmy jutro odnaleźli ciało, nikt nie mógłby udowodnić, że Gordon nie pośliznął się
lub nie zabłądził i nie spadł sam. Zresztą wszyscy najprawdopodobniej bylibyśmy tego zdania.
A poza tym, dlaczego Smytrakis miałby w ogóle mordować tego człowieka, którego widział po
raz pierwszy w życiu i którego śmierć nie mogła mu dać żadnych korzyści?
- Można by założyć, że Smytrakis znalazł przybytek Pani Labiryntu i w ten sposób
chciał nam obrzydzić poszukiwania, licząc ma to, że wyprawa zostanie przerwana i powrócimy
do Anglii. Tam mogą być klejnoty i złoto, nawet w dużych ilościach... - Mary Sanders umilkła.
- Dlaczego w takim razie miałby kłaść ten posążek do rąk zmarłego? Przecież jest on
najlepszym dowodem, że jednak jakieś ślady Pani Labiryntu istnieją na tej wysepce. A
Smytrakis jest, jak mi się wydaje, inteligentnym chłopcem. Ściągać na siebie winę i
jednocześnie reklamować to, co się chce ukryć, to zbyt zawikłane dla mnie. - Joe rozłożył ręce
na znak, że przyjęcie tej tezy przekracza jego możliwości.
- Czy nie najprościej byłoby, gdyby pan z nim o tym porozmawiał? - zapytał Mellow. -
Jeżeli jest pan specjalistą w swojej dziedzinie, może uda się panu przychwycić go na kłamstwie
albo stwierdzić w inny sposób, że jest winien. My, niestety, niewiele tu możemy pomóc.
- Zapewne. - Joe wstał.
Nic się tu nie zgadzało, nic absolutnie. Jak gdyby jakaś niewidzialna ręka wyjmowała
karty z rąk grających i zamieniała je w powietrzu na inne, nim upadną na stół. Przez cały czas
rozmowy był przekonany, że znajduje się nie opodal rozwiązania, chwilami czuł, że już je ma,
i znikało natychmiast, ilekroć chciał ułożyć łańcuch dowodów.
- Boże, jaka jestem zmęczona - powiedziała cicho Pamela. - Mary, chodźmy stąd już.
Czy mogę zanocować u ciebie?
- Oczywiście, kochanie. Zaraz wszystko będzie gotowe.
Podnieśli się z miejsc. Joe także uczuł falę zmęczenia rozlewającą się łagodnie po
mózgu, wewnątrz którego trwał wyścig myśli nie mogących ułożyć się w logiczną całość.
Smytrakis nie ucieknie. To jedno było pewne, nikt nie może opuścić tej wysepki, przynajmniej
dzisiaj. Jacht Gordonów także nie wymanewrowałby z przystani podczas takiej fali. Mógł w
takim razie usnąć na kilka godzin, obudzić się i spróbować przemyśleć wszystko od nowa.
Czegoś brakowało w jego rozumowaniu. Ale czego?
- Smytrakis nie ucieknie - powiedział Mellow i dodał, jak gdyby wtórując poprzedniej
myśli Alexa: - Nikt z nas stąd nie ucieknie.
Profesor zbliżył się do Alexa.
- To straszne - powiedział niemal szeptem, niknącym prawie pośród skrzypu
odsuwanych stołków. - Umarł przed godziną, a nikt z nich naprawdę go nie żałuje.
Z opuszczoną głową minął Alexa i ruszył ku drzwiom.
- A jeżeli na tej wyspie znajduje się jeszcze ktoś, kogo nie znamy? - powiedziała nagle
Karolina. Profesor zatrzymał- się. Wszyscy znieruchomieli. Myśl była tak oczywista. - Czy to
jest niemożliwe, Joe?
- Niemożliwe nie jest - zawahał się. - Ponieważ nie znamy wnętrza góry, może tam być
nawet sto osób. Ale... - znowu się zawahał. - Nie, to wykluczone. Nie ma tu jedzenia. Nikt, kto
nie byłby w kontakcie z latarnikiem, nie mógłby tu egzystować bez zapasów żywności.
- A gdyby był w kontakcie z latarnikiem? - Mellow uniósł brwi.
- Wówczas latarnik wiedziałby, że ten ukrywający się człowiek jest mordercą Gordona.
- Właśnie! - Karolina była niemal zadowolona. - Tak myślałam.
- Zobaczymy - powiedział Alex. - Nie sądzę, aby to było możliwe.
- Ale niemożliwe nie jest? - upierał się Mellow.
- Każda ewentualność jest możliwa, dopóki nie wykluczy się jej w stu procentach.
Po godzinie, kiedy leżał już w łóżku, raz jeszcze powtórzył sobie półgłosem to zdanie.
Nie mógł usnąć.
W baraku, w którym spoczywał jeden umarły i siedmioro żywych ludzi, nastała cisza
przerywana tylko rykiem fal, uderzających o niedaleki brzeg. Myśli pędziły tak jak one i jak
one rozbijały się o granicę niemożliwego. A gdyby...
Zamarł nagle. Ostrzeżony bardziej instynktem niż słuchem, zaledwie uchwycił
leciuteńki szmer przy drzwiach. Spojrzał.
Klamka poruszyła się nieznacznie i bezszelestnie. Potem drzwi uchyliły się bardzo
powoli. Ukazała się dłoń kobieca, obejmująca framugę, a później ujrzał całą Karolinę, ubraną
w jasnozieloną pidżamę.
Dziewczyna zamknęła drzwi i sięgnęła do wyłącznika. Usłyszał ją, podchodzącą na
palcach do łóżka.
- Tak strasznie boję się sama spać - szepnęła ledwie dosłyszalnie, kładąc się obok niego.
- Nie zmrużyłabym oka przez całą noc. Ale jak ja się Zbudzę przed świtem? Nie powinni
przecież zauważyć, że spałam u ciebie?
- Obudzą cię - szepnął Joe Alex.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
„Muszę ją odnaleźć...”
W nocy Joe budził się kilka razy, słysząc nowe uderzenia wichury. Ale nad ranem
wszystko ucichło i kiedy otworzył oczy, dostrzegł w pokoju szare światło przedświtu. Na
zewnątrz łoskot morza przerodził się w łagodny, miękki szum.
Trącił lekko Karolinę, która przeciągnęła się i nagle usiadła. Tym razem on położył
palec na ustach. Zaspana skinęła głową na znak, że wie, gdzie się znajduje. Alex pochylił usta
ku jej włosom.
- Jeżeli to możliwe - szepnął - chciałbym, żebyśmy wyruszyli za piętnaście minut. Zdaje
się, że wszyscy jeszcze śpią. Zostawimy im kartkę w jadalni, żeby nie wzbudzać niepokoju.
- Dokąd mamy wyruszyć?
- Do wnętrza góry. Przygotuj śniadanie. Ja tymczasem zamienię kilka słów z
latarnikiem i wrócę.
- Dobrze, szefie.
