MilanowiKunderze
I
Maestro
Była ostatnia godzina przed zmierzchem w ten grudniowy dzień ponad dwadzieścia lat temu, kiedy –
dwudziestotrzylatek,autorpierwszychpublikowanychopowiadań,jakniejedenbohaterp o w i e ś c i
edukacyjnej przedemnąprzymierzającysiędowłasnej,opasłejpowieściedukacyjnej
–dotarłemdojegokryjówki,bypoznaćtegowielkiegoczłowieka.Drewnianywiejskidomstałnakońcu
niewybrukowanej drogi, ciągnącej się w górę czterysta kilometrów w głąb Barkshires, a mężczyzna,
który wyszedł z gabinetu, żeby mnie ceremonialnie powitać, miał na sobie gabardynowy garnitur,
wełnianyniebieskikrawat,przytwierdzonydobiałejkoszulisrebrnązapinkąbezżadnychozdób,idobrze
wyszczotkowaneczarnebutypastora–dlamniewyglądałwnich,jakbyschodziłzestołkapucybuta,anie
zstępował z podniosłego ołtarza sztuki. Zanim ochłonąłem na tyle, bym mógł spostrzec władczy,
autokratycznykąt,podjakimwysuwałbrodę,alboto,żepokrólewsku,skrupulatnieidośćwykwintnie
uładziłnasobieubranie,nimusiadł–zresztą,prawdęmówiąc,spostrzeccokolwiekpozafaktem,żemi
się w cudowny sposób udało, że z nizin nieliterackiego środowiska wspiąłem się aż tutaj, do niego –
miałem wrażenie, że E.I. Lonoff wygląda raczej na kuratora okręgu szkolnego niż na najbardziej
oryginalnegoprozaikatejczęściświataodczasuMelville’aiHawthorne’a.
Nie znaczy to wcale, jakoby nowojorskie plotki na jego temat kazały mi się spodziewać czegoś
okazalszego. Kiedy nieco wcześniej rzuciłem jego nazwisko pod osąd opinii zebranych na moim
pierwszymwżyciuprzyjęciuuwydawcynaManhattanie–przybyłemnanie,podnieconyjakgwiazdka
filmowa,wspartyoramięstarszawegoredaktora–usłużnidowcipnisiezarazsobieznimporadzili,jakby
byłocośśmiesznegowtym,żeŻydwjegowieku,iwogólesynemigrantów,ożeniłsięzlatorośląstarej
rodziny z Nowej Anglii i mieszka od tylu lat „na wsi”, to znaczy w n i e ż y d o w s k i e j krainie
dzikiegoptactwaidrzew,gdzieAmerykamaswójpoczątekigdziesiędawnotemuskończyła.Ponieważ
jednak inne znane nazwiska, jakie rzucałem w trakcie przyjęcia, również budziły wesołość znawców,
sceptycznieprzyjąłemsatyryczneopisysławetnejwiejskiejpustelni.Wsamejrzeczyto,coujrzałemna
przyjęciu,sprawiło,żezrozumiałem,dlaczegoukrywaniesięwgórachnawysokościczterystumetróww
otoczeniusamychtylkoptakówidrzewmożebyćniezłymrozwiązaniemdlapisarza,bezwzględunato,
czyjestŻydem,czyteżnie.
Duży pokój, do którego mnie wprowadził, był czysty, wygodny i prosty: wielki okrągły dywan z
frędzlami, kilka foteli klubowych w pokrowcach, sfatygowana sofa, półki z książkami na całą długość
ściany, dębowy stół do pracy starannie założony gazetami i czasopismami. Powyżej jasnej boazerii na
żółtawej ścianie wisiało kilka amatorskich akwarel przedstawiających ten stary dom o różnych porach
roku. Za leżącymi na parapetach poduszkami i bezbarwnymi, kretonowymi, ściągniętymi sznurem
zasłonamidojrzałempozbawioneliścikonarywielkichciemnychklonóworazpolaoprószoneśniegiem.
Czystość. Spokój. Prostota. Zacisze. Cała zdolność koncentracji, kwiecistość stylu i oryginalność
zarezerwowane na rzecz zachłannego, wzniosłego, transcendentnego powołania. Rozejrzałem się i
pomyślałem,żekiedyśsambędętakmieszkał.
Usadziwszymnienajednymzdwóchfotelistojącychkołokominka,Lonoffodsunąłparawanizajrzał
dośrodka,żebysprawdzićciągpowietrza.Długązapałkąpodpaliłszczapy,niewątpliwieprzygotowanez
myśląonaszymspotkaniu.Następnieustawiłparawannamiejscutakprecyzyjnie,jakbywsuwałrusztdo
paleniska.Nabrawszypewności,iżkłodyzajęłysięogniem,zadowolony,żesprawnierozpaliłkominek,
nie narażając na spalenie dwustuletniego domostwa i jego mieszkańców, mógł mi wreszcie dotrzymać
towarzystwa. Dłońmi niemal po damsku zwinnymi i delikatnymi w ruchach przemierzył kanty obu
nogawek i wreszcie usiadł. Poruszał się z niezwykłą lekkością jak na potężnego, dobrze zbudowanego
mężczyznę.
–Jakmamsiędopanazwracać?–spytałEmanuelIsidoreLonoff.–Nathanie?Nate?Nacie?Amoże
wolipanzupełnieinaczej?
Poinformowałmnie,żeprzyjacieleiznajominazywajągoMannymiżejapowinienemczynićtosamo.
–Tonamułatwirozmowę.
Miałem wątpliwości, ale tylko się uśmiechnąłem, żeby pokazać, że choćby mnie to przyprawiało o
zawrotygłowy,będęposłuszny.Następniemistrzrozbrajałmniedalej,mówiąc,żechciałbyusłyszećcoś
ode mnie o moim życiu. Nie muszę dodawać, że w roku 1956 nie było wiele do opowiadania na ten
temat,zwłaszczasamemuitowobeckogośotejwiedzyitejgłębi.Wychowalimniekochającyrodzicew
Newark,wokolicyanibogatej,anibiednej;miałemmłodszegobrata,ślepoponoćwemniezapatrzonego;
w dobrej miejscowej szkole średniej i na świetnym uniwersytecie spełniałem oczekiwania całych
pokoleńmoichprzodków;następnieodbyłemsłużbęwojskowąwjednostce,oddalonejgodzinędrogiod
domu, pisząc komunikaty prasowe dla pewnego majora z Fort Dix, podczas gdy w Korei krwawo
dobiegała końca masakra, z powodu której powołano mnie do wojska jako mięso armatnie. Po
demobilizacji mieszkałem i pisałem w okolicach dolnego Broadwayu, w czteropiętrowym domu bez
windy,którymojadziewczynaokreśliła,kiedysiędomniewprowadziłaizabrałasiędoporządków,jako
siedzibęniechlujnegomnicha.
Żeby zarobić na życie, trzy razy w tygodniu przejeżdżałem przez rzekę do New Jersey, imając się
pracy,doktórejwracałemrazporazodczasupierwszychstudenckichwakacji,kiedytoodpowiedziałem
na ogłoszenie obiecujące wysoką prowizję agresywnym sprzedawcom. Codziennie o ósmej rano
rozwożono naszą ekipę po przemysłowych miasteczkach New Jersey, gdzie mieliśmy sprzedawać po
domach prenumeratę czasopism, a o szóstej nadzorca McElroy zabierał nas spod umówionego baru i
odwoził do centrum Newark. Był to sympatyczny moczymorda z cienkim wąsikiem, który wciąż
przestrzegał nas – dwóch szlachetnych chłopców, głuchych na wszelkie pouczenia i trzech apatycznych
weteranów, bladych, rozlazłych mężczyzn, którym los nie szczędził przeciwności – żebyśmy się nie
zadawalizkobietamiwpapilotach,którezastaniemysamewdomu:rozwścieczonymałżonekmożenam
skręcić kark, możemy się wplątać w skomplikowaną sprawę szantażu, możemy złapać jedną z
pięćdziesięciuparszywychodmiantrypra,aconajważniejsze,dobamatylkodwadzieściaczterygodziny.
–Albosobieużyć–doradzałnambeznamiętnie–albosprzedawać„SilverScreen”.Wybórnależydo
was.
My,studenci,nazywaliśmygoMojżeszemmamony.Ponieważniezdarzyłosię,żebyjakaśpanidomu
okazałachęćwpuszczeniamniedoprzedsionkachoćbynatyle,bymmógłtampostawićstopę–apilnie
poszukiwałem wówczas choć śladu zmysłowości w każdej, bez względu na wiek, kobiecie, która była
gotowa,choćbyjednymuchem,wysłuchaćmnieprzezrozsuwanedrzwi–zkoniecznościzabrałemsiędo
doskonaleniapracy,nieżycia,idokońcakażdegodługiegodniawerbowaniaprzybywałomidziesięćdo
dwudziestudolarówprowizji,aprzedsobąmiałemwciążnieskalanąprzyszłość.Zaledwieprzedparoma
tygodniami porzuciłem taki bezbożny tryb życia – i dziewczynę w czteropiętrowym domu bez windy,
którą przestałem kochać – i za wstawiennictwem renomowanego nowojorskiego redaktora zostałem
przyjęty na okres zimowy jako katechumen do kolonii Quahsay, wiejskiego domu pracy twórczej po
przeciwnejstroniegranicystanowejniżdomLonoffa.
Z Quahsay posłałem Lonoffowi kwartalniki literackie, w których ukazały się moje opowiadania – na
razie cztery – wraz z listem wyjaśniającym, ile dla mnie znaczy, odkąd natknąłem się na jego prozę
„przediluślaty”nauniwersytecie.Jednymtchemwspominałemoodkryciujego„ziomków”,Czechowai
Gogola, po czym z pomocą równie niechybnych środków dowodziłem, jak poważny ze mnie literat, a
przytymtakimłody.Nadżadnymopowiadaniemnienapociłemsiętak,jaknadtymlistem.Każdekolejne,
niewątpliwie prawdziwe, zdanie wydawało mi się jawnie fałszywe z chwilą, gdy je napisałem, a im
bardziej siliłem się na szczerość, tym gorzej to wychodziło. Posłałem mu wreszcie dziesiąty szkic i
próbowałemjeszczewcisnąćdłońdoskrzynkipocztowej,żebyodzyskaćlist.
Z autobiografią nie szło mi wcale lepiej w tym prostym i wygodnym pokoju. Ponieważ nie umiałem
zdobyć się na to, by przed wczesnoamerykańskim kominkiem Lonoffa mówić o rzeczach choć trochę
obscenicznych, imitacja pana McElroya, którą uwielbiają moi przyjaciele, pozostawiła wiele do
życzenia. Nie mogłem też opowiadać swobodnie o wszystkich rzeczach, przed jakimi przestrzegał nas
McElroy,anichoćbynapomknąćotym,jakmniekusiło,byulec,gdybytylkonadarzyłasięsposobność.
Słuchając tej ocenzurowanej wersji i tak dość mdłych i wątłych dziejów mego żywota, można by
pomyśleć,żenietyleotrzymałemciepłyiżyczliwylistodsławnegopisarza,wktórymzapraszał,bygo
odwiedzić i spędzić w jego domu miły wieczór, ile odbyłem tę podróż, by przed najsurowszym
inkwizytorembronićniezwyklenaglącejsprawyosobistej,iżejeśliuczynięjedenfałszywykrok,stracę
nazawszecoś,comadlamnieniewymiernąwartość.
Bo tak też w istocie było, nawet jeśli nie całkiem jeszcze rozumiałem, jak bardzo mi zależy na jego
uznaniu i dlaczego. Wcale nie zażenowany swoją wstydliwą i jednostajną przemową – nietypową dla
mnie w tych latach wiary w siebie – mogłem się tylko dziwić, że nie klęczę jeszcze na dywanie z
wypustkami, zanosząc do niego prośby. Wyobraźcie sobie bowiem, że doszedłem do ubiegania się ni
mniej,niwięcejtylkoomiejsceduchowegosynaE.I.Lonoffa,dobłaganiaojegomoralnewsparcieio
otoczenie mnie, jeśli to możliwe, magicznym parasolem jego opieki i miłości. Oczywiście, miałem
własnego,kochającegoojca,któregowkażdydzieńtygodniamogłemprosićowszystko,alemójojciec
był ortopedą, a nie artystą, a ostatnio doszło do poważnych sporów w rodzinie z powodu pewnego
mojego opowiadania. Ojciec tak się zdumiał tym, co napisałem, że udał się w te pędy do swojego
mentora, sędziego Leopolda Waptera, chcąc, aby sędzia pokazał jego synowi światło prawdy. W
rezultacie, po dwudziestu latach niemal nieprzerwanej przyjaznej pogawędki, od blisko pięciu tygodni
nierozmawiamyzesobąajawyjechałem,bygdzieindziejszukaćojcowskiegouznania.
I to nie u ojca, który by był artystą a nie ortopedą tylko u najsławniejszego ascety literackiego w
Stanach, tego giganta cierpliwości, hartu ducha i bezinteresowności, co w ciągu dwudziestu pięciu lat,
które upłynęły pomiędzy jego pierwszą a szóstą książką (za którą otrzymał National Book Award, ale
spokojnieodmówiłprzyjęcianagrody),niecieszyłsięwłaściwieuznaniemzestronybądźczytelników,
bądźteżkrytyki,ajeślinawetktośwymieniałjegonazwisko,tozprzekąsem,jakodziwacznyprzeżytekz
getta Starego Świata, jako niemodnego folklorystę, żałośnie nieświadomego aktualnych prądów
literackich i społecznych. Mało kto wiedział, kim jest Lonoff i gdzie mieszka, i przez ćwierć wieku
nikomutonieprzeszkadzało.Nawetniektórzyspośródnielicznychjegoczytelnikówbyliprzekonani,że
fantazje E.I. Lonoffa na temat Ameryki były pisane w jidysz gdzieś w carskiej Rosji, zanim autor
przypuszczalnietamzmarł(jaktosięrzeczywiścienieomalprzydarzyłojegoojcu)zranodniesionychw
pogromie. Mnie osobiście podobała się nie tylko wytrwałość, z jaką przez cały ten czas pisał tak dla
niegocharakterystyczneopowiadania,aleto,żekiedygo„odkryto”ispopularyzowano,nieprzyjmował
ani nagród, ani doktoratów honoris causa, ani członkostwa żadnych instytucji publicznych, nie udzielał
wywiadówiniepozwalałsięfotografować,takjakbykojarzeniejegotwarzyzjegoproząbyłośmieszną
niedorzecznością.
Jedynymjegozdjęciem,jakiemogłaobejrzećczytającapubliczność,byłwyblakłysepiowyportrecik,
który ukazał się w roku 1927 na skrzydełku To twój pogrzeb: przystojny młody twórca z poetyckimi
oczyma o wykroju migdałów, czarnym czubem czupurnego kochanka i wymownymi wargami,
stworzonymidocałowania.Terazwyglądałzupełnieinaczej,nietylkozpowoduobwisłychpoliczków,
brzuchaiłysejczaszki,obrębionejsiwymikosmykami,alewogólejakotypurody,toteżpomyślałem(z
chwilą, gdy odzyskałem zdolność myślenia), że czynnik bardziej bezlitosny, niż tylko czas, musiał
spowodować metamorfozę: słowem, że winien był sam Lonoff. Poza gęstymi, połyskliwymi brwiami i
lekkim odchyleniem ku górze stanowczego podbródka nic zgoła nie pozwalało utożsamiać go,
pięćdziesięciosześcioletniego,zfotografiąnamiętnego,smutnego,nieśmiałegoRudolphaValentino,który
w dekadzie zdominowanej przez Hemingwaya i Fitzgeralda napisał tomik opowiadań o Żydach
wiecznych tułaczach, niepodobny do niczego, co przed nim pisali Żydzi, których tułaczka zagnała do
Ameryki.
WistociemojapierwszalekturakanonudziełLonoffa,lekturaprawowiernegoakademickiegoateuszai
aspirującego intelektualisty, bardziej przyczyniła się do tego, że zrozumiałem, jak bardzo jestem wciąż
dzieckiem swojej żydowskiej rodziny, niż wszystko, co przyniosłem na uniwersytet w Chicago z
dzieciństwa, z lekcji hebrajskiego, z kuchni matki, z zasłyszanych rozmów pomiędzy rodzicami i
krewnymi na temat zgubnych małżeństw mieszanych, problemu świętego Mikołaja oraz
niesprawiedliwych limitów w szkołach medycznych (które, jak to rychło zrozumiałem, stały u podstaw
ortopedycznejkarierymegoojcaijegoniezmienniegorliwegopoparciadlaLigiB’naiB’rithPrzeciwko
Zniesławianiu).Jużjakouczniakszkołyśredniejznałem,inażądanieroztrząsałemtezawikłanesprawyz
każdym, kto się nawinął; gdy jednak wyjechałem do Chicago, moja pasja już się wyczerpała i z całą
młodzieńcząenergiągotówbyłempogrążyćsiępouszywstudiachhumanistycznychwkatedrzeRoberta
Hutchinsa.Wtedywłaśnie,pośróddziesiątkówtysięcyinnych,odkryłemE.I.Lonoffa,któregotwórczość
odebrałemjakoreakcjęnatosamobrzemięwyłączeniaizamknięcia,którewciążjeszczeciążynadlosem
tych,comniewychowali,iktóreżywiłonasząniezmożonądomowąobsesjęnapunkciepozycjiŻydów.
Duma,którąnapawałomoichrodzicówzałożeniewroku1948wPalestynieojczyznymającejzgromadzić
niedobitkieuropejskiegożydostwa,niewielewistocieróżniłasięoddumy,którątryskałem,zetknąwszy
się po raz pierwszy z nieszczęsnymi, skrytymi, zamkniętymi charakterami z opowiadań Lonoffa i
zrozumiawszy,żezcałegoświataupokorzeń,zktóregostarałsięnaswydobyćojciec,mogłasięzcałą
śmiałościązrodzićliteraturatakostraitakprzenikliwa.Byłotodlamnietrochętak,jakbywizjonerskie
deformacje Gogola, przefiltrowane przez ludzki sceptycyzm Czechowa, zrodziły pierwszego
„rosyjskiego”pisarzawtymkraju.Takprzynajmniejtwierdziłemwpracyseminaryjnej,„analizując”styl
Lonoffa–zachowującdlasiebiewyjaśnieniepoczuciapokrewieństwa,którejegoopowiadaniabudziły
wemniewodniesieniudonaszegodośćzamerykanizowanegoklanu,poczynającodubogichimigrantów,
sklepikarzy, nadal wiodących życie sztetlu o dziesięć minut drogi (pieszo) od kolumnad banków i
zwieńczonychgargulcamikatedrtowarzystwubezpieczeniowychwcentrumNewarku;cowięcej,czułem
też pokrewieństwo z naszymi pobożnymi, nieznanymi galicyjskimi przodkami, których utrapienia dla
mnie, dorastającego bezpiecznie w New Jersey, były równie obce jak kłopoty Abrahama w Ziemi
Kanaan. Jego teatralne wyczucie folkloru i krajobrazu (w swej pracy seminaryjnej nazwałem go
Chaplinem, który sięga po właściwy rekwizyt, by ożywić całą społeczność, wraz z jej wyglądem
zewnętrznym); jego „tłumaczona” angielszczyzna, przydająca lekko ironicznego posmaku nawet
najbardziej banalnym zwrotom; jego tajemniczy, głuchy, oniryczny pogłos, wrażenie, że tak krótkie
opowiadania mówią tak wiele – cóż, pytałem, czy jest ktoś jemu podobny w całej literaturze
amerykańskiej?
Typowy bohater prozy Lonoffa, bohater, który w połowie lat pięćdziesiątych zaczął tyle znaczyć dla
czytających książki Amerykanów, bohater, który w jakieś dziesięć lat po Hitlerze powiadał oto coś
nowego i bolesnego gojom o Żydach i Żydom o nich samych, a wszystkim czytelnikom i pisarzom tej
dekady rekonwalescencji mówił o dwuznaczności rozwagi i o lęku przed nieładem, o głodzie życia,
życiowychokazjachizgrozieżyciawichnajelementarniejszychprzejawach–otóżbohaterLonoffajest
najczęściejnikimznikąd,zdalaoddomu,wktórymzanimnietęsknią,aledoktóregomusibezzwłocznie
powrócić. Jego tak wychwalana mieszanka współczucia i braku litości (upamiętniona terminem
„Lonoffska” na łamach „Time’a” po dziesięcioleciach zupełnej obojętności) najbardziej uderza w tych
opowiadaniach, w których otumaniony, osamotniony człowiek za wszelką cenę nie daje się wciągnąć
życiu, po to, by odkryć, że przez swą drobiazgową rozwagę czekał zbyt długo, żeby miało z tego dla
kogośwyniknąćcośdobrego,albożedziałającśmiałoiznietypowymdlaniegoimpetem,źleoszacował
to,cowytrąciłogozrealnychkoleiniwrezultaciewyszłomunagorsze.
Najbardziej ponure, najzabawniejsze i najbardziej niepokojące opowiadania, w których pozbawiony
litościautorbliskibyłmoimzdaniemwbiciasięwłasnoręcznienapal,powstaływkrótkimokresiesławy
literackiej (Lonoff bowiem zmarł w roku 1961 na raka szpiku kości, a kiedy Oswald zastrzelił
Kennedy’ego i na miejsce pruderyjnego bastionu pojawiła się gargantuiczna republika bananowa, jego
proza, legitymizująca stosowanie w życiu zakazów, nagle utraciła „przydatność” dla nowego pokolenia
czytelników). Zaszczyty miast rozchmurzyć Lonoffa wzmocniły jeszcze u niego ostrość wyobraźni,
umocniły w nim wizje skrajnych ograniczeń, które nie znalazłyby może dostatecznego oparcia w
przeżyciachosobistych,gdybyświatdokońcaoszczędzałmuswychfaworów.Dopierokiedypierwsze,
tak pożądane przez ogół, owoce sławy stanęły do jego dyspozycji, dopiero kiedy wyszło na jaw, jak
absolutnienienadajesięondotego,bymieć,byposiadaćcośpozaswojąsztuką,poczułnatchnieniedo
napisania tego cudownego cyklu komicznych przypowieści (opowiadań Zemsta, Wszy, Indiana, Eppes
Essen oraz Spec od reklamy), w których udręczony bohater wcale nie zaczyna działać, w których
najmniejszyimpulsdojakiejśamplitudyalbodopoddaniasię,niemówiącjużointrydzeczyprzygodzie,
ginienieodwołalniepodrządamitriumwiratuZdrowia,OdpowiedzialnościiMiłościWłasnej,zręcznie
wspomaganychprzezoddanesługi:rozkładjazdy,burzę,bólgłowy,zajętytelefon,korekulicznyiprzez
najbardziejlojalnezewszystkichzwątpienie,którenadchodziwostatniejchwili.
Czy sprzedawałem też prenumeratę na inne pisma, oprócz „Photoplay” i „Silver Screen”? Czy przy
każdych drzwiach używałem tej samej formuły, czy dostosowywałem tekst i ton do klientki? Czemu
zawdzięczamswojesukcesywrolikomiwojażera?Czym,moimzdaniem,kierowalisięci,cozamawiali
prenumeratę tych bezbarwnych pism? Czy moja praca była nudna? Czy zdarzało się czasem coś
niezwykłego,gdytakprzemierzałemnieznanemiokolice?IlepodobnychekipdziałałowNewJersey?
Jakfirmamogłasobiepozwolićnato,żebymipłacićtrzydolaryodkażdejsprzedanejprenumeraty?Czy
byłemkiedyśwHackensack?Jaktambyło?
Trudnomibyłouwierzyć,żeto,corobiłemdlachleba,zanimbędęmógłzacząćżyćtakjakon,może
zainteresować E.I. Lonoffa. Oczywiście, jako człowiek uprzejmy próbował mnie wszelkimi sposobami
ośmielić, myślałem jednak, starając się jak najlepiej odpowiedzieć na krzyżowy ogień pytań, że rychło
znajdziejakiśpretekst,żebysięmniepozbyćprzedkolacją.
–Chciałbymtylewiedziećosprzedawaniuczasopism–stwierdził.
Na znak, że nie będę miał żalu, jeśli potraktuje mnie protekcjonalnie, i że przyjmę ze zrozumieniem
sygnał,iżpowinienemodejść,spłonąłemrumieńcem.
– Chciałbym – ciągnął Lonoff – wiedzieć tyle na dowolny temat. Od trzydziestu lat piszę zmyślone
historie.Mniesięnicnieprzytrafia.
W tej samej chwili, gdy tylko on wypowiedział z ledwie wyczuwalnym tonem pogardy dla samego
siebietęniewiarygodnątyradę,ajapróbowałemuchwycićjejsens,pojawiłasięprzedemnątafrapująca
dziewczyna-kobieta.Nicmusięnieprzytrafia?Jakto,przecieżtrafiłmusięgeniusz,sztukamusiętrafiła,
tenczłowiekjestwizjonerem!
ŻonaLonoffa,siwowłosakobieta,któraznikłazaraz,jaktylkowpuściłamniedodomu,otworzyłateraz
na roścież drzwi gabinetu położonego po przeciwległej stronie sieni, a tam była ona: włosy ciemne i
bujne,oczyjasne–szarelubzielone–iwysokieowalneczołoprzypominająceSzekspira.Siedziałana
dywaniewśródrozłożonychpapierówibroszur,okutanawtweedowąspódnicęwstyluNewLook–dziś
byłaby już zupełnie niemodna na Manhattanie – i duży luźny sweter z białej wełny; nogi skromnie
podciągnęła pod obręb spódnicy, a wzrok utkwiła w czymś, czego tu na pewno nie było. Gdzie ja już
widziałemtęsurowąciemnąpiękność?Gdzież,jeślinienaportrecieVelázqueza?Przypomniałemsobie
fotografięLonoffazroku1927–teżnaswójsposób„hiszpańską”–iodrazuprzyjąłem,żetojegocórka.
Od razu przyjąłem dużo więcej. Pani Lonoff nie zdążyła jeszcze postawić u jej stóp tacy, a ja już się
ujrzałemwrolimężainfantki,mieszkającegozniąwnaszymprzytulnymdomkuniedalekostąd.Tylko:ile
ona może mieć lat, skoro mama przynosi jej ciasteczka, gdy skończyła odrabiać lekcje na podłodze w
pokoju tatusia? Z taką twarzą, której wyraziste kości sprawiły na mnie wrażenie uformowanych przez
zręczniejszegorzeźbiarzaniżNatura,ztakątwarząmusi miećwięcejniżdwanaścielat.Zresztą,jeśli
niema,mogępoczekać.Tenpomysłspodobałmisięnawetbardziejniżperspektywaweselawtymdomu
nawiosnę.Pomyślałem,żeokażęsiłęcharakteru.Aleconatopowiejejsławnyojciec?Jemuoczywiście
nietrzebabędzieprzypominaćorzetelnymbiblijnymprecedensiemegosiedmioletniegooczekiwaniana
ślub z panną Lonoff; z drugiej strony, jak zareaguje, widząc, że czekam na nią pod szkołą w swoim
samochodzie?
TymczasemLonoffmówiłdomnie:
–Obracamzdania.Tojestmojeżycie.Piszęzdanie,apotemjeobracam.Następnieprzyglądammusię
iznówjeobracam,Potemjempodwieczorekiobracamnowezdanie.Następnieczytamobazdaniajedno
podrugimiobydwaobracam.Zkoleikładęsięnasofieimyślę.Potemwstaję,wyrzucamobazdaniai
zaczynamodnowa.Ajeśli,choćbynajedendzień,tarutynaulegniezakłóceniu,wariujęznudyipoczucia
straty czasu. W niedzielę jem później śniadanie i czytam gazety z Hope. Potem idziemy na wzgórze na
spacer,amnieniedajespokojuświadomość,żemarnujętyledobregoczasu.Budzęsięwniedzielęranoi
doszaleństwadoprowadzamnieperspektywatychwszystkichbezpożytecznychgodzin.Niemogęsobie
miejsca znaleźć, wściekam się, ale ona przecież też jest człowiekiem, prawda, więc idę. Żeby uniknąć
kłopotów,Hopeprosimnie,żebymzostawiłzegarekwdomu.Wrezultaciezamiastnazegarekpatrzęna
przegub. Spacerujemy, ona mówi, a ja patrzę na przegub – i to z reguły skutkuje, jeśli przedtem nie
wystarczyłmójpodłyhumor.Hopeuznajesięzapokonanąiwracamydodomu.Atutaj,czymniedziela
różni się od czwartku? Siadam przy mojej przenośnej Olivetti, przyglądam się zdaniom, zaczynam je
obracać.Izadajęsobiepytanie,czemutylkowtensposóbumiemwypełniaćczas?
Hope tymczasem zdążyła już zamknąć drzwi gabinetu i wróciła do swojego kieratu. Lonoff i ja
słuchaliśmy dobiegającego z kuchni terkotu miksera. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Życie, które mi
opisał,wydawałomisięrajem;to,żeniemógłwymyślićlepszegoużytkuzeswegoczasuniżobracanie
zdań, odbierałem jako błogosławieństwo nie tylko dla niego, ale i dla literatury światowej.
Zastanawiałemsię,czynieoczekiwał,żewybuchnęśmiechemnaopisjegodniapracy,choćwygłoszony
ze śmiertelną powagą, czy nie był on zamierzony jako kaustyczna lonoffska komedia; z drugiej strony
jednak, jeśli naprawdę tak uważał i rzeczywiście był tak bardzo przygnębiony, czyż nie należało mu
przypomnieć tylko, kim jest i ile znaczy dla świata ludzi czytających? Ale jak mógłby tego sam nie
wiedzieć?
Mikserwarkotał,ogieńtrzaskał,wiatrhuczał,adrzewajęczały,podczasgdyja,dwudziestotrzylatek,
starałemsięwymyślićsposóbnarozproszeniejegosmutku.Tajegootwartośćnawłasnytemat,niezgodna
z formalnym ubiorem i pedantycznymi manierami, onieśmieliła mnie najbardziej ze wszystkiego; nie
byłemprzyzwyczajonydowynurzeńzestronykogośzgórądwarazystarszegoodemnie,nawetjeślito,
comówiosobie,jestzaprawioneszczyptąautosatyry.Zwłaszcza,jeślijestzaprawioneautosatyrą.
– Nawet bym nie próbował pisać po podwieczorku, gdybym wiedział, co począć przez resztę
wieczoru.
Wyjaśnił, że po trzeciej po południu nie ma już ani siły, ani wytrwałości, ani nawet ochoty ciągnąć
dalej. Ale co mu pozostaje? Gdyby grał na skrzypcach lub na pianinie, miałby jakieś poważne zajęcie
(oprócz lektury), któremu mógłby się oddać w chwilach, gdy nie pisze. Jeśli chodzi o bierne słuchanie
muzyki,problemwtym,żegdypopołudniusiądziesamnasamzadapterem,wkrótcezaczynaobracać
zdaniawgłowieiwkońcuznówlądujeprzybiurku,sceptycznieprzyglądającsięrezultatomdniapracy.
Oczywiście, na swoje wielkie szczęście, ma jeszcze Athene College. Z sympatią opowiadał o
studentkachzdwóchgrup,dlaktórychwykładał.MałyżeńskiuniwersytetwStockbridgezarezerwował
dla niego miejsce w gronie profesorskim jakieś dwadzieścia lat wcześniej, nim cały świat akademicki
okazałnaglezainteresowaniejegoosobą,izatoLonoffbędziewdzięcznydokońcażycia.Alemówiąc
prawdę,potylulatachuczeniatychinteligentnychipełnychżyciadziewcząt,stwierdził,żezarównoon,
jakionezaczynająsięodrobinępowtarzać.
–Możebywziąćrocznyurlop?
Drżałem z emocji, słysząc, jak oto teraz, po tym, co przeszedłem w ciągu pierwszego kwadransa,
udzielamE.I.Lonoffowiżyciowychporad.
–Wziąłemrocznyurlop.Byłojeszczegorzej.WynajęliśmynatenczasmieszkaniewLondynie.Miałem
tamkażdydzieńnapisanie.PozatymHopezamartwiałasię,boniechciałemprzerwaćpracy,żebypójść
zniąpopatrzyćnapałace.Nie,żadnychurlopów.Takjakjestteraz,przynajmniejdwarazywtygodniu
muszępopołudniuprzerwaćpisanie,czymisiętopodoba,czynie.Pozatymwyjazdnauniwersytetto
wydarzenie w monotonii mojego tygodnia. Biorę teczkę. Wkładam kapelusz. Pozdrawiam ludzi na
schodach.Korzystamzpublicznejtoalety.SpytajHope.Wracamogłuszonyztegopandemonium.
–Sami...niemaciepaństwodzieci?
W kuchni zaczął dzwonić telefon. Nie zważając na to, Lonoff poinformował mnie, że najmłodsze z
trojgadzieciukończyłoWellesleyprzedwielomalaty,sązatemsamizHopeodponadsześciulat.
Awięcdziewczynaniejestjegocórką.Kimzatemjest,żejegożonapodajejejjedzenienadywanie
jego gabinetu? Konkubiną? Śmieszne, jako słowo i jako pojęcie, ale oto jest, usuwając w cień inne
rozsądne i nobliwe myśli. Jednym z przywilejów wielkiego pisarza jest konkubinat z księżniczką ze
świataVelázquezaizazdrośćzestronytakichmłodychludzijakja.Czułemsięznówzagubiony,snując
tak niegodziwe spekulacje w obliczu mego literackiego sumienia – choć czyż nie były one bliskie
niegodziwym spekulacjom, jakie nękały mistrzów wyrzeczenia w tak wielu opowiadaniach Lonoffa?
Doprawdy, któż lepiej niż E.I. Lonoff wie, że nie tylko wzniosłe cele pobudzają nas do działania, ale
takżeniskiepobudkiiżądze?Tymniemniejuznałem,żelepiejbędziezachowaćniskiepobudkiiżądze
dlasiebie.
UchyliłysiękuchennedrzwiiżonaLonoffapowiedziała:
–Dociebie.
–Ktoto?Chybanieznowutengeniusz?
–Przecieżbymmupowiedziała,żecięniema.
– Musisz się nauczyć odmawiać. Ludzie tego pokroju to dziennie pięćdziesiąt telefonów. Mają
natchnienieisięgająposłuchawkę.
–Tonieon.
– Ma świetny fałszywy pogląd na każdy temat. Głowa pełna pomysłów, jeden głupszy od drugiego.
Dlaczego mówi do mnie protekcjonalnym tonem? Dlaczego musi wszystko rozumieć? Przestań mnie
faszerowaćintelektualistami.Niemyślętakszybkojakoni.
–Jużcięprzeprosiłamzatamtego.Atoniejeston.
–Więckto?
–Willis.
–Hope,jaterazrozmawiamzpanemNathanem.
–Przepraszam.Powiemmu,żepracujesz.
–Nieusprawiedliwiajmniepracą.Tegonieuznaję.
–Mogęmupowiedzieć,żemaszgościa.
–Ależnie–powiedziałem,mającnamyślito,żeniejestemnikim,nawetgościem.
–Tejegozachwyty–powiedziałLonoffdożony.–Zawszegłębokoporuszony.Zawszebliskiłez.Co
budziwnimzawszetylewspółczucia?
–Ty–odparłaHope.
–Tajegoczułostkowość.Jakmożnabyćtakwrażliwym?
–Onciępodziwia.
Zapinającmarynarkę,Lonoffwstał,żebyodebraćniechcianytelefon.
–Albozawodoweniewiniątka–wyjaśniłnamójużytek–albogłębocymyśliciele.
Wyraziłem współczucie wzruszeniem ramion, zastanawiając się, oczywiście, czy mój list nie
kwalifikowałsiędoobydwukategorii.Potemwróciłemmyślądodziewczynywgabinecie.Czystudiuje
w Stockbridge, czy też przyjechała do Lonoffów z wizytą z Hiszpanii? Czy kiedyś wyjdzie z tego
gabinetu?Jeślinie,jakmamsiętamdostać?Jeślinie,jakmogęzaaranżowaćspotkaniezniąsamnasam?
Muszęsięztobąznówspotkać.
Otwarłemjakieśczasopismo,żebyrozproszyćzdradliwerojenia,ipogrążyłemsięwoczekiwaniujak
rozsądny literat. Przerzucając kartki, natrafiłem na artykuł o sytuacji politycznej w Algierii i na inny, o
przemyśle telewizyjnym, oba gęsto popodkreślane. Czytane w ciągu, podkreślone miejsca tworzyły
idealnestreszczeniekażdegoartykułuimogłystanowićdlauczniaświetnymateriałdo„prasówki”.
Kiedy Lonoff wrócił z kuchni – nie upłynęła nawet minuta – zaraz zaczął mówić na temat numeru
„Harper’sBazaar”,którytrzymałemwręku.
–Mójumysłdywaguje–powiedział,jakbymbyłlekarzem,którywstąpił,żebysiędowiedziećonowe,
dziwneiniepokojącesymptomy.–Podkoniecstronystarasiępodsumowaćto,coprzeczytałem,imam
pustkę w głowie – siedziałem w fotelu i nic nie zrobiłem. Oczywiście zawsze czytałem książki z
ołówkiemwręku,aleterazstwierdzam,żejeślitegonieczynię,nawetczytającczasopisma,mojauwaga
nieskupiasięnatym,cotrzymamprzedoczyma.
Teraz ona znów się pojawiła. Ale to, co z daleka wyglądało na piękność, czystą, surową i prostą, z
bliskastawałosiębardziejzagadkowe.Kiedyprzemierzałasieńwstronędużegopokoju–wchodzącw
chwili, gdy Lonoff kończył dokładny opis niepokojącego schorzenia, jakiemu ulegał, czytając pisma –
zauważyłem, że jej frapująca głowa została zaplanowana w większej, ambitniejszej skali niż tułów.
Grubyswetericałekilogramytweedowejspódnicypomagałyoczywiścieprzesłonićfakt,żetakmałojej
tam było, ale głównie chodziło o dramat twarzy, w połączeniu z delikatnością i inteligencją dużych
jasnych oczu, twarzy, przy której wszystkie inne atrybuty urody (z wyjątkiem ciężkich, kręconych
włosów) rozmazywały się i traciły znaczenie. Niewątpliwie głęboki spokój tych oczu wystarczyłby,
żebympopadłwnieśmiałość,aleto,żenieumiałemspojrzećjejprostowoczy,miałocośwspólnegoz
brakiem harmonii między ciałem a głową oraz wnioskiem, jaki stąd wyciągałem, na temat jakichś
wczesnych nieszczęść, o utracie lub uszkodzeniu jakiegoś organu, następnie nadmiernym rozroście
innego, na zasadzie rekompensaty. Pomyślałem o wylęgającym się kurczaku, który przez otwór w
skorupce umie wysunąć jedynie dziób i główkę. Pomyślałem o wielkogłowych figurach z Wyspy
Wielkanocnej. Pomyślałem o gorączkujących pacjentach, wdychających powietrze czarodziejskiej góry
nawerandachszwajcarskichsanatoriów.Niechcęjednakprzesadzać,jeślichodziopatosioryginalność
moich wrażeń, zwłaszcza że rychło popadły one w kategorię zupełnie nie oryginalnej, a nieodpartej
obsesji: myślałem tylko o tryumfie, który odczuwałbym, całując tę twarz, i o emocjach, które
wzbudziłaby,oddającpocałunek.
–Skończyłam–powiedziaładziewczynadoLonoffa–narazie.
Wyrazpoważnegozatroskanianajegotwarzynasunąłmimyśl,żemożeonajestjegownuczką.W
jednej chwili wydał mi się człowiekiem najprzystępniejszym w świecie, wolnym od kłopotów i trosk.
Może, myślałem dalej, starając się wyjaśnić coś dziwnego w niej, czego nie potrafiłem określić, może
onajestcórkąjegonieżyjącejcórki?
