Stanley Grauman Weinbaum
Odyseja Marsjańska
Przekład Wiktor Bukato
Data wydania polskiego 1985
O autorze
Stanley Grauman Weinbaum, pisarz amerykański, urodził się w roku 1900. Zmarł
przedwcześnie w roku 1935. Z wykształcenia był inżynierem chemikiem. Mając lat trzydzieści
cztery opublikował swoje pierwsze opowiadanie, które w konkursie amerykańskiego
stowarzyszenia pisarzy fantastów w roku 1970, na najlepsze nie publikowane opowiadanie,
uzyskało drugie miejsce (po opowiadaniu Nightfall Isaaka Asimova). Była to Odyseja marsjańska.
Stanley Weinbaum zapowiadał się jako jeden z najbardziej obiecujących talentów wczesnego
okresu dwudziestowiecznej literatury sf. Wprowadził do swego opowiadania pozytywną postać
kosmity (struś Twil), obdarzył ją ciepłem i inteligencją, która może konkurować z inteligencją
ludzką. Stroną najbardziej gorzką tego debiutu był fakt, że autor musiał umrzeć w rok później, w
1935, na raka. Gdyby nie przedwczesna śmierć, dziś byłby zapewne zaliczany do klasyków
gatunku, na równi z Isaakiem Asimovem, Arthurem C. Clarke’em, Robertem Heinleinem czy
Rayem Bradburym. Napisał dwadzieścia kilka opowiadań sf, w których stworzył wiele
oryginalnych odmian życia pozaziemskiego, co jak na owe czasy było nowością. Opowiadania te, a
w szczególności wspomniana już Odyseja marsjańska i Drapieżna planeta, znalazły się w wielu
antologiach wydanych już po jego śmierci. Również pośmiertnie wydano dwa zbiory opowiadań,
które za życia opublikował Weinbaum w czasopismach, oraz powieści: The Black Flame (1939) i
The New Adam (1943), przez niektórych krytyków uważana za najwybitniejsze dzieło tego autora.
Odyseja marsjańska
Jarvis wyciągnął się, jak mógł najwygodniej, w ciasnym wnętrzu głównej kajuty „Aresa”.
- Powietrze zdatne do oddychania! - rzekł nie posiadając się z radości. - Wydaje się gęste jak
zupa po tej cienkiej atmosferce na zewnątrz! - Skinął głową w kierunku marsjańskiego krajobrazu
rozciągającego się w świetle bliższego księżyca pustynną równiną.
Trzej pozostali popatrzyli na niego ze współczuciem - inżynier Putz, biolog Leroy oraz
astronom, a zarazem kapitan wyprawy, Harrison. Dick Jarvis był chemikiem w tej słynnej załodze
„Aresa”, pierwszej grupie istot ludzkich, która stanęła na powierzchni Marsa, owego tajemniczego
sąsiada Ziemi. Oczywiście było to dawno temu, mniej niż dwadzieścia lat po tym, jak szalony
Amerykanin Doheny za cenę życia udoskonalił napęd atomowy, i ledwie dziesięć lat po tym, jak
równie szalony Cardoza poleciał na nim na Księżyc. Ci czterej z „Aresa” byli prawdziwymi
pionierami. Jeśli nie liczyć pół tuzina wypraw księżycowych i nieszczęsnego lotu de Lanceya ku
uwodzicielskiemu kręgowi Wenus, to oni pierwsi znaleźli się pod wpływem siły ciążenia innego
ciała niebieskiego niż Ziemia, a z pewnością byli pierwszą załogą, której z powodzeniem udało się
wydostać poza układ Ziemi i Księżyca. I zasługiwali na ten sukces, zważywszy na wszystkie
trudności i niewygody, które musieli pokonać, miesiące spędzone w komorach aklimatyzacyjnych
na Ziemi, by przyzwyczaić się do oddychania powietrzem tak rzadkim jak marsjańskie. Rzucili
wyzwanie bezmiarowi Kosmosu w maleńkiej rakietce napędzanej prymitywnymi silnikami
odrzutowymi dwudziestego pierwszego wieku, a przede wszystkim stawili czoło zupełnie
nieznanej planecie.
Jarvis przeciągnął się i dotknął zaczerwienionego i łuszczącego się koniuszka swego
odmrożonego nosa. Ponownie westchnął z zadowoleniem.
- Dowiemy się nareszcie, co się stało? - wybuchnął Harrison. - Odlatujesz cały i zdrowy
rakietką pomocniczą, przez dziesięć dni nie dajesz znaku życia i w końcu Putz wyciąga ciebie z
jakiegoś zwariowanego mrowiska z twoim kumplem, pomylonym strusiem! Puść farbę, stary!
- Farba? - zdziwił się Leroy. - Quelle farba?
- Er spricht „puść farbę” - wyjaśnił trzeźwo Putz - co znaczy „opowiedz”.
Jarvis napotkał rozbawiony wzrok Harrisona, lecz nie odpowiedział mu ani cieniem uśmiechu.
- Słusznie, Karl - odrzekł, uroczyście przytakując Putzowi. - Ich sprach es! - mruknął z
zadowoleniem i rozpoczął opowieść. - Zgodnie z rozkazami obserwowałem, jak Karl startuje na
północ, a następnie wlazłem do mojej latającej beczki i skierowałem się na południe. Pamiętasz,
kapitanie, mieliśmy rozkaz nie lądować, lecz tylko rozejrzeć się za ciekawymi miejscami.
Włączyłem obie kamery i wystartowałem lecąc dość wysoko, około dwóch tysięcy stóp, z dwóch
powodów. Po pierwsze, kamery w ten sposób obejmowały większą powierzchnię, po drugie zaś
strumień odrzutu tak daleko się niesie w tej półpróżni, którą tu nazywają powietrzem, że jeśli leci
się nisko, dookoła unoszą się tumany kurzu.
- O tym wszystkim wiemy od Putza - mruknął Harrison. - Szkoda jednak, że nie udało ci się
uratować filmów. Za nie same otrzymalibyśmy tyle, co za tę całą wyprawę; pamiętacie, jak ludzie
wyrywali sobie pierwsze zdjęcia z Księżyca?
- Filmom nic się nie stało - odparł Jarvis. - No więc - podjął opowieść - jak już mówiłem,
poleciałem przed siebie z solidną cyfrą na szybkościomierzu; tak jak to sobie wyobrażaliśmy,
skrzydła nie mają zbyt dużej nośności w tym powietrzu przy szybkości niższej niż sto mil na
godzinę, a i wtedy musiałem użyć dysz pionowych. Tak więc przy tej szybkości, wysokości oraz w
wyniku ograniczenia widoczności spowodowanego działaniem dysz pionowych możliwość
obserwacji była prawie żadna. Mogłem jednak dostrzec, że to, nad czym leciałem, było dalszym
ciągiem owej szarej równiny, którą badaliśmy przez cały tydzień od chwili lądowania: te same
gruzłowate porosty i ten sam wieczny dywan z pełzających roślino-zwierzątek czy też biołazów,
jak je nazywa Leroy. Poleciałem więc dalej, zgodnie z instrukcją podając swą pozycję co godzinę i
nie wiedząc, czy mnie słyszycie.
- Ja słyszałem! - rzucił Harrison.
- Sto pięćdziesiąt mil na południe - Jarvis nie przerywał opowieści - teren zmienił się w niski
płaskowyż, na którym była tylko pustynia pełna pomarańczowego piasku. Przekonałem się, że
nasze przypuszczenia były słuszne i że rzeczywiście ta szara równina, na której wylądowaliśmy, to
Mare Cimmerium, w wyniku czego moja pomarańczowa pustynia byłby to region zwany Xanthus.
Jeśli tak było, powinienem po dwustu milach dotrzeć do kolejnej szarej równiny, Mare Chronium,
a następnie do jeszcze jednej pomarańczowej pustyni - Thyle I albo II. I tak też się stało.
- Putz zweryfikował naszą pozycję już półtora tygodnia temu! - mruknął kapitan. - Do rzeczy.
- Już się robi! - odrzekł Jarvis. - Po dwustu milach w głąb Thyle, możecie wierzyć lub nie,
przeleciałem nad kanałem!
- Putz sfotografował sto kanałów! Chcemy usłyszeć coś nowego!
- A czy miasto też widział?
- Dwadzieścia, o ile te stosy błota można nazwać miastami.
- No więc - odrzekł Jarvis - teraz opowiem o paru rzeczach, których Putz nie widział. - Potarł
swędzący nos, a następnie mówił dalej. - Wiedziałem, że o tej porze roku dzień trwa tu szesnaście
godzin, więc po ośmiu godzinach od startu, czyli po ośmiuset milach, postanowiłem zawrócić.
Wciąż jeszcze byłem nad Thyle, nie jestem pewien I czy II, nie dalej jednak niż dwadzieścia pięć
mil w głąb. I tam właśnie ukochany silnik Putza wysiadł!
- Wysiadł! Jak to? - zaniepokoił się Putz.
- Siadł napęd atomowy. Od razu zacząłem tracić wysokość i oto nagle wyrżnąłem o grunt w
samym środku Thyle! Rozbiłem sobie przy tym nos o okno, ot co! - żałośnie potarł uszkodzony
narząd.
- Nie próbowałeś przepłukać komory spalania kwasem siarkowym? - dopytywał się Putz. -
Czasami udaje się z ołowiu uzyskać wtórne promieniowanie...
- Nie! - odrzekł z niesmakiem Jarvis. - Nie próbowałbym tego więcej niż dziesięć razy! Poza
tym upadek spłaszczył urządzenia lądujące i rozwalił dysze pionowe. Powiedzmy, że udałoby mi
się uruchomić statek - i co wtedy? Po dziesięciu milach na ciągu z dolnych dysz podłoga by się
pode mną stopiła! - Znowu potarł nos. - Całe szczęście, że funt waży tu tylko siedem uncji, inaczej
byłaby ze mnie miazga?
- Naprawiłbym! - wykrzyknął inżynier. - Na pewno nie było to nic poważnego.
- Zapewne nie - zgodził się Jarvis ironicznie. - Tyle że rakietka nie chciała lecieć. Nic
poważnego, ale do wyboru miałem czekanie, aż mnie ktoś odnajdzie, albo próbę powrotu na
piechotę - osiemset mil, i to dwadzieścia dni przed zamierzonym odlotem! Czterdzieści mil
dziennie. No więc - zakończył - postanowiłem wracać na piechotę. Miałem taką samą szansę, a
przynajmniej czymś się zająłem.
- Znaleźlibyśmy cię - rzekł Harrison.
- Bez wątpienia. Zmajstrowałem coś w rodzaju uprzęży z pasów bezpieczeństwa i do pleców
przytroczyłem sobie zbiornik z wodą, wziąłem pas z nabojami i rewolwer, trochę żywności i
ruszyłem w drogę.
- Le reservoir! - wykrzyknął mały biolog Leroy. - Waży ćwierć tony!
- Nie był pełny. Ważył około dwustu pięćdziesięciu funtów przy ziemskim ciążeniu, co
stanowi tu osiemdziesiąt pięć. Poza tym moje własne dwieście dziesięć funtów tutaj równa się
osiemdziesięciu, a więc łącznie ze zbiornikiem i resztą osiągnąłem sto pięćdziesiąt pięć, czyli
pięćdziesiąt pięć funtów poniżej mojej ziemskiej wagi. Miałem to na względzie, gdy
podejmowałem ową ośmiusetmilową przechadzkę. Aha, oczywiście zabrałem termośpiwór na
chłodne marsjańskie noce. Ruszyłem więc, posuwając się dość szybko naprzód. Osiem godzin
marszu dziennie oznaczało przejście dwudziestu lub więcej mil. Oczywiście od razu zrobiło się to
nudne - marsz po pustyni pełnej miękkiego piasku, na której nie ma na czym oka zatrzymać, nie
ma nawet pełzających biołazów Leroya. Jednak po około godzinie dotarłem do kanału, który był
tylko suchym rowem o szerokości około czterystu stóp, a prostym jak linia kolejowa na mapie.
Kiedyś chyba płynęła w nim woda. Rów pokryty był czymś, co wyglądało jak piękny zielony
trawnik. Tyle że gdy się zbliżyłem, trawnik usunął mi się spod nóg!
- Co takiego? - zdziwił się Leroy.
- Tak, był to krewny twoich biołazów. Złapałem jedno stworzonko przypominające źdźbło
trawy o długości mniej więcej mojego palca, z dwiema cienkimi nogami przypominającymi
łodyżki.
- On jest gdzie? - zaciekawił się Leroy.
- On jest wypuszczony! Musiałem iść dalej, ruszyłem więc naprzód, a chodząca trawa
otwierała się przede mną i zamykała z tyłu. A potem znowu znalazłem się na pomarańczowej
pustyni Thyle. Posuwałem się równym krokiem, przeklinając piasek, po którym marsz był tak
mozolny, a zarazem przeklinając twoją maszynę, Karl. Dopiero przed zmrokiem dotarłem do skraju
Thyle i popatrzyłem na szare Mare Chronium. Wiedziałem, że mam jeszcze do przejścia
siedemdziesiąt pięć mil tego Thyle, a potem dwie setki pustyni Xanthus i mniej więcej tyle samo
Mare Cimmerium. Jak się czułem? Zacząłem was przeklinać, żeście mnie nie znaleźli i nie zabrali.
- Próbowaliśmy, ty ośle! - rzekł Harrison.
- I co mi z tego? No więc, przyszło mi do głowy, że mogę wykorzystać tę resztę dnia, która mi
jeszcze została, na zejście ze skały stanowiącej granicę Thyle. Znalazłem łatwe miejsce i zszedłem
w dół. Mare Chronium przypomina tutejszą okolicę - pomylone bezlistne rośliny i cała masa
pełzaków; rzuciłem im przelotne spojrzenie i wyciągnąłem śpiwór. Nie zauważyłem jak dotąd w
tym półmartwym krajobrazie niczego, czym musiałbym się martwić, to jest niczego
niebezpiecznego.
- Naprawdę? - zapytał Harrison.
- Czy naprawdę? Usłyszycie, gdy do tego dojdę. No więc, miałem już właśnie zasnąć, gdy
nagle rozpętała się istna Sodoma i Gomora.
- Jaka Sodoma i Gomora? - chciał wiedzieć Putz.
- On mówi Je ne sais quoi - wyjaśnił Leroy - czyli „nie wiadomo co”.
- Słusznie - przytaknął Jarvis. - Nie wiedziałem, co to takiego, podpełzłem więc bliżej, aby
czegoś się dowiedzieć. Hałas był taki, jakby banda kruków pożerała stado kanarków - gwizdy,
gdakania, krakania, tryle i co tam jeszcze. Obszedłem kępę sterczących patyków i natknąłem się na
Twila!
- Twila? - zapytali jednocześnie Harrison, Leroy i Putz, każdy po swojemu.
- To ten pomylony struś - wyjaśnił narrator. - W każdym razie Twil to słowo najbliższe jego
imieniu, które potrafię wymówić nie zapluwając się. On sam wymawiał to jak „Trrrrwiiihrrrlll”.
- A co on robił?
- Był zjadany! I wrzeszczał, jak każdy w tej sytuacji.
- Zjadany! Przez co?
- Potem się dowiedziałem. Wszystko, co widziałem wtedy, to była plątanina czarnych,
powrozowatych ramion oplatających coś, co przypominało, jak Putz wam to opisał, strusia.
Oczywiście nie miałem zamiaru się wtrącać; gdyby obie bestie były niebezpieczne, pozbyłbym się
jednej z nich. Ale przypominające ptaka stworzenie dzielnie się opierało, zadając wśród pisków
ciosy osiemnastocalowym dziobem. A poza tym raz czy dwa razy zobaczyłem, co było na końcu
tych czarnych ramion! - Jarvis wzdrygnął się. - Ale ostatecznie podjąłem decyzję, gdy
spostrzegłem, że ptasia istota ma na szyi czarną torebkę, czy też skrzynkę! To stworzenie było
inteligentne! Albo też, jak przypuszczałem, oswojone. W każdym razie zaważyło to na mojej
decyzji. Wyjąłem pistolet i wystrzeliłem w kierunku widocznego fragmentu tułowia jego
przeciwnika. Macki zatrzepotały i wytrysła czarna maź, a następnie to coś z obrzydliwym
cmokającym dźwiękiem wciągnęło całe ciało i macki do dziury w ziemi. Niby-struś wydał szereg
gdaknięć, zadreptał wkoło na nogach grubości mniej więcej tyczek do golfa i odwróciwszy się
stanął nagle twarzą w twarz ze mną. Trzymałem broń w pogotowiu i obaj patrzyliśmy na siebie.
Marsjanin właściwie nie był ptakiem; nawet go nie przypominał, może na pierwszy rzut oka. Miał
oczywiście dziób i kilka pierzastych wyrostków, ale ten dziób nie był właściwie dziobem. Był to
narząd dość elastyczny: widziałem, jak jego koniuszek przegina się powoli z boku na bok. W sumie
było to jakby skrzyżowanie dzioba ze słoniową trąbą. Stworzenie miało stopy o czterech palcach i
czteropalczaste... chyba trzeba to tak nazwać, ręce; miało zaokrąglony tułów i długą szyję
zakończoną niedużą głową - i tym dziobem. Marsjanin był ode mnie wyższy o jakiś cal i... no
przecież Putz widział go.
Inżynier skinął głową.
- Ja! Widziałem!
- I tak przyglądaliśmy się sobie nawzajem - kontynuował Jarvis. - Stworzenie wydało
wreszcie szereg gdaknięć i ćwierkań i wyciągnęło do mnie ręce - puste. Przyjąłem to za przyjazny
gest.
- Zapewne - podsunął Harrison - ta istota popatrzyła na twój nos i uznała, że jesteś jej
krewniakiem!
- Ha! I tak jesteś śmieszny, po co się jeszcze odzywasz. W każdym razie odłożyłem broń i
powiedziałem: „E tam, nie ma o czym mówić” czy coś w tym rodzaju, a stworzenie podeszło bliżej
i po chwili byliśmy już najlepszymi kumplami.
W tym czasie Słońce było już bardzo nisko i wiedziałem, że lepiej będzie, jeśli rozpalę ognisko
albo wejdę do termośpiwora. Wybrałem ognisko. Znalazłem odpowiednie miejsce u stóp
granicznych skał Thyle, gdzie mogłem sobie trochę ogrzać plecy. Zacząłem odłamywać kawałki
wysuszonej roślinności marsjańskiej, a mój towarzysz od razu pojął, o co chodzi, i przyniósł całe
naręcze. Sięgnąłem po zapałki, ale Marsjanin pogrzebał w swej torbie i wyciągnął coś, co
wyglądało jak żarzący się węgielek; przytknął go tylko do ogniska, które od razu rozpaliło się
mocnym płomieniem - a sami wiecie, jakie trudności mamy z zapaleniem ognia w tej atmosferze!
A ta jego torba! - ciągnął narrator. - Był to wytwór czyichś rąk, przyjaciele: naciśniesz jeden
koniec i torba otwiera się sama, naciśniesz w środku i zamyka się tak dokładnie, że nie widać
gdzie. Lepsze niż suwak. No więc popatrzyliśmy przez chwilę na ognisko, a potem postanowiłem
spróbować porozumieć się z Marsjaninem. Wskazałem na siebie i powiedziałem „Dick”;
natychmiast pojął w czym rzecz, wyciągnął kościsty paluch w moim kierunku i powtórzył „Tick”.
Potem ja pokazałem na niego, a on wydał ten gwizd, który ja wymawiam jako „Twil”; nie potrafię
naśladować jego wymowy. Wszystko szło gładko; jeszcze raz powtórzyłem „Dick”, a następnie,
pokazując na niego, „Twil”. I na tym utknęliśmy! Zagdakał kilka razy, co zabrzmiało jak
przeczenie, i powiedział coś jak „P-p-p-prut”. Ale to był tylko początek; ja byłem zawsze „Tick”,
a co do niego, to czasami nazywał się „Twil”, czasami „P-p-p-prut”, a jeszcze kiedy indziej było
to szesnaście zupełnie innych dźwięków. Po prostu nie mogliśmy złapać kontaktu. Próbowałem
słów „kamień”, i „gwiazda”, .i „drzewo”, i „ogień”, i Bóg wie, czego jeszcze, ale mimo moich
wysiłków nie udało mi się wyodrębnić ani jednego słowa! Żaden przedmiot nie nazywał się tak
samo, choćby przez dwie kolejne minuty, i jeśli to ma być język, to ja jestem alchemikiem! W
końcu poddałem się i nazwałem go Twil, i to, zdaje się, wystarczyło. Twil jednak przyswoił sobie
kilka moich słów. Zapamiętał parę z nich, co, jak sądzę, jest wielkim osiągnięciem dla kogoś, kto
przyzwyczajony jest do języka tworzonego na bieżąco. Ja jednak nie potrafiłem połapać się w jego
mowie; albo mojej uwagi uchodził jakiś subtelny niuans, albo po prostu myśleliśmy inaczej.
Według mnie to drugie. Mam również inne na to dowody. Po jakimś czasie zrezygnowałem ż prób
językowych i spróbowałem z matematyką. Na ziemi narysowałem: 2 + 2 = 4 i zademonstrowałem
to za pomocą kamyków. I znowu Twil zrozumiał, w czym rzecz, i poinformował mnie, że trzy plus
trzy równa się sześć. Wydawało się, że zaczynaliśmy do czegoś dochodzić. Wiedząc, że Twil
dysponuje wiedzą przynajmniej na poziomie szkoły podstawowej, narysowałem krąg oznaczający
Słońce; pokazałem wpierw na rysunek, a następnie na zachodzące właśnie Słońce. Następnie
dorysowałem Merkurego i Wenus, i matkę Ziemię, i Marsa, i w końcu, wskazując rysunek Marsa,
powiodłem wokół siebie ręką pokazując, że właśnie na nim się obecnie znajdujemy. Zmierzałem
do przekazania mu wiadomości, że mój dom znajduje się na Ziemi. Twil bez trudności zrozumiał
rysunek. Wetknął weń swój dziób i po wielu trylach i gdaknięciach dodał Marsowi Fobosa i
Deimosa, a następnie dorysował Księżyc Ziemi! Czy rozumiecie, czego to dowodzi? Tego, że rasa
Twila używa teleskopów, że jest ucywilizowana!
- Niekoniecznie! - rzucił Harrison. - Stąd widać Księżyc jako gwiazdę piątej wielkości. Mogli
zobaczyć jego ruch gołym okiem.
- Księżyca, owszem! - odparł Jarvis. - Ale nie zrozumiałeś mnie. To Merkury jest
niewidzialny! A Twil wiedział o Merkurym, narysował bowiem Księżyc przy trzeciej planecie, nie
przy drugiej. Gdyby nie znał Merkurego, umieściłby Ziemię na drugim miejscu, Marsa zaś na
trzecim, nie na czwartym! Rozumiecie?
- Hmmm! - mruknął Harrison.
- Tak czy inaczej - ciągnął Jarvis lekcję. Wszystko szło gładko i sądziłem, że Uda mi się
przekazać tę informację. Pokazałem na rysunek Ziemi, potem na siebie, a następnie, by
przypieczętować to, wskazałem na siebie i na Ziemię świecącą jasnozielone, prawie w zenicie.
Twil zagdakał z takim ożywieniem, że byłem pewien, że zrozumiał. Podskoczył w górę i opadł na
nogi, a potem nagle pokazał na siebie, a następnie na niebo i znowu na siebie, i na niebo. Dotknął
siebie w połowie tułowia i pokazał na Arktura, dotknął głowy i pokazał na Spikę, dotknął stóp i
wskazał jeszcze z pół tuzina gwiazd, a ja stałem i wytrzeszczałem na niego oczy. I nagle, ni stąd, ni
zowąd, wykonał ogromny skok. Człowieku, cóż to był za skok! Wystrzelił prosto ku gwiazdom na
siedemdziesiąt pięć stóp co do jednego cala! Ujrzałem jego sylwetkę na tle nieba, zobaczyłem, jak
się obraca i szybuje najpierw wprost na mnie, a potem ląduje na dziobie jak oszczep! Trafił w sam
środek mojego kółka na piasku oznaczającego Słońce - jak w dziesiątkę!
- Wariactwo! - zauważył kapitan. - Istne wariactwo!
- Ja też tak myślałem! Gapiłem się tylko na niego z otwartymi ustami, a on wyciągnął głowę z
piasku i wstał. Wtedy wydało mi się, że nie zrozumiał mnie i ponownie wdałem się w tę przeklętą
gadkę, której koniec był identyczny: Twil z nosem wbitym w środek mojego obrazka!
- Może to jakiś obrzęd religijny? - podsunął Harrison.
- Może - rzekł z powątpiewaniem Jarvis. - No więc, taka była sytuacja. Mogliśmy wymieniać
poglądy do pewnego momentu i wtedy - łubudu! Coś w nas było odmiennego, nie mającego
punktu odniesienia; bez wątpienia Twil uważał mnie za równie pomylonego jak ja jego. Widocznie
patrzyliśmy na ten świat z dwóch różnych punktów widzenia i być może jego punkt widzenia jest
równie prawdziwy jak nasz. Lecz... po prostu nie potrafiliśmy się porozumieć i to wszystko. Ale
pomimo wszystkich trudności polubiłem Twila i mam jakąś dziwną pewność, że on też mnie
polubił.
- Wariactwo! - powtórzył kapitan. - Po prostu idiotyzm!
- Tak? Poczekaj, a zobaczysz. Parę razy myślałem, że może... - zamilkł, a potem mówił dalej.
- W końcu poddałem się i wlazłem do termośpiwora, by pójść spać. Ognisko mnie nie ogrzało, ale
za to ten parszywy śpiwór. Spociłem się już po pięciu minutach. Otworzyłem więc go troszeczkę i
bach! W nos uderzyło mnie powietrze o temperaturze gdzieś osiemdziesięciu stopni poniżej zera i
właśnie wtedy zdobyłem to miłe niewielkie odmrożenie uzupełniające opuchliznę nabytą w czasie
upadku rakiety. Nie wiem, co sobie pomyślał Twil o moim śnie. Kiedy zasypiałem, siedział w
pobliżu, ale gdy się obudziłem, nie było go. Ledwie jednak wyczołgałem się ze śpiwora,
usłyszałem krótkie ćwierknięcie i oto już się pojawił, opadając w dół z trzypiętrowej skały, by
osiąść koło mnie na dziobie. Pokazałem na siebie i na północ, a on pokazał na siebie i na południe,
ale gdy spakowałem się i ruszyłem naprzód, poszedł za mną.