Ziewnęła, zakrywając usta złożonymi dłońmi, ale natychmiast zerwała się i zeskoczyła
z łóżka. Wyszła na palcach. Alex, z ręcznikiem, mydłem i szczotką do zębów, równie cicho
ruszył w kierunku umywalni. Nie chciał nikogo budzić. Gdyby udało się wyjść niepostrzeżenie,
będą mieli, Karolina i on, dwie do trzech godzin absolutnego spokoju. A Joe chciał, o ile tylko
byłoby to możliwe, aby nikt nie zauważył, dokąd pójdą.
Ubrał się i podszedł do drzwi wejściowych. Były zamknięte od wewnątrz na klucz.
Przekręcił go w zamku i wyszedł.
Słońce jeszcze nie wstało, ale było ciepło, tak ciepło, jak rzadko bywa w Anglii w
południe. Joe westchnął. To było najbardziej zdumiewające: dlaczego ludzie nie tłoczyli się w
tych okolicach ziemi, gdzie nie ma zimy i jesieni? Spojrzał w kierunku latarni. Był już dzień i...
Przetarł oczy. Czekał przez chwilę. Nie, to nie było przywidzenie. Promień światła,
słaby teraz, ale nadal jaśniejący w kopułce latarni, pojawił się i znowu zniknął w swej powolnej
kolistej wędrówce. Zapomniał zgasić? Na pewno. Był zdenerwowany jak wszyscy.
Morderstwo jest morderstwem i rzuca swój gęsty, ciemny cień na każdego, kto znajdzie się w
pobliżu. Eleftorios Smytrakis nie mógł być wyjątkiem.
Joe zbliżył się do ciężkich, okutych drzwi i otworzył je bez pukania.
Wewnątrz płonęło światło. Smytrakisa nie było. Telegraf milczał. Biała smuga papieru
zwisała nieruchomo ze stołu. Alex podszedł i dopiero wtedy dostrzegł nogi leżącego na
podłodze człowieka:
Eleftorios Smytrakis nie żył, Alex ukląkł, starając się niczego nie poruszyć. To nie
mogło być jedno uderzenie. Tył głowy zabitego był niemal strzaskany ciosami mordercy. W
zaciśniętych palcach prawej ręki trupa tkwiło pióro. Został zaskoczony uderzeniem od tyłu,
kiedy siedział za stołem.
Joe wstał. Na stole leżała wielka otwarta księga, o kartach podzielonych na rubryki, z
których pierwsza oznaczała najpewniej godzinę przyjęcia lub nadania meldunku. Ostatnia
pozycja brzmiała: ,,2.55". W następnej rubryce, oznaczającej rodzaj meldunku, nie było nic.
- Druga pięćdziesiąt pięć - mruknął Joe. Spojrzał na zegarek. Było pięć po czwartej.
Godzina i dziesięć minut. - Spałem, kiedy jego tu zabito... Spałem... - potrząsnął głową. - Ale
jak mogłem przypuścić? Co za nonsens! Co za koszmarny nonsens...
Pochylił się nad milczącym telegrafem. Telegraf był rozbity. Dlatego milczał. Mikrofon
radionadajnika leżał roztrzaskany na podłodze w kącie pokoju. Nie. Tą drogą nie uzyska się już
kontaktu ze stałym lądem.
Rozejrzał się jeszcze raz, obszedł stół wymijając nieruchome ciało i ruszył ku wyjściu.
Nagle zatrzymał się. Tablica rozdzielcza była po lewej stronie leżącego. Joe podszedł ku niej i
nie mogąc sobie poradzić z greckimi napisami, opuścił w dół dwie główne, uniesione ku górze
dźwignie. Potem wyszedł zamykając zakute drzwi na klucz i chowając go do kieszeni.
Idąc obejrzał się. Latarnia zgasła. Jedna z dwu dźwigni była właściwa.
Karolina czekała w jadalni. Na stole stały dwa kubki kawy, jajecznica i kilka
posmarowanych masłem kawałków chleba.
- Chleb jest trochę wyschnięty - szepnęła - a jajecznica zrobiona z jajek w proszku. Ale
nie chciałam robić hałasu i wzięłam to, co było pod ręką. Oni zaraz zaczną się budzić. Już
dzień.
- Ktoś nie spał tej nocy - powiedział Alex, biorąc do ręki kromkę chleba. Odłożył ją. -
Biedny Smytrakis - pomyślał z nagłym żalem. - Mógł żyć sto lat. Co za nonsens, co za
koszmarny nonsens.
Zmusił się do wypicia łyka kawy i zjedzenia wszystkiego, co przygotowała dziewczyna.
- Chodźmy. Czy masz linę?
Bez słowa wskazała leżący na krześle zwój i dwie latarki.
Joe napisał na kartce wydartej z notesu: Idziemy w głąb góry. Wrócimy przed ósmą.
Karolina Beacon - Joe Alex, i położył kartkę pośrodku stołu.
- Weźmy zapasowe baterie. - Okręcił się liną i stanął czekając. Ruszyli na palcach przez
korytarz.
Nad ciemną linią, oddzielającą niebo od morza, ukazał się właśnie czerwony rąbek
wschodzącego słońca.
- Dokąd idziemy? - zapytała Karolina, kiedy oddalili się na dostateczną odległość od
baraku.
- To samo pytanie zadaję sobie i ja. - Joe uśmiechnął się blado. - Znajduję się w trudnej
sytuacji, muszę odnaleźć Panią Labiryntu. Po prostu muszę ją odnaleźć, gdyż jest to jedyny
sposób, aby stwierdzić, skąd wzięto ten posążek.
- Nie wierzysz, że ten młody Grek mógł zabić Roberta?
Joe patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, patem powiedział:
- Nie wierzą. Więcej, mam absolutną pewność, że tego nie zrobił. Niezdecydowanie
skinęła głową.
- W takim razie dokąd idziemy?
Alex zatrzymał się. Stali teraz u stóp ściany skalnej, mając po lewej stronie urwisty
brzeg spadający w dół ku morzu i zamykający drogę.
- Jesteśmy w tym samym miejscu, w którym byliśmy wczoraj. - Joe zadarł głowę. - Czy
sądzisz, że ten blok skalny rzeczywiście mógł być obrobiony przez ludzi?
- Nie wiem. Ale myślę, że to bardzo możliwe. W naturze byłby to cudowny przypadek.
Tymczasem ludzie bardzo często maskowali w ten sposób swoje kryjówki. Rachunek
prawdopodobieństwa wskazuje w tym wypadku na działalność człowieka.
Joe spojrzał na zegarek.
- Chodźmy! - powiedział zdecydowanie. - Postaramy się być tam jak najszybciej.
Później, o ile okaże się, że ten komin nigdzie nie prowadzi, będę musiał badać jeszcze jedno
miejsce. Ale wolałbym to zrobić dopiero wtedy, kiedy przyleci policja.
Położyła mu ręce na ramionach i zajrzała w oczy.
- Czy ty naprawdę- już coś wiesz, Joe?
- Chyba tak - rozłożył ręce. - To znaczy wiem, że musiało się to stać tak, a nie inaczej,
ale nie wiem dokładnie, jaki był przebieg wydarzeń. Gdybym teraz nie umiał udowodnić tego,
co wiem, morderca dziękowałby mi do końca życia. Dlatego muszę ją odnaleźć. Chodźmy!
