May Karol Walka o Meksyk

background image

K

AROL

M

AY



W

ALKA O

M

EKSYK

SCAN-

DAL

background image

P

OSZUKIWANIA


Działania wojenne przeniosły si na południe, ycie na hacjendzie del Erina wróciło

wi c do normy. Pedro Arbellez siedział przy oknie i obserwował bydło pas ce si na
pobliskim pastwisku.

Stary hacjendero wyzdrowiał ju , odzyskał spokój i równowag , ale na jego twarzy

go cił smutek. Ci ko prze ywał ból i przygn bienie córki spowodowane utrat m a.

W pewnej chwili ujrzał je d ców zbli aj cych si od północy. Na przedzie jechało

dwóch m czyzn i kobieta, z tyłu jaki człowiek poganiał konie d wigaj ce baga e.

— Kto to mo e by ? — zapytał Arbellez Mari Hermoyes, krz taj c si po pokoju.
— Zaraz si dowiemy. Zmierzaj w naszym kierunku i wkrótce tu b d .
Je d cy wjechali przez bram na podwórze. Jakie było zdziwienie Arbelleza na

widok Pirnera i jaka rado Emmy, gdy ujrzała Rezedill i Czarnego Gerarda, którego darzyła
sympati .

Przywitawszy si serdecznie, zasiedli przy stole i wzajemnie zacz li opowiada o

wszystkim, co si wydarzyło po wyje dzie Emmy z Guadalupe. Go cie spodziewali si zasta
tutaj Sternaua i jego przyjaciół. Zmartwili si srodze, gdy usłyszeli, e doktor z towarzyszami
znowu zagin ł.

— Czy zrobiono wszystko, aby ich odszuka ? — spytał Gerard.
— Tak — odparł Arbellez — ale bezskutecznie. Sam Juarez posłał na zwiady S piego

Dzioba. Sławny traper wrócił z niczym. Znalazł wprawdzie lad i pod ył za nim do Santa
Jaga, ale tam wszystko si urwało.

— Hm. Wi c udali si do Santa Jaga? To ju co . Trzeba jeszcze raz zacz od

pocz tku.

— Kto miałby si tym zaj ?
— Oczywi cie kto , kto si zna na tropieniu. Ja wi c wyrusz .
— Ty?! — krzykn ł Pirnero. — Nie! Nie chc , aby mój zi nara ał si na takie

niebezpiecze stwa!

— W takim razie ci, których kochamy, musz zgin . Pirnero si speszył.
— Niech to diabli wezm ! Ale masz racj , Gerardzie. Trzeba ich koniecznie odnale .

A tak si cieszyłem, e mam wreszcie zi cia! Co ty na to, Rezedillo?

Wszyscy spojrzeli na dziewczyn .
— Narzeczona moja dobra i dzielna… Pogładziła go po r ce.

background image

— Oczywi cie, e zgadzam si , kochany. Czuj , e wła nie tobie uda si ich odnale .

Jed w imi Bo e, tylko przyrzeknij, e b dziesz bardzo ostro ny!

— Nie bój si o mnie! Teraz mam ciebie, mam dla kogo y i stale b d o tym

pami tał.

— Mówi jakby czytał z ksi ki — mrukn ł Pirnero. — Je eli Rezedilla mu ufa,

dlaczego ja nie miałbym? Kiedy odje d asz, mój zi ciu?

— Dzi za pó no, zapadła ju noc, wi c jutro o wicie. Wezm dwóch vaquerów,

przez których b d kontaktował si z wami. A teraz chod my ju spa .

Arbellez ulokował go w jednej z go cinnych izb na pi trze. Zostawszy sam, Gerard

zacz ł obmy la plan działania. Zgasił wiatło i otworzył okno. Patrzył na niebo usiane
gwiazdami. Wtem wydało mu si , e usłyszał jaki szmer. Uwa nie zacz ł obserwowa
podwórze. Gdy spojrzał w dół, spostrzegł, e kto wszedł przez okno do pomieszczenia
znajduj cego si pod jego pokojem. Mo e to jaki vaquero wracał od słu cej? — pomy lał.
Nie — zreflektował si . Zbyt wiele niespodzianek zaszło w tym domu, aby si mo na
zadowoli przypuszczeniem.

— Kto tam?! — krzykn ł.
Jaka posta szybko przebiegła przez dziedziniec i skierowała si w stron parkanu.
— Stój, bo strzelam!
Uciekaj cy nie zatrzymał si . Gerard błyskawicznie chwycił sw zawsze nabit

strzelb i wycelował w zbiega. W słabym wietle gwiazd nie widział go dokładnie, orientował
si tylko, w jakim zmierza kierunku. Wystrzelił kilkakrotnie raz za razem, ale chybił. I to
mo e si przytrafi najlepszemu strzelcowi.

Nie mógł pozwoli , by człowiek uciekł. W okamgnieniu zatkn ł za pas rewolwer i

nó , przywi zał lasso do nogi łó ka i ze lizgn ł si po nim na podwórze. Przesadził płot i
zacz ł nasłuchiwa .

Po chwili w pobli u, na lewo od siebie usłyszał parskanie konia. Cicho jak kot pobiegł

w tamt stron . Nie zd ył jednak. Po paru sekundach rozległ si t tent. Ten, którego chciał
pochwyci , mkn ł ju pełnym galopem.

Gerard zatrzymał si . Popełniłby wielki bł d, gdyby teraz po ciemku szukał ladów

tamtego i jego wierzchowca. Mógłby je zetrze własnymi nogami. Przeskoczył płot w innym
miejscu ni przed chwil , wrócił na dziedziniec i zmierzał do frontowego wej cia.

Strzały obudziły mieszka ców hacjendy. Zapalono wiatła. Jaki vaquero wybiegł mu

naprzeciw.

— Ach, senior Gerard, niepokoj si o pana. My l , e pana zabito.

background image

— Jak najpr dzej mo na obudzi i zwoła słu b ?
— Nad drzwiami jadalni wisi dzwon. Wystarczy uderzy i wszyscy zjawi si

natychmiast.

Po chwili w jadalni zgromadziła si słu ba i domownicy. Wi kszo miała latarki.

Gerard opowiedział, co zaszło.

— Co si mie ci pod moim pokojem? — zapytał hecjendera.
— Kuchnia.
— Wszyscy vaquerzy mieszkaj w tym budynku?
— Nie. Wi kszo pi przy trzodach.
— Czy słu ca nocuje w kuchni?
— Nie — odpowiedziała Maria Hermoyes. — Kuchnia jest w nocy zamkni ta. Klucz

mam przy sobie.

— Okno było otwarte?
— Tak. Zawsze jest lekko uchylone.
— Trzeba przede wszystkim sprawdzi , czy drzwi do kuchni s w dalszym ci gu

zamkni te.

I tak te było. Nie otworzyli ich, tylko przeszli do sieni i frontowymi drzwiami

przedostali si na podwórze.

Zapalono latarnie. W ich blasku Gerard zacz ł dokładnie bada ziemi pod oknem

kuchennym. Była nieco rozmi kła, bo słu ba niekiedy wylewała przez okno wod . Ujrzał
wyra ne lady stóp. Jaki człowiek niew tpliwie t drog wchodził do kuchni i z niej
wychodził.

— To nie vaquero — stwierdził Gerard. — Intruz miał niewielkie stopy i nosił

delikatne obuwie. Pó niej odrysuj ich kształt na papierze. Mo e mi si przyda . No, nic tu
ju po nas. Chod my do kuchni!

Polecił, by dobrze j o wietlono, po czym wraz z domownikami dokładnie przeszukał

wszystkie k ty, piec, meble. Potem prosił Mari Hermoyes, by sprawdziła, czy nic nie
zgin ło. Stara kobieta po chwili o wiadczyła, e nie zauwa yła nic podejrzanego.

— Nie rozumiem — powiedziała — czego tu szukał ten człowiek.
— Mam nadziej , e zaraz si dowiemy. Kto wyszedł z kuchni ostatni, seniorita?
—Ja.
— Czy opuszczaj c j miała pani w r ku jak butelk ?
— Nie.

background image

Gerard schylił si i podniósł mały korek, le cy na ziemi obok niskiego kotła z wod .

Maria chciała go wzi do r ki i obejrze , ale Gerard nie pozwolił.

— Nigdy za du o ostro no ci! Niech pani mu si przyjrzy, ale nie dotyka.
— Nie mamy takiej flaszeczki.
— Hm — mrukn ł Gerard. — Jest wilgotny. Dałbym głow , e jeszcze przed paroma

minutami zatykał butelk . Ten, kto tu był, zgubił go i albo nie szukał wcale, albo nie mógł
znale w ciemno ci.

— Po co mu była ta butelka? — zdziwił si Arbellez. — Nic nie pojmuj .
— Na pewno rozwi emy t zagadk — zapewnił traper. Podszedł do okna. — Nie

ulega w tpliwo ci, e nasz nieproszony go wszedł t dy. Na parapecie zostało jeszcze troch
wilgotnej ziemi. — O wietlił latark podłog obok kotła z wod . — Tu równie le y grudka
lepkiego błota. Senior Arbellez, jaki st d wniosek?

— e ten kiep kr cił si koło kotła.
— Oczywi cie! I tu przecie zgubił korek. Mo na wi c s dzi , e w kuchni otworzył

butelk . Zachodz dwie ewentualno ci. Po pierwsze: obcy człowiek wchodzi w nocy do
cudzej kuchni, aby napełni mał flaszeczk wod z kotła. Co pan na to? — zwrócił si do
Arbelleza.

— Zupełnie nielogiczne. Na podwórzu jest wody pod dostatkiem.
— A wi c po drugie: obcy człowiek wkrada si do cudzej kuchni z pełn flaszeczk ,

której zawarto wlewa do kotła…

— Na Boga, to całkiem prawdopodobne! — zawołał Arbellez. — Co mogła zawiera

buteleczka?

— Przyjrzałem si dobrze wodzie w kotle. Seniorita, czy gotowano w nim co

tłustego?

— Nie. W tym kotle nie gotuje si adnych potraw. Słu y wył cznie do podgrzewania

wody i codziennie jest myty. Wczoraj nawet kazałam go wyszorowa piaskiem i napełni

wie wod ródlan .

— Na powierzchni pływaj drobne oczka tłuszczu.
— Trucizna?! — wykrzykn ł przera ony Arbellez. — Przyprowad cie t star , głuch

suk i przynie cie dwa króliki.

Za chwil powrócili do kuchni ze zwierz tami. Umoczono w wodzie małe kawałki

chleba i dano je zwierz tom. Organizm królików zareagował błyskawicznie: po dwóch
minutach oba zdechły. Zaraz potem — jakby gwałtownie czym uderzona — padła suka.

— Trucizna, naprawd trucizna! — rozległy si przera one głosy.

background image

— Niestety — potwierdził Gerard. — To chyba sok truj cej ro liny, któr Indianie z

Kalifornii nazywaj menel–bale, czyli li mierci. Słyszałem nieraz o straszliwym jej
działaniu.

— Mój Bo e, co za okropno ! — zawołała Maria Hermoyes. — Kto z nas miał by

otruty!

— Kto ? — traper pokr cił głow . — Myli si seniorita! Je li si wlewa trucizn do

kotła, z którego wszyscy czerpi wod , szykuje si mier wszystkim.

Zrobiło si cicho i smutno. Milczenie przerwał Arbellez. Mówił z trudem:
— Bogu niech b d dzi ki, e pan jest z nami. Gdyby nie pana do wiadczenie i

niezwykła przenikliwo , nie doczekaliby my jutrzejszego dnia. To straszne! Ale komu
mogło zale e na zabiciu nas wszystkich?

Gerard wzruszył ramionami.
— I senior pyta jeszcze? Przecie to jasne, e chodziło o ród Rodrigandów!
— Na Boga! Ale nikt z nas do niego nie nale y!
— I pan jednak, i pana domownicy wiedz bardzo wiele, ba, wszystko o tej historii.

Sternau, obydwaj Ungerowie i inni, którzy tak e znaj tajemnic rodu, znikn li. Pozostali
tylko mieszka cy hacjendy. Musieli wi c zgin .

— Ju rozumiem. Ale komu na tym zale y?
— Ja my l , e przede wszystkim Cortejowi — powiedziała bez wahania Maria

Hermoyes.

— Chyba ma pani racj — przytakn ł jej Czarny Gerard. — Złapiemy łotra i wszystko

nam wy piewa.

— A je eli nie?
— Phi! — Gerard lekcewa co machn ł r k . — Nie chciałbym by w skórze tego

drania! My, ludzie prerii, mamy swoje sposoby, aby najtwardszych zmusi do gadania.

— Naprawd przypuszcza pan, e uda si uj tego człowieka? Przecie miał do

czasu, eby oddali si w bezpieczne miejsce.

— Czas, czasem, ale odjechał na tym samym koniu, na którym przybył do hacjendy.

Zwierz jest na pewno zm czone. Mam za nadziej , e ja i dwaj vaquerzy otrzymamy
wypocz te wierzchowce.

— Najlepsze, jakie stoj w stajni! Ale i one na nic si nie zdadz , je li, wbrew pana

przypuszczeniom, niedoszły zbrodniarz jest ju w domu.

Gerard pokiwał głow .

background image

— Oj, senior, senior! Obcowanie z lud mi prerii niewiele pana nauczyło. Powinien

senior wiedzie , e rzadko kiedy udaje si tak naprawd zbiec komu , kto pozostawia po
sobie lady. W ka dym razie spa si nie poło , dopóki nie przygotuj si do jazdy, a z
nastaniem dnia ruszam na poszukiwania.

Gdy zacz ło wita , domownicy i słu ba zebrali si na dziedzi cu. Gerard dokładnie

odrysował na papierze pozostawiony w wilgotnej ziemi lad stopy. Potem zaprowadził
przyjaciół na miejsce, gdzie w nocy usłyszał parskanie konia i t tent kopyt.

Poszukiwania trwały niedługo. Po chwili wskazał na wydeptan traw w pobli u

wielkiego kaktusa i rzekł:

— Do tego krzewu uwi zany był ko , wi c sprawca musiał mie przy sobie lasso.

Przyjrzyjcie si teraz kaktusowi.

Obejrzeli go dokładnie. Arbellez nie zauwa ył niczego szczególnego. Pozostali te

nie.

— No tak — u miechn ł si Gerard. — My liwy widzi wi cej ni hecjendero lub

vaquero. Co to jest, seniores?

Rozsun ł nieco li cie kaktusa.
— Włos z ko skiego ogona.
— Jakiego koloru?
— Carnego. Zdaje mi si jednak, e nie jest to włos karosza.
— Istotnie. Odcie wskazuje na ciemn ma bułanka.
— Szkoda — powiedział Arbellez z ubolewaniem. — Bułanych koni jest przecie

wiele. Nie tak łatwo b dzie odnale wła ciciela. Gdyby my mieli chocia lad podkowy tak
jak buta je d ca…

— Uwa a pan, e nie b dzie mo na jej odtworzy ? — Gerard u miechn ł si

wyrozumiale. — Pojechał przecie na lewo, musiał min potok. Tam z pewno ci
znajdziemy wyra ne odbicie podkowy.

Poszli ku potokowi; istotnie było tak, jak my lał Gerard. Na mi kkiej ziemi zobaczyli

wyra ne lady.

— Nareszcie! — ucieszył si Gerard odrysowuj c lad podkowy. Teraz mam

wszystko. Musz natychmiast rusza w drog .

Wrócił do domu po bro . Po chwili weszła do pokoju Rezedilla, by si po egna .

U cisn wszy j gor co, opu cił hacjend w towarzystwie vaquerów.

Jechali przez cały dzie galopem. Zatrzymali si dopiero z nastaniem nocy, gdy

zapanowały całkowite ciemno ci.

background image

— Przenocujemy tutaj — postanowił Gerard, zeskakuj c z konia obok k py niskich

krzewów.

— Czy nic nam nie grozi? — zaniepokoił si jeden z vaquerów. — Niedaleko st d jest

posiadło seniora Marquesa. Co mi si wydaje, e ten człowiek tam wła nie si schronił.

— Czy by? Morderca, wracaj cy z miejsca zbrodni, unika obcych. Dla własnego

bezpiecze stwa nie chce nikomu pokazywa swojej twarzy. Wyczytałem ze ladów, e dzieli
go od nas mniej wi cej godzina drogi. Jego wierzchowiec pada ze zm czenia. Jutro go
dopadniemy.

Rozci gn ł si na trawie i natychmiast zasn ł.
O wicie ruszyli dalej. Wypocz te konie p dziły przez równin jak szalone. Nagle

traper gwałtownie osadził swojego.

— Patrzcie — zawołał — jaka tu wygnieciona murawa! Musimy dokładnie

przeszuka to miejsce.

Nisko pochylony, krok po kroku, zacz ł uwa nie bada teren.
— Do kro set! — zawołał po chwili. Gdzie ta posiadło , o której mówiłe wczoraj?
— O, tam. Na prawo — vaquero wskazał r k . — Mo na by do niej dotrze w ci gu

dziesi ciu minut.

— Ten, którego szukamy, przywi zał tu do tego drzewa bułanka, a sam poszedł

pieszo, zapewne do folwarku. Wrócił za konno. Swego wierzchowca pu cił wolno, a na tym
nowym pojechał dalej. Oto jeden lad kopyt biegnie na północ, drugi prowadzi na południe, a
wi c w kierunku, w którym je dziec zmierzał poprzednio. Jed cie za nim wolno! Ja
tymczasem zajrz do siedziby seniora Marquesa.

Ju po niecałym kwadransie Gerard wchodził do sieni pi trowego domu. Drzwi od

pokoju na lewo były otwarte. Starszy m czyzna le ał w hamaku i palił fajk .

— Pan jest wła cicielem, senior Marques? — zapytał Gerard, kłaniaj c si uprzejmie.
— Tak.
— Czy wczoraj sprzedał pan konia? Gospodarz zerwał si z hamaka.
— Nie! Ale mój kasztanek gdzie przepadł. Szukamy go od rana.
— A mo e go skradziono?
— Bardzo prawdopodobne.
— Czy to r czy ko ?
— Najwspanialszy jakiego mam.
— Do kro set! cigam pewnego łotra. Byłem pewien, e dzi rano go dopadn , bo

jechał na byle jakim bułanku. Tymczasem zabrał panu kasztana i…

background image

— Niech to wszyscy diabli!
— Czy pa ski ko ma jakie znaki szczególne?
— Tak. Praw połow pyska jednolicie biał .
— Dzi kuj . Niedaleko st d znajdzie pan zapewne bułanka, którego złodziej

„podarował” panu za kasztana. B d zdrów, senior! Nie mam chwili do stracenia.

Pospiesznie opu cił dom i wskoczywszy na konia, ruszył galopem. Wkrótce spotkał

vaquerów.

— Musimy p dzi , ile sił starczy — o wiadczył. — Ten dra skradł Marquesowi

znakomitego wierzchowca. W drog !

W miar jazdy Gerard miał coraz bardziej ponur min . Po pewnym czasie mrukn ł:
— Bardziej cwany, ni przypuszczałem.
— Nie spał wcale? — zapytał jeden z vaquerów.
— Ano wła nie. Na tym skradzionym koniu natychmiast pojechał dalej. Ma nad nami

przewag jakich czterech godzin. Nie dogonimy go przed wieczorem.

I rzeczywi cie. Kiedy zbli ali si do Santa Jaga, był ju zmrok, a zbiega ani ladu.
— Nieprawdopodobne, eby ten łotr zatrzymał si w mie cie — zauwa ył jeden z

vaquerów — poniewa …

— A mnie si wydaje — przerwał mu Czarny Gerard — e wła nie tak, co mi mówi,

e on tu mieszka.

I okazało si , e Gerard ma racj . Tu przed Santa Jaga spotkali m czyzn z małym

wózkiem ci gnionym przez woła. Zatrzymali konie.

— Dobry wieczór — powiedział uprzejmie Gerard. — Czy dobrze zna pan miasto?
— Jak eby nie. Urodziłem si tutaj.
— Domy lam si , e idzie pan z północy. Czy wielu ludzi spotkał senior po drodze?
— Nikogo. A dokładnie mówi c adnego piechura.
— A je d ców?
— Jednego.
— Zna go senior?
— Hm — stary u miechn ł si chytrze. — Mo e i znam.
— Mówi pan „mo e”. Dlaczego?
— Ano, bo wiem, e nie chciał, abym go poznał. Zrobił nawet wszystko, aby mnie

omin .

— Ale mimo to poznał go pan…
— Tak. Po sposobie trzymania si w siodle. Tak postaw ma tylko jeden człowiek.

background image

— Kto?
M czyzna u miechn ł si znowu.
— Wida bardzo wam zale y, eby si dowiedzie . Senior, jestem biedakiem, a ka da

przysługa wymaga zapłaty.

— To zrozumiałe! — Gerard rzucił mu srebrn monet .
— Dzi kuj . To był doktor Hilario. Lekarz z klasztoru della Barbara. O, widzi pan ten

budynek góruj cy nad miastem?

— Lekarz — ucieszył si Gerard. — A mo e senior zwrócił uwag na jego konia?
— Tak. To był kasztan. Po prawej stronie pyska miał biał plam .
— Dzi kuj . To wła nie chciałem wiedzie .
Po egnali si i Gerard z towarzyszami pojechał dalej. Setki my li przelatywało przez

głow trapera. Wreszcie zwrócił si do vaquerów:

— Dowiedzieli my si bardzo wa nych rzeczy. Jestem pewien, e ten Hilario to nasz

niedoszły morderca. Zajedziemy do venty i zatrzymamy si w niej na dłu ej.

background image

W

PODZIEMIACH KLASZTORU


Doktor Hilario był z siebie bardzo zadowolony. Zrobił to, co zamierzał i wrócił

szcz liwie do domu; tam dotarł z nastaniem zmroku. Nawet mu do głowy nie przyszło, e

ledzi go bardzo gro ny przeciwnik.

Poniewa nieobecno stryja przedłu ała si , Manfredo był niespokojny. Co jaki czas

podchodził do okna i niecierpliwie spogl dał na bram klasztorn w nadziei, e zobaczy tego,
kogo oczekuje.

— Nareszcie! — wykrzykn ł, gdy Hilario wszedł do pokoju. — Powiedz, na miło

bosk , gdzie byłe tak długo?!

— Hm, nie przewidziałem zupełnie, e a przez dwie noce b d musiał czatowa pod

hacjend .

— No i co?
Hilario opowiedział ze szczegółami, jak wykonał zadanie. Manfredo, chocia od

małego nawykły do widoku krwi i przemocy, poczuł si nieswojo.

— Brrr! To okropne! — wstrz sn ł si z niesmakiem.
— A niby dlaczego? Ka dy człowiek musi umrze . Ci w hacjendzie b d mieli

najpi kniejsz mier , jak mo na sobie wyobrazi . Poło si i zasn na wieki bez bólu.

— Jest stryj pewien, e nikt si nie uratuje?
— Na pewno nikt.
— Czyli nie ma ju adnych wiadków. No bo reszta wtajemniczonych siedzi u nas

pod kluczem!

— To jeszcze nie wszyscy. Z pozostałymi rozprawimy si w stolicy.
— Kiedy wyje d asz, stryju?
— Zaraz. Przynie mi tylko co do jedzenia.
— Zaraz? Nie zm czyłe si podró ? — zdziwił si Manfredo.
— Nawet bardzo. Ale straciłem trzy dni. Musz jecha jak najszybciej! Tym razem

b d jednak podró owa nie konno, bo zasn łbym w siodle, ale w karecie. Niech zaprz gn
do niej przed tyln bram . Nikt nie mo e wiedzie , e opuszczam klasztor.

Podjadłszy sobie, Hilario udzielił bratankowi koniecznych instrukcji. Dopóki nie

umilkł odgłos kół, Manfredo stał przed bram . Potem zamkn ł j ostro nie i udał si do
pokoju, aby wzi klucze. Musiał przecie obsłu y wi niów. Przechodz c przez frontowy

background image

dziedziniec, niespodziewanie natkn ł si na małego, grubego Arrastra, wspólnika czy raczej
zwierzchnika doktora.

— Doktor Hilario w domu? — zapytał Arrastro z chytrym u mieszkiem.
— Nie. Ach, to pan?
— Stryj wyjechał?
— Przed chwil .
— Do licha! Dlaczego tak pó no?
— Nie mógł pr dzej. Przypuszcza jednak, e zd y na czas.
— Mo na wej do jego gabinetu?
— Oczywi cie. Przecie tu mieszkam podczas nieobecno ci stryja.
— Chod my wi c, ale tak, aby nas nikt nie widział. Chc z tob porozmawia o

pewnej wa nej sprawie.

Tymczasem Czarny Gerard i jego towarzysze dotarli do Santa Jaga. Zatrzymali si w

najlepszej vencie. Gerard przek sił co napr dce i postanowił zasi gn na mie cie j zyka o
klasztorze. Wychodz c z pokoju po ciemku, bo zgasił wiec łojow , potr cił niechc cy
jakiego człowieka na nie o wietlonym korytarzu.

— Ali devils! — sykn ł poszkodowany.
— Nie moja wina — stwierdził lakonicznie Gerard. — Nale y uwa a .
— Co? Uwa a ? Do licha! — wrzasn ł tamten i wymierzył Gerardowi policzek tak

siarczysty, e traper, cho nie ułomek, a zachwiał si na nogach.

— Do wszystkich diabłów! — zakl ł. — Czy zdajesz sobie spraw , co zrobiłe ,

senior?