Człowieku, jak on się poruszał! Jednym skokiem przebywał sto pięćdziesiąt stóp lecąc w
powietrzu wyciągnięty jak struna i lądując na dziobie. Zdaje się, że dziwił się memu mozolnemu
marszowi, ale po kilku chwilach spadał obok mnie i tylko co parę minut zrywał się do kolejnego
skoku i wbijał daleko przede mną w piasek. Następnie śmigał z powrotem w moim kierunku; zrazu
nerwowo przyjmowałem widok jego dzioba pędzącego ku mnie jak włócznia, ale Twil zawsze
lądował obok mnie.
I tak we dwóch posuwaliśmy się po Mare Chronium. Tamto miejsce podobne jest do tutejszego
- takie same zwariowane rośliny i takie same zielone biołazy, wyrastające z piasku lub spełzające
ci z drogi. Rozmawialiśmy; oczywiście nie potrafiliśmy się dogadać, ale, rozumiecie, po prostu dla
towarzystwa. Śpiewałem piosenki i przypuszczam, że Twil robił to samo; w każdym razie niektóre
z jego trylów i świergotów odznaczały się pewnym subtelnym rytmem. Kiedy indziej, dla
urozmaicenia, Twil popisywał się swym skromnym zasobem angielskich słów. Pokazywał na
skałkę wyłaniającą się z piasku i mówił „kamień”; pokazywał mały kamyk i również mówił
„kamień” albo też dotykał mojego ramienia i mówił „Tick”, a potem jeszcze raz „Tick”. Wyglądał
na strasznie ubawionego tym, że jedno słowo może odnosić się do dwóch różnych przedmiotów.
To spowodowało, że zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem jego język nie przypomina
prymitywnej mowy niektórych ziemskich ludów, no wiesz, kapitanie, na przykład Murzynów,
którzy nie znają pojęć ogólnych. Nie mają wyrazów oznaczających „jedzenie” czy „wodę”, czy
„człowieka”; są tam tylko osobne słowa na „dobre jedzenie” i „złe jedzenie”, na „wodę deszczową”
i „wodę morską”, czy też na „człowieka silnego” i „człowieka słabego”, ale brak terminów
oznaczających klasy ogólne. Są zbyt prymitywni, aby zrozumieć, że woda deszczowa i woda
morska to tylko dwa aspekty tej samej rzeczy. Jednak w przypadku Twila tak nie było; chodziło o
to, że w jakiś tajemniczy sposób byliśmy odmienni - nasze umysły były sobie obce. A mimo to -
polubiliśmy się!
- Spotkało się dwóch wariatów i to wszystko - zauważył Harrison. - Dlatego przypadliście
sobie do gustu.
- Ciebie też lubię! - odparował złośliwie Jarvis. - A tak na marginesie - podjął opowieść -
niech wam się nie wydaje, że z Twilem było coś nie tak. Nie jestem taki pewny, czy nie mógłby
nauczyć naszej osławionej ludzkiej inteligencji paru rzeczy. Och, zapewne nie był geniuszem, ale
nie można przeoczyć tego, że udało mu się zrozumieć trochę z moich wysiłków umysłowych. Ja
zaś o jego myślach nie miałem zielonego pojęcia.
- Bo pewnie żadnych nie było - podsunął kapitan, a Leroy i Putz zamrugali oczami.
- Zachowaj swą opinię do czasu, gdy skończę - rzekł Jarvis. - No więc wlekliśmy się przez
Mare Chronium przez cały ten dzień i następny. Mare Chronium - Morze Czasu! Wiecie co, pod
koniec tego marszu byłem skłonny przyznać, że Schiaparelli wybrał słuszną nazwę dla tego
miejsca. Jest to szara, nie kończąca się równina pokryta dziwacznymi roślinami, a poza tym
żadnych innych oznak życia. Była tak monotonna, że z przyjemnością powitałem widok pustyni
Xanthus pod koniec drugiego dnia. Byłem solidnie zmęczony, Twil zaś świeży jak zawsze, mimo
że nigdy nie widziałem, żeby jadł czy pił. Myślę, że tymi swoimi siedmiomilowymi skokami
mógłby przebyć Mare Chronium w parę godzin, ale trzymał się mnie. Raz czy dwa dałem mu
trochę wody; wziął ode mnie kubek, wyssał płyn dziobem, następnie zaś wstrzyknął go ostrożnie z
powrotem do kubka, który uroczyście mi oddał. Właśnie kiedy ujrzeliśmy pustynię Xanthus, a
raczej otaczające ją skały, nadleciała jedna z tych paskudnych chmur piaskowych, nie tak przykra,
jak te, które nam tu dokuczały, ale utrudniająca poruszanie się. Na twarz naciągnąłem
przeźroczystą klapę termośpiwora i jakoś mi szło. Co do Twila zaś, to zauważyłem, że nozdrza
przykrył jakimiś pierzastymi wyrostkami przypominającymi wąsy. Znajdowały się bowiem u
nasady dzioba; rosnące zaś w innym miejscu kępki podobnego zarostu posłużyły do zasłonięcia
oczu.
- To istota pustynna! - wykrzyknął mały biolog Leroy.
- Hę? Dlaczegóż to?
- Nie pije wody, jest przystosowana do burz piaskowych...
- To żaden dowód! Na tej wyschniętej kulce zwanej Marsem nigdzie nie ma tyle wody, żeby
mogła się marnować. Na Ziemi to wszystko nazywałoby się pustynią, wiecie przecież. - Zamilkł na
chwilę. - Tak czy inaczej, kiedy burza piaskowa przeleciała, pozostał po niej tylko lekki wietrzyk
wiejący nam w twarze, nie dość jednak silny, by porwać piasek. Lecz nagle zza skał otaczających
Xanthus nadleciały jakieś przedmioty: nieduże, przezroczyste kule, najbardziej ze wszystkiego
przypominające piłki tenisowe! Tyle że lekkie, tak lekkie, że nieomal same unosiły się nawet w
tym cienkim powietrzu. Były puste: rozbiłem dwie i ze środka wydostała się tylko nieprzyjemna
woń. Zapytałem o nie Twila, ale powtarzał tylko „nie, nie, nie”, z czego wywnioskowałem, że nic o
nich nie wie. Leciały więc, podskakując jak kłębki waty czy też bańki mydlane, a my posuwaliśmy
się w kierunku pustyni. Raz Twil pokazał na jedną ze szklistych kul i powiedział „kamień”, lecz ja
byłem zbyt zmęczony, by się z nim spierać. Później odkryłem, co miał na myśli. W końcu, gdy
pozostało już niewiele dnia, doszliśmy do podnóża skał pustyni Xanthus. Postanowiłem, o ile to
możliwe, nocować na płaskowyżu; uważałem, że wszelkie groźby będą raczej czyhać wśród
roślinności Mare Chronium niż w piaskach Xanthusa. - I tak zresztą nie napotkałem dotąd żadnych
niebezpieczeństw poza owym stworem o wijących się kończynach, który schwytał Twila w
pułapkę, a i ten najwyraźniej nie grasował w poszukiwaniu zdobyczy, lecz raczej zwabiał ofiary w
swe pobliże. Mnie zwabić nie mógł, gdy spałem, szczególnie że Twil, jak się zdaje, nie spał w
ogóle, lecz cierpliwie siedział przez całą noc. Zastanawiałem się, jak temu potworowi udało się
schwytać Twila, ale w żaden sposób nie umiałem o to zapytać. Później to odkryłem - iście
szatański podstęp!
Wówczas jednak maszerowaliśmy wzdłuż bariery skalnej, szukając łatwego miejsca do
wspinaczki. Przynajmniej ja szukałem! Twil z łatwością mógłby się dostać na skały, były bowiem
tu one niższe niż na Thyle - miały może sześćdziesiąt stóp. Znalazłem odpowiednie miejsce i
zacząłem się wspinać, przeklinając zbiornik na wodę zawieszony na plecach - nie zawadzał mi
przedtem wcale, dopiero podczas wspinaczki - i nagle usłyszałem, jak mi się zdawało, znajomy
dźwięk! Wiecie, jak złudne są dźwięki rozchodzące się w rozrzedzonym powietrzu. Wystrzał brzmi
jak odgłos korka wyskakującego z butelki. Jednak ten dźwięk pochodził z rakiety, i rzeczywiście,
wkrótce pojawiła się nasza druga rakietka pomocnicza około dziesięciu mil na zachód, między mną
i zachodzącym Słońcem!
- To byłem ja! - powiedział Putz. - Szukałem ciebie.
- Owszem, domyśliłem się, ale co mi z tego przyszło? Przytrzymywałem się skały, krzyczałem
i machałem jedną ręką. Twil również ją zobaczył i podniósł jazgot składający się z trylów i
świergotu, skakał na szczyt bariery, a następnie wysoko w powietrze. A gdy tak patrzyłem, pojazd
poleciał dalej i skrył się w cieniu na południu. Wspiąłem się na szczyt skały. Twil w dalszym ciągu
coś pokazywał i zapalczywie ćwierkał, wyskakiwał w powietrze i pikował w dół, by wylądować na
dziobie na piasku. Pokazałem na siebie i na południe, a on odrzekł: „Tak-tak-tak”, lecz mnie
czemuś wydawało się, że Twil uważał latający stwór za mojego krewnego, może rodzica. Może nie
doceniałem jego intelektu, tak mi się teraz wydaje. Byłem głęboko rozczarowany tym, że nie udało
mi się zwrócić na siebie uwagi. Wyciągnąłem termośpiwór i wlazłem do środka, chłód nocy
bowiem już dawał się we znaki. Twil wbił dziób w piasek, wyciągnął w górę nogi i ręce i wyglądał
zupełnie jak jeden z rosnących tam krzaków. Myślę, że pozostał w tej pozycji całą noc.
- Ochronny mimetyzm! - wykrzyknął Leroy. - Widzicie? To stworzenie pustynne!
- Rankiem - podjął opowieść Jarvis - ruszyliśmy dalej. Nie posunęliśmy się jeszcze w głąb
pustyni więcej niż na sto jardów, gdy zobaczyłem coś dziwnego. Założę się, że tego Putz nie
sfotografował! Był to szereg małych piramid - maleńkich, o wysokości najwyżej sześciu cali,
rozciągających się jak okiem sięgnąć! Maleńkie budyneczki wykonane z miniaturowych cegiełek
były wewnątrz puste, a wierzchołek miały ścięty lub może rozbity. Wskazałem na nie i
powiedziałem: „Co?” do Twila, ale on zaświergotał jakby przecząco, chcąc chyba dać do
zrozumienia, że nie wie. Poszliśmy więc dalej, posuwając się wzdłuż szeregu piramid, ponieważ
biegł na północ, a ja też szedłem na północ. Człowieku, szliśmy wzdłuż nich godziny całe! Po
jakimś czasie zobaczyłem jeszcze coś dziwnego: piramidy robiły się coraz większe. W każdej było
tyle samo cegiełek, ale cegiełki były większe. W południe sięgały mi już do ramion. Zajrzałem do
paru - wszystkie były wciąż takie same: rozbite u góry i puste. Przyjrzałem się również kilku
cegiełkom: były wykonane z krzemionki, a stare jak Wszechświat!
- Skąd wiesz? - zapytał Leroy.
- Były zwietrzałe, z zaokrąglonymi krawędziami. Krzemionka nawet na Ziemi łatwo nie
wietrzeje, a co dopiero w tym klimacie!
- Ile miały lat, twoim zdaniem?
- Pięćdziesiąt tysięcy, sto tysięcy. Skąd mam wiedzieć? Te najmniejsze, które widziałem rano,
były starsze, może nawet dziesięć razy starsze. Rozpadały się. Na jaki wiek by to wskazywało?
Pięćset tysięcy lat? Kto wie? - Jarvis zamilkł na chwilę. - No więc - podjął opowieść - szliśmy
dalej. Twil raz czy dwa razy pokazał na piramidy i powiedział „kamień”, ale robił to już wiele razy
przedtem. Zresztą tym razem miał rację. Próbowałem go wypytywać. Pokazałem na piramidę i
zapytałem „ludzie?” pokazując na nas dwóch. Zagdakał coś, co brzmiało przecząco, i powiedział
Nie-nie-nie. Nie jeden-jeden-dwa. Nie dwa-dwa-cztery” gładząc się jednocześnie po brzuchu. Ja
zaś tylko wytrzeszczyłem na niego oczy, a on powtórzył całą kwestię: „Nie jeden-jeden-dwa. Nie
dwa-dwa-cztery”. A ja dalej wlepiałem w niego wzrok.
- To ostateczny dowód! - wykrzyknął Harrison. - Pomyleniec!
- Tak myślisz? - zapytał ironicznie Jarvis. - No więc mnie co innego przyszło do głowy. „Nie
jeden-jeden-dwa”! Ty oczywiście tego nie rozumiesz, prawda?
- No jasne, ty zresztą na pewno też nie!
- Myślę jednak, że rozumiem! Twil użył tych kilku angielskich słów, które znał, by przekazać
bardzo złożone pojęcie. Z czymże, pozwolę sobie zapytać, kojarzy się matematyka?
- No... z astronomią. Albo... albo z logiką!
- No właśnie! „Nie jeden-jeden-dwa”! Twil starał się mi powiedzieć, że budowniczowie
piramid nie są ludźmi - czy też, że nie są inteligentni, że nie są stworzeniami rozumnymi!
Kapujesz?
- Hę? Niech mnie diabli porwą!
- Pewnie i tak będzie.
- Dlaczego - zapytał Leroy - on pogładził się po brzuchu?
- Dlaczego? Ponieważ, mój drogi biologu, tam jest jego mózg! Nie w maleńkiej główce, ale
pośrodku ciała!
- C’est impossible!
- Na Marsie to nie jest niemożliwe. Tutejsza flora i fauna nie przypomina ziemskiej; nawet
twoje biołazy tego dowodzą! - Jarvis uśmiechnął się i kontynuował opowieść. - Jakkolwiek było,
posuwaliśmy się naprzód przez Xanthus i około południa zdarzyła się inna dziwna rzecz. Piramidy
się skończyły.
- Skończyły się!
- Owszem; najdziwniejszą jednak sprawą było to, że ostatnia z nich, a doszły już do wysokości
dziesięciu stóp, miała wierzchołek! Rozumiecie? Cokolwiek by to nie było, co je zbudowało,
znajdowało się nadal w środku; tropiliśmy je poprzez jego liczącą pół miliona lat historię do chwili
obecnej. Twil i ja ujrzeliśmy piramidę jednocześnie. Wyszarpnąłem swój pistolet (załadowany
magazynkiem pocisków rozpryskowych Bolanda), a Twil jak iluzjonista błyskawicznie wydostał z
torby mały szklany rewolwer. Bardzo przypominał naszą broń, tyle że uchwyt był większy, lepiej
przystosowany do jego czteroszponiastej ręki. Trzymaliśmy broń w pogotowiu, skradając się
wzdłuż szeregu pustych piramid. Twil pierwszy dostrzegł ruch. Górne warstwy cegieł zafalowały,
zatrzęsły się i nagle ze słabym trzaskiem ześliznęły się po stokach piramidy. I wtedy coś... coś
zaczęło wyłazić ze środka! Pojawiło się długie, srebrnoszare ramię ciągnące za sobą opancerzony
tułów. To znaczy pokryty srebrnoszarymi łuskami o matowym połysku. Ramię wyciągnęło tułów z
otworu i stwór opadł na piasek. Trudno było określić jego wygląd: tułów przypominał wielką, szarą
beczkę zakończoną z jednej strony ramieniem i czymś w rodzaju otworu gębowego, z drugiej zaś
sztywnym, spiczastym ogonem - i to wszystko! Żadnych innych kończyn, żadnych oczu, uszu,
nosa - nic! Stwór przesunął się o kilka jardów, wbił spiczasty ogon w piasek, wyprostował się i po
prostu siedział nieruchomo. Twil i ja obserwowaliśmy go przez dziesięć minut, nim się ponownie
poruszył. Wtedy ze zgrzytem i szelestem - no, przypominającym zgniatanie grubego papieru - jego
ramię powędrowało do otworu gębowego i pojawiła się... cegła! Ramię ustawiło dokładnie cegłę na
piasku i stwór znowu znieruchomiał. Po następnych dziesięciu minutach - kolejna cegła. Ot, taki
stworzony przez Naturę murarz. Miałem właśnie chyłkiem zabrać się stamtąd, gdy Twil pokazał na
stwora i powiedział „kamień”. „Hę?” zapytałem, a on powtórzył „kamień”. Potem, przy wtórze
swoich trylów powiedział „Nie-nie...” i wydał dwa czy trzy świszczące oddechy. Dziwnym trafem
zrozumiałem, o co mu chodzi! Powiedziałem „nie oddycha?” i zademonstrowałem oddech. Twil
wpadł w ekstazę; wykrzyknął „tak, tak, tak! Nie dycha!” Wykonał następnie swój skok i popłynął
w powietrzu, by wylądować na nosie zaledwie o krok od potwora! Możecie sobie wyobrazić, jak
mnie to zaskoczyło! Ramię właśnie sięgało po cegłę i oczekiwałem, że pochwyci i zmiażdży Twila,
ale... nic się nie stało! Twil uderzył w tułów stwora, którego ramię ujęło cegłę i starannie ułożyło
obok poprzedniej. Twil ponownie postukał w jego kadłub i powiedział „kamień”, a ja zebrałem w
sobie dość odwagi, by podejść i samemu się przyjrzeć. Twil znowu miał rację. Stwór był z
kamienia i nie oddychał!
- Skąd wiesz? - wykrzyknął Leroy, w którego oczach płonęła ciekawość.
- Bo jestem chemikiem. Ten stwór zbudowany był z krzemionki! W piasku na pewno
znajdował się czysty krzem i stwór tym żył. Jasne? My, Twil i tamte rośliny na zewnątrz, i nawet
biołazy to formy życia oparte na węglu; ten stwór zaś żył poprzez zupełnie inny system reakcji
chemicznych. To krzemowa forma życia!
- La vie silicieuse! - wykrzyknął Leroy. - Podejrzewałem, a teraz mam dowód! Muszę iść
zobaczyć! Il jaut que je...
- No dobrze, dobrze! - powiedział Jarvis. - Możesz iść zobaczyć. W każdym razie ten stwór
tam był, żywy, a jednocześnie nieżywy, poruszający się co dziesięć minut, i tylko po to, by wyjąć
kolejną cegłę. Te cegły to jego odchody. Rozumiesz, Francuziku? My jesteśmy z węgla i naszym
odchodem jest dwutlenek węgla, a ten stwór jest z krzemu i jego odchód to dwutlenek krzemu -
krzemionka. Lecz krzemionka jest ciałem stałym i stąd te cegły. Obudowuje się nimi dookoła, a
gdy już go całkiem przykryją, przesuwa się na nowe miejsce, by zacząć od początku. Nic
dziwnego, że skrzypi! Żywa istota mająca pół miliona lat!
- Skąd wiesz, ile on ma lat? - Leroy szalał z ciekawości.
- Szliśmy za jego piramidami od początku, nie? Gdyby budowniczy piramid nie był tą samą
istotą od początku, szereg by się skończył, zanim go znaleźliśmy, nie? Skończyłby i zaczął od
nowa od małych piramid. To chyba jasne, nie? Budowniczy się jednak rozmnaża lub przynajmniej
próbuje. Zanim pojawiła się trzecia cegła, rozległ się cichy szmer i ze środka stwora wyleciała
kaskada znanych już nam szklistych kulek. Są to jego zarodniki, jaja czy nasiona - możesz nazwać
je jak chcesz. Przeleciały obok nas podskakując nad pustynią, tak samo jak przeleciały wtedy, gdy
byliśmy jeszcze nad Mare Chronium. Zdaje mi się również, że wiem, jak działają - to dla twej
wiadomości, Leroy. Myślę, że szklista powłoka z krzemionki jest jedynie osłoną, jak skorupa jajka,
aktywnym czynnikiem zaś jest ów zapach w środku. Jest to jakiś gaz, który oddziałuje na krzem, i
jeśli skorupa rozbije się w pobliżu nagromadzenia tego pierwiastka, rozpoczyna się jakaś reakcja,
która w końcu wytworzy stworzenie podobne do tamtego.
- Trzeba było spróbować! - wykrzyknął mały Francuz. - Musimy rozbić jeden, żeby
sprawdzić!
- Ach tak? No więc ja już to zrobiłem. Rozbiłem parę o piasek. Chcesz tu przylecieć za mniej
więcej dziesięć tysięcy lat, żeby zobaczyć, czy zasiałem jakieś monstra od piramid? Dopiero wtedy
będziesz mógł coś powiedzieć! - Jarvis zamilkł i odetchnął głęboko. - Boże! Cóż to za osobliwe
stworzenie! Wyobrażacie sobie? Ślepe, głuche, bez nerwów, bez mózgu, zwykły mechanizm, a
przecież - nieśmiertelne! Będzie dalej wytwarzać cegły, budować piramidy póki starczy tlenu i
krzemu, a potem po prostu zatrzyma się. Nie umrze. Jeśli jakieś zdarzenia za milion lat przyniosą
mu znów pożywienie, będzie na miejscu, gotowe do działania, podczas gdy mózg i cywilizacja
odejdą w przeszłość. Osobliwa bestia - jednak spotkałem jeszcze dziwniejszą!
- Jeśli tak było, musiało się to zdarzyć w twoich marzeniach! - burknął Harrison.
- Masz słuszność, na swój sposób. Potwór marzeń! To najlepsza nazwa dla niego - a jest to
najbardziej szatańskie, przerażające stworzenie, jakie można sobie wyobrazić! Bardziej
niebezpieczne niż lew, bardziej zdradzieckie niż wąż!
- Opowiedz mi! - błagał Leroy. - Muszę go zobaczyć!
- Nie tego diabła! - zamilkł znowu. - No więc - podjął opowieść - Twil i ja zostawiliśmy
stwora od piramid i poszliśmy dalej przez pustynię. Byłem zmęczony i trochę rozczarowany tym,
że Putz mnie nie znalazł, a tryle Twila działały mi na nerwy, tak samo jak jego skoki na nos.
Szedłem więc przed siebie bez słowa, godzina za godziną, poprzez tę monotonną pustynię. Pod
wieczór nisko na horyzoncie pojawiła się ciemna linia. Wiedziałem, co to jest. To był kanał;
przelatywałem nad nim rakietą. Oznaczało to, że przeszliśmy dopiero jedną trzecią drogi poprzez
Xanthus. Miła refleksja, nie? A jednak utrzymywałem tempo. Powoli zbliżyliśmy się do kanału;
pamiętałem, że jego brzegi pokrywał szeroki pas roślinności i że leżało na nim błotne miasto. Jak
mówiłem, byłem zmęczony. Cały czas myślałem o dobrym, gorącym posiłku, a potem pomyślałem
sobie o tym, jak miłe i rodzinne wydałoby się nawet Borneo po tej zwariowanej planecie, a jeszcze
później przypomniał mi się stareńki Nowy Jork i dziewczyna, którą tam znałem - Fancy Long.
Słyszeliście o niej?
- Gwiazdka telewizji - powiedział Harrison. - Oglądałem jej programy. Fajna blondyna -
tańczy i śpiewa w programie „Yerba Mate”.
- To ona - potwierdził Jarvis. - Znam ją dość dobrze, ale tylko się przyjaźnimy, jasne? Mimo
że przyszła odprowadzić nas do „Aresa”. No więc myślałem o niej i czułem się taki samotny, a cały
czas podchodziliśmy do pasa gumowatych roślin. I nagle... „Co do cholery!” powiedziałem i
wytrzeszczyłem gały. Przede mną stała ona, Fancy Long tak wyraźna jak dzień, pod jednym z tych
pomylonych drzew; stała i uśmiechała się, i machała do mnie ręką, tak jak zapamiętałem ją, gdy
odlatywaliśmy.
- Teraz i tobie się we łbie pomieszało - zauważył kapitan.
- Kochany, prawie tak samo wtedy myślałem! Wytrzeszczałem oczy i szczypałem się,
zamykałem oczy i znów je wytrzeszczałem. I za każdym razem stała przede mną Fancy Long,
uśmiechnięta i machająca ręką! Twil też coś zobaczył; zapamiętale ćwierkał i gdakał, ale ja ledwie
go słyszałem. Biegłem w jej stronę po piasku, zbyt zdumiony, żeby zadawać sobie jakieś pytania.
Byłem od niej nie dalej jak dwadzieścia stóp, gdy Twil pochwycił mnie w jednym ze swych
lotoskoków. Złapał mnie za rękę wrzeszcząc swym piskliwym głosikiem „Nie-nie-nie!”
Próbowałem się od niego uwolnić - był tak lekki, jakby go zbudowano z bambusa - ale wpił we
mnie swe szpony i wrzeszczał. I w końcu jakoś wrócił mi rozsądek i zatrzymałem się mniej więcej
dziesięć stóp od niej. A ona stała przede mną, wyglądając tak realnie jak głowa Putza!
- Was? - zapytał inżynier.
- Uśmiechała się i machała, machała i uśmiechała się, a ja stałem tam oniemiały jak Leroy,
Twil zaś piszczał i jazgotał. Wiedziałem, że to nie może być prawda, a mimo to stała przede mną!
W końcu powiedziałem: „Fancy! Fancy Long!” A ona tylko uśmiechała się i machała, i wyglądała
tak prawdziwie, jakbym nie zostawił jej trzydzieści siedem milionów mil stąd. Twil wydobył swój
szklany pistolet i skierował na nią. Schwyciłem go za rękę, ale próbował mnie odepchnąć. Pokazał
na dziewczynę i powiedział „Nie dycha! Nie dycha!”, a ja zrozumiałem, że chce powiedzieć, że to,
co wygląda jak Fancy Long, nie jest żywe. Człowieku, we łbie mi wirowało jak we młynie! Jednak
ciarki mnie przechodziły, gdy widziałem, jak do niej mierzy. Nie wiem, czemu stałem tak i
przyglądałem się, jak bierze ją na cel, ale tak było. Potem ścisnął rękojeść, pojawił się mały
obłoczek pary, i Fancy Long zniknęła! W jej miejscu znajdował się taki sam wijący się, czarny
potwór z powrozowatymi ramionami jak ten, przed którym uratowałem Twila! Potwór marzeń!