Zaczął odpasywać linę.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Pani Labiryntu
- Dalej ten blok się nie cofnie! - Joe otarł pot z czoła i spróbował wsunąć głowę, a po
niej ramiona do ciemnego otworu. - Wystarczy. Teraz trzeba tylko umocować dobrze linę. -
Rozejrzał się. Tuż nad podłogą wystawał ze ściany korytarza gruby kolec skalny. Alex
zawiązał węzeł na końcu liny i założył go tam. Pociągnął z całej siły. Kolec nie drgnął. Lina
trzymała mocno. Spróbował jeszcze raz. - Doskonale! Ten komin jest tak wąski, że
najprawdopodobniej da oparcie dla nóg i dla rąk, ale nie wiadomo, jak jest niżej. W dole
rozszerza się ponad wodą. Na wszelki wypadek przewiążę się. Weź drugi koniec liny i gdybym
krzyknął, ciągnij z całej siły. Zresztą, tu nie jest głęboko. Daj mi latarkę. Jazda!
Podał drugi koniec sznura Karolinie, a sam, przepasany pętlą zrobioną mniej więcej
pośrodku zwoju, przesunął przez otwór nogi. Natychmiast wymacał nimi przeciwległą ścianę
komina. Zatrzymał się, mocno wsparty stopami na dwóch niewielkich występach w
przeciwległych ścianach studni, trzymając się jedną ręką, krawędzi otworu, przez który wszedł.
Skierował światło latarki ku dołowi. Studnia opadała zupełnie pionowo w dół i poza
występami, na których w tej chwili opierał stopy, posiadała tylko jedną niewielką półeczkę,
mniej więcej w połowie odległości od lustra wody. Poza tym była absolutnie gładka,
wy-szlifowana miliardami kropel wody spływającej z wolna w ciągu milionów lat.
Joe dostrzegł obok siebie głowę Karoliny.
- I co? - zapytała. - Co widzisz?
- Absolutnie gładką studnię spadającą ku wodzie. Szczerze mówiąc, nie ma sensu tam
schodzić. Ale chcę poświecić nad samą powierzchnią i zobaczyć, czy czegoś tam nie znajdę. Ci
starożytni spryciarze mogli na przykład ukryć wejście pod wodą.
- Podebrałam linę i mam ją tu - powiedziała Karolina. - Będę patrzeć za tobą. Nie
stracimy kontaktu.
- Dobrze.
Zaczął zsuwać się powoli, próbując wspierać ześlizgujące się końce stóp na gładkiej,
wilgotnej powierzchni ściany komina. Mała półeczka skalna była już blisko. Oparł o nią stopę i
doznał przerażającego uczucia kontaktu z czymś żywym. Półeczka ustąpiła nagle.
Równocześnie usłyszał krzyk Karoliny i zobaczył, że część ściany komina poruszyła
się. Skoczył w górę, podkurczając nogi i chwytając oburącz linę, naprężoną nagle
rozpaczliwym wysiłkiem dziewczyny. Latarka, którą na szczęście zawiesił na pasku, świeciła
nadal. W jej blasku tuż pod podkurczonymi stopami dostrzegł blok skalny, który opadł,
zatrzymał się i cofnął bezgłośnie. Ściana znowu była gładka. śadna skaza nie mąciła jej
powierzchni. Joe wspiął się w górę i chwycił za krawędź otworu. Nie widział Karoliny.
Dopiero kiedy podciągnąwszy się na rękach, wsunął głowę do korytarza, dostrzegł ją leżącą na
wznak, wspartą nogami w ścianę i ściskającą kurczowo linę.
- Dziękuję, kochanie.
- Jesteś... - westchnęła i przymknęła oczy. Wypuszczona z bezwładnych dłoni lina
opadła na podłogę - Utrzymałam cię. - Uniosła powieki. - Co to było, Joe?
- Nie wiem dokładnie. Wydaje mi się, że w chwili kiedy nacisnąłem stopą tę półeczkę,
uruchomiłem coś w rodzaju dźwigni, na której opiera się wielki blok skalny. Jest on tak
wyważony, że po zmasakrowaniu śmiałka i strąceniu go do wody powraca na miejsce w chwili,
kiedy niknie nacisk stopy ludzkiej na półeczkę. Inaczej nie mógłby powrócić do poprzedniego
położenia. Bardzo sprytne urządzenie i działa od paru tysięcy lat bez najmniejszych reklamacji
i usterek.
Karolina usiadła i przyłożyła zaczerwienione dłonie do policzków.
- Joe, dwa takie przypadki nie mogą istnieć obok siebie. Zresztą to urządzenie nie może
być dziełem natury. Co zrobimy?
- Myślę, że musimy sprawdzić, co się stanie, jeżeli nie pozwolimy temu blokowi skal-
nemu powrócić na miejsce.
- Jak chcesz tego dokonać?
- Zastanawiam się właśnie nad tym. Jeżeli to przejście jest tak obwarowane, to najlepszy
dowód, że musi prowadzić do miejsca, którego ci ludzie chcieli Strzec jak oka w głowie.
Wydaje mi się, że tylko jedno takie miejsce może wchodzić w rachubę. Ale jak twój Perimos
mógł samotnie tam schodzić?
- Jeżeli stan równowagi jest tak idealny, że wystarczy nawet najmniejsze obciążenie
półeczki, aby uruchomić zawieszony nad nią blok skalny, może wystarczy niewielkie
obciążenie bloku, żeby nie dać mu powrócić na miejsce?
Joe skinął potakująco głową.
- Musimy spróbować jeszcze raz.
- Jak to, jeszcze raz? Nie chcesz chyba sam tam schodzić i znowu uruchamiać tę
piekielną machinę? Tyś tego nie widział, Joe! Skoczyłeś w górę i ten blok wyminął twoje nogi
o milimetry. Gdybyś tam został jeszcze przez ułamek sekundy, spadłby na ciebie i roztrzaskał
ci głową na miazgę!
- Ale nie roztrzaskał. Poza tym nie byłem przygotowany. Groza tej machiny polega
przede wszystkim na zaskoczeniu. Teraz już wiemy, czego można się po niej spodziewać.
Wziął do ręki linę i zaczął ją związywać podwójnie, tworząc coś w rodzaju prymitywnej
drabinki sznurowej.
- Zaczepię ją na tym kolcu skalnym i opuszczę do studni. Potem zejdę tak nisko, aby
móc dotknąć nogą tej półeczki i poderwać się natychmiast. Kiedy blok wychyli się ze
ś
ciany, staną na nim.
- Staniesz na nim?
- Zrobię to bardzo niechętnie. Możesz mi wierzyć - uśmiechnął się.
- Ale czy to nie zawiedzie?
- Jeżeli ciężar jest idealnie wyważony, nie może powrócić, gdy się go dodatkowo
obciąży.
- Boję się, Joe. Możesz nie zdążyć.
- Zdążę.
- A ja? Co ja mam robić?
- Będziesz świeciła latarką. Dzięki temu zyskam większą swobodę ruchów.
Zaczynamy!
