Zmacony spokoj pani labiryntu


Zmącony spokój pani labiryntu

Joe Alex




Nikt tam nie umarł i nikt się nie zrodził.

Żaden śmiertelny dotknąć się nie waży

Twardą motyką świętej ziemi Keros

Ani dla roślin soczystych uprawy,

Ani dla kruszców mądrych wydobycia.

Kto ciekawością lub chciwością zdjęty

Pośród skal białych ryje jak dzik ciężki

I mąci spokój Pani Labiryntu,

upadnie w otchłań, a z nim jego imię.


Ptolemejski papirus grobowy odczytany przez Karolinę Beacon wiosną 1964 roku.



I

To zdumiewająca historia, Joe "

Cichy, równomierny stuk małej, płaskiej maszyny Olivetti ustał nagle i Alex dopiero po chwili zrozu­miał, że maszyna przestała pisać. Spojrzał na nią, od­rywając z trudem wzrok od wiszącej pośrodku ściany wyblakłej fotografii swego ojca. Dopiero teraz zauwa­żył, że zmęczone palce ześliznęły się z klawiatury i poruszają leniwie po powierzchni stołu, jak gdyby nadal zajęte wystukiwaniem liter, których znaczenia i sensu nie był już w stanie pojąć. Był zmęczony, tak zmęczony, że nie zdawał już sobie nawet z tego spra­wy. Uniósł dłonie i przez następną chwilę spoglądał na nie bezmyślnie. Opuścił je z wolna, wyprostował się w krześle, przymknął powieki, a potem gwałtownie otworzył oczy, starając się zwalczyć nadchodzącą sen­ność. Spojrzał na zapisaną prawie do końca kartkę maszynopisu. Przebiegł ją wzrokiem, potem spokojnie wykręcił z wałka, uważnie zmiął w kulę i cisnął w stronę kosza stojącego o dwa kroki od stołu. Jak zwykle trafił i jak zwykle sprawiło mu to bardzo drobną, przelotną przyjemność. Wstał i przeciągnął się.

Tej nocy napisał pełnych czterdzieści stron maszyno­pisu. I choć było to o dziesięć stron mniej, niż sobie zaplanował, w tej chwili wiedział już, że więcej nie napisze, bo zmęczona wyobraźnia przestała podawać obrazy w odpowiednim tempie i ostrość widzenia znikła. Wziął do ręki kilka ostatnich kartek, przeczytał je szybko i westchnął. Nie nadawały się do niczego. Praca nad nową powieścią potrwa o tydzień dłużej.

Wstał i jak stary wódz, lustrujący pobojowisko, przesunął wzrokiem po gładkiej powierzchni stołu, po książkach, maszynie i ołówkach stojących w szklance. Jeszcze raz przymknął oczy i z cichą nienawiścią odwrócił się plecami do stosu nie zapisanych jeszcze, przełożonych kalką kartek, które zapraszały do dal­szej pracy. Powoli podszedł do okna i odsunął storą. Nad ulicą i ponad dachami miasta był już słoneczny wiosenny poranek. Alex otworzył okno i spod przy­mrużonych powiek obserwował przez chwilą smugi tytoniowego dymu, ulatujące w górą i rozpływające się w jasnym rozedrganym powietrzu.

- O Boże - powiedział cicho - o mój wielki, je­dyny Boże. Kiedy to się skończy?

Pytanie było absolutnie retoryczne, bo Joe wiedział lepiej niż ktokolwiek, że po tej książce nastąpi nowa, a po niej inne. Ale nie dotyczyło ono wyłącznie książ­ki. Karolina była ciągle nieuchwytna i nie wiedział, kiedy ją zobaczy. W ich życiu okresy takie nie nastę­powały często, ale gdy Karolina naprawdę chciała odciąć się od ludzi, stawała się nieosiągalna.

Na maszcie anteny telewizora, wyrastającym z da­chu naprzeciwko, usiadł mały szary wróbel. Siedział przez chwilą, kręcąc główką i poruszając ogonem, rozćwierkany, niefrasobliwy, wyzłocony promieniami słońca, a potem odleciał za swoimi sprawami, nurkując w ciemny tunel ulicy.

Joe odruchowo odprowadził ptaka oczyma. W cią­gu całej ubiegłej nocy starał się nie myśleć o Karo­linie, ale teraz był zanadto zmęczony i poddał się. Choć nie chciał się do tego przyznać nawet sam przed sobą, tęsknił za nią bardzo.

Od dwóch tygodni Karolina tkwiła zamknięta w swoim małym mieszkaniu na przeciwległym krańcu miasta. Na pytanie telefoniczne - jej gospodyni, pani Downby, odpowiadała niezmiennie, że panna Beacon jest zajęta i niestety nie może podejść do aparatu.

Chociaż Joe był na swój sposób przekonany, że Ka­rolina go kocha, wiedział równocześnie, że największą i najprawdziwszą namiętnością życia tej niezwykłej dziewczyny były małe gliniane tabliczki, pokryte wczesnym pismem linearnym Kreteńczyków.

Karolina była archeologiem młodym, zdolnym, z rzę­du tych, o których sędziwi profesorowie powiadają, że rokują wielkie nadzieje. Ale jakie były jej własne nadzieje w związku z legionem tajemnic otaczających morskie mocarstwo Kreteńczyków, które sięgało nie­gdyś aż do Azji Mniejszej poprzez wszystkie prawie wyspy Morza Egejskiego? Czy naprawdę chciała odcyfrować to nie odczytane dotąd pismo i wtargnąć na przedpole historii owego ludu, który stworzył tak po­tężną cywilizację, pozostawił po sobie pałace, wazy malowidła i tysiące najrozmaitszych przedmiotów a równocześnie pozostał tak kompletnie nie znany, że można było tylko snuć przypuszczenia o jego po­chodzeniu, przebiegu dziejów i upadku?

W ciągu ostatnich dwu tygodni usłyszał jej głos tylko raz. Zadzwoniła późnym wieczorem przed paro­ma dniami.

- Dobry wieczór, Joe! On jest trochę uszkodzony i mam z nim masę kłopotów, ale chyba wszystko do­brze się skończy. Jest zupełnie zdumiewający, jeżeli się nie mylę. A chyba się nie mylę.

- Kto jest zdumiewający?

- Mój papirus. Zadzwonię, kiedy będę gotowa, i dowiesz się o wszystkim. Chwilami mam wrażenie, że to sprawa nie dla mnie, ale dla ciebie. Cała masa rzeczy jest zupełnie niezrozumiała.

- Czy możesz mówić jaśniej?

- Jeszcze nie. To zdumiewająca historia, Joe! Za kilka dni opowiem ci wszystko. Dobranoc, mój najmil­szy autorze. Wczoraj wieczorem byłam tak podnie­cona, że dla uspokojenia spróbowałam przeczytać którąś z twoich książek. Nie umiem ci powiedzieć którą, bo zaraz zasnęłam. Mam nadzieję, że inni twoi czytelnicy czytają jednym tchem aż do rana. Dobra­noc!

Roześmiała się i odłożyła słuchawkę, zanim Joe zdążył odpowiedzieć. Od tej chwili minął już prawie tydzień. Alex tęsknił i chcąc zająć czas, który upływał mu zbyt wolno, napisał w ciągu tego tygodnia pół powieści kryminalnej. Wydawca nalegał zresztą na pośpiech, bo nadchodziło lato, pora urlopów i waka­cji, okres, gdy żony mężom, mężowie żonom, rodzice dzieciom i dzieci rodzicom kupują powieści kryminal­ne do pociągu. Pisał więc, nie wychodząc prawie z domu.

Pukanie było tak ciche, że Joe, wsparty na para­pecie okna, przez które wpływały odgłosy rozbudzo­nej już na dobre ulicy, nie usłyszał. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Na progu stał Higgins, zupełnie nie­ruchomy, pogodny, wygolony i poważny jak kapłan. Nawet w pochyleniu głowy, którym powitał swego chlebodawcę, było coś, co przypominało pozdrowienie mnicha.

- Dzień dobry panu. Mamy dzisiaj bardzo ładną pogodę, jak pan sam był na pewno łaskaw zauważyć.

Joe odwrócił się gwałtownie. Dopiero w tej chwili zrozumiał, że nieomal zasnął z otwartymi oczyma.

- Dzień dobry, Higgins. Tak, pogodę mamy na­prawdę śliczną.

- Jest w tej chwili punktualnie siódma, proszę pana. Śniadanie czeka w jadalni. Jajka, szynka, kawa, grzanki, tak jak pan sobie życzył.

- Och, to cudownie - mruknął Joe bez entuzjaz­mu. Zupełnie nie czuł głodu, tylko zmęczenie. Stał teraz zwrócony plecami do okna, czując na szyi ciepłe, senne dotknięcie słońca. - Lato nadchodzi. Trzeba będzie wyjechać z Londynu, prawda?

- Zapewne, proszę pana. Grzanki są gorące i cho­ciaż nakryłem je, ale...

- Jak tylko załatwię pewne... hm.... sprawy, damy sobie nawzajem parę tygodni urlopu. Przyda się nam obu.

- Dziękuję panu bardzo. - Higgins nigdy nie od­powiadał uśmiechem na uśmiech i Joe miewał chwi­lami niejasne wrażenie, że powaga ta nie wynika wcale z przesadnego szacunku, ale z niechęci do poufa­lenia się z chlebodawcą, od którego odgradzał się w ten sposób barierą nieprzeniknionej bezosobo­wości. - Właśnie dokonałem wpłaty na wyciecz­kę zagraniczną, proszę pana, zastrzegając się, że termin podam w stosownej chwili. Ale powracając do tych grzanek, jeśli wolno o nich znowu przy­pomnieć.

- Zagraniczną? Do jakiego kraju?

- Do Grecji, proszę pana. Jest to bardzo piękna i niedroga wycieczka, proszę pana, a organizuje ją biuro Cooka.

- A dlaczego właśnie do Grecji ?

Higgins chrząknął.

- Panna Beacon, kiedy była tu ostatnio z wizytą, musiała czekać prawie godzinę, bo był pan poza mia­stem i samochód się popsuł. Pamięta pan, prawda?

- Tak. Byłem niepocieszony.

- Właśnie, proszę pana. I panna Beacon była tak uprzejma, że opowiedziała mi trochę o swojej pracy. Mówiła o Grecji, proszę pana, i mówiła tak pięknie, że postanowiłem się tam wybrać i sam to zobaczyć, jeżeli okoliczności będą sprzyjały, to znaczy, jeżeli czas mi na to pozwoli, proszę pana.

- Hm... - Joe uśmiechnął się. - Widzę, że je­stem otoczony miłośnikami klasyki. Nie ufałbym zbyt­nio pannie Beacon w tych sprawach, bo jest ona na­ukowcem, a jak wiadomo, prawdziwi naukowcy uwa­żają swoją specjalność za jedyną rzecz godną uwagi. Ale Grecja to naprawdę bardzo piękny kraj i jeśli pogoda dopisze, a o tej porze roku dopisuje tam za­wsze, myślę, że po paru tygodniach spotkamy się w pełni nowych sił, koniecznych do zwalczenia wspa­niałej angielskiej jesieni, która niech będzie przeklęta.

- Tak, proszę pana. Gazety leżą obok talerza w jadalni. A jeśli chodzi o grzanki, to...

- Dziękuję bardzo. Zaraz tam przyjdę.

Alex podszedł do stołu, zgarnął zapisane kartki maszynopisu i zaczął je układać szybko według numera­cji stron. To także był nawyk: pozostawianie po sobie idealnego porządku, by móc później usiąść i pisać dalej bez konieczności ponownego rozkładania i porządkowania roboty.

- I jeszcze jedno, proszę pana...

Joe obejrzał się. Higgins stał nadal w drzwiach.

- Tak? Słucham? Grzanki nie muszą być aż tak gorące. Zaraz tam przyjdę.

- Chciałem tylko dodać, że przed półgodziną dzwo­niła panna Beacon i... - Joe wyprostował się gwałtownie.

- Jak to? A ja się dopiero w tej chwili o tym do­wiaduję?!

- Bo panna Beacon zabroniła mi przeszkadzać pa­nu w pracy. Powiedziała, żebym zawiadomił pana o jej telefonie dopiero wtedy, kiedy skończy pan praco­wać i...

- Pracować, mój Boże! - Alex machnął ręką. - Co powiedziała jeszcze panna Beacon?

- Prosiła, żeby pan zadzwonił, kiedy znajdzie pan chwilę czasu i...

Nie dokończył, bo Joe bez słowa wyminął go i prze­szedł korytarzem do hallu, gdzie na wieku starej cięż­kiej skrzyni stał aparat telefoniczny.

Palcem ciemnym od taśmy maszynowej, którą zmie­niał po północy, szybko nakręcił numer. Czekał jeszcze chwilę, wsłuchany w daleki szum sygnału, bębniąc niecierpliwie palcami po chropawej powierzchni skrzyni.

- Słucham, tu Karolina Beacon...

Głos dziewczyny był świeży i dźwięczny. Alex po­myślał z zazdrością o godzinach nocy, które spędziła w swoim wygodnym łóżku, gdy on mozolnie opisywał okoliczności jednego z nonsensownych, niemal dosko­nałych, odkrytych przez siebie morderstw.

- To ja, nieduża, bardzo mądra panno. Higgins oświadczył, że pytałaś o mnie. Nie mogłem w to uwie­rzyć i dlatego dzwonię.

- Tak. Telefonowałam. Skończyłam! Jestem już wolna jak ptaszek! Czy zjadłeś śniadanie?

- Nie. Higgins był na tyle nieostrożny, że za wcze­śnie zawiadomił mnie o twoim telefonie.

W słuchawce rozległ się śmiech świeży, pogodny, prawie dziecięcy.

- W takim razie, jeżeli Higgins pozwoli i jeżeli ty masz ochotę, może zjemy śniadanie razem?

- Wspaniale! A twój papirus?

- Skończyłam go odcyfrowywać pół godziny temu. Potem wstałam od biurka, podeszłam do telefonu i zadzwoniłam do ciebie.

- Pracowałaś w nocy?

- Nie wstawałam od biurka w ciągu ostatnich dwu­dziestu czterech godzin! Ale jest gotów. To naprawdę pasjonująca historia, Joe!

- Wyobrażam sobie - mruknął Alex, w którego umyśle sympatia dla archeologii zajmowała zwykle ilość miejsca odwrotnie proporcjonalną do tęsknoty za panną Beacon. - Więc kto kogo zaprasza na śnia­danie, ty mnie czy ja ciebie?

- Ja ciebie. Czy możesz przyjechać za pół godzi­ny? Jestem już wykąpana, przebrana i podobna do kobiety. Poza tym umieram z głodu.

- Będę za pół minuty!

Złożywszy to niewykonalne zapewnienie rzucił słu­chawkę na widełki i pobiegł niemal w kierunku ła­zienki, pocierając nie ogolony podbródek.

- Jadę do panny Beacon! - zawołał przez uchy­lone drzwi. - Będę jadł śniadanie u niej!

I wydało mu się, że po tej odpowiedzi usłyszał westchnienie. Higgins był niezrównanym mistrzem w przyrządzaniu jajek sadzonych i grzanek. A które to już śniadanie w ciągu dwu lat ich znajomości wra­cało nie tknięte do kuchni!


II

Nikt tam nie umarł i nikt się nie zrodził..."


Gdy zadzwonił, Karolina otworzyła mu natychmiast. Niedawno obcięła swój jasny „koński ogon" i ubrana w obcisłe, czarne spodnie i białą płócienną bluzkę wyglądała teraz jak smukły, opalony chłopiec.

- Dzień dobry, chłopczyku - Joe przejechał pal­cami po jej krótkiej czuprynce, później wziął ją za ramiona, obrócił ku sobie i przyjrzał się jej uważnie. Nawet oczy Karoliny były jasne i promienne, jak gdyby przed chwilą wstała z łóżka po całonocnym śnie.

- Wyglądasz, jakbyś nic nie robiła od lat! - Po­całował ją i roześmiał się. - O mój wielki, jedyny Boże, co się stanie z nauką, jeżeli wszyscy uczeni będą tak wyglądali jak ty?!

- Nie rozumiem, co masz na myśli - powiedziała Karolina z powagą, ale po sekundzie roześmiała się. - Joe, błagam, przestań na chwilę zajmować się głup­stwami i wysłuchaj mnie! Musisz, absolutnie mu­sisz wysłuchać tej całej historii. Nie mogę myśleć o niczym innym... - Wyrwała się z jego objęć i sta­nęła pośrodku przedpokoju, opierając dłonie na swo­ich szczupłych, chłopięcych biodrach. - Możesz mi wierzyć albo nie, ale jeżeli to, co myślę o moim pa­pirusie, okaże się prawdą, to panna Karolina Beacon dopisze kilka niewielkich, ale mających odrobinę zna­czenia wierszy do historii naszej cywilizacji.

Alex pokiwał ze zrozumieniem głową.

- Już kolega Shakespeare napisał, że należy do­brze o sobie mówić, bo inni nigdy tego za nas nie zrobią z równym przekonaniem. Ale do dziś znałem cię jako osobę bardzo skromną i...

- Bo jestem skromna! - powiedziała Karo­lina dobitnie. - Jestem bardzo skromna i bardzo głod­na. Panna Beacon prosi na pokoje!

Pochyliła się lekko i z wdziękiem wykonała szeroki ruch ręką, muskając niemal palcami podłogę jak dwo­rak kłaniający się kapeluszem. Potem znikła w drzwiach kuchenki. Alex stał przez chwilę nierucho­mo, patrząc z uśmiechem na drzwi, które zamknęły się za nią. Wolnym krokiem wszedł do jadalni, usiadł za zastawionym stołem i przymknął oczy. Było bardzo ciepło i cicho. Gdzieś w pobliżu grało radio.

Drzwi skrzypnęły. Karolina trzymała w obu dło­niach tacę, na której stały dymiące filiżanki. .

- Zrobiłam kawę bardzo, ale to bardzo mocną - powiedziała stawiając tacę na stole - chociaż wiem, że wolisz rano herbatę. Ale chciałam, żebyś wysłu­chał mnie uważnie, a nie trzeba być koniecznie Joe Alexem, żeby zgadnąć, że mężczyzna, który pracował całą noc, natychmiast zapada w drzemkę, jeżeli po­zostawi się go przez minutę samego. Po usłyszenia tego, co mam ci do powiedzenia, sam przyznasz, że to zupełnie zdumiewająca sprawa.

Joe skłonił głowę, stłumił ziewnięcie i znowu mi­mowolnie przymknął oczy. Potem otworzył je z wysił­kiem i uśmiechnął się.

- Będzie to na pewno jeden z najbardziej intere­sujących poranków w moim życiu.

- Drwij sobie, drwij bezkarnie z młodej, bezbron­nej uczonej brytyjskiej, która za chwilę nakarmi cię jak matka dziecko. Zawartość mojego papirusu może okazać się sto razy ciekawsza niż zawartość pięciu policyjnych kostnic wypełnionych po strychy twoimi drugorzędnymi nieboszczykami, że już nie wspomnę o głupkowatych i niecierpliwych spadko­biercach, których później w pocie czoła demaskujesz, chociaż sądząc z tego, co piszą w gazetach, nie wy­maga to aż tak wielkiego wysiłku, bo zwykle jednych ludzi zabijają inni ludzie dla bardzo prostych przyczyn i wystarczy pomyśleć przez chwilę, żeby...

- Rozumiem - Joe pokiwał głową. - Chcesz po­wiedzieć, że jestem idiotą, a zawdzięczam tę odrobinę popularności, jaką obdarza mnie brytyjska publiczność, tylko temu, że mordercy, których nasz nieoce­niony Parker wyłapuje przy mojej skromnej pomocy, są jeszcze głupsi niż ja, czy tak?

- Nie tak! Chciałam tylko wyjaśnić, że dobry ar­cheolog musi być dobrym detektywem. Oczywiście, archeolog musi być nie tylko detektywem.

- Ale i kucharzem - Joe skinął głową z aproba­tą. - Widzę kawę. A co jeszcze dostanę w zamian za wysłuchiwanie tego dobrego, co panna Beacon ma do powiedzenia o pannie Beacon?

- Wszystko, co zechcesz, i to za sekundę. Ale daj mi dokończyć.

- Dam - Alex wstał, podszedł do niej, uniósł ją w górę i kołysząc nią delikatnie w powietrzu, jak gdyby była dużą, lekką lalką, pocałował ją ostrożnie i postawił na podłodze. - Zdaje się, że to naprawdę coś ciekawego. Nigdy jeszcze nie widziałem cię w ta­kim nastroju.

- Bo nigdy jeszcze... Ale zaczekaj. Najpierw śnia­danie. Moja mama zawsze mówi, że głodny męż­czyzna to zwierzę, które obłaskawić może tylko peł­ny talerz.

- Prześlij ode mnie swojej mamie wyrazy najgłęb­szego szacunku.

A kiedy śniadanie zostało zjedzone i usiedli oboje w malutkim jasnym saloniku, który był równocześnie sypialnią Karoliny i jej podręczną pracownią, dziew­czyna uniosła płat białej gazy zakrywający przedmiot, który leżał na jej małym biureczku. W pierwszej chwili Alex pomyślał, że jest to podłużny, niewielkie­go formatu obraz, ale kiedy Karolina pochyliła się ku niemu i podsunęła mu ów przedmiot pod oczy, do­strzegł brunatną, sczerniałą kartę oprawioną z obu stron w szkło, spojone jak ramką taśmą elastyczną pokrytą lakierem.

- Przyjrzyj się temu dokładnie, Joe. Tylko, bła­gam, ostrożnie!

Alex bez słowa obejrzał kartę. Była ona pokryta greckim, równym i pięknym, wyblakłym pismem, miejscami zupełnie nieczytelnym. Niżej widać było rysunek. Przedstawiał on kobietę w postawie stojącej, ubraną w długą zakrywającą stopy szatą. Ręce miała rozłożone szeroko, a w zaciśniętych dłoniach trzymała coś, co przypominało węże. Głowę kobiety zdobiła potrójna, wyraźnie wyrysowana tiara, na której sie­dział ptak o złożonych skrzydłach.

Rysunek zachowany był o wiele lepiej niż tekst, najprawdopodobniej dlatego, że podczas tysiącleci po­bytu w ziemi znajdował się pośrodku zwoju, daleko od jego powierzchni.

Joe pochylił się i odczytał podpis u stóp kobiety: Atana Potnia Wiatry Gołębie Labirynt.

Uniósł głowę.

- Moja znajomość języka greckiego nie jest absolutna, ale zdaje się, że to nie jest klasyczna greka?

Karolina spojrzała na niego oczyma szeroko otwar­tymi ze zdumienia.

- Joe, a skąd, na miłość boską, ty możesz o tym wiedzieć?

- Nie wiem. Domyślam się tylko, że Atana to wczesna forma imienia Atena. Błąd to chyba nie jest. Człowiek posiadający tak piękny charakter pisma mu­siał przecież znać pisownię tak popularnego imienia?

- Tak. Doskonale! Jakie inne wnioski?

- Nie żądaj zbyt wiele od skromnego autora sen­sacyjnych powieści. Słowa P o t n i a, jak mi się wy­daje, używał Homer mówiąc o boginiach. Można ją tłumaczyć jako pani, prawda? - Znowu przyjrzał się papirusowi. - W takim razie podpis pod rysun­kiem brzmiałby: Atana, pani Wiatrów, Go­łębi i Labiryntu.

Uniósł głowę. Szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy.

- To dlatego tyle czasu przesiedziałaś nad tym papirusem. - powiedział z cichą satysfakcją. - Oczy­wiście! Pani Labiryntu, główne bóstwo Kreteńczyków!

Karolina wzięła do rąk papirus. Przez chwilę przy­glądała się Alexowi, nie zdradzając swych uczuć najmniejszym nawet drgnieniem rysów, potem roześmia­ła się nagle.

- Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłeś?

- O czym?

- O tym, że interesujesz się tymi sprawami!

- Nie interesuję się tymi sprawami, jeżeli masz na myśli cywilizację egejską. Nic mnie nie obchodzą Kreteńczycy i byłbym najszczęśliwszy, gdybyś w koń­cu została moją żoną i zajęła się na przykład gospodarstwem. Ale jeżeli nie masz zamiaru tego zrobić, przeczytaj mi ten papirus, a potem będę cię musiał prosić o jeszcze jedną filiżankę kawy.

- Dostaniesz nawet plantację kawy, Joe, ale naj­pierw posłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia. - Zawahała się i po sekundzie namysłu dodała: - Przy­puszczałam, że możesz mi się przydać. To jest, prak­tycznie biorąc, niemożliwe - dotknęła dłonią papiru­su - a jednak nie może być najmniejszej wątpliwości co do autentyczności tego dokumentu. Nie jesteś specjalistą w tej dziedzinie, ale kiedy powiem ci, o co chodzi, będziesz chyba zdziwiony tak jak ja. Ten pa­pirus ma mniej więcej dwa tysiące trzysta lat i zna­leziono go zeszłego roku w Egipcie, pośród ruin nad­morskiej osady greckiej na pograniczu delty Nilu i pustyni. Miejsce było suche, ale nie tak suche, jak by mogło być. Uważam za absolutny cud, że papirus ocalał, nawet częściowo. Przywieziono go do Anglii wraz z dużą partią innych, a później, zupełnie przy­padkowo, jeden z młodych paleografów, mój znajomy z okresu studiów, zaczął od niego przygotowywanie zbioru do odczytania. Jak widzisz, napis jest w paru miejscach tak zatarty, że musiałam się posłużyć prze­świetlaniem promieniami, żeby odgadnąć ślad kalamosu, to znaczy trzciny, którą został wypisany. Ale o szczegółach opowiem później. Najpierw chcę ci od­czytać tekst. Tu jest mój przekład angielski, może niedoskonały, ale chyba wierny. Posłuchaj:


Nikt tam nie umarł i nikt się nie zrodził.

Żaden śmiertelny dotknąć się nie waży

Twardą motyką świętej ziemi Keros

Ani dla roślin soczystych uprawy,

Ani dla kruszców mądrych wydobycia.

Kto ciekawością lub chciwością zdjęty

Pośród skał białych ryje jak dzik ciężki

I mąci spokój Pani Labiryntu,

Upadnie w otchłań, a z nim jego imię.


Urwała na chwilę. Joe bez słowa skinął głową, za­chęcając ją do dalszego czytania.

- W tym miejscu - powiedziała Karolina - koń­czy się tekst poetycki. Niżej dopisano tą samą ręką:


Te stare słowa o Matce przepisałem z gliny ja, Perimos żeglarz, który żywot mój przepędziłem na mo­rzu, a widziałem Keros raz, płynąc do Byzantion z pszenicą i dzbanami. Ujrzałem wyspę, ale nie zwró­ciłem ku niej mego okrętu. Opłynąłem ją wokół, po­zdrawiając góry, gdy noc nadeszła. Stałem za sterem, a ludzie moi posnęli. Gwiazda żeglarzy była przede mną, za mną i znów przede mną, gdy składałem ofia­rę Bogini, lejąc wino morzu i pszenicę sypiąc na fale. Nie obudziłem żadnego z mych ludzi i żaden nie wi­dział, co czynię, póki okręt, jako przódy, dziobu swe­go nie skierował ku gwieździe. A nie budziłem żad­nego z nich, by który, jeśli znowu zobaczy Keros, nie chciał tam przybić, mącąc spokój Pani Labiryntu. Ostatni był tam mój pradziad, a przed nim ojciec jego i jego ojciec, a przed nimi inni z mego rodu. Pradziad mój umarł i nie miał syna. Od dnia tego nie ma już ona kapłana. Matka moja, córa jego córy, wiedziała i od niej są słowa owe o Bogini. Nie mam braci ani synów, abym im powiedział. Czas mój przemija. Com tu napisał, napisałem, aby Pani wiedziała, gdy zejdę do otchłani, że złożyłem ofiarę. Zwój ten, zamknięty pieczęcią moją, złożony będzie do grobu mego, a na­każę go w mej dłoni prawej umieścić, bym go oddał Pani, gdy ją zobaczę zstąpiwszy. I nie będzie więcej człowieka żywego, który by wiedział, że ona tam jest w labiryncie. A gdy będą płynęli, ominą, jako omija­ją, miejsce ono bez przystani, gdzie nic się nie rodzi. A choćby i którego rzuciło na skały nieprzystępne i żywy na brzeg wyszedł, nie znajdzie jej, a gdyby próbował, upadnie w otchłań, a z nim jego imię. Usnę­ła Potnia, jako ludzie usypiają, i zbudzi się ku swej chwałę, gdy czas nadejdzie.


Karolina umilkła i z największą ostrożnością poło­żyła papirus na stole.

- Niżej masz ten rysunek i podpis, który już od­czytałeś - dodała cicho. Uniosła się z krzesła, pode­szła do okna i przez chwilę stała z przymkniętymi oczyma, opierając czoło o szybę, potem odwróciła się nagle:

- Jeżeli chcesz wiedzieć, jakie to ma znacze­nie, pomyśl o jednym: Kreteńczycy zbudowała mor­skie mocarstwo przed pięcioma tysiącami lat. Mo­carstwo to trwało bardzo długo i runęło ostatecznie trzy tysiące pięćset lat temu. Runęło wszystko: miasta, organizacja państwa, bogowie, zaginął język, zostały tylko nikłe ślady w legendach Greków, którzy mo­carstwo to zniszczyli. I oto w chwili kiedy grecki świat ma się ku końcowi, w jednej z osad, leżącej da­leko od lądu greckiego, potomek kolonistów umierając pisze, że pradziadek jego był kapłanem Pani Labiryn­tu, której kult zniknął co najmniej na tysiąc lat przed jego urodzeniem. Nasz papirus opisuje dokładnie Atanę, Potnie, Panią Gołębi, Wiatrów i Labiryntu, głów­ne bóstwo kreteńskie. Mało tego, wyjaśnia on, że przybytek tej bogini znajduje się w niedostępnym miejscu, wcale nie na Krecie, ale na małej nie zamieszkanej wysepce, tak ukryty, że nie uda się go od­naleźć. Oznacza to, że przybytek ten, uchowawszy się w ciągu tysiąclecia przed Grekami, którzy spe­netrowali wszystkie wyspy i wysepki tego rejonu Morza Śródziemnego, może istnieć nadal!

Alex z niedowierzaniem pokiwał głową.

- To nie wszystko! - Karolina szybko położyła mu otwartą dłoń na jego ustach. - Jeszcze w tysiąc lat po upadku państwa kreteńskiego Grek Tukidydes napisał: Pierwszy bowiem, jak słyszymy, flotę miał Minos. Panował nad przeważającą częścią morza zwa­nego dziś Helleńskim, sprawował też władzę nad Cykladami... To „jak słyszymy" oznacza, że w podaniach Greków zachowały się ślady walki z Kretą, a imię Minosa przetrwało tak długo prawdopodobnie dlatego, że dotyczy władcy, który rzeczywiście panował. Był on wrogiem plemion greckich, które przybyły z głębi kontynentu i osiadłszy nad brzegami morza wpadły pod jego jarzmo. Z jarzma tego starały się uwolnić tak skutecznie, że zniszczyły całe ogromne państwo swego prześladowcy, i droga przez morze, która do­prowadziła je do skolonizowania wysp i wybrzeży Azji Mniejszej, stanęła przed nimi otworem. Ale od­chodzę od tematu. Legend o walce z Kretą jest kilka i wszystkie mają duże znaczenie historyczne. Pierwsza - o labiryncie wybudowanym przez Dedala dla króla Minosa, pragnącego ukryć tam syna swej żony, Minotaura, pół człowieka, pół byka. Wiemy z wy­kopalisk, że byk czczony był na Krecie. Być może składano mu krwawe ofiary z jeńców albo zakładni­ków greckich i stąd podanie, że pożerał ludzi. Na­stępna legenda o Greku Tezeuszu i kreteńskiej kró­lewnie Ariadnie dotyczy już prawdopodobnie szturmu Greków na Kretę. Tezeusz przybywa na wyspę, rozkochuje w sobie Ariadnę, wkracza w głąb Labiryntu, zabija Minotaura i bierze księżniczkę za żonę. Naj­prawdopodobniej Tezeusz był wodzem wyprawy gre­ckiej, która zniszczyła stolicę Minosa i obaliła posąg znienawidzonego byka. Ariadna mogła rzeczywiście być królewną kreteńską, którą zdobywca pojął za żo­ną, aby mocniej związać się z podbitym narodem, stojącym pod względem kulturalnym o wiele wyżej niż najeźdźcy. Od tej chwili język grecki zaczyna panować na wyspie. Wiemy z genialnych badań Ventrisa, że kreteńskie pismo linearne „B” trzeba odczytywać po grecku, choć jest ono tak podobne do wcześniejszego pisma linearnego „A”, którego nadal nie umiemy odczytać, a które służyło Kreteńczykom posługującym się zupełnie inną mową. Ale Grecy nie zdołali jeszcze przejąć wszystkich skarbów kultury kreteńskiej, a może nowa inwazja późniejszych ple­mion greckich, bardziej prymitywnych, zniszczyła tak­że i to nowe państwo greko-kreteńskie? W każdym razie pismo to ginie i w dwieście lat po zdobyciu Krety Grecy są analfabetami, którzy dopiero po dłu­gim czasie przejmą inny alfabet - fenicki - aby stworzyć to, co dziś nazywamy alfabetem greckim... Z wykopalisk na obszarze cywilizacji kreteńskiej wie­my, że czczono tam jako główne bóstwo Panią Labi­ryntu, która była równocześnie Panią Wiatrów i Panią Gołębi, znaną także pod imieniem Atana. Późniejsza Atena jest chyba bóstwem przedgreckim i została odziedziczona przez Greków. Lecz Grecy nigdy nie czcili Pani Labiryntu, chociaż znali boginię podziem­nego świata Persefonę, a Hades jest miejscem, do któ­rego niemal tak trudno się dostać, jak do Labiryntu.

- Ale nasz żeglarz Perimos... - mruknął Joe.

- Właśnie! Nasz żeglarz Perimos używa dla swej bogini imion, których po prostu nie mógł już znać, bo od tysiąca lat były zapomniane, a nawet gdyby przypadkiem znał jedno z nich, to skompleto­wanie tylu imion dla Pani Labiryntu wymagałoby z jego strony nowoczesnych badań archeologicznych i prowadzenia wykopalisk, których dokonaliśmy dopiero w dwudziestym wieku! W chwili kiedy pisał na tym papirusie, miasta kreteńskie leżały już od ty­siąca lat w gruzach!

- Chcesz powiedzieć, że jeżeli znał nazwy, któ­rych nie mógłby poznać, jest to najlepszym dowodem, że opowieść o owej wysepce Keros jest prawdziwa i rzeczywiście w ciągu tysiąclecia musiała być przekazywana w jego rodzinie z pokole­nia na pokolenie?

- Tak, uważam to za potężny i niezbity dowód naukowy - powiedziała Karolina stanowczo - po­nieważ człowiek ten nie miał absolutnie żadnej moż­liwości poznania imion owej bogini w inny sposób. Widzisz ten rysunek kobiety trzymającej w wyciąg­niętych rękach dwa węże? Na całym obszarze cywili­zacji kreteńskiej czczona była bogini przedstawiana z nimi w podobnej postawie. Perimos mógł gdzieś na­trafić na taki posążek, ale nie mógłby wiedzieć, kogo on przedstawia, gdyby nie posiadał odziedziczonych informacji.

Alex uniósł brwi.

- Chwileczkę. Kogokolwiek przedstawiałby ów sławny posążek, labirynt znajdował się przecież na Krecie, a nie na jakiejś małej wysepce, prawda?

- Joe, a cóż my wiemy o Krecie i Kreteńczykach? Odkopaliśmy ich miasta, znamy ich malowidła, ce­ramikę, wiemy, jak się ubierali, jak budowali, może­my wnioskować nawet, co jedli i jakie były ich roz­rywki. Ale nie wiemy zupełnie nic o historii Krety, gdyż nie umiemy odczytać pisma linearnego „A", któ­rym pisał ów naród. Jak dotąd jest ono dla nas zupełnie nieprzeniknione.

- Ale przecież gdyby nawet okazało się, że ten Perimos pisał prawdę i gdybyście odnaleźli Keros, a w nim ukryty przybytek Pani Labiryntu, może on okazać się po prostu jednym z prowincjonalnych ośrodków kultowych, który przetrwał ze względu na odległość od skupisk ludzkich zdobytych i opanowa­nych przez Greków. Wysepka, do której nie można było przybić i która nawet z dala wyglądała bezludnie i bezwodnie, gdyż możemy sądzić z tego, co pisze ten człowiek, że nie było na niej roślinności, nie mogła nikogo przyciągać. Takich świątyń mogło powstać wiele. Oczywiście papirus jest interesujący. Ale nie widzę jeszcze przyczyny, dla której powinien być traktowany jako dokument wyjątkowej wagi.

- A ja widzę - odpowiedziała spokojnie Karo­lina. - Jeżeli Keros nie zostało już dawno splądro­wane i jeżeli w ogóle istniała tam świątynia Pani Labiryntu, a ród kapłanów potrafił przez tysiąc lat od­wiedzać to miejsce w tajemnicy dla składania ofiar, możemy tam dokonać zupełnie rewelacyjnych odkryć. Wolno przypuszczać, że ród ów, składając ofiary w ciągu całego tysiąclecia, pozostawił pisane ślady swego pobytu. Zwyczaj podpisywania darów składa­nych bogom był powszechny w Grecji. Zresztą Perimos, który sam nigdy nie był na Keros, potrafił na­rysować Panią Labiryntu tak, jak ją przedstawiali Kreteńczycy. Istnieje możliwość, że w rodzie tym przeka­zywano sobie umiejętność pisma i znaczenie symboli bogini. W sytuacji, w której ludzie mówiący od dawna po grecku odwiedzają przybytek bogini otoczonej symbolami i pismem przedgreckim, może odnaleźć się dwujęzyczny tekst na jakiejś tabliczce, po­sążku, na ścianie, gdziekolwiek. A to przecież byłby właśnie ów słownik, o który modli się w duchu cała archeologia kreteńska. Rozumiesz mnie?

- Rozumiem - powiedział Joe. - To wszystko jest bardzo możliwe, chociaż szansę, zważywszy tysiące lat, które minęły, są bardzo niewielkie. Ale nawet gdybyście nie odkryli żadnego dwujęzycznego tekstu, odnalezienie ukrytego przybytku Pani Labiryntu, we­dług wskazówek zawartych w dokumencie pochodzą­cym sprzed 2300 lat, byłoby sensacją na miarę świa­tową.

- Gwiżdżę na sensacje na miarę światową! - Ka­rolina zmarszczyła brwi. - Ważne jest tylko jedno: jakie z tego korzyści odniesie nauka. Posłuchaj mnie uważnie, Joe. To, co powiem teraz, może będzie brzmiało zupełnie fantastycznie. Chodzi o historię przesławnego, zbudowanego przez Dedala labiryntu. Kiedy świat obiegły wieści o znaleziskach Evansa, który pierwszy odsłonił współczesnym resztki cywi­lizacji kreteńskiej, a później dowiódł, że Knossos było stolicą państwa kreteńskiego, utarło się, że odkopany przez niego pałac królewski z setkami korytarzy, pokoi, sal i dziedzińców był owym labiryn­tem, w którym musiał zagubić się każdy przybysz. Ale to wcale jeszcze nie oznacza, że tak było na pewno.

- Chcesz powiedzieć, że pałac w Knossos nie był owym mitycznym labiryntem?

- Tak. To właśnie chcę powiedzieć.

- Ale dlaczego?

- Zaczęłam tak przypuszczać kilka lat temu, kiedy przeczytałam pierwsze odcyfrowane tabliczki z pis­mem linearnym „B", gdzie Kreteńczycy nazywają swo­ją boginię Panią Labiryntu.

Umilkła nagle, potem spojrzała na Alexa i roze­śmiała się.

- No! - powiedziała. - Sławny detektyw proszo­ny jest o wyrażenie opinii!

Joe skinął głową.

- Chcesz powiedzieć, że skoro oni sami pisali o niej jako o Pani Labiryntu, w grę musiał wchodzić prawdziwy labirynt, a nie pałac królewski, który prze­cież był tylko kompleksem budynków mieszkalnych, zbrojowni i magazynów. Obcy mogli go nazywać labi­ryntem, ale nie można przypuścić, żeby mieszkańcy miasta czy pałacu mogli tak o nim mówić, bo dla nich nigdy nie przedstawiał najmniejszych tajemnic. Nie nazwaliby swej bogini Panią Labiryntu tylko dlatego, że pałac królewski posiadał wiele pokojów i koryta­rzy. Czy o to ci chodzi?

- Oczywiście, że tak! Wnioski są następujące: w Knossos ani nigdzie indziej na obszarze całej cywi­lizacji kreteńskiej nie odkryto niczego, co przypomi­nałoby ów labirynt, przechowany w podaniach i le­gendach Greków. Oczywiście, labirynt nie musiał wcale znajdować się na Krecie. Kreta była mocar­stwem morskim i panowała nad całym obszarem wschodniego Morza Śródziemnego. Bez najmniejszych obaw mogli Kreteńczycy obrać za centralny punkt kultu jakąkolwiek wyspę lub wysepkę w promieniu setek mil od swej właściwej ojczyzny, mając zupeł­ną pewność, że nikt nie odważy się ograbić ich świą­tyni. A jeżeli dodamy do tego trudności, które opisuje Perimos, sprawa staje się bardziej niż prawdopodobna. Mógłbyś zapytać, czy wielki i bogaty lud chciałby mieć główny przybytek swego bóstwa w tak wielkiej odległości od swoich siedzib? W tym rejonie świata nie jest to wcale rzadkie. Weźmy Greków: chociaż Ateny i Sparta są przez długi czas najpotężniejszymi państwami Grecji, niektóre wielkie ośrodki kultowe Greków umieszczone są w sporej odległości od tych obu miast, a wiele z nich znajduje się w miejscach odludnych lub na wyspach. Wydawać by się mogło, że jest to nawet uświęcony zwyczaj, jak gdyby Grecy pragnęli, aby ich bóstwa żyły w spokoju z dala od zgiełku ośrodków handlowych, wojen i zamieszek... - Urwała. - Dlatego istnieje możliwość, choć jest to tylko bardzo, bardzo, bardzo maleńka możliwość, że ten na pół zniszczony, odkopany fragment papirusu grobowego wskaże nam, gdzie znajduje się jedno z najsławniejszych miejsc świata starożytnego: labi­rynt króla Minosa.

Milczeli przez chwilę, wreszcie Alex roześmiał się pogodnie. Nie był już senny.