Stałem tam otępiały patrząc jak zdycha, Twil zaś ćwierkał i pogwizdywał. W końcu dotknął mojej
ręki, pokazał na wijącego się stwora i powiedział: „Ty jeden-jeden-dwa, on jeden-jeden-dwa”.
Kiedy powtórzył to osiem czy dziesięć razy, pojąłem, o co chodzi. A wy?
- Oui! - zapiszczał Leroy. - Moi je le comprends! On mówił, że ty myślisz o czymś, potwór o
tym wie i ty to widzisz! Un chten - głodny pies zobaczy wielką kość z mięsem! Albo ją zwęszy,
n’est ce pas?
- Słusznie - rzekł Jarvis. - Potwór marzeń wykorzystuje żądze i pragnienia swych ofiar, by
schwytać je w pułapkę. Ptak w okresie wylęgu piskląt zobaczy swego partnera; lis, szukający
zdobyczy, zobaczy bezbronnego zająca!
- Jak on to robi? - chciał wiedzieć Leroy.
- Skąd mam wiedzieć? Jak na Ziemi wąż zwabia ptaka aż do samej paszczy? A czyż nie ma
takich ryb morskich, które też tak wabią swe ofiary? Boże - Jarvis zadygotał. - Czy widzicie, jaki
przebiegły jest ten potwór? Teraz zostaliśmy ostrzeżeni, ale odtąd nie możemy ufać nawet własnym
oczom. Możecie zobaczyć mnie, ja mogę zobaczyć któregoś z was, a w rzeczywistości będzie to
tylko następne czarne paskudztwo!
- Skąd twój kumpel o tym wiedział? - zapytał nagle kapitan.
- Twil? Bo ja wiem? Może on myślał o czymś, co w żaden sposób nie mogło mnie interesować
i kiedy zacząłem bieg, domyślił się, że widzę coś innego i został ostrzeżony. Albo też potwór
marzeń może wysyłać tylko jeden obraz i Twil widział to co ja albo nic. Nie mogłem go zapytać.
Ale to jeszcze jeden dowód, że jego inteligencja jest równa naszej lub większa.
- On ma nie po kolei, mówię ci! - rzekł Harrison. - Dlaczego myślisz, że jego inteligencja jest
na poziomie ludzkiej?
- Jest wiele powodów! Najpierw stwór od piramid. Przedtem niczego takiego nie widział, sam
to powiedział. A jednak rozpoznał w nim ni żywy, ni martwy automat krzemowy.
- Mógł o nim słyszeć - sprzeciwił się Harrison. - Sam mówiłeś, że tu gdzieś mieszka.
- No więc weźmy język. Ja nie mogłem zrozumieć ani jednego z jego pojęć, a on nauczył się
sześciu czy siedmiu moich słów. A czy zdajecie sobie sprawę, jak złożone pojęcia przekazywał za
pomocą tych sześciu czy siedmiu wyrazów? Stwór od piramid, potwór marzeń! Jednym
wyrażeniem powiedział mi, że pierwszy jest nieszkodliwym automatem, drugi zaś śmiertelnie
niebezpiecznym hipnotyzerem. Co wy na to?
- Hm! - powiedział kapitan.
- Mów sobie, hm, ile ci się podoba! Czy sam umiałbyś tyle powiedzieć znając tylko sześć
angielskich słów? Czy mógłbyś pójść dalej, jak to zrobił Twil, i powiedzieć mi, że jeszcze inne
stworzenie ma inteligencję tak różną od naszej, że porozumienie jest niemożliwe - nawet bardziej
niemożliwe niż między Twilem i mną?
- Hę? Co to było?
- Później. Chcę tylko powiedzieć, że Twil i jego rasa warci są naszej przyjaźni. Gdzieś na
Marsie - i zobaczycie, że mam rację - znajduje się cywilizacja i kultura równa naszej, a może
więcej niż równa. I porozumienie się z nimi jest możliwe; dowodem jest Twil. Może trzeba będzie
lat cierpliwych prób, umysły ich bowiem są nam obce, ale mniej obce niż następne umysły, które
napotkaliśmy - o ile to są w ogóle umysły.
- Następne? Jakie następne?
- Mieszkańcy błotnych miast wzdłuż kanałów. - Jarvis zmarszczył brwi, potem mówił dalej. -
Myślałem, że potwór marzeń i krzemowiec są najdziwniejszymi stworami, jakie można sobie
wyobrazić, ale myliłem się. Owe istoty są jeszcze bardziej obce, jeszcze mniej zrozumiałe niż
tamte poprzednie i znacznie trudniejsze do objęcia rozumem niż Twil, z którym można się
zaprzyjaźnić, a nawet, przy cierpliwości i koncentracji, wymieniać poglądy. I tak - mówił dalej -
zostawiliśmy zdychającego potwora marzeń, który wczołgiwał się z trudem do swej nory, i
skierowaliśmy się w stronę kanału. Z drogi umykał nam istny dywan owej osobliwej chodzącej
trawy, a gdy dotarliśmy do brzegu, ujrzeliśmy żółty strumyk wody. Błotne miasto, które
zobaczyłem z rakiety, było gdzieś o milę na prawo. Byłem tak zaciekawiony, że chciałem pójść
tam i popatrzeć na nie. Na pierwszy rzut oka z rakiety wyglądało na opuszczone, a jeśli kryłyby się
w nim jakieś stwory... no cóż, i ja, i Twil byliśmy uzbrojeni. A nawiasem mówiąc, ten szklany
pistolet Twila to ciekawe urządzenie: przyjrzałem mu się dokładniej po wypadku z potworem.
Wyrzucał niewielki pocisk ze szkła, chyba zatruty, i moim zdaniem w magazynku było ich ze sto.
Czynnikiem miotającym była para, zwykła para!
- Was? - zdziwił się Putz. - Skąd ta para?
- Z wody oczywiście! Przez przeźroczystą rękojeść widać było wodę i trochę innego płynu,
gęstego i żółtego. Gdy Twil ściskał rękojeść - spustu nie było - wstrzykiwał do komory po kropli
wody i żółtawego płynu, i woda zamieniała się w parę, ot tak, pstryk! Nie jest to takie trudne;
myślę, że my sami moglibyśmy opracować taki system. Stężony kwas siarkowy podgrzeje wodę
prawie do punktu wrzenia, tak samo wapno niegaszone, a także potas i sód... Oczywiście jego broń
miała mniejszy zasięg niż moja, ale w tym rozrzedzonym powietrzu nie była najgorsza, a ładunków
miała tyle co colt kowboja z westernu. Była również skuteczna, przynajmniej przeciwko
marsjańskim formom życia; wypróbowałem ją celując w stronę jednej z tych wariackich roślin i
niech mnie szlag trafi, jeśli ta roślina nie zwiędła i nie rozpadła się! Właśnie dlatego myślę, że
szklane pociski były zatrute.
Posuwaliśmy się przed siebie w kierunku błotnego miasta i zacząłem się zastanawiać, czy to
budowniczowie tych miast wykopali kanały. Pokazałem na miasto, następnie zaś na kanał, a Twil
rzekł: „Nie-nie-nie!” i pokazał na południe. Przyjąłem, że oznacza to, że system kanałów
stworzyła jakaś inna rasa, może naród Twila. Nie wiem; może na tej planecie jest jeszcze jedna rasa
inteligentna, może tuzin. Mars to osobliwy światek. Sto jardów od miasta przekroczyliśmy coś w
rodzaju drogi; była to po prostu ścieżka z mocno ubitego błota. Nagle pojawił się jeden z
budowniczych błotnych kopców! Człowieku, to dopiero była osobliwa istota! Przypominała beczkę
truchtającą na czterech nogach z czterema rękami czy mackami. Nie miała głowy, jedynie korpus i
kończyny oraz opasujący ją rząd oczu. Na wierzchu beczkowatego kadłuba znajdowała się błona
ciasno naciągnięta jak skóra na bębnie, i to było wszystko. Stworzenie pchało przed sobą mały
wózek miedzianej barwy i przemknęło obok nas jak jaki rączy jeleń. Nawet nas nie zauważyło,
choć, gdy mnie mijało, zdawało mi się, że oczy z mojej strony nieznacznie się poruszyły. W chwilą
później przebiegł kolejny baryłkowiec, popychając jeszcze jeden pusty wózek. I to samo - po
prostu przemknął obok nas. No więc nie mogłem dopuścić do tego, żeby banda beczek bawiących
się w pociąg nie zwracała na mnie uwagi, kiedy więc zbliżył się trzeci, ustawiłem się na jego
drodze, gotów oczywiście uskoczyć, gdyby stwór się nie zatrzymał. Ale zatrzymał się. Stanął i z
błony na wierzchu zaczęło dobywać się jakieś dudnienie. Ja zaś wyciągnąłem obie ręce i
zawołałem: „Nie jesteśmy wrogami!” I jak wam się zdaje, co ten stwór zrobił?
- Założę się, że powiedział „Bardzo mi przyjemnie!” - podsunął Harrison.
- Gdyby tak powiedział, nie zdziwiłbym się bardziej niż po tym, co rzeczywiście zrobił!
Zadudnił na błonie i nagle zahuczał: „Nie jesteśmy wrrrrogami”, a potem złośliwie pchnął wózek w
moją stronę! Odskoczyłem na bok i stwór ruszył dalej, a ja tępo patrzyłem w ślad za nim.
Po chwili nadbiegł następny. Ten nawet nie zwolnił, ale po prostu wybębnił „Nie jesteśmy
wrrrrogami!” i przemknął obok mnie. Jak się nauczył tego zdania? Czyżby wszystkie istoty były ze
sobą w jakimś kontakcie? Czy wszystkie były częściami jednego organizmu centralnego? Ja nie
wiem, ale myślę, że Twil wie. W każdym razie owe stworzenia przebiegały obok nas, a każde
witało nas tym samym oświadczeniem. To zaczęło być zabawne; nigdy nie spodziewałem się na tej
planecie zapomnianej przez Boga i ludzi znaleźć tylu przyjaźnie nastawionych istot! W końcu
zrobiłem w kierunku Twila gest wyrażający zaciekawienie. Myślę, że zrozumiał, powiedział
bowiem „Jeden-jeden-dwa - tak! Dwa-dwa-cztery - nie!” Rozumiecie?
- No jasne - powiedział Harrison. - To taka wyliczanka marsjańska.
- Akurat! Już zacząłem się przyzwyczajać do symboli używanych przez Twila i
przetłumaczyłem sobie to tak: „Jeden-jeden-dwa - tak!”: te istoty są inteligentne. „Dwa-dwa-
cztery - nie!”: ich inteligencja nie jest naszego rzędu, ale jakiegoś innego, nie obejmującego logiki
2 + 2 = 4. Może zresztą go nie zrozumiałem. Może miał na myśli, że istoty te mają rozum niższego
stopnia, zdolny do wyobrażenia sobie prostych rzeczy: „Jeden-jeden-dwa - tak!”, ale nie
trudniejszych: „Dwa-dwa-cztery - nie!” Ale z tego, co zobaczyliśmy później, wnioskuję, że
chodziło o tamtą pierwszą możliwość.
Po kilku chwilach stworzenia zaczęły nadbiegać z powrotem - jedno po drugim. Ich wózki
pełne były kamieni, piasku, strzępów gumowatych roślin i podobnego śmiecia. Zadudniły swe
powitanie, które zresztą nie zabrzmiało już tak przyjaźnie, i pobiegły dalej. Trzeci, jak mi się
zdawało, był tym, którego poznałem najpierw i postanowiłem, że sobie jeszcze z nim pogawędzę.
Stanąłem na jego drodze i czekałem. I oto nadbiegł, dudniąc swoje „Nie jesteśmy wrrrrrogami” i
zatrzymał się. Popatrzyłem na niego: czworo czy pięcioro jego oczu spojrzało na mnie. Spróbował
zdania-hasła jeszcze raz i popchnął wózek w moją stronę, ale ja stałem nieruchomo. I wtedy ta... ta
parszywa kreatura wyciągnęła jedną ze swych rąk i dwoma palcowatymi kleszczami uszczypnęła
mnie w nos!
- He, he, he! - zarechotał Harrison. - Pewnie to stworzenie ma rozwinięty zmysł estetyczny!
- Śmiej się, śmiej - burknął Jarvis. - Na nosie miałem już paskudną śliwkę i przykre
odmrożenie. W każdym razie wrzasnąłem „Au!” i odskoczyłem, a stworzenie przebiegło obok. Od
tego jednak czasu zdanie powitalne brzmiało „Nie jesteśmy wrrrrogami! Au!” Osobliwe bestie!
Twil i ja poszliśmy prosto drogą do najbliższego kopca. Jego mieszkańcy wchodzili doń i
wychodzili nie zwracając na nas najmniejszej uwagi, i znosili swe transporty śmieci. Droga po
prostu dawała nura w głąb otworu i skręcała gdzieś w dół jak w dawnej kopalni, a tam i z
powrotem biegały nią baryłkowce, witając nas owym nieśmiertelnym zdaniem. Zajrzałem do
środka: gdzieś w dole błyskało światło i chciałem je zobaczyć. Nie wyglądało na pochodnię ani
lampę z płomieniem, ale raczej na „cywilizowane” światło, i zdawało mi się, że znajdę tam jakąś
wskazówkę co do poziomu rozwoju owych stworzeń. Wszedłem więc do środka, a Twil w ślad za
mną, jednak nie bez paru trylów i ćwierknięć. Światło było dziwaczne; trzaskało i błyskało jak
dawna lampa łukowa, ale dochodziło z pojedynczego czarnego pręta umieszczonego w ścianie
korytarza. Bez wątpienia było elektryczne. Najwyraźniej te istoty miały nieźle rozwiniętą
cywilizację. Następnie zobaczyłem jeszcze jedno światło padające na coś, co błyszczało, więc
poszedłem zobaczyć, ale była to tylko sterta połyskującego piasku. Odwróciłem się w stronę
otworu z zamiarem wyjścia, i niech mnie diabli porwą, jeśli nie zniknął! Myślałem, że korytarz
zakręcił albo trafiłem w jakąś boczną odnogę. W każdym razie poszedłem w kierunku, skąd, jak mi
się wydawało, przyszliśmy, lecz zobaczyłem tylko dalszy ciąg mrocznego korytarza. Był to istny
labirynt! Kręte korytarze, tylko gdzieniegdzie oświetlone lampami, biegnące we wszystkich
kierunkach, po których co jakiś czas przebiegały baryłkowate istoty, czasem z wózkiem, czasem
bez. Zrazu nie martwiłem się tym. Twil i ja odeszliśmy przecież tylko kilka kroków od wejścia. Ale
za każdym następnym ruchem wyglądało, że zagłębialiśmy się coraz bardziej. W końcu
spróbowałem pobiec za jednym ze stworzeń z pustym wózkiem, myśląc, że wyjdzie po swoje
śmieci, ale baryłkowiec biegał bez celu, to jednym korytarzem, to innym. Gdy zaczął wirować jak
karuzela wokół jakiegoś słupa, dałem spokój, zrzuciłem bak z wodą na ziemię, i usiadłem. Twil był
tak samo zdezorientowany jak ja. Pokazałem do góry, a on powiedział „Nie-nie-nie” jakimś
bezradnym trylem. Od mieszkańców kopca żadnej pomocy nie można było oczekiwać. Nie
zwracali oni na nas żadnej uwagi oprócz stałych zapewnień, że nie są wrogami, au! O, Boże! Nie
wiem nawet, ile godzin czy dni tam łaziliśmy. Dwa razy zasnąłem po prostu z wyczerpania;
Twilowi, jak się zdaje, sen nie był w ogóle potrzebny. Próbowaliśmy iść korytarzami
prowadzącymi tylko w górę, ale było tak zaledwie przez pewien odcinek, a potem wszystkie
skręcały znów w dół. Temperatura w tym przeklętym mrowisku była stała; dnia od nocy odróżnić
nie można było i po moim pierwszym przebudzeniu nie wiedziałem, czy przespałem godzinę czy
trzynaście, więc nie mogłem wywnioskować z zegarka, czy było południe czy północ. Widzieliśmy
wiele dziwnych rzeczy. W niektórych korytarzach pracowały maszyny, ale nie wyglądało na to,
żeby coś robiły - po prostu obracały się kółka. Kilka razy zaś widziałem dwa baryłkowce,
spomiędzy których wyrastał trzeci, mniejszy, złączony z pozostałymi dwoma.
- Partenogeneza! - wykrzyknął Leroy. - Partenogeneza przez pączkowanie, jak u les tulipes!
- Skoro tak uważasz, Francuziku - zgodził się Jarvis. - Stwory te nie zwracały na nas w ogóle
uwagi, oprócz, jak już mówiłem, powitania słowami „Nie jesteśmy wrrrogami! Au!” Nie
wyglądało na to, żeby wiodły jakieś domowe życie; pomykały po prostu we wszystkie strony ze
swymi wózkami, znosząc śmiecie. I w końcu zobaczyłem, co z tymi śmieciami robią. Z jednym z
korytarzy mieliśmy trochę szczęścia: biegł pod górę przez dłuższy czas. Czułem już, że
powinniśmy być blisko powierzchni, kiedy zobaczyłem, jak przez szczelinę w sklepieniu przebija
się coś, jakby światło dnia. W komorze był jakiś... mechanizm; zwykłe ogromne koło, które powoli
się obracało, a jeden ze stworów właśnie wrzucał pod nie swój ładunek gruzu. Koło z chrzęstem
starło wszystko - piasek, kamienie, rośliny - na proszek, który gdzieś się odsypywał. W tym czasie
inne poszły w ślady pierwszego, powtarzając ten proces, i to było wszystko. Nie miało to za grosz
sensu, ale na tej zwariowanej planecie to charakterystyczne. Ale wydarzyło się jeszcze coś, w co
doprawdy trudno uwierzyć. Jedno ze stworzeń, zrzuciwszy swój ładunek, odepchnęło z trzaskiem
wózek i ze spokojem rzuciło się pod koło! Patrzyłem, jak koło je miażdży, zbyt osłupiały, by
wydobyć z siebie choć słowo, a po chwili następny baryłkowiec skoczył za pierwszym! W tym
również te stwory były metodyczne; jedno ze stworzeń bez wózka zabrało tamten porzucony. Twil
nie wyglądał na zdziwionego; pokazałem mu drugie samobójstwo, a on całkiem po ludzku
wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć „Co ja na to mogę?” Musiał już coś słyszeć o tych
stworach.
Potem zobaczyłem coś jeszcze. Za tym kołem coś było, coś świecącego, na niewielkim
postumencie. Podszedłem bliżej; był to kryształ mniej więcej wielkości jaja, a błyszczał jak Koh-i-
Noor. Jego światło kłuło mnie w ręce i twarz, prawie jak wyładowanie elektryczności statycznej - a
potem zobaczyłem jeszcze coś zabawnego. Pamiętacie tę kurzajkę, którą miałem na lewym kciuku?
Popatrzcie! - Jarvis wyciągnął rękę. - Wyschła i odpadła. Tak po prostu! A mój zmaltretowany
nos, słuchajcie, ból przeszedł jak ręką odjął! Ten przedmiot miał takie właściwości jak twarde
promieniowanie gamma albo i jeszcze lepsze; niszczył chorą tkankę, a zdrową zostawiał nietkniętą!
Myślałem właśnie, cóż to za prezent byłby dla matki Ziemi, gdybym go zabrał ze sobą, gdy
rozpętał się wielki rwetes. Skoczyliśmy na drugą stronę koła, by zobaczyć, jak jeden z wózków
zostaje zmielony. Wyglądało na to, że jakiś samobójca był nieostrożny. I nagle zebrało się wokół
nas wiele baryłkowców hucząc i dudniąc, a hałas ten nie wróżył nic dobrego. Pewna ich grupa
zaczęła posuwać się w naszym kierunku; zaczęliśmy się wycofywać korytarzem, którym, jak nam
się zdawało, przyszliśmy, a one z łoskotem podążyły za nami; niektóre z wózkami, a niektóre nie.
Wściekłe bestie! Teraz już cały chór powtarzał: „Nie jesteśmy wrrrrogami! Au!” I szczególnie to
„Au!” nie podobało mi się - było zanadto sugestywne. Twil wydostał swój szklany pistolet, ja zaś
zrzuciłem na ziemię zbiornik wodny i dobyłem swego. Wycofywaliśmy się korytarzem! przed
napierającymi na nas baryłkowcami, których było koło dwudziestu. Dziwna rzecz - te, które
przechodziły obok nas z ładunkiem, nie zwracały na nas uwagi. Twil musiał to zauważyć. Nagle
wyrwał z torby tę swą zapalniczkę i dotknął wózka pełnego gałęzi. Psyk! Cały ładunek się zapalił,
a ten durny stwór, który go pchał, poszedł dalej nawet nie zwalniając kroku! Jednak wśród naszych
„nie-wrrrrogów” powstało pewne zamieszanie, a potem zobaczyłem, jak dym wiruje w powietrzu i
kieruje się gdzieś poza nas, i oczywiście tam było wyjście! Pociągnąłem Twila za sobą i
pomknęliśmy na zewnątrz, a za nami ścigająca nas dwudziestka. Na świetle dziennym poczułem
się jak w niebie, choć od razu zobaczyłem, że Słońce już, już miało zajść i to było fatalne, bez
termośpiwora bowiem, a przynajmniej bez ogniska, nie mogłem przeżyć marsjańskiej nocy.
Sprawy w zastraszającym tempie przybierały coraz gorszy obrót. Baryłkowce zapędziły nas w
róg między dwoma kopcami. Ani ja, ani Twil nie wystrzeliliśmy dotąd. Nie było sensu rozdrażniać
bestii. Zatrzymały się w pewnej odległości i dalejże huczeć o przyjaznych zamiarach i przeplatać to
okrzykami bólu. Potem zrobiło się gorąco! Jeden z baryłkowców przyciągnął wózek, z którego
wszyscy zaczęli wyjmować naręcza długich na stopę, miedzianych strzał, wyglądających bardzo
ostro, i nagle jedna z nich przeleciała mi koło ucha - fiuu! I wtedy trzeba już było strzelać albo
zginąć od razu.
Z początku szło nam nieźle. Wybieraliśmy nasze ofiary spośród stojących przy wózku i udało
nam się zmniejszyć liczbę lecących strzał do minimum, ale nagle rozległo się grzmiące dudnienie o
„wrrrrogach” i „au!” i z nory wylazła cała armia stworów.
Człowieku! Było już po nas i byliśmy tego świadomi. Nagle zrozumiałem, że Twil wcale
jeszcze nie przegrał. Mógł przecież jak nic jednym skokiem pokonać ten kopiec za nami. On został
tu dla mnie! Słuchajcie, rozpłakałbym się wtedy, gdyby był na to czas! Twila polubiłem od razu,
ale nie wiem, czy ja sam umiałbym okazać taką wdzięczność jak on. Niech nawet będzie, że
uratowałem go z łap tego pierwszego potwora marzeń, to przecież on uczynił to samo dla mnie,
nie? Złapałem go za ramię i powiedziałem „Twil” pokazując w górę, a on zrozumiał. „Nie-nie-nie,
Tick” powiedział i dalej pukał swym szklanym pistoletem. Co mogłem zrobić? I tak wraz z
zachodem Słońca było po mnie, ale nie umiałem mu tego wytłumaczyć. Powiedziałem: „Dziękuję,
Twil, postąpiłeś jak mężczyzna!” i poczułem, że to dla niego żaden komplement. Mężczyzna!
Bardzo niewielu mężczyzn zdobyłoby się na to samo.
No więc, mój pistolet grzmiał bach! bach!, a Twil syczał psyk!, a baryły rzucały strzałami i
przygotowywały się do ataku, hucząc jednocześnie o tym, że nie są wrogami. I nagle anioł zstąpił z
jasnego nieba w postaci rakiety Putza, której dysze pionowe rozniosły baryłkowce na drobne
strzępki! Huraaa! Wydałem okrzyk i rzuciłem się w kierunku rakiety; Putz otworzył drzwi, a ja
wpadłem do środka śmiejąc się, płacząc i krzycząc. Dopiero po chwili przypomniałem sobie o
Twilu; rozejrzałem się wokoło i akurat zobaczyłem, jak unosi się swym lotoskokiem w powietrze,
poza kopiec. Ledwie namówiłem Putza, by poleciał za nim! Nim rakieta uniosła się w górę, zapadła
ciemność; sami wiecie, jak to tu się dzieje, jakby ktoś wyłączył światło. Przelecieliśmy nad
pustynią i siadaliśmy raz czy dwa. „Twil!” darłem się na całe gardło chyba ze sto razy. Nie
mogliśmy go znaleźć; umie przecież przenosić się z miejsca na miejsce szybko jak wiatr. Jedyne,
co usłyszałem - albo sobie to tylko wyobraziłem - to słaby odgłos trylu i świergotu, który dobiegł
mnie gdzieś z południa. Odszedł, i niech to jasna cholera! Szkoda... żałuję, że tak się stało!
Czterej mężczyźni z „Aresa” siedzieli w milczeniu, nawet ironiczny Harrison. W końcu Leroy
przerwał ciszę.
- Szkoda, że tego nie widziałem - mruknął.
- Taak - powiedział Harrison. - I szkoda tego lekarstwa na kurzajki. Źle, że go nie zabrałeś; to
może być ten środek na raka, którego wszyscy szukają od półtora wieku.
- Ach, to! - mruknął ponuro Jarvis. - O to właśnie była cała rozróba! - Z kieszeni wyciągnął
błyszczący przedmiot. - Proszę bardzo.
Dolina marzeń
Kapitan Harrison z „Aresa” odwrócił się od niewielkiego teleskopu znajdującego się na dziobie
rakiety.
- Jeszcze najwyżej dwa tygodnie - zauważył. - Mars znajduje się w koniunkcji z Ziemią tylko
przez siedemdziesiąt dni i w tym czasie musimy wyruszyć w drogę powrotną. Inaczej trzeba będzie
czekać półtora roku, aż stara matka Ziemia okrąży Słońce i znowu zrówna się z nami.
Chcielibyście spędzać tu zimę?
Chemik Dick Jarvis wzdrygnął się, unosząc wzrok znad notesu.
