Stanley G. Weinbaum
Lotofagi
Zbiór opowiadań
O autorze
Stanley Grauman Weinbaum, pisarz amerykański, urodził się w roku 1900. Zmarł
przedwcześnie w roku 1935. Z wykształcenia był inżynierem chemikiem. Mając lat trzydzieści
cztery opublikował swoje pierwsze opowiadanie, które w konkursie amerykańskiego
stowarzyszenia pisarzy fantastów w roku 1970, na najlepsze nie opublikowane opowiadanie,
uzyskało drugie miejsce (po opowiadaniu Nightfall Isaaka Asimova). Była to Odyseja marsjańska.
Stanley Weinbaum zapowiadał się jako jeden z najbardziej obiecujących talentów wczesnego
okresu dwudziestowiecznej literatury sf. Wprowadził do swego opowiadania pozytywną postać
kosmity (struś Twil), obdarzył ją ciepłem i cechami ludzkimi, za co wszyscy miłośnicy science
fiction są mu wdzięczni. Stroną najbardziej gorzką tego debiutu był fakt, że autor musiał umrzeć w
rok później, w 1935 roku, na raka. Gdyby nie przedwczesna śmierć, dziś byłby zapewne zaliczany
do klasyków gatunku, na równi z Isaakiem Asimovem, Arthurem C. Clarke'em, Robertem
Heinleinem czy Rayem Bradburym. Napisał dwadzieścia kilka opowiadań sf, w których stworzył
wiele oryginalnych odmian życia pozaziemskiego, co jak na owe czasy było nowością.
Opowiadania te, a w szczególności wspomniana już Odyseja marsjańska i Drapieżna
planeta, znalazły się w wielu antologiach wydanych już po jego śmierci. Również pośmiertnie
wydano dwa zbiory opowiadań, które za życia opublikował Weinbaum w czasopismach, oraz
powieści: The Black Flame (1939) i The New Adam (1943), przez niektórych krytyków uważana
za najwybitniejsze dzieło tego autora.
Drapieżna planeta
“Ham” Hammond miał szczęście, że działo się to w środku pory zimowej, gdy zaskoczyła
go erupcja błota. W warunkach Wenus pora zimowa w niczym nie przypomina Ziemi. Jedynie
mieszkańcy najcieplejszych regionów Amazonki albo Konga mogliby wyobrazić sobie zimę na
Wenus: najgorętsze dni lata, skwar, okropne warunki, uciążliwi mieszkańcy dżungli.
Na Wenus, jak obecnie wszyscy dobrze wiedzą, pory roku występują przemiennie na
przeciwległych półkulach, podobnie jak na Ziemi, jednak z jedną istotną różnicą. Kiedy Ameryka
Północna i Europa latem ociekają potem, w Australii i Argentynie panuje zima. Na Wenus pory
roku uzależnione są nie od odchylenia od płaszczyzny ekliptyki, lecz od libracji.
Wenus nie kręci się, lecz zwraca stale tą samą stroną do Słońca, tak jak czyni to Księżyc w
stosunku do Ziemi. Na jednej stronie trwa wiecznie dzień, na drugiej wiecznie noc - jedynie w
strefie zmierzchu, na cienkim pierścieniu opasującym planetę, nie szerszym niż pięćset mil, istnieją
warunki umożliwiające bytowanie ludzi.
Idąc w kierunku strony oświetlonej słońcem, strefa zmierzchu wtapia się w żar pustyni,
gdzie wegetuje zaledwie kilka okazów wenusjańskich stworzeń, a na skraju nocy strefa nadająca
się do zamieszkania kończy się nagle ogromną barierą lodową utworzoną w wyniku kondensacji
górnych wiatrów, które napływają nieustannie od półkuli gorącej do zimnej, aby tu się ochłodzić,
opaść i pognać z powrotem.
Ciepłe powietrze, oziębiając się, zawsze daje deszcz, który na skraju wiecznej nocy
zamarza, tworząc ogromne lodowe fortyfikacje. Co leży dalej, jakie fantastyczne formy życia mogą
występować w bezgwiezdnej ciemności zamarzłej półkuli, czy jest ona martwa, tak jak pozbawiony
powietrza Księżyc, pozostaje nadal tajemnicą.
Powolna libracja, ociężałe chybotanie się planety z boku na bok stwarza efekt
występowania czegoś na podobieństwo pór roku. W krajach strefy zmierzchu, najpierw na jednej
półkuli, potem na drugiej, zasłonięte chmurami słońce wydaje się stopniowo wznosić przez
piętnaście dni, a następnie opada przez ten sam okres. Słoneczny krąg nigdy nie wznosi się
wysoko, jedynie w pobliżu lodowej bariery wydaje się prawie dotykać horyzontu, libracja bowiem
wynosi zaledwie siedem stopni, ale i to wystarcza do wytworzenia dostrzegalnych
piętnastodniowych pór roku.
Ale jakież to pory roku! W zimie temperatura spada do wilgotnych, lecz znośnych
trzydziestu pięciu stopni; w dwa tygodnie później, w pobliżu wypalonych skwarem Tropików,
sześćdziesiąt stopni jest oznaką chłodnego dnia. Ustawicznie, zimą i latem, przelotne deszcze kapią
ponuro w dół i zostają wchłonięte przez gąbczastą glebę, by unieść się w górę w postaci lepkich,
nieprzyjemnych miazmatycznych oparów.
Właśnie te olbrzymie ilości wilgoci stanowiły największą niespodziankę dla pierwszych
ludzi przybyłych na Wenus. Oczywiście chmury były widoczne, ale spektroskop nie stwierdził
występowania wody. Nic dziwnego, skoro analizował światło odbite od górnej powierzchni chmur,
pięćdziesiąt mil ponad powierzchnią planety.
Obfitość wody prowadzi do zadziwiających konsekwencji. Na Wenus nie ma mórz ani
oceanów, chyba że założymy istnienie bezmiernych, milczących i wiecznie zamarzłych oceanów
po nocnej stronie. Na półkuli gorącej parowanie trwa zbyt szybko, więc rzeki, wypływające z
lodowych gór, po prostu zmniejszają się, by w końcu wsiąknąć w piach.
Dalszą konsekwencję stanowi niestały charakter gleby w strefie zmierzchu. Pod ziemią
płyną ogromne podziemne rzeki, niektóre wrzące, inne zimne jak lód, z którego powstały. To
właśnie one przyczyniają się do erupcji błota, które czyni zamieszkiwanie przez ludzi Tropików
takim hazardem: stała i na pozór bezpieczna przestrzeń może nagle zamienić się w morze
gotującego się błota, w którym zanurzają się i toną budynki, nieraz wraz z mieszkańcami.
Nie ma sposobu, by przewidzieć wystąpienie katastrofy. Budynki stoją bezpieczne jedynie
na rzadko występujących pokładach litej skały i dlatego wszystkie ludzkie osiedla tłoczą się u
podnóża gór.
Ham Hammond był faktorem. Był jednym z tych awanturników, którzy pojawiają się
zawsze na granicy i peryferiach zamieszkałych regionów. Większość z nich zalicza się do dwóch
klas: są to nierozważni śmiałkowie goniący za ryzykiem bądź banici, kryminaliści lub ludzie
poszukujący samotności albo zapomnienia.
Ham Hammond nie należał do żadnej z tych kategorii. Nie uganiał się za abstrakcjami;
pociągał go autentyczny, konkretny powab bogactwa. Uprawiając handel wymienny z tubylcami
nabywał strąki zarodników wenusjańskiej rośliny xixtchil, z których ziemscy chemicy będą
ekstrahować trihydroxil-tertiarylinę, czyli potrójny T-D-A, tak skuteczny w kuracji odmładzającej.
Ham był młody i chwilami dziwił się, czemu starzy a bogaci mężczyźni - i kobiety - byli
skłonni płacić tak kolosalne sumy za kilka dodatkowych lat w kwiecie wieku, zwłaszcza że kuracja
ta w istocie nie przedłużała życia, ale wywoływała coś w rodzaju chwilowej, sztucznej młodości.
Siwe włosy ciemniały, zmarszczki ulegały wygładzeniu, łysiny pokrywały się puszkiem - a jednak
po upływie kilku lat sztucznie odmłodzony osobnik umierał tak czy owak. Dopóki jednak gram
potrójnego T-D-A osiągał cenę równą gramowi radu, Ham był skłonny do podjęcia wszelkiego
ryzyka, aby go zdobyć.
Tak naprawdę nigdy nie liczył się z możliwością erupcji błota. Oczywiście stanowiło to
ustawiczne potencjalne zagrożenie, a jednak, kiedy patrząc bezczynnie przez okno swojej chaty na
kłębiącą się, parującą wenusjańską równinę, zobaczył nagle wytryskujące wokoło wrzące kałuże,
poczuł się kompletnie zaskoczony.
Na moment zdrętwiał, ale zaraz poderwał się do gorączkowej akcji.
Naciągnął na siebie ochronny skafander z gumopodobnej przejrzystej transdermy,
przywiązał rzemieniami do stóp wielkie misy nart błotnych, zawiesił na ramionach plecak z
drogocennymi strąkami zarodników xixtchilu, zgarnął trochę jedzenia i wybiegł na otwartą
przestrzeń.
Ziemia miała jeszcze na wpół stałą konsystencję, ale na jego oczach ciemna gleba wokół
metalowych ścian chaty zaczęła się gotować. Sześcian konteneru przechylił się nieznacznie, a
następnie powoli nikł z pola widzenia, aż błoto zamknęło się nad nim z bulgotem.
Ham ocknął się. Wiedział, że nie wolno stać bez ruchu w środku erupcji błota, nawet jeśli
się miało podobne do mis narty błotne. Kto dopuścił, aby lepka maź przelała się nad górną
krawędzią nart, znajdował się w pułapce bez wyjścia. Nie mogąc oderwać nogi Ham najpierw
wolno, a potem coraz szybciej pogrążyłby się w ślad za swoją chatą.
Rozpoczął swą wędrówkę po gotującym się bagnie tym szczególnym posuwistym krokiem,
który opanował w wyniku bogatej praktyki: nie odrywając nart błotnych od powierzchni, ślizgał się
ostrożnie, bacząc, by ani trochę błota nie przelało się przez zakrzywione brzegi.
Był to męczący sposób, ale absolutnie konieczny. Ham podążał w kierunku zachodnim,
gdzie leżała linia cienia - jeśli już musiał szukać miejsca zapewniającego bezpieczeństwo, to czemu
nie miała nim być strefa ożywczego chłodu? Grzęzawisko było rozległe; przebył co najmniej milę,
zanim dotarł do lekkiego wzniesienia i narty zastukały na stałym czy prawie stałym gruncie. Cały
zlany potem, w skafandrze z transdermy czuł się jak w łaźni; ale człowiek przyzwyczaja się nawet
do Wenus. Oddałby połowę drogocennych strączków xixtchilu za możliwość otworzenia maski
skafandra, by móc odetchnąć choćby tym nasyconym parą, wilgotnym wenusjańskim powietrzem:
ale jeżeli miał choć odrobinę chęci pozostania przy życiu, musiał zrezygnować z podobnych
zachcianek. Jeden łyk nie przefiltrowanego powietrza w okolicach gorącego skraju strefy
zmierzchu oznaczał szybką i bardzo bolesną śmierć; wciągnąłby dořpłuc miliony zarodników
agresywnych wenusjańskich pleśni, które pokryłyby puszystym mchem nozdrza, usta, płuca, a w
końcu opanowałyby także uszy i oczy.
Niebezpieczny był wszelki kontakt z wenusjańską biosferą. Pewnego razu Ham natknął się
na zwłoki handlarza, którego ciało przeżarła pleśń.
Facet przypadkowo zrobił dziurę w skafandrze z transdermy - to wystarczyło.
Z tego powodu jedzenie i picie na otwartej przestrzeni stawało się problemem. Trzeba było
odczekać, dopóki deszcz nie strąci zarodników pleśni - wówczas miało się do dyspozycji jakieś pół
godziny. Ale nawet wtedy woda musiała być świeżo przegotowana, a jedzenie wyjęte bezpośrednio
z puszek; w przeciwnym razie, jak to się zdarzało niejednokrotnie, jedzenie zmieniaio się
niespodziewanie w puszystą masę pleśni, która rosła mniej więcej w takim tempie, jak posuwa się
wskazówka minutowa na zegarze. Co za paskudny widok! Wenus to wstrętna planeta!
Ta ostatnia refleksja Hama była inspirowana widokiem trzęsawiska, które pochłonęło jego
chatę. Roślinność zniknęła wraz z nią, ale już wynurzało się chciwe i zachłanne życie: wijąca się
trawa błotna i bulwiaste grzyby zwane “kroczącymi kulami”. Wszędzie wokół taplały się w błocie
miliony małych, oślizgłych stworzeń, pożerających się łapczywie wzajemnie, rozdzierających na
kawałki, przy czym każdy fragment przeradzał się po chwili w dorosłego osobnika.
Tysiące różnorakich gatunków, lecz wszystkie identyczne pod jednym względem: każdy
reprezentował wyłącznie apetyt, każdy w stu procentach był żarłokiem. Jak większość
wenusjańskich istot, były one wyposażone w liczne nogi oraz paszcze. W gruncie rzeczy niektóre z
nich nie były niczym więcej jak tylko skrawkami skóry podzielonymi na tuziny głodnych gęb
pełzających na setkach pajęczych nóżek.
ś
ycie na Wenus cechuje mniej lub bardziej pasożytniczy charakter.
Nawet rośliny, które czerpią pożywienie bezpośrednio z gleby i powietrza, mają zdolność
wchłaniania i trawienia, a także w wielu wypadkach chwytania pokarmu zwierzęcego.
Współzawodnictwo na tym wilgotnym pasku lądu, pomiędzy ogniem a lodem, jest tak ostre, że
ktoś, kto nie obserwował jego przejawów, nie jest nawet w stanie go sobie wyobrazić. Królestwo
zwierząt wojuje nieustannie między sobą, a także z królestwem roślin, rośliny zaś odpłacają
pięknym za nadobne, częstokroć przewyższając te pierwsze w tworzeniu monstrualnych
drapieżców, które trudno nadal nazywać roślinami. Potworny świat!
W ciągu tych kilku chwil, gdy Ham zatrzymał się, by spojrzeć wstecz, pędy pnączy zdążyły
omotać jego nogi, więc musiał obciąć je nożem, i czarny, wstrętny sok, który pociekł po
nieprzenikliwej transdermie, zaczął niezwłocznie pokrywać się puchem, w miarę jak kiełkowały
pleśnie. Ham się wzdrygnął.
- Co za piekielne miejsce - warknął schylając się, by zdjąć narty błotne, które następnie
przezornie zarzucił na plecy.
Mozolnie brnął przez wijącą się roślinność, odruchowo robiąc uniki przed niezdarnymi
próbami dosięgnięcia go przez drzewo, zwane Jacek-Łapacz. Drzewo wyrzucało w kierunku jego
rąk i nóg pętle podobne do macek. Od czasu do czasu mijał jakiś egzemplarz Jacka-Łapacza, z
którego zwisało schwytane stworzenie, zwykle nie dające się nawet rozpoznać, ponieważ pleśń
obrastała je włochatym całunem, podczas gdy drzewo spokojnie konsumowało zarówno jedno i
drugie.
- Okropne miejsce - zamruczał Ham spychając nogą drgający kłąb nie znanych mu z nazwy
robaków.
Zamyślił się; jego chata leżała na skraju gorącego brzegu strefy zmierzchu, zatem dzieliło
go trochę ponad dwieście pięćdziesiąt mil od linii cienia, chociaż odległość ta wahała się w
zależności od libracji.
Nikomu nie udaje zbliżyć się zbytnio do samej linii, szaleją tam bowiem wręcz
niewyobrażalnie gwałtowne burze. Gorące górne wiatry ścierają się z lodowatymi huraganami
nadlatującymi z ciemnej strony i wywołują bóle porodowe bariery lodowej.
Ham powinien przejść sto pięćdziesiąt mil na zachód, aby znaleźć chłód i wkroczyć do
rejonu o klimacie zbyt umiarkowanym dla rozwoju pleśni. Tam będzie mógł poruszać się we
względnym komforcie.
Licząc od tego miejsca nie dalej niż pięćdziesiąt mil na północ leży amerykańskie osiedle
Erotia.
Drogę Hama przegradzało pasmo Gór Wieczności. Nie były to wprawdzie potężne
dwudziestomilowe olbrzymy, których wierzchołki są czasami przelotnie dostrzegane przez
ziemskie teleskopy, a które na wieki oddzielają brytyjską część Wenus od posiadłości
amerykańskich, jednakże góry te budziły prawdziwy respekt nawet na przełęczy, gdzie Ham miał
zamiar je przekroczyć. Znajdował się po stronie brytyjskiej, do czego zresztą nikt nie przywiązywał
ż
adnego znaczenia. Faktorzy przekraczali tę granicę, jak im się podobało.
Projekt ten oznaczał konieczność przebycia około dwustu mil. Leżało to całkowicie w
zakresie możliwości Hama. Był uzbrojony zarówno w pistolet automatyczny, jak i miotacz ognia,
również woda nie stanowiła problemu pod warunkiem, że się ją pieczołowicie gotowało. W
skrajnych sytuacjach dało się podobno jeść wenusjańskie stworzenia ale wymagało to głodu,
sumiennego gotowania i odpornego żołądka.
“Nie tyle chodzi o smak, ile o wygląd”, mówili ci, co przez to doświadczenie? przeszli.
Uśmiechnął się cierpko. Bez wątpienia będzie zmuszony sam się przekonać o słuszności tego
stwierdzenia, było bowiem mało prawdopodobne, aby konserwy mogły wystarczyć na cały okres
jego wędrówki. Ham pocieszał się, że w zasadzie nie ma powodu do zmartwień. W gruncie rzeczy
jest się z czego cieszyć. Co najważniejsze strąki xixtchilu spoczywające w jego plecaku stanowiły
taki majątek, jaki zdołałby zebrać na Ziemi jedynie w wyniku kilkunastu lat mozolnego trudu.
Niby nic nie groziło - a jednak ludzie ginęli bez śladu na Wenus tuzinami. Upominały się o
nich pleśnie lub jakieś okrutne potwory albo może któreś z wielu nieznanych monstrów, na wpół
roślin, na wpół zwierząt.
Ham wlókł się noga za nogą, zwykle wybierając polany, jakie tworzyły się wokół drzew
Jacka-Łapacza, te wszystkożerne rośliny bowiem eliminowały wszelkie przejawy życia w zasięgu
swoich łapczywych sideł.
Gdzie indziej posuwanie się naprzód było praktycznie niemożliwe, ponieważ wenusjańska
dżungla przedstawiała sobą tak przerażającą plątaninę skłębionych i pożerających się form, że
poruszać można się było jedynie wyrąbując sobie drogę, krok po kroku, niezmiernym wysiłkiem.
Ale nawet wtedy groziło niebezpieczeństwo ze strony Bóg wie jakich, uzbrojonych w jad i
kły stworzeń, których zęby mogły przekłuć ochronną powłokę transdermy. Jej pęknięcie oznacza
ś
mierć. Nawet nieprzyjemne drzewa Jacka-Łapacza były bardziej pożądaną kompanią, pomyślał
Ham, odtrącając ustawicznie penetrujące otoczenie liany.
W sześć godzin po rozpoczęciu przez Hama przymusowej wędrówki zaczęło padać.
Wyszukał miejsce, które niedawna erupcja błota oczyściła z drzew i krzewów, i zabrał się do
jedzenia. Najpierw zaczerpnął trochę pokrytej szumowinami wody, przefiltrował ją przez sitko
przymocowane w tym celu do manierki i przystąpił do sterylizacji.
Ogień był nieosiągalny, w Tropikach Wenus bowiem suchy opał zdarza się wyjątkowo
rzadko. Ham wrzucił termiczne tabletki do płynu, które zagotowały wodę natychmiast,
wyparowując równocześnie w postaci gazu. Woda zachowała nieznaczny posmak amoniaku - to
było jeszcze najmniej uciążliwe. Nakrył naczynie i odstawił, aby woda ostygła.
Otworzył konserwę z fasolą, rozglądał się przez chwilę, czy jakaś zabłąkana pleśń nie unosi
się w powietrzu, następnie odkrył wizjer i spiesznie przełknął pożywienie. Następnie napił się
letniej wody i wlał ostrożnie pozostałość do woreczka na wodę, mieszczącego się wewnątrz
skafandra, skąd mógł ją popijać przez rurkę.
W niecałe dziesięć minut po zakończeniu posiłku, kiedy Ham jeszcze odpoczywał i marzył
o nieosiągalnym luksusie papierosa, włochata warstwa pleśni pokryła nagle resztki jedzenia w
puszce.
Godzinę później, zmęczony i zlany potem, Ham znalazł Drzewo Przyjazne, nazwane tak
przez jego odkrywcę, przyrodnika Burlingame.
Jest to jedno z nielicznych drzew na Wenus o ruchach tak niemrawych, że można
bezpiecznie odpoczywać wśród jego gałęzi. Ham wlazł na nie, ulokował się możliwie
najwygodniej i spał jak zabity.
Minęło pięć godzin. Ham po obudzeniu stwierdził, że gałązki i małe przyssawki
Przyjaznego Drzewa oplatały całą jego transdermę. Poodrywał je bardzo ostrożnie, zlazł na dół i
powlókł się ociężale na zachód.
Tuż po ustaniu drugiego deszczu napotkał pyzę - stworzenie nazywane tak w angielskiej i
amerykańskiej części Wenus. W strefie francuskiej nazywa się ono “pot a colle”, czyli “garnek
ciasta”, a w duńskiej - no cóż, Duńczycy nie są pruderyjni, więc nazywają potwora tak, jak na to
zasługuje.
W rzeczy samej pyza jest ohydnym stworzeniem. Masa białej, podobnej do surowego ciasta
protoplazmy, osiąga wielkość od pojedynczej komórki aż do dwudziestu ton kaszowatego
plugastwa. Nie przybiera żadnej określonej formy, jest to po prostu bezkształtna masa komórek
uwolniony od powłoki cielesnej, pełzający, wiecznie głodny rak.
Pyza nie jest zorganizowana, nie posiada inteligencji ani żadnego instynktu, z wyjątkiem
chyba poczucia głodu. Porusza się tam, gdzie pokarm dotyka jej powierzchni. Kiedy dotyka dwóch
jadalnych substancji, po prostu się dzieli, przy czym większa część atakuje większą zdobycz. Jest
niewrażliwa na kule i nic oprócz przerażającego wytrysku płomienia z miotacza ognia nie jest w
stanie jej zabić, a i to tylko wtedy, gdy płomień zniszczy wszystkie komórki. Toczy się po ziemi
wchłaniając wszystko, pozostawiając za sobą gołą, czarną ziemię, na której od razu pojawiają się
wszędobylskie pleśnie.
Ham odskoczył na bok, gdy pyza wypadła nagle z dżungli, po jego prawej stronie.
Wprawdzie nie byłaby w stanie uszkodzić chroniącej go transdermy, ale wchłonięcie przez
ciastowatą bryję groziło uduszeniem.
Cholernie go kusiło, by porazić ją pełnym ładunkiem z miotacza ognia, zawieszonego u
pasa, podczas gdy przetaczała się obok niego całym pędem. Ale doświadczony wenusjański pionier
bardzo oszczędnie korzysta z broni. Jest ona naładowana diamentem, wprawdzie mniej
wartościowym, przemysłowym, ale jednak bezcennym w trudnych sytuacjach. Odpalony kryształ
oddaje całą energię w jednym potwornym strumieniu ognia, który z rykiem gromu uderza na
odległość stu jardów, obracając w popiół wszystko na linii strzału.
Ohydna pyza przetoczyła się przy akompaniamencie odgłosów cmokania i mlaskania. Za
nią otworzyła się przecinka, jaką wytrzebiła w gęstwinie - pnącza, liany, żmijowate bluszcze,
drzewa Jacka-Łapacza wszystko zostało bez reszty wymiecione aż do wilgotnego podłoża, gdzie
dosłownie w oczach, na śluzie pozostawionym przez pyzę, wyrastały pleśnie.
Korytarz prowadził mniej więcej w kierunku, w którym Ham zamierzał iść, skorzystał
zatem z okazji i kroczył zamaszyście naprzód, rzucając bacznie okiem na złowieszcze ściany
dżungli. Za mniej więcej dziesięć godzin ścieżka ta wypełni się ponownie wrogim życiem, ale
chwilowo istniała możliwość znacznie szybszego poruszania się naprzód.
Przeszedł już dobre pięć mil szlakiem, który zaczynał nieprzyjemnie porastać, kiedy
napotkał tubylca galopującego na czterech krótkich nogach. Jego ręce podobne do szczypiec
wycinały przejście w gąszczu. Ham zatrzymał się na krótki palawer.
- Murra - powiedział.
Język autochtonów ekwatorialnych Tropików jest cudaczny. Liczy prawdopodobnie około
dwustu słów, ale ktoś, kto je opanował, nie może powiedzieć, że zna go w pełni. Słowa cechuje
uogólnienie pojęciowe, a każdy dźwięk ma od tuzina do setki znaczeń. “Murra” na przykład jest
słowem wyrażającym powitanie, może oznaczać coś bardzo zbliżonego do “halo” lub “dzień
dobry”. Może jednak również przekazywać wyzwanie - “strzeż się”. Poza tym znaczy “bądźmy
przyjaciółmi”, a także, o dziwo, “wyzywam cię”.
Ma ono również pewne znaczenie rzeczownikowe, oznacza pokój, wojnę, odwagę i bojaźń.