–TojestpanZuckerman,tenautoropowiadań–powiedziałLonoff,komplementującmnie,jakbybył
moimdziadkiem.–Dałemcijegoutworyzebranedoprzeczytania.
Wstałemiuścisnąłemjejdłoń.
– A to jest panna Bellette. Kiedyś była tutaj studentką. Zatrzymała się u nas na parę dni i wzięła na
siebie trud częściowego uporządkowania moich rękopisów. Wszczęto starania, żeby mnie nakłonić do
powierzeniauniwersytetowiharwardzkiemukawałkówpapieru,naktórychobracamzdania.Amypracuje
dla biblioteki harwardzkiej. Biblioteka Athene złożyła jej ostatnio bardzo atrakcyjną propozycję, ale
Amy powiada, że jest przywiązana do swego życia w Cambridge. Tymczasem przebiegle korzysta ze
swejwizyty,byspróbowaćmnienakłonić...
– Nie, nie, nie – przerwała mu z emfazą. – Jeśli widzisz to w ten sposób, moja sprawa jest z góry
przegrana.
PrzywszystkichpowabachpannyBellettetakżeijejmowabyłamelodyjnazpowodulekkiegoobcego
akcentu.
–Maestro–wyjaśniła,zwracającsiękumnie–matakicharakter,żeodrzucawszelkiesugestie.
–Odrzucamito–żachnąłsię,łagodnieprotestującprzeciwkopsychoanalitycznemużargonowi.
–Znalazłamwłaśniedwadzieściasiedemwersjijednegoopowiadania–poinformowałamnie.
–Którego?–spytałemnatychmiast.
–Życiebywakrępujące.
–Tylerazyźletonapisać!–wtrąciłLonoff.
–Trzebabywystawićpomniktwojejcierpliwości–stwierdziładziewczyna.
–Jużwystawiono.
Wskazałdyskretniewstronęopiętegomarynarkąpółkolasadełka.
–Nazajęciach–powiedziaładziewczyna–miałzwyczajmawiaćdopiszącychstudentów:„Niema
życiabezcierpliwości”.Niktznasniewiedział,coprzeztorozumiał.
–Tyświedziała.Musiałaświedzieć.Odgadłemto,obserwującciebie,mojadrogapani.
–Ależjanieumiemnanicczekać.
–Aczekasz.
–Alecochwilawściekamsięztegopowodu.
–Gdybyśsięniewściekała–pouczyłjąprofesor–niepotrzebnabycibyłacierpliwość.
W sieni przy szafce na obuwie zdjęła pantofle, które włożyła była, wchodząc do dużego pokoju, i
wciągnęłabiałewełnianeskarpetyiczerwonebotki.Potemściągnęłazwieszakakurtkęwszkockąkratę
z kapturem, z wetkniętą w rękaw białą wełnianą czapką z kutasem, zakończonym białą puchatą kulką.
Będąc przed chwilą świadkiem, jak przekomarzała się ze sławnym pisarzem – sam nawet czując się
wciągniętywwewnętrznykrągprzezjejłatwy,bezpośrednisposóbbycia–dałemsięzaskoczyćprzezto
dziecinne nakrycie głowy. Kiedy się ubrała, wyglądała jak mała dziewczynka. Było dla mnie coś
tajemniczegowtym,żemogłazachowywaćsiętakmądrzeiubieraćtakmłodzieżowo.
StałemzLonoffemwotwartychdrzwiach,machającjejnapożegnanie.Wtejchwilijużdwieosobyw
tymdomubudziływemnielęk.
Wciążbyłowięcejwiatruniżśniegu;wsadzieLonoffaświatłoledwiesięsączyło,ato,costałomuna
przeszkodzie,sprawiałogroźnewrażenie.
Dwadzieścia parę zdziczałych jabłoni stanowiło pierwszą barierę między odpychającą, nie
wybrukowaną drogą a domem. Potem szedł gruby żywopłot z rododendronów, następnie szeroki
kamienny murek, ukruszony pośrodku jak zepsuty ząb, następnie z piętnaście metrów pokrytego śnieżną
skorupątrawnika,iwreszcie,stojącebliskodomuiopiekuńczoosłaniającegonty,trzyklony,któresądząc
po rozmiarze, mogły być tak stare jak Nowa Anglia. Z tyłu, za domem, rozciągały się otwarte pola,
zasypywane śniegiem od pierwszych grudniowych zamieci. Za nimi imponująco wznosiły się
zadrzewionewzgórza,falistepagórylasówciągnącesięażdosąsiedniegostanu.
Założyłbym się, że nawet najbardziej zahartowany Hun przedzierałby się przez całą zimę przez
polodowcowe wodospady i smagane wichrami zarośla tych górzystych ostępów, nimby się dostał na
skraj pastwisk Lonoffa, sforsował tylne drzwi domu, zabezpieczone przed nawałnicą, wdarł się do
gabinetu i wymachując najeżoną kolcami maczugą wysoko nad przenośną maszyną do pisania marki
Olivetti,zawołałgromkimgłosemdopisarzawystukującegodwudziestąsiódmąwersję:„Musisztwoje
życie zmienić!”
A nawet i on mógłby upaść na duchu i zawrócić na łono swej rodziny barbarzyńców,
gdybypróbowałprzekroczyćtemrocznewzgórzastanuMassachusettswtakiwieczórjakten,tużprzed
porąkoktajluiwobliczunowejburzyśnieżnejnadchodzącejodstronyUltimaThule.Nie,przynajmniej
narazie,Lonoffmożesięchybanapewnonielękaćniczego,cobymiałoprzyjśćzzewnątrz.
Patrzyliśmy z ganku, póki Lonoff nie upewnił się, że dziewczyna oczyściła przednie i tylne szyby –
śniegpowoliprószyłnaszklanąnawierzchnię.
–Jedźbardzopowoli!–zawołałLonoff.
Żeby wsiąść do miniaturowego zielonego renault, Amy musiała unieść długą spódnicę. Nad botkami
ujrzałemparęcentymetrówciała,aleszybkoodwróciłemwzrok,niechcąc,bymnieprzyłapano.
–Tak,proszęuważać–powiedziałem,wcielającsięwpanaZuckermana,autoraopowiadań.–Śliska
drogajestbardzozwodnicza.
–Jejprozamauderzającystyl–powiedziałmiLonoff,gdyweszliśmydośrodka.–Najlepszapraca,
jaką zdarzyło mi się czytać. Wspaniała klarowność. Wspaniały humor. Olbrzymia inteligencja. Pisała o
swojejuczelniopowiadania,wktórychpotrafiławjednymzdaniuująćistotęrzeczy.Chwytawszystko,
co tylko zobaczy. A przy tym świetna pianistka. Gra Chopina z wielkim wyczuciem. Kiedy po raz
pierwszy przyjechała do Athene, ćwiczyła na pianinie naszej córki. Czekałem na te chwile przez cały
dzień.
–Wyglądanawspaniałądziewczynę–powiedziałem,kiwającgłową.–Skądpochodzi?
–PrzyjechaładonaszAnglii.
–Aletenakcent...?
–Akcent–przyznał–pochodzizKrainyUroku.
– Racja – ośmieliłem się powiedzieć i pomyślałem: dość tej nieśmiałości, dość chłopięcego
niezdecydowaniaisznurującegoustaszacunku.TojestwkońcuautoropowiadaniaŻyciebywakrępujące
–któż,jaknieon,maznaćstawkęwtejgrze.
Kiedytakstaliśmy,grzejącsięprzykominku,odwróciłemsiędoLonoffaipowiedziałem:
–Wątpię,czyniestraciłbymgłowy,gdybymiprzyszłouczyćtakiepiękne,zdolneiuroczedziewczęta.
NacoLonoffodparłkategorycznie:
–Niechwięcpanniepróbuje!
Niespodzianka–tak,jeszczejedna–oczekiwałamnie,gdysiedliśmydokolacji.Lonoffotworzyłbutelkę
chianti, która czekała na nas na stole, i zaproponował toast. Dając żonie znak, by także podniosła
kieliszek,powiedział:
–Zdrowienowegowspaniałegoautora.
Tak, t o mnie rozbroiło. W podnieceniu zacząłem opowiadać o pierwszym miesiącu spędzonym w
Quahsay, że pokochałem spokój i urodę tego miejsca, że pokochałem włóczęgę po okolicy pod koniec
każdegodniainocelekturywmoimpokoju–właściwieponownąlekturępóźnegoLonoffa,aletenfakt
zataiłem.Ztoastuwynikałoniezbicie,żewbrewmoimobawomniestraciłemwiele,wyznającsłabośćdo
mądrych i pięknych studentek, a nie chciałem znów się narazić czymś, co mogło wyglądać na próbę
schlebiania.Pamiętałem,że rozmowapisarzaz pochlebczym,czułostkowymWillisem nietrwałanawet
pełnejminuty.
OpowiedziałemLonoffom,jakąrozkosząbyłobudzićsięcodzienniezeświadomością,żemamprzed
sobą te wszystkie godziny, które mogę zapełnić pracą. Jako student, żołnierz czy komiwojażer nie
dysponowałemnigdyregularnymiokresami,któremógłbympoświęcićnanieprzerwanąpracę,nigdyteż
przedtemniemieszkałemwtakimspokojuiodosobnieniu,amojepodstawowepotrzebyniebyłynigdy
tak dyskretnie zaspokajane jak tutaj, przez personel pomocniczy Quahsay. Wszystko to razem było dla
mnie wspaniałym, cudownym darem. Parę wieczorów wcześniej, po całodziennej burzy śnieżnej,
towarzyszyłem miejscowemu ogrodnikowi, który po kolacji wyjechał pługiem śnieżnym, by oczyścić
szlakiturystyczne,ciągnącesiękilometramiprzezlasywokółQuahsay.OpisałemLonoffomradość,jaką
mi sprawiło oglądanie skorupy śnieżnej w świetle reflektorów oraz puchu odrzucanego w głąb lasu;
szczypiącymrózizapachsmaruzeskrzynibiegów–czegóżwięcejmogłemchciećpodługimdniuprzy
mojejOlivetti.Obawiamsię,żewbrewsobiezdradzałemzawodoweniedoświadczenie,aleniemogłem
siępowstrzymaćprzedtymopisemgodzinspędzonychnapługuśnieżnympogodzinachspędzonychprzy
biurku:niechodziłotylkooto,żebyprzekonaćLonoffa,iżmójduchjestczystyinieprzekupny–chodzio
to,żechciałemsamwtouwierzyć.Chodzioto,żechciałemwpełnisprostaćjegoniezwykłemutoastowi.
–Mógłbymzawszeżyćwtensposób–oznajmiłem.
–Niechpanniepróbuje.Jeślipańskieżyciebędziesięskładałozczytania,pisaniaipatrzenianaśnieg,
skończypantakjakja.Trzydzieścilatfantazji.
WustachLonoffaostatniesłowozabrzmiałojaknazwapłatkówowsianych.
Tu po raz pierwszy zabrała głos jego żona – choć ze względu na cichy ton należałoby raczej
powiedzieć:zabrałapółgłosu.Byłatodrobnakobietaoszarychoczach,siwychwłosachibladejskórze
poprzecinanejmnóstwemdelikatnychzmarszczek.Choćkiedyśmogłabyć,jaktoformułowalirozbawieni
literaci, „dobrze urodzoną jankeską dziedziczką” Lonoffa – doskonałym okazem tego gatunku, w jego
najbardziej panieńskim wydaniu – obecnie wyglądała raczej jak ostatnia mieszkanka pogranicza, żona
farmera z Nowej Anglii, który dawno temu opuścił te góry, aby zacząć od nowa na Dzikim Zachodzie.
Wyobrażałemsobie,żepomarszczonatwarzipokorny,lękliwysposóbbyciaświadcząorozdzierającej
biografii, pełnej bolesnych porodów i ucieczek przed Indianami, głodu, chorób i niewygód na wozie
osadników – wprost nie mogłem uwierzyć, że jej zmęczony wygląd jest rezultatem życia u boku E.I.
Lonoffa,wczasie,gdyonprzeztrzydzieścilatpisałopowiadania.Miałemsiępóźniejdowiedzieć,że–
poza dwoma semestrami w szkole artystycznej w Bostonie i paroma miesiącami w Nowym Jorku oraz
rokiem spędzonym w Londynie na próbach wyciągnięcia Lonoffa do opactwa Westminster – Hope nie
ruszałasięzrodzinnychstrondalejniżmiejscowinotable,prawnicyipastorzy,którzybylijejprzodkami
iktórychmajątekskurczyłsięzbiegiemlat–zrzeczynamacalnych–dojednegoznajlepszychnazwiskw
Berkshiresizwiązanegoztymnazwiskiemdomu.
Poznała Lonoffa, gdy jako siedemnastolatek przyjechał do pracy na kurzą fermę w Lenox. On sam
wychowałsięwpobliżuBostonu,ztymżedopiątegorokużyciamieszkałwRosji.Kiedyjegoojciec,
jubiler,ledwieuszedłzżyciemzpogromuwŻytomierzu,wyemigrowalidoprymitywnejPalestyny.Tam
tyfus zabrał oboje rodziców, chłopcem zajęli się przyjaciele rodziny w jednej z żydowskich osad
rolniczych.WwiekusiedmiulatwysłanogosamegostatkiemzJaffydoBrookline,dobogatychkrewnych
ojca; siedemnastoletni – wybrał włóczęgę na własny rachunek zamiast studiów na koszt krewnych;
dwudziestoletni – wybrał Hope: pozbawiony korzeni lewantyński Valentino biorący za żonę dobrze
wychowanąmłodądamęzprowincji,zurodzeniaizcharakteruprzywiązanądorzeczywykwintnychido
stałego miejsca przy starych granitowych grobowcach, przy tabliczkach z nazwiskami w kościele, przy
długiej górzystej drodze, która nazywa się Whittlesey, słowem: kogoś skądś, co mu zresztą wyszło na
dobre.
Wbrew temu wszystkiemu, co nadawało Hope Lonoff wygląd posłusznej starzejącej się gejszy, która
ledwiesięośmielamówićiporuszać,zastanawiałemsię,czyjednaknieprzypomnimu,żenajegożycie
złożyłosięcoświęcejniżtylkoczytanie,pisanieipatrzenienaśnieg,amianowicieonaidzieci.Alew
jejnieśmiałymgłosieniezabrzmiałnawetcieńwyrzutu,kiedypowiedziała:
–Dlaczegotaklekceważącowyrażaszsięoswoichosiągnięciach?Toniewypada.–Poczymdodała,
jeszczeciszej:–Itonieprawda.
Lonoffzadarłbrodę.
–Nieoceniałemswoichosiągnięć.Nieoceniamswojejpracyanizawysoko,anizanisko.Sądzę,że
wiemdokładnie,wczymtkwimojawartośćimojaoryginalność.Wiem,wktórąstronęmogęiść,ijak
daleko się posunąć, żeby nie wystawić na pośmiewisko tego, co jest nam wszystkim drogie. Chciałem
tylkopodsunąćmyśl–araczejwyrazićdomysł–żenieuporządkowaneżycieosobistezapewnelepiejby
posłużyłotakiemupisarzowijakpanNathanniżspacerypogórachistraszeniesaren.Wjegoproziejest
niepokój, który trzeba podsycać, a tego nie robi się w lesie. Chciałem tylko powiedzieć, że byłoby
szkoda,gdybystłumiłto,wczymniewątpliwietkwijegotalent.
– Przepraszam – odpowiedziała żona. – Nie zrozumiałam. Myślałam, że wyrażasz obrzydzenie do
własnejpracy.
Ostatniesłowowymówiławsposóbwłaściwytejokolicy:„phacy”,bezr.
– Wyrażałem obrzydzenie – powiedział Lonoff tym pedantycznym tonem, jakim z Amy rozmawiał na
tematjejcierpliwości,azemnąopisującswojeproblemyzpowierzchownąlekturą–aleniedopracy.
Wyrażałemobrzydzeniedoskalimojejwyobraźni.
Zprzepraszającymuśmiechem,którymiałzgóryzłagodzićjejśmiałość,Hopepowiedziała:
–Wyobraźniczydoświadczenia?
–Jużodlatpozbyłemsięzłudzeńnatematmojegodoświadczenia.
Hope udawała, że zmiata okruszki wokół tacy na pieczywo, to i nic więcej. Tymczasem z
nieoczekiwanymitrudnymdowytłumaczenianaciskiemwyznałacichymgłosem:
–Nigdydokładnieniewiedziałam,cotoznaczy.
– To znaczy, że wiem, kim jestem. Wiem, jakim jestem człowiekiem i jakim jestem pisarzem. Mam
sobiewłaściwąśmiałośći,proszęcię,niemówmyotymwięcej.
Posłuchała.Ajaprzypomniałemsobieokolacjiizabrałemsiędojedzenia.
–Czymapannarzeczoną?–spytałmnieLonoff.
Wyjaśniłemsytuację–natyle,nailemiałemochotę.
Betsydowiedziałasięomnieiotejdziewczynie,zktórąrazemchodziłykiedyśdoszkołybaletowej.
Pocałowaliśmy się w kuchni nad kieliszkiem gaiło, ona żartem pokazała mi koniuszek umoczonego w
winiejęzyka,aja,szybkonabrawszyśmiałości,ściągnąłemjązkrzesłanapodłogęobokzlewu.Miałoto
miejsce tego wieczoru, kiedy Betsy tańczyła w City Center, a jej przyjaciółka wpadła pożyczyć płytę i
zbadaćperspektywyflirtu,którynawiązaliśmyparęmiesięcywcześniej,podczastournéezespołuBetsy.
Klęcząc, próbowałem ją rozebrać; nie opierając się specjalnie, dziewczyna mówiła mi, że jestem
draniem, że krzywdzę Betsy. Powstrzymałem się przed ripostą, że sama postępuje niezbyt lojalnie:
obrzucaniesięobelgamiwczasiestosunkunienależydomoichulubionychafrodyzjakówiobawiałemsię
fiaska, gdybym się w to wdał. Toteż, biorąc na siebie perfidie obojga, przycisnąłem jej biodra do
kuchennegolinoleum,podczasgdyona,uśmiechającsięwilgotnymiustami,informowałamnieobrakach
mego charakteru. Byłem wówczas w tym stadium rozwoju erotycznego, kiedy mnie najbardziej
podniecałokochaniesięnapodłodze.
Betsy była romantyczną, pobudliwą i nadwrażliwą dziewczyną, która dostawała palpitacji, gdy coś
strzelałogłośniejwgaźniku–toteż,kiedypoparudniachprzyjaciółkazwierzyłasięjejprzeztelefon,że
na mnie nie może polegać, była bliska załamania. W każdym razie, przyszedł na nią trudny czas. Na
domiarzłego,innąjejrywalkęobsadzonowroliłabędziątkawJeziorzełabędzim,ioto,czterylatapo
tym, jak Balanchine przyjął ją do zespołu jako wielce obiecującą siedemnastolatkę, wciąż jeszcze nie
wyszłazcorpsdeballetiniezanosiłosięnato,żekiedyśawansuje.Atakćwiczyła,żebybyćnajlepsza!
Baletbyłdlaniejwszystkim–uważałem,żetoczarujące,podobniejakmocnoumalowaneoczyCygankii
drobna, pozbawiona makijażu twarz małpki oraz eleganckie, pełne uroku scenki, jakie wychodziły jej
nawet przy tak z estetycznego punktu widzenia niezachęcających czynnościach, jak siusianie w mojej
łazience,wśrodkunocy,gdybyłanawpółpogrążonaweśnie.KiedypoznaliśmysięwNowymJorku,nie
miałem pojęcia o balecie i w życiu nie widziałem prawdziwej tancerki na scenie, a tym bardziej poza
sceną.Kolegazwojska,którywychowywałsięwsąsiedztwieBetsywRiverdale,załatwiłnambiletyna
Fantazję Czajkowskiego, a także umówił nas tego popołudnia na kawę w pobliżu City Center z
dziewczyną, która miała tańczyć. Świeżo po próbie, uroczo zaabsorbowana sobą, Betsy bawiła nas
opowieściamioudrękachiwyrzeczeniachjejpowołania:nazwałatopołączeniemżyciabokserazżyciem
zakonnicy.Iteciągłelęki!Zaczęłanaukęwwiekuośmiulatiodtegoczasuwciążsięmartwiła–oswój
wzrostioswojąwagę,oswojeuszyiorywali,oswojestłuczeniaioswojeszanse;wdanejchwilibyła
absolutnieprzerażonawieczornymprzedstawieniem.Osobiścieniewidziałemnajmniejszegopowodudo
niepokoju(ajużnapewnoniezpowodutychuszu),takmnieurzekłyjejzaangażowanieiczar.Wteatrze
niestety nie mogłem sobie przypomnieć – z chwilą, gdy rozbrzmiała muzyka i dziesiątki tancerek
wtargnęły na scenę – czy przedtem powiedziała nam, że będzie jedną z dziewcząt w lawendowym
trykociezróżowymkwiatemwewłosach,czyteżjednązdziewczątwróżowymtrykociezlawendowym
kwiatem we włosach, toteż przez większą część wieczoru usiłowałem ją zidentyfikować. Za każdym
razem, kiedy mi się wydawało, że te nogi i te ramiona należą do Betsy, tak mnie to podniecało, że
chciałemjejpomachać,alewtedykolejnadziesiątkaprzebiegałaprzezscenę,ajamówiłemsobie:Nie,
teraz,toona.
–Byłaścudowna–powiedziałemjejpowystępie.
–Naprawdę?Podobałocisięmojemałesolo?Towłaściwieniejestsolo–trwatylkookołopiętnastu
sekund.Alejauważam,żejestokropniewdzięczne.
–Och,uważam,żebyłoświetne–odparłem.–Wydawałomisię,żetrwadłużejniżpiętnaściesekund.
Po roku nasz sojusz artystyczny i uczuciowy dobiegł końca, kiedy jej wyznałem, że wspólna
przyjaciółka nie była pierwszą dziewczyną, którą zaciągnąłem na podłogę, podczas gdy Betsy
bezpiecznie przebywała poza domem, tańcząc ze wszystkich sił, a ja miałem wolne wieczory, nic do
roboty i nikogo, kto by mnie powstrzymał. Oddawałem się temu procederowi od jakiegoś czasu i
niewątpliwie zgadzam się, że nie zasłużyła na takie traktowanie. Oczywiście moja szczerość i odwaga
wywołała znacznie bardziej opłakane skutki, niż gdybym się tylko przyznał do uwiedzenia podstępnej
uwodzicielki i na tym poprzestał; nikt mnie nie pytał o inne. Poniosła mnie myśl, że skoro już jestem
perfidnym bydlęciem, to będę przynajmniej szczerym perfidnym bydlęciem – i postąpiłem bardziej
okrutnie,niżtrzebabyłoiniżzamierzałem.WnapadzieskruchyuciekłemzNowegoJorkudoQuahsay,
gdzie w końcu oczyściłem się z grzechu rozpusty i ze zbrodni zdrady, obserwując od tyłu ostrze pługu
śnieżnego, sprzątającego drogi ośrodka dla mych samotnych, euforycznych spacerów – spacerów, w
czasiektórychposuwałemsiędoobejmowaniadrzew,klękaniaicałowaniabłyszczącegośniegu,dotego
stopniaprzepełniałomniepoczuciewdzięczności,wolnościiodrodzenia.
Z tego wszystkiego opowiedziałem Lonoffom tylko uroczą historię naszego poznania, wspomniałem
też,żeobecniemojadziewczynaijaspróbowaliśmysięchwiloworozstać.Skądinądopiewałemjąjak
bezgranicznie zakochany małżonek; przy deprymującym poczuciu, że może trochę przeszarżowałem w
obliczu tego wieloletniego stadła, zamknąłem przemowę, dając wyraz zdumieniu, jakim byłem idiotą,
wyrzekając się jej miłości. W istocie rzeczy, opisując jej wspaniałe zalety, sam wpędziłem się w stan
bliskiżałoby,jakgdybymojanieszczęśliwatancerka,boleśniezraniona,niekazałamiodejśćiwięcejnie
wracać–tylkoumarławmychramionachwdniunaszegoślubu.
OdezwałasięHopeLonoff:
–Wiedziałam,żejesttancerką–z„SaturdayReview”.
W „Saturday Review” ukazał się materiał na temat młodych, nieznanych pisarzy amerykańskich, ze
zdjęciami i krótkimi sylwetkami „Dwunastki, którą warto śledzić” – wybranej przez redaktorów
najważniejszych kwartalników literackich. Na zdjęciu bawiłem się z Niżyńskim, naszym kotem.
Wyznałemreporterowi,żemoja„przyjaciółka”jestwNewYorkCityBallet,aspytanyotrzechżyjących
pisarzy,którychnajbardziejpodziwiam,napierwszymmiejscuwymieniłemE.I.Lonoffa.
Terazczułemsięzakłopotanynamyśl,żetowówczaszapewneLonoffnatknąłsięporazpierwszyna
moje nazwisko – choć muszę przyznać, że odpowiadając na niemożliwe pytania wywiadu, miałem
nadzieję,iżto,comówię,możezwrócićjegouwagęnamojeopowiadania.Tegoranka,kiedytygodnik
ukazałsięwkioskach,przeczytałemkawałeko„N.Zuckermanie”chybazpięćdziesiątrazy.Próbowałem
siąśćdomaszynyiwykonaćnarzuconesobiesześćgodzinpisania,alebyłotoskazanenaniepowodzenie,
skorocopięćminutsięgałempoartykułioglądałemswojezdjęcie.Niewiem,cospodziewałemsiętam
ujrzeć – zapewne przyszłość, tytuły moich pierwszych dziesięciu książek – ale jedno pamiętam:
myślałem,żetozdjęciewrażliwego,poważnegomłodegopisarza,cotakdelikatniebawisięzkotkiemi
ponoć mieszka w Greenwich Village w czteropiętrowym domu bez windy z młodą baleriną, może u
pewnejliczbyfascynującychkobietwzbudzićpragnieniezajęciajejmiejsca.
–Nigdybymsięniezgodziłnadruk–powiedziałem–gdybymwiedział,jaktowypadniewcałości.
Wywiadtrwałgodzinę,apotemztego,cowydrukowali,wyszedłsteknonsensów.
–Niemapowodu,bysiępanmusiałtłumaczyć–stwierdziłLonoff.
–Właśnie–dodałajegożona,uśmiechającsiędomnie.–Cowtymzłego,żeczyjeśzdjęcieukażesię
wgazecie?
– Nie chodzi mi o zdjęcie – chociaż o nie także. Nie przypuszczałem, że wykorzystają to z kotem.
Spodziewałem się, że wezmą mnie przy maszynie. Nie pomyślałem, że nie mogą dać każdego przy
maszynie. Dziewczyna, która robiła zdjęcia – i którą daremnie usiłowałem powalić na podłogę –
powiedziała,żezrobizdjęciezkotemdlamnieidlaBetsy.
–Niemapowodu,bysięusprawiedliwiać–powtórzyłLonoff–chybażejestpangłębokoprzekonany,
iżniezrobitegoporazdrugi.Wprzeciwnymrazie–róbizapominaj.Nieczyńztegoprzedstawienia.
WtrąciłasięHope:
–Mannychciałtylkopowiedzieć,żerozumie,panieNathanie.Onmadlapańskichosiągnięćolbrzymi
szacunek. Wszyscy nasi nieliczni goście to ludzie, których Manny szanuje. On wprost nie cierpi ludzi,
którzynicsobąniereprezentują.
–Przestań–powiedziałLonoff.
– Chciałam tylko, żeby pan Nathan nie obraził się na ciebie z powodu poczucia wyższości, którego
zresztąniemasz.
–Mojażonabyłabyszczęśliwszazkimśmniejwymagającym.
–Ależtyjesteśmniejwymagający–odwszystkich,tylkonieodsiebie.PanieNathanie,niemusi
siępanbronić.Dlaczegoniemiałbysiępancieszyćpierwszymprzejawemuznania?Któżbardziejnato
zasłużył,jaknietakizdolnymłodyczłowiekjakpan?Niechpanpomyślitylkootychwszystkichludziach
bez wartości, których codziennie wysuwa się nam na świecznik: gwiazdach filmowych, politykach,
sportowcach. To, że ktoś jest akurat pisarzem, nie oznacza, że musi odmawiać sobie zwykłej ludzkiej
przyjemności,jakądająpochwałyiwyrazyuznania.
– Zwykłe ludzkie przyjemności nie mają tu nic do rzeczy. Precz ze zwykłymi ludzkimi
przyjemnościami.Tenmłodyczłowiekpragniebyćartystą.
–Kochanie–odparła–sprawiaszzpewnościąnapanuNathaniewrażenieczłowiekaniezłomnego.A
w rzeczywistości wcale taki nie jesteś. W życiu nie znałam kogoś, kto by był bardziej wyrozumiały,
skłonnydoprzebaczaniaiprzytymskromny.Zbytskromny.
–Zapomnijmyotym,jakiesprawiamwrażenie,izabierzmysiędodeseru.
–Aletynaprawdęjesteśbardzodobry.Zaręczampanu,panieNathanie.PoznałpanAmy,prawda?
–PannęBellette?
– Czy wie pan, co on dla niej zrobił? Kiedy miała szesnaście lat, napisała do niego list. Na adres
wydawcy.Uroczylist,napisanyzwerwąprzytymodważny,śmiały.Opowiedziałamuswojąhistorię,a
onniezlekceważyłlistu,tylkoodpisał.Zawszezresztąodpisujeludziom,odpowiadagrzecznąkarteczką
nawetwariatom.
–Ajakajestjejhistoria?–spytałem.
–Dipiska–odparłLonoff.–Emigrantka.
Uznał,żetowystarczy,aleinnegozdaniabyłajegożona,którakumojemuzdumieniuparłanaprzódjak
lokomotywa.Czytaodrobinawinauderzyłajejdogłowy?Czycośwniejinnegobuzowało?
– Napisała, że jest bardzo inteligentną uzdolnioną twórczo i uroczą szesnastolatką która mieszka
obecnie przy niezbyt inteligentnej, uzdolnionej twórczo i uroczej rodzinie w Bostonie. Załączyła nawet
zaświadczenie o współczynniku inteligencji. Nie – poprawiła się Hope – to było w drugim liście. Tak
czy siak, pisała, chce zacząć życie od nowa, i pomyślała, że człowiek, którego cudowne opowiadania
czytaławszkolnejantologii...
–Toniebyłaantologia,alemniejszaoto,możeszkontynuować.
Hopepróbowałaprzywołaćswójnikłyuśmiech,alenapięcieprądubyłoakuratzbytsłabe.
–Myślę,żepotrafiętoopowiedziećbezniczyjejpomocy.Relacjonujętylkofakty,wdodatkubardzo
spokojnie,jakmisięwydawało.To,żeopowiadanieukazałosięwczasopiśmie,aniewantologii,nie
oznacza jeszcze, że przestałam nad sobą panować. Poza tym moim tematem nie jest Amy, w żadnym
wypadku. Moim tematem jest twoja niezwykła dobroć i wielkoduszność. Twoja troska o wszystkich,
którzysąwpotrzebie–zwyjątkiemciebieitwoichpotrzeb.
–Tyleżemoja„jaźń”,jakjąlubisznazywać,nieistniejewpotocznymtegosłowaznaczeniu.Azatem
przestańobsypywaćjąpochwałami.Iprzestańsiękłopotaćojej„potrzeby”.
–Ależtwojajaźńistnieje.Mapełneprawoistnieć–takżewpotocznymznaczeniu!
–Dośćtego–powiedziałponownieLonoff.
Natożonazaczęłazbieraćtalerzykideseroweiwtejsamejchwilikieliszektrzasnąłościanę.Toona
nimrzuciła.
– Wyrzuć mnie! – krzyczała. – Chcę, żebyś mnie wyrzucił! Nie mów mi, że nie możesz, bo musisz!
Chce tego! Pozmywam naczynia i wtedy mnie wyrzuć, jeszcze dzisiaj! Błagam cię o to – wolę żyć i
umrzeć samotnie, niż przyglądać się dalej, jaki to jesteś dzielny! Nie zniosę dłużej tej nieskazitelności
charakteru w obliczu życiowych porażek! Ani twojej, ani mojej! A n i c h w i l i d ł u ż e j nie
wytrzymamztymoddanym,szlachetnymmałżonkiem,któryniemacodosiebieżadnychzłudzeń!
Oczywiście serce mi łomotało, chociaż nie jak dzwon, ponieważ brzęk tłuczonego szkła oraz widok
rozczarowanej,żałośniepłaczącejkobietyniebyłydlamniezupełnąnowością.Znałemtomniejwięcej
odmiesiąca.OstatniegonaszegowspólnegorankaBetsywytłukładoostatniejsztukinaszślicznyserwisik
Bloomingdale,któryrazemkupiliśmy,apotem,kiedyjasięzastanawiałem,czyopuścićmieszkanie,czy
też przedtem przedstawić swoje stanowisko, zabrała się do szkła. Nienawiść, jaką w niej wzbudziłem,
mówiąc całą prawdę, wprawiła mnie w szczególne zakłopotanie. Gdybym skłamał, myślałem sobie,
gdybym powiedział, że przyjaciółka, która się jej zwierzyła, że nie można mi ufać, sama jest dziwką i
intrygantką, zazdrosną o sukcesy Betsy i nie całkiem normalną, nie doszłoby do tego wszystkiego. Z
drugiej strony, gdybym jej wtedy skłamał, to bym ją o k ł a m a ł ! Chociaż jednocześnie to, co bym
powiedziałonaszejprzyjaciółce,wistocierzeczybyłobyprawdą.Niemogłemsięwtympołapać.Betsy
też nie mogła, kiedy, mówiąc jej szczerze o wszystkim, próbowałem ją uspokoić, zapewniając, jakim
jestemrównymfacetem.Prawdępowiedziawszy,wtedywłaśniezaczęłatłucwysokiekieliszkidowina,
szwedzki komplet na sześć osób, który kupiliśmy parę miesięcy temu na niby-małżeńskich zakupach u
Bonniersa,żebyzastąpiłmusztardówki(równocześnienabyliśmyładnąskandynawskąmatę,naktórą,w
swoimczasie,próbowałemzaciągnąćfotografkęz„SaturdayReview”).
Hope Lonoff tymczasem osunęła się na krzesło, żeby kontynuować kłótnię z siedzącym po drugiej
stroniestołumężem.Natwarzywystąpiłyjejplamywmiejscach,gdziewdelikatną,pomarszczonąskórę
wbijałapalcewatakurozpaczy.Gorączkowe,ożywioneruchyjejpalcówzaniepokoiłymniebardziejniż
żałosnetonywgłosie,izastanawiałemsię,czynieusunąćzestołuwidelcadopodawaniaciasta,zanim
wbije go sobie w pierś, przez co da Jaźni” Lonoffa wolność w zaspokajaniu tego, co nazwała jej
potrzebami. Ale ponieważ byłem tu tylko gościem – tak, jak byłem „tylko” wszystkim innym –
pozostawiłemsztućcenamiejscuiczekałemnanajgorsze.
– Weź ją, Manny. Weź ją, jeśli chcesz – krzyczała Hope – a wtedy przestaniesz być nieszczęśliwy i
świat stanie się dla ciebie mniej ponury. Ona już nie jest uczennicą, ona jest kobietą! Masz do niej
prawo – wydobyłeś ją z nicości. Nie tylko masz prawo: to jedyne sensowne wyjście! Powiedz jej,
żebyprzyjęłatępracę,powiedzjej,żebyzostała!Niechzostanie!Ajasięwyprowadzę!Boniebędężyła
anichwilidłużejjakotwójstrażnik!Twojaszlachetnośćzjadawszystko,conamjeszczezostało!Jesteś
pomnikiemidobrzeciztym,bardzocidobrze–alejastałamsięnikim,kochanie,imnieniejestztym
dobrze.Wyrzućmnie!Wyrzućmnieteraz,proszę,zanimtwojadobroćimądrośćzabijenasoboje!
Po kolacji siedzieliśmy z Lonoffem w dużym pokoju, z godnym podziwu umiarkowaniem pijąc po
kropelce łyżkę stołową koniaku, którą rozlał do dwóch sporych koniakówek. Dotąd miałem z tym
napitkiemdoświadczeniejedyniejakozdoraźnymśrodkiemnabólzęba:waciknasączonytąsubstancją
przyciskano mi do rwącego dziąsła do czasu, gdy rodzice mogli mnie zawieźć do dentysty. Przyjąłem
wszakżepropozycjęLonoffa,jakbymzawszepijałkoniakpokolacji.Komedianabrałarumieńców,kiedy
mój gospodarz, drugi amator mocnych trunków, zabrał się do szukania odpowiednich kieliszków. Po
systematycznychposzukiwaniachznalazłjewreszciewgłębidolnejczęścikredensustojącegowewnęce.
–Prezent–wyjaśnił.–Myślałem,żesąjeszczenierozpakowane.
Wyniósłdwakieliszkidokuchni,żebyspłukaćkurz,jakigromadziłsięnanichodczasówNapoleona
(którego nazwisko figurowało na oryginalnie zakorkowanej butelce brandy). W trakcie tej czynności
postanowił umyć także pozostałe cztery kieliszki z tego kompletu i odstawił je czyste do kryjówki w
kredensie,poczymwróciłdomnieidonaszejswobodnejpogawędkiprzykominku.
Niecopóźniej–plusminusdwadzieściaminutpotym,jakLonoffwżadensposóbniezareagowałna
jej żądania, by Amy Bellette zajęła jej miejsce – Hope dała się słyszeć w kuchni, gdzie zmywała
naczynia, które po jej odejściu sprzątnęliśmy z Lonoffem w milczeniu ze stołu. Zdaje się, że zeszła do
kuchnizsypialnitylnymischodami–zapewneniechciałaprzeszkadzaćnamwrozmowie.
Kiedy pomagałem zebrać ze stołu, zastanawiałem się, co zrobić z potłuczonym kieliszkiem oraz ze
spodeczkiem, który nieumyślnie strąciła na podłogę, wstając raptownie od stołu. Względy grzeczności
wymagałyodemnie,debiutanta,bymniepozwoliłtęższemumężczyźnieschylaćsię–zwłaszczażebyłto
E.I.Lonoff;zdrugiejstronywciążpróbowałemwybrnąćztejsytuacji,udając,żewmojejobecnościnie
zdarzyłosięnicszokującego.Apatrzączdystansunawybuchżony,Lonoffmożenawetwolałzostawić
odłamki na podłodze, żeby Hope sama je później posprzątała, jeśli przedtem w sypialni nie popełni
samobójstwa.
Podczas gdy we mnie poczucie etycznej finezji i młodzieńcza tchórzliwość walczyły o lepsze z
naiwnością,Lonoff,lekkostękajączwysiłku,pozamiatałodłamkiiwydobyłtalerzykzzastołu.Okazało
się,żepękłrównonapół.Obejrzawszykrawędziepęknięcia,Lonoffpowiedział:
–Hopetosklei.
W kuchni postawił talerzyk do naprawy na długim drewnianym parapecie okiennym, obok glinianych
doniczek, w których rosło białe i różowe geranium. Kuchnia była jasna i przyjemna, wyglądała nieco
żywiejiweselejniżpozostałepomieszczenia.Opróczgeranium,mimozimybujniekwitnącego,wszędzie
pełno było wysokich trzcin i zasuszonych bukietów w dzbankach, wazach i butelkach o dziwnych
kształtach. Oszklone szafki ścienne były jasne, swojskie, budzące otuchę: artykuły spożywcze z
nieskazitelnyminazwamifirmowymi(tuńczykamarkiTrzmielstarczyłobynacałązimędlamieszkającej
wigloorodzinyeskimoskiej),słoikiprzecierupomidorowego,groszku,marynowanychgruszek,konfiturz
dzikich jabłek i tym podobne własne produkty Hope. Garnki i patelnie z połyskującymi miedzianymi
denkamiwisiałyrzędaminakołkachobokpieca,anaścianienadstołem,przyktórymjadanośniadania,
wisiałokilkaobrazówwprostychdrewnianychramkach–zbliskaokazałosię,żesątokrótkiewierszeo
tematyce przyrodniczej, sygnowane subtelnie wykaligrafowane i ozdobione akwarelowymi wzorami.