- Wolałbym raczej spędzić ją w zbiorniku ciekłego powietrza! - stwierdził. - Wystarczą mi już
tutejsze letnie noce z temperaturą osiemdziesięciu stopni poniżej zera.
- No więc - zadumał się kapitan - pierwsza pomyślnie zakończona wyprawa marsjańska
powinna znaleźć się w domu dużo wcześniej.
- Zakończy się pomyślnie, gdy wrócimy do domu - poprawił Jarvis. - Nie wierzę tym
pomylonym rakietom, od czasu gdy w zeszłym tygodniu rozbiłem się w pomocniczej w samym
środku Thyle. Powrót na piechotę z wyprawy rakietą to dla mnie całkiem nowe przeżycie.
- Przypomniało mi to - odparł Harrison - że musimy odzyskać twoje filmy. Jeżeli mamy coś
mieć z tej wyprawy, są one bardzo ważne. Pamiętacie, jak ludzie rzucili się na pierwsze zdjęcia z
Księżyca? Po nasze fotki powinny ustawiać się kilometrowe kolejki. Również po wyłączne prawa
do audycji radiowych. Może coś zarobimy dla Akademii.
- Mnie interesuje zysk osobisty - sprzeciwił się Jarvis. - Na przykład z książki; dzieła
podróżnicze są zawsze popularne. „Pustynie Marsa”, dobry tytuł, no nie?
- Do niczego! - mruknął kapitan. - Pustynia to żadna atrakcja. Musiałbyś nazwać ją „Życie
erotyczne Marsjan” czy coś w tym rodzaju.
Jarvis zachichotał.
- W każdym razie - powiedział - jeśli w ogóle wrócimy do domu, mam zamiar złapać
wszystko, co jest do zarobienia, i nigdy, nigdy więcej nie oddalać się od Ziemi na większą
odległość niż leci stratoplan. Polubiłem swą planetę po tej wysuszonej kulce, na której teraz
jesteśmy.
- Założę się, że za dwa lata znów cię tu przyniesie - uśmiechnął się kapitan. - Zechcesz
odwiedzić kumpla, tego niby-strusia.
- Twila? - Jarvis spoważniał. - Szkoda, że go wtedy zgubiłem. Dobrze znał okolicę. Gdyby nie
on, nigdy bym cało nie wyszedł ze spotkania z potworem marzeń. A ta bitwa z baryłkowcami...
nawet nie zdążyłem mu podziękować.
- Istna para wariatów - zauważył Harrison. Zerknął przez iluminator na ponurą szarość Mare
Cimmerium. - Oto i Słońce. - Zamilkł na chwilę. - Słuchaj, Dick, ty i Leroy weźmiecie drugą
rakietkę i polecicie odzyskać filmy.
Jarvis wytrzeszczył oczy.
- Ja i Leroy? - powtórzył. - Czemu nie ja i Putz? Tylko inżynier będzie miał jakąś szansę, by
nas przewieźć tam i z powrotem, jeśli rakietka zacznie dokazywać.
Kapitan wskazał głową rufę, skąd właśnie w tym momencie dobiegły ich odgłosy uderzeń i
gardłowych przekleństw.
- Putz robi przegląd wnętrza „Aresa” - oznajmił. - Będzie miał aż do odlotu pełne ręce roboty,
bo chcę, żeby przejrzał wszystkie śrubki. Gdy wystartujemy, będzie już za późno na naprawy.
- A jeśli się rozbijemy? To nasza ostatnia rakietka pomocnicza.
- Znajdźcie sobie strusie i wracajcie na piechotę - burknął Harrison. Potem uśmiechnął się. -
Jeśli przydarzy wam się coś, polecimy po was „Aresem” - dokończył. - Te filmy są ważne. -
Obrócił się. - Leroy!
Ukazała się elegancka postać małego biologa, na którego twarzy malowało się pytanie.
- Ty i Jarvis lecicie, by uratować, co się da, z tamtej pomocniczej - rzekł kapitan. - Wszystko
przygotowane i powinniście już startować. Zgłaszajcie się co pół godziny, będę na nasłuchu.
Oczy Leroya zabłysły.
- Może wylądujemy po okazy, co? - zapytał.
- Lądujcie, jeśli chcecie. Ta skorupa jest chyba bezpieczna.
- Jeśli nie liczyć potwora marzeń - mruknął Jarvis wzdrygnąwszy się nieznacznie. Nagle
zmarszczył brwi. - Słuchajcie, skoro lecimy w tę stronę, może poszukam domu Twila! Gdzieś tam
musi mieszkać, a z tego, co widzieliśmy na Marsie, wynika, że jest najważniejszy.
Harrison zawahał się.
- Gdybym tylko miał pewność, że nie wdacie się w żadne kłopoty - mruknął. - No dobrze -
zdecydował się. - Rozejrzyjcie się. W rakietce jest żywność i woda; parę dni może was nie być.
Ale utrzymujcie ze mną kontakt, osły jedne!
Jarvis i Leroy wyszli przez śluzę na szarą równinę. Rzadkie powietrze, wciąż jeszcze
niedostatecznie ogrzane przez wschodzące Słońce, kłuło w płuca i nie osłonięte części ciała jak
igiełki; astronauci chwytali łapczywie powietrze odczuwając jakby duszność. Przykucnęli czekając,
aż ich ciała, miesiącami trenowane w komorach aklimatyzacyjnych na Ziemi, przywykną do
rozrzedzonego powietrza. Jak zawsze, twarz Leroya nabrała sinej barwy, Jarvis zaś słyszał w gardle
swój chrapliwy i grzechoczący oddech. Jednak po pięciu minutach nieprzyjemne uczucie minęło;
obaj powstali i weszli na pokład niewielkiej rakietki pomocniczej, która spoczywała nie opodal
czarnego kadłuba „Aresa”.
Dysze pionowe ryknęły atomowym ogniem; ziemia i strzępy rozszarpanych biołazów rozprysły
się w pył, gdy rakieta uniosła się w górę. Harrison patrzył za pociskiem, który płomieniami znaczył
swą drogę na południe, potem zaś wrócił do swej pracy.
Minęły trzy dni, nim ponownie ujrzał rakietkę. Gdzieś pod wieczór, gdy Słońce opadało za
horyzont tak szybko jak świeca wpadająca do morza, pojawiła się na południowej stronie i łagodnie
osiadła na ognistych skrzydłach dysz pionowych. Ze środka wyszli Jarvis i Leroy, przeszli przez
szybko gęstniejący mrok i stanęli przed kapitanem w kręgu światła rzucanego przez „Aresa”.
Harrison przyjrzał im się: Jarvis był cały podrapany i obdarty, lecz mimo to wyraźnie w lepszej
kondycji niż Leroy, z którego elegancji nie pozostało nic. Mały biolog był blady jak bliższy księżyc
Marsa, który akurat świecił na niebie; jedno ramię miał obandażowane termośpiworem, z jego
odzieży zaś pozostały same strzępy. Lecz Harrisona najbardziej uderzyły jego oczy. Gdy ktoś
przeżył tyle długich dni z małym Francuzem, mógł bez trudu dostrzec w nich coś osobliwego. W
oczach widniał strach i to tym bardziej dziwiło, bo Leroy nie był tchórzem. Inaczej nie znalazłby
się w czwórce wybranej przez Akademię do udziału w pierwszej wyprawie na Marsa. Lecz strach
w jego oczach był bardziej zrozumiały niż inny wyraz: osobliwa niewzruszoność jak u kogoś w
transie czy w najwyższej ekstazie. Jak facet, który jednocześnie zobaczył niebo i piekło, tak
Harrison wyraził to w myślach. Miał dopiero się dowiedzieć, że niewiele się pomylił.
Gdy dwaj znużeni mężczyźni usiedli, wpadł w burkliwy ton.
- Ładnie wyglądacie - warknął. - Powinienem się dwa razy zastanowić, zanim puściłem was
samych. - Zatrzymał się. - Co z twoją ręką, Leroy? Potrzebny jakiś zabieg?
Odpowiedzi udzielił Jarvis.
- Wszystko w porządku, to tylko rana cięta. Zdaje się, że nie ma tu niebezpieczeństwa
zakażenia; Leroy mówi, że na Marsie nie ma żadnych mikrobów.
- No więc - wybuchnął kapitan - opowiadajcie wobec tego! Wasze raporty przez radio były
cokolwiek zwariowane. „Uciekliśmy z raju!” Ha!
- Nie chciałem podawać szczegółów przez radio - powiedział poważnie Jarvis. - Pomyślałbyś,
że dostaliśmy hopla.
- I tak myślę, że dostaliście.
- Moi aussi! - mruknął Leroy. - Ja też!
- Czy mam zacząć od początku? - zapytał chemik. - Nasze pierwsze raporty były dość
kompletne. - Spojrzał na Putza, który z zasmoloną twarzą i rękami wszedł cicho i usadowił się
obok Harrisona.
- Od początku - zdecydował kapitan.
- No więc - zaczął Jarvis - wystartowaliśmy z powodzeniem i polecieliśmy na południe
wzdłuż południka, na którym stoi „Ares”; tym samym kursem, którym ja leciałem w zeszłym
tygodniu. Zacząłem przyzwyczajać się do ciasnego horyzontu, i opuściło mnie już uczucie
zamknięcia pod wielkim kloszem, ale wciąż zdarzało się to przecenianie odległości. Komuś, kto
przywykł do krzywizny ziemskiej, jakiś obiekt odległy o cztery mile wydaje się, jakby był za
ośmioma, i stąd ocena jego wielkości jest czterokrotnie przesadzona. Mały pagórek wygląda jak
góra, dopóki się nad nim nie znajdziesz.
- Wiem o tym - mruknął Harrison.
- Owszem, ale Leroy nie wiedział i przez pierwsze parę godzin próbowałem mu to wyjaśnić.
Kiedy w końcu zrozumiał (o ile w ogóle zrozumiał), byliśmy już za Cimmerium nad pustynią
Xanthus, a następnie przelecieliśmy nad kanałem z błotnym miastem, baryłkowcami i miejscem,
gdzie Twil zastrzelił potwora marzeń. Pierre chciał tu wylądować, aby móc ćwiczyć swą biologię
na szczątkach. Więc wylądowaliśmy. Potwór leży tam jeszcze. Nie było żadnych oznak rozkładu;
nie mogło ich oczywiście być przy braku mikroorganizmów, a Leroy powiada, że Mars jest
sterylny jak stół operacyjny.
- Comme le coeur d’une fileuse - poprawił mały biolog, który zaczął już odzyskiwać swą
zwykłą energię. - Jak serce starej panny!
- Jednakże - podjął opowieść Jarvis - około setki małych szarozielonych biołazów wczepiło
się w ciało stwora i zaczęło się rozrastać i rozgałęziać. Leroy znalazł jakiś kij i zaczął je strącać;
wszystkie gałązki oderwały się i przemieniły w biołazy odpełzające za innymi. Zaczął więc
szturchać kadłub stwora, a ja patrzyłem w bok; ów diabeł o wijących się rękach przyprawiał mnie o
dreszcze, nawet martwy. A potem przyszła niespodzianka; stwór był na wpół rośliną!
- C’est uroi. - potwierdził biolog. - To prawda!
- Był to wielki krewniak biołazów - mówił dalej Jarvis. - Leroy był podekscytowany; według
niego całe życie na Marsie jest właśnie takie - ani roślinne, ani zwierzęce. Mówi, że życie nigdy tu
się nie zróżnicowało; wszystko ma tu dwoistą naturę, nawet baryłkowce, nawet Twil! Myślę, że ma
słuszność, szczególnie gdy przypomnę sobie, jak Twil odpoczywał wetknąwszy dziób w piasek i
pozostawał w tej pozycji przez całą noc. Nigdy także nie widziałem, żeby jadł albo pił; być może
jego dziób pełnił rolę korzenia i Twil w ten sposób pobierał pożywienie.
- Brzmi to dla mnie jak wariactwo - zauważył Harrison.
- No więc - mówił dalej Jarvis - odłamaliśmy po kawałku tych narośli i wszystkie zachowały
się podobnie - kawałki rozpełzły się, tyle że wolniej niż biołazy, a następnie wcisnęły się w glebę.
Potem Leroy musiał złapać okaz chodzącej trawy i mieliśmy już odlatywać, gdy pojawiła się
defilada baryłkowców z wózkami. Zapamiętały mnie; wszystkie wybębniły „Nie jesteśmy
wrrrrrogami! Au!” jak poprzednio. Leroy chciał jednego zastrzelić i pokroić, ale ja przypomniałem
sobie bitwę, którą Twil i ja stoczyliśmy z nimi, i sprzeciwiłem się temu pomysłowi. Ale znalazł
prawdopodobnie wyjaśnienie tego, po co im są te wszystkie śmiecie, które zbierają.
- Pewnie na placki z błota - mruknął kapitan.
- Mniej więcej - zgodził się Jarvis. - Używają tego jako pożywienia, tak przynajmniej myśli
Leroy. Jeśli są w części roślinami, to tego właśnie im trzeba - gleby ze szczątkami organicznymi,
które ją użyźniają. Dlatego też ścierały razem ze sobą piasek, biołazy i inne formy życia. Jasne?
- Nie bardzo - odparł Harrison. - A co z samobójstwami?
- Leroy i na to nią teorię. Samobójcy wskakują do młyna, gdy mieszanina ma zbyt wiele
piasku i żwiru; rzucają się do środka, by wzbogacić jej skład.
- Paskudztwo! - rzekł Harrison z obrzydzeniem. - Dlaczego nie mogą przynieść jeszcze paru
gałęzi z zewnątrz?
- Bo samobójstwo jest łatwiejsze. Musicie pamiętać, że tych istot nie można osądzać według
ziemskich kryteriów; prawdopodobnie nie czują bólu i nie mają również tego, co my nazywamy
świadomością jednostki. Ich inteligencja należy do całej społeczności, jak w mrowisku. No
właśnie! Mrówki gotowe są ginąć za swe mrowisko, i tak samo tamte istoty.
- Podobnie jak ludzie - zauważył kapitan. - Jeśli trzeba.
- Owszem, lecz ludzie nie czynią tego z ochotą. Potrzebne jest jakieś uczucie, jak patriotyzm,
aby doprowadzić ich do gotowości oddania życia za swój kraj, natomiast dla tych istot jest to chleb
powszedni. - Zamilkł na chwilę. - No więc zrobiliśmy parę zdjęć potwora marzeń i baryłkowców, i
ruszyliśmy w dalszą drogę. Przelecieliśmy nad Xanthusem, trzymając się tak blisko południka
„Aresa”, jak się tylko dało i niedługo przecięliśmy szlak budowniczego piramid. Zawróciliśmy
więc, by Leroy mógł się mu przyjrzeć, a gdy znaleźliśmy go, wylądowaliśmy. Od czasu gdy Twil i
ja tu byliśmy, stwór położył już dwa pełne rzędy cegieł i oto był przed nami, wdychający krzem i
wydychający cegły, jakby miał na to całą wieczność - i miał ją. Leroy chciał go rozpłatać
eksplodującym pociskiem Bolanda, ale moim zdaniem stworzenie, które przeżyło dziesięć
milionów lat, ma prawo do szacunku należnego podeszłemu wiekowi, więc skłoniłem biologa, by
tego nie robił. Leroy zajrzał do środka, o mało nie dostał w łeb ramieniem wynoszącym cegłę,
następnie zaś odłupał kilka kawałków istoty, co nie wywarło na niej żadnego wrażenia. Znalazł
miejsce, z którego ja odłupałem kawałek, spróbował ustalić, czy widać jakieś oznaki gojenia się
ubytku i zadecydował, że wiążącej odpowiedzi można byłoby udzielić po dwóch czy trzech
tysiącach lat. Zrobiliśmy więc parę zdjęć i polecieliśmy dalej. Przed wieczorem odnaleźliśmy wrak
mojej rakiety. Nic nie było ruszone; zabraliśmy moje filmy i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej.
Chciałem, o ile to możliwe, odnaleźć Twila. Z tego, że ciągle wskazywał na południe,
wywnioskowałem, że mieszka gdzieś blisko Thyle. Ustaliliśmy trasę i orzekliśmy, że pustynia, na
której się znajdowaliśmy, nosi nazwę Thyle II, Thyle I zaś powinna być na wschód od nas.
Powodowani przeczuciem postanowiliśmy więc rzucić okiem na Thyle I i odlecieliśmy w tamtym
kierunku.
- A co z motorami? - zapytał Putz przerywając swe długie milczenie.
- Dziwnym trafem nie było żadnych kłopotów, Karl. Twój napęd działał doskonale.
Pomknęliśmy więc przed siebie, dość wysoko, by objąć wzrokiem większy obszar. Lecieliśmy na
wysokości gdzieś pięćdziesięciu tysięcy stóp; pustynia Thyle II rozpościerała się jak
pomarańczowy dywan; po chwili dolecieliśmy do szarej odnogi Mare Chronium, która stanowi
granicę pustyni. Odnoga była wąska; pokonaliśmy ją w pół godziny i oto była przed nami Thyle I -
taka sama pustynia pomarańczowego koloru jak jej towarzyszka. Skręciliśmy na południe, w
kierunku Mare Australe, i polecieliśmy wzdłuż krawędzi pustyni. A o zachodzie słońca zrobiła się
ona nakrapiana.
- Nakrapiana? - powtórzył Putz. - Co było nakrapiane?
- Pustynia była nakrapiana - zabudowaniami! Nie było to jedno z błotnych miast przy
kanałach, choć kanał przez nie przebiegał. Z mapy wywnioskowaliśmy, że ten kanał jest
przedłużeniem tego, który Schiaparelli nazwał Ascanius. Byliśmy zapewne zbyt wysoko, żeby jakiś
mieszkaniec miasta mógł nas dojrzeć, ale również żebyśmy my mogli się mu dobrze przyjrzeć,
nawet przez lornetkę. Ponieważ Słońce prawie już zaszło, okrążyliśmy tylko to miejsce. Kanał
wpadał do Mare Australe, a tam, na południu, połyskiwała topniejąca lodowa czapa bieguna! Kanał
brał od niej wodę; mogliśmy dostrzec jej odblaski. Na południowym wschodzie, na samym brzegu
Mare Australe, leżała dolina - pierwsza nieregularność na powierzchni Marsa, jeśli nie liczyć skał
otaczających Xanthus i Thyle II. Przelecieliśmy nad tą doliną... - Jarvis zamilkł nagle i wzdrygnął
się; policzki Leroya, które zaczęły już odzyskiwać normalny kolor, znów stały się blade. - No więc
- podjął opowieść chemik - dolina wyglądała niewinnie - wtedy! Nic więcej poza szarym
nieużytkiem, zapchanym pewnie pełzającymi stworami, jak w innych takich miejscach.
Zawróciliśmy w stronę miasta. Mówię wam, było ono... no, ogromne! Gigantyczne; zrazu
myślałem, że te wymiary trzeba przypisać złudzeniu, o którym wspominałem - bliskość horyzontu,
wiecie - ale to nie było to. Przelecieliśmy, prosto nad nim i mówię wam, niczego podobnego w
życiu nie widzieliście! Jednak Słońce wtedy zniknęło już zupełnie. Wiedziałem, że jesteśmy daleko
na południu - na 60 równoleżniku - ale nie wiedziałem, jak długą noc mamy przed sobą.
Harrison popatrzył na wykres Schiaparellego.
- Sześćdziesiąt stopni, co? - powiedział. - Mniej więcej krąg antarktyczny. O tej porze roku
mielibyście około trzech godzin nocy. Za trzy miesiące nie byłoby jej w ogóle.
- Za trzy miesiące? - powtórzył Jarvis ze zdziwieniem. Po chwili uśmiechnął się. - Jasne!
Zapomniałem, że tu pory roku są dwa razy dłuższe niż u nas. No więc polecieliśmy dwadzieścia
mil w głąb pustyni, przez co zniknęliśmy z oczu ewentualnych obserwatorów z miasta - to na
wypadek gdybyśmy zaspali - i tam spędziliśmy noc. Masz rację co do jej długości. Ciemność
trwała około czterech godzin, po których obudziliśmy się dość wypoczęci. Zjedliśmy śniadanie,
przekazaliśmy wam swe położenie i wróciliśmy, by przyjrzeć się miastu. Przylecieliśmy nad nie od
wschodu i zamajaczyło przed nami jak łańcuch górski. Boże, cóż to było za miasto! Nie to, żeby
Nowy Jork nie miał wyższych budynków albo Chicago nie zajmowało większej powierzchni, ale
co do samego ogromu, owe budowle były klasą samą w sobie. Gargantuiczne! Miejsce to jednak
wyglądało osobliwie. Wiecie, jak rozciąga się ziemskie miasto: najpierw mgiełka przedmieść,
pierścień dzielnic mieszkaniowych, dzielnica fabryczna, parki, trasy przelotowe. Tu nic z tego nie
było; miasto wyrastało z pustyni raptownie jak skała. Granicę znaczyło tylko kilka piaskowych
kopczyków, za którymi od razu następowały owe gigantyczne budowle. Ich architektura również
była dziwaczna. Było wiele rozwiązań, które u nas są niemożliwe, jak na przykład odwrócone
stożki, tak że budynek o małej podstawie poszerza się w miarę wysokości. Byłby to bardzo
pożyteczny trik w Nowym Jorku, gdzie tereny pod zabudowę są na wagę złota, ale aby tak zrobić,
trzeba by przenieść tam marsjańską grawitację! Ponieważ niespecjalnie można było wylądować
rakietą na ulicy, usiedliśmy zaraz po stronie miasta graniczącej z kanałem, zabraliśmy małe kamery
i broń, i skierowaliśmy się w stronę wyrwy w kamiennej ścianie. Nie odeszliśmy od rakiety nawet
na dziesięć stóp, gdy obaj ujrzeliśmy wyjaśnienie wielu zagadkowych spraw. Miasto było w ruinie!
Porzucone, opuszczone, martwe jak Babilon! A przynajmniej tak to wtedy wyglądało: puste ulice,
których nawierzchnia, jeśli w ogóle kiedyś istniała, znajdowała się obecnie głęboko pod warstwą
piasku.
- Ruina? - zapytał Harrison. - Ile ma lat?
- Skąd mamy wiedzieć? - odparł Jarvis. - Następna wyprawa na tę piłkę golfową powinna
mieć w swym składzie archeologa, a także filologa, jak okazało się później. Ale to cholerna robota
oceniać tu wiek czegokolwiek; wszystko wietrzeje tak powoli, że większość budynków wyglądała,
jakby postawiono je wczoraj. Nie ma tu opadów, wstrząsów tektonicznych, roślinności, która
poszerzałaby pęknięcia korzeniami - niczego. Jedyne czynniki niszczące to erozja atmosferyczna -
nieistotną w tej atmosferze - i pęknięcia spowodowane zmianami temperatury. I jeszcze jeden
czynnik - meteoryty. Zapewne czasem spadają na miasto, sądząc z rzadkości powietrza oraz tego,
że widzieliśmy cztery, które spadły w pobliżu „Aresa”.
- Siedem - poprawił kapitan. - Trzy spadły, kiedy was nie było.
- W każdym razie uszkodzenia przez nie spowodowane następują bardzo wolno. Wielkie
meteoryty będą tu równie rzadkie jak na Ziemi, wielkie bowiem i tak przedostaną się pomimo
atmosfery, te budowle zaś wytrzymają wiele, jeśli chodzi o małe. Moim zdaniem wiek miasta - a
mogę się mylić znacznie - wyniesie około piętnastu tysięcy lat. A nawet i wtedy jest to o tysiące lat
wcześniej niż powstanie jakiejkolwiek ludzkiej cywilizacji; w historii ludzkości piętnaście tysięcy
lat temu mieliśmy późną epokę kamienną.
No więc Leroy i ja podpełzliśmy do tych olbrzymich budowli, czując się jak karły, zdjęci
przerażeniem, rozmawiając tylko szeptem. Mówię wam, ciarki nas przechodziły, gdy szliśmy tą
martwą i opuszczoną ulicą; za każdym razem przechodząc przez cienie drżeliśmy i to nie tylko
dlatego, że na Marsie w cieniu jest zimno. Czuliśmy się jak intruzi, jak gdyby owa wielka rasa,
która zbudowała to miasto, mogła nawet po stu pięćdziesięciu wiekach gniewać się na naszą w nim
obecność. Miasto było ciche jak grób, ale wyobraźnia podsuwała nam coraz to nowe obrazy i
zaglądaliśmy do ciemnych zaułków między budynkami, i trwożnie zerkaliśmy przez ramię.
Większość budowli nie miała okien, a gdy wreszcie dostrzegaliśmy jakiś otwór w owych
ogromnych murach, nie mogliśmy oderwać od niego wzroku czekając, że jakiś strach z niego
wyjrzy.
Potem minęliśmy gmach z otwartą bramą w kształcie arkady; drzwi były na miejscu, ale
zablokował je piasek. Zebrałem w sobie dość odwagi, by zajrzeć do środka i wtedy okazało się, że
zapomnieliśmy zabrać latarkę. Zagłębiliśmy się jednak parę stóp w ciemność i korytarz przeszedł w
olbrzymią salę. Z niedużej szczeliny gdzieś wysoko w górze padał blady promień dziennego
światła, nie dość jednak jasny, by oświetlić wnętrze; nie widziałem nawet, czy ściany sali wznosiły
się prosto ku odległemu sklepieniu. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że pomieszczenie musi
być ogromne; powiedziałem coś do Leroya, a z ciemności dobiegło nas milion słabych ech. A
później zaczęły dochodzić do nas inne dźwięki - przeciągłe szelesty, szepty, odgłosy jakby
wstrzymywanego oddechu - a coś czarnego i niemego przeleciało między nami i owym odległym
pasmem światła. Naraz zobaczyliśmy po lewej stronie trzy małe punkty zielonkawego światła.
Staliśmy wytrzeszczając na nie oczy, gdy nagle wszystkie trzy jednocześnie przesunęły się w bok.
Ce sont des yeux! wrzasnął Leroy i tak było rzeczywiście! Były to oczy! Staliśmy przez chwilę jak
wryci, a odgłos okrzyku Leroya odbijał się od odległych ścian, echo zaś powtarzało jego słowa
dziwnym piskliwym głosikiem. Słychać było mamrotania, mruknięcia, szepty i dźwięki
przypominające dziwny stłumiony śmiech - i trójoki stwór poruszył się raz jeszcze. Wtedy
rzuciliśmy się do wyjścia! Na słońcu poczuliśmy się lepiej; popatrzyliśmy na siebie z
zakłopotaniem, ale żaden z nas nie zaproponował, by ponownie zajrzeć do wnętrza budynku, choć
potem zobaczyliśmy to miejsce ponownie, i była to też dziwna sprawa, ale dojdę do tego. Wtedy
odpięliśmy tylko pochwy rewolwerów i poszliśmy tą upiorną ulicą.