Subtelny język. Dopiero ostatnio studia nad modulacją głosu ujawniły ziemskim filologom jego
bogatą naturę. A zresztą angielski ze swoimi “to”, “too” i “two”; “one”, “won”, “wen”, “win”,
“when” i tuzinem innych zbliżonych dźwięków też mógłby się wydawać równie dziwny dla uszu
Wenusjan, nie wyćwiczonych w rozróżnianiu samogłosek.
Co gorsza, ludzie nie potrafią odczytywać uczuć z szerokich, płaskich twarzy Wenusjan o
trzech oczach, a muszą one z pewnością przekazywać sporo informacji.
Wenusjanin zaakceptował jednak zamierzony sens.
- Murra - odpowiedział, zatrzymując się. - Usk? - Oznacza to między innymi: “kim jesteś?”
albo: “skąd idziesz?”, lub też: “dokąd zmierzasz?”.
Ham wybrał to ostatnie znaczenie. Wskazał na zamglony zachód, a następnie podniósł rękę
łukiem kreśląc góry. - Erotia - powiedział.
Ta nazwa miała tylko jedno znaczenie.
Tubylec rozważał to w milczeniu. W końcu machnął swoimi pazurami wzdłuż ścieżki, w
kierunku zachodu.
- Curky - powiedział, a potem - Murra - na pożegnanie. Ham przywarł do wijącej się ściany
dżungli, aby ułatwić mu przejście.
“Curky” oznacza, obok dwudziestu innych pojęć, handlarza. Słowo stosowane zwykle w
odniesieniu do Ziemian i Ham cieszył się z góry na towarzystwo człowieka. Mijało już z górą sześć
miesięcy od czasu, kiedy ostatni raz słyszał dźwięk ludzkiego głosu inaczej niż za pośrednictwem
malutkiego radia, które zatonęło wraz z jego chatą.
Po przejściu dalszych pięciu mil wyżartych przez pyzę, Ham znalazł się nagle na polanie,
na której niedawno miała miejsce erupcja błota.
Roślinność sięgała tu zaledwie do pasa, a w odległości ćwierć mili zobaczył budynek
faktorii. Był znacznie bardziej okazały od jego własnej izdebki, kontenera o metalowych ściankach.
Ten chełpił się aż trzema izbami. W Tropikach to niesłychany luksus: tu każda uncja musi być
mozolnie przetransportowana za pomocą rakiety z jednego z osiedli.
Duże koszty, wręcz rujnujące. Działalność faktorów zawierała znaczne ryzyko i Ham
cieszył się, że udało mu się wyjść z takim zyskiem.
Pomaszerował przez ciągle grząski grunt. Okna faktorii zasłonięte dla ochrony przed
wiecznym dziennym światłem. A drzwi... drzwi były zamknięte! Stanowiło to pogwałcenie praw
obowiązujących na pograniczu cywilizacji. Wszyscy zostawiali drzwi otworem, mogło to
decydować o ratunku dla jakiegoś zbłąkanego faktora. Nawet człowiek bez honoru nie ważył się
kraść z otwartej chaty.
Nie uczyniliby tego również tubylcy - żadna istota nie jest tak uczciwa jak wenusjański
autochton, który nigdy nie kłamie i nigdy nie kradnie, ale który może, oczywiście po zwyczajowym
ostrzeżeniu, zabić kupca, aby posiąść jego towary.
Ham stał jak wryty. Po namyśle udeptał kawałek czystej przestrzeni przed drzwiami, usiadł
opierając się o nie i strzepnął liczne i budzące wstręt drobne stworzenia, które mrowiły się na jego
transdermie, i, czekał.
Minęło co najmniej pół godziny, zanim dojrzał faktora brodzącego przez polanę. Niski,
szczupły facet; kaptur skafandra zacieniał mu twarz i Ham zaledwie mógł dostrzec wielkie,
podkrążone oczy. Wstał.
- Cześć! - powiedział. - Wpadło mi do głowy złożyć panu wizytę. Nazywam się Hamilton
Hamrnond. Jak pan się domyśla, przyjaciele nazywają mnie Ham.
Faktor zatrzymał się, po czym przemówił dziwnie miękkim i matowym głosem, ze
zdecydowanie angielskim akcentem.
- Może by się pan odsunął i wpuścił mnie, co? Do widzenia! Ton jego głosu był lodowaty,
nieprzyjazny.
Ham poczuł zdziwienie i gniew.
- Do diabła! - warknął. - Ależ pan jest gościnny!
- Dla pana nie ma miejsca pod moim dachem. - Gospodarz zatrzymał się w drzwiach. - Jest
pan Amerykaninem? Co pan robi na terytorium brytyjskim? Mogę zobaczyć pański paszport?
- Od kiedy to paszport obowiązuje w Tropikach?
- Handlarz, prawda? - Faktor był szczupły, a ton jego głosu ostry. - Krótko mówiąc jesteś
przemytnikiem. Przebywasz tu bezprawnie. Wynoś się!
Ham zacisnął zęby.
- Prawnie czy nie - powiedział - to bez znaczenia. Jestem upoważniony do korzystania z
przywilejów wynikających z kodeksu pogranicza. Chcę odetchnąć czystym powietrzem, otrzeć
twarz z potu i coś zjeść. Otwórz te drzwi i wchodzimy.
Błysnął przed nim pistolet automatyczny.
- Spróbuj, a będziesz karmił pleśń.
Ham, jak wszyscy wenusjańscy pionierzy, był z konieczności śmiały i przedsiębiorczy. Jak
to mówią w Stanach - twardy chłop.
- Przekonałeś mnie. Chciałbym tylko coś zjeść.
- Poczekaj na deszcz - odpowiedział tamten chłodno i zwrócił się ku drzwiom, by je
otworzyć.
W tym momencie Ham kopnął pistolet, który koziołkując uderzył w ścianę i spadł
pomiędzy chwasty. Przeciwnik sięgnął po miotacz ognia wiszący u jego boku. Ham złapał jego
rękę w przegubie.
Chwyt był na tyle mocny, że faktor natychmiast przestał się sza- motać. Ham odczuł
chwilowe zdumienie z powodu kruchości nadgarstka, wyczuwalnej przez warstwę transdermy.
- Słuchaj! - warknął. - Zamierzam coś zjeść w tym domu.
Otwieraj drzwi!
Trzymał go za obie ręce. Facet wydawał się zadziwiająco wątły.
Skinął głową, a Ham uwolnił jego rękę. Drzwi się otwarły, weszli do środka.
Uderzył go niesłychany wręcz przepych. Masywne krzesła, solidny stół, nawet książki,
zapewne pieczołowicie zakonserwowane wyciągiem z widłaka przeciwko pleśniom, które czasami
wdzierają się do chat w Tropikach pomimo siatek, filtrów i automatycznych rozpylaczy. Kiedy
weszli, automatyczny rozpylacz otoczył ich chmurą środków dezynfekujących, aby zabić zarodniki
pleśni, jakie mogłyby się dostać do wnętrza w momencie otwarcia drzwi.
Ham usiadł ciężko, obserwując bacznie gospodarza. Pozwolił mu zachować miotacz ognia
w kaburze u pasa. Był pewien, że zdoła wyprzedzić tego cherlaka w sięganiu do pistoletu; poza tym
kto rozsądny ryzykowałby użycie miotacza ognia w mieszkaniu? Z jedną ze ścian budynku trzeba
by się pożegnać.
Zajął się otwarciem wizjera, wyciąganiem jedzenia z plecaka, wycieraniem spoconej
twarzy, podczas gdy jego współtowarzysz - czy też przeciwnik - patrzył na niego milcząco. Ham
obserwował przez chwilę otwartą konserwę mięsną; pleśń się nie pojawiła. Zaczoł jeść.
- Czemu, u diabła - burknął Ham - nie podniesiesz wizjera? Tamten milczał uparcie. - Boisz
się, że zobaczę twoją twarz, co?
Twoja facjata mnie nie interesuje. Nie jestem gliną.
Zapanowało milczenie. Spróbował raz jeszcze.
- Jak się nazywasz?
- Burlingame. Pat Burlingame.
Ham roześmiał się.
- Patryk Burlingame nie żyje, przyjacielu. Znałem go. - śadnego odzewu. - Jeśli nie chcesz
powiedzieć, jak się nazywasz, to przynajmniej nie obrażaj pamięci dzielnego człowieka i wielkiego
odkrywcy.
- Dziękuję - głos był sardoniczny. - To był mój ojciec.
- Jeszcze jedno kłamstwo. Burlingame nie miał syna. On miał tylko... - Ham przerwał
skonsternowany. - Otwórz wizjer! - krzyknął.
- Czemu nie? - powiedział miękki głos. Przeciwsłoneczna przesłona opadła.
Ham przełknął ślinę. Awanturnik i wenusjański handlarz był jednak dżentelmenem. Z
wykształcenia był inżynierem, jedynie pokusa szybkiego wzbogacenia się ściągnęła go do
Gorących Krajów.
- Przepraszam - bąknął.
- Ach, wy, dzielni amerykańscy kłusownicy! - odezwała się szyderczo Pat. - Czy wszyscy
jesteście tacy dzielni, by narzucać się kobiecie?
- Co pani robi w takim miejscu?
- Nie ma żadnego- powodu, abym odpowiadała na pana pytania. Wykonała nieokreślony
ruch ręką wskazując w głąb pokoju. - Klasyfikuję florę i faunę Gorących Krajów. Nazywam się
Patrycja Burlingame, jestem biologiem.
Dopiero teraz dostrzegł okazy zakonserwowane w słojach, umieszczone w następnym
pomieszczeniu, najpewniej stanowiącym laboratorium.
- Samotna dziewczyna w Tropikach? Pani jest, przepraszam, lekkomyślna.
- Nie oczekiwałam spotkań z amerykańskimi kłusownikami.
Ham zarumienił się.
- Nie musi mieć pani żadnych obaw z mego powodu. Wychodzę. Podniósł rękę do swego
wizjera.
W tym samym momencie Patrycja wyrwała pistolet automatyczny z szuflady stołu.
- Nie zatrzymuję pana, panie Hammond - powiedziała chłodno. Ale xixtchil zostanie u
mnie. Stanowi własność korony brytyjskiej. Ukradłeś go pan na naszym terytorium i ja go
konfiskuję.
Ham wlepił w nią wzrok.
- Zaryzykowałem wszystko, co posiadam, żeby zdobyć ten xixtchil.
Jeśli go stracę, będę bankrutem. Po moim trupie!
- To się zobaczy.
Ham zatrzasnął kask i usiadł.
- Panno Burlingame - powiedział. - Nie sądzę, by zdobyła się pani na strzał do żywego
człowieka, ale będzie pani musiała nacisnąć spust, aby zdobyć xixtchil. Mam czas. Będę siedział
tak długo, aż pani upadnie z wyczerpania.
Patrzył w jej szare oczy. Pistolet wymierzony był pewnie w jego serce, ale strzał nie padł.
W końcu dziewczyna uległa.
- Wygrałeś, kłusowniku. - Wrzuciła pistolet do pustej szuflady. Wobec tego wynoś się.
- Z przyjemnością! - odrzekł skwapliwie.
Wstał, dotknął wizjera, ale zatrzymał go okrzyk dziewczyny. Odwrócił się podejrzewając
podstęp. Pat wpatrywała się w okno szeroko rozwartymi ze strachu oczami.
Ham zobaczył kłębiącą się roślinność, a następnie ogromną białawą masę. Pyza
monstrualnej wielkości pełzła miarowo w stronę ich schronienia. Usłyszał delikatne “plum”, a
potem okno zostało zasłonięte kleistą mazią. Potwór, dość wielki, aby pochłonąć cały budynek,
rozdzielił się na dwie części i opłynął go wokoło łącząc się z drugiej strony.
Ciszę przerwał wzburzony głos Pat.
- Twój hełm, głupcze! - powiedziała szorstko. - Zamknij go!
- Hełm? Dlaczego? - Pomimo wątpliwości posłuchał jej automatycznie.
- Właśnie dlatego! Soki trawienne. Spójrz!
Pokazała na ściany; pojawiło się na nich tysiące maleńkich jak ostrze igły,
ś
wietlistych otworków. Soki trawienne pyzy, dostatecznie agresywne, aby atakować wszelkie
ź
ródło pokarmu, skorodowały metal, który stał się porowaty, chata zaś została zniszczona
bezpowrotnie.
W mgnieniu oka kosmate kępki pleśni wyskoczyły na resztkach jego posiłku, a
czerwonawo-zielony kożuch wykwitł na krzesłach i stole.
Spojrzeli na siebie.
Ham parsknął śmiechem.
- Aha - powiedział. - Teraz i pani jest bezdomna. Moja chata utonęła w bąblu błota.
- Należało się tego spodziewać - odparła lodowato Pat. - Wy, jankesi, nie potraficie
domyślić się, że należy poszukać solidnego podłoża. Lita skała leży tu na głębokości sześciu stóp i
mój dom postawiony jest na palach.
- W każdym razie nie brak pani zimnej krwi. Ale na dobrą sprawę pani mieszkanie równie
dobrze mogłoby utonąć. Co ma pani zamiar teraz zrobić?
- Proszę się tym nie martwić. Dam sobie doskonale radę.
- Jak?
- Nie pańska sprawa. Co miesiąc przylatuje do mnie rakieta.
- Wobec tego musi pani być milionerką.
- Królewskie Towarzystwo - powiedziała chłodno - finansuje ekspedycję. Rakieta powinna
tu przybyć...
Zrobiła pauzę. Hamowi wydało się, że twarz jej zbladła za osłoną hełmu.
- Powinna przybyć... kiedy?
- Właśnie była tu dwa dni temu. Kompletnie o tym zapomniałam.
- Rozumiem. I pani sądzi, że będzie tu mogła sterczeć przez miesiąc, czekając na następną.
Pat spojrzała na niego z oburzeniem.
- Czy pani zdaje sobie sprawę - kontynuował - co panią czeka przez ten miesiąc? Brakuje
dziesięciu dni do okresu lata, a proszę spojrzeć na swoją chałupę. - Wskazał na ściany, na których
rozrastały się brązowe i rude łaty. W wyniku jego gwałtownego gestu kawałek ściany wielkości
spodka wyleciał ze zgrzytem na zewnątrz. - W ciągu dwóch dni będzie to kompletną ruiną. Co
zrobi pani bez schronienia, kiedy temperatury zaczną sięgać siedemdziesięciu, osiemdziesięciu
stopni?
Powiem: pani zginie!
Pat milczała.
- Zanim powróci tu rakieta, będzie pani bezkształtną masą pleśni powiedział Ham. - A
potem stertą gołych kości, które pójdą na dno przy pierwszej erupcji błota.
- Zamknij się! - wypaliła.
- Milczenie nic nie pomoże. Powiem pani teraz, co może pani zrobić. Może pani zabrać
plecak i narty błotne i pójść razem ze mną.
Dojdziemy do Krainy Chłodu przed latem, jeśli potrafi pani równie dobrze chodzić jak
gadać.
- Pójść z jankeskim kłusownikiem? Ani mi się śni!
- A potem - kontynuował - możemy bez trudu przejść do Erotii, solidnego amerykańskiego
miasteczka.
Pat sięgnęła po swój plecak z artykułami pierwszej potrzeby, będący stale w pogotowiu na
wypadek nieszczęścia, i zarzuciła go na ramiona. Wyciągnęła gruby plik notatek, napisany
anilinowym atramentem na transdermie, zmiotła po drodze kilka zabłąkanych pleśni i wsunęła
zwitek do plecaka. Podniosła parę nart błotnych i zwróciła się rezolutnie w kierunku drzwi.
- A więc idziemy? - zachichotał.
- Ja idę - powiedziała chłodno. - Do porządnego angielskiego miasta Yenoble. Sama.
- Yenoble - jęknął. - Toż to dwieście mil na południe. I w dodatku za Górami Wieczności.
Patrycj a wyszła bez słowa z domu i skręciła na zachód w kierunku Krainy Chłodu. Ham
wahał się przez chwilę, następnie podążył za nią.
Nie mógł pozwolić dziewczynie, aby próbowała przebyć tę wyprawę samotnie; wobec tego,
ż
e ignorowała jego obecność, po prostu szedł jej śladem, powłócząc nogami, gniewny i ponury.
Przez trzy godziny, albo i więcej, maszerowali z trudem w nie kończącym się blasku dnia,
robiąc uniki przed natręctwem drzew Jacka-Łapacza. Szli przeważnie niezupełnie zarośniętym
ś
ladem pierwszej pyzy.
Ham był zdumiony zwinną i wiotką postacią dziewczyny, która prześlizgiwała się wzdłuż
ś
cieżki z wprawą tubylca. Przypomniał sobie, że w pewnym sensie ona była tubylcem. Córka
Patryka Burlingame'a była pierwszym ludzkim dzieckiem urodzonym na Wenus, w kolonii
Yenoble, założonej przez jej ojca.
Ham przypomniał sobie artykuły w gazetach pisane w czasie, kiedy Pat jako ośmioletnie
dziecko została wysłana na Ziemię - Ham miał wtedy trzynaście. Obecnie miał lat dwadzieścia
siedem, co dawało Patrycji Burlingame dwadzieścia dwa.
Nie wymienili między sobą ani słowa, aż w końcu wyprowadzona z równowagi dziewczyna
odwróciła się gwałtownie.
- Proszę odejść - wy buchnęła.
Ham zatrzymał się.
- Przecież się pani nie narzucam.
- Ależ ja nie potrzebuję opiekuna. Jestem lepszą pionierką niż ty!
Nie podjął dyskusji. Po chwili Pat wykrzyknęła; - Nienawidzę cię, jankesie! O Boże, jak ja
cię nienawidzę! - Odwróciła się i podążyła dalej.
Godzinę później zaskoczyła ich erupcja błota. Bez ostrzeżenia wodnista bryja zagotowała
się wokół ich stóp, a roślinność zakołysała się gwałtownie. Gorączkowo przypasali rzemieniami
narty błotne, podczas gdy wokół nich co cięższe rośliny zatapiały się z ponurym bulgotem.
Ham ponownie podziwiał grację dziewczyny. Patrycja ślizgała się po niestałej powierzchni
z szybkością, której nie mógł dorównać, tak że wlókł się daleko z tyłu.
Nagle zobaczył, że przystanęła. Jest to niebezpieczne na terenie erupcji błota i tylko
krytyczna sytuacja mogła to usprawiedliwić. Kiedy zbliżył się na sto stóp, dostrzegł przyczynę. Na
jej prawym bucie pękło wiązanie. Stała bezradna, balansując na lewej nodze, podczas gdy druga
narta zanurzała się powoli. Czarne błoto przelewało się przez wierzch.
Obserwowała go, kiedy się zbliżał. Gdy zobaczyła, co zamierza zrobić, odezwała się:
- Nie dasz rady.
Ham schylił się ostrożnie, ujął ją pod kolanami i przez plecy. Jej narta była już zalana, lecz
wyszarpnął ją gwałtownie, wpierając krawędzie swoich nart niebezpiecznie blisko powierzchni
błota. Błoto cmoknęło, ale Pat została uwolniona. Leżała bardzo spokojnie w jego ramionach, aby
nie wytrącić go z równowagi. Rozpoczął ostrożny manewr poruszania się po zdradzieckiej
powierzchni. Nie była ciężka, a jednak życie ich obojga wisiało na włosku. Błoto ocierało się i
bulgotało na samej krawędzi jego nart. Chociaż grawitacja Wenus jest nieznacznie mniejsza od
ziemskiej, to gdzieś po tygodniu pobytu człowiek przyzwyczaja się i ta dwudziestoprocentowa
różnica przestaje być zauważalna.
Po stu jardach dotarli do twardego gruntu. Postawił Pat na ziemi i odwiązał narty.
- Dziękuję - powiedziała chłodno. - Spisał się pan mężnie.
- Nie ma za co. Sądzę, że po tej przygodzie porzuci pani myśl o samotnej wędrówce. Bez
jednej narty następna erupcja błota będzie dla pani również ostatnią. Więc jak - idziemy odtąd
razem?
Jej głos zlodowaciał:
- Mogę sobie zrobić zastępczą nartę z kory drzewa. Poza tym powiedziała - mogę po prostu
poczekać dzień lub dwa, póki błoto nie wyschnie, i wykopać moją zagubioną nartę.
Pokazał na hektary błota.
- Kopać, gdzie? - zaśmiał się. - Czekaj tatka latka.
Nieoczekiwanie poddała się.
- Znowu wygrałeś, jankesie. Ale tylko do Krainy Chłodu; potem się rozstaniemy: pan
pójdzie na północ, a ja na południe.
Powlekli się dalej. Pat dorównywała Hamowi wytrzymałością, ale znacznie lepiej od niego
była obeznana ze specyfiką wenusjańskich Tropików. Chociaż niewiele z sobą rozmawiali,
podziwiał jej spryt, jaki wykazywała w odszukiwaniu najłatwiejszej trasy, przy czym wydawała się
wyczuwać uderzenia drzew Jacka-Łapacza bez patrzenia. Ale dopiero wtedy, kiedy się wreszcie
zatrzymali, po deszczu, który dał im możliwość spożycia pospiesznego posiłku, miał realny powód,
aby być jej wdzięcznym.
- Pójdziemy spać - zaproponował, a kiedy skinęła głową, powiedział: - Tam jest
Przyjacielskie Drzewo.
Ruszył w kierunku niego, dziewczyna za nim.
Nagle złapała go za rękę.
- To Faryzeusz - zawołała i szarpnęła go wstecz.
Był to ostatni moment. Fałszywe Przyjacielskie Drzewo ze straszliwą mocą spuściło w dół
konar, który minął twarz Hama zaledwie o kilka cali. To wcale nie było Przyjacielskie Drzewo, ale
imitujący je drapieżnik, zwabiający ofiary pozorną nieszkodliwością, a następnie atakujący je
ostrymi jak noże kolcami.
Hamowi zaparło dech.
- Co to jest? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego!
- To Faryzeusz. Wygląda zupełnie jak Przyjacielskie Drzewo.
Podniosła automat i posłała kulę w środek czarnego pulsującego pnia. Pociekł czarny
strumień, a wszechobecna pleśń wykwitła wokół dziury. Drzewo było skazane na zagładę.
- Dzięki - powiedział Ham z zakłopotaniem. - Sądzę, że uratowała mi pani życie.
- Jesteśmy teraz kwita. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Czy pan rozumie? Rachunki
wyrównane.
Później znaleźli prawdziwe Drzewo Przyjacielskie i usnęli w jego gałęziach. Potem znowu
maszerowali, znowu spali - i tak w kółko przez trzy pozbawione nocy doby. Wprawdzie żadna
erupcja błota nie zdarzyła się na ich drodze, ale wszystkie inne okropności Tropików występowały
obficie. Pyzy przecinały ich szlak, wężowe wino atakowało sycząc, drzewa Jacka-Łapacza
zarzucały złowrogie pętle, a miliony drobnych pełzających istot zwijały się pod ich stopami lub
spadały na skafandry.
W pewnym momencie spotkali nawet jednonoga, dziwne, podobne do kangura stworzenie,
które przedziera się przez dżunglę skacząc na jedynej potężnej nodze i pikując przebija ofiarę
trzymetrowym dziobem.
Kiedy Ham spudłował przy pierwszym strzale, dziewczyna strąciła jednonoga w połowie
skoku, pozostawiając go na łup bezlitosnych pleśni.
Przy innej okazji obie nogi Pat zostały pochwycone przez pętlę Jacka-Łapacza, która z
jakiegoś powodu leżała na ziemi. Kiedy nastąpiła na nią, drzewo szarpnęło nagle i dziewczyna
zawisła głową w dół, kilkanaście stóp nad ziemią. Zwisała tak, dopóki Hamowi nie udało się jej
uwolnić. Bez wątpienia każde z nich zginęłoby bez pomocy; razem udało im się ujść cało.
Wspólne przeżycia nie złagodziły chłodnej, nieprzyjaznej atmosfery, która stała się czymś
naturalnym. Ham zwracał się do dziewczyny tylko wtedy, gdy było to niezbędne. Pat, w rzadkich
przypadkach, kiedy ze sobą rozmawiali, nie nazywała go inaczej jak jankeskim kłusownikiem.
Mimo to mężczyzna łapał się chwilami na tym, że myśli o pikantnej urodzie jej rysów, o jej
brązowych włosach i szczerych szarych oczach, które udawało się dostrzec przelotnie w krótkich
momentach, kiedy deszcz czynił bezpiecznym otwarcie wizjerów.
Wreszcie pewnego dnia wiatr powiał z zachodu, przynosząc ze sobą tchnienie chłodu, które
było dla nich darem niebios. To był dolny wiatr płynący z zamrożonej połowy planety, dyszący
zimnem spoza lodowej bariery. Kiedy Ham dla próby zerwał skórę z wijącego się chwastu, pleśń
pojawiła się znacznie wolniej niż zwykle i z mniejszą intensywnością. Były to objawy budzące
otuchę; zbliżali się do Krainy Chłodu.
Odszukali z lekkim sercem Przyjazne Drzewo. Od podnóża gór dzielił ich tylko dzień drogi.
Tam można było poruszać się bez skafandra, bez zagrożenia przez pleśń, która nie mogła się
rozwijać w temperaturze poniżej dwudziestu siedmiu stopni.
Ham obudził się pierwszy. Przez chwilę spoglądał milcząco na dziewczynę, uśmiechając się
na widok gałęzi drzewa, które opasywały ją jak czułe ramiona. Zdał sobie sprawę, że Kraina
Chłodu oznacza rozstanie, chyba że uda mu się odwieść ją od tej szalonej decyzji, by przekroczyć
niebotyczne Góry Wieczności.