Chwycił napastnika lew r k za kark, praw za odwzajemnił mu policzek, równie

mocny jak ten, który otrzymał. Zwarli si w u cisku bynajmniej nie przyjacielskim. aden nie
miał przewagi. Walka była wi c coraz bardziej zaci ta. Towarzyszyły jej zduszone okrzyki:
„A masz, a masz! Dobrze ci tak! Jeszcze jeden policzek!” Odgłosy bijatyki rozchodziły si po
całym korytarzu. W pewnym momencie otworzyły si najbli sze drzwi; stan ł w nich młody
człowiek ubrany w bogaty strój meksyka ski, przy wiecaj c sobie latark .

— Co si tu dzieje? — zapytał ze zdumieniem, widz c kotłuj cych si m czyzn.
— Nic — wychrypiał jeden z nich. — Chc tylko wymierzy dziewi ty policzek.
— A ja dwunasty — dodał drugi. Młodzieniec podszedł bli ej.
— Na Boga, S pi Dziobie! — zawołał. — Co ci zawinił ten senior?! Usłyszawszy

przezwisko, Gerard opu cił pi ci i zdumiony

w najwy szym stopniu wykrzykn ł:

background image

— Co takiego?! S pi Dziób?! — post pił krok naprzód. Cho wiatło latarki było

nikłe, nie miał w tpliwo ci. — To rzeczywi cie on! I to jego spoliczkowałem tyle razy.

S pi Dziób zacz ł si przygl da przeciwnikowi.
— Do stu tysi cy bomb i kartaczy! — rykn ł. — Chyba diabeł mnie op tał! To

przecie niemo liwe, abym w ciebie walił jak w b ben?! Sk d si tu wzi łe , Gerardzie?

— Z hacjendy del Erina. A ty?
— Ze stolicy.
Młody człowiek, wyra nie rozbawiony, wmieszał si do rozmowy.
— To panowie si znaj ? Niech mi wi c b dzie wolno zapyta , kim jest ten senior —

wskazał na Czarnego Gerarda — i dlaczego, panowie, wybrali cie tak oryginaln form
przywitania?

— O, to nic niezwykłego — odparł S pi Dziób. — Gerard chciał wyj z pokoju w

chwili, gdy szedłem przez korytarz. Uderzył mnie drzwiami w nos. Dałem mu w g b . On nie
został dłu ny. I tak zacz ła si ta zabawa w policzkowanie. Jak siebie i jego znam, trwałaby
zapewne długo, gdyby nie pojawił si pan z latark , senior Kurt. Mo e jednak ju w pokoju
przedstawi panów.

Wzi ł Gerarda pod r k i weszli do pomieszczenia zajmowanego przez Kurta. Tam

S pi Dziób dokonał prezentacji. Pokrótce wyja nili sobie, po co ka dy z nich przyjechał do
Santa Jaga.

— Gdzie mieszka Grandeprise i marynarz? — zapytał Gerard Kurta.
— Maj pokój na dole.
— Szukam pewnego człowieka… doktora Hilaria. Czy znacie klasztor della Barbara?
— Nie. Ale Grandeprise tam był.
— Wybierałem si wła nie na zwiady, mówi c naszym traperskim j zykiem.
— Ja tak e, ale udało ci si pogłaska drzwiami mój nos — roze miał si S pi Dziób.
Gdy tak wesoło rozprawiali, do pokoju zapukał Grandeprise. Był umówiony z S pim

Dziobem, mieli razem obejrze klasztor. Zdziwił si , zobaczywszy nieznanego m czyzn , z
którym obaj jego towarzysze byli za pan brat. Kiedy mu wyja nili, kim jest Gerard i e maj
wspólny cel, ucieszył si :

— Szcz liwe spotkanie! Do wiadczony traper mo e zast pi dziesi ciu, nawet

bardzo dzielnych, m czyzn. Jestem pewny, e tym razem Cortejo i Landola nam nie umkn .

— Odwiedził pan kiedy doktora Hilaria? — spytał Gerard.
— Nawet par razy. Gabinet — nic ciekawego. Kanapa, kilka krzeseł, stół, biurko.

Ale jest co szczególnego… W gablocie wisi bardzo du o starych kluczy.

background image

— Jakiego typu?
— Nie wiem. W ka dym razie nigdzie takich nie widziałem. S ogromne i w dodatku

o dziwnych kształtach.

— Hm, a wi c zapewne słu do otwierania niezwyczajnych drzwi… Jestem

przekonany, e znajdziemy w klasztorze to, czego szukamy.

— Ma pan na my li naszych zaginionych? — upewnił si Kurt.
— Tak. O ile ich nie zabito. A mo e tak e dowiemy si czego nowego o Corteju i

Landoli.

— Na Boga, nie tra my wi c czasu! Musimy zna przyczyny, dla których Hilario

wtr ca si w sprawy rodu Rodrigandów. Kto mieszka w klasztorze? — porucznik zwrócił si
do Grandeprise’a.

— Spora liczba lekarzy i chorych oraz obsługa. Jeden budynek przeznaczony jest dla

chorych fizycznie, drugi dla psychicznie. W trzecim dawniej mieszkali mnisi, teraz jest pusty.
W pozostałych budynkach mie ci si zarz d szpitala. Ponadto kilka pomieszcze zajmuj
piel gniarze, którzy opiekuj si pacjentami.

— Ten stan rzeczy mo e sprzyja naszym poczynaniom. A zacz trzeba od

sprawdzenia, czy doktor Hilario jest w domu. Jeden z nas musi pój do niego.

— Racja — przyznał Gerard. — Ale kto? Ja nie mog . Nale y si liczy z tym, e

zauwa ył mnie i zapami tał, kiedy kr ył koło hacjendy.

— Grandeprise zmarkotniał:
— I mnie nie wolno si tam pojawia . Ten szarlatan zna mnie dobrze.
— Ja równie nie powinienem i do niego — dodał S pi Dziób — ze wzgl du na mój

nos. Kto go raz zobaczy, nigdy nie zapomni.

— Niech wi c idzie Peters — zaproponował Grandeprise.
— Dlaczego on? — skrzywił si Kurt. — Jest za mało do wiadczony, aby powierza

mu tak wa n spraw . Najlepiej b dzie, je li ja pójd . Przecie mnie Hilario nigdy nie
widział. Oczywi cie mo e mnie asekurowa Grandeprise. Jak mo na si dosta do jego
pokoju?

— Przejdzie pan przez podwórze i wejdzie do sieni. Wszystkie pomieszczenia w

klasztorze s numerowane. To, które zajmuje doktor, jest na pi trze, naprzeciw schodów i ma
numer 25.

— Gdzie wychodz okna?
— Dwa na boczny dziedziniec, jedno na główny. Pod tym oknem ukryjemy si z

S pim Dziobem i Gerardem i b dziemy czeka na sygnał od pana.

background image

— Mo emy wi c by spokojni — upewniał si Gerard — e seniorowi Ungerowi nic

złego si nie stanie?

— Tak. Musi tylko zaskoczy doktora. Nie rozpytywa nikogo na podwórzu, lecz i

prosto do jego mieszkania. Reszt zaplanujemy na miejscu. Gdyby Kurtowi groziło
niebezpiecze stwo, zawezwie nas umówionym sygnałem. No, chod my!

Wzi wszy bro , opu cili vent i ruszyli na wzgórze klasztorne.
Z daleka dobiegło ich dudnienie powozu; po chwili min ł ich i znikł za zakr tem.

Sk d mogli wiedzie , e siedzi w nim człowiek, którego szukali?

Kiedy doszli do klasztoru, Grandeprise wskazał o wietlone okna pokoju Hilaria.
Brania była otwarta, bez przeszkód wi c dostali si na dziedziniec. Kurt szybko go

przebiegł i cicho wszedł do sieni, jego towarzysze za ukryli si , jak było umówione, pod
oknem. W pewnym momencie usłyszeli zbli aj ce si kroki. Jaki niski, gruby jegomo
przeszedł tu koło nich i na rodku podwórza spotkał si z drugim, wy szym i szczuplejszym.
Byli to — jak mo na si domy la — Arrastro i Manfredo. Przywitali si i razem skierowali
do tych samych drzwi, w których przed chwil znikn ł porucznik.

Tymczasem Kurt wszedł bez pukania do pokoju opatrzonego numerem 25. Paliła si

tam lampa, ale nie było ywej duszy. Rozejrzał si i dostrzegł lekko uchylone drzwi do
drugiego pomieszczenia. Na palcach w lizgn ł si do niego. Mimo panuj cego tu mroku
rozpoznał, e to sypialnia. I tu nie zastał nikogo. Zastanawiał si co robi dalej, gdy usłyszał,

e kto nadchodzi. Cichutko przymkn ł drzwi, pozostawiaj c spor szpar . Niemal

wstrzymuj c oddech, obserwował przez ni , co dzieje si w gabinecie doktora. Weszło tam
dwóch ludzi: starszy wiekiem grubas i młodzieniec o prymitywnej powierzchowno ci.

Grubas rozparł si wygodnie na krze le, odsapn ł i zapytał młodego:
— A wi c twój stryj odjechał dopiero niedawno? Nie wiesz, dlaczego tak przedłu ył

poprzedni podró ?

— Nie wiem.
Obrzucił młodzie ca ostrym spojrzeniem i ci gn ł dalej:
— Jeste jedynym krewnym doktora Hilaria, co?
— Tak, jedynym.
— I mog przypuszcza , e ma do ciebie zaufanie, prawda?
— Istotnie.
— Dziwi mnie wi c, e ci nie powiedział, co mu przeszkodziło wykona na czas moje

polecenie.

— Nie pytałem o to.

background image

— Czy orientujesz si , po co stryj wyjechał do stolicy?
— Ma si postara , aby Maksymilian nie opu cił Meksyku razem z Francuzami. Idzie

o to, by cesarz wpadł w r ce Juareza. Ten go os dzi i ska e na mier — wyrecytował
Manfredo.

— Doskonale! Juarez morderca straci wpływ na społecze stwo. W ten sposób

pozb dziemy si i cesarza, i prezydenta. Zdob dziemy władz . Twój stryj otrzymał cisłe
instrukcje. Spotka si z Maksymilianem nie w stolicy, lecz w Queretaro. Mam nadziej , e
wszystko pójdzie dobrze. Ale licho nie pi i mo e pokrzy owa nam plany. Na przykład
znajd si jacy przyjaciele, ciesz cy si zaufaniem cesarza, i przekonaj go, e nie ma ju co
liczy na niczyj pomoc i e liczba jego zwolenników zmalała do zera. Wtedy Maksymilian
zdecyduje si na natychmiastowe opuszczenie kraju. Dlatego trzeba go przekona , e lud
Meksyku go popiera.

— Nie b dzie to łatwe.
— To zale y. Nie szcz dziłem zabiegów, aby cesarz si dowiedział, e jego

zwolennicy wzniecili powstanie na tyłach wojsk Juareza i co wa niejsze, e tu i ówdzie
odnie li zwyci stwa. Jutro na przykład wybuchnie bunt w kilku miejscach na raz, a
najgro niejszy b dzie w Santa Jaga. Te fakty na pewno spowoduj , e Maksymilian nie
opu ci Meksyku, a wtedy czeka go niechybna mier .

— U nas ma wybuchn powstanie?! — zawołał Manfredo. — Co te pan opowiada!

Przecie tu mieszkaj sami zwolennicy Juareza!

— Pni! Zwerbowali my dwustu dzielnych m czyzn. Jeszcze dzi w nocy przyb d

do Santa Jaga i opanuj miasteczko.

— Ludno ich przep dzi.
— Sk d e znowu! Ten klasztor to prawdziwa forteca nie do zdobycia, a oni wła nie tu

si obwaruj . Obywatele miasta nawet pary z ust nie puszcz i poddadz si powsta com, gdy
tylko zobacz chor gwie cesarskie powiewaj ce na najwy szym budynku klasztoru i na
murach. Powstanie w Santa Jaga b dzie dla twego stryja najlepszym atutem w rozmowach z
Maksymilianem.

— Czy stryj wie o tym, co ma si tu wydarzy ?
— Nie. Podczas naszej ostatniej rozmowy sam o tym nie wiedziałem. Moje instrukcje

b d na niego czeka w Queretaro.

— Czy ci powsta cy to ołnierze?
— Hm, mo na by ich tak nazwa . W ka dym razie s dobrze uzbrojeni i wszystko mi

jedno, komu słu .

background image

— Kiedy mo na si ich spodziewa ?
— Dzi po czwartej zjawi si u stóp wzgórza, na drodze prowadz cej do klasztoru.

Ty ich tu przyprowadzisz.

— Sk d pewno , e pójd za mn ?
— Powiesz im tylko jedno slowo–hasło: „Miramar” i wr czysz t oto kartk dowódcy.
— Czy pan pozostanie tu z nami?
— Nie. Natychmiast musz wyjecha . W tej samej sprawie zreszt . Je eli b dziesz

równie wierny jak stryj, nie ominie ci nagroda. A wi c do widzenia i dobranoc.

— Odprowadz pana do bramy — rzekł Manfredo, chowaj c papier. — Mo e by ju

zamkni ta.

Ledwie opu cili pokój, Kurt wyszedł z sypialni. Pospieszył do okna, otworzył je i

zapytał półgłosem:

— Jeste cie?
— Oczywi cie — równie cicho odpowiedział Gerard. — Co nowego?
— Doktor wyjechał. Wszystko w porz dku. Czekajcie dalej spokojnie. Teraz ukryjcie

si . Zaraz kto b dzie przechodzi obok was.

Zanikn ł okno i wrócił do sypialni. Po kilku minutach Manfredo zjawił si w

gabinecie i pogr ony w rozmy laniach, zacz ł chodzi od ciany do ciany.

Kurt miał pocz tkowo zamiar natychmiast rzuci si na niego, obezwładni i zmusi

do wyjawienia prawdy. Ale chłopak podszedł do gabloty i wyj ł z niej kilka kluczy. Ta
okoliczno wpłyn ła na zmian planu porucznika.

Bratanek Hilaria schował klucze do kieszeni, zapalił latark i wyszedł z pokoju, nie

zamykaj c drzwi. Kurt wymkn ł si zaraz po nim, wzi wszy ze stoj cego na biurku
kandelabra jedn z płon cych wiec i wyci gn wszy nó . Manfredo zacz ł i po schodach
prowadz cych do podziemi, Kurt za nim w bezpiecznej odległo ci. Przezornie zgasił wiec .
Latarka dawała nikłe wiatło, posuwał si wi c prawie po omacku. W ka dej chwili mógł si
potkn , zaczepi o co ostrogami i wywoła hałas. Dlatego te zatrzymał si na chwil i
zdj ł buty. Po czym na palcach pobiegł za Manfredem, by go nie zgubi w ciemno ciach.
Manfredo otwierał jedne drzwi po drugich i pozostawiał je nie zamkni te. Wida wiele razy
przechodził t dy, bo szedł pewnie i swobodnie. Min ł wiele cuchn cych wilgoci korytarzy,
a wreszcie zatrzymał si przed jednymi z kilkorga widniej cych w cianie drzwi. Odsun ł
dwa mocne, elazne rygle i wszedł do rodka.

Kurt nie wiedział, czy to kolejny korytarz, czy wi zienna cela. W pierwszym

przypadku nale ałoby i dalej, w drugim nie rusza si z miejsca. Zacz ł nasłuchiwa .

background image

Dobiegły go odgłosy jakiej rozmowy. A wi c to cela. Podkradł si na palcach bli ej,
wychylił nieco głow i ujrzał czworoboczne pomieszczenie; do cian przykuci byli ludzie.
Manfredo stał po rodku, latark umie ciwszy w k cie. W sk pym wietle trudno było
odró ni rysy twarzy wi niów.

— Ma pan tylko jedn drog ratunku — mówił bratanek Hilaria.
— Jak ? — zapytał kto spod ciany.
— Wie pan chyba, hrabio Fernando, e zamkni ty tu Mariano jest prawdziwym pana

bratankiem, za człowiek, który przywłaszczył sobie imi hrabiego Alfonsa, synem Gasparina
Corteja?

— Wiem.
— A wi c stawiam dwa warunki. Je eli je pan spełni, wszyscy odzyskaj wolno .
— Słucham. Manfredo ci gn ł dalej:
— Przede wszystkim zło y pan deklaracj , e Alfonso jest oszustem i ka e go wraz z

rodzin ukara .

— Takie o wiadczenie jestem gotów podpisa w ka dej chwili.
— Ale to nie wszystko. Mariano musi zrezygnowa z tytułu hrabiego, a pan

potwierdzi , e to ja jestem chłopcem, którego porwano, a wi c autentycznym pana
bratankiem.

Hrabia Fernando milczał.
— Odpowiadaj e pan! — wybuchn ł Manfredo.
— Ach tak — uniósł si Fernando — chcesz zosta hrabi i nosi nazwisko rodu

Rodrigandów?!

— To mój warunek — odparł zapytany z bezczeln szczero ci .
— Nigdy si na to nie zgodz .
— W takim razie nikt z was nie ujrzy wiatła dziennego! Daj panu pół godziny do

namysłu. Je eli po upływie tego czasu nie powie pan „tak”, od jutra nie b dziecie
otrzymywa adnych posiłków i wszyscy umrzecie mierci głodow .

— Bóg nas ocali.
— Don Fernando, niech pan nie rozmawia z tym młokosem! — z gł bi celi dobiegł

m ski głos.

— Co?! — krzykn ł Manfredo. — O mielasz si , doktorze, nazywa mnie

młokosem?!

background image

Podszedł do Sternaua, skutego ła cuchem i zamierzył si , nie zd ył jednak uderzy .

Kto chwycił go za rami . Odwrócił si przera ony i ujrzał par błyszcz cych oczu oraz luf
rewolweru wymierzon w siebie.

— Kto tu? — wybełkotał w osłupieniu.
— Zaraz si dowiesz! — odpowiedział Kurt. — Na kolana! — Powalił go na ziemi .

— Chod , młokosie, nało ymy ci obro , aby nie uciekł!

Odwin ł lasso, które miał przypasane do biodra i zwi zał Manfreda. Bratanek Hilaria

nie miał przy sobie broni, do tego sparali ował go strach. Nie stawiaj c najmniejszego oporu,
pozwolił si skr powa .

Uradowany Kurt, odetchn wszy, zawołał:
— Chwała Bogu! Nareszcie si udało! Jeste cie wolni!
— Wolni? — jak echo powtórzyło za nim kilka głosów. — Kim jeste , senior?
— O tym pó niej. Przede wszystkim musz was wydosta z tej mierdz cej nory.

Mo ecie chodzi ?

— Tak — zapewnił w imieniu wszystkich Sternau.
— Jak otworzy wasze ła cuchy?
— Małym kluczykiem, który ma przy sobie ten człowiek. Kurt obszukał Manfreda i

rzeczywi cie w jego kieszeni znalazł ów kluczyk. Kiedy uwolnił ich z wi zów, chcieli go
u ciska ze szcz cia.

— Zaczekajcie z podzi kowaniami. Przyjdzie na to pora. Czy s tu gdzie jeszcze inni

wi niowie?

— Nie. Wszystkich nas zamkni to w tej jednej celi — znów odpowiedział Sternau.
— Mnie si za wydaje, e musz tu by równie obaj bracia Cortejowie, Josefa i

Landola.

— Czy by? Ale je li tak, to chwała Bogu!
— Sprawdz to pó niej. A teraz chod my ju na gór ! Odebrał Manfredowi wszystkie

klucze i latark , przeniósł go w najdalszy k t i tam rzucił jak tłumok. Wyprowadził
wszystkich na korytarz, zaryglował drzwi celi i ruszył na czele gromadki. Szli wolno,
niektórzy bowiem, osłabieni i wyczerpani, słaniali si na nogach.

Kiedy znale li si na pocz tku długiego korytarza, prowadz cego ju na schody. Kurt

przystan ł, zapalił wiec , któr wzi ł z pokoju Hilaria i umocował j na belce. W jej blasku i
w wietle latarki mógł ju rozpozna poszczególne osoby. Sternau wzi ł go za r k i poprosił:

— Mo emy tu odpocz , senior? Powiedz nam wreszcie, kim jeste ?!

background image

— Dobrze — porucznik z trudem hamował wzruszenie. Przyjrzał si dokładnie

brodatym twarzom i podszedł do kapitana Ungera. Uj ł jego dłonie i spytał: Czy starczy ci sił
do wysłuchania prawdy?

— Tak.
Kurt rzucił mu si na szyj i wykrzykn ł rado nie:
— Ojcze drogi, kochany ojcze!
Kapitan oniemiał z wra enia. Pocz tkowo biernie przyjmował pocałunki i u ciskał

syna i dopiero po chwili, gdy zrozumiał, e to nie sen, zacz ł mu je odwzajemnia , ale słowa
nie mógł wykrztusi . Inni te milczeli.

— Kurt? Kurt Unger?
— Tak, wuju Karolu, to ja! Niech e i ciebie u ciskam!
— Mój Bo e, co za szcz cie! — zawołał doktor. — Potem nam opowiesz, jakim

cudem wpadłe na nasz lad i jak ci si udało nas uratowa . Teraz tylko jedno pytanie: co w
Reinswalden?

— Wszyscy yj i s zdrowi.
Sternau, zawsze tak opanowany, sprawiaj cy wra enie zimnego i nie poddaj cego si

emocjom człowieka, padł na kolana i zacz ł si gło no modli :

— Dzi ki ci, wielki Bo e, e znowu nas uratował. Je elibym o tym kiedykolwiek

zapomniał, odtr mnie, gdy martw r k b d pukał w bramy niebieskie.

Po chwili kto mocno u cisn ł Kurta. Był to Piorunowy Grot.
— Ach, to ty, stryju! — porucznik odwzajemnił u cisk. Pozostali równie dzi kowali

wybawcy.

— Czy to mo liwe, by był tu sam? — zapytał zawsze skrupulatny Sternau.
— W budynku tak, ale na dziedzi cu s moi przyjaciele: Czarny Gerard, S pi Dziób i

Grandeprise. Chod my wi c na gór . Niebezpiecze stwo nie min ło. Kto wie, czy ten szatan
Hilario nie ma wspólników. Musimy zachowa jak najwi ksz ostro no .

Kurt podtrzymał ojca praw r k , a latark trzymał w lewej. Pozostali szli za nimi, na

samym za ko cu Sternau. Zawsze o wszystkim pami taj cy, zawsze opanowany, teraz te
wzi ł klucze od Kurta i zamykał dokładnie ka de drzwi, przez które przechodzili. Zrobiło si
ju bardzo pó no. Klasztor pogr ony był we nie. Tote nie zauwa eni przez nikogo dotarli
do gabinetu doktora Hilaria.

Paliło si tu wiatło. Było cicho i przytulnie. Poczuli si wi c całkowicie bezpieczni.

Potoczyła si ywa rozmowa. Kurt został zasypany mnóstwem pyta . Kiedy ju pierwsza
ciekawo została zaspokojona, Sternau zapytał:

background image

— Gdzie s ci trzej traperzy, o których mówiłe ?
— Zaraz ich zawołam.
Otworzył okno i wychylił si . Przez chwil wzrok jego oswajał si z ciemno ci .

Starał si wypatrze przyjaciół.

— Gerard! — powiedział półgłosem. — Chod cie tutaj! Wszystkie drzwi

pozamykane, wejd cie wi c po kolei przez okno. Pomog wam.

Gerard rzucił lasso, Kurt je złapał i wraz z Piorunowym Grotem, Sternauem i dwoma

Indianami trzymał ze wszystkich sił. Po chwili trzej kompani porucznika byli ju w pokoju.
Na twarzach ich odmalował si wyraz niekłamanego zdziwienia.

— Do licha! — zakl ł S pi Dziób. — Co za niespodzianka! To przecie oni!
— Tak, we własnych osobach — roze miał si Sternau. — Jeste my wam niezmiernie

wdzi czni, e zainteresowali cie si naszym losem.

— Drobiazg! Ale, do stu piorunów, nie kalkuluj , jak si udało temu młodzie cowi

wyci gn was z tych kazamatów bez naszej pomocy?!

— Wyja nienia zostawmy na pó niej — rzekł Kurt. — Zosta cie tutaj i zaopiekujcie

si naszymi przyjaciółmi. Nie wiadomo, co si tu jeszcze b dzie działo, a oni nie maj broni.
Wuju Karolu, czy my lisz, e mieszka cy klasztoru, poza oczywi cie Manfredem, s
sprzymierze cami Hilaria?

— Nie s dz .
— Musz si o tym jak najszybciej przekona — nie zwa aj c na pro by towarzyszy,

by cho jednego wzi ł ze sob , wybiegł ze wiec w r ku.

Po chwili zszedł po schodach na główny dziedziniec. W nikłym blasku łojówki

dostrzegł przej cie na drugie podwórze. W jednym z okien w suterenie wieciło si . Kiedy
tam wszedł, zobaczył na uchylonych drzwiach izby napis: „Pokój meldunkowy”. Bez pukania
w lizgn ł si do rodka.

Jaki człowiek, zapewne dy urny, zerwał si z krzesła i zawołał:
— Czego pan chce? Jak si pan tu dostał?
— Spokojnie, dlaczego si pan denerwuje? Nie przychodz w złych zamiarach. Prosz

mi tylko powiedzie , kto podczas nieobecno ci Hilaria, a wiem, e nie ma go w klasztorze,
opiekuje si chorymi?