- No dobrze - powiedział poważniejąc. - Chciał­bym zapytać jeszcze tylko o jedno: gdzie jest Keros?

Karolina rozłożyła ręce.

- W pięć minut po odcyfrowaniu papirusu zaczę­łam szukać we wszystkich możliwych atlasach i słow­nikach antycznych. Mam tu Wielki Atlas Świata Sta­rożytnego, mam leksykon, w którym są wszystkie nazwy miejsc, rzek, gór, wysp, zatok, miast i mia­steczek wzmiankowanych kiedykolwiek w jakimkol­wiek dokumencie antycznym...

- I co?

- Nic... - Karolina rozłożyła ręce ponownie. - Nigdzie nie ma Keros.

- Czy komunikowałaś się już z kimkolwiek?

- Nie. Przede wszystkim mam obowiązek zrelacjo­nować całą sprawę profesorowi Lee.

Alex wstał.

- Chodźmy - powiedział i ruszył w stronę drzwi.

- Dokąd? - Karolina także uniosła się z miejsca i patrzyła na niego nie rozumiejącymi oczyma.

- Jak to dokąd? - zatrzymał się z dłonią na klam­ce, a na twarzy jego pojawił się na pół poważny, na pół rozbawiony wyraz. - Na poszukiwanie wyspy Ke­ros, oczywiście!

Zdumiona, poszła za nim bez słowa.


III

Keros, proszę pani..."


Dopiero kiedy samochód ruszył i znaleźli się w stru­mieniu aut płynących przez Edgware Road, Karolina przerwała milczenie.

- Słuchaj, Joe. Chociaż zachowujesz się chwilami, jak gdybym była małym dzieckiem, upewniam cię, że jestem od dawna pełnoletnia i...

- I chcesz wiedzieć, dokąd jedziemy, prawda? - Zerknął ku niej, uśmiechając się szeroko, później zno­wu skierował wzrok przed siebie. - Jak myślisz, gdzie w Londynie można dowiedzieć się o położeniu jakiejś wyspy?

- Gdzie?... Nie rozumiem... - Karolina dotknęła je­go ramienia. - Joe, przestań żartować albo przysię­gam, że zasłonię ci oczy rękami i rozbijemy się na pierwszym napotkanym słupie!

- O nie! Tego nie zrobisz, bo marzysz o wyspie Keros i tej półnagiej rozpustnicy tańczącej z węża­mi w rękach! Jeżeli nie wiesz, gdzie należy szukać wysp zaginionych, odpowiem ci: w Admiralicji Bry­tyjskiej!

- W Admiralicji?... Człowieku! Znam paru ofice­rów marynarki i założę się, że żaden z pracowników Admiralicji nie tylko nie może wiedzieć, gdzie jest Keros, ale nigdy nie słyszał O dawnych Kreteńczykach!

- O to nie będę się zakładał, ale mogę się założyć, że wiceadmirał Holinshead powie nam wszystko, co chcemy wiedzieć o twojej wysepce - urwał, a potem dokończył z uśmiechem - o ile ona istnieje, oczywi­ście.

- A któż to jest wiceadmirał Holinshead?

- Jest to wielki miłośnik literatury detektywistycz­nej i wielbiciel Joe Alexa - odpowiedział skromnie Alex. - Sam mi o tym mówił.

- Ale... - Karolina nie dokończyła.

Nie wydawało jej się prawdopodobne, aby jakikolwiek admirał bry­tyjski mógł wiedzieć o wyspie Keros więcej, niż mo­gły powiedzieć atlasy i leksykony, w których zebrano całą wiedzę o antycznym świecie. Westchnęła. Była zmęczona kilkunastodniową pracą, brakiem snu i świe­żego powietrza. Dopiero w tej chwili uświadomiła so­bie, że od dwóch tygodni nie wychyliła nosa poza próg mieszkania.

Joe zręcznie manewrował pośród porannych zato­rów na jezdni, porządkując sobie równocześnie infor­macje o wyspie Keros, które chciał przekazać Holinsheadowi. Wiceadmirał był rzeczywiście wielbicie­lem literatury kryminalnej. Alex poznał go na przyjęciu u jednego ze wspólnych przyjaciół. Przy rozstaniu Holinshead wygłosił sakramentalną formułkę, z którą zwykle zwracał się do nowo poznanych, sympatycz­nych osób: „Jeżeli kiedykolwiek będę mógł panu w czymś pomóc, proszę wpaść do mnie, do Admirali­cji...” Joe, który o niczym nie zapominał, nie zapo­mniał i o tych słowach.

Wóz zatrzymał się przed ogromnym gmachem do­wództwa floty. Weszli. Gdy dyżurny oficer zniknął z wizytówką Alexa, Karolina ponownie westchnęła. Powinna była zobaczyć się przede wszystkim z pro­fesorem Lee, a później dopiero, po porozumieniu z nim, zastanawiać nad położeniem wyspy. Ale nie miało to może aż tak istotnego znaczenia. Istotne znaczenie miało tylko jedno: gdzie jest Keros? Jeżeli, jak słusz­nie zauważył Joe, w ogóle gdzieś jest?... Oficer powrócił i stanął przed Alexem.

- Proszę za mną. Pan admirał przyjmie pana za chwilę.

Karolina zawahała się, ale Joe mocno ujął ja za rękę.

Herbert Holinshead nie był jeszcze starym człowie­kiem, Karolinie wydało się nawet, że jest bardzo mło­dy. Sama nie wiedziała dlaczego, ale słowo admirał łączyło się w jej umyśle z siwizną. Tymczasem szef wydziału kartograficznego nie przekroczył chyba jesz­cze nawet pięćdziesiątki i był wysokim, przystojnym mężczyzną, przypominającym w mundurze bardziej aktora filmowego niż autentycznego admirała.

Ale Holinshead był autentycznym admirałem, dla­tego uniósł z lekkim zdumieniem brwi na widok Ka­roliny. Przez sekundę sprawiał wrażenie osoby oszo­łomionej i w tej samej chwili dziewczyna uświadomiła sobie, że nadal ubrana jest w spodnie i bluzkę. O ile było rzeczą bardzo prawdopodobną, że młoda, ładna kobieta nie przekroczyła progu tego gabinetu co naj­mniej od stu pięćdziesięciu lat, o tyle było rzeczą nie­mal pewną, że progu tego nie przekroczyła dotąd żadna kobieta w spodniach. Mimo to wiceadmirał opano­wał się natychmiast. Obok tej dziewczyny stał prze­cież Joe Alex, a więc wszystko było możliwe. Być mo­że za faktem ich przybycia kryła się jakaś zdumiewa­jąca, mrożąca krew w żyłach tajemnica? A praca sze­fa wydziału kartograficznego Admiralicja Brytyjskiej wcale nie była tak ciekawa i romantyczna, jak przy­puszczał Herbert Holinshead przed laty, gdy jako mło­dy chłopiec zapragnął zostać oficerem marynarki. Gdyby miał być w tej chwili naprawdę szczery, po­wiedziałby nawet, że ostatnio nudzi się śmiertelnie. Nadchodziło lato i jak zbawienia duszy oczekiwał do­rocznego urlopu.

- Proszę, proszę, siadajcie państwo - powiedział z lekkim wahaniem, skłaniając głowę przed Karoliną.

- Mam nadzieję, że zechce pan nam wybaczyć to niespodziewane najście - na twarzy Alexa nie było nawet cienia uśmiechu - ale sprawa wydaje nam się bardzo ważna, a jest pan chyba jedynym człowiekiem w Londynie, który może nam pomóc. Obecna tu pan­na Beacon reprezentuje Instytut Archeologii, a jak pan może dostrzec po szczegółach jej stroju, przyby­ła tu ze mną wprost z miejsca pracy...

Nie zwracając uwagi na pełne wdzięczności spojrze­nie Karoliny, ciągnął dalej:

- Otóż sprawa jest prawie tak skomplikowana jak odczytanie szyfru. Chodzi nam o wyspę...

- O wyspę. - Wiceadmirał ożywił się. - Oczywi­ście, jeżeli tylko będziemy mogli być pomocni. Wy­spy - uśmiechnął się - to w pewien sposób nasza specjalność, jedna ze specjalności...

- Tak - powiedział Joe. - Ale nam zależy na tym, żeby pan, panie admirale, odkrył dla nas wyspę, o której wiemy, że istnieje, ale nie wiemy dokładnie, gdzie się znajduje i jak się nazywa!

- Drobiazg! - Holinshead roześmiał się szcze­rze. - Dobrze, że państwo wiecie przynajmniej, że istnieje!

- I tego nie wiemy na pewno...

Po tych słowach Joe pokrótce nakreślił sytuację. W miarę jak opowiadanie jego Zbliżało się ku koń­cowi, admirał poważniał. Kiedy Alex skończył, po­wiedział:

- To bardzo... - chrząknął - bardzo pasjonujące. Znam tylko jednego człowieka, który może wam po­móc. Zaraz dowiem się, czy jest w tej chwili na tere­nie gmachu. - Ujął słuchawkę i nie nakręcając nu­meru powiedział: - Czy kapitan Brown jest u sie­bie? - Czekał przez chwilę. - Proszę go przysłać do mnie... Tak, natychmiast. - Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Alexa: - Zaraz tu przyjdzie. Kapitan Brown zna wschodnią część Morza Śródziemnego le­piej, niż inni ludzie znają rozkład swego mieszkania. Wie wszystko o wyspach, nie tylko tych, które znajdują się nad powierzchnią wód, ale i o tych, które kiedyś istniały, i o tych, które powoli rosną ku górze, ale jeszcze tkwią pod falami.

W tej samej chwili rozległo się pukanie i kapitan Brown wszedł do gabinetu. Po prezentacji obecnych admirał wyjawił mu powód ich wizyty. Kapitan, który, jak osądziła Karolina, o wiele bardziej przypominał wilka morskiego niż jego przystojny szef, gdyż był krępym, opalonym mężczyzną o krótkiej, siwej czu­prynie, a do gabinetu wszedł rozkołysanym charakte­rystycznie marynarskim krokiem, zastanawiał się bar­dzo krótko.

- Dane, które pan przedstawił, są dość dokładne i chyba dostateczne, żeby określić położenie tej wy­sepki - powiedział bez najmniejszej ironii i pochy­lił się nad wydobytą z ciemnej dębowej szafy, zajmu­jącej całą ścianę gabinetu, wielką, płócienną mapą, przedstawiającą wschodni obszar Morza Śródziemne­go. - Człowiek ów płynął naprzeciw „Gwieździe że­glarzy", to znaczy, mniej więcej, z południa na północ, gdyż chodzi tu na pewno o Gwiazdę Polarną. Jeżeli celem jego było Byzantion, dzisiejszy Konstantyno­pol, możemy przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że płynął z Egiptu, jak państwo przypuszczaliście, cho­ciaż wówczas nie miałby Gwiazdy Polarnej dokładnie przed dziobem okrętu, lecz nieco na lewo... Ale w sta­rych tekstach żeglarskich kierunki podawane są ra­czej w przybliżeniu, a w tym wypadku odchylenie nie jest zbyt wielkie...

Kapitan umilkł i z wolna przesunął palcem po hipo­tetycznym szlaku morskim, jaki mógł przemierzyć przed wiekami Perimos żeglarz.

- Czy... czy znajduje pan na tym szlaku wyspę od­powiadającą naszemu opisowi? - zapytała cicho Ka­rolina, starając się mówić jak najspokojniej.

- Wysp takich mamy tam co najmniej kilka. - Brown zmarszczył brwi. - Cały ten obszar usiany jest skalistymi wysepkami, które z reguły posiadają białą barwę. - Uniósł głowę. - Czy może mi pani pokazać jeszcze raz ten tekst?

Wziął do ręki kartkę maszynopisu, na której wid­niał angielski przekład słów Perimosa. Odczytywał powoli. Nagle wyprostował się.

- Zdaje się, że znalazłem! W owych czasach pod wiatr posuwano się przy pomocy wioseł. A to nie było możliwe, skoro załoga usnęła. W takim razie, proszę państwa, ów Perimos płynąc z południa na północ przy pomocy żagla musiał, chcąc opłynąć wy­spę, wejść w prąd opływający ją z północy na po­łudnie. W przeciwnym wypadku nie mógłby wykonać tego manewru sam, bez pomocy wioślarzy. Jest tylko jedno miejsce odpowiadające pod tym względem na­szemu opisowi. Dzięki ukształtowaniu dna morskiego prąd tworzy tam niemal pętlę wokół wysepki i Perimos mógłby poprowadzić statek bez pomocy jakiej­kolwiek siły napędowej, a potem znów dać mu możność wejścia w sprzyjający wiatr. - Urwał i po­kręcił głową. - Ale mowa jest o jakiejś dawnej wiel­kiej świątyni, prawda? Boję się, że w tym wypadku spotka państwa zawód. Miejsce to jest absolutnie na­gie, pozbawione roślinności, a co najważniejsze, do niedawna nie posiadało żadnej naturalnej przystani. Cała wysepka to po prostu stroma niedostępna góra o prawie pionowych ścianach, wynurzająca się spoza łańcucha ostrych raf, na których morze pieni się i grzmi nawet w najspokojniejszy dzień. Jedno zbo­cze gór opada na zupełnie płaską platformę skalną, długą i szeroką na kilkaset kroków, także zbiegającą ku morzu pionowymi prawie ścianami. Nigdy chyba nie było tam osadnictwa i nie wierzę, aby przed ty­siącami lat ktokolwiek mógł wylądować na wyspie. A gdyby, jak on tu pisze, dostał się tam przypadkiem rzucony na skały rozbitek, nie musiałby wpadać w ja­kąkolwiek otchłań, a po prostu umarłby z głodu, gdyż wyspa nie posiada żadnej roślinności ani nie zamiesz­kują jej jakiekolwiek żywe stworzenia, poza przelot­nymi ptakami.

- Powiedział pan, że wysepka nie posiadała do niedawna żadnej naturalnej przystani? - Karolina pochyliła się nad mapą, ale patrzyła nadal na ka­pitana.

- Tak - Brown skinął głową. - Przed wybuchem drugiej wojny światowej należała do Włoch. Po usta­niu działań wojennych powróciła wraz z resztą Dodekanezu do Grecji. W czasie wojny abisyńskiej Włosi wykuli w jedynym osłoniętym przed falami punkcie wybrzeża sztuczną przystań i stopnie prowadzące na platformę skalną, gdzie wybudowali barak dla nie­wielkiej załogi, której zadaniem była prawdopodob­nie obserwacja poruszeń floty brytyjskiej. Załoga po­siadała radiostację. Ostatnio Grecy wykorzystali tę przystań i ustawili na wysepce latarnię morską o nie­wielkiej mocy. Ruch statków na Morzu Śródziemnym wzrósł tak bardzo, że stało się to konieczne, chociaż wysepka nie leży na żadnym ze szlaków morskich. Wschodnia część Morza Śródziemnego roi się od takich większych i mniejszych wystających z mo­rza Skał. Niektóre, posiadające ukryte i osłonięte przystanie, były w starożytności i średniowieczu kry­jówkami piratów. Co jeszcze mógłbym dodać? Jedno tylko: góra posiada szereg jaskiń. Wiemy o tym nie dlatego, aby jaskinie te kiedykolwiek miały jakieś znaczenie dla żeglugi lub historii osadnictwa na wy­spach. Po prostu od pewnego czasu wszelkiego rodzaju groty, pieczary i jaskinie są przez nasz urząd rejestrowane, jako naturalne schrony i punkty oparcia na wypadek... - Rozłożył ręce. - Rozumieją pań­stwo przecież, prawda?

- Oczywiście - Joe skinął głową. - Ale zagad­nienia strategiczne nie mogą nas interesować.

- A jak - powiedziała cicho Karolina - nazywa się ta wysepka?

- Cóż... - Brown lekko wzruszył ramionami. - Na szczegółowych kartach morskich, jak państwo wi­dzą, znajduje się tylko ciemny punkt. Chodzi tu o przejrzystość, gdyż zbyt wiele napisów zaciemnia obraz, a punktów takich są tu dziesiątki. Każda skała wystająca z morza nie może mieć osobnej nazwy. Włosi oznaczyli wyspę liczbą i nie troszczyli się o ochrzczenie jej. Lecz ostatnio Grecy, przejąwszy wyspy, przywrócili szereg nazw nawet bardzo maleń­kim wysepkom i najnowsze mapy morskie, wydane przez nich, biorą już te nazwy pod uwagę. Wyspa na­dal jest niegościnna, ale posiada przystań i latarnię morską, gdzie musi przecież ktoś dyżurować bez prze­rwy. Na pewno ma jakąś nazwę... Będzie to raczej nazwa tradycyjna, pochodząca od rybaków, którzy zawsze nadają imiona wszystkim punktom orientacyj­nym. Jeżeli państwo chcecie, mogę sprawdzić u sie­bie...

- Bylibyśmy bardzo zobowiązani - powiedziała Karolina i uśmiechnęła się do niego z taką dziecięcą słodyczą, że Joe dodał prędko, chcąc stłumić rozba­wienie:

- Oczywiście po tym, co pan powiedział, szanse na zlokalizowanie naszej wysepki bardzo zmalały. Trudno przypuścić, żeby lud morski, jakim byli Kreteńczycy, wybrał sobie dla przybytku swej głównej bogini miejsce, gdzie żaden okręt nie mógł przy­bić. Ale obowiązkiem naszym jest stwierdzić, co się da...

- Tak, zapewne. - Kapitan zwrócił się do swego zwierzchnika: - Pan admirał pozwoli, że pójdę do siebie i sprawdzę?

- Oczywiście, proszę bardzo.

Brown wyprostował się służbiście, a później wy­szedł z pokoju, zamykając cicho drzwi za sobą.

- Bardzo żałuję, że musieliśmy panią trochę roz­czarować - powiedział wiceadmirał do Karoliny. - Ale obawiam się, że nazwa legendarnego Keros od dawna już nie istnieje i...

Telefon zadzwonił. Gospodarz ujął słuchawkę.

- Tu Holinshead... tak... No, słucham, kapitanie?... Co?... Tak, rozumiem... Dziękuję bardzo...

Odłożył słuchawkę i zwrócił się ku Alexowi.

- Tak - powiedział. - Grecy rzeczywiście ochrzcili wysepkę przed pięciu laty, opierając się na nazwie, którą nadali jej rybacy. A nazwa ta brzmi: Keros.

- Keros? - Karolina potrząsnęła głową, jak gdy­by próbując zbudzić się ze snu. - Jak to, Keros? Wiceadmirał rozłożył ręce.

- Mam nadzieję, że odpowiada pani najbardziej ze wszystkich, jakie dałoby się wymyślić, prawda? I uśmiechnął się beztrosko.


IV

Proroctwo zaczyna się sprawdzać


Kiedy znaleźli się na ulicy i zajęli miejsce w aucie, Karolina położyła lekko dłoń na ramieniu Alexa.

- Nie ruszaj jeszcze - powiedziała szeptem. - Chcę zebrać myśli.

- Dokąd teraz? - Joe wypuścił z palców kluczyk i objął ramieniem jej szczupłe, wyprostowane plecy. - Czy do profesora Lee? Jeżeli jest tak poważnym uczo­nym, jak o nim piszą, powinien odesłać cię z powro­tem do szkoły razem z twoim opowiadaniem dla du­żych dzieci o małej wyspie skarbów.

Zwróciła ku niemu oczy, w których nie było nawet cienia uśmiechu. - W pierwszej chwili myślałam, że śnię. Keros, czy rozumiesz, Joe? To znaczy, że opis Perimosa jest prawdziwy.

- Hm... - powiedział Alex. - Jedno mnie tylko martwi.

- Co?

- To, że jeśli Keros okaże się rzeczywiście pustą, bezludną, nie zawierającą śladu wykopalisk wysepką, wypłaczesz sobie oczy, a jeżeli istnieje tam nadal ten przybytek Pani Labiryntu, a opis twojego Perimosa jest rzeczywiście prawdziwy, wpadniesz w otchłań, a z tobą twoje imię!

- Nie znam większej otchłani niż ta, do jakiej mo­że stoczyć się dziewczyna dzięki znajomościom z niektórymi autorami brukowych arcydzieł, chociaż trze­ba przyznać, że pomogłeś cudownie! - Nie zwra­cając uwagi na przechodniów, objęła go za szyję i po­całowała. - Och, Joe, Joe, Joe!! Nie masz pojęcia, jaka jestem zdenerwowana! - Wypuściła go nagle z objęć i wyprostowała się w siedzeniu. - Jedźmy, jedźmy!

- Dokąd? - zapytał autor brukowych arcydzieł.

- Do profesora Lee oczywiście! - Spojrzała na ze­garek. - Dwunasta! Zaraz zacznie się cotygodniowe spotkanie naszego zespołu. Szybko, Joe! Nie chciała­bym, żebyśmy się spóźnili.

- Spóźnili? - Alex prawie niedostrzegalnie wzru­szył ramionami. - Nie chcesz chyba, żebym wziął udział w waszym zebraniu?

- Musisz pójść dzisiaj do niego ze mną, Joe!

- Ja?! - Alex omal nie wpadł na hamujący przed nimi samochód.

Miał powód do zdziwienia. Od pierw­szej chwili ich znajomości Karolina strzegła przed nim dostępu do ludzi, z którymi pracowała. Tak więc, choć najprawdopodobniej wszyscy jej koledzy wiedzieli, co łączy ją z jednym z najpopularniejszych ludzi na obszarze Wysp Brytyjskich, i choć z kolei Joe znał z jej opowiadań wszystkich członków zespołu, nigdy nie zetknął się z nimi bezpośrednio. Nie zależało mu zresztą na tym specjalnie.

- Zaczynam wierzyć - powiedział, kiedy zahamo­wany gwałtownie wóz ruszył znowu - że wyspa Keros wytrąciła cię z równowagi bardziej, niż myśla­łem. Cóż bym robił ja, autor brukowych opowiada­nek i skromny ekspert amator Wydziału Śledczego Scotland Yardu, w tak szacownym gronie? Będę cze­kał w domu na twój telefon. Ale umówmy się gdzieś na lunch, jeżeli...

Urwał i ziewnął mimo woli. Dopiero w tej chwili uprzytomnił sobie, że nie zmrużył oka tej nocy. Zerk­nął na Karolinę. Ona także nie spała dziś, ale na twa­rzy jej nie było najmniejszych śladów znużenia. Gwał­townie obróciła się ku niemu.

- Nie, Joe! Musisz mi pomóc! Oni wszyscy tyle razy dręczyli mnie, żeby ich poznać z tobą. Sama nie wiem dlaczego, ale wszyscy moi koledzy uważają cię za bardzo ważną i sławną osobę i mówią o tobie, jak gdybyś był nie człowiekiem, tylko instytucją... i w ogóle mam czasem wrażenie, że wszyscy zazdrosz­czą mi, że ty i ja... że my... no, wiesz przecież ...

- Czy wiem? Nigdy mi przecież o tym nie wspo­minałaś. - Alex uśmiechnął się niedostrzegalnie. - Bądź łaskawa powiedzieć swoim kolegom, że jeśli któ­ryś z nich zginie na terenie Instytutu Archeologii w niewyjaśnionych okolicznościach, postaram się tam przyjechać i spełnić oczekiwania pozostałych. Ale na­prawdę nie wiem, dlaczego miałbym się zjawić dzisiaj na zebraniu twojego zespołu? Ten profesor Hugh Lee uznałby mnie co najmniej za intruza i miałby chyba rację, prawda? Może ja także nie chciałbym wizyty pana profesora, kiedy jestem zajęty?

Zatrzymał wóz przy krawężniku, wysiadł i otworzył drzwiczki.

- O której się zobaczymy?

Karolina wyskoczyła z auta i stanęła naprzeciw niego. Pochyliła głowę.

- Joe - powiedziała prawie błagalnie - opowie­działam ci o wszystkim i wiesz, jak bardzo nieprawdo­podobnie brzmi cała historia, nawet jeżeli mamy w rę­ku ten papirus, a przecież wszystko, co chcę powie­dzieć, oparte jest na faktach... to znaczy, na przypusz­czeniach, które są oparte na faktach. Nasz instytut, jak każdy instytut na świecie, to ciężka, mało ruchli­wa machina, a do poszukiwań na Keros trzeba będzie sprzętu, pieniędzy, ekwipunku i przede wszystkim po­zwolenia moich władz i załatwienia formalności z Gre­kami.

- Ale ja - rozłożył ręce - nie jestem greckim dostojnikiem ani dyrektorem twojego instytutu i nie rozumiem, dlaczego...

- Joe! Profesor Lee także czytuje krymi­nalne powieści! Jeżeli nie potrafię zarazić wszystkich ideą wyjazdu na Keros, możemy czekać dwadzieścia lat - ja i ten papirus - aż ktoś zechce potraktować nas poważnie. Pomożesz mi stworzyć nastrój przy tej pierwszej Sanacji. W ogóle nie musisz mówić. A za­proszenie ciebie na nasze zebranie za chwilę stanie się faktem.

- Ale... - powiedział niezdecydowanie.

Nie dała mu dokończyć.

- Nigdy cię o nic nie prosiłam. Teraz bardzo proszę.

I Joe Alex, zatrzasnąwszy drzwiczki wozu, posłusz­nie poszedł za nią.

Pokój, w którym odbywało się zebranie, był o wiele większy, niż można było przypuszczać mijając niskie, wąskie drzwi prowadzące z krótkiego, ciemnego kory­tarzyka. Alex, który rzadko tracił wiarą w siebie, czuł przez chwilę onieśmielenie, kiedy Karolina, któ­ra pozostawiła go w korytarzu, powróciła i powiedziała:

- Profesor Lee i cała reszta chcą cię koniecznie po­znać!

Wszedł i wzrok jego zagubił się w wielkiej sali, poprzegradzanej szafami i skrzyniami, zastawionej sto­łami, na których leżały stosy książek i manuskryptów. Sala sprawiała wrażenie od dawna nie wietrzonej, chociaż dwa wielkie, wychodzące na ogród okna były szeroko otwarte. Nieuchwytna woń kurzu musiała trwać tu chyba bez względu na ilość świeżego po­wietrza, które przez nie wpadało.

W pierwszej chwili Joe nie dostrzegł nikogo. Do­piero po sekundzie zauważył małą grupkę ludzi, sku­pioną wokół niewielkiego okrągłego stołu, pokrytego zielonym, nieco wypłowiałym suknem. Na jego widok uniósł się z miejsca i ruszył mu na spotkanie wysoki, śniady mężczyzna, który, sądząc z porytego zmarszczkami czoła, mógł mieć około sześćdziesięciu lat. Ale szedł wyprostowany, elastycznym, lekkim krokiem, jaki w tym wieku jest wyłącznie udziałem ludzi, któ­rzy za młodu uprawiali wiele dyscyplin sportowych, a w drugiej połowie życia najchętniej przebywają na świeżym powietrzu. Alex znał tę twarz z fotografii, które od czasu do czasu ukazywały się w tygodnikach londyńskich.

- Chciałem przede wszystkim przeprosić pana pro­fesora za to najście - rozpoczął, ale Hugh Lee za­przeczył gwałtownym ruchem głowy.

- Pana wizyta, Mr. Alex, jest dla nas bardzo milą niespodzianką - powiedział wyciągając rękę. - Je­żeli szuka pan materiałów do nowej powieści, będę zachwycony! Zawsze twierdzę, że książki kryminalne to najlepszy wypoczynek po pracy, a pana książki są, moim zdaniem, lepsze niż inne. Ależ tak! Proszę nie zaprzeczać. Myślę, że powieść detektywistyczna, któ­rej akcja rozegrałaby się podczas ekspedycji archeo­logicznej, mogłaby być znakomita. Wspaniałe otocze­nie, wie pan? Noc pośród wykopalisk, ginie jeden z członków wyprawy, odległy zakątek świata, prze­kleństwo faraona, jak to miało miejsce z grobowcem Tutenchamona - morderstwo czy zemsta zza gro­bu? A potem okazuje się, że wszystko zostało przygo­towane z diabelską precyzją przez bardzo współcze­snego człowieka...

Roześmiał się.

Ściskając szczupłą dłoń, której uścisk okazał się nadspodziewanie silny, Joe skłonił lekko głowę.

- My, zwykli śmiertelnicy, umieściliśmy szacowne środowisko, które pan reprezentuje, ponad pokusami tego świata i jestem ostatnim z ludzi, który by chciał was strącić z tego piedestału. Zbrodnia, panie profe­sorze, rodzi się przeważnie z bardzo przyziemnych po­budek, których życie i praca archeologa są chyba po­zbawione. Czytelnicy mogliby po prostu nie uwierzyć. Oczekują od was i ode mnie zupełnie innego rodzaju sensacji.

Profesor wziął go pod ramię i ruszył z nim w kie­runku stołu.

- Historia uczy, że ludzkość nigdy jeszcze nie wy­tworzyła grupy czy nawet grupki społecznej, wolnej od wad i nieszczęść innych grup i grupek. Ale nie mu­szę parni tego mówić. Wie pan o tym tak samo dobrze jak ja. Karolina powiedziała mi, że pomógł pan jej w pewnej sprawie, o której mamy się za chwile do­wiedzieć?

- Trudno to nazwać pomocą, panie profesorze...

Urwał, ponieważ zbliżyli się do stołu. Joe, który przygotowany był na spotkanie z zespołem ludzi co najmniej w średnim wieku i sądził, że Karolina jest niemal maskotką tego sędziwego grona, ze zdumie­niem dostrzegł, że nikt z obecnych nie miał chyba przekroczonego trzydziestego roku życia. Osób tych było pięć. Trzej młodzi mężczyźni, którzy unieśli się z miejsc na jego widok, i dwie kobiety, doskonale ubrane, w tym samym mniej więcej wieku co Karoli­na. Co prawda nie wiedział, ile lat ma Karolina, ale... Zerknął na nią. Stała lekko zarumieniona, obejmując dłońmi poręcz nie zajętego krzesła, najwyraźniej bar­dzo przejęta odgadywaniem wrażenia, jakie Joe zrobi na jej kolegach.

- To, moi drodzy, jest słynny pan Joe Alex, któ­rego praca zbliżona jest do naszej. Interesują go tak­że tajemnice grobów, choć może nieco młodszych niż te, którymi my się zajmujemy. A to - profesor zrobił szeroki ruch ręką, obejmując nim wszystkich obec­nych - są zebrani w komplecie moi najbliżsi współ­pracownicy: pani Gordon, panna Sanders, pan Gordon, pan Caruthers i pan Mellow.

Joe wymienił ukłony i uściski dłoni. Kiedy usiedli, profesor raz jeszcze zwrócił się ku niemu.

- Niestety, nie możemy zaznajomić dziś pana z co­dzienną pracą naszego zespołu, ale może to nawet lepiej, gdyż najprawdopodobniej bardziej interesują pana sprawy niecodzienne, a dzisiejsze zebranie bę­dzie dotyczyło rzeczy dość wyjątkowych. Chciałbym, żeby panna Beacon opowiedziała nam najpierw o swo­ich spostrzeżeniach dotyczących papirusu ptolemejskiego, który ostatnio odczytała. Zdaje się, że o tym chcesz mówić, prawda, Karolino?

- Tak, panie profesorze.

Karolina wyjęła z torebki przekład tekstu Perimosa. Zanim zaczęła mówić, Joe, bardziej z nawyku niż z potrzeby, rzucił kilka ukradkowych spojrzeń w kierun­ku obecnych. Zadanie miał utrudnione, gdyż oczy ich biegły ku niemu raz po raz i cofały się natychmiast napotykając jego spojrzenie. Uśmiechnął się w duchu z owym nie pozbawionym próżności zadowoleniem, którego wstydził się trochę, ale je tolerował, nie mo­gąc przezwyciężyć. Jakiekolwiek było zdanie Karoli­ny o powieściach sensacyjnych, jego niespodziewana wizyta w zespole profesora Lee stała się chyba małą sensacją dla tych ludzi, należących bądź co bądź do elity umysłowej kraju. Westchnął. Mała to była saty­sfakcja. W gruncie rzeczy zazdrościł każdemu z nich i niewysoko cenił sobie swój zawód, który w jego przekonaniu w ogóle nie był zawodem.

Odetchnął z ulgą, gdyż po pierwszych słowach Ka­roliny obecni jak gdyby zapomnieli o jego obecności. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jej kierunku. Kiedy skończyła, nikt nie zabrał głosu. Najwyraźniej czekali, co powie profesor.

Przez chwilę Lee milczał, potem niespodziewanie zwrócił się z uśmiechem ku Alexowi.

- Teraz dopiero zrozumiałem przyczynę pana wi­zyty u nas. Przyznam się, że rzadko można usłyszeć na zebraniu naukowym coś równie zaskakującego. Bez naszej pomocy mógłby pan prawdopodobnie wy­krzesać z tego papirusu tyle pomysłów, że wystarczy­łyby one do napisania historii ekspedycji lądującej na maleńkiej, zagubionej pośród morza wysepce, któ­rej strzeże przekleństwo Pani Labiryntu! - Roześmiał się, po czym zwrócił się ku współpracownikom. - Przepraszam was, moi kochani. Nasze dzisiejsze ze­branie rzeczywiście odbiega trochę od ustalonego trybu posiedzeń roboczych. Nie wiedząc jeszcze, że pan­na Beacon przyniesie nam tak sensacyjne wyniki swo­ich badań, chciałem dzisiejszy dzień poświęcić innej niecodziennej sprawie: otóż Instytut Archeologii, a ści­ślej rzecz biorąc, nasz zespół, został niespodziewanie spadkobiercą wielkiej sumy pieniędzy. Pewna samot­na, bardzo majętna dama pozostawiła nam umierając sto tysięcy funtów. Warunek testamentu jest jeden: że zostaną one wykorzystane dla zorganizowania wy­prawy archeologicznej pod moim kierownictwem. Cel i charakter wyprawy pozostawia zmarła naszemu uznaniu. Oczywiście postanowiłem naradzić się z wa­mi. Ponieważ suma ta wpłynęła zupełnie niespodzie­wanie, nie wchodzi w budżet Instytutu ani nie sta­nowi subsydium na określone cele, powinniśmy zade­cydować, jak należy pozbyć się tych pieniędzy z naj­większym pożytkiem dla nauki. Jeżeli chodzi o moje zdanie, powinniśmy podjąć decyzję przeprowadzenia wykopalisk na wybranym przez nas ograniczonym obszarze, aby fundacja nie wpadła jak kropla w mo­rze w jedno z wielkich, prowadzonych przez całe lata przedsięwzięć. Chcę dodać, że zmarła życzyła so­bie, aby dar jej nie został podany do wiadomości publicznej. W związku z tym fundacja jest bezimien­na. Będę zadowolony, jeśli koledzy po namyśle przed­stawią mi swoje projekty...

Umilkł i powiódł oczyma po kręgu ich nierucho­mych twarzy, jak gdyby chcąc sprawdzić, czy wszyst­ko zrozumieli.

- Panie profesorze... - powiedziała półgłosem Ka­rolina.

- Tak, moje dziecko?

- Jeśli o mnie chodzi, mogę od razu podać moją propozycję. Obawiam się, że musielibyśmy czekać la­tami na przyznanie nam funduszów w celu przepro­wadzenia rekonesansu na Keros...

Urwała. Profesor skinął głową.

- Proszę dalej.

Karolina zarumieniła się.

- Jeżeli ten papirus będzie leżał u nas nawet pięć lat, nic się nie zmieni, dopóki ktoś nie pojedzie i nie przeprowadzi wstępnych badań. Wiemy już, czego możemy się spodziewać w najlepszym wypadku. Mogą czekać tam na nas naprawdę ważne znaleziska. W najgorszym wypadku nie znajdziemy nic, ale nie będzie to pierwsza ani ostatnia wyprawa, która ni­czego nie odkryje. To też się musi zdarzać, jak wszy­scy wiemy. Zmarła zapisała tę sumę Instytutowi li­cząc zapewne na to, że może ona przyczynić się do jakiegoś poważnego odkrycia. Myślę, że gdyby ta pani żyła jeszcze i gdybyśmy przedstawili jej nasz papirus, na pewno spodobałby się jej ten projekt. W dodatku nie potrzeba na początek nawet ćwierci tej sumy. Dla przeprowadzenia wstępnych badań konieczne jest, jak sądzę, tylko kilka tysięcy funtów, najwyżej dziesięć lub dwanaście. Sądząc z tego, co wiemy, wysepka jest utworzona z litej skały i nie ma mowy o przeprowa­dzaniu wielkich robót ziemnych, które tyle kosztują. Nie potrzeba nam będzie nawet robotników, przynaj­mniej do czasu, dopóki nie odkryjemy czegoś, co wy­magałoby środków transportowych i zaangażowania pracowników fizycznych. Myślę o rekonesansowej, kilkuosobowej wyprawie, która zajęłaby się zbada­niem wyspy i jaskiń. Wydatki ograniczyłyby się do przewiezienia tam tych kilku osób, zakupu żywności na parę tygodni i przetransportowania sprzętu ko­niecznego do badań. To by kosztowało stosunkowo niewiele. Dopiero później, gdybyśmy przekonali się, że... że tam jest coś naprawdę ciekawego, można by rozszerzyć zakres badań. Jeżeli projekt mój zyska uznanie, podejmuję się w ciągu dwu do trzech tygodni opracować kosztorys, plan transportu, inwentarz i za­łatwić formalności.

Umilkła. Profesor Lee uśmiechnął się.

- Co myślicie, koledzy, o projekcie panny Bea­con? - Znowu powiódł po nich oczyma.

Młoda kobieta o długich, ciemnych włosach, spada­jących niemal prosto na ramiona, uniosła głowę i przyjaźnie spojrzała na Karolinę swymi wielkimi, czarny­mi oczyma, które bardziej byłyby na miejscu, jak osądził Joe, w twarzy hiszpańskiej tancerki niż w obli­czu angielskiego archeologa. Jak ona się nazywa? - pomyślał. - Sanders? Tak, chyba Sanders...

- Jak sobie wyobrażasz ilość uczestników wypra­wy i okres pobytu na Keros? Wszyscy mamy najroz­maitsze zobowiązania, a taka wycieczka nie była prze­cież w ogóle brana pod uwagą w tym roku, prawda?

- Wiem o tym, Mary ... - Karolina wyraźnie po­smutniała. - Nie mogę przecież proponować niczego, co by kolidowało z pracami zespołu. Myślałam, że moglibyśmy pojechać tam wszyscy i spędzić na miej­scu trzy albo cztery tygodnie w zależności od tego, czy dłuższy pobyt będzie miał sens. Jeżeli chodzi o czas, to... - zacięła się lekko - w sierpniu Insty­tut, praktycznie biorąc, zawiesza działalność i... Nie wiem, oczywiście, czy pan profesor wyrazi na to zgodę?

Spojrzała na Hugha Lee na pół pytająco, na pół błagalnie.

- W sierpniu! - zawołał przystojny, opalony mło­dy człowiek, który spodobał się Alexowi od pierwsze­go wejrzenia. Miał piękne, sklepione czoło myśliciela i bystre, inteligentne oczy, które w tej chwili uniósł ku niebu, wznosząc równocześnie w tym samym kie­runku ramiona gestem wyrażającym komiczne prze­rażenie. - W sierpniu będę łowił ryby w Szkocji! I nie znam siły, która mogłaby mnie od tego powstrzy­mać!

Mimo tak zdecydowanego zapewnienia opuścił po­woli ręce, a później spojrzał pytająco na profesora.

- Simon Caruthers jest przeciwny - powiedział Hugh Lee. - Kto jeszcze chce zabrać głos? Ty, Johnie? - spojrzał na niskiego, atletycznie zbudowanego blondyna, którego twarz była niemal zakryta wielki­mi, wypukłymi szkłami w grubej oprawie z ciemnego rogu. - Czy też chcesz łowić ryby w sierpniu?

- Brzydzę się rybami - powiedział cicho i z uczuciem atletyczny blondyn - nie jadam ich, nie łowię, nie interesują mnie pod żadną postacią poza jedną: jeżeli są wymalowane na ładnej, starej wazie.

- Kolega Mellow wypowiedział się na temat ryb - profesor rozłożył ręce. - Ale nas interesuje jego opi­nia na temat propozycji koleżanki Beacon.

- Jeżeli pan profesor pyta mnie o opinię, to mó­wiąc szczerze, nie widzę przeszkód. Jeżeli hojna nie­boszczka zapisała nam taką masę pieniędzy, a Karo­lina była tak uprzejma, że odcyfrowała ten dziwny papirus, nie widzę powodu, dla którego nie miałbym spędzić przynajmniej części wakacji na którejś z wysp greckich, a im bardziej będzie bezludna, tym lepiej. Wszyscy wiemy, jak przyjemnie jest pracować pośród tysięcy turystów.

Uśmiechnął się ironicznie, zdjął szkła, przetarł je dokładnie i włożył na nos.

- Pamela i Robert Gordon? - Profesor wyciągnął dłoń, wziął od Karoliny kartkę z przekładem rękopisu Perimosa i położywszy na stole, zaczął czytać, zer­kając od czasu do czasu w jej kierunku.

Powierzchowność Roberta Gordona najbliższa była temu, co Alex gotów był określić jako typ młodego naukowca brytyjskiego. Gordon był szczupły, opano­wany, niemal łysy, czaszkę jego zdobiło jedynie kolisko krótko przyciętych jasnych włosów uciekają­cych nad uszami ku tyłowi głowy. Joe patrzył na jego żonę. Była bardzo ładna, jasna, spokojna, jedna z tych kobiet, które nie wybuchają głośno nigdy, a kiedy są bardzo zdenerwowane, mówią spokojniej niż zwykle. Typowa, dobrze wychowana, wypielęgnowana Angiel­ka pochodząca ze środka drabiny społecznej i posia­dająca wszystkie wady i zalety swojej sfery. Alex nie lubił ani tej sfery, ani takich kobiet.

- Zgadzamy się z Johnem - powiedział Robert Gordon porozumiawszy się oczyma z żoną, która nie­znacznie skinęła głową. - Dla nas nie stanowi to zresztą wielkiej zmiany, bo mieliśmy zamiar popłynąć w czasie wakacji na Morze Śródziemne.

- Ba! Jacht! - powiedział krótko Caruthers, co mogło równie dobrze oznaczać niebotyczny szacunek dla ludzi, którzy posiadają jacht, jak też i bezgranicz­ną pogardę dla nich.

Profesor zerknął w stronę Alexa i przez krótką jak mgnienie chwilę Joe widział w jego oku chłopięce niemal rozbawienie. Tak, to było jasne: Lee uważał Wszystkich swoich uczniów za wielkie dzieci i może właśnie dlatego pytał ich tak poważnie o zdanie?