Westchnął i sięgnął po swój plecak wiszący na gałęzi pomiędzy nimi i nagle ryk
wściekłości i zdumienia wyrwał mu się z gardła. Jego strąki xixtchilu! Woreczek z transdermy był
przecięty i pusty.
Patrycja zerwała się, obudzona jego krzykiem. Poza jej maską dostrzegł ironiczny,
szyderczy uśmiech.
- Mój xixtchil! - wrzasnął. - Zabrałaś go!
Pokazała w dół. Wśród rzadkiej roślinności wznosiła się mała kupka pleśni.
- Tam - powiedziała chłodno. - Tam, w dole, kłusowniku.
- Ty... - dławił się z wściekłości.
- Przecięłam torebkę w czasie twego snu. Nie wywieziesz skradzionych skarbów z
brytyjskiego terytorium.
Ham był trupio blady, oniemiał. W końcu wrzasnął:
- Ty przeklęta diablico! To mój cały majątek!
- Ale skradziony - przypomniała mu uprzejmie, machając zgrabnymi nóżkami.
Ś
wiatło przeświecało przez na wpół przejrzystą transdermę, podkreślając jej sylwetkę i
smukłe krągłe nogi. Zatrząsł się z wściekłości.
- Powinienem cię zabić! - wykrztusił zdławionym głosem.
Dziewczyna zaśmiała się dźwięcznie. Z jękiem desperacji zarzucił swój plecak na
ramiona i zeskoczył na ziemię.
- Mam nadzieję... mam nadzieję, że zginiesz w górach - powiedział ponuro i sztywnymi
krokami skierował się na zachód.
Kiedy odszedł ze sto jardów, usłyszał jej głos:
- Jankesie! Poczekaj chwilę!
Nie zatrzymał się ani obejrzał, lecz kroczył naprzód.
Pół godziny później, kiedy spojrzał wstecz, stwierdził, że idzie za nim. Odwrócił się i
przyspieszył kroku. Droga prowadziła teraz w górę i jego siła górowała nad jej szybkością i
wprawą.
Kiedy mignęła mu daleko z tyłu, zamieniona w drobny punkt, poruszający się, jak mu się
wydawało, ze zmęczoną determinacją, zmarszczył brew. Przyszło mu na myśl, że erupcja błota
znajdzie ją zupełnie bezradną, pozbawioną nieodzownych nart błotnych. Potem zdał sobie sprawę,
ż
e u podnóża Gór Wieczności nie występuje erupcja błota, a poza tym, zadecydował, nic go to nie
obchodzi.
Przez pewien czas Ham szedł równolegle do rzeczki, niewątpliwie jakiegoś bezimiennego
dopływu rzeki Flegeton. Jak dotychczas nie zachodziła konieczność przekroczenia jakiejkolwiek
rzeki, ponieważ zgodnie z naturą wszystkie strumienie na Wenus płyną od lodowej bariery,
poprzez strefę zmierzchu, do Tropików i dlatego były równoległe do ich kierunku podróży.
Ale obecnie, kiedy wreszcie osiągnął płaskowyż i zawrócił na północ, będzie napotykał
rzeki. Trzeba je będzie przekraczać albo na kłodach, albo - o ile zdarzała się taka okazja i strumień
był dostatecznie wąski - korzystając z gałęzi Przyjacielskiego Drzewa. Włożenie nogi do wody
groziło śmiercią; groźne stworzenia z paszczami pełnymi zębów czyhały w nawet najmniejszym
strumieniu wody.
Na krawędzi płaskowyżu z trudem uniknął katastrofy. W momencie kiedy przedzierał się
przez polanę otoczoną drzewami Jacka-Łapacza, nagle pojawiła się fala białej protoplazmy i
drzewa oraz dżungla utonęły w masie gigantycznej pyzy.
Znajdował się pomiędzy potworem i nieprzenikliwą plątaniną roślinności, a więc zrobił
jedyne, co mu pozostało. Wyrwał z kabury miotacz ognia i posłał potężny strumień płomieni w
ś
rodek makabrycznego stworzenia. śar spopielił tony ciastowatej bryi i pozostawił kilka małych
fragmentów, które pełzały i pożerały martwe szczątki.
Wybuch, jak to zresztą niejednokrotnie się zdarzało, roztrzaskał lufę miotacza. Westchnął
ciężko, kiedy zabrał się do blisko czterdziestominutowej wymiany lufy - ale żaden prawdziwy
pionier nie zwleka na Wenus z tą czynnością. Wystrzał ten kosztował go piętnaście solidnych
amerykańskich dolarów, dziesięć za przemysłowy diament, który eksplodował, a pięć za lufę. Było
to bagatelką, kiedy miał swoje xixtchile, ale obecnie stanowiło poważną kwotę. Raz jeszcze
westchnął, kiedy odkrył, że zapasowa lufa była zarazem ostatnia, musiał bowiem oszczędzać na
wszystkim, kiedy wyruszał na wyprawę.
Wreszcie dotarł do płaskowyżu. Ostra i drapieżna fauna i flora Tropików pojawiała się
coraz rzadziej; zaczął napotykać prawdziwe rośliny pozbawione zdolności swobodnego poruszania,
a dolny wiatr wiał chłodem w jego twarz.
Znajdował się w głębokiej dolinie, na prawo wznosiły się szczyty Niższych Gór
Wieczności, poza którymi leżała Erotia, a z lewej, jak potężny migotliwy wał, rozciągały się
rozległe zbocza Wielkich Gór Wieczności. Szczyty ginęły w chmurach kłębiących się na
wysokości piętnastu mil.
Spojrzał na wyszczerbioną Przełęcz Szaleńca przedzielającą dwa kolosalne wierzchołki.
Sama przełęcz leżała na wysokości dwudziestu pięciu tysięcy stóp, lecz góry przewyższały ją o
dalsze pięćdziesiąt tysięcy. Tylko jeden człowiek przekroczył pieszo tę poszarpaną szczelinę -
Patryk Burlingame - i to była droga, którą chciała pójść jego córka.
Z przodu, niby cienista kurtyna, leżała granica między nocą a strefą zmierzchu i Ham
widział nieustające błyski piorunów, które wiecznie szalały w tym rejonie nie kończących się burz.
W tym miejscu bariera lodowa przecinała łańcuch Gór Wieczności i mroźny dolny wiatr,
spiętrzony ogromnym łańcuchem górskim, zderzał się z górnym gorącym wiatrem. Wynikiem tych
zmagań była nieustająca nawałnica, tak gwałtowna, że mogła występować tylko na Wenus. To tu
gdzieś miała swoje źródła rzeka Flegeton.
Ham lustrował dziką, wspaniałą panoramę. Jutro albo raczej zaraz, po chwilowym
wypoczynku, skręci na północ. Pat pójdzie na południe i bez wątpienia zginie gdzieś w Przełęczy
Szaleńca. Przez moment poczuł ukłucie bólu. Zmarszczył brew.
Niech umiera, jeśli jest na tyle głupia, by próbować samotnie przebyć przełęcz tylko
dlatego, że jest zbyt dumna, aby skorzystać z rakiety z amerykańskiej osady. Zasługuje na to. Nic
go nie obchodzi jej los. Ciągle przekonywał siebie o tym, nawet kiedy przygotowywał się do snu
już nie na Przyjacielskim Drzewie, ale w jednym z bardziej przyjaznych egzemplarzy prawdziwej
roślinności i w luksusie podniesionego wizjera.
Zbudziło go wołanie. Usłyszał swoje imię. Spojrzał poprzez płaskowyż i zobaczył Pat,
która przekraczała jego krawędź. W jaki sposób udało się jej go wyśledzić? To naprawdę spore
osiągnięcie w terenie, gdzie żywa wegetacja wdziera się natychmiast z powrotem na ścieżkę, po
której się przeszło. Potem przypomniał sobie wystrzał z miotacza ognia:
błysk i huk miały zasięg kilku mil. Musiała go usłyszeć lub zobaczyć.
Ham widział ją, jak rozgląda się wokół z niepokojem.
- Ham! - wykrzyknęła ponownie. Nie jankesie czy kłusowniku, lecz Ham!
Milczał zawzięcie, ona zaś zawołała ponownie. Widział już jej opaloną, uroczą twarz,
opuściła bowiem kaptur swego skafandra. Zawołała raz jeszcze, po czym zniechęcona skręciła na
południe wzdłuż grani.
Patrzył, jak odchodziła. Kiedy las zakrył ją przed jego wzrokiem, zszedł i skierował się z
wolna na północ.
Szedł coraz wolniej, jak gdyby ciągnęła go w przeciwnym kierunku jakaś niewidzialna
elastyczna nić. Bez przerwy widział przed sobą jej zaniepokojoną twarz, a w uszach brzmiało jej
zrezygnowane wołanie.
Był przekonany, że czeka ją nieuchronna śmierć i mimo krzywdy, jaką mu wyrządziła, nie
chciał, by umarła. Była zbyt pełna życia, zbyt pewna siebie, a przede wszystkim zbyt piękna, by
umrzeć.
Z drugiej strony była to arogancka, zjadliwa, egoistyczna diablica, chłodna jak kryształ i
całkowicie nieprzyjazna, ale miała szare oczy, brązowe włosy i była odważna. W końcu, z
pomrukiem irytacji zawrócił i ruszył spiesznie na południe.
Ś
ledzenie dziewczyny było tutaj łatwe dla każdego, kto przeszedł przeszkolenie w
Tropikach. W Krainie Chłodu wegetacja leczyła wolno swoje rany i co chwila znajdował ślad jej
stóp czy złamaną gałązkę, znaczącą jej przejście. Znalazł miejsce, gdzie przekroczyła rzekę po
konarach drzew i odkrył miejsce, gdzie zatrzymała się, aby spożyć posiłek.
Ale dostrzegł, że dystans między nimi zaczyna się zwiększać. Jej sprawność i szybkość
poruszania się w terenie biły na głowę jego własne.
W końcu się zatrzymał. Płaskowyż powoli zakręcał w górę, w stronę rozległych Gór
Wieczności i wiedział, że idąc stromo pod górę szybko ją dogoni. Wobec tego położył się na
chwilę, rozkoszując się komfortem przebywania na powietrzu bez skafandra, jedynie w szortach i
koszuli, które nosi się pod nim. Tutaj było to już możliwe; wieczny dolny wiatr, wiejący w
kierunku Tropików, odpędzał dryfujące pleśnie, a nieliczne z nich, przyniesione na futrze
zwierząt, szybko ginęły przy pierwszym chłodnym powiewie. Nie zagrażały też jego ciału rośliny
Krainy Chłodu.
Przespał pięć godzin. Następna doba wędrówki przyniosła nowe zmiany w
otoczeniu. Roślinność u podnóża gór była bardziej skąpa niż na płaskowyżu. Nie była to już
dżungla, lecz las, oczywiście w niczym nie przypominający lasu ziemskiego; składał się z roślin
podobnych do drzew, o pniach dochodzących do pięciuset stóp i koronach zakończonych nie
liśćmi, lecz kwiatami. Jedynie sporadycznie występujące drzewa Jacka-Łapacza przypominały mu
o Tropikach.
Stopniowo wysokość drzew malała. Pojawiły się rumowiska skał i ogromne czerwone
urwiska pozbawione jakiejkolwiek roślinności. Od czasu do czasu napotykał roje jedynych lotnych
stworzeń tej planety, nietoperzy, szarych, podobnych do nocnych motyli, wielkości jastrzębi, ale
tak delikatnych, że można je było unicestwić uderzeniem ręki. Latały wokół, siadając, czasami
chwytając małe, wijące się stworzenia i wydając podobne do dzwoneczków dźwięki. Na pozór,
prawie bezpośrednio nad Hamem, choć w rzeczywistości odległe o trzydzieści mil, majaczyły Góry
Wieczności; ich szczyty ginęły w chmurach kłębiących się ponad piętnaście mil nad jego głową.
Ś
ledzenie Pat stało się utrudnione, ponieważ często wędrowała po nagich skałach. Ale z
czasem ślady stały się świeższe, jego siła dawała mu przewagę. Wreszcie dojrzał ją u podnóża
kolosalnej skarpy przeciętej wąskim, wypełnionym drzewami kanionem.
Przyjrzała się najpierw ogromnej przepaści, a następnie zadrzewionej szczelinie,
najwidoczniej rozważając, czy pozwoli ona przekroczyć barierę, czy też będzie konieczne obejście
tej przeszkody. Podobnie jak Ham zrzuciła skafander z transdermy; miała na sobie koszulę i szorty,
czyli normalny strój w Krainie Chłodu, która według kryteriów ziemskich nie jest zbyt chłodna.
Wygląda, pomyślał, jak urocza nimfa leśna ze starożytnych zboczy Olimpu.
Pospieszył za nią, gdy skierowała się w głąb kanionu.
- Pat - wykrzyknął. Po raz pierwszy odezwał się do niej po imieniu. Doścignął ją po
przejściu stu stóp.
- To ty! - odetchnęła z ulgą. Wyglądała na zmęczoną, spieszyła się przez kilka ostatnich
godzin i błysk radości rozświetlił jej oczy.
- Myślałam, że ty... Starałam się cię odnaleźć.
Twarz Hama nie odzwierciedlała jej entuzjazmu.
- Słuchaj, Patrycjo Burlingame - powiedział ozięble. - Nie zasługujesz na żadne względy,
ale ja nie mogę patrzeć na to, jak kroczysz prosto w paszczę śmierci. Jesteś upartym stworzeniem,
ale jesteś kobietą. Zabieram cię do Erotii.
Jej zapał ostygł.
- Czyżby, kłusowniku? Mój ojciec przekroczył te góry. I ja też to potrafię.
- Twój ojciec przekroczył je w środku lata, czy nie tak? A środek lata mija dzisiaj. Nie
zdołasz dotrzeć do Przełęczy Szaleńca w czasie krótszym niż pięć dni i dwadzieścia godzin. Wtedy
będzie to już prawie zima i znajdziesz się blisko strefy burz. Jesteś niemądra.
Oblała się rumieńcem.
- Przełęcz jest dostatecznie wysoko, aby znajdować się w sferze górnych wiatrów. Tam
będzie ciepło.
- Ciepło. Nawet gorąco od piorunów. - Milczał przez chwilę. Słabe dudnienie grzmotu
przetoczyło się przez kanion. - Przysłuchaj się temu. Za pięć dni będzie dokładnie nad nami. -
Wskazał na pozbawione roślinności zbocza. - Nawet wenusjańskie życie nie jest w stanie się tutaj
utrzymać. A może myślisz, że będąc dostatecznie bezczelna masz miedziane czoło i możesz pełnić
rolę piorunochronu?
- Lepsze pioruny od ciebie.
Ależ ma temperament, pomyślał. Nieoczekiwanie złagodniała.
- Próbowałam cię przywołać z powrotem - powiedziała trochę bez związku.
- śeby się ze mnie wyśmiewać - odpalił z przekąsem.
- Nie. śeby powiedzieć, że jest mi przykro i że....
- Niepotrzebne mi są twoje przeprosiny.
- Ale ja chciałam ci powiedzieć...
- Nieważne - przerwał. - Nie jestem zainteresowany twoimi przeprosinami ani twoją
skruchą. Szkoda jest nie do naprawienia. - Popatrzył na nią z góry.
- Ależ ja... - powiedziała Pat.
Przerwały jej trzask i odgłosy bulgotania. Krzyknęła z przerażenia, kiedy gigantyczna pyza
ukazała się ich oczom. Był to kolos, który wypełnił szczelnie kanion na wysokość sześciu stóp i
toczył się wprost na nich. Pyzy występowały rzadziej w Krainie Chłodu, lecz były znacznie
większe, ponieważ obfitość pożywienia w Tropikach stale skłaniała je do podziału. Ta właśnie była
olbrzymia, potworna: tony wstrętnej, cuchnącej, rozkładającej się masy, piętrzącej się w wąskim
przejściu.
Byli odcięci.
Ham wyrwał swój miotacz ognia, ale dziewczyna złapała go za rękę.
- Nie, nie! - krzyknęła. - Jest zbyt blisko! Rozpryśnie się!
Patrycja miała rację. Nie byli osłonięci przez transdermę, więc kontakt z fragmentami tego
monstrum byłby śmiertelny, a wybuch miotacza ognia obsypałby ich jego szczątkami. Złapał ją za
rękę i uciekali w górę kanionu, starając się osiągnąć dogodną odległość, z której można by było
zaryzykować strzał. A kilkanaście kroków za nimi przewalała się pyza, posuwająca się na oślep w
jedynym właściwym kierunku - w kierunku pokarmu.
Powoli dystans między nimi się zwiększał. Kanion, który zmierzał w kierunku południowo-
zachodnim, skręcił gwałtownie na południe.
Słońce wiecznie świecące ze wschodu skryło się; znaleźli się w mrocznej kotlinie. Poczuli
pod stopami gołą, litą skałę. Dotarłszy do tego miejsca, pyza zamarła, stała się bezwolna. Kiedy
woń pożywienia nie wskazywała jej kierunku, nie mogła się poruszać. Było to ogromne monstrum,
którego treścią życia było żarcie, i jedynie tętniący życiem klimat Wenus mógł jej udzielić azylu.
Dwójka uciekinierów przystanęła w cieniu.
- I co teraz? - mruknął Ham.
Swobodny, czysty strzał w korpus pyzy nie był możliwy. Z powodu niewłaściwego kąta,
strzał mógł zniszczyć jedynie tę jej część, która leżała w jego zasięgu.
Patrycja podskoczyła do góry, zerwała krzak wijący się po ścianie, tak usytuowany, że
dosięgały go słabe promienie światła. Rzuciła go na pulsującą masę i cała pyza posunęła się do
przodu o stopę lub dwie.
- Zwabmy ją dalej - zasugerowała.
Próbowali, ale bezskutecznie. Wegetacja była tu zbyt skąpa.
- Co się stanie z tym stworem? - zapytał Ham.
- Widziałam jedną, która się zapędziła na pustynny brzeg Tropików - odpowiedziała
dziewczyna. - Dygotała przez dłuższy czas, a potem jedne komórki zaatakowały drugie. Zjadały się
nawzajem wzdrygnęła się. - Ten kanibalizm był potworny.
- Jak długo to trwało?
- Och, czterdzieści, może pięćdziesiąt godzin.
- Nie będę czekał tak długo - burknął Ham. Zaczął grzebać w swoim plecaku, wyciągając
transdermę.
- Co chcesz zrobić?
- Nałożę skafander i spróbuję spalić całą masę strzałem z bliska. Dotknął swego miotacza
ognia. - To moja ostatnia lufa - powiedział ponuro, ale potem dodał bardziej pogodnie - ale
przecież mamy twoje.
- Komora strzelnicza mego miotacza pękła, kiedy ostatni raz go użyłam, dziesięć albo
dwanaście godzin temu. Ale mam kilka wymiennych luf.
- No to nieźle - powiedział Ham.
Zakradł się ostrożnie w kierunku wstrętnej, -pulsującej ściany białego ciasta. Wyciągnął
rękę w bok, starając się osiągnąć jak najszerszy kąt rażenia i pociągnął za cyngiel. Odgłos
wystrzału zabrzmiał jak grzmot w kanionie. Strzępy potwora spadały wokół niego, a szczątki po
wypaleniu się wielu ton plugastwa miały grubość jedynie trzech stóp.
- Lufa wytrzymała - zawołał triumfująco. Dawało to znaczną oszczędność czasu przy
ponownym załadowaniu.
Pięć minut później broń wypaliła ponownie. Kiedy masa wstrętnej protoplazmy przestała
się burzyć, warstwa miała jedynie półtorej stopy. Ale lufa rozsypała się w proch.
- Użyjemy twojej - powiedział, ale zaraz potem popatrzył na nią skonsternowany. Lufy do
wykonanego w Enfield miotacza były o wiele za małe dla jego amerykańskiej broni.
- Ach, do wszystkich idiotów! - wybuchnął.
- Idiotów? - zaperzyła się. - Dlatego tylko, że wy, jankesi, używacie moździerzy zamiast
luf?
- Miałem na myśli siebie. Powinienem był to przewidzieć - wzruszył ramionami. - No cóż,
mamy do wyboru albo czekać tutaj, aż pyza zje się sama, albo spróbować znaleźć inne wyjście z
pułapki. A podejrzewam, że ten kanion kończy się ślepo.
- To było prawdopodobne - przyznała Pat. - Ta wąska rozpadlina powstała w wyniku
ogromnego, pradawnego wstrząsu geologicznego, który rozdarł góry na pół. Ponieważ nie była
rezultatem erozji wodnej, prawdopodobnie kończyła się nagle pionową przepaścią, chociaż
niewykluczone, że w którymś miejscu te strome ściany będzie można pokonać. W naszej sytuacji
mamy mnóstwo czasu - stwierdziła - tak że możemy poszukać wyjścia. A poza tym... - ze wstrętem
zmarszczyła delikatny nosek reagując na odór pyzy.
Nie zdejmując skafandra z transdermy Ham poszedł w ślad za nią w cienisty półmrok.
Przejście zwężało się, następnie skręciło w kierunku zachodnim. Ale teraz ściany były tak wysokie
i strome, że słońce, stojące na południowym wschodzie, nie docierało do Hama i Pat. Było to
miejsce pełne cieni, trochę jak w strefie burz, która oddziela strefę zmierzchu od półkuli wiecznej
nocy. Nie ma tam prawdziwego światła ani rzetelnego dnia, panuje po prostu niewyraźny stan
pośredni.
Mimo opalenizny nogi Patrycji wydawały się blade. Kiedy mówiła, jej głos odbijał się
dziwacznym echem od skał. Niesamowite miejsce, ta rozpadlina, mroczne i nieprzyjemne.
- Nie podoba mi się tu - powiedział Ham. - Przesmyk zbliża Się coraz bardziej do linii
mroku. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że nikt nie wie, co znajduje się w ciemnych partiach Gór
Wieczności?
Pat roześmiała się, jej głos zadźwięczał upiornie.
- Nic tu nam nie grozi. A gdyby nawet, nadal mamy automaty.
- Stąd nie ma wyjścia - narzekał Ham. - Lepiej zawróćmy.
Pat zatrzymała się.
- Przestraszyłeś się, jankesie? - Zniżyła głos. - Tubylcy mówią, że w tych górach straszy -
ciągnęła dalej drwiąco. - Mój ojciec mówił mi, że widział niesamowite stworzenia w Przełęczy
Szaleńca. Czy zdajesz sobie sprawę, że jeżeli istnieje życie na nocnej stronie Wenus, to tu jest
jedyne miejsce, w którym mogłoby wdzierać się do strefy zmierzchu? Tutaj, w Górach Wieczności.
Naigrywała się z niego i znów się śmiała. Nagle jej śmiech zamienił się w okropne wycie,
które rozległo się ponad nimi. Teraz Pat obleciał strach; pobladła. Patrzyli w górę na skalne ściany,
gdzie migały i przesuwały się tajemnicze cienie.
- Co... co to było? - szepnęła. - Ham. Czy ty to widziałeś?
Ham to widział. Dziki kształt mignął na tle skrawka nieba, skacząc z urwiska na urwisko,
wysoko ponad nimi. I ponownie rozległy się pohukiwania, które brzmiały jak szyderczy śmiech, a
niewyraźne kształty poruszały się, nieomal wzlatywały, na pionowe zbocza.
- Wracajmy! - krzyknęła. - Szybko!
Kiedy się obróciła, mały czarny przedmiot upadł i pękł z posęp- nym “puff” tuż przed nimi.
Ham spojrzał bystro. Był to strąk zarodników jakiejś nieznanej odmiany. Mroczny pylisty obłok
leniwie wzniósł się nad nimi i nagle oboje zaczęli się gwałtownie dławić. Ham poczuł, że kręci mu
się w głowie, a Pat wprost zatoczyła się na niego.
- Środek oszałamiający! - zawołała. - Uciekajmy!
Ale już kilkanaście następnych strąków pacnęło obok nich. Pyliste zarodniki zawirowały
ciemnymi strumieniami, a oddychanie stało się torturą. Dusili się i równocześnie tracili
przytomność.
Ham doznał nagle olśnienia.
- Maski! - wykrztusił i naciągnął hełm skafandra na głowę.
Filtry, które chroniły przed pleśniami Tropików, oczyściły powietrze również od tych
zarodników i wnet odzyskał pełnię świadomości.
Ale okrycie ochronne dziewczyny znajdowało się gdzieś w głębi jej plecaka. Niemrawo w
nim grzebała, nagle zachwiała się i osunęła na ziemię.
- Mój plecak - wyszeptała. - Zabierz go z sobą. Twoje... twoje... - przerwała, zaatakowana
paroksyzmem kaszlu.
Wciągnął ją pod płytki występ skalny i wyszarpnął z plecaka skafander z transdermy.
- Nałóż go!
Kilkanaście następnych strąków rozprysnęło się wokół nich.
Jakiś kształt przemknął po skalnej ścianie. Ham śledził jego ruchy, następnie naprowadził
na cel automat i wystrzelił. Rozległ się przenikliwy, chrypliwy wrzask, któremu zawtórował chór
dysonansowych skowytów. Zwierzę wielkości człowieka przekoziołkowało w dół i upadło z
łomotem dziesięć stóp od niego.
Było okropne. Ham patrzył ze wstrętem na to stworzenie podobne do tubylca, trójokie,
dwuręczne i czworonożne. Ręce o dwóch palcach różniły się od rąk mieszkańców Tropików tym,
ż
e nie były zbliżone do szczypiec, ale białe i zakończone szponami. Jego gęba to nie płaska, bez
wyrazu, twarz tubylca, ale skrzywione, pełne wrogości, ponure oblicze o wielkich oczach. Jeszcze
ż
yło; jego wzrok wyrażał nienawiść. Złapało kamień i rzuciło w Hama resztką sił, ostatnim
odruchem wściekłości. Potem zdechło.