Rzeczywiście całość sprawiała wrażenie głównej kwatery kobiety, która na swój własny sposób, bez
ostentacji, umiała wszystko skleić i wszystko zrobić, z jednym wyjątkiem: nie miała pojęcia, jak
uszczęśliwićmęża.
Rozmawialiśmy o literaturze i byłem w siódmym niebie – biły też na mnie siódme poty, ponieważ
Lonoffpozwalałmiwygrzewaćsięwblaskujegouwagi.Byłempewien,żekażdąksiążkę,któradlamnie
byłanowymodkryciem,onwielelattemuopatrzyłmarginaliami,ajednakteraznajwyraźniejwsłuchiwał
sięwmoje,aniewswoje,myśli.Jegoskupionauwagaprowokowałamniedotego,bywysuwaćjeden
niedojrzałyosądpodrugim,wobjawachpoobiedniejniestrawnościdopatrującsięnajsurowszychocen
mojegosmakuimojejinteligencji.Chociażobawiałemsię,żezanadtopozujęnagłębokiegomyśliciela,
czego–jakwidziałem–nielubi,niemogłemsiępowstrzymać,będącwtejchwilipodwrażeniemnie
tylkotegoczłowiekaijegodzieła,aletakżegorącychdrewwkominku,koniakówkiobracanejwpalcach
(jeszcze nie samej brandy) oraz śniegu, który padał teraz obficie za osłoniętymi kotarami oknami, jak
zawsze niezawodnie piękny i tajemniczy. Do tego dochodzili wielcy prozaicy, których czarowne
nazwiska wyśpiewywałem, składając u jego stóp swe multikulturowe porównania i świeży eklektyczny
zapał:otoZuckermanzLonoffemdyskutujeoKafce–trudnomitobyłopojąć,jeszczetrudniejsięztym
oswoić. No i wreszcie ten jego toast przy kolacji. Wciąż jeszcze gorączka podskakiwała mi do ponad
czterdziestustopnizakażdymrazem,gdygosobieprzypomniałem.Przysięgałemwduchu,żeprzezresztę
życia zrobię wszystko, żeby na ten toast zasłużyć. Czyż zresztą nie w tym celu on go wzniósł, ten mój
nowy,bezlitosnymistrz?
–WłaśnieskończyłemczytaćIzaakaBabla–oznajmiłem.
Rozważałtęwiadomośćzkamiennątwarzą.
– Myślałem sobie, pół żartem, pół serio, to on jest tym brakującym ogniwem; jego opowiadania są
łącznikiemmiędzynimapanem,jeśliniemapannicprzeciwkotemu,żebędęmówiłopańskiejprozie...
Skrzyżowałręcenabrzuchuijużtenruchwystarczył,bymchciałprzepraszać.
–Niechpanmówidalej.ŁącznikzBablem.Wjakisposób?
– Cóż, może „łącznik” nie jest tu najlepszym słowem. Mówię o podobieństwie rodzinnym. Widzę to
tak,jakbypanbyłamerykańskimkuzynemBabla,aFelixAbravanel–drugim.PanprzezGrzechJezusai
coś w Armii konnej, przez ironiczne rozmarzenie i bezpośredniość narracji, przez sam sposób pisania.
Rozumiepan,comamnamyśli?Wjednymzjegowojennychopowiadańjesttakiezdanie:„Woroszyłow
rozczesał mauzerem grzywę swojego konia”
. Otóż pan robił właśnie podobne rzeczy. Zaskakujący
miniaturowyobrazekwkażdymzdaniu.Babelpowiedział,żegdybykiedyśnapisałautobiografię,dałby
jejtytułHistoriaprzymiotnika. Otóż, gdyby można sobie było wyobrazić, że pan pisze autobiografię –
gdybycośtakiegoniebyłoniewyobrażalne–mógłbypantakżerozważaćtakitytuł.Prawda?
–AAbravanel?
–Ach,uAbravanelajestBeniaKrzykiodeskimotłoch:rozpusta,gangsterzy,wszystkietepotężnetypy.
Nie znaczy to, że darzy on sympatią potwory – zresztą Babel też tego nie czyni. Ale są pod ich
wrażeniem.Nawet,gdysięichboją–sąpodwrażeniem.ZdolnidogłębokiejrefleksjiŻydzi,spragnieni
tego całkiem nie-talmudycznego gruchotania kości. Subtelni żydowscy mędrcy, powiada Babel, którzy
marząowspinaniusięnadrzewa.
–„Wdzieciństwiewiodłemżyciemędrca,kiedydorosłem,zacząłemsięwspinaćnadrzewa”.
–Tak,chodziotomiejsce–powiedziałem.
Spodziewałemsięcytatu,alemimowszystkoLonoffmizaimponował.
Kontynuowałem.
–SpójrzmynaDobrzewyparzyć Abravanela. Wielcy filmowcy, wielcy działacze związkowi, wielcy
kanciarze,kobietyowielkichbiustach–nawetwykolejeńcy,którzykiedyśbyliwielcy,mówiąjakwielcy
oinnychwykolejeńcach.TobablowskafascynacjabogatymiŻydami,bezwzględnymiKozakami,każdym,
ktoumiepostawićnaswoim.WolajakoWielkaIdea.TyleżeBabelsamnieprezentujesiętakwspaniale,
tak okazale. On inaczej widzi rzeczy. Jest kimś w rodzaju Abravanela, minus zaabsorbowanie sobą. A
gdybyodjąćjeszczewięcejzaabsorbowania,otrzymamyLonoffa.
–Acozpanem?
–Zemną?
–Tak.Niedokończyłpan.CzyżpantakżeniejestamerykańskimkuzynemzroduBablów?Gdziewtym
wszystkimmiejsceZuckermana?
–Cóż–nigdzie.Opublikowałemtylkoteczteryopowiadania,którepanuprzysłałem.Związekzemną
nie istnieje. Obawiam się, że wciąż jeszcze jestem na tym etapie, że faktycznie nie ma związku między
mnąamojątwórczością.
Tak odpowiedziałem i szybko sięgnąłem po kieliszek, żeby w nim ukryć nieszczery wyraz twarzy, i
przy okazji nabrać na język kroplę gorzkiej brandy. Ale Lonoff trafnie odczytał moje ukryte myśli,
ponieważ kiedy doszedłem do Bablowskiej definicji pisarza żydowskiego jako człowieka, który ma w
sercujesień,przyszłominamyśldodać„akrewwczłonku”iodrazuodebrałemtesłowajakowyzwanie
–lotnąDedalowskąformułę,zdolnąrozpalićkuźnięmojej duszy.
–Codalej?–spytałLonoff.–No,niechpanniebędzienieśmiały.Tociekawe.Proszęmówićdalej.
–Oczym?
–Oksiążkach,którepanprzeczytał.
–Łączniezpańskimi?–spytałem.
–Jakpanwoli.
–Uważam,żejestpanŻydem,któryuciekł.
–Czytomupomogło?
– Jest w tym t r o c h ę prawdy, czyż nie? Uciekł pan z Rosji i od pogromów. Uciekł pan przed
czystkami – a Bablowi się nie udało. Uciekł pan z Palestyny i od żydowskiej ojczyzny. Uciekł pan z
Brooklineiodkrewnych.UciekłpanzNowegoJorku...
–Gdziepantowszystkowyczytał?UHeddyHopper?
–Trochętam.Resztęsamwykombinowałem.
–Poco?
–Gdysiępodziwiajakiegośpisarza,człowiekjestciekawjegoosoby.Szukajegotajemnicy.Wzoru
układanki.
–AleNowyJork–byłemtamprzeztrzymiesiąceponaddwadzieścialattemu.Ktopanupowiedział,
żeuciekłemzNowegoJorku?
–Parużydowskichpisarzy,którzytamzostali.
– Byłem tam przez trzy miesiące i odezwałem się może raz. Nie pamiętam, co powiedziałem, ale
wiem,żenagleprzypisanomniedojakiejśfrakcji.
–Dlategopanwyjechał?
–Pozatymbyładziewczyna,wktórejsięzakochałemiktórazamniewyszła.Nieczułasiętamdobrze.
–Dlaczego?
–Ztychsamychpowodów.Tobyliwszystkowielcyintelektualiści,nawetjaknatamteczasy.Każdyz
osobnaBeniaKrzykideologii,chociażwpowijakach.Niemiałemdośćsprecyzowanychpoglądów,żeby
tamprzetrwaćchoćbyprzezrok.TymbardziejniemiałaichmojaHope.
–Więcwycofaliściesiępaństwotutaj,uciekliścienadobre.
–PrzedŻydami?Niezupełnie.Leśniczymówiłmi,żepróczmniemieszkaichtrochęwtychlasach.Ale
wzasadziemapanrację.Miejscowichłopiwściekająsięnasarnytratująceimpola,anienanaskilkuw
jarmułkach.Alegdzietkwitajemnica,panieNathanie?Jakijestwzórukładanki?
–UciekłpanodŻydów,aprzecieżjestniedopomyśleniapańskieopowiadanie,wktórymbyniebyło
Żyda.Mapansarny,chłopów,leśnika...
–ProszęniezapominaćoHope.Iomoichpłowowłosychdzieciach.
–AnadalpiszepantylkooŻydach.
–Czegotodowodzi?
–Otowłaśnie–powiedziałemostrożnie–chciałbympanazapytać.
Zastanawiałsięprzezchwilę.
– To dowodzi, że młody rabin w Pittsfield nie może się pogodzić z myślą, iż mógłbym przestać być
„czynnym”Żydem.
Czekałemnadalszyciąg–daremnie.
–CzyznapanAbravanela?–spytałem.
–Chybajużsiępanzorientował,Nathanie?
–Wczym?
– Nie znam nikogo. Obracam zdania i tyle. Dlaczego Abravanel miałby mnie chcieć poznać? Ja na
niego działam usypiająco. Miał rok temu odczyt w Amherst. Nadeszło zaproszenie, więc pojechaliśmy,
żebygoposłuchać.Pozatymniespotkaliśmysięanirazu.Przedodczytempodszedłdomojegokrzesła,
żebymisięprzedstawić.Byłbardzouniżony.Pełenszacunkumłodszykolega.Potemposzliśmysięczegoś
napić,znimizjegoaktorką.Bardzogładkifacet.Trudnownimdostrzecsatyryka,pókinieuchwycisię
tego profilu z commedia dell’arte. Tam tkwi śmieszność. En face jest trochę podrywaczem. Czarne
hinduskie oczy i tak dalej. A jego młodziutka żona z Izraela jest jak lawa. Marzenie goja o Żydówce z
piersiaminiczymkawony.Dotegomocne,kręconeczarnewłosy–dłuższa,kobiecawersjajegofryzury.
Można by nimi wyszorować garnek. Mówiono mi, że kiedy grała w tym gigantycznym filmie według
Biblii, przyćmiła Naturę. Tak więc byli oni dwoje i ja z Hope. Oraz z tym – dodał, raz jeszcze kładąc
ręcenabrzuchu.–Domyślamsię,żewgronieprzyjaciółAbravanelzabawniemnienaśladuje.Bezżadnej
zresztą złośliwości. Jedna z moich byłych studentek natknęła się na niego ostatnio w Paryżu. Właśnie
wygłosiłwykładdlapełnejsalinaSorbonie.Podobnonawzmiankęomniezareagowałsłowami:„Oto
człowiekpełny,skończony–nieporuszainnych,samnieporuszony”.
–Chybapanzanimnieprzepada?
–Janiejestemzbranży.„Przepadamzanim”toczęstotylkoprzykrywka.Alemapanrację,wysoko
cenięjegoksiążki.Niejesttomożemojadroga,całatąobnażonapróżność,alekiedyAbravanelpisze,
nie staje się jeszcze jednym Rozumnym Konikiem Swifta, który kopytami chce się wybić na pierwszą
pozycję. Trochę jak w przypadku doktora Johnsona konsumującego opium – choroba jego życia go
uskrzydla.Właściwietogopodziwiam.Podziwiam,jakdręczyswójsystemnerwowy.Podziwiamjego
pasję do siedzenia w pierwszym rzędzie. Piękne żony, piękne kochanki, alimenty tak wielkie, jak
zadłużenie niejednego kraju, wyprawy na biegun, reportaże z frontu, sławni przyjaciele, sławni
wrogowie,załamania,odczyty,pięćsetstronicowepowieścicotrzylata,aprzytym,jakpanpowiedział,
czasienergianazaabsorbowaniesobą.Potężnepostaciwjegopowieściachmusząbyćtakiepotężne,
żebymiałwokółsiebiejakichśrywali.Czychciałbymbyćtakijakon?Nie.Alejestempodwrażeniem.
Bezwzględnie.Tonieżartyprzebywaćciąglewtejegosferze.Niewiem,kiedytenczłowieksypia,ani
czywogólekiedyśspał,wyjąwszyteparęminut,kiedyposzliśmysięnapić.
Za oknami było jak w atelier filmu niemego, gdzie symulowano burze, rzucając pierze w powietrze
przed maszyną do robienia wiatru. Duże, postrzępione płaty śniegu ścigały się za oknem, a kiedy
dosłyszałem,jakichostrekoniuszkiwrzynająsięwszybę–wpołączeniuzhałasamiwydawanymiprzez
osobę,któramiotałasięwkuchni–przypomniałemsobie,jakżonaLonoffabłagałago,byjąoddalił,i
zastanawiałemsię,czybyłabyrówniebezkompromisowawsłoneczny,wiosennydzień.
–Chybazamówiętaksówkę–powiedziałem,patrzącnazegarek–żebyzdążyćnaostatniautobus.
Oczywiścieniechciałemjechać.WprawdziekiedyHoperozpaczałaprzystole,marzyłemprzezchwilę
o powrocie do mojej celi w Quahsay; teraz jednak, kiedy wyglądało na to, że kryzys w czarodziejski
sposóbsamsięrozwiązał,mójpodziwdlaLonoffajeszczewzrósł,zwłaszczadlaniego,coonsambez
ogródekokreśliłjakosobiewłaściwąśmiałość.Gdybyżmiprzyszłonamyślzastosować
jegotechnikę,kiedyBetsywpadławszał;gdybymtrzymałjęzykzazębami,kiedyonamiwymyślała,a
potemzebrałpotłuczonetalerze,usiadłwfoteluizabrałsiędoczytanianowejksiążki!Dlaczegotaknie
postąpiłem?Czydlatego,żemamdwadzieściatrzylata,aonpięćdziesiątsześć?Czydlatego,żejabyłem
winien,aonbyłniewinny?Tak,jegopowagaiszybkieprzywróceniedomowegoładuiporządkumogą
miećztymzwiązek.„Weźją!Tojedynesensownewyjście!”–krzyczałaHopeibyćmożesekretłatwego
zwycięstwaLonoffatkwiłwtym,żenaprawdęnigdyotakimwyjściuniemarzył.
Myśl o wezwaniu taksówki była mi też wstrętna z powodu Amy Bellette. Miałem nadzieję, trochę
szaloną,żekiedypokolacjizbibliotekarzemwrócidodomu,zaproponuje,żemniewtęburzępodrzuci
doautobusu.Wcześniej,kiedyLonoffodmierzałbrandy–skupionyjakbarman,którywLosAlamosma
doczynieniazrozszczepialnymicząstkami–zapytałem,dokądpojechała.Zabrakłomiśmiałości,żebysię
spytać o jej status dipiski. Ale przy stole, kiedy Lonoff wspomniał, że przybyła do Athene jako
„emigrantka”, przypomniały mi się „dzieci, głodujące w Europie”, o których tyle słyszałem, kiedy
byliśmydziećmi,któreniegłodująwNewJersey.JeśliAmynależaładotychdzieci,możedlategobyław
niej jakaś sprzeczność, coś nie całkiem rozwiniętego, przy całej olśniewającej dojrzałości i surowym
pięknie.Zastanawiałemsię,czytaciemnaemigrantkaodziwnymnazwiskuBellettemożebyćŻydówkąi
czywEuropieniedoznałajeszczewiększychokropnościpozagłodem.
–Tak–powiedziałLonoff–niechpanzamówitaksówkę.
Wstałemzociąganiem.
–Alboteż–dodał–możepanzostaćnanociprzespaćsięwgabinecie.
– Nie, myślę, że będzie lepiej, jak sobie pójdę – odpowiedziałem, przeklinając dobre wychowanie,
któreminiepozwalałoskorzystaćzdrugiejpropozycji.Wolałbymstorazywychowaćsięwrynsztoku!
Tylkojakbymsiętutajdostałzrynsztoka?
–Jakpanwoli–oznajmiłmiLonoff.
–Niechciałbymsprawićkłopotupańskiejżonie.
–Myślę,żejadąc,wprawijąpanwwiększezakłopotanie,niżzostając.Będzieuważała,żetoprzez
nią.Jestemotymprzekonany.
Udawałem,żekolacjęjadłemdziśnaksiężycu.
–Aledlaczego?
–PanieNathanie,proszęusiąść.Zostaniepannaśniadaniu.
–Możelepiejnie.Chybaniepowinienem.
–Czywiepan,ktotojestJimmyDurante?
–Oczywiście.
–Aczyznapanjegostarynumer„Czymiałeśkiedyśuczucie,żechcesziść,arównocześnie,żechcesz
zostać?”
–Tak.
–Więcproszęusiąść.
Usiadłem,bowolałemusiąść–postąpiłemtak,jakmiprzedtempowiedział.
–Apozatym,gdybypanterazpojechał,zostawiłbypanprawiecałykoniak.
–Panrównież.
–Cóż,Żyd,któryuciekł,nigdynieuciekadokońca.
Uśmiechnąłsiędomnie.
–Niemusipankończyćtylkodlatego,żezostaje–dodał.–Tegoniebyłowumowie.
–Ależchętnie–powiedziałemipociągnąłemnajwiększyłyktegowieczoru.Unosząckieliszekwmoją
stronę,Lonoffzrobiłtosamo.
–Hopesięucieszy–powiedział.–Brakjejtuludzi.Brakjejdzieciiichkolegów.Chodziładoszkoły
artystycznej w Bostonie, zanim ją wywiozłem tutaj, szesnaście wiorst od najbliższej stacji kolejowej.
Manhattan budził w niej lęk, ale Boston to jej Moskwa, przeniosłaby się tam jutro. Myśli, że w
Cambridge będę się dobrze czuł. Tego mi tylko brakuje – tych uroczystych kolacji... Wolałbym
rozmawiaćzkońmi.
–Macietupaństwokonia?
–Nie!
Kochałem go! Tak, kochałem tego człowieka pozbawionego złudzeń: kochałem jego szczerość,
skrupulatność, dystans; kochałem to nieustanne czyhanie na dziecinną, puszącą się, nienasyconą jaźń;
kochałemupórwsprawachartystycznychipodejrzliwośćwobecwszelkichinnychspraw,czegowłaśnie
dałmiposmak.Tak,Lonoffmiałmidopowiedzeniatylkotyle:żeniemanawetkonia,zktórymmógłby
porozmawiać, i to w jakiś sposób poskutkowało, wyzwoliło we mnie dziewiczą miłość synowską do
tego człowieka wielkich cnót i wielkich osiągnięć, który rozumie życie, który zrozumie syna, który go
zaakceptuje.
Muszę tu wspomnieć, że mniej więcej trzy lata przedtem, po spędzeniu kilku godzin w towarzystwie
Felixa Abravanela, byłem nie mniej oszołomiony. Jeśli jednak nie runąłem mu wówczas do stóp, to
przedewszystkimdlatego,żenawettakbardzowielbiącypisarzystarszyasystentnauniwersyteciejakja
wiedział, iż w przypadku Abravanela podobna bezgraniczna adoracja – zwłaszcza ze strony
młodocianego wielbiciela płci męskiej – jest z góry skazana na niepowodzenie. Żar jego książek,
pisanych w nasłonecznionej ciszy kalifornijskiego kanionu i kipiących rozchełstaną i agresywną
niewinnością,niemiałbodajwielewspólnegozsamymautorem,kiedytenwchodziłspokojniewupadły
świat, którym tak się przejmował w swojej dolinie. W samej rzeczy, pisarz, którego nieodparcie
pociągaływszelkiebarwneipodejrzanetypy,niewyłączającoszustówpłciobojga,codeptaliszerokie
serca jego optymistycznych, zagubionych bohaterów; pisarz, który umiał w najprzebieglejszym
poszukiwaczu jaźni w Ameryce zlokalizować hipnotyczne centrum i sprawił, że odsłonił, w sobie
właściwych natchnionych frazach, głębię swojej pobłażliwej duszy; pisarz wreszcie, którego
zainteresowanie „wielką ludzką dysharmonią” sprawiło, iż każdy jego akapit jest sam małą powieścią,
każda strona upchana, jak u Dickensa czy Dostojewskiego, najświeższymi nowinkami o maniach,
pokusach, namiętnościach i marzeniach, pełna ludzi pałających uczuciem – otóż, fizycznie, pisarz ten
sprawiałwrażenieczłowieka,którywyszedłdorestauracjinaobiad.
Nie znaczy to, że Felixowi Abravanelowi brakło uroku. Przeciwnie, jego urok jest jak fosa, szeroka
niczym ocean, tak iż nie sposób dojrzeć najeżonej wieżyczkami i umocnionej skarpami rzeczy, której
miałapierwotniestrzec.Trudnonawetznaleźćmostzwodzony.AbravaneljestjakKalifornia–żebysię
tam dostać, trzeba lecieć samolotem. Podczas jego wykładu – było to w Chicago, kończyłem właśnie
studia–zdarzałysięchwile,kiedyprzerywał,jakbyrezygnowałzzaimprowizowaniaczegoś,comogłoby
się okazać dla słuchaczy zbyt urocze. I miał rację. Wtargnęlibyśmy na podium i schrupali go z kośćmi,
gdybybyłjeszczebardziejfiglarny,czarującyimądry.Biedny,cudownyAbravanel(piszętobezironii)–
nawet to, co miało strzec wielkiej rozety jego wewnętrznego blasku, okazało się czymś tak cholernie
pięknym, że zarówno dla miernego tłumu, jak i dla miłośników sztuki był równie ponętny. Nie ma po
prostujednejreceptynawielkość–powolizdawałemsobieztegosprawę.
Po wykładzie profesor, którego byłem protegowanym, zaprosił mnie na przyjęcie w klubie
uniwersyteckim.Kiedywreszcieprzedarliśmysięprzezgronowielbicieli,zostałemprzedstawionyjako
student,autoropowiadaniawybranegodoomówienianastępnegodniawgrupie,którąAbravanelzgodził
się odwiedzić. Znając śmiałe, władcze oblicze ze zdjęć, nie spodziewałem się postaci tak czujnej, z
głową o półtora raza za małą w stosunku do wysokiego na metr osiemdziesiąt tułowia, który ją
podtrzymywał. W gronie pochlebców i adoratorów przypominał mi wieżę radiostacji z małym
czerwonym światełkiem, co świeci na czubku, by ostrzegać nisko latające samoloty. Miał na sobie
garniturzsurowegojedwabiuwartpięćsetdolarów,jedwabnykrawatkoloruburgundaiwąskieczarne
pantofle, ale wszystko, co najważniejsze, źródło jego uroku, śmiechu, książek i załamań nerwowych,
skupiało się na niewielkiej przestrzeni tam na górze – na skraju przepaści. Taką głowę mogli byli
zaprojektować japońscy inżynierowie, z ich talentem do miniaturyzacji, a następnie przekazać Żydom,
którzy ją ozdobili przerzedzonymi ciemnymi włosami sprzedawcy dywanów, czujnie szacującymi
czarnymi oczyma i zakrzywionym dziobem tropikalnego ptaka. Jednoznacznie semicki tranzystorek na
szczycie, poniżej wystrzałowe ciuchy, a w sumie wrażenie, że się obcuje z kimś podstawionym, z
dublerem.
Pomyślałemsobie:wpowieściachchybanicmunieumyka,jakzatembędzietutaj,możegoniebędzie?
Skorotylerzeczygowciąga,zapewnemusisięwdziewięćdziesięciuprocentachwyłączaćdlazjawisk
świata zewnętrznego, żeby go nie rozsadziło. Z drugiej strony jednak, pomyślałem, może po prostu
wyszedłnaobiad.
Abravanel uprzejmie uścisnął mi dłoń i już miał się odwrócić, by uprzejmie uścisnąć kolejną dłoń,
kiedyprofesorpowtórzyłmojenazwisko.
–Oczywiście–powiedziałAbravanel.–N.Zuckerman.
CzytałpowielonąkopięmojegoopowiadanianapokładziesamolotuzZachodniegoWybrzeża.Andrea
teżtoczytała.
–Kochanie–powiedział–tojestZuckerman.
Od czego by tu zacząć? Andrea była najwyżej pięć lat starsza ode mnie, ale dobrze wykorzystała te
pięćlat.PoukończeniuSarahLawrencekontynuowałastudiawsalonachkosmetycznychElizabethArden
iwdomachtowarowychHenriegoBendela.Jakpowszechniewiadomo–jejsławatorowałajejdrogę–
ojciecAndreipracowałspołeczniewpierwszymrządzieRoosevelta,jejmatkązaśbyłaCarlaPeterson
Rumbough, wygadana demokratka reprezentująca stan Oregon w Kongresie. Jeszcze jako studentka
AndreanapisałapierwsząsylwetkęzcykluLudziewładzydla„SaturdayEveningPost”,cykluwydanego
potemwksiążce,którastałasiębestsellerem.Niewątpliwie(czegonieomieszkalipodkreślaćzawistni)
kontaktyrodzinnepomogłyjejwystartować,alenieulegateżwątpliwości,żewszystkichtychzajętych,
wpływowychludziskłaniaładomówieniasamaobecnośćAndrei,dziewczynywielcesoczystej.Zaiste,
miało się wrażenie, że gdyby ją przycisnąć, można by wypić na śniadanie szklankę orzeźwiającej,
zdrowejAndrei.
WtamtymczasiemieszkałazAbravanelemwjegoustroniuwPacificPalisades,parękilometrówod
domujegoprzyjacielaimentora–ThomasaManna.(ToMannnazwałgłównytematAbravanela„wielką
ludzkądysharmonią”wpatetycznejprzedmowie,jakąopatrzyłniemieckiprzekładDobrzewyparzyć).Po
ostatnimrozwodzieAbravanela(iplotkachnatematzałamaniaemocjonalnego)Andreaprzyjechała,żeby
zrobićznimwywiaddocykluw„Post”i,jakgłositranskontynentalnalegenda,została.Wedletejsamej
legendyAbravanelbyłnietylkopierwszympisarzemwAmeryce,nazwanymczłowiekiemwładzy,alei
pierwszym człowiekiem władzy, któremu Andrea uległa. Osobiście zastanawiałem się, czy to może
Andrea nie była pierwszą dziennikarką, której wdziękom uległ Abravanel. Wyglądał raczej na takiego,
któregotrzebauwodzić.
– Jak to wspaniale, że się wreszcie poznaliśmy – powiedziała Andrea, energicznie potrząsając mą
ręką. Energiczność tego przywitania stała w rozbrajającym kontraście z delikatnym, zmysłowym
wyglądem. Subtelna twarz miała kształt serca, ale uścisk ręki powiadał: „Nie martw się, jestem
dziewczynązkrwiikości”.Zresztąniemiałemzamiarupolemizować.Byłemotymprzekonanyomiesiąc
wcześniej,niżmojeoczyporazpierwszynaniejspoczęły,amianowicie,kiedykorespondowaliśmyw
sprawie hotelu. Jako przedstawiciel studentów w uniwersyteckiej komisji wykładów zarezerwowałem,
zgodniezinstrukcją,pokójdlanichobojgawhotelu„Windermere”,którywtejokolicynajbardziejchyba
przypominałluksusowyhotel.
–PanAbravanelipannaRumbough?–spytałarecepcjonistka.–Czycipaństwosąmałżeństwem?
To pytanie zadano mi, przypominam, w marcu 1953 roku, toteż kiedy odpowiedziałem kłamstwem
wymyślonymdlauchronieniabohateraprzedskandalem(„PaniAbravaneljestbardzoznanądziennikarką;
tooczywiścienazwisko,podktórympisuje”),byłempewien,żewkońcuzaśmiałośćobyczajowąpanny
A.Rumboughzapłacęwydaleniemzuniwersytetutużprzeddyplomem.
–Podobałomisiępańskieopowiadanie–powiedziałaAndrea.–Okropnieśmieszne.
Ponuroskwitowałemkomplement złożonymojemudowcipowi przeztędziewczynę zdużymbiustem,
twarzą w kształcie serca, mleczną cerą i po żołniersku mocnym uściskiem ręki. Tymczasem Abravanel,
przekazawszy mnie Andrei do dyspozycji, stanął w charakterze okazu prezentowanego przez innego
profesora gromadce studentów, którzy tłoczyli się nieśmiało za swoim wykładowcą, czekając, aż będą
moglizadaćpisarzowikilkapoważnychpytań.
–Zaraz,zaraz–słyszałem,jakmówizlekkim,unicestwiającymśmiechem–niemamostatnioczasuna
zastanawianiesięnatemat„wpływów”–Andreanadajeszybkietempo.
WtymczasieAndreamówiładomnie:
– Felix też przepada za tym opowiadaniem. Szkoda, że go pan nie widział w samolocie. Co chwila
potrząsałgłowąiwciążsięzaśmiewał.Gdziemapanzamiartowydrukować?MożeFelixpogadaz...
Wymieniła nazwisko: Knebel. Ale dla kogoś, czyje opowiadania ukazywały się dotąd tylko w
kwartalniku uniwersyteckim, skutek był nie mniejszy, niż gdyby powiedziała: „Po tym przyjęciu muszę
wracać do hotelu, żeby w barze przeprowadzić wywiad z marszałkiem Tito, ale w tym czasie Felix
mógłbyzholuwznieśćsiędoniebaiporozmawiaćopańskimzabawnymopowiadaniuzautoremBraci
Karamazow.PoznaliśmygonawycieczcepowięzieniachSyberii”.
Zaplecamisłyszałem,jakAbravanelprzymierzasiędokolejnegopoważnegopytania,którepadłoze
stronypułkustudentów.
–Alienacja?–powtarzałzlekkimśmiechem.–Ach,niechinnisięalienują.
RównocześnieAndreainformowałamnie:
–JutrowieczoremspotkasięzSy...
(SytoKnebel, oddwudziestulat redaktornaczelnyintelektualnego kwartalnikanowojorskiego,który
pożerałemoddwóchlat).
NastępnegodniaAbravanelodwiedziłnaszązaawansowanągrupęliteraturypięknej,wtowarzystwie–
ku zdumieniu tych, co chcieliby żyć dla samej sztuki – dzielnej Andrei. Jej rozświetlona, bezwstydna
obecnośćwpierwszymrzędziekrzeseł(atakżebiaładżersejowasukienkaizłotewłosy,jakbyzjakiegoś
rustykalnegoraju)przypomniałymipewnepaździernikowepopołudniapółżyciatemu,kiedy,zbuntowany
więzień, siedziałem przy pochyłej szkolnej ławce, ćwicząc pismo, podczas gdy z każdego głośnika na
każdej stacji benzynowej dobiegała rozkoszna, bezpośrednia transmisja z mistrzostw świata. Wtedy
zrozumiałem do głębi uczucia przestępców oraz małolatów, którzy przeklinają klasę i nauczycielkę i
chcieliby,żebycałybudynekspłonął.
Z rękoma wbitymi w kieszenie, lekko pochylony nad stołem profesorskim, Abravanel mówił o moim
opowiadaniuzwidocznympodziwem,broniącgo,przyakompaniamencieswego,głównie,śmiechuprzed
krytyką, wysuniętą przez paru ortodoksyjnych zwolenników E.M. Forstera, jakoby mój narrator był
postacią „dwuwymiarową”, a nie „zaokrągloną”, jak bohaterowie, o których czytali w Aspektach
powieści. Ale tamtego dnia byłem uodporniony na wszelkie przygany. Kiedy ktoś używał terminu
„zaokrąglona”,jamyślałemnatychmiast:Andrea.
Po zajęciach Abravanel zaprosił mnie na kawę do miejscowego barku, wraz z Andreą, moim
profesorem i pewnym profesorem socjologii, przyjacielem Abravanela z młodości, który czekał przed
drzwiami klasy, żeby go serdecznie uściskać (co sławny autor potrafił przyjąć z wdziękiem, nie
przestającsięcofać).Abravanelwystosowałzaproszenieosobiście(jakpotemnapisałemrodzicom)iz
pierwsząoznakączegośwrodzajuprawdziwejsympatii.
–Tobandażółtodziobów,Zuckerman.Chodźmy,przydasiępanutransfuzja.
Spodziewałem się, że przy kawie powie mi, iż zabiera swój egzemplarz mojego opowiadania do
NowegoJorku,żebypokazaćSeymourowiKneblowi.Zestupowodówwpadłemwstanekstazy.Kiedy
powiedział, że przyda mi się transfuzja, pomyślałem, że nigdy dotąd nie czułem się w tym stopniu
„zaokrągloną” postacią. Co Mann zrobił dla niego, on zrobi teraz dla mnie. Oto historia literatury w
akcji.Dobrze,żejestprzytymAndrea–pozostanierelacjadlapotomności.
Ale przy kawie Abravanel nie odezwał się nawet słowem: wyciągnął tylko swój długi wychudzony
korpus w krześle; w codziennym ubraniu, składającym się ze spodni z miękkiej szarej flaneli, cienkiej
fioletoworóżowej bluzy i kaszmirowej sportowej marynarki, wyglądał jak gładki kot, którego miło
pogłaskać. Elegancko skrzyżowawszy ręce i założywszy nogę na nogę, pozwalał opowiadać swojej
energicznej i młodej towarzyszce żywe, zabawne historyjki, głównie o sędziwym ojcu Felixa, malarzu
pokojowymwLosAngeles,iojegorozbrajającychwypowiedziach,jakiedoniejkierowałwdomowym
narzeczu,mieszaniniedwóchjęzyków.Nawetprofesorsocjologiipowolisiępoddawał,choćzkrążących
po uniwersytecie plotek wiedziałem, że był lojalnym przyjacielem lubiącej się procesować pierwszej
żonyAbravanelainieaprobowałsposobu,wjakipisarzpotraktowałjąnajpierwwżyciu,anastępniew
powieści. Mówiono też, że ma ogólne zastrzeżenia co do postępowania Abravanela z kobietami, a w
dodatkusądzi,iżpowieściopisarzjegoranginiepowinienudzielaćwywiadów„SaturdayEveningPost”.
Teraz zaczął unosić głos tak, żeby Andrea mogła go usłyszeć. On też jako chłopiec kolekcjonował
przejęzyczeniaojcaFelixaichciał,żebyotymwiedziano.
–„Tenfacet–wołałsocjolog,naśladującAbravanela-seniora–zzimnaszczękałzębami”.
Jeśli Abravanel wątpił, czy emerytowany malarz pokojowy jest tak bardzo godzien uwagi, gdy do
końca życia mówi kulawą angielszczyzną, to nie dawał tego po sobie poznać. Poza, jaką przybrał,
słuchając opowieści Andrei, była tak dystyngowana, spokojna i grzeczna, że sam zacząłem mieć
wątpliwości. Wśród ludzi Abravanel nie okazywał specjalnego sentymentu do dawnych dni w Los
Angeles; pozostawiał to czytelnikom swoich powieści, którzy pokochali ten przeładowany emocjami
świat jego dzieciństwa jak swój własny. On tymczasem wolał patrzeć na nas z góry, z odpowiedniego
dystansu,niczymperuwiańskalamaalbowielbłąd.
– Powodzenia – powiedział mi tylko, kiedy zbierali się na pociąg do Nowego Jorku, a Andrea nie
powiedziała nawet tyle. Tym razem, ponieważ już się znaliśmy, ujęła moją rękę delikatnie, ale to
dotknięcieksiężniczkizbajkiznaczyłodlamnierówniewiele,cożołnierskiuściskdłoninaprzyjęciuw
klubie uniwersyteckim. Pomyślałem, że zapomniała o Kneblu. A może powiedziała Abravanelowi i
sądziła,żesiętymzajmie,atymczasemonzapomniał.Amożepowiedziałamu,aonjejporadził,żebyo
tym zapomniała. Patrząc, jak opuszcza barek wsparta na ramieniu Abravanela, widząc, jak jej włosy
ocierająsięojegoramię,kiedyjużnaulicywspięłasięnapalce,żebymucośszepnąćnaucho–zdałem
sobie sprawę, że co innego było im w głowie niż moje opowiadanie, kiedy poprzedniego wieczoru
wrócilidohotelu„Windermere”.
Towszystkotłumaczy,dlaczegozQuahsaywysłałemmojeczterydrukowaneopowiadaniaLonoffowi.
FelixAbravanelnajwidoczniejnieposzukiwałdwudziestotrzyletniegosyna.
Tużprzeddziewiątą,sprawdziwszygodzinęnazegarku,Lonoffdopiłostatniąkroplębrandy,któraodpół
godzinytkwiłanadniekieliszka.Powiedział,żechoćnaniegojużczas,jamogęzostaćwdużympokojui
posłuchaćmuzyki,albo,jeśliwolę,mogęwycofaćsiędojegogabinetu,gdziebędęspał.Podsztruksową
narzutąznajdęczystąpościel.Koceidodatkowapoduszkasąwszafie,nadolnejpółce,aświeżeręczniki
w szafie w łazience na parterze – mam się nie krępować i wziąć jeden z tych w paski, są najmniej
wytarteinajlepszepoprysznicu,awtejsamejszafce,wgłębidrugiejpółkiznajdęszczoteczkędozębów
w oryginalnym, zamkniętym plastykowym opakowaniu i małą nie zaczętą tubkę pasty. Czy mam jakieś
pytania?
–Nie.
Możejeszczeczegośmibędziebrak?
–Nie,dziękuję,mamwszystko,cotrzeba.
Skrzywił się, wstając – lumbago, wyjaśnił, od tego, że za dużo dziś obracał zdań – i oznajmił, że
będzie jeszcze czytał przed spaniem. Nie może sprawiedliwie ocenić pisarza, jeśli nie czyta go przez
kilka kolejnych dni, i to przynajmniej po trzy godziny za każdym posiedzeniem. W przeciwnym razie,
pomimo notatek i podkreśleń, traci kontakt z życiem wewnętrznym książki i cały trud idzie na marne.
Czasem, gdy koniecznie musiał opuścić jakiś dzień lektury, wracał do początku i zaczynał od nowa,
inaczejdręczyłobygopoczucie,żeskrzywdziłpoważnegopisarza.
Powiedziałmitowszystkowtakisamdrobiazgowysposób,wjakiopisywałmiejsceprzechowywania
ręcznikówiszczoteczkidozębów:śmiały,potoczysty,rozmyślnieoszczędnyLonoffzamieniałsięrolami
zpedantycznymmagazynieremLonoffemjakooficjalnywysłannikdoświataniepisanego.
–Mojażonauważa,żetopoważnadolegliwość–dodał–alejanieumiemodpoczywać.Zarazbędzie
mimówić,żebymposzedłsiętrochęrozerwać.
–Możenietakzaraz.
–Wszystkorazemsprawia,żektośmógłbymniewziąćzawariata.Alejaniemogęsobiepozwolićna
tenluksus.Jakmiałbymczytaćnaprawdęgłębokąksiążkę?Dla„rozrywki”?Dodiabła–amożepoto,
żebymnieuśpiła?
Znużonym,drażliwymtonem–możnabypomyśleć,żeraczejnadającymsiędołóżka,aniedomającej
trwaćstoosiemdziesiątminutkoncentracjinawewnętrznymżyciugłębokiejksiążkipoważnegoautora–
spytał:
–Jakinaczejmiałbymżyć?
–Ajakchciałbypanżyć?