- Hm... - profesor przez chwilę zastanawiał się. - To prawda, że moglibyśmy uznać sierpniowy pobyt na Keros za bardzo przyjemne spędzenie wolnego cza­su, gdyby nie obligacja, którą nałożymy na siebie wyjeżdżając. Nie będzie, oczywiście, mowy o leniwych dniach wypełnionych kąpielą i wylegiwaniem się na słońcu... chociaż ci z nas, którzy lubią, na przykład, łowić ryby, mogliby oddawać się temu w wolnych chwilach. Z drugiej strony faktem jest, że powinie­nem ten papirus posłać do szeregu komisji, które przez rok lub dłużej zastanawiałyby się nad celowością ta­kiej wyprawy. Później powinienem, w razie przychyl­nej oceny tych komisji, zająć się zebraniem teoretycz­nej dokumentacji tu, w Londynie, i rozpocząć kore­spondencję z historykami, geografami, petrografami i szeregiem innych specjalistów u nas i za granicą. Później jeszcze mógłbym zaproponować płonącej żą­dzą czynu Karolinie napisanie pracy pod tytułem: „Ewentualne korzyści, które mogłyby płynąć dla nauki z gruntownego zbadania powierzchni i wnętrza wy­spy Keros”. Ba, może nawet mógłbym spowodować, by po latach pracę tę przeczytał Ktoś Posiadający Zna­czenie i Autorytet. Jako siwy, doświadczony i prag­nący odejść w spokoju profesor, powinienem na pew­no tak postąpić. Niestety, nie umiem starzeć się z god­nością. Ten papirus, powiem wam w sekrecie, zafa­scynował mnie. A ta nagła darowizna wygląda nie­mal jak akt Opatrzności. Dlatego sądzę, że powinniśmy tam pojechać. Zresztą tak dobranej grupce mło­dych specjalistów jak wy należy się solidny, wspólny trening w trudnym terenie. Czy ktoś z was chce jeszcze coś dodać?

- Nie - powiedział po chwili Caruthers. - Osta­tecznie to przecież wyspa i chyba będą tam jakieś ryby?

- Obawiam się tylko, że musisz sobie kupić sza­lupę - pan Mellow otarł szkła i wstał - i łowić z morza. Ta wysepka jest podobno tak mała, że każdy zamach twojej wędki groziłby komuś z nas utratą oka.

- Nie dojdzie do tego. - Caruthers uśmiechnął się z wyszukaną uprzejmością. - Zapominasz o Pani La­biryntu, która strąci was wszystkich jak najszybciej w otchłań, a minie, który wcale nie pragnąłem mącić jej spokoju, zachowa w dobrym zdrowiu.

- Miejmy nadzieję, że Pani Labiryntu, jak wszy­stko na tym świecie, uległa z czasem przedawnieniu. Podobno bogowie, w których nikt nie wierzy, prze­stają istnieć? - Profesor wyprostował się i znowu mrugnął, tym razem ostentacyjnie, w kierunku Alexa.

- Nie możemy być tego aż tak zupełnie pew­ni. - Robert Gordon przechylił się nad stołem i wzią­wszy do ręki kartkę z testamentem Perimosa, uniósł ją do oczu. - Myślę, że proroctwo tego człowieka zaczyna się już sprawdzać.

- Co, na miłość boską, chcesz przez to powie­dzieć? - Mary Sanders wyjęła mu kartkę z ręki i przebiegła ją wzrokiem.

- Myślę o pani, która zafundowała nam tę wyciecz­kę. Można ją nazwać inicjatorem wyprawy, bo dzięki niej pojedziemy mącić spokój Pani Labiryntu.

- I cóż z tego? - Caruthers zmarszczył brwi. - Mówisz jak Pytia.

- Och, nie. Ta pani nie żyje już, prawda? Spadła w otchłań. A z nią jej imię, bo fundacja jest bezimien­na.

I uśmiechnął się nieznacznie, zadowolony ze swego żartu.

W kilka miesięcy później Joe Alex, przypominając sobie tę chwilę, długo zastanawiał się, czy mógłby zapobiec tragedii, gdyby poszedł wówczas za głosem swego nagle przebudzonego instynktu. Ale ani on, ani nikt inny nie był w stanie przewidzieć tego, co nastąpi. W zbiorowym wybuchu wesołego śmiechu, któ­ry rozległ się po słowach Gordona, nie zabrzmiała ani jedna fałszywa nutka.


V

Co myśleli dnia tego...


Czas mijał. Joe Alex Skończył jedną książkę i roz­począł następną. Siedział teraz za stołem i pisał, my­śląc o Karolinie. Czekał na jej telefon. Wszystkie for­malności były załatwione, wyprawa miała wyruszyć za kilka dni. Rozstaną się znowu, co prawda tylko na kilka tygodni, ale po tych kilku tygodniach nadejdzie jesień. Zimą planowali, że wyjadą razem i znikną sprzed oczu ludzkich w jakimś ciepłym, nadmorskim zakątku Europy, nie podając nikomu adresu. Trudno było przypominać jej teraz o tamtych planach. Tak bardzo pragnęła znaleźć się na Keros. Wyczuwał, że Karolina wierzyła z dziecięcą zupełnie ufnością w pa­pirus Perimosa, Miała absolutne przekonanie, że Wy­starczy wylądować na wyspie i rozejrzeć się uważnie, a natychmiast oczom ukaże się przybytek Pani Labi­ryntu, zawierający klucze do wszystkich możliwych tajemnic życia Kreteńczyków. W ciągu ostatnich dwu miesięcy żyła tylko nadchodzącym wyjazdem. Dziś odpływali na pokładzie swego malutkiego jachtu pier­wsi uczestnicy wyprawy: Pamela i Robert Gordon.

Spojrzał na zegarek. Za pięć czwarta. Karolina po­winna zaraz zadzwonić. Mieli razem pojechać na przy­stań i pożegnać Gordonów.


Simon Caruthers zawiązywał krawat przed lustrem w mikroskopijnym przedpokoju swego mieszkania przy Meadow Street. Wygładził kołnierzyk i przyjrzał się sobie z cichą satysfakcją. Tak, na pewno był przy­stojnym mężczyzną. Ale nie o tym myślał w tej chwili. Włożył marynarkę i wszedł do pokoju. Na stole leżała kartka pokryta cyframi i kabalistycznymi znakami. Caruthers uniósł papier i przebiegł go wzrokiem. Zmarszczył brwi. Tak, możliwa była pewna dowolność. Istniało prawdopodobieństwo, że taki układ mógł się pojawić, nawet duże prawdopodobieństwo... Mógł, ale nie musiał.

Raz jeszcze przyjrzał się kartce i ze zniechęceniem położył ją na stole. Spędził cztery godziny nad tym wariantem swego niezawodnego systemu, który miał mu przynieść sto tysięcy funtów w zakładach piłkar­skich totalizatora sportowego. Ale w systemie nadal były luki.

- Boże - powiedział Caruthers - dlaczego aku­rat mnie to spotyka? Przecież jestem inteligentny... naprawdę Inteligentny. Nie wiem, czy nie jestem naj­bardziej zdyscyplinowaną intelektualnie indywidual­nością, jaką udało mi się w życiu spotkać. I nic z te­go. Dla świata nie ma to najmniejszego znaczenia. Najmniejszego - zerknął na zegarek. Za pięć czwarta. Chciał jeszcze popracować nad niezawodnym syste­mem, ale nie było już na to czasu. Gordonowie od­pływali za godzinę. Musiał ich pożegnać. Prosty, ko­leżeński gest. Wszyscy tam będą i profesor chyba także. - Przeklęty dureń - słowa te nie dotyczyły profesora Lee, ale Gordona - drugorzędna, ograni­czona, oschła umysłowość, obsypywana darami losu! Mój Boże, gdybym miał choć jedną dziesiątą tych pieniędzy, które on ma! Napisałbym to, co myślę, nie obawiając się tych starych ramoli i nie żebrząc o sty­pendia fundacyjne.

Znowu spojrzał na swój nieomal skuteczny sy­stem.

- Zobaczymy... - mruknął, wziął kapelusz i szedł.

Pamela Gardom stała na pokładzie maleńkiego jach­tu motorowego, którego błękitna rufa ozdobiona była jej imieniem. Pod stopami swymi słyszała poruszenia Gordona, ustawiającego w schowku skrzynki, którymi obdarzyła ich zapobiegliwa Karolina Beacon, odpo­wiedzialna za organizację ekspedycji. Zawierały one szereg precyzyjnych instrumentów oraz maszyny do pisania, papier, kartony kreślarskie i setki drobiaz­gów koniecznych do założenia bazy. Żywność i ekwi­punek osobowy popłyną statkiem wraz z pozostałymi członkami wyprawy. Pamela wychyliła się poza reling i przesunęła wzrokiem po pustym o tej porze, wilgot­nym, kamiennym nabrzeżu. Nikogo. Zaraz zaczną się pojawiać. Na pożegnanie ktoś powie parę dowcipów. Uściski dłoni. Wreszcie odpłyną. Gordon włączy mo­tor i ruszą meandrami Tamizy ku jej dalekiemu ujściu. Potem będzie Kanał, Francja, Hiszpania, Gibraltar i długi rejs pod upalnym niebem Śródziemnego Mo­rza.

Uśmiechnęła się lekko. Nikt z ludzi, znających ją powierzchownie, nie uwierzyłby, że największą ra­dością Pameli Gordon jest sterowanie jachtem na wzburzonym pełnym morzu. Była odważna i opanowa­na, rozsądna, spokojna i nigdy nie traciła zimnej krwi.

Gordon wyszedł na pokład, otarł chustką spoconą twarz i Uśmiechnął się do żony. Odpowiedziała uśmie­chem.

- Wszystko gotowe? - zapytała podchodząc.

- Tak. Możemy odpływać.

- Musimy zaczekać na nich - delikatnym, czułym ruchem poprawiła zmięty kołnierzyk jego koszuli. - Nie wiesz nawet, Robercie, jak bardzo się cieszę.

- Sądzisz, że znajdziemy coś na Keros? - W głosie jego było wyraźne powątpiewanie. - Ten papirus jest rzeczywiście interesujący, ale przyznam ci się, że by­łem zdumiony, kiedy profesor tak szybko zadecydował, że jedziemy. Nie wiemy przecież absolutnie nic o tej wysepce i...

- Och, mniejsza o tę wysepkę! Nie ona mnie cie­szy. Myślałam o naszym rejsie. Nigdy ludzie nie są tak bardzo razem, jak na morzu, zamknięci w takim śmiesznym pudełeczku. - Tupnęła lekko, dotykając stopą pokładu. - Cieszę się, że będziemy przez ty­dzień zupełnie sami, ty i ja. - Znowu dotknęła lekko dłonią jego ramienia i odwróciła się. Podeszła do relingu i raz jeszcze objęła wzrokiem nabrzeże. Czekała. Simon Caruthers powinien był nadejść za chwilę.

A chociaż przed dwoma laty, gdy Robert Gordon odziedziczył po ojcu wielką fortunę, Pamela zdecydo­wała w ciągu jednej chwili, że zostanie jego żoną, jednak ani przez chwilę nie przestała kochać Simona Caruthersa. Miłość do niego była jedynym nierozsąd­nym, gorącym uczuciem u tej trzeźwej, chłodnej ko­biety.

Ale temu nawet ona nie umiała zaradzić.

John Mellow zatrzymał taksówką i wsunąwszy się z trudem przez wąskie drzwiczki, oparł swoje szerokie bary na wyściełanym siedzeniu. Był zmęczony. Praco­wał przez całą noc nad korektami. Po latach pracy książka była gotowa. Powinien był cieszyć się. Ile razy myślał o tej książce, wiedział, że przecież na pewno się cieszy, nikt przed nimi nie dokonał tak sze­rokiej syntezy zagadnienia. Ale w głębi duszy był przekonany, że wykonanie tej pracy wespół z Gordonem było największym błędem, jakiego dopuścił się w życiu. Nie dlatego, aby Gordon nie posiadał dosta­tecznych wiadomości o ceramice kreteńskiej. Prze­ciwnie, Mellow miewał często wrażenie, że jego part­ner wie o skorupach minojskich wszystko, a w każdym razie to wszystko, co było o nich wiadomo do tej pory. Ale przecież dzieło ich nie miało być encyklopedią. Ważność ceramiki w archeologii nie mierzyła się nawet jej wartością estetyczną. To ona służyła do oznaczania wieku miast, królestw i cywi­lizacji. Dlatego wnioski dotyczące systematyki były tak bardzo istotne. Wniosków tych, nowych, ważnych i zmieniających dotychczasowe poglądy na chronologię niektórych grup ceramiki kreteńskiej, wysnuli kilka. Były one doskonale umotywowane i stanowiły o rzeczywistej wartości dzieła. Ale choć na tytułowej stronie figurować będą dwa nazwiska - on, John Mellow, wiedział, że wszystko, co było w ich książce no­we i cenne, wylęgło się w jego mózgu. Gordon nie był odkrywcą. Był solidnym, rzetelnym rzemieślni­kiem, przydatnym w tak wymagającej rzetelności dzie­dzinie jak archeologia, ale kojarzenie spraw pozor­nie odległych i powtórne, odważne atakowanie prob­lemów, raz już w przeszłości przez kogoś innego roz­wiązanych, przerastało go o głową.

Mellow westchnął. Choć nigdy nie będzie mógł zdradzić tego komukolwiek, został okradziony. Naj­gorsze było to, że nawet sam złodziej nie wiedział o tym. Gordon z największymi oporami zgadzał się na włączenie do książki tego wszystkiego, czego nie rozumiał. A kiedy w końcu zaczynał pojmować, jego encyklopedyczna pamięć dorzucała dziesiątki małych załączników, służących do podbudowania wniosku. Było to bardzo pożyteczne, ale czy miało istotne zna­czenie?

Mellow znowu westchnął.

- Nigdy więcej... - mruknął. Taksówka mknęła teraz szeroką asfaltową ulicą ciągnącą się wzdłuż rze­ki. Obraz przesłonił las masztów i wysokie sylwetki dźwigów portu handlowego. John pomyślał przelotnie o morzu, a później powrócił myślą do Gordona. Ten mały, niepozorny jacht będzie przecież płynął przez Biskaje. Z lat chłopięcych Mellow pamiętał, że połowa przygód bohaterów książkowych kończyła się tragicz­nie w wiecznie burzliwej Zatoce Biskajskiej. Gdyby jakaś olbrzymia fala zalała tę łupinkę, byłoby to bar­dzo przykre, może nawet smutne, ale w pewien spo­sób sprawiedliwe wobec jego książki o ceramice kreteńskiej, która w najbliższym czasie miała przynieść niezasłużoną sławę Robertowi Gordonowi.

Przez chwilę jeszcze John Mellow myślał o tym, jak bardzo byłby wzruszony i przejęty wiadomością o zatonięciu „Pameli”. Tak, to naprawdę tragiczna historia... Nasz drogi Robert na pewno nie był orłem, ale jednak mimo wszystko... To wielka strata dla nas wszystkich... nawet jeżeli nie był prawdziwym uczonym. Chociaż brakowało biedakowi iskry bożej, to przecież na pewno był zawsze uczciwym, lojalnym, porządnym kolegą i bardzo miłym chłopcem...

Bieg jego myśli przerwała nagła zmiana kierunku jazdy. Taksówka skręciła ostro i oczom siedzącego w głębi pasażera ukazała się „Pamela" - błękitna, smukła, elegancka, przycumowana do nadbrzeża.


* * *

Profesor Hugh Lee wyszedł z domu i swobodnym, sprężystym krokiem, tak bardzo nie licującym z jego siwą głową i pomarszczoną twarzą, przeszedł jezdnie, aby dostać się do swego samochodu zaparkowanego po przeciwnej stronie ulicy.

Wóz ruszył. Siedząc za kierownicą, profesor myślał o Robercie Gordonie, którego za chwilę miał pożeg­nać, aby powitać go znowu za niewiele dni na Keros. Choć nikt z zespołu, którego był szefem, nauczycielem i ojcem duchowym, nie wiedział o tym, profesor myślał o Robercie Gordonie co dnia od wielu lat, nawet wówczas, gdy Robert był jeszcze małym chłopcem i nie śniło mu się, że kiedykolwiek zostanie archeolo­giem.

A w ciągu tych wszystkich lat myśl o Robercie Gordonie wywoływała w duszy profesora Hugha Lee cierpienie.


Naga zupełnie Mary Sanders stała w łazience i roz­czesywała szczotką swoje długie, ciemne, lśniące wło­sy. Spojrzała na malutki zegarek, który zdjęła przed kąpielą z ręki i powiesiła na jednym z haczyków, służących do wieszania ręczników. Za dziesięć czwar­ta! Ręka trzymająca szczotkę zaczęła poruszać się szybciej.

- Mamo!

Mary mieszkała z matką, zajmowały trzy małe po­koiki na pierwszym piętrze wielkiego domu, który nie­gdyś był własnością ojca. Ale ojciec umarł, kiedy miała szesnaście lat, a matka nie umiała prowadzić antykwariatu. Zresztą konkurencja potężnych, spraw­nych firm antykwarycznych była zbyt wielka dla sta­rzejącej się, schorowanej kobiety. Sprzedała dom, sklep i zbiory, zatrzymując tylko część mieszkania. Odsetki wystarczyły na skromne utrzymanie dla nich obu i na wykształcenie córki. Zresztą z kapitału trzeba było kilkakrotnie czerpać. Obecnie, gdyby nie pensja Mary, żyłyby obie zawieszone pomiędzy niezamożnością a ubóstwem, w owym dręczącym stanie, gdy najmniejsze odejście od minimalnego miesięcznego budżetu może spowodować katastrofę. W tej chwili, dzięki zapobiegliwości matki, Mary nie odczuwała po­niżenia i choć suknie jej były zawsze nieco gorszego gatunku niż suknie Karoliny Beacon, nie mówiąc o spokojnych, dyskretnych, ale kosztujących majątek toaletach Pameli, to jednak nie dlatego miała teraz gniewnie ściągnięte brwi.

- Mamo! Daj mi wiśniowy kostium, tylko prędko, błagam! Znowu się spóźnię!

- Kostium już czeka - dobiegł do łazienki spokoj­ny głos matki.

Mary przebiegła korytarzyk i weszła do swojego pokoju. Ubierając się pospiesznie, myślała w dalszym ciągu o Robercie Gordonie.

Zapominała o nim często, to znaczy nie o nim, lecz o tamtym wydarzeniu. W końcu minęło już kilka lat od owego dnia. Ale zapomnieć nie mogła. Dziś my­ślała o nim od rana.

- Może to dlatego, że wypływa dzisiaj?... - szep­nęła, wsuwając stopy w pantofelki.

Tak. Najprawdopodobniej ów uporczywy nawrót wspomnień był związany z odpłynięciem jachtu „Pamela”. Na pewno tak.

- Przeklęty dureń - pomyślała, nie wiedząc o tym, że niemal w tej samej chwili dokładnie tak samo określił Gordona Simon Caruthers. - Przeklęty, na­dęty dureń! Mogłam przecież przewidzieć, że znajdzie się właśnie tam, gdzie nigdy nie powinien się był pojawić.

Wydarzenie, o którym teraz myślała, było jedynym w życiu Mary Sanders, o którym naprawdę chciała zapomnieć.

Stało się to podczas ostatniej praktyki wakacyjnej przed ukończeniem studiów, w okresie prac wykopaliskowych na terenie dawnego rzymskiego muru, od­dzielającego Anglię od Szkocji. Jak doskonale pamię­tała ten poranek! Przesiewali przez gęste sita ziemię, leżącą pomiędzy fundamentami rzymskiej willi, odsło­niętej podczas ostatnich tygodni. Był to okres, kiedy zakup nowych rękawiczek był dla niej naprawdę poważnym wydatkiem. Myśląc o rękawiczkach, przesie­wała już od godziny, odkładając na leżący nie opodal karton znalezione fragmenty zardzewiałego żelaza, monety (było ich kilka) i fragmenty ceramiczne. Nagle dostrzegła błysk i po sicie stoczył się w dół ciężki, złoty pierścień, tak jasny i gładki, jak gdyby dopiero przed godziną ktoś go zakopał w ziemi. Nie myśląc o tym, co robi, Mary pochyliła się, podniosła pierścień i wsunęła go do kieszeni spodni. Rozejrzała się. Obok, przy podobnym, stojącym o kilka kroków da­lej sicie, Robert Gordon gorliwie przesypywał piasek. Więcej nikogo nie było w pobliżu.

Kiedy nadeszła przerwa południowa, mieli przystą­pić do prowizorycznej inwentaryzacji i wszystkie przedmioty, ułożone w pudełkach, przekazać asysten­towi, który zaznaczał, w jakim miejscu i na jakiej głębokości znaleziono poszczególne obiekty. Asystent miał stolik u wejścia do namiotu, w którym składano codziennie znaleziska. Mary szybko wypełniła kartkę, którą miała dołączyć do swoich pudełek, oddała je i odwróciła się, żeby odejść, kiedy stojący za mą Gordon powiedział spokojnie:

- Zdaje się, że nie zinwentaryzowałaś tego złote­go przedmiotu, który znalazłaś dzisiaj, prawda?

- Och, dziękuję, Robercie! Wsunęłam go do kie­szeni, bo bałam się, że go zgubię, i znalazłabym go dopiero wieczorem.

Głos jej był zupełnie spokojny. Zawróciła, oddala asystentowi pierścień, zaznaczyła ołówkiem miejsce na planie willi i odeszła. To było wszystko. Nigdy więcej w ciągu następnych lat nie rozmawiali o tym. Wiedziała, że Robert nigdy o tym nikomu nie wspo­mniał. Lecz choć może to były przywidzenia, wielo­krotnie wydawało się jej, że Gordon patrzy na nią z cichą, ukrytą pogardą.

Najgorsze było to, że miał słuszność. Choć nigdy by się do tego przed nim ani przed nikim na świecie nie przyznała, Mary Sanders wiedziała, że ukra­dłaby tego dnia ów pierścień, chociaż kradzież wykopanego przedmiotu jest największą zbrodnią, jakiej może dopuścić się archeolog, tak wielką jak fałszerstwo albo może nawet większą.

Od tego dnia stała się najskrupulatniejszą pracowniczką zespołu i wiedziała już z całą pew­nością, że gdyby nawet samotnie odkopała kolię z brylantów wielkich jak bochenki, odniosłaby ją do magazynu tym szybciej, im więcej ta kolia by­łaby warta.

Ale może właśnie dlatego Mary Sanders nienawi­dziła Roberta Gordona jak nikogo w świecie i choć nie domyślał się on tego nawet, życzyła mu śmierci, gdyż jedynie wówczas, gdyby zamknął oczy na zaw­sze, odetchnęłaby z ulgą i zdołałaby zapomnieć.

* * *

Kiedy po ostatnich słowach pożegnania jacht odbił od brzegu prując leniwą, oleistą wodę i wkrótce zniknął pośród przedwieczornych mgiełek i dymów snujących się nad zakrętem rzeki, mała grupka ludzi ruszyła powoli nadbrzeżem, a potem rozproszyła się i Alex został sam z Karoliną.

- Jedziemy? - zapytał.

- Przejdźmy się trochę - wskazała dłonią aleją, która okrążając przystań odchodziła od rzeki i nikła w ciemnym szpalerze dziewiętnastowiecznych ka­mienic.

Ruszyli powoli, idąc obok siebie w promieniach schodzącego już nad widnokrąg bladoczerwonego słońca. Joe milczał przez chwilę. Później pokręcił gło­wą z niedowierzaniem.

- Ten stateczek to najkosztowniejsze cacko tego rodzaju, jakie widziałem w ciągu ostatnich lat. Musiał kosztować majątek. Nie wiedziałem, że praca młodego archeologa przynosi aż tak ogromne korzyści mate­rialne.

Karolina roześmiała się.

- Moje uposażenie, jak wiesz, nie wystarcza na­wet na zakup dobrego samochodu za gotówkę, cho­ciaż żyję przecież zupełnie nieźle i samodzielnie. Ty, przy twoich ogromnych dochodach, nie rozumiesz pewnie nawet, jak ograniczone są możliwości zwykłe­go śmiertelnika.

- Ale państwo Gordon sprawiają wrażenie zwy­kłych śmiertelników, prawda? Zdajesz sobie chyba sprawę, ile kosztuje taki jacht?

- Och, Gordon to co innego. Był przez długi czas w takiej samej sytuacji finansowej jak my wszyscy, póki przed dwoma laty nie umarł jego ojciec. Gordon jest tak skryty, że chociaż znam go od czasów uni­wersyteckich, nie wiedziałam nawet, że ma ojca. Mie­szkał samotnie i nigdy nie wspominał o swojej rodzi­nie.

- Zdumiewające...

- Prawda?! Ale Gordon to...

- Nie myślałem o panu Robercie Gordonie. Myśla­łem o tobie.

- O mnie?

- Wyglądasz w tym czerwonym świetle jak najład­niejszy sen impresjonisty. Dziwię się, jak mógł poko­chać obecną panią Gordon, mając przez całe lata cie­bie pod ręką?

- Nie mogłabym pokochać Roberta - zdecydowa­nie zaprzeczyła ruchem głowy. - Jest... - zastano­wiła się - jest zanadto opanowany. Nie! Mówię oczy­wiste nonsensy. To nie może być powód. Ale jest w nim coś... - znowu urwała - coś, co szanujemy na pewno u dobrego urzędnika, ale co nie jest naj­większą zaletą dla kochanka. - Roześmiała się. - Widzisz, ja wiem, co chcą powiedzieć, ale nie umiem tego ubrać w słowa. Kobiety nie rządzą się ściśle określonymi prawami. Ale jestem pewna, że Gordona nie można pokochać tak, jak innych ludzi. Jest oschły! - dokończyła i odetchnęła z ulgą. - Tak, to jest właściwe słowo: oschły. Bywają ludzie opa­nowani, ale można wyczuć, że pod ich spokojem coś się dzieje, pulsuje, że mogą, kiedy zechcą albo kiedy zmuszą ich okoliczności, opuścić swoją skorupę, w której tętni utajone życie. A Gordon jest wewnątrz taki sam jak na zewnątrz. Kiedy patrzę na niego, wy­daje mi się, że bije w nim nie serce, ale wahadło, które nigdy nie przyspiesza i nie zwalnia.

- Ale pani Pamela Gordon pokochała go jednak, prawda?

Karolina rzuciła mu szybkie, ukośne spojrzenie.

- Zapewne - powiedziała cicho - ale to długa historia. Znowu wrócilibyśmy do tej wcześniejszej sprawy.

- Której? - Joe, spoglądający na wierzchołki drzew alei, wrócił szybko do rzeczywistości.

- Myślę o jego ojcu. Nie zmam dokładnie tej spra­wy, ale wydaje mi się, że żyli bardzo źle ze sobą. By­wa, że ojciec i syn absolutnie nie mogą się porozu­mieć. W każdym razie dałabym głowę, że Robert nie korzystał z pieniędzy starszego pana. Dopiero kiedy ten ostatni umarł, został jedynym spadkobiercą i wi­docznie uznał za słuszne ich przyjęcie. Była to chyba bardzo poważna fortuna, przynajmniej wszyscy je­steśmy o tym przekonani. Zresztą Pamela także była o tym przekonana.

Umilkła. Joe, który przypomniał sobie, że tego dnia ma jeszcze do napisania dwadzieścia stron tekstu, zapytał, żeby nie myśleć o tej smutnej konieczności:

- Więc jednak sądzisz, że ona także nie mogłaby go pokochać?

- Nie wiem. Ale wiem, że Robert nigdy nie miał u niej wielkich szans, chociaż zawsze wydawało mi się, że wiele myślał o niej. Sądziłam nawet, że Pamela zajęta jest kim innym. Wyszła za niego w miesiąc po tym, jak odziedziczył ten swój spadek. To piekielnie rozsądna dziewczyna.

- I pozostali oboje w waszym zespole, mając tyle pieniędzy?

- Och, oczywiście! A cóż one mają za znaczenie w tym wypadku? Robert naprawdę kocha archeolo­gię. Będzie z niego bardzo poważnej miary uczony, a na pewno czeka go kariera profesorska. Jest bar­dzo systematyczny. Od czterech lat pracuje wspólnie z Mellowem nad książką o ceramice kreteńskiej. Są już bardzo zaawansowani i myślą, że będzie to chy­ba pierwsze na świecie dzieło podsumowujące ten te­mat. Jestem przekonana, że obaj mają nadzieję zna­leźć masę ciekawych materiałów, jeżeli uda nam się trafić do Pani Labiryntu. To dla nich także wielka szansa: gdybyśmy odkryli nietknięty kreteński przy­bytek kultowy, mogliby odnaleźć setki naczyń i fi­gurek z gliny. Mogłoby to być niesłychanie ważne. Pamiętaj, że naczynia to wskazówki zegara archeolo­gicznego przy ich pomocy najczęściej datujemy wy­kopaliska. Tego rodzaju odkrycie mogłoby wypełnić cały szereg luk w naszej systematyce...

- A pani Pamela Gordon pomaga im, tak?

Karolina potrząsnęła głową.

- Raczej nie. Pamela i Caruthers specjalizowali się w architekturze i problemach urbanistycznych, to bardzo ważna dziedzina naszej pracy. Nie wyobrażasz sobie nawet, ile może powiedzieć o odkopanym zespole budynków wybitny specjalista, jeżeli dasz mu zbadać dokładnie nawet najmniejszy dobrze zachowany ka­wałek muru albo podłogi. Caruthers jest bardzo zdol­ny, wszyscy w głębi ducha uważamy go za najwięk­szą indywidualność w naszym zespole. Ale, niestety, jest bardzo niesystematyczny. Nie potrafi interesować się szczegółami w tym stopniu, w jakim archeolog musi to robić. Szuka od razu wielkich syntez. Profe­sor Lee powiedział mu kiedyś, że ma psychikę repor­tera i chyba się nie mylił. W archeologii nie wolno poszukiwać najciekawszego: wszystko jest naj­ciekawsze...

Joe, który mimo woli uczul wyraźną sympatię dla improwizującego pana Caruthersa, zmienił szybko te­mat:

- A pani Pamela Gordon?

- Cóż, Pamela może być jego uzupełnieniem - Karolina uśmiechnęła się - chociaż trudno ją nazwać indywidualnością. W czasach, kiedy nie była jeszcze żoną Gordona, pomagała mu bardzo. Pamela przypo­mina mi pszczołę: przez cały dzień brzęczy cichutko i pracowicie, a wieczorem usypia z błogim uczuciem, że wykonała tę część pracy, którą miała wykonać. Ani więcej, ani mniej. Może nie powinnam tak o niej mó­wić, Joe? W końcu tacy ludzie są podporą społe­czeństwa, a Pamela jest naprawdę bardzo solidną i ko­leżeńską dziewczyną.

- Zapewne. A panna Sanders? Tak się nazywa ta śniada młoda osoba, prawda?

- Och, Mary to zupełnie kto inny niż Pamela. Mary to mój przyjaciel. Obie interesujemy się, przede wszystkim, sprawami języka. Na szczęście, obchodzą nas krańcowo różne zagadnienia i dlatego żyjemy w idealnej zgodzie. Ale myślę, że z Mary umiałabym żyć w przyjaźni w każdych warunkach...

- A profesor?

- Profesor jest ponad tym wszystkim! Jest dla nas czymś w rodzaju Boga Ojca! Nie zdajesz sobie sprawy, Joe, ile ten człowiek wie! Dba o nas, uczy nas ciągłe, a my wszyscy słuchamy go nie dlatego, że jesteśmy zdyscyplinowani, ale po prostu dlatego, że on zna się na wszystkim nieskończenie lepiej niż my wszyscy razem wzięci. - Umilkła na chwilę. - Kiedyś umrze - powiedziała wreszcie cicho. - A wtedy zostaniemy osamotnieni i dorośli. I zacznie­my uczyć innych młodszych ludzi. Ale to już nie bę­dzie to samo. Tacy ludzie jak profesor Lee zdarzają się raz na stulecie.

Tego wieczoru poszli razem na kolację i tańczyli prawie do rana w maleńkim, przytulnym lokalu, które­go nie znali dotąd oboje. Były tam przyćmione światła i grała cicha orkiestra. Ale wieczór ten nie pozostawił najlepszych wspomnień w umyśle Alexa, gdyż Karoli­na mówiła tylko o jednym: o Keros.


VI

Nie będzie Cię na Keros..."


Joe z niedowierzaniem zdjął palce z klawiatury ma­szyny i raz jeszcze odczytał ostatnie zdanie. Tak, nie ulegało wątpliwości, to było ostatnie zdanie. Zmęczo­nym ruchem przesunął wałek, zrobił większy odstęp i jednym palcem, jak dziecko, które bawi się uderza­jąc w fortepian, napisał: Koniec.

Potem wstał i nie spojrzawszy więcej na tekst, pod­szedł do okna. Znowu był świt, pogodny, letni świt. Londyn budził się ze snu. Dach przeciwległej kamie­nicy pokryty był jeszcze ciemną, lśniącą powłoką ro­sy, która zamieniała się w parę pod promieniami wschodzącego słońca.

Odwrócił się i zmęczonym krokiem podszedł do stołu. Książka była gotowa. Chłopiec od wydawcy po­jawi się za kilka godzin i zabierze stos równo poukła­danych kartek. Nie miał już żadnych zobowiązań, przynajmniej na najbliższe tygodnie. Był wolny. Ale był także zmęczony, tak zmęczony, że nie umiał stwo­rzyć sobie nawet doraźnych planów, związanych z ukończeniem pracy.

Usiadł i utkwiwszy niewidzące spojrzenie w ścianie, myślał leniwie. Strzępy zdań układały się w całość i rozpadały ponownie, pozostawiając w mózgu łagod­ną, szumiącą pustkę: trzeba wyjechać gdzieś... Gdzie wyjechać?... Nie mam siły ani energii, żeby pomyśleć... Pojadę... Nie, nie pojadę... Będę spał przez tydzień... Chcę wyjechać stąd. Dosyć mam tego domu, tej ulicy, Higginsa i jego uprzejmości... Ale dokąd?... Nie ma Karoliny. Gdyby była, pomyślałaby za nas oboje. Wybrałaby jakieś miejsce, gdzie jest cicho i ślicznie... Ale nie ma jej...

Nie było jej. Tak bardzo była podniecona wyjeż­dżając. Wyprawa wyruszyła przed tygodniem. Zała­dowali się wszyscy na statek płynący do Aten, gdzie istniał oddział Brytyjskiego Instytutu Archeologicz­nego, którego pracownicy mieli z kolei zająć się prze­transportowaniem wyprawy i sprzętu na Keros.

Joe został sam i przez kilka dni pisał prawie bez przerwy, nie wychodząc z domu i chwytając zaledwie kilka godzin snu na dobę.

Książka była gotowa. Oderwał spojrzenie od ścia­ny, wstał i na palcach ruszył w kierunku kuchni. Był głodny. Nie chciał budzić Higginsa, który ze swą zwykłą dręczącą obowiązkowością zacząłby natych­miast przyrządzać śniadanie.

Podszedł do drzwi kuchni i uchylił je cicho. Naj­pierw poczuł woń przysmażanego bekonu, a dopiero potem dostrzegł wysoką, szczupłą postać w szla­froku.

- Mój Boże, Higgins! Przecież jest piąta rano!

- Dzień dobry panu! - powiedział Higgins odwra­cając się. - Proszę wybaczyć mój strój, ale najwy­raźniej pomyliłem się o pół godziny.

- Nie rozumiem?

- Wydawało mi się, że skończy pan książkę mniej więcej przed szóstą. Wczoraj powiedział pan, kiedy podawałem kolację, że morderca zaraz będzie zdema­skowany. Więc obliczyłem sobie, że to kwestia pięciu, może ośmiu stron, a potem detektyw musi przecież wszystko podsumować i wyjaśnić czytelnikowi. To zawsze zajmuje w pana powieściach piętnaście do dwudziestu stron. Pomyślałem sobie, że razem to będzie wynosiło, mniej więcej, dwadzieścia pięć stron, a ponieważ ostatnie rozdziały pisze pan zwykle o wie­le szybciej niż pierwsze, więc z obliczenia mojego wy­nikało, że będzie pan pisał do pół do szóstej, może trochę krócej. W każdym razie zacząłem już przygo­towywać śnia... O Boże!

Odwrócił się gwałtownie i przytrzymując poły szla­froka jedną ręką, drugą błyskawicznie zdjął patelnię z płomienia gazowego.

- Całe szczęście! - odetchnął z ulgą. - Śniada­nie będzie za pięć minut, proszą pana.

- Dziękuję bardzo.

Potrząsając głową ze zdumieniem, Alex zawrócił. Higgins napełniał go czasem metafizycznym niemal lękiem.

Przy śniadaniu doszedł do wniosku, że nie położy się spać. Chciał dotrwać do wieczora i usnąć normal­nie. Nie lubił sypiać w dzień, gdyż nawet po dziesię­ciu godzinach snu budził się zawsze nie wypoczęty. W gazetach, które po paru minutach pojawiły się w cudowny sposób na stole, nie było niczego cieka­wego. Sierpień stał nad miastem ciepły, spokojny i ci­chy. Znajomi wyjechali. On sam także powinien był wyjechać. O dziewiątej zatelefonuje do wydawcy. Po­wie, że mogą sobie odebrać książkę. Poza tym nie miał nic więcej do załatwienia w Londynie. Gdyby Karolina była tu, mogliby razem gdzieś wyjechać...

Poprzez zamknięte drzwi usłyszał cichy dzwonek u wejścia. Czyżby wydawca? O tej porze? Niemożliwe.

Higgins pojawił się niosąc na tacy list.

- Polecony, proszę pana. Pokwitowałem już.

- Dziękuję...

Joe wziął do ręki kopertę i obejrzał ją szybko: Gi­braltar. Nadawca: Karolina Beacon. M/S „Nova Scotia". Rozerwał kopertę.


Kochany,

Nasz statek za pół godziny zawinie do Gibraltaru i korzystając z tego, chcę ci napisać, co u mnie sły­chać. Leżę teraz na leżaku, obok mnie Mary Sanders, i opalamy się. Jest okropnie gorąco. Mary twier­dzi, że jesteś bardzo przystojny. To znaczy, twierdzi, że jesteś brzydki, ale absolutnie musisz się podo­bać kobietom! Ja powstrzymuję się od głosu. Caruthers i Mellow grają w jakąś obrzydliwą grę pokładową, która przypomina łapanie motyli, ale łapie się taki krążek. Próbowałam: nie mam zdolności. Mary też nie, dlatego się opalamy. Profesor siedzi pod pokładowym parasolem i czyta coś bardzo grubego. Wyobraź so­bie, że kiedy wszyscy mają na sobie tylko to, co jest konieczne, żeby nie pójść do aresztu za sianie zgor­szenia publicznego, profesor ubrany jest w marynarkę, koszulę i krawat. Nie zostanę nigdy profesorem! Och, Joe, jak tu jest cudownie, to znaczy, jak by mogło być cudownie! To prawda, że nie jesteś przystojny, i to prawda, że nie mogę ani na chwilę przestać myśleć o tym, co znajdziemy na tej wysepce, ale... Wiesz, śniło mi się dzisiaj w nocy, że nie znaleźliśmy absolutnie niczego. Obudziłam się przerażona i długo leżałam w ciemności, myśląc o naszych szansach. I wiesz, co wymyśliłam? Że mamy zaledwie jedną szan­sę na sto, żeby coś znaleźć. Ale to też dużo. Boże, jak mi bez ciebie smutno. Gdybyś tu był, na pewno nauczył­byś mnie grać w tę okropną grę. Ty przecież wszystko potrafisz. Sam tak twierdzisz, prawda? Ale nie ma tu Ciebie i nie będzie Cię w Atenach, a potem nie będzie Cię na Keros i zobaczymy się dopiero we wrześniu. Jaka szkoda, że nie skończyłeś tej książki! Gdyby nie to, może... może namówiłabym Cię do przyjazdu? To też przyszło mi do głowy w nocy. W końcu mógłbyś przecież przyjechać i przyjrzeć się, jak pracuje zespół archeologiczny. Profesor na pewno nie miałby nic przeciwko temu ani nikt z kolegów. Ale Ty przecież pracujesz i nie powinnam Ci może wcale o tym pisać? Tylko że to nie jest łatwo: nie pisać o tym.

Kończę, bo staniesz się zarozumiały

K.

PS Mary twierdzi, że musisz być inteligentny i od­ważny. Wyobraź sobie, że ona czytuje nie tylko Two­je książki, ale nawet rozmaite wycinki z prasy o To­bie. Z przerażeniem zauważyłam, że prawie wszyscy wiedzą o Tobie więcej niż ja.

Całuję K.

PS 2. A w ogóle wydaje mi się, że ona za wiele o Tobie mówi i za wiele chce wiedzieć. Czyżbym była zazdrosna?

K.


Joe uśmiechnął się i raz jeszcze przebiegł oczyma równe rządki starannie nakreślonych liter. Karolina miała charakter pisma szesnastoletniego podlotka. Po­łożył list obok talerza i przez chwilę przyglądał się spokojnemu obłoczkowi pary, który trwał nad filiżan­ką, rozwiewając się łagodnie, niosąc zapach kawy i niknąc w słonecznym promieniu. Joe przymknął oczy. Potem otworzył je gwałtownie i wstał przezwy­ciężając falę ogromnego zmęczenia, które wlewało się do mózgu, zatapiając każdą zdecydowaną myśl. Wy­szedł do przedpokoju, przez chwilę przewracał kartki książki telefonicznej, później nakręcił numer.

Usiadł ma skrzyni i czekał ze słuchawką przy uchu. Glos, który odezwał się prawie natychmiast, był ko­biecy, miły i rzeczowy.

- Moje nazwisko brzmi Alex - powiedział Joe. - Chciałbym zamówić miejsce na najbliższy samolot do Aten... Słucham?... O pierwszej?... Znakomicie!... Tak, przyjdę sam. Biuro będzie otwarte od ósmej?... Tak, Joe Alex...

- Och - odpowiedziała urzędniczka biura podróży, której najprawdopodobniej dłużył się już koniec nocnego dyżuru. - Pan Joe Alex?! - Potem na­tychmiast ton jej stał się bardziej oficjalny. - Oczy­wiście, proszą pana. Bilet będzie przygotowany.

Joe uśmiechnął się lekko. Był próżny, a chociaż wie­dział o tym, nie próbował walczyć ze swoją próżno­ścią, bo nawet ją dosyć lubił.

- Dziękuję pani bardzo. Zjawią się a was przed dziewiątą... Do widzenia...

Położył słuchawkę, a potem uniósł ją znowu i na­kręcił następny numer.