— Jeden z dwóch pozostałych lekarzy.
— Który z nich ma dzisiaj dy ur?
— Senior Manucio.
— Niech go pan zbudzi natychmiast!

background image

— Wolno mi budzi lekarzy tylko w wa nych sprawach.
— Ta jest naprawd bardzo wa na. Prosz zameldowa cudzoziemca, oficera.
Dy urny wyszedł. Wrócił po chwili i zaprowadził Kurta do lekarza. Doktor, wyrwany

ze snu, był w nie najlepszym humorze.

— Co takiego si wydarzyło — burkn ł — e niepokoi mnie pan po nocy?
— Bardzo wiele. A i pan mo e mie z tego powodu powa ne nieprzyjemno ci.
— Ja?! Senior, nie jestem usposobiony do artów!
— Ja równie nie. Przyszedłem, by wezwa pana do chorych.
— To mój obowi zek. Ale co si kryje za tym, co pan powiedział przed chwil ?
— Czy niecna, ba, zbrodnicza, działalno doktora Hilaria jest panu znana?
— Kim pan jest?! O czym i jakim prawem tak pan mówi?
— Niech pan posłucha!
Kurt zrelacjonował pobie nie histori oswobodzenia wi niów. Zdziwienie lekarza

było ogromne i nie udawane. Porucznik nie miał w tpliwo ci, e lekarz nie nale y do szajki
Hilaria.

Doktor ubrał si pospiesznie i poszedł z Kurtem do mieszkania Hilaria. Na widok

zebranych tu osób jeszcze bardziej wzrosło jego zdumienie.

— Oto lekarz z tutejszego szpitala — porucznik przedstawił go zebranym. — Jak pan

widzi, panie doktorze, naprawd potrzebujemy pa skiej fachowej pomocy. Przede wszystkim
wi kszego pomieszczenia, jedzenia i opieki nad chorymi — wskazał na nieprzytomnego don
Fernanda, le cego na kanapie.

Doktor, ju bez zb dnych słów, zabrał si do roboty. Z pomoc Kurta i traperów

przetransportował byłych wi niów Hilaria do czystej szpitalnej sali, kazał piel gniarzom
przygotowa im k piel, rozda odzie . Nast pnie wszyscy zasiedli do sutej kolacji. W
pewnym momencie Sternau podniósł si z krzesła.

— Drodzy przyjaciele — powiedział — my l , e to nie koniec naszych kłopotów,

cho , co najwa niejsze, jeste my wolni. Czeka nas jeszcze sporo do zrobienia. Czuj si ju
znakomicie, wi c pozwólcie, e opuszcz was z Kurtem.

Bawole Czoło i Nied wiedzie Serce, cho bardzo osłabieni, chcieli i razem z

doktorem, na jego pro b pozostali jednak w szpitalu. Grandeprise i S pi Dziób nie dali si na
to namówi .

— Jeste my zdrowi — mówili chórem — i na pewno wam si przydamy.
Zaopatrzywszy si w bro , wszyscy czterej udali si do podziemi. Tam odszukali

Manfreda. Mocno zwi zany le ał w k cie celi, w której zanikn ł go Kurt.

background image

Był to tchórz. Widz c, e przegrał, chciał ratowa własn skór , zwalaj c wszystko na

Hilaria.

— Jestem niewinny, senior, zupełnie niewinny! — biadolił. Musiałem słucha stryja.
— To ci nie usprawiedliwia! — hukn ł Sternau. — A teraz odpowiadaj na pytania.

Tylko bez kłamstw i wykr tów. Dlaczego nas uwi zili cie?

— Poniewa miałem zosta hrabi Rodrigand .
— Co za bezczelno ! Gdzie s rzeczy, które nam zabrali cie?
— Tutaj, w mieszkaniu stryja. Tylko wierzchowce zostały sprzedane.
— Oddasz wszystko, co do jednej sztuki.
— A czy wiesz — wł czył si do przesłuchania Kurt — gdzie s zamkni ci

Cortejowie i Landola?

— Wiem.
— Zaraz nas do nich zaprowadzisz.
— Czy dobrze znasz — znów pytał Sternau — podziemne przej cia w klasztorze?
— Tak. W dodatku u stryja w biurku le y plan całego podziemia.
— Dasz go nam. Czy s jakie ukryte wyj cia?
— Poza obr b klasztoru? Jest jedno.
— Dok d prowadzi?
— Do kamieniołomów poło onych we wschodniej cz ci miasta.
— Mamy je ochot zwiedzi . B dziesz naszym przewodnikiem.
— Zrobi wszystko, co ka ecie.
— Nie w tpi — w głosie Kurta zabrzmiała pogró ka. — A teraz mów: Gdzie jest

twój stryj?

— Pojechał do Meksyku albo do Queretaro, do cesarza.
— Po co?
— Aby go powstrzyma od… od wyjazdu z Meksyku.
— To ju słyszałem. Z kim rozmawiałe wczoraj wieczorem? Manfredo przeraził si

jeszcze bardziej. Sk d o tym mogli wiedzie ?

— Z seniorem Arrastro — odpowiedział potulnie. — Przychodził on nieraz do stryja z

instrukcjami i rozkazami.

— Z czyjego polecenia?
— Podziemnej organizacji. Nic wi cej o niej nie wiem.
— Hm, czy stryj przyjmował innych przedstawicieli tajnych partii?
Manfredo milczał.

background image

— Je eli nie odpowiesz — Sternau podniósł głos — ka ci wychłosta ! Inaczej

sformułuj pytanie: czy twój stryj otrzymywał jakie pisemne informacje od tych partii?

— Owszem.
— Gdzie je przechowuje?
— W specjalnej skrytce w pewnej celi.
— Wska nam j ! Póki co — dodał Kurt, si gaj c do kieszeni Manfreda — zabior

instrukcje, które poczciwy bratanek zacnego stryja dostał dzi od grubasa. A teraz wstawaj,
łotrze! Idziemy do Cortejów i Landoli.

Sternau rozlu nił nieco wi zy, tak e Manfredo mógł si porusza . S pi Dziób i

Grandeprise nie spuszczali go z oczu.

Kiedy zatrzymali si przed cel , wskazan przez Manfreda, Kurt otworzył drzwi.

wiatło latarki rozja niło nieco ciemne pomieszczenie. W gł bi lochu, pod cian , zobaczyli

cztery skulone postacie.

— Czy przyszedłe , by nas wreszcie wypu ci , plugawcze? — rozległ si ochrypły

głos Gasparina Corteja.

— Ciebie wypu ci , kanalio?! — zawołał Grandeprise podchodz c do niego z latark .
Cortejo wlepił w niego wzrok.
— Grandeprise! — j kn ł przera ony.
— Tak, to ja. Wreszcie mam i ciebie, i twojego braciszka, i mojego najdro szego

przyrodniego brata! Tym razem nie wyprowadzicie mnie w pole, nie wystrychniecie na
dudka!

— Jak si pan tu dostał? — zapytał Gasparino. — Czy staruch zatrudnił seniora na

miejsce Manfreda? Pozwól nam uciec, a w nagrod dam milion dolarów.

— Milion? Ty draniu i kłamco! Nie masz przecie ani grosza. Zabior ci wszystko,

nawet twoje n dzne ycie!

— Nie zrobiłem przecie nic złego!
— Nic złego, szubrawcze?! Zapytaj mojego przyjaciela! Grandeprise o wietlił latark

stoj cego przy drzwiach Sternaua.

Cortejo poznał go od razu.
— O Bo e! Sternau! — wrzasn ł, jakby zobaczył ducha.
Pablo Cortejo i Josefa tak e spojrzeli w tamt stron i zdr twieli z przera enia.
— Wolny?! — sykn ła Josefa. — Jak to mo e by ?!
— A wi c ten szatan nas oszukał! — j kn ł Landola. — Niech go piekło pochłonie!

background image

— Pierwej was to spotka — powiedział Sternau zbli aj c si do nich. — Tak,

oszukałem was. Ju nie umkniecie sprawiedliwo ci. Opu cicie to miejsce tylko po to, by
stan przed s dem i ponie zasłu on kar .

— Phi! — zawołał pogardliwie Landola. Kto nas zmusi do przyznania si ?
— To jest zbyteczne. Ale gdyby co, znajdzie si sposób, by zmusi was do mówienia.
Po tej wymianie zda nasi przyjaciele opu cili cel . Kurt zamkn ł j na cztery spusty.
— A teraz poka esz nam plan podziemi — zwrócił si Sternau do Manfreda.
Bratanek nie oszukał ich. W biurku Hilaria znale li doskonały przewodnik po

skomplikowanych korytarzach i zakamuflowanych przej ciach klasztoru. Pó niej Manfredo
zaprowadził ich do pomieszczenia, gdzie doktor przechowywał tajne papiery. Była to ta sama
cela, w której seniorita Emilia sporz dzała niegdy odpisy. Sternau rzucił tylko okiem na
dokumenty, natomiast dokładnie zacz ł bada zawarto licznych skrzy i kufrów. Przy tej
okazji odkrył szkatułk , a w niej drogocenne klejnoty, które wcze niej wywołały zdumienie
Emilii. Przygl daj c si im, zapytał:

— Do kogo to nale y?
— Do mego stryja — szepn ł Manfredo.
— Czy by? Jak je zdobył? — zainteresował si Grandeprise.
— Nie mógł znale wła ciciela.
— Znajdziemy go, znajdziemy w odpowiednim czasie. A teraz przespacerujemy si

do tajnego wyj cia z klasztoru — powiedział S pi Dziób.

Po dziesi ciu minutach doszli do ko ca korytarza, zamaskowanego kopcem kamieni.

Usun li je bez wielkiego trudu. Przez otwór mogło swobodnie przej kilka osób naraz.

— A gdyby tak wprowadzi t dy owych dwustu ołnierzy — rzekł Kurt do Sternaua

po niemiecku, nie chc c, aby Manfredo zrozumiał ~ o których mówił Arrastro?

Odeszli na bok, aby swobodnie porozmawia .
— Gdzie miał na nich czeka Manfredo? — spytał Sternau.
— U podnó a góry przy drodze do klasztoru. Co robi , wuju Karolu, aby temu

przeszkodzi ? To przecie nasz obowi zek wobec Juareza, a tak e cesarza.

— No i wobec obywateli miasteczka. ołnierze, których si spodziewamy, to bez

w tpienia zbóje i rabusie najgorszego autoramentu.

— A wi c co radzisz? Czy wtajemnicza mieszka ców. A je li kto zdradzi?
— Niestety, ze zdrad nale y si liczy . Musimy wi c oprze si tylko na własnych

siłach. Powitasz ołnierzy zamiast Manfreda?

— Oczywi cie.

background image

— S zapewne przekonani, e wjad do klasztoru przez główn bram …
— Powiem im, e niestety to niemo liwe, bo Juarez wida si czego dowiedział i

wysłał do klasztoru niewielki oddział wojska.

— Doskonale! Zrozumiej wi c, e bez walki nie dostan twierdzy…
— I e — wpadł mu w słowo Kurt — wszedłszy ukrytym wej ciem, obezwładni

załog bez trudu.

— No dobrze. A co potem? B d ich przecie dwie setki i w dodatku dobrze

uzbrojonych — wtr cił S pi Dziób.

Sternau zamy lił si .
— Mam pewien pomysł — powiedział po chwili. — Doktor Hilario obezwładnił nas

przecie jakim proszkiem…

— A czy mo na go zastosowa wobec tak wielkiej liczby ludzi? — w tpił Kurt.
— Dlaczego nie? — o ywił si S pi Dziób. — Przypu my, e znajdziemy taki

korytarz, w którym zmie ci si , w szeregu, dwustu ołnierzy, i do tego b dzie zamkni ty
drzwiami z jednego i drugiego ko ca. Wcze niej rozsypiemy proszek na całej długo ci. A
potem zapalimy z obu stron, jak zrobił to Hilario i uciekniemy. A oni znajd si w potrzasku.
Bo to płon ce i dymi ce wi stwo na pewno rozejdzie si po całym korytarzu.

— Hm. Plan jest oczywi cie wykonalny — powiedział po zastanowieniu Sternau —

ale czy znajdziemy ten proszek? — Podszedł do Manfreda i zapytał: — Kto przyrz dził to
paskudztwo, którym nas obezwładnił twój stryj?

— Wła nie on.
— Czy ten proszek reaguje na wilgo ?
— Nie. Przechowujemy go w piwnicy, a tam jest wilgo .
— Jak si pali?
— Bardzo łatwo.
— Du o go macie?
— Mał beczułk .
— Poka esz nam j .
Wracali t sam drog . Obserwowali uwa nie korytarze, ju pod k tem zamierzonego

planu. Sternau rzekł do Kurta:

— Długo jest odpowiednia.
— Tak. Zmieszcz si tu wszyscy. Musisz jako da mi zna , e wszedłe do

korytarza i podpalasz proszek, abym zrobił to jednocze nie z tob .

background image

— Po prostu zawołam gło no „Manfredo”, e niby mam ci co do powiedzenia. Dla

ołnierzy b dziesz przecie bratankiem Hilaria.

— Ale, ale wuju Karolu, nie pomy leli my o koniach — zafrasował si Kurt. — Oni

przecie na pewno b d mieli konie.

— Poradzisz im, aby zostawili je pod opiek kilku kolegów. Na pewno na to

przystan .

Doszli do małej, niskiej piwniczki. Stała tam mniej wi cej pi tnastolitrowa beczułka,

do połowy wypełniona miałkim, bezwonnym, ciemnobr zowym pyłem.

— To wła nie ten proszek — powiedział Manfredo i wycofał si na korytarz.
W rodku został Sternau i Kurt.
Spróbujmy — zaproponował doktor.
Wzi ł do r ki szczypt proszku i rozsypał j na wilgotnej ziemi. Potem cofn ł si kilka

kroków i rzucił na to miejsce mały kawałek płon cego knota. W jednej chwili pojawił si na
ziemi ółtosiny płomie i niemal równocze nie poczuli tak okropny smród, e obydwaj co sił
w nogach wybiegli z piwnicy.

— Wszystko pójdzie dobrze — powiedział Kurt. — Nie mamy tu ju nic do roboty.
Przed piwniczk czekali na nich S pi Dziób i Grandeprise.
Odprowadzili Manfreda do celi. Kiedy szli na gór , Sternau zwrócił si do S piego

Dzioba:

— Słyszałem, e przybył senior ze stolicy, gdzie jest teraz główna kwatera Juareza?
— W Zacatecas. Wszystkie miejscowo ci, poło one na północ od tego miasta, s

równie obsadzone przez jego wojska.

— A jak si nazywa najbli sza, w której stacjonuj ?
— Nombre de Dios. Dobry je dziec mo e tam dotrze w ci gu nocy.
— A pan?
— Do licha! S pi Dziób miałby nie dojecha ? Zupełnie tak, jak gdyby tyto , który

uj , nie umiał znale mojej g by, gdy poczuj na ochot !

— Pojedzie wi c pan?
— Z najwy sz przyjemno ci . Chodzi zapewne o tych dwustu ananasów, których

zamierzamy uwi zi w podziemiach?

— Tak. Zło y pan komendantowi raport i poprosi o przesłanie odpowiedniej liczby

ołnierzy.

— Dobrze. Przed południem wróc .
— Martwi si tylko czy panu uwierz . — wtr cił Grandeprise.

background image

— Niech pana o to głowa nie boli. Przeje d ałem przez to miasteczko z seniorem

Kurtem i odwiedzili my komendanta. A zreszt zna mnie osobi cie. Byli my razem nad Rio
Grand podczas spotkania Juareza z lordem Drydenem. Miał wówczas stopie
podporucznika, dzi jest majorem. W tym kraju ludzie awansuj błyskawicznie. A wi c id do
venty po konia. Za dziesi minut ruszam w drog !

Była ju noc, gdy Sternau wrócił do towarzyszy, odpoczywaj cych w szpitalnej sali.

Zdał im pokrótce relacj z tego, co razem z Kurtem odkrył w klasztorze i co zamierzaj robi .
Niemal wszyscy zaoferowali natychmiastow pomoc. Podzi kował serdecznie, ale stanowczo
odmówił.

— Nasz plan unieszkodliwienia owych dwustu zbirów — uzasadnił — wymaga tylko

dwóch osób. W przeciwnym razie, mógłby si nie powie . B dziecie mi natomiast potrzebni
w ko cowej fazie akcji. Nad ranem. Wtedy na pewno zwróc si do was.

Niedawni wi niowie — z wyj tkiem hrabiego Fernanda, który le ał w łó ku — czuli

si stosunkowo nie le, byli pogodni i weseli. Do ich beztroskiego nastroju przyczynił si
niew tpliwie personel szpitalny, okazuj cy im uprzejmo i yczliwo . Nikt z tego zespołu
nie mógł wprost uwierzy , e to, co opowiadali byli je cy, jest prawd . Dla Sternaua i jego
towarzyszy nie ulegało natomiast w tpliwo ci, e lekarze i piel gniarze, a tak e słu ba
klasztorna nie maj nic wspólnego ze zbrodnicz działalno ci doktora Hilaria.

Sternau niewiele spał tej nocy. Około czwartej zszedł do podziemi. Miał dosy czasu,

by rozsypa proszek na korytarzu. W pół godziny pó niej opu cił klasztor Kurt. Wyszedł
przez otwart bram i schodził w dół szos prowadz c do miasteczka. Gdy znalazł si u
podnó a góry, zacz ł nasłuchiwa . Nagle kto krzykn ł mu nad uchem tak gło no, e niemal
podskoczył:

— Halo! Kto tam?
— Przyjaciel! — odrzekł.
— Hasło?
— „Miramar”
— W porz dku. Czekamy na ciebie. Chod ze mn .
Uj ł porucznika pod rami i poprowadził. Przeszli spory szmat drogi. Mimo ciemno ci

Kurt zacz ł rozpoznawa sylwetki ludzi i koni. W pewnym momencie zatrzymali si . Kto
podszedł do nich i zapytał:

— Macie go?
— Tak, jest tutaj, pułkowniku.
Ten, którego tak tytułowano, zwrócił si do Kurta:

background image

— Kim jeste ?
— Nazywam si Manfredo, jestem bratankiem doktora Hilaria.
— To mi wystarczy. Czy brama klasztoru otwarta?
— Nie. Zmyto by mi głow , gdybym otworzył.
— Zmyto by? Kto miałby to zrobi ?
— Komendant.
— Jaki komendant? Nic mi o tym nie wiadomo!
— Tak te my lałem. Te łotry zagnie dziły si na górze dopiero o północy.
— Jakie łotry?
— No, ludzie Juareza. Jest ich pi dziesi ciu. Zdaje si , e zw chali pismo nosem, bo

dowódca pytał z ironi w głosie, czy dzisiejszej nocy nie spodziewamy si jeszcze jakiej
wizyty.

— Aha! Domy laj si czego . Ale kpinami nic nie wskóraj . Przetrzepiemy tym

łotrom skór !

— Oby si powiodło, senior. Ale jak sforsujecie mury i bramy klasztoru?
— Bram mo na wysadzi .
— I da si wystrzela jak kaczki?
— Phi! Jest tam przecie tylko pi dziesi ciu ołnierzy.
— Garstka za murami mo e by gro niejsza ni cała armia na otwartym polu.
— To prawda, do licha! Otrzymałem rozkaz zdobycia klasztoru za wszelk cen .
— A ja wprowadzenia was do niego, równie za wszelk cen . Przem drzali

republikanie zapomnieli, e stare klasztory maj zwykłe podziemne przej cia: dostaniecie si
wi c do rodka nie zauwa eni przez nikogo. Ludzie Juareza rozło yli si na dziedzi cu i w
ogrodzie.

Dowódca u miechn ł si z zadowoleniem.
— Sprawimy im niespodziank . Wyobra am sobie ich przera enie, gdy zobacz nas w

klasztorze. Niech wi c pan prowadzi! Ale co zrobimy z ko mi?

— Zostawcie przy nich kilku ludzi. Gdy b dziecie ju w klasztorze, wróc i ukryj

konie w bezpiecznym miejscu.

Nie przeczuwaj c nic złego, pułkownik przystał na plan Kurta. Gdy oddział wszedł do

kamieniołomów, usłyszeli czyj głos:

— Sta !
— To swój — uspokoił Kurt.
— Hasło?

background image

— „Miramar”.
— W porz dku.
— Kto to? — spytał szeptem dowódca.
— Kolega. W pojedynk nie dałbym rady was poprowadzi .
— Gdzie jest to wej cie?
— O, tu — wskazał Sternau i pierwszy zszedł do podziemi. Zapalił dwie latarki; jedn

sam trzymał, a drug podał Kurtowi.

— Kto pójdzie przodem? — zainteresował si pułkownik.
— Ja — odparł Kurt.
— A tamten z tyłu?
— Tak.
— B dzie troch za mało wiatła. Szkoda, e nie ma wi cej latarek. No, ale trudno. Ja

id tu za panem. ołnierze, naprzód!

Zacz li wolno posuwa si z jednego korytarza do drugiego, a dotarli do tego, w

którym Sternau rozsypał proszek. W pewnej chwili Kurt zakrył dłoni otwór latarki; wiatło
latarki zgasło momentalnie.

— Do diabła! Co pan wyrabia? — wrzasn ł oficer.
— Nie moja wina — usprawiedliwiał si Kurt. — To przeci g. Zaraz zapal .
Przykucn ł, jak gdyby w tej pozycji łatwiej mu było to zrobi i potarł zapałk o

cian . W jej blasku zobaczył proszek rozsypany przez Sternaua.

— Manfredo! — rozległ si głos doktora.
— Słucham! — odpowiedział Kurt i obaj jednocze nie rzucili płon ce zapałki na

ziemi .

Na obydwóch ko cach korytarza zamigotały niebiesko– ółte płomyki. Kurt kilkoma

susami pokonał odległo dziel c go od drzwi, których wcze niej — zgodnie z umow —
nie domkn ł Sternau, i zatrzasn ł je za sob . Doktor zrobił to samo ze swoimi, które wła nie
min ł. Rozległy si przera one głosy i przekle stwa ołnierzy. Potem przera liwe j ki. Po
pewnym czasie wszystko ucichło.

Kurt pobiegł na gór do towarzyszy. Zeszli z nim z wyj tkiem chorego don Fernanda.

Powietrze na tyle si oczy ciło, e mo na było wej do zagazowanego korytarza.

— Kurt? — upewnił si Sternau, ujrzawszy wiatło.
— To ja.
— Wszystko w porz dku?
— Tak. A u ciebie?

background image

— Równie . Trzeba ich natychmiast rozbroi i jak najszybciej zaryglowa oboje

drzwi. Nie wiem, jak długo trwa omdlenie.

Uporali si z tym bardzo szybko. Potem Sternau na wszelki wypadek zatarasował

kamieniami tajemne przej cie do klasztoru.

— Uff! Poszło nam jak z płatka — cieszył si mały Andre. — Długo nas popami taj .
— To jeszcze nie koniec — ostudził jego rado Sternau. — Gdzie s konie?
— Tam, gdzie ustalili my. Na dole, niedaleko szosy — przypomniał Kurt. — Zejd do

wartowników i powiem im, e dostali my si szcz liwie do klasztoru i pokonali my
republikanów.

— My lisz, e rusz za tob wraz z ko mi i sami oddadz si w nasze r ce? Oby byli

tak naiwni! Tylko na to mo emy liczy . Id wi c!

Kurt był w dobrym humorze, tote pogwizdywał przez cał drog . Bez trudu odszukał

miejsce postoju koni.

— No, jestem wreszcie — rzekł wesołym tonem.
— Zgłupiałe ? Dlaczego gwi d esz tak gło no!? — oburzył si jeden z ołnierzy.
— Dlaczego nie mam gwizda ? I tak republikanie nie usłysz tego. Siedz wszyscy w

lochach. Zaskoczyli my ich i ani si obejrzeli, jak ich obezwładnili my.

— Hura! wietnie! Słyszycie?! A co robi nasi?
— Jedni siedz i ob eraj si , inni opró niaj w piwnicach butelki z winem.
— Wstr ciuchy! A jakie s dla nas rozkazy?
— Macie zosta przy koniach.
— Kto tak powiedział? Pułkownik?
— Nie. Waszego dowódc podejmuje doktor Hilario i obaj pij na umór. To

powiedział kto inny, ni szy szar .

— Nie interesuj nas zdania innych. Je eli jedni jedz i pij , dlaczego nie mamy im

towarzyszy ? Czy na dziedzi cu klasztornym znajdzie si miejsce dla naszych koni?

— Nie tylko dla waszych.
— Jedziemy wi c, a ty prowad !
— Dobrze. Ale z góry uprzedzam: nie miejcie do mnie pretensji, je li was na górze nie

przyjm , jak si spodziewacie.

— Nie gadaj, rób, co ci ka emy!
Kurt dosiadł konia i pojechał przodem. Gdy przybyli pod bram klasztoru, krzykn ł

hasło, wcze niej umówione ze Sternauem. Natychmiast j otworzono i zaraz potem

background image

zamkni to. Wjechali na dziedziniec. Było tu pusto i cicho. Zastanowiło to wida ołnierzy, bo
jeden z nich zapytał:

— Gdzie s nasi towarzysze?
— Na drugim podwórku — odpowiedział Kurt. — Tam dopiero b dziecie mogli sobie

u y . Zsiadajcie z koni.

Zasadzka była znakomicie przygotowana. Ledwie weszli na dziedziniec, otoczono ich

i rozbrojono. Stało si to tak szybko, e aden z nich nie zd ył nawet doby no a czy
rewolweru.