Wreszcie to zrobiłem, w końcu uciekłem od drewnianego skrępowania i potwornej powagi, a także
sporadycznychpróbsileniasięnadowcipwstyluLonoffa–wreszciezadałemmubezpośrednie,proste
pytanie,naktórebardzochciałemusłyszećodpowiedź.
–Jakmógłbymchcieć?
Zprzejęciempatrzyłem,jakstoiprzedemnąicałkiemseriorozważamojepytanie.
–Tak.Jakbypanterazżył,gdybytoodpanazależało?
Masującsobiekrzyż,odpowiedział:
–MieszkałbymwwillipodFlorencją.
–Tak?Zkim?
–Oczywiściezkobietą.
Odpowiedziałbezwahania,jakbymiałprzedsobądojrzałegomężczyznę:
–Ilelatmiałabytakobieta?
Uśmiechnąłsiędomnie.
–Obajtrochęzadużowypiliśmy.
Pokazałemmu,żemamjeszczedośćbrandywkieliszku,żebynimzakręcić.
–Zanaszezdrowie–wzniósłtoastiniekłopoczącsiętymrazemokantyspodni,opadłniezgrabniena
swójfotel.
– Przepraszam – powiedziałem. – Nie chciałem przeszkadzać w lekturze. Dam sobie świetnie radę
sam.
– Czasem lubię sobie wyobrażać, że właśnie przeczytałem ostatnią książkę w życiu i po raz ostatni
spojrzałemnazegarek.Jakpansądzi,ilepowinnamiećlat?TakobietazFlorencji.Jaksiępanuwydaje,
jakopisarzowi?
–Myślę,żelepiejbędzie,jeślimipanzadatopytaniezatrzydzieścilat.Narazieniewiem.
–Jamówię:trzydzieścipięć.Jaktosiępanuwidzi?
–Odpowiedniwiek,jeślisampantakuważa.
–Miałabytrzydzieścipięćlatidałabymipiękneżycie.Dałabymiżyciewygodne,piękneinowe.Po
południu woziłaby mnie do San Gimignano, do Uffizich, do Sieny. W Sienie zwiedzalibyśmy katedrę i
pili kawę na rynku. Przy śniadaniu miałaby na sobie długą kobiecą nocną koszulę pod ładną podomką.
Kupowałbym jej różne rzeczy w sklepiku przy Ponte Vecchio. Pracowałbym w chłodnym kamiennym
pokojuzoszklonymidrzwiami.Wwazoniestałybykwiaty.Onabyjeścinałaiwkładaładowazonu.Itak
dalej,panieNathanie,wtymstylu.
Mężczyźni na ogół pragną być znowu chłopcami albo królami, albo piłkarzami, albo miliarderami.
Lonoffowi najwyraźniej wystarczyłaby trzydziestopięcioletnia kobieta i rok za granicą. Pomyślałem o
Abravanelu,zbieraczuowoców,ioizraelskiejaktorce–„jaklawa”–którazostałajegotrzeciążoną.Io
zaokrąglonejpostaciAndreiRumbough.Wczyjejterazkrążyorbicie?
–Jeślitowszystko...–powiedziałem.
–Proszędokończyć.Dokończmytęrozmowępopijanemu.
–Jeślitowszystko,możnabyrzeczbezwiększegotruduzrealizować–usłyszałem,jakwypowiadamte
słowa.
–Doprawdy?Czyznapanjakąśmłodąkobietę,któraposzukujepięćdziesięciosześcioletniegołysego
mężczyznynatowarzyszapobytuweWłoszech?
– Nie jest pan przeciętnym pięćdziesięciosześcioletnim łysym mężczyzną. Włochy z panem to nie
Włochyzbylekim.
–Cóżtoznaczy?Czyzatesiedemksiążekmamzainkasowaćmłodądupę?
Nieoczekiwane sięgnięcie po język ulicy sprawiło, że przez chwilę to j a poczułem się jak starszy
sprzedawcazkwiatemwbutonierce.
–Nieotomichodziło.Choćoczywiścietakierzeczysięzdarzają,słyszysięotym...
–Tak,wNowymJorkupewniesiępannatonapatrzył.
–WNewYorkCitynikt,ktowydałsiedemksiążek,niezadowolisięjednądupą.Sprzedajępanuten
kuplet.
Mówiłem,jakbymwiedział,oczymmówię.
–Chodzimitylkooto–dodałem–żeprzecieżnieżądapanharemu.
–Pewnagrubababapowiedziałaosukiencewkropki:„Ładna,aleniedośćàlaLonoff”.
–Dlaczegonie?
–Dlaczegonie?–powtórzyłzodcieniempogardy.
–Dlaczegoniemożetakbyć?
–Dlaczegomiałobytakbyć?
–Bo...pantegochce.
Jegoodpowiedź:
–Tojeszczeniewystarcza.
Zabrakło mi odwagi, by ponownie zapytać: „Dlaczego nie?” Nawet pijani, byliśmy tylko pijanymi
Żydami.Dotądianikrokudalej,tegobyłempewien.Imiałemrację.
–Nie–powiedziałLonoff–niewyrzucasiękobietypotrzydziestupięciulatachdlatego,żewolałoby
sięoglądaćnowątwarzprzyszklancesokuowocowego.
Myślącojegoprozie,zastanawiałemsię,czychoćrazznalazłosięwniejmiejscedlażonyalbodla
dzieci,które,jakmiwcześniejpowiedział,dostarczałymuurozmaiceniaiwnosiłytrochęradościwjego
świat, dopóki mieszkały w domu. W siedmiu tomach jego opowiadań nie mogłem sobie przypomnieć
żadnego bohatera, który by nie był kawalerem, wdowcem, sierotą, podrzutkiem albo opornym
narzeczonym.
–Aleprzecieżniekoniecnatym–powiedziałem.–Jestjeszczecośoprócz...nowejtwarzy.
– Co? Łóżko? Łóżko już miałem. Mam swoje dziwactwa i znam ich cenę. – W tym miejscu Lonoff
nagle przerwał naszą pijacką rozmowę, mówiąc: – Czeka mnie czytanie. Zanim pójdę, chciałbym
pokazać, jak działa gramofon. Mamy doskonały zbiór płyt z muzyką klasyczną. Będzie pan pamiętał o
przecieraniupłyt?Tutajjestspecjalnaszmatka...
Wstał ociężale – powoli i ociężale jak słoń, jakby nagle pozbył się wytrwałości – może na skutek
naszejrozmowyalbobóluwkrzyżu...albozmęczonyswoimdziwactwem...niewiem.Byćmożewtym
staniekończyłkażdydzień.
– Panie Lonoff... Panie Manny... czy mógłbym jeszcze o coś zapytać, zanim pan odejdzie, kiedy
jesteśmy sami – o moje opowiadania? Nie wiem, czy dokładnie zrozumiałem, co chciał pan określić
słowem „niepokój”. Przy kolacji. Nie chcę się czepiać słów, ale każde pańskie słowo... no, więc
chciałbym mieć pewność, że dobrze zrozumiałem. To znaczy, jestem zachwycony już tym, że przeczytał
pan te opowiadania, i wciąż nie mogę się otrząsnąć ze zdumienia, że zostałem tutaj zaproszony i że
zostanę na noc – to wszystko powinno mi wystarczyć. I wystarcza. A jeszcze ten toast – (czułem, że
emocje wymykają mi się spod kontroli, jak mi się to zdarzyło, ku memu zdumieniu, przy odbiorze
dyplomu,kiedypatrzylinamnierodzice)–mamnadzieję,żebędęmuumiałsprostać.Niemówiętegoot,
tak sobie. Ale jeśli chodzi o same opowiadania, chciałbym wiedzieć, co w nich pańskim zdaniem
szwankuje,comógłbymzrobić–żebylepiejpisać?
Och,jakżebłogibyłjegouśmiech!Itopomimolumbago.
–Cośszwankuje?
–Tak.
– Proszę posłuchać, dziś rano powiedziałem Hope: Zuckerman ma najdobitniejszy głos, z jakim się
zetknąłemodwielu,wielulat–ajużnapewnospośróddebiutantów.
–Naprawdę?
– Nie myślę o stylu. – Tu podniósł palec dla zaznaczenia różnicy. – Myślę o głosie: o tym, co się
zaczyna gdzieś za kolanami i sięga aż nad głowę. Niech pan się nie przejmuje tym, że coś może
szwankować.Idźnaprzód–adojdziesz.
Zaraz.Próbowałemtosobiewyobrazić,aleniemogłem.Tobyłoponadmojesiły,pókijestemwtym
domu.DziśranopowiedziałemHope.
Tymczasem Lonoff, zapiąwszy marynarkę i wygładziwszy krawat – oraz popatrzywszy na zegarek
spojrzeniem, które psuło jego żonie każdą niedzielę – przystąpił do ostatniego punktu programu.
Uruchomieniegramofonu.Wytrąciłemgoztokumyślenia.
–Chcępanupokazać,cosiędzieje,kiedynakońcupłytyramięsięniecofa.
–Aha–oczywiście.
– Robi się tak od niedawna i nikt nie umie tego naprawić. Czasem samo się polepsza, a potem bez
żadnegopowoduramięznówsięzacina.
Oto, teraz zrozumiałem, ta przeraźliwa skrupulatność, ta sama przyprawiająca o szaleństwo
drobiazgowauwagadlakażdegoszczegółu,którastanowiowielkościczłowieka,któragopcha,pozwala
musięprzebić,apotemspychawdół.StojączE.I.Lonoffemnadniesfornymramieniemgramofonu,po
raz pierwszy pojąłem to słynne zjawisko: człowiek, jego los i jego dzieło – są jednym. Cóż za wielki
tryumf!
– Aha – przypomniał – byłoby lepiej dla płyt, a także dla pańskiej przyjemności, gdyby je pan
przecierałprzedpuszczeniem.
Ach, ta drobiazgowość, te wymagania! Urodzony magazynier! Wyciągnąć z tej przypadłości jego
natchnionąprozę–słowo„tryumf’brzmituowielezasłabo.
Naglezapragnąłemgopocałować.Wiem,żetosięzdarzamężczyznomczęściej,niżsięotymmówi,
aleja byłem świeżo upieczonym mężczyzną (w samej rzeczy gdzieś od pięciu minut) i zaskoczyła mnie
siłategopragnienia,którerzadkomiewałemwobecwłasnegoojca,odkądzacząłemsięgolić.Wtamtej
chwili wydawało mi się nawet silniejsze od tego, które opanowywało mnie regularnie, gdy tylko
zostawałem sam na sam z eterycznymi przyjaciółkami Betsy, co miały długie szyje, a chodząc, uroczo
stawiałystopynazewnątrziwyglądały(podobniejakBetsy!)takapetycznie:wiotkie,lekkie,poręczne.
Alewtymdomupowściągliwościnależałostłumićswojemiłosnezapędylepiej,niżtoczyniłemostatnio,
folgującsobienaManhattanie.
II
NathanDedal
Ktobypoczymśtakimzasnął?Nawetniepróbowałemzgasićświatła.Przezdłuższyczaswpatrywałem
się tylko w starannie uporządkowane biurko E.I. Lonoffa: równe stosy papieru maszynowego, każdy w
innym pastelowym kolorze – do kolejnych szkiców, jak się domyślałem. W końcu wstałem i – choć
zakrawałotonabluźnierstwo–usiadłemwspodenkachnajegokrześleprzymaszynie.Nicdziwnego,że
miewałbólewkrzyżu.Toniejestkrzesło,wktórymmożnawypoczywać,zwłaszczaprzyjegowzroście.
Delikatniepołożyłempalcenaklawiszachjegoprzenośnejmaszynydopisania.Pocoprzenośnamaszyna
człowiekowi, który się donikąd nie wybiera? Dlaczego nie maszyna na podstawie rozmiarów lawety,
czarna, duża, na całe życie? Dlaczego nie wygodny, wyściełany fotel prezesa, na którym można się
wyciągnąćidumać?Nowłaśnie,dlaczego?
Przypięte do korkowej tablicy, znajdującej się koło biurka, wisiały – jedyne prawdziwe ozdoby tej
mniszej celi – mały ścienny kalendarz z najbliższego banku oraz dwie zapisane fiszki. Jedna zawierała
fragment zdania podpisany: „Schumann, o muzyce w Scherzu nr 2 b-moll, op. 31 Chopina”. Fragment
brzmiał: „[...] tak rozkwitająca czułością, śmiałością, miłością i wzgardą, że można ją jak najsłuszniej
przyrównaćdopoematuByrona”.Niewiedziałemzpoczątku,cozrobićztymcytatem,araczej,jakmógł
gowykorzystaćLonoff,pókisobienieprzypomniałem,żeAmyBelletteumiałazwielkimwyczuciemgrać
Chopina. Może to ona przepisała dla niego te słowa, starannie je lokalizując, po czym dołączyła na
przykład do prezentu w postaci płyty, żeby późnym popołudniem mógł słuchać Chopina także i wtedy,
kiedy jej już tu nie będzie. Może to nad tym cytatem rozmyślała, kiedy ją po raz pierwszy ujrzałem na
podłodzegabinetu:rozmyślała,botenopis,wrównymbodajstopniucodomuzyki,mógłodnosićsiędo
niej...
Skoro Amy jest dipiską co się stało z jej rodziną? Została wymordowana? Czy to tłumaczyło jej
„wzgardę”? Ale w takim razie rozkwitająca miłością – do kogo? Do niego? Jeśli tak, wzgarda byłaby
przeznaczonadlaHope.Jeśli,jeśli.
Nie trzeba było specjalnej pomysłowości, żeby odgadnąć, dlaczego znalazł się tu cytat wypisany na
drugiej fiszce. Po tym, co Lonoff opowiadał mi przez cały wieczór, rozumiałem świetnie, dlaczego
chciał, żeby te trzy zdania wisiały nad jego głową w czasie, gdy pod nimi obraca swoje zdania.
„Działamy po omacku... robimy, co możemy... dajemy to, co mamy. Nasze zwątpienie jest także naszą
pasją,apasjajestnaszymzadaniem.Resztatojużobłędsztuki”
.Podpiswiązałtepoglądyznieznanym
mi opowiadaniem Henry’ego Jamesa pod tytułem Wiek średni. Ale „obłęd sztuki”? Wszystko kojarzyło
mi się z obłędem, tylko nie sztuka. Sztuka to to, co zdrowe, prawda? A może czegoś wtedy nie
chwytałem?Nimnocdobiegłakresu,przeczytałemWiekśrednidwarazy,jakgdybymsięprzygotowywał
doporannegoegzaminunatentemat.Takiesobienarzuciłemsurowereguły:byćwstanienapisaćesejna
tysiącsłównatemat„CoHenryJamesrozumieprzez»obłędsztuki«?”,gdybytakiepytaniepojawiłosię
przyśniadaniunamojejserwetce.
NaregalezksiążkamizamaszynądopisaniastałyfotografiedzieciLonoffa:syn,dwiecórki,użadnego
z nich z wyglądu ani śladu ojcowskich genów. Jedna z dziewczynek, ładna, piegowata panienka w
okularach w rogowej oprawce, musiała chyba przypominać matkę w czasie, gdy chodziła do szkoły
artystycznej, nieśmiała i pilna. W podwójnej ramce obok tego zdjęcia znajdowała się pocztówka,
wysłanazeSzkocjidoMassachusettspewnegosierpniowegodniadziewięćlatwcześniej,zaadresowana
do samego pisarza. To przypuszczalnie nadało jej rangę pamiątki, którą się przechowuje pod szkłem.
Wieleztego,cowiedziałemożyciuLonoffa,wskazywało,iżkomunikacjazdziećminieprzychodziłamu
łatwiej niż własne poglądy w latach trzydziestych na Manhattanie. „Kochany Papo, jesteśmy w ruinach
zamku Balvenie w Dufftown, gdzie kiedyś zatrzymała się Maria Stuart. Wczoraj zrobiliśmy wycieczkę
rowerową do Cawdor (Tan Cawdoru, ok. 1050, Makbet Szekspira), gdzie zamordowano Dunkana.
Zobaczymysięjużniedługo.Całuję,Becky”.
Na tym samym regale stały, zajmując kilka półek, książki Lonoffa w obcych przekładach. Siedząc na
podłodze, próbowałem z powrotem przełożyć z francuskiego i z niemieckiego zdania, które kiedyś
czytałem w angielszczyźnie Lonoffa. W przypadku bardziej egzotycznych języków mogłem starać się
jedynierozpoznaćnazwiskabohaterównasetkachnieczytelnychstron.Pechter.Marcus.Littman.Winkler.
Byłytam,zewsządotoczonesłowamipofińsku.
A jaki był jej język ojczysty? Portugalski? Włoski? Węgierski? W którym rozkwitała jak poemat
Byrona?
W dużym notatniku w linie, który wyjąłem ze swojej teczki, pękatej teczki przyszłego autora
p o w i e ś c i e d u k a c y j n e j – pięć kilo książek, pięć niskonakładowych czasopism oraz dość
papieru, bym mógł napisać swoją pierwszą powieść, jeśli zdarzy mi się taka potrzeba podczas jazdy
autobusem od pętli do pętli i z powrotem – zacząłem zapisywać wszystkie książki biblioteki Lonoffa,
których jeszcze nie czytałem. Było tam więcej filozofii niemieckiej, niż się spodziewałem, i zanim
dojechałem do połowy strony, już miałem wrażenie, że skazałem się na dożywotnią katorgę.
Kontynuowałemjednakuczciwie,słyszącwuszachsłowa,którymimnieobdarzył,zanimposzedłnagórę
czytać. Słowa te, a także toast, przez godzinę szumiały mi w głowie. Na czystej kartce zapisałem
dosłownieto,copowiedział,żebywiedziećdokładnie,comiałnamyśli.Wszystko,comiałnamyśli.
Okazałosię,żechcę,żebyktośteżsięotymdowiedział,ponieważrychłozapomniałemoczekających
mniezmaganiachzHeideggeremorazWittgensteinemizasiadłemzpióremwręceprzybiurkuLonoffa,
starając się opisać mojemu ojcu – ojcu ortopedzie, mojemu pierwszemu ojcu – „głos”, który zdaniem
takiegośpiewakajakLonoffzaczynałsięgdzieśzamoimikolanamiisięgałponadgłowę.Byłtozaległy
list.Odtrzechtygodniojciecczekałnajakiśrozsądnyznakskruchyzazniewagi,jakichsiędopuszczałem
wobecmoichnajwiększychdobroczyńców.Ajaprzeztrzytygodniepozwalałemmusięgryźć,jeślitym
słowem można określić sytuację, kiedy człowiek nie jest w stanie o niczym innym myśleć, odkąd tylko
obudzisięznocnychkoszmarówoczwartejnadranem.
Problem powstał, kiedy posłałem ojcu rękopis opowiadania opartego na dziejach starego sporu
rodzinnego,wktórymongrałrolęmediatoraprzezdwalata,pókioponencinieprzenieśliswejpyskówki
do sądu. Było to moje najambitniejsze opowiadanie – na jakieś piętnaście tysięcy słów – i w moim
mniemaniuwysłałemjeojcu,kierującsięrównieniewinnymimotywamicowtedy,gdyzestudiówsłałem
dodomuwiersze,żebyrodzinamogłajeprzeczytać,zanimukażąsięwstudenckimpisemkupoetyckim.
Niechodziłomioproblemy,tylkoopodziwipochwały.Zpierwotnej,wrodzonejchęcisprawieniaim
przyjemnościidostarczeniapowodudodumy.
Dotychczas nie wymagało to wielkiego wysiłku. Całymi latami dostarczałem ojcu powodu do dumy,
wysyłając mu wycinki do jego „kartoteki”, wielotomowego zbioru artykułów z gazet i czasopism –
łącznie z kompletem transkryptów „Spotkań miast amerykańskich w eterze” – dotyczących tego, co
nazywał„kwestiamizasadniczymi”.Kiedyprzyjeżdżałemwodwiedzinydodomu,matka,któralubiłasię
powtarzać, oznajmiała mi niezmiennie (sama promieniując radością), że ojciec uwielbia mówić
pacjentom(skorojużściągnąłichuwagęnazaprzątającego„kwestiezasadnicze”):„Właśniedziśrano
dostałemcośpocztąnatentemat.MójsynNathannatknąłsięnatonauniwersytecie.StudiujewChicago;
ma najlepsze oceny, od góry do dołu. Zaczął studia, jak miał siedemnaście lat – ma indywidualny
program.Otóżmójsynznalazłtowjednejzchicagowskichgazetiprzysłałmidomojejkartoteki”.
Ależ miałem zaściankowych rodziców! Ich syn musiałby być debilem albo sadystą, żeby nie dać im
powodu do dumy. A ja nie byłem ani debilem, ani sadystą; byłem obowiązkowy i troskliwy, i tak
zaabsorbowany własnym rozwojem, że nie zapominałem o pierwszych impulsach. Pomimo ognistych
kłótni w okresie mego dojrzewania – o sobotnie powroty do domu, o modne buty, o brak czystości w
wynajętym mieszkaniu w czasie studiów, o rzekome (wciąż się tego wypierałem) przywiązanie do
ostatniego słowa – wyszliśmy z domowej schizmy w pięćdziesięciu klasycznych scenach jako dość
zwarta rodzina, związana nadal silnymi uczuciami. Wiele razy trzaskałem drzwiami, wypowiedziałem
kilkawojen,alenadalichkochałemjakoichdziecko.Ibezwzględunato,czyzdawałemsobiesprawę,
jak daleko sięga to przyzwyczajenie, odczuwałem silną potrzebę ich miłości do mnie, co do której
zakładałem, że jej pokłady są niewyczerpane. To, że nie mogłem czy nie chciałem zakładać inaczej,
wyjaśnia w znacznej mierze, dlaczego byłem tak naiwny, by spodziewać się zwykłych pochwał za
opowiadanie,którezhistoriinaszejrodzinyczerpałomomentydlamojegowzorowegoojcastanowiące
najwstydliwsze,najsromotniejszewybrykitejskądinąduczciwejigodnejzaufaniafamilii.
Aotofakty,odktórychwyszedłem.
Moja cioteczna babka, Meema Chaya, na wykształcenie dwóch chowających się bez ojca wnuków
przeznaczyła garnek pieniędzy, które pieczołowicie uciułała, obszywając śmietankę Newarku. Kiedy
Essie, owdowiała matka bliźniaków, próbowała złamać reguły legatu, posyłając ich do pomaturalnej
szkołymedycznej,jejmłodszybratSidney,którypoukończeniuprzezchłopcówwyższychstudiówmiał
odziedziczyćresztęspadkupociotce,wniósłsprawędosądu,żebyjejwtymprzeszkodzić.Przezcztery
lataSidneyczekał,ażRichardiRobertukończąstudiawRudgers–czekałzresztągłównienabasenachi
w barach, jeśli wierzyć opinii rodziny – żeby za swoją część spadku kupić parking w śródmieściu.
Głośno,jaktomiałwzwyczaju,obwieszczał,żeniemazamiarurezygnowaćzdobregożyciapototylko,
żeby dwóch doktorków mogło się rozjeżdżać cadillacami po South Orange. Ci członkowie rodziny,
których oburzało uganianie się Sidneya za spódniczkami, i jego kumple spod ciemnej gwiazdy, stanęli
natychmiast w obronie chłopców i ich szlachetnych aspiracji, pozostawiając Sidneya z gwardią
składającą się z jego poniewieranej, zahukanej żony Jenny i tajemniczej cizi z Polski, Ani, której
skandaliczniekwiecisteszmaty–choćniktichnaoczynieoglądał–byłyprzedmiotemniekończących
sięroztrząsańnarodzinnychweselach,stypachitp.Dogwardiitej,któraniewiem,czynawielemusię
zdała,należałemteżija.MójpodziwdlaSidneyatrwałodwielulat,odczasu,gdysłużyłwmarynarce
wojennejiwygrałczterytysiącedolarów,kiedywracalidoStanównaokręcie„Kansas”,iponoćwrzucił
dopołudniowegoPacyfiku,rekinomnapożarcie,pewnegorozdrażnionegoprzegranąfrajerazMissisipi,
którypodkonieccałonocnejgrywpokeranazwałgłównegotryumfatorabrudnymŻydem.Sprawa,której
wynik zależał od tego, jak szeroko Meema Chaya rozumiała w swoim testamencie pojęcie „wyższe
wykształcenie”, została w końcu rozstrzygnięta przez sędziego – g o j a – na korzyść Sidneya; jednak
zaledwiewparęlatpóźniejzakupionyzaspadekparkingprzyRaymondBoulevardstałsiętakłakomym
kawałkiem nieruchomości, że został „wywłaszczony” przez Mafię. Sidney za wszystkie swe starania
otrzymał jedną dziesiątą wartości parkingu i wkrótce potem serce pękło mu jak balonik, kiedy był w
łóżkuzinnąwystrojonąlaląnienaszegowyznania.Stanowczamatkamoichkuzynów,RichardaiRoberta,
przepychała ich tymczasem przez szkołę medyczną. Przegrawszy sprawę, Essie rzuciła pracę w domu
towarowym w śródmieściu i przez następne dziesięć lat pracowała w drogownictwie, sprzedając
nawierzchnieikrawężniki.Byłatakstanowcza,żekiedywreszciemogławyposażyćwdywanyiżaluzje
prywatne praktyki wynajęte dla Richarda i Roberta na przedmieściu North Jersey, nie było chyba ani
jednegoosiedlarobotniczegowcałymstanie,któregobynieopasałaasfaltem.Apewnegogorącegodnia,
kiedy bliźniacy odbywali jeszcze staż w szpitalu, postanowiła odpocząć w klimatyzowanym kinie w
Passaic.Podobnopotysiącachdniinocywypełnionychszukaniemklientówizawieraniemumów,poraz
pierwszypozwoliłasobienaprzerwęniewypełnionąjedzeniemczytelefonowaniemdochłopców.Ale
teraznowiutkiespecjalistycznepraktyki–ortopedycznaidermatologiczna–czekałyzarogiem,amyślo
przyjeździe synów, połączona z sierpniowym upałem, odrobinę ją oszołomiła. W ciemnym kinie nie
zdążyła nawet otrzeć potu z czoła, kiedy siedzący obok facet położył jej rękę na kolanie. Musiał być
bardzo samotny, skoro się brał do takiego grubego kolana; tym niemniej Essie strzaskała mu rękę w
przegubie młotkiem, przez wszystkie te lata noszonym w torebce dla ochrony własnej osoby oraz
przyszłości dwóch pozbawionych ojca synów. Moje opowiadanie, zatytułowane Wyższe wykształcenie,
kończyłosięwchwili,gdyEssiepodnosimłotek.
–Cóż,niewątpliwienicniepominąłeś,prawda?
Takojcieczacząłswojąkrytykętamtejniedzieli,kiedyprzyjechałempożegnaćsięprzedwyjazdemna
zimędoQuahsay.Wcześniejtegodniawrazzmojąukochanąciotką,wujemibezdzietnąparąsąsiadów–
którychteżodmałegonazywałemciociąiwujkiem–wziąłemudziałwnaszymtradycyjnymrodzinnym
wczesnymobiedzieniedzielnym.Pięćdziesiątdwieniedzielewroku,przezwiększączęśćmojegożycia,
ojciec szedł w niedzielę do sklepu na rogu po wędzoną rybę i ciepłe bułeczki, a ja z moim bratem
nakrywaliśmydostołuiwyciskaliśmysok,iprzeztrzygodzinymamabyłabezrobotnawewłasnymdomu.
„Jak królowa” – tak sama określała ten dziwny stan. Potem, kiedy już rodzice przeczytali niedzielne
gazety miasta Newark i wysłuchali w radio Wiecznego światła – cotygodniowego cyklu półgodzinnych
audycji o wielkich chwilach w historii Żydów – łapano nas, chłopców, i w czwórkę ruszaliśmy
samochodem z wizytą do krewnych. Ojciec, od dawna spierający się z zawziętym bratem o wakującą
pozycję rodzinnego patriarchy, wygłaszał zazwyczaj budujące kazanie gdzieś po drodze, komuś, komu
mogłosięprzydać,poczymwracaliśmydodomu.Aozmierzchu,nimzasiedliśmyprzykuchennymstole,
by odbyć rytuał niedzielnego wieczoru, czyli wziąć udział w uświęconej tradycją pysznej wieczerzy
popijanejsakramentalnąoranżadą–oczekującnaniebiańskieodwiedzinyJackaBenny’egozRochesteri
PhilaHarrisa,„mężczyźni”,jaknasnazywałamatka,szlinakrótkispacerdopobliskiegoparku.
–Czołem,magistrze,jakleci?
Wtensposóbmijaniprzechodniepozdrawialimojegołubianego,gadatliwegoojcaichoćonsamnigdy
tegonieokazał,przezpewienczasjegowyczulonynaniesprawiedliwośćklasowąsynmyślał,żegdyby
niebyłolimitówigdybyjegoojcieczostałprawdziwymlekarzem,zwracalibysiędoniegoper
„doktorze Zuckerman”; „magistrze” mówiło się do aptekarza, który sporządza zawiesiny i sprzedaje
pastylkinakaszel.
–Cóż,Nathanie–zacząłojciec–niewątpliwienicniepominąłeś,prawda?
Byłem wówczas nieco znużony spełnianiem rodzinnych obowiązków i myślałem o tym, żeby się
wyrwać do Nowego Jorku i spakować przed Quahsay. Wizyta w porze wczesnego obiadu przeciągnęła
się już na cały dzień, znaczona, ku mojemu zdumieniu, ciągłym przychodzeniem i wychodzeniem
niezliczonych krewnych i przyjaciół rodziny, którzy najwidoczniej wpadali, żeby mnie zobaczyć.
Kibicując, wspominając, wymieniając żargonowe dowcipy i chrupiąc zbyt dużo owoców, zasiedziałem
się,pókitowarzystwoniezaczęłosięzbieraćdowyjścia,awtedyzostałemnaprośbęojca,którychciał
miprzekazaćswojąopinięoopowiadaniu.Złowieszczozapowiedział,żeprosiogodzinęsamnasam.
Oczwartejpopołudniu,wpłaszczachiszalikach,wybraliśmysiędoparku.Copółgodzinyautobusdo
Nowego Jorku zatrzymywał się przy wejściu do parku przy Elizabeth Avenue i planowałem, że z tego
skorzystam,jaktylkoojciecpowie,comiałdopowiedzenia.
–Wielerzeczypominąłem.
Udawałem,żeniewiem,ocomuchodzi–jakniewiedziałem,kiedyposyłałemmutoopowiadanie,
choćkiedywdomupowiedział,żechcemiprzekazaćswoją„opinię”(aniepogłaskaćpogłowie),nagle
zrozumiałemswojąbezmyślność.Czemuniepoczekałem,czyudamisiętowydrukowaćiniepokazałem
mujużopublikowanegoopowiadania?Amożetobytylkopogorszyłosprawę?
–Musiałempominąć.Opowiadaniemapięćdziesiątstron.
–Chodzimioto–powiedziałzesmutkiem–żeniepominąłeśnic,cobudziobrzydzenie.
–Naprawdę?Niepominąłem?Prawdęmówiąc,niemyślałemwtychkategoriach.
–Uciebiewszyscysąokropniechciwi,Nathanie.
–Tacybyli.
–Oczywiście,możnanatospojrzećiwtensposób.
–Samtaknatopatrzyłeś.Dlategotaksiędenerwowałeś,kiedyniechcielisiępogodzić.
– Chodzi o to, że w naszej rodzinie była nie tylko chciwość. I ty o tym wiesz. Mam nadzieję, że
dzisiejszydzieńprzypomniałci,jakiegopokrojuludźmijesteśmy.Nawypadek,gdybyśotymzapomniał
wNowymJorku.
– Tato, z przyjemnością się z nimi wszystkimi zobaczyłem. Ale nie musiałeś mi urządzać kursu
odświeżającegourokirodziny.
Onjednakciągnąłswoje.
– Ci ludzie przepadają za tobą. Czy choć jednemu z tych, co przyszli dzisiaj do naszego domu, nie
rozjaśniła się twarz na twój widok? A i ty byłeś taki grzeczny, taki rozkoszny. Obserwowałem ciebie
wraz z całą rodziną i ze wszystkimi naszymi drogimi przyjaciółmi i zastanawiałem się: po co w takim
razietoopowiadanie?Dlaczegoonwtensposóbtraktujeprzebrzmiałąhistorię?
–Toniebyłaprzebrzmiałahistoria,kiedysiędziała.
–Nie,wtedybyłtobezsens.
–Nieuważałeśtak,latającprzezrokodEssiedoSidneyaizpowrotem.
– Fakty pozostają: w naszej rodzinie było nie tylko to, było dużo, dużo więcej, niż znalazło się w
twoimopowiadaniu.Twojaciotecznababkabyłanajmilszą,najukochańszą,najciężejpracującąkobietą
wświecie.Podobnietwojababkaiwszystkiejejsiostry,codojednej.Tekobietymyślałytylkooinnych.
–Aletoniejestonichopowiadanie.
–Aleonenależądotejhistorii.Jeśliomniechodzi,toonestanowiątęhistorię.Beznichjejby
niebyło!KimudiabłabyłSidney?Czyktośrozsądnywogólepamiętaojegoistnieniu?Przypuszczam,że
dla ciebie, jako chłopca, mógł być malowniczą postacią, kimś nie z tej ziemi, kto pojawił się i znikł.
Nawet to mogę sobie wytłumaczyć: oto wielka dwumetrowa małpa w rozszerzanych spodniach,
pobrzękując bransoletką, gada w tempie sto na godzinę, jakby był admirałem Nimitzem, a nie
popychadłemdomyciapokładów.Aoczywiściezawszebyłpopychadłem.Pamiętam,jakprzyjechałdo
nasdodomu,rozsiadłsięnapodłodzeiuczyłciebieOraztwojegobraciszkagraćwkości.Dlazabawy.
Miałemochotępalnąćłobuzawucho.
–Nawettegoniepamiętam.
– Ale ja pamiętam. Pamiętam bardzo dużo. Pamiętam wszystko. Meemi Chai Sidney zawsze tylko
przysparzałtrosk.Małedzieciniezdająsobieczęstosprawy,żewdużymkumplu,któryturlasięznimi
po podłodze i robi takie śmieszne sztuczki, może się kryć ktoś, kto innym dorosłym sprawia ból. A on
przysporzyłtwojejciotecznejbabcewielebólu,odkądtylkowyrósłnatyle,żemógłiśćnaulicę,gdzie
szukał nowych okazji, by ją zasmucić. A ta kobieta mimo to, m i m o t o, zostawiła mu kawał swojej
ciężko zarobionej doli i modliła się, żeby mu to jakoś wystarczyło. Wzniosła się ponad zmartwienia i
wstyd, jakie jej przynosił – taka to była wspaniała kobieta. „Chaya” znaczy życie, i ona to miała – dla
wszystkichpotrzebujących.Aletytopominąłeś.
–Wcalenie.Dajędozrozumienia,jakabyła,zaraznapierwszejstronie.Alemaszrację–nieopisuję
życiaMeemyChai.
–Cóż,tobybyłoopowiadanie.
–Cóż,toniejesttoopowiadanie.
–Aleczytydokońcarozumiesz,cotakieopowiadaniejaktwoje,gdybyzostałoopublikowane,będzie
znaczyćdlaludzi,którzynasznają?
Przeszliśmy do samego dołu długą uliczką, ukośnie odbiegającą od naszej i doszliśmy do Elizabeth
Avenue.Każdymijanytrawnik,każdypojazd,każdalampauliczna,każdymurowanyiśmietnikmiałnade
mną władzę. Tutaj ćwiczyłem szermierkę, tu na sankach wybiłem sobie ząb, tu się po raz pierwszy
zakochałem, tu się dowiedziałem, że umarł dziadek. Mogłem bez końca wspominać, co mi się
przydarzyło na tej ulicy jednorodzinnych domków z cegły, mniej lub bardziej podobnych do naszego,
zamieszkanych przez Żydów mniej lub bardziej podobnych do nas, dla których sześć pokojów z
„wykończoną”suterenąioszklonąwerandąodstronyulicy,obsadzanądrzewami,niebyłowcaleczymś
oczywistym,zważywszynadzielnice,zktórychstartowali.
Po drugiej stronie szerokiego bulwaru znajdowało się wejście do parku. Ojciec zwykł był tam
siadywaćconiedziela,zawszenatejsamejławce,pilnującmojegobrataimnie,kiedybawiliśmysięw
berka i darli na całe gardło po godzinach dobrego zachowania w towarzystwie rodzonych dziadków,
dziadków stryjecznych, cioć i wujków – nieraz miałem wrażenie, że w Newarku jest więcej
Zuckermanów niż Murzynów. Przez cały rok nie widziałem tylu Murzynów, ilu w zwykłą niedzielę
widziałemkuzynów,jeżdżączojcempomieście.
– Ależ wy, chłopcy, lubicie krzyczeć – mawiał ojciec i przygładziwszy każdemu spoconą czuprynę,
ruszałznamidowyjściazparkuidalejnaznajomewzgórze,gdzieśmymieszkali.
– Byle jaka zabawa, w której można krzyczeć, a ci dwaj są w siódmym niebie – mawiał do matki.
Terazmójmłodszybratnudzisięnakursieprzygotowawczymnastomatologię,porzuciwszy(zanamową
ojca)mglistemarzenieokarierzeaktorskiej,aja–cóż,janajwyraźniejznowukrzyczę.
– Myślę, że chyba wsiądę tu do autobusu. Może zrezygnujemy z parku. To był bardzo długi dzień,
muszępojechaćdosiebieiprzygotowaćsiędojutrzejszegowyjazdudoQuahsay.
–Nieodpowiedziałeśnamojepytanie.
–Tonanic,tato.Najlepiejzrobisz,wkładającopowiadaniewkopertęiodsyłającdomnie–apotem
starajsięotymzapomnieć.
Mojasugestiawyzwoliłauojcakrótkisardonicznyśmiech.
–Dobrze–powiedziałemzłośliwie–więcniezapominaj.
–Uspokójsię–odpowiedziałojciec.–Odprowadzęciędoautobusu.Poczekamztobą.
–Lepiej,żebyśwróciłdodomu.Robisięchłodno.
–Mniejestciepło–oznajmił.
Czekaliśmywmilczeniunaprzystanku.
–Niejeżdżązaczęstowniedzielę–odezwałsięwkońcuojciec.–Możelepiejwróciszdodomui
zjeszznamikolację?Mógłbyśpojechaćpierwszymporannymautobusem.
–JutrowcześnieranomuszęjużjechaćdoQuahsay.
–Niemogąsiętamciebiedoczekać?
–Janiemogęsiędoczekać.
Wszedłemnajezdniępopatrzyćczyniewidaćautobusu.
–Zarazcięcośprzejedzie.
–Możliwe.
–Azatem–powiedział,kiedywkońcu,wtedygdysamuznałemzastosowne,powróciłemnachodnik
–coterazzrobiszztymopowiadaniem?Wyśleszjedojakiegośpisma?
–Zadługienaczasopismo.Myślę,żeżadnepismotegonieweźmie.
– Ach, wezmą, wezmą. „Saturday Review” umieścił cię na mapie. To było wspaniałe wyróżnienie,
strasznyhonor,któregodostąpiłeśwtakmłodymwieku.
–Cóż,zobaczymy.
– Nie, nie, zaczynasz robić karierę. W North Jersey nigdy nie sprzedano tylu egzemplarzy „Saturday
Review”jakwtedy,gdybyłotamtwojezdjęcie.Jakmyślisz,dlaczegowszyscydzisiajprzyszli,Friedai
Dave, ciocia Tessie, Ptaszyna, Murray i Edelmanowie? Ponieważ widzieli twoje zdjęcie i są z ciebie
dumni.
–Mówilimiotym.