- Chciałbym nadać depeszę... tak... - podał swój numer i nazwisko:


Panna Karolina Beacon Brytyjski Instytut Archeologiczny w Atenach Stop List otrzymałem Stop Będę wieczorem w Atenach Stop Kocham cię Stop Zostaw wiadomość w hotelu Mil­ion Stop Ukłony dla panny Mary Sanders Stop Joe Alex


Odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą. Zadecydował. Odwrócił się i szybkim, równym krokiem. poszedł w kierunku łazienki.

Dochodziła ósma, kiedy wykąpany i ogolony wy­ruszył na miasto, pozostawiwszy Higginsowi zapako­wanie walizki. Kupił bilet, wypił szybko jeszcze dwie kawy w małej kawiarence przy Milford Lane i zerknął na zegarek. Miał jeszcze niemal cztery godziny czasu, Nie było powodu do pośpiechu. Wyszedł z kawiarenki, siadł za kierownicą i skręcił w kierunku New Scotland Yardu.

Beniamin Parker, zastępca szefa Wydziału Krymi­nalnego, znajdował się w swoim gabinecie, kiedy dy­żurny sierżant zameldował Alexa.

- Wejdź, wejdź, na miłość boską! - Parker uniósł się z krzesła i szybko okrążył biurko.

Uścisnęli ręce.

- Co nowego? - zapytał Joe, sadowiąc się wy­godnie w jednym z dwu głębokich, wyłożonych skórą foteli, które wydawały się nieco nie dopasowane do pozostałych sprzętów tego spartańsko umeblowanego pokoju.

- Nic. - Parker wzruszył ramionami i podsunął nią papierosy. - Wszyscy londyńscy mordercy wy­jechali na wakacje, tak przynajmniej można wniosko­wać, bo mamy absolutną ciszą. Ale jeżeli zdarzy się coś ciekawego, zadzwonię do ciebie. Wyglądasz, jak­byś skończył jakąś nową książkę. Moi synowie będą uszczęśliwieni. - Westchnął.

- Po pierwsze, jak - wiadomo, cisza bywa także przed burzą, po drugie - rzeczywiście skończyłem książkę. Twoi synowie dostaną ją ode mnie jak wszy­stkie poprzednie. Powinieneś ich zachęcać do tej lek­tury, bo u mnie sprawiedliwość zawsze zwycięża, cze­go nie można powiedzieć o świecie, który ich otacza. A jeśli chodzi o coś ciekawego i telefon do mnie, nie fatyguj się. O pierwszej opuszczam to miasto, a dzie­sięć minut później będę już oglądał z góry brzegi Anglii. Wrócę za miesiąc.

- Szczęściarzu - mruknął Parker. - Niestety, mam już urlop za sobą i będę czekał do następnego lipca. Dokąd odlatujesz?

- Sam jeszcze nie wiem. Do Aten, a potem na małą wyspę, która nazywa się Keros. Będę brał udział w wyprawie archeologicznej profesora Hugha Lee, który ma zamiar odkryć jakiś bardzo niezwykły ośrodek kultury kreteńskiej.

- Rozumiem - Parker uśmiechnął się nieznacz­nie. - A czy będziesz mnie uważał za bardzo niedyskretnego człowieka, jeżeli zapytam, czy panna Ka­rolina Beacon także bierze udział w tej wyprawie?

- Zgadłeś, cesarzu błyskawicznej dedukcji. Panna Beacon będzie tam także. Pracuje w jego zespole.

- Profesor Hugh Lee - Parker skinął głową. - Tak, to bardzo interesujący człowiek. - Umilkł, po­tem spojrzał na Alexa poważnie, ale w oczach jego zamigotał prawie niedostrzegalny, wesoły błysk. - To ciekawe, ale im dłużej pracuję tutaj, tym większej nabieram pewności, że nie ma prawie osoby, której nazwisko w ten czy inny sposób nie byłoby u nas za­rejestrowane.

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że profesor Lee był przed rozpoczęciem kariery naukowej złodziejem kieszonkowym i został aresztowany przez twoich lu­dzi na dworcu Waterloo, gdy trzymał rękę w torebce zgrzybiałej babuni, która przyjechała w odwiedziny do dzieci w Londynie?

- Och, nie. Nie znam go nawet. Ale przed dwoma laty Scotland Yard otrzymał szereg poufnych zapytań dotyczących pewnej sprawy spadkowej. Oczywiście, mogę jak zawsze liczyć na twoją dyskrecję, Joe?

- Możesz liczyć na moją dyskrecję. - Alex wes­tchnął. - Mów dalej. Interesuje mnie to. Lubię wie­dzieć jak najwięcej o ludziach, w których towarzy­stwie będę musiał przebywać.

- Otóż cała sprawa rozpoczęła się dość dawno. Lee ożenił się bardzo młodo. Po pewnym czasie jego żona uciekła z innym...

- To się zdarza - mruknął Alex. - Nie wiedzia­łem tylko, że Scotland Yard interesuje się tymi spra­wami. Pozostawiłbym takie ciekawostki pokojówkom i prywatnym detektywom.

- Nie zawsze. W pewnych okolicznościach my także chcemy dużo wiedzieć. Otóż uciekła z innym, otrzymała rozwód, wyszła za mąż za tamtego i urodzi­ła mu dziecko, chłopca.

- Wzruszające. - Joe przymknął oczy. Znowu za­częła ogarniać go senność.

- Ale tamten nie był widocznie dobrym człowie­kiem, bo opuścił ją i zniknął w dalekich krajach, pozostawiając ją tu wraz z dzieckiem bez środków do życia. Działo się to oczywiście przed wojną.

- Kręte są ścieżki miłości. - Joe z trudem otwo­rzył oczy i uśmiechnął się przepraszająco. - Teraz musisz powiedzieć coś zupełnie niezwykłego, Ben, inaczej położę się na twoim służbowym dywaniku, zwinę w kłębek i usnę. W ciągu ostatnich trzech dni spałem w sumie pięć godzin.

- To straszna rzecz: żądza zysku! - Parker roz­łożył ręce. - Płacisz za swoje zachcianki, jak inni płacą za swoje. Ale posłuchaj: otóż ta eks żona pro­fesora Lee, który wówczas nie był jeszcze profeso­rem, lecz tylko obiecującym, młodym naukowcem, złamana doświadczeniami swego burzliwego życia, postanowiła odejść z tego świata. Przed popełnieniem samobójstwa napisała długi list do byłego małżonka, polecając mu ni mniej ni więcej, tylko opiekę nad dzieckiem tego drugiego człowieka, z którym od nie­go uciekła.

- A Lee, oczywiście, wziął malca do siebie, praw­da?- Alex ożywił się nieco. - Kobiety mają nie­omylny instynkt w takich sprawach. Gdyby nie była pewna, że nasz profesor jest człowiekiem o gołębim sercu, nie popełniłaby samobójstwa. Musiała mieć absolutną wiarę w to, że Lee dotąd ją kocha i że zaj­mie się dzieckiem.

- Najprawdopodobniej tak. Profesor rzeczywiście wziął malca do siebie. I wszystko byłoby znakomicie, gdyby nie jakże melodramatyczny zbieg okoliczności. Otóż wyrodny ojciec chłopca, który przez wiele lat bawił nie wiadomo gdzie, w końcu pojawił się w An­glii i rozpoczął poszukiwania. Wrócił bardzo bogaty, zmieniony, postarzały i pełen, jak się okazało, naj­lepszych chęci, żeby naprawić dawno wyrządzone zło. Wtedy chłopiec, który zresztą był już studentem uni­wersytetu, dowiedział się o wszystkim. Profesor Lee nigdy nie mówił mu, że jest jego ojcem, gdyż uważał to za nieuczciwe. Młody człowiek był do chwili przy­bycia swego marnotrawnego twórcy przekonany, że rodzice zginęli w katastrofie, a Lee jest krewnym je­go matki, który mu ich zastępuje. Doszło do szczerej rozmowy pomiędzy wszystkimi trzema zainteresowa­nymi. Chłopiec dowiedziawszy się prawdy o samobójstwie matki, odmówił jakiegokolwiek kontaktu z ojcem. Nie wybaczył mu i po prostu nie chciał go znać. Aż wreszcie ojciec ten umarł przed dwoma laty, zapisując mu całą swoją fortunę. Wtedy młody czło­wiek, który był już dojrzałym człowiekiem, i rozpoczął obiecującą karierę naukową, przyjął jednak spadek. Dalsi krewni zmarłego najwyraźniej nie mo­gli zrozumieć, dlaczego pozostawił on wszystko sy­nowi, który nie chciał go znać, wszczęli więc poufne badania. Może liczyli na to, że odkryją coś nielegal­nego? Jeden z tych krewnych był dość wpływową oso­bistością i dlatego trafiło to do nas. Ale sprawa oka­zała się najczystsza w świecie. Istniały papiery, świa­dectwo ślubu rodziców, akt urodzenia, słowem - sprawa ucichła w zarodku. Nikt nie chciał wywoły­wać skandalu rodzinnego, nie mając szans zdobycia spadku.

- A ten młody człowiek nazywa się Robert Gordon. prawda? - powiedział Alex. - Poznałem go. Karolina nie wspomniała mi nawet, że był wychowan­kiem profesora. Chyba nie wie o tym? Ale czy to możliwe, żeby nie wiedziała? No, no... - pokręcił głową z, niedowierzaniem.

- W Anglii wszystko jest możliwe. - Parker uśmiechnął się. - O ile wiemy, ten młody człowiek już jako student mieszkał sam. Najwyraźniej twój profesor chciał go jak najwcześniej usamodzielnić, a może chłopiec podobny był, powiedzmy, do matki, i przebywanie z nim co dzień otwierało na nowo stare rany? Wiesz przecież, jak to jest...

- Tak. - Alex dźwignął się ociężale z fotela. - Bądź zdrów, Ben. Po powrocie zadzwonię do ciebie.

- Bądź zdrów, Joe.

Wyszedł. Ale chociaż sprawa ta nie powinna go by­ła w ogóle interesować, myślał o Robercie Gordonie i jego dickensowskich powiązaniach z profesorem Lee. Jak bardzo skryci byli ludzie w jego ojczyźnie! To było naprawdę zdumiewające. Znał zbyt dobrze Ka­rolinę. Gdyby wiedziała cokolwiek o tej sprawie, opo­wiedziałaby mu o niej.

Potem przestał myśleć o profesorze Lee i jego młodych współpracownikach. Spał w samolocie kamiennym snem i zbudził się na kilka minut przed lądowa­niem w Atenach.

Było późne popołudnie. Nad ziemią ani jednej chmurki. Zachodzące słońce oświetlało czerwonawo łańcuch białych gór w dole.

- Płoszę przestać palić i zapiąć pasy - powiedział głośnik nad wejściem do kabiny pilotów. - Samolot schodzi do lądowania.

Joe zgasił papierosa i nie zapiął pasa ochronnego. W dole mignęło niewielkie, skupiane w dolinie miasteczko potem drugie, a później, pod skrzydłem wybłysnęło morze, gładkie jak staw nie pomarszczone najdrobniejszymi nawet falami. Wyspa. Kawałek zalesionego lądu. Znowu morze. Samolot zawracał obni­żając się. Znowu wyspa.

- Salamina - powiedział Joe szeptem. - Jesteś­my na miejscu. Był w Grecji.






VII

Jesteśmy gotowi, panie profesorze...”


W recepcji ogromnego nowego hotelu Hilton przy ateńskiej Vasileos Comatantinou zastał kartkę od Karoliny:


Kochany, przyjechaliśmy, musimy natychmiast odpływać, bo Instytut wynajął dla nas stateczek który za trzy godziny odchodzi. Mam tu całe piekło z przeładowaniem skrzyń i bagażu. Tą kartkę obiecał zo­stawię dla Ciebie w Hiltonie John Mellow, który je­dzie z Pireusu taksówką do Instytutu w mieście. Na Keros wylądujemy prawdopodobnie przed południem jutro. Tak strasznie się cieszę że będziesz ze mną!!! Wiem, że wymyślisz coś bardzo mądrego i przybędziesz szybciej, niż się spodziewam, i dlatego będę się Ciebie spodziewała każdej chwili. Czekam.

Karolina


Joe przeczytał list dwa razy, potem położył na lśniącej powierzchni lady recepcyjnej wąski zielony banknot.

- Jestem bardzo zmęczony, proszę pana - powie­dział do wspaniałego urzędnika o oliwkowej cerze i srebrnych włosach. - Muszę się teraz przespać, ale rano chciałbym znaleźć się na jednej z malutkich wy­sepek Morza Egejskiego.

Urzędnik wziął banknot, złożył go, wsunął do bocz­nej kieszeni nieposzlakowanej marynarki i lekko po­chylił senatorską głowę w ruchu wyrażającym dzięk­czynienie.

- Jak się nazywa ta wysepka, proszę pana?

- Keros - powiedział Joe.

Urzędnik uniósł słuchawkę, powoli nakręcił numer i zaczął szybko mówić, nie dając najwyraźniej dojść do głosu osobie znajdującej się po przeciwnej strome przewodu. Potem umilkł nagle i znieruchomiał ze słuchawką przy uchu. Potem znowu powiedział coś krótko i zasłaniając wylot słuchawki pięknie utrzy­maną dłonią o palcach, których mógłby mu pozazdro­ścić niejeden pianista, zwrócił się do Alexa.

- Niestety, proszę pana, nie istnieje żadne połą­czenie z wyspą Keros. Szczerze mówiąc szukają jej dopiero na mapie. Czy jest pan pewien, że chodzi panu o Keros? K-e-r-o-s?

- Tak - powiedział Joe. - Wiem, że nie ma żad­nego połączenia z tą wysepką. Jest ona bezludna...

- Rozumiem, proszę pana. - Urzędnik odsłonił słuchawkę i zaczął mówić teraz z niezwykłą szybko­ścią. Umilkł. Słuchał przez chwilę. Potem spojrzał na Alexa.

- Oczywiście, jeżeli panu bardzo zależy na znalezieniu się tam, być może dałoby się coś zrobić. Niestety, termin... - Nie wypuszczając słuchawki, rozłożył ręce. - Jest już noc, proszę pana.

Joe zrobił ruch, jak gdyby chciał znowu sięgnąć do kieszeni, ale opuścił rękę.

- Będę panu bardzo zobowiązany, jeżeli uda się to jakoś załatwić.

Nastąpiła nowa, błyskawiczna wymiana zdań z nie­widzialnym rozmówcą. Słuchawka upadła wreszcie na widełki.

- A więc tak, proszę pana: wiem już coś niecoś o wyspie Keros. Raz na dwa tygodnie dobija tam sta­teczek, który przywozi zaopatrzenie dla człowieka obsługującego latarnię morską. Ten stateczek zawi­nie tam za tydzień. - Alex niecierpliwie zaprzeczył ruchem głowy. - Można także wynająć jacht w Ate­nach, który będzie tam jutro wieczór, no powiedzmy, po południu, jeżeli warunki atmosferyczne będą sprzy­jały, chociaż mają się pogorszyć w najbliższym cza­sie i...

- A czy jest jeszcze jakaś trzecia możliwość?

- Tak, tylko stosunkowo kosztowna. O świcie od­latuje samolot na Kretę, a tam może się pan przesiąść na helikopter. Oczywiście, zamówimy go dla pana, jeśli pan zechce, nawet zaraz, telefonicznie. Turyści ostatnio bardzo chętnie korzystają z powietrznych spacerów. W tym ostatnim wypadku znajdzie się pan na Keros w trzy godziny od chwili odlotu z Aten.

- Znakomicie! Jadę. Dziękuję panu.

Joe położył jeszcze jeden banknot na ladzie recep­cyjnej i ruszył ku windzie, wesoło wymachując klu­czem. Usnął natychmiast i obudził się zupełnie wypo­częty, kiedy świt zaczął barwić dalekie, białe wzgó­rze, unoszące na grzbiecie maleńki z tej odległości Partenon.

Później wszystko odbyło się ściśle według zapowie­dzi urzędnika hotelu Hilton. A teraz oto znajdował się już od godziny na pokładzie helikoptera i siedząc obok pilota patrzył na błękitną równinę, rozciągającą się we wszystkich kierunkach, aż po granice horyzontu.

- Za dziesięć minut będziemy na miejscu - po­wiedział pilot łamaną angielszczyzną. - Nigdy tam nie byłem, ale komunikowaliśmy się przez radio z tym człowiekiem, który obsługuje Latarnię. Twierdzi, że wyspa jest płaska i helikopter może wylądować bez trudności. - Uniósł głowę i spojrzał na niebo. - Chciałbym jak najprędzej wrócić. Idzie wielki wiatr znad Afryki. Chmur nie ma wówczas, słońce świeci, maszyną rzuca, jakby nadchodził koniec świata. A helikopter to nie odrzutowiec pasażerski, nie ucieknie. O już jesteśmy na miejscu! Widzi pan?

Joe pochylił się ku przodowi i patrząc przez wy­pukły szybę, zamykającą dziób maszyny, uważnie za­czął wpatrywać się w morze. W pierwszej chwili nie dostrzegł niczego. Potem zobaczył głęboko w dole mateńką skałę, wokół której odcinał się wyraźnie biały pierścień fal uderzających o strome, przepaści­ste brzegi. Wyspa zbliżała się ku nim i helikopter zatoczył miękki łuk schodząc w dół. Wolno przesunęli się nad ostrym wierzchołkiem góry, do którego przy­tykała jak płaska kamienna platforma pozostała część wyspy, wydźwignięta wysoko ponad poziom morza, prostymi, niedostępnymi ścianami.

Weszli w cień góry. Pilot niemal zatrzymał maszyną w powietrzu, rozglądając się za miejscem do lądowa­nia. Alex zauważył przysadzisty barak o dachu z fa­listej blachy, przytulony do podnóża skały. Z baraku wybiegały jedna po drugiej malutkie figurki ludzkie, rzucając krótkie, ostre cienie.

Maszyna znowu wyszła nad morze i w tej samej chwili Joe dostrzegł ukryty za załomem skalnym i łańcuchem pian maleńki, błękitny jacht motoro­wy. - Gordonowie także już są na miejscu - przemknęło mu przez myśl, ale natychmiast zapomniał o jachcie, gdyż cała jego uwaga zwrócona była na stojących przed barakiem ludzi, których sylwetki rosły powoli, zbliżając się. Helikopter powrócił nad skalną platformę i opadał teraz prawie zupełnie pio­nowo.

- Na szczęście nie ma wiatru - powiedział Joe. - Pilot bez słowa skinął głową. Siedział głęboko wychylony ku przodowi. Alex dostrzegł Karolinę. Nie wiedział, w jaki sposób rozpoznał ją pomiędzy inny­mi, gdyż nie mógł jeszcze odróżnić rysów ich zadar­tych ku górze twarzy. Ale rozpoznał ją natychmiast. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem. O jedną osobę za wiele.

Silnik przycichł i tylko wirujący w górze wiatrak szumiał ostro, przecinając powietrze. Usiedli ciężko, pneumatyki oddały wstrząs, Joe zakołysał się ku przo­dowi i opadł na fotel.

- Koniec - powiedział pilot. - Dziękuję panu.

- To ja dziękuję. - Joe uścisnął mu rękę i wysko­czył i maszyny. Karolina, która zaczęła biec, gdy tyl­ko koła dotknęły ziemi, znalazła się przy nim w ciąga kilku sekund. Uścisnęli sobie dłonie krótko i z pozor­nym spokojem.

- Nie można powiedzieć, żebyś należał do tych, którzy wierzą, że najlepiej spieszyć się powoli ...

Joe chwycił podaną przez pilota walizkę i skinął mu ręką.

- Szczęśliwej drogi! - zawolał - Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy!

Pilot bez słowa kiwnął głową i uśmiechnął się. Silnik zagrał wysoko i maszyna oderwała się od ziemi, Stali jeszcze przez chwilą patrząc, jak malała na nie­bie odlatując na południe. Potem ruszyli w stroną ba­raku.

Witając się z obecnymi, Joe dostrzegł w nich wy­raźną zmianę. Byli opaleni i wyglądali, jak gdyby spędzili tu już kilka tygodni. Nawet profesor, wbrew temu, co napisała o nim Karolina, ubrany w szorty i koszulę z krótkim rękawami, bardziej przypominał oficera wojsk kolonialnych niż uczonego. Kilkudnio­wa podróż morska starła z ekipy blade barwy Londynu.

- To nasz gospodarz - powiedziała Karolina wska­kując śniadego młodego człowieka, którego Alex nie znał. - Pan... - zawahała się, a potem dodała dobit­nie dzieląc sylaby - E-lef-to-rios Smy-tra-kis, który zajmuje się latarnią morską na Keros i na szczęście zna angielski. Zdążył już nam opowiedzieć, że w wol­nych chwilach zapuszczał się do paru jaskiń, ale nie­stety niczego ciekawego nie zauważył.

Joe uścisnął rękę młodego człowieka, który zupeł­nie poprawną angielszczyzną powiedział:

- Bardzo mi miło pana poznać.

Alex zwrócił się do profesora Lee.

- Bardzo to uprzejme z pana strony, panie profe­sorze, że zgodził się pan na mój pobyt tutaj, ale oba­wiam się, że skorzystam na tym tylko ja jeden i oka­żę się do niczego nieprzydatny.

- O to proszę się nie obawiać! - Lee uśmiechnął się. - Nie pozwolimy panu siedzieć z założonymi rę­kami. Dopłynęliśmy tu dopiero dziś nad ranem, ale zdążyliśmy już zauważyć parę trudnych problemów, które nasuwają się od pierwszej chwili. Ta skała nie jest wcale tak łatwa do zdobycia, jak to się Może na pierwszy rzut oka wydawać. Widzi pan? - Odwró­cił się w kierunku góry i wskazał ręką. - Otwory niektórych jaskiń tkwią w zupełnie pionowej ścianie, a my nie mamy prawie sprzętu górskiego; zresztą nikt z nas nie jest doświadczonym alpinistą. A wszędzie trzeba się dostać, nawet do takich miejsc, które wy­dają się zupełnie nieosiągalne, chociaż trudno sobie wyobrazić, żeby mógł się w ich wnętrzu znajdować przybytek bogini. Trzeba brać pod uwagę, że w ciągu tysięcy lat rzeźba zbocza góry mogła ulec zmianie. Być może do miejsca, które teraz odcięte jest zupeł­nie od reszty wyspy, prowadziła droga, która runęła w dół wraz ze zwietrzałymi blokami skalnymi? Każdy silny i zręczny człowiek jest w tej sytuacji na wagę złota. Poza tym pańska sławna umiejętność kojarze­nia pozornie odległych zjawisk może przecież okazać się przydatna nie tylko na polu kryminalistyki, prawda? Będziemy tu musieli nieco spekulować... Ale, o ile sobie przypominam, panie obiecały, że dadzą nam coś do zjedzenia. Mieliśmy właśnie siadać do stołu, kiedy usłyszeliśmy helikopter. Chodźmy! - Ujął Alexa pod ramię i poprowadził go w kierunku wejścia do ba­raku.

Budynek, do którego weszli, był jednym z tysięcy podobnych, rozsianych w ciągu lat wojny wszędzie tam, gdzie stacjonowali na dłużej żołnierze. Barak był niski, podłużny, przytulony do skały, zapewne dla ochrony przed wiatrem, a może dla ukrycia przed oczyma lotników i okrętów nieprzyjacielskich. Prze­cięty był wzdłuż korytarzem, od którego odchodziły z obu stron drzwi do niewielkich pokojów dla załogi. Na końcu korytarza, naprzeciw wejścia, znajdowało się największe pomieszczenie, najprawdopodobniej ja­dalnia i świetlica dla żołnierzy, gdyż nadal stały w niej dwa stoły i drewniane ławy, zastępujące krze­sła. Idąc korytarzem, Joe zauważył, że ekipa była już rozlokowana. Czyjaś ręka zgrabnie wypisała koloro­wą kredką „karty wizytowe" i przyczepiła je pinezka­mi do poszczególnych drzwi. Przy nazwisku Joe Alex zatrzymał się.

- Jeżeli chce pan umyć ręce, umywalnia jest tam, przy wejściu - powiedział profesor. - Niech pan zostawi walizkę i prosimy do nas.

Karolina zawróciła od drzwi jadalni.

- Dostałeś najładniejszy pokój - powiedziała szeptem. - Ma dwa okna z widokiem na morze. - Przelotnie uścisnęła jego dłoń i odeszła. Joe pchnął drzwi i wszedł.

Pokój był nawet nieco większy, niż można było przypuszczać patrząc na barak z zewnątrz. Na drew­nianym, zbitym z desek łóżku leżał gąbczasty, nowy angielski materac, na nim dwa grube koce wełniane i bielizna pościelowa, nie rozłożona jeszcze, śnieżno­biała, odbijająca ostro od pociemniałych desek ścian i podłogi. Umeblowania dopełniała szafa, także zbita z desek. Joe zajrzał do niej i uśmiechnął się. Biała, przypięta szpilką kartka powiedziała mu: „Dzień dobry, kochany” U dołu narysowane była ma­łe, nakreślone czerwoną kredką serduszko.

Odpiął kartkę, ostrożnie złożył ją we czworo i wsu­nął do portfela. Jedna z szuflad biurka w jego lon­dyńskim mieszkaniu pełna była pamiątek tego rodza­ju. Zbierał je wszystkie, chociaż nie był człowiekiem sentymentalnym. Ale Karolina zajmowała wyjątkowe miejsce w jego życiu.

Podszedł do okna. Przed sobą miał kilkaset kroków gładkiej, porośniętej trawą powierzchni, która ury­wała się nagle ukazując w dali błękitny widnokrąg, postrzępiony gdzieniegdzie drobniuteńkimi grzbieta­mi fal.

Odwrócił się i zadarł głowę. Pośrodku sufitu widać było żarówkę elektryczną, zwisającą na krótkim sznu­rze, który biegł w stronę znajdującego się przy drzwiach wyłącznika. Elektryczność? Oczywiście. Na wysepce musiała istnieć prądnica zasilająca latarnię morską. Ale gdzie była latarnia? Nie dostrzegł jej z helikoptera.

Nie poświęcając tej sprawie więcej uwagi, po sprawdzeniu, że światło zapala się równie łatwo na Keros jak wszędzie na stałym lądzie, wyjął z walizki ręcznik i mydło, a potem ruszył korytarzem, odczy­tując kartki na drzwiach: Mary Sanders... prof. Lee... John Mellow... Robert i Pamela Gordon... Mr Eleftorios Smytrakis. Drzwi po lewej, przy wejściu do ba­raku, oznaczone były kartką: Simon Caruthers, po prawej był napis: UMYWALNIA.

Wszedł. Umywalnia była prymitywna, długie kory­to, które miało ujście na zewnątrz budynku. Pod ścia­ną stały równym rzędem wiadra z wodą. Nad nim świeży angielski napis na kartce: „Po zużyciu wody napełnij wiadro w studni!" Ale obok piętrzył się stos kolorowych plastykowych miednic i garnuszków, najwyraźniej przywiezionych przez ekspedycję. Umył rę­ce i postanawiając, że tym razem nie zastosuje się do wezwania o napełnieniu wiadra, ruszył w kierunku jadalni.

Wszedł prawie nie zauważony, gdyż Simon Caruthers, siedzący przy końcu stołu, mówił właśnie do młodego Greka:

- Naprawdę?! Przy brzegu? To znakomicie!

- Tak, tak - Smytrakis z przekonaniem przytaknął sobie głową i odłożywszy widelec rozłożył sze­roko ręce. - Wczoraj tam złowiłem o taką! One przypływają do brzegu, proszę pana, ale nie tam, gdzie morze bije o skały. Przy brzegu małe ryby szu­kają rozmaitych jeszcze mniejszych zwierzątek, a du­że ryby przychodzą, żeby zjeść małe. Tylko trzeba bardzo uważać, bo jest tam niebezpiecznie - szukał przez chwilę angielski ego określenia - można spaść z góry i wtedy koniec. Ja panu pokażę gdzie pan ma łowić. Wydaje się, że to przepaść, ale można zejść i na dole jest dosyć miejsca, żeby zarzucić wędkę.

- Czy znajdzie pan dla mnie trochę, czasu po obie­dzie? - zapytał Caruthers z nadzieją w głosie. Młody Grek spojrzał w okno, potem ma zegarek.

- Łowić z panem nie będę miał czasu.. Nadchodzi duży wiatr i muszę dyżurować przy radiostacji. Mogą być sygnały SOS. Ale ten wiatr przyjdzie nie wcze­śniej niż za pięć, sześć godzin. Zbliża się odpływ, czas na dobre łowienie, bo ryby przychodzą bliżej. Lubią odpływ. Ja, niestety, co godzina muszą dzisiaj odbierać wia­domości i meldować się. Jeżeli ogłoszą pogotowie na morzu, będę siedział bez przerwy przy radio, tak sa­mo w dzień, jak i w nocy. Jeżeli pan niedługo skończy jeść, pójdziemy razem i pokażę panu, którędy trzeba zejść na dół.

- Przecież mieliśmy zaraz po jedzeniu obejrzeć górę - powiedziała Karolina - mamy iść wszyscy ...

- O Boże... - jęknął Caruthers.

- Simona możemy zwolnić na pierwsze popołud­nie - profesor mrugnął ku siedzącym. - Przepadł mu urlop w Szkocji, więc niech dzisiaj nabierze sił. Dopiero od jutra naprawdę zaczniemy pracę. My pój­dziemy dziś obejrzeć sobie te jaskinie, do których znajdziemy stosunkowo łatwy dostęp. Johnie - zwrócił się do Mellowa - chyba będą nam potrzeb­ne latarki i weźmiemy na wszelki wypadek liny, gdy­by okazało się, że przejścia są za strome albo za śliskie, prawda?

- Tak, panie profesorze. - Mellow odsunął pusty talerz i wstał. - Ale jeżeli wszyscy pójdziemy, to kto przyrządzi podwieczorek?

- Caruthers, oczywiście! - zawołała Mary Sanders. - Przyniesie tuzin wspaniałych ryb i poda nam je z białym winem!

- Którego nie mamy - dodała rzeczowo Pamela Gordon. - Uważaj na siebie, Simon - powiedziała przechylając się ponad stołem. - Obeszłam całą wy­sepkę i wydawało mi się, że za skarby świata nie zeszłabym w żadnym miejscu w dół. Idzie się niemal jak po krawędzi dachu.

- Pan Smytrakis obiecał, że pokaże mi drogę.

Młody Grek skinął głową.

- Tam można zejść, proszę pani - powiedział z przekonaniem. - Wcale nie niebezpiecznie, cho­ciaż z góry wygląda groźnie. Trzeba tylko zrobić dwa kroki po skale trzymając się rękami, a potem jest tam taka ukośna szczelina, która prowadzi w dół.

- Chodźmy! - Caruthers uniósł się. - Wezmę tyl­ko wędki i jestem gotów!

Wszyscy obecni podnieśli się z miejsc.

- Latarki zostały na jachcie - powiedział Mel­low. - Nie przynieśliśmy przecież jeszcze tych obu skrzyń z ekwipunkiem.

- Nie. - Karolina rozejrzała się. - Nie wiedzia­łam, gdzie je postawimy. Chyba tu będzie najlepiej, prawda, panie profesorze? - Wskazała wolny kąt ja­dalni. - A potem, jeżeli zajdzie potrzeba, rozmieści się je jakoś inaczej.

- Dobrze - profesor skinął głową. - Na razie niech stoją tu. Precyzyjne instrumenty i delikatniejsze przedmioty złóżcie na tamtym stole. Zresztą jeżeli niczego nie odkryjemy, połowa rzeczy wróci do Lon­dynu nie rozpakowana. - Uśmiechnął się widząc wy­raz twarzy Karoliny.

- Idę po skrzynki - powiedział Robert Gordon. - Kto ze mną? Potrzebny jest ochotnik.

- Pójdę z panem. - Alex ruszył za nim ku drzwiom. - Nie rozprostowałem jeszcze nawet nóg po podróży.

Gordon w milczeniu wyszedł z baraku. Na zewnątrz panowała nadal cudowna, niczym nie zmącona pogo­da, słońce grzało tak ostro, że Joe natychmiast zawi­nął rękawy koszuli. Potem sięgnął po papierosy, które miał w tylnej kieszeni spodni. Nie zdążył się jeszcze przebrać i w tej samej chwili przypomniał sobie, że zostawił zapałki w marynarce. Zawrócił.

Caruthers i Smytrakis stali przed barakiem, oglą­dając wędki.

- Czy nie ma pan zapałek? - zapytał Alex. - Zdaje się, że zostawiłem moje w baraku.

- Niestety, nie palę. - Caruthers uśmiechnął się do niego, próbując, czy bębenek, na który nawinięta była linka, obraca się dobrze.

Smytrakis szybko sięgnął do kieszeni i wyciągnął pudełko.

- Proszę, niech pan weźmie. Mam przy sobie dru­gie.

- Dziękuję! - Joe ruszył za oddalającym się szybko Gordonem, który skręcił ostro, mijając na­rożnik baraku, i szedł wydeptaną pośród nikłych tra­wek ścieżką ciągnącą się pod prostopadłą krawędzią zbocza góry aż do urwiska, pod którym szumiało morze.

Gordon po chwili zbliżył się do tego miejsca i zro­bił swobodny krok naprzód. Z tyłu wyglądało to, jak gdyby za ułamek sekundy miał runąć w przepaść. Joe przez chwilę widział jego znikające ramiona i głowę, a kiedy doszedł do krawędzi, dostrzegł go schodzące­go wykutą w skale szeroką, wygodną półką, opadająca zakosami ku maleńkiej, osłoniętej naturalną ka­mienną skarpą przystani, posiadającej wąskie, równe nabrzeże, do którego przycumowany był błękitny jacht.

- Za tą przystań możemy podziękować Mussollniemu! - zawołał Gordon przekrzykując szum fal uderzających o niedalekie głazy. - Włosi wykuli przy­stań i te schody w skale podczas wojny abisyńskiej. Już wtedy przewidywali zapewne, że w końcu dojdzie do konfliktu z Anglią. Przez całą wojnę trzymali tu załogę. Smytrakis zdążył nam już opowiedzieć, że ta załoga sama poddała się w tydzień po przejściu Włoch na stronę aliantów. Zawiadomili naszych przez radio, ale nikt nie wiedział, gdzie są, a oni nie mieli nawet łodzi i błagali o przysłanie okrętu, który by podpły­nął, przysłał szalupę i wziął ich do niewoli.

Byli już nad wodą. Joe stanął na nadbrzeżu przyglą­dając się jachtowi, który ukryty pomiędzy dwiema ścianami Skalnymi wyglądał jak dziecinna zabawka.

- I państwo we dwójkę przepłynęliście tym z Anglii przez Kanał, Zatokę Biskajską i całe Morze Śródziemne?

- Oczywiście. - Gordon uśmiechnął się powścią­gliwie. - Wygląda prawie jak zwykła motorówka. To pan chciał powiedzieć? Ale niech mu się pan przyjrzy dokładnie: w stosunku do swoich wymiarów ma potężny silnik, a zbudowany jest na pewno o wiele mocniej niż „Santa Maria”, na której Kolumb prze­płynął Atlantyk. Nie boi się nawet wielkiej fali. Kołysało nas dosyć ostro przed Sycylią i wytrzymywał to z godnością.

Przy ostatnich słowach chwycił za poręcz relingu i wskoczył na niski pokład, a Joe poszedł w jego ślady.

Kabina, do której zeszli, urządzona była z dyskret­nym przepychem i wydawała się większa, niż można było wnioskować z niewielkich rozmiarów jachtu.

- To nasz salon i sypialnia. - Gordon otworzył drzwiczki prowadzące do następnego pomieszczenia. - To łazienka, a dalej są jeszcze dwie kabinki dla gości, kuchenka i spiżarnia. Może tu podróżować wygodnie sześć osób, ale wtedy, muszę przyznać, jest trochę tłoczno i podróż morska traci swój największe zalety, ciszę i zagubienie. Czy zgadza się pan ze mną?

- Całym sercem - powiedział z przekonaniem Joe, który, rozglądając się po wnętrzu, był właśnie w trakcie składania sobie uroczystej przysięgi, że przy najbliższej okazji zrobi wszystko, żeby stać się posia­daczem podobnego jachtu.

- Jest nawet radar i wszystko, czego potrzeba do żeglugi po oceanie, z bardzo miłą, łatwą w obsłudze radiostacją. A tam są nasze skrzynki. - Wszedł do jednej z tylnych kabinek i ukazał się, trzymając skó­rzane uchwyty dwu niewielkich, metalowych skrzy­nek. Joe wziął jedną z nich i wyszli na pokład.

Dopiero w tej chwili, patrząc na białe skały oświetlone ostrymi promieniami słońca, pomyślał po raz pierwszy z zaciekawieniem o tajemnicy, którą mogły ukrywać. Ciekawe, czy odnajdą ten przybytek bogini? Nie był o tym wcale przekonany. Jeżeli tkwiła tu przez kilka lat załoga włoska, kilku czy też kilkunastu młodych mężczyzn, którzy nie mieli najprawdopodob­niej wiele do roboty i włóczyli się nieustannie po tym małym Skrawku skalistego lądu, musieli oni prze­cież zajrzeć do wszystkich tych jaskiń. Gdyby istniały w którejś z nich posągi, wazy, tabliczki, dary - lu­dzie ci znaleźliby je i byłoby już coś o nich wiadomo. Lecz archeolog, który wie, czego szuka, ma być może większe szanse niż wałęsający się żołnierz.

Wchodził kamienną krzywizną po wykutych w skale stopniach, mając przed sobą wstępujące ciężko chude nogi Roberta Gordona. Ale ten wątły człowiek nie bał się płynąć po oceanie na swoim kruchym stateczku jedynie w towarzystwie kobiety, która, jak sądziła Karolina, nie kochała go, a kochała tylko jego pienią­dze, odziedziczone w tak skomplikowanych okolicz­nościach. Wychowanek profesora Lee. Nic nigdy nie wyglądało tak, jak na pierwszy rzut oka.

Otrząsnął się. Cóż mnie obchodzą sprawy osobiste tych wszystkich ludzi? Jest to grupka wykształconych, dobrze wychowanych Anglików, ze wszystkimi zale­tami i zapewne także wadami tego środowiska, które znam tak dobrze, bo przecież sam z niego pochodzę. Nawet w myśli człowiek nie powinien wtrącać się do nie swoich rzeczy.

Znaleźli się na skraju urwiska i po chwili szli już w kierunku baraku. Z dala Joe zobaczył samotnie idącego Smytrakisa.

- Odprowadziłem tego pana na sam dół - powie­dział młody Grek uśmiechając się. - Zaraz zacznie się odpływ i może coś złowi? Jest w każdym razie zdecy­dowany na wszystko, jak mi się wydaje.

- Tak - nie zatrzymując się Gordon pokiwał z po­litowaniem głową. - Zawsze z nim są kłopoty, kiedy zobaczy wodę i ma przy sobie wędkę. Należy strzec się nałogowców - dokończył sentencjonalnie.

- Idę do mojej latarni. - Smytrakis najwyraźniej nie zrozumiał ostatniego zdania. Alex rozejrzał się. Podchodzili już do drzwi baraku, przed którymi John Mellow i Karolina wyjmowali z wielkiej płóciennej torby zwoje barwnych, plastikowych lin i rozkładali je na słońcu.

- Gdzie jest latarnia? - Joe rozejrzał się, ale nie zauważył nigdzie charakterystycznego, malowanego w pasy, wysmukłego kształtu.

- Tam - Smytrakis wskazał przylegający do ścia­ny skalnej niewielki budynek wykonany najwyraźniej z wyciosanych na wyspie głazów i prawie niewidocz­ny, gdyż barwa jego zlewała się z barwą skał. Uśmiechnął się ku stojącym, skłonił głowę i ruszył szybkim krokiem w stroną latarni. Gordon postawił skrzynkę u stóp Karoliny.

- Masz, czego sobie życzyłaś! O Boże! - otarł pot z czoła. - W taki dzień nie zmuszałbym nawet nie­wolnika do pracy. Upał rośnie z każdą minutą, cho­ciaż południe już przecież minęło. Jest tutaj coś dziw­nego w powietrzu, prawda? Może ciśnienie spada?

- Nie zaaklimatyzowałeś się jeszcze. - Mellow wstał z klęczek. - Gotowe. Na razie nie potrzeba nam niczego więcej.

Mary Sanders i Pamela Gordon, ubrane w lekkie płócienne kombinezony, ukazały się w progu.

- Otwórzcie te skrzynki. - Karolina wstała, od­wróciła worek podszewką na zewnątrz i wytrzepała go. - Wyjmijcie latarki i sprawdźcie, czy baterie działają. Joe, przebierz się. Masz w pokoju kombine­zon! Czy nie przywiozłeś żadnych innych butów? - Z obrzydzeniem potrząsnęła głową. - Zaraz ruszamy.

- Przywiozłem - Alex poważnie przytaknął jej ru­chem głowy. - Przywiozłem nawet kilka papirusów, które podrzucę w pierwszej napotkanej jaskini, żeby ci zrobić przyjemność i ułatwić poszukiwania.

Wszedł do baraku. Kiedy przebrany wynurzył się po kilku minutach, cała grupka była gotowa do drogi. Karolina wręczyła mu wielką, srebrzystą latarką i zwój jasnozielonej, cienkiej liny nylonowej.

- Każdy szanujący się uczony powinien byś oto­czony zespołem pomocniczym - powiedziała zakła­dając mu zwój na ramię. Potem zwróciła się do Hugha Lee: - Jesteśmy gotowi, panie profesorze.


VIII

Pierwszy podmuch wiatru


Profesor Lee skierował spojrzenie ku rozciągającej się tuż przed nimi ścianie skalnej, wystrzelającej pra­wie prostopadle w górę i pocętkowanej ciemnymi otworami jaskiń.

- Na szczęście niektóre są osiągalne bez koniecz­ności wspinania się. - Mary Sanders przesłoniła dło­nią oczy, i kryjąc je przed promieniami popołudniowe­go słońca, które wyszło właśnie spoza wierzchołka góry.

- Podzielimy się na grupki - powiedział profe­sor - Pamela i Gordon, Karolina i pan Alex, a Mary i John pójdą chyba ze mną? Nie zapuszczajcie się za daleko ani za głęboko, jeżeli jakiś korytarz zacznie opadać w nieznane. Traktujmy to wyłączało jako pier­wszy rekonesans i nie dajmy się ponieść fantazji. Ro­zejrzymy się, zapoznamy powierzchownie ze struk­turą tych korytarzy, a później wymienimy spostrze­żenia i od jutra zaczniemy systematyczne przeszu­kiwanie góry. Chyba że - mrugnął porozumiewaw­czo - Karolina natychmiast odnajdzie przybytek Pani Labiryntu i będziemy mogli uważać problem za roz­wiązany.