Teraz dopiero nasi przyjaciele, mogli pogratulowa sobie zwyci stwa. Ostatnich

je ców zamkni to w celach, posłano po alkalda i sprowadzono go do klasztoru. Sporz dził
szczegółowy protokół. Jeden z punktów głosił, e bracia Cortejowie, Josefa i Landola maj
pozosta w lochu do dyspozycji prezydenta. Pilnowa ich b dzie Mariano, Gerard,
Grandeprise i marynarz Peters.

Przed południem przygalopował S pi Dziób z meldunkiem, e dwustu strzelców

Juareza zbli a si do Santa Jaga. Istotnie, wkrótce oddział ten, dowodzony przez majora,
przybył do klasztoru. Sternau przypomniał sobie, e poznał ju tego oficera nad Rio Grand
del Norte. Kiedy opowiedział mu, w jaki sposób obezwładniono dwustu ołnierzy,
dysponuj c tak niewielk liczb ludzi, major nie mógł si nachwali pomysłowo ci i precyzji
wykonania planu. Postanowił, e je cy zostan na razie w klasztorze. Piecz nad nimi
sprawowa b dzie kilku strzelców podporz dkowanych Marianowi i Gerardowi. Pod koniec
rozmowy major spytał Sternaua:

— Co pan zamierza robi dalej?
Okazało si , e doktor, Kurt, S pi Dziób, Bawole Czoło, Nied wiedzie Serce,

Piorunowy Grot i Mały Andre chc niezwłocznie jecha do Juareza, który przebywa w
Zacatecas, głównej kwaterze generała Escobeda, stoj cego na czele oddziałów
rozlokowanych na północy kraju. Wtedy major poprosił Sternaua o dor czenie raportu
generałowi. Meldował w nim mi dzy innymi, e do stolicy zbli a si od południa na czele
swych wojsk Porfirio Diaz.

Sternau i towarzysze zacz li szykowa si do drogi. Spakowano wszystko, co mogło

stanowi warto dla Juareza. Przede wszystkim papiery i kosztowno ci znalezione u Hilaria.
Przed wyjazdem wysłano dwóch vaquerów do hacjendy del Erina z wie ci , e wszyscy ci,
których uwa ano za zaginionych, yj i nawet najsłabsi, jak hrabia Fernando, wracaj do
zdrowia.

background image

W Z

ACATECAS


Przygotowania do drogi nie zaj ły du o czasu i nasi przyjaciele, po egnawszy si z

Gerardem, Marianem, Grandeprise’em i Petersem wyruszyli do Zacatecas jeszcze tego
samego dnia przed wieczorem. Po trzydziestu sze ciu godzinach szcz liwie dotarli na
miejsce.

Sternau i Kurt natychmiast zameldowali si u prezydenta. Juarez był bardzo zaj ty, ale

gdy go powiadomiono, kto prosi o posłuchanie, zaraz ich przyj ł.

Zazwyczaj niewylewny, z dystansem traktuj cy ludzi, teraz witał ich serdecznie.

Podszedł do Sternaua i wyci gn ł do niego obie r ce, zawołał z u miechem, który rzadko
go cił na jego twarzy:

— Czy wzrok mnie nie myli, senior?! A wi c to nieprawda, e znów był pan w

niewoli?

— Niestety prawda, senior. Znalazłem si wraz z przyjaciółmi w beznadziejnym

poło eniu. Ratunek zawdzi czamy temu oto młodzie cowi. Pozwól, senior, e go
przedstawi : porucznik huzarów gwardii Kurt Unger.

Kurt skłonił si elegancko.
— Unger? Unger? Pa skie nazwisko nie jest mi obce — powiedział Juarez po chwili

namysłu.

— Ale pan ma pami , senior! Przed laty pomógł pan przekaza do Niemiec

przesyłk dla mnie, zawieraj c kosztowno ci z królewskiego skarbu Indian, ukrytego w…

— Ach, pochodzi pan z Reinswalden? — przerwał prezydent. — I jest pan synem

kapitana Ungera, a bratankiem Piorunowego Grota?

— Tak.
— Witam z całego serca! Ciesz si , bardzo si ciesz , e pana poznałem. A teraz —

zwrócił si do Sternaua — opowiadaj drogi Matava–se, gdzie i w jaki sposób znowu was
uwi ziono!

Doktor dokładnie zrelacjonował, co im si przydarzyło w klasztorze della Barbara.

Zapoteka słuchał z uwag , a kiedy Sternau sko czył, westchn ł gł boko.

— Jak to mo liwe? Wiem wprawdzie, co to za łotr z tego doktora Hilaria, seniorka

Emilia go zdemaskowała, nie przypuszczałem jednak, e jest zdolny do tak zbrodniczych
wyst pków. I nie rozumiem, co mu mogło przyj z unieszkodliwienia was!

background image

— Du o, bardzo du o. Dla własnej korzy ci chciał pozby si wszystkich tych, którzy

znali tajemnic rodu Rodrigandów. Ale nie tylko to. Mój młody przyjaciel — wskazał na
Kurta — wie o nim wi cej. Mów wi c, Kurcie!

W miar opowiadania porucznika zainteresowanie prezydenta rosło z sekundy na

sekund . Nieprzenikniona zazwyczaj twarz o ywiła si . W oczach zamigotały złowrogie
błyski. Podniósł si z krzesła i zaczai chodzi tam i z powrotem.

— A wi c — rzekł po chwili — chc mnie zmusi do zamordowania arcyksi cia

austriackiego i w ten sposób pozbawi władzy! Ten gruby, niski człowieczek, Arrastro,
nale y do grona przywódców spisku i marzy mu si jaka wysoka funkcja w nowym rz dzie!
Nigdy do tego nie dojdzie! Złapi go, cho by był samym diabłem! Doktor Hilario natomiast
to tylko pionek w tym całym sprzysi eniu, prawda?

— Bez w tpienia.
— Czy dobrze zrozumiałem? Teraz jest on u Maksymiliana w Queretaro? A wi c

niebezpiecze stwo grozi równie senioricie Emilii. Ona te tam przebywa. Ale — podniósł
głos — ju ja sobie z tym wszystkim poradz ! Nie domy lacie si nawet, jak oddali cie mi
przysług . I nale wam si słowa uznania za udaremnienie zamachu w Santa Jaga. To
wyczyn nie lada!

Podszedł do obu m czyzn i u cisn ł im r ce. Wtedy Kurt wyj ł z portfela list i podał

mu mówi c:

— Baron von Magnus, pełnomocnik pruski w Meksyku, prosił bym osobi cie wr czył

panu to pismo.

Juarez chwil czytał w milczeniu.
— Pan von Magnus poleca mi pana niezwykle gor co.
— To uprzejmie z jego strony. A oto jeszcze inne papiery.
Wr czył Juarezowi plik dokumentów. Prezydent złamał piecz cie i zagł bił si w

lekturze. Na jego twarzy pojawił si wyraz zdumienia.

— Dios mio! To niezwykle wa ne akta pa stwowe! Prosz mi wybaczy ciekawo ,

ale chciałbym wiedzie dlaczego panu, tak przecie młodemu powierzono ow trudn i
zaszczytn misj .

Sternau tak e był zaskoczony. Kurt wyja nił skromnie:
— Wyró nienie to zawdzi czam, poza kilkoma drobnymi zasługami, yczliwo ci

wysoko postawionych osobisto ci, z którymi miałem sposobno si zetkn .

Juarez raz jeszcze przerzucił papiery i powiedział:

background image

— Pisz tu, e pan przeka e mi ustne stanowisko pa skiego mocarstwa wobec

Meksyku. Dobrze si stało, e wyst puje pan jako osoba prywatna. Odrzuciłbym bowiem
stanowczo oficjalne pertraktacje dotycz ce człowieka, który nie zawahał si naruszy
niepodległo ci mojego kraju. Co wi c ma mi pan do powiedzenia?

— Panuje ogólne przekonanie, e w obecnych warunkach cesarz Maksymilian nie

utrzyma si długo. Jakie jest pa skie zdanie, panie prezydencie?

Juarez lekcewa co machn ł r k .
— Nazywa pan tego człowieka cesarzem? Jakim prawem?
— Wiele pa stw uznało go za cesarza.
— Ale nie od tych pa stw zale y suwerenno Meksyku! Zreszt , gdyby nawet było

inaczej, ich rz dy powinny przewidzie , e owa cesarska parodia w Meksyku pr dzej czy
pó niej musi si sko czy . I oto nadeszła ta chwila. A je li o mnie idzie, to nigdy nie znałem

adnego Maksymiliana Meksyka skiego. Znam jedynie niejakiego Maksymiliana Habsburga,

który pozwolił, aby Napoleon uczynił z niego marionetk . Prosz wi c nie nazywa go w
mojej obecno ci cesarzem Maksymilianem.

— Jak, zdaniem pana, potocz si jego losy?
— Senior Unger, mówi pan otwarcie i jasno. Ja równie b d szczery. Je eli

Maksymilian zechce opu ci nasz kraj dobrowolnie i szybko, nie przeszkodz mu w tym.
Je eli jednak b dzie si oci ga , biada mu!

— Jak to mam rozumie ?
— Po prostu. Rz d meksyka ski wytoczy mu proces.
— Kto utworzy rz d? —Ja.
— Zostanie pan prezydentem Meksyku? Juarez ci gn ł brwi.
— Co znaczy to pytanie? Czy bym nim nie był? Kurt nie dał si zbi z tropu.
— Przypominam, e nie wygłaszam tu prywatnych opinii.
— Prosz wi c odpowiedzie zgodnie z obiektywnymi faktami: kto mnie pozbawił

władzy i godno ci prezydenta?

— Napoleon i Maksymilian.
— Oni? Sam pan w to nie wierzy. I zapewniam pana, e w ci gu kilku tygodni

zawładn całym Meksykiem. Powtarzam raz jeszcze: oni t wojn przegrali.

— A pan b dzie s dzi Maksymiliana… Jaka kara mu grozi?
— Zostanie rozstrzelany.
— Czy mo na ot tak, po prostu rozstrzela członka rodziny cesarskiej?
— Stanie przed s dem.

background image

— S d ten musi pami ta , kim jest oskar ony. Arcyksi

austriacki zasługuje chyba

na pewne wzgl dy.

— Kto liczy na wzgl dy, ten sam powinien był je stosowa wobec swoich

przeciwników. Ka dego złodzieja, oszczerc , buntownika, wywołuj cego wojny domowe,
karze si jednakowo; jego rodowód czy pochodzenie nie ma tu nic do rzeczy. Im za kto
przebieglejszy, tym okrutniejsz poniesie kar .

— To surowe zasady.
— Bo i ja jestem surowy.
— Ale człowiek, który chce by głow pa stwa, mo e pozwoli na akt łaski!
— Kto panu powiedział, e nie my lałem o tym?
— Pan.
Juarez wstał z krzesła, przeszedł si kilkakrotnie po pokoju i stan ł przed Kurtem.
— Młodzie cze, prosz powiedzie wprost: pa ski rz d yczy sobie, bym zastosował

prawo łaski, czy tak?

— Tak.
— Wie pan, jak Maksymilian został cesarzem? Wie pan, e byłem wtedy z woli

narodu i łaski Boga władc tego kraju?

— Wiem.
— Czy unieszcz liwiłem swój naród?
— Nie.
— Czy naród odebrał mi władz ?
— Tak e nie. Chocia w Pary u zjawiła si delegacja i prosiła cesarza…
— Była to gra, farsa! A czy chocia by pan słyszał, w jaki sposób naje d cy rz dzili

Meksykiem?

— Słyszałem. I nie w tpi , e te wszystkie krytyczne opinie s uzasadnione.
— Podsumowuj c. Przeciw Maksymilianowi Habsburgowi mam dwa zarzuty. Po

pierwsze: zaufał człowiekowi, który nie rozumie potrzeb naszego kraju. Po drugie: teraz gdy
Francuzi wycofuj si , zamiast zrobi to samo, pozostaje tutaj. Czy by był za lepiony i w
dalszym ci gu wierzył w pomoc Napoleona? Post puj c wbrew wszelkiej logice i
rozs dkowi. Zna pan jego barbarzy ski dekret z 3 listopada?

— Owszem.
— Zna go równie pa ski rz d?
— Jestem pewien, e tak.
— Jaka jest my l przewodnia tego dekretu?

background image

— Ka dy wróg cesarstwa jest zdrajc kraju, buntownikiem i powinien by bez s du

karany mierci .

— Na mocy tego dekretu pozbawiono ycia wielu obywateli. Moi generałowie

Arteaga i Salazar zostali zamordowani bez s du i bez wyroku. yli my spokojnie w swoim
kraju, byli my szcz liwi. Nagle przyszły wojska z Europy i ich wodzowie o wiadczyli, e
nie mamy prawa ani do spokoju, ani do własnego rz du. Zmuszono nas do uznania
Maksymiliana za cesarza. Rozpocz ły si krwawe walki. Kto wi c był buntownikiem,
młodzie cze?

Kurt nie odpowiedział.
— My? Czy Francuzi, a raczej Maksymilian? — z gorycz pytał Juarez. — A kogo

traktowano jak bandytów? Dekret jest tylko praktycznym zastosowaniem starego
powiedzenia: „Biada zwyci onym!” Ulegli my, nieszcz cie spadło na nasze głowy. Ale
sprawiedliwy Bóg nam dopomógł. Zacz li my odnosi zwyci stwa. Mogliby my równie
zawoła : „Biada zwyci onym!” Mamy do tego jeszcze wi ksze prawo. Lecz nie wołamy tak.
Nie chcemy niesprawiedliwo ci i okrucie stwa. Dochodzimy tylko swych praw, a wobec
wroga chcemy post powa zgodnie z prawem. Zna pan słowa Biblii: „oko za oko, z b za
z b”? Otó tak wła nie post puje si na prerii, ale nie tylko…

— Okrutne to hasło — przerwał Kurt. — Narody cywilizowane… Juarez był

wzburzony.

— Niech pan nie mówi o cywilizacji! — zawołał. — Gdy Pantera Południa morduje i

grabi wokoło, nikt nie w tpi, e to po prostu drapie ne zwierz w ludzkiej skórze. Gdy
Cortejo o wiadcza, e chce zosta prezydentem, powszechnie traktuje si go jako miesznego
zarozumialca. Dlaczego wi c nie ma tak jednoznacznej opinii o Napoleonie i Maksymilianie?
Zbrojnie napadłszy na Bogu ducha winny kraj, niczym si przecie nie ró ni od Botokudów,
Komanczów, Kurdów i innych dzikusów, a tym samym nale y ich uzna za barbarzy ców.
Wspomniał pan o narodach cywilizowanych. I one jednak, nie zaprzeczy pan, uznaj w swych
ustawach prawo odwetu. Nie mówi ju wprawdzie: „oko za oko, z b za z b”, ale za
morderstwo cho by jednego człowieka karz mierci , za inne zbrodnie wi zieniem lub
grzywnami. Czy policzył pan te krople krwi, które popłyn ły podczas ostatniej okupacji
Meksyku?

Kurt zaprzeczył ruchem głowy.
— Nikt ich zliczy nie potrafi, bo to nie krople, ale całe morze! Czy post pi

niesłusznie, skazuj c na mier sprawców tej rzezi?

background image

— Powtarzam: człowiek, o którym pan mówi, jest człowiekiem znanej rodziny

cesarskiej.

— Nic mnie to nie obchodzi! Im wy sze stanowisko tym surowsza winna by kara. Co

powiedziałaby Austria, gdybym nagle napadł na ni na czele wojska i chciał dowie , e
jestem lepszym władc ni …

Nie doko czył, bo nagle drzwi si otworzyły i wszedł, a raczej wpadł do pokoju jaki

człowiek w mundurze oficerskim. Wygl dał na Meksykanina, wzrost miał redni, podobn
tusz , cer oliwkow , ostre rysy twarzy. Ciemne, błyszcz ce oczy i szybki krok, którym
podszedł do Juareza, wskazywały na ognisty temperament.

— Senior Juarez! — zawołał, wyci gaj c na powitanie obie r ce.
— Co widz ? Generał Porfirio Diaz w Zacatecas! — wykrzykn ł prezydent,

serdecznie obejmuj c go cia. — S dziłem, e jest pan do daleko ode mnie. Czy stało si co
złego?

— O, nie, przeciwnie! Przynosz bardzo dobr nowin .
— Mów, generale!
Diaz spojrzał na Kurta i Sternaua.
— To senior Sternau i senior Unger. Przy nich mo e pan mówi otwarcie — wyja nił

Juarez.

— Poinformowano mnie — zacz ł generał — e moje dwa ostatnie raporty nie dotarły

do pana. Przechwycili je wrogowie. I dlatego tu przyjechałem. Wie pan zapewne, e Francuzi
opu cili kraj?

— Wiem.
— Czy wie pan równie , e Maksymilian znajduje si w Queretaro?
— Tak.
— Panuje jeszcze tylko nad trzema miastami: stolic , Queretaro i Veracruz.

Komendantem Meksyku jest krwawy generał Marquez — łotr nad łotrami.

— Bóg da, e niedługo b dzie sprawowa swój urz d!
— Mam nadziej . Czekałem na pa skie rozkazy. Poniewa nie nadchodziły, zacz łem

działa na własn r k . Uznałem, e nale y przerwa poł czenie mi dzy tymi miastami, w
których sprawuje rz dy Maksymilian. Dlatego oblegałem Puebl i zdobyłem j .

— Wielki to sukces, senior Diaz! Dzi kuj z całego serca!
— Ciesz si , e popiera pan to, co zrobiłem. Kolejnych decyzji nie mog jednak

podejmowa sam. Chciałbym naradzi si z panem i generałem Escobedem nad dalsz
strategi . Kiedy b dziemy mogli porozmawia ?

background image

— Wkrótce. O terminie zawiadomi pana i generała Escobeda. A teraz, senior, jeste

moim go ciem. Prosz ze mn !

Powa ny i pow ci gliwy w uzewn trznianiu uczu Zapoteka wprost promieniał

rado ci . Przeprosił Sternaua i Ungera i uj wszy generała pod rami , wyszedł z nim z pokoju.

Po pewnym czasie wrócił sam.
— Senior Sternau — spytał — słyszał pan ju kiedy o Porfirio Diazie?
— Nawet bardzo wiele!
— Ilekro o nim pomy l lub ujrz , przypomina mi si jeden z generałów Napoleona

I, którego cesarz nazywał najdzielniejszym spo ród dzielnych.

— Czyli marszałek Ney?…
— Tak. Diaz jest takim moim marszałkiem Neyem. To nie tylko dobry i pewny

ołnierz, ale równie zdolny dyplomata. Jestem przekonany, e zostanie kiedy moim

nast pc . A teraz przejd my do bie cych wydarze . Czy wie pan, gdzie le y Puebla?

— Oczywi cie. Mi dzy stolic a portem Veracruz. Przeje d ałem przez to miasto.
— Zdobyli my je. Maksymilian Habsburg jest zgubiony: Odci li my drog do portu.

Nie wymknie si .

— Senior, błagam o lito dla niego! — Kurt zło ył prosz co r ce.
— Ja równie ! — dodał Sternau.
Juarez spojrzał na nich i pokr cił głow . Twarz mu rozja nił łagodny wyraz, tak rzadki

dla niego.

— S dziłem, e zna mnie pan, senior Sternau — u miechn ł si .
— I ja tak my l . Uwa am pana za mocnego człowieka o niezłomnym charakterze.

Ka dy swój plan, ka de zamierzenie przeprowadza pan konsekwentnie. Ale nie kieruje si
pan wył cznie rozumem, lecz tak e i sercem. Dlatego spodziewani si , e pro ba nasza b dzie
wysłuchana.

— Czego wła ciwie spodziewacie si po mnie?
— e pozwoli pan na ucieczk arcyksi cia!
— A je eli si nie zgodz ?
— To niech e go pan chocia nie skazuje na mier .
— Seniores, za du o ode mnie wymagacie. Maksymilian wydał na siebie wyrok

własnym dekretem. Chciałem okaza mu lito , ale zaprzepa cił to. Nie mog go uzna za
cesarza Meksyku, tak samo jak on nie uznaje mnie za prezydenta. Nie mam ochoty wdawania
si z nim w dyplomatyczne przetargi, tak samo jak on nie yczy sobie kontaktów ze mn .

background image

Jestem jednak nie tylko prezydentem, ale i człowiekiem. Jako człowiek dałem mu szans ,
niestety, nie skorzystał z niej.

— Co za za lepienie! — wtr cił Sternau.
— Wysłałem do niego seniorit Emili . Starała si go przekona , e ci, którzy go

otaczaj , to zdrajcy albo awanturnicy. Nie wyci gn ł jednak z tego wniosków.

— W takim razie sarn ponosi win .
— Przekazała mu równie — ci gn ł dalej — e droga do morza pozostanie do

ostatniej chwili otwarta, mo e wi c w ka dej chwili wyjecha . Na t propozycj odpowiedział

miechem. Uprzedziła te , e je li wpadnie w r ce moich ludzi, nie b d go mógł uratowa . I

na to odpowiedział miechem.

— Nie ma wi c dla niego ratunku? — zapytał Kurt. Juarez spojrzał na badawczo.
— Mo e by si i znalazł… Mo e… Chciałby pan si tym zaj ?
— Oczywi cie.
— My l , e nie przyniesie skutku. Ale warto spróbowa . Jest pan jedynym

człowiekiem, któremu mog powierzy takie zadanie. Czy potrafi pan przedosta si przez
przednie stra e?

— Mówi pan o forpocztach cesarza?
— Tak. Dla moich wystawi panu glejt.
— Mam dobre dokumenty. Tamci mnie nie zatrzymaj .
— I s dzi pan, e si dostanie do Maksymiliana?
— Jestem tego pewien.
Juarez raz jeszcze uwa nie przyjrzał si Kurtowi. Po chwili podszedł do stołu i napisał

co na arkuszu papieru. Podaj c go Kurtowi rzekł:

— Przypuszczam, e to wystarczy. Prosz si z tym zapozna .
Niniejszym zabraniam — czytał Kurt — czyni jakichkolwiek trudno ci okazicielowi

tego pisma i jego towarzyszom. Rozkazuj bezwarunkowo przepuszcza przez linie bojowe i
udziela wszelkiej pomocy. Działaj cy wbrew powy szemu rozkazowi ukarany zostanie

mierci .

background image

J

UAREZ


Kurt podzi kował. Poczuł si ju prawie wybawc Maksymiliana i wyobraził sobie,

jak mu b d wdzi czni jego mocodawcy.

— Nie wierz , by si udało — mrukn ł Juarez.
— A ja obiecuj , e wykonam zadanie.
— Oby! Oby tylko ów człowiek podporz dkował si panu!
— Maksymilian? Przecie potrafi my le !
— Zobaczymy.
— Czy mog pokaza ten list arcyksi ciu?
— Tak.
— A innym?
— Nie. Niech pan nie zapomina, e gdyby moi zwolennicy dowiedzieli si , i

uczyniłem cokolwiek dla uratowania arcyksi cia, nie darowaliby mi tego. Mimo pa skiego
młodego wieku ufam panu i trzeba to powiedzie wprost… oddaj si w pa skie r ce
prze wiadczony, e nie nadu yje pan mojego zaufania.

Kurt chciał co odpowiedzie , ale Zapoteka nie dopu cił go do głosu:
— Uczyniłem wszystko, co w mojej mocy. Je eli Maksymilian mimo wszystko

wpadnie w r ce moich ołnierzy, adna siła ju go nie uratuje. Nie jestem absolutnym władc ,
musz si liczy z wol ludu. Dlatego prosz Boga, aby pomógł panu zrealizowa pa skie
zamiary.

Teraz Juarez zwrócił si do Sternaua:
— Pa ski przyjaciel musi jak najpr dzej jecha do Queretaro. Tym bardziej, e

senioricie Emilii grozi niebezpiecze stwo. Tam jest przecie doktor Hilario. Mo e porucznik
Unger b dzie mógł jej pomóc. Co za do pana… Mam wielk pro b .

— Spełni j , je li tylko zdołam, senior.
— Co zamierza pan robi w najbli szej przyszło ci?
— Nie mam jeszcze okre lonego planu. Powinienem ostatecznie uporz dkowa

sprawy rodu Rodrigandów, a tak e doprowadzi do ledztwa i odda w r ce s du
bezpo rednich sprawców tej tragedii, czyli Cortejów, Landol , Hilaria i jego bratanka. Bez
pa skiej pomocy nie zdołam tego uczyni . Ale i tak nie wiem, jaki s d mógłby wyda
prawomocny wyrok. Sytuacja społeczno—polityczna kraju jest nieustabilizowana. Nikt nie
mo e przewidzie , co si jeszcze wydarzy.

background image

— Ma pan racj . Potrzebny nam trybunał, którego postanowienia uznaj inne

mocarstwa, przede wszystkim za Hiszpania. A taki nie powstanie przed unormowaniem
sytuacji. Mam nadziej , e nast pi to niedługo, bo z ko cem czerwca. Czym wi c pan si
zajmie do tego czasu?

— Je eli pan pozwoli, ch tnie popracowałbym dla pana.
— Jak e si ciesz ! O to wła nie chciałem prosi ! Co pan my li o słu bie oficerskiej

w moim sztabie?

— Senior, pan przecie wie, e…
— Och! — przerwał Juarez. — Domy lam si , e waha si pan, czy mi powiedzie , i

pa skie ycie jest dla pana i dla tych, którzy za panem od lat t skni , zbyt cenne, by je
po wi ci sprawie, która pana bezpo rednio nie dotyczy.