Ulica wiła się, zakręcała i rozwidlała. Starałem się dokładnie zapamiętać kierunek, z którego
przyszliśmy, nie mogliśmy bowiem ryzykować zgubienia się w tym gigantycznym labiryncie. Bez
naszych termośpiworów sama noc załatwiłaby nas, nawet bez pomocy stworów kryjących się w
ruinach. Z czasem zauważyłem, że kierujemy się w stronę kanału; budynki skończyły się i
pozostało jedynie kilkadziesiąt niezdarnych chatek z kamienia, które wyglądały, jakby je
zbudowano z gruzów pochodzących z miasta. Już zaczynałem czuć się zawiedziony, że nie
znalazłem tu ani śladu współplemieńców Twila, gdy oto skręciliśmy za róg i on sam stanął przede
mną! „Twil!” wrzasnąłem, ale on gapił się tylko na mnie i wtedy pojąłem, że to nie Twil, ale inny
Marsjanin tego samego rodzaju. Pierzaste wyrostki Twila miały głębszą barwę pomarańczową, a on
sam był o kilka cali wyższy niż ten. Leroy aż tryskał podnieceniem, a Marsjanin mierzył w naszą
stronę groźnie wyglądającym dziobem. Wystąpiłem więc jako mediator. „Twil?” zapytałem bardzo
pytającym tonem, ale bez rezultatu. Próbowałem kilkanaście razy, lecz w końcu daliśmy spokój;
nie mogliśmy się dogadać. Podeszliśmy do chatek, a Marsjanin podążył za nami. Dołączyło do
niego jeszcze dwóch innych, a ja za każdym razem próbowałem wołać „Twil!”, lecz oni tylko
gapili się na nas. Pomaszerowaliśmy więc naprzód z tą trójką za nami, gdy nagle przyszło mi do
głowy, że to może wina mojej wymowy. Odwróciłem się do idącej za nami grupki i spróbowałem
zaśpiewać to trylem na sposób Twila: „Trrrrwiiiirrrl”, coś w tym rodzaju. I to pomogło! Jeden z
trójki odwrócił głowę o pełne dziewięćdziesiąt stopni i zaskrzeczał „Trrrwiiirrl!”, a w chwilę potem
Twil przeleciał jak strzała z łuku nad pobliskimi chatkami i wylądował przede mną na dziobie!
Jakże się ucieszyliśmy z tego spotkania! Twil rozćwierkał się i rozświergotał jak kurza ferma latem
i zaczął skakać w powietrze i spadać na dziób, a ja chętnie uścisnąłbym jego rękę, tyle że nie
mogłem go dopaść. Pozostali Marsjanie i Leroy tylko wytrzeszczali oczy, a gdy Twil przestał
podskakiwać, zaczął się klops. Nie potrafiliśmy się porozumieć ani trochę lepiej niż przedtem, więc
gdy już parę razy powiedziałem „Twil”, a on „Tick” znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. Jednak
było jeszcze wczesne przedpołudnie, a nam zdawało się, że najważniejszą rzeczą jest dowiedzieć
się jak najwięcej o Twilu i mieście, zaproponowałem więc, żeby nas oprowadził po okolicy, jeśli
nie jest zbyt zajęty. Przekazałem tę myśl pokazując na zabudowania, a potem na niego i na nas. No
więc najwidoczniej nie był zbyt zajęty, poszedł bowiem z nami wskazując kierunek swym
zwykłym stupięćdziesięciostopowym skokiem, od którego Leroyowi dech w piersiach zaparło. Gdy
zrównaliśmy się z nim, powiedział coś w rodzaju: „Jeden, jeden, dwa - dwa, cztery, cztery - nie,
nie - tak, tak - kamień - nie dycha!” Nie miało to chyba nic oznaczać; zapewne chciał pokazać
Leroyowi, że potrafi mówić po angielsku albo po prostu przepowiadał sobie słownictwo, by
odświeżyć pamięć. W każdym razie oprowadził nas po okolicy. W swojej czarnej torbie miał jakąś
latarkę, nie najgorszą na małe pomieszczenia, ale zupełnie niewystarczającą do niektórych
olbrzymich jaskiń. Przeznaczenia dziewięciu na dziesięć widzianych gmachów nie mogłem się
nawet domyślać - były to tylko wielkie puste komory, pełne cieni, szelestów i ech; nie wyglądały
na pomieszczenia mieszkalne ani nawet handlowe czy też o innym przeznaczeniu; może nadałyby
się na jakieś siłownie energetyczne, ale po co komu całe miasto siłowni? I gdzie się podziały
resztki maszyn? Całe to miasto było tajemnicze. Czasami Twil prowadził nas przez salę, która
pomieściłaby liniowiec oceaniczny i robił wrażenie, jakby pękał z dumy, a my ni cholery z tego nie
rozumieliśmy! Jako prezentacja możliwości architektonicznych, miasto było kolosalne, jeśli zaś
chodzi o inne sprawy - po prostu zwariowane!
Trafiliśmy jednak w jedno miejsce, które jakoś mogliśmy zaklasyfikować. Weszliśmy do tego
samego budynku, w którym byliśmy już przedtem - tego z trojgiem oczu wewnątrz. Trzęśliśmy
trochę portkami przed wejściem, ale Twil ćwierkał i wydawał tryle, i powtarzał „Tak, tak, tak!”,
poszliśmy więc za nim wyglądając nerwowo tego stwora, co się nam wtedy przypatrywał. Jednakże
sala ta była podobna do innych, pełnych pomruków, szelestów i cieni chowających się po kątach.
Jeśli trójoki stwór był tam jeszcze, musiał się gdzieś zaszyć wraz z innymi. Twil poprowadził nas
wzdłuż ściany; w świetle jego lampy zobaczyliśmy szereg małych zagłębień, a w pierwszym z nich
napotkaliśmy coś zagadkowego, coś bardzo osobliwego. Gdy światło wpadło do niszy, zobaczyłem
najpierw puste miejsce, a potem, na dnie coś przycupniętego! Było to małe stworzenie wielkości
mniej więcej dużego szczura, szare i skulone, najwyraźniej zaskoczone naszym pojawieniem się.
Miało najdziwniejszy, najbardziej szatański pyszczek, jaki w życiu widziałem! Poza tym spiczaste
uszy czy rogi i czarcie oczka, które zdawały się błyskać jakąś diabelską inteligencją. Twil również
go zobaczył i wydał zgrzytliwy okrzyk gniewu, a stwór uniósł się na dwóch cienkich jak ołówki
nogach i uciekł z piskiem, na wpół przerażonym, na wpół wyzywającym. Przemknął w
ciemnościach obok nas, za szybko nawet jak na możliwości Twila, a gdy biegł, coś furkotało na
jego tułowiu jak płaszcz. Twil zazgrzytał na niego wściekle, a ono odpowiedziało mu piskliwym
jazgotem, w którym brzmiał szczery gniew. Stwór jednak zniknął, a ja zobaczyłem wówczas coś
bardzo dziwnego. Tam gdzie siedział, na dnie niszy leżała... książka! Stworzenie ślęczało nad
książką! Postąpiłem krok naprzód i, rzeczywiście, na kartkach były jakieś napisy: falujące białe
linie przypominające zapis sejsmograficzny na czarnych arkuszach podobnych do materiału, z
którego była wykonana torba Twila. Twil gniewnie fukał i gwizdał, podniósł książkę i wetknął ją
na swoje miejsce, na półkę pełną innych tomów. Leroy i ja patrzyliśmy na siebie w osłupieniu. Czy
ów mały stwór z diabelskim pyskiem rzeczywiście czytał, czy też po prostu zjadał stronice
szukając pokarmu fizycznego raczej niż duchowego, czy też to wszystko zdarzyło się
przypadkowo? Jeśli stworzenie to było jakimś szczuropodobnym szkodnikiem, który niszczy
książki, gniew Twila byłby zrozumiały. Ale dlaczego miałby przeszkadzać inteligentnej istocie,
choćby nawet z obcej rasy, w czytaniu - o ile to było czytanie? Nie wiem; zauważyłem, że książka
była zupełnie nie zniszczona, a poza tym nie widziałem w ogóle zniszczonych książek wśród tych,
które miałem w ręku. Mam jednak osobliwe przeczucie, że gdybyśmy poznali sekret tego małego
diabełka w opończy, pojęlibyśmy tajemnicą owego olbrzymiego opuszczonego miasta i upadku
kultury marsjańskiej.
Twil uspokoił się po chwili i poprowadził nas wokół owej olbrzymiej sali. Myślę, że była to
biblioteka; w każdym razie były tam tysiące tysięcy owych osobliwych woluminów z czarnymi
kartkami zadrukowanymi białymi falistymi liniami. W niektórych znajdowały się również
ilustracje, a na kilku widać było współplemieńców Twila. To daje do myślenia; wskazuje, że to
jego rasa zbudowała miasto i wydrukowała te książki. Nie wiem, czy największy lingwista na
Ziemi przetłumaczyłby choć jedną linijkę z tych zapisków; stworzyły je umysły zbyt różniące się
od naszych. Twil oczywiście potrafił je przeczytać. Wyćwierkał kilka linijek, a potem za jego
pozwoleniem wziąłem kilka książek, na niektóre z nich mówił „nie, nie!” na inne zaś „tak, tak!”
Może zatrzymał te, których naród jego potrzebował, a może dał mi te, które jego zdaniem
zrozumiałbym najprędzej. Nie wiem; książki są w rakietce.
Przysunął potem swoje nikłe światło do ściany pokrytej malowidłami. Boże, cóż to były za
malowidła! Ciągnęły się hen, w górę, w ciemność sklepienia, tajemnicze i ogromne. Z obrazu na
pierwszej ścianie niewiele mogłem zrozumieć; wyglądało to na ilustrację wielkiego zgromadzenia
narodu Twila. Może miało to symbolizować Społeczeństwo albo Władzę. Jednak na następnej
ścianie było coś bardziej zrozumiałego: malowidło pokazywało istoty przy pracy na jakiejś
ogromnej maszynie; symbolizowało ono pewnie Przemysł lub Wiedzę. Ściana z tyłu złuszczyła się
częściowo; z tego, co pozostało, to chyba miało przedstawiać Sztukę. Ale dopiero to, co było na
ścianie czwartej, oszołomiło nas zupełnie. Myślę, że można byłoby tę ścianę zatytułować: Badania
lub Odkrycia. Była ona nieco lepiej widoczna, ponieważ poruszający się promień dziennego
światła z owego pęknięcia w sklepieniu padał na górną jej część, a lampa Twila oświetlała dolną.
Ujrzeliśmy olbrzymią siedzącą postać, przedstawiającą osobnika z dziobem, podobnego do Twila,
którego wszystkie członki sprawiały wrażenie ciężkich i zmęczonych. Ramiona opadały
bezwładnie na fotel, zgięta cienka szyja i dziób spoczywały na tułowiu, jakby to stworzenie ledwie
dawało sobie radę z własnym ciężarem. A przed nim znajdowała się osobliwa, klęcząca postać, na
której widok Leroy i ja prawie zatoczyliśmy się na siebie. Według wszelkich oznak był to
człowiek!
- Człowiek?! - wykrzyknął Harrison. - Człowiek, mówicie?
- Mówiłem - według wszelkich oznak - odparł Jarvis. - Malarz przesadził z długością nosa
zwiększając go prawie do rozmiarów dzioba Twila, ale postać ta miała czarne długie do ramion
włosy, a zamiast czterech, jak u Marsjan, miała u ręki pięć palców! Postać klęczała przed
Marsjaninem, jakby oddając mu cześć, a na ziemi stało coś, co przypominało gliniany garnek,
pełen jakiejś żywności, na ofiarę. No więc Leroy i ja pomyśleliśmy, że dostaliśmy hopla.
- Putz i ja myślimy tak i teraz - zarechotał kapitan.
- Może wszyscy dostaliśmy - odparł Jarvis, lekko uśmiechając się na widok bladej twarzy
małego Francuza, który odpowiedział mu tym samym. - Jakkolwiek było - mówił dalej - Twil
popiskiwał i ciągle pokazywał na tę postać powtarzając „Tick! Tick”, na pewno więc dostrzegł
podobieństwo. A wszystkie dowcipy o moim nosie możesz sobie darować! - ostrzegł kapitana. -
Tu Leroy zrobił ważną uwagę: popatrzył na Marsjanina i powiedzał: „Tot! Bóg Tot!”
- Oui! - potwierdził biolog. - Comme 1’Egypte!
- Tak jest - powiedział Jarvis. - Jak egipski bóg z głową ibisa, ten z dziobem. No więc jak
tylko Twil usłyszał imię Tot, podniósł przeraźliwy rwetes ćwierkając i piszcząc bez opamiętania.
Pokazywał na siebie i mówił „Tot! Tot!”, a następnie zataczał ręką krąg wokół siebie i powtarzał te
słowa raz jeszcze. Oczywiście Twil często robił różne dziwne rzeczy, ale nam obu zdawało się, że
go zrozumieliśmy. Próbował powiedzieć nam, że jego rasa nazywa się Tot. Rozumiesz, do czego
zmierzam?
- Bardzo dobrze rozumiem - rzekł Harrison. - Myślisz, że Marsjanie złożyli wizytę na Ziemi,
a Egipcjanie zachowali ślad tego wydarzenia w swej mitologii. Bzdura, kochany, piętnaście tysięcy
lat temu nie było żadnej egipskiej cywilizacji.
- Pudło! - Jarvis wyszczerzył zęby. - Szkoda, że nie mamy ze sobą archeologa, ale Leroy
powiedział mi, że w owych czasach w Egipcie była epoka kamienna, cywilizacja predynastyczna.
- Jeśli nawet, to co z tego?
- Bardzo dużo! Wszystko na tym obrazie potwierdza mój pogląd. Postawa Marsjanina,
ociężała i zmęczona, to z powodu nienaturalnego obciążenia ziemską grawitacją. Imię Tot; Leroy
powiedział mi, że Tot był egipskim bogiem filozofii i wynalazcą pisma! Kapujesz? Egipcjanie na
pewno wymyślili je patrząc, jak Marsjanin robi notatki. To za wiele jak na przypadek, gdy Tot ma
dziób i głowę ibisa, a Marsjanie z dziobami nazywają się Tot!
- No, niech mnie powieszą! Ale co z tym nosem Egipcjanina? Czy chcesz we mnie wmówić,
że Egipcjanie z epoki kamiennej mieli nosy dłuższe niż zwykli ludzie?
- Oczywiście, że nie! Po prostu Marsjanie odruchowo tworzyli swe malowidła w
„zmarsjanizowanej” postaci. Czy ludzie też nie mają skłonności, by wszystko odnosić do siebie?
Przecież dlatego od dugongów i manatów wywodzą się legendy o syrenach; żeglarzom wydawało
się, że widzą w tych stworach ludzkie rysy. No więc marsjański artysta, rysując albo z opisu, albo z
niedoskonałej fotografii, automatycznie przesadził z wielkością ludzkiego nosa do takiego stopnia,
który jemu wydawał się normalny. Taka jest w każdym razie moja teoria.
- Dosyć z teorią - mruknął Harrison. - Chciałbym teraz usłyszeć, dlaczego wy obaj wróciliście
tu w takim stanie jak ptasie gniazdo z zeszłego roku?
Jarvis wzdrygnął się znów i jeszcze raz rzucił spojrzenie Francuzowi. Mały biolog odzyskiwał
już część swej zwykłej równowagi, ale w jego wzroku odbiło się wzdrygnięcie chemika.
- Dojdziemy do tego - rzekł ten ostatni. - Na razie pozostaną przy Twilu i jego
współplemieńcach. Spędziliśmy u nich, jak wiecie, prawie trzy dni. Wszystkich szczegółów nie
pamiętam, ale postaram się podsumować najważniejsze fakty i podam nasze wnioski, które mogą
nie być warte nawet zdewaluowanego franka. Niełatwo jest osądzać tą wysuszoną planetę przy
użyciu ziemskich kryteriów. Sfotografowaliśmy wszystko, co się dało; próbowałem nawet zrobić
zdjęcie tego olbrzymiego fresku w bibliotece, ale jeśli lampa Twila nie była bogata w
promieniowanie aktyniczne, nie sądzę, żeby coś wyszło. I wielka szkoda, ponieważ jest to
niewątpliwie nasze najciekawsze znalezisko na Marsie, przynajmniej z ludzkiego punktu widzenia.
Twil był bardzo grzecznym gospodarzem. Zaprowadził nas do wszystkich ciekawych miejsc -
nawet do nowych wodociągów.
Oczy Putza zalśniły na dźwięk tego słowa.
- Wasserleitung - powtórzył po swojemu. - Do czego?
- Oczywiście do kanału. Żeby płynęła w nim woda, trzeba ją spiętrzyć, to oczywiste. -
Popatrzył na kapitana. - Sam mi powiedziałeś, że przesłanie wody ze śniegowych czap polarnych
na Marsie w kierunku równika równa się wtłoczeniu jej na szczyt dwudziestomilowej góry,
ponieważ Mars jest spłaszczony na biegunach i wybrzuszony na równiku, tak samo jak Ziemia.
- To prawda - zgodził się Harrison.
- No więc - Jarvis podjął opowieść - to miasto było jedną z przepompowni wspomagających
przepływ. Ich siłownia była jednym spośród tych gmachów, który spełniał jakąś użyteczną rolę, a
to warto było zobaczyć. Szkoda, że tego nie widziałeś, Karl. Będą ci musiały wystarczyć nasze
zdjęcia. To siłownia na energię słoneczną!
Harrison i Putz wytrzeszczyli oczy.
- Energia słoneczna! - mruknął kapitan. - To prymityw!
- Ja! - potwierdził z naciskiem inżynier.
- Nie taki znów prymityw - sprzeciwił się Jarvis. - Światło słoneczne skupia się na osobliwym
cylindrze umieszczonym w środku wielkiego wklęsłego zwierciadła, i oni stamtąd czerpią prąd
elektryczny. Ten prąd napędza pompy.
- Termopara! - wykrzyknął Putz.
- To brzmi prawdopodobnie, możesz osądzić na podstawie fotografii. Lecz w tej siłowni było
jeszcze parę dziwnych rzeczy. Najdziwniejsze było to, że maszynerii doglądali nie współplemieńcy
Twila, ale takie same baryłkowate istoty jak tamte na pustyni Xanthus! - Jarvis powiódł oczami po
twarzach słuchaczy. Nie było żadnych uwag. - Kapujecie? - podjął na nowo. Gdy milczeli, mówił
dalej. - Widzę, że nie. Leroy domyślił się, ale nie wiem, czy słusznie. On myśli, że baryłkowce i
rasa Twila mają wzajemne powiązania jak... no, na przykład jak pszczoły i kwiaty na Ziemi.
Kwiaty dają pszczołom miód, pszczoły zaś przenoszą kwiatom pyłek. Jasne? Baryłkowce zajmują
się wodociągiem, natomiast współplemieńcy Twila budują system kanałów. Miasto na Xanthusie
też musi być stacją wspomagającą; to wyjaśnia obecność tych tajemniczych maszyn, które tam
widziałem. Leroy uważa dalej, że ten układ nie jest wynikiem inteligencji - przynajmniej nie ze
strony baryłkowców - ale że istnieje on od tylu tysięcy lat, że jest on instynktowny. Stał się
tropizmem, tak samo jak działania mrówek i pszczół. Te istoty zostały po to wyhodowane!
- Bzdura! - stwierdził Harrison. - Posłuchajmy, jak w takim razie wytłumaczysz to, że miasto
jest puste.
- Proszę bardzo. Cywilizacja Twila jest schyłkowa, to wszystko. To rasa wymierająca; spośród
wielu milionów, które z pewnością kiedyś tutaj żyły, pozostało jedynie parę setek. Jest to placówka
pozostawiona tu dla opieki nad wodą spływającą z czapy biegunowej. Zapewne przy systemie
kanałów, najprawdopodobniej blisko tropików, pozostało kilka porządnych miast. Jest to ostatnie
tchnienie rasy - rasy, która osiągnęła wyższy poziom kultury niż człowiek!
- Tak? - rzekł Harrison. - Dlaczego więc wymierają? Brak im wody?
- Nie sądzę - odparł chemik. - Jeśli moja ocena wieku miasta jest słuszna, piętnaście tysięcy
lat nie mogło spowodować znaczącej zmiany w otrzymywaniu wody ani nawet sto tysięcy lat. To
coś innego, chociaż utrata wody jest niewątpliwie również ważnym czynnikiem.
- Das wasser - wtrącił Putz. - Gdzie ona idzie?
- Nawet chemik to wie! - ofuknął go Jarvis. - Przynajmniej na Ziemi. Co do Marsa, nie ma
pewności, ale na Ziemi, za każdym razem, kiedy następuje wyładowanie atmosferyczne, pewna
ilość pary wodnej ulega rozkładowi na wodór i tlen, a następnie wodór ucieka w przestrzeń
kosmiczną, grawitacja bowiem nie może go wiecznie utrzymywać. A za każdym wstrząsem
tektonicznym trochę wody wpada do wnętrza. Jest to proces powolny, ale cholernie niezawodny. -
Odwrócił się do Harrisona. - Mam rację, kapitanie?
- Masz - zgodził się kapitan. - No, ale tutaj, oczywiście bez wstrząsów tektonicznych, bez
burz, utrata musi być bardzo powolna. Dlaczego więc ta rasa wymiera?
- Wyjaśnieniem jest siłownia słoneczna - odparł Jarvis. - Brak paliwa! Brak energii! Nie ma
już ropy, nie ma węgla - o ile w ogóle był tu wiek karbonu - nie ma także energii wodnej, tylko ta
szczypta energii, którą dostarcza im Słońce. Dlatego wymierają.
- A co z nieograniczoną energią atomową? - wybuchnął Harrison.
- Nie znają energii atomowej. Pewnie nigdy nie znali. Musieli użyć jakiegoś innego napędu w
swoim statku kosmicznym.
- W takim razie - rzucił kapitan - dlaczego oceniasz ich inteligencję wyżej niż ludzką? My
ostatecznie rozbiliśmy atom!
- Pewnie, że tak. Mieliśmy wskazówkę, nie? Rad i uran. Czy sądzisz, że bez tych pierwiastków
byśmy się tego nauczyli? Nawet nie podejrzewalibyśmy, że energia jądrowa istnieje!
- Co? Oni nie mają...
- Nie mają. Sam mi mówiłeś, że gęstość Marsa wynosi tylko 73 procent gęstości Ziemi. Nawet
chemik zorientuje się, że to oznacza brak ciężkich pierwiastków - osmu, uranu, radu. Oni nie mieli
tej wskazówki.
- Jeśli nawet, nie dowodzi to, że są bardziej rozwinięci od nas. Gdyby byli bardziej rozwinięci i
tak by odkryli energię jądrową.
- Może - ustąpił Jarvis. - Nie twierdzę, że nie przewyższamy ich w niektórych sprawach. Ale
w innych są oni daleko przed nami.
- Na przykład w czym?
- No, na przykład społecznie.
- Hę? Jak to?
Jarvis przyjrzał się kolejno każdej z patrzących na niego twarzy. Zawahał się.
- Nie wiem, jak to przyjmiecie - mruknął. - Oczywiście każdy woli swój ustrój - zmarszczył
brwi. - Posłuchajcie, na Ziemi mamy trzy typy społeczeństw, nie? Mamy także wśród nas
przedstawicieli wszystkich trzech. Putz mieszka w państwie dyktatorskim - autokratycznym. Leroy
jest obywatelem Szóstej Komuny we Francji. Harrison i ja jesteśmy Amerykanami, obywatelami
państwa demokratycznego. I macie: autokracja, demokracja, komunizm - trzy typy społeczeństwa
ziemskiego. Naród Twila ma ustrój jeszcze inny.
- Inny? Jaki?
- Taki, którego jeszcze żaden naród na Ziemi nie próbował. Anarchię!
- Anarchia! - kapitan i Putz wybuchnęli jednocześnie.
- Tak jest.
- Ale... - zaczął bełkotać Harrison. - Jak to rozumiesz, że... są przed nami? Anarchia! Ba!
- Niech będzie ba! - odparował Jarvis. - Nie twierdzę, że byłoby to dobre dla nas czy dla
każdej innej ludzkiej rasy. Ale jest dobre dla nich.
- Ale... anarchia! - kapitan był oburzony.
- No więc, jeśli dobrze się temu przyjrzeć - bronił się Jarvis - anarchia jest idealną formą
ustroju, jeśli jest skuteczna. Emerson powiedział, że najlepszy rząd to ten, który najmniej rządzi.
Podobnie mówił Wendell Phillips i, jak mi się zdaje, Jerzy Waszyngton. A nie ma innej formy
rządu, w której rząd mniej by rządził niż anarchia, bo nie jest to w ogóle żaden rząd!
Kapitan nie mógł się uspokoić.
- Ale... to nienaturalne! Nawet dzikie plemiona mają swych wodzów! Nawet zgraja wilków ma
swego przywódcę!
- To tylko dowodzi, że rząd jest mechanizmem prymitywnym - odparował Jarvis wyzywająco.
- Rasa doskonała nie potrzebuje go w ogóle. Rząd jest przyznaniem się do słabości, czyż nie tak?
Jest to przyznanie, że część społeczeństwa nie chce współpracować z resztą, i że potrzebne są
prawa, żeby trzymać w ryzach te jednostki, które psycholog nazywa aspołecznymi. Gdyby nie było
żadnych jednostek aspołecznych, przestępców i tak dalej, nie potrzeba byłoby praw i policji, nie?
- Ale władza! Władza jest potrzebna! A co z robotami publicznymi... wojnami... podatkami?
- Na Marsie nie ma wojen, mimo że planetę tę nazwano od boga wojny. Nie ma tu o co ich
toczyć; ludność jest zbyt nieliczna i rozrzucona po planecie, a poza tym system kanałów wymaga
współpracy wszystkich bez wyjątku społeczności. Nie ma podatków, najwidoczniej bowiem
wszyscy biorą udział w robotach publicznych. Nie ma konkurencji, źródła niepokojów, każdy
bowiem może sobie wziąć cokolwiek. Jak mówiłem, doskonałej rasie władza jest zupełnie
niepotrzebna.