Dziewczyna odpowiedziała mu uśmiechem i złoży­wszy ręce spojrzała błagalnie ku bezchmurnemu niebu.

- W takim razie - powiedział Mellow - nie ma celu, żebym poszedł z panem profesorem i Mary. Trzy osoby nie zauważą w tych warunkach więcej niż dwie. A jeśli pójdę sam, będziemy mieli za sobą spacer do czterech jaskiń, zamiast do trzech.

- Nie zachwyca mnie to. - Lee zmarszczył brwi. - Nie lubią takich samotnych wycieczek. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć tam wewnątrz.

Wskazał ruchem głowy białą, porytą bruzdami szcze­lin ścianę skalną.

- Będę uważał na siebie - Mellow powiedział to rzeczowo, bez śladu nonszalancji. - Wejdę o, tam - wskazał najbliższy otwór, leżący niemal na równi z powierzchnią platformy i odległy o kilkadziesiąt kroków od baraku. - Na pewno znajdę tam wyłącz­nie ślady pobytu tych Włochów. Mieszkali tak blisko i wejście jest tak dogodne i prowokujące, że musieli tam często zachodzić.

- Dobrze - profesor skinął głową i spojrzał na zegarek. - Jest trzecia. Punktualnie o piątej wszy­scy musimy znaleźć się na zewnątrz. Zbiórka w ja­dalni. Teraz określmy, dokąd kto wejdzie. - Wskazał palcem. - Są jeszcze dwa otwory stosunkowo misko i trzeci, trochę wyżej, tam. Mówię o tym, który widać na skraju, prawie nad brzegiem. Mary i ja wejdziemy tu - wskazał pierwszy otwór - Gordon i Pamela tam, a Karolina i pan Alex spróbują dostać się do tego ostatniego. Jutro posuniemy się wyżej i postaramy się systematycznie przetrząsnąć cale zbocze. Czy są ja­kieś pytania?

Pytań nie było. Pomimo popołudnia słońce grzało coraz Mocniej i nawet najlżejszy powiew od morza nie chłodził rozżarzonego powietrza. Profesor znowu spojrzał na zegarek.

- W takim razie o piątej. Powodzenia i ruszył, wysoki i szczupły, ku wylotowi jaskini, a za nim Mary, trzymająca w dłoniach dwie latarki elek­tryczne.

- Naprzód, dzieci! - Mellow wyprostował swe szerokie bary. - Pozostawiłem wam możność osią­gnięcia tryumfu moim kosztem. - Zerknął mimo woli na Gordona, który nie zauważył tego.

- Dlaczego? - zapytała Karolina.

- Bo idę sam i nikt mnie nie będzie asekurował. Pani Labiryntu zapewne bardzo liczy na takich jak ja.

- Po co w takim razie wziąłeś linę? - zapytał Gordon nie uśmiechnąwszy się. - Nie będzie jej miał kto trzymać, jeżeli trafisz na jakiś komin.

- W ostateczności przywiążę ją do skały. W każ­dym razie, jeżeli usłyszycie w głębi góry głuche ude­rzenie, pamiętajcie, że ważyłem Sto siedemdziesiąt funtów!

Roześmiał się, kiwnął im ręką i odszedł.

Alex i Gordon ruszyli za Karoliną, która wyprze­dziła nieco Pamelę. Idąc przyglądała się uważnie skale. Po przejściu kilkudziesięciu kroków zatrzymali się wszyscy przed płytkim tarasem skalnym, odcho­dzącym ukośnie ku górze. Słońce oświetlało teraz wąski otwór, zawieszony nad ich głowami na skraju tarasu:

- Ta skała najbardziej przypomina mi ser szwaj­carski - westchnęła Karolina. - Nie zdziwiłabym się, gdybyśmy wszyscy zeszli się tam w środku.

- Labirynt - powiedziała cicho Pamela. - Tak właśnie mógłby wyglądać. Sto wejść, a tylko jedno prowadzi do celu. Powinnaś być zadowolona.

- Chodźmy. - Gordon lekko dotknął jej ramie­nia. - Już pięć minut minęło.

- Tak, oczywiście. - Pierwsza wspięła się na płytę tarasu.

Alex i Karolina ruszyli dalej. Byli już niemal nad przepaścistą krawędzią platformy, opadającą stromo ku morzu. Otwór, który chcieli osiągnąć, znajdował się kilkanaście stóp nad ich głowami, pozornie umie­szczony w pionowej ścianie, lecz skała była tu spę­kana i wyżłobiona deszczem tak, że nierówna jej po­wierzchnia dawała stosunkowo dobre punkty oparcia dla nóg i uchwyty dla dłoni.

Joe zdjął z ramienia zwój liny i podał jeden jej koniec Karolinie, a drugi okręcił wokół siebie i za­cisnął węzeł.

- Zaczekaj tu, póki nie wejdę. Później obwiąż się nią w pasie.

- Ale...

- Tak będzie rozsądniej - powiedział spokojnie i chwycił za występ skalny. Po minucie był już na górze.

Tuż przed otworem skała była odłupana. W miejscu odpryśnięcia powstała jak gdyby mała półeczka. Sto­jąc na niej Alex spojrzał w dół. Nie dostrzegł Karo­liny, ale zobaczył tuż pod sobą jej głowę i po sekun­dzie stała już przy nim, wycierając ręce o nogawki swych czerwonych, drelichowych spodni.

- Dlaczego ryzykujesz bez potrzeby?

- A ty? - położyła mu dłoń na ramieniu i od­wróciła się, a później zajrzała w głąb ciemnego ot­woru.

Joe westchnął.

- Gdzie są latarki?

Sięgnęła do tylnej, zamykanej na błyskawiczny zamek kieszeni spodni. Podała mu latarkę.

- Dzień dobry pani! - nacisnęła guzik latarki. - Nie ma pani pojęcia, jak bardzo chciałam panią od­wiedzić...

- Do kogo mówisz? - zapytał z uśmiechem, prze­widując odpowiedź.

- Do Pani Labiryntu, oczywiście.

Pochyliła się jeszcze bardziej i zanurzyła w głębi otworu.

- Nic nie widzę! - dobiegł go prawie natychmiast jej przytłumiony głos. - Latarka mi się zacięła!

Odwrócił się szybko i wsunął niemal na czworakach w ciemną czeluść, w której znikła Karolina.

Na zewnątrz słońce świeciło tak ostro, że w pier­wszej chwili nie dostrzegł dziewczyny i nacisnął raz jeszcze guzik latarki, myśląc, że zgasła.

- Czy będziemy bawili się w chowanego? - za­pytała Karolina.

Zapalił latarkę i dopiero teraz spostrzegł, że znaj­dują się u wejścia do długiego, wąskiego korytarza, który opadając łagodnie, niknął w oddali.

W milczeniu naprawiali przez chwilę latarkę Ka­roliny, a kiedy zapaliła się, ruszyli wolno korytarzem. Było tu o wiele chłodniej, niż przypuszczał. Spojrzał za siebie. Otwór, którym weszli do wnętrza jaskini, świecił z dala jak maleńkie okienko. Smuga blasku dziennego kładła się na wilgotnych kamieniach, po których zaczęli łagodnie schodzić w dół. Odwrócił się. Długi promień latarki trzymanej przez idącą przo­dem Karolinę skakał po ścianach i wybiegał co chwila daleko w głąb. Na krańcu korytarza wznosiła się wil­gotna prostopadła ściana, lśniąca tysiącami maleńkich iskierek odbitego blasku. Od stropu oderwała się zim­na kropla i upadła na policzek Alexa. Wzdrygnął się.

- Tu jest jakiś napis! - powiedziała nagle Karo­lina i zatrzymała się. Głos jej zadudnił niespodziewa­nie grubo i ucichł w ciemnej głębi. Stali naprzeciw ściany zamykającej korytarz. Napis był dwuwierszo­wy, wyskrobany ostrym narzędziem w wilgotnym ka­mieniu:


Ama, anz’ardi che chi muore

Non ha da gire al ciel dal mondo altr'ale.


- Po włosku, oczywiście. - W głosie dziewczyny był wyraźny zawód.


Kochaj i bądź kochany, gdyż na takich Jedynie skrzydłach

Śmiertelnik ulecieć może z ziemi ku niebiosom...


- Co to jest?

- Sonet Michała Anioła.

- Musiał to wyryć jeden z tych biednych chłop­ców, którzy tkwili tu w czasie wojny. - Zrobiła je­szcze kilka kroków i wsparła się wyciągniętą dłonią o zaporę skalną. - Koniec, możemy wracać...

Mimo tych pełnych rezygnacji słów uważnie zaczę­ła przesuwać promień latarki wzdłuż ściany.

- Czego szukasz? - zapytał Alex, który chcąc nie chcąc towarzyszył jej w tej operacji. - Tajemnego przejścia?

- Nie... - zawahała się. - Widzisz? Tu wszędzie skapuje i spływa woda - skierowała światło ku zie­mi - a przecież nie stoimy na piasku, tylko na litej skale. Chcę po prostu sprawdzić, dokąd ta woda ucho­dzi, bo na razie nie widzę odpływu. Jesteśmy w naj­niższym punkcie korytarza i gdyby woda nie znalazła sobie ujścia, powinno było powstać tu jeziorko.

- Czy w tym klimacie woda nie może po prostu wyparować? - powiedział Joe niepewnie. Ani petro­grafia, ani geologia nie interesowały go nigdy i mało wiedział o budowie skał.

- Wykluczone. Nie w takiej ilości. Nie dochodzi tu wiatr ani słońce, a temperatura jest stosunkowo niska i chyba mniej więcej równomierna, bo w głę­bi korytarza różnica między dniem a nocą nie jest istotna. W każdym razie musimy dokładnie zbadać wszystko, co możemy, żeby później jut tu nie wra­cać.

Uklękła i świecąc nisko nad ziemią, zaczęła prze­suwać się powoli na kolanach wzdłuż ściany.

- Widzisz? - powiedziała po chwili. - Tędy prze­sącza się w dół! - Powiodła dłonią po gładkiej ka­miennej powierzchni. - O, tu jest szczelina i biegnie aż dotąd! Zobacz, Joe! A wygląda tak, jak gdyby ktoś wyjął kawałek skały, a potem dopasował go na po­wrót!

Alex ukląkł przy niej.

- Moim zdaniem to wygląda zupełnie jak naturalne pęknięcie. Widziałem w życiu tysiące takich. - Zno­wu zimna kropla upadła mu na kark. - Ohyda !

Ale Karolina zdawała się go nie słyszeć. Przez chwi­lę opukiwała skałą, potem odsunęła się od ściany i wstała.

- Musimy spróbować, czy nie da się tego fragmen­tu wyjąć - powiedziała zdecydowanie.

- Hm... - Alex potrząsnął głową z powątpiewa­niem. - Może przecież ważyć kilkaset funtów? Nie znamy jego grubości. Poza tym wydaje mi się, że to zupełnie zwykłe nadpęknięcie powierzchni i...

Na ramieniu uczuł lekki dotyk dłoni dziewczyny. Umilkł.

- W Egipcie - powiedziała - spotyka się masko­wanie drzwi wykonane w sposób, który należałoby chyba nazwać artystycznym. Czasami wejścia do ko­mnat grobowych bywają zupełnie niedostrzegalne, imitują pęknięcia skały, wypukłości, wklęśnięcia, wszystko, byle tylko ukryć, że są przejściami, które służyć winny tylko wtajemniczonym.

Przy ostatnich słowach znowu uklękła i naparła ra­mieniem na skałę.

- Uważaj! - Alex wziął ją wpół i odciągnął. Później szybko ukląkł w miejscu, które przed chwilą zajmowała.

- Co robisz, Joe?

- Na pewno nie znam się na maskowaniu przejść, ale wiem, że obluzowany głaz tych rozmiarów mógł­by cię oduczyć łatwowierności w stosunku do ruchomych ka... - nacisnął z całej siły - mie...- naci­snął jeszcze mocniej - ni - dokończył i odetchnął głęboko. Skała drgnęła.

- Mój wielki, jedyny Boże - powiedział ze zdu­mieniem - poruszyła się!

- Uważaj, Joe! - Karolina stała za nim pochylona.

Czuł na policzku jej oddech.

- Nic mi nie będzie. Poświeć tu...

Oparła latarkę na jego ramieniu, patrząc uważane na drgający pod naciskiem jego ramienia blok ka­mienny. Joe odwrócił głowę, by móc zaatakować ścia­nę całą powierzchnią barku, naparł i zapytał zduszo­nym głosem:

- Ustępuje?

- Nie.

Zaczekaj. Spróbujemy inaczej.

- Tak? Słucham...

- Spróbuj nacisnąć go nie pośrodku, ale z jednej strony.

- Dobrze.

Znowu pochylił się i naparł, przykładając ramię nie­mal do linii, która ukazywała pęknięcie w skale. Po­czuł, że blok drgnął i cofnął się niespodziewanie mięk­ko i głęboko. Chwytając równowagę, Alex wyprosto­wał się gwałtownie.

Przez chwilę patrzyli w milczeniu, nie poruszając się. Przed nimi widać było w skale ciemną szczelinę, powstałą w miejscu, gdzie blok skalny obrócił się jak na osi.

Jak na komendę uklękli znowu i zbliżyli głowy do otworu.

- Spróbuj... - powiedziała Karolina, ale Joe uci­szył ją przykładając palec do warg.

- Co? - szepnęła. Zamiast odpowiedzi Wskazał jej szczeliną. Słuchali przez chwilę.

- Co to jest? - zapytała półgłosem. - Trzęsienie ziemi?

Alex w milczeniu zaprzeczył ruchem głowy, potem spojrzał w kierunku, z którego nadeszli. Niski strop opadającego korytarza zakrył przed nimi wejście do jaskini. Zastanawiał się przez chwilę. Z głębi otworu powstałego przez cofnięcie się odłamu ściany dobiegał do nich cichy, monotonny szum, chwilami rosnący tak, że skała dygotała lekko, przynosząc odgłos potwor­nych, powolnych uderzeń, jak gdyby ukrywała ol­brzymie zwierzę miotające się w poszukiwaniu wyjścia.

- Już wiem! - Słuchał jeszcze przez chwilę, po­tem przytaknął sobie ruchem głowy. - Znajdujemy się w tej chwili wewnątrz góry, ale nie powyżej baraku, tylko poniżej. Najwyraźniej morze wybiło sobie tunele w skale, a ten otwór, który mamy przed sobą, prowadzi do wody. To, co słyszysz, to odgłos fal uderzających o brzeg i wdzierających się do wnętrza. Woda przenosi dźwięk i drżenie gruntu w głąb góry. Te tunele na pewno mają znakomitą akustykę. Stoimy tu mniej więcej na wysokości dwu pięter ponad po­wierzchnią morza, jeżeli dobrze obliczyłem wysokość otworu jaskini i spadek korytarza. Może spróbujemy odsunąć ten kamień jeszcze trochę?

- Najpierw chciałabym zobaczyć, jak jest osadzo­ny. Poświeć mi.

Zaczęła uważnie badać powierzchnię kamienia. Ku swemu zdumieniu Joe dostrzegł, że robi to przy po­mocy powiększającego szkła, które wyjęła z kiesze­ni spodni. Badała długo, starannie, po kilka razy przesuwając soczewkę nad ostrymi krawędziami otworu.

- Nie wiem... - powiedziała cicho. - Nawet gdy­by to była prawda, minęło tysiące lat od tego czasu, a tu jest wilgoć. Widać wyraźnie, że woda wyżłobiła sobie przejście. Mogła podmyć ten kawałek skały. Mógł sam odpęknąć. Ale on tkwi w głębi jak drzwi na zawiasach. To może być naturalne, ale może też być... - Dłonią, w której trzymała szkło, dotknęła lekko powierzchni głazu. - Nie ma na nim śladu obróbki, ale starożytni byli mistrzami w tych spra­wach i posiadali nieskończoną cierpliwość. Mogli zresztą wykorzystać naturalne pęknięcie. Spróbujmy ode­pchnąć ten kamień jeszcze troszeczkę i zobaczymy, co tam jest.

Alex ukląkł przy niej i wspólnym wysiłkiem naparli na głaz. Otwór powiększył się na tyle, że światło la­tarki odkryło im leżącą naprzeciw ścianę, która biegła prostopadle w dół.

- Dziwne! - powiedziała Karolina. - Ten szum jest teraz o wiele cichszy. Dlaczego?

Alex zmarszczył brwi, ale rozpogodził się zaraz.

- Odpływ! Słyszałem, jak nasz Grek mówił o nim Caruthersowi. Widocznie morze zaczęło się cofać wła­śnie teraz i fale przestały łomotać w głębi góry. Ale zobaczmy, co tam jest?

Trzymając w dłoni latarkę wsunął z trudem głowę i ramię do otworu. Zwiesiwszy rękę tak, aby światło latarki padało pionowo w dół, patrzył.

- Co tam widzisz? - Karolina stała w odległości niecałego kroku, ale ściana skalna zupełnie stłu­miła głos i słowa jej dobiegały jak z wielkiego odda­lenia.

- Studnia! Gładka, prowadząca w dół, chyba wy­żłobiona kropelkami wody w ciągu milionów lat. Tak jak przypuszczałem, widać w dole wodę. Światło la­tarki odbija się w jej powierzchni. Ponad wodą jest ciemno, ściany nie widać... Widocznie ten szyb roz­szerza się w dole tuż nad powierzchnią morza - cofnął się. - Zobacz sama.

Karolina wetknęła głową do otworu, patrzyła długą chwilę, potem cofnęła się.

- Myślę, że to jednak nie to - westchnęła. - Tędy nie mogła prowadzić żadna droga do skalnej świątyni. Ale gdybyś opuścił mnie na linie.

Joe spojrzał na zegarek.

- Za pięć piąta! - powiedział szybko z wyraźną ulgą. - Wydawało mi się, że jesteśmy tu najwyżej kwadrans. Sprawdź na swoim.

- Tak - Karolina skinęła głową. - Musimy odejść. Wszyscy przestrzegamy tego w obcym terenie. Chodźmy. Inaczej zaczną się o nas niepokoić. Ale wró­cimy tu jutro.

Ruszyli powoli pod górę i wkrótce ujrzeli z dala otwór, w którym tkwił nierówny wycinek niebieskie­go nieba. Kiedy poczuli na twarzach łagodny powiew otwartych przestrzeni, Karolina lekko dotknęła palca­mi rękawa idącego obok mężczyzny.

- Tak? - zatrzymał się.

- Och, chciałam ci tylko powiedzieć: jak to dobrze, że jesteś! - Wspięła się na palce i pocałowała go, obejmując jego szyję ramionami. Potem odsunęła się gwałtownie. - Chodźmy!

Gdy znaleźli się znowu na maleńkiej półeczce okalającej otwór korytarza, Joe spojrzał na morze rozciągające się po granice lekko zamglonego widnokręgu.

- Jak cicho. - Karolina wzięła go pod ramię i stanęła przy nim nad krawędzią kilkupiętrowej przepaści - musieli ją za chwilę przebyć, żeby powrócić do baraku, błyskającego teraz z oddali szybami, w których odbijało się słońce.

Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale nagle znad morza dobiegł dziwny dźwięk, tak podobny do wycia nadlatującego pocisku artyleryjskiego, że Alex mimo woli pochylił lekko głowę.

Podmuch wiatru uniósł fontannę kurzu przed barakiem, zakręcił nią i cisnął o zbocze góry.

A potem stało się. Joe instynktownie, nie myśląc o tym, co robi, chwycił dziewczynę w ramiona i wtoczył się z nią do korytarza w chwili, gdy potężne uderzenie powietrza ze świstem runęło na skałę.

Karolina natychmiast wyswobodziła się z jego ra­mion - i zaciskając dłoń na ostrym występie u wejścia, wyjrzała na zewnątrz.

- Co... co się stało?

Było zupełnie cicho. Wiatr przepadł nad morzeni, Słońce świeciło jasno.

- Szybko! - Joe okręcił dziewczynę liną i mocna zawiązał węzeł. - Schodź! Będę stał tu i asekurował cię, popuszczając linę. Będziemy przynajmniej mieli pewność, że cię nie zwieje.

Bez słowa posłusznie skinęła głową.

Ale gdy wyszedł znów na półeczkę i spojrzał w dół, zobaczył Karolinę siedzącą u stóp skały i spokojnie palącą papierosa. Nadal było zupełnie cicho, chociaż głos morza uderzającego o brzegi wyspy wydał mu się groźniejszy, mimo że odpływ odkrył przy brzegu kilka wielkich, widocznych nawet z tej odległości, zielonkawych głazów, wokół których strzelały teraz białe jęzory kipiącej piany.

Zszedł szybko i stanął obok Karoliny.

- Co to było? - zapytała wstając i gasząc papie­rosa. - O mały włos, a byłoby nas zmiotło za bur­tę! - Wskazała dłonią brzeg urwiska.

- Zdaje się, że to ten wielki wiatr, o którym wspo­minał nasz młody Grek. Ucichł, na szczęście. Chodź­my; nie chciałbym się z tym znów spotkać na otwar­tej przestrzeni.

Pobiegli w stroną baraku.


IX

Drugi podmuch wiatru


- Hej!

Zatrzymali się. Okrzyk rozległ się z bliska, ale ro­zejrzawszy się Joe nie dostrzegł nikogo. Dopiero gdy Pamela zawołała po raz drugi, zauważył ją, stojącą w otworze, przed którym się rozstali. Z ciemności wy­nurzył się także Robert Gordon i oboje zaczęli scho­dzić szybko.

- Czy znaleźliście coś ciekawego? - zapytała Pa­mela.

- Dlaczego tak sądzisz? - Karolina Beacon spoj­rzała na nią z nadzieją. - A wy?

- My nic. Ale widząc was biegnących w stronę baraku pomyślałam, że może odkryliście coś nadzwy­czajnego i chcecie jak najprędzej podzielić się ze wszystkimi wiadomością.

- Uciekaliśmy przed wiatrem - powiedział Joe uśmiechając się.

- Przed wiatrem? - Robert Gordon uniósł brwi. - Dlaczego? Powiedziałbym nawet, że przydałby się mały wietrzyk. Jest potwornie duszno. Tam, we­wnątrz - wskazał górę - jest o wiele przyjemniej. Naturalna klimatyzacja. Nie rozumiem, po co Włosi wybudowali tę drewnianą budę, mając pod ręką takie znakomite, naturalne mieszkania?

Zaczęli iść wszyscy czworo w stronę baraku.

- Prawdopodobnie dlatego, że człowiek niechętnie powraca do warunków, z których się wyzwolił. Ludz­kość parę tysięcy lat temu opuściła jaskinie i bardzo polubiła przestronne, stojące w słońcu domy.

Domawiając tych słów, Karolina uniosła rękę i za­częła nią wymachiwać ku postaciom stojącym przed drzwiami baraku.

- Jesteśmy w komplecie. Mary i John już wrócili.

Profesora zastali w jadalni, rozpakowującego pod­ręczne laboratorium fotograficzne. Oparł o ścianę sta­tyw i podszedł do stołu.

- Siadajcie! - powiedział i wskazał im krzesła. - Jakie wnioski?

- Jeżeli o mnie chodzi - Mellow wzruszył lekko ramionami - to najprawdopodobniej jestem za gruby, żeby przeprowadzać tego rodzaju badania. Wszedłem do obrzydliwego, śliskiego, wznoszącego się w górę korytarza, który w pewnej chwili stał się dla mnie za wąski. Po prostu, nie mogłem się przecisnąć ani o pół kroku dalej. Korytarz nie kończył się w tym miejscu, ale prowadził bez przerwy pod górę. Tyle mogłem stwierdzić przy pomocy latarki. Odchodziła zresztą z tego miejsca jeszcze jedna odnoga, niska, kręta i bardzo stroma. Przeszedłem kawałek tego dru­giego korytarzyka na czworakach, ale przyznaję, że bałem się posuwać w zupełnej ciemności, niemal gło­wą w dół, nie mając nikogo, kto by mnie asekurował. Poza tym skała jest tam krucha i wszędzie leży pełno odłamków. To chyba wszystko. Oczywiście nie zauwa­żyłem żadnych śladów bytności człowieka, poza ja­kimiś napisami włoskimi przy wejściu. Niestety, nie umiem po włosku.

Rozłożył przepraszającym gestem ręce, zdjął oku­lary i zaczął przecierać je chusteczką.

- A wy? - Pamela wzięła do ręki otwarty no­tes, leżący przed Gordonem. - Mieliśmy bardzo po­dobną drogę. Weszliśmy w wąski, także prowadzący pod górę korytarz, który potem zrobił się tak ciasny, że Robert nie mógł pójść dalej. Ja przecisnęłam się, asekurowana liną. Korytarz od tego miejsca opada w dół i zakończony jest prawie okrągłą komnatą o wysokim sklepieniu, w którym widać czarne otwory prowadzące w górę. Kapało stamtąd okropnie. Cała ta wyspa jest poryta jak kretowisko. Starałam się na miejscu naszkicować naszą trasę w dwóch rzutach. - Podsunęła profesorowi notes. - To wszystko.

- Nie napotkaliście żadnych śladów działalności człowieka?

- Napotkaliśmy tylko wodę i wilgoć, pozostałe po okresie ulewnych deszczów. - Gordon był najwyraź­niej zniechęcony. - Wyobrażam sobie, co się tam wtedy dzieje! Wewnątrz szumią pewnie potoki i góra przypomina kolosalną konewkę. Jeżeli był tu kiedykol­wiek jakiś przybytek kultowy, niewiele z niego chyba pozostało. Ale bardzo wątpię, żeby tu istniało coś ta­kiego. Kreteńczycy mieli dobrych architektów i rozwi­niętą sztukę inżynieryjną. Nie wprowadzaliby chyba swojej bogini do tak kruchego, wilgotnego mieszka­nia.

Spostrzeżenia Mary Sanders i profesora nie odbie­gały specjalnie od dwóch pierwszych relacji. Góra była mokra, wnętrze jej, jak stwierdził profesor, skła­dało się z wapiennego masywu, wydźwigniętego ongi ponad fale i od tego czasu kruszonego w ciągu milionów lat nieustannymi atakami morza i spływającej wody deszczowej.

- To nie będzie prosta sprawa, jeżeli nie uda nam się od razu opracować metody badań, która umożliwi eliminację niepotrzebnego wysiłku - dokończył Lee. - Obawiam się, że bez pomocy szczęśliwego przypadku możemy cały pobyt na wyspie spędzić, penetrując na chybił trafił wnętrze tych grot i kory­tarzy, których jest o wiele więcej, niż można sądzić na pierwszy rzut oka. Na to, oczywiście, nie możemy sobie pozwolić. Zresztą, na szczęśliwe przypadki nie wolno nam liczyć, bo zdarzają się one zwykle dopie­ro wtedy, kiedy ma się opracowaną metodę działa­nia. Ale dla porządku chcielibyśmy jeszcze dowie­dzieć się, co widzieli Karolina i pan...

Nie dokończył. Od strony morza znowu nadbiegło wysokie, zawodzące wycie. Szyby baraku zadygotały, po dachu przeleciało głębokie dudnienie i wszystko ucichło.

- Co to jest? - Pamela zerwała się z krzesła.

- Wiatr. - Joe także wstał i podszedł do okna. - To już drugie uderzenie.

Podmuch wichury i tym razem minął prawie tak szybko, jak się pojawił. Profesor machnął ręką, jak gdyby opędzając się przed muchą. Najwyraźniej wiatr obchodził go tylko o tyle, o ile potrafił zakłócić mu bieg myśli. Stojący przy oknie Joe odwrócił się ple­cami do szyby i zapalając papierosa zauważył, że Lee zerka w notes Pameli Gordon.

- Najgorsze jest na razie to, że brak w naszej ekipie doświadczonych speleologów, którzy potrafili­by w Stosunkowo krótkim czasie zbadać wiele kory­tarzy pionowych bądź zalanych wodą. Bez tego trudno nam będzie zorientować się w tym labiryncie. - Lek­ko uderzył otwartą dłonią w notes i uśmiechnął się na widok Karoliny, która po jego ostatnich słowach otworzyła usta. - Zaraz, moje dziecko. Wiem, co chcesz powiedzieć. I ja dochodzę do wniosku, że wysepka taka jak Keros mogła być uznana przed tysiącami lat za prawdziwy labirynt. Mamy przecież ten papirus Perimosa, który na pewno jest autentycz­ny, a informacje w nim zawarte coraz bardziej wy­dają mi się prawdopodobne. Oczywiście nie wiem, czy znajdziemy Panią Labiryntu. Nie wiem, czy ocalała, a z nią miejsce, w którym przebywała. Mogło się ono po prostu zawalić i posąg spoczywa teraz pod tysiącami ton skały. Mogło jej tu nigdy nie być. Ale re­zygnować nam nie wolno i...

Znowu urwał, gdyż do jadalni wszedł Eleftorios Smytrakis.

- Jak tam pogoda? - zapytał Mellow.

- Za dwie, trzy godziny zacznie się prawdziwy wiatr. - Młody Grek rozejrzał się. - A gdzie jest ten pan, który poszedł na ryby?

- Boże! - zawołała Mary. - Gdzie jest Simon? Pamela Gordon bez słowa uniosła głowę i spojrzała na Smytrakisa.

- Proszę się nie niepokoić - latarnik zawrócił i szybko ruszył ku wyjściu. - Rybacy nigdy nie wra­cają punktualnie - Uśmiechnął się, ale mimo to je­szcze przyspieszył wychodząc.

Wstali wszyscy i podeszli do okien. Grek przecinał wyspę, biegnąc w stronę urwiska, potem zatrzymał się nad krawędzią przepaści i rozglądał przez chwilę. Wreszcie odwrócił się, skinął głową i, jak gdyby nie był pewien, że zrozumieją ten gest, rozłożył szeroko ręce i z wolna opuścił je kilkakrotnie ruchem, który oznaczał: „uspokójcie się, jest tam". Pochylił się i zniknął za krawędzią urwiska.

- Wszystko w porządku - profesor zawrócił od okna. - O czym to mówiliśmy? A tak, o naszych szansach. A więc...

Joe spojrzał kątem oka na Pamelę Gordon, która stała wyprostowana obok swego męża. Może to było przywidzenie, ale wydało się Alexowi, że twarz jej wyraźnie pobladła pod powłoką świeżej opale­nizny.

- Hej! - dobiegło słabe wołanie od strony brzegu, zagłuszone ogromnym, monotonnym głosem fal. Caruthers wygramolił się na skraj urwiska, tuż za nim wspiął się Smytrakis, który, gdy stanęli już obaj na płaszczyźnie, podał Anglikowi jakiś podłużny przedmiot.

- Hej!

Caruthers zbliżał się ku nim wielkimi krokami, wy­machując wędką i trzymanym w drugiej ręce przedmiotem, w którym już po chwili rozpoznali wielką rybę dość osobliwego kształtu. Przewieszona przez ramię idącego płócienna torba kołysała się gwałtow­nie.

Zbliżył się, zniknął za barakiem, drzwi wejściowe trzasnęły, usłyszeli energiczne kroki i pojawił się przed nimi. Był zdyszany.

- Czy widzicie?! - zawołał, gwałtownie chwyta­jąc oddech. - Będzie z tego kolacja dla wszystkich, a jeszcze zostanie coś niecoś dla Pani Labiryntu!

- Wszystko pięknie - powiedziała Mary Sanders - ale dlaczego się spóźniasz? Wiesz przecież, że...

Nie pozwolił jej dokończyć.

- Dajcie mi dojść do słowa! - Zamachał rękami. Płócienna torba podskoczyła, martwa ryba podfrunęła ociężale i opadając klasnęła o jego nagie udo. - Zszedłem tam i łowiłem, przez cały czas patrząc na zegarek, tym bardziej że schwytałem ją już przed godziną! - Znowu uniósł rybę i opuścił. - Ale wy­obraźcie sobie, że ta przeklęta wyspa to prawdziwy labirynt, nawet na zewnątrz! Zaczął się odpływ, mi­zerny, co prawda, i odsłonił kilka przybrzeżnych gła­zów, które przedtem były schowane pod wodą. Po­myślałem sobie, że należy wyjść rybom naprzeciw i skacząc z kamienia na kamień oddaliłem się, może o kilkadziesiąt kroków, od miejsca, w którym zszed­łem w dół. Zresztą przez cały czas pamiętałem do­skonale, gdzie się ono znajduje. Pan Smytrakis poka­zał mi nawet taką osobliwą, czerwonawą skałkę, od której powinienem rozpocząć wchodzenie, cały czas w lewo i pod górę. Zresztą droga tam jest zupełnie wyraźna i podczas schodzenia nie wydała mi się nie­bezpieczna. Trzeba było tylko uważać na punkty oparcia dla nóg. No i wyobraźcie sobie: spoglądam na zegarek, widzę, że czas nadchodzi, idę więc pro­sto ku wyspie, po tych samych kamieniach, po któ­rych szedłem poprzednio. I co powiecie? Stanąłem, a przede mną pionowa ściana i żadnej drogi pod górę! Dwa razy starałem się podejść w miejscach, które wydawały się mniej strome. I nic. Ściana sta­wała się po chwili gładka, prostopadła, zawracałem. Nie uwierzycie, ale trwało to prawie godzinę, póki pan Smytrakis nie pojawił się w górze jak Perseusz i nie uwolnił mnie. - Zwrócił się ku młodemu Gre­kowi, który z uśmiechem słuchał jego dramatycznej relacji. - Dziękuję panu! Naprawdę dziękują! Ale już wydrapałem scyzorykiem krzyżyk na kamieniu i nie będę więcej pana niepokoił. Sam trafię! Która z was, dziewczęta, potrafi przyrządzać ryby? Macie. A ja tylko umyję się i zaraz wracam.

Z rozmachem podał umarłe stworzenie Karolinie, która odważnie ujęła rybę za ogon i zważyła ją w dłoni.

- Nie rozumiem, jak można, łowić ryby? - po­wiedział półgłosem Robert Gordon, pochylając się ku żonie. - Zabijanie dla przyjemności powinno być zabronione.

- Mówisz tak, bo nie lubisz ryb. - Pamela uśmiechnęła się.

Eleftorios Smytrakis zwrócił się do profesora.

- Chciałem państwa uprzedzić, że musicie poza­mykać teraz okiennice we wszystkich pokojach. Wielkie uderzenie wiatru przychodzi zwykle niespo­dziewanie i mogłoby powyrywać okna.

- Powyrywać okna? - Caruthers zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał na niego z niedowierza­niem. - Czy pan trochę nie przesadza?

- Nie. - Grek uśmiechnął się. - Przeżyłem tu już kilka takich burz powietrznych. Zresztą, mam takie instrukcje - rozłożył ręce. - Jestem odpowie­dzialny za stan urządzeń na wyspie. Kabel elektrycz­ny biegnie z latarni do baraku pod ziemią i jest za­betonowany w skale, tak że nie trzeba obawiać się zerwania przewodów. Światło nie zgaśnie. Kiedy wiatr ustanie, natychmiast dam znać.

- Oczywiście, oczywiście - profesor wstał. - Nie mamy najmniejszego zamiaru utrudniać panu peł­nienia obowiązków. Kiedy spodziewa się pan burzy?

- Pierwsze pojedyncze podmuchy już przeszły, ale zwykle następują one na długo przed prawdziwym uderzeniem. Sądząc z tego, co mi podano przed kwad­ransem przez radio, mamy, mniej więcej, godzinę czasu. Muszę teraz wrócić do radiostacji. Ale mo­że najpierw pomogę przy zamykaniu tych okien­nic?

- Nic podobnego! Dziękujemy! Zaraz sami to zro­bimy! - Mellow podniósł się szybko z miejsca.

- Aha, i jeszcze jedno. - Smytrakis podszedł ku drzwiom. - Proszę pamiętać o zabezpieczeniu drzwi wejściowych. Nie są za mocne i dlatego posiadają od zewnątrz sztabę, na którą je zamykam w tych okolicznościach. Ale w tej chwili, kiedy państwo jesteście w środku, nie mogę tego zrobić. Myślę, że należy je podeprzeć jednym albo dwoma dużymi kamieniami. Zaraz je przyniosę...

Joe ruszył od okna, ale Caruthers wyprzedził go.

- Zaraz to wszystko załatwimy i pozamykamy ok­na! Jest pan najuprzejmiejszym latarnikiem na świe­cie, ale nie możemy dopuścić do tego, żeby pobyt grupki Anglików na tej wyspie stał się dla pana ży­wiołową klęską!

Słowa jego sprawdziły się, chociaż w tej chwili nie przypuszczał tego nikt z obecnych na wyspie.


X

Dlaczego poszedł?..."


- Boże, jak tu gorąco! - Mary wstała i podeszła do okna. - Czy nie można by otworzyć na chwilę? Okiennice są przecież zaryglowane od zewnątrz, a okna otwierają się do środka.

- Tak, proszę bardzo. - Profesor otarł pot z twa­rzy ogromną niebieską chustką.

Mary otworzyła okno i powróciła na miejsce. Sie­dzieli wszyscy skupieni wokół stołu, na którym leżał, przypięty pluskiewkami, szkic wyspy Keros.

Mellow, który zamilkł, kiedy dziewczyna wstała, podjął teraz przerwaną myśl.

- Żadna świątynia, nawet najbardziej dyskretnie ukryta, nie może mieć dostępu wyłącznie z powie­trza - uśmiechnął się mimo woli - ponieważ, jak wiemy, świątynie służą ludziom, a nie ptakom... Dla­tego, chociaż pan profesor miał oczywiście słuszność mówiąc, że mogła do którejś z tych jaskiń prowadzić droga, która z biegiem czasu uległa zniszczeniu, my możemy założyć tylko jedno: że przybytek Pani La­biryntu, jeżeli istniał kiedykolwiek, musiał być dostępny dla zwykłych śmiertelników. Pamiętajmy, jak po­twornie niegościnna musiała wydawać się ówczesnym ludziom ta absolutnie niedostępna wysepka, nie po­siadająca żadnej przystani, o skalistych, prostopad­łych, najeżonych rafami brzegach. Już to samo było w pewnym stopniu rękojmią bezpieczeństwa bogini. O ile ktoś nieproszony wylądowałby jednak, to opie­rając się na wskazówkach naszego papirusu, możemy przypuszczać, że zgubiwszy się wśród skalnych kory­tarzy, napotkałby otchłań, zanim udałoby mu się od­naleźć właściwą drogę do przybytku. Tym niemniej, kapłani Pani Labiryntu nie wpadali w tę otchłań, prawda? A nie należy zakładać, że byli to akrobaci, umiejący posuwać się godzinami bez asekuracji po niewidocznych gzymsach skalnych albo wędrować na czworakach mokrymi tunelikami pod kruchym stropem. Zresztą przybytek tego rodzaju na pewno ozdo­biony był w jakiś sposób, musiał posiadać posąg bo­gini i inne akcesoria, które napotykamy w podobnych miejscach. Wszystkie te przedmioty trzeba było tam jakoś przetransportować.

- Nie wspominając już o tym, że skoro papirus stwierdza brak uprawy i hodowli na wysepce, kapłani musieli regularnie otrzymywać transporty żywności - Gordon wzruszył nieznacznie ramionami. - Założy­wszy nawet, że Kreteńczycy byli znakomitymi żegla­rzami, nie wyobrażani sobie, aby...

Urwał. Okiennica zadygotała. Wicher zawył nad domem ostro, przycichł i wybuchł znowu. Powietrze w pokoju drgnęło, Joe uczuł na twarzy ciepły, gwał­towny powiew.

- Czy zamknąć okno? - zapytał Mellow wstając.

- Nie! Jest bardzo przyjemnie! - powiedziały pra­wie jednocześnie Mary i Pamela.

Karolina podeszła do okna. Wicher znowu zawył, tym razem bardziej przeciągle.

- Ciemno już - powiedziała przykładając oko do szpary. - Gwiazdy świecą.

Wiatr znowu wybuchnął gwałtownie i ucichł zupeł­nie na chwilę.

- Jestem trochę zaniepokojony - powiedział Gor­don pochylając się do żony. - Chciałbym założyć do­datkowe cumy na „Pameli".

- Przecież nic się jej nie może stać.

- Nie wiem. - Podniósł głos, gdyż wiatr wzmógł się znowu. - Nie znam tej przystani. Gdyby morze się rozkołysało, fala mogłaby uszkodzić burtę. Wyłożę ochraniacze na burty, dam na wszelki wypadek jesz­cze dwie liny, od rufy i od dziobu, i będę mógł zasnąć spokojnie.

Wstał. Wiatr załomotał w okiennicę, ucichł i znów uderzył, tym razem jednak mocniej niż poprzednio. Barak zadrżał lekko.

- Uważaj na siebie - Pamela potrząsnęła gło­wą. - Jest już ciemno.

- Mogę pójść z panem. - Joe także wstał.

- Nie, dziękuję bardzo. Mam tu latarkę. Za pięt­naście minut będę z powrotem. Nie ma tam pracy dla dwóch ludzi.

Caruthers także uniósł się z miejsca.

- Zamknę za tobą i ubezpieczę drzwi tymi kamie­niami. Wracając, zapukaj w okiennicę. Otworzymy ci.

- Dobrze!

Ruszyli obaj ku drzwiom prowadzącym do koryta­rza. Kiedy zamknęły się za nimi, Mary powiedziała do Pameli:

- Za nic w świecie nie chciałabym nocą zejść na tę przystań.

Jakby dla dopełnienia jej słów wiatr ze świstem uderzył w okna. Podmuchy rosły z każdą chwilą. W dali trzasnęły drzwi wejściowe.

- No, ale wróćmy do rzeczy - profesor uśmiech­nął się. - Gordon, zdaje się, nie wierzy, aby mogła tu kiedykolwiek być świątynia Pani Labi­ryntu.

Caruthers wszedł i usiadł za stołem.

- Wieje! - stwierdził z satysfakcją. - Ale nie tak strasznie, jak przypuszczał ten Grek. Przepraszam bardzo, panie profesorze, przerwałem panu.

Karolina powoli podeszła do stołu.

- Ponieważ w pewien sposób poczuwam się do odpowiedzialności za sprowokowanie tej trochę zaimprowizowanej wyprawy, bo namawiałam zespół do przyjazdu tutaj, proponuję, abyśmy okazali więcej entuzjazmu. W przeciwnym razie sami sobie tylko przeszkodzimy w pracy. Według mnie pytać musimy nie o to, czy jest tu przybytek Pani Labiryntu, ale gdzie on się znajduje? Na mówienie o tym, że go nie ma, będzie dosyć czasu, kiedy rzeczywiście nie natrafimy na żaden ślad pobytu Kreteńczyków tutaj.