— Tak, senior. My l , e nie we mie mi pan tego za złe.
— Oczywi cie! W pełni pana rozumiem. I nie w tpi w pa sk odwag . Pa skie

wyj tkowe zdolno ci ceni za ogromnie. Dlatego te prosiłbym, aby pan u mnie pracował
jako lekarz. Medycy s tu nam bardzo potrzebni. Mamy ich niewielu, na przykład zaledwie
jednego chirurga.

— Na jak długo yczyłby sobie pan mnie zatrzyma ?
— Na czas nieokre lony. W ka dej jednak chwili mo e pan odej , je li uzna to za

słuszne.

— Z rado ci przyjmuj t ofert , panie prezydencie. U cisn li sobie dłonie.
— A wi c sprawa załatwiona — u miechn ł si Juarez. — Dzi kuj serdecznie. Kto z

panem przyjechał do mnie oprócz porucznika Ungera?

— Bawole Czoło, Nied wiedzie Serce, S pi Dziób, Piorunowy
Grot i Mały Andre.
— Czy wyznaczył ju im pan jakie zadania?
— Zastanowi si jeszcze. Dzisiaj proponuj , aby Mały Andre towarzyszył seniorowi

Ungerowi.

— To dobry pomysł — uradował si Kurt.
— I ja tak uwa am — dodał prezydent. — I jeszcze jedno. Wspominali cie panowie o

rzeczach skonfiskowanych w piwnicach klasztoru Santa Jaga. Co to jest?

— Korespondencja Hilaria, ró ne tajne dokumenty oraz skarby, które nagromadził.
— Musz to pó niej zobaczy . Teraz czekaj na mnie pilne zaj cia — podniósł si z

krzesła. — Oczywi cie, senior Sternau, zamieszka pan w mojej rezydencji. Proz odpocz .
Mam nadziej , e jeszcze dzisiaj si spotkamy.

background image
background image

I

NTRYGA


Traktem prowadz cym z Meksyku do Queretaro p dził samotny je dziec.

Przejechawszy mniej wi cej połow trasy, min ł miasteczko Tul i skr cił w poln drog . Po
pewnym czasie ujrzał ruiny jakiego domu strawionego przez po ar. Zatrzymał si , pu cił
konia wolno, a sam usiadł w cieniu jednej z zawalonych cian. Po chwili zerwał si na równe
nogi, usłyszał bowiem ciche „pst”. Rozejrzał si , ale nie zauwa ył nikogo.

— Pst! — rozległo si znowu. Wyci gn ł pistolet.
— Senior Hilario! — zawołał kto półgłosem.
Z odbezpieczon broni w r ku zacz ł skrada si w kierunku, z którego dochodził

głos. Obszedł cian , pod któr przed chwil siedział, i mało nie wpadł na niskiego grubasa,
u miechaj cego si od ucha do ucha.

— A to ci niespodziank panu sprawiłem, co? — zapytał Arrastro.
— Sk d si pan tutaj wzi ł? — Hilario nie mógł ukry zdziwienia.
— Nasz tajny zwi zek jest wszechobecny. Byłem w klasztorze della Barbara,

rozmawiałem z pana bratankiem w godzin po pana odje dzie. Wiedziałem, e nie zastawszy
cesarza w stolicy, uda si pan do Queretaro. Wybrałem wi c takie miejsce na uboczu, w
którym, s dziłem, spotkamy si na pewno. I dobrze to wykalkulowałem, prawda?

— Ma mi pan co wa nego do zakomunikowania?
— Tak.
— Czy co szczególnego wydarzyło si w della Barbara?
— Sk d to pytanie? — Arrastro obrzucił doktora badawczym spojrzeniem.
— Chyba zrozumiałe w ustach człowieka, przebywaj cego z dala od własnego domu.
— Mówiłem przecie , e byłem w Santa Jaga godzin po pa skim odje dzie. Co si

mogło wydarzy w ci gu godziny?

— O, nawet bardzo wiele! Szczególnie podczas wojny!
— A mnie si wydaje, e pan co przede mn ukrywa i obawia si , e go zdemaskuj .
— Te co — achn ł si Hilario.
— Chce pan si ze mn bawi w ciuciubabk ? Nie radz .
— Nie mam adnych tajemnic i niczego si nie boj . A wi c do rzeczy: co chce mi

senior powiedzie ?

— Od chwili, w której przekazałem panu polecenia organizacji, zaszły pewne zmiany.

Do kilku miejscowo ci, le cych na tyłach wroga, zwi zek wysłał zbrojne oddziały, które

background image

podejmuj akcje dywersyjne. Idzie nie tylko o walk z republikanami, ale o stworzenie
pozorów, e liczba zwolenników Maksymiliana jest wi ksza, ni on sam przypuszczał.

— Aha, rozumiem! I zaniecha my li o ucieczce z Meksyku.
— No wła nie. To prze wiadczenie spowoduje, e pozostanie w kraju i wpadnie w

r ce republikanów. Ci za , przede wszystkim ze wzgl du na jego dekret z 3 listopada, odb d
nad nim s d i ska na mier . Natomiast cały cywilizowany wiat pot pi Juareza jako
morderc , bo o mielił si nie ułaskawi pomaza ca.

— Gdzie odb d si te akcje dywersyjne?
— Pierwsza w Santa Jaga.
— W Santa Jaga?! — przeraził si doktor. — Dlaczego wła nie tam?
— Tak postanowił zwi zek. Klasztor jest fortec . Odeprze ka dy atak. Dlatego nasi

obsadzili go w nocy po pa skim odje dzie.

— Do kro set! I mnie tam nie ma…
— Dlaczego to pana tak wzburzyło? — grubas spojrzał na doktora podejrzliwie.
— Wie pan przecie , e kieruj szpitalem. Odpowiadam za wszystko i za wszystkich,

którzy tam przebywaj .

— Nic mnie to nie obchodzi!
— A mnie bardzo. Ilu ołnierzy zostało zakwaterowanych w klasztorze?
— Około dwustu.
— W szpitalu jest wielu rekonwalescentów, chorych, w tym spora grupa cierpi cych

na zaburzenia psychiczne. Wymagaj szczególnej troski, przede wszystkim ciszy, spokoju.
Nie ma pan poj cia, jak negatywnie podziała na nich to, co zdarzyło si i jeszcze si zdarzy w
della Barbara.

— Niech zdychaj !
— To zawa y na mojej opinii jako lekarza.
— Co tam! Przecie nie pan obsadził klasztor wojskiem. A zreszt
— roze miał si — odk d to pan tak bardzo troszczy si o pacjentów? A mo e

przyczyna pa skiego niepokoju jest całkiem inna?

Oczywi cie Arrastro nie mylił si . Hilario my lał o wi niach zamkni tych w lochach.

Obawiał si , e tajemnica mo e si wyda . Odpowiedział jednak ostrym tonem:

— Zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi. Mnie chodzi tylko o dobro szpitala.
— Nie ma wi c powodu do zmartwienia. Wojsko wkroczyło noc do klasztoru, rano

za zdobyło Santa Jaga.

— Czy to pewne?

background image

— Tak. Nie byłem wprawdzie przy tym, jestem jednak przekonany, e wszystko

poszło gładko. Przecie nikt nie mógł stawia oporu. Podobnie było w dziewi ciu innych
miastach. Oto ich wykaz — podał jak kartk doktorowi.

— Mam zatrzyma t list ?
— Tak. Przeka e j pan w Queretaro majorowi Orbanezowi, adiutantowi generała

Miramona.

— Czy major nale y do naszego zwi zku?
— To nie pa ska sprawa. Ma si senior zameldowa u majora, i kropka!
— Czy i w innych miejscowo ciach nasze akcje si powiodły?
— Oczywi cie.
— W takim razie na pewno cesarza uda si zatrzyma w Meksyku.
— Nie ma w tpliwo ci. Co chce pan jeszcze wiedzie ?
— Nic.
— A wi c jed , senior, i wykonaj zadanie!
— A dok d pan si wybiera?
— Do Tuli. Adios, senior! — grubas dosiadł konia i wkrótce znikn ł z oczu Hilaria.
Doktor ruszył do Queretaro. Wiadomo ci otrzymane od Arrastra zepsuły mu humor.

Przybywszy do miasta, udał si do majora Orbaneza. Przez chwil panowie przygl dali si
sobie badawczo. Major odezwał si pierwszy:

— Zameldowano mi pana jako doktora Hilaria. Znam pana od dawna.
— Niestety, nie mog przypomnie sobie kiedy i gdzie…
— Och! Ze słyszenia. Jest pan sławnym lekarzem i wiernym zwolennikiem jego

cesarskiej mo ci. A mo e si myl ?

— Sk d e! ycie po wi ciłbym dla cesarza!
— Spodziewałem si tego. Pewien przyjaciel, którego pan zna równie , a którego

nazwiska nie chc wymienia , zapowiedział mi wczoraj pa skie przybycie. Jakie wie ci
senior przynosi?

— Dobre i wa ne. W kilku miejscowo ciach wybuchło zbrojne powstanie

zwolenników cesarza.

— To naprawd pomy lna wiadomo . Jakie to miejscowo ci?
— Słu wykazem.
Orbanez chwil czytał, a potem rzekł z chytrze udanym zdumieniem:
— Ale to nieprawdopodobne! Przecie wszystkie te miasta le na tyłach wojsk

Juareza. Czy mo na uwa a , e akcja si udała?

background image

— W całym tego słowa znaczeniu. Sam byłem wiadkiem jednej.
— Mówi pan o Santa Jaga?
— Tak. Widziałem, jak do miasta wkroczyło wojsko i zatkn ło sztandar na murach

klasztoru.

— A jak na to zareagowała ludno ?
— Entuzjastycznie. Gdy nadszedł ranek, zacz ła wznosi okrzyki na cze

Maksymiliana.

— Czy chciałby pan to powtórzy jego cesarskiej mo ci?
— B dzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt.
— Zaraz pana zaprowadz do cesarza. Prosz chwil zaczeka . Major wyszedł do

przyległego pokoju. Siedział tam… Arrastro.

— No, jak e si ten doktor zachowuje? — spytał szeptem grubas.
— Bez zarzutu.
— Potwierdza wszystko?
— Tak. Powiada nawet, e był obecny przy powstaniu w Santa Jaga.
— No, no… Nie spodziewałem si , e b dzie a tak posłuszny! Wykorzystajmy go do

ko ca, bo to przydatne narz dzie, a potem zniszczmy.

— Zrobi pan z niego kozła ofiarnego?
— Oczywi cie. Nasza skóra jest mi dro sza. Przypominam panu, e wszystkie

powstania wymienione w spisie, z wyj tkiem zaj w Santa Jaga, s fikcj . Zreszt , wcale mi
nie al Hilaria. Ukrywa co przede mn , a przeczuwam, e to nie lada łotrostwo. Je li on nie
zginie, my obaj i Miramon — wymieniaj c nazwisko generała, ciszył głos — odpowiemy za
wszystko głow .

— Zaprowadz go teraz do cesarza — major podszedł do drzwi.
— Przedtem niech go pan skontaktuje z Miramonem. Generał jest w swojej

rezydencji, w klasztorze La Gruz.

— Gdzie si b d mógł spotka z panem?
— Natychmiast opuszczam Queretaro. Wszystkie wiadomo ci prosz przesła do

mojego domu w Tuli.

Grubas wyszedł z pokoju bocznymi drzwiami. Orbanez po chwili wrócił do

czekaj cego Hilaria.

— Pójdziemy najpierw do generała Miramona — powiedział z min łaskawego

dobroczy cy — do koronowanych głów trudno si dosta bez zaanonsowania.

background image

Wyszli z pokoju. Najpierw znale li si na pierwszym korytarzu, nast pnie przeszli

drugi, równie długi jak poprzedni. Orbanez zatrzymał si przed jakimi drzwiami i
zapukawszy, wszedł do rodka. Za biurkiem siedział generał Miramon, człowiek o dwóch
obliczach, dny władzy i sławy, którego z czystym sumieniem mo na było nazwa zdrajc i
szubrawcem.

Popatrzył przenikliwie na oficera.
— O co chodzi?
— Przyprowadziłem doktora Hilaria z Santa Jaga.
— Ach, to ten, któremu posłali my dwustu ludzi? — przypomniał sobie Miramon. —

Czy był wiadkiem ich zwyci stwa?

— Nie. Wyjechał stamt d wcze niej do stolicy, a pó niej do Queretaro.
— Szkoda. W takim razie nie na wiele nam si przyda.
— Ale przeciwnie! Gotów przysi c, wcale zreszt nie zmuszany do tego, e jako

mieszkaniec klasztoru widział wszystko na własne oczy.

— Zamach si udał oczywi cie, co? Doskonale! Spisał si senior na medal. Gdy

zostan prezydentem, nie minie pana nagroda.

Na chwil zamy lił si i twarz mu si zas piła.
— Czy nie s dzi pan, majorze — odezwał si wreszcie — e prowadzimy ryzykown

gr ?

— Co te panu przychodzi do głowy?! — obruszył si Orbanez.
— Mam pewne obiekcje. Wydajemy cesarza w r ce Juareza. Jak on to oceni?
— Jestem przekonany, e b dzie nam wdzi czny.
— W ka dym razie, aby Juarez mógł schwyta lwa, my musimy sta si przyn t . I

nie wierz , bo to wiadczyłoby o głupocie, e Zapoteka pu ci wolno swego wroga i rywala,
jakim bez w tpienia jest dla niego Maksymilian.

— Znam Juareza. To szlachetny człowiek. Potrafi by wdzi czny.
— Nic mnie nie obchodzi szlachetno , natomiast wdzi czno interesuje mnie, i to

nawet bardzo. Niech pan wprowadzi tego człowieka.

Po raz pierwszy Hilario stan ł, przed przewodnicz cym tajnego zwi zku. Generał

Miramon przyjrzał mu si uwa nie.

— Powiedziano mi — odezwał si po chwili — e przybywa pan z Santa Jaga. Co

chce mi senior zameldowa ?

— Do miasta wkroczył oddział ołnierzy i zatkn ł na murach sztandary cesarza.
Miramon zmarszczył czoło.

background image

— Chciał pan zapewne powiedzie : „oddział szale ców”. Krok tego rodzaju, nie

poparty powstaniami w innych miastach, byłby szale stwem.

— Ale i w kilku innych miastach miały miejsce podobne wypadki!
— Co takiego?!
— Tak. Oto wykaz, senior! Mam wra enie, e ten ruch zatacza b dzie coraz szersze

kr gi.

— Przynosi mi pan wspaniał nowin ! Czy r czy senior za jej prawdziwo ?
— Głow .
Generał przejrzał kartk .
— My li pan, e si udało?
— Jestem o tym przekonany.
Miramon z trudno ci opanował u miech politowania.
— Czy ta wiadomo — pytał dalej — jest przeznaczona tylko dla mnie?
— Nie. Miałem nadziej , e b d mógł j przekaza osobi cie cesarzowi.
— Chce pan stan przed cesarzem? — generał udał zdziwienie.
— Prosz o pozwolenie.
— Wystarczy, e ja, wódz naczelny, jestem poinformowany.
— Wiem o tym, senior. Ale jako poddany, chciałbym cho raz w yciu popatrze z

bliska na swego władc . Mam nadziej , e wiadomo ci, które przywiozłem, upowa niaj
mnie do tego.

— Przyznaj — Miramon udał wahanie — e faktycznie zasłu ył pan na nagrod . Czy

senior mo e r czy , e to wszystko, co powiedział, jest prawd ?

— Tak!
— A wi c postaram si o ułatwienie panu dost pu do cesarza. Generał przypasał

szabl i rzekł do stoj cego przy drzwiach majora Orbaneza:

— Dzi kuj . Wkrótce znowu si zobaczymy.
Oficer zasalutował i wyszedł. Jego zwierzchnik skin ł na Hilaria, aby poszedł za nim.
Kwatera cesarza Maksymiliana mie ciła si w Queretaro w klasztorze La Gruz. W

chwili, w której Miramon realizował nowy plan zniszczenia swego władcy, Maksymilian,
pogr ony w rozmy laniach, stał przy oknie. O parapet drugiego opierał si przysadzisty
m czyzna w mundurze meksyka skiego generała. Na oliwkowej twarzy rysował si
podobny wyraz powagi, co na twarzy cesarza. Nie ulegało w tpliwo ci, e wysoki wojskowy
pochodzi z rodziny india skiej. Był to generał Mejia we własnej osobie.

background image

Mówi c ze Sternauem o marszałku Neyu jako o najdzielniejszym z dzielnych, Juarez

nazwał generała Porfiria Diaza swoim Neyem. Maksymilian mógł to samo powiedzie o
generale Mejii. Oddał on swe ycie cesarzowi tak samo, jak niegdy Ney Napoleonowi.

W pokoju panowała głucha cisza. Przed chwil obaj m czy ni sko czyli rozmow .

Wreszcie cesarz, nie odwracaj c si od okna, zapytał:

— A wi c Puebla jest równie stracona?
— Nieodwołalnie, najja niejszy panie.
— Mam jednak wra enie, e mo na by j odzyska . Czy nie rozporz dzamy

pi tnastoma tysi cami ludzi?

— Nie mo emy rozdzieli sił. Escobedo zagra a nam powa nie.
— Przecie jest jeszcze w Zacatecas!
— Ale jego przednie stra e s tak wysuni te, e spodziewa si ich tu mo na ju za

trzy dni.

Cesarz odwrócił si gwałtownie i popatrzył przenikliwie na Meji .
— Ach, generale! Obawiasz si Escobeda? Meija nie odpowiedział.
— No i co? — nalegał Maksymilian. — Mów e!
— Nigdy nie l kałem si nikogo i jego te si nie boj , nie mog jednak zaprzeczy ,

e jest to jeden z najlepszych generałów, jakich znam. Przez wzgl d wi c na mojego cesarza

nie wolno mi go lekcewa y i przed podj ciem jakiejkolwiek decyzji, ka d musz
gruntownie rozwa y .

— Pytam raz jeszcze, generale: nie ma szans na odbicie Puebli?
— Nie widz sposobu, w jaki mo na by j odebra .
— Ale przecie Marquez rozporz dza w stolicy dostatecznymi siłami wojska.
— Potrzebuje ich jednak. Diaz mu zagra a.
— Uwa a pan Diaza za równie dobrego generała jak Escobeda?
— Jeszcze przewy sza Escobeda.
— Marquez potrafi mu si oprze .
— Niech wasza cesarska mo wybaczy, ale mam inne zdanie. Marquez jest

znienawidzony. Rz dzi stolic stosuj c gwałt i terror. Nie umie szybko podj decyzji, a przy
tym nie mo na liczy na jego wierno . Przez niego stracili my Puebl .

— Mój Bo e! Jak mnie pan dobija tymi informacjami!
— Niestety, najja niejszy panie, jeste my otoczeni.
— Nie b dziemy wi c mogli dosta si na wybrze e?
— Teraz ju nie.

background image

— Nawet zjednoczywszy wszystkie siły? Rozporz dzam około trzydziestoma

tysi cami walecznych ołnierzy. Gdy si zdecyduj opu ci stolic i Queretaro, ołnierze
przeprowadz mnie bezpiecznie do Veracruz. Czy i w to pan w tpi?

— Niestety, tak.
— Dlaczego? Na miło bosk , dlaczego?! — Maksymilian nie ukrywał

zniecierpliwienia.

— Przede wszystkim nie dowierzam tym „walecznym” ołnierzom, poza tym Porfirio

Diaz ju odci ł nam drog . Gdyby my chcieli podj z nim walk , Escobedo przyb dzie
natychmiast z odsiecz i zaatakuje flanki.

— Wi c najpierw pokonamy Diaza, a potem Escobeda.
— Niechaj wasza cesarska mo nie zapomina, e po oddaniu Queretaro i stolicy

znajdziemy si w szczerym polu bez adnej osłony.

Maksymilian nie był ani strategiem, ani nawet zwykłym ołnierzem. Opierał si

przewa nie na przypuszczeniach, dobrych ch ciach i mrzonkach. Teraz zaczynał naprawd
traci nadziej .

— Uwa asz wi c, generale, e wszystko stracone? — zapytał z wyra n trwog w

głosie.

— Wszystko — potwierdził Mejia powa nie.
Cesarz nerwowo potarł brod i spojrzał z wyrzutem na generała.
— Nie jest pan wcale dyplomat !
— Nie byłem nim nigdy, najja niejszy panie. Jestem ołnierzem i wiernym poddanym

mego cesarza.

Maksymilian podał mu r k i powiedział łagodnie:
— Wiem o tym. Byłe mi zawsze jak ten czarny kruk, ale kierowały tob najlepsze

intencje.

— Czarny kruk! — powtórzył Mejia gł boko ura ony. — O nie, najja niejszy panie,

nie! Ostrzegałem, gdy tylko stan ł pan na tej ziemi. Niestety, na nic si nie przydały
przestrogi. Teraz zgin razem z moim cesarzem…

Znowu nast piła cisza. Cesarz patrzył w zamy leniu na ogród. Po chwili odwrócił si

wolno.

— Powiem szczerze, generale, e prawie ałuj , i nie podzielałem niektórych

pa skich pogl dów.

Mejia uj ł dłonie cesarza i ucałował.

background image

— Dzi ki, stokrotne dzi ki za te słowa, najja niejszy panie! S nagrod za wszystkie

prze ywane w skryto ci cierpienia.

— Wiem, e jeste mi wierny. Naprawd przypuszczasz, e b dziemy musieli si

wycofa ?

— Wycofa ? Dok d?
— Hm, nie wiem.
— Za pó no. Odwrót był mo liwy wtedy, gdy Basaine czekał na wasz cesarsk mo

na pokładzie statku. O odwrocie mo na było mówi przed utrat Puebli, gdy droga do
Veracruz stała jeszcze otworem… Teraz prawda jest taka: Meksyk i Veracruz zostan
zdobyte, a my poniesiemy kl sk .

— B dziemy walczy .
— I… zginiemy!
— Nie chc słysze o tym! Nie boj si mierci na polu walki, ale nikt przecie nie

odwa y si targn na ycie potomka Habsburgów. Byłaby to zbrodnia dokonana na
pomaza cu bo ym.

Mejia zaprzeczył ruchem r ki.
— Znajd si tacy, najja niejszy panie. Mieszka cy tego kraju nie uznaj cesarza.
— Pomszczono by moj mier !
— Kto taki?
— Mocarstwa.
— Co zrobiły dotychczas Anglia i Hiszpania? Po prostu wycofały wojska. A Francja?

Napoleon równie wycofał si w sam por . Jakie mocarstwo nas pom ci?

— Historia — Maksymilian powiedział te słowa z najgł bsz wiar . — Przyszłe

pokolenia b d musiały pot pi naszych s dziów.

— Historia? Przyszłe pokolenia? Mo e pot pi , a mo e nie… Niech wasza cesarska

mo łaskawie i obiektywnie rozwa y to, co powiem. Prawdziwy Meksykanin nie uznaje
cesarza Meksyku. Nazywa arcyksi cia austriackiego intruzem, który wbrew prawu sk pał kraj
w morzu krwi.

— Generale, u ywa pan mocnych słów!
— Wyra aj one jasno pogl dy republikanów, najja niejszy panie. Prosz nie

zapomina o dekrecie z 3 listopada.

— Nie mów mi o nim! — zawołał Maksymilian z gł bokim niezadowoleniem.
— Nie mog milcze . Odradzałem podpisanie dekretu, niestety bezskutecznie. Od

chwili, gdy my nazwali republikanów mordercami i tak ich zacz li my traktowa , maj

background image

podwójne prawo tak samo post powa z nami. Je eli arcyksi

Maksymilian dostanie si w

ich r ce, wytocz mu proces, nie ogl daj c si na opini mocarstw ani na głos historii.

— Byłoby to okropne!
— Rozstrzelaj nas jak pospolitych morderców.
— Pr dzej zgin z szabl w dłoni!
— Nie zawsze zdarza si sposobno do takiej mierci.
— A wi c jak unikn takiej mierci? Jest jaki sposób?
— Jest. Ale tylko jeden. — Jaki?
— Ucieczka.
— Nigdy!
— To ostatni ratunek.
— Nie chc , nie mog …
— Ja bym z tego skorzystał.
— Okrzyczano by pana tchórzem.
W oczach generała pojawiły si ostre błyski.
— Najja niejszy panie, mam nadziej , e generał Mejia jest zbyt dobrze znany, aby go

ktokolwiek uwa ał za tchórza. Czy kto nazwał Bonapartego tchórzem dlatego, e uciekł z
Egiptu i Rosji? W obu przypadkach pozostawił wojsko, które nic ju zdziała nie mogło.

— Napoleon nie siebie chciał ratowa , ale ide cesarstwa.
— Pan równie , najja niejszy panie.
— Wytrwam tu do ko ca.
— Jeszcze jeden przykład. Czy Karol Szwedzki stał si bohaterem, dlatego e

zrezygnował z powrotu do ojczyzny?

— Post pił jak szaleniec.
— W dodatku yciu jego nie zagra ało niebezpiecze stwo. A tu najobrzydliwsza

mier czyha na wasz cesarsk mo .

— Ale ucieczka i tak mnie nie uratuje. Cały kraj jest obsadzony przez wrogów.
Mejia był u kresu cierpliwo ci. Poło ył r k na r koje ci szabli.
— Czy wasza cesarska mo — zawołał — nie ma kilkuset w gierskich huzarów,

gotowych odda ycie za cesarza?! Wraz z nimi zobowi zuj si bezpiecznie odprowadzi
wasz cesarsk mo na pokład statku.