- A ty uważasz Marsjan za rasę doskonałą? - zapytał kapitan ponuro.
- Wcale nie! Istnieją jednak o wiele dłużej niż ludzie, więc mogli dojść przynajmniej ze
społecznego punktu widzenia do stanu, w którym nie potrzebują władzy. Pracują razem, i to
wszystko. - Jarvis zamilkł na chwilę. - Dziwne, nie? Tak jakby matka Natura prowadziła dwa
eksperymenty - jeden u nas, a jeden na Marsie. Na Ziemi jest to doświadczenie z wrażliwą, skorą
do współzawodnictwa rasą w świecie obfitości; tu jest to doświadczenie ze spokojną przyjazną rasą
w pustynnym, jałowym i niegościnnym świecie. Wszystko tu woła o współpracę. Przecież nawet
nie ma tu czynnika, który na Ziemi powoduje tyle kłopotów - popędu płciowego!
- Co takiego?
- Tak, rasa Twila rozmnaża się tak samo jak baryłkowce z błotnych miast. Z dwóch osobników
wyrasta trzeci. Jeszcze jeden dowód potwierdzający teorię Leroya, że życie na Marsie nie jest ani
roślinne, ani zwierzęce. Poza tym Twil był na tyle uprzejmy, że pozwolił mu zajrzeć sobie do
gardła i popatrzeć, co też ma w piórkach, i to badanie w końcu przekonało Leroya.
- Oui - potwierdził biolog. - To prawda.
- Ale anarchia! - skrzywił się z niesmakiem Harrison. - Można się było tego spodziewać po
takiej zwariowanej, półmartwej kulce jak Mars.
- Minie jeszcze wiele wieków, nim będziesz się musiał martwić o to na Ziemi - uśmiechnął się
szeroko Jarvis i zaczął opowiadać dalej. - No więc połaziliśmy po tym grobowym mieście
fotografując wszystko. A potem... - Jarvis przerwał i wzdrygnął się. - Potem przyszło mi do
głowy, żeby zajrzeć do tej doliny, którą widzieliśmy z rakiety. Nie wiem, czemu. Kiedy jednak
chcieliśmy skierować Twila w tamtą stronę, tak się rozpiszczał i rozskrzeczał, że myślałem, że
dostał hopla.
- O ile to było jeszcze możliwe - zakpił Harrison.
- Ruszyliśmy więc w tamtą stronę bez niego. Twil cały czas jęczał i skrzeczał „Nie-nie-nie,
Tick!”, ale to jeszcze spotęgowało naszą ciekawość. Przeleciał nam nad głowami i stanął na
dziobie, a potem spróbował jeszcze tuzina innych sztuczek, ale my parliśmy do przodu, więc w
końcu dał spokój i wlókł się nieszczęśliwy obok nas. Dolina była nie więcej niż milę na
południowy wschód od miasta. Twil mógłby pokonać tę odległość w dwudziestu skokach, ale
ciągnął powoli za nami i kluczył, i cały czas pokazywał do tyłu na miasto i zawodził „Nie-nie-
nie!” Następnie wzlatywał w powietrze i opadał na dziób zaraz przed nami, tak że musieliśmy go
obchodzić. Już wcześniej widziałem, jak robi różne wariactwa; byłem do tego przyzwyczajony, ale
tym razem było jasne jak słońce, że nie chce, abyśmy zaglądali do tej doliny.
- Dlaczego? - zapytał Harrison.
- Pytałeś mnie, dlaczego wróciliśmy oberwani jak włóczędzy - rzekł Jarvis z lekkim
dreszczem. - Zaraz się dowiesz. Weszliśmy na nieduży skalisty pagórek, który stanowił krawędź
doliny, i gdy zbliżaliśmy się do wierzchołka, Twil powiedział: „Nie dycha, Tick! Nie dycha!” Były
to te same słowa, którymi opisywał potwora z krzemu, a także te, którymi oznajmił mi, że obraz
Fancy Long, który o mało nie zwabił mnie do potwora marzeń, był nierealny. Pamiętałem o tym,
ale nie miało to dla mnie znaczenia - wtedy!
W chwilę potem Twil powiedział: „Ty jeden-jeden-dwa, on jeden-jeden-dwa” i wtedy
zacząłem rozumieć. Twil użył tego wyrażenia, by wyjaśnić mi, że to, co ja myślę, myśli również
potwór marzeń, i w jaki sposób stwór ten zwabia swe ofiary: poprzez obiekty ich pożądania.
Ostrzegłem więc Leroya; wydawało mi się, że potwór marzeń nie może być groźny, skoro byliśmy
przed nim ostrzeżeni i oczekiwaliśmy go. Jednak myliłem się! Gdy dotarliśmy do krawędzi, Twil
odwrócił głowę zupełnie w drugą stronę tak, że stopy jego skierowane były do przodu, ale oczy
patrzyły w tył, jakby obawiał się spojrzeć w głąb doliny. Leroy i ja rozejrzeliśmy się po dolinie; był
to taki sam szary ugór jak ten tutaj, z blaskiem południowej czapy biegunowej gdzieś daleko za
krawędzią. Tak było w pierwszej sekundzie; w następnej był tam... raj!
- Co?! - wykrzyknął kapitan.
Jarvis zwrócił się do Leroya.
- Czy potrafisz to opisać? - zapytał.
Biolog zamachał bezsilnie rękami.
- C’est impossible - szepnął. - Il me rend muet!
- Ja też osłupiałem - mruknął Jarvis. - Nie wiem, jak to opisać, jestem chemikiem, a nie poetą.
Raj jest to słowo najlepiej do tego pasujące, a jednak nie całkiem właściwie. Było to niebo i piekło
jednocześnie!
- Czy będziesz gadał z sensem? - warknął Harrison.
- Jeśli to w ogóle ma sens. Mówię ci, w pierwszej chwili widzieliśmy szarą dolinę pokrytą
plamiastymi roślinami, a w następnej - Boże! Trudno to sobie wyobrazić! Co byś powiedział na to,
gdyby spełniły się wszystkie twoje marzenia? Gdyby wszystko, czego pragnąłeś w życiu, leżało
przed tobą - do wzięcia?
- Na pewno by mi się podobało - rzekł kapitan.
- Więc zapraszam cię! Ale nie tylko twoje szlachetne marzenia, pamiętaj o tym! Każdy dobry
odruch tak, ale również wszystkie paskudne małe życzenia, wszystkie niemiłe myśli, wszystko,
czego się w życiu chciało, dobrego i złego! Potwory marzeń mają towar pierwszej klasy, ale
poczucia moralności nie mają.
- Potwory marzeń?
- Owszem. Cała dolina była ich pełna. Setki, a może tysiące. W każdym razie dosyć, żeby
rozpostrzeć przed tobą pełny obraz twoich pragnień, nawet tych zapomnianych, które musiały
wydobyć z podświadomości. Raj w swoim rodzaju. Widziałem z tuzin Fancy Long, we wszystkich
strojach, jakie kiedykolwiek na niej podziwiałem, a niektóre musiałem sobie chyba wyobrazić.
Widziałem wszystkie piękne kobiety, które w życiu poznałem, a wszystkie błagały, bym zwrócił na
nie uwagę. Widziałem wszystkie cudowne miejsca, w których kiedykolwiek chciałem się znaleźć,
wszystko wtłoczone w tę niewielką dolinkę. Widziałem też... inne rzeczy. - Potrząsnął ponuro
głową. - Nie były one wcale piękne. Boże! Ileż jest w nas ze zwierzęcia! Myślę, że gdyby każdy
człowiek na świecie mógł choć raz zajrzeć do tej przedziwnej doliny i zobaczyć choć raz, ile złości
się w nim kryje, świat by na pewno na tym zyskał. Dziękowałem potem niebu, że Leroy i nawet
Twil widzieli swoje własne obrazy, a nie moje!
Jarvis zamilkł znowu, a po chwili ciągnął dalej:
- Zakręciło mi się w głowie jak w jakiej ekstazie. Zamknąłem oczy i z zamkniętymi oczami
wciąż widziałem to samo! Ta piękna, zła, diabelska panorama była w moich myślach, a nie przed
oczyma. W ten sposób te szatany oddziaływują na swe ofiary - poprzez umysł. Wiedziałem, że to
potwory marzeń; niepotrzebne było mi zawodzenie Twila „Nie dycha! Nie dycha”. Ale... nie
mogłem się oderwać od tego! Wiedziałem, że śmierć już mi się kłania, ale cóż ona znaczyła w
porównaniu z tą wizją.
- Którą konkretnie wizją? - sucho zapytał Harrison.
Jarvis zaczerwienił się.
- Nieważne - powiedział. - Ale obok mnie usłyszałem okrzyk Leroya „Yvonne! Yvonne!” i
wiedziałem, że wpadł w pułapkę tak jak ja. Walczyłem o opamiętanie; powtarzałem sobie, że
muszę się zatrzymać i cały czas gnałem na łeb na szyję w kierunku pułapki! Nagle coś podcięło mi
nogi! Twil! Skoczył z tyłu. Gdy padałem na ziemię, zobaczyłem, jak przelatuje nade mną w
kierunku... w kierunku tego, do czego biegłem, a jego groźny dziób wycelowany był w samo jej
serce!
- Aha! - skinął głową kapitan. - Jej serce!
- Nieważne. Gdy podniosłem się z ziemi, wizja znikła, a Twil tkwił w kłębowisku czarnych
macek, tak jak go zobaczyłem po raz pierwszy. Nie udało mu się trafić w żaden żywotny punkt
potwora, ale rozpaczliwie walił go swoim dziobem. W jakiś sposób czar prysł, przynajmniej
częściowo. Byłem od Twila nie dalej jak o pięć stóp i musiałem stoczyć straszną walkę ze sobą, ale
w końcu udało mi się unieść rewolwer i posłać pocisk Bolanda w kadłub bestii. Wytrysnął strumień
przerażającej czarnej zgnilizny, opryskując Twila i mnie, i moim zdaniem jej obrzydliwy smród
przyczynił się do zniszczenia tej wizji pięknej doliny. W każdym razie udało się nam odciągnąć
Leroya od potwora, który już go miał, i wszyscy trzej kuśtykając opuściliśmy dolinę. Miałem
jeszcze tyle przytomności, żeby wysunąć poza grań mój aparat i zrobić zdjęcie doliny, ale założę
się, że nie będzie na nim nic poza szarym ugorem i wijącymi się potworami. To wszystko
widzieliśmy oczyma duszy, a nie własnymi.
Jarvis zamilkł i zadrżał.
- Ta bestia prawie otruła Leroya - ciągnął po chwili. - Dotarliśmy do rakiety, połączyliśmy się
z wami i zrobiliśmy, co było można, żeby się podleczyć. Leroy zaaplikował sobie solidną dawkę
koniaku, który mieliśmy ze sobą; nie próbowaliśmy niczego, co miał Twil, ponieważ jego
metabolizm jest tak odmienny od naszego, że to, co jego wyleczyło, nas mogło zabić. Wyglądało
jednak, że koniak poskutkował i gdy zrobiłem coś jeszcze, co chciałem zrobić, wróciliśmy tutaj. To
wszystko.
- Wszystko? - zapytał Harrison. - Rozwiązaliście więc wszystkie tajemnice Marsa, tak?
- Nie, do cholery! - odparował Jarvis. - Zostało jeszcze wiele pytań bez odpowiedzi.
- Ja! - rzucił Putz. - Parowanie - jak je powstrzymują?
- W kanałach? Też się nad tym zastanawiałem; na tysiącach mil, przy niskim ciśnieniu
atmosferycznym, wydawałoby się, że powinni wiele tracić. Ale odpowiedź jest prosta: po wodzie
płynie cieniutka warstewka oliwy.
Putz skinął głową, ale włączył się Harrison:
- A oto inna zagadka. Mając tylko węgiel i ropę - tylko energię ze spalania lub elektryczną -
skąd zdobyli dość energii, by zbudować planetarny system kanałów ciągnący się wiele tysięcy mil?
Pomyśl o trudzie, z jakim wykopano Kanał Panamski do poziomu morza, a potem odpowiedz!
- To proste! - uśmiechnął się Jarvis. - Marsjańska grawitacja i marsjańskie powietrze - oto
odpowiedź. Pomyśl tylko, po pierwsze grunt, który wykopują, waży tyłka jedną trzecią ciężaru
ziemskiego. Po drugie, silnik parowy pracuje tutaj przeciwko ciśnieniu powietrza mniejszemu o
dziesięć funtów na cal kwadratowy niż na Ziemi. Po trzecie, silnik ten może być trzy razy większy
niż u nas przy takim samym ciężarze. A po czwarte, prawie cała planeta jest płaska. Prawda, Putz?
Inżynier skinął głową.
- Ja. Maszyna parowa ist sieben-und-zwanzig... dwadzieścia siedem razy wydajniejsza na tej
planecie.
- I tak zniknęła ostatnia tajemnica - zadumał się Harrison.
- Taak? - zapytał ironicznie Jarvis. - Może więc na to odpowiesz. Jakie jest przeznaczenie
tego wielkiego miasta? Po co Marsjanom potrzebne kanały, skoro nigdy nie widzieliśmy ich
jedzących ani pijących? Czy rzeczywiście odwiedzili Ziemię przed zaraniem dziejów, a jeśli nie
energia atomowa, to co napędzało ich statek? Skoro rasa Twila, jak się wydaje, potrzebuje niewiele
wody lub wcale, może więc obsługują kanały dla jakichś wyższych istot? Czy na. Marsie są inne
istoty inteligentne? Jeśli nie, to co to był za chochlik o diabelskim pyszczku, którego widzieliśmy z
książką? Masz już parę tajemnic!
- Wiem jeszcze o kilku! - warknął Harrison wbiwszy nagle wzrok w małego Leroya. - Ty i
twoje wizje! Yvonne, co? Twoja żona ma zdaje się na imię Marie, czyż nie tak?
Mały biolog zaczerwienił się jak burak.
- Oui - przyznał z nieszczęśliwą miną. Spojrzał błagalnie na kapitana. - Proszę - powiedział. -
W Paryżu tout le monde - każdy różnie myśli o tych rzeczach, n’est ce pas? - Poruszył się
niespokojnie. - Proszę, nie mów Marie, dobrze?
Harrison zachichotał.
- To nie moja sprawa - powiedział. - Jeszcze jedno pytanie, Jarvis. Co to była za rzecz, którą
zrobiłeś przed powrotem tutaj?
Jarvis zmieszał się.
- A... to - zawahał się. - Wydawało mi się, że wiele zawdzięczamy Twilowi, więc po pewnej
namowie nakłoniliśmy go, by wszedł do rakiety i zawieźliśmy go do wraku poprzedniej, na Thyle
II. A potem - zakończył ze skruchą - pokazałem mu silnik atomowy; uruchomiłem go i dałem mu!
- Co takiego?! - ryknął kapitan. - Oddałeś coś tak potężnego obcej rasie - może pewnego dnia
wrogiej rasie?
- Owszem, dałem - powiedział Jarvis. - Słuchajcie - bronił się - ta parszywa, wyschnięta
kulka zwana Marsem nigdy nie utrzyma licznej kolonii ziemskiej. Sahara jest równie dobrym
miejscem do kolonizacji, a znacznie bliżej domu. Nigdy więc rasa Twila nie będzie nam wroga.
Jedyną korzyść, jaką stąd możemy mieć, to handel z Marsjanami. Dlaczego więc nie miałem dać
Twilowi szansy przeżycia? Mając energię atomową, mogą uruchomić w całości sieć kanałów, a nie
tylko jedną piątą, co zaobserwował Putz. Mogą na nowo zaludnić te wymarłe miasta; mogą
ponownie rozwijać sztukę i przemysł; mogą handlować z narodami Ziemi - a założę się, że nas też
mogą czegoś nauczyć - zatrzymał się - jeśli potrafią rozszyfrować silnik atomowy, a pewien
jestem, że potrafią. Oni nie są głupcami, Twil i jego strusiowaci Marsjanie!
Zwariowany księżyc
- Idioci! - ryczał Grant Calthorpe. - Barany, durnie, imbecyle! - Gwałtownie szukał jeszcze
bardziej obrazowych określeń, a nie znalazłszy ich dał upust swej irytacji silnym kopnięciem w
stos śmieci na ziemi.
Zbyt silnym, jak się okazało. Znów zapomniał o grawitacji Io, wynoszącej tylko jedną trzecią
normalnej, toteż za kopniakiem poszybowało całe jego ciało, wielkim dwunastostopowym łukiem.
Gdy Grant runął na ziemię, cztery luniaki zachichotały. Ich wielkie, głupkowate głowy, do
złudzenia przypominające dziecięce baloniki z wymalowanymi twarzami, zakołysały się
jednakowo na pięciostopowych szyjach, cienkich jak przegub Granta.
- Wynoście się stąd! - wrzasnął stając na nogi. - Jazda, won, wynocha! Nie ma czekolady! Nie
ma cukierków! Nie będzie nic, póki się nie nauczycie, że potrzebne mi są liście ferwy, a nie byle
co, co wam wpadnie w łapy. No już, jazda!
Luniaki - Lunae Jovis Magnicapites albo dosłownie: wielkogłowcy z księżyca Jowisza -
cofnęły się chichocząc żałośnie. One też na pewno miały Granta za głupca, podobnie jak on je, i
zupełnie nie mogły pojąć przyczyn jego złości. Ale na pewno zrozumiały, że cukierków nie
dostaną, i ich chichoty nabrały przejmujących tonów rozczarowania.
Tak przejmujących, że ich przywódca, wykrzywiwszy w stronę Granta swą głupowatą twarz w
głupawym uśmiechu, wydał ostatni dziki chichot i rozwalił sobie głowę o połyskujące kamienne
drzewo. Jego towarzysze niedbale podnieśli ciało i odeszli, ciągnąc za sobą głowę martwego
luniaka na długiej szyi, jak kulę skazańca na łańcuchu.
Grant potarł ręką czoło i obrócił się, zmęczony, w stronę swej chaty, zbudowanej z kłód
kamiennych drzew. Uwagę jego zwróciła para małych błyszczących czerwonych oczu: skradacz
(Mus Sapiens - mysz rozumna) jednym skokiem swej sześciocalowej postaci pokonał próg,
unosząc pod niedużym szczupłym ramieniem coś, co bardzo przypominało termometr lekarski
Granta.
Grant wrzasnął ze złością na stworzonko, schwycił kamień, cisnął, ale nie trafił. Na skraju
zarośli skradacz obrócił w jego stronę pół szczurzą, pół ludzką twarz, zajazgotał piskliwie,
potrząsnął pięścią jak człowiek w gniewie i zniknął powiewając fałdem skórnym na grzbiecie
niczym peleryną. Wyglądał jak czarny szczur w opończy.
Grant wiedział, że rzucenie kamieniem w skradacza było błędem. Teraz te małe potworki nie
dadzą mu ani chwili spokoju, a przecież dzięki swym niewielkim rozmiarom i pseudoludzkiej
inteligencji byli to niezmiernie kłopotliwi wrogowie. Nie przejął się jednak zanadto ani tym
spostrzeżeniem, ani samobójstwem luniaka. Zbyt często był świadkiem takich samobójstw, a poza
tym jego głowa sygnalizowała kolejny atak białej gorączki.
Wszedł do chaty, zamknął drzwi i wlepił wzrok w swego papukota.
- Oliwierze - warknął. - Jesteś przecież sprawny. Dlaczego, do cholery, nie pilnujesz
skradaczy? Od czego tu jesteś?
Papukot uniósł się na swej silnej pojedynczej tylnej nodze, drapiąc się przednimi łapami w
kolano.
- Czerwony walet na czarną królową - stwierdził spokojnie. - Potrzeba dziesięciu luniaków na
jednego półgłówka.
Grant łatwo skojarzył obie odpowiedzi. Pierwsza była oczywiście echem pasjansa, którego
stawiał wczoraj wieczorem, druga zaś pochodziła z wcześniejszej rozmowy z luniakami. Mruknął
coś nieokreślonego i potarł dłonią bolącą głowę. Znowu biała gorączka, to już pewne.
Połknął dwie tabletki febryny i apatycznie opadł na brzeg łóżka, zastanawiając się, czy kolejny
atak blancho zakończy się delirium.
Przeklinał siebie samego za to, że był takim głupcem i podjął się tej pracy na trzecim zdatnym
do zamieszkania księżycu Jowisza, Io. Ten niewielki świat był całkiem zwariowaną planetą i nie
nadawał się do niczego poza produkcją liści ferwy, z których ziemscy chemicy uzyskiwali tyle
samo silnych alkaloidów co kiedyś z opium.
Sprawa bezcenna dla medycyny, ale cóż go to obchodzi? Hojne wynagrodzenie też nie miało
wielkiego znaczenia, skoro po roku spędzonym w strefie równikowej Io mógł wrócić na Ziemię
jako niebezpieczny pomyleniec. Przysiągł sobie z goryczą, że gdy w przyszłym miesiącu wyląduje
statek z Junopolis po jego ferwę, to zabierze się nim do tego miasta pod biegunem, mimo że jego
kontrakt z Medykamentami Neilana opiewał na cały rok i wiedział, że jeśli go zerwie, nie dostanie
grosza. Ale co wariatowi po pieniądzach?
Cała planeta była obłąkana: luniaki, papukoty, skradacze oraz on, Grant Calthorpe - wszystko
to pomyleńcy. A już na pewno pomylony jest każdy, kto udawał się poza jedno z dwóch miast
polarnych: Junopolis na północy i Herapolis na południu. Tam jeszcze można było żyć nie
obawiając się białej gorączki, ale wszędzie poniżej dwudziestego równoleżnika było gorzej niż w
dżungli kambodżańskiej na Ziemi.
Zabijał czas marzeniami o Ziemi. Jeszcze dwa lata temu był tam szczęśliwy, powszechnie
znany jako bogaty popularny sportowiec. Nie skończył jeszcze dwudziestu jeden lat, a już polował
na nożopłaty i nitkowce na Tytanie oraz na trójoki i jednonogi na Wenus.
Było to przed złotym kryzysem z roku 2110, który pochłonął jego majątek. I... skoro już musiał
pracować, aby zapewnić sobie środki do życia, wydawało się logiczne, że wykorzysta w tym celu
swoje doświadczenia międzyplanetarne. Toteż możliwość zatrudnienia go przez Medykamenty
Neilana przyjął nieomal z entuzjazmem.
Nigdy przedtem nie był na Io. Ten zwariowany światek, pełen głupich luniaków i złośliwych
inteligentnych niewielkich skradaczy, nie był rajem dla sportowców. Na tym gorączkującym
księżycu, skąpanym w cieple pochodzącym od olbrzymiego Jowisza, odległego tylko o ćwierć
miliona mil, na nic właściwie nie warto było polować.
Gdyby znał Io wcześniej, mówił sobie ponuro, nigdy nie podjąłby się tej pracy. Ale on
wyobrażał sobie, że Io jest podobna do Tytana - zimna, ale czysta.
A tymczasem było tu gorąco jak w Tropikach wenusjańskich - ze względu na odbicie światła
słonecznego od Jowisza. Odmian dni parnych było z pół tuzina: dzień słoneczny, dzień jowiszowy,
dzień słoneczno-jowiszowy, jasność odbita od Europy, a czasami zdarzała się posępna noc.
Większość z tych dni przypadała na czterdziestodwugodzinny obrót Io, niczym szaleńczy cykl
zmieniających się świateł. Grant nie cierpiał obłędnych dni, dżungli oraz Gór Idiotów,
rozciągających się za jego chatą.
Teraz trwał właśnie dzień słoneczno-jowiszowy, który był najgorszy, odległe Słońce bowiem
zwiększało jeszcze ciepło pochodzące z Jowisza. Aby udręka Granta była pełna, miał jeszcze
perspektywę ataku białej gorączki. Zaklął, gdy ból znów przeszył mu głowę, i połknął kolejną
tabletkę febryny. Zauważył, że zapas leku zmniejszył się; trzeba będzie poprosić o więcej, gdy
przyleci samolot. Ależ nie, przecież chce na nim wrócić.
Oliwier otarł się o jego nogę.
- Idioci, barany, durnie, imbecyle! - zauważył papukot z uczuciem. - Co mnie podkusiło, żeby
pójść na ten cholerny dansing?
- Hę? - zdziwił się Grant. Nie przypominał sobie, żeby mówił coś o dansingu. Pomyślał, że
musiało to być w czasie ostatniego delirium.
Oliwier zatrzeszczał jak drzwi, a następnie zachichotał jak luniak.
- Wszystko będzie dobrze - zapewnił Granta. - Wkrótce przybędzie ojciec.
- Ojciec! - powtórzył Grant. Jego ojciec umarł piętnaście lat temu. - Gdzieś ty to usłyszał,
Oliwierze?
- To na pewno gorączka - stwierdził pogodnie Oliwier. - Miły z ciebie kiciuś, ale szkoda, że
nie masz dość rozumu, żeby wiedzieć, to mówisz. I szkoda, że ojca jeszcze nie ma. - Zakończył
stłumionym charkotem, który trochę przypominał płacz.
Grant popatrzył na niego półprzytomnie. Był zupełnie pewien, że niczego takiego nie mówił.
Papukot musiał usłyszeć to od kogoś innego. Od kogoś innego? Czyżby w promieniu pięciuset mil
był inny człowiek?
- Oliwierze! - ryknął. - Gdzie to usłyszałeś? Od kogo?
Papukot cofnął się, zaskoczony.
- Ojciec jest idioci, barany, durnie, imbecyle! - powiedział z niepokojem. - Czerwony walet na
miły kiciuś.
- Chodź tutaj! - wrzasnął Grant. - Czyj ojciec? Gdzieś ty się włóczył? Chodź tu natychmiast,
diable wcielony!
Rzucił się na zwierzaka. Oliwier zgiął swą jedyną tylną nogą i jak szalony skoczył do rury od,
piecyka.
- To na pewno gorączka! - zapiszczał. - Nie ma czekolady!
Śmignął jak trójnożna błyskawica w kierunku wylotu rury. Rozległ się zgrzyt pazurów o metal
i po chwili papukot był już na zewnątrz chaty.