Ham oczywiście nie wiedział, że miał do czynienia z triops noctivivans, trójokim
mieszkańcem ciemności, dziwną, na wpół inteligentną istotą, która jak dotąd jest jedynym znanym
ż
ywym reliktem znajdywanym w bezsłonecznych regionach Gór Wieczności. Jest to chyba
najbardziej krwiożercze stworzenie występujące na znanych nam planetach, absolutnie
nieprzystępne i rozkoszujące się rzezią.
Grad strąków ustał, natomiast rozbrzmiał chór urągliwych pohukiwań. Ham wykorzystał
moment wytchnienia, by naciągnąć dziewczynie hełm skafandra na głowę. Zdążył go w połowie
nałożyć, gdy zemdlała.
Nagle rozległo się głośne stuknięcie i kamień rykoszetem uderzył go w ramię. Dalsze
padały wokół niego gęsto, przelatując ze świstem, szybkie jak kule. Czarne sylwetki śmigały
wielkimi susami na tle nieba, a ich ostry śmiech brzmiał szyderczo. Do jednej z nich strzelił, kiedy
zwierzę znajdowało się w powietrzu. Ponownie rozległ się skowyt bólu, ale nie udało mu się strącić
go na ziemię.
Kamienie sypały się gradem. Były nieduże, wielkości grubego żwiru, ale rzucane tak
gwałtownie, że aż warczały w powietrzu i raniły ich ciała poprzez transdermę skafandrów. Obrócił
Pat twarzą w dół.
Zajęczała słabo, kiedy któryś z pocisków uderzył ją w plecy. Zasłonił ją swoim własnym
ciałem.
Sytuacja stawała się krytyczna. Musiał zaryzykować wypad z powrotem, mimo że pyza
blokowała przejście. Być może, pomyślał, osłonięty skafandrem zdoła przebrnąć przez potwora.
Zdawał sobie sprawę z tego, że jest to pomysł karkołomny. Galaretowata masa spróbuje go otoczyć
i udusić w swym wnętrzu - ale nie widział innego wyjścia.
Pochwycił dziewczynę w ramiona i pędem ruszył w dół kanionu.
Pohukiwania, wycie i kaskady szyderczego chichotu odbijały się echem wokół niego.
Uciekał przed gradem kamieni; jeden trafił go w głowę i Ham aż zatoczył się, i oparł o ścianę
urwiska. Biegł jednak wytrwale dalej. Zdał sobie nagle sprawę, że motorem jego uporu była
dziewczyna, którą niósł. Musiał ocalić Patrycję Burlingame.
Dotarł do zakrętu. Daleko w górze, na zachodniej ścianie, tliło się niemrawe światło
słoneczne i niesamowici prześladowcy odskoczyli ku zaciemnionej stronie. Nie mogli znieść
dziennego światła; skradając się wzdłuż wschodniej ściany był częściowo osłonięty przed
pociskami.
Kolejny zakręt zablokowała pyza. Zbliżając się do niej poczuł mdłości. Trzy spośród
nieznanych istot zebrały się przy białej masie, jedząc - naprawdę jedząc! - to plugastwo. Na widok
Hama i Pat odwróciły się warcząc; Ham zastrzelił dwie z nich, trzecia zaś skoczyła na ścianę.
Położył ją trupem, tak że upadła z tępym plaśnięciem w sam środek pyzy.
Ponownie ogarnęła go fala obrzydzenia, pyza bowiem odsunęła się, pozostawiając tę istotę
w zagłębieniu stanowiącym coś w rodzaju dziury w białej masie. Nawet pyza nie chciała jeść tych
kreatur (Nie było wówczas Jeszcze wiadomym, że podczas gdy istoty z nocnej części Wenus mogą
zjadać i trawić produkty z półkuli dziennej, nie zachodzi sytuacja odwrotna. śadna istota z półkuli
dziennej nie może spożywać produktów z półkuli ciemnej, występują w nich bowiem różne trujące
metaboliczne alkohole (przyp. aut.).).
Skok nieznanej istoty zwrócił uwagę Hama na wąską dwunastocalową skalną półkę.
Wspięcie się na nią i obejście tą drogą pyzy wydawało się możliwe. Podjęcie tej próby pod gradem
kamieni było prawie niemożliwe, ale nie miał innego wyjścia. Położył dziewczynę tak, aby uwolnić
prawą rękę. Wsunął świeży magazynek do automatu i puścił na chybił trafił serię strzałów w
kierunku migających w górze cieni. Na moment grad kamieni ustał i nagłym zrywem Ham
wciągnął Pat na skalną półkę.
Ponownie posypały się kamienie. Krok po kroku Ham prześlizgiwał się wzdłuż ściany
balansując ponad skazaną na zagładę pyzą.
Ś
mierć z góry i śmierć w dole. Krok po kroku minął zakręt. Obie ściany rozjarzyły się w
słońcu - byli ocaleni. A przynajmniej on ocalał. Dziewczyna mogła już nie żyć, pomyślał z
rozpaczą niosąc ją, potykając się i ślizgając w śluzie, jaki pozostawiła na swojej drodze pyza.
Odszedłszy na bezpieczną odległość, w pełnym blasku dnia zerwał maskę jej skafandra: biała,
marmurowo chłodna twarz Pat.
Nie była to jednakże śmierć, lecz tylko odrętwienie będące skutkiem działania narkotyków.
Odzyskała przytomność w godzinę później.
Nadal była słaba, zszokowana i na serio przestraszona. Jej pierwsze pytanie dotyczyło
plecaka.
- Jest tutaj - powiedział Ham. - Co za skarby tam trzymasz?
Notatki?
- Moje notatki? Och, nie! - słaby rumieniec pokrył jej policzki. - To są... próbowałam ci
wcześniej powiedzieć... to jest twój xixtchil!
- Nie żartuj!
- Tak. Ja... oczywiście, nie wyrzuciłam go na łup pleśni. Przecież on ci się słusznie
należy. Ham. Masa angielskich faktorów handluje w amerykańskiej strefie. Ja po prostu przecięłam
twój woreczek i ukryłam xixtchil w moim plecaku. Pleśń na ziemi zaś to było po prostu parę
gałązek, które tam rzuciłam, aby stworzyć pozory prawdy.
- Ale... ale... dlaczego?
Jej rumieniec się pogłębił.
- Chciałam cię ukarać - wyszeptała Pat. - Bo byłeś taki zimny, obojętny i wyniosły.
- Ja? - Ham nie posiadał się z oburzenia. - To przecież ty!
- Być może, że tak było, z początku. Wdarłeś się do mojego domu, wiesz przecież. Ale...
potem, kiedy przeniosłeś mnie przez błoto.
Ham, wtedy wszystko się zmieniło.
Ham przełknął ślinę. Nagle pochwycił ją w ramiona.
- Nie będę się spierał, czyja to była wina - powiedział. - Ale jedną rzecz uzgodnimy
natychmiast. Idziemy do Erotii i tam weźmiemy ślub w solidnym amerykańskim kościele, o ile już
taki zbudowali, albo w solidnym amerykańskim urzędzie stanu cywilnego. I nie będzie więcej
mowy o Przełęczy Szaleńca i forsowaniu Gór Wieczności!
Jasne?
Rzuciła okiem na odległe, piętrzące się wierzchołki i zadrżała.
- Całkiem jasne - odpowiedziała potulnie.
Przełożył Zbigniew Jonszta
Lotofagi
- Fiu! - gwizdnął Ham Hammond wyglądając przez okienko obserwacyjne z prawej strony
dzioba statku. - Cóż za miejsce na miesiąc miodowy!
- Nie trzeba było żenić się z biologiem - rzuciła przez ramię pani Hammond. Ham dostrzegł
jednak jej szare oczy tańczące w szkle iluminatora. - Ani z córką odkrywcy - dodała. Pat Hammond
bowiem, przed poślubieniem Hama zaledwie cztery tygodnie temu nosiła nazwisko Patrycja
Burlingame i była córką słynnego Anglika, który zdobył dla Wielkiej Brytanii tyle ze strefy
zmierzchu Wenus, ile Crowly dla Stanów Zjednoczonych.
- Nie żeniłem się z biologiem - zauważył Ham. - Poślubiłem dziewczynę, która
przypadkowo interesowała się biologią i to wszystko.
Jest to jedna z jej nielicznych wad.
Zredukował ciąg do dysz pionowych i rakieta zaczęła łagodnie opadać na poduszce z ognia
w kierunku znajdującego się w dole ciemnego krajobrazu. Powoli, ostrożnie sprowadzał w dół
niezgrabną maszynę, aż dał się odczuć ledwie dostrzegalny wstrząs. Wówczas nagłym ruchem
wyłączył napęd, pokład pod nimi lekko się przechylił, i gdy ścichł ryk silników, spowiła ich, jak
koc, osobliwa cisza.
- Jesteśmy na miejscu - obwieścił.
- No, jesteśmy - zgodziła się Pat. - A gdzie jest to miejsce?
- Znajdujemy się dokładnie o siedemdziesiąt pięć mil na wschód od Bariery naprzeciwko
Yenoble, w Brytyjskiej Krainie Chłodu. Na północ, jak mi się zdaje, znajduje się przedłużenie Gór
Wieczności, a na południe - Bóg wie co. To samo odnosi się do wschodu.
- To jest bardzo dobry, szczegółowy opis zapadłej dziury - zaśmiała się Pat. - Włączmy
ś
wiatła i popatrzmy na tę dziurę.
Włączyła iluminatory. Pojawiły się w ciemnościach jako kręgi słabego światła odbitego od
powierzchni planety.
- Proponuję - mówiła dalej - aby Wspólna Wyprawa udała się do kopułki obserwacyjnej w
celu szerszego rozejrzenia się po okolicy.
Jesteśmy tu w celach badawczych; trochę badań nie zaszkodzi.
- Druga część Wspólnej Wyprawy się zgadza - zachichotał Ham.
Uśmiechnął się pod nosem na tę nonszalancję, z jaką Pat odnosiła się do poważnych zadań
badawczych. Oboje stanowili Wspólną Wyprawę Królewskiego Towarzystwa I Instytutu
Smithsońskiego W Celu Zbadania Warunków Na Ciemnej Stronie Wenus, jeśli użyć pełnej nazwy.
Oczywiście sam Ham, formalnie stanowiący amerykańską stronę przedsięwzięcia, w
rzeczywistości tylko dlatego 'był jego uczestnikiem, że Pat nie chciała słyszeć o nikim innym; ale
to do niej zwracali się brodaci członkowie Towarzystwa i Instytutu ze swymi pytaniami,
warunkami i instrukcjami.
I tak musiało być, Pat była bowiem w końcu czołowym autorytetem w zakresie flory i fauny
Tropików wenusjańskich, a poza tym pierwszym ludzkim dzieckiem urodzonym na Wenus, Ham
zaś był tylko inżynierem, którego na podbój planety skierowało marzenie o szybkim wzbogaceniu
się na handlu xixtchilem w Tropikach.
Tam właśnie poznał Patrycję Burlingame i tam, po pełnej przygód podróży do stóp Gór
Wieczności, zdobył jej względy. Pobrali się w niecały miesiąc temu w Erotii, osadzie
amerykańskiej, a potem nadeszła oferta wyprawy na ciemną stronę.
Ham odradzał tę wyprawę. Chciał mieć prawdziwy ziemski miesiąc miodowy w Nowym
Jorku czy Londynie, ale były trudności. Główna trudność była natury astronomicznej; Wenus
minęła swe perigeum i dopiero po ośmiu długich miesiącach jej powolny ruch wokół Słońca miał
ją doprowadzić do miejsca, skąd rakieta mogła dotrzeć do Ziemi.
Osiem miesięcy w prymitywnych, pionierskich warunkach Erotii lub w równie
prymitywnym Yenoble - gdyby wybrali osadę brytyjską - żadnych rozrywek poza polowaniem i
kilku książkami, bez radia, teatru. A jeśli skazani byli na polowanie, dowodziła Pat, czemu nie
dodać do tego dreszczyku i niebezpieczeństwa czegoś nieznanego?
Nikt nie wiedział, czy jakieś życie czaiło się na ciemnej stronie planety; tylko bardzo
niewielu widziało ją w ogóle, a i ci patrzyli tylko z rakiet śmigających ponad szerokimi łańcuchami
górskimi lub skutymi lodem bezkresnymi oceanami. I oto powstała szansa wyjaśnienia tej
tajemnicy i zbadania jej, w dodatku na koszt państwa.
Prywatną rakietę mógłby zbudować i wyposażyć tylko multimilioner, ale Królewskie
Towarzystwo i Instytut Smithsoński, wydające państwowe fundusze, były ponad takie zmartwienia.
Mogły się wydarzyć niebezpieczeństwa i mrożące krew w żyłach przygody, ale młodzi mogli
nareszcie być sami.
Ten ostatni argument przekonał Hama. Spędzili więc dwa pracowite tygodnie zaopatrując
rakietę w zapasy żywności i sprzęt, przelecieli wysoko nad barierą lodową, która stanowi granicę
strefy zmierzchu i przemknęli pośpiesznie przez strefę burz, gdzie spotykają się mroźny, dolny
wiatr z ciemnej strony i górne, ciepłe wiatry omiatające pustynną twarz planety.
Wenus bowiem nie obraca się wokół osi i tym samym nie ma następujących po sobie dni i
nocy. Jedną stronę stale zalewa światło słońca, druga zaś jest wiecznie ciemna i tylko powolna
libracja planety daje strefie zmierzchu coś na podobieństwo pór roku. A ta strefa, jedyna możliwa
do zamieszkania część Wenus, przechodzi po jednej stronie przez Tropiki w rozpaloną pustynię, po
drugiej zaś kończy się gwałtownie barierą lodową, gdzie górne wiatry oddają swą wilgoć
mroźnemu powiewowi wiatru dolnego.
Stali więc oto blisko siebie na górnym szczeblu drabinki, wtłoczeni w maleńką szklaną
kopułę obserwacyjną znajdującą się ponad pulpitem nawigacyjnym; ich głowy ledwie się w niej
mieściły. Ham objął dziewczynę ramieniem, gdy przyglądali się widokowi rozpościerającemu się
przed nimi.
Daleko na zachód trwał wieczny świt, czy też może zachód słońca, i światło odbijało się od
bariery lodowej. Góry Wieczności, jak olbrzymie kolumny, wybijały się ku górze na tle owego
ś
wiatła, a ich potężne wierzchołki ginęły w dolnej warstwie chmur na wysokości dwudziestu pięciu
mil. Nieco na południe znajdował się masyw Niższych Gór Wieczności, który stanowił granicę
amerykańskiej części Wenus, między oboma łańcuchami zaś następowały ciągłe wyładowania
atmosferyczne.
Jednak dookoła nich, blado oświetlony odbitym słonecznym blaskiem, rozciągał się obraz
ciemnej i dzikiej wspaniałości. Wszędzie znajdował się lód - lodowe góry, iglice, równiny, głazy i
skały, wszystkie jarzące się bladozielone od poświaty sączącej się spoza bariery. Świat bez ruchu,
skuty mrozem i jałowy, do którego nie dochodziło zawodzenie dolnego wiatru na zewnątrz, który
nie napotykał na żadne przeszkody, bariera lodowa bowiem osłaniała go od Krainy Chłodu.
- To... wspaniałe - mruknęła Pat.
- Tak - zgodził się. - Ale zimne, martwe, a jednak groźne. Pat, czy myślisz, że jest tu jakieś
ż
ycie?
- Powinno być. Jeśli życie istnieje na takich ciałach jak Tytan i Japet, powinno być i tu. Jaka
jest temperatura? - Popatrzyła na termometr umieszczony na zewnątrz kopułki; jego słupek i cyfry
ż
arzyły się własnym światłem. - Tylko trzydzieści stopni poniżej zera według skali Fahrenheita. Na
Ziemi w takiej temperaturze istnieje życie.
- Istnieje, owszem. Ale nie mogłoby się rozwinąć poniżej temperatury zamarzania wody.
ś
ycie musi trwać w płynnej wodzie.
Pat zaśmiała się cicho.
- Rozmawiasz z biologiem, Ham. Nie, życie nie mogłoby powstać trzydzieści stopni poniżej
zera, ale przypuśćmy, że powstało w strefie zmierzchu i tu się przeniosło? Lub powiedzmy, że
zostało tu przepędzone w wyniku przegranej walki o byt w cieplejszych regionach?
Dobrze wiesz, jakie są warunki w Tropikach, gdzie są pleśnie, pyzy, drzewa Jacka-Łapacza
i miliony różnych pasożytów zjadających siebie nawzajem.
Chwilę zastanawiał się.
- Jakiego rodzaju życie spodziewasz się tu spotkać?
Zachichotała.
- Chcesz prognozy? Bardzo dobrze. Najpierw chyba potrzebna jest jakaś roślinność
jako baza, fauna bowiem nie może pożerać się nawzajem nie mając dodatkowego dopływu energii.
Jak w tej historyjce o fermie kotów, której właściciel hodował szczury, by karmić koty, a gdy już z
kotów zdarł skórę, rzucał padlinę szczurom, którymi potem karmił koty. Ładnie to brzmi, ale nic z
tego nie wyjdzie.
- Powinna więc być roślinność. I co potem?
- Potem? Bóg wie co. Fauna ciemnej strony, jeśli istnieje, zapewne pochodzi od słabszych
form życia strefy zmierzchu, ale w co mogła się przeistoczyć - nie potrafię odgadnąć. Oczywiście
musimy pamiętać o trójoku, triops noctivivans, którego odkryłam w Górach Wieczności... - Ty
odkryłaś! - zaśmiał się. - Byłaś nieprzytomna jak głaz, gdy cię wynosiłem z tego siedliska diabłów.
Nie widziałaś nawet jednego!
- Zbadałam jednego martwego, którego łowcy przynieśli do Venoble - odrzekła nie
speszona. - I nie zapominaj, że Towarzystwo chciało nadać mu moje imię - triops Patriciae. -
Bezwiednie wzdrygnęła się na wspomnienie tych diabelskich stworów, które o mało nie pozbawiły
ich życia. - Wybrałam jednak inne imię - triops noctimvans - trójoki mieszkaniec ciemności.
- Cóż za romantyczna nazwa dla tej piekielnej bestii!
- Owszem, ale chciałam powiedzieć, że... możliwe jest, że triops, czy triopsy... słuchaj, jak
powinno się mówić triops w liczbie mnogiej?
- Trioptes - mruknął. - źródłosłów łaciński.
- No więc możliwe, że trioptes należą do stworzeń, które można byłoby znaleźć tu, na
ciemnej stronie, i że tamte wściekłe diabły, które zaatakowały nas w owym ciemnym wąwozie w
Górach Wieczności stanowiły szpicę penetrującą strefę zmierzchu ciemnymi przejściami w górach,
pozbawionymi światła słonecznego. Nie znoszą światła - sam to widziałeś.
- No więc co z tego?
Zaśmiała się.
- A to, że z ich budowy: sześć kończyn, troje oczu i tak dalej, wynika, że trioptes są
spokrewnione z rodowitymi mieszkańcami Tropików. Stąd wniosek, że są one na ciemnej stronie
od niedawna; że nie powstały tutaj, ale trafiły tu dość późno, oczywiście w sensie geologicznym.
Właściwie “geologicznym” to niedobre słowo, “geos” bowiem oznacza ziemię. Trzeba było
powiedzieć “w sensie wenusologicznym”.
- Nie trzeba było. Zamieniłaś rdzeń grecki na łaciński. Trzeba było powiedzieć “w sensie
afrodyzjologicznym”.
Zachichotała znowu.
- Miałam na myśli i powinnam była powiedzieć na samym początku, by uniknąć sporu, “w
sensie paleontologicznym”, co brzmi lepiej.
W każdym razie miałam na myśli, że trioptes przebywają na ciemnej stronie nie więcej niż
dwadzieścia do pięćdziesięciu lat ziemskich albo nawet mniej, co wiemy bowiem o szybkości
ewolucji na Wenus? Może ewolucja jest tu szybsza niż na Ziemi; może triops mógł się
przystosować do życia w nocy przez pięć tysięcy lat.
- Widziałem studentów, którzy przystosowali się do nocnego życia w ciągu jednego
semestru - zaśmiał się Ham.
Pat zignorowała tę uwagę.
- I dlatego - mówiła dalej - uważam, że musiało tu istnieć życie, zanim przybył trójok,
musiał bowiem tu znaleźć coś do jedzenia, inaczej by nie przeżył. A ponieważ moje badania
wykazały, że jest on częściowo mięsożerny, musi tu być nie tylko życie, ale również życie w
postaci fauny. I to by było na tyle, jeśli chodzi o czysto rozumową część dowodu.
- Nie możesz więc odgadnąć, jaki to typ zwierząt. Może inteligentne?
- Nie wiem. Możliwe. Jednak mimo czci, jaką wy, jankesi, żywicie do inteligencji,
biologicznie nie ma ona wielkiego znaczenia. Nie ma również wielkiej wartości, jeśli chodzi o
zdolność przetrwania.
- Co takiego? Jak możesz tak mówić, Pat? Cóż więc poza ludzką inteligencją dało
człowiekowi panowanie nad Ziemią i nad Wenus?
- A czyż człowiek jest panem Ziemi? Posłuchaj, Ham, co myślę o inteligencji. Goryl ma
znacznie lepszy mózg od żółwia, prawda? A mimo to, któremu z nich lepiej się powiodło:
gorylowi, który zamieszkuje tylko mały region w Afryce, czy żółwiowi, którego można spotkać
wszędzie, od rejonów arktycznych do Antarktydy? A jeśli chodzi o człowieka - gdyby ktoś miał
oczy mikroskopu i mógł dostrzec wszystkie żywe istoty na Ziemi, doszedłby do wniosku, że
człowiek jest tylko rzadkim gatunkiem, planeta zaś należy właściwie do nematodów, czyli do
robaków, nematody bowiem znacznie przewyższają liczebnością wszystkie pozostałe formy życia
razem wzięte.
- Pat, ależ to nie dominacja!
- Nie powiedziałam, że to dominacja. Powiedziałam tylko, że inteligencja nie ma wielkiej
wartości dla umiejętności przetrwania. Jeżeli przyjmiemy, że ma, to dlaczego owady, które nie
mają inteligencji tylko instynkt, tak dają się we znaki człowiekowi? Ludzie mają lepsze mózgi niż
szkodniki kukurydzy, bawełny, mole i inne, a jednak one biją naszą inteligencję na głowę tylko
jedną bronią - olbrzymią płodnością. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że za każdym razem, gdy
rodzi się dziecko, o ile, nie zrównoważy tego czyjaś śmierć, można je wyżywić tylko w jeden
sposób - odbierając pożywienie takiej liczbie owadów, których masa równa się masie dziecka?
- Wszystko to brzmi bardzo rozsądnie, ale co ma wspólnego z inteligencją na ciemnej
stronie Wenus?
- Nie wiem - odparła Pat, a w jej głosie zabrzmiał dziwnie nerwowy ton. - Myślę tylko...
Spójrz na to w ten sposób, Ham. Jaszczurka jest inteligentniejsza niż ryba, ale nie na tyle, aby
zyskać w ten sposób jakąś przewagę. Dlaczego więc jaszczurka i jej potomkowie rozwijali
inteligencję? Dlaczego - bo chyba sama Natura dąży ku inteligencji...
A jeśli to prawda, w takim razie inteligencja może być nawet tu - dziwna, obca,
niezrozumiała inteligencja. - Zadrżała w ciemnościach opierając się o Hama. - Nieważne -
powiedziała nagle innym tonem. - Pewnie to tylko urojenia. Świat tu na zewnątrz jest tak
dziwaczny, tak nieziemski... Jestem zmęczona, Ham. Mamy za sobą długi dzień.
Zszedł za nią do wnętrza rakiety. Gdy zgasły światła igrające na nieziemskim krajobrazie,
Ham widział już tylko Pat, prześlicznie wyglądającą w skąpym stroju, modnym w Krainie Chłodu.
- Więc jutro - powiedział. - Mamy żywności na trzy tygodnie.
“Jutro” oznaczało oczywiście tylko pewną porę, a nie światło dzienne. Gdy obudzili się,
powitała ich ta sama ciemność, która wiecznie spowija nie oświetloną połowę Wenus, z tym
samym wiecznie zielonym zachodem słońca na horyzoncie. Pat jednak była w lepszym nastroju i
ż
wawo zajęła się przygotowaniami do pierwszego wyjścia na zewnątrz. Wyjęła skafandry
arktyczne z pokrytej gumą grubej na cal wełny, Ham zaś, jako inżynier, dokładnie obejrzał kaptury,
z których każdy zaopatrzony został w koronę z silnych lamp.
Służyły one głównie do oświetlania, ale miały jeszcze inne zastosowanie. Wiadomo było,
ż
e niewiarygodnie dzikie trójoki nie znoszą światła i w ten sposób, używając wszystkich czterech
snopów światła padających z hełmu, można było poruszać się w otoczeniu ochronnej bariery
ś
wiateł. To jednak nie przeszkodziło im włączyć do wyposażenia dwóch oksydowanych pistoletów
automatycznych i dwóch miotaczy ognia o straszliwej niszczącej sile, Pat zaś zabrała również
torbę, do której zamierzała wkładać okazy wszelkiej napotkanej flory oraz fauny, jeśli okazałaby
się niewielka i w miarę nieszkodliwa.
Uśmiechnęli się do siebie spoza masek.
- Wyglądasz w tym jak grubas - zauważył złośliwie Ham i uśmiechnął się wesoło, gdy Pat
skrzywiła się zagniewana.
Odwróciła się, otworzyła szeroko drzwi i wyszła na zewnątrz.