— Nie wolno mi nara a wiernych ołnierzy.
— Pozostaj c tutaj i tak si ich narazi.
— Co si stanie z moimi generałami, je eli uciekn ? Zostan uj ci?

background image

— Czeka ich to w ka dym wypadku.
— Kto wstawi si za nimi, gdy mnie tu nie b dzie?
— I tak pro by waszej cesarskiej mo ci nic by nie zmieniły.
— Zgin liby wszyscy? Marquez, Miramon… Mejia odwa ył si przerwa cesarzowi:
— Najja niejszy pan s dzi, e potrafiłby uratowa Miramona? Przede wszystkim on

stanie przed s dem.

— B d go bronił.
— Prosz wybaczy , ale nikt nie zechce nawet słucha waszej cesarskiej mo ci. Cały

kraj uwa a Miramona za zdrajc .

— Generale!
— Mnie jako wtajemniczonemu wolno chyba tak twierdzi .
— Generale — ton Maksymiliana był jeszcze ostrzejszy. Mejia, nie zwracaj c na to

uwagi, kontynuował:

— Jego obwinia si o wszystko, co zaszło.
— dam dowodów!
— Czy wasza cesarska miło słyszał o Jackerze?
— Oczywi cie.
— Otó ten Szwajcar, zamieszkały we Francji, po yczył ówczesnemu prezydentowi

Miramonowi dla Meksyku siedem milionowi franków: trzy miliony w gotówce, cztery w
papierach bez warto ci. Przekupiony Miramon dał Jackerowi oficjalne pokwitowanie ~
siedemdziesi t pi milionów. W ten sposób okradzione nasz kraj na sze dziesi t osiem
milionów.

— Generale!
— Fikcyjny dług kupił pan Morny, mleczny brat Napoleona:! Poniewa Juarez nie

chciał tej sumy wypłaci Francji, wi c…

— Generale! — krzykn ł Maksymilian jeszcze gło niej.
— …wi c Napoleon wprowadził swoje wojska do Meksyku!
— Ach, jestem współwinny! — przeraził si Maksymilian.
— Nie! Daleki jestem od takiej oceny. Niech mnie Bóg strze e.
Uwa am tylko za swój obowi zek zwróci uwag najja niejszego pana na głos ludu,

który zmieni si kiedy mo e w głos historii.

— Jest pan zuchwały.
— Chc za wszelk cen uratowa wasz cesarsk mo . W wietle tego co

powiedziałem, chyba jest ju oczywiste dla najja niejszego pana, e Miramon nie mo e liczy

background image

ani na łask , ani na lito . Cesarz Maksymilian nie uratuje równie Marqueza, Vidaurrego ani
tych wszystkich innych, pod których rz dami j czy naród. Głowa waszej cesarskiej mo ci jest
wi cej warta ni ycie tych ludzi. Najja niejszy panie, przył czam głos swój do pró b i błaga
wszystkich wiernych sług i poddanych… Skorzystajmy z ucieczki. Prosz mi zaufa .
Wró my do Europy. Zaprzesta my na razie walki. Tak nakazuje rozs dek.

Mejia ukl kn ł przed cesarzem i uj ł jego r k .
— Nie mog … — wyszeptał Maksymilian.
Mejia postanowił wygra ostatni, najwa niejszy atut.
— Mo e przynajmniej j da si uratowa . Mo e oczy jej nabior znów dawnego

blasku na widok człowieka, do którego nale y jej dusza, serce i ycie. Czy ma umrze z
rozpaczy, gdy si dowie o haniebnej mierci swego m a i władcy?

Cesarz ukrył twarz w dłoniach. Był wstrz ni ty. Zacz ł łka gło no.
— Najja niejszy panie! — szepn ł błagalnie generał wci jeszcze kl cz c.
— Generale, poruszyłe moj najczulsz strun . Mejia wstał z kl czek.
— Wielki Bo e, dzi ki, e poruszyło si serce cesarza.
— Nie chc — powiedział Maksymilian — aby moja Karolina yła w n dzy i

rozpaczy, eby si zadr czała z mojego powodu. A wi c uwa asz, generale, e ucieczka jest
mo liwa?

— Tak.
— Jak j zorganizowa ? Potajemnie?
— Nie. Na to jestem za dumny! Nie znaczy to oczywi cie, e wszyscy musz

wiedzie . Na czele wiernych huzarów odprowadz wasz cesarsk mo na wybrze e
morskie.

— A republikanie?
— Nie boj si ich!
— Dowiedz si o planowanej ucieczce i zagrodz nam drog .
— Przepuszcz nas.
— Ale dopiero wtedy, gdy odeprzemy atak. Chciałbym unikn przelewu krwi.
— Nie nast pi, bo Juarez b dzie nas ochraniał.
— Juarez? — zdumiał si cesarz. — Jak to? Juarez ma mnie osłania ?
— Tak. Czy mog przypomnie seniork Emili , z któr najja niejszy pan par razy

rozmawiał?

— Przyznaj , e kilkakrotnie doradzała mi ucieczk .
— Czy powoływała si na Juareza?

background image

— Tak. Uwa ałem j jednak za awanturnic .
— Mo e ni jest. Ale Juarez posługiwał si t kobiet w niejednej wa nej misji.
— Jest jego szpiegiem?
— Nie. Prowadzi tajne układy.
— Ma pan z ni jakie kontakty?
— Tak.
— To mo e wzbudzi podejrzenia.
— Juarez nie chce pa skiej mierci. Jednak e w momencie schwytania waszej

cesarskiej mo ci przez republikanów b dzie zmuszony wyda wyrok, i to w najwy szym
wymiarze. Wysłał wi c t seniorit jako osob zaufany z poleceniem, by przekazała nam jego

yczenie. Zwróciła si z tym do mnie.

— Czy powinienem z ni porozmawia ?
— To byłoby wskazane. Mog zainscenizowa spotkanie.
— Czy nie uwa a pan, e zawiadomienie zauszników Juareza o ucieczce byłoby z

mojej strony niedorzeczno ci ? Zobacz jednak, co ta kobieta mi powie. Niech j pan
sprowadzi!

— Wła nie jest w ogrodzie… Niech mi wasza cesarska mo raczy przebaczy .

Prosiłem Boga, aby skłonił cesarza do wysłuchania moich błaga . W przekonaniu, e Bóg mi
pomo e, kazałem senioricie Emilii czeka w pobli u.

— No ju dobrze! Sprowad j , generale.
Mejia wyszedł. Na korytarzu natkn ł si na Miramona id cego w towarzystwie

jakiego obcego człowieka. Generałowie wymienili chłodne ukłony i bez słowa przeszli obok
siebie.

— Niech pan tutaj zaczeka — Miramon zwrócił si do Hilaria. Kazał si zameldowa

i wszedł do pokoju cesarza. Oddawszy honory wojskowe, spojrzał na twarz Maksymiliana.
Od razu poznał, e musiał on rozmawia z Meji . Postanowił wi c działa szybko i zatrze
dobre wra enie, jakie z pewno ci wywarł na cesarzu jego przeciwnik.

— Z czym pan przychodzi? — zapytał Maksymilian powa nym tonem.
— Mam bardzo wa n wiadomo , najja niejszy panie.
— Wa n ? Ale z pewno ci nie pocieszaj c .
— Przeciwnie, nawet bardzo.
— Odzwyczaiłem si ju od radosnych wie ci.
— Wkrótce przyzwyczai si wasza cesarska mo do tego, e wraca szcz cie!

Wyprzemy Juareza z Queretaro.

background image

— Co?! — wykrzykn ł cesarz.
— A Diaza ze stolicy i Puebli.
— To niemo liwe!
— Zmusi ich do tego powstanie wiernych nam wojsk. Cesarz podszedł do generała i

zapytał patrz c mu prosto w oczy:

— Wybuchło powstanie? Przeciw Juarezowi?
— Tak. W wielu miejscowo ciach.
— Gdzie? Mów pan, generale!
— Przede wszystkim w Santa Jaga.
— To miasto le y na północ od Zacatecas, prawda? — Tak.
— A inne miejscowo ci?
— Wszystkie znajduj si na tyłach oddziałów republika skich.
— Sk d ma pan te informacje?
— Od pewnego człowieka.
— Gdzie on jest?
— Czeka na korytarzu.
— Przyprowadził go pan ze sob ?
— Byłem przekonany, e wasza cesarska mo zechce usłysze to wszystko

bezpo rednio od niego.

— Kim jest ten posłaniec?
— Znany lekarz, doktor Hilario, kieruj cy szpitalem w klasztorze della Barbara w

Santa Jaga.

— Niech wejdzie!
Nikt, kto przed chwil widział cesarza, nie mógłby uwierzy , e to ten sam człowiek.

Zmienił si nie do poznania. I zewn trznie, i wewn trznie. Oczy, niedawno wilgotne od łez,
były pełne blasku, na policzki wyst pił rumieniec. Nie my lał ju ani o odwrocie, ani o
ucieczce. Bez reszty uwierzył w to, o czym powiedział mu Miramon.

— Nazywa si pan Hilario? — uprzejmie spytał doktora.
— Tak, najja niejszy panie — powiedział go , kłaniaj c si nisko.
— Czy zajmuje si pan polityk ?
— Nie. Opiekuj si chorymi.
— To bardzo pi knie. Opowiadano mi, e w pa skim zakładzie wybuchły jakie

niepokoje.

— Wasza cesarska mo ma na my li powstanie w Santa Jaga?

background image

— Tak. Jakie przyj ło rozmiary?
— Rozpocz ło je około dwustu osób, pó niej przył czyła si do | nich ludno całego

miasta i okolicy. Powsta cy uzbroili cywilów, wywiesili cesarskie sztandary na murach i
budynkach. We wszystkich ko ciołach zacz to bi w dzwony. Potem porozsyłano umy lnych
do s siednich gmin w celu tworzenia kompanii i pułków dla obrony waszej cesarskiej mo ci.
Wieczorem powsta ców było ju około trzech tysi cy.

— Mówi , e w innych miejscowo ciach równie chwycono za bro ?
— Mam wykaz przy sobie.
Wr czył cesarzowi kartk . Przeczytawszy, Maksymilian zwrócił si do Miramona:
— Wszystkie te miejscowo ci le na tyłach wojsk Juareza.
— Wła nie. To dla nas wielka szansa.
— Czy wsz dzie powiodło si tak dobrze jak w Santa Jaga?
— Oczywi cie. Ruch powsta czy rozszerza si jak ogie na; prerii. Według moich

oblicze na tyłach wojsk Juareza stoi trzydzie ci tysi cy ludzi. Liczba ta stale wzrasta.

— Trzeba wyznaczy odpowiedniego dowódc .
— Jak wida , wasza cesarska mo ma wielu wiernych poddanych. Wojska

republika skie nie poradz sobie, wkrótce zostan pokonane.

— W ka dym razie wyst pienia moich zwolenników maj dla nas strategiczne

znaczenie.

— Najja niejszy pan zyska swobod ruchów. Republikanie bowiem b d musieli

przerzuci swe siły na północ, przeciw oddziałom powsta ców.

W czasie tej rozmowy Mejia wrócił z ogrodu w towarzystwie Emilii.
— Czy najja niejszy pan jest sam? — zapytał lokaja.
— Nie. Przyjmuje generała Miramona i jakiego nieznajomego. Mejia zmarszczył

czoło. Miał złe przeczucia.

— Niech pani wejdzie tam razem ze mn ! — powiedział do Emilii zdecydowanym

tonem, cho zdawał sobie spraw , e jest to wbrew etykiecie.

Miramon spojrzał na niego nieprzychylnym wzrokiem, cesarz za podszedł z

rozja nion twarz .

— Słyszał pan, generale, e nie ma ju potrzeby realizowania naszego planu.
Miramon z trudem hamował w ciekło , e co przygotowywano za jego plecami.

Mejia skłonił si chłodno.

— Je li wasza cesarska mo pozwoli, to chciałbym by poinformowany, co

spowodowało, e nasz plan okazał si zbyteczny.

background image

— W dziesi ciu miejscowo ciach na tyłach armii Eskobeda wybuchło powstanie

przeciwko Juarezowi. Wojska Zapoteki b d musiały si cofn . To umo liwi nam
rozpocz cie ofensywy.

Mejia potrz sn ł z niedowierzaniem głow .
— Wasza cesarska mo ma na to dowody?
— Tak. Oto bezpo redni wiadek tych zaj — wskazał na Hilaria. Doktor przez cały

czas stał prawie na baczno , odwrócony tyłem do drzwi. Nie zauwa ył, e wraz z Mejia
weszła do pokoju Emilia.

— Kim pan jest? — zwrócił si do niego generał.
— Przedstawiłem ju tego seniora jego cesarskiej mo ci — wyja nił Miramon

pogardliwie.

— Nie wynika z tego, e nie mógłbym pozna tego pana.
Najja niejszy pan nie był łaskaw wymieni jego nazwiska, dlatego wi c pytam.
— Doktor Hilario z klasztoru della Barbara w Santa Jaga. Mejia nawet nie usiłował

ukry zdumienia. Spojrzał na Emili , potem skierował ostry, przenikliwy wzrok na doktora.
Po chwili poprosił cesarza:

— Czy wasza cesarska mo pozwoli, e zadam temu seniorowi kilka pyta ?
— Prosz — odparł Maksymilian.
— Oto pierwsze z nich. Kto pana przysłał do Queretaro?
— Mieszka cy Santa Jaga. Wraz z obywatelami innych miast stan li po stronie

najja niejszego pana. Jest nas około trzydziestu tysi cy, gotowych w ka dej chwili
zaatakowa Juareza.

— Kto wami dowodzi?
— Jeszcze nie mamy wodza, prosimy o mianowanie.
— W takich przypadkach wysyła si delegacj , nie za jednego człowieka. Gdzie

pa skie dokumenty?

— Delegacja i dokumenty mogły łatwo wpa w r ce Juareza, dlatego przyjechałem

sam i miałem ustnie zrelacjonowa wydarzenia.

— Mam nadziej , e uczciwy z pana człowiek. Zna senior t pani ? Doktor odwrócił

si . Poznał Emili , zapanował jednak nad sob i nie okazał adnych uczu .

— Owszem, znam — odparł ze spokojem. — To szpieg Juareza. Dziwi si , e widz

tutaj t pani .

— Niemo liwe! — wykrzykn ł Miramon, przygl daj c si Emilii. Mejia przeszył go

chłodnym wzrokiem.

background image

— Jego cesarska mo wie, kim jest ta kobieta — powiedział. — Niedawno była w

klasztorze della Barbara. Przekazała mi informacje, e nie wszystko jest tam w porz dku i…

Domy laj c si , co Mejia ma zamiar wyjawi , Miramon przerwał:
— Osobiste porachunki doktora Hilaria nic nas nie obchodz . Dla nas wa na jest tylko

jego misja.

— Nie wierz w ni .
— Senior! Zabraniam panu! — zawołał Miramon. Mejia podszedł do niego.
— Có to za ton w obecno ci najja niejszego pana? Powtarzam, e nie wierz temu

człowiekowi, chyba e otrzymam dowody.

Cesarz podniósł r k , uciszaj c generałów i zwrócił si do Miramona:
— Generale, pan sprowadził tego człowieka. Czy jest pan przekonany o prawdziwo ci

jego słów?

— Tak, całkowicie.
— To mi wystarczy.
Zwracaj c si za do Mejii, powiedział stanowczym tonem:
— Ta pani nie jest mi ju potrzebna. Mo e j pan odprowadzi . Zacisn wszy pi ci,

Mejia skłonił si i bez słowa wyszedł z Emili .

— Zdrajca uprzedził mnie znowu!
Miramon opu cił pokoje cesarza razem z Hilariem. Wskazawszy doktorowi vent , w

której mógł zamieszka , wezwał do siebie majora.

— No i có , senior, udało si ? — zapytał szeptem Orbanez.
— Owszem, ale ci k miałem przepraw .
— Cesarz nie chciał uwierzy ?
— Nie cesarz, lecz Mejia.
— Mejia był ju u cesarza wraz z seniork Emili ?
— Tak. Jak Maksymilian si wygadał, powzi li nawet wspólnie jaki plan, o którym

nic nie wiem.

— Do licha, mo e chcieli uciec?
— Przypuszczam.
— Trzeba to sprawdzi ! Ale jaka w tym rola Emilii?
— Bardzo wielka. Hilario twierdzi, e jest szpiegiem Juareza.
— Nale y wi c przypuszcza , e cesarz i Mejia zamierzali uciec przy jej pomocy, a

wi c pod po redni ochron Juareza. Musimy temu za wszelk cen zapobiec.

background image

— Zrobiłem swoje. Cesarz ma zaufanie do mnie i do doktora Hilaria. Jest najlepszej

my li. Czeka na wiadomo , e zaatakowano tyły wojsk Juareza. Wy l pułk, który upozoruje
atak; Maksymilian b dzie przekonany o wybuchu powstania i nie ruszy si z miejsca.

— Ale to chyba jeszcze nie wszystko. Mo e przecie powzi jakie podejrzenia.
— Był bliski tego. Seniorita Emilia zapewne przedstawiła Mejii naszego Hilaria w

niezbyt pochlebnym wietle. Próbował o tym mówi , ale przerwałem mu.

— Musimy usun t kobiet .
— Bezwarunkowo! Pozbawimy Meji dowodów, cesarza za i generałów osoby, która

ułatwiłaby im ucieczk . Trzeba b dzie rozpu ci pogłosk , i potajemnie opu ciła Meksyk.
Cesarz wtedy b dzie przekonany, e okłamano go i przestraszono si odpowiedzialno ci. Czy
wie pan, gdzie mieszka seniorita Emilia?

— Tak. U starej seniory Mirandy. Jestem jej kuzynem, znam ten dom dokładnie.
— Mo e by tak dzi wieczorem wywoła niepostrze enie Emili z domu?
— I co dalej?
— Cesarz nie powinien niczego si domy la . Wywieziemy t kobiet do Tuli i

wytoczymy proces jako szpiegowi. Pułkownik Lopez jest człowiekiem godnym zaufania i
umie milcze . Mo emy by pewni, e w jego r kach Emilia b dzie „bezpieczna”.

background image

N

IEFORTUNNE PORWANIE


Podczas gdy Miramon i Orbanez omawiali plan porwania Emilii, seniorita wróciła do

domu. Zorientowała si , e jej rola sko czona i zacz ła przygotowywa si do wyjazdu.
Nagle usłyszała odgłos m skich kroków. Kto zatrzymał si przed drzwiami. Po chwili
słu ca zapukała i zapowiedziała odwiedziny.

— Dwaj seniores chc mówi z pani . Jeden przedstawił si jako senior Unger, drugi

Strau… Strau… Strau… ber… tak, Straubenberger.

Do pokoju weszli Kurt i Mały Andre. Zobaczywszy Francuza, Emilia wyci gn ła r ce

i zawołała z rado ci :

— Co za niespodzianka! Senior Andre! Sk d pan tutaj? Andre rozejrzał si ostro nie

dokoła. Przekonawszy si , e słu ca wyszła, odparł cicho:

— Od Juareza.
— Naprawd ? To bardzo niebezpieczna misja. A kim jest pana towarzysz?
— Słyszała pani o dwóch braciach Ungerach?
— O tak! Ma pan na my li Piorunowego Grota i kapitana?
— Oczywi cie. Oto senior Kurt, syn kapitana. Przybył z Niemiec, aby odnale

swoich bliskich zamieszanych w sprawy rodu Rodrigandów. Niedawno pomógł nam
uratowa si z kolejnej niewoli.

— Niech pan opowiada!
Kiedy Francuz sko czył, Kurt poinformował seniorit o celu ich przyjazdu do

Queretaro.

— Jak to? — zdziwiła si Emilia. — Chce pan rozmawia z cesarzem? Czy mog

wiedzie o czym?

— Niestety, nie! Musz milcze , cho jestem przekonany, e jest pani godna pełnego

zaufania.

— Jak długo zamierza pan tutaj pozosta ?
— Nie wiem dokładnie. To zale y od tego, jak i kiedy otrzymam odpowied od

cesarza. W ka dym razie chciałbym wróci do Juareza jak najszybciej.

— Zabierze mnie pan z sob ? Czuj si tu bardzo niepewnie i samotnie.
— Oczywi cie, zabierzemy pani ! — zawołał Mały Andre z entuzjazmem.
— Kiedy wybiera si pan do cesarza?
— Natychmiast.

background image

— Zobacz panów jeszcze dzisiaj? Mo e po dziewi tej wieczorem? Trzeba panom

wiedzie , e przyj cia odbywaj si tutaj bardzo pó no.

— Przyjedziemy, seniorito. Prawda Andre?
— Z pewno ci .
Wyszli. Andre wrócił do venty, Kurt za udał si do klasztoru La Gruz. Wpuszczono

go i poddano skrupulatnemu przesłuchaniu. Dopiero po sprawdzeniu dokumentów pozwolono
mu wej do przedpokoju. Zameldowano go natychmiast, mimo i wiele osób czekało na
audiencj . Po dziesi ciu minutach został wprowadzony do cesarza.

Stan ł przed człowiekiem, o którym mówił cały wiat, którego jedni wychwalali pod

niebiosa, inni — a liczba ich była olbrzymia — pot piali.

Maksymilian spojrzał na Kurta, zdziwiony jego młodym wiekiem i wygl dem.
— Zameldowano mi porucznika Ungera… — powiedział.
— Nazywam si Unger i jestem porucznikiem, najja niejszy panie.
— Był pan w stolicy.
— Niedawno.
— Przybywa senior od pana von Magnusa?
— Niestety, nie.
Cesarz darzył sympati von Magnusa, dlatego wymieniaj c jego nazwisko,

u miechn ł si . Gdy Kurt zaprzeczył, spowa niał, i zapytał:

— A wi c jaka sprawa przywiodła pana do mnie?
— Prywatna, najja niejszy panie.
— To znaczy chodzi o pa sk osob ?
— Nie, najja niejszy panie. Przybywam z Zacatecas.
— Z Zacatecas? — powtórzył jak echo cesarz. — Z głównej kwatery Juareza?
— Tak.
— Jak si senior dostał do niego, b d c pruskim oficerem?
— Jako osoba prywatna. Przez lata był przyjacielem i obro c członków mojej

rodziny.

— A teraz przysyła pana do mnie?! Niemo liwe! — Maksymilian zachmurzył si . —

Czy uwa a mnie pan za człowieka utrzymuj cego stosunki z Juarezem?

— Sk d e znowu! Przyjechałem tu z inicjatywy kilku wybitnych osobisto ci… —

zawiesił głos — z najbli szego otoczenia Zapoteki. Cho mo e to si wyda waszej cesarskiej
mo ci nieprawdopodobne, pa ski los le y im bardzo na sercu.

background image

— Ale zaszczyt mnie spotkał! — zawołał cesarz z drwin . — Co wi c senior ma mi

przekaza ?

— Polecono mi wr czy waszej cesarskiej mo ci pewne pismo. Musiałem jednak da

słowo honoru, e je zniszcz , je li wasza cesarska mo nie zechce si nim posłu y .

— To brzmi bardzo tajemniczo. Prosz pokaza to pismo! Kurt wyj ł z portfela list

Juareza i podał cesarzowi. Maksymilian czytał uwa nie. Z pocz tku zdumienie odbiło si na
jego twarzy, pó niej ci gn ł gniewnie brwi.

— Kto jest autorem tego listu? — zapytał oschłym tonem.
— Jak to kto? — zdziwił si Kurt. — Czy by wasza cesarska mo nie poznał podpisu

Juareza?

Ka dy mo na sfałszowa !
— Najja niejszy panie, jestem oficerem! Maksymilian przeszył Kurta ostrym

wzrokiem.

— Nie w tpi w pana uczciwo . Ale prosz powiedzie : czy Juarez podpisał

dokument w pa skiej obecno ci?

— Tak.
— W dalszym jednak ci gu nie rozumiem: Dlaczego napisał ten list?
— Osoby, o których wspominałem, błagały go o to.
— A wi c Zapoteka przypuszcza, e zamierzam uciec?
— Nie. On tak nie my li. Ci jednak, którzy dobrze panu ycz , s przekonani, e to

jedyny ratunek dla waszej cesarskiej mo ci.

— Młodzie cze, niech pan nie zapomina, o kim pan mówi!
— Z całym szacunkiem dla najja niejszego pana…
— W my l tego pisma — przerwał cesarz — powinienem si odda pod pa sk

opiek , prawda?

— Tak.
— Jak e mógłbym zawierzy moje ycie tak młodemu człowiekowi?!
— Juarez nie ma w tpliwo ci, e wywi

si z tej misji. Wasza cesarska mo tak e

mo e mi całkowicie zaufa .

— Nie przyjmuj tej propozycji. Ucieczka byłaby szale stwem! Niech pan zabierze

glejt!

Kurt schował dokument do portfela, nie dawał jednak za wygran .
— Uwa am za swój obowi zek zwróci uwag waszej cesarskiej mo ci — powiedział

— e to ostatnia rzecz, jak Benito Juarez mo e zrobi dla pana.

background image

— Nie chc mie wobec niego adnych długów wdzi czno ci.
— Pozwalam sobie doda , e został zawi zany spisek, który ma na celu obalenie

Juareza. Pan b dzie narz dziem. Zmusz Zapotek do zamordowania waszej cesarskiej mo ci,
a nast pnie usun go za to.

— To brzmi jak bajka!
— Taka jest jednak rzeczywisto . Poniewa Juarez mo e wyda na wasz cesarsk

mo wyrok tylko wtedy, gdy wpadnie pan w jego r ce, spiskowcy nie cofn si przed
niczym, byle cesarz Maksymilian pozostał w Queretaro!