Przerzucił drabinkę przez otwór, później wychylił się i sprawdziwszy, że drabinka
zwisa pionowo, umocował ją po raz wtóry na kolcu skalnym.
Karolina stanęła przy otworze, kładąc dłonie na linie.
- Będę cię ubezpieczała i szarpnę w górę, kiedy dotkniesz półeczki.
Skinął głową i znowu przerzucił nogi na zewnątrz. Teraz schodzenie było o wiele
wygodniejsze. Zwisająca u pasa latarka świeciła w dół. Widział jej jasne oko odbite w wodzie.
Gdzieś daleko szumiało morze. Powierzchnia dna studni falowała lekko. Głęboki, ciężki głos
fal zbliżał się i oddalał, jak gdyby nadchodząc spoza granicy świadomości.
Joe opuszczał się w dół. Powoli, trzymając dłońmi za uchwyt, opuścił nogę, starając się
sięgnąć końcem stopy jak najniżej. Tak, tyle. Wystarczy. Mógł teraz dotknąć półeczki.
Przez chwilę zastanawiał się. Dotknąć nie za mocno i nie za lekko. Zadarł głowę.
Karolina czekała. Pobladła jasna twarzyczka okolona krótkimi włosami...
Nacisnął stopą półeczkę i błyskawicznie poderwał się na rękach, skacząc niemal w górę.
Blok skalny opadł tak nieprawdopodobnie cicho, jak gdyby był z waty. Jeszcze. Już!
Nie puszczając drabinki, wparł nogi w gładką powierzchnie skały. Przez chwilę trwał w
napięciu, pełen wyczekiwania. Blok znieruchomiał.
- Stoi! - zawołał.
- Widzę! - radosny głos Karoliny, odbity od ścian studni, powrócił z dołu wysokim
echem. - Co tam jest?
Joe odpiął latarkę od paska i stojąc swobodnie na bloku, który odcinał go teraz
kompletnie od dna studni, puścił strumień światła w głąb ciemnego otworu.
- Korytarz - powiedział - który skręca prawie od razu w prawo. Musimy jakoś
zabezpieczyć tę pułapkę. - Powoli przejechał promieniem latarki po obramowaniu otworu.
Uniósł głowę. - Przynieś kilka kamieni. Jest ich tam cała masa w korytarzu. Obciążymy nimi
ten blok.
- Dobrze!
Głowa Karoliny znikła. Czekał przez chwilę, stojąc spokojnie na zwodzonym skalnym
moście. Ale nie myślał, nawet w tej chwili, o przemyślności dawnych Kreteńczyków, lecz o
Eleftoriosie Smytrakisie, leżącym z roztrzaskaną czaszką w cichej, zamkniętej na klucz latarni
morskiej. Morderca był na wolności. Ciągle jeszcze na wolności.
- Mam kamień! - zawołała Karolina. - Ale jak ci go podać?
Wychyliła się połową ciała, trzymając w dłoniach duży odłamek skały. Wspiął się na
palce, ale nie sięgnął.
- Wypuść go z rąk!
Chwycił w powietrzu kamień i położył go na bloku. Powtórzyli to kilka razy i wreszcie
Joe uchwyciwszy drabinkę, poderwał nogi. Blok nie drgnął.
- W porządku! Możesz schodzić. Zaczekał, póki dziewczyna nie znalazła się na dra-
bince, chwycił ją wpół i postawił obok siebie.
- Boże - powiedziała cicho Karolina. - Oby ona tam była!
- Kto? - Joe nie zrozumiał.
- Pani Labiryntu. Przecież po to tu przybyłam.
I weszła pierwsza do ciemnego, wilgotnego korytarza, tak niskiego, że musiała pochylić
głową. Zrobiła kilka kroków i zatrzymała się. Joe stanął przy niej.
Korytarz gwałtownie opadał. Dalej była ciemność. W świetle latarek ujrzeli w dole
nowy zakręt.
Bez słowa ruszyli naprzód.
Karolina, niosąc przed sobą w wyciągniętej ręce latarkę, zaczęła schodzić. Na zakręcie
poziom korytarza wyrównał się. Joe uniósł latarkę i kilka razy nacisnął guziczek mając
wrażenie, że bateria odmówiła posłuszeństwa. Dopiero po chwili zrozumiał, że światło
rozprasza się w mrocznej przestrzeni. Stali u wejścia sali podziemnej, której sklepienie
zamykało się daleko w górze, jak strop katedry.
- Widzisz? - usłyszał obok siebie zdławiony szept Karoliny. - Czy widzisz to, Joe?!
Ich oczy, przyzwyczajone już do ciemności, dostrzegły w nikłym blasku latarek
olbrzymi posąg kobiety, stojący pośrodku groty.
Głowę jej zdobiła złocista tiara, na której przysiadł gołąb, a w kolosalnych, szeroko
rozłożonych ramionach trzymała dwa wijące się węże, które wpatrywały się rozjarzonymi,
rubinowymi oczyma w maleńkie, stojące u wejścia istoty ludzkie.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Siady bosych stóp
- Wielki, jedyny Boże - szepnęła Karolina. - To naprawdę ona! Ale jaka inna!
Chciała podejść do posągu, lecz Joe położył dłoń na jej ramieniu.
- Nie ruszaj się - powiedział półgłosem.
- Co się stało?
- Nic. Ale pamiętaj, że nie jesteśmy pierwszymi współczesnymi ludźmi, którzy tu
weszli. Ktoś odkrył te pieczarę przed nami.
- Kto? - Nie zrozumiała.
- Morderca Roberta Gordona, który wziął stąd tę statuetkę. Najpierw musimy
sprawdzić, skąd ją wziął, jak wszedł i jak wyszedł. A później, od jutra - urwał na chwilę -
możesz zabrać się do swoich badań.
I osadziwszy ją w miejscu ruchem dłoni, zaczął posuwać się w kierunku posągu. Lecz
nie spojrzał nawet w stronę bogini. Latarka jego oświetlała jedynie podłogę. Nagle przystanął.
- Możesz już teraz podejść - powiedział przyciszonym głosem.
Karolina zbliżyła się powoli, wodząc światłem po ścianach i podłodze. Z mroku
wynurzały się nieprzeliczone legiony wotywnych statuetek: kobiet, tancerzy, ptaków,
szarżujących byków. Pod ścianami stały naczynia, tysiące najrozmaitszych waz, wielkich i ma-
łych, wysokich i przysadzistych, a przed ołtarzem - kamiennym, prostokątnym stołem u stóp
bogini - leżały stosy złotych przedmiotów, lśniących dziś jeszcze jak przed wiekami pomimo
wilgoci i mroku.
- To... to jest niemożliwe... - szepnęła Karolina. - Ja chyba śnię? Na pewno śnię. Nawet
grób Tutenchamona nie dorównuje temu. Joe, uszczypnij mnie, błagam!
Stanęła, zamknęła oczy i otworzyła je. Obraz nie ustępował.
- Uważaj! - Alex znowu położył dłoń na jej ramieniu. - Spójrz tu.