– Posłuchaj, Nathanie, daj mi się wypowiedzieć. Potem możesz jechać, a w tej tam kolonii artystów
możeprzemyśliszwspokojuto,cochciałbym,żebyśzrozumiał.Gdybyśmiałbyćnikim,nietraktowałbym
tego z taką powagą. Ale ja traktuję ciebie poważnie – i ty musisz traktować poważnie siebie i to, co
robisz. Przestań wyglądać na ten diabelny autobus i posłuchaj, co mówię; błagam. Możesz pojechać
następnym!Nathanie,niechodziszjużdoszkoły.Jesteśnajstarszymsynem,któryposzedłwświat,toteżi
jaodpowiedniociętraktuję.
–Rozumiem.Aleztegoniewynika,żeniemogęsięzgadzać.Anawetwręczprzeciwnie.
–Jajednakzdoświadczeniażyciowegowiem,cosobiepomyślązwykliludzie,kiedyprzeczytajątakie
opowiadanie. Ale ty nie wiesz. Skąd byś miał wiedzieć? Przez całe życie byłeś przed tym chroniony.
Wychowałeśsięwtejdzielnicy,chodziłeśdoszkołyzżydowskimidziećmi.Kiedyjechaliśmynadmorze,
dzieląc dom z Edelmanami, nadal byłeś wśród Żydów, przez całe wakacje. W Chicago twoi najlepsi
koledzy,którychzapraszałeśdodomu,teżbyliŻydami,bezwyjątku.Tonietwojawina,żeniewiesz,co
myślągoje,kiedyczytajątakieopowiadanie.Alejacitopowiem.Oniniemyślą,jakietowielkiedzieło
literackie. Oni się nie znają na literaturze. Może ja też się nie znam na literaturze. Może nikt w naszej
rodzinienieznasięnaliteraturze,napewnonietakjakty.Iotomiwłaśniechodzi.Ludzienieczytają
literatury.Oniczytająoinnychludziach.Iosądzająichjakoludzi.Iteraz:jaktwoimzdaniem
oceniają ludzi z tego opowiadania, do jakich, twoim zdaniem, dojdą wniosków? Czy ty się nad tym
zastanawiałeś?
–Tak.
–Dojakiegodoszedłeśwniosku?
– Och, nie mogę tego wyrazić jednym zdaniem, w dodatku na ulicy. Nie po to napisałem piętnaście
tysięcysłów,żebyterazsprowadzićtodojednegosłowa.
–Ajapotrafię.Iwdodatkuulicaniejestdotegonajgorszymmiejscem.Ponieważjaznamtosłowo.
Zastanawiamsię,czytywcałejrozciągłościzdajeszsobiesprawęztego,jakmałojestnatymświecie
miłości do narodu żydowskiego? Nie myślę bynajmniej o Niemcach za czasów Hitlera. Myślę o
przeciętnychAmerykanach,opaństwuSmithach,którychskądinądity,ijauznajemyzaludziabsolutnie
nieszkodliwych.Gwarantujęci,żetakjest.Wiem,żetakjest.Jatowidziałem,jatoodczułem,nawet
jeśliniewyrażajątegowtakwielusłowach.
–Ależjatemuwcalenieprzeczę.DlaczegoSidneywyrzuciłtegotypkazaburtę...?
– Sidney – przerwał mi oburzony ojciec – nigdy żadnego typka nie wyrzucił ze statku! Sidney był
mocnywgębie!Tobyłdrobnycwaniaczek,któregonatymświecienieobchodziłniktaninic,próczjego
własnegodobra!
–Iktórynaprawdęistniał,tato,iwcaleniebyłlepszy,niżgoopisałem.
–Lepszy?Onbyłstorazygorszy!Nawetnieprzeczuwasz,jakibyłzepsuty.Mógłbymciotym
draniuopowiedziećhistorie,odktórychbyciwłosystanęłynagłowie.
– Więc o co chodzi? Skoro on był jeszcze g o r s z y... zaraz, w ten sposób daleko nie zajdziemy.
Proszęcię–robisięciemno,zarazbędziepadałśnieg–idźdodomu!Napiszępoprzyjeździedo
Quahsay.Aleniemacowięcejtegotematuwałkować.Poprostusięniezgadzamyikoniec.
–Dobrze!–powiedziałlakonicznie,poto,wiedziałemtoświetnie,bymnienachwilęrozbroić.
–Tato,błagam,idźdodomu.
–Nicminiebędzie,jakztobąpoczekam.Niechcę,żebyśtusterczałsamjakpalec.
–Świetniesobieporadzęsam.Radzęsobiejużodlat.
Zajakieśpięćminutujrzeliśmywoddalicoś,coprzypominałoświatłanowojorskiegoautobusu.
–No,cóż–powiedziałem–wrócęzaparęmiesięcy.Będziemywkontakcie,będędzwonił...
–Nathanie,twojeopowiadanie,jeślichodzioczytelnikównieżydowskich,traktujeojednymitylkoo
jednym. Wysłuchaj mnie, zanim odjedziesz. To jest opowiadanie o żydkach. O żydkach, którzy kochają
pieniądze.Nasidobrzychrześcijanietylkototamdostrzegą,zatociręczę.Nieouczonych,nauczycielach
i prawnikach, którymi zostają Żydzi, i o pożytkach, które stąd płyną dla innych. Nie o imigrantach jak
Chaya,którzypracowali,oszczędzaliiponosiliwyrzeczenia,żebywznieśćsięwAmerycenaprzyzwoity
poziom.Nieocudownych,spokojnychdniachinocach,którespędziłeś,dorastającwnaszymdomu.Nie
omiłychprzyjaciołach,jakichzawszemiałeświelu.Nieotymwszystkim,tylkooEssieijejmłotku,o
Sidneyu i jego chórzystkach, i o tym adwokaciku Essie i jego plugawej gębie, wreszcie, jeśli dobrze
rozumiem, o tym, jak miotałem się jak wariat od jednego do drugiego, próbując osiągnąć przyzwoity
kompromis,zanimcałarodzinapowędrujeprzedobliczesędziego- goja.
– Nie przedstawiłem cię jako wariata. Na Boga, w żadnym wypadku – powiedziałem ze złością. –
Prawdęmówiąc,tobyłopomyślanejakoserdecznyuścisk.
–Doprawdy?Wtakimrazieniewyszło.Posłuchaj,synu,możeibyłemwariatem,próbującludziom
tegopokrojuprzemówićdorozsądku.Niemamnicprzeciwkotemu,żesiętrochęzemniewyśmiewasz–
to mnie nie uraża. Z niejednego pieca chleb jadłem. Ale nie mogę się pogodzić z tym, czego ty nie
widzisz,czegotywręczniechceszwidzieć!Toopowiadanietoniemy,ale–cogorsza–to
nawetniety.Jesteśkochanymchłopcem.Obserwowałemcięjaksokółprzezcałydzień.Obserwowałem
cięprzezcałeżycie.Jesteśdobrym,uprzejmymirozważnymmłodzieńcem.Niejesteśchłystkiem,który
piszetakieopowiadanie,apotemudaje,żetoprawda.
–Alejajenapisałem.
Światłasięzmieniły,nowojorskiautobuszmierzałwnasząstronęprzezostatnieskrzyżowanie,aojciec
zarzuciłmiręcenaszyję.Tomitylkododałoanimuszu:
–Jawłaśniejestemosobą,którapisujetegorodzajuopowiadania!
–Niejesteś–broniłswego,trochęmnąprzytympotrząsając.
Wskoczyłemjednakdoautobusu,apneumatycznedrzwiztwardymigumowymikantamizamknęłysię
za mną z aż nadto, mym zdaniem, wymownym pacnięciem – symbol, którego lepiej wystrzegać się w
powieści.TenodgłosprzypomniałmiwalkibokserskiewLaurelGarden,gdzierazdorokuzakładaliśmy
sięzbratemouciułanegrosze,przyczymkażdyznasnazmianęstawiałraznabiałego,raznaczarnego
zawodnika, podczas gdy magister Zuckerman pozdrawiał swoich (nielicznych w tłumie kibiców)
znajomych,wśródnichpewnegorazuMeyeraEllensteina,dentystę,któryzostałpierwszymburmistrzem-
Żydem w naszym mieście. Usłyszałem rozdzierające serce pacnięcie, jakie następuje po nokautującym
sierpowym,odgłosogłuszonegociaławagiciężkiejpadającegonabrezentowąpodłogę.Azobaczyłem–
kiedywyjrzałem,bymupomachaćprzedzimą–megodrobnego,eleganckoubranegoojca,któryzokazji
mojej wizyty miał na sobie nowy samochodowy płaszcz, pasujący do kawowych spodni i kraciastej
czapki z daszkiem, i nosił oczywiście te same okulary w srebrnych oprawkach, te same przystrzyżone
wąsiki,zaktórełapałem,leżącwkołysce;zobaczyłemmegozdezorientowanegoojca,stojącegosamotnie
namroczniejącejulicyobokparku,cobyłnamrajem,przekonanego,żezarównojego,jakiwszystkich
Żydówbezinteresowniezniesławiłeminaraziłemnaszwankmojąniepojętązdradą.
Natymniekoniec.Ojciectriksiętąsprawąmartwił,iżpodziesięciudniach,wbrewradomżonyipo
nieprzyjemnejrozmowietelefonicznejzmoimmłodszymbratem,któryostrzegałgozIthaki,żeniebędę
zachwycony, gdy się o tym dowiem, postanowił znaleźć przychylne ucho w osobie sędziego Leopolda
Waptera – po Ellensteinie i rabinie Joachimie Prinzu najbardziej chyba poważnego Żyda w naszym
mieście.
WapterurodziłsięwrodzinieŻydówgalicyjskichwslumsachprzylegającychdodzielnicyfabrycznej
jakieśdziesięćlatwcześniej,nimnaszarodzinaprzybyła(wroku1900)zEuropyWschodniej.Ojciecdo
dziśpamiętał,żejedenzbraciWapterów–mógłtobyćprzyszłyprawnikwewłasnejosobie–uratował
go przed bandą irlandzkich chuliganów, którzy bawiąc się w berka, zabawiali się, podrzucając
siedmioletnią ofiarę w powietrze. W dzieciństwie słyszałem tę historię niejeden raz, zazwyczaj gdy
przejeżdżamy obok angielskiego ogrodu i kamiennego domostwa z wieżyczkami przy Clinton Avenue,
gdzie Wapter mieszkał z córką, starą panną – jedną z pierwszych Żydówek, która – studiując w Vassar
College – zdobyła uznanie chrześcijańskich wykładowców, i z żoną, jedynaczką właściciela domu
towarowego, której działalność charytatywna zyskała jej rodowemu nazwisku wśród Żydów powiatu
Essexestymęrównątej,jakącieszyłosięwrodzinnymCharleston.PonieważWapterowiepodwzględem
prestiżu i autorytetu zajmowali w naszej rodzinie pozycję bliską Rooseveltom, kiedy byłem małym
chłopcem,wyobrażałemjąsobie,jakchodziwnobliwymwdowimkapeluszuisukniachpaniRoosevelti
–cozwłaszczadziwiłouŻydówki–jakmówizniepokojącą,zanglicyzowanąintonacjąPierwszejDamy.
Wydawało mi się, że – pochodząc z Karoliny Południowej – po prostu nie może należeć do narodu
wybranego.Aonapomyślaładokładnietosamoomnie,gdyprzeczytałamojeopowiadanie.
Chcącdotrzećdosędziego,ojciecmusiałsięnajpierwskontaktowaćznaszymznakomitymkrewnym–
prawnikiem – właścicielem domku pod miastem, pułkownikiem w stanie spoczynku, przez szereg lat
stojącymnaczelekorporacjimiastaNewark,doktórejnależałsędzia.KuzynTeddyjużrazpomógłmu
dostaćsiędosędziego,kiedytoojciecwbiłsobiewgłowę,żemambyćjednymzpięciumłodzieńców,
którym Wapter każdego roku pisuje listy rekomendacyjne do komisji stypendialnej, co ponoć zawsze
odnosiskutek.AbystanąćprzedobliczemsędziegoWaptera,musiałemjechaćwbiałydzieńautobusemw
granatowym garniturze, a potem, kiedy autobus zostawił mnie na Four Corners (nasz Times Square),
musiałem przedefilować przez całą Market Street, mijając tłumy przechodniów, którzy jak sobie
wyobrażałem,bylinapewnozbiciztropu,widzącmnieotejporzenaulicywmoimjedynymgarniturze.
Sędzia miał mnie przyjąć w gmachu sądów powiatu Essex, w swoich „izbach” – słowo to moja matka
powtarzała w ciągu ostatniego tygodnia, rozmawiając z różnymi krewnymi przez telefon, tak często i z
taką rewerencją, że bodaj siedem razy musiałem odwiedzić ustronne miejsce, nim ostatecznie mogłem
wbićsięnadobrewgranatowygarnitur.
Teddy zadzwonił poprzedniego wieczoru, żeby mi udzielić paru wskazówek, jak mam się zachować.
Stąd garnitur i czarne jedwabne skarpetki ojca, które nie opadały mi tylko dzięki jego podwiązkom, a
także opatrzona moimi inicjałami aktówka, nagroda ze szkoły podstawowej, której nigdy nie
wyjmowałem z dolnej szuflady szafy. W tej lśniącej aktówce niosłem dziesięć stron maszynopisu,
napisanegorokwcześniejnazajęciazestosunkówmiędzynarodowych,natematdeklaracjiBalfoura.
Zgodniezinstrukcjąmówiłem„głośnoiwyraźnie”izaproponowałemsędziemu,żepokażęmuswoją
pracę.Kumojejuldzeokazałosię,że„izby”składająsięzjednegopokoju,itoniewieleokazalszegood
gabinetu dyrektora w naszej szkole średniej. Opalony, zażywny i jowialny sędzia nie miał też siwej
czupryny,którejsięspodziewałem.Ichoćnietakniskijakmójojciec,byłprzynajmniejogłowęniższy
od Abrahama Lincolna, którego pomnik z brązu mija się przed wejściem do gmachu sądów. Prawdę
mówiąc, wyglądał na człowieka sporo młodszego od mego troskliwego ojca i jakieś dwa razy mniej
poważnego.Znakomityponoćgraczwgolfa,musiałbyćwłaśniewdrodzezlubnaboisko–takpóźniej
tłumaczyłemsobiejegogetry.Alekiedyujrzałemjeporazpierwszy–gdywyciągnąłsięwskórzanym
fotelu, by przejrzeć moją pracę – doznałem szoku. Wyglądało to tak, jakby to on był nieobytym
kandydatemnastudia,aja,zpodwiązkamiojcazaciśniętymimocnoniczymbandaż–sędzią.
– Czy mógłbym to zatrzymać na pewien czas, Nathanie? – spytał, przewracając z uśmiechem strony
pełne„wyd.cyt.,tenżeitamże”.–Chciałbym,żebysięztymzapoznałamojażona.
Apotemzaczęłosięprzesłuchanie.Przygotowałemsiędoniegopoprzedniegowieczoru,czytając(za
radąTeddy’ego)konstytucjęStanówZjednoczonych,DeklaracjęNiepodległościikomentarzredakcyjny
lokalnejgazety„EveningNews”.NazwiskaczłonkówgabinetuTrumanaorazprzywódcówwiększościi
mniejszości w obu izbach Kongresu znałem oczywiście na pamięć, mimo to przed spaniem
przepowiedziałemjezmatkądlajejświętegospokoju.
Napytaniasędziegoudzieliłemnastępującychodpowiedzi:
Dziennikarzem. Na Uniwersytecie Chicagowskim. Emie Pyle. Jednego brata, młodszego. Książki... i
sport. Giganci w lidze krajowej i Tygrysy w amerykańskiej. Mel Ott i Hank Greenberg. Li’l Abner.
ThomasWolfe.WKanadzie,wWaszyngtonie,D.C.,wRyewstanieNowyJork,wsamymNowymJorku,
wFiladelfiiinadmorzemwJersey.Nie,proszępana,niebyłemnaFlorydzie.
Kiedy sekretarka sędziego ogłosiła nazwiska pięciu żydowskich chłopców i dziewcząt z Newarku,
którychpodaniapoprzeWapter,byłowśródnichimoje.
Nigdy więcej nie widziałem sędziego, choć, aby sprawić przyjemność ojcu, wysłałem do mego
dobroczyńcylistzChicagowtrakciepierwszego,orientacyjnegotygodniamoichstudiów,dziękującmu
razjeszczezawszystko,codlamniezrobił.Dopierozlistu,jakiotrzymałemodWapterajakieśsiedemlat
później, pod koniec drugiego tygodnia mojego pobytu w Quahsay, dowiedziałem się po raz pierwszy o
jegorozmowiezmoimojcemnatematWyższegowykształcenia.
„DrogiNathanie,
mojaznajomośćzTwojąznakomitąrodzinąsięga,jakzpewnościąwiesz,przełomuwieków,kiedyto
na Prince Street byliśmy wszyscy ubogimi ludźmi w nowym kraju, którzy walczą o zaspokojenie
podstawowych potrzeb, o prawa socjalne i obywatelskie, wreszcie o naszą duchową godność.
Pamiętam Cię jako jednego z najzdolniejszych absolwentów naszej nacji w dziejach szkolnictwa
średniego Newarku. Wielką przyjemność sprawiła mi uzyskana od Twojego ojca wiadomość, że
Twoje wyniki na uniwersytecie utrzymują się na równie wysokim poziomie jak stopnie, które
uzyskiwałeś tutaj w trakcie swojej kariery szkolnej, i że zaczynasz już zdobywać uznanie na polu
prozyfabularnej.Ponieważsędzianajbardziejlubidowiedziećsięczasem,żewydałwłaściwyosąd,
byłem zachwycony, słysząc, że zaufanie, jakim Cię obdarzyłem, gdy byłeś w okresie maturalnym,
znalazło potwierdzenie w szerokim świecie. Mam nadzieję, że Twoja rodzina i nasza wspólnota
mogąspodziewaćsiępoTobiewielkichosiągnięćwniezbytodległejprzyszłości.
Twój ojciec, znając moje zainteresowanie dalszym rozwojem naszych wyróżniających się młodych
ludzi,zapytałmnieostatnio,czyznajdępośródmoichobowiązkówsędziowskichczasnaudzielenie
Ci mojej szczerej opinii na temat jednego z Twoich opowiadań. Powiadomił mnie, iż zamierzasz
niebawem zaproponować Twoje opowiadanie Wyższe wykształcenie jednemu z czołowych
periodyków, i chciał się dowiedzieć, czy w moim mniemaniu opowiadanie to zawiera treści,
nadającesiędotakiejpublikacji.
W długiej i zajmującej rozmowie, jaką odbyliśmy w moich izbach, poinformowałem go, że
tradycyjnie,wewszystkichepokachiwewszystkichkrajach,artyścizawszeuważali,iżstojąponad
obyczajami społeczności, w której wypadło im żyć. Historia uczy, iż raz po raz zalękniona i
niedokształcona większość mocno nękała wielkich artystów, nie rozumiejąc, że artysta to jednostka
specjalna,którawnosiniepowtarzalnywkładwdorobekludzkości.Sokratesanazwanowrogiemludu
ideprawatoremmłodych.NorweskidramaturgilaureatNagrodyNobla,HenrikIbsen,byłzmuszony
emigrować,ponieważjegorodacyniepojmowaligłębokiejprawdyjegowielkichsztukteatralnych.Z
drugiej strony, jestem przekonany, że artysta, jak każdy człowiek, ponosi odpowiedzialność wobec
bliźniego i wobec społeczeństwa, w którym żyje, wreszcie wobec prawdy i sprawiedliwości.
Kierującsiętąodpowiedzialnościąjako.pierwszymijedynymkryterium,próbowałemprzekazaćmu
mojąopinięotym,czyTwojaostatniapróbaprozatorskanadajesiędopublikacjiwpiśmieozasięgu
ogólnokrajowym.
W załączeniu znajdziesz kwestionariusz na temat Twojego opowiadania, opracowany przeze mnie
wraz z moją żoną. Zważywszy na jej zainteresowanie literaturą i sztuką, a także nie chcąc polegać
jedynie na własnej lekturze, pozwoliłem sobie poprosić ją o opinię. Chcielibyśmy, abyś tym
poważnym i trudnym pytaniom zechciał poświęcić choćby godzinę Twojego cennego czasu. Nie
pragniemy, żebyś na nie odpowiedział dla naszej satysfakcji, chcemy, żebyś to uczynił dla własnej.
Jesteś człowiekiem młodym, wielce obiecującym i, jak wszyscy sądzimy, zapowiadającym się jako
wielki talent. Ale z wielkim talentem idzie w parze wielka odpowiedzialność, a także obowiązek,
spoczywający na tych, co stali za Tobą u początków Twojej kariery, by umożliwić temu talentowi
wydanieowoców.Lubięsobiewyobrażać,żejeślinadejdzietakidzień,kiedyotrzymaszskierowane
do Ciebie zaproszenie do Sztokholmu po odbiór Nagrody Nobla, będziemy mieli swój skromny
udziałwwyczuleniuTwojegosumienianaobowiązki,któreniesiepowołanie.
Szczerzeoddany
LeopoldWapter
PS. Jeśli jeszcze nie widziałeś na Broadwayu przedstawienia Dziennik Anny Frank, usilnie Ci je
polecam. Byliśmy z żoną na premierze i żałowaliśmy, że Nathan Zuckerman nie mógł wraz z nami
uczestniczyćwtymniezapomnianymprzeżyciu”.
Kwestionariusz,przygotowanynamójużytekprzezWapterów,wyglądałjaknastępuje:
DZIESIĘĆPYTAŃDONATHANAZUCKERMANA
1. Czy gdybyś mieszkał w hitlerowskich Niemczech w latach trzydziestych, napisałbyś tego rodzaju
opowiadanie?
2.Czyuważasz,żeszekspirowskiShylockidickensowskiFaginnanicsięnieprzydaliantysemitom?
3. Czy praktykujesz wiarę mojżeszową? Jeśli tak, to w jaki sposób? Jeśli nie, co upoważnia Cię do
pisaniaożyciuŻydówdopismaogólnokrajowego?
4.Czytwierdzisz,żebohaterowieTwojegoopowiadaniastanowiąuczciwąpróbkęrodzajówludzi,z
jakichskładasiętypowawspółczesnaspołecznośćżydowska?
5. Czemu ma służyć, w opowiadaniu o tematyce żydowskiej, opis fizycznego zbliżenia pomiędzy
żonatym Żydem a niezamężną chrześcijanką? Po co w opowiadaniu o tematyce żydowskiej: a)
cudzołóstwo,b)bezustannekłótnierodzinneopieniądze,c)wogólewypaczoneludzkiecharaktery?
6. Jaki system wartości estetycznych pozwala Ci twierdzić, że pospolitość jest cenniejsza od
szlachetności,aobleśnośćprawdziwszaodwzniosłości?
7.CotkwiwTwojejnaturze,żetylebruduibrzydotyżyciawiążeszznarodemżydowskim?
8. Czy możesz wytłumaczyć, dlaczego w Twoim opowiadaniu, gdzie pojawia się rabin, nie ma ani
śladu wielkiego talentu oratorskiego, z jakim Stephen S. Wise, Abba Hillel Silver i Zvi Masliansky
wstrząsnęliswoimisłuchaczami?
9.PomijającTwójzyskfinansowy,jakichkorzyścispodziewaszsiępopublikacjitegoopowiadaniaw
ogólnokrajowympiśmiedla:a)Twojejrodziny,b)Twojejspołeczności,c)wyznaniamojżeszowego,d)
dobranarodużydowskiego?
10.Czymożeszuczciwiepowiedzieć,żejestwTwoimopowiadaniucoś,cobynieuradowałoJuliusa
StreicheraalboJosephaGoebbelsa?
Trzy tygodnie po otrzymaniu przesyłki od sędziego Waptera oraz jego małżonki i na parę dni zaledwie
przedwizytąuLonoffawsamopołudnieprzerwałamipracęsekretarkakolonii.Przyszławpłaszczudo
mojej chatki, sumitując się, że przeszkadza, ale jest do mnie rozmowa międzymiastowa, którą osoba
dzwoniącaokreśliłajakopilną.
Kiedymatkausłyszałamójgłos,zaczęłapłakać.
– Wiem, że nie należy ci przeszkadzać – powiedziała – ale nie mogę tego dłużej znosić. Nie
wytrzymamkolejnejnocy.Niewysiedzędokońcakolejnegoposiłku.
–Cosięstało?Ocochodzi?
–Nathanie,czyniedostałeślistuodsędziegoWaptera?
–Ależtak,dostałem.
–Ale–zdumiałasię–wtakimraziedlaczegośnieodpisał?
–OnniepotrzebniechodziłztymopowiadaniemdoWaptera,mamo.
– Może i niepotrzebnie, kochanie. Ale poszedł. Poszedł, ponieważ wie, że darzysz sędziego
szacunkiem...
–Ależjagonawetnieznam!
–Tonieprawda!Sędziatyledlaciebiezrobił,kiedysięprzygotowywałeśdostudiów.Dałcitaką
wspaniałąopinię.Okazujesię,żenadalmawswoimarchiwumtwojąpracęodeklaracjiBalfoura,którą
pisałeś jeszcze w szkole. Jego sekretarka wyjęła twoją teczkę i ta praca tam była. Tatuś ją widział, w
izbach sędziego. Dlaczego tak niegrzecznie nie odpisałeś na list? Tatuś jest zrozpaczony. Po prostu nie
możewtouwierzyć.
–Będziemusiał.
–Onchciałtylkoprzestrzeccię,żebyśsamsobieniezrobiłkrzywdy.Ityotymwiesz.
–Myślałem,żemartwiciesięwszyscy,żebymniezrobiłkrzywdyŻydom.
– Kochanie, proszę, zrób to dla mnie, czemu nie miałbyś odpisać sędziemu Wapterowi? Czemu nie
poświęcisz mu tej godziny, o którą cię prosi? Chyba tam, gdzie jesteś, możesz znaleźć godzinę, żeby
odpisać na list? Ponieważ mając dwadzieścia trzy lata, nie możesz ignorować takiej osoby. W wieku
dwudziestutrzechlatniemożeszrobićsobiewrogazczłowieka,któregowszyscypodziwiająikochają,
nietylkoŻydzi.
–Czytomówiojciec?
–Onbardzodużomówinatentemat,Nathanie.Upłynęłyjużtrzytygodnie!
–Askądwogóleojciecwie,żenieodpisałem?
– Od Teddy’ego. Ponieważ ty się nie odezwałeś, w końcu zadzwonił do niego. Możesz to sobie
wyobrazić.Teddyjesttakprzywiązanydonaszejrodziny.Onteżbyłzaskoczonytwoimpostępowaniem.
Wkońcuionwstawiłsięzatobą,kiedychciałeśstudiowaćwChicago.
–Mamo,niechciałemtegomówić,alejestdośćprawdopodobne,żesławetnylistsędziego,napisany
pocałymtymwielkimcałowaniutyłka,miałmniejwięcejtakisamwpływnauniwersytetchicagowski,
jakimiałbylistomoichkwalifikacjachpodpisanyprzezRocky’egoGraziano.
– Ach, Nathanie, gdzie się podziała twoja skromność, twoja pokora – gdzie grzeczność, jaka cię
zawszecechowała?
–Agdziesiępodziałrozummojegoojca?
–Ontylkochceciebieuchronić.
–Przedczym?
–Przedpopełnieniembłędu!
–Zapóźno,mamo.Czyczytałaś„DziesięćpytańdoNathanaZuckermana”?
–NaBoga,czytałam.Sędziawysłałnamkopię–takżeilistu.
– Mamo, ta Wielka Trójca! Streicher, Goebbels i twój syn! Gdzie się podziała skromność
sędziego?Gdziejegopokora?
–Jemuchodziłotylkooto,żepotym,cosięprzydarzyłoŻydom...
–WEuropie,aniewNewarku!NiejesteśmynieszczęśnikamizBergen-Belsen!Niejesteśmyofiarami
zbrodniarzywojennych!
–Alemoglibyśmybyć–ibylibyśmynaichmiejscu.Naródżydowskinierazdoświadczał
przemocyityotymświetniewiesz,Nathanie!
–Mamo,jeślichceszsięprzekonać,jakiejprzemocyfizycznejdoznająŻydziwNewarku,wybierzsię
dochirurgaplastycznego,gdzienaszedziewczętakorygująsobienosy.Otogdziepłyniekrewżydowska
w całym powiecie Essex, oto gdzie padają ciosy – zadawane drewnianym młotkiem! Ciosy do szpiku
kości,którewbijajądziewczętawdumę!
–Błagamcię,przestańnamniekrzyczeć.Jajużmamtegopoprostudość–dlategodociebiedzwonię.
AsędziaWapterniechciałwcalepowiedzieć,żetyjesteśGoebbelsem.UchowajBoże!Byłtylkolekko
zaszokowany,przeczytawszytwojeopowiadanie.Zresztąjakmywszyscy,możesztochybazrozumieć.
– Ach, może w takim razie wszyscy trochę zbyt łatwo doznajecie szoku. Żydzi mają w swej tradycji
większe szoki niż ten, który mógłbym ewentualnie spowodować opowiadaniem o cwaniaku w rodzaju
Sidneya.AlbooadwokacieEssie.Samitowszystkowiedzieliście.Samiścieotymmówili .
–Kochanie,wtakimrazienapisztowszystkosędziemu.Tylkojużtonapisz,takjakmiotymmówisz,i
towystarczy.Twójojciecbędzieszczęśliwy.Napiszmucokolwiek.Umieszpisaćtakiecudownie
piękne listy. Kiedy babcia umierała, napisałeś jej list, który był jak poemat. Robił wrażenie, jakby...
jakby się słyszało język francuski, taki był piękny. Piękne było to, co napisałeś o deklaracji Balfoura,
kiedy miałeś zaledwie piętnaście lat. Sędzia oddał twoją pracę tatusiowi i powiedział mu, że do dziś
pamięta,jakienanimzrobiławrażenie.Onniejesttwoimwrogiem,Nathanie.Alejeśliodwróciszsiędo
niego plecami i okażesz mu brak szacunku, wtedy zrobisz sobie z niego wroga. I z Teddy’ego, który
jeszczenierazmógłbycipomóc.
–Bezwzględunato,conapiszęWapterowi,itakgonieprzekonam.Anijegożony.
–Mógłbyśmunapisać,żeposzedłeśnaDziennikAnnyFrank.Mógłbyśzrobićchoćtyle.
–Alejategoniewidziałem.Czytałemtylkoksiążkę.Wszyscyczytali!
–Ipodobałacisię,prawda?
–Tonieotochodzi.Jakmogłabysięniepodobać?Mamo,janiebędępaplałogólników,żeby
sięprzypodobaćdorosłym!
–Alegdybyśmutylkotylenapisał,żeczytałeśtęksiążkęiżecisiępodobała...BoTeddypowiedział
tatusiowi–czytoprawda,Nathanie?–żejegozdaniemtywgruncierzeczynieprzepadaszspecjalnieza
Żydami.
–Nie,Teddytrochęsiępomylił.Tozanimspecjalnienieprzepadam.
–Och,kochanie,przestańsięmądrzyć.Niezaczynajtejstarejhistoriizostatnimsłowem.Odpowiedz
mitylkonajednopytanie...takajestemwtymwszystkimzagubiona.Nathanie,powiedzmijedno...
–Cotakiego?
–JatylkocytujęTeddy’ego.Kochanie...
–Ocochodzi,mamo?
–Czytynaprawdęjesteśantysemitą?
–Odpowiedźzostawiętobie.Jakcisięwydaje?
–Mnie?Pierwszyrazoczymśtakimsłyszę.AleTeddy...
–Wiem,TeddyukończyłstudiaiutrzymujesięzwykładaniapodłógdywanamiwMillburn.Aprzytym
jestgłupijakbut.
–Nathanie!
–Przepraszam,aletakiejestmojezdanie.
– Och, sama już nie wiem, co o tym wszystkim myśleć – o całej tej historii z twoim opowiadaniem.
Błagam cię, jeśli nie zamierzasz nic zrobić z tego, o co cię proszę, to przynajmniej zadzwoń do ojca.
Czekanaznakżyciaodciebiejużdobretrzytygodnie.Atwójojciecjestczłowiekiemczynu,onpoprostu
nie umie czekać. Kochanie, proszę cię, zadzwoń do niego do pracy. Zadzwoń dziś jeszcze. Zrób to dla
mnie.
–Nie.
–Błagamcię.
–Nie.
–Och,niemogęuwierzyć,żetoty.
–Aletojestemja!
–Alewtakimraziecozkochającymcięojcem?
–Żyjęnawłasnyrachunek!
Tamtego wieczoru w gabinecie Lonoffa raz po raz zaczynałem list do ojca z wyjaśnieniami, ale za
każdym razem, gdy dochodziłem do pochwalnych słów Lonoffa pod adresem mojej twórczości, darłem
listwatakufurii.Niemiałemobowiązkuskładaćwyjaśnień,apozatymojciecnieprzyjąłbytego,comu
tłumaczyłem, nawet gdyby zrozumiał. To, że mój głos zaczyna się gdzieś za kolanami i sięga ponad
głową, nie naprawiłoby w jego oczach tego, że informuję ogół o wstrętnych odszczepieńcach z naszej
rodziny,którychprzypadkiniepowinnynikogopozakrewnymiobchodzić.Niepomógłbymiteżargument,
że Essie unosząca młotek pojawiła się w moim opowiadaniu jako zjawisko, które przemogło
zażenowanie; przecież obcy ludzie inaczej ocenią kobietę, która się tak zachowuje, a która potem w
sądziewyrażasięniczymfacecipodczasawanturywbarze.Takżeprzeglądgabinetufigurwoskowychw
moimmuzeumliteratury–ododeskichgangsterówuBablapoświatowcówzLosAngelesuAbravanela
–nieprzekonałbygo,żesprostamodpowiedzialności,jakąmnieobarczyłjegobohater–sędzia.Odessa?
CzemunieMars?Ojcuchodzioto,copoprzeczytaniutegoopowiadaniapowiedząludziezNorthJersey,
skądakuratpochodzimy.Chodzimuogojów ,którzyitakpatrząnanaszniezasłużonąpogardąiktórzy
z wielką ochotą będą nas nazywali żydkami z powodu tego, co napisałem, po to, żeby cały świat mógł
przeczytać o Żydach, którzy się kłócą o pieniądze. Kto mi pozwolił publikować wiadomość, że coś
takiegomogłomiećmiejsce?Togorzejniżinformowanie,topoprostukolaboracja.
Ach,tobezsensu,myślałem,topoprostuidiotyczne–idarłemkolejnyniedokończonylistwobronie
własnej.To,żestosunkimiędzynamiuległytakgwałtownemupogorszeniu–potym,jakonposzedłdo
Wapterazmoimopowiadaniem,ajaodmówiłemusprawiedliwieniasięprzedstarszymi–byłonaturalną
kolejąrzeczy.CzyżJoyce,czyżFlaubert,czyżThomasWolfe,romantycznygeniuszzmoichstudenckich
lektur, czyż oni wszyscy nie spotkali się z zarzutami nielojalności, nieuczciwości czy niemoralności ze
stronytych,którzypoczulisięzniesławieniichksiążkami?Jaksamsędziawiedział,historialiteraturyto
po części historia powieściopisarzy, co doprowadzają do furii swoich rodaków, krewnych czy
przyjaciół. Nasza dysputa nie nabrała jeszcze wprawdzie blasku historii literatury, tym niemniej,
mówiłem sobie, pisarze nie byliby pisarzami, gdyby nie mieli siły stawić czoła temu nieuniknionemu
konfliktowiiiśćnaprzód.
Alecozsynami?TonieojciecFlaubertaczyojciecJoyce’azarzucałminieodpowiedzialność–tylko
mójwłasnyojciec.Iniezarzucałmi,żeoczerniłemiskarykaturowałemnieIrlandczyków,tylkoŻydów,
do których się zaliczam, których zaledwie przed jakimiś pięcioma tysiącami dni było na świecie parę
milionówwięcej.
Alezakażdymrazem,gdypróbowałemwyjaśnićswojeracje,tymbardziejsięnaniegozłościłem.To
wysamisięupokorzyliście–terazztymżyjcie,starzymoralizatorzy!Wapter,tengaduła,cosięnaniczym
nie zna! Ten tępy słup! I ta jego nabożna pięknisia, miłośniczka literatury i sztuki! Siedzi na dziesięciu
milionach, a m n i e beszta z powodu „zysku finansowego”! A na dokładkę Abba Hillel Silver! Niech
pani nie szafuje swoim czasem, łaskawa pani, żeby mnie oświecić co do wielkości rabbiego Silvera –
niechpaniotympowiemojemunieżyjącemukuzynowiSidneyowiijegoprzyjaciołomzMafii,niechim
panizacytujeZviMaslianskiego,jaktopanirobiwswoimklubieprzyosiemnastymdołku!
Okołojedenastejusłyszałempługoczyszczającyniewybrukowanądrogęzasademjabłkowym.Chwilę
późniejwywrotkazumocowanymzprzoduostrzemwjechałatyłemnapodjazdizrzuciłapadającyprzez
cały wieczór śnieg do sadu, na urobek poprzednich trzydziestu wieczorów. W końcu pojawiło się też
małe renault, wjechało ostrożnie na podjazd jakieś pół godziny po ciężarówce, z jednym reflektorem
jasnym,adrugimprzyćmionymizesfatygowanymiwycieraczkami.
Na pierwszy odgłos powracającego samochodu Amy zgasiłem wszystkie światła i zakradłem się na
kolanachdookna,żebynaniąpopatrzeć,jakbędziewchodziładodomu.Czuwałemnietylkodlatego,że
nie mogłem zapomnieć wymówek ojca albo toastu Lonoffa – zamierzałem być przytomny, kiedy ta
zachwycająca i tajemnicza istota, gość tego domu (dodatkowo, oczywiście, ponętna jako domniemana
rywalka pani Lonoff) będzie nad moją głową przebierać się w nocną koszulę. Nie miałem wprawdzie
pojęcia,comógłbymnatymzyskać.Tymniemniej,czuwaćnagiwłóżku,podczasgdyionabędzieleżała,
prawienaga,wdrugim,tojużlepiejniżnic.Tojakiśpoczątek.
Jak jednak można się było spodziewać, okazało się, że to gorzej niż nic i że to żaden początek.
Najpierw zgasła latarnia na zasypanym śniegiem postumencie, w połowie drogi między samochodem a
domem,apotem,klęczącprzydrzwiachgabinetu,usłyszałem,jakdziewczynawchodzidodomu.Przeszła
przezsień,potemwyłożonymidywanemschodamiudałasięnapiętro–iwięcejjejniewidziałemaninie
słyszałem, dopiero za jakąś godzinę, kiedy to miałem wyjątkową okazję wysłuchać zdumiewającego
wykładunawydzialewieczorowymdladorosłychwSzkoleSztukWszelkichE.I.Lonoffa.Resztętego,z
powodu czego czuwałem, musiałem sobie oczywiście wyobrazić. Ale to dużo łatwiejsze zadanie niż
wymyślanie fabuły przy maszynie do pisania. Do tego rodzaju wyobrażeń nie trzeba mieć w swoim
dorobku zdjęcia w „Saturday Review”. Nie trzeba nawet znać alfabetu. Za młodu miewa się to w
kolorach.Alenietrzebanawetbyćmłodym.Nicnietrzeba.
Domniemany czytelniku, jeśli uważasz, że każde zwierzę jest smutne po stosunku, spróbuj się
onanizowaćnasofiewgabinecieE.I.Lonoffaizobacz,jaksiębędzieszpotymczuł.Abyodkupićtęw
moim mniemaniu straszną niegodziwość, natychmiast wybrałem drogę w górę i z regału Lonoffa
wyciągnąłemtomzopowiadaniamiHenry’egoJamesa,zawierającyWiekśredni,źródłojednegozdwóch
cytatów przypiętych do tablicy koło biurka. I na tej samej sofie, gdzie przed chwilą oddawałem się
najbardziejnie-jamesowskiemuuchybieniuideirozkoszy,przeczytałemtoopowiadaniedwarazyzrzędu,
szukającwszystkiego,codotyczyzwątpieniajakopasjipisarza,pasjijakojegozadaniaiwreszcieobłędu
–właśnieobłędu–sztuki.