Wszystko wyglądało inaczej niż w światłach iluminatora. Wówczas cała scena była jakby
nierealna, nieruchoma i cicha jak na obrazie; teraz otaczała ich naprawdę, a chłodny powiew i
ż
ałosny głos wiatru dostarczały dość dowodów na to, że ten świat jest realny. Stali przez chwilę w
kręgu światła padającego z iluminatorów statku patrząc w podziwie na horyzont, gdzie
niewiarygodnie wysokie szczyty Wielkich Gór Wieczności wznosiły się jak olbrzymie wieże na tle
fałszywego zachodu słońca.
Bliżej zaś, jak tylko wzrok mógł przebić się przez tę przestrzeń bez słońca, bez księżyca,
bez gwiazd rozciągała się opustoszała, pokryta bryłami lodu i skał równina, na której szczyty,
minarety, iglice i granie z lodu i kamienia wznosiły się w fantastycznych kształtach niemożliwych
do opisania, wyrzeźbionych przez dziki kunszt wiatru.
Ham otoczył Pat ręką w wywatowanym rękawie i ze zdziwieniem wyczuł, że drży.
- Zimno ci? - zapytał patrząc na tarczę termometru na przegubie. - Tylko trzydzieści sześć
poniżej zera.
- To nie chłód - odrzekła Pat. - To tylko ten widok. - Odsunęła się. - Zastanawiam się, co
utrzymuje ciepło w tym miejscu. Zdawałoby się, że bez światła słonecznego...
- I popełniłabyś błąd - przerwał jej Ham. - Byle technik słyszał o dyfuzji gazów. Górne
wiatry przesuwają się nad nami na wysokości zaledwie pięciu czy sześciu mil i oczywiście niosą ze
sobą wiele ciepła z pustyni za strefą zmierzchu. Następuje pewne przenikanie ciepłego powietrza
do zimnego, a poza tym, gdy ciepłe wiatry ochładzają się, zaczynają opadać. Co więcej, duże
znaczenie ma tu ukształtowanie terenu. - Zamilkł. - Słuchaj - rzekł po namyśle. - Wcale bym się nie
zdziwił, gdybyśmy znaleźli niedaleko Gór Wieczności ciąg powietrza ku dołowi, gdzie górne
wiatry spływałyby po stoku i w pewnych miejscach stwarzały całkiem znośny klimat.
Ruszył w kierunku Pat, która myszkowała wśród kamieni na skraju kręgu światła
padającego z rakiety.
- Ha! - wykrzyknęła. - Oto on, Ham! Oto nasz okaz życia roślinnego z ciemnej strony. -
Nachyliła się nad szarą bulwiastą masą. Lichenowaty lub grzybowaty - mówiła dalej. - Liści
oczywiście brak; liście przydają się tylko w świetle słonecznym. Z tego samego powodu brak
chlorofilu. Bardzo prymitywna, bardzo prosta roślina, a jednak - w pewien sposób -
skomplikowana. Popatrz Ham - wysoko rozwinięty układ krążenia!
Nachylił się bliżej i w bladożółtym świetle z iluminatorów ujrzał delikatną sieć żyłek, którą
mu pokazywała.
- To wskazywałoby - mówiła dalej - na istnienie jakiejś formy serca i... ciekawe! - W jednej
chwili przytknęła swój tarczowy termometr do mięsistej masy, przez chwilę przytrzymała, a
następnie spojrzała nań. - Tak! Popatrz, jak się igła poruszyła, Ham. Ta roślina jest ciepła! Jest to
osobnik ciepłokrwisty. Gdy się dobrze nad tym zastanowić, nie ma w tym nic dziwnego, jest to
bowiem jedyny rodzaj rośliny, który może żyć na obszarze znajdującym się stale w temperaturze
poniżej poziomu zamarzania wody. śycie musi trwać w warunkach płynności.
Pociągnęła za roślinę, która oderwała się z głuchym kląśnięciem, a z oddartego korzenia
wytrysnęły krople ciemnego płynu.
- Uch! - skrzywił się Ham. - Cóż za obrzydliwość! “I oderwał krwawiący korzeń
mandragory”, co? Tyle że tamten miał krzyczeć, gdy go wyrywano. - Przerwał. Z drgającej masy
dobiegło niskie, pulsujące zawodzenie i Ham spojrzał zdumiony w stronę Pat. - Uch! - znowu się
skrzywił. - Obrzydliwe.
- Obrzydliwe? Ależ to cudowny organizm! Jest doskonale przystosowany do środowiska.
- No więc cieszę się, że jestem inżynierem - rzucił patrząc, jak Pat otwiera drzwi rakiety i
kładzie roślinę na znajdującym się wewnątrz kwadracie z gumy. - Chodźmy się rozejrzeć.
Pat zamknęła drzwi i poszła za nim. Natychmiast noc otoczyła ich jak czarna mgła i tylko
spoglądając za siebie na świecące iluminatory rakiety mogli się przekonać, że stoją na powierzchni
rzeczywistego świata. - Może powinniśmy zapalić lampy naszych hełmów? - zapytał Ham. -
Lepiej tak, bo inaczej ryzykujemy upadek.
Nim któreś z nich się poruszyło, poprzez jęk wiatru doleciał do nich nowy dźwięk, dziki,
wściekły, nieludzki wrzask niczym piekielny śmiech, wycie i zawodzenie, i ponury chichot.
- To triopsy! - jęknęła Pat zapominając o poprawnej liczbie mnogiej.
Bała się naprawdę; zwykle odwagą dorównywała Hamowi, a śmiałością i skłonnością do
ryzyka nawet go przewyższała, ale te niesamowite piski przyniosły za sobą wspomnienie owych
chwil udręki, gdy oboje wpadli w pułapkę, w wąwozie Gór Wieczności. Przeraziła się bardzo i
równie pospiesznie co bezskutecznie szukała wyłącznika światła oraz rewolweru.
Ham włączył swe światła, gdy już przeleciało koło nich pół tuzina kamieni, a jeden z nich
boleśnie uderzył go w ramię. Cztery snopy światła buchnęły długim krzyżem na połyskujące
wzgórki i dziki śmiech przeszedł w crescendo bólu. Na moment ujrzał ciemne sylwetki zeskakujące
ze szczytu i grani, umykające w ciemność jak upiory, po czym nastąpiła cisza.
- Oooch! - wyszeptała Pat. - Bardzo... się bałam, Ham. - Przytuliła się do niego, -a
następnie, już mocniejszym głosem, powiedziała:
- Ale mamy dowód. Triops noctivivans w rzeczywistości jest stworzeniem z nocnej strony
planety, a tamte z gór to wysunięte placówki lub grupki, które dostały się do wąwozów nie
nawiedzanych przez światło słońca.
Gdzieś w oddali rozległ się grzmiący śmiech.
- Zastanawiam się - myślał głośno Ham - czy ten ich rechot jest czymś w rodzaju języka.
- Bardzo możliwe. W końcu mieszkańcy Tropików są inteligentni, a te istoty są z nimi
spokrewnione. Poza tym rzucają kamieniami i znają zastosowanie owych pylistych strąków,
którymi zarzuciły nas w wąwozie. Nawiasem mówiąc, muszą one być owocami jakiejś rośliny z
nocnej strony. Triopsy są bez wątpienia inteligentne na dziki, krwiożerczy i barbarzyński sposób,
ale te bestie są tak nieprzystępne, że wątpię, czy ludzie kiedykolwiek dowiedzą się czegoś o ich
inteligencji czy języku.
Ham przytaknął jej z całą stanowczością, tym bardziej że sprytnie rzucony kamień rozsiał
znienacka wokół siebie połyskliwe odłamki, kiedy odbijał się od lodowej iglicy o kilkanaście
kroków od nich. Pokręcił głową omiatając równinę snopami światła z lamp na hełmie, a z
ciemności doszedł ich pojedynczy ostry rechot.
- Dzięki Bogu, światła trzymają ich na dystans - mruknął. Mili poddani Jego Królewskiej
Mości*, co? Niech Bóg chroni króla, jeśli trafi mu się takich więcej!
Lecz Pat znowu była zajęta poszukiwaniem okazów. Włączyła już swe reflektory i
przemykała się zwinnie między fantastycznymi obeliskami owej dziwacznej równiny. Ham poszedł
za nią patrząc, jak odrywała od skał krwawiące i pojękujące okazy roślinności. Znalazła z tuzin
odmian i jedno małe wijące się stworzenie w kształcie cygara, któremu przyglądała się ze
zdumieniem nie potrafiąc ustalić, czy jest to roślina, zwierzę, czy też może jeszcze coś innego. W
końcu torba na okazy wypełniła się po brzegi i oboje skierowali się w stronę rakiety, której
iluminatory świeciły z dala jak rząd wpatrujących się w nich oczu.
Gdy jednak otworzyli drzwi, by wejść do środka, oczekiwał ich wstrząs. Oboje cofnęli się,
gdy buchnął im w twarze podmuch ciepłego, dusznego, zgniłego powietrza nie nadającego się do
oddychania, przesyconego odorem padliny.
- Co... - wydyszał Ham, a potem zachichotał. - Twoja mandragora! - zaśmiał się. - Popatrz
na nią!
Roślina, którą umieścili wewnątrz statku, zmieniła się w bezkształtną masę w stanie
rozkładu. W ciepłym wnętrzu szybko uległa rozpadowi i stała się obecnie półpłynną masą
spoczywającą na płacie gumy. Pat wyciągnęła gumę przez właz i wyrzuciła na zewnątrz.
Wspięli się do ciągle jeszcze cuchnącego wnętrza i Ham włączył wentylator. Powietrze,
które napłynęło, było oczywiście zimne, ale czyste powiewem mroźnego wiatru, sterylne i wolne
od pyłów po pięciu tysiącach mil drogi ponad zamarzniętymi oceanami i górami. Ham zatrzasnął
drzwi, włączył grzejnik i opuścił wizjer, by popatrzeć na Pat.
- I to ma być ten twój cudowny organizm! - zachichotał.
- To był cudowny organizm, Ham. Nie można mieć do niego pretensji, wystawiono go
bowiem na działanie temperatury, której nigdy nie miał doświadczyć - westchnęła i cisnęła na stół
swoją torbę na okazy. - Myślę, że będę musiała od razu je spreparować, skoro się źle przechowują.
Ham mruknął coś i zajął się przygotowaniem posiłku pracując nad tym z fachowością
prawdziwego mieszkańca Tropików. Spojrzał na Pat, która pochylała się nad swymi okazami
wstrzykując im roztwór dwuchlorku.
(Pat i Ham znajdowali się na terytorium brytyjskim na szerokości venoble.
Międzynarodowy Kongres w Lisie w roku 2020 podzielił prawa do ciemnej strony między państwa
posiadające terytoria na Wenus, dając każdemu z nich klin sięgający od strefy zmierzchu do punktu
na planecie dokładnie po przeciwnej stronie Słońca w połowie Jesieni (przyp. aut.).)
- Czy sądzisz - zapytał - że trójok jest najwyższą formą życia na ciemnej stronie?
- Bez wątpienia - odrzekła Pat. - Jeśli istniałaby tu jakaś wyższa forma, dawno już
wytępiłaby te wściekłe diabły.
Była jednak w błędzie.
W ciągu czterech dni Pat i Ham wykorzystali wszystkie możliwości, jakie dawała im
pofałdowana równina wokół rakiety. Pat zebrała różnorodne okazy, a Ham dokonał niezliczonych
obserwacji temperatury, wariacji magnetycznych, kierunku i prędkości mroźnego wiatru.
Zwinęli więc swoje stanowisko i rakieta wystartowała na południe w kierunku krainy,
gdzie, jak przypuszczano, ogromne i tajemnicze Góry Wieczności królowały nad barierą lodową i
mrocznym światem po nocnej stronie. Lecieli powoli, redukując prędkość silników odrzutowych
do pięćdziesięciu mil na godzinę; lecieli bowiem w nocy, polegając na przednim reflektorze, który
miał ostrzegać ich przed wyłaniającymi się szczytami.
Zatrzymali się dwukrotnie i za każdym razem wystarczał dzień lub dwa, by stwierdzić, że
okolica przypominała otoczeniem pierwszą bazę.
Te same żyłkowane, bulwiaste rośliny, ten sam wieczny dolny wiatr, ten sam rechot
wydobywający się z gardeł krwiożerczych trójoków.
Za trzecim jednak razem było inaczej. Wylądowali na dzikim i ponurym płaskowyżu u stóp
Wielkich Gór Wieczności. Daleko na zachód połowa widnokręgu nadal jarzyła się fałszywym
zachodem słońca, ukryta przed wzrokiem przez olbrzymie wierzchołki łańcucha, który wznosił się
na wysokość dwudziestu pięciu mil ku czarnym niebiosom. Góry były oczywiście niewidoczne w
tym regionie wiecznej nocy, ale dwoje ludzi w rakiecie odczuwało potężne sąsiedztwo owych
niewiarygodnie wysokich szczytów.
Wszechpotężna obecność Gór Wieczności oddziaływała na nich jeszcze w inny sposób.
Region ów był ciepły, nie tak jak strefa zmierzchu, ale znacznie cieplejszy niż znajdująca się w
dole równina. Termometry wskazywały zero po jednej stronie rakiety i plus pięć stopni po drugiej.
Olbrzymie szczyty wznoszące się do poziomu górnych wiatrów powodowały powstawanie
wirów i błędnych prądów, które kierowały w dół ciepłe powietrze, łagodząc mroźny powiew
dolnego wiatru.
Ham patrzył ponuro na widoczny w światłach rakiety płaskowyż.
- Nie podoba mi się tu - mruknął. - Nigdy nie lubiłem tych gór, od czasu gdy wygłupiłaś się
próbując je przejść w Krainie Chłodu.
- Wygłupiłam się? - powtórzyła za nim Pat. - A kto nadał nazwę tym górom? Kto je
przeszedł? Kto je odkrył? Mój ojciec, ot kto!
- I myślałaś, że są już twoje - odparował - i wystarczy, że tylko gwizdniesz, a padną ci do
nóg i zaczną się łasić, Przełęcz Szaleńca zaś zamieni się w alejkę parkową. Skutek tego był taki, że
byłabyś teraz kupką dokładnie obgryzionych kości leżących w wąwozie, gdybym nie był na
miejscu i nie wyciągnął cię stamtąd.
- Ach, ty strachliwy jankesie! - rzuciła. - Wychodzę na zewnątrz rozejrzeć się. - Naciągnęła
skafander na siebie i skierowała się w stronę drzwi, lecz na progu zatrzymała się. - Czy... czy nie
poszedłbyś także?
Uśmiechnął się.
- Oczywiście! Chciałem tylko, żebyś to powiedziała. - Przebrał się w strój polarny i ruszył
za nią.
Tym razem na zewnątrz było inaczej. Na pierwszy rzut oka płaskowyż ukazywał tę samą
ponurą dzikość lodu i kamienia, którą już spotkali na leżącej w dole równinie. Były tu zwietrzałe
skały o najfantastyczniejszych kształtach, a dziki krajobraz, który połyskiwał w świetle lamp
hełmowych, podobny był do tego samego dziwacznego krajobrazu, który widzieli poprzednio.
Zimno jednak było tu mniej przenikliwe; dziwnym trafem wraz ze wzrostem wysokości
robiło się cieplej, a nie zimniej jak na Ziemi, ciepło bowiem wzrastało wraz ze zbliżaniem się do
regionu wiatrów górnych. Tu także dolny wiatr mniej dokuczał, rozbity przez potężne szczyty na
lekkie podmuchy.
Roślinność była również bujniejsza. Wszędzie widać było żyłkowane i bulwiaste masy i
Ham musiał ostrożnie stąpać, jeśli nie chciał powtórzyć swego przykrego doświadczenia, kiedy
stanął na którąś i usłyszał jęk bólu. Pat nie miała takich skrupułów utrzymując, że to tylko tropizm,
ż
e okazy, które wyrwała i spreparowała, nie odczuwały większego bólu niż jabłko, które ktoś zjada,
ż
e w końcu biolog musi być biologiem.
Gdzieś wśród szczytów rozległ się zgrzytliwy, drwiący śmiech trójoków i kilka razy
Hamowi zdawało się, że wśród poruszających się cieni, na skraju obszaru światła z hełmów, ujrzał
sylwetki tych demonów ciemności. Jeśli nawet tak było, to światło utrzymywało ich w bezpiecznej
odległości, bo nie przeleciał obok nich ani jeden kamień.
Jednak było to niesamowite uczucie iść tak przed siebie pośrodku poruszającego się kręgu
ś
wiatła; stale zdawało mu się, że poza zasięgiem wzroku czaiły się Bóg wie jakie dziwaczne i
niewiarygodne stwory, mimo że rozsądek wskazywał, że takie monstra nie mogłyby pozostać nie
wykryte.
Promienie reflektorów zatrzymały się na lodowym wale, nasypie czy nawisie, który
rozciągał się w prawo i lewo w poprzek ich drogi.
Pat nagle pokazała w tamtą stronę.
- Spójrz tam! - wykrzyknęła, utrzymując światło reflektora w jednym miejscu. - Jaskinie w
lodzie czy raczej nory. Widzisz?
Ham dostrzegł czarne otwory wielkości może klapy do kanału ściekowego, których cały
rząd znajdował się u podstawy wału lodowego. Coś ciemnego przemknęło ze śmiechem w górę
ś
liskiego zbocza i zniknęło - trójok. Czyżby to były ich legowiska? Przyjrzał się dokładniej.
- Coś tam jest! - szepnął do Pat. - Spójrz! Przed połową otworów coś leży, czy może to
tylko kamienie blokujące wejście?
Zbliżyli się ostrożnie, trzymając w dłoniach broń. Nic już się nie poruszyło, ale w rosnącym
natężeniu świateł owe przedmioty coraz mniej przypominały skały i w końcu dało się już dojrzeć
ż
yłki i mięsistą bulwiastość żywej istoty.
Przynajmniej te stworzenia były jakąś nową odmianą. Ham mógł już rozróżnić rząd
oczopodobnych plamek, a pod nimi kłębowisko nóg.
Istoty przypominały odwrócone kosze na zboże, o zbliżonej wielkości i kształcie,
pożyłkowane, zwiotczałe i bez wyróżniających się szczegółów, jeśli nie liczyć plamek ocznych.
Teraz można było już nawet dostrzec półprzeźroczyste powieki, które zamykały się, najwyraźniej
po to, aby osłonić oczy przed bolesnym światłem.
Znajdowali się zaledwie dwanaście stóp od jednej z istot. Po chwili wahania Pat ruszyła
prosto w kierunku nieruchomej tajemnicy.
- Oho! - powiedziała. - Oto coś nowego, Ham. Cześć, stary!
W następnej chwili oboje stanęli jak wryci, skonsternowani, całkowicie zdezorientowani,
zdumieni i zmieszani. Wydobywając się, jak im się zdawało, z błony znajdującej się na wierzchu
stworzenia, doszedł ich klekoczący, wysoki głos.
- Cześć, stary! - powiedział.
Nastąpiła trwożna cisza. Ham trzymał w dłoni swój pistolet, ale nawet gdyby trzeba było go
użyć, nie byłby w stanie tego zrobić, nawet zapomniał o nim. Był jak sparaliżowany, osłupiały.
Pat jednak odzyskała mowę.
- To... to nie jest prawdziwe - powiedziała słabym głosem. - To tropizm. To stworzenie po
prostu jak echo odbija dźwięki, które do niego dochodzą. Czyż nie tak, Ham? Czyż nie tak?
- Ja... ja... oczywiście! - Przyjrzał się oczom zasłoniętym powiekami. - Musi tak być.
Słuchaj! - pochylił się w przód i krzyknął “cześć” prosto w stronę stworzenia. - Musi
odpowiedzieć.
Stworzenie odpowiedziało.
- To nie jest tropizm - zaklekotało piskliwą, lecz doskonałą angielszczyzną.
- To nie jest echo! - Pat ledwie dobywała słów. Cofnęła się. Boję się! - pisnęła ciągnąc
Hama za rękę. - Uciekajmy - szybko!
Schował ją za siebie.
- Może jestem bojaźliwym jankesem - mruknął - ale mam zamiar przesłuchać ten żywy
gramofon, póki nie dowiem się, co - czy też kto - wprawia go w ruch.
- Nie! Nie, Ham! Boję się!
- Nie wygląda niebezpiecznie - zauważył.
- Nie jest niebezpiecznie - stwierdziła istota na lodzie.
Ham przełknął ślinę, a Pat wydała okrzyk przestrachu.
- Kim... kim jesteś? - zapytał łamiącym się głosem.
Nie było odpowiedzi. Oczy z powiekami wpatrywały się w niego nieruchomo.
- Czym jesteś? - spróbował znowu.
Ponowny brak odpowiedzi.
- Skąd znasz angielski? - pytał dalej.
- Nie znasz angielski - zaklekotał głos.
- Więc... hmm... dlaczego mówisz po angielsku?
- Ty mówisz po angielsku - wyjaśniła logicznie tajemnica.
- Nie pytam dlaczego. Pytam w jaki sposób?
Pat jednak częściowo już przemogła swe przerażone zdumienie i jej szybki umysł znalazł
rozwiązanie.
- Ham - szepnęła w napięciu - ta istota używa słów, których my używamy. Znaczenie ich
przejmuje od nas.
- Znaczenie przejmuje od was - potwierdziła niegramatycznie istota.
Hamowi zaświtało w głowie.
- O Boże! - wykrzyknął. - My więc musimy dostarczyć mu słownictwa.
- Wy mówić, ja mówić - zaproponowało stworzenie.
- No jasne! Rozumiesz, Pat? Możemy mówić cokolwiek - zatrzymał się. - Co by tu... “Gdy
w toku ludzkich przypadków...”
- Zamknij się, jankesie! - warknęła Pat. - Jesteś na terytorium brytyjskim! “Być, albo nie
być - oto jest pytanie...”
Ham uśmiechnął się i zamilkł. Gdy Pat nie mogła sobie nic więcej przypomnieć, podjął:
“Pewnego razu były sobie trzy niedźwiedzie...”
I tak to szło. Nagle zdał sobie sprawę, że ta cała sytuacja jest fantastycznie absurdalna - oto
Pat szczegółowo opowiada historię o Czerwonym Kapturku pozbawionemu poczucia humoru
stworowi z nocnej strony Wenus! Dziewczyna rzuciła mu zdumione spojrzenie, gdy wybuchnął
niepohamowanym śmiechem.
- Opowiedz mu bajkę o wędrowcu i córce wieśniaka! - powiedział dusząc się ze śmiechu. -
Zobaczymy, czy choć raz się uśmiechnie!
Pat mu zawtórowała.
- Ale sprawa jest naprawdę poważna - stwierdziła w końcu. Wyobraź to sobie, Ham!
Inteligentne życie na ciemnej stronie. Ale czy jesteś inteligentny? - zapytała nagle stworzenia na
lodzie.
- Jestem inteligentny - zapewniło ją. - Jestem inteligentnie inteligentny.
- Jesteś przynajmniej doskonałym lingwistą - rzekła dziewczyna. - Czy ktoś słyszał o tym,
Ham, żeby nauczyć się angielskiego w pół godziny? Pomyśl o tym! - Jej strach najwyraźniej
zniknął.
- No więc zróbmy z tego użytek - zaproponował Ham. - Jak się nazywasz, przyjacielu?
Nie było odpowiedzi.
- Oczywiście - wtrąciła Pat. - Nie może nam podać swego imienia, póki nie wymienimy go
po angielsku, a my nie możemy tego zrobić, ponieważ... Oj, dobrze, w takim razie nazwijmy go
Oskar. To wystarczy.
- Może być. Oskarze, kim więc jesteś?
- Jestem człowiekiem.
- Hę? Niech mnie szlag trafi, jeśli jesteś!
- Takie słowa mi podałeś. Dla mnie jestem człowiekiem dla ciebie.
- Zaczekaj chwilę. “Dla mnie jestem...” Rozumiem, Pat. On chce powiedzieć, że jedyne
słowa, jakie my posiadamy na to, za co on siebie uważa, to “człowiek” czy “istota ludzka”. No
dobrze, jak w takim razie nazywa się twój lud?
- Ludzie.
- Mam na myśli twoją rasę. Do jakiej rasy należysz?
- Do rasy ludzkiej.
- Ojej! - jęknął Ham. - Ty spróbuj, Pat.
- Oskarze - rzekła dziewczyna - jesteś człowiekiem. Czy jesteś ssakiem?
- Dla mnie człowiek jest ssakiem dla ciebie.
- O Boże! - spróbowała jeszcze raz. - Oskarze, jak się rozmnaża twoja rasa?
- Brak mi potrzebnych słów.
- Czy się rodzicie?
Dziwaczna twarz, czy też ciało istoty bez twarzy zmieniło się nieco. Półprzeźroczyste
powieki chroniące jej liczne oczy pokryły się jeszcze grubszymi osłonami; wyglądało to prawie
tak, jakby stworzenie zmarszczyło w skupieniu czoło.
- Nie rodzimy się - zaklekotało.
- Więc... nasiona, zarodniki, partenogeneza? Czy też podział?
- Zarodniki - zapiszczało tajemnicze stworzenie - i podział.
- Ależ...
Przerwała, zakłopotana. W nagłej ciszy doleciało ich złośliwe wycie trójoka gdzieś daleko z
lewej strony; oboje odruchowo odwrócili się, popatrzyli i cofnęli z przerażeniem. Tam gdzie ledwie
już sięgał snop światła, jeden z rechoczących demonów pochwycił i unosi!
coś, co bez wątpienia było jednym ze stworzeń jaskiniowych. A żeby powiększyć jeszcze
grozę sytuacji, pozostałe siedziały nadal, całkowicie obojętne, przed swymi jamami.