Odwróciła oczy od ołtarza. Na cienkiej, wilgotnej warstwie piasku, którą pokryta była
kamienna podłoga przybytku, odcinał się wyraźnie ślad stopy ludzkiej, a dalej drugi. Ale nie
były to odciski sandałów kreteńskich ani butów współczesnego człowieka. Ten, który stanął tu
niedawno, był bosy.
Joe pochylił się,
- Dorosły mężczyzna - mruknął. - Był tu bardzo, ale to bardzo niedawno. Wilgotny
piasek ma skłonność do zapadania się po pewnym czasie. Te odciski są zupełnie świeże,
najprawdopodobniej zrobiono je wczoraj. - Uniósł głowę. - Postaraj się, jeżeli to możliwe,
zapomnieć teraz na Chwilę o tym, co tu znaleźliśmy. Ten człowiek zamordował w ciągu dwu-
dziestu czterech godzin dwóch ludzi i jeżeli w jego szalonej głowie zrodzi się jakiś nowy,
jeszcze efektowniejszy pomysł, może zabić trzeciego. Musimy go unieszkodliwić tak szybko,
jak się da. To jest najważniejsze, Karolino. Pani Labiryntu może zaczekać.
- Dwóch ludzi? - zapytała. - Jakich dwóch ludzi? Przecież nikt nie umarł tutaj poza
Goirdonem.
- Eleftorios Smytrakis został zamordowany dziś nad ranem - powiedział spokojnie Joe. -
ś
al mi tego chłopca, Gordona też mi żal. Dlatego, błagam, zapomnij na chwilę o tej świątyni.
Stała tu spokojnie parę tysięcy lat i na pewno przetrwa jeszcze parę godzin bez twojej
interwencji. Pomóż mi.
- Tak?... - Karolina pochyliła głowę. - Biedny ten Grek. Był jeszcze bardzo młody.
Gdybym nie odczytała tego papirusu, nie przyjechalibyśmy tu i żyłby teraz.
- Takie rozumowanie nie ma sensu. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Idźmy po
ś
ladach tego człowieka. Widzisz? Najwyraźniej podszedł do ołtarza i przyjrzał się bogini.
Teraz zawrócił. Doszedł, o tu, i oto mamy dowód, skąd się wzięła statuetka w rękach Gordona!
Wskazał ręką. Pośród tłumu stojących ciasno posążków widniało na skraju puste
miejsce, a przed nim ślady stóp bosonogiego człowieka.
- Przystanął tu, wziął statuetkę, a potem ruszył w tym kierunku: jeden ślad, drugi, lewa
stopa, prawa. Widzisz? Idzie nie zatrzymując się, zupełnie prosto...
- Zawrócił w tym miejscu - powiedziała Karolina.
Siady stóp zbliżyły się do ściany, pokrytej resztkami fresku, zatartego niemal zupełnie
przez wilgoć. Z tego samego miejsca odciski stóp odchodziły w głąb świątyni. Ruszyli za
nimi i po chwili znaleźli się w tym samym miejscu, w którym zobaczyli pierwsze ślady.
Obok śladów bosych stóp widać było wyraźnie ich własne. Ruszyli dalej i ponownie znaleźli
się przy ścianie.
- Czyżby zniknął? - powiedziała Karolina, pochylając się i badając latarką powierzchnię
ś
ciany. - Joe!
- Tak? - On również pochylił się.
- Znowu ta sama historia! Zamaskowane przejście!
Najwyraźniej skała nie posiadała ongi najmniejszej szczeliny. Ale czas i woda zrobiły
swoje. W monolitycznej ścianie groty widać było zarys równego prostokąta. Joe naparł
ramieniem. Kamienny blok poruszył się łatwo i okręcił na osi, ukazując mroczną czeluść.
Równocześnie z ciemności dobiegł szum morza.
Alex spojrzał na zegarek. Potem, dając Karolinie ruchem ręki znak, że ma pozostać na
miejscu, wszedł.
Znajdował się w najwyższym punkcie niewielkiej komory skalnej. Opadała ona
łagodnie i kończyła się wylotem niskiego tunelu, w którym chlupotała woda. Z dala dochodził
głos fal, wyraźny, lecz przytłumiony.
Joe rozejrzał się. Grota była stosunkowo sucha, dno jej pokrywał sypki, jasny piasek. Tu
także były ślady bosych stóp ludzkich. Ale nie one przykuły uwagę Alexa.
Pochylił się i podniósł niedopałek papierosa. Niedaleko leżał drugi i trzeci. Wypalona
zapałka, leżąca tu już od dawna, druga, trzecia, czwarta...
Wyprostował się i skierował promień latarki na niedopałki. Wszystkie były zaopatrzone
w grecki napis: „VI Sorta".
Powoli wyciągnął chustkę, położył na niej niedopałki i zapałki, potem wsunął ją do
kieszeni.
- Dlaczego nic nie mówisz? - zapytała Karolina.
- Sekundę... - Stał jeszcze przez chwilę, rozglądając się i nadsłuchując. Nagle przyłożył
dłoń do czoła i potarł je kilkakrotnie. - Więc to było tak! - powiedział cicho. - Tak było. Ale
jakim cudem...? - Urwał.
Kiedy ukazał się w przejściu prowadzącym do przybytku Pani Labiryntu, Karolina,
która umiała czytać w jego twarzy, dostrzegła, nawet przy chwiejnym blasku latarek, że stało
się coś ważnego.
- Joe? - powiedziała cicho. - Czy naprawdę wiesz już wszystko?
- Tak, wiem. Chodźmy. Wracamy do baraku.
- Ale...
- Musimy tam teraz wrócić. Ani słowa o naszym odkryciu.
Ruszyła za nim, posławszy ku mrocznej bogini ostatni błysk swej dogasającej już
latarki.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Spadł w otchłań
Słońce było już wysoko, kiedy wynurzyli się na światło dzienne.
- To chyba sen? - Karolina ciągle jeszcze nie wierzyła. Obejrzała się i obrzuciła
wzrokiem górę, jak gdyby chcąc się upewnić, że naprawdę ma ją za plecami. - Nie zdajesz
sobie sprawy, co to jest za odkrycie! Nie zdążyłam nawet rozejrzeć się tam, ale wiem, że...
- Musisz teraz przestać myśleć o tym - ujął ją pod rękę. Z dala wyglądali zapewne jak
najzwyklejsza w świecie para zakochanych. - Nikt nie może poznać, że byliśmy tam, dopóki im
tego nie powiem. A powiem, możesz być o tym przekonana.
Skłoniła głowę.
- Dobrze. Będę myślała tylko o tych biednych chłopcach. Zresztą to nieprawda, że nie
myślę o nich. Ale ja nic nie rozumiem, Joe! Według mnie, Roberta mógł zabić tylko Smytrakis
albo Caruthers, kiedy wrócił po te liny. Jeżeli nie zrobił tego Smytrakis, a ty twierdzisz, że
Robert nie żył wtedy, kiedy Caruthers wrócił do baraku, nie widzę nikogo, kto mógłby to
zrobić. Przecież po wyjściu Roberta byliśmy wszyscy razem, prawda? Przez cały czas! Nikt nie
wychodził, nikt się nie odłączył ani na minutą. Pamiętam doskonale każdą chwilą tego
wieczoru: przemyślałam to sto razy. Nie, Joe, to niemożliwe!