Grant pogonił za nim. Głowa bolała go od wysiłku, ale przytomną jeszcze częścią umysłu
rejestrował, że całe wydarzenie to bez wątpienia delirium, będące następstwem silnej gorączki.
Mimo to gnał przed siebie.
Pościg był koszmarem. Luniaki przez cały czas wymachiwały długimi szyjami nad wysoką
krwiotrawą, a ich idiotyczne chichoty i imbecylowate twarze potęgowały jeszcze ogólny nastrój
obłąkania.
Za każdym krokiem z gąbczastej ziemi wydobywał się obłok cuchnących, febrotwórczych
oparów. Gdzieś z prawej strony piszczał i jazgotał jakiś skradacz. Grant wiedział, że w tamtym
kierunku znajduje się mała wioska skradaczy, kiedyś bowiem widział ich niewielkie schludne
budyneczki, zbudowane z małych, doskonale dopasowanych kamieni, niczym w jakimś
miniaturowym średniowiecznym mieście, bo były tam też wieże i mury obronne. Słyszało się
nawet, że skradacze prowadzą wojny.
Połączone działanie gorączki i febryny sprawiło, że w głowie brzęczało mu i wirowało.
Oczywiście był to atak blancha. Zdał sobie sprawę, że postąpił jak imbecyl, jak luniak, oddalając
się tak bardzo od swej chaty. Powinien był położyć się do łóżka. Sama gorączka nie była
niebezpieczna, ale w delirium z halucynacjami zmarło już na Io wielu ludzi.
Oto właśnie ma już delirium. Upewnił się o tym, gdy tylko zobaczył Oliwiera, papukot bowiem
spokojnie przyglądał się atrakcyjnej młodej damie, ubranej w nieskazitelną suknię wieczorową
według aktualnie panującej mody lat dwudziestych XXII wieku. Bez wątpienia była to halucynacja,
bo przecież dziewczęta nie miały czego szukać w tropikach Io, a jeśli jakimś szalonym trafem
któraś by się tu pojawiła, to na pewno nie w stroju wieczorowym.
Halucynacja najwyraźniej również miała blancha, twarz dziewczyny bowiem była blada tą
białością, od której biała gorączka bierze swą nazwę. Przyglądała mu się szarymi oczami, bez
zdziwienia, gdy przeciskał się ku niej między kępami krwiotrawy.
- Dzień dobry albo raczej dobry wieczór - odezwał się, w rozterce przyglądając się Jowiszowi,
który właśnie wschodził, i Słońcu, które zachodziło. - Albo po prostu witam panią, panno Lee
Neilan.
Popatrzyła na niego z uwagą.
- Wie pan co? - powiedziała. - Jest pan pierwszą halucynacją, której nie poznaję. Widziałam
tu już wszystkich znajomych, ale pan jest pierwszą osobą mi nie znaną. Tylko czy rzeczywiście ja
pana nie znam? Pan wie, jak ja się nazywam, ale skoro jest pan moją halucynacją, to nie ma w tym
oczywiście nic dziwnego.
- Mniejsza o to, kto jest czyją halucynacją, nie sprzeczajmy się - zaproponował. - Umówmy
się tak. To z nas, które zniknie pierwsze, będzie halucynacją. Założę się o pięć dolarów, że to pani
pierwsza zniknie.
- A jak odbiorę wygraną? - spytała. - Nie dostanę chyba pieniędzy od mojego własnego snu.
- To rzeczywiście problem. - Zmarszczył brwi. - Oczywiście mój problem, nie pani. Ja wiem,
że jestem prawdziwy.
- Skąd pan wie, jak się nazywam? - zażądała wyjaśnień.
- Ach! - powiedział - z wnikliwej lektury rubryki towarzyskiej w gazetach, które przywozi mi
samolot zaopatrzeniowy. Muszę się przyznać, że pani fotografię wyciętą z gazety przykleiłem sobie
nad łóżkiem. Pewnie dlatego teraz panią widzę. Chciałbym kiedyś poznać panią naprawdę.
- Bardzo miło to słyszeć z ust przywidzenia - powiedziała. - A właściwie, pana zdaniem, kim
pan jest?
- Jak to? Nazywam się Grant Calthorpe. Pracuję przecież dla pani ojca; skupuję ferwę od
luniaków.
- Grant Calthorpe - powtórzyła cicho jak echo. Zmrużyła swe zamglone od gorączki oczy,
jakby chciała mu się lepiej przyjrzeć. - Ależ tak, poznaję pana.
Głos jej załamał się na chwilę. Przeciągnęła ręką po bladym czole.
- Dlaczego wyłania się pan z moich wspomnień? Trzy czy cztery lata temu, gdy jeszcze byłam
romantyczną pensjonarką, a pan słynnym sportowcem, kochałam się w panu do szaleństwa.
Miałam gruby zeszyt z pana zdjęciami: Grant Calthorpe w stroju polarnym wyrusza polować na
nitkowce na Tytanie; Grant Calthorpe obok olbrzymiego jednoroga, którego zabił w pobliżu Gór
Wieczności. Pan... jest najmilszą halucynacją, jaka mnie nawiedziła. Delirium byłoby całkiem fajne
- znowu przycisnęła rękę do skroni - gdyby głowa tak nie bolała!
Chciałbym, żeby z tym zeszytem to była prawda, pomyślał Grant. W psychologii nazywa się to
marzeniem o spełnieniu pragnień. Na kark spadła mu kropla ciepłego deszczu.
- Muszę iść do łóżka - powiedział na głos. - Deszcz źle wpływa na blancha. Mam nadzieję, że
się spotkamy, gdy następnym razem będę miał gorączkę.
- Dziękuję panu - powiedziała Lee Neilan z godnością. - Ja też mam taką nadzieję.
Skłonił się, w wyniku czego ból przeszył mu głowę.
- Chodź, Oliwierze - zwrócił się do sennego papukota. - Rusz no się!
- To nie Oliwier - powiedziała Lee. - To Polly. Towarzyszyła mi przez dwa dni i nazwałam ją
Polly.
- Nie ta płeć - mruknął Grant. - Tak czy inaczej, to mój papukot, Oliwier. Prawda, Oliwierze?
- Mam nadzieję, że się spotkamy - rzekł sennie Oliwier.
- To jest Polly. Prawda, Polly.
- Założę się o pięć dolarów - powiedział papukot. Podniósł się, przeciągnął i skokami przepadł
w poszyciu. - To na pewno gorączka - zauważył znikając.
- Na pewno - zgodził się Grant. Obrócił się. - Do widzenia, panno... właściwie mogę ci mówić
po imieniu, skoro jesteś nieprawdziwa. Do widzenia, Lee.
- Do widzenia, Grant. Nie idź jednak w tę stronę. Tam w trawie jest wioska skradaczy.
- Nie, wioska jest gdzie indziej - o, tam.
- Jest tam, gdzie ci mówię - upierała się. - Widziałam, jak ją budowały. Ale przecież one nie
mogą ci nic zrobić, prawda? Nawet skradacz nie zrobi nic złego halucynacji. Do widzenia, Grant. -
Zamknęła znużone oczy.
Deszcz był teraz większy. Grant przeciskał się przez krwiotrawę, a jej czerwony sok spływał
krwawymi kroplami na jego buty. Musiał jak najszybciej dotrzeć do chaty, nim biała gorączka i
towarzyszące jej delirium nieodwracalnie wyprowadzą go na manowce. Potrzebował febryny.
Nagle stanął jak wryty. Na wprost niego trawa była wykoszona, a na niewielkiej polance
wznosiły się sięgające mu do ramion wieże i mury obronne wioski skradaczy - nowej wioski,
niektóre z domów były bowiem jeszcze nie wykończone, a sześciocalowe postacie w kapturach z
mozołem układały kamienie.
Naraz rozpętała się istna burza pisków i jazgotu. Chciał zawrócić, ale w tym momencie
śmignęło tuż obok z tuzin małych strzałek. Jedna z nich wbiła mu się w but jak wykałaczka. Na
szczęście żadna nie zadrapała mu skóry, bo strzałki bez wątpienia były zatrute. Zaczął iść szybciej,
ale wszędzie wokół niego, w gęstej, mięsistej trawie, słychać było szelesty, piski i niezrozumiałe
przekleństwa.
Obszedł wioskę z daleka. Nad roślinnością ciągle pojawiały się baloniaste głowy luniaków, a
co jakiś czas któryś z nich chichotał z bólu, gdy jakiś skradacz ugryzł go czy ukłuł. Grant skierował
się w stroną grupy luniaków, mając nadzieję, że odwróci od siebie uwagę małych potworków w
trawie. Po chwili wysoki luniak o purpurowej twarzy chichocząc zgiął nad nim swą długą szyję i
chudymi palcami wskazał zawiniątko, które trzymał pod pachą.
Grant zignorował tubylca i skręcił w stronę chaty. Zdawało mu się, że zgubił skradaczy, toteż
uparcie szedł przed siebie; koniecznie musiał zażyć febrynę. Nagle jednak stanął, zmarszczył brwi,
obrócił się i ruszył z powrotem drogą, którą przyszedł.
- To niemożliwe - mruknął. - A jednak ona powiedziała prawdę o tej wiosce skradaczy. Nie
wiedziałem, że tam jest. Jakim cudem halucynacja mogła powiedzieć mi coś, czego sam nie
wiedziałem?
Lee Neilan siedziała na pniu kamiennego drzewa dokładnie tak samo, jak ją zostawił, Oliwier
zaś znajdował się u jej boku. Oczy miała zamknięte, a dwa skradacze małymi błyszczącymi nożami
cięły jej suknię.
Grant wiedział, że skradacze zawsze interesowały się ziemskimi tkaninami; najwyraźniej nie
potrafiły imitować fascynującego połysku satyny, mimo że, dranie, miały piekielnie wprawne ręce.
W chwili gdy podszedł, oddarły pas materiału od uda do kostki, dziewczyna jednak nie poruszyła
się. Grant krzyknął, a małe złe stworzenia obrzuciły go niezrozumiałymi obelgami, uchodząc ze
zrabowanym jedwabiem.
Lee Neilan otworzyła oczy.
- Znowu ty - mruknęła niewyraźnie. - Przed chwilą był tu mój ojciec. A teraz ty. - Stawała się
coraz bardziej blada: biała gorączka czyniła dalsze postępy w jej organizmie.
- Twój ojciec! Więc tu Oliwier usłyszał... Słuchaj, Lee. Znalazłem wioskę skradaczy. Nie
wiedziałem, że ona tam jest, ale znalazłem ją właśnie tam, gdzie mówiłaś. Czy wiesz, co to znaczy?
Oboje jesteśmy prawdziwi!
- Prawdziwi? - powtórzyła w otępieniu. - Nad twoim ramieniem szczerzy zęby purpurowy
luniak. Odpędź go. Przez niego mnie... mdli.
Obejrzał się. Istotnie, stał za nim luniak o purpurowej twarzy.
- Słuchaj - powiedział chwytając ją za ramię. Dotknięcie jej gładkiej skóry dało mu jeszcze
jeden dowód. - Pójdziesz ze mną do chaty po febrynę. - Postawił ją na nogi. - Nie rozumiesz?
Jestem prawdziwy!
- Nieprawda - powiedziała oszołomiona.
- Słuchaj, Lee. Nie wiem, skąd, u diabła, tu się wzięłaś i po co, ale wiem, że tak bardzo jeszcze
nie zwariowałem. Ja jestem prawdziwy i ty też. - Potrząsnął nią gwałtownie. - Jestem prawdziwy!
- wykrzyknął.
W jej nieprzytomnych oczach pojawił się cień zrozumienia.
- Prawdziwy? - wyszeptała. - Prawdziwy! O, Boże! Więc zabierz mnie! Zabierz mnie z tego
zwariowanego miejsca!
Zachwiała się. Uparcie starała się utrzymać równowagę, lecz w końcu osunęła się w dół,
opierając się o Granta.
Oczywiście na Io ciężar jej był niewielki; wynosił mniej niż jedną trzecią ciężaru ziemskiego.
Grant uniósł ją w ramionach i ruszył w stronę chaty, trzymając się z dala od obu osad skradaczy.
Wokół niego chwiały się szyje podekscytowanych luniaków i co chwila ten purpurowy albo któryś
inny, bardzo podobny do niego, z chichotem pokazywał coś gestami.
Deszcz wzmógł się. Po szyi dziewczyny spływały ciepłe potoczki, a sytuacja stała się jeszcze
bardziej zwariowana przez to, że Grant trafił niespodziewanie na kępę jadowitych palm, których
kolczaste pędy ukłuły go boleśnie. Ukłucia te mogły też okazać się groźne, jeśli się ich nie
zdezynfekowało. To właśnie przez te jadowite palmy kupcy nie zbierali sami liści ferwy, lecz
powierzali to luniakom.
Słońce zaszło za niskimi deszczowymi chmurami. Nastąpił czerwony dzień jowiszowy i
policzki nieprzytomnej Lee Neilan rozjaśnił fałszywy rumieniec, upiększając zastygłe rysy jej
twarzy.
Grant chyba zbyt długo jej się przyglądał, bo nagle znowu otoczyły go skradacze. Piszczały i
jazgotały, a purpurowy luniak podskakiwał z bólu, bo i zęby, i strzałki co chwila kąsały go w nogi.
Tylko że luniaki były oczywiście niewrażliwe na truciznę.
Te diablęta znalazły się już przy nogach Granta. Zaklął pod nosem i wymierzył energicznego
kopniaka: podobna do szczura istota wirując poleciała z pięćdziesiąt stóp w górę. Miał przy sobie i
pistolet automatyczny, i miotacz płomieni, ale nie mógł ich użyć z kilku powodów.
Po pierwsze, użycie pistoletu przeciwko tłumowi niewielkich istot równało się strzelaniu do
roju komarów. Jeśli nawet pocisk zabiłby jedną z nich czy nawet tuzin, pozostaną tysiące, na
których nie zrobi to większego wrażenia. A z zastosowaniem miotacza płomieni byłoby tak, jakby
ktoś chciał z Grubej Berty zabić muchę. Od jego potężnych ognistych wybuchów na pewno
spaliłyby się wszystkie skradacze w polu widzenia, włącznie z trawą, drzewami i luniakami, ale też
wywarłoby to niewielkie wrażenie na pozostałych hordach. Ponadto oznaczałoby to konieczność
mozolnego załadowania do miotacza kolejnego czarnego diamentu i wstawienia następnej dyszy
wylotu.
W chacie miał bomby gazowe, ale pod ręką ich nie było, a poza tym nie miał drugiej maski
gazowej, żadnemu chemikowi zaś nie udało się jeszcze wynaleźć gazu, który zabijałby skradacze
nie czyniąc jednocześnie szkody ludziom. A wreszcie i tak nie mógłby użyć żadnej broni, bo
przecież nie odważyłby się upuścić ciała Lee Neilan, by uwolnić ręce.
Przed nim znajdowała się polana z chatą. Cała przestrzeń wypełniona była skradaczami,
należało jednak przypuszczać, że sama chata wytrzyma ich ataki, przynajmniej przez pewien czas,
kłody bowiem z kamiennych drzew dość skutecznie stawiały opór ich miniaturowym narzędziom.
Grant jednak zauważył, że grupka tych małych diabłów zebrała się przy drzwiach, i nagle pojął
ich zamiary. Udało im się zaciągnąć na klamce pętlę z jakiegoś postronka i właśnie w tej chwili
zajęte były jej zaciskaniem.
Zawył i rzucił się ku drzwiom. Miał do pokonania jeszcze z pięćdziesiąt stóp, gdy drzwi
otwarły się do środka i istny potop skradaczy wlał się do chaty.
Wpadł do wnętrza. Panował tu chaos. Małe zakapturzone stworzenia cięły koce na łóżku,
zapasową odzież, worki, które miał nadzieję wypełnić liśćmi ferwy. Rozwłóczyły po całej chacie
przybory kuchenne i wszelkie inne luźno leżące przedmioty.
Zaryczał jak bawół i wymierzył kopniaka w rojowisko małych istot. Rozległ się wściekły chór
pisków i jazgotu. Skradacze uskoczyły na boki unikając ciosów. Były dość inteligentne, by
zrozumieć, że Grant nic im nie zrobi, póki trzyma w ramionach Lee Neilan. Umykały przed
kopniakami i gdy próbował się rozprawić z grupą przy piecyku, inna darła mu koce.
Zdesperowany, ruszył w kierunku łóżka. Omiótł je ciałem dziewczyny, by je uwolnić od
skradaczy, położył Lee i schwycił zrobioną z traw miotłę do zamiatania chaty. Zamaszystymi
ciosami kija od miotły zaatakował skradacze i w ich piski wmieszały się teraz krzyki i jęki bólu.
Kilka z nich rzuciło się do ucieczki w stronę drzwi, porzucając łupy. Odwrócił się i zobaczył,
że inne, chyba z pół tuzina, łażą po Lee Neilan szarpiąc jej suknię, zegarek na ręku, satynowe
wieczorowe pantofelki na małych stopach. Cisnął w skradacze przekleństwem i odpędził je
ciosami, mając nadzieję, że żaden nie zadrasnął skóry Lee zatrutym nożem czy jadowitym zębem.
Powoli uzyskiwał przewagę w tej potyczce. Jeden po drugim skradacze otulały się fałdem
grzbietowym jak peleryną i umykały przez próg z tym, co udało im się zrabować. W końcu i
ostatnie, szukając bezpiecznego miejsca, uciekły z łupem i bez, przy akompaniamencie burzy
pisków, pozostawiając za sobą z tuzin porośniętych sierścią ciał zabitych i rannych.
Grant wymiótł je miotłą, która jeszcze przed chwilą służyła mu za broń, zamknął drzwi przed
nosem luniakowi, który kołysał się przy wejściu, zasunął rygiel, aby skradaczom nie udało się
powtórzyć zabiegu z klamką, i rozejrzał się z przerażeniem po splądrowanym pomieszczeniu.
Skradacze zabrały wszystkie puszki, tocząc je lub wlokąc. Wszystkie inne luźno leżące
przedmioty też trafiły w parszywe łapy. Ubranie Granta wisiało w strzępach na hakach wbitych w
ścianę. Na szczęście rabusiom nie udało się otworzyć ani szafki, ani szuflady w stole i żywność się
ostała.
Po sześciu miesiącach na Io Grant stał się człowiekiem filozoficznie nastawionym do życia.
Zaklął więc siarczyście, z rezygnacją wzruszył ramionami i wyciągnął z szafki butelkę z febryną.
Atak gorączki minął mu nagle i całkowicie, jak zawsze gdy w przypadku blancha zastosuje się
lekarstwo. Dziewczyna jednak, która nie zażywała febryny, nadal leżała nieruchomo, blada jak
ściana. Grant popatrzył na buteleczkę - zostało osiem tabletek.
- W końcu ja mogę żuć liście ferwy - mruknął. Było to mniej skuteczne niż sam alkaloid, ale
mogło wystarczyć, natomiast Lee Neilan potrzebne były tabletki. Rozpuścił dwie w szklance wody
i uniósł jej głowę.
Nie była aż tak bezwładna, by nie móc przełykać, wlał jej więc lekarstwo przez blade wargi, po
czym ułożył ją możliwie najwygodniej. Z jej sukni pozostał ledwie podarty jedwabny strzęp,
przykrył ją więc kocem, który był w nie lepszym stanie. Następnie zdezynfekował ukąszenie na
dłoni, zestawił dwa krzesła i wyciągnął się na nich do snu.
Podskoczył na odgłos pazurów na dachu, ale był to tylko Oliwier, który pilnie sprawdzał, czy
rura od piecyka nie jest gorąca. Po chwili przecisnął się przez nią, przeciągnął się i stwierdził:
- Ja jestem prawdziwy i ty też.
- Nie może być! - mruknął sennie Grant.
Gdy się obudził, panował dzień Jowisza i Europy, co oznaczało, że przespał około siedmiu
godzin, wschodził właśnie bowiem jasny mały trzeci księżyc. Uniósł się i popatrzył na Lee Neilan,
która twardo spała. Na jej twarzy pojawił się rumieniec, spowodowany nie tylko czerwonawym
światłem dnia. Blancha mijała.
Rozpuścił w wodzie jeszcze dwie tabletki i potrząsnął dziewczynę za ramię. Jej szare oczy
natychmiast otworzyły się, teraz już całkiem przejrzyste. Popatrzyła na niego bez zdziwienia.
- Witaj, Grant! - mruknęła. - To znowu ty. Gorączka nie jest jednak taka najgorsza.
- Może powinienem był pozwolić ci zostać w tym stanie. - Uśmiechnął się. - Mówisz takie
miłe rzeczy. Obudź się jednak, Lee, i wypij to.
Nagle Lee Neilan zdała sobie sprawę, że leży we wnętrzu chaty.
- Dlaczego... Gdzie ja jestem? To wygląda... na prawdziwe!
- To jest prawdziwe. Wypij febrynę.
Spełniła polecenie, po czym opadła na posłanie i z zakłopotaniem spojrzała na Granta.
- Prawdziwe? - zapytała. - I ty też jesteś prawdziwy?
- Tak mi się zdaje.
Łzy napłynęły jej obficie do oczu.
- A więc... wydostałam się z tamtego miejsca? Z tamtego okropnego miejsca?
- Bez wątpienia. - Spostrzegł, jak wyraz ulgi na jej twarzy przybiera oznaki histerii, i
pospiesznie zmienił temat. - Czy możesz mi powiedzieć, jak się tam znalazłaś... w dodatku ubrana
jak na przyjęcie?
Opanowała się.
- Bo miałam być na przyjęciu. Na przyjęciu... w Herapolis. Ale znajdowałam się w Junopolis,
rozumiesz.
- Nic nie rozumiem. Po pierwsze, co ty w ogóle robisz na Io? Ile razy o tobie słyszałem, to
zawsze w związku z Nowym Jorkiem albo z Paryżem.
Uśmiechnęła się.
- Więc nie wszystko, co pamiętam, było delirium? Mówiłeś, że masz moje zdjęcie. O, to jest to
zdjęcie! - Zmarszczyła brwi patrząc na wycinek na ścianie. - Następnym razem gdy fotoreporter
będzie chciał mnie sfotografować, muszę pamiętać, żeby nie szczerzyć zębów jak... luniak. A jeśli
chodzi o to, skąd wzięłam się na Io, no więc przyjechałam z ojcem; on rozpatruje możliwość
hodowania ferwy na plantacjach, bo nie chce wciąż polegać na kupcach i luniakach. Jesteśmy tu od
trzech miesięcy i strasznie się wynudziłam. Myślałam, że na Io będzie ciekawie, ale skąd! Dopiero
teraz...
- A co z tym dansingiem? Jakim cudem znalazłaś się tutaj, o tysiąc mil od Junopolis?
- No więc - powiedziała powoli - w Junopolis było strasznie nudno. Żadnych imprez,
zawodów sportowych, czasem tylko jakiś dansing. Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Zaczęłam
jeździć na dansingi do Herapolis. Szybkim samolotem leci się tam tylko cztery, może pięć godzin.
No i w zeszłym tygodniu - czy kiedy to tam było - też chciałam tam polecieć. Miał mnie zabrać ze
sobą Harvey, sekretarz ojca, ale w ostatniej chwili okazało się, że musi zostać, a lecieć samej ojciec
mi zabronił.
Grant poczuł antypatię do Harveya.
- I co? - zapytał.
- I poleciałam sama - dodała niewinnym tonem.
- I rozbiłaś się, tak?
- Umiem latać nie gorzej od innych - odparowała. - Tylko że poleciałam inną drogą i nagle
przede mną pojawiły się góry.
Skinął głową.
- Góry Idiotów - powiedział. - Mój samolot dostawczy zbacza z drogi pięćset mil, żeby je
ominąć. Nie są wysokie, ale wystają ponad atmosferę tej zwariowanej planety. Powietrze tu jest
gęste, ale płytkie.
- Wiem o tym. Wiedziałam, że nad nimi normalnie nie przelecę, ale myślałam, że uda mi się je
przeskoczyć. Rozumiesz: trzeba nabrać pełnej szybkości, a potem skierować samolot w górę.
Miałam samolot z zamkniętą kabiną, a grawitacja jest tu taka słaba. Poza tym wiele razy
widziałam, jak to się robi, szczególnie w przypadku ciągu rakietowego. Odrzut utrzymuje samolot,
nawet kiedy skrzydła są już bezużyteczne z braku powietrza.
- Co za idiotyczny wygłup! - wykrzyknął Grant. - Pewnie, że może się to udać, ale trzeba
mieć wielkie doświadczenie, żeby wyjść z tego cało, w momencie gdy uderza się w warstwę
powietrza po drugiej stronie. Uderza się z dużą szybkością, a miejsca na opadanie jest mało.
- Zgadza się, niestety - powiedziała Lee z żalem. - Prawie udało mi się z tego wyjść, ale
niezupełnie. Spadłam w sam środek kępy jakichś kąsających palm. Wydaje mi się, że upadek
samolotu je oszołomił, bo udało mi się wyjść, zanim zaczęły smagać parzydłami powietrze wokół
siebie. Nie mogłam jednak dostać się z powrotem do samolotu. Pamiętam z tego tylko dwa dni, ale
było to straszne!
- Bez wątpienia - powiedział łagodnie.
- Wiedziałam, że jeśli nie będę jeść ani pić, mam szansę uniknąć białej gorączki. Brak jedzenia
był jeszcze znośny, ale brak picia... W końcu poddałam się i napiłam wody ze strumyka. Nie
obchodziło mnie, co się potem stanie. Ważne było, że mogę przeżyć kilka chwil wolnych od mąk
pragnienia. A to, co nastąpiło potem, jest zagmatwane i niejasne.
- Trzeba było żuć liście ferwy.
- Nie wiedziałam o tym. Zresztą nie wiedziałabym, jak wyglądają, a poza tym myślałam, że
zjawi się ojciec. Chyba zarządził już poszukiwania.
- Pewnie tak - odrzekł Grant nie bez ironii. - Czy przyszło ci do głowy, że mała Io ma
trzynaście milionów mil kwadratowych powierzchni? A przecież mogłaś się rozbić na każdej z
tych mil kwadratowych. Kiedy się leci z bieguna północnego na południowy, nie ma żadnej
krótszej drogi. Można przelecieć nad planetą w każdym miejscu.
Oczy jej rozszerzyły się.