Przez szpary w okiennicy wpadł z sykiem następny podmuch. Papiery leżące obok szkicu wyspy uniosły się na stole. Mellow nakrył je łokciem.

- Zamknij okno - szepnął do Caruthersa, który zerwał się z krzesła.

Alex zapalał w tej chwili papierosa. Usłyszał dźwięk zamykanego okna, a później kroki powracającego Caruthersa. Zgasił zapałkę. Profesor chrząknął i wska­zał palcem plan.

- Chciałbym... - powiedział i umilkł nagle.

Joe, siedzący pomiędzy profesorem i pustym krze­słem, za którym stała Karolina, nie usłyszał nic, ale znieruchomiał, ogarnięty uczuciem absolutnej nierzeczywistości tego, co zaczęło się nagle dziać naokół. Uniósł oczy i zauważył, że wszyscy inni także zamarli w bezruchu.

Było to tak, jak gdyby ogromne, niewidzialne zwie­rzę podeszło do ściany baraku i zaczęło przeć w nią, nie ustępując i nie zwalniając nacisku na ułamek sekundy. Parcie rosło, ściany i szyby zaczęły dygotać cichuteńko, dach szeleścił, a na zewnątrz dopiero te­raz zabrzmiał równomierny, rosnący głos, który nie przypominał Alexowi żadnego znanego dotąd dźwięku.

- Co... co to jest? - zapytała cicho Pamela Gordon.

- To zapewne jest ten wiatr w całej okaza­łości - powiedział Mellow spokojnie. I jak gdyby słowa jego złamały zaklęcie trzymające na wodzy de­mona, wicher nagle załamał się, ucichł, a potem zawył przeraźliwie nad wyspą i uleciał ku morzu. Natych­miast o barak uderzyła ze świstem następna fala po­wietrza, a po niej nowe.

- Rozszarpie tę nieszczęsną budę! - Mellow spoj­rzał mimo woli w kierunku zabarykadowanych okien. Kobiety milczały.

- Ten barak wytrzymywał już większe nawałnice i nic mu się nie stało! - Caruthers wzruszył ramio­nami.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu, wsłuchani w rosnące i opadające wycie wichury, do którego do­łączył się inny głos, głęboki, ogromny i groźny. To morze gnane falami rozszalałego powietrza rozpoczęło szturm na wyspę Keros. Pamela spojrzała na zegarek.

- Gdzie jest Robert? Powinien już być z powro­tem.

- Może zaszedł do latarni Smytrakisa? To przecież po drodze. Na pewno chce nam przynieść wiadomość o pogodzie. - Mellow przytaknął sobie ruchem głowy. Nikt nie odpowiedział. Siedzieli przez chwilę za­słuchani. Barak, a z nim cała wyspa, zdawały się trzy­mać na włosku. Joe miał nonsensowne uczucie, że jeszcze chwila, a wszystko uleci, runie i zniknie w ogromnym chaosie czarnej, bezkresnej otchłani.

- Nie czekając na powrót Roberta - powiedział Mellow - możemy stwierdzić, że trzeba przyjąć ja­kiś zupełnie specjalny system przeszukiwania tej wy­spy. Chodzenie od jaskini do jaskini niewiele nam da, gdyż: po pierwsze, mamy za mało czasu, żeby je wszystkie przeszukać, a po drugie, metoda taka sprzeczna jest po prostu ze zdrowym rozsądkiem. To tak, jak gdyby ktoś zaproponował przekopanie całego Egiptu w poszukiwaniu jednej mumii...

- Tak... Zapewne masz słuszność, Johnie. - Pro­fesor wydawał się roztargniony. On także spojrzał na zegarek. - Zaczekajmy może z dyskusją do chwili nadejścia Roberta. Zaraz powi...

Wiatr zatrząsł domem. Szyby jęknęły unisono. Od morza szedł teraz ogromny, równomierny huk.

- Zdaje się, że ten wiatr rośnie - powiedział Caruthers. - Robert może mieć kłopoty. Pamela wstała. Była bardzo blada.

- Dlaczego poszedł w taką pogodę? Zawsze jest taki uparty - rozłożyła bezradnie ręce. - A może... może byśmy wyszli mu na spotkanie?

- Oczywiście! - Alex zerwał się z miejsca. Choć nie sądził, aby dla dorosłego, uważnego mężczyzny droga ku przystani przedstawiała specjalne niebezpie­czeństwo, był zaniepokojony, gdyż Gordon nie wyglą­dał na człowieka o wielkiej odporności fizycznej i wydawał się najwątlejszy z wszystkich przebywających na wyspie mężczyzn.

- Ja pójdę. Jeżeli pan Gordon ma jakieś kłopoty z jachtem, spróbuję mu pomóc i za kilka minut wró­cimy. Po drodze odwiedzę latarnię. Może rzeczywiście mąż pani zaszedł tam, żeby dowiedzieć się od Smy­trakisa, jaką pogodę na jutro przewidują meteorolo­gowie?

Ruszył ku drzwiom.

- Niech pan zaczeka. - Mellow zbliżył się ku nie­mu. - Pójdziemy razem.

- Idźmy wszyscy! - zawołała Mary z trochę uda­ną wesołością. Niespokojnie zerknęła na Pamelę. - Okropnie nie lubię siedzieć, denerwować się i wy­obrażać sobie Bóg wie co, kiedy inni zupełnie spokoj­nie siedzą sobie w latarniach morskich i omawiają prognostyki pogody. Pamela na pewno też chce iść? Prawda, Pamelo?

- Mary ma słuszność. Oczywiście, idźmy wszyscy.

Profesor skinął głową, lecz i w jego głosie, pomi­mo pozornej niefrasobliwości, przebijał niepokój.

Ruszyli grupką ku drzwiom i razem przeszli kory­tarz.

- Zaczekajcie! - Karolina zawróciła. - Te prze­klęte latarki!

Wpadła do jadalni i po chwili ukazała się, niosąc całe naręcze lśniących, wydłużonych reflektorów i przyciskając je obu dłońmi do piersi.

Caruthers odsunął kamień i przekręcił klucz w zamku.

- Uwaga! - otworzył szeroko połowę drzwi. - Przechodźcie kolejno! Zamknę za wami!... - Ostatnie jego słowo zagłuszył ryk wichury.

Joe pochylił głowę i pierwszy przekroczył próg. Uderzenie wiatru było tak silne, że omal nie stracił równowagi. Trzymając się framugi drzwi, odwrócił się i podał rękę Karolinie. Blacha na dachu baraku du­dniła głucho piekielnym werblem, niknącym prawie pośród łoskotu morza i wichru.

Kolejno wychodzili, trzymając się mocno za ręce, i stanęli pochyleni tuląc się ku sobie, zupełnie zde­zorientowani w pierwszej chwili. Caruthers mocował się z drzwiami, wreszcie z pomocą Mellowa zamknął je i przekręcił klucz w zamku.

Joe rozejrzał się mrużąc oczy. Wiatr oślepiał go nie­mal. Z mimowolnym zdumieniem dostrzegł, że na pogodnym niebie świecą wszystkie gwiazdy. Latarni nie było stąd widać, gdyż zasłaniał ją barak, lecz wędru­jąca smuga światła co kilkanaście sekund zamiatała płaską powierzchnię wyspy i uderzając w ciemny ma­syw góry nikła, aby po chwili znowu się pojawić. Tam gdzie nie sięgał blask potężnego reflektora, pod­nóże góry tkwiło w gęstej ciemności. Tylko z trudem Joe dostrzegł ciemniejszy nieco, leżący w odległości kilkudziesięciu kroków od baraku otwór najbliższej i najniżej położonej jaskini.

Ale wszystkie te obserwacje trwały ułamek chwili. Poprzez wycie wiatru dotarł do niego głos Caruthersa, który krzyczał na całe gardło, stojąc tuż przy nich. Mimo to Joe bardziej domyślał się, niż rozumiał to, co młody uczony chciał powiedzieć.

- Razeeem!... Tędyyy!!... Obok latarniii...

Ruszyli trzymając się za ręce, zgięci wpół.

Za rogiem budynku wicher uderzył w nich z całym rozmachem. Było gorąco, tak gorąco, że po krótkiej chwili Joe poczuł, że koszula lepi mu się do ciała. Zgięty wpół, bijąc pochyloną głową w masy pędzą­cego powietrza i przedzierając się przez nie, jak przez gęstą, rwącą rzekę, szedł pierwszy, ściskając dłoń Karoliny, która z kolei trzymała dłoń Mellowa. Ostat­ni w łańcuchu Caruthers zaświecił latarkę, ale zaraz zgasił ją, gdyż wędrujący blask latarni morskiej oświetlał drogę tak, że najdrobniejsze załamania gruntu widoczne były niemal jak w dzień.

Szli w milczeniu. Mówić nie było można, lecz Joe wiedział, że wszyscy pozostali zdają już sobie w tej chwili sprawę, jak bardzo lekkomyślnie postąpił Ro­bert Gordon idąc samotnie ku przystani. Nie było go nigdzie widać. Czując rosnący niepokój przyspieszył, pociągając innych za sobą. Za barakiem wiatr omal nie rzucił ich o ziemię. Prawie na czworakach skręcili ku latarni. Wiatr bił teraz z boku i Alex dokonywał przy każdym kroku nadludzkich niemal wysiłków, żeby nie dać się zepchnąć z wyznaczonego kierunku.

Po chwili chwycił z ulgą za klamkę niskich, stalo­wych drzwi, nad którymi obracała się potężna smuga światła osadzona w wirującej równomiernie, oszklonej kopułce.

Po krótkiej walce z drzwiami otworzył je gwałtow­nie. Wszedł, wciągając za sobą Karolinę.


XI

Zmącony spokój Pani Labiryntu


Drzwi zatrzasnęły się. Stali stłoczeni, trzymając się za ręce, jak gdyby nadal jeszcze walczyli z wiatrem, który pozostał za grubymi murami latarni.

Eleftorios Smytrakis zdjął z uszu słuchawki. Siedział za długim stołem i patrzył na nich ze zdumieniem. Je­go uzbrojona w ołówek ręka nadal biegła odrucho­wo po papierze, stawiając kabalistyczne znaki kodu. Alex przez chwilę poruszał ustami, nie mogąc wypo­wiedzieć słowa. Cisza oszołomiła go. Kamienne mury i podwójne szyby okien latarni odcięły grupkę przywykłych od ryku fal i wichury tak dalece, że dopiero po pewnym czasie usłyszał głuche dudnienie morza.

- Co się stało? - zapytał Smytrakis wstając.

- Pan Gordon poszedł przed półgodziną do przy­stani i nie wrócił. Mieliśmy nadzieję, że jest u pa­na. - Joe zawahał się. - Czy nie było go tutaj?

- Nie. - Smytrakis potrząsnął głową. - Nie po­winien był tam iść sam.

Na twarzy jego pojawił się wyraz tak gwałtowne­go zaniepokojenia, że Joe szybko powiedział:

- Zaraz tam pójdziemy. Na pewno jest na pokła­dzie jachtu i czeka, aż wichura ustanie. Martwił się o to, czy wiatr nie zerwie lin cumujących.

Smytrakis założył słuchawki i powiedział coś po grecku do małego mikrofonu. Czekał chwilę, potem znów powiedział kilka słów. Zdjął słuchawka.

- Niestety, nie mogę stąd odejść. - Był najwyraź­niej zdenerwowany. - Muszę co pięć minut meldo­wać gotowość stacji i urządzeń latarni. Ale tam trzeba zaraz iść. Może upadł i potrzebuje pomocy? Tam jest bardzo niebezpiecznie przy zejściu, kiedy wieje ten wiatr.

Umilkł. Nikt z obecnych nie odezwał się. Stojący na stole aparat telegraficzny szumiał cicho wysnuwa­jąc z siebie białą smugę papieru. Smytrakis odrucho­wo oderwał koniec pasma nadchodzących depesz i nie patrząc zaczął przesuwać papier w palcach.

- Proszę mnie zawiadomić, kiedy pan Gordon się znajdzie, dobrze? - powiedział trochę bezradnie. - Ja... ja nie mogę stąd odejść. My składamy przysięgę. Tam, na morzu - wskazał okno, za którym w ciemno­ści przesunęła się smuga blasku latarni - też ktoś w tej chwili może być w niebezpieczeństwie. Zresztą jest czterech mężczyzn. Panowie tam traficie, prawda? Stąd na lewo ścieżką. Jest wydeptana i widać ją wyraźnie.

- Chodźmy! - Alex odwrócił się na pięcie. - Za­wiadomimy pana natychmiast, kiedy pan Gordon się odnajdzie. Zresztą może już idzie do baraku?...

Uśmiechnął się ku młodemu mężczyźnie, który znów usiadł za stołem i nasunął słuchawki, ale patrzył na nich z niepokojem, gdy kolejno wychodzili, zanurza­jąc się ponownie w ryku nawałnicy.

Chociaż trudno to było sobie wyobrazić, wiatr wzmógł się jeszcze. Biała ścieżka biegnąca do przy­stani ciągnęła się wyraźną kreską ku krawędzi, spo­za której dochodził głos morza.

- Ostrożnieeee! - Joe przystanął, gdy zbliżyli się na kilka kroków do krawędzi. - Połóżcie się! - I nie wiedząc, czy wszyscy go usłyszeli, położył się na zie­mi, pociągając za sobą Karolinę.

- Zostań tu. - Wolno podpełznął ku krawędzi.

Gdyby nie niepokój o Gordona, musiałby przyznać, że podobnego widowiska teatru natury nigdy dotąd nie oglądał. W nikłym blasku gwiazd morze po grani­ce mrocznego widnokręgu było jedną ogromną, hu­czącą otchłanią białych wirujących pian, które u stóp wyspy strzelały w górę ogromnymi fontannami i jak uwięzione zwierzęta rwały ku przodowi wdzierając się na skały. Spojrzał w dół. Za wielką ostrogą skalną, osłaniającą przystań, woda była niemal spokojna, ale mały, błękitny jacht, przycumowany do kamiennego nadbrzeża, unosił się lekko i opadał w świetle pro­mienia latarki, który zaledwie sięgał tam i rozpływał się w otaczającej ciemności. Jacht był nie oświetlony. Dalej, nisko na niebie, doskonale widoczna świeciła spokojna gwiazda, wielka i jasna. Obejrzał się. Nad wyspą przelatywał w równych odstępach czasu blask latarni morskiej, padający spoza baraku. Ogarnęło go bezsensowne uczucie zdumienia, że wicher nie pory­wa tego blasku i nie niesie go w huczącą ciemność, rozciągającą się poza skrajem urwiska.

Patrząc na jacht, zrobił latarką kilka kółek w po­wietrzu i czekał przez chwilę. Karolina przyczołgała się i leżała teraz tuż przy nim, dotykając go ramie­niem.

Zrobił jeszcze kilka kółek, odwrócił głowę i zoba­czył, że inni także sygnalizują. Leżeli z głowami wy­suniętymi ponad krawędź, tuląc się ku sobie pod po­dmuchami wichury, które na szczęście biegły od stro­ny morza, spychając ich ku lądowi.

- Nie odpowiada - zawołała Karolina, przykła­dając mu wargi do ucha. - Co zrobimy, Joe?

Alex przesunął zapaloną latarkę wzdłuż krawę­dzi. Gdzieś tu musiał być pierwszy ze stopni prowa­dzących ku przystani. Dostrzegł go w dole, tuż obok siebie.

- Trzeba tam się dostać! - krzyknął i w tej samej chwili pomyślał, że człowiek, który w tych wa­runkach zechce zejść do przystani i wskoczyć na po­kład jachtu, a potem powrócić tą samą drogą, zary­zykuje życie.

Wiatr ucichł nagle.

- Trzeba tam zejść! - krzyknął Caruthers cofając się tyłem na czworakach. Wstał. - Pobiegnę po liny! Bez ubezpieczenia nie można tam iść! Czekajcie na mnie!

Odwrócił się i nisko pochylony pobiegł zataczając się w stronę baraku. Alex podciągnął się na dłoniach i opuścił nogi poza krawędź. Wymacał stopień. Wy­prostował się przytulony do skały, trzymając dłońmi ostrą, wystającą krawędź.

- Joe! - Karolina krzyknęła tak głośno, że okrzyk jej przedarł się przez łoskot fal i świst wiatru. - Joe! Zaczekaj!

- Oświecajcie mi drogę! - zawołał, starając się przekrzyczeć nowy podmuch wichury. - Schodzę! On może być ranny. Kiedy Caruthers przyniesie liny, zwiążcie je!

Zsunął się o stopień niżej, odwracając głowę, gdyż oślepiły go promienie latarek skierowane w jego stro­nę. Przylgnął do sikały, starając się spojrzeć w dół. Szedł przecież tędy przed niewielu godzinami. Były to wygodne, kamienne stopnie, wykute równo w pio­nowej niemal ścianie i prowadzące prosto do przy­stani. Teraz szalał na nich huragan.

Chciał zrobić jeszcze jeden krok, ale wicher ude­rzył, jak gdyby czekał na to, i Joe rozpaczliwym wy­siłkiem rozpłaszczył się na skale, wbijając palce w gładką, nie dającą oparcia powierzchnię.

Naprężył mięśnie. Już. Sekunda względnej ciszy. Zrobił dwa szybkie kroki i znowu przylgnął do suchej, ciepłej powierzchni kamienia. Zerknął w górę. Światła latarek były bardziej odległe, niż przewidywał. Tam w górze leżała Karolina i spoglądała w przepaść. Ka­rolina, która znała go od tak dawna, która kochała go i która rozumiała go mniej niż ktokolwiek z ludzi. Może nie wierzyła, a może po prostu nie dostrzegała te­go, że niebezpieczeństwo jest dla niego tym, czym dla innych wypoczynek. A może w jej spokojnym świecie nie było miejsca dla niebezpieczeństw i dlatego nie chciała o nich słyszeć?

Wicher wył nieprzerwanie, dławiąc oddech i unie­możliwiając ruchy. Alexa ogarnęła cicha radość. Te­raz Karolina może zrozumie? Bała się przecież o niego. Wiedział o tym.

Nowy potężny podmuch omal nie strącił go w prze­paść. Z nagłym zdumieniem stwierdził, że przez chwi­lę nie myślał o tym, gdzie się znajduje, i zapomniał nawet o Robercie Gordonie. Spojrzał w górę. Białe oczy latarek były już daleko. Przytulony do skały przyglądał się drodze, którą miał jeszcze do przeby­cia. Jacht był niespodziewanie blisko. Dziesięć... jedenaście... dwanaście stopni, które w tym miejscu by­ły nieco szersze i schodziły prosto na nabrzeże.

Ucichło na chwilę. Zerwał się i pochylony zbiegł na dół. Nowe, potworne uderzenie wiatru. Upadł. Po­tem uniósł się na dłonie i kolana. Nie wstając prze­sunął się po nadbrzeżu, na które co chwila wyskaki­wały płaskie języki wody, i zbliżył się do jachtu.

Wyjął zza koszuli latarkę, zapalił ją i zasygnalizo­wał w górę. Nieruchome światełka poruszyły się gwałtownie.

Jacht był nie uszkodzony. Obie liny trzymały. Ostroga skalna, która osłaniała przystań przed sztur­mem fal, przyjmowała na siebie także cały napór wi­chury. Tu, na samym dole, tuż nad wodą, było nieco spokojniej niż w górze. Joe głęboko zaczerpnął po­wietrza i skoczył na pokład chwytając za sznur relingu.

Pokład był pusty. Joe otworzył drzwiczki nadbu­dówki sterowej i wszedł. Przez chwilę szukał głów­nego wyłącznika, znalazł go i przekręcił. Zapłonęło światło. Rozejrzał się. Tamci w górze musieli to za­uważyć. Wiedzą, że jest na pokładzie, ale wiedzą tak­że, że Gordon nie oświetlił statku, i zaczynają rozumieć, że go tu nie ma. Ale czy na pewno go tu nie było?...

Po pięknie politurowanych, wyłożonych czerwonym dywanikiem schodach zszedł do kabiny sypialnej. Nikogo. Otworzył szafę i zajrzał, czując, że to, co ro­bi, jest nonsensowne. Robert Gordon nie mógł sam zamknąć się w szafie...

- Panie Robercie!... - Cisza. - Panie Robercie!...

Wyszedł na korytarzyk. Musiał przeszukać wszyst­kie pomieszczenia, chociaż był już przekonany, że Gordona tu nie znajdzie. Światło elektryczne na jach­cie nie było zepsute. Po cóż by miał siedzieć tu w ciemności?

Zajrzał do małej, luksusowo urządzonej łazienki i do kuchni. Dalej była jeszcze jedna kabinka i jesz­cze jedna. Otworzył stalowe drzwiczki na końcu ko­rytarzyka. Tu był silnik. Nikogo. Rozejrzał się, uniósł klapę jakieś skrzyni, nadal zdając sobie sprawę, że robi rzeczy bezsensowne. Nikogo. Wszedł po schod­kach do kabiny sterowniczej. Gdzieś musiała być sta­cyjka reflektora. Wyszedł na pokład. Reflektor był obrotowy i umieszczony ponad dachem. Joe przekrę­cił go w kierunku nadbrzeża. Chciał mieć dobrze oświetloną drogę. Potem powrócił do kabiny i zaczął kolejno przekręcać kontakty obok głównego przełącz­nika. Przy trzecim reflektor zapalił się.

Wyszedł na pokład i spojrzał w górę. Droga ku kra­wędzi urwiska była teraz oświetlona jasno jak w dzień. Z góry stoczył się trącony kamień, przele­ciał przez smugę reflektora i wpadł do wody. Joe wzdrygnął się. Wydało mu się, że kamień błysnął ciemną czerwienią krwi. Westchnął. Był zmęczony podróżą. - Ten przeklęty wicher rozstraja mi nerwy... A w dodatku ten Gordon! Nie mógł sobie wy­brać stosowniejszej pory do spacerów albo zabezpie­czyć jachtu od razu? I to ma być wypoczynek?

Zobaczył człowieka, który schodził po stopniach, trzymając się jedną ręką skały. Człowiek był okręcony w pasie liną. Koniec jej niknął w górze na skraju urwiska. Caruthers.

Alex czekał, patrząc to na niego, to na skłębione góry wodne przelewające się poza krawędzią ostrogi skalnej. Po chwili Caruthers znalazł się na nadbrzeżu i wskoczył na pokład.

- Co?...

Joe rozłożył ręce. Potem wskazał ręką ciemną wo­dę przystani.

- Jeżeli wpadł tutaj, to prawdopodobnie nie wy­płynął poza zatoczkę. Wiatr dmie od morza.

Skierował światło reflektora na ciemną, kołyszącą się powierzchnię. Caruthers podszedł do relingu i przechyliwszy się ponad burtą, patrzył wytężając wzrok.

Oni to widzą - pomyślał Joe - i zrozumieli już, że go szukamy. Ale gdzie on jest? Nie mógł chyba za­błądzić? Coś się z nim przecież musiało stać? Nie chciałbym, żeby się utopił. Biała twarz w reflektorze. Mokre zwłoki, tak okropnie ciężkie. Znam to. Dla­czego topielcy ważą tyle? Chyba woda? Coś się z nim przecież musiało stać? Mógł runąć w dół schodząc. Ale wtedy roztrzaskałby się o nabrzeże. Zostałby na lądzie i zauważyłbym go.

Reflektor błądził po falach. Wytężając wzrok pa­trzyli w milczeniu na rosnącą i opadającą powierzch­nię wody.

Joe oderwał na chwilę spojrzenie od ciemnej za­toczki i znowu spojrzał w górę. Ona tam jest, jego żona. Czy kocha go? Karolina twierdzi, że nie. Ale kto wie? Może go kochać, chociaż kocha także jego pie­niądze. Te sprawy tylko pozornie wykluczają się. Tak czy inaczej to musi być okropne dla niej. To był jej mąż, człowiek, z którym mieszkała, spała... Dlaczego myślę o nim był? Przecież mogło mu się nic nie stać? Czasami bywa tak, że wszyscy wpadają w popłoch, a istnieje jakieś zupełnie proste wytłumaczenie. Może siedzi teraz w baraku, pije herbatę i dziwi się, że spacerujemy po nocy podczas tej koszmarnej pogody? Boże, jak ten wiatr wyje tam nad morzem.

- Nic! - zawołał pogodnie Caruthers. - Nie ma go tu na pewno, jeżeli nie spaceruje sobie po dnie! Woda krąży, ciągle widzę prąd, który idzie ku wyj­ściu z zatoczki i zawraca. Wracajmy. Mógł zasłabnąć gdzieś w górze albo mogło mu się coś przytrafić w drodze powrotnej.

Odszedł od relingu i zbliżył się do Alexa.

- Cokolwiek myślę o takich przymusowych space­rach w czasie huraganu i o tym błaźnie, i jego trosce o jacht, wydaje mi się, że źle robimy. Jeżeli utonął, nic go nie wskrzesi. Ale jeżeli jest gdzieś tam na gó­rze i czeka pomocy, popełniamy błąd, stojąc tutaj. Jeżeli nie ma go na jachcie, wracajmy.

Joe skinął głową i skierował reflektor na przystań.

- Chodźmy...

Zeskoczyli na ląd i Caruthers podał Alexowi ko­niec liny.

- Wiatr chyba słabnie.

Zatrzymali się na chwilę nadsłuchując. Morze grzmiało nadal, ale wycie wichury rzeczywiście osłabło nieco. Ruszyli pod górę, jeden za drugim, trzyma­jąc się liny. Droga powrotna wydała się Alexowi nie­skończenie krótsza niż schodzenie. Równocześnie czuł rosnący niepokój. To było dziwne. Oni wszyscy byli dziwni. Ten Mellow, próbujący kontynuować rozmo­wę o jaskiniach w chwili, gdy żona Gordona zaczęła się niepokoić, Mary Sanders, nagle zdenerwowana, Caruthers i jego topielcze dowcipy...

Kiedy znaleźli się na górze, wiatr dął jeszcze potęż­nie, ale najwyraźniej tracił siłę.

- Nie ma go tam - powiedział Caruthers.

- Co... co teraz? - Profesor Lee mimowolnie zwró­cił się w kierunku Alexa.

- Chyba powinniśmy - powiedział Joe - korzystając z tego, że wiatr osłabł trochę, przejść całą wyspę, aż do podnóża góry. Pan Gordon musi przecież gdzieś tu być... - zawahał się i umilkł.

- On... on... - głos Pameli załamał się - gdzie on jest?

- Na pewno znajdzie się zaraz - powiedziała szybko Karolina i objęła ją ramieniem. - Może za­słabł i czeka gdzieś na nas? Chodźmy!

Rozstawieni wachlarzem, nadal trzymając się za ręce, ruszyli powoli, kierując się ku ciemnemu sto­kowi góry. Blask latarni wirował miękko, oświetlając nagą powierzchnię wyspy. Gdyby Gordon rzeczy­wiście zbłądził i zwichnął nogę, dostrzegliby go od razu. Ale jeżeli stracił poczucie kierunku i szukając zejścia do przystani runął w otchłań, na dnie której rozszalałe fale tłukły o brzeg?

Z dala Joe dostrzegł jasne prostokąty okien baraku. A może rzeczywiście powrócił i jest tam? Albo może powróciwszy i nie zastawszy nikogo, poszedł do latar­nika? Ale skąd mógł powrócić? Zauważyliby go, gdy­by wracał z przystani.

Spojrzał na idącą obok Karoliną. Wiatr, który ciągle jeszcze zamiatał szerokimi podmuchami powierzchnię wyspy, rozwiewał jej krótkie włosy i szarpał otwarty kołnierzyk bluzki.

- Jak mogłeś, Joe?! - powiedziała. - Jak mo­głeś tam zejść bez żadnego ubezpieczenia? Myślałam, że umrę ze strachu!

- On mógł tam być. - Alex uniósł głowę. Wiatr ucichł teraz zupełnie. - Mógł być ranny. Mógł wpaść do wody i walczyć ostatkiem sił, nie mogąc wydźwignąć się na pokład. Wszystko było możliwe. Minuta w takiej sytuacji może decydować o życiu człowieka. Inaczej nie zszedłbym.

- Wiem.

Dojrzał tylko ruch jej warg, gdyż wichura zagłu­szyła wypowiedziane półgłosem słowo. W półmroku zauważył, że oczy jej są pełne łez. Mało brakowało, a byłby przystanął ze zdumienia. Albowiem jeszcze nigdy w życiu nie widział Karoliny płaczącej. Odwró­ciła głowę. Udał, że nie dostrzega niczego. Wiar ude­rzył znowu. Nie był już tak potężny, jak przed godziną, ale ciągle jeszcze wiał z taką siłą, że dziewczęta z trudem utrzymywały się na nogach. Pochyleni, pod­chodzili do podnóża góry.

Od morza nadbiegał ogromny, jednostajny ryk, wy­pełniając zanurzony w ciemności widnokrąg. Joe wy­tężył wzrok. Na gładkiej, omiatanej błyskami latarni płaszczyźnie dostrzegliby z dala leżącego człowieka, gdyby znajdował się gdziekolwiek pomiędzy bara­kiem, brzegiem a zboczem góry. Ale płaszczyzna była pusta. Pozostawało tylko długie pasmo cienia, leżą­ce u podnóża góry, tam gdzie nie sięgał promień la­tarni.

Szli wolno. Okna baraku były coraz bliżej. Otwory, prowadzące w głąb góry, odcinały się od jasnego tła ściany skalnej. Czy mógł być tam, w którejś z tych jaskiń? Nonsens. Nie mógł tu zbłądzić. Droga z ba­raku do przystani biegła dokładnie w przeciwnym kie­runku.

Spojrzał w ciemną czeluść najniższego otworu. Kto tam był dzisiaj? Mellow? Tak, Mellow. A Robert Gordon chyba spadł? Wiatr musiał go znieść do morza. Jeżeli, oczywiście, nie znajdował się już w baraku albo w latarni morskiej.

W tej samej chwili Mellow zawołał, przekrzykując świst wiatru szalejącego w górze pośród załomów skalnych.

- Sprawdźmy, czy nie ma go w baraku!

Barak był już blisko. Mellow pobiegł tak szybko, jak mu pozwalał wiejący w twarz wiatr. Drzwi baraku ukryte były w cieniu. Zniknął zanurzywszy się w ów cień. Joe dostrzegł światło latarki błądzące po po­wierzchni drzwi. Przez chwilę Mellow stał niezdecy­dowanie, potem zawrócił.

Szedł ku nim, nie spiesząc się. Przystanęli, zbici w ciasną grupkę.

- Czy ktoś z was zamknął od zewnątrz drzwi na klucz?

- Tak. Ja - powiedział Caruthers.

Klucz jest nadal w zamku, a drzwi są zamknięte. W takim razie nie ma go w środku.

Umilkł.

- Jak to nie ma? Musi tam być. Przecież nigdzie indziej też go nie ma!

Wysoki, załamujący się głos. To mówiła Pamela.

- Zobaczmy, czy nie ma go w latarni - zawołała Mary. - Na pewno tam będzie! Prawda, panie profesorze?

Hugh Lee wahał się przez bardzo krótką chwilę, ale czas ten był dostateczny, aby Alex zrozumiał, jak trudno profesorowi przychodzi kłamstwo, nawet ko­nieczne.

- Tak. Chodźmy! - Lee ożywił się. - Musi tam być! To jasne!

Ruszyli, okrążając barak.

- Ja jednak zajrzę - Mellow zatrzymał się. - Dogonię was! Idźcie! Może to ten latarnik go zamknął przez omyłkę? Mógł go zaprowadzić do baraku, a później pobiegł z powrotem do siebie.

Niespodziewanie wiatr ucichł, zerwał się znowu i ucichł zupełnie. Morze grzmiało.

- Dlaczego nic nie robimy? - Profesor starał się mówić spokojnie. - Chodźmy do tego latarnika. On może coś wiedzieć - urwał.

Z mroku wynurzyła się krępa, przysadzista postać.

- Nie ma go! Chodźmy! - Mellow ruszył w kie­runku latarni. Poszli za nim i dopędzili go tuż przed okutymi drzwiami kamiennego budynku, nad którym nieprzerwanie krążyła oślepiająco biała smuga światła.

Smytrakis siedział w tej samej pozycji, w jakiej go pozostawili.

- Nie było go? - zapytał Alex.

- Jak to!? - Grek zerwał się z miejsca. - Nie znalazł się?! O mój Boże...

Z rozpaczą zdjął słuchawki i położył na stole. Ru­szył ku stojącym, potem zatrzymał się i spojrzał na stół.

- Ja nie mogę stąd odejść! Teraz jest akcja ratowania kutra rybackiego. Naprowadzam tam statki. Jest uszkodzony, może zaraz zatonąć. Morze jest bar­dzo wzburzone. Nie mogę. Szukaliście wszędzie?

Mellow w milczeniu potwierdził ruchem głowy.

Profesor rozłożył ręce. Był bardzo blady. Dopiero tu, w świetle silnych elektrycznych lamp, Joe zauwa­żył, jak bardzo twarz uczonego zmieniła się w ciągu ostatniej godziny.

- Mogą być tu jeszcze jakieś miejsca, gdzie nie szukaliśmy. Musi przecież gdzieś być!

Smytrakis usiadł. Sięgnął po słuchawki.

- Ja za godzinę chyba będę wolny. Pomogę wtedy. Teraz nie mogę, naprawdę nie mogę! Muszę tu zostać.

Widać było, że walczy z sobą, ale opanował się i jego prawa dłoń uniosła się ku przyciskowi tele­grafu.

- Chodźmy! - Caruthers był już przy drzwiach. - Nie wolno nam tak stać! Jemu naprawdę mogło przytrafić się coś poważnego.

Kiedy drzwi latarni zatrzasnęły się za nimi, zatrzy­mali się niezdecydowanie.

- Co teraz? - zapytała Karolina, .starając się nie patrzeć w kierunku Pameli.

- Na nieszczęście ta wysepka jest tak maleńka, że chyba byliśmy już wszędzie.

Mellow powiedział to tak cicho, że głos jego roz­płynął się niemal pośród niedalekiego huku bijących o brzeg fal.

- Niezupełnie. Zostało nam jeszcze kilka jaskiń, a w każdym razie ta najbliższa baraku.

- Cóż by robił w jaskini? - Mary potrząsnęła gło­wą. - To niemożliwe.

- Mógł schronić się tam przed wiatrem i zasłabnąć.

Uczepili się jego słów, gdyż dawały im możność działania. Szybko obeszli barak i znaleźli się na wprost najbliższego ciemnego otworu, który widniał przed nimi w odległości kilkudziesięciu kroków.

- Ale to przecież niemożliwe, żeby zaszedł aż tu! - Karolina zrównała się z Alexem i zapaliła latarkę, oświetlając nią otwór, przed którym się zatrzy­mali. - Musiałby wyminąć oświetlony barak, i przejść jeszcze sto kroków.

Joe pierwszy wspiął się na małą, kamienną platfor­mę przed wejściem. Pochylił głowę i świecąc nisko nad ziemią wszedł do jaskini.

Robert Gordon nie żył. Alex nie musiał nawet po­chylać się, żeby to stwierdzić. Na pół otwarte oczy nie drgnęły, kiedy padło na nie światło latarki.

Umarły leżał na wznak z rękami złożonymi na pier­si, jak gdyby sam, konając, ułożył się dostojnie do wiekuistego spoczynku.

Joe przyglądał mu się przez krótką chwilę. Nagle poczuł, że włosy powstają mu na głowie.

- To niemożliwe! - powiedział szeptem i ukląkł obok leżącego. Za jego plecami zabrzmiał wysoki, urwany krzyk kobiecy. Ale Joe zdawał się nie słyszeć. Pochylił się nisko, tak nisko, że niemal dotykał czo­łem dłoni umarłego. Potem wyprostował się.

- To niemożliwe - powtórzył.

Lecz była to prawda, leżąca tak daleko poza grani­cami pojmowania, że nie mógł uwierzyć. Potrząsnął głową, jak gdyby próbując się wyrwać z koszmarne­go snu. Obraz nie ustępował. Trwał przed oczyma Alexa, nieodparty i tym straszliwszy, że Robert Gor­don nie żył.

W złożonych na piersi dłoniach zmarłego tkwił mały gliniany posążek kobiety, ściskającej dwa węże w szeroko rozrzuconych rękach. Była to ta sama po­stać, którą Alex po raz pierwszy ujrzał w Londynie, gdy Karolina Beacon ukazała mu papirus żeglarza Perimosa, mówiący o zagładzie każdego, kto zmąci spo­kój Pani Labiryntu.


XII

Nie wolno mi odejść..."


Zamknąwszy za sobą drzwi baraku, Alex mimo woli zerknął w kierunku ciemnego otworu, majaczącego niewyraźnie u stóp skalnej ściany. Wydawało mu się, że wieki minęły od chwili, kiedy spojrzał w martwe, szeroko otwarte oczy Roberta Gordona.

Uniósł rękę. Fosforyzujące wskazówki zegarka po­wiedziały, że minął dopiero kwadrans. Joe wyszedł z cienia i nie spiesząc się ruszył w stronę latarni, która mrugnęła ku niemu swym świetlistym okiem,

To było absolutnie niemożliwe. Nic takiego nie mo­gło się zdarzyć. Ale zdarzyło się, i to właśnie jemu. Po raz drugi tego wieczora pomyślał, nie bez odrobiny ironii, o swoim wypoczynku na tej cichej, zagubionej pośród morza wysepce. Robert Gordon nie żył. Został zamordowany, chociaż nie zdawała sobie jeszcze z te­go sprawy grupka wybladłych, przerażonych ludzi, skupionych teraz wokół stołu w jadalni baraku.

Joe zwolnił jeszcze bardziej. Chciał zastanowić się, zanim wejdzie do latarni. Znajdował się w niej jedyny mieszkaniec wyspy nieobecny w baraku, gdy Robert Gordon wyszedł do przystani, której nigdy nie osiągnął. Albowiem Alex był absolutnie pewny, że Gordon nie znalazł się na pokładzie jachtu po zapadnięciu zmroku.

Zatrzymał się w połowie drogi pomiędzy barakiem i latarnią. Wolno, nie myśląc o tym, co robi, wyciąg­nął paczkę papierosów, wyjął jednego i zapalił.

Tak, Robert Gordon został zamordowany: otrzymał dwa uderzenia ciężkim przedmiotem w tył głowy. Po­tem morderca zaniósł ciało i ułożył w wylocie koryta­rza skalnego, wsunąwszy w dłonie umarłego malutką figurkę z gliny... Dlaczego?

Przebiegł w myśli ostatni kwadrans. Przesuwająca się w zwolnionym tempie taśma filmowa, której najdrobniejsze szczegóły należało sobie wrazić w pamięć: okrzyk Karoliny, milczenie, czyjeś westchnienie, swój własny głos: „Proszę zostać na zewnątrz! Niech któ­ryś z panów przyniesie z baraku koce i prześcieradło!” Tupot ciężkich kroków. To Mellow pobiegł po te ko­ce... Oględziny umarłego krótkie: tył głowy zmiażdżo­ny. Dwa uderzenia czymś tępym, twardym i nierów­nym. Nie będzie wiadomo czym, póki jutro nie przy­leci helikopter i nie zabierze zwłok do sekcji, którą wykonają ma lądzie stałym.

Tym helikopterem przylecą greccy policjanci i ni­czego, oczywiście, nie odkryją, bo jak mogą odkryć? Morderca wymknie się. To znaczy - wymknąłby się, ale greccy policjanci nie sami będą rozwiązywali tę zagadkę. On także tu był: Alex, legendarny wróg zbrodni, który nigdy jeszcze nie przegrał z żadnym mordercą.

Z wolna odwrócił głowę i spojrzał na wystrze­lający niemal pionowo w górę masyw skalny.

- Z tobą także nie przegram, moja panienko - powiedział głośno i niemal ze złością. I chociaż słowa skierowane były do Pani Labiryntu, w myślach jego pojawiła się sylwetka zupełnie współczesna, lecz pozbawiona twarzy, gdyż Joe Alex nawet w myślach nie nazywał nikogo mordercą, póki nie posiadał absolut­nej pewności.

Potrząsnął głową i podjął przerwaną drogę ku la­tarni. Wiatr ucichł niemal i tylko od czasu do czasu mocniejszy podmuch przypominał o niedawnym hura­ganie. Wielki, głęboki glos morza także zdawał się tracić na sile. Co było później? Jak oni się zachowy­wali? W drodze powrotnej, kiedy szli niosąc na ko­cach nakryte prześcieradłem ciało, Pamela nie pła­kała. Szła pomiędzy Karoliną i Mary, twarz miała zu­pełnie nieruchomą, jak gdyby nie wierzyła jeszcze. A może śmierć męża nie dotarła do jej świadomości? Znał to. Szok nerwowy, który sprawia, że człowiek staje się pozornie obojętny.

Był już przed drzwiami latarni.

- Pani Labiryntu - mruknął. Morze grzmiało za urwiskiem, promień latarni wędrował niestrudzenie, ostrzegając statki w ciemności. Tak samo było tu wczoraj, przed rokiem, przed tysiącami lat: naga, biała skała nad otchłanią... Tak, ta figurka. Ona była naj­ważniejsza w tej chwili. Kiedy wróci do baraku, trze­ba ich poprosić, żeby ją zbadali. Leżała teraz na łóżku w jego pokoju, zawinięta w chustkę. Odciski pal­ców?... Pokój był zamknięty na klucz...

Machinalnie dotknął kieszeni i wyczuwszy klucz, zrobił jeszcze dwa kroki. Zapukał, także machinalnie, i wszedł do środka.

Eleftorios Smytrakis siedział za stołem, ale nie miał w tej chwili słuchawek na uszach. Przed nim leżała duża, otwarta księga. Grek zapisywał w niej coś szyb­ko. Nie usłyszał ani pukania, ani odgłosu otwieranych drzwi. Dopiero kiedy Joe chrząknął, uniósł głowę, a potem zerwał się, nie wypuszczając z palców pióra.

- Znalazł się, prawda?

- Tak... - Alex skinął głową. Podszedł powoli i usiadł na wolnym 'krześle. Potem zaciągnąwszy się po raz ostatni i nie patrząc na Smytrakisa, zgasił pa­pierosa w pełnej niedopałków popielniczce. - Znalazł się...

- Chwała Bogu! - Smytrakis także usiadł.

- Znaleźliśmy go - Joe nadal mówił zupełnie spokojnie - nieżywego.

- Co?! - Młody Grek pochylił się ku niemu nad stołem. - Nie rozumiem?...