- Przekonasz się, że to jednak było możliwe. Zbliżali się już ku drzwiom baraku.
- Spóźniliśmy się trochę - powiedziała dziewczyna. - Mieliśmy być o ósmej.
- Nic nie szkodzi - Joe przepuścił ją przed sobą. Mijając próg, pochylił się nad nią i
szepnął: - Pamiętaj, ani słowa...
Skinęła głową.
l znowu, jak wczorajszej nocy, zobaczył ich razem, wyczekujących na to, co musiało
nadejść: na śledztwo, powrót do kraju, natręctwo dziennikarzy, przyciszone zapytania
kolegów. Było im źle, ale pokrywali prawdziwe uczucia pozorną obojętnością.
Przez otwarte okna wpadał ciepły, poranny powiew, niosąc z sobą nieuchwytny zapach
rozgrzanej skały i wodorostów. Profesor Lee siedział z głową opartą na łokciach i wodził
niewidzącym spojrzeniem za wielkim białym ptakiem morskim, który krążył nad wyspą. Przed
siedzącym stała szklanka zimnej herbaty.
Caruthers siedział pod drugim oknem i nawijał na bęben wędki nylonową linkę. Mellow
czytał przy stole.
Mary Sanders i Pamela Gordon siedziały obok siebie na ławie pod ścianą. Na widok
Karoliny i Alexa wszyscy unieśli głowy.
- Dzień dobory - powiedział Joe. - Spóźniliśmy się trochę, ale to nie z naszej winy.
Chciałem zbadać jeden korytarzy skalnych - zawiesił głos.
- A ten Grek nie był z wami? - zapytała Mary. - Myślałam, że poszliście we trójkę.
Latarnia jest zamknięta na klucz.
- Uciekł! - powiedział nagle Mellow. - Pan poszedł badać korytarze, a morderca Roberta
uciekł!
- To ja zamknąłem latarnię na klucz.
Alex przysunął krzesło Karolinie, potem sam usiadł.
- Pan?
- Ja.
Powiedział to zupełnie spokojnie, ale w głosie jego musiało zabrzmieć coś, co zwróciło
uwagę ich wszystkich. Caruthers przestał nawijać linkę. Mellow gwałtownie złożył książkę.
- Pan zamknął? - zapytał profesor. - Dlaczego?
- Bo... - Joe odetchnął głęboko - Eleftorios Smytrakis nie żyje. Znalazłem go dziś, przed
ś
witem, zamordowanego.
- Zamordowanego? - Mellow zerwał się. - Jak to! - Przecież to on... - Urwał. - Pan nie
mówi nam prawdy! Od rana rozważam tę sprawę i wiem, absolutnie wiem, że jedynym
człowiekiem, który mógł zamordować Roberta, jest Smytrakis!
- Był - poprawił go Alex. - On naprawdę nie żyje. Mellow usiadł ciężko.
- Nie żyje - szepnął. - Nie żyje...
- Przestań! - głos Mary uniósł się histerycznie. - Przestańcie o tym mówić! Ja
wyjeżdżam stąd! Ten helikopter musi mnie stąd zabrać! To, to jest straszne!...
Słowa uwięzły jej w gardle, rozpłakała się cicho. Pamela Gordon nie spojrzała nawet w
jej kierunku.
- A czy wie pan, kto go zabił? - zapytała spokojnie.
- Wiem.
Zapadła nagła cisza. - W takim razie, wie pan także, kto zabił Roberta?
- Tak, proszę pani. Wiem już wszystko. Umilkł. Nikt się nie poruszył. Nagle dobiegł ich
jasny, czysty głos profesora Lee.
- Jeżeli pan wie, proszę nam powiedzieć. Wydaje mi się, że to pański obowiązek.
- I ja tak myślę - Joe skinął głową. - Otóż, ani jedno z tych morderstw nie jest wynikiem
długotrwałego planowania. Są one raczej owocem pewnego rodzaju improwizacji, bardzo
zręcznej, nie pozbawionej umiejętności przewidywania, ale równocześnie prymitywnej w
założeniu...
Powiódł po nich oczyma.
- Morderca znajduje się tu, pośród nas. Wolałbym, żeby sam przyznał się do swoich
czynów, za które będzie musiał i tak odpowiedzieć, nie przed nami, ale przed sądem. Motywy
pierwszej zbrodni były nikczemne, motywem drugiej był lęk. Zabijając Smytrakisa, morderca
liczył na to, że zmusi do milczenia jedynego człowieka, który znał wejście do przybytku Pani
Labiryntu, chociaż nie wiedział, że ono istnieje. A zabił go, gdyż na wyspie znalazłem się ja i
Smytrakis mógł w każdej chwili podzielić się ze mną tą informacją, która dla niego była mało
znacząca, lecz dla mnie i dla mordercy posiadała pierwszorzędną wartość. Morderca był
absolutnie przekonany, że po śmierci Smytrakisa zniknie jedyna szansa odkrycia przybytku
Pani Labiryntu, a wraz z tym jedyna możliwość obciążenia go. Od pierwszej chwili
wiedziałem, że kluczem do rozwiązania zagadki będzie ta mała figurka. Stanowiła ona
najlepsze alibi pod słońcem. Ale żeby alibi to było niewzruszone, Smytrakis musiał zginąć...
Urwał na chwilę.
- Proszę mówić dalej - powiedział z wyraźnym wysiłkiem profesor Lee.
Joe skinął głową.
- Niestety, nie mogłem zapobiec tej śmierci, poprostu dlatego, że nie znałem jeszcze
wówczas faktów. Sądziłem, że morderca wybrał Smytrakisa na kozła ofiarnego. Policja po
przeprowadzeniu śledztwa mogłaby nawet aresztować młodego Greka. Był najbardziej
podejrzaną osobą na wyspie. Pozornie on jeden mógł zabić Roberta Gordona. Ale morderca
zląkł się nagle. Myślę, że zląkł się mnie. Widać było z mego zachowania, że nie wierzę w winę
latarnika i będę szukał innego rozwiązania. Chciał mi wobec tego uniemożliwić jakikolwiek
postęp śledztwa. Ale nie docenił zarówno mnie, jak i starożytnych Kreteńczyków. Powinien
był wiedzieć, że na obszarze tak często nawiedzanym przez trzęsienia ziemi musiano wy
budować drugie, zapasowe wyjście ze skalnej świątyni. Zresztą zauważyłby je, gdyby się
rozejrzał dokładnie po wejściu do przybytku. Ale był zanadto zafascynowany widokiem.
Porwał jedną, małą figurkę najprawdopodobniej po to, żeby ją z dumą pokazać tu obecnym.
Potem wyszedł. Spieszył się. Tak bardzo się spieszył, że zapomniał o śladach stóp, które
pozostawił w mokrym piasku. To przeoczenie zaprowadzi go na szubienicę, gdyż mię ma
dwóch jednakowych odcisków nóg ludzkich. Wiem absolutnie wszystko i... Nie dokończył.