- Oskarze! - krzyknęła Pat. - Złapali jednego z was!
Przerwała w pół słowa na huk rewolweru, ale strzał został oddany na próżno.
- O-och! - jęknęła. - To diabły! Złapały jednego! - Istota znajdująca się przed nim milczała.
- Oskarze! - krzyknęła. - Czy ciebie to nic nie obchodzi? One zamordowały jednego z was. Czy to
rozumiesz?
- Tak.
- Ale... czy to nie ma dla ciebie żadnego znaczenia? - W umyśle Pat zrodziło się coś na
kształt ludzkiego współczucia dla tych istot. - Czy ciebie to w ogóle nie obchodzi?
- Nie.
- Ale co te diabły z wami robią? Co takiego robią, że pozwalacie im się mordować?
- Zjadają nas - rzekł spokojnie Oskar.
- Och! - zaparło jej oddech z przerażenia... - Ale... ale dlaczego nie... - Przerwała,
stworzenie zaczęło powoli i metodycznie wycofywać się do swej jamy.
- Zaczekaj! - krzyknęła. - One tu nie przyjdą! Nasze światła...
- Jest zimno - doleciał ją klekoczący głos. - Odchodzę z powodu zimna.
Zapanowała cisza.
Było rzeczywiście chłodniej. Porywy mroźnego wiatru stały się regularniejsze.
Rozejrzawszy się po krawędzi płaskowyżu Pat zobaczyła, że wszyscy mieszkańcy jaskiń
wślizgiwali się, podobnie jak Oskar, do swych jam. Popatrzyła na Hama bezradnie.
- Czy... czy to był sen? - szepnęła.
- W takim razie śniliśmy oboje, Pat. - Wziął ją za rękę i poprowadził z powrotem ku
rakiecie, której okrągłe iluminatory świeciły zapraszająco w ciemnościach.
Gdy znaleźli się już w ciepłym wnętrzu, zrzuciwszy niezgrabną wierzchnią odzież, Pat
podkurczyła swe zgrabne nogi, zapaliła papierosa i zaczęła w sposób bardziej racjonalny rozważać
ową tajemnicę.
- W tym wszystkim jest coś niezrozumiałego, Ham. Czy wyczułeś coś dziwnego w umyśle
Oskara?
- Jest diabelnie szybki!
- Owszem, jest bardzo inteligentny. Poziom inteligencji równy ludzkiemu, czy nawet... -
zawahała się - wyższy. Lecz nie jest to umysł typu ludzkiego. Jest jakiś inny... obcy, dziwny.
Niezbyt dobrze potrafię wyrazić to, co czułam, ale czy zauważyłeś, że Oskar nie zadał ani jednego
pytania? Ani jednego!
- Zaraz... rzeczywiście! To dziwne!
- To cholernie dziwne. Każda inteligencja typu ludzkiego, przy spotkaniu innej myślącej
formy życia, zadałaby mnóstwo pytań. My je zadawaliśmy. - W zamyśleniu wypuściła kłąb dymu.
- Lecz to nie wszystko. Ta jego obojętność, gdy trójok zaatakował jego współplemieńca... czy to
było ludzkie, czy nawet ziemskie? Widziałam, jak polujący pająk pochwycił jedną muchę z roju nie
niepokojąc innych, ale czy może to mieć miejsce w odniesieniu do istot inteligentnych?
Nie może, nawet w przypadku mózgów tak słabo rozwiniętych jak u stada jeleni czy wróbli.
Zabij jedno zwierzę, a wystraszysz wszystkie.
- To prawda, Pat. To cholernie dziwne stworzonka, ci współplemieńcy Oskara. Dziwne
zwierzaki.
- Zwierzaki? Nie mów, że nie zauważyłeś, Ham.
- Czego nie zauważyłem?
- Oskar nie jest zwierzęciem. Jest rośliną - ciepłokrwistą, poruszającą się rośliną. Przez cały
czas, gdy z nim rozmawialiśmy, zakorzeniał się wokół siebie swoim... swoim korzeniem. A to, co
wyglądało jak nogi - to były strąki. Nie chodził na nich, sunął przed siebie na korzeniu. A co
więcej...
- Co więcej?
- Co więcej, Ham, te strąki były takie same jak te, którymi trójoki obrzuciły nas w tamtym
wąwozie w Górach Wieczności, te, które nas dławiły i o mało nie udusiły...
- Masz na myśli te, przez które straciłaś przytomność?
- W każdym razie byłam na tyle przytomna, że je zauważyłam! odparła rumieniąc się. - To
część tajemnicy, Ham. Umysł Oskara to umysł rośliny! - Zamilkła, wypuszczając dym z ust, Ham
zaś nabijał fajkę.
- Czy sądzisz - zapytała nagle - że obecność Oskara i jego towarzyszy stanowi zagrożenie
dla ludzi mieszkających na Wenus? Wiem, że są to istoty z ciemnej strony, ale co będzie, jeśli
zostaną tu odkryte cenne złoża? Co będzie, jeśli właśnie tu zacznie się eksploatacja na skalę
przemysłową? Ludzie nie mogą żyć całkowicie bez światła słonecznego, wiem o tym, ale może
zaistnieje potrzeba założenia tu kolonii tymczasowych i co wtedy?
- No właśnie, i co wtedy? - zawtórował Ham.
- Tak, co wtedy? Czy na jednej planecie znajdzie się miejsce dla dwóch ras inteligentnych?
Czy prędzej czy później nie nastąpi konflikt interesów?
- I co z tego? - mruknął. - To prymitywne istoty, Pat. Mieszkają w jaskiniach, nie stworzyły
kultury, nie mają broni. Dla człowieka nie stanowią niebezpieczeństwa.
- Ale są tak wspaniale inteligentne. Skąd wiesz, że te, które poznaliśmy, nie są tylko
barbarzyńskim plemieniem, i że gdzieś w głębi ciemnej strony nie istnieje cywilizacja roślin?
Wiesz przecież, że cywilizacja nie jest osobistym przywilejem człowieka. Spójrz na potężną, choć
chylącą się ku upadkowi kulturę Marsa oraz na martwe jej szczątki na Tytanie. Człowiek po prostu
stał się jej najsilniejszą wersją, przynajmniej na razie.
- To prawda, Pat - zgodził się. - Lecz jeśli współplemieńcy Oskara nie są bardziej
wojowniczy niż byli w stosunku do tego krwiożerczego trójoka, nie mogą stanowić wielkiego
zagrożenia.
- Tego w ogóle nie potrafię pojąć. - Zadrżała. - Zastanawiam się, czy... - zamilkła,
marszcząc brwi.
- Czy co?
- Ja... nie wiem. Przyszło mi coś do głowy... coś strasznego podniosła nagle oczy. - Ham,
jutro chcę dokładnie ustalić, na jakim poziomie inteligencji jest Oskar. Dokładnie na jakim
poziomie - o ile mi się to uda.
Były jednak z tym pewne trudności. Gdy Ham i Pat zbliżyli się do krawędzi wału
lodowego, z trudem pokonawszy fantastycznie pofałdowany teren, okazało się, że nie mają
zielonego pojęcia, przed którą z rzędu jaskiń stali rozmawiając z Oskarem. W migotliwych
ś
wiatłach lamp każdy otwór wydawał się podobny do innych, a istoty znajdujące się u ich wylotów
patrzyły na nich oczami, w których brak było jakiegokolwiek dającego się odczytać wyrazu.
- No tak - powiedziała stropiona Pat. - Będziemy musieli próbować. Hej, ty tam, czy ty
jesteś Oskar?
- Tak - rozległ się klekocący głos.
- Nie wierzę - zaoponował Ham. - On był bardziej na prawo.
Hej! Czy ty jesteś Oskar?
- Tak - zaklekotał inny głos.
- Nie możecie obaj być Oskarem!
- Wszyscy nim jesteśmy - odrzekł ten, którego wybrała Pat.
- A, nieważne - przerwała dziewczyna uprzedzając dalsze protesty Hama. - Najwyraźniej to,
co wie jeden, wiedzą wszyscy, więc nie ma najmniejszego znaczenia, którego wybierzemy.
Oskarze, wczoraj powiedziałeś, że jesteś inteligentny. Czy jesteś bardziej inteligentny ode mnie?
- Tak. O wiele bardziej.
- Ha! - prychnął Ham. - No i widzisz, Pat!
Pociągnęła ze złością nosem.
- Tym cię przewyższa, jankesie. Oskarze, czy mówisz kiedykolwiek nieprawdę?
Na półprzeźroczyste powieki opadły następne, grube.
- Nieprawdę - powtórzył piskliwy głos. - Nieprawdę. Nie. Nie ma potrzeby.
- No więc czy... - przerwała nagle na odgłos głuchego stuku.
- Co to takiego? Och! Popatrz, Ham, jeden z jego strąków pękł! Odsunęła się.
Uderzył w nich ostry, cierpki odór, i przypomniał tamte niebezpieczne godziny w wąwozie,
ale tym razem nie tak silny, aby Ham się zaczął krztusić lub aby Pat straciła przytomność. Ostry,
cierpki, lecz jednocześnie nie całkiem nieprzyjemny.
- Co to jest, Oskarze?
- To służy do... - głos zamilkł.
- Do rozmnażania? - podpowiedziała Pat.
- Tak. Do rozmnażania. Wiatr roznosi nasze zarodniki między każdego z nas. Mieszkamy
tam, gdzie wiatr nie jest stały.
- Jednak wczoraj mówiłeś, że waszą metodą jest podział.
- Tak. Zarodniki osiadają na naszych ciałach i następuje... - głos znów zamilkł.
- Zapłodnienie? - podpowiedziała dziewczyna.
- Nie.
- No to... wiem! Podrażnienie!
- Tak.
- Które wywołuje guzowatą narośl?
- Tak. Kiedy jej wzrost ustaje, rozłączamy się.
- Uch! - parsknął Ham. - Guz!
- Zamknij się! - warknęła Pat. - Dziecko w łonie matki też jest tylko guzem.
- Tylko... Powiem ci, że rad jestem, że nie zostałem biologiem! I że nie jestem kobietą!
- Ja też - rzekła Pat z powagą. - Oskarze, jaka jest twoja wiedza:
co w ogóle wiesz?
- Wszystko.
- Czy wiesz, skąd przybyli ludzie podobni do mnie?
- Od strony światła.
- Tak, ale wcześniej?
- Nie.
- Przybyliśmy z innej planety - rzekła z namaszczeniem dziewczyna. Ponieważ Oskar
milczał, dodała: - Czy wiesz, co to jest planeta?
- Wiem.
- Ale czy wiedziałeś wcześniej, nim to słowo wymówiłam?
- Tak. Dużo wcześniej.
- Ale skąd? Czy wiesz, co to maszyny? Czy wiesz, co to broń?
Czy wiesz, jak to wszystko wytwarzać?
- Tak.
- No więc... czemu tego nie robicie?
- Nie ma potrzeby.
- Nie ma potrzeby! - jęknęła. - Mając światło... nawet mając ogień moglibyście utrzymać
triopsy - to znaczy trioptes - w bezpiecznej odległości. Moglibyście uniknąć tego, że was zjadają!
- Nie ma potrzeby.
Bezradnie odwróciła się do Hama.
- On kłamie - zasugerował.
- Nie sądzę - mruknęła. - To coś innego... coś, czego nie rozumiemy. Oskarze, skąd to
wszystko wiecie?
- Inteligencja.
Przy wejściu do innej jaskini z głuchym odgłosem pękł kolejny strąk.
- Ale skąd? Powiedz mi, jak odkrywacie fakty?
- Z dowolnego faktu - klekotała istota na lodzie. - Inteligencja potrafi stworzyć obraz... -
zapadła cisza.
- Wszechświata? - poddała.
- Tak, Wszechświata. Zaczynam od jednego faktu i na jego podstawie wyciągam wnioski.
Buduję obraz Wszechświata. Zaczynam od innego faktu. Wyciągam wnioski. Stwierdzam, że obraz
Wszechświata, jaki otrzymuję, jest taki sam jak w pierwszym przypadku. Wiem, że obraz jest
prawdziwy.
Oboje słuchający z podziwem wpatrywali się w istotę, i - Słuchaj - wykrztusił. Ham. - Jeśli
to prawda, możemy od Oskara dowiedzieć się wszystkiego! Oskarze, czy możesz zdradzić nam
tajemnice, których nie znamy?
- Nie.
- Dlaczego nie?
- Musicie najpierw znać odpowiednie słowa, aby mi je podać. Nie mogę wam opowiedzieć
tego, na co nie macie odpowiednich słów.
- To prawda! - szepnęła Pat. - Ale Oskarze, ja znam słowa “czas”
i “przestrzeń”, i “energia”, i “materia”, i “prawo”, i “przyczyna”.
Podaj mi ostateczne prawo Wszechświata.
- Jest to prawo... - cisza.
- Zachowania energii lub materii? Grawitacji?
- Nie.
- Prawo... Boga?
- Nie.
- śycia?
- Nie. śycie nie jest ważne.
- To czego? Nic innego nie przychodzi mi na myśl.
- Może przypadku - rzekł w napięciu Ham. - Nie ma na to odpowiedniego słowa!
- Tak - zaklekotał Oskar. - To prawo przypadku. Tamte inne słowa to tylko inne aspekty
prawa przypadku.
- Wielkie nieba! - szepnęła Pat. - Oskarze, 'czy wiesz, co to gwiazdy, słońca, konstelacje,
planety, mgławice oraz atomy, protony i elektrony?
- Tak.
- Ale... skąd? Czy kiedykolwiek widziałeś gwiazdy, które znajdują się ponad tą wieczną
powłoką chmur? Albo Słońce poza barierą?
- Nie. Wystarczy rozum, jest bowiem tylko jeden możliwy sposób, w jaki może istnieć
Wszechświat. Tylko to, co jest możliwe, jest realne; to co nierealne, jest również niemożliwe.
- To... to zdaje się coś znaczy - szepnęła Pat. - Niezbyt dokładnie wiem co. Ale Oskarze,
dlaczego... dlaczego nie używacie swej wiedzy, aby się zabezpieczyć przed wrogami?
- Nie ma potrzeby. Nie ma potrzeby robić cokolwiek. Za sto lat będziemy... - Cisza.
- Bezpieczni?
- Tak - nie.
- Co? - Przeszyła ją straszna myśl. - Chcesz powiedzieć - wymarli?
- Tak.
- Ależ... och, Oskarze! Czy nie chcecie żyć? Czy wasz lud nie chce przetrwać?
- Chce - zazgrzytał Oskar. - Chce-chce-chce. To słowo nic nie oznacza.
- Ono oznacza... pożąda, potrzebuje.
- Pożądanie nic nie oznacza. Potrzebuje-potrzebuje. Nie. Mój lud nie potrzebuje przetrwać.
- Och - szepnęła Pat słabym głosem. - Więc po co się rozmnażacie?
Jak gdyby w odpowiedzi, pękający strąk obsypał ich duszącym pyłem.
- Ponieważ musimy - zaklekotał Oskar. - Gdy uderzają nas zarodniki - musimy.
- Rozumiem - wyszeptała powoli Pat. - Ham, zdaje się, że mam.
Myślę, że rozumiem. Wracajmy do statku.
Odwróciła się bez przekonania, a Ham poszedł za nią zamyślony.
Ogarnęła go dziwna apatia.
Spotkała ich jedna drobna nieprzyjemność. Kamień rzucony przez jakiegoś włóczącego się
trójoka ukrytego za krawędzią roztrzaskał lewą lampę na hełmie Pat. Wydawało się, że niewiele ją
to poruszyło; popatrzyła przelotnie w bok i szła dalej przed siebie. Lecz przez całą drogę powrotną
prześladowały ich wycia, piski i drwiący śmiech dochodzący z lewej strony, oświetlonej teraz tylko
lampą Hama.
W rakiecie Pat znużonym ruchem rzuciła na stół swoją torbę na okazy i usiadła nie
zdejmując stroju polarnego. Ham również tego nie uczynił; mimo dokuczającego mu gorąca on
również apatycznie opadł na koję.
- Jestem zmęczona - powiedziała dziewczyna - ale nie aż tak, żeby nie zdawać sobie
sprawy, co oznacza ta tajemnica tam na zewnątrz.
- No to posłuchajmy.
- Ham - powiedziała. - Jaka jest najważniejsza różnica między życiem roślinnym i
zwierzęcym?
- No, rośliny czerpią środki do życia bezpośrednio z gleby i powietrza. Zwierzęta
potrzebują roślin lub innych zwierząt jako pożywienia.
- To nie jest cała prawda, Ham. Niektóre rośliny są pasożytami i żerują na innych formach
ż
ycia. Pomyśl o Tropikach albo nawet o niektórych ziemskich roślinach - grzybach, dzbaneczniku,
rosiczce, która łapie muchy.
- No to może... zwierzęta poruszają się, a rośliny nie.
- To też nieprawda. Popatrz na bakterie: są roślinami, a jednak poruszają się w
poszukiwaniu pożywienia.
- Jaka więc jest ta różnica?
- Czasami trudno powiedzieć - mruknęła. - Myślę jednak, że teraz już wiem. Oto ona:
zwierzęta powodowane są potrzebą, rośliny zaś - koniecznością. Pojmujesz?
- Ani w ząb.
- Słuchaj więc. Roślina, nawet poruszająca się, postępuje w dany sposób, ponieważ musi,
ponieważ taka jest jej natura. Zwierzę działa tak jak działa, ponieważ chce lub też, ponieważ taka
jest jego natura, że chce.
- Gdzie tu jest różnica?
- Jest różnica. Zwierzę ma własną wolę, roślina zaś nie ma. Rozumiesz teraz? Oskar ma
wspaniałą, boską inteligencję, ale własnej woli nie ma tyle nawet co robak. Ma odruchy, ale nie ma
pożądań. Gdy wiatr jest ciepły, wychodzi i żeruje; gdy jest zimno, wpełza z powrotem do jaskini
wypełnionej ciepłem jego ciała. Lecz to nie własna wola, ale tylko odruch. Oskar niczego nie
pożąda!
Ham spojrzał na nią poruszony, zapomniawszy o zmęczeniu.
- Niech mnie diabli, jeśli tak nie jest! - wykrzyknął. - To dlatego on, a raczej one, nie zadają
pytań! Potrzeba chcieć lub mieć własną wolę, by o coś zapytać! I to dlatego nie mają cywilizacji i
nigdy nie będą miały.
- To, i jeszcze coś innego - rzekła Pat. - Pomyśl o tym: Oskar jest stworzeniem
bezpłciowym, a pomimo twej dumy jankesa popęd płciowy zawsze był ważnym czynnikiem
budowania cywilizacji. Jest on podstawą rodziny, a lud Oskara nie zna pojęcia rodziców i dzieci.
Oskar rozmnaża się przez podział; obie jego połowy są dorosłe i zapewne dysponują całą wiedzą i
pamięcią pierwszego osobnika.
Nie ma potrzeby miłości, nie ma właściwie dla niej miejsca i stąd nie ma motywu do walki
o partnera i rodzinę, a także nie ma powodu do czynienia życia łatwiejszym, niż jest, ani powodu,
by używać inteligencji w celu rozwijania nauki czy sztuki... czegokolwiek! - zamilkła na chwilę. -
Czy słyszałeś kiedyś o prawie maltuzjańskim, Ham?
- Nie sądzę.
- No więc prawo Malthusa mówi, że liczba ludności wywiera nacisk na podaż żywności.
Jeśli zwiększa się dopływ żywności, liczba ludności proporcjonalnie rośnie. Ludzkość rozwinęła
się pod wpływem tego prawa; zostało ono zawieszone na około sto lat, ale nasza rasa uzyskała
człowieczeństwo pod jego wpływem.
- Zawieszone! To brzmi jak odwołanie prawa ciążenia lub poprawienie twierdzenia
Pitagorasa.
- Nie, nie - powiedziała. - Zawieszenie tego prawa nastąpiło w wyniku rozwoju techniki w
wieku dziewiętnastym i dwudziestym, co spowodowało taki wzrost podaży żywności, że przyrost
naturalny nie nadążał za nim. Ale mu dorówna i prawo maltuzjańskie znowu będzie w mocy.
- A co to ma wspólnego z Oskarem?
- To: jego rasa nie rozwinęła się pod działaniem tego prawa. Inne czynniki utrzymywały jej
liczebność poniżej granicy podaży żywności, a więc gatunek ten rozwinął się wolny od potrzeby
walki o żywność.
Jest doskonale przystosowany do środowiska, że nie potrzebuje nic więcej. Dla niego
cywilizacja jest zbyteczna!
- Ale... co z trójokami?
- Tak, trójoki? Widzisz, Ham, jak mówiłam kilka dni temu, trójok jest przybyszem
zepchniętym ze strefy zmierzchu. Gdy te diabły tu przybyły, lud Oskara był już w pełni rozwinięty
i nie potrafił się zmienić, by stawić czoło nowym warunkom lub też nie potrafił się zmienić
dostatecznie szybko. Są więc skazani na zagładę.
Jak mówi Oskar, wkrótce wyginą i... nawet ich to nie obchodzi zadrżała ze zgrozy. - Jedyne
co robią, co potrafią robić, to siedzenie przed jaskiniami i myślenie. Może ich myśli są myślami
bogów, ale własnej woli nie zbiorą tyle co mysz. Oto właśnie roślinna inteligencja; to musi być to!
- Myślę... myślę, że masz rację - mruknął. - W jakiś sposób to straszne, prawda?
- Tak - zadrżała mimo grubej odzieży. - Tak, to straszne. Takie wielkie, wspaniałe umysły i
nie ma sposobu, żeby mogły pracować. To tak jak potężny silnik benzynowy z pękniętym wałem
korbowym: jakkolwiek by pracował, kołami obracać nie może. Ham, czy wiesz, jak je nazwę?
Lotophagi Veneris - Lotofagi! Wystarcza im siedzenie i przesypianie życia w marzeniach, podczas
gdy mniejsze umysły - nasze i trójoków - walczą o ich planetę.
- To dobra nazwa, Pat. - Gdy dziewczyna podniosła się, Ham spytał zaskoczony: - A twoje
okazy? Nie będziesz ich preparować?
- Och, jutro - rzuciła się, jak stała, w ubraniu na koję.
- Zepsują się! I twoja lampa na hełmie - trzeba ją naprawić.
- Jutro - powtórzyła zmęczonym głosem, a jego własne zmęczenie ucięło dalsze spory.
Gdy mdły odór zgnilizny obudził go kilka godzin później, Pat wciąż jeszcze spała w
ciężkiej odzieży wyjściowej. Wyrzucił torbę i okazy za drzwi, a następnie zdjął z dziewczyny
skafander. Gdy delikatnie kładł ją na koi, nie poruszyła się prawie wcale.
Pat nie było żal wyrzuconej torby; następny dzień, o ile ową noc bez końca można było
nazwać dniem, znalazł ich maszerujących po mrocznym płaskowyżu z wciąż jeszcze nieczynną
lampą na hełmie dziewczyny. Znowu z lewej strony doszedł ich dziki, szyderczy śmiech
mieszkańców nocy niosący się z dolnym wiatrem; dwukrotnie rzucone z dużej odległości kamienie
odłupały połyskliwe odłamki lodu od pobliskich iglic. Posuwali się naprzód apatycznie i w
milczeniu, jakby zahipnotyzowani, ale zdawało im się, że umysły mają nadzwyczaj jasne.
Pat zwróciła się do pierwszego Lotofaga, którego spostrzegli.
- Wróciliśmy, Oskarze - odezwała się z cieniem zaledwie swej zwykłej swobody. - Jak
spędziłeś noc?
- Myślałem - zaklekotała istota.
- O czym myślałeś?
- Myślałem o... - głos zamilkł.
Trzasnął strąk i osobliwie przyjemna cierpka woń -uderzyła w ich nozdrza.
- O... nas?
- Nie.
- O... świecie?
- Nie.
- O... To nie ma sensu - rzekła w końcu znużona. - Moglibyśmy tak próbować do końca
ś
wiata i nigdy nie natrafić na właściwe pytanie.
- O ile właściwe pytanie istnieje - dodał Ham, - Skąd wiesz, że istnieją słowa do niego
pasujące? Skąd wiesz, że jest to myśl, którą nasze umysły zdolne są pojąć? Muszą być takie myśli,
które są poza naszą zdolnością pojmowania.
Na lewo inny strąk trzasnął z głuchym stukiem. Ham ujrzał, jak pył przelatuje, niczym cień,
przez snopy światła rzucane przez ich lampy, gdy unosił go dolny wiatr; zobaczył też, jak Pat
nabrała głęboko w płuca cierpkiego powietrza, kiedy zawirowało wokół niej. Dziwne, jak
przyjemny był to zapach, zważywszy na fakt, że ta sama substancja w większym stężeniu kiedyś
omal nie pozbawiła ich życia. Poczuł jakąś niejasną obawę, gdy myśl ta przyszła mu do głowy, ale
nie potrafił znaleźć powodu tej obawy.
Uświadomił sobie nagle, że stoją w zupełnym milczeniu przed Lotofagiem. A przyszli
przecież zadawać mu pytania.
- Oskarze - zapytał - jaki jest sens życia?
- Nie ma. Nie ma żadnego sensu.
- Dlaczego więc tak się o nie walczy?
- My o nie nie walczymy. śycie nie jest ważne.
- Bo gdy was nie będzie, świat i tak będzie trwał dalej? O to chodzi?
- Gdy nas nie będzie, nikomu to nie zrobi różnicy oprócz trioptes, które nas zjadają.
- Które was zjadają - powtórzył Ham jak echo.