- Mówię, że znaleźliśmy go nieżywego.

- Czy... czy spadł?...

- Chyba nie. Znaleźliśmy go w jaskini, w pobliżu baraku. Został zamordowany, o ile się nie mylę.

Dopiero teraz Joe uniósł głowę i spojrzał na roz­mówcę. Ale twarz Eleftoriosa Smytrakisa wyrażała tylko bezgraniczne zdumienie.

- Zamordowany...

Więcej nie umiał powiedzieć. Patrzył na Alexa sze­roko otwartymi, przerażonymi oczyma i milczał.

- Trzeba zawiadomić władze. - Joe wstał, wy­ciągnął paczkę papierosów i poczęstował Greka, który wziął Gold Flake'a drżącymi palcami i położył go na stole, jak gdyby nie widząc wysuniętej ku sobie pło­nącej zapałki.

- Co mam powiedzieć? - szybko sięgnął po słu­chawki, nałożył je na uszy, a później przekręcił gałką znajdującą się obok mikrofonu.

- Niech pan powie, że w nie wyjaśnionych oko­licznościach zginął członek angielskiej ekspedycji archeologicznej. Zachodzi podejrzenie o morderstwo. Prosimy o przybycie policji i brytyjskiego konsula z Heraklion. Będzie pan mówił z Kretą, prawda?

- Tak.

Smytrakis zaczął wywoływać śpiewnie swoją stację macierzystą. Po chwili umilkł. Czekał. Potem powiedział coś szybko. Słuchał, znowu coś powiedział i zwrócił oczy ku Alexowi.

- Spodziewamy się nad ranem nowego uderzenia wiatru. Na morzu jest fala sztormowa. Żaden statek nie przybije nocą do Keros ani nie spuści łodzi. He­likopter też nie wyląduje. Mówią, że będą jutro po południu, jeżeli warunki atmosferyczne się nie po­gorszą. Nad ranem dadzą mi znać, kiedy mamy się spodziewać lądowania przedstawicieli naszych władz.

Joe skinął głową.

- Niech pan poprosi o zawiadomienie konsula angielskiego. Najlepiej byłoby, gdyby się zabrał z nimi.

- Tak, proszę pana.

Znowu kilkanaście błyskawicznie wypowiedzianych słów. Chwila ciszy.

- Potwierdzili odbiór, proszę pana.

- Dziękuję bardzo. – Joe skierował się powoli ku drzwiom i zatrzymał z ręką na klamce. - Czy pan tu mieszka?

- Tak, w czasie dyżurów. - Smytrakis wskazał małe drzwiczki w ścianie. - Mam tam łóżko. Chcę powiedzieć, mieszkam tu, kiedy na morzu ogłaszają stan alarmowy. Poza tym mam pokój dla latarników w baraku. Zajmujemy go kolejno, mój kolega i ja. Tam są moje rzeczy osobiste.

- Hm... - Alex zawahał się. - Przenieśliśmy zmarłego do baraku i leży teraz u siebie w pokoju. Ale pozostała żona. Są tam też dwie inne kobiety. Dla nich to będzie okropne, nocleg ze świadomością, że nie opodal leży umarły. Rozumie mnie pan?

- Tak, to musi być nieprzyjemne. - Smytrakis najwyraźniej nie zrozumiał intencji gościa. - Czy ta pani bardzo rozpacza?

Joe niemal uśmiechnął się. Pytanie było tak bar­dzo nie angielskie. W ojczyźnie Eleftoriosa Smytrakisa ciemnowłose, czarnookie kobiety głośno opłakiwały swych umarłych mężów.

- Zapewne, chociaż jest jeszcze ogłuszona tą okropną tragedią. Pomyślałem tylko, że może najle­piej byłoby przenieść trupa tutaj na noc. Pan, oczy­wiście, spałby z nami wszystkimi w baraku, prawda?

- Niestety - Smytrakis rozłożył ręce - stan alar­mowy nie jest odwołany. Wiatr może powrócić w każ­dej chwili. Zresztą morze jest bardzo wzburzone. Nie wolno mi odejść bez zezwolenia. Muszę co pięć minut meldować obecność. Naprawdę, bardzo mi przykro.

Odruchowo sięgnął po smugę taśmy, która spływała na podłogę z telegrafu, stukającego bez przerwy na stole. I nagle, jak gdyby i do niego dopiero teraz do­tarła cała doniosłość niedawnej tragedii, zapytał ze zdumieniem:

- Ale kto.. - zawahał się. - Kto go zabił?

- Tego i ja bardzo pragnę się dowiedzieć - powiedział Joe szczerze. - I dowiem się, choćby pró­bowały mi przeszkodzić w tym wszystkie właścicielki wszystkich labiryntów, które były, są i będą na tym tak sprzyjającym mordercom świecie. Dobranoc.

Skinąwszy głową młodemu Grekowi, wyszedł zamy­kając cicho za sobą ciężkie, okute drzwi.


XIII

Posążek Pani Labiryntu


Otworzył drzwi baraku i wszedł zamykając je bez­głośnie za sobą. Cisza. Powoli postępował korytarzem. Mijając zamknięty pokój Gordonów, zatrzymał się i stał przez chwilę nadsłuchując. Cisza. Nie było tam nikogo. Zmarły leżał sam.

Zrobił jeszcze kilka kroków i uchylił drzwi jadalni. Nikogo nie brakowało. Siedzieli w różnych miejscach pokoju i w rozmaitych postawach: profesor z łokciami opartymi o stół, z głową w dłoniach; Pamela Gordon wyprostowana nienaturalnie, spoglądająca w okno, za którym ciemną, nieprzeniknioną noc przecięło właśnie białe wędrujące ramię blasku latarni morskiej (ktoś odemknął okiennicę - zarejestrował Joe odruchowo); Mellow, barczysty, bębniący krótkimi, grubymi pal­cami po stole, i Caruthers, wpatrzony w ruchy jego palców z wyrazem jak gdyby zdumienia na przystoj­nej twarzy; Mary siedząca obok Pameli i spoglądająca na nią spod oka, zapewne gotowa nieść pomoc, jeśli tylko zaistnieje jakakolwiek najmniejsza potrzeba, typowa dziewczyna z dobrego angielskiego domu, otwarta, szczera, chętna - i wreszcie Karolina, na­przeciw profesora. Odwróciła oto głowę i patrzy na wchodzącego z niemym pytaniem, a może prośbą?

Joe zamknął za sobą drzwi pokoju myśląc, jaka to może być prośba. Mellow powoli odwrócił głowę i spojrzał na wchodzącego. Alex usiadł. Nikt się nie odezwał. Caruthers smętnie pokiwał głową.

- Czy porozumiałeś się z... z lądem? - powiedziała wreszcie Karolina, łamiąc milczenie. Mówiła półgło­sem i z wysiłkiem, jakby słowa nie chciały jej przejść przez gardło.

- Tak. - odparł Joe równie cicho. - Jutro po po­łudniu przybędą władze i konsul brytyjski.

- Jakie władze? - Mellow spojrzał na niego spo­kojnie. W głosie jego nie było najmniejszych śladów napięcia. Był opanowany, jak gdyby nic się nie zda­rzyło.

- Policja, oczywiście. - Joe zawahał się i spojrzał w kierunku Pameli, która nadali siedziała patrząc w okno i najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, co się wokół niej dzieje. - Chciałbym - Alex głęboko zaczerpnął powie­trza. Dostrzegł proszące Spojrzenie Karoliny i rozłożył ręce przepraszającym gestem - żebyście państwo zdali sobie sprawę z tego, że wizyta tych ludzi będzie dla nas bardzo niemiła. Będziemy musieli odpowie­dzieć na setki pytań, będą nas wszystkich podejrze­wali. Tego się nie da uniknąć. Dlatego... - urwał. Wstał i podszedł do Pameli Gordon. - Proszę pani, niestety, będziemy musieli mówić tutaj o sprawach bardzo bolesnych i... nie wiem, czy pani powinna być przy tej rozmowie? - Pamela odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy.

- Proszę się mną nie krępować, Mr Alex. Będę się zachowywała rozsądnie. Przecież ja też tu byłam, kiedy on... Jestem panu chyba tak samo potrzebna jak inni?

Joe spojrzał na nią uważnie, potem skinął głową.

- Dziękuję pani.

Zawrócił w kierunku stołu.

- A dlaczego sądzi pan, że musimy z panem roz­mawiać o tej sprawie? - Mellow lekko wzruszył ra­mionami. - Nie widzę powodu, dla którego mieliby­śmy roztrząsać teraz to, czym i tak będą musieli zająć się ci policjanci, z tą różnicą, że będą dręczyli nas oficjalnie i z obopólnej konieczności, a nie dla roz­rywki. Pan jest autorem powieści kryminalnych, prawda? Najprawdopodobniej ta sprawa jest dla pana znakomitą zabawą. Ale nie dla nas. Straciliśmy ko­legę, uwikłani jesteśmy w bardzo niemiłą aferę, która, gdy dostanie się do gazet, narobi mam wszystkim i naszemu Instytutowi masę kłopotów. Nie mówię już o profesorze, który jest kierownikiem tej ekspedy­cji - ruchem ręki wskazał Hugha Lee, który uniósł głowę i patrzył teraz na niego. - Przecież Robert był członkiem naszego zespołu i zginął podczas wyprawy. Oszczędźmy sobie wszystkiego, czego możemy sobie oszczędzić. Niech pan poszuka pola dla swoich do­ciekań gdzie indziej. Dość zbrodni popełniają pod każ­dą szerokością geograficzną o każdej godzinie dnia i nocy, żeby zadowolić pańskie zawodowe instynkty. Proszę mi wybaczyć nieuprzejmość, ale nie sądzę, że­by zachowanie pana było zupełnie poprawne.

- On jest zdenerwowany i dlatego jest taki opry­skliwy, ale... - Mary Sanders mimo woli rozłożyła ręce. - Naprawdę nie mówmy teraz o tym wszystkim, Mr Alex!

- Jesteście w błędzie! - Profesor Lee wstał. - Robert nie żyje... - głos załamał mu się lekko - i obowiązkiem nas wszystkich jest poznać prawdę związaną z jego śmiercią. Nie mówię tu o niczyich sprawach osobistych... - znowu w głosie jego za­brzmiało ledwo wyczuwalne drżenie. - Ale dla na­szego Instytutu, dla was wszystkich i... i dla mnie, konieczne jest poznanie prawdy. Kto wie, czy grecka policja potrafi ją wyświetlić? Ja naprawdę nie mogę zrozumieć, jak ta... ta potworność się wydarzyła? Pan Alex jest jednym z najwybitniejszych naszych specja­listów w dziedzinie kryminologii i skoro znalazł się tu pomiędzy nami, powinien otrzymać od nas pomoc. Proszę, niech pan nas pyta, Mr Alex...

Usiadł ciężko i znowu oparł czoło na dłoniach, jak gdyby wysiłek konieczny do wypowiedzenia tych kil­kudziesięciu słów był dla niego zbyt wielki.

- Oczywiście, jeżeli pan profesor sobie tego życzy, cofam to, co powiedziałem, chociaż nie wiemy nawet, czy zostało naprawdę popełnione morderstwo. - Mel­low wstał i ponownie opadł na krzesło.

Spojrzał na Alexa z takim wyrazem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Cofam to, co powiedziałem, bo szanuję tego człowieka i zrobię wszystko, co on ze chce, ale nadal uważani, że roztrząsanie tych spraw nie ma najmniejszego sensu”.

- Proszę mi wierzyć, że zostało popełnione mor­derstwo. Co do tego nie mam najmniejszych wątpli­wości. A zajmuję się zbrodnią dlatego, że jej niena­widzę. I nie jest to dla mnie żadna zabawa. - Joe patrzył prosto w oczy Mellowa, który przygląda mu się teraz z pewnym zainteresowaniem. - Natomiast skłamałbym, próbując przeczyć, że odkrycie mordercy zawsze sprawia mi pewien rodzaj satysfakcji. Zbrod­nia bez kary była i jest jedną z największych klęsk naszego gatunku. Chciałbym, żeby pan to zrozu­miał, bo pańska współpraca będzie mi tak samo po­trzebna, jak współpraca pozostałych obecnych tu osób. Jeżeli pan odmawia, może pan to zrobić zupeł­nie swobodnie. Nikt, a najmniej ja, nie może pana do niczego zmusić.

Mellow odwrócił oczy.

- Powiedziałem już panu, że pomogę.

- Dobrze. Dziękuję panu. W takim razie przejdźmy do centralnego zagadnienia. Pierwsze moje pytanie będzie natury specjalistycznej, odpowiedzieć na nie może tylko archeolog.

Wstał i ruszył ku drzwiom, czując na plecach ich oczy. Otworzył drzwi swojego pokoju. Figurka leżała tak, jak ją pozostawił: na łóżku, starannie zawinięta w chustkę. Uniósł ją ostrożnie i powrócił do jadalni. Kiedy kładł posążek na stole, nawet Pamela odwróciła głowę i spojrzała. Potem przymknęła oczy.

- Bądź dzielna - szepnęła Mary obejmując ją. - To się niedługo skończy. Jutro wyjedziemy stąd i w Londynie będzie ci już lepiej, zobaczysz.

Pamela powoli wyswobodziła się z jej opiekuńczego uścisku. Uśmiechnęła się blado.

- Nie martw się o mnie, kochanie. Muszę przez to przejść, więc przejdę. - Alex rozwinął chustkę.

- Chciałbym się dowiedzieć, czy można poznać, gdzie do tej pory znajdowała się ta figurka i kiedy ją poruszono lub wydo­byto? Niestety, nie wolno nam jej dotykać ze względu na możliwość zatarcia ewentualnych odci­sków palców.

Mellow pochylił się nad stołem, potem wyprostował się i wstał.

- Mam szkło - powiedział Caruthers, sięgnął do kieszeni i podał mu je.

Profesor także pochylił się nad figurką.

- Tu nie trzeba specjalnych badań - wyciągnął rękę. - Daj mi na chwilę szkło, Johnie - pochylił się jeszcze niżej i zaczął przesuwać je tuż nad powierzch­nią posążka.

Joe czekał w napięciu na jego odpowiedź. Od tego zależało bardzo wiele. Nie wiedział jeszcze, kto zabił Roberta Gordona, ale w głowie jego zaczęła formować się pewna myśl, tak nieprawdopodobna, a równocześ­nie tak urzekająco prosta, że w pierwszej chwili uznał ją za nonsensowną. Ale chociaż myśl była prosta, wszystko inne komplikowało się. Zbyt wielu ogniw brakowało w łańcuszku dowodów, a poza tym wszyst­ko mogło odbyć się zupełnie inaczej. Tkwił na razie w mroku, chociaż pierwsze światełko zaczęło już świ­tać w oddaleniu. Gdyby na przykład ta figurka już dawno została wydobyta albo okazała się falsyfikatem, wówczas byłby niemal pewien, że rozumowanie jego jest słuszne.

- Oczywiście mogę coś przeoczyć - powiedział profesor, nadal badając powierzchnię statuetki przy pomocy swego szkła - ale można niemal z całą pew­nością stwierdzić, że tkwiła ona w otoczeniu wilgot­nym, w postawie najprawdopodobniej pionowej, za­nurzona niemal do połowy w mokrym piasku... O, tu widać wyraźną linię, gdzie wilgoć przeżarła farbę, a nawet część powierzchni. Są na niej nie starte jesz­cze ziarenka wilgotnego piasku. Reszta była wysta­wiona na działanie powietrza, ale nie słońca, gdyż farba jest zbyt dobrze zachowana. Cóż jeszcze? Figur­ka musiała zostać poruszona bardzo niedawno, może nawet przed kilku albo kilkunastu godzinami, gdyż wilgoć pozostała, a także maleńkie drobnoustroje, podobne do mchu, które obrosły nogi bogini aż do ko­lan, to znaczy, nieco powyżej owej linii zanurzenia w piasku. Czy twoja opinia jest podobna, Johnie?

Podał Mellowowi szkło.

Joe pokiwał głową. Teoria jego rozpadła się w cią­gu kilku sekund, lecz nie rezygnował.

- Pan Mellow jest wybitnym specjalistą w dzie­dzinie ceramiki kreteńskiej i wyrobów z fajansu. Ma z nimi o wiele więcej do czynienia niż ja. Może po­trafi powiedzieć panu jeszcze coś, co mogłoby mieć znaczenie?

- Nie - Mellow potrząsnął głową prostując się. - Pan profesor określił wszystko jak najprecyzyjniej. Można tylko dodać, że posążek jest najprawdopodob­niej wotywny, wykonany z fajansu i pochodzi z dru­giego tysiąclecia, mniej więcej z XVIII-XVII w. p.n.e. Wskazuje na to cały szereg danych, zarówno kostiu­mowych, jak i dotyczących techniki wykonania. Bar­dzo podobne wykopano w Knossos i w Piskokephali. Prawie identyczny posążek znajduje się w muzeum Fitzwilliamsa w Cambridge.

- Czy jest na pewno prawdziwa?

Joe niemal westchnął, słysząc odpowiedź, której zresztą spodziewał się już od kilku chwil.

- W moim przekonaniu absolutnie tak. - Mellow spojrzał na profesora. - Oczywiście, można by przeprowadzić dokładniejsze badania. Ale żaden falsyfikat po prostu nie mógłby tak wyglądać.

Hugh Lee z wolna skinął kilkakrotnie głową.

- Jestem tego samego zdania. Ten posążek został wykonany przed trzema i pół tysiącami lat. Jest praw­dziwy. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

- Dziękuję panom bardzo.

Joe złożył oba rogi chusteczki, związał je z ogromną ostrożnością i odniósł posążek do pokoju. Idąc myślał z natężeniem. Raz jeszcze błyskawicznie przebiegł oczyma cały miniony dzień, szukając oparcia dla jej teorii. Nie znalazł go, potem wydało mu się, że je odnajduje. Był już z powrotem w pokoju.

- Karolino - powiedział. - Myślę, że na pewno wszyscy napiliby się kawy. Czy mogłabyś...

Karolina bez słowa skinęła głową. Mary także się uniosła i obie pochyliły się nad rozstawioną w rogu pokoju kuchenką, składającą się z dwu palników ben­zynowych i przenośnej konstrukcji, specjalnie przy­stosowanej do tego celu.

Joe usiadł.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział - ale chciał­bym teraz, żebyście państwo kolejno postarali się od­tworzyć jak najdokładniej, co każde z was robiło od chwili wylądowania tutaj aż do mojego przybycia.

Caruthers i Mellow wymienili szybkie spojrzenia. Nawet profesor uniósł głowę.

- Czy sądzi pan, że to, co robiliśmy na wiele go­dzin przed... przed tym strasznym wypadkiem, może mieć jakieś znaczenie? Bo jeśli nie... - przymknął oczy. - Zresztą, mam nadzieję, że robi pan tylko to, co konieczne. Jeżeli o mnie mowa, to od chwili wylą­dowania...

- Przepraszam bardzo - Joe uniósł dłoń, powstrzy­mując jego dalsze słowa. - Chciałbym przedtem jeszcze zapytać, o której wylądowali państwo Gordon i o której przybyli pozostali członkowie wy­prawy.

- Nas wysadzono o siódmej rano, a oni przypły­nęli mniej więcej o wpół do dziewiątej, chociaż spodziewaliśmy się, że będą tu o dzień przed nami. Czy pamiętasz godzinę waszego przybycia, Pamelo?

- Przycumowaliśmy o ósmej czterdzieści pięć - powiedziała Pamela Gordon zmęczonym, cichym gło­sem, nie odwracając oczu od okna.

- Więc niemal równocześnie?

- Tak - Caruthers po raz pierwszy włączył się do rozmowy. - Ze statku spuszczono szalupę, która na­wracała dwa razy po członków wyprawy i skrzynie z bagażem. Później zaczęliśmy wnosić rzeczy przy pomocy tego młodego Greka, Mory pojawił się, kiedy lądowała pierwsza partia. Zanim zdołaliśmy się z tym uporać, zobaczyliśmy jacht Gordonów i oczywiście wszyscy staliśmy na nadbrzeżu, tam na dole, czekając na ich przybycie. Później zajęliśmy się wnoszeniem rzeczy i kiedy wszystko zostało przeniesione do ba­raku, usiedliśmy do drugiego śniadania. Kończyliśmy je, kiedy ktoś usłyszał głos silnika i zawołał: „Heli­kopter!", a ponieważ ten Grek miał już o tym wia­domość radiową, więc wyszliśmy wszyscy na pana po­witanie. To chyba bardzo upraszcza sprawę, prawda? Od chwili wylądowania byliśmy wszyscy razem i za­jęci jedna pracą.

- Czy nikt z państwa nie oddalił się? Nikt nie po­szedł na mały spacer, żeby obejrzeć sobie wysepkę? Słowem, czy nikt nie odłączył się od pozostałych?

- Nie - Karolina potrząsnęła głową. - Wiem naj­lepiej, bo weszłam na górę pierwsza i rozpakowywałam skrzynki przed barakiem. Nie schodziłam już póź­niej na dół jak inni, tylko rozmieszczałam rzeczy i zajmowałyśmy się obie, Mary i ja, urządzeniem wnętrza. Inni kursowali do przystani i z powrotem. Ponieważ droga jest, jak wiesz, stroma, a skrzyń i wa­liz było sporo, zajęło nam to masę czasu. Zresztą by­liśmy wszyscy tak zmęczeni i głodni, że dwie skrzynki z ekwipunkiem pozostawiliśmy na jachcie, postana­wiając, że wystarczy je zabrać po śniadaniu. A potem przyleciałeś ty.

Przy ostatnich słowach pochyliła się nad kuchenką i zdjęła z płomienia pękaty dzbanek z kawą.

- Czy wszyscy państwo pamiętacie to tak samo jak Karolina? - Joe przesunął wzrokiem po ich twa­rzach. W milczeniu potakiwali kolejno.

Milczał przez chwilę.

- Państwo zapewne dziwicie się, dlaczego pytam o okoliczności pozornie nie związane ze śmiercią pana Gordona. Sprawa jest prosta: możemy niemal z pew­nością stwierdzić, że został on zamordowany przez osobę, która, jak panowie sami stwierdziliście, zabrała dziś z ciemnego, wilgotnego miejsca na Keros ten posążek Pani Labiryntu. Musiał go wziąć ktoś, kto wszedł do jednej z jaskiń. Dla­tego chciałem wiedzieć, czy nikt z państwa nie przed­sięwziął przed moim przybyciem samodzielnej wy­cieczki w głąb góry.


XIV

Nikt go naprawdę nie żałuje..."


Po jego słowach zapadła cisza tak zupełna, że huk morza poza oknami urósł nagle i wypełnił cały pokój.

- Boże... - szepnęła Mary Sanders. - Ale przecież nikt... – urwała

Mellow potarł podbródek.

- Załóżmy, że jest tak, jak pan powiedział, Mr Alex. Ale przecież nawet gdyby ktoś z nas znalazł dziś ten posążek i ukrył go przed innymi, proszę mi odpowiedzieć, w jaki sposób mógłby zabić Roberta? Byliśmy tu wszyscy, kiedy wyszedł, nie rozłączaliśmy się, później poszliśmy razem do przystani i razem zna­leźliśmy go u wylotu tego korytarza. Jak pan potrafi odjąć od tego czas konieczny do zabicia człowieka, przeniesienia go do tej jaskini i ułożenia w pozycji, w której go pan znalazł?

- Nic prostszego - powiedział Joe spokojnie. - Przede wszystkim myli się pan mówiąc, że byliśmy bez przerwy razem. Pan Caruthers, który pobiegł po liny, mógł zastać pana Gordona w baraku, zabić go, zanieść do jaskini i pędem powrócić z linami. Wycie wichru gwarantowałoby, że nikt nie usłyszy, gdyby Gordon krzyknął, a droga z baraku do wylotu jaskini leży w ciemności, gdyż nie sięga tam promień latarni morskiej. Można było trupa tam przenieść, mając nie­mal pewność, że nikt niczego nie zauważy. Poza tym pan Caruthers wiedziałby, że my wszyscy jesteśmy zebrani nad przystanią, a Smytrakis nie może opuścić latarni. Prawda?

- Ja?... - powiedział Caruthers. - Pan chyba żar­tuje?... Dlaczegóż bym ja miał zabijać Roberta?

- Cóż, motywy może by się znalazły, gdybyśmy się uparli, lecz na szczęście dla pana wiem, że nie mógł pan zabić Roberta Gordona, w chwili gdy wrócił pan do baraku po liny.

Znowu zapadła cisza. Alex patrzył w ścianę, lecz równocześnie starał się widzieć ich wszystkich. Tylko Karolina i Mary, która podeszła do kuchenki, były poza zasięgiem jego wzroku. Zauważył, że Pamela Gordon nie patrzy już w okno. Odwróciła głowę i sze­roko otwartymi oczyma wpatrywała się w Caruthersa. Profesor siedział zupełnie wyprostowany, z wyrazem osłupienia na twarzy. Palce Mellowa przestały wre­szcie wybijać jednostajny, cichy rytm na powierzchni stołu.

- Nie mogłem?... - Caruthers spróbował uśmiech­nąć się. - Chwała Bogu!

- Nie mógł pan. Nie jestem oczywiście lekarzem, ale jak państwo wiecie, miałem w życiu aż nazbyt wiele do czynienia ze zbrodnią i moje wykształcenie w dziedzinie medycyny sądowej jest nie najgorsze, choć może nieco powierzchowne. Między innymi nauczyłem się z dość dużą dokładnością określać sto­pień stężenia pośmiertnego, które jest swego rodzaju zegarem, odmierzającym czas od chwili zgonu. Robert Gordon został ułożony przez mordercę u wylotu tej jaskini. Morderca wsunął mu do rąk tę statuetką i uplasował ciało zgodnie ze swymi założeniami, któ­rych jeszcze nie znamy. Ale fakt ten pomógł mi w określeniu czasu zabójstwa. Otóż mogę powiedzieć, że Gordon został ułożony w pozycji, w której go znaleźliśmy, nie w kilka minut po śmierci, co musiałoby nastąpić, gdyby zabił go pan Caruthers, powróciwszy do baraku po liny, gdyż nieobecność pana Caruthersa nad przystanią wyniosła w sumie kilka, a co najwyżej dziesięć minut. Jestem niemal pewien, że w chwili gdy pan Caruthers pobiegł do baraku, Gordon nie żył co najmniej od godziny, to znaczy, że zo­stał zamordowany prawie natychmiast po opuszczeniu nas lub w pięć do dziesięciu minut później. Otóż jak wiemy, wszyscy znajdowaliśmy się podczas owego krytycznego okresu w tym pokoju i możemy nawza­jem wystawić sobie kamienne alibi. Znowu umilkł.

- To jedno przynajmniej mnie pociesza - mruknął Mellow. - Jeśli tak wygląda prawda, nikt z nas nie mógł go zabić.

Karolina i Mary podeszły do stołu. Mary pochyliła się nad Pamela.

- Musisz wypić trochę gorącej kawy, kochanie. To ci dobrze zrobi.

- Dziękuję bardzo. - W głosie Pameli zabrzmiało nagłe zniecierpliwienie, ale opiekuńcza Mary zdawa­ła się tego zupełnie nie dostrzegać.

Napięcie minęło. Wszyscy ożyli nagle jak postacie zatrzymanego na chwilę i znów puszczonego w ruch filmu.

- Poza tym - Joe nadal patrzył na Caruthersa - musiałem w moim rozumowaniu wziąć pod uwagę przede wszystkim to, że pan jako jedyny z nas nie wziął udziału w wycieczce do wnętrza góry. Początkowo mogłem przypuszczać, że był pan tam przed moim przybyciem. Teraz wiem już, że tak nie było.

- No dobrze - Mellow poruszył się nagle i od­wrócił gwałtownie ku Alexowi - ale jeśli sprawa przedstawia się tak, jak pan ją określa, a myślę, że zrobił pan to bardzo precyzyjnie, zostaje nam tylko ten Grek! On jeden był poza barakiem, kiedy Gordon wyszedł, on jeden zna doskonale wyspę, zauważył Roberta przez okna, wybiegł, zabił go, ukrył w latarni, a potem wysłał nas na przystań i spokojnie przeniósł zwłoki do jaskini! Przecież to jasne jak słońce!

- Hm... - Caruthers potrząsnął głową. - Nie możemy oskarżać tego człowieka tylko dlatego, że chce­my, aby on okazał się mordercą, a nie ktoś z nas. Pan Alex na pewno ma już wyrobiony pogląd na tą spra­wę.

- Oczywiście w tym, co powiedział pan Mellow, jest wiele słuszności - Joe urwał na chwilę, ale zaraz podjął przerwaną myśl. - Eleftorios Smytrakis pracuje tu od dawna, mógł znaleźć gdzieś ten posążek. Mógł także zabić Roberta Gordona. Ale dlaczego miałby to zrobić wiedząc, że jeśli pozostawi zwłoki u wylotu jaskini, będzie jedyną osobą, na którą musi paść podejrzenie? Byłoby rzeczą o wie­le prostszą strącić zabitego z wysokiego brzegu na rafy. Nawet gdybyśmy jutro odnaleźli ciało, nikt nie mógłby udowodnić, że Gordon nie pośliznął się lub nie zabłądził i nie spadł sam. Zresztą wszyscy naj­prawdopodobniej bylibyśmy tego zdania. A poza tym, dlaczego Smytrakis miałby w ogóle mordować tego człowieka, którego widział po raz pierwszy w życiu i którego śmierć nie mogła mu dać żadnych korzyści?

- Można by założyć, że Smytrakis znalazł przyby­tek Pani Labiryntu i w ten sposób chciał nam obrzy­dzić poszukiwania, licząc ma to, że wyprawa zostanie przerwana i powrócimy do Anglii. Tam mogą być klej­noty i złoto, nawet w dużych ilościach... - Mary Sanders umilkła.

- Dlaczego w takim razie miałby kłaść ten posą­żek do rąk zmarłego? Przecież jest on najlepszym dowodem, że jednak jakieś ślady Pani Labiryntu istnieją na tej wysepce. A Smytrakis jest, jak mi się wydaje, inteligentnym chłopcem. Ściągać na siebie winę i jednocześnie reklamować to, co się chce ukryć, to zbyt zawikłane dla mnie. - Joe rozłożył ręce na znak, że przyjęcie tej tezy przekracza jego możli­wości.

- Czy nie najprościej byłoby, gdyby pan z nim o tym porozmawiał? - zapytał Mellow. - Jeżeli jest pan specjalistą w swojej dziedzinie, może uda się panu przychwycić go na kłamstwie albo stwierdzić w inny sposób, że jest winien. My, niestety, niewiele tu możemy pomóc.

- Zapewne. - Joe wstał.

Nic się tu nie zgadzało, nic absolutnie. Jak gdyby jakaś niewidzialna ręka wyjmowała karty z rąk gra­jących i zamieniała je w powietrzu na inne, nim upad­ną na stół. Przez cały czas rozmowy był przekonany, że znajduje się nie opodal rozwiązania, chwilami czuł, że już je ma, i znikało natychmiast, ilekroć chciał ułożyć łańcuch dowodów.

- Boże, jaka jestem zmęczona - powiedziała cicho Pamela. - Mary, chodźmy stąd już. Czy mogę zano­cować u ciebie?

- Oczywiście, kochanie. Zaraz wszystko będzie go­towe.

Podnieśli się z miejsc. Joe także uczuł falę zmęcze­nia rozlewającą się łagodnie po mózgu, wewnątrz któ­rego trwał wyścig myśli nie mogących ułożyć się w logiczną całość. Smytrakis nie ucieknie. To jedno było pewne, nikt nie może opuścić tej wysepki, przynajmniej dzisiaj. Jacht Gordonów także nie wyma­newrowałby z przystani podczas takiej fali. Mógł w takim razie usnąć na kilka godzin, obudzić się i spróbować przemyśleć wszystko od nowa. Czegoś brakowało w jego rozumowaniu. Ale czego?

- Smytrakis nie ucieknie - powiedział Mellow i dodał, jak gdyby wtórując poprzedniej myśli Alexa: - Nikt z nas stąd nie ucieknie.

Profesor zbliżył się do Alexa.

- To straszne - powiedział niemal szeptem, nik­nącym prawie pośród skrzypu odsuwanych stołków. - Umarł przed godziną, a nikt z nich naprawdę go nie żałuje.

Z opuszczoną głową minął Alexa i ruszył ku drzwiom.

- A jeżeli na tej wyspie znajduje się jeszcze ktoś, kogo nie znamy? - powiedziała nagle Karolina. Pro­fesor zatrzymał się. Wszyscy znieruchomieli. Myśl była tak oczywista. - Czy to jest niemożliwe, Joe?

- Niemożliwe nie jest - zawahał się. - Ponieważ nie znamy wnętrza góry, może tam być nawet sto osób. Ale... - znowu się zawahał. - Nie, to wyklu­czone. Nie ma tu jedzenia. Nikt, kto nie byłby w kon­takcie z latarnikiem, nie mógłby tu egzystować bez zapasów żywności.

- A gdyby był w kontakcie z latarnikiem? - Mellow uniósł brwi.

- Wówczas latarnik wiedziałby, że ten ukrywający się człowiek jest mordercą Gordona.

- Właśnie! - Karolina była niemal zadowolona. - Tak myślałam.

- Zobaczymy - powiedział Alex. - Nie sądzę, aby to było możliwe.

- Ale niemożliwe nie jest? - upierał się Mellow.

- Każda ewentualność jest możliwa, dopóki nie wykluczy się jej w stu procentach.

Po godzinie, kiedy leżał już w łóżku, raz jeszcze powtórzył sobie półgłosem to zdanie. Nie mógł usnąć.

W baraku, w którym spoczywał jeden umarły i siedmioro żywych ludzi, nastała cisza przerywana tylko rykiem fal, uderzających o niedaleki brzeg. My­śli pędziły tak jak one i jak one rozbijały się o gra­nicę niemożliwego. A gdyby...

Zamarł nagle. Ostrzeżony bardziej instynktem niż słuchem, zaledwie uchwycił leciuteńki szmer przy drzwiach. Spojrzał.

Klamka poruszyła się nieznacznie i bezszelestnie. Potem drzwi uchyliły się bardzo powoli. Ukazała się dłoń kobieca, obejmująca framugę, a później ujrzał całą Karolinę, ubraną w jasnozieloną pidżamę.

Dziewczyna zamknęła drzwi i sięgnęła do wyłącz­nika. Usłyszał ją, podchodzącą na palcach do łóżka.

- Tak strasznie boję się sama spać - szepnęła ledwie dosłyszalnie, kładąc się obok niego. - Nie zmrużyłabym oka przez całą noc. Ale jak ja się zbu­dzę przed świtem? Nie powinni przecież zauważyć, że spałam u ciebie?

- Obudzą cię - szepnął Joe Alex.


XV

Muszę ją odnaleźć...”


W nocy Joe budził się kilka razy, słysząc nowe ude­rzenia wichury. Ale nad ranem wszystko ucichło i kiedy otworzył oczy, dostrzegł w pokoju szare światło przedświtu. Na zewnątrz łoskot morza przero­dził się w łagodny, miękki szum.

Trącił lekko Karolinę, która przeciągnęła się i nagle usiadła. Tym razem on położył palec na ustach. Za­spana skinęła głową na znak, że wie, gdzie się znaj­duje. Alex pochylił usta ku jej włosom.

- Jeżeli to możliwe - szepnął - chciałbym, że­byśmy wyruszyli za piętnaście minut. Zdaje się, że wszyscy jeszcze śpią. Zostawimy im kartkę w jadalni, żeby nie wzbudzać niepokoju.

- Dokąd mamy wyruszyć?

- Do wnętrza góry. Przygotuj śniadanie. Ja tymczasem zamienię kilka słów z latarnikiem i wrócę.

- Dobrze, szefie.

Ziewnęła, zakrywając usta złożonymi dłońmi, ale natychmiast zerwała się i zeskoczyła z łóżka. Wyszła na palcach. Alex, z ręcznikiem, mydłem i szczotką do zębów, równie cicho ruszył w kierunku umywalni. Nie chciał nikogo budzić. Gdyby udało się wyjść niepostrzeżenie, będą mieli, Karolina i on, dwie do trzech godzin absolutnego spokoju. A Joe chciał, o ile tylko byłoby to możliwe, aby nikt nie zauważył, dokąd pójdą.

Ubrał się i podszedł do drzwi wejściowych. Były zamknięte od wewnątrz na klucz. Przekręcił go w zamku i wyszedł.

Słońce jeszcze nie wstało, ale było ciepło, tak ciepło, jak rzadko bywa w Anglii w południe. Joe westchnął. To było najbardziej zdumiewające: dlaczego ludzie nie tłoczyli się w tych okolicach ziemi, gdzie nie ma zimy i jesieni? Spojrzał w kierunku latarni. Był już dzień i...

Przetarł oczy. Czekał przez chwilę. Nie, to nie było przywidzenie. Promień światła, słaby teraz, ale nadal jaśniejący w kopułce latarni, pojawił się i znowu zniknął w swej powolnej kolistej wędrówce. Zapo­mniał zgasić? Na pewno. Był zdenerwowany jak wszy­scy. Morderstwo jest morderstwem i rzuca swój gęsty, ciemny cień na każdego, kto znajdzie się w pobliżu. Eleftorios Smytrakis nie mógł być wyjątkiem.

Joe zbliżył się do ciężkich, okutych drzwi i otwo­rzył je bez pukania.

Wewnątrz płonęło światło. Smytrakisa nie było. Te­legraf milczał. Biała smuga papieru zwisała nierucho­mo ze stołu. Alex podszedł i dopiero wtedy dostrzegł nogi leżącego na podłodze człowieka:

Eleftorios Smytrakis nie żył, Alex ukląkł, starając się niczego nie poruszyć. To nie mogło być jedno uderzenie. Tył głowy zabitego był niemal strzaskany ciosami mordercy. W zaciśniętych palcach prawej ręki trupa tkwiło pióro. Został zaskoczony uderzeniem od tyłu, kiedy siedział za stołem.

Joe wstał. Na stole leżała wielka otwarta księga, o kartach podzielonych na rubryki, z których pierwsza oznaczała najpewniej godzinę przyjęcia lub nadania meldunku. Ostatnia pozycja brzmiała: ,,2.55". W na­stępnej rubryce, oznaczającej rodzaj meldunku, nie było nic.

- Druga pięćdziesiąt pięć - mruknął Joe. Spojrzał na zegarek. Było pięć po czwartej. Godzina i dziesięć minut. - Spałem, kiedy jego tu zabito... Spałem... - potrząsnął głową. - Ale jak mogłem przypuścić? Co za nonsens! Co za koszmarny nonsens...

Pochylił się nad milczącym telegrafem. Telegraf był rozbity. Dlatego milczał. Mikrofon radionadajnika le­żał roztrzaskany na podłodze w kącie pokoju. Nie. Tą drogą nie uzyska się już kontaktu ze stałym lądem.

Rozejrzał się jeszcze raz, obszedł stół wymijając nieruchome ciało i ruszył ku wyjściu. Nagle zatrzymał się. Tablica rozdzielcza była po lewej stronie leżącego. Joe podszedł ku niej i nie mogąc sobie poradzić z greckimi napisami, opuścił w dół dwie głów­ne, uniesione ku górze dźwignie. Potem wyszedł za­mykając zakute drzwi na klucz i chowając go do kie­szeni.

Idąc obejrzał się. Latarnia zgasła. Jedna z dwu dźwigni była właściwa.

Karolina czekała w jadalni. Na stole stały dwa kub­ki kawy, jajecznica i kilka posmarowanych masłem kawałków chleba.

- Chleb jest trochę wyschnięty - szepnęła - a jajecznica zrobiona z jajek w proszku. Ale nie chcia­łam robić hałasu i wzięłam to, co było pod ręką. Oni zaraz zaczną się budzić. Już dzień.

- Ktoś nie spał tej nocy - powiedział Alex, biorąc do ręki kromkę chleba.

Odłożył ją. - Biedny Smy­trakis - pomyślał z nagłym żalem. - Mógł żyć sto lat. Co za nonsens, co za koszmarny nonsens.

Zmusił się do wypicia łyka kawy i zjedzenia wszy­stkiego, co przygotowała dziewczyna.

- Chodźmy. Czy masz linę?

Bez słowa wskazała leżący na krześle zwój i dwie latarki.

Joe napisał na kartce wydartej z notesu: Idziemy w głąb góry. Wrócimy przed ósmą. Karolina Beacon - Joe Alex, i położył kartkę pośrodku stołu.

- Weźmy zapasowe baterie. - Okręcił się liną i stanął czekając. Ruszyli na palcach przez korytarz.

Nad ciemną linią, oddzielającą niebo od morza, ukazał się właśnie czerwony rąbek wschodzącego słońca.

- Dokąd idziemy? - zapytała Karolina, kiedy oddalili się na dostateczną odległość od baraku.

- To samo pytanie zadaję sobie i ja. - Joe uśmiechnął się blado. - Znajduję się w trudnej sy­tuacji, muszę odnaleźć Panią Labiryntu. Po prostu mu­szę ją odnaleźć, gdyż jest to jedyny sposób, aby stwierdzić, skąd wzięto ten posążek.

- Nie wierzysz, że ten młody Grek mógł zabić Ro­berta?

Joe patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, patem powiedział:

- Nie wierzę. Więcej, mam absolutną pewność, że tego nie zrobił.

Niezdecydowanie skinęła głową.

- W takim razie dokąd idziemy?

Alex zatrzymał się. Stali teraz u stóp ściany skal­nej, mając po lewej stronie urwisty brzeg spadający w dół ku morzu i zamykający drogę.

- Jesteśmy w tym samym miejscu, w którym by­liśmy wczoraj. - Joe zadarł głowę. - Czy sądzisz, że ten blok skalny rzeczywiście mógł być obrobiony przez ludzi?

- Nie wiem. Ale myślę, że to bardzo możliwe. W naturze byłby to cudowny przypadek. Tymczasem ludzie bardzo często maskowali w ten sposób swoje kryjówki. Rachunek prawdopodobieństwa wskazuje w tym wypadku na działalność człowieka.

Joe spojrzał na zegarek.

- Chodźmy! - powiedział zdecydowanie. - Po­staramy się być tam jak najszybciej. Później, o ile okaże się, że ten komin nigdzie nie prowadzi, będę musiał badać jeszcze jedno miejsce. Ale wolałbym to zrobić dopiero wtedy, kiedy przyleci policja.

Położyła mu ręce na ramionach i zajrzała w oczy.

- Czy ty naprawdę - już coś wiesz, Joe?