Okno zasłonił kształt ludzki Usłyszeli tupot nóg.
- Stój! - krzyknął Alex, lecz nie ruszył się z miejsca. Człowiek biegł coraz szybciej,
zbliżał się do skraju urwiska. Karolina krzyknęła i zasłoniła oczy. Joe patrzył nie mrużąc oczu.
Biegnący jeszcze przyspieszył, otworzył szeroko ramiona i skoczył.
Dopiero w tej chwili Alex przesadził parapet i ruszył biegiem w tym samym kierunku.
Zatrzymał się na skraju urwiska i przez chwilę wodził oczyma pośród pian
wystrzelających nad zębami przybrzeżnej rafy. Zobaczył go wreszcie, leżącego na ostrym
występie skalnym pośród kipieli. Jęzor wodny sięgnął po ciało, uniósł je i cisnął z powrotem.
Uderzyła druga fala, wyższa, okryta białym grzebieniem. Kiedy cofnęła się, występ skalny był
pusty. Później wydało się Alexowi, że dostrzega błysk białej koszuli, ale wystrzelił gejzer piany
i wszystko znikło.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
„Oczywiście zostanę..."
- Ale jak, na miłość boską, doszedł pan do tego? - Mellow, bezradnym ruchem
rozkrzyżował potężne ramiona. - Myślałem przez całą noc i wstydzę się teraz tych wszystkich
nonsensów, które uznałem za pewniki!
- Nie mogę stereotypowo odpowiedzieć, że sprawa była stosunkowo prosta. Zbyt wiele
czynników przeszkadzało początkowo w dostrzeżeniu prawdy. Poza tym trzeba przyznać, że
morderstwo Roberta Gordona zostało dokonane z niezwykłą zuchwałością. Mało znam
przykładów tak bezwzględnie i precyzyjnie dokonanego zabójstwa. Ten człowiek był na pewno
obdarzony błyskotliwą inteligencją i umiejętnością błyskawicznego kojarzenia faktów. Lecz
gdy te dwie cechy spotkają się z marną duszyczka, często rodzi się zbrodnia. Co gorsza,
mordercom obdarzonym tymi właściwościami wydaje się, że posiadają nad otoczeniem
przewagę intelektualną, która pozwoli im wywieść wszystkich w pole. Ale powróćmy do
sprawy.
Kiedy znaleźliśmy Gordona trzymającego w martwych palcach statuetkę Pani
Labiryntu, miałem następujące dane:
1. Nikt z obecnych nie mógł zabić Gordona, ponieważ wszyscy od chwili jego wyjścia
do przystani przebywali w moim towarzystwie i nie traciłem ich ani na chwilę z oczu.
2. Statuetka była prawdziwa, wydobyta przed niedawnym czasem z jakiegoś ciemnego
miejsca, najprawdopodobniej z jaskini, gdzie stała w płytkiej warstwie piasku.
3. Jedynym ewidentnym kandydatem na mordercę Gordona był Eleftonos Smytrakis,
który miał wszelkie szansę uśmiercenia go i złożenia u wylotu jaskini, gdy my byliśmy zajęci
na przystani. Poza tym Smytrakis mógł, przebywając całymi tygodniami samotnie na wyspie,
wykryć przybytek Pani Labiryntu lub po prostu jedną statuetkę bogini. Brakowało motywu. Co
prawda, można było na przykład przypuścić, że Smytrakis sprzedaje gdzieś przedmioty z
przybytku i czerpie z tego zyski, które urwałyby się, gdyby nasza ekspedycja ten przybytek
odkryła. Rzecz nie była niemożliwa, zważywszy, że co najmniej połowa kolekcjonerów na
ś
wiecie kupi kradziony przedmiot, -jeśli brakuje go w ich zbiorach.
Istniała sprzeczność: gdyby tak było, Smytrakis nigdy nie przyozdobiłby zwłok figurką
Pani Labiryntu. Taki czyn mógł popełnić tylko szaleniec.
4. Ale szaleńca nie było pomiędzy nami. Wobec tego posążek musiał coś znaczyć. Lecz
co? Czy miał obciążyć kogoś? Kogoś osłonić? Obciążyć mógł tylko osobę, o której
wiedzielibyśmy, że odkryła przybytek. Lecz takiej osoby nie było. Osłaniać mógł osobę, która
nie miała szansy odkrycia przybytku. Była tylko jedna taka osoba: Caruthers. On jeden nie brał
udziału w naszej wyprawie w głąb góry.
5. Musiałem znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego morderca Roberta Gordona złożył
zwłoki w grocie a nie upozorował śmierci na skutek nieszczęśliwego przypadku?
To było bardzo trudne. Byłem skonsternowany. Wiedziałem, że nie mam do czynienia z
szaleńcem. Więc dlaczego Robert Gordon został złożony w jaskini?
6. Musiałem odkryć miejsce, z którego wzięto ten posążek. Postanowiłem wykorzystać
jedyną możliwość, którą Karolinie i mnie nasunął szczęśliwy przypadek: otóż po wejściu do
skalnego korytarza odkryliśmy przejście do studni skalnej. Gdyby ta studnia doprowadziła
mnie do miejsca, z którego wzięto posążek, wiedziałbym o wiele więcej: mógłbym ustalić, kto
z członków ekspedycji mógł się tam dostać. Liczyłem na jakieś ślady. Z tym usnąłem.
7. Kiedy rano wstałem i znalazłem Smytrakisa martwego w latarni morskiej,
wiedziałem już na pewno, że mordercą jest Caruthers. A doszedłem do tego na skutek bardzo
prostego rozumowania. Jedyny człowiek, który mógł zabić Gordona, sam został zabity. Poza
tym tylko jedna z obecnych na wyspie osób była na chwilę sam na sam z Gordonem, gdy
opuścił jadalnię, żeby udać się na przystań. Osobą tą był Caruthers, który odprowadził go i
zamknął za nim drzwi. A pokój Caruthersa był tuż przy drzwiach wejściowych. Tylko pozornie
czyn ten wydawał się niemożliwy. Wicher wył zagłuszając wszystko. Gdyby Caruthers uderzył
kamieniem (jednym z tych, które przyniósł dla podparcia drzwi) Gordona w tył głowy, a potem
błyskawicznie wepchnął trupa do swego pokoju, mógł w godzinę później powróciwszy po owe
nieszczęsne liny, zanieść trupa do jaskini, gdy my byliśmy na przystani. Analizowałem to kilka
razy i doszedłem do wniosku, że inaczej być nie mogło. To była jedyna możliwość zabicia
Gordona, a Caruthers jedynym człowiekiem, który mógł tego dokonać.
Ale skąd Caruthers wziął figurkę Pani Labiryntu?
Dlaczego, będąc inteligentnym człowiekiem, nie upozorował nieszczęśliwego
wypadku, co byłoby dla niego z największą korzyścią i dałoby mu poczucie absolutnego
bezpieczeństwa?
8. Chciałem wyruszyć z Karoliną w dół, drogą, którą przebył poprzedniego dnia idąc na
ryby. Przypomniałem sobie, że wracając miał zawieszoną na szyi torbę, w której z łatwością
mógł ukryć figurkę, gdyby znalazł ją nad brzegiem. Ale figurka pochodziła z jaskini. Wobec
tego Caruthers musiał odkryć jaskinie.