Dencombe, powieściopisarz, który „cieszył się renomą”, odpoczywa po wyczerpującej dolegliwości
w pewnym angielskim uzdrowisku, dokąd wydawca przysyła mu sygnalny egzemplarz jego najnowszej
książki, zatytułowanej Wiek średni. Siedząc samotnie na ławce z widokiem na morze, Dencombe z
wahaniemotwieraksiążkę,byodkryćwniejpoziomartystyczny,jakiegomunigdydotądniedostawało.
Jego geniusz rozkwita oto teraz, gdy on sam nie ma już sił do „»najnowszych środków artystycznych«,
któremiałysięokazać[...]twierdzągromadzącąto,cojestjegonajprawdziwszymskarbem”.Trzebaby
natożyćporazdrugi,awszystkotuwskazuje,żepierwszyrazjestjużbliskikońca.
Kiedy Dencombe z niepokojem debatuje nad rychłym końcem swego życia, przysiada się do niego
gadatliwy nieznajomy młodzieniec, który też ma ze sobą egzemplarz Wieku średniego. Młodzieniec
poczyna gorąco wychwalać dzieło Dencombe’a sympatycznemu dżentelmenowi, zauważywszy, że i on
czytanowąpowieść.Wielbicielem–„jegonajwiększym[...]wielbicielem,którymprzypuszczalniemógł
sięchlubić”–jestdoktorHugh,lekarzbogatej,ekscentrycznejhrabinyangielskiej,którazatrzymałasięw
tym samym hotelu co Dencombe, dla rekonwalescencji po poważnej chorobie. Rozentuzjazmowany
Wiekiem średnim doktor Hugh otwiera książkę, żeby na głos przeczytać szczególnie piękny fragment;
jednakprzezomyłkęsięgapoegzemplarzDencombe’aiodkrywa,żetekstdrukowanyjestwkilkunastu
miejscach poprawiony ołówkiem. Na to anonimowy schorowany autor, wiedząc, że jego tożsamość
właśnie się ujawnia – a był zawsze „namiętnym poprawiaczem”, nie mogącym się zdecydować na
ostatecznykształt–czuje,jakogarniagonawrótchoroby,itraciprzytomność.
W trakcie następnych dni Dencombe, przykuty do łóżka, ma nadzieję, że jakiś środek, cudownie
spreparowany przez troskliwego młodego lekarza, przywróci mu siły. Gdy jednak dowiaduje się, że
hrabinazamierzapozbawićdoktoraHughprawadziedziczeniajejwspaniałejfortuny,jeślidalejbędzie
ją zaniedbywał na rzecz pisarza, Dencombe namawia Hugh na wyjazd do Londynu śladem hrabiny.
DoktorHughwszakżeniepotrafizwalczyćwsobieżarliwejczcidlapisarzaikiedywreszciesłuchajego
radyispieszywśladzahrabiną,spotykago„strasznakrzywda”,zaktórąDencombeczujesiępotrosze
odpowiedzialny: hrabina umiera, w nawrocie choroby spowodowanym zazdrością, i nie zostawia
młodemu lekarzowi ani grosza. Powróciwszy z jej pogrzebu do umierającej duszy swego idola, Hugh
mówi,żemusiałwybrać.
–Iwolałpanstracićfortunę?
– Wolałem ponieść konsekwencje swego uwielbienia, cokolwiek by one oznaczały – uśmiechnął się
doktor Hugh. I zaraz dodał bardziej żartobliwie: – Na diabła mi fortuna! To pańska wina, że pana
książkiniemogąmiwyjśćzgłowy!
WegzemplarzuLonoffapodsłowem„żartobliwie”widniałacienkaczarnakreska.Pismemtakdrobnym,
żeledwieczytelnympisarzzanotowałobokwłasną,żartobliwiepomyślanąuwagę:„Ipańskawina,jeśli
mogą!”.
Od tego miejsca w dół, na obu marginesach końcowej strony z opisem śmierci Dencombe’a, Lonoff
narysował po trzy pionowe linie. Tu już nie było mowy o żartach. Powiedzmy raczej tak: sześć
narysowanych z chirurgiczną precyzją czarnych linii upodobniało się do kolejnych faz wrażenia, jakie
podstępna opowieść Jamesa o wątpliwej magii powieściopisarza wywierała na trzeźwym umyśle
Lonoffa.
Kiedy Dencombe dowiedział się o skutkach, jakie wywołało zauroczenie młodzieńca jego osobą –
skutkachtakdalekichodjegopojęciaohonorze,żesłyszącoswoimmiejscuwcałejsprawie,Dencombe
zareagował „przeciągłym jękiem”, po czym „przez wiele godzin, wiele dni leżał bez ruchu, błądząc
gdzieśmyślami”.
Na koniec chory skinął na doktora Hugh, aby go wysłuchał, i gdy ten klęcząc przywarł do poduszki,
przyciągnąłgodosiebiejaknajbliżej.
–Nauczyłeśmnie,żewszystkotojestzłudą.
–Opróczpańskiejchwały,mójdrogiprzyjacielu–wyjąkałmłodyczłowiek.
–Opróczmojejchwały...ilejejtamjest!Botonaprawdęchwałapoddaćsiępróbie,miećjakieśtam
drobne zalety i móc zauroczyć odrobinę. Rzecz w tym, żeby to kogoś obchodziło. Ty akurat jesteś
zbzikowany,aletoniezmieniareguły.
– Panu powiodło się wspaniale! – powiedział doktor Hugh, nadając swemu młodzieńczemu głosowi
brzmienieweselnegodzwonu.
Dencombeleżał,rozważającjegosłowa.Zdobyłsięjeszczenawysiłek,bypowiedzieć:
– Druga szansa... to jest ta ułuda. Szansę mamy tylko jedną. Działamy po omacku... robimy, co
możemy...dajemyto,comamy.Naszezwątpieniejesttakżenasząpasją,apasjajestnaszymzadaniem.
Resztatojużobłędsztuki.
– Jeśli pan wątpił, jeśli pan rozpaczał, to i tak zawsze pan osiągał swoje – przekonywał delikatnie
młodyczłowiek.
–Osiągamytoiowo–przyznałDencombe.
–Toiowoznaczywszystko.Wszystko,comożliwe.Tojestwłaśniepan!
–Pocieszyciel!–westchnąłdrwiącobiednyDencombe.
–Ależtoprawda!–zapewniałgoprzyjaciel.
–Prawda.Azałamaniasięnieliczą.
–Załamanianiesąniczyminnym,tylkożyciem–odparłdoktorHugh.
–Tak,sątym,coprzemija.–Isłowabiedaka,choćledwiedosłyszalne,obwieściłyrzeczywistykres
jegopierwszejijedynejszansy.
Zchwilą,gdyposłyszałemnadgłowąprzytłumionegłosy,stanąłemnasofie–palcemtrzymającmiejsce,
wktórymprzerwałemczytanieksiążki–iwyciągającsię,jaktylkomożna,próbowałemzrozumieć,kto
mówiioczym.Kiedyniedawałotorezultatu,pomyślałemoskorzystaniuzbiurkaLonoffa,którebyłoo
pół metra wyższe od sofy i pozwoliłoby mi zbliżyć ucho na parę centymetrów od niskiego sufitu w
gabinecie. Gdybym jednak spadł, gdybym choć o milimetr zmienił położenie którejś kupki papieru do
pisania,gdybymzostawiłjakieśodciskistóp–nie,tegoniemogłemryzykowaćiniepotrzebniewogóleo
tymmyślałem.Itakposunąłemsiędośćdaleko,zawłaszczającnarożnikbiurka,gdzieukładałemkolejne,
niedokończone listy do domu. Moje poczucie własności, nie mówiąc już o szlachetnej gościnności
pisarza,powstrzymywałomnieprzedpopełnieniemtaknikczemnej,szczeniackiejnieprzyzwoitości.
Zarazjąjednakpopełniłem.
Płakałakobieta.Która,dlaczego,ktojąpocieszał–alboktoprzysparzałjejłez?Jeszczetrochęwyżej,
amożesiętegodowiem.Grubysłownikświetniebysięnadał,aleWebsterLonoffastałnapółcewrazz
innymi grubymi słownikami i encyklopediami, na poziomie krzesła, więc uczyniłem jedyne, co mogłem
zrobić w nagłej potrzebie: ukląkłem i zdobyłem parę dodatkowych centymetrów, kładąc sobie pod
stopamitomopowiadańJamesa.
Ach, niezmierzone skutki, niepoliczone zastosowania literatury! Dencombe by to zrozumiał. James
także.ALonoff?Niespadnij !
– Teraz jesteś rozsądna – to mówił Lonoff. – Miałaś rozejrzeć się za swoimi sprawami, no i się
rozejrzałaś.
Głuchy odgłos nad głową. Ktoś opadł na fotel. Znużony pisarz? Już w szlafroku czy ciągle w
garniturze,podkrawatemiwwypastowanychbutach?
NastępnieusłyszałemAmyBellette.Acoonamiałanasobieotejporze?
–Wniczymsięnierozejrzałam.Zobaczyłamtylkosameprzeszkody.Oczywiścieniemogętutajżyć,ale
niemogęteżżyćitam.Nigdzieniemogężyć.Wogóleniemogężyć.
–Uspokójsię.Onajużwyczerpałanormęnadziś.Dajjejodpocząć,teraz,kiedyzasnęła.
–Onarujnujeżycienamwszystkim.
–Niewińjejzato,cojazawiniłem.Tojajestemtutajtąosobą,którapowiada:nie.Aterazityidź
spać.
–Niemogę.Niechcę.Porozmawiajmy.
–Jużporozmawialiśmy.
Cisza.Możeklęcząnapodłodze,przezdrewnianedeskipodłogipodsłuchującmnie?Wtakimrazie
jużdawnousłyszeli,jakwalimiserce.
Sprężynyłóżka!Lonoffpakujesiętamobokniej!
Okazałosię,żetoAmywstaje,anieLonoffsiękładzie.Jejstopylekkostąpałypopodłodzezaledwie
kilkanaściecentymetrówodmoichust.
– Kocham cię. Tak cię kocham, tat-ko. Nie ma drugiego takiego jak ty. Oni wszyscy są tak
beznadziejniegłupi.
–Dobrazciebiedziewczynka.
–Pozwólmiusiąśćcinakolanach.Przytulmnienachwilę,azarazbędziemidobrze.
–Jużcijestdobrze.Wkońcuzawszecijestdobrze.Wspanialeumieszprzetrwać.
–Nie,totylkoświatjestzasłaby.Opowiedzmicoś.Zaśpiewajmipiosenkę.Och,naśladujwielkiego
Durante,naprawdętegopotrzebujędzisiejszejnocy.
Zpoczątkuzabrzmiałotojakkaszel.Alepotemusłyszałem,żetak,żeonjejśpiewa,bardzodelikatnie,
namodłęJimmy’egoDurante–„Więcjasięzrywamkuniemu,aonzrywasiękumnie”–wychwyciłem
tylkotenjedenwers,aletomiwystarczyło,żebysobieprzypomniećcałąpiosenkę,którąDuranteśpiewał
w recitalu radiowym swoim słynnym łobuzerskim głosem, ochryple, ujmująco prostodusznie, co w tej
chwilinaśladowałnadmojągłowąwielkipisarz.
–Jeszcze–powiedziałaAmy.
Czysiedzimuteraznakolanach?Onawnocnejkoszuli,aonwgarniturze?
–Idźjużspać.
–Jeszcze.ZaśpiewajObejdęsiębezBroadwayu.
– „Och, teraz dobrze wiem, obejdę się bez Broadwayu – tylko c z y... Broadway beze mnie równie
dobrzeobejdziesięęęę?”
– Och, Manny, moglibyśmy być tacy szczęśliwi – we Florencji, najdroższy, moglibyśmy przestać się
ukrywać.
–Nieukrywamysię.Nigdyśmysięnieukrywali.
– Nie, kiedy jest tak jak w tej chwili. Ale poza tym, to wszystko jest takie fałszywe, pomylone i
samotne.Moglibyśmynawzajemdaćsobietyleszczęścia.Byłabymtamtwojądziewczynką.Oczywiście
tylkowzabawie,pozatymbyłabymtwojążoną.
–Będziemytym,czymjesteśmy.Przestańmarzyć.
–Nie,niewtensposób.Bezniej...
–Chceszwziąćtrupanaswojesumienie?Onabyumarławciąguroku.
–Alejajużmamtrupanaswoimsumieniu.
Podłoga zaskrzypiała, gdy jej stopy znienacka na niej wylądowały. A więc s i e d z i a ł a mu na
kolanach!
–Spójrz!
–Ubierzsię.
–Mójtrup!
Szuraniepopodłodze.CiężkiekrokiLonoffa.
–Dobranoc.
–Spójrznato.
–Melodramat,Amy.Ubierzsię.
–Wolisztragedię?
–Niedramatyzuj.Niejesteśprzekonywająca.Postanówsobie,żeniestraciszpanowania–itegosię
trzymaj.
–Alejajużwariuję!Niemogężyćzdalaodciebie!Niewiemjak.Och,dlaczegonieprzyjęłamtej
pracyiwróciłam!DodiabłazHope!
–Postąpiłaśsłusznie!Wiesz,jaknależypostępować.
–Tak,jakrezygnować!
–Jakrezygnowaćzmrzonek,owszem.
–Och,Manny,czybyciętozabiło,gdybyśtylkopocałowałmniewpiersi?Czytoteżmrzonka?Czyto
bykogośzabiło,gdybyśzrobiłtylkotojedno?
–Ubierzsięwtejchwili.
–Tat-ko,proszę.
AleusłyszałemtylkokapcieLonoffa–tak,zdjąłgarnitur,przebrałsiędosnu–przemierzającekorytarz
na piętrze. W miarę bezszelestnie zsunąłem się z biurka i na palcach poszedłem do sofy, na którą, z
samegotylkowysiłkufizycznego,jakiegowymagałoakrobatycznepodsłuchiwanie,opadłem.Zdumienie
tym, co podsłuchałem, wstyd z powodu niewybaczalnego nadużycia zaufania, ulga, że nie dałem się
przyłapać – wszystko to bladło wobec frustracji, jaką wkrótce poczęło budzić we mnie ubóstwo mojej
wyobraźni i płynące z tego smutne wnioski na przyszłość. Tat-ko, Florencja, wielki Durante, jej
dziecinność i jej pożądanie, jego obłędna, heroiczna powściągliwość – och, gdybym umiał sobie
wyobrazić scenę, jaką podsłuchałem! Gdybym umiał wymyślać fabuły z arogancją właściwą
prawdziwemużyciu!Gdybypewnegodniaudałomisięzbliżyćdooryginalnościibarwnościtego,co
sięnaprawdędzieje!Alegdybymisięudało,cobysobieoniomniepomyśleli,mójojciecijegosędzia?
Jak moi rodzice by to znieśli? A gdyby nie mogli się z tym pogodzić, gdyby cios zadany ich uczuciom
okazał się zbyt silny, jak ja sam pogodziłbym się z tym, że mnie nienawidzą, że mnie lżą i że się mnie
wypierają?
III
Femmefatale
ZaledwierokwcześniejAmyopowiedziałaLonoffowiswojedzieje.Pewnejnocy,płacząchisterycznie,
zadzwoniładoniegoznowojorskiegohotelu„Baltimore”;oilezrozumiał,tegorankaprzyjechałasamaz
Bostonu pociągiem, żeby obejrzeć przedpołudniowe przedstawienie, i zamierzała wrócić do domu
wieczornympociągiem.Tymczasempowyjściuzteatruposzładohotelu,gdzieprzebywadotejchwili
„wukryciu”.
Byłapółnoc,Lonoffwłaśnieskończyłwieczornąlekturęiszykowałsiędosnu;wyszedłjednak,wsiadł
do samochodu i pojechał na południe. O czwartej dotarł do miasta, o szóstej Amy powiedziała mu, że
przyjechała do Nowego Jorku zobaczyć adaptację DziennikaAnnyFrank, ale dopiero późnym rankiem
zdołała nieco spójniej wyjaśnić mu swoje powiązania z tym przedstawieniem, od niedawna
pokazywanymnaBroadwayu.
– To nie sama sztuka. Mogłabym ją oglądać bez większych trudności, gdybym była sama. To ci
wszyscy ludzie, którzy mnie oglądali. Pod teatr wciąż zajeżdżały samochody pełne kobiet, kobiet w
futrach, w drogich butach, z eleganckimi torebkami. Pomyślałam, że to dla mnie za wiele. Afisze,
fotografie, baldachim, to jeszcze mogłem strawić. Ale przerażały mnie te kobiety i ich rodziny, dzieci,
domy.Idźdokina,mówiłamsobie,albonaprzykładdomuzeum.Alepokazałambiletiweszłamrazemz
nimi, i oczywiście to się stało. Musiało się stać. Staje się tam za każdym razem. Te kobiety płakały.
Wszystkie naokoło zalewały się łzami. A na sam koniec, tuż za moimi plecami, jakaś kobieta jęknęła:
„Och,nie!”Dlategotutajprzybiegłam.Zażądałampokojuztelefonem,żebywnimpozostaćtakdługo,aż
nieodnajdęojca.Alejakjużweszłam,zamknęłamsięwłazienceimyślałamotym,żejeślisiędowie,
jeślimupowiem,wtedybędąmusielipokażdymprzedstawieniuoznajmićzesceny:„Aleonaprzeżyła.
Niemartwciesię,przetrwała,materazdwadzieściasześćlatiwiedziesięjejdobrze”.Musiałabymmu
powiedzieć:„Zachowajnaszątajemnicę–niechniktsięotymniedowie”.Alejeśliktośdoniegodotrze?
Jeśli ktoś dotrze do nas obojga? Manny, ja mu nie mogłam powiedzieć. Wiedziałam, że nie mogę, od
chwili,gdyusłyszałamjęktejkobiety.Zrozumiałamwtedyto,coprzeczuwałamoddawna:jużnigdygo
nieujrzę.Muszępozostaćmartwadlaświata.
Amy leżała na skotłowanym łóżku, ściśle owinięta kocem, a Lonoff wysłuchiwał jej w milczeniu z
fotelastojącegokołookna.Kiedywszedłdoniezamkniętegonakluczpokojuhotelowego,znalazłjąw
suchejwannie,ubranąwnajlepsząsuknięjakąmiałaiwnajlepszypłaszcz.Płaszczdlatego,żecałabyła
rozdygotana,wwanniedlatego,żetobyłonajdalejodoknaznajdującegosiędwadzieściapięterponad
ulicą.
–Myśliszpewnie:jakietopatetyczne.Jakiżart–powiedziała.
–Żart?Zkogo?Niewidzętużadnegożartu.
–Wtym,żejacitoopowiadam.
–Nadalnierozumiem.
– Ponieważ to jakby jedno z twoich opowiadań. Opowiadanie E.I. Lonoffa... pod tytułem... Och,
będziesz wiedział, jaki mu nadać tytuł. Będziesz umiał opowiedzieć to na trzech stronach. Bezdomna
dziewczynaprzyjeżdżazEuropy,uczęszczanawykładypewnegoprofesora,jestmądra,słuchajegopłyt,
granapianiniejegocórki,faktyczniewychowujesięwjegodomu,apotempewnegodnia,kiedysierotka
jest już kobietą i sama wychodzi z domu, pewnego pięknego dnia w hotelu „Baltimore” oznajmia mu
mimochodem...
Wstałzfotelaiusiadłobokniejnałóżku,widząc,żeznówzaczęłasięrozklejać.
–Tak–powiedział–całkiemmimochodem.
– Manny, ja nie jestem wariatką, nie jestem fantastką, nie jestem – musisz mi uwierzyć – jakąś
panienką,którachcesięwydaćinteresującainaśladujetwojątwórczość.
– Moja droga przyjaciółko – odparł Lonoff, obejmując ją i kołysząc jak dziecko – jeśli tak jest
naprawdę...
–Och,tat-ko,obawiamsię,żetak.
–Cóż,wtakimrazieprzegoniłaśmojąskromnątwórczośćoparędługości.
TęhistorięAmyopowiedziałaLonoffowipotym,jakpoprzedniegowieczoruwybrałasięsamadoCort
Theatre, żeby wśród łkającej, niepocieszonej widowni obejrzeć słynne nowojorskie przedstawienie
Dziennika Anny Frank. W tę historię ta dwudziestosześcioletnia, młoda kobieta o frapującej twarzy i
ponętnym akcencie, o pięknym stylu w prozie i o cierpliwości, zdaniem Lonoffa, dorównującej jego
cierpliwości,wtęhistorięchciała,żebyuwierzył.
PowojniestałasięAmyBellette.Zmieniłanazwiskoniepoto,żebyzataićswojątożsamość–niebyło
naraziepotrzeby–ale,jakjejsięwówczasmarzyło,żebyzapomniećodotychczasowymżyciu.Całymi
tygodniami była nieprzytomna, najpierw w obrzydliwych barakach razem z innymi schorowanymi i
głodującymi towarzyszkami niedoli, a potem w żałosnej, prowizorycznej „izbie chorych”. Esesmani
ściągnęlidwunastkęumierającychdziecidopokoju,wktórymbyłodwanaścieprzykrytychkocamiłóżek,
po to, żeby zbliżającym się do Bergen-Belsen wojskom alianckim zademonstrować rozkosze życia w
obozie koncentracyjnym. Tych, którzy dożyli przybycia Anglików, umieszczono w wojskowym szpitalu
polowym. Tam wreszcie odzyskała przytomność. Rozumiała raz lepiej, raz gorzej, co mówiły do niej
pielęgniarki,alesamasięnieodzywała.Próbowałanatomiast,niewyjączbóluiniemajacząc,uwierzyć
wjakiśsposób,żejestgdzieśnaterenieNiemiec,żeniemajeszczeszesnastulatiżejejrodzinanieżyje.
Takiebyłyfakty–tylkojaksięznimipogodzić?
Pielęgniarkinazywałyślicznotkątęmilczącą,ciemną,wychudzonądziewczynę,toteżpewnegoranka,
odzyskawszymowę,powiedziałaim,żenazywasięBellette.ImięAmywzięłazamerykańskiejksiążki,
nadktórąszlochaławdzieciństwie–Małekobietki.Wczasiedługiegookresumilczeniapostanowiła,że
skoroniktjejniezostałwAmsterdamie,okresdojrzewaniazakończywAmeryce.Pomyślałasobie,żepo
Bergen-Belsen dobrze będzie mieć ocean rozmiarów Atlantyku między sobą a tym, o czym chce
zapomnieć.
O tym, że ojciec przeżył, dowiedziała się, czekając na wizytę u dentysty rodziny Lonoffów, w
Stockbridge.MiałazasobątrzylatawprzybranejrodziniewAngliiiprawiecałypierwszyrokstudiów
wAtheneCollege,kiedyzleżącejwpoczekalnistertywzięłastaryegzemplarz„Time’a”iprzerzucając
strony,natknęłasięnafotografiężydowskiegoprzedsiębiorcyOttonaFranka.Wlipcu1942roku,kiedy
oddwóchlattrwałaniemieckaokupacjaHolandii,schowałsięonzżonąidwiemacórkamiwkryjówce.
WrazzinnąrodzinążydowskąFrankowieprzezdwadzieściapięćmiesięcyżylibezpiecznienapoddaszu
budynku w Amsterdamie, gdzie mieściło się jego biuro. Następnie, w sierpniu 1944 roku, ktoś,
najprawdopodobniej jeden z pracowników znajdującego się na parterze magazynu, wydał ich i policja
wtargnęła do kryjówki. Z ośmiorga ludzi, odciętych od świata w mieszkaniu na poddaszu, obóz
koncentracyjny przeżył tylko Otto Frank. Kiedy po wojnie powrócił do Amsterdamu, Holendrzy, którzy
się opiekowali Frankami, dali mu zapiski prowadzone w ukryciu przez młodszą córkę, dziewczynkę,
która zmarła w Bergen-Belsen, mając piętnaście lat: dziennik, notatki w księgach rachunkowych i plik
papierówwyrzuconychzjejtornistra,kiedyNiemcyplądrowalikryjówkęwposzukiwaniukosztowności.
Frank opublikował najpierw dziennik na prawach rękopisu, jako pamiątkę rodzinną ale w roku 1947
ukazało się normalne wydanie pod tytułem Het Achterhuis (Dom na zapleczu), Wedle „Time’a”,
czytelnicy holenderscy z wielkim wzruszeniem przyjęli relację młodziutkiej nastolatki o tym, jak
prześladowani Żydzi starali się wieść cywilizowane życie pomimo niedostatków i całego lęku przed
ujawnieniem.
Artykułowi, zatytułowanemu Zmartwienia ocalonego, towarzyszyło zdjęcie ojca diarystki, „obecnie
sześćdziesięcioletniego”. Stał samotnie w płaszczu i w kapeluszu przed domem nad kanałem
Prinsengracht,gdziejegonieżyjącarodzinamiałaostatni,improwizowanydom.
Teraznastępowałataczęśćjejhistorii,któraLonoffowiwydawałasięnajbardziejnieprawdopodobna.
Dla niej wszakże nie było nic aż tak dziwnego w tym, że uważana jest za zmarłą podczas gdy w
rzeczywistości żyje: nikt, kto poznał chaos tych ostatnich miesięcy – aliantów bombardujących co
popadnie, uciekających hitlerowców – nie nazwałby tego nieprawdopodobnym. Ten, kto twierdził, że
widział,jakumarłanatyfuswBelsen,albopomyliłjązjejstarsząsiostrąMargot,albouznał,żeumarła,
skorotakdługoleżałanieprzytomna,albowidział,jakkapociągniejejbezwładneciałoniczymtrupa.
–Bergen-Belsentobyłnasztrzeciobóz–opowiadałaLonoffowiAmy.–Najpierwwywieziononasdo
Westerbork,napółnocodAmsterdamu.Byłytaminnedzieci,zktórymimogłyśmyrozmawiać,wreszcie
znajdowałyśmy się znów na świeżym powietrzu – pomijając sam lęk, nie było to nawet takie okropne.
Tatuśmieszkałwmęskimbaraku,alekiedyzachorowałam,udałomusięjakośdostaćnocądokobiecego
isiedziałnamoimłóżku,trzymającmniezarękę.Byliśmytamprzezmiesiąc,potemprzetransportowano
nasdoOświęcimia.Trzydniitrzynocewwagonachtowarowych.Kiedyotwartodrzwi,ujrzałamgopo
raz ostatni. Mężczyzn pędzono w jednym kierunku, nas w drugim. Był początek września. Matkę
widziałamporazostatniwkońcupaździernika.Ledwiejużmogłamówić.Niewiemnawet,czydoniej
dotarło,żeMargotimniewywiezionopotemzOświęcimia.
OpowiedziałamuteżoBelsen.Te,któreprzeżyłyjazdęwwagonachbydlęcych,mieszkałynajpierww
namiotachnawrzosowisku.Spaływłachmanachnagołejziemi.Całymidniaminiedostawałyjedzenia
aniwodydopicia,akiedyjesienneburzepozrywałylinkinamiotów,spaływystawionenawiatrideszcz.
Kiedywkońcuprzeniesionojedobaraków,widziałazaogrodzeniemobozurowypełnetrupów–ludzi,
co zmarli na wrzosowisku z powodu tyfusu i z głodu. Kiedy nadeszła zima, zdawało się, że te, które
jeszczepozostająprzyżyciu,sąalbochore,albonawpółszalone.Wtedywłaśnie,widząc,jakjejsiostra
Margotpowolisięwykańcza,samawpadławchorobę.PośmierciMargotniezapamiętałanawetkobiet,
którejejpomagały,iniewiedziała,cosięznimipóźniejstało.
Nie jest też wcale nieprawdopodobne, że po długiej rekonwalescencji nie dotarła pod adres w
Szwajcarii, gdzie jej rodzina miała się spotkać, gdyby potracili ze sobą kontakt. Czy osłabiona
szesnastoletniadziewczynamiałasięważyćnapodróżwymagającąpieniędzy,wiz–wymagającąnadziei
–poto,żebynamiejscudowiedziećsię,żejesttakbardzosamaizagubiona,jaksiętegoobawia?
Nie,nieprawdopodobnebyłotucoinnego:żezamiastzadzwonićdoredakcji„Time’a”ipowiedzieć:
„To ja napisałam ten dziennik, odszukajcie Ottona Franka!”, ona tylko zapisała w notatniku datę
figurującą na okładce tygodnika i po zaplombowaniu zęba, tak jak stała, z torbą pełną podręczników
uniwersyteckich, poszła do biblioteki. Nieprawdopodobne – niewytłumaczalne, nie do obrony, źródło
ciągłychwyrzutówsumienia–byłoto,że,jakzawszeopanowanaisystematyczna,sprawdziławindeksie
gazety„NewYorkTimes”orazwPrzewodnikupoliteraturzeperiodycznejpodhasłami„Frank,Anna”,
„Frank, Otto” oraz Het Achterhuis, a kiedy nic nie znalazła, zeszła do piwnicy, gdzie gromadzi się
czasopisma.Tamgodzinę,którazostaładoobiadu,spędziłanalekturzeartykułuw„Timie”.Czytałatak
długo,ażnauczyłasięgonapamięć.Studiowałafotografięojca–„obecniesześćdziesięcioletniego”.Ite
właśniesłowatosprawiły–uczyniłyzniejnapowrótcórkę,któradlaniegowichoficynieścięławłosy,
córkę, która tam odrabiała lekcje, a on był jej korepetytorem, córkę, która biegła do niego do łóżka i
chowałasiępodkołdrą,kiedysłyszałaprzelatującenadAmsterdamemalianckiebombowce:naglestała
się córką, dla której on był tym wszystkim, co bezpowrotnie utraciła. Płakała bardzo długo. Ale kiedy
zeszładostołówkinakolację,udawała,żeżadnakatastrofanieprzydarzyłasięnigdyAnnie,córceOttona
Franka.
Zresztą już na samym początku postanowiła, że nie będzie mówić o tym, co przeszła. Postanowienia
byłysilnąstronątejmłodejsamodzielnejdziewczyny.Jakżeinaczejmogłabyzachowaćsamodzielność?
Jeden z tysięcy powodów, dla których nie mogła ścierpieć wuja Daniela, swojego pierwszego
przybranegoojcawAnglii,wynikałztego,żeprędzejczypóźniejkażdemu,ktoznalazłsięwichdomu,
zaczynałopowiadać,coAmyprzeszławczasiewojny.ApotembyłapannaGiddings,młodanauczycielka
w miasteczku na północ od Londynu, która podczas lekcji historii raz po raz patrzyła z czułością na
osieroconąŻydóweczkę.PewnegorazupolekcjachpannaGiddingszaprosiłajądoherbaciarninaplacek
z galaretką cytrynową i wypytywała o obozy koncentracyjne. Miała łzy w oczach, kiedy Amy, która
uznała,żeniegrzeczniebyłobyodmówićodpowiedzi,potwierdzałajejhistorie,októrychsłyszała,alew
którenigdyniemogładokońcauwierzyć.
–Tostraszne–mówiłapannaGiddings.–Tostraszne.
Amy w milczeniu piła herbatę i jadła pyszny placek, podczas gdy panna Giddings, jakby była swoją
własnąuczennicą,próbowałabezskuteczniezrozumiećprzeszłość.
– Dlaczego – spytała na koniec nieszczęśliwa nauczycielka historii – przez całe wieki ludzie was,
Żydów,nienawidzili?
Amyzerwałasięzkrzesła.Byłaoszołomiona.
–Niechpanimnieotoniepyta!–powiedziała.–Niechpanizapytatych,conasnienawidzili!
I od tej pory nie chciała już więcej przyjaźnić się z panną Giddings ani z nikim, kto wypytywał ją o
rzeczy,którychwżadensposóbniebyłwstaniezrozumieć.
Pewnejsoboty,paręmiesięcypoprzyjeździedoAnglii,ślubującsobie,żejeślijeszczerazusłyszyz
ustwujaDanielapłaczliwesłówko„Belsen”,uciekniedoSouthamptoniwsiądzienajakiśamerykański
statek – ponadto mając dość wścibskiej sympatii, oferowanej w szkole przez niektóre Angielki czystej
krwi–prasującbluzkę,przypaliłasobieprzedramię.Naodgłoskrzykuprzybieglisąsiedziizawieźliją
napogotowie.Kiedyzdjętobandaże,miała,namiejscuobozowegonumeru,różowąplamęniecowiększą
odjajka.
Po tym „wypadku”, jak to określili przybrani rodzice, wuj Daniel powiadomił żydowski Komitet
Opieki, iż stan zdrowia jego małżonki uniemożliwia im dalsze trzymanie Amy. Sierotę przeniesiono do
innej rodziny, potem do jeszcze innej. Każdemu, kto pytał, opowiadała, że ewakuowano ją z Holandii
wraz z grupą uczniów żydowskich na tydzień przed niemiecką inwazją. Niekiedy nawet nie mówiła, że
były to dzieci żydowskie, przy czym to pominięcie dawało asumpt do lekkich wymówek rodzinom
żydowskim,któreprzyjęłyzaniąodpowiedzialnośćiczułysięzaniepokojonetym,żemijasięzprawdą.
AleAmymiaładośćpomocnychrąkwyciągającychsiękuniejzpowoduOświęcimiaiBergen-Belsen.
JeślimasięjąuważaćzaosobęwyjątkowątoniezpowoduOświęcimiaczyBergen-Belsen,tylkozato,
jakpotempokierowałaswymlosem.
Wszyscybylidlaniejgrzeczniitroskliwi,chcieli,żebyzrozumiała,żewAngliijużnicjejniegrozi.
–Niemusiszjużsiębaćaniczućsięzagrożona–zapewniali.–Iniemusiszsięniczegowstydzić.
–Ależjasięniewstydzę.Wtymrzecz.
–Cóż,niezawszetakbywazmłodymiludźmi,którzystarająsięukryćżydowskiepochodzenie.
–Możeniebywatakzinnymi–odpowiadała–aletakjestzemną.
Wpierwsząsobotępoodkryciufotografiiojcaw„Timie”pojechałaporannymautobusemdoBostonui
w każdej księgarni z zagranicznymi książkami daremnie szukała Het Achterhuis. Dwa tygodnie później
znówodbyłatrzygodzinnąpodróżdoBostonu,tymrazempoto,żebynapoczciegłównejzałożyćsobie
skrytkępocztową.Zapłaciłagotówką,poczymwysłałaprzywiezionywtorebcelist,wrazzprzekazemna
piętnaściedolarów,doContactPublisherswAmsterdamie,zamawiającunichdlaPilgrimInternational
Bookshop, P.O. Box 152, Boston, Mass., USA tyle egzemplarzy Het Achterhuis Anny Frank, na ile, po
potrąceniukosztówprzesyłki,wystarczypiętnaściedolarów.
Nieżyładlaniegoodczterechlat–nicstrasznegosięniestanie,jeślijeszczeprzezmiesiącczydwa
będzieuważał,żeAnnanieżyje.Cociekawe,zniąteżniedziałosięnicstrasznego,tylkowieczorami,w
łóżku,płakałaibłagałaoprzebaczeniezaokrucieństwo,jakiegosiędopuszczawobecswegoidealnego
ojca,obecniesześćdziesięcioletniego.
Prawie trzy miesiące po wysłaniu zamówienia do amsterdamskiego wydawcy jej książki, w ciepły,
słoneczny dzień w początkach sierpnia, paczka dla Pilgrim Bookshop nie mieszcząca się w skrytce
pocztowej czekała na odbiór w Bostonie. Amy włożyła beżową spódniczkę z lnu i czystą białą bluzkę,
które wyprasowała na tę okazję poprzedniego wieczoru. Także poprzedniego wieczoru umyła i ułożyła
włosy,obciętewiosnąnapazia;ceręmiałarównoopaloną.Codziennieranoprzepływałatysiącpięćset
metrów, popołudniami grała w tenisa i w sumie była świetnie wysportowaną, energiczną
dwudziestolatką.Możedlatego,kiedyurzędnikpocztowywręczyłjejpaczkę,nieprzegryzłasznurkaani
nie osunęła się zemdlona na marmurową posadzkę. Poszła natomiast do parku – wymachując niedbale
paczkązHolandii–ispacerowałatakdługo,ażznalazławolnąławkę.Usiadłanajpierwwcieniu,ale
potemwstałaiszukaładalej,ażznalazładoskonałemiejscewpełnymsłońcu.
Przyjrzawszy się szczegółowo holenderskim znaczkom – z nowej dla niej, powojennej serii – i
przestudiowawszystemplepocztowe,przystąpiładojaknajostrożniejszegorozpakowywaniapaczki.Był
to absurdalny pokaz niezmąconej cierpliwości, bo tego właśnie chciała. Myślała: powściągliwość.
Myślała:cierpliwość.Bezcierpliwościniemażycia.Kiedywreszcierozsupłałasznurekirozwinęła,nie
drąc,papier,miaławrażenie,żeotoskrupulatniewydobyłazopakowaniaipołożyłanaokrywającejjej
kolanabeżowejspódniczceschludnejiładnejmłodejAmerykanki–swojeocalenie.
VanAnneFrank.Jejksiążka.Jejwłasna.
Zaczęła prowadzić dziennik niespełna trzy tygodnie wcześniej, niż Pim powiedział jej, że będą się
ukrywać.Pókiniezabrakłojejmiejscainiemusiałakorzystaćzbiurowychksiągrachunkowych,robiła
zapiski w pamiętniku w tekturowej okładce, który dostała na trzynaste urodziny. Pamiętała niemal
wszystko, co przydarzyło się jej w oficynie, niektóre rzeczy aż do najdrobniejszych szczegółów, ale z
pięćdziesięciutysięcysłówzawierającychzapistychwydarzeń,niemogłasobieprzypomnieć,bypisała
choć jedno. Niewiele natomiast zapamiętała z tego, z czego zwierzała się swojej wymyślonej
przyjaciółceKitty–całestronyudrękbyłyterazdlaniejnoweidziwnejakjęzykojczysty.
Możedlatego,żeHetAchterhuisbyłapierwsząholenderskąksiążką,którączytała,odkądjąnapisała,
kiedydoszładokońca,pomyślałanajpierwoswoichkolegachzAmsterdamu,chłopcachidziewczynkach
ze szkoły Montessori, w której nauczyła się czytać i pisać. Próbowała sobie przypomnieć nazwiska
dzieci nieżydowskich, które mogły przetrwać wojnę. Próbowała sobie przypomnieć nazwiska
nauczycielek,sięgającpamięciąwsteczażdoprzedszkola.Przywoływałatwarzesklepikarzy,listonosza,
mleczarza,ludzi,którzyjąznalijakodziecko.WyobrażałasobiesąsiadówzdomównaMerwedeplein.A
następnie widziała oczyma wyobraźni, jak odkładają jej książkę, myśląc: kto by pomyślał, że była taka
zdolna?Ktozdawałsobiesprawę,żemamywśródnastakąpisarkę?
Pierwszy fragment, który przeczytała ponownie, powstał ponad rok przed narodzinami Amy Bellette.
Przy pierwszej lekturze zagięła róg kartki, przy drugiej piórem wyjętym z torebki nakreśliła znamienną
czarną linię na marginesie, a obok napisała – oczywiście po angielsku – „niesamowite”. (Wszystkie
podkreśleniarobiładlaniegoalbowprostpodszywającsiępodniego).„Dziwnarzecz,aleczasemwidzę
siebie w taki sposób, jak gdybym patrzyła oczami innych. Wtedy przyglądam się tej Ani z całym
spokojem i roztrząsam jej życie, jak gdyby tu chodziło o życie jakiejś innej osoby. Dawniej, w domu,
kiedysięjeszczetakdługonadtymwszystkimniezastanawiałam,wmawiałamsobie,żewogóleniemam
nic wspólnego z tatusiem, mamą i Margot, i jestem takim kukułczym jajem. Czasami sama przed sobą
odgrywałamsierotę[...]”