W tej myśli było coś takiego, co przedostało się przez mgłę obojętności spowijającą jego
myśli. Spojrzał na Pat, która stała biernie i w milczeniu obok niego; w świetle reflektora widział za
okularami jej jasne, szare oczy, wpatrzone przed siebie z czymś, co było albo roztargnieniem, albo
głębokim namysłem. A zza lodowego wału doszły ich nagle wrzaski i dziki śmiech mieszkańców
ciemności.
- Pat - powiedział.
Nie było odpowiedzi.
- Pat! - powtórzył, kładąc ociężałą rękę na jej ramieniu. Musimy wracać. - Na prawo
trzasnął strąk. - Musimy wracać powtórzył.
Zza grzbietu runął nagle grad kamieni. Jeden uderzył go w hełm i przedni reflektor pękł z
hukiem. Inny trafił go w ramię zadając dotkliwy ból, choć wydało mu się to dziwnie mało istotne.
- Musimy wracać - powtarzał uparcie.
Pat odezwała się w końcu, nie poruszając się.
- Po co? - zapytała głucho.
Zastanowił się nad tym. Rzeczywiście, po co? Aby wrócić do strefy zmierzchu? Pamięć
jego przywołała obraz Erotii, potem wizję owego miesiąca miodowego zaplanowanego przez nich
na Ziemi, a potem jeszcze całą serię scen z Ziemi: Nowy Jork, miasteczko akademickie otoczone
drzewami, słoneczna farma, na której spędził dzieciństwo.
Wszystko to jednak wydało mu się odległe i nierealne.
Do rzeczywistości przywołało go gwałtowne uderzenie w ramię, i przeszywający ból.
Zobaczył też, jak kamień odbija się od hełmu Pat.
Ś
wieciły już tylko dwa z jej reflektorów, tylny i prawy, z jego zaś, zdawał sobie niejasno
sprawę, pozostały tylko tylny i lewy. Na skraju wału, ciemnego teraz z powodu rozbitych lamp,
przemykały się i jazgotały ciemne postacie, a wokół Pat i Hama świstały i rozpryskiwały się
kamienie.
Ham z olbrzymim wysiłkiem schwycił Pat za ramię.
- Musimy wracać! - wymamrotał.
- Dlaczego? Po co?
- Jeśli zostaniemy, zabiją nas.
- Wiem, ale...
Przestał słuchać i gwałtownie pociągnął Pat za ramię. Obróciła się i poszła za nim
chwiejnym krokiem, gdy uparcie dążył w kierunku rakiety.
Kiedy ich tylne reflektory omiotły wał lodowy, rozległy się przeraźliwe wycia, a gdy Ham
ciągnął za sobą dziewczynę z nieskończoną powolnością, wrzaski przeniosły się na ich prawą i
lewą stronę. Wiedział, co to oznacza; te wściekłe diabły okrążały ich, by znaleźć się z przodu,
gdzie z rozbitych lamp nie padało ochronne światło.
Pat bezwolnie szła za nim. To ramię Hama zmuszało ją do wykonywania ruchów, ale i dla
niego każdy ruch był ogromnym wysiłkiem. A przed nimi przemykały cienie, które wyły i trąbiły;
demony nastające na ich życie.
Ham obrócił głowę w ten sposób, że jego prawy reflektor omiatał łukiem okolicę. Rozległy
się wrzaski, gdy trójoki szukały schronienia w cieniu pagórków i grzbietów, lecz Ham z głową
odwróconą w bok, potykał się i przewracał.
Pat nie chciała się podnieść, gdy ją pociągnął.
- Nie ma potrzeby - mamrotała, ale nie stawiała oporu, gdy ją uniósł.
W jego głowie mgliście zaświtał pomysł. Wziął ją na ręce tak, że jej prawa lampa
oświetlała przód i w końcu udało mu się dotrzeć do kręgu światła rzucanego przez rakietę,
otworzyć drzwi i złożyć ją na podłodze wewnątrz statku.
Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, były cienie rechoczących trój oków, podskakujące i
przemykające się w ciemności w kierunku wału lodowego, gdzie Oskar i jego lud w spokojnej
rezygnacji oczekiwali na przeznaczenie.
Rakieta mknęła na wysokości dwustu tysięcy stóp, ponieważ liczne obserwacje i fotografie
wykonane z Kosmosu wykazały, że nawet najwyższe szczyty Gór Wieczności nie wyrastają wyżej
niż czterdzieści mil ponad powierzchnię planety. Pod nimi chmury połyskiwały bielą z przodu i
czernią z tyłu, statek bowiem wchodził właśnie w strefę zmierzchu. Na tej wysokości można było
nawet zaobserwować potężną krzywiznę planety.
- Jak kula bilardowa, tyle że w połowie jasna, w połowie zaś ciemna “ósemka” - rzekł Ham
patrząc w dół. - Odtąd będziemy się trzymać tylko jasnej połówki.
- To wszystko przez zarodniki - powiedziała Pat, nie zwracając na niego uwagi. - Już
przedtem wiedzieliśmy, że mają działanie narkotyczne, ale nie mogliśmy przypuszczać, że jest ono
tak subtelne, że polega na odebraniu własnej woli i osłabieniu. Lud Oskara to Lotofagi i kwiaty
lotosu jednocześnie. Ale... w jakimś stopniu żal mi ich. Te ich potężne, wspaniałe, bezużyteczne
umysły! - zamilkła na chwilę. Ham, co to było, co ci uświadomiło, co się dzieje? Co ciebie
otrzeźwiło?
- Ach, ta uwaga Oskara, że są tylko pożywieniem dla trójoków.
- I co z tego?
- To z tego, że nie wiem, czy wiesz, że zużyliśmy całe nasze zapasy żywności. Ta uwaga
przypomniała mi, że od dwóch dni nie miałem nic w ustach!
Przełożył Wiktor Bukato
Ś
wiaty warunkowe
W drodze na lotnisko Staten Island zatrzymałem się, aby zadzwonić i to był niewątpliwie
błąd, gdyż inaczej zdążyłbym. Urzędnik był jednak grzeczny. - Zatrzymamy dla pana statek na pięć
minut - powiedział. - Tylko tyle możemy zrobić.
Pobiegłem więc z powrotem do taksówki, która wyrwała na trzeci poziom i śmignęła przez
Staten Bridge jak kometa mknąca po stalowym łuku tęczy. Musiałem być wieczorem, a dokładnie o
ósmej, w Moskwie, na otwarciu ofert w przetargu na budowę Tunelu Uralskiego. Rząd radziecki
ż
yczył sobie obecności przedstawicieli wszystkich oferentów, lecz moja firma mogła się lepiej
zastanowić, nim wysłała mnie, Dixona Wellsa, mimo że Korporacja N.J. Wellsa to jest, że tak
powiem, mój ojciec. Mam... no, niezasłużoną opinię wiecznego spóźnialskiego; zawsze coś się
zdarza, co nie pozwala mi zjawić się gdziekolwiek na czas. Nigdy to nie jest moja wina; tym razem
było to przypadkowe spotkanie z moim dawnym profesorem fizyki, starym Haskelem van
Manderpootzen. Nie mogłem tak po prostu powiedzieć mu “dzień dobry” i “do widzenia”; w roku
akademickim 2014 byłem jego ulubionym studentem.
Oczywiście nie zdążyłem na liniowiec. Siedziałem wciąż jeszcze w taksówce na Staten
Bridge, gdy doszedł mnie łoskot katapulty i przemknęła nade mną radziecka rakieta “Bajkał” jak
jaki pocisk smugowy, ciągnąca za sobą długi ogon płomienia.
W końcu wygraliśmy ten przetarg; firma zawiadomiła teleksem naszego człowieka w
Bejrucie, który poleciał do Moskwy; to jednak wcale nie poprawiło mojej reputacji. Jednak
poczułem się znacznie lepiej przeczytawszy wieczorne gazety: “Bajkał”, który leciał północnym
skrajem wschodniego korytarza, aby uniknąć spotkania z burzą, zderzył się skrzydłem z brytyjskim
transportowcem i z jego pięciuset pasażerów ocalała ledwie setka. Mało brakowało, a moje
spóźnienie do Moskwy miałoby bardziej ostateczny charakter.
Umówiłem się ze starym van Manderpootzem na następny tydzień.
Zdaje się, że przeniósł się do Nowego Jorku na stanowisko dziekana Wydziału Nowej
Fizyki; nowej, czyli opartej na teorii względności.
Zasługiwał na to - jeżeli na świecie są geniusze, staruszek był jednym z nich, a ja, nawet
teraz po ośmiu latach od dyplomu, pamiętałem więcej z jego wykładów niż ze znacznie większej
liczby zajęć z rachunku, pary i gazów, mechaniki i innych niebezpieczeństw czyhających na drodze
do dyplomu inżyniera. I tak we wtorek wieczór znalazłem się u niego spóźniony o godzinę czy coś
koło tego, gdyż prawdę mówiąc przypomniałem sobie o wizycie dopiero późnym wieczorem.
Profesor van Manderpootz pogrążony był w lekturze, siedział zaś w pokoju, w którym
panował taki sam nieład jak zawsze.
- Hm! - mruknął. - Czasy się zmieniają, ale nie obyczaje, jak widzę. Byłeś dobrym
studentem, Dick, ale jak sobie przypominam, przychodziłeś zawsze w połowie wykładu.
- Miałem zaraz przedtem wykład w Gmachu Wschodnim - wyjaśniłem. - Nigdy nie mogłem
dojść na czas.
- No więc najwyższy czas, abyś się nauczył przychodzić na czas warknął. Oczy mu
zabłysły. - Czas! - wykrzyknął. - Najbardziej fascynujące słowo w każdym języku. Oto użyliśmy
go już pięć razy w ciągu pierwszej minuty naszej rozmowy, zrozumieliśmy się nawzajem, a mimo
to nauka zaczyna dopiero teraz pojmować jego znaczenie. Nauka? Chciałem powiedzieć, że to ja
zaczynam.
Usiadłem.
- Pan i nauka to dla mnie synonimy - uśmiechnąłem się. - Czyż nie jest pan jednym z
najwybitniejszych fizyków na świecie?
- Jednym! - parsknął. - Jednym z wielu, co? A kim są ci inni?
- No, Corveille, Hastings, Szrimski...
- Ba! Czyż można wymawiać ich nazwiska jednym tchem z nazwiskiem van
Manderpootza? To zgraja szakali żywiących się odpadkami pomysłów, które spadły z biesiadnego
stołu moich myśli! Gdybyś cofnął się do ubiegłego wieku, gdybyś wymienił Einsteina czy de
Sittera - to są może nazwiska, które można postawić w jednym rzędzie (lub trochę niżej) z
nazwiskiem van Manderpootza!
Uśmiechnąłem się znowu, szczerze ubawiony.
- Einstein był uważany za całkiem niezłego naukowca, czyż nie? - zauważyłem. - W końcu
był pierwszym, który wprowadził czas i przestrzeń do laboratorium. Przed nim były to tylko
pojęcia filozoficzne.
- Nieprawda! - wybuchnął profesor. - Może w jakiś ciemny, prymitywny sposób wskazał
drogę, ale to ja, ja, van Manderpootz, pierwszy pochwyciłem czas, zaciągnąłem do mojego
laboratorium i wykonałem na nim doświadczenie.
- Naprawdę? A jakież to doświadczenie?
- A jakie można przeprowadzić inne doświadczenie oprócz prostego pomiaru?
- No... nie wiem. Podróże w czasie?
- Właśnie.
- W machinach czasu spopularyzowanych przez czasopisma fantastyczne? Podróże w
przeszłość i przyszłość?
- E tam! Po stokroć e tam! Przyszłość i przeszłość - a fe! Nie trzeba van Manderpootza,
by dostrzec w tym fałsz. Już Einstein to wykazał.
- Jak? To przecież można sobie chyba wyobrazić?
- Można wyobrazić? I ty, Dixonie Wellsie, studiowałeś u van Manderpootza! -
Poczerwieniał z rozdrażnienia, a następnie odzyskał ponury spokój. - Posłuchaj. Pamiętasz, jak
czas ulega zmianom w zależności od szybkości układu - teoria względności Einsteina?
- Pamiętam.
- Bardzo dobrze. Przypuśćmy teraz, że wielki inżynier Dixon Wells wynalazł pojazd, który
może poruszać się bardzo szybko, ogromnie szybko, osiągając dziewięć dziesiątych prędkości
ś
wiatła. Rozumiesz? Dobrze. Następnie zaopatrujesz to cudo w paliwo na małą przejażdżkę o
długości pół miliona mil, co, ponieważ jego masa (a tym samym jego bezwładność) rośnie, zgodnie
ze wzorem Einsteina, ze wzrastającą szybkością, pochłania całe paliwo świata. Lecz poradzisz
sobie z tym. Użyjesz energii atomowej. I wtedy, ponieważ przy szybkości równej dziewięciu
dziesiątych prędkości światła twój statek waży mniej więcej tyle co słońce, dezintegrujesz
Amerykę Północną, by uzyskać potrzebną siłę napędową. Startujesz z tą szybkością, sto
sześćdziesiąt osiem tysięcy mil na godzinę, i przelatujesz dwieście cztery tysiące mil.
Przyspieszenie zmiażdżyło cię na śmierć, ale znalazłeś się w przyszłości. - Zamilkł, uśmiechając
się ironicznie. - Prawda?
- Tak.
- A jak daleko w przyszłości?
Zawahałem się.
- Zastosuj wzór Einsteina! - zaskrzeczał. - Jak daleko? Powiem ci. Jedną sekundę! - Zaśmiał
się triumfalnie. - Tyle zostało z podróży w przyszłość! A co do przeszłości - po pierwsze, musisz
przekroczyć prędkość światła, co natychmiast zakłada użycie więcej niż nieskończonej liczby koni
mechanicznych. Załóżmy, że wielki inżynier Dixon Wells radzi sobie i z tym małym problemem,
chociaż wydajność energetyczna całego wszechświata jest niższa od nieskończonej liczby koni
mechanicznych. Więc ów inżynier zastosuje tę większą niż nieskończoną moc do lotu z szybkością
dwustu czterech tysięcy mil na sekundę w ciągu dziesięciu sekund. Znajdzie się wówczas w
przeszłości. Jak daleko?
Znowu się zawahałem.
- Powiem ci. Jedną sekundę! - Łypnął na mnie okiem. - Teraz pozostaje ci tylko
zaprojektować taką machinę i wtedy van Manderpootz uzna możliwość podróżowania w przyszłość
- na ograniczoną liczbę sekund. Co do przeszłości, wyjaśniłem właśnie, że całej energii
wszechświata nie wystarczy do tego.
- Ale - wyjąkałem - powiedział pan dopiero co, że...
- Na pewno nie powiedziałem nic o podróżach w przyszłość lub przeszłość, które, jak
wykazałem przed chwilą, są niemożliwe: w pierwszym przypadku praktycznie, a w drugim zaś -
absolutnie.
- Więc jak pan podróżuje w czasie?
- Nawet van Manderpootz nie potrafi robić rzeczy niemożliwych - rzekł profesor, nieco
udobruchany. Postukał palcem w stos papieru maszynowego leżącego przed nim na stole. -
Popatrz, Dick, oto jest świat, oto wszechświat. - Przeciągnął palcem w dół. - Jest długi w czasie i...
- pociągnął palcem w poprzek stosu - ...szeroki w przestrzeni, ale... - dziobnął palcem w środek -
...jest bardzo cienki w czwartym wymiarze. Van Manderpootz wybiera zawsze drogę najkrótszą,
najbardziej logiczną. Nie podróżuję wzdłuż czasu, w przyszłość czy przeszłość. Nie, ja podróżuję
w poprzek czasu, w bok!
Przełknąłem ślinę.
- W bok czasu! I co tam jest?
- A co powinno tam być? - parsknął. - Przyszłość jest z przodu, przeszłość z tyłu. Te światy
przeszłości i przyszłości są prawdziwe.
Jakie światy nie są ani przyszłością, ani przeszłością, lecz istnieją współcześnie, a
jednocześnie poza czasem, jakby równolegle do naszego czasu?
Pokręciłem głową.
- Idiota! - warknął. - Światy warunkowe, oczywiście! Światy zaczynające się od “jeśli”.
Przed nami są światy, które będą; za nami te, co były. Po obu stronach zaś są światy, które
mogłyby być, światy warunkowe!
- Hę? - byłem zaskoczony. - Czy to znaczy, że może pan zobaczyć, co się stanie, jeśli zrobię
to i to?
- Nie! - prychnął. - Moja maszyna nie ujawnia przeszłości ani nie przewiduje przyszłości.
Może ci pokazać, jak już mówiłem, światy warunkowe. Można to wyrazić w ten sposób: “gdybym
wtedy zrobił to i to, takie i takie wydarzenia by nastąpiły”. Światy trybu warunkowego. - A jak
do diabła to się robi?
- Dla van Manderpootza to proste! Używam światła spolaryzowanego, spolaryzowanego nie
w płaszczyźnie pionowej czy poziomej, ale w kierunku czwartego wymiaru, co jest sprawą bardzo
prostą.
Trzeba użyć islandzkiego szpatu pod bardzo wysokim ciśnieniem i to wszystko. A
ponieważ te światy są bardzo cienkie w czwartym wymiarze, wystarcza tylko grubość fali
ś
wietlnej, choć wynosi ona zaledwie jedną milionową cala. Jest to znacznie lepsze od podróży w
czasie w przeszłość i przyszłość, do których potrzeba nieosiągalnych szybkości i niesamowitych
odległości!
- Ale... czy te światy “jeśli”... są rzeczywiste?
- Rzeczywiste? A co jest rzeczywiste? Zapewne są rzeczywiste (w tym sensie, w
jakim 2 jest liczbą rzeczywistą w odróżnieniu od y-2, który jest liczbą urojoną. To są światy, które
zaistniałyby, jeśli... Rozumiesz?
Skinąłem głową.
- Troszeczkę. Można na przykład zobaczyć, jak wyglądałby Nowy Jork, gdyby w rewolucji
amerykańskiej zwyciężyła Anglia, a nie kolonie.
- To prawda, taka jest zasada, lecz tego byś nie zobaczył w mojej maszynie. Widzisz, jej
część stanowi psychomat Horstena (nawiasem mówiąc, ściągnięty z jednego z moich pomysłów) i
ty, użytkownik urządzenia, stajesz się jego częścią. Potrzebny jest twój własny umysł, by
dostarczył tła. Na przykład gdyby urządzenia mógł użyć Jerzy Waszyngton po podpisaniu układu
pokojowego, zobaczyłby to, o czym wspominałeś. My nie możemy. Ty nawet nie możesz
zobaczyć, co by się stało, gdybym ja tego nie wynalazł, ale ja mogę. Rozumiesz?
- Oczywiście. Mówi pan, że tłem musi być doświadczenie użytkownika.
- Mówisz coraz mądrzej - zadrwił van Manderpootz. - Owszem.
Urządzenie pokaże dziesięć godzin tego, co by się stało, gdyby...
dziesięć godzin zebranych oczywiście w pół godziny zwykłego czasu, tak jak na filmie.
- Hej, to brzmi interesująco!
- Chciałbyś to zobaczyć? Czy chciałbyś się czegoś dowiedzieć?
Jakaś decyzja, którą chętnie zmieniłbyś?
- No... tysiące. Chciałbym wiedzieć, co by się stało, gdybym sprzedał swoje akcje w roku
2009 zamiast w 2010. Już wtedy byłem milionerem we własnym mniemaniu, ale... spóźniłem się z
wyprzedażą.
- Jak zwykle - zauważył van Manderpootz. - Chodźmy więc do laboratorium.
Mieszkanie van Manderpootza znajdowało się o jedną przecznicę od miasteczka
akademickiego. Profesor wepchnął mnie do Gmachu Fizyki, a następnie do swego własnego
laboratorium badawczego, bardzo przypominającego tamto, które odwiedzałem jako słuchacz jego
wykładów. Urządzenie, które nazwał subjunktiwizorem, działało bowiem w światach
hipotetycznych, zajmowało cały środkowy stół. Jego zasadniczą część stanowił psychomat
Horstena, ale kryształowy i szklisty połysk pochodził z graniastosłupa islandzkiego szpatu,
elementu polaryzującego, który stanowił serce instrumentu.
Van Manderpootz wskazał palcem na hełm.
- Włóż go - polecił, a ja usiadłem wlepiając wzrok w ekran psychomatu.
Chyba wszyscy znają psychomat Horstena; kilka lat temu był to taki sam krzyk mody jak
tablica spirytystyczna w ubiegłym wieku. Ale to nie tylko zabawka: czasami jest prawdziwą
pomocą dla pamięci, większą niż owa tablica. Przez ekran przepływa gmatwanina niewyraźnych,
wielobarwnych cieni, które użytkownik obserwuje, wyobrażając sobie jednocześnie te sceny czy
okoliczności, które chce sobie przypomnieć. Obracając gałką zmienia układ świateł i cieni, a gdy
przypadkiem wzór zgadza się z obrazem w jego pamięci, wtedy hop! i żądana scena zostaje
odtworzona przed jego oczami. Oczywiście wszystkich szczegółów dostarcza jego pamięć. Ekran
pokazuje tylko owe zabarwione punkciki światła i cienia, ale całość uzyskuje zdumiewająco realne
kształty. Czasami przysiągłym, że psychomat pokazywał obrazy prawie tak ostre i dokładne jak w
rzeczywistości; złudzenie bywa do tego stopnia zaskakujące.
Van Manderpootz włączył światło i rozpoczęła się gra cieni.
- Przypomnij sobie teraz wydarzenia z okresu, powiedzmy, pół roku po krachu. Obracaj
gałką, aż obraz się wyostrzy; wówczas się zatrzymaj.
W tym momencie skieruję na ekran światło subjunktiwizora, a tobie pozostanie tylko
patrzeć.
Zrobiłem, jak mi kazał. Na ekranie pojawiały się obrazy, które w ułamku sekundy znikały.
Pierwsze dźwięki wydawane przez maszynę brzmiały jak odgłos dalekich rozmów, były jednak
niezrozumiałe bez dodatkowej informacji, którą dałby obraz. Ukazała się i rozpłynęła moja własna
twarz, i w końcu złapałem. Pojawił się obraz mnie samego siedzącego w trudnym do opisania
pomieszczeniu. Puściłem gałkę i dałem znak.
Coś pstryknęło. Światło przygasło, a następnie znowu zajaśniało.
Obraz wyostrzył się i ku memu zdumieniu pojawiła się inna postać, postać kobiety.
Poznałem ją; była to Kapryśna Kaśka, ongiś gwiazda telewizji i programu “Tele-Variete 2009”. Na
obrazie psychomatu twarz jej była nieco zniekształcona, ale poznałem ją.
No pewnie, że poznałem! Latałem za nią przez wszystkie tłuste lata między rokiem 2007 i
2010, usiłując ożenić się z nią, podczas gdy mój stary wściekał się, perorował i groził
wydziedziczeniem na rzecz Towarzystwa Rekultywacji Pustyni Gobi. Myślę, że właśnie te groźby
powstrzymywały ją od małżeństwa ze mną, ale gdy zebrałem własną forsę i dociągnąłem do dwóch
milionów na tym zwariowanym rynku lat 2008-2009, nieco zmiękła.
Znaczy się na pewien czas. Gdy nadszedł kryzys wiosny roku 2010, który przywrócił mnie
ojcu i firmie, moje notowania u niej spadły jeszcze gwałtowniej niż notowania rynkowe. W lutym
byliśmy zaręczeni, w kwietniu ledwie rozmawialiśmy ze sobą. W maju sprzedałem akcje, jak
zwykle za późno.
I teraz oto prezentowała się na ekranie psychomatu, najwyraźniej mając kłopoty z
zachowaniem smukłej sylwetki, ani w połowie taka piękna, jaką ją zachowałem w pamięci.
Przyglądała się memu “ja” z ekranu z wrogością, a ja równie wrogo patrzyłem na nią. Szum
przemienił się w głosy.
- Ty bałwanie! - warknęła. - Nie masz prawa mnie tu pogrzebać. Chcę wracać do Nowego
Jorku, gdzie jest choć trochę życia. Mam dosyć ciebie i twojego golfa.
- A ja mam dosyć ciebie i tego twojego zwariowanego towarzystwa.
- Oni przynajmniej żyją. A ty jesteś żywym trupem. śe zaryzykowałeś i udało ci się z tą
forsą, to już myślisz, że jesteś Bóg wie co.
- Aż ciebie znowu taka Kleopatra! Ci twoi, znajomi - łażą za tobą, bo robisz przyjęcia i
tracisz pieniądze - moje pieniądze.
- Lepiej tak je tracić niż na turlanie białą kulką po pagórkach!
- Czyżby? Sama powinnaś tego spróbować, Mario. - Było to jej prawdziwe imię. -
Pomogłoby ci to w utrzymaniu zgrabnej figury, choć nie wiem, czy w ogóle coś by ci pomogło!
Oczy jej zabłysły wściekłością i... no, było to przykre pół godziny.
Nie będę opowiadał w szczegółach, ale byłem zadowolony, gdy obraz na ekranie rozmył się
w bezkształtne białe obłoczki.
- Fiu! - gwizdnąłem patrząc na van Manderpootza, który czytał w tym czasie.
- Podobało ci się?
- Podobało się? Wie pan co, zdaje się, że miałem szczęście, że wtedy straciłem wszystko.
Od dziś nie będę tego żałował.
- To właśnie - obwieścił uroczyście profesor - jest wkład van Manderpootza w dzieło
ludzkiego szczęścia. Mówi się, że najsmutniejsze słowa to: “a przecież mogło być inaczej”. To już
nieprawda, mój drogi Dicku. Van Manderpootz wykazał, że powinno się mówić: “przecież mogło
być gorzej”.