Ponieważ korytarz, w którym byliśmy poprzedniego dnia z Karoliną i gdzie znaleźliśmy
owo przejście, znajdował się niemal w prostej linii ponad miejscem, gdzie łowił Caruthers,
postanowiłem zbadać to przejście. Karolina opowie państwu, jaką wartość ma odkryta przez
nas nie naruszona skalna świątynia. Mnie interesowały ślady stóp człowieka, który był w niej
na dzień przed nami. Ślady te doprowadziły nas do drugiego przejścia, którym Caruthers dostał
się do środka. Wszedłem do małej groty, której jeden kraniec kończył się tunelem, opadającym
ku Wodzie. Morze było tuż, tuż. Ku mojemu zdumieniu znalazłem w grocie niedopałki
papierosów. Caruthers nie palił. Niedopałki były greckie, a niektóre zapałki leżały w grocie na
pewno od kilku tygodni. Wtedy zrozumiałem, dlaczego zginął Smytrakis. Caruthers także
zauważył te niedopałki, chociaż wchodząc do groty nie przywiązywał do nich większej wagi.
Jak wiemy, odpływy i przypływy na Morzu Śródziemnym są o wiele mniejsze niż na oceanach.
W tej części morza wynoszą najwyżej kilka stóp. Ale to wystarcza, aby przez dwie godziny na
dobę wejście do tunelu znajdowało się nad powierzchnią wody. Wystarczy wówczas przejść
dwa lub trzy kroki po pas w wodzie unoszącą się ku górze płaszczyzną, aby znaleźć się na
suchym lądzie w małej przytulnej grocie, oświetlonej podczas odpływu wpadającym tu
ś
wiatłem dziennym. To, czego nie dostrzegł grecki latarnik, natychmiast wpadło w oko
zawodowemu archeologowi. W ścianie groty była prostokątna rysa. Caruthers prawdopodobnie
naparł na nią. Ku jego radości blok skalny obrócił się na osi. Oto znalazł się w przybytku Pani
Labiryntu...
Joe urwał na chwilę.
- Przyznaję, że zastanawiałem się nad dwiema sprawami: dlaczego Caruthers wziął ze
sobą na ryby latarkę i czego szukał w grocie, której wejście odsłonił mu odpływ? Myślę, że nie
docenialiśmy go. Był zdolny i potwornie ambitny. Przypuszczał, że Kreteńczycy, będąc ludem
morskim, mogli wykorzystać morze jako bezpośredni próg świątyni. Dlatego wziął ze sobą na
wszelki wypadek. latarkę i dlatego widząc tuż pod powierzchnią wody otwór groty, postanowił
go zbadać. W pierwszej chwili po odkryciu przybytku chciał się zapewne podzielić tą
wiadomością z innymi. Ale natychmiast przyszła inna myśl...
Joe zawahał się.
- Caruthers nie zapomniał o tym, że kiedyś posiadał względy pani Gordon. Szczerze
mówiąc, liczył zapewne na to, że nigdy ich nie utracił. Gdyby mógł pozbyć się Gordona,
pozyskując równocześnie jego fortunę, która pozwoliłaby mu później przedsięwziąć
samodzielną wyprawę na Keros, zawartość przybytku uczyniłaby go jednym z
najsławniejszych odkrywców naszych czasów. Wiedział o tym, gdy tylko rzucił okiem w głąb
groty i zobaczył nietkniętą, olbrzymią świątynię z tysiącami naczyń i posągów. Myślę, że gdy
rozpoczął drogę powrotną, miał już gotowy plan. Nie wiedział jeszcze, jak zabije Gordona. Z
pomocą przyszedł huragan i okazja, której nie umiał się oprzeć. Caruthers rozumował bardzo
szybko, nawet błyskawicznie, ale popełniał przy tym błędy. Zabiwszy Gordona powrócił do
jadalni. Przewidywał słusznie, że po pewnym czasie wyruszymy na poszukiwanie do przystani.
Ten moment chciał wykorzystać. Ale dopiero powróciwszy po liny zrozumiał, że cała po-
wierzchnia wyspy jest oświetlona reflektorem latarni morskiej. Nie mógł zanieść trupa na brzeg
i cisnąć go w fale, gdyż zobaczyłby go siedzący w latarni Smytrakis, a poza tym nikt oprócz
mnie nie zszedł w dół i wszyscy znajdowali się na skraju płaszczyzny, którą musiał
przemierzyć. Gdyby ktokolwiek z nich obejrzał się, mógłby go dostrzec, niosącego zwłoki ku
urwisku. Czas naglił. Musiał pozbyć się trupa. Pozostawała tylko droga do najbliższej jaskini,
gdzie nie sięgał promień latarni. Caruthers pobiegł do jaskini i złożył tam ciało. Ale w ten
sposób jego początkowy plan zawiódł. Gordon nie był już ofiarą nieszczęśliwego wypadku,
lecz morderstwa. Caruthers nie wiedział, co teraz może nastąpić. Wynosząc umarłego
przypomniał sobie, że ma w pokoju posążek Pani Labiryntu. Musiał się go pozbyć. Złożył go
więc na piersi Gordona. Figurka świadczyła raczej, że nie on jest mordercą. On nie był przecież
w głębi góry razem z nami.
Później, w nocy, przypomniał sobie niedopałki papierosów, które dostrzegł w
zewnętrznej grocie. Smytrakis wiedział o jej istnieniu, a ja krążyłem wokół zbierając
informacje. Mogłem odnaleźć wyjście równie łatwo jak on. Rozumowanie Caruthersa było
teraz proste: jeśli Smytrakis zginie, nikt nigdy nie dowie się, że istnieje na pół zalana grota od
strony morza, a w niej wejście do przybytku Pani Labiryntu. Wejście do groty było
zamaskowane genialnie przez Naturę. Ale Smytrakis znał je. Gdyby powiedział mi o nim i
gdybyśmy przypadkiem trafili do przybytku, Caruthers stałby się nagle jedynym podejrzanym.
Przypomniał sobie zresztą na pewno, że w przybytku pozostały ślady jego. stóp. Zabił więc
drugiego człowieka i odzyskał spokój... na kilka godzin. To wszystko.
Zapadła cisza.
- Helikopter! - powiedział nagle Mellow. - Podchodzi do lądowania.
- Zapewne odleci pan teraz? - powiedział profesor cicho. - Nie dziwię się panu. To było
okropne. Mary i Pamela także odlatują do kraju.
- A pan? - zapytał Joe.
- Zostanę tu jeszcze. Jest mi potrzebna praca, bardzo mi jest potrzebna. Karolina i
Mellow także chcą zostać ze mną.
- No to i ja, oczywiście, zostanę - Joe uśmiechnął się. - Widzi pan, panie profesorze, ja
naprawdę ją kocham, a chociaż ten, który zmącił spokój Pani Labiryntu, spadł już w otchłań,
wolę być na miejscu, jeżeli ta antyczna dama zechce znowu wpaść w zły humor.