.
Następnie przeczytała całą książkę od początku na nowo, robiąc drobne znaczki na marginesie – z
grymasem na twarzy – kiedy natykała się na coś, co on, była tego pewna, określiłby jako „ozdobnik”,
„nieprecyzyjne”, „niejasne”. Ale najczęściej zaznaczała miejsca, przy których trudno jej było pojąć, że
mogłanapisaćcośtakiego,będącjeszczewgruncierzeczydzieckiem.Jaktomożliwe,cozaelokwencja,
Anno–dostawałagęsiejskórki,kiedywBostonieszeptałaswojeprawdziweimię–cozazręczność,co
za dowcip! Jak by to było miło, myślała, gdybym tak pisała prace na zajęcia profesora Lonoffa. Już
słyszała,jakmówi:
–Todobre,tonajlepszarzecz,jakąpaninapisała,pannoBellette.
Oczywiście, że najlepsza – miała „wielki temat”, jak mawiały studentki anglistyki. Związek cierpień
jej rodziny z cierpieniami innych rodzin rysował się jasno od samego początku. „Możemy tylko czekać
najspokojniej jak potrafimy, aż ta niedola dobiegnie końca. Żydzi i chrześcijanie czekają, czeka cały
świat, a wielu czeka na śmierć”. Ale pisząc te słowa („Spokojne, dobitne przekonanie – oto pomysł.
E.I.L.”) nie robiła sobie wielkich nadziei, że jej skromny dziennik stanie się kiedyś częścią zapisu
niedoli. Pomijając własne oczekiwania, nie chciała pouczać nikogo prócz siebie – po to dawała
świadectwo; jakie to w sumie było męczące. Zapisując, łatwiej to znosiła; dziennik dotrzymywał jej
towarzystwa i trzymał ją przy zdrowych zmysłach, a kiedy wydawało się, że łatwiej znosi wojnę niż
bycie córką swoich rodziców, zwierzała się z tego w dzienniku. Tylko wobec Kitty mogła mówić
swobodnie, jak beznadziejne są próby przypodobania się matce na wzór Margot; tylko Kitty mogła się
otwarcie poskarżyć na to, że nie jest nawet w stanie powiedzieć na głos „Mamusiu” – i wyznać, jak
głębokokochaPima,ojca,odktóregooczekiwała,żebędziezaniąkoszteminnych.„Niechciałam,aby
mnietraktowanojakwszystkieinne,alejakczłowiekaowłasnejindywidualności,jakoANIĘ”.
Oczywiściekażdedziecko,cotakjakonaszalałonapunkcieksiążekiczytania, w
końcuzdałobysobiesprawę,żepiszewłasnąksiążkę.Ale,czternastoletnia,pisałagłówniepoto,żeby
siępodnieśćnaduchu,aniezambicjiliterackich.To,żestałasiępisarką,zawdzięczałanietylejakiemuś
postanowieniu,żeotocodzienniezasiądziedopisaniaibędziesięwprawiać,tylkożyciuwzamknięciu.
To,jaknaironię,dałopożywkęjejtalentowi!Zaiste,czyżbezzagrożeniaiklaustrofobiiżyciawoficynie
taszczebiotka,otoczonaprzyjaciółmiitryskającaśmiechem,mogącasięswobodnie
poruszać,swobodniedokazywaćiswobodniespełniaćswojezachciankibyłabywstanienapisaćzdania
takzręczne,takelokwentne,takdowcipne?Myślałasobie:możewtymtkwiąmojeobecneproblemyz
pisaniem – nie w braku wielkiego tematu, tylko w bliskości jeziora, kortów tenisowych i terenów
spacerowychTanglewood?Nieskazitelnaopalenizna,lnianaspódniczka,rodzącasięsławaPallasAteny
z Athene College – może to mi przeszkadza? Może gdybym znów była zamknięta w jakimś pokoju,
karmiona zgniłymi kartoflami, ubrana w łachmany i przerażona do szaleństwa, może wtedy umiałabym
napisaćprzyzwoiteopowiadaniedlaprofesoraLonoffa!
Dopiero na fali euforii i g o r ą c z k i i n w a z y j n e j , w obliczu lądowania aliantów, upadku
Niemiec i nadejścia złotej ery, określanej w oficynie jako „Po wojnie!”, mogła oznajmić Kitty, że jej
dziennik jest może czymś więcej niż uśmierzeniem dziewczęcej samotności. Po dwóch latach ostrzenia
stylu czuła się przygotowana do wielkiego zadania: „znasz od dawna moje marzenie, aby zostać
dziennikarką,akiedyśpóźniejsławnąpisarką”.Aletobyłowmaju1944roku,gdymyślotym,żekiedyś
późniejmożezdobyćsławę,wydawałasięniemniejiniebardziejnadzwyczajnaniżpowrótjesieniądo
szkoły.Och,tamtenmajcudownychoczekiwań!Minęłaostatniazimawoficynie.Jeszczejednatakazima,
azwariuje.
Pierwszy rok nie był w sumie najgorszy; urządzenie się tak ich absorbowało, że nie mieli czasu na
rozpacz. W istocie rzeczy, tak gorliwie pracowali nad przekształceniem oficyny w s t a r a n n i e
obmyślonydom,żeojcuudałosięwszystkichprzekonać,żepowinnidokonaćdalszychpodziałów
przestrzeni i przyjąć jeszcze jednego Żyda. Ale z chwilą, gdy zaczęły się alianckie naloty, starannie
obmyślana kryjówka zmieniła się w izbę tortur. W ciągu dnia dwie rodziny handryczyły się o każde
głupstwo, a wieczorem nie mogła zasnąć, przekonana, że gestapo przyjdzie nocą i ich zabierze.
Nachodziły ją też koszmarne wizje Lies, przyjaciółki ze szkoły, która robiła jej wymówki, że leży
bezpiecznie w łóżku w Amsterdamie, zamiast jak wszystkie koleżanki Żydówki siedzieć w obozie
koncentracyjnym:„Aniu,dlaczegomnieopuściłaś!Pomóżmi!Uratujztegopiekła!”Wyobrażałasobie,że
samaprzebywawotchłani ,bezrodziców –ijeszczegorszerzeczy.Jeszczedoostatnichdni
roku1943śniłairozważałanajokropniejszerzeczy.Alepotemtosięucięło.Wcudowny
sposób.
– Ale co to sprawiło, profesorze Lonoff? Weźmy Annę Kareninę. Weźmy Panią Bovary. Weźmy
połowęliteraturyświatazachodniego.
Tencudtopożądanie.Wewrześniuwrócidoszkoły,aleniebędzietąsamądziewczynką.Niejestjuż
dziewczynką. Łzy płyną jej ciurkiem na myśl o nagiej kobiecie. Nieprzyjemne miesiączki stały się
źródłemprzedziwnejrozkoszy.Kiedyleżynocąwłóżku,podniecająjąwłasnepiersi.Pierwszeuczucia–
iwjednejchwiliopętanieżyciemwypieraprzeczuciaokropnejśmierci.Jednegodniacałkiemzdrowiała,
a następnego była już, oczywiście, zakochana. Z tych wszystkich kłopotów stała się – czternastolatka –
kobietą.Zaczęłaskładaćprywatnewizytywnajdalszymzakątkunajwyższegopiętrastrachu,zajmowanym
przezPetera,siedemnastoletniegosynaVanDaanów.Niepowstrzymałoją,żemożeodbieragoMargot,
nie powstrzymali zgorszeni rodzice: najpierw tylko wizyty w porze podwieczorku, potem wieczorne
randki,wreszciebuńczucznylistdozawiedzionegoojca.Trzeciegomaja,tegocudownegomaja:„Jestem
młodainiewiadomo,cosięjeszczewemniekryje;jestemmłodaisilnaiwiem,żeprzeżywamwielką
przygodę”.Adwadnipóźniej,wliściedoojca,któryuchroniłjąprzedpiekłem,copochłonęłoLies,do
tegoPima,któregoulubienicązawszepragnęłabyć,deklaracjapełnejniezawisłości,fizycznie i
moralnie,jaktobezogródekujęła:„nauczyłamsiężyćtakzupełniebezmamyibezoparciawkimś
innym. [...] Wobec was nie poczuwam się do żadnej odpowiedzialności. [...] za to, co robię, sama
ponoszęodpowiedzialność”.
Cóż,okazałosię,żesiłykobietysamodzielnejniezupełnieodpowiadająjejwyobrażeniomnatentemat.
Zawiodły też siły kochającego ojca. Oznajmił jej, że był to najprzykrzejszy list, jaki w życiu dostał, a
kiedysięrozpłakałanasłowa:topoprostunikczemne,onpłakałrazemzemną.Ojciecspalił
list,tygodniemijały,aonaczułasięcorazbardziejrozczarowanaPeterem.Wlipcuzastanawiasięnawet,
czywistniejącychokolicznościachmogłabygoodsiebieoderwać,którytoproblemrozwiązał
się sam w pewien pogodny sierpniowy piątek, kiedy w biały dzień, gdy Pim pomagał Peterowi w
angielskim, a ona uczyła się sama, holenderska zielona policja wtargnęła i zlikwidowała tajemny dom,
gdzietakdbanoowłasność,posłuszeństwo,dyskrecję,pracęnadsobąiwzajemnyszacunek.Frankowie
jakorodzinaskończylisięwtejchwiliipodobnieskończyłsię,całkiemstosownie,zdaniemdiarystki,jej
kronikarskizapisichwalkiozachowaniewspólnotynaprzekórwszystkimprzeszkodom.
PoraztrzeciprzeczytałaksiążkęwdrodzepowrotnejdoStockbridge.Czyjeszczekiedyśprzeczytajakąś
inną książkę? Jak, skoro od tej nie może się oderwać? W autobusie poczęła snuć najbezwstydniejsze
spekulacjenatemattego,conapisała,co„stworzyła”.Możeskłoniłojądotegogrzmiące,bezgraniczne,
naelektryzowane fiołkowe niebo, dominujące nad autobusem przez całą drogę do samego Bostonu: na
zewnątrz za oknami najdziwaczniejsza scenografia rodem z el Greca, na zewnątrz biblijna burza z
barokowymi ozdóbkami, a wewnątrz ona, zwinięta w kłębek nad swoją książką, przesycona jeszcze
poczuciemtragicznejwielkości,jakiegodostarczyłyjejtegopopołudniaprawdziweobrazyelGrecaw
bostońskim Museum of Fine Arts. W dodatku była wyczerpana, co skądinąd nie osłabia skłonności do
fantazjowania. Pod świeżym wrażeniem dwóch kolejnych lektur Het Achterhuis ruszyła jeszcze do
kolekcjiGardneraiFogga,gdzienadomiarwszystkiego,wokółmocnoopalonejienergiczniekroczącej
upojonej sobą dziewczyny zaczęło kręcić się z dziesięciu studentów letniej szkoły harwardzkiej,
pragnących dowiedzieć się, jak ma na imię. Musiała zaliczyć trzy muzea, ponieważ w Athene wolała
mówić mniej więcej prawdę o swoim wielkim dniu w Bostonie. Także profesorowi Lonoffowi
zamierzałaopowiedziećszczegółowoonowychwystawach,którezwiedziłazanamowąjegożony.
Burza, obrazy, wyczerpanie – wszystko to nie było, mówiąc prawdę, niezbędne, by wzbudzić w niej
owe oczekiwania związane z tym, że w ciągu jednego dnia trzy razy przeczytała swój opublikowany
dziennik. Wystarczyłby zapewne przypływ egotyzmu. Może była tylko młodą pisarką, która w czasie
jazdyautobusemśnisnybardzomłodychpisarzy.
Całespekulacje,wszystkierojeniaoopatrznościowejmisjijejksiążki,brałysięztego:aniona,anijej
rodzice nie rysowali się na kartach książki jako postaci reprezentatywne dla religijnych,
przestrzegających Talmudu Żydów. Matka w piątek wieczorem zapalała świece i na tym się to mniej
więcej kończyło. Jeśli chodzi o zwyczaje świąteczne, to odkąd w ukryciu zapoznała się ze świętym
Mikołajem, uznała, że to dużo zabawniejsze niż Chanuka; razem z Pimem obmyślała najprzeróżniejsze
mądreupominkiinawetnapisaławierszoMikołajudlaożywieniauroczystości.KiedyPimwymyśliłdla
niej Biblię dla dzieci jako prezent świąteczny – żeby mogła dowiedzieć się czegoś o Nowym
Testamencie – Margot była temu przeciwna. Margot marzyła o tym, żeby zostać położną w Palestynie.
Chybatylkoonajednazcałejrodzinypoważniemyślałaoreligii.DziennikMargot,gdybykiedyśzostał
odkryty, na pewno nie byłby tak oszczędny jak jej, jeśli chodzi o judaizm czy o plany życia na modłę
żydowską.Zpewnościątrudnobyłosobiewyobrazić,żeMargotmyśli(acodopieropisze)ztęsknotąw
swoimdzienniku:„iznowubędziemyludźmi,nietylkoŻydami”.
Napisała te słowa, trzeba przyznać, wciąż jeszcze będąc pod wrażeniem nocnego włamania do
znajdującego się na parterze magazynu. Wydawało się, że włamanie musi prowadzić do wykrycia ich
kryjówkiprzezpolicję,więcprzeznastępnedniwszyscysłanialisięzprzerażenia.Wjejprzypadkudo
całegolękuiniepewnegopoczuciaulgidochodziłooczywiściezabarwionewinązakłopotanienamyśl,że
–wodróżnieniuodLies–jeszczerazzostałaoszczędzona.Potejokropnejnocykręciłasięwzaklętym
kole, próbując zrozumieć sens prześladowania Żydów, raz pisząc o tym, jakie to żałosne być Żydami i
tylko Żydami dla wrogów, a za chwilę beztrosko spekulując: „może nasza wiara sprawi, że świat i
wszystkienarodypoznajądobro”.„NiemożemybyćnigdypoprostuHolendrami–przypomniałaKitty–
powinniśmy przy tym pozostać zawsze Żydami i chcemy też nimi być” – żeby zamknąć wywód
stwierdzeniem, na które z całą pewnością nie natrafilibyśmy nigdy na kartach dziennika Margot Frank:
„teraz, kiedy jestem uratowana, moim pierwszym życzeniem po wojnie jest, aby zostać Holenderką.
KochamHolendrów,kochamnaszkraj,kochamjęzykichciałabymtupracować.Gdybytrzebabyłonawet
napisaćdosamejkrólowej,niecofnęsię,pókinieosiągnęcelu!”
Nie,takniemówiłacórkaswojejmatkiMargot,tylkocórkaswegoojcaAnna.DoLondynuponaukę
angielskiego, do Paryża obejrzeć modę i studiować historię sztuki, do Kalifornii, do Hollywood,
przeprowadzaćwywiadypodpseudonimemAnnęFranklin–podczasgdylubiącasiępoświęcaćMargot
będzienapustyniprzyjmowaćcudzedzieci.Mówiącprawdę,kiedyMargotmyślałaoBoguioojczyźnie
Żydów, jedyne bóstwa, nad którymi Anna się zastanawiała, należały do mitologii greckiej i rzymskiej,
którestudiowałaprzezcałyczasukrywaniasięiktóreuwielbiała.Mówiącprawdę,młodanarratorkajej
dziennikabyławporównaniuzMargotbardzomałożydowska,stanowiącpodtymwzględemwykapaną
córkęswojegoojca,tenbowiem,dlaukojeniajejlęków,czytałjejwieczoraminagłosnieTalmud,tylko
GoethegoponiemieckuiDickensapoangielsku.
W tym właśnie rzecz – to dawało jej dziennikowi władzę ewokowania koszmaru. Byłoby czystym
szaleństwemoczekiwaćodszerokiegoświata,gruboskórnegoiobojętnego,żeprzejmiesięlosemdziecka
pobożnego,brodategoŻyda,któryżyjewedlezaleceńrabinówiwedlerytuałów.Położenietakiejrodziny
nic by wówczas nie znaczyło dla prostego czytelnika, który nie najlepiej znosi choćby najdrobniejsze
odstępstwa. Prostym ludziom zdawałoby się, że sama sprowokowała nieszczęście, uporczywie
odrzucającwszystko,conowoczesneieuropejskie–żebyniepowiedzieć:chrześcijańskie.Alezrodziną
OttonaFrankarzeczmasięinaczej!Jakżenawetnajbardziejtępyprostakmógłbyniezauważyćtego,co
wyrządzonoŻydomtylkodlatego,żesąŻydami ,jakżenawetnajbardziejzakamieniałygojmógłbyw
czasie lektury Het Achterhuis nie spostrzec, że raz do roku Frankowie śpiewali niewinną pieśń
chanukową, wypowiadali parę słów po hebrajsku, zapalali świece, wymieniali prezenty – cała
ceremonianietrwałanawetdziesięciuminut–itowystarczyło,żebyznichuczynićwrogów.Nietrzeba
byłonawettego.Nicniebyłotrzeba–wtymtkwiłacałazgroza.Itobyłataprawda.Wtymleżałasiłajej
książki. Frankowie zbierali się wokół radioodbiornika, żeby słuchać koncertów Mozarta, Brahmsa i
Beethovena; znajdować przyjemność w lekturze Goethego, Dickensa i Schillera; ona sama potrafiła
całymi wieczorami przeglądać tablice genealogiczne wszystkich rodów królewskich Europy w
poszukiwaniuodpowiednichmałżonkówdlaksiężniczkiElżbietyiksiężniczkiMałgorzatyRóży;potrafiła
pisać w swoim dzienniku z żarem o swej miłości do królowej Wilhelminy i o marzeniu, by Holandia
mogłabyćjejojczyzną–aitaknictoniezmieniało.Europaniejestdlanich,anionidlaEuropy,dotyczy
totakżejejzeuropeizowanejrodziny.Imusząmieszkaćtrzypiętranadpięknymamsterdamskimkanałem,
stłoczeni z Van Daanami na trzydziestu metrach kwadratowych, wyizolowani i pogardzani jak Żydzi w
getcie. Najpierw wypędzenie, potem zamknięcie, a potem, w wagonach bydlęcych, w obozach i w
piecach, unicestwienie. A dlaczego? Dlatego, że trzeba było rozwiązać kwestię żydowską; tymi
degeneratami,którychplugawejobecnościcywilizowanaludzkośćniemożedłużejtolerować,sąwłaśnie
OttoiEdithFrankorazichcórki,MargotiAnna.
Właśnietejlekcjimogłabyludzkośćnauczyć,myślaławdrodzepowrotnej.Aletylkopodwarunkiem,
że nadal będzie się ją uznawać za zmarłą. Gdyby wiedziano, że Het Achterhuis jest dziełem żyjącej
autorki, książka pozostałaby tym tylko, czym jest: dziennikiem młodziutkiej nastolatki z ciężkich lat
ukrywania się podczas okupacji niemieckiej w Holandii, czymś, co dziewczęta i chłopcy mogliby
czytywać przed snem na przemian z przygodami szwajcarskiego Robinsona. Jako zmarła miała coś
więcej do zaoferowania niż tylko rozrywkę dla dzieci w wieku 10-15 lat: jako zmarła napisała, nie
zamierzając,niestarającsięoto,książkęosilearcydzieła,któremożeludziomwreszcieotworzyćoczy.
Ajakludziewreszcieprzejrzą?Jaksiędowiedzątego,codanejejbyłoimprzekazać–cowtedy?Czy
zaczną inaczej pojmować cierpienie? Czy naprawdę będzie w stanie zrobić z nich ludzi na dłużej niż
kilkagodzin,którychpotrzeba,żebyprzeczytaćjejdziennik?WswoimpokojuwAthene–ukrywszyw
szufladzietrzyegzemplarzeHetAchterhuis–trochęspokojniejmyślałaoswoichprzyszłychczytelnikach
niż wtedy, gdy udawała, że do nich należy, podczas wzruszającej jazdy autobusem przez burzę z
piorunami. Nie była już w końcu tą piętnastolatką, która ukrywając się przed zagładą, potrafiła
powiedziećKitty:wciążjeszczewierzę,żeludziesądobrzy.Jejdziewczęcy
idealizmucierpiałniemniejniżonasamawpozbawionymokienwagonietowarowymzWesterborka,w
barakachOświęcimia,nawrzosowiskachBergen-Belsen.Nieznienawidziłarasyludzkiejzato,żetaka
jest–jakamiałabybyć,jaknietaka,jakajest?–aleczuła,żejużchybanigdyniebędziewyśpiewywać
najejcześćhymnów.
Co się zdarzy, kiedy ludzie w końcu przejrzą? Jedyna racjonalna odpowiedź brzmi: Nic. Wierzyć w
inną odpowiedź, znaczyłoby oddawać się mrzonkom, które nawet ona, wielka marzycielka, miała teraz
prawo podawać w wątpliwość. Ukrywać przed własnym ojcem, że żyje, po to, żeby dać ludzkości
szansę,bymogłasiępoprawić...nie,natojużzapóźno.Popraważywychtoichsprawa,niejej–niech
siępoprawiają,jeśliimnatoprzyjdzieochota,ajeślinie,tonie.Ona,jeślimajakieśzobowiązania,to
wobeczmarłych–siostry,matki,tychwszystkichpomordowanychdzieciszkolnych,zktórymisiębawiła.
Tukryjesięceljejdziennika,jegoopatrznościowamisja:zachowaćwdrukuichpostacizkrwiikości...
tylkotyledobregomogładlanichzrobić.Zamiastdrukubardziejprzydałbysięjejtopór.Winternaciena
klatceschodowej,przykońcujejkorytarza,wisiałdużytopórzolbrzymiączerwonąrękojeścią,doużycia
w razie pożaru. A w razie ataku nienawiści? A w razie morderczego szału? Przyglądała mu się dość
często,alezawszebrakłojejodwagi,żebygozdjąćześciany.Pozatym,gdybygojużtrzymaławręku,
czyjągłowęnajpierwrozpłatać?Kogomogłabyzabićtu,wStockbridge,żebypomścićprochyiczaszki?
Gdyby zresztą umiała się nim posługiwać. Nie, to, czym umie się posługiwać, to Het Achterhuis van
Anne Frank. A żeby za sprawą tego topora polała się krew, musi raz jeszcze zniknąć na kolejnym
poddaszu,tymrazembezojca,całkiemsamodzielnie.
Tak więc na nowo nabrała wiary w potęgę swoich niespełna trzystu stron i z tą wiarą postanowiła
ukryćprzedswoimojcem,obecniesześćdziesięcioletnim,tajemnicęswegoocalenia.
–Zanich–płakała–zanich.
Miałanamyśliwszystkich,którychspotkałlos,jakijejzostałoszczędzonyijaki,miałaterazudawać,
takżeijąspotkał.
–ZaMargot,zamatkę,zaLies.
Terazcodzienniechodziładobibliotekiczytać„NewYorkTimesa”.Przeglądałateżuważnietygodniki.
ConiedzielaczytałaowszystkichnowościachksiążkowychwAmeryce:opowieściachokreślanychjako
„wybitne” i „ważne”, z których żadna bez wątpienia nie była wybitniejsza ani ważniejsza od jej
pośmiertnie opublikowanego dziennika; o ckliwych bestsellerach, z których prawdziwi ludzie
dowiadywalisięolosachfałszywychludzi,którzyniemogliistniećiktórzynicbynieznaczyli,gdyby
nawetzaistnieli.Czytałapochwałydlahistorykówibiografów,którychksiążki,choćbynajcenniejsze,nie
mogły bez wątpienia być bardziej godnymi uznania od jej książki. I na każdej stronie każdego
czasopisma,jakieznalazławbibliotece–amerykańskiego,francuskiego,niemieckiegoczyangielskiego–
szukała swojego prawdziwego nazwiska. To nie mogło się na tym skończyć, że parę tysięcy
holenderskichczytelnikówpokiwagłowamiiwrócidoswoichspraw–tobyłozbytważne!„Zanich,za
nich”–razporaz,tydzieńpotygodniu„zanich”,ażwkońcupoczęłasięzastanawiać,czyto,żeprzeżyła
w oficynie, że przeżyła obozy śmierci, że udaje tu w Nowej Anglii kogoś innego, czy to wszystko nie
czyni czegoś bardzo podejrzanego – i odrobinę szalonego – z tej pulsującej żądzy „powrotu” w
charakterzeupiora.Poczęłasięobawiać,żeulegapragnieniu,bynieulec.
Dlaczegozresztąmiałabysięopierać!Czyżnieudaje,żejesttą,którąitakbybyła,gdybyniewszedł
w paradę achterhuis i obozy zagłady? Amy nie była kimś innym. Ta Amy, która ocaliła ją przed
wspomnieniamiiprzywróciłażyciu–rozśmieszająca,rozsądna,dzielnairealistycznaAmy–byłasobą.I
miała wszelkie prawo być sobą! Obowiązki wobec zmarłych? Retoryka dla pobożnych! Nie można nic
daćumarłym–onisąmartwi.
– Właśnie. Rzekome znaczenie tej książki jest ponurym złudzeniem – powiedziała Amy Annie. – A
udawanie nieżyjącej to melodramat w najgorszym guście. Jeszcze gorzej ukrywać się przed tatusiem.
Pokutaniemasensu.WeźsłuchawkęipowiedzPimowi,żeżyjesz.Onmasześćdziesiątlat.
Obecnatęsknotazaojcemstałasięnawetsilniejszaoduczucia,któreżywiładoniegowdzieciństwie,
kiedytonajbardziejwświeciepragnęłabyćjegojedynąmiłością.Alebyłamłodaisilnaiprzeżywała
wielkąprzygodę,iniepoinformowałaanijego,aninikogoinnego,żeżyje;apotempewnegodniabyło
już za późno. Nikt by jej nie uwierzył; nikt oprócz własnego ojca nie chciałby uwierzyć. Ludzie
przychodzili teraz codziennie zwiedzać ich tajemną kryjówkę i patrzeć na zdjęcia gwiazd filmu, które
przypinałasobiedościanyobokłóżka.Przychodzilioglądaćbalię,wktórejsięmyła,istół,przyktórym
sięuczyła.Wyglądaliprzezlukarnę,zktórejPeterionaprzytuleniobserwowaligwiazdy.Oglądaliszafę
maskującądrzwi,przezktórewtargnęłapolicja,żebyichzabrać.Spoglądalinaotwartestronydziennika.
To jej charakter pisma, szeptali, to jej słowa. Zatrzymywali się, żeby obejrzeć w oficynie każdy
przedmiot,któregodotykałaswoimirękami.Normalneprzejściaipraktycznepokoiki,które,jakoautorka
świetnych wypracowań, sumiennie opisała Kitty porządnym, dokładnym, rzeczowym stylem – starannie
obmyślanaoficynastałasięobecnieświątynią,ŚcianąPłaczu.Odchodzilistądwmilczeniu,pogrążeniw
smutku,jakbystracilikogośbliskiego.
Aletoonibylijejbliscy.
–Opłakiwalimnie–mówiłaAmy–żałowalimnie,modlilisięzamnie,błagali,bymimwybaczyła.
Byłam ucieleśnieniem milionów nie przeżytych lat, jakie skradziono pomordowanym Żydom. Za późno
teraz,byżyć.Jużjestemświętą.
Otojejopowieść.ComyślałotymLonoff,kiedyskończyłamówić?Żewierzyławkażdesłowoiżeto
wszystkonieprawda.
KiedyAmywzięłaprysznic,ubrałasięizwolniłapokój,zabrałjąnaobiad.Zrestauracjizadzwoniłdo
Hopeiwyjaśnił,żeprzywoziAmydodomu.Będziemogłaspacerowaćpolesie,patrzećnaliście,spać
bezpiecznie w łóżku Betsy; za parę dni pozbiera się na tyle, by móc wrócić do Cambridge. Co do jej
załamania,powiedziałtylko,żejegozdaniemcierpizpowoduprzemęczenia.ObiecałAmy,żewięcejnie
powie.
W drodze do Berkshires, podczas gdy Amy opowiadała mu, co odczuwała, kiedy czytało ją
dwadzieścia milionów ludzi w dwudziestu językach, myślał, że trzeba się będzie poradzić doktora
Boyce’a. Boyce pracował w Riggs, w szpitalu psychiatrycznym Stockbridge. Kiedy tylko wychodziła
nowaksiążkaLonoffa,doktorBoyceprzysyłałmuswójegzemplarzzurocząprośbąodedykację,arazdo
roku Lonoffowie otrzymywali zaproszenie na wielki grill u Boyce’ów. Na nalegania doktora Lonoff
zgodziłsięrazniechętniewziąćudziałwrozmowiezgrupąpracownikówbadawczychszpitalanatemat
„osobowościtwórczej”.Niechciałurazićpsychiatry,pragnąłteżnachwilęuspokoićżonę,przekonaną,
żejeślitylkobędzieczęściejwychodziłiprzebywałwśródludzi,wdomusprawylepiejsięułożą.
Okazałosię,żepracownicybadawczymająjaknajegogustzbytfantastycznewyobrażenieopisaniu,
ale nie starał się nawet wytłumaczyć im, że są w błędzie. Zresztą nie był przekonany, że akurat on ma
rację.Oniwidzielitotak,oninaczej–polonoffsku.Ityle.Niezamierzałnikogoprzekonywać.Literatura
prowokujeludzidowypowiadanianajdziwniejszychsądów–iniechtakpozostanie.
Dyskusjatoczyłasięledwieodgodziny,kiedyLonoffpowiedział,żebyłotobardzomiłespotkanie,ale
onmusiwracaćdodomu.
–Czekanamniejeszczewieczornaporcjalektury–powiedział.–Bezczytanianiejestemsobą.Tym
niemniej,możeciepaństwoomawiaćswobodniemojąosobowość,kiedysobiepójdę.
Boyceodpowiedziałzciepłymuśmiechem:
–Mamnadzieję,żeprzynajmniejodrobinępanarozbawiliśmynaszyminaiwnymispekulacjami.
–Wolałbym,żebymtojawasrozbawił.Przepraszam,żejestemtakinudny.
–Ależskąd–zaprotestowałBoyce–biernośćuczłowiekadużegoformatumaswójurokijestprzy
tymtajemnicza.
–Doprawdy?–zdziwiłsięLonoff.–Muszętopowiedziećżonie.
Niechodziłojednakogodzinę,zmarnowanąpięćlattemu.UfałBoyce’owiiwierzył,żepsychiatranie
zawiedzie jego zaufania, kiedy następnego dnia wybrał się do niego porozmawiać o swojej byłej
studentce, quasi-córce, młodej dwudziestosześcioletniej kobiecie, która mu oznajmiła, że spośród
wszystkich pisarzy żydowskich, od Franza Kafki do E.I. Lonoffa, ona jest najsławniejsza. Ewentualny
zarzut zdrady zaufania quasi-córki nie wchodził w grę, odkąd Amy pogrążyła się całkiem w swojej
dręczącejiluzji.
–Czywiesz,dlaczegoprzybrałamtosłodkienazwisko?Żebysięchronićprzedwspomnieniami.Nie
ukrywałam przed sobą przeszłości ani siebie przed przeszłością. Ukrywałam się przed nienawiścią,
przedznienawidzeniemludzi,takjakoninienawidząpająkówiszczurów.Manny,jasięczułamodartaze
skóry. Miałam wrażenie, że z połowy ciała ściągnięto mi skórę. Połowa twarzy była zupełnie naga, do
końca życia każdy będzie na nią patrzył w osłupieniu. Albo będą się wpatrywać w drugą połowę, tę
nietkniętąjużwidzę,jaksięuśmiechająudając,żetaodartazeskórypołowanieistnieje,jakmówiądo
zdrowejpołowy.Isłyszę,jaknanichwrzeszczę,widzę,jakpodsuwamimokropnąpołowęwprostpod
ichnieskazitelneoblicza,żebysięporządnieprzestraszyli.
– Byłam piękna! Byłam cała! Byłam pogodną wesołą dziewczynką! Patrzcie, patrzcie, co ze mną
zrobili!
Iwszystkojedno,naktórąbypatrzylistronę,zawszebymnanichwrzeszczała:
–Popatrzcienatędrugą!Czemuniepatrzycienadrugąpołowę?
Otymrozmyślałamnocamiwszpitalu.Wszystkojedno,jaknamniepatrzyli,jaksiędomnieodzywali,
jak próbowali mnie pocieszyć, ja byłam zawsze tą na wpół odartą ze skóry istotą. Już nigdy nie będę
młodąniebędęmiłąspokojnązakochanądziewczynąbędęichnienawidziładokońcażycia.
–Więcwybrałamsobietosłodkienazwisko,żebyucieleśnićwnimwszystko,czymsamaniejestem.A
umiałambardzodobrzeudawać.Chwila,azaczynamwierzyć,żewcalenieudaję,żestałamsiętym,kim
i tak bym została. Aż do tej książki. Przyszła paczka z Amsterdamu, rozpakowałam ją i oto jest: moja
przeszłość, ja, moje nazwisko, moja n i e t k n i ę t a twarz – teraz brakło mi już tylko zemsty. Nie
chodziłoozmarłych,nieszłooprzywrócenieichdożyciaalboonękanieżywych.Niechciałampomścić
umarłych–tylkotępozbawionąmatki,pozbawionąojca,pozbawionąsiostry,przepełnionąmściwością
przepełnionąnienawiściąprzepełnionąwstydem,nawpółodartązeskóry,dygocącąistotę.Łaknęłamłez,
łaknęłamichchrześcijańskichłez,chciałam,żebypopłynęłyjakżydowskakrew–nademnąŁaknęłamich
litości – i to w najbardziej bezlitosny sposób. I łaknęłam miłości, chciałam być niemiłosiernie i
bezgranicznie kochana, tak jak byłam poniżana. Łaknęłam świeżego życia i świeżego ciała, czystego i
nieskalanego.Alenatotrzebabyłodwudziestumilionówludzi.Dziesięćrazypodwadzieściamilionów.
–Och,Manny,jachcęztobążyć!Tegomipotrzeba!Milionytegoniesprawią–tylkoty!Chcęwrócić
z tobą do Europy. Wysłuchaj mnie, nie odmawiaj, jeszcze nie teraz. Latem widziałam mały domek do
wynajęcia, willę z kamienia na zboczu wzgórza. Koło Florencji. Z różowym dachem i z ogródkiem.
Dowiedziałamsięotelefonizapisałam.Nadalmamtennumer.Wszystkiepięknerzeczy,jakiewidziałam
we Włoszech, mówiły mi, jaki byś był szczęśliwy, gdybyś tam mieszkał, jaka ja byłabym szczęśliwa,
mogąc się tobą zajmować. Myślałam o naszych wspólnych wycieczkach. Myślałam o popołudniach
spędzanychwmuzeachiokawie,którąbyśmypotempilinadrzeką.Myślałamowspólnymwieczornym
słuchaniumuzyki.Myślałamogotowaniudlaciebie.Myślałamowkładaniuładnychnocnychkoszuldo
łóżka.Och,Manny,ichAnnaFranknależydonich,jachcębyćtwojąAnnąFrank.Wreszciechciałabym
pożyć. Nie nadaję się dłużej na Rzeź Niewiniątek i Świętą Panienkę. Nawet by mnie nie chcieli,
pożądającejczyjegośmęża,błagającejgo,żebyporzuciłswojąwiernążonęiuciekłzdziewczynądwa
razyodniegomłodszą.Manny,czytoważne,żejestemwwiekutwojejcórki,atywwiekumojegoojca?
Oczywiście,żekochamwtobietat-kę,jakżebyinaczej?Ajeślitykochaszwemniedziecko,czemunie
miałbyś tego robić? Nie ma w tym nic dziwnego – tak czyni połowa świata. Miłość musi się gdzieś
zacząćiunaszaczęłasięwtymmiejscu.Ajeślichodzioto,kimjestem–powiedziałaAmygłosemtak
słodkimiujmującym,jakiegowżyciuniesłyszał–totrzebakimśbyć,prawda?Niedasiętegoobejść.
W domu położył ją do łóżka. Potem siedział w kuchni z żoną pijąc kawę, którą mu zaparzyła. Za
każdym razem, kiedy w myśli widział Amy w poczekalni u dentysty, czytającą o Ottonie Franku w
tygodniku „Time”, albo w bibliotece przeszukującą półki w poszukiwaniu swojego „prawdziwego”
nazwiska, kiedy wyobrażał ją sobie, jak w bostońskim parku kieruje do swego profesora literatury
świadczącąowielkiejzażyłościztematemrozprawęo„swojej”książce,miałochotępofolgowaćsobiei
zapłakać.Nigdytakniecierpiałzpowoducudzegocierpienia.
Oczywiście nie powiedział Hope, za kogo Amy się uważa. Nie musiał, wiedział z góry, co by
powiedziała: że to dla niego, wielkiego pisarza, Amy postanowiła zostać Anną Frank; to wszystko
tłumaczy,niepotrzebapsychologa.Dlaniego,bojestwnimzakochana:żebygooczarować,opętać,żeby
pokonawszyjegoskrupułyirozum,icnotę,zaapelowaćdowyobraźniiwtensposób,jakoAnnaFrank,
staćsięjego,E.I.Lonoffa,femmefatale.
IV
ŻonaTołstoja
Następnego ranka jedliśmy śniadanie wszyscy razem, jak szczęśliwa czteroosobowa rodzina. Kobieta,
której Lonoff nie mógł tak po prostu wyrzucić po trzydziestu latach tylko dlatego, że może wolałby
oglądać nową twarz przy soku owocowym, opowiadała nam z dumą – przy soku owocowym – o
osiągnięciachdzieci,którychkrzesłazajmowaliśmyzAmy.Pokazywałanamichnajnowszefotografie,na
wszystkichbylizeswoimiwłasnymidziećmi.Lonoffniewspomniałmiwieczorem,żejestwielokrotnym
dziadkiem.Dlaczegomiałbyotymmówić?
Hope w ciągu nocy przeobraziła się z podstarzałej, zmartwionej, samotnej żony w kogoś w rodzaju
szczęśliwej autorki słodkich wierszyków o przyrodzie, powieszonych w ramkach na ścianie w kuchni,
troszczącej się o geranium, kobiety, o której Lonoff powiedział, że sklei stłuczony talerz. Także Lonoff
wydawał się innym człowiekiem; rozmyślnie lub bezwiednie nucił Moje błękitne niebo, kiedy
podchodził do stołu. I niemal natychmiast przystąpił do poważnych żartów, które najwyraźniej miały
jeszczebardziejuszczęśliwićHope.
Skądtazmiana?PonieważAmypośniadaniumiaławrócićdoCambridge.
Właściwie nie mogłem dłużej myśleć o niej jako o Amy. Coraz bardziej wciągała mnie fikcja, jaką
wysnułemnatematjejiLonoffów,kiedyleżałempociemkuwgabinecie,uniesionyjegopochwałamii
wściekły na brak aprobaty ze strony własnego ojca, a także, oczywiście, poruszony tym, co zaszło
pomiędzymoimidolematąwspaniałąmłodąkobietą,zanimonmężniewróciłdomałżeńskiegołoża.
Podczasśniadaniaojciec,matka,sędziaWapterijegożonaniewychodzilimizgłowy.Przezcałąnoc
niezmrużyłemoka,awtejchwiliniebyłemwstaniemyślećnormalnieonich,osobieczyoAmy,jakją
tunazywano.Wyobrażałemsobie,jakwracamdoNewJerseyioznajmiamswojejrodzinie:
– Kiedy byłem w Nowej Anglii, poznałem wspaniałą młodą kobietę. Kocham ją i ona mnie kocha.
Mamyzamiarwziąćślub.
–Ślub?Taknagle?Nathanie,czyonajestŻydówką?
–Jest.
–Alektototaki?
–ToAnnaFrank.
–Objadłemsię–powiedziałLonoff,kiedyHopeparzyładlaniegoherbatę.