— Sk d pan o tym wie?
— Zaraz wyja ni . Czy był tu niejaki doktor Hilario z Santa Jaga?
— A co to pana obchodzi?
— Otó lekarz jest wykonawc zlece przywódców spisku. Jego relacje mijaj si z

prawd .

— Ju rozumiem. Juarez obawia si o swoj prezydentur — w tonie cesarza znów

pojawiła si drwina. — Dlatego nie chce mnie schwyta i nakłania do ucieczki.

— O wiadczam pod słowem honoru — Kurt mówił dalej nie zra ony — e Zapoteka

napisał ten list w dobrej wierze, przychylaj c si do pró b kilku osób, w tym moich. Juarez
nie prowadzi podwójnej gry, nie cierpi wszelkiego matactwa. Nawet wobec swych wrogów.
Je li wi c zdobył si na ten szlachetny gest, zasługuje chyba na szacunek i uznanie waszej
cesarskiej mo ci i nale y mu zaufa .

Po tych słowach Kurt skłonił si i wyszedł. Cesarz nawet go nie zapytał, czy

pozostanie w Queretaro, czy te opu ci miasto. A przecie powinien był zatrzyma człowieka,
który wszystko to, co widział w jego kwaterze, mógł wyjawi Juarezowi. Zadufany w sobie,
zmarnował lekkomy lnie ostania szans ratunku.

Kurta ogarn ło przygn bienie, nie chciało mu si wraca do venty. Zatopiony w

rozmy laniach, włóczył si po mie cie do wieczora. Dopiero z nadej ciem mroku dotarł do
zajazdu. Mały Andre czekał ju na niego z kolacj .

— Udało si ? — zapytał.
— Niestety nie. Cesarz łudzi si jeszcze, e pokona Juareza.
— No to rozczaruje si gorzko.
O dziewi tej wieczorem, tak jak si umówili, Emilia czekała na go ci. Kilka minut

przed godzin dziewi t usłyszała pod drzwiami kroki. Po chwili, nie zapukawszy nawet, kto
wszedł do pokoju.

background image

Obejrzała si zaniepokojona. Przestrach min ł, kiedy okazało si , e to major

Orbanez.

Skłonił si uprzejmie.
— Wybacz, seniorito, e przyszedłem bez zapowiedzenia, i to w tak nieelegancki

sposób. Ale mam do pani ci le poufn spraw . Była dzi pani z generałem Meji u cesarza.
Jego cesarska mo nie mógł jednak z pani rozmawia ze wzgl du na obecno Miramona i
innych osób. Chce wi c teraz spotka si z pani , przedstawi jej pewne plany i dowiedzie
si szczegółów o doktorze Hilariu.

— Zaprowadzi mnie pan do cesarza?
— Tak. Stosownie do yczenia najja niejszego pana wizyta ma si odby w tajemnicy.
— Spełnienie woli cesarza uwa am za mój obowi zek. Musz jednak przed wyj ciem

powiedzie słu cej…

— Prosz tego nie robi ! Nikt nie powinien wiedzie , dok d si pani wybiera.
— Pan mnie nie zrozumiał, powiem jej tylko, by przekazała go ciom, których

oczekuj , e wróc za godzin .

— W porz dku! Słu ca jest na dole, u gospodyni. B d na pani czeka przed

domem.

Kiedy Orbanez wyszedł, Emilia szybko si przebrała. Zbiegła ze schodów i

przechodz c przez izb jadaln zawołała do słu cej:

— B d z powrotem za godzin ! Major stał na ulicy.
— Jestem do pa skiej dyspozycji — zwróciła si do niego.
— Nikt si nie domy la, dok d pani idzie?
— Nikt.
— Chod my wi c!
Emilia nie zd yła nawet zrobi paru kroków, gdy kto chwycił j mocno z tyłu.
— Ratun…
W tym momencie zakneblowano jej usta chustk , skr powano r ce i nogi, a drug

chustk zawi zano na oczach. Poczuła, e kto j posadził na konia i sam usadowił si za ni ,
trzymaj c tak mocno, e nie mogła wykona najdrobniejszego ruchu.

Konie cwałowały czas jaki po bruku, potem p dziły galopem po wiejskiej drodze.

Oddychała z wielk trudno ci . Wydawało si jej, e jazda trwa wieki. Nareszcie stan li.
Usuni to jej chustk z oczu i knebel z ust. Odetchn ła pełn piersi .

— Na miło bosk , co wyprawiacie ze mn ?! — zawołała oburzona. — Co wam

zawiniłam? Musieli cie si pomyli , seniores!

background image

— O nie! Dobrze wiemy, jakiego schwytali my ptaszka! — odpowiedział z

ironicznym u miechem ten, który siedział za ni na koniu.

— Czego ode mnie chcecie?
— Stul pysk! Dowiesz si , gdy nadejdzie odpowiednia pora. Z takimi kobietami jak ty

post puje si bez ceregieli. Dla ciebie stryczek byłby zaszczytem! Dalej pojedziesz sama.
Przywi

ci tylko do konia, eby nam nie uciekła! Nie opieraj si , nie próbuj krzycze ani

adnych innych sztuczek, bo kulka w łeb!

Jechali w milczeniu. Po blisko trzech godzinach zatrzymali si przed vent , samotnie

stoj c przy drodze. Przez okiennice przedostawało si wiatło.

— Zobacz no, Diego — polecił pułkownik Lopez — kto tam jest w rodku.

ołnierz zsiadł z konia i zajrzał przez szpar .

— Kilku vaquerów, najwy ej pi ciu.
— Wejd my wi c i napijmy si czego . Bab odwi i wprowad do gospody! A ty —

zwrócił si do Emilii — pami taj: ani mru, mru!

Punktualnie o dziewi tej Kurt i Mały Andre znale li si w pobli u domu Emilii. Nagle

usłyszeli wołanie:

— Ratun…
— Kto wzywa pomocy — szepn ł Mały Andre.
— Chyba kobieta…
— Nie doko czyła słowa. Pewno zakneblowano jej usta.
— Biegnijmy wi c! O, tam, gdzie wiatło latarek.
— Spokojnie, poruczniku! Lepiej podkra si i przyjrze z ukrycia, co si tam dzieje!
Staraj c si i jak najciszej dotarli do otwartej bramy. Wła nie ruszało spod niej kilku

je d ców.

— Szcz liwej drogi do Tuli! — zawołał m czyzna stoj cy z boku. W okamgnieniu

Kurt znalazł si obok niego i złapał go za rami .

— Co si tu dzieje? — zapytał.
— Nic! — sykn ł schwytany. Szybko odwrócił si i zacz ł ucieka . Kurtowi pozostał

w gar ci tylko surdut.

Mały Andre chciał goni zbiega, ale Kurt go zatrzymał.
— Dlaczego mamy pozwoli uciec draniowi? — zaperzył si Andre.
— A po co nam on! I tak milczałby jak zakl ty.
— Pan co podejrzewa? W zwi zku z seniorit Emili ?
— Przekonamy si zarazi Chod my do niej.

background image

Szybko weszli do sieni gospody, a stamt d po schodach na gór . Drzwi pokoju Emilii

były nie zamkni te. Wrócili na dół. Na ganku zjawiła si słu ca.

— Panowie do kogo? — spytała.
— Seniorit Emilia w domu?
— Nie. To z panami była umówiona? — Skin li głowami. — Powiedziała, e musi

wyj i przyjdzie za godzin . Przybył po ni adiutant generała Miramona.

— Czy zna pani ten surdut?
— Wielkie nieba! Jak e miałabym nie zna ! To wła nie w nim chodził ten adiutant,

major Orbanez, krewniak mojej gospodyni.

— Dzi kuj . Cenna to dla nas informacja. Seniorita wkrótce wróci. Niech pani

zamknie jej pokój i nikomu nie wydaje kluczy.

— Do licha! — mrukn ł Andre, gdy odeszli kilka kroków. — Nie ulega w tpliwo ci,

e seniorit Emili uprowadzono. Na szcz cie, dzi ki temu idiocie adiutantowi, wiemy,

dok d j porwano. Jed my wi c natychmiast do Tuli.

— Zna pan drog ?
— Tak. Nieraz ju tamt dy przeje d ałem.
Kiedy regulowali rachunek w gospodzie, ober ysta był niepocieszony, e tak szybko

go opuszczaj . Poszedł za nimi do stajni.

— Dok d wam tak spieszno, seniores? — mówił. —i tak w nocy nie wydostaniecie si

z miasta. Po zapadni ciu zmroku nikomu nie wolno st d wyje d a .

— Nie martw si pan o nas, senior — roze miał si Kurt. — Co dla jednych jest noc ,

dla innych mo e by dniem. Adios!

Wskoczyli na konie i pogalopowali w kierunku rogatek. Przy bramie wyjazdowej stał

wartownik.

— Zatrzyma si ! — zawołał.
— Oficerów nie chcesz przepu ci ?
— Jakich oficerów?
— Jeste my adiutantami generała Meji.
— Droga wolna. Ju otwieram bram .
— Powiedz no, kochaneczku, czy przed pół godzin nie przeje d ało t dy kilku

je d ców?

— Owszem. Pułkownik Lopez z towarzyszami.
— Czy wie li je ca… kobiet ?
— Tak. Bardzo si spieszyli, bo zaraz za bram pop dzili galopem.

background image

— Mamy rozkaz ich dogoni . Dzi kuj ! — Kurt rzucił ołnierzowi srebrn monet .
Gdy oddalili si na tyle, e wartownik nie mógł ich usłysze , Mały Andre zawołał:
— Ale dyscyplina w tym Queretaro! Nawet hasła nie maj !
— Tym lepiej dla nas.
— Ju szykowałem si do zdzielenia kolb ołnierza i wyrwania mu kluczy.
— Szkoda by go było, to Bogu ducha winny dure .
Jechali galopem kilka godzin, na pró no wypatruj c je d ców. Wreszcie ujrzeli przy

drodze vent .

— Mo e tu wst pili? — zastanawiał si Mały Andre.
— Niewykluczone. Przed gospod stoj jakie konie.
— Rzeczywi cie! Wiwat, alleluja, mamy ich!
— Jeszcze nic nie wiadomo. W ka dym razie działa trzeba rozwa nie. Przywi emy

konie troch dalej i wejdziemy do gospody jakby nigdy nic. Je li zobaczymy seniorit ,
b dziemy udawali, e jej nie znamy.

Z ober y dochodził gwar rozmów i rubasznych miechów. Kurt i Mały Andre przez

szpary w okiennicach zlustrowali wn trze. Przy jednym stole siedział oficer i czterech

ołnierzy, przy drugim kilku vaquerów, gł biej koło pieca, Emilia.

Gdy wchodzili do rodka, pułkownik Lopez poderwał si na równe nogi.

Przekonawszy si , e jest ich tylko dwóch, usiadł z powrotem, przygl daj c im si jednak
badawczo.

Podeszli do wolnego stolika przy drzwiach. Zaraz znalazł si przy nich ober ysta.
— Co poda ? — zapytał.
— Trzy szklanki wina — zamówił Mały Andre.
— Trzy? Panów jest przecie tylko dwóch!
— Niech ci o to głowa nie boli!
Do rozmowy wmieszał si pułkownik:
— Kim jeste cie, seniores?
Mały Andre siedział tyłem. Odwrócił głow i popatrzył wrogo na Lopeza.
— Co to pana obchodzi?
— Odpowiadaj! Nie wiecie, kim jestem? — hukn ł oficer.
— Nie wiemy i wcale nie chcemy wiedzie .
— Co to za bezczelno ! Chyba oszalałe , człowieku?! Lopez podniósł si i podszedł

do stołu.

background image

Zobaczywszy Kurta i Małego Andre, Emilia nie w tpiła, e przybyli, aby j ratowa .

Nie zdradziła si jednak najmniejszym gestem. Teraz zdj ł j l k o Małego Andre. Francuz
natomiast nie wygl dał na przestraszonego. Spojrzał prosto w oczy pułkownika i powiedział
zaczepnie:

— Jeden z nas dwóch oszalał na pewno.
— Jak miesz!
W tej e samej chwili Mały Andre waln ł pułkownika pi ci w głow tak silnie, e

Lopez osun ł si na podłog , po czym wskoczył na niego, przycisn ł kolanami i chwycił za
gardło. Czterej ołnierze zerwali si z krzeseł, ale Kurt powstrzymał ich rewolwerem.

— Sta ! — rozkazał. — I nie rusza si , bo kula w łeb!
Wida nie nale eli do odwa nych, bo natychmiast usiedli z powrotem. Vaquerzy i

gospodarz, przyzwyczajeni do scen tego rodzaju, nie mieszali si do awantury.

— Co z pułkownikiem? — zwrócił si Kurt do Małego Andre.
— Chwileczk — pocz stował Lopeza jeszcze jednym uderzeniem w głow . — Na

dzisiejszy wieczór powinno wystarczy .

Korzystaj c z tego, e Kurt trzyma ołnierzy na muszce, wstał i rozejrzał si po izbie.

Pod jedn ze cian le ał zwój sznurów. Zatarł r ce z rado ci. Niewiele chwil min ło, jak
wszyscy ołnierze mieli mocno zwi zane r ce i nogi. Potem ten sam los spotkał pułkownika.

Kurt opu cił rewolwer i podszedł do ober ysty.
— Nikomu — powiedział — nie wolno st d wyj bez naszego pozwolenia. Nikomu

nic nie grozi, pod warunkiem, e si zastosuje do naszych polece .

Mały Andre zbli ył si do Emilii.
— Musiała pani prze y straszne chwile. Zjawili my si pod pani domem w tym

momencie, jak si pó niej okazało, gdy pani porywano. Gdyby my tam byli kilka minut
wcze niej, nie doszłoby do tego. Ale wszystko dobre, co si dobrze ko czy! Napije si pani z
nami, prawda?

Zaprowadził Emili do stołu i podał jej ow trzeci szklank .
— Widzicie, gospodarzu, dla kogo było to wino? — roze miał si .
Emilia nie wiedziała, jak dzi kowa wybawcom. Gdy wznosili toast za szcz liwe

uwolnienie seniority, rozległ si t tent konia. Po kilku sekundach ucichł i dały si słysze
ci kie kroki. W drzwiach stan ł niski grubas — Arrastro. Widz c zwi zanych ołnierzy,
chciał si wycofa , ale Mały Andre był szybszy. Podbiegł i chwycił go za r k .

— Zaczekaj, ptaszku! Kto tu raz wszedł, ten musi pozosta przynajmniej tak długo jak

my.

background image

— Ale , senior, co to ma znaczy ? Czy ju nie wolno napi si w ober y szklanki

wina?

— Wypij nawet dziesi ! Wtedy my b dziemy gotowi i b dziesz mógł pój , dok d

zechcesz.

— Co to, to nie — wtr cił Kurt z chytrym u mieszkiem. — Ten senior odprowadzi

nas do Juareza.

Grubas zbladł jak ciana.
— Ja? Niby dlaczego? — wykrztusił.
— Prezydent ma ochot pozna pana. Gdzie senior był dzisiaj?
— W Queretaro i okolicy. Jestem kupcem. Je d w interesach.
— To prawda. Kupczy pan kłamstwami, pa skim interesem jest zdrada!
— Wielki Bo e, pan si myli! — głos Arrastra dr ał z przera enia.
— Myl si ? Zaraz si przekonamy! Czy bywał pan w Santa Jaga?
— Nie.
— A czy zna pan doktora Hilaria i jego bratanka Manfreda?
— Nie znam.
— Pan kłamie. Sam widziałem seniora w ich mieszkaniu!
— To niemo liwe!
Kurt wymierzył grubasowi tak pot ny policzek, e Arrastro zatoczył si i uderzył

głow o cian . Po chwili j kn ł:

— Krzywdzi mnie pan. Ten, którego pan widział, musi by moim sobowtórem.
— Do tych łgarstw! Czy nie rozmawiał pan w rod wieczorem w pokoju doktora z

jego bratankiem? Czy nie mówił senior, e do Santa Jaga przyb dzie dwustu ołnierzy,
których Manfredo ma poprowadzi do klasztoru?

Arrastro patrzył na Kurta z coraz wi kszym strachem.
— Nie — dalej kłamał w ywe oczy.
— ołnierze mieli opanowa klasztor. Celem tajnego zwi zku, do którego pan nale y,

było zatrzymanie w Meksyku Maksymiliana; chcieli cie mu wmówi , daj c mi dzy innymi
za przykład rzekomy bunt w Santa Jaga, e lud stan ł za nim. A faktycznie szło wam o to, by
cesarz wpadł w r ce Juareza i został skazany na mier . Wtedy ogłosiliby cie Zapotek
morderc .

— To nieprawda! O niczym takim nawet nie słyszałem.
— Do tego! Nie b d sobie dłu ej strz pił j zyka! Nie jestem s dzi . Za to on zmusi

pana do wy piewania całej prawdy o waszym zbrodniczym zwi zku; wymienisz mu, senior,

background image

po kolei wszystkie nazwiska i wyliczysz wszystkie przeprowadzone i planowane akcje. A
teraz przywi emy ci do konia i zabierzemy ze sob . Pomó mi, Andre!

Szybko uporali si z grubasem. Potem pomogli Emilii dosi

wierzchowca i sami

wskoczyli na swoje.

— Łap, gospodarzu! — zawołał Kurt, rzucaj c złot monet . — To za wino!
Ani si kto obejrzał, gdy za trzema je d cami tylko si kurzyło na drodze.
Aby dotrze do przednich stra y Juareza, musieli okr y Queretaro. Natkn li si na

nie wcze niej, ni przewidywali, Zapoteka bowiem rozpocz ł tymczasem ofensyw i był ze
swym wojskiem znacznie bli ej, ni si spodziewał generał Mejia. Tote Kurt z towarzyszami
ju około południa trafił na silny oddział, nale cy do korpusu generała Veleza.

Skierowano ich do kwatery głównej. Velez widział Kurta u Juareza i znał dobrze

Emili . Był to człowiek pełen temperamentu, surowy, cz sto bezwzgl dny republikanin.
Kazał sobie opowiedzie , co zaszło, i przyprowadzi Arrastra. Przygl dał mu si długo w
ponurym milczeniu.

— Przeczyłe temu, co ci ten senior zarzuca? — zapytał wreszcie.
— Przeczyłem, poniewa to nieprawda — odparł grubas. — Nazywam si Perdido,

handluj siodłami.

Velez u miechn ł si ironicznie.
— A je eli wiem o tobie jeszcze wi cej ni ten senior?
— W takim razie pan te si myli.
— Łotrze! Czy znałe kiedy niejakiego Taver ?
— Nie — wyst kał, blady jak ciana.
— Taver , który wydał generała Tonamente naje d com?
— Nie znam go, senior.
— Nie? A mo e przypomnisz sobie inne nazwisko. Na przykład Arrastro?
Pod grubasem nogi si ugi ły.
— Nie senior! Nie wiem, o kim pan mówi.
Przesłuchanie odbywało si na wolnym powietrzu. Generał stał dwa kroki przed

je cem. Wida było, e opanowuje si cał sił woli, aby nie wybuchn .

— Draniu, masz odwag popełnia zbrodnie, a przyzna si do tego nie potrafisz?! —

zawołał. — Nazwałe si Perdido, co oznacza „zgubiony”. Rzeczywi cie, jeste zgubiony.
Demaskuj ci : przed kilkoma miesi cami s d wojenny w Monterrey skazał ci na kar

mierci przez powieszenie. Udało ci si zbiec, ale teraz koniec z tob !

Arrastro trz sł si ze strachu i bełkotał co niezrozumiale.

background image

— Ogłaszam wyrok — ci gn ł generał. — Powiesi go na najwi kszej gał zi!
Dwóch ołnierzy zarzuciło sznur dokoła szyi Arrastra i pchn ło go w kierunku

najbli szego drzewa, nie zwracaj c uwagi na błaganie skaza ca.

— Generale — o mielił si odezwa Kurt — mo e on nam b dzie jeszcze potrzebny?

Mo e co wyzna, wymieni nazwiska wsporników albo…

— To mi zupełnie oboj tne! — przerwał Velez. — Podci gn go wysoko! Niech

wiat si dowie, jak republika ska armia rozprawia si ze zdrajcami!

Jeden gwałtowny ruch i Arrastro na zawsze opu cił ziemi . Wyrok został wykonany.
Tego samego popołudnia wrócił do Queretaro pułkownik Lopez z czterema

ołnierzami. Mo na sobie wyobrazi jego nastrój. Przygn biony i w ciekły zameldował si

natychmiast u Miramona.

Generał słuchał uwa nie jego relacji.
— Co takiego! — nie ukrywał zdziwienia. — Dwóch m czyzn obezwładniło was?

Dok d zabrali kobiet ?

— Vaquerzy powiadaj , e do Juareza.
— Chwała Bogu! W takim razie mo emy by pewni, e cesarz nigdy ju jej nie

zobaczy. Dlatego wybaczam panu niespełnienie rozkazu. Mam nadziej , e nast pne
polecenia b dzie pan wykonywał staranniej i ostro niej.

Pułkownik domy lał si o co chodzi, nie odezwał si jednak ani słowem.
Od tej chwili wypadki w Meksyku potoczyły si z zawrotn szybko ci . Wojska pod

dowództwem generała Escobeda zbli yły si do Queretaro i opasały miasto. Pi tna cie
tysi cy ołnierzy Maksymiliana zostało otoczonych dwudziestoma pi cioma tysi cami
republikanów. Rozpocz ło si obl enie. Równocze nie armia Porfiria Diaza oblegała stolic ;
niebawem zapanował w niej straszliwy głód.

Kurt nie chciał sta na uboczu wydarze . Przył czył si do saperów i obj ł dowództwo

robót ziemnych. Sternau działał jako lekarz. Juarez przeniósł siedzib swego rz du do San
Luis Potosi. Przez cały czas towarzyszył mu lord Dryden. Mo na sobie wyobrazi , jak si
ucieszył lord, gdy si dowiedział e jego przyjaciele s na wolno ci. Gdy im serdecznie
gratulował, był gł boko wzruszony.

Kiedy tylko droga do portu została uruchomiona, Sternau napisał do domu list,

zawiadamiaj c, e wszyscy wyszli cało z opresji. Och — marzył — jak e chciałbym ju by
wreszcie w starym, kochanym Reinswalden!

background image

A w Reinswalden siedział sobie w fotelu na biegunach kapitan Rodenstein i przegl dał

dokumenty. Stary le niczy postarzał si i posiwiał. Dzi wła nie dr czył go straszliwy atak
podagry.

Wszedł Ludwik i czekał, kiedy pan raczy go zauwa y . Kapitan odwrócił si ,

popatrzył na niego spod oka i rzekł wreszcie:

— Dzie dobry, Ludwiku.
— Dzie dobry, panie kapitanie.
— Co nowego? adnej kradzie y? adna krowa si nie ocieliła?
— Nie.
— Niech ci wszyscy diabli wezm z twoim wiecznym „nie”! O, do pioruna!
Wykonał zbyt gwałtowny ruch, co wywołało nowy atak bólu. Wykrzywił si okropnie

i fukn ł:

— Bodajby był le niczym i miał podagr !
— A chciałby pan by ewentualnie Ludwikiem bez podagry? Ja te mam swoje

cierpienia, panie kapitanie.

— Jakie to na przykład?
— Niska pensja.
— Do kro set kartaczy! A to nikczemno . Au! Au! Zejd mi z oczu, bo gotów jestem

rzuci ci w twarz fajk , a ci podwy ka na nosie wyro nie! Hola, nie słyszysz pukania? Któ
to idzie?

— Ewentualnie nie wiem — odparł Ludwik oboj tnym głosem.
— Otwórz wi c drzwi i zobacz, o le!
— Wedle rozkazu, panie kapitanie!
Ludwik odwrócił si , uchylił nieco drzwi, ostro nie wysun ł głow i rzekł po chwili:
— Listonosz.
— Popatrz no, co przynosi!
— Wedle rozkazu, panie kapitanie. Po chwili wrócił z listem w r ku.
— Sk d? — zapytał kapitan niecierpliwie.
— Hura, z Meksyku!
— Sk d? Z Me… Me… Meksyku? Naprawd ?
— No tak, z Meksyku!
— Boj si , e mnie z rado ci diabli porw ! Wyrzucam ten stary grat! Dzi

napychamy drug . Rozumiesz? — cisn ł przez okno fajk ; spadła na podwórze wraz z
odłamkami stłuczonej szyby.

background image

— Wedle rozkazu! — mrukn ł Ludwik. — Najpierw mnie w głow , potem w szyb i

przez okno. Wolałbym ewentualnie dosta j w podarunku.

— Zejd na dół i we sobie.
Ale Ludwik nie kwapił si do tego. Był niezwykle ciekaw tre ci listu.
Stary le niczy otworzył kopert i zacz ł czyta . List zawierał krótk wiadomo , e

Kurt uratował wszystkich zamieszanych w spraw rodu Rodrigandów. Bli sze szczegóły
przyniesie list nast pny.

Przeczytawszy radosn nowin par razy, kapitan zerwał si z krzesła i przewracaj c

je, wrzasn ł:

— Hura, uratowani, wszyscy uratowani! Przez Kurta! A to dopiero szcz cie!

Gaudeamus igitur! Reszta w nast pnym długim li cie! A to kochane chłopy. Ludwik patrzył
na le niczego ze zdumieniem.

— Ale panie kapitanie, nie odczuwa pan kapitan adnych bólów? Nic nie strzyka, nie

łamie…?