- Ale ja...
- Poza tym - ciągnął Grant - jest to ostatnie miejsce, gdzie mogą cię szukać. Tylko idiota
mógłby próbować przeskoczyć przez Góry Idiotów. Nikt nie pomyśli, że mogłabyś to zrobić ty. Ja
też bym tak nie pomyślał. Wszystko więc na to wygląda, panno Lee Neilan, że będziesz uwięziona
do chwili, gdy w przyszłym miesiącu przyleci tu mój samolot zaopatrzeniowy.
- Ale ojciec będzie szalał! Pomyśli, że nie żyję!
- Na pewno już tak myśli.
- Ale nie możemy... - przerwała rozglądając się po jedynej izbie niewielkiej chaty. Po chwili
westchnęła z rezygnacją. Uśmiechnęła się. - Wiesz co, Grant, mogło być gorzej - powiedziała
cicho. - Postaram się zarobić na swoje utrzymanie.
- Dobrze. Jak się czujesz, Lee?
- Zupełnie normalnie. Zaraz zabiorę się do roboty. - Odrzuciła poszarpany koc, usiadła i
spuściła nogi na ziemię. - Przygotują o... O, Boże! Moja suknia! - Ponownie zakryła się kocem.
Uśmiechnął się.
- Mieliśmy małe starcie ze skradaczami, zaraz potem jak straciłaś przytomność. Moją
zapasową garderobę też załatwiły.
- Jestem w łachmanach! - jęknęła.
- Czy igła z nitką na coś się przyda? Przynajmniej to mi zostawiły, bo nie dostały się do
zamkniętej szuflady.
- Ale z tego, co zostało z sukni, nie wyjdzie nawet porządny kostium kąpielowy - odparła. -
Daj, spróbuję zrobić sobie coś z twoich ubrań.
Kroiła, łatała, cerowała i udało jej się w końcu dopasować na siebie jedno z ubrań Granta.
Wyglądała bardzo ładnie w spodniach i koszuli, ale Grant z niepokojem ujrzał nagle bladość na jej
twarzy.
Była to riblancha, drugi napad gorączki, który następował zwykle po silnym lub długotrwałym
pierwszym ataku. Z powagą na twarzy wysypał na dłoń dwie z pozostałych mu jeszcze tabletek
febryny.
- Połknij to - polecił. - Będziemy musieli znaleźć gdzieś trochę liści ferwy. Samolot zabrał w
zeszłym tygodniu wszystko, co miałem, a później nie wiodło mi się z luniakami. Przynosiły mi
tylko jakieś zielsko i śmiecie.
Lee skrzywiła się, bo lekarstwo było gorzkie, a potem przymknęła oczy pod wpływem
chwilowego oszołomienia i zawrotu głowy, które powoduje febryna.
- Gdzie można znaleźć ferwę? - zapytała.
Potrząsnął głową, zakłopotany. Na zewnątrz widać było ogromny krąg zachodzącego Jowisza,
z pasami jaśniejącymi mlecznym i brązowym blaskiem i z Czerwoną Plamą kipiącą blisko
zachodniego skraju planety. Prawie tuż nad nią lśnił jasny krążek Europy. Nagle Grant zmarszczył
brwi, spojrzał na zegarek, a potem na informator na wewnętrznej stronie drzwi szafki.
- Za piętnaście minut nastanie jasność Europy - mruknął - a za dwadzieścia pięć prawdziwa
noc: pierwsza prawdziwa noc od dwóch tygodni. Zastanawiam się...
Z zadumą popatrzył na twarz Lee. Wiedział, gdzie rośnie ferwa. Nikt jeszcze nie odważył się
wejść do dżungli, pełnej kąsających palm, grotowinorośli i śmiercionośnych robaków zwanych
zębowcami, bo taka wyprawa równała się samobójstwu dla wszystkich istot z wyjątkiem luniaków
i skradaczy. Ale wiedział, gdzie rośnie ferwa...
W czasie rzadkiej prawdziwej nocy na Io nawet polana mogła być niebezpieczna. Nie tylko z
powodu skradaczy. Dobrze wiedział, że w ciemnościach z dżungli wypełzały stwory, które we dnie
kryły się w gęstwinie, w wiecznym cieniu: zębowce, żaby kulogłowe oraz na pewno wiele
oślizłych jadowitych tajemniczych istot, których nigdy nie oglądało ludzkie oko. W Herapolis
opowiadano często...
Ale musiał znaleźć ferwę, i wiedział, gdzie rośnie. Nawet luniaki nie próbowały jej tam
zbierać; ferwa rosła w ogródkach czy też na poletkach wokół miasteczek skradaczy.
Zapadał zmierzch, zapalił więc światło.
- Wychodzę na chwilę - powiedział do Lee. - Jeśli poczujesz nawrót blancha, weź ostatnie
dwie tabletki. Zresztą nie zaszkodziłoby, gdybyś wzięła je już teraz. Skradacze gwizdnęły mój
termometr, ale weź je, gdy tylko poczujesz znowu zawroty głowy.
- Grant! Dokąd...
- Zaraz wracam! - krzyknął zamykając za sobą drzwi.
Jakiś luniak, purpurowy w niebieskim świetle Europy, zakołysał się, chichocząc przeciągle.
Gestem odesłał stworzenie na bok i zaczął ostrożnie zbliżać się do wioski skradaczy, tej starej, bo
mieszkańcy nowej na pewno nie mieli jeszcze czasu uprawić otaczającej ich ziemi. Pełzł ostrożnie
przez krwiotrawę, ale wiedział, że tylko optymista mógłby to nazwać skradaniem się. Był w
sytuacji olbrzyma, wysokiego na sto stóp, który chciałby w tajemnicy podejść pod miasto ludzi -
trudna sprawa nawet w całkowitych ciemnościach nocy.
Dotarł na skraj polany skradaczy. Za nim opadła ku horyzontowi Europa, poruszająca się z
szybkością sekundnika na jego zegarku. Zatrzymał się na chwilę, zaskoczony widokiem
położonego o sto stóp za małymi kwadratami pól schludnego miasteczka, gdzie w oknach,
szerokich na dłoń, błyskały światełka. Nie wiedział, że kultura skradaczy zna zastosowanie lamp,
ale oto miał je przed sobą: małe świeczki lub być może miniaturowe lampy olejowe.
Zamrugał oczami w ciemnościach. Drugie z dziesięciostopowych pól wyglądało jak... ależ tak!
było polem ferwy. Schylił się nisko, wypełzł z zarośli i sięgnął ręką po mięsiste białe liście. I w tej
właśnie chwili usłyszał za sobą piskliwy chichot i trzask łamanej trawy. Luniak! Kretyński
purpurowy luniak!
Rozległy się piski. Grant schwycił w garście liście ferwy i rzucił się ku oświetlonemu oknu
chaty. Nie miał ochoty zetknąć się z zatrutymi kolcami czy zębami, których ukąszenie niosło
chorobę, a skradacze były bez wątpienia rozjuszone. Rozlegał się chóralny jazgot; na ziemi było
czarno od skradaczy.
Dobiegł do drzwi chaty, wpadł do środka, zatrzasnął je i zaryglował.
- Mam! - uśmiechnął się. - Niech się teraz wściekają na dworze.
A wściekały się naprawdę. Jazgot stał się podobny do skrzypienia zużytego mechanizmu.
Nawet Oliwier otworzył zaspane oczy nasłuchując.
- To na pewno gorączka - zauważył uprzejmie.
Lee nie była na szczęście bledsza niż poprzedno; riblancha mijała bez komplikacji.
- Brr! - wzdrygnęła się nasłuchując odgłosów z zewnątrz. - Zawsze nie cierpiałam szczurów,
ale skradacze są jeszcze gorsze. Łączą spryt i złośliwość szczurów z piekielną inteligencją.
- Nie sądzę - powiedział Grant z namysłem - żeby mogły nam coś teraz zrobić. A zresztą i tak
mam z nimi na pieńku.
- Zdaje się, że odchodzą - rzekła dziewczyna nasłuchując. - Hałas cichnie.
Grant wyjrzał przez okno.
- Są wciąż tutaj. Przestały po prostu wygrażać i zaczęły planować, a ja dałbym wiele, żeby
wiedzieć, co planują. O ile ta zwariowana planetka okaże się warta tego, by na niej zamieszkali
ludzie, to pewnego dnia będzie musiało dojść do konfrontacji ludzi ze skradaczami.
- I co? Są za mało cywilizowane, żeby mogły stać się poważną przeszkodą, a poza tym są tak
małe.
- Ale uczą się - powiedział. - Uczą się bardzo szybko, a mnożą się jak króliki. Niech no tylko
poznają zastosowanie gazów trujących albo niech wynajdą strzelby do wyrzucania zatrutych
strzałek! A jest to całkiem możliwe, bo już próbują obróbki metali i znają ogień. Gdyby to
nastąpiło, to praktycznie, jeśli chodzi o siłę ataku, nie ustępowałby ludziom, bo co zwojują nasze
olbrzymie działa i samoloty rakietowe przeciwko istotom mającym sześć cali wzrostu? A równe
szansę w walce to śmierć - jeden zabity człowiek na jednego zabitego skradacza to proporcja nie
do przyjęcia.
Lee ziewnęła.
- To już nie nasza sprawa. Wiesz, Grant, głodna jestem.
- To dobrze. To znak, że blancha ci przechodzi. Zjemy coś, a potem się prześpimy, bo
ciemność będzie trwała całe pięć godzin.
- A skradacze?
- Nie sądzę, żeby mogły nam coś zrobić. Przez ściany z drzewa kamiennego nie przebiją się w
ciągu pięciu godzin, a gdyby nawet któremuś z nich udało się tu dostać, to i tak Oliwier nas
ostrzeże.
Gdy Grant się obudził, było już jasno. Wyciągnął boleściwie swe zdrętwiałe kończyny na
dwóch krzesłach, na których leżał. Coś go zbudziło, ale nie wiedział co. Oliwier przechadzał się
nerwowo obok; popatrzył teraz z niepokojem na Granta.
- Nie wiodło mi się z luniakami - obwieścił papukot żałośnie. - Miły z ciebie kiciuś.
- Z ciebie też - powiedział Grant.
Coś go zbudziło, ale co?
Po chwili już wiedział, bo się powtórzyło - lekkie drżenie podłogi z kamiennego drewna.
Zmarszczył brwi, zdumiony. Trzęsienie ziemi? Nie na Io; ta niewielka kula straciła swe ciepło
wewnętrzne wiele wieków temu. Więc co?
Nagle doznał olśnienia. Zerwał się na równe nogi z tak dzikim okrzykiem, że Oliwier uskoczył
w bok drąc się wniebogłosy. Zaskoczony papukot rzucił się do piecyka i zniknął w rurze. Z daleka
doleciał jeszcze jego cichnący wrzask.
- To na pewno gorączka!
Lee usiadła na łóżku, mrugając zaspanymi szarymi oczami.
- Na dwór! - ryknął Grant ściągając ją z łóżka. - Wstawaj! Szybko!
- Dlaczego...
- Wychodź! - wypchnął ją przez drzwi, po czym odwrócił się, by schwycić pas i broń, torbę z
liśćmi ferwy i paczuszkę czekolady. Podłoga znowu zadrżała. Wyskoczył przez drzwi jak szalony i
znalazł się obok oszołomionej dziewczyny.
- Podminowały! - zachłysnął się. - Te szatany podminowały...
Nie zdążył dokończyć. Jeden z rogów chaty nagle się zapadł; zatrzeszczały kłody kamiennego
drewna i cała konstrukcja rozpadła się jak domek z klocków. Trzask zamarł w ciszy; nic się nie
poruszało poza leniwym obłoczkiem dymu, kilkoma szczuropodobnymi sylwetkami uciekającymi
w trawę i purpurowym luniakiem kołyszącym się za ruinami chaty.
- Diabły wcielone! - zaklął siarczyście. - Przeklęte czarne szczurowate gnojki! Parszywe...
Strzałka świsnęła tak blisko, że otarła się o jego ucho i szarpnęła kosmyk potarganych
ciemnych włosów Lee. W krwiotrawie rozległ się chórek pisków.
- Rusz się! - wykrzyknął. - Tym razem chcą nas wykończyć. Nie - tędy! W stronę wzgórz.
Tam jest mniej lasów.
Łatwo udało im się ujść skradaczom. Po kilku chwilach piskliwe głosy ścichły, a oni
zatrzymali się, by popatrzeć ze smutkiem na zburzoną chatę.
- Teraz - powiedział Grant, przygnębiony - jesteśmy oboje w takiej samej sytuacji, w jakiej ty
byłaś na początku.
- O, nie, Grant - Lee popatrzyła na niego. - Teraz jesteśmy razem. Nie boję się.
- Damy sobie radę - powiedział chcąc okazać pewność siebie. - Jakoś zbudujemy tymczasowe
schronienie. Zrobimy...
W jego but z klaśnięciem uderzyła strzałka. Skradacze doścignęły ich.
Znowu zaczęli biec w stronę Gór Idiotów. Gdy w końcu zatrzymali się, mogli ogarnąć
wzrokiem łagodny stok w dole i dżungle Io. Tam była rozwalona chata, a tam - kwadraty pól i
wieże bliższego miasteczka skradaczy. Ledwo jednak odzyskali dech w piersiach, gdy w zaroślach
rozległ się jazgot i piski.
Wypierano ich w kierunku Gór Idiotów - regionu równie nie znanego człowiekowi jak
lodowate pustynie Plutona. Wyglądało na to, że postępujące za nimi potworki zdecydowały, iż tym
razem ich wróg, olbrzymi tratowacz ich pól i szkodnik, musi zostać pognany ku zagładzie.
Broń była tu na nic. Grant nie mógł nawet dojrzeć swych prześladowców, przemykających jak
zakapturzone szczury wśród roślinności. Kule były nieprzydatne, nawet gdyby przypadek
skierował którąś w ciało skradacza. Co się zaś tyczy miotacza płomieni, to jego błyskawiczne
uderzenie, mimo że było w stanie zapalić tony poszycia i krwiotrawy, mogło wypalić jedynie
wąską ścieżkę w nawale prześladowców. Jedyna broń, która zdałaby się na coś: bomby gazowe,
przepadła w ruinach chaty.
Grant i Lee byli wypychani w górę. Wspięli się już tysiąc stóp ponad równinę i powietrze
zaczynało rzednąć. Nie było tu już dżungli, a jedynie rozległe połacie porośnięte krwiotrawą, wśród
której widać było kilka luniaków, których głowy kołysały się na długich szyjach.
- W stronę... szczytów! - krzyknął bez tchu Grant, któremu boleśnie brakowało już powietrza.
- Może my lepiej znosimy rozrzedzone powietrze niż skradacze.
Lee nie była w stanie odpowiedzieć. Dysząc szła za nim. Z trudem posuwali się naprzód, już po
nagiej skale. Przed nimi stały dwa niskie wierzchołki, niczym filary jakiejś bramy. Grant obejrzał
się za siebie i dostrzegając małe czarne sylwetki na pustynnej przestrzeni, zdjęty oczywistym
gniewem, wystrzelił. Jeden ze skradaczy podskoczył konwulsyjnie, a jego peleryna zatrzepotała.
Pozostałe parły jednak naprzód. Musiało być ich tysiące.
Szczyty były coraz bliżej, nie więcej niż o kilkaset jardów: strome, gładkie, nie do zdobycia.
- Między te szczyty - mruknął Grant.
Przejście, które je rozdzielało, było nagie i wąskie. Wiele wieków temu oba szczyty musiały
tworzyć jeden wierzchołek; zapewne jakiś spóźniony spazm wulkaniczny rozdzielił je,
pozostawiając między nimi niewielki wąwóz.
Grant otoczył ramieniem Lee, której oddech, ze względu na wysiłek i wysokość, stał się
urywany i chrapliwy. Dochodzili już do przejścia, gdy na kamieniach zadźwięczała błyszcząca
strzałka. Grant obejrzał się, ale dostrzegł tylko purpurowego luniaka posuwającego się naprzód i
kilka innych po prawej stronie. Grant i Lee zbiegli w dół prostego przejścia długości z pięćdziesiąt
stóp, które nagle otwarło się na dużą dolinę - i tu stanęli jak w ziemię wryci.
W dolinie leżało miasto. Przez moment Grant myślał, że napotkali jakąś olbrzymią metropolię
skradaczy, ale już pierwsze uważne spojrzenie dowiodło czegoś innego. Nie było to miasto
średniowiecznych kamieniczek, ale istny poemat z marmuru, klasyczny w swym pięknie, o
rozmiarach mniej więcej jak dla człowieka. Białe kolumny, wspaniałe arkady, bezbłędnie
wyginające się łuki - słowem architektoniczne cudo, które mogłoby się zrodzić na Akropolu.
Kiedy jednak przyjrzeli się dokładniej, zauważyli, że miasto jest martwe, opuszczone, w ruinie.
Lee, mimo że tak bardzo wyczerpana, odczuła jego piękno.
- Jakie... jakie to wspaniałe! - wyszeptała. - Niemal chciałoby się im przebaczyć, że są...
skradaczami!
- One nam nie przebaczą, że jesteśmy ludźmi - mruknął Grant. - Będziemy musieli zająć
gdzieś stanowisko. Lepiej wybierzmy jakiś budynek.
Zdołali jednak odejść zaledwie kilka stóp od wylotu wąwozu, gdy powstrzymało ich jakieś
dzikie zamieszanie za nimi. Grant obrócił się i przez kilka chwil stał jak sparaliżowany ze
zdumienia. Wąski jar, wypełniony jazgoczącym tłumem skradaczy, przypominał falujący
obrzydliwy czarny dywan. Skradacze nie mogły jednak przedostać się poza wejście do doliny,
blokowały je bowiem, tupiąc trójpalczastymi stopami, cztery luniaki! Kołysały się szczerząc zęby i
chichocząc.
Rozgrywała się tu prawdziwa bitwa. Skradacze gryzły i waliły nożami nieszczęsnych
obrońców, których piskliwe jęki były już bardziej okrzykami niż chichotem. Ale jednocześnie, z
determinacją i celowością całkiem dla nich nietypową, luniaki tratowały wszystko pod sobą swymi
szponiastymi stopami, metodycznie unosząc się w górę i w dół, w górą i w dół.
- Niech mnie szlag trafi! - wybuchnął Grant. Nagle wpadł mu do głowy pomysł. - Lee! One
wszystkie są stłoczone w wąwozie, cały ten diabelski pomiot!
Pobiegł w kierunku wylotu jaru. Wysunął miotacz ognia między nogami jednego z luniaków,
wymierzył dokładnie wzdłuż osi wąwozu i wypalił.
Rozszalało się piekło. Niewielki diament miotacza, wyzwoliwszy całą swą energię w jednym
straszliwym wybuchu, plunął poszarpanym strumieniem ognia, który wypełnił jar od ściany do
ściany, i rzygnął w górę, omiatając wachlarzem płomieni krwiotrawę na stoku.
Góry Idiotów rozbrzmiały echem wybuchu, a gdy opadł już deszcz szczątków, w wąwozie nie
było nic poza strzępami ciał. I tylko głowa jednego z luniaków, któremu szczęście nie dopisało,
toczyła się podskakując na kamieniach.
Trzem pozostałym luniakom udało się ujść z życiem. Jeden z nich, ten o purpurowej twarzy,
ciągnął właśnie Granta za ramię, szczerząc zęby i chichocząc wesołością imbecyla. Grant odsunął
go na bok i wrócił do dziewczyny.
- Dzięki Bogu - powiedział - mamy to już za sobą.
- Wiesz, nic się nie bałam. Przy tobie w ogóle się nie boję.
Uśmiechnął się.
- Może byśmy tu znaleźli miejsce dla siebie - zaproponował. - Na tej wysokości gorączka
może być mniej dokuczliwa. Ale... wiesz co? To musiała być kiedyś stolica skradaczy. Z trudem
mogę sobie wyobrazić, że te diablęta umiały stworzyć tak piękne budowle. I takie ogromne.
Przecież te budynki w proporcji do rozmiarów skradaczy są równie wysokie co nowojorskie
drapacze chmur w proporcji do nas!
- I bardzo piękne - powiedziała cicho Lee obejmując wzrokiem wspaniałość ruin. - Niemal
można by im wybaczyć... Grant! Popatrz tam!
Spojrzał w kierunku, który wskazywała. Na wewnętrznej ścianie bramy prowadzącej do
wąwozu znajdowały się olbrzymie płaskorzeźby. Zdumiony, wybałuszył oczy, wpatrując się w to,
co przedstawiały: wysokie skały, a na nich postacie nie skradaczy, ale... luniaków! Wspaniale
wyrzeźbione, uśmiechające się, a nie szczerzące zęby, i to uśmiechające się jakby z żalem, ze
smutkiem, ze współczuciem - tak, ale bez wątpienia były to luniaki!
- O, Boże! - szepnął Grant. - Widzisz, Lee? To musiało być kiedyś miasto luniaków. Schody,
drzwi, budynki - przecież tu wszystko przystosowane jest do ich rozmiarów. Jakimś cudem udało
im się kiedyś osiągnąć cywilizację, a te luniaki, które znamy, to osobniki zdegenerowane, pozostałe
po świetnej rasie.
- A wiesz, dlaczego - dodała Lee - te cztery zagrodziły drogę do doliny, gdy skradacze chciały
się tam przedostać? Bo one wciąż pamiętają. A właściwie może nie tyle pamiętają, co zachowują
tradycję dawnej świetności albo - i to jest jeszcze bardziej prawdopodobne - mają zabobonne
przeświadczenie, że to miejsce jest z jakiegoś powodu święte. Nam pozwoliły przejść, bo w końcu
jesteśmy bardziej do nich podobni niż skradacze. Ale najbardziej zdumiewające jest to, że wciąż
zachowują to może nawet nikłe wspomnienie, bo przecież to miasto leży w ruinach od wieków.
Albo i od tysiącleci.
- I pomyśleć, że luniaki miały kiedyś taką inteligencję, że zdołały stworzyć własną kulturę! -
powiedział Grant odpędzając purpurowego luniaka, który kołysał się i chichotał u jego boku.
Nagle przerwał i popatrzył z szacunkiem na tę istotę.
- On łazi za mną od wielu dni. No, dobrze, stary, o co chodzi?
Purpurowy luniak wyciągnął ku Grantowi okrutnie zaszargany pęk krwiotrawy i patyków,
chichocząc głupkowato. Jego komiczne wargi wykrzywiły się; oczy wyszły na wierzch w męce
wielkiego wysiłku umysłowego.
- Ciuciu! - zachichotał triumfalnie.
- Bałwan! - wybuchnął Grant. - Półgłówek! Idiota! - Zamilkł, a po chwili roześmiał się. -
Nieważne w końcu. Chyba jednak zasłużyłeś na słodycze. - Rzucił paczuszkę czekolady trzem
uszczęśliwionym luniakom. - Macie wasze ciuciu.
Okrzyk Lee wprawił go w osłupienie. Dziewczyna szaleńczo machała rękami, a nad grzbietem
Gór Idiotów huczał rakietoplan; zatoczył koło i skierował się w głąb doliny.
Otworzyły się drzwi. Ze środka wyszedł dumnie Oliwier, niedbale stwierdzając:
- Ja jestem prawdziwy i ty też.
Za papukotem wyszedł mężczyzna, potem drugi.
- Ojciec! - wrzasnęła Lee.
Dopiero po dłuższej chwili Gustaw Neilan mógł zwrócić się do Granta.
- Nie wiem, jak panu dziękować - powiedział. - Jeśli w jakiś sposób mogę wyrazić swą
wdzięczność za...
- Może pan. Niech pan unieważni umowę ze mną.
- Ach, więc pan u mnie pracuje?
- Nazywam się Grant Calthorpe, jestem jednym z pańskich kupców i mam tej zwariowanej
planety po dziurki w nosie.
- Oczywiście, unieważnię umowę, jeśli pan sobie tego życzy - powiedział Neilan. - Bo jeśli
chodzi o zapłatę...
- Może mi pan zapłacić tylko za sześć miesięcy, które już przepracowałem.
- Gdyby jednak zechciał pan zostać - powiedział Neilan - to niech pan wie, że niedługo handel
się skończy. Udało się nam wyhodować ferwę niedaleko miast polarnych, a ja wolę plantacje niż
niepewną współpracę z luniakami. Gdyby popracował pan do końca swego rocznego kontraktu, to
może pod koniec roku zostałby pan zarządcą plantacji.
Grant napotkał spojrzenie szarych oczu Lee Neilan i zawahał się.
- Dziękuję - powiedział powoli - ale jednak mam już tego dosyć. - Uśmiechnął się do
dziewczyny, a potem znowu zwrócił się do jej ojca. - Czy może mi pan powiedzieć, jak nas pan
znalazł? To jest przecież najmniej prawdopodobne miejsce na całej planecie.
- Właśnie - powiedział Neilan. - Gdy Lee nie wróciła, przemyślałem wszystko bardzo
dokładnie. W końcu znając ją tak, jak tylko ja ją znam, postanowiłem szukać najpierw w najmniej
prawdopodobnych miejscach. Sprawdziliśmy wybrzeża Morza Gorączki, potem Białą Pustynię, a
w końcu Góry Idiotów. Znaleźliśmy ruiny chaty, a na jej szczątkach siedział ten oto obywatel -
wskazał na Oliwiera - który obwieszczał, że „potrzeba dziesięciu luniaków na jednego półgłówka”.
I otóż ta kwestia o półgłówku brzmiała, jakby to było o mojej córce. Krążyliśmy więc nad okolicą,
aż naszą uwagę zwrócił grzmot pańskiego miotacza.
Lee wydęła wargi, a potem spojrzała poważnie na Granta swymi szarymi oczami.
- Pamiętasz - zapytała cicho - co ci mówiłam w dżungli?
- Nigdy bym o tym nawet nie wspomniał - odrzekł. - Wiem, że byłaś w gorączce.
- A może nie byłam... Czy gdybyś nie był sam, łatwiej byłoby ci popracować do końca tego
roku? To znaczy... gdybyś na przykład poleciał z nami do Junopolis i wrócił tu z żoną?
- Lee - powiedział Grant ochrypłym głosem - wiesz, że byłoby to zupełnie co innego, tylko
nie rozumiem, dlaczego w ogóle przyszło ci to do głowy.
- To na pewno gorączka - podsunął Oliwier.