Było już bardzo późno, gdy wróciłem do domu, wskutek czego wstałem późno i równie
późno znalazłem się w biurze. Mój ojciec całkiem niepotrzebnie uniósł się z tego powodu, i jak
zwykle przesadził mówiąc, że nigdy nigdzie nie byłem na czas. Zapomniał o tym, że kiedyś mnie
budził i ciągnął ze sobą. I wcale nie musiał tak ironicznie napomknąć o tym, że spóźniłem się na
“Bajkał”. Przypomniałem mu o katastrofie liniowca, na co odpowiedział mi zimno, że gdybym ja
był na pokładzie, statek na pewno by się spóźnił i tym samym nie zderzyłby się z brytyjskim
transportowcem. Podobnie nie na miejscu była jego uwaga, że gdy on i ja wybraliśmy się na kilka
tygodni w góry na golfa, nawet wiosna się spóźniła. To już naprawdę nie była moja wina.
- Dixon - zakończył - nie masz żadnego pojęcia o tym, czym jest czas. Kompletnie żadnego.
Przyszła mi na myśl rozmowa z van Manderpootzem i od razu nasunęło mi się pytanie.
- A ty, ojcze, masz o tym pojęcie?
- Oczywiście - rzekł surowo. - Bez wątpienia mam. Czas - odrzekł tonem wyroczni - to
pieniądz.
Nie można dyskutować z takimi poglądami.
Lecz te jego oszczerstwa bolały, szczególnie jeśli chodzi o “Bajkał”.
Może i jestem spóźnialski, ale gdzieżby moja obecność na pokładzie rakiety mogła
odwrócić katastrofę. Było to irytujące; w pewnym sensie stałem się odpowiedzialny za śmierć tych
setek pasażerów i członków załogi, których nie uratowano. Ta myśl wcale mi się nie podobała.
Oczywiście, jeśli poczekaliby na mnie jeszcze pięć minut, albo jeśli ja byłbym na czas i
statek odleciałby według rozkładu, a nie pięć minut za późno, albo jeśli... jeśli!
Jeśli! Słowo to przywołało na myśl van Manderpootza i jego subjunktiwizor - światy
“jeśli”, dziwaczne, nierealne światy, które istniały poza rzeczywistością, nie w przeszłości ani w
przyszłości, ale współcześnie, a mimo to poza czasem. Gdzieś wśród ich eterycznych
nieskończoności był jeden, reprezentujący świat, który istniałby, gdybym zdążył na liniowiec.
Trzeba tylko było zadzwonić do van Manderpootza, umówić się, a potem - po prostu sprawdzić.
Nie była to jednak łatwa decyzja. Powiedzmy - powiedzmy, że okazałoby się, że jestem
odpowiedzialny - oczywiście nie przed prawem; nie było tu znamion karygodnego niedbalstwa czy
czegoś w tym rodzaju - nawet nie moralnie odpowiedzialny, nie mogłem bowiem wówczas w
ż
aden sposób przewidzieć, że moja obecność lub nieobecność mogła w tak dużym stopniu wpłynąć
na równowagę szal życia i śmierci, ani też nie mogłem przewidzieć, w którą stronę szale te się
przeważą.
Była to tylko - odpowiedzialność. A jednak nie chciałem tego wiedzieć.
Tak samo jednak nie chciałem nie widzieć. Niepewność również sprawia mękę, co najmniej
tak bolesną jak męczarnie wyrzutów sumienia. Może mniej nerwów zszarpię, gdy będę wiedział, że
jestem odpowiedzialny, niż wówczas, gdy będę zaprzątał sobie myśli próżnymi wątpliwościami i
niepotrzebnymi wymówkami. Schwyciłem więc wideofon, połączyłem się z uniwersytetem i w
końcu ujrzałem przed sobą szeroką, wesołą, inteligentną twarz van Manderpootza, którego
wywołano do aparatu z porannego wykładu.
O mały włos, a zdążyłbym na umówione spotkanie następnego dnia wieczorem; właściwie
byłbym na czas, gdyby nie nierozsądny policjant z drogówki, który koniecznie chciał wlepić mi
mandat za przekroczenie szybkości. Tak czy inaczej, van Manderpootz był wstrząśnięty.
- No! - mruknął - mało brakowało, a byś mnie nie zastał. Miałem pójść do klubu, bo
spodziewałem się ciebie dopiero za godzinę.
Spóźniłeś się tylko dziesięć minut.
Zignorowałam to.
- Profesorze, potrzebuję użyć pańskiego... hm... pańskiego subjunktiwizora.
- Hę? Ach tak. No, masz szczęście. Właśnie miałem go rozebrać.
- Rozebrać? Dlaczego?
- Wykonał swoje zadanie. Dał początek pomysłowi daleko ważniejszemu niż on sam.
Potrzebne mi jest miejsce, które zajmuje.
- A cóż to za pomysł, jeśli moje pytanie nie jest zbyt nachalne?
- Nie jest zbyt nachalne. Ty i świat, który czeka na to z niecierpliwością, możecie się
dowiedzieć, ale ty usłyszysz o tym z ust samego autora. To ni mniej, ni więcej tylko autobiografia
van Manderpootza. - Uczynił dramatyczną pauzę.
- Pańska autobiografia? - wybałuszyłem oczy.
- Tak. Świat, choć może jeszcze o tym nie wie, pożąda jej całym sercem. Opiszę w
szczegółach całe moje życie, moją pracę. Ujawnię się jako człowiek odpowiedzialny za to, że
Wojna Pacyficzna w roku 2004 trwała trzy lata.
- Pan?
- Nikt inny. Gdybym nie był wówczas lojalnym obywatelem holenderskim i tym samym nie
zachował neutralności, wrogie siły zostałyby zniszczone w ciągu trzech miesięcy, a nie trzech lat.
Mówi mi to subjunktiwizor; wynalazłbym wówczas urządzenie do prognozowania szans każdego
starcia: van Manderpootz usunąłby element niepewności ze sztuki prowadzenia wojny. -
Uroczyście zmarszczył brwi. - Oto mój pomysł. Autobiografia van Manderpootza. Co o tym
myślisz?
Zdołałem zebrać myśli.
- To... to wspaniałe! - rzekłem z zapałem. - Sam kupię jeden egzemplarz. Właściwie kilka -
roześlę je znajomym.
- A ja - van Manderpootz zrobił się wylewny - podpiszę ci twój egzemplarz. Będzie on
bezcenny. Napiszę jakąś odpowiednią sentencję, coś w rodzaju: Magnificus sed non superbus,
wielki lecz nie pyszny.
To bardzo dobrze określa van Manderpootza, który pomimo swej wielkości jest
człowiekiem prostym, skromnym i wcale nie zarozumiałym.
Czyż nie tak?
- Doskonałe! To bardzo trafne określenie pańskiej osoby. Ale... czy nie mógłbym zobaczyć
pańskiego subjunktiwizora, nim go pan rozbierze, by zrobić miejsce dla tego ważniejszego dzieła?
- Aha! Chcesz coś sprawdzić?
- Tak, panie profesorze. Czy pamięta pan katastrofę “Bajkału”
sprzed tygodnia czy dwóch? Tym liniowcem miałem lecieć do Moskwy.
Niewiele brakowało, a byłbym zdążył. - I opowiedziałem mu o wszystkim, co wtedy zaszło.
- Hmmm! - mruknął. - Chcesz dowiedzieć się, co by się stało, gdybyś zdążył, co? No więc
widzę kilka możliwości. Wśród światów “jeśli” jest taki, który stałby się realny, gdybyś zdążył na
rozkładowy czas odlotu, taki, który zakłada, że statek zaczekał, aż w końcu dojedziesz, oraz taki,
który jest uzależniony od twojego przyjazdu w ciągu tych pięciu minut, które ostatecznie czekali.
Który ciebie interesuje?
- Och, ostatni. - Ostatnia możliwość wydawała się najbardziej prawdopodobna. W końcu
nie można było oczekiwać, że Dixon Wells gdziekolwiek przybyłby na ustalony czas, co do drugiej
zaś możliwości, to przecież na mnie nie zaczekali, co w pewien sposób zdejmowało ze mnie
brzemię odpowiedzialności.
- Chodź więc - zagrzmiał van Manderpootz. Poszedłem za nim do Gmachu Fizyki, do jego
zagraconego laboratorium. Urządzenie stało nadal na stole: usiadłem przed nim i wlepiłem wzrok
w ekran psychomatu Horstena. Falowały i przesuwały się na nim kłęby dymu, kiedy próbowałem
ubrać moje wspomnienia w sugestywne kształty, by wyczytać z nich jakiś obraz tamtego
minionego poranka.
Nagle ukazał się. Ujrzałem Staten Bridge, a potem pędziłem już przezeń w kierunku portu.
Gestem dałem znak van Manderpootzowi, urządzenie pstryknęło i subjunktiwizor zaczoł działać.
Pojawiła się płaszczyzna pola startowego. Ciekawa sprawa. W psychomacie ogląda się
obraz oczyma swego odpowiednika na ekranie. W ten sposób działanie tej zabawki zyskuje
osobliwe znamiona realności; przypuszczam, że częściowo odpowiedzialna za to jest autohipnoza.
Gnałem po polu w kierunku połyskującego, srebrnoskrzydłego pocisku, jakim był “Bajkał”.
Groźnie wyglądający oficer machnął na mnie, żebym się pospieszył; biegiem pokonałem skośny
pomost i wpadłem do wnętrza statku. Właz zatrzasnął się, a ja usłyszałem przeciągłe westchnienie
ulgi. - Proszę siadać! - warknął oficer wskazując gestem wolne miejsce. Opadłem na fotel;
statek zatrząsł się pod pchnięciem katapulty, z chrapliwym zgrzytem nabrał szybkości i wyleciał w
powietrze. Natychmiast ryknęły silniki, przechodząc po chwili w stłumione pulsowanie, a ja
patrzyłem, jak Staten Island oddala się i przesuwa w tył. Olbrzymia rakieta wyruszyła w drogę.
- Uff! - ponownie westchnąłem z ulgą. - Udało się!
Pochwyciłem rozbawione spojrzenie z prawej strony. Siedziałem przy przejściu i po mojej
lewej stronie nie było nikogo; odwróciłem się więc w stronę oczu, które przesłały to spojrzenie,
popatrzyłem i osłupiałem.
Obok mnie siedziała dziewczyna. Być może nie była naprawdę taka ładna, jak mi się
wydawało; w końcu patrzyłem na półrealny obraz na ekranie psychomatu. Potem wielokrotnie
wmawiałem sobie, że dziewczyna nie mogła być tak piękna, jak mi się wydawało, że to moja
własna wyobraźnia dośpiewała wszystkie szczegóły. Nie wiem; pamiętam tylko, że gapiłem się na
przedziwnie piękne srebrzystoniebieskie oczy, aksamitne ciemne włosy, niewielkie, rozbawione
usta i lekko zadarty nosek. Gapiłem się tak długo, aż się zaczerwieniłem.
- Przepraszam - powiedziałem szybko. - Byłem... zaskoczony.
Na pokładzie rakiety transoceanicznej panuje zawsze przyjazna atmosfera. Pasażerowie
zmuszeni są do wynikającej z ciasnoty zażyłości na siedem do dwunastu godzin, a nie ma zbyt
wiele miejsca na swobodne poruszanie się. Zazwyczaj nawiązuje się znajomość z sąsiadami;
przedstawianie się nie jest wcale konieczne, zwykle bowiem zaczyna się rozmowę, z kim się chce -
przypomina to chyba trochę ubiegłowieczną całodzienną wyprawę koleją. Nawiązuje się
znajomość na czas podróży, a potem, w dziewięciu przypadkach na dziesięć o towarzyszach
podróży nie słyszy się więcej.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Czy to pana sprawka - to opóźnienie startu? - zapytała.
Przyznałem się, że tak było istotnie.
- Chyba jestem chronicznie chory na niepunktualność. Nawet zegarek, który wkładam na
rękę, zaczyna się spóźniać.
- Zapewne więc nie piastuje pan zbyt odpowiedzialnych funkcji? - zaśmiała się.
Rzeczywiście, nie były zbyt odpowiedzialne; choć ciekawe, ile klubów, chłopców
noszących kije golfowe i tancerek polegało na mnie w różnych okresach jako na źródle znacznej
części ich dochodów. Jakoś jednak nie widziałem potrzeby zwierzania się z tego srebrzystookiej
dziewczynie.
Rozmawialiśmy. Jak się okazało, nazywała się Joanna Caldwell, a wybierała się do Paryża.
Była artystką lub też raczej chciała nią zostać, a oczywiście nie ma takiego drugiego miejsca na
ś
wiecie, które zapewniłoby wykształcenie, i natchnienie, jak Paryż. Więc właśnie tam się wybierała
na roczne studia, a mimo stale uśmiechniętych ust i rozbawionych oczu widać było, że sprawa ta
jest dla niej ogromnie ważna. Dowiedziałem się, że ciężko pracowała na ten rok w Paryżu,
oszczędzała każdy grosz pracując przez trzy lata jako ilustratorka mody w piśmie kobiecym, choć
pewnie dopiero co skończyła dwadzieścia jeden lat. Malarstwo znaczyło dla niej wiele, mogłem to
zrozumieć.
Sam kiedyś taką wagę przywiązywałem do gry w polo.
No więc od samego początku nawiązała się między nami nić sympatii. Wiedziałem, że mnie
polubiła i widać było, że nie kojarzy Dixona Wellsa z korporacją N.J. Wellsa. A co do mnie - po
pierwszym spojrzeniu w te chłodne, srebrzyste oczy nie chciałem patrzeć już nigdzie indziej. Gdy
tak na nią spoglądałem, godziny mijały mi jak minuty.
Wiecie, jak to leci. W pewnym momencie mówiłem już do niej “Joanna”, a ona do mnie
“Dick” i zdawało się, że było tak przez całe życie. Postanowiłem zatrzymać się w Paryżu w drodze
powrotnej z Moskwy i namówiłem ją, by zgodziła się spotkać ze mną. Mówię wam, ona była inna
niż wszystkie; zupełnie inna niż wyrachowana Kapryśna Kaśka i jeszcze bardziej różna od tych
wszystkich trzpiotowatych, wdzięczących się tancereczek, które można spotkać tu i ówdzie przy
różnych okazjach. Była to po prostu Joanna, chłodna i wesoła, a jednocześnie współczująca i
poważna, a tak piękna jak figurka z majoliki.
Z trudnością doszło do nas, że przyszedł steward przyjmujący zamówienia na posiłek. Już
minęły cztery godziny? Wydawało się, że to dopiero czterdzieści minut. Przyjemnego uczucia
zażyłości dostarczyło nam odkrycie, że oboje lubimy sałatkę z krabów i nie znosimy ostryg.
Była to jeszcze jedna łącząca nas nić; w nagłym porywie oświadczyłem jej, że to dobry
znak, a ona nie zaoponowała.
Po posiłku poszliśmy wąskim przejściem do przeszklonej salki obserwacyjnej w pobliżu
dziobu. Było tam tak ciasno, że ledwie się zmieściliśmy, ale wcale nam to nie przeszkadzało, bo
dzięki temu siedzieliśmy bardzo blisko siebie. Byliśmy tam jeszcze długo po tym, jak poczuliśmy,
ż
e w salce zaczęło się robić duszno.
Właśnie kiedy wróciliśmy na swoje miejsca, nastąpiła katastrofa.
Wszystko stało się bez najmniejszego ostrzeżenia poza nagłym przechyłem rakiety w
wyniku zapewne bezskutecznej próby pilota, by w ostatniej chwili skręcić w bok - tylko tyle, a
potem zgrzyt i trzask, i straszne uczucie wirowania, następnie zaś chór okrzyków, które brzmiały
jak odgłosy walki.
To była walka. Pięćset osób wstawało z podłogi, tratowało się na- wzajem, zataczało w
różne strony padając bezsilnie, gdy wielki rakietoplan z kikutem w miejscu lewego skrzydła spadał,
wirując, do Atlantyku.
Rozległy się głosy oficerów i ryknął głośnik:
- Zachować spokój - powtarzał, a potem: - nastąpiło zderzenie.
Zderzyliśmy
się
z
innym
statkiem.
Nie
ma
niebezpieczeństwa...
Nie
ma
niebezpieczeństwa...
Wydostałem się ze szczątków potrzaskanych foteli. Joanny nigdzie nie było widać; w
chwili gdy ją znalazłem skuloną między rzędami foteli, statek uderzył w wodę ze wstrząsem, który
ponownie wszystkich powalił.
- Włóżcie pasy ratunkowe - zagrzmiał głośnik. - Pasy ratunkowe są pod fotelami.
Wyciągnąłem jeden pas i zapiąłem na ciele Joanny, a sam włożyłem drugi. Tłum pchał się
teraz do przodu, a ogon statku zaczął się przechylać. Za nami była woda, która chlupotała w
ciemnościach, światła bowiem zgasły. Jeden z oficerów przebiegł koło mnie, ślizgając się po
pochyłości; schylił się i zapiął pas na ciele nieprzytomnej kobiety leżącej przed nami.
- Wszystko w porządku? - krzyknął do mnie i nie czekając na odpowiedź pobiegł dalej.
Głośnik przełączono chyba na zasilanie bateryjne.
- ...i odpływać jak najdalej - rozkazał nagle. - Wyskakiwać przez przedni właz i odpływać
jak najdalej. W pobliżu czeka statek, który was zabierze. Wyskakiwać z... - głośnik znowu zamilkł.
Wyplątałem Joannę z rumowiska. Była blada; jej srebrzyste oczy były zamknięte. Zacząłem
ciągnąć ją powoli, z trudnością w kierunku przedniego włazu, a nachylenie pokładu zwiększyło się
do tego stopnia, że podłoga przypominała skocznię narciarską. Oficer jeszcze raz przebiegł obok
mnie.
- Da pan sobie radę? - zapytał i ponownie popędził przed siebie.
Już dochodziłem. Tłum wokół włazu zdawał się mniejszy, a może po prostu zbił się
ciaśniej? Nagle rozległ się jęk przerażenia i rozpaczy, po którym słychać było tylko ryk
napływającej wody. Ściany salki obserwacyjnej załamały się. Ujrzałem zieloną nawałnicę fal i
spieniony żywioł runął na nas. Znowu się spóźniłem.
To było wszystko. Uniosłem przerażone oczy nad ekran subjunktiwizora, by spojrzeć na
van Manderpootza, który pisał coś na krawędzi stołu. - No i co? - zapytał. Wzdrygnąłem się.
- To straszne! - wymamrotałem. - My... nas chyba by nie uratowali.
- Nas, co? Nas? - Oczy mu zabłysły.
Nie wyjaśniłem mu tego. Podziękowałem, pożegnałem się i zbolały poszedłem do domu.
Nawet mój ojciec zauważył, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Tego dnia, gdy spóźniłem
się do biura tylko pięć minut, wezwał mnie i zapytał z niepokojem, czy aby dobrze się czuję.
Oczywiście nie mogłem mu nic powiedzieć. Jak mogłem wyjaśnić, że spóźniłem się o jeden raz za
dużo i zakochałem się w dziewczynie dwa tygodnie po jej śmierci?
Ta myśl doprowadzała mnie prawie do szaleństwa. Joanna! Joanna ze srebrzystymi oczami
leżała teraz gdzieś na dnie Atlantyku. Chodziłem jak otępiały, ledwie się odzywając do ludzi.
Jednego wieczoru zabrakło mi sił, by pójść do domu; siedziałem paląc papierosy w dużym
wyściełanym fotelu ojca w jego gabinecie, aż w końcu usnąłem. Następnego ranka, gdy stary N.J.
wszedł do gabinetu i stwierdził, że jestem tam przed nim, zbladł jak ściana, zachwiał się na nogach
i wyszeptał: - Moje serce! - Trzeba było długich wyjaśnień, by go przekonać, że nie przyszedłem
wcześnie do biura, lecz raczej spóźniłem się z pójściem do domu.
W końcu poczułem, że dłużej tego nie zniosę. Musiałem coś zrobić - cokolwiek.
Pomyślałem w końcu o subjunktiwizorze. Mógłbym zobaczyć... tak, mógłbym zobaczyć, co by się
stało, gdyby statek nie zatonął! Mógłbym prześledzić ów dziwaczny, nierealny romans ukryty
gdzieś między światami “jeśli”. Mógłbym może wydobyć jakąś ponurą namiastkę radości z tych
wydarzeń, które mogły nastąpić. Mógłbym raz jeszcze ujrzeć Joannę!
Było późne popołudnie, gdy wpadłem do mieszkania van Manderpootza. Nie było go tam;
w końcu spotkałem go w hallu Gmachu Fizyki.
- Dick! - wykrzyknął. - Źle się czujesz?
- Nie, przynajmniej nie w sensie fizycznym. Panie profesorze, muszę jeszcze raz użyć
pańskiego subjunktiwizora. Muszę!
- Hę? A... tej zabawki. Spóźniłeś się, Dick, rozebrałem ją. Znalazłem lepszy użytek dla tego
miejsca.
Wydałem jęk bólu i chciałem już obrzucić obelgami autobiografię wielkiego van
Manderpootza. W jego oczach ukazał się błysk współczucia; ujął moją rękę i wciągnął mnie do
niewielkiego pokoju sąsiadującego z jego laboratorium.
- Opowiedz mi wszystko - zażądał.
Zrobiłem to. Myślę, że przedstawiłem dość jasno swą tragedię, jego ciężkie brwi bowiem
zmarszczyły się ze współczuciem.
- Nawet van Manderpootz nie potrafi ożywiać zmarłych - mruknął- - Przykro mi, Dick.
Przestań sobie zaprzątać tym głowę. Nawet gdyby mój subjunktiwizor był jeszcze czynny, nie
pozwoliłbym ci go użyć. Byłoby to tylko obracaniem noża w ranie. - Zamilkł na chwilę. - Znajdź
sobie jakieś inne zajęcie dla myśli. Zrób tak, jak robi van Manderpootz: znajdź zapomnienie w
pracy.
- Tak - rzekłem ogłuszony. - Ale kto zechce czytać moją autobiografię? Pańska, to co
innego?
- Autobiografia? A, pamiętam. Nie, porzuciłem ten zamiar. Historia sama opisze żywot i
dzieła van Manderpootza. Teraz zajmuję się czymś znacznie wspanialszym.
- Naprawdę? - byłem zupełnie wyzbyty z zainteresowania.
- Tak. Był tu Gogli, ten rzeźbiarz. Ma wykonać moje popiersie.
Jakąż lepszą spuściznę mogę pozostawić światu niż popiersie van Manderpootza
wyrzeźbione z natury? Może ofiaruję je miastu, może uniwersytetowi. Dałbym je Towarzystwu
Królewskiemu, gdyby chętniej przyjmowało moje pomysły, jeśli by ono... jeśli... jeśli! - Ostatnie
słowo wykrzyknął.
- Słucham?
- Jeśli! - wykrzyknął van Manderpootz. - To, co widziałeś w subjunktiwizorze to było to, co
by się stało, gdybyś wtedy złapał tę rakietę!
- Wiem o tym.
- Ale naprawdę mogło stać się coś zupełnie innego! Nie rozumiesz? Ona... ona... Gdzie te
stare gazety?
Zaczoł przerzucać stos gazet; w końcu zamachał jedną.
- Masz, oto są ci, którzy przeżyli!
Jakby wypisane ognistymi literami nazwisko Joanny Caldwell rzuciło mi się natychmiast w
oczy. Była tam nawet krótka wzmianka, którą przeczytałem, jak tylko pozwoliły mi na to wirujące
w mózgu myśli.
Co najmniej dwadzieścia osób spośród uratowanych zawdzięcza życie męstwu
dwudziestoośmioletniego nawigatora Orrisa Hope'a, który patrolował oba przejścia w czasie paniki,
zapinając pasy ratunkowe na ciałach rannych i tych, którzy sami nie mogli tego zrobić; wielu zaś
sam przeniósł do włazu. Do końca pozostał na pokładzie tonącego rakietoplanu, wydostając się w
końcu z niego przez roztrzaskane ściany salki obserwacyjnej. Wśród tych, którzy zawdzięczają
ż
ycie młodemu oficerowi, znajdują się: Patricfc Owensby z Nowego Jorku, pani Campbell Warren
z Bostonu, panna Joanna Caldwell z Nowego Jorku...
Myślę, że mój okrzyk radości słychać było aż w Gmachu Administracji, za wieloma
przecznicami. Nie obchodziło mnie to; gdyby van Manderpootza nie chroniły spiczaste wąsy,
ucałowałbym go. Może zresztą to zrobiłem; nie jestem w pełni świadom moich czynów w czasie
tych chaotycznych minut w małym pokoju profesora.
W końcu uspokoiłem się. Mogę się z nią zobaczyć! nie posiadałem się z radości. Pewnie
wylądowała z pozostałymi rozbitkami; wszyscy znajdowali się na pokładzie “Osgooda”,
brytyjskiego trampa frachtowego, który przycumował tu w zeszłym tygodniu. Ona musi być w
Nowym Jorku - a jeśli pojechała do Paryża, dowiem się i pojadę za nią!
Historia ta ma osobliwe zakończenie. Była w Nowym Jorku, ale...
Widzicie, Dixon Wells poznał, że tak powiem, Joannę Caldwell za pomocą profesorskiego
subjunktiwizora, lecz Joanna nigdy nie poznała Dixona Wellsa. Jakież mogłoby być zakończenie,
gdyby... gdyby... Ale nie było; Joanna wyszła za mąż za Orrisa Hope'a, młodego oficera, który ją
uratował. Znowu się spóźniłem.
Przełożył Wiktor Bukato