- Chyba tak - rozłożył ręce. - To znaczy wiem, że musiało się to stać tak, a nie inaczej, ale nie wiem dokładnie, jaki był przebieg wydarzeń. Gdybym teraz nie umiał udowodnić tego, co wiem, morderca dziękowałby mi do końca życia. Dlatego muszę ją odnaleźć. Chodźmy!

Zaczął odpasywać linę.


XVI

Pani Labiryntu


- Dalej ten blok się nie cofnie! - Joe otarł pot z czoła i spróbował wsunąć głowę, a po niej ramiona do ciemnego otworu. - Wystarczy. Teraz trzeba tyl­ko umocować dobrze linę. - Rozejrzał się. Tuż nad podłogą wystawał ze ściany korytarza gruby kolec skalny. Alex zawiązał węzeł na końcu liny i założył go tam. Pociągnął z całej siły. Kolec nie drgnął. Lina trzymała mocno. Spróbował jeszcze raz. - Doskona­le! Ten komin jest tak wąski, że najprawdopodobniej da oparcie dla nóg i dla rąk, ale nie wiadomo, jak jest niżej. W dole rozszerza się ponad wodą. Na wszelki wypadek przewiążę się. Weź drugi koniec liny i gdybym krzyknął, ciągnij z całej siły. Zresztą, tu nie jest głęboko. Daj mi latarkę. Jazda!

Podał drugi koniec sznura Karolinie, a sam, przepa­sany pętlą zrobioną mniej więcej pośrodku zwoju, przesunął przez otwór nogi. Natychmiast wymacał ni­mi przeciwległą ścianę komina. Zatrzymał się, mocno wsparty stopami na dwóch niewielkich występach w przeciwległych ścianach studni, trzymając się jed­ną ręką, krawędzi otworu, przez który wszedł. Skiero­wał światło latarki ku dołowi. Studnia opadała zupeł­nie pionowo w dół i poza występami, na których w tej chwili opierał stopy, posiadała tylko jedną nie­wielką półeczkę, mniej więcej w połowie odległości od lustra wody. Poza tym była absolutnie gładka, wy-szlifowana miliardami kropel wody spływającej z wol­na w ciągu milionów lat.

Joe dostrzegł obok siebie głowę Karoliny.

- I co? - zapytała. - Co widzisz?

- Absolutnie gładką studnię spadającą ku wodzie. Szczerze mówiąc, nie ma sensu tam schodzić. Ale chcę poświecić nad samą powierzchnią i zobaczyć, czy czegoś tam nie znajdę. Ci starożytni spryciarze mogli na przykład ukryć wejście pod wodą.

- Podebrałam linę i mam ją tu - powiedziała Ka­rolina. - Będę patrzeć za tobą. Nie stracimy kon­taktu.

- Dobrze.

Zaczął zsuwać się powoli, próbując wspierać ześliz­gujące się końce stóp na gładkiej, wilgotnej po­wierzchni ściany komina. Mała półeczka skalna była już blisko. Oparł o nią stopę i doznał przerażającego uczucia kontaktu z czymś żywym. Półeczka ustąpiła nagle.

Równocześnie usłyszał krzyk Karoliny i zobaczył, że część ściany komina poruszyła się. Skoczył w górę, podkurczając nogi i chwytając oburącz linę, naprężo­ną nagle rozpaczliwym wysiłkiem dziewczyny. La­tarka, którą na szczęście zawiesił na pasku, świeciła nadal. W jej blasku tuż pod podkurczonymi stopami dostrzegł blok skalny, który opadł, zatrzymał się i cofnął bezgłośnie. Ściana znowu była gładka. Żad­na skaza nie mąciła jej powierzchni. Joe wspiął się w górę i chwycił za krawędź otworu. Nie widział Ka­roliny. Dopiero kiedy podciągnąwszy się na rękach, wsunął głowę do korytarza, dostrzegł ją leżącą na wznak, wspartą nogami w ścianę i ściskającą kurczo­wo linę.

- Dziękuję, kochanie.

- Jesteś... - westchnęła i przymknęła oczy. Wy­puszczona z bezwładnych dłoni lina opadła na podło­gę - Utrzymałam cię. - Uniosła powieki. - Co to było, Joe?

- Nie wiem dokładnie. Wydaje mi się, że w chwili kiedy nacisnąłem stopą tę półeczkę, uruchomiłem coś w rodzaju dźwigni, na której opiera się wielki blok skalny. Jest on tak wyważony, że po zmasakrowaniu śmiałka i strąceniu go do wody powraca na miejsce w chwili, kiedy niknie nacisk stopy ludzkiej na półeczkę. Inaczej nie mógłby powrócić do poprzednie­go położenia. Bardzo sprytne urządzenie i działa od paru tysięcy lat bez najmniejszych reklamacji i uste­rek.

Karolina usiadła i przyłożyła zaczerwienione dłonie do policzków.

- Joe, dwa takie przypadki nie mogą istnieć obok siebie. Zresztą to urządzenie nie może być dziełem natury. Co zrobimy?

- Myślę, że musimy sprawdzić, co się stanie, je­żeli nie pozwolimy temu blokowi skal­nemu powrócić na miejsce.

- Jak chcesz tego dokonać?

- Zastanawiam się właśnie nad tym. Jeżeli to przejście jest tak obwarowane, to najlepszy dowód, że musi prowadzić do miejsca, którego ci ludzie chcieli Strzec jak oka w głowie. Wydaje mi się, że tylko jedno takie miejsce może wchodzić w rachubę. Ale jak twój Perimos mógł samotnie tam schodzić?

- Jeżeli stan równowagi jest tak idealny, że wy­starczy nawet najmniejsze obciążenie półeczki, aby uruchomić zawieszony nad nią blok skalny, może wy­starczy niewielkie obciążenie bloku, żeby nie dać mu powrócić na miejsce?

Joe skinął potakująco głową.

- Musimy spróbować jeszcze raz.

- Jak to, jeszcze raz? Nie chcesz chyba sam tam schodzić i znowu uruchamiać tę piekielną machinę? Tyś tego nie widział, Joe! Skoczyłeś w górę i ten blok wyminął twoje nogi o milimetry. Gdybyś tam został jeszcze przez ułamek sekundy, spadłby na ciebie i roztrzaskał ci głową na miazgę!

- Ale nie roztrzaskał. Poza tym nie byłem przygo­towany. Groza tej machiny polega przede wszystkim na zaskoczeniu. Teraz już wiemy, czego można się po niej spodziewać.

Wziął do ręki linę i zaczął ją związywać podwój­nie, tworząc coś w rodzaju prymitywnej drabinki sznurowej.

- Zaczepię ją na tym kolcu skalnym i opuszczę do studni. Potem zejdę tak nisko, aby móc dotknąć nogą tej półeczki i poderwać się natychmiast. Kiedy blok wychyli się ze ściany, staną na nim.

- Staniesz na nim?

- Zrobię to bardzo niechętnie. Możesz mi wie­rzyć - uśmiechnął się.

- Ale czy to nie zawiedzie?

- Jeżeli ciężar jest idealnie wyważony, nie może powrócić, gdy się go dodatkowo obciąży.

- Boję się, Joe. Możesz nie zdążyć.

- Zdążę.

- A ja? Co ja mam robić?

- Będziesz świeciła latarką. Dzięki temu zyskam większą swobodę ruchów. Zaczynamy!

Przerzucił drabinkę przez otwór, później wychylił się i sprawdziwszy, że drabinka zwisa pionowo, umocował ją po raz wtóry na kolcu skalnym.

Karolina stanęła przy otworze, kładąc dłonie na linie.

- Będę cię ubezpieczała i szarpnę w górę, kiedy dotkniesz półeczki.

Skinął głową i znowu przerzucił nogi na zewnątrz. Teraz schodzenie było o wiele wygodniejsze. Zwisa­jąca u pasa latarka świeciła w dół. Widział jej jasne oko odbite w wodzie. Gdzieś daleko szumiało morze. Powierzchnia dna studni falowała lekko. Głęboki, ciężki głos fal zbliżał się i oddalał, jak gdyby nad­chodząc spoza granicy świadomości.

Joe opuszczał się w dół. Powoli, trzymając dłońmi za uchwyt, opuścił nogę, starając się sięgnąć koń­cem stopy jak najniżej. Tak, tyle. Wystarczy. Mógł teraz dotknąć półeczki.

Przez chwilę zastanawiał się. Dotknąć nie za mocno i nie za lekko. Zadarł głowę. Karolina czekała. Po­bladła jasna twarzyczka okolona krótkimi włosami...

Nacisnął stopą półeczkę i błyskawicznie poderwał się na rękach, skacząc niemal w górę.

Blok skalny opadł tak nieprawdopodobnie cicho, jak gdyby był z waty. Jeszcze. Już!

Nie puszczając drabinki, wparł nogi w gładką powierzchnie skały. Przez chwilę trwał w napięciu, pełen wyczekiwania. Blok znieruchomiał.

- Stoi! - zawołał.

- Widzę! - radosny głos Karoliny, odbity od ścian studni, powrócił z dołu wysokim echem. - Co tam jest?

Joe odpiął latarkę od paska i stojąc swobodnie na bloku, który odcinał go teraz kompletnie od dna stud­ni, puścił strumień światła w głąb ciemnego otworu.

- Korytarz - powiedział - który skręca prawie od razu w prawo. Musimy jakoś zabezpieczyć tę pu­łapkę. - Powoli przejechał promieniem latarki po obramowaniu otworu. Uniósł głowę. - Przynieś kil­ka kamieni. Jest ich tam cała masa w korytarzu. Obciążymy nimi ten blok.

- Dobrze!

Głowa Karoliny znikła. Czekał przez chwilę, sto­jąc spokojnie na zwodzonym skalnym moście. Ale nie myślał, nawet w tej chwili, o przemyślności dawnych Kreteńczyków, lecz o Eleftoriosie Smytrakisie, leżą­cym z roztrzaskaną czaszką w cichej, zamkniętej na klucz latarni morskiej. Morderca był na wolności. Ciągle jeszcze na wolności.

- Mam kamień! - zawołała Karolina. - Ale jak ci go podać?

Wychyliła się połową ciała, trzymając w dłoniach duży odłamek skały. Wspiął się na palce, ale nie sięgnął.

- Wypuść go z rąk!

Chwycił w powietrzu kamień i położył go na bloku. Powtórzyli to kilka razy i wreszcie Joe uchwyciwszy drabinkę, poderwał nogi. Blok nie drgnął.

- W porządku! Możesz schodzić. Zaczekał, póki dziewczyna nie znalazła się na dra­bince, chwycił ją wpół i postawił obok siebie.

- Boże - powiedziała cicho Karolina. - Oby ona tam była!

- Kto? - Joe nie zrozumiał.

- Pani Labiryntu. Przecież po to tu przybyłam.

I weszła pierwsza do ciemnego, wilgotnego koryta­rza, tak niskiego, że musiała pochylić głową. Zrobiła kilka kroków i zatrzymała się. Joe stanął przy niej.

Korytarz gwałtownie opadał. Dalej była ciemność. W świetle latarek ujrzeli w dole nowy zakręt.

Bez słowa ruszyli naprzód.

Karolina, niosąc przed sobą w wyciągniętej ręce la­tarkę, zaczęła schodzić. Na zakręcie poziom koryta­rza wyrównał się. Joe uniósł latarkę i kilka razy na­cisnął guziczek mając wrażenie, że bateria odmówiła posłuszeństwa. Dopiero po chwili zrozumiał, że świa­tło rozprasza się w mrocznej przestrzeni. Stali u wej­ścia sali podziemnej, której sklepienie zamykało się daleko w górze, jak strop katedry.

- Widzisz? - usłyszał obok siebie zdławiony szept Karoliny. - Czy widzisz to, Joe?!

Ich oczy, przyzwyczajone już do ciemności, do­strzegły w nikłym blasku latarek olbrzymi posąg ko­biety, stojący pośrodku groty.

Głowę jej zdobiła złocista tiara, na której przysiadł gołąb, a w kolosalnych, szeroko rozłożonych ramio­nach trzymała dwa wijące się węże, które wpatry­wały się rozjarzonymi, rubinowymi oczyma w ma­leńkie, stojące u wejścia istoty ludzkie.


XVII

Siady bosych stóp


- Wielki, jedyny Boże - szepnęła Karolina. - To naprawdę ona! Ale jaka inna!

Chciała podejść do posągu, lecz Joe położył dłoń na jej ramieniu.

- Nie ruszaj się - powiedział półgłosem.

- Co się stało?

- Nic. Ale pamiętaj, że nie jesteśmy pierwszymi współczesnymi ludźmi, którzy tu weszli. Ktoś odkrył te pieczarę przed nami.

- Kto? - Nie zrozumiała.

- Morderca Roberta Gordona, który wziął stąd tę statuetkę. Najpierw musimy sprawdzić, skąd ją wziął, jak wszedł i jak wyszedł. A później, od jutra - urwał na chwilę - możesz zabrać się do swoich badań.

I osadziwszy ją w miejscu ruchem dłoni, zaczął po­suwać się w kierunku posągu. Lecz nie spojrzał nawet w stronę bogini. Latarka jego oświetlała jedynie po­dłogę. Nagle przystanął.

- Możesz już teraz podejść - powiedział przyci­szonym głosem.

Karolina zbliżyła się powoli, wodząc światłem po ścianach i podłodze. Z mroku wynurzały się nieprzeliczone legiony wotywnych statuetek: kobiet, tance­rzy, ptaków, szarżujących byków. Pod ścianami stały naczynia, tysiące najrozmaitszych waz, wielkich i ma­łych, wysokich i przysadzistych, a przed ołtarzem - kamiennym, prostokątnym stołem u stóp bogini - le­żały stosy złotych przedmiotów, lśniących dziś jesz­cze jak przed wiekami pomimo wilgoci i mroku.

- To... to jest niemożliwe... - szepnęła Karoli­na. - Ja chyba śnię? Na pewno śnię. Nawet grób Tutenchamona nie dorównuje temu. Joe, uszczypnij mnie, błagam!

Stanęła, zamknęła oczy i otworzyła je. Obraz nie ustępował.

- Uważaj! - Alex znowu położył dłoń na jej ra­mieniu. - Spójrz tu.

Odwróciła oczy od ołtarza. Na cienkiej, wilgotnej warstwie piasku, którą pokryta była kamienna po­dłoga przybytku, odcinał się wyraźnie ślad stopy ludzkiej, a dalej drugi. Ale nie były to odciski san­dałów kreteńskich ani butów współczesnego człowie­ka. Ten, który stanął tu niedawno, był bosy.

Joe pochylił się,

- Dorosły mężczyzna - mruknął. - Był tu bardzo, ale to bardzo niedawno. Wilgotny piasek ma skłonność do zapadania się po pewnym czasie. Te odciski są zupełnie świeże, najprawdopodobniej zrobiono je wczoraj. - Uniósł głowę. - Postaraj się, jeżeli to możliwe, zapomnieć teraz na Chwilę o tym, co tu znaleźliśmy. Ten człowiek zamordował w ciągu dwu­dziestu czterech godzin dwóch ludzi i jeżeli w jego szalonej głowie zrodzi się jakiś nowy, jeszcze efektowniejszy pomysł, może zabić trzeciego. Musimy go unieszkodliwić tak szybko, jak się da. To jest naj­ważniejsze, Karolino. Pani Labiryntu może zaczekać.

- Dwóch ludzi? - zapytała. - Jakich dwóch lu­dzi? Przecież nikt nie umarł tutaj poza Gordonem.

- Eleftorios Smytrakis został zamordowany dziś nad ranem - powiedział spokojnie Joe. - Żal mi tego chłopca, Gordona też mi żal. Dlatego, błagam, zapomnij na chwilę o tej świątyni. Stała tu spokoj­nie parę tysięcy lat i na pewno przetrwa jeszcze parę godzin bez twojej interwencji. Pomóż mi.

- Tak?... - Karolina pochyliła głowę. - Biedny ten Grek. Był jeszcze bardzo młody. Gdybym nie od­czytała tego papirusu, nie przyjechalibyśmy tu i żył­by teraz.

- Takie rozumowanie nie ma sensu. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Idźmy po śladach tego czło­wieka. Widzisz? Najwyraźniej podszedł do ołtarza i przyjrzał się bogini. Teraz zawrócił. Doszedł, o tu, i oto mamy dowód, skąd się wzięła statuetka w rę­kach Gordona!

Wskazał ręką. Pośród tłumu stojących ciasno po­sążków widniało na skraju puste miejsce, a przed nim ślady stóp bosonogiego człowieka.

- Przystanął tu, wziął statuetkę, a potem ruszył w tym kierunku: jeden ślad, drugi, lewa stopa, prawa. Widzisz? Idzie nie zatrzymując się, zupełnie prosto...

- Zawrócił w tym miejscu - powiedziała Karo­lina.

Siady stóp zbliżyły się do ściany, pokrytej resztka­mi fresku, zatartego niemal zupełnie przez wilgoć. Z tego samego miejsca odciski stóp odchodziły w głąb świątyni. Ruszyli za nimi i po chwili znaleźli się w tym samym miejscu, w którym zobaczyli pierwsze ślady. Obok śladów bosych stóp widać było wyraźnie ich własne. Ruszyli dalej i ponownie znaleźli się przy ścianie.

- Czyżby zniknął? - powiedziała Karolina, pochy­lając się i badając latarką powierzchnię ściany. - Joe!

- Tak? - On również pochylił się.

- Znowu ta sama historia! Zamaskowane przejście!

Najwyraźniej skała nie posiadała ongi najmniejszej szczeliny. Ale czas i woda zrobiły swoje. W monolitycznej ścianie groty widać było zarys równego pro­stokąta. Joe naparł ramieniem. Kamienny blok poruszył się łatwo i okręcił na osi, ukazując mroczną cze­luść. Równocześnie z ciemności dobiegł szum morza.

Alex spojrzał na zegarek. Potem, dając Karolinie ruchem ręki znak, że ma pozostać na miejscu, wszedł.

Znajdował się w najwyższym punkcie niewielkiej komory skalnej. Opadała ona łagodnie i kończyła się wylotem niskiego tunelu, w którym chlupotała woda. Z dala dochodził głos fal, wyraźny, lecz przy­tłumiony.

Joe rozejrzał się. Grota była stosunkowo sucha, dno jej pokrywał sypki, jasny piasek. Tu także były ślady bosych stóp ludzkich. Ale nie one przykuły uwagę Alexa.

Pochylił się i podniósł niedopałek papierosa. Nie­daleko leżał drugi i trzeci. Wypalona zapałka, leżąca tu już od dawna, druga, trzecia, czwarta...

Wyprostował się i skierował promień latarki na niedopałki. Wszystkie były zaopatrzone w grecki na­pis: „VI Sorta".

Powoli wyciągnął chustkę, położył na niej niedo­pałki i zapałki, potem wsunął ją do kieszeni.

- Dlaczego nic nie mówisz? - zapytała Karolina.

- Sekundę... - Stał jeszcze przez chwilę, rozglą­dając się i nadsłuchując. Nagle przyłożył dłoń do czo­ła i potarł je kilkakrotnie. - Więc to było tak! - powiedział cicho. - Tak było. Ale jakim cudem...? - Urwał.

Kiedy ukazał się w przejściu prowadzącym do przy­bytku Pani Labiryntu, Karolina, która umiała czytać w jego twarzy, dostrzegła, nawet przy chwiejnym blasku latarek, że stało się coś ważnego.

- Joe? - powiedziała cicho. - Czy naprawdę wiesz już wszystko?

- Tak, wiem. Chodźmy. Wracamy do baraku.

- Ale...

- Musimy tam teraz wrócić. Ani słowa o naszym odkryciu.

Ruszyła za nim, posławszy ku mrocznej bogini ostat­ni błysk swej dogasającej już latarki.


XVIII

Spadł w otchłań


Słońce było już wysoko, kiedy wynurzyli się na światło dzienne.

- To chyba sen? - Karolina ciągle jeszcze nie wierzyła. Obejrzała się i obrzuciła wzrokiem górę, jak gdyby chcąc się upewnić, że naprawdę ma ją za plecami. - Nie zdajesz sobie sprawy, co to jest za odkrycie! Nie zdążyłam nawet rozejrzeć się tam, ale wiem, że...

- Musisz teraz przestać myśleć o tym - ujął ją pod rękę. Z dala wyglądali zapewne jak najzwyklej­sza w świecie para zakochanych. - Nikt nie może poznać, że byliśmy tam, dopóki im tego nie powiem. A powiem, możesz być o tym przekonana.

Skłoniła głowę.

- Dobrze. Będę myślała tylko o tych biednych chłopcach. Zresztą to nieprawda, że nie myślę o nich. Ale ja nic nie rozumiem, Joe! Według mnie, Roberta mógł zabić tylko Smytrakis albo Caruthers, kiedy wrócił po te liny. Jeżeli nie zrobił tego Smytrakis, a ty twierdzisz, że Robert nie żył wtedy, kiedy Ca­ruthers wrócił do baraku, nie widzę nikogo, kto mógłby to zrobić. Przecież po wyjściu Roberta byliśmy wszyscy razem, prawda? Przez cały czas! Nikt nie wychodził, nikt się nie odłączył ani na minutą. Pa­miętam doskonale każdą chwilą tego wieczoru: prze­myślałam to sto razy. Nie, Joe, to niemożliwe!

- Przekonasz się, że to jednak było możliwe.

Zbliżali się już ku drzwiom baraku.

- Spóźniliśmy się trochę - powiedziała dziewczy­na. - Mieliśmy być o ósmej.

- Nic nie szkodzi - Joe przepuścił ją przed sobą. Mijając próg, pochylił się nad nią i szepnął: - Pa­miętaj, ani słowa...

Skinęła głową.

I znowu, jak wczorajszej nocy, zobaczył ich razem, wyczekujących na to, co musiało nadejść: na śledztwo, powrót do kraju, natręctwo dziennikarzy, przyciszone zapytania kolegów. Było im źle, ale pokrywali praw­dziwe uczucia pozorną obojętnością.

Przez otwarte okna wpadał ciepły, poranny powiew, niosąc z sobą nieuchwytny zapach rozgrzanej skały i wodorostów. Profesor Lee siedział z głową opartą na łokciach i wodził niewidzącym spojrzeniem za wielkim białym ptakiem morskim, który krążył nad wyspą. Przed siedzącym stała szklanka zimnej her­baty.

Caruthers siedział pod drugim oknem i nawijał na bęben wędki nylonową linkę. Mellow czytał przy stole.

Mary Sanders i Pamela Gordon siedziały obok sie­bie na ławie pod ścianą. Na widok Karoliny i Alexa wszyscy unieśli głowy.

- Dzień dobory - powiedział Joe. - Spóźniliśmy się trochę, ale to nie z naszej winy. Chciałem zbadać jeden korytarzy skalnych - zawiesił głos.

- A ten Grek nie był z wami? - zapytała Mary. - Myślałam, że poszliście we trójkę. Latarnia jest zamknięta na klucz.

- Uciekł! - powiedział nagle Mellow. - Pan po­szedł badać korytarze, a morderca Roberta uciekł!

- To ja zamknąłem latarnię na klucz.

Alex przysunął krzesło Karolinie, potem sam usiadł.

- Pan?

- Ja.

Powiedział to zupełnie spokojnie, ale w głosie jego musiało zabrzmieć coś, co zwróciło uwagę ich wszyst­kich. Caruthers przestał nawijać linkę. Mellow gwał­townie złożył książkę.

- Pan zamknął? - zapytał profesor. - Dlaczego?

- Bo... - Joe odetchnął głęboko - Eleftorios Smytrakis nie żyje. Znalazłem go dziś, przed świtem, zamordowanego.

- Zamordowanego? - Mellow zerwał się. - Jak to! - Przecież to on... - Urwał. - Pan nie mówi nam prawdy! Od rana rozważam tę sprawę i wiem, absolutnie wiem, że jedynym człowiekiem, który mógł zamordować Roberta, jest Smytrakis!

- Był - poprawił go Alex. - On naprawdę nie żyje.

Mellow usiadł ciężko.

- Nie żyje - szepnął. - Nie żyje...

- Przestań! - głos Mary uniósł się histerycznie. - Przestańcie o tym mówić! Ja wyjeżdżam stąd! Ten helikopter musi mnie stąd zabrać! To, to jest strasz­ne!...

Słowa uwięzły jej w gardle, rozpłakała się cicho. Pamela Gordon nie spojrzała nawet w jej kierunku.

- A czy wie pan, kto go zabił? - zapytała spo­kojnie.

- Wiem.

Zapadła nagła cisza. - W takim razie, wie pan także, kto zabił Roberta?

- Tak, proszę pani. Wiem już wszystko. Umilkł. Nikt się nie poruszył. Nagle dobiegł ich jasny, czysty głos profesora Lee.

- Jeżeli pan wie, proszę nam powiedzieć. Wydaje mi się, że to pański obowiązek.

- I ja tak myślę - Joe skinął głową. - Otóż, ani jedno z tych morderstw nie jest wynikiem długotrwa­łego planowania. Są one raczej owocem pewnego ro­dzaju improwizacji, bardzo zręcznej, nie pozbawionej umiejętności przewidywania, ale równocześnie prymitywnej w założeniu...

Powiódł po nich oczyma.

- Morderca znajduje się tu, pośród nas. Wolałbym, żeby sam przyznał się do swoich czynów, za które będzie musiał i tak odpowiedzieć, nie przed nami, ale przed sądem. Motywy pierwszej zbrodni były nik­czemne, motywem drugiej był lęk. Zabijając Smytrakisa, morderca liczył na to, że zmusi do milczenia jedynego człowieka, który znał wejście do przybytku Pani Labiryntu, chociaż nie wiedział, że ono istnieje. A zabił go, gdyż na wyspie znalazłem się ja i Smy­trakis mógł w każdej chwili podzielić się ze mną tą informacją, która dla niego była mało znacząca, lecz dla mnie i dla mordercy posiadała pierwszorzędną wartość. Morderca był absolutnie przekonany, że po śmierci Smytrakisa zniknie jedyna szansa odkrycia przybytku Pani Labiryntu, a wraz z tym jedyna możli­wość obciążenia go. Od pierwszej chwili wiedziałem, że kluczem do rozwiązania zagadki będzie ta mała figurka. Stanowiła ona najlepsze alibi pod słońcem. Ale żeby alibi to było niewzruszone, Smytrakis mu­siał zginąć...

Urwał na chwilę.

- Proszę mówić dalej - powiedział z wyraźnym wysiłkiem profesor Lee.

Joe skinął głową.

- Niestety, nie mogłem zapobiec tej śmierci, po prostu dlatego, że nie znałem jeszcze wówczas faktów. Sądziłem, że morderca wybrał Smytrakisa na kozła ofiarnego. Policja po przeprowadzeniu śledztwa mogłaby nawet aresztować młodego Greka. Był najbardziej podejrzaną osobą na wyspie. Pozornie on jeden mógł zabić Roberta Gordona. Ale morderca zląkł się nagle. Myślę, że zląkł się mnie. Widać było z me­go zachowania, że nie wierzę w winę latarnika i będę szukał innego rozwiązania. Chciał mi wobec tego uniemożliwić jakikolwiek postęp śledztwa. Ale nie docenił zarówno mnie, jak i starożytnych Kreteńczyków. Powinien był wiedzieć, że na obszarze tak czę­sto nawiedzanym przez trzęsienia ziemi musiano wybudować drugie, zapasowe wyjście ze skalnej świą­tyni. Zresztą zauważyłby je, gdyby się rozejrzał do­kładnie po wejściu do przybytku. Ale był zanadto za­fascynowany widokiem. Porwał jedną, małą figurkę najprawdopodobniej po to, żeby ją z dumą pokazać tu obecnym. Potem wyszedł. Spieszył się. Tak bardzo się spieszył, że zapomniał o śladach stóp, które pozosta­wił w mokrym piasku. To przeoczenie zaprowadzi go na szubienicę, gdyż nie ma dwóch jednakowych od­cisków nóg ludzkich. Wiem absolutnie wszystko i... Nie dokończył. Okno zasłonił kształt ludzki Usły­szeli tupot nóg.

- Stój! - krzyknął Alex, lecz nie ruszył się z miej­sca. Człowiek biegł coraz szybciej, zbliżał się do skraju urwiska. Karolina krzyknęła i zasłoniła oczy. Joe patrzył nie mrużąc oczu.

Biegnący jeszcze przyspieszył, otworzył szeroko ra­miona i skoczył.

Dopiero w tej chwili Alex przesadził parapet i ru­szył biegiem w tym samym kierunku.

Zatrzymał się na skraju urwiska i przez chwilę wodził oczyma pośród pian wystrzelających nad zębami przybrzeżnej rafy. Zobaczył go wreszcie, leżącego na ostrym występie skalnym pośród kipieli. Jęzor wodny sięgnął po ciało, uniósł je i cisnął z powrotem. Ude­rzyła druga fala, wyższa, okryta białym grzebieniem. Kiedy cofnęła się, występ skalny był pusty. Później wydało się Alexowi, że dostrzega błysk białej koszuli, ale wystrzelił gejzer piany i wszystko znikło.


XIX

Oczywiście zostanę..."


- Ale jak, na miłość boską, doszedł pan do tego? - Mellow, bezradnym ruchem rozkrzyżował potężne ramiona. - Myślałem przez całą noc i wstydzę się teraz tych wszystkich nonsensów, które uznałem za pew­niki!

- Nie mogę stereotypowo odpowiedzieć, że spra­wa była stosunkowo prosta. Zbyt wiele czynników przeszkadzało początkowo w dostrzeżeniu prawdy. Poza tym trzeba przyznać, że morderstwo Roberta Gordona zostało dokonane z niezwykłą zuchwałością. Mało znam przykładów tak bezwzględnie i precyzyj­nie dokonanego zabójstwa. Ten człowiek był na pew­no obdarzony błyskotliwą inteligencją i umiejętno­ścią błyskawicznego kojarzenia faktów. Lecz gdy te dwie cechy spotkają się z marną duszyczka, często rodzi się zbrodnia. Co gorsza, mordercom obdarzonym tymi właściwościami wydaje się, że posiadają nad otoczeniem przewagę intelektualną, która pozwoli im wywieść wszystkich w pole. Ale powróćmy do sprawy.

Kiedy znaleźliśmy Gordona trzymającego w mart­wych palcach statuetkę Pani Labiryntu, miałem na­stępujące dane:

1. Nikt z obecnych nie mógł zabić Gordona, ponie­waż wszyscy od chwili jego wyjścia do przystani przebywali w moim towarzystwie i nie traciłem ich ani na chwilę z oczu.

2. Statuetka była prawdziwa, wydobyta przed nie­dawnym czasem z jakiegoś ciemnego miejsca, najprawdopodobniej z jaskini, gdzie stała w płytkiej warstwie piasku.

3. Jedynym ewidentnym kandydatem na mordercę Gordona był Eleftonos Smytrakis, który miał wszelkie szanse uśmiercenia go i złożenia u wylotu jaski­ni, gdy my byliśmy zajęci na przystani. Poza tym Smytrakis mógł, przebywając całymi tygodniami sa­motnie na wyspie, wykryć przybytek Pani Labiryntu lub po prostu jedną statuetkę bogini. Brakowało mo­tywu. Co prawda, można było na przykład przypuścić, że Smytrakis sprzedaje gdzieś przedmioty z przybytku i czerpie z tego zyski, które urwałyby się, gdyby nasza ekspedycja ten przybytek odkryła. Rzecz nie była nie­możliwa, zważywszy, że co najmniej połowa kolek­cjonerów na świecie kupi kradziony przedmiot, - jeśli brakuje go w ich zbiorach.

Istniała sprzeczność: gdyby tak było, Smytrakis nigdy nie przyozdobiłby zwłok figurką Pani Labiryn­tu. Taki czyn mógł popełnić tylko szaleniec.

4. Ale szaleńca nie było pomiędzy nami. Wobec te­go posążek musiał coś znaczyć. Lecz co? Czy miał obciążyć kogoś? Kogoś osłonić? Obciążyć mógł tylko osobę, o której wiedzielibyśmy, że odkryła przybytek. Lecz takiej osoby nie było. Osłaniać mógł osobę, która nie miała szansy odkrycia przybytku. Była tylko jedna taka osoba: Caruthers. On jeden nie brał udziału w naszej wypra­wie w głąb góry.

5. Musiałem znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego morderca Roberta Gordona zło­żył zwłoki w grocie a nie upozorował śmierci na skutek nieszczęśliwego przypadku?

To było bardzo trudne. Byłem skonsternowany. Wie­działem, że nie mam do czynienia z szaleńcem. Więc dlaczego Robert Gordon został złożony w jaskini?

6. Musiałem odkryć miejsce, z którego wzięto ten posążek. Postanowiłem wykorzystać jedyną możli­wość, którą Karolinie i mnie nasunął szczęśliwy przy­padek: otóż po wejściu do skalnego korytarza odkry­liśmy przejście do studni skalnej. Gdyby ta studnia doprowadziła mnie do miejsca, z którego wzięto po­sążek, wiedziałbym o wiele więcej: mógłbym ustalić, kto z członków ekspedycji mógł się tam dostać. Li­czyłem na jakieś ślady. Z tym usnąłem.

7. Kiedy rano wstałem i znalazłem Smytrakisa martwego w latarni morskiej, wiedziałem już na pewno, że mordercą jest Caruthers. A doszedłem do tego na skutek bardzo prostego rozu­mowania. Jedyny człowiek, który mógł zabić Gordona, sam został zabity. Poza tym tylko jedna z obecnych na wyspie osób była na chwilę sam na sam z Gordonem, gdy opuścił jadalnię, żeby udać się na przy­stań. Osobą tą był Caruthers, który odprowadził go i zamknął za nim drzwi. A pokój Caruthersa był tuż przy drzwiach wejściowych. Tylko pozornie czyn ten wydawał się niemożliwy. Wicher wył zagłuszając wszystko. Gdyby Caruthers uderzył kamieniem (jed­nym z tych, które przyniósł dla podparcia drzwi) Gor­dona w tył głowy, a potem błyskawicznie wepchnął trupa do swego pokoju, mógł w godzinę później po­wróciwszy po owe nieszczęsne liny, zanieść trupa do jaskini, gdy my byliśmy na przystani. Analizowałem to kilka razy i doszedłem do wniosku, że inaczej być nie mogło. To była jedyna możliwość zabicia Gordona, a Caruthers jedynym człowiekiem, który mógł te­go dokonać.

Ale skąd Caruthers wziął figurkę Pani Labiryntu?

Dlaczego, będąc inteligentnym człowiekiem, nie upozorował nieszczęśliwego wypadku, co byłoby dla niego z największą korzyścią i dałoby mu poczucie absolutnego bezpieczeństwa?

8. Chciałem wyruszyć z Karoliną w dół, drogą, któ­rą przebył poprzedniego dnia idąc na ryby. Przypomniałem sobie, że wracając miał zawieszoną na szyi torbę, w której z łatwością mógł ukryć figurkę, gdyby znalazł ją nad brzegiem. Ale figurka pochodziła z jaskini. Wobec tego Caruthers musiał odkryć jaskinie.

Ponieważ korytarz, w którym byliśmy poprzedniego dnia z Karoliną i gdzie znaleźliśmy owo przejście, znajdował się niemal w prostej linii ponad miejscem, gdzie łowił Caruthers, postanowiłem zbadać to przej­ście. Karolina opowie państwu, jaką wartość ma od­kryta przez nas nie naruszona skalna świątynia. Mnie interesowały ślady stóp człowieka, który był w niej na dzień przed nami. Ślady te doprowadziły nas do drugiego przejścia, którym Caruthers dostał się do środka. Wszedłem do małej groty, której jeden kra­niec kończył się tunelem, opadającym ku Wodzie. Morze było tuż, tuż. Ku mojemu zdumieniu znalazłem w grocie niedopałki papierosów. Caruthers nie palił. Niedopałki były greckie, a niektóre zapałki leżały w grocie na pewno od kilku tygodni. Wtedy zrozu­miałem, dlaczego zginął Smytrakis. Caruthers także zauważył te niedopałki, chociaż wchodząc do groty nie przywiązywał do nich większej wagi. Jak wie­my, odpływy i przypływy na Morzu Śródziemnym są o wiele mniejsze niż na oceanach. W tej części morza wynoszą najwyżej kilka stóp. Ale to wystarcza, aby przez dwie godziny na dobę wejście do tunelu znaj­dowało się nad powierzchnią wody. Wystarczy wów­czas przejść dwa lub trzy kroki po pas w wodzie unoszącą się ku górze płaszczyzną, aby znaleźć się na suchym lądzie w małej przytulnej grocie, oświetlonej podczas odpływu wpadającym tu światłem dziennym. To, czego nie dostrzegł grecki latarnik, natychmiast wpadło w oko zawodowemu archeologowi. W ścianie groty była prostokątna rysa. Caruthers prawdopodob­nie naparł na nią. Ku jego radości blok skalny obrócił się na osi. Oto znalazł się w przybytku Pani Labi­ryntu...

Joe urwał na chwilę.

- Przyznaję, że zastanawiałem się nad dwiema sprawami: dlaczego Caruthers wziął ze sobą na ryby latarkę i czego szukał w grocie, której wejście odsło­nił mu odpływ? Myślę, że nie docenialiśmy go. Był zdolny i potwornie ambitny. Przypuszczał, że Kreteńczycy, będąc ludem morskim, mogli wykorzystać morze jako bezpośredni próg świątyni. Dlatego wziął ze sobą na wszelki wypadek latarkę i dlatego widząc tuż pod powierzchnią wody otwór groty, postanowił go zbadać. W pierwszej chwili po odkryciu przybytku chciał się zapewne podzielić tą wiadomością z innymi. Ale natychmiast przyszła inna myśl...

Joe zawahał się.

- Caruthers nie zapomniał o tym, że kiedyś posiadał względy pani Gordon. Szczerze mówiąc, liczył za­pewne na to, że nigdy ich nie utracił. Gdyby mógł pozbyć się Gordona, pozyskując równocześnie jego fortunę, która pozwoliłaby mu później przedsięwziąć samodzielną wyprawę na Keros, zawartość przybytku uczyniłaby go jednym z najsławniejszych odkrywców naszych czasów. Wiedział o tym, gdy tylko rzucił okiem w głąb groty i zobaczył nietkniętą, olbrzymią świątynię z tysiącami naczyń i posągów. Myślę, że gdy rozpoczął drogę powrotną, miał już gotowy plan. Nie wiedział jeszcze, jak zabije Gordona. Z pomocą przyszedł huragan i okazja, której nie umiał się oprzeć. Caruthers rozumował bardzo szybko, nawet błyskawicznie, ale popełniał przy tym błędy. Zabiwszy Gordona powrócił do jadalni. Przewidywał słusznie, że po pewnym czasie wyruszymy na poszukiwanie do przystani. Ten moment chciał wykorzystać. Ale do­piero powróciwszy po liny zrozumiał, że cała po­wierzchnia wyspy jest oświetlona reflektorem latarni morskiej. Nie mógł zanieść trupa na brzeg i cisnąć go w fale, gdyż zobaczyłby go siedzący w latarni Smyt­rakis, a poza tym nikt oprócz mnie nie zszedł w dół i wszyscy znajdowali się na skraju płaszczyzny, którą musiał przemierzyć. Gdyby ktokolwiek z nich obej­rzał się, mógłby go dostrzec, niosącego zwłoki ku urwisku. Czas naglił. Musiał pozbyć się trupa. Pozo­stawała tylko droga do najbliższej jaskini, gdzie nie sięgał promień latarni. Caruthers pobiegł do jaskini i złożył tam ciało. Ale w ten sposób jego początkowy plan zawiódł. Gordon nie był już ofiarą nieszczęśli­wego wypadku, lecz morderstwa. Caruthers nie wie­dział, co teraz może nastąpić. Wynosząc umarłego przypomniał sobie, że ma w pokoju posążek Pani Labiryntu. Musiał się go pozbyć. Złożył go więc na pier­si Gordona. Figurka świadczyła raczej, że nie on jest mordercą. On nie był przecież w głębi góry razem z nami.

Później, w nocy, przypomniał sobie niedopałki pa­pierosów, które dostrzegł w zewnętrznej grocie. Smytrakis wiedział o jej istnieniu, a ja krążyłem wokół zbierając informacje. Mogłem odnaleźć wyjście równie łatwo jak on. Rozumowanie Caruthersa było teraz pro­ste: jeśli Smytrakis zginie, nikt nigdy nie dowie się, że istnieje na pół zalana grota od strony morza, a w niej wejście do przybytku Pani Labiryntu. Wej­ście do groty było zamaskowane genialnie przez Na­turę. Ale Smytrakis znał je. Gdyby powiedział mi o nim i gdybyśmy przypadkiem trafili do przybytku, Caruthers stałby się nagle jedynym podejrzanym. Przypomniał sobie zresztą na pewno, że w przybytku pozostały ślady jego. stóp. Zabił więc drugiego czło­wieka i odzyskał spokój... na kilka godzin. To wszystko.

Zapadła cisza.

- Helikopter! - powiedział nagle Mellow. - Pod­chodzi do lądowania.

- Zapewne odleci pan teraz? - powiedział profesor cicho. - Nie dziwię się panu. To było okropne. Mary i Pamela także odlatują do kraju.

- A pan? - zapytał Joe.

- Zostanę tu jeszcze. Jest mi potrzebna praca, bar­dzo mi jest potrzebna. Karolina i Mellow także chcą zostać ze mną.

- No to i ja, oczywiście, zostanę - Joe uśmiechnął się. - Widzi pan, panie profesorze, ja naprawdę ją kocham, a chociaż ten, który zmącił spokój Pani La­biryntu, spadł już w otchłań, wolę być na miejscu, jeżeli ta antyczna dama zechce znowu wpaść w zły humor.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alex Joe Zmącony spokój pani
Interakcje wyklad Pani Prof czesc pierwsza i druga 2
Labirynty Łatwe, christmas maze 5
Labirynty Łatwe, christmas maze 1
0 maryjo sliczna pani
Labirynty Łatwe, farm animals maze 2
JAK POPRAWIĆ TRWAŁOŚĆ RAJSTOP LUB POŃCZOCH, porady różne, CIEKAWOSTKI DLA PANI DOMU LUB PANA DOMU!!!
LABIRYNT, DO KATECHEZY
Sposob na wewnetrzny spokoj, MEDYTACJE
Projekt robota mobilnego szukającego wyjścia z labiryntu, MECHATRONIKA
Jabłecznik pani Uli, zdrowie, diety, przepisy, Ciasta
Kochana Nasza Pani Dyrektor
NASZA PANI
Pani Wiosna kolorowanka
systematyka gleb od pani prof
Do pani interpretacja
moralnosc pani dulskiej
labirynt 13 5 18
labirynt 17