— Co ma łama , u diabła?
— No, ewentualnie podagra.
Stary teraz dopiero przypomniał sobie podagr . Uderzywszy kilka razy nog o

podłog , zawołał:

— Ludwiku, nie ma jej! Nie ma! Bogu niech b d dzi ki!
— To dziwne — Ludwik z niedowierzaniem kr cił głow .
— W rzeczy samej. Czyja to zasługa?
— Albo rado ci, albo listu.
— Rado ci, o la głowo! W dodatku list jest adresowany do mnie, do mnie! A to zuch

ze Sternaua. Le do kuchni, powiedz, niech dzi przygotowuj wi teczny obiad. Ja za
pobiegn do willi Rodrigandów.

Nie trzeba dodawa , e jej mieszka cy, zapoznawszy si z tre ci listu, nie posiadali

si ze szcz cia. A stary le niczy, widz c ich rozja nione twarze, ju zupełnie zapomniał o
chorobie.

background image

T

ROPEM ZBRODNIARZY


Wojska Juareza powoli, ale systematycznie wydzierały kolejne prowincje i miasta z

r k wroga. Ludno powszechnie popierała prawowitego prezydenta. W Meksyku
zapanowała rado .

Inny nastrój panował w ród najemników, sprowadzonych przez Arrastra w celu

zdobycia klasztoru della Barbara, a teraz uwi zionych w jego lochach. Oczekiwali spotkania z
Juarezem i s du. Zastanawiali si , jak potraktuje ich prezydent, liczyli wszak e na
pobła liwo . Całkowicie natomiast przygn bieni byli bracia Cortejowie, Josefa, Landola i
Manfredo. Zdawali sobie spraw , e z chwil uregulowania stosunków w kraju, republikanie
w majestacie prawa wydadz na nich bardzo surowy wyrok.

Dwustu je ców schwytanych przez Kurta i Sternaua umieszczono w obszernych

piwnicach klasztornych. Trójk za Cortejów, Landol i Manfreda zamkni to w dwóch
niewielkich ciemnych celach i na wszelki wypadek przykuto do cian ła cuchami. W jednej
siedziała Josefa z ojcem, w drugiej — Gasparino, Landola i Manfredo. Cele przedzielał
korytarz.

Cała pi tka była przygn biona i ponura. Ani jeden z tych ludzi nie miał hartu ducha

doktora Sternaua i jego towarzyszy, których wiary w Opatrzno nie potrafiła złama ani
osiemnastoletnia tułaczka, ani nieludzkie traktowanie przez Hilaria. Ponadto Josefa cierpiała z
powodu bólu złamanych eber i j czała tak przera liwie, e Pablowi si wydawało, i
przebywa na dnie piekła.

Gasparino i Landola szybko pogodzili si z towarzystwem Manfreda, który jeszcze nie

tak dawno trzymał ich pod kluczem. Ju tak jest, e podli i nikczemni brataj si pr dko.
Pierwszego dnia obrzucili si wzajemnie najstraszliwszymi przekle stwami, a drugiego
obiektem ich kl tw stali si obecni prze ladowcy; wspólnie snuli plany ratunku i zemsty. Ale
czas robił swoje: z dnia na dzie cichli, pokornieli, po trzech tygodniach doszli do stanu
granicz cego z apati i zupełn bierno ci .

Czarny Gerard, którego pozostawiono w Santa Jaga razem z Marianem, starym hrabi

Fernandem, kapitanem Ungerem, Grandeprise’m i Mindrellem, ogromnie si nudził. Którego
dnia nie wytrzymał i pojechał do głównej kwatery Zapoteki, aby zaoferowa swoje usługi.
Energicznej naturze nie odpowiadało pilnowanie je ców, b d cych, jak uwa ał, pod siln i
całkowicie pewn stra . Nie przyszło mu nawet do głowy, e tak solidnie strze eni
wi niowie mog przygotowywa ucieczk .

background image

— Caramba! — zakl ł Landola. Przyzwyczajony do ycia na morzu, ci ko znosił

wi zienne powietrze i ciemno ci. — Je eli to si nie sko czy, nie wytrzymam dłu ej,
oszalej . Wolałbym, aby nas postawiono ju pod s d. Jak długo siedzimy w tej dziurze?
Niech mnie diabli porw , je eli potrafi na to odpowiedzie !

— Jeste my tu od dwudziestu dni — westchn ł Gasparino zm czonym,

bezd wi cznym głosem. — Co dzie w południe otrzymujemy kawał chleba i dzban wody.
Naliczyłem ich dokładnie dwadzie cia.

— Dwadzie cia dni! — powtórzył Landola. — To wieczno ! Nie mog ju zebra

my li. Ten brak wiatła i okropny zaduch wysysaj szpik z ko ci. Oddałbym całe ycie
pozagrobowe, w które zreszt nie wierz , gdybym mógł raz jeszcze ujrze sło ce i poczu
pod nogami pokład okr tu.

— Ju wkrótce — wtr cił Manfredo — niczego czu nie b dziemy. Wszystko si

sko czy, gdy kat zało y nam stryczek na szyj . Gdybym mógł oswobodzi r ce, nie
siedziałbym tu bezczynnie i czekał na cud.

— Gdyby… — szydził Landola. — Wi zienia wymy lił chyba diabeł. Nawet gdyby

nie był zwi zany, jak wydostałby si z tej matni? Opowiadałe wprawdzie, e jest tu w
podziemiach, jaki korytarz, który prowadzi do kamieniołomów. Ale przecie nasi wrogowie
zmusili ci do wydania im planów klasztoru. Na pewno zablokowali to tajemne wyj cie, a
je eli nie, to je strzeg ; nikt nie b dzie mógł wydosta si tamt dy.

— To wszystko prawda. Nie mówiłem wam jednak, e istnieje jeszcze inne ukryte

wyj cie i nie ma go na planie, który odebrał mi ten przekl ty doktor. Stryj pomin ł je celowo.
Musiał sobie zapewni mo liwo opuszczenia klasztoru na wypadek, gdyby si komu udało
tu wtargn i rozszyfrowa jego tajemnice.

— Wiesz, gdzie jest to drugie wyj cie?
— Wiem. Nie warto jednak rozwodzi si nad tym, dopóki…
Umilkł, gdy kto odsun ł rygiel. Otworzyły si ci kie, okute elazem drzwi i wszedł

stra nik. W jednej r ce trzymał latark , w drugiej dzban z wod , a pod pach bochen chleba.
Zobaczywszy go, Manfredo omal nie krzykn ł ze zdumienia. Opanował si jednak, gdy
stra nik zmarszczył brwi, daj c mu znak, by milczał.

Poło ywszy bochen i postawiwszy dzban z wod , wyszedł, rzuciwszy znacz co

wzrokiem na chleb. Znów zapanowały ciemno ci.

— To nowy stra nik, nie? — zainteresował si Landola.
— Miałem wra enie, e chciał na co zwróci nasz uwag . Do dziwnie si

zachowywał. Zauwa yli cie to?

background image

— Cicho! — sykn ł Manfredo. — Niech pan nie mówi tak gło no, bo wartownik

mo e usłysze . Znam tego stra nika. To jeden z dozorców klasztornych. Wy wiadczyłem mu
raz pewn przysług , wydobyłem z wielkich tarapatów, mo e teraz chce si odwdzi czy .
Wskazywał znacz co na chleb. Zobaczymy, co w nim ukryto!

Wzi ł do r ki bochenek. Gdy go przełamał, zorientował si natychmiast, o co chodziło

dozorcy. Nie widział wprawdzie nic, ale wyczuł palcami jakie przedmioty. Zacz ł je
dokładnie wymacywa .

— To krzesiwo u ywane na preriach — szepn ł ze wzruszeniem. — I zdaje si ,

wieca, a tu kartka papieru i ołówek.

Cortejo i Landola a oddech wstrzymali.
— Zapal szybko wiec ! — wychrypiał po chwili Landola.
— A je eli wiatło nas zdradzi?
— Czy wida cho by promyk, gdy nam przynosz jedzenie? Wartownik na pewno nie

zauwa y. Zreszt nie przyjdzie mu na my l, e mamy wiec . Zapalaj!

Wkrótce zamigotał słaby płomyk. Manfredo przysun ł do oczu kartk i czytał powoli:
Z wielkim trudem udało mi si otrzyma pozwolenie na przyniesienie wam posiłku.

Manfredo, czy yczysz sobie czego ? Je eli tak, napisz na tej kartce i włó do pustego
dzbanka.

— Wielki Bo e! — ucieszył si Manfredo. — Jeste my uratowani!
— Daleko jeszcze do tego — Landola był bardziej sceptyczny. — Najpierw trzeba

pozby si kajdanów. Bez odpowiedniego klucza nie damy rady.

— Je eli tylko o to chodzi, to w szafce, w pokoju stryja, wisi zapasowy.

Przypuszczam, e nikt o nim nie wie. Je eli dozorcy uda si go przynie , b dziemy wolni.

— A jak wydostaniemy si poza mury?
— Ju moja w tym głowa! Przede wszystkim klucz i nó .
— Zapisz to na kartce. Musimy oszcz dza wiec . Reszt omówimy po ciemku.
Manfredo napisał:
W kancelarii stryja jest nad biurkiem kaseta. Znajdziesz w niej kluczyk od naszych

kajdan. Przynie go, a tak e jaki ostry nó .

Zgasił wiec i schował j do r kawa wraz z wszystkimi przedmiotami znalezionymi

w chlebie. Gdyby wartownik zjawił si teraz, nie domy liłby si , e przed chwil wi niowie
zrobili pierwszy krok ku wolno ci.

— Co dalej? — szepn ł Gasparino Cortejo.
— Trzeba czeka — odparł lakonicznie Landola.

background image

— Jak długo?
— Co najmniej trzy dni.
— Trzy dni! — j kn ł Cortejo. — Dlaczego a tyle? Nie wytrzymam nawet trzech

godzin!

— Po co to biadolenie? Zrozumiałe, e wcze niej nie mo emy by wolni. No bo

policzcie: stra nik przeczyta kartk jutro w południe, gdy przyjdzie tu z chlebem i wod .
Musi min dzie , zanim przemyci klucz i nó . My z kolei dopiero nast pnego południa
b dziemy mogli przeprowadzi nasz akcj . Zasadzimy si na wartownika, gdy b dzie
otwierał drzwi, rzucimy si na niego i obezwładnimy.

— Darujemy mu ycie?
— Nie.
— A naszemu wybawcy?
— Oczywi cie tak. Z lekka go tylko poturbujemy, zwi emy i zakneblujemy. Dzi ki

temu nie b d go podejrzewa , e był z nami w zmowie. Ale to jeszcze odległe chwile…

— Niestety! I wiele mo e si wydarzy … No, a je li nam si uda wyj z celi? Co

dalej? Czy uwolnimy i zabierzemy ze sob mego brata i bratanic ?

— Hm… — Landola namy lał si . Dopiero po chwili spytał: — Bardzo pan t skni za

swymi krewnymi?

— Wła ciwie nie. Nie zasłu yli na moj lito .
— I ja tak s dz . Zreszt , st kaj ca z bólu Josefa przeszkadzałaby nam tylko w

ucieczce. Po co kłopota si o bab , któr i tak niedługo diabli wezm .

— No wła nie — potwierdził Gasparino, a Manfredo odetchn ł z ulg .
— Nasza rola w aferze rodziny Rodrigandów zako czona — ci gn ł Landola. —

Zako czona raz na zawsze i ostatecznie. Co do tego nie mam adnych w tpliwo ci. Chodzi
tylko o to, eby wyci gn maksimum korzy ci. Prawda, senior Cortejo?

— Oczywi cie. Ale nie wiem, w jaki sposób mo na by tu jeszcze zarobi . Nic mi nie

przychodzi do głowy.

— Czy by senior zapomniał o swoim synu Alfonsie?
— Jak to? Co chce pan przez to powiedzie ?
— Przecie to proste. Pa ski syn jest do tej pory nie kwestionowanym dziedzicem

hiszpa skich posiadło ci rodu Rodrigandów. Uprzedzaj c przeciwników, spieni ymy jak
najszybciej wszystkie nieruchomo ci i ulotnimy si z zagarni tymi milionami.

— A je eli Alfonso si nie zgodzi?

background image

— A co on ma do gadania? To dziecinada my le , e mógłby w dalszym ci gu gra

rol hrabiego. Powinien wi c by nam wdzi czny, e nie wyjdzie z tej afery goły niby wi ty
turecki.

— Zakładaj c, e pa ski plan si uda, podzielimy si pieni dzmi?
— Jest nas trzech: pan, Alfonso i ja. Ka dy otrzyma jedn trzeci .
— Zapomina pan o czwartym — wtr cił Manfredo. — Chyba nie przypuszczacie, e

pozwol si pomin ?

— B d spokojny. Nie zrobimy ci krzywdy. Rozumie si samo przez si , e poniewa

tobie zawdzi czamy ratunek, dostaniesz swoj cz

.

Brzmiało to przekonuj co. Ale gdyby Manfredo mógł widzie w ciemno ci,

zobaczyłby na twarzy Landoli szyderczy u miech, nie wró cy nic dobrego.

— Pozostaje ostatnia sprawa do omówienia — Cortejo zwrócił si do Landoli. — W

jakim kierunku b dziemy ucieka ? Do jakiego portu? Do Veracruz?

— To niemo liwe. Pełno tam cesarskich i meksyka skich wojsk. Nie przebijemy si

przez nie. Musimy wi c dotrze do jakiego zachodniego portu, San Blas lub Manzanillo.
Droga do nich jest jako tako wolna. Mam nadziej , e Maksymilian b dzie jeszcze pewien
czas stawiał opór Juarezowi. W ka dym razie musimy znale si w Hiszpanii, zanim wojna
si sko czy i stosunki polityczne si unormuj . Je li nam si to nie uda, mo emy si po egna
z „sukcesj ” — roze miał si — po Rodrigandach.

Naradzali si jeszcze jaki czas, w ko cu ustalili plan działania w najdrobniejszych

szczegółach.

Gdy czwartego dnia do lochu zszedł wartownik, by zmieni koleg , ujrzał go le cego

na korytarzu w kału y krwi z no em w sercu. Pełen złych przeczu , zbli ył si do
najbli szych drzwi i odsun ł rygiel. W celi siedział Cortejo i Josefa w kajdanach. Ale rygiel
przeciwległych drzwi był odsuni ty. Uchyliwszy je, wartownik omal nie potkn ł si o ciało.
W wietle latarki rozpoznał, e to stra nik roznosz cy ywno . Był zwi zany, usta miał
zakneblowane. Natomiast trzej wi niowie znikn li. Na cianach wisiały ła cuchy z
pootwieranymi kajdankami.

Wartownik tak szybko, jak na to pozwalały jego dr ce r ce, uwolnił z wi zów i

odkneblował stra nika.

— Na lito bosk , mów, co tu si stało! — zawołał.
— Gdy wczoraj w południe otworzyłem drzwi — zacz ł poszkodowany — aby

wnie wi niom jedzenie, jeden wyskoczył z celi i dopadłszy w korytarzu wartownika,

background image

zaatakował go no em. Pozostali rzucili si na mnie zwi zali i zakneblowali. To wszystko, co
mog powiedzie . Jest dla mnie zagadk , jakim cudem otworzyli ła cuchy i sk d mieli nó .

Wartownik zameldował o wypadku majorowi, dowódcy jednostki, sprowadzonej do

klasztoru przez S piego Dzioba. Oficer natychmiast zszedł do lochów razem z don
Fernandem, Marianem i Grandeprise’m, kapitanem Ungerem i Mindrellem; ucieczka
zbrodniarzy mocno ich poruszyła.

Grandeprise dokładnie przeszukał cel , nie znalazł jednak nic, co mogłoby si

przyczyni do wyja nienia sprawy. Kr c c głow , spytał majora:

— S dzi pan, senior, e je cy mogli uciec bez pomocy z zewn trz?
— To wykluczone.
— Prosz w takim razie o aresztowanie stra nika, którego znaleziono w celi.

Podejrzewam, e to on dopomógł je com w ucieczce.

— Na jakiej podstawie tak pan przypuszcza?
— Sam pan powiedział, e je cy nie mogli uciec bez pomocy. Wchodz w rachub

tylko dwie osoby: wartownik i stra nik, który w ostatnich dniach nosił je com ywno . Nie
mógł to by nikt inny, gdy wyj cia s pilnie strze one, a wi c nikt obcy nie miał dost pu do
klasztoru. I dodatkowy argument: dlaczego zbiegowie jednego zamordowali, a drugiego
jedynie obezwładnili? Odpowied jest prosta: poniewa ten drugi był ich wspólnikiem.

— Brzmi to przekonuj co — powiedział major i zwracaj c si do stra nika krzykn ł:

Ułatwił pan tym łotrom ucieczk !

— Ale sk d! To nie ja. Nie mam poj cia, jak…
— Zobaczymy. Zwi za go.
Teraz przyst piono do przesłuchania dwu wartowników, pilnuj cych wyj z

klasztoru. aden nie zauwa ył nic podejrzanego. O wydostaniu si przez podwórze, a nawet
przez kamieniołomy mowy by nie mogło. Przesłuchano równie Pabla Corteja i Josef . Na
wiadomo , e towarzysze niedoli uciekli bez nich, oboje zacz li szale ze zło ci.

Ucieczka trójki wi niów pozostałaby zapewne nie rozwi zan zagadk , gdyby nie to,

e major miał ze sob angielskiego charta, znakomicie wyszkolonego w tropieniu ladów. Ju

nieraz znajdowano przy jego pomocy ołnierzy, którzy samotnie przedłu ali sobie urlopy.

Wprowadzono psa do celi, w której przebywali zbiegowie; złapał lad. Z pyskiem przy

ziemi zacz ł z tak sił ci gn smycz, e prowadz cy ołnierz ledwie mógł za nim nad y .
W błyskawicznym tempie przebiegli korytarz, a potem, min wszy schody, dostali si do
piwnicy, poło onej nieco wy ej. Tu chart zatrzymał si i zacz ł drapa łap jedn ze cian.

background image

Widniało w niej male kie wgł bienie. Grandeprise wło ył r k i przycisn ł: ciana si
rozsun ła.

— Do licha! — zawołał ze zdumieniem. — To jeszcze jedno tajemne wyj cie, którego

nie ma na planie! Ten stary klasztor jest prawdziwym labiryntem. Jazda, naprzód!

Do długi korytarz ko czył si prostopadłym kamiennym murem. Pies zacz ł go

zapami tale obw chiwa . Po skrupulatnych poszukiwaniach spostrze ono niepozorny guzik,
naci ni to — i mur si rozst pił. Wszyscy znale li si nagle w pełnym wietle słonecznym
po rodku drogi prowadz cej z miasta do szpitala. Przez gał zie drzew wida było w oddali
budynki klasztorne. Mur, maskuj cy wej cie do podziemi, był tak wkomponowany w
kamienisty teren, e nikomu z przechodniów nawet nie przyszło do głowy, i st paj po
sklepieniu tajemnego korytarza.

— Zagadka rozwi zana — powiedział Grandeprise. — Ju wiemy, któr dy zbiegli.

Panie majorze, czy wypo yczy mi pan psa?

— Oczywi cie. Ale chyba nie zamierza senior goni ich w pojedynk ?
— Nie. Znajd chyba kilku chwatów, którzy lubi polowania.
— Id z panem — zawołał Mariano. — Mam z tymi łotrami spore porachunki!
— I ja si przył cz — o wiadczył Mindrello. — Nie mam ochoty trwoni czasu na

bezczynne czekanie.

— Ja równie — powiedział don Fernando — nie chc patrze spokojnie, jak te

łotry…

— Nie! — przerwał mu Grandeprise. — Szanuj pana bardzo, don Fernando, ale niech

pan pozostawi po cig nam, młodszym. Przysi gam na wszystkie wi to ci, e mo e pan na
nas liczy . Przyjmuj do kompanii pana bratanka i seniora Mindrella. Ale na tym koniec.
Wi ksza liczba osób zwolniłaby tylko tempo po cigu. Zreszt , kto z nas powinien zosta
tutaj. Nie zapominajmy, e Pablo Cortejo i Josefa s bardzo przebiegli i te mog podj
prób ucieczki.

Don Fernando i kapitan Unger pozostali wi c w klasztorze.
Major nalegał, aby Grandeprise wzi ł ze sob kilku dragonów, ale traper stanowczo

odmówił. Po upływie godziny Grandeprise, Mariano i Mindrello, zaopatrzeni na tydzie w

ywno , ruszyli w drog na r czych koniach. Przed nimi biegł pies, niemal dotykaj c nosem

ziemi. Na stromej cie ce je d cy musieli zwolni , gdy j min li przeszli ze st pa w cwał,
aby nie straci z oczu czworono nego przewodnika.

Niewidoczny lad prowadził łukiem dokoła miasta. Nie ulegało w tpliwo ci, e

zbiegowie unikali spotkania z lud mi. Daleko za Santa Jaga pies raptownie skr cił na

background image

południe. Grandeprise zdumiał si , był bowiem przekonany, e uciekinierzy obior kierunek
północny, bo tereny te były mniej zamieszkane.

— Senior, kiedy pana zdaniem dogonimy tych łotrów? — zapytał Mariano

Grandeprise’a.

— Zale y, czy i kiedy zdobyli konie. Je eli pr dko, to ze wzgl du na to, e opu cili

klasztor półtora dnia wcze niej od nas, nale y si liczy z dług jazd .

Około południa cigaj cy ujrzeli samotne rancho. Pies gwałtownie skr cił w kierunku

zabudowa . Zatoczył łuk i zatrzymał si w miejscu, w którym pełno było ladów ko skich
kopyt. Obw chiwał je przez jaki czas, zwracał si to w jedn , to w drug stron , wci gał
nosem powietrze, wreszcie machaj c ogonem, poło ył si na ziemi. Nie ulegało w tpliwo ci,

e stracił trop; wida uciekaj cy dosiedli koni. lady kopyt trzech wierzchowców prowadziły

na południowy zachód.

Grandeprise spi ł konia i podjechał do bramy rancha. Stał tam stary vaquero i

przygl dał mu si niezbyt przyja nie.

— Buenos dias, senior! — powitał go traper uprzejmie. — B d cie łaskawi

powiedzie , czy widzieli cie tu wczoraj trzech obcych m czyzn.

Vaquero zas pił si jeszcze bardziej.
— To pa scy towarzysze, senior?
— Sk d e! To zbiegli zbrodniarze, których poszukujemy. Wyraz podejrzliwo ci

ust pił z twarzy vaquera.

— Je eli tak, ch tnie powiem, co mi wiadomo. Nie widzieli my nikogo, ale ubiegłej

nocy musieli tu by jacy ludzie, poniewa dzi rano stwierdzili my brak trzech koni i trzech
siodeł.

— Nie ulega w tpliwo ci, e to oni. Dzi kuj za informacj . Adios, senior!
— Nie ma za co. Je eli chcecie mi sprawi przyjemno , powie cie tych łotrów na

pierwszej lepszej gał zi.

— Mo ecie by pewni, e kiedy zostan schwytani, nie ominie ich sprawiedliwa kara.
Grandeprise wrócił do towarzyszy. Oddalały si nadzieje na szybkie uj cie zbiegów. Z

pewno ci wykorzystali na jazd noc, mieli wi c przewag jednej nocy i pół dnia. Niełatwo
było nadrobi ten czas, zwłaszcza e cigaj cy, aby nie zgubi ladów, po zmroku musieli si
zatrzyma . Jedynej szansy nale ało upatrywa w tym, e przest pcy byli bez pieni dzy, broni
i amunicji i e po drodze musieli zaopatrywa si w ywno , co z pewno ci opó ni ich
ucieczk .

background image

Po krótkim wypoczynku Grandeprise wzi ł psa na smycz i cała trójka ruszyła w

kierunku południowym.

Cho ladów nie zgubili, nic nie wiadczyło, e zbli yli si do uciekinierów. Jechali w

milczeniu a do wieczora. Mindrello kl ł na czym wiat stoi. Mariano z ponur min
wpatrywał si w grzyw swego konia i targał niecierpliwie brod . Tylko Grandeprise
zachowywał pozorny spokój, cho w rodku a kipiał ze zło ci.

Zsiedli z koni dopiero wtedy, gdy najbystrzejsze nawet oko nic nie mogłoby dojrze .

Biwak rozło yli na ogromnym pastwisku jakiej hacjendy. Z daleka migały wiatełka
domostwa. Był to, jak przypuszczali, ostatni — najbardziej wysuni ty na południe — spo ród
folwarków w tym rejonie. Po posiłku Grandeprise i Mariano udali si do hacjendy, aby
zmieni konie. Taka okazja niepr dko im si ju zdarzy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
May Karol Walka o Meksyk (SCAN dal 787)
May Karol Walka o Meksyk
May Karol Walka o Meksyk(1)
May Karol Walka O Meksyk
May Karol Walka o Meksyk
May Karol Walka o Meksyk
May Karol Walka o Meksyk (www ksiazki4u prv pl)
May Karol Walka o Meksyk (SCAN dal 1037)
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (16) Walka o Meksyk
May Karol Rod Rodrigandow 16 Walka O Meksyk 001
May Karol Rod Rodrigandow 16 Walka o Meksyk
May Karol Panowie na Greifenklau(1)
May Karol Klasztor della Barbara (www ksiazki4u prv pl)
May Karol Maskarada w Moguncji (www ksiazki4u prv pl)
May Karol Szatan i Judasz 02 06 Pogromca Yuma
May Karol W dzunglach Bengalu
May Karol Szatan i Judasz 02 08 U stóp puebla

więcej podobnych podstron