– Brak ci ruchu – stwierdziła Hope. – Powinieneś spacerować. Zaniechałeś popołudniowych
spacerówizarazzacząłeśprzybieraćnawadze.Boprzecieżjesztyle,cokotnapłakał.Iwdodatkunic
tuczącego.Wszystkozpowodusiedzeniaprzybiurku.Iprzesiadywaniawdomu.
–Przerażamniemyślospacerze.Przerażamniewidoktychdrzew.
–Więcchodźwprzeciwnymkierunku.
– Przez dziesięć lat chodziłem w przeciwnym kierunku. Dlatego zacząłem chodzić w tym. Zresztą ja
spacerując,wcaleniespaceruję.Prawdęmówiąc,nawetniewidzętychdrzew.
–Tonieprawda–stwierdziłaHope.–Onkochaprzyrodę–poinformowałamnie.–Znanazwękażdej
najdrobniejszejrośliny.
–Oddziśstaramsięmniejjeść.Ktoweźmiezemnądospółkijajko?
Hope,rozpogodzona,powiedziała:
–Dzisiajmożeszsobiepozwolićnacale.
–Amy,weźmieszzemnąjajkodospółki?
Skierowane do Amy pytanie dało mi pierwszą sposobność, by spojrzeć na nią bez skrępowania. To
było to. To m o g ł o być to. Ten sam wyraz nieopancerzonej i niezrównanej inteligencji, ten sam
zadumanywyrazpogodnegooczekiwania...Czołoniebyłoszekspirowskie–tobyłojejczoło.
Uśmiechałasię,jakbyionabyławświetnymhumorzeijakbywczorajniedoszłodotego,żeLonoff
zawahałsięprzedpocałowaniemjejwpiersi.
–Niedamrady–odpowiedziała.
–Nawetpołówki?
–Nawetjednejszesnastej.
„TojestmojaciotkaTessie,tosąFriedaiDave,tojestPtaszyna,atoMurray...jakwidzicie,tworzymy
wspaniałąrodzinkę.Aotomojażona,którajestdlamniewszystkim.Ktoniewierzy,niechspojrzynajej
uśmiech,niechposłucha,jakumiesięśmiać.Pamiętaciezakryterzęsamioczy,umieszczoneniewinniew
mądrej twarzyczce? Pamiętacie ciemne włosy, spięte wsuwką? Tak, to ona... Anna – powiedział mój
ojciec.TaAnna?Och,jakopaczniezrozumiałemmojegosyna!Jakżeśmysięomylili!”
–Zróbjajecznicęzjednegojajka,Hope–powiedziałLonoff.–Zjem,jeślityzjeszpołowę.
–Możeszsamzjeśćcałe–odparłaHope.–Tylkozacznijznówspacerować.
Spojrzałnamniebłagalnie.
–Nathanie,zjedzpół.
–Nie,nie!–przerwałamużonaiodwracającsiędopieca,oznajmiłatryumfalnie:–Zjeszcałejajko!
–Anadomiarzłegowyrzuciłemdziśżyletkę.
–Aledlaczego–spytałaAmy,wciążudając,żejestwwyśmienitymhumorze–dlaczegozrobiłeścoś
takiego?
–Przemyślałemtodokładnie.Mojedziecipokończyłystudia.Domspłaciłem.Jestemubezpieczonyw
solidnejfirmie.Mamfordarocznik‘56.WczorajdostałemczeknaczterdzieścipięćdolarówzBrazylii–
pieniądze,którychwcalenieoczekiwałem.Wyrzućstarą,pomyślałemsobie,iogolsięnowążyletką.A
potempomyślałem:nie,tąmogęsięogolićjeszczedwaalboitrzyrazy.Pocotakiemarnotrawstwo?Ale
potem myślałem o tym jeszcze dłużej: mam siedem książek w wydaniach kieszonkowych, mam swoich
wydawców w dwudziestu krajach, dom jest na nowo pokryty gontami, w piwnicy stoi spokojnie nowy
piec centralnego ogrzewania, w łazience zainstalowano nowiutką armaturę. Rachunki wszystkie
popłacone, a na dodatek w banku leżą pieniądze, które przynoszą trzy procent zabezpieczenia na stare
lata.Dodiabła,pomyślałem,cojasiębędęzastanawiał–iwłożyłemnowążyletkę.Ipopatrzcietylko,
jaksiępoharatałem.Omałonieobciąłemsobieucha.
Amy:
–Ztegowniosek,żeniepotrzebniepoddajeszsięimpulsom.
–Chciałemsiętylkoprzekonać,jaktojest–żyćtak,jakwszyscy.
–I?–spytałaHope,którawróciłaterazdostołuzpatelniąwręce.
–Powiedziałem.Omałonieobciąłemsobieucha.
–Ototwojejajko.
–Prosiłemopółjajka.
–Kochanie,zróbsobierazucztę–poprosiłaHope,całującgowczubekgłowy.
„KochanaMamoiKochanyTato,odtrzechdnijesteśmyuojcaAnny.Obojesąodnaszegoprzyjazduw
staniebardzowzruszającegouniesienia”.
–Atolistydociebie–powiedziałaHope.
–Zazwyczajniepatrzęnatoprzedkońcemdnia–wyjaśniłmiLonoff.
–Niechcenawetprzejrzećtytułówwgazetach–dodałaHope.–Paręlattemuniechciałnawetjeść
razem z nami śniadania. Ale kiedy dzieci się porozjeżdżały, stwierdziłam stanowczo, że nie będę sama
siedziećprzyśniadaniu.
–Aleniepozwalałemcisiędomnieodzywać,prawda?Terazjestinaczej.
–Zrobięcijeszczejednojajko.
–Nie,kochanie,dziękujęci,jestemsyty–odparłLonoff,odsuwającpustytalerz.
„Drodzymoi,Annajestwciążyiszczęśliwsza,jakmówi,niżsięmogłakiedykolwiekspodziewać”.
Przeglądałkilkalistów,któretrzymałwdłoni.Powiedziałdomnie:
– Oto, co przesyłają mi wydawcy. Jeden na sto listów jest wart tego, by go otworzyć. Nie, jeden na
pięćset.
–Możeprzydałbysiępanuktośdootwieranialistów?–spytałem.
–Onjestnatozbytsumienny–wyjaśniłaHope.–Niemógłbytegowtensposóbzałatwić.Apozatym
–sekretarkatododatkowaosoba.NiemożemyzamienićnaszegodomuwDworzecCentralny.
–Sekretarkatosześćdodatkowychosób–oznajmiłjejLonoff.
–Codostałeśtymrazem?–spytałaHope,kiedyjejmążprzewracałzapisanąołówkiemkartkęnadrugą
stronę.–Przeczytajtenlist,Manny.
– Ty go przeczytaj – poprosił, wręczając list żonie. – Niech się pan Nathan dowie, jakie są koszta
popularności.Niechpotemniemadonaspretensji,żeśmygonieostrzegali.
Hopewytarłaręcewfartuchiwzięłalist.Tobyłzdecydowaniejejporanek,całkiemnoweżycie.A
dlaczego?BoAmywyjeżdża.
– „Drogi Panie Lonoff – czytała. – Proponuję, żeby ze swoim talentem napisał Pan opowiadanie o
następującejakcji.Nie-ŻydprzybywazZachodudoNowegoJorkuipierwszyrazwżyciuwidziŻydów.
Będąc człowiekiem z natury dobrodusznym, wyświadcza im przysługi. Kiedy poświęca część swojej
przerwyobiadowejnato,żebyimpomagać,onizachowująsięjakświnie,wykorzystująccorazwięcej
jego czasu. Kiedy pomaga swoim współpracownikom, zdobywając dla nich wieczne pióra po cenach
hurtowych, historia się powtarza. Próbują go naciągnąć, żeby kupił pióra dla osoby trzeciej. Mówią:
»Człowiek,któregoznam,chcekupićtuzinpiór«,apotemmówią:»Jaciniemówiłem,żebyśkupował,ja
cięotonieprosiłem,jacitylkopowiedziałem,żepotrzebujędwatuziny,aletyminiewmówisz,żejaci
kazałem,żebyśtymikupiłdwatuziny«.WrezultaciefacetnabieraniechęcidoŻydów.Późniejstwierdza,
że nie-Żydzi, którzy dotąd zachowywali się skromnie, próbują wyrzucić go z pracy, podczas gdy Żydzi
stająpojegostronie,kiedyszefchcegozwolnić.Kiedyciężkochoruje,Żydzioddajądlaniegokrew.Na
koniecmarozmowęzpewnąosobą,odktórejdowiadujesię,wjakisposóbhistoriaŻydówprzyczyniła
siędowłaściwegoimoportunizmu.Zpoważaniem,RayW.Oliver.PS.Jestemtakżeautoremopowiadań.
ChętniebędęzPanemwspółpracowałprzyopowiadaniuopartymnatejfabule”.
–Jatakże–stwierdziłaAmy.
– „Konsekwencje swego uwielbienia” – powiedziałem. Cytat z Wieku średniego, ale nawet Lonoff
chybagonierozpoznał.–TozHenry’egoJamesa–dodałem,piekącraka.–„Resztatojużobłędsztuki”.
–Aha–powiedziałLonoff.
Bałwan!Idiota!Przyłapałmnie,kiedysiępopisywałemerudycją.Aha.Wiewszystko.
Zamiast jednak kazać mi wstać od stołu i wynosić się z jego domu z powodu mego zachowania w
gabinecie,Lonoffotworzyłnastępnylistiwyjąłzkopertymałąkarteczkę.Przeczytałją,poczymwręczył
Hope.
–Ach,tojednaztych–powiedziała–któremniezawszedenerwują.
–Tajednakmaswójstyl–stwierdziłLonoff.–Podobamisiębrakgrzecznościowegonagłówka.Od
razunaciągasznurirozwieszananimpranie.Przeczytaj,Hope.
–Nieznoszętakichlistów.
–Przeczytaj.DlapanaNathana,jakobudującyprzykład.
Więcniewie,pomyślałem.Albowieimiwybaczył.
– „Właśnie przeczytałam twoje wspaniałe opowiadanie Indiana – czytała Hope. – Co ty wiesz o
Środkowym Wschodzie, ty żydowski gnojku? Wasza żydowska wszechwiedza zwykłemu człowiekowi
podobasiętaksamo,albojeszczemniej,jakwaszesemickiewyczucie»sztuki«.SallyM.zFortWayne”.
Lonofftymczasempedantycznieotwierałbłękitnąkopertęlistulotniczego.
–ZNewDelhi–oznajmił.
–Przyjęliciędokastybraminów–powiedziałaAmy.
Hopeuśmiechnęłasiędodziewczyny,którawyjedziezaniecałągodzinę,twierdząckategorycznie:
–Odmówi.
–Amoże–ripostowałaAmy–możemaszczęścieiprzyjęligodokastynietykalnych.
–Albodojeszczeniższej–podsumowałLonoff,wręczająclistHope.
–Żądaszzbytwiele–dorzuciłaAmy.
Hopeczytała,tymrazemnietrzebajejbyłonamawiać.
– „Szanowny Panie, jestem dwudziestoletnim młodzieńcem z Indii. Przedstawiam się sam, ponieważ
niemainnegosposobu,żebymPanapoznał.MożenieuśmiechasięPanumyślopoznaniucudzoziemca,
któryskłaniasiędotego,żebyPanawykorzystać”.
WtymmiejscuHopestraciłakontenansispojrzałanaLonoffa,niepewna,comarobić.
Onjejpowiedział:
–Czytajdalej.
– „...żeby Pana wykorzystać. Błagam Pana o kooperację w pełni świadom dzielących nas barier
kastowych, religijnych itd. Ponieważ jestem tylko żebrakiem w innym ubraniu, wysunę swoje żądanie
dość obcesowo. Pragnę osiąść w Ameryce. Czy mógłby Pan w dowolny sposób wydostać mnie stąd?
JeślimojekwalifikacjeedukacyjnedyskwalifikująmniejakostudentawAmeryceijeślizawiodątakże
innesposoby,czywnajgorszymwypadkumógłbymniePanadoptować?Trochęsięwstydzę,wysuwając
takieżądanie,ponieważjestemdośćstaryimamrodziców,którympowinienemzapewnićgodnąstarość.
Mogęsiępodjąćkażdejpracyizrobięwszystko,cobędęmógł,żebysięPanuprzydać.SzanownyPanie,
wyrobiłPansobiejużzapewnewyobrażenieoniepozornejpostaciniskiego,ciemnoskórego,ambitnego
chłopakazIndii,któregocharaktermawsobieszczodrądozęzazdrości.JeślirzeczywiściepomyślałPan
sobiewpowyższysposób,czekaPananiespodzianka.Ponieważpowyższeopisaniepasujedomniejak
ulał.Chcęuciecodtwardychwarunkówiżyćzodrobinąspokoju,ikorzystaćzedukacjiwieczorowej.
SzanownyPanie,proszęmniepowiadomić,czyistniejemożliwośćPańskiejkooperacjizJegopokornym
sługą...”.
Hopeprzycisnęłalistdopiersi,kiedyzobaczyła,żeAmywstaje,gwałtownieodsuwająckrzesło.
–Przepraszam–powiedziaładodziewczyny.
–Zaco?–spytałaAmy,zmuszającsiędouśmiechu.
Hopetrzęsłysięręce.
ZerknąłemnaLonoffa,aleonmilczał.
Amypowtórzyłazleciutkimpodrażnieniemwgłosie:
–Nierozumiem,zacomiałabyśmnieprzepraszać.
HopezajęłasięskładaniemlistuodHindusa,chociażdalibógniewiem,naileczęści.Apotem,patrząc
nageranium,oznajmiła:
–Niechciałamcięwprawićwzakłopotanie.
–Ależjaniejestemzakłopotana–odparłaniewinnieAmy.
–Niepowiedziałam,żejesteś–przyznałaHope.–Powiedziałam,żejategoniechciałam.
Amynajwidoczniejniechwytała–wtymcałarzecz.Czekała,ażHopebliżejtowyjaśni.
–Proszęwas,zapomnijmyotym–zwróciłasiędowszystkichHope.
–Jajużzapomniałem–stwierdziłLonoff.
–Ajamuszęjużjechać–powiedziaładoniegoAmy.
–Niemożeszdopićkawy?
– I tak masz już ponad pół godziny opóźnienia – stwierdziła Amy. – A po całej chaotycznej debacie
wokółtematujajkapewniestraciszcałyranek,zanimprzyjdzieszdosiebie.
–Właśnie–dodałem,zrywającsięzkrzesła–jateżmuszęjużjechać.
–Otejporzeniejeżdżąjeszczeautobusy–poinformowałmnieLonoff.–Pierwszyautobuswkierunku
północnymodjeżdżadwadzieściapojedenastej.
– Ale gdyby pani mogła mnie podrzucić do miasta, dalej sobie poradzę... jeśli to pani po drodze –
dodałem, spoglądając nieśmiało, tak jak poprzedniego dnia, na tę dziewczynę, o której tyle roiłem i na
którąwciążjeszczeniemogłempatrzećwprost.
–Jakpanwoli–odparłLonoff.
Wstałiobszedłstół,żebypocałowaćAmywpoliczek.
–Bądźmywkontakcie–powiedziałdoniej.–Idziękujęzapomoc.
– Myślę, że przynajmniej udało mi się porozdzielać poszczególne książki. Chociaż to jest
uporządkowane.
– Świetnie. Resztę będę musiał sam przejrzeć. I przemyśleć. Nie jestem pewien, czy temu podołam,
mojaprzyjaciółko.
–Tylkobłagamcię,niczegonieniszcz.
Rozmowasprawiaławrażeniezagadkowej,domyślałemsięjednak,żepannaBellettebraławobronę
robocze wersje starych opowiadań, które segregowała na zlecenie działu rękopisów biblioteki
harwardzkiej. Ale dla Hope ostatnia prośba dziewczyny miała z pewnością nie tak niewinny podtekst.
Zanimktóreśznichmiałoszansęwypowiedziećkolejnydwuznacznik,Hopewyszławpokoju.
Usłyszeliśmy,jakwchodzinagórę,potemnadnaszymigłowamitrzasnęłydrzwisypialni.
–Przepraszamnachwilę–powiedziałLonoffizapinającmarynarkę,ruszyłzażoną.
Amyijawmilczeniuwyciągaliśmyubraniazszafywkorytarzuiubieraliśmysięprzedwyjściemna
śnieg.Staliśmypotem,zastanawiającsię,cozrobić.Powstrzymywałemsię,żebyniesparafrazować:
–Czymiałapanikiedyśuczucie,żechcepaniiść,arównocześnie,żechcepanizostać?
To,copowiedziałem,wcaleniebyłolepsze:
–Wczorajprzykolacjiopowiadałmioliście,jakiwysłałapanidoniegozAnglii.
Nie zareagowała – nadal czekała. Na głowie miała białą wełnianą czapkę z kutasem zakończonym
białą puchatą kulką. Oczywiście! To on jej ją podarował, w czasie jej pierwszej zimy, spędzanej w
Berkshires,aterazniemożesięzniąrozstać,takjakniemożesięznimrozstać,zjejdrugimPimem.
–Kiedytobyło?–spytałem.–KiedyopuściłapaniAnglię?
–OBoże.
Zamknęła oczy i przycisnęła rękę do czoła. Dopiero wtedy spostrzegłem, jak bardzo jest zmęczona.
Obojeniespaliśmyprzezcałąnoc,onazastanawiałasię,kimmogłabysięstać,mieszkajączLonoffem
we Florencji, ja zastanawiałem się, kim mogła być w czasie wojny. Kiedy opadł rękaw płaszcza,
zauważyłem,żenaprzedramieniuniemaoczywiściebliznypooparzeniu.Niemablizny–niemaksiążki
–niemaPima.Nie,kochającyojciecporzuconyprzezdzieckonarzeczliteraturytomójojciec,niejej.
–Jateżbyłamniska,ciemnoskóra,ambitna–imiałamszesnaścielat–powiedziała.–Jedenaścielat
temu.
TobysiędokładniezgadzałozwiekiemAnnyFrank–gdybytaprzeżyła.
–AgdziemieszkałapaniprzedAnglią?
–Todługahistoria.
–Przeszłapaniprzezwojnę?
–Udałomisiętegouniknąć.
–Jak?
Uśmiechnęłasięuprzejmie.Zaczynałemjąirytować.
–Miałamszczęście.
–Mniechybateżtylkodziękiszczęściuominęławojna–odparłem.
–Acopanmiałzamiasttego?
–Swojedzieciństwo.Apani?
– Nie swoje dzieciństwo – odpowiedziała lakonicznie. – Myślę, że chyba powinniśmy ruszać, panie
Zuckerman.Japrzynajmniejmuszęjechać.Mamprzedsobądługądrogę.
–Wolałbymnieodjeżdżaćbezpożegnania.
–Jateż,alechybamusimyjechać.
–Jestempewien,żechciałby,żebyśmynaniegozaczekali.
– Doprawdy? – powiedziała dziwnym tonem, po czym poszedłem za nią do dużego pokoju, gdzie
usiedliśmy w fotelach przy kominku. Ona usiadła w fotelu Lonoffa, ja usadowiłem się w drugim.
Gniewnymruchemzdjęłanakryciegłowy.
–Onbyłdlamnieniesłychanieszczodry–wyjaśniłem.
–Tobardzoważnawizyta.Przynajmniejdlamnie–dodałem.
–Jestszczodry.
–PomógłpaniprzenieśćsiędoAmeryki.
–Tak.
–ZAnglii.
Sięgnęła po czasopisma, które przeglądałem poprzedniego wieczoru, kiedy Lonoff rozmawiał przez
telefon.Powiedziałem:
–Przepraszam,żetakwypytuję...
Uśmiechnęłasiędomnieniewyraźnieiprzewracałastronypisma.
–Todlatego,żejestpanijakośdziwniepodobnadoAnnyFrank.
Przeszedłmniedreszcz,kiedyusłyszałemwodpowiedzi:
–Jużmitomówiono.
–Naprawdę?
– Ale – odparła, patrząc mi prosto w oczy swymi inteligentnymi oczyma – obawiam się, że nią nie
jestem.
Milczenie.
–Aleprzynajmniejczytałapanijejksiążkę?
–Niezupełnie.Przeglądałam.
–Och,towspaniałaksiążka.
–Naprawdę?
– Och, tak. Ona była wspaniałą młodą pisarką. Znakomitą, jak na trzynaście lat. Obserwuje się, jak
zdobywa wiedzę o różnych rzeczach trochę tak, jak na filmie pokazującym rozwój płodu w
przyspieszonym tempie. Musi pani to przeczytać. Ona nagle odkrywa refleksję, nagle kreśli portrety,
szkicuje postaci, nagle przytrafia się jej długa, pogmatwana sprawa, którą opisuje tak pięknie, jakby
przeszła przez kilkanaście szkiców roboczych. A przy tym ani śladu zabójczej świadomości, że jest
interesującaalbopoważna.Onapoprostujest.
Całybyłemmokryzwysiłku,starającsięskomprymowaćmyśliiwyłożyćjejej,zanimwróciimnie
powstrzyma.
–Jejgorliwość,jejenergia–zawszewruchu,ciąglecośrozpoczyna,niepotrafinudzićisamanigdy
sięnienudzi–naprawdęświetnapisarka.Iniezwyklesympatycznedziecko.Moimzdaniem–(przyszło
mi to na myśl, oczywiście, właśnie wtedy, gdy z zapałem wychwalałem Annę Frank przed dziewczyną
która mogła nią być) – moim zdaniem przypomina rozemocjonowaną siostrzyczkę Kafki albo jego
zaginioną córeczkę – jest pewne podobieństwo rysów twarzy. Moim zdaniem. Poddasza i szafy Kafki,
zakamarkistrychów,skądspływająaktyoskarżenia,zamaskowanedrzwitowszystko,oczymKafkaroił
wPradze,dlaniejbyłocodziennąrzeczywistościąwAmsterdamie.Coonwynalazł,tegoonadoznawała.
CzypamiętapanipierwszezdanieProcesu?RozmawiałemotymwczorajwieczoremzpanemLonoffem.
Mogłobytobyćświetnemottojejksiążki:„KtośmusiałzrobićdoniesienienaAnnęF.,bomimożenic
złegoniezrobiła,zostałapewnegorankapoprostuaresztowana”
Pomimo wszakże całego m o j e g o zapału, Amy myślami przebywała gdzie indziej. Ja zresztą, po
prawdzie,też,amianowiciewNewJersey,gdzieupłynęłomiszczęśliwedzieciństwo.Pobraćsięztobą,
myślałem, moja niezłomna obrończyni, moja niepokonana sojuszniczko, moja tarczo przed zarzutami
odstępstwa, zdrady i lekkomyślnego, haniebnego donosicielstwa! Och, wyjdź za mnie, Anno Frank,
oczyśćmnieprzedoburzonymistarszymiztegoidiotycznegooskarżenia!Wyzbytypoczuciażydowskości?
Obojętny na kwestię przetrwania Żydów? Działający na ich szkodę? Któż się ośmieli oskarżyć o takie
bezmyślnezbrodniemężaAnnyFrank?
Niestetyjednak,niemogłemwyciągnąćjejzkartjejświętejksięgiizrobićzniejpostaciztegoświata.
Zamiast niej miałem przed sobą Amy Bellette (kimkolwiek by o n a była), która przewraca stronice
czasopism Lonoffa, smakując każde jego podkreślenie i czekając, czy w ostatniej chwili nie zmieni on
swego,atymsamymijejżycia.Resztabyłazmyśleniem,niepodważalnąodpowiedziąnakwestionariusz,
którą chciałem zaprezentować Wapterom. Zmyśleniem skądinąd wcale nie tak bardzo niepodważalnym,
wcale nie uwalniającym mnie od ich zarzutów i nie przywracającym mnie błogiemu stanowi
nieskazitelności, zmyśleniem, które oczywiście będzie dla nich jeszcze bardziej obrazoburcze niż to,
któreczytali.
Hope schodziła po schodach, ubrana do wyjścia na dwór w zielony lodenowy płaszcz z kapturem i
śniegowce, do których wsunęła nogawki wełnianych spodni. Jedną ręką mocno trzymała się poręczy –
żebyniespaśćzeschodów–awdrugiejniosłamałątorbępodróżną.
Lonoffmówiłdoniejzpodestuprzyciszonymgłosem:
–Toniemasensu.Toczyste...
–Niechkażdyznasdostanieto,czegopragnie.
Hopeodpowiedziałamu,nieoglądającsięwjegostronę;byłatakroztrzęsiona,żemusiałasięskupić
naschodzeniu.
–Aleprzecieżtytegoniepragniesz.
Przystanęła.
–Pragnętegoodwielu,wielulat–oznajmiłairuszyładalejwdół.
–Proszęcię,wróć.Samaniewiesz,comówisz.
–Obawiaszsiępoprostu–rzekłaprzezzaciśniętezęby–żestraciszswojeuosobienienudy.
–Niemogętegosłuchać,Hope.
Szczęśliwiewylądowawszynasamymdole,niskaniewiastaodwróciłasięispojrzaławgórę.
–Martwiszsiępoprostu,jakznajdzieszczasnapisanie,jakznajdzieszczasnarozmyślanie,jeślinie
będziesz miał u boku nudy. Świetnie, niech od tej chwili kto inny będzie twoją porcją nudy. Niech kto
innystarasięcinieprzeszkadzać!
–Proszęcię,wróćnagórę.
Hope nie posłuchała go, tylko wzięła torbę i weszła do dużego pokoju. Tylko ja wstałem z tego
powodu.
–Rozbierzsię–powiedziaładoAmy.–Odtejchwilizaczynasiętwojetrzydzieścipięćlat!
Wrazzostatnimisłowamizaczęłaspazmatyczniełkać.
TerazLonoffostrożniepokonywałschody.
–Hope,odgrywaszscenyteatralne.Aprzytymsobiefolgujesz.
–Odjeżdżam!
–Nigdzienieodjeżdżasz.Odstawtętorbę.
–Nie!JadędoBostonu!Aleniemartwsię–onawie,gdziecoleży.Jesttuwłaściwiejakusiebiew
domu. Nie stracisz swego cennego czasu. Może znów rozwiesić swoje ubrania w szafie i przygotować
się, by mogła stać się twoją nudą z chwilą, gdy zamkną się za mną drzwi tego domu. Nawet nie
spostrzeżeszróżnicy.
Amyniewytrzymałaispuściławzrok,nacoHopezareagowała,mówiąc:
– Och, ona sądzi inaczej. No oczywiście. Widziałam, jak pieściła każdą stronę każdego szkicu do
każdegoopowiadania.Wyobrażasobie,żezniąbędziesiętucelebrowaćreligięliteratury.Obytakbyło!
Manny,pozwóljejspróbować,niechcidogadza!Niechprzeztrzydzieścipięćlatbędzietłemdlatwoich
myśli. Pokaż jej, jaki jesteś szlachetny i rycerski przy trzydziestej piątej wersji. Niech ci gotuje
wspaniałeposiłkiiniechcidokolacjizapalaświece.Niechprzygotowujewszystkokutwojejwygodzie
ipotempatrzynatwojąkamiennątwarz,kiedyzejdzieszwieczoremdostołu.Niespodziankanakolację?
Och,mojedziewczę,tomusięnależypocałymdniukiepskiegopisania.Togoniepodnieca.Aświece
wstarychcynowychświecznikach?Świece,potylulatach?Jakatozjejstronyzgryźliwość,myślisobie,
jaka gminność, jakie żałosne przypomnienie niegdysiejszych kolacyjek. Tak, niech szykuje dwa razy
dzienniegorącekąpielenatwójobolałykrzyż,apotemniechprzeztydzieńnieusłyszyodciebiesłowa,
niemówiącjużotym,żebyśjąmiałdotknąćwłóżku.Atyspytajgowłóżku:„Cosięstało,kochanie,o
co chodzi?” Ale oczywiście wszyscy wiecie świetnie, o co chodzi, wiecie, dlaczego cię nie przytuli,
dlaczegonawetniewie,żejesteśobok.Pięćdziesiątawersja!
–Dośćtego–powiedziałLonoff.–Togruntownyopis,bardzotrafny,aledośćtego.
–Ijeszczepieścićsięztymitwoimipapierami!Och,samasięprzekona!Więcejrazyczułamnaswoim
ciele rękę mężczyzny w ścisku w kolejce dojazdowej w czasie dwóch miesięcy roku 1935 niż tutaj w
ciągu ostatnich dwudziestu lat! Zdejm płaszcz, Amy – ty zostajesz. Spełniło się marzenie uczennicy!
Zdobyłaśswegopisarza–ajaodchodzę!
–Onaniezostaje–powiedziałLonoffprzyciszonymgłosem.–Tyzostajesz.
–Nakolejnetrzydzieścipięćlattakiegożycia?Nie!
–Och,Hope.
Wyciągnąłrękędotwarzyżony,poktórejwciążpłynęłyłzy.
–JadędoBostonu!JadędoEuropy!Możeszmnieniedotykać–jużzapóźno!Jadęwpodróżdookoła
świata i nigdy nie wrócę! A ty – tu spojrzała na siedzącą Amy – ty nigdzie nie pojedziesz. Nic nie
zobaczysz. Jeśli nawet kiedyś pojedziecie coś zjeść na mieście, jeśli raz na pół roku uda ci się go
nakłonić,żebyprzyjąłczyjeśzaproszenie,totymgorzej–wtedyprzezostatniągodzinęprzedwyjściem
będzieszmiałakrzyżpańskizjegogderaniemnatemattego,cobędzie,kiedyciwszyscygościezaczną
wygłaszaćswojepoglądy.Jeśliośmieliszsiękupićnowymłynekdopieprzu,zapytacię,cosięstało,
czemupoprzedniprzestałbyćdobry.Musząupłynąćconajmniejtrzymiesiące,żebysięprzyzwyczaiłdo
nowego gatunku mydła. Zmień mydło, a będzie chodził po domu, p o c i ą g a j ą c nosem, jakby na
umywalceleżałajakaśpadlina.Każdymusibyćcicho,dziecimająsięzamknąć,ichprzyjacieleniemają
wstępuprzedgodzinąszesnastą.Otojegoreligialiteratury,mojamłodanastępczyni:odrzucenieżycia!On
robiswojepiękneopowiadaniaznie- życia!Atybędziesztąosobą,zktórąnieżyje!
Amy wstała z fotela i włożyła dziecinną czapkę z kutasem zakończonym białą puchatą kulką. Nie
patrzącnaHope,odezwałasiędoLonoffa:
–Jadę.
–Toj a jadę – poinformowała ją Hope. – Zdejm tę idiotyczną czapeczkę! Szkoła już się skończyła!
Maszdwadzieściasiedemlat!Tojestoficjalnietwójdom!
–Nie,Hope–odezwałasięAmy,wybuchającwreszciepłaczem.–Totwójdom.
Wtejchwilikapitulacjibyłatakazałamana,takabiedna,żepomyślałemsobie:przecieżzeszłejnocy
nieporazpierwszysiedziałamuskulonanakolanach,przecieżnierazwidziałjąnagą.Bylikochankami!
Alekiedypróbowałemsobiewyobrazić,jakE.I.Lonoffbezgarnituruleżynaplecach,anagaAmysiedzi
muokrakiemnabrzuchu–niemogłem,jaknasynaprzystało.
„Wątpię,czybymniestraciłgłowy,gdybymiprzyszłouczyćtakiepiękne,zdolneiuroczedziewczęta.
Więcniechpanniepróbuje!”
Och,Ojcze,czytoprawda,czybyłeśkochankiemtejspragnionejmiłościwielbicielki,tejdwarazyod
ciebie młodszej córki? Wiedząc świetnie, że nigdy nie porzucisz Hope? Uległeś pokusie? Czy to
możliwe?Ty?
„Łóżko?Łóżkojużmiałem”.
Przekonany w tej chwili, że tak nie było, że nikt, nikt tak naprawdę nigdy nie „miał” tego łóżka,
upierałemsięmimowszystko,żejednaktakbyło.
– Zrobisz to, co ci mówię! – Hope rozkazywała Amy. – Zostaniesz i zajmiesz się nim! On nie może
tutajsammieszkać!
–Ależniebędęsam–wyjaśniłjejLonoff.–Wieszdobrze,żeniebędęsam.Dośćtego,dość,takżedla
twojego dobra. To wszystko dlatego, że mieliśmy gości. To wszystko dlatego, że nocował u nas ktoś
nowy.Mieliśmytowarzystwo,razemjedliśmyśniadanieitocięwytrąciłozrównowagi.Aterazwszyscy
sięrozjeżdżająitocięprzybiło.Poczułaśsięsamotna.Przestraszyłaśsię.Wszyscytorozumiemy.
–Poczekaj,Manny,toonajestdzieckiem–nietraktujmnie,jakbymbyładzieckiem!Terazonajest
tutajmłodziutkąoblubienicą...
AlezanimHopezdążyłaprzejśćdodalszychszczegółów,Amyominęłająiwyszłazdomu.
–Och,tomaładziwka!–zawołałaHope.
–Hope,proszęcię–odezwałsięLonoff.–Nietymisłowami.
Aleniepróbowałjejprzeszkodzić,kiedyionawybiegłazdomuzeswojątorbąpodróżną.
–Czychcepan...–spytałem–czymamcośzrobić?
–Nie,nie.Tobytylkopogorszyłosprawę.
–Dobrze.
–Niechpansięuspokoi,panieNathanie.Pokoleiwszyscysięmusimyuspokoić.
NastępnieusłyszeliśmykrzykHope.
PodszedłemzaLonoffemdookna,spodziewającsięwidokukrwinaśniegu.Zamiasttegoujrzałem,jak
Hopesiedziwzaspieoparękrokówoddomu,podczasgdyAmywyprowadzaswójsamochódzgarażu.
Zwyjątkiemkłębiącychspalinwszystkozaoknembłyszczało.Miałosięwrażenie,żetegorankawstało
niejedno,aledwasłońca.
Hopepatrzyłaimyśmypatrzyli.Samochódskręciłnapodjazd.Następniewyjechałnadrogęiznikł.
–Pańskażonaupadła.
–Widzę–odparłsmutnymgłosem.
Obserwowaliśmy, jak się gramoli. Lonoff bębnił palcami o zamarzniętą szybę. Nie oglądając się w
stronę domu, Hope podniosła podróżną torbę, która leżała na środku ścieżki, i małymi, ostrożnymi
krokamidoszładogarażu,gdziewsiadładofordaLonoffa.Alekiedypróbowałazapalićsilnik,tentylko
zaskowyczał;każdakolejnapróbakończyłasiętymsamymnajbardziejżałosnymzzimowychodgłosów.
–Akumulator–wyjaśniłLonoff.
–Możezalałysięświece.
Jeszczejednapróba–ztymsamymrezultatem.
–Nie,toakumulator.Tosiępowtarzacomiesiąc.Ładujęgo,alenicniepomaga.
–Możetrzebagobędziewymienić–powiedziałem,ponieważnajwyraźniejpragnąłrozmawiaćnaten
temat.
–Zawcześnie.Samochódjestprawienowy.Jeżdżęnimtylkoczasemdomiasta.
Czekaliśmy,ażwreszciepaniLonoffwysiadła.
–Podobamisiętencytrynowykolor.
–Aha.
Przeszedłdosieniiotworzyłdrzwi.Jazostałemprzyoknie.
–Hope!–zawołał.–Chodźjuż.Takbędzielepiej.
–Nie!
–Jakjamamtusammieszkać?
–Tenchłopakmożeztobązamieszkać.
– Nie bądź głupia. On zaraz odjeżdża. Chodź teraz do środka. Jak się jeszcze raz potkniesz, możesz
sobiezrobićkrzywdę.Kochanie,tamjestśliskoidiabelniezimno...
–JadędoBostonu.
–Wjakisposób?
–Wnajgorszymraziepójdępieszo.
–Hope,jestdwudziestostopniowymróz.Wejdźdośrodka,zarazsięrozgrzejesziuspokoisz.Napijemy
sięherbaty.ApotemporozmawiamyoprzeprowadzcedoBostonu.
WjednejchwiliHopezcałejsiłyrzuciłatorbępodróżnąwśnieg.
– Och, Manny, nie przeniósłbyś się do Stockbridge, bo ulice są tam brukowane, więc jakże mogę
marzyćościągnięciuciędoBostonu.Zresztą,cobytozmieniło?Byłbyśtakisam–albojeszczegorszy.
JakmógłbyśsięskoncentrowaćwBostonie,pośródtegomrowialudzi?Tammogłobysięnawetzdarzyć,
żektośbycięzagadnąłotwojąpracę!
–Więcmożenajlepiejbędziezostaćtutaj?
–Nawettutajniemożeszsięskupić,jeślijachoćbyszykujęwkuchnigrzanki–muszęjewyjmować,
zanimwyskocządogóry,żebynieprzeszkadzaćciwtwojejpracywgabinecie.
– Och! Hope – powiedział z lekkim śmieszkiem. – Chyba trochę przesadzasz. Przez następne
trzydzieścipięćlatmożeszrobićgrzankiokażdejporze,zapominającomnie.
–Właśnie,żeniemogę!
–Nauczsię–doradziłoschle.
–Nie!
Podniosłatorbę,odwróciłasięiruszyławstronędrogi.Lonoffzamknąłdrzwi.Patrzyłemprzezokno,
żeby się upewnić, czy nie upadła. Ciężarówka służb miejskich zostawiła poprzedniego wieczoru takie
stertyśniegu,żegdytylkoHopeweszłanadrogę,zarazznikłamizpolawidzenia.Skądinądzresztąnie
byłazbytwysoka.
Lonoffazastałemwsieni,gdziewalczyłześniegowcami.
–Chcepan,żebympanutowarzyszył?Możesięprzydam?–spytałem.
–Nie,nie.Przydamisiętrochęgimnastykipotymjajku.
Tupnął mocno w podłogę, żeby oszczędzić sobie ponownego schylania się przy wkładaniu
śniegowców.
–Pozatymmapanzapewnesporodonapisania,panieNathanie.Namoimbiurkuleżypapier.
–Comiałbympisać?
–Pierwszegorączkowenotatki.
Wyjąłzszałyobszerny,ciemnypłaszczzpaskiem–niezupełniekaftan–ajapomogłemmusię
ubrać. Czarny kapelusz wciśnięty na łysą głowę dopełnił obrazu głównego rabina, arcykapłana,
apodyktycznegostarszegokapłanawiecznychsmutków.Wręczyłemmuszalik,którywypadłzrękawana
podłogę.
–Sporosiępandziśnasłuchał.
Wzruszyłemramionami.
–Nietakdużo.
–Nietakdużo,jakkiedy?Wczorajwieczorem?
–Wczorajwieczorem?
Więcwietowszystko,cojawiem?Alecojatakiegowiem,prócztego,cosobiewyobraziłem?
–Rzeczywiście?
–Myślę...mamnadzieję.
Apotem,jakbypostanowiłudzielićmiobrządkukonfirmacji,poważnieuścisnąłmidłoń.
–Wktórąonaposzłastronę?–spytał.–Nalewo?
–Tak.Wdół.
Znalazłrękawiczkiwkieszeni,rzuciłokiemnazegarekiotworzyłdrzwi.
–Totak,jakbysiębyłożonąTołstoja–oznajmiłizostawiłmnieprzymoichgorączkowychnotatkach,
asamruszyłzazbiegłążoną,któraprzedpięciomaminutamirozpoczęładoniosłąpodróżwposzukiwaniu
mniejwzniosłegopowołania.
Przypisy
R.M.Rilke,StarożytnytorsApollina,przeł.M.Jastrun.(Przypisypochodząodtłumacza).
PrzełożyłJerzyPomianowski.
TeninastępnecytatyzopowiadaniaHenry’egoJamesawprzekładzieMariiSkroczyńskiej.
TeninastępnecytatyzDziennikaAnnyFrankwprzekładzieZofiiJaremko-Pytowskiej.
SparafrazowanycytatzprzekładuBrunonaSchulza.